1 poskramianie smadula SYGUFBUP4JYQZMLT5XH5FYKALB7IM6DYT57M7WA


e-mail : pw007@wp.pl
strona www :
www.balrog.hg.pl
Copyright (c) by
Balrog. All rights reserved

Rozdział I  Poskramianie Smaduła

NO COŻ, WIELMOŻNY PANIE, znaleźliśmy się w pułapce, bez dwóch zdań 
— powiedział Sam Gaduła. Z wyrazem całkowitej rezygnacji na twarzy i zgarbionymi plecami stal obok Froda, wpatrując się zmrużonymi oczyma w mrok. Jeśli się nie mylili, upływał trzeci wieczór od momentu, kiedy odłączyli się od Bractwa. Stracili niemal rachubę czasu, przedzierając się przez nagie, kamieniste stoki Emyn Muil, to cofając się po własnych śladach, gdy nie znajdowali drogi przed sobą, to odkrywając z rozpaczą, że powrócili na miejsce, w którym byli już kilka godzin wcześniej. Niemniej w ostatecznym rozrachunku posuwali się żmudnie na wschód, starając się w miarę możliwości trzymać jak najbliżej skraju owej plątaniny zboczy i grani, najczęściej jednak zewnętrzne stoki okazywały się strome i nie do przebycia, wyniośle stercząc nad równiną, która do ich stóp podchodziła gnijącymi trzęsawiskami, gdzie nie można było dostrzec nawet śladu życia. Hobbici stanęli na nagim i nieprzytulnym brzegu skalnego urwiska, które zbiegało gdzieś w mgłę; za plecami mieli poszarpane łańcuchy gór, szczerzące się do przepływających nad nimi chmur. Od wschodu dął zimny wiatr. Przed nimi noc zbierała się nad monotonną okolicą, której smętna zieleń zamieniała się w posępny brąz. Daleko po prawej stronie płynęła Anduina za dnia pobłyskiwała, ilekroć słońce wynurzyło się na chwilę zza chmur, ale teraz skryła się w cieniu. Wędrowcy nie spoglądali jednak na drugą stronę Rzeki, w kierunku Gondoru, gdzie pozostali ich przyjaciele i mieszkali ludzie. Patrzyli na południowy wschód. Tam na przedpolach nadciągającej nocy widniała czarna linia przywodząca na myśl dalekie zwały nieruchomego dymu. Co jakiś czas na krawędzi ziemi i nieba rozbłyskiwał mały, czerwony ognik.
— Pułapka i tyle! — powtórzył Sam. 
— Pośród wszystkich miejsc, o których słyszeliśmy, jest jedno, którego za nic nie chcielibyśmy oglądać, ale właśnie tam usiłujemy się dostać! Tyle że teraz się okazuje, iż w żaden sposób nie możemy tego zrobić. Najwyraźniej zupełnie pobłądziliśmy. Nie ma jak zejść na dół, ale nawet gdyby się nam udało, okazałoby się, że te zielone ugory to w istocie śmierdzące trzęsawiska. Fuj! Czuje pan?
I Sam pociągnął nosem.
— Tak, czuję — potwierdził Frodo, ale nieporuszony nadal wpatrywał się w mroczną linię i pulsujący ognik. — Mordor —mruknął półgłosem. 
— Jeśli muszę już iść, to chciałbym dotrzeć do Czarnej Krainy jak najszybciej, żeby się wszystko nareszcie rozstrzygnęło. - Wzdrygnął się, wiatr bowiem był zimny, a na dodatek niósł ze sobą odór zgnilizny. 
— No cóż — oznajmił, odwracając wreszcie oczy 
— potrzask czy nie potrzask, niepodobna tutaj stać przez całą noc. Musimy znaleźć bardziej osłonięte miejsce i rozbić kolejny obóz. Za dnia postaramy się znaleźć jakąś drogę.
— I tak dzień za dniem — mruknął Sam. 
— A tymczasem może nie ma żadnej drogi. 
— Zastanawiam się i myślę — powiedział Frodo 
— że jest moim przeznaczeniem iść w ów cień przed nami i dlatego drogę w końcu znajdziemy, problem tylko, czy wskaże nam ją dobro czy zło. Cała nasza nadzieja wiązała się z szybkością; wszelkie opóźnienia są korzystne dla Złego. A teraz oto grzebię się i wlokę, więc pytanie brzmi: czy to Mroczna Wieża tak steruje moimi krokami? Wszystkie moje decyzje okazały się chybione. Powinienem był porzucić rzucić Bractwo dużo wcześniej i po wschodniej stronie, zostawiając Anduinę oraz Emyn Muil, od północy dotrzeć do przełęczy Mordom. Teraz jednak nie możemy obaj zawracać, zwłaszcza że na wschodnim brzegu rzeki kręcą się orkowie. Każdy bezpłodnie mijający dzień jest jak utracony skarb. Jestem już zmęczony, Sam, i nie wiem, co począć. Ile nam zostało jedzenia?
— Mamy już tylko to, co elfowie nazywają lembasami, mości Frodo, całkiem jeszcze sporo. Tyle że na dłuższą metę i one zaczynają się przykrzyć. Jakem pierwszy raz ugryzł tego lembasa, pomyślałem, że już nigdy nie będę chciał kosztować czegoś innego, a teraz przecież aż mi ślinka cieknie na samą myśl o kromce najzwyklejszego chleba i kuflu, albo chociaż kufeleczek, piwa. Ciągnę wszędzie ze sobą sprzęt kuchenny, ale jaki z niego pożytek? Ani ognia nie można rozpalić, ani nie ma czego na nim ugotować, nawet garści trawy! Zawrócili i znaleźli jakąś skalistą zapadlinę. Zachodzące słońce przykryły chmury i szybko zaczęło się ściemniać. Spali niespokojnie, nieustannie się przewracając i obijając o kamienne występy, ale przynajmniej byli zasłonięci przed wschodnim wiatrem.
— Widział pan je jeszcze potem, mości Frodo? — spytał Sam, kiedy zdrętwiali i zziębnięci siedzieli w szarzyźnie poranka, przeżuwając kęsy lembasów.
— Nie — pokręcił głową Frodo. 
— Od dwóch nocy nic nie widziałem ani nie słyszałem.
— Ani ja. Brrr! Ale mi te oczyska napędziły stracha! Może jednak pozbyliśmy się go wreszcie na dobre, obrzydliwego padalca. Gullum! Jeśli uda mi się kiedyś ucapić go rękami za szyję, zduszę ja mu w gardle to jego "gul, gul".
— Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie — rzekł Frodo. 
— Nie wiem, jak się do nas przyczepił, ale może masz rację, że znowu zgubił nasz trop. Na tym pustkowiu niewiele wiele zostawiamy śladów; a i zapachy nie mają do czego przylgnąć, więc mały ma pożytek ze swego węchu.
— Ach, żeby tak było! — wykrzyknął Sam. 
— Żebyśmy mieli już z nim spokój raz na zawsze!
— Także i ja nie miałbym nic przeciwko temu, ale to nie Gullum jest teraz moim największym strapieniem. Nienawidzę tych gór i marzę o tym, żeby się wreszcie z nich wyrwać! Od wschodu czuję się zupełnie odsłonięty; pomiędzy nami i cieniem nic tylko te płaskie ugory, a stamtąd spogląda Oko. Chodź, dzisiaj musimy się wreszcie jakoś stąd wydostać! Dzień jednak upływał, minęło południe, popołudnie skłaniało się ku wieczorowi, a oni ciągle nie mogli znaleźć wyjścia ze skalnego labiryntu. Niekiedy w ciszy pustkowia wydawało im się, że rozbrzmiewają za nimi delikatne odgłosy: lekko osuwający się kamyk albo szmer śliskiej stopy na głazie. Niemniej ilekroć się zatrzymywali, słyszeli jedynie wiatr ze świstem ocierający się o skalne krawędzie, chociaż i on przypominał im oddech, który z leciutkim sykiem przeciskał się przez zaciśnięte zęby. Tymczasem zewnętrzna ściana Emyn Muil przez cały teraz czas wyginała się ku północy, a jej wierzch stanowiło dość szerokie rumowisko popękanych i zwietrzałych kamieni, gdzieniegdzie przecinane głębokimi jak okopy rozpadlinami, które sięgały aż do urwistego zbocza. Te stopniowo stawały się coraz głębsze i częstsze, aby je zaś wyminąć, Frodo i Sam musieli odchodzić daleko w lewo, oddalając się od krawędzi. Zaprzątnięci wyszukiwaniem przejść, nie zauważyli, że od dobrej już mili schodzą coraz niżej, a teren, przez który się przedzierają, znacznie mniej góruje nad równiną. W końcu musieli się zatrzymać. W tym miejscu grań, bardziej zdecydowanie niż dotąd kierującą się na północ, przecinała największa z dotychczasowych rozpadlin, która z jednej strony sięgała krawędzi, a z drugiej raptem wyskakiwała na wiele sążni wzwyż płytą szarą i gładką jakby od cięcia topora. Niepodobna było iść przed siebie i wybierać musieli między kierunkiem na zachód lub na wschód. Idąc na zachód, znowu mozolnie pogrążyliby się w plątaninie skalnych przeszkód; na wschodzie czekała na nich przepaść.
— No cóż. Sam, nie pozostaje nam nic innego, jak zejść na dno tej rozpadliny i zobaczyć, dokąd nas ona zaprowadzi  — powiedział Frodo.
— Zakładam się, że na skraj wstrętnej czeluści — mruknął Gaduła. Szczelinę słuszniej byłoby nazwać żlebem, tak okazała się długa i głęboka; na jej dnie znaleźli pierwsze od kilku dni drzewa: pojedyncze pokrzywione i karłowate brzozy, ale zdarzyło się też kilka jodełek, tyle że większość tych drzewnych cherlaków zeschła i zmartwiała pod ukąszeniami wschodniego wiatru. Kiedyś rósł tu może cały zagajnik, teraz jednak już po około dwudziestu sążniach drzewa się skończyły, chociaż długo jeszcze widać było wczepiające się w skałę spróchniałe resztki pni. Kamieniste dno żlebu stromo opadało, a kiedy wreszcie dotarli do jego ujścia, Frodo wychylił się, spojrzał i zawołał :
— Sam! Albo o wiele bardziej zeszliśmy w dół, niż się spodziewaliśmy, albo sama skała jest tutaj niższa. W każdym razie jesteśmy już całkiem niewysoko, a i droga wydaje się łatwiejsza! Sam ukląkł obok swego pana i niepewnie wychylił się poza krawędź, a potem spojrzał na wysoką igłę, która z dala sterczała po lewej ręce.
— Łatwiejsza droga! — mruknął. 
— Pewnie i tak, boć zawsze łatwiej w dół niż w górę. Jak kto nie umie latać, to zawsze może skoczyć!
— Niezły to by musiał być skok! — pokiwał głową Frodo. 
— Jakieś... — przez chwilę oceniał wysokość 
— ...jakieś piętnaście, szesnaście sążni. Chyba nie więcej. 
— Wystarczy! — sapnął Gaduła. 
— Ach, jak ja nie znoszę patrzeć z wysoka na dół, ale patrzenie i tak jest lepsze od łażenia. 
— Tak czy siak, myślę, że musimy spróbować zejść tędy; powinno nam się udać. Spójrz, skala jest tutaj inna niż wcześniej: bardziej pochyła i poszarpana. Zbocze istotnie nie było już tak pionowe i przypominało wielki wal obronny lub falochron, który podmyty osunął się trochę, odsłaniając pęknięcia i płaskie uskoki układające się w chaotycznie rozrzucone stopnie.
— A jeśli mamy podjąć tę próbę, zróbmy to jak najszybciej — ciągnął Frodo. 
— Ciemność szybko tutaj zapada, a na dodatek zbiera się chyba na burzę. Zadymione widmo gór na wschodzie zniknęło tymczasem, połknięte przez czerń jeszcze głębszą, która wyciągała już ramiona na zachód. Wzmagający się wiatr przyniósł daleki pomruk gromu. Frodo wciągnął nosem powietrze i spojrzał podejrzliwie w niebo. Mocno spiął opończę pasem, zarzucił na plecy lekki tobołek i podszedł do krawędzi żlebu.
— Trzeba spróbować — powiedział.
— Trudno — mruknął ponuro Sam. 
— W każdym razie ja idę pierwszy.
— Ty? — spytał z niedowierzaniem Frodo. 
— A kiedyś to zdążył tak szybko zmienić opinię na temat łażenia po skalach?
— Niczego nie zmieniałem, ale to bez sensu, żeby z tyłu szedł ten, który najszybciej może się pośliznąć. Nie chcę zlecieć panu na głowę i pociągnąć ze sobą; dlaczego zamiast jednej mają się zabić dwie osoby? I zanim Frodo zdążył go powstrzymać. Sam usiadł, wypchnął nogi za krawędź, obrócił się i rozpaczliwie zaczął macać stopami w poszukiwaniu jakiegoś podparcia. Nigdy chyba dotąd nie dokonał z rozmysłem czynu odważniej szego i bardziej niemądrego.
— Nie, nie. Sam, kapuściana głowo! — zawołał Frodo. 
— Z pewnością się zabijesz, jeśli nawet się nie rozejrzysz, gdzie masz stąpnąć. Wracaj! 
— Frodo złapał sługę pod pachy i wciągnął na górę, potem zaś ze słowami "A teraz poczekaj chwilkę cierpliwie", położył się na brzuchu i przyjrzał uważnie zejściu. Światło szybko gasło, chociaż słońce nie zdążyło jeszcze zajść. 
— Damy sobie radę — powiedział dziarsko. 
— Ja w każdym razie podołam, a i tobie się uda, jeśli tylko będziesz trochę myślał i robił dokładnie to, co ci powiem.
— "Damy sobie radę" —powtórzył zgryźliwie Sam.
— Skąd pan taki pewien? Przy tym świetle nie widać, co jest na dole; a co pan zrobi, jak znajdzie w takim miejscu, gdzie na niczym nie będzie można stanąć ani niczego się złapać?
— To wrócę — odparł Frodo.
— Łatwo powiedzieć. Poczekajmy lepiej do rana, kiedy będzie jaśniej.
— Nie, nie! — z dziwną pasją zaprotestował Frodo.
— Lepiej teraz, tak uważam, żal mi każdej godziny i każdej minuty. No, zobaczę, jak się będzie schodziło. A ty nie ruszaj się, aż wrócę albo cię zawołam! I wbiwszy palce w brzeg skały, hobbit powoli opuścił się niemal na całą długość ramion, ale wtedy palce stóp na czymś się oparły. 
— Jedno piętro niżej! — zawołał. 
— A dalej w prawo stopień robi się jeszcze szerszy. Chyba będę mógł tam stanąć bez trzymania. Zaraz spró... 
— nagle głos Froda zamarł w pół słowa. Mrok w jakimś gwałtownym pośpiechu nadleciał ze wschodu, pokrywając całe niebo. Rozległ się suchy trzask bliskiego pioruna i niemal w tej samej chwili oślepiająca błyskawica ugodziła w grań. Szaleńczo zadął wiatr, a z jego hukiem zlał się wysoki, przenikliwy krzyk. Hobbici słyszeli go już daleko stąd, w Błotach, podczas ucieczki z Hobbitowa a chociaż wtedy otaczały ich swojskie lasy Włości, strach zmroził im krew w żyłach. Teraz, na obcym i niegościnnym pustkowiu, trwoga była bez porównania większa : jej zimne przeraźliwe ostrze poraziło ich serca i odebrało płucom dech. Sam padł plackiem na ziemię, Frodo oderwał ręce od skały i zakrył sobie uszy, ale wtedy zakołysał się, pośliznął i spadł ze skalnego stopnia z przeraźliwym krzykiem. Słysząc to, Sam podczołgał się, wychylił poza brzeg żlebu i zaczął rozpaczliwie wołać:
— Frodo! Panie! Panie Frodo! 
— Nie było odpowiedzi. Gaduła czuł, że cały dygocze, ale zebrał się w sobie, zaczerpnął powietrza i wrzasnął ile tchu w płucach: 
— Panie!!! Odniósł wrażenie, że wiatr wpycha mu okrzyk z powrotem do gardła, ale głos poleciał jednak w dół zbocza i poturlal się po okolicznych stokach, a po chwili nadpłynęła wątła odpowiedź:
— W porządku! W porządku! Jestem tu, ale nic nie widzę. Frodo wolał słabym głosem, ale w istocie nie był daleko od Sama. Ponieważ nie stracił całkiem równowagi, nie tyle spadł, ile zeskoczył na szeroką półkę, która znajdowała się jakieś dwa sążnie niżej. Na szczęście, ściana nie była tu wybrzuszona, a na dodatek podmuch wiatru przycisnął do niej hobbita, co osłabiło impet uderzenia. Przez chwilę trwał z policzkiem wtulonym w zimny kamień i czuł, jak serce mu łomocze. Nie wiedział jednak, czy to gęsta ciemność go otoczyła, czy też coś stało się z jego oczyma, w każdym razie nic wokół siebie nie widział. Myśl, że być może oślepł, zaparła mu dech.
— Wracaj! Wracajcie, panie! — z mroku nad głową doleciał go głos Sama.
— Nie mogę — odkrzyknął Frodo. 
— Nic nie widzę. Nie mam się czego chwycić. Nawet nie mogę się ruszyć.
— A co ja mogę zrobić, mości Frodo?! — wołał Sam, wychylając się niebezpiecznie. Dlaczego jego pan nic nie widział? Prawda, było ciemno, ale przecież sługa dostrzegał szarą sylwetkę Froda, który przywierał do skały, choć znajdował się zbyt daleko, aby Sam mógł go dosięgnąć. Ponownie huknął piorun, a potem lunął deszcz, rzęsisty, zmieszany z gradem, siekący mroźnymi biczami.
— Schodzę! — krzyknął Sam, chociaż w żaden sposób nie potrafiłby wyjaśnić, jak zamierza pomóc swemu panu.
— Nie, nie, poczekaj! — zawołał Frodo głosem silniejszym niż poprzednio.
—  Zaraz mi się poprawi, już czuję się lepiej. Zaczekaj, nie schodź. Bez liny nic nie pomożesz. 
— Lina! — Sam poczuł gwałtowny przypływ ulgi i podniecenia. 
— Niech to licho porwie, jeśli nie powinienem zawisnąć na niej, durniom dla postrachu! "Ale z ciebie zakuta pała", gadał często Starzyk, no i co, nie miał może racji? Lina!
— Przestań paplać trzy po trzy! — zawołał Frodo, który na tyle już wrócił do siebie, żeby poczuć zdziwienie połączone z rozbawieniem. 
— Dajże teraz spokój Starzykowi! Chcesz może powiedzieć, że masz gdzieś w kieszeni kłębek liny? Jeśli tak, to dawaj ją zaraz!
— Tak, tak, mości Frodo, mam w tobołku. Zapakowałem ją, ale choć dźwigałem setki mil, tom zupełnie o niej zapomniał.
— Pospiesz się zatem i spuść mi tutaj koniec! Sam spiesznie otworzył swój worek, a na jego dnie istotnie znalazł zwój srebrzystoszarej liny, którą podarowali mu elfowie z Lorii. Po chwili Frodo zobaczył, jak zsuwa się ku niemu koniec sznura; albo ustąpiła chwilowa ślepota, albo dookoła się rozjaśniło. Spływała ku niemu szara nitka o srebrzystym połysku; teraz, kiedy miał na czym zatrzymać wzrok, poczuł się mniej niepewnie. Mając już w dłoniach dość liny, mocno obwiązał się nią w pasie, a potem chwycił ją obiema rękami.
Sam cofnął się o sążeń od krawędzi i zaparł nogami o pniak. Na pół wciągnięty przez sługę, na pół dzięki własnym nogom i rękom, Frodo wczołgał się wreszcie do żlebu i zastygł, ciężko dysząc.
Gdzieś w oddali ciągle przetaczały się gromy, ulewa nie słabła. Po chwili obaj hobbici popełzli w głąb rozpadliny, ale nie znaleźli tam żadnego schronienia, a tymczasem dnem żlebu woda zaczęła spływać coraz bardziej rwącym strumieniem, niczym w rynnie spadzistego dachu.
— Gdybym tam został, albo bym się utopił, albo by mnie spłukało — sapnął Frodo. 
— Cóż za szczęście, że miałeś ten kawałek liny.
— Byłoby jeszcze większe, gdybym pomyślał o niej wcześniej — mruknął Sam. 
— Nie wiem, czy pan pamięta, jak wkładano nam liny do łódek tego dnia, kiedy opuszczaliśmy Lorię. Strasznie mnie zaciekawiła i zapakowałem jeden Zwój do tobołka. Hm, wydaje się, jakby to było całe lata temu. W każdym razie jeden z elfów, nie pamiętam już, Haldir czy któryś inny powiedział: "Może się przydać w różnych sytuacjach". I miał najzupełniejszą rację.
— Szkoda, że ja nie wziąłem swojej — skrzywił się Frodo 
— ale opuszczałem nasze Bractwo w takim pośpiechu i zdenerwowaniu, że nawet o tym nie pomyślałem. Gdyby twoja nie była za krótka, moglibyśmy po niej zejść. Jaka jest długa? Sam starannie zaczął odmierzać linę.
— Ma mniej więcej siedemdziesiąt łokci — oznajmił w końcu.
— Nigdy bym nie pomyślał! — zawołał zaskoczony Frodo.
— Prawda? — powiedział z satysfakcją Sam. 
— Ci elfowie to cudowne istoty. Jest cienka, ale bardzo mocna, a w dotyku miękka jak jedwab. Daje się bardzo ciasno zwinąć i dlatego nie ma kłopotu z pakowaniem. Tak, tak, wspaniałe istoty! 
— Hm, siedemdziesiąt łokci to daje dwadzieścia sążni 
— mówił w zamyśleniu Frodo 
— i chyba powinno wystarczyć. Jeśli przestanie padać przed zmrokiem, spróbuję jeszcze raz. 
— Deszcz już prawie ustał — zauważył Sam 
— ale nie ma mowy, żeby wasza wielmożność znowu ryzykował po ciemku. Poza tym nie wiem jak pan, ale ja jeszcze do siebie nie doszedłem po tym straszliwym wrzasku. Brzmiało to jak Czarni Jeźdźcy, ale krzyk dochodził z nieba, zupełnie jakby nauczyli się latać. Uważam, że powinniśmy noc przeczekać w tej rozpadlinie.
— Ani chwili dłużej niż to potrzebne nie spędzę na tej skale, wiedząc, że nad mokradłami spoglądają tutaj oczy z Mrocznej Krainy. Mówiąc to, Frodo podniósł się, znowu podszedł na skraj żlebu i wyjrzał za róg skały. Na wschodzie niebo zaczęło się odrobinę przejaśniać. Boczne flanki burzy, postrzępione i mokre, zwijały się; główny jej korpus potoczył się nad granie Emyn Muil, na których przez chwilę skupiły się ponure myśli Saurona. A potem, smagając wody Anduiny gradem i błyskawicami, nawałnica, brzemienna groźbą wojny, popłynęła nad Minas Tirit, by następnie, obniżywszy się nad górami, pozbierać swe kohorty i pociągnąć nad Gondor i granice Rohanu. Zmierzający na zachód Rohirrimowie widzieli z równiny, jak jej czarne wieżyce przesuwają się po niebie. Tutaj jednak, nad pustymi i cuchnącymi trzęsawiskami, odsłoniło się granatowe niebo wieczorne, na którym blado lśniło kilka gwiazd niczym dziury w baldachimie rozpostartym nad sierpem księżyca.
— Jak to dobrze znowu widzieć — powiedział Frodo i ciężko westchnął. 
— Dasz wiarę. Sam, że przez chwilę myślałem, iż oślepłem od błyskawicy albo czegoś jeszcze gorszego? Nie widziałem zupełnie nic do chwili, kiedy spostrzegłem szary koniec liny, który w ciemności chyba trochę lśnił.
— W mroku faktycznie ta lina się srebrzy — potwierdził Sam. 
— Nie zauważyłem tego wcześniej, ale chyba w ogóle jej nie wyciągałem od czasu zapakowania. Ale jeśli pan tak się już zapalił do tego łażenia po skałach, to jak ma w tym pomóc lina? Siedemdziesiąt łokci, czyli dwadzieścia sążni, tyle mnie więcej ma tutaj skała, tak? Frodo pomyślał chwilę i rzekł :
— Przymocuj ją dobrze do tego pnia. Sam, a potem, tak jak tego chciałeś, pójdziesz przodem. Będę cię powoli spuszczał, a ty rękami i stopami będziesz się tylko odpychał od ściany. Od czasu do czasu możesz przystanąć na jakiejś półce, żebym i ja trochę odpoczął. Jak znajdziesz się na dole, przyjdzie kolej na mnie. Czuję się już całkiem dobrze.
— Zgoda! — ponuro mruknął Sam. 
— Skoro tak być musi, to przynajmniej niech się skończy jak najszybciej! Gaduła starannie umocował linę do pniaka, a drugim końcem obwiązał się w pasie. Potem z ociąganiem zaczął się przygotowywać po raz drugi do rozstania ze żlebem, który nagle wydał mu się wielce przytulny. Wszystko poszło o wiele łatwiej, niż się Sam spodziewał. Lina dawała mu poczucie niejakiej pewności, aczkolwiek nie raz zamykał oczy, kiedy mimowolnie skierował wzrok w dół. Zdarzyło się okropne miejsce, bez jednego uchwytu czy stopnia, gdzie skała trochę się wybrzuszała, i tam Gaduła zakołysał się na chwilę w powietrzu, ale Frodo opuszczał go miarowo i pewnie, więc nieprzyjemna eskapada dość szybko się skończyła. Bagosz najbardziej martwił się tym, iż lina się skończy zbyt wcześnie, tymczasem miał jeszcze spory jej zapas, gdy z dołu doleciał go okrzyk: "Jestem na ziemi!" Głos był wyraźny, lecz Frodo nie mógł dojrzeć w dole sługi, którego elfowa opończa rozmywała się w szarzyźnie zmierzchu. Frodowi zejście zabrało trochę więcej czasu. I on ciasno obwiązał się w pasie, a poza tym odpowiednio skrócił linę, tak żeby w razie upadku zatrzymała go nad ziemią, nie chciał bowiem ryzykować, gdyż nie miał Samowego zaufania do sznura. Zdał się jednak na linę w dwóch miejscach, gdzie z racji braku uchwytów i dużego odstępu między występami w skale, zaryzykować musiał skok. Wreszcie i on dotarł do podnóża skały.
— Świetnie! — zawołał rozradowany. 
— Udało się! Wydobyliśmy się z pułapki Emyn Muil! Ciekawe, co czeka nas dalej. Obyśmy tylko nie zaczęli szybko żałować braku twardych kamieni pod nogami. Sam w milczeniu wpatrywał się w ujście żlebu i kręcił głową.
— Kapuściana głowa, ma Starzyk rację. Dureń! Moja piękna lina! Ona przywiązana jest tam na górze, a my stoimy tutaj na dole. Jaka wspaniała wskazówka i okazja dla tego śliskiego parszywca. Zupełnie jakbyśmy zostawili drogowskaz, którędy iść za nami. Coś czułem, że wszystko za dobrze się układa.
— Jeśli potrafisz znaleźć sposób, żeby zejść bezpiecznie po linie, a potem jeszcze ściągnąć ją za sobą, to będziesz mógł mnie nazywać kapuścianą głową i w każdy inny sposób, w jaki ojciec się do ciebie zwracał 
— powiedział Frodo. 
— Jeśli chcesz, wdrap się z powrotem, odwiąż ją i skocz na dół.
Sam zakłopotany drapał się po głowie.
— Nie, nie wiem, jak to zrobić, ale rzeczywiście nie chciałbym jej tak zostawiać. 
— Ujął koniec liny i lekko ją pociągnął. 
— Ciężko mi się rozstawać z czymkolwiek, co zabrałem z krainy elfów. Może i ten sznur zrobiła sama Galadriel. Galadriel... 
— powtórzył z rozmarzeniem i żalem, a potem na pożegnanie ostatni raz szarpnął linę. Ku zdumieniu obu hobbitów, swobodnie ku nim spłynęła; Sam stracił równowagę i poleciał na plecy, a na jego brzuchu ułożyły się srebrzystoszare zwoje. Frodo zachichotał.
— Zaraz, zaraz, kto to wiązał linę? — zapytał z przekąsem. 
— Dobrze, że dopiero teraz puściła. I pomyśleć, że ja swoje życie powierzyłem twojemu węzłowi!
Samowi jednak wcale nie było do śmiechu. 
— Może nie jestem najlepszy we wspinaczce, mości Frodo — powiedział z urazą 
— ale na linach i węzłach trochę się znam, bo to u nas rodzinne. Mój dziadek, a po nim wuj Andy, co był najstarszym bratem Starzyka, przez wiele lat prowadzili warsztat powroźniczy w Postronku. A węzeł zaplotłem na tym pniaku tak solidny, że nikt by lepszego nie zrobił ani we Włości, ani gdzie indziej.
— W takim razie musiała ją przeciąć krawędź skały — rzekł pojednawczo Frodo.
— Na pewno nie, o tym też pomyślałem. — Sam, którego to podejrzenie jakby jeszcze bardziej oburzyło, pochylił się i zbadał końce sznura. 
— Żadnych śladów przecięcia.
— W takim razie nie pozostaje nic innego jak słaby węzeł — rozłożył ręce Frodo. Sam potrząsnął tylko głową i w zadumie przeciągał linę między palcami.
— Niech pan sobie myśli, mości Frodo, co chce — odezwał się w końcu 
— a ja i tak będę uważał, że lina spadła sama, na moje wezwanie. Z tymi słowami Sam zwinął odzyskany skarb i schował go do worka.
— Najważniejsze, że spadła, a my musimy się zastanowić, co dalej. Noc za pasem. Spójrz tylko, jaki piękny księżyc i gwiazdy 
— stwierdził Frodo.
— Zawsze lepiej się robi na sercu na ich widok, prawda? — powiedział Sam, zadzierając głowę. 
— Mają w sobie coś elfowego. Księżyc zaczął przybierać; przez ostatnie dwie noce nie było go widać zza chmur. Całkiem teraz jasno w jego świetle.
— Tak, ale do pełni zostało jeszcze trochę czasu. Chyba jest jednak za ciemno na marsz przez trzęsawiska. I tak w pierwszych mrokach nocy rozpoczęli następny etap swojej podróży. Po chwili Sam obejrzał się; w szarej skale czerniała plama żlebu. 
— Cieszę się, że tak nam się udało z liną — powiedział. 
— Będzie miał padalec małą zagadkę; ciekawe jak na tych błoniastych łapach zejdzie ze skały. W sporej odległości od podnóża poszli przez rumowiska głazów i szorstkich kamieni, mokrych i śliskich po deszczu. Teren szybko się obniżał. Nie dotarli daleko, kiedy pod ich nogami rozwarła się nagle czarna szczelina, zbyt szeroka, żeby myśleć o przeskakiwaniu nad nią po ciemku. Zdało im się, że w głębi słyszą plusk wody. Na lewo rozpadlina zawracała znowu ku Emyn Muil, o ile więc mogli ocenić po nocy, nie było sensu iść w tę stronę.
— Chyba lepiej pójść na południe — rzekł Sam. 
— Znowu wprawdzie będziemy niedaleko naszej skały, ale może znajdziemy tam jakąś dobrą na nocleg jamę czy nawet jaskinię.
— I ja tak myślę — zgodził się Frodo. 
— Jestem już zmęczony i dość mam na dziś tego człapania po kamieniach, chociaż wzdragam się na każdą myśl o zwłoce. Gdybyśmy mieli przed sobą prostą drogę, szedłbym dopóty, dopóki nogi odmówiłyby mi posłuszeństwa. Ani jednak droga nie okazała się łatwiejsza, ani nie udało im się znaleźć żadnego schronienia. Wszędzie tylko nagie, kamieniste stoki, nad którymi sterczała urwista ściana, znowu wysoka i nieprzystępna. W końcu znużeni przysiedli na ziemi w płytkim zagłębieniu pod wielkim głazem. Przez pewien czas siedzieli żałośnie wtuleni w siebie pośród nocy zimnej i kamiennej, a na przekór wszelkim wysiłkom senność nie dawała się odegnać. Czysty księżyc stał wysoko na niebie, a jego wątła biel oblekała płyty i krawędzie skał w szarość poznaczoną czarnymi cieniami.
Wreszcie Frodo wstał i szczelniej owinął się opończą.
— Posłuchaj, Sam. Weź mój koc i zdrzemnij się trochę, a ja się rozgrzeję, chodząc. 
— Nagle zesztywniał i mocno chwycił służącego za ramię. 
— Co to takiego? Tam, na skale! Sam spojrzał we wskazanym kierunku i syknął przez zęby.
— Znowu!!! To ten przeklęty Gullum! Że też nie ma na niego siły. I ja myślałem, że przestraszy się łażenia po takiej stromiźnie, a ten, proszę, spaceruje sobie po niej jak jakieś pajęczysko! Z rozłożonymi szeroko cienkimi kończynami czarny kształt przesuwał się po skalnej płycie, która w świetle księżyca wydawała się zupełnie pionowa i gładka. Być może giętkie palce u rąk i nóg Gulluma wyszukiwały szczeliny i uchwyty niedostrzegalne dla hobbitów, w każdym razie stwór poruszał się po urwistej ścianie z łatwością jakiegoś wielkiego insekta, przy czym opuszczał się głową na dół, zupełnie jakby węszył w poszukiwaniu drogi. Co jakiś czas wolno unosił głowę na długiej, chudej szyi, hobbici zaś widzieli błysk dwóch bladych światełek, gdy jego oczy zerkały na księżyc, by zaraz skryć się pod powiekami. 
— Myśli pan, że nas spostrzegł?
— Nie wiem na pewno — szepnął Frodo 
— ale chyba nie. Nawet oczom nawykłym do światła niełatwo dojrzeć te elfowe płaszcze. W cieniu nie widzę cię nawet na kilka kroków. A o nim słyszałem, że nie znosi słońca i księżyca.
— Więc czemu złazi tą właśnie drogą, zamiast poszukać sobie gdzieś cienia? — prychnął Sam.
— Cicho! — skarcił go Frodo. 
— Być może czuje nasz zapach, a słuch ma nie gorszy od elfów. Zdaje się, że właśnie coś usłyszał; pewnie nasze głosy. I przedtem robiliśmy wiele hałasu, i przed chwilą rozmawialiśmy za głośno.
— Mdli mnie już na samą myśl o nim — szepnął Sam. 
— Mam już dość tego i pogadam sobie z padalcem, jak będzie okazja, a zaraz się chyba ona nadarzy. To mówiąc. Sam naciągnął głęboko na twarz kaptur opończy i chyłkiem zaczął sunąć w kierunku skały.
— Ostrożnie! — szepnął Frodo, który skradał się za sługą. 
— Nie spłosz go! Jest groźniejszy, niż się wydaje. Ciemna pełznąca postać miała już za sobą trzy czwarte drogi do podnóża skały; do przebycia pozostało jej jakieś trzydzieści, czterdzieści stóp. Hobbici przyczaili się w cieniu wielkiego głazu i nieruchomi czekali. Wydawało się, że Gullum dotarł do jakiegoś trudnego fragmentu ściany, albo też coś go zaniepokoiło. Słyszeli węszenie i co jakiś czas syk oddechu podobny do przekleństwa. Stwór podniósł głowę, chyba splunął, a potem ruszył w dół. Świsty i gwizdy ułożyły się teraz w zrozumiałe słowa.
— Ach, sss! Uważaj, Najdroższy! Wolniej idziesz, dalej zajdziesz. Nie będziemy nadstawiać naszej szyi, Najdroższy, co? O nie, gul, gul! 
— Gullum znowu uniósł głowę, zerknął na księżyc, i czym prędzej ją opuścił. 
— Nienawidzimy go — syknął. 
— Obszydliwe świecidełko, szpieguje nas, Najdroższy, boli nam oczy.
Głos Gulluma stawał się coraz wyraźniejszy.
— Gdzie on jesst, gdzie on jest, Najdroższy, mój Najdroższy? Jest nasz, nasz my go chcemy. Złodziejaszki, złodziejaszki, małe, wstrętne podlece. Gdzie one, z moim Najdroższym? Żeby ich mór wydusił, jak my ich nienawidzimy!
— Zdaje się, że nie wie, gdzie jesteśmy, prawda? — niemal bezgłośnie szepnął Sam. 
— Ten "najdroższy" to...?
— Ciii! Jest już tak blisko, że może posłyszeć każdy szmer. W rzeczy samej Gullum nagle przystanął, a duża głowa na wężowatej szyi przekrzywiała się to w jedną, to w drugą stronę, jak gdyby nasłuchując. Blade oczy na pół skryły się pod powiekami. Sam, mocno zacisnąwszy świerzbiące palce, pełen odrazy i wściekłości z trudem się powstrzymywał. Stwór ponownie zaczął pełznąć, sycząc, posapując i nieprzerwanie mówiąc do siebie. Wreszcie znalazł się nie więcej niż dziesięć stóp nad ziemią dokładnie na wprost hobbitów; w tym miejscu musiał zdecydować się na skok, skala była bowiem lekko podcięta i zbyt gładka nawet dla niego. Usiłował się obrócić tak, aby pierwsze dotknęły ziemi nogi, ale w trakcie tej próby z przenikliwym piskiem odpadł nagle od ściany, już w locie oplatając długie ręce i nogi wokół tułowia, na podobieństwo pająka, któremu przecięto snutą nić. Sam błyskawicznie wyskoczył z kryjówki, w kilku susach pokonał odległość pomiędzy nią a podnóżem skały i zwalił się na Gulluma, zanim ten zdążył się ruszyć. Nie docenił jednak przeciwnika, który przecież został zaatakowany całkiem nieoczekiwanie. Sam nagle stwierdził, że długie kończyny Gulluma niczym macki krępują jego ręce, a ich chwyt, miękki, ale przeraźliwie mocny, zaciska się na nim jak postronek; lepkie palce szperały w poszukiwaniu szyi hobbita. Potem poczuł ukąszenie w ramię. Jedyne, co mógł robić, to odchylając głowę, walić jej bokiem w twarz kreatury. Gullum syczał, pluł, ale nie puszczał. Gdyby Gaduła był sam, wszystko najprawdopodobniej skończyłoby się dla niego bardzo źle. Na szczęście Frodo skoczył na pomoc, dobywając z pochwy Żądło. Lewą ręką chwycił za rzadkie, proste i gładkie włosy Gulluma, odgiął jego chuderlawą szyję i zmusił tamtego, by wodnistymi oczyma spojrzał w niebo.
— Puszczaj, Gullum! — krzyknął. 
— To jest Żądło kiedyś dawno temu już je widziałeś. Jeśli nie posłuchasz, tym razem także je poczujesz, gdy ci poderżnę gardło. Gullum nagle oklapł niczym mokra szmata, a Sam wydobył się spod niego i obmacał ramię. Oczy płonęły mu gniewnie, ale wróg budzić mógł teraz co najwyżej politowanie, kiedy chlipiąc wtulał się w kamienie.
— Nie róbcie nam nic. Najdroższy, nie pozwól im nas skrzywdzić! Przecież te małe, miłe hobbiciątka, nic nam nie zrobią, Najdroższy? Nic im nie zrobiliśmy, a one na nas skoczyły, jak kocur na biedną myszkę, Najdroższy! A my jesteśmy tak bardzo sami, ach, sami, gul, gul. Będziemy dla nich grzeczni, jak oni będą dla nas mili, tak, tak, będziemy! 
— No i co z nim teraz zrobić? — zapytał stropiony Sam. 
— Chyba najlepiej byłoby związać, żeby nie mógł więcej pełznąć za nami.
— Zabiją nas, zabiją nas — załkał Gullum. 
— Wstrętne, okrutne hobbity. Związać nass tutaj i zostawić, gdzie zimno, gdzie twardo, gul, gul. Ciałem Gulluma wstrząsnął płacz.
— Nie — odparł Frodo 
— gdybyśmy mieli go zabić, trzeba by to zrobić od razu, teraz. Ale nie możemy. Biedna, nędzna istota. Nie możemy zabijać kogoś, kto nie wyrządził nam krzywdy.
— Jak to, nie wyrządził?! — zawołał Sam, nadal rozcierając bark. 
— Bo nie pozwoliliśmy mu na to, inaczej nie miałby dla nas żadnej litości. Na pewno chciał nas zadusić we śnie.
— Może i tak, ale pewności mieć nie można. I Frodo zamyślił się; Gullum leżał bez ruchu, chociaż przestał łkać. Sam zaś czujnie mu się przypatrywał. Bagoszowi wydało się, że z przeszłości napływają głosy, dalekie, lecz wyraźne : "Żałuję, że Bilbo nie zadźgał tej kreatury, kiedy miał po temu okazję. Żałujesz? To żal powstrzymał jego rękę. Żal i litość nie pozwoliły mu zabijać bez potrzeby. Nie czuję żadnej litości dla Gulluma. Zasługuje na śmierć. Zasługuje! Ja też nie cofnąłbym się przed tym słowem. Wielu żywych zasługuje na śmierć. I wielu ginących zasługuje na dalsze życie. Czy potrafisz im je wrócić? Więc nie szafuj tak śmiercią w imię sprawiedliwości, obawiając się o własne bezpieczeństwo, albowiem nawet mędrcy nie potrafią dojrzeć wszystkich tego konsekwencji". 
— Dobrze — odpowiedział na głos, opuszczając miecz. 
— Boję się w dalszym ciągu, ale jak widzisz, nie tknę tej maszkary. Teraz i ja czuję litość. Sam popatrzył ze zdumieniem na swego pana, który najwyraźniej zwracał się do jakiegoś niewidocznego rozmówcy. Gullum niepewnie uniósł głowę.
— Tak, tak, jesteśmy nędzni, Najdroższszy — zaskomlał. 
— Nie zabiją nas, nie zaszlachtują, kochani hobbici! 
— Tak, darujemy ci życie — rzekł Frodo 
— ale nie puścimy cię wolno. Cały przesiąknięty jesteś, Gullum, podstępem i zdradą. Pójdziesz z nami, a my nie spuścimy z ciebie oka. Pomożesz nam, odwdzięczając się za to, że cię nie zabijemy.
— Tak, tak, nie zabijemy, pomożesz — pospiesznie zapewnił Gullum i usiadł. 
— Kochani hobbicci! Pójdziemy z nimi, pójdziemy! Tak, tak, znajdziemy im w ciemności bezpieczne ścieżki, pewnie. Ale my się zastanawia, dokąd też oni idą w tym zimnym, brzydkim kraju? Spojrzał na hobbitów, a w bladych ślepiach na ułamek sekundy zamigotały przebiegłość i zaciekawienie. Sam prychnął gniewnie, ale nic nie powiedział, czuł bowiem wyraźnie, że coś dziwnego dzieje się z jego panem i argumenty nie na wiele się zdadzą. Niemniej odpowiedź całkiem go zaskoczyła. Spojrzawszy prosto w oczy Gullumowi, który drgnął i cofnął się odrobinę, Frodo powiedział cicho i poważnie:
— Dobrze znasz odpowiedź, Smadule, a przynajmniej jej się domyślasz. Zmierzamy, oczywiście, do Mordom. A ty, jak przypuszczam, dobrze znasz drogę.
— Ach, szsz! — zawołał Gullum i zakrył oczy rękami, jak gdyby wręcz zabolała go taka szczerość i nazywanie rzeczy po imieniu. 
— Zgadliśmy, tak zgadliśmy — szepnął 
— ale nie chcemy, żeby oni tam szli, nie, nie chcemy. O nie, najdroższy, nie kochani hobbici. Tam tylko popiół i popiół, pył i pragnienie, kopalnie, nory, jamy. I orkowie, tysiące orków. Kochanym hobbitom nie wolno iść w takie miejsce. 
— Mów, łatwiej ci szukać drogi za dnia czy po nocy? Jesteśmy zmęczeni, ale jeśli wolisz noc, wyruszymy zaraz.
— Za mocne światło kaleczy nam oczy — zaskomlał Gullum. 
— Nie pod Białą Twarzą, proszę. Zaraz zajdzie za góry, za szczyty. Odpocznijcie sobie trochę, kochani hobbici!
— Więc siadaj, ale żebyś ani drgnął — polecił Frodo. Hobbici usiedli po obu stronach Gulluma, oparli się o skałę i wyciągnęli przed siebie utrudzone nogi. Nie musieli niczego między sobą uzgadniać; dobrze wiedzieli, że nawet na moment nie wolno im zasnąć. Księżyc powoli znikał, a wraz z tym ze szczytów spłynął mrok i wszystko pogrążyło się w ciemnej szarości, podczas gdy gwiazdy na niebie rozjarzyły się mocniej. Cała trojka trwała bez ruchu Gullum podciągnął nogi, oparł brodę na kolanach, dłonie oraz stopy płasko ułożył na ziemi i siedział z zamkniętymi oczyma, chociaż łatwo było wyczuć napięcie, z jakim namyślał się czy nasłuchiwał. Frodo spojrzał na Sama. Ich oczy spotkały się; nie potrzebowali żadnych słów. Oparli głowy o ścianę i przymknęli powieki, a po chwili rozległy się spokojne, miarowe oddechy. Dłonie Gulluma poruszyły się odrobinę, a jego głowa nieznacznie poruszyła się najpierw w lewo, potem w prawo, a nad każdym okiem uchyliła się powieka. Hobbici nie reagowali. Wtedy ze zdumiewającą silą i szybkością Gullum wyskoczył w powietrze na podobieństwo pasikonika czy żaby, chcąc rzucić się w mrok, tyle że Frodo i Sam tylko na to czekali. Ledwie Gullum opadł na ziemię, miał już na plecach Sama, podczas gdy Frodo chwycił stwora za nogę i przewrócił nagłym szarpnięciem.
— Sam, znowu przyda się twoja lina — mruknął. Sam odszukał sznur w tobołku, mówiąc jednocześnie:
— A dokąd to się pan wybierał w takim zimnym, brzydkim kraju, mości Gullum, hę? Ach, jak my się zastanawia, doprawdy. Idę o zakład, że chciałeś pan odszukać swych przyjaciół, orków. Ty nędzna, podstępna kreaturo! Obwiążemy ci linę wokół szyi i łatwo ta pętla może się zamienić w stryczek! Gullum leżał bez ruchu i nie próbował już żadnych sztuczek, ale obdarzył Sama spojrzeniem pełnym nienawiści.
— Musimy być pewni, że nam nie ucieknie — powiedział Frodo 
— ale z drugiej strony, jaki z niego pożytek, jeśli nie będzie mógł chodzić. Dlatego nie można mu związać ani nóg, ani rąk, bo z jednych i drugich, zdaje się, korzysta równie często i łatwo. Najlepiej zrób tak: jeden koniec liny przymocuj mu do kostki, a drugi okręć sobie wokół dłoni. I Frodo stanął nad Gullumem, podczas gdy Sam zabrał się do robienia węzła. Reakcja więźnia zupełnie ich zaskoczyła, Gullum bowiem zaczął wyć tak przeraźliwie, że trudno było znieść przenikliwy, wibrujący dźwięk, a przy tym wił się, usiłując sięgnąć ustami do kostki i przegryźć linę. Wrzask nie ustawał. Trwało to tak długo, że Frodo uznał w końcu, iż maszkara rzeczywiście cierpi, chociaż przyczyną nie mógł być węzeł, owszem, ścisły, ale nie za ciasny. Czyny Sama były bardziej litościwe niż jego słowa.
— Co ty wyprawiasz? — ofuknął Gulluma Frodo. 
— Musimy cię związać, bo próbujesz uciekać, ale nikt cię nie chce skrzywdzić.
— Boli, ach, jak boli — zawodził Gullum. 
— Taki mróz, że aż gryzie!!! To ci przeklęci elfi!!! Wredne, okrutne hobbity! To dlatego chcemy uciec, rozumiesz, najdroższy? Wiedzieliśmy, jakie one okrutne, hobbiciska! Specjalnie poszły do elfów, dzikich elfów z płomieniem w oczach. Zdejmijcie to, zdejmijcie!!! Nie wytrzymam! Frodo wpatrywał się w jeńca zmrużonymi oczyma.
— Nie, nie zdejmiemy — rzekł 
— chyba... chyba że złożysz obietnicę, której będę mógł zaufać. 
— Tak, tak, przyrzekniemy, czego on chce, zechce, zachce, przysięgniemy 
— bełkotał Gullum, a zarazem wił się nieustannie i chwytał za kostkę. 
— Strasznie nas boli.
— Przysięgniesz? Nagle Gullum wyprostował się, otworzył szeroko powieki i z dziwną iskrą w oku wpatrzył się we Froda.
— Smaduł. Smaduł przysięgnie na Najdroższego. Frodo drgnął, a jego odpowiedź powtórnie zdumiała Sama.
— Na Najdroższego? Ośmielisz się? Pomyśl tylko! Ten Jedyny, by zebrać je wszystkie i w ciemności  zespolić wieżami. Chcesz się związać przysięgą wobec niego, Smadule? On to przyjmie, ale jest bardziej zdradziecki niż ty. Może przeinaczyć twoje słowa. Uważaj! Gullum skulił się, ale powtórzył :
— Na Najdroższego, na Najdroższego!
— A co takiego przysięgniesz?
— Że będę bardzo, bardzo dobry — zaskomlał, a potem podczołgał się Frodowi do nóg i przypadł do nich, a jego ciałem wstrząsał dreszcz, jak gdyby każde słowo porażało kości trwogą. 
— Smaduł przysięgnie, że nigdy, przenigdy, nie pozwoli Mu go zdobyć. Nigdy! Smaduł go ocali. Ale przysiąc musi na Najdroższego!
— Nie, nie ma mowy — odparł Frodo, wpatrując się w nieszczęśnika z powagą i współczuciem. 
— Chodzi ci tylko o to, żeby go zobaczyć, a jak się uda, dotknąć, chociaż wiesz, że wpędza cię w obłęd. Nie, nie na niego, ale jeśli chcesz 
— przed nim. Wiesz przecież, gdzie jest, dobrze wiesz, Smadule. Tutaj, przed tobą. Przez moment wydało się Samowi, że jego pan wyolbrzymiał, a Gullum skurczył się: wysoki, majestatyczny cień, skrywający swą potęgę pod szarą opończą, u którego stóp czołgał się skamlący pies. Zarazem obu łączyła jakaś wspólnota: potrafili wyczuwać swe myśli. Gullum uniósł się na klęczki i objął Froda za kolana.
— Na ziemię! — rozkazał Frodo. 
— I przysięgaj!
— My przysięga, ja przysięgam, że będę służył władcy Najdroższego. Dobry władca, dobry Smadul, gul, gul, gul! I stwór załkał, a potem raz jeszcze usiłował przegryźć linę. 
— Zdejmij z niego więzy. Sam — rzekł Frodo, a sługa z ociąganiem spełnił polecenie. Gullum natychmiast zerwał się i zaczął radośnie dokazywać, niczym zbity pies, którego pan zechciał w końcu pogłaskać. W jednej chwili dokonała się też w nim zmiana, która trwała potem przez jakiś czas. Mówiąc, mniej syczał i skomlał, a zwracał się wprost do rozmówców, a nie do swego "najdroższego". Kulił się i odskakiwał, ilekroć hobbici nazbyt się do niego zbliżyli lub wykonali jakiś gwałtowny ruch, bardzo starannie unikał też dotknięcia elfowej opończy, poza tym jednak był ogromnie przyjazny i aż zawstydzająco usłużny. Zaśmiewał się do rozpuku w odpowiedzi na najbardziej niewinny żarcik, cieszył się z normalnych życzliwych słów, a zaczynał łkać, jeśli Frodo go ofuknął. Sam rzadko się do niego odzywał. Traktował go z jeszcze głębszą niż dotąd nieufnością, i jeżeli to w ogóle możliwe, nowego Gulluma, Smaduła, nie znosił bardziej niż starego. 
— Ej, ty tam, Gullum, czy jakkolwiek cię zwać — powiedział wreszcie Sam 
— do roboty! Księżyc zaszedł, a noc upływa. Lepiej już zacznijmy.
— Tak, tak — podchwycił skwapliwie Gullum. 
— Wyruszamy, wyruszamy. Jest tylko jedna droga z pomocy na południe. Znalazłem ją. Orkowie jej nie używają. Orkowie jej nie znają. Orkowie trzymają się jak najdalej Trzęsawisk, wolą je obchodzić całymi milami. Bardzo dobrze, że tędy poszliście. Bardzo dobrze, że znaleźliście Smaduła. On was poprowadzi. Odszedł kilka kroków, zatrzymał się i popatrzył na nich wyczekująco, podobny do psa, który doprasza się spaceru.
— Ej, Gullum, nie odchodź za daleko! — zawołał Sam. 
— Pójdę tuż za tobą, a sznur będę trzymał w pogotowiu.
— Nie, nie trzeba — zapiszczał Gullum. 
— Smaduł przysiągł. I ruszyli przed siebie pod ciemnym niebem usypanym świetlistymi gwiazdami. Gullum przez chwilę prowadził ich na północ drogą, którą dotychczas szli, a potem nagle skręcił skosem w prawo i zaczął oddalać się od Emyn Muil kamienistym stokiem, który schodził ku bagnom. Nad ciągnącym się całymi milami aż do bram Mordom pustkowiem trwała czarna cisza.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Poskramianie Malego Dziecka Mt Biznes
Poskramianie zwierząt
Poskramianie Malego Dziecka Mt Biznes
Poskramiacz
Jackson Shirley Poskramianie demonów
Jak poskramiają by obdzierać żywcem ze skóry
Daniel Czarnota Poskramianie przypadku jako dziejowy proces

więcej podobnych podstron