Brooks Terry Kamienie Elf├│w


Terry Brooks

KAMIENIE ELFÓW

Tytuł oryginału:

The Elfstones of Shannara

Copyright © 1982 by Terry Brooks.

Zeskanował i poprawił:

Atlantis

I

Na wschodzie świt różowił już niebo, gdy Wybrani wkraczali do Ogrodów Życia. W oddali leżał Arborlon, miasto elfów, którego mie­szkańcy jeszcze smacznie spali w swoich ciepłych łóżkach. Dla Wy­branych jednak dzień się zaczął dużo wcześniej. Ich powłóczyste białe szaty powiewały lekko w podmuchach letniego, chłodnego je­szcze wiatru, gdy mijali wartowników z Czarnej Straży. Stali oni przed kutymi z żelaza, misternie zdobionymi srebrem i kością sło­niową wrotami; wyprostowani, trochę na uboczu, tak samo jak przez wszystkie minione wieki ich poprzednicy. Wybrani szli szybko i tylko ich ciche głosy i chrzęst sandałów na żwirowej ścieżce zakłócały spokój budzącego się dnia. Wkrótce też zniknęli w cieniu sosen.

Wybrani byli opiekunami Ellcrys, niezwykłego i cudownego drze­wa, które stało w głębi Ogrodów. Jak głosiła legenda, drzewo chroniło przed pradawnym złem wyplenionym z ziemi, zanim jeszcze powstał stary rodzaj ludzki. Przed wiekami jednak owo zło nieomal zniszczyło lud elfów. Od tamtego czasu Wybrani troszczyli się o Ellcrys. Stało się to tradycją przekazywaną przez elfy z pokolenia na pokolenie. Był to zarówno godny pozazdroszczenia przywilej, jak i poważny obowiązek.

Jednak wśród Wybranych, którzy tego ranka szli przez Ogrody, mało już było znać tej powagi. Minęło właśnie dwieście trzydzieści dni służby i ich młode dusze nie chciały się dłużej poddawać uroczystemu nastrojowi chwili. Pierwsze uczucie lęku przed odpowiedzialnością, którą ich obarczono, należało już do przeszłości. Wybrani byli teraz po prostu sześcioma młodymi mężczyznami, którzy mieli spełnić swoje zadanie: pracę, którą wykonywali codziennie od chwili wyboru. To zadanie stało się teraz dla nich rutynowym obowiązkiem — po prostu powitanie drzewa wraz z pierwszym promieniem słońca.

Jedynie Lauren, najmłodszy z tegorocznych Wybranych, był cichy i milczący. Trzymał się nieco z tyłu za innymi, którzy oddawali się rozmowie o błahostkach. Pochylił w zadumie rudą głowę, a na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Zagubiony w myślach nie zorientował się, że głosy na przedzie umilkły i że ktoś idzie obok niego, dopóki nie poczuł na ramieniu czyjegoś dotyku. Podniósł szyb­ko zmartwione oczy i ujrzał Jase, który uważnie mu się przyglądał.

— O co chodzi, Lauren? Jesteś chory? — zapytał mężczyzna. Jase był kilka miesięcy starszy od reszty i z tego powodu uważano go za przywódcę Wybranych.

— Wszystko w porządku. — Lauren pokiwał głową, ale na jego twarzy wciąż widać było ślady zmartwienia.

— Coś cię jednak trapi. Przez cały ranek jesteś pogrążony w my­ślach. O ile sobie przypominam, ostatniej nocy też byłeś raczej mil­czący. — Jase ujął młodszego elfa za ramię i obrócił go twarzą do siebie. — No dalej, wyrzuć to z siebie. Jeśli nie czujesz się dobrze, nikt nie będzie oczekiwał, byś dzisiaj pełnił służbę.

Lauren zawahał się, potem westchnął i skinął głową.

— W porządku. Chodzi o Ellcrys. Wczoraj o zachodzie słońca, tuż zanim ją opuściliśmy, miałem wrażenie, że dostrzegłem na jej liściach jakieś plamy. Wyglądało to tak, jakby zaczynała więdnąć.

— Więdnąć? Jesteś pewien? Nigdy przedtem Ellcrys nic takiego się nie przydarzyło, przynajmniej tak wynika z tego, co nam zawsze mówiono — powiedział niepewnie Jase.

— Musiałem się pomylić — przyznał Lauren. — Ściemniało się i wtedy pomyślałem, że to po prostu cienie się kładą na liściach, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że to naprawdę były oznaki więdnięcia.

Wśród innych Wybranych rozległ się zaniepokojony pomruk.

— To wszystko wina Amberle — odezwał się jeden z nich. — Już przedtem mówiłem, że wybór dziewczyny spowoduje jakieś kło­poty.

— Wcześniej były wśród Wybranych inne dziewczyny i nic się nie stało — zaprotestował Lauren. Zawsze lubił Amberle. Przyjem­nie się z nią rozmawiało, choć była przecież wnuczką króla Eventina Elessedila.

— Ale nie przez ostatnie pięćset lat — dodał inny.

— Dobrze. Dosyć tego — przerwał Jase. — Umówiliśmy się, że nie będziemy rozmawiać o Amberle. Wiecie o tym. — Zatrzymał się na chwilę, zastanawiając się nad tym, co powiedział Lauren. Potem wzruszył ramionami. — Nie byłoby dobrze, gdyby coś złego przy­trafiło się drzewu — stwierdził. — Zwłaszcza teraz, gdy Ellcrys jest pod naszą opieką. W końcu jednak nic nie trwa wiecznie. Lauren był wzburzony.

— Ależ Jase, jeśli drzewo straci swoją siłę, Zakaz się skończy i demony będą wolne...

— Naprawdę wierzysz w te wszystkie stare opowieści, Lauren? — Jase roześmiał się.

Młodzieniec spojrzał na starszego elfa.

— Jak możesz być Wybranym i nie wierzyć w nie?

— Nie pamiętam, żeby mnie pytano, w co wierzę, gdy zostałem wybrany. A ciebie o to pytali?

Lauren potrząsnął głową. Tych, którzy mieli dostąpić tego wiel­kiego zaszczytu, nigdy o nic nie pytano. Młode elfy, dziewczyny i chłopców, którzy w poprzednim roku osiągnęli dojrzałość, przypro­wadzano po prostu przed drzewo. O brzasku, pierwszego dnia nowego roku zbierali się, aby przejść pod konarami Ellcrys i uzyskać jej akceptację. Ci, których dotknęła, zostawali nowymi Wybranymi i słu­żyli jej do końca roku. Lauren pamiętał jeszcze tę mieszaninę ekstazy i dumy, jaka go ogarnęła, gdy Ellcrys smukłą gałęzią dotknęła jego ramienia i wymówiła jego imię.

Pamiętał również zdziwienie wszystkich, gdy jedną z Wybranych została Amberle.

— To tylko bajki dla niegrzecznych dzieci — mówił Jase. — Ellcrys służy jedynie jako przypomnienie, że elfy, tak samo jak i ona, przetrwały pomimo tych wszystkich zmian, jakie zaszły w dziejach czterech krain. Jest symbolem siły naszego ludu, Lauren, nic więcej.

Jase odszedł i dołączył do pozostałych, aby udać się do Ogrodów. Lauren pogrążył się znowu w swych myślach. Brak poszanowania ze strony starszego elfa dla legendy związanej z drzewem bardzo go zdenerwował. Jase był oczywiście z miasta, a Lauren zauważył, że ludzie z Arborlon traktują stare wierzenia dużo mniej poważnie niż mieszkańcy małej pomocnej osady, z której pochodził. Jednak opo­wieść o Ellcrys i Zakazie nie była li tylko taką sobie opowiastką; była podstawą wszystkiego, co miało dla elfów istotne znaczenie, dotyczyła najważniejszego wydarzenia w historii jego ludu.

Zdarzyło się to dawno temu, przed powstaniem nowego świata. Toczyła się wtedy wielka wojna między dobrem a złem. Dzięki stworzeniu Ellcrys i ustanowieniu Zakazu, co skazało demony na wieczną ciemność, wygrały ją ostatecznie elfy. Dopóki Ellcrys będzie się do­brze miała, dopóty zło nie będzie miało dostępu do ziemi.

Dopóki Ellcrys będzie się dobrze miała...

Lauren pokręcił niepewnie głową. Może to wyobraźnia spłatała mu figla, a może była to tylko gra świateł. Lecz jeśli nie, będą musieli po prostu znaleźć jakieś lekarstwo. Zawsze przecież jest jakieś lekarstwo.

Kilka chwil później znalazł się wraz z innymi w pobliżu drzewa. Spojrzał z lękiem w górę — i odetchnął z ulgą. Wydawało się, że Ellcrys trwa nie zmieniona. Była doskonale ukształtowana. Jej sre­ brzystobiały pień wznosił się ku niebu, tworząc na jego tle symetry­czną sieć stożkowatych konarów obwieszonych szerokimi, pięciokąt­ nymi liśćmi w kolorze krwistej czerwieni. U dołu zielony mech, niczym spływający z gór szmaragdowy strumień, porastał pasmami szczeliny w jej gładkiej korze. Żadne pęknięcia nie szpeciły gładkości pnia, nie było ani jednej złamanej gałęzi. Jest taka piękna, pomyślał. Spojrzał jeszcze raz na drzewo, ale nie dojrzał żadnych oznak cho­roby, której się tak obawiał.

Pozostali Wybrani poszli po narzędzia, których używano do pie­lęgnacji drzewa i Ogrodów; został jedynie Jase.

— Chciałbyś ją dzisiaj powitać, Lauren? — zapytał.

Zdziwiony Lauren wyjąkał podziękowanie. Jase zrezygnował właś­nie z największego przywileju, oczywiście po to, żeby go rozweselić.

Lauren stanął pod rozłożystymi konarami i położył ręce na gład­kiej korze. Pozostali zebrali się kilka kroków dalej, aby wygłosić słowa powitania. Lauren spojrzał w górę w oczekiwaniu na pierwszy promień słońca, który miał za chwilę paść na Ellcrys.

Nagle odsunął się do tyłu; liście nad jego głową nosiły ślady zepsucia. Serce mu zamarło. Plamy były wszędzie, na całym drzewie. To nie była gra świateł ani cienie, nie był to też wymysł wybujałej wyobraźni. To była prawda.

Lauren zamachał nerwowo na Jase gdy wszyscy podeszli, wskazał na drzewo. Tak jak to było w ich zwyczaju, nikt się nie odezwał, jedynie Jase westchnął ciężko, gdy zobaczył, jak bardzo jest już zni­szczone. Powoli obeszli je we dwójkę, odkrywając wszędzie plamy, niektóre ledwo widoczne, inne tak ciemne, że krwistoczerwone liście wydawały się zupełnie wyschnięte.

Cokolwiek Jase myślał na temat wierzeń dotyczących drzewa, teraz był bardzo wstrząśnięty. Gdy podszedł do pozostałych, aby naradzić się z nimi cichym głosem, na jego twarzy malowało się przerażenie. Lauren postąpił krok, aby przyłączyć się do reszty, ale Jase szybko kiwnął głową, wskazując na czubek drzewa, gdzie światło dnia zaczęło się przebijać przez najwyższe gałęzie.

Lauren znał swoje obowiązki i wrócił z powrotem pod drzewo. Cokolwiek miałoby się zdarzyć, Wybrani muszą dzisiaj powitać El­lcrys tak samo, jak robili to każdego dnia od początku swej służby.

Lauren delikatnie położył dłonie na srebrnym pniu i już miał wypowiedzieć słowa powitania, gdy poczuł na ramieniu lekki dotyk smukłego konaru pradawnego drzewa.

— Lauren.

Młody elf podskoczył na dźwięk swojego imienia. Nikt jednak go nie wypowiedział. Głos rozległ się w jego umyśle i był zaledwie czymś więcej niż obrazem jego własnej twarzy.

To była Ellcrys!

Lauren odetchnął głęboko i odwrócił głowę, by spojrzeć szybko na gałąź, która spoczywała na jego ramieniu. Poczuł zmieszanie i za­razem zaniepokojenie. Przedtem tylko raz przemówiła do niego, a by­ło to w dniu wyboru. Wypowiedziała wtedy imię jego oraz wszy­stkich pozostałych Wybranych. To był pierwszy i ostatni raz. Nigdy więcej już się do nikogo nie odezwała. Do nikogo, z wyjątkiem Am­berle, oczywiście, ale Amberle nie była już jedną z nich.

Spojrzał szybko na pozostałych. Przyglądali mu się zaciekawieni, dlaczego się zatrzymał. Potem gałąź ześliznęła się z jego ramienia i objęła go swobodnie. Lauren wzdrygnął się odruchowo pod wpły­wem jej dotyku.

— Lauren. Wezwij do mnie Wybranych.

Obrazy pojawiły się szybko i zniknęły. Lauren z wahaniem przy­wołał swych towarzyszy. Podeszli, patrząc z ciekawością na drzewo o srebrzystych konarach, Gałęzie obniżyły się, by objąć każdego z nich, i Ellcrys przemówiła cichym głosem.

— Posłuchajcie. Zapamiętajcie to, co wam powiem. Nie zawiedź­cie mnie.

Poczuli chłód, a całe Ogrody Życia pogrążyły się w głębokiej, głuchej ciszy, jak gdyby byli jedynymi żywymi istotami na Ziemi. Ich umysły przepełniały następujące szybko po sobie wizje. Były pełne trwogi i przerażenia. Gdyby mogli, uciekliby i schowali się gdzieś, dopóki ten koszmar, który ich ogarnął, by nie minął i nie został na zawsze zapomniany. Ale drzewo oplotło ich mocno, obrazy napływały, a napięcie stale narastało. Wreszcie poczuli, że więcej nie są w stanie znieść.

Potem wszystko się skończyło, Ellcrys zamilkła raz jeszcze, zdjęła konary z ich ramion i wyciągnęła je szeroko, żeby poczuć ciepło porannego słońca.

Lauren stał bez ruchu, a po jego policzkach spływały łzy. Sześciu Wybranych patrzyło na siebie z rozpaczą, do ich umysłów zaś kołatała okrutna prawda.

Legenda nie była li tylko legendą. Legenda była życiem. Za mu­rem Zakazu, który utrzymywała Ellcrys, rzeczywiście czaiło się zło. Tylko Ellcrys zapewniała elfom bezpieczeństwo.

A teraz umierała.

II

Poza Breakline, daleko na zachód od Arborlon, powietrze się po­ruszyło. Pojawiło się coś czarniejszego niż ciemność wczesnego świtu. Wiło się i dygotało pod wpływem mocy, która chciała je zniszczyć. Na chwilę zasłona ciemności znieruchomiała, a potem rozpadła się rozdar­ta wewnętrzną siłą. Spoza ściany nieprzeniknionego mroku rozległo się wycie i ryk radości, a szponiaste łapy rzuciły się do wyrwy, aby dosięgnąć światła. Potem rozległ się wybuch czerwonego ognia, a za­kończone pazurami kończyny cofnęły się przypalone i poskręcane.

Z otchłani wynurzył się Dagda Mor, sycząc wściekle. Jego Magicz­ne Berło dymiło z gorąca, gdy odpychał nim najbardziej niecierpli­wych, pragnących się śmiało wydostać przez otwór w ciemności. Chwi­lę później podążyły za nim mroczne sylwetki Kosiarza i Przemieńca. Inni próbowali rozpaczliwie przepchnąć się przez szczelinę, ale jej brzegi zwarły się szybko, zamykając ciemność i żyjące w niej istoty. Po chwili szczelina zniknęła i niesamowita trójka pozostała sama.

Dagda Mor ostrożnie rozejrzał się wokół. Stali w cieniu Breakline. Świt, który zdążył zburzyć już spokój Wybranych, był jedynie słabym światłem na wschodnim niebie za potężną ścianą gór. Ogromne, wy­sokie szczyty przecinały niebiosa, kładąc stożkowe cienie na Hoare Flats. Równina ciągnęła się na zachód od linii gór, przechodząc dalej w pustkowie — jałową i nieurodzajną pustynię, na której długość życia mierzyła się minutami i godzinami. Nic się na niej nie poruszało, nic nie mąciło ciszy poranka. Dagda Mor pokazał w uśmiechu haczykowate, błyszczące zęby. Jego przybycie pozostało nie zauważone. Po tych wszystkich latach był nareszcie wolny. Jeszcze raz mógł swobodnie poruszać się wśród tych, którzy go uwięzili.

Z daleka mógł uchodzić za jednego z nich. W zasadzie wyglądał jak człowiek. Chodził wyprostowany na dwóch nogach, a jego ręce były tylko odrobinę dłuższe niż ludzkie. Wprawdzie się garbił, jego ruchy były przez to trochę skrępowane, ale ciemne szaty dość dobrze skrywały ten defekt. Jedynie z bliska można było dojrzeć wielki garb wykrzywiający kręgosłup. Jak również gęste kępki zielonkawych wło­sów, które niczym ostra trawa wyrastały ze wszystkich części jego ciała. Albo łuski pokrywające przedramiona i łydki. Czy zakończone pazurami dłonie i stopy. Wreszcie tę twarz, która przypominała raczej koci pysk. Na koniec ten niby koci pysk, który był jego twarzą. Albo oczy, czarne i błyszczące, zwodniczo łagodne, jak dwie sadzawki ukrywające pod powierzchnią coś złego i niszczycielskiego.

Jeśli się to dostrzegło, nie było już żadnych wątpliwości co do pochodzenia Dagdy Mora. To, co skrywał, nie należało do człowieka, lecz do demona.

A demon nienawidził. Nienawidził do granic szaleństwa. Setki lat uwięzienia w mocy ciemności za ścianą Zakazu dały tej nienawiści wystarczająco dużo czasu, aby się zaogniła i spotęgowała. A teraz go pożerała. Była dla niego wszystkim. Dawała mu moc, i on użyje tej mocy, aby zniszczyć istoty, które sprawiły mu tyle cierpienia. Elfy! Wszystkie elfy! I nawet to nie da mu satysfakcji. Nie teraz, nie po tych wszystkich wiekach spędzonych w zamknięciu, w bezkształt­nej, pozbawionej życia otchłani bezkresnego i żałosnego marazmu, z dala od świata, który kiedyś należał do niego. Nie, zniszczenie elfów nie wystarczy, by zadośćuczynić zniewadze i poniżeniu, jakie stały się jego udziałem. Inni też muszą zostać zniszczeni. Ludzie, karły, trolle, gnomy — wszyscy, którzy byli częścią znienawidzonej ludzkości, rasy, które żyły w jego świecie i rościły sobie doń prawo.

Moja zemsta nadejdzie, pomyślał, tak jak nadeszła wolność. Czuł to. Czekał na to wieki, tkwiąc za ścianą Zakazu, sprawdzając jego siłę, badając słabości. Cały czas wiedział, że pewnego dnia Zakaz się złamie. I właśnie teraz nadszedł ten dzień. Ellcrys umiera. Ach, słod­kie słowa! Chciał wykrzyczeć je na cały głos! Ona umiera! Ona umiera i nie będzie mogła dłużej utrzymywać Zakazu!

Gdy pulsowała w nim nienawiść, Magiczne Berło, które dzierżył w rękach, żarzyło się czerwonym blaskiem; ziemia pod nim spalona była na popiół. Z trudem się opanował, a Berło zgasło.

Oczywiście jeszcze przez jakiś czas Zakaz się utrzyma. Całkowite zniszczenie nie nastąpi w ciągu jednej nocy ani w ciągu kilku tygodni. Jednak nawet mała szczelina, którą zdołał zrobić, wymagała użycia potężnej mocy. Ale potęga Dagdy Mora była większa niż cokolwiek, co wciąż pozostawało uwięzione mocą Zakazu. Był ich szefem; roz­kazywał im. W ciągu długich lat wygnania kilku przeciwstawiło się jego rozkazowi, tylko kilku. Zniszczył ich, ukarał dla przykładu. Teraz wszyscy byli mu posłuszni i bali się go. Podzielali jednak jego nie­nawiść, tak samo się nią żywili. Doprowadziło ich to do oszalałej potrzeby zemsty, i gdy tylko staną się znowu wolni, minie bardzo dużo czasu, zanim się poczują usatysfakcjonowani.

Na razie jednak muszą czekać. Na razie muszą być cierpliwi. To nie potrwa długo. Zakaz będzie każdego dnia coraz słabszy, będzie zanikać wraz z powolnym słabnięciem Ellcrys. Tylko jedno może temu zapobiec — powtórne narodziny.

Dagda Mor pokiwał głową. Dobrze znał historię Ellcrys. Czyż nie był obecny, gdy pierwszy raz ujrzała światło dzienne i gdy za­mknęła go wraz z braćmi w więzieniu ciemności? Czyż nie widział mocy czarów, które ich pokonały — czarów tak potężnych, że prze­wyższały nawet śmierć? Dobrze wiedział, że ta wolność może mu być jeszcze odebrana. Jeśli jeden z Wybranych otrzyma pozwolenie, by zanieść nasionko drzewa do źródła jego mocy, Ellcrys się odrodzi, a Zakaz zostanie przywrócony. Wiedział o tym i z tego powodu był teraz tutaj. Nie był pewien, czy uda mu się przełamać Ścianę Zakazu. Forsowanie mocy w próbie, która mogła się nie powieść, było ryzy­kowną grą; mógłby zostać nawet poważnie osłabiony. Za Ścianą Za­kazu było kilku prawie tak samo potężnych jak on; z pewnością wykorzystaliby okazję, aby go zniszczyć. Lecz to ryzyko było konie­czne. Elfy nie zdawały sobie jeszcze sprawy z rozmiaru niebezpie­czeństwa, w jakim się znaleźli. Na razie wierzyli, że są bezpieczni. Nie sądzili, że cokolwiek za Ścianą Zakazu może mieć dostateczną moc, aby go przełamać. Odkryją swój błąd zbyt późno. Do tego czasu Dagda Mor sprawi, że Ellcrys nie odrodzi się już nigdy więcej, a Za­kaz nie zostanie przywrócony.

Właśnie dlatego zabrał ze sobą dwóch pozostałych. Rozejrzał się za nimi. Od razu zauważył Przemieńca; jego ciało przez cały czas zmieniało kolory i kształty, gdy się wprawiał w naśladowaniu form życia, które tutaj znalazł: na niebie — jastrzębia polującego na małego kruka; na ziemi — świstaka, potem węża, robaka o wielu odnóżach i kleszczach, a wreszcie zmienił się w coś jeszcze innego, prawie tak szybko, że oko nie było w stanie nadążyć. Przemieniec mógł być czymkolwiek. Zamknięty w ciemności, jedynie w towarzystwie podobnych do siebie istot, nie mógł w pełni korzystać ze swojej mocy, która tam się rzeczywiście marnowała. Tutaj zaś, w tym świecie, możliwości były wprost nieograniczone. Tutaj mógł być wszystkim — istotą ludzką albo zwierzęciem, rybą lub ptakiem — bez względu na wielkość, kształt, kolor czy zdolności. Doskonale naśladował ich cechy. Nawet Dagda Mor nie był pewien, jak napra­wdę wygląda Przemieniec; miał tak wielkie skłonności do przyswa­jania obcych form życia, że w zasadzie cały czas spędzał na udawaniu kogoś innego.

To był nadzwyczajny dar, ale znajdował się w posiadaniu istoty prawie tak złej jak Dagda Mor. Przemieniec był również demonem, samolubnym i kochającym nienawiść. Uwielbiał fałsz i krzywdzenie innych. Zawsze był wrogiem elfów i ich sprzymierzeńców. Nienawi­dził ich za pobożną troskę o słabsze formy życia, które zamieszkiwały ich świat. Mniejsze stworzenia nic nie znaczyły dla Przemieńca. Były słabe, bezbronne, stworzone po to, by mogły wykorzystywać je istoty potężniejsze — takie jak on sam. Elfy nie były lepsze od stworzeń, które usiłowały ochraniać. Nie umiały oszukiwać tak jak on. Były złapane w pułapkę swojego istnienia; nie mogły być niczym innym, niż były. A on mógł być, czymkolwiek zechciał. Gardził nimi wszy­stkimi. Przemieniec nie miał przyjaciół. Nie chciał ich mieć. Żadnego z wyjątkiem Dagdy Mora, który miał coś, przed czym odczuwał re­spekt — moc potężniejszą niż jego własna. To był jedyny powód, dla którego mu służył.

Minęło kilka chwil, zanim Dagda Mor zlokalizował Kosiarza. Znalazł go w końcu w odległości nie większej niż dziesięć stóp. Doskonale nieruchomy, był niemal cieniem w bladym świetle świtu, okruchem gasnącej nocy przyczajonym na tle szarości równiny. Ko­siarz, osłonięty od stóp do głów szatą w kolorze popiołu, z twarzą ukrytą w cieniu wielkiego kaptura, był prawie niewidoczny. Nikt nigdy nie spojrzał w jego twarz więcej niż raz. Na to tylko pozwalał Kosiarz swoim ofiarom, a potem je zabijał.

Jeśli Przemieńca można było uważać za niebezpiecznego, to Ko­siarz był dziesięć razy bardziej groźny. Był zabójcą; zabijanie stanowiło jedyny sens jego istnienia. Był potężny, silnie umięśniony, a gdy się wyprostował, miał prawie siedem stóp wzrostu. Jego wielkość wprowadzała przeciwnika w błąd, bo w najmniejszym stopniu nie był ociężały ani niezgrabny. Poruszał się z lekkością i wdziękiem naj­lepszych elfijskich myśliwych — sprawnie, płynnie, szybko i bez­szelestnie. Gdy raz zaczął polowanie, nigdy z niego nie rezygnował. Nigdy nic nie zdołało mu uciec. Nawet Dagda Mor się go obawiał, chociaż Kosiarz nie miał tak wielkiej mocy. Obawiał się go, ponieważ Kosiarz służył mu dla kaprysu, a nie ze strachu, jak inni. Kosiarz nie bał się niczego. Był potworem, który nie dbał o życie, nawet o swoje. Nie zabijał li tylko dla przyjemności. Zabijał, bo tak nakazywał mu instynkt. Zabijał, ponieważ uważał, że to konieczne. Czasami, uwię­ziony wraz ze swymi braćmi w ciemnościach Zakazu, stawał się prawie nie do zniesienia. Dagda Mor musiał dawać mu do zabicia co mniejsze demony, trzymając go pod kontrolą tylko dzięki obiet­nicy. Kiedyś, gdy będą wolni — a pewnego dnia na pewno tak się stanie — Kosiarz otrzyma we władanie cały świat stworzeń, na które będzie mógł polować. Będzie je ścigać, jak długo zechce, a potem wszystkie zabije.

Przemieniec i Kosiarz. Dagda Mor dokonał dobrego wyboru. Je­den będzie jego oczami, a drugi rękami. Oczy i ręce zaprowadzą go do serca narodu elfów i na zawsze położą kres szansie ponownych narodzin Ellcrys.

Spojrzał na wschód, gdzie poranne słońce wstawało szybko nad szczytami Breakline. Nadszedł czas, by ruszyć w drogę. Przed wie­czorem muszą dotrzeć do Arborlon. Zaplanował to z wielką uwagą. Czas jest teraz bardzo cenny; nie może go marnować, jeśli chce zaskoczyć elfy podczas snu. Nie mogą się dowiedzieć o jego obe­cności, dopóki nie będzie za późno, by cokolwiek zrobić.

Dagda Mor przywołał szybkim ruchem swoich towarzyszy i ruszył ciężkim krokiem w kierunku gór. Przymknął z lubością swoje czarne oczy i smakował sukces, jaki przyniesie mu z pewnością wieczór. Po dzisiejszej nocy elfy będą zgubione. Będą musiały patrzeć, jak ich ukochana Ellcrys usycha bez najmniejszej nadziei na odrodzenie.

W samej rzeczy. Zanim minie noc, wszyscy Wybrani zostaną zabici.

Dagda Mor zatrzymał się w głębokim cieniu, kilkaset jardów od podnóża górskiego łańcucha. Chwycił Magiczne Berło w obie ręce i wbił jeden koniec w suchą, spękaną ziemię. Pochylił lekko głowę i wzmoc­nił uchwyt. Przez kilka długich chwil stał bez ruchu. Za nim przy­czaiły się dwie czarne postaci i obserwowały go z zainteresowaniem, błyskając żółtymi ślepiami.

Nagle Berło zapłonęło słabym czerwonawym światłem, w którym na tle ciemności rysowały się ciężkie sylwetki demonów. Potem świa­tło przybrało na sile i zaczęło pulsować. Promieniowało na ramiona Dagdy Mora, zamieniając zielonkawą skórę w krew. Demon uniósł głowę i z Berła strzelił wąski, jaskrawy słup ognia, który uleciał w niebo niczym spłoszona żywa istota. Po chwili znikł. Magiczne Berło rozbłysło jeszcze raz i zgasło.

Dagda Mor cofnął się i opuścił Berło. Ziemia wokół niego była wypalona i czarna, a powietrze pachniało popiołem. Nad równiną zapadła śmiertelna cisza. Demon usiadł na ziemi, przymykając z zado­woleniem mętne oczy. Nie poruszył się więcej, a obok niego zamarły w bezruchu dwa potwory. Czekali razem — pół godziny, godzinę, dwie. Czekali cierpliwie.

W końcu od strony rozległej pustki Nordlandii nadleciał monstru­alny skrzydlaty potwór wezwany przez demona, aby zabrać ich na wschód, do Arborlon.

— A teraz zobaczymy — wyszeptał Dagda Mor.

III

Zaledwie słońce wstało nad horyzontem, Ander Elessedil wyszedł ze swojego małego domku i podążył ścieżką w stronę żelaznych wrót, które prowadziły na tereny otaczające pałac. Jako młodszy syn Eventina, króla elfów, mógłby mieszkać w królewskich apartamentach, już wiele lat temu jednak przeniósł się wraz z książkami do swojej obecnej siedziby. W ten sposób zyskał spokój, którego brakowałoby mu w pałacu. Przynajmniej wtedy tak myślał; teraz już nie był tego taki pewien. Cała uwaga ojca skupiała się na jego starszym bracie Arionie i prawdopodobnie miałby spokój wszędzie, gdzie zdecydo­wałby się zamieszkać.

Książę zaciągnął się czystym, ciepłym powietrzem poranka i uś­miechnął się przelotnie. Dobry dzień na przejażdżkę. Obaj, on i jego ulubiony wierzchowiec, mogą zażyć dziś trochę ruchu.

Ander dobiegał już czterdziestki. Szczupła twarz nosiła ślady zmarszczek, zwłaszcza w kącikach wąskich oczu i na czole. Jego kafle był jednak ciągle szybki i lekki, a gdy się uśmiechał, co zdarzało się teraz bardzo rzadko, twarz przybierała niemal chłopięcy Wygląd.

Gdy zbliżył się do bramy, zobaczył starego Wenta; pochylonego nad klombem z małą motyką. Usłyszawszy kroki, ogrodnik wypro­stował się powoli i dotknął ręką pleców.

— Dzień dobry, książę. Ładny dzień, prawda?

— Cudowny, Went — zgodził się Ander. — Plecy ciągle cię bolą?

— Bez przerwy. — Staruszek westchnął i delikatnie pomasował bolące miejsce. — Chyba wiek daje mi się we znaki. Ale wciąż jestem w stanie prześcignąć w pracy młodych, których dają mi do pomocy.

Ander pokiwał głową, wiedząc, że przechwałki starego ogrodnika są prawdą. Went już wiele lat temu powinien przejść na emeryturę, ale uparcie odmawiał porzucenia swoich obowiązków.

Gdy Elessedil przechodził przez bramę, wartownicy powitali go skinieniem głowy, a on odpowiedział im tym samym. Już od dawna strażnicy i książę obywali się bez formalności. Arion, jako następca tronu, mógł domagać się oficjalnego traktowania, ale pozycja i ocze­kiwania Andera były nieco mniejsze.

Książę podążył obsadzoną ozdobnymi krzewami aleją, która pro­wadziła do stajni. Wtem ciszę poranka zakłócił tętent końskich kopyt i czyjś krzyk. Ander skoczył w bok, ujrzawszy wielkiego ogiera Ario­na, który rozpryskując żużel, pędził prosto na niego. Koń stanął dęba i zanim zdążył się uspokoić, Arion stał już obok brata.

Ander był niski i ciemny, Arion zaś wysoki i jasny; jego podo­bieństwo do ojca było uderzające. Był również znakomitym sportow­cem, mistrzem walk, myśliwym i jeźdźcem i to wszystko sprawiało, że stał się dumą i radością króla Eventina. Arion posiadał jeszcze pewien nieodparty urok, którego brakowało Anderowi.

— Dokąd to, braciszku? — zapytał Arion. Jak zwykle, gdy zwra­cał się do młodszego brata, w jego głosie była odrobina kpiny i le­kceważenia. — Na twoim miejscu nie zawracałbym teraz głowy na­szemu ojcu. Pracowaliśmy do późna nad pewnymi ważnymi sprawami państwowymi. Jeszcze spał, gdy do niego zajrzałem.

— Szedłem do stajni — odparł Ander cichym głosem. — Nie miałem zamiaru nikomu zawracać głowy.

Arion uśmiechnął się, po czym wrócił do swojego wierzchowca. Chwycił jedną ręką za siodło i wskoczył lekko na konia, lekceważąc strzemię. Potem obrócił się i spojrzał z góry na brata.

— Cóż, jadę do Sarandanon na kilka dni. Ludzie na farmach są zaniepokojeni jakimiś starymi opowieściami o złym losie, który nas wszystkich wkrótce spotka. Same bzdury, ale muszę ich uspokoić. Jednak nie rób sobie nadziei. Wrócę, zanim ojciec wyjedzie do Kers­halt. — Ander uśmiechnął się i dodał: — Zajmij się wszystkim w tym czasie, braciszku. Dobrze? — Ściągnął lejce i pomknął w kie­runku bramy.

Ander zaklął cicho i zawrócił. Nie miał już nastroju na przejaż­dżkę. To on powinien towarzyszyć królowi do Kershalt. Zacieśnianie więzi między trollami a elfami było niezmiernie istotne. Pewne pod­stawy zostały już wypracowane, ale sprawa wymagała jeszcze dyplo­macji i ostrożnych negocjacji. Arion był zbyt niecierpliwy i lekko­myślny, brakowało mu wrażliwości na potrzeby i idee innych. Może Ander nie miał fizycznych umiejętności swego brata, chociaż był dosyć sprawny; może nie miał jego wrodzonych zdolności przywód­czych, ale za to odznaczał się darem bezkompromisowego, rozważ­nego rozumowania i cierpliwością potrzebną podczas dyplomatycz­nych narad. Jak do tej pory miał okazję zademonstrować te umiejęt­ności jedynie kilka razy.

Wzruszył ramionami. Nie było sensu się teraz nad tym rozwodzić. Zgłosił już Eventinowi swoją gotowość podróży do Kershalt, ale oj­ciec wybrał Ariona. To on zostanie kiedyś królem, musi więc się wprawiać w dyplomacji, dopóki żyje jeszcze Eventin i może udzielać mu wskazówek. Może to ma sens, przyznał w duchu Ander.

Kiedyś bracia byli sobie bliscy. To było wtedy, gdy żył Aine, najmłodszy z synów Elessedila. Lecz Aine zginął w wypadku, który zdarzył się na polowaniu jedenaście lat temu. Od tego czasu więzy pokrewieństwa nie wystarczały, aby utrzymać bliskie, braterskie sto­sunki. Amberle, młodziutka córka Aine'a, zwróciła się o pomoc do Andera, nie do Ariona, i wtedy starszy z braci, powodowany zazdro­ścią, otwarcie zaczął okazywać młodszemu lekceważenie. Gdy Am­berle porzuciła swą pozycję Wybranej, Arion przypisał to zgubnemu wpływowi brata, a jego pogarda zamieniła się w ledwie maskowaną wrogość. Ander podejrzewał, że teraz i ojciec zwrócił się przeciwko niemu. Nie mógł jednak nic na to poradzić.

Zagubiony w myślach minął bramę i skierował się do swego domu.

Panie, zaczekaj! — Z zadumy wytrącił go czyjś głos.

Ander obejrzał się zdziwiony. Biegła ku niemu postać odziana w białe szaty, wymachując nerwowo ręką. To był jeden z Wybranych, rudowłosy Lauren. Chyba tak właśnie miał na imię? O tej porze jego obecność poza Ogrodami była niezwykła. Ander poczekał, aż młody elf go dogoni. Wybrany był bardzo zmęczony, a jego twarz i ręce pokryte kroplami potu.

— Książę, muszę się zobaczyć z królem — wyrzucił z siebie ledwo dysząc. — A teraz mnie do niego nie wpuszczą. Czy możesz mnie zaprowadzić?

— Król jeszcze śpi — zawahał się Ander.

— Muszę natychmiast się z nim zobaczyć! — nalegał młody elf. — Proszę! To nie może czekać!

W jego oczach i napiętej, pobladłej twarzy była prawdziwa roz­pacz. Głos mu się łamał, gdy próbował wyrazić, jak istotna jest wia­domość, którą chce przekazać królowi. Ander zastanawiał się, co może być aż tak ważne.

— Jeśli masz jakieś kłopoty, Lauren, może ja mógłbym...

— Nie chodzi o mnie, książę. Chodzi o Ellcrys! Wahanie Andera natychmiast zniknęło. Skinął głową i chwycił Laurena za ramię.

— Chodź ze mną.

Razem popędzili z powrotem w kierunku bramy i pałacu, a straż­nicy patrzyli za nimi w zdziwieniu.

Gael, młody elf, który był osobistym służącym Eventina Elesse­dila, stanowczo potrząsnął głową. Ubrany w ciemną, jeszcze poranną szatę, poruszył się niespokojnie, unikając spojrzenia Andera.

— Nie mogę obudzić króla, książę. Mam pilnować, żeby nic mu nie przeszkadzało.

— Nic czy nikt, Gaelu? — spytał cicho Ander. — Nawet Arion?

— Arion wyjechał... — zaczął Gael, ale umilkł i wyglądał jesz­cze bardziej nieszczęśliwie.

— Właśnie. Ale ja jestem tutaj. Masz zamiar mi powiedzieć, że nie mogę zobaczyć się ze swoim ojcem?

Służący nie odpowiedział. Ander skierował się do sypialni króla, a młody elf pospieszył za nim.

— Zaczekaj, książę. Ja go obudzę.

Minęło kilka minut, zanim się znowu pojawił. Wciąż był zmar­twiony, ale skinął na Andera.

— Zobaczy się z tobą, książę; na razie tylko z tobą.

Król był jeszcze w łóżku i właśnie kończył małą szklaneczkę wina, którą z pewnością przygotował dla niego Gael. Przywitał syna skinieniem głowy, a potem wysunął się ostrożnie spod warstwy cie­płych kocy. Jego stare ciało zadrżało pod wpływem chłodnego po­wiewu wczesnego poranka. Gael, który wszedł z Anderem do sypialni, podał Eventinowi szatę, a król otulił się nią szczelnie.

Pomimo osiemdziesięciu dwóch lat Eventin Elessedil cieszył się dobrym zdrowiem. Jego ciało było jeszcze sprawne i mocne. Ciągle jeszcze był w stanie jeździć konno, a nawet szybko i pewnie posłu­giwał się mieczem, co czyniło go niebezpiecznym. Umysł miał jeszcze świeży, bystry i żwawy, i gdy sytuacja tego wymagała, a zdarzało się to często, był zdecydowany i stanowczy. W dalszym ciągu posiadał ów niezwykły zmysł wyczuwania odpowiednich proporcji, potrafił dostrzec wszystkie strony problemu, rozważyć je i wybrać to, co przyniesie największe korzyści jemu samemu i ludowi, nad którym sprawował władzę. Był to dar, bez którego nie mógłby zostać królem, a nawet nie mógłby przeżyć. Ander wierzył, że w jakiś sposób odzie­dziczył tę umiejętność, chociaż w obecnej sytuacji wydawała się ona zupełnie bezużyteczna.

Król podszedł do ręcznie tkanych zasłon, które przysłaniały jedną ze ścian, rozsunął je, po czym otworzył kilka sięgających podłogi okien, które wychodziły na las. Komnatę zalało łagodne, przyjemne światło, a powietrze wypełniło się słodkim zapachem porannej rosy. Gael poruszał się cicho po pokoju, zapalając oliwne lampy, by wy­płoszyć ostatnie cienie nocy. Eventin przystanął przy oknie i zapatrzył się w odbicie swojej twarzy w zaparowanym szkle. Patrzyły na niego niebieskie oczy o przenikliwym, twardym spojrzeniu. Były to oczy człowieka, który przeżył zbyt wiele lat i widział zbyt wiele zła. Eventin westchnął i zwrócił się do syna:

— No dobrze, Ander. O co chodzi? Gael mówił coś o wiadomo­ści, jaką ma mi przekazać Wybrany, którego tu przyprowadziłeś.

— Tak, sir. Twierdzi, że ma pilne przesłanie od Ellcrys.

— Przesłanie od drzewa? — Eventin zmarszczył brwi. — Kie­dy ostatnio przekazała komuś jakąś wiadomość? Ponad siedemset lat temu? O co chodzi?

— Tego mi nie powiedział — odparł Ander. — Twierdził, że powie tylko tobie.

Wobec tego niech mówi. Wprowadź go, Gael.

Elf skłonił się lekko i wyszedł z sypialni, zostawiając uchylone drzwi. Chwilę później wsunął się przez nie olbrzymi, kudłaty pies i podszedł cicho do króla. To był Manx, owczarek Eventina. Król pogłaskał czule siwy łeb, a potem potarmosił delikatnie szorstką sierść na grzbiecie i bokach. Manx był z nim prawie od dziesięciu lat, wierniejszy i bliższy niż jakikolwiek człowiek.

— Siwiejesz, tak jak ja — mruknął smutno Eventin.

Drzwi otwarły się szeroko, ukazując Gaela i Laurena. Wybrany przystanął na chwilę w progu i spojrzał niepewnie na Gaela. Król odprawił służącego skinieniem głowy. Ander również chciał wyjść, ale zauważył, że ojciec zrobił ruch nakazujący mu pozostanie. Gael skłonił się raz jeszcze i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wybrany zrobił niepewnie jeden krok.

— Mój panie, wybacz mi... Oni stwierdzili, że ja... że ja powi­nienem... — młody elf niemal dusił się słowami.

— Nie ma nic do wybaczania — zapewnił go Eventin. Potem z gracją, którą Ander dobrze znał, podszedł do Laurena i położył mu ręce na ramionach. — Wiem, że to musi być coś ważnego. Inaczej nie opuściłbyś Ogrodów. Usiądź i opowiedz mi o wszystkim.

Król spojrzał pytająco na Andera, potem zaprowadził Wybranego do małego biureczka, posadził go na jednym z krzeseł, a sam usiadł na drugim. Ander podążył za nimi i stanął obok.

— Nazywasz się Lauren, prawda? — zapytał Eventin.

— Tak, panie.

— Bardzo dobrze, Lauren. A teraz powiedz mi, z czym przycho­dzisz.

Lauren przysunął się do stołu i położył dłonie na blacie, splatając mocno palce.

— Panie mój, dzisiejszego ranka Ellcrys przemówiła do Wybra­nych. — Młody elf zniżył głos prawie do szeptu. — Powiedziała nam... Powiedziała nam, że umiera!

Ander zamarł. Król przez chwilę nie odpowiadał; usiadł jedynie sztywno z oczami utkwionymi w Laurena.

— To musi być pomyłka — odezwał się w końcu. Lauren potrząsnął zdecydowanie głową.

— To nie pomyłka, mój panie. Mówiła do nas wszystkich. My... my wszyscy słyszeliśmy. Ona umiera. Zakaz zaczął się już rozpadać.

Król podniósł się wolno, podszedł do otwartego okna i nic nie mówiąc, spojrzał na las. Manx, który do tej pory leżał zwinięty w nogach łóżka, wstał i poszedł za nim. Ander zobaczył, jak ojciec wyciąga rękę, żeby bezwiednie podrapać psa za uszami.

— Jesteś tego pewien, Lauren? — zapytał w końcu Eventin. — Naprawdę pewien?

— Tak... tak.

Wybrany płakał cicho, prawie bezgłośnie, z głową ukrytą w dło­niach. Eventin nie odwrócił się; patrzył niewzruszenie na las, który był jego domem i domem jego ludu.

Ander stał bez ruchu, oszołomiony, wpatrzony w ojca. Powoli docierała do niego potworność tego, co przed chwilą usłyszał. Ellcrys umiera! Zakaz się rozpada! Zło, które kiedyś zostało za nim zamknię­te, będzie znowu wolne. Chaos, szaleństwo, wojna! W końcu zaś zniszczenie wszystkiego, co dobre i żywe.

Ander dowiedział się kiedyś o tej historii od swoich nauczycieli, a teraz miał na ten temat książki w swojej własnej bibliotece. Była to historia nosząca wszelkie znamiona legendy.

Bardzo dawno temu, w czasach Wielkich Wojen, przed naro­dzeniem cywilizacji starego świata, a nawet przed pojawieniem się starego rodzaju ludzkiego, toczyła się wojna między dobrem a złem. Elfy walczyły w tej wojnie po stronie dobra. Była to straszna, wyni­szczająca walka. W końcu zwyciężyło dobro, a zło zostało pokonane. Jednak zło jest takiej natury, że nigdy nie może zostać zupełnie zniszczone; może jedynie zostać skazane na wygnanie. Dlatego elfy i ich sojusznicy połączyli swoją magię z witalnymi siłami ziemi i stwo­rzyli Ellcrys, aby utrzymywała Zakaz, który więził złe moce. Dopóki Ellcrys będzie żyć i kwitnąć, dopóty zło nie będzie mogło wrócić na ziemię. Będzie trwało, zamknięte w otchłani ciemności, będzie mogło zawodzić i wyć z bólu, ale ziemia pozostanie dla niego nie­dostępna.

Aż do teraz! Jeśli Ellcrys umrze, Zakaz się skończy. Zostało za­pisane, że tak musi się kiedyś stać, bo żadna moc nie jest tak silna, by przetrwać na zawsze. Do tej pory wydawało się, że Ellcrys pozo­stanie, stałym punktem w zmiennym labiryncie życia. Tak się jednak tylko wydawało.

Król odwrócił się nagle od okna, spojrzał szybko na syna i pod­szedł do stołu. Usiadł, a potem ujął ręce posłańca w swoje dłonie.

— Lauren, musisz powiedzieć mi wszystko, co usłyszałeś. Każdy szczegół. Niczego nie opuszczaj.

Wybrany skinął głową. Oczy miał już suche, a twarz spokojną. Eventin uwolnił jego ręce i zamarł w oczekiwaniu. Ander przysunął krzesło z wysokim oparciem i usiadł obok nich.

— Panie, czy słyszałeś, jak Ellcrys się z nami porozumiewa? — zapytał ostrożnie młody elf.

— Byłem kiedyś Wybranym, Lauren — odparł Eventin.

Ander spojrzał zaskoczony na ojca. Nie wiedział o tym. Ale Lau­renowi ta odpowiedź dodała nieco pewności siebie; Elf skinął głową i zwrócił się do Andera:

— Jej głos nie jest właściwie dźwiękiem, ale czymś w rodzaju obrazu, który pojawia się w naszych umysłach. Rzadko są to słowa; jest to po prostu przełożenie na obraz myśli wysyłanych przez El­lcrys. Właśnie w ten sposób tłumaczę, gdy ona używa mego imienia. Obrazy trwają krótko i są niewyraźne, a my musimy interpretować je najlepiej jak umiemy. — Przerwał i znowu spojrzał na Eventina. — Ja... Ellcrys przemówiła do mnie przedtem tylko jeden raz, panie. Zwróciła się do naszej szóstki w dniu wyboru. Do dzisiejszego ranka prawie cała wiedza o sposobie porozumiewania się z Ellcrys po­chodziła z zapisu dotyczącego naszej służby lub rozmów z Wybra­nymi, którzy służyli przed nami. Nawet teraz wszystko wydaje się pogmatwane.

Eventin pokiwał zachęcająco głową.

— Panie — ciągnął dalej Lauren — dzisiejszego ranka Ellcrys rozmawiała z nami bardzo szczegółowo; nigdy przedtem tego nie robiła. Wezwała nas do siebie i powiedziała, co się zdarzy i co my, Wybrani, musimy zrobić. Obrazy nie były całkiem zrozumiałe, ale jedno jest pewne. Zniszczenie już się zaczęło. Gdy Ellcrys straci siły, Zakaz się rozpadnie. Jest dla niej tylko jedna szansa — ponowne narodziny.

Eventin szybkim ruchem chwycił Laurena za rękę. Ander, oszo­łomiony i wstrząśnięty zapowiedzią śmierci Ellcrys, również o tym zapomniał. Odrodzenie! Tak było zapisane w najstarszym z przeka­zów. Ellcrys może się odrodzić, a Zakaz zostanie zachowany.

— Więc jest jeszcze nadzieja — wyszeptał. Oczy Eventina były utkwione w Laurena.

— Co trzeba zrobić, żeby Ellcrys się odrodziła?

— Panie. — Elf pokręcił głową. — Ona powierzyła swój los Wybranym. Tylko dzięki nam będzie się mogła na nowo narodzić. Nie rozumiem jej powodów, ale obrazy były bardzo wyraźne. Ellcrys dostarczy swoje nasionko jednemu z nas; któremu... tego jednak nie powiedziała. Nie pokazała żadnej twarzy. Wiadomo jednak, że tylko ten Wybrany, którego ona wskaże, może je otrzymać. Nikt inny nie będzie brany pod uwagę. Ten ktoś będzie musiał zanieść je do źródła życia Ziemi, fontanny Krwawego Ognia, i umieścić je tam. Potem nasionko przyniesione z powrotem do starego drzewa zapuści korze­nie, a z niego zrodzi się nowe drzewo i zastąpi stare.

Ander przypominał sobie teraz szczegóły legendy — nasionko Ellcrys, rytuał Krwawego Ognia, odrodzenie. Wszystko było napisane dziwacznym, formalnym językiem pradawnego eposu, opowieści, o której większość zapomniała lub nigdy nie słyszała.

— Fontanna Krwawego Ognia. Gdzie to może być? — zapytał nagle.

Lauren wyglądał na przygnębionego.

— Pokazała nam to miejsce, książę, ale... Ale nikt z nas go nie rozpoznał. Obrazy były niewyraźne, jakby ona sama nie umiała ich dokładnie opisać.

— Powiedz, co widziałeś. Wszystko — odezwał się cichym gło­sem Eventin.

— To była puszcza znajdująca się gdzieś w górach i otoczona bagnami. Nad wszystkim unosiła się gęsta mgła. Sterczał tam samotny szczyt, a pod nim był labirynt, który prowadził do wnętrza Ziemi. Gdzieś w tym labiryncie znajdowały się drzwi ze szkła, którego nie można rozbić. Za drzwiami był Krwawy Ogień.

— Żadnych nazw? Nic, co pomogłoby rozwiązać tę łamigłów­kę? — pytał cierpliwie król.

— Tylko jedna, panie, ale ona nam nic nie mówi. Labirynt, w któ­rym ukryty jest Krwawy Ogień, nazywa się Safehold.

Safehold? Ander szukał w pamięci, ale nic nie znalazł.

Eventin spojrzał na syna i pokręcił głową. Potem wstał, zrobił kilka kroków i zatrzymał się.

— Czy jeszcze coś wam powiedziała? Jakaś wskazówka, coś, co miałoby jakieś znaczenie?

— Nic. To wszystko.

— Dobrze, Lauren. — Król skinął głową. — Miałeś rację, że chciałeś mi o tym od razu opowiedzieć. Czy mógłbyś zaczekać teraz chwilę za drzwiami?

Gdy drzwi zamknęły się za Wybranym, Eventin usiadł powoli na swoim krześle. Jego twarz postarzała się nagle, ruchy stały się po­wolne. Manx podszedł do króla, uniósł posiwiały łeb i spojrzał współczująco na swego pana. Eventin westchnął i zmęczonym ruchem po­łożył rękę na głowie psa.

— Czy żyję zbyt długo? — mruknął do siebie. — Jeśli Ellcrys umrze, jak zdołam ochronić mój lud przed tym, co się później stanie? Jestem ich królem; do mnie należy odpowiedzialność za nich. Zawsze to akceptowałem. Teraz, po raz pierwszy w życiu, chciałbym, żeby było inaczej... — Spojrzał na syna. — Cóż, musimy zrobić, co w na­szej mocy. Skoro Arion wyjechał do Sarandanon, będę potrzebował twojej pomocy.

Ander zaczerwienił się, słysząc ten mimowolny wyrzut.

— Idź z Laurenem i wypytaj ostrożnie pozostałych Wybranych. Może dowiesz się czegoś więcej. Czegokolwiek. Ja każę przynieść z krypty te wszystkie stare tomiska i przebadam je.

— Myślisz, że coś w nich znajdziesz? — zapytał niepewnie Ander.

— Nie. Czytałeś je wprawdzie później ode mnie, a ja nic sobie nie przypominam. Co jeszcze możemy zrobić? Jeśli chcemy, by za­istniała jakakolwiek szansa znalezienia Krwawego Ognia, musimy dowiedzieć się czegoś więcej, niż powiedział nam Lauren.

Król skinął głową na pożegnanie. Ander wyszedł i udał się z Lau­renem do Ogrodów, gdzie w pobliżu drzewa czekali pozostali Wy­brani. Musi spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o tajemniczym miejscu zwanym Safehold. Będzie to chyba beznadziejny wysiłek. Lecz, tak jak powiedział ojciec, co jeszcze mogli zrobić?!

IV

Letni dzień zakończył się cudownym wybuchem czerwieni i błę­kitu, które zalały zachodni horyzont nieba. Przez długie, wspaniałe minuty słońce wisiało nad szczytami Breakline, oświetlając lasy Westlandii i snując cienie, które spowijały zalesioną ziemię nieru­chomymi, miękkimi wstęgami ciemności. Powietrze oziębiało się powoli; ciepło dnia umykało rozwiewane podmuchami wieczornego wiatru, który szumiał delikatnie w gałęziach wielkich drzew. Potem mrok przepłoszył światło dzienne i noc zmyła z nieba wszystkie kolory.

Zmęczeni trudami dnia mieszkańcy Arborlon, miasta elfów, zmie­rzali ku swoim domom.

W Ogrodach Życia Ander Elessedil spoglądał w górę na Ellcrys. Na tle wieczornego nieba wielkie drzewo wydawało się nie zmienio­ne. Przedtem, zanim zaszło słońce, ślady niszczącej je choroby były wyraźnie widoczne.

Choroba rozprzestrzeniała się bardzo szybko. Na niższych gałę­ziach rozkład zaczynał już trawić srebrzystobiałą korę. Całe pęki więdnących liści zwisały bez życia, skręcone na końcach i czarne. Wybrani oczyścili ostrożnie korę balsamem z ziół i zerwali uschnięte liście. Wbrew rozsądkowi mieli nadzieję, że choroba się zatrzyma, choć przez cały czas wiedzieli, że to niemożliwe. Ander widział pra­wdę, która odbijała się w ich oczach. Nie mogli wyleczyć Ellcrys. Nikt nie mógł. Umierała i nic nie mogło tego powstrzymać.

Książę westchnął i obrócił się, nie wiedząc, dlaczego ostatnią wizytę tego dnia złożył właśnie w Ogrodach Życia. Wybrani powrócili do swoich domostw już godzinę temu — zmęczeni, zniechęceni, mil­czący, w poczuciu zupełnej bezradności. Ander przyszedł tu jednak jeszcze raz, wiedziony jakąś nieuzasadnioną nadzieją, że znajdzie odpowiedzi, których tak rozpaczliwie szukał. Nie znalazł ich oczy­wiście. Zapadała noc i nie było sensu pozostawać tu dłużej.

Wychodząc z Ogrodów Życia, czuł na sobie niespokojne spojrze­nia wartowników z Czarnej Straży. Byli nieświadomi choroby tra­wiącej Ellcrys, zdawali sobie wszak sprawę, że dzieje się coś złego. Tyle zdołali wywnioskować z poruszenia, które zapanowało wśród Wybranych. Wkrótce rozejdą się plotki, pomyślał Ander, i trzeba będzie powiedzieć ludziom prawdę.

Na razie panował jeszcze spokój. Światła w oknach pogasły; mie­szkańcy Arborlon szykowali się do snu. Ander zazdrościł im. Nie­wielka była szansa, że król i on udadzą się tej nocy na spoczynek.

Książę westchnął. Pragnął coś zrobić, by ulżyć swojemu ojcu. Eventin zawsze był niezwykle pewny siebie i przekonany, że można rozwiązać każdy problem. Lecz podczas ostatnich dwóch wizyt, które Ander złożył ojcu, by poinformować go o braku postępów w poszu­kiwaniach Safehold, król sprawiał wrażenie zagubionego. Próbował nieudolnie ukryć to przed synem, tylko jego oczy były pełne rozpaczy, bo wszystko, czego dokonał w życiu, miało wkrótce zostać zniszczo­ne; stanął bowiem oko w oko z wyzwaniem, któremu nie był w stanie sprostać. Nie odzywał się prawie do Andera i od razu odesłał go do pomocy Wybranym.

Pomoc ta okazała się zupełnie daremna i bezowocna. Książę prze­pytał dokładnie każdego z osobna, a potem zebrał wszystkich i badał ich wspólne wspomnienia, szukając jakiejkolwiek informacji, która mogłaby naprowadzić go na ślad Safehold. Nie dowiedział się jednak niczego, o czym nie wiedziałby już przedtem.

Poszukiwania w pieczołowicie przechowywanych księgozbiorach dotyczących służby również nic nie dały. Prześledził uważnie dzieje sprzed wielu wieków i znalazł powtarzające się wzmianki o świętym Krwawym Ogniu, źródle życia świata elfów i wszystkich istot, ale nigdzie nie było najkrótszej bodaj informacji o tajemniczym miejscu zwanym Safehold.

Ellcrys także nie ułatwiała im zadania. Ander zaproponował, aby Wybrani zwrócili się do niej o pomoc; chodzili do niej razem i po­jedynczo, błagając o jakiekolwiek wyjaśnienie. Ona już jednak nie przemówiła. Pozostała cicha i niema.

Książę zbliżył się do siedziby Wybranych i zauważył, że wszystkie światła są wygaszone. Rutyna wzięła najwyraźniej górę i wkrótce po wieczornym posiłku wszyscy wrócili do swoich domostw. Ander miał nadzieję, że sen przyniesie im ulgę. Oby tak było! Czasem brak nad­ziei i rozpacz są bardziej męczące niż praca fizyczna, a tego dnia Wybrani nie doświadczyli zbyt wiele dobrego.

Ander minął cicho ich domostwo, podążając ścieżką do pałacu, aby złożyć ojcu ostatni raport. Wtem spod drzewa rosnącego przy drodze oderwał się cień.

— Książę?

— Lauren? — spytał Ander i ujrzał ciemną postać; był to rze­czywiście młody elf. — Dlaczego nie śpisz?

— Próbowałem, ale nie mogę zasnąć. Widziałem... widziałem, panie, jak szedłeś do Ogrodów, i miałem nadzieję, że będziesz tędy wracać. Książę Anderze, czy mogę z tobą porozmawiać?

— Właśnie ze mną rozmawiasz, Lauren — uświadomił mu An­der, ale jego żart nie zdołał rozjaśnić poważnego oblicza Wybrane­go. — Przypomniałeś sobie coś?

— Być może, ale nie chodzi o to, co powiedziała nam Ellcrys. Myślę jednak, że powinieneś o tym wiedzieć. Mogę ci towarzyszyć? Ander skinął głową i ruszyli w dalszą drogę.

— Czuję, że to ja powinienem rozwiązać ten problem — zaczął po chwili Lauren. — Może dlatego, że przemówiła najpierw do mnie... Znalezienie Safehold staje się moim obowiązkiem. Wiem, że pra­wdopodobnie wywyższam się w ten sposób, ale po prostu tak czuję. W każdym razie nie chciałbym niczego przeoczyć. Czy rozumiesz, panie, co chcę przez to powiedzieć? — Młody elf rzucił księciu nie­spokojne spojrzenie.

— Chyba tak. Czy coś przeoczyliśmy?

— Cóż, pomyślałem sobie o czymś i wydaje mi się, że powinie­nem komuś o tym powiedzieć.

Ander przystanął i spojrzał na Wybranego.

— Nie chciałem mówić o tym królowi ani nikomu innemu — ciągnął coraz bardziej zdenerwowany Lauren. — Nie jestem pewien, ile oni wiedzą... Nigdy o niej nie rozmawiamy... — Zamilkł na chwi­lę, a książę czekał cierpliwie na dalszy ciąg. — Chodzi o Amberle. Panie, gdy została wybrana, prowadziła z Ellcrys długie rozmowy. Zdarzyło się to wiele razy. — Słowa płynęły wolno. — Z nią było zupełnie inaczej niż z pozostałymi Wybranymi. Nie wiem, czy Am­berle zdawała sobie z tego sprawę. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy...

Ander zesztywniał gwałtownie. Lauren dostrzegł jego reakcję i jął pospiesznie tłumaczyć.

— Może Ellcrys przemówiłaby do niej... może Amberle lepiej by ją zrozumiała i dowiedziała się czegoś więcej.

Przez długą chwilę mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa. W koń­cu Ander pokręcił wolno głową.

— Amberle nie może nam pomóc, Lauren. Ona odeszła. Nawet jej matka nie wie, gdzie teraz jest. Nie mamy czasu, żeby jej szukać.

Rudowłosy elf skinął głową. Ostatni cień nadziei zniknął z jego twarzy.

— To był tylko pomysł. Dobranoc, książę — odezwał się wre­szcie i odszedł.

Skłonił się raz jeszcze. Białe szaty Wybranego powiewały przez chwilę na wietrze, a potem zniknęły w ciemności. Ander odprowadził go wzrokiem. Na jego śniadej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. Ojciec prosił o jakąkolwiek wskazówkę, najmniejszy ślad, który za­prowadziłby ich do Safehold. W tej chwili nie mieli żadnej szansy, by odszukać Amberle. Mogła być gdziekolwiek w granicach czterech krain. Poza tym nie był to odpowiedni czas, aby wspominać jej imię przy Eventinie. Była jego ukochaną wnuczką; gdy została jedną z Wy­branych, jego serce napełniło się dumą i radością. Potem jednak wy­parła się swojego powołania i to było dla króla cięższym przeżyciem niż śmierć jej ojca, Aina.

Ander pokręcił wolno głową i ruszył w stronę pałacu.

Gael był wciąż na służbie. Miał ściągniętą ze zmęczenia twarz i zmartwione oczy. Wiedział o ich problemach — to było nieunik­nione — lecz można mu było zaufać. Chciał wstać na widok księcia, ale gdy Ander machnął ręką, opadł z powrotem na krzesło.

— Król czeka na ciebie, panie — powiedział. — Jest w swoim gabinecie i nie chce się położyć. Gdybyś mógł go jakoś do tego zmusić, chociaż na kilka godzin...

— Zobaczę, co się da zrobić — obiecał Ander.

Gdy wszedł do gabinetu, Eventin Elessedil spojrzał na niego i przez chwilę przyglądał się twarzy syna, na której malowała się rezygnacja. Potem odsunął się od stołu i przetarł zmęczone oczy. Wstał, prze­ciągnął się i podszedł do zasłoniętych okien, by wyjrzeć w ciemność. Na zarzuconym książkami stole stała taca z prawie nie tkniętym je­dzeniem. Z dopalających się świec kapał wosk. W gabinecie było cicho i mroczno; dębowe półki i obite materiałem ściany tworzyły zamazaną mieszankę kolorów i cieni. Wszędzie leżały stosy książek, które Gael zapewne przez cały dzień znosił z krypty. Król rzucił synowi krótkie spojrzenie.

— Nic?

Ander pokręcił głową w milczeniu. Eventin skrzywił się.

— U mnie też nic. — Wzruszył ramionami, wskazując na otwar­tą księgę, która leżała na stole. — Ostatnia nadzieja. Jedna wzmianka o nasionku Ellcrys i Krwawym Ogniu. Przeczytaj sam.

Księga była jednym z ponad setki historycznych tomów, które zgromadzili królowie elfów i ich uczeni od czasów ginących w po­mroku dziejów. Bardzo już stare i zniszczone dzieła starannie opra­wiono w skórę i mosiądz, zamknięto w futerałach, które miały je chronić przed zgubnym działaniem czasu. Księgi przetrwały w ten sposób Wielkie Wojny i zniszczenie starego rodzaju ludzkiego. Miały za sobą Pierwszą i Drugą Wojnę Ludów. Przeleżały wieki, stając się kroniką życia i śmierci. Zawierały dokładny opis znanej historii elfów. Tysiące, tysiące stron zapisanych przez wieki.

Ander pochylił się nad księgą; atrament zblakł ze starości, pismo było archaiczne, ale wyraźne i zrozumiałe.

I Siewca, który jest Wybranym, weźmie owo nasionko i umieści je w Krwawym Ogniu. Zanurzy je w nim, by mogło powrócić do ziemi. Wtedy Drzewo odrodzi się, a Zakaz przetrwa na wieki. Tak przemówił najwyższy czarownik do swoich elfów, by po jego śmierci tajemna wiedza przetrwała wśród jego ludu.

Ander skończył czytać i spojrzał na ojca.

— Przeczytałem dokładnie wszystkie księgi, analizując każdy frag­ment, który mógłby dotyczyć naszej sprawy, ale żaden z nich nie był tak dokładny jak ten. — Król podszedł do stołu i zaczął powoli przewracać złocone stronice. — To jest najstarsza księga. Zawiera w większości same legendy: opowieści o pradawnych walkach dobra ze złem, imiona bohaterów, wszystko, co doprowadziło do powstania Zakazu. Nie ma jednak nic o Safehold ani o miejscu, w którym znaj­duje się Krwawy Ogień, ani o magii, która dała życie Ellcrys i moc Zakazowi.

To przeoczenie nie jest czymś niezwykłym, pomyślał Ander. Jego przodkowie niezbyt chętnie zdradzali sekrety swojej sztuki magicznej, zwłaszcza na piśmie. Istniały jedynie przekazy ustne, dzięki czemu tajemnice były bezpieczne i niedostępne wrogom elfów. Podobno niektóre z czarów były tak potężne, że działały tylko w określonym miejscu i czasie. Tak mogło być właśnie w wypadku zaklęcia, które stworzyło Ellcrys.

Król usiadł na krześle, jeszcze przez chwilę studiował księgę, a potem zamknął ją bez słowa.

— Będziemy musieli polegać na tym, czego dowiedzieliśmy się od Ellcrys — powiedział cicho. — Określimy prawdopodobne miej­sce lokalizacji Krwawego Ognia, a potem je znajdziemy.

Ander pokiwał głową. To beznadziejne. Z tak niejasnym opisem mieli nikłą szansę na odnalezienie Safeholdu.

— Chciałbym, żeby Arion był tutaj — szepnął nagle ojciec.

Ander nie odezwał się. Rzeczywiście król ma powody, by teraz potrzebować Ariona, przyznał w duchu. Jako dowódca prowadzący poszukiwania Safeholdu byłby najlepszy, a jego obecność dodałaby ojcu otuchy. Nie czas teraz, by mu tego zazdrościć.

— Myślę, ojcze, że powinieneś odpocząć — odezwał się Ander po chwili milczenia. — Musisz zachować siły na później. Król podniósł się i zgasił świece.

— Masz rację, Anderze — powiedział i uśmiechnął się z wysił­kiem do syna. — Przyślij do mnie Gaela. Idź do domu i spróbuj zasnąć. Też miałeś długi dzień.

Ander wrócił do siebie, położył się do łóżka i ku swojemu zdzi­wieniu poczuł, że ogarnia go sen. Jego umysł pracował coraz bardziej ociężale, aż w końcu zmęczenie fizyczne przeważyło. Obudził się raz w ciągu nocy, zlany zimnym potem; męczył go jakiś potworny koszmar. Po chwili zapomniał o nim i znowu zasnął. Tym razem nic mu się nie przyśniło.

Gdy ponownie się obudził, na dworze zaczynało świtać. Wysko­czył szybko z pościeli, ubrał się i zjadł śniadanie. Uczucie świeżej determinacji dodawało mu sił. Gdzieś przecież znajdowała się odpo­wiedź, która pomoże rozwiązać im wszystkie problemy; musi istnieć jakiś sposób na odnalezienie Safeholdu. Może wszystko zależy teraz od umierającej Ellcrys, a może od Wybranych. W każdym razie na pewno jest jakaś odpowiedź, musi być!

Wyszedł z domu i podążył żwirową ścieżką w kierunku pałacu. Promienie porannego słońca sączyły się przez gęstą zasłonę okolicz­nych lasów. Przede wszystkim chciał pójść do Wybranych — z pew­nością są teraz w Ogrodach Życia, ich dzień już się zaczął — w na­dziei, że odkryli jakiś nowy szczegół. Prawdopodobnie myśleli o tym przez cały czas, analizując wszystko starannie. Może któryś przypo­mniał sobie coś jeszcze. A może Ellcrys przemówiła do nich tego poranka.

Wstąpił najpierw do pałacu, lecz Gael, który pełnił już służbę, nakazał mu ciszę; król spał jeszcze i nie należało mu przeszkadzać. Ander kiwnął głową i wyszedł, wdzięczny za każdą chwilę wytchnie­nia, którą udało się znaleźć ojcu.

Rozejrzał się po pałacowym ogrodzie. Poranna rosa połyskiwała w słońcu, które było coraz wyżej, ale nigdzie nie było widać Wenta. Ander zdziwił się, ponieważ stary ogrodnik powinien już być w pracy. Był jeszcze bardziej zaskoczony, gdy ujrzał porozrzucane na klom­bach róże i świeżo zabrudzone ziemią narzędzia. To niemożliwe, żeby Went porzucił nie dokończoną robotę. Może ma jakieś kłopoty z ple­cami... Trzeba będzie sprawdzić, pomyślał Ander. Ale to na razie może poczekać. Są dużo ważniejsze sprawy. Rzucił ostatnie spojrze­nie na klomb i przyspieszył kroku.

Kilka minut później podążał wzdłuż porośniętego bluszczem muru Ogrodów Życia. Ścieżka prowadziła prosto do bram. Ze szczytu Ca­rolanu, wysokiej ściany skalnej, która wznosiła się stromo na wschod­nim brzegu Rzeki Szemrzącej Pieśni, wynosząc Arborlon ponad le­żące niżej krainy, widział rozległą przestrzeń Westlandii. Od wschodu w kierunku pomocy — wieże i zadrzewione aleje rodzinnego miasta elfów otulonego gęstą plątaniną lasów; na południu — zamglone szare turnie Gór Skalistych Szczytów i Pykonu ozdobione kawałkami błękitu tam, gdzie rzeka Mermidon w swoim biegu na wschód do Callahornu wdziera się między sędziwe skały; na zachodzie, poniżej Carolanu, za Rzeką Szemrzącej Pieśni — dolina Sarandanon, kołyska elfów. Ojczyzna elfów, pomyślał z dumą Ander. Musi znaleźć sposób, on, jego ojciec i Wybrani, by ją uratować.

Kilka chwil później stanął u stóp Ellcrys. Nie było żadnego śladu Wybranych. Drzewo stało samotnie.

Ander rozejrzał się z niedowierzaniem. Niemożliwe, żeby wszyscy Wybrani zaspali, nawet jeśli wyznanie Ellcrys wytrąciło ich z rów­nowagi. Od setek lat wraz z pierwszymi promieniami słońca szli ją powitać i nigdy nie zawiedli.

Książę opuścił szybko Ogrody i ruszył biegiem ku domostwu Wybranych. Wszędzie było mnóstwo zieleni, wzdłuż kamiennych ście­żek kwitły kwiaty, a na tyłach domu ciągnęły się równe grządki z warzywami; czarna ziemia pełna była zielonych łodyżek i kiełków. Dziedziniec otaczał niski skalny murek, w którym zrobiono wyłom na bramę utworzoną z białych palików.

Dom był ciemny i cichy.

Ander zwolnił. O tej porze Wybrani nie powinni już spać. Nie było jednak żadnego śladu życia. Książę elfów poczuł, że ogarnia go dziwny chłód. Szedł, nie spuszczając oczu z tajemniczego półmroku czającego się za otwartymi drzwiami domostwa.

— Lauren? — zawołał cicho, stając w progu.

Odpowiedziała mu głucha cisza. Przeszedł przez próg. Kątem oka dostrzegł w zaroślach jakiś ruch i zmroził go nagły strach. Co tam było?

Poniewczasie przypomniał sobie o broni, którą zostawił w swoim domku. Stał przez chwilę bez ruchu, czekając na dalsze wydarzenia. Ale już nic więcej się nie poruszyło, żaden dźwięk nie zdradzał obec­ności innej żywej istoty. Ander wszedł zdecydowanie do środka.

— Lauren...?

Gdy wzrok przyzwyczaił się do panującej wewnątrz ciemności, głos zamarł mu w krtani.

Wszędzie leżały ciała Wybranych, porozrzucane jak zużyte worki; rozszarpane, połamane, pozbawione życia. Lauren, Jase — wszyscy martwi, porozrywani, jakby dopadły ich oszalałe bestie. Księcia ogar­nęła rozpacz. Nie przeżył żaden Wybrany... I kto miał teraz się udać na poszukiwania Safehold i umieścić nasionko Ellcrys w Krwawym Ogniu...? Drzewo się nie odrodzi, nie ma ratunku dla elfów. Widok martwych Wybranych przyprawiał go o mdłości, ale mimo to nie mógł się ruszyć. Stał tam, przerażony i oszołomiony. W jego umyśle tłukło się jedno słowo:

Demony!

Chwilę później Ander wyszedł chwiejnym krokiem na zewnątrz i oparł się o ścianę domu, aby opanować drżenie i miotające nim torsje. Gdy doszedł do siebie, ruszył zaalarmować Czarną Straż, a po­tem popędził do miasta. Trzeba powiedzieć o wszystkim ojcu, a naj­lepiej będzie, jeśli powie mu to własny syn.

Nietrudno było się domyślić, co spotkało Wybranych. Ellcrys była coraz słabsza i Zakaz zaczynał się rozpadać. Potężniejsze demony zdo­łały się już uwolnić. Tylko jeden z nich mógł zrobić tak straszną rzecz. Jednym celnym uderzeniem demony chciały zdobyć pewność, że już nigdy nie zostaną uwięzione. Zniszczyły wszystkich, którzy mogli po­móc w ponownych narodzinach Ellcrys i przywróceniu Zakazu.

Ander biegł żwirową ścieżką prowadzącą wzdłuż ogrodu, którym opiekował się Went. Był tam teraz. Kopał i pielił, a gdy Ander go mijał, podniósł na chwilę pomarszczoną twarz. Książę jednak prze­biegł obok i nie odezwał się doń.

Mężczyzna przymknął z zadowoleniem oczy. Przesiewając leni­wie czarną ziemię między palcami, Przemieniec podjął przerwaną na chwilę pracę.

V

Wieczorem książę elfów po raz ostatni zamknął domostwo Wy­branych. Patrzył w gęstniejący mrok, otoczony głęboką, martwą ciszą. Dom stał zupełnie pusty; ciała sześciu zamordowanych zostały już dawno wyniesione, a teraz Ander zabierał pozostałe po nich drobiazgi, by zwrócić je krewnym. Przez kilka krótkich chwil był sam na sam ze swoimi myślami.

Nie chciał jednak się nad nimi dłużej rozwodzić; miał ważniejsze zadanie do spełnienia. Nadzorował usuwanie zmasakrowanych ciał, a potem zabranie ksiąg dziejów służby, które miały zostać umiesz­czone w bezpiecznym miejscu w krypcie pałacu Elessedilów. Zgodnie z poleceniem ojca prześledził zbiory strona po stronie, szukając naj­mniejszej wskazówki rozwiązania zagadki Safeholdu, którą być może przeoczyli. Nie znalazł dosłownie nic. Co za różnica, pomyślał i po­kiwał smutno głową. Jakie to ma znaczenie, czy dowiedzą się czegoś o Safeholdzie, czy nie? Nie ma przecież Wybranego, który mógłby zanieść nasionko, po co więc szukać Krwawego Ognia? Na razie Ander był zadowolony, że może robić cokolwiek i odwrócić myśli od tego, co zobaczył rano.

Pozostawił pusty domek, przeszedł przez dziedziniec i podążył ścieżką do Ogrodów Życia. W całym Carolanie migotały światła po­chodni, rozświetlając gęstniejący mrok. Wszędzie było pełno żołnie­rzy; Czarna Straż otoczyła Ogrody, a przyboczna gwardia króla, skła­dająca się z elfijskich myśliwych, patrolowała ulice i aleje. Wszyscy byli przerażeni tym, co się stało. Gdy rozeszła się wieść o zamordo­waniu Wybranych, Eventin szybko zapewnił elfy, że natychmiast znaj­dą się pod ochroną, by nie spotkał ich podobny los. Sam jednak był przekonany, że jego ludowi nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeń­stwo. Bestia, która zabiła młode elfy, nie polowała już na nikogo innego. Wybrani byli jej jedynym celem. Tylko takie rozwiązanie miało jakiś sens. Mimo to podjęto środki ostrożności, aby w ten sposób powstrzymać wybuch paniki, którą wyczuwało się w całym mieście.

Oczywiście, prawdziwe zniszczenie zostało już dokonane. Drzewo umierało, a jego ponowne narodziny były niemożliwe. Gdy Ellcrys uschnie, Zakaz rozpadnie się całkowicie, a uwięzione zło będzie wol­ne. Wtedy zniszczy wszystkie elfy, nie zostawiając nikogo przy życiu. Jakież cudowne zaklęcie elfijskiej magii mogłoby temu zapobiec?

Ander zatrzymał się przy murze okalającym Ogrody. Odetchnął głęboko, by się uspokoić i zdusić uczucie bezradności, które niczym podstępna choroba narastało w nim po trochu przez cały dzień. Cóż mają teraz począć? Nawet gdyby Wybrani żyli, nikt nie wiedział przecież, gdzie szukać Krwawego Ognia. Zakaz zaczynał słabnąć i było coraz mniej czasu, by odnaleźć owo źródło życia. A teraz, gdy Wybrani nie żyli...

Amberle.

To imię pojawiło się niespodziewanie w jego umyśle. Amberle. Ostatnie słowa Laurena dotyczyły właśnie jej. Może ona mogłaby pomóc. Gdy rudowłosy Wybrany to zaproponował, jego pomysł wy­dał się Anderowi niedorzeczny. Teraz jednak cokolwiek było lepsze niż to, co mieli. Umysł księcia pracował na przyspieszonych obrotach. Jak przekonać ojca, żeby rozważył taką możliwość? Jak nakłonić go, aby zechciał chociaż porozmawiać z nim o Amberle? Pamiętał dobrze jego gorycz i rozczarowanie, gdy się dowiedział, że dziewczyna zre­zygnowała z zaszczytu. Ander porównał to z rozpaczą, którą zobaczył na twarzy króla, gdy rano przyniósł mu wiadomość o masakrze Wy­branych. Podjął szybką decyzję. Eventin natychmiast rozpaczliwie potrzebował pomocy i nieważne było, z jakiej strony ona nadejdzie. Arion wyjechał do Sarandanonu, na nim więc spoczywa ten obowią­zek. A może to zrobić tylko w jeden sposób. Musi powiedzieć ojcu, że trzeba odnaleźć Amberle.

— Książę?

Głos dobiegał znikąd. Ander podskoczył z przerażenia, łapiąc gwał­townie oddech. Spod sosen rosnących naprzeciwko ogrodowego muru oderwał się cień, ciemniejszy niż noc. Ander zamarł i wstrzymał od­dech. Potem wydobył szybko krótki miecz, który był przytroczony do jego pasa. Cień był już nad nim, trzymając w żelaznym uścisku jego ramię.

— Spokojnie, Anderze Elessedilu — przemówił cichy, lecz sta­nowczy głos. — Nie jestem twoim wrogiem.

Książę dostrzegł, że cień należy do wysokiego człowieka liczącego ponad siedem stóp wzrostu. Szczupłą postać mężczyzny otulały szczel­nie czarne szaty, a głowę osłaniał kaptur podróżnego płaszcza. Nie było widać twarzy; w ciemności błyszczały jedynie wąskie kocie oczy.

— Kim jesteś? — wykrztusił wreszcie Ander.

Mężczyzna cofnął rękę z ramienia księcia i zdjął kaptur, by od­słonić twarz. Była pomarszczona i zarośnięta krótką, czarną brodą, która okalała szerokie, pozbawione uśmiechu usta. Nieznajomy nosił długie do ramion włosy, jego ciemne oczy patrzyły uważnie spod krzaczastych brwi zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Te nie­samowite oczy spoglądały prosto na księcia, który nie był w stanie odwrócić spojrzenia.

— Twój ojciec mnie zna — szepnął wysoki mężczyzna. — Na­zywam się Allanon.

Ander zesztywniał, na jego twarzy malowało się niedowierzanie.

— Allanon? — Potrząsnął wolno głową. — Ale... Ale przecież Allanon nie żyje!

— Książę, czy ja wyglądam na nieżywego? — W głębokim gło­sie pojawiła się nuta sarkazmu, a oczy rozbłysły jeszcze jaśniej.

— Nie, nie... skądże — odparł niepewnie Ander. — Ale to było ponad pięćdziesiąt lat temu...

Zamilkł, bo stare historie, które kiedyś opowiadał mu ojciec, stanęły przed nim jak żywe: poszukiwania Miecza Shannary; od­bicie Eventina z obozu wrogiej armii; bitwa pod Tyrsis; porażka Warlocka, który został pokonany przez małego mieszkańca Vale, Sheę Ohmsforda. Przez cały czas Allanon był z obleganymi mie­szkańcami czterech krain, użyczając im swojej mocy i mądrości. Gdy wszystko się skończyło, a Warlock został zniszczony, mag znik­nął. Mówiono, że Shea Ohmsford widział go ostatni. Potem rozeszły się plotki, że Allanon zjawił się w czterech krainach w innym czasie i miejscu. Nigdy nie odwiedził Westlandii i elfów i nikt go też tu nie oczekiwał. Ojciec powtarzał jednak często Anderowi, że po tym druidzie można się spodziewać najbardziej nieoczekiwanych rzeczy. Podróżnik, historyk, filozof i mistyk, strażnik ras, ostatni z pradaw­nych druidów — mądrych ludzi nowego świata; to właśnie był Al­lanon.

Ale czy to naprawdę on, pomyślał nieufnie Ander.

— Przyjrzyj mi się uważnie, książę elfów — polecił olbrzym i podszedł bliżej. — Przekonasz się, że mówię prawdę.

Ander spojrzał na śniadą twarz, potem zajrzał głęboko w błysz­czące oczy i nagle wszystkie wątpliwości zniknęły. Nie był już nie­ufny. Człowiek, który stał przed nim, był naprawdę Allanonem.

— Chcę, żebyś zaprowadził mnie do ojca — powiedział przy­bysz cicho. — Wybierz jakąś boczną drogę. Chciałbym utrzymać swoje przybycie w tajemnicy. Szybko, zanim nadejdą strażnicy.

Ander nie spierał się z nim. Druid podążał za nim jak jego własny cień. Minęli Ogrody Życia i podążyli w kierunku miasta.

Wkrótce dotarli do małej, zamkniętej na łańcuch furtki, która pro­wadziła na tereny pałacu, i ukryli się w bujnej roślinności. Ander wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i umieścił jeden z nich w zamku. Klucz obrócił się z ostrym zgrzytem i kilka sekund później obaj

znaleźli się w środku.

Zazwyczaj pałac strzeżony był jedynie przez wartowników sto­jących przy bramie. Niedługo po odkryciu zmasakrowanych zwłok Wybranych, w południowej części ogrodu znaleziono ciało Wenta, któremu ktoś złamał kark. Stary ogrodnik zginął w zupełnie inny sposób niż pozostali, nie było więc powodu, żeby łączyć te dwa zdarzenia. Jednak to ostatnie morderstwo popełniono zbyt blisko króla i nie można już było polegać jedynie na straży pałacowej. Podjęto dodatkowe środki ostrożności; przy drzwiach królewskiego aparta­mentu czuwali Dardan i Rhoe, osobista straż Eventina.

Anderowi wydawało się, że nie ma najmniejszego prawdopodo­bieństwa, aby ktoś obcy wszedł nie zauważony na teren pałacu, a jed­nak obaj z druidem zdołali się przedostać bez zatrzymania. Allanon poruszał się bezszelestnie niczym nocny cień, Ander zaś trzymał się blisko niego. Wreszcie dotarli do okien mieszczącego się na parterze gabinetu króla. Tam zatrzymali się na moment. Druid nadsłuchiwał przez chwilę, a potem nacisnął żelazną klamkę. Okiennice otworzyły się cicho i obaj mężczyźni weszli do środka.

Eventin wstał od stołu, na którym ciągle jeszcze leżały stosy ksią­żek, i spojrzał na nich z niedowierzaniem — najpierw na syna, a po­tem na towarzyszącego mu człowieka.

— Allanon! — szepnął.

Druid zamknął okiennice, starannie zaciągnął zasłony i obrócił się do światła.

— Po tylu latach... — Król potrząsnął głową ze zdumieniem. Wyszedł zza stołu, by lepiej się przyjrzeć twarzy przybysza. Jego niedowierzanie zmieniło się w zdziwienie. — Allanon! Nic się nie postarzałeś! W ogóle się nie zmieniłeś od czasu... — słowa uwięzły mu w gardle. — W jaki sposób...?

— Jestem tym, kim zawsze byłem — przerwał mu druid. — To wszystko, co powinieneś wiedzieć, królu elfów.

Eventin przytaknął mu bez słowa, ciągle oszołomiony nieoczeki­wanym pojawieniem się gościa. Wolno wrócił do stołu i obaj męż­czyźni zajęli miejsca naprzeciwko siebie. Ander stał przez cały czas w tym samym miejscu, niepewny, co dalej robić.

— Przysiądź się do nas, książę. — Allanon wskazał mu trzecie krzesło.

Ander usiadł szybko, wdzięczny, że pozwolono mu zostać. Bardzo pragnął usłyszeć, o czym będą rozmawiać.

— Wiesz, co się stało? — król zwrócił się do przybysza.

— Właśnie dlatego tu jestem. — Druid skinął głową. — Wy­czułem wyłom w Zakazie. Coś przedostało się do tego świata, coś mającego naprawdę wielką moc. Pojawienie się tego potwora...

Usłyszeli słaby odgłos kroków, który rozległ się tuż za drzwiami gabinetu. Allanon poderwał się szybko na nogi. Po chwili stał już spokojnie.

— Nikt nie może się dowiedzieć, że tu jestem — powiedział.

Eventin nie kwestionował tego. Kiwnął po prostu głową, podszedł szybko do drzwi i otworzył je. W progu siedział Manx, machając wolno ogonem i spoglądając na swojego pana. Król wyszedł na ko­rytarz i ujrzał Gaela niosącego tacę z filiżanką herbaty. Uśmiechnął się do niego i odebrał tacę.

— Idź teraz do domu i prześpij się trochę — rozkazał służącemu. Gdy Gael próbował oponować, król szybko potrząsnął głową.

— Żadnych sporów. Rano będziemy mieli dużo pracy. Idź do domu. Nic mi się nie stanie. Poproś Dardana i Rhoe'a, żeby stali na straży, dopóki się nie położę. Nie chcę już nikogo widzieć.

Obrócił się szybko i wszedł z powrotem do gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Manx obwąchał z zainteresowaniem nieznajomych siedzących przy stole, a potem, najwidoczniej usatysfakcjonowany, spoczął u stóp kamiennego kominka. Położył wygodnie pysk na prze­dnich łapach i przymknął z zadowoleniem oczy. Eventin zajął po­nownie swoje miejsce.

— Czy to właśnie ten potwór zabił Wybranych? — zapytał.

— Sądzę, że tak właśnie było. — Druid skinął głową. — Po­czułem, że Wybranym grozi niebezpieczeństwo i przybyłem najszyb­ciej, jak mogłem. Niestety nie dość szybko, aby ich ocalić.

— Obawiam się, że wina leży po mojej stronie. — Eventin uśmiechnął się smutno. — Zostawiłem ich bez ochrony, chociaż wie­działem, że Zakaz zaczął zanikać. Zresztą może to nie ma znaczenia. Nawet gdyby żyli, nie byliby w stanie ocalić Ellcrys. Nie można rozpoznać żadnego z obrazów, który ułatwiłby lokalizację Krwawego Ognia, nie mówiąc już o tej nazwie. Safehold... Znasz to miejsce?

Allanon pokręcił przecząco głową.

— Nasze zbiory nie mówią nic na temat Safehold, moi poprze­dnicy również, ani ci, którzy rządzili przede mną, ani ci, którzy byli wśród Wybranych — mówił dalej król. — Znalazłem się w rozpa­czliwej sytuacji. Ellcrys umiera, a żeby ją ocalić, jeden z Wybranych musiałby zanieść jej nasionko do Krwawego Ognia, umieścić je w pło­mieniach, a potem powrócić z nim do Ellcrys. Jedynie w ten sposób mogłoby się dokonać odrodzenie.

— Znam tę historię — przerwał druid. Król zaczerwienił się z gniewu i zakłopotania.

— Zastanów się więc. Nie wiemy, gdzie jest Krwawy Ogień. Nie mamy żadnego zapisu na temat Safehold. Nikt z Wybranych nie żyje i nie ma nikogo, kto zaniósłby nasionko Ellcrys. Rezultat tego wszystkiego jest zatem nieunikniony. Ellcrys umrze, Zakaz się rozpadnie, zło zostanie uwolnione i zaleje ziemie, a elfy i wszystkie pozostałe rasy zamieszkujące cztery krainy staną w obliczu wojny, która zniszczy nas wszystkich! — Eventin pochylił się nagle do przodu. — Ja jestem tylko królem i nikim więcej. Ty jesteś druidem i czarownikiem. Jeśli możesz pomóc, zrób to. To nasz jedyny ra­tunek.

Allanon uniósł lekko głowę, jakby zastanawiając się nad czymś.

— Zanim przyszedłem do ciebie, Eventinie, byłem w Ogrodach Życia i rozmawiałem z Ellcrys.

— Rozmawiałeś z nią? — spytał z niedowierzaniem król.

— Może lepiej powiem, że to ona rozmawiała ze mną. Oczywi­ście, gdyby się na to nie zdecydowała, nie byłoby między nami żad­nego porozumienia.

— Ale ona rozmawia tylko z Wybranymi — przerwał Ander, po czym szybko zamilkł, widząc irytację na twarzy ojca.

— Mój syn ma rację, Allanonie — zwrócił się do druida Even­tin. — Ellcrys nie rozmawia z nikim prócz Wybranych, a i to robi rzadko.

— Ona rozmawia z tymi, którzy jej służą — odparł mag. — Wśród elfów tylko Wybrani mają ten zaszczyt, ale druidzi zawsze służyli Ellcrys, tyle że w inny sposób. W każdym razie po prostu zaoferowałem jej swoją służbę, a ona zdecydowała się do mnie prze­mówić. Z tego, co powiedziała, wynika, że mylisz się przynajmniej w jednej sprawie.

Eventin czekał chwilę na dalszy ciąg, ale druid nic już nie po­wiedział. Siedział tylko i spoglądał na nich badawczo.

— Bardzo dobrze, zapytam więc sam. — Król starał się zacho­wać spokój. — W jakiej sprawie się mylę?

— Zanim ci odpowiem — powiedział Allanon, pochylając się do przodu — chcę, żebyś coś zrozumiał. Przyszedłem tu, aby udzielić wam pomocy, na jaką tylko mnie stać, ponieważ zło uwięzione za Zakazem zagraża wszelkiemu życiu w czterech krainach. Moja pomoc jest dobrowolna, ale pod jednym warunkiem. Muszę mieć swobodę działania, nawet wtedy, gdy nie będziesz tego aprobować, Eventinie. Nawet wtedy. Czy rozumiesz to?

Król zawahał się. Błękitnymi oczyma przyglądał się uważnie śnia­dej twarzy czarownika, szukając na niej odpowiedzi. W końcu skinął głową.

— Rozumiem. Możesz postępować tak, jak zechcesz.

Druid wyprostował się i zwrócił twarz ku Anderowi i Eventinowi, maskując przy tym starannie wszelkie emocje.

— Sądzę, że najpierw mógłbym pomóc w odnalezieniu Safehold. Tak jak już mówiłem, nie poznałem miejsca, które pokazała mi El­lcrys. Nie rozpoznałem go, bo pochodziło z czasów jej stworzenia. Wielkie Wojny zmieniły geografię starego świata tak dalece, że jej wyobrażenie o tym miejscu jest całkiem błędne. Mamy jednak nazwę Safehold. Powiedziałeś, że zbiory królów elfów i księgi służby Wy­branych nie wymieniają tej nazwy. Jednak jest jeszcze jedno miejsce, gdzie można to sprawdzić. W Paranorze, twierdzy druidów, znajdują się zbiory dotyczące nauk i tajemniczych zjawisk starego świata. Możliwe, że w tych księgach będzie jakaś wzmianka na temat stwo­rzenia Ellcrys i lokalizacji Krwawego Ognia. Prawdopodobieństwo jest bardzo duże, ponieważ większość informacji tam zawartych po­chodzi z czasów Pierwszej Rady Druidów. Przekazał je każdy jej uczestnik, tak jak to czyniono od czasów wojennego pogromu. Pa­miętam również, że pierwszą znakomitością tej rady był Galaphile, który był elfem. On wiedział coś o stworzeniu Ellcrys i miejscu, gdzie znajduje się Krwawy Ogień.

— Dziś wieczorem — podjął po chwili — gdy skończymy tę rozmowę, udam się do Paranoru. Księgi są dobrze ukryte przed każ­dym z wyjątkiem druidów, więc muszę tam pójść osobiście. Sądzę, że znajdę w nich jakąś wzmiankę na temat Safehold. Jest nadzieja, że z tego, co tam odkryję, dowiemy się, gdzie jest Krwawy Ogień. — Allanon położył ręce na blacie stołu i spojrzał na króla. — A teraz sprawa Wybranych, Eventinie. Zupełnie się tutaj mylisz. Nie wszyscy

są martwi.

W komnacie zapanowała głucha cisza. Amberle, pomyślał zasko­czony Ander. On ma na myśli Amberle!

— Wszyscy zostali zamordowani! Cała szóstka... — zaczął Eventin i nagle zamilkł.

— Było siedmioro Wybranych — powiedział cicho druid. — Sied­mioro.

Król zesztywniał i wbił palce w krawędź stołu tak mocno, że zbielały mu kostki. W jego oczach odbijał się gniew i niedowierzanie.

— Amberle — wyszeptał jej imię niczym przekleństwo.

— Ona jest jedną z Wybranych. — Druid skinął głową.

Usłyszeli dobiegający z korytarza odgłos szybkich kroków, a po chwili stukanie do drzwi. Ander uświadomił sobie, że podniesiony ton ojca przywiódł do gabinetu Dardana i Rhoe'a. Podszedł szybko do drzwi i otworzył je. Zdziwiony ujrzał nie tylko strażników, lecz również Gaela. Wszyscy zaglądali ciekawie do środka, ale książę elfów zasłonił im widok. Ojciec znalazł się zaraz obok niego.

— Gaelu, powiedziałem ci, żebyś poszedł do domu — król upo­mniał surowo młodego elfa. — Zrób to teraz.

Gael skłonił się sztywno. Na jego twarzy malował się ból wywo­łany słowami starego człowieka. Służący odwrócił się i odszedł bez słowa. Król skinął głową do gwardzistów, zapewniając ich w ten sposób, że wszystko jest w porządku. Żołnierze wrócili więc z po­wrotem na swoje posterunki.

Eventin stał przez chwilę w progu gabinetu, a potem zamknął drzwi i powiódł badawczym wzrokiem od swego syna do Allanona.

— Skąd wiesz o Amberle?

— Ellcrys powiedziała mi o siedmiu Wybranych. Była między nimi młoda dziewczyna. Nazywała się Amberle Elessedil. — Druid zamilkł i przyjrzał się uważnie twarzy króla elfów. Była naznaczona goryczą, pobladła. — To niezwykłe, że młoda kobieta zostaje Wy­braną — ciągnął cicho Allanon. — Nie zdarzyło się to, jak mi się wydaje, od co najmniej pięciuset lat.

— Dla Amberle ten zaszczyt nic nie znaczył. — Król potrząsnął głową ze złością. — Wzgardziła nim. Przyniosła wstyd swojemu ludowi i rodzinie. Nie jest już jedną z Wybranych. Nie jest też mie­szkanką tej krainy. Jest wyrzutkiem z własnego wyboru!

Allanon wstał szybko, jego twarz przybrała surowy wygląd.

— Mówisz jak głupiec. Amberle jest przecież twoją wnuczką. Eventin poczuł się dotknięty tą wymówką, ale nic nie powiedział. Mag zbliżył się do niego.

— Posłuchaj mnie, Eventinie. Amberle jest Wybraną. Prawdą jest też, że nie służyła Ellcrys tak jak inni. To prawda, że porzuciła swoje zadania. To prawda również, że z sobie tylko znanych powodów opuściła dom rodzinny, Arborlon i Westlandię, nie zważając na obo­wiązki, które bezspornie na niej spoczywały. W oczach swojego ludu zhańbiła rodzinę, a zwłaszcza ciebie jako króla. To prawda, że nie chciała być dłużej jedną z Wybranych.

Wiedz jednak, że ani ty, ani twój lud nie możecie odebrać jej tego, co dała jej Ellcrys. Nawet ona nie może tego zrobić. To należy jedynie do samej Ellcrys. Dopóki ona nie zmieni zdania, Amberle pozostaje Wybraną w jej służbie — Wybraną, która może umieścić jej nasionko w Krwawym Ogniu i dać jej nowe życie. Król nie musi rozumieć tego wszystkiego, Eventinie Elessedilu — powiedział na koniec Allonon. — Nawet jeśli jest królem. Niektóre sprawy trzeba po prostu zaakceptować.

Eventin spojrzał bez słowa na druida. Gniew zniknął z jego oczu, a w jego miejsce pojawiły się ból i zmieszanie.

— Kiedyś byliśmy sobie bardzo bliscy — odezwał się w koń­cu. — Po śmierci jej ojca, a mojego syna Aina, ja stałem się jej ojcem. Była jeszcze dzieckiem, miała dopiero pięć lat. Wieczorami bawiliśmy się razem... — przerwał, bo nie był w stanie dalej mówić. Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. — Było w niej coś, czego później już u nikogo nie znalazłem — jakaś słodycz, niewinność i miłość. Jestem starym człowiekiem i mówię w ten sposób o swojej wnuczce, ale nie robię tego bez zastanowienia. Znałem ją.

Allanon nie odezwał się. Król podszedł do swojego krzesła i usiadł wolno.

— Od czasów Jerle Shannary księgi nie wspominają o żadnej innej kobiecie, która zostałaby Wybraną. Amberle była pierwsza, pier­wsza od ponad pięciuset lat. Spotkał ją zaszczyt, za który inni oddaliby wszystko. Pokiwał ze zdumieniem głową. — Ale Amberle zrezyg­nowała z tego. Nie wyjaśniła niczego ani mnie, ani swej matce... nikomu. Po prostu odeszła bez słowa.

Eventin zamilkł bezradnie. Allanon usiadł naprzeciw niego, a oczy błyszczały mu żywo.

— Ona musi wrócić, Eventinie. Jest jedyną nadzieją elfów.

— Ojcze — odezwał się Ander, zanim zdążył przemyśleć, co chce powiedzieć. W nagłym odruchu ukląkł u boku starego człowie­ka. — Ojcze, w noc przed zabójstwem Lauren powiedział mi o czymś. Twierdził, że Ellcrys bardzo dużo rozmawiała z Amberle. Wszak nigdy przedtem się to nie zdarzyło. Może Amberle jest naszą jedyną i największą nadzieją.

Król spojrzał na syna obojętnie, jak gdyby jego słowa nic nie znaczyły. Potem położył dłonie na zniszczonym blacie stołu i pochylił głowę.

— Myślę, Anderze, że ta nadzieja jest raczej nikła. Możliwe, że nasz lud zaakceptuje ją jeszcze raz, ale tylko dlatego, że jej potrzebuje. Jednak nie jestem tego całkiem pewien; to, co zrobiła, jest w oczach naszego narodu niewybaczalne. Może Ellcrys też ją zaakceptuje, za­równo jako Wybraną, jak i dostarczycielkę jej nasionka. Nie twierdzę, że znam odpowiedzi na te pytania. Nie jestem też pewien własnych uczuć. Amberle się nam przeciwstawi, druidzie. — Król zwrócił się teraz do Allanona. — Gdy opuściła swój kraj, zrobiła to już na zawsze. Była przekonana, że tak musi być; coś ją w tym upewniło. Nie znasz jej tak jak ja. Ona nigdy nie powróci. Twarz Allanona wciąż pozostawała niezmienna.

— To się okaże. Przynajmniej możemy ją zapytać.

— Nie wiem, gdzie ona jest — stwierdził król cierpkim to­nem. — Wątpię, czy ktokolwiek wie.

Mag napełnił filiżankę ziołową herbatą i podał ją królowi.

— Ja wiem.

Eventin przyglądał mu się przez chwilę bez słowa. Miotały nim sprzeczne uczucia, oczy niespodziewanie wypełniły się łzami, które jednak zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.

— Powinienem był się tego domyślić — powiedział w końcu. Potem wstał i odszedł od stołu. Jego twarz częściowo skryła się w mroku. — Tak jak sobie życzyłeś, Allanonie, w tej sprawie masz swobodę działania. Wiesz o tym.

— Zanim wyjadę, chcę, żeby twój syn pomagał mi przez jakiś czas — powiedział Allanon ku zdziwieniu Andera, po czym również się podniósł.

Eventin nie poruszył się.

— Jak sobie życzysz.

— Pamiętaj, nikt nie może wiedzieć, że tu jestem.

— Nikt się nie dowie. — Król pokiwał głową.

Chwilę później druid wyszedł przez okno i zniknął w ciemności. Ander popatrzył z wahaniem na ojca, po czym ruszył w ślady Allanona. Wiedział, że myśli starego człowieka krążą teraz wokół Amberle.

Ukryty w ciemnościach lasów Westlandii, na pomoc od Carolanu, Dagda Mor siedział cicho z zamkniętymi oczami. Gdy je otworzył, jaśniały zadowoleniem. Przemieniec dobrze mu służył. Wstał powoli i objął rękoma wypolerowane drewno Berła Mocy; zapłonęło jasno.

— Druidzie — syknął cicho. — Wiem o tobie.

Ruszył w kierunku bezkształtnego cienia, jaki stanowił Kosiarz; potwór wyłonił się z otchłani nocy. Dagda Mor spojrzał na wschód. Poczeka na druida w Paranorze. Lecz nie sam. Wyczuwał moc czarownika i obawiał się jej. Kosiarz był dość silny, żeby przeciwstawić się takiej potędze, ale dla niego miał inne zadanie. Nie, tu będzie potrzebny ktoś jeszcze. Przeprowadzi więc kilkoro swoich braci przez słabnącą ścianę Zakazu.

To wystarczy, żeby pochwycić maga w pułapkę. Wystarczy, żeby go zabić.

VI

Allanon zaczekał, aż Ander wyjdzie z oświetlonego gabinetu, po czym przeszli z powrotem przez tereny pałacowe. Wyszli przez małą boczną furtkę i znaleźli się na drodze. Czarownik poprosił, by książę zabrał go do stajni. Bez słowa podążyli ścieżką, która zaprowadziła ich przez mały lasek do wybiegu dla koni, a stamtąd ku wejściu do stajni. Ander zwolnił starego stajennego, zapewniając, że wszystko jest w porządku, i obaj z Allanonem weszli do środka.

Przegrody były oświetlone podwójnym rzędem oliwnych lamp, ciszę rozpraszało zaś lekkie rżenie koni. Druid przeszedł wzdłuż pier­wszego rzędu boksów, przesuwając wzrok z jednego wierzchowca na drugiego, po czym ruszył z powrotem.

W końcu zatrzymał się i zwrócił do Andera.

— Ten — wskazał. — Chcę tego.

Książę spojrzał z niepokojem na konia, którego wybrał Allanon. Rumak nazywał się Artaą. Był potężnym, czarnym jak węgiel ogierem mierzącym ponad siedemdziesiąt cali. Artaq miał dość siły, by unieść kogoś tak dużego jak Allanon, i na dodatek wytrzymać długą, for­sowną jazdę. Był dobrym koniem na polowanie, a jego atutem była bardziej wytrzymałość niż szybkość. Ander poznał go na tyle, że wiedział, iż na krótkich dystansach Artaq jest w stanie osiągnąć dużą prędkość. Ogier miał dość małą, wąską głowę, zwłaszcza gdy porów­nało się ją z potężnym, silnie zbudowanym tułowiem. Oczy konia były szeroko rozstawione i oszałamiająco błękitne. Czaiła się w nich wielka inteligencja; Artaq nie był koniem, który dawał się ujarzmić każdemu człowiekowi.

W tym właśnie był problem. Ogier miał silną wolę i jego zacho­wanie było zupełnie nieprzewidywalne. Uwielbiał zabawiać się z do­siadającymi go jeźdźcami, a zabawy te kończyły się zazwyczaj zrzu­ceniem z siodła. Co najmniej kilku jeźdźców zostało rannych podczas takich upadków. Jeśli śmiałek, który dosiadał Artaqa, nie był dość silny i szybki, koń znajdował sposób, by strząsnąć go z siebie zaledwie w kilka sekund. Niewielu zadawało sobie trud, żeby zaryzykować. Nawet król rzadko teraz na nim jeździł, chociaż kiedyś Artaq był jego ulubieńcem.

— Są inne... — zaproponował niezdecydowanie Ander, ale Al­lanon potrząsnął przecząco głową.

— Ten koń będzie dobry. Jak się nazywa?

— Artaq — odparł książę elfów.

Allanon przez chwilę z uwagą przyglądał się ogierowi, potem nacisnął klamkę i wszedł do przegrody. Ander podszedł bliżej, by lepiej się przyjrzeć. Druid stanął spokojnie przed wielkim czarnym koniem i podniósł rękę na przywitanie. Ku zdziwieniu elfa Artaq podszedł do maga. Ten pogłaskał delikatnie atłasową szyję i nachylił się, by szepnąć coś do końskiego ucha. Potem nałożył ogierowi post­ronek i zaprowadził go do stanowiska ze sprzętem. Ander potrząsnął ze zdumieniem głową i poszedł za nimi. Druid wybrał siodło i uzdę, i po zdjęciu postronka umocował je w odpowiednich miejscach. Rzu­cił ostatnie słowo zachęty i wskoczył na grzbiet wierzchowca.

Książę wstrzymał oddech. Druid ruszył wolno wzdłuż rzędu prze­gród, a potem zawrócił. Artaq był posłuszny i reagował właściwie; z tym jeźdźcem nie było żartów. Allanon podprowadził konia do miejsca, gdzie stał Ander, i zeskoczył na ziemię.

— Gdy mnie nie będzie, książę — powiedział, spoglądając czar­nymi oczami na Andera — ty zaopiekujesz się swoim ojcem. Upew­nij się, że nic mu nie grozi. Liczę na ciebie.

Ander skinął głową zadowolony, że Allanon okazał mu takie za­ufanie. Druid patrzył nań jeszcze przez chwilę, po czym zaprowadził Artaqa na tył stajni i uchylił szeroko podwójne drzwi. Ander jeszcze raz poszedł za nimi.

— Zatem do widzenia, Anderze Elessedilu — rzucił Allanon i wsiadł na konia. Skierował Artaqa ku wyjściu i szybko wyjechał w ciemność.

Ander patrzył za nimi, dopóki całkiem nie zniknęli mu z oczu.

Przez następne trzy dni Allanon i Artaq podążali na wschód w kie­runku Paranoru. Droga wiodła przez gęste lasy Westlandii ku wejściu do historycznej przełęczy Rhenn, a stamtąd ku rozległym pustyni przestrzeniom równiny Streleheim. Allanon jechał przez cały czas, przystając jedynie po to, by dać odpocząć Artaqowi, nakarmić go i napoić. Jeśli to było możliwe, poruszał się w obrębie zalesionych terenów, trzymając się z dala od szlaków karawan i uczęszczanych dróg. Na razie nikt, z wyjątkiem króla i jego syna, nie wiedział o po­wrocie czarownika do czterech krain. Nikt oprócz nich nie wiedział również o księgach druidów przechowywanych w Paranorze ani o siódmym Wybranym. Jeśli zło, które przedostało się przez ścianę Zakazu, zdoła się o tym dowiedzieć, jego poszukiwania będą poważ­nie zagrożone. Zachowanie tajemnicy było jego największym atutem i chciał, aby tak pozostało.

Drugiego dnia o zachodzie słońca Allanon przybył do Paranoru. Był pewien, że nikt za nim nie jechał. Swego wierzchowca zostawił w pewnej odległości od fortecy, w małym świerkowym zagajniku pełnym soczystej trawy i świeżej wody, a resztę drogi postanowił przebyć pieszo. Wszystko wyglądało inaczej niż w czasach lorda Warlocka. Zniknęły stada wilków, które grasowały po okolicznych lasach. Nie było ogrodzenia z trujących cierni wznoszącego się wokół twierdzy. Lasy były ciche i spokojne, wypełnione przyjemnymi dźwię­kami nadchodzącej nocy.

W ciągu kilku minut Allanon stanął u stóp twierdzy druidów. Osadzony na potężnej skale, wiekowy zamek górował nad drzewami, jakby wypchnięty ręką olbrzyma z wnętrzności ziemi. Był to zapie­rający dech w piersiach obraz niczym z dziecięcej bajki: oszałamia­jący labirynt strzelistych wież i murów, iglic i parapetów. Wyblakłe białe kamienie, z których były zbudowane, rysowały się dumnie na tle głębokiego granatu nocnego nieba.

Allanon zatrzymał się w zadumie. Historia Paranoru była historią druidów, historią jego przodków. Zaczęła się tysiąc lat po Wielkich Wojnach, gdy wszystko z wyjątkiem rasy ludzkiej zostało zniszczone, a oblicze starego świata zmieniło się już na zawsze. Zaczęła się po latach spustoszenia, zniszczenia i okrucieństwa, kiedy ci, którzy oca­leli z masakry, walczyli, by przeżyć w nowym, morderczym świecie. Bo człowiek nie był już dłużej gatunkiem panującym. Zaczęło się po tym, gdy z rodzaju ludzkiego powstały nowe gatunki — ludzie, karły, gnomy i trolle, i gdy na Ziemi znów pojawiły się elfy. Zaczęło się w Paranorze, gdzie w desperackiej próbie ocalenia świata przed to­talną anarchią zebrała się Pierwsza Rada Druidów. Zwołał ją Galap­hile, najpotężniejszy z druidów. Właśnie tutaj zgromadzono wszystkie historie starego świata, te przekazywane ustnie i te zapisane, by zachować je dla pokoleń, które miały dopiero nadejść. Tutaj zbadano tajemnice pradawnych nauk, połączono ich zapomniane fragmenty, wyjaśniono wiele tajemnic. Przez setki lat druidzi — mędrcy nowe­go świata — mieszkali i pracowali w Paranorze, pragnąc odbudować to, co zostało stracone.

Lecz ich wysiłki nie na wiele się zdały. Jeden z nich stał się ofiarą własnych szalonych ambicji i nierozważnego, zgubnego ostatecznie braku cierpliwości. Igrał z mocą tak potężną i złą, że w końcu go pochłonęła. Nazywał się Brona i w Pierwszej Wojnie Ludów dowodził armią ludzi przeciw innym gatunkom, chcąc zdobyć panowanie nad czterema krainami. Druidzi pokonali go i zmusili do ucieczki. Sądzili, że zginął, ale pięćset lat później powrócił — już nie jako Brona, lecz jako lord Warlock. Zaatakował niczego nie podejrzewających druidów w ich twierdzy i wymordował wszystkich z wyjątkiem jed­nego. Tym jedynym ocalałym był Bremen, ojciec Allanona. Bremen wykuł zaczarowany Miecz i podarował go królowi elfów. Był nim Jerle Shannara. Ten Miecz stał się talizmanem, którego mocy lord Warlock nie był się w stanie przeciwstawić. Dzięki niemu elfy i ich sprzymierzeńcy wygrali Drugą Wojnę Ludów i wypędzili lorda War­locka ze świata ludzi.

Gdy Bremen umarł, Allanon został ostatnim z druidów. Zamknął wtedy twierdzę na wieki i Paranor stał się historią, pomnikiem mi­nionych czasów, czasów wielkich ludzi i jeszcze większych czynów.

Druid potrząsnął głową. To wszystko było już przeszłością; teraz musi zatroszczyć się o teraźniejszość.

Allanon poruszał się skrajem kamiennej podstawy zamku, badając uważnie jej wyszczerbioną powierzchnię pełną głębokich szczelin. Wreszcie zatrzymał się, wyciągnął ręce w kierunku skały i dotknął jej. Część kamienia obróciła się do środka, ukazując sprytnie ukryte przejście. Druid prześliznął się szybko przez wąski otwór, a skała zamknęła się za nim.

W środku panowała zupełna ciemność. Allanon błądził przez chwi­lę rękoma, zanim natrafił na pochodnie umocowane na skale w że­laznym świeczniku. Zdjął jedną, potem wyjął z sakiewki krzesiwo i kamień, i pocierał nimi tak długo, dopóki iskra nie zapaliła smoły pokrywającej głownię pochodni. Poczekał chwilę, aż oczy przyzwy­czają się do światła i przyjrzał się otoczeniu. Przed nim rozciągał się korytarz, w oddali zaś słabo majaczyły nierówno wyciosane w skale schody niknące w głębokiej ciemności. Zaczął się wspinać. Poczuł zapach kurzu i stęchłego powietrza; zmarszczył ze wstrętem nos. W grocie panował chłód zamknięty tu na wieki pod tonami skał. Druid otulił się szczelniej swoim ciężkim płaszczem. Pokonał już setki stopni, a tunel ciągle wił się przed nim w ciemności.

Wreszcie stanął przed masywnymi drewnianymi drzwiami i zbadał uważnie ciężkie żelazne obramowania. Po chwili jego palce natrafiły na kombinację metalowych sworzni i drzwi stanęły otworem. Wszedł do środka.

Znalazł się teraz w palenisku twierdzy. Była to okrągła, przepastna komnata, w której znajdowała się jedynie wąska kładka biegnąca wokół wielkiego, ciemnego dołu, zabezpieczona niską żelazną balu­stradą. Poza tym w komnacie był szereg drewnianych drzwi z żela­znymi okuciami, teraz zamkniętych i okratowanych.

Druid zbliżył się do balustrady i spojrzał w dół. Na poczerniałych ścianach pokrytych popiołem i rdzą zamajaczyło słabo światło jego pochodni. Palenisko było zimne; maszyneria, która kiedyś tłoczyła ciepło do wież i komnat zamku, stała zamknięta i cicha. Ale głęboko w dole, poza bladym światłem pochodni, pod ciężkimi żelaznymi zaworami szybu paleniska wciąż płonęły naturalne ognie ziemi. Na­wet teraz Allanon czuł ich ciepło.

Przypomniał sobie ostatni pobyt w twierdzy druidów. Ponad pięć­dziesiąt lat temu przybył do Paranoru w towarzystwie kilku przyjaciół z Culhaven, wioski karłów: Shei i Flicka Ohmsfordów, Balinora Buckhannaha — księcia Callahornu, Meniona — księcia Leah, a także Durina i Dayela Elessedilów, a nade wszystko zaś mężnego karła Hendela. Przybyli tu w poszukiwaniu legendarnego Miecza Shannary, ponieważ lord Warlock powrócił do czterech krain i tylko moc Miecza mogła go pokonać. Allanon przyprowadził swych przyjaciół do twier­dzy i niewiele brakowało, by już z niej nigdy nie wyszli. W każdej komnacie druid musiał stoczyć śmiertelną walkę ze Zwiastunami Śmierci. Lord Warlock wiedział o jego przybyciu i zastawił pułapkę.

Allanon uniósł szybko oczy i wsłuchał się w głęboką ciszę. Pu­łapka. To słowo wzbudzało w nim niepokój, sprawiało, że odzywał się w nim jakiś szósty zmysł, zaczynał działać instynkt. Coś było nie tak. Coś...

Stał przez chwilę niezdecydowany. Potem potrząsnął głową. To absurdalne. Przecież to tylko wspomnienie, nic więcej.

Trzymając przed sobą pochodnię, szedł kładką, dopóki nie dotarł do wąskich, krętych schodów. Nie poświęcając już palenisku ani jednego spojrzenia, wspiął się po nich szybko na wyżej położone kory­tarze twierdzy druidów.

Wszystko było tak jak pięćdziesiąt lat temu. Przez wysokie okna przesączało się srebrnymi wstęgami światło gwiazd, muskając łagod­nie ciężkie drewniane boazerie i wypolerowane belki zdobiące wysoki korytarz. Na jego całej długości wisiały malowidła i ozdobne tkaniny. Ich żywe kolory były w ciemności stłumione do szarości i głębokich błękitów. Przed wielkimi drewnianymi drzwiami z mosiężnymi klam­kami stały cicho na straży kamienne i żelazne posągi. Wszystko po­krywała gruba warstwa kurzu, a z sufitu ku marmurowej podłodze zwisały długie serpentyny pajęczyn.

Allanon szedł wolno korytarzem. Płomień pochodni oświetlał mu drogę w zawiesinie stęchłego powietrza, które wisiało nieru­chomo we wszystkich pomieszczeniach twierdzy. Wszędzie pano­wała głucha, przejmująca cisza. Odgłos jego kroków brzmiał w niej dziwnie tajemniczo i groźnie, a wokół unosiły się małe kłęby kurzu wzbijane jego stopami. Po każdej stronie znajdował się szereg za­mkniętych drzwi; w ich metalowych okuciach, niczym w zwier­ciadle, odbijało się światło pochodni. Allanon doszedł do skrzyżo­wania z następnym korytarzem i skręcił w prawo. W końcu stanął przed małymi drzwiami z białego dębu i żelaza. Zabezpieczał je potężny zamek. Druid poszperał przez chwilę w swojej sakiewce i wyjął wielki metalowy klucz. Umieścił go w zamku i przekręcił dwa razy. Zardzewiały mechanizm zgrzytnął w proteście, ale ciężki rygiel odskoczył, uwalniając ze swojego uchwytu żelazną klamkę. Allanon wszedł do środka.

Znalazł się w małym pokoju bez okien. Kiedyś był tu gabinet. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki z oprawionymi w materiał księgami. Ich okładki wyblakły już dawno temu, a stronice niemal zupełnie się rozsypały. Pod jedną ze ścian stały dwa stoły i dwa wiklinowe krzes­ła — sztywne i samotne niczym pełniący wartę strażnicy. Przy drzwiach znajdowały się dwa wyściełane skórą fotele, które wyglą­dały na trochę bardziej wygodne. Na podłodze z drewnianych desek leżał stary, ręcznie tkany dywan, przetykany złotymi nićmi i zdobiony heraldycznymi wzorami.

Druid rozejrzał się wokół pobieżnie i podszedł do ściany po lewej stronie. Sięgnął za książki stojące na końcu trzeciej półki od dołu i odnalazł dwa duże metalowe gwoździe. Gdy ich dotknął, część półek rozsunęła się cicho, ukazując tajemne przejście. Allanon pchnął je jeszcze trochę, by zrobić sobie więcej miejsca, Wszedł do środka i zasunął je z powrotem.

Znajdował się teraz w krypcie zbudowanej w całości z wielkich granitowych bloków, odpowiednio ociosanych i scementowanych za­prawą murarską. Komnata była pusta, jeśli nie liczyć długiego, drew­nianego stołu i sześciu krzeseł z wysokimi oparciami. Nie było rów­nież żadnych okien ani drzwi oprócz tych, przez które wszedł. Po­wietrze w krypcie było nieświeże, ale nadawało się do oddychania. Dzięki szczelnej konstrukcji pomieszczenie było prawie całkowicie pozbawione kurzu.

Używając swojej pochodni, Allanon zapalił głownie zawieszone na ścianie przy wejściu i dwie grube świece, które stały na stole. Potem podszedł do ściany po prawej stronie drzwi i zaczął wodzić rękami po gładkim kamieniu. Po chwili przyłożył końce palców połączonych dło­ni do granitu i opuścił głowę, koncentrując się. Z początku nic się nie działo, ale po chwili z palców Allanona wystrzeliły nagle ciemnonie­bieskie promienie i przeniknęły przez kamień. Chwilę później ściana zapłonęła bezgłośnie niebieskim ogniem, a potem zniknęła.

Allanon cofnął się. Tam gdzie przed chwilą był granitowy mur, stały rzędy wielkich, oprawionych w skórę ksiąg, starannie wygra­werowanych złotymi literami. To był właśnie cel jego podróży do Paranoru, te wszystkie księgi druidów, cała wiedza starego i nowego świata, ocalona z pogromu Wielkich Wojen, gromadzona od czasów Pierwszej Rady Druidów.

Allanon wyciągnął ostrożnie jeden z opasłych tomów. Był w do­brym stanie — skóra miękka i giętka, brzegi stronic równiutkie, opra­wa nienaruszona. Księga całkiem dobrze zniosła upływ czasu. Pięć wieków wcześniej, tuż po śmierci Bremena, po tym, gdy zdał sobie sprawę, że jest ostatnim z druidów, Allanon zbudował tę kryptę, by chronić zbiory. Musiał zachować je dla przyszłych pokoleń mężczyzn i kobiet, którzy będą kiedyś żyli na tej ziemi. Od czasu do czasu Allanon powracał do twierdzy, sumiennie rejestrując to, czego do­wiedział się w trakcie swoich podróży po czterech krainach. Zapisy­wał i utrwalał tajemnice wieków, które inaczej byłyby stracone na zawsze. Większość informacji dotyczyła tajników czarnej magii. Ma­gia ta była tak potężna, że nikt — tak on, jak i zwykły śmiertelnik — nie mógł jej w pełni zrozumieć ani tym bardziej zastosować. Przod­kowie Allanona postanowili kiedyś trzymać wszystkie magiczne se­krety z dala od ludzi, gdyż ci mogliby zrobić z nich nieodpowiedni użytek. A teraz wszyscy druidzi z wyjątkiem Allanona odeszli, a i on też kiedyś będzie musiał odejść. Kto odziedziczy wówczas te wszy­stkie tajemnice? Był to dla niego wcale niemały problem, dylemat, dla którego nie znalazł jeszcze odpowiedniego rozwiązania.

Allanon szybko przerzucił stronice księgi, którą trzymał w rękach, i odłożył ją na miejsce. Wybrał następną, przyjrzał jej się, a potem podszedł do długiego stołu, usiadł i zaczął czytać.

Przez niemal trzy godziny poruszał ręką jedynie po to, by prze­wrócić następną kartkę. Poza tym siedział nieruchomo, pochylony nisko nad pieczołowicie zapisanymi stronicami.

Zanim upłynęła pierwsza godzina, odkrył, gdzie leży Safehold. Czytał jednak dalej, szukając czegoś więcej.

W końcu podniósł oczy znad księgi i wyprostował się zmęczony. Przez chwilę siedział bez ruchu na krześle z wysokim oparciem i pa­trzył niewzruszenie na księgi, które zawierały całą wiedzę druidów. Znalazł wszystko, czego szukał, i pragnął, żeby to nie było prawdą.

Wrócił pamięcią do spotkania z Eventinem Elessedilem. Dwa dni temu powiedział królowi elfów, że zanim do niego przyszedł, był w Ogrodach Życia i rozmawiał z Ellcrys. Nie wyjawił mu jednak wszystkiego, czego się od niej dowiedział. Nie zrobił tego, bo wszy­stko było bardzo zawiłe i niejasne, a świat przedstawiony w jej wspo­mnieniach odszedł już dawno w niepamięć i nikt nie był w stanie go rozpoznać. Jedną z wizji ukazanych przez Ellcrys zrozumiał jednak aż nazbyt dobrze. Była tak niesamowita, że musiał ją najpierw spraw­dzić w księgach druidów. I właśnie to zrobił. Teraz wiedział, że to prawda, i zdawał sobie sprawę, że musi wszystko ukryć — przed Eventinem, przed wszystkimi. Był zrozpaczony. Było tak samo, jak pięćdziesiąt lat temu z młodym Sheą Ohmsfordem; prawda zostanie wyjawiona dopiero w wyniku nieubłaganego przebiegu wypadków. Nie on miał decydować o czasie i miejscu jej odkrycia. Nie do niego należała zmiana naturalnego porządku rzeczy.

Na razie jednak się wahał. Sam na sam z duchami przodków, ostatni w swoim rodzaju, Allanon miał wątpliwości. Rzeczywiście, ukrył wów­czas prawdę przed Sheą Ohmsfordem i wszystkimi z małej kompanii łowców przygód z Culhaven. Ryzykowali oni własnym życiem, biorąc udział w poszukiwaniach Miecza Shannary, ponieważ on przekonał ich, że tak musi być. Jednak przede wszystkim ukrył prawdę przed Sheą. W końcu jednak zrozumiał, że się mylił. Czy teraz również był w błę­dzie? Czy tym razem nie powinien być szczery od samego początku?

Zatopiony w myślach zamknął księgę i zaniósł ją na miejsce. Zrobił szybki, kolisty ruch ręką i półki z księgami zniknęły, a w ich miejsce pojawiła się z powrotem granitowa ściana. Przez chwilę pa­trzył na nią nieobecnym wzrokiem, po czym wziął do ręki pochodnię, pogasił w krypcie wszystkie światła i pociągnął za klamkę tajemnych drzwi.

Znalazł się znowu w gabinecie i przez chwilę doprowadzał wszy­stko do porządku. Wreszcie rozejrzał się niemal smutno po komnacie. Twierdza druidów stała się grobowcem, pachniało w niej śmiercią. Kiedyś było to miejsce nauki i wielkich wizji. To się jednak skoń­czyło. Wśród tych murów nie było już miejsca dla żywych.

Allanon skrzywił się z niezadowoleniem. Od czasu, gdy przeczytał księgę druidów, przepełniała go gorycz. Pragnął już opuścić Paranor. To było nieszczęśliwe miejsce, a on musi teraz przekazać innym nieszczęśliwe wieści.

Podszedł cicho do drzwi gabinetu, otworzył je i wyszedł na ko­rytarz.

Niecałe dwadzieścia stóp dalej stała zgarbiona postać Dagdy Mora.

Allanon zamarł. Wydawało się, że demon był sam. Spoglądał twardo na druida, w jego rękach kołysało się swobodnie Magiczne Berło. Nie odezwał się ani słowem, jedynie jego chrapliwy oddech kaleczył swym dźwiękiem głęboką ciszę. Stał i przyglądał się uważnie człowiekowi, którego chciał zabić.

Allanon odsunął się od drzwi gabinetu, poruszając się ostrożnie w stronę środka korytarza. Powiódł dookoła wzrokiem i prawie na­tychmiast zauważył majaczące w ciemnościach upiorne sylwetki. Wy­pełzły z cienia, szparki ich oczu płonęły zielonym ogniem. Było ich coraz więcej; otaczały go, podchodziły bliżej, krążąc wolno niczym wilki osaczające przypartą do muru zdobycz. Z bezkształtnych py­sków wydobywał się niski skowyt. Skamlały przeraźliwie w oczeki­waniu na to, co się zaraz wydarzy. Kilka z nich znalazło się w bladym kręgu światła rzucanym przez pochodnię Allanona. Druid ujrzał gro­teskowo wyglądające stwory z ciałami, które były wijącą się masą szarych kudłów. Miały nieludzkie, poskręcane odnóża, a ich liczne palce kończyły się szponami. Wygląd pysków potworów przyprawiał Allanona o dreszcz grozy. Były to kobiece twarze o rysach wykrzy­wionych okrucieństwem i szaleństwem, o ustach wyglądających jak szczęki monstrualnych kotów. Druid poznał je teraz, chociaż już od tysięcy lat nie chodziły po ziemi. Zostały uwięzione za ścianą Zakazu jeszcze przed narodzinami ludzkości, ale legenda o nich została za­pisana w historii starego świata. Żywiły się ludzkim ciałem, a zro­dzona z szaleństwa żądza krwi pozbawiała je rozsądku i umiaru.

To były furie.

Allanon obserwował, jak zacieśniają krąg wokół niego, pełzając na krawędzi światła jego pochodni, delektując się perspektywą jego śmierci. Ta śmierć wydawała się pewna. Było ich zbyt wiele na jed­nego druida; Allanon wiedział o tym. Nie miał tak wielkiej mocy, by pokonać je wszystkie. Rzucą się na niego jednocześnie i rozerwą na strzępy.

Spojrzał szybko na Dagdę Mora. Demon stał cały czas w tym samym miejscu, poza kręgiem swoich sług, i patrzył badawczo na druida. Było oczywiste, że Dagda Mor nie widzi potrzeby, aby użyć swojej mocy; furie w zupełności wystarczą. Allanon znalazł się w pu­łapce, wróg przewyższał go liczebnością. Oczywiście będzie walczyć, ale w końcu i tak zginie.

Skowyt narastał gwałtownie, rozbrzmiewał w całej twierdzy, od­bijając się głucho i przeraźliwie od kamiennych ścian. Szponiaste palce drapały marmurową podłogę, wydając dźwięk gruchotanych kości. Wydawało się, że cały Paranor zamarł z przerażenia.

Wtem, zupełnie bez ostrzeżenia, Allanon zniknął.

Stało się to tak nagle, że przez chwilę oszołomione furie zastygły w bezruchu, gapiąc się z niedowierzaniem w miejsce, gdzie przed chwilą stał. Jedynie pochodnia trwała jeszcze zawieszona w ciemno­ści, hipnotyzując je swoim światłem. Po chwili spadła na podłogę w powodzi iskier. Płomień zgasł i korytarz pogrążył się w mroku.

Iluzja trwała tylko kilka sekund, ale to pozwoliło Allanonowi wydostać się z kręgu śmierci. W jednej chwili uwolnił się od furii i ruszył w kierunku zamkniętych dębowych drzwi znajdujących się przy końcu korytarza. Dagda Mor wrzasnął rozwścieczony i uniósł Berło Mocy. Czerwony płomień pomknął w stronę druida, oświetlając oszalałe furie, które rzuciły się za nim w pogoń. Allanon jednak był szybszy. Zamaszystym ruchem rozwinął poły płaszcza i odparł atak. Płomień przeszedł obok niego i uderzył w podwójne drzwi, wyrywa­jąc z nich żelazne okucia i rozbijając je w drzazgi. Allanon wpadł do komnaty i zniknął w ciemności.

Lecz furie były tuż za nim. Posuwały się skokami niczym zwie­rzęta, wydając z siebie przepełnione wściekłym głodem okrzyki. Naj­szybsze zdołały dopaść druida, który zmagał się z zatrzaskiem zabezpieczającym okno prowadzące na blanki. Allanon obrócił się przodem do furii i skulił się. Złapał dwie najbliższe; które skoczyły mu do gardła, i rzucił je na resztę. Potem podniósł ręce, a z jego palców buchnął niebieski płomień, zamieniając przestrzeń między nimi w ścianę ognia. Furie ścigały go wszakże dalej. Jedna z nich rzuciła się lek­komyślnie w płomienie i zginęła. Gdy chwilę później ogień zniknął, okno było otwarte, a druida już tam nie było.

Tysiąc stóp ponad sklepieniem, które tworzyły okoliczne lasy, z plecami przyciśniętymi do ściany twierdzy Allanon posuwał się wzdłuż wąskiego występu niknącego dalej w głębokim mroku. U góry wiał silny wiatr i każdy następny krok groził upadkiem. Allanon zdążał szybko w kierunku wąskiego pomostu, który prowadził do sąsiedniej wieży. Pomost miał nie więcej niż trzy stopy szerokości; poniżej była tylko pusta przestrzeń. Druid jednak się nie wahał. To była jedyna droga ucieczki. Poszedł więc dalej.

Za sobą słyszał krzyki wściekłości i zawodu. Furie przeszły przez otwarte okno i ruszyły za nim w pośpiechu. Były bardziej bezpieczne, gdyż ich pazury wbijały się w gładkie kamienie, z których zbudowana była twierdza, i to pomagało im zachować równowagę. W oknie stał Dagda Mor z uniesionym wysoko Berłem Mocy, miotającym morder­cze płomienie w kierunku uciekającego druida. Allanon zdał sobie sprawę, że nie zdoła przejść przez kładkę i umknąć furiom. Przyklęknął więc na jedno kolano i podniósł złączone ręce. Tuż przed nim pojawiła się tarcza niebieskiego ognia, o którą rozbił się płomień z berła demo­na. Siła ataku Dagdy Mora odrzuciła go do tyłu i Allanon przewrócił się na wąską kładkę. W jednej chwili furie były tuż przy nim. Tym razem druid nie był dość szybki. Szpony rozdzierały ma­teriał jego płaszcza i szarpały ciało. Poczuł palący ból w ramionach i piersiach. Z wielkim wysiłkiem zdołał odrzucić nacierające bestie, które spadły ze straszliwym wrzaskiem z wąskiego pomostu. Zata­czając się i chwiejąc, poszedł dalej w kierunku wieży. Furie były znowu za nim; potykały się jedna o drugą, wyły i skamlały z żądzy mordu. Ich dziwne, na pół kobiece twarze były wykrzywione z nie­nawiści. I znowu druid zdołał odeprzeć ich atak. Jego ciało było poszarpane i obolałe, a płaszcz miał przesiąknięty krwią.

Dotarł wreszcie do końca kładki i oparł się bezwładnie o ścianę wieży. Potem obrócił się i podniósł ręce. Na kamienny mostek buchnął niebieski ogień, rozcinając go na pół. Kładka zadrżała i rozpadła się. Wrzeszczące z przerażenia furie spadły w noc i zniknęły.

Wokół Allanona płonął ogień wzniecony przez berło Dagdy Mora, ale druid zdołał go uniknąć. Skoczył szybko poza załom muru wieży i znalazł się poza zasięgiem wzroku demona. Potem znalazł małe, żelazne drzwi. Były zamknięte, ale wyważył je jednym potężnym pchnięciem ramienia i wszedł do środka.

VII

Mijał poranek. Nad wioską uzdrowicieli, małej społeczności gno­mów ze Storlock, wreszcie przestała szaleć burza. Była dość szczegól­na — masy przetaczających się czarnych chmur przetykanych błyska­mi piorunów, którym towarzyszył łoskot grzmotów; ulewne deszcze siekące lasy z ogromną siłą; wiatry wyrywające drzewa z korzeniami i zrywające dachy z niskich, murowanych budynków. Burza przywę­drowała tu o świcie znad równiny Rabb i teraz zmierzała dalej na wschód, w kierunku pasma Wolfsktaag, pozostawiając po sobie błoto

i muł.

Wil Ohmsford stał samotnie na ganku centrum wypoczynkowego Storów, który był tutaj głównym ośrodkiem medycznym, i obserwo­wał, jak deszcz zamienia się powoli w cienką strugę. Słońce było ciągle przykryte chmurami, a dzień ponury i posępny, spowity w róż­ne odcienie szarości. Wokół unosiła się lekka mgiełka — mieszanina zimnego, burzowego powietrza i pary unoszącej się znad ciepłej zie­mi. Dachy i ściany ośrodka były mokre i błyszczące, z liści lśniących świeżą zielenią zwisały ciężkie krople wilgoci, a ziemię zaśmiecały kawałki drewna, tworząc małe zapory dla strumieni wody, która po­krywała dosłownie wszystko.

Chłopak z Vale ziewnął i przeciągnął się ze zmęczenia. Pracował przez całą noc, opiekując się dziećmi dotkniętymi szczególnie pa­skudną gorączką, która wysysała z ciała wszelkie płyny i podwyższała temperaturę. Mógł oczywiście poprosić o wcześniejsze zwolnienie, ale nie czułby się wtedy dobrze. Był jeszcze uczniem wśród Storów, świadomym, że stale musi się sprawdzać, jeśli pewnego dnia chce się stać uzdrowicielem. Został więc z dziećmi cały wczorajszy dzień i całą noc, dopóki gorączka nie została opanowana.

Teraz był zbyt zmęczony i zbyt pobudzony nocną pracą, by zasnąć. Poza tym wiedział, że powinien spędzić trochę czasu z Flickiem. Uśmiechnął się mimo wyczerpania. Stary wujek Flick na pewno sam wyciągnie go z łóżka, jeśli teraz nie wpadnie do niego chociaż na kilka minut.

Wil zszedł z ganku i z pochyloną głową zaczął stąpać ciężko po rozmoczonej ziemi. Był szczupły i niezbyt wysoki, może cal lub dwa wyższy od Flicka. Po dziadku miał cechy przynależne elfom — wą­skie szczęki i nos, małe uszy ukryte pod kędziorami jasnych włosów i wąskie brwi, które stykały się nad nosem pod ostrym kątem. To wszystko, co wyróżniało kiedyś Sheę Ohmsforda, wyróżniało teraz jego wnuka.

Z zamyślenia wyrwał go odgłos kroków. Był to jeden z pomoc­ników, gnom służący Storom. Podbiegł bliżej do Wila; jego żółta twarz była mokra od deszczu, a ciało owinięte szczelnie płaszczem.

— Sir, wuj wypytywał o pana przez całą noc — wydyszał przy­stając. — Nalegał, żebym pana odnalazł...

Wil skinął ze zrozumieniem głową i chwycił gnoma za ramię.

— Jestem właśnie w drodze do niego. Dziękuję.

Służący obrócił się i pomknął przez mgłę w kierunku schronienia, z którego go wyrwano. Wil popatrzył, jak znika mu z oczu, a potem poszedł dalej.

Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Biedny wujek Flick. Nie byłoby go tu, gdyby Shea nie zachorował. Estlandia niewiele go obchodziła, mógł całkiem miło bez niej żyć, gdyby nie Wil. Flick nie lubił gno­mów, chociaż Storowie byli dość przyzwoitym i porządnym ludem. W przeszłości zbyt wielu gnomów próbowało go zabić, szczególnie podczas poszukiwań Miecza Shannary. Flick niczego nie zapomniał; wspomnienia wlokły się za nim i nie mógł odłożyć ich na bok tylko dlatego, żeby zmienić zdanie na temat gnomów.

W każdym razie Flickowi zupełnie nie zależało na tym, żeby tu być i na pewno nigdy by się tu nie znalazł, gdyby Shea był w stanie przyjechać do Wila, tak jak mu to przyobiecał. Flick poczuł się więc zobowiązany go zastąpić. Z tej perspektywy wszystkiemu był winien Shea, jak obwieścił Wilowi Flick dziesięć sekund po przyjeździe. W końcu, gdyby Shea nie złożył tak nierozważnej obietnicy, że od­wiedzi Wila, Flick siedziałby sobie w Vale zamiast tutaj, w Storlock, gdzie w ogóle nie miał ochoty przebywać. Ale Flick był bratem Shei i wujem Wila (nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby być czyimś stryjecznym dziadkiem) i skoro Shea nie mógł pojechać, ktoś musiał udać się w tę podróż za niego. Tym kimś był właśnie Flick.

Wil ujrzał mały, gościnny domek, w którym Flick się zatrzymał, i skręcił niechętnie w jego kierunku. Był zmęczony i nie miał ochoty na kłótnię, a na to się zanosiło, gdyż w ciągu ostatnich kilku dni, które wuj spędził w Storlock, poświęcił mu niewiele czasu. Przez ostatnie trzydzieści sześć godzin nie widzieli się nawet przez chwilę. Wil miał absorbującą pracę, ale dla jego wuja była to jedynie kiepska wymówka.

Gdy myślał o tym wszystkim, na werandzie domku pojawił się nagle Flick z miną wyrażającą absolutną dezaprobatę. Pogodzony z losem Wil wspiął się na ganek i strząsnął wodę z płaszcza.

Flick przyglądał mu się przez chwilę bez słowa, a potem pokręcił głową.

— Wyglądasz na zmęczonego — powiedział. — Dlaczego nie jesteś w łóżku?

— Nie jestem w łóżku, ponieważ dostałem wiadomość, że chcesz się ze mną zobaczyć.

— Niezupełnie!

— Cóż. — Wil wzruszył bezradnie ramionami. — Chyba po­myślałem sobie, że powinienem się z tobą zobaczyć. Nie poświęcałem ci dotąd zbyt wiele czasu.

— To prawda — mruknął wuj. W jego głosie pojawił się cień satysfakcji. — Masz jeszcze czas, żeby naprawić swój błąd. Wiem, że pracowałeś przez całą noc. Sprawdziłem. Chciałem się tylko prze­konać, czy z tobą wszystko w porządku.

— Czuję się dobrze. — Wil zdobył się na zdawkowy uśmiech.

— Nie wyglądasz za dobrze. To również wina tej pogody. — Flick potarł energicznie ramiona. — Ten przeklęty deszcz nie prze­staje padać, odkąd tu przyjechałem. Wiesz, to nie przeszkadza takim starym ludziom jak ja, ale daje się we znaki wszystkim innym, nawet uzdrowicielom.— Flick potrząsnął głową. — Powinieneś wrócić do Vale.

Wil skinął odruchowo głową.

Minęło dużo czasu, od kiedy opuścił Shady Vale. Prawie od dwóch lat żył i pracował w wiosce Storów, ucząc się sztuki uzdrawiania od uznanych mistrzów tego rzemiosła. Kiedyś opuści osadę, wróci do Sudlandii jako uzdrowiciel i będzie dzielić się dobrodziejstwem swych umiejętności z własnym ludem. Niestety, sprawa nauki stała się przy­czyną ciągłego rozdrażnienia Flicka, chociaż dziadek Wila w końcu zaakceptował jego decyzję. Gdy gorączka zabrała rodziców Wila, chłopiec postanowił dzielnie, że gdy dorośnie, zostanie uzdrowicielem. Powiedział wtedy dziadkowi i Flickowi na swój dziecięcy sposób i z dziecięcą determinacją, że chciałby ratować innych przed choro­bami i bólem. Zgodzili się, że to wspaniały pomysł, biorąc słowa Wila za chwilowy kaprys. Ale chłopiec nie zmienił zdania. Gdy stał się mężczyzną i oświadczył, że chce się uczyć rzemiosła od Storów, najlepszych uzdrowicieli w czterech krainach, a nie od tych z Sud­landii, których umiejętności były zaledwie średnie, ich postawa cał­kowicie się zmieniła. Dobry stary wujek Flick już od dawna miał swoje zdanie na temat gnomów i całej Estlandii. Nawet dziadek się sprzeciwiał. Żaden mieszkaniec południa nigdy nie studiował u Sto­rów. W jaki sposób Wil, który nawet nie zna języka, chce się odnaleźć w ich społeczności?

Wil jednak wyjechał, mimo zastrzeżeń dziadka i wuja. Stanął przed radą Storów, gdzie uprzejmie, ale stanowczo powiedziano mu, że nikt spoza wioski Storlock nie uzyska pozwolenia, by pobierać u nich na­uki. Może tu zostać, jak długo zechce, ale nigdy nie stanie się jednym z nich. Wil się nie poddał. Postanowił najpierw nauczyć się ich języka. Zajęło mu to prawie dwa miesiące. Potem drugi raz stanął przed radą i usiłował przekonać do siebie jej członków, mówiąc tym razem w ich własnym języku. Tym razem również mu się nie udało. Każdego tygo­dnia, przez prawie miesiąc, zjawiał się przed obliczem rady, by bronić swojej sprawy. Opowiedział wszystko o sobie i swojej rodzinie, o po­wodach, dla których chce zostać uzdrowicielem. Mówił o wszystkim, co mogłoby przekonać ich, by pozwolili mu studiować. Coś musiało w końcu zadziałać, ponieważ pewnego razu, bez słowa wyjaśnienia, usłyszał, że może pozostać w wiosce; nauczą go wszystkiego, co sami potrafią, a jeśli okaże się, że jest pracowity i uzdolniony, w swoim czasie zostanie uzdrowicielem.

Wil uśmiechnął się z rozrzewnieniem do swoich wspomnień. Jak bardzo był wtedy szczęśliwy! Tak samo cieszyli się dziadek i Flick, chociaż ten ostatni nigdy się do tego nie przyznał, podobnie jak nigdy nie wyznał prawdziwego powodu swojego niezadowolenia z całego przedsięwzięcia. Tym, co naprawdę martwiło Flicka, była odległość dzieląca go od Wila. Tęsknił za wspólnymi polowaniami, łowieniem ryb i wycieczkami z czasów, gdy Wil dorastał. Brakowało mu obe­cności chłopca. Żona Flicka umarła dawno temu, a dzieci nie miał. Wila traktował jak syna. Flick był zawsze pewien, że chłopak zostanie w dolinie i poprowadzi gospodę z nim i Sheą. Ale Wil wyjechał i zamieszkał w Storlock z dala od Shady Vale i swego dawnego życia. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego wuj nie potrafi zaakceptować sposobu, w jaki wszystko się potoczyło.

— Słuchasz mnie? — zapytał nagle Flick, marszcząc swoją bro­datą twarz.

— Słuchani — zapewnił Wil i delikatnie położył dłoń na ramie­niu wuja. — Bądź cierpliwy, wujku. Pewnego dnia wrócę. Na razie muszę się jeszcze dużo uczyć.

— Cóż, chodzi mi tylko o ciebie, nie o siebie — rzucił szybko Flick i wyprostował swą krępą postać. — Twój dziadek i ja świetnie sobie bez ciebie radzimy, ale nie jestem pewien, czy ty radzisz sobie bez nas. Spójrz na siebie, Wil. Za ciężko pracujesz. Jesteś taki uparty. Nie zdajesz sobie sprawy, że nie można robić wszystkiego, na co się ma ochotę. Jesteś normalnym człowiekiem, tak jak my wszyscy. Co mam zrobić, żebyś to zrozumiał? — Wilowi wydawało się, że wuj chce coś jeszcze powiedzieć, ale Flick zdołał się powstrzymać. — Nie czas teraz na to — westchnął i położył rękę na dłoni Wila. — Dlaczego się nie położysz? Możemy porozmawiać, gdy...

Flick zamilkł nagle, a spojrzenie jego szarych oczu powędrowało gdzieś dalej. Wil obrócił się w tę samą stronę. Dostrzegł, że we mgle rusza się jakiś cień — wielki i samotny. Przyglądali mu się obaj z zaciekawieniem, obserwując jak przed nimi materializuje się koń wraz z jeźdźcem, jeden czarniejszy od drugiego. Jeździec siedział pochylony do przodu, jakby zmęczony jazdą. Miał mokry płaszcz, który oblepiał ciasno jego wysoką postać.

Wil zrozumiał nagle, że to nie jest Stor. W samej rzeczy, przybysz nie wyglądał jak ludzie, których dotąd spotykał.

— To nie może być... — usłyszał szept Flicka.

Wuj nie dokończył zdania. Przemknął obok i stanął na progu ganku, trzymając się wyciągniętym ramieniem mokrej od deszczu poręczy. Wil zbliżył się i stanął obok. Jeździec jechał wprost na nich. Przeczucie czegoś nieuchronnego, które wywołał w chłopaku z Vale, było tak wielkie, że ten miał ochotę uciec. Nie był w stanie jednak tego zrobić. Mógł tylko czekać, nie spuszczając spojrzenia z upiornej postaci.

Jeździec znalazł się tuż przy nich i zatrzymał konia. Miał nisko opuszczoną głowę, jego twarz skrywały fałdy czarnego kaptura.

— Witaj, Flick — odezwał się przybysz głębokim, niskim szep­tem. Wil dostrzegł jakby strach w oczach swojego wuja.

— Allanon!

Wielki mężczyzna ześliznął się z konia. Jednym ramieniem obej­mował ciągle szyję wierzchowca, jakby nie był w stanie się utrzymać na własnych nogach. Wil zrobił krok do przodu i zatrzymał się. Naj­wyraźniej coś było nie w porządku.

Allanon poszukał jego spojrzenia.

— Wil Ohmsford? — zapytał. Chłopak przytaknął ze zdziwieniem.

— Idź szybko i poproś Storów, żeby przyszli... — zaczął, ale nagle osunął się na ziemię, ledwo unikając upadku.

Wil zszedł szybko z ganku, śpiesząc druidowi na pomoc, lecz potężny mężczyzna powstrzymał go ruchem ręki.

— Zrób tak, jak powiedziałem. Idź!

Wtedy Wil zobaczył to, co ukrył przed nim deszcz. Całe ubranie Allanona było przesiąknięte krwią. Bez jednego słowa Wil pomknął w kierunku drogi prowadzącej do centrum medycznego. Zmęczenie i złe samopoczucie zniknęły jak sen po przebudzeniu.

VIII

Storowie zabrali Allanona do ośrodka medycznego. Wil i Flick chcieli towarzyszyć rannemu, ale powiedziano im uprzejmie acz sta­nowczo, że ich obecność nie jest konieczna. Storowie i druid zniknęli cicho i tajemniczo w korytarzach centrum, a oni pozostali na deszczu. Gdy stało się jasne, że nie dowiedzą się już teraz nic nowego na temat przybysza, Wil Ohmsford pożegnał się z wujem i poszedł spać.

Wczesnym wieczorem tego samego dnia Allanon przesłał wiado­mość, że chce się zobaczyć z Ohmsfordami. Chłopak z Vale przyjął tę informację z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony był ciekaw, co przytrafiło się druidowi. Dobrze znał różne historie o Allanonie, które dziadek i wuj opowiadali mu setki razy. W żadnej jednak nie było wzmianki o tym, że można przeżyć po odniesieniu takich ran. Nawet Zwiastuny Śmierci, złowieszcze czarne istoty, które zaatakowały go w Paranorze w trakcie poszukiwań Miecza Shannary, nie dokonały takiego zniszczenia. Wil chciał się zatem dowiedzieć, jakie stworzenie zamieszkujące cztery krainy okazało się bardziej niebezpieczne niż skrzydlaci łowcy lorda Warlocka. Z drugiej strony obecność druida w Storlock niepokoiła go. Prawdopodobnie Allanon przybył tu zupeł­nie przypadkowo akurat wtedy, gdy obaj — Flick i Wil — przebywali w osadzie. Prawdopodobnie przypadkowo natknął się właśnie na nich, a nie na Storów. Niestety, chłopak nie wierzył w to ani przez chwilę. Mag przybył tu właśnie do nich. Dlaczego to zrobił? Dlaczego wezwał ich na spotkanie? Wil mógł zrozumieć, że Allanon miałby ochotę porozmawiać z Flickiem. W końcu już kiedyś się spotkali i wspólnie przeżywali różne przygody. Ale dlaczego on? Przecież prze­sławny badacz dziejów nawet nie znał najmłodszego z Ohmsfordów. Dlaczego Allanon miałby być zainteresowany spotkaniem z nim?

Mimo wątpliwości posłusznie poszedł przez gęstniejącą ciemność w stronę gościnnego domku, gdzie czekał na niego Flick. Chociaż nie znał celu spotkania, niezależnie od wszystkiego zdecydował się wziąć w nim udział. Nie należał do tych, którzy cofają się przed trudnościami, a poza tym jego podejrzenia mogły się przecież okazać bezpodstawne. Może druid chce jedynie podziękować mu za pomoc.

Flick czekał na ganku owinięty szczelnie grubym podróżnym pła­szczem i ze złością mamrotał coś na temat pogody. Ujrzawszy Wila, zszedł ze schodów i razem ruszyli do centrum medycznego Storów.

— Czego on może chcieć? Jak myślisz, wujku? — spytał po chwili Wil i otulił się płaszczem, by ochronić się przed zimnym powietrzem wieczoru.

— Trudno powiedzieć. — Flick uśmiechnął się. — Mogę ci tylko przestrzec, że za każdym razem, gdy on się zjawia, wynikają z tego jakieś kłopoty.

— Jego przybycie do Storlock ma coś wspólnego z nami, pra­wda? — zasugerował Wil, spoglądając wujowi w oczy.

— Przybył tu w jakimś celu — pokręcił niepewnie głową Flick — i ma nam do powiedzenia na pewno coś więcej niż „dzień dobry” i „jak się macie”. Cokolwiek to jest, nie będzie nam się podobało. Jestem tego pewien. Zawsze tak było i nie widzę powodu, żeby tym razem miało być inaczej. — Przerwał nagle i spojrzał na bratanka. — Uwa­żaj na siebie, Wil, gdy będziesz z nim rozmawiać. Jemu nie można za bardzo ufać.

— Będę ostrożny, wujku. Nie ma się czym martwić — odparł Wil. — Obaj wiemy coś na temat Allanona, nieprawdaż? Poza tym, ty będziesz miał oko na wszystko.

— Taki mam właśnie zamiar. — Flick obrócił się i poszli da­lej. — Pamiętaj, co powiedziałem.

Kilka chwil później weszli do centrum medycznego. Budynek był długi, niski, zbudowany z kamienia i cementu, z krytym gliną dachem.

Przestronny, wygodnie urządzony hall rozgałęział się na dwa kory­tarze, które ginęły w bocznych skrzydłach ośrodka, gdzie znajdowały się pokoje dla chorych i rannych. Gdy weszli, powitał ich ubrany na biało Stor z personelu centrum. Skłonił się bez słowa i poprowadził ich pustym korytarzem. Na końcu znajdowały się zamknięte drzwi. Stor zapukał, odwrócił się i odszedł. Wil spojrzał niepewnie na wujka, ale Flick wpatrywał się niewzruszenie w zamknięte podwoje. Czekali. Wtem drzwi otworzyły się i stanął przed nimi Allanon. Wyglądał tak, jakby nigdy w życiu nie był ranny. Nie było widać żadnych skaleczeń, a na czarnej szacie, która go okrywała, nie było śladów krwi. Twarz druida była nieco ściągnięta, ale nie wyrażała bólu. Przez chwilę patrzył na swoich gości, a potem wskazał ręką mały stolik z czterema krzesłami.

— Może usiądziemy? — propozycja Allanona zabrzmiała pra­wie jak rozkaz.

Weszli do środka i usiedli. W pokoju nie było ani okien, ani mebli, z wyjątkiem stołu, krzeseł i dużego łóżka. Wil rozejrzał się szybko wokół, a potem skoncentrował się na druidzie. Flick i Shea opisywali mu Allanona setki razy i opis zgadzał się z rzeczywistością. Ale jak to możliwe, zastanawiał się Wil, że tak dobrze opisali człowieka, którego ostatni raz widzieli przed jego urodzeniem?

— Cóż, oto jesteśmy — powiedział w końcu Flick, gdy okazało się, że nikt nie zamierza się odezwać.

— Na to wygląda. — Allanon uśmiechnął się słabo.

— Prezentujesz się dość dobrze jak na człowieka, który zaledwie kilka godzin temu był półżywy.

— Storowie są znakomici w swojej sztuce. Ty powinieneś naj­lepiej o tym wiedzieć — odparł trochę zbyt uprzejmie druid. — Obawiam się jednak, że nie czuję się tak dobrze, jak powinienem. A ty jak się masz, Flick?

— Jestem starszy i, mam nadzieję, mądrzejszy — odrzekł po­ważnie Ohmsford.

Allanon nie odpowiedział. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądał się młodemu chłopakowi. Wil siedział cicho i nie odwracał oczu, chociaż spojrzenie maga wprawiało go w zakłopotanie. Potem Allanon pochylił się do przodu i położył dłonie na stole.

— Potrzebuję twojej pomocy, Wilu Ohmsfordzie — powiedział cicho.

Obaj Ohmsfordowie spojrzeli na niego niespokojnie.

— Chcę, żebyś pojechał ze mną do Westlandii.

— Wiedziałem — mruknął Flick i pokiwał głową.

— Dobrze wiedzieć, że niektóre rzeczy w tym życiu się nie zmie­niają, prawda, Flick? — Allanon uśmiechnął się smutno. — Jesteś tego dowodem. Czy będzie to miało jakieś znaczenie, jeśli powiem, że potrzebuję pomocy Wila nie dla siebie, lecz dla elfów, a w szcze­gólności dla pewnej elfijskiej dziewczyny?

— Nie będzie — odparł bez wahania Flick. On nigdzie nie pojedzie. Koniec dyskusji.

— Poczekaj chwilę, wujku — wtrącił się Wil. — Możliwe, że nigdzie nie pojadę, ale chciałbym sam o tym zadecydować. Posłu­chajmy przynajmniej, do czego jestem potrzebny.

— Uwierz mi, nie chcę już nic słyszeć na ten temat — Flick zignorował uwagę bratanka. — W taki sposób zaczynają się wszy­stkie kłopoty. Pięćdziesiąt lat temu tak samo było z twoim dziad­kiem. — Flick spojrzał szybko na Allanona. — Prawda? Czy nie tak to się wszystko zaczęło, gdy przybyłeś do Shady Vale, naszej cienistej spokojnej doliny...? Czy nie opowiedziałeś nam wtedy o Mieczu?

— Tak było — przyznał druid.

— Więc widzisz! — triumfował Flick. — Było dokładnie tak samo. Założę się, że podróż, którą dla niego zaplanowałeś, jest równie niebezpieczna, czyż nie?

Druid jeszcze raz skinął głową.

— Cóż, zatem to chyba załatwia sprawę. — Na twarzy czło­wieka z Vale malowała się satysfakcja. — Prosisz o zbyt wiele. On nigdzie nie pojedzie.

— Musi pojechać — Allanon błysnął ciemnymi oczami.

— Musi? — Flick wyglądał na zaskoczonego.

— Dowiesz się wszystkiego, Flick, gdy opowiem, co się stało kilka dni temu w czterech krainach. Posłuchajcie mnie uważnie. — Allanon przysunął krzesło bliżej stołu i pochylił się do przodu. — Daw­no, bardzo dawno temu, przed Wielkimi Wojnami i powstaniem no­wych ras, a nawet przed narodzinami cywilizacji człowieka, rozegrała się straszna walka między istotami, które w większości już nie istnieją. Niektóre z tych istot były dobre i troskliwe; kochały ziemię i pragnęły chronić ją przed niewłaściwym traktowaniem i zniszczeniem. Życie było dla nich święte. Inne istoty były za to złe i samolubne. Postę­powały w sposób szkodliwy i niszczący. Brały od ziemi to, czego chciały, bez potrzeby i celu. Wszystkie te stworzenia różniły się od was wyglądem i zdolnościami, zachowywały się zupełnie inaczej niż ludzie z tego świata. Polegało to zwłaszcza na tym, że w różnym stopniu operowały mocą magii, a przynajmniej czymś, co możemy nazwać magią, czarnoksięstwem lub mistyką. Taka moc była w tam­tych czasach bardzo powszechna, z tym że niektóre istoty posiadały ją w większym stopniu niż inne. W ten sposób rosła proporcjonalnie ich zdolność do dobra lub zła. Wszystkie stworzenia, zarówno dobre jak i złe, egzystowały obok siebie i ponieważ człowiek rozwinął się dopiero w bardzo prymitywnej formie i zamieszkiwał małą prze­strzeń, cały świat należał wyłącznie do nich. Tak było przez wieki. Ich egzystencja nie była jednak nigdy harmonijna. Żyły w ciągłym konflikcie, ponieważ ich cele wzajemnie się wykluczały: dobre ist­niały, by chronić, złe, by niszczyć. Od czasu do czasu równowaga mocy między zwaśnionymi przechylała się na którąś ze stron — najpierw dominowało dobro, a potem zło.

Przez lata niezgoda między nimi przybierała na sile, aż w końcu, gdy kolejne wieki nie przyniosły rozwiązania konfliktu, przywódcy każdego obozu zebrali wszystkich, którzy ich popierali, i rozpoczęła się wojna. Nie była taka, jaką my znamy. Nie była też taka jak Wielkie Wojny, gdyż w nich starły się tak straszliwe moce, że ludzie, którzy nimi władali, stracili kontrolę i wszystko zakończyło się okropnym kataklizmem. To była wojna, w której moce magiczne zostały użyte w umiejętny sposób po każdej ze stron. Istoty walczyły ramię przy ramieniu, żyły i umierały. Przypominało to Wojnę Ludów, która zdo­minowała historię nowego świata. Wtedy lord Warlock wypaczył sposób myślenia wszystkich, którzy mu służyli, obracając jednych przeciw drugim, i w rezultacie zapanował nad nimi. W tej wojnie nie było jednak oszustwa i iluzji, które mogłyby przechylić szalę na którąś ze stron. Dobro i zło od początku były spolaryzowane; żadne z nich nie mogło być neutralne, bo żadna neutralność nie była możliwa. Była to wojna o ostateczne określenie charakteru i sposobu ewolucji życia na ziemi. W ten sposób miano na zawsze zdecydować, czy ziemia będzie szanowana, czy profanowana. Każdy obóz zamierzał odnieść totalne zwycięstwo. Oznaczało to, że jeśli złe istoty zostaną pokonane, czeka je wygnanie; dla dobrych istot klęska oznaczała unicestwienie.

Była to więc straszna, potworna wojna. Nie będę nawet próbował opisywać tego wszystkiego, ponieważ nie ma to większego sensu. Ważne jest tylko, żebyście wiedzieli, iż złe istoty w końcu przegrały. Ich potęga została przełamana, a one same wygnane i uwięzione. Ci, którzy je zwyciężyli, użyli swojej mocy, by stworzyć Zakaz — ścia­nę, za którą uwięziono zło. To więzienie nie należy do żadnego ze światów; jest czarną dziurą pustki i osamotnienia, gdzie nie ma ni­czego innego prócz zła. Tam właśnie wygnano złe istoty i po wsze czasy zamknięto za nimi Ścianę Zakazu.

Siłą utrzymującą Zakaz było cudowne drzewo zwane Ellcrys. Do­bre istoty stworzyły je, używając do tego własnych mocy i źródła życia ziemi, które nazywano Krwawym Ogniem. Dały życie Ellcrys, by swoją obecnością na tym świecie chroniła istnienie Zakazu jeszcze długo po tym, gdy ich zabraknie i gdy świat, o który walczyły tak wytrwale i rozpaczliwie, zmieni się nie do poznania. Nie wiedzieli, jak długo będzie żyła, ale dopóki nie umrze, Zakaz będzie trwał dalej, a dopóki Zakaz będzie trwał, zło pozostanie w swoim więzieniu. — Allanon oparł się wygodnie, odsunął od stołu i opuścił ręce na kolana, by pozwolić odpocząć zdrętwiałym mięśniom. Jego ciemne oczy były ciągle utkwione w Ohmsfordów. — Wierzono, że Ellcrys nigdy nie umrze. Oczywiście jej stwórcy wiedzieli, że wszystko musi kiedyś przeminąć, ale ich następcy, którzy opiekowali się tym cudownym drzewem, kochali je i czcili, wierzyli, że ono na zawsze pozostanie ich obrońcą. Ellcrys stała się dla nich symbolem nieprzemijalności; przetrwała zagładę starego świata podczas Wielkich Wojen, przeżyła Wojnę Ludów, potęgę lorda Warlocka i wszystkie żywe istoty, które żyły obok niej i już dawno przeminęły. Przetrwała wszystko z wy­jątkiem samej ziemi, ale nawet ziemia zmieniała się, a Ellcrys pozo­stawała taka sama. — Druid zamilkł na chwilę, lecz szybko podjął wypowiedź. — Tak więc rosła legenda. — Ellcrys nigdy nie umrze. Będzie żyła wiecznie. Wiara w to pozostawała niezachwiana aż do teraz. — Allanon uniósł lekko głowę. — Teraz legła w gruzach. Ellcrys umiera, Zakaz zaczyna zanikać. Uwięzione zło zaczęło przed­ostawać się na wolność, by powrócić do świata, nad którym kiedyś panowało.

— I to właśnie te złe istoty tak cię poraniły? — domyślił się Wil.

Allanon skinął głową.

— Niektóre z nich trafiły już do czterech krain. Myślałem, że uda się utrzymać moją obecność w tajemnicy, ale odkryły mnie. Dopadły mnie w Paranorze, w twierdzy druidów, i prawie mnie wykończyły.

Wciąż cię szukają? — Flick wyglądał na zatrwożonego.

— Tak, ale mam powody przypuszczać, że tym razem nie znajdą mnie tak szybko.

— To mnie jakoś nie uspokaja — mruknął stary Ohmsford, spo­glądając z lękiem w kierunku drzwi.
Allanon zignorował jego uwagę.

— Pamiętasz, Flick, historię rodzajów, którą opowiadałem kiedyś tobie i Shei? — zapytał. — Powiedziałem wam, jak po Wielkich Wojnach ze starego gatunku powstały wszystkie rodzaje ludzi; wszy­stkie z jednym wyjątkiem. Tym wyjątkiem są elfy. Powiedziałem wam, że elfy istniały zawsze. Pamiętasz?

— Pamiętam. — Flick uśmiechnął się. — Nigdy nam tego nie wyjaśniłeś.

— Powiedziałem, że to historia na zupełnie inną porę. Teraz właś­nie nadeszła ta pora. Przynajmniej częściowo, bo nie zamierzam tu rozwodzić się nad historią ludu elfów. Niektóre rzeczy powinniście jednak wiedzieć. Opowiem wam w skrócie o istotach, które walczyły w wojnie dobra ze złem zakończonej stworzeniem Ellcrys. Musimy nadać im jakąś tożsamość. Gdy człowiek wyłonił się z mroku epoki barbarzyństwa i zaczął zaludniać świat, wszystkie te stworzenia stały się częścią starej legendy o czarach. Tak jak powiedziałem, były to istoty znające czarną magię, zarówno tę wielką, jak i małą. Dzieliły się na różne gatunki — niektóre były wyłącznie dobre, inne złe, a niektóre podzieliły się na dwie strony i poszły swoją drogą. Na pewno znacie ich nazwy — czarodzieje, krasnoludki, gobliny, strzy­gi i tak dalej. Nowe gatunki, zwłaszcza te, które miały ludzkie po­chodzenie, otrzymały nazwy od czterech najbardziej licznych i naj­lepiej znanych ze starej legendy rodzajów istot — karły, gnomy, trolle i elfy. Z tym oczywiście wyjątkiem, że elfy różniły się od pozostałych. Były inne, ponieważ ich legenda nie była nowa; ona po prostu przetrwała z dawnych czasów. Elfy są potomkami czarodziej­skich istot, które żyły w starym świecie.

— Poczekaj chwilę — przerwał szybko Flick. — Chcesz po­wiedzieć, że dzisiejsze elfy są tymi samymi elfami, o których opo­wiada stara legenda, że one naprawdę żyły w starym świecie?

— Oczywiście, że żyły, tak samo jak trolle, karły i inne istoty, które dały początek legendzie. Jedyna różnica polega na tym, że wszy­stkie inne stworzenia zniknęły na przestrzeni wieków, a elfy pozo­stały. Zmieniły się, oczywiście, i rozwinęły; musiały się przecież dostosować do nowych warunków.

Flick sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał ani słowa z tego, co usłyszał.

— Elfy żyły w starym świecie? — powtórzył z niedowierza­niem. — To przecież niemożliwe.

— Naturalnie, że możliwe — odparł spokojnie druid. — No cóż, jak wobec tego zdołały przetrwać Wielkie Wojny? — A jak ludzie je przetrwali?

— Ale stare legendy opowiadają o ludziach, a nie wspominają ani jednym słowem o elfach! — warknął Flick. — Elfy były isto­tami z baśni. Jeśli rzeczywiście żyły w starym świecie, gdzie wtedy były?

— Tam gdzie zawsze. Ludzie nie mogli ich po prostu zobaczyć.

— Chcesz powiedzieć, że elfy były niewidzialne? — Flick za­machał rękami. — Nie wierzę w ani jedno słowo!

— O ile dobrze pamiętam, nie wierzyłeś również w to, co opo­wiedziałem ci o Shei i Mieczu Shannary — zauważył Allanon, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.

— Nie rozumiem, co to wszystko ma wspólnego z moją pomocą dla elfów — wtrącił się Wil, uprzedzając następny wybuch wuja.

— Spróbuję to wyjaśnić — druid skinął głową — jeśli Flick zachowa jeszcze przez chwilę trochę cierpliwości. Historia elfów jest ważna w naszej dyskusji tylko z jednego powodu. To właśnie elfy wpadły na pomysł stworzenia Ellcrys. To właśnie one dały jej życie i troszczyły się o nią przez wieki. Jej ochronę powierzano młodym elfom zwanym Wybranymi. Przez jeden rok kolejni Wybrani służyli drzewu i opiekowali się nim. Pod koniec każdego roku następowała zmiana. Tak było od chwili stworzenia Ellcrys — tylko jeden rok służby. Wybrani cieszą się wśród elfów szacunkiem i są otaczani czcią, gdyż każdego roku jedynie kilku doświadcza zaszczytu służby. Zajmują oni wysoką pozycję w społeczności elfów.

Ta opowieść zaprowadziła nas do chwili obecnej. Tak jak po­wiedziałem, Ellcrys umiera. Kilka dni temu powiadomiła o tym Wy­branych. Była w stanie to zrobić, ponieważ jest czującą istotą i posiada zdolność komunikacji telepatycznej. Objawiła im, że jej śmierć jest bliska i nieunikniona. Przypomniała im również o tym, co mówi stara legenda i co wiedziały pierwsze elfy, a późniejsze pokolenia zapo­mniały, że chociaż musi umrzeć, tak jak umierają wszystkie żywe istoty, może się odrodzić. Jej ponowne narodziny zależą jednak w du­żej mierze od wysiłku Wybranych. Mianowicie jeden z nich musi odnaleźć kolebkę życia ziemi zwaną Safehold i umieścić tam jej nasionko. Może tego dokonać tylko jeden z Wybranych, będący na służbie. Ellcrys przesłała im wizję tego miejsca i nakazała poczynić przygotowania do jego odnalezienia.

Lecz zanim zdążyli to zrobić — podjął po chwili druid — zło zdołało się wydostać na wolność, gdyż wraz ze zmniejszaniem się siły Ellcrys zaczęła się również załamywać Ściana Zakazu. Jakaś zła istota zdołała dotrzeć do Arborlon, miasta elfów, i zamordować wszystkich Wybranych, których tam znalazła, wierząc, że wraz z ich śmiercią zniknęła ostatnia szansa na odrodzenie Ellcrys. Przybyłem zbyt późno, by ich ocalić. Rozmawiałem jednak z Ellcrys i dowie­działem się, że jeden z Wybranych pozostaje ciągle przy życiu. Tym Wybranym jest młoda dziewczyna, której nie było w mieście, gdy zabito pozostałych. Nazywa się Amberle. Wyruszyłem z Arborlon, aby ją odnaleźć.

Allanon pochylił się znowu do przodu.

— Ale złe istoty również się o niej dowiedziały. Chcą mnie do­paść, zanim zdołam odnaleźć Amberle, i już im się prawie udało. Jeśli będą miały taką szansę, spróbują znowu. Jednak, przynajmniej na razie, nie wiedzą, gdzie jej szukać. Jeśli będę dość szybki, zdołam ją odnaleźć i zawieźć bezpiecznie do Arborlon, nim znowu mnie odkryją.

— Myślę więc, że niepotrzebnie marnujesz tu swój cenny czas — oświadczył twardo Flick. — Powinieneś być w drodze i szukać tej dziewczyny.

Druid zignorował go, chociaż twarz pociemniała mu lekko.

— Nawet jeśli wrócę z nią do Arborlon, zostanie jeszcze wiele problemów do rozwiązania. Jako ostatnia z Wybranych, Amberle bę­dzie musiała wyruszyć na poszukiwanie Krwawego Ognia, by umie­ścić w nim nasionko Ellcrys. Nikt, ze mną włącznie, nie wie dokład­nie, gdzie znajduje się Krwawy Ogień. Kiedyś wiedziała Ellcrys, ale świat, który ona znała, już dawno odszedł. Podała Wybranym jedynie nazwę Safehold. Ta nazwa nic dla nich nie znaczy, ponieważ pochodzi ze starego świata. Kiedy opuściłem Arborlon, pojechałem najpierw do Paranoru, by przejrzeć księgi druidów opracowane przez Pierwszą Radę po Wielkich Wojnach. Te księgi zawierają tajemnice starego świata. Czytając jedną z nich, odkryłem kraj, w którym leży Safehold. Jednak miejsce położenia Krwawego Ognia musi odkryć ten, kto wyruszy na jego poszukiwanie.

Nagle Wil Ohmsford zdał sobie sprawę, dlaczego Allanon chce, by udał się do Westlandii.

Domyślił się, ale nie mógł w to uwierzyć.

— Amberle nie może sama udać się na te poszukiwania — ciąg­nął mag. — Kraj, do którego musi pojechać, jest niebezpieczny, zbyt niebezpieczny dla młodej elfijskiej dziewczyny. W najlepszym razie będzie to trudna podróż. Ci, którzy wydostali się przez Ścianę Zakazu, będą nadal jej szukać. Jeśli ją znajdą, nikt jej przed nimi nie ochroni. Amberle nie może się stać żadna krzywda. Jest ostatnią nadzieją swo­jego ludu. Jeśli Ellcrys się nie odrodzi, Zakaz w końcu całkiem się rozpadnie i zło za nim uwięzione wydostanie się na wolność. Wtedy rozpęta się wojna, której elfy w żaden sposób nie mogą wygrać. Jeśli elfy zostaną pobite, zło dotrze również do innych krain. Będzie rosło w siłę i w końcu pochłonie wszystkie gatunki żywych istot.

— Ale przecież ty będziesz tam, by pomóc Amberle... — zaczął Wil, szukając sposobu, by wyrwać się z pułapki, która zacieśniała się wokół niego.

— Nie będę mógł jej pomóc — uciął szybko Allanon. Zapadła długa cisza. Druid położył obie ręce na stole.

— Mam ku temu powody, Wilu Ohmsfordzie. Powiedziałem już, że zło zaczęło przedostawać się przez Ścianę Zakazu. Ellcrys robi się coraz słabsza, a uwięzione istoty coraz zuchwalsze. Przez cały czas będą napierać na Ścianę Zakazu, aż w końcu zdołają ją rozerwać. Równie dobrze może się to stać jeszcze przed odnalezieniem Krwa­wego Ognia. Istnieje także możliwość, że Krwawy Ogień nigdy nie zostanie odnaleziony lub stanie się to zbyt późno. Elfy muszą się przygotować na każdą ewentualność i w razie potrzeby stanąć do walki. Niektóre z istot uwięzionych za Zakazem są bardzo potężne, a przynajmniej jedna z nich posiada moc równą prawie mojej własnej. Elfy nie będą w stanie obronić się przed taką potęgą, ponieważ utraciły swoją moc. Nie ma też druidów, którzy im kiedyś pomagali. Pozo­stałem tylko ja. Jeśli ich opuszczę i pojadę z Amberle, będą bezbronni. Nie mogę tego zrobić. Muszę ofiarować im taką pomoc, na jaką tylko mnie stać.

Ktoś jednak musi pojechać z Amberle; ktoś, kto ma wystarczającą moc, by przeciwstawić się złu, które z pewnością będzie ją prześla­dować. Ten ktoś musi zrobić wszystko, co tylko w ludzkiej mocy, by ją ocalić. Tym kimś jesteś ty.

— O czym ty mówisz? — krzyknął zagniewany Flick. — Wjaki sposób Wil mógłby się przeciwstawić stworzeniom, którym prawie udało się ciebie pokonać? Chyba nie myślisz, że mógłby użyć Miecza Shannary?

— Moc Miecza jest skuteczna tylko przeciw iluzjom, zrodzonym w chorym umyśle szaleńca. — Allanon potrząsnął głową. — Zło, któremu musimy się przeciwstawić, jest rzeczywiste i namacalne. Moc Miecza nic tu nie zdziała.

— Cóż zatem? — Flick nieomal poderwał się na nogi. Oczy druida były ciemne i przenikliwe. Wil poczuł, jak zamarło w nim serce.

— Kamienie Elfów. Flick osłupiał.

— Kamienie! Przecież ma je Shea.

Wil położył szybko rękę na ramieniu wuja.

— Nie, wujku Flick. Ja je mam. Chłopak sięgnął do swojej tuniki i wyciągnął z niej mały skórzany
woreczek.

— Dziadek dał mi je, gdy opuszczałem Shady Vale, by udać się do Storlock. Powiedział mi wtedy, że już nie będzie ich potrzebował i w związku ź tym powinny należeć do mnie — rzekł Wil drżącym głosem. — To dziwne. Wziąłem je tylko po to, żeby sprawić mu przyjemność, a nie dlatego, iż myślałem, że kiedykolwiek mógłbym ich użyć. Nigdy zresztą nie próbowałem.

— Nie przyniosłoby ci to żadnego pożytku, Wil. — Flick obrócił się szybko w stronę Allanona. — On wie, że nikt oprócz Shei nie może używać czarodziejskich kamieni. Dla innych są one po prostu bezużyteczne... zwykłe przezroczyste kamyczki.

— To niezupełnie prawda, Flick. — Wyraz twarzy Allanona nie zmienił się. — Może ich używać każdy, komu zostały dobrowolnie podarowane. Ja dałem je Shei, gdy musiał uciekać z Vale do Culha-ven. Pozostawały w jego posiadaniu do czasu, gdy podarował je Wi­lowi. Teraz Wil może przywołać ich moc, tak jak kiedyś mógł to robić Shea.

Flick wyglądał na zrozpaczonego.

— Możesz je zwrócić — zaproponował, widząc zmieszanie w oczach Wila. — Albo oddaj je komuś innemu, komukolwiek. Nie musisz ich zatrzymywać i brać udziału w tym szaleństwie!

— Flick, on już bierze w tym udział. — Allanon potrząsnął głową.

— A co z moimi planami? — zapytał Wil. — Miałem zostać uzdrowicielem. Włożyłem w to wiele pracy i czasu. Zawsze chciałem zostać uzdrowicielem i wreszcie jestem na dobrej drodze. Czy mam to wszystko porzucić?

— Jeśli teraz odmówisz swojej pomocy, jak chcesz się stać uz­drowicielem? — głos druida brzmiał twardo. — Uzdrowiciel musi pomagać zawsze, w jakikolwiek sposób potrafi. To nie jest kwestia wyboru. Jeśli odmówisz pomocy i wszystko, co w związku z tym zaplanowałem, zawiedzie, a tak się na pewno stanie, jak będziesz żyć, wiedząc, że nigdy nie spróbowałeś nawet temu zapobiec?

— A kiedy będę mógł wrócić? — Wil zaczerwienił się.

— Nie wiem. To może długo potrwać.

— Jeśli nawet z tobą pojadę, czy jesteś pewien, że moc czaro­dziejskich kamieni będzie na tyle silna, by ochronić tę dziewczynę?

— Nie jestem. — Twarz druida pociemniała tajemniczo. — Ka­mienie czerpią swoją moc z siły posiadacza. Shea nigdy ich do końca nie wypróbował. Może ty będziesz musiał to zrobić.

— Więc nie możesz dać mi żadnego zapewnienia? — Wil ści­szył głos do szeptu.

— Nie — powiedział mag, nie spuszczając z niego wzroku. — Mimo to musisz pójść ze mną.

Wil osunął się oszołomiony na krzesło.

— Wygląda na to, że nie mam wyboru.

— Oczywiście, że masz wybór — warknął Flick. — Porzucisz wszystko tylko dlatego, iż Allanon mówi, że musisz...? Pójdziesz z nim tylko z tego powodu?

— A czy ty, wujku, i dziadek nie szukaliście Miecza Shan­nary? — zapytał Wil, patrząc na Flicka.

Ten zawahał się, a potem chwycił bratanka za rękę i mocno ścisnął.

— Nie tak szybko, Wil. Ostrzegałem cię przed Allanonem. Po­słuchaj mnie. Wiem więcej od ciebie i czuję, że coś się kryje za jego słowami. — W głosie Flicka słychać było napięcie, a twarz zaroś­nięta siwą brodą jeszcze bardziej się pomarszczyła. — Boję się o ciebie. Boję się i dlatego to wszystko mówię. Jesteś jak mój własny syn. Nie chcę cię stracić.

— Wiem — szepnął Wil. — Wiem.

— Więc nie idź. — Flick cały zesztywniał. — Niech Allanon znajdzie kogoś innego.

— Nie mogę, Flick. — Druid pokręcił głową. — Nie ma nikogo innego. Tylko Wil może to zrobić. — Uczony spojrzał na mło­dego chłopaka z Vale. — Musisz iść ze mną.

— Pozwól, żebym ja poszedł zamiast niego — zaproponował nagle Flick z rozpaczą w głosie. — Wil da mi kamienie i ja będę strzegł elfijskiej dziewczyny. Allanonie, możemy przecież podróżo­wać razem, zanim...

— Nie, Flick — przerwał mu łagodnie druid. — Nie możesz iść. Masz wielkie serce, ale brakuje ci sił. Ta podróż będzie długa i ciężka. Może jej podołać tylko młody człowiek. — Zamilkł na chwilę, a potem dodał: — Nasze wspólne podróże już się skończyły, Flick.

Zapanowała długa cisza. Wreszcie druid obrócił się do Wila Ohm­sforda, czekając na jego decyzję. Chłopak popatrzył na swego wuja. Spoglądali na siebie przez moment; spojrzenie szarych oczu Flicka było niespokojne, Wila — mocne i pewne. Flick zrozumiał, że de­cyzja została podjęta. Prawie niedostrzegalnie skinął głową.

— Rób więc to, co uważasz za słuszne — mruknął niechętnie.

Pójdę z tobą — powiedział Wil, odwracając się do Allanona.

IX

Wczesnym rankiem następnego dnia Allanon przyszedł do Wila Ohmsforda i oznajmił, że natychmiast muszą opuścić Storlock. Gdy srogi druid pojawił się na progu jego domu, Wil chciał zaprotestować przeciw tak nagłemu wyjazdowi, ale wyraz twarzy olbrzyma i ton jego głosu przekonały go, że nie powinien tego robić. Ostatniego wieczora, który spędzili w swoim towarzystwie, w zachowaniu druida nie było tak wielkiego pośpiechu. Teraz widocznie miał do tego po­wód. Wil spakował bez słowa swoje rzeczy, zamknął drzwi i podążył za Allanonem.

Na dworze znowu padało, gdyż od pomocy nadciągała burza. Poranne niebo było zasnute ołowianymi chmurami. Druid miał na sobie czarną szatę i kaptur, który osłaniał go przed deszczem i wia­trem. Szli obaj błotnistą drogą prowadzącą do centrum medycznego, gdzie czekało kilku Storów z zapasami żywności i pakunkiem dla Wila. Osiodłany Artaq potrząsał niecierpliwie głową. Allanon wspiął się na jego grzbiet; pewna sztywność w jego ruchach świadczyła o tym, że rany nie zostały jeszcze całkowicie wyleczone. Wilowi przypadł szary, żylasty wałach o imieniu Spitter. Zanim chłopak zdążył włożyć jedną nogę w strzemię, nadbiegł Flick z rozognioną twarzą. Szybko ściągnął bratanka z konia i poprowadził go na zadaszoną werandę budynku.

— Właśnie się dowiedziałem — wydyszał, wycierając wodę na­pływającą do oczu. — Jestem zaskoczony, że się fatygowali! — Popatrzył ze złością na Allanona. — Czy musicie tak szybko wy­jeżdżać?

— Myślę, że to konieczne — potwierdził Wil.

— Nie jest jeszcze za późno, żebyś przemyślał swoją decyzję — szepnął Flick szorstko, a w jego oczach pojawił się niepokój. Powie­działby z pewnością coś jeszcze, ale Wil już kręcił przecząco gło­wą. — Cóż, opowiem zatem twojemu dziadkowi, co się wydarzyło, chociaż jestem pewien, że mu się to nie spodoba, tak samo jak i mnie. Bądź ostrożny, Wil. Pamiętaj, co ci powiedziałem o wszystkich ogra­niczeniach, które są naszym udziałem.

Wil pokiwał głową. Pożegnali się szybko i szorstko, jakby obawiali się wyrazić swoje uczucia. Gdy się pośpiesznie obejmowali i wymie­niali niespokojne spojrzenia, ich twarze były niewzruszone i ściąg­nięte. Wreszcie Allanon i Wil odjechali. Flick, Storowie, a po chwili także i cała wioska stali się niewyraźnymi ciemnymi cieniami, które blakły we mgle i szarości lasów Westlandii, a potem zniknęli.

Druid i chłopak z Vale skierowali się na zachód od Storlock i podążali ku skrajowi równiny Rabb, stamtąd zaś skręcili na połud­nie. Allanon zatrzymał się na chwilę, by powiedzieć Wilowi, że pier­wszym etapem ich podróży będzie mała wioska poniżej Srebrnej Rze­ki, leżąca na zachodniej krawędzi Dolnego Anaru zwanej Havenstead. Tam właśnie znajdą Amberle. Druid nie chciał mówić nic więcej na ten temat, a Wil o nic nie pytał. Burza przybierała na sile, deszcz lał się na nich strugami. Cały czas trzymali się obrzeża lasu. Nisko pochylone głowy skrywali za końskimi karkami i jechali, nie odzy­wając się do siebie ani słowem.

Wil wracał myślami do wydarzeń poprzedniego wieczora. Nawet teraz nie był pewien, dlaczego zdecydował się na podróż z druidem. To go niepokoiło. W zasadzie powinien umieć wyjaśnić, co sprawiło, że zgodził się na tę nieprawdopodobną wyprawę — przynajmniej sobie, jeśli już nie komuś innemu. Nie potrafił jednak. Miał dosyć czasu, by przemyśleć swoją decyzję i w zasadzie nie robił nic innego. Chociaż w końcu powinien zrozumieć powody swojego działania, to jednak mu się nie udało. W dalszym ciągu czuł się zmieszany i zaniepokojony. Wszystko mu się gmatwało, w głowie miał kompletny zamęt — kotłowały się w nim odmienne uczucia, emocje przeplatały się i mieniły różnymi kolorami. Nie mógł się z nimi uporać, a one same nie chciały się ułożyć w uporządkowany i logiczny wzór. Krę­ciły się tylko jak zabłąkane owce, on zaś mógł jedynie bezradnie za nimi gonić.

Chciał wierzyć, że zdecydował się pojechać z Allanonem dlatego, iż jest potrzebny. Jeśli wszystko, co opowiedział druid, było prawdą, to on, mimo oczywistych wątpliwości Flicka, odda elfom, a zwłaszcza Amberle, wielką przysługę. Kogo chciał oszukać? Nie miał najmniej­szego pojęcia, czy będzie mógł użyć Kamieni Elfów, które podarował mu dziadek. Przypuszczalnie wykorzystanie ich mocy nie leży w jego możliwościach. Allanon prawdopodobnie się mylił, sądząc, że kamie­nie mogły przejść w jego, Wila, władanie. Przypuszczalnie chodziło o wszystko razem. W każdym razie podjął dość spontaniczną decyzję i teraz musi z tym żyć. Z drugiej strony żywiołowość tej decyzji nie umniejszała przecież jej wagi. Jeśli jest w stanie pomóc elfom, musi to zrobić. Powinien przynajmniej spróbować. Poza tym dziadek na pewno by pomógł. Wil wiedział o tym bardzo dobrze. Shea Ohmsford poszedłby za Allanonem, jeśli tylko druid by o to poprosił, tak samo jak udał się na poszukiwania Miecza Shannary. Wil nie mógł być gorszy.

Odetchnął głęboko. Tak, podjął słuszną decyzję i wierzył, że zrobił to z właściwych pobudek, które teraz mogły wydawać się skompli­kowane. Nagle zdał sobie sprawę, że najbardziej niepokoi go coś, co nie miało nic wspólnego z samą decyzją ani jej motywacją. Chodziło o Allanona. Wil chciał wierzyć, że zdecydował się na wszystko sa­modzielnie. Lecz im intensywniej o tym myślał, tym bardziej był pewien, że decyzja w ogóle nie należała do niego. Należała do Al­lanona. Och, przemawiał słowami, które mogły być jego własnymi. Wypowiadał je odważnie i śmiało, pomimo ostrzeżeń wuja. Allanon przewidział dokładnie, co przekona Wila, i sprytnie kierował rozmo­wą, by wypowiedział właśnie takie słowa. W jakiś sposób dowiedział się, jakie będą reakcje chłopaka z Vale, jakie Flicka, jak oni dwaj będą na siebie oddziaływać i jak jego własne komentarze na nich wpłyną. Wiedział to wszystko i odpowiednio skorzystał ze swojej wiedzy. Shea Ohmsford powiedział kiedyś Wilowi, że Allanon potrafi czytać w umysłach innych ludzi, poznać ich myśli. Chłopak zrozumiał teraz dokładnie, o czym mówił jego dziadek.

W taki oto sposób przyjął na siebie zobowiązanie. Nie była to sprawa, którą można by pozostawić nie załatwioną, nawet gdyby się na to zdecydował, a przecież tego nie zrobił. Od tej pory musi strzec się sprytnej manipulacji ze strony druida. O ile to możliwe, będzie się doszukiwać w jego słowach i czynach prawdziwych znaczeń, aby się zorientować, w jaki sposób Allanon nim kieruje. Wil Ohmsford nie jest głupcem. Przez kilka ostatnich lat sam dbał o siebie i nie zamierzał tego zmieniać. Musi się mieć na baczności przed magiem. Będzie mu ufał, ale nie ślepo i nierozważnie. Możliwe, że będzie w stanie pomóc elfom i Amberle; nie odrzuci tej możliwości tylko ze względu na sposób, w jaki został nakłoniony do współpracy. Po­winien być jednak ostrożny w wyborze swojej własnej metody po­stępowania. Będzie bardzo uważny, decydując, o czyje interesy ma się troszczyć w pierwszej kolejności. Nie zaakceptuje niczego, dopóki tego nie sprawdzi.

Wil uniósł twarz i spojrzał czujnie na jadącą przed nim ciemną postać — Allanon, ostatni druid, istota pochodząca z innego czasu; istota, której moc przewyższa wszystko, co zna współczesny świat. Wil musi na nim polegać, a jednocześnie nie może mu ufać do końca. Przez chwilę chłopak poczuł się zupełnie skonsternowany. W co ja się wpakowałem, pomyślał. Może Flick miał rację. Może powinien się nad tym głębiej zastanowić. Lecz było już za późno. Za późno było również na takie myśli. Wil pokręcił głową. Nie ma sensu dłużej się nad tym zastanawiać. Musi skierować swoje myśli w inną stronę.

Pozostałą część dnia spędził, próbując bez powodzenia tego do­konać.

Deszcz przechodził stopniowo w mżawkę, aż w końcu ustał cał­kowicie w chłodnej szarości wczesnego wieczora. Burzowe chmury w dalszym ciągu zasnuwały niebiosa, szary zmierzch zmienił się w czar­ną noc, a powietrze wypełniała mgiełka, która snuła się na krawędzi lasu niczym zabłąkane dziecko. Allanon skierował się pod dający schronienie baldachim wielkich drzew. W odległości kilkuset jardów od brzegu rzeki Rabb znaleźli małą polanę i rozbili na niej obóz. Za nimi, ponad dachem lasu, wznosiła się ciemna ściana Wolfsktaagu, coś jakby cień na tle atramentowej nocy. Pomimo wilgoci zdołali uzbierać wystarczającą ilość drewna, aby rozpalić małe ognisko i ogrzać się w jego cieple. Płaszcze podróżne rozwiesili na rozpiętych w górze linach i rozsiodłali konie.

Potem zjedli skromny posiłek złożony z zimnej wołowiny, owoców i orzechów, które zabrali ze sobą, opuszczając Storlock, i za­mienili ze sobą kilka mało znaczących słów. Druid od początku wspólnej podróży pogrążony we własnych myślach, nie był zaintere­sowany podtrzymywaniem jakiejkolwiek rozmowy. Wil jednak chciał się koniecznie dowiedzieć czegoś więcej o tym, co ich czeka i nie miał zamiaru dłużej pozostawać w niepewności. Gdy skończyli jeść, przysunął się bliżej ognia, upewniając się, że jego ruch przyciągnął uwagę Allanona.

— Czy możemy trochę porozmawiać? — zapytał ostrożnie, ma­jąc w pamięci opowieści dziadka na temat zmiennego usposobienia swego towarzysza.

Druid popatrzył nań obojętnie i po chwili skinął głową.

— Powiesz mi coś o historii elfów? — Wil postanowił, że od tego właśnie rozpocznie rozmowę z Allanonem.

— Dobrze. — Uczony uśmiechnął się lekko. — A co chciałbyś wiedzieć, Wilu Ohmsfordzie? Chłopak zawahał się.

— Ostatniej nocy powiedziałeś nam, że nawet legendy starego świata nie wspominają o elfach inaczej niż w formie baśni i ludowych opowieści. Mimo to elfy żyły i były prawdziwymi istotami. Powiedzia­łeś również, że ludzie nie mogli ich zobaczyć. Nie rozumiem tego.

— Naprawdę? — Druid wyglądał na rozbawionego. — Cóż więc, należy ci się wyjaśnienie. Po prostu elfy zawsze były leśnymi stwo­rzeniami, a zwłaszcza w czasach przed Wielkimi Wojnami. Jak już mówiłem wcześniej, znały się na czarach i potrafiły sprawić, że nie można było odróżnić ich od otoczenia. Stawały się na przykład krza­kiem, obok którego mógłbyś przejść z tysiąc razy i go nie zauważyć. Ludzie nie mogli ich dostrzec, bo nie wiedzieli, gdzie ich szukać.

— Ale nie były niewidzialne?

— Prawie.

— To znaczy, że trudno je było zauważyć.

— Tak, tak. — W głosie Allanona pojawiła się nutka irytacji.

— A dlaczego teraz nie mamy z tym żadnych problemów?

— Nie słuchasz, co mówię. — Druid już całkiem się zniecier­pliwił. — W starym świecie elfy były czarodziejskimi istotami, a te­raz już tak nie jest. Są po prostu ludźmi, tak jak ty. Straciły swoje magiczne zdolności.

— Jak to się stało? — Wil położył łokcie na kolanach i podparł rękami brodę w taki sposób, jak robią to zaciekawione dzieci.

— Niełatwo to wytłumaczyć — stwierdził Allanon. — Widzę jednak, że nie dasz mi spokoju, dopóki nie spróbuję ci tego wyjaś­nić. — Pochylił się lekko do przodu. — Po stworzeniu Ellcrys i wy­gnaniu złych istot za Ścianę Zakazu, elfy i ich czarodziejscy bracia ponownie się rozdzielili. Musiało się tak stać, ponieważ ich zjedno­czenie nastąpiło przede wszystkim ze względu na obronę przed wspól­nym wrogiem. Gdy ten został wyeliminowany, ów ścisły sojusz nie był już potrzebny. Poza celem ochrony Ziemi nie mieli ze sobą wiele wspólnego. Każdy gatunek żył na swój własny sposób, miał swoje zwyczaje i sprawy. Elfy, karły, gnomy, trolle, lecz także całe mnóstwo różnych duszków i strzyg... wszyscy oni byli tak różni od siebie, jak zwierzyna leśna różni się od ryb.

Ludzie nie wyszli jeszcze poza prymitywną formę egzystencji i miało to im zająć jeszcze setki lat. Czarodziejskie istoty poświęcały człowiekowi bardzo mało uwagi, bo rzeczywiście nie było ku temu istotnych powodów. W ich postrzeganiu istoty ludzkie były tylko wyższą formą życia zwierzęcego, posiadającą większą inteligencję, lecz mniejszy instynkt. Elfy i pozostałe czarodziejskie istoty nie prze­widziały, jak bardzo życie na Ziemi będzie zależało od ludzi.

Było jednak coś — podjął po chwili druid — co powinny były przewidzieć, gdyby zwróciły większą uwagę na różnice między sobą a ludźmi. Dwie z nich były szczególnie istotne. Elfy i ich bracia nie rozmnażali się szybko, a ludzie tak. Elfy były, na przykład, najlicz­niejszym ludem wśród czarodziejskich istot, chociaż rezultatem ich przedłużonego życia była mniejsza liczba urodzin. Wśród wielu z cza­rodziejskich stworzeń narodziny następowały raz na kilka setek lat, a w jednej rodzinie ludzkiej przychodziło na świat wiele dzieci i po­pulacja rosła bardzo szybko. Na początku magiczne istoty przewy­ższały liczebnie ludzi, ale na przestrzeni tysiąca lat sytuacja zmieniła się diametralnie. Podczas gdy populacja ludzi stale się powiększała, liczba elfów i ich czarodziejskich braci zaczęła się zmniejszać. Za chwilę znów do tego wrócę, a na razie wyjaśnię ci tę drugą różnicę. Chodzi o zdolność adaptacji lub jej brak. Elfy zamieszkiwały w lasach i rzadko je opuszczały. Z pozostałymi było podobnie. Każ­dy gatunek egzystował na określonym, ograniczonym terenie; tak było zawsze. Niektóre takie społeczności żyły w lasach, inne nad rzekami i morzami, a jeszcze inne w górach lub na nizinach. Wszy­stkie przystosowały swój sposób życia do terenu, który był ich oj­czyzną; nie potrafiły i nie chciały żyć gdzie indziej. Natomiast ludzie mieli Większą zdolność adaptacji; żyli wszędzie. Lasy, rzeki, góry, niziny — to wszystko należało do nich. W ten sposób ich populacja rozwijała się w sposób naturalny i nieskomplikowany. Przystosowy­wali się do każdej zmiany środowiska, podczas gdy elfy przeciwsta­wiały się wszelkiej odmienności. — Allanon przerwał na chwilę i uśmiechnął się blado. — Był taki czas, Wilu Ohmsfordzie, kiedy życie w starym świecie było bardzo podobne do naszego. Ludzie żyli, pracowali i bawili się tak, jak robią to teraz. Czy to cię nie dziwi?

— Przyznaję, że trochę. — Wil skinął głową.

— Tak było. Elfy powinny były wówczas zrobić krok do przodu i połączyć się z ludźmi, by razem kształtować świat. Ani one, ani ich bracia tego nie zrobili. Pozostali ukryci w swoich lasach i tylko ob­serwowali, wierząc ciągle, że rozwój rodzaju ludzkiego nie będzie miał wpływu na ich własną egzystencję. Uważali, że to im nie zagraża. Ludzie nie mieli zdolności magicznych i przynajmniej jeszcze wów­czas w ich sposobie życia nie było pustej i głupiej agresji, chęci zabijania dla samej przyjemności... I nie niszczyli jeszcze wtedy włas­nego świata i samych siebie. Elfy kontynuowały więc swoją politykę odosobnienia, myśląc naiwnie, że tak będzie zawsze. To ich zgubiło. Populacja ludzka ciągle się rozprzestrzeniała i rozwijała. Ponieważ czarodziejskie istoty wybrały odosobnienie jako swój sposób na życie, zasłużyły sobie, oczywiście w mniemaniu ludzi, na brak zaufania. Uważano je za złe stwory, które szpiegują i działają na szkodę innych, psocą, a ich najlepszą rozrywką jest wyszukiwanie nowych sposobów utrudniania życia ciężko pracującym ludziom. Było w tym trochę prawdy, gdyż niektóre z zaczarowanych istot rzeczywiście znajdo­wały przyjemność w dokuczaniu ludziom za pomocą małych sztuczek magicznych. W większości jednak opinia o nich była niezasłużona. W każdym razie elfy i ich bracia zdecydowali, że będą to wszystko ignorować. Nie obchodziło ich, co sądzą o nich ludzie. Ich jedyną troską była ochrona Ziemi i istot na niej żyjących i trzeba przyznać, że efekty ich działań były znakomite, pomimo wszystkich złych uczuć, jakie żywili do nich ludzie.

Później nawet ten stan rzeczy zaczął się zmieniać. Ludzie ciągle się rozmnażali i szybko zaludniali Ziemię, budując miasta i fortece, pływając po morzach w poszukiwaniu nowych lądów, trzebiąc lasy i puszcze, które ich otaczały. Po raz pierwszy ludzie zaczęli poważnie wpływać na charakter lądu, dostosowując go do swoich potrzeb mieszkaniowych i konsumpcyjnych. Wycinali drzewa i krzewy, elfy zaś były zmuszone wycofać się głębiej w leśne ostępy, które były ich domem. Wszystkie czarodziejskie istoty narzekały, że ich rodzime tereny zostały naruszone, a niektóre stwierdziły w końcu, że już nie mają gdzie mieszkać.

— Ale nie opierali się tej inwazji? — zapytał nagle Wil.

— Było już na to za późno — odparł Allanon z gorzkim uśmie­chem. — Do tego czasu wiele z nich wymarło; niektóre na skutek utraty zdolności do reprodukowania wystarczającej liczby młodych osobników, inne — z braku zdolności adaptacji do zmieniających się warunków życia. Te, które pozostały, już nie były w stanie się zjednoczyć, tak jak kiedyś. Od czasów ostatniej wojny minęły setki lat i wszystkie czarodziejskie istoty rozproszyły się po świecie, tracąc ze sobą kontakt. Najgorsze jednak było to, że utraciły swą magię. Gdy Ziemię zalały złe moce, zaistniała potrzeba powstania dobrej magii, aby je powstrzymać. Gdy w końcu złe moce zostały wygna­ne i uwięzione, ta potrzeba zniknęła. Czarodziejskie istoty przestały w większości używać magii, a wraz z upływem czasu uległa ona całkowitemu zapomnieniu. Ludzie nigdy nie stosowali czarów, więc elfy i ich bracia nie musieli korzystać z żadnych magicznych sztuczek, które kiedyś pomogły im zwyciężyć zło. Gdy stwierdzili, że jednak są konieczne, było już za późno: nie licząc pewnych wyjątków stracili swoją moc. Tak więc nie mogli się skutecznie opierać ekspansji czło­wieka na ich rodzime tereny. Na początku walczyli dzielnie, używając całej potęgi, jaka im jeszcze pozostała. Nic nie pomogło. Ludzi było zbyt wielu, a oni zbyt nieliczni. Magia nie była już skuteczna. Odnosili małe zwycięstwa, zyskując krótkie chwile wytchnienia, nic więcej. W końcu zostali po prostu zmiażdżeni; wygnani ze swoich domów, szukali nowych miejsc lub ginęli. W ostatecznym rozrachunku po­konała ich nauka i nowoczesne technologie, przed którymi nie umieli się bronić.

— A elfy? Co z nimi? — zapytał cicho Wil.

— Nauczyły się, jak przetrwać. Ich liczebność się zmniejszyła, ale nie wyginęły, tak jak wiele innych gatunków. Pozostały w swoich lasach ukryte głęboko przed ludźmi, którzy opanowali prawie całą Ziemię. Patrzyły z przerażeniem na zniszczenie dokonujące się w ich s'wiecie. Były świadkami eksploatacji jego naturalnych bogactw i za­bijania zwierząt. Obserwowały, jak człowiek całkowicie i nieodwra­calnie narusza równowagę ekologiczną Ziemi. Patrzyły na bezustanne wojny wywoływane przez rządy, które chciały dominować jedne nad drugimi. Obserwowały, czekały i przygotowywały się do tego, czym to wszystko bezsprzecznie musiało się skończyć.

— Wielkie Wojny — domyślił się Wil.

— Wielkie Wojny — potwierdził Allanon. — Elfy przewidzia­ły ten horror. Korzystały z magii, jaka im jeszcze pozostała, by uchro­nić siebie i nieliczne skarby swojej przeszłości, między innymi Ell­crys, przed zbliżającą się zagładą. Podjęły się wielkiego wysiłku, który w rezultacie pozwolił im przetrwać. Zginęła wtedy większość czarodziejskich istot. Przetrwało również niewielu ludzi, i to wcale nie dzięki ich zapobiegliwości. Przetrwali tylko dlatego, że było ich tak wielu w tylu różnych częściach Ziemi i pogrom Wojen po prostu ich ominął. Zniszczeniu uległo natomiast wszystko, co ludzie stwo­rzyli. Ich niezmiernie rozrośnięta cywilizacja została starta na proch. Stary świat zamienił się w jałową, wyludnioną pustynię.

Przez setki następnych lat wszystko pogrążone było w okrutnej, bezlitosnej walce o przetrwanie. Nieliczne pozostałe przy życiu stwo­rzenia musiały przystosować się do prymitywnego środowiska, które zmieniło się nie do poznania. Rodzaj ludzki również uległ diametral­nej zmianie. Powstały cztery nowe, różne od siebie gatunki: ludzie, karły, gnomy i trolle. Wierzono, i nadal niektórzy w to wierzą, że elfy są piątym gatunkiem wyodrębnionym z holokaustu Wielkich Wo­jen. Dla nowych rodzajów był to początek życia. Wkrótce historia starego świata została prawie zupełnie zapomniana, a większość daw­nych zwyczajów zaniknęła. Tylko elfy zachowały swoją historię i tra­dycję. Utraciły jedynie swą magię, ale tym razem wyszło im to na dobre. Musiały przystosować się do nowych warunków, co przyniosło ze sobą zmiany, które inaczej nie miałyby miejsca: zbliżyły się kul­turalnie i fizjologicznie do nowych gatunków istot. Nowi ludzie i oca­lałe elfy asymilowali się razem w nowym świecie, aż w końcu stali się jednym.

A gdy pierwsze tysiąclecie po Wielkich Wojnach dobiegło końca i z prymitywnych ludów, które przeżyły walkę o przetrwanie, wyło­niły się nowe gatunki, elfy stały się ich towarzyszami. Już nie ukry­wały się w lasach jako bezstronni obserwatorzy rozwijającego się świata. Tym razem stały się jego częścią i pracowały wraz z innymi, by mieć pewność, że ludzie nie wybiorą drogi, która kiedyś dopro­wadziła nieomal do zniszczenia życia na Ziemi. By tak się nie stało, elfy — za pośrednictwem druida zwanego Galaphilem — zwołały Pierwszą Radę w Paranorze. W ten sposób chciały powstrzymać inne gatunki przed nierozważnym sięganiem do zasobów pradawnych nauk w poszukiwaniu energii i mocy, zalecając ostrożniejsze podejście do tajemnic życia. Dzięki temu chciały również odzyskać utraconą ma­gię, ponieważ wierzyły, że pomoże im ona w zapewnieniu bezpie­czeństwa nowemu światu.

— Przecież elfy nie znały magii — przypomniał Wil. — Jedy­nie druidzi nią władali.

— Druidzi i jeszcze garstka innych istot rozproszonych po świe­cie — poprawił Allanon i zamilkł na chwilę, jak gdyby poczuł się zagubiony. Gdy znów się odezwał, jego głos był daleki i jakby nie­obecny. — Druidzi dobrze wiedzieli, jakie niebezpieczeństwa wiążą się nieodłącznie z poszukiwaniem utraconej magii. Pewien druid o imie­niu Brona był tego najlepszym przykładem. Zgubiło go pragnienie poznania jej granic, zmieniając go w istotę zwaną lordem Warloc­kiem. To nie był już człowiek. Gdy druidzi zorientowali się, co głód magii uczynił z Broną, zakazali dalszego jej badania. Magia nie była bowiem ani całkowicie dobra, ani zła; była po prostu potężna — zbyt potężna, aby zwykły śmiertelnik mógł nad nią zapanować. Przez jakiś czas pozostawiono ją więc w spokoju. A potem Brona zastawił w Paranorze pułapkę i zabił wszystkich druidów, rozpoczynając w ten sposób Drugą Wojnę Ludów. Jedynym ocalałym druidem był Bremen, a kiedy i on odszedł, pozostałem tylko ja...

Allanon zamilkł i mrużąc oczy, zapatrzył się na ogień płonący u ich stóp. Potem spojrzał szybko na Wila.

— Co jeszcze chciałbyś wiedzieć, chłopcze z Vale? — zapytał oschle, niemal gniewnie.

Ta gwałtowność zaskoczyła Wila, ale zdołał się zmusić, by nie odwrócić oczu i wytrzymać spojrzenie druida.

— Czy jest jeszcze coś, co powinienem wiedzieć? — spytał cicho.

Allanon nie odezwał się, czekał. Zapanowała długa, nieprzyjemna cisza; dwaj mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa. Wreszcie Wil odwrócił spojrzenie i czubkiem jednego buta zaczął wygrzebywać żar z ogniska.

— A co z tymi stworzeniami, które zostały zamknięte za Ścianą Zakazu? — zapytał po chwili. — Jak zdołały przetrwać tyle czasu? Dlaczego nie zginęły?

Allanon nie poruszył się.

— Nazywaj je demonami, bo tym właśnie się stały. Zostały uwięzionę w niebycie, czarnej pustce poza światem. W tej ciemności nie istnieje czas, który mógłby przynieść im starość i śmierć. Przypusz­czam, że elfy nie zdawały sobie z tego sprawy, a może wydawało się im to bez znaczenia, ponieważ ich jedyną troską było usunięcie zła ze świata. W każdym razie demony nie umarły, a wręcz przeciw­nie, rozmnożyły się. Zło, które w nich mieszka, karmi się sobą, robi się coraz silniejsze i odżywa. Zło, mój chłopcze, nie umiera tak po prostu: ono trwa i rozwija się. Zło uwięzione nie jest złem pokonanym. Ono będzie rosnąć, wzmagać się i kipieć, aż w końcu... w końcu zdoła się uwolnić.

— A magia? — zapytał szybko Wil. — Czy jego magia rów­nież przybiera na sile?

Twarz druida straciła poprzednią szorstkość.

— Oczywiście, w taki sam sposób. Demony uczą się z niej ko­rzystać, walcząc jeden z drugim w swoim więzieniu, oszalałe z nie­nawiści i zemsty za to, co im uczyniono.

Teraz z kolei Wil pogrążył się w ciszy. Opuścił głowę, objął ramionami kolana i przyciągnął je do piersi. Na wschodzie rozległ się słaby, daleki grzmot rzucony na pożegnanie przez burzę odcho­dzącą za postrzępioną ścianę Wolfsktaagu.

Gdy Allanon spoglądał na Wila, na jego śniadej twarzy pojawiał się wyraz zniecierpliwienia.

— Czy odpowiedziałem już na wszystkie twoje pytania, Wilu Ohmsfordzie? — zapytał, pochylając się do przodu.

— Nie. — Chłopak zamrugał oczami i podniósł szybko gło­wę. — Nie, mam jeszcze jedno.

— Doprawdy. — Allanon zmarszczył brwi. — Pytaj zatem. Druid był wyraźnie niezadowolony i Wil wahał się, ważąc w duchu celowość dalszych pytań. Zdecydował jednak, że musi się dowiedzieć.

— To wszystko, co usłyszałem, sugeruje, że te demony są zbyt silnym przeciwnikiem dla elfów — odezwał się, ostrożnie dobierając słowa. — Z twojego spotkania z nimi wynika, że nawet dla ciebie są równym przeciwnikiem.

Na twarzy Allanona pojawił się gniew, ale Wil mówił dalej.

Jeśli będę towarzyszyć Amberle w poszukiwaniu Krwawego Ognia, tak jak mnie prosiłeś, będą nas ścigać i na pewno nas znajdą. Jaką mam szansę, Allanonie, by im się przeciwstawić? Czy Kamienie Elfów mi pomogą? Nie odpowiedziałeś mi przedtem, odpowiedz więc teraz.

— Cóż. — Druid zakołysał się lekko, przybierając obojętny wy­raz twarzy. — Myślałem, że to wszystko coś ci wyjaśni.

— Proszę, odpowiedz na moje pytanie — nalegał Wil cichym głosem.

Allanon uniósł w zadumie głowę.

— Nie znam odpowiedzi.

— Nie znasz? — powtórzył chłopak z niedowierzaniem.

— Przede wszystkim — zamrugał oczami druid — mam nad­zieję, że uda mi się ich powstrzymać i nie znajdą was. Jeśli was nie znajdą, to również nie zdołają uczynić wam żadnej krzywdy. W tej chwili nic o was nie wiedzą i mam zamiar dalej utrzymywać ich w tej niewiedzy.

— A jeśli im się uda? Co się wtedy stanie?

— Wtedy użyjesz Kamieni. Zrozum, Wil. — Allanon zawahał się. — Kamienie pochodzą ze starego świata i dysponują magią, która istniała już wtedy, gdy Ellcrys po raz pierwszy pokonała de­mony. Ich moc mierzy się siłą mężczyzny lub kobiety, którzy nimi władają. Jak wiesz, są trzy kamienie: pierwszy z nich czerpie siłę z serca posiadacza, drugi z umysłu, a trzeci z ciała. Wszystkie działają jednocześnie i jeśli tylko użyje się ich prawidłowo, uwolniona wówczas potęga może być bardzo duża. — Allanon spojrzał surowo na Wila. — Rozumiesz zatem, dlaczego nie mogę odpowiedzieć na twoje pytanie? Sam określisz siłę, z jaką przeciwstawisz się swoim wrogom; ona musi wyjść z ciebie, nie z samych kamieni. Nie mogę zmierzyć siły, która jest w tobie. Jedynie ty możesz to zrobić. Powiem ci tylko, iż sądzę, że będziesz tak dobry jak twój dziadek, a wierz mi, Wilu Ohmsfordzie, że nigdy nie spotkałem lepszego.

Chłopak patrzył przez chwilę na druida, a potem spojrzał na ogień.

— Ani ja — wyszeptał.

— Gdy twój dziadek wyruszał na poszukiwania Miecza Shan­nary, jego szansę nie wyglądały zbyt dobrze. — Allanon uśmiechnął się lekko. — Lord Warlock wiedział o nim od samego początku i wysłał do Vale Zwiastuna Śmierci, by go odszukał. Był ścigany przez całą drogę, a jednak przeżył i udało mu się wyjść z tych wszy­stkich przygód obronną ręką. Możesz mi wierzyć, że wątpliwości miał nie mniej niż ty.

Olbrzym wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu Wila. Jego głę­bokie oczy błyszczały w świetle płomieni ogniska.

— Twoje szansę są dużo większe. Wierzę w ciebie i ty sam musisz również uwierzyć. — Cofnął rękę i wstał. — Już zbyt długo rozmawiamy. Prześpij się. Mamy przed sobą ciężką podróż. Zostanę na straży.

Druid owinął się szczelniej swą czarną szatą i zamierzał odejść.

— Ja popilnuję — zaproponował szybko Wil, pamiętając o ra­nach towarzysza.

— Śpij — mruknął Allanon i zniknął pochłonięty przez nocne cienie.

Wil patrzył za nim przez chwilę, po czym rozłożył koce w pobliżu ogniska i wyciągnął się na nich znużony. Nie zasnę, pomyślał. Jeszcze nie teraz. Dopóki nie zastanowię się nad wszystkim, co usłyszałem dzisiejszego wieczora, i zdecyduję, czy mam w to wierzyć; dopóki nie będę pewien, że wiem, co robię. Nie wcześniej.

Wil zamknął na chwilę oczy i natychmiast zasnął.

X

O świcie znów byli w drodze. Las co prawda lśnił jeszcze wilgocią, jednak niebo nad nimi było już czyste, błękitne i słoneczne. Jechali na południe skrajem Anaru. Równina Rabb jaśniała rozkołysanymi trawami i kusiła zapachem drzew owocowych, który przywiewała łagodna, poranna bryza.

Późnym popołudniem dotarli do legendarnej Srebrnej Rzeki, gdzie natknęli się na grupę karlich saperów budujących kładkę, aby połączyć gęsto porośnięte brzegi. Allanon pozostawił Wila wraz z końmi w jodłowym zagajniku i poszedł porozmawiać z karłami. Nie było go przez jakiś czas, po powrocie zaś był zatopiony w my­ślach. Dopiero gdy wsiedli na konie i oddalili się od budowniczych, poinformował młodzieńca, że opowiedział karłom o niebezpieczeń­stwie zagrażającym elfom i poprosił je o pomoc. Jeden z saperów rozpoznał go i obiecał, że pomoc zostanie wysłana tak szybko jak to możliwe. Zebranie odpowiednich sił zajmie wszakże trochę cza­su...

Na tym Allanon zakończył relację i kilka minut później przepra­wiali się brodem przez Srebrną Rzekę w miejscu, gdzie z wody wy­łaniała się piaszczysta łacha, a wystające skały na tyle spowalniały jej prąd, że konie i jeźdźcy mogli bezpiecznie przejść. Potem skie­rowali się wolnym truchtem na południe, obserwując jak wraz z upływem dnia ich cienie robią się coraz dłuższe. Słońce już zaczęło zachodzić, gdy Allanon zatrzymał Artaqa na krawędzi zalesionego wzniesienia i zeskoczył na ziemię. Wil poszedł w jego ślady i pod­prowadził Spittera do miejsca, gdzie czekał druid.

Przywiązali konie w małym orzechowym zagajniku i podeszli do skalnego rumowiska rozdzielającego ścianę lasu. Weszli pomiędzy skały i rozejrzeli się.

Pod nimi leżała szeroka lesista dolina w kształcie końskiej pod­kowy. Otaczały ją gęsto zalesione zbocza; jedynie z zachodniej strony przechodziła w równinę porośniętą zbożem i roślinami uprawnymi. Między lasem a polami rozłożyła się osada. Biegł przez nią wąski strumień, który zmierzał na północ, nawadniając ziemię dzięki syste­mowi starannie wykopanych kanałów. Allanon i Wil dostrzegli rów­nież maleńkie postaci ludzi, którzy krzątali się pracowicie po wiosce. Daleko na południu równina przechodziła w usianą skałami nizinę ciągnącą się aż po horyzont.

— Havenstead — obwieścił mag, wskazując na wioskę i pola. Potem jego palec uniósł się lekko i zatrzymał się na równinie. — A tam jest Battlemound.

Wil pokiwał głową i zapytał:

— Co teraz zrobimy?

Druid usiadł wygodnie na ziemi.

— Poczekamy do zmroku. Im mniej ludzi nas zobaczy, tym lepiej. Storowie nic nikomu nie powiedzą, ale mieszkańcy tej wioski są znani z długiego języka. Utrzymanie tajemnicy jest ciągle naszym największym atutem; nie zamierzam go niepotrzebnie tracić. Wje­dziemy cicho do osady i tak samo ją opuścimy. — Spojrzał na słońce zachodzące szybko za horyzont. — Jeszcze godzina — dodał.

Usiedli razem i w milczeniu czekali, aż ostatnie promienie słońca znikną za drzewami, a zmierzch zacznie zasnuwać dolinę szarymi cieniami. W końcu Allanon wstał. Wrócili po konie, wsiedli na nie i ruszyli w drogę. Druid zmierzał przez jakiś czas na wschód, okrą­żając krańce doliny, dopóki nie trafili na gęsto porośnięty drzewami odcinek wzgórza. Znaleźli dogodne zejście i zaczęli posuwać się wol­no między drzewami. Zapadała noc, pozwalając koniom bezpiecznie przedzierać się przez zarośla. Wil szybko stracił orientację, Allanon natomiast wiedział dokładnie, dokąd idzie, i nie zwalniał kroku.

Po jakimś czasie osiągnęli dno doliny i podróż zrobiła się łatwiej­sza. Przez szczeliny w gęstym baldachimie gałęzi prześwitywało czyste niebo rozświetlone blaskiem księżyca, a podniecone ich obecno­ścią nocne ptaki głośno się nawoływały. Powietrze było słodkie i cięż­kie od zapachu lasu i Wil poczuł się senny.

W końcu dostrzegli żółte światła sączące się przez gęstą zasłonę drzew i usłyszeli słabe dźwięki głosów. Allanon zsiadł z konia, na­kazując to samo Wilowi. Szli dalej; las stawał się coraz rzadszy. Nie było już gęstych krzewów i martwych pni. W oddali dostrzegli niski kamienny mur z drewnianymi wrotami. Mur był porośnięty blusz­czem, który przesłaniał wszystko, co znajdowało się w środku. Mimo to Wil był pewien, że znaleźli się na wschodnim krańcu osady, a żółte światła, które widzieli, pochodziły od lamp naftowych.

Podeszli do bramy i przywiązali konie do żelaznego słupa. Allanon położył palec na ustach, nakazując ciszę, a potem przeszli bezszelest­nie przez drewniane wrota i znaleźli się po drugiej stronie.

Wil był oszołomiony tym, co tam ujrzeli. Przed nimi rozpościerał się wielki ogród z rzędami wielokolorowych kwiatów oślepiających barwami nawet w bladym świetle księżyca. Przetykana srebrem ka­mienna ścieżka prowadziła w głąb ogrodu, gdzie stało kilka ławek, i dalej do małego domku zbudowanego z drewna i kamienia. Był to jednopiętrowy domek ze strychem i gankiem. W oknach stały skrzyn­ki z kwiatami, przed domem przycupnęły purpurowe cisy i niebieskie świerki, a tuż przy surowych ścianach rosły gęste, niskie krzaki. Od ganku biegła druga ścieżka, która przechodziła pod wspaniałą białą brzozą i znikała przy żywopłocie. W oknach domku paliło się światło, które rozpraszało czerń nocy.

Wil przyglądał się temu z wielkim zdziwieniem. Wszystko pul­sowało kolorami i życiem i wyglądało jak obrazek z bajki. Poza tym wszędzie panował idealny porządek.

Chłopak spojrzał pytająco na Allanona. Na ustach druida pojawił się cień kpiącego uśmiechu. Ruszyli ścieżką w kierunku ławek, a stam­tąd do domku. Przez zasłonięte okna padało jasne światło, a ze środka dochodził cichy gwar głosów. Wil ze zdziwieniem odkrył, że te głosy należą do dzieci. Przez to nieomal nie zauważył grubego, prążkowa­nego kota, który rozłożył się na pierwszym stopniu ganka. Zoriento­wał się w ostatnim momencie i ominął śpiącego zwierzaka. Kot pod­niósł swe wąsate oblicze i spojrzał na niego wyniośle. Inny kocur, czarny jak węgiel, czmychnął pospiesznie z werandy i zniknął bez­głośnie w krzakach. Podróżni weszli po schodach i zbliżyli się do drzwi, zza których dobiegł ich dziecięcy śmiech.

Allanon zapukał głośno i głosy zamilkły. Usłyszeli czyjeś zbliża­jące się kroki.

— Kto tam? — zapytał cichy głos, a zasłony w oknie rozchyliły się lekko.

Druid pochylił się, aby światło dobiegające z domu padło prosto na jego ciemną postać.

— Jestem Allanon — odparł.

Zapanowała długa cisza, a potem usłyszeli zgrzyt naciskanej klam­ki. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich elfijska dziewczyna. Była niska, nawet jak na elfa, miała smukłe i opalone ciało. Orzechowe włosy spływały jej do pasa, skrywając dziecinną twarz, zarazem nie­winną i mądrą. Zielonymi, pełnymi życia oczami spojrzała szybko na Wila, a potem znów utkwiła spojrzenie w olbrzyma.

— Allanon opuścił cztery krainy ponad pięćdziesiąt lat temu. — Jej głos był spokojny, ale w oczach czaił się strach. — Kim jesteś?

— Jestem Allanon — powtórzył druid. — Któż inny mógłby cię tu znaleźć, Amberle? Któż inny wiedziałby, że jesteś jedną z Wybranych?

Dziewczyna patrzyła na niego bez słowa. Chciała coś powiedzieć, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Splotła ciasno ręce i uspokoiła się z widocznym wysiłkiem.

— Dzieci się boją, gdy zostają same. Muszę położyć je do łóżek. Poczekajcie chwilę, proszę.

Po drugiej stronie drzwi rozległ się tupot małych stóp i cichy szept podnieconych głosów. Amberle obróciła się i zniknęła w środku. Słyszeli jej uspokajający głos, gdy po drewnianych schodach prowa­dziła swych podopiecznych na strych. Allanon podszedł do stojącej po drugiej stronie werandy ławki z szerokim oparciem i usiadł. Wil pozostał na swoim miejscu i nadsłuchiwał głosów dziewczyny i dzie­ci. Na wszystkie duchy tego świata, pomyślał, przecież ona sama jest jeszcze dzieckiem.

Chwilę później Amberle była już z powrotem. Starannie zamknęła za sobą drzwi i spojrzała na Wila, który uśmiechał się do niej z za­kłopotaniem.

— Ten młody człowiek to Wil Ohmsford — dobiegł z ciemności głos Allanona. — Studiuje w Storlock, aby zostać uzdrowicielem.

— Witaj... — zaczął Wil, ale dziewczyna minęła go bez słowa.

Dlaczego tu przybyłeś, druidzie, jeśli w ogóle nim jesteś? — zapytała. W jej głosie pobrzmiewał gniew zmieszany z niepewno­ścią. — Czy przysłał cię mój dziadek?

Allanon wstał.

— Czy możemy pójść do ogrodu i tam porozmawiać?

Dziewczyna zawahała się, lecz w końcu się zgodziła. Poprowa­dziła ich kamienną ścieżką w kierunku ławek. Usiadła na jednej z nich; Allanon usadowił się naprzeciw, a Wil trochę z boku. Chłopak zorientował się, że w tej konfrontacji może pełnić jedynie rolę widza.

— Dlaczego tu jesteś? — zapytała ponownie Amberle trochę spokojniejszym głosem.

Allanon owinął się szczelniej swą czarną szatą.

— Najpierw powiem ci, że nikt mnie tu nie przysłał. Jestem tutaj z własnego wyboru. Przybyłem, by poprosić cię, żebyś wróciła ze mną do Arborlon. Powiem krótko, Amberle. Ellcrys umiera, Zakaz zaczyna się rozpadać i wkrótce wszystkie demony znajdą się na wol­ności; zaleją całą Westlandię. Tylko ty możesz temu zapobiec. Jesteś ostatnią z Wybranych.

— Ostatnią... — szepnęła i słowa uwięzły jej w krtani.

— Nikt z nich nie żyje. Demony odnalazły ich i zabiły. Teraz szukają ciebie.

— Nie! — Jej twarz zamarła z przerażenia. — Czy to jakaś sztuczka, druidzie? Jaką sztuczkę... — znów nie dokończyła, bo jej oczy wypełniły się łzami, które zaczęły spływać po dziecinnej twarzy. Wytarła je szybko. — Czy naprawdę wszyscy nie żyją? Wszyscy?

Allanon pokiwał głową.

— Musisz wrócić ze mną do Arborlon.

— Nie — zaprotestowała. — Nie jestem już Wybraną. Wiesz o tym.

— Wiem, że chciałabyś, aby tak było. Zielone oczy błysnęły gniewnie.

— To, czego bym chciała, nie ma tutaj żadnego znaczenia. Nie jestem już w służbie Ellcrys; to wszystko jest poza mną. Nie jestem już jedną z Wybranych.

— Ellcrys cię wybrała — powiedział cicho Allanon — i ona musi o tym zadecydować. Ona również podejmie decyzję, czy ty zaniesiesz jej nasionko do Krwawego Ognia, tak by mogła się odro­dzić i przywrócić Zakaz. Do niej należy decyzja, nie do ciebie ani nie do mnie.

— Nie wrócę z tobą — stwierdziła Amberle cichym głosem.

— Musisz.

— Nie. Nigdy nie wrócę. Tutaj jest teraz mój dom i mój lud. Sama dokonałam takiego wyboru.

— Twój dom jest wszędzie tam, gdzie go stworzysz — perswa­dował Allanon — a twój lud tam, gdziekolwiek zechcesz, by był. Ale to, za co jesteś odpowiedzialna, nie zawsze zależy od twojego wyboru i przyzwolenia. Tak jest właśnie tym razem, dziewczyno. Jesteś ostatnią z Wybranych; jesteś ostatnią nadzieją elfów. Nie mo­żesz od tego uciec, nie możesz się ukryć. A przede wszystkim nie możesz tego zmienić.

Amberle wstała, zrobiła krok do tyłu i odwróciła się.

— Nic nie rozumiesz.

— Rozumiem lepiej, niż ci się wydaje.

— Jeśli tak, to nie proś mnie, żebym z tobą wróciła. Gdy opu­szczałam Arborlon, wiedziałam, że już nigdy tam nie wrócę. W oczach mojej matki, dziadka i mojego ludu jestem zhańbiona. Zrobiłam coś, czego mi nigdy nie wybaczą: odrzuciłam przywilej bycia Wybraną. Nawet jeśli bym chciała, a nie chcę, nie zostanie mi to zapomniane. Elfy są ludem o głębokim poczuciu tradycji i honoru. Nigdy nie zaakceptują tego, co się wydarzyło. Nawet jeśli wiedzieliby, że wszy­scy zginą, a jedyną osobą, która może ich uratować, jestem ja, nie chcieliby, abym wróciła. Jestem wyrzutkiem i to się nigdy nie zmieni.

Druid podniósł się i stanął naprzeciwko Amberle; wysoki i czarny, z budzącymi grozę oczami spoglądał z góry na małą postać elfijskiej dziewczyny.

— Pleciesz bzdury, dziewczyno. Nie zastanawiasz się nad tym, co mówisz. Twoje argumenty są nieszczere i przedstawiasz je bez przekonania. One ci nie przystoją. Wiem, że jesteś silniejsza, niż twierdzisz.

Dotknięta uwagą Allanona, Amberle zesztywniała.

— Co ty o mnie wiesz, druidzie? Nic nie wiesz! — Podeszła doń bliżej z płonącymi gniewem oczami. — Jestem nauczycielką i uczę dzieci. Widziałeś dzisiaj niektóre z nich. Przychodzą do mnie w sześcioro lub ośmioro i zostają przez jeden sezon. Ich rodzice powierzają je mojej opiece. Są ze mną, ponieważ przekazuję im całą moją wiedzę na temat życia. Uczę je kochać i szanować świat, na którym się urodziły — lądy, morza, niebo i wszystko, co żyje. Pomagam im zrozumieć ten świat. Uczę je dawać życie w zamian za to, które same otrzymały. Uczę, jak je pielęgnować i troszczyć się o nie. Zaczynamy od tego ogrodu, a kończymy na wszystkich zawiłościach życia człowieka. W tym, co robię, jest miłość. Jestem zwykłą osobą mającą zwykły dar, którym dzielę się z innymi. Wy­brani niczym nie dzielili się z innymi. Nigdy nie byłam Wybraną. Nigdy! Zostałam powołana do czegoś, czego nigdy nie pragnęłam i do czego się nie nadawałam. Wszystko to zostawiłam za sobą. Ta wioska i ci ludzie stali się moim życiem. Oto kim jestem. Tutaj jest moje miejsce.

— Możliwe. — Głos druida był cichy, spokojny, kojący gniew dziewczyny. — Czy tylko z tego powodu chcesz się odwrócić od elfów? Bez ciebie z pewnością zginą. Będą walczyć tak samo, jak w dawnych czasach, gdy zło zagroziło im po raz pierwszy. Tym razem jednak nie mają swojej magii, która czyniła ich silnymi. Zo­staną więc zniszczone.

— Te dzieci zostały oddane pod moją opiekę i... — zaczęła Am­
berle, ale Allanon szybko podniósł rękę.

— Czy wiesz, co się stanie, gdy elfy zostaną unicestwione? Czy myślisz, że zło zadowoli się jedynie Westlandią? A co stanie się wtedy z twoimi dziećmi?

Elfijka patrzyła przez chwilę na uczonego, a potem opadła wolno na ławkę. Z jej oczu znowu popłynęły łzy; zacisnęła mocno powieki.

— Dlaczego akurat ja zostałam wybrana? — zapytała cicho; jej głos był jedynie odrobinę głośniejszy od szeptu. — Nie było żadnego powodu. Nie chciałam tego. Było wielu innych, którym na tym za­leżało. — Zacisnęła mocno dłonie spoczywające na kolanach. — To kpina, druidzie, żart. Nie widzisz tego? Od ponad pięciuset lat żadna kobieta nie została Wybraną. Byli tylko mężczyźni. Mój wybór jest jakąś nieprawdopodobną, okrutną pomyłką.

Druid z obojętną miną spoglądał na ogród.

— To nie pomyłka — powiedział głośno, chociaż Wil był pe­wien, że mówi do siebie. — Co cię tak przeraża, Amberle? — Al­lanon spojrzał znów na dziewczynę. — Boisz się, prawda?

Nie otworzyła oczu; kiwnęła jedynie głową.

— Strach jest częścią życia — przemówił łagodnym głosem — trzeba mu jednak stawić czoło. Nie można się przed nim chować. Powiedz, co cię tak przeraża?

Zapanowała długa cisza. Wil, siedzący kilka ławek dalej, pochylił się do przodu.

— Ona — szepnęła Amberle.

— Ellcrys? — Druid zmarszczył brwi.

Tym razem dziewczyna nie odpowiedziała. Podniosła ręce ku za­płakanej twarzy i wytarła łzy. Otworzyła swe zielone oczy i wstała.

— A jeśli zgodzę się pojechać z tobą do Arborlon i stanąć przed dziadkiem i moim ludem, i jeśli po raz ostatni zobaczę się z Ellcrys; jednym słowem, jeśli zrobię wszystko to, o co mnie prosisz, co będzie, gdy ona nie da mi swego nasionka?

— Wtedy wrócisz do Havenstead. — Allanon się wyprosto­wał. — I już nie będziesz musiała się o nic martwić.

— Pomyślę o tym.

— Nie ma czasu na myślenie — perswadował mag. — Musisz zdecydować teraz, jeszcze dzisiejszego wieczora. Demony już cię szukają.

— Pomyślę o tym — powtórzyła Amberle. — A jaka jest twoja rola, uzdrowicielu? — zapytała z oczami utkwionymi w Wila.

Chłopak z Vale chciał odpowiedzieć, ale powstrzymał go jej uś­miech.

— Mniejsza z tym. Czuję, że podobna do mojej. Wiesz o tym wszystkim nie więcej ode mnie.

Wil zamierzał coś odrzec, ale ona już na niego nie patrzyła.

— Nie mam dla was miejsca w moim domku — zwróciła się do Allanona. — Możecie spać tutaj, jeśli chcecie. Jutro jeszcze po­rozmawiamy.

Poszła w stronę domu, kołysząc długimi, orzechowymi włosami.

— Amberle! — zawołał za nią druid.

— Jutro.

Szła, nie zwalniając kroku, i wkrótce dotarła do małego domku. Allanon i Wil patrzyli, jak znika w ciemności.

XI

Potwór przyszedł po Wila, wyłaniając się z leniwej mgły jego snu: bezkształtny stwór sunący jak szybki wąż z głębin podświado­mości. Był przerażający. Czaił się w ciemnych zakamarkach umysłu, gdzie się skrywa pierwotny strach. Przyszedł po niego ukradkiem, sprytnie pokonując przeszkody, które miały go zatrzymać. Poruszał się zwinnie i szybko, nękając go i gnębiąc. Wil nie widział go i nigdy nie zobaczy. Był pozbawiony ciała, tożsamości i rozumu. Był tylko przygniatającym poczuciem strachu wynikającym z samego faktu jego istnienia. Wil uciekał przed nim przez krajobrazy swojej wyob­raźni; uciekał i uciekał, dopóki nie uznał, że zostawił go za sobą. Ale tak nie było. Stwór pojawiał się na nowo, zbliżał się szybko i pewnie. Wil rzucał się desperacko do przodu, wołając bezgłośnie o pomoc, ale nikt się nie zjawiał. Był sam na sam z monstrum i nie mógł mu uciec. Musiał jednak tego dokonać, bo wiedział, że jeśli stwór go dopadnie, to na pewno zginie. Biegł więc przerażony, czując na ple­cach gorący oddech prześladowcy...

Obudził się nagle i usiadł. Poczuł na twarzy i ciele chłód nocy. Po ramionach ściekał mu pot, a w głowie słyszał dzikie kołatanie swego serca.

Nagle pochwyciły go mocno czyjeś ręce. Ujrzał ciemną sylwetkę Allanona.

— Szybko, chłopcze. Znaleźli nas — szepnął druid.

Wil Ohmsford nie musiał pytać, o kogo chodzi. Jego sen stał się rzeczywistością. Zerwał się szybko, złapał swój koc i pospieszył za Allanonem, który pędził w stronę domku Amberle. Dziewczyna, jakby coś przeczuwając, zjawiła się na progu ubrana w białą koszulę nocną, która powiewała niesamowicie, nadając jej nieziemski wygląd. Alla­non podszedł do niej szybko.

— Powiedziałem, żebyś się ubrała — szepnął gniewnie.

— Chyba nie chcesz mnie nabrać, druidzie? — zapytała z po­wątpiewaniem w głosie. — Czy to możliwe, żebyś się tak ze mną zabawiał, chcąc pomóc mi podjąć decyzję o powrocie do Arborlon?

Twarz Allanona pociemniała.

— Jeszcze kilka minut, a otrzymasz odpowiedź! Ubieraj się!

— Dobrze. Ale przecież nie mogę zostawić dzieci. — Dziewczy­na nie ustępowała. — Muszę je zaprowadzić w bezpieczne miejsce.

— Nie ma na to czasu — ponaglał druid. — Poza tym tutaj będą bezpieczniejsze, niż gdyby miały błąkać się w ciemnościach.

— Nie zrozumieją, dlaczego pozostały same.

— Więc zostań z nimi, a podzielą twój los! — Cierpliwość Al­lanona była na wyczerpaniu. — Obudź najstarszego i powiedz mu, że musisz odejść na jakiś czas, że nie masz wyboru. Powiedz mu również, że gdy się rozwidni, ma zaprowadzić pozostałych do naj­bliższego domu. A teraz rób, co mówię, i pospiesz się!

Tym razem się nie sprzeciwiała. Obróciła się i zniknęła we wnę­trzu domu. Wil wygładził swoje ubranie i zwinął koc. Potem osiodłali konie i przyprowadzili je przed dom, by tam poczekać na Amberle. Wróciła prawie natychmiast, ubrana w wysokie buty, spodnie, tunikę i długi, niebieski płaszcz podróżny.

Allanon podprowadził dziewczynę i chłopaka do Artaqa i głasz­cząc jego atłasową szyję, wyszeptał doń kilka słów. Potem wręczył lejce Wilowi.

— Wsiadaj — rozkazał.

Wil spełnił polecenie. Artaq potrząsnął głową i zarżał. Allanon szeptał do niego jeszcze przez chwilę, a potem chwycił Amberle niczym piórko i posadził obok Wila. Sam dosiadł Spittera.

— A teraz cicho — ostrzegł. — Ani słówka.

Skręcili w drogę, która prowadziła do domku, i pojechali przez uśpioną wioskę na wschód. Wszędzie panowała głęboka cisza; za­kłócał ją jedynie stukot końskich kopyt. Po kilku minutach opuścili zabudowania osady i znaleźli się na skraju lasu. Przed nimi rozciągały się pola uprawne, a gdy mijali równe rzędy dojrzewającego zboża i kukurydzy, w kanałach irygacyjnych połyskiwała woda oświetlona księżycowym blaskiem. W oddali majaczyły porośnięte lasami wzgó­rza otaczające dolinę.

Allanon zsiadł z konia i stał chwilę bez ruchu, wsłuchając się w nocną ciszę. Na jego twarzy malował się niepokój. W końcu podszedł blisko do Artaqa, nakazując gestem Wilowi i Amberle, by się nachylili.

— Okrążają nas — szepnął.

Wil zamarł. Druid spojrzał na niego, jakby szacował, ile jest wart. — Czy brałeś kiedyś udział w polowaniu? — zapytał. Chłopak potwierdził skinieniem głowy.

— Dobrze. Ty i Amberle zostaniecie z Artaqiem. Jeśli was do­gonią, pozwól mu prowadzić. On was ocali. Pojedziemy na pomoc wzdłuż wioski. Tam, gdzie dolina przechodzi w łąkę, spróbujemy przerwać ich krąg. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem, rozu­miesz? Jeżeli się rozdzielimy, nie zawracaj. Jedź na północ aż do Srebrnej Rzeki. Jeśli się nie spotkamy, przeprawcie się przez rzekę i jedźcie na zachód do Arborlon.

— A co z tobą? — zapytał Wil.

— Nie martw się o mnie — uciął Allanon. — Rób to, co ci powiedziałem.

Wil zgodził się niechętnie. Nie podobało mu się to wszystko. Gdy Allanon się odwrócił, spojrzał do tyłu na Amberle.

— Trzymaj się — szepnął i uśmiechnął się do dziewczyny. Nie odwzajemniła uśmiechu. W jej oczach lśniły łzy.

Allanon wsiadł z powrotem na konia. Wolno i ostrożnie zaczęli posuwać się skrajem lasu, zahaczając o zachodnią granicę Havenstead. Wokół panowała głęboka, przenikliwa cisza. Przemykali się bez­szelestnie jak cienie, korzystając ze schronienia, jakiego udzielały im drzewa. Wpatrywali się uważnie w ciemność nocy, szukając jakie­gokolwiek śladu ruchu. Przed nimi majaczył północny stok doliny.

Druid ściągnął ostro lejce i zbliżył się do Artaqa. Bez słowa wska­zał na pole po lewej stronie. Na początku Wil i Amberle widzieli jedynie rzędy ciemnoszarych łodyg, ale po chwili ich oczy wychwy­ciły jakiś ruch. Z rowów nawadniających wypełzało coś nieokreślo­nego i znikało w zbożu.

Czekali przez chwilę, stojąc nieruchomo, a potem znów ruszyli do przodu. Zdążyli przejechać niewielki dystans, gdy z tyłu, z głębi lasu, rozległo się głębokie, przenikliwe wycie. Amberle objęła moc­niej Wila i przyłożyła głowę do jego pleców.

— To demony-wilki — powiedział cicho Allanon. — Wytropi­ły nas.

Uderzył mocno w boki Spittera, wprowadzjąc konia w lekki kłus. Artaq prychnął niespokojnie i ruszył jego śladem. Do wycia przyłą­czyły się inne demony i jeźdźcy usłyszeli szelest przedzierających się wśród drzew ciał.

— Szybko! — krzyknął Allanon.

Konie skoczyły do przodu, skręcając ostro w lewo i pozostawiając za sobą schronienie, jakie dawały drzewa. Popędzili galopem wzdłuż rowu nawadniającego, który biegł równolegle do skraju pola, kierując się w stronę łąki. Wokół nich rozlegało się dzikie, pożądliwe wycie. Z lewej strony, wśród źdźbeł zboża i kukurydzy, pojawiły się wielkie, skaczące cienie, które pędziły dziko w ich kierunku. Wil pochylił się niżej nad karkiem Artaqa i przyspieszył. Przed sobą ujrzeli przejście prowadzące z doliny na łąkę, która była ich przeznaczeniem.

Z lasu wyłoniło się z pół tuzina ciemnych, najeżonych kształtów. Przypominały wyglądem wilka, ale były dużo większe, miały grote­skowe, ludzkie twarze i długie, kłapiące zęby. Allanon skierował Spittera w ich stronę; z palców uniesionej groźnie ręki buchnął nie­bieski ogień. Chwilę później płomienie uderzyły w stado, które roz­biegło się z dzikim wrzaskiem. Spitter skoczył w sam środek, rżąc z przerażenia. Artaq zdążył już minąć druida i kłębowisko demonów; jego lśniące ciało kołysało się równo, gdy biegł ku otwartej równinie. Kilka ciemnych kształtów rzuciło się na nich, kąsając ostrymi zębami nogi koni. Artaq nie zwalniał. Kopnął nogą jednego z demonów i od­rzucił go daleko od siebie. Pozostałe zwolniły kroku. Wil pochylił się nisko, pociągając za sobą Amberle, i poluźnił lejce. Z prawej strony, spod drzew, oderwało się znowu kilka demonów-wilków; ich wycie wypełniało nocną ciszę. Gdy strzelił w nie niebieski ogień z palców Allanona, wycie zamieniło się w skowyt bólu. Artaq biegł dalej.

Wtem na skraju lasu pojawił się samotny, olbrzymi demon i ruszył równolegle do strumienia, który zasilał rowy irygacyjne. Poruszał się z zadziwiającą szybkością, zwinnie i bezgłośnie, chcąc odciąć im drogę. Wil poczuł, jak lodowaty strach ściska mu serce. Bestia zbyt szybko zmniejszała dzielącą ich odległość; nie zdołają uciec. Wtedy Wil uczynił jedyną rzecz, którą mógł zrobić w tej sytuacji. Wrzasnął dziko do Artaqa i pozwolił mu prowadzić. Rumak zareagował. Gdzieś z głębi siebie wykrzesał resztę sił i wydłużył krok. Bestia była tuż za nimi: wielki, ciemny potwór, który wyłonił się z czerni nocy. Wil zamknął oczy i krzyknął po raz ostatni. Artaq zarżał w odpowiedzi i przeskoczył strumień, który przecinał drogę. Popędził ku otwartej równinie, zostawiając za sobą lasy i pola Havenstead.

Wil wciąż nie miał odwagi otworzyć oczu. Przywarł ciasno do szyi Artaqa, czując uspokajający ruch mięśni wielkiego konia, gdy tak pędzili przez noc. Gdy w końcu podniósł głowę i odważył się spojrzeć za siebie ponad skuloną postacią Amberle, stwierdził, że byli sami. Nad doliną unosił się dym, a powietrze wypełniało oszalałe wycie. Nigdzie nie było śladu demonów-wilków. Nie było również śladu Allanona.

Prawie bez zastanowienia Wil ściągnął ostro lejce i zawrócił Ar­taqa. Instrukcje druida były wyraźne: pod żadnym pozorem nie za­wracać. Musi mieć na względzie przede wszystkim Amberle. Została oddana pod jego opiekę i powinien bronić jej bez względu na wszy­stko. Wil spojrzał szybko na jej dziecinną twarz, która majaczyła w mroku za jego plecami. Zielone oczy dziewczyny spoglądały nań pytająco. Wiedział, co powinien zrobić. Wiedział również, że Allanon znalazł się prawdopodobnie w wielkich opałach. Czy mógł tak po prostu zostawić go i odjechać?

Jego niezdecydowanie trwało tylko chwilę, gdyż z doliny wyłonił się nagle przerażony Spitter; jego stalowe ciało było wyciągnięte w pełnym galopie. Na koniu siedział nisko pochylony druid; jego ciemna postać majaczyła na tle czerwonego od ognia horyzontu, a czarne szaty powiewały dziko na wietrze. Tuż za nim biegły demony-wilki, skacząc zajadle przez wysoką trawę i wyjąc z nienawiści da ludzi, którym udało się przed nimi uciec.

Wil natychmiast skierował Artaqa na północ i spiął go ostrogami. Czarny rumak parsknął i skoczył do przodu. Tym razem chłopak nie popuścił cugli. Starał się trzymać konia w ryzach, gdyż pościg mógł potrwać jeszcze przez jakiś czas, a siły wierzchowca nie były niewy­czerpane. Artaq poddał się posłusznie prowadzeniu Wila i biegł bez wysiłku. Chłopak pochylił się nisko. Amberle ukryła twarz za jego plecami i objęła go mocno w pasie.

Milę dalej dogonił ich Spitter; dyszał ciężko, nozdrza mu falowały, a ciało było pokryte potem i kurzem. Zaczynał tracić siły. Wil spoj­rzał niespokojnie na Allanona, ale druid nie zwracał na niego uwagi. Zapatrzony przed siebie, popędzał swego konia lekkimi uderzenia­mi rąk.

Pościg przez łąki dorzecza Srebrnej Rzeki trwał dalej z zawziętą determinacją. Wściekłe wycie demonów-wilków ucichło, zmieniając się szybko w nierówne sapanie. Do uciekających jeźdźców docierał jedynie przytłumiony świst wiatru i stukot kopyt. Jechali przez dolinę wciśniętą między łagodnie opadające zbocza wzgórz, pokonywali sze­rokie, puste wzniesienia, mijali gaje drzew owocowych, samotne dę­by, wierzby i niewielkie strumyczki; wszystko pogrążone było w cał­kowitej ciszy i ciemności. Czas płynął. Ujechali już prawie sześć mil, a odległość dzieląca ich od prześladowców się nie zmniejszyła.

W końcu ujrzeli przed sobą Srebrną Rzekę: szeroką wstęgę księ­życowej wody lśniącą między niskimi wzgórzami, które wznosiły się nad jej brzegami. Wil pierwszy dostrzegł rzekę i krzyknął. Na dźwięk jego głosu Artaq natychmiast zwiększył tempo, zostawiając Spittera w tyle. Wil chciał go powstrzymać, ale ogier tym razem nie posłuchał. Biegł równo i lekko, zwiększając dystans do zmęczonego Spittera. Odległość między Artaqiem a wierzchowcem Allanona stale się powiększała. Chłopak próbował zwolnić bieg wierzchowca, gdy nagle ujrzał wyłaniające się z mroku skulone, czarne sylwetki potworów. Ich ciała były poskręcane i pokryte szczeciniastymi, szarymi włosami. Demony! Wil poczuł, jak ściska mu się żołądek. To zasadzka. Czekały tu na nich, w razie gdyby udało im się uciec demonom-wilkom, które polowały na nich w Havenstead. Rozstawiły się na brzegach Srebrnej Rzeki i czekały na przybycie jeźdźców.

Artaq już je dostrzegł i skręcił gwałtownie w lewo, w kierunku małego wzgórza. Pięćdziesiąt jardów za nim galopował Spitter. De­mony-wilki znowu zawyły przeraźliwie i zaczęły się zbliżać do zmę­czonego zwierzęcia. Artaq zdobył szczyt wzgórza w pełnym galopie i rzucił się w dół ku Srebrnej Rzece. Demony rzuciły się szybko do przodu, by przeciąć mu drogę. Wil widział je teraz wyraźnie: podobne do kotów bestie z kobiecymi twarzami, poskręcane i groteskowe. Zbliżały się do Artaqa, zawodząc odrażająco i ukazując swe długie, ostre zęby.

Ogier skręcił w ostatniej chwili i zawrócił z powrotem w stronę wzgórza. Demony pozostały w tyle, skrzecząc z gniewu. W tym mo­mencie zmęczony Spitter dotarł na szczyt wzgórza i zaczął zbiegać na dół. Allanon zeskoczył na ziemię, plącząc się w zwojach swojej szaty, przekoziołkował kilka razy, a potem skoczył na nogi. Ze wszy­stkich stron opadły go demony-wilki, ale druid nie dał za wygraną. Z jego palców buchnął szerokim łukiem niebieski ogień i uderzył w potwory, które rozpierzchły się jak liście na wietrze. Artaq znów skręcił ostro w lewo. Wil i Amberle przylgnęli mocno do jego boków, by uchronić się przed upadkiem. Ogier popędził w stronę demonów-kotów, biegnąc teraz równolegle do brzegów Srebrnej Rzeki. Poruszał się tak szybko, że wrzeszczące z nienawiści bestie nie zdołały się nawet zorientować, co zamierza. Kilka z nich, szarpiąc szponiastymi odnóżami, rzuciło się ku niemu, ale Artaq wyminął je jednym długim skokiem i popędził w noc. Z tyłu łuk niebieskiego ognia spalił kilka najbliższych demonów na popiół. Wil obejrzał się i zobaczył Allanona stojącego nadal na szczycie wzgórza. Demony-wilki i demony-koty okrążały go ze wszystkich stron. Jest ich za dużo, kołatało w głowie Wila. Z palców Allanona znów strzelił ogień i druida przykryła mgła dymu i czarnych, podskakujących kształtów.

Wil poczuł nagle, że odzywa się w nim jakiś szósty zmysł, ostrze­gając przed nowym niebezpieczeństwem. Szybko przeniósł spojrzenie z bitwy toczącej się na szczycie wzgórza na to, co dzieje się wokół niego. Skądś, nie wiadomo skąd, wyskoczyło co najmniej sześć de­monów-wilków i posuwało się wielkimi skokami w kierunku Artaqa. Wil poczuł przez chwilę wielki strach. Oto bowiem on i Amberle znaleźli się w pułapce: z jednej strony była rzeka, z drugiej — dzikie bestie; z przodu przejście blokował gęsty las, z tyłu — demony, którym przed chwilą zdołali uciec. Nie mieli wyjścia.

Artaq nie wahał się ani przez chwilę. Skręcił w stronę rzeki; za nim popędziły wilki — bezgłośne, zwinne, przerażające bestie. Wil był pewien, że tym razem nie uciekną. Allanon nie mógł im już pomóc. Zostali sami.

Srebrna Rzeka była coraz bliżej. W polu widzenia nie było żadnej płycizny — jedynie otwarta przestrzeń wody zbyt szerokiej, zbyt głębokiej i zbyt wartkiej, by przez nią przepłynąć. Jeśli spróbujemy, pomyślał Wil, na pewno nas zniesie i utoniemy. Mimo to Artaq nie zwalniał. Jakiekolwiek by się z tym wiązało niebezpieczeństwo, czar­ny ogier już zdecydował. Jego celem była rzeka.

Demony-wilki wyczuły zamiar Artaqa. Rzuciły się za nim, zde­cydowane dopaść Wila i Amberle. Były niecałe sześć jardów za nimi. Dziewczyna krzyknęła ostrzegawczo i wtedy zrozpaczony Wil sięgnął do tuniki i wyjął z niej woreczek z Kamieniami Elfów. Nie wiedział, czy będzie mógł ich użyć; wiedział jedynie, że coś musi uczynić. Za późno. Nim zdążył zacisnąć rękę, znaleźli się na brzegu rzeki. Artaq odbił się pewnie od ziemi, a Wil i Amberle przywarli mocniej do jego grzbietu. W tej samej chwili rozbłysło wokół nich białe światło, zatrzymując jeźdźców i konia w ruchu, jakby wszyscy zostali uchwy­ceni na obrazie. Demony zniknęły. Zniknęła też Srebrna Rzeka. Wszy­stko zniknęło. Zostali sami, unosząc się wolno w stronę światła.

XII

Był tam, zanim czas stał się czasem. Był tam, nim pojawili się mężczyźni i kobiety, narody i rządy, zanim zaczęła się historia rodzaju ludzkiego. Był tam, zanim świat czarodziejskich istot podzieliła wojna między dobrem a złem. Był tam, gdy świat był jeszcze świętym rajem, a wszystkie stworzenia żyły w pokoju i harmonii. Był wtedy młody. Sam był już czarodziejską istotą, podczas gdy inne takie istoty dopiero się rodziły. Żył w ogrodach, które mu oddano pod opiekę, ufając, że będzie odpowiedzialnie zajmować się nimi, że będzie dbać i troszczyć się o wszystkie mieszkające w nich stworzenia. Nie miał imienia, bo imiona nie były wówczas potrzebne. Był tym, kim był, a jego życie właśnie się zaczynało.

Nie rozumiał, czym jest. Jego przyszłość była niewyraźną i daleką tajemnicą wyszeptaną w zaułkach jego wyobraźni i nie mógł przewi­dzieć, czy się stanie rzeczywistością. Nie był również w stanie przewi­dzieć, że jego życie nie skończy się w zwykły sposób, ale będzie trwać przez wieki, w czasie których inni będą się rodzić w chwale i umierać w zapomnieniu, aż w końcu on sam zniknie za zasłoną niemoralności. Nie mógł przewidzieć, że wszyscy, którzy urodzili się w jego świecie, i wszyscy, którzy się dopiero urodzą — czarodzieje czy ludzie — przeminą, a on będzie trwać. Nie potrafił przewidzieć ani nawet nie chciał, bo wciąż był na tyle młody, by wierzyć, że jego świat będzie zawsze taki, jaki był kiedyś. Gdyby przypuszczał, że będzie świadkiem tego wszystkiego, co zmieniło się nie do poznania, nie chciałby żyć. Chciałby umrzeć i zjednoczyć się z ziemią, która go zrodziła.

Byłaby to niepowetowana strata, ponieważ stanowił ostatnie og­niwo łączące świat współczesny z legendarnymi czasami początku świata, z czasami pokoju, harmonii, piękna i światła raju. To, co zostało przesądzone na początku, zmieniło na zawsze jego los i cel jego życia. Dla pozbawionego łaski świata stał się pamiątką tego, co zostało utracone. Stał się pamiątką i obietnicą tego, co kiedyś było i co mogło jeszcze nadejść.

Na początku niczego nie rozumiał. Był tylko szok i przerażenie, że świat się zmienia, piękno przemija, a światło umiera. Nie było już spokoju i harmonii. Wkrótce jego ogród był wszystkim, co pozostało. Nie było już nikogo z tych, którzy razem z nim przyszli na świat. Pozostał sam. Przez jakiś czas czuł się zrozpaczony. Trawił go smutek i żal nad sobą. A potem zmiany, które dotknęły otaczające go krainy, zaczęły zagrażać również jego małemu światu. Przypomniał sobie wówczas o swoich obowiązkach i rozpoczął długą i trudną walkę o utrzymanie grodów, które były jego domem. Był zdecydowany ochro­nić tę ostatnią cząstkę pierwotnego świata, chociaż wszystko inne było już stracone. Mijały lata, a jego walka wciąż trwała. Zorientował się, że prawie się nie starzeje i odnalazł w sobie moc, o której przed­tem nie wiedział. Po jakimś czasie zaczął sobie zdawać sprawę, jaki jest cel jego istnienia. Wstąpiła w niego nowa nadzieja, z której nie wolno mu było zrezygnować. Wraz z tą świadomością przyszła akcep­tacja, a z akceptacją zrozumienie.

Pracował samotnie przez wieki, a jego istnienie stało się jedynie mitem będącym częścią folkloru różnych ludów, które rozwijały się wokół niego, bajką opowiadaną z kpiącym uśmiechem i pobłażliwo­ścią. Tak było do czasów kataklizmu nazwanego przez ludzi Wielkimi Wojnami, czasów całkowitej destrukcji starego świata i pojawienia się nowych gatunków. Wtedy mit zaczął zdobywać potwierdzenie. Wówczas postanowił wyjść po raz pierwszy ze swoich ogrodów, rozważywszy najpierw starannie powody swojej decyzji. Na świecie znów pojawiła się magia, a on był najznakomitszym i najlepszym magiem; był magiem życia. Świat poza ogrodami był znów nowy i świeży. W tym odrodzeniu ziemi dostrzegł szansę na przywrócenie tego wszystkiego, co znał ze swojej młodości. Dzięki niemu prze­szłość i przyszłość mogłyby się połączyć. Nie stanie się to oczywiście łatwo ani szybko, ale w końcu się stanie. W tej sytuacji nie mógł pozostawać dłużej w odosobnieniu swoich ogrodów. Musiał je opuścić. W jego małym sanktuarium krył się zalążek wszystkiego, czego tak rozpaczliwie potrzebował świat — nadziei, którą on otrzymał jako pierwszy. Wiedział, że nie wystarczy jedynie, by ją zachować. Ro­zumiał, że trzeba budować ją ciągle od nowa, by została dostrzeżona i zaakceptowana. Postanowił, że musi zobaczyć, jak to się dokonuje.

Wyszedł więc z ogrodów, które przez wiele wieków były jego domem, i zaczął podróż po krainie leżącej w ich pobliżu. Była to kraina wonnych traw i niewysokich wzgórz, lesistych dolin i cichych stawów. Wszystko łączyła rzeka, życiodajny strumień tego lądu. Nie odszedł jednak daleko od ogrodów, gdyż one były dla niego najważniejsze i ich potrzeby wymagały, by pozostał w pobliżu. Poza tym nie uważał za konieczne udać się w dalszą podróż. Ta kraina go w pełni zadowoliła. W jej sercu zasadził nasionko pierwotnego świata i naznaczył je spe­cjalnym blaskiem, by można je łatwo rozpoznać. W ten sposób poda­rował jej mieszkańcom, podróżnym i wszystkim potrzebującym swoje błogosławieństo i ochronę przed złem. Po pewnym czasie nowe gatunki zrozumiały, co dla nich uczynił. Opowiadano o nim i jego krainie ze strachem i szacunkiem, aż w końcu stał się legendą.

Nadano mu imię od nazwy krainy, którą uczynił swoją. Nazwano go Królem Srebrnej Rzeki.

Przyszedł do Wila i Amberle w przebraniu starego człowieka. Wy­łonił się ze światła pomarszczony i zgięty ze starości. Szaty wisiały na jego chudych członkach, jakby składał się z samych kości. Włosy spływały mu na ramiona gęstymi, siwymi splotami. Miał pokrytą zmar­szczkami, spaloną od słońca twarz i ciemnoniebieskie oczy w kolorze morskiej wody. Uśmiechnął się na powitanie, a Wil i Amberle odpo­wiedzieli mu takim samym uśmiechem, wiedząc, że ze strony tego człowieka nie grozi im nic złego. Ciągle jeszcze siedzieli na Artaqu i trzymali się mocno jego grzbietu. Czarny ogier trwał wciąż uwięziony w pełnym skoku, uwięziony razem z jeźdźcami w jasnym świetle. Ani młody chłopak z Vale, ani też elfijska dziewczyna nie rozumieli, co się wydarzyło. Czuli, że nie ma w nich strachu, tylko krzepiąca senność, która unieruchamiała ich z siłą żelaznych łańcuchów.

Starzec pojawił się przed nimi, niewyraźny w świetlistej mgle. Dotknął wąskiego pyska Artaqa, a ogier zarżał cicho. Potem stary człowiek spojrzał na Amberle, a w jego oczach pojawiły się łzy.

— Dziecko, należysz do mnie... do mnie — szepnął i podszedł bliżej, chwytając ją za rękę. — W tej krainie nie spotka cię żadna krzywda. Bądź spokojna. Mamy ten sam cel, jesteśmy zjednoczeni z ziemią.

Wil chciał coś powiedzieć, ale słowa nie przechodziły mu przez gardło. Starzec cofnął się i podniósł rękę na pożegnanie.

— Odpoczywajcie teraz. Śpijcie. — Jego sylwetka robiła się co­raz bledsza i coraz bardziej niewyraźna. — Śpijcie, dzieci życia.

Wil poczuł, jak jego powieki robią się coraz cięższe. Było to bardzo przyjemne uczucie i nie usiłował z nim walczyć. Amberle oparła się ciężko o jego plecy, a uścisk rąk, którymi obejmowała go w talii, zelżał. Światło przygasało powoli, zamieniając się w czerń nocy. Wil zamknął oczy i zapadł w sen.

Śnił, że stoi pośrodku ogrodu pełnego nieprawdopodobnego pięk­na i spokoju, oślepiającego kolorami i zapachem, tak cudownego, że wszystko, co znał do tej pory i co sobie wyobrażał, wydawało się nijakie. Były tam skrzące się srebrem strumienie, które wypływały z wnętrza ziemi, a potem tworzyły ciche, spokojne stawy i jeziora. Były tam też gęste drzewa, przez które prześwitywały promienie sło­neczne, opromieniając wszystko złotym ciepłem. Były miękkie, won­ne trawy pokrywające aleje i dróżki szmaragdowym jedwabiem. Ptaki, ryby i ssaki żyły tu w pełnej harmonii, zadowoleniu i pokoju. Wila ogarnęło poczucie błogiej ciszy, spełnienia i szczęścia. Czuł je tak intensywnie, że aż zapłakał.

Gdy chciał podzielić się tymi uczuciami z Amberle, zorientował się, że dziewczyna zniknęła.

XIII

Zaczęło już świtać, gdy Wil Ohmsford obudził się po raz drugi. Leżał w małej trawiastej dolince, w kryjówce utworzonej przez konary dwóch klonów. Przez gęstwinę ich wielkich zielonych liści prześwie­cały oślepiające promienie porannego słońca. Gdzieś w pobliżu szemrała woda chlupocząca o brzeg. Przez chwilę myślał, że ciągle jeszcze się znajduje w cudownym ogrodzie ze swojego snu. Ten ogród wy­dawał się tak realny, że Wil uniósł się na łokciu i popatrzył wokoło, szukając jego śladów. Ale senny obraz zniknął.

Obok niego leżała śpiąca Amberle. Zawahał się, w końcu jednak
dotknął jej ramienia i potrząsnął nim delikatnie. Poruszyła się nie­spokojnie i otworzyła oczy. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— Jak się masz? — zapytał.

— Świetnie — odparła, ścierając z oczu resztki snu. — Gdzie jesteśmy?

— Nie wiem. — Wil potrząsnął głową.

Dziewczyna podniosła się i rozejrzała po małej dolince.

— Gdzie jest Allanon?

— Tego również nie wiem. — Wil wyciągnął na próbę nogi i zdzi­wił się, że nie są skrępowane. — Zniknął. Wszyscy zniknęli: Allanon i te stwory... — przerwał, nasłuchując odgłosów dochodzących z za­rośli na drugim krańcu doliny. Z liści wychynął znajomy, czarny pysk i zarżał cicho. — Cóż — Wil się uśmiechnął — przynajmniej Ar­taq jest nadal z nami.

Koń skubał leniwie trawę, strząsając z siebie gałęzie. Potem przy­kłusował do Wila i obwąchał go. Chłopak głaskał przez chwilę aksa­mitną głowę konia i podrapał go pomiędzy uszami. Amberle przypa­trywała się temu ze spokojem.

— Widziałaś tego staruszka? — zapytał Wil. Dziewczyna skinęła poważnie głową.

— Ten staruszek... To był Król Srebrnej Rzeki.

— Tak właśnie myślałem. Mój dziadek kiedyś go widział. Nie jestem jednak pewien, czy był prawdziwy. Zabawne. — Artaq od­dalił się kilka kroków i zaczął znów skubać trawę. — Ocalił nam życie. — Wil potrząsnął głową. — Demony-wilki już nas prawie dopadły... — Chłopak pochwycił wystraszone spojrzenie Amberle i zamilkł. — W każdym razie teraz jesteśmy bezpieczni — dodał szybko.

— To nie był sen, prawda? — zapytała cicho. — Płynęliśmy w jakimś świetle. Jechaliśmy na Artaqu, a pod nami nie było nic z wyjątkiem światła. A potem pojawił się on; przyszedł do nas z ni­cości i coś powiedział... — zamilkła nagle, jakby się zawstydziła. — Widziałeś to?

Wil przytaknął milcząco.

— A potem zniknął — ciągnęła dziewczyna, mówiąc bardziej do siebie niż do niego i próbując przypomnieć sobie wszystko, co się wydarzyło. — Zniknął i światło również zniknęło, a potem... potem... — Spojrzała dziwnie na swego towarzysza.

— Ogród? — zasugerował. — Widziałaś może ogród?

— Nie. — Zawahała się. — Nie, to nie był ogród, tylko cie­mność i... Nie potrafię opisać tego uczucia. Coś... chyba coś jakby spełnienie. — Spojrzała na niego, szukając pomocy, ale w oczach Wila dostrzegła jedynie zmieszanie.

— Byłeś tam ze mną — mówiła. — Stałeś obok, ale mnie nie widziałeś. Wołałam cię, ale mnie nie słyszałeś. To było takie niesa­mowite.

— Pamiętam starego człowieka i światło, tak jak je opisałaś — stwierdził chłopak. — Pamiętam to dobrze. Potem wszystko znik­nęło, a ja zasnąłem... albo przynajmniej myślałem, że śpię. W każdym razie byliśmy tam oboje i Artaq również był z nami. Czułem, jak obejmujesz mnie w pasie. Dalej pamiętam ten ogród. Nigdy nie wi­działem czegoś podobnego. Był taki spokojny, piękny i cichy. Ale kiedy rozejrzałem się wokół, by cię odnaleźć, ciebie tam nie było. Zniknęłaś.

Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa.

— Chyba lepiej będzie, jeśli zaczniemy się martwić o to, co dalej robić — powiedział w końcu Wil.

Wstał i rozejrzał się po okolicy. Uświadomił sobie poniewczasie, że powinien pomóc Amberle, ale ona stała już obok niego, strząsając z włosów resztki liści i trawy. Zastanawiał się przez chwilę, a potem poszedł przez zarośla w kierunku szemrzącej wody.

Wkrótce znaleźli się na brzegu jeziora. Było tak rozległe, że roz­ciągało się aż poza horyzont. Fale piętrzyły się delikatnie, by chwilę później rozlać się w nagłych wybuchach srebrnej piany. Woda oświet­lona promieniami słońca była głęboka i przezroczysta. Brzegi jeziora porastała trawa, dalej zaś rosły gaje pełne wierzb, wiązów i jesionów. Liście drzew szumiały cicho, poruszane łagodnym południowym wia­trem, który przywiewał ze sobą zapach kapryfolium i azalii. W górze na bezchmurnym błękicie nieba, połyskiwała kolorowa tęcza; wyra­stała z jednego końca horyzontu i znikała na drugim.

Wil spojrzał w górę, by ustalić pozycję słońca, a potem na Am­berle, kręcąc z niedowierzaniem głową.

— Czy wiesz, gdzie teraz jesteśmy? Gdzieś na pomocnym brzegu Bursztynowego Jeziora. Stary człowiek niósł nas w dół Srebrnej Rze­ki, potem przez jezioro i zostawił tu, gdzie właśnie jesteśmy. A je­steśmy wiele mil od miejsca, z którego zaczynaliśmy podróż.

— Chyba masz rację — stwierdziła dziewczyna nieobecnym głosem.

— Na pewno. — Podekscytowany Wil przeszedł kilka kroków i zatrzymał się na brzegu jeziora.

Amberle usiadła na trawie i zapatrzyła się w gładką toń.

— Legenda mówi, że Król Srebrnej Rzeki pomaga wszystkim potrzebującym, którzy podróżują przez jego krainę, i chroni ich od złego. — Dziewczyna zamilkła i zamyśliła się. — Powiedział coś do mnie... Chciałabym sobie przypomnieć...

Wil już jej nie słuchał.

— Powinniśmy ruszać. Arborlon jest jeszcze daleko stąd. Jeśli będziemy podróżować na północny zachód, natrafimy na Mermidon i poruszając się wzdłuż niego, dotrzemy do Westlandii. Tam jest dużo otwartej przestrzeni, ale niełatwo będzie nas znaleźć. Tym razem nie zostawiliśmy żadnego śladu.

Wil nie zauważył strapienia, które pojawiło się nagle na twarzy Amberle; był całkowicie pochłonięty układaniem planu podróży.

— Powinno nam to zabrać około czterech dni, może pięciu — w końcu mamy tylko jednego konia. Jeśli będziemy mieć szczęście, może znajdziemy gdzieś drugiego, ale przypuszczam, że proszę o zbyt wiele. Dobrze by było, gdybyśmy mieli również jakąś broń. Na razie nie mamy nawet łuku, a to oznacza karmienie się dzikimi owocami i warzywami. Oczywiście, moglibyśmy... — Zamilkł, uświadamia­jąc sobie nagle, że Amberle potrząsa z dezaprobatą głową. — O co chodzi? — zapytał i usiadł obok dziewczyny, która siedziała na zie­mi ze skrzyżowanymi nogami.

— O ciebie.

— Jak to o mnie?

— Wydaje mi się, że już postanowiłeś, co będziemy dalej robić. Nie sądzisz, że powinieneś wysłuchać, co ja o tym myślę?

— No cóż, pewnie, ja... — Wil spojrzał na Amberle trochę zbity z tropu.

— Nie zauważyłam, żebyś pytał mnie o zdanie — ciągnęła, nie zwracając na niego uwagi. — Nie sądzisz, że powinieneś?

— Przepraszam. — Wil się zaczerwienił. — Ja tylko...

— Ty tylko podjąłeś decyzję, do której nie miałeś prawa. — Spojrzała na niego chłodno. — Nie wiem nawet, co ty tutaj robisz. Jechałam z tobą aż tutaj tylko dlatego, że nie miałam innego wyboru. Nadszedł czas, by ustalić pewne sprawy. Wilu Ohmsfordzie, dlaczego Allanon przyprowadził właśnie ciebie? Kim jesteś?

Wil opowiedział jej wszystko, zaczynając od historii Shei Ohm­sforda i poszukiwań Miecza Shannary, a kończąc na wizycie Allanona w Storlock i jego prośbie o pomoc w odnalezieniu Krwawego Ognia. Zdecydował, że ukrywanie czegokolwiek nie ma większego sensu. Czuł, że jeśli nie będzie całkowicie szczery, dziewczyna nie będzie chciała go znać.

Gdy skończył, Amberle popatrzyła na niego przez chwilę, a potem powoli skinęła głową.

— Nie wiem, czy ci wierzyć. Chyba powinnam, bo nie mam żadnego powodu, żeby ci nie ufać. Tyle się ostatnio wydarzyło, że teraz nie jestem już niczego pewna. Słyszałam opowieści o czaro­dziejskich kamieniach. Była w nich pradawna magia, ale podobno zanikła na długo przez Wielkimi Wojnami. A teraz ty twierdzisz, że Allanon dał je twemu dziadkowi, on zaś z kolei tobie. Jeśli w tym wszystkim tkwi choć ziarnko prawdy... — Zamilkła i spojrzała nań przenikliwie. — Czy mógłbyś mi je pokazać?

Chłopak z Vale zawahał się, ale sięgnął do tuniki. Zdawał sobie sprawę, że dziewczyna go sprawdza, lecz jednocześnie czuł, że ma do tego prawo. W końcu miała na wszystko tylko jego słowo, a żą­dano od niej, by powierzyła mu swój los i bezpieczeństwo. Wyciągnął zniszczoną skórzaną sakiewkę, rozwiązał sznurki i wysypał przejrzy­ste klejnoty na rękę. Zamigotały jasno w porannym słońcu — do­skonale ukształtowane, w kolorze głębokiego, lśniącego błękitu.

Amberle pochyliła się i przyjrzała im się z uwagą, po czym po­nownie przeniosła spojrzenie na Wila.

— Skąd wiesz, że to są owe kamienie?

— Mam na to słowo mojego dziadka i Allanona. Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.

— Wiesz, jak ich użyć?—Nigdy nie próbowałem. — Potrząsnął przecząco głową.

— Więc tak naprawdę nie wiesz, czy będziesz mógł zrobić z nich jakiś użytek? — Zaśmiała się cicho. — I nie będziesz wiedział, do­póki ich nie użyjesz. Nie jest to zbyt pocieszające, prawda?

— Nie, nie bardzo — przyznał.

— W każdym razie jesteś teraz tutaj.

Wil wzruszył ramionami.

— To chyba słuszna decyzja. — Wrzucił kamienie do sakiewki i ukrył ją w kieszeni tuniki. — Myślę, że powinienem zaczekać i prze­konać się, jak działają. Wtedy dowiem się, czy miałem rację.

Przez chwilę przyglądała mu się z uwagą i milczała. Wil czekał.

— Mamy dużo ze sobą wspólnego, Wilu Ohmsfordzie — ode­zwała się w końcu. Objęła kolana ramionami i przyciągnęła je do siebie. — Cóż, powiedziałeś mi, kim jesteś. Sądzę, że należy ci się to samo ode mnie. Nazywani się Elessedil. Moim dziadkiem jest Eventin Elessedil. W pewnym sensie jesteśmy zaplątani w to wszystko z powodu naszych dziadków.

— To prawda — przytaknął Wil.

Wiatr porwał jej orzechowe włosy i rzucił na twarz niczym welon. Odgarnęła je i znowu zapatrzyła się na jezioro.

— Wiesz, że nie chcę wracać do Arborlon.

— Wiem.

— Ale uważasz, że powinnam, prawda?

Oparł się wygodnie na łokciach, obserwując tęczę rozpiętą łukiem nad ich głowami.

— Uważam, że musisz tam pojechać — odparł. — Nie możesz wrócić do Havenstead, bo demony będę cię tam z pewnością szukały. Niedługo będą cię szukać i tutaj. Musisz iść dalej. Jeśli Allanon zdołał uciec... — Zamilkł oszołomiony znaczeniem swych słów. — Jeśli Al­lanon zdołał uciec, będzie nas oczekiwać w Arborlon; tam właśnie go odnajdziemy. Jeżeli masz lepszy pomysł, jestem gotowy go wysłuchać.

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadała; patrzyła na falującą wdzię­cznie taflę jeziora, pozwalając, by wiatr owiewał jej twarz.

Boję się — szepnęła w końcu. Spojrzała na niego tak, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zachowała to dla siebie. Uśmiechnęła się za to i był to pierwszy jej szczery uśmiech, jaki ujrzał Wil. — Jesteśmy chyba parą głupców, co? Ty ze swoimi kamieniami, które są lub nie są tym, czym myślisz, i ja, która mam zrobić tę jedyną rzecz, której przysięgałam nigdy nie zrobić. — Wstała i przeszła kilka kroków. Wil również się podniósł i stanął za nią. — Chcę, żebyś coś wiedział. Myślę, że podróż do Arborlonu jest bezcelowa. Uważam również, że Allanon się myli. Ani Ellcrys, ani elfy nie za­akceptują mnie, ponieważ mimo tego, co twierdzi druid, nie jestem już Wybraną. — Po chwili dodała: — Jednak uczynienie czegokol­wiek innego nie ma sensu, prawda?

— Tak sądzę — zgodził się Wil.

— Myślę więc, że ta sprawa jest załatwiona. — Kiwnęła głową i spojrzała na niego trzeźwo. — Mam tylko nadzieję, że nie popeł­niamy błędu.

— Jeśli tak, wkrótce się o tym dowiemy. — Wil westchnął i zmu­sił się do uśmiechu. — Osiodłajmy zatem Artaqa i przekonajmy się.

Resztę dnia i cały następny spędzili, podróżując na północny zachód przez trawiaste równiny Callahornu. Było ciepło, sucho i przy­jemnie, a czas mijał szybko. Pierwszego dnia około południa na niebie pojawiły się burzowe chmury i zawisły złowieszczo nad stromymi skałami Smoczych Zębów. Do zachodu słońca zdążyły się jednak rozpłynąć; wiatr pognał je na wschód, w stronę Rabb. Chłopak z Vale i elfijska dziewczyna na przemian dosiadali Artaqa lub szli pieszo, aby przez jakiś czas dać odpocząć czarnemu ogierowi. Artaq wyglądał świeżo nawet po kilkunastu godzinach jazdy, jednak Wil nie miał zamiaru ryzykować. Nie widzieli demonów, które zgubili nad Srebrną Rzeką, ale byli pewni, że potwory już stamtąd odeszły i znów ich szukają. Jeśli nie dopisze im szczęście i zostaną odnalezieni, Artaq powinien być w pełni sił.

Nie mając żadnej broni z wyjątkiem krótkiego noża myśliwskiego, który wisiał u pasa Wila, zmuszeni byli do jedzenia dziko rosnących owoców i warzyw. Wil uważał, że takie jedzenie jest niewiele warte, ale dla Amberle nie miało to znaczenia; wydawała się całkiem zado­wolona z posiłków. Miała talent do wynajdywania czegoś do jedzenia gdziekolwiek. Z najbardziej nieprawdopodobnych miejsc wyciągała jadalne rośliny i korzenie i opisywała je z wielką łatwością i dokład­nością. Wil słuchał z uwagą i od czasu do czasu zadawał pytania, zdając sobie sprawę, że jest to jedyny temat, na który dziewczyna chce z nim rozmawiać. Z początku próbował poruszać inne sprawy, ale bez większego rezultatu. Rozmawiali więc trochę o roślinach i ko­rzeniach, a przez resztę czasu jechali w milczeniu.

Pierwszej nocy spali w topolowym zagajniku w pobliżu źródła, które dostarczyło im świeżej wody do picia. Drugiego dnia po po­łudniu dotarli do Mermidonu i zaczęli posuwać się na północ. Do tej pory nie spotkali nikogo, teraz zaś minęli z tuzin podróżników. Nie­którzy szli pieszo, inni podróżowali konno, a jeden jechał w małym drewnianym wozie ciągniętym przez osła. Wymienili ze wszystkimi słowa powitania i pomachali im ręką na pożegnanie.

O zachodzie słońca rozbili obóz nad Mermidonem, na południowy zachód od miasta Tyrsis. Znaleźli schronienie w zagajniku, gdzie rosły białe sosny i wierzby. Wykorzystując długą wierzbową witkę i haczyk ze swojego ubrania, Wil skonstruował prymitywną wędkę i w ciągu pół godziny udało mu się złowić parę pręgowanych okoni. Czyścił właśnie ryby nad brzegiem rzeki, gdy od południa nadciągnęła karawana wo­zów i skierowała się w stronę drugiego brzegu. Wesoło pomalowane domki na kółkach ze spiczastymi dachami z cedrowych gontów, ręcznie rzeźbionymi drewnianymi drzwiami i oknami nabijanymi mosiądzem błyszczały jasno w świetle zachodzącego słońca. Wagony ciągnęły za­przęgi wspaniale wypielęgnowanych koni; ich postronki były zdobione okruchami srebra. Kilkunastu odzianych w srebrne szaty jeźdźców pro­wadziło swe wierzchowce równym krokiem. Podgardla i uzdy koni zdobiły powiewające na wietrze kolorowe proporce i chorągwie. Wil mimo woli przerwał swoje zajęcie i zapatrzył się na niesamowitą pro­cesję zbliżającą się do przeciwległego brzegu; osie wozów trzeszczały, skórzane uprzęże skrzypiały, ludzie gwizdali i nawoływali do siebie. Karawana ustawiła się w nieregularne koło i zatrzymała się prawie na­przeciw miejsca, gdzie siedział Wil. Z wozów wyszli mężczyźni, kobiety i dzieci i wszyscy zajęli się wyprzęganiem koni lub rozkładaniem obozu.

Zza drzew wyszła Amberle i przyłączyła się do swego towarzysza podróży. Wil spojrzał na nią przelotnie i zaraz powrócił wzrokiem do towarzystwa na drugim brzegu.

— Wędrowcy — stwierdził odrobinę zadumany.

— Już ich kiedyś widziałam. — Dziewczyna kiwnęła głową. — Elfy nie mają z nich wielkiego pożytku.

— Nikt nie ma — powiedział Wil i wrócił do oprawiania ryb. — Ukradną wszystko, co nie jest przybite, a jeśli nawet będą się musieli z tym trochę pomęczyć, to znajdą sposób, żeby cię zagadać i odwrócić twoją uwagę. Rządzą się swoimi regułami i nie zważają na nikogo.

Amberle dotknęła jego ramienia i wskazała na wysokiego męż­czyznę ubranego całkiem na czarno, z wyjątkiem płaszcza i szarfy w ko­lorze soczystej zieleni. Towarzyszyły mu dwie starsze kobiety w dłu­gich, barwnych spódnicach i bluzach, niosące wiadra na wodę. Gdy kobiety zatrzymały się na brzegu, by napełnić wiadra, wysoki męż­czyzna zdjął kapelusz z szerokim rondem i wymachując nim, skłonił się Wilowi i Amberle. Jego opalona twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu, który przebijał się przez gęstą, czarną brodę. Wil podniósł rękę i pomachał serdecznie.

— Cieszę się, że są po drugiej stronie rzeki — mruknął, gdy wracali do obozu.

Zjedli smaczny posiłek składający się z ryb, warzyw, owoców i źródlanej wody, a potem siedzieli przy ognisku i przyglądali się blaskowi ognia, który wędrowcy rozpalili na drugim brzegu. Przez jakiś czas milczeli, zagubieni we własnych myślach. Po chwili Wil spojrzał na dziewczynę i podjął dyskusję.

— Skąd tak dobrze znasz się na tym wszystkim, co rośnie? Na ogrodzie przy twoim domku w Havenstead, na korzeniach i roślinach, które znajdujesz w trakcie naszej podróży? Czy ktoś cię tego nauczył?

Na twarzy Amberle pojawiło się zdziwienie.

— Jesteś tylko w części elfem i z pewnością nie wiesz o nas wielu rzeczy, prawda?

— Niestety tak. Mam w sobie elfią krew po rodzinie ojca, który umarł, gdy byłem mały. Nie sądzę jednak, żeby mój dziadek był kiedykolwiek w Westlandii, a przynajmniej nigdy o tym nie wspo­minał. W każdym razie chyba nigdy nie myślałem wiele o tym, że jestem elfem tylko w części.

— Jest coś, o czym powinieneś był pomyśleć — powiedziała cicho i spojrzała na niego swymi zielonymi oczami. — Przede wszy­stkim zanim spróbujemy zrozumieć, kim jesteśmy teraz, musimy zro­zumieć, kim byliśmy przedtem.

Jej słowa nie były wyrzutem skierowanym do Wila, lecz raczej samokrytyką. Chłopak z Vale zapragnął nagle dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej dziewczyny i znaleźć sposób, aby przekonać ją, że może mu zaufać.

— Może mogłabyś mi pomóc zrozumieć, przynajmniej częścio­wo — zaproponował po chwili namysłu.

W jej oczach pojawił się błysk wątpliwości, zupełnie jakby sądziła, że Wil się z nią bawi. Zastanawiała się bardzo długo, zanim odpo­wiedziała.

— Dobrze, może spróbuję — rzekła i obróciła się do niego twa­rzą. — Najpierw musisz zrozumieć, że elfy wierzą, iż ochrona ziemi i wszystkiego, co na niej rośnie i żyje, jest ich moralnym obowiąz­kiem. Elfy zawsze były przekonane o swojej głównej roli jako opie­kunów ziemi. W dawnych czasach poświęcały całe swoje życie na zajmowanie się lasami, w których żyły, uprawę roślinności i hodowlę zwierząt. Nie musiały się, oczywiście, martwić o nic innego, ponieważ żyły w izolacji i osamotnieniu. Teraz wszystko się zmieniło, ale elfy wciąż wierzą w swoją moralną odpowiedzialność za świat. Każdy z nas spędza jakąś część swego życia, oddając ziemi to, co od niej wziął. Chodzi mi o to, że każdy elf poświęca część życia, pracując dla ziemi i zapobiegając uszkodzeniom, jakie mogłaby ponieść przez złe traktowanie i zaniedbanie. Opiekuje się zwierzętami i innymi formami życia, dba o drzewa i mniejsze rośliny.

— Czy to właśnie robiłaś w Havenstead?

— W pewnym sensie — potwierdziła ze skinieniem głowy. — Wybrani są zwolnieni ze służby ziemi. Gdy przestałam być jedną z nich i nie czułam się już mile widziana w mojej ojczyźnie, posta­nowiłam, że będę służyć ziemi. Większość swojej pracy elfy wyko­nują w Westlandii, ponieważ to jest ich rodzinna kraina. Wierzymy jednak, że troska o ziemię jest nie tylko obowiązkiem elfów, ale obowiązkiem wszystkich ludzi. W pewnym sensie nasze zaintereso­wanie tą sprawą podzielają również karły, ale reszta gatunków nie jest do niej przekonana. Niektóre z elfów wyjeżdżają więc z Wes­tlandii i udają się do innych społeczności, próbując nauczyć ludzi, jak powinni spełniać swój obowiązek troski i ochrony zasobów ziemi. To właśnie robiłam w Havenstead.

— I pracowałaś z dziećmi — domyślił się Wil.

— Głównie z dziećmi, ponieważ one mają najbardziej chłonne umysły i mają czas na naukę. Ja również uczyłam się wszystkiego o ziemi, gdy byłam dzieckiem; w ten sposób odbywa się to u elfów. Jestem bardziej od innych biegła w przekazywaniu wiedzy. Sądzę, że jedną z przyczyn jest to, że byłam Wybraną. Umiejętności Wy­branych z zakresu ochrony ziemi i życia są sprawą najważniejszą;

Ellcrys potrafi to wyczuwać. Ma taki dar... — Amberle zamilkła na­gle i pogrążyła się w myślach, których nie chciała wyjawić. — W każdym razie — wzruszyła ramionami — byłam bardzo dobra w uczeniu dzieci z Havenstead i ludzie z wioski byli dla mnie bardzo mili. Havenstead było moim domem i nie chciałam go opuszczać.

Dziewczyna odwróciła wzrok i zapatrzyła się na płomienie. Wil nie odezwał się. Nachylił się tylko, by dorzucić do ogniska kilka kawałków drewna. Po chwili milczenia Amberle spojrzała na niego ponownie.

Cóż, teraz wiesz już coś o stosunku elfów do ziemi. To również część twojego dziedzictwa, więc powinieneś rozumieć.

— Sądzę, że zrozumiałem — odparł z zadumą chłopak z Vale. — Przynajmniej częściowo. Nie uczono mnie tak, jak robią to elfy, ale pobierałem nauki u Storów, by zostać uzdrowicielem. Ich troska o lu­dzkie życie przypomina troskę elfów o ziemię. Uzdrowiciel musi robić, co w jego mocy, by ochronić życie i zdrowie mężczyzn, kobiet i dzieci, których leczy. Takie zobowiązanie złożyłem, gdy zdecydo­wałem się zostać uzdrowicielem.

Dziewczyna spojrzała na niego z zaciekawieniem.

— Teraz twoja zgoda na opiekowanie się mną w czasie tej po­dróży wydaje mi się jeszcze dziwniejsza. Jesteś uzdrowicielem i masz chronić ludzkie życie. Co zrobisz, jeśli w moje obronie będziesz musiał kogoś zranić, a może nawet zabić?

Wil patrzył na nią bez słowa. Nigdy nie rozważał takiej możli­wości. Myśląc o niej teraz, doznawał przykrego uczucia zwątpienia.

— Nie wiem, co zrobię — przyznał z niepokojem.

Milczeli przez chwilę, patrząc na siebie przez płomienie ogniska, niezdolni przełamać skrępowania. Po chwili Amberle wstała i pode­szła do Wila. Usiadła obok niego i chwyciła go za rękę. Jej twarz okolona welonem orzechowych włosów wyglądała uroczo i ujmująco.

— To nie było uczciwe pytanie, Wilu Ohmsfordzie. Przepraszam, że je zadałam. Udałeś się w tę podróż, ponieważ wierzysz, że możesz mi pomóc. Nieładnie z mojej strony, że w to wątpię.

— Pytanie było uczciwe — odparł twardo Wil. — Tylko ja nie mam na nie odpowiedzi.

— I nie powinieneś mieć — stwierdziła. — Właśnie ja najle­piej ze wszystkich powinnam wiedzieć, że niektórych decyzji nie można podjąć z góry. Nie zawsze potrafimy przewidzieć, jak się sprawy potoczą, i dlatego nie możemy również przewidzieć, jak się wówczas zachowamy. Trzeba to zaakceptować. Jeszcze raz przepraszam. Rów­nie dobrze możesz zadać mi pytanie, co zrobię, jeśli Ellcrys stwierdzi, że już nie jestem Wybraną.

— Bądź ostrożna. — Wil uśmiechnął się lekko. — Właśnie mam zamiar to zrobić.

Puściła szybko jego rękę i wstała.

— Nie rób tego. Nie spodobałaby ci się moja odpowiedź — od­parła i potrząsnęła smutno głową. — Myślisz, że mam prosty wybór, ale się mylisz. — Przeszła na drugą stronę ogniska, sięgnęła po swój płaszcz podróżny i rozłożyła go na ziemi. Układając się do snu, zwró­ciła się do niego po raz ostatni tego wieczoru. — Wierz mi, człowieku z Vale, że jeśli będziemy musieli decydować, twoja decyzja będzie z pewnością łatwiejsza.

Wtuliła głowę w fałdy płaszcza i po chwili zasnęła. Wil Ohmsford patrzył w zamyśleniu na ogień. Chociaż nie umiałby wyjaśnić dla­czego, był pewien, że ona ma rację.

XIV

Gdy się obudzili następnego ranka, stwierdzili, że nie ma Artaqa. Najpierw myśleli, że gdzieś odszedł, gdy spali, ale szybkie przeszuka­nie zagajnika i pobliskiej łąki nie dało żadnych rezultatów; po czarnym ogierze nie został nawet najmniejszy ślad. Wtedy w umyśle Wila za­częło rodzić się nieprzyjemne podejrzenie. Pospiesznie zbadał teren, gdzie pasł się Artaq. Poruszał się po obwodzie obozowiska, klękając od czasu do czasu, by powąchać ziemię lub dotknąć jej palcami. Am­berle przyglądała się temu z zainteresowaniem. Po kilku minutach odnalazł ślad. Utkwił oczy w ziemię i zaczął posuwać się na południe — sto stóp, dwieście. Skręcił w kierunku rzeki, dziewczyna zaś szła cicho jego śladem. Kilka chwil później stanęli nad brzegiem Mermidonu, patrząc na łańcuch płycizn ciągnących się kilkaset jardów dalej.

— Wędrowcy. — Wil wypluł to słowo jak gorzką pigułkę. — Przeszli tędy w nocy i ukradli go.

— Jesteś pewien? — Amberle była zaskoczona.

— Oczywiście — stwierdził chłopak. — Odnalazłem ich ślady. Poza tym nikt inny nie byłby w stanie tego zrobić. To musiał być ekspert od koni, w przeciwnym razie Artaq dałby znać. A wędrowcy są najlepsi. Spójrz, już ich nie ma.

Wskazał na miejsce, które wczoraj zajmowała karawana. Stali przez chwilę i patrzyli w milczeniu na pusty obóz.

— Co teraz zrobimy? — zapytała w końcu dziewczyna. Wil był tak wściekły, że ledwo mógł mówić.

— Pójdziemy z powrotem i zabierzemy swoje rzeczy. Potem prze­kroczymy rzekę i rozejrzymy się po ich obozowisku.

Wrócili szybko na miejsce noclegu, spakowali się i po chwili byli znów nad brzegiem rzeki. Z łatwością przeszli przez mieliznę i zna­leźli się w pustym teraz obozie wędrowców. Wil jeszcze raz zbadał ślady, poruszając się szybko po całym terenie. W końcu powrócił do miejsca, gdzie stała Amberle.

— Wujek Flick nauczył mnie czytać ślady, gdy polowaliśmy w la­sach Cienistej Doliny — poinformował ją beztroskim tonem. Jego nastrój znacznie się poprawił. — Gdy byłem mały, polowaliśmy i ło­wiliśmy całymi tygodniami. Czułem, że to, czego się wtedy nauczy­łem, może mi się kiedyś przydać.

— Co znalazłeś? — zapytała niecierpliwie.

— Pojechali na zachód. Wyruszyli najprawdopodobniej jeszcze przed świtem.

— To wszystko? Są jakieś dowody, że zabrali Artaqa?

— Och, jasne. Jest z nimi. Przy płyciznach są ślady konia, który wszedł do wody z jednej strony, a wyszedł z drugiej. Jeden koń i kilkoro mężczyzn. Mają go bez wątpienia, ale my go odzyskamy.

— Chcesz iść za nimi? — Spojrzała nań wątpiąco.

— Oczywiście, że pójdę za nimi! — oświadczył ze złością Wil. — Pójdziemy za nimi oboje.

— Tylko ty i ja? Pieszo? — Dogonimy ich przed zmrokiem. Te wozy są dość powolne.

— Zakładasz więc, że ich odnajdziemy?

— Nie ma w tym nic trudnego. Pewnego razu, w lesie, w którym od tygodni nie było deszczu, wytropiłem jelenia. Myślę więc, że na trawiastej równinie uda mi się wytropić całą karawanę wozów.

— Nie podoba mi się to — stwierdziła cicho Amberle. — Na­wet jeśli ich znajdziemy i okaże się, że mają Artaqa, jak zdołamy go stamtąd wydostać?

— Później będziemy się o to martwić — odparł gładko Wil.

— Myślę, że powinniśmy martwić się o to teraz — nie ustępo­wała dziewczyna. — Tam jest pełno uzbrojonych mężczyzn, a ty mówisz o pościgu. To, co się stało, nie podoba mi się tak samo jak tobie, ale nie możemy przez to tracić zdrowego rozsądku.

— Nie mam zamiaru stracić tego konia. — Wil z trudem po­wstrzymał wybuch złości. — Po pierwsze gdyby nie Artaq, demony z pewnością by nas dopadły. On zasługuje na lepszy los niż spędzenie reszty życia w służbie u takich złodziei. Po drugie jest jedynym ko­niem, jakiego mamy i najprawdopodobniej będziemy mieć. Bez niego będziemy musieli całą drogę do Arborlon przebyć na piechotę. To nam zajmie ponad tydzień i prawie cały ten czas będziemy poruszać się po równinach. To zasadniczo zwiększa szansę, że te potwory nas w końcu odkryją, a mnie się to zupełnie nie podoba. Dlatego potrze­bujemy Artaqa.

— Wydaje mi się, że już podjąłeś decyzję — stwierdziła oschle.

— Tak — potwierdził Wil. — Poza tym wędrowcy i tak po­dróżują na zachód. Przynajmniej będziemy zmierzać w dobrym kie­runku.

Przez chwilę nic nie mówiła i starała się na niego nie patrzeć. W końcu skinęła głową.

— Dobrze, pójdziemy za nimi. Chcę odzyskać Artaqa. Zastanów­my się jednak trochę, zanim ruszymy w pościg. Dobrze byłoby opra­cować jakiś plan.

— Opracujemy. — Uśmiechnął się rozbrajająco.

Przez cały dzień szli przez otwartą równinę, podążając śladami karawany wędrowców. Było gorąco i sucho; z błękitnego, bezchmur­nego nieba lał się żar. Przy drodze znaleźli zacienione miejsce i schro­nili się tam przed upałem. Woda, którą mieli ze sobą, dawno się skończyła, a dotąd nie natrafili nawet na najmniejszy strumień. W ustach mieli jedynie kurz i wielkie pragnienie. Bolały ich mięśnie nóg, a stopy pokryły się pęcherzami. Prawie ze sobą nie rozmawiali, oszczędzając siły i koncentrując się na stawianiu jednej stopy przed drugą. Obserwowali z ulgą, jak słońce chowa się powoli za horyzon­tem; w końcu światło dnia stało się jedynie przyćmioną, pomarań­czową poświatą obejmującą rozległą przestrzeń równiny.

Po chwili zaczęło się ściemniać. Dzień przeszedł w zmierzch, ten z kolei w noc. Szli jednak dalej, chociaż nie mogli odnaleźć śladów kół wozów. Opierali się teraz na swoim poczuciu kierunku i podążali prosto na zachód. Na niebie połyskiwały gwiazdy i księżyc, rzucając na równinę słabe światło, które prowadziło w ciemnościach chłopaka z Vale i elfijska dziewczynę. Kurz i pot pokrywające ich ciała szybko wyschły, a ubrania zesztywniały nieprzyjemnie. Jednak żadne z nich nie zaproponowało odpoczynku. Postój oznaczałby, że tej nocy nie dogonią już karawany i nazajutrz będą znowu zmuszeni do męczącego marszu. Szli więc dalej — w milczeniu, z determinacją teraz tak samo wielką u dziewczyny, jak i u mężczyzny. Wil był tym bardzo zaskoczony i odczuwał szczery zachwyt dla siły ducha Amberle.

W końcu ujrzeli w oddali światło: ognisko płonące w ciemności niczym latarnia. Zdali sobie sprawę, że odnaleźli obóz wędrowców. Bez słowa dotarli do granicy światła, obserwując, jak spiczaste dachy wozów z każdym krokiem nabierają kształtów, aż w końcu ich oczom ukazała się cała karawana ustawiona w nieregularne koło, tak samo jak nad brzegami Mermidonu.

Wil chwycił Amberle za ramię i delikatnie pociągnął w dół.

— Wchodzimy — szepnął, nie spuszczając z oka obozu wę­drowców.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

— To jest twój plan?

— Znam trochę tych ludzi. Rób po prostu to, co mówię, a wszy­stko będzie dobrze.

Wstał i nie czekając na jej odpowiedź, zaczął iść w kierunku obozu. Po chwili dziewczyna również się podniosła i ruszyła jego śladem. Gdy podeszli bliżej, w świetle ukazały się twarze mężczyzn, kobiet i dzieci. Dotarły do nich odgłosy śmiechu i rozmów. Wędrowcy skończyli już swój wieczorny posiłek i teraz odwiedzali się wzajem­nie. Gdzieś z głębi obozu dochodziły dźwięki jakiegoś instrumentu.

Dwadzieścia jardów od granicy obozowiska Wil głośno zawołał. Amberle była tym tak zaskoczona, że aż podskoczyła. W tej samej chwili ruch w obozie zamarł i wszyscy zwrócili się w ich stronę. Rozległ się tupot stóp i w przejściu między wozami pojawiło się kilku mężczyzn. Stali tyłem do ognia i ich twarze pozostały ukryte w cieniu. Wil nie zwalniał kroku; szedł prosto ku nim. Amberle trzymała się dwa kroki za nim. Cała karawana pogrążyła się w ciszy.

— Dobry wieczór — powiedział wesoło Wil, zbliżając się do kilku wędrowców, którzy tarasowali wejście do obozu.

Mężczyźni nie odpowiedzieli. W blasku ognia chłopak dostrzegł błysk metalowych ostrzy.

— Zobaczyliśmy wasze ognisko i pomyśleliśmy, że moglibyście dać nam coś do picia — mówił dalej Wil i cały czas się uśmie­chał. — Jesteśmy w drodze od świtu. Skończyła nam się woda i czu­jemy się zupełnie wyczerpani.

Przez grupę milczących mężczyzn przepchnął się wysoki człowiek w płaszczu koloru soczystej zieleni i kapeluszu z szerokim rondem; był to ten sam mężczyzna, którego widzieli nad rzeką.

— Ach, to nasi młodzi podróżnicy z wczorajszego wieczora — powiedział cicho przybysz bez słowa powitania.

— Witaj — odezwał się Wil uprzejmie. — Mieliśmy straszne­go pecha. W nocy straciliśmy konia; pewnie gdzieś odszedł, gdy spaliśmy. Szliśmy przez cały dzień bez wody i przydałoby się nam coś zimnego do picia.

— Oczywiście. — Wysoki mężczyzna uśmiechnął się chłodno. Miał ponad sześć stóp wzrostu, był chudy i kościsty, a jego śniadą twarz okalała czarna broda i wąsy, czyniąc jego uśmiech niemal zło­wieszczym. Spod spłowiałych brwi opadających na lekko haczyko­waty nos spoglądały oczy czarniejsze niż noc. Na każdym palcu ręki, którą podniósł, aby przywołać stojących za nim mężczyzn, błyszczał wielki pierścień.

— Każcie przynieść wodę — rozkazał, wpatrując się w Wila. — Kim jesteś, młody przyjacielu, i dokąd zmierzasz?

— Nazywam się Wil Ohmsford — odparł chłopak z Vale — a to jest moja siostra Amberle. Jesteśmy w drodze do Arborlon.

— Arborlon — powtórzył mężczyzna z namysłem. — Jesteście oczywiście elfami, przynajmniej częściowo. Nawet głupiec by się tego domyślił. A teraz, powiadasz, straciliście konia. Czy nie byłoby mą­drzej, gdybyście zostali nad Mermidonem, zamiast iść na zachód?

— Och, tak. — Wil się uśmiechnął. — Myśleliśmy o tym, ale widzisz, musimy jak najszybciej dostać się do Arborlon, a na piechotę zajmie nam to zbyt dużo czasu. Widzieliśmy was wczoraj na drugim brzegu rzeki i wydawało nam się, że macie bardzo dużo dobrych koni. Pomyśleliśmy, że jeśli spotkamy was jeszcze przed nocą, mo­glibyśmy dać wam coś wartościowego w zamian za jednego z koni.

— Coś wartościowego? — Wysoki mężczyzna wzruszył ramio­nami. — Możliwe, ale najpierw musielibyśmy zobaczyć, co to takiego.

— Oczywiście — zgodził się Wil.

Wtem pojawiła się stara kobieta niosąca dzban z wodą i jeden drew­niany kubek. Podała je Wilowi, który przyjął wszystko bez słowa. Nalał wody do kubka i wypił, ignorując przy tym Amberle, która patrzyła na niego ze zdumieniem. Potem nalał drugi kubek i znowu wypił. Gdy skończył, bez słowa komentarza podał jej puste naczynie i dzban.

— Wiesz coś o tradycji — zauważył wysoki mężczyzna, a w je­go oczach pojawiła się ciekawość. — Wiesz zatem również, że je­steśmy wędrowcami.

— Leczyłem kiedyś wędrowców. Jestem uzdrowicielem.

Przez zgromadzenie, na które składał się teraz prawie cały obóz — około trzydziestu mężczyzn, kobiet i dzieci w kolorowych jedwabiach, szarfach i chustach — przebiegł szybki pomruk.

— Uzdrowicielem? To niesamowite. — Mężczyzna zrobił krok do przodu, zdjął kapelusz i skłonił się nisko. Potem wyprostował się i wyciągnął rękę na powitanie. — Nazywam się Cephelo. Jestem przywódcą tej rodziny. — Wil ujął jego dłoń i potrząsnął nią mocno. Cephelo uśmiechnął się. — Cóż, nie możesz tu zostać, bo noc robi się coraz chłodniejsza. Chodź ze mną. Twoja siostra również. Wy­glądacie oboje, jakbyście potrzebowali kąpieli i czegoś do zjedzenia.

Poprowadził ich przez tłum wędrowców do środka obozowiska. Palił się tam ogromny ogień, a nad nim stał trójnóg z żelaznym czajnikiem. Blask ognia oświetlał wesoło pomalowane wagony, mie­szając tęczę kolorów z cieniami nocy. Przed wozami stały drewniane ławki; były bogato rzeźbione i wypolerowane, a na ich szerokich siedzeniach spoczywały puchowe poduszki. Okna z mosiężnymi klamkami były otwarte, lecz zasłonięte kotarami i łańcuchami pacior­ków. Na długim stole leżał cały asortyment złowrogo wyglądających pik, mieczy i noży. Dwóch małych chłopców pracowicie oliwiło me­talowe ostrza.

Dotarli do buzującego ognia i wtedy Cephelo obrócił się nagle do Wila.

— Co więc ma być pierwsze: jedzenie czy kąpiel? , Wil nie spojrzał nawet na Amberle.

— Myślę, że kąpiel. Moja siostra również chciałaby się wykąpać, jeśli oczywiście macie dosyć wody.

— Mamy — przyznał Cephelo. — Eretria!

Rozległ się cichy szum jedwabiu i Wil stanął twarzą w twarz z najbardziej oszałamiającą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Była niewysoka i delikatna, tak jak Amberle, ale nie miała w sobie tej dziecięcej niewinności. Na jej ramiona spływały grube, czarne loki wijące się nad ciemnymi, tajemniczymi oczami. Jej twarz była piękna, doskonała, niezapomniana. Dziewczyna nosiła wysokie skó­rzane buty, spodnie i tunikę ze szkarłatnego jedwabiu, strój ten jednak nie zdołał ukryć jej kobiecych wdzięków. Na jej rękach i szyi dzwo­niły srebrne bransolety.

Wil spojrzał na nią zachwycony i już nie nie mógł odwrócić spojrzenia.

— Moja córka — oświadczył Cephelo znudzonym głosem i wska­zał na Amberle. — Zabierz tę dziewczynę. Niech się wykąpie.

— Wolałabym wykąpać jego. — Eretria uśmiechnęła się figlar­nie i kiwnęła głową w kierunku Wila.

— Rób, co mówię — skarcił ją ojciec.
Eretria nie spuszczała oczu z chłopaka z Vale.

— Chodź ze mną, dziewczyno — powiedziała, odwróciła się i odeszła. Amberle poszła za nią, nie wyglądając na uszczęśliwioną. Cephelo zaprowadził Wila na drugi koniec obozu, gdzie między

dwoma sąsiadującymi ze sobą wozami rozwieszono kilka koców. Za zasłoną stała balia z wodą. Wil zdjął ubranie i ułożył je porządnie na ziemi. Zdawał sobie sprawę, że wędrowiec cały czas go obserwuje, chcąc dostrzec, czy uzdrowiciel ma przy sobie coś cennego. Wil zachował szczególną ostrożność, by podczas rozbierania sakiewka z Kamieniami Elfów nie wysunęła się z kieszeni jego tuniki. Wszedł do balii i zaczął polewać się wodą, zmywając z siebie kurz i pot z całego ciężkiego dnia.

— Nieczęsto spotyka się uzdrowiciela, który leczy wędrowców — powiedział po chwili Cephelo. — Zwykle sami musimy się o siebie troszczyć.

— Ja uczyłem się u Storów — odparł Wil — a oni pomagają za darmo.

— Storowie? — zdziwił się jeszcze raz Cephelo. — Przecież oni są gnomami.

— Owszem — przytaknął Wil. — Byłem wyjątkiem.

— Chyba jesteś wyjątkiem w wielu sprawach — stwierdził wy­soki mężczyzna. Usiadł na stojącej w pobliżu ławce i zaczął się przy­glądać, jak Wil wyciera się do sucha, a potem płucze swoje ubranie. — Mam dla ciebie pracę, uzdrowicielu. Zapłacisz nią za jedzenie i nocleg. Są między nami tacy, którzy potrzebują twojej pomocy.

— Zrobię, co w mojej mocy.

— Dobrze. — Cephelo skinął głową zadowolony. — Znajdę dla ciebie jakieś ubranie.

Wstał z ławki i odszedł. Wil natychmiast przełożył bezcenną sa­kiewkę z kieszeni tuniki do buta, a potem znowu zaczął prać ubranie. Cephelo wrócił prawie natychmiast. Wil wziął od niego rzeczy i ubrał się. Naciągnął szybko prawy but, mimo niewygodnego węzełka, który go uwierał w palce, a potem lewy. Cephelo przywołał starą kobietę, która przedtem przyniosła wodę, aby zabrała mokre ubranie Wila. Chłopak wręczył jej rzeczy, wiedząc, że zostaną dobrze przeszukane i że mimo wysiłków, nikt nic w nich nie znajdzie.

Potem obaj mężczyźni podeszli do ogniska, a tam dołączyła do nich Amberle. Była czysta i ubrana podobnie jak Wil. Każde z nich otrzymało talerz parującego jadła i kubek wina. Usiedli przy ogniu i jedli w milczeniu, a zgromadzeni wokół wędrowcy przyglądali im się z ciekawością. Cephelo usiadł naprzeciw na szerokiej, zdobionej złotem poduszce i skrzyżował nogi. Jego śniada twarz pozostała nie­odgadniona. Nie było natomiast śladu Eretrii.

Gdy posiłek dobiegł końca, przywódca wędrowców zebrał cho­rych członków swojej rodziny i oddał ich pod opiekę Wilowi. Uz­drowiciel przystąpił bez słowa do badania swych pacjentów. Leczył infekcje, dolegliwości wewnętrzne, podrażnienia skóry i gorączkę. Chociaż jej o to nie prosił, Amberle pracowała razem z nim, przy­nosząc bandaże i gorącą wodę. Pomagała również przy podawaniu chorym ziołowych leków i maści. To wszystko zajęło Wilowi prawie godzinę, a gdy skończył, podszedł do niego Cephelo.

— Dobrze wykonałeś swoją robotę, uzdrowicielu. — Uśmiech­nął się trochę zbyt uprzejmie. — Teraz zobaczymy, co my możemy dla ciebie zrobić. Przejdź się ze mną kawałek. Tędy.

Położył swą długą rękę na ramionach Wila i odsunął go od ognia. Poszli obaj w kierunku dalszego krańca obozu, Amberle zaś została, by posprzątać po pracy.

— Powiedziałeś, że ostatniej nocy, gdy obozowaliśmy nad Mer­midonem, straciłeś konia — odezwał się Cephelo w zamyśleniu. — Jak on wyglądał?

Wil nie zmienił wyrazu twarzy. Wiedział, że gra się rozpoczęła.

— To był czarny ogier.

— No cóż. — Cephelo był jeszcze bardziej zamyślony. — Ran­kiem, było jeszcze bardzo wcześnie, znaleźliśmy takiego konia. Bardzo ładne zwierzę. Przybłąkał się do naszego obozu, gdy właśnie zaprzę­galiśmy do wozów nasze konie. Może to twój koń, uzdrowicielu?

— Może — zgodził się Wil.

— Oczywiście nie wiedzieliśmy, czyje to zwierzę — uśmiechnął się Cephelo — więc zabraliśmy je razem z naszymi. Może pójdzie­my go obejrzeć?

Wyszli poza granicę wyznaczaną przez krąg wozów i znaleźli się na równinie. Pięćdziesiąt stóp od obozu stały spętane konie wędrow­ców. Z ciemności wyłoniły się dwie postacie z pikami i łukami. Cephelo odprawił ich jednym słowem i zaprowadził Wila na sam koniec stada, gdzie stał Artaq.

— To ten koń — potwierdził Wil.

— Czy nosi twój znak, uzdrowicielu? — zapytał wędrowiec w taki sposób, jakby to pytanie wprawiało go w zakłopotanie. Wil potrząsnął przecząco głową. — To wielki pech, bo skąd możemy wie­dzieć, że to naprawdę twój koń. W końcu w czterech krainach sporo jest czarnych ogierów. Jak mamy je rozróżnić, skoro właściciele ich nie znaczą? Mamy spory problem, uzdrowicielu. Chciałbym ci dać tego konia, ale to dla mnie ogromne ryzyko. Chodzi o to, że jeśli ci go dam, a przyjdzie do mnie inny człowiek i powie, że również zgubił czarnego ogiera, i odkryjemy, że pomyłkowo wydałem go tobie, to co wtedy pocznę? Będę odpowiedzialny za stratę tego człowieka.

— Tak, to prawda — przytaknął Wil z cieniem wątpliwości w głosie, unikając starannie jakiejkolwiek reakcji na tak śmieszne domniemanie Cephela. Była to w końcu tylko część ich wspólnej gry.

— Ja ci, oczywiście, wierzę. — Twarz wędrowca spoważnia­ła. — Jeśli mamy komukolwiek ufać na tym świecie, to właśnie uzdrowicielowi. — Uśmiechnął się z własnego dowcipu. — Jednak nadal ryzykuję, jeżeli zdecyduję się podarować ci tego konia. Jako praktyczny człowiek interesu muszę przyjąć ten fakt do wiadomości. Poza tym pozostaje jeszcze sprawa wyżywienia i opieki, które otrzy­mało to zwierzę. Wyczyściliśmy go i troszczyliśmy się o niego jak o własnego konia. Karmiliśmy go tym, co mamy dla swoich. Chyba rozumiesz, że coś nam się za to wszystko należy?

— Oczywiście.

— Cóż — Cephelo zatarł ręce z radości — wobec tego doga­daliśmy się. Wszystko ma swoją cenę. Powiedziałeś przedtem, że dasz coś cennego w zamian za konia. Teraz możemy dokonać ucz­ciwej zamiany. Cokolwiek masz, przyjmiemy to jako zadośćuczynie­nie. Poza tym nie powiesz nikomu, kto twierdziłby, iż zaginął mu czarny ogier, że my go znaleźliśmy.

Cephelo mrugnął porozumiewawczo. Wil podszedł do Artaqa i po­głaskał go po lśniącym czole, pozwalając, by zwierzę go obwąchało.

— Obawiam się, że nie mam jednak nic cennego — odezwał się po chwili. — Nie zabrałem ze sobą nic, czym mógłbym zapłacić wam za to, co zrobiliście.

Nic? — Cephelo był zupełnie zaskoczony.

Zupełnie nic.

— Ale przecież mówiłeś, że masz coś cennego...

— To prawda — potwierdził szybko Wil. — Miałem na myśli swoje usługi jako uzdrowiciela. Myślałem, że to ma jakąś wartość.

— Ale tym zapłaciłeś za jedzenie, schronienie i ubranie dla ciebie i twojej siostry.

— Zgadza się. — Chłopak miał nieszczęśliwą minę. Wziął głę­boki oddech. — Czy mógłbym coś zaproponować?

W oczach Cephela znów pojawiło się zaciekawienie. — Wydaje mi się, że wy również podróżujecie na zachód. Jeżeli pozwolisz, żebyśmy zabrali się razem z wami, moglibyśmy znaleźć jakiś sposób zapłaty. Może znów będziecie potrzebować moich umie­jętności medycznych?

— To nie wydaje mi się prawdopodobne — zastanawiał się Cep­helo. — Nie masz nic wartościowego? Zupełnie nic?

— Nic.

— Raczej kiepski sposób na odbywanie podróży — mruknął wę­drowiec, pocierając zarośnięty podbródek. Wil nic nie odpowiedział. — Cóż — mówił dalej Cephelo — przypuszczam, że nic się nie stanie, jeśli pojedziecie z nami aż do granicy lasów. To kilka dni drogi. Jeżeli przez ten czas nic dla nas nie zrobicie, zatrzymamy konia w zamian za fatygę. Zgadzasz się?

Wil pokiwał bez słowa głową.

— Jeszcze jedno. — Wędrowiec podszedł bliżej; jego twarz nie miała już przyjemnego wyrazu. — Mam nadzieję, uzdrowicielu, że nie będziesz taki głupi, żeby próbować ukraść nam tego konia. Znasz nas na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co się stanie, jeżeli się na to odważysz.

Chłopak z Vale odetchnął głęboko i jeszcze raz skinął głową. Wiedział

— Dobrze. — Cephelo cofnął się. — Pilnuj się, żebyś nie po­pełnił takiego błędu. — Wędrowiec był wyraźnie niezadowolony z przebiegu sprawy, ale wzruszył tylko obojętnie ramionami. — Do­syć tych interesów. Chodź do mojego domu i napij się ze mną.

Weszli znowu w krąg wozów. Cephelo klasnął głośno w dło­nie i przywołał wszystkich, by przyłączyli się do nich z winem i mu­zyką i uczcili ten szczęśliwy dzień i młodego uzdrowiciela, który okazał im tyle uprzejmości. Wila posadzono na miękkiej ławce tuż obok przywódcy, zaś zaciekawieni mężczyźni, kobiety i dzieci z obo­zu tłoczyli się obok. Podano wielką beczkę wina i kubki. Cephelo wstał i wzniósł kwiecisty toast za zdrowie swojej rodziny. Kubki z winem podniesiono wysoko w górę i szybko opróżniono. Wil pił razem z innymi. Rozejrzał się szybko za Amberle i znalazł ją siedzącą trochę dalej wśród innych biesiadników. Nie wyglądała na zadowo­loną. Chciał jej wyjaśnić wszystko, co się wydarzyło do tej pory, ale to będzie możliwe dopiero, gdy będą sami. Na razie musiała znosić wszystko razem z nim.

Kubki ponownie napełniono, wzniesiono następny toast i spełnio­no go winem. Cephelo poprosił głośno o muzykę i rozbrzmiała melodia grana na instrumentach strunowych i cymbałach. Początkowo muzyka była dzika i niespokojna. Unosiła się wolno na tle nocy, a wraz z nią narastał beztroski i wesoły śmiech wędrowców. Znowu rozlano wino i szybko je wypito, zachęcając głośno muzyków do dalszego grania. Wil poczuł, że kręci mu się w głowie. Alkohol był mocny, zbyt mocny dla kogoś, kto nie jest do niego przyzwyczajony. Pomyślał, że musi być ostrożny, i wzniósł do góry kubek, by spełnić kolejny toast. Tym razem powoli sączył bursztynowy napój. Bolały go palce prawej stopy, bo w bucie spoczywała wciąż sakiewka z Ka­mieniami Elfów.

Muzykanci grali teraz szybciej. Wędrowcy podnieśli się z miejsc i zaczęli tańczyć. Sześciu, może ośmiu z nich chwyciło się za ra­miona i utworzyło krąg wokół ogniska. Przyłączali się do nich inni, a ci, którzy siedzieli, klaskali dziko w dłonie. Wil odstawił kubek na ławkę i przyłączył się do oklasków. Gdy ponownie wziął go do ręki, był pełen. Pochłonięty nastrojem, jaki stwarzała muzyka, wypił do dna. Tancerze ustawili się teraz parami, wirując i skacząc przez płomienie. Ktoś śpiewał tęsknie, a głos splatał się niesamowicie z muzyką i tańcem.

Nagle przed Wilem pojawiła się Eretria — smagła, piękna i smuk­ła, ubrana w szatę ze szkarłatnego jedwabiu. Chwyciła go za ręce i poderwała na nogi. Jej uśmiech był wręcz oślepiający. Pociągnęła go do środka kręgu utworzonego przez tancerzy i puściła na chwilę jego dłonie. Zawirowała, a wokół niej falowały kolorowe wstążki i czarne włosy. Potem znów była przy nim, trzymając go w tańcu szczupłymi ramionami. Zapach jej włosów i ciała mieszał się z gorącem, które wywoływało krążące w jego żyłach wino. Czuł, jak dziewczyna przy­tula się do niego — lekka jak piórko i miękka — szeptając do ucha słowa, których prawie nie słyszał. Taniec powodował, że kręciło mu się w głowie; wszystko wokół niego było zamazaną mieszaniną kolo­rów, które wirowały jak szalone na tle nocy. Muzyka i oklaski roz­brzmiewały jeszcze głośniej. Do nich dołączyły się okrzyki i gwizdy. Wil poczuł, że grunt ucieka mu spod nóg, ciągle jednak trzymał Eretrię blisko siebie.

Potem dziewczyna zniknęła, a on zaczął się przewracać.

XV

Obudził się z najokropniejszym w swoim życiu bólem głowy. Czuł się jak krucha gałązka miotana porywami huraganu i zanim uświadomił sobie, że leży w jednym z wozów wędrowców, minęło kilka długich minut. Spoczywał na drewnianym łóżku na wypchanym słomą sienniku. Łóżko znajdowało się w tyle domku na kółkach i ze swojego miejsca Wil mógł obserwować cały ten dziwny asortyment: tkaniny, jedwabie, koronki, metalowe i drewniane przybory — wszy­stko kołysało się i podskakiwało wprawiane w ruch przez toczący się wóz. Przez szczelinę w oknie przedzierał się jaskrawy promień słońca i Wil zorientował się, że przespał całą noc.

Wtem zjawiła się przy nim Amberle z wyrazem niezadowolenia w zielonych oczach.

— Chyba nie potrzebuję pytać, jak się dzisiaj czujesz? — zapy­tała, a jej słowa, zagłuszane stukotem kół, były ledwo słyszalne. — Mam nadzieję, że ci się to opłaciło, człowieku z Vale.

— Nie opłaciło się. — Wil podniósł się powoli, czując okropne pulsowanie w głowie. — Gdzie jesteśmy?

— W wozie Cephela. Nie wiem, czy pamiętasz, ale jesteśmy tu od wczorajszego wieczora. Powiedziałam im, że jeszcze dochodzisz do siebie po chorobie i że twoje samopoczucie może być spowodowane nie tylko winem. Umieścili mnie więc razem z tobą, żebym mogła się o ciebie zatroszczyć, dopóki nie poczujesz się lepiej. Wypij to.

Wręczyła mu kubek z jakimś ciemnym płynem. Wil spojrzał po­dejrzliwie na nieciekawie wyglądającą miksturę.

— Wypij — powtórzyła głosem nie znoszącym sprzeciwu. — To ziołowa odtrutka na zbyt dużą ilość wina. Nie trzeba być uzdro­wicielem, żeby znać się na paru rzeczach.

Wil wypił posłusznie całą zawartość kubka i wtedy zauważył, że nie ma butów.

— Moje buty! Co się stało...?

— Cicho! — ostrzegła Amberle i przeszła szybko na drugą stro­nę wozu, gdzie się znajdowały zamknięte drewniane drzwiczki. Bez słowa sięgnęła pod łóżko i wyciągnęła stamtąd trzewiki Wila. Potem włożyła rękę za szarfę, którą była przewiązana w talii, i na jej dłoni pojawiła się sakiewka z Kamieniami Elfów.

Wil odetchnął z ulgą.

— Przyjęcie okazało się dla ciebie zbyt meczące — powiedziała Amberle z sarkazmem w głosie. — Gdy zemdlałeś, Cephelo zabrał cię do swojego wozu. Chciał, żeby ta stara kobieta cię rozebrała, ale przekonałam go, że jeżeli masz nawrót gorączki, to możesz ją zarazić. Poza tym, dodałam, mógłbyś się czuć obrażony, jeśli ktoś zdjąłby ci ubranie bez pozwolenia. Widocznie Cephelo nie uważał, że to ma jakieś znaczenie, bo kazał kobiecie wyjść. Gdy on również opuścił wóz, przeszukałam cię i znalazłam kamienie.

— Masz głowę na karku — pochwalił ją Wil.

— Dobrze, że chociaż jedno z nas ją ma. — Dziewczyna skwi­towała jego komplement lekkim uniesieniem brwi, a potem spojrzała na zamknięte drzwi. — Cephelo zostawił tę staruszkę w następnym pomieszczeniu, żeby nas pilnowała. Nie sądzę, aby był całkowicie przekonany, że wie o tobie wszystko, co powinien.

Wil pochylił się i oparł brodę na rękach.

— To mnie wcale nie dziwi.

— Więc dlaczego tu jeszcze jesteśmy? Czy dlatego, że ostatniej nocy wypiłeś zbyt dużo wina?

Sięgnął po sakiewkę z kamieniami i włożył ją do prawego buta. Potem naciągnął oba trzewiki i zbliżył się do Amberle.

— Dlatego, że musimy znaleźć sposób na odzyskanie Artaqa, a nie uczynimy tego, jeśli nie zostaniemy z tymi ludźmi. — Pochylił się nad nią i szepnął na tyle głośno, żeby usłyszała go poprzez skrzy­pienie wozu. — Poza tym jest jeszcze jeden powód. Demony, które ścigają nas od Havenstead, będą szukać pary ludzi, a nie całej kara­wany. Może dzięki temu ich zgubimy. Zresztą i tak cały czas jedziemy na zachód, tak jak zamierzaliśmy, i odbywa się to szybciej niż na piechotę.

— Świetnie, ale to również jest niebezpieczne — zauważyła.— Co zamierzasz zrobić, gdy dotrzemy do granicy lasów Westlandii, a Cephelo nie odda ci Artaqa?

— Będę się tym martwić, gdy nadejdzie czas. — Wil wzruszył ramionami.

— Już kiedyś tak mówiłeś. — Amberle potrząsnęła z oburze­niem głową. — Mógłbyś przynajmniej mi trochę bardziej zaufać. Muszę na tobie polegać, a nie mam najmniejszego pojęcia, co zamie­rzasz. To nie jest zbyt uspokajające.

— Masz rację — przyznał. — Przepraszam za ostatnią noc. Po­winienem powiedzieć ci więcej, zanim weszliśmy do obozu, ale szcze­rze mówiąc, nie wiedziałem jeszcze, co zrobimy.

— Akurat w to wierzę. — Amberle zmarszczyła brwi.

— Słuchaj, spróbuję ci to wytłumaczyć. Wędrowcy podróżują całymi rodzinami; wiesz już o tym. Termin rodzina jest jednak trochę mylący, bo jej członkowie nie zawsze są spokrewnieni. Wędrowcy często handlują swymi żonami i dziećmi z innymi obozami lub nawet je sprzedają. To rodzaj pewnej wspólnoty. Każda rodzina ma jednego przywódcę — starszego, który podejmuje wszystkie decyzje. Kobie­ty pełnią służebną rolę w stosunku do mężczyzn; to właśnie nazywa się tradycją. Dla wędrowców jest to naturalny porządek rzeczy. Wie­rzą niezbicie, że kobiety są po to, by służyć mężczyznom i być im posłusznymi, a oni za to je chronią i utrzymują. Każdy, kto przybywa do ich obozu, powinien przestrzegać tego zwyczaju. Dlatego pierwszy poczęstowałem się wodą. Dlatego zostawiłem cię, żebyś posprzątała po leczeniu chorych. Chciałem przekonać wędrowców, że rozumiem ich zwyczaje i je poważam. Gdyby mi uwierzyli, byłaby szansa, że oddadzą nam Artaqa.

— Nie wydaje mi się, żeby to zadziałało — zauważyła Amberle.

— Na razie nie — przyznał — ale pozwolili nam na wspólną podróż. Zazwyczaj nie biorą takiej rzeczy nawet pod uwagę. Wę­drowcy mają mało poważania dla obcych.

— Pozwolili nam ze sobą jechać, ponieważ Cephelo się tobą zainteresował i chce się dowiedzieć czegoś więcej, niż wie. Eretria czuje do ciebie też coś więcej niż przelotną sympatię. To było widać.

Wil uśmiechnął się mimo woli.

— I pewnie myślisz, że te wczorajsze tańce i picie wina sprawiały mi przyjemność?

— Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, to tak właśnie myślę. Powiedziała to bez cienia uśmiechu w głosie. Wil usiadł; głowa mu pulsowała przy każdym ruchu.

— W porządku. Przyznaję, że przesadziłem, ale pomimo tego, co sądzisz, miałem ku temu powody. Musiałem ich przekonać, że nie jestem sprytniejszy od nich. Gdyby myśleli, że jestem, już bylibyśmy martwi. Piłem więc, tańczyłem i zachowywałem się tak, jak każdy obcy zachowałby się na moim miejscu. Wszystko po to, żeby nie zaczęli niczego podejrzewać. — Wil wzruszył ramionami i dodał: — Nie mam wpływu na to, co myśli o mnie Eretria.

— Nie proszę cię o to. — W głosie Amberle pojawiła się złość. — Nie obchodzi mnie, co myśli o tobie Eretria. Nie chcę tylko, żebyś nas wydał przez takie głupie zachowanie!

Zobaczyła zdziwienie w jego oczach i zaczerwieniła się.

— Bądź po prostu ostrożny, dobrze? — dodała szybko i wzięła z jego rąk pusty kubek. Potem odwróciła się i przeszła na drugi koniec wozu. Wil spoglądał na nią z zaciekawieniem.

Chwilę później już była z powrotem, znów cicha i spokojna.

— Jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć. Wcześnie rano ka­rawana mijała starego trapera podróżującego na wschód. Dopiero co przejeżdżał przez Tirfing, krainę jezior graniczącą z Westlandią po­niżej Mermidonu, i ostrzegł Cephela, żeby tamtędy nie jechał. Po­wiedział, że widziano tam diabła.

— Diabła? — Wil się skrzywił.

— Tak to nazwał. Wędrowcy nadają takie miano czemuś nieludz­kiemu, złemu. — Amberle zrobiła znaczącą pauzę. — Może ten dia­beł jest jednym z demonów, które przedostały się przez Ścianę Zakazu.

— Co Cephelo na to odpowiedział?

— On się nie boi diabłów. — Dziewczyna uśmiechnęła się sła­bo. — Tak czy inaczej chce jechać do Tirfing; jest na to zdecydo­wany. Myślę, że ma tam jakiś interes. Reszta rodziny nie jest zbyt zadowolona.

— Jestem skłonny pojechać z nimi — oświadczył Wil.

— Gdybym była tobą, nie byłabym skłonna jechać z nikim z tego obozu. — Amberle obdarzyła go długim i uważnym spojrzeniem. — Pamiętaj o tym, jeśli znowu zaproponują ci wino.

Odwróciła się bez słowa, odeszła na drugi koniec wozu i oddała się jakimś czynnościom, które skrzętnie ukrywała przed Wilem. Po­patrzył na nią zirytowany, ale ból głowy sprawił, że szybko się uspo­koił. Usiadł ostrożnie i oparł obolałą głowę o słomianą matę wyście­łającą ściany wozu. Jedno jest pewne, pomyślał ponuro, Amberle nie musi się martwić, że znowu upije się tym winem.

Do południa karawana posuwała się stale na zachód, a potem zatrzymała się na postój, podczas którego zjedzono lekki posiłek. Do tego czasu Wil poczuł się na tyle dobrze, by zjeść trochę suszonego mięsa i warzyw. Cephelo porozmawiał z nim przez chwilę, dopytując się uprzejmie o zdrowie pasażera, a potem odszedł, zajęty swoimi sprawami. Wędrowcy szeptali między sobą na temat owego niespre­cyzowanego diabła i dla Wila stało się oczywiste, że rodzina jest więcej niż trochę zaniepokojona opowieścią starego trapera. Wędrow­cy są przesądnym ludem i decyzja Cephela ignorująca takie ostrze­żenie im się nie spodobała.

Popołudnie minęło bardzo szybko. Wil przejął prowadzenie wozu Cephela, a stara kobieta poszła się zdrzemnąć. Chłopak powoził czte­rokonnym zaprzęgiem przez bezmiar porośniętej trawą równiny. Obok niego siedziała Amberle; prawie się do niego nie odzywała, nuciła coś tylko po cichu do siebie. Wil zostawił ją samą sobie i skoncentrował się na prowadzeniu wozu. Przez cały czas obserwował uważnie rozle­głą przestrzeń. Kilka razy przejechał obok nich Cephelo na wielkim gniadoszu; za nim powiewały poły zielonego płaszcza, a jego śniada twarz była pokryta potem, gdyż dzień był upalny. Raz tylko, gdy wę­drowcy prowadzili konie do wodopoju znajdującego się gdzieś na po­czątku karawany, Wil dostrzegł Artaqa. Nikt na nim nie jechał; wido­cznie Cephelo nie zdecydował jeszcze, co zrobić z czarnym ogierem. Mogło to oznaczać, że nie zdecydował się również go zatrzymać.

Jakąś godzinę przed zachodem słońca wjechali do Tirfing — krai­ny małych jezior i lasów ciągnących się od krawędzi równiny. Daleko na zachodzie, tuż pod czerwoną kulą zachodzącego słońca, rozciągała się czarna ściana lasów Westlandii. Wozy wędrowców wjechały na zalesiony odcinek drogi; szlak był pokryty koleinami i bruzdami wy­rytymi przez niezliczoną ilość podróżnych, którzy jechali tędy przed nimi. Gdy tylko wjechali do lasu, upał szybko zelżał. Na drodze kładły się długie cienie, kłębiły się tumany kurzu. Przez prześwity między drzewami dostrzegali fragmenty jezior, w które obfitowała ta kraina.

Gdy Cephelo zarządził w końcu postój, było już ciemno. Stanęli na dużej polanie otoczonej dębami; kilkaset metrów na północ leżało małe jezioro. Wozy, turkocząc i skrzypiąc, ustawiły się w znany okrąg. Wil był tak zesztywniały, że ledwo mógł się ruszać. Gdy mężczyźni wyprzęgali konie, a kobiety zaczynały przygotowania do wieczornego posiłku, chłopak z Vale zszedł ostrożnie z twardego kozła i próbował rozprostować kości. Amberle poszła inną drogą i Wil nie usiłował jej gonić. Pokuśtykał w stronę pobliskich drzew, przystając co parę kroków, aby się z bólem przeciągnąć i przywrócić krążenie w zdrętwiałych kończynach.

Chwilę później usłyszał za sobą czyjeś kroki. Obrócił się i ujrzał Eretrię; jej smukła postać była kolejnym cieniem na tle ciemności. Miała na sobie buty z wysokimi cholewami i skórzane ubranie do jazdy. Wokół talii i na szyi powiewały czerwone, jedwabne chusty. Na ramiona spływały falujące na wietrze sploty czarnych włosów. Uśmiechnęła się do niego, a jej czarne oczy błysnęły figlarnie.

— Nie odchodź zbyt daleko, Wilu Ohmsfordzie — powie­działa. — Diabeł może cię złapać i co wtedy poczniesz?

— Niech mnie złapie. — Wil skrzywił się, pocierając bolące ple­cy. — W każdym razie nie planuję żadnych wędrówek, dopóki się nie najem.

Usiadł w wysokiej trawie, opierając się o jeden z dębów. Eretria przyglądała mu się przez chwilę bez słowa, a potem usiadła obok.

— Co robiłaś przez cały dzień? — zapytał Wil.

— Obserwowałam cię — odparła i widząc wyraz jego twarzy, uśmiechnęła się filuternie. — Ty mnie oczywiście nie widziałeś i wcale nie miałeś mnie zobaczyć.

— Dlaczego mnie obserwujesz? — Wil się zaniepokoił.

— Cephelo tego chciał. — Dziewczyna uniosła w górę brwi. — Nie ufa tobie ani tej elfijskiej dziewczynie, która jest rzekomo twoją siostrą.

Patrzyła na niego zuchwale, jak gdyby chciała sprowokować go, aby zaprzeczył. Wil zamarł przez chwilę ze strachu.

— Amberle jest moją siostrą — oświadczył tak stanowczo, jak tylko mógł.

— Ona jest tak samo twoją siostrą, jak ja córką Cephela. — Eretria pokręciła głową. — Nie wygląda tak, jak wyglądałaby twoja siostra; jej oczy mówią, że jest kimś więcej. Na razie jest mi to obojętne. Jeśli chcesz, żeby była twoją siostrą, niech tak będzie. Nie pozwól tylko, żeby Cephelo rozszyfrował to twoje małe oszustwo.

Teraz Wil popatrzył na nią ze zdziwieniem.

— Czekaj — powiedział po chwili. — Co masz na myśli, mó­wiąc, że Amberle jest tak samo moją siostrą, jak ty córką Cephela? Przecież powiedział, że jesteś jego córką, prawda?

— To, co mówi Cephelo, niekoniecznie zgadza się z prawdą. W istocie rzadko kiedy tak bywa. Cephelo nie ma dzieci. Kupił mnie od mojego ojca, gdy miałam pięć lat. Mój ojciec był biedny i nie mógł mi niczego zapewnić. Miał jeszcze inne córki, więc nikt nie odczuł braku tej jednej. Teraz należę do Cephela, ale nie jestem jego córką.

Powiedziała to tak rzeczowo, że Wil nie wiedział przez chwilę, co odpowiedzieć. Eretria spostrzegła jego zmieszanie i roześmiała się wesoło.

— Jesteśmy wędrowcami, Wil. Wiesz, jak to u nas bywa. Poza tym mogłam gorzej trafić. Mogłam trafić do mniej ważnego człowieka. Cephelo jest przywódcą; ma pozycję i ludzie go szanują, a ja jako jego córka również z tego korzystam. Jestem bardziej swobodna niż większość kobiet i dużo się uczę. To daje mi więcej niż innym mał­żeństwo.

— Nie chciałbym być tym, który miałby się o tym przekonać — przyznał chłopak. — Ale dlaczego mówisz mi o tym wszystkim?

— Ponieważ cię lubię. Jaki mógłby być inny powód? — Dziew­czyna zacisnęła usta ze złością.

— Właśnie się nad tym zastanawiam. — Wil zignorował jej obu­rzone spojrzenie.

Eretria wyprostowała się nagle, na jej twarzy widać było rozdraż­nienie.

— Czy ta elfijska dziewczyna jest twoją żoną? Czy jest ci obiecana?

— Nie — odparł zdziwiony Wil.

— To dobrze.

Rozdrażnienie zniknęło, a zamiast niego na jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech.

— Cephelo nie zamierza zwrócić ci konia.

Wil zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.

— Wiesz o tym?

— Wiem, jaki on jest. Nie odda ci konia. Jeśli nie sprawisz mu żadnych kłopotów lub nie będziesz próbował odzyskać konia, pozwoli ci odejść swoją drogą, ale nigdy dobrowolnie ci go nie odda.

Na twarzy Wila nie malowały się żadne uczucia.

Zapytam jeszcze raz. Dlaczego mi o tym mówisz?

Bo chcę ci pomóc.

— Dlaczego miałabyś to robić?

— Ponieważ potem ty pomożesz mnie.

— Jak? — Wil zmarszczył brwi.

Eretria skrzyżowała przed sobą nogi i oparła dłonie na kolanach, przechylając się do tyłu. Jej oczy błyszczały z rozbawienia.

— Wilu Ohmsfordzie, przypuszczam, że jesteś kimś więcej, niż nam powiedziałeś. Jesteś z pewnością kimś więcej niż zwyczajnym uzdrowicielem podróżującym wraz z siostrą przez rozległe równiny Callahornu. Przypuszczam, że opiekujesz się tą elfijska dziewczyną, że towarzyszysz jej jako eskorta, a nawet ochrona. — Eretria uniosła szybko brązową rękę. — Nie zaprzeczaj, uzdrowicielu. Twoje kłam­stwo będzie nadaremne, ponieważ ja jestem córką najprzedniejszego kłamcy tego świata i znam się na tej sztuce lepiej od ciebie. — Uśmiechnęła się i położyła dłoń na jego ramieniu. — Lubię cię, Wil. To nie kłamstwo. Chcę, żebyś odzyskał swojego konia. To ważne, żebyś dostał go z powrotem, ale sam sobie nie poradzisz. Mogłabym ci pomóc.

Wil spojrzał na nią z wahaniem.

Dlaczego miałabyś to zrobić? — zapytał w końcu.

Jeśli pomogę ci odzyskać konia, chciałabym, żebyś zabrał mnie ze sobą.

— Co?! — krzyknął, zanim zdążył pomyśleć. — Zabierz mnie ze sobą — powtórzyła twardo.

— Nie mogę tego zrobić!

— Możesz, jeżeli pragniesz mieć z powrotem swego konia.

— Dlaczego chcesz ich opuścić? — Wil pokręcił bezradnie głową. — Przed chwilą mówiłaś, że...

— To wszystko przeszłość — ucięła krótko. — Cephelo zde­cydował, że nadszedł dla mnie czas na małżeństwo. Zgodnie z tradycją wędrowców wybierze dla mnie męża i sprzeda mnie jemu. Moje życie było dobre, ale nie zamierzam pozwolić, aby sprzedano mnie po raz drugi.

— Nie mogłabyś sama odejść? Wydaje mi się, że odważyłabyś się na to.

— Odważyłabym się na dużo więcej, gdyby była taka potrzeba, uzdrowicielu. Dlatego właśnie będziesz mnie potrzebować. Jeżeli od­zyskasz konia, a wątpię, czy uda ci się to bez mojej pomocy, wę­drowcy pojadą za tobą. Ponieważ i tak będziesz ścigany, chyba nie zrobi ci różnicy, jeśli zabierzesz mnie razem z koniem. Będziesz musiał jakoś im się wymknąć, a ja znam ich na tyle dobrze, że mogę służyć za przewodnika. A co do ucieczki na własną rękę — ciągnęła dalej — owszem, myślałam o tym. Jeżeli nie będę miała wyboru, zrobię to, bo nie chcę znowu zostać sprzedana. Ale gdzie pójdę? Wędrowcy nie są nigdzie mile widziani, a ja — czy mi się to podoba, czy nie — jestem wędrowcem. Sama będę prawie jak wyrzutek, a moje życie nie będzie zbyt przyjemne. Z tobą inne gatunki mogłyby mnie zaakceptować. Ty jesteś uzdrowicielem i cieszysz się szacunkiem. Mogłabym z tobą podróżować i pomagać w leczeniu chorych. Prze­konałbyś się, że...

— Eretria — przerwał jej łagodnie Wil. — Nie ma sensu o tym rozmawiać. Nie mogę cię zabrać. Nie mogę zabrać nikogo z wyjąt­kiem Amberle.

— Nie odtrącaj mnie tak szybko, uzdrowicielu — powiedziała z pociemniałą od gniewu twarzą.

— To nie ma nic wspólnego z odtrącaniem — wyjaśnił Wil, zastanawiając się, ile może jej powiedzieć. Nie za dużo, pomyślał szybko. — Słuchaj. Podróż ze mną nie byłaby dla ciebie bezpieczna. Gdy stąd wyjadę, Cephelo nie będzie jedynym, który mnie ściga. Są jeszcze inni, dużo bardziej niebezpieczni. Szukają mnie przez cały czas. Jeśli zabiorę cię ze sobą, znajdziesz się w wielkim niebezpie­czeństwie. Nie mogę na to pozwolić.

— A przecież ta elfijska dziewczyna podróżuje z tobą — nale­gała Eretria.

— Amberle podróżuje ze mną, ponieważ musi.

— To tylko słowa. Nie wierzę. Zabierzesz mnie ze sobą, Wilu Ohmsfordzie. Zabierzesz mnie, ponieważ musisz.

— Nie mogę. — Wil potrząsnął głową.

Wstała szybko, a jej piękna twarz pociemniała od gniewu i za­stygła nieruchomo.

— Jeszcze zmienisz zdanie, uzdrowicielu. Nadejdzie czas, że nie będziesz miał innego wyboru.

Obróciła się i odeszła dumnym krokiem. Kilkanaście jardów dalej przystanęła i nagle spojrzała na niego swymi ciemnymi oczami. Na jej twarzy zabłysnął cudowny, olśniewający uśmiech.

— Jestem dla ciebie stworzona, Wilu Ohmsfordzie! — zawołała. Popatrzyła nań jeszcze przez chwilę, po czym obróciła się i poszła w stronę obozu. Chłopak z Vale spoglądał na nią w niemym zdumieniu.

XVI

Wkrótce po obiedzie łagodną nocną ciszę rozdarł głuchy, dudniący dźwięk przypominający kaszel, przyprawiając wszystkich biesiadni­ków o drżenie. Nadszedł od południowego krańca jeziora, nad którym obozowali wędrowcy; zagrzmiał raz, drugi i ucichł. Wszystkie głowy jak jedna obróciły się w tym samym kierunku, a przerażone twarze zamarły w oczekiwaniu. Po chwili zagrzmiał raz jeszcze, rycząc w cie­mności jak rozwścieczony byk szykujący się do ataku. Wędrowcy skoczyli szybko po broń, a potem ustawili się wzdłuż wozów wy­znaczających linię obozu i wpatrywali się w mrok. Tym razem jednak tajemniczy dźwięk już się nie powtórzył. Cephelo i jego kilkunastu ludzi stali, czekając przez jakiś czas na dalszy rozwój wypadków. Gdy jednak nic się nie wydarzyło, przywódca rozkazał burkliwie, aby wszyscy wrócili do ogniska i zajęli się piciem wieczornej porcji wina. Żartując głośno na temat diabłów i innych stworów włóczących się po nocy, przechwalał się, że żadne z nich nie ośmieli się wejść do obozu wędrowców bez pozwolenia. Napełniono winem kubki, które wszyscy przyjęli z ochotą i wychylili do dna. Jedynie raz po raz spojrzenia biesiadników podążały w kierunku, z którego dobiegł ten dziwny odgłos.

Pół godziny później rozległ się ponownie — nagły i głuchy — ale tym razem już bliżej niż poprzednio. Mocno już podenerwowani wędrowcy skoczyli na równe nogi, po raz drugi złapali za broń i po­pędzili na obrzeża obozu. Tym razem Wil poszedł z nimi — Amberle podążała o krok za nim — stanął między dwoma wozami i zaczął się uważnie wpatrywać w ciemność. Nic nie było widać, żadnego ruchu. Cephelo podkradł się niepewnie do samej krawędzi lasu, przez cały czas trzymając przed sobą rękojeść wielkiego pałasza. Stał tak przez chwilę, czarny kształt na tle drzew, w każdej chwili gotowy do obrony. Odpowiedzią była tylko cisza. W końcu Cephelo odwrócił się i z napiętą twarzą podążył z powrotem do obozu. Tym razem nie miał już ochoty na żarty. Konie, które do tej pory pasły się w pobliżu małej zatoczki, zostały dla większego bezpieczeństwa sprowadzone bliżej obozu. Wokół polany rozstawiono wartowników, którzy musieli teraz mieć oczy szeroko otwarte. Pozostali wrócili do wnętrza cie­płego kręgu utworzonego przez wozy i zajęli miejsca przy ognisku. Dawało ono poczucie wspólnoty i bezpieczeństwa. Znowu polało się wino, ale tym razem było już mniej chętnych do picia. Podjęto prze­rwaną dyskusję, w której pojawiało się szeptane cichymi, ostrożnymi głosami słowo „diabeł”. Mężczyźni zgromadzili wokół siebie swoje kobiety i dzieci; wszyscy wyglądali na bardzo zatrwożonych.

Wil chwycił Amberle i oboje odeszli kawałek od zaniepokojonego towarzystwa.

— Trzymaj się blisko mnie — powiedział cicho chłopak z Vale, pochylając nisko głowę. — Nie oddalaj się ode mnie pod żadnym pozorem.

— Dobrze — obiecała dziewczyna. Spojrzała na niego wielkimi z przerażenia oczami, a potem szybko odwróciła wzrok. — Czy my­ślisz, że...?

Nie dokończyła, bo przerwało jej głośne wołanie Cephela, który domagał się muzyki. Klaskał głośno i zachęcał pozostałych, by robili to samo. Wil i Amberle przyłączyli się posłusznie, a przy ognisku rozległo się kilka słabych okrzyków na cześć przywódcy. Wil rozejrzał się niespokojnie.

— Jeśli cokolwiek zaatakuje obóz, wtedy uciekniemy. Spróbuje­my dostać się do Artaqa, a potem odjedziemy. Chcesz zaryzykować?

— Pewnie. — Amberle skinęła głową.

Ciszę przerwały smętne dźwięki cymbałek i cichy płacz gitary. Ręce podniosły się do oklasków — pewnych, miarowych i mocnych.

Wtem tuż nad nimi rozległ się ten sam potworny, przerażający huk. Towarzyszyły mu pełne trwogi okrzyki strażników ostrzegające pozo­stałych przed nadchodzącym diabłem. Ludzie zgromadzeni wokół og­niska rozproszyli się szybko — mężczyźni rzucili się po broń, a ko­biety i dzieci rozbiegły się w popłochu. Nad tę ludzką wrzawę wzbił się szybko jakiś wysoki dźwięk i równie szybko zamarł. W ciemności, poza obwodem obozu, poruszało się coś wielkiego i ciemnego.

— Demon! — szepnął Wil.

Chwilę później stwór pojawił się między wozami, zgniatając je, jakby były z papieru. Był to bez wątpienia demon, ale większy niż te, które Wil i Amberle widzieli, uciekając z Havenstead. Stał na dwóch nogach, miał ponad piętnaście stóp wzrostu, jego potężne, wygięte cielsko pokryte było brązowoszarą, cętkowaną skórą, która zwisała grubymi fałdami. Przez całą długość pleców i nóg biegł grze­bień łusek. Demon miał obrzydliwy, bezmyślny pysk, a z otwartej paszczy, która wydawała ów głęboki, dudniący kaszel, szczerzyła się cała masa krzywych zębów. Potwór w wielkich, szponiastych łapach trzymał bezwładne ciało jednego z wartowników.

Nagle demon odrzucił martwego wędrowca i ruszył do przodu. Cephelo i jego ludzie rzucili się ku niemu ze swymi pikami i mie­czami. Kilka z nich zdołano zanurzyć w grubej skórze potwora, ale większość ciosów chybiła. Potwór był powolny i ociężały, ale nie­bywale silny. Przedzierał się przez szeregi obrońców, odrzucając ich bez wysiłku na boki jak szmaciane lalki. Cephelo skoczył prosto na niego, usiłując wbić miecz w otwartą paszczę. Bestia zwolniła nieco i kłapnęła potwornymi szczękami aż zadudniło. Stalowy pałasz chru­pnął zgrzytliwie i powyginał się, jakby był zrobiony z cienkiej, kru­chej blaszki. Potem wyciągnęła szpony, usiłując pochwycić przywód­cę wędrowców. Cephelo był jednak szybszy i zdołał umknąć. Lecz inny z wojowników potknął się w pośpiechu o swoje nogi i upadł.

Wtedy, niczym opadająca z łoskotem skała, przygniotła go do ziemi ciężka noga demona.

Wil prowadził właśnie Amberle na drugi koniec obozu, chcąc jak najszybciej dostać się do koni, gdy zobaczył, że Cephelo również się przewrócił. Obrońcy próbowali spętać nogi potwora, gdy jego potężne ramię pochwyciło przywódcę jednym szybkim ruchem i odrzuciło na bok. Wil widział, jak pozostali wędrowcy rzucili się na ratunek. Dwóch pochwyciło bezwładne ciało Cephela i odciągnęło je w bezpieczne miejsce; reszta zadawała demonowi ciosy, aby przyciągnąć jego uwa­gę. Potwór odparował uderzenia pik i mieczy, które siekły jego opan­cerzone cielsko, i wyciągnął łapę po najbliżej stojący wóz. Pochwycił go, uniósł i rąbnął nim z hukiem o ziemię. Wóz rozpadł się jak dziecięca zabawka, a metalowe ornamenty i jedwabie powpadały do ogniska. Obrońcy wrzasnęli z wściekłości i rzucili się do nierównej walki z pokracznym olbrzymem.

Amberle ciągnęła nerwowo Wila Ohmsforda za ramię, ale ten się ociągał się. Nie wierzył jakoś, żeby coś tak wielkiego i powolnego przywlokło się tu za nimi z Havenstead. Nie, ten potwór wydostał się raczej sam poza Ściany Zakazu, przywędrował do Tirfing i natknął się po prostu na ich wozy. Pojawił się tu sam, ślepym trafem — ogromna niszczycielska siła, wobec której ludzie byli bezradni. Było jasne, że jakiekolwiek próby powstrzymania go, nie mówiąc już o po­konaniu, z góry były skazane na niepowodzenie... Jeszcze trochę, a demon zniszczy cały obóz.

Wędrowcy nie zamierzali się bynajmniej poddać ani też uciekać... no bo też i dokąd mieliby uciekać...? Te wielkie, jaskrawe wozy na kołach były wszystkim, co mieli, były ich domami. Nie, nie uciekną. Zostaną tu i będą walczyć. Lecz jeśli zostaną, to czeka ich niechybna śmierć. Demon nie należał do czasu i przestrzeni, które znali. Nie był istotą z krwi i kości, którą można było zranić bronią śmiertelnika. Tylko istota taka sama jak owo monstrum mogła je powstrzymać. Tylko on miał taką moc, ale przecież to nie była jego walka. Ci ludzie go okradli, nie był więc im nic winien. Jego pierwszą powinnością była Amberle. Powinien zabrać ją stąd jak najszybciej i uciekać. Jeśli wszak tak uczy­ni, co się stanie z wędrowcami... z kobietami, z dziećmi...? Czy to oni uczynili mu krzywdę? Bez jego pomocy zginą tu, tej nocy, od kłów i szponów potwora nie z tego świata. Jego niepewność wzmogła się jednak, gdy przypomniał sobie, co powiedział mu niegdyś jego dziad. Gdy podczas ucieczki przed lordem Warlockiem użył mocy Kamieni Elfów, mimowolnie zdradził miejsce swego pobytu. Działanie takiej magii nie mogło pozostać nie zauważone przez inne istoty, które się nią posługiwały. Tak mogło się stać i teraz. Wszak Allanon powiedział mu, że takie istoty potrafią używać magicznych sił. Jeśli użyłby teraz kamieni, to mógłby sprowadzić je tutaj.

Spojrzał szybko na Amberle. Jedno spojrzenie w jej oczy powie­działo mu, że ona wie, co on zamierza. Nic nie mówiąc, opuściła rękę. Ściągnął prawy but i sięgnął w głąb po kamienie. Muszę chociaż spró­bować, szeptał sam do siebie. Chociaż tylko tyle. Nie może pozwolić tym ludziom umrzeć. Rozsupłał sakiewkę i wysypał na dłoń trzy błę­kitne kamienie. Zacisnąwszy pięść rozejrzał się po obozowisku.

— Zostań tutaj — szepnął do dziewczyny i ruszył w stronę po­twora.

— Nie, zaczekaj... — zawołała za nim, ale on już nie usłyszał.

Tymczasem demon odstąpił od niszczenia wozów i ruszył na wę­drowców, spychając ich na sam środek obozowiska. Cephelo zdołał już się otrząsnąć i podnosił się wolno, słaniając się i opierając o jeden z wozów. Krzyczał coś do walczących, starając się dodać im odwagi. Wil był coraz bliżej obrońców, aż w końcu dzieliło go od nich nie więcej niż dwadzieścia jardów. Wzniósł nad głowę zaciśniętą pięść, starając się uwolnić spoczywającą w Kamieniach Elfów magiczną moc.

Ale nic się nie stało.

Poczuł, jak żołądek podchodzi mu ze strachu do gardła. Stało się to, czego się najbardziej obawiał — nie potrafił kontrolować mocy drzemiącej w błękitnych klejnotach. A więc Allanon mylił się. Tylko jego dziad potrafił tego dokonać, on nie. Nie były mu posłuszne, nie miał nad nimi żadnej władzy.

Nie, to niemożliwe. Muszą go posłuchać. Spróbował jeszcze raz, koncentrując wszystkie swe myśli i siły w zaciśniętej pięści, za wszel­ką cenę pragnąc dotrzeć do ukrytej w kamieniach magii. I znowu nic. Ale tym razem doznał uczucia, jakby o czymś zapomniał, jakby umknęło mu coś ważnego, istotnego dla uwolnienia mocy magii. Było to coś w nim samym, jakaś wewnętrzna ściana, która powstrzymywała jego wysiłki.

Pełne przerażenia okrzyki wędrowców przeszyły jego myśli... do­strzegł zbliżającego się do niego demona. Mężczyźni kłuli i cięli pokraczne cielsko w plecy, nogi i gdzie popadło, starając się odciąg­nąć jego uwagę od młodzieńca z Vale. Potwór wyciągnął potężne ramię i powalił dwóch mężczyzn, a resztę odrzucił na boki. Z jego gardła wydobył się dudniący ryk. Cephelo zaczął kuśtykać w kierunku walczących; opierał się na złamanej włóczni, a jego wspaniałe szaty były podarte, pokryte kurzem i krwią. Wil miał wrażenie, jakby wszy­scy zamarli na chwilę, walcząc tak, jak i on walczył, usiłując wydobyć zaklętą w kamieniach moc. Nie przyszło mu do głowy, by uciekać; stał po prostu w środku obozowiska wędrowców — samotna postać z ramieniem wzniesionym ku ciemnemu niebu. A potem nagle po­jawiła się Eretria. Niczym cień przemknęła między demonem a Wi­lem, rzucając w potwora gorejącą pochodnię. Monstrum pochwyciło ją w paszczę i kłapnęło odruchowo zębami. Zwolniło przy tym na chwilę, jakby zaniepokojone ogniem i dymem. Korzystając z jego wahania, dziewczyna chwyciła Wila za rękę i ciągnęła go za sobą tak długo, aż oboje stracili równowagę i upadli na ziemię. Wędrowcy natychmiast oprzytomnieli, pochwycili z ogniska płonące żagwie i za­częli rzucać nimi w demona. Bestia parła jednak dalej niewzruszenie do przodu. Wil podniósł się pospiesznie na równe nogi i pomógł wstać Eretrii. W tej samej chwili pojawiła się przy nich Amberle, dzierżąc w małych dłoniach długą włócznię, gotowa, by stawić czoło potworowi. Chłopak chwycił ją bez słowa za ramię, zasłonił obie kobiety własnym ciałem i stanął twarzą w twarz ze zbliżającym się demonem.

Potwór już miał ich dopaść, gdy Wil Ohmsford wyciągnął przed siebie dłoń z Kamieniami Elfów. Nie było w nim teraz ani cienia wahania, ani śladu zmieszania. Rozbił tkwiącą gdzieś wewnątrz ba­rierę, która stała między nim a potęgą czarodziejskich kamieni. Rozbił ją dzięki sile woli zrodzonej z rozpaczy i konieczności, nie próbując zrozumieć, czym była. Wtedy poczuł w sobie jakąś zmianę, której nie umiał wyjaśnić ani też stwierdzić, czy była zmianą na dobre. Nie było czasu na myślenie. Sięgając do serca magicznych kamieni, wre­szcie natchnął je życiem. Z zaciśniętej dłoni buchnęło jaskrawonie­bieskie światło i uderzyło w demona. Monstrum zawyło, ale ciągle parło do przodu. Wil nie ustępował. Skupił się jeszcze mocniej na mocy buchającej z kamieni i wszystko wokół niego stało się zamglone od ich blasku. Wtedy kamienie uderzyły w potwora po raz drugi. Tym razem demon nie zdołał przeciwstawić się magii elfów. Stanął w ogniu i w jednej chwili zamienił się w słup oślepiającego światła. Przez chwilę palił się błękitnym płomieniem, a potem zamienił się w popiół i zniknął.

Wil Ohmsford opuścił powoli ramię. Tam, gdzie przed chwilą stał demon, była teraz tylko wypalona ziemia, z której unosiła się czarna smuga dymu. Zapadła głucha cisza, zakłócana jedynie trza­skiem palących się ognisk. Chłopak rozejrzał się wokół niepewnie. Nikt się nie poruszył; wszyscy wędrowcy stali w osłupieniu z bronią gotową do walki. Kobiety i dzieci tuliły się do siebie, a na ich twarzach malował się wyraz niedowierzania i strachu. Wil poczuł, jak ogarnia go panika. Czy teraz, gdy wiedzą, że ich oszukał, zwrócą się prze­ciwko niemu? Spojrzał szybko na Amberle, ale ona również stała nieporuszona, a jej zielone oczy przepełniało zdziwienie.

Cephelo odrzucił złamaną włócznię i pokuśtykał w kierunku Wila. Twarz miał umazaną krwią i sadzą.

— Kim jesteś? — zapytał cicho. — Powiedz mi, kim jesteś. Chłopak zawahał się.

— Jestem tym, kim mówiłem, że jestem — odezwał się w końcu.

— Nie. — Cephelo potrząsnął głową. — Nie jesteś zwyczaj­nym uzdrowicielem. Jesteś kimś więcej. — Głos wędrowca był sta­nowczy i natarczywy. — Miałem rację co do ciebie, prawda?

Wil nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Powiedz mi, kim jesteś — powtórzył Cephelo, a w jego gło­sie zabrzmiała groźba.

— Już ci powiedziałem.

— Nic mi nie powiedziałeś! — Twarz przywódcy zapłonęła gnie­wem. — Myślę, że wiedziałeś o tym demonie. Myślę także, że przy­był tu z twojego powodu. Wszystko przez ciebie!

Wil potrząsnął głową.

— Ten potwór natrafił na was przypadkiem. A ja również przez przypadek byłem akurat z wami.

— Kłamiesz, uzdrowicielu!

Wil poczuł, że przestaje nad sobą panować.

— Kto kogo okłamał, Cephelo? Graliśmy w twoją grę. To ty ustaliłeś wszystkie reguły!

— Mogłeś się ich nauczyć. — Wędrowiec zrobił krok do przodu.

— Nie sądzę — odparł spokojnie chłopak i ścisnął lekko dłoń, w której trzymał kamienie.

Cephelo nie przeoczył tego gestu. Cofnął się o krok, a na jego twarzy pojawił się z trudem wymuszony uśmiech.

— Powiedziałeś, że nie masz nic cennego, uzdrowicielu. Zapo­mniałeś o kamieniach?

— Dla nikogo prócz mnie nie mają żadnej wartości. — Wil po­trząsnął głową. — Nie miałbyś z nich żadnego pożytku.

— Doprawdy? — Cephelo nawet nie starał się ukryć drwiny. — Zatem jesteś czarownikiem? A może samym diabłem? Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

Wil zawahał się. W ten sposób daleko nie zajdzie. Musi położyć kres tej rozmowie. Amberle stanęła przy nim i dotknęła lekko jego ramienia. Było to dla niego niczym kojący balsam.

— Cephelo, musisz oddać mi konia — powiedział cicho. Twarz wędrowca pociemniała. — Amberle i ja musimy natychmiast wyje­chać. Są jeszcze inne demony prócz tego, którego zniszczyłem. Jest ich dużo więcej. Tropią nas, a ponieważ użyłem kamieni, będą wie­działy, gdzie nas znaleźć. Musimy uciekać. Ty również.

Cephelo patrzył na niego bez słowa przez kilka długich chwil, próbując najwidoczniej zdecydować, czy to, co usłyszał, było prawdą. W końcu rozwaga zwyciężyła brak zaufania i wędrowiec skinął krótko głową.

— Weź konia i odjeżdżajcie. Nie chcę tu widzieć żadnego z was.

Odwrócił się i zawołał do swoich ludzi, by zwijali obóz. Z pew­nością chciał również znaleźć się daleko od Tirfing. Wil tymczasem wrzucił kamienie do sakiewki i schował ją do tuniki. Wziął Amberle za ramię i poprowadził ją w kierunku koni. A potem przypomniał sobie o Eretrii. Poszukał jej wzrokiem i znalazł w cieniu waganów. Spoglądała na niego swymi ciemnymi oczami.

— Do widzenia, Wilu Ohmsfordzie — powiedziała cicho.

Uśmiechnął się słabo. Dziewczyna wiedziała, że straciła ostatnią szansę, by z nim pojechać. Przez chwilę chłopak wahał się. Uratowała mu życie; był jej coś winien. Czy będzie w tym coś złego, jeśli jej teraz pomoże? Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może tego zrobić. Musiał troszczyć się jedynie o Amberle. Nie mógł tego zarzucić, nawet dla tak czarującej dziewczyny. Dług spłaci zatem innym razem.

— Do widzenia, Eretrio.

Przez jej twarz przemknął cień olśniewającego uśmiechu.

— Jeszcze się spotkamy! — zawołała, a potem zakręciła się na pięcie i zniknęła.

Chwilę później Wil i Amberle skierowali Artaqa na pomoc i od­jechali w noc.

XVII

Krótko przed świtem dotarli do południowego brzegu Mermidonu, kilkanaście mil od miejsca, gdzie rzeka wypływała z lasów Westlandii na równiny Callahornu. Jechali na Artaqu przez większość nocy, pra­gnąc znaleźć się jak najdalej od Tirfing. Zrobili tylko jedną przerwę, by napić się wody i dać odpocząć zesztywniałym mięśniom. Potem znowu wsiedli na konia i pojechali dalej. Gdy dotarli do rzeki, za­równo jeźdźcy, jak i wierzchowiec byli bliscy wyczerpania. Wil nie zdołał jednak dostrzec żadnego miejsca dogodnego do przeprawienia się na drugi brzeg; jak okiem sięgnąć Mermidon był równie szeroki i głęboki. Szybko stało się więc oczywiste, że będą musieli albo przepłynąć rzekę, albo jechać wzdłuż jej brzegów, by znaleźć płytsze miejsce. Ponieważ na razie było zbyt ciemno na podejmowanie ja­kiejkolwiek próby, Wil zdecydował, że pozostały do świtu czas wy­korzystają na odpoczynek. Skierował Artaqa do topolowego lasku, tam przywiązał go do drzewa, rozsiodłał, a potem rozłożył koce dla siebie i Amberle. Wkrótce cała trójka pogrążyła się we śnie.

Gdy Wil otworzył oczy, było już prawie południe. Przez zasłonę drzew przesączały się ciepłe promienie letniego słońca. Chłopak de­likatnie obudził swą towarzyszkę. Potem wstali, umyli się, zjedli szyb­ko śniadanie i ruszyli w dalszą podróż do Arborlon.

Jechali tak już kilkanaście mil i dotarli prawie do lasów Westlan­dii, ale nie znaleźli żadnego miejsca nadającego się do przeprawy w bród. Postanowili, że zamiast dalej tracić czas, przepłyną po prostu przez rzekę. Przytroczyli swój dobytek do szyi Artaqa, przywiązali się długą liną do siodła, a potem skierowali czarnego wierzchowca do brzegu i pogrążyli się w odmętach Mermidonu. Woda była lodo­wato zimna. Przez kilka chwil walczyli zawzięcie z silnym prądem i chłodem, trzymając się mocno liny. Artaq płynął niestrudzenie i cho­ciaż fale zniosły ich niemal pół mili w dół rzeki, zdołali bez szwanku dotrzeć do brzegu.

Stamtąd odjechali wolno na pomoc, zsiadając często z dzielnego ogiera, by dać mu chwilę oddechu. Wil był przekonany, że wystar­czająco oddalili się od Tirfing i że teraz nie grozi im jakieś bezpo­średnie i nagłe niebezpieczeństwo. Szybkie tempo całonocnej podróży znacznie nadwątliło siły pięknego Artaqa. Teraz więc należało zadbać o niego i dać mu możliwość odpoczynku. Jeśli nie odzyska sił, potem będzie bezużyteczny, a Wil nie wątpił, że mogą potrzebować jego rączych kopyt, zanim dotrą do Arborlon. I tak zdołają dotrzeć do doliny Rhenn przed świtem następnego dnia, nawet wtedy, gdy nie zmienią tempa. To wystarczało; nie musieli się spieszyć. A tam będą już bezpieczni.

Amberle mogła mieć, co prawda, inne zdanie na ten temat, ale nie dała tego po sobie poznać. Z dala od wędrowców jej samopoczucie wyraźnie się poprawiło. Nuciła cicho jakąś melodię, a na jej twarzy coraz częściej gościł uśmiech, gdy spoglądała na pełne przepysznych barw kwiaty. Całe to bogactwo zielonego kobierca uszło jednak uwagi chłopaka z Vale. Nie rozmawiali wiele. Amberle z miłym uśmiechem na twarzy odpowiadała tylko Wilowi na pytania, poza tym cały czas zachowywała wyraźny dystans i grzeczną rezerwę; nie dawała się wciągnąć w żadną dłuższą dyskusję. Od czasu gdy wyruszyli znad brzegów Tęczowego Jeziora, odgrodziła się szczelną zasłoną i trwała we własnym, przez siebie wybranym świecie.

Wil zaś zauważył, że coraz więcej myśli poświęca Eretrii. Zasta­nawiał się, czy spełniła swoje groźby i opuściła Cephela i wędrowców. Czy zobaczy ją jeszcze kiedyś... pewnego dnia...? Było w tej dziew­czynie coś, co go fascynowało. W jakiś sposób przypominała mu pewną wizję utkaną przez Syreny, które pojawiły się nad Battlemo­und — hipnotycznie pociągającą, wzniecającą dzikie i piękne myśli. Uśmiechnął się w duchu do tej ułudy; to było głupie i nierozsądne. Ona nie była iluzją, była dziewczyną z krwi i kości. Lecz może... czy nie okazałoby się to jeno kuszącym podstępem...? Zwodniczą i zgubną ułudą...? Gdyby mógł przeniknąć głębiej, pod powierzchnię! Było w tej dziewczynie coś, czego nie rozumiał i się bał. Nie zapo­mniał, jak bez wahania zaryzykowała własne życie, by chronić jego. Czy było to tylko czyste poświęcenie...? Czy nie było w tym jakiegoś podstępu... jakiejś gry...? Miał szczerą nadzieję, że nie.

O zmroku skręcili ku zachodowi i jechali wzdłuż linii drzew, które skręcały na północ w kierunku rozległych terytoriów Streleheim. Kie­dy otoczyła ich ciemność, Wil wprowadził Artaqa w głąb lasu. Idąc wzdłuż wijącego się wśród drzew strumienia, dotarli do małego wo­dospadu. Było tu pod dostatkiem czystej i świeżej wody, a i okolica wydawała się dość spokojna. Postanowili więc, że zatrzymają się tu na nocleg. Najpierw zatroszczono się o Artaqa, który dostał świeżej trawy i wody. Dopiero potem zakrzątnęli się wokół własnych spraw. Rozpalanie ogniska jednak było zbyt niebezpieczne; ktoś mógłby ich zauważyć i zaskoczyć. Musieli więc się zadowolić warzywami i owo­cami, o które zadbała Amberle. Wil nie przepadał za takim pożywie­niem, ale nie miał wyboru. Zauważył jednak, że zajadał je ze sma­kiem. Widocznie z biegiem czasu do wszystkiego można się przy­zwyczaić, a nawet polubić. Wil kończył już, gdy Amberle z figlarnym uśmiechem podrzuciła mu jeszcze jedną, piękną i soczystą pomarańczę.

— Miałbyś coś przeciwko temu, gdybym zapytała cię o coś?

— Nie wiem, doprawdy... — Chłopak zmarszczył brwi. — Nie wiem, o co chciałabyś zapytać.

— No cóż, nie musisz nic mówić, jeśli sobie tego nie życzysz... Ale chodzi to za mną, odkąd opuściliśmy obóz wędrowców.

— No, to pytaj więc.

Mała polanka, na której siedzieli, oświetlona była bladym świat­łem, a plątanina konarów tworzyła nad nimi piękny i tajemniczy baldachim, przez który przeświecał srebrny księżyc. Amberle przy­sunęła się bliżej, by widzieć twarz chłopaka.

— Czy będziesz ze mną szczery? — Dziewczyna wpatrywała się w niego intensywnie.

— Tak, będę.

— Czy kiedy użyłeś Kamieni Elfów, czy... — zawahała się na moment, jakby nie była pewna, jakiego słowa powinna użyć. — Czy to cię bolało...? Czy się zraniłeś?

Spojrzał na nią szybko. Jakieś bliżej nieokreślone przeczucie prze­szyło my umysł.

— To dość dziwne pytanie.

— Wiem. — Przytaknęła lekko głową, a słaby uśmiech zniknął z jej twarzy, teraz znów bardzo poważnej. — Nie potrafię tego wy­jaśnić, wierz mi. To było jakby pewne delikatne uczucie... wtedy, gdy na ciebie patrzyłam. Wydawało mi się, że nie masz kontroli nad kamieniami. Trzymałeś je w górze i nic się nie stało, ale mogłabym przysiąc, że za wszelką cenę starałeś się wyzwolić z nich moc. Demon był wtedy bardzo blisko... A kiedy kamienie się przebudziły, dostrze­głam w tobie wielką zmianę... to było w twoich oczach... to było jak... był w nich ból.

Chłopak pochylił głowę. Tak, pamiętał, ale wspomnienie tych chwil nie było miłe. Po tym wszystkim niemal odruchowo zepchnął je gdzieś głęboko do podświadomości. Nie chciał o tym myśleć. Ta rozmowa uświadomiła mu jednak, że i tak od tego nie ucieknie, że będzie musiał zastanowić się nad tym, co wtedy czuł. Dziewczyna była trochę zakłopotana i nie bardzo wiedziała, co teraz począć, ale w oczach miała szczerą troskę.

— Wil, jeśli nie chcesz o tym mówić... — zaczęła szybko.

— Nie. — Chłopak potrząsnął wolno głową. Mówił cicho, lecz pewnym głosem. — Nie. Nie wiem, czy tak do końca rozumiem sam siebie... ale być może dzięki temu będzie mi łatwiej. — Za­czerpnął powietrza i rozpoczął, dobierając starannie słowa. — Czu­łem jakiś wewnętrzny opór, jakąś blokadę. Nie wiem, co to było ani co było tego przyczyną, ale to coś nie pozwalało mi użyć kamieni. Nie mogłem tego w żaden sposób przełamać. — Chłopak potrząsnął z rezygnacją głową. — A potem, jak wiesz, demon był już bardzo blisko, a ty i Eretria też tam byłyście.

Wszyscy mogliśmy wtedy zginąć i wtedy przełamałem w jakiś sposób tę blokadę. Przełamałem ją... pękła, i poczułem uwolnioną moc kamieni. — Przerwał na chwilę, popatrzył w ciemność, po czym mówił dalej: — To nie był ból, ale jakieś nieprzyjemne uczucie, że coś się dzieje... we mnie, a jednocześnie poza mną, coś... nie wiem, jak to opisać. Miałem wrażenie, że zrobiłem coś złego, coś niewła­ściwego... A przecież w tym, co robiłem, nie było niczego złego.

— To coś złego, jak mówisz, mogło dotyczyć ciebie samego — mruknęła dziewczyna po chwili. — Być może magia elfów jest dla ciebie... nie wiem... szkodliwa, zakazana...

— Być może — przyznał chłopak. — Ale mój dziadek nigdy o czymś takim nie wspominał. Czy może tak być, że on niczego takiego nigdy nie doświadczył, że byłoby to tylko moim udziałem? Dlaczego w moim wypadku miałoby być inaczej?

Dziewczyna potrząsnęła z powątpiewaniem głową.

— Magia elfów różnie wpływa na różne osoby. Zawsze tak było. Jest to magia zrodzona z sił nadprzyrodzonych i duszy, a ta nigdy nie jest taka sama.

— Ale mój dziadek i ja jesteśmy do siebie tacy podobni. Bardziej nawet niż mój ojciec i ja. — Wil zamyślił się przez chwilę. — Po­krewne dusze, tak bym to nazwał. A różnice, które nas dzielą, na pewno nie są tak wielkie, by spowodować to, co się stało, coś takie­go... takie odmienne odczucia podczas używania magii kamieni. Prze­cież gdyby to było ważne, to dziadek powiedziałby mi o tym.

Amberle wyciągnęła rękę i ścisnęła go za ramię.
— Myślę, że nie powinieneś już używać kamieni.

— Nawet po to, by cię bronić? — Chłopak uśmiechnął się smutno.

Spojrzał na nią, ale dziewczyna nie odpowiedziała uśmiechem. Dla niej nie było w tym nic zabawnego.

— Nie chcę, żeby z mojej przyczyny miała cię spotkać jaka­kolwiek przykrość, uzdrowicielu — powiedziała poważnie. — To nie z mojego wyboru bierzesz udział w tej wyprawie i źle się czuję z tego powodu, że w ogóle tu jesteś. Lecz skoro już tak jest, to powiem ci, o czym myślę. Magia elfów to nie zabawka, z tym nie można igrać. W niepowołanych rękach może się okazać bardziej niebezpieczna niż demony, przeciw którym została stworzona. Wiele naszych opowieści wspomina o tym. Ta magia działa nie tylko prze­ciw ciału, ale także może rozerwać na strzępy dusze i umysły. Rany na ciele można uleczyć, ale co z poranionymi duszami i umysłami? Jakbyś je uleczył, uzdrowicielu? — Pochyliła nisko głowę, a potem zajrzała mu w oczy. — Nikt nie jest wart takiej ofiary, nikt. A zwła­szcza ja.

Wil odpowiedział na jej spojrzenie i dostrzegł w jej oczach łzy. Zapadła chwila milczenia. Ujął delikatnie jej dłonie w swoje ręce.

— Musimy na siebie uważać i dbać o siebie nawzajem. — Spró­bował się uśmiechnąć. — Może nie będziemy już musieli używać kamieni...?

Patrzył na nią, ale jej spojrzenie mówiło mu, że dziewczyna w to nie wierzy. Jej oczy były smutne.

Było około północy, gdy ciszę leśnej polanki przerwało demoni­czne wycie wilków — jeszcze odległe, ale już przenikliwe, pełne wściekłego głodu i nienawiści. Wil i Amberle obudzili się jednocześ­nie, a błogi sen odszedł natychmiast, zastąpiony ściskającym za gardło strachem. Przez chwilę trwali w bezruchu, podparci rękoma na swoich kocach, i wpatrywali się w chłodny mrok lasu. Coraz bliższe wycie odbijało się echem po leśnych bezdrożach, po chwili wszak zamarło. Lecz po krótkim czasie ponownie je usłyszeli, znów bliższe, wwier­cające się w umysł, ostre i przenikliwe. Teraz już nie wahali się ani sekundy. Skoczyli na równe nogi, założyli buty i szybko pozbierali leżące szaty i drobiazgi. Po paru chwilach Artaq był już osiodłany i oboje ruszyli pospiesznie na północ.

Jechali kłusem, trzymając się otwartego terenu, tuż przy linii lasu. Księżyc oświetlał całą okolicę, więc rozglądali się bacznie na boki. Oddychali rześkim nocnym powietrzem; wokół roztaczał się zapach chłodnej leśnej ciemności. Gdzieś daleko za ich plecami, prawdopodobnie jeszcze poza linią Mermidonu, rozbrzmiewało złowieszcze wycie. Wilki-demony wciąż szukały. Trop, którym podążały, był bar­dzo świeży, zaledwie jednodniowy. Ich ofiary były zatem blisko.

Artaq biegł płynnie i spokojnie, jego piękna sylwetka tworzyła jeszcze jeden spośród wielu cieni letniej nocy. Odpoczął wystarcza­jąco i teraz mógł dać z siebie wszystko. Wil trzymał mocno lejce i uważał, by nic nie spłoszyło wierzchowca. Było jeszcze bardzo wcześnie, choć dało się już wyczuć powiew nadchodzącego świtu. Pogoń wkrótce dokładnie się zorientuje w ich poczynaniach. Chłopak był zły na siebie. Nie wierzył, że tak szybko zostaną odkryci. Magi­czne kamienie musiały ujawnić ich obecność w Tirfing. Wilki przy­szły po nich natychmiast i podążając ich śladem, wywabiły ich z west­landzkich lasów. A kiedy już znajdą obozowisko opuszczone w po­śpiechu przez uciekinierów, będą ich tropić aż do samego końca. Za nimi nadejdą też z pewnością pozostałe demony.

Pędzili już tak od godziny, a za plecami wciąż słyszeli wściekłe wycie. Teraz wtórowały mu jeszcze inne głosy, ponure i złowieszcze; nadchodziły znad równiny leżącej poniżej Smoczych Zębów. Wil poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Wilki zaczynały ich ota­czać. Tylko Westlandią była jeszcze dla nich otwarta. Chłopakowi przemknęło przez myśl, że być może już i to jest przeszłością. Przy­pomniały mu się wydarzenia nad Srebrną Rzeką. Taką samą pułapką mogła być dolina Rhenn. Być może zwabiono ich tam celowo, być może czekały już tam na nich demony, by rozprawić się z nimi ostatecznie. Lecz czyż mieli jakiś wybór...? Czyż nie lepiej było mimo wszystko spróbować?

Chwilę później wycie i zawodzenie spotężniało do granic wytrzy­małości. Demoniczne wilki odnalazły ich obozowisko.

Wil zmusił teraz Artaqa do pełnego galopu. Demony przyspieszą zapewne, wiedząc, że ich ofiary są już niedaleko i że wkrótce będą mogły ich dopaść. W odpowiedzi na zawodzenie dochodzące z miej­sca, które tak niedawno opuścili, na pomocy i wschodzie rozległo się wycie. Artaq pędził szybko z wysuniętą do przodu głową, rozwianą grzywą i położonymi po sobie uszami. W pewnej chwili trawa skoń­czyła się nagle i pojawiły się rachityczne krzaczki; przekroczyli gra­nicę Streleheim. Dolina Rhenn nie mogła być daleko. Wil pochylił się nad szyją wierzchowca i popędzili prosto przed siebie.

W trzeciej godzinie pościgu, gdy trawiaste równiny Callahornu pozostały daleko za nimi, a twarde kopyta Artaqa uderzały w piaszczystą, spękaną ziemię, wycie wilków-demonów było już bardzo bli­sko. Wydawało się, że z mroku wyłonią się ich wielkie, szare cienie. Wiatr targał szatami chłopaka i siedzącej za nim dziewczyny, gdy pędzili tak na złamanie karku w tumanach kurzu, który wciskał się do oczu i zgrzytał w zębach. W końcu dostrzegli niewyraźne jeszcze, poszarpane grzbiety tworzące wejście do doliny Rhenn. Jechali teraz obok ciemnego zagajnika; na tle nocnego nieba majaczyły wierzchołki drzew. Artaq oddychał już ciężko, jego aksamitna sierść lśniła od potu. Znajdowali się tuż przed wejściem do doliny.

Z mroku po obu stronach wynurzały się skaliste grzbiety. Tuż przed nimi majaczyła ciemna szczelina. Wil miał załzawione, pełne pyłu oczy, lecz rozglądał się bacznie na boki. Czy demony zastawiły tu na nich pułapkę? Nikogo ani niczego jednak nie było. Byli tu sami, sami w całej dolinie. Wil poczuł przypływ odwagi i ożywienia. Może się uda. Pogoń była za daleko, by ich złapać, nim się schronią w bez­piecznych lasach Westlandii, krainie elfów. A tam mogą już liczyć na pomoc.

W głowie chłopaka huczały setki myśli, ale żadna z nich nie trwała dłużej niż parę sekund. Był to kalejdoskop pomysłów i przemyśleń, zmieniający się w tempie uderzeń kopyt Artaqa. Gnali przez wicher i ciemność. Nagły chłód przeniknął jego umysł. O czym on myśli? Na co liczy? Przecież nie mogą oczekiwać żadnej pomocy. Nikt nawet nie wie, że nadjeżdżają; nikt z wyjątkiem Allanona. Allanona zaś tu nie było; druid przebywał gdzieś daleko stąd. Pomoc? Jaka pomoc? Demony trafiły w samo serce Arborlon, by zgładzić Wybranych. Kto mógłby im pomóc? Czy jeden chłopak z Vale i elfijska dziewczyna mogli myśleć o powstrzymaniu tak wielkiej siły? Jedyne, co na razie zrobił, to skierowanie Artaqa z równin, gdzie mogli pędzić bez prze­szkód, na zalesione tereny, gdzie jego szybkość nie zda się na nic. Nie było tu nic, co mogłoby powstrzymać wilczą pogoń. Demony — szybsze i zwinniejsze od nich — będą w stanie wytropić ich w każ­dym lesie i na każdym terenie. Będą gonić ich szybciej, niż oni mogą uciekać. Wszystkie te myśli zebrały się w okrzyk bezradności i roz­paczy. Ależ głupiec z niego! Ta krótkowzroczność odebrała im jedyną szansę ucieczki. Tak bardzo chciał uciekać z miejsc, w których byli, że zapomniał pomyśleć o drodze odwrotu i miejscach, do których chcieli dotrzeć. Nie uciekną, nie uda im się. Zostaną złapani i zabici. A wszystko z jego winy.

Musi coś zrobić, musi być jakieś wyjście.

Skoncentrował się i zebrał myśli... szybko, rozpaczliwie. Pozostała mu tylko jedna broń. Kamienie Elfów.

Amberle krzyknęła. Chłopak rozejrzał się spłoszony i powiódł przerażonym wzrokiem za ręką dziewczyny wskazującą na niebo. Od wejścia do doliny nadlatywało czarne, straszliwe monstrum. Miało ogromne, szeroko rozłożone, postrzępione skrzydła i skierowaną ku dołowi haczykowatą głowę. Wydało okropny, przenikliwy skrzek i ru­szyło ku nim. Wil nigdy nie widział czegoś tak olbrzymiego. Poganiał rozpaczliwie Artaqa, ale koń nie mógł mu zaofiarować nic więcej ponad to, czego już dokonał. Gnał teraz tylko siłą swej niezłomnej woli. Były to już resztki jego niespożytych niegdyś sił. Sto jardów dalej zamajaczyła ciemna przełęcz. Poniżej rozciągał się las, który być może skryje ich na jakiś czas przed potworem. Potrzebowali jeszcze tylko kilku sekund.

Monstrum spikowało w dół niczym czarna, ciężka skała. Wil Ohm­sford spojrzał w górę i uchwycił niewyraźny zarys sylwetki siedzącej na skrzydlatej bestii. Była to postać nie z tego świata, nie całkiem ludzka. Na ciemnej twarzy błyskały złowrogo czerwone oczy. Chło­pak poczuł, jak te straszne oczy przeszywają go na wskroś, a jego odwaga topnieje jak śnieg.

Przez chwilę myślał, że to już koniec. W tym samym momencie jednak Artaq wykrzesał z siebie resztki sił, wyrwał do przodu i wpadł w wejście do doliny, znikając w zbawczym mroku gęstych drzew.

Koń biegł po nierównym terenie, nie zwalniając ani na sekundę. Zręcznie przemykał między drzewami, przeskakiwał niskie krzaki i zwalone pnie drzew. Wil i Amberle trzymali się go kurczowo, ude­rzani gałęziami i rosnącymi wysoko krzewami. Chłopak nie był już w stanie utrzymać kontroli nad rozpędzonym wierzchowcem. Teraz był to jego własny wyścig ze śmiercią.

Już po kilku chwilach tego szalonego biegu zupełnie stracili orien­tację. Otoczyła ich niemal całkowita ciemność. Wil nie słyszał już okropnego wycia wilków ani też skrzeku skrzydlatej bestii. Wciąż był śmiertelnie przerażony. Mogli przecież w każdej chwili zostać zaatakowani przez jakiegoś demona. Z ogromnym trudem próbował ściągnąć wodze wierzchowca, ale Artaq parł naprzód.

Chłopak szykował się już na śmierć; gdyby wpadli na jakieś drze­wo, roztrzaskaliby się na drobne kawałki. Tymczasem jednak czarny rumak zwolnił nieco, po chwili zaś zatrzymał się. Jego boki unosiły się i opadały gwałtownie. Koń pochylił swą piękną głowę i zaczął węszyć. Przez chwilę nic się nie działo. Wil i Amberle spoglądali po sobie niepewnie.

Nagle tuż przed nimi zamajaczył wielki, ciemny kształt, który wyłonił się bezszelestnie z leśnej ciemności. Stało się to tak szybko, że Wil nie miał nawet czasu pomyśleć ani tym bardziej sięgnąć po kamienie. Ciemna postać zbliżyła się do nich i poklepała delikatnie szyję Artaqa, wodząc dłonią po spoconej sierści. Ocieniona kapturem twarz uniosła się i padła na nią odrobina światła.

Allanon.

— Wszystko w porządku? — zapytał miękko i pomagając Am­berle zejść z konia, postawił ją delikatnie na ziemi.

Dziewczyna podziękowała mu skinieniem głowy. W jej oczach koloru morskiej zieleni błysnęło zdziwienie i jakby cień gniewu. Dru­id zmarszczył lekko brwi i ruszył, by pomóc Wilowi, ale chłopak już gramolił się z grzbietu Artaqa.

— Myśleliśmy, że nie żyjesz! — wykrzyknął z niedowierzaniem Wil.

— Wygląda na to, że ktoś ciągle obwieszcza moją śmierć, zanim stanie się ona faktem. — Druid był wyraźnie rozdrażniony. — Lecz jak widzicie, mam się całkiem...

— Allanonie, musimy natychmiast się stąd wydostać. — Wil ro­zejrzał się trwożliwie na boki. — Wilki-demony podążają za nami aż znad Mermidonu — mówił szybkim, urywanym głosem. — I je­szcze ściga nas jakaś wielkie, czarne, skrzydlate monstrum, i...

— Spokojnie, Wil. Poczekaj chwilę...

— ...i prawie nas złapało w dolinie... i było większe, niż cokol­wiek przedtem widziałem.

— Wil!

Chłopak zamilkł na moment. Allanon pokręcił z dezaprobatą głową.

— Czy pozwolisz mi wreszczie dojść do słowa? Ohmsford wzruszył ramionami i potrząsnął głową.

— Dziękuję ci bardzo. Po pierwsze tu jesteście bezpieczni. De­mony już was nie gonią. Ten, który ich prowadzi, potrafi wyczuwać moją obecność, lecz boi się mnie. Wycofał się.

Chłopak z Vale popatrzył na druida z powątpiewaniem.

— Jesteś pewien?

— Oczywiście. Nikt was tu nie gonił i nie goni. A teraz chodźcie tu i siądźcie obok. — Podeszli do zwalonego pnia leżącego nie opodal i usiedli. Allanon jednak dalej stał. — Musimy podążyć do Ar­borlon jeszcze tej nocy, ale kilka minut odpoczynku nie zaszkodzi.

— Jak się tu dostałeś? — dopytywał się Wil.

— Ja również mógłbym zadać wam to samo pytanie. — Olbrzym przyklęknął na jedno kolano i szczelniej okrył się płaszczem. — Poj­mujecie, co się stało nad rzeką?

— Wydaje mi się, że tak — oświadczył chłopak.

— To był Król Srebrnej Rzeki — wtrąciła cicho Amberle. — Widzieliśmy go... przemówił do nas.

— Mówił do Amberle — poprawił ją Wil. — Ale co przyda­rzyło się tobie? Czy i tobie udzielił pomocy? Allanon potrząsnął przecząco głową.

— Obawiam się, że nawet go nie widziałem. Było to tylko pew­nego rodzaju światło, które was otoczyło i uniosło w dal. On jest samotnikiem i dość tajemniczą postacią. Tylko nieliczni mają szansę go zobaczyć. Tym razem to byliście wy. W każdym razie jego poja­wienie się wywołało wielkie zamieszanie i konsternację wśród de­monów. Wykorzystałem to do mojej własnej ucieczki. — Druid za­milkł na moment, a potem zwrócił się do dziewczyny: — Amberle, powiedziałaś, że przemówił do was. Czy pamiętasz, co powiedział?

— Raczej nie, niezupełnie. — Dziewczyna wyglądała na zmar­twioną. — To było jak... jak sen. Mówił coś o... o przyłączeniu się.

W oczach druida błysnęło zdziwienie, ale ani Wil, ani Amberle niczego nie zauważyli.

— No nic, nieważne. — Allanon myślał już o czymś innym. — W każdym razie pomógł wam, będziemy jego dłużnikami.

— Jego tak, ale nie twoimi. — Dziewczyna nawet nie próbowała ukryć gniewu. — Gdzie się podziewałeś, Allanonie? Druid wydawał się nieco zaskoczony.

— Szukałem was. Tak się niestety stało, że pomagając wam, Król Srebrnej Rzeki niechcący nas rozdzielił. Wiedziałem, że jesteście już bezpieczni, ale nie wiedziałem, gdzie was szukać. Mogłem, rzecz jasna, pomóc sobie magią, ale to byłoby niebezpieczne ryzyko. Ten, który przewodzi demonom, ma moc równą mojej, a być może i wię­kszą. Użycie magii mogło zwabić go do nas. Tak więc zdecydowałem, że będę podążać dalej do Arborlon i szukać was po drodze. Ufałem też, że będziecie pamiętać o moich przestrogach i poleceniach. Po­nieważ szedłem pieszo, byłem przekonany, że jesteście daleko przede mną. Tak było do momentu, kiedy użyłeś Kamieni Elfów. Wtedy zdałem sobie sprawę, że się mylę. — Zamilkł na chwilę i pochylił głowę. — Byłem już wtedy w pobliżu Arborlon. Zawróciłem więc natychmiast i podążyłem na południe przez lasy. Sądziłem, że bę­dziecie szukać schronienia na zalesionych terenach poniżej Mermi­donu. I znowu się myliłem. Kiedy i do mnie dotarło wycie wilków-demonów, zdałem sobie sprawę, że próbujecie się dostać do doliny Rhenn. I dlatego znalazłem się tutaj.

— Wydaje mi się, że myliłeś się przez cały czas — mruknęła gniewnie Amberle.

Allanon spojrzał na nią, ale nic nie odpowiedział.

— Sądzę, że myliłeś się również, przychodząc do mnie po raz pierwszy — ciągnęła dziewczyna, a w jej głosie brzmiało oskarżenie.

— To było konieczne. Musiałem do ciebie przyjść.

— Tak, na to wygląda. Martwi mnie, że demony zawsze wyprze­dzają cię o krok. Ileż razy już o mały włos by mnie dopadły. Druid wstał i zaczerpnął głęboko powietrza.

— Tak, wiele razy. Ale to się już nie powtórzy.

Amberle również wstała, a w jej oczach błyskały iskierki gniewu.

— Nie czuję się jakoś szczególnie uspokojona twoimi obietnica­mi. Chcę, aby ta podróż wreszcie się skończyła. Chcę wrócić do domu, do Havenstead.

Twarz druida była nieprzenikniona.

— Rozumiem. Robię dla was, co mogę.

— Być może. Być może również robisz tylko to, co jest dla ciebie wygodne.

Twarz Allanona stężała, a oczy zwężyły się niebezpiecznie.

— To nie w porządku, dziewczyno. Wiesz o tym wszystkim mniej, niż ci się wydaje.

— Wiem jedno. Ani ty, ani obrońca, którego mi wybrałeś, nie okazaliście się skuteczni. Nie był to trafny wybór. Byłabym znacznie szczęśliwsza, gdybym was obu nigdy nie spotkała. — Była tak zła, że łzy napłynęły jej do oczu. Patrzyła na nich gniewnie, wyraźnie pragnąc ich sprowokować. A kiedy nic nie odpowiedzieli, obróciła się i poszła w mrok leśną ścieżką. — Powiedziałeś, że musimy iść do Arborlon jeszcze dzisiejszej nocy, druidzie — odezwała się głoś­no, nie odwracając się. — Chcę, żeby to się wreszcie skończyło.

Wil Ohmsford patrzył za nią, a na jego twarzy uraza walczyła ze zmieszaniem i zakłopotaniem. Przez sekundę myślał nawet, żeby tu zostać i pozwolić dziewczynie iść własną drogą. Po chwili jednak poczuł na ramieniu dłoń Allanona.

— Nie osądzaj jej zbyt pochopnie — usłyszał jego cichy, spo­kojny głos.

Druid cofnął rękę i podszedł do Artaqa. Chwycił lejce i spojrzał na chłopaka ponaglająco. Wil potrząsnął głową i wstał niechętnie. Ostatecznie skoro zaszedł już tak daleko... Nie było sensu pozostawać tu dłużej. Nic by nie zyskał.

Allanon ruszył za dziewczyną, która znikała już w leśnym mroku. Ociągając się, Wil podążył za nimi.

XVIII

Był wieczór następnego dnia. Na Arborlon kładły się długie cienie, a szary zmrok przechodził stopniowo w czerń nocy. Eventin Elessedil siedział samotnie w zaciszu swego gabinetu, studiując uważnie spo­rządzoną przez Gaela listę spraw, które miał załatwić jutro rano. Na jego twarzy malowało się zmęczenie, a znużone oczy mrużyły się pod wpływem światła dochodzącego z lampy oliwnej stojącej na drewnianym biurku. Komnata była cicha, odgradzała starego króla elfów od reszty świata i pozwalała mu na zagłębienie się we własnych myślach.

Eventin spojrzał przelotnie na Manxa, który leżał opodal półki z książkami pogrążony w głębokim śnie. Boki wilczura unosiły się rytmicznie i opadały, a każdemu wydechowi towarzyszyło osobliwe, nosowe kwilenie. Król uśmiechnął się. Sen łatwo do ciebie przycho­dzi, staruszku, pomyślał, mocny i bez koszmarów. Pokiwał głową z goryczą. Dużo by oddał, by przespać spokojnie choć jedną noc. Miał mało odpoczynku, dręczyły go zmory, które były następstwem bolesnej rzeczywistości. Męczyły go, zakradały się podstępnie do jego snów, niszczące i nienawistne. Powracały każdej nocy, kłuły podświadomość i wyrywały ze snu, by wreszcie ustąpić o świcie.

Eventin potarł zmęczone oczy i twarz, a potem zasłonił je od światła. Musi położyć się spać, bo jest mu teraz potrzebna choć od­robina snu. Wiedział jednak, że nie znajdzie w nim ukojenia.

Gdy opuścił ręce, ujrzał przed sobą Allanona. Przez chwilę nie wierzył swym oczom; sądził, że to jedynie wytwór zmęczonego umysłu. Zamrugał szybko, ale obraz nie zniknął. Z przerażeniem poderwał się na równe nogi.

— Allanonie! Myślałem, że mam przywidzenia! Druid przybliżył się i podali sobie ręce. W oczach króla elfów pojawił się błysk niepewności.

— Znalazłeś ją?

— Jest tutaj. — Allanon pokiwał głową.

Eventin nie wiedział, co odpowiedzieć. Mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa. Manx podniósł głowę i ziewnął szeroko. — Nie sądziłem, że wróci — powiedział w końcu król i zawahał się. — Dokąd ją zabrałeś?

— Tam, gdzie będzie bezpieczna — odparł Allanon i puścił dłoń gospodarza. — Mamy mało czasu. Musisz wezwać swoich synów i najbardziej zaufanych doradców, którym powierzyłeś tajemnicę nie­bezpieczeństwa zagrażającego elfom. Musisz być pewien swojego wyboru. Zbierz ich w ciągu godziny w komnacie Najwyższej Rady Elfów i powiedz im, że chcę z nimi porozmawiać. Nikomu więcej o tym nie mów. Dopilnuj, żeby strażnicy mieli na wszystko baczenie. Daję ci godzinę. Potem się spotkamy.

Allanon obrócił się i podszedł do otwartego okna, przez które dostał się do komnaty.

— A Amberle...?! — zawołał za nim Eventin.

— Za godzinę — powtórzył druid, wśliznął się za zasłonę i zniknął.

Gdy minęła wyznaczona godzina, wszyscy wezwani przez króla zgromadzili się w komnacie Najwyższej Rady. Było to ogromne, sześciokątne pomieszczenie zbudowane z dębowego drewna i kamie­nia, wysokie niczym katedra i zwieńczone sklepieniem z potężnych belek. Do izby prowadził szereg wielkich drewnianych wrót oświet­lonych lampami oliwnymi zawieszonymi na czarnych metalowych łańcuchach. Pod jedną ze ścian stało podwyższenie dla króla, na któ­rym umieszczono ręcznie rzeźbiony, dębowy tron. Po jego bokach wznosiły się sztandary z herbem domu Elessedilów. Pod pozostałymi ścianami wznosiła się galeria krzeseł; każdy garnitur składał się z dwunastu rzędów foteli górujących nad błyszczącą podłogą, oto­czonych niską barierką. Dokładnie na środku komnaty stał okrągły stół i dwadzieścia jeden krzeseł przeznaczonych dla członków Naj­wyższej Rady Elfów.

Tej nocy zajętych było jedynie sześć krzeseł. Na jednym z nich zasiadł Ander Elessedil. Powiedział parę słów do pozostałych człon­ków zgromadzenia, a jego spojrzenie powędrowało niespokojnie w stronę zamkniętych podwójnych drzwi. Myślał o Amberle. Chociaż ojciec nie wymienił jej imienia, gdy przyszedł z wiadomością o po­wrocie Allanona, Ander był pewien, że druid odnalazł dziewczynę i sprowadził ją do Arborlon; inaczej nie zwołano by rady w tak wiel­kim pośpiechu. Poza tym książę był przekonany, że Allanon zamierza postawić Amberle przed obliczem zgromadzenia i poprosić, by po­wierzyło jej zadanie odszukania Krwawego Ognia. Nie był natomiast pewien, jaka będzie odpowiedź rady. Jeśli król na prośbę maga prze­mówi pierwszy i poprze całe przedsięwzięcie, pozostali prawdopo­dobnie przychylą się do jego życzeń. Z drugiej strony biorąc pod uwagę uczucia, jakie elfy żywiły w stosunku do Amberle, nie było to wcale przesądzone. W każdym razie Ander nie wierzył, by ojciec tak postąpił. Najpierw wysłucha na pewno rad zgromadzonych, a po­tem dopiero podejmie decyzję.

Książę spojrzał szybko na ojca, a potem znowu rozejrzał się do­okoła. Zaczął się zastanawiać, co właściwie on sam o tym myśli, czy będzie umiał być obiektywny w sprawie, która dotyczy Amberle. Targały nim sprzeczne emocje, miłość walczyła z rozczarowaniem. W odpowiedzi na dręczące go wątpliwości zacisnął dłonie na krawę­dzi stołu aż do bólu. Może najlepiej będzie, jeśli nic nie powie. Może powinien pozostawić decyzję innym członkom rady.

Powiódł spojrzeniem po ich twarzach. Poza nimi oraz Dardanem i Rhoe'em, którzy trzymali straż przed drzwiami komnaty, nikt nie wiedział o tym spotkaniu. Było wielu innych szlachetnych ludzi, któ­rych mógł wezwać król, ale wybrał właśnie tych. To bardzo wywa­żony wybór, pomyślał Ander, rozważając cechy charakteru każdego z zebranych. Jakiego jednak dokonają osądu, gdy usłyszą, o co się ich prosi?

Książę stwierdził, że tego nie może być w żaden sposób pewien.

Arion Elessedil zajął miejsce po prawej ręce ojca, zarezerwowane dla następcy tronu. Właśnie jemu poświęcił król pierwsze spojrzenie, co czynił zawsze, gdy należało podjąć jakąś ważną decyzję. Arion był dla swego starego ojca pociechą i siłą, a ten kochał go gorąco. Obecność Ariona dawała królowi poczucie bezpieczeństwa, którego Ander nie był mu w stanie zapewnić, chociaż próbował. Jednak Ario­nowi brakowało współczucia, a czasami bywał tak uparty, że tracił zdrowy rozsądek. Trudno było przewidzieć, jak postąpi w sprawie dotyczącej Amberle. Kiedyś darzył ją uczuciem, gdyż była jedynym dzieckiem jego ukochanego brata Aine'a. To wszystko jednak nale­żało już do przeszłości. Uczucia Ariona zmieniły się wraz ze śmiercią brata, a potem zdradą Amberle, która wyparła się zaszczytu bycia Wybraną. Odczuwał wielki żal spowodowany głównie raną, jaką dziewczyna zadała królowi. Ander nie wiedział, jak głęboka jest ta uraza. Na pewno głęboka, pomyślał i zmartwił się tym, co to może oznaczać dla całej sprawy.

Obok Ariona usiadł pierwszy minister, Emer Chios. Podczas nie­obecności króla to on właśnie przewodził radzie. Był to zdecydowany i przekonywający mężczyzna. Można było liczyć, że w swoich opi­niach okaże się bezstronny i szczery. Chociaż Eventin i jego pierwszy minister nie zawsze zgadzali się w sprawach przedstawianych na zgromadzeniu, żywili do siebie ogromny szacunek. Król na pewno z uwagą wysłucha, co ma do powiedzenia Emer Chios.

Kael Pindanon, dowódca armii elfów, był najstarszym i zarazem najbliższym przyjacielem Eventina. Chociaż był od niego dziesięć lat młodszy, wyglądał na dużo starszego. Jego twarz sprawiała wrażenie kawałka suchego drewna, a postać, mimo że jeszcze krzepka i mocna, nosiła ślady lat spędzonych na polu walki. Na ramiona Kaela spływały białe włosy, a usta okalały wielkie, sumiaste wąsy. Postępowanie dowódcy armii elfów, człowieka zdecydowanego i o żelaznej woli, było najłatwiejsze do przewidzenia. Stary żołnierz całkowicie poświę­cił się królowi i zawsze miał na celu tylko jego dobro. Tak samo będzie ze sprawą Amberle.

Ostatni mężczyzna siedzący przy stole nie należał do rady. Był to młodszy od Andera, szczupły, ciemnowłosy elf. Jego brązowe oczy zdradzały czujność i niepokój. Siedział obok Pindanona na krześle odsuniętym nieco od okrągłego stołu i przyglądał się w milczeniu swym towarzyszom. Do pasa miał przytroczone dwa sztylety, a przez poręcz fotela przewiesił miecz. Nie nosił żadnych insygniów z wy­jątkiem małego medalionu z herbem Elessedilów, kołyszącego się na srebrnym łańcuchu na jego szyi. Nazywał się Crispin i był kapitanem straży przybocznej, elitarnego oddziału, którego jedynym zadaniem była ochrona króla elfów. Jego obecność na radzie była dość zagad­kowa; Anderowi wydawało się bowiem, że nie jest on człowiekiem, u którego ojciec poszukiwałby wsparcia. Lecz ojciec nie zawsze po­stępował tak, jak się wydawało Anderowi.

Książę przerwał swe rozmyślania. Wszyscy zebrani, choć byli ludźmi o różnej przeszłości i odmiennych osobowościach, mieli jedną wspólną cechę: byli absolutnie lojalni wobec starego króla. Może dlatego Eventin zdecydował, że właśnie im powierzy trudną decyzję w sprawie Amberle. Może zresztą byli jedynymi ludźmi, na których mógł polegać, gdy nadejdzie czas, by stanąć w obronie ojczyzny elfów.

A ten czas był już blisko. Nieuchronność okrutnej wojny z de­monami rysowała się przed nimi na każdym kroku. Ellcrys była coraz słabsza; jej konary nieubłaganie toczył rozkład, a moc utrzymująca Zakaz zmniejszała się z minuty na minutę. Każdego dnia dostarczano nowe raporty na temat dziwnych, przerażających stworzeń zrodzo­nych z nocnych koszmarów i mrocznych fantazji. Chociaż żołnierze elfów patrolowali tereny od doliny Rhenn do Sarandanon i od Matted Brakes do Kershalt, liczba potworów stale rosła. Było pewne, że wkrótce nadejdą następne, by w końcu zjednoczyć się i zaatakować krainę elfów.

Ander położył łokcie na stole i oparł głowę na złożonych dłoniach, osłaniając oczy przed światłem. Ellcrys umierała tak szybko, że mogło nie starczyć czasu na dotarcie do Krwawego Ognia, mimo iż Alla­nonowi udało się odszukać Amberle. Czas! Wszystko sprowadzało się do tego jednego.

W drugim końcu komnaty otworzyły się szeroko wielkie drzwi i stanął w nich Allanon — wysoki i groźny w swych czarnych sza­tach. Towarzyszyły mu dwie małe postaci okryte szczelnie płaszcza­mi, z twarzami ukrytymi w kapturach.

Amberle, pomyślał natychmiast Ander. Jedną z tych osób musi być Amberle!

Ale kim jest ten drugi?

Troje przybyszów weszło bez słowa do komnaty j podeszło do stołu. Druid nakazał swym towarzyszom, by usiedli, a sam zwrócił się do króla.

— Mój panie. — Skłonił się lekko.

— Witaj, Allanonie.

— Czy są wszyscy?

— Tak — zapewnił go Eventin i przedstawił zgromadzonych. — Powiedz, proszę, z czym przybywasz. Allanon postąpił kilka kroków i stanął między elfami a dwiema postaciami w kapturach.

— A więc dobrze. Powiem to tylko raz, wiec proszę, abyście uważali. Naród elfów stoi w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa. Ellcrys umiera. Bardzo szybko opada z sił i każdego dnia pogłębia się to coraz bardziej. Wraz z nią słabnie Ściana Zakazu. Demony, które kiedyś uwięzili wasi przodkowie, zaczynają znowu wdzierać się do tego świata. Wkrótce zostaną uwolnione i będą robić wszystko, by was unicestwić. — Druid znowu przesunął się do przodu. — Nie lekceważcie tego, lordowie. Nie przypuszczacie nawet, jak wielka jest ich nienawiść. Widziałem jedynie kilka z tych stworów, które zdołały już się przedrzeć przez zasłonę Zakazu, ale nawet ta garstka dała mi wyobrażenie o ogromie nienawiści, jaka ich trawi. Jest ona doprawdy straszliwa i przerażająca. Daje im moc jeszcze większą, niż miały przed wypędzeniem z waszego świata. Nie sądzę, że bę­dziecie w stanie się im przeciwstawić.

— Nie znasz potęgi armii elfów! — przerwał mu Pindanon z po­ciemniałą twarzą.

— Komandorze — upomniał go łagodnie Eventin. — Wysłu­chajmy go do końca.

Pindanon usiadł z powrotem, zaciskając szczęki ze wzburzenia.

— Kluczem do przetrwania jest Ellcrys — ciągnął Allanon, ig­norując dowódcę armii. — Gdy ona umrze, Zakaz będzie stracony. Zniknie bowiem siła magiczna, która go utrzymuje. Może temu za­pobiec tylko jedno. Zgodnie z legendą elfów i zasadami magii, która dała jej życie, Ellcrys musi się narodzić na nowo. Można tego dokonać tylko w jeden sposób. Dobrze o tym wiecie. Jeden z Wybranych musi zanieść jej nasionko do źródła wszelkiego życia zwanego Krwawym Ogniem, zanurzyć je w ogniu, a potem wrócić do korzeni drzewa matki. Tak Ellcrys narodzi się na nowo, zasłona Zakazu zostanie przywrócona, a wszystkie demony znikną z powierzchni ziemi.

Panowie Arborlon, dwa tygodnie temu, gdy odkryto, że Ellcrys umiera, przybyłem do Eventina Elessedila, by zaoferować mu pomoc. Przybyłem zbyt późno. Zakaz zaczął już tracić swą moc, co pozwoliło kilku demonom na ucieczkę. Zanim zacząłem działać, zamordowały podczas snu wszystkich Wybranych, jakich znalazły.

Mimo to powiedziałem królowi, że jestem w stanie pomóc elfom w dwóch sprawach. Po pierwsze — pojadę do Paranoru, do twierdzy druidów, i odszukam historię spisaną przez moich przodków, by dzię­ki niej poznać znaczenie słowa Safehold. I tak uczyniłem. Odkryłem, gdzie znajduje się miejsce zwane Krwawym Ogniem. — Allanon przerwał na chwilę, przyglądając się twarzom słuchaczy. — Powie­działem także, że odszukam tego, kto znajdzie Krwawy Ogień i za­niesie tam nasionko, ponieważ wierzyłem, że taki ktoś istnieje. Tego również dokonałem i przybyłem z tą osobą do Arborlon.

Ander zamarł w napięciu, a wśród zebranych rozległ się pomruk niedowierzania. Druid obrócił się i dał znak niższej z dwóch zakap­turzonych postaci.

— Podejdź.

Mała figurka wstała niepewnie i podeszła do niego.

— Zdejmij kaptur.

I znów moment wahania. Wszystkie elfy z wyjątkiem Eventina pochyliły się niecierpliwie do przodu. Król siedział sztywno na swoim krześle i zaciskał palce na drewnianych, rzeźbionych poręczach.

— Zdejmij kaptur — powtórzył łagodnie Allanon.

Tym razem figurka była posłuszna. Z fałdów szaty wysunęły się szczupłe brązowe dłonie i sięgnęły do zakrywającego twarz kaptura. Amberle spojrzała na swego dziadka oczami w kolorze morskiej zie­leni, w których czaiła się niepewność. Zapadła ogłuszająca cisza.

Nagle Arion skoczył na równe nogi, siny z wściekłości.

— Nie! Nie, druidzie! Zabierz ją stąd! Zabierz ją tam, gdzie ją znalazłeś!

Ander uniósł się z krzesła, zaszokowany słowami brata, ale król złapał go za ramię i zmusił do pozostania na miejscu. Zebrani wy­mienili między sobą kilka szybkich, nieprzyjaznych słów, ale wszy­stkie utonęły w mieszaninie głosów.

Eventin podniósł rękę i w komnacie znowu zapadła cisza.

— Wysłuchamy Allanona do końca — powiedział stanowczo i Arion opadł z powrotem na swoje krzesło. Druid podziękował skinieniem głowy.

— Proszę, abyście pamiętali o jednym. Tylko Wybrany może zanieść nasionko Ellcrys. Na początku roku było ich siedmiu, teraz zaś sześciu nie żyje. Amberle Elessedil jest waszą ostatnią nadzieją.

— Ona nie jest żadną nadzieją! — zaoponował Arion. — Nie jest już Wybraną! — Głos księcia był nieugięty i ostry.

Kael Pindanon pokiwał głową na znak aprobaty, a na jego pozna­czonej bliznami twarzy malowała się wyraźna niechęć.

— Wątpicie, czy ona jest wciąż Wybraną? — Na ustach Alla­nona pojawił się słaby, drwiący uśmiech. — Zatem dowiedzcie się, iż Amberle również w to wątpi. Powiedziałem wszak jej, powiedziałem królowi, a teraz mówię wam, że jakiekolwiek uczucia, ani wasze, ani też jej, nie są w stanie zmienić prawdy. Nie mają żadnego zna­czenia. Wnuczka króla czy wyrzutek społeczeństwa... Jakie to ma znaczenie, książę? Powinieneś się troszczyć o przetrwanie swego na­rodu i ludów czterech krain, ponieważ im również zagraża niebez­pieczeństwo. Jeśli Amberle ma pomóc wam i im, to, co się kiedyś zdarzyło, musi zostać zapomniane.

— Ja nie zapomnę. Arion był nieustępliwy. — Nigdy nie za­pomnę.

— Czy właśnie o to nas prosisz? — wtrącił się szybko Emer Chios, a Arion znów usiadł na miejsce.

— Właśnie o to. — Allanon zwrócił się do pierwszego mini­stra. — Ani wy, ani sama Amberle nie macie prawa orzekać, czy dziewczyna jest jeszcze Wybraną. Jedynie Ellcrys może tego dokonać, ponieważ to ona wyróżniła Amberle. Dlatego też musimy poznać jej zdanie. Niech Amberle stanie przed Ellcrys, a ona zdecyduje, czy ją zaakceptować, czy odrzucić. Jeśli zostanie przyjęta, dostanie nasionko i wyruszy na poszukiwanie Krwawego Ognia.

— A jeżeli zostanie odrzucona?

— Wtedy pozostanie nam nadzieja, że wiara komandora Pinda­nona w potęgę armii elfów jest uzasadniona.

Arion znowu wstał, lekceważąc ostrzegawcze spojrzenie, które rzucił mu ojciec.

— Prosisz o zbyt wiele, druidzie. Prosisz, abyśmy zaufali komuś, kto już raz okazał się tego niegodny.

— Chcę tylko, żebyście zaufali Ellcrys — odparł Allanon spo­kojnym głosem. — Robiliście to przecież od wieków. Pozwólcie, by sama podjęła decyzję.

— Nie, druidzie. — Arion potrząsnął głową. — Wszystko roze­gra się tutaj. Drzewo nie rozmawia z nikim, nie przemówi więc i do Amberle. — Książę rzucił dziewczynie złe spojrzenie. — Jeśli chce, byśmy jej zaufali, niech powie, dlaczego opuściła Arborlon i zhańbiła siebie i swoją rodzinę.

Allanon rozważał przez chwilę słowa Ariona, a potem spojrzał na Amberle. Jej twarz była biała jak płótno.

— Nie zamierzałam nikogo zhańbić — stwierdziła cicho. — Zro­biłam to, co musiałam.

— Zhańbiłaś nas! — wybuchnął Arion. — Jesteś córką mojego brata, a ja go bardzo kochałem. Chciałbym cię zrozumieć, ale nie potrafię. To, co zrobiłaś, przyniosło wstyd całej twojej rodzinie, nam wszystkim. Skalało pamięć twojego ojca. Jeszcze żaden Wybrany nie porzucił służby. Nigdy! Ale ty odrzuciłaś ten zaszczyt, jakby nie miał żadnego znaczenia!

— Nie chciałam zostać Wybraną, Arionie — powiedziała sztyw­no Amberle. — To była pomyłka. Próbowałam wykonywać swe obo­wiązki jak pozostali, ale nie wychodziło mi. Wiem, że wszyscy tego ode mnie oczekiwali, ale... naprawdę nie potrafiłam.

— Nie potrafiłaś? — zawołał groźnie Arion. — Dlaczego? Wy­jaśnij to. Teraz masz szansę!

— Nie mogę! — odparła dziewczyna ze ściśniętym gardłem. — Nie umiałabym sprawić, byś to zrozumiał, nawet gdybym chciała, nawet gdybym... — Amberle spojrzała błagalnie na Allanona. — Dlaczego sprowadziłeś mnie tutaj, druidzie? To bez sensu. Oni mnie tutaj nie chcą, a i ja nie chcę tu pozostać. Boję się, rozumiesz? Pozwól mi wrócić do domu.

— Jesteś w domu — powiedział łagodnie Allanon, a w jego gło­sie słychać było smutek. Potem spojrzał na Ariona. — Twoje zastrze­żenia są bezcelowe, książę. Pomyśl o ich źródłach. Ból wywołuje żal i urazę, one zaś gniew. Nie zajdziesz w ten sposób zbyt daleko. — Prze­rwał na chwilę i utkwił w Ariona spojrzenie swych ciemnych oczu. — Nie udaję, że rozumiem, dlaczego Amberle opuściła swój lud i zdecy­dowała się na życie z dala od Arborlon. Nie do mnie należy prawo jej sądzenia ani też do was. To, co się stało, już się nie odstanie. Amberle wykazała dużą odwagę, decydując się na powrót do Arborlon. Demony już się o niej dowiedziały i podjęły pościg. Zniosła trudy i niebezpie­czeństwa podróży. Czy to wszystko nadaremnie?

Na wzmiankę o niebezpieczeństwie zagrażającym wnuczce w oczach Eventina błysnęła trwoga. Pojawiła się i szybko zniknęła, lecz Ander zdołał ją dostrzec.

— Mogłeś postawić dziewczynę przed obliczem Ellcrys, nie kon­sultując się z nami — zauważył nagle Emer Chios. — Dlaczego tego nie zrobiłeś?

— Amberle nie chciała tu wrócić — odparł Allanon. — Zrobiła to, ponieważ wytłumaczyłem jej, że musi pomóc swojemu ludowi. Nie powinna więc robić tego w tajemnicy i ukradkiem, lecz całkiem otwarcie. Jeśli ma stanąć przed obliczem Ellcrys, to tylko z waszą aprobatą. — Objął szczupłe ramiona Amberle. Dziewczyna spojrzała na niego, a na jej dziecinnej buzi malowało się zdziwienie. — Musicie podjąć decyzję, lordowie — zakończył Allanon z kamiennym wyrazem twarzy. — Który z was stanie po jej stronie?

Zapadła cisza. Elfy i druid popatrzyli na siebie bez słowa. Wszy­scy, z wyjątkiem drugiej postaci w kapturze, poruszali się nerwowo. Mijały sekundy, ale nikt się nie podniósł.

Wtedy Ander Elessedil poczuł na sobie spojrzenie Allanona. Prze­biegła między nimi jakaś nić porozumienia. Książę już wiedział, co musi zrobić.

Powoli wstał z miejsca.

Ander! — zaprotestował Arion.

Książę popatrzył na śniadą twarz swego brata; oczy Ariona błys­nęły ostrzegawczo. Ander bez słowa okrążył stół i stanął przy Am­berle. Dziewczyna rzuciła mu spłoszone spojrzenie niczym dzikie zwierzątko gotowe do ucieczki. Objął ją delikatnie i pochylił się, by ucałować jej czoło. W oczach dziewczyny zalśniły łzy.

— Sądzę, panowie, że decyzja nie będzie trudna. Niezależnie od naszych opinii powinniśmy się skoncentrować na tym, co będzie dla nas najbardziej korzystne — powiedział Emer Chios i powstał, by przyłączyć się do Andera.

Crispin spojrzał szybko na Eventina. Król siedział sztywno, a jego twarz pozostała niewzruszona. Crispin wstał i stanął obok Andera.

Rada podzieliła się równo na dwa obozy: trzech jej członków opowiedziało się za Amberle, trzech było przeciw. Eventin popatrzył na Ariona. Książę pochwycił kątem oka spojrzenie ojca, a potem rzucił bratu pełne urazy spojrzenie.

— Nie jestem tak głupi, jak Ander. Mówię: nie.

Król zwrócił się teraz do Pindanona. Stary żołnierz pozostał nie­ ugięty.

— Wierzę w armię elfów, a nie w to dziecko. — Potem jednak zawahał się nieco i dodał: — To twoja krew, panie. Będę głosować tak jak ty. Podejmij słuszną decyzję.

Teraz wszystkie oczy były utkwione w Eventina. Przez chwilę krój jakby tego nie zauważał; siedział wpatrzony w stół, a w jego oczach czaił się smutek i rezygnacja. Potem położył ręce na wypo­lerowanym blacie i zacisnął je mocno. Wreszcie powstał.

— A więc zdecydowałem: Amberle stanie przed Ellcrys. Rada jest zakończona.

Arion Elessedil rzucił bratu miażdżące spojrzenie, po czym wy­szedł dumnym krokiem z komnaty, nie wypowiedziawszy ani słowa.

Spod zasłony swego kaptura Wil Ohmsford dojrzał, jak w oczach Andera Elessedila odbija się ból i niedowierzanie. Między braćmi otwarła się przepaść, która z pewnością szybko się nie zamknie. Potem książę zwrócił się niespodziewanie ku niemu i Wil z zakłopotaniem odwrócił spojrzenie.

Allanon znowu przemówił, informując zgromadzonych, że przed spotkaniem z Ellcrys Amberle odpocznie dzień lub dwa. Po wszy­stkim znowu zostanie zwołana Najwyższa Rada Elfów. Wil wstał ze swego miejsca, zasłaniając się szczelnie płaszczem, gdyż Allanon dał mu znak, żeby się nie ujawniał. Komnata powoli pustoszała. Chłopak zobaczył, jak Ander spogląda na nich z wahaniem, a potem wychodzi wraz z innymi. Druid odciągnął na bok Eventina; rozmawiali przy­ciszonymi głosami, ale zdawało się, że się o coś spierają. Wresz­cie król kiwnął niechętnie głową i opuścił komnatę. Wil, Amberle i Allanon zostali sami.

— Chodźcie za mną — polecił druid.

Wyprowadził ich na korytarz. Szli szybko, dopóki nie znaleźli się na zewnątrz, w chłodnym mroku. Olbrzym zatrzymał się, nasłuchiwał przez chwilę, a potem powiedział:

— Amberle, chcę, żebyś dziś wieczorem spotkała się z Ellcrys. Twarz dziewczyny wyrażała zaskoczenie i zakłopotanie.

— Dlaczego? — zapytała z niedowierzaniem i potrząsnęła gło­wą. — Nie, to zbyt szybko! Muszę mieć czas, żeby się przy gotować. Poza tym powiedziałeś dziadkowi, że pójdę do niej dopiero za dzień lub dwa!

— To było małe, ale konieczne oszustwo — wyjaśnił cierpliwie Allanon. — O jakich przygotowaniach mówisz? To nie jest test na zręczność lub wytrzymałość. Nie musisz się więc przygotowywać. Albo nadal jesteś Wybraną w służbie Ellcrys, albo nie.

— Jestem zmęczona, druidzie! — zawołała zirytowana Amberle. — Jestem zmęczona i muszę się przespać! Nie mogę iść tam teraz!

— Musisz. Wiem, że jesteś zmęczona i że potrzebujesz snu. Ale to może poczekać. Najpierw musisz spotkać się z Ellcrys i to właśnie teraz.

Amberle zesztywniała, a w jej oczach pojawił się strach. Zaczęła płakać. Wszystko, co się wydarzyło — nieoczekiwane pojawienie się Allanona, wiadomość o zamordowaniu Wybranych i umieraniu Ellcrys, świadomość, że musi powrócić do Arborlon, męcząca ucie­czka z Havenstead na pomoc, spotkanie z radą i dziadkiem, a teraz jeszcze i to — przygnębiło ją i kompletnie wyprowadziło z równo­wagi. Zniknęła cała jej odwaga. Stała teraz przed nimi — mała, słaba i bezbronna. Zanosiła się płaczem, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Gdy druid wyciągnął do niej rękę, odskoczyła szybko i odwróciła się od nich. Wil popatrzył na nią bezradnie. W końcu przestała płakać, ale nawet na nich nie spojrzała. Gdy wreszcie przemówiła, jej głos był ledwie słyszalny.

Czy to jest naprawdę konieczne, Allanonie? Muszę tam iść dziś wieczorem?

Tak, Amberle. — Druid pokiwał głową. Zapadło ciężkie milczenie.

— Zatem tak uczynię.

Znów spokojna i opanowana dołączyła do Allanona i Wila. Bez słowa ruszyli ulicami miasta.

XIX

Z nieba sączyło się słabe światło księżyca, posrebrzając swym blaskiem letnią noc. W powietrzu unosiły się słodkie, oszałamiające zapachy, które przynosił ze sobą ciepły wiatr, tańczący wśród kwia­tów i drzew Ogrodów Życia. Tak pełne kolorów za dnia, były teraz przedziwną mozaiką szarości i czerni. Wszędzie było słychać odgłosy nocnego życia; małe stworzonka zrywały się nagle do lotu lub biegu i znikały bez śladu.

W środku tego wszystkiego, na szczycie niewielkiego wzgórza górującego nad krainą elfów, stało samotnie cudowne drzewo zwane Ellcrys i nieuchronnie podążało ku śmierci. Długa wędrówka zbliżała się powoli do końca. Skończone piękno Ellcrys i jej doskonała sy­metria były już przeszłością. Srebrna kora odpadała czarnymi, zbu­twiałymi płatami, które zwisały z pnia i gałęzi niczym zdarta skóra. Krwistoczerwone liście więdły, a te, które już opadły, znaczyły ziemię niczym suche, martwe łupiny. Ellcrys stała na tle nocnego nieba jak wyblakły strach na wróble.

Troje przybyszów stanęło u podnóża wzniesienia i patrzyło na nią bez słowa. Trwali tak nieruchomo przez długą chwilę; jedynie lekki wiatr poruszał połami ich płaszczy. Pierwsza odezwała się Amberle, a jej głos wypełnił ciszę głęboką goryczą.

— Och, Allanonie! Ona wygląda tak smutno.

Druid nie odpowiedział; stał wyprostowany z twarzą ukrytą w cie­niu kaptura. Letnia bryza przyniosła ze sobą słodki zapach lilii, który owionął ich na chwilę i zaraz zniknął. Dziewczyna spojrzała na Al­lanona i owinęła się szczelniej płaszczem.

— Czy ona cierpi?

— Trochę. — Druid prawie niedostrzegalnie skinął głową.

— Czy ona umiera?

— Jej życie dobiega końca. Jej czas mija.

Zapadła chwila długiej ciszy.

— Możesz coś dla niej zrobić?

— Tylko ty możesz jej pomóc — szepnął łagodnie Allanon.

Amberle westchnęła głośno, a przez jej ciało przebiegł dreszcz. Mijały sekundy. Wil szurał niecierpliwie nogami, czekając, aż dziew­czyna podejmie decyzję. Nie było to łatwe. Amberle nie spodziewała się, że znajdzie się w tym miejscu już tej nocy; zresztą żadne z nich dwojga tego nie przypuszczało. Myśleli, że w przerwie obrad będą mogli się wreszcie wyspać. Nie spali od chwili ucieczki do doliny Rhenn i niespodziewanego spotkania z Allanonem. Byli wyczerpani.

— Ona teraz odpoczywa — szepnęła nagle Amberle.

— Obudzi się dla ciebie — odparł druid.

Ona tego nie chce, pomyślał Wil. Nigdy tego nie chciała. Po prostu nie chce tego i boi się. Powiedziała to już pierwszej nocy, gdy się spotkaliśmy przed jej domem. Ale nigdy nie powiedziała dlaczego.

Wil spojrzał na szczyt wzgórza. Dlaczego Amberle tak boi się Ellcrys?

— Jestem gotowa — powiedziała dziewczyna cichym głosem. Allanon przez chwilę nic nie mówił, a potem skinął powoli głową.

— Zatem idź. Poczekamy tu na ciebie.

Nie poruszyła się od razu; stała przez chwilę, jakby oczekiwała, że druid udzieli jej jeszcze jakiejś rady. Ale on już się nie odezwał. Amberle otuliła się więc płaszczem i powoli ruszyła na górę. Na szczycie wzgórza czekało na nią samotne, umierające drzewo.

Nie obejrzała się za siebie.

Po kilku chwilach wspięła się na wierzchołek i stanęła przed El­lcrys. Znajdowała się jeszcze poza jej zasięgiem — drobna sylwetka spowita w czarną szatę, z rękami przyciśniętymi mocno do boków. Przed nią aż po horyzont rozciągała się ogromna przestrzeń Westlan­dii; Amberle poczuła się samotna i bezbronna. Twarz owiewała jej nocna bryza, przynosząc ze sobą zapachy ogrodów. Odetchnęła głę­boko, usiłując się uspokoić.

Potrzebuje tylko jednej chwili, pomyślała. Po prostu jednej chwili. Lecz tak się bała.

Wciąż nie rozumiała, dlaczego tak się stało. Nawet teraz, choć minęło tak wiele czasu. Powinna to zrozumieć; powinna nad tym zapanować. Na razie jednak nie potrafiła. To jeszcze bardziej pogar­szało sytuację. Czuła niezrozumiały, bezsensowny, ślepy strach. Za­wsze jej towarzyszył. Czaił się w zakamarkach jej umysłu niczym drapieżne zwierzę i pojawiał się wtedy, gdy pomyślała o Ellcrys. Walczyła z nim, walczyła rozpaczliwie, ale mimo to dręczył ją nie­ustannie — nieodparty i mroczny. Mogła nad nim zapanować jedy­nie w Havenstead, ponieważ tam nie było jego przyczyny. Ale tutaj, w Arborlon, stojąc tak blisko, mając w pamięci dotyk Ellcrys...

Wzdrygnęła się na to wspomnienie. Naprawdę bała się tego do­tyku. Ale dlaczego? Przecież nie robił jej żadnej krzywdy. Służył tylko temu, by Ellcrys mogła się z nią komunikować poprzez obrazy. A jednak było w tym coś jeszcze. Pojawiło się już wtedy, gdy Ellcrys przemówiła do niej po raz pierwszy. Coś.

Ciche pohukiwanie sowy wytrąciło ją z zadumy. Zdała sobie spra­wę, że stoi tak już od kilku minut, a z dołu obserwują ją dwaj męż­czyźni. Nie chciała tego.

Zaczęła szybko okrążać drzewo, by znaleźć się po jego drugiej stronie.

Allanon i Wil patrzyli w milczeniu na ciemną postać, która obeszła Ellcrys i zniknęła z pola widzenia. Czekali jeszcze przez chwilę, ale dziewczyna się nie pojawiła. Wtedy druid usiadł bez słowa na trawie, a Wil przyłączył się do niego po chwili.

— Co zrobimy, gdy Ellcrys zadecyduje, że Amberle nie jest już Wybraną?

— Tak się nie stanie. Chłopak zawahał się chwilę, nim się znowu odezwał.

Wiesz coś, o czym nam nie powiedziałeś, prawda?

Nie — odparł chłodno Allanon. — Nie w tym sensie, który masz na myśli.

Ale w pewnym sensie tak.

— Chłopcze, martw się tylko o to, by nic jej się nie stało, gdy opuścicie Arborlon.

Sposób, w jaki to powiedział, dał Wilowi do zrozumienia, że ten temat jest zamknięty. Chłopak ułożył się wygodniej na trawie.

— Czy odpowiesz mi zatem na inne pytanie? — zapytał po chwi­li. — Powiesz mi, dlaczego Amberle tak boi się Ellcrys?

— Nie.

Wil zaczerwienił się z podniecenia.

— Dlaczego nie?

— Bo nie jestem pewien, czy sam to rozumiem. Nie sądzę rów­nież, by ona to rozumiała. W każdym razie gdy uzna, że powinieneś o tym wiedzieć, na pewno sama ci powie.

— Wątpię. — Wil zgiął się wpół i objął kolana ramionami. — Nie sądzę, by w ogóle o mnie myślała.

Allanon nie odpowiedział. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, spoglądając od czasu do czasu na szczyt wzgórza i samotne drzewo. Po Amberle nie było śladu.

— Czy ona jest tam bezpieczna? — zapytał Wil. Druid skinął głową. Chłopak czekał na jakieś wyjaśnienie, lecz mag wciąż milczał. Chyba jest pewien, że nic jej nie zagraża, pomyślał Wil. Przynajmniej miał taką nadzieję.

Przez dłuższą chwilę Amberle nie mogła się poruszyć. Strach ją paraliżował. Stała nieruchomo w odległości nie większej niż pięć stóp od najbliższej gałęzi i wpatrywała się w Ellcrys niczym zahipnotyzo­wana. Strach mroził ją lodem, porażał myśli. Straciła poczucie czasu i miejsca. Czuła tylko, że nie może się ruszyć.

Gdy w końcu zdołała zrobić kilka ostatnich kroków, miała wra­żenie, iż ktoś przeszedł je za nią. Wiedziała tylko, że odległość między nią a drzewem zmniejsza się, aż w końcu zniknęła całkowicie. Zna­lazła się pod baldachimem gałęzi. Nocny wiatr zamarł, a chłód, który mroził ją od środka, zamienił się w ciepło.

Padła na kolana wśród zeschłych liści i połamanych gałązek. Czekała.

Po chwili jedna z postrzępionych gałęzi opadła na dół i zawinęła się delikatnie wokół jej ramion.

— Amberle.

Dziewczyna zaczęła szlochać.

Milczeli już od dłuższego czasu, gdy Wil przypomniał sobie nagle dziwną rzecz, o której mówił kiedyś Allanon. Chociaż obiecał sobie, że już nie zapyta go o nic więcej, ciekawość zwyciężyła.

— Allanonie?

Druid podniósł głowę i spojrzał na niego.

— Coś mnie trapi. — Wil przerwał na chwilę, by odpowiednio dobrać słowa. — Gdy powiedziałeś Amberle, że musi przyjść tu dziś w nocy, przypomniała ci słowa, które wypowiedziałeś na zebraniu Rady Elfów. Poinformowałeś ich, że dziewczyna potrzebuje jednego, dwóch dni, by odpocząć. A jej wyjaśniłeś, że to było małe, ale po­trzebne oszustwo. Co miałeś na myśli?

W świetle księżyca Wil ujrzał na twarzy druida znajomy, drwiący uśmiech.

— Zastanawiałem się, kiedy o to zapytasz, Wilu Ohmsfordzie. — Roześmiał się cicho. — Twoja ciekawość jest wszechogarniająca.

— Czy otrzymam odpowiedź na moje pytanie? — Wil skrzywił się ponuro.

— Ta odpowiedź cię nie zachwyci. Oszustwo było potrzebne, ponieważ w obozie elfów jest szpieg. Wil zamarł.

— Skąd o tym wiesz?

— To logiczne. Gdy przybyłem do Paranoru, demony już na mnie czekały. Czekały, chłopcze, ponieważ nikt mnie nie śledził. To su­geruje z kolei, iż z góry wiedziały, że tam przybędę. Ale skąd? A tym samym, skąd w ogóle o mnie wiedziały? Tylko Eventin znał moje plany podróży do Paranoru. Powiedziałem mu w zaufaniu, że udam się tam, by przestudiować księgi druidów i odkryć, gdzie się znajduje Safehold. Ostrzegłem króla, by nikomu o tym nie mówił i tak właśnie było. — Allanon zamilkł na chwilę. — Pozostaje więc tylko jedna możliwość. Ktoś podsłuchał naszą rozmowę; ktoś, kto miał powód, aby nas zdradzić.

— Ale jak to się mogło stać? — wątpił Wil. — Sam powie­działeś, że przed rozmową z Eventinem nikt nie wiedział o twoim powrocie do czterech krain.

To właśnie mnie zastanawia — przyznał druid. — Szpiegiem musi być osoba, która ma łatwy dostęp do króla i zna każdy jego krok. Prawdopodobnie ktoś ze służby. W każdym razie — wzruszył ramionami — dobrze, iż nie wspomniałem mu, gdzie jest Amberle. Inaczej demony znalazłyby ją przede mną. — Spojrzał na Wila i do­dał: — Sądzę, że dopadłyby również ciebie.

Wil poczuł, jak cierpnie mu skóra. Takie przypuszczenie było bardzo niepokojące. Po raz pierwszy, od kiedy się spotkali, chłopak był zadowolony, że druid jest tak powściągliwy.

— Jeśli to wszystko prawda, to dlaczego powiedziałeś elfom tak wiele? — zapytał. — Skoro istnieje jakiś szpieg, to bardzo prawdo­podobne, że dowie się wszystkiego, o czym była mowa na zebraniu rady.

— To prawda — przyznał Allanon. — Nawet zamierzam się upewnić, że tak się stanie. Oto powód mojego oszustwa. Widzisz, demony już wiedzą, że tutaj jesteśmy. Wiedzą też, kim ja jestem i kim jest Amberle. Nie wiedzą jedynie o tobie. Wszystko odkryły dzięki mojej rozmowie z Eventinem i temu, co widziały podczas pościgu z Havenstead. Nie powiedzieliśmy elfom nic nowego, z wy­jątkiem jednej małej sprawy. Otóż poinformowaliśmy ich, że zanim Amberle stanie przed Ellcrys, będzie odpoczywać przez kilka dni. Tak więc przez ten czas demony nie będą się spodziewać z naszej strony żadnego ruchu. Mam nadzieję, że to oszustwo da nam nie­wielką, lecz znaczącą przewagę.

— Jakiego rodzaju przewagę? — Wil zmarszczył brwi. — Co masz na myśli, Allanonie? Druid ściągnął wargi.

— Obawiam się, że będę musiał cię prosić o jeszcze trochę cier­pliwości. Ale obiecuję, że odpowiem, zanim noc dobiegnie końca. Wystarczy?

To nie jest całkiem w porządku, pomyślał ponuro chłopak. Nie było jednak sensu nalegać. Gdy Allanon coś postanowił, nic nie było w stanie zmienić jego zdania.

— Jeszcze jedno. — Druid położył ostrzegawczo dłoń na ramie­niu chłopaka. — Nie mów nic Amberle. Jest już wystarczająco prze­rażona i nie ma powodu, żeby ją jeszcze bardziej straszyć. Niech to pozostanie naszą tajemnicą.

Wil pokiwał głową. Przynajmniej co do tego byli zgodni.

Kilka chwil później z cienia drzewa wyłoniła się Amberle. Stała przez chwilę nieruchomo na tle nocy, zawahała się, a potem spojrzała na Allanona i Wila. Ruszyła powoli, ostrożnie, jakby niepewna swych ruchów, z rękoma złożonymi na piersiach. Nie miała na głowie kaptura, a jej długie orzechowe włosy falowały swobodnie na wietrze. Gdy podeszła bliżej, zobaczyli wyraźnie jej pogrążoną w smutku twarz. Była blada, ściągnięta i zalana łzami. W oczach zaś czaił się strach. Podeszła do nich i zatrzymała się. Jej szczupłe ciało drżało. — Allanonie...? — załkała cicho.

Druid zrozumiał, że dziewczyna zaraz się przewróci. Pochwycił ją szybko i mocno przytulił. Pozwalała się trzymać w ramionach i bezgłośnie płakała. Trwali tak w milczeniu przez dłuższą chwilę, a Wil spoglądał na nich niespokojnie i czuł się zupełnie niepotrzebny.

Po jakimś czasie płacz ustał. Allanon puścił dziewczynę i odsunął się. Amberle stała przez chwilę ze spuszczoną głową; w końcu spoj­rzała na druida.

— Miałeś rację — szepnęła.

Wysunęła ręce zza zwojów swej szaty i rozłożyła je. W jej dło­niach, niczym doskonale uformowany srebrnobiały kamień, spoczy­wało nasionko Ellcrys.

XX

Allanon wyprowadził ich z Ogrodów Życia. W kapturach naciąg­niętych głęboko na twarze, owinięci szczelnie płaszczami przemknęli się przez bramę koło posterunków Czarnej Straży i ruszyli w stronę miasta. Druid nie wyjaśnił ani jednym słowem, dokąd zmierzają, a oni o to nie pytali. Szli w milczeniu; Allanon na przedzie, a Wil i Amberle dwa kroki za nim. Wszyscy byli bardzo zmęczeni. Chłopak spoglądał z troską na swą towarzyszkę; martwił się o nią bardziej, niż chciał się przyznać nawet przed samym sobą. Nie był w stanie stwierdzić, jak się czuje, gdyż jedynie chwilami mógł dojrzeć jej twarz zakrytą kapturem. Raz tylko zapytał czy wszystko w porządku, a ona w odpowiedzi skinęła głową.

Wkrótce znaleźli się w pobliżu pałacu Elessedilów. Allanon po­prowadził ich przez tereny przylegające do ciemnego teraz domostwa. Minęli szpaler sosen rosnących przy południowym trawniku, potem kilka żywopłotów, aż wreszcie znaleźli się przed małą altanką z się­gającym do ziemi oknem. Allanon zapukał delikatnie w szybę. Po chwili oczekiwania zasłony poruszyły się lekko i ktoś otworzył okno. Druid rozejrzał się dookoła i dał im znak, by weszli. Potem sam poszedł w ich ślady i zamknął za sobą okiennice.

Przez chwilę stali w zupełnej ciemności, wsłuchując się w słaby odgłos czyichś kroków. Wreszcie ktoś zapalił świecę i Wil stwierdził, że znajdują się w małym gabinecie. Ściany i półki były zbudowane z dębowego drewna, które połyskiwało w przydymionym blasku świe­cy. Chłopak dojrzał również oprawione w skórę księgi. Stary wilczur leżący na dywaniku w kolorze ziemi podniósł siwą głowę i pomachał ogonem na powitanie.

Eventin Elessedil postawił świecę na małym biurku i obrócił się do gości.

— Czy wszystko załatwione? — przerwał ciszę głęboki głos Al­lanona.

Stary król przytaknął.

— A co z twoim dworem? — Druid podszedł do drzwi prowa­dzących do pozostałej części domu. Otworzył je, wyjrzał na zewnątrz, po czym znowu zamknął.

— Wszyscy śpią. Jedynie Dardan i Rhoe stoją na straży przed moją sypialnią, przekonani zresztą, że śpię. Nie ma tutaj nikogo z wy­jątkiem starego Manxa.

Na dźwięk swego imienia pies spojrzał bystrzej, zaraz jednak położył głowę między łapy i zamknął oczy.

— A zatem możemy zaczynać — stwierdził Allanon i przeszedł przez pokój.

Dał znak Wilowi i Amberle, by usiedli przy biurku, a sam przy­stawił sobie trzecie krzesło. Chłopak usiadł znużony. Amberle spoj­rzała na dziadka. Eventin odwzajemnił spojrzenie, a potem podszedł szybko do dziewczyny i przytulił ją do siebie. Amberle zesztywniała, ale po chwili objęła go ramionami.

— Kocham cię, dziadku — szepnęła. — Tęskniłam za tobą.

Stary król nie odpowiedział. Skinął tylko głową i pogłaskał wnu­czkę po włosach. Potem ujął jej głowę w swe dłonie i popatrzył jej prosto w oczy.

— To, co się stało, minęło. Jest już zapomniane. Nie będzie mię­dzy nami więcej przykrych słów. To jest twój dom, Amberle. Pragnę, byś pozostała tu ze mną i swoją rodziną.

— Rozmawiałam z Ellcrys, dziadku. — Pokręciła głową ze smut­kiem. — Powiedziała mi, że jestem Wybraną, i dała mi swoje nasionko. Twarz starca pobladła.

— Przykro mi, Amberle. Wiem, że chciałabyś, żeby było inaczej. Wierz mi, że ja też bym tego chciał.

— Wiem o tym — odparła, ale w jej oczach czaiła się rozpacz.

Odsunęła się od niego i usiadła obok Allanona i Wila. Król stał nieruchomo, patrząc na swoją wnuczkę. Spoglądał na to zagubione, samotne dziecko i ten widok napawał go przerażeniem. Powoli do­szedł do siebie, a potem przyłączył się do pozostałych.

— Eventin i ja umówiliśmy się w sekrecie, że spotkamy się tutaj jeszcze dzisiejszej nocy. Wszystko, o czym tutaj powiemy, zostanie między nami. Czas ucieka i jeśli chcemy uratować lud elfów, musimy działać szybko. Ellcrys umiera. Wkrótce demony zamknięte za Ścianą Zakazu wedrą się do czterech krain. Eventin i ja pozostaniemy tutaj, by się z nimi zmierzyć. Ale ty, Amberle, i ty, Wil, musicie wyruszyć na poszukiwanie Krwawego Ognia. Pojechałbym z tobą, gdybym tyl­ko mógł — Allanon zwrócił się do Amberle. — Ale nie ma takiej możliwości. Jeden z demonów, który już zdołał się przedrzeć przez Zakaz, ma moc tak ogromną, że twój dziadek i elfy nie zdołają się jej przeciwstawić bez mojej pomocy. Moim zadaniem będzie obrona elfów przed tą potęgą. Czary przeciwstawią się czarom. Tak musi być.

Zamiast mnie będzie ci towarzyszyć Wil Ohmsford. Nie wybrałem go pochopnie i nie powierzyłem twego bezpieczeństwa komuś przy­padkowemu. Jego dziadek, Shea, poszukiwał ze mną Miecza Shan­nary, odnalazł go, a potem zmierzył się samotnie z lordem Warloc­kiem i go pokonał. Natomiast wuj Wila, Flick, ocalił życie twemu dziadkowi. Wil ma siłę charakteru obu mężczyzn i ich poczucie ho­noru. Widziałaś też, że ma Kamienie Elfów, które kiedyś dałem jego dziadkowi. Będzie cię bronił tak samo, jak ja bym to robił. Zostanie z tobą, Amberle, i nie zawiedzie cię.

Zapadła długa chwila milczenia. Wil czuł się zakłopotany słowami druida; zakłopotany i zarazem zaniepokojony. Sam nie był tak pewny siebie i swojej odwagi. Popatrzył na Amberle, a ona odpowiedziała mu spojrzeniem.

— Jesteś Wybraną w służbie Ellcrys — podjął znów Allanon, przyciągając uwagę dziewczyny. — Chociaż wszyscy chcielibyśmy, żeby było zupełnie inaczej, sprawy ułożyły się w ten sposób i musimy się z tym pogodzić. Jesteś ostatnią z Wybranych i tym samym ostatnią nadzieją swego ludu. Tylko ty możesz przywrócić Zakaz. To ogromna odpowiedzialność, Amberle, ale musisz ją znieść. Jeśli zawiedziesz, demony i elfy przystąpią do krwawej wojny i będą walczyć tak długo, dopóki jedna ze stron nie zostanie unicestwiona. Ellcrys dała ci swoje nasionko, musisz je więc zabrać i wyruszyć na poszukiwanie Krwa­wego Ognia. To nie będzie łatwe. Krwawy Ogień znajduje się w miej­scu zwanym Safehold, które jest częścią starego świata. Ten świat jest już przeszłością, zmienił się bezpowrotnie. Przez wieki zapo­mniano o Safehold. Nawet Ellcrys nie rozpoznaje już ścieżek, które do niego wiodą. Gdyby nie księgi druidów, byłoby dla nas bezpo­wrotnie stracone. Ale przeczytałem je i wiem, gdzie się znajduje. — Allanon zawiesił na chwilę głos. — Jest w Wilderun.

Nikt nie odezwał się ani słowem. Nie było potrzeby. Nawet Wil Ohmsford, mieszkaniec południa, który nigdy przedtem nie postawił nogi w Westlandii, słyszał o Wilderun. Zakopane gdzieś w lasach leżących na południe od krainy elfów, było obszarem zdradliwej, niebezpiecznej i posępnej puszczy. Otaczały je góry i moczary. Znaj­dowało się tam nie więcej niż pół tuzina wiosek zamieszkanych przez złodziei, bandytów i wszelkiego rodzaju wyrzutków. Nawet oni rzad­ko oddalali się od swoich osad i podróżowali tylko utartymi szlakami. Jak bowiem głosiła plotka, lasy zamieszkiwały stworzenia, których żaden człowiek nie chciałby spotkać na swej drodze.

Wil odetchnął głęboko.

— A nie wiesz przypadkiem, jak tam odnajdziemy Krwawy Ogień?

— Nie mogę tego wiedzieć. — Allanon pokręcił głową. — Na­wet księgi druidów jedynie częściowo opisują geografię starego świa­ta. Poza tym jakiekolwiek punkty orientacyjne już na pewno nie ist­nieją. Musisz polegać na Kamieniach Elfów.

— Tak właśnie myślałem. — Wil z rezygnacją opadł na krzes­ło. — Ale jeśli zrobię z nich użytek, demony się dowiedzą, gdzie nas znaleźć.

— Niestety to prawda. Będziesz musiał być bardzo ostrożny. Powiem ci, co Ellcrys przekazała Wybranym, zanim zostali zamor­dowani, a potem opowiedziała o tym mnie. Może to ułatwi ci po­szukiwania. Krwawy Ogień znajduje się w puszczy otoczonej górami i bagnami. To oczywiście Wilderun, tak jak mówią księgi druidów. A oto, co powiedziała dalej Ellcrys. Nad całym obszarem zalega głęboka mgła. Trzeba odszukać samotny szczyt; pod nim znajduje się labirynt tuneli sięgający w głąb ziemi. Gdzieś w tym labiryncie są drzwi ze szkła, którego nie można rozbić. Za tymi drzwiami znajdziecie Krwawy Ogień. — Allanon uniósł w zadumie głowę. — Jak widzisz, ogólny opis Wilderun wydaje się zaskakująco dokładny, biorąc oczywiście pod uwagę, że minęły setki lat, a kataklizmy i Wielkie Wojny zmieniły nie do poznania geografię Ziemi. Być może jednak Krwawy Ogień w dalszym ciągu znajduje się w labi­ryncie tuneli pod samotnym szczytem. Pomógłbym ci bardziej, gdy­bym tylko mógł. Niestety, nie jestem w stanie tego uczynić. Musisz zrobić, co w twojej mocy.

Wil zdobył się na słaby, wymuszony nieco uśmiech. Nie miał odwagi spojrzeć na Amberle.

— Jak dostaniemy się do Wilderun? — zapytał.

Druid spojrzał pytająco na Eventina, ale król wydawał się być czymś zaabsorbowany. W końcu spojrzał z roztargnieniem na Alla­nona i skinął głową.

— Wszystko załatwione.

Mag rozważał coś przez chwilę, a potem zwrócił się do Amberle.

— Twój dziadek wyznaczył kapitana Crispina, dowódcę straży przybocznej, by w tej podróży był waszym przewodnikiem i obrońcą. Jest zaradnym i odważnym żołnierzem; będzie wam dobrze służył. Wy­bierze również sześciu innych żołnierzy. To niewiele, ale w tym wy­padku mała liczba jest najodpowiedniejsza. Będzie przyciągać mniej uwagi niż duży oddział i umożliwi szybkie poruszanie się w terenie.

Opracowaliśmy z królem następujący plan. Zostaniecie potajem­nie wywiezieni z miasta; sposób pozostawiliśmy kapitanowi Crispi­nowi. Tylko on zna cel waszej misji. Żołnierze będą wam towarzyszyć tak długo, jak to będzie konieczne. Zostaną poinstruowani, że nie może się wam przytrafić żadna krzywda, i zrobią wszystko, by was ochronić.

— Allanonie — przemówił nagle Eventin, a na jego twarzy ma­lowała się głęboka troska. — Jest coś, o czym ci jeszcze nie mówi­łem. Nie było na to czasu, ale teraz sądzę, że powinienem. Poza oczywistym niebezpieczeństwem grożącym ze strony demonów, jest jeszcze jeden powód do zmartwienia. — Król pochylił się i skrzy­żował ręce na blacie stołu. Jego twarz widoczna w słabym świetle świecy wydawała się bardzo stara. — Wiesz, jak zginęli Wybrani, ale może Wil i Amberle nie wiedzą. Zostali rozszarpani i tak okale­czeni, że trudno było ich rozpoznać.

Na twarzach słuchaczy odbiło się przerażenie. Król położył deli­katnie dłoń na ramieniu wnuczki.

— Nie mówię tego, by was jeszcze bardziej przestraszyć. Od kiedy wyjechałeś — Eventin spojrzał na Allanona — zdarzyło się jeszcze więcej takich morderstw. Dużo więcej. Ktokolwiek to zrobił, wędruje teraz po całym kraju i niszczy wszystko, co napotka na swej drodze — ludzi i zwierzęta, młodych i starych. Zginęło ponad pięć­dziesięcioro elfów — wszyscy w ten sam sposób: rozerwani na strzę­py. Przed trzema dniami cały patrol wpadł w zasadzkę i został wybity. Sześciu uzbrojonych ludzi. Tydzień wcześniej w pomocnej części miasta coś zaatakowało oddział wojska i wymordowało ludzi podczas snu. Od czasu gdy Ellcrys zaczęła usychać, w Westlandii pojawia się coraz więcej demonów. Dochodzi również do nieprzyjemnych poty­czek, ale do tej pory nie było to nic tak perfidnego i okrutnego. To mordercze stworzenie wie, co robi; zabija z premedytacją. Nikt go nie widział, ale czai się gdzieś i poluje na nas. — Eventin zamilkł na chwilę, a potem spojrzał na Allanona. — Myślę, że zostało przy­słane tu specjalnie, by zabić Wybranych. I dokonało tego z jednym wyjątkiem. Być może więc zjawi się tu ponownie.

Amberle pobladła, druid zaś potarł w zamyśleniu brodę.

— Tak, był kiedyś taki demon — mruknął. — Miał morderczy instynkt. Nazywano go Kosiarzem.

— Nie obchodzi mnie, jak go nazywano — odezwał się nagle Wil. — Chcę tylko wiedzieć, jak go uniknąć.

— Dzięki tajemnicy — zaproponował druid. — Jakkolwiek jest niebezpieczny i przebiegły, nie będzie miał żadnych powodów, by podejrzewać, że opuściliście Arborlon. Jeśli uwierzy, że nadal tu je­steście, i jeśli wszystkie demony w to uwierzą, nie będą was szukać w żadnym innym miejscu. Może uda nam się sprawić, żeby tak my­ślały. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy Ellcrys nie będzie mogła dłużej utrzymać Ściany Zakazu i reszty uwięzionych tam bestii — Allanon zwrócił się do Eventina. — Wówczas demony skoncentrują swą siłę na najsłabszym punkcie i wydostaną się na wolność. Nie możemy czekać, aż do tego dojdzie. Musimy znaleźć to miejsce i zapobiec ich ucieczce. Nawet jeżeli się nam nie powiedzie, opóźnimy ich marsz na Arborlon. Będą usiłowały dostać się tutaj, ponieważ chcą zniszczyć Ellcrys. Muszą to zrobić. Nie mogą jej znieść. Weź pod uwagę, że była dla nich prawdziwym przekleństwem. Ale teraz, gdy osłabła, nie jest już taka groźna. Jeśli raz uda im się przełamać jej opór, przybędą tu szybko, by ją zniszczyć. Zrobimy wszystko, by temu zapobiec. Musimy dać czas Amberle, aby mogła odnaleźć Krwawy Ogień i wrócić. Do tego czasu musimy trzymać demony z dala od Arborlon.

— Tak — Allanon zawiesił głos. — Oszukamy demony, które już zdołały przełamać Ścianę Zakazu, dając do zrozumienia, że przy­gotowania do poszukiwań Krwawego Ognia są nadal w toku. Będzie­my udawać, że jeszcze nie opuściliście miasta. Demony wiedzą, że to właśnie ja sprowadziłem Amberle do Arborlon. Będą więc przy­puszczać, iż razem ze mną z niego wyjedzie. Możemy to wykorzystać. Skupimy ich uwagę na mnie. Zanim zorientują się, że zostały wpro­wadzone w błąd, będziecie już poza ich zasięgiem. Chyba że ich szpieg jest bardziej pomysłowy, niż przypuszczasz, chciał powiedzieć Wil, ale postanowił się powstrzymać.

— To wszystko brzmi bardzo obiecująco — stwierdził głoś­no. — Wygląda na to, że już wszystko zostało ustalone z wyjąt­kiem terminu naszego wyjazdu.

— Wyjedziecie o świcie.

— O świcie? — spytał z niedowierzaniem Wil. — Jutro? — To niemożliwe, druidzie! — zawołała Amberle i wstała. — Jesteśmy zmęczeni! Nie spaliśmy prawie od dwóch dni, a do świtu zostało zaledwie kilka godzin!

— Spokojnie, dziewczyno. — Allanon uniósł ręce w uspokaja­jącym geście. — Rozumiem to, ale zastanów się chwilę. Demony wiedzą, że przybyliście tu, aby zanieść nasionko Ellcrys do Krwawego Ognia. Wiedzą również, że wkrótce spróbujecie opuścić miasto. Będą obserwować, ale nie wcześniej niż za dzień lub dwa. Rozumiesz, dlaczego? Spodziewają się po prostu, że najpierw odpoczniecie. Dla­tego właśnie musicie wyjechać od razu. Zaskoczenie jest waszą naj­lepszą bronią.

W oczach Wila błysnęło zrozumienie. To była właśnie ta prze­waga, na którą miał nadzieję Allanon, oszukując Najwyższą Radę.

— Gdy wyjedziecie z miasta, będziecie mogli wystarczająco dobrze wypocząć — obiecał druid. — Po dwóch dniach podróży dotrzecie do placówki w Drey Wood. Tam się wyśpicie. Pozostanie w Arborlon jest niebezpieczne. Im szybciej stąd znikniecie, tym większe są wasze szansę na przeżycie.

Wil przyznał niechętnie, że rozumowanie druida było jasne i lo­giczne. Spojrzał na Amberle. W jej oczach czaił się gniew i niezado­wolenie.

— Zanim wyjadę, chcę się zobaczyć z matką.

— To nie jest dobry pomysł. — Allanon pokręcił głową. Dziewczyna zacisnęła szczęki.

— Zdaje ci się, że do ciebie należy ostatnie słowo w każdej sprawie, która mnie dotyczy, druidzie. Tak jednak nie jest. Chcę się zobaczyć z moją matką.

— Demony wiedzą, kim jesteś. Jeżeli wiedzą również o twojej matce, z pewnością będą tam na ciebie czekać. To niebezpieczne.

— Bycie tutaj jest niebezpieczne. Z pewnością znajdziesz jakiś sposób, bym mogła spędzić z nią kilka minut. Chyba nie jesteś tak głupi, by proponować mi, żebym zrobiła to po powrocie — powie­działa Amberle i spuściła powieki.

Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Śniada twarz Allanona stra­ciła wszelki wyraz, jakby mag się obawiał, że może ujawnić coś, co miało pozostać ukryte. Wil zauważył tę zmianę i bardzo go to zain­trygowało.

— Jak sobie życzysz — zgodził się w końcu druid i powstał. — A teraz musicie się położyć i zasnąć, jeśli potraficie. Idziemy. Eventin również podniósł się z miejsca i spojrzał na wnuczkę.

— Przepraszam cię za ostre słowa Ariona — powiedział i po­trząsnął głową. — Myślę, że wkrótce zrozumie wszystko, tak jak i ja... — Zamilkł zmieszany, po czym objął dziewczynę ramionami i uca­łował jej policzki. — Gdybym nie był taki stary... — zaczął wzru­szony, ale Amberle położyła palce na jego ustach.

— Nie jesteś aż tak stary, żeby nie rozumieć, że tutaj się bardziej przydasz. — Uśmiechnęła się ze łzami w oczach i ucałowała dziadka na pożegnanie.

Wil, czując się trochę zakłopotany, wstał od stołu i podszedł do śpiącego Manxa. Pies usłyszał go i otworzył jedno oko. Wil wyciągnął rękę, by pogłaskać staruszka, ale wilczur warknął ostrzegawczo. Chło­pak cofnął się zaskoczony.

Nieprzyjemna bestia, pomyślał.

Powrócił do pozostałych. Eventin pożegnał się z nim uściskiem dłoni i życzeniami pomyślności. W końcu z Amberle u boku Wil powędrował za Allanonem. Wyszli znów przez sięgające ziemi okno i pogrążyli się w ciemnej nocy.

XXI

Druid zabrał ich do małego domu stojącego na zalesionym wzgó­rzu na północnym krańcu miasta, gdzie znajdowało się wiele podobnie zbudowanych domków. Nie wyróżniało go nic szczególnego i jak domyślił się Wil, był to zasadniczy powód jego wyboru. Domek był nie zamieszkany, ale całkowicie umeblowany, jakby ktoś w nim nie­dawno przebywał. Allanon nie wyjaśnił jednak, co się stało z jego właścicielami. Wszedł pewnie do środka, jakby mieszkanie należało do niego, i zapalił w salonie kilka lamp oliwnych. Potem zaciągnął dokładnie wszystkie zasłony. Gdy Wil i Amberle stali w pobliżu małego stolika nakrytego wyszywaną serwetą i ozdobionego wazo­nem ze świeżymi kwiatami, druid sprawdzał pozostałe pokoje. Po­wrócił z bochenkiem chleba, serem, owocami i dzbanem wody. Jedli w milczeniu. Wil pochłaniał wszystko mimo tak późnej pory, Amberle jednak prawie w ogóle nie tknęła jadła. Gdy skończyli, Allanon za­prowadził dziewczynę do małej sypialni na tyłach domu. Jedyne okno było zamknięte, zabezpieczone kratami i zasłonami. Druid sprawdził wszystko starannie, a potem skinął na Amberle. Weszła bez słowa do środka i rzuciła się na łóżko. Była tak zmęczona, że nie próbowała się nawet rozebrać. Zrzuciła tylko buty i natychmiast zasnęła. Allanon okrył ją kocem i wyszedł, zamykając cicho drzwi.

Pozostawiony w salonie Wil uchylił zasłonę i wyjrzał przez okno. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Z dala niczym robaczki świętojańskie mrugały do niego światła miasta. Gdy druid znowu się pojawił w pokoju, Wil spojrzał na niego z niepokojem.

— Musimy porozmawiać, Allanonie.

— Masz jeszcze jakieś pytania, Wilu Ohmsfordzie? — zapytał zdziwiony olbrzym.

— Niezupełnie. — Chłopak poczuł się dość nieswojo.

— Rozumiem. Usiądźmy więc.

Wil skinął głową i zajęli miejsca przy małym stoliku, gdzie przed chwilą jedli kolację. Chłopak nie bardzo wiedział, jak zacząć, a Al­lanon siedział z niewzruszonym wyrazem twarzy i czekał.

— Gdy w Tirfing próbowałem użyć Kamieni Elfów przeciwko demonowi, zdarzyło się coś dziwnego; coś, czego nie rozumiem — zaczął w końcu, unikając spojrzenia ciemnych oczu druida. — Naj­pierw zamierzałem zachować to tylko dla siebie, żebyś nie pomyślał, że szukam wymówki, by nie jechać do Wilderun.

— To byłoby głupie — stwierdził Allanon cichym głosem. — Powiedz, co się stało.

Wil nie słuchał go jednak i ciągnął dalej.

— Zdecydowałem, że porozmawiam o tym z tobą, ponieważ nie­pokoję się o bezpieczeństwo Amberle. Jeżeli mam ją chronić, muszę schować dumę do kieszeni.

— Powiedz, co się stało — powtórzył Allanon. Wil spojrzał na niego z niepokojem.

— Wytłumaczę to najlepiej, jak potrafię. Gdy próbowałem użyć kamieni przeciwko demonowi, coś we mnie przeciwstawiło się temu. Było to coś w rodzaju blokady, jakaś ściana, która wyrosła między mną a kamieniami, tak że nie mogłem skorzystać z ich pomocy. Trzymałem je przed sobą i próbowałem czerpać moc z ich wnętrza, ale nic się nie działo. Byłem wówczas pewien, że się co do mnie pomyliłeś i że nie będę mógł używać ich tak jak mój dziadek. Po­myślałem, że za chwilę umrę. Ale potem, gdy demon już miał mnie dopaść, ściana runęła, a kamienie zabłysły z pełną mocą i zniszczyły potwora. Od tej pory ciągle się nad tym zastanawiam. Najpierw wy­dawało mi się, że po prostu nie wiem, jak używać talizmanu elfów. Sądziłem, że mój wewnętrzny opór jest wynikiem braku doświadcze­nia. Ale teraz już w to nie wierzę. To było coś zupełnie innego. Coś we mnie...

Druid przyglądał mu się w milczeniu. Szarpał leniwie swą małą czarną bródkę, ciągnął ją i zawijał na palec.

— Musisz pamiętać, że Kamienie Elfów należą do starej magii, pochodzącej z czasów przed człowiekiem. Magia ta była własnością czarodziejskich istot, które wówczas władały ziemią, i była zjawiskiem powszechnym. Istniało wiele rodzajów kamieni i każdy służył innemu celowi. Miały różne kolory, które informowały o ich przeznaczeniu. Niebieskie, takie jak twoje, służyły do poszukiwań. Ich posiadanie umożliwiało właścicielowi znalezienie tego, co było przed nim ukry­te — na przykład Krwawego Ognia, którego szukamy. Wszystkie natomiast chroniły przed magią i czarami. Jednak zasięg tej ochrony, a tym samym moc kamieni, zależał od siły charakteru ich właściciela. Kamienie zawsze występowały trójkami. Każdy z nich reprezentował jakąś część ludzkiej natury: jeden serce, drugi ciało, a trzeci umysł. Aby skorzystać z ich magii, należy połączyć wszystkie trzy w jedno. Sukces posiadacza kamieni zależy od tego, czy zdoła to uczynić. — Allanon położył obie ręce na stole. — Kamienie mają jeszcze jedną właściwość, Wil, w zasadzie podstawową. Należą do świata magii elfów; zostały stworzone przez ich czarowników i służą tylko elfom. Były przekazywane z pokolenia na pokolenie, władały nimi różne rodziny, różne osoby, ale zawsze były to elfy. Nikt inny bowiem nie może ich użyć.

Na twarzy Wila pojawił się wyraz niedowierzania.

— Chcesz mi powiedzieć, że nie mogę użyć Kamieni Elfów, ponieważ nie jestem elfem? — zawołał.

— To nie jest takie proste. — Allanon pokręcił głową. — Czę­ściowo jesteś elfem, Wil. Tak samo było z twoim dziadkiem. Ale on jest półelfem zrodzonym z elfa i człowieka. Z tobą jest zupełnie inaczej. Ani twoja matka, ani babcia nie były elfami; należały do rasy ludzi. To, co masz z elfa, odziedziczyłeś od swojego ojca, a pośrednio od dziadka.

— Nie widzę tu żadnej różnicy — zaprotestował Wil. — Dla­czego miałbym mieć trudności z użyciem kamieni, skoro mój dziadek ich nie miał? W końcu mam w sobie trochę elfiej krwi.

— Nie chodzi o elfią krew — wtrącił szybko Allanon. — To lu­dzka krew sprawia ci kłopoty. Psychicznie jesteś podobny do swojego dziadka, ta część twojej osobowości jest bez wątpienia spuścizną elfów. Ale niestety jest to tylko mała cząstka całości; w większości jesteś człowiekiem. Zrozum, gdy usiłujesz użyć kamieni, tylko mała cząstka ciebie może się połączyć z ich mocą. Twoje serce, umysł i ciało opie­rają się magii. Traktują ją jak intruza i blokują. Ich siła jest w znacznym stopniu zmniejszona i ogranicza się jedynie do tej niewielkiej ilość elfiej krwi, która jest w tobie. Może właśnie tego doświadczyłeś — odrzucenia magii elfów przez przeważającą część człowieczą.

— A co z moim dziadkiem? — Wil pokręcił głową. — On nie doświadczył takiego odrzucenia.

— To prawda — zgodził się Allanon. — Ale twój dziadek jest w połowie elfem i to dało mu władzę nad mocą kamieni. Blokada była więc ledwie wyczuwalna. Z tobą jest zupełnie inaczej, ponieważ ogniwo łączące cię z mocą kamieni jest o wiele słabsze.

— Wiedziałeś o tym, gdy przyszedłeś po mnie do Storlock. Mu­siałeś to wiedzieć, a nie powiedziałeś ani jednego słowa. Ani jednego.

— A co miałem powiedzieć, chłopcze? — Druid nie zmienił na­wet wyrazu twarzy. — Nie wiedziałem, jakiego rodzaju trudności napotkasz, używając kamieni. To w głównej mierze zależy od cha­rakteru ich posiadacza. Wierzyłem, że będziesz dość silny, by pokonać każdy wewnętrzny opór. I nadal w to wierzę. Ostrzeżenie spowodo­wałoby jeszcze większe wątpliwości, a to z kolei mogłoby się skoń­czyć dla ciebie śmiercią.

Wil wstał bez słowa; na jego twarzy malowało się oszołomienie. Odszedł kilka kroków, a potem znów spojrzał na Allanona.

— To może się znowu zdarzyć, prawda? — zapytał cicho. — Za każdym razem, gdy spróbuję użyć kamieni.

Druid pokiwał głową. Wil przyglądał się przez chwilę jego śniadej twarzy, a w głowie, niczym opadające liście, wirowało znaczenie, jakie niosły ze sobą te słowa.

— Za każdym razem — powtórzył, a liście zastygły w bezruchu. — Zatem może nadejść czas, że opór okaże się zbyt duży. Może zdarzyć się, że wezwę na pomoc potęgę kamieni, a one nie odpowiedzą. Allanon zastanawiał się długo, nim odpowiedział.

— Tak, to możliwe.

Wil usiadł znowu przy stole, a niedowierzanie malujące się na jego twarzy zmieniło się w strach.

— Jak możesz więc powierzyć Amberle mojej opiece? Druid uderzył ręką w stół niczym potężnym młotem.

— Ponieważ nie ma nikogo innego! — Jego twarz płonęła gnie­wem, ale głos pozostał spokojny. — Mówiłem ci kiedyś, żebyś zaczął w siebie wierzyć. Proponuję to jeszcze raz. Nie zawsze los wyposaży nas odpowiednio, byśmy mogli stawić czoło trudnościom. Tak jest i teraz. Chciałbym mieć moc tak potężną, żeby twoja pomoc nie była konieczna. Chciałbym również dać ci więcej, niż dałem, abyś mógł chronić Amberle i siebie. Chciałbym jeszcze wielu innych rzeczy, ale one nie mogą się spełnić. Sprowadziłem cię do Arborlon, ponieważ wiedziałem, że sam nie jestem w stanie uratować elfów i zapobiec niebezpieczeństwu, które im zagraża. Obaj tutaj nie pasujemy, Wilu Ohmsfordzie, ale musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy. Druidzi odeszli, a magia elfów jest już stracona. Jesteśmy tylko my obaj, twoje kamienie i moja moc. Nic więcej, ale to musi wystarczyć.

— Nie boję się o siebie — powiedział Wil. — Boję się o Am­berle. Jeśli ją zawiodę...

— Nie wolno ci tego zrobić, chłopcze! — powiedział Allanon twardo. — Nie wolno! Jesteś wszystkim, co ma.

— To może nie wystarczyć.

— Nie wystarczyć? — W głosie druida pojawił się sarkazm. — Twój dziadek też tak myślał, nie tak dawno temu zresztą. Nie mógł zrozumieć, na jakiej podstawie sądzę, że dysponuje wystarczającą siłą, by pokonać straszliwego lorda Warlocka. W końcu był tylko nic nie znaczącym chłopakiem z południa.

Zapadła długa cisza. Wil i Allanon patrzyli na siebie w milczeniu, a na ich twarzach tańczyły cienie rzucane przez płomień oliwnej lampki. W końcu druid podniósł się powoli i z ociąganiem.

— Uwierz w siebie. Już raz użyłeś Kamieni Elfów; pokonałeś swój opór i przywołałeś ich magię. I zrobisz to znowu. Zrobisz to. Jesteś synem rodu Shannary. Twoją spuścizną są siła i odwaga silniejsze od zwątpienia i strachu. — Druid pochylił się nagle. — Daj mi rękę.

Wil wyciągnął posłusznie dłoń, Allanon zaś pochwycił ją mocno.

— Oto moja ręka i moja przysięga. Uda ci się, Wilu Ohmsfordzie. Znajdziesz Krwawy Ogień i powrócisz szczęśliwie z ostatnią z Wy­branych, która sprawi, że Ellcrys się odrodzi. Wierzę w to i ty też musisz uwierzyć.

Wil poczuł się zupełnie nagi i bezbronny pod twardym spojrze­niem ciemnych oczu druida. Nie odwrócił wzroku, a gdy przemówił, jego słowa były zaledwie szeptem.

— Spróbuję.

Allanon pokiwał głową. Był na tyle mądry, by pozostawić to bez odpowiedzi.

Eventin Elessedil siedział w swym gabinecie jeszcze długo po tym, jak pozostała trójka go opuściła: samotna, przygarbiona postać, oświetlona blaskiem oliwnej lampy, zatopiona w swym ulubionym skórzanym fotelu. Król elfów patrzył niewidzącymi oczami na półki z książkami, obrazy i draperie i rozmyślał o tym, co było i co będzie.

Nadeszła północ, a potem minęła.

W końcu król powstał. Zebrał rozproszone myśli, zgasił lampę i zmęczonym krokiem wyszedł na korytarz. Tej nocy nie było już nic do zrobienia. O świcie Amberle wyruszy do Wilderun. Lecz teraz nie może już się o nią martwić; musi zadbać o swój lud.

Król kroczył ciemnym korytarzem pełen obaw o to, co przyniesie mu sen.

Gdzieś w głębokim mroku puszczy leżącej na południe od Arborlon Dagda Mor wstał z kamienia, na którym siedział. W jego okrutnych oczach błysnęła iskra radości. Tym razem nie będzie żadnej pomyłki, pomyślał. Tym razem sam się upewni, czy wszyscy zostali zgładzeni.

Najpierw dopilnuje, by spotkało to tę dziewczynę.

Kiwnął szponiastymi palcami i z cienia wyłonił się Kosiarz.

XXII

Dzień nad Arborlon wstał mglisty i pochmurny. Nim Amberle i Wil zdążyli się ubrać i zjeść śniadanie, zaczął padać deszcz. Naj­pierw pojawiły się pojedyncze krople, by za chwilę zmienić się w gwałtowną ulewę uderzającą z łoskotem w dach i okna. Gdzieś daleko rozległ się głośny grzmot i wstrząsnął okolicą.

— Nie będzie łatwo was znaleźć w taką pogodę — ucieszył się Allanon i wyprowadził ich na deszcz.

Ubrani w wełniane tuniki, spodnie i wysokie skórzane buty, okryci szczelnie płaszczami szli leśnymi ścieżkami prowadzącymi wzdłuż najdalej wysuniętej na zachód części miasta, leżącej na szerokim urwisku Carolan. Było jeszcze ciemno i z trudnością odnajdywali drogę. Fragmenty domów, płotów i ogrodów pojawiały się przed nimi niczym miraże i zaraz znikały we mgle i burzy. Twarze owiewał im chłodny, porywisty wiatr, musieli więc pochylać nisko głowy, by się przed nim osłonić. Z trudem brnęli przez kałuże i potoki wody pły­nącej koleinami znaczącymi szlak.

Gdy znaleźli się już za miastem, Allanon zszedł ze ścieżki i po­prowadził ich ku przytulonej do zbocza wzgórza samotnej stajni. Podwójne drzwi były lekko uchylone, weszli więc szybko do środka, by schronić się przed burzą. Przez szpary w pobitych oknach i zni­szczonych ścianach wpadała do środka szara poświata. Przegrody dla koni i wysokie poddasze były puste, przysypane kurzem i piaskiem. Powietrze miało tu ciężki, stęchły zapach. Przybysze strząsnęli wodę z płaszczy i podeszli do drzwi znajdujących się na tyłach stajni. Prawie natychmiast stanęło przy nich dwóch uzbrojonych po zęby żołnierzy, którzy bezszelestnie wyłonili się z mroku. Allanon nie zwrócił na nich uwagi i szedł prosto do drzwi. Zastukał cicho, położył jedną rękę na klamce i spojrzał na Amberle.

— Pięć minut. To wszystko, na co możemy sobie teraz pozwolić.

Otworzył drzwi i zajrzeli do środka. Zobaczyli maleńki pokoik, w którym czekał kapitan Crispin wraz z jakąś elfijska kobietą odzia­ną w płaszcz i kaptur. Kobieta odsłoniła twarz i Wil ujrzał starsze odbicie Amberle. A zatem Allanon dotrzymał słowa: przed nimi stała matka dziewczyny. Amberle podbiegła do niej szybko, pochwyciła w ra­miona i ucałowała. Crispin wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi.

— Zostajesz tutaj — powiedział druid.

Kapitan straży przybocznej pokiwał posłusznie głową. Był ubrany tak samo jak reszta żołnierzy. Nosił szaro-brązową szatę, wygodną i zlewającą się z kolorami lasu. Na ramiona narzucił płaszcz, a pod nim błyskały przytroczone do pasa długie noże. Na plecach wisiał zaś łuk i krótki miecz. Deszcz zmoczył jego jasnobrązowe włosy, nadając mu zdecydowanie chłopięcy wygląd. Jedynie twarde spojrze­nie piwnych oczu wskazywało na to, że już dawno nie jest chłopcem. Crispin przywitał się krótko z Wilem, po czym wydał polecenia swym żołnierzom. Jeden z nich zaraz wybiegł na zewnątrz, a drugi na pod­dasze. Poruszali się cicho i zwinnie jak koty.

Mijały minuty. Wil stał cicho przy Allanonie i przysłuchiwał się, jak deszcz bębni o dach stajni. W końcu druid podszedł do drzwi i cicho zastukał. Chwilę później z pokoju wyłoniła się Amberle ze swoją matką. Obie płakały. Allanon chwycił dziewczynę za rękę i uścis­nął ją mocno.

— Musicie już jechać. Crispin dopilnuje, żebyście bezpiecznie opuścili Arborlon. Twoja matka zostanie tutaj ze mną, dopóki nie wyjedziesz. — Allanon zamilkł na chwilę, po czym dodał: — Uwierz w siebie, Amberle, i bądź dzielna.

Dziewczyna skinęła głową w milczeniu. Potem obróciła się i po raz ostatni uścisnęła matkę. Wtedy Allanon wziął Wila na stronę.

— Życzę ci szczęścia, Wilu Ohmsfordzie — powiedział ledwie słyszalnym szeptem. — Pamiętaj, że najbardziej polegam właśnie na tobie.

Uścisnął dłoń chłopaka i odsunął się. Wil patrzył na niego przez chwilę, a potem obrócił się, gdyż poczuł na swoim ramieniu rękę Crispina.

— Trzymaj się blisko mnie — poradził mu kapitan i spojrzał na drzwi prowadzące na zewnątrz.

Wil i Amberle ruszyli bez słowa za nim. Gdy doszli do wyjścia, Crispin dał znak, by się zatrzymali, i gwizdnął na pozostałych żoł­nierzy. Odpowiedzieli mu prawie natychmiast. Kapitan wyśliznął się na deszcz; chłopak i dziewczyna owinęli się szczelnie płaszczami i ruszyli za nim.

Szli w dół zbocza tą samą ścieżką, która ich tutaj przywiodła. Gdy pokonali mniej więcej pięćdziesiąt stóp, skręcili na szlak wiodący na wschód w stronę Carolanu. Po kilku sekundach zjawili się przy nich pozostali żołnierze; wyszli z lasu cicho i niepostrzeżenie niczym duchy. Wil obrócił się, by spojrzeć na samotną stajnię, ale zniknęła już przykryta zasłoną mgły i deszczu.

Ścieżka zwężała się; wiodła teraz wśród drzew, musieli więc się przeciskać obok ciemnych, błyszczących pni i ciężkich od deszczu konarów. Szlak zaczynał opadać w dół, aż wreszcie zakończył się długimi, krętymi schodami wijącymi się przez gąszcz Carolanu. Da­leko przed nimi majaczyła we mgle szara wstęga Rzeki Szemrzącej Pieśni. Na wschodzie rozciągała się szachownica łąk i lasów.

Crispin dał znak, by poszli zanim. Było to długie i strome zejście, gdyż drewniane stopnie były śliskie i wąskie. Za poręcz służyła po­strzępiona, szorstka lina, której Wil i Amberle chwycili się z wielką ostrożnością. Pokonali tak setki stopni, a potem weszli na nową ścieżkę znikającą wśród sosnowego lasu. Gdzieś z przodu huczała ponuro wez­brana rzeka; towarzyszył jej ryk wiatru przybywającego znad wzgórz.

Kilkaset jardów dalej las się skończył i znaleźli się w porośniętej wierzbami i cedrami zatoczce, która otwierała się na główne koryto Rzeki Szemrzącej Pieśni. Do spróchniałego, skrzypiącego pomostu przycumowano barkę, której pokład wyłożony był zakrytymi płótnem pakami i różnorakim sprzętem.

Crispin dał znak do postoju. Jego żołnierze zniknęli między drze­wami niczym duchy. Kapitan rozejrzał się i zagwizdał. Jedna odpo­wiedź padła z barki, a druga z czoła zatoczki. Crispin skinął głową do swych podopiecznych i cała trójka opuściła osłonę lasu. Pochyleni mocno pod naporem wiatru, pobiegli szybko na pomost i weszli na pokład barki. Spod płóciennej paki wyłonił się nagle żołnierz i szybko odsłonił skrzydło namiotu. Gdy na znak Crispina weszli do środka, płótno opadło bezszelestnie i zamknęło wejście.

Wewnątrz było sucho i przytulnie. Przez chwilę stali niepewnie w kompletnej ciemności, czując pod stopami lekkie kołysanie. Po chwili jednak ich oczy przywykły do mroku. Przez płócienne ściany przesączała się nikła srebrna poświata i to pozwoliło im dojrzeć, że znaleźli się w maleńkiej kabinie pełnej porządnie ułożonych kocy i pakunków z jedzeniem. Oprócz tego była tam również broń zapa­kowana starannie w skórzane pokrowce. Zdjęli płaszcze, rozłożyli je, by mogły wyschnąć, i usiedli w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.

Kilka chwil później poczuli, że barka wypływa z zatoczki i za­czyna poruszać się z prądem rzeki. Rozpoczęła się podróż do Wil­derun.

Resztę dnia i cały następny spędzili ukryci w swej płóciennej kabinie, Crispin bowiem zabronił im się pokazywać na pokładzie. Deszcz ciągle padał, niebo było zachmurzone, a ziemia szara. Przy­padkowe spojrzenia rzucane przez poły namiotu informowały ich, że kraina, przez którą podróżują, jest w większości pokryta lasami i fa­listymi wzgórzami. Kilka godzin płynęli między wysokimi urwiskami i poszarpanymi ścianami skalnymi wznoszącymi się wzdłuż brzegów Rzeki Szemrzącej Pieśni. Świat przesłaniała zasłona mgły i deszczu, dając wrażenie, iż wszystko jest jedynie niewyraźnym snem. Rzeka toczyła swe spienione wody na południe, niosąc ze sobą połamane gałęzie i odłamki skalne, które obijały się o dno barki.

Sen był zupełnie niemożliwy. Zapadali jedynie w krótkie drzemki, po których budzili się tak samo zmęczeni i zagubieni. Bolały ich mięś­nie i stawy, a nieustanne kołysanie łodzi odbierało resztki apetytu.

Czas ciągnął się w nieskończoność. Byli sami, nie licząc rzadkich chwil, gdy Crispin bądź któryś z żołnierzy chował się do namiotu przed deszczem. Nie wiadomo, kiedy jedli lub spali, ponieważ wię­kszość czasu spędzali na kierowaniu łodzią i czuwaniu nad bezpie­czeństwem swych pasażerów. Jeden z elfów bezustannie czuwał przy wejściu do ich małej kabiny. Po jakimś czasie znali już imiona żoł­nierzy: niektóre z rozmów toczących się na zewnątrz, o inne pytali, gdy któryś z nich zajrzał na chwilę do środka. Do kilku imion dopa­sowali nawet twarze. Na przykład Dilph — mały, śniady elf o przy­jaznych oczach i żelaznym uścisku; albo Katsin — wielki, kościsty żołnierz, który w ogóle się nie odzywał. Kian, Rin, Cormac i Ped pozostali jedynie głosami. Wil i Amberle potrafili rozpoznać ostre, nerwowe przekleństwa rzucane przez Kiana i wesołe pogwizdywanie Peda. Najczęściej widywali Crispina, ponieważ kapitan odwiedzał ich, by opowiedzieć o przebiegu podróży i spytać o ich potrzeby. Nigdy nie został dłużej niż pięć minut, zawsze uprzejmie przepraszał i wracał do swych żołnierzy.

W końcu, by jakoś znieść przymusowe odosobnienie, zaczęli roz­mawiać. Oboje tego potrzebowali, ale z początku rozmowy te były bardzo ostrożne i niezręczne. Ciągle przyglądali się sobie z dużą dozą nieufności, a Wil nie był do końca pewien, dlaczego Amberle wreszcie się zdecydowała zrzucić skorupę, która otaczała ją przez większą część podróży z Havenstead. Wydawało mu się jednak, że postawa dziewczyny uległa zadziwiającej przemianie. Przedtem nie chciała rozmawiać o niczym, a teraz chętnie słuchała jego opowieści o dzie­ciństwie spędzonym z rodzicami w Shady Vale, a potem o latach, gdy po ich śmierci mieszkał razem z dziadkiem i Flickiem. Chciała wiedzieć, jakie było jego życie wśród Storów i praca, którą będzie wykonywał, kiedy wreszcie opuści ich wioskę i wróci na południe jako uzdrowiciel. Zainteresowanie Amberle jego osobą było szczere i wynikało z głębokiej potrzeby poznania jego życia. Nie tylko wszak­że o nim rozmawiali. Rozmawiali również o niej, wnuczce króla elfów i córce nieżyjącego już syna Eventina. Dziewczyna opowie­działa Wilowi o sposobie życia elfów, ich silnej wierze w dawanie cząstki siebie tej ziemi, która ich karmi i chroni. Rozmawiali o swych poglądach na temat sposobów, jakimi różne rasy mogłyby zaspokajać potrzeby swoje i ziemi. Dyskutowali o zrozumieniu, współczuciu i mi­łości i stwierdzili ze zdziwieniem, że cenią te same wartości.

Powoli i stopniowo przywiązywali się do siebie. Celowo unikali jednak rozmów o podróży, w którą zostali wysłani, o niebezpieczeń­stwie zagrażającym elfom i własnej odpowiedzialności za położenie kresu temu zagrożeniu, a także o tajemniczym drzewie zwanym El­lcrys. Przyjdzie na to czas, ale jeszcze nie teraz. Nie uzgodnili tego; po prostu oboje czuli, że tak będzie lepiej. Mogli bez skrępowania rozmawiać o przeszłości i przyszłości, ale na temat teraźniejszości nie byli w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa.

Te rozmowy bardzo ich uspokajały. Na zewnątrz padał deszcz, burze nękały ziemię, a Rzeka Szemrzącej Pieśni huczała złowieszczo w swym nieprzerwanym biegu na południe. Zamknięci w ciemnym więzieniu miotanym przez wiatr i wodę, pozbawieni snu i apetytu, z łatwością mogli się poddać lękom i zwątpieniu. Rozmowa dawała im ukojenie zrodzone ze wspólnych uczuć, przyjaźni i zrozumienia. Obecność drugiego człowieka zapewniała im poczucie bezpieczeń­stwa i częściowo zacierała nieprzyjemne wrażenie, że cały świat od­szedł gdzieś bezpowrotnie. Dawała również nadzieję. Cokolwiek mia­ło się zdarzyć w nadchodzących dniach, stawią temu czoło we dwójkę. Żadne z nich nie pozostanie samotne.

W ciągu tych długich, deszczowych godzin przydarzyło się Wi­lowi coś bardzo dziwnego. Po raz pierwszy od pamiętnej nocy w Stor­lock, gdy zgodził się wyruszyć w tę podróż, poczuł w sobie głęboką i nieodpartą troskę o los Amberle Elessedil.

Późnym popołudniem drugiego dnia podróży przybyli do Drey Wood. Deszcz był już teraz tylko drobną mżawką, powietrze zaś zrobiło się przenikliwie zimne. Lasy otulał szary mrok, a z zachodu toczyły się ku nim zwały czarnych chmur.

Drey Wood porastał gęsty las. Był to teren pokryty niskimi wznie­sieniami biegnącymi od lewego brzegu Rzeki Szemrzącej Pieśni na wschód ku wysokiemu, stromemu urwisku. Nad plątaniną zarośli gó­rowały wiązy, czarne dęby i orzechy o włochatych pniach, a wszędzie roznosił się zapach zgnilizny. Kilka jardów w głąb lądu nie było nic z wyjątkiem głębokiej, nieprzeniknionej czerni. Nieustający szum de­szczu był jedynym dźwiękiem naruszającym martwą ciszę.

Żołnierze wprowadzili barkę do płytkiej zatoki i zatrzymali ją tuż przy pomoście, o który rozbijały się rzeczne fale. Na brzegu, tuż przy skraju lasu, stała stara, samotna chata z zamkniętymi na głucho okien­nicami. Elfy rzuciły liny i zacumowały barkę.

Crispin wyprowadził swych podopiecznych z kabiny, ostrzegając, by nie zdejmowali kapturów. Poszli za nim na pomost, prostując z ulgą zesztywniałe mięśnie. Rzeka ochlapała ich na powitanie i wkrótce zna­leźli się na brzegu.

Dilph otworzył drzwi chaty, zajrzał do niej na chwilę i kiwnął głową do Crispina. Kapitan zmarszczył brwi i rozejrzał się wokoło.

— Czy coś się stało? — zapytał Wil.

— Po prostu jesteśmy ostrożni — odparł kapitan. — Główny posterunek jest pół mili w głąb lądu. Stoi na szczycie wzgórza, ukryty wśród drzew, co pozwala obserwować okolicę. Wydaje mi się, że żołnierze, którzy tam stacjonują, powinni byli zauważyć nasze przy­bycie, ale być może pogoda im to uniemożliwiła.

— A co z tą chatą? — nie ustępował Wil.

— To jedna z kilku strażnic. Zazwyczaj jest tu ktoś na poste­runku. — Crispin wzruszył ramionami. — Gdy panuje zła pogoda, dowódca może odwołać wszystkie jednoosobowe warty. Nie wiedział, że przybędziemy, i dlatego nikt nas nie oczekiwał.

Kapitan spojrzał w kierunku lasu i przeprosił Wila na moment. Potem dał znak pozostałym żołnierzom, by do niego podeszli, i cały oddział odbył cichą naradę.

— Wierzysz mu? — zapytała szeptem Amberle.

— Nie jestem pewien.

— A ja jestem. Stało się coś złego.

Wil nie odpowiedział. Konferencja była zakończona. Katsin po­szedł na mostek i stanął w pobliżu barki. Cormac i Ped zajęli pozycje na skraju lasu. Crispin rozmawiał jeszcze z Dilphem, więc Wil zbliżył się do nich, by lepiej słyszeć.

— Weź Rina i Kiana i idźcie na zwiad. — Kapitan spojrzał przez ramię na Wila. — Jeśli wszystko będzie w porządku, wrócicie po nas. Chłopak podjął szybką decyzję.

— Pójdę z nimi.

— Nie widzę powodu. — Kapitan zmarszczył brwi.

— Zaraz ci jeden przedstawię — nie ustępował Wil. — Odpo­wiadam za Amberle tak samo jak wy; dlatego właśnie Allanon wysłał mnie razem z nią. Sam wybieram sposób spełniania tego obowiązku, kapitanie, a w tym wypadku wydaje mi się, że powinienem iść na zwiad razem z Dilphem.

Crispin zastanawiał się przez chwilę, po czym skinął głową.

— Zgoda, ale masz robić dokładnie to, co każe Dilph.

Wil popatrzył z troską na Amberle. ;

— Wszystko w porządku?

Przytaknęła, a potem w milczeniu patrzyła, jak Wil i żołnierze znikają w ciemnościach.

Przemykali się wśród rozmokłego lasu bezszelestnie niczym du­chy. Wszędzie unosiły się smugi wilgotnej mgły. Zostawiali za sobą czarne od deszczu pnie i plątaninę zarośli, wspinali się na strome wzniesienia i granie. Mijały minuty, a Wil czuł się coraz bardziej niespokojny.

W końcu rozdzielili się: Kian i Rin zniknęli między drzewami, a Wil pozostał razem z Dilphem. Z mroku wyłoniła się nagle pusta polana. Żołnierz przykucnął szybko i pociągnął za sobą swego towa­rzysza. Potem wskazał na drzewa.

— Tam — szepnął.

Wysoko, wpleciony w gałęzie dwóch wielkich dębów, znajdował się posterunek elfów. Deszcz i mgła spowijały zabudowania wilgot­nym całunem. Nie paliła się ani jedna lampa, ani nawet pochodnia. Nie było żadnego ruchu czy dźwięku. Posterunek sprawiał wrażenie opuszczonego.

Lecz nie powinno tak być.

Dilph przesunął się nieco do przodu, spoglądając w lewo, gdzie w mroku czaił się Rin, a potem w prawo, gdzie znalazł Kiana. Obaj klęczeli ukryci między drzewami, obserwując cichy posterunek. Dilph zagwizdał lekko, by przyciągnąć ich uwagę. Potem dał znak Kianowi, by podszedł bliżej zabudowań, Rina wysłał zaś na zwiad na skraj polany.

Wil obserwował, jak Kian biegnie ku dębom wspierającym zabu­dowania posterunku, a potem wspina się po wielkim pniu. Po chwili obaj z Dilphem ruszyli skrajem polany na poszukiwania zaginionych żołnierzy z posterunku. Było ciemno i mokro, nie widzieli więc ni­czego z wyjątkiem plątaniny zarośli.

Wil spojrzał raz jeszcze w stronę posterunku. Kian dotarł już prawie do najniższych zabudowań, gdzie znajdowała się budka straż­nika. Rina nie było nigdzie widać. Chłopak ciągle śledził wzrokiem ruchy Kiana, gdy nagle potknął się o martwe ciało jakiegoś elfa. Odskoczył przerażony do tyłu, rozglądając się niespokojnie dookoła siebie. Po lewej stronie leżały jeszcze dwa inne ciała, poskręcane i okaleczone.

— Dilph! — wyszeptał chrapliwie.

Elf od razu znalazł się przy nim. Zatrzymał się tylko na chwilę, by przyjrzeć się tej przerażającej scenie, a potem gwizdnął przenikli­wie. Zza drzew wyłonił się Rin z przerażeniem na twarzy. Koło budki strażnika pojawił się Kian i spojrzał na nich z góry. Dilph zamachał do niego szaleńczo, ale prawie w tej samej chwili Kian zniknął. Zda­wało się, że coś pochwyciło go nagle, a zaskoczony Wil miał wra­żenie, że elf po prostu wyparował. Wtem rozległ się przeraźliwy krzyk Kiana, krótki i zduszony. Zza gałęzi wyfrunęło jego martwe ciało, poszybowało w deszcz niczym złamana gałąź i upadło z głu­chym łoskotem na ziemię.

— Uciekaj! — krzyknął Dilph i rzucił się między drzewa.

Wil stał przez chwilę, nie mogąc się ruszyć ze strachu. Kian nie żył. Wszyscy żołnierze z posterunku w Drey Wood pewnie też byli martwi. Jeśli nie dotrze na czas do Amberle, ona również zginie. Zaczął biec, pędząc niczym ranny jeleń przez leśny gąszcz, kluczył wśród zarośli i martwych gałęzi, rozpaczliwie pragnąc się dostać do łodzi i dziewczyny, której życia miał strzec. Gdzieś po prawej stronie słyszał biegnącego Dilpha, a nieco dalej Rina. Instynktownie wiedział, że coś ich ściga. Nie widział tego i nie słyszał, ale wyczuwał — straszną, mroczną, bezlitosną bestię. Deszcz spływał mu po twarzy i zalewał oczy, zamazując obraz. Raz przewrócił się o powaloną kło­dę, ale natychmiast zerwał się na nogi i nie zwalniając, biegł dalej, by oderwać się od swego niewidzialnego prześladowcy. Nie mógł złapać oddechu; jego płuca pracowały ostatkiem sił, a bolące nogi odmawiały posłuszeństwa. Było w jego życiu zaledwie kilka momen­tów, kiedy się bał, a teraz bał się naprawdę. Był przerażony.

W ciszę wdarł się krzyk Rina. Potwór już go dopadł. Wil zacisnął zęby z wściekłością. Może to ostrzeże ludzi na barce. Może zaraz odpłyną i nawet jeśli on także zostanie pochwycony przez bestię, Amberle będzie bezpieczna.

Gałęzie i liście wczepiały się w jego ubranie i utrudniały bieg. Wil rozejrzał się za Dilphem, ale nie mógł go znaleźć. Pozostał sam.

Nad Drey Wood zaczął gwałtownie zapadać zmierzch. Mżawka, która padała przez cały dzień, zmieniła się w ulewę, a wiatr znów przywiał ze sobą czarne burzowe chmury. Gdzieś w oddali rozległ się głęboki, złowróżbny grzmot. Gromadka na brzegu Rzeki Szem­rzącej Pieśni owinęła się szczelniej płaszczami.

Wtem z lasu dobiegł przenikliwy, krótki krzyk. Przez chwilę nikt się nie poruszył; wszyscy wpatrywali się w milczeniu w ciemną ścianę drzew. W końcu Crispin wysłał Amberle z powrotem na barkę i przy­wołał do siebie Peda i Cormaca. Żołnierze wyciągnęli broń i wrócili na pomost, obserwując uważnie leśną gęstwinę. Katsin poluzował cumy i stał gotowy do wypłynięcia na rzekę.

Amberle skuliła się w ciemnej kabinie i wsłuchiwała się w wycie wiatru i szum deszczu. Potem wstała nagle, rozsunęła poły namiotu i wyszła na zewnątrz. Bez względu na konsekwencje nie mogła po­zostać w środku. Ruszyła w kierunku pomostu. Katsin okręcił jeden koniec liny wokół słupka, a drugi trzymał w dłoni, gotowy w każdej chwili puścić go i wyprowadzić barkę z zatoczki. Gdy zobaczył Am­berle, posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, ale dziewczyna zignorowała je. Na brzegu pozostała trójka elfów stała zwrócona w kierunku lasu z mieczami gotowymi do walki.

Nagle zza drzew wyłoniła się jakaś samotna postać, potknęła się i upadła. Gdy znowu poderwała się na nogi, rozpoznali w niej Dilpha.

— Uciekajcie! — krzyczał chrapliwie. — Szybko, uciekajcie!

Rzucił się w ich stronę, ale znów stracił równowagę.

Crispin zaczął działać. Rozkazał Pędowi i Cormacowi, by powró­cili na barkę, a sam podbiegł do leżącego Dilpha. Złapał go za ramiona i zaczął ciągnąć w kierunku barki.

Amberle wpatrywała się z niepokojem w mgłę i deszcz. Gdzie się podział Wil Ohmsford?

— Rzuć linę! — zawołał Crispin.

Katsin wykonał rozkaz, a potem pchnął Amberle na łódź, gdzie czekali już Ped i Cormac. Kilka sekund później Crispin i Dilph rów­nież znaleźli się na pokładzie i barka ruszyła.

Wtedy z lasu wyłonił się Wil i pomknął w kierunku pomostu. Amberle zaczęła krzyczeć, a potem zamarła. Za biegnącym Wilem pojawiło się coś olbrzymiego i rzuciło się za nim w pościg.

— Uważaj! — krzyknęła dziewczyna.

Ponaglony jej okrzykiem Wil dopadł do pomostu, minął go bły­skawicznie i nie zwalniając, skoczył na odpływającą barkę. Spadłby z pewnością do wody, gdyby nie przytomność umysłu żołnierzy, któ­rzy pochwycili go i wciągnęli na pokład.

Łódź wypłynęła na środek rzeki i zaczęła przyspieszać. Katsin chwycił ster i zawrócił ciężką barkę. Wil opadł bez sił na pokład, a Amberle owinęła go szczelnie płaszczem. Crispin pochylił się nad Dilphem. Wiatr i szum rzeki zagłuszały jego bezładne słowa.

— ...nie żyją, wszyscy... zmiażdżeni, połamani niczym kruche gałązki... jak patrol z Arborlon, jak... Wybrani — Dilph zamykał i otwierał usta, nie mogąc złapać tchu. — Kian też... i Rin, obaj martwi... demon ich dopadł... czekał tam na nas...

Amberle nie słyszała reszty. Spojrzała na Wila i oboje zdali sobie sprawę ze straszliwej prawdy.

Czekał tam na nich. Demon.

Allanon podał im jego imię. Nazwał go Kosiarzem.

XXIII

Około północy Crispin skierował barkę do brzegu. Tuż poniżej Drey Wood Rzeka Szemrzącej Pieśni skręcała na zachód w swych me­andrach na drodze do Innisbore. Kiedy elfy wprowadziły barkę do małej zalesionej zatoczki, znaleźli się w najbardziej wysuniętej na pomoc części Matted Brakes. A było to o całe mile od miejsca, gdzie chcieli opuścić rzekę. Deszcze ustały nieco i siąpiła zimna mżawka. Ciężkie chmury zakrywały księżyc i gwiazdy; noc była tak ciemna, że nawet oczy elfów nie dostrzegały niczego, co było poza zasięgiem kilku kroków. Wiatr zamarł, a nad całą okolicą wisiała gęsta mgła.

Gdy barka zaryła dziobem w piaszczysty brzeg, zwiadowcy roze­szli się we wszystkie strony, by się upewnić, że nic im nie zagraża. Po chwili powrócili do Crispina. Kapitan zdecydował, że nie warto już podróżować dalej przed nastaniem świtu. Wilowi i Amberle po­lecono pozostać w ich kabinie. Owinęli się więc szczelnie kocami i natychmiast zasnęli, nie nękani nareszcie męczącym kołysaniem i prze­chyłami. Elfy otoczyły barkę i wystawiły straże. Crispin natomiast stanął u wejścia do kabiny i tam trzymał nocną straż.

O świcie zebrali swoje zapasy i broń, którą mogli udźwignąć, odcumowali barkę i pozwolili jej odpłynąć wraz z nurtem rzeki. Od­dalała się cicho, a kiedy wreszcie zniknęła za najbliższym załomem, obrócili się i podążyli przez zarośla Matted Brakes.

Był to nizinny teren pokryty w większości plątaniną poskręcanych, cienkich gałęzi i krzaków, a także niskimi, lecz dość gęstymi zagaj­nikami i martwymi jeziorkami pełnymi stojącej wody. Gdzieniegdzie rosły też jeżyny, a od czasu do czasu można było napotkać małe oczka wodne przypominające doły kloaczne. Matted Brakes oddzie­lały rozległe lasy Westlandii od Gór Skalistych Szczytów. Przejście przez nie było bardzo trudne. Próbowało tego wielu śmiałków, lecz większości z nich już nikt potem nie widział. Ginęli wśród rozlicznych bagien, moczarów i grząskich, zdradliwych jeziorek. Można też było natknąć się na nieprzyjemnych mieszkańców tej nieprzyjaznej oko­licy. Były to złośliwe, przebiegłe i całkowicie niewybredne stwory. Ich ofiarą mogło stać się dosłownie wszystko. Niewiele istot tu mie­szkało, ale każda z nich kierowała się tylko jedną zasadą: tropisz albo jesteś tropiony. A tylko ten pierwszy mógł przetrwać.

— Gdybyśmy mieli jakiś wybór, nie szlibyśmy tędy. — Crispin zwolnił nieco kroku, by podzielić się tą uwagą z chłopakiem z Vale. — Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, wzięlibyśmy konie z poste­runku i udali się na południe przez zachodnie rubieże Matted Brakes ku Mermidonowi. Potem można by było skręcić na zachód do Gór Skalistych Szczytów. No, ale cóż. Wszystko zmieniło się w Drey Wood. Teraz musimy bardzo uważać na to, co jest przed nami. Jedyną zaletą tego terenu jest to, że ukryje nasze ślady.

Wil pokiwał głową z powątpiewaniem.

— Ktoś taki jak Kosiarz nie podda się zbyt łatwo.

— To prawda — zgodził się elf. — Będzie nas nadal tropił, ale już nie uda mu się tak nas zaskoczyć. To coś czekało na nas w Drey Wood, ponieważ wiedziało, że nadchodzimy. Nie wiem skąd, ale tak było. — Kapitan spojrzał na chłopaka, lecz Wil nie odpowiedział. — W każdym razie teraz demon nie będzie wiedział, gdzie jesteśmy. Jeśli chce nas znaleźć, będzie musiał nas śledzić. To byłoby dość łatwe w lesie, ale nie tutaj. Będzie musiał wpierw się zorientować, w którym miejscu opuściliśmy rzekę; już samo to może zająć nawet kilka dni. A potem musi nas wytropić wśród tych zarośli, a tu można zniknąć dosłownie jak kamień w wodzie. Na tym grząskim podłożu ślady znikają po kilku sekundach. W dodatku jest z nami Katsin, który urodził się w tej krainie i już kiedyś tędy przechodził. Demon zaś, choćby był nie wiem jak potężny, jest na obcym terenie. Pozostaje mu tylko kierować się instynktem. To zaś daje nam znaczną przewagę.

Ale Wil Ohmsford nie zgadzał się z tym. Allanon sądził, że demony nie podążą za nim, kiedy uciekał z Paranoru. A przecież tak się stało. Chłopak sądził również, że owe stwory go nie znajdą, gdy wraz z Am­berle niesieni byli ku odległym brzegom Tęczowego Jeziora przez Króla Srebrnej Rzeki. Lecz znów się pomylili. Dlaczegóż więc tym razem miałoby być inaczej? Demony były istotami z innej epoki i ich potęga pochodziła z innego czasu. Sam Allanon to powiedział. I dodał również, że ich przywódca jest czarnoksiężnikiem. Czy dla takich istot śledzenie garstki elfów może doprawdy stanowić problem?

Wil wiedział, że już nic nie mogli na to poradzić. Jeśli Kosiarz wytropi ich w Matted Brakes, to równie łatwo znajdzie ich wszędzie. Crispin podjął właściwą decyzję. Zwiadowcy elfów mieli niesamo­witą wprawę; być może to wystarczy, by wyszli cało z tej opresji.

Chłopak z Vale myślał też o czymś o wiele poważniejszym. Od czasu spotkania z Kosiarzem w Drey Wood nie potrafił skoncentro­wać się na niczym innym. Demon wiedział, że szli do posterunku elfów. Musiał wiedzieć, gdyż czekał tam na nich. Co do tego Crispin się nie mylił. Był wszak tylko jeden sposób, w jaki mógł się o tym dowiedzieć. Zapewne powiedział mu o tym szpieg, ktoś z obozu elfów, ktoś, kogo Allanon tak bardzo chciał zdemaskować i wywieść w pole. A jeśli demony wiedziały o ich podróży do Drey Wood, to mogły wiedzieć o wiele więcej. Całkiem możliwe, pomyślał chłopak, że wiedziały o wszystkim.

Istniała też pewna możliwość, o której wolał w ogóle nie myśleć. Wszystko jednak zaczynało do siebie pasować. Allanon był pewien, że w obozie jest zdrajca lub szpieg. W jakiś sposób musiał podsłuchać rozmowę z Eventinem. Choć wydawało się to mało prawdopodobne, tak jednak musiało być. W rozmowie padła nazwa Drey Wood; to mogło się przydać Kosiarzowi. Ale mówiono także o Wilderun. To zaś znaczyło, że demony znały dokładnie miejsce, do którego zamie­rzali się udać z Drey Wood. Tak więc nie miało większego znaczenia, jaką drogę wybiorą i co zrobią dla zatarcia śladów przed rzekomą pogonią. W momencie, gdy przybędą do Wilderun, demony będą już tam na nich czekały.

Te myśli towarzyszyły Wilowi przez cały dzień, gdy maszerowali przez grząskie tereny Matted Brakes. Zwarte, gęste krzaki, kłujące gałązki jeżyn i wystające spod ziemi korzenie nie ułatwiały im życia. Na dodatek dokuczliwa mgła ograniczała widoczność; ich odzienie było sztywne z zimna i wilgotne, w butach zaś chlupotała cuchnąca woda i błoto. Szli jednak dzielnie, nie odzywając się prawie do siebie. Oczy bolały ich już od ciągłego wpatrywania się w siąpiący mrok i siną szarość mgły. O pomocy byli już skrajnie wyczerpani. Rozbili skromny obóz na kawałku suchej przestrzeni. Nie ryzykowali rozpalania ogni­ska. Owinęli się szczelniej wilgotnymi derkami i posilili się. Zwiadowcy uwinęli się szybko i wystawili warty. Wil kończył właśnie swój posiłek, na który składało się suszone mięso i owoce, gdy nadeszła Amberle i przysiadła obok niego. Spod derki, którą okryła głowę, wystawały mokre kosmyki kasztanowych włosów.

— I jak tam sobie radzisz? — zagadnął Wil.

— Znakomicie — odparła, choć wyglądała jak przestraszone i za­błąkane dziecko. — Musimy porozmawiać.

— Słucham.

— Przez cały dzień o czymś myślałam... Wil przytaknął zachęcająco.

— Kosiarz czekał na nas przy Drey Wood — powiedziała cicho, po czym zawahała się przez moment. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co to oznacza?

Chłopak nic nie powiedział. Wiedział, jaki będzie dalszy ciąg dyskusji. To było tak, jakby dziewczyna czytała w jego myślach.

— To oznacza, że wiedział, iż nadchodzimy. — Amberle mó­wiła dokładnie to, o czym pomyślał. — Jak to się mogło stać?

— Po prostu, tak się stało. — Chłopak wzruszył ramionami i pró­bował się uśmiechnąć. Ale wiedział, że to była zła odpowiedź.

Dziewczyna zmarszczyła brwi, a twarz aż jej poczerwieniała z gniewu.

— Tak po prostu nas sobie znalazły, tak jak w Havenstead?! I tak po prostu znalazły Allanona w Paranorze? I wygląda na to, że tak po prostu znajdą nas, gdziekolwiek pójdziemy?! — Amberle mówiła cicho i spokojnie, ale w jej głosie brzmiał tłumiony gniew. — Masz mnie aż za tak głupią, Wil?

Chłopak wpatrywał się w nią przez chwilę zupełnie zaskoczony. Po raz pierwszy wymówiła jego imię, zwracając się wprost do niego. Ale w jej oczach dostrzegł ból i czające się podejrzenie. Wil zrozumiał, że albo powie jej to, co Allanon przekazał mu w tajemnicy, albo będzie musiał skłamać. Szybko podjął decyzję i opowiedział jej o szpiegu. Kiedy skończył, dziewczyna pokręciła głową z dezaprobatą.

— Powinieneś był mi o tym powiedzieć wcześniej.

— Lecz Allanon prosił mnie o utrzymanie tego w tajemnicy. — Chłopak próbował się bronić. — Uznał, że i tak dosyć masz już zmartwień.

— Lecz Allanon nie zna mnie tak dobrze, jak to mu się wydaje — powtórzyła z przekąsem dziewczyna. — Tak czy inaczej, powinie­neś mi był o tym powiedzieć.

Wil nie chciał się już dłużej o to spierać, więc skinął głową prze­praszająco.

— Wiem, masz rację. Źle zrobiłem.

Przez chwilę panowała cisza. Któryś z trzymających straż elfów wyłonił się z mgły jak duch, przeszedł obok i znów zniknął w szarej zawiesinie. Amberle patrzyła przez chwilę za nim, a potem odwróciła twarz ku Wilowi. Chłopak nie widział jej oczu, gdyż zasłaniała je narzucona na głowę derka. Usłyszał tylko jej głos.

— Nie jestem zła, naprawdę.

Uśmiechnął się słabo.

— To dobrze. I tak jest tu już dość ponuro. — Ale byłabym zła, gdybyś mi nie powiedział teraz całej prawdy.

— Dlatego też ci powiedziałem.

Amberle nie chciała już dłużej na ten temat rozmawiać. Myślała już o czymś innym.

— Więc jeśli ten szpieg podsłuchał rozmowę w komnacie mego dziadka, to demony wiedzą, dokąd zmierzamy, czyż nie? —— Tak mi się wydaje — odpowiedział z rezygnacją Wil.

— A więc to oznacza, że wiedzą także o Safehold. Wiedzą, co Ellcrys powiedziała Wybranym, ponieważ sam Allanon nam to powtó­rzył. Mają taką samą szansę znalezienia Krwawego Ognia, jak my.

— Być może nie.

— Co to znaczy: „być może nie”?

— Mamy Kamienie Elfów — powiedział z ożywieniem chło­pak, lecz zaraz potem jakby posmutniał. Czy rzeczywiście jest jakaś różnica między nimi a demonami? Czy to coś im daje...? Czy mają jakąś przewagę...? Czy będzie mógł użyć jeszcze kamieni? To go cały czas gnębiło.

— Kto mógł podejść tak blisko, by usłyszeć, o czym rozmawia­liśmy? — Dziewczyna zmarszczyła czoło.

Chłopak pokręcił bezradnie głową. On też się nad tym zastanawiał.

— Mam tylko nadzieję — mruknęła po chwili — że mój dzia­dek jest cały i zdrowy.

— Coś mi się wydaje — uśmiechnął się Wil — że ma się przy­najmniej lepiej niż my. Ma ciepłe i suche miejsce do spania.

Podciągnął kolana do piersi, szukając choć odrobiny dodatkowego ciepła. Amberle przysunęła się do niego, drżąc z zimna. Owinęli się razem jeszcze jedną derką.

— Chciałabym, żeby to się wreszcie skończyło — szepnęła tak cicho, jakby szeptała tylko do siebie.

Wil skrzywił się i mruknął.

— A ja chciałbym, żeby to się nigdy nie zaczęło.

— Więc jeśli już mówimy o tym, co byśmy chcieli, to ja chcia­łabym jeszcze, żebyś był ze mną szczery. Żadnych więcej sekretów.

— Żadnych więcej sekretów — przyrzekł Wil.

Zapadła cisza. Po chwili Amberle oparła głowę na jego ramieniu i zasnęła. Chłopak nie poruszał się, by jej nie zbudzić. Zapatrzył się w mrok, myśląc o lepszych i spokojniejszych czasach.

Przez następne dwa dni mała grupa przedzierała się z trudem przez tereny Matted Brakes. Prawie przez cały czas padało, a zimna mżawka ustępowała co jakiś czas silniejszym strugom deszczu. Wszy­scy byli skrajnie wyczerpani, zziębnięci i przemoczeni. Wszystko było spowite siną mgłą, a słońce rzadko kiedy wyglądało zza ciężkich, burzowych chmur. Tylko koło południa było w miarę jasno, lecz w nocy cały świat znów tonął w nieprzeniknionym mroku.

Szło im się ciężko i powoli. Posuwali się małymi krokami, omi­jając grząskie bagna i bulgoczące jeziorka pełne zielonej, cuchnącej mazi. Cokolwiek by tam dotarło, nie miało szans na wydostanie się. Na ziemi walały się martwe gałęzie i kawałki drewna, tworząc plą­taninę grząskiego gruntu i na pół zatopionych, przegniłych krzaków i korzeni. Cała ta kraina była ponura, zimna i wilgotna. Cokolwiek tu żyło, chowało się przed nimi, ale mimo to wciąż słyszeli wokół siebie odgłosy stąpania po grząskim gruncie, mlaskania i bulgotania. Wszystko to jednak tonęło w szarym mroku i pozostawało zakryte kurtyną zimnej mżawki.

Tuż przed południem trzeciego dnia podróży dotarli nad brzeg dużego jeziora; było martwe, pełne przegniłych korzeni i gałęzi. Wi­dok przesłaniały co chwila pasma sinej mgły, które potem odchodziły w martwą ciszę. Jak okiem sięgnąć, brzegi jeziora otoczone były spiętrzonymi, wielkimi gałęziami, które niczym śliskie i straszne po­twory zanurzyły się w martwą taflę i zastygły tak na wieki. Drugi brzeg jeziora niknął w szarym mroku.

Natychmiast zdali sobie sprawę, że okrążenie jeziora zabierze im mnóstwo czasu. Mogli więc spróbować tylko jednej drogi. I tym razem poprowadził ich Katsin. Dwa elfy poszły przed Wilem i Am­berle, dwaj pozostali żołnierze trzymali się z tyłu. Przedarli się przez gąszcz i stanęli na wąskiej grobli pełnej wystających korzeni i gałęzi. Grobla ciągnęła się wzdłuż brzegu jeziora i niknęła we mgle. Może przy odrobinie szczęścia uda im się przedostać na drugi brzeg.

Szli ostrożnie, badając grunt i trzymając się samego środka grobli. Po chwili nie widzieli już brzegu, z którego wyruszyli. Mgła nie pozwalała dojrzeć niczego w promieniu kilku metrów. Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej i zacinał w twarze ostrymi strugami. Nagle mgła urwała się jak ucięta nożem. Z przerażeniem zobaczyli, że zaledwie kilka jardów przed nimi grobla niknie pod powierzchnią wody. Trochę dalej wznosiła się hałda ziemi pokryta kamieniami i małymi krzewa­mi. Dalej nie było już nic. Drugiego brzegu nie było nawet widać. A więc weszli w ślepy zaułek... Nie było już wyjścia.

Crispin poszedł parę kroków do przodu, by się upewnić, co leży za hałdą ziemi, a Katsin wyciągnął ostrzegawczo rękę. Obejrzał się do tyłu na pozostałych i podniósł palec do ust. Potem wskazał na hałdę, a jego ręka zatoczyła łuk. Po jednej stronie, tuż powyżej tafli wody, wydostawała się strumieniami gorąca para. Oddychające dziu­ry! Crispin dał znak do postoju. Cokolwiek to było, nie chciał zakłócać jego spokoju.

Ale było już za późno. Stwór wyczuł ich obecność. Jego wielkie cielsko uniosło się nagle, rozbryzgując fontanny wody. Sapnął chra­pliwie, a znad powierzchni wychynęło żółte ślepie i łypnęło w ich stronę. Wijące się macki wystrzeliły w górę i z wody wynurzył się wielki, szeroki pysk. Ujrzeli paszczę z ogromnymi kłami, która na przemian otwierała się i zamykała. Potwór był głodny.

Wil Ohmsford popatrzył przez chwilę na monstrualną poczwarę, a potem pognał przez mgłę za Pędem i Cormakiem, ciągnąc za sobą Amberle i rozpaczliwie starając się utrzymać równowagę. Słyszał za sobą kroki Katsina, Dilpha i Crispina, którzy zaryzykowali i obejrzeli się za siebie. Chcieli wiedzieć, jak blisko jest potwór. W pewnej chwili Wil pośliznął się na jakimś kamieniu i runął jak długi, ciągnąc za sobą Amberle.

Upadek uratował im życie. Z mgły wychynęła nagle straszliwa paszcza, pochwyciła Peda i Cormaca i pociągnęła ich za sobą w mar­twą toń. Pozostali usłyszeli tylko krótki krzyk potwornego przeraże­nia. Po chwili ogromne cielsko zniknęło pod powierzchnią.

Wil stał jak sparaliżowany i wpatrywał się w niemym przerażeniu w miejsce, gdzie przed chwilą zniknął potwór. Crispin podbiegł do dziewczyny, podniósł ją, przerzucił przez ramię i pognał na brzeg. Katsin pochwycił zaś Wila, który nie mógł dojść do siebie, i popędził za Crispinem. Dilph był tuż za nimi, trzymając w pogotowiu krótki miecz. Po chwili przedzierali się przez plątaninę przybrzeżnych ko­rzeni i gałęzi, a zaraz potem wpadli w krzaki jeżyn. Dopiero gdy byli daleko od brzegu, padli wyczerpani na grząską ziemię i ciężko łapali oddech, wsłuchując się w odgłosy dochodzące znad jeziora. Ale nic już im nie groziło. Zostało ich tylko pięcioro.

XXIV

Nad Westlandię nadciągała noc, pokrywając niebo jak lepka pa­jęczyna; chłód wdzierał się w każdy zakątek lasu. Ciężkie chmury, które od siedmiu dni przesłaniały letnie niebo, pędziły teraz szybciej, odsłaniając raz po raz ciemny granat nadchodzącej nocy. Na zacho­dzie horyzont tonął w krwawej purpurze.

Z mgły, która okrywała Matted Brakes, wyłoniła się pięciooso­bowa grupka. Wyglądali jak strzępy cieni poszarpanych wściekłością piekła. Twarze mieli brudne i wymizerowane, a podarte odzienie wisiało na nich jak łachmany na chudym ciele żebraków. I tylko broń, którą mieli ze sobą, wskazywała, że byli kimś więcej.

Resztkami sił przedarli się przez ostatnie gęste zarośla i krzaki jeżyn, ominęli ostatnie cuchnące jeziorka i przeszli przez nieliczne już, wystające z ziemi głazy o ostrych krawędziach. Wreszcie, sła­niając się na nogach, wyszli na otwarty teren. Zatrzymali się i oddy­chając ciężko, spoglądali na dwie bliźniacze, skaliste wieże Pykon.

Był to widok wzbudzający grozę, lecz zarazem piękny i tajemni­czy. Strzeliste formy skalne, przypominające wieże dawnych fortec królów elfów, siedziały okrakiem po obu stronach wstęgi Mermidonu, który skręcał tu na wschód i płynął w kierunku równin Callahornu. Była to więc jakby naturalna gigantyczna brama wiodąca ku rozle­głemu łańcuchowi górskiemu zwanemu przez elfy Górami Skalistych Szczytów. Wielkie wieże Pykon stały na uboczu, pewnie i mocno, jak potężni gwardziści strzegący przejścia do krainy leżącej poniżej. Ich powierzchnia, pełna głębokich szczelin, pokryta była siecią drob­nych pęknięć, które na olbrzymich formach skalnych wyglądały jak pomarszczona twarz starca. U pomocnej ich podstawy rozciągało się szerokie pasmo lasu, porastającego również wzgórza, z których pięły się ku niebu skalne wieże. Rosły tam też wonne krzewy i piękne kolorowe kwiaty.

Crispin prowadził właśnie pospieszną naradę. Przedzierając się przez Matted Brakes, zboczyli na wschód bardziej, niż wcześniej zamierzali. Skoro więc byli teraz dużo dalej od Skalistych Szczytów, wydawało się logiczne, że powinni okrążyć Pykon, a potem podążyć w górę Mermidonu, aż do miejsca, gdzie rzeka wcinała się w łańcuch górski. Wszelako jednak podróż taka zabrałaby im przynajmniej do­datkowe dwa dni, gdyż musieliby iść cały czas na piechotę. Co więcej, na takim terenie zostawiliby mnóstwo łatwych do odkrycia śladów. Kapitan elfów uznał, że znalazł lepsze rozwiązanie. Pamiętał, że w głębi Pykon przycupnęła stara forteca elfów, opuszczona od czasów Drugiej Wielkiej Wojny Ludów. Crispin był już tu kiedyś, więc gdyby udało mu się ponownie znaleźć twierdzę, mogliby wykorzystać przejście ze starożytnej budowli — to znaczy kamienisto-piaszczystą drogę wiodącą w dół wzgórz ku Mermidonowi, który płynął tu między wieżami. Przy samej zaś rzece znajdowały się doki, a więc pewnie też i jakieś łodzie lub stare barki. Jeśli jednak niczego takiego nie znaleźliby, to z pewnością było tam aż nadto drewna, by zbudować coś nadającego się do pływania. Wtedy też mogliby popłynąć z nur­tem Mermidonu na wschód, gdzie rzeka ostro zakręcała szerokim półkolem, tuż przy wschodniej krawędzi Skalistych Szczytów i tere­nów zwanych Shroudslip. W ten sposób skróciliby o ponad połowę czas podróży, może nawet tylko do jednego dnia. Poza tym uniknęliby zostawiania za sobą śladów.

To ostatnie też przekonało ich ostatecznie. Nikt nie zapomniał spotkania z Kosiarzem w Drey Wood. Demon z pewnością nie za­niechał poszukiwań, powinni więc wykorzystać wszystko, co mogło mu pomieszać szyki. Rada Crispina została przyjęta.

Nie tracąc już więcej czasu, rozpoczęli wspinaczkę na skały Py­kon. Minęli szybko tereny porośnięte drzewami i wonnie pachnącymi krzewami i doszli do nagich skał. W tym czasie słońce znikało już za horyzontem i zapadał zmierzch. Na ciemnogranatowe niebo wy­płynął sierp księżyca, oświetlając drogę srebrnym blaskiem. Pojawiły się też pierwsze gwiazdy. Piątka podróżnych wspinała się coraz wy­żej. Tu wiał już delikatnie wiatr, niosąc ze sobą słodki zapach lasu i kwiatów. Noc jednak zapowiadała się spokojnie, było też znacznie cieplej. Po pewnym czasie odnaleźli początek drogi, dobrze ubitej, biegnącej między kępami otoczaków i skalnych uskoków i niknącej w szybko zapadającej ciemności. To było ich przejście. Gdy byli już bardzo wysoko, odwrócili się i zobaczyli daleko za sobą spowite mrokiem i chłodem straszne Matted Brakes. A za nimi, hen na ho­ryzoncie, połyskiwała w świetle księżyca srebrna wstęga Rzeki Szem­rzącej Pieśni.

Około pomocy dostrzegli wreszcie zarysy opuszczonej fortecy elfów. Czerń konturów pradawnej twierdzy odcinała się od bladonie­bieskiego światła księżyca. Mała grupka podróżnych patrzyła w mil­czeniu na strzeliste wieżyce, wielkie mury i baszty, dawniej tętniące zapewne życiem, teraz śpiące w wiecznej, niczym nie zakłóconej ciszy. Ku górze pięły się kamienne schody, które biegły aż do głównej strażnicy przy zewnętrznym murze. Gdy podeszli bliżej, zobaczyli wielkie, wzmacniane żelazem, drewniane wrota. Były otwarte i za­praszały milcząco do środka. Nad nimi wznosiły się smukłe baszty z wąskimi, ciemnymi oknami. Wszechobecną tu, uroczystą jakby ci­szę przeciął nagle ostry krzyk ptaka, nocnego łowcy. Odbił się echem od górskich szczytów, błąkał przez chwilę po skalistych turniach, po czym znów nastała cisza.

Cała piątka ruszyła wolno w górę schodami; na chwilę przystanęli przy wielkich wrotach, po czym weszli ostrożnie do środka. Otoczona kamieniami droga wiodła do muru wewnętrznego. Porastał go mech, a w dolnych partiach wszystkie szczeliny wypełniała trawa. Poszli dalej; cicha noc niosła daleko odgłosy ich kroków, gdy stąpali po kamienistej ścieżce. Z załomów murów zwisały nietoperze. Co pe­wien czas przebiegały małe gryzonie, zapewne zdziwione niepomier­nie nagłymi odwiedzinami niezwykłych istot. Nie sposób też było uniknąć wszechobecnych tu, wielkich pajęczyn, które oplatały szaty wędrowców jak delikatny jedwab, gdy nieopatrznie przez nie prze­chodzili. Doszli wreszcie do końca dróżki i stanęli u wejścia na wielki dziedziniec, po którego zawalonej gruzem posadzce hulał swawolnie nocny wiatr. Podwórzec spoczywał w cichych objęciach wielkich schodów biegnących po obu jego stronach i pnących się wysoko w górę. Tam schody spotykały się na szerokim balkonie, z którego wiodła droga do głównej wieży. Była to potężna, strzelista, otoczona pasmem murów cytadela. Czerń okien wskazywała na ilość pięter; było ich mnóstwo. Część okien wychodziła na tereny Matted Brakes. Na środku balkonu kryły się w cieniu głębokiego zadaszenia poje­dyncze drewniane wrota. Pod nimi zaś, prowadząc bezpośrednio z dziedzińca na wieżę, znajdowały się drugie drzwi. Podobnie jak pierwsze, tak i te były zamknięte. Wil niepewnie rozglądał się dookoła, obser­wując wielkie mury i blanki, trwające w wiecznej ciszy, ciemne, ponure i groźne, przytłoczone ciężarem wieków. Zawodzący wiatr rzucił mu w oczy pył z gruzów, chłopak naciągnął więc na głowę kaptur. Nie podobało mu się to miejsce. Bał się go. Wydawało mu się, że tak wygląda domostwo upiorów i znękanych dusz martwych od wieków ludzi. W jego mniemaniu zwykły śmiertelnik nie powinien zakłócać im spokoju. Czuł się tu jak intruz. Spojrzał na Amberle. Twarz dziewczyny wyrażała te same uczucia.

Crispin wysłał Dilpha, by zbadał balkon, sam zaś, w towarzystwie Katsina, poszedł w kierunku wejścia do wieży. Kapitan próbował odciągnąć blokującą je sztabę, ale ta nawet nie drgnęła. Katsinowi również się nie udało. Wil przyglądał im się z coraz większym nie­pokojem, gdy na przemian mocowali się z potężną sztabą. Ta twierdza zamieniała się w więzienie. Czy zdołają się z niej wydostać...? Czy też raczej będą musieli wracać tą samą drogą...?

Na balkonie pojawił się Dilph. Krzyknął coś do nich, ale prawie go nie usłyszeli w zawodzącym coraz silniej wietrze. Dotarło tylko do nich, że górne drzwi są otwarte. Crispin machnął w odpowiedzi ręką. Poprowadził swoją kompanię w górę schodami, zbierając po drodze kawałki drewna. Będą mogli ich użyć jako pochodni. Po chwili doszli pod głębokie zadaszenie na balkonie. Drzwi rzeczywiście stały otworem. Kapitan za pomocą krzesiwa zapalił jedną z desek, a drugą wręczył Dilphowi, po czym popchnął lekko resztę do środka. Wiatr wiał prosto w nich, toteż elf miał kłopoty z zamknięciem drzwi.

Rozejrzeli się dookoła. Znajdowali się w małym przedpokoju, z którego odchodziło kilka korytarzy. Wszystkie drzwi wydawały się jednak zamknięte na głucho. Powietrze było tu stęchłe i ciężkie. Na­wet same ściany zdawały się przesiąknięte tym zapachem, stęchlizną wieków, i duszną, mroczną ciszą. Crispin przeszedł przez małe po­mieszczenie i sprawdzał wloty do korytarzy. Były puste. Mogli więc tu w miarę bezpiecznie odpocząć do rana. Katsin i Dilph mieli trzymać straż na dziedzińcu, podczas gdy Wil i Amberle mogli się trochę przespać. Crispin zaś chciał się udać na poszukiwanie przejścia z twier­dzy, które miało ich zaprowadzić nad brzegi Mermidonu.

Dilph oddał swoją pochodnię Wilowi i z wraz z Katsinem wyszli w mrok. Crispin zamknął za nimi drzwi i zasunął sztabę, przestrze­gając Wila i Amberle, by jej nie odsuwali. Sam zaś zniknął w ciemnościach jednego z korytarzy. Chłopak z Vale i elfijska dziewczyna odprowadzili wzrokiem światło jego pochodni, aż roztopiło się cał­kowicie w mroku. Wtedy Wil wsunął pochodnię w jedną z żelaznych obręczy przymocowanych do ściany, podszedł do drzwi i usiadł tam, opierając się o nie plecami. Amberle owinęła się grubym kocem i przysiadła obok niego. Za drzwiami zawodził wiatr, hulając po dzie­dzińcu i całej twierdzy. Dużo czasu upłynęło, zanim zdołali wreszcie zasnąć.

Wil nie był pewien, czy to był już sen, czy jeszcze jawa. Dryfował lekko w półśnie, wracając co jakiś czas do rzeczywistości, by po chwili znów zapaść w krótką drzemkę. Gdy tylko odpływał w mgłę podświa­domości, natychmiast zaczynał śnić. Wędrował samotnie po mrocznych lasach podświadomości, chłodnych ostępach, w których już był i w tych, których nigdy przedtem nie widział. Lecz znał ten mrok i chłód, rozpo­znawał krajobrazy... śnił ten sam, co niegdyś, sen...

...Wyczuł obecność czającej się w mroku istoty, obcej, śliskiej i niebezpiecznej... przypomniał sobie. Havenstead — to samo śniło mu się w Havenstead. Zjawa przyszła po niego... próbował uciekać, ale nie miał dokąd... zjawa była coraz bliżej... chciał się przebudzić. Czy już się przebudził? Ogarnęła go panika, strach ściskał za gardło. To było tam... w mroku, tuż obok... nie ucieknie od tego, jeśli się nie przebudzi... Ale gdzie jest wyjście, gdzie jest droga ucieczki...? Uciec z tej ciemności...! Wydostać się!

Zjawa dopadła go... Usłyszał własny krzyk.

I nagle przebudził się. Kamienie Elfów, spoczywające w kieszeni jego tuniki, paliły jak ogień. Wil rozejrzał się nieprzytomnie, usiłując przebić wzrokiem szary dym pochodzący z mrugającej czerwonym światłem pochodni. Przy nim przycupnęła Amberle. Jej twarz była zaspana i blada z przerażenia. Chłopak dotknął niepewnie kamieni. Zastanawiał się, czy zbudził ich jego krzyk. Ale dziewczyna nie pa­trzyła na niego; wzrok miała utkwiony w drzwi.

— Ktoś jest na zewnątrz — szepnęła.

Wil wstał szybko i pociągnął za sobą Amberle. Zaczął nadsłuchi­wać, lecz nic nie usłyszał.

— Może to wiatr — powiedział w końcu, ale jego głos zabrzmiał bardzo niepewnie. Objął dziewczynę ramieniem. — Lepiej to spraw­dzę. Zamknij za mną drzwi i nie otwieraj, dopóki nie usłyszysz mo­jego głosu.

Chłopak odciągnął ciężką zasuwę i wyszedł w noc. Wiatr zagwizdał ostro w szczelinie drzwi. Gdy tylko zniknął w mroku, Amberle zatrzas­nęła ciężkie wrota, umocowała sztabę i zastygła w oczekiwaniu.

Wil przykucnął na chwilę w cieniu i rozejrzał się wokoło. Księżyc srebrzył swym światłem opuszczone balkony, mury i blanki. Chłopak podniósł się ostrożnie i wyjrzał zza parapetu na dziedziniec. Był pusty. Nigdzie ani śladu Katsina czy Dilpha. Zawahał się, niepewny, co dalej robić. Po chwili zaczął się skradać wzdłuż balkonu. Zatrzymał się u szczytu schodów i jeszcze raz wyjrzał na dziedziniec. I znowu nic. Zaczął schodzić na dół.

Po dziedzińcu snuły się tumany kurzu miotane bez przerwy pod­muchami wiatru. Wil poruszał się bezszelestnie. Był już prawie na dole, gdy ujrzał Katsina, a przynajmniej to, co z niego zostało. Ciało elfa leżało poskręcane groteskowo tuż pod balkonem. Kilka stóp dalej spostrzegł Dilpha, który spoczywał pod rozbitymi w drzazgi wrotami blokującymi jeszcze tak niedawno dostęp do wieży.

Wil zamarł z przerażenia. Kosiarz! Odnalazł ich i był tutaj... Być może wewnątrz wieży.

Rzucił się szybko na górę, modląc się w duchu, żeby nie było za późno.

Amberle, zamknięta samotnie w korytarzu prowadzącym do wnę­trza twierdzy, miała wrażenie, że coś się poruszyło w mroku. Dźwięk dochodził gdzieś z wnętrza budowli. Rozejrzała się niespokojnie do­okoła i zaczęła nadsłuchiwać. Nagłe walenie do drzwi tak ją przera­ziło, że aż podskoczyła zaskoczona i krzyknęła ze strachu.

— Amberle! Otwórz drzwi!

To był głos Wila, tak stłumiony przez zawodzenie wiatru, że prawie nie do poznania. Pospiesznie odsunęła zasuwę, a chłopak wpadł do środka i natychmiast zatrzasnął drzwi. Jego twarz była blada ze strachu.

— Nie żyją! Obaj! — wydyszał. — Kosiarz ich dopadł. Teraz jest tutaj, w wieży!

Amberle chciała coś powiedzieć, ale Wil szybko zakrył jej dłonią usta. Usłyszał jakiś hałas dochodzący gdzieś z mroku. To Kosiarz. Wiedział to z całą pewnością. Szedł po nich. Gdy tylko znajdzie drogę do tego pomieszczenia, dopadnie ich. Poczuł, że przestaje ra­cjonalnie myśleć. Ogarniał go paniczny strach. Jak to się mogło stać?

W jaki sposób demon zdołał ich tak szybko odnaleźć? Co teraz czy­nić? Gdzie uciekać? Gdzie jeszcze mogą uciec!?

Trzymając pochodnię niczym tarczę, Wil odsunął się od drzwi. Amberle przywarła do niego i posuwała się mechanicznie tuż za nim. Nie możemy tu zostać, powtarzał sobie w odrętwieniu Wil. Przyjrzał się poszczególnym korytarzom. Jednym z nich poszedł Crispin. Ale którym? Wil nie był pewien, nie pamiętał dokładnie, więc wybrał ten najbardziej prawdopodobny. Potem chwycił Amberle mocno za rękę i ze ściśniętym sercem weszli w mrok.

Zatrzymali się kilkaset stóp dalej. Korytarz rozwidlał się tutaj na trzy rozgałęzienia. Wil znów poczuł, jak ogarnia go panika. Którędy iść? Opuścił pochodnię i oświetlił podłogę. Buty Crispina zostawiły w kurzu zalegającym tu od setek lat wyraźny ślad; ślad, dzięki któ­remu zdołają odnaleźć kapitana; ślad, dzięki któremu odnajdzie ich Kosiarz. Chłopak zdusił strach i ruszyli przed siebie.

Biegli ciemnymi korytarzami twierdzy, wpadali do pokoi pokry­tych grubą warstwą pleśni i pajęczyn, pędzili przez komnaty pełne butwiejących tkanin i rozsypujących się mebli. Wszędzie panowała głęboka i przenikliwa cisza. Nie docierał tu nawet szum wiatru, a je­dynym dźwiękiem były uderzenia ich stóp o kamienną posadzkę. Dwa razy gubili drogę, by w końcu stwierdzić, że ślad Crispina znik­nął i że w pośpiechu wybrali zły korytarz. Kilka razy znajdowali podwójny trop, który świadczył o tym, że kapitan cofał się po swych śladach, by odnaleźć szlak. Za każdym razem tracili cenne sekundy, aby znowu trafić do właściwego korytarza. Ciągle mieli wrażenie, że Kosiarz wyłoni się za chwilę z mroku, że czai się za najbliższym zakrętem i odetnie im ostatnią drogę ucieczki.

Nagle w ciemności błysnęło migoczące światło pochodni. Pod­kradli się ostrożnie do niego, obserwując z ulgą, jak z cienia wyłania się postać Crispina. Kapitan podbiegł do nich błyskawicznie; ostrze jego miecza lśniło groźnie w czerwonym świetle pochodni.

— Co się stało? — zapytał, widząc wyzierający z ich oczu pa­niczny strach.

Wil opowiedział wszystko, a wtedy twarz Crispina zszarzała ni­czym popiół.

— A więc Dilph i Katsin również! Czy nic nie jest w stanie zatrzymać tego potwora?

Kapitan spojrzał na swój miecz, zawahał się, a potem wskazał im drogę.

— Tędy. To może być nasza szansa.

Ruszyli korytarzem, którym przed chwilą nadszedł Crispin. Potem skręcili w lewo, minęli ogromny hall będący kiedyś zbrojownią, po­pędzili w dół krętymi schodami i jeszcze jednym korytarzem. Na jego końcu znajdowały się żelazne drzwi przymocowane do skały szeregiem sworzni i belek. Crispin odsunął zasuwy i otworzył ciężkie wrota. Poczuli na twarzach potężny podmuch wiatru, który odrzucił ich do tyłu. Kapitan dał znak Wilowi i Amberle, by poszli za nim, zgasił pochodnię, wtulił głowę w ramiona i wyszedł na zewnątrz.

Znaleźli się naprzeciw głębokiej przepaści, która dzieliła górę na dwie części. Łączyła je wąska kładka prowadząca od małej skalnej niszy, w której stali, do samotnej wieży znajdującej się na przeciw­ległej krawędzi wąwozu. Wiatr zawodził dziko, uderzając z wście­kłością w niewielki mostek, a przepastną otchłań oświetlał jedynie wąski promień księżycowego blasku, kładący się srebrną wstęgą na końcowym odcinku kładki.

Crispin pochylił się do swych podopiecznych.

— Musimy przejść tędy! — krzyknął głośno, starając się poko­nać ryk wiatru. — Trzymajcie się poręczy i nie patrzcie w dół!

— Nie jestem pewna, czy zdołam to zrobić! — zawołała Am­berle, spoglądając z niepokojem na kładkę. Wil poczuł, jak małe dłonie dziewczyny chwytają się kurczowo jego ramienia.

— Musimy! — powiedział kapitan zdecydowanie. — To jedy­na droga ucieczki!

Amberle spojrzała na zamknięte drzwi, potem na Crispina i bez słowa skinęła głową.

— Trzymajcie się blisko mnie! — polecił elf.

Weszli na mostek i zaczęli się posuwać gęsiego; na przedzie Cri­spin, za nim Amberle, a na końcu Wil. Poruszali się powoli i ostrożnie, trzymając się poręczy. Wiatr targał dziko ich wątłymi ciałami, szarpał ubrania i potrząsał kładką. Wydawało się, że za chwilę mostek się rozpadnie i zwali w przepaść. Gdy tylko wyszli ze skalnej niszy, owiało ich lodowate górskie powietrze. Ręce i stopy natychmiast skostniały z zimna, a metalowe elementy mostu parzyły jak lód. Posuwali się powoli, krok po kroku, aż wreszcie dotarli do końcowego odcinka oświetlonego srebrnym światłem księżyca. Chwilę później znaleźli się na wąskiej platformie znajdującej się u stóp wieży. Strzeliste okna budowli były ciemne, a kamienne ściany pokrywała warstwa lodu. Do wnętrza prowadziły pojedyncze, zamknięte na głucho drzwi.

Crispin sprowadził Amberle z kładki i postawił przy wejściu do wieży. Gdy Wil znalazł się już przy nich, kapitan wyjął z przymo­cowanej do ściany drewnianej skrzynki dwa młotki i wręczył jeden z nich chłopakowi z Vale. Potem wskazał na most.

— Kładkę podtrzymuje sześć kołków! — krzyknął głosem stłu­mionym przez wiatr. — Trzy po każdej stronie! Gdy się je wybije, most spadnie w przepaść! Został skonstruowany w ten sposób, by odciąć pościg wroga w razie najazdu na fortecę. Weź te z prawej strony!

Wil wszedł z powrotem na platformę. Trzy poziomo umocowane kołki przytwierdzały podpory do platformy, na której stał. Chwycił mocniej młotek i zaczął wybijać pierwszy z nich. Szło mu dość opor­nie, sworzeń był bowiem zardzewiały i pokryty twardym nalotem. W końcu jednak wypadł, potoczył się kawałek i zniknął bezgłośnie w przepaści. Wil zajął się szybko następnym. W uszach huczał mu wiatr, a ręce drętwiały z zimna. Po chwili udało mu się wybić również następny kołek.

I wtedy kładka zatrzęsła się gwałtownie. Wil i Crispin jednocześ­nie podnieśli głowy... Na drugim końcu mostu poruszał się jakiś cień.

— Szybko! — wrzasnął kapitan.

Wil zaczął desperacko walić w ostatni kołek. Ten ani drgnął. Chłopak chwycił młotek w obie ręce i uderzył z całej siły; w końcu sworzeń się poruszył.

Na moście, poza zasięgiem księżycowego światła, poruszał się cień czarniejszy niż noc. Crispin skoczył na równe nogi. Zdążył wybić dwa kołki, ostatni jeszcze w połowie tkwił na miejscu.

Czas uciekał. Z ciemności wyłonił się Kosiarz — potężna, bez­kształtna, pozbawiona twarzy ohyda. Kapitan napiął łuk i posłał w je­go stronę kilka strzał; śmigały tak szybko, że Wil z ledwością mógł dostrzec ruchy łucznika. Wszystkie jednak chybiły celu. Chłopak po­czuł skurcz w żołądku. Uderzył rozpaczliwie w ostatni kołek i zdołał poruszyć go o kilka cali. Sworzeń tkwił jednak wciąż na swoim miejscu.

Nagle przypomniał sobie o Kamieniach Elfów. Kamienie! Musi ich teraz użyć! Wil poczuł w sobie niezwykłą determinację. Zerwał się i wydobył z tuniki woreczek z magicznymi kamieniami. Po chwili trzymał je w dłoni, ściskając tak mocno, że aż raniły skórę. Kosiarz był coraz bliżej. Skradał się wzdłuż kładki, straszny, czarniejszy niż noc. Był już jakieś dwanaście stóp od nich. Wil podniósł zaciśniętą pięść, w której trzymał kamienie, zebrał całą siłę woli i wezwał ogień, aby zniszczył potwora.

Kamienie przez chwilę jasno zapłonęły czystym, błękitnym świat­łem. Lecz nagle Wil poczuł w sobie jakiś opór i blask zamarł.

Ogarnęło go przerażenie. Zrozpaczony spróbował jeszcze raz, ale nic się nie wydarzyło. Amberle podbiegła do niego, wołając coś sza­leńczo, ale jej słowa utonęły we wściekłym wichrze. Oszołomiony Wil zatoczył się jak pijany. Przegrał! Moc Kamieni Elfów już nie jest w jego władaniu!

Chwilę później Crispin znalazł się ma moście. Nie zawahał się. Rzucił łuk, dobył miecza i rzucił się na demona. Stwór stracił na moment pewność siebie. Nie spodziewał się bezpośredniej walki. Podmuch wiatru uderzył w kładkę; konstrukcja zachwiała się niebez­piecznie i zatrzeszczała w proteście.

— Kołki! — krzyknął ostro Crispin.

Ciągle oszołomiony Wil wrzucił kamienie do tuniki, chwycił mło­tek i znowu podjął desperacką próbę wybicia zapiekłego w rdzy kołka. Bezskutecznie. Po chwili z cienia wyłoniła się Amberle, złapała po­rzucony przez Crispina młotek i zaczęła walić dziko w sworzeń po drugiej stronie.

Tymczasem kapitan zbliżył się do Kosiarza. Szybkimi wypadami i unikami próbował go zdezorientować, mając nadzieję, że potwór straci równowagę i spadnie w przepaść. Ale Kosiarz pochylił się nisko i jednym potężnym ramieniem odpierał ataki elfa. Czekał cier­pliwie na swoją szansę. Crispin był doświadczonym szermierzem, jednak nie potrafił przełamać obrony przeciwnika. W pewnej chwili Kosiarz naparł do przodu i elf musiał się cofnąć.

Wil Ohmsford poczuł narastającą wściekłość i frustrację. Chwycił młotek w obie dłonie, uderzył z całą mocą, jaka jeszcze w nim po­została, i w końcu wybił kołek w przepaść. Wtedy mostek przechylił się lekko i Crispin stracił równowagę. Potknął się, a wówczas Kosiarz rzucił się na niego, zaciskając kły na tunice elfa. Wil i Amberle patrzyli z przerażeniem, jak potwór unosi go wysoko w górę. Kapitan wycelował miecz w gardło przeciwnika, ale ostrze rozprysnęło się na nim, jakby było ze szkła. Kosiarz przytrzymał elfa nad swoją głową, po czym rzucił go w otchłań. Wicher zagłuszył ostatni krzyk kapitana.

Potwór ruszył do przodu.

Wtem nagły podmuch wiatru wstrząsnął i tak już osłabioną kładką i jednym potężnym uderzeniem wyrwał ostatni sworzeń. Most odpadł od skały, ciągnąc za sobą demona. Zaczął powoli spadać ze szczękiem metalu uderzającego o skały, kołysał się w wąskiej wstędze księży­cowego światła, uderzał o zbocze góry. Nie oderwał się jednak cał­kowicie; zawisł na zniszczonych podporach, poruszany podmuchami wiatru. W cieniu skały był prawie niewidoczny, nie było można rów­nież nigdzie dostrzec Kosiarza.

W wycie wiatru wdarł się piskliwy, przerażony głos Amberle. Ogłuszony huraganem i zmarznięty niemal na kość, Wil nie zrozumiał jej krzyku. Nie dbał o to. W ręce trzymał jeszcze bezużyteczny teraz młotek. Jego umysł przeszywały myśli szybkie jak błyskawica. Cri­spin i jego żołnierze zginęli. Potęga Kamieni Elfów minęła bezpo­wrotnie. Zostali sami.

Amberle płakała na jego ramieniu, błagając, by wreszcie stąd odeszli. Obrócił się do niej i przytulił do siebie. Przez chwilę wyda­wało mu się, że słyszy głos Allanona mówiący, że to właśnie on jest osobą, na której najbardziej polega. Stał jeszcze przez chwilę na skraju przepaści, tuląc do siebie elfijska dziewczynę i patrząc bezradnie w ciemność. Potem obrócił się i wraz z Amberle zniknęli we wnętrzu wieży.

XXV

Poszukiwanie wyjścia z wieży zajęło im resztę nocy. Mieli jedynie do dyspozycji tę jedną pochodnię, którą Crispin umocował na ścianie przy wejściu. Krążyli niezliczonymi korytarzami i schodami prowa­dzącymi nieustannie w dół. Wyczerpani przeżyciami kilku ostatnich dni, snuli się obojętnie po starożytnej budowli z oczami utkwionymi w ciemność. Nie rozmawiali ze sobą; nie mieli po prostu nic do powiedzenia. Szok sprawił, że poruszali się jak w transie. Pragnęli teraz tylko jednego: wymknąć się tej twierdzy i górze.

Szybko stracili poczucie czasu, jakby nie miał on już żadnego znaczenia. Może od chwili, gdy zostali zamknięci wewnątrz skały, minęły jedynie minuty, a może godziny lub nawet dni. Nie wiedzieli tego i nie mieli pojęcia, dokąd zaprowadzą ich nie kończące się ko­rytarze. Zaufali ślepo swemu szczęściu i instynktowi. Szli dalej z ja­kimś rozpaczliwym, niewypowiedzianym uporem, mimo że bolały ich wszystkie mięśnie, a oczy zachodziły mgłą zmęczenia. Pochodnia wypaliła się już prawie całkowicie i była teraz tylko niewielkim ogar­kiem. Kolejny korytarz zaprowadził ich wreszcie na samo dno skały i zaczął zagłębiać się w ziemi.

W końcu jednak się skończył i wędrowcy stanęli przed żelaznymi drzwiami zabezpieczonymi podwójnym zamkiem i sztabą. Wil chciał już odbezpieczyć zamki, gdy Amberle chwyciła go za ramię.

— Wil, a jeśli po drugiej stronie czekają na nas demony? — zapytała zmęczonym głosem. — A jeśli Kosiarz nie był sam?

Chłopak popatrzył na nią bez słowa. Nie rozważał na razie tej możliwości. Nie chciał jej rozważać. Cofnął się myślami do tego wszystkiego, co wydarzyło się od czasu Drey Wood. Demony zawsze ich odnajdywały. Było to w jakiś sposób nieuniknione. Nawet jeśli Kosiarz zginął, byli przecież inni. Poza tym szpieg w Arborlon wszy­stko słyszał.

— Wil? — Zaniepokojony głos Amberle przywołał go do rze­czywistości.

— Musimy spróbować — zdecydował. — I tak nie mamy do­kąd pójść.

Łagodnie zdjął jej rękę z ramienia. Potem zasłonił dziewczynę swym ciałem, ostrożnie zwolnił zamki, odsunął zasuwę i otworzył drzwi. Przez szczelinę wdarło się zamglone światło dnia. Ujrzeli szare wody Mermidonu uderzające lekko o ściany groty skrywającej doki. Nic się nie poruszyło. Wil i Amberle wymienili szybkie spojrzenia.

W dokach cumowały przerdzewiałe i bezużyteczne łodzie. Wę­drowcy ruszyli wąskim występem prowadzącym wzdłuż groty, aż w końcu znaleźli się na zalesionym brzegu rzeki rozciągającym się u stóp Pykonu. Poza nimi nie było tu nikogo.

Wstał już dzień. Powietrze było chłodne, a drzewa i krzewy po­krywała zmrożona rosa, dając złudzenie śniegu. Patrzyli ze zdziwie­niem, jak oddechy zamieniają się w białe obłoczki, i czuli dotkliwe zimno przenikające ich wilgotne ciała. Rzeka kipiała i pieniła się hałaśliwie, płynąc na wschód wśród lasów, a cała jej powierzchnia zakryta była ciężkim całunem mgły. W tę mgłę wdzierały się potężne, czarne iglice Pykonu.

Wil rozejrzał się niepewnie. Wszystkie łodzie przycumowane w gro­cie były zniszczone i już nic nie mogło im pomóc. Po chwili dojrzał małą łódkę kołyszącą się na brzegu rzeki i częściowo zakrytą przez krzaki. Chwycił Amberle za rękę i poprowadził ją wzdłuż zarośnię­tego brzegu. W końcu dotarli do łódki i stwierdzili ku swej radości, że znajduje się w całkiem dobrym stanie. Była zabezpieczona linami i zapewne używał jej ktoś, kto od czasu do czasu lubił łowić ryby w pobliżu groty. Wil odwiązał liny, wsadził Amberle do środka i ze­pchnął łódkę na rzekę. Teraz bardziej jej potrzebowali niż nieobecny rybak.

Popłynęli na wschód z prądem rzeki. Świt zmienił się w poranek i robiło się coraz cieplej. Amberle owinęła się szczelnie płaszczem i pra­wie natychmiast zasnęła. Wil również potrzebował snu, ale był tak zmęczony, że nie mógł usnąć. Myślał o wszystkim, co się wydarzyło. Na dnie łódki znalazł małe wiosło, umieścił je w dulce na rufie i usiadł z tyłu. Patrzył w odrętwieniu, jak słońce wyłania się zza gór, rozpraszając poranną mgłę i topiąc zamrożoną rosę pokrywającą pnie drzew. Rzeka niosła ich coraz dalej i w końcu zniknęły również szczyty Pykonu, a w ich miejsce pojawiła się wilgotna zieleń lasów. Niebo było znowu czyste, bezchmurne i jasnobłękitne.

Po kilku godzinach Mermidon zaczął powoli zakręcać na południe, aż w końcu skierował się na zachód, ku ciemnemu pasmu Gór Ska­listych Szczytów. Było coraz cieplej; wilgoć parowała z ich ciał i ubrań. Na całej długości rzeki latało mnóstwo ptaków, wypełniając prze­strzeń niesamowitą feerią dźwięków i barw, a w powietrzu unosił się zapach dzikich kwiatów.

Amberle przebudziła się i skierowała zaspane spojrzenie na Wila.

— Spałeś? — zapytała sennie.

— Nie mogłem. — Chłopiec potrząsnął głową.

— Więc prześpij się teraz. W tym czasie ja pokieruję łódką. Mu­sisz trochę odpocząć.

— Nie, w porządku. Nie jestem zmęczony.

— Wil, jesteś wykończony. — W głosie dziewczyny pojawiła się troska. — Musisz się przespać. Chłopak popatrzył na nią badawczo.

— Czy wiesz, co mi się tam przydarzyło?

— Nie. — Amberle potrząsnęła powoli głową. — I myślę, że ty też nie wiesz.

— Wiem. Doskonale wiem, co się stało. Próbowałem użyć ka­mieni i nie potrafiłem... Znowu nie potrafiłem! Nie panuję już nad nimi. Straciłem moc.

— Nie możesz tego wiedzieć. Miałeś kłopoty z kamieniami już przedtem, gdy chciałeś użyć ich w Tirfing. Może tym razem zbyt mocno próbowałeś. Może nie dałeś sobie szansy.

— To nieprawda — powiedział cicho. — Zrobiłem wszystko, by wezwać potęgę kamieni, ale nic się nie wydarzyło. Nic. Allanon ostrzegł mnie, że tak się może zdarzyć. To dlatego, że krew elfa miesza się we mnie z krwią człowieka. Tylko elfia krew włada ka­mieniami, a zdaje się, że jest jej we mnie zbyt mało. Pojawia się więc jakaś blokada. Raz zdołałem ją przezwyciężyć, ale już więcej nie jestem w stanie.

Amberle przysunęła się bliżej do Wila i położyła dłoń na jego ramieniu.

— Wobec tego poradzimy sobie bez kamieni.

— One są jedyną bronią, jaką mamy. — Chłopak uśmiechnął się blado. — Jeśli demony znowu nas znajdą, to będzie nasz koniec. Nie mamy niczego do obrony.

— Więc nie możemy pozwolić, aby nas znalazły.

— Zawsze im się to udawało, Amberle. Mimo różnych środków ostrożności znajdowały nas wszędzie tam, gdzie poszliśmy. Znajdą nas i tym razem. Wiesz o tym.

— Wiem, że to właśnie ty nalegałeś, abyśmy nie zawracali z drogi po naszej ucieczce z Havenstead — odparła. — Wiem, że to właś­nie ty nigdy nie chciałeś się poddać. Wiem, że to właśnie ciebie wybrał Allanon na mojego obrońcę. Czy teraz mnie opuścisz?

— Nie. — Wil zarumienił się. — Nigdy.

— Ani ja ciebie. Razem zaczęliśmy tę podróż i razem ją zakoń­czymy. Musimy na sobie polegać i wspierać się nawzajem. Myślę, że to wystarczy. — Zamilkła na chwilę i uśmiechnęła się przelot­nie. — Oczywiście, zdajesz sobie sprawę, że to ty powinieneś tak do mnie przemawiać. To przecież ja nie wierzyłam w moje dziedzic­two i słowa druida. Ty zawsze byłeś ich pewien.

— Gdyby tylko kamienie mnie nie zawiodły... — zaczął Wil ponuro.

Amberle szybko przyłożyła swą dłoń do jego ust.

— Nie bądź taki pewien, że cię zawiodły. Pomyśl przez chwilę nad tym, co próbowałeś z nimi zrobić. Chciałeś ich użyć jako nisz­czącej broni. Czy to do ciebie pasuje, Wil? Przecież jesteś uzdrowi­cielem. Twoją zasadą jest chronić życie, a nie niszczyć. Tym właśnie zawsze chciałeś się kierować. Magia elfów nie jest niczym innym niż tylko przedłużeniem osobowości człowieka, który nią włada. Mo­że nie powinieneś używać kamieni w taki sposób, jak to próbowałeś w walce z Kosiarzem.

Wil zastanowił się przez chwilę. Allanon powiedział, że kamienie łączą serce, umysł i ciało w jedność, która tworzy magię. Jeśli brakuje jednego elementu...

— Nie. — Chłopak pokręcił stanowczo głową. — To niemo­żliwe. Mój dziadek wierzył w życie tak samo mocno, jak ja, a używał kamieni, by niszczyć. I udawało mu się to bez żadnych problemów.

— Cóż, jest jeszcze jedna możliwość. Allanon ostrzegł cię przed oporem spowodowanym mieszaniną krwi ludzkiej i elfiej. Już raz tego doświadczyłeś. Może to spowodowało, że podświadomie stwo­rzyłeś w swoim mózgu własną blokadę, która utwierdza cię w prze­konaniu, iż moc kamieni jest dla ciebie stracona, gdy w rzeczywistości tak nie jest. Możliwe, że opór, który odczuwałeś w walce z Kosiarzem, został wywołany przez ciebie samego.

Wil popatrzył w milczeniu na dziewczynę. Czy to możliwe?

— Nie wiem. — Potrząsnął głową. — Nie jestem pewien. To stało się tak szybko.

— Więc posłuchaj mnie. — Amberle przysunęła swoją twarz do twarzy Wila. — Nie akceptuj tak szybko tego, co może być tylko przypuszczeniem. Już kiedyś użyłeś mocy kamieni. Wezwałeś ich potęgę i uczyniłeś ją swoją własną siłą. Nie sądzę, że łatwo się traci taki dar. Może jest tylko w złym miejscu. Odszukaj go więc w sobie, nim zdecydujesz, że nie należy już do ciebie.

Chłopak spojrzał na Amberle ze zdziwieniem.

— Bardziej wierzysz we mnie niż ja sam. To bardzo dziwne. W czasie podróży z Havenstead uważałaś, że jestem niepotrzebny... bezużyteczny. Pamiętasz?

Dziewczyna odsunęła się lekko.

— Myliłam się. Mówiłam rzeczy, których nie powinnam była mówić. Bałam się...

Przez chwilę wydawało się, że powie coś jeszcze. Ale i tym razem, tak samo jak wtedy, gdy przy innej okazji była tuż o krok od wyja­wienia powodów swojego strachu, zamilkła. Wil nie pytał więc o nic więcej.

— Cóż, w jednym masz rację — przyznał, siląc się na swobodny ton. — To ja powinienem pocieszać ciebie, a nie odwrotnie. W oczach dziewczyny pojawiła się iskierka zadumy.

— Więc pamiętaj, aby to zrobić, gdy zobaczysz, że tego potrze­buję. Prześpisz się teraz?

— Chyba tak. — Wil skinął głową. — Przynajmniej troszeczkę.

Przesunął się, aby dziewczyna mogła przejąć ster, a potem usa­dowił się na dnie łódki. Zrobił sobie poduszkę z płaszcza i położył na niej zmęczoną głowę, po której ciągle błądziły myśli o Kamieniach Elfów. W końcu przymknął oczy. Uwierz w siebie, powiedział mu Allanon. Czy miał tę wiarę? Czy była ona wystarczająca?

Myśli rozproszyły się i odpłynęły. Zasnął.

Gdy się przebudził, było już popołudnie. Zesztywniały i obolały podniósł się z twardego dna łódki i przejął ster od Amberle. Odczuwał głód i pragnienie, ale nie mieli nic, czym mógłby je zaspokoić. Stracili wszystko podczas ucieczki przez Pykon.

Wkrótce rzeka zaczęła się wyraźnie zwężać, a gałęzie drzew ros­nących na brzegach zamknęły się nad nimi niczym baldachim. Cienie wydłużyły się; na zachodzie słońce wisiało nisko nad ścianą Gór Skalistych Szczytów i rozświetlało czerwonym blaskiem nadchodzący zmierzch. Natrafili na odcinek pełen katarakt i łódka zaczęła się gwał­townie kołysać. Wil starał się płynąć z dala od skał i utrzymywać kurs, dopóki nie znajdą się na spokojniejszych wodach. Gdy rzeka znowu skręciła na południe w swej długiej wędrówce ku równinom Callahornu, przybili do brzegu i wysiedli.

Noc spędzili pod starą rozłożystą wierzbą rosnącą kilkaset jardów od Mermidonu. Najpierw ukryli łódkę w przybrzeżnych zaroślach, a potem zebrali dostępne tu owoce i warzywa na kolację i wyruszyli na poszukiwania czystej wody do picia. Nie znaleźli jej jednak, byli więc zmuszeni poprzestać na jedzeniu. Po kolacji porozmawiali je­szcze przez chwilę, a potem ułożyli się do snu.

Ranek wstał jasny i przyjemny. Wil i Amberle podążyli na zachód, w kierunku Gór Skalistych Szczytów. Szli żwawo, ciesząc się ciepłem nowego dnia. Po drodze zjedli resztkę owoców, która pozostała od wczorajszego wieczora. Godziny mijały szybko. Zniknęła również sztywność mięśni, którą poczuli tuż po przebudzeniu. Około południa odkryli mały strumień wpływający wartko do stawu. Stwierdzili, że woda nadaje się do picia, i ugasili pragnienie. Nie mieli jednak żad­nych pojemników, nie mogli więc zrobić zapasów.

Z biegiem czasu Góry Skalistych Szczytów wynurzały się coraz wyraźniej zza ściany lasu. Ich potężne, przygarbione szczyty zajmo­wały całą przestrzeń zachodniego horyzontu. Jedynie na dalekim po­łudniu, gdzie leżały niedostępne bagna Shroudslip i gdzie nie było gór, niebo zakrywała gruba warstwa szarej mgły unoszącej się znad moczarów. Po raz pierwszy, od kiedy wydostali się z Pykon, Wil zaczął się zastanawiać, czy idą właściwą drogą. Decyzja, by popłynąć Mermidonem do lasów graniczących z górami, wydawała się słuszna. Teraz jednak nie był pewien, czy zdołają się wspiąć na te niebotyczne szczyty. Żadne z nich nie znało tych gór; nie wiedzieli również, czy znajdą jakiekolwiek przełęcze, które przeprowadzą ich bezpiecznie na drugą stronę. Czy nie zgubią się, pozbawieni opieki elfijskich żołnierzy?

Przed zachodem słońca znaleźli się tuż na wprost ciemnej linii gór. Patrzyli, zadzierając wysoko głowy, na labirynty wysokich na tysiące stóp szczytów, które wyrastały jeden za drugim, bez żadnego śladu przełęczy czy wyłomu. Wil i Amberle przedzierali się przez las, dopóki nie znaleźli się na zboczu najbliższej góry. Pokrywały ją rozległe tra­wiaste pastwiska porośnięte dzwonkami i czerwonymi centuriami. Słońce już prawie zaszło, zaczęli więc szukać miejsca na biwak. Znaleźli spływający ze skał strumień, który zaprowadził ich do małej sadzawki znajdującej się w sosnowym zagajniku i tam rozłożyli się na noc. Znowu zjedli posiłek złożony z owoców i warzyw. Wil tęsknił za mięsem i chlebem i spożywał kolację bez większego apetytu. Na niebie pojawił się księżyc w nowiu i miliardy gwiazd. Wędrowcy owinęli się w swoje płaszcze, życzyli sobie dobrej nocy i zamknęli oczy.

Wil zastanawiał się jeszcze, w jaki sposób zdołają się przedostać przez góry, lecz po chwili już spał.

Gdy się przebudził, ujrzał siedzącego nie opodal chłopca, który przyglądał mu się z dużym zainteresowaniem. Świtało; na dalekim horyzoncie pojawiła się zamglona, złocista kula słońca, którego pro­mienie rozpraszały pozostałości nocnej szarości. Dzikie kwiaty pa­chniały oszałamiająco, a na soczystej zielonej trawie perliła się rosa.

Wil zamrugał oczami, spodziewając się, że postać chłopca zniknie wraz z resztkami snu. Ale chłopak tkwił tam ciągle: siedział ze skrzy­żowanymi nogami na trawie, bacznie się im przyglądając. Więc to nie sen, pomyślał Wil i podniósł się na łokciu.

— Dzień dobry — zaczął niepewnie.

— Dzień dobry — odpowiedział uroczystym tonem mały nie­znajomy.

Wil przetarł jeszcze raz oczy i przyjrzał się siedzącemu uważniej. Chłopak był elfem, dość niskim, ale mogło to być tylko złudzenie. Był jednak drobnej budowy. Jego piegowatą i raczej pospolitą twarz okalały lokowate włosy w kolorze pustynnego piasku. Miał na sobie skórzane bryczesy i jasną tunikę. U nadgarstków wisiały małe wore­czki. Także przez ramię przewieszony miał sporych rozmiarów tobo­łek. Był bardzo młody. Z pewnością dużo młodszy od Wila i Amberle.

— Nie chciałem was budzić... — odezwał się nieznajomy.

— Byłeś bardzo cichy. — Wil skinął głową z uznaniem.

— Wiem. Potrafię przejść przez suche liście, nie czyniąc naj­mniejszego hałasu.

— Rzeczywiście to potrafisz?

— Tak. I potrafię zapolować na lisa w jego własnej norze. Raz już tak zrobiłem.

— To doprawdy zadziwiające.

Chłopiec spojrzał na nich ciekawie.

— A co wy tutaj robicie?
Wil uśmiechnął się.

— Właśnie to samo myślałem o tobie. Czy mieszkasz gdzieś w pobliżu? Młody elf potrząsnął głową.

— Nie. Mieszkam na południe stąd. Jeszcze aż za Irrybis. W Wing Hove.

Wil nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie i czym może być Wing Hove. Usłyszał, że Amberle się budzi.

— Jakaż ona piękna — szepnął młody elf. — Czy jesteście mo­że małżeństwem?

— Hmm, nie... Po prostu wędrujemy razem. — Wil był trochę zakłopotany. — Jak się tu dostałeś?

— Przyleciałem. Jestem skrzydlatym jeźdźcem.

Wil wpatrywał się przez chwilę w elfa z otwartymi ustami. Ale chłopak nie zwracał już na niego uwagi i patrzył na siedzącą za Wilem Amberle zupełnie tak, jakby ten był przezroczysty.

— Dzień dobry, pani — pozdrowił ją elf.

— Dzień dobry — odpowiedziała Amberle, a jej zielone oczy wyrażały zdumienie i zaciekawienie. — Jak masz na imię?

— Perk.

— Ja mam na imię Amberle, a to jest Wil. — Dziewczyna uśmiech­nęła się.

Chłopak podniósł się i podszedł, by uścisnąć dłoń Wila. Miał zadziwiająco mocny uścisk. Przypomniał chyba sobie o tym, bo szyb­ko cofnął rękę. Nie podał też jej Amberle, tylko skłonił się krótko.

— Macie ochotę na śniadanie? Wil wzruszył ramionami.

— Co masz na myśli? — Mleko, orzechy, ser i chleb. To wszystko, co ze sobą zabrałem.

— Aaa, to brzmi wspaniale. — Wil zaśmiał się, spoglądając za siebie, na Amberle. Nie miał pojęcia, skąd się tu wziął ten młody elf, ale śniadanie zapowiadało się smakowicie. — Będziemy szczęśliwi, mogąc z tobą zjeść wspólny posiłek.

Usiedli w koło. Z jednego z tobołków, które miał przy sobie, chłopak wyciągnął obiecane orzechy, ser i chleb. Z drugiego wydobył trzy kubeczki, w trzeciej zaś torebce, z wyprawianej skóry, znajdo­wało się mleko. Wil i Amberle pożerali wpierw te wszystkie dobra wzrokiem, a po chwili zabrali się z apetytem do jedzenia.

— A gdzieżeś zdobył mleko? — zapytała dziewczyna po pew­nym czasie.

— Kozy — mruknął chłopak z pełnymi ustami. — Pewien pa­sterz trzyma w dolinie małe stadko. Będzie jakieś parę mil stąd... na północ. Wydoiłem jedną kozę dziś rano.

Amberle spoglądała pytająco na Wila, ale ten wzruszył tylko ra­mionami.

— Powiada, że jest skrzydlatym jeźdźcem... Potrafi latać...

— Tak naprawdę to nie jestem skrzydlatym jeźdźcem... jeszcze nie — przerwał mu elf. — Jestem jeszcze za młody. Ale pewnego dnia stanę się nim.

Przez chwilę panowała cisza, a cała trójka wpatrywała się w sie­bie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. W końcu odezwał się Perk.

— Nie powiedzieliście mi, co tu robicie. Czy uciekacie przed czymś?

— Dlaczego o to pytasz, Perk? — zapytała natychmiast Amberle.

— Bo wyglądacie tak, jak byście przed kimś uciekali. Wasze odzienie jest brudne i podarte. Nie macie ani broni, ani jedzenia... ani nawet kocy. Nie rozpaliliście ogniska... No i... no i wyglądacie na przestraszonych.

— Perk, jesteś bardzo bystrym chłopakiem — powiedział szyb­ko Wil. W jednej chwili podjął decyzję. — Coś ci powiem, ale czy obiecujesz dochować tajemnicy?

Chłopak przytaknął milcząco, wyraźnie zadowolony, że ktoś chce mu zdradzić jakiś sekret.

— Dobrze więc — zaczął Wil, pochylając się w jego stronę. — Ta dama, Amberle, jest bardzo ważną osobą. Jest księżniczką, wnu­czką Eventina Elessedila, króla elfów.

— Króla lądowych elfów — poprawił Perk. Wila zatkało na moment. Patrzył na chłopaka, nie wiedząc za bardzo, jak zinterpretować tę jego dość dziwną poprawkę.

— Czy szukacie skarbu? A może ta pani jest zaczarowana... może ktoś rzucił na nią urok...?

— Tak. Nie...! — Wil nie dokończył zdania. Opowiadanie bajek nie miało sensu. — Szukamy... szukamy pewnego talizmanu, Perk. Tylko ta dama wie, jak go użyć. Wszystkim elfom grozi wielkie niebezpieczeństwo, a tylko ten talizman może ich obronić. Musimy więc go szybko znaleźć. Czy chciałbyś nam w tym pomóc?

Oczy Perka aż się rozszerzyły z podniecenia.

— Przygoda? Prawdziwa przygoda...?

— Wil — wtrąciła się Amberle — nie jestem pewna, czy...

— Zaufaj mi, proszę. — Wil położył rękę na jej ramieniu, po czym odwrócił się do młodego elfa.

— Perk, posłuchaj uważnie. To jest bardzo niebezpieczna sprawa. Te stwory, które nas ścigają, zabiły już wielu dzielnych elfów. To nie będzie zabawa. Będziesz musiał robić dokładnie to, co ci powiem. A kiedy uznam, że powinieneś nas zostawić i odejść, zrobisz to na­tychmiast. Zgoda?

Chłopak przytaknął skwapliwie.

— Co chciałbyś, żebym zrobił?

Wil wskazał na Góry Skalistych Szczytów.

— Chciałbym, żebyś mi pokazał drogę przez te góry. Czy znasz jakąś?

— Jasne. — Chłopak był oburzony. — A dokąd zmierzacie? Wil zawahał się. Nie był pewien, czy może wyjawić cel ich wę­drówki nieznajomemu.

— A czy to ważne? — zapytał w końcu.

— Oczywiście, że tak — zapewnił natychmiast Perk, patrząc z nie­jakim zdziwieniem na Wila. — Jak mam wam pokazać drogę, skoro nie wiem, gdzie chcecie iść?

— Tak, to brzmi sensownie — wtrąciła się Amberle, posyłając jednocześnie Wilowi karcące spojrzenie. Powinien przecież prze­widzieć to wszystko. — Myślę, że powinieneś mu powiedzieć, Wil.

— Dobrze. Idziemy do Wilderun.

— Wilderun?! — Chłopak jakby posmutniał, a początkowy entuzjazm zniknął z jego oczu. — Dolina Wilderun jest dla mnie za­kazana... tam jest bardzo niebezpiecznie.

— Wiemy o tym — przytaknęła Amberle. — Ale my nie mamy wyboru. Musimy tam iść. Czy możesz nam jakoś pomóc?

— Tak, mogę — oświadczył pewnie chłopak. — Ale nie mo­żecie iść przez góry. To wam zabierze wiele, wiele dni.

— No dobrze, Perk. Lecz jeśli nie przez góry, to jak się tam dostaniemy? Czy jest jakaś inna droga? — dopytywał się Wil. Młody elf uśmiechnął się i skinął głową.

— Pewnie, że tak. Możemy polecieć.

Wil wpatrywał się przez chwilę w chłopca, a potem spojrzał bez­radnie na Amberle, szukając u niej pomocy.

— Perk — zaczęła delikatnie dziewczyna. — My... my nie po­trafimy... latać.

— Możemy polecieć — obstawał przy swoim elf. — Mówiłem wam przecież. Jestem skrzydlatym jeźdźcem, a w każdym razie już prawie.

Co za wyobraźnia, pomyślał Wil. Głośno zaś rzekł:

— Posłuchaj, Perk. Aby latać, trzeba mieć skrzydła. My nie mamy skrzydeł.

— Skrzydła? — Chłopak wydawał się trochę zdezorientowany i zakłopotany. A potem uśmiechnął się szeroko. — Aaach, więc ty myślałeś... No tak, rozumiem. — Wciąż się szczerze śmiał. — To nie tak, to nie my pofruniemy. Mamy przecież Genewena. Jest tutaj, ze mną.

Wstał szybko i poszedł przed siebie, a Wil i Amberle, zdumieni i zaciekawieni, podążyli za nim, spoglądając niepewnie na siebie. Po chwili stanęli na małej polance. Perk sięgnął do zawieszonego na szyi woreczka i wyciągnął mały srebrny gwizdek. Przyłożył go do ust i dmuchnął, Wil i Amberle niczego jednak nie usłyszeli. Wil spojrzał z rezygnacją na dziewczynę i pokręcił milcząco głową. Tym­czasem młody elf schował gwizdek do woreczka i zaczął obserwować niebo. Chłopak z Vale i dziewczyna również unieśli bezwiednie głowy.

I nagle, tuż nad szczytami gór, dostrzegli lecący ku nim, lśniący i migoczący jak szczere złoto kształt. Para wędrowców patrzyła na to zjawisko i nie wierzyła własnym oczom. To był największy ptak, jakiego kiedykolwiek widzieli. Piękne, wielkie skrzydła mogły mie­rzyć ponad trzydzieści stóp. Głowa ptaka miała kolor złotego ognia, a gdzieniegdzie biegły pasma najczarniejszej do wyobrażenia czerni. W promieniach słońca połyskiwał potężny, zakrzywiony dziób i cie­mnoszare, jakby z metalu zrobione szpony. Przez chwilę Wilowi i Am­berle zdawało się, że oto mają przed sobą obraz skrzydlatego potwora, który prawie ich dopadł podczas ucieczki przez dolinę Rhenn. To jednak nie była ta sama istota. Ptak wylądował miękko na polanie, zaledwie dwanaście stóp od nich, i położył po sobie wielkie skrzydła, cofając jednocześnie głowę, jakby przysiadł na grzędzie. Krzyknął ostro, przerywając poranną ciszę, i opuścił swój potężny dziób w kie­runku elfa. Chłopak odpowiedział mu krótkim okrzykiem i odwrócił się do swych nowych, zdumionych przyjaciół.

— To jest Genewen. — Perk ruchem dłoni przedstawił im wiel­kiego ptaka, a potem uśmiechnął się. — Widzicie? Mówiłem wam, że możemy polecieć.

Widząc na własne oczy wielką skrzydlatą istotę, Wil i Amberle bardziej byli skłonni dać wiarę opowieści Perka.

Jeszcze przed czasami Jerle Shannary i przed wybuchem Drugiej Wielkiej Wojny Ludów mała społeczność elfów opuściła swoje oj­czyste ziemie i powędrowała na południe. Przyczyny owej wędrówki zostały już dawno zapomniane. Osiedlili się oni nie opodal gór Irrybis, w rozległych lasach ciągnących się wzdłuż dzikiego i urwistego pas­ma górskiego, którego nie było wtedy na żadnych mapach. Góry owe graniczyły z wielką wodą, zwaną przez ten lud Błękitną Granicą. To plemię elfów było przodkami Perka. W ciągu wielu lat stali się oni społecznością łowców i rybaków. Swoje domy budowali nad urwi­stymi brzegami Błękitnej Granicy, między rzeką a zachodnimi brze­gami jeziora Myrian. Elfy szybko się zorientowały, że nie są jedynymi mieszkańcami tych ziem. W ogromnych jaskiniach urwistego klifu mieszkały kolonie wielkich ptaków. W starym świecie żył legendarny ptak Rok, na jego więc pamiątkę nazwali tak swych współmieszkań­ców. Z początku roki i elfy żyły obok siebie, nie wchodząc sobie w drogę i zachowując dystans. Po pewnym jednak czasie elfy spo­strzegły, że gigantyczne ptaki mogłyby być bardzo użyteczne dla plemienia jako znakomity środek transportu, gdyby je oswoić i skłonić do pracy. Elfy były narodem pomysłowym i upartym, tak więc osiąg­nęły zamierzony cel. Po wielu niepowodzeniach odkryto wreszcie sposób porozumiewania się ze skrzydlatymi sąsiadami. Wpierw na współpracę przystały najmłodsze spośród nich, a potem już cała ko­lonia. Ptaki stały się dla elfów skrzydlatymi wierzchowcami. Tak więc plemię mogło znacznie rozszerzyć swoje tereny łowieckie. Ptaki stały się także obrońcami i wykorzystywano je w czasie wojen z in­nymi mieszkańcami okolicy. Elfy zaś ze swej strony dbały o to, by nikt się nie wdzierał na tereny należące do roków i nie odbierał im pożywienia. Nauczono się, jak je chronić od chorób i leczyć. Z bie­giem czasu łącząca ich więź stawała się coraz silniejsza, a cała spo­łeczność nazwała się Wing Hove i tak też zaczęto nazywać zamiesz­kane przez nią tereny; dzikie i niedostępne, z rzadka tylko odwiedzane przez wędrowców. Kontakty pomiędzy Wing Hove a pozostałymi plemionami elfów, które żyły na pomoc od Wilderun, ustały na długie lata. W Wing Hove stworzono własny rząd. Co prawda uznawano teoretycznie zwierzchnictwo króla elfów z Arborlon nad zachodnimi plemionami, ale poza tym był to lud niezależny. Coraz częściej też nazywali siebie podniebnymi elfami, a tych, którzy zamieszkiwali resztę Westlandii, zwano elfami lądowymi.

Perk był synem i wnukiem skrzydlatych jeźdźców. Oni to właśnie przysposabiali ptaki i dosiadali ich. Oni też byli odpowiedzialni za wyprawy po wielkie zapasy jedzenia i za obronę Wing Hove. Wiele było obowiązków i przywilejów związanych z życiem w tej społecz­ności, ale przynależność do skrzydlatych jeźdźców była najbardziej pożądana tak przez mężczyzn, jak i kobiety. Tylko jeździec mógł rozkazywać rokowi i tylko on mógł przemierzać niebieskie przestrze­nie. Jeźdźcy cieszyli się szacunkiem i zaufaniem, poświęcali swe życie ludowi i byli symbolem ich drogi życia.

Perk terminował już dwa lata. Na kandydata na jeźdźca wybrano go, gdy był dzieckiem, sama nauka trwała zaś dopóty, dopóki chłopak nie stał się mężczyzną. W rodzinie Perka dziadek i ojciec byli skrzyd­latymi jeźdźcami, spodziewano się więc, że i on podąży w ich ślady. Genewen należał do dziadka Perka, który jako starszy już człowiek nie mógł regularnie służyć Wing Hove. Kiedy Perk osiągnie dojrza­łość, wielki ptak będzie należał do niego. Roki żyły bardzo długo, zazwyczaj przeżywały trzy lub nawet cztery generacje elfów. Tak więc rok mógł służyć kilku panom w swym życiu. Genewen rozpoczął swą służbę u dziadka Perka, lecz jeśli dopisze mu zdrowie, będzie zapewne tak samo służył jemu, jego synowi i wnukowi.

Teraz zaś służył Perkowi, który terminował na skrzydlatego jeźdźca pod doświadczonym okiem swojego dziadka. I właśnie w trakcie jed­nego z ćwiczeń, które zawiodło Perka aż do Gór Skalistych Szczytów, chłopak spotkał Wila i Amberle. Wymagano od uczniów, aby odbywali coraz dłuższe loty, i to jak najdalej od rodzinnego Wing Hove. Podczas każdego lotu uczeń musiał wykonać różne zadania i trzymać się określonych zasad. Tym razem wymagano od niego, aby pozo­stawał z dala od Wing Hove przez siedem dni, dając mu skromne racje jedzenia; trochę chleba i sera, oraz mały pojemnik z wodą. Resztę pożywienia musiał znaleźć sam. Miał też badać i zapamiętać określone partie górzystego terenu otaczającego Wilderun. Po powro­cie oczekiwano od niego złożenia raportu. Sama zaś Wilderun była dla niego zakazana. Żaden z uczniów nie mógł wejść do doliny. Mógł badać wszystkie tereny wokół Wilderun, ale nie wewnątrz. Nie wolno mu też było nawiązywać żadnego kontaktu z jej mieszkańcami.

Wszystkie instrukcje były jasne i wyraźnie określone, a Perk nigdy ich nie kwestionował. Ale tego ranka, podczas drugiego dnia swego podniebnego treningu, gdy leciał wzdłuż wschodniego pasma Skalis­tych Szczytów, młody elf spostrzegł Wila i Amberle; dwie drobne sylwetki skulone pod wysoką sosną, gdzie postanowili zatrzymać się na nocleg. Zniżył lot, by się im bliżej przyjrzeć i w ten sposób stanął przed swym pierwszym poważniejszym problemem. Kim byli owi podróżnicy — elfy tak jak i on — młody chłopak i jeszcze młodsza dziewczyna, wyraźnie utrudzeni długą drogą z bardzo daleka. Co robili w tej dzikiej krainie, nie mając ze sobą dosłownie nic. Perk zastanawiał się tylko przez chwilę i podjął decyzję. Nie wolno mu było kontaktować się z nikim z Wilderun, lecz zasady nic nie mówiły o unikaniu zupełnie obcych. Wpajano mu dyscyplinę i uczono ostroż­ności, ale Perk był młodym chłopakiem, pełnym ciekawości i żądnym przygód. Dotychczas drzwi do wielkich przygód i tajemnic trzymano przed nim zamknięte. Nic więc dziwnego, że chciał je choć na chwilę otworzyć. Zawsze był posłusznym uczniem, ale też bardzo ciekawym świata. Czasem to pierwsze musi ustąpić miejsca drugiemu.

Na szczęście dla Wila i Amberle, elf zdecydował się właśnie teraz.

Perk zakończył swoją opowieść i przez jakiś czas odpowiadał spokojnie na pytania. Wkrótce jednak zaczął się niecierpliwić i ko­niecznie chciał wyruszyć na spotkanie swej przygody. Jął więc wy­pytywać, czy nowi przyjaciele są już gotowi do drogi. Genewen nie był przyzwyczajony do niesienia więcej niż jednego jeźdźca, ale nie ulegało wątpliwości, że nie sprawiłoby mu to kłopotu. Mogli przebyć Góry Skalistych Szczytów, zanimby się obejrzeli.

Wil i Amberle spojrzeli z powątpiewaniem na wielkiego ptaka.

Widać było, że gdyby istniała jakakolwiek inna możliwość, chętnie by z niej skorzystali. Już sama nawet myśl o lataniu w przestworzach podnosiła im żołądki do gardeł. Lecz nie było innego rozwiązania, a chłopak stał z opartymi na biodrach rękami i czekał na nich. W koń­cu Wil spojrzał na dziewczynę i wzruszył ramionami. Jeśli taki mło­kos mógł latać, to mogą i oni.

Ruszyli więc w stronę Genewena. Wielki ptak miał na sobie siodło mocno przytroczone do pierzastego ciała. Perk wskazał na strzemiona, które ułatwiały wejście. Przytrzymał roka, Wil i Amberle zaś wspięli się na jego grzbiet. Młody elf również się wspiął, po czym przywiązał chłopaka i dziewczynę do siodła. W ten sposób, jak oznajmił z uśmie­chem, wiatr nie zepchnie ich tak szybko z siodła. Ale chłopak z Vale i elfijska dziewczyna byli zanadto przerażeni, by żarty elfa mogły ich rozbawić. Perk wręczył im mały brązowawy korzeń i polecił go zjeść. Miało ich to uchronić przed przykrymi dolegliwościami spo­wodowanymi podniebną podróżą. Wil i Amberle zjedli go natychmiast. Kiedy oboje byli już zabezpieczeni, Perk wydobył spod siodła skórzany bicz i zaciął nim ostro. Z przenikliwym krzykiem rok roz­postarł swe wielkie skrzydła i poszybował w poranny błękit. Wil i dziewczyna z przerażeniem patrzyli, jak ziemia ucieka spod nich gwałtownie, a wysokie drzewa jakby zapadały się... Wznieśli się szyb­ko nad ich korony; rok zaczął kołować nad polanką, na której jeszcze przed chwilą stali. W końcu wielki ptak złapał odpowiedni prąd po­wietrzny i łagodnym łukiem skręcił na zachód, ku szczytom łańcucha górskiego. Dla chłopaka z Vale i Amberle były to niezapomniane wrażenia. Niesamowita mieszanka radości i mdłości, lęku i podnie­cenia. Tylko sok z tajemniczego korzenia ratował ich przed konse­kwencjami gwałtownych protestów ich żołądków. Po chwili jednak mdłości i zawroty głowy ustąpiły; opanowała ich radość i podniecenie. Czuli się wolni i równi bogom, gdy przed ich oczami rozciągał się szeroki i pusty horyzont. Wznosili się, świat zaś malał i powiększał się jednocześnie. Widzieli lasy, bagna i moczary. Mieli przed sobą góry i srebrne wstęgi rzek. Góry Skalistych Szczytów ogromniały przed nimi jak monstrualna paszcza gigantycznego potwora. Dostrze­gli też migoczącą w oddali wstęgę Mermidonu wcinającą się w skały Skalistych Szczytów. Na północy zaś kładła się szarą smugą plama Matted Brakes, osadzona pośród zieleni lasów Westlandii. Na wscho­dzie, bardzo daleko, majaczyły dwie skalne wieże Pykon — smutny był to widok, ponury i straszny. Na południu zaś dostrzegli zamglone Shroudslip, dochodzące aż do pasma Irrybis. Wszystko to było pod nimi i wokół nich, cała kraina, rozległa i nieskończona, migocząca i zalana światłem porannego słońca, zlewająca się z błękitem nieba.

Genewen wzniósł się na ponad kilkaset stóp i leciał nad górami. Omijał wysokie szczyty, wznosił się nad innymi, zniżał się ku doli­nom i wzbijał się lekko, by pokonać urwiste granie i poszarpane grzbiety. Wil i Amberle trzymali się kurczowo żelaznych uchwytów, choć lot był bardzo spokojny. Rok posłuszny był każdemu poleceniu swego młodego pana i reagował na każdy ruch ręki lub nogi. Dzień był ciepły i słoneczny, a lekkie podmuchy wiatru nie groziły upad­kiem. Perk odwrócił się przez ramię i uśmiechnął się szeroko, ale uśmiech, który otrzymał w zamian, był znacznie mniej entuzjastyczny.

Lecieli przez ponad godzinę, wchodząc głęboko w górskie tereny, aż lasy zniknęły całkowicie. Co jakiś czas widzieli zamglone Shrouds­lip, szare i nieprzyjazne, ale po chwili nawet one zniknęły. Teraz otaczały ich już bardzo wysokie góry, skalne wieże, ostre granie i zupełnie pozbawione roślinności turnie. Lecieli w chłodnym cieniu niebotycznych szczytów; przed sobą mogli zobaczyć tylko inne, rów­nie wysokie wierzchołki. Wil uśmiechnął się w duchu na myśl, że chcieli z Amberle przejść przez te góry na piechotę. To było niewy­konalne, zwłaszcza bez pomocy elfów, z którymi podróżowali. Za­stanawiał się też, czy i tutaj podążą za nimi demony. Pewnie tak, ale będą się musiały mocno napocić tym razem. A Kosiarz, jeśli nawet przeżył upadek w przepaść, będzie miał teraz niezłą przeprawę.

Po pewnym czasie Perk skierował roka w dół, ku bezdrzewnemu skalnemu cyplowi, na którym błyszczało oczko małego jeziorka gór­skiego, otoczonego dywanem soczystej, zielonej trawy i dzikich, kolo­rowych kwiatów. Rok usiadł na nim miękko. Perk zeskoczył lekko, natomiast Wil i Amberle gramolili się niezdarnie z siodła. Kiedy do­tknęli stopami ziemi, na ich twarzach malowała się niewysłowiona ulga.

Zaledwie po półgodzinnym odpoczynku, według pary wędrowców stanowczo za krótkim, znów znaleźli się na grzbiecie Genewena i po chwili szybowali już ku zachodnim szczytom. Dwukrotnie jeszcze tego przedpołudnia stawali na odpoczynek. Za każdym też razem Perk chciał się podzielić z przyjaciółmi swym jedzeniem, ale za każ­dym razem spotykał się z grzeczną odmową. Zgodzili się jedynie na dodatkową porcję brązowego korzenia. Perk ofiarował im go bez słowa komentarza, ale można było dostrzec delikatne drganie w ką­cikach ust; pamiętał, że za pierwszym razem z nim było podobnie.

Dobiegało południe, gdy zbliżali się do wschodniej części Wil­derun. Z grzbietu ptaka widzieli jak na dłoni całą dolinę; gęste lasy otoczone pierścieniem Skalistych Szczytów i pasmem Irrybis, a także ciemną plamę Shroudslip. Był to teren mało gościnny. Gęste i ciemne lasy porastały górskie stoki, głębokie doliny, strome klify i spadziste zbocza. Gdzieniegdzie strzelały w niebo skalne wieże wyrastające z korony lasu niczym gigantyczne ramiona olbrzyma. Nigdzie nie było śladu życia, ani wiosek, ani nawet stojących samotnie domostw, żadnych pól uprawnych. Nic. Wil i Amberle spoglądali na to wszystko z lękiem w sercu.

Chwilę później Perk skierował roka w cienie wielkich szczytów i Wilderun zniknęło im z oczu. Lecieli dalej, nie zatrzymując się już aż do południa, a wtedy jeździec poprowadził Genewena z powrotem na wschód. Rok zatoczył delikatny łuk i wleciał w wąską przerwę między szczytami. Przed nimi znów się pojawiło Wilderun. Kierowali się teraz prosto przed siebie, zniżając się coraz bardziej, aż dolecieli nad samą dolinę. Tutaj Genewen skręcił lekko w prawo i wylądował na szerokim skalnym uskoku, tuż u podnóża jednego ze szczytów. Rosła tu wysoka jodła, pod którą postanowili się zatrzymać.

Wil i Amberle zeszli ostrożnie z grzbietu ptaka i rozprostowali ramiona, ścierpnięte po długim locie. Zaraz za nimi zsiadł Perk, a jego twarz płonęła z wyraźnego zadowolenia, podniecenia i ciekawości.

— Widzicie? Mówiłem, że się nam uda. — Chłopak śmiał się od ucha do ucha.

— W rzeczy samej, udało się. — Wil odpowiedział ponurym raczej uśmiechem, rozcierając sobie mięśnie na karku.

— No więc co teraz? — dopytywał się niecierpliwie chłopak. Wil wyprostował się i powiedział poważnie:

— Perk, ty już nic nie będziesz robił. Tutaj kończy się twoja podróż.

— Ale ja chcę wam pomóc. — Elf upierał się.
Amberle podeszła do niego i objęła go ramieniem.

Już nam pomogłeś, Perk. Bez ciebie nie byłoby nas tutaj.

— Ale ja chcę...

— Nie, Perk — przerwała mu szybko dziewczyna. — To, co teraz musimy zrobić, jest dla ciebie zbyt niebezpieczne. Nie możesz się w to angażować. Musimy zejść do samego Wilderun, a przecież sam powiedziałeś, że to miejsce jest dla ciebie zakazane. Musisz więc nas teraz opuścić. Pamiętaj, że obiecałeś to Wilowi.

Chłopak skinął ponuro głową.

— Ja się nie boję — mruknął cicho.

— Wiem o tym. — Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. — Jestem pewna, że prawie niczego się nie boisz, i wiem, że jesteś bardzo odważny.

Smutna twarz Perka rozpogodziła się nieco i chłopak uśmiechnął się niepewnie.

— Jest jeszcze coś, co możesz dla nas zrobić, Perk — powie­dział Wil, kładąc mu rękę na ramieniu. — Nie wiemy zbyt wiele o Wilderun. Czy możesz nam powiedzieć, czego możemy się spo­dziewać, gdy tam zejdziemy?

— Potwory — odpowiedział chłopak bez wahania. — Potwory!?

— Wszelkiego rodzaju. Także czarownice. Tak mówi mój dziadek.

Wil nie wiedział, czy wierzyć chłopcu. W końcu przecież dziadek Perka starał się trzymać wnuka z dala od tego miejsca, a potwory mogły być tylko potężnym straszakiem.

— Czy słyszałeś kiedykolwiek o miejscu zwanym Safehold? — zapytał pod wpływem impulsu. Perk potrząsnął przecząco głową. — A znasz jakieś drogi do Wilderun?

— Tak. — Chłopak spojrzał na nich smutno. — Pokażę wam. Poprowadził ich na małe wzniesienie, skąd rozciągał się widok na dolinę.

— Widzicie to? — spytał, wskazując na długi szereg powalo­nych drzew u podstawy zbocza. Wil i Amberle patrzyli uważnie we wskazanym kierunku i po chwili dostrzegli miejsce, które wskazywał chłopak. — Poniżej tych drzew jest droga, która wiedzie do wioski Grimpen Ward. Wszystkie drogi w Wilderun wiodą do Grimpen Ward. Stąd nie można tego zobaczyć, ale to tam jest, parę mil w głąb lasu. Dziadek mówi, że to jest złe miejsce, że tam są sami złodzieje i zbóje. Ale może znajdziecie kogoś, kto wam wskaże drogę.

— Być może. — Wil uśmiechnął się do Perka, a także i do swoich myśli. Zdecydowanie wolał się spotkać ze złodziejami i zbó­jami niż z potworami. A jednak nie zaszkodzi być ostrożnym. Jeśli nawet złodzieje, zbóje, potwory i wszelakie czarownice były jedynie wytworem wyobraźni chłopaka, to nie da się ukryć, że przecież szu­kają ich prawdziwe demony. A może już nawet czekają tam na nich...?

Perk myślał nad czymś gorączkowo. Po chwili uniósł głowę i spoj­rzał na nich.

— A co zrobicie, jak już znajdziecie to Safehold? Wil zawahał się, po czym odpowiedział, patrząc przy tym na Amberle:

— No cóż, Perk. Kiedy już znajdziemy Safehold, to odnajdziemy także nasz talizman... Mówiłem ci już o tym. A wtedy będziemy mogli wrócić do Arborlon.

Twarz chłopaka wyraźnie pojaśniała.

— W takim razie mogę jeszcze coś dla was zrobić — oznajmił z ożywieniem.

Sięgnął do powieszonego na szyi woreczka, wyciągnął srebrny gwizdek i wręczył go Wilowi.

— Perk, co ty...? — zaczął Wil, ale chłopak położył mu już na ręce srebrny gwizdek.

— Mam jeszcze pięć dni, zanim będę musiał wrócić do Wing Hove — powiedział szybko. — Codziennie raz przelecę nad doliną dokładnie w południe. Jeśli będziecie mnie potrzebować, dacie mi sygnał gwizdkiem i przylecę do was. Ludzie nie słyszą tego dźwięku, tylko roki. Jeśli odnajdziecie talizman w ciągu pięciu dni, Genewen i ja odstawimy was do domu.

— Perk, nie sądzę, by... — zaczęła Amberle, wolno kręcąc głową.

— Chwileczkę — wtrącił się Wil. — Jeśli Genewen może pole­cieć na pomoc, to zaoszczędzimy wiele dni, tygodni nawet. Nie musie­libyśmy ponownie przemierzać tych wszystkich krain. Amberle, musimy przecież jak najszybciej wracać, wiesz o tym. — Odwrócił się do Perka. — Czy Genewen może odbyć taką podróż? I czy ty możesz?

Chłopak pokiwał w odpowiedzi pewnie głową.

— Ale przecież on powiedział, że Wilderun jest dla niego zaka­zane — denerwowała się Amberle. — Jak tam będzie mógł wylą­dować?

— Jeśli uda mi się posadzić Genewena na wystarczająco długo, żeby was zabrać... To będzie tylko chwila.

— Nie podoba mi się to ani trochę — orzekła Amberle, marsz­cząc gniewnie brwi i patrząc na Wila. — To jest dla niego zbyt niebezpieczne. I nadużyje zaufania, które w nim pokładają.

— Chcę wam pomóc. — Chłopak upierał się. — Sami przecież mówiliście, jakie to dla was ważne.

Był tak zdeterminowany, że przez chwilę Amberle nie potrafiła znaleźć żadnego argumentu. Wtedy odezwał się Wil.

— Posłuchajcie. Zawrzyjmy układ... Składam obietnicę. Jeśli Per­kowi zagrażałoby jakiekolwiek niebezpieczeństwo, to pod żadnym pozorem go nie wezwę. Czy to w porządku?

— Ale Wil... — zaczął chłopak.

— Perk zaś zgodzi się — ciągnął dalej Wil — że po upływie pięciu dni powróci do Wing Hoye, niezależnie od tego, czy go wez­wiemy, czy też nie. — Chłopak z Vale zakończył dyskusję i uniósł w górę dłoń, widząc, że młody elf chce jeszcze coś powiedzieć.

Amberle myślała przez chwilę, po czym skinęła niechętnie głową na zgodę.

— Dobrze — powiedziała powoli. — Ale będę pilnowała, abyś dotrzymał słowa, Wil. Ich oczy spotkały się.

— A więc umowa stoi. — Wil powiedział to do elfa, nie patrząc na Amberle. — Musimy już iść, Perk. Jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Bardzo nam pomogłeś.

Wyciągnął rękę i uścisnęli sobie dłonie.

— Do widzenia — powiedziała miękko Amberle, pochyliła się i pocałowała Perka w policzek.

Oczy młodego elfa zalśniły na moment, uśmiechnął się smutno i szepnął:

— Do widzenia, Amberle. Powodzenia.

Chłopak z Vale i dziewczyna poszli w dół zbocza ku dolinie. Po chwili odwrócili się i pomachali ostatni raz na pożegnanie. Perk stał i patrzył, jak jego przyjaciele znikają w leśnej gęstwinie.

XXVI

Późnym popołudniem Eventin Elessedil siedział w swoim gabi­necie pochylony nad wielkim stołem pokrytym różnymi mapami i kartami. Było to na drugi dzień po odejściu Wila i Amberle wraz z eskortą elfijskich zwiadowców. Za oknami zacinał wiatr i siąpił deszcz, okrywając cały świat ciemnym, ołowianym mrokiem.

Manx leżał skulony przy nogach swego pana; łeb położył wygod­nie na przednich łapach. Spał, oddychając równo i głęboko.

Stary król podniósł głowę znad papierów i rozejrzał się po pokoju zaczerwienionymi ze zmęczenia oczami. Oparł się rękami o krawędź stołu i odsunął krzesło. Allanon powinien już tu być, pomyślał z nie­pokojem. Było jeszcze wiele do zrobienia, ale nie można było tego zrobić bez pomocy druida. Eventin nie miał pojęcia, dokąd ten olbrzym mógł pójść. Wyszedł wcześnie rano i tej pory nikt go nie widział.

Król popatrzył przez okno na zalany deszczem świat. Przez trzy dni pracował bez wytchnienia wraz z członkami swojej rady, przy­gotowując obronę ojczystej ziemi. Wiedział, że będą jej potrzebowali. Czas uciekał szybko. Ellcrys słabła z dnia na dzień, a i Zakaz stawał się coraz słabszy. I każdego dnia król obawiał się najgorszego; że oto demony przerwały ostatecznie Ścianę Zakazu, że Ellcrys umarła, a inwazja na Westlandię właśnie się rozpoczęła. Zmobilizowano już armię. Stała w pełnej gotowości bojowej; oszczepnicy, ciężkozbrojna piechota, łucznicy i lansjerzy, a także znakomicie wyszkolona kawa­leria. W pogotowiu czekała Gwardia Narodowa i Czarna Straż, armia regularna i rezerwa. Pod broń wzywano w każdym zakątku kraju. Do miasta ściągali wszyscy, którzy potrafili unieść miecz. Opuszczali swe domy i rodziny i przybywali, by wydano im broń oraz ekwipunek. Król wszak wiedział, że nawet ta wspaniała armia gotowych na wszy­stko elfów nie zdoła na długo powstrzymać ataku wściekłej hordy demonów, jeśli te wydostaną się przez Ścianę Zakazu i połączą w zwarte szeregi. Wiedział, ponieważ tak powiedział Allanon. Eventin Elesse­dil wiedział bez pytania, że kiedy wielki druid obwieszcza tak straszne proroctwo, to żadna pomyłka nie jest możliwa. Demony przewyższały elfy liczebnie, a także fizycznie. Były to bestie szybkie, wściekłe i bezlitosne, przepełnione bezbrzeżną nienawiścią gromadzoną od dnia ich uwięzienia za Ścianą Zakazu. Za wszystkie te wieki niewoli obwiniały właśnie elfy. Teraz zaś niewola ta miała się zakończyć. Eventin nie miał złudzeń. Jeśli pomoc nie nadejdzie na czas, elfy znikną z powierzchni ziemi.

Lecz z drugiej strony polegać jeno na samej Amberle i zarodniku Ellcrys także nie było rozwiązaniem. Jakkolwiek bolesne to było, Eventin musiał się liczyć z tym, że już nigdy nie zobaczy swojej wnuczki. Jeszcze przed jej powrotem do Arborlon, Eventin rozesłał wiadomości do wszystkich ludów z prośbą, by wspólnie stanęły do walki z demonami u boku elfów. W tej chwili było jeszcze oczywiście za wcześnie na jakakolwiek odpowiedź, jako że nawet Callahorn znaj­dował się o parę dni drogi stąd. Wątpliwe jednak było, by zgłosiło się wielu ochotników.

Z pewnością nadejdą z pomocą karły. Karły i elfy zawsze razem stawiały czoło wszelkim niebezpieczeństwom, które zagrażały wol­ności ludów czterech krain. Działo się tak od czasów Pierwszej Rady Druidów. Lecz karły miały do pokonania długą drogę, gdyż zamie­szkiwały odległe lasy Anaru. Poza tym musiały ją przebyć na pie­chotę, bo nie był to lud jeźdźców. Eventin potrząsnął smutno głową. Przyjdą tak szybko, jak to będzie możliwe, lecz być może za późno, by ocalić lud elfów.

Był jeszcze, oczywiście, Callahorn. Ale nie było to już to samo księstwo, co za czasów Balinora. Gdyby Balinor jeszcze żył lub gdyby przynajmniej rządziła dynastia Buckhannahów, legendarny Legion Gra­niczny przybyłby natychmiast z odsieczą. Lecz Balinor, ostatni ze swego rodu, już nie żył. Obecny zaś władca Callahornu, który na tron dostał się raczej przypadkiem niż za sprawą powszechnego poparcia, był kuzynem Balinora z dość dalekiej linii. Nie widział on specjalnego powodu, by się mieszać w wojny, które, jak mu się wydawało, w ogó­le go nie dotyczą. Zapomniał też łacno, jak to elfy przelewały krew za Callahorn. Tak czy inaczej Rada Miast, w której skład wchodziły Tyrsis, Varfleet, a także odbudowane z ruin Kern, miała daleko więcej władzy niż król. Na pewno jej członkowie nie będą się spieszyć z decyzją, nawet jeśli posłaniec Eventina dotrze na czas i przekona ich, że sytuacja jest bardzo groźna. Nie było tam już silnego przy­wódcy, który potrafiłby ich zjednoczyć w obliczu nadchodzącego niebezpieczeństwa. Będą debatować, a słynny Legion Graniczny bę­dzie czekać w nieskończoność na rozkazy, które nigdy nie nadejdą.

Ironią w tym wszystkim było to, że nie chodziło wcale o Arborlon i elfy. Powodem takiego kunktatorstwa była Sudlandia, w szczegól­ności zaś brak zaufania do federacji. Dlatego właśnie Rada Miast będzie chciała opóźnić podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Pokonawszy lorda Warlocka, którego armie dokonały ogromnych spustoszeń, wię­ksze miasta Sudlandii zdały sobie sprawę z rozmiarów katastrofy. Postanowiono więc stworzyć coś na kształt unii, luźno połączonych terytoriów, które w razie potrzeby miały się wzajemnie wspierać. W stosunkowo krótkim czasie unia ta rozrosła się i stworzyła skom­plikowaną strukturę federacji. Była to najbardziej zwarta organizacja, jaką stworzył człowiek od co najmniej tysiąca lat. Głównym celem federacji było zjednoczenie całej Sudlandii i rasy człowieka pod jed­nymi rządami, które stanowić miała, rzecz jasna, właśnie federacja. Podjęto wspólny wysiłek celem jednoczenia miast i prowincji. Po upływie czterech dekad federacja miała już pod swymi rządami prawie całą Sudlandię. I właśnie spośród większych miast tylko te w Calla­hornie opierały się zjednoczeniu. Takie postępowanie wywołało wiele kontrowersji, a także i ostrych starć — tym bardziej, że federacja wciąż się rozrastała i ogarniała coraz to rozleglejsze terytoria, coraz bliżej granic Callahornu.

Eventin skrzyżował ręce na piersi i zmarszczył brwi. Posłał oczy­wiście wołanie o pomoc do federacji, ale nie obiecywał sobie wiele. Federacja okazywała nikłe zainteresowanie sprawami innych ras, dla­tego też zapewne i tym razem uzna, iż inwazja demonów na West­landię nie dotyczy ludzi. Być może nawet nie zechce uwierzyć, że taka inwazja jest w ogóle możliwa. Człowiek nie orientował się do­kładnie w sprawach innych ras i niewiele wiedział o problemach, z którymi owe ludy musiały się borykać od czasów Wielkiej Rady Druidów. Świat ludzi był światem całkowicie innych problemów. Ostatnia wspólna walka człowieka, karłów i elfów przeciw wrogowi z zewnątrz miała miejsce ponad pięćdziesiąt lat temu. Od tamtych czasów ich drogi się znacznie rozeszły, pojawiły się odmienne pro­blemy.

Król znowu pokręcił smutno głową. Nie, nie miał co liczyć na pomoc miast federacji... Nie przyjdą. Dawno temu, kiedy nadchodził lord Warlock, człowiek również uwierzył w niebezpieczeństwo jako ostatni. Teraz też nie uwierzy lub uwierzy ostatni.

Do gnomów nie posłano żadnych wiadomości. Nie było sensu. Gnomy były społecznością plemienną. Nie odpowiedzą na żadne po­słanie pojedynczego władcy lub rządu, zwłaszcza z zewnątrz. Każde plemię miało swoich wodzów i proroków, ci zaś zaciekle między sobą walczyli. Od pięćdziesięciu lat gnomy, zgorzkniałe, niezadowo­lone i pełne dawnych uraz, zwłaszcza po swojej porażce pod Tyrsis, całkowicie się odcięły od życia i problemów innych ras. Nic ich nie obchodziło. Nic oprócz ustawicznych, wewnątrzplemiennych walk o władzę. Nie można więc było liczyć na ich pomoc.

Pozostawały jeszcze trolle. Oni także byli społecznością plemien­ną, lecz po Trzeciej Wojnie Ludów rozpoczęli powolny proces jed­noczenia plemion po przywództwem połączonych rad plemiennych. Najbardziej zorganizowaną społecznością były terytoria Kershalt, gra­niczące z pomocnymi ziemiami królestwa elfów. Kershalt zamieszki­wało głównie plemię górskich trolli, lecz pomniejsze społeczności również znalazły tam dla siebie miejsce. Trolle i elfy były rasami tradycyjnie wrogimi wobec siebie; w trakcie dwóch ostatnich Wojen Ludów zaciekle walczyły ze sobą. Po upadku lorda Warlocka jednak wzajemna wrogość znacznie osłabia. Od pięćdziesięciu lat obie rasy żyły obok siebie, nie wchodząc sobie w drogę, i nie było między nimi żadnych starć. Można było nawet powiedzieć, że wzajemne stosunki między Arborlon i Kershalt były całkiem poprawne. Od pewnego czasu handlowano nawet wspólnie i działalność ta stale się rozwijała. Istniała więc jakaś szansa, że Kershalt zdecyduje się pomóc.

Król uśmiechnął się smutno do swych myśli. Nikła szansa, wes­tchnął ciężko. Nie mógł wszak pominąć żadnej, nawet najmniejszej szansy. Elfy chętnie przyjmą pomoc od każdego, kto zdecydowałby się stanąć u ich boku do walki o przetrwanie.

Wstał powoli, wyprostował się i spojrzał na roboczy stół zawalony papierami i mapami. Każda z nich przedstawiała określone terytorium Westlandii, a także wszystkie przyległe do niego ziemie. Wpatrywał się w mapy tak długo, aż wszystko zaczęło mu się zamazywać przed oczami. Znał już jednak każdy zakątek terytorium, mógł recytować wszystko śpiąc nawet. Z któregoś z tych terytoriów nadejdą demony, a armia elfów musi już tam na nich czekać. Ale z którego z nich? Gdzie... w którym miejscu Ściana Zakazu pęknie najpierw? Gdzie rozpocznie się inwazja?

Król wodził oczami z jednej mapy na drugą. Allanon obiecał odkryć to miejsce, miejsce pęknięcia Zakazu. To była ta informacja, której teraz potrzebowali najbardziej. A potem...

Westchnął i podszedł do oszklonych drzwi prowadzących na we­wnętrzne tereny pałacowe. Gdy patrzył na pogrążony w szarej mżaw­ce świat, zobaczył nadchodzącego ścieżką Andera, który targał ze sobą rulony różnorakich wykazów i list, które polecono mu zebrać. Pochyliwszy nisko głowę, szedł ochraniając się ramionami od deszczu i wiatru. Zafrasowana twarz króla rozpogodziła się nieco. Ander oka­zał się nieoceniony w czasie ostatnich trudnych dni. Na jego młod­szego syna spadła trudna i monotonna praca zbierania informacji. Była to praca co najmniej niewdzięczna i Arion, starszy syn, zlekce­ważył ją. Natomiast Ander podjął się jej bez jednego słowa protestu. Dziwne to było uczucie. Arion był księciem koronnym i najbliższym mu z synów, a jednak w ciągu ostatnich dni to w Anderze król widział samego siebie za młodych lat. Po chwili jego wzrok powędrował po zasnutym chmurami niebie; król zastanawiał się, czy Ander odczuwał to samo.

Na twarzy Andera Elessedila malowało się ogromne zmęczenie, gdy przez główne drzwi wszedł do przestronnego hallu. Zdjął prze­moczoną opończę i wszedł w korytarz prowadzący do gabinetu ojca. Pod pachami i w dłoniach trzymał listy nazwisk i zestawienia ekwi­punku. Miał bardzo ciężki dzień. Ze wszystkim musiał sobie radzić sam, gdyż nikt mu nie pomógł, a brat wciąż trzymał się odeń z daleka. Tak było od czasu, gdy w trakcie zebrania rady wziął stronę Amberle. Zawsze panował między nimi dystans, lecz teraz była to już przepaść, którą trudno było przebyć. Dzisiejsze zaś starcie z bratem jasno po­kazywało, jak była ona ogromna. Ojciec nakazał mu zebranie infor­macji, tych, które teraz miał ze sobą. Zwrócił się o pomoc do Ariona, gdyż ten był odpowiedzialny za zmobilizowanie i wyposażenie armii. Aczkolwiek jego pomoc mogła skrócić Anderowi pracę o całe go­dziny, Arion odmówił nawet spotkania się z nim. Przysłał tylko któ­regoś z młodszych oficerów kwatermistrzostwa, a sam nie pokazał się przez cały dzień. To zezłościło Andera do tego stopnia, że chciał już iść i zrobić awanturę. Ale powstrzymał się. To mogło przysporzyć królowi dodatkowych zmartwień, a to z kolei było najmniej teraz potrzebne. Obecnie, gdy zagrażają im demony, urazy osobiste muszą zejść na dalszy plan.

Potrząsnął gniewnie głową. Takie rozumowanie, aczkolwiek roz­sądne, nie poprawiało jego samopoczucia. Lecz na razie cała sprawa była tylko między nim a Arionem.

Zbliżył się do gabinetu, nacisnął łokciem klamkę i pchnął drzwi nogą. Wszedł i również nogą zatrzasnął je. Uśmiechnął się do ojca, który podszedł do niego, by mu pomóc. Potem klapnął ciężko na wolne od papierów krzesło.

— To wszystko — powiedział po chwili odpoczynku. — Wszy­stko sprawdzone, zapisane i ułożone.

Eventin położył dostarczone materiały na stole z mapami i od­wrócił się.

— Wyglądasz na zmęczonego.

— Bo jestem zmęczony.

Wtem szklane drzwi do ogrodu otworzyły się z trzaskiem. Do gabinetu wtargnął chłodny, wilgotny wiatr. Mapy pofrunęły na pod­łogę, a płomień w oliwnej lampce silnie zamigotał. I nagle spostrzegli, że nie byli już sami; w progu oparty o framugę stał Allanon. Jego czarna peleryna powiewała na wietrze, a na posadzkę przy oknie kapały krople deszczu. Twarz druida była ściągnięta, usta miał zaciśnięte. W rękach trzymał dziwną, cienką, drewnianą laskę, poły­skującą matowo srebrem.

Przez jedną sekundę oczy Andera i Allanona się spotkały i książę poczuł, że krew stygnie mu w żyłach. W twarzy druida było coś stra­sznego, jakiś nieokreślony błysk dzikiej determinacji, potęgi i śmierci.

Allanon wszedł do środka, zamknął drzwi i umieścił z powrotem zasuwę, którą przedtem w jakiś niepojęty sposób otworzył z zewnątrz. Kiedy ponownie odwrócił się do nich, Ander zobaczył dokładnie srebrną laskę i bladą jak kreda twarz maga.

— Allanon, coś ty zrobił!? — krzyknął Ander, zanim zastanowił się nad tym, co mówi.

Jego ojciec również to zauważył i zawołał:

— Ellcrys! Druidzie, uciąłeś gałąź żyjącego drzewa!

— Nie, Eventinie — powiedział miękko olbrzym. — Nie uciąłem. I nie zraniłem tej, która jest życiem tej krainy. Nigdy bym tego nie zrobił.

— Ale to, co trzymasz... — zaczął król, wyciągając ostrożnie ręce, jakby miał zamiar dotknąć ognia.

— Nie jest ucięta — powtórzył druid. — Przypatrz się.

Wyciągnął przed siebie gałąź i okręcił ją tak, aby mogli się do­kładnie przyjrzeć. Elessedilowie pochylili się. Obie końcówki gałęzi były idealnie okrągłe i gładkie. Nie było żadnych nacięć, zadrapań ani odprysków, ani też żadnego śladu ostrza. Gałąź nie nosiła też najmniejszego śladu plam.

Eventin był oszołomiony i wyglądał na zupełnie zdezorientowa­nego.

— Jak więc...?

— Dała mi to sama Ellcrys, królu elfów. Mamy to nieść na czele naszych szeregów, idąc do boju przeciw tym, którzy zagrażają jej ziemi i ludowi. — Głos druida był chłodny i opanowany. — Tu oto jest siła, tu drzemie magia, która pomoże armii elfów oprzeć się złu nadchodzącemu wraz z hordami demonów. To będzie nasz talizman... Gałązka Ellcrys. Poniesiemy ją do boju. — Allanon postąpił krok naprzód, wciąż trzymając gałąź przed sobą. Jego ciemne oczy lśniły twardym blaskiem spod zmarszczonych brwi. — Wczesnym rankiem poszedłem do niej, sam, szukając jakiejś skutecznej broni, której mo­glibyśmy użyć przeciw naszemu wrogowi. Udzieliła mi posłuchania i rozmawiała ze mną... Malowała obrazy w moich myślach... Spytała, co mnie do niej sprowadza. Powiedziałem jej, że elfy nie władają już magią, którą mogliby przeciwstawić sile demonów... że tylko ja wła­dam magią, lecz może to być siła niewystarczająca, że mogę nie dać rady. Lecz być może ona sama ma coś, co pomogłoby walczącym elfom. Wszak dla demonów jest ona klątwą, przekleństwem, a jest to moc niebagatelna. I wtedy Ellcrys sięgnęła w swą głębię i poda­rowała mi właśnie to coś, tę gałązkę, cząstkę samej siebie. Taka słaba... umierająca... a jednak dała mi jeszcze cząstkę samej siebie, cząstkę uchodzącego z niej życia. Dla was to zrobiła. Stałem obok i patrzyłem, czułem siłę jej woli... Poznaj ją też, królu elfów, dotknij tego!

Allanon wyciągnął w stronę Eventina gałąź. Ręce króla zacisnęły się na niej i w tym momencie jego oczy aż rozszerzyły się ze zdu­mienia. Druid wysunął gałąź z jego rąk i podszedł do Andera. Książę wyciągnął dłoń. Gałązka była ciepła. Było to ciepło życia, jak gdyby pod srebrną korą pulsowała krew.

— To żyje — odezwał się druid, a jego głos był cichy i uroczy­sty, pełen czci. — Oderwana cząstka, daleko od niej, a jednak pełna jej życia i jej sił. To jest ta broń, o której myślałem. To ochroni armię elfów przed złem demonów. Tak długo, jak ją będą miały, Ellcrys będzie nad nimi czuwała... nie da ich skrzywdzić.

Zabrał Anderowi gałązkę. Ich oczy znów się spotkały. Książę elfów czuł, że jest między nimi coś niewypowiedzianego, coś prawie nieuchwytnego. Nie potrafił tego jednak w żaden sposób ani nazwać, ani rozpoznać. Allanon popatrzył na niego podobnie tego wieczora, gdy obradowała Najwyższa Rada; wtedy, gdy podszedł do Amberle. Druid przeniósł wzrok na króla.

— A teraz posłuchajcie mnie — mówił cicho i szybko. — Tej nocy deszcze ustaną. Czy armia jest gotowa? Eventin skinął twierdząco głową.

— A więc wyruszymy o świcie. Musimy się teraz spieszyć.

— Ale dokąd pomaszerujemy? — zapytał natychmiast król. — Czy odkryłeś może miejsce, gdzie pęknie Ściana Zakazu? Oczy druida zabłysły.

— Tak. Ellcrys mi powiedziała. Ona czuje, gdzie demony się gromadzą, gdzie jest największe natężenie zła. Tam Zakaz pęknie najpierw. Pierwszego rozdarcia dokonali ci, którzy potem wymordo­wali Wybranych. Ściana Zakazu zamknęła się, lecz jej nie naprawio­no, nie zabezpieczono. W tym właśnie miejscu nastąpi kolejne pęk­nięcie. Zakaz słabnie pod naporem rozzuchwalonego zła. Wszystkie demony ciągną do tego miejsca... Woła je ich przywódca. Jest on bardzo silny, a magią włada równie sprawnie jak ja. Zwie się Dagda Mor. On pomoże przełamać Zakaz, który tym razem już się nie za­mknie. — Allanon zamilkł na moment. Potem popatrzył na nich i ciągnął dalej pewnym głosem: — Ale będziemy tam na nich czekać. — Uniósł wysoko rękę z gałązką. — Będziemy czekać. Dopadniemy ich, kiedy wychyną na świat i będą jeszcze nie zorganizowani. Za­grodzimy im drogę do Arborlon tak długo, jak tylko zdołamy. W ten sposób damy Amberle czas na odnalezienie Krwawego Ognia i na powrót.

Allanon dał Elessedilom znak ręką, by podeszli do stołu, po czym podniósł jedną z leżących na podłodze map i położył ją na stole.

— Wyłom nastąpi tutaj — powiedział cicho.

Jego palec wskazywał na rozległe tereny Hoare Flats.

XXVII

Tego samego dnia, gdy zaczynało już powoli zmierzchać, a ulewa zamieniła się w mżawkę, do Arborlon wkroczył Legion Wolnych Strzel­ców. Mieszkańcy z zaskoczeniem obserwowali ich przemarsz i zatrwo­żonymi szeptami przekazywali sobie nowinę. Na szlakach i leśnych ścieżkach rozbrzmiewały dziesiątki i setki przyciszonych głosów: nie może być żadnej pomyłki, to oddział Wolnych Strzelców z Legionu Granicznego.

Ander Elessedil w dalszym ciągu naradzał się ze swym ojcem i Allanonem — rzecz zastanawiająca, gdyż druid nalegał, by książę zapoznał się z mapami Sarandanon i zaproponował plan obrony — gdy wszedł Gael i obwieścił ich przybycie.

— Lordowie, właśnie przybywa oddział kawalerii Legionu Gra­nicznego z Callahornu — oznajmił młody służący, który pojawił się nagle w drzwiach gabinetu. — Nasze patrole natknęły się na nich godzinę drogi na wschód od miasta i eskortowały aż tutaj. Powinni się tu zjawić za kilka minut.

— Legion! — Na zmęczonej twarzy króla elfów pojawił się sze­roki uśmiech. — Nie śmiałem mieć nadziei. Jaki oddział, Gaelu? Ilu ich jest?

— Nie wiem, panie. Posłaniec przyniósł wiadomość, ale bez żad­nych szczegółów.

— Nieważne. — Eventin wstał i podszedł do drzwi. — Każda pomoc się przyda, jakakolwiek...

— Królu elfów! — odezwał się Allanon głębokim głosem, który zatrzymał Eventina w pół kroku. — Mamy tutaj ważne sprawy do załatwienia. One nie mogą czekać. Może twój syn cię zastąpi i przy­wita legionistów.

Ander spojrzał ze zdziwieniem na druida i obrócił się pytająco w stronę ojca. Król wahał się przez chwilę, ale widząc ożywienie na twarzy syna, skinął głową.

— Dobrze, Anderze. Przekaż me pozdrowienia dowódcy Legionu i powiedz, że spotkam się z nim dziś wieczorem. I dopilnuj, by przygotowano kwatery dla żołnierzy.

Książę, zadowolony z odpowiedzialnego zadania, które powierzył mu ojciec, pospiesznie wyszedł z pałacu, eskortowany przez oddział elfijskich żołnierzy. Zdziwienie wywołane niespodziewaną propozy­cją Allanona szybko zmieniło się w ciekawość. Zdawało mu się, że nie po raz pierwszy druid włącza go w działania, choć przecież wcale nie musiałby tego robić. Było tak już na pierwszym spotkaniu, gdy opowiedział Eventinowi o Amberle i Krwawym Ogniu. Allanon zachęcił Andera, by podczas jego podróży do Paranoru zajął się ochro­ną króla. A potem, w trakcie obrad Najwyższej Rady Elfów, zawiązała się między nimi jakaś nić porozumienia, by trwać przy Amberle, podczas gdy inni byli przeciwko niej, Było tak również tego popo­łudnia, gdy mag dał ojcu gałązkę Ellcrys. To Arion powinien być na jego miejscu. Dlaczego nie było go nigdy na tych wszystkich naradach z Allanonem?

Ander minął bramę prowadzącą na tereny pałacowe, ciągle zasta­nawiając się nad tą sprawą, gdy na horyzoncie pojawiły się pierwsze szeregi kawalerii Legionu. Wkrótce ujrzał cały oddział. Zwolnił nieco i zmarszczył brwi. Rozpoznawał tych jeźdźców. Z ich ramion spły­wały drugie szare płaszcze wykończone purpurą, a na głowach spo­czywały kapelusze z szerokimi rondami ozdobione purpurowym pió­rem. Z siodeł sterczały długie łuki i szerokie miecze, a przez plecy przewieszone mieli krótkie pałasze. Każdy jeździec trzymał kopię, na której powiewał mały purpurowo-szary proporzec. Konie zaś no­siły lekką zbroję zrobioną ze skóry i metalu. Eskortowani przez od­dział elfijskich żołnierzy, jechali mokrymi od deszczu ulicami Arbor­lon w nienagannym szyku. Tłumowi zgromadzonemu po obu stronach drogi nie poświęcili ani jednego spojrzenia.

— Wolni Strzelcy — mruknął do siebie Ander. — Przysłali nam Wolnych Strzelców.

Prawie wszyscy słyszeli o tym oddziale — najsławniejszym i bu­dzącym najwięcej emocji oddziale Legionu Granicznego. Jego nazwa pochodziła od obietnicy, którą dawano żołnierzom wstępującym w je­go szeregi. Mogli oni bez strachu i potrzeby tłumaczenia się pozo­stawić za sobą swoją przeszłość. W większości wypadków była ona bowiem dość niechlubna. Wolni Strzelcy pochodzili z różnych krain i różnymi torami toczyło się ich życie, ale powody wstąpienia do oddziału zawsze były podobne. Byli między nimi złodzieje, mordercy, oszuści, żołnierze wyrzuceni z innych armii za szczególne okrucień­stwo, ludzie niskiego urodzenia, ludzie bez czci i honoru; niektórzy z nich poszukiwali swego celu, inni przed czymś uciekali, a jeszcze inni unosili się bezwładnie na fali życia. Wszyscy jednak poszukiwali ucieczki przed tym, czym są, i zapomnienia tego, czym kiedyś byli. Chcieli zacząć wszystko od nowa. Oddział Wolnych Strzelców dawał im tę szansę. Żadnego z nich nigdy nie pytano o przeszłość; jego życie zaczynało się z dniem wstąpienia do oddziału. Wszystko, co się kiedyś zdarzyło, było zamkniętym już rozdziałem; znaczenie miała tylko teraźniejszość i to, czego człowiek w trakcie swej służby do­kona.

Dla większości ten czas był bardzo krótki. Oddział Wolnych Strzel­ców był jednostką uderzeniową, przeznaczoną na wyniszczenie. Jego żołnierze szli pierwsi do boju i pierwsi ginęli. W każdej potyczce, stoczonej od czasu jego założenia jakieś trzydzieści lat temu, śmierć zbierała tu największe żniwo. Wolni Strzelcy zostawiali za sobą prze­szłość, przyszłość ich zaś była bardzo niepewna. Większość uważała jednak, iż jest to sprawiedliwa zamiana. W końcu za wszystko trzeba płacić, a ta cena nie była aż tak pozbawiona sensu. Dla żołnierzy, którzy ją płacili, była źródłem dumy. Dawała im poczucie ważności i tożsamość, która stawiała ich obok innych ludzi walczących w ob­ronie czterech krain. Tradycją Wolnych Strzelców była śmierć w bo­ju. Nie miało dla nich znaczenia, że muszą umrzeć; śmierć była czę­ścią składową ich istnienia i witali ją jak starą znajomą, o którą nieraz się otarli. Nie, śmierć nie miała żadnego znaczenia; ważne było tylko, żeby umrzeć godnie.

Ander wiedział, że Wolni Strzelcy dowiedli tego już wiele razy. A teraz zostali przysłani do Arborlon, by dowieść tego po raz kolejny.

Oddział zatrzymał się przed żelazną bramą. Ogromny jeździec w szarym płaszczu zsiadł z konia i przekazał lejce swemu towarzy­szowi. Potem podszedł do Andera, zdjął kapelusz i lekko skłonił głowę.

— Jestem Stee Jans, kapitan Wolnych Strzelców, do usług.

Książę nie odzywał się przez chwilę, spłoszony nieco wyglądem rozmówcy. Stee Jans był potężnym mężczyzną. Jego ogorzała, młoda jeszcze twarz była naznaczona wieloma bliznami; niektóre z nich znikały pod jasnorudą brodą. Na ramiona opadały splecione i zwią­zane rdzaworude włosy. Z jednego ucha zwisał złoty kolczyk, a drugie było częściowo nadszarpnięte. Spojrzenie piwnych oczu było twarde jak kamień.

Książę szybko się opanował i przemówił:

— Jestem Ander Elessedil, a Eventin jest moim ojcem. — Wy­ciągnął rękę na powitanie. Stee Jans pochwycił ją w żelazny uścisk; jego brązowe dłonie były twarde i sękate. Ander szybko cofnął rękę i spojrzał na długie szeregi szarych jeźdźców. — Król poprosił mnie, bym przekazał wam jego pozdrowienia. Kiedy możemy się spodzie­wać następnych oddziałów?

Na pokrytym bliznami obliczu dowódcy pojawił się słaby uśmiech. — Nie ma innych oddziałów, panie. Tylko Wolni Strzelcy.

— Tylko Wo... — Ander zawahał się. — Ilu was jest, kapitanie? — Sześciuset.

— Sześciuset?! — Książę nie zdołał ukryć przerażenia.— A co z Legionem Granicznym? Kiedy przybędzie?

— Panie, będę z tobą szczery. Legion Graniczny może w ogóle nie przybyć. Rada Miast nie podjęła jeszcze decyzji. Łatwiej dysku­tować im o podjęciu decyzji, niż ją podjąć. Słyszałem, że wasz am­basador przemawiał bardzo dobrze, ale pojawiło się wiele głosów ostrzeżenia, a nawet sprzeciwu. Król liczy się ze zdaniem Rady, a ona spogląda z niepokojem na południe. Federacja jest autentycznym za­grożeniem, wasze demony zaś jedynie westlandzkim mitem.

— Mitem?! — krzyknął oburzony Ander.

— Macie szczęście, że przysłali wam Wolnych Strzelców — ciągnął spokojnym głosem Stee Jans. — Nie byłoby nas tutaj, gdyby członkowie Rady nie odczuwali potrzeby uciszenia swego sumienia. Argumentowali, że należy wysłać sojusznikom chociażby symbolicz­ną pomoc. Wybór Wolnych Strzelców nasunął się sam przez się — tak jak zawsze, gdy trzeba złożyć jakąś ofiarę.

Było to proste stwierdzenie faktu, wypowiedziane bez cienia żalu czy goryczy. Oczy olbrzyma pozostały spokojne, pozbawione wyrazu. Ander zaczerwienił się z gniewu.

— Nigdy nie przypuszczałem, że mieszkańcy Callahornu mogą być aż tak głupi! — warknął.

Stee Jans przyglądał mu się przez chwilę, mierząc go wzrokiem.

— Rozumiem, że gdy Callahorn został zaatakowany przez armię lorda Warlocka, ludzie z pogranicza poprosili elfy o pomoc. Jednak wówczas Eventin był jego więźniem, a Najwyższa Rada nie była w stanie podjąć samodzielnej decyzji. To samo zdarzyło się teraz. Krainy pogranicza nie mają żadnego przywódcy; nie mają go od czasu śmierci Balinora.

— Mówisz bez ogródek, kapitanie — powiedział Ander nieco spokojniej, przyglądając się krytycznie swemu rozmówcy.

— Jestem uczciwym człowiekiem, panie. To pomaga mi widzieć rzeczy dużo jaśniej.

— To, co mi powiedziałeś, może nie odpowiadać niektórym

z Callahornu.

— Może właśnie dlatego tu jestem. — Dowódca wzruszył ra­mionami.

Ander uśmiechnął się nieznacznie. Polubił Stee Jansa, nawet jeśli wiedział o nim tyle tylko, ile do tej pory zdołał się dowiedzieć.

— Nie miałem zamiaru cię urazić, kapitanie. To nie ma nic wspól­nego z tobą. Zrozum to, proszę. Wolni Strzelcy są tutaj mile widziani. A teraz pozwól, że zaprowadzę cię do twojej kwatery.

— Nie jest mi potrzebna żadna kwatera. — Stee Jans potrząsnął głową. — Śpię razem z moimi żołnierzami. Powiedziano mi, panie, że armia elfów wyruszy już następnego ranka.

Ander przytaknął.

— Wobec tego — ciągnął kapitan — pójdziemy razem z nimi. Wypoczniemy przez resztę nocy; to nam wystarczy. Proszę, powiedz o tym królowi.

— Powiem mu — obiecał Ander.

Dowódca zasalutował, po czym wskoczył na swego konia i kiwnął głową do elfów, którzy eskortowali jego oddział. Długie, szare ko­lumny Wolnych Strzelców ruszyły znowu błotnistą drogą.

Ander patrzył za nimi, czując podziw pomieszany z niedowierza­niem. Sześciuset! Cóż może zdziałać sześciuset żołnierzy z Sudlandii wobec tysięcy demonów, z którymi przyjdzie im walczyć?

XXVIII

O świcie, przy wtórze zawodzących piszczałek, dudnienia bębnów i śpiewów, armia elfów wymaszerowała z Arborlon. Kolorowe sztan­dary powiewały na wietrze, wyróżniając się jaskrawo na tle zachmu­rzonego, ołowianego nieba. Na czele jechał Eventin Elessedil; jego siwe włosy spływały luźno na wykutą z błękitnej stali zbroję. W pra­wej dłoni dzierżył srebrnobiałą gałązkę Ellcrys. Przy jego boku ni­czym widmowy cień jechał na koniu większym i czarniejszym od Artaqa tajemniczy Allanon. Wyglądał jak sama śmierć, która wyszła właśnie z wnętrza Ziemi, by czuwać nad elfami. Za królem podążali jego synowie; Arion — odziany w białe szaty, trzymający w dłoni sztandar bitewny przedstawiający orła na purpurowym tle, i Ander — w zielonej szacie, ze sztandarem dworu Elessedilów przedstawiają­cym koronę otoczoną wieńcem konarów rozłożystego dębu w ręku. Za nimi podążali Dardan, Rhoe i trzy tuziny dzielnych elfijskich żołnierzy stanowiących straż przyboczną Elessedilów, a dalej szaro­purpurowy legion Wolnych Strzelców w sile sześciuset ludzi. Pinda­non jechał samotnie na czele swego oddziału — posępna, potężna postać w zniszczonej w licznych bitwach zbroi, która zdawała się trzymać w ryzach jego ciało i kości. Za nim kroczyła tysięczna ar­mia — szeroka na sześć kolumn, potężna i budząca respekt. Składała się z trzech kompanii kawalerii z lasem ostrych włóczni zakończonych metalowymi grotami, czterech kompanii piechoty z pikami i tarczami i dwóch kompanii strzelców z wielkimi, długimi łukami. A wszyscy ubrani w tradycyjny strój elfijskich wojowników — lekką kolczugę i skórzane osłony, zapewniające swobodę ruchów i szybkość.

Była to wzbudzająca grozę procesja. Broń i uprząż pobrzękiwały w ciszy poranka i błyszczały słabym blaskiem w świetle wschodzą­cego słońca, w którym na wpół ludzkie cienie elfów szeptały o nad­chodzącej śmierci. Na błotnistej drodze dudniły buty ludzi i końskie kopyta; kolumny wojowników kierowały się na urwisko Carolanu, by potem skręcić w kierunku Elfitch — ogromnej kamiennej bu­dowli, którą w istocie tworzyły połączone szeregowo rampy. Prowa­dziła ona w dół, z płaskowyżu Carolan na leżącą poniżej klifu przy­brzeżną równinę. Przemarsz wojsk obserwowali mieszkańcy miasta: wzdłuż całej drogi — na murach i płotach, na polach i w ogrodach — żegnali swych żołnierzy okrzykami zachęty i nadziei i ciszą zrodzoną ze wzruszenia i emocji. Przed bramą Ogrodów Życia stali wartownicy Czarnej Straży z uniesionymi w salucie włóczniami. Na szczycie urwiska zebrała się Gwardia Narodowa pod dowództwem Emera Chiosa — pierwszego ministra Najwyższej Rady Elfów — który zastępował króla podczas jego nieobecności i sprawował teraz obo­wiązki obrońcy Arborlon.

Armia elfów zeszła po Elfitch, mijając siedem kamiennych wrót oznaczających kolejne progi ramp. Na samym dole żołnierze skręcili na południe w kierunku przesmyku, gdzie samotny most, zalany teraz wezbranymi wodami, łączył oba brzegi Rzeki Szemrzącej Pieśni. Było to jedyne wyjście z miasta od zachodniej strony. Armia wkroczyła na most niczym długi, żelazny wąż, minęła go i zagłębiła się w leżące poniżej ciche lasy. Połyskujące zbroje i broń straciły w ciemnościach swój blask, zniknęły sztandary, a dźwięki piszczałek, bębnów i pieśni stały się jedynie echem niknącym powoli pod baldachimem liści. Zanim poranne słońce przedarło się przez chmury, które pozostawiła po sobie odchodząca burza, i wzeszło nad szczytem Carolanu, ostatnie szeregi wojowników zniknęły w leśnym gąszczu.

Przez pięć dni armia zdążała na zachód, przedzierając się przez gęste lasy w kierunku Sarandanon. Deszcze ustały, a z błękitnego, bezchmurnego nieba przygrzewało słońce. Wojsko maszerowało rów­nym, miarowym krokiem; jedynie kawaleria zmuszona była zwolnić tempa, by dostosować się do rytmu piechurów. Gdy wojsko znalazło się dalej na zachodzie, niebezpieczeństwo zagrażające elfom stało się bardziej realne. Całe elfijskie rodziny wraz z dobytkiem zdążały na wschód, do swego ojczystego miasta, by tam szukać schronienia. Opuścili swe domy i wioski, gdyż na zachodzie grasowały przeraża­jące, okrutne stwory, które zabijały bez powodu, po czym znikały bez śladu. Łupiły wioski i bezcześciły domy, raniąc i mordując ich mieszkańców. Wypadki te zdarzały się w różnych miejscach, ale to tylko upewniało uciekających wieśniaków, że na zachód od Arborlon nie jest już bezpiecznie. Witali więc armię głośnymi wiwatami, na ich twarzach jednak malowało się zwątpienie.

Późnym popołudniem piątego dnia marszu oddziały wkroczyły do doliny Sarandanon, wciśniętej od południa i wschodu między te­reny leśne, od północy graniczącej z górami Kensrowe, a od zachodu z wielkim jeziorem Innisbore. Dolina Sarandanon była bogata w żyzne gleby i źródła świeżej wody. Łagodne temperatury i umiarkowane deszcze stwarzały idealny klimat dla upraw i dlatego przez całe po­kolenia dolina była spichlerzem krainy elfów. Farmerzy uprawiali tam kukurydzę, pszenicę i inne zboża, które później wymieniali na różne towary lub sprzedawali.

Armia rozłożyła się na noc obozem na wschodnim krańcu doliny, a o świcie znowu rozpoczęła swój marsz na zachód. Szeroka, ubita droga prowadziła wzdłuż płotów okalających niewielkie siedziby i sza­łasy. Na polach z cichą determinacją mozolili się mieszkańcy doliny. Niewielu opuściło swoje domostwa; wszystko, co miało w ich życiu znaczenie, wywodziło się z tej ziemi i dlatego niełatwo było ich z niej wypłoszyć.

Około południa armia dotarła do zachodniego krańca doliny. W od­dali, za Innisbore, na tle horyzontu majaczył potężny masyw Breakline skręcający powyżej gór Kensrowe na pomoc, w kierunku terytorium Kershalt. Słońce wisiało nad górami, oświetlając skały złocistym bla­skiem. Na wschodzie zaczęło już zmierzchać i pojawiła się biała poświata księżycowego światła.

Armia skręciła na pomoc. Między jeziorem Innisbore a Kensrowe rozciągał się przesmyk Baen, prowadzący z urwistych wzgórz gór Breakline do Sarandanon. Tam właśnie armia elfów rozbiła swój kolejny obóz.

Allanon zszedł z gór Kensrowe o zmierzchu tak samo cicho i nie­oczekiwanie, jak zniknął kilka godzin wcześniej. Wędrował po obozie elfów, klucząc wśród ognisk niczym samotny, nocny cień. Skierował się od razu do namiotu króla, nie zważając na baczne spojrzenia żołnierzy strzegących Eventina. Wartownicy odsunęli się bez słowa na widok zakapturzonej postaci i wpuścili druida do środka.

Król siedział przy małym, naprędce z desek skleconym stole, a przed nim stał talerz z parującą wieczorną strawą. W głębi namiotu stali cicho Dardan i Rhoe, odprawieni zaraz przez Eventina przynaglonego znaczącym spojrzeniem Allanona. Gdy wyszli, druid podszedł do stołu i zajął miejsce.

— Czy wszystko gotowe? — zapytał cicho.
Król skinął głową.

— A plan obrony?

W świetle lampy oliwnej Eventin zauważył, że śniada twarz Al­lanona lśni od potu. Spojrzał na niego niepewnie, odsunął talerz i roz­łożył na stole mapę krainy elfów.

— O świcie ruszymy w góry Breakline. — Król wskazał palcem trasę. — Zabezpieczymy przełęcze Halys Cut i Worl Run i będziemy ich bronić przed demonami tak długo, jak się da. Jeśli przełamią nasz opór, wycofamy się niżej, do Sarandanon. Przesmyk Baen będzie naszą drugą linią obrony. Po przekroczeniu Breakline demony będą miały przed sobą trzy możliwości. Jeżeli pójdą na południe, będą musiały okrążyć Innisbore, a potem znowu skręcić na północ. Jeżeli zaś naj­pierw skierują się na północ, ich droga będzie biegła przez urwiste wzgórza powyżej Kensrowe i znowu na południe. Każda trasa opóźni o kilka dni ich najazd na Arborlon. Trzecią możliwością jest prze­darcie się przez przesmyk Baen i armię elfów.

— Wybiorą więc przesmyk Baen. — Allanon utkwił w Eventinie twarde spojrzenie swych ciemnych oczu.

— Zdołamy utrzymać go przez kilkanaście dni — ciągnął król. — A może nawet dłużej, jeśli nie wpadną na pomysł, by nas okrążyć.

— Jedynie dwa dni, nie więcej — stwierdził druid bezbarwnym głosem.

— Zatem dobrze. — Eventin zesztywniał. — Jeżeli nie utrzy­mamy przesmyku, Sarandanon również będzie stracony, a Arborlon stanie się ostatnią linią obrony.

— Niech więc tak będzie. Musimy porozmawiać o czymś jeszcze. Dotąd ci tego nie wyjawiłem. Otóż demony już za nami nie podąża­ją — ani Dagda Mor, ani pozostali, którzy zdołali się przedrzeć przez Zakaz. Nie obserwują nas i nie tropią. Gdyby tak było, na pewno bym ich wyczuł, a nie czuję niczego, od kiedy opuściliśmy Arborlon.

Król elfów patrzył w milczeniu na druida.

— Pomyślałem, że to bardzo dziwne, iż tak nagle przestały się nami interesować. — Mag uśmiechnął się słabo. — Poszedłem więc po południu w góry, by tam w samotności odkryć, co się stało z na­szymi prześladowcami. Mam bowiem moc pozwalającą mi odszukać tych, którzy są ukryci przed moim wzrokiem. Muszę jej jednak uży­wać z umiarem, gdyż ujawnia ona istotom takim jak Dagda Mor obecność zarówno moją, jak i tych, których szukam. Nie mogę więc ryzykować próby wyśledzenia Wila Ohmsforda i twojej wnuczki w ich wędrówce na południe. Gdybym to uczynił, demony natychmiast by ich odnalazły. Czułem jednak, że odszukanie Dagdy Mora jest ryzy­kiem, które należy podjąć.

Używając swej mocy, przeszukałem więc całą okolicę, aby od­kryć, gdzie się zaszył. Nie zdołał się przede mną schować. Znalazłem Dagdę Mora i jego kompanów za masywem Breakline na równinach Hoare. Wyczuwam tam obecność demonów, ale nie jestem w stanie stwierdzić, jakie są ich zamiary. Zło, które ich przepełnia, jest tak silne, że nawet chwilowe muśnięcie sprawia mi ogromny ból; mu­siałem więc szybko się wycofać i zrezygnować z poszukiwań.

Z pewnością oczekują tam, aż Zakaz ostatecznie się rozpadnie — ciągnął dalej druid. — Z pewnością też ich działania spowodują, że nastąpi to dużo szybciej. Zachowanie demonów wyraźnie wskazuje na to, że zupełnie nie zważają one na plany elfów. Z tego wniosek, że dobrze je znają.

— To ten szpieg w moim domu. — Eventin pobladł. — Ten sam, który ostrzegł demony, że zmierzasz do Paranoru.

— To tłumaczyłoby z kolei, dlaczego te bestie okazują tak oczy­wisty brak zainteresowania naszymi planami — stwierdził Alla­non. — Jeżeli wiedzą, że zamierzamy zatrzymać je w górach, nie muszą już nas śledzić. Czekają po prostu na nasze przybycie.

— Wobec tego góry Breakline są pułapką. — Eventin natych­miast zrozumiał ukrytą intencję druida.

— Chodzi jedynie o to, jaka to pułapka. — Mag pokiwał gło­wą. — Na razie jest ich zbyt mało, by były w stanie się przeciwsta­wić tak wielkiej armii. Potrzebują wsparcia ze strony tych, którzy wciąż są uwięzieni za Ścianą Zakazu. Jeżeli się pospieszymy... — Zawiesił głos i wstał. — Jeszcze jedno, Eventinie — dodał na ko­niec. — Bądź ostrożny. Szpieg jest jeszcze wśród nas. Możliwe, że znajduje się nawet w tym obozie, między tymi, którym ufasz. Jeśli się nadarzy okazja, spróbuje cię zabić.

Druid obrócił się i skierował do wyjścia. Jego ciemna sylwetka oświetlona migoczącym płomieniem lampy oliwnej rzucała olbrzymi cień na płótno namiotu. Król patrzył na niego przez chwilę, a potem skoczył na równe nogi.

— Allanonie! Jeżeli demony wiedzą, że maszerujemy w góry Breakline, to być może wiedzą również, że Amberle niesie nasionko Ellcrys do Wilderun.

Zapadła nieprzyjemna cisza. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie przez chwilę; w końcu druid bez słowa wyszedł z namiotu i pogrążył się w mroku.

W tym samym czasie Ander przedzierał się przez pełen żołnierzy obóz, by odnaleźć oddział Wolnych Strzelców i Stee Jansa. Oficjalnie miał się dowiedzieć, czego potrzeba dzielnym wojownikom, ale prze­de wszystkim interesowała go postać ich dowódcy. Od kiedy Wolni Strzelcy przybyli do Arborlon, książę dwukrotnie miał okazję, by z nim porozmawiać, i bardzo pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tajemniczym mieszkańcu Sudlandii. Ponieważ nie miał teraz nic pilnego do zrobienia, zdecydował, że odnajdzie Stee Jansa i poroz­mawia z nim raz jeszcze.

Obozowisko Wolnych Strzelców znajdowało się na południowym krańcu Kensrowe. Ich konie były już wyprzęgnięte i nakarmione, a wartownicy stali na swoich posterunkach. Nikt go nie zaczepiał i nie zatrzymywał. Nie mógł odnaleźć kwatery dowódcy, poprosił więc o pomoc kilku żołnierzy, którzy natychmiast skierowali go do swego kapitana. Lecz jego samego nie było w namiocie. Na pytanie, gdzie może się znajdować, nie dostał konkretnej odpowiedzi.

— Stee Jans? — Potężnie zbudowany, brodaty wojak roześmiał się tubalnie. — Któż to może wiedzieć? Tyle jedynie mogę powie­dzieć, że nie ma go w namiocie. Wyszedł, gdy tylko rozbiliśmy obóz, i poszedł w stronę wzgórz.

— Na zwiady? — zapytał z niedowierzaniem Ander.

— Coś w tym rodzaju. — Wojak wzruszył ramionami. — Chce wiedzieć wszystko o miejscu, w którym być może przyjdzie mu um­rzeć. — Roześmiał się szorstko. — Zawsze robi to sam i nie po­zwala, by zajmował się tym ktokolwiek inny.

— Przypuszczam, że właśnie dlatego jeszcze żyje — powiedział zaniepokojony Ander.

— Jeszcze żyje? Skądże! Tacy jak on nigdy nie umierają. Wiesz, jak go nazywają? Żelazny Człowiek. To właśnie cały on. Nasz dowódca.

— Wygląda na dość twardego — zgodził się książę, a jego cie­kawość jeszcze wzrosła.

Wojak podszedł bliżej i na chwilę obaj zapomnieli o różniącej ich pozycji.

— Wiesz o Rybecku?

Ander potrząsnął głową przecząco; w oczach strzelca błysnęła iskierka satysfakcji.

— A zatem posłuchaj. Dziesięć lat temu banda gnomów podpaliła osadę na wschodnim krańcu pogranicza i wymordowała jej miesz­kańców. Złośliwe, małe szczury... Legion robił wszystko, żeby po­chwycić tych łupieżców, ale się nie udało. W końcu król wysłał oddział Wolnych Strzelców z rozkazem wytropienia i unieszkodli­wienia bandy, nawet jeśli miałoby to trwać przez cały rok. Pamiętam ten pościg; już wtedy byłem w oddziale. — Żołnierz usiadł przy ognisku, a Ander przyłączył się do niego. Podeszli również pozostali żołnierze, korzystając z okazji, że można wysłuchać tak frapującej opowieści. — Po pięciu tygodniach wytropiliśmy tę bandę gnomów i szliśmy za nimi na wschód do Górnego Anaru. Pewnego dnia, gdy byliśmy już blisko, nasz patrol w sile dwudziestu trzech chłopa na­tknął się na tylną straż kilkusetosobowego oddziału gnomów. Nasi mogli się wycofać, ale nie zrobili tego. Byli żołnierzami oddziału Wolnych Strzelców i wybrali walkę. Jednego wysłali po posiłki, a re­szta schroniła się w małej wiosce zwanej Rybeck. Ot, garstka byle jakich chałup i nic więcej. Przez trzy godziny dwudziestu dwóch żołnierzy odpierało wszystkie ataki napastników — porucznik, trzech podoficerów i osiemnastu szeregowców. Jeden z podoficerów był prawie dzieckiem. Służył w oddziale od siedmiu miesięcy i już był kapralem. Nikt o nim nic nie wiedział, bo tak jak większość Wolnych Strzelców niewiele mówił o swojej przeszłości.

Po dwóch godzinach walki ten chłopak był jedynym pozostałym przy życiu oficerem. Zebrał sześciu ocalałych z pogromu żołnierzy i schronił się z nimi w małej kamiennej chatce. Nie poddał się i nie chciał łaski. Gdy odsiecz dotarła wreszcie do Rybecku, wokół chatki leżały stosy martwych gnomów. — Żołnierz zacisnął pięść i machnął nią tuż przed nosem Andera. — Ponad setka. Wszyscy nasi ludzie polegli. Wszyscy z wyjątkiem dwóch, ale jeden i tak umarł jeszcze tego samego dnia. Został więc ostatni. Młody kapral. — Kapitan zamilkł na chwilę i zachichotał. — Tym młodym kapralem był Stee Jans. Oto dlaczego nazywają go Żelaznym Człowiekiem. A Rybeck? Rybeck pokazało, jak powinien walczyć i umierać żołnierz z oddziału Wolnych Strzelców.

Wśród zebranych wokół ogniska wojaków rozległ się pomruk akceptacji i zadowolenia. Ander znieruchomiał na moment, w końcu wstał. Żołnierz również się wyprostował, jakby nagle przypomniał sobie, z kim rozmawia.

— W każdym razie, panie, nie ma tutaj naszego dowódcy. Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

— Chciałem tylko zapytać, czy niczego wam nie brakuje? — Ander pokręcił głową.

— Przydałoby się coś do picia — zawołał ktoś, ale oficer skarcił go ostrym przekleństwem.

— Wszystko w porządku, panie — odparł. — Mamy wszystko, czego potrzebujemy.

Książę skinął powoli głową. Twardzi ludzie, ci Wolni Strzelcy. Przebyli długą drogę do Arborlon, a potem do Sarandanon, odpoczy­wając tylko przez jedną noc. Ander wątpił więc, czy naprawdę mają wszystko, czego potrzebują.

— Wobec tego dobranoc, panie oficerze. Obrócił się i odszedł w głąb elfijskiego obozu, rozmyślając nad usłyszaną przed chwilą opowieścią o dowódcy Wolnych Strzelców zwanym Żelaznym Człowiekiem.

XXIX

Następnego ranka armia elfów i jej sojusznicy wyruszyli na pół­noc. Gdy świt zasrebrzył się słabym blaskiem, żołnierze przeszli przez przesmyk Baen Draw i skierowali się ku leżącym za nim wzgórzom. Dźwięczały zbroje wojowników i uprząż rumaków, buty i kopyta uderzały w ziemię nierównym rytmem, a z ust ludzi i końskich py­sków wydobywały się białe kłęby pary. Nikt nie rozmawiał ani nie śpiewał. Szeregi armii przepełniało napięcie oczekiwania i czujności. Wszyscy wiedzieli, że dzisiejszego dnia ich marsz zakończy się bitwą.

Wzgórza, ku którym zmierzali, były jałowe i urwiste; ich zbocza, wyżłobione wiatrem i deszczem, porastała rzadka, niska trawa. W od­dali, na tle odchodzącej nocy, rysował się ciemny masyw Breakline. Powoli, w miarę jak słońce oświetlało ziemię, z ciemności wraz z la­biryntem szczytów, turni i uskoków wyłaniały się góry. Było coraz cieplej. Minął ranek i armia skręciła na zachód. Kolumny jeźdźców i piechoty wiły się pośród wąwozów i zboczy nieskończenie długim korowodem. Na południu połyskiwały błękitne wody Innisbore, a nad nimi unosiły się z krzykiem białe mewy o zakończonych na czarno skrzydłach.

W południe armia dotarła do Breakline i Eventin zarządził postój. Na tle horyzontu majaczyła ciemna, potężna ściana skał. Urwiska i szczyty wyrastały w niebo na tysiące stóp. Były popękane i pełne rozpadlin, jakby ręce jakiegoś olbrzyma ścisnęły je zbyt mocno. Ci­che, spokojne, jałowe i zimne, wypełnione były pustką, ciemnością i śmiercią.

Góry rozdzielały, niczym cienkie nici łączące krainę elfów z rów­ninami Hoare, dwie przełęcze. Na południu Halys Cut, a na pomocy Worl Run. Jeżeli demony zdołałyby przełamać Zakaz na równinach, tak jak przewidywał to Allanon, musiałyby udać się na wschód i po­konać jedną z przełęczy. Tam właśnie mogła zatrzymać je armia elfów.

— Tu się rozdzielimy — oznajmił Eventin swym oficerom.

Ander podjechał bliżej zebranych żołnierzy, by lepiej usłyszeć treść odprawy.

— Armia zostanie podzielona na dwie części. Jedna uda się na pomoc z księciem Arionem i dowódcą Pindanonem, by zabezpieczyć przełęcz Worl Run. Druga zaś pójdzie ze mną na południe do Halys Cut. Kapitanie Jans?

W kręgu oficerów pojawiła się natychmiast śniada twarz dowódcy.

— Chciałbym, aby Wolni Strzelcy pomaszerowali na połud­nie — zwrócił się doń król. — Pindanonie, wydaj rozkazy.

Wkrótce potem oficerowie rozjechali się do swych oddziałów. Ander popatrzył na Ariona, ale brat odpowiedział mu zimnym spoj­rzeniem i odszedł.

— Ander! — zawołał ojciec. — Chciałbym, abyś pojechał ze mną.

Do króla podjechał jeszcze galopem Kael Pindanon. Wszystko było przygotowane. Dwaj starzy przyjaciele uścisnęli sobie jeszcze dłonie na pożegnanie. Ander spojrzał ponownie na brata, lecz Arion nie zwrócił na niego uwagi, zmierzając już na czoło kolumny.

— Jego gniew jest nie na miejscu — powiedział cicho Allanon, który nagle pojawił się przy Anderze. Druid znów dosiadał Artaqa.

Rozległ się donośny głos Pindanona. Żołnierze unieśli w górę sztandary i włócznie, by oddać hołd rozdzielającej się armii elfów. Ciszę przerwały okrzyki i wiwaty, odbijając się echem od skał i roz­padlin. Oddział dowódcy armii ruszył na północ w chmurze pyłu i kurzu, by po chwili zniknąć z pola widzenia.

Drużyna króla skierowała się na południe. Przez kilka godzin maszerowali skrajem Breakline, pokonując łagodne zbocza wzgórz. Słońce przesunęło się na zachód i wędrowało teraz wzdłuż krawędzi gór, rzucających coraz dłuższe cienie. Południowa bryza wiejąca znad lasów ochłodziła nieco parne powietrze. Wzgórza rozszerzały się sto­pniowo i przechodziły w trawiastą równinę. Na jej skraju, otoczone szeregiem wąskich, nierównych szczytów, otwierało się skaliste wej­ście do przełęczy Halys Cut.

Eventin podniósł rękę i zatrzymał armię, by odbyć ze swymi ofi­cerami krótką naradę. Poniżej wschodniego wejścia do przełęczy rozciągała się na kilka mil otwarta równina biegnąca na południe aż do linii lasu. Jeżeli demony wybiorą drogę przez Halys Cut, przekradną się z pewnością przez lasy na północ i schwytają elfy w pułapkę. Należy zatem koniecznie wystawić tylną straż i zapobiec takiej mo­żliwości. Najlepiej uczyni to kawaleria, gdyż w wąskiej przełęczy i tak nie byłoby z niej wielkiego pożytku.

Ander zauważył, że spojrzenie ojca spoczęło krótko na Stee Jansie. Po chwili król zdecydował, że tylną straż uformuje kawaleria elfów.

Rozkazy zostały wydane. Kawaleria odłączyła się od głównej ko­lumny i zaczęła formować szyki. Na znak Eventina pozostała część armii skierowała się do Halys Cut. Maszerowali przez szeroką, zacie­nioną przełęcz, wokół której wznosiły się urwiste skały. Było coraz bardziej stromo i żołnierze posuwali się z coraz większym trudem; od skał niesamowitym echem odbijały się uderzenia obutych stóp i stukot końskich kopyt. Było coraz zimniej. Szlak wznosił się wyżej i wyżej, a kroki piechurów i jeźdźców stawały się coraz bardziej niepewne. Drogę utrudniały również odłamki skał i zdradzieckie szczeliny. Lu­dzie i konie potykali się na każdym kroku i zwalniali tempo marszu.

Nagle cała kolumna stanęła w miejscu. Przed żołnierzami otwarła się głęboka, ziejąca czarną pustką przepaść, która rozdzielała przełęcz na przestrzeni setek jardów. Po lewej stronie szlak schodził w dół wzdłuż szerokiego, gładkiego zbocza sięgającego aż do wąwozu, któ­ry znajdował się na drugim końcu przepaści. Z prawej strony wzdłuż rozpadliny biegła wąska skalna półka, która byłaby w stanie pomieścić zaledwie jednego jeźdźca. Wszędzie wznosiły się pionowe skały się­gające nieba; stąd był widoczny jedynie wąski skrawek błękitu.

Armia skręciła w lewo, podążając szerszą ścieżką prowadzącą w bezpiecznej odległości od skraju przepaści. Gdy żołnierze dotarli do wąwozu, ich oczom ukazał się kanion, zielony od rosnącej wszędzie trawy i rozświetlony blaskiem popołudniowego słońca. Dno kanionu pokrywały głazy i otoczaki, a ze skał spływał niewielki strumyczek wpadający do małego, okolonego zaroślami stawu. Maszerujące woj­sko wypłoszyło buszujące w trawie króliki i brodzące na brzegu ptaki.

Żołnierze dotarli do końca kanionu, gdzie przełęcz przechodziła w szeroki, kręty wąwóz prowadzący na bezkresną przestrzeń równin Hoare. Eventin znów uniósł ramię i zasygnalizował postój. Potem przyjrzał się uważnie labiryntowi skalnych zagłębień i uskoków i bez słowa skinął głową. Właśnie w tym miejscu armia elfów stawi czoło wrogowi.

Nad Breakline zapadł zmierzch; szara poświata skradała się ku zachodzącemu słońcu, które rozświetlało horyzont złotem i purpurą. Nad lasem, za potężną ścianą gór, pojawił się srebrny krążek księżyca i zamrugała samotna gwiazda. Nad przełęczą Halys Cut zapadła głę­boka cisza.

Ander Elessedil stał na szczycie małego pagórka znajdującego się w połowie wąwozu i biegnącego ku równinom i kołysał w ramionach srebrnobiałą gałązkę Ellcrys. W pamięci odtwarzał przebieg linii obrony elfów i Wolnych Strzelców i po raz dwudziesty w ciągu ostatniej półgodziny zastanawiał się nad obmyśloną przez ojca strategią utrzy­mania przełęczy. Kilkaset jardów od wejścia do niej wznosiło się szerokie wzgórze; tworzyło ono dość płaski skalny występ, górujący nad zboczem pokrytym gęsto kamieniami i kosodrzewiną. To tam właśnie armia sformuje pierwszą linię obrony. Łucznicy zajmą fron­towe pozycje, skąd będą mogli strzelać do nadciągających od strony równin demonów. Gdy wróg zacznie się wspinać po zboczu i znajdzie tak blisko, że strzały przestaną być skuteczne, łuczników zastąpią żołnierze miotający włóczniami i pikami. Oni właśnie przejmą na siebie pierwszy impet ataku. Druga falanga natomiast będzie przez cały czas w gotowości, by w każdej chwili wesprzeć pierwszą. Ob­rońcy powinni jak najdłużej utrzymać wzgórze, a potem wycofać się kilkaset jardów i zająć podobne pozycje. Jeżeli wąwóz zostanie stra­cony, armia będzie musiała się cofnąć aż do wejścia do kanionu. Gdyby i stamtąd ich wyparto, będą bronić kanionu. I tak krok po kroku, dopóki nie zostaną zmuszeni do całkowitego wycofania się z przełęczy. Był to znakomity plan. Ander pomyślał z satysfakcją, że elfy nie oddadzą tak łatwo przełęczy Halys Cut. Pozycje obronne zostały dobrze wybrane; gdy nastąpi atak, będą na to przygotowani.

Ander zapatrzył się na równiny. Nic się nie poruszało; jedynie wszechogarniająca pustka i cisza, i żadnego śladu demonów.

W końcu jednak nadejdą, pomyślał Ander i pogłaskał gładką ga­łązkę Ellcrys. Ojciec przeprowadzał właśnie inspekcję obronnych linii elfów i pozostawił ją pod opieką syna. Książę odetchnął głęboko nocnym, orzeźwiającym powietrzem. Czy gałązka naprawdę zdoła ich ocalić? Czy użyczy swej magii zwykłym śmiertelnikom, którzy nie byli już tymi czarodziejskimi istotami, co ich pradziadowie? Ander spojrzał na talizman i ścisnął mocno, jakby chciał odnaleźć w nim swą moc. Allanon powiedział, że w tej właśnie gałązce drzemie potęga Ellcrys, która sprawi, że demony staną się słabsze, elfy zaś mniej podatne na rany. Ander miał jednak wątpliwości. Zło przepełniające demony było wprost niepojęte. Narodziło się w świecie, który już dawno odszedł; świecie, którego nikt oprócz nich samych nie widział, nie pamiętał i nie potrafił sobie nawet wyobrazić.

Nikt z wyjątkiem Allanona, poprawił się Ander. Druid zaś sam być może był częścią tego mrocznego, zapomnianego świata.

Nagle z ciemności wyłonił się Eventin i stanął obok syna. Ander wręczył mu bez słowa gałązkę Ellcrys. Potem spojrzał na zmęczoną i strapioną twarz ojca i zmusił się, by odwrócić wzrok.

— Czy wszystko w porządku? — zapytał po chwili.

— Tak, pozycje obronne zostały już obsadzone — odparł sztyw­no król.

Znowu pogrążyli się w milczeniu. Ander pomyślał o czymś, czego nie umiał wyrazić. Był w nim jakiś dziwny niepokój, który sprawiał, że chciał być blisko ojca. Pragnął, by Eventin to zrozumiał, ale trudno mu było rozmawiać z nim o takich sprawach. Żaden z nich nigdy nie umiał wyrażać swych uczuć względem drugiego.

Ander zasępił się. Tak samo było z Arionem, zwłaszcza z nim. Była między nimi jakaś przepaść, której nie rozumiał, a którą można było przecież tak łatwo zlikwidować, gdyby tylko potrafili zdobyć się na szczerą rozmowę. Żaden z nich jednak nawet nie próbował tego zrobić. Teraz było oczywiście jeszcze gorzej. Arion miał pre­tensje o to, co zdarzyło się podczas obrad Najwyższej Rady. Ander zgodził się wówczas, by uznać Amberle za godną przejęcia nasionka Ellcrys. Sprzeciwił się również żądaniu od niej wyjaśnień, a tego chciał Arion. Tak oto bracia już w ogóle przestali ze sobą rozmawiać. Skąd się wzięła u Ariona taka zawziętość? Do tej pory Ander rozumiał gorycz drzemiącą w bracie. Gdy wiele miesięcy temu Amberle opu­ściła Arborlon i bez słowa wyjaśnienia porzuciła obowiązki Wybra­nej, obaj bracia odczuli żal, ponieważ obaj kochali siostrzenicę. Ander zbyt długo pozwalał, by ten żal całkowicie przesłonił to wszystko, co kiedyś dla niego znaczyła. Lecz gdy ją znowu ujrzał, odżyły w nim wszystkie dawne uczucia. Chciał wyjaśnić to Arionowi; odczuwał potrzebę rozmowy z nim. Niestety nie znalazł żadnego sposobu, żeby to uczynić.

Ander drgnął niespokojnie, gdy nagle zdał sobie sprawę, że obok niego stoi Allanon. Druid pojawił się zupełnie niespodziewanie, nawet bez najmniejszego szelestu czarnych szat. Popatrzył przez chwilę na księcia spod zwojów kaptura, a potem zwrócił się do króla.

— Nie śpisz?

— Nie, jeszcze nie. — Eventin zdawał się nieobecny.

— Musisz odpocząć, królu elfów.

— Za chwileczkę. Allanonie, czy myślisz, że Amberle jeszcze żyje?

Ander złapał oddech i spojrzał szybko na olbrzyma. Allanon mil­czał przez chwilę, nim odpowiedział.

— Żyje — odezwał się w końcu i znowu zamilkł.

— Skąd to wiesz? — dopytywał się Eventin.

— Nie wiem; po prostu tak uważam.

— Zatem dlaczego uważasz, że ona żyje? Druid uniósł lekko głowę i przyjrzał się niebu.

— Ponieważ Wil Ohmsford nie użył jeszcze Kamieni Elfów. Gdyby życie Amberle było zagrożone, na pewno by to zrobił.

Ander zmarszczył brwi. Kamienie Elfów? Wil Ohmsford? O czym oni mówią? Wreszcie przypomniał sobie towarzyszącą Allanonowi i Amberle zakapturzoną postać, której twarzy do końca nie zobaczył. To z pewnością był ów Wil Ohmsford.

Ander obrócił się szybko do Allanona z pytaniem cisnącym się na usta, ale w końcu zrezygnował. Może nie powinien o to pytać? Przecież nigdy przedtem nie rozmawiali o tej sprawie. Jeśli druid chciałby, aby Ander coś o tym wiedział, na pewno porozmawiałby z nim. Tylko dlaczego Allanon w ogóle nic nie mówił?

Zakłopotany Ander popatrzył na równiny, gdzie słońce właśnie chowało się za horyzontem, ustępując nocy.

— Rozstawiono ogniska u wejścia do przełęczy — mruknął Eventin. — Muszę wydać rozkaz, aby je zapalono.

Potem odszedł w dół wąwozu, Ander zaś został sam na sam z ma­giem. Stali w milczeniu, nieruchomo, spoglądając na niknącą w cie­mnościach sylwetkę starego króla. Mijały minuty. Książę pomyślał, że Allanon zapomniał o nim, gdy nagle głos druida przerwał martwą ciszę.

— Chciałbyś się czegoś dowiedzieć o Wilu Ohmsfordzie, książę elfów?

Ander popatrzył na niego ze zdziwieniem i nieśmiało przytaknął.

— A więc się dowiesz — rzekł Allanon, nie patrząc na nie­go. — Posłuchaj.

Opowiedział Anderowi o Wilu Ohmsfordzie, o jego dziedzictwie i misji, jaką ma wypełnić dla elfów. Książę przypomniał sobie opowieści swego ojca o Shei i Flicku Ohmsfordach, i poszukiwaniach legendarnego Miecza Shannary. A teraz wnuk Shei dysponuje magi­czną mocą, której nie miał żaden elf od czasu zniszczenia starego świata, i dlatego jest obrońcą Amberle w drodze do Wilderun.

Gdy Allanon skończył opowiadać, Ander przez chwilę wpatrywał się w ciemność, w której zniknął jego ojciec. W końcu znowu spojrzał na druida.

— Dlaczego mi o tym mówisz, Allanonie?

— Ponieważ powinieneś o tym wiedzieć.

— Nie. — Ander pokręcił głową. — To znaczy, dlaczego właś­nie ja?

W końcu druid obrócił się w stronę księcia; jego twarz, skryta w cieniu kaptura, była ledwo dostrzegalna.

— Z wielu powodów, Anderze — powiedział cicho. — Może dlatego, że nikt inny nie stanął po stronie Amberle tej nocy, gdy zebrała się Rada Elfów. Ty to zrobiłeś. Może więc właśnie dlate­go. — Spojrzał na Elessedila swymi ciemnymi oczami, po czym znowu odwrócił wzrok. — A teraz powinieneś odpocząć. Prześpij się trochę.

Ander pokiwał głową, ale jego myśli wirowały już wokół czegoś innego. Czy tak naprawdę Allanon odpowiedział mu na pytanie? Nie­pewny spojrzał szybko na druida, a potem zapatrzył się w ciemność. Gdy chwilę później znowu odwrócił spojrzenie, Allanona już nie było.

XXX

Noc odchodziła powoli, a znad gór wypełzała blada, srebrzysta poświata wschodzącego słońca. Świt wstawał szarą mgłą, która roz­pościerała swój welon nad równinami Hoare; gęsta i nieprzenikniona, okrywała ziemię niczym śmiertelny całun. Kipiała wokół skalnych ścian niczym obrzydliwa maź, wirowała coraz szybciej i szybciej, otaczała urwiska i szczyty, aż w końcu się wydawało, że pochłonie je całkowicie.

Wysoko na skałach górujących nad Halys Cut Ander Elessedil w towarzystwie ojca, Allanona i straży przybocznej przyglądał się armii elfów przygotowującej się do bitwy z demonami. Niezliczone szeregi łuczników i żołnierzy z włóczniami i pikami obsadziły wąwóz łączący przełęcz z równinami Hoare, wpatrując się intensywnie w wi­rującą mgłę. Gdzieś tam muszą czaić się demony, w tej chwili jeszcze niewidoczne. Mijały minuty, a atak nie następował. Żołnierze byli coraz bardziej niespokojni i zdenerwowani. Ander wyczuwał ten nie­pokój, który podobnie jak jego własny, zmieniał się powoli w strach.

— Trzymajcie się! — zabrzmiał niespodziewanie głos Allanona, a oczy wszystkich zebranych zwróciły się ku niemu. — Nie bójcie się! To tylko mgła, chociaż dość demoniczna. Odwagi! Zakaz słabnie i demony w każdej chwili mogą się wyrwać na wolność!

Mgła wciąż kipiała dziko u wejścia do przełęczy, jakby jakaś niewidzialna bariera zagradzała jej drogę i nie pozwalała przedostać się do środka. Nad górami zapadła głęboka, przenikliwa cisza. Ander pochwycił drzewce sztandaru rodu Elessedilów; czuł, że drżą mu ręce, i za wszelką cenę usiłował się uspokoić.

Nagle rozległy się wrzaski: dalekie, dzikie i nie do zniesienia, jakby wydobywały się wprost z wnętrzności ziemi. Mgłę przeszyły czerwone błyski płomieni i pomknęły w górę ku ciemnemu niebu. Potworne krzyki stawały się coraz głośniejsze, coraz bardziej prze­raźliwe i przepełnione szaleństwem. Wzmagały się z każdą chwilą, aż w końcu stały się jednym, nie kończącym się rykiem, który na­płynął od strony równin i wypełnił cały wąwóz.

— Nadchodzą — wyszeptał Allanon.

Żołnierze rzucili się na kolana; potworny dźwięk przetoczył się po nich niczym fala. Łuki zostały szybko napięte, a włócznie i piki przygotowane do rzutu. Mgła kłębiąca się u wejścia do przełęczy zaczerwieniła się od ognia, nadając ziemi kolor purpury. Wrzaski były już nieomal ogłuszające, gdy nagle powietrze eksplodowało; rozległ się potężny grzmot, który odbił się od gór i wstrząsnął nimi aż do głębi. Ander krzyknął z przerażenia, a wszyscy padli na ziemię powaleni siłą grzmotu. Pozbierali się jednak pospiesznie, przeszuku­jąc wzrokiem okolicę. Zapadła cisza; mgła była znowu szara i spo­kojna.

— Allanonie? — odezwał się cicho Ander.

— Stało się. Zakaz został przełamany — westchnął druid.

W następnej chwili wycie i zawodzenie buchnęły z nową siłą, niczym szaleńczy ryk triumfu. Do przełęczy Halys Cut wdarły się hordy demonów, uwolnionych wreszcie ze swego wiecznego więzie­nia. Ohydne, czarne i poskręcane ciała różnych rozmiarów i kształtów wlewały się fala za falą do wąwozu. Ich bronią były zęby, pazury, ostre jak brzytwa kolce, łuski i szczeciniaste futra. Niektóre posuwały się ociężale, inne pełzały, ryły ziemię, latały lub skakały. Wszystkie były istotami z legend i nocnych koszmarów. Był tam każdy stwór z najstarszych i najbardziej przerażających opowieści; były istoty będące częściowo ludźmi, a częściowo zwierzętami — chyże, szare cienie, za którymi oko ledwie mogło nadążyć; ogromne, powłóczące nogami ogary z odrażającymi, zniekształconymi pyskami; gremliny niesione podmuchami wiatru; gobliny pokryte błotem i szlamem; isto­ty wijące się w dzikim szale i ziejące jadem; furie i demony-wilki, wampiry i inne bestie żywiące się ludzkim ciałem i krwią; harpie i wielkie nietoperze zakrywające niebo swymi ciężkimi cielskami. Przedzierały się przez mgłę, depcząc po sobie i rozrywając się wza­jemnie w dzikim pragnieniu wolności.

Zadźwięczały cięciwy; na pierwsze demony spadł grad czarnych strzał. Reszta zwolniła nieznacznie, wspinając się szybko po ciałach poległych. Łucznicy wystrzelili po raz drugi, monstra jednak nie za­trzymały się, wrzeszcząc przeraźliwie z wściekłości i furii. Gdy prze­ciwników dzieliła odległość niespełna pięćdziesięciu jardów, strzelcy wycofali się i ustąpili miejsca oddziałom żołnierzy z włóczniami i pikami. Demony rzuciły się do przodu po nierównych skałach wą­wozu, gdzie czekały elfy. Natarły na szeregi obrońców, szarpiąc dziko zębami i pazurami. Przednia linia zachwiała się lekko, ale wytrzymała. Wąwóz wypełnił się wrzaskami potworów przebitych włóczniami el­fijskich żołnierzy, którzy z przerażeniem obserwowali, jak odparte przez nich demony giną stratowane przez swych towarzyszy. I znowu rozwścieczone stwory rzuciły się na elfy. Tym razem zdołały zrobić kilka wyłomów w szeregach obrońców, ale tylko po to, by zaraz zginąć z broni drugiej falangi. Jednak elfy również ginęły, wyrwane przemocą z szeregu, rozerwane na strzępy i pogrzebane pod czarną masą ciał napastników. A demonów ciągle przybywało; wypełzały z mgły setkami, zapełniając dno i ściany wąwozu. Bez przerwy spadał na nie grad strzał, ale tam, gdzie zginął jeden, pojawiało się zaraz trzech następnych. Szeregi elfów zaczęły się chwiać pod ciągłym naporem atakujących i groziło niebezpieczeństwo, że cała linia obrony wkrótce się załamie.

Eventin dał rozkaz do wycofania się. Elfy rozproszyły się naty­chmiast, zajmując pozycje na drugiej linii obrony znajdującej się na skalnej półce tuż poniżej przejścia prowadzącego z powrotem do kanionu. Znowu zaszemrały łuki i seria strzał pomknęła w stronę kłębiącej się masy. Żołnierze z włóczniami i pikami uformowali sze­regi, gotowi do ataku. Nastąpił on niemal natychmiast; fala rozwście­czonych potworów pazurami torowała sobie drogę przez krzaki, ka­mienie i las elfijskich kopii. Setki demonów ginęły od strzał i włóczni lub stratowane pod stopami towarzyszy. Ciągle jednak napływały nowe, wypełzając z mgły i nacierając na szeregi obrońców. Elfy zdołały odeprzeć je raz, drugi i trzeci. Cała przełęcz pokryła się czar­nymi ciałami — zmasakrowanymi, krwawiącymi, wrzeszczącymi z bólu i nienawiści.

Ander obserwował przebieg bitwy, stojąc w wejściu do kanionu. Elfy traciły grunt. Tak jak zapowiedział Allanon, gałązka Ellcrys osłabiła demony, które ginęły masowo z ręki elfów. Zdawało się jednak, że to zbyt mało, by powstrzymać nacierające hordy. Nie wy­starczała już nawet waleczność żołnierzy, dobrze wybrane pozycje obronne czy dokładne zaplanowanie bitwy. Demonów było po prostu zbyt wiele, a siły elfów niewystarczające.

Ander spojrzał szybko na ojca, ale król go nie widział. Zacisnął ręce na gałązce Ellcrys i całą uwagę skupił na rozgrywającej się na dnie wąwozu bitwie. Obronna linia elfów zaczynała się niebezpiecznie załamywać. Używając broni wyciągniętej z martwych ciał, kawałków skał, drewnianych maczug, zębów, pazurów i zwierzęcej siły, demony torowały sobie drogę przez topniejące szeregi obrońców. Trzymany do tej pory w rezerwie oddział Wolnych Strzelców rzucił się z bo­jowym okrzykiem w sam środek bitwy. A liczba demonów stale rosła.

— Nie utrzymamy się — mruknął Eventin i wydał komendę do wycofania się.

— Trzymaj się blisko — szepnął nagle Allanon do Andera.

W tym samym momencie demony przedarły się przez lewe skrzyd­ło i ruszyły w stronę mężczyzn stojących przy wejściu do kanionu. Straż przyboczna osłoniła króla i Andera, a po bokach, w odległości paru kroków, stanęli Dardan i Rhoe, trzymając w dłoniach krótkie, lśniące miecze. Książę rzucił na ziemię sztandar i dobył swej własnej broni. Czuł pot spływający pod kolczugą i suchość w ustach.

Nagle Allanon wysunął się do przodu i podniósł ręce. Czarne szaty druida powiewały na wietrze, a z palców tryskał niebieski ogień. Ziemia wokół napastników eksplodowała, a ze skał uniósł się dym, który rozwiał się po chwili, odsłaniając martwe ciała. Nie wszystkie jednak demony poległy. Te, które ocalały, wahały się przez chwilę niepewne, co uczynić; czy wracać do nacierającej środkiem hordy, czy też atakować. W tym momencie szeregi elfów zwarły się za nimi na nowo i demony nie miały już odwrotu. Wrzeszcząc z wściekłości, rzuciły się na przyboczną straż króla. Rozgorzała rozpaczliwa walka. Bestie padały jedna za drugą pod ciosami wojowników, jednakże kilka zdołało się przedrzeć i przypuścić atak na Eventina. Mały, czar­ny goblin skoczył na Andera, sięgając szponami do jego gardła. Ksią­żę dobył miecza i odparł atak, ale stwór zerwał się i znowu natarł. Wtedy jeden z żołnierzy straży przybocznej stanął między nimi i jed­nym pchnięciem przygwoździł demona do ziemi.

Ander zachwiał się ogarnięty strachem, obserwując, jak bitwa zbliża się coraz bardziej. Lewe skrzydło ponownie się załamało i Al­lanon jeszcze raz musiał użyć swej mocy. Na napastników buchnął niebieski ogień i przełęcz wypełniła się okrzykami bólu. Kilku hor­dom demonów udało się zadać straty prawej flance i teraz desperacko zmierzały w dół zbocza, by pomóc swym towarzyszom okrążonym przez elfijska obronę. Ander zamarł. Przyboczna straż króla była zbyt słaba, by je wszystkie powstrzymać.

Wtem, zupełnie nieoczekiwanie, Eventin upadł bez przytomności na ziemię, trafiony w skroń maczugą rzuconą przez jednego z napa­stników. Gdy z ręki wypadła mu czarodziejska gałązka Ellcrys, z gar­deł demonów wydobył się triumfalny ryk i stwory rzuciły się do bitwy ze zdwojoną wściekłością. Sześciu z nich udało się zbliżyć do rannego króla, by zadać mu ostateczny cios.

Lecz Ander, zapomniawszy o własnym strachu, był już przy ojcu z twarzą płonącą furią. Rzucił się na pierwszych napastników — czarne gobliny, takie same jak ten, który omal nie zabił go kilka minut wcześniej — i od razu zdołał uśmiercić dwóch, zanim reszta się zorientowała, co się stało. Potem jak oszalały rzucił się na pozo­stałych, odrzucając ich od leżącego króla.

Przez chwilę zapanował chaos. Linia obronna była zmuszona się wycofać ze wzgórza prawie do wejścia prowadzącego do kanionu. Demony parły naprzód, wycinając w pień zagradzające im drogę elfy i wrzeszcząc z szaleńczej radości na widok leżącego Eventina. Ander walczył zawzięcie, by trzymać nacierające potwory z dala od rannego ojca. W zapamiętaniu i furii potknął się o jednego z martwych napast­ników i padł na ziemię. Demony natychmiast na niego naskoczyły. Drapały swymi ostrymi szponami, rozdzierając zbroję, i przez chwilę Ander myślał, że to już koniec. Ale Dardan i Rhoe zdołali się prze­drzeć do niego i rozpędzić bestie. Oszołomiony książę przeczołgał się do miejsca, gdzie leżał król, i przyklęknął przy nim, wstrząśnięty i przepełniony rozpaczą. Poszukał po omacku pulsu. Serce starego człowieka biło, ale bardzo słabo i powoli. Ojciec żył jeszcze, ale już był stracony dla Andera i dla elfów; ich król, jedyny, który mógł ich ocalić przed tym potwornym pogromem...

Po chwili przy księciu znalazł się Allanon. Pomógł mu wstać, a potem wręczył podniesioną z ziemi gałązkę Ellcrys.

— Później będziesz się smucić, książę elfów — powiedział dru­id, zbliżywszy swą śniadą twarz do twarzy Andera. — Teraz musisz przejąć dowodzenie. Szybko! Wycofaj armię do kanionu.

Ander chciał się sprzeciwić, ale powstrzymał się. To, co zobaczył w oczach druida, przekonało go, że nie jest to ani czas, ani miejsce na kłótnie. Przytaknął więc bez słowa i rozkazał, by zaniesiono ojca w bezpieczne miejsce. Potem zebrał dookoła siebie straż przyboczną i wysłał posłańców na oba skrzydła elfijskiej obrony z rozkazem odwrotu. Z Allanonem przy boku zajął pozycję u wylotu wąwozu, gdzie, widoczny dla walczących, mógł kierować bitwą.

Elfijscy żołnierze i Wolni Strzelcy zaczęli się wycofywać, zamy­kając wejście do kanionu. Ujrzeli. Stee Jansa z powiewającymi na wie­trze rudymi włosami i szerokim mieczem w dłoniach. Wtedy Allanon podniósł wysoko ręce i z jego palców trysnął snop niebieskich płomieni.

— Teraz! — krzyknął Ander i uniósł czarodziejską gałązkę El­lcrys. — Wycofać się do kanionu!

Ostatni z obrońców oderwali się od walki i rzucili do przesmyku łączącego wąwóz z kanionem. Demony wrzasnęły z wściekłości i rzu­ciły się w pogoń.

Popędziły prosto na Allanona stojącego samotnie u wejścia do przełęczy, wdrapując się po skałach kanionu. Druid zebrał siły i z jego palów buchnął raz jeszcze niebieski ogień. Przed kotłującymi się u wejścia do kanionu demonami stanęła ściana płomieni i zagrodziła im drogę. Z wściekłym wyciem napastnicy wycofali się poza zasięg ognia.

— Będzie się palić tylko przez kilka chwil — powiedział Alla­non; jego ściągniętą twarz pokrywała warstwa potu i kurzu. — Po­tem znowu zaatakują.

— Jak możemy ich powstrzymać? — zapytał Ander z rozpaczą w głosie.

— Nie możemy. Nie teraz i nie tutaj — odparł mag i chwycił księcia za ramię. — Przełęcze Breakline są stracone. Musimy uciekać.

Ander szybko wydał odpowiednie rozkazy. Zarządził, by armia wycofała się wzdłuż kanionu. Na przedzie mieli jechać kawalerzyści wraz z rannymi, którzy byli w stanie utrzymać się na koniach. Za nimi zaś szli strzelcy i żołnierze z włóczniami, niosąc ciężej poszko­dowanych, a straż przyboczna transportowała nieprzytomnego króla. Pochód zamykali Allanon i Ander. Gdy uciekająca armia zniknęła za stawem znajdującym się pośrodku kanionu, płomienie zagradzające wejście błysnęły po raz ostatni i zgasły.

Przez moment nic się nie działo, ale po chwili demony przypuściły szturm i przetoczyły się czarną falą do kanionu. Z przeraźliwym wyciem rzuciły się w pogoń za uciekającymi elfami. Ale było już za późno. Większa część żołnierzy dotarła już do przesmyku prowadzą­cego do rozpadliny i zdołała się przez niego przedrzeć. Tylna straż Wolnych Strzelców pod dowództwem Stee Jansa rozstawiła linię obrony, by asekurować Allanona, Andera i straż przyboczną, którym pozostało do pokonania jeszcze kilkaset jardów. U wejścia do przesmyku żoł­nierze odwrócili się na mgnienie oka, by popatrzeć na nadciągającą hordę demonów.

Był to naprawdę przerażający widok. Potwory wypełniły cały ka­nion swą ohydną, czarną masą, skrobiąc i miotając się jak szczury uciekające przed powodzią. Ziemia i powietrze były ciemne od ska­czących, latających, poskręcanych i wijących się ciał. Allanon i elfy patrzyli na to z niedowierzaniem. Wydawało się bowiem, że liczba demonów jest wprost nieskończona.

A potem nagle coś oderwało się od tej czarnej masy i oczom żołnierzy ukazał się ogromny, ciemnozielony, szponiasty stwór. Nie zważając na swych towarzyszy, brutalnie torował sobie drogę, tratując ich i łamiąc niczym kruche gałązki. Elfy krzyknęły ze strachu i trwogi. Oto mieli przed sobą wielkiego smoka. Miał on pokryte śliskimi łuskami wężowate cielsko i sześć porośniętych kępkami ciemnej szcze­ciny i zakończonych szponami kończyn podpierających jego obwisły korpus. Potwór wyciągnął ohydną, zrogowaciałą głowę, w której pło­nęło jedno zielonkawe, pozbawione powieki oko, i węszył w poszu­kiwaniu ofiary. Gdy zapach elfijskiej krwi dotarł do jego nozdrzy, smok rozdziawił szeroko paszczę, odsłaniając rzędy wyszczerbionych zębów. Ogon bestii młócił wściekle dookoła, rozrywając na strzępy wszystko, co stanęło na jego drodze. Demony odsunęły się pospie­sznie, a smok parł do przodu, krusząc skały ciężarem swego ogro­mnego cielska.

— Uciekaj za rozpadlinę! Szybko! — zawołał do Andera Alla­non, który obserwował wszystko, stojąc na drugim końcu kanionu.

— Ale smok... — Ander zbladł.

— ...jest dla ciebie zbyt potężny — dokończył druid lodowatym głosem. — Rób, co mówię. Zostaw go mnie.

Książę wydał rozkaz i armia wycofała się na drugi kraniec roz­padliny. Ander i Stee Jans przystanęli, by obserwować walkę Alla­nona ze smokiem. Druid stał samotnie i spoglądał w dół kanionu, gdzie potwór wdrapywał się niezgrabnie po zboczu wąwozu. Smok dostrzegł już postać w czarnej szacie, która nie uciekła wraz z innymi, i zapragnął natychmiast ją uśmiercić. Wprawił w ruch potężne odnóża, drapiąc z całej siły ziemię i rozrywając skały. Wrzeszczące z uciechy demony ruszyły za swym monstrualnym towarzyszem, wspinając się jeden na drugiego, by mieć lepszy widok.

Mag się nie cofnął. Dopóki smok znajdował się ponad sto jardów od niego, szaty druida spływały luźno wokół jego wysokiej sylwetki. Potem rozsunęły się nagle, a spod nich wynurzyły się szczupłe dłonie miotające niebieskim ogniem. Płomienie uderzyły w głowę i gardło smoka, a powietrze wypełniło się odorem spalonego ciała. Potwór jed­nak nie zwolnił. Otrząsnął się jedynie i dalej parł do przodu. Z palców Allanona znowu buchnął ogień, przypalając nogi i klatkę piersiową smoka. Napastnik zasyczał gniewnie, ale i tym razem się nie zatrzymał.

Druid wycofał się szybko na przeciwległy kraniec wąwozu. Smok cały czas podążał za nim, przeciskając się przez wąski przesmyk. Allanon przypuścił następny atak. Potwór syczał jadowicie i kłapał niecierpliwie paszczą zły, że nie może dosięgnąć tego stworzenia, które tak z niego szydzi. Ściany kanionu utrudniały mu ruchy, ale wrzaski towarzyszy cały czas zagrzewały go do walki.

Allanon powoli posuwał się w stronę rozpadliny. Smok był teraz niewidoczny, gdyż zasłaniała go mgła dymu i kurzu. Po chwili jednak potwór wyłonił się z oparów i zakłapał pożądliwie paszczą. Druid wyciągnął przed siebie rozpostarte dłonie i posłał kulę ognia prosto w oko stwora. Płomienie objęły całą jego głowę i smok zawył stra­szliwie z bólu i wściekłości. Jego cielsko uniosło się w górę i uderzyło o skały, wstrząsane siłą buchającego ognia i spadających głazów.

Chwilę później w południowej ścianie wąwozu pojawiła się szcze­lina i cała skała zaczęła się rozpadać i obsuwać. Smok wyczuł nie­bezpieczeństwo i rzucił się do przodu, rozpaczliwie próbując się wy­dostać z przesmyku. Na pół oślepiony bólem i pyłem, zdołał wyleźć z wąwozu, zanim tony skał i kamieni pogrzebały jego towarzyszy, którzy próbowali uciec razem z nim. Allanon natychmiast przypuścił atak, ale tym razem smok był przygotowany; balansował ostrożnie swą niezdarną głową, by uniknąć niebieskiego ognia buchającego z dłoni maga. Zasyczał wściekle i kłapiąc paszczą, rzucił się na sku­loną postać swego przeciwnika. Druid obrócił się na pięcie i pomknął do przodu. Nie wybrał jednak szerokiego szlaku znajdującego się po prawej stronie, lecz wąską półkę skalną prowadzącą wzdłuż krawędzi rozpadliny. Rozwścieczony smok rzucił się za nim, usiłując pochwy­cić w paszczę uciekającego człowieka.

Lecz skalna półka nagle zniknęła; rozpadła się pod wpływem ogromnego ciężaru potwora. Ostatkiem sił smok próbował jeszcze dosięgnąć druida, ale ten odskoczył do tyłu, o włos unikając śmierci w potężnej paszczy. Bestia zasyczała po raz ostatni i z hukiem zwaliła się w czarne otchłań, znikając pod lawiną gruzu i kamieni. Wychar­czała tylko jeszcze zgrzytliwie swą nienawiść i zniknęła na zawsze.

Ander Elessedil stał na drugim końcu rozpadliny i obserwował wysiłki Allanona, który posuwał się ostrożnie wzdłuż tego, co pozo­stało po skalnej półce. Po chwili przesunął wzrok i ujrzał wąwóz zatarasowany tonami skał. Na jego zakrwawionej twarzy pojawił się gorzki uśmiech. Demony już nie będą ich ścigać przez przełęcz Halys Cut. Elfy otrzymały chwilowe odroczenie, szansę, by się przegrupo­wać i zająć nowe pozycje obronne.

Odwrócił się i spojrzał na zmęczone twarze swoich żołnierzy. Wiedział, co teraz myślą. Zza Ściany Zakazu wydostało się tak wiele demonów; więcej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Zawiedli cał­kowicie, nie potrafili ich powstrzymać. Jak zdołają je odeprzeć w do­linie Sarandanon?

Ander odwrócił się bez słowa i nie odpowiedział na to nie wy­powiedziane pytanie. Nie miał na nie odpowiedzi i zastanawiał się, czy miał ją ktokolwiek inny.

XXXI

Armia, która wyłoniła się z przełęczy Halys Cut, była w opła­kanym stanie. Zniknął duch walki. Wstyd im było za porażkę, której doznali, a liczba zabitych i rannych wprawiła ich w szok i konsternację. Ci, co zginęli, pozostaną tam na zawsze. Nie dane im będzie spocząć w ojczystej ziemi, która wydała ich na świat. Ranni zaś nie mogli liczyć ani na chwilę ulgi i ukojenia. Trucizna, wsą­czona pazurami i kłami demonów, paliła ich ciała żywym ogniem. Zewsząd słychać było ich jęki, krzyki i wołanie o pomoc. Dla całej reszty armii, która maszerowała teraz na południe wzdłuż pasma Breakline, dzień nie zapowiadał się lepiej. Słońce prażyło już nie­miłosiernie, wysuszając żołnierzom usta i gardła, a w sercach nieśli smutek i gorycz.

Prowadził ich Ander Elessedil. On sam nie uważał się za przy­wódcę, raczej za ofiarę przypadku i tragicznego zbiegu okoliczno­ści. W głowie huczały mu niewesołe myśli. Jakże by chciał, aby to się wreszcie skończyło, żeby ojciec odzyskał przytomność i by mógł się zobaczyć z bratem. Wciąż trzymał w ręku gałązkę Ellcrys. Czuł się jak skończony głupiec. To wszystko poszło nie tak. Musiał wszakże dalej grać przeznaczoną mu rolę, przynajmniej tak długo, aż armia dojdzie do przesmyku Baen Draw. Wtedy, być może, to wszystko się skończy.

Spojrzał na jadącego obok Allanona. Druid był przez całą drogę ponury i milczący. To, o czym myślał, trzymał dla siebie. Tylko raz podczas drogi odezwał się do Andera.

— Rozumiem teraz — powiedział cichym, smutnym głosem — dlaczego pozwolili nam podejść tak blisko, dlaczego nas nie zatrzy­mali. — Chcieli nas mieć w tych górach. Właśnie w górach chcieli nas dopaść.

— Chcieli nas? — zapytał Ander.

— Tak, chcieli nas, książę elfów — powtórzył chłodno Alla­non. — Wiedzieli tak dużo, że nic nie mogliśmy zrobić, by ich po­wstrzymać. Pozwolili nam samym wpakować się w zasadzkę. Po prostu.

Dalej jechali już w milczeniu. Po pewnym czasie zza wzgórza wyłonił się jakiś jeździec i zbliżał się do nich bardzo szybko. Jego wierzchowiec wyglądał na wyczerpanego. Gdy był już blisko, Ander wzniósł w górę dłoń i nakazał wszystkim zatrzymać się, sam zaś podjechał do pokrytego pyłem i kurzem, potarganego jeźdźca. Ander poznał go. Był to posłaniec w służbie jego brata.

— Flyn — wymówił głośno imię elfa na przywitanie. Posłaniec zawahał się. Wspiął się nieco w strzemionach i spojrzał za Andera, na szeregi żołnierzy.

— Kazano mi zdać raport królowi... — zaczął niepewnie. — Przekaż swą wiadomość księciu — wtrącił się Allanon.

— Panie mój. — Flyn zasalutował. Jego twarz była blada i ściąg­nięta. I nagle w oczach stanęły my łzy. — Panie mój... — zaczął znowu, ale głos mu się załamał i nie mógł dalej mówić.

Ander zsiadł z konia i polecił posłańcowi uczynić to samo. Od­szedł z nim na stronę i położył dłoń na ramieniu.

— A teraz powoli i spokojnie. Co to za wiadomość? — zapytał. Flyn przetarł oczy wierzchem dłoni i spojrzał na księcia.

— Kazano mi powiedzieć królowi, że książę Arion poniósł klę­skę. On... nie żyje, panie.

Ander patrzył na niego przez chwilę, a potem pokręcił wolno głową, jakby te słowa nie mogły być prawdą.

— Nie żyje...? — Usłyszał swój głos z daleka. To wszystko wy­dawało mu się takie dziwne, nieprawdopodobne. — Jak może... nie żyć? Nie może nie żyć!

— Panie, zaatakowano nas o świcie. — Flyn mówił głośno, pra­wie krzyczał. — Demony... było ich mnóstwo. Wyparły nas z prze­łęczy. Musieliśmy się wycofać... nasze szyki się załamały... I wtedy go dopadły... Książę próbował zewrzeć...

Ander uniósł szybko dłoń i pochylił głowę. Nie chciał dalej tego słuchać. To był jakiś koszmar. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na Allanona. Ciemne oczy druida również wpatrywały się w niego. Al­lanon wiedział.

Ander odwrócił się powoli.

— Czy mamy jego ciało? — Zmusił się, by zadać to pytanie. — Tak, panie.

— Chcę, by mi je przyniesiono.

Flyn skinął głową. Książę chciał już odejść, gdy posłaniec odezwał się niepewnie.

— Panie, jest jeszcze coś. — Ander odwrócił się powoli i czekał, nic nie mówiąc. — Straciliśmy Worl Run. Ale dowódca Pindanon twierdzi, że możemy ją odzyskać. Prosi o posiłki, o jazdę. Mówi, że można by wtedy szybkim wypadem przez równinę, która dochodzi do samej przełęczy...

— Nie! — Ander urwał mu w pół słowa. Z wielkim trudem opanowywał głos. — Nie, Flyn. Powiedz dowódcy Pindanonowi, że ma się natychmiast wycofać. Ma wracać do Sarandanon.

Elf przełknął nerwowo ślinę, popatrując na milczącego druida.

— Wybacz mi, panie, ale kazano mi o tym rozmawiać z królem. Dowódca będzie pytał...

Ander zrozumiał, że musi powiedzieć coś więcej.

— Powiedz swojemu dowódcy, że mój ojciec jest ciężko ran­ny. — Flyn pobladł jeszcze bardziej. Ander westchnął ciężko i mó­wił dalej: — Przekaż też Kaelowi Pindanonowi, że od tej chwili ja przejmuję dowodzenie i nakazuję mu natychmiastowy odwrót. Bierz nowego konia, Flyn, i ruszaj. Bezpiecznej drogi, posłańcze!

Flyn zasalutował i pospieszył wypełnić rozkazy. Ander zaś stał dalej i wpatrywał się, gdzieś hen daleko, w bezkres trawiastej rów­niny. Chłód, żal i smutek ściskały mu serce. Zdał sobie sprawę, że oto już nigdy nie zobaczy brata, że już nigdy z nim nie porozmawia. Wszystko odeszło... Tyle było spraw, o których chciał mu powiedzieć, tyle było między nimi do naprawienia... Lecz Arion odszedł... na zawsze. Stojąc plecami do Allanona, Ander pozwolił łzom płynąć swobodnie po policzkach.

Zmierzch obejmował całą dolinę Sarandanon i kładł się długimi cieniami na przesmyk Baen Draw i armię elfów. Eventin Elessedil leżał w swym namiocie, nie odzyskawszy przytomności. Oddech miał płytki i nierówny. Ander siedział przy nim w milczeniu i modlił się, by ojciec się obudził. Dopóki król pozostawał nieprzytomny, nie moż­na było stwierdzić z całą pewnością, jak poważnie był ranny. Król był starym człowiekiem i Ander bardzo się bał o niego.

Nagle pochylił się i ujął w swą dłoń rękę ojca. Była chłodna i wiotka. Trzymał ją przez czas jakiś, po czym położył delikatnie na posłaniu.

— Ojcze — szepnął bardzo cicho, prawie w swoich myślach.

Rozpacz i smutek rozsadzały mu piersi. Wstał gwałtownie i od­szedł parę kroków. Jak to się wszystko mogło stać...? I dlaczego? Ojciec ciężko ranny, nieprzytomny... brat zabity... Wszystko to tak nagle, jednocześnie... A on sam...? Był teraz przywódcą elfów... całej armii. To jakiś koszmar, szaleństwo... Oczywiście, było to wszystko teoretycznie możliwe. Przecież szli na wojnę... Wszystko mogło się wydarzyć. Ale teraz, kiedy tak się właśnie stało, okazało się, że nie był na to przygotowany. To już nie była odległa teoria. Czuł, że ogarnia go panika. Zawsze był tylko parą sprawnych i silnych rąk do pomocy... i dla ojca, i dla brata. Lecz teraz...? Prowadzić do boju całą armię...? Rządzić narodem elfów...? Wszak nie jemu było to przeznaczone. To należało do ojca... A dziedzictwo...? A nadzieje i oczekiwania...? To jego brat miał...

Potrząsnął głową, nie mogąc się z tym pogodzić. Teraz on będzie musiał przejąć ster rządów... przynajmniej na jakiś czas. I będzie musiał dalej poprowadzić armię, którą wyprowadził do boju jego ojciec. Musi obronić Sarandanon i powstrzymać demony. Halys Cut poka­zało, jakie to może być trudne. Wiedział, tak samo jak wszyscy, że jeśli skalne obsunięcie, powstałe w trakcie walki Allanona ze smo­kiem, nie zablokowało dostatecznie Halys Cut, demony mogą ich dopaść i zniszczyć. Tak więc jego pierwszym zadaniem było prze­konać armię, że tak się nie stało i że tu, w Baen Draw, nie spotka ich nic złego. Nawet mimo że utracili króla i jego następcę. Innymi słowy, musi im dać nadzieję.

Usiadł znów na łóżku przy ojcu. Kael Pindanon mógł im pomóc. Był weteranem wielu wojen i bardzo doświadczonym żołnierzem. Czy jednak pomoże? Ander wiedział, że Pindanon będzie na niego wściekły z powodu rozkazu wycofania się z przełęczy. Jeszcze nie powrócił, pozostając jako tylna straż, by powstrzymać ewentualny nagły atak demonów na Sarandanon. Wszak przedsmakiem tego, co nastąpi po jego przybyciu, były komentarze oficerów Andera, które doszły do jego uszu. Z pewnością więc konfrontacja między nimi jest nieunikniona. Ander wiedział też, że Pindanon poprosi o prze­kazanie mu naczelnego dowództwa. Potrząsnął smutno głową. To byłoby bardzo łatwe... Oddać Pindanonowi dowodzenie, a tym samym zrzucić na starego żołnierza całą odpowiedzialność za obronę ojczy­zny. Być może nawet tak powinien postąpić. Wszelako jednak coś w środku wzdragało się przed takim prostym rozwiązaniem, coś mu mówiło, że to nie jest w porządku. Nie można ot tak przerzucić całej odpowiedzialności na kogoś innego, gdy oczywiste jest, że znaczna część tych zadań należy do niego samego.

Co robić, pytał sam siebie i patrzył na ojca, jakby szukając u niego wsparcia.

Minuty mijały powoli, a na dworze robiło się coraz ciemniej. Po pewnym czasie nadszedł Dardan ł oznajmił, że przybył dowódca Pin­danon, prosząc o natychmiastową rozmowę. Ander skinął przyzwa­lająco głową, zastanawiając się jednocześnie, gdzie też mógł się po­dziać Allanon. Nie widział druida, odkąd tu przybyli. W końcu jednak rozmowa z Pindanonem była jego własnym problemem. Wpatrywał się w podłogę i zauważył gałązkę Ellcrys, leżącą obok łóżka króla.

Chwycił ją w obie dłonie i zawahał się przez moment, spog­lądając na ojca.

— Odpoczywaj — szepnął i wyszedł z pomieszczenia.

W przyległej części namiotu czekał już na niego Pindanon. Zbroję pokrytą miał pyłem i krwią, a jego okolona białą brodą twarz ściąg­nięta była gniewem. Postąpił krok do przodu i głośno przemówił:

— Dlaczego nakazałeś mi zawracać, Ander?! Książę nie tracił zimnej krwi.

— Poskrom nieco swój gniew i nie przemawiaj tak głośno, wo­dzu. Król jest obok.

Przez chwilę Pindanon wpatrywał się w niego w milczeniu, a po­tem zapytał, znacznie już ciszej:

— Jak on się czuje?

— Śpi — odpowiedział chłodno Ander. — A teraz, o co chcesz zapytać?

Pindanon mówił cicho, lecz spojrzenie miał gniewne i twarde.

— Dlaczego nakazano mi wycofać się? Mogłem odbić Worl Run. Mogliśmy utrzymać całe Breakline, tak jak to nakazał nam twój oj­ciec.

— Mój ojciec mówił, żeby utrzymać Breakline tak długo, jak to będzie możliwe — odpowiedział wolno Ander, patrząc Pindanonowi prosto w oczy. — Lecz gdy król jest ciężko ranny, mój brat poległ, a Halys Cut stracone, nie było to dłużej możliwe. Wyparto nas z Halys Cut tak, jak was wyparto z Worl Run. — Pindanon najeżył się i chciał coś powiedzieć, ale książę zignorował go i mówił dalej: — Aby odzyskać Worl Run, musiałbym iść forsownym marszem na północ, prowadząc armię, która dopiero co uszła szponom demonów i śmierci. Osłabioną, musiałbym natychmiast znowu posłać do boju. Gdyby zaś nasze połączone siły poniosły klęskę, to musiałbym się wycofać z mi­zernymi resztkami i maszerować bez odpoczynku aż do Sarandanon, bo dopiero w tej dolinie moglibyśmy myśleć o jakiejś skutecznej obronie. Najgorsze jest to, że jakakolwiek bitwa w przełęczach Bre­akline musi się odbywać bez udziału naszej kawalerii. A przecież jeśli chcemy powstrzymać demony, to musimy przeciwstawić im wszy­stkie nasze siły... kawalerię również. Dlatego też, wodzu, otrzymałeś rozkaz wycofania się.

Pindanon wyczekał do końca, a potem pokręcił wolno głową.

— Nie jesteś doświadczonym żołnierzem, książę. Nie miałeś racji, podejmując tak istotną decyzję bez konsultacji z dowódcą armii. Gdyby nie moja lojalność wobec twego ojca... Ander uniósł szybko w górę dłoń.

— Nie kończ tego zdania, wodzu!

Ander spojrzał szybko w bok, gdyż zasłona namiotu uniosła się i do środka weszli Allanon i Stee Jans. Co prawda przybycie druida nie dziwiło Andera, jednakowoż obecność dowódcy Wolnych Strzel­ców była nieco zaskakująca. Człowiek z pogranicza ukłonił się, ale nic nie powiedział.

Ander odwrócił się do Pindanona.

— Tak czy inaczej, sprawa jest zakończona. Pomyślmy lepiej teraz p tym, co nas czeka. Ile mamy czasu, zanim demony nas dogonią?

— Być może dzień lub dwa — odpowiedział szorstko Pinda­non. — Muszą zapewne odpocząć, przegrupować się. Allanon uniósł głowę i powiedział pewnie:

— Jutro o świcie.

Na chwilę zapanowało milczenie.

— Jesteś pewien? — zapytał cicho Ander.

— One nie potrzebują snu. Jutro o świcie.

— Musimy więc się zastanowić, jak je powstrzymamy, gdy tu już będą. — Ander patrzył na nich, wodząc rękoma po gałązce Ellcrys.

To jest dość proste — odezwał się Pindanon z wyraźną nie­cierpliwością w głosie. — Bronić Baen Draw. Całkowicie otoczyć i obsadzić wojskiem. Tam musimy powstrzymać demony, zanim we­jdą w dolinę.

Ander westchnął ciężko i pokręcił głową.

— Próbowaliśmy tego w Halys Cut. Nie udało się. Demony ze­pchnęły falangę elfów samą tylko siłą swej liczebności. Nie ma po­wodu sądzić, że tym razem będzie inaczej.

— Jest taki powód. — Pindanon nie ustępował. — Nasze siły nie są teraz podzielone tak, jak to było w Breakline. Droga z Hoare Flats jest daleka. Demony będą zmęczone, a przynajmniej nie tak pełne sił jak wtedy. W Halys Cut nie mogliśmy wykorzystać naszej kawale­rii... Tu możemy. Doprawdy, wiele się teraz zmieniło, uwierz mi. Tym razem będzie inaczej. — Ander zerknął szybko na Allanona, ale druid nic nie powiedział. Pindanon zaś postąpił krok do przodu. — Ander, oddaj dowództwo w moje ręce i pozwól zorganizować obronę tak, jak zrobiłby to twój ojciec. Elfy utrzymają Baen Draw. Demony nie przej­dą, choćby były nie wiem jak silne. Twój ojciec i ja wiemy...

— Wodzu — zaczął Ander cicho i spokojnie. — Widziałem już w Halys Cut, co potrafią demony. Widziałem na własne oczy, co zrobiły z naszymi liniami obronnymi, których ojciec był tak pewien. To, z czym walczymy, to zupełnie inny rodzaj przeciwnika. Ten wróg nienawidzi nas ponad wszelkie wyobrażenie... karmi się tą nienawi­ścią, czerpie z niej siłę. Dla nich śmierć nic nie znaczy. Padnie jeden, idzie za nim następny. Lecz czy my, dla których życie jest tak cenne... czy my możemy powiedzieć to samo o nas? Czy śmierć nic nas nie obchodzi? Czy nie opłakujemy poległych...? Czy karmimy się niena­wiścią? Myślę, że odpowiedź jest oczywista dla każdego. Dlatego też potrzebujemy czegoś więcej niż rutynowej taktyki... Inaczej nie prze­trwamy tego.

Dostrzegł kątem oka, że druid przytaknął krótko.

Pindanon westchnął ciężko i machnął ręką.

— Brak ci wiary, mój książę. Twój ojciec by tak szybko nie...

— Mojego ojca nie będzie z nami. — Ander przerwał mu szor­stko. — Lecz nawet gdyby teraz tu był i stał między nami, powie­działby to samo co ja. Oczekuję na propozycję, wodzu. Nie na argu­menty do sprzeczki.

Pindanon dostał wypieków na twarzy, ale się opanował. Po chwili milczenia zwrócił się ku Allanonowi.

— A co on ma do powiedzenia? Czy nie ma żadnych pomysłów na zatrzymanie demonów? Czy nic nam nie może zaproponować? Twarz Allanona pozostała bez wyrazu.

— Nie można ich zatrzymać, wodzu. Można je tylko powstrzy­mać... na jakiś czas.

— Powstrzymać? Na jakiś czas?

— Właśnie. Powstrzymać na tak długo, aby pewne osoby zdążyły odnaleźć Krwawy Ogień i powrócić.

— I znowu to samo?! — Pindanon prychnął. — Nasz los w rę­kach dziewczyny? Druidzie, nie wierzę w ludowe podania. Jeśli West­landią ma być ocalona, to muszą tego dokonać zbrojne zastępy... ich odwaga, doświadczenie i umiejętności. Demony umierają... Można je zabić. Tak jak i inne istoty z krwi i kości.

— Tak. Na przykład tak jak elfy — odciął się druid ponuro. Zapanowała długa cisza. Pindanon obrócił się do nich tyłem i splótł ręce na plecach. Po chwili jednak odwrócił się znowu.

— Będziemy bronić Baen Draw czy nie? Jak na razie nie słysza­łem żadnych propozycji. Poza moimi, rzecz jasna.

Ander zawahał się przez chwilę. Chciał, aby Allanon coś powie­dział. Ale to Stee Jans postąpił nagle krok do przodu i przemówił swym szorstkim głosem:

— Panie, czy mogę coś powiedzieć?

Ander prawie zapomniał o obecności dowódcy legionu Wolnych Strzelców. Zerknął szybko na tego wielkiego mężczyznę i skinął głową.

— Panie — zaczął Stee Jans, popatrując na Pindanona. — Wolni Strzelcy, służąc ziemiom pogranicza, byli już w niejednej dziwnej sytuacji i stawali przeciw wielu strasznym wrogom. Jest to sprawa dumy i honoru wojownika, by się nie poddawać, gdy wróg jest w pew­nym momencie silniejszy i wygrywa, i by sprawić, aby to on osta­tecznie poniósł klęskę. Otrzymaliśmy już wiele bolesnych lekcji, pa­nie. Coś z tego, czego się nauczyliśmy, chciałbym ci teraz przekazać. Oto, panie, nigdy nie ustawiaj sztywnej obrony, gdy atakuje przewa­żająca siła i gdy ta siła może cię otoczyć. Nauczyliśmy się organi­zować szereg elastycznych linii obrony, które mogą reagować na każdy ruch przeciwnika i włączać się do bitwy w każdej chwili. Takie szybkie linie mogą atakować przeciwnika na flankach w momencie, gdy chce on nacierać głównymi siłami... Mogą też bardzo szybko się wycofać, przeformować i zaatakować z drugiej flanki.

Pindanon parsknął i wydął wargi.

— W takim więc razie, wodzu, ani nigdy nie zyskacie terenu, ani go nie utrzymacie.

Stee Jans obrócił się ku niemu.

— Gdy zaś wróg atakuje już zwartymi szeregami i jego linia wydłuża się i staje się coraz cieńsza... wtedy dajesz rozkaz do ataku po obu stronach, odcinasz wysuniętą do przodu falangę i niszczysz ją. Tak po prostu.

Jans ułożył dłonie w klin, a potem klasnął głośno, obrazując klęskę wysuniętej falangi wroga.

— No, nie wiem... — Pindanon nie był przekonany.

— A jak broniłbyś Baen Draw? — zapytał Ander.

— Myślę, że byłaby to kombinacja tego, o czym mówiłem, oraz paru nowych elementów — odpowiedział spokojnie Stee Jans. — Długodystansowe łuki na wzniesieniach Kensrowe, tuż przy wejściu do Baen Draw. Tym sposobem można by nękać najbardziej wysunięte szeregi wrogiej armii. Piesi żołnierze na czele stwarzają pozory chęci utrzymania terenu. Próbowałeś to zrobić, panie, ale to miałaby być tylko symulacja, a nie obrona za wszelką cenę. Kiedy zaś demony atakują, walczysz przez jakiś czas, a potem ustępujesz. Niech się przedrą... niech pogonią za zającem, niech poczują smak zwycięstwa. Muszą się wedrzeć głęboko, tak głęboko, by nie mogli się szybko wycofać. Nasi żołnierze z kolei nie bronią każdej piędzi ziemi, nie giną. Uciekają, niby to w przerażeniu. Wtedy atakuje wielka siła z obu stron... kiedy ich flanki są odsłonięte, a falanga coraz cieńsza. Do bezpośredniego ataku trzeba użyć długich włóczni, by utrudnić im walkę i trzymać ich z daleka. Byleby tylko być poza zasięgiem ich broni, kłów i pazurów. Potem nagle z jednego zająca robi się więcej... rozproszenie, rozumiecie? Niech pogonią, niech się również rozproszą. A my cały czas atakujemy po bokach i nie dopuszczamy do zwarcia szeregów.

Stee Jans odsapnął głośno, gdy skończył swój wykład. Nikt nic nie mówił i tylko Pindanon marszczył brwi.

— A kto, jeśli wolno spytać, ma być tym zającem?

— A któż inny mógłby być? — Stee Jans uśmiechnął się kwaśno.

— To się może udać — mruknął Pindanon. — Jeśli zając zna się na rzeczy...

— Zna się — odpowiedział Jans. — I zna parę niezłych sztu­czek. Dlatego też, wodzu, ten zając jest wciąż żywy, mimo tylu pogoni. Ander spojrzał szybko na Allanona. Druid skinął głową.

— A więc, wydaje się, że mamy plan obrony Sarandanon — ogłosił książę. — Upewnijmy się teraz, że to się naprawdę powie­dzie. Przedyskutujmy to.

Dużo później, gdy wszyscy już odpoczywali lub spali, Ander Eles­sedil rozmyślał o tym, co się wydarzyło. Był bardzo zadowolony, że przy rozmowie z Pindanonem obecny był Stee Jans. Książę elfów uświadomił sobie, że miał dziś wiele szczęścia i że to wszystko mogło się zakończyć zupełnie inaczej, gdyby nie szczególna przezorność zagadkowego wędrowca i badacza dawnych dziejów... druida Alla­nona.

XXXII

Ariona Elessedila pochowano o brzasku. Ander, Pindanon oraz cztery tuziny żołnierzy straży przybocznej uczestniczyli w pogrzebie, który się odbył — zgodnie z tradycją elfów — z nadejściem nowe­go dnia. Nieśli go w milczeniu na niewielki cypel, tuż poniżej przesmyku Baen Draw. Rozciągał się stąd widok na Innisbore, a także na całą dolinę Sarandanon. Pierworodny syn Eventina Elessedila spoczął na małym wzniesieniu, zacienionym rosłymi, cicho szumiącymi dę­bami.

Przy grobie nie postawiono żadnego znaku. Nie śpiewano pieśni, nikt nie przemawiał, nie złożono kwiatów. Po najstarszym synu Eventina Elessedila nie pozostało nic oprócz wspomnień.

Ander widział łzy w oczach tych, którzy zebrali się tu wraz z nim. Tak, wspomnienia muszą wystarczyć.

Niecałą godzinę później demony zaatakowały armię elfów przy Baen Draw. Gdy czarne hordy wylały się z przełęczy, wzniesień i wąskich dolinek, ich wycie i wściekły jazgot rozszarpały ciszę po­ranka na strzępy. I tak jak w Halys Cut, atakowały zwartą masą, jak sunie gwałtownie wezbrana powódź.

Falanga elfów czekała u wylotu przesmyku Baen Draw; las włó­czni i oszczepów, zwarte szeregi stojących ramię w ramię żołnierzy. Kiedy pierwsze grupy demonów wyrwały wściekle do przodu, na wzniesieniach po bokach pojawili się nagle łucznicy. Przestrzeń wy­pełniła się gradem długich opierzonych strzał. Trafione demony skrę­cały się w biegu i padały, przygniecione i stratowane natychmiast przez te, które biegły za nimi. A kąśliwe strzały niezmordowanie siały spustoszenie w czarnych hordach; nie można było przed nimi uciec. W krótkim czasie poległy setki demonów.

W końcu przecież wściekła czarna powódź dosięgła falangę elfów. Rozległy się krzyki i jęki pierwszych rannych. Demony wyły z bólu, nadziewając się na długie piki i włócznie. Atak się załamał i został odparty. Po chwili nastąpił drugi atak; wykrzywione i zdeformowane ciała, długie i ostre kły i szpony, wycie i zawodzenie, wściekłość i nienawiść. Ale i druga fala została odparta. Przed falangą elfów leżały stosy poskręcanych ciał, martwych lub umierających. Demony jednak wciąż atakowały, fala za falą. W końcu linie obronne elfów zachwiały się, a środkowe szeregi poszły w rozsypkę i roztopiły się jak śnieg na gorącym metalu. W tę lukę natychmiast wpadły hordy demonów, goniąc za cofającymi się elfami.

I wtedy nastąpiło potężne zderzenie; w rozpędzone watahy demo­nów uderzyła jak burza fala jazdy. Odziani w szare stroje jeźdźcy wpadli z impetem w tłum wrogów, siekąc długimi mieczami i kłując oszczepami. Najstraszniejszy był wielki mąż dosiadający ogromnego błękitnego deresza. A potem nagle jeźdźcy zniknęli, wycofując się w pełnym galopie ku dolinie. Zostawili za sobą dziesiątki pokłutych i posiekanych ciał. Demony zawyły straszliwie i rzuciły się w ślepej furii w pogoń. Lecz oto uciekająca jazda zatrzymała się nagle, a zbroj­ne jej szeregi obróciły się ku goniącym potworom. Las włóczni po­chylił się do przodu, ku dołowi... I ruszyli jak błyskawica, uderzając szybciej niż jadowity wąż, i znowu się wycofali... Demony zawyły z wściekłości. Były zdezorientowane dziwną taktyką, ale podążyły za legionistami.

Wtem jeźdźcy w szarych strojach zatrzymali się i ustawili w pół­kole, blokując w ten sposób demonom przejście. Ogromny dowódca kawalerii, unosząc się w strzemionach na swym wielkim koniu, wzniósł do góry ramię. Demony nie były już ściśnięte w masę, lecz ich szeregi były rozciągnięte, a duża ich część wylała się z przełęczy przez wej­ście do przesmyku Baen Draw. Stojąc przed liniami obronnymi elfów, bestie spostrzegły, co się stało. Po obu stronach pojawiły się długie linie jazdy elfów i spychały rzesze wroga, jakby zagarniały bydło. Na drugim zaś końcu, za plecami, miały przeciw sobie jakowąś stra­szliwą czarną postać stojącą na niskim wzniesieniu, której ręce try­skały ogniem i smażyły stłoczone stado. Demony rzuciły się wściekle na linie elfów, ale armia była przygotowana i nie dała się zaskoczyć. Błysnęły miecze, jazgotały długie strzały, głucho zawodziły ciskane włócznie. Wkrótce cała czołówka demonów była wybita do nogi. O ściany Baen Draw odbiło się echo zwycięskich okrzyków.

To wszakże nie był jeszcze koniec. Bitwa trwała przez cały pora­nek, aż po późne popołudnie. Raz za razem demony gromadziły się w czarne, zbite masy i próbowały rozbić linie blokujące wyjście z Baen Draw. Przedzierały się przez żołnierzy piechoty, mijały dziesiątkujące je oddziały łuczników, a wszystko to tylko po to, by się okazało, że . stoją przed linią jeźdźców w szarych szatach, Wolnych Strzelców Le­gionu Granicznego. Nękani strzałami i włóczniami, rzucali się w pogoń za przeciwnikiem. Nie zważając na to, co było przed nimi, zbita masa pozwalała się spychać czasami w kierunku wzniesień Kensrowe, cza­sami aż po brzegi Innisbore lub też do samej doliny Sarandanon. A kie­dy już się wydawało, że wreszcie udało się złapać szarych jeźdźców, okazywało się, że kawaleria elfów otoczyła kolejną hordę, teraz prawie bezbronną, z odsłoniętymi bokami, oddzieloną od pozostałych, którzy zostali w Baen Draw. Zamykając pierścień, armia elfów zamykała też wejście do przełęczy. Demony nie miały dokąd uciekać.

Od czasu do czasu wróg próbował atakować wzniesienia, gdzie za skałami ukryci byli łucznicy. Ich stanowiska były doskonale bro­nione. Dlatego też wszelkie próby ich zdobycia spełzły na niczym; łucznicy siali prawdziwe spustoszenie wśród tych, którzy chcieli sfor­sować ich linie. Na dodatek obok nich stał straszliwy olbrzym w czar­nej szacie, który raził ogniem wszystkie poczwary; i te, które chciały się dostać do łuczników, oraz te, które walczyły na dole. Żaden demon nie mógł go pokonać, a wielu próbowało; zarówno te, które pełzały po ziemi, jak i te, które latały, a także i te, które niczym stado opan­cerzonych łuskami much obsiadywały zbocza i klify. Wszystkie gi­nęły.

Podczas jednego z ataków demony przedarły się przez linię obronną, która walczyła przy brzegach Innisbore. Wydawało się, że cała de­fensywa pójdzie w rozsypkę. Szeregi wroga ruszyły w kierunku do­liny, lecz w tym momencie kawaleria elfów otoczyła ich półkolem i zepchnęła z powrotem ku brzegom Innisbore. Demony w żaden sposób nie mogły się zgrupować, o co też dbali żołnierze i łucznicy. Pozostawały rozproszone wzdłuż brzegów rzeki i coraz bardziej spy­chano je do wody. Atak demonów załamał się, rozniesiony na włócz­niach elfów. Przyczółek został utrzymany.

Tego popołudnia zginęły tysiące demonów. Poczwary szły na rzeź, nie bacząc, co jest przed nimi, nie bacząc na nic. W swej ślepej nienawiści i zacietrzewieniu parły naprzód. Elfy i jeźdźcy z pogra­nicza umierali wraz z nimi, przeciwstawiając im swój upór i deter­minację w walce. Pogrom z Halys Cut jednak się nie powtórzył. Raz za razem demony daremnie próbowały przełamać linie, a potem nie były już w stanie zorganizować swych szeregów.

Ostateczny atak nastąpił późnym popołudniem. Zebrawszy się w przesmyku Baen Draw, demony runęły na falangę elfów, spychając ją siłą swej masy i ilością kłębiących się poczwar. Wpierw szeregi się ugięły, a potem pękły. Powstały luki, w które zaczął się wdzierać wróg. W tym momencie nie było już czasu na taktykę ani na finezyjne ataki. Piechota elfów wraz z legionistami przeprowadziła śmiały kontr­atak, rzucając się w sam wir walki i nie bacząc już na nic. Siekli mieczami i kłuli włóczniami. Ramiona omdlewały z wysiłku, ale nie było ani sekundy wytchnienia. Konie, jeźdźcy, piesi, demony; wszy­stko to było jedną wielką kotłowaniną. Po obu stronach walczono z ogromną i zaciekłą determinacją. W końcu hordy demonów zostały odepchnięte. Rozpoczął się krwawy odwrót. Poczwary wycofywały się w głąb Baen Draw, wyjąc i zawodząc jak zgraja potępieńców, depcząc i tratując swoich rannych i zabitych. Monstra znikały za skałami i wzniesieniami, a po chwili przesmyk był już pusty.

Elfy patrzyły za nimi, nie wiedząc, czy demony rzeczywiście się wycofują, czy to tylko jakiś podstęp. Żołnierze rozglądali się wokół, po tym strasznym pobojowisku. Jak okiem sięgnąć wszędzie leżały tysiące poskręcanych i poszarpanych ciał, pokrywając ogro­mną przestrzeń znacznie poza przesmykiem Baen Draw: od Kens­rowe aż po Innisbore. W samym przesmyku nie było ani skrawka wolnej przestrzeni, gdzie nie byłoby stosów martwych ciał. Przez całą armię przeszedł dreszcz grozy. Wydawało się, że dla demonów życie nic nie znaczy, że wręcz pchały się ślepo w objęcia śmierci i że nie liczyło się zupełnie, ile z nich polegnie. Jak długo można było walczyć z takim przeciwnikiem? Zwycięska armia jednak nie trapiła się tym długo. Rozpoczęły się teraz gorączkowe poszukiwa­nia; rozglądano się za znajomymi twarzami, szukano przyjaciół i to­warzyszy broni. Wszystkich ogarniała szalona radość, że zwyciężyli, że przeżyli.

U wylotu Baen Draw Ander Elessedil spotkał Kaela Pindanona i pod wpływem radosnego uniesienia uścisnął starego żołnierza. Byli z siebie zadowoleni i dumni. Ten dzień należał do nich. Po chwili podjechał Stee Jans, a za nim stała grupka jego Wolnych Strzelców. Ich twarze również jaśniały dumą i szczęściem, a włócznie unieśli wysoko w górę w żołnierskim pozdrowieniu. Aż po samą dolinę Sarandanon skały odbijały echem okrzyki radości ze zwycięstwa.

Tylko Allanon stał na uboczu, na jednym ze wzniesień Kensrowe. Ciemną twarz zwróconą miał ku północy, ku wzgórzom i skałom, za którymi zniknęły demony. Zastanawiał się, dlaczego bestie tak tanio oddawały swe życie, dlaczego nie walczyły dalej...? A przede wszy­stkim, dlaczego wśród nich nie było tego najważniejszego? Gdzie teraz był Dagda Mor?

Zapadł zmierzch i wkrótce wraz z chłodem nadeszła noc. Przy wejściu do Baen Draw w pełnej gotowości bojowej czekała armia Westlandii. Lecz demony się nie pojawiły. Wszędzie tylko pustka i cisza. Nadszedł świt, a ich wciąż nie było. Kiedy dochodziło po­łudnie, w szeregi armii wkradł się niepokój.

W samo południe Ander udał się na poszukiwania Allanona. Miał nadzieję, że druid wyjaśni tę dziwną sytuację. Wspiął się na wzniesienia Kensrowe, tam gdzie Allanon czuwał, schowany wśród cieni skał. Książę nie rozmawiał z nim od wczoraj, kiedy to rozstali się przed bitwą. Potem również nie było stosownej okazji. Świętując zwycięstwo nad potwornym wrogiem, Ander nie zwrócił uwagi, do­kąd poszedł Allanon. Poza tym druid często gdzieś odchodził i po­wracał, nigdy niczego nie wyjaśniając. W tej chwili jednak książę zastanawiał się, dlaczego mag chciał być sam akurat właśnie teraz. Znalazł odpowiedź, ujrzawszy twarz druida. Jego zwykle ciemna cera była teraz blada jak popiół — poorana bruzdami twarz, potwornie zmęczona i wycieńczona, a w niej smutne, zamyślone oczy. Ander stanął jak wryty, nie rozumiejąc, skąd aż taka odmiana.

— Czy coś cię martwi, książę elfów? — odezwał się druid.

— Nie. Ja... to znaczy... Allanonie, wyglądasz...

— Wszystko ma swoją cenę. — Mag wzruszył ramionami. Spo­sób, w jaki żyjemy, również. Takie jest prawo natury, chociaż często próbujemy je ignorować. Druidzi również mu podlegają. — Allanon zamilkł na chwilę i zamyślił się. — Czy rozumiesz, co do ciebie mówię? — zapytał po chwili.

Ander nie był pewien.

— Czy... czy to z powodu magii? Allanon przytaknął i zapatrzył się w dal.

— Magia, mój książę, nie jest obojętna dla ciała. Czerpie z niego siłę... wysysa życie... to są bardzo potężne siły. Można odzyskać to, co się utraciło, ale trwa to bardzo długo. A do tego jeszcze ten ból...

Druid nie dokończył zdania, Ander zaś poczuł chłód w żołądku.

— Allanonie, czy utraciłeś swą magię?

— Nie można utracić magii, dopóki się żyje. Ale są pewne gra­nice, których nie można przekroczyć. Z biegiem lat te granice są coraz węższe. Wszyscy się starzejemy, mój książę.

— Nawet ty? — zapytał cicho Ander.

Allanon nie odpowiedział, a jego oczy pozostały nieodgadnione.

— Co cię do mnie sprowadza? — Druid zmienił nagle temat rozmowy.

— Przyszedłem zapytać cię, dlaczego demony nie atakują.

— Ponieważ nie są jeszcze gotowe — odparł Allanon, wpatrując się gdzieś w daleki horyzont. Po chwili jednak spojrzał na Andera i mówił dalej: — Nie łudź się i nie daj się zwieść. Na pewno przyjdą. Spóźniają się, ale mają w tym jakiś cel. Dagda Mor, który im prze­wodzi, nie robi nic bez powodu. — Allanon zwinął się z bólu, poczym znowu przemówił: — Pomyśl o tym. Dagdy Mora nie było pośród tych, z którymi wczoraj walczyliśmy.

— No to gdzie wtedy był? — zapytał z niepokojem Ander, mar­szcząc brwi.

— Pytanie powinno brzmieć, gdzie on jest teraz. — Druid spoj­rzał Anderowi w oczy i owinął się szczelniej swą czarną peleryną. — Myślę, że byłoby dobrze wysłać dwie grupy zwiadowców. Jedna poszłaby na północ, za góry Kensrowe, a druga na południe, poniżej Innisbore. Musimy się upewnić, że demony nas nie okrążają.

Ander nie odzywał się przez chwilę, myśląc o tym, co powiedział Allanon.

— Czy one potrafiłyby to zrobić? — zapytał w końcu, mając w pamięci hordy demonów, które wczoraj szły ślepo na włócznie i miecze.

— O tak, są do tego zdolne — zapewnił mag, uśmiechając się gorzko. — A teraz zostaw mnie samego.

Książę odwrócił się i zaczął schodzić ku dolinie, pełen obaw i wąt­pliwości. Gdy powrócił do swych żołnierzy, natychmiast wydał roz­kaz, by wysłano zwiadowców. Rozpoczęło się oczekiwanie. Słońce wędrowało wolno po nieboskłonie; dzień minął leniwie, bezwietrzny i gorący, aż wreszcie nadszedł chłodniejszy wieczór. Niebo zasnuło się chmurami i powiał zimny wiatr. Armia czekała, ale demony się nie pojawiały.

Atak nastąpił około północy. Był tak gwałtowny, że wysunięte straże ledwie zdążyły podnieść alarm, gdy demony już siedziały im na karku. Nadeszły od strony Baen Draw; czarna, ohydna masa ko­szmarnych kształtów i cieni, która wychynęła z ciemności prosto na oświetloną ogniskami przestrzeń. Jedno po drugim ogniska migotały, a potem znikały, zalane rzeką poczwar, które ruszyły w kierunku Kensrowe. A kiedy już wszystkie zgasły, w przesmyku Baen Draw zapanowała złowroga, nieprzenikniona ciemność, gdyż zasnute chmu­rami niebo nie przepuszczało księżycowego światła. Była to ciemność, w której demony żyły przez całe wieki, zamknięte za Ścianą Zakazu. Znały ją więc bardzo dobrze i potrafiły wykorzystać. Elfy i legioniści nie mogli przeniknąć wzrokiem takiego mroku, dla demonów jed­nak nie różnił się on od światła dziennego. Ze wściekłym wyciem i rykiem fala potworów przypuściła swój kolejny atak.

Ander Elessedil, z gałązką Ellcrys w dłoni, w otoczeniu żołnierzy straży przybocznej, stał u wylotu Baen Draw. Tutaj elfy stawiły pier­wszy opór. Fala demonów natarła na obrońców, ale ich szeregi się nie załamały i nie pękły. Tysiące poczwar rzuciło się na elfy, gryząc i tnąc swymi ostrymi szponami. Żołnierze odpowiadali lancami i mie­czami, siekąc i kłując na oślep potworną czarną masę. Noc wypełniła się krzykiem, jękami rannych i ginących, i wściekłym rykiem mon­strów. Te napierały bez przerwy, usiłując przełamać linie obronne. Przez jakiś czas elfy dzielnie odpierały ataki przeciwników, ale cie­mność im nie sprzyjała. Nie minęło dużo czasu, gdy armia, przytło­czona ogromem wściekłej masy, zaczęła się wycofywać. Niedługo potem demony zdołały się przedrzeć.

I to byłby już koniec, gdyby nie Allanon. Druid zszedł na niższe wzniesienie, gdzie stali bezradni łucznicy, i z przymocowanej do nadgarstka sakiewki wyciągnął połyskujący piasek. Rzucił go wysoko w górę i wtedy cała okolica rozbłysła migoczącym blaskiem, jakby nagle księżyc w pełni oświetlił niebo i ziemię.

Kiedy zniknęła nieprzenikniona ciemność, demony straciły prze­wagę. W największy wyłom, który udało im się zrobić, wpadła jazda Wolnych Strzelców pod wodzą Stee Jansa. Uderzyli w zwartą masę czarnych ciał niczym żelazny taran. Było ich już tylko czterystu, ale mimo to zdołali odepchnąć wroga do wejścia do przesmyku. Ze wspar­ciem przybyła też kawaleria Kaela Pindanona, która na swych włó­czniach rozniosła pierwsze szeregi demonów i powstrzymała impet ich ataku.

Natomiast na wzniesieniach Kensrowe potwory przedarły się przez linie łuczników i spływały czarną rzeką ku dolinie Sarandanon. Al­lanon stał samotnie na skale, rażąc w poczwary błękitnym ogniem, który tryskał z jego palców. Podchodziły do niego ze wszystkich stron i okrążały. Co chwila któryś z demonów skręcał się z bólu, spalony śmiertelnym ogniem. Allanon nie ustępował. Kiedy hordy były już bardzo blisko, druid zamienił okolicę w istne piekło. Żaden z demonów nie był w stanie przekroczyć gorejących pierścieni ognia. Kiedy tylko któryś spróbował to uczynić, natychmiast ginął w pło­mieniach, spalony na popiół.

Tymczasem kilkaset stóp niżej elfy i Wolni Strzelcy walczyli rozpaczliwie o utrzymanie głównych sił wroga wewnątrz przełęczy, by nie rozlały się swą ohydną masą na całą dolinę Sarandanon. Po­wietrze przesiąknięte było odorem śmierci i krwi. W pewnym mo­mencie, gdy szał walki sięgnął zenitu, Kael Pindanon upadł wraz ze swym wierzchowcem na ziemię. Bardzo osłabiony, wstał chwiejnie na nogi, szukając swego miecza. Natychmiast otoczyła go sfora de­monów. Żołnierze rzucili się z furią na pomoc swemu dowódcy, próbując rozpaczliwie przebić się do niego przez zbitą masę nieprzy­jaciela. Lecz potwory były zbyt szybkie. Błysnęły ostre szpony, po­płynęła krew i stary żołnierz spotkał swą śmierć.

W tym samym momencie zgraja demonów przełamała pierścień żołnierzy straży przybocznej i ruszyła w stronę Andera Elessedila. Książę chwycił gałązkę Ellcrys i trzymał ją przed sobą jak tarczę. Bestie skurczyły się i zawyły. Ander był sam, otoczony poczwarami, które czyhały, aby go pochwycić w swe szpony. Jednak talizman nie zawiódł i trzymał je z daleka. Elfy walczyły rozpaczliwie, by się dostać do księcia, ale demony zablokowały skutecznie drogę. Ci, którzy próbowali podejść zbyt blisko lub byli nieostrożni, ginęli na­tychmiast od kłów i pazurów. Demony były wściekłe i rozjuszone; miały już prawie w swych szponach posiadacza znienawidzonego talizmanu.

Nagle, w tym strasznym zamieszaniu, pojawił się ogromny jeź­dziec z blizną na twarzy, odziany w szary płaszcz. Wjechał w sam środek bitwy i siekł swym mieczem tak długo, dopóki nie znalazł się przy Anderze. Demony zawyły w ślepej furii i ponownie ruszyły do natarcia. Ale Stee Jans wytrzymał ten napór i nie dopuszczał ich do księcia. Tymczasem z pomocą przedzierali się już Wolni Strzelcy. Przedostali się, a potem otoczyli wodza i Andera żelaznym kordonem. Po chwili książę elfów siedział już na wielkim wierzchowcu kapitana i obaj pognali przez ciżbę demonów.

W pierwszej chwili Ander nie wiedział, co się dzieje. Widział tylko Stee Jansa i jego rozwiane rude włosy oraz kilku najbliższych Wolnych Strzelców. Garstka przeciw setkom demonów... A do tego atakowali! Ander zeskoczył z wierzchowca, złapał pierwszego konia bez jeźdźca i popędził do przodu, wołając na swych towarzyszy. Kiedy zebrała się wokół niego spora grupa żołnierzy, wraz z oddzia­łem Stee Jansa natarli na szeregi demonów. Wielką falą spychali czarną masę w głąb Baen Draw. Ogarnął ich krwawy szał. Wszyscy razem; jazda, piechurzy, elfy i Wolni Strzelcy, krzycząc i wyjąc, siekli mieczami i roznosili potwory na strzępy.

Przez pewien czas demony próbowały stawiać opór, ale wraz z na­dejściem pomocy i żołnierzy Stee Jansa wojska elfów, ogarnięte sza­łem, atakowały zaciekle. Potwory zaczęły się cofać. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej, aż odwrót zamienił się w ucieczkę. Nie po­trafiły już oprzeć się armii obrońców, której zaciętość i furia były większe niż ich własne. I znów znikały za skałami, w wąwozach, schodziły ze wzniesień Kensrowe w głąb przesmyku, znikając w ciem­nościach nocy.

Po chwili Baen Draw był już pusty, a dolina Sarandanon pozostała w rękach elfów.

Ander Elessedil siedział w swym namiocie i cierpiał katusze, gdy opatrywano mu rany zadane pazurami i kłami demonów. Milczał, gdyż był zbyt zmęczony, by stękać i jęczeć. Co chwilę wchodzili i wychodzili posłańcy, donosząc o postępach w pracach. Postanowio­no bowiem okopać się przy wejściu do Baen Draw. Namiot otoczyli żołnierze straży przybocznej, strzegąc swojego wodza, a ich broń połyskiwała w jasnym świetle ognisk.

Opatrunki były już założone i Ander zaczął zakładać zbroję. Wte­dy zasłona namiotu się uniosła i w progu pojawił się Stee Jans. Za­padła cisza. Książę nakazał wszystkim wyjść i stanął przed kapitanem. Obaj wojownicy podali sobie ręce.

— Dziś w nocy ocaliłeś nam wszystkim życie, kapitanie — po­wiedział cicho Ander. — Trudno będzie spłacić taki dług.

Stee Jans popatrzył przez chwilę na księcia, a potem potrząsnął przecząco głową.

— Panie, nie ma żadnego długu. Jestem żołnierzem. Cokolwiek dziś w nocy zrobiłem, to było to, co powinienem był zrobić. Ander uśmiechnął się ciepło.

— Nigdy mnie nie przekonasz. Za bardzo cię jednak podziwiam i szanuję, by się o to spierać. Po prostu dziękuję ci. — Książę puścił rękę kapitana i cofnął się o krok. — Kael Pindanon nie żyje, a ja potrzebuję w tej chwili nowego dowódcy. Chcę, żebyś ty nim był.

Stee Jans milczał przez chwilę, a potem powiedział cicho:

— Panie, nie jestem elfem. Nie jestem nawet z tej samej krainy.

— Nie ma elfa ani żadnego innego mojego rodaka, który by się lepiej do tego nadawał — zapewnił go szybko Ander. — Przecież to twój plan pozwolił nam utrzymać Baen Draw.

Stee Jans popatrzył twardo na księcia.

— Niektórzy będą kwestionować tę decyzję.

— Nie jestem taki jak mój ojciec. — Ander westchnął ciężko. — Ani nawet taki jak Arion. Nie jestem przywódcą, o którym by marzyli. Ale to jest moja decyzja. Właśnie ją podjąłem i chcę, żebyś był moim dowódcą polowym. Zgadzasz się?

— Tak. Zgadzam się — odparł kapitan po chwili namysłu. Ander odetchnął z ulgą.

— No to zaczynajmy...

Nagle u wejścia stanął jakiś cień. Obaj spojrzeli w tę samą stronę i zobaczyli gniewną twarz Allanona.

— Powrócili zwiadowcy z północy i południa. — Druid mówił tak cicho, że ledwie go słyszeli. — Ci, którzy poszli na południe wzdłuż Innisbore, nic nie odkryli. Ale ci z północy natknęli się na armię demonów tak wielką, że ta, z którą walczyliśmy, byłaby jak karzełek stojący przy olbrzymie. Idą na południe wzdłuż wschodniego pasma Kensrowe. W tej chwili weszli już pewnie do doliny Saran­danon.

Ander patrzył bez słowa na Allanona. Czuł, jak opuszczają go siły i nadzieja.

— To był ich plan... — podjął po chwili druid — od samego początku, książę. Chcieli cię tu zatrzymać, w Baen Draw. Uwikłali nas w bitwę z mniejszymi siłami, a tymczasem główny atak nastąpi z drugiej strony. W ten sposób chcą nas wziąć w krzyżowy ogień. Gdybyśmy nie wysłali zwiadowców...

Olbrzym zawiesił głos i pogrążył się w ponurym milczeniu. Ander chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Nie mógł wydusić ani słowa, a w oczach błysnęły mu łzy.

— A więc — wykrztusił wreszcie — wszyscy ci, którzy tu zgi­nęli... tu i w Halys Cut... mój brat... i Pindanon...Wszyscy, którzy oddali życie, aby utrzymać Sarandanon... Czy nic nie możemy zro­bić...?

— Demony w tamtej armii są o wiele potężniejsze od czegokol­wiek, co dotychczas widzieliście. — Allanon mówił powoli, kręcąc głową. — Zbyt wielka to siła, by można ich powstrzymać. Jeśli zde­cydujemy się dalej bronić Sarandanon, tu, czy nawet w innym miej­scu, w samej dolinie... No cóż, obawiam się, że wszyscy byśmy zginęli.

Młoda twarz Andera była ściągnięta i blada.

— A więc Sarandanon jest stracona.

Allanon przytaknął niechętnie. Książę zawahał się i spojrzał za siebie, gdzie za zasłoną z płótna leżał nieprzytomny król, pogrążony w śnie bez snów, nieświadom tego, z czym borykał się teraz jego młodszy syn. Stracone! Wszystko... Breakline, Sarandanon, jego ro­dzina, armia... Wydawało mu się przez chwilę, że ogarnia go ciemność i chłód, gdy poczuł na ramieniu rękę Allanona.

— Musimy natychmiast stąd odejść.

Spuścił głowę i wyszedł z namiotu, by wydać odpowiednie rozkazy.

XXXIII

Wilowi Ohmsfordówi Wilderun wydała się tak odpychająca i nie­gościnna, jak w opowieściach, które niegdyś słyszał. Gdy opuszczali Góry Skalistych Szczytów, niebo było jasne i błękitne, sama dolina Wilderun jednak kryła się w cieniu potężnych drzew i ogromnych skał. Wszędzie rosły bujne iglaste krzaki, a spod ziemi wystawały sękate, poskręcane korzenie. Długie, uschłe gałęzie wiły się jak węże, a między nimi sterczały winoroślą i kłujące liście, połyskujące sre­brem na wietrze. Wszędzie było pełno suchego drewna, a bardziej wilgotne podłoże zaścielały butwiejące liście. Wkomponowana w ten niesamowity pejzaż drewna, winorośli i pleśni, Wilderun sprawiała straszne, wręcz groteskowe wrażenie. Było tu tak, jakby natura wpierw tchnęła życie w tę tajemniczą krainę, a potem wycofała się nagle, pozostawiając wszystko swojemu losowi.

Chłopak z Vale i elfijska dziewczyna szli leśną drogą, wpatrując się z uwagą w otaczający ich mrok gęstego lasu i wsłuchując się w jego odgłosy. Droga, którą podążali, była niczym tunel otoczony wysoką ciemnozieloną ścianą. Z góry padała odrobina światła, kładąc się bladozłotą wstęgą na ciemnej ścieżce. W lesie, co dało się od razu zauważyć, nie było ptaków. Wil pomyślał sobie, że ptaki nie mieszkałyby w takim nieprzeniknionym mroku, skoro mogły się ką­pać w słonecznym blasku błękitnych przestrzeni. Nie było też małych leśnych zwierzątek ani nawet owadów czy kolorowych motyli. Mie­szkańcami tego lasu były istoty przywykłe do ciemności i nocy: śliskie i cuchnące nietoperze i żywiące się robactwem jaszczurki. A wszel­kiego robactwa było tu co niemiara. Zamieszkiwało ono wilgotną ściółkę pokrytą gnijącymi liśćmi i butwiejącymi gałęziami. Dwa razy przemknęły przez drogę większe zwierzęta podobne do kotów. Wil i Amberle przystawali wówczas, ale nocni tropiciele znikali tak szyb­ko, jak się pojawili. Trzeba było się jednak spieszyć. Nie wiadomo, jakie jeszcze stwory zamieszkiwały ten niegościnny las.

W pewnym momencie usłyszeli, jak przez zarośla przedziera się coś dużego. Zwierz stąpał cicho, sapiąc głośno i zbliżając się z każdą chwilą. Nie mieli pojęcia, cóż to może być, a stwór albo ich nie zauważył, albo nie chciał zawracać sobie głowy jakimiś dwiema ma­łymi istotami. Po chwili odszedł w głąb lasu, a Wil i Amberle przy­spieszyli kroku.

W drodze nie napotkali wielu podróżnych. Wszyscy szli pieszo, pojawił się tylko jeden jeździec, strasznie chudy zresztą. Nikt nie po­zdrowił ich ani jednym słowem, natomiast oczy podróżnych wyrażały chłodne zainteresowanie, jakby szacowały, ile spotkana na drodze para jest warta. Wil i Amberle oglądali się trwożnie za siebie, nawet długo po tym, jak mijani przez nich ludzie zniknęli w mroku leśnego traktu.

Słońce już zachodziło, gdy wreszcie wyszli z mrocznego gąszczu i ujrzeli przed sobą osadę Grimpen Ward. Trudno było sobie wyobrazić mniej gościnną społeczność. Położona w kotlinie osada była brudna i zrujnowana. Proste, zbite z desek budy przylegały do siebie tak ciasno, że wyglądały jak jedna wielka drewniana stodoła. Mieściły się tu pry­mitywne sklepy, stajnie, gospody i jadłodajnie. Kiedyś wiele z nich było pomalowanych na jaskrawe kolory; teraz farba przyblakła i w wielu miejscach odchodziła całymi płatami. Szyldy na ścianach i nad drzwia­mi zapraszały do obskurnych wnętrz. Paliły się tam lampy oliwne, wypełniając pomieszczenia migoczącą, mdłą żółcią.

Prawie wszyscy mieszkańcy siedzieli w tawernach i gospodach. Przy wielkich stołach z grubo ciosanego drzewa raczono się obficie piwem i winem. Zewsząd dochodziły głośne rozmowy, kłótnie i rechot­liwe, pijackie śmiechy. Wil i Amberle mijali te wszystkie budy i zaglą­dali do nich przez okna. Siedzieli tam mężczyźni i kobiety wszystkich ras: jedni ubrani dość bogato, inni zaś obszarpani i brudni. A wszędzie lało się strumieniami piwo i wino, brzęczały podawane z rąk do rąk pieniądze, szczękały kubki i szkło. Ktoś zwalił się na podłogę, ktoś inny, chwiejąc się i czkając, wyszedł na zewnątrz, obszarpany i bez pieniędzy; nie opodal leżał jeszcze ktoś z podciętym gardłem, z którego lała się krew. Pełno było tu zawszonych, chudych psów, przemykają­cych w mroku jak zjawy. Cóż to była za osada; złodzieje i bandyci, ladacznice i drobni oszuści, handlarze życiem, śmiercią i ulotną przyje­mnością. Wielkie, obdarte, złe i cuchnące legowisko mężczyzn i kobiet. Dziadek Perka nie mylił się co do Grimpen Ward.

Trzymając mocno Amberle za rękę, chłopak wszedł w jedną z uli­czek. I co teraz robić? Z pewnością nie mogli wracać do lasu, a przynajmniej nie w nocy. Wil nie chciał pozostawać w Grimpen Ward, ale nie mieli wyboru. Byli głodni i zmęczeni. Minęły już całe dnie, odkąd spali w łóżku i jedli gorący posiłek, nie wspominając już o ką­pieli. A tutaj nie zanosiło się na nic takiego. Nie mieli ze sobą pie­niędzy ani też nic, co mogliby na nie zamienić. Wszystko stracili podczas ucieczki z Pykon. Wil miał tylko nadzieję, że może znajdą tu kogoś, kto zleciłby im jakąś pracę, za którą otrzymaliby trochę pieniędzy. Gdy jednak rozejrzał się dokoła, poniechał tej myśli. Z pew­nością w Grimpen Ward nie znajdzie się nikt taki.

W pewnym momencie stanął przed nimi pijany gnom i zaczął bezceremonialnie szperać w ubraniu Wila. Chłopak odepchnął go mocno, jednocześnie trzymając rękę Amberle. Gnom przewrócił się na zabłoconą drogę i roześmiał głupawo. Chłopak popatrzył na niego, zdziwiony nieco, a potem odszedł, ciągnąc za sobą dziewczynę. Jeśli opuszczą Grimpen Ward, czy znajdą drogę powrotną? Czy przetrwają noc w tym dzikim lesie? Czy znajdą kogoś, kto mógłby im pomóc? Czy mogą komuś zaufać? Jeśli nie znajdą drogi do celu swych po­szukiwań, będzie zmuszony użyć Kamieni Elfów, a przynajmniej tego spróbować. Jak inaczej trafią do tuneli Safehold? Jak odnajdą Krwawy Ogień? A jeśli użyje kamieni zbyt szybko? Ich magia ściągnie tu demony. Z drugiej strony bez ich pomocy lub bez przewodnika i tak nie będą w stanie odnaleźć Safehold. Może wówczas, gdyby mieli na to cały rok, a nie pięć dni...

Wil zatrzymał się bezradnie, patrząc na oświetlone drzwi i okna budynków osiedla Grimpen Ward, na przemykające w mroku postacie i na odległy, ciemny horyzont. Mieli nie lada problem do rozwiązania, a żaden pomysł nie przychodził mu do głowy.

— Wil. — Amberle pociągnęła go za ramię. — Zejdźmy z tej ulicy.

Chłopak skinął głową. Tak, najpierw to co najważniejsze. Muszą znaleźć jakiś nocleg i zdobyć trochę jedzenia. Wszystko inne musi poczekać.

Chwycili się za ręce i poszli w górę ulicy, przyglądając się sto­jącym po bokach tawernom i gospodom. Przeszli jakieś kilkanaście jardów, gdy chłopak zauważył mały domek, cofnięty nieco w głąb chodnika i otoczony sosnowym zagajnikiem. Okna na pierwszym piętrze jaśniały światłem płonących wewnątrz lamp, ale drugie piętro było ciemne. Nie słyszeli też żadnych odgłosów pijackiej burdy ani ochrypłych śmiechów.

Wil przeszedł przez ogródek i zajrzał do głównej izby. W środku nie było tłumów i panował spokój. Wil uniósł głowę i spojrzał na szyld: Gospoda pod Ogarkiem. Wahał się jeszcze przez chwilę, a po­tem podjął decyzję. Spojrzał pytająco na Amberle; jej oczy wyrażały wiele wątpliwości. Chłopak jednak chwycił ją za ramię i zaprowadził do drzwi. Były otwarte.

— Nałóż kaptur na głowę — szepnął nagle, a kiedy dziewczyna rzuciła nań zdziwione spojrzenie, sam nasunął jej kapotę na głowę. Potem uśmiechnął się, starając się ukryć ogarniający go strach. Chwy­cił mocniej rękę Amberle i weszli do środka.

Było tam kilka osób, a całą izbę wypełniał dym z lamp oliwnych. Na przedzie stał bar, przy którym ludzie popijali piwo i wino. Za barem stało kilkanaście stołów otoczonych krzesłami i stołkami. Tu również siedziało kilka osób w podróżnych płaszczach, które rozmawiały przy­ciszonymi głosami. Z głównej izby do innych pomieszczeń budynku prowadziło kilkoro drzwi. Po lewej stronie biegły schody, a ich szczyt ginął w mroku. Podłoga nie należała tu do najczystszych, a w rogach zwisały z sufitu pajęczyny. Obok drzwi siedział stary myśliwy i prze­żuwał kawałek mięsa oderwany od potężnej kości leżącej na brudnym talerzu.

Wil poprowadził Amberle w głąb pomieszczenia, gdzie stał mały stoliczek z pokaźnych rozmiarów świecą. Usiedli i rozejrzeli się do­koła. Parę osób popatrzyło na nich w przelocie, ale szybko przestano zwracać na nich uwagę.

— Co my tu robimy? — zapytała zaniepokojona Amberle. Trud­no jej było mówić tak cicho, by nikt nie usłyszał.

— Bądź cierpliwa.

Chwilę później podeszła do nich tęga, nieprzyjemnie wyglądająca kobieta. Była w trudnym do określenia wieku: ani stara, ani młoda, ale z pewnością niechlujna. Przez ramię przewiesiła brudny ręcznik, a jej ubranie również nie grzeszyło czystością. Kiedy podchodziła, Wil zauważył, że mocno utyka. Wydało mu się nagle, że rozpoznaje to utykanie. Coś błysnęło mu w głowie, jakiś nieokreślony jeszcze pomysł..

— Coś do picia? — zapytała szorstko karczmarka.

Wil uśmiechnął się przyjaźnie.

— Dwa kufle piwa.

Kobieta odeszła bez słowa, a chłopak patrzył za nią jeszcze przez chwilę.

— Nie lubię piwa — zaprotestowała Amberle. — Co ty najle­pszego robisz?

— Jestem towarzyski. Czy zauważyłaś, jak ta kobieta chodzi? Ona utyka, i to mocno.

— A co to ma z nami wspólnego? Wil uśmiechnął się tajemniczo.

— Wszystko. Uważaj i patrz.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Kobieta wróciła, niosąc dwa kufle piwa. Postawiła je na stole, przeczesując tłustą ręką siwawe włosy.

— To wszystko?

— Czy podajecie tu kolację? — zapytał chłopak, pociągając nie­co piwa z kufla. Amberle nawet swojego nie tknęła.

— Gulasz, chleb i ser. Może być trochę ciasta, dzisiaj świeże. ' — Hmm. Za ciepło dziś na wypieki.

— No pewnie, że tak. Szkoda roboty. I tak nikt nie je.

Wil przechylił głowę i spojrzał współczująco na kobietę.

— Nie powinno się marnować takiego wysiłku.

— Wszyscy ino chlejo — prychnęła karczmarka. — Ja by też piła, gdyby był czas.

Wil uśmiechnął się szczerze.

— Sama prowadzisz tę gospodę?

— Ja i chłopaki. Mąż już nie. A chłopaki pomagajo, jak nie pijo i nie grajo. A często im się pić chce, oj często. Ja by to sama mogła robić, gdyby nie te nogi. Ciągle mi drętwiejo. I bolą, ciągle bolą.

— Czy próbowałaś je ogrzewać?

— Pewnie. Trochę pomaga.

— A mieszanki z ziół?

— Do niczego. — Kobieta splunęła na podłogę.

— A, to problem. Jak długo to już trwa?

— Ooo, to już będzie pare lat. Nie pamiętam. Niedobrze ciągle o tym myśleć.

— No cóż. — Wil wyglądał na zamyślonego. — Wydaje mi się, że kolacja będzie smakowita. Chyba spróbujemy. Dwie porcje dla nas.

Właścicielka Gospody pod Ogarkiem skinęła milcząco i odeszła. Amberle nachyliła się szybko do Wila.

— Jak chcesz zapłacić za jedzenie? Przecież nie mamy pieniędzy.

— Wiem o tym — odparł chłopak. — Myślę, że nie będziemy ich teraz potrzebować.

Amberle wyglądała tak, jakby chciała go uderzyć.

— Obiecałeś, że nie będziesz już tego robił. Obiecałeś, że naj­pierw powiesz mi, co masz zamiar zrobić. Pamiętasz? Ostatni raz, kiedy próbowałeś podobnej sztuczki z wędrowcami, o mało co nie przypłaciliśmy tego życiem. A ci ludzie tutaj wyglądają na dużo groźniejszych.

— Wiem, Amberle. Wiem. Myślałem o tym i doszedłem do wnio­sku, że musimy się przespać i coś zjeść. Wygląda na to, że to nasza jedyna szansa.

Dziewczyna cofnęła się, a jej twarz zniknęła w cieniu kaptura.

— Nie podoba mi się to miejsce, Wil; ta gospoda, ta osada i ci ludzie. Mogliśmy dać sobie radę bez łóżka i jedzenia.

— Mogliśmy, ale nie zrobimy tego. — Wil potrząsnął głową. — A teraz cicho, wraca karczmarka.

Kobieta postawiła przed nimi talerze i już chciała odejść, gdy Wil rozpoczął rozmowę.

— Zostań na chwilę — poprosił. — Myślałem o twoich nogach. Być może mógłbym ci pomóc.

Kobieta przyjrzała mu się podejrzliwie.

— Co masz na myśli? — zapytała.

— To proste. Myślę, że mogę zaradzić coś na ten ciągły ból. Karczmarka była coraz bardziej podejrzliwa.

— A niby czemu chcesz to dla mnie zrobić? — zaskrzeczała.

— Zrobimy interes. — Wil uśmiechnął się.

— Nie mam za wiele pieniędzy — odparła.

— To może handel wymienny? Ty zapłacisz mi piwem, jedze­niem i miejscem na nocleg, a ja zlikwiduję twój ból. Sprawa jasna. Umowa stoi?

— Stoi. — Gruba kobieta usiadła ciężko na krześle. — A czy ty aby potrafisz to zrobić?

— Przynieś kubek ciepłej herbaty i czystą szmatkę. No i wtedy się przekonamy.

Kobieta wstała natychmiast i pokuśtykała do kuchni. Wil popatrzył za nią i uśmiechnął się niepewnie. Amberle pokręciła z niezadowo­leniem głową.

— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

— Ja też. Ale na wszelki wypadek zabierz się za jedzenie. Wiesz, być może się mylę i wtedy...

Amberle rzuciła mu wściekłe spojrzenie, chłopak więc przestał żartować. Zanim wróciła karczmarka, zdążyli niemal opróżnić talerze. Wil popatrzył na mężczyzn stojących przy barze; kilka głów zwróciło się już w ich stronę. Cokolwiek się jednak stanie, pomyślał, nie byłoby dobrze dalej zwracać na siebie uwagę.

— Powinniśmy to zrobić gdzieś na osobności. Czy możemy przejść do innego pomieszczenia?

Kobieta wzruszyła ramionami i zaprowadziła ich do małej izby, gdzie stał stół i sześć stołków. Zapaliła świecę i zamknęła drzwi.

— No i co tera? — zapytała, gdy wszyscy usiedli.

Chłopak wyciągnął z wiszącego przy nadgarstku woreczka suchy liść, pokruszył go na drobne kawałeczki i wsypał do herbaty. Zamie­szał starannie, po czym podał kobiecie.

— Wypij to do dna. Będzie ci się trochę chciało spać, ale nic więcej.

Karczmarka wpatrywała się przez chwilę w kubek z herbatą, w końcu jednak wypiła duszkiem całą jego zawartość. Kiedy naczynie było już puste, Wil wyciągnął jeszcze jeden liść, rozkruszył go i wsy­pał do kubka. Potem wlał do niego odrobinę swojego piwa. Tym razem mieszał długo i powoli, aż liść rozpuścił się całkowicie. Kątem oka widział, że Amberle kręci lekko głową.

— Połóż nogę na ten stołek — polecił. — A teraz podciągnij spódnicę.

Kobieta popatrzyła na niego niepewnie, ale posłusznie podniosła skrawek przybrudzonej tkaniny. Jej noga była żylasta, guzowata i po­kryta ciemnymi plamami. Wil zamoczył szmatkę w miksturze i zaczął wcierać płyn w skórę.

— Trochu szczypie. — Pacjentka zachichotała.

Chłopak uśmiechnął się zachęcająco. Kiedy płyn już się skończył, wyciągnął z woreczka srebrną igłę z okrągłą główką. Kobieta odchy­liła się z przestrachem.

— Chyba nie chcesz mnie tym kłuć, co?

— Nic nie poczujesz — powiedział uspokajająco Wil. — Jedy­nie lekkie dotknięcie.

Przesunął igłę przez płomień świecy, a potem chwycił ją w dwa palce i zaczął wkłuwać w nogę, tuż powyżej kolana. Po chwili z nogi karczmarki wystawała jedynie srebrna główka. Wil zostawił ją tam na moment, a później wyciągnął. Kobieta skrzywiła się lekko i przymknęła oczy. Gdy je otworzyła, Wil siedział z powrotem na stołku.

— Już po wszystkim — powiedział, mając nadzieję, że rzeczy­wiście tak było. — Wstań i przejdź się kawałek.

Zdumiona kobieta spojrzała na niego z oburzeniem i opuściła spódnicę. Coś nie tak, pomyślała, za szybko jakoś. Wstała jednak i odeszła parę kroków od stołu, sprawdzając stan swojej nogi. Nagle odwróciła się z szerokim uśmiechem na twarzy.

— No, ni ma go! Odszedł! Ból odszedł! Nie mogę w to uwierzyć! Jakeś to zrobił?

— Czary — odparł Wil i poniewczasie ugryzł się w język. Nie powinien był tego mówić. Spojrzał na Amberle, która marszczyła gniewnie brwi.

— Aaa, czary, co? — Kobieta przeszła jeszcze parę kroków, krę­cąc z niedowierzaniem głową. — No, niech ci tam będzie, że czary, skoro tak gadasz. Żadnego bólu...

— No cóż, to niezupełnie czary. — Chłopak uśmiechnął się nie­pewnie, ale kobieta ruszyła już w stronę drzwi.

— Czuję się tak dobrze, że postawię wszystkim szklaneczkę. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć ich gęby, jak o tym usłyszą.

— Nie, poczekaj! — zawołał Wil, ale karczmarka już go nie słyszała.

A niech to, mruknął do siebie, żałując, że nie kazał jej tego trzymać w tajemnicy.

— Jak to zrobiłeś? — zapytała Amberle.

— Jestem uzdrowicielem, nie pamiętasz? U Storów liznąłem tro­chę wiedzy o uśmierzaniu bólu. — Chłopak pochylił się i ściszył głos. — Problem w tym, że leczenie nie jest trwałe.

— Nie jest trwałe?! — Dziewczyna była przerażona.

Wil przyłożył palec do ust.

— Polepszenie będzie tylko chwilowe. Rano ból powróci, więc do tego czasu nie powinno nas tu być.

— Wil, okłamałeś tę kobietę! — krzyknęła Amberle. — Powie­działeś, że możesz ją wyleczyć.

— Nie, tego nie zrobiłem. Powiedziałem tylko, że mogę zlikwi­dować ból, ale nie było wzmianki na jak długo. Noc ulgi dla niej, łóżko i jedzenie dla nas. Uczciwa wymiana.

Amberle popatrzyła na niego z wyrzutem, ale już się nie odezwała.

— Jeśli ci to ulży, to... ból nie będzie już tak wielki, jak poprze­dnio. Ale jej stan jest już taki, że żaden uzdrowiciel nie pomoże. Nakłada się na to wiele okoliczności: sposób życia tej kobiety, jej wiek, waga... i mnóstwo innych, na które nie mam żadnego wpływu. Zrobiłem wszystko, co można w takiej sytuacji zrobić. Proszę cię, Amberle, bądź rozsądna.

— Czy możesz jej dać coś, kiedy ból powróci? Coś, co będzie mogła sama zastosować?

— Jesteś naprawdę wspaniałą dziewczyną, wiesz o tym? — Chło­pak ujął delikatnie jej małe dłonie. — Tak, mogę jej dać coś przeciw bólowi. Ale zostawimy to dopiero wtedy, gdy będziemy wychodzić. Co ty na to?

Nagle ich uwagę przyciągnął niewielki hałas. Wil wstał i wyjrzał przez drzwi. Niedawno było tu niewiele osób, a teraz gospoda pękała wprost w szwach, pełna klientów zwabionych obietnicą darmowej szklanki piwa. Karczmarka zaś demonstrowała każdemu skutki swo­jego cudownego wyleczenia.

— Czas iść — mruknął Wil i wyprowadził Amberle z izby. Nie uszli nawet kilku kroków, gdy kobieta zawołała coś głośno i ruszyła, by ich zatrzymać.

— Kufel piwa dla was? — zapytała z uśmiechem. Jej tłusta ręka wylądowała na ramieniu Wila, omal nie zbijając go z nóg.

— Myślę, że powinniśmy się trochę przespać. — Chłopak uśmiech­nął się słabo. — Jesteśmy w długiej podróży i padamy z nóg. Kobieta zaśmiała się i machnęła ręką.

— Ady zostańcie i bawcie się. Nie musicie płacić. Pijcie wszy­stko, co chcecie.

— Dziękujemy, ale naprawdę musimy iść spać.

— Spać? W tym hałasie? — Kobieta wzruszyła ramionami. — Weźcie numer dziesińć, na górę schodami i do końca korytarza. To na samych tyłach gospody, więc będzie trochę ciszej. — Przerwała na chwilę i spojrzała niepewnie na Wila. — Ale tera jesteśmy kwita, no nie? Nic już wam nie jestem winna?

— Nic — odpowiedział Wil.

— Ej, tanio się sprzedajesz, wiesz o tym? — Karczmarka uśmie­chnęła się szorstko. — Ja by zapłaciła dziesińć razy tyle. A co tam, parę godzin bez bólu warte kufla, żarcia i wyrka. Ale trza ci mocno ruszać głowo, jeśli chcesz tu do czegoś dojść. Zakarbuj se to ino, mały elfie. Ta rada jest za darmo.

Roześmiała się głośno i poszła do baru. Darmowe piwo już się skończyło. Teraz, przy tej ilości ludzi, trzeba było robić interes. Kobieta fruwała wzdłuż lady jak strzyga, chciwie łapiąc pieniądze.

Wil chwycił Amberle za rękę i poprowadził ją schodami w górę.

— A ty się o nią martwiłaś — mruknął chłopak, gdy weszli na korytarz i poszli szukać swego pokoju.

Amberle uśmiechnęła się i nic nie odpowiedziała.

XXXIV

Spali od dobrych kilku godzin, gdy przebudził ich hałas przy drzwiach pokoju. Wil obudził się pierwszy i usiadł na łóżku, wpatrując się w ciemność. Słyszał odgłosy szurania, szepty i ciężkie oddechy. Nie, to nie demony, pomyślał szybko, ale chłód w żołądku nie zniknął. Zasuwa przy drzwiach powoli się otwierała.

Amberle też się już przebudziła i usiadła obok Wila. Jej twarz, okolona kasztanowymi włosami, była blada i przestraszona. Chłopak przyłożył palec do ust.

— Poczekaj tutaj.

Wysunął się z łóżka i podszedł cicho do drzwi. Zasuwa wciąż się wolno poruszała, ale przed pójściem spać Wil zablokował ją małą zapadką, więc pokój był bezpieczny. Przyłożył ucho do drzwi i nad­słuchiwał. Głosy dochodzące z zewnątrz były niskie i przytłumione.

— ...ostrożnie, głupku... po prostu podnieś to...

— Przecież podnoszę. Odsuń się, zasłaniasz światło!

— ... strata czasu. Wyłam to... Jest nas wystarczająco wielu.

— Nie, jeśli on używa czarów.

— Złoto jest warte ryzyka... Wyłam to!

Głosy wciąż się sprzeczały, bełkotliwe, pijane, przemieszane z od­głosami sapania i głośnymi oddechami. Według Wila za drzwiami było przynajmniej sześć osób. Złodzieje, a może i bandyci. Zapewne zwabił ich tu czyjś długi język paplający o cudownym uzdrowieniu właścicielki gospody. A pewnie też, jak to z opowieściami bywa, bajarz dodał co nieco od siebie, ubarwiając całą historię. Chłopak wrócił pospiesznie do łóżka, posuwając się w ciemności po omacku. Amberle chwyciła go za ramię.

— Musimy stąd uciekać — szepnął jej do ucha.

Dziewczyna bez słowa wysunęła się z łóżka. Spali w ubraniach, więc nasunęli tylko wierzchnią odzież i buty i byli gotowi do ucieczki. Wil podszedł do okna i otworzył je szeroko. Zaraz pod nim było zadaszenie werandy, a od jego krawędzi brakowało do ziemi około dwunastu stóp. Wil odwrócił się i pomógł Amberle przejść przez ciemny pokój.

— No dalej, wychodź, dziewczyno — szepnął i przytrzymał ją za ramię.

W tym samym momencie dobiegło ich z korytarza głośne prze­kleństwo, a w drzwi uderzyło coś ciężkiego, wyłamując deski i za­wiasy. Złodzieje stracili widocznie cierpliwość. Amberle znikała już za oknem, a Wil oglądał się za siebie, czy bandyci wdarli się już do pokoju. Ale jeszcze byli na zewnątrz. Drzwi nadal trzymały. Było wszak jasne, że długo nie wytrzymają, targane wciąż potężnymi ude­rzeniami. W pewnym momencie skobel puścił. Do środka wtargnęła grupka zakapturzonych postaci, wpadając jedna na drugą i głośno przeklinając.

Wil nie czekał już na to. Wspiął się na parapet i wyszedł na dach werandy.

— Skacz! — krzyknął do Amberle, która czołgała się ostrożnie w stronę krawędzi.

Dziewczyna zsunęła nogi i skoczyła. Po chwili Wil stał już obok niej. W oknie ich pokoju pojawiło się kilka sylwetek w kapturach, obrzucając ich gniewnie wyzwiskami. Wil pchnął dziewczynę w cień najbliższego budynku i rozejrzał się dokoła.

— I którędy teraz? — mruknął, straciwszy orientację.

Amberle chwyciła go za ramię i w milczeniu pobiegli wzdłuż ściany gospody, a potem pognali do następnego budynku. Z dachu werandy dały się słyszeć krzyki i tupanie. Uciekinierzy pędzili przed siebie, znikając w ciemnościach wąskich uliczek i cieniu zabudowań, aż w końcu znaleźli się na głównej alei.

Ale odgłosy pogoni wciąż szły za nimi. Grimpen Ward jakby nagle się przebudziło. Zapalały się światła, ktoś krzyczał gniewnie, ktoś inny domagał się ciszy. Amberle wyszła na główną aleję, ale Wil pociągnął ją w ciemność. Około stu stóp od nich z gospody wyszło kilka osób i rozglądało się bacznie dokoła.

— Musimy pobiec w drugą stronę — powiedział cicho chłopak.

Przeszli obok stajni, a potem wzdłuż ściany jakiejś szopy. Wil zawahał się. Jeśli spróbują uciec do lasu, będą straceni. Muszą jednak się wydostać z osady. Być może dopiero poza nią nikt nie będzie ich gonić. Poszli ostrożnie na tyły budynku. Po obu stronach ciągnęły się opłotki, a na ścieżce leżało pełno śmieci. Odgłosy pogoni ucichły nieco, a zabudowania przed nimi pozostawały ciemne. Jeszcze parę minut i być może uda im się zgubić pogoń.

Skręcili w małą uliczkę, która biegła wzdłuż stajni i sklepu z żyw­nością. Pojawiła się tam ciemna postać i machając ramionami, pod­niosła głośny alarm. Wtedy z boku i z tyłu odpowiedziały jej jakieś krzyki. Zaskoczeni nagłym odkryciem Wil i Amberle wpadli na sie­bie, przewracając się na ziemię.

Chwilę później człowiek spod sklepu był już przy nich. Wil poczuł na sobie uderzenia silnych pięści i zaczął się mocować z żylastym, cuchnącym piwem mężczyzną. To dało czas Amberle, która zdołała uniknąć pierwszego impetu uderzenia. Chłopak chwycił napastnika za płaszcz i w przypływie wściekłości odepchnął go mocno. Rozległo się głośne stuknięcie, gdy napastnik uderzył głową w drewniany płot i osunął się bez przytomności.

Wil podniósł się ciężko. Na piętrze sklepu i w okolicznych bu­dynkach zapaliły się światła. Za nimi zamigotała pochodnia. Odgłosy pogoni dochodziły już zewsząd. Wil chwycił dziewczynę za rękę i rzucili się do biegu. Gnali wzdłuż ściany szopy, a potem skręcili w kierunku głównej alei, biegnąc wąską uliczką między dwoma za­walonymi budynkami. Wil usiłował prowadzić, ale był to w zasadzie bieg zupełnie na oślep. Po chwili dostrzegli przed sobą światła głów­nej alei.

— Wil! — krzyknęła Amberle, ale było już za późno.

Chłopak nie miał tak bystrych oczu jak ona i całym impetem wpadł na stojące na sztorc deski, oparte o jedną ze ścian. Zwalił się z hukiem i uderzył o ścianę budynku. Na chwilę stracił przytomność; potem podniósł się nagle, ciągle w szoku, i zamachał na oślep rękami. Głos Amberle dudnił mu w uszach, a cały świat się kołysał. Dotknął czoła i nieco oprzytomniał. Na rękach miał krew.

Amberle złapała go za ramiona. Oparł się o nią i próbował iść dalej w kierunku odległej alei. Przed oczami wirowały mu czerwone plamy i co chwilę ogarniała go ciemność. Usiłował z tym walczyć. Nie mogli się przecież zatrzymać; musieli iść dalej. Amberle mówiła coś do niego, ale nie potrafił odróżnić słów. Czuł się bezradny jak dziecko. Jak mógł dopuścić, by stało się coś takiego?

Wyszli na główną aleję, schowali się w cieniu najbliższej werandy i przeszli pod nią parę kroków. Amberle cały czas musiała go podtrzymywać, żeby się nie przewrócił. Krew zalewała mu oczy, dotykał więc co chwilę czoła i mruczał coś w złości.

Nagle usłyszał stłumiony krzyk Amberle. Przez mrok i plamy mi­gające mu przed oczami chłopak dostrzegł jakieś cienie i usłyszał szor­stkie, niskie głosy. Wszystko mu się zamazywało i mieszało. Ktoś dawał jakieś ostrzeżenie... Amberle zniknęła... a on został sam. Poczuł się opuszczony. Po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś go podnosi, a po­tem czyjeś ręce poniosły go w ciemność. Błyskała pochodnia, a przed oczami pojawiały się kolorowe plamy. Potem znowu ktoś go pochwy­cił i zaniósł do jakiegoś namiotu, w którym migotała oliwna lampka. Słyszał szepty i czuł, że ktoś przeciera mu czoło chłodną szmatką. W końcu owinięto go kocem i położono pod głowę poduszkę.

Otworzył wolno oczy. Leżał w kolorowym wozie ozdobionym barwnymi płótnami, paciorkami i jedwabiami. Zdziwił się, ponieważ znał skądś ten wóz.

A potem pochyliła się nad nim jakaś miła twarz, delikatna, zmy­słowa i okolona ciemnymi włosami. Uśmiech, którym ta piękna istota go obdarzyła, był wręcz olśniewający.

— Mówiłam, że się jeszcze spotkamy, Wilu Ohmsfordzie.

To była Eretria.

XXXV

Przez pięć dni armia elfów i Wolni Strzelcy z Legionu Granicz­nego przedzierali się do Arborlon. Szli przez szeroką dolinę Saran­danon, przez gęste lasy, wyboistymi traktami. Maszerowali w dzień i w nocy, bez odpoczynku i często bez jedzenia; bo też i istoty, które szły za nimi, również nie spały i nie jadły. Nie związane ludzkimi potrzebami, wolne od ludzkich ograniczeń, demony szły za nimi wy­trwale, nieubłaganie, gnane własnymi żądzami i szaleństwem. Szły za armią niczym psy myśliwskie, blokując drogę odwrotu i zachodząc z obu stron, zdecydowane zaatakować w dogodnej chwili. Idąca przed nimi armia była już zmęczona i wyczerpana. Wraz z wyczerpaniem przyszła rozpacz, a za rozpaczą strach.

Ander Elessedil również czuł się ofiarą strachu. Wszystko zaczęło się od poczucia klęski. Ci, którzy polegli, ranni, nadzieja, którą jeszcze tak niedawno żyli, a która rozwiała się jak poranna mgła; wszystko to ciążyło mu jak kamień i nie dawało spokoju. Ale i to nie było najgorsze. Teraz jego zmaltretowana armia musiała iść forsownym marszem, który był ponad siły niejednego z żołnierzy. Wielu z nich mogło paść, nie dotarłszy do Arborlon. Z tych wszystkich myśli na­rodził się jego własny demon: podstępny, zaczajony w cieniu jego determinacji, pozbawiony twarzy. Wodzu elfów, pytał chytrze demon, co zrobisz, by uratować swoich ludzi? Czy jesteś aż tak bezradny? Tylu już poległo... A jeśli i ci, którzy ocaleli, również zginą? Nękał go, drażnił pytaniami, doprowadzał do rozpaczy. Nawet obecność Allanona nie pomagała. Druid, mimo że jechał tuż obok, pogrążony był we własnych myślach; przebywał teraz w swym odległym i nie­dostępnym świecie. Tak więc Ander w samotności walczył ze swym demonem i prowadził wyczerpaną armię z powrotem do Arborlon.

A przecież tym, który ocalił ich wszystkich od śmierci, był Stee Jans. W chwili gdy ich ogarnęła rozpacz i śmierć zaglądała im w oczy, on okazał się godny swego legendarnego zawołania. Udowodnił, że naprawdę jest Żelaznym Człowiekiem, odważnym, twardym i wy­trzymalszym od nich wszystkich. A teraz ten człowiek zebrał pod sobą elfy i swoich strzelców i osłaniał tyły, podczas gdy armia niosła swych rannych do macierzystego miasta. Atakował idącą za nimi nieprzebraną hordę demonów nagłymi wypadami, stosując tę samą taktykę, która okazała się tak skuteczna w przesmyku Baen Draw. Demony usiłowały zamknąć okrążenie i złapać armię elfów w po­trzask. Ale za każdym razem, tak w samej dolinie Sarandanon, jak i w lasach na jej wschodniej rubieży, znajdowały już tylko pustą rów­ninę, noszącą czasami tylko świeży ślad niedawnego przemarszu. Z niesamowitą zręcznością, która dziwiła i wyprowadzała bestie z rów­nowagi, Stee Jans bawił się z nimi w kotka i myszkę; atakował z jed­nej strony, znikał nagle, by po chwili zaatakować z drugiej strony, nękał hordy demonów małymi, szybkimi wypadami. W ten sposób cały czas trzymał je z dala od głównych sił, które zmierzały do bez­piecznego Arborlon.

Gniew demonów wciąż przybierał na sile i przeradzał się we wściekłość. Te demony były inne, różniły się od czarnych poczwar, które walczyły, by wedrzeć się do doliny Sarandanon. Były potęż­niejsze niż ludzkie o nich wyobrażenie. Niektóre miały ogromne roz­miary, były silnie umięśnione i pokryte łuskami, zdolne miażdżyć kamienie. Inne zaś były małe i zwinne jak żywe srebro, ale potrafiły zabijać samym dotknięciem. Jedne miały wiele odnóży zakończonych ostrymi jak sztylety szponami, a inne nie miały ich wcale. Były i takie, które ziały ogniem, i takie, które żywiły się ludzkim mięsem. Tam, gdzie przeszła ta koszmarna armia, umierało wszystko i nic nie mogło już urosnąć.

Pogoń podążała za nimi wytrwale. Zwiadowcy i Wolni Strzelcy robili wszystko, by opóźnić marsz potworów, których nieprzebrane rzesze parły nieustępliwie do przodu. Gdyby nie Stee Jans, jego od­waga i pomysłowość, żołnierze z tylnej straży ponieśliby dużo wię­ksze straty, jeśli nie całkowitą klęskę. A i tak wielu zginęło lub odniosło ciężkie rany, broniąc główną armię od strasznej śmierci w kłach i szponach przeważających sił wroga. Chodziło przede wszy­stkim o to, by wojsko nie musiało stawać ponownie do boju, dopóki nie dojdzie do Arborlon.

Piątego dnia po południu żołnierze dotarli do brzegów Rzeki Szem­rzącej Pieśni, ostatkiem sił przekroczyli ją i doszli do miasta. I tutaj dopiero okazało się, jaką cenę przyszło im zapłacić. Co trzeci elf, który rozpoczął odwrót z Sarandanon, nie doszedł z powrotem do Arborlon. Wielu z tych, którzy przeżyli, było ciężko rannych. Z sze­ściuset Wolnych Strzelców nie pozostała nawet połowa.

A demony szły nieustępliwie za nimi.

Nad Arborlon zapadał zmierzch. Było już chłodno, a ciężkie chmu­ry przesłaniały niebo i księżyc. W domach zapalały się światła; rodziny zasiadały do kolacji. Straż miejska rozpoczynała swe nocne patrole.

Oddziały armii elfów patrolowały tereny wzdłuż wschodniego brzegu Rzeki Szemrzącej Pieśni, przy wzniesieniach Carolan i starej budowli Elfitch. Wpatrywali się w ciemność, ale w lasach za rzeką nic się nie poruszało.

W komnacie Najwyższej Rady Elfów Ander Elessedil po raz pier­wszy, odkąd wyruszyli do Sarandanon, stał twarzą w twarz z króle­wskimi ministrami, dowódcami armii i kilkoma obcokrajowcami, któ­rzy przybyli z pomocą dla Westlandii. W ręku trzymał gałązkę Ellcrys. Nie miał czasu na kąpiel, zdążył tylko przespać się parę godzin. Cały był pokryty pyłem, potem i krwią. Obok niego stał Allanon, ponury i niedostępny, zatopiony w swych myślach. Był też Stee Jans; piwne oczy Żelaznego Człowieka były smutne i zmęczone. Gdy weszli do komnaty, wszyscy wstali z miejsc. Rozległy się szepty i przyciszone, krótkie rozmowy. Zaczęto zadawać pytania, każdy chciał przekrzy­czeć drugiego i otrzymać odpowiedź. Emer Chios uderzył pięścią w stół i zaległa cisza.

— Usiądźmy — nakazał pierwszy minister.

Wszyscy usłuchali polecenia, ale szmery nie ustały. Ander czekał przez chwilę, po czym postąpił krok do przodu. Znał reguły. Gdy król był nieobecny, obradom przewodniczył pierwszy minister. Emer Chios był człowiekiem potężnym i powszechnie szanowanym. Ander zamierzał przedstawić Radzie swój pomysł i potrzebował poparcia Chiosa, jeśli chciał osiągnąć sukces. Był zmęczony i zaniepokojony, ale wszystko wymagało czasu.

— Panie pierwszy ministrze — zwrócił się do Chiosa. — Chciał­bym przemówić do Rady.

— Uczyń więc tak, książę — przyzwolił Emer Chios, wyma­wiając zwyczajową formułę.

Z początku wolno i dość niezręcznie, gdyż nie był tak dobrym mówcą jak ojciec czy brat, Ander opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło po wymarszu armii do doliny Sarandanon. Opisał, jak król został ranny, potem śmierć Ariona, obronę Breakline, oblężenie Baen Draw, a także powrót przez Sarandanon i lasy Westlandii do Arborlon. Nie pominął odwagi i poświęcenia Wolnych Strzelców ani też czynów Stee Jansa, który przejął czasowo dowodzenie po śmierci Pindanona. Opisał też naturę wroga, jego rozmiar, siłę i wściekłość. Ostrzegł przed zamiarami demonów, które pragnęły wymordować ludność i objąć w posiadanie utracone przed wiekami krainy. Było więc jasne, że albo elfy zniszczą zło ostatecznie, albo znikną z powierzchni ziemi.

Kiedy przemawiał, przyglądał się twarzom członków Rady. Jak teraz zareagują, wiedząc, że stracili króla i jego następcę. Ojciec mógł przecież umrzeć, a wtedy on, Ander, zostanie królem. Wiedział, że Rada powinna go zaakceptować jako następcę. Jeszcze nie tak dawno w ogóle o tym nie myślał, lecz teraz, gdy ojciec leżał ciężko ranny, nieprzytomny...

— Lordowie — zakończył swą przemowę Ander — jestem sy­nem swego ojca i wiem, czego oczekuje się od księcia elfów. Armia wyszła z Sarandanon i jest teraz tutaj. Powinienem być z nimi i za­mierzam ich poprowadzić. Nie byłoby tak, gdyby rzeczy miały się inaczej w ciągu paru ostatnich tygodni. Lecz, niestety, rzeczy nie mają się inaczej. Gdyby tu był mój ojciec, wszyscy zebralibyście się wokół niego, każdy z was. Wiem o tym. Postaram się więc go zastąpić i proszę was, abyście zebrali się wokół mnie. Jestem bowiem ostatnim z jego krwi. Ci, którzy są ze mną, udzielili mi pomocy i poparcia. Teraz szukam go wśród was. Przyrzeknijcie mi to poparcie, lordowie.

Zamilkł i czekał bez słowa. Nie musiał prosić o to wszystko, wiedział o tym. Był teraz prawowitym następcą, miał władzę i nie­wielu ośmieliłoby się temu zaprzeczyć.

Mógł też poprosić Allanona, by przemówił w jego imieniu. Samo wystąpienie druida mogło uciszyć wszelkie głosy opozycji. Ander jednak tym razem nikogo nie chciał prosić o wstawiennictwo. Decyzja Najwyższej Rady, a nawet zgromadzonych tu obcokrajowców musiała wypłynąć z analizy jego zalet, a nie ze strachu czy pod wpływem emocji.

Emer Chios wstał z miejsca. Jego ciemne oczy przyglądały się zebranym w komnacie lordom. Potem zwrócił się do Andera:

— Książę — zagrzmiał jego gruby głos. — Wszyscy, którzy się tutaj zebrali, wiedzą, że nigdy nie podążam ślepo za kimś, nawet jeśli jest on synem króla. I wiele już razy mówiłem, że bardziej wierzę osądom moich ludzi niż jednemu człowiekowi, nawet gdyby był królem całego świata. — Chios przerwał i rozejrzał się po twa­rzach zebranych. — Lecz jestem zaufanym ministrem Eventina Eles­sedila i jestem też jego wielbicielem... Podziwiam go. On jest kró­lem, lordowie, prawdziwym i wielkim. Chciałbym, aby był teraz z nami i prowadził nas przez te ciężkie czasy. Ale nie ma go tutaj. Jego syn oferuje nam siebie na jego miejsce. Znam Andera Eles­sedila... Sądzę, że znam go tak, jak nikt inny. Wysłuchałem go i oce­niłem na podstawie tego, kim zawsze był, jak postępował i kim w końcu się okazał. I powiadam wam, że nie ma w tej chwili nikogo, komu chętniej powierzyłbym los mojego kraju i bezpieczeństwo na­szego narodu.

Przerwał na chwilę, po czym położył prawą rękę na sercu w geście składania przysięgi. Zapanowała cisza. A potem powstali wszyscy. Najpierw kilku członków Rady, potem inni. Położyli ręce na sercu i spojrzeli na księcia. Wodzowie armii wystąpili do przodu: Ehlron Tay, człowiek o srogiej twarzy, który po śmierci Pindanona objął naczelne dowództwo; Kobold, wysoki kapitan Czarnej Straży w nie­skazitelnym mundurze; i Kevrin, dowódca Gwardii Narodowej.

Do Andera zbliżyła się wysoka, czarna postać.

— Teraz wszyscy pójdą za tobą, książę — powiedział cicho Al­lanon.

Ander przytaknął. Prawie żałował, że tak się stało.

Później rozmawiali o obronie Arborlon. Przygotowania do niej zaczęły się prawie natychmiast po wyruszeniu armii do Sarandanon, a więc dwa tygodnie temu. Emer Chios jako głównodowodzący pod­czas nieobecności króla wezwał Radę oraz tych spośród dowódców armii, którzy nie wyruszyli na wyprawę z królem. Radzono wówczas nad sposobem obrony miasta, gdyby armia poniosła klęskę. Teraz pierwszy minister omawiał te plany z Anderem.

Do miasta można było dotrzeć z dwóch stron: od wschodu, szla­kami wiodącymi przez dolinę Rhenn i lasy znajdujące się tuż powyżej, a także od zachodu, z doliny Sarandanon. Na pomocy i południu drogę blokowały góry, przez które nie było przejścia. Były to szczyty wysokie i niedostępne, pełne stromych turni i przepaści. Allanon ostrze­gał uprzednio, że Ściana Zakazu pęknie na równinach Hoare. To oznaczało, że demony muszą przejść przez dolinę Sarandanon. Jeśli nie skierują się ani na północ, ani na południe, co zabrałoby im mnóstwo dni, to z pewnością nadejdą od zachodu.

A tu właśnie obrona elfów była najsilniejsza. Na wroga czekały dwie naturalne przeszkody. Pierwszą była Rzeka Szemrzącej Pieśni, nieco węższa w miejscu, gdzie skręcała na wschód, poniżej Carolanu. Była jednak głęboka i trudna do przebycia. Drugą przeszkodą był sam klif, stromy i wysoki na czterysta stóp, porośnięty miejscami gęstymi zaroślami. Przerzucono tu tylko jeden most, w miejscu, gdzie rzeka była najwęższa, w dodatku nie było tam płycizn; rzeka płynęła rwącym nurtem i była dość głęboka. Natomiast ku urwisku Carolan prowadził Elfitch. Było to główne przejście, mimo wąskich, krętych schodów biegnących w górę po klifie.

Tak więc obrona Arborlonu zależała od zabezpieczenia rzeki i ur­wiska. Zdecydowano, że most zostanie zburzony zaraz po powrocie armii do Arborlon. Tak też się stało; ostatnie ogniwo łączące miasto z doliną Sarandanon zostało przerwane. Na wschodnim zaś brzegu rzeki ustawiono słupy z palącą się w kotłach smołą, aby oświetlić teren w razie nocnej napaści. Zbudowano też redutę, tuż nad brzegiem rzeki, ciągnącą się w obu kierunkach na kilkaset stóp. Z obu stron reduty zainstalowano mnóstwo pułapek, aby uniemożliwić demonom obejście tej linii obronnej.

Schody biegnące z dołu ku płaskowyżowi Carolan również zostały zniszczone. Teraz jedynym wejściem był Elfitch — system siedmiu połączonych ze sobą szeregowo ramp z kamiennych bloków. Budowla biegła od wschodniego brzegu rzeki i pięła się w górę klifu aż na Carolan. Każda z siedmiu ramp odgrodzona była basztą, zaopatrzoną w solidną bramę, którą można było w każdej chwili zamknąć, blokując tym samym drogę ku dalszym rampom. Na basztach umieszczono szereg stanowisk dla łuczników, którzy mogli razić długimi strzałami w tłoczącego się na rampie wroga. W czasach pokoju bramy stały otworem, a baszty świeciły pustkami. Korzystano z nich od czasu do czasu, wystawiając straże, które nigdy nie miały nawet sposobności ogłosić alarmu. Cała zaś kamienna budowla obrastała bluszczem i wi­noroślami. Teraz jednak, po powrocie armii z Sarandanon, baszty wypełniły się uzbrojonymi żołnierzami i strażami. Połyskiwały zbro­je, miecze i długie włócznie. Bramy zaś były cały czas zamknięte i pilnie strzeżone.

Natomiast na szczycie Carolanu nie było już żadnych linii obron­nych. Od krawędzi klifu płaskowyż ciągnął się aż do wielkich lasów, które porastały opadającą coraz niżej ku wschodowi równinę. Stały tu samotne gospodarstwa, znajdowały się tu także Ogrody Życia. Między krawędzią klifu a lasami, we wschodniej części Carolanu, wznosiło się miasto Arborlon. Jeśli demony zdołają dotrzeć do pła­skowyżu, armii elfów pozostanie niewiele możliwości. Jeżeli przeżyje ich wystarczająca liczba, będą mogli próbować zepchnąć wroga z kli­fu. Lecz jeśli i to się nie uda, będą musieli się cofnąć aż do odległej doliny Rhenn i tam stanąć do ostatecznej bitwy o całą Westlandię.

Chios zakończył swój raport, pomyślał chwilę, a potem dodał:

— Oczywiście, mówimy tu cały czas o obronie zachodniej strony. Lecz jeśli demony ominą góry i zaatakują od wschodu... Allanon potrząsnął głową i uniósł w górę dłoń.

— Nie, nie zrobią tego. Czas jest dla nich bardzo cenny. Nadejdą od zachodu.

Ander spojrzał pytająco na Stee Jansa, ale dowódca Wolnych Strzelców nie miał nic innego do powiedzenia. Książę zwrócił się więc do Emera Chiosa:

— A inne wiadomości, pierwszy ministrze?

— Co do naszego apelu o pomoc, to bardzo różne, obawiam się. Callahorn przysłał kolejne dwie setki konnej Starej Gwardii. To już regularny oddział Legionu Granicznego. Jest jeszcze, niepewna co prawda, obietnica dalszej pomocy. Nasi posłańcy donoszą, że Rada Miast nie zdecydowała dotąd, w jakim stopniu wojna elfów powinna interesować Callahorn. Nie zdołano jeszcze dojść do zgody w tym względzie. Wydaje się, że przysłanie Starej Gwardii jest wynikiem pewnego kompromisu. W każdym razie sprawa nadal jest dyskuto­wana, a my nic więcej nie wiemy.

Stee Jans ostrzegał nas przed tym, pomyślał Ander ponuro.

— Federacja przesłała nam tylko wiadomość. — Emer Chios ciągnął dalej z gorzkim uśmiechem. — Wiadomość, która jest tyle krótka, co dosadna. Otóż Federacja nie zamierza się wtrącać w sprawy innych krajów i ras. Zaczną działać dopiero wtedy, gdy zagrożenie zacznie dotyczyć ich samych. A według nich nic się w tej chwili takiego nie dzieje. Dlatego też z ich strony nie możemy obecnie liczyć na żadną pomoc.

— A Kershalt? — zapytał szybko Ander. — Co z trollami?

— Nic. — Chios pokręcił głową. — Pozwoliłem sobie wysłać kolejnych posłańców.

Ander przytaknął milcząco.

— A karły?

— Jesteśmy tu — rozległ się nagle szorstki, gruby głos. — A przy­najmniej niektórzy z nas.

Brodaty, krępy karzeł przepchnął się przez zgromadzonych w ko­mnacie mężczyzn. Miał żywe niebieskie oczy i opaloną na brąz twarz. Oparł swe sękate ręce o krawędź stołu i zwrócił się do Allanona.

— Druidzie. — Skłonił lekko głowę, po czym spojrzał na An­dera. — Nazywam się Browork, starszy z Culhaven. Przyprowadzi­łem ze sobą setkę saperów, by służyli Elessedilom. Możecie za to dziękować druidowi. Spotkał nas parę tygodni temu przy moście łą­czącym brzegi Srebrnej Rzeki. Pracowaliśmy tam. Allanon powiedział nam o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Karły znają Allanona, nie było więc żadnych zbędnych pytań. Wysłaliśmy wiadomość do Cul­haven i wyruszyliśmy. Dziesięć dni marszu, ale jesteśmy tutaj.

Wyciągnął rękę do Andera i uścisnął ją mocno.

— A co z pozostałymi? — zapytał Allanon. Karzeł skinął niecierpliwie głową.

— Przypuszczam, że już są w drodze. Do końca tygodnia powin­niście dysponować kilkutysięczną armią. A póki co masz nas, drui­dzie, i możesz uważać się za szczęściarza. Nikt oprócz saperów nie przygotowałby tak rampy.

— Chodzi o Elfitch. — Emer Chios wyjaśnił zdumionemu An­derowi. — Browork i jego saperzy pracowali z nami przy umocnie­niach obronnych. Studiując konstrukcję Elfitch, zauważyli, że można spowodować, by piąta rampa się zawaliła.

— Dziecinna zabawa, bułka z masłem. — Karzeł zbył to mach­nięciem ręki. — Podcięliśmy kamienne bloki, usunęliśmy dodatkowe wzmocnienia, spięliśmy łańcuchami i zablokowaliśmy żelaznymi klinami. Łańcuchy są na dole zamaskowane gęstymi krzakami, idą w górę po kamiennych blokach, a na szczycie trzyma je mechanizm wielokrążków. Jeśli demony dojdą do piątej rampy, uwolnimy me­chanizm, wybijemy skoble... i cała rampa aż do piątej bramy spadnie w dół. Proste.

— Proste — uśmiechnął się Ander — jeśli ma się do dyspozy­cji inżynierskie umiejętności saperów. Dobra robota, Browork. Bę­dziemy cię potrzebować.

— Są tu też inni, których możesz potrzebować. — Allanon po­łożył rękę na ramieniu Andera i wskazał na koniec stołu.

Książę spojrzał w kierunku, gdzie stał samotnie elf w skórzanej kurtce. Prawą rękę trzymał na sercu na znak poparcia i lojalności.

— Nazywam się Dayn, książę — powiedział cicho. — Jestem skrzydlatym jeźdźcem.

— Skrzydlatym jeźdźcem? — Ander zdumiał się. Słyszał kiedyś od ojca opowieści o ludziach zwanych podniebnymi elfami. Opowie­ści tych nikt już prawie nie pamiętał, bo od co najmniej stu lat w mu­rach Arborlon nie gościł żaden skrzydlaty jeździec. — Ilu was jest? — zapytał w końcu.

— Pięciu — odparł Dayn. — Byłoby nas więcej, gdyby nie oba­wa przed atakiem demonów na Wing Hove, nasze ojczyste miasto. Mój ojciec, Herrol, wysłał tu naszą piątkę. Jesteśmy jedną rodziną. — Elf spojrzał na Allanona. — Były takie czasy, gdy mój ojciec i druid się przyjaźnili — wyjaśnił cichym głosem.

— Wciąż jesteśmy przyjaciółmi — odparł zamyślony mag. Dayn skinął głową w podziękowaniu i zwrócił się do Andera.

— Ojciec uważa, że jego związki pokrewieństwa z elfami lądo­wymi są silniejsze niż u większości jego rodaków, książę. Większość z nich zerwała wszelkie kontakty ze starymi prawami i starym spo­sobem życia. Mój ojciec wie również, że Allanon jest z rodem Eles­sedilów i opiekuje się nim. A to ma ogromne znaczenie. Przysłał więc nas. Byłby tu osobiście, gdyby nie nieobecność jego roka, imie­niem Genewen. Terminuje na nim syn mojego brata, aby kiedyś sam mógł zostać skrzydlatym jeźdźcem, tak jak jego ojciec i dziadek. Ale my, którzy tu jesteśmy, też możemy się na coś przydać. Możemy przemierzyć całe niebo Westlandii, odnaleźć demony i donieść o ru­chach ich hord. Możemy je śledzić i odkryć ich siłę i słabości. To wszystko możemy wam ofiarować.

— Przyjmujemy to z ogromną wdzięcznością, Dayn — powie­dział głośno Ander. — Witamy was serdecznie.

Dayn ukłonił się i cofnął o krok.

— Czy może jeszcze ktoś przybył z pomocą, pierwszy minis­trze? — zwrócił się Ander do Chiosa.

— Nie. To już wszyscy, mój panie.

— A więc musi nam to wystarczyć. — Ander westchnął i po­prosił, by wszyscy usiedli. Teraz dyskusja dotyczyła takich spraw, jak rozmieszczenie żołnierzy, rozdział broni, taktyka i dodatkowe środki obrony. Ehlron Tay złożył raport dotyczący regularnej armii, Kerrin opowiedział o przygotowaniach poczynionych przez Gwardię Narodową, a Kobold o Czarnej Straży. Browork przedstawił ogólną ocenę skuteczności elfijskiej obrony, a Stee Jans zaproponował stra­tegię, którą trzeba będzie zastosować, by sprostać przeważającym siłom demonów. Nawet Dayn opisał krótko bojowe zdolności roków i ich przydatność w walkach powietrznych.

Czas mijał szybko, noc miała się już ku końcowi. Ander czuł, że ze zmęczenia kręci mu się w głowie, a myśli zaczynają wirować. Nagle rozległ się potężny trzask i do komnaty wpadł Gael ze zmie­rzwionymi włosami, w otoczeniu strażników. Ledwo dysząc, mały elf pomknął przed siebie i upadł przed księciem na kolana.

— Panie! — wykrztusił z twarzą czerwoną z emocji. — Panie, król się obudził!

— Obudził się?

Ander skoczył na równe nogi i wybiegł z komnaty.

Kiedy spał, wydawało się królowi, że płynął z nurtem jakiejś ciemności, która oblekała go chłodnym całunem, ściskała jak strach za gardło, wsączała się w niego. Nie istniał czas, nie istniała prze­strzeń; był tylko przypływający falami lęk, pozostawiający za sobą mroczną pustkę. Na początku odczuwał ciepło i błogość, jak nowo­rodek w ramionach matki, otoczony troską i miłością. A potem owo ciepło zaczęło go dusić, osaczać i wciągać. Walczył rozpaczliwie, żeby się uwolnić, ale nie potrafił. Uderzył weń nagły chłód, zaczął zapadać się w ciemność, jego koc zmienił się w całun, a on nie należał już do życia, lecz stał nad czeluścią śmierci. Przerażony walczył ze swym straszliwym całunem-więzieniem, targając i rwąc tkaninę mro­ku i chłodu, dopóki nie rozpadła się i nie zniknęła.

Otworzył oczy i oślepiło go światło ostre, niemiłe, migoczące. Zamrugał nie wiedząc, gdzie się znajduje. Powoli pokój zaczął przy­bierać znajome kształty. Rozpoznał zapach lamp oliwnych i dotyk wełnianych prześcieradeł i kocy, w które był zawinięty. Wróciło do niego wszystko, co się wydarzyło, nim zapadł w śpiączkę. Przed jego oczami przesuwały się chaotyczne obrazy: Breakline, Halys Cut i wy­chodzące z mgły demony; widział broniące się elfy, słyszał okrzyki bólu i śmierci; rozpoznał Allanona, Andera, błysk broni, a potem nagłe uderzenie...

Schował się pod przykrycia, chciał uciekać... Lecz nagle obraz wyostrzył się... rozpoznał swoją sypialnię. Był w pałacu, w Arborlon. Ktoś do niego podchodził.

— Panie...? — Król usłyszał znajomy, przestraszony głos Gaela, a jego młoda twarz pochyliła się nad nim. — Panie, czy przebudziłeś się?

— Co się stało? — Własny głos wydał się królowi dziwnie znie­kształcony. Ledwie go rozpoznał.

— Byłeś ranny, panie... w Halys Cut. Zraniono cię w głowę. — Palec Gaela wskazał na skroń króla. — Dotąd byłeś nieprzytomny. Panie, tak bardzo się martwiliśmy...

— Jak długo... spałem? — przerwał król. Dotknął ręką głowy, w karku poczuł dotkliwy ból.

— Siedem dni, panie.

— Siedem dni!

Gael cofnął się o krok.

— Panie, przyprowadzę tu twojego syna.

— Mojego syna?

— Księcia Andera, panie. Odbywa teraz spotkanie z Radą. Leż, panie, a ja zaraz go przyprowadzę.

Eventin patrzył, jak sługa otwiera drzwi i rozmawia z kimś na zewnątrz, potem je zamyka... Nastała cisza. Król usiłował się pod­nieść, ale był to zbyt wielki wysiłek i opadł z powrotem na łóżko. Ander...? Czy Gael powiedział, że Ander rozmawia z Radą? A gdzie był Arion? Czoło króla zmarszczyło się, ogarnął go lęk i wątpli­wości, myśli przelatywały w popłochu przez obolałą głowę. Co tu robił... w Arborlon? Co się przydarzyło armii... Co z obroną Sa­randanon...?

Znów usiłował się podnieść i ponownie opadł na łóżko. Ogarnęła go fala mdłości. Poczuł się stary, bardzo stary. Czuł się tak, jakby przeżyte lata zamieniły się w wyczerpującą chorobę, które wyssała zeń siły. Zęby mu zaczęły dzwonić, mdłości podchodziły do gardła. Ach, żeby tak chociaż na pięć minut znów być młodym i na tyle silnym, żeby móc wstać z tego przeklętego łóżka! Rozgorzał w nim ogień gniewu, podniósł się i oparł na poduszce, ciężko oddychając.

Król obrócił powoli głowę. Po drugiej stronie pokoju leżał Manx. Pies podniósł łeb i ich spojrzenia się spotkały. W tym momencie skóra ścierpła królowi i poczuł chłód w żołądku. W oczach psa do­strzegł coś, co sprawiło, że musiał na chwilę odwrócić wzrok; była to zimna, przenikająca do szpiku kości, nieugięta nienawiść. Król zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Przemógł się, przezwycięża­jąc wstręt: Manx?! Ale w oczach psa dalej była tylko nienawiść. Król odwrócił wzrok. Chciał patrzeć na cokolwiek innego, na ściany, na meble, na draperie nad oknami. Rozpaczliwie usiłował się uspokoić, ale nie mógł. Jestem sam, pomyślał nagle i strach ścisnął mu serce. Sam! Spojrzał znów na Manxa. Oczy owczarka były teraz puste, skrywając to, co dostrzegł był przed chwilą. A może to mu się tylko wydawało? Patrzył, jak stary pies podnosi się wolno, obraca kilka razy i kładzie się z powrotem. Dlaczego do mnie nie podchodzi, pomyślał król. Dlaczego nie podchodzi?

Osunął się na poduszki. O czym ja mówię? Nienawiść w oczach psa, który jest moim przyjacielem od tylu lat? Widzieć w starym, dobrym łobuzie zaciekłego wroga...? Co się z nim dzieje...?

Za drzwiami rozległy się głosy. Król usłyszał, jak drzwi się otwie­rają i zamykają. To był Ander. Podszedł i objął ojca bez słowa. Król przytulił syna, poklepał po plecach i wskazał na łóżko.

— Powiedz, co się stało? — polecił łagodnie. W tym momencie zobaczył jakiś błysk w oczach syna i poczuł nagły chłód. Zmusił się, by zadać pytanie: — Gdzie jest Arion?

Ander już otwierał usta, ale słowa uwięzły mu w gardle. Twarz króla stężała.

— Nie żyje?

— W Worl Run — zdołał wyszeptać syn.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale potrząsnął tylko powoli głową. Oczy starego króla wypełniły się łzami, a ręce drżały, gdy chwycił się ramion syna.

— Arion nie żyje...? — zapytał raz jeszcze, jakby tamte słowa były tylko kłamstwem albo nie padły w ogóle.

Ander przytaknął milcząco, po czym odwrócił wzrok.

— Pindanon także.

Przez chwilę król nic nie mówił, tylko ręce opadły mu powoli na łóżko.

— A Sarandanon?

— Stracona.

Patrzyli na siebie w milczeniu, ojciec i syn, dzieląc między siebie jakby sekret, który nigdy nie powinien być ujawniony. Ander pochylił się nagle ku ojcu i przytulił go. Trwali tak przez chwilę bez słowa. Kiedy w końcu król się odezwał, jego głos był niski i jakby odległy.

— Opowiedz mi o Arionie. Niczego nie pomijaj.

Ander opowiedział, jak zginął jego brat, jak przynieśli go z Bre­akline do Sarandanon i jak pochowali w przesmyku Baen Draw. Potem mówił o tym wszystkim, co się zdarzyło od pierwszego dnia bitwy w Halys Cut aż po marsz do Arborlon. Eventin słuchał w mil­czeniu. Gdy Ander skończył, stary król zapatrzył się pustym wzro­kiem na migający płomień oliwnej lampy. Po chwili spojrzał na syna.

— Chcę, byś wrócił na posiedzenie Najwyższej Rady, Anderze. Zrób, co musi być zrobione — powiedział łamiącym się głosem. — Idź już. Nic mi nie będzie.

— Może poproszę Gaela, by przyszedł do ciebie? — spytał nie­pewnie książę.

— Nie, nie teraz. — Król pokręcił głową. — Chcę po prostu... — Przerwał i chwycił syna mocno za ramię. — Jestem z ciebie bardzo dumny, synu. Wiem, jak trudno...

Ander pokiwał głową, czując, jak coś go ściska w gardle, a potem chwycił ojca za rękę.

— Gael będzie na korytarzu.

Książę wstał i ruszył do drzwi. Miał już wyjść, gdy Eventin za­wołał go dziwnie nie swoim głosem.

— Zabierz ze sobą Manxa.

Ander zagwizdał na starego wilczura i wyprowadził go z komnaty ojca.

Król elfów został sam, tym razem naprawdę sam. Oparł się wy­godnie o poduszki i zaczął rozmyślać nad potwornością tego wszy­stkiego, co się dotąd wydarzyło. W ciągu zaledwie siedmiu dni jedna z najwspanialszych armii w całych czterech krainach została prze­gnana ze swojego kraju, jak stado owiec uciekające przed hordą wil­ków; zmuszona do wycofania się z Breakline i Sarandanon i zapę­dzona do ojczystego miasta, gdzie być może przyjdzie jej zginąć.

Gdzieś w głębi duszy Eventin poczuł się zupełnie zdruzgotany. To on pozwolił, by to wszystko się zdarzyło, on był za to odpowiedzialny. — Arion — szepnął nagle, gdy wspomniał swego starszego sy­na, i z jego oczu popłynęły łzy. Eventin Elessedil płakał.

XXXVI

— Eretria! — krzyknął słabo Wil; w jego głosie słychać było zdziwienie. Nie zważając na ból i rany, podniósł się na łokciu, by lepiej widzieć. — Co ty tutaj robisz?

— Zdaje mi się, że ratuję ci życie. — Roześmiała się, a jej oczy zapłonęły figlarnie.

Uwagę Wila przykuło jakieś nagłe poruszenie. Z tyłu wozu dwie kobiety zajmowały się właśnie praniem jakichś zakrwawionych szmat. Instynktownie sięgnął do głowy i wyczuł bandaż przykrywający ranę. Dotknął jej szybko i skrzywił się z bólu.

— Nie robiłabym tego — powiedziała Eretria i chwyciła jego rękę. — To jedyna część twego ciała, o której można powiedzieć, że jest czysta.

Chłopak rozejrzał się szybko dokoła.

— Co zrobiłaś z Amberle?

— Z twoją siostrą? — Dziewczyna prychnęła drwiąco. — Jest w miarę bezpieczna.

— Wybacz mi, ale nie bardzo w to wierzę — stwierdził Wil i zaczął wstawać.

— Stój, uzdrowicielu. — Eretria pchnęła go z powrotem na łóż­ko i ściszyła głos, by jej nie usłyszały kobiety płuczące zakrwawione kawałki materiału. — Obawiasz się, że będę szukała zemsty z po­wodu twojej głupiej decyzji, aby pozostawić mnie w Tirfing? Tak nisko mnie cenisz? — Roześmiała się i potrząsnęła głową. — Teraz masz jeszcze jedną szansę, by przemyśleć swoją decyzję. Czy to możliwe?

— Bynajmniej. Co z Amberle?

— Gdybym zamierzała skrzywdzić ją lub ciebie, Wilu Ohmsfor­dzie, zostawiłabym was oboje na pastwę tych rzezimieszków, którzy gonili was przez całe Grimpen Ward. Dziewczyna ma się dobrze. Przyprowadzę ją, gdy skończymy rozmawiać. — Eretria obróciła się do służących i kazała im wyjść. Kobiety przerwały pracę i zniknęły za zasłoną wiszącą u wejścia do wozu. Wtedy dziewczyna znowu spojrzała na Wila i przekrzywiła zalotnie głowę. — I co mam z tobą zrobić, Wilu Ohmsfordzie?

— Jak nas znalazłaś? — zapytał chłopak i odetchnął głęboko.

— Całkiem łatwo. — Eretria uśmiechnęła się. — Wieść o two­jej cudownej mocy uzdrawiania rozeszła się po całym Grimpen Ward dosłownie w ciągu dziesięciu minut, od kiedy wyleczyłeś tę szynkarkę. Myślałeś, że takie wspaniałe przedstawienie pozostanie nie zauwa­żone? W jaki sposób, według ciebie, znaleźli was ci bandyci?

— A więc ty również o tym wiedziałaś?

— Jesteś głupcem, uzdrowicielu — powiedziała cicho i dotknęła jego policzka. — Wędrowcy pierwsi wiedzą o tym, co dzieje się w miejscach, przez które podróżują. Gdyby tak nie było, nie pożyliby długo. To lekcja, którą musisz zapamiętać. Gdy tylko rozeszła się wieść o cudownym uzdrowieniu, którego dokonałeś, każdy, kto ma chociaż połowę mózgu, domyślił się, że ktoś z takim talentem musi być bardzo bogaty. Chciwość i alkohol to niesamowita mieszanka, uzdrowicielu. Masz szczęście, że żyjesz.

— Też tak sądzę — przyznał zmartwiony Wil. — Powinienem być trochę bardziej ostrożny.

— Trochę. Na szczęście domyśliłam się, że chodzi tu o ciebie, i przekonałam Cephela, żeby pozwolił mi was odnaleźć. Inaczej by­libyście strawą dla psów.

— Miła perspektywa. — Wil skrzywił się i spojrzał szybko na dziewczynę. — Czy Cephelo wie, że tutaj jestem?

— Wie. — Eretria uśmiechnęła się, a w jej oczach znów poja­wiły się figlarne błyski. — Czy to cię przeraża?

— Powiedzmy, że mnie niepokoi — przyznał Wil. — Zastana­wiam się, dlaczego miałby robić dla mnie cokolwiek po tym wszy­stkim, co wydarzyło się w Tirfing.

Dziewczyna przysunęła się do niego i położyła ma na ramieniu swą szczupłą, opaloną dłoń.

— Ponieważ jego córka potrafi być na tyle przekonująca, by cza­sami mieć wpływ nawet na tak upartego człowieka jak on. Poza tym miał czas, by pomyśleć o tym wszystkim, co się zdarzyło w Tirfing. Chyba udało mi się przekonać go, że to nie była twoja wina i że to właśnie ty ocaliłeś rodzinę.

— Nie ufam mu. — Wil pokręcił głową z niedowierzaniem.

— I nie powinieneś — zgodziła się Eretria. — Ale przynajmniej dzisiejszej nocy Cephelo nie będzie się tobą interesować. Porozmawia z tobą rano. A do tego czasu wasi prześladowcy stracą cierpliwość i wrócą do gospody w poszukiwaniu świeżego piwa, dziewek i pew­niejszego źródła zysku.

Eretria wstała, zaszeleściła swą jedwabną szatą i wróciła po chwili z mokrą szmatką i miską czystej wody.

— Musimy cię trochę odświeżyć, uzdrowicielu. Zalatujesz potem i brudem, a twoje ubranie jest kompletnie zniszczone. Zdejmij je, a ja cię umyję.

— Sam się umyję. Pożyczysz mi jakieś ubranie? Skinęła twierdząco głową, ale nie ruszyła się z miejsca. Chłopak zaczerwienił się wstydliwie.

— Chciałbym zrobić to sam, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

— Ależ mam. — Twarz dziewczyny rozjaśnił olśniewający uśmiech.

— Jesteś niepoprawna. — Wil pokręcił głową.

— A ty jesteś mi przeznaczony, Wilu Ohmsfordzie. Już ci to mówiłam.

Uśmiech przygasł nieco, a jego miejsce zajęło spojrzenie tak zmy­słowe i zniewalające, że Wil natychmiast zapomniał o całym świecie. Gdy dziewczyna pochyliła się nad nim, usiadł sztywno na łóżku. Poczuł, że kręci mu się w głowie, ale trzymał się prosto.

— Przyniesiesz mi to ubranie?

Oczy Eretrii pociemniały z gniewu. Potem dziewczyna wstała, podeszła do szafy i wyjęła z niej jakieś rzeczy.

— Weź to. — Rzuciła ubranie na łóżko, pochyliła się nad Wilem i pocałowała go prosto w usta. — Umyj się i ubierz.

Potem pociągnęła nosem i wyszła z wozu, starannie zamykając za sobą drzwi. Chłopak uśmiechnął się do siebie. Jakiekolwiek były zamiary Eretrii, dziewczyna na pewno nie pozwoli mu się wymknąć. Szybko się rozebrał i umył, a potem założył świeże ubranie. Pasowało doskonale, chociaż czuł się w nim trochę dziwnie, gdyż była to typowa szata wędrowca.

Zaledwie skończył się ubierać, w progu stanęła Eretria, prowadząc ze sobą Amberle. Elfijska dziewczyna miała na sobie spodnie i tunikę z szarfą, a długie włosy przewiązała opaską. Na jej świeżo umytej twarzy malował się lekki przestrach. Spojrzała na głowę Wila i w jej zielonych oczach natychmiast pojawiła się troska.

— Dobrze się czujesz? — zapytała szybko.

— Wszystkiego dopilnowałam. — Eretria zbyła jej pytanie, a po­tem wskazała na drugie łóżko. — Możesz się tutaj przespać. A nie próbujcie czasem uciekać.

Eretria posłała Wilowi znaczący uśmiech, a potem obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi. Zatrzymała się jednak w połowie drogi i rzuciła im pożegnalne spojrzenie.

— Dobranoc, bracie Wilu. Dobranoc, siostro Amberle. Śpijcie dobrze. .
Potem wyśliznęła się z wozu i zamknęła za sobą drzwi.

Tę noc spędzili w wozie wędrowców. Obudzili się o świcie, gdy przez szpary w okiennicach sączyły się pierwsze promienie po­ranka. Wil leżał przez chwilę w milczeniu i w oczekiwaniu, aż znik­ną ostatnie ślady snu, usiłował zebrać rozproszone myśli. Potem sięgnął do sakiewki, by upewnić się, czy Kamienie Elfów są wciąż na swoim miejscu. Ostrożność nie zawadzi, pomyślał. Chciał wstać z łóżka, ale Amberle nakazała mu się położyć. Podeszła do niego, by zbadać jego rany i poprawić bandaż na głowie. Gdy skończyła, Wil usiadł przy niej i pocałował ją w policzek. Dziewczyna zaru­mieniła się lekko i uśmiechnęła; jej dziecięca jeszcze twarzyczka promieniała radością.

Po chwili otworzyły się drzwi i w progu stanęła Eretria, niosąc tacę pełną chleba, miodu, mleka i owoców. Miała na sobie przezro­czystą sukienkę, która owiewała jej ciało niczym mgiełka. Na powi­tanie posłała Wilowi swój olśniewający uśmiech.

— Wyspałeś się, Wilu Ohmsfordzie? — Podała mu tacę i mrug­nęła znacząco. — Cephelo chce teraz z tobą porozmawiać.

Potem wyszła, nie zaszczycając Amberle ani jednym słowem. Wil spojrzał na swą towarzyszkę i wzruszył bezradnie ramionami. W od­powiedzi dziewczyna zdobyła się na wymuszony uśmiech.

Kilka minut później pojawił się Cephelo. Wszedł bez pukania lekkim krokiem, w czarnej szacie i zielonym płaszczu. Wyglądał zupełnie tak samo jak tego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzeli go na brzegu Mermidonu. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, przekrzywiony zabawnie na jedną stronę. Zamachał nim na powitanie, a na jego śniadej twarzy pojawił się uśmiech.

— Ach, te elfy. Uzdrowiciel i jego siostra. I znowu się spotykamy. Ciągle szukacie swojego konia?

— Nie tym razem. — Wil uśmiechnął się.

— Nie? Więc zgubiliście drogę? Z tego, co pamiętam, Arborlon leży na północy.

— Byliśmy już w Arborlonie i znowu musieliśmy go opuścić — odparł chłopak, odstawiając tacę.

— I przybyliście do Grimpen Ward.

— Tak jak i ty.

— Rzeczywiście — przyznał mężczyzna i usiadł naprzeciw Wi­la i Amberle. — Ale w moim wypadku chodzi o interesy. Muszę podróżować przez takie miejsca, gdyby nie to nigdy bym się tu nie pojawił. A ty, uzdrowicielu? Co ciebie sprowadza do Grimpen Ward? Z pewnością nie perspektywa zastosowania twej umiejętności wobec mieszkańców tak nędznej wioski.

Wil zastanawiał się przez chwilę, co odpowiedzieć. Musiał być bardzo ostrożny. Znał Cephela na tyle, by wiedzieć, że wędrowiec odkryje wszystko, co tylko może się dla niego okazać korzystne. I na pewno zrobi to bardzo szybko.

— My też mamy tutaj swoje sprawy do załatwienia — odparł niedbale.

— Nie wydaje mi się, abyś wyszedł cało z tej kabały, uzdrowi­cielu. Gdyby nie ja, już byś nie żył.

Wil miał ochotę roześmiać się w głos. Stary lis! Nie miał zamiaru przyznać, że to Eretria uratowała im życie.

— A zatem znowu jesteśmy twoimi dłużnikami — przyznał.

— Zbyt pochopnie oceniłem cię w Tirfing. — Cephelo wzruszył ramionami. — Pozwoliłem, by troska o moich ludzi zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem. Winiłem cię za to, co się stało, zamiast po­dziękować za pomoc. To mnie dręczyło. A teraz, gdy uratowałem ci życie, moje poczucie winy się ulotniło.

— Cieszę się, że tak to widzisz — powiedział Wil, nie wierząc w ani jedno słowo wędrowca. — To był bardzo trudny okres dla mojej siostry i dla mnie.

— Trudny? — Na śniadej twarzy Cephela pojawiła się znako­micie udana troska. — Może mógłbym coś dla was zrobić? Jeśli powiesz mi dokładnie, co sprowadza was do tak niebezpiecznej krai­ny...?

A więc o to chodzi, pomyślał Wil. Kątem oka zauważył ostrze­gawcze spojrzenie Amberle.

— Chciałbym, abyś mógł nam pomóc — westchnął, siląc się na szczerość — ale obawiam się, że to niemożliwe. Potrzebuję przewodnika, który zna historię tej doliny, jej legendy i charakterystyczne miejsca.

— Cóż, zatem chyba będę mógł wam pomóc. — Cephelo klas­nął w dłonie. — Wiele razy podróżowałem do Wilderun i znam sekrety tej doliny.

Może, pomyślał Wil. A może nie. Cephelo chce po prostu wie­dzieć, co tutaj robimy.

— Nie mam zamiaru dłużej nadużywać twej gościnności i anga­żować cię w nasze sprawy. — Chłopak wzruszył ramionami. — Ja­koś sobie poradzimy.

Twarz wędrowca nie zmieniła wyrazu.

— Dlaczego nie powiesz mi, co was tutaj sprowadza? Pozwól, że sam ocenię, czy rzeczywiście nadużywasz mej gościnności.

Wil poczuł, jak dłoń Amberle zaciska się na jego ramieniu, ale zignorował to i nie spuszczał oczu z Cephela. Wiedział, że w końcu będzie musiał coś mu powiedzieć.

— Na dworze Elessedilów ktoś zachorował. — Chłopak zniżył konspiracyjnie głos. — Wnuczka króla jest bardzo cierpiąca. Potrze­buje lekarstwa, które można uzyskać z korzenia rośliny rosnącej je­dynie tutaj, w Wilderun. Wiemy o tym tylko my dwoje — moja siostra i ja. Przybyliśmy tu w poszukiwaniu tego korzenia. Gdy go odnajdziemy, wrócimy do Arborlon i otrzymamy wysoką nagrodę.

Wil poczuł, że Amberle puściła jego ramię. Nie ośmielił się jednak na nią spojrzeć.

— Czy wiesz, w którym miejscu w Wilderun można znaleźć tę roślinę? — zapytał Cephelo po chwili milczenia.

— Istnieją starożytne księgi traktujące o sposobach leczenia w daw­nych czasach. Tam właśnie znalazłem wzmiankę o tym korzeniu i na­zwę miejsca, w którym rośnie. Ale ta nazwa została już dawno za­pomniana i usunięta ze wszystkich map. Wątpię, czy ją znasz.

— Tak czy inaczej powiedz mi, o jaką nazwę chodzi.

— Safehold — oświadczył Wil, spoglądając na śniadą twarz wę­drowca. — Ta nazwa to Safehold.

Cephelo pomyślał przez chwilę, a potem potrząsnął głową.

— Masz rację. Ta nazwa nic mi nie mówi. Chociaż... — Męż­czyzna zawiesił głos i zamyślił się głęboko. — Jest jeden człowiek, który mógłby ją znać. Być może wiedziałby, o co chodzi. Zna wszy­stkie stare nazwy, które dotyczą tej doliny. Mogę cię do niego za­prowadzić. Ale Wilderun to bardzo niebezpieczna kraina, uzdrowicielu. Sam się o tym przekonałeś, chociaż dotarłeś jedynie do Grimpen Ward. Jeśli zdecydujemy się pomóc ci w tej wyprawie, będzie to dla nas wielkie ryzyko. Poza tym mamy również inne zobowiązania i inne sprawy do załatwienia. Czas jest dla nas bardzo cenny. Z pewnością potrafisz to docenić.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał stanowczo Wil.

— Że beze mnie niczego nie znajdziesz. Potrzebujesz mnie, a ja oferuję ci swoją pomoc. A taka pomoc wymaga... cóż, odpowiedniej zapłaty.

— Jakiej zapłaty, Cephelo? Oczy wędrowca pojaśniały.

— Twoich kamieni. Tych, które mają tę tajemniczą moc.

— One są dla ciebie bezużyteczne. — Chłopak pokręcił głową.

— Naprawdę? Czy ich tajemnica jest aż tak niepojęta? — Oczy Cephela zwęziły się niebezpiecznie. — Przypuszczasz, że jestem głupcem? Nie jesteś zwykłym uzdrowicielem. Zresztą nie interesuje mnie, kim jesteś, ale co posiadasz. Masz czarodziejskie kamienie, a ja chcę je dostać.

— Ich moc jest użyteczna tylko dla elfów. — Wil zmuszał się, żeby zachować spokój, mając rozpaczliwą nadzieję, że nie straci pa­nowania nad sytuacją. — Tylko elf może nią władać.

— Kłamiesz, uzdrowicielu — stwierdził wędrowiec nieprzyjem­nym tonem.

— On mówi prawdę — wtrąciła się Amberle. — Gdyby nie te kamienie, nigdy me wybrałby się w tę podróż. Nie możesz żądać, aby ci je oddał.

— Mam prawo żądać, co zechcę — warknął Cephelo. — W każ­dym razie nie wierzę żadnemu z was.

— Wierz, w co chcesz — odparł spokojnie Wil. — Nie oddam ci ich.

Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa. Na nieprzejednanej twarzy Cephela pojawił się cień strachu wywołany żywym wspo­mnieniem potęgi zamkniętej w kamieniach; potęgi, którą władał Wił Ohmsford.

— Więc co mi dasz, uzdrowicielu? — Wędrowiec uśmiechnął się z wysiłkiem. — Mam wykonać swą usługę zupełnie za darmo? Chyba masz coś wartościowego; coś, co jest warte tyle samo, co kamienie, których uparcie nie chcesz mi oddać? A zatem? Co mi dasz?

Wil rozpaczliwie próbował wpaść na jakiś pomysł, ale nie miał absolutnie niczego, co byłoby warte więcej niż kilka pensów. Był już pewien, że sytuacja jest beznadziejna, gdy nagle Cephelo strzelił palcami.

— Ubijemy interes, uzdrowicielu. Powiedziałeś, że król elfów da ci nagrodę, gdy mu dostarczysz lekarstwo, które uzdrowi jego wnucz­kę. Bardzo dobrze. Zrobię, co będę mógł, abyś się czegoś dowiedział o miejscu zwanym Safehold. Zaprowadzę cię do kogoś, kto być może zna tę nazwę. Ale to wszystko. W zamian ty dasz mi połowę nagrody, którą otrzymasz od króla. Połowę. Zgoda?

Wil myślał przez chwilę. Ciekawy interes. Wędrowcy rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, dają coś pierwsi, nie otrzymawszy uprzednio odpowiedniej zapłaty. O co zatem chodzi?

— Twierdzisz, że pomożesz mi odnaleźć Safehold...

— Jeśli będę w stanie.

— ... ale nie pojedziesz tam ze mną?

— Nie mam zamiaru niepotrzebnie ryzykować życiem. — Ce­phelo wzruszył ramionami. — Znalezienie lekarstwa i dostarczenie go królowi jest twoim problemem. Ja tylko pomogę ci znaleźć drogę. Jednakże nie sądź, że uwolnisz się ode mnie. Każda próba oszustwa skończy się dla ciebie tragicznie.

— A skąd będziesz wiedział, że mi się udało? — Wil zmarszczył brwi.

— Uzdrowicielu, jestem wędrowcem i na pewno się dowiem! Uwierz mi. Będę wiedział o wszystkim, co ci się przydarzyło.

Uśmiech Cephela był tak przebiegły, iż Wilowi zdawało się przez chwilę, że jego słowa mają jakieś ukryte znaczenie. Coś było nie w porządku i Wil to wyczuwał. Potrzebowali jakiejkolwiek pomocy, by odnaleźć drogę do Wilderun, nie używając przy tym kamieni. Pomoc Cephela mogła zaważyć na ich sukcesie bądź porażce w zna­lezieniu Safehold, zanim dopadną ich demony.

— A więc zgoda? — zapytał raz jeszcze wędrowiec. Wil potrząsnął głową. Musiał go sprawdzić.

— Połowa to za dużo — powiedział. — Dam ci jedną trzecią.

— Jedną trzecią? — Twarz Cephela pociemniała natychmiast, ale zaraz się rozpogodziła. — Dobrze. Jestem rozsądnym człowie­kiem. Niech będzie jedna trzecia.

To zbyt proste, pomyślał Wil. Spojrzał na Amberle i w jej oczach dostrzegł taką samą nieufność. Ale dziewczyna się nie odezwała, pozostawiając decyzję Wilowi.

— Śmiało, elfie — naciskał Cephelo. — Przecież nie zmarnu­jemy na to całego dnia.

— A więc dobrze. Umowa stoi.

— W porządku. Wyjedziemy natychmiast, jak tylko załatwimy tu swoje interesy. Ale wy zostaniecie przez ten czas w wozie. Lepiej, żeby was nie widziano w Grimpen Ward. Wyjdziecie, gdy znajdziemy się głęboko w lesie.

Uśmiechnął się szeroko na pożegnanie, zamachał kapeluszem i wyszedł. Gdy zamknęły się za nim drzwi, Wil i Amberle popatrzyli na siebie niepewnie.

— Nie ufam mu — szepnęła dziewczyna.

— Ani ja — przytaknął Wil.

Jakiś czas później wóz ruszył i zaczął się toczyć w stronę Wil­derun. Znowu byli w drodze.

XXXVII

Stary człowiek zamruczał cicho do siebie, usiadł w bujanym fotelu i zapatrzył się na ciemną ścianę lasu. Daleko na zachodzie, za drze­wami rosnącymi wokół polany, na której się znajdował, za doliną Wilderun i górami, słońce opadało powoli za horyzont, a dzień ustę­pował miejsca wieczorowi. Stary człowiek najbardziej lubił właśnie tę porę, gdy wieczorne cienie przynosiły ze sobą chłód, a zachodzące słońce barwiło nieboskłon purpurą i szkarłatem, by w końcu przejść w głęboki granat nocy. Przez szczeliny między drzewami przeświecał księżyc i migotały gwiazdy, powietrze pachniało świeżością, wolne nareszcie od odoru wilgoci i stęchlizny, tak nieodłącznego od dzien­nego skwaru, a liście szumiały cicho, poruszane łagodnymi podmu­chami nocnej bryzy. Przez te nieliczne chwile dolina Wilderun była zupełnie inną krainą; wtedy człowiek mógł ją traktować jak starego, serdecznego przyjaciela.

Starzec postrzegał ją w ten sposób, a w tym czasie nawet bardziej niż o innej porze dnia czy nocy — zawsze jednak z tym samym uczuciem głębokiej, nieprzemijającej wierności. Niewielu czuło tak jak on, lecz niewielu również miało okazję poznać tę dolinę tak, jak jemu się zdarzyło. Och, była taka zdradliwa i niebezpieczna — su­rowa, pełna pułapek, które łapały ludzi w swe sidła i zabijały. Wil­derun zamieszkiwały istoty, których nie spotyka się w żadnym innym miejscu, z wyjątkiem mrocznych legend opowiadanych tajemniczym szeptem przy ognisku. Była tam śmierć nadchodząca w każdej go­dzinie, bezlitosna, okrutna i pewna; byli myśliwi i ofiary, a każde żywe stworzenie było po trochu jednym i drugim. W ciągu sześć­dziesięciu lat spędzonych w dolinie starzec natknął się na jednych i drugich, i nic już nie było w stanie go zadziwić.

Zabębnił palcami o drewnianą poręcz fotela i zaczął snuć wspo­mnienia. Minęło już sześćdziesiąt lat od czasu, gdy po raz pierwszy przybył do Wilderun. Dolina była jego domem przez te wszystkie długie lata, i był to dom, który należało szanować; nie jakieś zwykłe miejsce z domami i ludźmi — bezpieczne i bezbrzeżnie nudne, lecz miejsce wymagające odwagi, samotne, puste, będące wyzwaniem dla tych nielicznych, którzy do niego należeli. Dla takich jak ja, pomyślał starzec. A teraz z tych wszystkich, którzy kiedyś przybyli do Wilde­run, pozostał jedynie on jeden. Pozostali odeszli, zabrani przez pu­szczę, pogrzebani gdzieś głęboko w ziemi. Oczywiście byli też głupcy, którzy się gnieździli niczym wystraszone psy w rozwalających się chatach Grimpen Ward i okradali innych głupców, którzy odważyli się zapuścić do tej dzikiej krainy. Dolina jednak nie należała do nich, ponieważ nigdy nie mieli zrozumienia dla jej natury ani też nigdy nie zamierzali jej poznać. Mieszkając w zamkowej stajni, nie można się przecież nazywać panem zamku.

Ci głupcy z Grimpen Ward nazywali go wariatem. Był szalony, bo mieszkał w tej dziczy, stary i samotny. Na tę myśl uśmiechnął się do siebie krzywo. Może jest to jakiś szczególny rodzaj szaleństwa, ale sam je dla siebie wybrał.

— Drifter — zawołał burkliwie. Wielki, czarny pies leżący u je­go stóp uniósł głowę i ziewnął szeroko. Była to potężna, kudłata bestia przypominająca trochę niedźwiedzia, a trochę wilka. — Hej, ty — mruknął starzec, a pies położył swą wielką głowę na jego kolanach i czekał na pieszczotę. Mężczyzna podrapał go za uszami.

Wtem w ciemności rozległ się przeszywający krzyk. Odbił się echem o ścianę lasu i zamarł. Drifter spojrzał w górę, a starzec po­kiwał znacząco głową. Bagienny kot. Coś stanęło na jego drodze i zapłaciło swą cenę.

Mężczyzna przesunął leniwie wzrok i spojrzał na znajome kształty majaczące w półmroku. Za nim stała chata, w której mieszkał — mała, ale zbudowana solidnie z pni i gontów umocnionych zaprawą. Za chatą była szopa, a dalej studnia, wybieg dla muła i warsztat stolarski. Starzec lubił rzeźbić i większość dnia spędzał na ociosy­waniu drewna, które przynosił z lasu rosnącego wokół polany. Po­dejrzewał, że innym ludziom może się to wydać bezwartościowe, ale zupełnie się tym nie przejmował. Nie widywał zbyt wielu ludzi, a ci, których zdarzało mu się spotkać, aż nadto wystarczali. Nie szukał więc z nimi kontaktu, a jedynym towarzyszem, którego potrzebował, był Drifter. No i koty wałęsające się w poszukiwaniu pożywienia i miejsca do spania, i muł — milczące, lecz niezawodne stworzenie. Starzec przeciągnął się i wstał. Słońce już zaszło; niebo usiane było gwiazdami i oświetlone promieniami księżyca. Nadeszła pora, by przygotować jakąś strawę dla siebie i psa. Spojrzał na naczynia stojące nad małym ogniskiem. Wczorajsza zupa, trochę mało, ale może starczy na jeszcze jeden posiłek.

Ruszył w stronę ognia, potrząsając lekko głową. Był niewielkim, szczupłym mężczyzną, przygarbionym ze starości. Nosił podartą ko­szulę i krótkie spodnie. Jego łysą głowę otaczał wianuszek cienkich, siwych włosów, a twarz okalała broda naznaczona okruchami sadzy i trocin. Żylaste ciało pokrywała brązowa, pomarszczona skóra, a oczy przykryte obwisłymi powiekami były ledwie widoczne. Poruszał się z trudem, jakby przed chwilą wstał z łóżka i nie mógł rozprostować zesztywniałych mięśni.

Zatrzymał się przed trójnogiem i zapatrzył się na zawartość garn­ka, zastanawiając się, co zrobić, by poprawić smak zupy. W tym momencie usłyszał rżenie koni i turkot wozu, jeszcze dalekie, docho­dzące gdzieś z ciemności, ale z pewnością zbliżające się do jego małej chatki. Spojrzał w noc i czekał, co będzie dalej; Drifter zawar­czał nieprzyjaźnie. Mijały minuty, a dźwięki stawały się coraz bliższe. W końcu z cienia, od strony wzgórza wznoszącego się przy polanie, wyłonił się wóz eskortowany przez sześciu jeźdźców. Ten widok sprawił, że starca opuścił dobry nastrój. Znał dobrze ów wóz, wiedział, że należy on do tego hultaja Cephela. Splunął z niesmakiem i zaczął się poważnie zastanawiać nad napuszczeniem Driftera na swych nie­proszonych gości.

Wóz i jeźdźcy zatrzymali się na skraju polany. Cephelo zsiadł z konia i ruszył w stronę gospodarza, zamiatając kapeluszem na po­witanie.

— Witaj, Hebelu. Dobrze cię znowu widzieć.

— Cephelo. — Starzec prychnął. — Czego tu znowu szukasz?

— Hebelu, Hebelu! — Wędrowiec udawał wstrząśniętego. — Czy tak wita się starego przyjaciela? Przecież kiedyś wspólnie dzie­liliśmy trudy istnienia. Witaj zatem.

Chwycił dłoń Hebela i uścisnął ją mocno. Starzec nie protestował, ale też nie odwzajemnił uścisku.

— Ach, świetnie wyglądasz. — Cephelo uśmiechnął się rozbra­jająco. — Ta kraina dobrze służy twoim starym kościom.

— Starym kościom, mówisz? — Hebel splunął i zmarszczył nos. — Co sprzedajesz, Cephelo? Lekarstwo na zniedołężnienie?

Wędrowiec spojrzał na swych towarzyszy i wzruszył przeprasza­jąco ramionami.

— Jesteś nieuprzejmy, Hebel. Bardzo nieuprzejmy.

— A co zrobiłeś z resztą bandy? — zapytał starzec i powiódł spojrzeniem za wzrokiem Cephela. — Uciekli z jakimś innym hul­tajem?

Twarz przybysza pociemniała.

— Wysłałem ich naprzód. Jadą głównym szlakiem na wschód i będą czekać na mnie w Tirfing. Przyjechałem tutaj, ponieważ mam coś ważnego do załatwienia. Możemy pogadać?

— Przecież już tu jesteś, nieprawdaż? — zauważył Hebel. — Gadaj więc, co chcesz.

— Możemy przyłączyć się do ogniska?

— Nie mam tyle jedzenia, by nakarmić was wszystkich. — Sta­rzec wzruszył ramionami — Może przywieźliście coś ze sobą, hę?

— Przywieźliśmy. — Cephelo westchnął z udaną przesadą. — Możesz zjeść z nami kolację.

Na polecenie Cephela jeźdźcy zsiedli z koni i zaczęli je wyprzęgać. Stara kobieta, jadąca z Wilem i Amberle, wyciągnęła z wozu prowiant i zaniosła w pobliże ogniska. Chłopak z Vale i jego towarzyszka wahali się przez chwilę, nie wiedząc, co robić, a potem, na zaproszenie Cephela, przyłączyli się do pozostałych. Towarzyszyła im szczupła, ciemnowłosa dziewczyna.

Hebel odwrócił się bez słowa i usiadł w swoim fotelu. Było coś szczególnego w tej parze, która wysiadła z wozu, lecz nie potrafił tego określić. Wyglądali jak wędrowcy, a jednocześnie nimi nie byli. Starzec obserwował Cephela i jego młodych towarzyszy. Podeszli doń i usiedli na trawie. Ciemnowłosa dziewczyna przysunęła się do młodego chłopaka i mrugnęła do niego zuchwale.

— To moja córka, Eretria — powiedział Cephelo, posyłając jej zirytowane spojrzenie. — A tych dwoje to elfy.

— Nie jestem ślepy — mruknął Hebel, uświadamiając sobie, dla­czego ta para wydała mu się czymś więcej niż wędrowcami. — Co oni mają z tobą wspólnego?

— Prowadzimy razem pewne poszukiwania — oświadczył Ce­phelo.

— Poszukiwania? Z tobą? — Starzec się zdziwił i zwrócił się do Wila. — Wyglądasz na bystrego. Dlaczego się z nim zadajesz?

— Ponieważ potrzebuje kogoś, kto poprowadzi go przez tę nie­szczęsną krainę — odparł szybko Cephelo; zbyt szybko, jak na gust starca. — A ty, Hebelu? Dlaczego uparłeś się, by mieszkać w tej dziczy? Pewnego dnia, gdy będę tędy przejeżdżać, znajdę twoje kości, staruszku. A wszystko dlatego, że jesteś zbyt uparty, by przenieść się w bezpieczniejsze miejsce.

— Nie martw się o to — warknął Hebel. — Dla kogoś takiego jak ja ta kraina jest równie bezpieczna jak każda inna. Znam ją. Znam wszystko, co tu żyje, oddycha i poluje. Wiem, kiedy trzymać się z daleka i kiedy pokazać zęby. Przeżyję cię, wędrowcze. Zapamiętaj moje słowa. — Hebel oparł się wygodnie i spojrzał na Driftera le­żącego u jego stóp. — Czego ode mnie chcecie?

— Tylko trochę porozmawiać. — Cephelo wzruszył ramionami. Starzec roześmiał się chrapliwie.

— Trochę rozmowy, powiadasz? No, Cephelo, czego chcesz? Nie marnuj mojego czasu. Nie zostało mi go już zbyt wiele.

— Nie chcę niczego dla siebie. Chodzi o te elfy. Potrzebują pew­nej informacji ukrytej w twojej łysej głowie. Kosztowało mnie wiele wysiłku, by dostać się tutaj, ale istnieją pewne specjalne powody...

— Co tu gotujesz? — Hebel przerwał mówiącemu, gdyż to, co usłyszał, zupełnie mu wystarczyło. Zaciągnął się głęboko smakowi­tym zapachem wydobywającym się z garnka. — Co tam jest?

— Skąd mogę wiedzieć? — warknął Cephelo, zdenerwowany udawanym brakiem zainteresowania ze strony starca.

— Chyba wołowina. Wołowina z warzywami. — Hebel zatarł swoje zniszczone ręce. — Myślę, że zanim zaczniemy rozmawiać, powinniśmy coś zjeść. Przywiozłeś ze sobą piwo, Cephelo?

Zjedli parujący gulasz z chlebem, a potem suszone owoce i orze­chy. Na końcu spłukali wszystko szklanką piwa. Niewiele mówili podczas jedzenia; wymieniali tylko między sobą znaczące spojrzenia, które powiedziały Hebelowi dużo więcej niż słowa. Doszedł do wnio­sku, że elfy przybyły tutaj, ponieważ nie miały innego wyboru. Cephelo i jego banda nie obchodziły ich bardziej niż jego samego. Oczywiście Cephelo znalazł się tutaj, ponieważ ma w tym jakiś in­teres, który starannie ukrywa. Najbardziej interesowała go postać cie­mnowłosej dziewczyny, córki tego złodziejaszka. Sposób, w jaki pa­trzyła na młodego elfa, świadczył o tym, że ma wobec niego jakieś zamiary i że znaczy to dla niej więcej, niż chciałaby okazać. Starzec był coraz bardziej ciekawy, cóż to takiego.

Gdy dokończono posiłku i wypito piwo, Hebel wyjął długą fajkę oraz krzesiwo i zapalił, wypuszczając w niebo wielki kłąb dymu. Cephelo podjął następną próbę.

— Ten młody elf i jego siostra potrzebują twojej pomocy. Prze­byli już długą drogę, ale nie będą mogli iść dalej, jeśli im tej pomocy nie udzielisz. Oczywiście powiedziałem im, że to uczynisz.

Stary człowiek prychnął znacząco. Znał dobrze tę grę.

— Nie lubię elfików. Myślą, że są zbyt dobre dla tej krainy i ludzi takich jak ja. Nie lubię też wędrowców, jak dobrze wiesz. Nie lubię ich jeszcze bardziej niż elfików.

— Wydaje mi się, że mało jest rzeczy, które lubisz. — Eretria uśmiechnęła się.

— Zamknij się! — warknął Cephelo z pociemniałą twarzą. Ere­tria zamilkła, a Hebel zobaczył, jak jej oczy błysnęły gniewem.

— Nie mam do ciebie żalu, dziewczyno. — Starzec zachichotał i spojrzał na wędrowca. — A co mi dasz, jeśli pomogę tym elfikom? Interes musi być uczciwy, jeżeli chcesz dostać to, co wiem.

— Nie nadużywaj mojej cierpliwości, Hebel.

— Ha! Poderżniesz mi gardło? Uważaj, co mówisz! A teraz gadaj, co mi dasz.

— Ubrania, pościel, skóry, jedwab. Wszystko jedno. — Wędro­wiec zbył szybko pytanie starca.

— Mam już to wszystko. — Hebel splunął.

Cephelo z największym trudem zdołał nad sobą zapanować.

— A więc czego chcesz? Mów, stary!

— Chcę noży. Pół tuzina ostrych noży, siekierę, dwa tuziny je­sionowych strzał i kamień szlifierski. Cephelo skinął głową z zadowoleniem.

— Załatwione, złodzieju. A teraz daj mi coś w zamian.

— Mów zatem, czego chcesz. — Hebel wzruszył ramionami.

— Ten elf jest uzdrowicielem. — Wędrowiec wskazał na Wila. — Szuka pewnego korzenia, z którego można uzyskać cenne lekarstwo.

Dowiedział się z ksiąg, że można je znaleźć właśnie tutaj, w Wilderun, a konkretnie w miejscu zwanym Safehold.

Zapadła chwila milczenia. Hebel i Cephelo patrzyli na siebie bez słowa i czekali na dalszy rozwój wypadków.

— Więc? — odezwał się w końcu wędrowiec.

— Co: więc? — warknął starzec.

— Safehold! Gdzie to jest?

— Tam, gdzie powinno być. — Hebel uśmiechnął się krzywo, a w oczach Cephela odbiło się zdziwienie. — Znam tę nazwę, wę­drowcze — ciągnął starzec. — To stara, zapomniana przez wszy­stkich nazwa, ale ja ją pamiętam. Chodzi o grobowce ukryte we wnętrzu góry.

— Zgadza się! — zawołał Wil z płonącą twarzą i zerwał się z miejsca. Po chwili znowu usiadł, gdyż spostrzegł, że wszyscy mu się przyglądają. — A przynajmniej tak opisują książki — dodał nie­przekonywająco.

— Naprawdę? — Hebel wypuścił kolejny kłąb dymu. — Czy mówią także o Hollows?

Młody elf pokręcił głową i spojrzał na swą towarzyszkę.

— Masz na myśli, że Safehold znajduje się na terenie Hollows? — Cephelo zmrużył oczy, a w jego głosie pojawiła się dziwna nuta, która nie uszła uwagi starca. Wędrowiec był przerażony.

— Właśnie. — Hebel zachichotał. — Czy nadal zamierzasz szu­kać Safehold, wędrowcze?

— A gdzie znaleźć Hollows? — zapytał młody elf.

— Na południu, o dzień drogi stąd — odparł starzec i zdecydo­wał, że już czas położyć kres tej głupiej rozmowie. — To piekło, elfiku. Głębokie, czarne, bezkresne piekło. Ten, kto raz tam wpadnie, nigdy się z niego nie wydostanie. Śmierć, elfiku. Nikt stamtąd nie powrócił. Istoty, które tam żyją, chcą, żeby tak właśnie było.

— Nie rozumiem. — Wil pokręcił głową. Eretria mruknęła coś pod nosem i rzuciła młodemu elfowi szybkie spojrzenie. Ona wie, pomyślał Hebel i zniżył głos do szeptu.

— Czarownice, elfiku. Dwie siostry: Morąg i Mallenroh. Hollows należy właśnie do nich i do czarodziejskich stworzeń, które im służą.

— A Safehold leży właśnie w Hollows, tak? — dopytywał się Wil. — Mówiłeś o jakiejś górze...?

— Iglica, samotny szczyt wyrastający z Hollows niczym ręka wystająca z grobu. Tam właśnie znajduje się Safehold. Albo znajdowało się kiedyś. — Starzec wzruszył ramionami. Nie byłem w Hol­lows od wielu, wielu lat. Nikt już tam nie chodzi.

— Powiedz mi coś o tych czarownicach — poprosił Wil.

— Morąg i Mallenroh. Ostatnie w swoim rodzaju. Kiedyś było ich wiele, elfiku, ale teraz zostały tylko one dwie. Niektórzy mówią, że były służebnicami lorda Warlocka, a niektórzy, iż żyły już długo przed nim. Inni zaś uważają, że mają moc równą potędze druidów. Prawdę znają tylko one. Odkryj ją, jeśli chcesz. Jeden elfik więcej czy mniej... To nic dla mnie nie znaczy. — Hebel roześmiał się głośno, a potem wypił łyk piwa i spojrzał w oczy młodego elfa. — Morąg i Mallenroh są siostrami krwi — ciągnął dalej — ale dzieli je wielka nienawiść, zrodzona z jakiejś zadawnionej krzywdy... Pra­wdziwej czy wymyślonej, nie umiem powiedzieć i wątpię, czy kto­kolwiek potrafi. Walczą więc ze sobą: Morąg panuje na wschodzie, a Mallenroh na zachodzie, i każda próbuje zniszczyć tę drugą, przejąć jej terytorium i władzę, A w samym centrum Hollows, między po­siadłościami obu sióstr, wznosi się Iglica, pod nią zaś leży Safehold.

— Czy widziałeś Safehold?

— Ja? Nie. Hollows należy do sióstr; mnie zaś wystarczy dolina. Kiedyś, tak wiele lat temu, że nawet nie potrafię ich zliczyć, polo­wałem na skraju Hollows. Byłem głupi, ale chciałem poznać całą krainę, którą wybrałem na swój dom. Myślałem, że to wszystko to tylko bajki, i wybrałem się na skraj Hollows. W dzień niczego nie widziałem, ale pewnej nocy, gdy zasnąłem, za jedynego towarzysza mając tylko żar mego ogniska, przyszła do mnie Mallenroh. Była wysoka i wyglądała niczym zjawa z nocnego koszmaru. Miała długie szare włosy, w które wplecione były wilcze jagody, i twarz Pani Śmierci. Powiedziała, że przyszła do mnie, gdyż zapragnęła poroz­mawiać z jakąś śmiertelną istotą. Przez całą noc opowiadała mi o so­bie, swojej siostrze Morąg i wojnie, jaką ze sobą toczą. — Hebel zatopił się we wspomnieniach; jego głos był daleki i cichy. — Rano zniknęła, tak jakby jej nigdy nie było, i już więcej jej nie spotkałem. Można by pomyśleć, iż to wszystko mi się przyśniło, gdyby nie to, że zabrała ze sobą cząstkę mojego życia. Większość z tego, co mi opowiedziała, rozwiało się jak sen. Ale pamiętam jej słowa o Safe­hold, elfiku; o miejscu z dawnych czasów, gdzie kiedyś odprawiano dziwne magiczne sztuki. Jest ono tak stare, że nawet siostry nie znają jego pochodzenia. Mallenroh powiedziała mi o tym. Pamiętam to... Przynajmniej tyle...

Hebel zamilkł, wracając pamięcią do tego, co kiedyś przeżył. Na­wet po tylu latach wspomnienie Mallenroh było tak żywe, jak ci, którzy przy nim siedzieli. Mallenroh! to dziwne, że tak dobrze ją pamięta.

— Bardzo dużo pamiętasz, Hebelu — powiedział cicho młody elf, kładąc dłoń na poręczy fotela.

Starzec spojrzał na niego zdziwiony. Zrozumiał, iż chłopak jest zdecydowany, żeby tam pójść. Chciał iść do Hollows!

— Nie rób tego — szepnął starzec. — Nie idź tam.

— Muszę. — Wil uśmiechnął się. — Inaczej Cephelo nie otrzy­ma swojej nagrody.

Wędrowiec nie odezwał się ani słowem, a jego twarz pozostała nieodgadniona. Eretria spojrzała szybko na Cephela, po czym zwró­ciła się do Wila.

— Nie rób tego, uzdrowicielu — błagała. — Posłuchaj, co mó­wi ten staruszek. Hollows to nie miejsce dla ciebie. Poszukaj swego lekarstwa gdzieś indziej.

— Nie ma go gdzieś indziej. Daj spokój, Eretria. Dziewczyna zarumieniła się z emocji, ale po chwili opanowała się i spojrzała na niego chłodno.

— Jesteś głupcem — stwierdziła i odeszła w mrok.

Hebel spojrzał na młodego elfa i dostrzegł, że jego wzrok powę­drował za Eretria. Zaś dziwne, zielone oczy elfijskiej dziewczyny pozostały ukryte w cieniu jej długich włosów opadających na dzie­cinną buzię.

— Czy ten korzeń jest aż tak ważny? — zapytał starzec, zwraca­jąc się do Amberle. — Czy nie można znaleźć go w innym miejscu?

— Zostaw ich — odezwał się nagle Cephelo. — Decyzja nale­ży do nich.

— Tak szybko wysyłasz ich na pewną śmierć, wędrowcze? — Hebel zmarszczył brwi. — A co z nagrodą, o której mówił ten elf?

— Nagrody są dawane i odbierane przez kaprysy losu, starcze. Gdy jeden przegrywa, drugi wygrywa. Elf i jego siostra muszą zrobić to, na co się zdecydowali. Nie mamy prawa wydawać żadnych sądów.

— Musimy tam pójść — odezwała się cicho Amberle i spojrzała staremu człowiekowi w oczy.

— Cóż. — Cephelo podniósł się z miejsca. — Dość już o tym. Wieczór jeszcze się nie skończył, a zostało dużo dobrego piwa. Wy­pijmy, przyjaciele. Porozmawiajmy o tym, co było, a nie o tym, co może się kiedyś zdarzyć. Hebelu, posłuchaj, co zrobili ostatnio ci głupcy z Grimpen Ward — szaleństwo, które tacy ludzie jak ty i ja naprawdę powinni docenić.

Zawołał starą kobietę, by przyniosła nową butelkę piwa. Pozo­stali wędrowcy przysiedli się do ogniska i napełnili swoje kubki. Cephelo, śmiejąc się i żartując, zaczął opowiadać o niesamowitych miejscach, w których prawdopodobnie nigdy nie był i ludziach, któ­rych nigdy nie spotkał. Noc wypełniła się jego beztroskimi, zu­chwałymi opowieściami, śmiechem wędrowców i brzękiem szklanek wznoszonych na toast. Hebel słuchał tego wszystkiego z niedowie­rzaniem. Cephelo za bardzo wypierał się zainteresowania spodzie­waną nagrodą i zbyt szybko zlekceważył ostrzeżenie przed pójściem do Hollows. Zbyt szybko. A przecież dobrze wiedział, że nikomu nie udało się powrócić z Hollows.

Hebel kołysał się powoli na swym bujanym fotelu; jedną ręką głaskał kudłaty łeb Driftera. Jak jeszcze mógł ostrzec tę dwójkę el­fów? Co miał powiedzieć, by zniechęcić ich do tego głupiego przed­sięwzięcia? Może nic? Ten chłopak wygląda na zdecydowanego.

Zastanawiał się, czy elf spotka Mallenroh, tak jak on spotkał wiele lat temu; gdy pomyślał, że może się tak zdarzyć, poczuł ukłucie zazdrości.

Jakiś czas później Wil Ohmsford opuścił kompanię biesiadników i poszedł do studni znajdującej się na tyłach domu Hebela. Amberle już spała, zawinięta w koce, wyczerpana podróżą i wydarzeniami mijającego dnia. Wil również odczuwał niezwykłą senność wywołaną wypitym piwem. Zimna woda mogła go orzeźwić i odegnać sen. Napełnił metalowy kubek przymocowany łańcuchem do wiadra i za­czerpnął z niego potężny łyk. Nagle, niczym cień, pojawiła się przy nim Eretria.

— Nie rozumiem cię, uzdrowicielu — powiedziała otwarcie.

Wil odstawił kubek i usiadł na kamiennym podmurowaniu studni. Zobaczył dziewczynę po raz pierwszy od czasu, gdy wobec wszy­stkich nazwała go głupcem.

— Naraziłam się na mnóstwo kłopotów, by w Grimpen Ward ocalić ci życie — ciągnęła. — Przekonanie Cephela do tego przed­sięwzięcia nie było wcale łatwym zadaniem. Wcale nie. A teraz oka­zuje się, że moje wysiłki były nadaremne. Równie dobrze mogłam pozwolić, by te rzezimieszki poderżnęły gardło tobie i twojej siostrze. Mimo ostrzeżeń, upierasz się, by pojechać do Hollows. Chcę wiedzieć dlaczego. Czy Cephelo ma z tym coś wspólnego? Nie wiem, jaki układ z nim zawarłeś, ale cokolwiek to jest, nie jest warte takiego ryzyka.

— On nie ma z tym nic wspólnego — powiedział cicho Wil.

— Jeśli ci w jakiś sposób zagroził, stanę po twojej stronie. Po­mogę ci.

— Wiem o tym, ale Cephelo nie miał wpływu na moją decyzję.

— Więc co? Musisz to zrobić?

— To lekarstwo jest potrzebne dla... — Wil spuścił oczy.

— Nie kłam! — Eretria doskoczyła do niego z twarzą pocie­mniałą od gniewu. — Może Cephelo dał się nabrać na tę bzdurę o korzeniu i lekarstwie, ale on nie czyta w twoich oczach, uzdrowi­cielu. Ta dziewczyna nie jest twoją siostrą. Opiekujesz się nią, jesteś za nią odpowiedzialny. To wszystko. Nie szukasz żadnego korzenia ani lekarstwa, lecz czegoś więcej. Co to jest?

Wil podniósł wolno oczy i spojrzał na dziewczynę. Gdy nie od­powiadał, wyciągnęła impulsywnie rękę i chwyciła mocno dłoń chło­paka.

— Nigdy cię nie zdradzę — powiedziała. — Nigdy. Wil uśmiechnął się smutno.

— Jest to chyba jedyne, czego jestem pewien, Eretrio. Powiem ci więc. Istnieje pewne niebezpieczeństwo, które zagraża wszystkim krainom. Może je uratować tylko jedna rzecz, która właśnie jest w Sa­fehold. Amberle i ja musimy ją odszukać.

W oczach Eretrii błysnął ogień.

— Więc zabierz mnie ze sobą. Zabierz mnie teraz, tak jak powi­nieneś uczynić to przedtem.

— Jakże mógłbym to uczynić? — Wil westchnął. — Właśnie po­wiedziałaś, że jestem głupcem, upierając się przy podróży do Hollows. Traktuj mnie więc jak głupca. Twoje miejsce jest przy twoich lu­dziach, przynajmniej na razie. Jedź na wschód, jak najdalej od tego, co może się zdarzyć.

— Uzdrowicielu, mam zostać sprzedana przez tego diabła, który podaje się za mojego ojca, jak tylko dotrzemy do Sudlandii! — po­wiedziała łamiącym się głosem. — Czy mam sądzić, że jest to dla mnie lepszy los niż ten, który czeka ciebie? Zabierz mnie!

— Eretria...!

— Wysłuchaj mnie! Wiem coś o tej krainie, ponieważ wędrowcy podróżują po niej od czasu moich narodzin. Może będę mogła ci pomóc. Jeśli nie, przynajmniej nie będę przeszkadzać. Potrafię się o siebie zatroszczyć. Uzdrowicielu, nie proszę cię o nic więcej, niż ty prosiłbyś mnie, gdybyśmy znaleźli się w odwrotnej sytuacji. Za­bierz mnie ze sobą!

— Eretrio, nawet jeśli się zgodzę, Cephelo nigdy nie pozwoli ci odejść.

— Cephelo nie musi o tym nic wiedzieć — mówiła szybko, z pod­nieceniem w głosie. — Zabierz mnie, uzdrowicielu. Powiedz „tak”.

Prawie to uczynił. Była tak nieziemsko piękna, że w normalnych warunkach trudno byłoby jej odmówić. Jej oczy płonęły niecierpliwie, a w głosie była desperacja, która poruszyła go do głębi. Dziewczyna bała się Cephela i tego, co się z nią stanie. Wil wiedział, że dziewczyna nie będzie go błagać, ale posunęła się w swych prośbach tak daleko, jak tylko mogła.

Lecz w Hollows była śmierć. Nikt tam nie chodził, bo nie było stamtąd powrotu. Trudno będzie chronić Amberle, a mimo pełnych goryczy słów Eretrii, Wil z pewnością martwiłby się o nią tak samo, jak o wnuczkę Eventina.

— Nie mogę, Eretrio — powiedział wolno. — Nie mogę. Zapadła długa chwila milczenia. Dziewczyna patrzyła na niego z niedowierzaniem, a w jej oczach czaił się gniew.

— Chociaż uratowałam twoje życie, ty nie chcesz uratować mo­jego. — Eretria wstała powoli i odsunęła się. Po jej policzkach pły­nęły łzy. — Dwa razy mnie odtrąciłeś, Wilu Ohmsfordzie. Już nigdy nie będziesz miał okazji, by zrobić to po raz trzeci.

Obróciła się na pięcie i odeszła kilka kroków.

— Nadejdzie czas, uzdrowicielu, że pożałujesz, iż odrzuciłeś mo­ją pomoc. Obiecuję ci to.

Potem odeszła, znikając w ciemnościach. Wil patrzył za nią je­szcze przez chwilę, pragnąc rozpaczliwie, by wszystko ułożyło się zupełnie inaczej, by mógł znaleźć jakiś sposób i udzielić dziewczynie pomocy, której tak potrzebowała.

Ogarniała go coraz większa senność, więc wstał i odszedł, by ułożyć się do snu.

XXXVIII

Nad Wilderun wstawał świt, kładąc się na dolinę ponurą czerwie­nią zimnego jeszcze słońca. Niebo przesłaniały chmury wiszące cięż­ko nad ziemią. W powietrzu wyczuwało się nadchodzącą letnią burzę. Cephelo i jego mała kompania pokonywali wzgórza, kierując się w dół, ku głównej drodze prowadzącej do Hollows. Wędrowcy opu­szczali obóz Hebela tak, jak do niego przybyli: konni jeźdźcy pro­wadzili samotny wóz, w którym jechali Wil i Amberle. Pomachali na pożegnanie staruszkowi, który stał przed otwartą chatą i patrzył, jak odjeżdżają. Znikali wolno w mroku lasu. Po chwili leśny balda­chim zamknął się za nimi i widać było jedynie słabe migotanie świateł. Droga była znów cicha i pusta.

Późnym rankiem dojechali z powrotem do głównej drogi i skręcili na wschód. Pasma mgły snuły się nisko przy ziemi, a nocny chłód jeszcze nie ustąpił. Wil i Amberle jechali w milczeniu, myśląc o tym, co ich jeszcze czeka. Nie rozmawiali już więcej z Hebelem, gdyż spali tej nocy wyjątkowo twardo i głęboko, poza tym Cephelo upewnił się jeszcze, że staruszek nie ma ochoty na zwierzenia. Teraz oboje zastanawiali się, czy i ile mógł im jeszcze powiedzieć, gdyby miał do tego okazję. W tym też momencie podjechał do nich Cephelo, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Jeszcze kilka razy tego ranka próbował ich zagadywać, za każdym razem trwało to krótko. Wyglądało to tak, jakby wędrowiec czegoś szukał, ale Wil i Amberle nie mieli naj­mniejszego pojęcia, co by to mogło być. Eretria trzymała się z daleka, a elfijska dziewczyna zupełnie się nie domyślała, dlaczego.

Było już popołudnie, gdy Cephelo zarządził postój na wąskim skrzyżowaniu dróg, gdzieś w głębi lasu. Drzewa szumiały głośno, wiatr hulał wśród gałęzi, a w oddali zagrzmiało po raz pierwszy tego dnia. W powietrzu czuło się chłód i wilgoć. Cephelo podjechał do lasu i zatrzymał się.

— Tutaj nasze drogi się rozchodzą, uzdrowicielu. — Wędrowiec wskazał na skrzyżowanie. — Twoja droga wiedzie na południe. Wy­starczy cały czas iść prosto. Powinniście dotrzeć do Hollows jeszcze przed nocą.

Wil chciał coś powiedzieć, lecz Cephelo powstrzymał go, unosząc w górę dłoń.

— Zanim cokolwiek powiesz, pozwól, że ci poradzę, byś nie prosił mnie, żebym z tobą pojechał. To nie jest nasz problem, a ja mam jeszcze inne zobowiązania, które muszę wypełnić.

— Chciałem zapytać tylko, czy mógłbyś nam dać trochę jedze­nia — rzekł chłodno Wil.

— Na dzień lub dwa. — Wędrowiec wzruszył ramionami. — Nie więcej.

Skinął na starą kobietę jadącą w wozie, która natychmiast weszła do środka. Wil popatrzył na wędrowca, który wiercił się niespokojnie na siodle. Coś go wyraźnie trapiło.

— Jak cię znajdę, by oddać ci twoją część nagrody? — zapytał nagle chłopak.

— Nagroda? Ach, tak. — Cephelo wydawał się jakby zaskoczo­ny. — Będę wiedział, kiedy ją otrzymasz. Wtedy cię odnajdę, uz­drowicielu.

Wil skinął głową, podniósł się, wyskoczył z wozu i podał rękę Amberle. Spojrzał na nią przelotnie i zorientował się, że ona również zauważyła dziwne zachowanie wędrowca.

— Czy mógłbyś dać nam konia? Wtedy...

— Nie mam konia na wydanie — przerwał mu Cephelo. — My­ślę, że powinniście już iść. Nadchodzi burza.

Stara kobieta podeszła do Wila i wręczyła mu małą sakwę. Chło­pak przewiesił ją sobie przez ramię i podziękował. Potem spojrzał raz jeszcze na wędrowca.

— Bezpiecznej podróży, Cephelo. Mężczyzna skinął milcząco głową.

— A szybkiej tobie, uzdrowicielu. Bywaj.

Wil ujął Amberle pod ramię i poprowadził na rozstaje dróg. Gdy przechodzili koło siedzącej na koniu Eretrii, chłopak zatrzymał się i wyciągnął dłoń.

— Do widzenia, Eretrio.

Dziewczyna skinęła krótko głową. Jej oczy nie wyrażały żadnej emocji, były chłodne i dalekie. Potem Eretria ściągnęła lejce i pod­jechała do Cephela. Wil patrzył jeszcze na nią, ale ona nie zwróciła już na niego uwagi. Powiał wiatr i zaszumiały drzewa. Wil spojrzał na drogę, potem na Amberle i ruszyli w głąb lasu.

Hebel spędził cały ranek w swoim warsztacie za chatką, siedząc na ławeczce razem z bagiennym kotem. Podczas pracy myślał o wy­darzeniach poprzedniej nocy, o odwiedzinach elfów i ostrzeżeniu, które im przekazał, a które oni zlekceważyli. Nie mógł tego zrozu­mieć. Dlaczego go nie posłuchali? Przecież powiedział, że pójść do Hollows to to samo, co prosić się o śmierć. I dość jasno się wyraził, że spokój czarownic powinien pozostać nie naruszony. Dlaczego więc to rodzeństwo tak usilnie pragnęło się tam dostać? Tylko po jakiś bliżej nie określony korzeń?

A potem przyszło mu do głowy, że może w tym być coś więcej. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej wydawało mu się to możliwe. Przecież nie byliby tak głupi i nieostrożni, by powiedzieć całą prawdę w towarzystwie kogoś takiego jak ów Cephelo. Nie, nie. Ten chłopak wydawał się bardzo bystry. Safehold leżało w czeluściach Iglicy. Jakiż to korzeń rósłby w takich głębokich podziemiach, pozbawiony życiodajnych promieni słońca...? Lecz kiedyś Safehold zostało zacza­rowane. Tak powiedziały siostry — czarownice. A była to magia z dawnych epok, stracona już i zapomniana. Czy te elfiki miały na­dzieję odkryć ją ponownie?

Niebo ciemniało coraz bardziej. Choć zbliżało się południe, było coraz chłodniej. Porywisty wiatr hulał w koronach drzew, które chwiały się i głośno szumiały. Stary człowiek przerwał swoją pracę i spojrzał w górę. Zanosi się na niezgorszą burzę, pomyślał. To jeszcze jeden zły znak dla elfików, nie zdążą bowiem dojechać przed nią do Hol­lows. Pojechałby za nimi, gdyby to coś dało, ale oni podjęli już decyzję. Było źle, bardzo źle. Cokolwiek mieli nadzieję tam znaleźć — ko­rzeń czy też inną magię — lepiej byłoby, gdyby o tym zapomnieli. Nie będą już mieli możliwości tego użyć.

Drifter podniósł swój kudłaty łeb i zaczął węszyć pod wiatr. Nagle pies położył uszy po sobie i warknął gniewnie. Hebel spojrzał na niego i rozejrzał się dokoła. Wiatr targał koronami drzew, ale nic się między nimi nie poruszało.

Drifter znowu warknął, sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Hebel rozglądał się bacznie dokoła. Coś tam jednak było, coś czaiło się w mroku lasu. Wstał i sięgnął po siekierę. Wpatrywał się w ciemność, tam, gdzie patrzył zjeżony Drifter.

Nagle pies przestał warczeć. Hebel poczuł paraliżujący chłód, który przeniknął go na wskroś. Stał jak słup lodu, niezdolny do jed­nego ruchu. Nie mógł nawet oddychać. Drifter leżał na brzuchu, skulony i drżący i skomlał, jakby ktoś go zdzielił obuchem. Starzec zauważył, że coś się poruszyło. Jakiś cień, ciemniejszy od cieni rzu­canych przez drzewa. Potworny strach ścisnął mu gardło i podniósł włosy na głowie. Siekiera wypadła mu z ręki, a ręce opadły bezradnie wzdłuż tułowia.

I nagle wszystko minęło, przeszło obok tak szybko, jak się poja­wiło. Hebel poczuł, że wróciło mu czucie w rękach i nogach i tylko w sercu pozostał jeszcze chłód. Wiatr wiał trochę słabiej, drzewa także się nieco uspokoiły. Stary człowiek odetchnął głęboko i podniósł siekierę. Potem cofnął się parę kroków i zahaczył nogami o ławkę. Zatrzymał się wtedy i pogłaskał psa, który wciąż był najeżony i drżał. Hebel wiedział, że jeszcze nigdy w ciągu sześćdziesięciu lat walki o przetrwanie, które spędził w tej dolinie, nie był tak blisko śmierci, jak tego pochmurnego, wietrznego dnia.

Wil i Amberle szli już prawie od godziny, gdy złapała ich burza. Ciężkie krople spadające przez gęsty baldachim z liści wkrótce zmie­niły się w rzęsistą ulewę. Zachodni wiatr przynosił ze sobą strugi deszczu, a rozmokły las rozbrzmiewał co chwilę grzmotami. Nie wi­dzieli już prawie drogi; wąski trakt znikał w ciemnościach, a ob­rzmiałe wodą gałęzie opadały ku nim niczym mokre serpentyny. Po­zbawieni płaszczy podróżnych, których wraz z pozostałymi rzeczami nie zdołali odzyskać od wędrowców, w ciągu kilku minut przemokli do suchej nitki. Cienkie szaty zaraz przylepiły im się do skóry i nie można było zrobić nic, by jakoś poprawić sytuację. Opuścili więc nisko głowy i szli dalej.

Deszcz zacinał przez kilka godzin, z wyjątkiem krótkich chwil dających fałszywą obietnicę końca burzy. Posuwali się więc z trudem do przodu, z ich ubrań kapała woda, a buty lepiły się od błota. Gdy w końcu ulewa nieco zelżała i burza przesunęła się na wschód, z lasu zaczęła się sączyć gęsta mgła. Drzewa i krzewy tonęły w ciemno­ściach, zewsząd z hałasem spływała woda. Niebo było w dalszym ciągu zachmurzone i mroczne; gdzieś na wschodzie rozległ się grzmot piorunu. Mgła zaczynała gęstnieć i podróżni musieli zwolnić kroku.

Ścieżka opadała powoli na dół; najpierw ledwo dostrzegalnie, a po­tem coraz bardziej wyraźnie. Wil i Amberle ślizgali się w błocie, spoglądając co chwila na trakt w nadziei, że ujrzą przed sobą coś więcej niż tylko ciemny tunel drzew. Wszędzie panowała wręcz na­macalna cisza; umilkło nawet słabe brzęczenie owadów.

A potem nagle, tak nagle, jakby ktoś zdjął z ich oczu ciemną zasłonę, drzewa rozstąpiły się i ujrzeli przed sobą wielką, mroczną czarę Hollows. Przystanęli na środku zabłoconej ścieżki i spojrzeli w dół na to okropne, budzące grozę miejsce. Od razu zorientowali się, że oto odnaleźli Hollows; ten potężny czarny las nie mógł być niczym innym, jak tylko owym wspomnianym przez Hebela piekłem. Zdawało im się, że trafili na brzeg ogromnego, martwego jeziora. Jego mroczną powierzchnię porastała grubą warstwą niesamowita ro­ślinność; można się było tylko domyślać, co jest pod spodem. Ze środka tego mroku wyrastał szczyt Iglicy — samotna kolumna na­gich skał. Hollows było niegościnne i ponure niczym otwarty grób. Wil i Amberle stali w milczeniu u wrót tego piekła, walcząc z pragnieniem ucieczki, które narastało z każdą chwilą. Nic, co dotąd widzieli w życiu, nie wyglądało tak przerażająco i złowieszczo.

— Musimy tam zejść — odważył się w końcu powiedzieć Wil.

— Wiem — odparła cicho Amberle.

Chłopak rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu jakiejś ścieżki. Wy­glądało na to, że szlak kończył się właśnie tutaj, na brzegu Hollows. Gdy jednak postąpił krok do przodu, okazało się, że dalej droga się rozgałęzia i prowadzi w dół. Wahał się przez moment nad wyborem ścieżki i w końcu zdecydował, że ta z lewej strony zapewni im wy­godniejsze zejście. Podał ramię Amberle i spojrzał w dół, czując, jak jego buty ślizgają się na błotnistej mazi i odłamkach skał. Amberle trzymała się mocno jego ramienia. Zaczęli ostrożnie schodzić.

Wtem Wil stracił równowagę i runął do przodu. Dziewczyna upad­ła razem z nim i też zaczęła spadać, potykając się o jego nogi. Toczyła się po zabłoconej ziemi, aż w końcu zniknęła z krzykiem w leśnym mroku. Wil rzucił się za nią szaleńczo, przedzierając się przez gęste krzaki, które rozdzierały jego ubranie i kaleczyły twarz. Możliwe, że w ogóle nie znalazłby dziewczyny, gdyby nie jaskrawoczerwony je­dwab jej szaty. Leżała pod plątaniną gałęzi, serce kołatało jej ze strachu, a twarz oblepiona była grubą warstwą błota. Gdy jej dotknął, niepewnie zamrugała oczami.

— Wil?

Pomógł jej usiąść, a potem objął ramionami.

— Wszystko w porządku? Jesteś ranna?

— Nie, nie sądzę. — Uśmiechnęła się. — Jesteś niezdara, wiesz? Kiwnął głową i uśmiechnął się z ulgą.

— Chodźmy więc dalej.

Objął ją w talii, pomógł wyplątać się z gałęzi, a potem postawił na nogi; była lekka jak piórko.

— Skręciłam nogę!

Wil zbadał kostkę, sprawdzając kości.

— Nie ma złamań, jest tylko zwichnięta. Odpoczniemy kilka chwil, a potem pójdziemy dalej. Pomogę ci zejść; mogę cię nawet nieść, jeśli to będzie konieczne.

— Przepraszam, Wil. Powinnam być bardziej ostrożna.

— Ty? Przecież to ja upadłem. — Uśmiechnął się, siląc się na beztroski ton. — Cóż, może przyjdzie jedna z tych czarownic, o któ­rych opowiadał starzec, i nam pomoże.

— To nie jest zabawne. — Amberle zmarszczyła brwi i rozej­rzała się wokół z niepokojem. — Może powinniśmy poczekać do rana. Do tego czasu kostka przestanie boleć. Poza tym, nawet jeśli zeszlibyśmy na dół przed nastaniem ciemności, musielibyśmy spędzić tam noc, a wcale mi na tym nie zależy.

— Ani mnie. Nie sądzę też, że powinniśmy podróżować nocą. Zupełnie wystarczy, gdy wyruszymy o świcie.

— Może powinniśmy wrócić na górę. — Amberle spojrzała z na­dzieją na Wila.

— Naprawdę wierzysz w opowieści tego staruszka? — Wil uśmiech­nął się. — Myślisz, że tam na dole są czarownice?

— A ty nie?

— Nie wiem. — Chłopak zawahał się. — Może... Tak, sądzę, że tak. Niewiele jest zjawisk, w które już nie wierzę. — Usiadł na ziemi i objął kolana ramionami. — Jeśli istnieją jakieś czarownice, mam nadzieję, że przestraszą się Kamieni Elfów, ponieważ jest to jedyna broń, jaką mamy. Oczywiście, jeżeli będę musiał ich użyć, znajdziemy się w nie lada kłopocie.

— Nie sądzę — odparła cicho.

— Nadal wierzysz, że potrafię nimi władać? Nawet po tym, co się zdarzyło w Pykonie?

— Tak, ale nie powinieneś.

— Już raz powiedziałaś coś takiego, pamiętasz? To było za Tir­fing, gdy rozbiliśmy obóz nad Mermidonem. Martwisz mnie. Powie­działaś, że nie powinienem już więcej użyć kamieni, nawet w obronie twojego życia.

— Pamiętam.

— A potem, gdy uciekaliśmy z Pykonu, powiedziałem ci, że nie mogę już używać kamieni, bo ich moc jest dla mnie stracona, a moja elfia cząstka krwi zbyt słaba. Odpowiedziałaś, że nie powinienem wydawać takich pochopnych sądów i że wierzysz we mnie.

— To też pamiętam.

— Cóż, spójrz więc, co z tego wyniknęło. — Wil ciągnął swój wywód. — Ja myślę, że powinienem użyć kamieni, ale wydaje mi się, że nie potrafię. Ty z kolei sądzisz, że potrafię, ale nie powinienem. Zabawne, co? I nadal nie wiemy, które z nas ma rację, prawda? Doszliśmy już prawie do Safehold, a ja jeszcze się nie dowiedzia­łem... — Wil przerwał nagle, zdając sobie sprawę z tego, co mówi. — Cóż, to nieważne — stwierdził i odwrócił wzrok. — Lepiej, żeby­śmy się nigdy nie dowiedzieli. Oddam je dziadkowi i koniec.

Zamilkli. Wil bezwiednie sięgnął do tuniki po sakiewkę z kamie­niami. Trzymał ją przez chwilę w dłoni i już chciał schować, gdy nagle zauważył coś bardzo dziwnego. Rozwiązał sznureczki, wysypał zawartość sakiewki na dłoń i ujrzał trzy zwykłe kamienie.

— Wil! — krzyknęła wstrząśnięta Amberle. Chłopak z Vale patrzył oszołomiony na kamyki, a jego umysł wirował.

— To Cephelo — wyszeptał. — Cephelo. Ukradł nasze kamie­nie. Prawdopodobnie ostatniej nocy, gdy spaliśmy. Tak... To musiało być wtedy. Jeszcze rano, w Grimpen Ward, były w sakiewce. Spraw­dzałem. — Wstał powoli i zaczął spacerować. — Ale tego ranka zapomniałem sprawdzić. Wieczorem byłem taki zmęczony, że prawie od razu zasnąłem. Pewnie dosypał coś do piwa, by się upewnić, że się nie obudzę. Nic dziwnego, że chciał się nas tak szybko pozbyć. Nic dziwnego, że zlekceważył ostrzeżenia Hebela przed podróżą do Hollows. Byłby szczęśliwy, gdybyśmy nigdy nie wrócili. Nagroda nic dla niego nie znaczy. Chciał tylko naszych kamieni.

Wil zapatrzył się na ścieżkę, siny z wściekłości. Nagle przypo­mniał sobie o Amberle. Obrócił się szybko, chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął ją za sobą na górę. Rozglądał się przez chwilę, po czym podszedł do kępy wysokich krzaków. Odgarnął gałęzie i usa­dowił dziewczynę w tej roślinnej kryjówce.

— Muszę wrócić po kamienie — powiedział cicho. — Nic ci nie będzie, jeśli cię tu zostawię?

— Wil, nie potrzebujesz kamieni.

— Jeżeli będziemy musieli sprawdzić naszą teorię, wolałbym mieć je przy sobie. Słyszałaś, co staruszek mówił o Hollows. Kamienie są wszystkim co mam, by cię chronić.

— Cephelo cię zabije. — Twarz Amberle była biała jak płótno. — Możliwe. Mógł też odjechać tak daleko, że już nie zdołam go dogonić. Ale muszę spróbować, Amberle. Jeśli nie znajdę go do świtu, wrócę z powrotem. Obiecuję. Z kamieniami czy bez, pójdę z tobą do Hollows.

Dziewczyna chciała coś powiedzieć, ale milczała. Po jej policz­kach płynęły łzy. Podniosła dłonie, by dotknąć jego twarzy.

— Zależy mi na tobie — szepnęła. — Naprawdę.

— Amberle! — zawołał zdziwiony.

— Idź! — ponagliła go łamiącym się głosem. — Cephelo na pewno zatrzymał się na noc i jeśli się pospieszysz, zdołasz go dogonić. Bądź ostrożny, Wilu Ohmsfordzie. Nie strać życia w jakiś głupi spo­sób i wróć do mnie. — Chwyciła go za głowę i pocałowała. — Idź. Szybko.

Popatrzył na nią bez słowa, a potem wstał i nie oglądając się za siebie, popędził do przodu. Po kilku sekundach zniknął w mroku.

XXXIX

W ten sam dzień, gdy Wil odkrył kradzież Kamieni Elfów, de­mony zaatakowały Arborlon. Poranną ciszę rozdarło pełne furii wycie i jazgot i potwory wyłoniły się z lasów po zachodniej stronie Rzeki Szemrzącej Pieśni. Ich czarne formacje rozciągały się na całą długość płaskowyżu Carolan. Z niepojętą wściekłością fala pokracznych po­tworów rzuciła się prosto do rzeki. Woda zakipiała i zakotłowała się, rozbryzgiwana monstrualnymi cielskami różnorakich kształtów. Wszy­stkie one miały teraz tylko jeden cel: jak najszybciej dopaść drugiego brzegu. Rzucały się więc w furii, czołgały, przerzucały wzajemnie i topiły, depcząc i tratując jeden drugiego. Były tu potwory, które mogły przejść po dnie, nie zanurzając łbów i pysków. Te odpychały się gigantycznymi ramionami i pochylone ciężko do przodu, brnęły przez rzeczną toń i masę swych pobratymców. Niektóre płynęły na prymitywnych łódkach i tratwach, wiosłując długimi ramionami i szponami, złączonymi włochatymi błonami. Części z nich udało się zbliżyć do brzegu, inne natomiast wywracały się w swych chybotli­wych łodziach i tonęły lub ginęły przygniecione przez inne poczwary. Były też i bestie, przypominające spotworniałe żaby i jaszczurki, które skakały zwinnie lub prześlizgiwały się po grzbietach potworów. Inne, okropne i śliskie nietoperze-wampirki o ostrych jak igły kłach, podczepiały się pod ogromne poczwary i w ten sposób przekraczały rzekę. Wszystkie te ohydne istoty pchało do przodu szaleństwo, wście­kłość i nienawiść. Widziały swojego przeciwnika zaledwie kilkaset stóp dalej. Tym razem dopadną go i uśmiercą.

Elfy jednak zachowywały zimną krew. I chociaż liczba, kształty i rozmiary nadciągających demonów mogły skruszyć najodważniejsze nawet serca, elfy stały pewnie na swych pozycjach i nie cofały się ani o krok. To miała być ich ostateczna walka. Bronili teraz swojego ojczystego miasta, serca swego kraju i ziemi, na której mieszkali tak długo, jak długo istniała ich rasa. Tu żyły ich rodziny, ich żony i dzieci, matki i ojcowie. W tej chwili wszystko na zachód od Rzeki Szemrzącej Pieśni było stracone, skalane wstrętnymi poczwarami, zatrute wyziewami zła. Ale tej ziemi będą bronić do końca. Nie od­dadzą Arborlon. Będą walczyć, choćby do ostatniego żołnierza, choć­by miała tu zginąć ostatnia kobieta, choćby nie ocalało ani jedno dziecko. Wierzyli, że lepszy to los niż tułaczka po obcych krainach i śmierć każdego dnia od jadu zła, szponów i kłów swych prześla­dowców.

Na basztach Elfitch stali Ander Elessedil i Allanon. Obaj patrzyli w milczeniu na kotłujące się, czarne fale demonów przelewających się przez rzekę. Po chwili Ander uniósł wzrok. Na porannym błękit­nym niebie pojawiła się plamka, która z każdą minutą rosła w oczach. Po chwili z bezkształtnej plamki uformowała się sylwetka roka imie­niem Dancer. Można też już było dostrzec na jego grzbiecie Dayna. Książę i druid obserwowali, jak spływają łagodnie ku klifom płasko­wyżu. Po chwili wylądowali na rampie, nieco dalej od baszty Andera. Dayn zsiadł z roka i pospieszył ku nim.

— Ilu? — spytał od razu Ander.

— Nie mieszczą się nawet w lasach. Te, które tu widzimy, to zaledwie garstka, jeśli je porównać z resztą.

Ander pokiwał ponuro głową. Allanon przewidział, że będzie ich tak wiele.

— Czy szykują się może do okrążenia? Dayn potrząsnął głową.

— Myślę, że nie. Nic na to nie wskazuje. Cała masa idzie prosto na nas, jedną wielką falą na całej długości Carolanu. — Elf wychylił się i spojrzał w dół, gdzie demony wciąż parły wściekle do przodu, po czym ponownie odwrócił się do Andera i druida. — Dam nieco odpocząć Dancerowi i za chwilę polecimy jeszcze raz. Powodzenia, książę. — Skłonił im się i odszedł.

Walka już rozgorzała. Nad brzegiem rzeki ustawieni w równe szeregi łucznicy już rozpoczęli ostrzał. Długie kąśliwe strzały pruły powietrze i znikały w kotłującej się, czarnej masie potworów, które nie zdążyły jeszcze dotrzeć do brzegu. Niektóre strzały odbijały się od łuskowatych pancerzy demonów, nie czyniąc im żadnej krzywdy, lecz inne wbijały się w pokraczne ciała aż po bełty. Rozległy się wrzaski, jazgot i zawodzenie. Czarne cielska zginały się, pochylały lub wyprężały, by po chwili pogrążyć się w rzecznej toni. Nie miały żadnej szansy na wynurzenie, gdyż natychmiast ginęły, zmiażdżone i stratowane przez inne poczwary. Płonące strzały wbijały się w burty łódek i tratw, w karki, pyski i ślepia. Łucznicy dokonywali cudów zręczności, mierzyli dokładnie w czułe miejsca, pustoszyli ohydne szeregi. Ale to wszystko było za mało. Wciąż nowe i nowe fale de­monów wylewały się z lasów i toczyły ku rzece. Cały teren był nimi pokryty — od rzeki aż po odległy leśny horyzont.

Nagle na wzniesieniach Carolanu, na basztach i murach obronnych rozległa się wrzawa i gromkie okrzyki. Żołnierze patrzyli z niedo­wierzaniem i radością, jak oto w porannym słońcu pojawia się siwowłosy jeździec na wspaniałym rumaku. Rozbrzmiewały coraz głośniejsze okrzyki entuzjazmu, wieść rozchodziła się z szybkością błyskawicy. W dół rampy, aż po klify Carolanu i jeszcze dalej, aż nad samą rzekę podawano sobie radosną wiadomość.

Eventin! Oto nadjeżdża Eventin, by nam pomóc! Nasz król!!

W jednej chwili w armię wstąpił nowy duch, przepełnił ich na­dzieją, nową wiarą i nowym życiem, dodał sił i uskrzydlił. Bo oto ujrzeli swojego króla, człowieka, który władał i opiekował się nimi od ponad sześćdziesięciu lat. Dla wielu spośród nich było to całe życie; innego władcy nie znali, nie potrafili sobie go nawet wyobrazić. Oto król, który walczył z armią lorda Warlocka i zwyciężył. Oto król, który przeprowadził kraj przez tyle trudnych chwil. Ciężko ranny pod Halys Cut, bliski śmierci, a jednak wrócił; wrócił do nich! W proste żołnierskie serca wstąpiła nadzieja i wiara, że teraz już żadne zło nie zdoła nad nimi zapanować, że ich ojczyzna będzie ocalona i wolna na zawsze.

Eventin!

A jednak coś było nie tak; Ander wiedział o tym w chwili, gdy ojciec zsiadł z konia i spojrzał mu w oczy. To nie był ten sam czło­wiek, jak sądzili jego ludzie. Na pozór twarz króla była sroga i opa­nowana, a oczy pełne energii. Miało to wyglądać tak, jakby Eventin nie przeżył żadnej tragedii, jakby był jedyną teraz opoką i ostoją swego wojska. Lecz Ander wiedział. Wiedział, że ten człowiek ucieka. Nie przed samym bólem czy strachem. To zawsze potrafił przezwy­ciężyć. To była ucieczka przed bezbrzeżnym smutkiem. Twarz króla była maską, kostiumem; przybrał ją, lecz nie zdołał zwieść swego syna. Ander znał prawdę. To oczy zdradziły króla. Był w nich ból straty, którą odczuwał tak mocno, że złamało to jego waleczne serce. Ander czytał w jego oczach jak w otwartej księdze i wiedział, że Allanon również potrafi to odczytać. Władca elfów, był tylko skorupą, zewnętrzną powłoką, wizerunkiem na pokaz dla swoich żołnierzy. Na to, że stary, ciężko ranny król zdołał do nich przybyć, składało się być może wiele okoliczności: śmierć Ariona i Pindanona; prze­czucie bliskości własnej śmierci; uprzytomnienie sobie, że armia po­niosła klęskę, a kraj ginął w demonicznej paszczy szaleństwa, zła i nienawiści; a nade wszystko świadomość, że jeśli teraz poniosą klęskę, to zło przedrze się i zaleje wszystkie cztery krainy. Wtedy elfy, tak jak i inne rasy, znikną z powierzchni ziemi, a świat, który znali, odejdzie wraz z nimi na zawsze. Ów stary człowiek czuł się za to odpowiedzialny, on to bowiem był królem. Królem elfów.

Ander uściskał ojca, starannie skrywając swe myśli, po czym od­stąpił o krok i wyciągnął przed siebie gałązkę Ellcrys.

— To należy do ciebie, panie.

Eventin zdawał się wahać przez chwilę, a potem potrząsnął głową.

— Nie, synu. Teraz należy do ciebie. Nieś ją ty, w moim imieniu.

Ander patrzył na ojca w milczeniu. Zauważył w jego oczach coś, co umknęło mu za pierwszym razem. Oto jego ojciec wiedział, że syn zdaje sobie sprawę, jak bardzo się zmienił i że pozory stworzone dla innych nie mogą go zwieść.

Ander schował gałązkę i położył dłoń na ramieniu króla.

— Wobec tego zostań ze mną na murach — powiedział miękko.

Ojciec zgodził się i weszli razem na blanki.

W tym samym czasie pierwsze forpoczty demonów osiągnęły wschodni brzeg Rzeki Szemrzącej Pieśni. Wychodziły i wypełzały całymi falami, dziesiątki i setki, a w tym samym momencie następne hordy wchodziły do rzeki po drugiej stronie. Z rykiem i potwornym jazgotem monstra rzuciły się na pierwsze szeregi obrońców. Rozpę­tało się piekło. Wielkie cielska nadziewały się na długie włócznie, żelazne groty wbijały się w nie i przeszywały na wylot, zbroczone ohydną posoką. Wielkie paszcze miażdżyły ręce, ostre kły rozrywały mięśnie, zakrzywione szpony rozdzierały gardła. Zbrojne w twarde jak stal rogi poczwary nadziewały na nie nieszczęsnych obrońców i odrzucały wysoko w powietrze. W samym środku tej jatki walczył Stee Jans, przewodząc małemu oddziałowi najlepszych Wolnych Strzel­ców. Szeroki miecz ogromnego wojownika z pogranicza spływał krwią; kapitan strzelców siał prawdziwe spustoszenie wśród watah poczwar, które nie mogły go dosięgnąć mimo wszelkich wysiłków. Na flankach walczyli Ehlron Tay i Kerrin. Widząc, że elfy powoli się wycofują, dowódcy zaczęli krzyczeć: „Nie poddawać się! Wytrzymajcie! Wy­trzymajcie jeszcze trochę!”

Ostatecznie jednak musieli rozpocząć odwrót. Demony przygnia­tały ich już liczbą i siłą, a nawet zaczęły powoli otaczać poszczególne grupy, czyniąc w liniach obrony ogromne luki. Wpadały w nie na­tychmiast całe zgraje wszelkich poczwar. Nie można już było dłużej utrzymać nadrzecznej reduty. A do rzeki wciąż wchodziły coraz to nowe hordy; nie było już nawet widać wody. Brzegi Rzeki Szemrzącej Pieśni spływały krwią, wszędzie leżały stosy poskręcanego ścierwa potworów i ciała poległych obrońców. A przez to okropne pobojo­wisko przedzierały się nowe zastępy demonów.

Obserwując bitwę ze szczytu baszty drugiej rampy Elfitch, Ander zdecydował się dać rozkaz do odwrotu. Natychmiast też obrońcy za­częli opuszczać umocnienia reduty, wycofali się sprawnie do małego zagajnika i pospieszyli dobrze sobie znanymi ścieżkami ku Elfitch. Zanim demony się zorientowały, że jest to odwrót zorganizowany, za obrońcami zamknęły się już bramy pierwszej rampy.

Bestie natychmiast puściły się w pogoń. Wpadły całą masą do zagajnika, lecz tam czekały na nie zmyślnie skonstruowane i dobrze ukryte pułapki i zasadzki. Wiele poczwar straciło w nich życie. Przez krótką chwilę pogoń straciła tempo i się zatrzymała. Ale już w na­stępnej chwili nadbiegły inne potwory i tratując swych pobratymców, przebiegły po nich i pognały dalej. W krótkim czasie dopadły umoc­nień Elfitch i rozpoczęły szturm. Tak jak wielka fala uderza w stojącą na jej drodze przeszkodę, tak i monstra gruchnęły o obronne mury, wypiętrzając się ogromną i zwartą masą i osiągając niemalże same szczyty umocnień. Wdrapywały się jedne na drugie, aż w końcu za­częły się przedostawać na drugą stronę. Natychmiast wycofano wszy­stkich obrońców na wyższą rampę. Udało się, lecz prawie w ostatniej chwili. Bramy zamknęły się dosłownie przed pyskami poczwar, które zawyły straszliwie z furii i nie zaspokojonego głodu śmierci. Ze szczytów baszt obserwowano niemal z przerażeniem, jak demony wspinają się nawet po zboczach stromego klifu. Wpierw szły te największe, potem wciągały następne. Inne przyssawały się do skał i podczołgi­wały się uparcie. Monstra wykorzystywały każdy załom, każdą wy­stającą skałę. Wbijały swe szpony i pazury i były coraz wyżej. Omalże nie doszło do paniki w szeregach elfijskiej armii. Rzeka nie powstrzy­mała nacierających hord. Nadrzeczną redutę zdobyto w ciągu kilku­nastu minut. Teraz nawet już pierwsza rampa Elfitch była stracona, a wydawało się, że i strome ściany klifu nie są zdolne powstrzymać potworów. Wyglądało na to, że wszystkie wysiłki elfów i przemyślana obrona na nic się nie zdadzą.

Teraz nastąpił atak na bramy drugiej rampy. Mocarne łapy waliły jak straszliwe tarany, piętrzyły się czarne masy cielsk. Zbite z twar­dego drewna i wzmocnione żelazem bramy wygięły się niebezpiecz­nie, ale nie puściły. Obrońcy ciskali w dół długie włócznie, które wbijały się z ogromną siłą w pokraczne ciała. Niezwykle ostre strzały pruły ze świstem powietrze i zatapiały się aż po bełty. Potwory wyły straszliwie, miotane bólem i wściekłością. Tym razem również wróg piął się ogromną masą w górę, starając się w ten sposób przedostać na drugą stronę. Nagle, zupełnie nie wiadomo skąd, na szczycie muru pojawiło się kilka furii. Straszliwe kobiety-koty zaatakowały szybciej niż najszybszy gad. Najbliżej stojąca grupa elfijskich żołnierzy wpad­ła w panikę; nie potrafili się bronić, nie zdążyli. Zaledwie paru z nich zdołało się uratować, uciekając i krzycząc z przerażenia. Reszta zgi­nęła w ciągu paru sekund rozerwana długimi szponami i jadowitymi kłami; wypłynęły wnętrzności, z rozdartych gardeł chlusnęła krew. W tym momencie pojawił się Allanon. Z jego palców trysnął niebieski płomień i uderzył w furie. Błysnął snop iskier, buchnął dym. Wiązka płomieni przeszyła kobiety-koty, powietrze wypełnił swąd spalonego mięsa. Furie zawyły i skręciły się, targane straszliwym bólem. Żoł­nierze rzucili się do ataku. Wbijając miecze i siekąc toporami, zdołali zepchnąć je z muru.

Druid i Elessedilowie wycofali się na trzecią rampę. Stamtąd ob­serwowali, jak demony szykują się do kolejnego ataku. Ruszyły sza­leńczo, ale obrońcy wciąż utrzymywali swoje pozycje, wspierani do­datkowo przez łuczników z wyższych poziomów. Zaś po stromych zboczach klifu dalej uparcie się wspinała szeroka, czarna masa cielsk. Były coraz wyżej. Nadszedł więc czas na saperów. Karły zgromadziły się tuż nad krawędzią klifu i zaczęły zrzucać przygotowane uprzednio kamienie. Ogromne pociski leciały w dół, rozbijając lub gilotynując wstrętne łby demonów, odrywając je od ścian klifu i pociągając za sobą. Jedna po drugiej poczwary spadały w przepaść i ginęły, miaż­dżone przez lawinę głazów.

Wtem rozległo się okropne syczenie i skrzek, jakby samo piekło rozwarło swój gorejący pysk, a znad atakującej masy demonów wy­chynął upiorny kształt monstrualnego jaszczura. Demoniczny gad wy­prostował się na swoich dwóch gigantycznych odnóżach i stał przez chwilę, lekko kiwając wąskim łbem. Nagle zaskrzeczał zgrzytliwie, jednocześnie rozwierając swe krótkie Szponiaste łapy i wyginając do tyłu łuskowate cielsko, wyprostował się i ruszył ociężale na bramę. Rąbnął w nią jak taran, za nic mając rozpaczliwe ataki elfijskich żołnierzy. Jego pokryte zrogowaciałymi łuskami cielsko odporne było na wszelką broń, jaką dysponowała armia elfów. Za drugim razem brama nie wytrzymała i runęła z hukiem wśród tumanów kurzu i pyłu, przygniatając kilkunastu żołnierzy. Cała reszta natychmiast rzuciła się do ucieczki, w kierunku otwartej jeszcze, trzeciej bramy. Jaszczur zaskrzeczał ponownie i potoczył się dalej, a za nim przez rozbitą bramę wlała się czarna, kotłująca się masa demonów.

Przez jedną okropną chwilę wydawało się, że żołnierze nie zdążą zamknąć trzeciej bramy, zanim dobrną do niej demony. Lecz w tym samym momencie pojawił się niezawodny Stee Jans i zastąpił jasz­czurowi drogę; mała figurka naprzeciw olbrzymiego gada. Dzielny wojownik nie był sam. Przy jego boku szli do walki Wolni Strzelcy i oddział Gwardii Narodowej Kerrina. Gad natarł na kapitana strzel­ców, ale ten był szybszy. Uniknął pierwszego uderzenia, zamachnął się i cisnął z całej siły włócznią prosto w otwarty pysk jaszczura. Ostry grot trafił w gardziel i przebił ją na wylot. Jaszczur zachrypiał straszliwie i zachwiał się, ale machnął jeszcze swą krótką łapą, nie trafiając na szczęście nikogo. W ciągu paru sekund obrońcy znaleźli się za bramą, którą też natychmiast zamknięto. Stamtąd już obser­wowali, jak ogromny jaszczur, sycząc i chwiejąc się, stacza się z ram­py w przepaść, pociągając za sobą kilka czarnych poczwar.

Najbardziej wysunięte szeregi demonów były nieco zaskoczone szybką śmiercią wielkiego gada. Powarkując ochryple, szły dalej do przodu, ale wyraźnie straciły rezon, a tym samym impet uderzenia. Poza tym rampa była za wąska i demony nie mogły atakować, wy­korzystując przewagę swej liczebności. Tłoczyły się więc w jednej wielkiej masie, przez co stanowiły doskonały cel dla elfijskich łuczników. Sami zaś żołnierze, którym śmiały atak Stee Jansa i Kerrina ogromnie zaimponował, odzyskali nieco wiary we własne siły.

Ander natychmiast się zorientował w sytuacji i dał sygnał do kontr­natarcia. Na rozkaz Kerrina szeroko otwarto trzecią bramę i wypadło z niej kilka oddziałów żołnierzy. Atak całkowicie zaskoczył hordę demonów. W ciągu niespełna paru minut poczwary zostały zepchnięte pod rozbitą bramę drugiej rampy. Nagle żołnierze się zatrzymali. Z wyż­szych ramp wychylili się łucznicy. Zaczęły furkotać strzały i z trzech szeregów demonów nie ocalało ani jedno monstrum. Teraz żołnierze znowu rzucili się do przodu, roznosząc na swych mieczach kolejne szeregi poczwar. W ten sposób zdołano zepchnąć wroga aż na sam dół, do pierwszej bramy. Tu jednak demony zdołały się opamiętać i otrząs­nąć. Błyskawicznie się przegrupowały i wspierane przez nowe watahy, ruszyły do kontrnatarcia. Elfy trzymały linię tylko przez chwilę, aby dać czas tylnym szeregom na odwrót i przygotowanie prowizorycznej obrony przy drugiej bramie. Potem oddział cofnął się i zabarykadowa­ny za żelaznymi belkami, zatrzymał się przy bramie.

Tak też już było do zmierzchu. Zacięta walka o utrzymanie po­zycji, atak, kontmatarcie, znowu atak i ponownie kontratak. Elfy spy­chały wrogie hordy do samych podstaw Elfitch, po czym same mu­siały się cofać pod wściekłym naporem demonów. Krew się lała strumieniami, ślizgano się po wnętrznościach, potykano się o odcięte lub odgryzione części ciała. Nie proszono o łaskę i łaski nie udzielano; śmierć zbierała okrutne żniwo. Dwa razy elfy zostały zepchnięte poza drugą bramę i dwa razy zdołały odepchnąć szeregi demonów na sam dół. Poczwary padały setkami, ale i żołnierzy elfijskiej armii ubywało coraz więcej. A od rzeki wciąż przybywały nowe zastępy potworów.

Nagle, bez żadnego wyraźnego powodu, demony przestały atako­wać. Odwróciły się i zaczęły schodzić w dół Elfitch. Nie była to ucieczka ani też pospieszny odwrót. Po prostu oddalały się wolno i niechętnie, a potem jakby na czyjś stanowczy rozkaz wchodziły do zagajnika i niknęły w szybko zapadającej ciemności. Za bramami Elfitch i na krawędziach klifu, a także na całym płaskowyżu Carolan obrońcy odetchnęli, nie zastanawiając się nawet nad przyczyną tego odwrotu. Opuszczono miecze i topory, zamilkły łuki. Dziś zdołano obronić miasto.

Tego samego wieczora, mniej więcej dwie godziny później, Eventin i Ander Elessedilowie odbywali naradę ze swymi ministrami. Wtedy też przybył posłaniec i obwieścił podekscytowanym głosem, że oto przybyła z terytoriów Kershalt armia górskich trolli. Król i jego syn pospieszyli też zaraz na wielki dziedziniec pałacowy. Stały tam szeregi wspaniale i groźnie prezentujących się sojuszników, odzia­nych w skórzane i żelazne zbroje. Ogromne pałasze, las długich włó­czni, topory i maczugi, srogie zimne oczy, potężne postury; dla króla, Andera i członków Najwyższej Rady nie było w tej chwili piękniej­szego i bardziej krzepiącego widoku.

Z pierwszego szeregu wystąpił ogromny troll. Na szerokich ple­cach umocowane miał na krzyż dwa wielkie topory. Podszedł parę kroków i stanął przed królem.

— Jam jest Amantar, maturen tej oto armii. — Poinformował uro­czystym tonem, mówiąc w typowym dla górskich trolli dialekcie. — Siła nas piętnaście secin, królu Eventinie. Będziem was wspierać.

Król był wzruszony i jednocześnie zdumiony. Nie spodziewał się pomocy z Kershalt. Był przekonany, że trolle nie zechcą się angażo­wać w ten konflikt. A oto teraz stoją tutaj...

Amantar dostrzegł zaskoczenie króla.

— Królu Eventinie, trza ci wiedzieć, że wiele myślano o twym posłaniu o pomoc. — Przywódca trolli dudnił swym grubym gło­sem — Zawszeć przecie byliśmy sobie wrogami, walczyliśmy prze­ciw sobie. Tego nie sposób zapomnieć od razu. Lecz kiedyś trzeba by nam było zacząć wszystko od nowa. Czas ten, zda się, nadszedł teraz. I dla was, i dla nas. Trolle pojmują niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą napór demonów. Moc złego uczynił kiedyś naszej rasie lord Warlock. Zatruł nam umysły, rzucił nas przeciw sobie i przeciw innym rasom. Nie zapomnieliśmy tego. Pamiętamy i jego, i zło nie­sione przez straszliwe Zwiastuny Śmierci. Demony są takim samym złem, niosą jeno śmierć i zagładę. I nas to przeraża. Dlatego też staniemy razem z wami do walki. To jest nasz wspólny wróg. Przy­byliśmy i zostaniemy z wami.

Wygłosiwszy tę kwiecistą mowę. Amantar przyklęknął na jedno kolano w tradycyjnym u trolli geście lojalności. Za maturenem poszli jego wojownicy, przyklękając w milczeniu i pochylając głowy.

Ander dostrzegł w oczach starego ojca łzy. Wiedział, jak bardzo ważny to moment dla króla, widział na jego twarzy nadzieję i dumę. I oto król elfów uniósł prawą rękę, przyłożył ją do serca i oddał gest lojalności wodzowi z Kershalt. Amantar wstał i obaj uścisnęli sobie ręce.

Allanon szedł wąskimi alejkami Ogrodów Życia. Po ciemnym nocnym niebie pędziły szarogranatowe chmury. Chłodne powietrze pachniało świeżością. Zewsząd dochodziła upojna woń kwiatów ros­nących w starannie pielęgnowanych rabatkach. Druid jednak nie zwa­żał na piękno nocy. Szedł powoli, pochyliwszy nisko głowę, z zało­żonymi do tyłu rękami schowanymi pod czarną szatą. Jego twarz żłobiły głębokie bruzdy zmęczenia, troski i smutku. Oto bowiem tej nocy druid przybył tu, by stanąć przed obliczem śmierci.

Allanon zbliżył się do podnóża małego wzniesienia, otoczonego przez żołnierzy Czarnej Straży. Uniósł dłoń i minął ich tak szybko, jak szybko mija przelotna myśl; żołnierze niczego nie zauważyli. Wspi­nał się wolno na szczyt wzniesienia, uporczywie wpatrując się w tra­wiaste podłoże. Nie chciał patrzeć na to, z czym przyszedł się tej nocy spotkać. Kiedy na koniec stał już na samym szczycie, podniósł wolno głowę. Przed sobą miał Ellcrys. Uschnięte gałęzie były po­skręcane i powyginane; sterczały jak szkielety monstrualnych ramion, pnąc się w niemym proteście ku niebu. Odeszło dawne piękno, pełne gracji i pradawnej wspaniałości, minął zapach żywotnej świeżości i kojącego spokoju, zniknął kolor srebrnej mądrości wieków. Wszę­dzie wokół trawa usłana była rdzawobrunatnymi zeschłymi liśćmi, które jak zwitki pergaminu szeleściły pod stopami druida. Ellcrys stała naga i cicha jak nocne niebo, samotna jak gwiazdy, bezbronna jak listek na wietrze.

Allanon stał w milczeniu i patrzył. Smutek i żal przepełniały to srogie serce, ale także i bezsilny gniew. Nawet on, potężny i ostatni z druidów, nie panował nad potęgami życia i śmierci. Także i dla Ellcrys nie mógł już teraz niczego uczynić. Taka była kolej rzeczy, takie prawa natury. Wszystko, co żyje, musi kiedyś umrzeć, wszystko, co nadeszło, musi kiedyś przeminąć. Teraz zaś, za sprawą demonów, nadszedł czas dla Ellcrys.

Druid wyciągnął rękę, by dotknąć poskręcanej gałęzi, ale zaraz ją cofnął. Nie chciał czuć jej bólu. Czuł jednak, że musi to zrobić; musi wiedzieć. Uniósł rękę... lekki dotyk, ból... żal... i żadnej nadziei. Jeszcze dzień, dwa, być może trzy... A potem Ellcrys umrze.

Allanon wyprostował się, ręce opadły mu wzdłuż długiej szaty, a czarne oczy patrzyły na umierające drzewo. Tak mało czasu.

Kiedy odwracał się i podążał w dół zbocza, zastanawiał się, czy wystarczy im czasu. Czy Amberle zdąży wrócić..?

XL

Wil Ohmsford pobiegł ścieżką przez mroczny i mglisty las doliny Wilderun. Po twarzy chłostały go ciężkie od deszczu gałęzie bujnej roślinności, a pryskające z kałuży błoto oblepiało jego ubranie. Ale chłopak nie zważał na to. Wciąż jeszcze był oszołomiony, rozgory­czony i zrozpaczony po stracie Kamieni Elfów. Jego młodzieńczym sercem targały różne uczucia: gniew na Cephela, strach o Amberle, a także absolutne zdumienie jej pożegnalnymi słowami.

„Zależy mi na tobie”, powiedziała i naprawdę tak myślała. Zależy mi na tobie... Jałcie to dziwne — usłyszeć takie słowa z jej ust. Nigdy nie przypuszczał, że to będzie możliwe. Kiedyś stroniła od niego, gniewała się i nie ufała mu: wyraźnie dała mu to do zrozu­mienia. A i on nie bardzo ją lubił. Lecz podczas długiej podróży, która zaczęła się dla nich w Havenstead, dużo się o sobie dowie­dzieli, a trudy wyprawy i niebezpieczeństwa, którym musieli stawiać czoło, bardzo ich do siebie zbliżyły. Tych parę dni połączyło ich nierozerwalnymi więzami. A teraz, dość przecież nieoczekiwanie, okazało się, że z tego przywiązania mogło narodzić się jakieś uczu­cie. Słowa Amberle bez przerwy brzmiały w jego głowie. „Zależy mi na tobie”. Wil wiedział, że to prawda, i zastanawiał się, w jakim stopniu jemu zależy na niej.

Nagle chłopak potknął się i przewrócił w błoto. Podniósł się jed­nak szybko, ze złością starł z ubrania kleistą maź i pobiegł dalej. Popołudnie minęło zbyt szybko: będzie miał szczęście, jeśli dotrze do głównej drogi jeszcze przed zmrokiem. Gdyby nie zdążył, będzie musiał szukać drogi w kompletnej ciemności, sam, na nieznanym terenie, uzbrojony tylko w myśliwski nóż. Głupiec! Było to bardzo łagodne określenie, wziąwszy pod uwagę, że się dał nabrać komuś takiemu jak Cephelo. Powinien wiedzieć, jak dalece nie można mu było ufać, a pomyślał naiwnie, że wędrowiec pomoże mu za obietnicę jakiejś bliżej nie sprecyzowanej nagrody. Byłeś bardzo sprytny, Wilu Ohmsfordzie, strofował się w myślach, płonąc z gniewu. A druid sądził, że jesteś jedynym człowiekiem, któremu może powierzyć bez­pieczeństwo Amberle!

Biegł bez chwili odpoczynku i powoli zaczynał odczuwać ból w mięśniach. Ogarnęła go rozpacz na myśl, ile dziewczyna i on prze­trwali niebezpieczeństw po to tylko, by na końcu stracić wszystko przez małą chwilę nieuwagi. Siedmiu elfijskich żołnierzy oddało swe życie, aby mogli dotrzeć do Wilderun. Wielu poległo już zapewne, broniąc Westlandii przed demonami, bo do tego czasu Zakaz musiał się rozpaść. I po co to wszystko? Tak to ma się skończyć? Poczuł przypływ wstydu i determinacji, które odsunęły na bok rozpacz. Nig­dy się nie podda! Nigdy! Odzyska kamienie i wróci do Amberle! Doprowadzi ją bezpiecznie do Iglicy i Krwawego Ognia, a potem z powrotem do Arborlon. Zrobi to wszystko, ponieważ musi. Każde inne rozwiązanie będzie porażką. Nie tylko Allanona czy elfów, lecz przede wszystkim jego własną. Nie miał zamiaru na to pozwolić.

Nagle na drodze pojawił się jakiś cień. Zmaterializował się w mro­ku niczym duch i czekał cicho na jego przybycie. Chłopak zatrzymał się, przestraszony tak bardzo, że omal nie uciekł w czerń lasu. Ode­tchnął głęboko i zdał sobie sprawę, że cień wygląda jak jeździec na koniu. Podszedł ostrożnie w jego kierunku i wtedy ostrożność zmie­niła się w niedowierzanie, a potem w zdziwienie.

To była Eretria.

— Zaskoczony? — zapytała chłodno.

— Bardzo.

— Przyjechałam tu, by uratować cię po raz ostatni, Wilu Ohm­sfordzie. Mam nadzieję, że tym razem wysłuchasz, co mam do po­wiedzenia.

— Cephelo ma moje kamienie.

— Wiem. Zatruł wino i zabrał je, gdy spałeś.

— I nic nie zrobiłaś, by mnie ostrzec?

— Ostrzec cię? — Dziewczyna pokręciła wolno głową. — Ostrzegłabym cię, uzdrowicielu. Pomogłabym ci, ale przecież ty nie pomogłeś mnie, pamiętasz? Prosiłam tylko, żebyś mnie ze sobą zabrał. Gdybyś to uczynił, uprzedziłabym cię co do planów Cephela i dopil­nowała, by nie ukradł ci kamieni. Ale ty mnie odtrąciłeś, uzdrowicielu. Zostawiłeś mnie. Myślałeś, że poradzisz sobie beze mnie. Cóż, po­myślałam, zobaczę, jak uzdrowiciel daje sobie beze mnie radę. — Pochyliła się i przyjrzała mu się badawczo. — Zdaje się, że niezbyt dobrze.

Umysł Wila pracował na przyspieszonych obrotach. Musiał uwa­żać, by nie powiedzieć teraz czegoś głupiego.

— Amberle jest ranna. Upadła i skręciła sobie nogę w kostce. Nie może chodzić, więc zostawiłem ją przy zejściu do Hollows.

— Z tego wynika, że zostawianie kobiet w niedoli bardzo dobrze ci wychodzi. — Eretia parsknęła.

Wil nie tracił panowania nad sobą.

— Tak to może wyglądać, ale pomagając innym, nie zawsze mo­żemy robić to, co byśmy chcieli.

— To ty tak twierdzisz i zdaje się, że w to wierzysz. Więc zo­stawiłeś tę elfijska dziewczynę?

— Tylko dopóki nie odzyskam kamieni.

— Co beze mnie ci się nie uda.

— Co uda mi się z tobą czy bez ciebie.

— I w to również wierzysz, jak sądzę. — Twarz Eretrii złagod­niała.

— Pomożesz mi? — zapytał i poklepał konia po szyi. Patrzyła na niego przez chwilę, a potem przytaknęła.

— Jeśli ty pomożesz mnie. Tym razem musisz to zrobić. Wiedz o tym. — Nie odpowiadał, ciągnęła więc dalej: — To po prostu interes, Wil. Pomogę ci odzyskać kamienie, jeśli zgodzisz się zabrać mnie potem ze sobą.

— Jak zdołasz je odzyskać? — zapytał ostrożnie.

Po raz pierwszy, od kiedy spotkali się na tej leśnej drodze, jej twarz rozjaśnił znajomy, cudowny i olśniewający uśmiech, który za­pierał dech w piersiach.

— Jak, uzdrowicielu? Jestem przecież córką złodzieja. Dobrze za mnie zapłacił. On ukradł kamienie tobie, a ja ukradnę je jemu. Znam ten fach lepiej niż on. Musimy go tylko odnaleźć.

— Nie zorientuje się?

— Nie. — Pokręciła głową. — Gdy się rozdzieliliśmy, powie­działam mu, że chcę pojechać do przodu, by dogonić tabor. Zgodził się, ponieważ wie, że tak jak wszyscy wędrowcy, znam dobrze ścieżki Wilderun i do zmroku będę już poza doliną. Jak widzisz, uzdrowi­cielu, zależy mu na moim bezpieczeństwie. Uszkodzony towar jest dużo mniej wart. W każdym razie pojechałam z milę za Whistle Ridge, potem szlakiem, który biegnie na południe i kilkaset jardów dalej łączy się z tą ścieżką. Myślałam, że dogonię was przed zmro­kiem, albo w Hollows, albo gdy będziecie tędy wracać, bo przecież wcześniej czy później musiałeś odkryć brak kamieni. Jak widzisz, dopóki Cephelo nie dogoni taboru, nie będzie wiedział, co się ze mną stało. Wóz jedzie dość wolno, mamy więc czas do rana. W nocy Cephelo rozbije obóz przy drodze prowadzącej z doliny.

— A więc musimy odzyskać kamienie jeszcze dzisiejszej nocy.

— Mamy dosyć czasu — stwierdziła Eretria — pod warunkiem, że nie będziemy tu dalej stać i rozmawiać. Poza tym nie chcesz chyba, żeby ta elfijska dziewczyna była długo sama?

— Nie! — Wzmianka o Amberle przywróciła Wila do rzeczy­wistości. — Ruszamy.

— Chwileczkę. Najpierw twoje słowo. Ja pomogłam tobie, teraz twoja kolej. Zabierzesz mnie ze sobą, gdy odzyskasz kamienie, i poz­wolisz zostać, dopóki nie znajdę się w bezpiecznej odległości od Cephela. Obiecaj mi to, uzdrowicielu.

Niewiele mógł już zrobić, by odwieść ją od tego pomysłu, i wcale nie był pewien, czy zdołałby to zrobić.

— Dobrze. Obiecuję.

— Świetnie. Muszę być pewna, że dotrzymasz obietnicy, więc zatrzymam kamienie, dopóki nie wydostaniemy się z doliny. Siadaj za mną.

Wil dosiadł konia w milczeniu. Nie miał zamiaru pozwolić, by Eretria zatrzymała kamienie, ale nie było sensu się teraz o to spierać.

— Nie zasługujesz na to, co dla ciebie robię. Ale lubię cię; podoba mi się ryzyko, które podejmujesz w życiu, zwłaszcza jeśli mogę ci pomóc. Obejmij mnie w pasie.

Wil zawahał się, ale zrobił, co mu kazała. Dziewczyna przysunęła się mocniej do niego.

— Dużo lepiej — mruknęła uwodzicielsko. — Wolę, kiedy nie ma przy tobie tej elfijskiej dziewczyny. A teraz trzymaj się.

Krzyknęła ostro i przyłożyła ostrogi do boków wierzchowca. Wy­straszone zwierzę stanęło dęba i z rżeniem rzuciło się do przodu. Pochyleni nisko nad końskim karkiem, pędzili przez dziką puszczę, a gałęzie smagały ich twarze i ubrania. Eretria miała oczy jak kot; prowadziła wierzchowca pewną, doświadczoną ręką, bezbłędnie omi­jając przewrócone pnie drzew, kłody i rwące potoki deszczowej wody. Wil trzymał się jej rozpaczliwie, zastanawiając się, czy dziewczyna postradała zmysły. Jeśli dalej tak będą pędzić, z pewnością dojdzie do katastrofy.

O dziwo, nic się nie stało. Po chwili Eretria skręciła z głównego szlaku w wąski przesmyk między gęsto rosnącymi drzewami. Rumak przeskoczył jednym susem przez gąszcz i wydostał się na kolejny trakt, którego Wil, wędrując do Hollows, zupełnie nie zauważył. Pę­dzili dalej w gęstniejącym mroku, prawie nie zwalniając przy poko­nywaniu przeszkód. Słońce, zatopione gdzieś w leśnym gąszczu, za­chodziło powoli za grzbiety gór, zabierając ze sobą tę odrobinę jasności, która im jeszcze pozostała. Cienie były coraz dłuższe i głębsze, a po­wietrze chłodniejsze. Eretria nie zwalniała.

Gdy się w końcu zatrzymali, znowu byli na głównym szlaku. Dziewczyna ściągnęła lejce, poklepała wierzchowca po spoconym boku i spojrzała figlarnie na Wila.

— To było po to, by ci pokazać, że potrafię sobie poradzić bez czyjejkolwiek pomocy. Nie musisz się o mnie troszczyć. Wil zaczął się w końcu uspokajać.

— Dopięłaś swego, Eretrio. Dlaczego się tutaj zatrzymaliśmy?

— Aby coś sprawdzić — odparła i zsiadła z konia. Rozglądała się przez chwilę, a potem zmarszczyła brwi. — To dziwne... Nie ma śladów wozu.

Chłopak spojrzał w dół i przyglądał się badawczo traktowi.

— Może deszcz zmył ślady?

— Wóz jest na tyle ciężki, że deszcz nie mógłby zmyć wszystkich śladów. Poza tym gdy dotarł w to miejsce, już nie padało. Nic z tego nie rozumiem, uzdrowicielu.

Tymczasem robiło się coraz ciemniej.

— A może Cephelo zatrzymał się gdzieś, żeby przeczekać bu­rzę? — zapytał Wil i rozejrzał się dookoła.

— Może. Lepiej cofnijmy się trochę.

Pojechali na zachód, raz po raz badając błotniste podłoże. Ale nic nie znaleźli. Koń biegł teraz lekkim kłusem. Przed nimi kłębiła się mgła, wyciągając w mrok swe wijące się macki. Coraz częściej też słyszeli odgłosy budzących się do życia nocnych stworzeń.

Wtem usłyszeli jakiś nowy dźwięk: najpierw słaby i daleki jak echo, a po chwili silniejszy i bardziej natarczywy. W końcu tajemni­czy odgłos przeszedł w niesamowite i pełne grozy wycie, jakby jakaś potępiona dusza nie mogła już znieść więcej bólu i krzyczała w po­twornej udręce.

— Co to? — zapytał Wil i złapał Eretrię za ramię.

— To przed nami, w Whistle Ridge. — Dziewczyna uśmiech­nęła się nerwowo. — Czasami wiatr tak dziwnie tam zawodzi.

Odgłos był coraz bardziej ostry i zjadliwy. Trakt zaczął się wzno­sić; jechali teraz zalesionym, skalistym zboczem. Wkrótce znaleźli się powyżej poziomu mgły i ujrzeli małe skrawki nocnego nieba przeświecające zza drzew. Koń parskał przestraszony tajemniczymi dźwiękami i tańczył nerwowo pod uspokajającym dotykiem Eretrii.

Jechali teraz bardzo wolno, aż w końcu znaleźli się na szczycie wzgórza. Dalej wiodła prosta droga niknąca gdzieś w ciemnościach.

Wtedy Wil dostrzegł jakiś cień, który zmaterializował się z wycia wiatru i mroku nocy i podążał w ich kierunku. Eretria również go zauważyła i ściągnęła cugle. Cień zbliżył się i stwierdzili, że mają przed sobą konia. Był to wielki gniadosz. Nikt na nim nie jechał, a lejce wlokły się luźno po ziemi. Podszedł do nich wolno i przywitał się z ich wierzchowcem. Zarówno Wil, jak i Eretria od razu go roz­poznali. Gniadosz należał do Cephela.

Dziewczyna przekazała wodze Wilowi i zeskoczyła na ziemię. Bez słowa zbadała gniadosza, głaskając go po bokach i szyi, by nieco go uspokoić. Nie miał żadnych śladów ani ran; był tylko bardzo spocony. Eretria spojrzała na Wila z pociemniałą twarzą.

— Coś się stało. Jego koń nigdy by nie uciekł. Chłopak z Vale skinął głową. Miał bardzo złe przeczucia. Eretria wskoczyła na konia Cephela i wzięła lejce.

— Pojedziemy trochę dalej — zadecydowała, ale w jej głosie pobrzmiewało zwątpienie.

Krok za krokiem posuwali się grzbietem wzgórza. Wiatr zawodził złowróżbnie w szczelinach skał i gałęziach drzew. Na nieboskłonie pojawiły się gwiazdy, oświetlając swym nikłym blaskiem nieprzenik­nione ciemności Wilderun.

Po chwili z mroku wyłonił się następny kształt: czarny, zwalisty i nieruchomy. Zwolnili jeszcze bardziej i ostrożnie podjechali w jego kierunku. W końcu go rozpoznali. Był to kolorowy wóz Cephela. Zbliżyli się jeszcze bardziej i zamarli z przerażenia. Konie ciągnące wóz leżały martwe, skręcone w śmiertelnej agonii. W pobliżu były również pozostałe wierzchowce i ich jeźdźcy, porozrzucani na dro­dze niczym marionetki. Wszyscy byli martwi, porozrywani i po­skręcani. Barwne ubrania ludzi i zdobiona srebrem uprząż koni spły­wały krwią.

Wil rozejrzał się dookoła, szukając w mrocznym cieniu lasu sprawcy tej rzezi. Nic się jednak nie poruszało. Chłopak spojrzał na Eretrię. Siedziała sztywno na swym wierzchowcu z twarzą bladą jak płótno. Wil zsiadł z konia, podniósł zwisające luźno lejce i podał je przerażonej dziewczynie. Ale Eretria ani drgnęła. Wtedy Wil chwycił jej ręce i wcisnął w nie porzucone lejce. Spojrzała na niego bez słowa.

— Zaczekaj tu — rozkazał.

Podszedł do wozu, by przyjrzeć się uważniej poskręcanym ciałom. Wszyscy byli martwi, nawet stara służąca. Chłopak poczuł, jak cierp­nie mu skóra. Wiedział już, co tu się stało. Sprawdzał wszystkich po kolei, aż w końcu odnalazł Cephela. Olbrzym również nie żył. Jego ciało leżało wyciągnięte na ziemi; na twarzy zastygł wyraz przeraże­nia, a zielony płaszcz był cały w strzępach. Ciało wędrowca było tak pokiereszowane, że trudno było go rozpoznać.

Wil pochylił się i szybko przejrzał ubranie w poszukiwaniu ma­gicznych kamieni. Niczego nie znalazł. Strach ścisnął mu żołądek. Musi je znaleźć.

Spojrzał jeszcze na ręce Cephela. Prawą ściskał ziemię w geście świadczącym o potwornej agonii, lewą odrzucił zaś daleko od ciała i zacisnął w pięść. Chłopak odetchnął głęboko i sięgnął do lewej dłoni Cephela. Po kolei odginał wszystkie palce. Z wnętrza dłoni błysnęło błękitne światło Kamieni Elfów. Wil odczuł wielką ulgę. Cephelo najwidoczniej chciał ich użyć w obliczu niebezpieczeństwa, tak jak zrobił to Wil w Tirfing, ale talizman nie zareagował i wędro­wiec wraz z całą rodziną musiał zginąć.

Chłopak wyciągnął kamienie z ręki martwego Cephela, wytarł je w swoją tunikę i włożył do skórzanej sakiewki. Potem wstał, wsłu­chując się w wycie wiatru. Poczuł w nozdrzach zapach śmierci i za­kręciło mu się w głowie. Tylko jedna istota mogła to zrobić. Przy­pomniał sobie elfy zamordowane w Drey Wood i w fortecy Pykon. Jedna istota. Kosiarz. W jaki sposób ich odnalazł? Jak zdołał ich wyśledzić od Pykon aż do Wilderun?

Wil opanował się i wrócił do Eretrii. Dziewczyna wciąż siedziała nieruchomo na swym koniu, a na jej twarzy malowało się przerażenie.

— Znalazłeś go? — zapytała cicho. Wil skinął głową.

— Nie żyje. Wszyscy nie żyją. Odzyskałem kamienie. Ale ona już nie słuchała.

— Kto to mógł zrobić, uzdrowicielu? Może jakieś zwierzę? Albo te czarownice, albo...

— Nie. Nie, Eretrio. Ja wiem, kto to zrobił. To coś tropi Amberle i mnie całą drogę z Arborlon. Myślałem, że go zgubiliśmy po drugiej stronie Gór Skalistych Szczytów, ale widocznie nas odnalazł.

— Czy to diabeł? — zapytała wstrząśnięta dziewczyna.

— W pewnym sensie — odparł Wil i spojrzał na martwych wę­drowców. — Nazywają go Kosiarzem. — Chłopak zamilkł i zamyślił się na chwilę. — Chyba sądził, że podróżujemy razem z Cephelo. Pewnie deszcz go zmylił. Podążał więc za nim i tutaj go dopadł.

— Biedny Cephelo — mruknęła. — Zagrał o jeden raz za dużo. — Eretria zamilkła i spojrzała groźnie na Wila. — Uzdrowicielu, to coś wie teraz, że nie pojechałeś na wschód. Gdzie się teraz uda?

Patrzyli na siebie w milczeniu. Oboje znali odpowiedź.

Amberle przycupnęła w swym schronieniu z gałęzi, gdzie zo­stawił ją Wil, i wsłuchiwała się w nocne dźwięki. Ciemność okry­wała Wilderun niczym nieprzenikniony całun i dziewczyna nie mog­ła zobaczyć niczego z wyjątkiem otaczających ją pnączy. Słyszała tylko zwierzęta grasujące gdzieś w mroku. Wiedziała, że Wil nie wróci przed świtem, próbowała więc trochę się przespać. Sen jednak nie przychodził; bolała ją kostka, a w głowie wirowały myśli o chło­paku z Vale, o dziadku i wszystkich niebezpieczeństwach, które jej zagrażały. W końcu dała za wygraną. Wyjrzała z zarośli, gotowa w każdej chwili znowu stać się częścią lasu — cichą, nieruchomą i niewidoczną.

Najpierw nic się nie działo. Żaden z leśnych stworów nie zapuścił się akurat w pobliże jej kryjówki. W Hollows panowała głęboka cisza, którą było słychać tak samo wyraźnie jak nocne odgłosy. Raz czy dwa coś zatrzepotało obok skrzydłami, by zaraz zniknąć. Mijał czas. W końcu głowa Amberle opadła i dziewczyna zasnęła.

Nagle poczuła straszliwy chłód, jakby coś wyssało z niej całe ciepło. Obudziła się i roztarła energicznie ramiona. Zimno odeszło i znowu upał letniej nocy ogrzał jej ciało. Rozejrzała się niepewnie. Wszystko było tak jak przedtem. Dziewczyna odetchnęła i zamknęła oczy. Wtedy chłód znów powrócił. Tym razem nie poruszyła się i nie otworzyła oczu, próbując wyśledzić jego źródło. Odkryła, że pochodzi z jej wnętrza. Nie rozumiała tego. Zimno, przejmujące zimno para­liżujące jak dotyk... śmierci.

Otworzyła szeroko oczy i natychmiast zrozumiała. To było ostrze­żenie. Nie wiedziała, skąd się wzięło, ale dawało jej do zrozumienia, że coś zmierza, by ją zabić. Gdyby nie była sobą, pewnie by to zignorowała i potraktowała jako wytwór wyobraźni. Ale Amberle była bardzo wrażliwa. Już kiedyś odczuwała coś takiego i wiedziała, że to nie wyobraźnia. Ostrzeżenie było prawdziwe. Jedynie jego źródło wprawiało ją w zakłopotanie.

Skuliła się, niepewna, co dalej robić. Wiedziała, że przyjdzie po nią coś potężnego i okrutnego, a potem ją zniszczy. Nie ukryje się przed tym; nie przeciwstawi się jego potędze. Może tylko uciekać.

Zapomniawszy o bólu w kostce, wyśliznęła się z zarośli, przycu­pnęła przy nich i spojrzała w ciemność. To coś było już blisko. Wyraźnie wyczuwała jego obecność, gdy tak bezszelestnie podkra­dało się coraz bliżej. Pomyślała nagle o Wilu. Rozpaczliwie pragnęła, aby teraz był przy niej i mógł jej pomóc. Ale chłopca z Vale nie było. Musi więc poradzić sobie sama, i to szybko.

Było tylko jedno miejsce, gdzie mogła pójść; jedno miejsce, gdzie prześladowca być może nie odważy się zapuścić — Hollows. Pokuś­tykała do krawędzi i spojrzała w bezdenną ciemność. Ogarnął ją strach. Hollows jest tak samo przerażające dla niej, jak i dla tej istoty, która ją tropi. Opanowała się jednak i zatrzymała spojrzenie na ciemnej sylwetce Iglicy. Tam właśnie musi pójść. Tam będzie jej szukać Wil.

Znalazła ścieżkę prowadzącą w dół i ostrożnie opuściła się w cie­mność. Po chwili otulił ją gęsty mrok; do tej ponurej czeluści nie docierał nawet najmniejszy promień księżycowej poświaty. Amberle poczuła determinację, która dodała jej nieco sił. Poruszała się tak cicho, jak tylko mogła. Zdradzało ją jedynie lekkie skrzypienie butów na skalistym podłożu. Niżej panowała głucha cisza.

W końcu dotarła na dno Hollows. Zatrzymała się tam, oparła o pień drzewa i roztarła energicznie obolałą kostkę, która była bardzo spuchnięta, nadwerężona jeszcze przez forsowny marsz. Otarła pot z twarzy i spojrzała w górę. Nic. Żadnego poruszenia ani dźwięku. Mniejsza z tym, pomyślała. Cokolwiek to jest, na pewno szuka jej teraz na górze. Musi iść dalej. Jej oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności i powoli zaczęła rozróżniać niewyraźne kształty drzew i za­rośli. Był już najwyższy czas, by ruszyć w drogę.

Wstała i pokuśtykała w mrok, próbując przerzucić ciężar ciała na zdrową nogę. Poruszała się od jednego drzewa do drugiego, odpo­czywając chwilę przy każdym i nadsłuchując niespokojnie. Ból w ko­stce był coraz większy i narastał z każdym krokiem, a mięśnie zdrowej nogi Zesztywniały od ciągłego utykania. Amberle zaczęła odczuwać zmęczenie.

W końcu musiała się zatrzymać. Oddychając ciężko, usiadła w po­bliżu zarośli i położyła się na chłodnej ziemi. Potem zebrała myśli, by sprawdzić, czy nadal czuje w sobie to dziwne ostrzeżenie. Przez chwilę nic się nie działo, a potem ogarnął ją przenikliwy, gryzący chłód. Złapała oddech. Stworzenie, które ją ścigało, było już w Hollows.

Wstała resztką sił i pokuśtykała przez mrok. Przez chwilę zdawało się jej, że chodzi w kółko, ale szybko odsunęła od siebie tę myśl. Raz po raz się przewracała. Kilka razy potłukła się tak mocno, że omal nie straciła przytomności. Za każdym razem podnosiła się na kolana, łapała oddech, wstawała i szła dalej. Mijały minuty i w końcu dziewczyna straciła poczucie czasu. A wokół niej mrok i cisza po­głębiały się z każdą chwilą.

W końcu nie mogła już dalej iść. Upadła na kolana i płacząc z bezsilności, zaczęła się czołgać. Oddychała z trudem, a odłamki skał i gałęzie kaleczyły jej ręce i nogi. Kostka ciągle pulsowała bólem. Nie poddam się, przysięgała sobie w duchu. Ten potwór mnie nie dostanie. Pomyślała o Wilu. Przypomniała sobie wyraz jego twarzy, gdy powiedziała, że jej na nim zależy. Nie powinna była tego mówić, ale tak tego pragnęła, musiała mu to powiedzieć. Zdziwiło ją, że tak bardzo tego potrzebowała. A zdziwienie w jego oczach...

Upadła twarzą na ziemię i zaszlochała. Wil! Wyszeptała jego imię jak zaklęcie, które miało odegnać zło tropiące ją w ciemności. Potem uniosła się i poczołgała dalej. Wydawało jej się, że wyczuwa obecność innych istot, poruszających się gdzieś obok, szybkich i bezszelest­nych. To na pewno nie są ludzie, pomyślała. Ale gdzie jest ten stwór? Czy już blisko?

Czołgała się tak długo, dopóki całkiem nie opadła z sił, aż w końcu położyła się na miękkiej ściółce. Była wyczerpana. Wiedziała, że nic już z siebie nie wykrzesze. Zamknęła oczy i czekała na śmierć. Chwilę później zasnęła.

Spała również wtedy, gdy złapały ją zakrzywione drewniane palce wielu sękatych dłoni i uniosły gdzieś daleko.

XLI

Wil i Eretria zjechali skalistym szlakiem Whistle Ridge, którą nazywano Wietrzną Granią, za towarzysza mając przeraźliwie zawo­dzący wiatr. Gnali na ślepo przez ciemny las, a jedwabne ubrania smagały ich ciała, gdy pochylali się w pędzie nad końskimi karkami. Wkrótce zamknął się nad nimi gęsty baldachim lasu i nocne niebo zupełnie zniknęło. Pędzili szaleńczo, lekceważąc własne życie, ufając jedynie swemu szczęściu i instynktowi wierzchowców.

Nie dyskutowali już więcej, nie było na to czasu. Gdy tylko Wil zdał sobie sprawę, że Kosiarz będzie tropił tak długo, aż znajdzie ślad i uda się na południe do Hollows, myślał tylko o jednym: na końcu tego śladu była Amberle, samotna, ranna i bezbronna. Jeśli nie dotrze do niej przed Kosiarzem, dziewczyna zginie. I on będzie za to odpowiedzialny, gdyż to on zostawił ją samą. W pamięci błysnął mu widok rozszarpanych ciał wędrowców i w tym momencie zapo­mniał o wszystkim z wyjątkiem przemożnego pragnienia, by natych­miast znaleźć się przy Amberle. Skoczył na swego rumaka i popędził przed siebie.

Eretria ruszyła za nim. Nie musiała już tego robić. Cephelo nie żył, więc nie potrzebowała już pomocy chłopaka z Vale. Nie należała już do nikogo; była wolna. Mogła zawrócić i wyjechać bezpiecznie z do­liny, unikając spotkania z potworem, który rozszarpał wędrowców. Dziewczyna jednak nie zastanawiała się ani przez chwilę. Myślała tylko o Wilu, który ponownie ją zostawił. Miotały nią różne uczucia — duma, upór i dziwny pociąg do chłopaka z Vale. Nie mogła pozwolić, by zostawił ją po raz kolejny. Bez wahania popędziła więc za nim.

Tak rozpoczął się ich wyścig, by uratować Amberle. Wil pędził jak szalony i szybko stracił orientację. Otoczony ciemnością i gęstą mgłą, ledwo rozróżniał migające sylwetki drzew. Nie zwalniał jednak. Słyszał drugiego konia i zdał sobie sprawę, że Eretria jedzie za nim. Zaklął. Czy nie miał już dosyć trosk? Nie mógł zamartwiać się jeszcze o Eretrię. Nie miał na to czasu. Wyrzucił ją więc z pamięci i skon­centrował się, by znaleźć skrót prowadzący na południe.

Minąłby go jednak, gdyby nie Eretria. Dopiero gdy dziewczyna zawołała, zawrócił zdziwiony i pognał dalej. Teraz jednak Eretria przejęła prowadzenie. Lepiej znała szlak i potrafiła pewniej poruszać się w ciemności.

Była to bardzo męcząca jazda. Panował tak nieprzenikniony mrok, że nawet bystre oczy dziewczyny z ledwością mogły dostrzec ścieżkę wijącą się przez las. Kilka razy wierzchowce omal się nie przewróciły, potykając się o powalone pnie i skacząc przez rowy. Te konie wszakże należały do wędrowców i były trenowane przez najznamienitszych jeźdźców w czterech krainach. Bezbłędnie reagowały na dzikie okrzy­ki dziewczyny i pędziły tak szybko, że chłopakowi brakowało tchu. Nagle znaleźli się z powrotem na szlaku, którym Amberle i Wil podążali jeszcze tak niedawno do Hollows. Gałęzie i winorośla znowu smagały ich twarze, a spod kopyt tryskało błoto. Nie zwalniając, gnali dalej na południe. Mijały minuty.

W końcu wydostali się z lasu i znaleźli się na krawędzi Hollows. Jego czarny okrąg rozpościerał się przed nimi niczym bezdenna pie­kielna czeluść. Zatrzymali wierzchowce i zeskoczyli na ziemię, roz­glądając się wśród wszechogarniającej czerni. Nad Hollows panowała głęboka, przenikliwa cisza. Wil wahał się tylko przez chwilę, a potem zaczął szukać zarośli, w których ukrył Amberle. Znalazł je prawie od razu i przedarł się do środka. Nie było nikogo. Wpadł w panikę. Szukał jakichś śladów, które mogłyby mu wskazać, co się przytrafiło jego towarzyszce, ale niczego nie znalazł. Panika narastała. Gdzie ona jest? Wstał i wydostał się z zarośli. Może to nie te, pomyślał nagle i zaczął rozglądać się za innymi. W pobliżu jednak nie było żadnych innych krzaków. Nie, to właśnie tutaj ukrył Amberle.

— Gdzie ona jest? — zapytała Eretria.

— Nie wiem — szepnął z mokrą od potu twarzą. — Nie mogę jej znaleźć.

Opanował się z wysiłkiem. Zastanów się, mówił do siebie w du­chu. Albo uciekła, albo Kosiarz zabrał ją ze sobą. Jeśli uciekła, to dokąd poszła? Spojrzał od razu w stronę Hollows. Tam, zdecydował, poszła w stronę Iglicy. A jeśli została porwana? Uznał, że to niemo­żliwe, gdyż w pobliżu nie było żadnych śladów walki. Poza tym na pewno zostawiłaby mu jakiś znak. Jeżeli zaś uciekła, musiała uważać, by nie zostawić śladów, które mógłby odkryć jej prześladowca.

Odetchnął głęboko. Na pewno uciekła. W tym momencie uderzyła go następna myśl. Założył, że Amberle uciekła przed Kosiarzem. A jeśli to nie był Kosiarz, ale jakiś stwór pochodzący z Hollows? Zacisnął zęby z bezsilności. Nie było żadnego sposobu, by się do­wiedzieć. W tej ciemności nie znajdzie żadnego śladu. Albo będzie czekać do rana, kiedy może być już za późno na ratunek, albo...

Albo użyje Kamieni Elfów.

Sięgał właśnie po sakiewkę, gdy Eretria złapała go tak gwałtownie za ramię, że aż podskoczył ze strachu.

— Uzdrowicielu! — szepnęła. — Ktoś nadchodzi!

Wil poczuł ostry ucisk w żołądku. Przez chwilę stał nieruchomo, podążając za spojrzeniem dziewczyny. Na drodze, którą przed chwilą jechali, coś się poruszało. Chłopaka ogarnął paraliżujący strach. Wło­żył rękę pod tunikę i wyjął trzy czarodziejskie kamienie. Eretria sięg­nęła zaś do swego wysokiego buta i wyciągnęła zza cholewki groźnie wyglądający sztylet. Razem stawili czoło nadchodzącemu niebezpie­czeństwu.

Zaczekajcie! — zawołał znajomy głos. — Spokojnie! Wil i Eretria spojrzeli na siebie ze zdziwieniem i powoli opuścili uzbrojone w kamienie i sztylet dłonie. Głos należał do Hebela. Dziew­czyna mruknęła coś po nosem i poszła po konie, które wędrowały gdzieś po lesie.

Drogą nadchodził starzec, a przy nim jego wierny Drifter. Hebel nosił skórzany strój, przez plecy przewiesił worek, przez jedno ramię łuk i strzały, a do pasa przytroczył myśliwski nóż. Poruszał się z tru­dem, opierając się na sękatej lasce. Gdy podszedł bliżej, zobaczyli, że cały jest pokryty błotem.

— Prawie mnie stratowaliście! — warknął. — Spójrzcie na mnie! Gdybym był na tyle głupi, żeby stać bliżej, gdy przejeżdżaliście, byłbym pokryty śladami końskich kopyt tak samo, jak błotem! Co sobie myślicie? Żeby tak pędzić przez las! Jest tak ciemno, że oko wykol, a wy gnacie tak, jakby był jasny dzień. Na litość boską, dla­czego się nie zatrzymaliście, gdy was wołałem?

— No cóż... Ponieważ cię nie słyszeliśmy — odparł zakłopotany, Wil.

— Dlatego, że nie słuchaliście tak, jak powinniście! — Hebel nie zamierzał im tego wybaczyć. — Straciłem cały dzień, żeby się tu dostać. Na dodatek bez konia. A wy co, u diabła, tak długo robi­liście? Mogliście tu być już dawno temu!

Hebel dostrzegł Eretrię, która właśnie wracała z końmi.

— A ty co tu robisz? Gdzie ta mała elfijka? Coś ją porwało, no nie?

— Wiesz o Kosiarzu? — Wil zadrżał.

— O Kosiarzu? Jeśli tak go nazywasz... Owszem, wiem. Przy­szedł dzisiaj do mojego obozowiska zaraz po waszym odjeździe. Szu­kał was, jak sądzę, chociaż wtedy nie byłem pewien. Tak naprawdę wcale go nie widziałem. Ot, jedynie mi mignął. Myślę sobie, że gdybym go zobaczył, już bym teraz nie żył.

— Też tak myślę — zgodził się Wil. — Cephelo i pozostali nie żyją. Dopadł ich na Whistle Ridge.

— Cephelo musiał tak skończyć, wcześniej czy później — stwierdził Hebel z kamienną twarzą i spojrzał na Eretrię. — Nie gniewaj się, dziewczyno, ale taka jest prawda. A gdzie ta mała elfij­ka? — zwrócił się do chłopaka z Vale.

— Nie wiem — odparł Wil. — Musiałem wrócić i... — Za­wahał się. — Musiałem wrócić po coś, co zostało u Cephela. Am­berle zwichnęła kostkę, więc zostawiłem ją w zaroślach. Poszedłem inną drogą, niż tu przyszliśmy. Gdyby nie to, też pewnie bym nie żył. Potem odnalazłem Eretrię, a raczej ona odnalazła mnie, jak sądzę. Gdy zobaczyliśmy, co przytrafiło się Cephelo i jego ludziom, naty­chmiast tu wróciliśmy, ale Amberle już nie było. Nie jestem więc pewien, co się stało. Nie wiem nawet, czy Kosiarz dotarł tutaj, czy może nadal podąża naszym śladem.

— Przyszedł tu i już odszedł — powiedział Hebel. — Drifter i ja szliśmy jego śladem, podczas gdy on tropił was. Zgubił ślad na rozwidleniu; poszedł na wschód w kierunku Whistle Ridge, a my na południe. Ale potem trop znowu powrócił. Kosiarz musiał więc pójść na skróty przez puszczę. Jeśli zdołał to zrobić, musi być bardzo nie­bezpieczny, elfiku.

— Zapytaj o to Cephela — mruknęła Eretria, rozglądając się dookoła. — Uzdrowicielu, możemy już stąd pójść?

— Najpierw musimy się dowiedzieć, co się stało z Amberle — powiedział z naciskiem Wil.

Hebel poklepał go po ramieniu.

— Pokaż, gdzie ją zostawiłeś.

Chłopak podszedł do kępy krzaków; za nim podążał starzec wraz ze swym psem i Eretria. Hebel pochylił się, zajrzał w głąb i gwizdnął na Driftera. Powiedział coś cicho, a pies zaczął węszyć. W końcu trafił na ślad i poszedł w kierunku krawędzi Hollows.

— Ma węch, co? — mruknął z satysfakcją staruszek, a Drifter zatrzymał się i warknął cicho. — Jest na dole, elfiku. Kosiarz też tam jest. Prawdopodobnie ciągle ją tropi. Tyle się mogę domyślić.

— Zatem musimy ją zaraz znaleźć. — Wil był już gotów do wymarszu.

— Nie musimy się spieszyć, elfiku. — Hebel powstrzymał go. — Mówimy o Hollows, pamiętasz? Nie ma tam nic z wyjątkiem sióstr­czarownic i stworzeń, które im służą. Każdy, kto tam postawi nogę, zaraz zostaje pochwycony. Dowiedziałem się tego sześćdziesiąt lat temu od Mallenroh. Do tego czasu dziewczyna i stwór, który na nią poluje, już dawno dotrzymują towarzystwa jednej z sióstr. O ile w ogó­le żyją, rzecz jasna.

Wil zbladł jak płótno.

— Czy czarownice ich zabiją? Starzec zastanawiał się przez chwilę.

— Och, nie. Dziewczyny chyba nie zabiją. Ale tego stwora z pew­nością. I nie myśl, elfiku, że nie potrafią.

— Nie wiem już, co myśleć — odparł Wil i spojrzał w ciemność wiszącą nad Hollows. — Nie wiem, ale idę na dół i mam zamiar odnaleźć Amberle. I to zaraz.

Sposób, w jaki to powiedział, nie pozostawiał miejsca na spory.

— Ja też idę, elfiku — oświadczył staruszek.

— Ale powiedziałeś, że nikt nie powinien tam chodzić — przy­pomniał Wil. — Nie rozumiem nawet, skąd się tutaj wziąłeś.

— Ponieważ to, gdzie jestem, nie ma już dla mnie znaczenia. — Hebel wzruszył ramionami. — Jestem stary. Zrobiłem w swoim życiu to, co chciałem zrobić, ale nie widziałem tego, co chciałem zobaczyć. Nie zostało mi już nic z wyjątkiem jednego. Chcę się dowiedzieć, co jest tam na dole w Hollows. — Hebel pokiwał smut­no głową. — Myślałem o tym przez ostatnie sześćdziesiąt lat. Za­wsze mówiłem sobie, że pewnego dnia się tam wybiorę. To tak jak z głębokim stawem; zawsze zastanawiasz się, co jest na dnie. Cóż, rozsądny człowiek nie marnowałby na to czasu. Za młodu byłem rozsądny, ale teraz trochę się zmieniłem. Jestem zmęczony już tym rozsądkiem i myśleniem o wyprawie do Hollows. Teraz po prostu się tam wybiorę. To ty pomogłeś mi podjąć decyzję. Gdy pierwszy raz powiedziałeś mi o swoich planach, zamierzałem ci to wyper­swadować, tak jak wybiłem z głowy sobie. Byłem pewien, że stracisz zainteresowanie Hollows, gdy tylko ci opowiem, co to za miejsce. Myliłem się. Zorientowałem się, że to, czego szukasz, jest tak ważne, iż strach nie ma dla ciebie znaczenia. Dlaczego więc miałby mieć znaczenie dla mnie? A potem przyszedł do mnie Kosiarz i zdałem sobie sprawę, jak blisko śmierć przeszła koło mnie. Od tej pory zaczęło mi zależeć tylko na tym, by dowiedzieć się prawdy o Hol­lows. Poszedłem więc za wami. Pomyślałem sobie, że możemy pójść tam razem.

Wil zrozumiał.

— Miejmy więc nadzieję, że obaj znajdziemy to, czego szuka­my — powiedział.

— Cóż, może przydam wam się na coś. — Staruszek wzruszył ramionami. — Ta część Hollows należy do Mallenroh. Może będzie mnie pamiętała. — Przez chwilę Hebel błądził gdzieś myślami, a po­tem spojrzał na Wila. — Drifter będzie tropił tak długo, jak będzie potrzeba. — Starzec gwizdnął na psa. — Zabierz nas na dół, piesku. Ruszaj, mały.

Drifter zniknął poniżej krawędzi Hollows. Eretria zdjęła uprząż z koni i pogoniła je do lasu. Potem przyłączyła się do Wila i Hebela. Stanęli na krawędzi i spojrzeli w dół.

— Nie będziemy mogli zbyt długo polegać na Drifterze — stwier­dził starzec. — Mallenroh szybko nas znajdzie.

Jeśli tak się sprawy mają, pomyślał Wil, miejmy nadzieję, że odnalazła również Amberle.

Amberle obudziło łagodne kołysanie, delikatny ruch świadczący o tym, że ktoś ją niesie. Ogarnęła ją panika. Trzymały ją czyjeś sękate palce; ściskały mocno ramiona, nogi, ciało, a nawet szyję i głowę. Były tak szorstkie, jakby zrobione z drewna. W pierwszej chwili chciała się uwolnić, ale powstrzymała się z trudem i zmusiła do pozostania w bezruchu. Cokolwiek to było, nie zdawało sobie sprawy, że już się obudziła. Jeśli miała w tej sytuacji zdobyć jakąś przewagę, to właśnie nadarzała się odpowiednia okazja. Może przynajmniej uda­wać, że śpi, i w tym czasie dowiedzieć się jak najwięcej.

Nie miała pojęcia, jak długo spała. Może parę minut, może kilka godzin, a może jeszcze dłużej. Logika podpowiadała jej jednak, że z pewnością jest to jeszcze ta sama noc. Pomyślała, że stworzenie, które ją pochwyciło, nie jest tym, które ją ścigało. Gdyby tak było, z pewnością już by nie żyła. Z tego wniosek, że to zupełnie coś innego. Ten staruszek, Hebel, opowiadał, że Hollows jest prywatną domeną sióstr czarownic. Może to jedna z nich ją pojmała.

Dzięki tej myśli poczuła się zdecydowanie lepiej. Odprężyła się nieco, próbując się zorientować w okolicy. Nie było to łatwe; drzewa zasłaniały całkowicie księżyc i gwiazdy, a wszystko zakrywał gę­sty mrok. Gdyby nie znajome zapachy, nie wiedziałaby nawet, że wokoło rośnie las. Wszędzie panowała głęboka cisza. Nieliczne dźwię­ki, które dotarły do jej uszu, były dalekie i pochodziły spoza Hol­lows.

Był wszakże jeszcze jeden dźwięk, przypominający szum gałęzi na wietrze. Nie było jednak wiatru, dziwny odgłos dochodził gdzieś z dołu, a nie z góry. Wydawała go z pewnością istota, która ją niosła.

Mijały minuty. Amberle pomyślała o Wilu, próbując sobie wy­obrazić, co zrobiłby na jej miejscu. Uśmiechnęła się mimo woli. Któż mógłby zgadnąć, co zrobiłby w tej sytuacji nieobliczalny Wil? Czy jeszcze kiedyś go zobaczę, zastanawiała się w duchu.

Zaczynała cierpnąć. Musiała coś zrobić, by dać wytchnienie zdrę­twiałym mięśniom, a jednocześnie się nie zdradzić. Wyciągnęła nogi, udając poruszenie w czasie snu. Palce również się przesunęły, ale nie puściły. Nic więcej nie nastąpiło.

Nagle usłyszała odgłos płynącej wody, który narastał z każdą chwilą. Poczuła świeży zapach strumienia nasycony wonią dzikich kwiatów. Wkrótce szum stał się tak głośny, że zagłuszył dźwięki lasu i szelest, który czyniło stworzenie o drewnianych palcach. Potem usłyszała głuchy stukot butów o deski i domyśliła się, że idą przez most. Wkrótce szmer strumienia był coraz słabszy. Zamiast tego roz­legł się brzęk łańcuchów i tępe stukniecie. Zamknęły się za nimi jakieś drzwi, a potem zatrzasnęła żelazna sztaba. Amberle wyraźnie wszystko słyszała, ale wciąż nic nie widziała, bo tu, gdzie się znaleźli, było tak samo ciemno. Czuła tylko zapach kamienia i zaprawy. Znowu ogarnął ją strach. Była zamknięta gdzieś za murami; może był to dziedziniec czegoś w rodzaju więzienia. Pomyślała, że jeśli nie zdoła się natychmiast uwolnić, pozostanie tu już na zawsze. Ale drewniane palce dalej trzymały ją mocno, w dodatku było ich bardzo wiele. Wyrwanie się z ich uchwytu wymagałoby wielkiego wysiłku, a dziew­czyna doskonale wiedziała, że nie znajdzie w sobie tyle siły. Poza tym jeśli nawet zdołam się uwolnić, pomyślała ponuro, to dokąd pójdę?

Otworzyły się następne drzwi, lecz w dalszym ciągu nie było światła. Wszędzie panowała nieprzenikniona ciemność.

— Ładniutka — odezwał się jakiś głos, Amberle zaś zamarła ze zdziwienia.

Stworzenie niosło ją dalej. Drzwi się zamknęły z lekkim skrzy­pnięciem i zapach lasu zniknął. Była w środku, ale w środku czego? Krążyli teraz krętymi korytarzami, które pachniały wilgocią i pleśnią. Unosił się jednak jeszcze jeden zapach, coś w rodzaju perfum. Dziew­czyna zaciągnęła się nim mocno, aż zawirowało jej w głowie.

W końcu, zupełnie nagle i nieoczekiwanie, rozbłysło światło do­chodzące znad wysokiego sklepionego przejścia. Amberle zamrugała przyzwyczajonymi do mroku oczami. Przeszli pod sklepieniem i po­szli dalej krętymi schodami. Światło zamrugało i podążyło za nimi, kołysząc się i balansując w ciemności.

Zatrzymali się. Amberle poczuła, jak drewniane palce kładą ją na grubą, plecioną matę, a potem zwalniają uścisk. Podniosła się na łok­ciach i zamrugała oczami. Światło zawisło na moment tuż nad nią, a potem wycofało się wolno za kamienne wrota umocnione żelaznymi sztabami. Drzwi zatrzasnęły się i znowu zapadła ciemność. Zanim jednak światło zniknęło, dziewczyna zdążyła przyjrzeć się stworze­niom, które ją pojmały. W białej poświacie wyraźnie było widać, że składają się z samych patyków.

Na dnie Hollows Wil zarządził postój. Było tak ciemno, że prawie nie widzieli własnych rak. Chłopak nie mógł dojrzeć ani Hebela, ani Eretrii, a oni nie widzieli jego. Jeśli dalej będą maszerować w takich warunkach, wkrótce na pewno się pogubią. Odczekał kilka chwil, aż jego oczy przywykną choć trochę do ciemności. I tak jednak Hollows pozostało jedynie zamglonym, ledwo dostrzegalnym kłębowiskiem cieni.

W końcu Hebel wpadł na pomysł, jak rozwiązać ten problem. Zagwizdał na Driftera, a potem wyciągnął z worka długą linę. Jeden jej koniec przywiązał do szyi psa, a resztę każdy przywiązał do swego pasa. Złączeni w ten sposób, mogli pomaszerować dalej bez ryzyka rozdzielenia. Stary człowiek sprawdził linę i zawołał coś cicho do Driftera. Pies ruszył tropem Amberle.

Wil odnosił wrażenie, że kluczą po Hollows już od kilku godzin, przedzierając się przez nie kończący się labirynt drzew i zarośli. Niemal zupełnie ślepi w nieprzeniknionej ciemności, musieli zaufać instynktowi psa, który ich prowadził. Nie odzywali się do siebie, aż nadto świadomi, że w tym samym lesie grasuje Kosiarz. Wil jeszcze nigdy przedtem nie czuł się tak bezradny. Nie dość, że zupełnie nic nie widział, to jeszcze gdzieś tu był ich prześladowca. I to było najgorsze. Stale myślał o Amberle. Jeżeli on był przerażony, jak musi się czuć ona? Strach wprawiał go w zakłopotanie. Nie miał prawa się bać; nie wtedy, gdy ona była samotna i bezbronna, a on zostawił ją na pastwę losu.

Strach trwał ciągle przy nim. By go odegnać, zacisnął palce na Kamieniach Elfów, jakby ich dotyk miał go chronić przed tym, co się kryło w ciemnym lesie. Gdzieś w głębi czuł jednak, że talizman go nie ochroni, że ich moc jest dla niego bezpowrotnie stracona. Nie ma znaczenia, co sądziła o tym Amberle ani to, co on sam sobie pomyślał. To uczucie było niezrozumiałe i bezzasadne; po prostu było — jadowite, uporczywe, przerażające.

Ciągle próbował się go pozbyć, gdy nagle lina się poluźniła i Wil niemal potknął się o Hebela, który nieoczekiwanie przystanął. Po chwili Eretria również na nich wpadła i cała trójka zatrzymała się, usiłując coś dostrzec w mroku.

— Drifter coś znalazł — szepnął staruszek.

Potem upadł na kolana i poczołgał się do miejsca, gdzie węszył pies. Wil i Eretria trzymali się blisko niego. Hebel pogłaskał psa i obszukał ziemię.

— Mallenroh — powiedział cicho i wstał. — Złapała dziew­czynę.

— Jesteś pewien?

— Jasne. — Starzec kiwnął głową. — Ten Kosiarz musi być teraz gdzie indziej. Drifter już go nie czuje.

Wil nie rozumiał, jak Hebel może być tego pewien, skoro wokół panuje wszechogarniająca czerń. Nie było jednak sensu się o to spierać.

— Co teraz zrobimy? — zapytał zaniepokojony.

— Pójdziemy dalej — mruknął Hebel. — Drifter, prowadź da­lej, malutki.

Pies znowu podjął trop, a ludzie poszli za nim. Mijały minuty i stopniowo robiło się coraz jaśniej. Wil myślał początkowo, że oczy płatają mu figla, ale w końcu zdał sobie sprawę, że po prostu zaczyna świtać. Drzewa i krzewy nabierały powoli kształtów, a przez gęstwinę leśną zaczęło się przebijać słabe światło słońca. Przed nimi, po raz pierwszy od kiedy zeszli do Hollows, była wyraźnie widoczna kudłata sylwetka Driftera. Pies szedł z nisko pochylonym łbem i nieustannie węszył w wilgotnej ziemi.

A potem nagle wielki łeb podniósł się i pies stanął. Ludzie również się zatrzymali, a na ich twarzach pojawiło się przerażenie. Przed nimi stała najdziwniejsza istota, jaką kiedykolwiek widzieli. Składała się z patyków; miała dwie ręce, dwie nogi i korpus — wszystko drew­niane. Z ramion i nóg wystawały sękate korzenie, tworząc palce. Głowy nie było. Istota stanęła z nimi twarzą w twarz, o ile oczywiście tak można powiedzieć, a sękate palce-korzenie wyciągnęły się w ich stronę. Patyczkowate ciało zakołysało się jak młode drzewko na wie­trze, a potem stwór obrócił się i odszedł w las.

Hebel spojrzał na swych towarzyszy.

— Mówiłem wam. To robota Mallenroh.

Kiwnął na nich i poszedł za drewnianą istotą. Wil i Eretria spoj­rzeli po sobie niepewnie i podążyli śladem Hebela. Mała procesja przedzierała się w milczeniu przez gęsty las, nad którym powoli wsta­wał nowy dzień. Po chwili pojawiła się przy nich następna patycz­kowata istota; tak samo pozbawiona głowy, sękata i bezszelestna, jeśli nie liczyć delikatnego dźwięku przypominającego szum gałęzi na wietrze. Prawie natychmiast śmiałkowie zorientowali się, że są otoczeni przez tuziny podobnych stworzeń, które tropią ich w leśnym mroku niczym duchy.

— Mówiłem wam — szepnął Hebel do Wila i Eretrii, a na jego­pomarszczonej twarzy pojawiło się napięcie.

A potem las nagle się przerzedził. Stanęli przed samotną basztą, której wieżyczka niknęła wysoko wśród drzew. Baszta stała na małym pagórku. Nie miała prawie żadnych okien, była wiekowa, zniszczona, obrośnięta winoroślami i mchem. Pagórek był wyspą otoczoną wo­dami strumienia, który wypływał gdzieś z lasu, po czym znikał znów za drzewami. Budowlę otaczał niski kamienny murek zbudowany blisko brzegu strumienia. Do baszty prowadził zwodzony most, teraz opuszczony i pusty. Po każdej stronie stały budki strażnicze, z których zwisały miękko łańcuchy podtrzymujące most. Wokół wzgórza i ba­szty rosły olbrzymie stare dęby. Ich potężne konary zatrzymywały światło słoneczne, tak że wyspa, jak i cała reszta Hollows, tonęła w ciemnościach.

Patyczkowata istota na czele pochodu zatrzymała się i obróciła lekko, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze za nią idą. Potem weszła na most. Hebel bez wahania poszedł za nią, mając u boku wiernego Driftera. Wil i Eretria nie byli przekonani, czy mają zrobić to samo. Baszta wydawała im się bardzo odpychająca; wiedzieli, że nie po­winni do niej wchodzić i że już w ogóle zrobili zbyt dużo. Chłopak z Vale jednak wyczuwał w jakiś sposób, że może tam znaleźć Am­berle. Spojrzał na Eretrię i oboje weszli na most.

Szli za cichą, drewnianą istotą, a za nimi podążali jej pobratymcy. Głęboką ciszę zakłócał jedynie szelest spowodowany ruchami paty­czkowatych stworzeń i szum strumienia. Prowadząca pochód istota zeszła w końcu z mostu i zniknęła w cieniu bramy baszty. Ludzie i pies poszli za nią, rzucając lękliwe spojrzenia na tajemniczą bu­dowlę.

Gdy znaleźli się w bramie, znów pojawił się przed nimi drewniany maszkaron. Ruszyli ku niemu, spoglądając od czasu do czasu na basztę. Gdy znaleźli się tuż za bramą, usłyszeli skrzypienie łańcucha. Most podniósł się i przywarł do ściany.

Teraz nie było już odwrotu. Razem wkroczyli do baszty, gdzie czekała już na nich drewniana istota. Stała wewnątrz wysokiej niszy, która kryła parę szerokich, drewnianych drzwi. Jedne z nich były otwarte. Stworzenie weszło do środka i zniknęło. Wil spojrzał w górę, na potężną budowlę, sięgnął do tuniki i wyjął sakiewkę z Kamieniami Elfów. Potem wraz z innymi wszedł w ciemność.

Przez chwilę nikt się nie ruszał, usiłując dojrzeć coś w nieprze­niknionej czerni. Wrota zamknęły się za nimi, żelazne sztaby opadły na miejsce. Wtedy rozbłysło światło dochodzące ze szklanej lampy wiszącej na suficie. Światło było białe i łagodne; jego źródłem nie był olej ani smoła, lecz jakaś substancja nie dająca płomienia przy spalaniu. Wokół stały drewniane istoty, rzucające na ściany swe paty­czkowate cienie.

Na koniec z mroku wyłoniła się kobieta ubrana w czarną, powłó­czystą szatę utkaną z nocnych cieni.

XLII

Drugi dzień bitwy o Arborlon należał do Andera Elessedila. Był to dzień krwi i bólu, śmierci i wielkiej odwagi. Przez całą noc demony przeprawiały się przez rzekę, pojedynczo i wielkimi hordami. Po raz pierwszy od czasu, gdy przełamały Ścianę Zakazu, zgromadziły się wszystkie po tej stronie, podeszły pod Arborlon i tu stanęły, zdecy­dowane zostać do krwawego końca. Demony były wszędzie; stały pod skałami klifu płaskowyżu Carolan, w zagajniku i nad samą rzeką, obozowały po zachodniej stronie Rzeki Szemrzącej Pieśni, morze potworów rozciągało się na wschód i zachód. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ziemia zamieniła się w kłębiącą i kotłującą się masę poczwa­rzego plugastwa. O świcie monstra zaatakowały miasto. Pod gradem strzał parły do przodu, wspinając się po skalnych ścianach Carolanu i na mury Elfitch. Ginęły jedne po drugich, tratowały martwe i zdy­chające cielska, jazgocząc szły do przodu i warcząc wycofywały się poza zasięg śmiercionośnych strzał.

Tego dnia Ander Elessedil był innym człowiekiem. Był taki, jak jego ojciec ponad pięćdziesiąt lat temu, gdy szedł z odsieczą oblę­żonemu Tyrsis i zwyciężał armię lorda Warlocka. W niepamięć ode­szły rozpacz i rozczarowanie, odeszły wątpliwości i koszmary drę­czące go od czasu klęski w Halys Cut. Tego dnia uwierzył w siebie i w twardą determinację swych żołnierzy. Był to moment zgoła hi­storyczny, a książę był jego najważniejszym ogniwem. Miał pod sobą armie czterech ras. Na porannym wietrze powiewały ich sztandary; tu oto rozpościerał swe wielkie skrzydła srebrny orzeł, tam pysznił się rozłożysty dąb; ciemnoszare tło przecinała karmazynowa błyska­wica Wolnych Strzelców, a nieco dalej pięły się w górę czarne rumaki gwardii z legendarnego Legionu Granicznego; na chorągwiach sape­rów soczystą zieleń lasów przecinała wstęga Srebrnej Rzeki, a na proporcach Kershaltu widniał wojenny młot na tle dwóch bliźnia­czych, błękitnych szczytów. Nigdy przedtem w historii czterech krain sztandary te nie powiewały razem, zjednoczone wspólną sprawą i pod wspólnym dowództwem. Trolle i elfy, ludzie i karły — istoty no­wego świata stanęły do walki przeciw pradawnemu złu. I tego właśnie dnia Ander Elessedil był tą iskierką, która rozpaliła w nich ogień siły i życia.

Był wszędzie jednocześnie; to nad klifem Carolanu, to znów na murach Elfitch; czasami nadjeżdżał konno, czasem szedł na piechotę, ale zawsze był tam, gdzie toczono najzacieklejsze boje. W misternej kolczudze, z gałązką Ellcrys w ręku, zawsze w pierwszych szeregach, zawsze ze słowami otuchy i pocieszenia. W swych żołnierzy potrafił tchnąć ducha walki, nawet tam, gdzie musieli wytrzymywać napór o wiele liczniejszych zastępów atakujących wściekle demonów. Tego dnia Ander Elessedil sam był demonem śmierci. Walczył tak zaciekle, że żadna poczwara nie mogła go dosięgnąć i prawie natychmiast padała martwa. Demony zorientowały się, że on to właśnie jest sercem i duszą tej armii, i atakowały go ze zdwojoną wściekłością. Były chwile, gdy wydawało się, że książę polegnie, że nie można wyjść z takich opresji. Za każdym razem jednak jemu udawało się tego dokonać. Wraz ze swymi żołnierzami odparł wszystkie ataki czarnych bestii.

To był dzień bohaterów. Wszyscy żołnierze bili się z odwagą w sercach, z pogardą dla śmierci. Eventin Elessedil był tam również, ze swym synem u boku. Obecność króla była dla elfów jak słońce dla roślin; czerpali z niej siłę i odwagę do walki o przeżycie. Był z nimi również Allanon. Na jego widok poczwary uciekały w ślepej panice. Te, które nie zdążyły, a było ich wiele, ginęły natychmiast, spalone błękitnymi płomieniami druida. Dwa razy demony zdołały się przebić przez umocnienia trzeciej rampy i dwa razy zostały ode­pchnięte przez oddziały górskich trolli pod wodzą Amantara. Stee Jans i jego Wolni Strzelcy powstrzymali trzeci atak. Ich kontrude­rzenie było tak gwałtowne i dzikie, że demony zostały zepchnięte aż do drugiej bramy. Przez chwilę wydawało się, że można będzie utrzy­mać rampę dłużej. Elfijska kawaleria i oddziały karłów zabezpieczały ściany klifu Carolanu. Saperzy ciskali w dół głazy i kamienie, uśmier­cając setki bestii. A gdy tylko niektóre zdołały się wspiąć na szczyt, natychmiast ginęły, rozniesione na kopiach elfijskiej jazdy.

Wszystkim dowodził Ander Elessedil, walczył w pierwszych sze­regach, dodawał sił i odwagi. Jego zaś siły wydawały się tego dnia niespożyte. Gdy nadszedł zmierzch, demony musiały się wycofać. Odchodziły, warcząc i zawodząc z bezsilnej wściekłości. Minął drugi dzień obrony Arborlon, a miasto wciąż pozostawało wolne. To były najszczęśliwsze godziny Andera Elessedila.

Później jednak nadeszły bardzo gorące chwile dla obrońców Ar­borlon. Gdy tylko słońce schowało się za horyzontem, demony wy­chynęły z lasu i ruszyły do ataku. Jedna po drugiej gasły pochodnie porozstawiane na murach niższych partii Elfitch. Górskie trolle bro­niły dostępu do bram trzeciej rampy, a żołnierze Legionu walczyli na umocnieniach drugiej. Atak demonów był wszak zbyt gwałtowny. Czarne masy przedarły się i ruszyły dalej, do przodu.

Również i te demony, które zawzięcie atakowały ściany klifu, ostatecznie wspięły się na sam szczyt. Wiele przedarło się przez od­działy kawalerii i pomknęło w stronę miasta. Część z nich, grubo ponad setka, ruszyła w kierunku Ogrodów Życia. Tam właśnie była ta magiczna moc, która przez tyle stuleci trzymała je w niewoli za Ścianą Zakazu. Lecz tutaj bestie natknęły się na żołnierzy Czarnej Straży, którzy zdecydowani byli walczyć do ostatniego w obronie prastarego drzewa. Demony rzuciły się na żołnierzy, zbrojnych w dłu­gie piki i szerokie ostre miecze. Walka trwała krótko, a bestie zostały rozniesione na drobne kawałki.

Lecz również i z południowego krańca płaskowyżu Carolan wylała się fala demonów. Ominęły pułapki, zastawione nań przez karły, a także linie Czarnej Straży przy Ogrodach Życia, i ruszyły w kie­runku miasta. Napotkawszy po drodze zamieszkane domostwa, de­mony wymordowały część mieszkańców. Ofiar wśród elfów byłoby znacznie więcej, gdyby nie oddział karłów, który zgodził się wesprzeć straż miejską patrolującą tereny wokół miasta. Gdy się zorientowali, że bestie przedarły się przez linie obrony wzdłuż klifu, saperzy po­spieszyli w kierunku, z którego dochodziły krzyki mordowanych el­fów. Rozgorzała krótka walka. Tylko trzy karły pozostały przy życiu, ale demony padły wszystkie.

Do świtu Carolan był oczyszczony, a potwory zepchnięte raz je­szcze. Ale trzecia rampa była stracona, a czwarta poważnie zagrożona. U podstawy klifu znów się zaczęły gromadzić watahy bestii. Obroń­com zamarły serca, gdy poranną ciszę rozdarło złowróżbne wycie. Wielu z nich pomyślało w tym momencie, że zapewne nie dane im będzie dożyć do końca dnia. I rzeczywiście, ataki, które nastąpiły parę chwil później, były straszliwie zajadłe. Bestie przytargały ze sobą ogromne tarany; pod ich naporem brama czwartej rampy rozle­ciała się na kawałki. Trolle i elfy uformowały natychmiast zwartą falangę i runęły na stwory. Rozpętała się istna jatka, szeregi po jednej i po drugiej stronie topniały w oczach. Jednakże przewaga liczebna demonów była przygniatająca. Resztki obrońców czwartej rampy mu­siały się szybko wycofać wyżej, za bramę piątej już rampy.

To był krytyczny moment. Cztery z siedmiu ramp Elfitch były stracone. Demony były w połowie drogi na szczyty klifu. Ander, Amantar i Kerrin, otoczeni żołnierzami Gwardii Narodowej, z coraz większym trudem odpierali ataki demonów, spychani coraz bardziej pod bramy rampy. I kiedy już się wydawało, że linie obronne muszą się załamać i pójść w rozsypkę, na murach pojawił się Allanon. Z jego rąk trysnął śmiercionośny ogień; uderzał w czarne cielska, przebijał, ścinał jak toporem. Odpadały łapy i nogi, korpusy demonów rozry­wały się na drobne kawałki, eksplodowały wstrętne łby. Bestie nie mogły wytrzymać takiego uderzenia. Odstąpiły od ataku, odwróciły się i z wielką szybkością, jakby rzeką wulkanicznej lawy spływały w dół Elfitch.

Przez cały ranek demony usiłowały przełamać obronę piątej ram­py. Udało im się to w południe. Para olbrzymich ogrów zaatakowała bramy — raz, drugi. Za trzecim razem drewno i żelazo nie wytrzy­mały i wrota poszły w drzazgi. Ogry pierwsze przeszły przez resztki bramy i jak tarany roznosiły w puch linie elfijskich żołnierzy. Nawet wielkie trolle nie mogły ich zatrzymać. Mały oddział wojowników z Kershaltu, który zastąpił ogrom drogę, został unicestwiony w mgnieniu oka, a krwawe ich szczątki poleciały wysoko w górę, jakby zmiecione straszliwą trąbą powietrzną. Ander zagrzewał żołnierzy do boju, sam walcząc w pierwszych szeregach, ale tym razem demony nie ustąpiły i szły uparcie coraz dalej.

Nagle koń pod Eventinem Elessedilem padł z rozdartym brzu­chem. Król zachwiał się i runął wraz z wierzchowcem na kamienie. Demony natychmiast to dostrzegły i z chrapliwym jazgotem rzuciły się ku niemu. I gdyby nie Stee Jans, Eventin zginąłby na miejscu. Wolni Strzelcy natychmiast otoczyli króla szczelnym kordonem i nie dopuścili do niego wściekłych bestii. Kilku legionistów odniosło po­ważne rany, ale poczwary zostały wybite do nogi. Król podniósł się ciężko na kolana. Potłukł się dotkliwie, ale żył. Podbiegli doń żoł­nierze Gwardii Narodowej z Kerrinem na czele i króla odniesiono w bezpieczne miejsce.

Wolni Strzelcy bronili się jeszcze, coraz bardziej spychani, aż w końcu ulegli pod naporem demonów. Na czele rozjuszonych hord szły ogry, zabijając wszystkich obrońców, którzy stanęli im na drodze. Ander Elessedil próbował powstrzymać szybki marsz bestii i skrzyk­nąć wokół siebie żołnierzy. Ale demony atakowały zbyt szybko. Na czele czarnej fali szły wyjątkowo wielkie monstra, szybkie jak ga­dziny, potwornie silne i zajadłe. Tym razem Stee Jans i Amantar walczyli już tylko o życie i choć byli zaledwie parę kroków dalej, przy murze rampy, nie mogli pospieszyć Anderowi z pomocą. Przez jedną chwilę książę elfów został sam, bez ochrony i wsparcia, tuż przed rozjuszoną watahą.

Zaledwie parę minut wcześniej, widząc, że sprawy przybierają coraz gorszy obrót, Allanon przywołał Dancera. Wielki ptak nadleciał znad wschodniego klifu Carolanu. Teraz druid sam wskoczył na roka. Dayn ze zdumieniem patrzył, jak ptak posłusznie wzbija się w po­wietrze, jakby to właśnie Allanon był jego panem. Rok poszybował łagodnie, a potem, zataczając szeroki łuk, pomknął w dół. W tym samym momencie, gdy demony już miały rozszarpać księcia swymi szponami, błysnął błękitny ogień Allanona, trafiając w tylne szeregi demonów. Buchnął wielki snop iskier, rampa zamieniła się w morze ognia. Wybuchła panika. To była jedyna broń, której bestie śmiertel­nie się bały. Allanon zniżył lot, wychylił się i pochwycił Andera w swe mocarne ręce jak małe dziecko. Chwilę później książę siedział już na grzbiecie roka. Ostatni obrońcy wycofali się w tym czasie za bramy szóstej rampy.

Płomienie paliły się jeszcze przez chwilę i zaczęły powoli gasnąć, aż w końcu już tylko kłęby dymu unosiły się znad pogorzeliska. Wielka, kotłująca się fala potworów przetoczyła się przez spalone cielska pobratymców i doszła do bram; a za nią szły następne hordy, dziesiątkami i setkami, warcząc i jazgocząc. Obrońcy odczekali je­szcze parę minut; wreszcie padł rozkaz. Teraz do działania przystąpili saperzy. Zadźwięczały wybijane skoble, poszły w ruch kołowrotki; przemyślna pułapka Broworka zaczęła się zatrzaskiwać. Gdy zgrzyt­nęły ciężkie łańcuchy i śmignęły ku górze jak bicze, dolna, osłabiona podstawa Elfitch, stęknęła głucho i zachwiała się. W jednej chwili, z ogłuszającym łoskotem, potężna budowla załamała się i runęła w dół, pociągając za sobą w tumanach pyłu całe hordy demonów i grzebiąc je pod tonami gruzu. Huk walących się głazów i całych fragmentów ramp zagłuszył straszliwe, pełne paniki i bólu wycie i jazgot demo­nów. Po chwili z opadającego pyłu zaczęła się wyłaniać górna część Elfitch. Pięć ramp zniknęło, a za bramą szóstej była już tylko przepaść. Na dole zaś sterczały mizerne resztki tak świetnej jeszcze niedawno twierdzy. A wszędzie wokół leżały poskręcane ł zmiażdżone ciała demonów. Ani jedna bestia nie uniknęła śmierci.

Tego dnia demony nie zaatakowały już ani razu miasta Arborlon.

Ciężko rannego Eventina Elessedila zaniesiono do pałacu, do jego prywatnej komnaty. Wierny Gael zaopiekował się królem troskliwie; opatrzył rany i przygotował posłanie, a Dardan i Rhoe trzymali straż przed drzwiami. Po chwili Gael wyszedł cicho z komnaty, by król mógł spokojnie zasnąć.

Eventin wszakże nie spał. Nie mógł. Leżał, oparty o poduszki tak, jak zostawił go Gael, i wpatrywał się strapionym wzrokiem w ciemny kąt pokoju. Opadły go niewesołe myśli. Oto pomoc, której udzieliły elfom oddziały Legionu, karły z Anaru i trolle z Kershaltu, zdawała się stracona. Ponosili klęskę. Jak długo jeszcze będą w stanie odpierać ataki nieprzeliczonych hord bestii...? Zdziesiątkowani, wyczerpani do granic wytrzymałości... bez nadziei na jakiekolwiek wsparcie. Jak można oprzeć się takiej sile, która zdaje się niewyczerpana...? Zabijali setki demonów i natychmiast nadchodziły następne. W końcu Elfitch zostanie zdobyty, demony wedrą się na Carolan... To będzie już ko­niec; Arborlon zdobyty i obrócony w pył, potem spustoszona West­landią... wymordowani mieszkańcy...

Jeśli demony pokonają ich tutaj, to będzie oznaczało, że Eventin Elessedil zawiódł. I to nie tylko swoich żołnierzy i poddanych, ale wszystkie narody krain. Demony nie zatrzymają się w Westlandii. Teraz były już wolne, nie związane okowami Zakazu. Rozleją się na wszystkie krainy, spustoszą je, pokalają nienawiścią, zatrują złem. A jego przodkowie...? Przodkowie, którzy stworzyli Zakaz, zdołali uwięzić w nim wściekłe bestie... Ich także zawiódł. Gdy bowiem tworzyli misterne Ściany Zakazu, wierzyli, że ich potomkowie będą umieli zatrzymać w nim bestie, że nie pozwolą, aby się zeń wylał jad zła. Lecz ich następcy zapomnieli o Zakazie; zlekceważono go. Nawet Wybrani nie traktowali Zakazu inaczej jak tylko jako ciekawą, lecz nader odległą część historii starego świata. Była to dla nich legenda, opowiadana czasem przez bajarzy, legenda należąca do prze­szłości lub przyszłości, ale nigdy do teraźniejszości.

A jeśli teraz Arborlon padnie... jeśli padnie cała Westlandią... czy to nie on będzie za to odpowiedzialny? W smutnych oczach króla błysnął gniew. Żył na tej ziemi przez osiemdziesiąt dwa lata, a przez ponad pięćdziesiąt lat władał nią. Tak wiele dokonał przez ten czas, a teraz to wszystko miało się obrócić w ruinę. Myślał o Arionie, swym pierworodnym synu. Kołysał go w ramionach, gdy był nie­mowlęciem, jako chłopaka uczył nakładać cięciwę na łuk. To on miał przejąć ster rządów, on miał być królem tej ziemi. A Kael Pindanon...? Przyjaciel z czasów młodości, wierny towarzysz broni... I wszyscy żołnierze elfijskiej armii, którzy oddali swe życie w obronie ojczyzny na polach Sarandanon i tutaj, pod Arborlon... Czy wszystko to na próżno...?

Stary król nie znalazł odpowiedzi na dręczące go pytania, bo jej nie było. A jego wnuczka...? Co z Amberle...? Allanon powiedział, że Amberle żyje... Gdzieś hen, daleko, w dolnej Westlandii... Eventin wprawdzie nie wiedział, jak dalece można było wierzyć druidowi: czy rzeczywiście się nie mylił, czy naprawdę wiedział. Gdyby wszak wnuczka nie żyła, nie chciałby o tym wiedzieć. Jednak... Nie. Eventin wiedział, że próbuje oszukać sam siebie. Chciałby wiedzieć. Musiałby wiedzieć. Gorycz wezbrała w znękanym sercu starego króla, oczy wypełniły się łzami. Wszystko odchodziło, ginęło, umierało — jego rodzina, przyjaciele, kraj, wszystko, co miało dla niego jakiekolwiek znaczenie. Nie mógł tego zrozumieć. Zdawało się, że nie ma na tym świecie sprawiedliwości. Jakże to pojąć...? Eventin wiedział, że nigdy się z tym nie pogodzi. To by oznaczało śmierć wszystkiego, w co wierzył i co kiedykolwiek kochał.

Król przymknął oczy. Gdzież jest Amberle? Musi wiedzieć. Musi jej pomóc, jeśli wnuczka tego potrzebuje. Musi znaleźć sposób, który sprowadzi ją z powrotem do domu. Odetchnął głęboko i wciąż myśląc o Amberle, wreszcie zasnął.

Było już ciemno, gdy otwarł oczy. W pierwszej chwili nie wie­dział, co go obudziło. Umysł był jeszcze pogrążony w półśnie, otępiały, myśli rozproszone. Podniósł się z wysiłkiem na poduszce. Księ­życ prześwitywał przez zasłony, obramowując srebrnym blaskiem kontury okien. Czekał, wpatrując się w ciemność.

Usłyszał jakiś dźwięk, stłumiony pomruk, który po chwili rozpły­nął się w ciszy. Dochodził wyraźnie zza drzwi, za którymi stali pil­nujący go Dardan i Rhoe. Eventin uniósł się jeszcze wyżej i nasłu­chiwał, ale zewsząd otaczała go tylko cisza. Zsunął się na krawędź łóżka i opuścił ostrożnie jedną nogę.

Nagle drzwi do jego komnaty zaczęły się wolno otwierać. Przez szczelinę padł promień światła z lamp oliwnych wiszących na kory­tarzu. Król zamarł w oczekiwaniu. Przez uchylone drzwi wszedł Manx. Kudłate cielsko kołysało się, a wielki łeb uniósł się i obrócił w kie­runku, w którym siedział jego pan. Paszcza była ciemna, ociekająca krwią. Ale najbardziej króla przeraziły jego łapy i pazury. To były łapy i szpony demona.

Manx wyszedł z oświetlonego prostokąta i zniknął w cieniu. Eventin zamrugał z niedowierzaniem. Przez jedną chwilę miał wrażenie, że uległ złudzeniu, że to odrętwiały, nie rozbudzony jeszcze umysł spłatał mu figla. Wilczur podchodził do niego powoli. Starzec do­strzegł, że pies kiwa ogonem. Odetchnął. To tylko Manx, pomyślał z ulgą.

— Manx, dobre psisko... — zaczął król, pochylając się nad psem, ale słowa uwięzły mu w gardle, gdy zobaczył krwawe ślady, które pies zostawił na podłodze.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, wilczur skoczył swemu panu do gardła. Życie królowi ocaliła gruba derka, którą był przykryty, a którą teraz miał na kolanach. Gdy wilczur skakał, a jego długie kły już miały sięgnąć gardła, król odchylił się instynktownie i na tyle szybko, że zdołał uniknąć ostrych zębów. Natychmiast też zarzucił derkę, owijając nią psa. Dobywając resztek swych nadwątlonych sił, król odepchnął mocno wilczura i skoczył do drzwi. Kilka sekund później był już na korytarzu i zatrzasnął za sobą drzwi.

Oparł się o ścianę i odetchnął. Dopiero teraz ogarnęło go przera­żenie, gdy w pełni sobie uświadomił, co się stało i jak bliski był strasznej śmierci. Opuścił bezwiednie wzrok; pot wystąpił mu na czoło i poczuł mdłości. Kilka stóp dalej leżał Rhoe z rozszarpanym gardłem, a jego głowa spoczywała w kałuży krwi. Świat zawirował mu w oczach. Manx? Ale dlaczego...? Nie. To nie był Manx. To, co weszło do jego komnaty, nie było Manxem, to coś tylko wyglądało jak jego wilczur. Król oderwał się od ściany i poszedł w dół schodami, by odszukać Dardana. Znalazł go obok wejścia, z sercem przebitym włócznią.

Nagle drzwi od sypialni otwarły się z hukiem i na korytarz wyszło to coś, co przypominało Manxa. Król doskoczył do drzwi, ale te były zamknięte. Ogarnęła go panika. Szarpał za klamkę, drzwi jednak nie puszczały, monstrum zaś było coraz bliżej. Co robić?! Strach ściskał mu serce. Był zamknięty we własnym domu, a w pobliżu nie było nikogo, żeby mu pomóc. Był sam.

Bestia zbliżała się. Słychać już było jej chrapliwy oddech. Demon, który wcielił się w jego Manxa, starego poczciwego wilczura. W pa­mięci mignął mu obraz, gdy się przebudził w swojej komnacie ranny po bitwie na polach Sarandanon. Pomyślał wtedy, patrząc na psa, że to nie był jego Manx. Wtedy wydało mu się to irracjonalne, był przekonany, że się pomylił. A jednak nie. Manx odszedł, nie żył już prawdopodobnie od wielu dni, być może nawet tygodni...

I w tym momencie Eventin wszystko zrozumiał. Jego spotkania z Allanonem, te wszystkie plany, które tak bardzo chcieli utrzymać w sekrecie, środki bezpieczeństwa, jakie podjęli dla Amberle — prze­cież Manx zawsze był z nimi. Lub raczej demon, który wyglądał jak Manx. W ich obozie był szpieg, Allanon ostrzegał ich przed tym. I ten szpieg był tak blisko nich... Skóra ścierpła królowi na plecach, kiedy sobie przypomniał, ile razy gładził kudłaty łeb. Łeb demona.

A teraz bestia była już nie dalej niż dwanaście stóp od niego; szła wolno, na ugiętych łapach, gotowa do skoku. Zmarszczona górna warga odsłaniała długie, zbroczone krwią kły. I w tym momencie stało się coś, co po raz drugi uratowało życie królowi. Wstąpiła weń nagła furia, wściekłość. W okamgnieniu stanęli mu przed oczyma ci wszyscy, którzy zginęli na skutek podstępu demona i jego przemiany. A także i to, że był teraz tutaj sam, bezradny, przed bestią, która karmiła się jego strachem i rozpaczą.

Król napiął mięśnie. Tuż obok Dardana leżał krótki, szeroki miecz, ulubiona broń elfów. Patrząc stworowi prosto w oczy, Eventin przesunął się nieco od drzwi. Gdyby tylko udało mu się złapać ten miecz...

Demon zaatakował błyskawicznie, skacząc do gardła. Król osłonił się ramieniem. Kły rozorały mu rękę od łokcia aż po pięść, a impet uderzenia zwalił go z nóg. Gdy padał, zdołał jednak trafić demona swą wciąż silną pięścią w pysk. Sekundę później Eventin był już na nogach i skoczył ku Dardanowi, chwytając jego miecz i obracając się do wilczura.

Spojrzał i zdrętwiał. Na jego oczach monstrum, które przypomi­nało jego psa, zaczęło się przeobrażać; pękała skóra i tkanka, trysnęła krew. Z ciała psa wydobywało się z potwornym dźwiękiem rozdzie­ranego ciała monstrum, jego prawdziwe kształty; bezwłose, pokryte śluzem, ociekające, ohydne. Zrzuciło resztki skóry i poczłapało w kie­runku króla na czterech odnóżach, cienkich, ale silnie umięśnionych. Pysk się skurczył, zęby wydłużyły. Bestia uniosła się na tylnych łapach, a przednie, uzbrojone w szpony, trzymała w pogotowiu jak bokser przed atakiem innego. Ślepia demona były czarne, jakby nie­me, ale czaiła się w nich straszliwa nienawiść. Przemieniec, pomyślał w panice król. Demon, który mógł przybrać jakąkolwiek postać.

Przemieniec skoczył do przodu, szpony uderzyły w króla, roz­dzierając mu ramię i cały bok. Trysnęła krew. Król zamachnął się mieczem — za późno. Demona już w tym miejscu nie było. Teraz potwór okrążał go, zataczał koło, wpatrując się w człowieka. Krążył jak kot wokół swej ofiary. Tym razem muszę być szybszy, pomyślał król. Demon skoczył, w locie poszedł w dół, pod lśniącym łukiem miecza i zatopił kły w lewej nodze króla. Ból przeszył całe ciało i król opadł na jedną nogę. Zaparł się na mieczu. Świat zawirował mu w oczach, ale wstał, dobywając resztek sił.

Przemieniec stał, przyczajony, gotowy do skoku. I znów zaczął krążyć. Starzec tracił coraz więcej krwi, był coraz słabszy. Wykończy mnie, pomyślał Eventin, wykończy mnie tu, zginę tu sam, demon odejdzie, nikt się nie dowie, co się stało. Trzeba atakować... Ale jak... jak! Ruszył do przodu, starając się zapędzić demona w róg i ciąć mieczem. Przemieniec był szybszy i wymknął się. Król spróbował jeszcze raz, ale znów się nie udało. To nie miało sensu. A demon wciąż krążył wokół niego.

Nagle Eventin udał, że się potknął, i opadł na jedno kolano. Ból szarpnął całym ciałem, ale podstęp się udał. Sądząc, że to już koniec, demon skoczył na człowieka. Tym razem jednak król już czekał i był przygotowany. Złapał monstrum za przednie łapy, rzucił się całym ciałem i wbił głęboko miecz, przebijając mięśnie. Ostrze zgrzytnęło o kości. Bestia wyrwała się natychmiast, szarpiąc zębami i pazurami, i chwilę później była już wolna. Z głębokiej rany chlustała zielona posoką, demon zachwiał się i dyszał ciężko.

Stali tak naprzeciw siebie, król elfów i demon, patrząc sobie w oczy, obaj ciężko ranni, czyhając na najmniejszą nieuwagę przeciwnika. I znów demon zaczął swój taniec wokół króla, a zielona posoką wy­pływała z jego cielska przy każdym ruchu.

Tym razem Eventin nie stał w miejscu, lecz kroczył w przeciwnym kierunku, czujny, gotowy do skoku lub nagłej obrony. Ale król wie­dział, że długo już tak nie wytrzyma. Stracił bardzo dużo krwi, siły uchodziły zeń szybko.

Nagły ruch, napięcie mięśni, błyskawiczny skok i zęby demona już sięgały królowi do gardła. Eventin zdążył się tylko zasłonić, po czym padł jak długi na podłogę. Straszliwe zęby i pazury rozdzierały mu ciało, skórę i mięśnie, ból targał całym jestestwem. Eventin krzy­czał, oszołomiony bólem, który był nie do zniesienia.

I w tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem, zgrzytnęły wyłamywane zawiasy i zasuwy. W jednej chwili korytarz wypełnił się krzykiem i nawoływaniami, wbiegli ludzie. Wreszcie ktoś go usły­szał, wreszcie ktoś przyszedł!

Demon z dzikim pomrukiem uniósł łeb, na ten jeden moment odsłaniając gardło. Eventin zebrał siły i pchnął mocno. Ostrze weszło aż po głownię. Demon zacharczał, trysnęła zielona posoką. W tym samym momencie w bestię wbiły się następne miecze, przygważdża­jąc ją do podłogi. Demon zawył jeszcze, potem wycie zamieniło się w charkot i rzężenie, aż wreszcie monstrum padło.

Eventin podniósł się chwiejnie, opierając się na mieczu, który zaraz potem podniósł w górę, na wszelki wypadek. Lecz demon nie poruszył się już. Król zdążył jeszcze zobaczyć, że Ander podtrzymuje go za ramię, a potem ciemność zamknęła się nad nim.

XLIII

Przyszła po nich niczym sama Śmierć. Była wyższa niż Allanon, miała popielate włosy przetykane czarnymi jagodami, a z jej szczu­płych ramion spływała czarna szata, szeleszcząc jedwabiem w głę­bokiej ciszy baszty. Była piękna; jej twarz była delikatna, a skóra tak blada, że niemal nieziemska. Nie miała wieku; była ponadcza­sowa, jak istota, która zawsze żyła i będzie żyła wiecznie. Gdy się zbliżyła, patyczkowate istoty odsunęły się, szurając swymi drew­nianymi nogami. Minęła ich obojętnie, nie spuszczając fiołkowych oczu z przybyszów, którzy stali bez ruchu, sparaliżowani jej obecnością. Wyciągnęła małe, delikatne ręce i zgięła palce, by przy­wołać ich bliżej.

— Mallenroh! — szepnął po raz drugi Hebel.

Zatrzymała się i spojrzała beznamiętnie na starego człowieka. Po­tem obróciła się do Wila i Eretrii. Chłopak z Vale wprost trząsł się z zimna.

— Jestem Mallenroh — powiedziała cichym, nieobecnym gło­sem. — Co tutaj robicie?

Nikt nie odpowiedział. Czekała chwilę, a potem machnęła swą bladą dłonią.

— Nie wolno wchodzić do Hollows. Nie pozwalam na to żadne­mu człowiekowi. To jest mój dom i władam tu życiem i śmiercią wszystkich istot. Tym, które mnie zadowalają, darowuję życie. Po­zostałe umierają. Zawsze tak było i zawsze tak będzie.

Spojrzała na każdego z nich po kolei, tym razem badawczo się im przyglądając swymi fiołkowymi oczami i nie pozwalając im od­wrócić wzroku. W końcu jej wzrok spoczął na Hebelu.

— Kim jesteś, starcze? Dlaczego przybyłeś do Hollows? Hebel przełknął ślinę.

— Szukałem... Chyba szukałem ciebie — wyjąkał. — Coś ci przyniosłem, Mallenroh.

— Co mi przyniosłeś? — zapytała i wyciągnęła rękę.

Hebel zdjął z pleców swój worek, otworzył go i zaczął szperać w jego wnętrzu. Chwilę później wyciągnął drewnianą figurkę z dę­bowego drewna. Rzeźba przedstawiała Mallenroh z wręcz perfekcyjną dokładnością. Czarownica wzięła figurkę z rąk starego człowieka i obejrzała ją w milczeniu. Jej palce gładziły delikatnie wypolerowaną powierzchnię rzeźby.

— Ładna rzecz — powiedziała w końcu.

— To ty — wyjaśnił szybko Hebel.

Mallenroh spojrzała na staruszka, ale Wilowi nie spodobało się to spojrzenie. Czarownica uśmiechnęła się lodowato.

— Znam cię — stwierdziła, a potem zamilkła i przyjrzała się uważniej pomarszczonej twarzy Hebela. — Spotkałam cię dawno temu na krawędzi Hollows, gdy byłeś jeszcze młodym człowiekiem. Darowałam ci noc...

— Zapamiętałem — wyszeptał Hebel, wskazując na rzeźbę. — Zapamiętałem, jaka byłaś.

Drifter, leżący u stóp swego pana, przywarł do podłogi i zaskamlał. Ale Hebel go nie słyszał. Zatopił się całkowicie w oczach czarownicy. Mallenroh pokręciła wolno swą popielatą głową.

— To była głupia zachcianka... chwilowa słabość — mruknęła i zrobiła krok w stronę Eretrii. Oczy dziewczyny były szerokie ze strachu. — A co ty mi przyniosłaś? — Zabrzmiało w ciszy.

Eretria milczała. Spojrzała z rozpaczą na Wila, a potem znowu na Mallenroh. Czarownica zrobiła gest, który był zarazem uspokaja­jący i przynaglający.

— Ładna rzecz. — Mallenroh uśmiechnęła się. — Przyniosłaś samą siebie?

Eretria nie mogła powstrzymać drżenia.

— Ja... nie. Ja...

— Zależy ci na niej? — Czarownica zwróciła się nagle do Wi­la. — Nie, jemu zależy na kimś innym. Może na elfijskiej dziew­czynie? Czy tak?

Wil skinął głową. Niesamowite oczy czarownicy przeszywały go swym spojrzeniem i nie pozwalały odwrócić wzroku, a jej słowa były zuchwałe i natarczywe.

— To ty władasz magią?

— Magią? — wyjąkał Wil.

Mallenroh schowała ręce w fałdach swej szaty.

— Pokaż mi to!

Chłopak nie był w stanie się przeciwstawić. Wyjął kamienie z sa­kiewki i położył je na wyciągniętej dłoni. Mallenroh wciągnęła gwał­townie powietrze.

— Kamienie Elfów — powiedziała cicho. — Błękitne. Czy to będzie twój prezent dla mnie?

Wil chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Za­cisnął tylko dłoń i już nie był w stanie jej otworzyć. Mallenroh spoj­rzała mu głęboko w oczy. Jej spojrzenie było przerażające. Czarow­nica pokazała, co może z nim zrobić, jeśli się jej sprzeciwi.

Zrobiła krok do tyłu.

— Wisp! — zawołała.

Z cienia wyszło podobne do gnoma, małe futrzaste stworzenie z pomarszczoną twarzą starca. Popędziło do Mallenroh, a na jego obliczu malował się niepokój.

— Tak, pani. Wisp służy tylko tobie.

— Mam tu różne prezenty... — Uśmiechnęła się lekko i podała

Wispowi drewnianą figurkę. Potem stanęła znowu przed Hebelem. Wisp popędził za nią, plącząc się w fałdach jej szaty.

— Starcze — zaczęła, przybliżając swą bladą twarz do twarzy Hebela. — Co mam teraz z tobą zrobić?

Zdawało się, że Hebel odzyskał zmysły. Gdy patrzył na czarow­nicę, jego spojrzenie nie było już nieobecne.

— Ze mną? Nie wiem.

— Może zostaniesz w Hollows. — Uśmiechnęła się bezlitośnie.

— To bez znaczenia — odparł, czując, że czarownica i tak zrobi z nim to, co zechce. — Ale te elfiki... Mallenroh. Pomóż im. Mo­głabyś... może...

— Pomóc im?! — ucięła. Starzec pokiwał głową.

— Jeśli chcesz, żebym został, zostanę. To dla mnie nic takiego. Ale im pozwól odejść i udziel im pomocy, której potrzebują.

— Może ty mógłbyś im pomóc, starcze. — Czarownica roze­śmiała się.

— Ale ja zrobiłem już wszystko, co mogłem...

— Może nie. Jeżeli powiem ci, co to jest, na pewno będziesz chciał to zrobić, prawda?

Mallenroh spojrzała na starca, a Wil zrozumiał, że po prostu się z nim bawi.

— Nie wiem — odparł niepewnie Hebel.

— Oczywiście, że wiesz. Spójrz na mnie! Oni są twoimi przyja­ciółmi i chcesz im pomóc, czyż nie?

Mimo przerażenia Wil czuł, jak narasta w nim gniew. Coś było nie w porządku, groziło im jakieś niebezpieczeństwo, a on nie mógł nawet ostrzec Hebela. Spojrzał na przerażoną twarz Eretrii i zrozu­miał, że dziewczyna również wyczuwa niebezpieczeństwo.

Hebel także zdawał sobie z tego sprawę, ale nie potrafił przed nim uciec. Spojrzał w oczy czarownicy.

— Chcę im pomóc.

— A więc pomożesz, starcze. — Mallenroh kiwnęła głową.

A potem wyciągnęła rękę ku jego twarzy. W jej oczach Hebel zobaczył swój los. Drifter podniósł się i obnażył zęby, ale jego pan chwycił go w porę za kark i przytrzymał. Czas oporu się skończył. Palce czarownicy uderzyły lekko w zarośnięty policzek staruszka, a jego ciało zesztywniało. Nie! Wil próbował krzyczeć, ale było już za późno. Szata Mallenroh przykryła Hebela i Driftera. Przez chwilę tak pozostała, a po chwili opadła luźno. Kobieta była już sama. W jed­nej ręce trzymała doskonale wyrzeźbione figurki starego człowieka i psa.

— W ten sposób najlepiej im pomożesz. — Uśmiechnęła się zimno. Potem wręczyła figurki Wispowi i zwróciła się do Eretrii. — A co mam zrobić z tobą, ślicznotko? — szepnęła.

Uniosła rękę i wyciągnęła jeden palec. Eretria padła na kolana z pochyloną głową. Palec zgiął się i dziewczyna wyciągnęła rękę w geście pokory i posłuszeństwa. Po twarzy ciekły jej łzy. Mallenroh patrzyła na nią przez chwilę, a potem zwróciła się do Wila.

— Czy chcesz, aby ona też stała się drewnianą figurką? — Jej głos ciął niczym nóż, a Wil w dalszym ciągu nie mógł wydobyć z siebie słowa. — A może wolisz, by stało się to z tą elfijska dziew­czyną? Wiesz, oczywiście, że ją mam. — Nie czekała na odpowiedź, która nie mogła paść. Podeszła bliżej i pochyliła się nad Wilem. — Chcę dostać te kamienie, a ty mi je dasz. Musisz mi je dać, mały elfiku, bo jeśli zabiorę ci je przemocą, nie będą działały. — Fiołkowe oczy czarownicy płonęły. — Potrzebuję ich mocy, rozumiesz? Le­piej od ciebie wiem, ile są warte. Jestem starsza niż ten świat i jego rasy; starsza niż druidzi, którzy zabawiali się czarodziejskimi sztu­czkami w Paranorze. Moja siostra i ja władałyśmy prawdziwą magią już dużo wcześniej. Tak samo jest z kamieniami. Chociaż nie mam elfijskiej krwi, moja krew pochodzi od wszystkich ras, mogę więc władać ich mocą. Jednak nawet ja nie jestem w stanie przekroczyć prawa, które przywołuje ich potęgę. Kamienie Elfów muszą zostać oddane dobrowolnie. I tak się stanie. — Mallenroh wyciągnęła rękę i niemal dotknęła twarzy Wila. — Mam siostrę, elfie. Nazwała się Morąg. Żyłyśmy tutaj przez wieki i zwano nas siostrami-czarownicami. Jesteśmy ostatnie z naszego sabatu. Kiedyś, dawno temu, Morąg bar­dzo mnie skrzywdziła i nigdy jej tego nie wybaczyłam. Już dawno bym się jej pozbyła, ale nasze siły są wyrównane tak bardzo, że żadna z nas nie może odnieść zwycięstwa. Lecz moja siostra nie posiada Kamieni Elfów, więc ich magia pozwoli mi z nią skończyć. Morąg, wstrętna Morąg! Jakież to będzie słodkie widzieć, jak służy mi tak samo, jak te drewniane ludziki! I uciszyć ten jej znienawidzony głos! Och, tak długo na to czekałam, elfie! Tak długo!

Jej głos brzmiał coraz głośniej i odbijał się echem o kamienne ściany baszty. Piękna, zimna twarz odwróciła się od Wila, a ręce spoczęły w fałdach czarnej szaty. Chłopak poczuł, jak pot spływa mu po ciele.

— Kamienie będą twoim prezentem dla mnie — szepnęła Mal­lenroh. — A ja daruję ci życie... tych kobiet i twoje. Przyjmij ten podarunek. I przypomnij sobie tego starca. Pomyśl o nim, zanim podejmiesz decyzję.

Przystanęła przy drzwiach, które nagle stanęły otworem i wpuściły do środka drewnianych ludzi. Podeszli do niej, stukając patyczkowa­tymi nogami. Czarownica pochyliła się nisko, by wysłuchać, co mają do powiedzenia, a potem wyprostowała się i spojrzała lodowato na Wila.

— Sprowadziłeś do Hollows demona!— wrzasnęła. — Demon! Po tylu latach! Trzeba go znaleźć i unicestwić! Wisp! Weź jego podarunek!

Futrzaste stworzenie rzuciło się na Wila i wyrwało mu z ręki sakiewkę z talizmanem. Potem uniosło ku niemu swą pomarszczoną twarz i schowało się szybko w fałdach szaty swej pani. Mallenroh uniosła rękę i Wil poczuł się nagle zupełnie słaby i bezbronny.

— Zapamiętaj, co tu widziałeś, elfie. — Jej głos był znów daleki i nieobecny. — Władam życiem i śmiercią. Wybierz rozsądnie.

Czarownica przeszła obok niego i zniknęła w otwartych drzwiach. Wil zaczął opadać z sił, a jego spojrzenie było coraz bardziej zamglone. Eretria upadła na podłogę, a po chwili i on sam poszedł w jej ślady.

Poczuł tylko, że drewniane palce zaciskają się mocno na jego ciele.

XLIV

— Wil.

Dźwięk jego imienia zawisł niczym echo błądzące w czarnej ot­chłani, która go pochłonęła. Głos dochodził z daleka, napływał z cie­mności, by zagłębić się w jego sen. Poruszył się z trudnością, czując, że jest związany.

— Wil, dobrze się czujesz?

Głos należał do Amberle. Chłopak zamrugał, by odegnać sen.

— Wil?

Dziewczyna kołysała jego głowę na swoich kolanach. Pochylała się nad nim nisko, a jej włosy otaczały go i muskały niczym welon.

— Amberle? — zapytał, wciąż jeszcze nieco oszołomiony, i usiadł z wysiłkiem. Bez słowa wyciągnął ręce i przytulił ją mocno do siebie. — Myślałem, że cię straciłem — wyszeptał.

— I ja tak myślałam. — Roześmiała się cicho i objęła go za szyję. — Spałeś przez wiele godzin.

Chłopak pokiwał głową nad jej ramieniem i nagle zdał sobie spra­wę, że czuje jakąś ostrą, gryzącą woń. Uświadomił sobie, że to właśnie ten zapach przyprawia go o taką słabość. Odsunął łagodnie dziew­czynę i rozejrzał się dokoła. Byli zamknięci w celi pozbawionej okien i całkowicie ciemnej, jeśli nie liczyć nikłego światełka wydostającego się ze szklanej latarni przymocowanej do łańcucha zwisającego z su­fitu. Źródłem tego światła nie był ani olej, ani smoła. Paliło się, nie dając śladu dymu. Jedna ze ścian celi składała się w całości z żela­znych sztab umieszczonych pionowo od kamiennej podłogi aż do sufitu. Kraty były zawieszone z jednej strony na zawiasach, a z drugiej zabezpieczone potężnym zamkiem. W celi znajdowało się wiadro z wodą, żelazna miednica, a poza tym ręczniki, koce i trzy sienniki. Na jednym z nich leżała Eretria; oddychała równo i głęboko. Za ścianą z żelaznych sztab widać było korytarz, który kończył się scho­dami, a dalej niknął w ciemnościach.

— Myślę, że wszystko z nią w porządku — powiedziała Am­berle, idąc za wzrokiem Wila i spoglądając na Eretrię. — Po prostu śpi. Nie mogłam dobudzić żadnego z was.

— Mallenroh — przypomniał sobie Wil. — Skrzywdziła cię?

— Prawie wcale ze mną nie rozmawiała. — Amberle potrząs­nęła głową. — Tak naprawdę to nie wiem nawet, kto mnie uwięził. Najpierw przynieśli mnie tutaj ci drewniani ludzie i zasnęłam na jakiś czas. Potem przyszła Mallenroh i powiedziała, że szukają mnie inni ludzie, którzy zostaną sprowadzeni do niej tak samo jak ja. Później wyszła. — Oczy w kolorze morskiej zieleni odszukały wzrok Wila. — Ona mnie przeraża. Jest piękna, ale taka zimna i nieczuła.

— To potwór. Ale w jaki sposób cię odnalazła? Amberle pobladła.

— Coś ciągnęło mnie aż na dno Hollows. Nie widziałam tego, ale czułam, że to coś złego. Uciekałam, dopóki mogłam, a potem zaczęłam się czołgać. W końcu dałam za wygraną. Znaleźli mnie ci drewniani ludzie i zanieśli do niej. Wil, czy wyczuwałam Mallenroh?

— Nie. Chodziło o Kosiarza.

Przez chwilę dziewczyna patrzyła na niego w milczeniu, a potem odwróciła wzrok.

— On teraz jest w Hollows, prawda?

— Tak. Czarownica też już o nim wie. Poszła, żeby go odnaleźć. Może zniszczą się nawzajem. — Uśmiechnął się ponuro.

— Jak zdołałeś mnie znaleźć? — zapytała.

Opowiedział jej o wszystkim, co się wydarzyło, od kiedy zostawił ją w zaroślach na krawędzi Hollows: o spotkaniu z Eretria, śmierci Cephela i wędrowców, odnalezieniu Kamieni Elfów, szaleńczym bie­gu przez Wilderun, spotkaniu z Hebelem i jego psem, wyprawie do Hollows, o drewnianym człowieku i konfrontacji z Mallenroh. Po­wiedział jej też o tragicznym losie Hebela.

— Biedny staruszek — szepnęła, a w jej oczach błysnęły łzy.— Przecież nie chciał jej skrzywdzić. Dlaczego mu to zrobiła?

— Nie zależy jej na żadnym z nas — odparł chłopak. — Inte­resują ją tylko Kamienie Elfów. Chce je mieć, Amberle, i nie żartuje. Hebel był po prostu ostrzeżeniem dla nas wszystkich, a zwłaszcza dla mnie.

— Ale nie oddasz jej kamieni, prawda?

— Jeżeli w ten sposób będę mógł ocalić nasze życie, zrobię to — odparł niepewnie Wil. — Musimy się stąd wydostać.

— Ona nie pozwoli nam odejść, Wil. — Amberle pokręciła gło­wą. — Nawet wtedy, gdy dasz jej to, czego pragnie, i nie po tym, co zrobiła z Hebelem.

— Wiem — zgodził się Wil. — Ale może dobijemy z nią targu. Zgodzi się na wszystko, żeby dostać kamienie... — przerwał nagle i zaczął nadsłuchiwać. — Cicho... Ktoś nadchodzi.

Wyjrzeli zza krat na ciemny korytarz. Usłyszeli lekkie szuranie, a po chwili na schodach pojawił się Wisp.

— Jedzenie — obwieścił pogodnie. W rękach trzymał tacę ż chle­bem i owocami, którą wsunął do celi przez wąską szczelinę między podłogą a kratą. — Dobre jedzenie — powiedział i obrócił się, by odejść.

— Wisp! — zawołał Wil.

Futrzaste stworzonko przystanęło i spojrzało figlarnie na chłopaka z Vale.

— Możesz zostać chwilę i porozmawiać z nami? — zapytał Wil.

— Wisp może porozmawiać. — Pomarszczona twarz skrzywiła się w uśmiechu.

Chłopak spojrzał z troską na Amberle.

— Co z twoją kostką? Możesz chodzić?

— Dużo lepiej — odparła dziewczyna.

Wil chwycił ją za rękę i podprowadził do tacy z jedzeniem. Usiedli na ziemi, a Wisp kucnął na najniższym stopniu schodów. Wil wziął kawałek chleba, ugryzł i skinął z uznaniem głową.

— Bardzo dobre.

— Bardzo dobre. — Kudłacz ucieszył się.

— Od jak dawna jesteś tutaj, Wisp? — zapytał z uśmiechem chłopak.

— Długo. Wisp służy Pani.

— Czy Pani stworzyła ciebie tak samo, jak drewnianych ludzi?

— Drewniani ludzie. — Kudłacz roześmiał się. — Klik, klik. Wisp służy Pani, ale nie jest zrobiony z drzewa. — Jestem elfem, tak jak ty. — Oczy Wispa zajaśniały.

Wil był zaskoczony.

— Ale jesteś taki mały. A co z włosami? — Chłopak wskazał na swoje ręce i nogi, a potem na Wispa. — Czy Pani ci to zrobiła?

— Ona mówi, że to takie milutkie. — Futrzak pokiwał głową uszczęśliwiony. — Sprawiła, że Wisp jest milutki. Skacze i bawi się z drewnianymi ludźmi. Milutki. — Mały elf przerwał na chwilę i spoj­rzał na Eretrię. — Ładniutka. — Wskazał na nią. — Najładniejsza ze wszystkich.

— Co wiesz o Morąg? — zapytał z naciskiem Wil, ignorując uwagę Wispa.

Na pomarszczonej twarzy kudłacza pojawił się grymas.

— Zła Morąg — powiedział. — Bardzo zła. Od dawna żyje w Hol­lows. Ona i Pani. Są siostrami. Morąg na wschodzie, a Pani na zacho­dzie. Drewniani ludzie są dla nich obu, a Wisp tylko dla Pani.

— Czy Morąg i Pani kiedykolwiek opuszczają Hollows?

— Nigdy — odparł z powagą mały elf.

— Dlaczego?

— Nie ma magii poza Hollows. — Wisp uśmiechnął się chytrze.

To przekonało Wila, że jego podejrzenia były uzasadnione. Potęga sióstr miała swoje granice; nie sięgała poza Hollows. To wyjaśnia, dlaczego nikt nigdy nie spotkał ich na terenie Westlandii. A zatem była mała iskierka nadziei. Jeśli znajdzie sposób, by wydostać się z Hollows...

— Dlaczego Pani tak nienawidzi Morąg? — zapytała Amberle.

Wisp zastanawiał się przez chwilę.

— Dawno temu był pewien mężczyzna. Pani mówi, że piękny. Pani go chciała. I Morąg go chciała. Obie próbowały go dostać. Mężczyzna... — Wisp zaplótł palce, a potem znowu je rozłączył. — Nie było go już. Odszedł. Morąg go zabiła. Zła Morąg.

Zła Mallenroh, pomyślał Wil. W każdym razie wiedział już, co obie czarownice do siebie czują. Zdecydował, że wyciągnie z Wispa wszystko na temat Hollows.

— Czy wychodziłeś kiedyś z baszty, Wisp?

— Wisp służy Pani. — Na pomarszczonej twarzy pojawił się dumny uśmiech.

Wil zrozumiał, że odpowiedź jest twierdząca.

— Czy byłeś kiedyś w Iglicy?

— Safehold — stwierdził szybko kudłacz.

Zapadła cisza jak makiem zasiał. Amberle chwyciła Wila za ramię i rzuciła mu szybkie spojrzenie. Chłopak był tak oszołomiony naty­chmiastową reakcją futrzaka, że na chwilę zaniemówił. Uspokoił się szybko i pochylił do przodu, zaginając konspiracyjnie palec. Wisp podszedł bliżej.

— Pełno tuneli i korytarzy, które wiją się i zakręcają — powie­dział Wil. — Łatwo się tam zgubić, Wisp.

— Nie Wisp. — Kudłaty elf pokręcił głową.

— Nie? — prowokował Wil. — A co z drzwiami ze szkła, któ­rego nie można rozbić?

Wisp pomyślał chwilę, a potem klasnął w dłonie.

— Nie, nie. Tylko udaje szkło. Wisp wie, że udaje szkło. Wisp służy Pani. — Wil próbował rozszyfrować tę odpowiedź, gdy kud­łacz wskazał na coś palcem. — Patrz. Ładniutka, witaj, witaj.

Wil i Amberle obrócili się i spojrzeli na Eretrię. Dziewczyna siedziała na sienniku, rozcierając obolały kark. Jej długie czarne włosy spływały luźno i zakrywały jej twarz. W końcu jednak podniosła głowę i chciała coś powiedzieć, ale Wil położył ostrzegawczo palec na ustach. Dziewczyna spojrzała na Wispa siedzącego kilka kroków od krat ich celi.

— Witaj, ładniutka — powtórzył kudłacz z szerokim uśmiechem na twarzy.

— Witaj — odpowiedziała niepewnie Eretria. Potem dostrzegła, że Wil kiwa zachęcająco głową i posłała Wispowi swój najbardziej olśniewający uśmiech. — Witaj, Wisp.

— Porozmawiam z tobą, ładniutka. — Wisp zapomniał zupełnie o Wilu i Amberle.

Eretria wstała chwiejnie, zamrugała zaspanymi oczami i podeszła do swych towarzyszy. Potem przyjrzała się uważnie schodom i cie­mnemu korytarzowi.

— Co to za gra, uzdrowicielu? — zapytała cicho, prawie nie otwierając ust. W jej ciemnych oczach czaił się lęk, ale głos był opanowany.

— Próbuję dowiedzieć się czegoś, co pomoże nam się stąd wy­dostać — odparł Wil, nie spuszczając wzroku z Wispa.

Dziewczyna kiwnęła głową z aprobatą, a potem zmarszczyła nos.

— Co to za zapach?

— Kadzidło. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że to działa jak narkotyk. Dlatego jesteśmy tacy słabi.

— Co robi to kadzidło, Wisp? — zapytała dziewczyna.

— Ładny zapach. — Futrzak wzruszył ramionami. — Nie ma zmartwienia.

— Rzeczywiście — mruknęła Eretria i posłała Wispowi kolejny promienny uśmiech. — Czy możesz otworzyć drzwi, Wisp?

— Wisp służy Pani, ładniutka. Ty zostajesz.

— Czy Pani jest teraz w baszcie? — Eretria nie zmieniła wyrazu twarzy.

— Szuka demona — odparł kudłacz. — Bardzo zły. Połamał wszystkich drewnianych ludzi. Pani złapie demona i zniszczy go. Wisp może pokazać figurki. — Pomarszczona twarz rozjaśniła się w uśmiechu. — Mały człowiek i pies. Są w pudełku. Tacy ładni jak ty.

Wisp wskazał na Eretrię, która zbladła momentalnie i potrząsnęła szybko głową.

— Nie sądzę, Wisp. Lepiej porozmawiaj ze mną.

— Tak, Wisp porozmawia. — Stworzonko przytaknęło swą fu­trzastą głową.

Słuchając ich, Wil wpadł nagle na pewien pomysł. Przysunął się bliżej i złapał za kraty.

— Wisp, co Pani zrobiła z Kamieniami Elfów?

— Są w pudełku.

— Jakim pudełku, Wisp? Gdzie Pani trzyma to pudełko? Kudłacz wskazał obojętnie na ciemny korytarz, nie spuszczając oczu z Eretrii.

— Rozmawiaj, ładniutka — poprosił. Wil popatrzył na Amberle i wzruszył ramionami. Nie odniósł wielkiego sukcesu. Mały elf był zainteresowany tylko Eretria.

Dziewczyna skrzyżowała przed sobą nogi i odchyliła się do tyłu.

— Czy mógłbyś pokazać mi te śliczne kamienie, Wisp? Mogła­bym je zobaczyć?

Kudłacz rozejrzał się wokół ukradkiem.

— Wisp służy Pani. Wierny Wisp. Pokażę ci drewniane figurki, ładniutka.

Eretria potrząsnęła głową.

— Chcę po prostu porozmawiać. Dlaczego musisz zostać w Hol­lows? Dlaczego nie odejdziesz?

— Wisp służy Pani. — Futrzasty elf powtórzył po raz kolejny swe ulubione zdanie, a na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. — Nigdy nie opuszcza Hollows. Nie może.

Gdzieś z góry dobiegł ich dźwięk dzwonka. Wisp zerwał się szyb­ko na nogi.

— Pani woła — powiedział i pobiegł na górę.

— Wisp! — krzyknął za nim Wil, a mały elf zatrzymał się je­szcze na chwilę. — Czy Pani nas uwolni, gdy dam jej kamienie?

— Uwolni? — Wisp nie zrozumiał.

— Czy pozwoli, żebyśmy opuścili Hollows?

— Nigdy nie uwolni. — Futrzak pokręcił głową. — Nigdy. Drew­niane figurki. Ładniutka dla Wispa. Opiekuj się ładniutka. Porozma­wiamy jeszcze. Później.

Obrócił się i popędził schodami w mrok. Więźniowie spoglądali za nim bez słowa. Gdzieś w górze znowu zadźwięczał dzwonek, a echo odpowiedziało mu tym samym.

Pierwszy odezwał się Wil.

— Może Wisp się myli. Mallenroh chce koniecznie dostać ka­mienie. Myślę, że wypuści nas z Hollows, jeśli się zgodzę je oddać.

Usiedli na podłodze, wpatrując się w ciemność panującą za okra­towanymi drzwiami ich celi.

— Wisp się nie myli — stwierdziła Amberle. — Przecież He­bel powiedział, że nikt nie chodzi do Hollows i że jeszcze nikt nigdy z niego nie powrócił.

— Ona ma rację — zgodziła się Eretria. — Czarownica nigdy nas nie puści. Zrobi z nas wszystkich drewniane figurki.

— No cóż. Lepiej wymyślmy coś innego. — Wil chwycił za kratę, by wypróbować, czy jest mocno przytwierdzona.

— Już wymyśliłam, uzdrowicielu — powiedziała cicho Eretria i spojrzała uważnie w mrok panujący na schodach poza celą.

Potem sięgnęła do prawego buta, odsunęła cholewkę i wyciągnęła pręt z dziwnie wygiętym końcem. Później sięgnęła do lewego buta i wyjęła ten sam sztylet, który pokazała Wilowi, gdy zostali zasko­czeni przez Hebela na krawędzi Hollows. Podniosła go szybko i scho­wała z powrotem za cholewkę.

— W jaki sposób Mallenroh to przeoczyła? — zdziwił się chłopak.

— Nie zawracała sobie głowy przeszukiwaniem mnie. — Eretria wzruszyła ramionami. — Była zbyt zajęta udowadnianiem nam, że jesteśmy kompletnie bezradni.

Dziewczyna podeszła do kraty i zaczęła badać zamek.

— Co robisz? — zapytał Wil i podszedł szybko do Eretrii.

— Próbuję nas stąd wydostać — wyjaśniła, zaglądając w dziur­kę od klucza. Po chwili spojrzała znowu na chłopaka z Vale i wskazała na swój metalowy pręt. — To wytrych. Żaden wędrowiec się bez niego nie rusza. Zbyt wielu nierozsądnych obywateli zadaje sobie trud, by nas pozamykać. Chyba nam nie ufają. — Eretria mrugnęła do Amberle.

— Niektórzy nie mają zapewne powodów, by wam ufać. — Am­berle zmarszczyła brwi.

— Prawdopodobnie. — Eretria dmuchnęła w zamek, by usunąć kurz. — Czasami oszukujemy, prawda, siostro Amberle?

— Zaczekaj chwilę. — Wil uklęknął przy niej, ignorując wy­mianę zdań między dziewczętami. — Nawet jeśli ci się uda otworzyć drzwi, to co będzie dalej?

Dziewczyna spojrzała na niego jak na niedorozwiniętego.

— Uciekniemy, uzdrowicielu. Tak szybko i tak daleko, jak tylko będziemy mogli.

— Nie możemy tego zrobić. Musimy zostać w Hollows.

— Musimy zostać w Hollows? — powtórzyła z niedowierzaniem.

— Przynajmniej na trochę. — Wil spojrzał na Amberle i podjął decyzję. — Posłuchaj, Eretrio. Myślę, że to dobra pora, by wyjaśnić to małe oszustwo, o którym wspomniałaś. Słuchaj uważnie.

Chłopak kiwnął na Amberle, by do nich podeszła, i razem usiedli na podłodze ciemnej celi. Wil powiedział Eretrii całą prawdę o wnu­czce króla elfów i o sobie, o powodach, które sprowadziły ich do Wilderun, i o tym, czego szukają. Niczego nie opuścił, ponieważ zależało mu, by dziewczyna zrozumiała, jak ważne są poszukiwania Krwawego Ognia. Byli w wielkim niebezpieczeństwie, ale to niebez­pieczeństwo wcale się nie zmniejszy, gdy wydostaną się z baszty. Jeżeli przydarzy mu się coś złego, musi być pewien, że Eretria zrobi wszystko, by wydostać Amberle z Hollows.

Gdy skończył, dziewczyna patrzyła na niego w milczeniu, po czym zwróciła się do Amberle.

— Czy to wszystko prawda? Chyba muszę ci zaufać.

— To prawda. — Amberle pokiwała głową.

— I jesteś zdecydowana, by zostać tu, dopóki nie znajdziesz tego Krwawego Ognia?

Amberle raz jeszcze skinęła głową.

— Czy mogę zobaczyć to nasionko? — zapytała Eretria ze zwąt­pieniem w głosie.

Amberle wyciągnęła z tuniki nasionko Ellcrys zawinięte pieczo­łowicie w płótno. Odwinęła materiał i na jej dłoni ukazał się srebr­no-biały kształt. Eretria spojrzała na nasionko i zwątpienie zniknęło.

— Jestem z tobą, Wilu Ohmsfordzie. Jeżeli mówisz, że musimy zostać w Hollows, to tak będzie. Na razie jednak powinniśmy się wydostać z tej celi.

— W porządku — zgodził się Wil. — Zatem odszukajmy Wispa.

— Wispa?

— Potrzebujemy go. Wie, gdzie Mallenroh ukryła kamienie, i zna sekrety Safehold. Z nim będziemy mieć większą szansę, że znajdzie­my to, po co tu przyszliśmy, i że potem zdołamy się wydostać z Hol­lows.

— Najpierw musimy wydostać się z tej celi. Zajmie mi to tylko chwilę. Bądźcie cicho i uważajcie na schody.

Dziewczyna umieściła wytrych w zamku i zaczęła nim ostrożnie obracać.

Wil i Amberle obserwowali w tym czasie ciemny korytarz i schody prowadzące gdzieś w górę baszty. Mijały minuty, a Eretrii ciągle nie udawało się otworzyć drzwi. Wytrych skrzypiał cichutko w zamku; dziewczyna pomrukiwała od czasu do czasu, gdy mechanizm uparcie tkwił na miejscu. Amberle przykucnęła przy Wilu i położyła rękę na jego kolanie.

— A jeśli się jej nie uda? — szepnęła.

— Uda się. — Chłopak nie spuszczał oczu z ciemnego korytarza.

— Ale jeśli nie, to co wtedy zrobimy? Wil potrząsnął głową.

— Nie chcę, żebyś oddał kamienie tej Mallenroh — powiedziała cicho Amberle.

— Już o tym rozmawialiśmy. Muszę cię stąd wydostać.

— Gdy je dostanie, zniszczy nas.

— Jeśli dobrze to rozegram, tak się nie stanie.

— Posłuchaj! — Głos Amberle brzmiał groźnie. — Mallenroh ma za nic ludzkie życie. W jej oczach ludzie nie mają żadnej wartości; nie służą żadnym celom z wyjątkiem tych, które ona sama im wy­znaczy. Hebel nie zrozumiał tego, gdy sześćdziesiąt lat temu spotkał ją po raz pierwszy na krawędzi Hollows. Widział tylko piękno i ma­gię, w które się przyozdobiła; snuł marzenia wywołane jej słowami i wrażeniem, jakie nań wywarła. Wszystko było zmyślone, fałszywe. Nie widział zła, które leżało pod tą ułudą. Gdy je dojrzał, było już za późno.

— Nie jestem Hebelem.

— To prawda. — Dziewczyna wzięła głęboki oddech. — Ale martwię się, że przez troskę o mnie zaczynasz widzieć wszystko w fałszywych barwach. Jesteś taki zdeterminowany, Wil. Myślisz, że pokonasz wszelkie przeszkody, choćby i najstraszniejsze. Zazdrosz­czę ci tej determinacji. Właśnie jej tak bardzo mi brakuje. — Am­berle wzięła Wila za ręce. — Chcę tylko, żebyś zrozumiał, że pole­gam na tobie. Nazwij to zresztą jak chcesz. Potrzebuję twojej siły, twojej pewności i zdecydowania. Nic nie może jednak zniekształcać twego trzeźwego spojrzenia na sytuację; nawet twoje uczucia do mnie. W przeciwnym razie oboje będziemy straceni.

— Zdecydowanie to wszystko, co mam — odparł Wil, zagląda­jąc w jej oczy. — I nie zgadzam się, że ty go nie masz.

— Ależ tak, Wil. Allanon dobrze o tym wiedział, gdy wybierał ciebie na mojego obrońcę. Wydaje mi się, że wiedział, jak ważne będzie ono dla naszego przetrwania. Bez tego nie pożylibyśmy zbyt długo. Ale mylisz się, twierdząc, że nie brakuje mi zdecydowania. — Amberle ściszyła głos, tak że ledwo ją było słychać. — Zawsze mi go brakowało.

— Nie wierzę w to.

— Nie znasz mnie tak dobrze, jak myślisz, Wil.

— Co masz na myśli? — Chłopak rzucił jej badawcze spojrzenie.

— Różne rzeczy... Na przykład to, że nie jestem aż tak silna, jak bym chciała. Nie jestem też zbyt odważna ani tak niezawodna jak ty. Pamiętasz naszą podróż z Havenstead? Nie miałeś wtedy o mnie zbyt dobrego zdania. Chcę, żebyś wiedział, że ja też go nie miałam.

— Byłaś przerażona, Amberle. To nie...

— Och, tak. Byłam przerażona — przerwała mu szybko. — Na­dal jestem. Mój strach jest powodem tego wszystkiego, co się wyda­rzyło.

Eretria mruknęła niecierpliwie i zajrzała do dziurki zamka, który ciągle nie ustępował. Potem rzuciła szybkie spojrzenie na chłopaka z Vale i wróciła do pracy.

— Co próbujesz mi powiedzieć, Amberle? — zapytał cicho Wil.

— Chyba usiłuję znaleźć w sobie dość odwagi, by opowiedzieć ci o czymś, czego nie zdołałam z siebie wykrztusić od czasu, gdy rozpoczęliśmy naszą podróż. Przypuszczam, że chcę ci teraz o tym powiedzieć, bo później może już nie być okazji.

— Zatem powiedz — zachęcił ją Wil. Amberle uniosła swą dziecinną twarzyczkę.

— Opuściłam Arborlon i służbę Ellcrys, ponieważ bałam się jej. Byłam tak przerażona, że nawet nie mogłam przebywać w jej obe­cności. Wiem, że to brzmi głupio, ale wysłuchaj mnie, proszę. Jeszcze nikomu o tym nie mówiłam. Myślę, że moja matka to zrozumiała, ale nikt poza tym. Nie mogę ich za to winić. Mogłam to jakoś wy­jaśnić, ale zdecydowałam inaczej. Czułam, że nie mogę o tym mówić.

Gdy Ellcrys mnie wybrała, bardzo to przeżyłam. Wiedziałam, na czym polega wyjątkowość tego wyboru. Wiedziałam, że jestem pier­wszą kobietą w służbie Ellcrys od ponad pięciuset lat; pierwszą ko­bietą od czasu Drugiej Wojny Ludów. Zaakceptowałam jej decyzję, chociaż wielu ją kwestionowało i to otwarcie. Ale byłam wnuczką Eventina Elessedila. Pomyślałam, że może to nie jest wcale takie niesamowite, że zostałam Wybraną. A moja rodzina, zwłaszcza dzia­dek... byli ze mnie tacy dumni.

Wkrótce jednak przekonałam się, że wyjątkowość tego wyboru wykracza poza fakt, że jestem kobietą. Od pierwszego dnia służby Ellcrys traktowała mnie inaczej niż pozostałych Wybranych. Jak wia­domo, rzadko z kimkolwiek rozmawiała, nie licząc oczywiście dnia wyboru, A jeśli nawet zdecydowała się na to, miało to miejsce tylko jeden raz podczas całej służby. Ze mną jednak rozmawiała już od pierwszego dnia; mówiła do mnie nie raz i nie dwa, lecz codziennie; nie mimochodem, lecz długo i w jakimś celu. Zawsze byłam sama. Mówiła, kiedy mam przyjść, i oczywiście zawsze jej słuchałam. Czu­łam się wyróżniona; byłam dla niej kimś specjalnym, ważniejszym niż ktokolwiek inny i odczuwałam z tego powodu wielką dumę.

Najpierw byłam zachwycona. Opowiadała mi o rzeczach, o któ­rych nikt inny nie wiedział; zdradzała mi sekrety życia i ziemi, które zostały już dawno zapomniane bądź stracone. Mówiła o Wielkich Wojnach, o Wojnach Ludów, narodzinach czterech krain i ich ludów, o wszystkim, co zdarzyło się od początku świata. Opowiedziała mi trochę o starym świecie, chociaż jej pamięć już się nieco zatarła. Nie wszystko rozumiałam. Pojmowałam to, co mówiła o uprawianiu i pie­lęgnowaniu roślin, o dbaniu o ziemię. To był jej dar dla mnie — dała mi umiejętność hodowania roślin. To wspaniały dar. Nasze roz­mowy były cudowne, mogłam cały czas słuchać o tych wspaniałych rzeczach.

Tak działo się na początku służby. Rozmowy z Ellcrys były dla mnie czymś nowym i ekscytującym. Akceptowałam je bez zastrzeżeń. Ale po niedługim czasie było już dość nieprzyjemnie. Może to za­brzmi dziwnie, ale powoli zaczynałam się w niej zatracać. Traciłam poczucie własnej osobowości. To już nie byłam ja, tylko przedłużenie Ellcrys... zaczynałam się czuć jak jedna z jej... gałęzi. Ciągle jednak nie wiedziałam, czy robiła to celowo, czy był to po prostu naturalny rezultat naszych bliskich stosunków. Po czasie zorientowałam się, że to było celowe. Przeraziłam się i byłam zła. Czy jako Wybrana miałam zrzec się swojej osobowości tylko po to, by zaspokoić jej potrzeby? Czułam, że ona się ze mną bawi, że mnie wykorzystuje. Nie podobało mi się to.

Reszta Wybranych zauważyła, że się zmieniłam — mówiła dalej cicho Amberle. — Zaczęli podejrzewać, że w moich stosunkach z El­lcrys zaszła jakaś zmiana. Czułam, że mnie unikają; czułam na sobie ich podejrzliwe spojrzenia. Cały ten czas zatracałam się w niej. Z każ­dym dniem ubywała ze mnie jakaś cząstka. Zdecydowałam, że położę temu kres. Zaczęłam unikać Ellcrys, tak jak pozostali Wybrani unikali mnie. Nie przychodziłam, gdy mnie o to prosiła; wysyłałam do niej kogoś innego. Bałam się jej, wstydziłam się i byłam zła z powodu tej całej sytuacji. — Amberle zacisnęła usta. — W końcu doszłam do wniosku — podjęła po chwili — że prawdziwy problem leży w tym, iż tak naprawdę nigdy nie chciałam zostać Wybraną. Nie byłam w stanie poradzić sobie z taką odpowiedzialnością i zrozumieć, czego się ode mnie oczekuje. Ellcrys zrobiła dla mnie to, co powinna była zrobić dla innego Wybranego — cudowną, wspaniałą rzecz — a ja nie mogłam tego zaakceptować. Myliłam się, rozumując w ten sposób; nikt inny nie zareagowałby tak jak ja. Wybranie mnie na służbę Ellcrys było pomyłką.

Wyjechałam więc zaledwie miesiąc po wyborze. Powiedziałam matce i dziadkowi, że opuszczam Arborlon, ponieważ nie mogę już dłużej być Wybraną. Nie wyjawiłam im jednak powodów mojej de­cyzji; nie mogłam się na to zdobyć. Porażka w służbie Ellcrys była wystarczająca. Nie mogłam im wyjawić, że przegrałam z powodu żądań, z których ktoś inny byłby zadowolony. Nie... Mogłam przyznać się przed sobą do tego, co stało się między nami, ale nie mogłam zdradzić tego komukolwiek innemu. Wydawało mi się, że moja matka to rozumie. Natomiast dziadek nie zrozumiał. Powiedzieliśmy sobie parę ostrych słów, które pozostawiły po sobie gorycz. Wyjechałam z Arborlon zhańbiona w oczach swojej rodziny i ludu, zdecydowana nigdy nie powrócić. Złożyłam przysięgę, że będę służyć na obcej ziemi; postanowiłam zamieszkać w innej krainie i nauczyć jej mie­szkańców wszystkiego, co wiedziałam o ochronie życia i ziemi. Po­dróżowałam tak długo, dopóki nie trafiłam do Havenstead, które stało się moim domem. — W oczach Amberle błysnęły łzy. — Teraz wiem, że się myliłam. Uciekłam przed odpowiedzialnością, przed strachem i obawami. Rozczarowałam wszystkich i opuściłam swych towarzyszy, by umarli beze mnie.

— Oceniasz się zbyt surowo. — Wil pocieszył ją.

— Naprawdę? Obawiam się, czy aby nie oceniam się zbyt łagod­nie. Gdybym pozostała w Arborlon, może Ellcrys powiedziałaby wcześ­niej o swojej śmierci. Rozmawiała tylko ze mną. Pozostali nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. Może powiedziałaby mi o wszy­stkim na tyle wcześnie, by można było na czas odnaleźć Krwawy Ogień i umieścić w nim nasionko, zanim Zakaz zacząłby pękać. Nie rozumiesz tego, Wil? Jeśli jest tak, jak myślę, to jestem odpowie­dzialna za śmierć wszystkich elfów.

— Mogło zdarzyć się również tak, że Ellcrys nie powiedziałaby ci wcześniej o swojej śmierci. Leżałabyś teraz równie martwa jak pozostali i ci, którzy przeżyli, nie mieliby z ciebie żadnego pożytku.

— Sugerujesz więc, bym usprawiedliwiła swoje poczynania?

— Nie. — Wil potrząsnął głową. — Sugeruję, byś nie rozpa­miętywała, co by było, gdyby... Może tak właśnie miało się zdarzyć. Nie wiemy tego. A teraz posłuchaj mnie. — W głosie Wila pojawiła się twarda nuta. — Przypuśćmy, że Ellcrys wybrałaby na twoje miej­sce kogoś innego. Jesteś pewna, że ten Wybrany zareagowałby inaczej niż ty? Myślisz, że oparłby się emocjom, które towarzyszyły tobie? Nie sądzę, Amberle. Znam cię. Może po tym, co przeszliśmy, znam cię lepiej niż ktokolwiek inny. Masz silny charakter i wbrew twym słowom masz w sobie dość determinacji. — Wil ujął jej podbródek i przytrzymał. — Nie znam nikogo innego, Amberle, kto lepiej od ciebie przetrwałby trudy i niebezpieczeństwa tej podróży. Myślę, że nadszedł czas, bym powiedział ci to, co ty tak lubisz powtarzać mnie. Uwierz w siebie! Przestań wątpić i domniemywać. Po prostu uwierz w siebie. Zaufaj sobie, Amberle. Zasługujesz na to zaufanie. Dziewczyna płakała cicho rzewnymi łzami.

— Zależy mi na tobie, Wil.

— A mnie na tobie. — Chłopak ucałował jej czoło; nie miał już wątpliwości. — Bardzo mi zależy.

Dziewczyna oparła głowę na jego ramieniu, a on objął ją mocno. Gdy znowu na niego spojrzała, jej oczy były już suche.

— Chcę, żebyś mi coś obiecał.

— Zgoda.

— Obiecaj mi, że dopilnujesz, żebym doprowadziła te poszuki­wania do właściwego końca, żebym nie straciła odwagi i nie uciekła. Bądź moją siłą i moim sumieniem. Obiecaj mi.

— Obiecuję. — Wil uśmiechnął się miękko.

— Ciągle się boję — przyznała cicho Amberle.

— Uzdrowicielu! — zawołała nagle Eretria.

Chłopak zerwał się szybko na nogi i razem z Amberle pospieszyli do drzwi celi. Czarne oczy Eretrii płonęły. Dziewczyna wyjęła me­talowy pręt z zamka i schowała go do buta. Potem mrugnęła do Wila i odciągnęła sztaby zabezpieczające kraty. Drzwi rozsunęły się cicho.

Wil Ohmsford uśmiechnął się triumfalnie. Teraz musieli tylko odnaleźć Wispa.

XLV

Znaleźli go prawie natychmiast. Opuścili celę, weszli na schody i zajrzeli ostrożnie w mrok korytarza. Usłyszeli tupot zbliżających się kroków. Wil dał znak Eretrii, by stanęła po jednej stronie, a Amberle przyciągnął do siebie. Przyciśnięci do ścian korytarza czekali, aż kroki będzie słychać bliżej. Wil rozpoznał je od razu; były lekkie i z pewnością należały do Wispa.

Chwilę później z ciemności wyłoniła się pomarszczona twarz kud­łacza, który podchodził właśnie do kraty.

— Ładniutka, porozmawiasz z Wispem?

W tym momencie Wil zacisnął rękę na szyi małego elfa. Wisp sapnął przerażony i zaczął się szamotać. Próbował się uwolnić, ale chłopak z Vale trzymał go mocno w górze.

— Bądź cicho! — Wil ostrzegł go przyciszonym głosem i ob­rócił futrzaka tak, by ten mógł zobaczyć, kto go pojmał. Oczy Wispa rozszerzyły się ze strachu.

— Niee...! Nnnieehh... możesz... khhh... wyyjść!

— Cicho! — Wil potrząsał nim tak długo, aż mały elf zamilkł. — Jedno słowo, Wisp, a skręcę ci kark.

Kudłacz pokiwał głową jak opętany, wijąc się dziko w uścisku Wila. Chłopak z Vale przyklęknął na jedno kolano i postawił swego jeńca na podłogę, nadal ściskając go mocno za szyję. Oczy Wispa były wielkie jak spodki.

— A teraz posłuchaj uważnie, Wisp. Chcę odzyskać kamienie, a ty masz mi pokazać, gdzie one są. Rozumiesz? Wisp potrząsnął gwałtownie głową.

— Wisp służy Pani! Nie możesz wyjść!

— Powiedziałeś, że ta czarownica schowała je do jakiegoś pu­dełka. — Wil nie zwrócił uwagi na słowa małego elfa. — Zabierz mnie tam.

— Wisp służy Pani! Wisp służy Pani! — krzyczało zrozpaczone stworzenie. — Ty zostań! Wracaj!

Wil nie wiedział, co teraz począć. Wtem podeszła do nich Eretria i przysunęła swą twarz do twarzy Wispa. Przy jego szyi błysnęło ostrze sztyletu.

— Słuchaj, ty mały sierściuchu! — powiedziała dziewczyna. — Jeśli nie pokażesz nam, gdzie są kamienie, to poderżnę ci to kosmate gardło. Wtedy nie będziesz już nikomu służył.

— Nie krzywdź Wispa, ładniutka. — Kudłacz skrzywił się. — Wisp cię lubi, ładniutka. Nie krzywdź Wispa.

— Gdzie są kamienie? — nie ustępowała Eretria, przybliżając sztylet do szyi elfa.

Wtem znów rozległ się dźwięk dzwonka; najpierw raz, potem drugi, trzeci i wreszcie czwarty. Wisp jęknął przerażony i zaczął się wyrywać. Wil potrząsnął nim ze złością.

— Co się stało, Wisp? Co to?

Kudłacz osunął się zrezygnowany i bezradny.

— Morąg przyszła — zaskomlał.

— Morąg? — zapytał rozpaczliwie Wil. Dlaczego Morąg zjawi­ła się w twierdzy swej siostry? Chłopak spojrzał na Amberle i Eretrię, ale w ich oczach odbijało się takie samo zdziwienie.

— Wisp służy Pani — zamruczał elf i zaczął płakać. Wil rozejrzał się wokoło.

— Potrzebujemy czegoś, by związać mu ręce.

Eretria zdjęła długą szarfę, którą była przepasana, i związała Wi­spowi ręce za plecami. Wil podniósł luźny koniec i owinął go sobie wokół ręki.

— Posłuchaj, Wisp. — Chłopak potrząsnął brodą jęczącego fu­trzaka i spojrzał mu w oczy. — Posłuchaj mnie! Chcę, żebyś zapro­wadził nas tam, gdzie Pani trzyma kamienie. Jeżeli spróbujesz uciec albo będziesz dawać jakieś znaki, wiesz, co się z tobą stanie, praw­da? — Wil zaczekał cierpliwie, aż Wisp pokiwa głową. — A więc bądź rozsądny i nie próbuj żadnych sztuczek. Pokaż nam po prostu, gdzie są kamienie.

Wisp chciał coś powiedzieć, ale Eretria natychmiast przyłożyła nóż do jego gardła. Mały elf jeszcze raz potulnie pokiwał głową.

— Dobry Wisp. — Wil puścił brodę futrzaka. — A teraz chodźmy.

Weszli gęsiego na schody: najpierw Wisp, za nim Wil trzymający koniec szarfy krępującej ręce elfa, a dalej Eretria i Amberle. Przez chwilę szli w całkowitej ciemności, przytrzymując się kamiennych murów. Wreszcie gdzieś przed nimi błysnęło światło i dostrzegli nikły zarys schodów. Na suficie wisiała taka sama latarnia jak ta, która oświetlała celę. Przeszli pod nią, a przed nimi pojawiły się następne.

Wspinali się po krętych schodach baszty. Od czasu do czasu mijali ciemne korytarze i zamknięte na głucho drzwi. Wisp jednak nie zwal­niał. Dzwonek już więcej nie zadzwonił i cała twierdza pogrążona była w głuchej ciszy. Wszędzie roztaczał się gryzący, piżmowy za­pach kadzidła, ale nic na to nie mogli poradzić; musieli przecież oddychać. Mijały minuty i Wil zaczął nabierać podejrzeń. Może Wisp jest sprytniejszy niż się wydaje?

W końcu jednak dotarli na jakieś półpiętro i mały elf się zatrzymał. Wskazał na słabo oświetlony korytarz, na którego końcu znajdowały się potężne drzwi z żelaznymi obręczami. Dochodziły stamtąd od­głosy rozmowy.

— Co się dzieje, Wisp? — zapytał Wil.

— Morąg — odparł futrzak, a jego twarz spływała potem.— Zła. Bardzo zła.

— Morąg nas nie obchodzi. Gdzie są kamienie?

Wisp znowu wskazał na drzwi. Wil zawahał się i spojrzał na niego niepewnie. Czy Wisp mówi prawdę? Wtem Eretria przykucnęła przy małym kudłaczu, ale w jej ręce nie było tym razem sztyletu.

— Jesteś pewien, Wisp? — zapytała łagodnie.

— Wisp nie kłamie, ładniutka. Nie krzywdź Wispa.

— Nie chcę cię skrzywdzić — zapewniła go dziewczyna. — Ale ty służysz Pani, a nie nam. Mamy więc wierzyć w to, co mówisz?

— Wisp służy Pani — zgodził się elf słabo, a potem potrząsnął głową. — Wisp nie kłamie. Ładne kamyki są tam. Najpierw wielki korytarz, a potem mała komnata na górze. W pudełku ze ślicznymi kwiatami, czerwonymi i złotymi.

Eretria patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, a potem przeniosła wzrok na Wila i skinęła głową. Oznaczało to, że uwierzyła małemu elfowi.

— Czy możemy w jakiś sposób dostać się do tego pudełka? — zapytał Wil.

— Jedne drzwi — odparł Wisp i wskazał na korytarz.

Wil dał znak, by pozostali poszli za nim. Podkradł się cicho do drzwi i zaczął nadsłuchiwać. Głosy były ostre i rozwścieczone. Co­kolwiek tam się działo, chłopak nie chciał w tym uczestniczyć. Ode­tchnął głęboko i ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się z trza­skiem i Wil zajrzał do środka.

Zobaczył korytarz, w którym pochwyciła ich Mallenroh; był ogrom­ny, zacieniony, oświetlony słabym blaskiem osobliwych latarni zwi­sających z niewidocznego sufitu niczym pajęczyny. Zaraz za drzwia­mi znajdował się podest, z którego prowadziło w dół kilka półokrą­głych stopni, a na nim kilkuset drewnianych ludzi tłoczyło się wokół dwóch smukłych, czarnych postaci wrzeszczących przeraźliwie ni­czym złapane w potrzask koty.

Wil Ohmsford oniemiał. Czarownice, Morąg i Mallenroh, ostatnie ze swego sabatu, od wieków śmiertelnie skłócone o coś, czego nikt już nie pamiętał, były bliźniaczkami. Czarne szaty okrywające ich smukłe ciała, popielate włosy przeplatane czarnymi jagodami, pozbawioną skazy skóra — wszystko to było identyczne niczym lustrzane odbicie. Obie były wysokie, doskonale uformowane, obie gibkie i de­likatne. Ale w tej chwili ich piękno szpeciła okrutna nienawiść, która wykrzywiała ich doskonałe rysy i nadawała twardy wyraz fiołkowym oczom. Ich słowa, które dotarły do Wila, były trochę mniej skrzekli-,we, ale ostre i jadowite.

— Moja moc jest tak samo silna, jak twoja, siostro. Nie boję się niczego, co mogłabyś zrobić. Nie możesz nawet trzymać mnie z dala od tego twojego azylu. Jesteśmy jak kamień i skała i żadna z nas nie może zwyciężyć drugiej. Ale ty to zmieniłaś, siostro. Pragnęłaś użyć magii, która do ciebie nie należy. Tym samym położyłaś kres naszemu równemu panowaniu nad Hollows. Jesteś głupia, siostro. Nic przede mną nie ukryjesz. Wiem tak samo jak ty, co zamierzasz. Wiem o Ka­mieniach Elfów.

— Nic nie wiesz — wrzasnęła druga, w której Wil rozpoznał Mallenroh. — Wracaj do domu, siostro. Odejdź, póki możesz, albo znajdę sposób, byś pożałowała, że tego nie zrobiłaś.

— Zamilcz, głupia. — Morąg roześmiała się. — Nie możesz mnie przestraszyć. Odejdę, gdy dostanę to, po co przyszłam.

— Kamienie należą do mnie! — warknęła Mallenroh. — Są mo­je i mam zamiar je zatrzymać. Dostałam je w podarunku.

— Żaden podarunek nie będzie twój, siostro, dopóki ja się na to nie zgodzę. Potęga kamieni musi należeć do tej, która potrafi nią najlepiej władać. A tą osobą jestem ja. Zawsze nią byłam.

— Nigdy niczego nie potrafiłaś, siostro. — Mallenroh splunęła z pogardą. — Pozwoliłam ci władać częścią tej doliny, bo byłaś ostatnią z moich sióstr. Czułam litość do kogoś tak wstrętnego i ża­łosnego jak ty. Pomyśl o tym. Ja zawsze posiadałam piękne rzeczy, a ty nie miałaś nic... z wyjątkiem tych paskudnych drewnianych lu­dzików — syknęła. — Przypomnij sobie mężczyznę, którego pró­bowałaś mi zabrać. Był piękny, a ty go tak bezgranicznie pragnęłaś. Pamiętasz, siostro? Dlaczego straciłaś nawet kogoś tak pięknego jak on? Byłaś tak nieostrożna, że pozwoliłaś mu zginąć.

Morąg zesztywniała.

— To ty go zniszczyłaś. To ty...

— Ja? — Mallenroh roześmiała się. — Jeden twój dotyk i bie­dak umarł ze strachu.

Twarz Morąg zapłonęła wściekłością.

— Oddaj mi kamienie!

— Niczego ci nie oddam. Skulony za masywnymi drzwiami Wil Ohmsford poczuł czyjąś
rękę na swoim ramieniu i aż podskoczył ze strachu.

— Co się dzieje? — usłyszał głos Eretrii.

— Odsuń się — szepnął i znowu spojrzał na dwie czarownice. Morąg podeszła wolno i stanęła tuż przed Mallenroh.

— Oddaj mi kamienie — powiedziała cicho i groźnie. — Mu­sisz mi je dać.

— Wracaj do swojej nory, śliska jaszczuro — szydziła Mallen­roh. — Wracaj do swego pustego gniazda.

— Ty żmijo! — prychnęła Morąg i splunęła. — Żywisz się włas­ną krwią!

— Wynoś się stąd, śmierdząca gadzino! — wrzasnęła Mallenroh.

Morąg wysunęła rękę zza swej czarnej szaty i uderzyła siostrę w twarz. Mallenroh zachwiała się, zaskoczona. Zaklekotały kończyny drewnianych ludzi, którzy odsunęli się z niepokojem od walczących czarownic.

Nagle Mallenroh wybuchnęła głośnym śmiechem.

— Jesteś żałosna, siostro. Nie jesteś w stanie mnie zranić. Idź do domu i czekaj, aż przyjdę po ciebie. Czekaj na śmierć. Zasługujesz na nią. Nie jesteś nawet warta, żeby być moją niewolnicą.

Morąg uderzyła po raz drugi, a Mallenroh wrzasnęła przeraźliwie.

— Dawaj kamienie! — głos Morąg brzmiał prawie rozpaczli­wie. — Dostanę je, siostro! Będę je miała! Oddaj mi je!

Podeszła do Mallenroh i zacisnęła ręce na jej gardle. Mallenroh znowu się zachwiała, a jej piękną twarz wykrzywiła nienawiść. Upad­ły na podłogę i zaczęły się bić jak zwykłe ulicznice, i drapać jak wściekłe koty. Nagle Mallenroh zdołała uwolnić się i skoczyła na nogi. Wyciągnęła jedną rękę i w tej samej chwili potężny korzeń oderwał się od podłogi, trzasnął jak bicz i owinął wokół szczupłego ciała Morąg. Potem wystrzelił w górę, ciągnąc za sobą szamoczącą się czarownicę. Korzeń grubiał błyskawicznie i robił się coraz dłuż­szy, sięgał wyżej i wyżej, aż w końcu zniknął w ciemnościach poza kręgiem światła latarni. Morąg wrzeszczała dziko, próbując się uwol­nić. Nagle komnata rozbłysła światłem i zielony ogień spalił w mgnie­niu oka korzeń na popiół. To, co z niego pozostało, w chmurze gęstego dymu opadło na podłogę. Wtedy pojawiła się Morąg, unosząc się w powietrzu niczym widmo i spłynęła powoli na ziemię.

Mallenroh wrzasnęła z wściekłości i z jej palców znowu wystrzelił zielony ogień, ogarniając płomieniami drugą z czarownic. Morąg od­powiedziała tym samym i przez chwilę obie siostry stały w ogniu, krzycząc przeraźliwie. A potem płomienie zniknęły i czarownice zno­wu stanęły ze sobą twarzą w twarz, krążąc wokół siebie jak sępy.

— Tym razem cię dostanę — szepnęła Mallenroh z cichą furią w głosie i skoczyła na siostrę.

Morąg również się nie zawahała i rzuciła się na Mallenroh. Z ich palców znowu buchnął zielony ogień. Mallenroh wrzasnęła przeraź­liwie i zniknęła za zasłoną dymu. Po chwili wyłoniła się kilkanaście stóp dalej, miotając ogniem. Siostry atakowały z dziką furią i wyco­fywały się, by po chwili znowu rzucić się na siebie. Na drewnianych widzów tego widowiska spadały iskry zielonego ognia i wkrótce wielu z nich stało w płomieniach.

I znowu siostry zwarły się w walce, mocując się z dziką zawzię­tością, a z ich palców bez przerwy tryskały płomienie. Obie stały ogarnięte słupem ognia, a ich czarne szaty powiewały złowieszczo. Z obu gardeł wydobywały się dzikie wrzaski, a zwinne ciała zwierały się w zapamiętałej albo zaciekłej walce. Płomienie pryskały wokoło jak woda, paląc nieszczęsne drewniane figurki na popiół. W komnacie było tak gorąco, że nawet ludzie stojący za drzwiami czuli ciepło na swych twarzach.

W końcu wieża zaczęła się chwiać w posadach; kamienie i drewno odpadały kaskadami, niknąc wśród dymu i ciemności. Wil obserwo­wał, jak słup nienasyconego ognia pełznie wolno w stronę drewnia­nych belek podpierających basztę. Płomienie ogarnęły już wszystkich drewnianych ludzi, a cały korytarz stał w ogniu.

Wil podniósł się szybko. Jeżeli zostaną tu dłużej, oni również zginą w płomieniach. A co gorsze, cała budowla może się zaraz zawalić. Muszą stąd uciekać. To będzie niebezpieczne, ale mniej niż pozostanie tutaj.

— Gdzie są kamienie, Wisp? — zapytał Wil i przyciągnął do siebie małego kudłacza. Wisp jęknął i zaszlochał. Wil potrząsnął nim ze złością. — Pokaż mi, gdzie one są!

Wisp wskazał na jakieś drzwi. Daleko po prawej stronie, prawie na końcu korytarza, były wąskie, kręte schody prowadzące na podest zakończony pojedynczymi drzwiami.

Wil spojrzał szybko na Amberle. Jej zwichnięta kostka mogła opóźnić ucieczkę.

— Poradzisz sobie? — zapytał.

Dziewczyna przytaknęła.

Wil spojrzał na Eretrię i Znowu otrzymał twierdzącą odpowiedź. Odetchnął głęboko.

— A zatem chodźmy.

Chwycił za ramię szamoczącego się Wispa, otworzył szerzej drzwi i wszedł do środka. Uderzyła go ściana gorąca, które paliło twarz i gardło. Chłopak pochylił głowę i ruszył wzdłuż ściany, schodząc po półokrągłych schodach. Zaraz otoczyli go zdezorientowani drew­niani ludzie, ale odepchnął ich, torując drogę swym towarzyszom. Obeszli z dala płomienie i skierowali się w stronę schodów.

Wtem, gdzieś blisko nich, uderzył słup ognia. Wstrząsnęła nimi eksplozja i rzuciła ich na podłogę. Podnieśli się na kolana i oszoło­mieni obserwowali, jak walka między siostrami przybiera na sile. Ogień nie był już tylko magiczną zielenią, lecz trzaskającą żółcią; był prawdziwym płomieniem. Siostry krzyczały przeraźliwie. Ogień ogarnął ich szczupłe ramiona i pełznął w dół przez plątaninę ich długich popielatych włosów. Spalał je.

— Siostro...! — jęknęła jedna z czarownic w przebłysku świa­domości i strachu.

Lecz trzask płomieni zagłuszył dalsze słowa. Ogień z ogromną szybkością pochłaniał ciała obydwu walczących czarownic, objął je całunem żółci i czerwieni, palił, zamieniając piękne kobiety w sczer­niałe kukły. W jednej chwili stały tam jeszcze, walcząc ze sobą za­ciekle, a w następnej zniknęły. Każda z nich była odporna na moc drugiej, ale żadna z nich nie była w stanie znieść połączonych mocy. Pozostała z nich tylko sterta popiołu i poczerniałe, spalone ciała.

Wil usłyszał, jak Amberle łapie oddech z przerażenia. Drewniani ludzie rozpadali się niczym szmaciane lalki; ręce i nogi odpadały od ciał, kruszyły się palce, aż w końcu nie pozostało nic z wyjątkiem kawałków tlącego się drewna. Magia, która ich stworzyła, umarła razem z siostrami-czarownicami. Jedynymi żywymi istotami była te­raz trójka przybyszów i Wisp.

Nie mieli wszak wiele czasu. Wil wstał szybko, dławiąc się dy­mem, który wypełniał cały korytarz. Chwycił mocno małego kudłacza i zaczął się przedzierać przez płomienie, odsuwając na bok kawałki drewnianych ludzi. Amberle i Eretria ruszyły za nim. Wisp płakał i mruczał coś do siebie, ale Wil nie zwracał nań uwagi. Przeciskał się w stronę schodów, znajdujących się w dalszej części korytarza. W końcu znalazł się na podeście i nacisnął klamkę, modląc się, by drzwi były otwarte. Na szczęście były. Ze łzawiącymi oczami i pie­kącym, suchym gardłem wszedł do środka.

Wisp krzyczał, przerażony sykiem ognia szalejącego za ich ple­cami. Pokój, do którego weszli, był labiryntem ciemnych jedwabi i czarnych jagód wiszących na ścianach i żelaznych kratach. Zanie­pokojony rozejrzał się w ciemności i w końcu dostrzegł to, czego szukał. Na stole, w drugim końcu komnaty, wśród słoików z perfu­mami i kadzidłem stało duże inkrustowane pudełko. Jego wieko zdo­bione było malowanymi na czerwono i złoto kwiatami. Kamienie Elfów! Wil odczuł ogromną ulgę i radość. Wisp zaczął krzyczeć przeraźliwie, ale chłopak nie zwrócił na niego uwagi, oszołomiony gorącem, dymem i bliskością talizmanu. Zapomniał nawet o obecno­ści dziewcząt. Sięgał już do pudełka, gdy Eretria krzyknęła ostrze­gawczo i odsunęła go na bok.

— Ile razy jeszcze będę musiała cię ratować z opresji, uzdrowi­cielu? — krzyknęła, by zagłuszyć trzask ognia. Dziewczyna chwyciła za żelazną sztabę wiszącą na ścianie i jednym końcem podważyła wieko. Z pudełka wyskoczyło coś zielonego i owinęło się wokół sztaby. Dziewczyna uderzyła nią mocno o kamienną podłogę i z węża pozostała jedynie pozbawiona życia skorupa, która po chwili rozsy­pała się w proch.

Wil zamarł z przerażenia. Żmija!

— Wisp próbował cię ostrzec — powiedziała Eretria i wskazała na zalanego łzami elfa.

Chłopak trząsł się tak bardzo, że nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Jedno ukąszenie takiej żmii, a... Eretria szturchnęła pudełko swoim sztyletem, popychając je tak długo, aż w końcu spadło na podłogę. Ze środka wysypały się drogocenne kamienie i biżuteria. A w samym środku leżała sakiewka z czarodziejskim talizmanem. Dziewczyna chwyciła woreczek, zastanawiając się przez chwilę, co z nim zrobić, a potem wręczyła go Wilowi. Chłopak wziął go bez słowa, rozwiązał rzemienie i zajrzał do środka.

Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Kamienie Elfów znowu należały do niego.

Wtem baszta zatrzęsła się w posadach i jeden z dźwigarów runął w płomieniach na podłogę. Wil wsunął sakiewkę pod tunikę i rzucił się do drzwi, ciągnąc za sobą resztę gromadki.

Zatrzymał się jednak, gdyż zza potężnych, drewnianych drzwi wielkiej komody dobiegło go nagłe walenie przeplatane przytłumionymi krzykami i warczeniem jakiegoś zwierzęcia. Wil spojrzał szybko na Eretrię. Wahał się tylko przez chwilę. Coś było uwięzione w tej komodzie i cokolwiek to było, zasługiwało na wolność. Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Drzwi odskoczyły i prosto na Wila skoczył jakiś ciemny kształt. Chłopak usiłował się osłonić przed napastnikiem, a pozostali zaczęli krzyczeć. Wtem stworzenie odskoczyło na bok i Wil ujrzał przed sobą znajomą twarz.

— Hebel! — krzyknął zdziwiony.

— Wracaj, Drifter! — Staruszek przywołał psa, wskazując miej­sce przy swojej nodze. — Co się tutaj dzieje? Co ja robię w tej komodzie, u diabła?

Wil podniósł się z trudem i stanął niepewnie na nogach.

— Hebel! Mallenroh zamieniła cię w drewnianą figurkę! Nie pa­miętasz? — zapytał chłopak i uśmiechnął się z ulgą. — Myśleli­śmy, że nie żyjesz! Nie rozumiem, w jaki sposób...

— To sprawa magii, Wil — odezwała się Amberle i dotknęła jego ramienia. — Gdy umarła Mallenroh, zginęła również jej magia. Dlatego rozpadli się drewniani ludzie, dlatego też ożyli Hebel i Drifter.

Do komnaty wdarła się nowa fala dymu, a Eretria krzyknęła ostrze­gawczo.

— Musimy stąd uciekać — zawołał Wil i rzucił się do drzwi, ciągnąc za sobą przerażonego Wispa. — Zabierz Amberle! — za­wołał do Hebela.

Na podeście musieli się znowu zatrzymać, gdyż cały korytarz stał w płomieniach. Podłoga była zarzucona palącymi się kawałkami drew­nianych ludzi. Belki podtrzymujące łukowaty sufit opadały luźno, tra­wione ogniem. Nawet kamienne ściany zdawały się jarzyć czerwienią. Drzwi prowadzące z korytarza były zamknięte i zablokowane. Wil spojrzał z wahaniem na schody, szukając w płomieniach przejścia do drzwi.

Wtem wrota otworzyły się z trzaskiem, uderzając z wielką siłą o ścianę, jakby pchnięte czyjąś mocarną ręką. Wil i jego towarzysze zatrzymali się zaskoczeni, usiłując przeniknąć wzrokiem ścianę ognia. Przez otwarte drzwi wdarło się do środka światło słoneczne i Wil odniósł wrażenie, że widzi jakiś cień. Spojrzał przez płomienie, pró­bując odgadnąć, co przed chwilą zobaczył. A może mu się wyda­wało...

Kilka kroków za nim Drifter skulił się i zaskomlał.

I wtedy Wil już wiedział. Kosiarz! Całkiem zapomniał o Kosiarzu.

— Wisp! — krzyknął dziko i potrząsnął mocno małym elfem. — Musimy się stąd wydostać! Posłuchaj mnie! Jest tu jakieś inne wyj­ście?

— Wisp... tam...

Wil spojrzał we wskazanym kierunku. Drzwi po lewej stronie, może z dwadzieścia jardów przez ogień. Nie wahał się ani chwili. Zawołał na swych towarzyszy i zaczął się przedzierać przez płomienie i dym w kierunku drzwi. Czuł niemal na plecach oddech Kosiarza. Był gdzieś z tyłu i szedł po nich.

Dotarli do celu. Wil złapał klamkę i nacisnął. Te drzwi również były otwarte. Przepuścił przez nie pozostałych, a sam wszedł ostatni. Zatrzasnął za sobą wrota i zabezpieczył zasuwą.

Biegli po krętych schodach wijących się w mroku i zatęchłej wilgoci, która chłodziła ich rozgrzane ciała. Potykali się i zataczali, a ich kroki odbijały się echem od kamiennych ścian baszty. Wil tylko dwa razy odezwał się do pozostałych: raz, by powiedzieć im, kto ich ściga, a drugi, by ostrzec, że Kosiarz wkrótce ich odnajdzie. Potem nikt już się nie odzywał.

W końcu dotarli na sam dół i znaleźli się w korytarzu oświetlonym słabym światłem szklanych latarni. Wil ciągnął ze sobą jęczącego Wispa; u jego boku szedł Hebel z Drifterem, a Eretria podtrzymywała kulejącą Amberle. Korytarz wił się i zakręcał. Było w nim mnóstwo robaków i pyłu, który unosił się pod ich stopami.

Co jakiś czas Wil oglądał się za siebie. Czy coś się poruszyło w ciemności? Czy coś ich ścigało? Łzy zalewały mu oczy. Gdzie był teraz Kosiarz? Wytropił ich z Arborlon aż do tego tunelu. Był gdzieś tutaj, blisko; Wil wyczuwał jego obecność.

Przed nimi pojawiły się następne schody, kręte, ciemne i puste. Wil zatrzymał się przy nich i poczekał, aż pozostali do niego dołączą. Potem wszyscy ruszyli na górę. Przez kilka minut biegli przez mrok, z trudem zachowując równowagę na śliskich stopniach i nadsłuchując odgłosów pogoni. Ale nie słyszeli niczego z wyjątkiem własnych kroków. W tunelu panowała zupełna cisza.

Schody kończyły się zapadnią zabezpieczoną zasuwą. Wil odciąg­nął rygiel i naparł ramieniem na drzwi. Przesunęły się w górę z głu­chym odgłosem i przez szparę wpadło do środka nikłe światło dnia. Szybko padli na ziemię i przeczołgali się na zewnątrz.

Znowu znaleźli się w Hollows — zamglonym, szarym i cichym.

Za nimi samotna twierdza Mallenroh, otoczona tumanami dymu wzno­szącego się wysoko między drzewami, rozpadała się powoli w pył.

Las był pusty. Ani śladu Kosiarza.

XLVI

Wil rozejrzał się wokół niepewnie. Mrok i mgła zasłaniały wszy­stko z wyjątkiem płomieni trawiących basztę Mallenroh. Poza tym nie było niczego widać. Chłopak nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie teraz powinni pójść.

— Hebel, gdzie jest Iglica? — zapytał pospiesznie.

— Nie jestem pewien, elfiku. Nic nie widzę.

Wil zawahał się, a potem uklęknął na ziemi i pociągnął za sobą skulonego Wispa. Kudłaty elf ukrył twarz w dłoniach i zwinął się w kłę­bek. Wil próbował go wyprostować, ale w końcu musiał się poddać. Chwycił Wispa za ramiona i potrząsnął nim.

— Wisp, posłuchaj mnie. Musisz ze mną porozmawiać. Spójrz na mnie, Wisp.

Futrzak popatrzył niechętnie przez palce. Nie mógł opanować drżenia.

— Wisp, gdzie jest Iglica? — zapytał szybko Wil. — Musisz zaprowadzić nas do Iglicy.

Wisp nie odpowiedział, patrząc ciągle przez palce niczym prze­straszone dziecko. Po chwili znowu ukrył za nimi twarz.

— Wisp! — Chłopak potrząsnął go za ramiona. — Wisp, od­powiedz!

— Wisp służy Pani! — wykrzyknął nagle mały elf. — Służy Pani! Służy Pani! Służy...

Wil potrząsnął nim tak mocno, że futrzakowi aż zadzwoniły zęby.

— Przestań! Ona nie żyje, Wisp! Pani nie żyje! Już nikomu nie służysz!

Wisp zamilkł i odsunął ręce od twarzy. Zaczął płakać. Wstrząsnął nim gwałtowny, głęboki szloch.

— Nie krzywdź Wispa — prosił. — Dobry Wisp. Nie krzywdź. I mały kudłacz znów zwinął się w kłębek niczym ranne zwie­rzątko.

— Dobra robota, uzdrowicielu — westchnęła Eretria. — Prze­straszyłeś go na śmierć. Nie będziemy już mieli z niego wielkiego pożytku. — Dziewczyna chwyciła Wila za ramię i odsunęła go od skulonego Wispa. — Pozwól, że ja się tym zajmę.

Wil stanął przy Amberle i razem patrzyli, jak Eretria klęka przy szlochającym elfie i bierze go w ramiona. Przytuliła go do siebie, szepnęła coś cicho i pogłaskała delikatnie kudłatą głowę. Po chwili Wisp przestał płakać i uniósł pomarszczoną twarz.

— To ty, ładniutka?

— Wszystko w porządku, Wisp. — Ładniutka zaopiekuje się Wispem?

— Zaopiekuję się tobą — odparła i posłała Wilowi srogie spoj­rzenie. — Nikt cię nie skrzywdzi.

— Nie skrzywdzi Wispa...? Obie... obiecujesz? Eretria posłała mu uspokajający uśmiech.

— Obiecuję. Ale musisz nam pomóc, Wisp. Zrobisz to? Pomo­żesz nam?

— Pomogę. — Mały elf kiwnął ochoczo. — Dobry Wisp.

— Rzeczywiście, dobry Wisp — zgodziła się Eretria i pochyliła się nad nim. — Ale musimy się pospieszyć. Ten demon, który przy­szedł za nami do Hollows, nadal nas szuka. Jeśli nas znajdzie, zrobi nam krzywdę.

— Nie pozwól skrzywdzić Wispa, ładniutka.

— Nie pozwolę cię skrzywdzić, ale trzeba się spieszyć. — Dziew­czyna pogłaskała pomarszczony policzek kudłacza. — Najpierw jed­nak musimy znaleźć tę górę. Jak ona się nazywa, uzdrowicielu?

— Iglica — podpowiedział Wil.

— Właśnie, Iglica. Wisp, czy możesz pokazać nam, jak się tam dostać? Możesz nas tam zabrać?

Wisp spojrzał niepewnie na Wila, a potem na płonącą wieżę. Przez chwilę zatrzymał na niej wzrok, po czym zwrócił się do Eretrii:

— Zabiorę cię tam, ładniutka.

Dziewczyna wstała i chwyciła kudłacza za rękę.

— Nie martw się już, Wisp. Zaopiekuję się tobą. — Gdy prze­chodzili koło Wila, Eretria mrugnęła do niego znacząco.

— Mówiłam ci, że mnie potrzebujesz.

Zagłębili się w leśny mrok. Prowadził Wisp, wijąc się jak piskorz między splątanymi gałęziami; Eretria cały czas trzymała mocno jego rękę. Za nimi szedł Hebel z Drifterem, na końcu Wil i Amberle. Chłopak obejmował w talii utykającą dziewczynę, by trochę ulżyć jej obolałej kostce, lecz dystans między nimi a pozostałą czwórką zaczął się szybko zwiększać. Amberle próbowała dotrzymać kroku, ale potknęła się i upadła. Wil wziął ją na ręce. Ku jego zdziwieniu nie protestowała. Spodziewał się tego, gdyż podczas całej podróży Amberle była wprost szaleńczo niezależna. Ale teraz milczała. Oparła głowę na jego ramieniu i objęła go za szyję. Nie padło między nimi ani jedno słowo.

Wil tylko przez chwilę zastanawiał się nad jej zachowaniem, miał bowiem do przemyślenia inne sprawy. Opracowywał plan ucieczki, nie tyle z Hollows, co przed Kosiarzem. Było oczywiste, że jeśli nie zdołają umknąć demonowi, nie wydostaną się również z Hollows. Z pewnością było tu bardzo niebezpiecznie, ale tak naprawdę to Ko­siarz przerażał Wila. Był bezlitosnym, nieustępliwym myśliwym, któ­ry nigdy nie rezygnował. Negował wszystkie prawa i odsuwał na bok przeszkody, które miały mu uniemożliwić polowanie na tę delikatną dziewczynę. Wil wiedział, że nie może pozwolić, by Kosiarz ją od­nalazł. A przecież nawet Kamienie Elfów, jeśli w ogóle zdoła ich użyć, mogą nie wystarczyć, by powstrzymać tego potwora. Muszą uciekać i to szybko.

Pomyślał, o ile łatwiej byłoby to uczynić, mając do tego jakieś środki. Mijał już piąty dzień, od kiedy znaleźli się w Wilderun — ostatni dzień, kiedy Perk będzie krążyć nad doliną na swym Gene­wenie. Wil opuścił na chwilę jedną rękę, by włożyć ją do kieszeni tuniki, gdzie leżał mały srebrny gwizdek, który dostał od Perka, aby w odpowiedniej chwili przywołać Genewena. Był on jedynym ogni­wem łączącym ich ze skrzydlatym jeźdźcem i chłopak z Vale strzegł go uważnie przez cały czas. Pamiętał, że obiecał Amberle, iż nie przywoła chłopca, jeśli ich sytuacja naprawdę nie będzie tragiczna. Czyż mogła być bardziej tragiczna niż teraz? Jeśli będą musieli po­dróżować z powrotem przez Hollows, potem przez Wilderun i przez całą Westlandię, by w końcu dotrzeć do Arborlon, z pewnością nie zdołają tego dokonać. Kosiarz znajdzie ich ślad i dopadnie ich. Byłoby głupotą wierzyć, że będzie inaczej. Muszą znaleźć jakieś inne wyjście; najlepszym, jakie Wilowi przychodziło na myśl, będzie lot na Gene­wenie. Kosiarz będzie nadal ich ścigał, tak jak robił to do tej pory, ale oni będą już wtedy poza jego zasięgiem.

Być może, pomyślał Wil. Być może. Potrzebowali czasu na ucie­czkę, a pozostawało go coraz mniej. Kosiarz wciąż szedł ich śladem. Nawet jeśli udało im się zmylić trop w ruinach baszty Mallenroh, to z pewnością nie na długo. Jeżeli mają uciec, muszą dotrzeć do Safehold, znaleźć Krwawy Ogień, umieścić w nim nasionko Ellcrys, wspiąć się na zbocze Iglicy, dać znak Perkowi, który krąży nad Wil­derun, potem dosiąść Genewena — o ile wielki rok zdoła ich wszy­stkich unieść — i polecieć w jakieś bezpieczne miejsce. Wil wie­dział, że to nazbyt wiele.

Przedzierali się teraz przez gęsty las, pogrążony w głębokiej ciszy; gałęzie smagały ubranie i twarz Wila, a Amberle, którą niósł na rękach, zaczynała mu coraz bardziej ciążyć.

Chłopak pomyślał przez chwilę o Arborlon i elfach. Zastanawiał się, czy demony zdołały wydostać się spoza Ściany Zakazu, zalać Westlandię i zmusić elfy do obrony ojczyzny. Wojna, której Eventin tak pragnął uniknąć, musiała się już z pewnością rozpocząć. A co z Ellcrys? Czy Allanon znalazł sposób, by uratować umierające drze­wo? Czy jego moc była na tyle potężna, by przeciwstawić się sztur­mowi demonów? Druid powiedział kiedyś, że tylko odrodzenie Ellcrys uratuje elfy. Ile czasu pozostało, nim będzie za późno? Bezsensowne pytania, skarcił się Wil. Nie mógł na nie odpowiedzieć, nie wiedział przecież, co się działo poza Hollows. Zapragnął nagle, by Allanon zdołał mu w jakiś sposób przekazać, co dzieje się teraz w Westlandii i że mają jeszcze czas, by znaleźć drogę do domu.

Ogarnęła go rozpacz — nagła i przerażająca, gdyż uświadomił sobie, że nawet jeśli powiedzie mu się w Hollows i spełni swoje zadanie, to dla tych, którzy na niego czekają, może już być za późno. A jeśli tak...

Wil nie pozwolił sobie na dokończenie tej myśli, gdyż za nią kryło się jedynie szaleństwo.

Teren zaczął się podnosić; najpierw łagodnie, a potem coraz gwał­towniej. Byli już na zboczach Iglicy. W plątaninie lasu pojawiły się pierwsze skalne uskoki i złomowiska kamieni. Wąska ścieżka wiła się coraz wyżej i znikała we mgle. Szli dalej bez odpoczynku. Mgła zaczynała rzednąć i powoli wychodzili ponad poziom lasu. Przez gałęzie przeświecały już duże połacie szarego nieba i leśny mrok znikał stopniowo w promieniach słońca. Wspinali się powoli i ostroż­nie, spoglądając od czasu do czasu na leżące w dole Hollows.

Nagle las się skończył i stanęli na skale, ze szczytu której widać było najwyższe wzniesienia Wilderun. Rosły tu kępy zarośli, a połacie ostrej trawy zarzucone były uschniętymi gałęziami. W skale zaś otwie­rała się czeluść przepastnej pieczary biegnącej w dół Iglicy niczym wielka, czarna gardziel.

Wisp ominął plątaninę gęstych zarośli i zaprowadził grupkę wę­drowców ku wejściu do jaskini. Tam zatrzymał się i zwrócił się do Eretrii.

— Safehold, ładniutka. Tam... — Wskazał na pieczarę. — Tu­nele i korytarze, które się wiją i zakręcają. Safehold. Dobry Wisp. Dziewczyna uśmiechnęła się uspokajająco i spojrzała na Wila.

— I co teraz?

Chłopak podszedł i zajrzał w ciemność, lecz bez powodzenia. Postawił Amberle na ziemi i obrócił się do Wispa. Mały futrzak schował się natychmiast za Eretrię i ukrył twarz w fałdach jej spodni.

— Wisp? — zawołał łagodnie Wil, ale elf nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Wil westchnął. Nie miał czasu na głupstwa. — Ere­tria, zapytaj go o drzwi ze szkła, którego nie można rozbić.

Dziewczyna pochyliła się i spojrzała futrzakowi w pomarszczoną twarz.

— Wisp, wszystko w porządku. Nie pozwolę cię nikomu skrzyw­dzić. Spójrz na mnie. — Mały elf podniósł głowę i uśmiechnął się niepewnie. Eretria pogłaskała go po policzku. — Wisp, czy możesz pokazać nam, gdzie są drzwi ze szkła, którego nie można rozbić? Wiesz, gdzie są?

Wisp pokiwał głową.

— Pobawisz się ze mną, ładniutka? Zagrasz w coś z Wispem? Eretria nie wiedziała, co począć. Spojrzała szybko na Wila, który wzruszył ramionami i pokiwał głową.

— Jasne, że się pobawimy, Wisp. — Uśmiechnęła się. — Po­każesz nam, gdzie są te drzwi?
Pomarszczona twarz elfa pojaśniała z radości.

— Wisp pokaże.

Futrzak podskoczył i pomknął w stronę wejścia do pieczary. Po­tem cofnął się, chwycił Eretrię za rękę i pociągnął ją za sobą. Wil pokręcił głową. Ten mały elf naprawdę zwariował; albo od tego, co przytrafiło mu się podczas przymusowego pobytu w Hollows, albo z powodu szoku po stracie swej Pani. Jakikolwiek był powód tego szaleństwa, wiele ryzykowali, powierzając komuś takiemu zaprowa­dzenie ich do Krwawego Ognia. Nie mieli jednak wyboru. Wil zajrzał jeszcze raz w czeluść pieczary.

— Nie chciałbym się tam zgubić — mruknął Hebel.

— Wisp, tam niczego nie widać — powiedziała Eretria i zatrzy­mała kudłacza. — Musimy zrobić jakieś pochodnie.

— Żadne pochodnie. — Wisp zamarł. — Żaden ogień. Ogień pali i niszczy. Robi krzywdę Wispowi. Pali wieżę jego Pani. Pani... Wisp służy...

Elf przerwał nagle. Z jego oczu popłynęły łzy, a ramiona objęły mocno nogi Eretrii.

— Nie krzywdź Wispa, ładniutka!

— Nie, nie Wisp. — Zapewniła go szybko i przytuliła do sie­bie. — Nikt cię nie skrzywdzi. Potrzebujemy tylko światła, Wisp. Nie będziemy nic widzieć w takich ciemnościach.

Elf podniósł zalaną łzami twarz.

— Światło, ładniutka? Och, światło. Jest światło. Chodź. Tam jest światło.

Mrucząc coś do siebie, znowu poprowadził ich do wejścia do groty. Podszedł do skały, sięgnął do małej niszy i wyciągnął z niej dwie dziwne latarnie. Gdy wszedł z nimi do jaskini, zapłonęło w nich to samo pozbawione dymu światło, które paliło się w baszcie Mal­lenroh.

— Światło. — Wisp uśmiechnął się żywo i wręczył latarnie Eretrii. Dziewczyna zatrzymała jedną dla siebie, a drugą podała Wilowi. Chłopak z Vale zwrócił się do Hebela.

— Nie musisz iść z nami, jeśli nie chcesz.

— Nie bądź głupi. — Staruszek parsknął. — Chcesz się tam zgubić? Potrzebujesz Driftera i mnie, żeby się stamtąd wydostać. Poza tym chcę zobaczyć to Safehold.

Wil zrozumiał, że nie ma sensu się dalej spierać. Kiwnął głową do Eretrii, a dziewczyna złapała Wispa za rękę i trzymając przed sobą latarnię, zaczęła schodzić do jaskini. Wil wziął Amberle na ręce i poszedł w jej ślady. Pochód zamykali Hebel z Drifterem.

Szli bardzo ostrożnie. Stopniowo ich oczy przyzwyczajały się do ciemności i mogli się już zorientować, że jaskinia biegnie dokładnie przez sam środek Iglicy; jej dach i ściany były poza zasięgiem światła. Podłoga pieczary była nierówna, ale nie było na niej żadnych zatorów ni przeszkód. W końcu Wisp zaprowadził ich do przeciwległej ściany pieczary. Zobaczyli szereg otworów, tylko trochę szerszych niż szcze­lina w skale i bardzo do siebie podobnych.

Wisp bez wahania wybrał jeden z nich i wszedł do środka. Pro­wadził ich labiryntem krętych tuneli, które prowadziły stopniowo w dół. Wszyscy byli kompletnie zagubieni, tylko Wisp szedł pewnie dalej.

Nagle znaleźli się u szczytu schodów, a wygląd korytarza niespo­dziewanie się zmienił. Zniknęły skalne ściany, podłoga i sufit. Schody i korytarz były zbudowane z kamiennych bloków, nierówno ociosa­nych i masywnych, ale bez wątpienia stworzonych ludzką ręką. Na ścianach i suficie błyszczały plamy wilgoci, a po stopniach spływały strumienie wody. W ciemności przed nimi rozległo się drapanie pa­zurów jakichś małych zwierzątek i pisk zaniepokojenia. W świetle latarni dojrzeli śliskie, ciemne szczurze cielska.

Wisp poprowadził ich schodami w ciemność. Szli tak setki stóp, a schody wciąż nie miały końca; wiły się i zakręcały pod dziwnymi kątami, a raz czy dwa formowały w niewielkie rampy, by znowu niknąć w mrocznych czeluściach góry. Poza kręgiem światła latarni panowała nieprzenikniona ciemność i słychać było nieprzyjemne piski i drapanie szczurów. Powietrze było tu przesiąknięte ostrą wonią wilgoci i rozkładu. Dalej schodzili w dół, obserwując nie kończące się stopnie.

W końcu jednak dotarli na samo dno. Stali w wielkiej sali, której łukowate sklepienie wspierały potężne kolumny. W komnacie znaj­dowały się zniszczone kamienne ławki ustawione rzędami wokół ni­skiej, okrągłej platformy. Na kolumnach i ścianach wyrzeźbiono dziwne znaki, zaś słupy wspierające platformę były już przerdzewiałe. Kiedyś była to może komnata obrad lub nawet miejsce, gdzie składano ofiary i odprawiano dziwne rytuały. Kiedyś zbierali się tu jacyś ludzie, po­myślał Wil. Zdążył rozejrzeć się po komnacie jedynie przez krót­ką chwilę, gdyż Wisp już prowadził ich przez rzędy ławek ku potęż­nym drzwiom, które stały otworem po przeciwległej stronie sali. Za drzwiami były kolejne schody prowadzące w dół. Zaczęli schodzić. Wil był coraz bardziej zmartwiony. Przeszli już długą drogę wewnątrz tej góry i tylko Wisp wiedział, gdzie się znajdują. Jeśli Kosiarz do­padnie ich tutaj...

Schody się skończyły i znaleźli się w następnym korytarzu. Gdzieś z góry dochodził szum spływającej wody. Wisp pędził ochoczo do przodu, ciągnąc za sobą Eretrię i spoglądając niespokojnie przez ra­mię, by upewnić się, czy pozostali idą za nim.

W końcu przeszli przez korytarz i znaleźli się w wielkiej jaskini, która była dziełem samej tylko natury. W jej ścianach znajdowało się wiele zagłębień i szczelin, z sufitu zwisały stalaktyty, a skalna podłoga była popękana i nierówna. Światło ich latarni rozpraszało nieco gęsty mrok panujący w grocie. Usłyszeli szum płynącej wody.

Wisp poprowadził ich przez jaskinię, przemykając się zwinnie wśród pokruszonych skał. Pod jedną ze ścian leżała sterta kamieni. Z jej środka wypływała wąska strużka wody wpadająca do małego jeziorka, które z drugiej strony rozgałęziało się na wiele mniejszych strumyczków znikających gdzieś w ciemnościach.

— Tutaj — oświadczył pogodnie Wisp i wskazał na wodospad. Wil postawił Amberle na ziemi i spojrzał na małego elfa.

— Tutaj — powtórzył Wisp. — Drzwi ze szkła, którego nie moż­na rozbić. A teraz zabawa dla Wispa.

— Wil, on mam na myśli wodospad — powiedziała nagle Am­berle. — Przyjrzyj się uważnie miejscu, gdzie woda rozpryskuje się między skałami tuż powyżej jeziorka.

Wil spojrzał tam, gdzie wskazała Amberle, i zobaczył to samo, co ona. Woda spływała do jeziorka między dwiema bliźniaczymi kolumnami skał cienką i równą taflą sprawiającą wrażenie szklanych drzwi. Wil podszedł kilka kroków bliżej, obserwując, jak światło jego latami odbija się w wodzie.

— Ale to nie jest szkło! — Eretria parsknęła. — To po prostu woda!

— Może Ellcrys tak to zapamiętała? — odpowiedziała szybko Amberle. — To było tak dawno temu. Stary świat, taki jakim go znała, odszedł już dawno w zapomnienie. Wielu rzeczy nie jest pewna. Może zapamiętała wodospad jako drzwi ze szkła, którego nie można rozbić.

— Czy to te drzwi, Wisp? — zapytała Eretria. — Jesteś pewien? Mały elf pokiwał ochoczo głową.

— Zabawa dla Wispa, ładniutka. Pobaw się z Wispem.

— Jeśli to te drzwi, za nimi powinna być komnata... — zaczął Wil.

— Wisp może pokazać! — Futrzak popędził za Wilem, ciągnąc za sobą Eretrię. — Patrz, ładniutka! Patrz! — Zaprowadził dziew­czynę na prawą stronę jeziorka, do którego spływał wodospad. Spoj­rzał krótko na Eretrię i puścił jej rękę. — Patrz, ładniutka!

Chwilę później wszedł do wodospadu i zniknął. Zaraz jednak pojawił się znowu; jego mokre futerko kleiło się do ciała, ale twarz promieniała radością.

— Chodź! — zawołał i znowu chwycił dłoń dziewczyny, ciąg­nąc ją za sobą.

Mała grupka przeszła przez wodospad, ciągle trzymając przed sobą latarnie i osłaniając oczy. Za wodospadem znajdowała się nisza i wąski korytarz. Przeszli za Wispem do jego końca i znaleźli się w następnej jaskini, tym razem dużo mniejszej i nadspodziewanie suchej. Jedna z jej ścian była zabudowana w całości szerokimi sto­pniami niknącymi gdzieś wysoko w ciemnościach. Wil odetchnął głęboko. Jeżeli wodospad był drzwiami zrobionymi ze szkła, którego nie można rozbić, to w tej komnacie powinni znaleźć Krwawy Ogień. Wil obszedł całą jaskinię. Nie było tu żadnych tuneli ani korytarzy. Rozglądał się uważnie dokoła, a ściany, podłoga i sufit odbijały się słabo w świetle latarni. Komnata była pusta.

U wejścia do jaskini prowadzącej do Iglicy pojawił się cień i bez­szelestnie wniknął do wnętrza Safehol. W obliczu jego obecności las zamarł nagle i pogrążył się w głuchej ciszy.

Wil stał w pustej komnacie i rozglądał się bezradnie. W jego głowie wirowały najgorsze myśli. To nie był Krwawy Ogień. Pokonali tyle niebezpieczeństw, by dotrzeć do Safehold, i nie znaleźli Krwa­wego Ognia. Nie było go; może w ciągu minionych wieków zniknął bezpowrotnie z powierzchni ziemi. Może był mitem, legendą... A mo­że był tylko fikcją, płonną nadzieją stworzoną przez umierającą El­lcrys, iluzją, która odeszła wraz ze światem magii i czarów. W każdym razie jeśli nawet istniał kiedyś jakiś Krwawy Ogień, to na pewno nie tutaj. Może był gdzieś w innym miejscu Wilderun, gdzieś w innej jaskini, której już nigdy nie odnajdą. Ukryty...

— Wil! — Głos Amberle przerwał nagle ciszę. Chłopak obrócił się i spojrzał na dziewczynę. Stała z uniesioną dłonią, szukając jedną ręką w powietrzu, jakby była niewidoma. — Wil, to tutaj! Krwawy Ogień jest tutaj! Czuję go!

Głos Amberle drżał z podniecenia. Pozostali patrzyli, jak kroczy przez jaskinię niczym zahipnotyzowana, przebierając w ciemności palcami.

Eretria podeszła szybko do Wila, ciągle trzymając rękę Wispa.

— Uzdrowicielu, co ona...?

Ale Wil przyłożył tylko palec do ust i potrząsnął głową. Oczy miał utkwione w Amberle, która wchodziła z trudem po szerokich stopniach, aż w końcu znalazła się na małej półce skalnej zawie­szonej prawie w samym centrum ściany jaskini. W jednym z dalszych końców skalnego występu leżał wielki głaz. Amberle pokuś­tykała do niego i zatrzymała się. Potem pogłaskała delikatnie jego powierzchnię.

— Tutaj — wyszeptała. Wil wdrapał się za Amberle, a za nim podążyła Eretria.

— Nie! Nie podchodź bliżej, Wil! — krzyknęła Amberle. Chłopak zatrzymał się. Jakaś nuta w jej głosie zmusiła go, by to zrobił. Stali przez chwilę naprzeciwko siebie; w oczach dziewczyny czaiły się rozpacz i strach. Patrzyła na niego przez chwilę, a potem obróciła się, przylgnęła ciałem do kamienia i popchnęła go. Potoczył się lekko, jakby był zrobiony z papieru.

Gdy Amberle odsunęła go całkowicie, z ziemi trysnął biały ogień. Sięgnął sufitu, błyszcząc i mieniąc się niczym płynny lód. Palił się jaskrawo, ale nie dawał ciepła. Po chwili biel zmieniła się w kolor krwi.

Wil cofnął się przerażony, nie zdając sobie przez chwilę sprawy, że Amberle zniknęła całkowicie w ogniu. Wtedy Wisp krzyknął prze­raźliwie.

— Pali się! Wisp się spali! Ogień skrzywdzi Wispa! — Głos małego elfa zmienił się w przenikliwy wrzask. Jego pomarszczona twarz skrzywiła się ze strachu. — Pani! Pani! Pani się pali! Pani się pali! Wisp... służy Pa... Pali się!

Coś poruszyło się w jego umyśle. Futrzak wyrwał rękę z uścisku Eretrii i wybiegł z komnaty, krzycząc w wielkiej udręce. Hebel chciał go pochwycić, ale nie zdążył.

— Wisp! Wracaj! — krzyczała Eretria. — Wisp!

Ale było już za późno. Słyszeli jeszcze, jak mały elf przebiegł przez wodospad, a potem jego kroki oddaliły się i zamilkły. Ci, którzy pozostali, patrzyli na siebie bez słowa, oświetleni purpurową poświatą Krwawego Ognia.

XLVII

W następnej chwili Wil zdał sobie sprawę, że nie widzi Amberle. Pomyślał, że to tylko oczy odmówiły mu posłuszeństwa, a dziewczyna wciąż stoi w tym samym miejscu, ukryta za zasłoną karmazynowej poświaty. Lecz gdyby tak było w rzeczywistości, to dlaczego jej nie widział?

Chłopak spojrzał jeszcze raz w Krwawy Ogień, gdy rozległ się wysoki, przerażający krzyk.

— Wisp! — szepnęła zatrwożona Eretria.

Dziewczyna ruszyła w kierunku tunelu, lecz Wil zdążył w ostatniej chwili złapać ją za rękę i powstrzymać. Hebel chwycił za kark war­czącego Driftera i stanął obok nich.

Wtedy usłyszeli, jak coś przechodzi przez wodospad. Wil wie­dział, że to nie Wisp. To było coś dużo większego. A jeśli to nie był Wisp...

Włosy na karku Driftera zjeżyły się ze strachu; pies skulił się i zawarczał.

— Schowajcie się za mnie — nakazał Wil i sięgnął do tuniki, by wyjąć z niej sakiewkę z Kamieniami Elfów. Cofnęli się do kra­wędzi skalnej półki, na której płonął Krwawy Ogień, i utkwili spoj­rzenia w wejściu do komnaty. Wil rozwiązał rzemienie woreczka i zaczął jak oszalały przebierać w nim palcami.

Kosiarz!

Cień demona pojawił się w progu komnaty bezszelestnie niczym księżyc na niebie. Kosiarz poruszał się jak człowiek, chociaż był dużo większy i wyższy nawet od Allanona. Można było zobaczyć jedynie kaptur i szatę w kolorze wilgotnego popiołu. Gdy stanął u wejścia, purpurowa poświata ognia zalała go swym światłem niczym krew.

Eretria krzyknęła z przerażenia. Z wielkich, zakrzywionych szpo­nów potwora zwisało bezwładne ciało Wispa.

W tej samej chwili w ręce dziewczyny pojawił się sztylet. Kosiarz obrócił ku niej czarną czeluść swego kaptura — pozbawione rysów, nieprzejednane oblicze okrucieństwa. Wil zastygł w bezruchu; poczuł potworne zimno, większe jeszcze niż to, które zawładnęło nim, gdy ujrzał Mallenroh. Z demona emanowało czyste zło. Wil pomyślał nagle o jego ofiarach: o elfach zamordowanych w Drey Wood i w twierdzy Pykon — Crispinie, Dilphie i Katsinie; o Cephelo i wędrowcach, któ­rych dopadł w Whistle Ridge, i o wszystkich innych, których zgładził. A teraz przyszedł po nich.

Wil drżał z przerażenia; jego strach był tak wielki i namacalny, jakby był żywą istotą. Chłopak nie mógł spuścić wzroku z demona; nie potrafił zmusić się do spojrzenia w inną stronę, choć każda cząstka jego ciała zdawała się o to prosić. Twarz stojącej obok Eretrii była szara jak popiół. Hebel cofnął się jeszcze o krok, a Drifter skowyczał śmiertelnie przerażony.

Kosiarz wszedł do środka. Poruszał się płynnie i bezszelestnie. Wil zmobilizował się i podniósł rękę, w której trzymał kamienie. Wtedy demon zatrzymał się i lekko uniósł zakapturzoną głowę. Jed­nak to nie chłopak z Vale był powodem jego wahania. Niepokój wiązał się z karmazynowym ogniem płonącym za plecami śmiałków. Kosiarz z uwagą studiował krwiste języki buzujące od powierzchni skalnej półki aż do sufitu. Po chwili jednak uznał widocznie, że ogień nie wygląda groźnie. Palił się po prostu zimnym, pozbawionym dymu płomieniem. Demon ruszył do ataku.

W tym momencie powróciły do Wila wszystkie koszmary senne, które dręczyły go w Havenstead i twierdzy Pykon; koszmary o stra­sznej istocie, przed którą uciekał przez mgłę i noc, lecz uciec nie zdołał. I teraz te zmory przyszły do niego tak samo, jak przychodziły we śnie. Wróciły też wszystkie uczucia, których wtedy doświadczał, tylko silniejsze i bardziej przerażające. Tą istotą, która ścigała go w snach, był Kosiarz. Skradał się za nim z jednego snu do drugiego, zawsze bez twarzy i o krok za nim. A teraz nocna zmora zmieniła się w rzeczywistość. Ale tym razem nie mógł uciec, nie mógł się schować ani obudzić. Tym razem nie było ratunku. Allanonie! Pomóż mi!

Wil zajrzał w głąb swej duszy i w powodzi strachu odszukał słowa druida. Uwierz w siebie. Uwierz, Wil. Zaufaj sobie. Pamiętaj, że najbardziej polegam właśnie na tobie.

Wil wsłuchał się w te słowa, zebrał wszystkie siły i wezwał magię kamieni. Zanurzał się w niej coraz głębiej i głębiej, czując, jak ze wszystkich stron zalewa go błękitne światło. Wzrok zaczął mu się za­mazywać, aż w końcu purpurowy blask Krwawego Ognia stał się szary. Był blisko, bardzo blisko. Czuł już moc magii kamieni... Nic się jednak nie wydarzyło.

Wil wpadł w panikę; przez chwilę ogarnął go strach tak potworny, że omal nie uciekł. Powstrzymała go jedynie świadomość, że po prostu nie ma gdzie uciekać. A więc bariera blokująca dostęp do magii nie zniknęła; jest w nim tak samo, jak była podczas spotkania z demonami w Tirfing; jest tak samo, jak była zawsze, ponieważ to nie on jest prawdziwym panem i prawowitym posiadaczem kamieni. Jest tylko głupim chłopakiem z Vale, który przypuszczał, że może być kimś więcej, niż jest w istocie.

— Uzdrowicielu! — krzyknęła Eretria z rozpaczą w głosie. Spróbował raz jeszcze przywołać magię kamieni i raz jeszcze musiał się poddać. Potęga talizmanu była poza jego zasięgiem. Nie mógł jej dosięgnąć, nie mógł jej rozkazywać. Ściskał kamienie tak mocno, że ich krawędzie raniły mu dłoń, a twarz spływała potem. Dlaczego moc nie przychodzi?

Eretria wysunęła się do przodu, trzymając przed sobą sztylet i ścią­gając na siebie uwagę demona. Kosiarz obrócił w jej stronę czarny, pozbawiony twarzy kaptur i śledził ruchy dziewczyny, która zsuwała się wolno ze skalnej półki, jakby chciała uciec. Wil domyślił się od razu, że Eretria daje mu w ten sposób tych kilka cennych sekund, by mógł raz jeszcze przywołać magię elfów. Chciał zawołać, by wróciła, ostrzec ją, że nie jest już w stanie zapanować nad talizmanem, ale nie mógł mówić. Usiłował pokonać wewnętrzną barierę, która odgra­dzała go od kamieni, a z oczu płynęły mu łzy. Ona zginie, pomyślał oszalały z rozpaczy. Kosiarz ją zabije, podczas gdy on będzie tylko stał i patrzył.

Demon odrzucił leniwie to, co zostało z nieszczęsnego Wispa. Spod czarnej szaty wysunęły się zakrzywione szpony i sięgnęły ku dziewczynie.

Eretrio!

To, co stało się później, wyryło się w jego umyśle jak w skale. Czas stanął w miejscu, a przeszłość i przyszłość stały się jednym. Tak jak niegdyś jego dziadek, tak i teraz Wil Ohmsford stanął twarzą w twarz z samym sobą.

Wydawało mu się, że słyszy szept Amberle wydobywający się z czerwonego blasku Krwawego Ognia; jej głos był spokojny i prze­pełniony nadzieją. Przemawiała do niego tak samo jak tego ranka, gdy uciekali z twierdzy Pykon i płynęli Mermidonem na południe — bezpieczni, z dala od horroru minionej nocy. Mówiła, że mimo tego wszystkiego, co się stało, moc kamieni nie jest stracona, że wciąż należy do niego i że jest w stanie ją przywołać.

Ale moc naprawdę była stracona. Przecież Amberle widziała, co się wydarzyło na kładce w twierdzy. Gdy zobaczył, co się stało z wa­lecznym Crispinem, rozpaczliwie próbował zniszczyć demona, ale mu się nie udało. Stał tam tak samo bezradny jak teraz i ściskał bezużyteczne kamienie aż do bólu. Gdyby wiatr nie zerwał kładki, Kosiarz dopadłby ich już wtedy. Chyba Amberle zdaje sobie sprawę, że moc talizmanu jest dla niego stracona.

Wtedy usłyszał w myślach jej szept. Ona nie jest stracona, Wil. Zbyt mocno jej pragnąłeś. Tak mocno, że sam zbudowałeś barierę, która odgradza cię od kamieni. Nie zdarzyłoby się to, gdybyś potrafił zrozumieć naturę mocy, nad którą chciałeś zapanować. Musisz spró­bować ją zrozumieć. Musisz pamiętać, że magia elfów jest niczym innym, jak tylko przedłużeniem i obrazem duszy jej posiadacza... Głos Amberle ucichł, a na jego miejscu pojawił się głos Allanona. Serce, umysł i ciało — po jednym kamieniu dla każdego. Połączenie tych trzech sił ożywi kamienie. Wil, musisz stworzyć to połączenie. Być może nie obejdzie się bez wysiłku, jak w wypadku twojego dziadka, bo przecież ty jesteś zupełnie inną osobą. Od Shei Ohmsforda dzielą cię dwa pokolenia i to, co było łatwe dla niego, tobie może sprawiać trudność. W twoim przypadku większa część osobowości opiera się magii.

Tak! Tak! Krzyknął w duchu Wil. To ludzka krew stwarza ten opór. To ludzka krew blokuje dostęp do mocy kamieni. To ludzka część jestestwa odrzuca magię.

Śmiech Allanona był cichy i drwiący. Jeśli to wszystko prawda, w jaki sposób zdołałeś już raz przywołać tę magię?

Głos druida również rozpłynął się w ciszy.

I wtedy Wil dostrzegł swoją pomyłkę, do której doszło, gdy w Tir­fing wezwał moc kamieni i poczuł, jak potężna magia pali go niczym ogień. Pozwolił, by z wątpliwości, czy rzeczywiście jest zdolny nią władać, zrodziło się kłamstwo. Potem wzmocnił je jeszcze nieświa­domie, łącząc ze strasznymi słowami Allanona, że tylko elfia krew może zapanować nad mocą kamieni. Jakże szybko doszedł do wnio­sku, iż jego ludzka krew była przyczyną porażki. A przecież był wtedy taki sam, jak podczas pierwszej próby; mieszanka krwi ludzkiej i elfiej nie zmieniła się ani na jotę.

Sam siebie oszukał! Może nieświadomie, ale jednak oszukał sam siebie i stracił władanie nad mocą kamieni. Jak to się stało? Amberle dotknęła prawdy. Dwa razy podczas ich podróży zasugerowała, że używając magii w Tirfing, musiał wyrządzić sobie jakąś krzywdę. Zlekceważył te ostrzeżenia, choć musiał przyznać, że dziewczyna miała rację. Musiał coś sobie zrobić, gdy przywołał moc kamieni. Nie wiedział jednak, co to było. Najpierw pomyślał, że jest ranny, ale wszystko było w porządku. Amberle uważała, że to może być coś więcej, że magia talizmanu mogła w jakiś sposób zranić jego duszę. Wtedy w to nie uwierzył. Gdy stwierdził, że nie poniósł żadnej szkody, szybko zapomniał o całej sprawie. Nie mógł marnować czasu na zamartwianie się o własną skórę, gdyż w pierwszej kolejności musiał się troszczyć o Amberle. I to był wielki błąd. Powinien się wtedy zorientować, że Amberle miał rację. Kamienie zraniły jego duszę tak bardzo, że dopóki tego nie naprawi i nie opanuje, ich magia będzie dla niego stracona.

Wil Ohmsford się bał. Oto, co się stało.

Teraz mógł się do tego przyznać. Musiał to przyznać. Do tej pory nie był w stanie rozpoznać tego strachu, gdyż był on sprytnie ukryty. Był tam przez te wszystkie tygodnie, a on go nie rozpoznał. Nie był to strach przed istotą, która polowała na niego w snach i która ścigała jego i Amberle już od Arborlon. To był strach przed jedyną rzeczą, która miała ich chronić; strach przed Kamieniami Elfów i ich nie­zwykłą, nieprzewidywalną potęgą.

Nagle zrozumiał. To nie ludzka krew zamykała mu drogę do magii talizmanu, lecz strach.

To była jego własna sprawa i gdyby ją wcześniej rozwiązał, bez problemu wykonałby zadanie, które przed nim postawił Allanon. Gdy­by pogrzebał swój strach już w momencie jego narodzin, nic nie byłoby w stanie go powstrzymać. Ale nie chciał uznać jego istnienia i ukrył go nawet przed samym sobą. W końcu strach zaczął wpływać na użycie kamieni. W jego obecności nie mogło się w nim dokonać połączenie serca, umysłu i ciała z magią talizmanu. Wil wierzył, że to ludzka część jego jestestwa odrzuca magię elfów. W ten sposób oszustwo się dokonało i dalsze korzystanie z potęgi kamieni stało się niemożliwe.

Aż do teraz. W końcu zrozumiał, jaka bariera oddziela go od magicznego talizmanu. Strach. A z nim mógł sobie poradzić.

Wil zagłębił się w siebie, łącząc serce, umysł i ciało, wolę, myśli i siłę w jedną, niezłomną całość. Nie przyszło mu to łatwo. Strach ciągle czaił się w nim. Wznosił się przed nim jak ściana, ostrzegał go i niszczył jego trud. Był tak silny, że przez chwilę zdawało się, że chłopak da za wygraną.

Użycie kamieni wiązało się z niebezpieczeństwem, że może nie zobaczyć i nie dotknąć, nie określić i nie zrozumieć. To niebezpie­czeństwo było namacalne i prawdziwe; mogło zniszczyć jego ciało i duszę. Mogło go zgładzić, a co gorsze, mogło pozwolić mu żyć. Istniały bowiem rzeczy gorsze od śmierci...

Walczył więc z nim. Pomyślał o swoim dziadku. Gdy Shea Ohm­sford miał dobyć Miecza Shannary, pojawiło się niebezpieczeństwo, że poczuje jego magię, lecz jej nie zrozumie. Ale magia Miecza była wtedy bardzo potrzebna i Shea Ohmsford dokonał słusznego wyboru. Tak samo było teraz z Wilem. Z tym, że nie jego potrzeby były tu najważniejsze. Zaufano mu i tylko on mógł uratować wielu przed niechybną śmiercią.

Wil zagłębił się w błękitnym świetle kamieni i strach rozsypał się na drobne kawałki. Krew człowieka ustąpiła miejsca elfiej i zalała go moc magii elfów.

Przeszłość i przyszłość rozdzieliły się i znów popłynął czas.

Eretria!

Kosiarz, skąpany w krwawej poświacie, zbliżał się nieubłaganie do dziewczyny. Wil podniósł kamienie i z jego rąk buchnął ogień. Uderzył w demona i rzucił nim o ścianę jaskini.

Nie było przy tym żadnego dźwięku, tylko straszliwa, głucha ci­sza. W następnej sekundzie Kosiarz stał już na nogach i atakował. Wil nie mógł uwierzyć, że coś tak ogromnego może się poruszać z taką szybkością. Kosiarz skoczył ku niemu, drapiąc pazurami. I znowu trysnął z kamieni błękitny ogień, miotając demonem jak szmacianą lalką. I tym razem wszystko odbyło się w zupełnej ciszy. Wil poczuł, jak ogarnia go ogień. Tego samego uczucia doświadczył w Tirfing. Coś się znowu stało, i to nie całkiem przyjemnego.

Nie było jednak czasu, by o tym myśleć. Szara sylwetka Kosiarza już mknęła ku niemu bezszelestnie jak cień. Z rozpostartych dłoni Wila wystrzelił ogień, ale tym razem demon był szybszy. Odparł atak i napierał dalej. Wil próbował go powstrzymać i znowu poniósł po­rażkę. Zachwiał się rozpaczliwie, próbując utrzymać magię elfów, ale zaczął tracić koncentrację i ogień powoli się rozpraszał. Kosiarz przedarł się przez niego i wynurzył przed chłopakiem. W ostatniej chwili Wil zdołał osłonić się płomieniami jak tarczą. Lecz demon już skoczył na niego i zaatakował. Chłopak przewrócił się i uderzył głową o podłogę. Na chwilę stracił świadomość. Wtedy szpony demona przedarły się przez błękitny ogień i wyciągnęły w kierunku Wila. Chłopak jednak zdołał przezwyciężyć zawrót głowy i ból i magia elfów znowu ożyła. Kosiarz odskoczył z wściekłością i zaczął krążyć cicho wokół swej ofiary.

Oszołomiony Wil podniósł się chwiejnie na nogi. Bolało go całe ciało, a przed oczyma wirowały czarne płaty. Z trudnością mógł utrzy­mać pionową pozycję. Sprawy nie układały się tak, jak się spodziewał. Gdy udało mu się zapanować nad magią kamieni, pomyślał, że naj­gorsze ma już za sobą. Miał przecież broń, której Kosiarz — choć tak potężny i niebezpieczny — nie był w stanie się przeciwstawić. Teraz nie był już tego taki pewien.

Wtedy przypomniał sobie o Eretrii. Gdzie jest Eretria? Magiczny ogień elfów miotał się w nim niczym uwięzione zwierzę. Przez jedną straszną chwilę obawiał się, że zupełnie stracił nad nim kontrolę. W tym momencie Kosiarz zaatakował po raz drugi. Wychynął z cie­nia, cichy i szybki jak wąż. Magia kamieni błysnęła, jakby sama była życiem, jakby kierowała się własną wolą. Jaskrawa eksplozja zrzuciła ich obu ze skalnej półki. Wil nie był na to przygotowany. Poleciał do tyłu i uderzył o ścianę. Jego żebra trzasnęły jak sucha gałązka. Pękł również łokieć, gdy bezwiednie usiłował osłonić głowę przed uderzeniem. Ból przeszył go tysiącem lodowatych igiełek, a całe ra­mię zdrętwiało.

Mimo wszystko spróbował się podnieść, opierając się plecami o ścianę. Opanował ból i krzyknął głośno, wołając Eretrię. Dziew­czyna wyłoniła się z cienia i dobiegła do niego zaledwie sekundę wcześniej, nim Kosiarz ponownie zaatakował. Tym razem był zbyt szybki, by obolały chłopak zdążył zareagować. I pewnie byłby to już koniec, gdyby nie Drifter, o którym wszyscy zapomnieli. Pies wyrwał się Hebelowi i skoczył na demona. Monstrum odskoczyło szybko i obaj zniknęli w cieniu. Było słychać tylko dzikie skomlenie Driftera. Po chwili jednak Kosiarz znów się pojawił, uderzając w psa jak ktoś, kto odgania muchę. Drifter przeleciał w powietrzu i uderzył o ścianę. Pisnął jeszcze tylko i zamilkł.

Tych kilka sekund wystarczyło Wilowi. Uniósł ramię, a z pięści błysnęło błękitne światło. Jednak demon znów się uchylił. Krążył teraz wolno w mroku jaskini, a po chwili zniknął, zasłonięty krwawym blaskiem ognia.

Chłopak czekał, wpatrując się w płomienie i mrok pieczary. De­mona nigdzie nie było widać. Wil wiedział jednak, że jakikolwiek cień w licznych zakamarkach jaskini może być Kosiarzem. Na pewno wkrótce zaatakuje. Eretria stała ze sztyletem w ręku i również się rozglądała. Hebel klęczał nad Drifterem i szeptał coś do psiego ucha. Mijały sekundy, potem minuty, ale nic się nie poruszyło.

I wtedy Wil spojrzał w górę, i pod samym sklepieniem jaskini dojrzał ciemną sylwetkę Kosiarza.

Zauważył go w ostatniej chwili, gdy monstrum opadało już na niego z rozwianymi szatami. Błyskawicznie odepchnął Eretrię i za­cisnął w garści kamienie. Demon opadł przed nim miękko jak kot, wielki i milczący. Eretria krzyknęła i cofnęła się o krok. Powoli, bardzo wolno, czarna dziura w kapturze ogromniała, była coraz wię­ksza i większa, aż zdawało się, że zaraz ich połknie. Wil Ohmsford zamarł z przerażenia; nie mógł się nawet poruszyć. Ciemność uwięziła go, zamykała się wokół niego coraz ciaśniej.

Kosiarz rzucił się do przodu i przez tę jedną chwilę Wil miał wrażenie, że już nigdy się nie wydostanie z tej ciemności. Zginąłby niechybnie, gdyby nie Kamienie Elfów. I nagle przypomniał sobie, co kiedyś mówił mu Allanon. Znajdź twarz Kosiarza, krzyknęło coś w jego głowie. Twarz Kosiarza! Musi ją znaleźć! Magia zadziałała szybciej niż myśl. W głowie chłopaka aż huczało, ogarnęła go wście­kłość i pierwotna żądza walki o przetrwanie. Usłyszał swój własny krzyk i w tym samym momencie błysnęło oślepiające światło. Ude­rzyło w ciemność, rozbłysło tysiącami gwiazd, odepchnęło mroczną głębię... Uwięziło głowę Kosiarza i zacisnęło mocno jak stalowe, gigantyczne imadło. Monstrum wiło się rozpaczliwie, usiłując się uwolnić od miażdżącej mu głowę siły. Wtedy Wil wyprostował ra­miona i znów trysnęło światło, i trafiło prosto w Kosiarza. Demon poleciał do tyłu jak źdźbło trawy zdmuchnięte przez huragan i uderzył o ścianę. Moc błękitnego światła przygwoździła go do skały i roz­mazała, jak but rozdeptuje na kamieniu lichego robaczka. Kosiarz, miotany straszliwym, rozdzierającym bólem, eksplodował w feerii iskier, oślepiającego światła i krwawych szczątków. Po chwili światło zgasło, a ogień się dopalił. Po Kosiarzu pozostały tylko strzępy wciś­nięte straszliwą siłą w skałę jaskini.

XLVIII

Krwawy Ogień obejmował Amberle jak czułe ręce matki. Płomie­nie pieściły ją delikatnie, otaczając migoczącą ścianą, poza którą zda­wało się już nic nie istnieć. Nie czyniły jej żadnej krzywdy, wprawiając ją tym w zdumienie. Jakież to dziwne, pomyślała. Płomienie, które nie parzą... W jakiś sposób wiedziała o tym już nawet wówczas, gdy od­suwała kamień. Ogień rozgorzał wokół niej migoczącą fontanną przy­jemnego ciepła. Ogarnął ją całą, a ona nie uczuła żadnego bólu; nie było ani gorąca, ani dymu, ani nawet zapachu. Był tylko ciepły kolor, otaczająca ją tajemnicza purpura, migoczący szkarłat i przyjemne wra­żenie, że oto otuliła ją najdelikatniejsza na świecie tkanina.

Ogarniała ją senność. Ból i strach towarzyszące jej od tylu dni zdawały się odpływać gdzieś daleko. Rozglądała się ciekawie, podzi­wiając jedwab płomieni i starając się dojrzeć coś jeszcze poza nimi, ową tonącą w półmroku jaskinię i przyjaciół, którzy tu z nią przyszli. Ale nic nie było; nic oprócz płomieni. Pomyślała przez chwilę, by przestąpić przez próg migoczącego kręgu, ale coś ją powstrzymało. Czuła, że powinna tu pozostać. Powinna zrobić to, po co tu przyszła.

Co to było... to coś, co musiała zrobić... cel jej podróży. To była taka długa wędrówka, ciężka próba sił. A teraz nadszedł jej kres. Znalazła Krwawy Ogień. Jakież to dziwne, że tak się stało, pomyślała. Stała tu, zmęczona, sponiewierana i przede wszystkim, tak bardzo zawiedziona. Ona i jej towarzysze podróży... Przeszli przez drzwi ze szkła, którego nie można rozbić i nic nie znaleźli. Pusta, ciemna i chłodna jaskinia... i nic więcej. Aż nagle... Pamięta ten moment, wyczuła obecność ognia. Wyczuła jego drzemiącą potęgę. Nie potra­fiła tego opisać. Mogła to jedynie porównać do uczucia, którego doznała nad krawędzią Hollows. Schowała się wtedy w gęstych krza­kach i czekała na powrót Wila. Wtedy coś ją ostrzegło, że zbliża się Kosiarz. Wyczuła to, wiedziała... I będąc w jaskini, też wiedziała, że ogień tu jest. Było tak, jakby ogień prowadził ją swym ciepłem, choć fizycznie tego ciepła nie było. Wiedziała, że gdyby wtedy odwróciła się i chciała podążyć w jakimś innym kierunku, to wszędzie byłoby zimno, chłód. Tylko tu było to, czego szukali od tak dawna. Zaufała więc swemu instynktowi, nie wiedząc nawet, dlaczego to robi. Nawet wtedy, gdy odnalazła to miejsce, odsunęła od siebie Wila i uwolniła drzemiący pod kamieniem ogień, nie wiedziała, jaka siła nią kieruje.

Ta myśl ją drążyła. W dalszym ciągu tego wszystkiego nie rozu­miała. Coś ją dotknęło, coś nawiedziło, coś pozostało z nią... I wie­działa, że to zostanie już z nią na zawsze, do końca...

Przymknęła oczy...

Zrozumienie przychodziło powoli.

W pierwszej chwili myślała, że dzieje się to za sprawą Krwawego Ognia, bo właśnie on przyciągnął ją tutaj, za nim szła jak po sznurku. Lecz przecież ogień nie miał tej siły, nie był istotą żywą i czującą; była to siła bezosobowa, odwieczna, dająca i odbierająca życie... ale bez woli i myśli. Więc jeżeli nie ogień, to... Może nasionko, które niosła? Mała życiodajna drobinka, którą dała jej Ellcrys. Ona była istotą myślącą, żywą i czującą; jej nasionko również takie mogło być. I ono także mogło ją ostrzec przed Kosiarzem, mogło wyczuć ogień... Ale i tak nie było, myliła się. Nasionko Ellcrys było martwe, nie narodzone, nie mogło mieć w sobie życia aż do chwili, gdy zostanie skąpane w płomieniach ognia. To ogień miał wyrwać je z martwoty. Nie było to więc również nasionko.

Lecz jeśli nie Krwawy Ogień ani nie nasionko, to co jeszcze pozostawało...? Co to mogło być...?

I wtedy dopiero zdała sobie z tego sprawę. To było tak oczywiste, że dotąd nie pomyślała o tym. To przecież była ona sama. Coś w niej samej ostrzegło ją przed Kosiarzem. Odczucia i ostrzeżenia były w niej, w jej duszy, należały do niej. To była jedyna sensowna odpowiedź na wszystko. Oczy Amberle rozszerzyły się ze zdumienia, a potem szyb­ko je zamknęła. Dlaczego ona sama...? Ogarnęły ją wspomnienia, obrazy z przeszłości przelatywały jak gnane wichrem chmury. Przy­pomniała sobie, jak bliskie były sobie z Ellcrys, jaka między nimi była więź, jak prastare drzewo wciągało ją w głębię jej i swojej świadomości aż do momentu, gdy poczuła, że już więcej nie może, że się boi. Czy rzeczywiście drzewo tak bardzo na nią wpłynęło...? Czy bardziej niż sądziła...?

Bała się przez chwilę, że tak jest naprawdę. Zawsze się tego bała; zawsze, kiedy myślała o tym, jak bardzo Ellcrys pozbawiła ją własnej tożsamości, jak bardzo przyciągnęła ją do siebie. Z wielkim wysiłkiem tłumiła swój lęk. Teraz nie było już przecież powodów do obaw. To wszystko było już za nią. Wędrówka po Krwawy Ogień jest zakoń­czona. Dotrzymała obietnicy. Pozostało jedynie przywrócić życie Ell­crys.

Jej dłoń powędrowała w dół, między fałdy tuniki, gdzie spoczy­wało nasionko, źródło tego życia. Zdawało się być ciepłe i żywe. Już miała je wyciągnąć, gdy nagle strach powrócił ze zdwojoną siłą. Zawahała się, a jej wola zaczęła słabnąć. Bała się. Czy ten rytuał na tym się zakończy? Gdzie jest Wil? Obiecał, że będzie z nią, że przej­dzie z nią przez to wszystko, że będzie jej pilnował. Gdzie on jest? Potrzebowała go.

Lecz Wil Ohmsford nie mógł przyjść. Wiedziała o tym. Był poza ścianą ognia. Musi zrobić to sama. To zadanie jej było przeznaczone; to była odpowiedzialność, którą sama na siebie wzięła. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Jeszcze chwila i umieści nasionko Ellcrys w pło­mieniach Krwawego Ognia i będzie po wszystkim. Po to tu przyszła i teraz powinna to zrobić. Ale te myśli nie uspokajały jej. Strach wzmagał się, wypełniał ją jak trucizna, trawił jak ciężka choroba. Zła była na siebie i swój lęk, bo nie rozumiała, skąd się bierze. Dlacze­go...? Dlaczego tak się bała?

Nasionko ożyło w jej ręku, zaczęło delikatnie pulsować.

Spojrzała w dół. Nawet to nasionko ją przerażało, nawet tak mała część drzewa. Tego drzewa! I znów wspomnienia przeszyły jej umysł nagłym błyskiem. Bliskość z Ellcrys, żadnego strachu, prawie miłość. Była radość, dzielenie się uczuciami. Co to było, co zmieniło to wszystko...? Dlaczego czuła, że drzewo pochłania ją coraz bardziej i bardziej, wciąga i wiąże...? To było straszne, to ją od Ellcrys od­pychało. Co dawało jej prawo, by tak ją, Amberle, zagubić, związać ze sobą, wykorzystać...?

Poczuła się zawstydzona. Te pytania nie miały sensu. Ellcrys umierała i potrzebowała pomocy. Obwinianie się też nie pomoże. Cały naród elfów potrzebował pomocy. Dziewczyna otworzyła oczy i zamrugała, oślepiona przez purpurę Krwawego Ognia. Nie było już czasu poddawać się goryczy wspomnień czy rozważać powody stra­chu i lęków. Teraz musi zrobić to, co zrobione być musi: włożyć nasionko Ellcrys do ognia. Zaczęła je powoli wyciągać.

Ogień! Dlaczego nasionko nie zostało dotknięte przez ogień?! Czy płomienie nie mogły go dosięgnąć przez tunikę? Czy już go nie do­tknęły? Co za różnica, czy wyjmie je z tuniki, czy nie?

Wciąż pytania, na które nie było odpowiedzi. Znów zaczęła wy­ciągać nasionko i ponownie ogarnął ją strach. Do oczu napłynęły łzy. Musi być coś jeszcze, coś, o czym nie pomyślała. Może ktoś inny powinien tu być, nie ona. Ona nie była Wybraną! Nie jej to jest przeznaczone. Ona nie była... nie była...

Szlochając, wyjęła nasionko i otworzyła dłoń ku szkarłatnym pro­mieniom Krwawego Ognią. Zapłonęło pod jego dotknięciem jak ży­we. Gdzieś, z jej wnętrza, znów nadeszło to uczucie. To samo, które ostrzegło ją przed Kosiarzem; to samo, które ją tu przywiodło. Ogar­nęło ją z taką mocą, że osunęła się na kolana.

Wolno uniosła rękę i przycisnęła nasionko Ellcrys do piersi, czując pulsujące w nim życie. Po policzkach płynęły jej łzy.

To była ona. To była ona.

Teraz wreszcie zrozumiała. Przycisnęła nasionko mocno do siebie i wchłonęła Krwawy Ogień.

XLIX

Skuleni pod ścianą jaskini, Wil Ohmsford i Eretria patrzyli, jak zanika szkarłat płomieni ognia. Stało się to tak nagle, że przez chwilę nic nie widzieli, mimo że paliły się lampy, które ze sobą przynieśli.

Chłopak z Vale i dziewczyna przymknęli oczy, przyzwyczajając je do ciemności. Powoli odzyskiwali wzrok. Dostrzegli jakiś ruch na skalnej półce, gdzie przed chwilą płonął ogień. Wil podniósł dłoń, w której trzymał kamienie. Zapłonęły błękitnym światłem. Wciąż miał nad nimi władzę.

— Wil...!

To była Amberle. Wyłoniła się z mroku jak małe przestraszone dziecko, które wyszło z ciemnego pokoju... Jej głos był zaledwie szeptem.

Zapominając o bólu, Wil podskoczył do niej i złapał ją w ostatnim momencie, zanim upadła.

— Wil... — Amberle łkała cicho; łzy płynęły jej po policzkach. Odchyliła do tyłu głowę, a jej kasztanowe włosy opadły do tyłu. Jej niegdyś zielone oczy miały teraz kolor purpury Krwawego Ognia.

— Duchy — szepnęła przerażona Eretria i odsunęła się jak naj­dalej od Amberle.

Wil przytulił dziewczynę, a po chwili, przezwyciężając ból, wziął ją na ręce. Była lekka jak piórko, jakby nie miała kości ani ciała, jakby była tylko muszelką. Płakała, oparłszy mu głowę na ramieniu.

— Och, Wil, myliłam się co do niej... tak bardzo się myliłam. To nie była ona... to byłam ja... to zawsze od początku byłam ja... ja, bo nie rozumiałam... ale to byłam... — mówiła szybko, jakby się bała, że nie zdąży, ale chłopak i tak nie mógł jej zrozumieć. Uderzył ją lekko w blady policzek.

— Już dobrze, Amberle. Już dobrze. Wszystko skończone, już po wszystkim.

Spojrzała na niego swymi purpurowymi oczami.

— Nie rozumiałam. Ona wiedziała... cały czas wiedziała i pró­bowała mi to pokazać. Ale ja nie rozumiałam... byłam przestraszona.

— Nic już nie mów, odpocznij. — Chłopak przytulił ją deli­katnie. Ogarnął go jakiś niewytłumaczalny lęk. Muszę wyjść z tych ciemności na zewnątrz, na światło słońca, pomyślał. Obrócił się do Eretrii. — Weź lampy...!

Zrobiła posłusznie to, co kazał, i szybko do niego wróciła.

— Mam je już, uzdrowicielu.

— No to wynosimy się stąd...

Urwał w pół zdania. Ellcrys... Nasionko... Czy Amberle...?

— Amberle — wyszeptał delikatnie. — Czy umieściłaś nasion­ko w ogniu? Amberle?!

— Już zrobione, skończone — powiedziała tak cicho, że ledwie ją słyszał.

Ileż to ją musiało kosztować, zastanawiał się chłopak. Co się z nią działo, gdy była w płomieniach ognia...? Ale nie, nie teraz. Nie było na to czasu. Wpierw muszą się stąd wydostać. W Arborlon dziew­czyna wyzdrowieje, tam będzie już wszystko w porządku.

— Hebel! — zawołał głośno w ciemność.

— Tutaj, elfiku. — Głos starego był słaby i chrapliwy. Wyłonił się z mroku, trzymając na rękach Driftera. — Noga złamana na pew­no. Może coś jeszcze... — Hebel miał łzy w oczach, gdy patrzył na swojego psa. — Nie mogę go tu zostawić.

— Uzdrowicielu! — Twarz Eretrii pojawiła się obok niego. — Jak teraz znajdziemy drogę bez psa?!

Chłopak patrzył na nią przez chwilę, a ona zawstydziła się, bo myślała, że jemu chodzi o jej reakcję na widok oczu Amberle.

— Kamienie nam pomogą — mruknął w końcu.

Przytulił mocniej Amberle, poprawiając ją sobie na rękach. Aż się skrzywił, gdy ogarnęły go gwałtowne mdłości z bólu, który uderzał falami i odbierał władzę w rękach i nogach.

— Nie możesz nieść dziewczyny i jednocześnie używać kamieni. Daj mi ją.

— Dam radę. — Chłopak potrząsnął głową. Chciał mieć Am­berle blisko siebie.

— Nie bądź taki uparty — prosiła delikatnie i cierpliwie. — Wiem, co czujesz, uzdrowicielu. Wiem. Ale to dla ciebie za dużo. Pozwól sobie pomóc. Poniosę ją.

Chłopak patrzył na nią przez chwilę, po czym skinął głową.

— Dobrze, masz rację. Sam nie dam rady. — Podał dziewczynę Eretrii, a ona trzymała ją na rękach jak dziecko. Amberle już spała. — Trzymaj się blisko mnie — polecił, biorąc do ręki jedną z lamp i odwracając się do wyjścia.

Wracali przez ciemności, mijając jaskinię, wodospad, tunele i ko­rytarze. Po pewnym czasie Wil nie mógł już prawie iść. Nie było jednak czasu na odpoczynek. Musieli spotkać się z Perkiem przed zachodem słońca. To był już ostatni dzień. Jeśli Perk odleci, to wszy­stko przepadło. Nie zdołają nawet wyjść z doliny Wilderun.

Wil przystanął. Zawahał się przez moment, a potem sięgnął do woreczka przywiązanego do nadgarstka. Wyciągnął z niego ciemno­czerwony korzeń. Ciągle się wahał. Jeśli go zje, to ból ustąpi i wtedy będzie mógł dalej iść. Ale sok z tej rośliny miał jeszcze i inne dzia­łanie. Stanie się śpiący, może nawet stracić świadomość. A na pewno po jakimś czasie przestanie logicznie myśleć. Jeśli stanie się to szyb­ciej, niż odnajdą drogę na zewnątrz...

Eretria patrzyła na niego bez słowa. Wil spojrzał na Amberle i podjął decyzję. Ugryzł kawałek korzenia i zaczął go żuć.

Szli dalej, ale teraz już nic nie widzieli. Trudno im było wybrać właściwą drogę. Wil sięgnął po kamienie. Nie zastanawiał się już długo. Moc kamieni przychodziła na jego wezwanie, miał nad nią pełną kontrolę. Błękitne światło wskazywało im drogę. Za Wilem szła jak cień Eretria, trzymając śpiącą Amberle, potem staruszek z wier­nym Drifterem na rękach.

Ból ran zadanych Wilowi przez Kosiarza odszedł, lecz na jego miejsce przyszła drętwota i otępienie. Chłopakowi zdawało się, że jest lekki i kruchy jak gliniana figurka, że dryfuje w ciemności, jakby był wypełniony powietrzem. Wiedział tylko jedno, i cały czas to sobie powtarzał: iść do przodu. Szedł więc, a przez głowę przelatywały mu wspomnienia, ogarniały go senne majaki. Czuł obecność magii ka­mieni. Wiedział, że ta pradawna moc zmieniła go, że nigdy już nie będzie tym samym człowiekiem. Ale to się teraz już nie liczyło, nie chciał myśleć o niczym więcej niż tylko o tym, by Amberle była bezpieczna. To było teraz dla niego najważniejsze.

Grupa śmiałków szła dalej, prowadzona błękitnym światłem Ka­mieni Elfów, a korytarze, tunele i schody niknęły za nimi w mroku.

Byli zupełnie wyczerpani, gdy w końcu pojawili się przy wyjściu z podziemi Safehold. Stali teraz wszyscy razem na stokach Iglicy i patrzyli na otwartą przestrzeń. Na dolinę kładły się długie cienie, a słońce chowało się już za górami. , Wil poczuł, że traci nadzieję.

— Słońce... Eretrio...

Podeszła do niego, położyła Amberle delikatnie na trawę i oboje usiedli obok siebie.

— Eretrio, zobacz... — Wil mówił bardzo niewyraźnie, walcząc z napływającą sennością i otępieniem. Wyciągnął mały srebrny gwiz­dek i podał go dziewczynie. — Masz, użyj go... szybko!

— Uzdrowicielu, co ja mam...? — zaczęła Eretria, ale chłopak ścisnął jej dłoń niecierpliwie.

— Użyj go — wykrztusił i opadł na plecy. Za późno, kołatało mu wciąż w głowie, za późno. Perk na pewno już odleciał...

Z minuty na minutę tracił świadomość. Za chwilę będzie już spał. W dłoni wciąż ściskał kamienie i czuł, jak ich ostre krawędzie wbijają mu się w skórę. Jeszcze parę minut... Kto je będzie potem chronił...

Jak przez mgłę widział, że Eretria wstaje i przyciska do ust gwiz­dek. Po chwili odwróciła się do niego.

— Nie działa... nie ma dźwięku...

— Jeszcze raz... No, dmuchnij jeszcze raz... Zrobiła, co kazał, i znów spojrzała na niego.

— Patrz teraz... — Wskazał oczami na niebo. — Wypatruj...

Odwróciła się i zadarła głowę. Wil widział kątem oka, jak Hebel położył delikatnie psa na trawie i siadł obok. Widział też Amberle. Spała wciąż, lecz była bardzo blada. Gorączkowo zastanawiał się, jak jej pomóc. Nie mogę tego tak zostawić... nie mogę... Spojrzał w niebo. Mrok zapadał coraz szybciej, robiło się coraz zimniej. Perk...! Nie odlatuj jeszcze... pomóż nam... potrzebujemy cię...

— Wil...!

To był realny dźwięk. Dochodził z bardzo bliska. Chłopak uniósł głowę. Amberle nie spała już i wpatrywała się w niego. Jej dłoń dotknęła jego ręki.

— Wszystko... w porządku... Amberle — szepnął, z trudem prze­łykając ślinę przez wysuszone gardło. — Już wyszliśmy...

— Wil, posłuchaj mnie. — Dziewczyna mówiła wyraźnie, bez nerwowego pośpiechu. — Myliłam się co do niej. Chodzi mi o El­lcrys. Ona nie próbowała się mną posłużyć. Nie było żadnej ukrytej gry... Strach, który był nie zamierzony, był spowodowany tym, że ja jej nie rozumiałam. A ona chciała mi pokazać, że jestem tą jedyną. Widzisz, ona wiedziała, że ja jestem... wyjątkowa, kimś więcej niż tylko Wybraną. Ona wiedziała, a ja się bałam. Wiedziała też, że ma coraz mniej czasu, że...

Dziewczyna zamilkła na moment, zaciskając usta i próbując po­wstrzymać łzy, ale i tak potoczyły się po policzkach.

— Amberle... proszę... — zaczął Wil, lecz ona tylko potrząsnęła głową i otarła łzy wierzchem dłoni.

— Posłuchaj mnie. Tam, w dole, podjęłam decyzję... dokonałam wyboru... I tylko ja jestem za to odpowiedzialna. Rozumiesz? Tylko ja. Dokonałam wyboru, bo musiałam... Powodów jest wiele. Zrobiłam to dla Wybranych, Wil. Dla Wybranych, dla Crispina i Dilpha... dla żołnierzy w Drey Wood... dla małego Wispa... Oni wszyscy nie żyją, Wil. A ja nie chciałam, by to wszystko... było na próżno. Widzisz... musimy, ty i ja... musimy zapomnieć, co nas... — Nie mogła już dalej mówić. Milczała przez pewien czas, walcząc z targającym nią żalem, smutkiem i łzami. — Wil — powiedziała w końcu. — Ja... tak bardzo cię potrzebuję... tak bardzo...

A nim targnęło znów złe przeczucie, że ją traci. Czuł to w głębi duszy. Potrząsnął głową, by odpędzić przykre myśli i senność.

Wtem zawołała ich Eretria. Odwrócili się i spojrzeli w kierunku, który wskazywała. Daleko na zachodzie, tuż nad linią horyzontu, pojawiła się złota plamka.

— Perk! — szepnął Wil. — To jest Perk!

Amberle dotknęła jego ramienia i przycisnęła go do siebie.

Jak przez mgłę widział, że go niosą i słyszał przytłumiony, daleki głos Perka.

— Widziałem dym z tej wieży, Wil. Genewen i ja krążyliśmy cały dzień. Wiedziałem, że jesteście na dole, wiedziałem. Dzień się kończył, była pora wracać do Wing Hove, ale ja wiedziałem, że panienka Amberle może mnie potrzebować. Więc nie odleciałem. Wil, ona jest taka blada...

Chłopak z Vale czuł, jak go układają na grzbiecie roka. Widział kątem oka brązowe ramię Eretrii, jak mocuje wokół niego pasy i spina je metalową sprzączką.

— Amberle...! — wyszeptał tylko, a cały świat zawirował mu przed oczami.

— Jest tu, uzdrowicielu — powiedziała miękko dziewczyna i po­klepała go po ramieniu. — Wszyscy tu jesteśmy — dodała ciszej.

— Elfiku. — Szorstki głos przypłynął do niego z daleka i chłopak uniósł powieki. Przed sobą miał ogorzałą i pomarszczoną twarz He­bela. — Żegnaj, elfiku. Dalej z wami nie idę. Dzikość tej doliny jest moim domem. A Drifter będzie zdrów. Ta dziewczyna od wędrowców pomogła mi unieruchomić mu łapę. Z tego psiska to prawdziwy twar­dziel. — Stary pochylił się jeszcze i szepnął Wilowi do ucha: — Wszystkiego dobrego dla was... Dla ciebie i twojej elfijki... Powo­dzenia. Wil przechylił z trudem głowę i spojrzał Hebelowi w oczy.

— My... dużo ci zawdzięczamy, Hebelu.

— Mnie? — Hebel zaśmiał się głośno. — Nie mnie, elfiku. Nic a nic. No, powodzenia.

Odchylił się i chłopak nie mógł go już zobaczyć. Po chwili po­jawiła się Amberle, którą usadowiono przed nim. Z tyłu usiadła Ere­tria. Na koniec wsiadł także Perk, który sprawdzał jeszcze mocowanie pasów i linek. Wreszcie mały jeździec krzyknął coś do roka i wielki ptak dźwignął się w powietrze. W chwilę później rok leciał już swo­bodnie, na szeroko rozpostartych skrzydłach. Pod nimi mignęło Hol­lows, potem lasy doliny Wilderun. Daleko przed nimi zaczęły wyła­niać się z mroku Góry Skalistych Szczytów, a nad nimi rozpościerało się ciemnogranatowe niebo. Wil Ohmsford objął ramieniem Amberle. Chwilę później już spał.

L

Nad Arborlon rozpościerało się pochmurne nocne niebo. Allanon szedł wolno w kierunku wzniesienia, na którym stała Ellcrys. Owinął się szczelnie swą czarną togą dla osłony przed nocnym chłodem. W rę­ku miał otrzymaną od niej gałązkę. Przyszedł tu tej nocy, by dzielić z nią ostatnie chwile, by jej towarzyszyć... by jej ulżyć w cierpieniu. Ciężar, którym ją obarczono tyle stuleci temu, miał być wkrótce zdjęty.

Allanonowi przemknęło przez myśl, że dla postronnego obserwa­tora stanowiliby dziwną parę; druid i Ellcrys, dwie ciemne i milczące istoty, stojące naprzeciw siebie w blasku księżyca, na którego tle przesuwały się gnane wiatrem chmury. Ona — nagi siwy szkielet, i on — czarny olbrzym o nieruchomej twarzy, zdałoby się, pozba­wiony emocji i uczuć. Nikogo tu nie było, bo tak życzył sobie Allanon. Tej nocy chciał być z Ellcrys sam. Tylko on miał zobaczyć jej śmierć.

Podszedł bliżej i wyszeptał w myślach jej imię. Ona pochyliła wolno swe zbolałe, poskręcane i uschnięte gałęzie i dotknęła go. Była bardzo słaba, przestraszona i zrozpaczona. Druid starał się ją uspokoić i pocieszyć. Nie rozpaczaj... Bo oto tego wieczoru... wydarzyło się coś, co daje nam nadzieję. Daleko na południu, w ciemnościach dzikich lasów, dokąd udała się twoja Wybrana, jej obrońca obudził moc drzemiącą w Kamieniach Elfów. A kiedy to uczynił, zaraz o tym wiedziałem. Dotknąłem jego umysłu na jedną chwilę, by nie dowie­dział się o tym Dagda Mor. Ale ta jedna chwila wystarczyła. Dobra Pani... Krwawy Ogień został odnaleziony. Wciąż jeszcze ponowne narodziny są możliwe.

Allanon czekał przez chwilę, ale odpowiedzi nie było. Osłabiona do granic możliwości Ellcrys nie rozumiała go, a może nie słyszała. Była tylko świadoma jego obecności, przerażona i coś jeszcze. Alla­non był wzruszony. Stare drzewo było mu wdzięczne; była mu wdzię­czna, że w swych ostatnich chwilach nie będzie sama. To, co teraz mówił do niej druid, nie miało już większego znaczenia. Tylko dwa jeszcze uczucia wypełniały jej duszę: rozpacz i przemożne pragnienie, aby jak najdłużej utrzymać się przy życiu i resztkami sił chronić ojczyznę elfów przed zalewającym ją złem.

Smutek przepełniał mu serce... Przyszedł do niej za późno.

Stał więc tylko cicho, bo nie było już nic, co mógłby dla niej zrobić. Nic poza tym, że był tu z nią. Czas upływał powoli, a oni byli tu razem, druid i drzewo, od tysiącleci bliskie sobie istoty.

Allanon słuchał jej, wpatrywał się w jej duszę.

Dotykała go swymi myślami, a były one ledwie szeptem, wybla­kłym kolorem. Była to mozaika obrazów z przeszłości, przeplatana dawnymi snami i marzeniami o tym, co mogłoby jeszcze nadejść, a czego już nigdy nie doświadczy. A wszystko spowijał mrok, na wszy­stko kładł się cień śmierci. Upewniał ją, że ją słyszy i że jej słucha. Dzielił jej smutek, pocieszał jak umiał najlepiej duszę tego pięknego niegdyś drzewa. Czuł i rozumiał ten chłód smutku i obawy przed śmiercią, jak każda śmiertelna istota, która narodziła się i która musi odejść. Rozumiał jej obawy o tych, którzy pozostaną bez jej opieki.

I on także, druid, ostatni z wielkich luminarzy wiedzy, tradycji i magii, musi kiedyś odejść. I chociaż uciekał przed śmiercią w krainę snu, który pozwalał mu przeżyć całe pokolenia, to przecież kiedyś nadejdzie ten dzień, gdy jego oczy zamkną się po raz ostatni. Ani ona, ani on nie mieli następców. Lecz jeśli... Kiedy on odejdzie, kto przejmie po nim wiedzę o świecie, która sięgała jeszcze czasów Pier­wszej Rady Druidów w Paranorze? Kto przejmie i okiełzna magię, którą on władał? I kto będzie strażnikiem życia i światła...?

Podniósł głowę i popatrzył na drzewo. Czy był jeszcze czas, by znaleźć takiego strażnika...?

Noc odchodziła powoli, niebo na wschodzie srebrzyło się już chłod­nym blaskiem świtu. W lasach Westlandii budziło się życie. Tym­czasem dotyk Ellcrys zmienił się, jeszcze bardziej wyblakły barwy, zamilkł szept. Tracił ją... odchodziła, coraz dalej... Wpatrywał się w nią, trzymając mocno w rękach gałązkę, jakby mogło to w jakiś sposób przedłużyć jej życie. Gdy srebro świtu zaróżowiło się pier­wszymi promieniami słońca, obrazy i wizje Ellcrys traciły barwy, urywały się, a na ich miejsce coraz częściej kładł się bezbrzeżną pustką lodowaty cień śmierci. Wraz z nim odchodziły ból i rozpacz, a ich miejsce wypełniała obojętność i odrętwienie. Między druidem a drze­wem powstawała przepaść, czarna pustka... pierwszy promień słońca narodził się nad koronami drzew, przeciął niebo... obrazy Ellcrys zniknęły i zamilkły... kolejny promień słońca, za nim następne, nastał świt... gałązka, którą trzymał w ręce, była już chłodna, a po chwili zimna, jakby ją podniósł ze śniegu w zimowy poranek...

Położył gałązkę obok drzewa, odwrócił się i nie oglądając się ani razu, opuścił Ogrody Życia.

Ander Elessedil stał cicho nad łożem swego ojca i patrzył ze smutkiem na starego króla. Warstwa derek i kocy unosiła się deli­katnie i to był jedyny znak, że król oddycha i jeszcze żyje. Spał, ale ten sen był ciągłą walką, balansowaniem na krawędzi światła, tuż nad ciemną pustką bez powrotu. Gwałtowne uczucia targały młodą duszą księcia elfów i drżały jak liście na wietrze. Minione wydarzenia stanęły mu przed oczami. To Gael wrócił do pałacu. Nie mógł spać, więc zaczął myśleć o przygotowaniach do następnego dnia. Ale drzwi były zamknięte, jak powiedział Anderowi — a straże zniknęły. Czy król był bez warty? Książę wstał wtedy natychmiast, wyszedł ze swojej komnaty i zawołał na straże. Wyłamali czym prędzej drzwi, słysząc krzyki króla od środka. Tam stali się świadkami ostatniej części pojedynku między królem a demonem, który wyglądał jak Manx. Kiedy zanosili go do sypialni, odzyskał na chwilę świadomość i opowiedział o podstępie demona i o straszliwej walce. Potem znów stracił świadomość.

Jak jego ojciec mógł wyjść z tego cało? Gdzie drzemały te siły, które w sobie odnalazł? Tylko ci, którzy zastali go walczącego jesz­cze, mogli to docenić i podziwiać. Wszyscy inni nadeszli później: ministrowie, dowódcy i królewska świta. Oni nie widzieli króla le­żącego w kałuży krwi, pocharatanego kłami i szponami.

Oczywiście spekulowano, chodziły plotki, prowadzono dyskusje. Król nie żyje, szeptano, miasto stracone... Ander zaciskał szczęki. Uciszył ich wszystkich szybko. Więcej by trzeba było demonów, by zabić Eventina Elessedila!

Uklęknął przy łożu i wziął dłoń ojca w swoje. Płakałby, gdyby zostały mu jakieś łzy. Jakże gorzko los doświadczał jego ojca! Jego pierworodny syn nie żył, nie żyli najbliżsi przyjaciele. Kraj ginął w szponach zła, które stało u jego wrót, a on nie mógł temu zapobiec. Na koniec został zdradzony przez ukochanego zwierzaka; za jego sprawą stał się ofiarą podstępu, którego w porę nie odkrył. Koszto­wało to życie tylu ludzi i przyjaciół! Cóż jeszcze teraz mogło go trzymać przy życiu...? Po tylu cierpieniach, z takim brzemieniem... Z pewnością śmierć przyniesie ulgę i wybawienie.

Poklepał delikatnie dłoń ojca. Eventin Elessedil, król elfów, ostatni z wielkich. Takiego jak on już nie będzie. A co potomność zachowa w pamięci... że oto za jego panowania zniszczono krainę, a naród zginął lub poszedł na wygnanie. Anderowi tak strasznie było żal starego ojca, który poświęcił całe życie dla tego narodu i dla tej ziemi. A on sam prawdopodobnie nie będzie już miał się kim opie­kować. Kochał ten kraj i ten naród bardziej niż życie, które być może przyjdzie mu za niego oddać. Może też przyjdzie mu być świadkiem jego ostatecznego zniszczenia, jego śmierci... To nie było sprawiedliwe...

Ander pochylił się i pocałował ojca w czoło. A potem wyprostował się i odwrócił. Przez zasłonięte kotary przenikało światło budzące­go się dnia, nad koronami drzew przebłyskiwał pierwszy promień słońca. Musi odnaleźć Allanona. Druid jeszcze nic nie wie. A potem trzeba dołączyć do armii na płaskowyżu Carolan i walczyć tak, jak walczyłby ojciec, gdyby tylko mógł. Nie czas już teraz na gorycz, nie czas na żal. Teraz była potrzebna tym ludziom odwaga, siła i po­święcenie, jakie wykazywał ojciec, stojąc w szeregach armii. Cokol­wiek ma się dziś stać, musi być ze swymi żołnierzami, musi być synem godnym swego ojca.

Szedł długimi korytarzami pałacu. Przystanął na moment przed oknem i wpatrywał się, jak kolejne promienie słońca rozświetlają niebo i nastaje świt. Potem wyszedł na zewnątrz. W umęczoną twarz uderzył chłód wczesnego poranka. Przymknął na chwilę podkrążone oczy i chłonął ożywcze powietrze. Okna pałacu odbijały nieśmiały jeszcze blask słońca. Straż pałacowa penetrowała uważnie każdy skra­wek terenu. Trochę za późno, pomyślał gorzko.

Poszedł w kierunku bram, walcząc z sennością. Jak długo spał, zanim przyszedł do niego Gael...? Nie pamiętał już. A kiedy potem próbował zasnąć, przed oczyma jawiła mu się twarz ojca, widział jego straszliwe rany, widział jego oczy, pełne przerażenia i bólu. Został zdradzony...! Dał się zwieść! Zdrada! Podstęp! Jego oczy wy­krzykiwały to, choć on sam ledwie mógł szeptać.

Minął bramy, wyszedł na szeroką aleję i przeszedł obok przywią­zanych do drewnianych barierek bojowych rumaków. Nie zauważył ogromnej sylwetki stojącej w cieniu drzew.

— Książę Ander?!

Drgnął na niespodziewany dźwięk swego imienia, zatrzymał się i odwrócił. Ciemna postać oderwała się od cienia i wyszła na światło poranka. Błysnęła pogięta kolczuga. To był dowódca Wolnych Strzel­ców, Stee Jans.

— Kapitanie... — Książę odpowiedział na krótki ukłon skinie­niem głowy.

— Ciężka noc, jak mi powiedziano.

— A więc słyszałeś...?

Stee Jans spojrzał w kierunku pałacu.

— Do pałacu dostał się demon. Straż wybita, sam król ciężko ranny w walce, demon martwy. Nie możesz oczekiwać, że takie wy­padki pozostaną tajemnicą, panie.

— Nie... Nawet nie próbowaliśmy. — Ander westchnął cięż­ko. — To był Przemieniec. Wcielił się w owczarka mojego ojca; psa, którego miał od wielu lat. Nikt z nas nie wie, jak długo w nim siedział i odgrywał swoją rolę. Ale dzisiejszej nocy postanowił tę grę zakończyć. Zabił strażników, zablokował drzwi i zaatakował króla. Potwór, kapitanie, prawdziwe monstrum. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Nie wiem, jak mój ojciec...

Ander zamilkł na moment. Głos mu się załamał i nie mógł dalej mówić. Kapitan patrzył na niego i współczuł mu w duszy.

— A więc król żyje...

Ander przytaknął powoli i popatrzył na dowódcę.

— Ale nie wiem, co go jeszcze trzyma przy życiu. Obaj spojrzeli na oświetlony pałac i spacerujące straże.

— Być może czeka na resztę z nas — powiedział cicho Stee Jans, patrząc w kierunku Carolanu.

— Co masz na myśli? — zapytał Ander.

Kapitan odwrócił głowę i spojrzał księciu prosto w oczy.

— Czas, panie. Mamy coraz mniej czasu. Ander zaczerpnął powietrza.

— Jak długo jeszcze...? — zapytał cicho.

— Dziś, panie.

Twarz żołnierza pozostała bez wyrazu, a powiedział to takim to­nem, jakby mówił o pogodzie.

— Mówisz o tym, jakbyś był zupełnie pewien, kapitanie... jakbyś...

— Jestem żołnierzem, panie, i uczciwym człowiekiem. Powie­działem ci to już kiedyś. Czy chciałbyś usłyszeć coś, co nie jest prawdą?

— Nie. — Ander potrząsnął głową. — Czy nie ma żadnej nad­ziei, że utrzymamy się jeszcze trochę? Stee Jans wzruszył ramionami.

— Zawsze jest jakaś szansa. Daj temu miarę taką, panie, jaką byś mierzył szansę, że król przeżyje do następnego dnia. Tak samo wygląda nasza sytuacja.

Ander kiwał głową w zamyśleniu.

— Mamy szczęście, że ty i twoi Wolni Strzelcy jesteście z na­mi. — Książę wyciągnął dłoń. — Chciałbym kiedyś móc ci po­dziękować inaczej... odwdzięczyć się...

Żelazny Człowiek, kapitan Wolnych Strzelców uścisnął dłoń księ­cia i uśmiechnął się nieznacznie.

— Ja zaś chciałbym, panie, dać ci taką możliwość. Tymczasem jednak... niech ci szczęście sprzyja, książę.

Zasalutował i odszedł. Ander patrzył za nim jeszcze jakiś czas, a potem poszedł w górę alei.

Chwilę później, gdy był już prawie gotów do jazdy na Carolan, odnalazł go Allanon. Druid jechał na Artaqu; dwa czarne cienie wy­nurzały się z porannego mroku lasu. Ander patrzył, jak druid pod­jeżdża doń i staje obok.

— Wiem, co się stało. — Jego głęboki głos zadudnił w porannej ciszy. — Jest mi przykro, Anderze Elessedilu. Ander skinął głową.

— Allanonie, gdzie jest gałązka?

— Ona odeszła, książę. Ellcrys jest martwa.

Ander poczuł, jak uginają mu się nogi, a serce ściska chłód.

— A więc to już koniec, prawda...? Bez jej magii jesteśmy bez­bronni.

— Być może nie.

Ander patrzył na niego z niedowierzaniem, ale druid już zawracał Artaqa.

— Będę na ciebie czekał przy bramie Ogrodów Życia, książę! — zawołał na odjezdnym. — Jest jeszcze szansa.

A potem spiął rumaka i pognał przed siebie, znikając za najbliż­szymi drzewami.

LI

Godzinę po wschodzie słońca demony przypuściły kolejny atak. Runęły wielką masą na skały klifu Carolanu, próbując wspiąć się nań ze wszystkich stron naraz. Czarna fala potworów atakowała też Elfitch, przedzierając się po gruzach zburzonej części budowli, spiętrzając się, wchodząc jedne na drugie, aż pod same bramy szóstej rampy. Teraz demony były już silniejsze i jeszcze bardziej wściekłe. Nie były już ograniczone potęgą Ellcrys, nacierały więc ze zdwojoną zaciekłością i jeszcze większą pogardą dla życia i śmierci. Atakując ściany klifu, bestie tym razem użyły haków wykutych ze zdobycznej broni oraz lin z plecionych pnączy. Niektóre poczwary wdrapywały się na strome ściany, mocowały haki, a po linach wspinały się wtedy następne. Próbowano też rzucać haki na szczyt. Kiedy to się uda­wało, demony ciągnęły liny, starając się ściągać całe kamienne bloki.

Były to ciężkie chwile dla obrońców, ale byli przygotowani. Ker­rin i Gwardia Narodowa mieli swe stanowiska ponad bramą, na ba­sztach. Stee Jans i Wolni Strzelcy stali na murach z lewej strony, zaś Amantar i górskie trolle z prawej. Obrońcy dwoili się i troili: odcze­piano haki, przecinano liny; demony spadały w przepaść i ginęły przygniecione przez inne potwory. Łucznicy mierzyli w czarną masę, posyłając grad strzał. Bestie wszak wciąż parły do przodu, rzucając nowe haki, zaczepiając nowe liny, zwalając kamienne bloki, pnąc się na mury ze wszystkich stron jednocześnie. Przytargały też ze sobą świeżo ścięte drzewa, w których zrobione były stopnie. Długie belki opierano o mury i po nich wściekłe watahy wbiegały na szczyty. A gdy obrońcy wychylali się, by spychać belki, demony rzucały w nich zdobycznymi maczugami, mieczami i włóczniami. Żołnierze odpierali atak za atakiem, ale w końcu demony osiągnęły szczyty murów. Było ich już za dużo, a obrońców za mało. Teraz w wielu miejscach roz­gorzała bezpośrednia walka. Wciąż jeszcze inne demony wspinały się po ścianach klifu Carolanu. Na szczycie czekały już na nich od­działy Gwardii Narodowej z Legionu Granicznego oraz karły i ich oddziałki saperów. Byli tu też elfijscy żołnierze z rozbitych wcześniej formacji. Całą tą armią dowodził Ehlron Tay. Gdy tylko jakiś łeb lub wąski pysk wychylił się znad krawędzi, żołnierze siekli mieczami lub toporami, strzelali z łuków lub ciskali kamieniami. Jednakże linie obrońców były poprzedzielane zagajnikami, które rosły na płasko­wyżu. Żołnierzy było za mało, by obsadzić linię klifu na całej dłu­gości. Tu i ówdzie demony doszły na sam szczyt i przez nikogo nie zatrzymywane, zbierały się w grupy i atakowały od tyłu. Szeregi obrony zaczęły się załamywać.

Na samym Elfitch zaś demony atakowały już bramy. Było ich coraz więcej. W końcu obrońcy na murach nie mogli już osłaniać bram. Waląc w nie drewnianymi taranami, wybijając z nich bolce i zasuwy, demony wreszcie otworzyły potężne wrota, a czarna fala jak lawa wlała się do środka. Amantar wciąż utrzymywał pozycje po prawej stronie rampy, ale Stee Jans i jego zdziesiątkowani strzelcy byli coraz bardziej spychani. W samym środku walczył Kerrin i jego Gwardia Narodowa. Spróbowali kontratakować, by rozdzielić watahę poczwar i dać pozostałym czas na uformowanie szeregów do odwrotu. Nie dali rady. Demony zaatakowały wściekle z obu stron, spychając obrońców z obu flanek i odcinając czołowym oddziałom Gwardii odwrót. Zawrzała rozpaczliwa walka. Odcięta grupa Kerrina została otoczona i wybita do nogi lub zepchnięta z murów. On sam spadł w przepaść i zginął na miejscu. Kontratak nie powiódł się.

Z wolna żołnierze zaczęli się wycofywać przez otwarte bramy siódmej i ostatniej rampy. Szeregi elfów były zwarte, żołnierze na przedzie musieli zatrzymywać napierającą masę demonów i dać czas tylnym formacjom, ale nie było to łatwe. Odwrót nie mógł się za­mienić w ucieczkę. Amantar i Stee Jans walczyli teraz w centrum przedniej falangi, siejąc wśród bestii spustoszenie, ale i oni wycofy­wali się pod ich naporem. W tym samym momencie, od strony rzeki ruszyła kolejna fala demonów.

Trzysta jardów dalej, stojąc na płaskowyżu, Ander patrzył, jak rozwiewają się wszystkie jego nadzieje. Za plecami miał żołnierzy Czarnej Straży, którzy otaczali zwartym kręgiem Ogrody Życia. Książe zerknął na ogromnego Kobolda, który stał z przodu, a potem na Allanona, siedzącego na Artaqu. Obaj pochmurnym wzrokiem obser­wowali toczącą się bitwę.

— Allanonie, musimy coś zrobić — powiedział prawie szeptem książę.

— Jeszcze nie. Poczekamy — odparł druid, nie odwracając na­wet wzroku.

Na całej długości klifu demony wspinały się na szczyty. Na cyplu Carolanu bestie już wdarły się do góry i odparły atak elfijskiej jazdy, która próbowała je zepchnąć. W pomocnej części saperzy jeszcze utrzymywali swe pozycje, nacierając natychmiast na pojawiające się demony i spychając je z powrotem. Natomiast Ehlron Tay podążył ku południowym krawędziom, by odzyskać i wesprzeć niższe partie płaskowyżu. Jego jazda uderzyła w zwartą masę potworów, nadzie­wając je na długie kopie. Wpadli w sam środek czarnej masy; kopie pękały w drzazgi na łuskowatych cielskach, gięły się zbroje i miecze. Miażdżone demony wyły straszliwie, fruwały odcięte łby i łapy. Po­wstało tak okropne kotłowisko, że z daleka nie można było odróżnić żołnierzy jazdy od cielsk demonów. Po chwili ta wielka kipiąca masa zaczęła się powoli posuwać ku centrum Carolanu; elfy wycofywały się, nie mogąc sprostać zajadłości i liczbie demonów. Ich szeregi poszły w rozsypkę, wycinane w pień przez ryczące bestie, które na­tychmiast posuwały się w głąb płaskowyżu.

Jednocześnie też demony sforsowały bramy siódmej rampy i la­winą runęły do przodu, rozbijając elfijskie szeregi. Raz tylko trollom udało się odepchnąć poczwary pod bramę, przeprowadzając śmiały, lecz krwawy kontratak, który wielu z nich przypłaciło życiem. A de­mony pchnęły teraz do przodu wielkie monstra, którym żołnierze nie mogli w żaden sposób sprostać. Ginęli masowo, miażdżeni i rozry­wani na strzępy. Nawet trolle nie mogły powstrzymać tego naporu. Zdołali tylko zatrzymać koszmarne bestie na tyle długo, że elfijscy żołnierze zdążyli się wycofać na płaskowyż, zabierając ze sobą rannych.

Do tego czasu demony zdołały osiągnąć zarówno pomocny, jak i południowy kraniec Carolanu, spychając dzielnych saperów w głąb. Powoli, lecz nieuchronnie, Ogrody Życia stawały się jedyną wysepką względnego spokoju pośród szaleństwa bezpardonowej bitwy o każdą piędź ziemi. W pewnym momencie szczególnie zajadła horda dopadła oddziału Ehlrona Taya. Najbliżej stojący żołnierze otoczyli swego dowódcę i stawili zaciekły opór, ale ginęli jeden po drugim. Sam Tay, ciężko ranny, został zrzucony ze swego konia. Byłby zginął na miejscu, straszliwie rozszarpany, gdyby nie kolejna grupa wiernych żołnierzy. Wielu z nich straciło życie, aby inni zdążyli go wynieść spod pazurów bestii. Umierającego kapitana odniesiono w bezpieczne miejsce. Także i Browork, który dokonywał wręcz heroicznych wy­siłków, w końcu uległ przewadze. Odpierając jednocześnie ataki kilku bestii, poszarpany szponami, obficie krwawiąc, coraz bardziej tracił siły, aż wreszcie wycofał się, a wraz z nim resztka saperów. Stara Gwardia, decydując się na utrzymanie pozycji za wszelką cenę, nie oddała jeszcze ani kawałka terenu, płacąc za to utratą dwóch trzecich liczby swoich żołnierzy. Nawet dwóch skrzydlatych jeźdźców spadło na ziemię, a pozostała trójka poleciała w stronę Ogrodów Życia, by stanąć u boku Allanona. Wszędzie, na całej długości klifu, elfy i ich sprzymierzeńcy wycofywali się w głąb płaskowyżu.

Teraz także i ostatni obrońcy Elfitch, walczący na skraju płasko­wyżu, musieli się powoli wycofywać. Tutaj walczył jak sam demon potężny Stee Jans, chroniony z prawa i lewa przez swoich strzelców. Ale gdy tylko spostrzegli, że nawet Gwardia Narodowa zaczyna się wycofywać, musieli oddać pozycje i walcząc zaciekle, przygotowy­wali się do odwrotu. Wiedzieli, że jeśli nie uczynią tego natychmiast, zostaną odcięci i wszyscy, cała broniąca rampy armia zginie natych­miast. Przy Ogrodach Życia zaś mogli na nowo uformować szyki. Tam też ze wsparciem czekały oddziały Czarnej Straży. Ale na to wszystko obrońcy Elfitch potrzebowali czasu i kogoś, kto mógłby im ten czas dać.

Rudowłosy kapitan Wolnych Strzelców podjął decyzję; krzyknął głośno parę razy, wydając komendy. Jego żołnierze uformowali fa­langę na samym skraju klifu przy Elfitch. Teraz padł rozkaz do od­wrotu. Nikt nie kwestionował rozkazów Stee Jansa. Trolle i elfy zaczęły się wycofywać. Tylne szeregi weszły już na płaskowyż, idąc w kierunku pierścienia Czarnej Straży przy Ogrodach Życia. W tym momencie powstała bardzo niebezpieczna sytuacja, gdyż pozostali obrońcy Elfitch z przodu mieli demony, a tyły i flanki nie zabezpie­czone. W każdej chwili mogli zostać zaatakowani przez bestie, które już znajdowały się na płaskowyżu. Stee Jans i Wolni Strzelcy pozo­stali sami na całej wielkiej przestrzeni.

— Co on najlepszego robi?! — krzyknął Ander do Allanona. — Dlaczego oni...

Nie dokończył już zdania, gdyż w tym właśnie momencie demony zaatakowały. Pognały przez siódmą rampę i wypadły na pła­skowyż. Obserwująca to armia nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wyglądało to, jakby rozszalały bezmiar wód walił prosto na kruchą i cieniutką tamę. Lecz Wolni Strzelcy wytrzymali pierwsze uderze­nie. Ich linie obronne wygięły się do granic możliwości, ale nie pękły. Dopiero po chwili zaczęli się powoli wycofywać, cały czas utrzymując szyki. Odwrót był konieczny, aby nie dopuścić do okrą­żenia. Czarna masa ponownie naparła całą siłą i po raz drugi została odparta. Lecz teraz zostało już przy życiu niewiele ponad dwudziestu Wolnych Strzelców. A Stee Jans wciąż walczył w pierwszym sze­regu. Do tego czasu pozostałe oddziały zdążyły już się wycofać i przegrupować przy Ogrodach Życia. Patrzyli z niedowierzaniem, jak mała grupka strzelców z Legionu Granicznego sama odpiera wściekły atak rozszalałych poczwar. W szeregach zaległa cisza. Wie­dzieli, czym to się musi skończyć.

Teraz już płaskowyż Carolan stał przed demonami otworem. Ale na jego klifie wciąż trwało krwawe zakończenie spektaklu. Stee Jans, ciężko ranny, rozpłatał jeszcze mieczem dwa najbliższe demony, od­skoczył i podniósł leżący sztandar Wolnych Strzelców. Żołnierze oto­czyli kapitana szczelnym kordonem i gromkim okrzykiem oddali cześć swemu sztandarowi. Byli gotowi na śmierć, ale wciąż walczyli za­ciekle, do upadłego. Została już ich tylko garstka, a przed sobą mieli rozszalałe paszcze, ociekające krwią kły i tnące jak błyskawice szpo­ny. Mimo to ani jeden żołnierz nie złamał ostatniego szyku, ani jeden się nie wycofał, ani nie próbował uciekać. Wycofywali się w równym szeregu, wiedząc, że jeśli choć jeden z nich go złamie, to reszta krwawo za to zapłaci.

Ander wciągnął przez zęby powietrze. Nie wierzył własnym oczom. Ale wiedział, że jest to odwrót beznadziejny. W tej właśnie chwili stanął przy nim Browork, ledwo trzymający się na nogach.

— Za daleko, człowieku. Nie ma szans. Szkoda — mruczał do siebie dzielny saper.

Wszyscy obrońcy zgromadzili się już przy Ogrodach Życia; de­mony tymczasem wyłaziły nowymi falami spoza klifu. Formowały się w watahy, od biedy przypominające kształtem jako takie oddziały. A strzelcy wciąż odpierali ataki idących od strony Elfitch hord.

— Uciekaj, wycofuj się...! Uciekaj! — szeptał nerwowo Ander, patrząc z podziwem na rudowłosego kapitana. — Uciekaj, Stee Jans!

Ale czasu na odwrót nie było. Do Ogrodów Życia doszedł wściekły jazgot i wycie. Wszyscy patrzyli, jak rozszalała czarna lawina runęła do przodu.

Wtedy do działania przystąpił Allanon. Rzucił krótkie słowo do Dayna i lejce roka były już w jego rękach. Chwilę później siedział na wielkim ptaku i unosił się w powietrze. Ander Elessedil i wszyscy zgromadzeni przy Ogrodach Życia patrzyli, jak druid z wielkiej wy­sokości leci prosto na szeregi poczwar. Czarne szaty powiewały zło­wieszczo, ręce trzymał wyciągnięte przed siebie. Demony przystanęły na chwilę niepewne, co teraz czynić. Wściekłość i furia pchały je do przodu, lecz strach przed magiem i jego ogniem plątał im nogi i jeżył sierść na karkach. W tym momencie przez płaskowyż przeto­czył się straszliwy grzmot, błękitna błyskawica rozdarła przestworza i uderzyła w ziemię. Brzegi klifu zamieniły się w kotłowisko, gdy ziemia i czarna masa demonów wybuchły wielką fontanną głazów, piachu i krwawych szczątków. A zaraz za nią poszła następna bły­skawica i uderzyła w ziemię już nieco bliżej broniącej się garstki strzelców. Stee Jans natychmiast pojął intencję Allanona. W dogodnej chwili, korzystając z zamieszania, kapitan dał znak swoim żołnie­rzom. Wszyscy obrócili się na pięcie i pognali szybko przed siebie, nisko pochyleni, zakrywając rękami głowy. Za nimi rozpętało się piekło. Wiązka za wiązką, straszliwy ogień uderzał w ziemię i po­twory, rozrywając je na kawałki. Łby poczwar eksplodowały, z cielsk wylatywały wnętrzności; krwawe szczątki, głazy i kamienie, wielkie płaty ziemi, wszystko to leciało wysoko w powietrze i spadało do­okoła. Straszna była siła ognia druida.

Stee Jans i jego wyczerpani żołnierze nie musieli już się obawiać pogoni. Gdy stojące daleko, po obu stronach płaskowyżu demony chciały ruszyć za nimi, Allanon pikował już z wielką szybkością, lecąc dokładnie w poprzek nadciągającej fali demonów. Znów trysnął błękitny ogień. Długa wiązka ognia uderzyła w północny kraniec cypla i rozorała ziemię aż do jego południowego końca. Przed de­monami stanęła nagle wysoka ściana ognia. Rozległy się wściekłe ryki, jazgot i wycie bezsilnych poczwar, które się nie odważyły prze­kroczyć gorejącej przeszkody. W tym samym momencie przy Ogro­dach Życia rozległy się okrzyki ulgi i radości z chwilowego zwycię­stwa nad demonami.

— No, biegnijcie teraz, szybko — pokrzykiwał Ander, wypatru­jąc nerwowo, czy strzelcom nie grozi jakieś niebezpieczeństwo.

Teraz mieli duże szansę. Dystans między Ogrodami a strzelcami zmniejszał się z każdą chwilą. I nagle spoza ściany ognia coś mignęło, płomienie jakby na sekundę przygasły w jednym miejscu. Strzelcy usłyszeli za sobą straszny syk i jazgot, jakby goniły ich jednocześnie tysiące węży i kotów. Obejrzeli się w biegu i nawet im podniosły się z przerażenia włosy na głowie, a żołądki ścisnął lodowaty chłód. To były furie. I pewnie ich odwrót skończyłby się w tym samym miejscu, w którym ujrzeli owe straszne kobiety-koty, gdyby nie Allanon. Do­strzegł je w momencie, gdy przekraczały ścianę ognia. Furie spięły się do skoku i w tej samej chwili trafiła je szeroka wiązka oślepia­jącego ognia, rozrywając na strzępy. Gdy opadł dym, w ziemi ziała wielka dziura, a po furiach pozostały krwawe szczątki i popiół.

Teraz już Stee Jans i jego żołnierze doszli bezpiecznie do Ogrodów i dołączyli do armii. Powitano ich okrzykami radości, zasypano gra­tulacjami i podziękowaniami. I znów na porannym wietrze powiewały sztandary czterech krain.

Na cyplu ogień druida przygasł nieco, wciąż jednak demony nie ośmieliły się przez niego przedzierać. Tym bardziej, że były przera­żone potęgą druida i szybką klęską furii. Tłoczyły się zatem na skraju cypla, wyjąc i zawodząc. I czekały.

A druid nadal krążył na roku w powietrzu, przepatrując błękitne niebo. Wiedział, co teraz powinno nastąpić. Oto rzucił ostateczne wyzwanie, a tylko jeden ze zgromadzonych tu demonów mógł na nie odpowiedzieć. Tylko Dagda Mor był na tyle potężny, by to zrobić. Dlatego też, jak wierzył Allanon, podejmie to wyzwanie. Druid nie dawał mu wielkiego wyboru. Sam Dagda Mor, tak jak i druid, umiał wyczuwać magię i siłę Kamieni Elfów. Wiedział, że Wil Ohmsford ich użył, wiedział, że poszukiwania Krwawego Ognia zakończyły się sukcesem. Wiedział też, że to, czego obawiał się najbardziej — od­rodzenie znienawidzonej Ellcrys — może wkrótce nastąpić. Wtedy zostanie odbudowany Zakaz, z którego nie będzie się mógł wyrwać. Był to bardzo niebezpieczny moment dla władcy demonów. Jego Przemieniec był martwy, Kosiarz zawiódł, a armia poczwar stanęła tu, na płaskowyżu Carolan, i straciła impet uderzenia. Jeśli teraz zostanie powstrzymany, to straci wszystko. Nie liczyło się w tej chwili to, że cała reszta Westlandii znajduje się pod jego panowaniem. Klu­czem do jego sukcesu była Ellcrys. Drzewo musi umrzeć, a ziemia, w której zapuściło korzenie i z której może narodzić się nowe, musi być przeryta i zatruta, aby nic już na niej nie mogło wyrosnąć. Potem można już będzie bez pośpiechu odszukać nasionko i ostatnią Wy­braną. A wtedy demony będą już pewne, że nikt nigdy nie wypędzi ich z tej ziemi i nie spęta okowami Zakazu. Ale nic z tych rzeczy nie można było zrobić, dopóki druid był przy życiu. Dagda Mor wiedział o tym i teraz musiał przystąpić do działania...

Nagle wycie demonów ucichło. Allanon natychmiast spojrzał w tym kierunku. Znad klifu Carolanu unosił się wolno ogromny czarny kształt, rzucając złowrogi cień na płaskowyż. Unosił się coraz wyżej i wyżej, w absolutnej ciszy. Allanon ściągnął lejce roka i zawrócił szerokim łukiem.

Skrzydlate monstrum było gigantyczne. To był ten sam potwór, który omal nie dopadł Wila i Amberle w dolinie Rhenn, gdy byli w drodze z Havenstead. Druid widział go teraz dokładnie: monstru­alny nietoperz o gładkiej, świecącej skórze i wielkim pysku, z którego sterczały wąskie, długie kły. Łapy potwora były podgięte, a szpony, ostre i potężne, szeroko rozstawione. Druid słyszał kiedyś, że takie stwory zamieszkują licznie w wielkich grotach dalekiej Nordlandii. Ale nawet on nigdy żadnego z nich nie widział. Aż do teraz. Bestia przeleciała cicho nad masą skurczonych poczwar. Nagle powietrze rozdarł wysoki skowyt, który przeszedł w pisk nie do zniesienia dla ludzkich uszu. Nawet demony skuliły się ze strachu i zamilkły.

Allanon przygotował się do walki. Teraz zobaczył na grzbiecie monstrum Dagdę Mora. A więc wyzwanie zostało przyjęte.

Druid poderwał ptaka w górę, a nietoperz przemknął niżej. De­mony aż przylgnęły do ziemi, gdy wielki cień przeleciał tuż nad ich łbami. Obaj przeciwnicy zawrócili, zataczając szerokie łuki. Dagda Mor pochylił się nisko nad swym wierzchowcem; w ręce trzymał Magiczne Berło. Allanon ściągnął lejce i rok nieco zwolnił. W tym momencie demon zaatakował. Z Berła Mocy trysnęła wiązka czer­wonych płomieni. Dancer uchylił się gwałtownie, pikując w dół. Mon­strum runęło za nim. Berło Mocy strzeliło czerwonym ogniem, który uderzył w ziemię Carolanu. Wielkie szpony chybiły. Allanon wyrów­nał szybko lot i zawrócił. Wielki nietoperz był dość ociężały. Zanim zdążył zareagować, druid odpowiedział ogniem z góry. Błękit eks­plodował na czarnym cielsku, przypalając bezwłosą skórę. Nietoperz zaskrzeczał ostro.

Nie odniósł jednak poważniejszej rany. Po chwili zawrócił, kie­rowany ręką Dagdy Mora, który znów uniósł Magiczne Berło. Allanon był nieco wyżej i teraz leciał ku demonowi, gotów do ataku lub obrony. I nagle Berło Mocy ożyło, buchnął czerwony ogień i na niebie, dokładnie na drodze roka, rozgorzała ściana ognia. Tym razem nie było możliwości zawrócenia. Ale Dancer nie zawahał się ani chwili. Z głośnym krzykiem zrobił błyskawiczną pętlę i pomknął w dół ku płaskowyżowi. A tam grzmiały okrzyki podziwu i radości, tak wśród elfów, jak i ich sprzymierzeńców.

Demon zaatakował ponownie. I znów Dancer był szybszy. Gdy ogień z berła gonił roka, ten przeniknął nad krawędzią klifu i zniżył się gwałtownie. Wtedy ogień uderzył w krawędź, rozsadzając wielkie głazy niczym małe kamyczki. Rok wzbił się wyżej, przeleciał z po­wrotem nad płaskowyżem, po czym pomknął z niewiarygodną szyb­kością w górę. Dagda Mor gonił go na swym monstrualnym nieto­perzu, ale nie mógł użyć berła. Rok lawirował bowiem po niebie, zmieniając błyskawicznie kierunki lotu. Dancer był o wiele zwinniej­szy niż ogromne, ociężałe monstrum. I znowu ptak zawrócił gwał­townie, skręcając prawie w miejscu, i pomknął w dół. Z dłoni druida trysnął błękitny ogień i uderzył w mało zwrotną bestię. Czarne cielsko zaczęło dymić. Dagda Mor stracił na chwilę równowagę, ale zdołał utrzymać się w siodle.

Przez jakiś czas walka toczyła się ze zmiennym szczęściem i jej wyniki były dość wyrównane. Walczyli wysoko w powietrzu, czasem pikowali ostro w dół i przelatywali nad Carolanem. Dwie wrogie armie zadzierały wysoko głowy, wpatrując się w powietrzny spektakl. Żaden z przeciwników nie mógł uzyskać nad drugim wyraźnej prze­wagi. Nietoperz był powolny i ociężały, ale potwornie silny i wy­trzymały. Kilkakrotnie już Allanon trafił monstrum swym ogniem, a wydawało się, że czarna bestia nie odniosła żadnej poważniejszej rany. Natomiast rok nie został trafiony ani razu, gdyż był bardzo zwrotny i szybki.

Ale wraz z upływem czasu siły Dancera zaczęły wyraźnie słabnąć. Wielki ptak był już zmęczony lotami patrolowymi, których było wiele w trakcie trzydniowej bitwy. Za każdym razem ogień demona był coraz bliżej. Wśród obrońców zaległa cisza. Wszyscy myśleli o tym samym. Prędzej czy później wielki ptak spóźni się o jedną sekundę bądź druid źle odgadnie intencje demona. A wtedy Dagda Mor go dopadnie.

Chwilę potem ich obawy się sprawdziły. Niespodziewanie ściana ognia przecięła drogę ptaka, który skręcał właśnie łukiem, uchylając się od poprzedniej wiązki. Czerwona wstęga przeszła przez wielkie skrzydło, rozrywając je straszliwie. W jednej sekundzie Dancer za­chwiał się, stracił stabilność i zaczął spadać. Wśród szeregów elfijskiej armii rozległy się krzyki przerażenia. A Berło Mocy znów bluznęło czerwienią i trafiło w spadającego roka. Nietoperz popędził w dół, pikując szybko jak błyskawica. Allanon rozpaczliwie próbował jeszcze odwrócić się i wyciągnąć w kierunku monstrum swą dłoń. Gdy nieto­perz był tuż nad nim, palce druida trysnęły błękitem. Głowa czarnej bestii eksplodowała krwawymi szczątkami; pozostał jedynie sam tu­łów. Trzydzieści pięć stóp nad ziemią doszło do potwornego zderzenia; rok i nietoperz wpadli na siebie i runęli na płaskowyż, pociągając za sobą swych jeźdźców. Uderzyli z hukiem o ziemię. Dancer uniósł jesz­cze głowę, a potem zastygł. Nietoperz zaś nie poruszył się już.

W tym momencie wszystkim wydało się, że bitwa jest przegrana. Dancer i nietoperz byli martwi, Allanon zaś leżał bez ruchu. Tylko Dagda Mor dawał znaki życia. Jedną nogę miał zmiażdżoną, ale zdołał się jakoś wydostać spod nietoperza. Wstał i ruszył w kierunku swego przeciwnika. Allanon drgnął, a potem uniósł głowę. Dagda Mor pod­szedł wolno i przystanął niecałe dziesięć stóp od druida. Twarz miał wykrzywioną nienawiścią, a jego Magiczne Berło lśniło złowrogo.

— Allanon! — Ander Elessedil usłyszał swój własny krzyk, któ­ry odbił się echem od porannej ciszy.

Zdawało się, że druid go usłyszał. Podniósł się z trudem i rzucił w bok w tym samym momencie, gdy trysnął czerwony płomień. I zanim Dagda Mor zdołał użyć ponownie swej broni, Allanon był już przy nim. Demon próbował cofnąć berło, ale palce druida już się na nim zacisnęły. Allanon poczuł straszny ból wywołany dotykiem obcej magii. Ale w tej samej chwili zaczęła go chronić jego własna magia i ból zniknął. Walczyli teraz, starając się przejąć berło. Czer­wień i błękit toczyły ze sobą śmiertelny pojedynek, walczyły też ciała i mięśnie. Wydawało się, że stoją nieruchomo, lecz dwie wielkie potęgi zmagały się w niewidocznym dla innych starciu.

W pewnej chwili Allanon zebrał całą swą siłę i uderzył błękitnym ogniem. Płomienie trysnęły z jego dłoni, dosięgły berła, gasząc jego czerwień, i uderzyły w Dagdę Mora. Oczy demona rozszerzyły się z przerażenia. Potwór krzyknął głośno i przeraźliwie. W tym samym momencie Allanon naparł na zgięte ciało przeciwnika i zmusił go do uklęknięcia, naciskając swymi mocarnymi ramionami. Z gardzieli de­mona ponownie dobył się ryk nienawiści i przerażenia. Rozpaczliwie usiłował wyzwolić się z rąk druida i spod działania jego magii. Ale dłonie Allanona ściskały jak dwa straszne imadła ze stali, przygnia­tając mu ręce do berła. Dagda Mor zatrząsł się i wrzasnął straszliwie. Potem wrzask przeszedł w charkot i rzężenie, a po chwili zamilkł zupełnie i oczy demona zaszły mgłą. Teraz ogień druida przełamał czerwoną obronę Magicznego Berła i przeszedł z łatwością przez ciało Dagdy Mora. Ogarniał go powoli całego, nabrzmiewał, aż w końcu potwór eksplodował w ogniu i krwawych szczątkach, które natychmiast spłonęły. Z najpotężniejszego demona zła pozostał jedy­nie popiół.

Nad Carolanem zaległa absolutna cisza. Allanon stał samotnie, trzymając w rękach Berło Mocy. Patrzył na ten kawałek drewna, kiedyś tak potężny i straszny, a teraz sczerniały, dymiący i bezuży­teczny. Potem połamał je i odrzucił ze wstrętem na trawę.

Odwrócił się w kierunku Ogrodów Życia i zagwizdał na Artaqa. Czarny rumak oderwał się od elfijskich szeregów i podbiegł. Allanon wiedział, że pozostało mu już tylko kilka chwil. Jego moc odeszła, a na nogach trzymał się siłą swej żelaznej woli. Ściana ognia, która powstrzymywała demony, dogasała już zupełnie. A one gromadziły się i tłoczyły, patrząc na niego głodnymi śmierci ślepiami. Czekały, co stanie się dalej. Dagda Mor nie żył, ale to nie mogło ich całkowicie powstrzymać. Naprawdę liczyła się dla nich tylko ślepa nienawiść do elfów. Druid spojrzał w te ślepia i uśmiechnął się ponuro. Zatrzy­mywał je teraz tylko strach przed nim. Gdy strach minie, rozerwą go na strzępy i zaatakują elfijska armię.

Artaq trącił go pyskiem i zarżał cicho. Ze wzrokiem utkwionym w czarną, gotową do ataku masę, Allanon cofnął się dwa kroki i chwy­cił rumaka za grzywę. Wspiął się na siodło, krzycząc w środku z bólu. Pociemniało mu w oczach, ale zawrócił Artaqa i na pozór spokojnie i pewnie, ruszył w kierunku elfijskich szeregów.

Był to okropny powrót. Artaq szedł stępa, gdyż kłus byłby nie do zniesienia dla jeźdźca. Kopyto za kopytem, powoli. Ogrody Życia zbliżały się coraz bardziej. Kątem oka Allanon dostrzegł ruch w sze­regach demonów. Kilka przedzierało się już z wrzaskiem przez słab­nącą linię ognia. Inne ruszały natychmiast za nimi. Mag uchwycił się mocno siodła. Już zaraz, pomyślał, jeszcze tylko chwila.

I w tym momencie demony rzuciły się z rykiem do przodu. Druid wiedział, że w tym tempie nie zdąży dojechać do Ogrodów Życia. Nie miał więc wyboru. Spiął konia ostrogami i ruszył galopem. Piękny rumak pędził przez Carolan, Allanon zaś cierpiał katusze, gdyż ból przeszywał całe jego ciało.

Wytrzymał jednak, aż do chwili, gdy Artaq minął linie elfijskiej obrony i wjechał do Ogrodów Życia. Powitały go radosne okrzyki i wiwaty elfów, trolli i karłów.

Nawet tutaj, choć już bezpieczny, Allanon nie zsiadł z konia. Jego żelazna wola utrzymywała go wciąż w siodle. Twarz miał mokrą od potu. Obejrzał się za siebie i ujrzał podchodzące coraz bliżej hordy demonów. Obrońcy obsadzili mury i przygotowywali się do walki.

Może teraz mają jakąś szansę, pomyślał Allanon. A przynajmniej im ją dałem.

Nagle rozległ się głośny okrzyk i wszyscy spojrzeli gdzieś w błę­kit nieba.

— Genewen! To jest Genewen! — powiedział z uśmiechem Dayn, który stał obok druida.

Allanon podniósł oczy. Daleko na południu, słabo jeszcze wido­czna na jasnym tle błękitnego nieba, skrzyła się złociście sylwetka ptaka, który łagodnym lotem obniżał się ku Arborlon.

LII

Wil Ohmsford patrzył w dół z przerażeniem. Jasne światło słońca raziło go w oczy, a w nim samym wciąż płonęła gorączka. Był słaby, pocił się obficie i kręciło mu się w głowie. Ciałem, owiewanym podmuchami lodowatego wiatru, targały dreszcze. Genewen leciał nad zieloną Westlandią. Wil był zabezpieczony skórzanymi pasami, a jego ramię zostało mocno zabandażowane. Przed nim siedział Perk, który z wielką sprawnością prowadził wielkiego roka. Miejsce obok skrzydlatego jeźdźca zajmowała otulona ciepło Amberle, a za Wilem siedziała Eretria i obejmowała go mocno. Wil odwrócił się i spojrzał w czarne oczy dziewczyny.

Pod nimi zaś rozciągał się Arborlon. Nie był to jednak widok, który radowałby ich serca. Na cyplu płonął ogień, a całą okolicę zasnuwały kłęby dymu. Wszędzie leżały tysiące ciał żołnierzy i ciel­ska demonów. Widać też było Ogrody Życia i otaczające je wojska obrońców. Wokół nich zaś, na całym cyplu Carolan, prawie aż po same Ogrody, rozciągała się czarna masa demonów.

Demony, szepnął bezgłośnie Wil. Demony!

Kątem oka chłopak dostrzegł jakiś ruch. To była Amberle. Poło­żyła rękę na ramieniu Perka i mówiła coś do niego. Chłopak przy­taknął i Genewen zaczął zniżać się łagodnie ku płaskowyżowi i Ogro­dom Życia. Jawiły się one jako zielona wysepka: piękne, strzyżone fantazyjnie żywopłoty, klomby kwiatów — oaza spokoju pośród kłę­bowiska czarnej masy demonów. W dole połyskiwała broń żołnierzy odpierających ataki dzikich hord. Demony były właśnie w ofensywie i kilka z nich zdołało już się przedrzeć poza mury.

Wil spojrzał nieco w bok. W centrum Ogrodów stała żałosna i naga pozostałość po Ellcrys.

Genewen krzyknął przeraźliwie, zagłuszając odgłosy bitwy, która wrzała pod nimi, i pomknął w dół jak promień słońca. Wtedy właśnie elfy poznały wielkiego roka, witając go radosnymi okrzykami.

Genewen wylądował na zboczu wzniesienia. Złożył wielkie skrzydła i cofnął głowę. Pierwszy zszedł Perk i zaczął uwalniać pozostałych. Najpierw Amberle. Dziewczyna zsunęła się z grzbietu ptaka i opadła na kolana. Wil chciał jej pomóc, ale gorączka bardzo go osłabiła, a i pasy wciąż krępowały jego ruchy.

Zza Ogrodów Życia, znad żywopłotów i klombów dochodziły coraz bliższe odgłosy bitwy.

— Amberle! — zawołał Wil.

Dziewczyna podniosła się i zwróciła ku niemu swą dziecięcą twa­rzyczkę. Przez jedną chwilę popatrzyły na niego jej krwawoczerwone oczy i wydawało się, że dziewczyna chce coś powiedzieć. Lecz po chwili odwróciła się bez słowa i poszła pod górę.

— Amberle! — krzyknął Wil i szarpnął się w swoich pasach. Genewen poruszył się nerwowo i Perk musiał go uspokoić.

— Spokojnie, uzdrowicielu! — zawołała Eretria, ale chłopak z Vale nie słuchał. Widział, jak Amberle odchodzi. Czuł, że ją traci.

Genewen szarpał się, zaniepokojony gwałtownymi ruchami Wila, zaś Perk starał się go uspokoić. W końcu Eretria wyciągnęła nóż i przecięła krępujące ich pasy. Upadli w zarośla. Ból targnął pora­nionym ciałem chłopaka, ale Wil podniósł się zaraz, nie zwracając nań uwagi. Eretria zawołała go, Wil jednak również i ją zignorował, i poszedł za Amberle. A ona była już w pół drogi i szła powoli dalej, na sam szczyt wzgórza, gdzie stało umierające drzewo.

Nagle rozległ się jazgot i warczenie. Zza żywopłotu wypadło pół tuzina demonów. Perk pobiegł szybko za Wilem. W jednej chwili potwory dopadły chłopaka z Vale, ale on już je zauważył. Jego pięść zatoczyła szeroki łuk, a z Kamieni Elfów, które w niej trzymał, bu­chnęło błękitne światło i spaliło demony na popiół.

— Odejdź! — krzyknął Wil. — Odejdź stąd, skrzydlaty jeźdźcze.

Przy jego boku pojawiła się Eretria; w tym samym momencie zza żywopłotu wypadła z dzikim wyciem kolejna wataha bestii. Kilku żołnierzy z Czarnej Straży próbowało zastąpić im drogę, ale potwory przedarły się i pognały prosto na Wila. Chłopak odwrócił się z ka­mienną twarzą i w jego dłoni znów zalśniły kamienie. Perk dosiadł Genewena, ale zamiast odlecieć w bezpieczne miejsce, natarł na po­czwary. Ale ich było coraz więcej i więcej; nadchodziły z każdego kierunku i nawet ogień kamieni nie mógł ich powstrzymać.

Nagle rozległ się przeszywający krzyk i zawisł w ciepłym powie­trzu południa. Wil obrócił się i dojrzał Amberle stojącą na szczycie wzniesienia i obejmującą pień Ellcrys. Pod dotykiem rąk dziewczyny drzewo zadrżało jak tafla jeziora na letnim wietrze, zaiskrzyło jak woda pod promieniami wieczornego słońca i wiatru, a potem zaczęło opadać wokół dziewczyny jak błyszczące płatki śniegu. Wreszcie została tam z podniesionymi ramionami, samotna i krucha.

I wtedy zaczęła się przemiana.

— Amberle! — krzyknął jeszcze raz Wil i upadł na kolana.

Ciało dziewczyny traciło powoli swe kształty, bladło, topiło się jak śniegowy bałwanek na wiosennym słońcu. Jej szaty rozpadały się, przybierały płynne formy, nogi zaś drżały i zaczynały zagłębiać się w ziemię, coraz głębiej i głębiej. Uniesione ramiona falowały, złączały się i oplatały, a wokół tańczyły srebrne płatki, mieniąc się jak rozrzucone po słonecznym niebie diamenty; ramiona dziewczyny splatały się, wydłużały, jak żywe gałęzie...Po chwili zaś wybuchły głębokim szkarłatem delikatne liście... Zalśniły w słońcu, mieniąc się tysięcznymi odcieniami czerwieni...

Amberle odeszła, a na jej miejscu stała Ellcrys; piękna, kształtna, o srebrnej korze i karmazynowych liściach, świeża, barwna, połysku­jąca w słońcu purpurą, nowo narodzona dla świata i dla elfów.

— Och, Wil! — szepnęła Eretria, wpatrując się z niedowierza­niem w cudowną przemianę.

I wtedy usłyszeli piekielny jazgot, skowyt i zawodzenie. Hordy demonów wyły z wściekłej rozpaczy i bólu, który rozrywał im cielska i łby. Zakaz znów działał; wciągał je, pętał i zamykał. Demony chciały uciekać, lecz nie mogły, bo nie było dokąd. Jeden po drugim znikały z tego jasnego świata i pogrążały się się w czarnych i bezdennych czeluściach Zakazu. Wycie i jazgot słabły coraz bardziej, aż nagle ustały jak ucięte nożem.

Nad płaskowyżem Carolan zapadła cisza. Obrońcy Arborlon roz­glądali się z niedowierzaniem. Cisza, pustka... Zupełnie, jakby de­mony nigdy nie istniały.

A w Ogrodach Życia Wil klęczał na ziemi i płakał jak dziecko.

LIII

Elfy znalazły go parę chwil później i zaniosły do Arborlon. Zbo­lały po stracie Amberle, nie protestował i pozwolił się zabrać spod drzewa. Zaniesiono go do pałacu Elessedilów. Położono go do łóżka, a elfijscy uzdrowiciele zajęli się jego gorączką i rannym ramieniem. Dano mu do wypicia gorzki płyn, po którym natychmiast poczuł się senny. Potem wszyscy wyszli, by mógł ze spokojem odpocząć.

Kiedy spał, zdawało mu się, że błąka się sam, w zupełnej ciszy, pośród nieprzeniknionego mroku. Gdzieś w tej ciemności była także Amberle, lecz nie mógł jej odnaleźć. Zawołał ją, ale jego głos był głuchy, bez echa. Amberle odpowiedziała, ale z tak daleka, że prawie jej nie słyszał. Szedł przed siebie po omacku, z wyciągniętymi ręko­ma... Amberle... gdzieś bardzo daleko... I nagle pojawiło się coś złego i zimnego. Znał to, już kiedyś spotkał. Zaczął uciekać, chciał biec coraz szybciej, ale nie mógł, jakby brnął przez wodę. Ciemność biła go w twarz lodowatym wichrem, a to coś biegło wciąż za nim, sunęło bezgłośnie, było tuż za plecami, czuł jego oddech... Krzyknął, prze­rażony do granic możliwości, i wtedy ciemność zniknęła. Błysnęło światło, pojawił się błękit i zapach kwiatów... Był w pięknym i won­nym ogrodzie, czuł ciepło, światło, spokój i ciszę; nic go już nie ścigało. Wiedział, że zimna ohyda zniknęła. Teraz kąpał się w płyn­nym świetle, był bezpieczny. Szedł wąską ścieżką, patrzył na feerię barw i... Nagle poczuł, że ziemia wybrzusza się, a on sam unosi się wysoko. Widział ogród i jego kres, za którym była tylko zimna cie­mność. Czerń połykała zieleń i barwy, wlewała się do ogrodu, już była pod nim. Wiedział, że zaraz spadnie, że nie utrzyma się u góry; pochłonie go płynny mrok, ciemność i wieczny chłód. Rozejrzał się, czy nie zobaczy gdzieś Amberle. Była tu, ale daleko. Biegła gdzieś, zlewała się z błękitem i zielenią... i już jej nie było. Wołał do niej zdziwiony i zły, że się nie zatrzymała i na niego nie popatrzyła... Ale nie było żadnej odpowiedzi. Amberle zniknęła, a on był coraz cięższy. Nie było już ogrodu; wszędzie jak okiem sięgnąć rozlewała się mro­czna toń, a on zaczął się w niej zanurzać...

Amberle...!

I nagle obudził się, zlany potem. Jego wzrok padł na stojący pod ścianą stół i płonącą na nim świeczkę. Pokój tonął w głębokich cie­niach; za oknem panowała noc.

— Wilu Ohmsfordzie!

Chłopak z Vale zwrócił głowę w kierunku, z którego padło jego imię. Niedaleko łóżka stała wysoka postać z twarzą ukrytą w mroku. Wil zmrużył oczy i przyjrzał się uważniej nocnej zjawie.

Allanon.

Dopiero teraz przypomniał sobie wszystko. Obrazy przesunęły się szybko przed jego oczami. Żal i smutek ścisnęły mu serce. Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos nie był głośniejszy od szeptu.

— Wiedziałeś, Allanonie. Wiedziałeś od samego początku.

Ale odpowiedzi nie było. Łzy napłynęły chłopakowi do oczu. Wrócił myślami do tej nocy w Storlock, kiedy spotkał druida po raz pierwszy. Wiedział wtedy, czuł, że nie będzie mógł mu zaufać do końca. Flick ostrzegał go: Allanon to człowiek pełen tajemnic. Umie on te sekrety zachować tylko dla siebie, potrafi dobrze je ukryć. Ale to?! Jak mógł to ukryć?!

— Dlaczego mi nie powiedziałeś? — szepnął chłopak. — Prze­cież mogłeś mi powiedzieć. Cień poruszył się, zafalowała czarna szata.

— Nic by ci to nie dało. Niczego by nie zmieniło, chłopcze.

— Tobie by to nie pomogło, czy nie to masz na myśli? Posłużyłeś się mną. Pozwoliłeś mieć nadzieję... myśleć, że jeśli będę ją chronił przed demonami, to wróci do Arborlon cała i zdrowa i wszystko będzie w porządku. Wiedziałeś, że tak myślałem.

Druid milczał i patrzył w zamyśleniu na Wila.

— Czy nie mogłeś chociaż jej o tym powiedzieć?

— Nie, Wil. Nie uwierzyłaby. Nie pozwoliłaby uwierzyć w to samej sobie. Nie mogłem jej nawet o to prosić. Przypomnij sobie, co się działo, kiedy rozmawiałem z nią w Havenstead. Nie chciała nawet uwierzyć, że wciąż jest Wybraną. Była przekonana, że jej wybór był pomyłką. Nie, nie uwierzyłaby mi... Przynajmniej nie wtedy. Potrze­bowała czasu, by dowiedzieć się prawdy o sobie samej i ją zrozumieć. To nie było coś, co mogłem jej po prostu powiedzieć, wytłumaczyć. Sama musiała to odkryć i zaakceptować.

Wil spojrzał na sufit i po chwili pokręcił głową.

— Słowa, Allanonie. To tylko słowa, a ty jesteś mistrzem w po­sługiwaniu się nimi. Już kiedyś, dawno temu, też zdołałeś kogoś przekonać, prawda? W ten sam sposób, tymi samymi słowami. Tak łatwo ci to idzie. Mnie też przekonałeś, sprawiłeś, że podjąłem taką decyzję, o jaką ci chodziło. Ale tym razem nie pójdzie ci tak łatwo. Wiem, co zrobiłeś.

— A więc wiesz zapewne także, czego nie zrobiłem — powie­dział cicho Allanon i pochylił się lekko nad łóżkiem. — Ostateczna decyzja należała do niej, chłopcze, nie do mnie. Nie podejmowałem decyzji, lecz pilnowałem, aby miała możliwość jej podjęcia. To właś­nie zrobiłem i nic więcej.

— Nic więcej?! Sprawiłeś, że podjęła taką decyzję, jaka tobie była na rękę. Nie powiedziałbym, że to nic nie znaczy.

— Upewniłem się tylko, że ona rozumie konsekwencje swojego wyboru. A to co innego...

— Konsekwencje! — Wil uniósł się na poduszkach i uśmiechnął się ironicznie. — Co ty wiesz o konsekwencjach! — Głos mu się załamał. — Czy wiesz, ile ona dla mnie znaczyła? Czy wiesz?!

Łzy popłynęły mu po policzkach. Opadł z powrotem na poduszki, zawstydzony i zły na siebie, że w tym nagłym wybuchu wyrzucił z siebie całą gorycz i smutek. W środku czuł pustkę. Był wyzuty ze wszystkiego, nic się teraz dla niego nie liczyło.

Odwrócił się w drugą stronę i obaj zamilkli. Świeca migotała w ciemnym i cichym pokoju, a za oknem szumiał wiatr.

Minęło dużo czasu, zanim Wil odwrócił głowę.

— No cóż i tak już po wszystkim. Już jej nie ma. Czy chociaż wytłumaczysz mi, dlaczego tak się stało?

Przez chwilę druid nic nie mówił i patrzył gdzieś ponad głową Wila. Kiedy w końcu się odezwał, był to tylko szept.

— Posłuchaj więc, chłopcze. To drzewo jest wspaniałą istotą. Ellcrys jest... żyjącą formą magii, jej... jakby ucieleśnieniem, połą­czeniem formy życia człowieka i ognia ziemi. Dano jej życie jeszcze przed Wielkimi Wojnami Ludów. Elfijscy magowie stworzyli ją po to, by, jak wiesz, chronić wszystkie rasy od zła demonów. Były one już wtedy spętane magią, ale potrzebowano czegoś, co powstrzyma je na zawsze. Wiesz także, że elfy są narodem spokojnym, a ich główną troską jest ochrona życia. Nawet demony, istoty tak przeżarte złem, tego zła ucieleśnienie, były traktowane jako forma życia, któ­rego nie wolno nieodpowiedzialnie zabijać. Wydawało się więc, że najlepszym wyjściem będzie wygnanie ich z tego świata. Lecz mu­siało to być takie wygnanie, które uniemożliwi im powrót przez ty­siące lat i skaże na pobyt w miejscu, gdzie nie będą mogły uczynić nikomu krzywdy. Wtedy to magowie użyli największych znanych im sił i stworzyli nową formę życia, a także otworzyli przejście do innego świata. Tak powstał Zakaz, wielka, ciemna przestrzeń, zamknięta je­szcze inną przestrzenią; zło zamknięte światłem i poszanowaniem życia. — Druid zamilkł na chwilę i popatrzył na chłopaka. — Musisz zrozumieć sposób życia elfów — ciągnął. — Musisz zrozumieć jego naturę i prawa. Wtedy inaczej spojrzysz na to wszystko, zrozumiesz, czym i kim jest Ellcrys i dlaczego Amberle zdecydowała połączyć się z nią; dwa życia, tak różne, a tak do siebie podobne. Elfy wierzą, że muszą spłacić ziemi dług, bo ziemia jest stworzycielką wszystkie­go, każdej formy życia. Elfy wierzą, że jeśli coś się od ziemi bierze, to trzeba to tej ziemi zwrócić lub dać coś w zamian. To jest tradycja, rytuał. Ich życie jest im dane i ten dar muszą kiedyś oddać. A oddają to, chłopcze, służąc ziemi, chroniąc ją i pielęgnując... Ellcrys jest tego najlepszym przykładem, jest przedłużeniem, rozszerzeniem po­jęcia życia i ziemi, wreszcie jest symbolem kultu i tradycji. Ziemia i Ellcrys to jedno, są od siebie wzajemnie zależne, połączone... Ellcrys jest jakby przejściem, wrotami... Łączy ten świat i życie elfów z zie­mią, której służą. I jest obroną przed demonicznym złem, które pra­gnęłoby zniszczyć to wszystko. Amberle wiedziała, że tylko jej po­święcenie, jej pragnienie połączenia się z Ellcrys może uratować Westlandię i żyjący tu naród. I nasionko, i ona sama poprzez integrację i poświecenie mogły uratować życie i światło przed złem i ciem­nością. — Druid pochylił się nad łóżkiem. Jego twarz była wciąż zasłonięta szerokim kapturem. Świeczka migotała, rzucając na ścianę blaski słabego światła. — Zdajesz sobie chyba sprawę, że pierwsza Ellcrys również była kobietą. Zawsze musi nią być, gdyż tylko kobieta może dawać życie innej istocie. Dawni magowie wiedzieli o tym, rzecz jasna. Nie wiedzieli natomiast, jak często będzie to konieczne. Wybrali młodą dziewczynę, która, jak sobie wyobrażam, musiała przypominać Amberle, i dokonali przemiany. A potem powołali do życia grupę Wybranych, aby się nią opiekowali, a gdy nadejdzie czas, wybrali jej następczynię. Ale Wybrani zawsze byli mężczyznami. Ellcrys prawie zawsze wybierała mężczyzn. Przez wiele stuleci tylko kilka kobiet dostąpiło tego zaszczytu. Następowało to tylko wtedy, gdy istniało podejrzenie, że Ellcrys może umrzeć. Być może ma to związek z czasami magów, gdy została stworzona. Być może przy­rzekli jej, że będą się nią opiekować młodzi mężczyźni, a może sama o to poprosiła. A być może też elfom łatwiej było zaakceptować wybór mężczyzn. A może wszystko razem... nie wiem.

W każdym razie, chłopcze, kiedy Amberle została Wybraną, El­lcrys sądziła, że umiera. Nie mogła być pewna, rzecz jasna, bo była pierwszą w swoim rodzaju i nikt nie wiedział, kiedy to może nastąpić ani jakie będą tego znaki. W rzeczy samej wielu wierzyło, że to nigdy nie nastąpi. W jej długim życiu zdarzały się jednak momenty, kiedy Ellcrys myślała, że umiera. Wtedy też wybierała swoją ewentualną następczynię. Za każdym razem była to kobieta. Ostatnio zdarzyło się to pięćset lat temu. Nie wiem, co ją wtedy do tego skłoniło, więc nie pytaj. Nie jest to teraz ważne.

Kiedy zatem Amberle została Wybraną, pierwszą od pięciuset lat, elfy nie dziwiły się zbytnio. Ale było to bardziej znaczące, niż ko­mukolwiek się wydawało. Ellcrys postrzegała Amberle nie tylko jak swoją następczynię, lecz tak jak matka postrzega swe nie narodzone dziecko. Nie potrafię tego inaczej wytłumaczyć, ale postaraj się zro­zumieć wszystkie okoliczności. Drzewo, gdy miało umrzeć, musiało stworzyć nasionko, a to nasionko i Amberle to jedno i to samo; miały być jednym — nową Ellcrys, zrodzoną przynajmniej z części po­przedniej. Wybór Amberle był świadomy, oparty na tej właśnie wie­dzy i przeczuciu. Kobieta, którą była Ellcrys, zmieniła się fizycznie, ale psychicznie pozostała w dużym stopniu taką, jaką była kiedyś. Coś podobnego, te same cechy Ellcrys dostrzegła u Amberle, elfijskiej dziewczyny podobnej do tej, która niegdyś zmieniła się w drzewo. Dlatego też na początku były sobie takie bliskie. — Allanon zamyślił się przez chwilę, a potem mówił dalej, patrząc z napięciem spod swego kaptura. Wil słuchał go teraz nieco uważniej, wciąż jednak druid widział w jego oczach cień wątpliwości. — Niestety, właśnie ta bliskość spowodowała problemy, które później skomplikowały tyle spraw. Kiedy po raz pierwszy przybyłem do Arborlon, przebudzony słabnącymi okowami Zakazu i niebezpieczeństwami ze strony demo­nów, poszedłem zaraz do Ogrodów Życia, by porozmawiać z Ellcrys. Powiedziała mi wtedy, że od czasu, gdy Amberle została Wybraną, próbowała zacieśniać więzy, które zrodziły się między nimi. Zrobiła tak, bo wyczuwała w sobie chorobę i zdała sobie sprawę, że jej życie dobiega końca. Nadszedł czas na przekazanie nasionka. Mimo zbli­żającej się śmierci był w Ellcrys silny instynkt; wola przetrwania lub instynkt macierzyński, a może obie rzeczy naraz. Chciała przygoto­wać Amberle do tego, co miało nastąpić. Pragnęła przekazać jej po­czucie piękna, bycia pięknem i wdziękiem; uczucie spokoju i harmonii życia. Chciała, by ta młoda elfijska dziewczyna zrozumiała, co znaczy być zespolonym z ziemią, z tą samą przez wieki tradycją i kultem, ze spokojnym postrzeganiem przemijania, życia, narodzin i śmierci. Jednym słowem było tak, jakby mądra i kochająca matka przekazy­wała swemu dziecku coś, czego zrozumieć nie może, ale co wiedzieć powinno.

Wil przytaknął powoli. Przypomniał sobie sen, który śnił nad brze­giem Srebrnej Rzeki i który śniła również Amberle po tym, gdy uratował ich jej władca. W tym śnie szukali się wzajemnie; on był w pięknym, zapierającym dech ogrodzie, a ona poza nim, gdzieś w ciemnościach. Wołała go, ale on nie odpowiadał. Nie rozumiał wtedy, że sen był przepowiednią. Nie wiedział, że król Srebrnej Rzeki ukazał im to, co było im przeznaczone.

Wil spojrzał na stojącego w mroku druida. Allanon też się zamy­ślił, ale po chwili podjął na nowo:

— Ellcrys miała dobre zamiary, ale zanadto się spieszyła. Zbyt żarliwie chciała przekazać wszystko młodej dziewczynie. Amberle przestraszyła się, zlękła... To ją w pewnej chwili przerosło, nie była dostatecznie przygotowana na uświadomienie sobie, co dokładnie ma się stać. Perspektywa przemiany, którą Ellcrys przedstawiła, przestra­szyła ją. Amberle rozgniewała się wtedy i opuściła Arborlon. Ellcrys nie rozumiała tego; czekała na jej powrót. A kiedy jej choroba była już nieodwracalna, a nasionko w pełni uformowane, wezwała do sie­bie Wybranych.

— Ale nie Amberle? — zapytał Wil, który słuchał teraz druida z wielką uwagą.

— Nie, nie Amberle. Myślała, że Amberle sama przyjdzie. Wi­dzisz, ona nie chciała jej wzywać, bo gdy uczyniła to za pierwszym razem, to tylko jeszcze bardziej ją od siebie oddaliła. Była jednak pewna, że dziewczyna się dowie, iż drzewo umiera, i sama do niego przyjdzie. Niestety, nie miała już tak dużo czasu, jak jej się zdawało. Wtedy też kilka najsilniejszych demonów przedarło się przez Zakaz i wymordowało wszystkich Wybranych z wyjątkiem Amberle. A kiedy ja się zjawiłem, Ellcrys była już zrozpaczona. Powiedziała mi, że trzeba znaleźć Amberle. Dlatego też udałem się na poszukiwania. Serce chłopaka znów ścisnęło się z żalu i smutku, a oczy powilgotniały.

— A więc już w Havenstead wiedziałeś, że Ellcrys uważa ją za Wybraną?

— Wiedziałem.

— I wiedziałeś, że da jej nasionko?

— Oszczędzę ci dalszych pytań. Wiedziałem o wszystkim. Wy­czytałem to w księgach druidów w Paranorze. Tam się dowiedziałem, jak powołano Ellcrys do życia oraz w jaki sposób może ponownie się narodzić. — Allanon zawahał się przez chwilę. — Zrozum coś, chłopcze. Nie miałem najmniejszego zamiaru jej oszukiwać, jeśli chciałbyś moje przemilczenia nazwać oszustwem. Ale było absolutnie konieczne, aby Amberle sama odkryła całą prawdę. Tak samo, jak pięćdziesiąt lat temu Shea Ohmsford musiał odkryć siebie na nowo i zaakceptować to, co było czystą prawdą. Jak wtedy, tak i teraz mogłem tym dwojgu wskazać drogę, ale nie mogłem dać mapy, która wskazywałaby wszystkie zawiłości i prowadziła po sznurku do celu. Takiej mapy po prostu nie ma. Każdy musi ją narysować sam. Am­berle musiała sama podjąć wszystkie decyzje. Ani ty, ani ja, ani nikt inny nie mógł dokonać za nią tego wyboru; nikt nie miałby nawet takiego prawa.

Chłopak z Vale przymknął oczy i westchnął.

— Być może — powiedział cicho. — Być może masz rację. Być może też byłoby lepiej, gdyby znała prawdę od samego początku, gdyby wiedziała, gdzie ta droga, którą jej wskazałeś, się kończy... i jak się kończy. — Wil westchnął ciężko. — Dziwne. Myślałem, że jak dowiem się całej prawdy, to mi jakiś ulży, że jakoś... no nie wiem, że poczuję się lepiej. Ale w niczym mi to nie pomogło. Nie czuję się lepiej. — Znów zapadło długie milczenie. W końcu Wil spojrzał na druida i uśmiechnął się blado. — W każdym razie nie mam prawa winić cię za to, co się stało. Zrobiłeś to, co musiałeś, wiem o tym. Wiem też, że chciałeś jak najlepiej i że wybór należał do Amberle. Wiem, wiem... Ale stracić ją... W ten sposób... To takie... Ciężko mi po prostu. — Głos Wila się załamał i chłopak odwrócił wzrok. Nie mógł powstrzymać łez.

Druid pochylił swą zakapturzoną głowę.

— Przykro mi, chłopcze. Naprawdę.

Chłopakowi wydawało się, że druid zamierza odejść.

— Dlaczego mnie obudziłeś, Allanonie? Aby mi o tym powie­dzieć?

Wielka czarna postać wyprostowała się, wciąż spowita ciemnością komnaty.

— Tak. Aby ci o tym powiedzieć i by się z tobą pożegnać, Wilu Ohmsfordzie.

— Pożegnać?

— Aż do następnego razu, chłopcze z Vale.

— Ale... dokąd teraz pójdziesz?

Odpowiedzi nie było. Wila ogarnęła przemożna chęć snu; druid pozwalał mu płynąć z powrotem w sen, w mgłę dziwadeł i majaków, z których go przebudził. Chłopak chciał z tym walczyć, gdyż były jeszcze sprawy, o które miał zamiar zapytać. Allanon nie może teraz tak po prostu odejść, zniknąć w mroku tak, jak się pojawił; odziany w ciemną szatę, w kapturze jak nocny złodziej, przestraszony, że ktoś może go rozpoznać...

Nagłe podejrzenie przemknęło mu przez myśl. Z wielkim wysił­kiem oderwał od łóżka rękę i dotknął rąbka szat druida.

— Allanonie. — Wciąż cisza, żadnej odpowiedzi. Druid milczał jak zaklęty. — Allanonie, pokaż mi swoją twarz.

Przez chwilę myślał, że druid nie dosłyszał. Allanon stał nieru­chomo przy jego łóżku i spoglądał w dół. Wil nic nie mówił i czekał. Potem, powoli, druid uniósł ręce i odchylił do tyłu kaptur.

— Allanonie! — szepnął Wil, a oczy rozszerzyły mu się ze zdu­mienia.

Allanon był starcem. Jego włosy i broda, kiedyś czarne, teraz były białe jak śnieg.

— Cena, którą się płaci za władanie magią. — Druid uśmiechnął się smutno. — Tym razem obawiam się, że użyłem jej zbyt wiele. Straciłem więcej sił, niż mogłem ofiarować... niż początkowo chcia­łem. — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. — No cóż, nam, drui­dom, jest dana ograniczona moc. Nie możemy przekraczać granic. Wszystko ma swoją cenę i nic nie jest nieskończone, również siły magiczne.

— Tak mi przykro — westchnął chłopak. — Nie odchodź jeszcze. Allanon nałożył kaptur, pochylił się nad Wilem i klepnął go po ramieniu.

— Nie martw się. Na mnie już czas. Obaj musimy odpocząć. Śpij dobrze, Wilu Ohmsfordzie. Postaraj się nie myśleć o mnie źle. Wierzę, że tak by zrobiła Amberle. A ty... no cóż, jesteś uzdrowicielem, ochra­niaj życie. I tak też już zrobiłeś, dla elfów, dla Westlandii. I chociaż może ci się wydawać, że straciłeś Amberle, pamiętaj, że zawsze mo­żesz ją odnaleźć... Pośród życia, ziemi... Dotknij jej, a ona będzie tobą. Druid cofnął się w cień i płomień świecy zgasł.

— Nie odchodź — zawołał cicho Wil.

— Żegnaj, chłopcze z Vale — dobiegł go jeszcze z ciemności głos Allanona. — Powiedz Flickowi, że nie mylił się co do mnie. Na pewno spodoba mu się to.

— Allanonie — wołał coraz ciszej chłopak; po chwili już spał.

Allanon kroczył przez oświetlone pochodniami korytarze pałacu Elessedilów niczym wielki, potężny i milczący cień. Zaprawieni w Wielu bojach, twardzi żołnierze Gwardii Narodowej schodzili mu z drogi. W twarzy druida było coś, co kazało im jak najprędzej usunąć się z widoku.

Chwilę później stał już w sypialni króla elfów. Blask świec oświet­lał środek komnaty, lecz dalej wszystko tonęło w mroku. Okna były zamknięte i zasłonięte, a cała komnata pogrążona była w ciszy. Na wielkim łożu spoczywał Eventin owinięty bandażami i przykryty ko­cami. Obok mego na krześle siedział pochylony Ander.

Allanon podszedł do nich bez słowa i stanął w nogach łóżka. Stary król spał; oddech miał płytki i niespokojny, a jego skóra miała kolor świeżo wyprawionego pergaminu. Koniec zbliżał się nieuchron­nie. To koniec pewnej epoki, pomyślał druid. Wszyscy odchodzili, wszyscy ci, którzy walczyli przeciw lordowi Warlockowi, którzy brali udział w poszukiwaniach Miecza Shannary... Zostali jeszcze tylko Shea i Flick.

Allanon uśmiechnął się w duszy, lecz był to uśmiech pełen smutku i goryczy. On także pozostał. Zawsze pozostawał. Wszyscy odcho­dzili, tracił ich, był świadkiem ich przemijania. Eventin poruszył się. Teraz, pomyślał Allanon, teraz to się stanie. Zmarszczył brwi. No cóż, prędzej czy później... I tak nie zostało już wiele czasu.

Cofnął się w cień i czekał.

Ander Elessedil przebudził się nagle. Otworzył szeroko przerażone oczy w poszukiwaniu duchów, których tu nie było. Komnata była pusta i cicha tak jak jego serce. Tak wielu odeszło... tak wielu tych, którzy powinni teraz tu być wraz z nim: Arion, z którym już nigdy nie poroz­mawia, stary przyjaciel ojca Pindanon, Crispin, Ehlron Tay, Kerrin...

Wyprostował się, potarł zbolały kark i oparł się o krzesło. Wszy­stko go bolało: mięśnie, stawy, a nade wszystko serce, przepełnione palącym jak żywy ogień żalem i smutkiem. Nie wiedział, jak długo spał. Wkrótce powinien przyjść Gael z jedzeniem i piciem. Trzeba też na nowo opatrzyć rany ojca. Przymknął oczy i odetchnął głęboko.

Przez głowę przelatywały mu wspomnienia, te bliskie i te odległe; te straszne, pełne goryczy i te jasne, miłe, pełne uśmiechów, słońca i radości. Wolałby jednak, aby ta mozaika wspomnień i uczuć odeszła, choćby tylko na tę jedną noc.

Nagle stanęli mu przed oczyma ojciec i Amberle, uczucie, którym się darzyli, i ich pogmatwane losy. Jakże to wszystko było dziwne; ich wzajemna bliskość, niegdyś utracona, potem odzyskana, teraz znów stracona... na zawsze. Trudno mu było zaakceptować przemianę Amberle. Ciągle nie mógł uwierzyć, że to się stało naprawdę, że już nigdy nie zobaczy jej takiej, jaką była niegdyś. I wciąż miał przed oczyma małego skrzydlatego jeźdźca, Perka, który opowiadał mu, czego był świadkiem.

Ander oparł głowę o poręcz krzesła i przymknął oczy. Niewielu znało całą prawdę, a on jeszcze nie zdecydował, czy powinno to pozostać tajemnicą, czy też nie.

— Ander...?

Książę drgnął i spojrzał na króla. Był tak zaskoczony, że przez chwilę wpatrywał się w ojca bez słowa.

— Ander... co się stało?

Głos starego człowieka był szeptem, tak słabym, że Ander ledwie go słyszał. Uklęknął przy łóżku i powiedział delikatnie:

— Już po wszystkim. Wygraliśmy. Demony są znów po tamtej stronie, za Ścianą Zakazu. Ellcrys...

Nie mógł dokończyć. Zabrakło mu słów. Ręka ojca powędrowała wolno w poszukiwaniu dłoni syna.

— Amberle...?

Ander zaczerpnął głęboko powietrza, ale nie potrafił powstrzymać napływających do oczu łez.

— Jest... jest bezpieczna, ojcze — szepnął. — Była bardzo zmę­czona... Teraz odpoczywa.

Zapadła cisza. Przez twarz starego ojca przemknął słaby uśmiech ulgi. Przymknął oczy. Chwilę później król elfów umarł.

Allanon stał jeszcze chwilę w głębokim cieniu, a petem wyszedł w krąg światła.

— Ander...! — zawołał cicho.

Książę obrócił się ku niemu, potem wstał i położył delikatnie na łóżku dłoń ojca.

— On nie żyje, Allanonie.

— A tyś jest teraz królem. Bądź więc takim królem, jakim on chciałby cię widzieć.

Ander odwrócił się i spojrzał na martwego ojca.

— Czy wiedziałeś, Allanonie? Często się nad tym zastanawiałem, jeszcze od czasów Baen Draw. Czy wiedziałeś, że to ja będę pewnego dnia królem? I że ten dzień nie był wcale taki odległy...?

Allanon milczał przez chwilę, patrząc przenikliwie w oczy księcia, po czym odwrócił wzrok i powiedział cicho:

— Nie potrafię zapobiegać tym rzeczom, które muszą się stać. Mogłem tylko starać się przygotować cię do tego, co miało nadejść.

— A więc wiedziałeś?

— Wiedziałem. Jestem druidem. Ander westchnął i pokiwał głową.

— Zrobię, co w mojej mocy, Allanonie. Postaram się...

— A więc zrobisz to dobrze, Anderze Elessedilu — rzekł ciche druid, patrząc, jak książę przykrywa troskliwie ojca, jakby ten tylko spał i potrzebował ciepła.

Allanon wyszedł z komnaty, opuścił pałac, potem miasto i West­landię. Nikt wszak nie widział, jak odchodzi.

Kiedy Wil Ohmsford przebudził się, świt wdzierał się już do ko­mnaty przez zasłonięte okna, rozpraszając nocny mrok. Chłopak z Vale otworzył oczy i dopiero po chwili zorientował się, że patrzy na Perka.

— Wil...? — Twarz i głos małego jeźdźca były niezwykle po­ważne.

— Witaj, Perk.

— Jak się czujesz?

— Chyba nieco lepiej. Tak mi się wydaje.

— To dobrze. — Perk uśmiechnął się przelotnie. — Martwi­łem się o ciebie.

— No to martwiliśmy się obaj. — Chłopak z Vale również się uśmiechnął.

Perk przysiadł na łóżku i zaczął skubać nerwowo paznokcie.

— Nie chciałem cię budzić, ale... ale nie chciałem też odchodzić bez pożegnania.

— Odchodzisz?

Chłopiec przytaknął szybko, wciąż skubiąc paznokcie.

— Już wczorajszego wieczora powinienem odlecieć, ale chciałem dać odpocząć Genewenowi. Mocno się zmęczył tym długim lotem, wiesz. Teraz muszę już lecieć. No bo przecież powinienem być w Wing Hove dwa dni temu. Pewnie będą mnie szukać. Ale chyba zrozumieją, jak im powiem, co się wydarzyło... chyba nie będą wściekli...

— Mam nadzieję, że nie. Jestem pewien, że nie, Perk.

— Mój wujek Dayn obiecał, że też im wszystko wyjaśni. Czy wiedziałeś, że wujek był tutaj? Mój dziadek go przysłał. A wujek Dayn powiedział, że zachowałem się jak prawdziwy skrzydlaty jeździec. Powiedział, że to, co ja i Genewen zrobiliśmy, było bardzo ważne.

Wil podniósł się ostrożnie na poduszkach i uśmiechnął się.

— Bo też tak było, Perk. To było bardzo ważne.

— Nie mogłem was opuścić. Wiedziałem, że możecie mnie po­trzebować.

— Potrzebowaliśmy cię... nawet bardzo.

— No i pomyślałem sobie, że dziadek nie będzie bardzo zły, jak raz zrobię inaczej, niż on kazał.

— Myślę, że nie będzie.

— Wil. — Perk spojrzał szybko w okno, potem na chłopaka z Vale, a potem wbił wzrok w podłogę i powiedział nerwowo. — Szkoda, że tak się stało z panienką Amberle. Wiesz... naprawdę...

Wil przytaknął i poklepał go dłonią po ramieniu.

— Wiem, Perk. Wiem.

— Ona była zaczarowana, prawda? Ona była zaczarowana i czar zamienił ją w drzewo, tak...? Bo chciała się zamienić, żeby zniknęły demony...? To tak właśnie miało być?

Wil uczuł nagle ściskanie w gardle, a oczy niebezpiecznie mu powilgotniały.

— Tak, Perk. Tak miało... być.

— Bo bardzo się bałem, wiesz. Nie byłem pewien, czy to tak miało być, czy nie. To było tak nagle. Panienka Amberle nigdy mi o tym nie mówiła, więc kiedy to się stało, to się trochę... przestra­szyłem... no wiesz...

— Ona nie chciała cię przestraszyć, Perk.

— Tak, tak, ja wiem, że nie chciała...

— Amberle nie miała czasu, żeby ci wszystko wyjaśnić. Gdyby miała, na pewno by ci powiedziała.

— Tak, wiem. To było tak nagle... wszystko stało się bardzo szybko...

Przez chwilę żaden z nich nic nie mówił. Wil zamyślił się, a potem popatrzył na chłopca. Perk wstał i uśmiechnął się.

— Chciałem się pożegnać, Wil. Czy odwiedzisz mnie kiedyś? Albo ja mógłbym kiedyś do ciebie przylecieć... Ale dopiero, jak będę trochę... starszy. Moja rodzina nie pozwoli mi lecieć poza Westlandię. Vale jest tak daleko...

— Odwiedzę cię — przyrzekł mu Wil. — Wkrótce na pewno się zobaczymy.

Perk pomachał ręką i podszedł do drzwi. Już sięgał do klamki, gdy nagle odwrócił się i popatrzył na Wila.

— Bardzo lubiłem panienkę Amberle... bardzo...

— Ja też ją bardzo lubiłem, Perk.

Mały jeździec uśmiechnął się serdecznie i zniknął w otwartych drzwiach.

LIV

Wszyscy, którzy przyjechali do Arborlon z pomocą dla elfów, rozjeżdżali się już do domów; wszyscy, oprócz dwojga.

Skrzydlaci jeźdźcy odlecieli pierwsi, o brzasku dnia, w którym rozpoczął swe władanie Ander Elessedil jako nowy król lądowych elfów, jak mawiali jeźdźcy. Zabrali też ze sobą małego chłopca imie­niem Perk. Pożegnali się krótko z młodym królem i odlecieli, goniąc odchodzącą noc.

W południe odjechali żołnierze z oddziałów trolli, z Amantarem na czele, dumnym i poważnym tak jak i pierwszego dnia, gdy stary król witał ich na pałacowym dziedzińcu. Na drodze ich przejazdu zgromadziły się tysięczne tłumy. Po raz pierwszy od tysiąca lat trolle i elfy rozstawały się nie jak wrogowie, lecz jak przyjaciele i towa­rzysze broni.

Karły natomiast pozostały jeszcze parę dni, służąc swymi inży­nierskimi umiejętnościami przy odbudowie zniszczonego Elfitch. Bro­work był w swoim żywiole i na ile mu starczało sił, brał w nich czynny udział. Obiecał też, że niebawem zjawi się tu spory oddział inżynierów i saperów, którzy będą się niewątpliwie lepiej prezento­wać niż jego przetrzebiona i sponiewierana grupa. Żegnając go, Ander uściskał mu dłoń i rzekł!

— Wiemy już, że możemy na was polegać. Będziemy na was czekać. I na ciebie też, dzielny Broworku. Do zobaczenia więc i niech wam szczęście sprzyja.

W końcu też przyszła kolej na oddziały z Callahornu. Garstka Wolnych Strzelców i Starej Gwardii Legionu Granicznego była dumna ze swoich czynów, lecz w swych sercach nieśli do ojczyzny żoł­nierski smutek. Pozostało ich zaledwie dwunastu. Reszta oddała swe życie w przepastnych górach Breakline i tutaj, pod Arborlon. Dowo­dził nimi ten, który najbardziej pogardzał śmiercią, rudowłosy ol­brzym z blizną na twarzy.

Szóstego dnia po zwycięstwie nad demonami kapitan strzelców przyszedł się pożegnać z młodym królem. Ander Elessedil pracował w tym czasie z saperami przy Elfitch, lecz gdy tylko zobaczył Stee Jansa, natychmiast do niego podbiegł.

— Czy już się lepiej czujesz, kapitanie? — Król nie tracił czasu na zbędne powitania.

— Wystarczająco dobrze, panie. — Stee Jans uśmiechnął się kwaś­no. — Przyszedłem podziękować i pożegnać się. Legion... Legion odjeżdża do Callahornu.

Ander patrzył przez chwilę na niego ze zdumieniem.

— Ty...? Ty przychodzisz podziękować...? Nam...?! Przecież nikt nie zrobił dla nas więcej niż ty i twoi żołnierze. Za co chcesz nam dziękować? Co byśmy bez was zrobili?

Olbrzym milczał przez chwilę, a potem zadudnił swym tubalnym głosem.

— Panie, jesteśmy żołnierzami. W tych ludziach i w tej ziemi odnaleźliśmy coś, za co warto było walczyć. Wszystko, co od siebie daliśmy, daliśmy z własnego wyboru... szczerze... A ty, panie, nie zmarnowałeś tego. To się właśnie dla nas liczy.

Ander patrzył na niego przez chwilę, a potem skłonił się krótko kapitanowi. Stee Jans również się odkłonił.

— A teraz...? Co zamierzacie teraz?

Stee Jans wzruszył ramionami i spojrzał gdzieś w bok.

— Wolnych Strzelców już nie ma. Może powstanie nowy oddział, może nie. Jeśli powstanie, to poproszę o dowództwo.

Ander położył mu dłoń na ramieniu i spojrzał prosto w oczy.

— Poproś mnie, Stee Jans. Poproś mnie, a oddział będzie naty­chmiast. Pod twoim dowództwem. Bylibyśmy zaszczyceni, gdybyś z nami pozostał, tu... w elfijskiej armii... W twojej armii. Czy zasta­nowisz się nad tym kiedyś?

Kapitan uśmiechnął się szeroko, odwrócił się i dosiadł swego rumaka.

— Już się nad tym zastanawiam, królu elfów, Anderze Elessedi­lu. — Zasalutował wytwornie, wciąż z uśmiechem na twarzy. — Do następnego razu, królu. I niech wam szczęście sprzyja.

Spiął swego wielkiego rumaka i pogalopował na wschód, przez Carolan. Ander patrzył za nim, machając na pożegnanie ręką. Do następnego razu, kapitanie, szepnął do siebie król.

I tak wszyscy rozjechali się do domów, do swych krain. Wszyscy, oprócz dwojga. Jednym z nich był Wil, chłopak z Vale.

Kiedy zbliżał się do bramy Ogrodów Życia, słońce świeciło już wysoko na czystym błękicie nieba. Szedł spokojnym, równym kro­kiem, lecz gdy stanął przed bramą, zawahał się. Wciąż nie był pewien, czy powinien iść dalej.

Minął tydzień, zanim udało mu się zajść tak daleko. Teraz stał przed bramą, a ludzie mijali go obojętnie. Wszyscy oni przyszli z tego samego co on powodu. Żołnierze Czarnej Straży stali po obu stronach bramy. Spojrzeli na niego przelotnie, a potem szybko odwrócili wzrok. Ale on wciąż tak stał, w ciepłym blasku słońca, i nie mógł się zde­cydować.

Wiedział jednak, że w końcu musi iść. Przemyślał to już dokładnie. Musi ją zobaczyć, jeszcze ten jeden raz. Jeden jedyny raz. Nie zazna spokoju, dopóki tego nie zrobi.

I zanim zdążył pomyśleć, Wil Ohmsford przeszedł przez bramę i poszedł wąską ścieżką między klombami kwiatów w kierunku wznie­sienia, na którym rosło drzewo.

Teraz, kiedy już był w Ogrodach, szedł szybkim krokiem. Poczuł się znacznie lepiej; wróciła mu ta odrobina pewności siebie i deter­minacji, która pchała go do przodu przez ostatnie tygodnie, a którą stracił po odejściu Amberle. Tkwiło w nim przekonanie, że stracił ją na zawsze.

Teraz zaś sądził, że łatwiej już mu wszystko pojąć. Zrozumiał, co do niego mówiła Amberle. Zrozumiał, że choć obronił ją przed demonami i wszystkimi innymi niebezpieczeństwami, to nigdy nie zdołałby zapobiec temu, co się stało. Przemiana była jej wyborem i miała do tego prawo. Tak też przecież powiedział mu Allanon. Ani gniew, ani gorycz nie zmienią tego. Musi się z tym pogodzić. A wi­zyta w Ogrodach miała być tego początkiem.

Minął mały zagajnik, wyszedł na otwartą przestrzeń i zobaczył ją. Ellcrys wznosiła się w majestatycznej ciszy ku błękitnemu niebu. Świa­tło południowego słońca zdawało się pieścić jej srebrną korę, a szkar­łatne liście skrzyły się pyszną, głęboką czerwienią i drżały, poruszane delikatnym wietrzykiem. Była taka piękna, cicha i spokojna...

Amberle... szepnął, a łzy napłynęły mu do oczu.

U podnóża stoku gromadziły się elfijskie rodziny. Wszystkie oczy wpatrzone były w drzewo, rozmawiano przyciszonymi głosami, szep­tano z powagą. Wil zawahał się, a potem ruszył, by przyłączyć się do nich.

— Widzisz...? Choroba odeszła. — Mówiła matka do małej dziew­czynki. — Teraz drzewo jest zdrowe.

A jej naród i jej ojczyzna są bezpieczne, dodał w myślach chłopak z Vale. Tak, to było to, co chciała zrobić i co zrobić musiała. I nie dlatego tylko, że taka była konieczność, lecz dlatego, że zaczęła wie­rzyć w sens swojego życia; jej życia, ich życia... Właśnie to chciała mu Amberle powiedzieć, że zrozumiała wiarę w tradycję, że jakaś jej cząstka musi powrócić do ziemi, musi być jej poświęcona. Nawet wtedy, gdy skazała się na banicję z Arborlon, to przecież opiekowała się dziećmi w Havenstead. Przecież wróciła tu z nimi, by do końca odkryć prawdę swojego przeznaczenia i by przeznaczenie się dopeł­niło.

Jakaś cząstka musi być oddana ziemi...

Ostatecznie zaś elfijska dziewczyna oddała wszystko.

Uśmiechnął się smutno. Ale przecież nie straciła wszystkiego. Stając się Ellcrys, zyskała tym samym cały świat.

— Czy ona będzie nas bronić od demonów, mamo? — Dopy­tywała się mała blondyneczka.

— Będzie nas broniła, kochanie.

— I one już nigdy nie przyjdą?

— Nigdy.

Dziewczynka włożyła palec do buzi i przyglądała się drzewu.

— Ona jest taka ładna... mamo.

Wil spojrzał raz jeszcze. Żegnaj, Amberle...

A potem odwrócił się i opuścił Ogrody Życia.

Tuż za bramą dostrzegł Eretrię. Stała na zalanej słońcem ulicy i szukała go. Jej czarne oczy wpatrywały się w tłumy wychodzące z Ogrodów. Dziewczyna miała na sobie typowe elfijskie odzienie. Ale jeśli chodziło o Eretrię, to nic w niej nie było typowego. Była tak samo piękna jak za pierwszym razem, gdy ją zobaczył. Długie czarne włosy błyszczały w słońcu... i ten jej cudowny uśmiech na śniadej twarzy, gdy go zobaczyła; czarujący, przyprawiający o zawrót głowy.

Podszedł do niej bez słowa i również się uśmiechnął.

— Wyglądasz na całkiem poskładanego — powiedziała lekko.

— Tak... tak mi się wydaje. Możesz sobie przypisać tę zasługę. To ty postawiłaś mnie na nogi.

Dziewczyna uśmiechnęła się, zadowolona z komplementu. Przy­chodziła do niego codziennie, pielęgnowała go, dotrzymywała towa­rzystwa.

— Mówiono mi, że wyszedłeś. Nietrudno się było domyślić, gdzie. Czy wszystkie duchy zniknęły?

Wil wiedział, że ta dziewczyna orientowała się lepiej od innych, co dla niego znaczyła Amberle i jej utrata. Często o tym rozmawiali, kiedy jeszcze leżał w komnacie. Duchami zaś nazywała wszystkie dręczące go koszmary i, przede wszystkim, jego poczucie winy.

— Myślę, że wszystkie już odeszły. Pomogło mi to, że tu przy­szedłem. A z czasem, być może...

Zamilkł, wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

— Amberle wierzyła, że była dłużna coś ziemi, która ją zrodziła. Powiedziała mi kiedyś, że ta wiara była częścią jej elfijskiego dzie­dzictwa... mojego dziedzictwa także. Wiesz, sądzę, że ona zawsze myślała o mnie bardziej jak o uzdrowicielu niż jako o obrońcy. A właś­nie uzdrowicielem powinienem być... Kimś, kto opiekuje się tymi, którzy opiekują się ziemią. To będzie to, co mogę ofiarować, Eretrio.

Skinęła poważnie głową.

— A więc powrócisz do Storlock...?

— Wpierw do domu, do Shady Vale. A potem do Storlock.

— Wkrótce...?

— Tak myślę. Sądzę, że nadszedł czas. Czy wiesz, że Allanon pozostawił mi Artaqa? W prezencie.

Skinęła swą piękną głową, okoloną czarnymi lokami.

— Czy możemy już iść?

I nie czekając na odpowiedź, poszła przed siebie zalaną słońcem ulicą. Chłopak zawahał się, po czym pośpieszył za nią. Przez chwilę szli w milczeniu.

— Czy zdecydowałeś się zatrzymać kamienie? — spytała w końcu.

Powiedział jej swego czasu, że zamierza z nich zrezygnować. Ich magia zmieniła go. Nie potrafił tego opisać, ale czuł to. Tak jak i magia Allanona postarzała w końcu druida, tak i on czuł się chwilami podobnie. Taka moc przerażała go. Ale na nim spoczywała odpowiedzialność za tę moc. Nie mógł jej, tak po prostu, oddać komuś innemu. — Zatrzymam je. Ale nigdy już ich nie użyję... Nigdy.

— Masz rację. Uzdrowiciel nie miałby z nich żadnego pożytku.

Szli ścieżką aż do końca murów Ogrodów Życia, a potem skręcili ku miastu. Żadne z nich nic nie mówiło. Wil wiedział, co dziewczyna czuje i o czym myśli. Była pewna, że po raz kolejny ją opuści. Wiedział, że chciałaby iść razem z nim, ale że go już więcej o to nie poprosi.

— Gdzie teraz podążysz? — zapytał po chwili.

— Och, nie wiem. Może do Callahornu. Dziewczyna-wędrowiec może iść, gdzie się jej spodoba. I może być kimś, kim zechce być. Może kiedyś cię odwiedzę. Wygląda mi na to, że bardzo potrzebujesz opieki.

A więc jednak, pomyślał. Zrobiła to delikatnie, prawie żartując, ale jednak. Jestem dla ciebie stworzona, Wilu Ohmsfordzie, powie­działa mu wtedy, tamtej nocy w Tirfing. A teraz mówiła mu to samo. Spojrzał na jej ciemną twarz, myśląc o tym wszystkim, co dla niego zrobiła i co dla niego ryzykowała. A jeśli ją teraz zostawi, ona nie będzie miała nikogo. Nie miała ani domu, ani rodziny, ani nawet swojego kraju. Dawniej, kiedy chciała z nim iść, odmówił jej, bo były ku temu konkretne powody. A teraz?

— Z tą opieką... wiesz... tak sobie tylko żartowałam... Nie przej­muj się tym... za bardzo — dodała z uśmiechem.

— Ale to był miły żart — powiedział delikatnie. — Trochę szko­da, że tylko żartowałaś. Pomyślałem sobie właśnie, że może chciałabyś wrócić ze mną.

Nastała długa cisza. Szli obok siebie, tak jakby nie padły żadne słowa.

— Może bym i chciała — rzekła w końcu. — Jeśli, oczywiście, mówisz poważnie.

— Mówię poważnie.

I wtedy zobaczył jej uśmiech; ten cudowny, piękny uśmiech. Za­trzymała się i obróciła do niego.

— Nareszcie poszedłeś po rozum do głowy, Wilu Ohmsfordzie.

Jej dłoń poszukała jego dłoni i poszli przed siebie, trzymając się za ręce.

Jadąc na swym pięknym rumaku wzdłuż Carolanu, z głową za­przątniętą planami odbudowy Elfitch, Ander Elessedil zobaczył w od­dali chłopaka z Vale i czarnowłosą dziewczynę. Patrzył na tych dwoje, którzy jeszcze nie wybrali się do domu. Szli słoneczną ulicą, trzy­mając się za ręce... szczęśliwi. Król uśmiechnął się. Wyglądało jednak na to, że Wil i tak nie wróci do domu sam.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brooks Terry Nadworny czarodziej
Brooks, Terry Jerle Shannara 02a Antrax
Brooks, Terry Landover 05a Witches Brew
Brooks, Terry Jerle Shannara 02a Antrax
Brooks, Terry Landover 01 Magic Kingdom For Sale Sold!
Brooks Terry Shannary 07 Talizmany Shannary
Brooks Terry Potomkowie Shannary (SCAN dal 843)
Brooks Terry Potomkowie Shannary (SCAN dal 843)
Brooks Terry Czarny jednorożec
Brooks, Terry Landover 02 Das schwarze Einhorn
Brooks, Terry Jerle Shannara 01 Ilse Witch
Brooks Terry Magiczne Królestwo 03 Nadworny czarodziej
Brooks, Terry Jerle Shannara 02 Antrax
Brooks Terry Kapitan Hak
Brooks Terry Shannary 05 Druid Shannary
Brooks Terry Shannary 04 Potomkowie Shannary
Brooks Terry Magiczne Królestwo 05 Napar czarownic
Brooks Terry Magiczne Królestwo 02 Czarny jednorożec
Terry Brooks Kapitan Hak scr

więcej podobnych podstron