Ekonomia
nowe spojrzenie
tom 1
Praca zbiorowa
pod redakcją Witolda Wilczewskiego
Wrocław 2005
Komitet Redakcyjny w składzie:
Redaktor Naczelny Dr Witold Wilczewski
Miłosz Bielecki Piotr Buda Katarzyna Cieślińska Beata Dyszlewicz Michał Gęsicki Barbara Modelska Katarzyna Renowicka Lidia Trzeciak Justyna Żuraw
Fotograf Małgorzata Karczewska
|
|
Podziękowania
Autorzy składają gorące podziękowania dla osób i firm, które udzieliły nam wsparcia w realizacji pomysłu wydania niniejszej książki. Bez Ich pomocy nie doszłoby do spełnienia naszego zamierzenia. Jesteśmy bardzo wdzięczni Panu dr Witoldowi Wilczewskiemu za inicjatywę, wsparcie merytoryczne, cenne wskazówki i sugestie oraz dużą cierpliwość i wyrozumiałość. Szczególnie dziękujemy Panu dr Markowi Krajewskiemu za inspirację, ocenę prac oraz napisanie przedmowy do wydania.
Pragniemy również serdecznie podziękować naszym hojnym sponsorom:
Profesorowi Jerzemu Świątkowi, Prorektorowi Politechniki Wrocławskiej;
Profesorowi Wacławowi Kollekowi, Dziekanowi Wydziału Mechanicznego
Magistrowi Zbigniewowi Matuszewskiemu, Zastępcy Dyrektora Ośrodka Zamiejscowego Politechniki Wrocławskiej w Legnicy
oraz firmom:
CS Polska - Wyłączny dystrybutor noży Cold Steel
NVIDIA - Producent CHIPSETÓW do kart graficznych i płyt głównych
Tabasco - Agencja PR
Spis treści
Przedmowa
Od Redaktora Naczelnego
Świat według Hoppera [5]
Hopper i ekonomia Damian Bęben
Drogi Doktorze, Mark Skousen
Szanowny Panie Doktorze Wojciech Nowacki
Dlaczego ten obraz przedstawia ekonomię? Michał Łagocki
„ Ekonomia w dinerze „ Justyna Żuraw
Prawo Gossena [15]
Użyteczność, I i II prawo Gossena Zbigniew Czetowicz
Koniec świata w Liegnitz Wojciech Pietrowski
Ciemne chmury w Breslau, Marta Krzyżak
Śmierć nadejdzie jutro, Bartosz Pol
Spagetti & Hazard, Anna Aniołowska
Pechowy lot, Dominika Bogusz
Niekończąca się wstęga, Maciej Rus
Zaczęło się... Marek Moskal
W poszukiwaniu przeznaczenia doczesnych używek, Piotr Buda
Krwawy maj, Katarzyna Renowicka
Truciciel, Barbara Modelska
Wieczność, Damian Bęben
Przeminęło z deszczem, Sylwia Różantowska
Whisky, Martyna Wilk
Nocny Koszmar, Joanna Suszek
Karol .`Obuchowski.......[brak eseju]
Prawo malejących przychodów[10]
Prawo malejących przychodów, Zbigniew Czetowicz
Detektyw Leon Górski na tropie w Breslau, Grzegorz Mączyński
Pączkowy interes, Damian Bęben
Prawo malejących przychodów w Breslau, Barbara Modelska
Fatalne skutki nieznajomości prawa malejących przychodów, Marta Krzyżak
Ekonomia podczas okupacji, Beata Dyszlewicz
Uciec, ale dokąd? Piotr Buda
Zrozumieć błąd, Małgorzata Karczewska
Poczucie winy, Ewa Załupska
Żarłacze, Agnieszka Tomaszewska
Niezwykłe złudzenia [6]
Szaraki pospolite, Marcin Makowski
Czy Lech Grobelny był uczciwym człowiekiem? Małgorzata Bobińska
30 grudnia 2002 roku, Liliana Kubasik
Urodziny babci Zosi, Dorota Płaza
To były czasy, Dominika Kwiatkowska
Czy winien był Grobelny czy ludzka głupota? Paweł Wróbel
Patrycja Błażejewska [brak eseju]
Przedmowa
Pana dra Marka Krajewskiego
Dwie strony
Od Redaktora Naczelnego
Drogi Czytelniku,
Książka, którą trzymasz w ręku została napisana przez studentów Politechniki Wrocławskiej podczas zgłębiania zawiłości życia gospodarczego w ramach kursów z ekonomii. Jest to zbiór esejów traktujących o różnych aspektach naszej codzienności, opisujących wszechobecne prawa ekonomiczne.
Poszukując możliwości i sposobów opisu zjawisk jakie zachodzą w gospodarce posłużyliśmy się techniką metafor. Pojęcie metafory jest oczywiście bardzo stare i było stosowane już przez starożytnych. Pierwotnie, metafora była słowem greckim znaczącym "transfer". Etymologia tego pojęcia wywodzi się od meta, co oznacza zmianę oraz od phora co oznacza noszenie, szybki ruch. W ten sposób, sama metafora słowa ma metaforyczne znaczenie, "przenoszenie, transfer znaczenia od jednej rzeczy do innej". Dziś metafory są używane nie tylko w poezji i literaturze, mają one także długą historię w myśli naukowej. Coraz częściej uważa się, że metafory są nieuniknione w technice, naukach społecznych, naukach ścisłych. Wyjaśniają zjawiska, porządkują pojęcia drogą przenoszenia ich z jednej dziedziny do innej.
W uzmysławianiu jak dalece, dla wyrażania pewnych idei, rozpowszechniło się posługiwanie się metaforami i analogiami można wspomnieć o planetarnej analogii struktury atomu stworzonej przez Rutheforda, metafory systemu słonecznego jako mechanizmu, a także stworzonej przez Harvey'a metafory serca jako pompy.
W naukach ekonomicznych powszechne jest posługiwanie się za Adamem Smithem pojęciem niewidzialnej ręki rynku. Do podręczników akademickich weszło pojęcie dylemat więźnia - metafora stworzona przez Johna Nasha. Coraz powszechniejsze jest posługiwanie się za Ralphem Lenzem analogiami biologicznymi. Znanym i powszechnie uznanym zastosowaniem metafory biologicznej jest cykl życia wyrobu (organizacji) wyróżniający takie fazy rozwojowe jak: narodziny, dzieciństwo, młodość, dojrzałość.
Coraz więcej problemów występujących w ekonomii i finansach jest analizowanych przy użyciu koncepcji i metod ilościowych zaczerpniętych z fizyki. Interesujące wyniki dało zastosowanie przez Adriana A. Dragulescu jednego z podstawowych praw fizyki, prawa rozkładu energii Boltzmana-Gibbsa, do opisu dystrybucji dochodów i bogactwa. Adrian A. Dragulescu dowodzi także, że równanie Fokkera-Plancka dobrze opisuje procesy zmian cen akcji na giełdzie nowojorskiej.
W kontekście przedstawionych zastosowań szczególnego znaczenia nabiera spostrzeżenie St. Ulama, który pisze: „Po przeczytaniu o rozwoju nauk biologicznych, zaciekawiła mnie konceptualna rola, jaką matematyczne pomysły mogłyby odegrać w biologii. Jeśli mogę sparafrazować sławne powiedzenie Prezydenta Kennedy'ego, zainteresowało mnie nie co matematyka może zrobić dla biologii, ale co biologia może zrobić dla matematyki. Sądzę, że nowe schematy matematyczne, nowe systemy aksjomatów, nowe systemy struktur matematycznych będą zasugerowane przez badanie żywego świata
Zgodnie ze znaną metaforą ewolucji badań naukowych, która została wyłożona przez Geralda Holtona napisanie i wydanie tej książki ma coś wspólnego z badaniami "oceanu prawdy" lub być może dokopywaniem się do żyły interesujących pomysłów. W miarę jak pierwsi poszukiwacze otwierają nową żyłę, wiadomości o odkryciu zostają upowszechnione i pojawia się zjawisko gorączki złota, wielu poszukiwaczy porzuca swoje stare pola w poszukiwaniu bardziej urodzajnych terenów. Być może w przyszłości podręczniki do ekonomii będą wyglądać zupełnie inaczej niż dziś, czyli tak jak nasza książka.
Zatem, Drogi Czytelniku, poddaj się wraz z nami gorączce złota i poznaj ekonomię od innej strony. Spójrz za okno. Ekonomia jest wszędzie, w sztuce, w najbardziej nieoczekiwanych, mrocznych miejscach, zadymionych knajpach, ale też wytwornych salonach.
Świat według Hoppera
Hopper i ekonomia
Hopper wielki malarz i artysta? Możliwe. Znalazłem go w nie byle jakiej encyklopedii, bo w nowej encyklopedii powszechnej PWN, ale dlaczego było tam o nim tylko trzy zdania? Może nie był na tyle dobry, żeby napisać o nim cztery. Nie wnikając jakim był realistą, dzisiaj przychodzi mi się zmierzyć z pytaniem: dlaczego jego Nighthawks przedstawia ekonomie?
Hopper wyeksponował pewne zjawisko panujące w Ameryce. Nocne włóczęgostwo, którego podejmują się postacie osnute swego rodzaju tajemniczością. Na obrazie Hoppera trafiają one do Diner-ów, gdzie zażywają jakiś tam uciech. Bazując na tych spostrzeżeniach można wysnuć różne wątki rodem z ekonomii, bo przecież ekonomia jest nauką badającą różne zjawiska zachodzące w społeczeństwie. Jakie zjawiska są na tym obrazie? Pierwszym-jakie dosłownie rzuca się w oczy- jest system transakcji kupna i sprzedaży. Ludzie, którzy wpadają do takich miejsc, nie wpadają po to, żeby sobie tylko posiedzieć. Chcą korzystać z używek, wiec zamawiają coś, za co płacą, zatem mamy do czynienia ze zjawiskami rynkowymi. Każdy dokonuje wyboru towaru biorąc pod uwagę jego cenę, swój własny stosunek do niego, czyli upodobanie, a następnie rzuca kasę na ladę i mówi „poproszę...” Decyzja kupna wpływa na takie typowe zjawiska panujące na rynku, między innymi popyt, podaż, cena. Decyzja konsumenta wpływa również na to, czy ktoś inny będzie miał prace związaną z wytwarzaniem danego dobra.
Drugie spostrzeżenie jest takie: każdy z używających zaznaje w jakimś stopniu zadowolenia, które jest związane z ekonomiczną teorią użyteczności. Teza Gossena wyjawia, że najważniejszym bodźcem postępowania ludzkiego jest dążenie człowieka do osiągnięcia maksimum użyteczności (przyjemności). Na Nighthawks dostrzegamy ludzi, którzy zebrali się w tej nocnej knajpce w celu zaznawania przyjemności (uwaga zastrzeżenie: zakładam, że na obrazie mamy normalną grupę osobników- rodzaju ludzkiego- poddanych analizie), wiec i w tym przypadku mamy do czynienia z ekonomią.
Trzecie spostrzeżenie wiąże się z wiedzą tajemną zaczerpniętą z wykładów pana dr Witolda Wilczewskiego. Każdy odbiorca w auli słyszał, że w życiu „najważniejsze są pieniądze”, ale pewnie nie każdy będzie umiał to odnieść do tego obrazu, zaś ja osobiście spróbuję.
Skoro w życiu najważniejsze są pieniądze, wiec to one powodują naszym postępowaniem i zachowaniem, a oprócz tego bez względu na czas i porę dnia ich rola się nie zmienia (są najważniejsze). Dlatego ta knajpka jest otwarta w nocy, a wszystkie osoby, które do niej zaglądają są „wieczorną siłą napędową gospodarki”. Pieniądze są wszechobecne, a skoro są wszechobecne są też ukryte w tym malowidle, a skoro są ukryte w tym malowidle, to mamy do czynienia z przedstawieniem ekonomii.
Nie rozwodząc się dłużej nad ekonomiczną interpretacją hopperowskiego dzieła pragnę podsumować. 1) Mamy tu typowe zjawiska ekonomiczne, 2) teza Gossena wreszcie znajduje zastosowanie, 3) jeśli nie wiadomo o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze.
Damian Bęben
"To co sprawia, że jest ona najbardziej fascynującą jest to, że jej fundamentalne zasady są tak proste, że każdy jest w stanie je zrozumieć, jednak niewielu je rozumie"
Milton Friedman
Drogi Doktorze…
Wczorajszego wieczoru spotkała mnie arcyciekawa sytuacja. Obserwowałem osoby siedzące w jednej z kawiarenek w naszym przecudnym mieście. Sposób, w jaki się zachowywali oddawał sedno problemu, nad którym zastanawiałem się od dłuższego czasu. Jak zilustrować nasza piękną dziedzinę, jaką bez wątpienia jest ekonomia? Pokazać to tak, by nawet najprostszy człowiek mógł zrozumieć, że jest bardzo prosta. Nawet dla niego. I znalazłem sposób. Cztery osoby w tej kawiarence zobrazowały mi ekonomię tak dokładnie i schematycznie, jak nikt nigdy dotąd. Każde ich zachowanie, każdy gest i działanie było niczym innym jak prosty obraz przedstawiający cechy i zależności ekonomiczne.
Aby ma ulotna pamięć nie zgubiła tej myśli zdecydowałem się spisać swoje spostrzeżenia na czymś, co aktualnie miałem pod ręką. Były to kawiarniane chusteczki, które dołączyłem do tej korespondencji. Ale by nie przedłużać wstępu już śpieszę przedstawić panu, drogi kolego, moje konkluzje, które wyciągnąłem z niniejszej sytuacji.
W kawiarence tej znajdowały się oprócz mnie jeszcze cztery osoby. Sam schowany za sporym fikusem mogłem oddać się obserwowaniu mechanizmów ekonomicznych.
Obaj dobrze wiemy, że pojęcie ekonomi możemy sprowadzić do jednego słowa: cena, czy może raczej koszt; wszystko ma swoją cenę, wszystko ma swój koszt.
Nie od dziś wiemy, że łatwiej wydać czyjeś pieniądze, niż te swoje, ciężko zarobione. Piękna dama w czerwieni, siedziała przy mężczyźnie w średnim wieku. Po marce garnituru oceniłem, że mężczyzna dysponował sporą gotówką jednak nie należał do najprzystojniejszych. Najwidoczniej kobiecie to nie przeszkadzało. Siedzieli blisko siebie popijając najdroższe drinki i przypatrując się bransolecie, która najwidoczniej tego samego dnia sprezentował jej ów mężczyzna. Pewnie już domyślasz się, drogi kolego, co chcę przez to pokazać. Kobieta wydawała pieniądze swego towarzysza o wiele łatwiej niż mogłaby zrobić to ze swoimi. Natomiast prezent był kolejnym krokiem w kierunku polepszenia warunków swojego życia. Pragniemy, aby wydawać jak najmniej, odkładać pieniądze na przyszłość i jednocześnie żyć w dostatku. Kobieta już zyskała po otrzymaniu drinka. Bransoletę może potraktować jako swoje zabezpieczenie na przyszłość.
Mężczyzna zakupił drinki, dzięki którym kobieta chętnie przy nim pozostaje. Sprzedawca sprzedał zaoferowany towar, który przyniósł mu zyski. Jest to standardowa transakcja kupna i sprzedaży. Opiera się to na obopólnej korzyści. Towar został zakupiony, ponieważ był w danej chwili bardzo atrakcyjny, jak również atrakcyjna była jego cena.
Przyjrzałem się jeszcze temu, co piły obiekty moich obserwacji. Mężczyzna z lewej popijał tanią whisky, natomiast para piła najdroższe drinki. Po tym, jak zachowywał się sprzedawca nasunęły mi się kolejne spostrzeżenia. Jak już wspomniałem, to że mężczyzna serwował partnerce najdroższe drinki miało swój cel. Samotny pan nie mógł pozwolić sobie na to, gdyż cena tychże drinków była dla niego zbyt wysoka. Pewnie dlatego sprzedawca chodził naokoło pary niczym pies co chwila proponując im nowe pozycje ze swojego menu. Oni pozwolili mu zarobić zdecydowanie więcej niż samotnik z whisky.
Po pewnym czasie zauważyłem, że zarówno dama w czerwieni, jaki samotny mężczyzna spoglądają na siebie. Nie były to jednak spojrzenia obojętne, a wskazywały na coś, co łączyło te osoby. Po pewnym czasie wszystko stało się jasne. Mężczyzna wychodząc z kawiarni, z goryczą w głosie wymamrotał „Ona kiedyś była moja”. W tym momencie nie tylko dostrzegłem jego osobistą tragedię, ale i kolejną kategorię ekonomiczną - konkurencję. Nowo poznany mężczyzna był konkurentem jej byłego partnera. Okazał się od niego lepszy, więc wybrała tego, z którego czerpała większe korzyści. Kobieta zaangażowała się w to, co zapewni jej bezpieczną przyszłość jednak zrezygnować musiała z tego, co przynosiło jej więcej przyjemności, czyli z miłości. W ekonomii nie zawsze można robić tyle rzeczy, ile byśmy chcieli, choć była by to sytuacja komfortowa, ponieważ każdej inwestycji moglibyśmy czerpać to, co nam potrzebne. Kobieta chciał mieć miłość i pieniądze jednak została postawiona przed wyborem tylko jednej z tych wartości.
Na koniec chciałem wspomnieć o czymś jeszcze, co łączy się z ekonomią. Jest to ryzyko wyboru. Kobieta stała przed trudną decyzją tak jak dwoje Twoich studentów ryzykowało zaliczenie zadanej pracy wykonując ją wspólnie. Zarówno kobieta jak i wspomniani studenci zaryzykowali swoje szczęśćcie, przyszłość i dobrobyt wybierając sytuację bardziej ryzykowną, jednak wierząc ze ich wybór będzie słuszny i przyniesie im korzyści.
Jak widzisz, drogi kolego, przypadkowa sytuacja pomogła mi stworzyć taki obraz ekonomii, który będzie w stanie pojąć nawet najprostszy umysł. Nawet Twoi studenci na Politechnice nie powinni mieć teraz problemu ze zrozumieniem, czym jest ekonomia i jakie kategorie są obiektem jej zainteresowań.
Niniejszy list posyłam ci w formie e-mail a chusteczki, na których zanotowałem spostrzeżenia jeszcze będąc w kawiarni przekazuję za pośrednictwem dwojga Twoich studentów.
Mark Skousen
Szanowny Panie Doktorze
W związku z ostatnim, wtorkowym wykładem z mikroekonomii i zadanym na tymże wykładzie zadaniem dla chętnych, kierując się różnymi pobudkami (m.in. pałając chęcią należenia do elitarnej grupy ZAM), postaram się odpowiedzieć na pytanie: dlaczego obraz pt. „Nighthawks” autorstwa Edwarda Hoppera przedstawia ekonomię?
Jak powszechnie (przynajmniej wśród studentów pierwszego semestru ZIP-u) wiadomo, obraz przedstawia diner. Wiadomo również, że jest to bar czynny całą dobę, przerobiony z likwidowanych tramwajów lub wagonów restauracyjnych, więc wąski i długi, stawiany często na rogach ulic.
Jednak co ma ten bar do jakże abstrakcyjnego pojęcia jakim jest ekonomia? Każdy, nieświadomy nawet (jak student pierwszego semestru ZIP-u), instynktownie wyczuwa, chociaż nie potrafi tego odpowiednio sformułować, czym ona jest, czego dotyczy, jakimi sprawami się zajmuje. Wiąże on z ekonomią takie pojęcia jak towar, cena, płaca, rynek, pieniądz, kapitał czy zysk. Tkwi w tym pewien paradoks, bo choć są to pojęcia równie abstrakcyjne jak ekonomia dla studenta po trzech wykładach z mikroekonomii, to dla kogoś trwającego w danym systemie ekonomicznym i od najmłodszych lat odczuwającego jego uroki i wady, odczuwającego na własnej skórze oddziaływanie praw ekonomicznych, brak jest konieczności definiowania wymienionych wyżej pojęć. Po prostu podchodzi się do nich jak do matematycznych punktów. Takie pojęcia istnieją, wiadomo co oznaczają, ale trudno je wytłumaczyć. Ekonomia jednak jest definiowana, na różne sposoby, z których prawie każdy jest równie dobry, patrząc z perspektywy rzeczy, na które dana definicja kładzie nacisk (rzeczą niemożliwą jest stworzenie idealnej definicji, która na wszystkie aspekty zwracałaby tą samą szczególną uwagę, a definicje ogólne są ogólnie do niczego). Wiadomo, i jest to rzecz niezaprzeczalna, że elementami tej nauki społecznej są pojęcia wymienione przeze mnie wyżej. Dlatego odpowiadając na postawione pytanie będę się nimi posiłkował, gdyż są mi one bliższe i wydają się być bardziej zrozumiałe (choć nie jest to wcale takie pewne).
Na obrazie „Nighthawks”, mającym w polskim dosłownym tłumaczeniu dość nieprzyjemny wydźwięk (w wolnym można by go chyba przetłumaczyć na „Nocne Marki”), zapadł już zmrok. Nie wiemy, która jest godzina. Może być trzecia w nocy, jak i piąta po południu (zakładając że miasto, którego fragment został sportretowany, leży na szerokości geograficznej podobnej do szerokości, na której położony jest Wrocław, lub większej). Wydaje mi się jednak, że jest środek nocy, bo w przedstawionym barze jest niewielu klientów, wyglądają oni na zmęczonych, a na ulicach zamarł ruch. Można by rozważyć jeszcze kilka możliwości.
Dlaczego czas jest dla mnie taki istotny? Otóż jeżeli nie da się go określić jednoznacznie, można powiedzieć, że sytuacja na obrazie nie przedstawia chwili, momentu, lecz całą noc. Przez całą noc przychodzą klienci, żeby się czegoś napić, coś zjeść. Przez całą noc następuje obrót pieniędzmi, zaspokajanie podstawowych potrzeb fizjologicznych człowieka: pragnienia i głodu, zaspokajanie drugorzędnych potrzeb takich jak chęć kontaktów interpersonalnych, komunikacji z drugim człowiekiem (może niektórzy nie byli spragnieni czy głodni, ale chcieli miło spędzić czas w gronie znajomych). Żeby można było zapłacić za zamówienie trzeba mieć pieniądze. Żeby mieć pieniądze trzeba pracować i dostawać za to wynagrodzenie. Można w ogóle przedstawić bardzo prymitywny, zamknięty krąg obrotu pieniądza, który można odczytać z obrazu Hoppera (co prawda trochę na siłę). Zakładamy, że do baru przychodzi mechanik, który dostał dzisiaj wypłatę. Szef wynagrodził go sowicie (premia), gdyż mężczyzna przed terminem zakończył naprawę samochodu, co szefowi było na rękę, bo firma dostawcza, której samochód został naprawiony przez mechanika, zapłaciła zakładowi naprawczemu więcej (powiedzmy… dwukrotność premii jaką dostał mechanik), zgodnie z zawartą umową, o czym mechanik wcześniej nie wiedział. W ten sposób do kieszeni pracownika wpadła pewna kwota nieprzewidziana w jego osobistym budżecie, więc postanowił wydać ją na przyjemności. Poszedł do baru z kolegami na piwo (zakładam, że w dinerach sprzedawano alkohol). Po wyjściu z baru, w drodze do domu, zauważył samochód (na obrazie go nie widać, gdyż stoi za ścianą dineru), naprawiany dzień wcześniej przez niego, z którego były rozładowywane beczki z piwem. I w ten sposób nastąpiło zamknięcie kręgu.
Z tego co zapamiętałem z wykładu to obraz został namalowany przez Hoppera w latach trzydziestych dwudziestego wieku, a jak wiadomo, w latach (1920 - 1933) w Stanach Zjednoczonych obowiązywała 18 poprawka do Konstytucji. Można więc założyć, że w barze przedstawionym na obrazie sprzedawano nielegalnie alkohol (zakładam, że miasto jest miastem amerykańskim). Wnioskuję to z atmosfery jaką da się odczuć spoglądając na „Nighthawks”. Brak ludzi na ulicach powoduje, że odczuwa się pewien rodzaj niebezpieczeństwa, zagrożenia. Ludzie siedzący przy barze również nie wyglądają zbyt sympatycznie, mile. Już tylko jeden krok od zaglądnięcia na zaplecze i znalezienia bimbrowni czy butelek pełnych alkoholu. Może akurat ci mężczyźni to jacyś gangsterzy, ze schowanymi karabinami czy pistoletami pod ubraniami, którzy przyszli w celu rozliczenia się ze sprzedawcą w barze, który należy do ich strefy wpływów. W czasach prohibicji bowiem ukształtowała się zorganizowana przestępczość (mafia): w Chicago - głównie włoska (kontrolowała 50% handlu) i irlandzka, w Nowym Jorku - żydowska (50%) i m.in. polska (12%). Można więc powiedzieć, że obraz jest również w pewien sposób przedstawieniem czarnego rynku, szarej strefy.
Kolejną rzeczą związaną z ekonomią jest historia przedstawionego na obrazie baru. Nie znamy jej dokładnie, lecz możemy się domyślać. Wiemy, że dinery powstawały najczęściej z wagonów restauracyjnych pociągów lub wagonów tramwajowych. Wypadałoby zadać sobie pytanie: dlaczego wagony restauracyjne czy tramwaje były likwidowane i czemu się ich pozbywano? Nasuwa się tylko jedna odpowiedź: były niepotrzebne, zbędne. W restauracjach w pociągach nikt nie chciał jeść, bo prawdopodobnie ceny były za wysokie, a ich obniżenie nie kalkulowałoby się obsłudze restauracji. Jeżeli chodzi o tramwaje to gwałtowny rozwój motoryzacji mógł spowodować drastyczny spadek ilości chętnych do przemieszczania się tym środkiem komunikacji, co wymusiło zmniejszenie ilości jeżdżących pojazdów tego typu. Nieopłacalne byłoby trzymanie wagonów, których się nie używa (bo trzeba je przecież od czasu do czasu konserwować), nie przynoszą zysków i zajmują tylko miejsce, przeszkadzają. Dlatego jedynym rozwiązaniem było ich zezłomowanie lub… sprzedanie. Jednak trzeba było je sprzedać po bardzo niskich cenach, bo przecież nikt by nie kupił za duże pieniądze czegoś, co się do niczego nie przydaje i nie można na tym zarobić. Trzeba było obniżyć ceny do tego stopnia, żeby te wagony były zdecydowanie tańsze od kwoty jaką trzeba by było przeznaczyć na wybudowanie baru podobnej wielkości (trzeba wziąć pod uwagę, że bar w przerobionym wagonie restauracyjnym prezentował się zdecydowanie gorzej od normalnego). I w ten sposób przewoźnicy pozbywali się czegoś co było im zupełnie niepotrzebne, przy okazji zarabiając, a ludzie otwierali interesy z bardzo małym kapitałem początkowym.
P.S. Duża ilość przypuszczeń wynika z przypadkowości, dużej ilości możliwości rozwoju sytuacji, na opisanie których nie starczyłoby mi miejsca.
Wojciech Nowacki
Dlaczego ten obraz przedstawia ekonomię?
To pytanie zostało mi zadane przez dr. Witolda Wilczewskiego. Aby odpowiedzieć na nie powinienem wpierw sam siebie zapytać: dlaczego ten obraz miałby nie przedstawiać ekonomii? Ekonomii czyli nauki badającej ludzkie zachowania wobec rzadkości, czyli braku nieograniczonej dostępności dóbr (nie można mieć wszystkiego co chciałoby się mieć przez cały czas).Obraz Edwarda Hoopera przedstawia cztery osoby znajdujące się w wagonie. Trzy z nich są klientami, czyli konsumentami konsumującymi sprzedawany przez czwartą osobę (sprzedawcę) towar kawę bądź herbatę. W relacji tej można zauważyć pewną racjonalną zasadę zachowania się konsumenta mianowicie dane jednostki, przykładowo pan popijający trunek i para siedząca razem wiedzą co chcą i potrafią swoje chęci uporządkować w tym przypadku tłumaczy się to następująco: - Troje ludzi (konsumenci) znajdują się w wagonie. Nie wiadomo czy przyszli oni do tego lokalu zmęczeni po pracy, czy może parka siedząca razem przyszła na randkę. Wiadomo jednak, że zjawili się oni w tym samym celu: postanowili wybrać taką alternatywę, która by w danej chwili zmaksymalizowała ich zadowolenie. Mianowicie po spożyciu herbaty nastąpi u tych osób tzw. użyteczność, czyli satysfakcja, którą uzyskali ze spożycia tego dobra. Zauważyć można również, że istnieje w tym obrazie wybór, mianowicie:- Ludzie ci mieli na pewno wybór mogli iść gdzie indziej (np. do baru na piwo) lub mogli nigdzie nie iść zostać w domu. Jednostki zawsze stają wobec potrzeby dokonania wyboru między konkurującymi alternatywami działania. A wybór jednej z nich zawsze będzie oznaczać, że ze skorzystania z drugiej trzeba zrezygnować (czyli z przykładowego piwa). Sądzę, że można zauważyć w tym obrazie ekonomię. Gdyż widoczne jest chociażby takie coś jak: możliwość wyboru konsumenta czy jego racjonalne zachowanie się.
Michał Łagocki
„ Ekonomia w dinerze „
Piękna jest nocka - tak duszna i żywa
Każdego do tańca szybciutko porywa
wszędzie gwar, radość i wieczna zabawa
nie jeden się człowiek muzyką napawa.
Lecz nie na dancingu chcę być, nie tu,
Potrzeba mi wolności - może nawet snu...
Gdyż wierzę, że spokój umacnia silną wole
Więc poszukam ciszy przy innym stole
Wyjść z imprezy trzeba wręcz niepostrzeżenie
I znaleźć lokal mały, gdzie zapuści się korzenie.
Idę ulicą - a jestem sama, ooo! widzę Dinera
chyba zostanę tu do rana!
Dla wyjaśnienia pojęcia : - Diner - to bar taki
w którym funkcję konstrukcji stanowią wagonowe wraki
Czy to prawda nie wiem, lecz dziwne to jest ino
jednak nie zagłębiam się w to, ważne, że jest wino
na półkach stoi, na ladzie leży........
(ahh zgrzeszę, i odmówię parę pacierzy)
i wszystko będzie dobrze
A więc wchodzę do dinera owego...
zamawiam sobie drina dużego...
łyka chcę upić, aż tu nagle!!
(A co nagle to po diable)
przysiada się mężczyzna młody
mmmmrrrrrrr.....nie brakuje mu urody...
Wnet rozmawiać zaczynamy...
swoje zainteresowania badamy....
Najpierw wypiłam swojego drina -
- ops kelnerowi wpadła do niego cytryna??
Ahh nie, to przecież słynny trunek "kamikadze"
trzeba pić kolejkę szybko -mam to na uwadze
bo kto na zdrowie pije, ten zdrowy jest
tak mówiła mi babcia - ona jest "the best"!
owszem tak twierdziła podając mi kawę inkę
Mówiła -"na zdrowie! wyrośniesz na dużą dziewczynkę"
Tylko szkoda, że to tak wiele kosztuje
Wydałam już 100 zł, a jeszcze mi czegoś brakuje...
Bar jest zawsze czynny 24 h na dobę
już zaczynam odczuwać dziwną "chorobę"
Przystojny kolega się chyba mną tylko bawił
Odszedł po 20 min, i ogromy napiwek kelnerowi zostawił
zdenerwowana papierosy kupiłam
zapominając o tym, że miesiąc temu rzuciłam
Następne pieniądze niepostrzeżenie wydałam
I niestety znowu sama zostałam.
Lecz martwiłam się tym krótko
Bo inny pan podszedł z bolsów pełną "łódką"
Chyba wydał na to fortunę, lecz się tym nie przejęłam
bo kiedyś ktoś powiedział (a ja to wnet pojęłam)
Że bogatego męża muszę mieć w kieszeni
A wtedy miliarder w milionera się zmieni)
Moja szybka kalkulacja,
spotęgowana powabna gracja
Uśmiech i świecące oczka jak róże
sprawiły, że ów młodzian kupił wino duże
Jeszcze sale na jutro wynajął,
ah....zaplątałam go w sieci jak pająk
Znów majątek wydał w tym barze
Bo stłukłam niechcący porcelanową wazę
Lecz nic się nie stało, mój ukochany
opatrzył wszystkie "barowe" rany
wynagrodził straty, zamówił jeszcze to i owo
aż w pewnej chwili poczułam się nastrojowo
rzęsami pomrugałam, włosami zarzuciłam........
i znowu parę kieliszków pobiłam
Następne pieniądze się posypały
Kelnerowi z orbit wychodziły gały...
kolejnych 500 zł do kasy wleciało
a to przecież nie tak mało...
Dochodziła 3 w nocy, ciągle ciemno za oknami
Czas chyba do domku - "auuu nie ruszam nogami!!"
A przecież daleko ma chałupina stoi
Cóż ja biedna pocznę, na pewno mama się o mnie boi...
ten argument zadziałał na adoratora
gdyż stwierdził,że na taksówkę już pora.
Rzecz jasna zapłacił z góry, mój kochany
kolejny banknocik z portfela oddany.
Pożegnałam go kulturalnie, podziękowałam
ah...to kolejna noc z rzędu, w którejś kogoś poznałam
i towarzystwo swe ofiarowałam
I tak oto w czasie paru godzinek
-Diner- bar sprzedał mnóstwo winek
Parę innych trunków, papierosy,
z żubrówek sypały się kłosy,
łódki Bols się zatopiły -
innymi słowy - trzy osoby fortunę zostawiły !
do tego dochodzi ogromnych napiwków parę
- za to wszystko można by było kupić presleyowską gitarę!!!
A prócz tego zadośćuczynienie
za straty za stłuczone graty...
A za taksówkę zapłacił jak za :
żubrówkę + piersiówkę + wejście na Gubałówkę..ohhhh
czysta ekonomia...
OJJJ ile Diner dzięki mnie zarabia od nocy do rana,
dobrze, że jestem za to wynagradzana.
Bo jak się szybko wzbogacić ?
haaaa - mieć spódniczkę zamiast gaci !!!
(lub być właścicielem DINERA)
W wierszu tym, nie ważny jest rym. Chodzi rzecz jasna o ekonomię – sprzedaż całodobowa, różnorodność możliwych zamówień, klient i sprzedawca, a co z tym wszystkim się wiąże – cena i pieniądze. No właśnie - pieniądze. Bar zarabia 24h na dobę, na deszcz czy na słońce, na zdrowie czy chorobę...zawsze. A to wszystko umożliwia DINEROWI rozwój i zysk.
Justyna Żuraw
Prawo Gossena
Użyteczność, I i II prawo Gossena
„Każdy człowiek ma swój gust i smak, a posługiwanie się nim sprawia mu wielką przyjemność wszędzie tam, dokąd trafi”
Henry Adams
Gossen Hermann Heinrich w roku 1854 wydał dzieło zatytułowane„Rozwój prawa stosunków społecznych i wynikające stąd reguły działań ludzkich”, (Entwickelung der Gesetze des menschlichen Verkehrs und der daraus flissenden regeln für menschlieches Handel), jego praca wówczas nie została zauważona. Gossen gorzko rozczarowany tym brakiem oddźwięku dla swojej pracy, która - jak twierdził - mogła się stać w ekonomii tym, czym w astronomii było dzieło Kopernika, wycofał wszystkie niesprzedane egzemplarze nakładu i zniszczył je. W rezultacie, kiedy Jevons odkrył ową książkę na nowo w 1878 roku, i jemu i Walrasowi udało się stwierdzić istnienie paru już tylko egzemplarzy.
Walras był olśniony tym, że Gossen nie tylko sformułował w niej zasadę malejącej użyteczności krańcowej i przedstawił jej ilustrację graficzną, ale również uchwycił różnicę między ujemnie nachyloną krzywą użyteczności krańcowej a ujemnie nachyloną krzywą popytu.
Niewątpliwie odkrycie na nowo dzieła Gossena przyczyniło się do tego, iż dziś mówiąc o koncepcjach wyborów konsumenta korzystamy z twierdzeń Gossena (I i II prawa).
Badacze indywidualnych wyborów konsumenckich przyjęli, że celem konsumenta jest maksymalizacja satysfakcji, przyjemności i innych subiektywnych doznań możliwych do zrealizowania w danych warunkach dzięki konsumpcji rozmaitych dóbr i usług. Subiektywne odczucia, jakie daje konsumentowi spożycie danego dobra, określono jako użyteczność danego dobra dla konsumenta (utility).
Użyteczność ma charakter subiektywny, ponieważ satysfakcja związana z konsumpcją danego dobra przez poszczególnych konsumentów będzie różna, co wynika z uwarunkowań psychologicznych i socjologicznych oraz przyjętego systemu wartości. Użyteczność jest pewną konstrukcją analityczną, wykorzystywaną w celu wyjaśnienia sposobu, w jaki racjonalnie zachowujący się konsumenci dzielą swój ograniczony dochód pomiędzy dobra, które przynoszą im zadowolenie czy też są dla nich użyteczne. W analizie zachowań konsumentów odróżnia się użyteczność całkowitą i użyteczność krańcową(marginalną).
Kupując pierwszą jednostkę danego dobra otrzymujemy określoną ilość użyteczności, podobnie jak przy drugiej jednostce dobra i każdej kolejnej. Sumując ilość użyteczności otrzymanej przy zakupie wszystkich jednostek danego dobra otrzymamy użyteczność całkowitą wynikającą z zakupu tego dobra. Zatem:
TUi = U(Qi)
Przyjmujemy, że całkowita użyteczność TU i-tego dobra zależy od skonsumowanej ilości dobra Qi.
Użyteczność krańcowa oznacza zmianę użyteczności całkowitej, spowodowaną zmianą ilości konsumowanego dobra o jednostkę, czyli jest to dodatkowa użyteczność, jaką osiąga konsument ze zwiększenia konsumpcji o kolejną, dodatkową jednostkę.
MU = Δ TU/ Δ Q
Wraz ze wzrostem ilości konsumowanego dobra zwiększa się użyteczność całkowita, ale rośnie ona w tempie malejącym. Wynika to z faktu, że użyteczność krańcowa, jako efekt konsumpcji dodatkowej jednostki tego samego dobra maleje. Wyobraźmy sobie, jak zmienia się użyteczność kolejno wypijanych szklanek wody, jeżeli byliśmy spragnieni. Pierwsza będzie dla nas zbawieniem, ale każda kolejna będzie miała coraz mniejsze znaczenie. Podobnie jest z wieloma konsumowanymi dobrami na przykład z tabliczkami czekolady. Pierwszą jemy z ogromnym apetytem, ale każda kolejna doprowadza nas do coraz większej mdłości.
Tabela 1. Użyteczność całkowita i krańcowa konsumpcji różnej ilości tabliczek czekolady
LICZBA TABLICZEK CZEKOLADY (Q) |
UŻYTECZNOŚĆ CAŁKOWITA (TU) |
UŻYTECZNOŚĆ KRAŃCOWA (MU) |
0 |
0 |
|
1 |
4 |
4 |
2 |
7 |
3 |
3 |
9 |
2 |
4 |
10 |
1 |
Tą sytuację obrazuje poniższy rysunek:
Krzywe użyteczności całkowitej i użyteczności krańcowej
W wyniku naszych rozważań możemy zaobserwować to, co w XIX wieku dostrzegł i sformułował w swoim pierwszym prawie Gossen. W miarę konsumpcji rosnącej ilości jakiegoś dobra ( przy założeniu, że konsumpcja innych dóbr pozostaje bez zmian) użyteczność krańcowa danego dobra w pewnym momencie zacznie spadać. Każda potrzeba w miarę jej zaspakajania ulega nasyceniu. Spożywać dane dobro np. wodę będziemy tak długo aż w pełni ugasimy pragnienie. Konsument odczuwa coraz mniejszą satysfakcję z kolejnych jednostek konsumowanego dobra.
Dobra konsumpcyjne i usługi, konsument nabywa na rynku, płacąc za nie, określoną cenę. Warunkiem nabycia dóbr pożądanych przez konsumenta jest posiadanie przez niego odpowiednich środków finansowych. Środki te nie są nieograniczone, a więc możliwości nabywcze konsumenta są ograniczone. Fakt ten został również uwzględniony przez Gossena. A mianowicie twierdził on, że „dana osoba maksymalizuje użyteczność wtedy, kiedy rozporządzalną sumę pieniędzy rozdziela na zakup różnych dóbr w taki sposób, aby z ostatniej jednostki pieniądza skierowanej na zakup każdego z dóbr osiągać jednakowy przyrost satysfakcji.”
A zatem konsument dysponujący stałym dochodem może osiągać punkt maksymalnej użyteczności, dokonując zakupów danego dobra, aż do momentu, w którym użyteczność krańcowa jednostki pieniężnej wydawanej na to dobro zrówna się z użytecznością krańcową jednostki pieniężnej wydawanej na inne dobro. Gdyby jakieś dobro dawało większą niż inne użyteczność krańcową z jednej wydanej na nie jednostki pieniężnej, wtedy konsument zyskałby wycofując swoje pieniądze z zakupów innych dóbr i wydając je w większej ilości na to dobro, aż do momentu, w którym prawo malejącej użyteczności krańcowej sprowadzi krańcową użyteczność tego dobra, przypadającą na jednostkę pieniężną, do poziomu równego z tym, jaki dają inne dobra. Z kolei, gdy jakieś dobro dostarcza mniej użyteczności krańcowej na jednostkę pieniężną niż pozostałe dobra, konsument tak długo będzie zmniejszał zakupy tego dobra, aż krańcowa użyteczność wydanej na jego zakup jednostki pieniężnej nie wzrośnie ponownie do wspólnego poziomu.
MU dobra A / CENA dobra A = MU dobra B / CENA dobra B
I tak o to prawa, które sformułował Gossen w XIX wieku funkcjonują w ekonomii do dnia dzisiejszego. Każdy, kto chcę dobrze poznać model koncepcji wyborów konsumenta musi się z nimi zapoznać.
Bibliografia:
Mark Blang Teorie ekonomii - ujęcie retrospektywne Wydawnictwo Naukowe PWN Warszawa 2002
Hal R. Varian, Mikroekonomia, Wydawnictwo Naukowe PWN Warszawa 1995
Bożena Klimczak, Mikroekonomia, Wydawnictwo Akademii Ekonomicznej im. Oskara Langego we Wrocławiu 1998
Erwin Mansfield, Podstawy mikroekonomii. Zasady, przykłady, zadania, Agencja Wydawnicza „Placet” Warszawa 2002
D.Begg, S.Fischer, R. Dornbusch, Ekonomia, Wydawnictwo Naukowe PWN Warszawa 1993
Zbigniew Czetowicz
Koniec świata w Liegnitz
Wrocław, piątek 8 lipca 1933 roku. Godzina trzy kwadranse na czwartą po południu.
Dyrektor kryminalny Ebergard Mock był tego dnia nadzwyczaj zadowolony. Żar lipcowego słońca dziś raczej mu nie przeszkadzał. Większość zaległych spraw minionego tygodnia zostało zamkniętych. Czuł się jak król na szachownicy i właśnie o tym rozmyślał. Nie mógł doczekać się momentu, aż przebierze się w szlafrok w domu uciech Madame le Goef i zagra ze swoimi ulubionymi brunetkami w partię królewskiej rozgrywki. Niespodziewanie jednak zadzwonił telefon. Oderwany od chwili zapomnienia Mock opieszałym gestem podniósł słuchawkę, z której usłyszał namiętny alt telefonistki. W rzeczywistości była tęgą szatynką z dużym szpecącym znamieniem na twarzy. Gdyby nie ten głos, Mock nie zatrudnił by jej w swoim biurze.
- Herr Kriminaldirektor, łączę rozmowę z Johanem Schiller. - To imię wywołało w Mocku falę wspomnień. Schiller był jednym z jego najlepszych przyjaciół w czasie wojny, a potem w policji. Odkąd jednak ożenił się z niezbyt urodziwą aczkolwiek bogatą burżuanką ich kontakt zmalał. Schiller zamieszkał w Legnicy i tam wspinał się po szczeblach kariery zawodowej.
- Mock? Jesteś tam? - Przerwał wspomnienia głos z słuchawki.
- Miło cię słyszeć Schiller. - Odparł Mock. W myślach zastanawiał się w jakim celu przyjaciel telefonuje.
- Po pierwsze gratuluje awansu na wyższe stanowisko, stałeś się kimś ważnym nie tylko we Wrocławiu. Wszystkie Legnickie gazety wspomniały twoje nazwisko, jednak nie o tym
chciałem porozmawiać. Mam tu bardzo trudne śledztwo. Tą sprawą musi zająć się ktoś zaufany z zewnątrz. Proszę, przyślij mi kogoś odpowiedniego od siebie.
- Ile z tego będę miał? - Bez zastanowienia odpowiedział Mock
- Daję 50% nagrody i satysfakcje, że uczyniłeś dobry uczynek dla przyjaciela.
- I niech tak będzie, wyślę tobie jednego z moich ludzi - Steffan Krauze. Co prawda jest u nas od niedawna, ale wygląda na bardzo obiecującego młodzieńca. Rozmowa nie trwała długo. Schiller przekazał szczegóły sprawy a później przyjaciele wymienili się wieściami z życia. Mock wezwał do swojego gabinetu Krauze. Po wstępnych ustaleniach młody adept wyszedł z niezbyt wesołą miną. Sprawą miał się zająć jak najszybciej, co nie za bardzo mu się uśmiechało. Jednak premia jaką miał dostać sprawiała, że żadne argumenty przeciw nie miały racji bytu. Dziarskim krokiem wyszedł z komisariatu i udał się do domu aby przygotować się do wyjazdu.
Legnica, tegoż 8 lipca 1933 roku.Godzina jedenasta po południu
Krauze wysiadł z pociągu i rozejrzał się dokoła. Piękny legnicki dworzec olśnił go swoją wielkością i ogromem. Pomimo późnej godziny młody policjant uważnie dostrzegł piękne architektoniczne ozdoby tego budynku. „Tylko naród niemiecki jest w stanie wybudować coś równie imponującego” pomyślał. Skierował się do wyjścia, gdzie czekać miał na niego Schiller. Po krótkim zapoznaniu wsiedli do czarnego adlera i popędzili na Goldbergerstrasse. Tam znajdowało się służbowe mieszkanie przydzielone na czas śledztwa. Po rozpakowaniu się Krauze zaczął przeglądać akta, które dostał od Schillera.
Legnica, sobota 9 lipca 1933 roku.Godzina w pół do jedenastej rano
Steffan otworzył jedno oko. Wskazówki budzika stojącego na skrzynce imitującej stolik były odchylone kolejno o 15 i 180 stopni. Dla Krauze nie była to zbyt przyjemna wiadomość. Był spóźniony do pacy. O dziesiątej miał się spotkać z Schillerem w sprawie morderstwa, o którym czytał całą noc. Dlatego zaspał. Wdowa Helga Franz została zabita. Co do tego nie było wątpliwości. Jej zmasakrowane ciało zostało odnalezione w kontenerze na śmieci obok kamienicy w której mieszkała. Ostatnią osobą, którą widziano przy niej był jej syn. Z zeznań świadków wynikało, że ostatnio przychodził tu co dzień.
Krazue przypominał sobie fakty z raportów, aby nie wzbudzać podejrzeń, że jest nieprzygotowany. Dzięki temu mógł też usprawiedliwić swoją nieobecność o umówionej porze. O jedenastej wbiegł już do komisariatu.
Sprawa wygląda jak normalne śledztwo. Standardowe procedury. Dlaczego do tej pracy potrzebny jest ktoś z zewnątrz? - spytał Krauze w gabinecie Schillera.
Powód jest prosty. Nieboszczyk Franz - mąż naszej ofiary był funkcjonariuszem policji. Miał wielu wrogów. Podejrzewamy, że mord był aktem zemsty ze strony któregoś z legnickich bandziorów. Do źródeł musi dojść osoba, która jest tu nie znana i nie jest powiązana z policjantów nie podoła temu zadaniu. Dlatego poprosiłem o człowieka z zewnątrz. W tym przypadku ciebie Krauze policją. Ponieważ Legnica jest małym miastem, myślę, że żaden z naszych policjantów nie podoła temu zadaniu.
Dlatego poprosiłem o człowieka z zewnątrz. W tym przypadku ciebie Krauze. W raportach są braki, chciałbym dokończyć przesłuchania. Po zebraniu zeznań, zacznę inwigilować Legnickie podziemie przestępcze. Będę potrzebował służbowego adlera, a także trochę pieniędzy. Steffan wymienił jeszcze parę swoich potrzeb i zniknął w drzwiach. Swoje śledztwo postanowił rozpocząć od Ralpha Franza - syna nieboszczki.
Legnica, tegoż 9 lipca 1933 roku. Godzina pierwsza po południu.
W starej kamienicy śmierdziało stęchlizną i grzybem. Steffan stał przed drzwiami z numerem „4”. Zapukał trzy razy po czym w drzwiach stanęła piękna kobieta w skąpym czarnym ubraniu. Krauze zaniemówił.
- W czym mogę panu pomóc? - zapytała słodkim niewinnym głosem.
- Ja do pana Franza - oznajmił gość.
- Proszę wejść. - Znaczącym gestem kobieta zaprosiła mężczyznę i posadziła w fotelu w salonie.
- Kim pan jest? - W framudze pojawił się pan Franz również ubrany w czerni.
- Nazywam się Krauze, Steffan Krauze. Przyszedłem zapytać o nieboszczkę Franz. Prowadzę śledztwo w jej sprawie. - nagle Franzowa poderwała się na nogi.
- Jak pan śmie wnosić niepokój do tego domu, nie widzi pan, że jesteśmy w żałobie?
- Uspokój się Marlen - powiedział Franz do partnerki - Pozwól panu mówić. Żona nie lubi jak ktoś się wypytuje o jej teściową. - rzucił spojrzeniem na zdjęcie nieboszczki stojące na stoliku obok. - Marlen, zostaw nas proszę, możesz dokończyć obiad. Ja w ten czas porozmawiam z panem. Zostanie pan u nas na obiedzie prawda?
Krauze kiwnął głową. Właśnie zdał sobie sprawę, że od rana nic nie jadł.
- Widziano pana po raz ostatni w dniu mordu wdowy Franz. Jaki był cel pana wizyty? Czy nie zauważył pan nic niepokojącego.
- Odwiedziłem ją tamtego dnia. Nie działo się tam nic interesującego ani niepokojącego. Mamusia była szczęśliwa, że przyszedłem. Gdy wróciłem do domu dowiedziałem się, o tragedii. Nie mogłem uwierzyć w to co się stało. Ktoś ją zamordował pewnie tuż po moim wyjściu.
Krauze zaczął zadawać pytania o wrogach nieboszczka Franza policjanta. Franz wymienił parę nazwisk i powodów do zemsty. Jednak z tych wszystkich osób tylko dwie były na wolności z czego jedna już nie żyła. Krauze zanotował nazwisko - Hepner. Do pokoju weszła Marlen. Nakryła do stołu i podała pierogi.
- Proszę się częstować. To moja specjalność, pierogi legnickie. Jak pan zje proszę sobie przypomnieć czy nie ma pan nic ciekawszego dziś do roboty, a nie dręczenie biednych ludzi. Marlen wyszła z pokoju.
- Przepraszam za zachowanie żony. - Przeprosił Franz. Ale Krauze nie zwrócił na to uwagi. Był zachwycony pierogami, które namiętnie obgryzał.
- A pan nie je? - Spostrzegł, że Ralph siedzi i raczej nie myśli o konsumpcji tych smakołyków.
- Marlen jest piękna, prawie idealna. Ale ma jedną wadę. Nie umie gotować nic innego jak tylko pierogi. Na ślubnym kobiercu nie miałem o tym bladego pojęcia, byłem wielbicielem jej pierogów. Myślałem, że ona je robi specjalnie dla mnie, bo mi tak smakowały. Ale po dwóch miesiącach miałem dosyć. Co dzień pierogi. W końcu przestały mi tak smakować. Pewnego dnia odwiedziłem mamę. Zaproponowała mi obiad. Jeszcze nigdy jedzenie u niej nie smakowało tak jak wtedy. Dlatego powiem w tajemnicy, że chodziłem do niej na obiad. Co dzień podawała co innego, to co chciałem. To ryba, to schabowy. Czasami naleśniki. Gdyby Marlen się o tym dowiedziała było by źle. Mogła by się obrazić i odejść. Nie chciałem jej stracić, dlatego mówiłem, że idę pomóc mamie sprzątać. Raczej nie lubiła teściowej, a może to było moje wrażenie? Bardzo ciężko zniosła jej śmierć dlatego unikamy tego tematu. - W tej chwili Krauze jakby przejrzał na oczy. Wszystko zaczęło mu się układać w logiczną całość. Gdyby to o czym pomyślał byłoby prawdą to musiałby sprawdzić jeszcze jedną osobę. Ale nie mężczyznę wskazanego przez Franza. W raporcie otworzył nowy wątek „Co by było gdyby Marlen dowiedziała się o tajemnicy swojego męża?”
Legnica, tegoż 9 lipca 1933 roku. Godzina piętnaście po dziewiątej po południu.
Krauze przeglądał akta. Wracając do komisariatu wpadł do burdelu gdzie zazwyczaj przebywał Hepner. Był to już starszy pan. Siedział przy stole do ruletki i obstawiał numerki. Krauze nie ujawniając swojej tożsamości w sprytny sposób wyciągnął z niego informacje. Alkohol rozwiązał język Hepnerowi. Miał alibi. W dniu mordu wdowy Franz był właśnie w tym miejscu. Mogły to potwierdzić dziewczyny do towarzystwa z którymi tej nocy odbył stosunek. Hepner już dawno wypadł z świata przestępczego. Zaczął chorować. Powoli zanikała mu pamięć. Nie pamiętał kto to był Franz. Raczej nie mógł być mordercą. Krauze znalazł papierki Marlen Franz. Okazało się, że piękna żona Ralpha Franz w dzieciństwie była leczona na schizofrenię. Domyślił się, że syn nieboszczki nic nie wiedział o defekcie żony. Hipoteza stawała się coraz bardziej rzeczywista. Teraz wystarczyło tylko znaleźć dowód na to, że morderczynią jest synowa wdowy Franz. Długo nie było trzeba czekać. W kałuży krwi był odciśnięty kobiecy but.
- Jedziemy po Marlen Franz, jeśli odcisk będzie pasował to mamy ją.
Legnica, tegoż 9 lipca 1933 roku. Godzina jedenasta po południu.
Pod kamienicą przy Breslauerstrasse zajechały trzy policyjne adlery. Podczas próby pojmania podejrzanej doszło do szarpaniny w rezultacie czego jeden policjant odniósł poważne rany zadane tasakiem do mięsa. Marlen w przypływie schizofrenicznego amoku wykrzyczała jak się dowiedziała o kulinarnej zdradzie męża. Wykrzyczała jak się zaczaiła na teściową by ją później zarżnąć jak prosiaka. Nie trzeba było sprawdzać odcisku buta. Marlen została aresztowana. Krauze dumny ze swojego sukcesu zaczął pisać raport. Wiedział, że czeka go premia finansowa. Liczył również na uznanie w oczach Mocka. Nie sądził, że śledztwo zakończy się tak szybko.
Liegnitzerzeitung z dnia 11 lipca 1933 roku, strona 4
„Niespodziewany przewrót sytuacji. Tajemniczym mordercą wdowy po jednym z legnickich policjantów okazała się jej synowa.
Powodem zabójstwa była zazdrość o męża, który wolał zjeść u mamy. Nieoficjalnie mówi się, że oskarżona M. jest chora psychicznie.
Sprawa sądowa rozpatrywana będzie w przyśpieszonym tempie.”
Liegnitzerzeitung z dnia 18 lipca 1933 roku, strona 7
„W związku ze sprawą sprzed tygodnia: W Legnicy odbył się proces morderczyni wdowy po jednym z legnickich policjantów. Sąd stwierdził, że oskarżona M. nie znała I i II prawa Gossena, przez co doszło do tragedii. Mąż ukradkiem uciekał by maksymalizować użyteczność. Ponieważ użyteczność pierogów zmalała wolał zaspokoić potrzebę zjedzenia czego innego, tak, aby nastąpiła równowaga. Dla nieobytych z ekonomią oznacza to, że wybrał on taki obiad, który przy jego możliwościach miał dla niego największą użyteczność. Gdyby oskarżona M. to wiedziała, mogła by nauczyć się gotować. Niestety gdy się dowiedziała o obiadach u mamy ogarnęła ją furia. Za bestialskie morderstwo oskarżona M. otrzymała dożywocie. Mąż oskarżonej żywi się teraz w barze.”
Wojciech Pietrowski
Ciemne chmury w Breslau
Piątek, 1 grudnia 1934 roku, Breslau
Dawno już zapadł zmierzch, ciemność bezksiężycowej nocy rozjaśniało jedynie słabe światło latarni. Place i ulice pokrywał lód i warstwa wilgotnej, błotnistej substancji.
Mark Muller właśnie zamknął swój sklep mimo, iż nie było jeszcze achtzehn uhr. Szedł szybko, prawie biegł. Jego oddech był nierówny, przerywany, gardło ściskało mu mroźne, zimowe powietrze i strach. Na Blucherplatz nagle potknął się i upadł twarzą w mieszaninę piasku i nadtopionego lodu. Po chwili wstał, otrzepał się i pomimo przeszywającego bólu biegł dalej.
Wreszcie zatrzymał się przy kiosku, kupił gazetę, usiadł na ławce i próbując się uspokoić, zatopił w lekturze…
Środa, 6 grudnia
Na posterunku policji właśnie sporządzano kolejny raport. Wszyscy zajmujący się sprawą woleliby być teraz w domu, z żoną i dziećmi, młodsi -spędzić ten wieczór, a może i noc, z narzeczoną. Sprawa ciągnęła się już parę dobrych miesięcy i nie posuwała naprzód. Z tygodnia na tydzień rósł jedynie stos lakonicznych raportów z rabunków.
Mark Muller zaś starał się tego wieczoru nieco zrelaksować. Zamknął się więc w swoim gabineciku, w domu przy Claasenstrasse. Pokój był naprawdę niewielki i po wstawieniu regałów z książkami, znalazło się tam miejsce jedynie na niepozorne biurko i stary, głęboki fotel, w którym niegdyś, co wieczór przesiadywał świętej pamięci Franz Muller i pykał fajkę popijając ulubioną whisky.
Dla uspokojenia nerwów Mark postanowił poczytać jedną z książek ze zbiorów swojej obszernej biblioteczki. Jedyne jednak do czego był zdolny, to wlepienie martwego wzroku w pierwsze linijki tekstu przypadkowo otworzonej strony. Żona przyniosła herbatę i ucałowała go w zmarszczone, zdawałoby się już na zawsze, czoło. Nie próbowała z nim rozmawiać, już pod koniec listopada zrozumiała, że nie ma to najmniejszego sensu. Znała go zbyt długo, by nadal łudzić się, że spełni jej prośbę. Szczególnie teraz.
Piątek, 8 grudnia
Mark siedział jak zwykle za kontuarem i czekał na klientów. Wcześniej, każdego ranka, gdy otwierał swój niemały Juweliergeschaft rozpierała go energia, czuł się dumny i szczęśliwy. Tego dnia marzył jednak jedynie o tym, by jak najszybciej opuścić to miejsce. Siedział sztywno na ciemnobrązowym, drewnianym krześle i zaciągał się mocno papierosowym dymem. Mark nie palił nigdy wcześniej, to znaczy zanim ten „popapraniec” nie przeniósł się do jego miasta.
Dziś postanowił nie kupować gazety, miał już serdecznie dość tej sprawy i być może łudził się, iż jeśli nie będzie o niej myślał, problem może rozwiąże się sam. Gazety zresztą wciąż pisały to samo.
Sobota, 9 grudnia
Tego dnia nad Breslau od rana wisiały ciemne chmury. Szare ulice, powietrze i niebo zdawały się zlewać w jedność, jedynie dachy kamienic wyglądały na jeszcze bardziej spiczaste niż zazwyczaj. Był już wieczór, jednak Mark wciąż siedział na swym ciemnobrązowym, niewygodnym krześle. Nie czekał na klientów. Zastanawiał się, co zrobić. Wczorajszego wieczoru Edeltrauta złamała daną mu obietnicę i znów poprosiła, by choć na jakiś czas zamknął sklep. Muller nie uznawał jednak słabości. Zawsze był wobec siebie bardzo wymagający i być może dzięki temu ukończył studia ekonomiczne i ożenił się z tak wspaniałą kobietą jaką była Edeltrauta. Zamknięcie sklepu uważał za oznakę tchórzostwa. Nie chciał dać się zastraszyć jakiemuś rabusiowi z Dresden, poza tym w okresie przedświątecznym jego Geszeft przynosił największe zyski. Mężczyźni zawsze stawali się w tym okresie niezwykle szczodrzy i skorzy do kupowania biżuterii. Marka zawsze śmieszyło, gdy brali dwie identyczne pary kolczyków czy dwie identyczne bransoletki. Ciekaw był czy jeden pakunek dostanie żona -„w dowód miłości”, a drugi kochanka -zamiast wspólnej wigilii?... Zawsze współczuł tym mężczyznom, że nie mają dość polotu, by wybrać dwa różne prezenty i zawsze przypominał sobie jak bardzo wciąż kocha swoją piękną żonę.
Niedziela, 10 grudnia
Mark siedział zgarbiony nad gazetą przy kuchennym stole. Obok krzątała się Edeltrauta. Milczeli. To była piątkowa gazeta, przyniesiona przez sąsiadkę. Była w niej informacja o czwartkowym rabunku w sklepie jubilerskim przy Nicolaistrasse. W Breslau, prócz sklepu państwa Muler nie było już teraz jubilera, którego nie odwiedziłby rabuś. Mark nie myślał jednak o tym. Zaciekawiły go pewne szczegóły rabunku…
Poniedziałek, 11 grudnia
Policyjny komisariat przesiąknięty był zapachem świeżo parzonej kawy, papierosów i wymiocin komisarza Forstera. Nie miał on żadnej rodziny i co roku, cały grudzień, szczególnie od „Mikołaja” chodził pijany. Teraz jeszcze te włamania… - z pewnością nie poprawiały mu nastroju. Wczorajszą noc spędził w burdelu, dla rozrywki - z jedną z polskich dziwek. Naprawdę zalał się w sztok i nie pamiętał w jaki sposób znalazł się w swoim gabinecie. Ledwo stał na nogach. Nie był zadowolony z tego, ze o każdym skoku rabusia piszą gazety. Czuł się jak idiota nie tylko dlatego, ze dotąd nie złapał łobuza, a raczej dlatego, że powoli przestawał cokolwiek rozumieć.
Z raportów jakie przyszły z Dresden jasno wynikało, że facet chciał się po prostu wzbogacić. Wpadał do sklepu nocą, otwierał zamek lub wyważał drzwi i nie robiąc zbyt wiele bałaganu wynosił, co tylko się dało. O dziwo jednak z żadnego ze sklepików w Breslau nie wyniósł wszystkiego. Co dziwniejsze, za każdym razem brał coraz mniej. Był coraz bardziej wybredny i zostawiał cały towar gorszej jakości. Siódmego grudnia wziął już tylko kilka najcenniejszych i najbardziej oryginalnych błyskotek, resztę leżała na podłodze jakby porozrzucana z obrzydzeniem.
Środa, 13 grudnia
Mark nie należał do przesądnych, tym razem miał jednak przeczucie, że zdarzy się coś złego.
Dzień był wyjątkowo słoneczny, ruch w sklepie naprawdę duży. Zapewne ze względu na to, iż na drzwiach większości Juweliergeschaftów wisiały tabliczki z napisem „Zamknięte do odwołania, przepraszamy”.
Muller naprawdę był zadowolony z utargu, wiedział już że to mogą być wyjątkowo radosne święta. Niepokoiła go jedynie sprawa rabusia. Nie dał o sobie znać od ubiegłego czwartku… Mark postanowił zostać dziś w sklepie dłużej aby wypełnić zaległe wpisy w księdze. Przez ostatnie tygodnie nie miał bowiem zupełnie do tego głowy. Poza tym coś mówiło mu, że właśnie dziś nie powinien wychodzić zbyt wcześnie. Zamknął się od wewnątrz, schował klucz do kieszeni i zgasił górne światło. Przeszedł na pozbawione okien zaplecze i usiadł przy stole oświetlonym jedynie przez mała lampkę.
Mark nie pamiętał już jak długo tu siedzi, gdy nagle usłyszał trzask otwieranego zamka w drzwiach. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Oto stał przed nim Peter Schmidt -kolega ze studiów. Muller podniosł się, zapalił światło i zamknął drzwi. Milczeli oboje parę dobrych minut, aż Peter poprosił aby nalać mu whisky i zadzwonić na policję. Tak naprawdę nie był już zainteresowany kolejną grabieżą.
Mark obecny był przy składaniu zeznań przez Schmidta i teraz wszystko już rozumiał. Nadal nic nie rozumiał jednak komisarz policji. No cóż nie studiował ekonomii.
„Biedny Peter” pomyślał Mark, gdyby więcej się uczył … nie dałby się złapać. Pamiętałby, że w przypadku każdego aktu konsumpcji użyteczność kolejnych jednostek dobra maleje, aby zaś ponownie poczuć radość z konsumpcji, należy znaleźć nowy rodzaj zadowolenia….
Piątek, 15 grudnia
Był późny wieczór. Mark siedział jak zwykle w swoim gabinecie. Zmęczony czytaniem, podniósł głowę i popatrzył na swoją małą córeczkę, która siedziała przy oknie i przyglądała się z zaciekawieniem płatkom padającego śniegu, przyklejając nos do szyby. Zastanawiał się, co też taka mała dama mogłaby chcieć dostać od Christkinda. Gdyby nie wczorajsze spotkanie z Peterem Schmidtem pewnie podarowałby jej jakieś dyskretne kolczyki lub inną biżuterię. Jego mała Katherina miała już dziesięć lat i zdawała mu się czasem być taka dorosła. Teraz jednak musiał wymyślić coś innego, nie chciał, aby za parę lat nie umiała cieszyć się z pierścionka zaręczynowego, tylko dlatego, że miała hojnego ojca - jubilera.
Wstał z fotela i podszedł do okna, aby razem z Kati popatrzeć na śnieg. Już dawno nie był z siebie tak zadowolony. Zatopił palce w złoto- żółtych włosach córeczki i uśmiechnął się sam do siebie. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, że znajomość praw ekonomii może pomóc w rozwiązaniu zagadki kryminalnej. Postanowił porozmawiać o tym kiedyś z komisarzem Forsterem.
Marta Krzyżak
Śmierć nadejdzie jutro …
Był chłodny i pochmurny dzien. Taki, jak każdy inny jesienią w Breslau. Godzina 7:25. Wschodzące słońce obudziło śpiącego na kanapie swojego gabinetu detektywa Thomasa Kretschmanna. Znany ze swych nietradycyjnych metod wywiadowczych, został tutaj sprowadzony z Berlina, aby pomóc znaleźć seryjnego mordercę, który od kilku miesięcy trzymał mieszkańców miasta w niepewności o swoje jutro. Seryjni mordercy bili rzadkością jak na tamte czasy, a sama wykrywalność również nie była rewelacyjna, stąd też pomysł zaproszenia na prowincję specjalisty ze stolicy.
Dla Thomasa to już nie pierwsza noc w tym mieście. Ale pierwsza tak koszmarna i pełna wrażeń. Wczoraj została znaleziona kolejna ofiara bestialskiego mordercy. Była nią Gretchen R.- pracowniczka Prezydium. Dwudziestosiedmioletnia kobieta została uduszona przy użyciu cienkiego sznurka. Morderca zostawił swój znak rozpoznawczy - nacięcia na policzku w postaci litery „U”. Wczorajsze morderstwo niczym nie różniło się od pozostałych. Młoda kobieta, sznurek i litera „U”… Nadal jednak nie posiadano innych informacji o zabójcy, ponieważ działał bardzo chytrze i nie zostawiał po sobie ani jednego śladu, który mógłby naprowadzić na jego trop. Wiadomo było jedno - kolejne zabójstwo nastąpi za dwa tygodnie - morderca działał bowiem regularnie w takich właśnie odstępach czasowych. Przerażającym był fakt, iż na jego koncie zgromadziło się już 14 ofiar, a policja wciąż kompletnie nic o nim nie wiedziała.
Thomas był załamany takim stanem rzeczy. Żadnych świadków i dowodów. Brak jakichkolwiek niteczek, za które można byłoby się zaczepić…po prostu nic. Kolejne dni w kalendarzu detektywa Kretschmanna mijały pod znakiem studiowania wszelkich informacji o poszkodowanych. Poszukiwania powiązań między ofiarami do niczego nie doprowadziły, a czas nieubłaganie mijał. Przybliżała się pora kolejnego morderstwa, a sprawa wciąż była niejasna.
Seryjny morderca był jak zawsze punktualny. Ofiarę znaleziono o drugiej nad ranem. Zakrwawione ciało młodej kelnerki z restauracji - Marlen L. leżało porzucone na tylnym podwórzu kamienicy, w której mieszkała. Na jej ciele odkryto 15 uderzeń noża w brzuch, co spowodowało natychmiastową śmierć. Dla detektywa było to małym zaskoczeniem…chociaż na policzku była literka „U”, morderstwo nie zostało dokonane przy pomocy sznurka. Ofiara nie została uduszona... Dlaczego?. To pytanie nie wychodziło z głowy Thomasowi ani na chwilę. To było naprawdę dziwne - 15 ofiara mordercy została zabita w kompletnie inny sposób…Co mogło stać się przyczyną tak nagłych zmian? Nad rozwiązywaniem tej zagadki mijały tygodnie, a ofiar wciąż przybywało. Co druga zbrodnia przynosiła inne formy okaleczeń. Zrozpaczony detektyw rozmawiał ze wszystkimi - psychologami , księżmi…ale nikt nie mógł podać konkretnej przyczyny, z powodu której seryjny morderca zmienił swój styl…Niektórzy uważali, że mają do czynienia z kilkoma mordercami, a nie z jednym , inni zaprzeczali, twierdząc, iż podejrzany jest jeden, ale najprawdopodobniej psychicznie chory i stąd te wynaturzone akty. Thomas również był pewien, że morderca jest ciągle ten sam…ale czuł, że coś jest nie tak w tej sprawie….
Mijał dzień za dniem…pora kolejnego mordu zbliżała się coraz szybciej. Poszukiwania jakichkolwiek dowodów i śladów, mogących doprowadzić do zabójcy zakończyły się fiaskiem. Znaleziono trup nowej ofiary. Była nią Claudia B.- studentka, dorabiająca w kancelarii prawniczej „Kruger & Schwarz” . Tajemnicze „U” jak zawsze gościło na policzku ofiary, jednak tym razem kobieta została pozbawiona dolnych kończyn, co naprawdę zmartwiło Thomasa Kretschmanna. Morderca zaczął diametralnie zmieniać swój styl, zrobił się bardzo brutalny, był nieobliczalny i coraz trudniej było trafić na jego trop. Sekcja zwłok przyniosła jednak nowe informacje. W żołądku kobiety został znaleziony czarny włos. Był to nowy i jedyny ślad w całej sprawie. Detektyw Thomas kazał jak najszybciej odesłać go do laboratorium… analiza mogła wyjaśnić całą sytuację. Czyżby pierwszy błąd, czy może nowa gra…nowy umyślnie zostawiony ślad. Morderca, rezygnując ze swojego dotychczasowego szablonu, robił się coraz groźniejszy.
Wyniki przyszły dopiero po 6 dniach. Niecierpliwie podnosząc słuchawkę, Thomas usłyszał imię i nazwisko możliwej ofiary…Franki P. Ale dlaczego morderca zostawił taki ślad? Co chciał przez to powiedzieć? Odpowiedzi na to pytanie mógł udzielić tylko czas. Młoda aktorka teatralna i pisarka została szybko poinformowana o możliwym ataku na nią…Była naturalnie w szoku, jak każdy, kto dowiaduje się o swojej rychłej śmierci. Po długiej rozmowie z Thomasem Kretschmannem zgodziła się jednak zagrać rolę przynęty. To była jedyna szansa, by złapać mordercę i nie można było jej stracić. Dla Franki jednak, jak na ironię, była to rola jej życia ( bo dotąd niczego poważnego nie udało się jej zagrać), która mogła okazać się jej ostatnią.
Plan został przygotowany i obmyślony do najmniejszych szczegółów. Aby nie spłoszyć mordercy, policja komunikowała się z Franka P. w bibliotece, gdzie ta przebywała codziennie, szukając natchnienia do swej nowej powieści. W mieszkaniu potencjalnej ofiary został podłączony profesjonalny podsłuch przy użyciu najnowszej (jak na tamte czasy) techniki nawigacyjnej. Pracownicy oddziału sprawdzili kartoteki mieszańców tego domu, aby zmniejszyć możliwość podejrzanych wchodzących i wychodzących z budynku. Wszyscy z niecierpliwością i pełni obaw czekali na dzień, w którym zjawi się morderca i wszystko nareszcie się wyjaśni…naturalnie oprócz samej ofiary, która nie raz chciała się wycofać z udziału w tak niebezpiecznej operacji.
Wreszcie ów dzień nastąpił. W dużej ciężarówce wypożyczonej z firmy zajmującej się przeprowadzkami i zaparkowanej tuż przy klatce schodowej Franki został ukryty oddział dobrze wyspecjalizowanych ochroniarzy z oddziału „NICI”, którzy mieli zabarykadować możliwe drogi ucieczki mordercy. Thomas wraz ze swoimi ludźmi znajdowali się w pokoju obok, cierpliwie nasłuchując nadejścia grozy.
Około 00:53 do bloku wszedł dziwny mężczyzna lat 40 ubrany w długi czarny płaszcz. Od razu przykuł on uwagę Moritza Bleibtreu'a - profesjonalisty w tych sprawach, dowódcy oddziału „NICI”. Mężczyzna z dużą czarną walizką podszedł do windy. Po paru minutach ktoś zapukał do drzwi Franki P. Sytuacja była napięta…Thomas przystawił ucho do drzwi…chciał usłyszeć, kim jest wchodząca osoba. Nagle usłyszał głośny trzask…to były zamykające się drzwi. Podsłuch z grubsza wyjaśnił sprawę. Mężczyzna w płaszczu był jej starym znajomym. Z rozmowy okazało się, że nazywał się Bruno G. i właśnie przyjechał do miasta na konferencję „Mikroekonomia a społeczeństwo”. Thomas od razu wysłał swojego podwładnego na posterunek, aby sprawdził dane personalne podejrzanego, ale to wymagało czasu. Eksperci z posterunku potrzebowali jakieś dziesięć minut na znalezienie kartoteki. Z rozmowy Franki P. z Brunonem G. można było wywnioskować, że pracuje on jako menager oddziału transportu w malej firmie „Donau Corporation”, że od dwóch lat przyjeżdża do Breslau na różne konferencje i zawsze chciał odświeżyć ich dawną znajomość. Nagle system podsłuchowy przestał działać…coś dziwnego zaczęło się dziać. Jednak nie wolno było wejść i spłoszyć mordercy, a tym samym stracić największej szansy na zwycięstwo nad szaleńcem. Kiedy pomocnik Thomasa przyjechał, okazało się, że Bruno G. został zabity 3 lata temu w niewyjaśnionych okolicznościach. To była ta chwila, ten moment, kiedy wszyscy już byli pewni... Thomas podbieg do drzwi mieszkania Franki P. i wyważył je nagłym kopnięciem nogi. To, co ujrzał, przeszło jego najśmielsze wyobrażenia. Kobieta leżała na podłodze martwa, a morderca starał się zjeść jej wnętrzności. Policjant wycelował pistolet w szaleńca i kazał mu się natychmiast podnieść…ten okazał nieoczekiwane posłuszeństwo. W trakcie zakładania kajdanek, Kretschmann zapytał się go, dlaczego dał się tak łatwo złapać. Mężczyzna milczał, wypowiedział tylko jedno słowo - „Gossen”.
Następnego dnia morderca przyznał się do winy. Był nim Ulrich N. - 35- letni mieszkaniec Breslau, zajmujący stanowisko dyrektora firmy „Constantin”. Po przeszukaniu mieszkania mordercy znaleziono tam rożne rodzaje broni, dziwne artefakty i literaturę o tematyce sadyzmu,
sadomasochizmu, podręczniki do anatomii oraz pamiętnik, w którym opisał swoje dziwne fantazje…
W pamiętniku Ulrich N. zawarł swoje wszystkie początkowe myśli i wyobrażenia związane z zabójstwem. Od dziecka marzył, by zobaczyć jak to jest, kiedy człowiek umiera. Kiedy jego życie się kończy. Jego pierwszą ofiarą padł Bruno G.- przyjaciel z liceum. Byli do siebie bardzo podobni, czasem nawet trudno było ich odróżnić. Jednak Bruno zawsze cieszył się większą sympatią wśród kolegów niż Ulrich. Wzajemna rywalizacja i konkurencja zawsze były przyczyną wielu poważnych kłótni i w rezultacie późniejszego zabójstwa. Ta pierwsza zbrodnia obudziła w nim chęć dokonania kolejnych. Poddawszy się niewielkiej operacji plastycznej, Ulrich N. przyjął cudze życie, życie Bruno G., mszcząc się na kobietach ze swej przeszłości, które nie były w stanie dać mu miłości, na którą, w swym mniemaniu, od lat zasługiwał. Z czasem jednak morderstwa przestały przynosić mu tyle przyjemności. Przewaga i władza nad ofiarami już go nie zadowalały, a blask odlatującej duszy w ich źrenicach nie wydawał się już taki fascynujący, jak poprzednio.
Zdesperowany zaczął stosować różne formy morderstwa, aż zrozumiał, że i tak nie jest w stanie zaspokoić swojej żądzy. Jedynym wyjściem było zagrać w grę, w której tamtej tragicznej nocy przestał widzieć sens wszystkiego. Ale drogi powrotnej już nie było…
Rzeczywistość to nie wartka akcja opowieści kryminalnej, ale teoria użyteczności Gossena jest zawarta w wielu sytuacjach i historiach życiowych, chociaż nie zawsze tak frapujących, jak powyższa …
Bartosz Pol
Spaghetti & Hazard
Rok 1930. Chicago. Mroczne czasy sycylijskiej mafii, prohibicji, hazardu i rozboju. Miejsce, w którym na pewno nikt nie chciałby spędzać letnich wakacji - chyba, że lubi deszczową pogodę, ciągły strach o życie i nieustanne spoglądanie w stronę swoich rzeczy, w nadziei, że żaden z chicagowskich złodziei jeszcze się na nie nie połakomił.
Tommy Benzano czuł się tutaj jak ryba w wodzie. Z przyjemnością przemierzał brudne ulice miasta, prawie z radością przyglądając się złodziejom, żebrakom i pannom lekkich obyczajów, od których aż roiło się na brukowanych chodnikach. Tommy czuł się bezpiecznie - był bowiem protegowanym samego Dona Barzini, człowieka, który w tej części miasta mógł sobie pozwolić na dosłownie wszystko. I nie było przesadą powiedzenie, że Don był panem życia i śmierci - jeżeli przyjąć, że opłacał większość funkcjonariuszy, sędziów i polityków mających wpływ na jego domenę, to nie dziwiło nikogo, że niewygodni ludzie po prostu “znikali” i nikt później się nimi nie interesował.
Mając tak potężnego poplecznika, Tommy mógł czuć się pewnym siebie, do tego stopnia, że nosił przy sobie broń. W Ameryce było to surowo zakazane, a pozwolenie na broń było chyba najdroższym pozwoleniem w całych stanach. Dlatego mało kto ważył się na noszenie jej - w razie wpadki lądowało się w wiezieniu na dużo dłużej niż było to warte. Tommy nie bał się, wiedząc że w razie gdyby go zatrzymali, Barzini i tak wyciągnie go z pudla.
Jego życie mijało przyjemnie i bez większych wydarzeń, aż do lutego pamiętnego roku 1930. Wtedy to właśnie Benzano po raz pierwszy zarobił swoje własne pieniądze, i po raz pierwszy...
Ciężarówka wioząca przeszmuglowany przez granicę alkohol, zbliżała się do gęstych krzaków. Kierowca rozglądał się nerwowo. Jego robota była niebezpieczna - właściwie każdy, kto by go zatrzymał byłby dla niego zagrożeniem. Policjanci nie mieli litości dla przemytników, a reszta chciała tylko jego ładunku. Nie miał nadziei na przeżycie, w razie zatrzymania...
Nagle zauważył jakiś cień na drodze i odruchowo nacisnął hamulec. To był jego pierwszy błąd. Przed maską pokazały się czarne cienie, a jakiś młody facet rozbił boczną szybę celując do niego z colta kaliber 45. Kierowca szarpnął za strzelbę ukrytą pod siedzeniem. To był jego drugi i ostatni błąd. Tommy pozbawił się zagrożenia naciskając za spust.
Tommy długo zastanawiał się, jak wykorzystać zarobione pieniądze, które dostał za przemycony alkohol. Bądź, co bądź była to mała fortuna, więcej, niż kiedykolwiek widział w jednym miejscu. Długo siedział w podrzędnym barze, zamawiając kolejne porcje spaghetti. Jak każdy sycylijczyk uwielbiał jeść, a ilość swojej ulubionej potrawy jaką potrafił pochłonąć zadziwiała nawet największych głodomorów z pośród Włochów. Niestety Tommiemu jak dotąd nie powodziło się najlepiej, i rzadko było go stać, żeby najeść się do syta. Teraz postanowił nareszcie dać upust swojej pasji. Ze smakiem, dosłownie pożarł pierwszą porcję makaronu, suto zalanego pomidorowym sosem. Z miną bogacza rzucił banknot ozdobiony podobizną Franklina Roosvelta i rozkazał podać sobie kolejny talerz z gorącym daniem. Z zapałem zabrał się za jedzenie, nawijając makaron na widelec i popijając go często winem. Ku jego zdziwieniu, następna porcja nie smakowała mu już w taki sposób jak pierwsza... Nadal jednak odczuwał przyjemność ze spożywania swego dania. Jeszcze daleko było do punktu, w którym jego żołądek byłby wypełniony. Pstryknął na kelnera, aby ten podał mu kolejną porcję. I kolejną... Z każdą następną czuł, że jego żołądek się wypełnia, ale wiedział, że może zjeść więcej. Tylko dlaczego ten sos smakował coraz bardziej chemicznie? Dlaczego makaron zdawał się być coraz bardziej sklejony, a wino stawało się coraz mniej smaczne? Nie wiedział… Powoli jego chęć kupienia sobie kolejne porcji spadla do zera. Nie mógł już patrzeć na swoje, jak dotąd, ulubione danie. Zapłacił i wyszedł z lokalu.
Pomimo lekkiej niestrawności, Tommy nadal miał w kieszeni małą fortunę, i nadal posiadał w sobie ogromna chęć wydawania pieniędzy. Zamyślony rozglądał się dookoła. Nagle jego wzrok padł na znak firmowy pralni chemicznej Wo- Cheng'a. Młodzieniec wiedział doskonale, że pralnia jest tylko przykrywką, która skrywała nocny klub połączony z biurem hazardzistów. Postanowił wejść i zaryzykować choć trochę pieniędzy.
Środek klubu był zadymiony i pełen pijących zabroniony alkohol mężczyzn. Tommy nie żałując łokci dopchał się do kontuaru, przy którym można było obstawiać wyścigi konne. Na chybił trafił wybrał konia. Okazało się, że wskazał “Lucky Star”. Miał nadzieję, że ten rumak i jemu przyniesie szczęście... Wahał się tylko przez chwilę, ale potem położył na ladzie niebagatelną sumę 100$. Widział jak oczy przyjmującego zakład człowieka otworzyły się z zaskoczenia. Jak się później okazało, koń którego wybrał młodzieniec nie był faworytem...
Przegrał. Poranek powitał go zimnem, głodem i potwornym bólem głowy. Mimo wszystko, Tommy nadal był szczęśliwy. Nadal posiadał odpowiedni zapas gotówki, który pozwalał mu żyć na niewyobrażalnie wysokim poziomie. Dodatkowo przypomniał sobie wspaniałe uczucie towarzyszące ryzyku, gdy postawił swoje pieniądze na zakładach. To było uczucie, którego nie można było porównać z niczym, czego doświadczył jak dotąd Tommy. Nawet emocje związane z napadem z bronią w ręku nie dały się do tego porównać. Napad był dokładnie zaplanowany, nie było tam miejsca na błąd. A zakład? To życie na krawędzi, to ciągłe balansowanie na granicy zysku i straty, bogactwa i biedy, wyniesienia i spadnięcia na samo dno. Czuł, że to uczucie było wspaniałe i niepowtarzalne... Niepowtarzalne?
Hermion Genzo uśmiechnął się, widząc młodzieńca, który wczoraj tak bez emocji przegrał okrągłe 100$. Wiedział, jak uzależniającym uczuciem jest hazard, widział w oczach młodzieńca chęć ryzyka. I wiedział, że nie kto inny, ale to właśnie on na tym zarobi.
Stawiam 80$ na “Lucky Star”! - warknął Tommy, dziwiąc Hermiona niepomiernie. Dlaczego dzisiaj wystarczyło mu 80$, aby osiągnąć wymagany poziom ryzyka? Nie mógł tego zrozumieć. Jakie było jego zaskoczenie, gdy Tommy wyszedł z lokalu z uśmiechem na twarzy, a przecież przegrał kolejną małą fortunę. Nie mógł zrozumieć tego również Tommy... Nie wiedział czemu ten wspaniały dreszcz ryzyka, który mu towarzyszył poprzedniego dnia zmniejszył się, nie dawał już tyle samo przyjemności. Dlatego też pomyślał, że nie warto wydawać tyle samo pieniędzy. Następnego dnia zjawił się ponownie, stawiając 60$ na tego samego konia, i nadal odczuwał to, czego najbardziej chciał - uczucie ryzyka, adrenalinę, uczucie, które towarzyszyło mu kiedy stawiał na konia, a potem kiedy obserwował go, gdy ten wyruszał z boksu. Co prawda było ono jeszcze mniejsze niż wcześniej, ale nadal dawało mu satysfakcję. Sytuacja powtarzała się przez cały tydzień. Tommy codziennie zmniejszał stawkę…
Ostatni dzień był wyjątkowy. Tommy wszedł do lokalu i zamówił piwo. Nic sobie nie robił z ekranu, na którym przekazywano relacje z gonitw. Spokojnie popijał złocisty płyn i nadal ponad 100$ leżało w kieszeni jego spodni. Był szczęśliwy. Ale nie dlatego, że czuł ryzyko. Nie czuł go już stawiając kolejne pieniądze na konia. W jakiś dziwny sposób znikło ono i kiedy jeszcze wczoraj obserwował biegnącego swego faworyta, stwierdził, że to już nie ma sensu, że to już mu nic nie daje. Teraz już myślał o czymś zupełnie innym. Teraz Don Barzini mógł bez problemu powierzyć mu “ochronę” takiego lokalu, skoro pokazał, że nie uzależnia się od czegoś takiego jak hazard... Ba! Tommy postanowił, że sam zaproponuje to swojemu ojcu chrzestnemu. W końcu, inwencja też się liczy w przestępczym półświatku, a on jako „ochroniarz” był dobrą inwestycją. Spojrzał jeszcze raz na tablice gonitw, ale mimo wszystko nie miał ochoty obstawiać. Był wolny...
Anna Aniołowska
Pechowy lot
Któż mógł przypuszczać, że ów lot tak się zakończy? Miała to być podróż dla przyjemności, dwa tygodnie wypoczynku. Działo się to w latach pięćdziesiątych w przededniu rewolucji, jaką spowodowało wprowadzenie silnika odrzutowego w lotnictwie pasażerskim, i lot z Londynu do Południowej Afryki trwał przeszło dobę.
- Prosimy o uwagę samolot do Londynu, który miał wystartować z naszego lotniska o godzinie 22.45, odleci z godzinnym opóźnieniem.
Joe Alex znany autor książek kryminalnych współpracujący równocześnie ze Scotland Yardem przymknął zmęczone powieki i nagle pożałował, że leci do Anglii samolotem.
Alex poszedł do baru łudził się, że czas tam szybciej minie, usiadł wygodnie przy stoliku pijąc whisky podaną przez kelnerkę.
- Nic tak dobrze nie robi w chwilach zdenerwowania! Jak szklaneczka whisky?
- Zapewne - powiedział Joe, żeby coś odpowiedzieć. Był przekonany, że nieznajomy zajmie się swoimi sprawami, ale omylił się. Choć grubas nie usiadł przy jego stoliku, jednak znajdował się naprzeciw siebie tak, blisko, że trudno było go nie dostrzec, jeśli chciał być widzianym, a co gorsze słyszanym.
Knox bo tak się nazywał grubas przyjrzał się uważniej swojemu rozmówcy i niemal natychmiast go rozpoznał.
- To pan jest tym Joe Alexem od zagadek z mordercami?!
- Tak to ja. Ale jeśli mógłbym prosić …
- Och, rozumiem doskonale. Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się, Knox. Jestem przedstawicielem kopalni diamentów. - Drogie kamienie zawsze pojawiają się w pobliżu zbrodni raczej chciałem powiedzieć, że zbrodnia pojawia się tam, gdzie są drogie kamienie.
Pan Knox zanudzał Alexa rozmową o swoim zawodzie, gdy nagle usłyszeli głos z megafonu:
- Pasażerów samolotu odlatującego do Londynu prosimy uprzejmie, aby udali się do wyjścia numer 3 dla dokonania odprawy celnej i paszportowej.
Na twarzy Joe pojawił się uśmiech myśląc, że w samolocie wreszcie odpocznie. Odprawa trwała dość długo wszystkich dokładnie sprawdzali czy nie przewożą drogich kamieni. Pana Knoxa szczegółowo przeszukali, ponieważ przed kilku miesiącami znaleziono u niego kilka drobnych, bezwartościowych niemal kamyków. Kiedy Joe znalazł się w samolocie wybrał dogodne mu miejsce, gdyż na pokładzie było kilka osób ucieszył się, że spokojnie minie mu lot w ciszy i spokoju? Ale nie na długo nacieszył się tą radością na sąsiednim fotelu usiadł znajomy pan Knox i wszystko prysneło.
Pasażerowie zaczeli się niecierpliwić dlaczego samolot nie stertuje.
- Już ponad półtorej godziny opóźnienia i nadal nie mogą ruszać! - powiedział pan Knox z cichą satysfakcją.
Wtem w drzwiach samolotu stanął jeszcze jeden spóźniony pasażer. Joe był jednym z tych którzy, spojrzeli na niego. Pan Knox także, być może. Był młody, ubrany w nieprzemakalny płaszcz. Człowiek ten był blady, ale nie była to bladość wynikająca ze zmęczenia. Po prostu sprawiał wrażenie, jak gdyby od bardzo długiego czasu nie wystawiał twarzy na działanie słońca. Joe przyjrzał mu się uważnie, oczywiście nieznajomy mógł powracać ze szpitala, w którym spędził kilka miesięcy albo z więzienia. Młody człowiek zajął miejsce na przedzie pokładu. W końcu samolot wystartował, stewardesa krzątała się Kolo pasażerów spełniając ich zachcianki.
Joe miał zamiar się odświeżyć i iść spać. Było już późno, już miał wstać z fotela, gdy nagle dosiadł się do niego pan Knox przestraszony i roztrzęsiony.
- Proszę pana! Ja muszę, muszę coś panu powiedzieć … właśnie panu!
Przesunął twarz niemal do twarzy Aleksa, którego owinął jego gorący, szybki oddech.
- Coś, co może być dla mnie ważne… teraz właśnie.., ten młody człowiek, który wsiadł ostatni, to przestępca!
- Też to zauważyłem - odparł Joe spokojnie. Dokumenty musi mięć w porządku. Zapewne odbył już karę. Inaczej trudno sobie wyobrazić, aby mógł legalnie wsiąść na pokład samolotu.
- Błagam pana, on może być niebezpieczny, on pracował kiedyś u nas w kopalni. - On może być zdolny do najgorszych czynów, nawet teraz, dziś jeszcze, jeśli dowie się, że tu jestem! On może sądzić, że to ja przyczyniłem się do jego uwięzienia. - Proszę na niego uważać!
- Oczywiście - odparł Joe
Knox wypił kilka łyków herbaty podanej przez stewardesę i po pewnym czasie uspokoił się po namowach Aleja, wrócił na swoje miejsce i zasnął.
Samolot zakołysał się kilka razy, Joe usnął niemal natychmiast. Cała kabina była uśpiona, pogasły wszystkie lampki przy fotelach i jedynie czerwona żarówka nad wyjściem awaryjnym płonął nikłym blaskiem.
Po czterech godzinach snu Joe obudził się, w kabinie panował półmrok, dojrzał jedynie pannę Barbarę Slop - stewardessę niosącą kawę.
- Dzień dobry - marzyłem o pani i o odrobinie mocnej kawy oczywiście. Gospodyni pokładu podała filiżankę kawy Alejowi i odrobiła się w stronę fotela pana Knoxa.
- Dzień dobry panu - powiedziała pochylając się. On … - powiedziała cicho i spojrzała na Aleja, który zerwał się z miejsca.
- On ma otwarte oczy - zbladła nagle.
Pan Knox leżał nakryty kocem, który sięgał mu po nasadę nosa. Tuż ponad krawędzią koca widać było nieruchome, szerokie otwarte, spokojnie patrzące oczy.
- Obawiam się, że on nie żyje od kilku godzin … - powiedział.
Joe pochylił się ponownie i uniósł ostrożnie krawędź koca. Od razu dostrzegł sztylet, a może to był duży myśliwski nóż. Dostrzegł krew nie było jej wiele.
Zabito człowieka a morderca nadal przebywa na pokładzie - pomyślał Joe.
- Proszę natychmiast zawiadomić pierwszego pilota! Polecił stewardesie.
Pilot dowiedziawszy się wszystkim udzielił Alexowi pozwolenia przeprowadzenia wstępnego śledztwa. Panna Barbara szybko wykonała polecenie Joe'a i obudziła wszystkich pasażerów.
- Proszę państwa - odezwał się pilot- mam do zakomunikowania bardzo nieprzyjemną wiadomość. Na pokładzie samolotu popełniono morderstwo.
- Joe przesunął po pasażerach wzrokiem: młody człowiek, który opuścił więzienie, mały trener i jego podopieczny. Profesor i trzy kobiety.
- Ponieważ chcemy dokonać pewnych wstępnych ustaleń, obecny tu pan Joe Alex, współpracownik Scotland Yardu, zada państwu kilka pytań.
Joe zwrócił się do stewardesy:
- Ma pani kopie biletów? Jeśli tak , to proszę je przynieść.
- Proszę państwa - powiedział Alex - Sądzę, że najlepiej pomożecie nam państwo, odpowiadając krótko na kilka zasadniczych pytań. Będę kolejno odczytywał państwa nazwiska z książeczek biletowych.
Kilka osób dokładnie przesłuchał, lecz zdawały się być niewinne. Wziął do ręki następną książeczkę, ale studiował ją nieco dłużej, nim odczytał:
- Pan Horacy Roberts, spóźnił się pan, prawda?
- Tak
- Bilet dla pana zamówiono i opłacono w Londynie przed tygodniem?
- Nie widzę najmniejszego powodu do odpowiadania na pański pytanie. Nie może to mieć nic wspólnego tą sprawą i, szczerzę mówiąc, jest to wtrącanie się do prywatnego życia pasażerów.
Młody człowiek sięgnął do kiszeni i wyciągnął papierosy. Zapalił jednego. Łapczywie zaciągał się dymem. Czuł, że jest mu dobrze.
- Niestety tam gdzie jest popełnione morderstwo, zwykle następuje po nim to, co nazywa pan wtrącaniem do życia prywatnego.
Roberts paląc papierosa i rozkoszując się jego smakiem odparł. - Jeśli aż tak bardzo panu na tym zależy to mogę panu odpowiedzieć. - Bilet zakupił dla mnie ojciec.
- Wiem, że wypuszczono pana z więzienia! - Powiedział Joe
- Skąd pan o tym wie? Z raportu telegraficznego? - Zdziwiony zapytał Roberts
Sięgnął do kieszeni po kolejnego papierosa, myśląc, że to go uspokoi i doda pewności siebie. Paląc czuł się zrelaksowany.
- Myli się pan. Nie zdążyli mi tego zadepeszować. Zdążył mi to powiedzieć Richad Knox na godzinę przed śmierci z ręki mordercy. O ile pamiętam, słowa dotyczące pana były ostatnimi słowami, jakie wypowiedział w życiu. Gdy zobaczył pana wchodzącego do kabiny, przestraszył się tak bardzo, że aż zaczął prosić mnie, abym zwrócił na pana szczególną uwagę. Bał się, że może mu pan wyrządzić jakąś krzywdę.
Jack jeden z pasażerów dobrodusznym zdumieniem zapytał:
- I na co ci to było, przyjacielu? Trzeba mieć pecha, żeby zadźgać faceta właśnie wtedy, kiedy na sąsiednim fotelu śpi ekspert ze Scotland Yardu.
Roberts odruchowo odpalił trzeciego papierosa myśląc , że tak jak dwa pozostałe odprężą go.
- Sądzę , że Knox wiedział, co mówił do pana, twierdząc, że boi się mnie. - powiedział młody człowiek wydychając dym papierosowy z płuc. I czując niesmak w ustach. -Pojmował aż za dobrze, że mogę go zamordować gołymi rękami, jeśli zobaczę go niespodziewanie i nie opanuję się na czas…
- Ojciec przysłał mnie przed dwoma laty do Unii Południowej Afryki na praktykę- rozpoczął Roberts. Pracowałem w kopalni diamentów „ Flora `' pracował tam również Knox. Miałem dostęp do diamentów wszyscy mi ufali, w kilka miesięcy po moim przystąpieniu do pracy dokonano na terenie kopalni, a ściśle mówiąc sortowni, dwóch kradzieży - Przerwał i odpalił kolejnego papierosa, czwartego z kolei, poczuł gorzki smak w ustach, łapczywie się zaciągał, ale to mu nie przeszkadzało palił dalej opowiadając.- Sortownia jest ściśle strzeżona przez straż, więc kradzież musiał popełnić ktoś z pracowników odkryłem, że tą osobą był Knox, ale on okazał się sprytniejszy podłożył mi do kieszeni płaszcza kilka diamentów i zawiadomił strażników. Zrobił przerwę gdyż nie mógł złapać oddechu mimo to odpalił kolejny papieros, zaczął kaszleć, dusić się, ale nie przestawał palić. Mówił dalej :
- Zostałem aresztowany, ponieważ nie powiedziałem nikomu wcześniej o moich podejrzeniach nie mogłem się bronić. Ja poszedłem siedzieć a Temu draniowi uszło to na sucho.
- Ja go nie zabiłem!
Joe Alex kończąc przesłuchiwać ostatnią osobę wiedział doskonale, kto zabił nieszczęśnika.
Zwrócił się do pasażerów:
- Czy był to mord z premedytacją, popełniony przez jednego z pasażerów. Nie gdyż to wymaga pewnego podstawowego warunku: morderca musiał wykupić bilet wiedząc, że ofiara będzie z pewnością leciała tym, a nie innym samolotem. Pan Knox nie latał regularnie, lecz od przypadku do przypadku. Fakt ten eliminuje z kręgu podejrzanych cześć pasażerów.
- Przejdźmy teraz do drugiej ewentualności, mianowicie, że mogło to być zabójstwo w ogóle nie zaplanowane. A więc zabójstwo pod wpływem nagłego impulsu , pan Roberts mógł dostrzec Knoxa wchodząc do samolotu.
- Nie dostrzegłem go jednak - powiedział Roberts zaciągając się kolejnym papierosem już szóstym wypalonym w ciągu 2 godzin, ale nawet już to go nie uspokajało. Czuł się coraz gorzej a od dymu z papierosa zaczęło mu się kręcić w głowie. Już nie miał ochoty palić, zgasił papierosa i usiadł wygodnie.
- Proszę się nie denerwować, wiem o tym doskonale, że pan go nie zabił.
- Jak to? - Zdziwił się jeden z pasażerów.
- Pan Roberts mógł zabić, miał potężny motyw i okazję do spełnienia tego czynu. Była jednak szansa sprawdzenia jego alibi, bądź upewnienia się , że to on jest mordercą. W depeszy, którą przesłano mi lotniska, znajdowało się żelazne i absolutne nie do obalenia alibi pana Roberta. Otóż sprawa jest prosta Ritchard Knox zamordowany został ciosem długiego sztyletu, który morderca ze zrozumianych względów musiał podrzucić przy zwłokach. Morderca w ten sposób morderca wykluczył z pośród podejrzanych pana Roberta gdyż on nie mógł mieć sztyletu. Poznaliście wszyscy treść depeszy z urzędu celnego. Wyliczono w niej wszystkie bez wyjątku przedmioty, które ten młody człowiek miał przy sobie.
- Jeśli którykolwiek z pasażerów miałby ogromne trudności. - Odparł Joe.- Musiałby wstać, podejść do niego, rozpoznać w ciemności położenie ciała i zadać cios z absolutną pewnością, że zabije. Wiec, kto jest mordercą? Jedyną osobą, która mogła to zrobić to ja, gdyż siedziałem najbliżej albo panna Barbara stewardesa. Ja tego nie dokonałem, więc mordercą jest panna Barbara.
- Posunął się pan za daleko- powiedziała Barbara, nie ma pan prawa mnie oskarżać!
Z dochodzenia wynika, że pan Knox zajmował się przerzucaniem nie oszlifowanych diamentów, bądź brylantów. Wspólnikiem jego musiała być osoba stojąca poza podejrzeniami, mająca dużą swobodę poruszania się po lotnisku i w urzędach celnych, godna zaufania. I taką osobą była panna Barbara Slop, Zamordowała go pani gdyż chciała sama sprzedać brylanty nie dzieląc się kasą z panem Knoxem. Zabiła go pani podając mu wcześniej środek usypiający w herbacie potem brutalnie go pani zabiła. Barbara wiedząc, że nic się już nie da zrobić przyznała się do wszystkiego.
Dominika Bogusz
Niekończąca się wstęga
To była jedna z tych nocy, które ciągnęły się w nieskończoność. Sekunda była minutą, minuta godziną, a godzina wydawała się wiecznością. Na budziku delikatnie oświetlanym blaskiem księżyca jak zaczarowana tkwiła godzina 2:31. Przewracając się z boku na bok i próbując zasnąć zrozumiałem, że już jest ów upragniony dzień - 23 maja. Na moje twarzy zagościł uśmiech rozciągający się od ucha do ucha. Ogarnęła mnie tak wielka radość, że o śnie mogłem już tylko pomarzyć. Jednak to nie było w kręgu moich zainteresowań. Ja czekałem na godzinę 10:00, kiedy to pójdę TAM i już będzie MOJA i tylko MOJA.
Z burzy myśli i chaosu przemyśleń wyrwał mnie dźwięk przejeżdżającego motocykla, przeszywającego nocną ciszę najpiękniejszą muzyką jaką kiedykolwiek stworzył człowiek. Zanim zrozumiałem co się dzieje motocykla już nie było, a ja wisiałem za oknem obserwując oddalające się w ciemnościach czerwone światło. Przypomniało mi się wtedy, kiedy to wszystko się zaczęło... to zaczęło się jakieś 10 lat temu. Wtedy to właśnie nabrałem nawyku, czy wręcz odruchu można by powiedzieć bezwarunkowego, obserwacji jadącego motocykla. To był sposób na osiągnięcie poziomu szczęścia niedostępnego na co dzień, bo o to jechało na moich oczach moje marzenie, moja miłość, mój jedyny cel i sens życia. Zawsze wtedy powtarzałem sobie, iż zrobię wszystko by dosiąść kiedyś swoją maszynę i poczuć to co właśnie czuł owy motocyklista, który przejeżdżał.
I oto dziś po 10 latach marzeń, uczenia się na pamięć katalogów i gazet motocyklowych miałem dosiąść swojego Rumaka, który o godzinie 10:00 miał czekać na mnie w salonie. Wielu moich znajomych, gdy usłyszało, że kupiłem motocykl za 50 000zł, stwierdziło, że jestem co najmniej stuknięty, że się zabije, ale takimi nie popartymi żadnymi argumentami stwierdzeniami kompletnie się nie przejąłem. Od dawna byłem przyzwyczajony do tego, że nikt nie rozumie mojego motta życiowego, które dumnie nosiłem na koszulce: ”Dwa koła to więcej, niż cztery.”.
Przez typową dla siebie nadgorliwość pod salonem zjawiłem się już o godzinie 9. Czekając na otwarcie salonu podziwiałem przez szybę mój nowy motocykl. Był oczywiście najpiękniejszy ze wszystkich, a blask jaki od niego bił, prawie powalił mnie na kolana. Czekał na mnie, gotów do skoku, do pokazania wszystkim, kto jest najszybszy w tym kraju. Stojąc tak przyklejony do szyby widziałem już, jak na nim jadę, jak pokonuję kolejne kilometry. Widziałem również ten piękny zachód słońca, który będę oglądał siedząc na motocyklu, z uczuciem, że wszystko co chciałem osiągnąć w życiu osiągnąłem, że spełniłem wszystkie swoje marzenia i że już będę mógł spokojnie umrzeć... Po policzku spłynęła mi łza szczęścia... najpiękniejsza ze wszystkich.
Równo o godzinie 10:00 zjawili się pracownicy salonu, zostałem bardzo serdecznie przywitany, czemu się nie dziwie - nie co dzień ktoś kupuje tak drogi motocykl. Po podpisaniu paru papierków i dopełnieniu innych formalności już wiedziałem... JEST MÓJ !! Dokupiłem jeszcze odpowiedni ubiór na ten 8 cud świata i już byłem gotów na rozpoczęcie najpiękniejszej przygody swojego życia.
Tuż za bramą salonu postanowiłem sprawdzić co mój nowy motocykl potrafi. Obrałem kierunek „do przodu” i pojechałem. Pierwsze kilometry były najcudowniejsze - ten słynny „wiatr we włosach”, przepiękny dźwięk wydobywający się z tytanowego wydechu... Tylko ja, droga i nieokiełznana moc do mojej dyspozycji pod prawą ręką. Siedziałem na wygodnym siodle, wszystko mi pasowało, było po prostu idealnie. Marzyłem o tym uczuciu 10 lat i w końcu tego doświadczam. Droga wiła się pośród lasów, była kręta, toteż postanowiłem sprawdzić możliwości jazdy w pochyleniu mojego motocykla. Po paru próbach już wiedziałem, że motocykl ma więcej możliwości, niż ja odwagi. Oczywiście na tym nie skończyło się testowanie nowego nabytku. Ponieważ ryzyko to dla mnie chleb powszedni, postanowiłem sprawdzić jego prędkość maksymalną. I znów się okazało, że zabrakło mi odwagi.... Jak na pierwszy raz 250 km/h po polskiej drodze to i tak podchodzi pod próbę samobójczą. Szybciej się dało, ale pozostałości mojego zdrowego rozsądku kazały mi zwolnić. Po godzinie jazdy zapaliła mi się złowroga lampka obok obrotomierza, informująca mnie, że muszę zjechać na stację i nakarmić moje 160 mechanicznych koników. Gdy zszedłem z motocykla, dotarło do mnie, że bolą mnie nadgarstki i plecy, jednak ten problem znikł na tle radości, która biła ode mnie chyba na kilometr. Nawet zostawienie ponad 80 zł za paliwo na stacji benzynowej sprawiło mi przyjemność. Ruszyłem dalej połykać kolejne kilometry, próbując przegonić wiatr i znów poczuć całkowitą autonomię na drodze. To cudowne uczucie mieć świadomość, że można wyprzedzić wszystko i wszystkich, jeśli ma się tylko na to ochotę. Równie dużo radości sprawiała mi świadomość, że jeśli tylko będę chciał to nie muszę jechać na dwóch kołach, bo przecież na jednym też się świetnie jeździ i jeszcze dziewczyny się oglądają... Ale kto by się tam oglądał za dziewczynami, kiedy ma się tak pięknego stalowego rumaka.
Po trzech godzinach ciągłej jazdy zdecydowanie niezgodnie z wszelkimi przepisami ruchu drogowego ból pleców zaczynał doskwierać mi coraz bardziej, a radość zaczynała się zamieniać powoli w zmęczenie, nawet już jazda na jednym kole nie sprawiała mi takiej radości jak na początku. Widząc u siebie takie objawy czym prędzej się zatrzymałem i postanowiłem odpocząć.
Siedząc na poboczu, przy mojej maszynie, podczas zachodu pięknego majowego Słońca, obserwowałem grę świateł na aluminiowej ramie i metalicznym lakierze. Byłem szczęśliwy, pomimo tego całego bólu związanego ze sportową pozycją i ogólnym wysiłkiem fizycznym związanym z szybką i agresywną jazdą.
Powrót do domu był już tylko formalnością, a nie przyjemnością. Ból pleców i nadgarstków podwajał się z każdym przejechanym kilometrem, a z mojej twarzy zniknął uśmiech, który został zastąpiony przez grymas bólu. Szczerze mówiąc miałem dość tego wszystkiego. Nie dość, że wszystko mnie bolało, to było mi jeszcze zimno. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało zaczął kropić wiosenny deszczyk, który był ostatnią rzeczą o której marzyłem.
Zajechałem pod garaż zmarznięty, obolały i mokry, a mój motocykl nie wydawał się już najpiękniejszą rzeczą pod Słońcem, a narzędziem tortur. Wprowadziłem go do owego garażu marząc tylko o ciepłej kąpieli i równie ciepłym i miękkim łóżku. Czy pożałowałem zakupu ? Oczywiście, że nie ! Ale na dzisiaj miałem już serdecznie dosyć dwóch kółek.
Leżałem obolały w łóżku i analizowałem w myślach dzisiejszy dzień oraz wszystko co się dzisiaj wydarzyło. Doszedłem do wniosku, że był to mój najpiękniejszy dzień w życiu. Dzień który już nigdy więcej się nie powtórzy. I tak rozmyślając zasnąłem i śniłem o kolejnym dniu...
Maciej Rus
Zaczęło się …
Jesień zaczynała dawać się już we znaki. Cały dzień kropił zimny deszcz. Wiatr dmuchał raz z lewa, to z prawa. Całe powietrze przesiąknięte było Odrą. Od godziny było już ciemno. Na mieście nie było nikogo. Nawet patroli nie było jakoś widać. W tej dzielnicy Breslau to akurat było normalne. Pod obdartą z tynku, wyzierającą ku ulicy czerwoną od cegieł ścianą kamienicy stało dwóch ludzi. W tym miejscu latarnie już odmiesięcy się nie paliły.
- Zima, cholera - zaklął przez zęby wysoki, barczysty blondyn. Miał na sobie miejscami wytarty, a miejscami sczerniały, skórzany szarobrunatny płaszcz. Podniesiony kołnierz w założeniu miał pewnie chronić go przed zimnem. W równym jednak stopniu stanowił wygodną rynnę dla kropel deszczu spływających wprost na jego plecy. Choć raz po raz rozgrzewał się zaciągając dym z papierosa, cały czas trzymał ręce w kieszeni. Wreszcie splunął przez zęby na błyszczący od deszczu bruk i skrył się w zamglonej bramie. Ciemny, przygarbiony kształt, jak cień podążył za nim.
- Stef, zróbmy to - wyszeptał cień w kierunku niewidocznego w tym momencie mężczyzny. Gdzie jest, widać było tylko dzięki małemu żarzącemu się czerwonemu światełku. Nagle światełko poruszyło się.
- Ty mnie w to nie wciągaj Szczurek, sam to zrób - zacharczał.
Drobny mężczyzna cały czas spoglądał chciwie na papierosa.
- Sam nie dam rady, ale razem możemy być bogaci. Wiesz jak jest. Nasi robią, co mogą, a te cholerne wieprze z SS całe pociągi tego wiozą do Berlina. Mają nas wszystkich gdzieś. Wiesz, co się będzie działo jak tu wejdą Ruscy?
- Pociągi, ale czego? - przerwał większy. Zdeptał peta i wyciągnął znów paczkę. Wyraźnie nie chciał rozmawiać o zbliżającej się klęsce III Rzeszy. Rzeszy, która miała trwać tysiąclecia. Teraz już każdemu było wiadomo, że Wermacht nie tylko od dawna już cofa się na wszystkich frontach, ale że dni reżimu są policzone.
- Kopsniesz fajkę, Stef? Mały wyraźnie chciał przy okazji wyłudzić papierosa. Blondyn podał paczkę. - Stef, oni wiozą to w sztabkach - mały wyszeptał prawie niesłyszalnie. Skurczył się jeszcze bardziej i zasłonił sobą papieros od wiatru, ale ciągle nie mógł odpalić. Raz po raz zapałka gasła w drżącej dłoni małego, zanim zdołał rozniecić żar tytoniowego skarbu.
- Ty, Szczurek, znów robisz w gacie, co? Lepiej powiedz ilu ich tam jest?
- Tylko ręce mi się trzęsą. To z zimna - mały próbował się tłumaczyć. Gdy w końcu światło zapałki roztajało na chwilę, można było mu się lepiej przyjrzeć. Każdy, kto choć raz zobaczył go musiał przyznać, że ksywkę miał trafną. Łaskawa zapałka zgasła.
- Tylko jeden. To kierowca tego „obera” z Gestapo. Pewnie nawet frajer nie wie, czego pilnuje. Może myśli, że to w walizce to Wunderwafe, hihi. A ja mam pewny cynk. Oni to żydom zabierają. Nie wiem ile tego, ale co najmniej z kilo. To jest łatwe do upłynnienia, nagrałem już to. Kosmaty mówi, że weźmie każdą ilość, to proste. Stef, z taką kasą możemy gwizdać na tą cholerną wojnę!
- Ty, Szczurek nie bądź taki hop. W ogóle to cię pogięło. Na Wewnętrznych chcesz iść!?
- Stef, on pewnie sam zakosił z Firmy tę walizkę. Przecież już ci mówiłem. Niczego nikomu nie zgłosi. Ty rozwalisz „drajwera”, ja zapakuję fanty do wora i spadamy zanim się zorientują. Ten gestapowiec teraz jest w burdelu na Rosenstrasse, u Grubej Moniki. Umówiłem. Dziewczynki mają go zatrzymać na dłużej...
Zanim skończył, blondyn wyszedł z bramy. Zrobił to całkowicie bezgłośnie. Ktoś, kto go nie znał, sądząc po jego posturze, mógłby się spodziewać już prędzej rumoru lokomotywy niż tej absolutnej ciszy.
Mały nie skomentował tej nagłej reakcji. Wiedział, że Stef się zdecydował. Pogoda zaczęła im sprzyjać. Wiatr się wzmógł i deszcz na dobre rozpadał. Mijali kolejne, opustoszałe ulice, podwórka, bramy, korytarze. Znać było, że nie pierwszy raz idą tą drogą. Nie minęło pięć minut, a byli na miejscu. Czarny mercedes stał rzeczywiście w pobliżu jasno oświetlonej kamienicy. Nad jej wejściem wisiał szyld „Rosenklub”. Spojrzeli po sobie. Blondyn dał znać ręką koledze, żeby się nie ruszał. Zaczął powoli podchodzić w kierunku samochodu. Szedł szybkim spokojnym krokiem przechodnia wracającego do swego domu. Gdy był w połowie drogi, między pozostawionym za rogiem wspólnikiem a samochodem, zauważył już siedzącego w samochodzie kierowcę. W tym momencie usłyszał za sobą krótki, mocny krzyk - halt! Zamarł w bezruchu. Jego twarz, dotychczas spokojna, teraz był pełna napięcia. Zdawała się mówić - Jak mogłem dać się tak podejść??. Zaczął powoli odwracać się na pięcie. W tym samym czasie prawą ręką wyciągał z rękawa piętnastocentymetrowy nóż - swojego pomocnika Nie zdążył jednak go użyć. Napastnik w tym samym momencie tak walnął go w szczękę, że Stef się przewrócił. Kiedy oszołomiony próbował się poderwać, zobaczył wymierzone w siebie parabelum. To był on, Kapitan! Miał zabawiać się u Grubej Moniki!? Gestapowiec schował pistolet. Za nim stało jeszcze dwóch innych. Stef, siedząc na ulicy rozejrzał się za wspólnikiem. Cholera... syknął przez rozbitą wargę i wypluł ze złością zęby. Po chwili jednak dostrzegł Szczurka. Dwóch kolejnych gestapowców kopało go i waliło kolbami. Dowódca stojąc nad Stefem dał im znać. Złapali małego pod ramiona, przywlekli i rzucili obok Stefa. Stef spojrzał na towarzysza. Miał zmasakrowaną twarz. Z pękniętej czaszki wypłynął strużką sino-czerwony gęsty płyn. Nie żył. Jeszcze leciutko drgał, a po chwili znieruchomiał. Stef odwrócił wzrok z niesmakiem. Kapitan przeszedł nad nim leżącym, wsiadł do samochodu i po chwili zniknął Stefanowi z oczu. Dokumenty - ryknął mu do ucha pozostały gestapowiec. Stef zaczął sięgać ręką pod płaszcz po dowód, ale jak na złość wypadł mu z rękawa nóż. Zupełnie o nim zapomniał! W tym momencie zobaczył zbliżającą się do jego oczu kolbę karabinu i otoczyła go ciemność. Przebudził się w ciemnym, cuchnącym pomieszczeniu. Nawet nie było zimno. Pewnie z powodu mnóstwa wepchniętych tu ludzi.
- Patrzcie - odezwał się któryś - obudził się. A już myślałem, że nie wyjdzie z tego.
- Gdzie jesztem? - z trudnością wyseplenił Stefen. Nawet nie wiedział jak to pytanie zabrzmiało tu dziecinnie. Ciągle był oszołomiony. Miał połamane żebra, palce u rąk. Cała twarz była czerwona od zaschniętej krwi.
- W mamrze siedzisz gościu - odpowiedział ktoś usłużny.
- To ja wiem - Stef zaczął sobie szybko zdawać sprawę z sytuacji. Nie raz siedział w pierdlu, ale to było przed wojną. Teraz za byle co strzelali w łeb. Dlaczego nie zatłukli go jak Szczurka? - zadawał sobie pytanie. Ten więzień, który mu przepowiadał rychły zgon, jakby odgadł dręczące Stefa pytanie.
- Zastanawiasz się pewnie, dlaczego nas wszystkich nie rozwalili? Mamy granatami zatrzymywać sowieckie czołgi. Pójdziecie wszyscy pod gąsienice! hihi - powiedział to triumfującym tonem, jakby ta perspektywa go nie dotyczyła. W jego oczach były dziwne błądzące ogniki.
- Na mózg ci się rzuciło! Żebym cię z rękawa nie potraktował - wyraźnie Stefan wracał do siebie. W końcu celi ktoś się odezwał:
- Stefan? Stefan Rękaw? Stef, co tu robisz? Miałeś grzać tyłek w Berlinie u jakieś wdówki. Głos z końca sali był znajomy.
- Hans! Orzesz... w mordę! Kopa lat i w końcu widzimy się tu. Postać z końca sali przechodząc pomiędzy siedzącymi innymi więźniami przysunęła się do połamanego.
- To co, Stef, jutro czeka nas podróż.
- Jak to?
- Jutro jedziemy na front.
- Już jutro!!!!
- No tak, tak
- Stef masz szluga? Pożycz.
- Zaraz... miałem - Stef niezgrabnie połamanymi palcami zaczął szukać paczki.
- Ssssy...
- Zaraz Stef, pomogę - Hans zaczął obmacywać ubranie, ale nic nie znalazł.
- Zakosili ci klawisze. Oni też już nie mają fajek. Tu wszystkim chce się żreć i palić. Jak masz kasę to możesz to sobie kupić. Wiesz po ile chodzi kromka? Pięć marek. Nieźle, co? A fajka jest po marce.
- Teraz to bym właśnie zapalił. Jeść mi się nie chce. Zresztą przed chwilą widziałem mózg człowieka. Rzygać mi się chce a nie jeść.
- Wiesz, tu pozwalają na paczki. Co prawda zarąbią połowę, ale część da się wnieść. Masz coś kasy?
- Zaraz. Stef poruszył się. Miałem w pięcie, na czarną godzinę 50 marek. Teraz to bym dał za jedną fajkę nawet 5 marek.
- Jak chcesz mogę ci kupić szlugi. Ile ich chcesz?
- Ile chcę?? 50! I tak jutro będę mógł się tymi papierami podetrzeć. I weź sobie jednego za pomoc.
Po zapaleniu pierwszego papierosa na twarzy Stefa można było zauważyć olbrzymią ulgę, jaką mu przyniósł. Po wypaleniu pierwszego sięgnął po następnego. Potem po kolejnego i kolejnego.. Odnieść można było jednak wrażenie, że papierosy nie sprawiają mu już tyle przyjemności, co pierwszy. Po wypaleniu trzydziestego nie było mowy o tak wielkiej uldze, jaką dał mu pierwszy papieros. Nie było nawet mowy o jakiejkolwiek uldze. Nie sprawiał mu on żadnej przyjemności.
- Te Hans, chcesz te szlugi? Ja już nie chcę palić. I tak jak będziemy wyjeżdżać pewnie mi je zabiorą.
- Heeee ... Też pytanie. Oczywiście, że chcę!
Obolały i wycieńczony Stef postanowił się przespać. Obudziły go krzyki. Klawisze wyprowadzali wszystkich na plac przed więzieniem. Stały tam już ciężarówki, do których byli upychani więźniowie. Zaczęło się ... pomyślał Stefan.
Marek Moskal
W poszukiwaniu przeznaczenia doczesnych używek
Głucha cisza zapanowała dookoła, z każdą chwilą stawała się coraz głębsza. Myśli coraz to bardziej rozbijały mi się o głowę. Poczułem pustkę, która bezlitośnie pustoszyła moje serce, zabierając resztki wspomnień i nadziei, że jutro może być lepiej. Szare osmolone ściany i brudne okno porośnięte mchem powodowały poczucie uwięzienia we własnym domu. Stary zegar, który kupiłem od wyprowadzających się Żydów przypominał mi strażnika, który bezlitośnie odmierza każdą chwilę wywołując poczucie niemocy. Nagle poczułem przeszywający chłód, który niczym jak bagnet przeszył moją pierś. To był tylko wiatr, starający się wedrzeć przez szczeliny okienne mojego domu. Chłód ten przypomniał mi tą Żydowską rodzinę, która tak chaotycznie i nieświadomie pakowała swoje rzeczy w nadziei, że ten wyjazd zmieni ich życie.
Wyjazd do pracy, którym chwalili się Bergmanowie to był tylko podstęp Niemców, do nakłonienia Żydów, aby opuszczali swoje domostwa, gdyż celem ich wędrówki nie była magiczna kraina, w której życie człowieka miało być wpisane w cykl pór roku, lecz ogromne obozy otoczone zewsząd potężnym ogrodzeniem i strażnicy uzbrojeni po zęby w śmiercionośną broń. Aby pozbyć się podejrzeń wręczano Żydom rację żywnościowe, co mogło, choć na chwilę nasycić głód i pozwolić im, aby zapomnieli o swoim nieuchronnym końcu.
Dużo wiedziałem w tamtym czasie, to mnie przerażało, na samą myśl, że można wtargnąć do cudzego domu, wywlec domowników, a następnie ich rozstrzelać, coś okropnego, od tego dnia starałem się o tym nie myśleć, lecz to było silniejsze. Wracając do domu chciałem o tym zapomnieć. Jedyną osobą, która zawsze była w stanie mnie wysłuchać okazywała się być szklanka, po brzegi wypełniona wódką. To ona dodawała mi sił i pocieszała, to dzięki niej, choć przez chwilę świat wydawał mi się prostszy i łatwiejszy. Każde zanurzenie ust w tej niezwykłej substancji sprawiało mi niezwykłą przyjemność. Każda kropla odbierała mi poczucie więzi z narodem, który w tak bestialski sposób dąży do osiągnięcia celu. Moja podświadomość była zaspokojona, czułem się jak w raju. Po dłuższym obcowaniu z tą przyjaciółką traciłem przytomność, budziłem się w zimnym i oszronionym pomieszczeniu z potężnym poczuciem winy. Dużo gorsza była cisza, która panowała wtenczas w kamienicy. Przypominałem sobie lata, kiedy w niedzielne popołudnie budziły mnie odgłosy bawiących się przed kamienicą dzieci, a ich wrzaski i okrzyki stawiały mnie na nogi.
Praca moja zajmowała mi bardzo dużo czasu niekiedy całe dnie, byłem sklepikarzem. Sklepik mój leżał w pobliżu żydowskiej dzielnicy, choć sam do niedawna mieszkałem w sąsiedztwie wielu żydowskich rodzin. Odkąd wybuchła wojna zmieniłem się, łatwość pozyskania pieniędzy bardzo mnie kusiła, coraz częściej przychodzili do mnie Żydzi, którzy za kawałek chleba oddawali mi często swoje bezcenne pamiątki. Żyłem z handlu, choć nie tylko, zdarzało się, że za informacje o terminie i miejscu łapanki mogłem liczyć na coś więcej. Utrzymywałem dobre stosunki z oficerami niemieckimi, dzięki czemu byłem nietykalny, ale także posiadałem pewne przyzwolenie na prowadzenie tego procederu. Raz w tygodniu spotykałem się z znanym mi oficerem SS i przy wódce omawialiśmy wspólne interesy, z których nie tylko ja czerpałem korzyści, picie wódki sprawiało mi coraz to mniej przyjemność nie czułem się swobodnie, ale wiedziałem, że tylko tak przetrwam. To dzięki niemu tak wiele wiedziałem. Często zdarzało się, że na spotkania przychodził w mundurze zaplamionym krwią, buty były nie lepsze. Chcąc się wytłumaczyć rozpoczynał historię przedstawiającą przyczyny powstania tych plam. To właśnie podczas ostatniego spotkania usłyszałem historie pewnego Żyda, który chcąc ocalić swoją córkę od gwałtu, który mieli zamiar dokonać żołnierze, nie bacząc na zagrożenie zamordował ich bez namysłu, czego efektem było jego schwytanie i długie tortury zakończone śmiercią. Towarzystwo oficera coraz bardziej mi ciążyło, ale wiedziałem, że tylko w taki sposób mogę przetrwać wojnę i prowadzić interes, każde słowo Stroopa wywoływało, we mnie odruch, że zanurzałem usta w tej substancji. Wypowiedzi Stroopa stawały się coraz agresywniejsze, coraz bardziej wywoływał we mnie poczucie odrazy do aryjskiej rasy, to było okropne. Najgorsze były momenty, kiedy musiałem udowadniać, demonstrować, że nienawidzę Żydów i Słowian. To było wstrętne, po raz pierwszy pod wpływem lęku o własne życie przyjmowałem takie bestialstwo z stoickim spokojem, było mi trudno.
Wróciłem do domu nie czułem się zmęczony, ale przytłoczony przez rzeczywistość szukałem odpowiedzi. Picie wódki coraz bardziej mnie męczyło, w mojej głowie toczyła się walka mojej natury z otaczającą mnie rzeczywistością. Dzień ten był szczególny gdyż zauważyłem, że od momentu, kiedy zacząłem picie, a były to jakieś dwa tygodnie każda następna szklanka okazywała się dla mnie coraz to mniej przyjemna. Picie powodowało, że zagłuszałem samego siebie, zauważyłem, że po rozmowie z Stroopem moja podświadomość i sumienie zapragnęło dokonać oceny sytuacji, przerwałem w połowie szklanki zasiadając przy oknie w wygodnym fotelu obserwując przy tym widok z mojego okna. Było zimno i padało pojawiające się sylwetki ludzi w świetle latarni wydawały się być jak duchy, wszyscy czegoś się bali, wówczas dostrzegłem jak grupa pijanych Niemców bije w zaułku ulicy Polskiego młodzieńca, zrozumiałem dla mnie było wszystko jasne, nie tylko wojna obdarła nas z resztek człowieczeństwa, ale także nasza pycha.
Nazajutrz po całym dniu pracy spędzonym za sklepową ladą poczułem się bardzo zmęczony w pewnej chwili wbiegł człowiek wyglądał na wystraszonego, po krótkim oddechu wywnioskowałem, że jest ścigany przez SS, przez chwilę znieruchomiałem, nie wiedziałem, co robić, serce dygotało się jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi, myśli wirowały wokół jednego, czy pozostać obojętnym i wydać go oprawcą, czy przeciwstawić się, choć w niewielkim stopniu tyrani.
Przez jakiś czas zastanawiałem się czy pomóc jemu czy sobie, domyślałem się, że za moment poprosi mnie o pomoc, faktycznie doszło do tego. Rozdygotanym głosem zaczął błagać o schronienie i ukrycie, powtarzając przy tym, że ma dwójkę dzieci i kochającą żonę. Serce uderzało coraz mocniej wiedziałem, że dla tej sytuacji nie ma już odwrotu, przytakując głową zasygnalizowałem mu jedno, w przeciągu chwili ukryłem go w piwnicy pod sklepową ladą, wnet zjawili się Ssmanii, szybkimi spojrzeniami przeszukali mój sklep, sam przez chwilę czułem zapach śmierci, lecz dzięki posiadaniu obywatelstwa niemieckiego wyszedłem z tej opresji bez szwanku. Serce czułem w gardle brakowało mi śliny i odwagi, aby móc otworzyć właz do piwnicy w końcu to zrobiłem, to właśnie wtedy ujrzałem w jego oczach coś niezwykłego, wiedziałem, że moglibyśmy zrozumieć się bez słów. Po dłuższej rozmowie okazało się, że był to syn mojego przyjaciela, czułem się dumny, podziękowania z jego ust umacniały mnie w przekonaniu słuszności tej decyzji. Gdy nastała noc ofiarowałem mu bochenek chleba i ubranie a następnie wskazałem miejsce schronienia.
Dotarłem do domu cały roztrzęsiony, nie opuszczała mnie myśl, że uratowałem istnienie i jednocześnie w pewnym sensie przerwałem krąg śmierci. Usiadłem przy oknie w ręku trzymając szklankę z wódką poczułem nagle, że alkohol mi nie był już potrzebny zrozumiałem, że szklaneczka z moim trunkiem nie była już tak przyjemna jak ta pierwsza zauważyłem, że ona zabierała mi możliwość zdrowej oceny rzeczywistości, wódka wywoływała początkowo „zakazany owoc”, lecz jak zauważyłem każda następna szklanka wywoływała we mnie odrazę zrozumiałem, że ten trunek do niczego nie prowadził, wręcz przeciwnie moje problemy narastały. Jego smak konsystencja a, nawet barwa wydawała się być zupełnie inna. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego dotychczas to wszystko mi odpowiadało?
Piotr Buda
Krwawy maj
Był to jeden z tych dni, za którymi on nie przepadał. Spojrzał na nieco zakurzony zegar, wiszący w tym samym miejscu od ponad 15 lat, Była dziesiąta. Wydawało mu się, że jak na złość, wskazówki przesuwają się ociężale i najchętniej stanęłyby w miejscu, uciszając się na zawsze. Dość wysoki, nieco łysiejący brunet około czterdziestki nie był dziś w humorze. Właśnie brał do ręki trzecią w tym dniu z kolei filiżankę herbaty i czekał. Na co czekał? Tego nawet on sam nie wiedział dokładnie. Chyba na jakąś wiadomość, może na coś co wyrwałoby go z nudy i odrętwienia. Ale przy takiej pogodzie jak dziś... spojrzał na kalendarz, który podarowała mu żona. Na każdej kartce widniała inna fotografia przedstawiająca fragment Breslau.
Był 22 maja. Za oknem nic nie wskazywało na to, że to faktycznie maj. Pojedyncze krople uderzały regularnie o szybę, a wraz z ciężkim tykaniem zegara, były dla mężczyzny nie do zniesienia. Dopijał herbatę i wstawał z krzesła, aby, być może, tym sposobem przyspieszyć upływ czasu. W tym samym momencie otworzyły się drzwi i do ciemnego, ponurego i mało przyjemnego pokoju weszła lekkim krokiem kobieta. Była ubrana w długi, ciemnoniebieski płaszcz, przewiązany w pasie modnym paskiem. Głowę przyozdabiał gustowny kapelusik, w jednej ręce trzymała parasolkę, z której kapała woda, a w drugiej mały pakunek.
- Gutten Tag, mein Schatz ! - powitała mężczyznę od progu - Widzę, że nie masz co ze sobą zrobić. Wiem, że nienawidzisz takiej pogody. Mało się dzieje na ulicy. Przyniosłam ci kanapki i gazetę. Może to ci umili czas. Ja już muszę iść, jestem umówiona z Lottą. Idziemy do domu handlowego Baraschów. Also bis bald!
Kobieta zamknęła za sobą drzwi, na których przekrzywiła się wizytówka:
Otto Wagner
Komisarz policji
Komisarz sięgnął po „Schlesische Zeitung”. Na pierwszej stronie rzucał się w oczy artykuł o wielkiej inscenizacji sztuki Gerharta Hauptmanna pt. „Festspiel in Deuschen Reimen”, która odbyła się 20 maja w Jahrhunderthalle. Przybył nawet następca tronu z małżonką. Ale Otto nie czytał szczegółów. Wziąwszy do drugiej ręki kanapkę, przerzucał strony gazety. Zatrzymał się na wiadomościach giełdowych. Zawsze go one ciekawiły, mimo tego, że prawie się na tym nie znał. Kończył czytać gazetę. Została mu ostatnia strona z wiadomościami kryminalnymi z Breslau. Drobne kradzieże były powszechne, w dużym mieście nie do uniknięcia. Wtem jego ciemne, głębokie, groźne oczy spojrzały na wiadomość o czwartym trupie znalezionym w pobliżu ciągów spacerowych nad fosą pomiędzy Wzgórzem Liebicha a Wzgórzem Holteia. Początkowo pomyślał, że zapewne już do tej pory schwytali sprawcę, gdy odezwał się dźwięczącym, przeszywającym pokój głosem telefon. Wagner odebrał.
- Komisarz Wagner, słucham.
- Tu nadkomisarz Steffens. Otto mam dla ciebie zadanie. Czytałeś gazetę? Sprawa jest delikatna, ale wymaga szybkiego działania... Mogę na ciebie liczyć?
Komisarz przyjął do wiadomości nowe zadanie. Kończył jeść kanapki, ale już myślał o zabójcy i morderstwach. Zadzwonił do drobnego, znajomego złodziejaszka, który był jednocześnie częstym informatorem Wagnera. Złodziej zawsze wie najwięcej co się dzieje na mieście. Stanowczym głosem zaczął:
- Heinrich?
- Zgadza się. - odparł rozmówca.
- Przy wieży ciśnień przy Kirschstrasse. Tam jest fontanna. Dzisiaj o 21.
Odłożył słuchawkę, nie czekając na reakcję rozmówcy. Komisarz zawsze dostawał to, czego chciał, więc nie spodziewał się odmowy.
Godzina 20:58. Deszcz przestał padać, ale wilgoć utrzymywała się nadal w powietrzu i była nieprzyjemna. Uczucie ponurości potęgowało słabe światło, docierające w małych ilościach do wieży z latarni odległej o jakieś 40/50 metrów. Wagner lubił takie półmroczne miejsca spotkań. Nikt wtedy nie rzuca się w oczy. Godzina 21:00. Ktoś o czujnym, dobrym słuchu mógłby wychwycić ciężkie, aczkolwiek cicho stawiane kroki. Był to komisarz. Zaraz po komisarzu z pobliskich krzaków wyszedł informator. Dało się słyszeć przytłumione głosy.
- Papierosa? - rzekł komisarz.
- Nigdy nie odmawiam- uśmiechnął się szyderczo, znany nam pod imieniem Heinrich,
złodziejaszek.
- Dobra, a teraz gadaj co wiesz o tych zabójstwach.
- Wiedziałem że o to szanownemu panu komisarzowi chodzi. Podpytałem to tu to tam. Wiesz, jak się ma poważanie, to można wszystko załatwić.- chełpił się.
- Ty tu nie mów o poważaniu. Jesteś nędznym złodziejem i nic więcej.
- Dobra, jak nie chcesz wiedzieć to nie będę mówić.
- Do cholery, gadaj, bo tracę cierpliwość! Jak nie zaczniesz to ja doniosę tam gdzie trzeba, że wsypujesz kolegów po fachu. Ciekawe jak zareagują!
- Niech ci będzie. Ja wiem tyle. Mówi się, że to średniego wzrostu facet, blondyn, całkiem porządnie wygląda, nie rzuca się w oczy.
- Nazwisko!
- Wiem że na K., a imię jakoś chyba Gottlieb, zabawne, co?! Jeden ze złodziei widział jak mordował z zimną krwią.
- Adres...
- Nie mam więcej informacji.
- Jak cos to informuj mnie!
Odeszli w swoje strony. Głucha noc zapadła na dobre.
Następnego dnia telefon. Wagner nie spodziewał się tak szybkich rezultatów. To Heinrich. Ściszonym głosem powiedział: - Około 14 i 20 bywa nad fosą. Otto Wagner sam chciał oczyścić miasto z kolejnego mordercy. Zawsze działał w pojedynkę. Twierdził, że im więcej ludzi, tym mniejsza skuteczność, szczególnie w takich sprawach.
Godzina 13:30. W długim, czarnym płaszczu Otto przechadza się i obserwuje otoczenie. Około 14:30 mija go człowiek, odpowiadający opisowi mordercy. Komisarz nie działa. Pozwala mu odejść. Chce być pewny co do swojej decyzji o aresztowaniu prawdziwego sprawcy. Godzina 20. Otto Wagner jest przygotowany na akcję dzisiejszego wieczoru. Już nie pierwszy raz działał w taki sposób. Nie przypuszczał do czego dojdzie parę minut później. Wagner zmęczony siada na ławce. Podejrzanego nie widać. Nagle słyszy kroki. Ktoś zbliża się do niego. W pierwszej chwili myśli, że to może Heinrich, ale przecież nie narażałby się tak, spotykając się z komisarzem policji w takim miejscu. Komisarzowi po raz pierwszy od na takiej akcji robi się gorąco. Czy to uczucie strachu? Chyba nie, tak wykwalifikowany policjant nie boi się. To raczej poczucie niepewności. Co ma zrobić? Odwrócić się czy siedzieć dalej spokojnie na ławce? Siedzi dalej i czeka na reakcję przybysza. Nieznajomy zza pleców po 30 sek. Stania, oddala się. Wtedy Wagner postanawia działać. Odwraca się i widzi odchodzącego mężczyznę, tego samego, którego spotkał wcześniej. Otto wyciąga pistolet i krzyczy „Halt!” Mężczyzna, ku zdziwieniu komisarza nie ucieka, ale staje i podnosi ręce do góry. Bez żadnego problemu zostaje aresztowany.
Na komisariacie przesłuchuje się podejrzanego.
- Name! - rozbrzmiało doniosłe.
- Gottlieb Korn
- Przyznajesz się do 4 zabójstw?
-Tak - opowiada spokojnie, nieco wręcz znudzenie.
- I mówisz to tak spokojnie, bez żadnych emocji? Jesteś zwyrodnialcem, którego trzeba usunąć ze społeczeństwa.
- Panowie wybaczą - odzywa się powoli Gottlieb- ale czy panów na moim miejscu nie znudziłoby czwarte z kolei zabójstwo? Przy pierwszym były jakieś emocje, uderzająca do głowy adrenalina- przyspieszył wypowiedź nieco pobudzony. -Za drugim razem wiedziałem z której strony zaatakować, w jaki sposób. Już nie bałem się że mnie złapie policja- lekceważąco spojrzał na komisarzy- trzeci raz to już tak z przyzwyczajenia. Chciałem się zabawić, nudziło mi się. Niestety to już też nie to samo co drugi, a pierwszemu do pięt nie dorastało. Czwarty był przypadkowy, znikome emocje, może tylko czy ma jakąś gotówkę, ale i to nieważne, bo nie o kasę chodzi. Obecny tu pan miał być piątą ofiarą, ale jak podszedłem do ławki, wszystko wydało mi się takie nudne. To miało dawać dreszczyk niepewności, przygody. Jaka szkoda, że tak szybko mi się znudziło- z pewnym smutkiem, poczuciem niespełnionych oczekiwań skończył swoją opowieść.
- Zabrać go stąd!- krzyknął Otto Wagner.
- Wiecie co z nim zrobić- dodał nadkomisarz Steffens.
Katarzyna Renowicka
Truciciel
Herr Kommissar Günter Schmidtenlieber szedł niezwykle ciemną o tej porze roku Bahnhofstraße, jak co dzień po pracy w kierunku ciasnej uliczki Palmstraße. Jego celem była obskurna knajpka jego starego kumpla Helmuta wyrzuconego z Polizei za konszachty z elementem przestępczym wokół Hauptbahnhof. Lecz tym razem przeczucie komisarza podpowiadało mu, że nie wszystko jest tak, jak powinno... Mrok zdawał mu się ciemniejszy i zimniejszy niż zwykle. Światła nielicznych samochodów mniej przenikliwe. „Być może to przez ten siąpiący deszcz” - pomyślał trzeźwo. Ale jego szósty zmysł podpowiadał mu, że to nie tylko to. Coś tu nie pasowało...
Nagle, tuż przed nim zmaterializował się obrzydliwy, wielki, łysiejący i śmierdzący szczur. Günter przywykł do widoku gryzoni biegających w tej okolicy między jego nogami. Ale ten konkretny zachowywał się nienaturalnie. Patrzył na komisarza wielkimi, czerwonymi ślepiami, jakby chciał go przestraszyć i zawrócić ze zwyczajowej przechadzki do knajpy.
Herr Schmidtenlieber nie dał się jednak zastraszyć, choć tyle znaków na mrocznym niebie kazało mu zmienić plany. Policjant odprowadził szczura wzrokiem, gdy ten jednak zrezygnował z konfrontacji. Przyśpieszywszy nieco nerwowo kroku Günter poszedł dalej. Nie uszedł nawet kilku metrów, kiedy z budynku, do którego wbiegł obrzydliwy gryzoń, usłyszał tajemniczy głos, cichy niczym wycie wiatru, który zdawał się mówić - „Dzisiaj wieczorem wreszcie zginiesz parszywy glino!”. Günter pomyślał, że chyba śni. A może zwariował? „Nie” - pomyślał - „z pewnością jestem przepracowany! Muszę się napić!”
Na szczęście do knajpy Helmuta było już niedaleko. Znajdowała się w bardzo nieciekawej okolicy, na rogu Palmstraße i Forckenbeckstraße. Gdy wchodził do zatęchłego wnętrza tego podrzędnego lokalu dla opryszków, poczuł, że wszyscy patrzą na niego podejrzliwie, ale i z przerażeniem w oczach. Znowu pomyślał, jeszcze zbyt trzeźwo, że musi być przewrażliwiony. Jego miejsce w najciemniejszym kącie pomieszczenia było puste, choć dziwnie zamglone. Czyżby ktoś tam już tego dnia siedział? Przecież Helmut i dwójka kelnerów mieli to miejsce trzymać tylko dla Güntera! Kiedy usiadł, pomyślał, że może mu się przywidziało. Westchnął i skinął na kelnerkę.
Z trzech napojów, jakie można było dostać w tej ruderze w wiecznie brudnych szklankach, Herr Schmidtenlieber najchętniej wybierał piwo. Choć miało dziwny posmak, wolał je od mocnego miejscowego bimbru. Była tez podobno jakaś woda, ale nikt jej raczej tutaj nie pijał. Być może dlatego, że określenie jej mianem H2O było raczej nie na miejscu.
I tym razem kelnerka Greta chwiejnym krokiem przyniosła mu piwo. Günter uśmiechnął się i zaprosił ją, żeby usiadła obok. Greta była kobietą niczego sobie, ale nie o jej stronę fizyczną chodziło komisarzowi. Kilka słów zamienionych z nią zawsze poprawiało mu humor. I teraz miał na to nadzieję. Lecz kelnerka dziwnie chłodno odmówiła i odeszła. „Pewnie i ona ma zły dzień” - pomyślał smutno Günter i wziął duży haust z kufla.
Wypicie pierwszego piwa poszło dość szybko. Zamówił więc drugie. Gdy Greta je przyniosła, znów uśmiechnął się do niej, ale ona nie zareagowała. Herr Kommissar po raz kolejny poczuł, że coś tego wieczoru jest nie tak, jak powinno, że omiata go niewidzialna fala ciemności. Żeby zabić to mroczne i nieracjonalne przecież przeczucie, znów wziął zdecydowanego łyka świeżego piwa. I przez chwile poczuł się lepiej, ale drugi kufel napoju chmielowego wchodził w komisarza już wyraźnie wolniej.
Siedząc w swoim zaciemnionym kącie, Günter Schmidtenlieber lubił dyskretnie zerkać na ludzi korzystających z usług tego lokalu. Widział drobnych dworcowych złodziejaszków omawiających ukradkiem swoje zdobycze i mało znaczących sutenerów robiących sobie krótką przerwę w „pracy”, oszustów i inne szumowiny. Różne opryszki upodobały sobie lokal Helmuta zatopiony w półmroku ciasnych przydworcowych uliczek. Czuli się tu bezpiecznie, chociaż Kommissar Schmidtenlieber przesiadywał tu od jego otwarcia przed trzema laty i obserwował ich. Dzięki bywaniu u Helmuta, Günter nawet kilku aresztował. Ale Ci akurat nie przestrzegali podstawowej zasady panującej w barze: „Es wird hier nicht gearbeitet!” To dzięki temu prawu w tej knajpie wszyscy czuli się tak dobrze. Ale dziś wieczorem ta zasada miała zostać nikczemnie naruszona. To chyba o tym właśnie informował komisarza jego przeczulony szósty zmysł.
Podsumowując ten ciężki dzień, Günter wypił drugie piwo. Bez nadziei na zamienienie kilku słów z Gretą dał znać ręką, że zamawia kolejne. Głowę miał mocną, więc szybkie upicie mu nie groziło. Mimo to trzeci kufel Weißbier nie wywoływał w nim już takiego entuzjazmu, jak dwa poprzednie. Tym razem piwo przyniósł mu kelner Horst. Był tu nowy, ale już wiedział, że Herr Kommissar jest ważnym gościem knajpy.
Gdy Günter sączył napój coraz wolniej, podszedł do niego pewien mężczyzna. Wyglądał nadspodziewanie zwyczajnie, jak na miejsce, w którym się znajdował. Miał na sobie skromny płaszcz, takież spodnie i buty. Gdy nieznajomy przedstawił się jako Albrecht Jeschinke aus Liegnitz, o mało co komisarzowi nie umknęłoby wejście do lokalu pewnego dziwnego osobnika. Herr Schmidtenlieber poczuł dziwny chłód, nie pochodzący jednakże od strony drzwi wejściowych. Wiedział, że skądś tego ciemnego typa zna. Jego wytężone na ten temat myślenie zagłuszał jednak pan Jeschinke, który najwyraźniej miał sprawę do komisarza i chciał się dosiąść.
Günter postanowił wysłuchać, co ma do powiedzenia natrętny legniczanin. Równocześnie kończył właśnie trzecie piwo. I, o dziwo, czwarte pojawiło się natychmiast niesione na tacy przez kelnera Horsta. Ta nadgorliwość nie zdziwiła komisarza zbytnio, choć nigdy wcześniej się nie zdarzyła. Herr Schmidtenlieber nie miał już jednak takiej ochoty na piwo jak na początku. Postanowił więc zasmucić Horsta, nie biorąc kufla, i zamówić szklaneczkę miejscowego bimbru. Legniczanin, mimo początkowej ochoty na piwo przyniesione przez kelnera, również poprosił o wyrób własny lokalu.
Na swoje szczęście. Chwilę po odejściu od ich stolika, coraz bardziej zdenerwowany Horst, wylewał zawartość kufla przeznaczonego dla komisarza. Obok niego stał bardzo niezadowolony mężczyzna; ten sam, który wszedł do lokalu tuż za panem Jeschinke. Nie mógł uwierzyć, że Günter nie wypił tego piwa. Tak bardzo je przecież lubił. Oznaczało to, że będzie musiał znów wyjść na zewnątrz, że musi się śpieszyć, gdyż robiło się coraz później, a komisarz nie będzie siedział u Helmuta wiecznie.
Tymczasem Günter i Albrecht spokojnie rozmawiali w najciemniejszym kącie knajpy. Okazało się, że legniczanin jest przyjacielem znajomego komisarza. Herr Schmidtenlieber nie przepadał za nim, ale rozmowa układała się na tyle ciekawie, bo i sprawa przedstawiana przez pana Jeschinke na tyle interesująca, że chętnie kontynuował konwersację. Spokojnie rozmawiając, wypili po szklaneczce bimbru i zamówili następne.
Po chwili legniczanin przeprosił i wstał, by skorzystać z toalety. Nieśpiesznie oddalając się w jej kierunku, nie zauważył klepki wystającej ze starej podłogi. Potknął się o nią niezdarnie, robiąc sporo hałasu. Przysypiający już nieco komisarz podniósł wzrok i po raz kolejny tego wieczora poczuł przenikliwy wewnętrzny chłód. Tuż za nieszczęsnym Albrechtem Jeschinke znów przemykał ukradkiem ten nieprzyjemny mężczyzna! Tym razem Günter przez chwilę mu się przyglądał. Miał on twarz strasznego oprycha, przeoraną bliznami, dawno nie goloną. Z jego oczu patrzył na Schmidtenliebera zabójca, bezwzględny i podstępny. Mimo że komisarz przywykł do takich widoków, jego szósty zmysł aż krzyczał. Günter z całych sił próbował sobie przypomnieć skąd opryszka zna, gdy ten zniknął w innym pomieszczeniu. Pomyślał jednak o prawie panującym u Helmuta. Głębszym haustem wypił znowu trochę bimbru, starając się zagłuszyć złe myśli. Stwierdził, że chyba już czas się zbierać, skoro demony w miarę wpływu alkoholu w jego krwi, zamiast zniknąć, coraz bardziej go osaczają i dręczą.
Tymczasem do stolika wrócił Herr Jeschinke. Obaj postanowili wznieść toast za swoje zdrowie. Gdy opróżnili szklanki, jak spod ziemi wyłonił się kelner Horst z nowymi. Ponownie nadzwyczaj szybko. Dziwne... Komisarz był jednak zbyt zmęczony, by wypić kolejną szklanice. Zdenerwowany kelner, nie wiedząc, co robić w tak niefortunnej dla siebie sytuacji, stanął osłupiały. Z odrętwienia wyrwał go głos pana Jeschinke, który kazał mu postawić obie szklanki. On miał jeszcze na bimber ochotę. Może Herr Schmidtenlieber też coś wypije? Horst postawił, więc szklanice na stole; jedną obok Legniczanina, a drugą, mimo wszystko, dziwnie blisko komisarza.
Günter już jednak gramolił się ze swojego miejsca, by polecić Helmutowi wykonanie telefonu na komisariat po samochód, który miałby zawieźć komisarza do domu. Zapłaciwszy Helmutowi za wypite trunki wrócił do stolika. Zamierzał jeszcze chwile porozmawiać z panem Jeschinke zanim po niego przyjadą. Nie czuł, że jest teraz bacznie obserwowany.
Albrecht dość szybko wypił swoją szklankę bimbru, ale nadal go suszyło. Tym razem jednak Horst nie pojawił się ze świeżym, miejscowym wyrobem. Pan Jeschinke pomyślał więc, ze wypije także szklanicę przeznaczoną dla komisarza. Czemu miałoby się zmarnować? Napój w niej zawarty smakował wyraźnie inaczej od wypitego przez Albrechta wcześniej, ale spragniony nie zwrócił na to z początku uwagi. Jednak po chwili zaczęło mu się robić niedobrze.
Tymczasem zjawili się policjanci po komisarza. Gdy Günter żegnał się z legniczaninem, ten nieoczekiwanie dostał drgawek. Zaczął też robić się dziwnie czerwony. Nie minęła minuta, kiedy leżał na brudnej podłodze zwijając się w spazmach bólu. Po kolejnej minucie dusza opuściła ciało Albrechta Jeschinke.
Z początku oszołomiony i wstrząśnięty Kommissar Schmidtenlieber szybko wytrzeźwiał. Jego koledzy nie pozwolili nikomu opuścić lokalu. Zadzwonili też po lekarza. Taka była procedura. Komisarz błyskawicznie kojarzył przerażające fakty. Niestety dopiero teraz przypomniał sobie, kim był tajemniczy mężczyzna kręcący się dziś po lokalu. To poszukiwany płatny zabójca z Pommern. Wszystko łączyło się w tragiczną całość.
Zapach pozostałego w szklance bimbru jednoznacznie wskazywał na użycie trucizny. Miał go przecież wypić komisarz. Czyżby w to morderstwo był zamieszany również Horst?
Po przeszukaniu lokalu okazało się, że żadnego z podejrzanych już nie ma. Güntera ogarnął smutek z powodu śmierci pana Jeschinke. Docierało do niego coraz dotkliwiej, że to on miał dziś zginąć.
Barbara Modelska
Wieczność
(…) Przestępując próg, liczył na choć trochę szczęścia. Już był gotowy do przemiany, bo przecież w pełni wywiązał się ze wszystkich powierzonych zadań. Marzył o tym wieczorze od czasu, gdy poznał swojego Mistrza. Powoli wchodził po schodach, czując jak te uginają się i trzeszczą pod jego ciężarem. Im był wyżej, tym wyraźniej wyczuwał jego obecność. W tej chwili był już z nim związany metafizyczne, ale czekało go coś znacznie bardziej znaczącego. Tej nocy, której księżyc stanął w pełni, miało się wypełnić przeznaczenie studenta.
Schody się urywały. Stał właśnie przed mocarnymi, starymi drzwiami, kiedy uświadomił sobie, że z tą chwilą zaczyna się dla niego nowe życie. Wystarczy tylko je otworzyć, pociągnąć za wielkie, metalowe uchwyty. Wtem ozwał się głos pana jego duszy.
- Na co czekasz? Wchodź - brzmiał jakoś inaczej a niżeli zwykle, był bardziej przytępiały. - Chyba że wątpisz w to, w co wierzysz - ciągnął z uporem.
- Nie, nie wątpię - powiedział, rozchylając z siłą skrzydła wrót. - Jestem i na pewno nie wątpię - powtórzył z jeszcze większym przekonaniem.
- To dobrze, bo po tym czego ode mnie żądasz, nie ma już odwrotu - mówiąc te słowa wielka sylwetka, która do tej pory stała przy oknie, zbliżała się do niego.
- Mistrzu! - student padł na jedno kolano z pochyloną głową - oto jestem i pragnę spełnienia danej mi obietnicy - dokończył po przerwie.
- Pragniesz tego, na co zasługujesz przez wzgląd na twego ojca i twoje zasługi dla Klanu - powiedział Draculion, widząc wielki hart ducha w tym półczłowieku.
Griffion również był nieco zmieniony tego wieczora. Odkąd pomyślnie wykonał ostatnią misję, myśl o przemianie pochłaniała go bez reszty. Ów pragnienie zabijało w nim ostatni dech człowieczeństwa. Mało spał, wciąż powtarzając zaklęcia i czytając Czarną Księgę. Draculion podniósł go z podłogi i kontynuował.
- Dysponujesz już ogromną mocą jak na śmiertelnika. Jesteś szybki, masz nieprzeciętną siłę i potrafisz czytać w myślach, ale ty żądasz więcej. Nawet nie wiesz z czym to się wiąże - ostatnie słowa wypowiedział odwracając się do niego plecami i postępując do okna.
Mistrz widząc odbicie ucznia w oknie, doznał wizji. Ogarnęło go wspomnienie związane z jego własną przemianą. Podobnie jak teraz Griffion on sam stał tak, nieco ponad czterysta lat wcześniej, przed swoim Wielkim Mistrzem. I podobnie jak Griffion żądał nieśmiertelności dla siebie, nie wiedząc z czym to się wiąże. Zbliżał się czas wywiązania z obietnicy, teraz on sam ma dać nieśmiertelność. Postanowił jednak wcześniej, że powie to, co ma do powiedzenia na temat owej nieśmiertelności.
Obrócił się i rozkazał kolejnym świecą rozbłysnąć płomieniami. Smugi światła jeszcze bardziej odegnały mrok z pomieszczenia.
- Usiądź proszę - powiedział, wskazując bardzo wygodne XVIII w. krzesła - zanim dokonamy przemiany, musisz poznać pewną prawdę, która może zmieni twoje poglądy.
Uczeń popatrzył na mistrza z zaskoczeniem w myśli, bowiem jak długo się znali, tak nigdy nie widział ani nie słyszał o podobnych pomysłach na uświadamianie. Mistrz był zawsze dla niego nieprzejednany, twardy, a teraz coś się zmieniło. Sytuacja stawała się dla Griffiona całkiem inna niż ta, którą sobie przedstawiał w umyśle przez te ostatnie dni.
Griffion choć był zmieszany, skinął głową i zbliżył się do wielkiego stołu obrad Klanu. Stół był owalny, znaki na jego powierzchni przedstawiały kodeks wampirów, który był znany Studentowi. Zasiedli obaj i przez chwilę zapanowała grobowa cisza. Gryffion teraz spoglądał na profil swego Mistrza, próbował uchwyć jego myśli po przez oczy, te zaś wydały się teraz bardziej ludzkie. Postanowił przemówić.
- Słucham twego słowa Panie ... - zaczął.
- Zatem skup się - urwał tak samo szybko jak wpadł w jego mowę. - Ujrzysz życie nieśmiertelnego wampira takiego, jakim ja jestem, a jakim ty chcesz się stać - znowu przerwał.
Przed Griffionem otworzyła się wizja, wizja jaką projektował w jego głowie Mistrz. Ujrzał w niej wampira - swojego Mistrza - przemierzał on bezkres lądu, a właściwie miasta, bardzo starego i zmęczonego miasta o nazwie Breslau. Było już grubo po północy, ale ten czegoś szukał, najwyraźniej czegoś bardzo potrzebował. Pragnął świeżej krwi. Szukał bydła, jak się przyjęło nazywać ludzi wśród wampirów. Właśnie przechodził obok das Universitatsgebaude, kiedy dojrzał swoją ofiarę. Ktoś właśnie zmierzał w jego stronę. „Wymarzona sytuacja” pomyślał.
Griffionowi było teraz dane doznać tego, czego doznawał tamten. Mieszanki paraliżującego podniecenia i chęci zagarnięcia tego, co było dla niego tak cenne. Czuł, jak tamten pochłania swoją zdobycz. Zapach damskich perfum i smak ciepłej, słodkiej krwi. Każde drżenie jej ciała było rejestrowane przez wszystkie zmysły i zakończenia nerwowe Draculiona. Tamta umierała po to, aby on mógł się narodzić. Po chwili było już po wszystkim.
Draculion zostawił swoją pierwszą ofiarę i ruszył na dalsze łowy. Dzięki swojej sile i mocy przemieszczał się szybko, niczym wschodni wiatr. Potrzebował jeszcze i jeszcze więcej pożywienia. Zapach bydła zaprowadził go tym razem do Stadt Opera. Właśnie wyległ na ulice tłum po skończonym widowisku. Draculion upatrzył parę kochanków zmierzającą w inną stronę a niżeli reszta. Poczekał aż oddalą się jeszcze bardziej w mrok. Teraz byli jego. Ona młoda i bardzo rozgadana, on wysoki i postawny. Draculion idąc za nimi, wprawił ich w trans. Zaczął od niego. Wbił swoje kły tak jak za swoim dziewiczym razem, ale już bez takich emocji. Delektował się smakiem i zapachem lepkiej cieczy. Jego doznania były jednak tym razem mniej głębokie a niżeli wtedy przy Universitatsgebaude. Kiedy zabrał się do niej już w ogóle było mu wszystko obojętne. Lepka ciecz była tylko lepką, czerwoną cieczą. Noc dobiegała końca, podobne jak głód wampira.
Wizja nagle się urwała. Griffion spojrzał teraz na Mistrza. Jego twarz całkowicie zamarła w bezruchu. Nagle drgnął konwulsyjnie i obrazy znowu popłynęły przez myśli Ucznia.
Pojawił się w nich ten sam bohater z tą różnicą, że nastał kolejny wieczór i nastała ciemność. Draculion znowu poszukiwał ofiary, nowego nosiciela tego, czego on tak pragnął i zarazem potrzebował. Przemierzając uliczki, w końcu znalazł tuż obok Kaiserbrucke. Owieczka zmierzała dokładnie tam, gdzie chciał. Na malowniczym obrazie kamieniczek była również rzeka.
Draculion dopadł człowieka i z podobnym rytuałem, zaczął wysysać z niego krew. Znowu pojawiła się ta przyjemność - która towarzyszyła mu ostatniej nocy, kiedy robił to po raz pierwszy - ale jakby już sama w sobie pomniejszona. Krew wypływająca z rany ciętej, szarpanej na szyi już się nie sączyła. Młody Draculion porzucił już na wpół zimne ciało, kiedy w tym samym czasie zauważył kogoś innego. Przybysz wyłonił się z za nasypu i podążał w jego kierunku.
Griffionowi - tkwiącemu w transie - przemknęła myśl „znowu to zrobi”. Studencina nie pomylił się ani trochę i znowu poczuł to, co jego Mistrz. Krew powoli wytaczała się. Spożywanie nie trwało jednak dłużej niż ostatnio, a smak krwi tak rozkoszny wcześniej, teraz znowu tracił na swojej wartości. Draculion nie doznawał już niczego oszałamiającego. Potem spotkał jeszcze jakąś kobietę, ale ta ostatnia ofiara była już tylko formalnością.
I nastał poranek, i nastał wieczór - noc trzecia. Wampir wiedział, że jego siła zależy od siły witalnej innych. Znowu ruszył na łowy. Przemierzał okolice Salzring (Blucherplatz), kierując się w stronę monstrualnej budowli o nazwie das Rathaus (czyli miejsce zgromadzeń). Tu napotkał małą, szarą, postać wchodzącą do kamienicy.
Krwiożerca znowu uczuł głód, głód krwi i duszy niewinnej. Wciągnął swój łup do środka budynku, gdzie będzie mógł spożywać w spokoju. Zaczyna się cały proces. Najpierw jeden kęs, potem fala ciepła rozchodząca się po wszystkich członkach. Przyjemność do ostatniej kropli ?. Doznanie jednak bez większej głębi. Draculion dopełnia swojego nasycenia. Wizja urywa się.
Griffion powraca do rzeczywistego świata. Milczy oszołomiony przedstawionym obrazem. Stary wampir podnosi się i uchodzi w stronę okna. Jeszcze panuje mrok. Na niebie srebrna tarcza księżyca przypomina o pełni. Draculion podejmuje na nowo rozmowę.
- Musisz wybrać śmierć i zapomnienie, albo życie bez końca z wpisanym smakiem krwi, który zbrzydnie ci wcześniej czy później. - Ostatnie słowa wymówił ze wstrętem w głosie. (...)
Damian Bęben
Przeminęło z deszczem
Poniedziałek
„Znowu pada” - Maria wyjrzała przez okno. Na Schweidnitzerstrasse jak zwykle było dużo przechodniów. „Taka okolica, pełno ludzi bez względu na pogodę” - pomyślała poprawiając firanki. Obejrzała się za siebie. Stephan leżał w łóżku i uśmiechał się do niej. Więc to nie był sen. Wszystko działo się naprawdę. Maria nie mogła uwierzyć w to, że mężczyzna taki jak Stephan zwrócił uwagę właśnie na nią. Takie rzeczy się nie zdarzają. Podeszła i przytuliła się do niego. Jeszcze nigdy nie czuła się tak potrzebna, tak kochana. Niestety musiała już iść - klienci nie będą czekać pod sklepem. Pójdą naprzeciwko, do Mayera - w ten sposób straci część zysków, a na to nie mogła sobie pozwolić - i tak ledwie starczało jej na opłacenie mieszkania. Podeszła do Stephana i przytuliła się. „Muszę iść” - wyszeptała. Dostrzegła smutek w jego oczach. Przyszło jej na myśl, że w końcu znalazła miłość, której tak długo szukała. „Przyjdę wieczorem.” Stephan pocałował ja na pożegnanie. Wyszła.
Przed budynkiem spojrzała jeszcze w jego okno. Był tam. Patrzył się na nią. „Już tęsknię” - zdawały się mówić jego oczy. Maria pomachała mu i przyspieszyła kroku - sklep powinna otworzyć za dwadzieścia minut. Na Elferplatz będzie szła około piętnastu - akurat zdąży…
Dzień w sklepie minął jej szybko. Odwiedziła ją Ruth - przyjaciółka z dzieciństwa. Dzięki temu nie myślała wciąż o Stephanie i czas do wieczornego spotkania nie dłużył się za bardzo. Po zamknięciu sklepu zaprosiła Ruth na herbatę. Poszły do mieszkania Marii na Königplatz. „Muszę tu sprzątnąć, jeśli chciałabym zaprosić tu kiedyś Stephana…” Tak minęło jej całe spotkanie z Ruth. Wciąż myślała o wieczornym spotkaniu…, co na siebie włoży…, co zrobi z włosami…, co będą robić dzisiaj… Nie wątpiła w to, że będzie ciekawie, ale co tym razem Stephan wymyśli dla niej… kwiaty, kolacja, może wyjście do teatru… Gdyby Maria nie musiała otworzyć Ruth drzwi, gdy ta szła do domu, pewnie wcale nie zauważyłaby jej wyjścia.
Godzinę później Maria wyszła z mieszkania. Schweidnitzerstrasse nie była daleko, ale stwierdziła, że pojedzie S- Bahnem - wtedy wiatr nie potarga jej włosów, które tyle czasu układała. Dwa piętra do drzwi Stephana pokonała prawie biegiem. Otworzył jej drzwi. Zmierzył ją wzrokiem… poczuła się niepewnie… Była ładną kobietą - wysoką, szczupłą. Zawsze przyciągała uwagę mężczyzn dużymi, błękitnymi oczami i burzą blond loków. Uważała, że raczej nic jej nie brakuje, więc dlaczego czuła się oceniana… skoro wczoraj wszystko było w porządku… Po kilku minutach zapomniała już o tym dziwnym uczuciu przy drzwiach. Stephan wziął ją w ramiona, pocałował… Kątem oka dojrzała nakryty stół, zapalone świece… To był dopiero początek dzisiejszego wieczora…
Wtorek
„Deszcz - ostatnio go nie brakuje…, ale przecież jest jesień.” Uśmiechnęła się - nic nie jest w stanie zepsuć dzisiaj jej doskonałego humoru. Czego więcej trzeba?... Budzić się u boku ukochanego mężczyzny… czuć się kochaną i w pełni docenioną... Maria nie pamiętała już niemiłego uczucia z wczorajszego wieczora… a może nie chciała pamiętać. Teraz wszystko było tak jak być powinno. Odwróciła się od okna, spojrzała z miłością na Stephana - był niesamowity. Niestety znowu musiała iść do pracy. Najgorsza rzecz na świecie - zostawić ukochanego mężczyznę samego po tak niesamowicie spędzonej z nim nocy. Wiedziała jednak, ze praca jest koniecznością - musiała za coś żyć… i do tego ten przeklęty Mayer czyhający na jej klientów. „Muszę iść, do zobaczenia wieczorem.” Pocałowała go…
Gdy wyszła na zewnątrz stał przy oknie. „Pewnie też nie może doczekać się wieczora” - tak myśląc poszła na Elferplatz - do sklepu.
Dzień minął jej szybko. Miała wielu klientów, wiec cały czas musiała pilnować się, by jej myśli nie uciekały w kierunku Stephana - wiedziała, że każdemu klientowi musi poświęcić maksimum swojej uwagi, a klient obsłużony niewłaściwie następnym razem wybierze inny sklep, a wiedziała, że musi zrobić wszystko, aby temu zapobiec. Po powrocie do domu szybko przygotowała się do wieczornego wyjścia. Godzinę później stała pod drzwiami Stephana. Otworzył. Przywitał ja kwiatami i pocałunkiem. Nie uśmiechał się - nie wiedziała czemu… „Pewnie coś się stało” - pomyślała, ale nie chciała pytać. „Jeśli będzie chciał to sam powie” - stwierdziła. Na stoliku stało wino - ucieszyła się… dawno nie piła dobrego wina, jej zarobki nie pozwalały na to. Usiedli. Dużo rozmawiali, tańczyli - Stephan puścił muzykę na adapterze - było miło. Całowali się - nic więcej. Maria była trochę rozczarowana, Stephan poszedł wcześnie spać. „Pewnie był zmęczony, każdy może mieć gorszy dzień” - usprawiedliwiała go.
Środa
„Pada już trzeci dzień” - pomyślała Maria wyglądając zza firanki. Czuła pewien niedosyt po ostatniej nocy. Odwróciła się. Stephan patrzył na nią, uśmiechał się. „To dobry znak - pomyślała - Dzisiejszy wieczór będzie cudowny, czuję to.” Pocałowali się na pożegnanie. Maria wyszła.
Na ulicy obejrzała się, chciała zobaczyć go jeszcze raz, ale… tym razem nie było go przy oknie. Przypomniała sobie, ze wieczorem był smutny. „To pewnie dlatego nie podszedł do okna” - pomyślała.
Wieczorem znowu stała pod jego drzwiami. Otworzył. Przywitał ja pocałunkiem. Potem uśmiechnął się. „Znowu jest sobą” - pomyślała Maria. Kolację zrobili razem - nic nadzwyczajnego - kanapki, jakaś sałatka. Wypili po lampce wina. Porozmawiali chwilę i… Stephan powiedział, że musi iść spać, bo jest zmęczony, a jutro ma coś ważnego do załatwienia. Maria była rozczarowana - liczyła na coś więcej niż kanapki i chwila rozmowy. Położyli się, pocałowali na dobranoc... po pięciu minutach Stephan spał.
Czwartek
„Kiedy w końcu przestanie padać?” - Maria nie miała tak dobrego nastroju jak dwa dni temu. Obudziła się przed Stephanem. Przed wyjściem podeszła do niego i pocałowała go. Obudził się, ale nie odwzajemnił pocałunku. „Muszę iść” - zdołała wyszeptać Maria.
Przed budynkiem nie odwróciła się, aby popatrzeć czy Stephan stoi w oknie - nie chciała, żeby widział jak walczy z łzami. „Wszystko będzie dobrze” - powtarzała sobie i usiłowała w to uwierzyć. W ciągu dnia przekonała siebie, że wczorajsze zmęczenie Stephana dzisiaj się nie powtórzy. Z nadzieją stanęła wieczorem pod drzwiami. Wpuścił ją bez słowa, nie było uśmiechu ani pocałunku. Większość wieczoru upłynęła im w milczeniu - czasami jedno z nich powiedziało coś, aby przerwać krępującą ciszę, ale wtedy było jeszcze gorzej… słowa nie pasowały do panującej w mieszkaniu atmosfery. Bez słowa położyli się spać.
Piątek
„Zawsze już będzie padać” - powiedziała szeptem Maria. Nie chciała zbudzić Stephana. Wymknęła się po cichu. Pomyślała, ze wróci wieczorem i zaczną wszystko od początku. Będą szczęśliwi - razem.
Wieczorem stała pod drzwiami. Dzwoniła długo, lecz nie doczekała się nawet milczenia…
Sylwia Różantowska
Whisky
Był deszczowy, letni dzień. Na ulicach rzadko można było spotkać ludzi. W oknach nie paliły się już światła, tylko latarnie dawały delikatny, lekki blask. Bar „U Gossena” wyraźnie wyróżniał się na tamtejszej ulicy. Witryna była przyozdobiona w czerwone lampki, a piskliwe głosy często przeszkadzały mieszkańcom. Był to jedyny taki bar w okolicy, w którym często spotykali się ludzie, by w kieliszku wódki zatopić swe zmartwienia. Z takim właśnie zamiarem przybył tam Robert, który tylko w taki sposób starał się radzić ze swoimi problemami.
Tego dnia nic by go nie powstrzymało od odwiedzenia baru „U Gossena”, tylko tego pragnął i tylko na to miał ochotę. Gdy chwycił za klamkę poczuł ogromną ulgę, czuł że za chwilkę stanie się szczęśliwy. W barze było sporo ludzi. Nie wszyscy jednak wyglądali i zachowywali się normalnie. Bar „U Gossena” był zbiorowiskiem ludzi, którzy często należeli do marginesu społeczeństwa. Robert zamknął za sobą drzwi i usiadł przy stoliku w rogu knajpy. Nie przeszkadzał mu smród papierosowego dymu, oddechów pijanych czy wymiocin. Ściągnął długi, czarny płaszcz i dyskretnie skinął głową na barmana. Nerwowo rozglądał się w koło i ukradkiem obserwował ludzi. Spadł mu kamień z serca, gdy zobaczył przed sobą barmana. Niewysoki, gruby człowiek z podkrążonymi oczami, ochrypłym głosem spytał o zamówienie. Robert chwilkę się zastanowił, choć doskonale wiedział czego chce. Whisky z lodem było tym czego wtedy było mu trzeba. Z uśmiechem na twarzy złożył zamówienie. Teraz tylko czekał. Przyniesienie szklanki z Whisky nie trwało dłużej niż 10 min., ale dla Roberta to była wieczność. Nerwowo mielił w dłoniach swój jasny beret.
Kilka stolików obok mężczyzn odbywała dość głośną i nerwową rozmowę, która po kilku minutach zakończyła się krwawą bójką. Ta sytuacja spowodowała, że Robert na krótką chwile zapomniał o swoim wielkim pragnieniu. Od obserwacji oderwał go barman, który przyniósł na miedzianej tacy oczekiwane whisky z lodem. Robert z uśmiechem na twarzy podziękował i chwycił w dłonie szklankę z drinkiem. Nie mógł się powstrzymać i jednym chlustem wypił do dna zawartość szklanki. Dało mu to niezwykłe zadowolenie, ogromną radość. Długo się nie zastanawiając poprosił o kolejna porcję. Gdy ją otrzymał popatrzył na nią chwilkę, po czym wziął w dłonie dużą szklankę i podobnie jak pierwszą wypił dość szybkim tempie.
W barze zrobiło się jeszcze głośniej niż wcześniej. Pewien mężczyzna z młodą kobietą zaczęli się kłócić, fala wyzwisk i bijatyk zatrzymały uwagę Roberta. Ktoś niespodziewanie wpadł na jego stolik, co zatrzymało go na chwilę od zamówienia kolejnego drinka. Wziął swój płaszcz i szybko przeniósł się kilka stolików dalej. Mimo iż, stoły stały się brudne od krwi a smród rozlanego alkoholu drażnił nozdrza, Robert jak i również większość gości baru „U Gossena” nie mieli ochoty wracać domu. Gdy zajął już miejsce, oderwany od rzeczywistości, przywołał do siebie grubego barmana, po czym po raz kolejny zamówił sobie najważniejszą rzecz tego wieczoru - Whisky. Jego zniecierpliwienie delikatnie ustało.
Robert rozglądał się. Zaczął obserwować siedzących w barze ludzi, niektórych nawet znał z widzenia. Kilku sąsiadów i klienci którzy przychodzili czasem do jego sklepu nie poznali go nad czym Robert ubolewał. Zwrócił również uwagę na wystrój baru. Szaro-żółte ściany nieciekawie komponowały się z bordowymi zasłonami. Stare obrazy wiszące na ścianach w zupełności nie pasowały do ogólnego wystroju baru. Naprzeciwko jego stołu siedziała kobieta. Widać nie przyszła tu przed chwilą, ponieważ stan w jakim była wyraźnie na to wskazywał. Jej brudna jasna sukienka wisiała na niej jak na haku, a lewy but leżał pod stolikiem. Opierała dłońmi głowę, a jej włosy swobodnie opadały na stolik. Ten widok wyraźnie zaciekawił Roberta, który przyglądał się kobiecie, póki nie pojawił się barman. Ten położywszy drinka na stole, odwrócił się i odszedł do następnego stolika. Robert obrócił się jeszcze na moment za siebie (usłyszał głośne kasłanie) i niewielkimi łykami wypił drinka. Smak był wyborny, jednak nie tak jak pierwszego.
Spożywanie kolejnych drinków nie dawało już tak wielkiej przyjemności jak na początku. Ich zapach coraz bardziej drażnił a szklanka wydawała się większa.
Dochodziła już chyba 2.00 w nocy. Kilkoro ludzi opuściło już bar „U Gossena”, jednak spora część została. Robert szóstego już z kolei drinka. Jakiś starszy mężczyzna podszedł do niego na moment i spytał niewyraźnym głosem o godzinę.Robert spojrzał na niego i niepewnie i zerknął na zegarek. Cyferki na tarczy rozmazały się a wskazówki goniły się nawzajem. Starszy mężczyzna czekał cierpliwie na odpowiedź. Po chwili jednak przesunął rękę pytanego i sam odkrył godzinę. Z obojętnością na twarzy odszedł z powrotem do swojego stolika, mijając się po drodze z barmanem. Na stoliku Roberta znalazła się kolejna szklanka z Whisky. Nie została jednak ona wypita dość szybko. Robert trzymał ją w rękach przez długą chwilę. Co jakiś czas brał z niej łyka, to znów się gdzieś rozejrzał.
Środek nocy nie zniechęcał bywalców baru. Większość tu się dobrze bawiła, bez ograniczeń, zahamowań, czy jakiejkolwiek moralności. Około 3.00 godziny w nocy można już było usłyszeć śpiewy pijanych ludzi, krzyki pobudzonych przez alkohol lub jęki bólu. Robert właśnie sączył ósme Whisky. Zawartość szklanki momentami wylewała się z jego ust. Przez chwilę nie wiedział gdzie jest, co robi i w jakim celu tu przyszedł. Do baru „U Gossena” przybył z ogromną ochotą napicia się. Pierwszy drink był dla niego jak zbawienie, jak lekarstwo na całe zło, jak coś co uczyni go szczęśliwym. Jednak gdy wówczas o tym pomyślał, zrobiło mu się niedobrze. Czuł, że jego żołądek już długo nie wytrzyma, że jego ciężka głowa za chwilkę uderzy o mały, drewniany stolik. Robert wiedział że właśnie osiągnął saturcję - stan pełnego nasycenia. Drink pity przez niego nie dawał mu już najmniejszej przyjemności, wręcz przeciwnie, sprawiał, że czuł się źle.
Robertowi przychodziły do głowy bardzo dziwne rzeczy. Wszędzie było sporo ludzi, siedzieli przy stolikach jak uczniowie w ławkach. To barman dyktował warunki, miał prawo wyrzucić źle zachowujących się w barze ludzi, Robertowi skojarzyło się to ze szkolnym nauczycielem. Wtedy właśnie przypomniało mu się pewne prawo. Mianowicie pierwsze prawo Gossena, którego Robert uczył się kiedyś na mikroekonomii. Brzmiało ono tak: „Użyteczność kolejnych jednostek dobra maleje w ciągu jednego, nieprzerwanego aktu spożycia”. Robert wiedział również, że punktem granicznym zmniejszania się użyteczności jest osiągnięcie całkowitego nasycenia. To niesamowite, uczył się przecież tego tyle lat, a przypomniał je sobie właśnie teraz.
Ekonomia jest nauką, która towarzyszy nam w każdej dziedzinie naszego życia, choć często nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Towarzyszy nam w sytuacjach, które wydają nam się bardzo często banalnie.
Robert dzięki przypomnieniu sobie pierwszego prawa Gossena, zrozumiał że musi zako0ńczyć ten wieczór. Powolnym ruchem chwycił swój płaszcz i chwiejnym krokiem ruszył ku wyjściu.
Martyna Wilk
Nocny koszmar
Był ciepły jesienny wieczór. Ludzie zmęczeni codzienną pracą wracali do swych domów szukając odpoczynku. Nad miasteczkiem wesoło uśmiechał się rumiany księżyc. Zapadł zmrok, z gęstych, ciągnących się od strony rzeki zarośli słychać było subtelną muzykę świerszcza. Wilgotne powietrze unosiło się nad miastem tworząc nieprzeniknioną zawiesinę rzecznych oparów i smrodów benzyny. W małych i wąskich uliczkach nadgryzionych zębem czasu czuć było zapach potu i ludzkich odchodów. Panującą ciszę potęgował położony nieopodal las, który obejmował swymi konarami czarną część jeziora. Miasteczko spało spokojnym snem pogrążone w ciszy i zapadającym zmroku.
Nagle zakłóconą ciszę nocy przerwały dochodzące w oddali odgłosy przyśpieszonych kroków. Ktoś zbliżał się energicznie do wyłaniających się z mroku ciężkich, pomalowanych zieloną farbą drzwi. Jasne światło księżyca oświetliło na chwilę zniszczoną twarz miejscowego dostawcy chleba powiązanego jak głoszą miejscowe plotki z mafią „Wróbla”. Przybysz zastukał przytwierdzoną do drzwi kołatką i po chwili rozległ się odgłos skrzypienia dawno nie oliwionych zawiasów.
- Kto tam?- odezwał się zachrypły głos po drugiej stronie muru.
Panowała głęboka cisza mimo postawionego pytania.
- Kto tam?- ponowił pytanie właściciel znajdującego się we wnęce pomieszczenia.
- To ja Ireneusz zwany „Krwawym Irkiem”. Zaspokoił ciekawość gospodarza przybysz.
- Czego chcecie nędzna istoto?- Gospodarz pytał przybysza obserwując go bacznie spod opadającego na oczy kaptura.
Przybysz wykrzywił twarz jak gdyby połknął plaster cytryny. Nie lubił takich pytań.
- Przychodzę do wróżbity- odparł spokojnie miętoląc w ustach niedopałek papierosa
- Wejdź do środka- powiedział gospodarz na wskutek braku dwóch przednich zębów. Przybysz wszedł wolnym krokiem do wnętrza pomieszczenia. Usiadł na podstawionym mu przez gospodarza krześle i zgniótł na blacie zakurzonego stołu niedopałek papierosa.
- Po co do mnie przychodzisz nędzna istoto? - gospodarz pragnął zaspokoić swoją ciekawość. Przybysz potarł wilgotną dłonią swoją twarz zdradzając wiejskie pochodzenie i odrzekł:
- Ostatnie dręczą mnie koszmary, przepowiedz mi moją przyszłość.
- Chcesz znać swoją przyszłość, powiadasz.
Gospodarz podszedł do stojącej w rogu pokoju szafki i wyciągnął okryty starą, zakurzoną szmatą przedmiot. Była to niewielkich rozmiarów przezroczysta kula, w której odbijały się promienie światła zawieszonej pod sufitem żarówki. Gospodarz z namaszczeniem położył magiczny przedmiot na stole i zamknąwszy oczy wypowiedział niezrozumiałe przybyszowi zaklęcie. Głęboka i nieznośna cisza przedłużała się. Gdzieś za oknem słychać było narastające podmuchy wiatru. Zniszczone mury stanowiły dla niego tuby niczym organy, na których wspaniały muzyk wygrywa serenady. Krwawy Irek poruszył się niespokojnie na krześle raz, potem drugi i mieszając prawą dłonią w swoich genitaliach dla uspokojenia nerwów łypał wyłupiastym okiem po ścianach zbudowanych ze surowych ściśle dopasowanych do siebie cegieł. Nie mogąc wytrzymać przedłużającej się ciszy spytał:
- Co mnie czeka?
Wróżbita otworzył powleczone mgłą oczy i spojrzał gdzieś wysoko nad sklepienie murów z ponurym wyrazem twarzy. Następnie znów opuścił głowę zasłaniając się połową swego kaptura. Wiatr coraz mocniej dmuchał, wyginając wierzchołki dębów. W starym piecu, w którym już nikt dawno nie rozpalał ognia słychać było coraz mocniejsze podmuchy i uderzenia wiatru.
Po chwili deszcz zaczął uderzać w nadżartą przez rdzę blachę parapetu. Wąziutkie strugi deszczu sunęły po szybach małego okienka, tworząc niewielkie zacieki u nasady parapetu. Żarówka wolno przygasała, to znowu ze zdwojoną energią oświetlała twarz zebranych. Wróżbita puścił małego, wręcz niesłyszalnego bąka unosząc się lekko na taborecie i wzdychając podniósł głowę. Po chwili unosił się w pomieszczeniu zapach ciepłego kału i zgniłych jajek.
- Zawsze tak robię jak wpadam w trans - powiedział wróżbita.
Krwawy Irek uniósł się jakby szykował się do skoku.
- Powiedz wreszcie co mnie czeka!- zawołał.
- Dobrze jeśli chcesz wiedzieć- wróżbita uśmiechnął się szyderczo, a po chwili już kontynuował
- Co ja tutaj widzę - rzekł wróżbita.
- Czeka Cię Irku zastrzyk pozytywnej energii, która z upływem czasu będzie powoli gasnąć. Widzę mnóstwo krwi, z której początkowo będziesz czerpał energię. A zacznie się od listonosza, który doręczy przesyłkę ostatni raz w życiu. Widelec wbity przez Ciebie w gardło tego człowieka sprawi Ci ogromną rozkosz, a unoszący się zapach ciepłej krwi będzie dla Ciebie jak narkotyk. Wychodząc z domu uśmiech z Twej twarzy nie będzie znikał. Bez chwili zastanowienia, tuz za rogiem ciemnej uliczki dźgniesz nożem bezbronną kobietę. Nie będziesz mógł się oprzeć dotykowi krwi. Będzie to dla Ciebie ogromne przeżycie, które również sprawi Ci przyjemność i zadowolenie. Jednak błysk w Twoich oczach nie będzie już tak widoczny jak przy pierwszym zabójstwem. I tak zabijając kolejne osoby przyjemność z widoku krwi nie będzie już tak cieszyła Twoich oczu. Chociaż twoje zadowolenie z każdym następnym zabójstwem będzie malało, to jednak nie oprzesz się jeszcze jednemu które nie da Ci żadnej satysfakcji.- zakończył wróżbita.
- Nie tylko nie to! - Krwawy Irek złapał się za głowę i trzasnąwszy drzwiami wybiegł z pomieszczenia.
Wiatr powoli przestawał dmuchać tylko gęste smugi deszczu zalewały ulice tworząc rozległe kałuże. Było wilgotne i cicho, miasteczko niczym stary cmentarz spało niezakłóconym snem i sprawiało wrażenie wymarłego.
Czerwona kula wschodzącego słońca zaglądała ciekawie w nie zamknięte okna punktowca uśmiechając się ciekawie. Ciepłe promienie słońca ogrzewały pokój wdzierając się w każdy jego zakamarek. Irek siedział na łóżku zroszony potem, przecierał bladą od strachu twarz niedomytą dłonią, na której znajdowały się jeszcze resztki wczorajszej kolacji. Rozglądał się ciekawie po pomieszczeniu i rozpoznał z ulgą mu sprzęty.
Zrozumiał, że był to tylko sen niczym koszmar, który może się przyśnić tylko raz w życiu. Uśmiechnął się szeroko odsłaniając rząd zniszczonych zębów. Wiedział już że to będzie szczęśliwy poranek. Gdy jadł poranną jajecznicę rozległ się dzwonek do drzwi. Raźno z widelcem w ręku odskoczył od stołu i śpiewając piosenkę podbiegł do drzwi. Otwierając je u progu ujrzał listonosza...
Joanna Suszek
Prawo malejących przychodów
Prawo malejących przychodów
W toku analizowania kwestii, jakie podniesione zostały w kontrowersji wokół ustaw zbożowych, Ricardo, Malthus, West i Torrens sformułowali zasadę malejących przychodów, która stała się ważnym pojęciem ekonomicznym. Zasada malejących przychodów została odkryta po raz pierwszy przez ekonomistę francuskiego, Turgota w 1765 roku, i mimo iż szkocki ekonomista Anderson natrafił na to zjawisko w przypadku marży ekstensywnej około 1777 roku, została ona odkryta ponownie właśnie dopiero w 1815 roku.
W latach późniejszych również Marshall w swoim dziele wypowiedział się na temat prawa malejących przychodów. Marshall nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, co do tego, że prawo malejących przychodów traktuje w kontekście jako prawo historyczne. Twierdził: „Bez względu na to, jaki może być przyszły rozwój wiedzy i sztuki rolniczej stałe zwiększanie wkładanego w ziemię kapitału i pracy musi ostatecznie doprowadzić do zmniejszenia nadwyżki produkcji, którą można osiągnąć przez dodatkowy nakład kapitału i pracy ”
Obecnie o prawie malejących przychodów mówi się w kontekście krótkookresowej teorii produkcji.
Produkcja polega na łączeniu różnych czynników produkcji w celu uzyskania określonej ilości produktów. Przedsiębiorca, którego celem jest maksymalizacja zysku, dąży do racjonalnego wykorzystania czynników produkcji. W procesie produkcji zużywane są czynniki produkcji nabywane na rynku bądź zdobyte inną drogą, poza rynkową, są to:
ziemia - występuje w trzech rolach:
jako przestrzeń, stwarzając w ten sposób miejsca dla zakładów produkcyjnych i budowli nieprodukcyjnych np. szkoły, szpitale itp.
jako obszar uprawny, stwarza w ten sposób warunki do rozwoju upraw rolniczych, sadowniczych i leśnych
jako źródło surowców naturalnych np. węgla
praca - jest to celowa i świadoma działalność ludzka mająca na celu zaspokojenia potrzeb
kapitał - to „samopomnażająca się” wartość np. akcja, pieniądz, budynki, samochód. Najbardziej uniwersalną postacią kapitału jest pieniądz. Pieniądz będzie miał formę kapitału, gdy jego wykorzystanie spowoduje pomnożenie się. Tylko pieniądz zainwestowany jest kapitałem.
przedsiębiorczość - wraz z dobrą organizacją pracy i wysokimi kwalifikacjami pracowników tworzą ogromną i najważniejszą siłę wytwórczą. Jest to jedyny twórczy czynnik produkcji.
Zależność między wielkością produkcji a nakładami poniesionymi na jej uzyskanie może być wyrażona w postaci funkcji produkcji. Zależność ta ma charakter przyczynowo - skutkowy (gdzie przyczyną jest wykorzystanie czynników produkcji, skutkiem zaś uzyskanie określonej wielkości produkcji).
Funkcję produkcji można przedstawić w formie następującego uproszczonego zapisu:
PC = f ( NZ, NK, NP)
gdzie: PC - produkt całkowity; NZ - nakłady ziemi; NK - nakłady kapitału; NP - nakłady pracy.
Zwiększenie rozmiarów produkcji wymaga czasu na zwiększenie ilości poszczególnych czynników produkcji ( NZ, NK, NP). Stosunkowo szybko można zwiększyć nakłady surowców, paliwa i pracy. Nie można jednak w krótkim okresie czasu powiększyć powierzchni terenu zajmowanego przez przedsiębiorstwo, jago hal produkcyjnych oraz liczby maszyn i urządzeń. Z tego względu przy analizie funkcji produkcji wprowadza się rozgraniczenie między stałymi i zmiennymi czynnikami produkcji. Stałymi czynnikami produkcji są takie, których nakładów nie można zwiększyć w danym okresie (są to np. grunty, budynki). Zmienne czynniki produkcji to te, których podaż może być zwiększona w danym okresie szybko i bez dodatkowych inwestycji.
Rozróżnienie między stałymi i zmiennymi czynnikami produkcji prowadzi do wyróżnienia okresu krótkiego i długiego. W okresie krótkim przynajmniej jeden z czynników produkcji jest stały. Natomiast w długim okresie wszystkie czynniki produkcyjne traktowane są jako zmienne. Czas trwania okresu krótkiego i długiego zależy od specyfiki gałęzi, długości cyklu inwestycyjnego itp.
Do zilustrowania funkcji produkcji w krótkim okresie posłużę się przykładem. Choć istnieją różne czynniki produkcji lub nakładów, dla zachowania prostoty wywodu zastosuję model uwzględniający jedynie dwa czynniki, pracę i kapitał. W krótkim okresie zakładamy, że kapitał nie może ulec zmianie, a więc praca jest jedynym zmiennym czynnikiem produkcji. Aby więc zwiększyć wyniki firma musi zwiększyć nakłady pracy.
Zależność między wielkością nakładów zmiennego czynnika produkcji, pracy a wielkością produkcji może być zilustrowana przy pomocy krzywej całkowitego produktu (rysunek str. 5). Załóżmy, że krzywa obrazuje przedsiębiorstwo połowu ryb. Kapitał firmy - łódź i jej wyposażenie - jest stały w krótkim okresie. Jedynie liczba pracowników może ulegać zmianie. Gdy wielkość nakładów pracy rośnie od zera, wielkość połowów rośnie. Gdy zostaje zatrudniona coraz większa liczba pracowników ogólna wielkość połowów rośnie w dalszym ciągu, ale w coraz mniejszym stopniu, aż do chwili, gdy zatrudnionych zostaje 15 pracowników. Poza tym punktem zatrudnienie większej liczby pracowników zmniejsza połowy.
Powód, dla którego krzywa całkowitego produktu ma taki specyficzny kształt można
zauważyć bardziej wyraźnie na dolnej części rysunku, który obrazuje krzywe produktu przeciętnego i krańcowego. Produkt przeciętny to produkt całkowity podzielony przez wielkość nakładów pracy Q/L. Krańcowy produkt to wzrost całkowitej produkcji wynikający z zastosowania w procesie produkcyjnym dodatkowej jednostki zasobu, pracy ΔQ/ΔL.
Ponieważ do posługiwania się łodzią i jej wyposażeniem potrzeba, co najmniej kilku ludzi, pierwszych paru pracowników znacznie zwiększa całkowity produkt, produkt krańcowy również się zwiększa. W przedziale od 5 do 15 pracowników krańcowy produkt pracy maleje, choć przeciętny produkt całkowity rośnie w dalszym ciągu. Produkt całkowity rośnie, ale już w coraz mniejszym tempie. Zaczyna działać prawo malejących przychodów. Przy 7 pracownikach produkt krańcowy zrównuje się z produktem przeciętnym, który osiąga w tym punkcie swoją wartość maksymalną. W miarę jak zwiększa się liczba zatrudnionych pracowników, ich przeciętny produkt spada. Zauważyć również można, że produkt krańcowy ma wartość dodatnią, dopóki więcej pracy oznacza większą produkcję a krzywa produktu całkowitego ma nachylenie dodatnie. Po zwiększeniu zatrudnienia ponad 15 pracowników produkt krańcowy przyjmuje wartość ujemną i produkt całkowity zaczyna spadać.
Łódź może stać się tak zatłoczona, że rybacy zaczynają sobie wzajemnie przeszkadzać i przez to ilość pracy, która mogą wykonać spada. Aby zwiększyć połowy po osiągnięciu tego stanu, przedsiębiorstwo musi zakupić większą łódź.
Krzywa produkcji
Niektórzy ekonomiści dzielą funkcje produkcji na trzy etapy. W pierwszym etapie, przy zatrudnieniu od zera do 7 pracowników, zarówno produkt całkowity jak i przeciętny produkt na jednego pracownika rosną. W drugim etapie przy zaangażowaniu od 7 do 15 pracowników, całkowity produkt rośnie, podczas gdy przeciętny produkt spada. W trzecim etapie poczynając od 15 pracowników wzwyż, spada zarówno produkt całkowity jak i produkt przeciętny, produkt krańcowy ma wartość ujemną.
Przedstawiony przykład pokazuje działanie jednego z najbardziej znanych praw ekonomicznych - prawa malejących przychodów. Zgodnie z prawem, jeżeli kolejne jednostki jednego zasobu są zużywane wraz ze stałą ilością innego zasobu - na przykład kapitału - to w pewnym momencie procesu produkcyjnego, dodatkowa produkcja otrzymana z kolejnej jednostki zasobu zmiennego zacznie spadać. Innymi słowy, powyżej pewnego punktu coraz mniej produkcji uzyskiwanej jest z każdej dodatkowej jednostki zasobu. Oznacza to, że nie jest ani racjonalne, ani możliwe dodawanie w nieskończoność kolejnych jednostek czynnika zmiennego do czynnika stałego w celu zwiększenia produktu całkowitego. Używając przenośni prawidłowość tą można wyjaśnić za pomocą znanych przysłów, „co za dużo, to niezdrowo” lub „gdzie kucharek sześć tam nie ma, co jeść”.
Prawo malejących przychodów odgrywa ważną rolę w określaniu optymalnego połączenia czynników produkcji dla przedsiębiorstwa. Ważne jest, aby pamiętać kilka istotnych aspektów tego prawa. Po pierwsze zakłada się, że technologie nie ulegają zmianom. Jeśli bowiem technologia się zmienia, prawo malejących przychodów nie może przewidzieć wpływu dodatkowej jednostki czynników produkcji. Po drugie przynajmniej jeden z czynników produkcji musi mieć stała wielkość, ponieważ prawa malejących przychodów nie można zastosować w przypadkach, w których występuje proporcjonalny wzrost wszystkich czynników produkcji. Po trzecie musi istnieć możliwość zmiany proporcji wykorzystania rożnych czynników produkcji. Generalnie jest to możliwe zarówno w przemyśle, jak i w rolnictwie.
Bibliografia:
Mark Blang , Teorie ekonomii - ujęcie retrospektywne, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2002
Erwin Mansfield, Podstawy mikroekonomii. Zasady, przykłady, zadania. Agencja Wydawnicza „Placet”, Warszawa 2002
D.Begg, S.Fischer, R. Dornbusch, Ekonomia. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1996
B. Zbigniew Romanow, Historia myśli ekonomicznej w zarysie. Akademia Ekonomiczna w Poznaniu, Poznań 1999
Harry Landreth, David C. Colander, Historia myśli ekonomicznej. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1998
D. Kamerschen, R.B. Mc Kenzie, C. Nardinelii , Ekonomia. Fundacja Gospodarcza NSZZ, Gdańsk 1991
red. Roman Milewski, Podstawy ekonomii. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1999
Zbigniew Czetowicz
Detektyw Leon Górski na tropie w Breslau
Leżał na łóżku w rozrzuconej pościeli i się pocił. Blade, spękane usta poruszały się bezgłośnie. Szklany, pijacki wzrok wlepiał w sufit, pod którym wolno obracały się łopaty wentylatora. Prócz jego jednostajnego szumu w pokoju było cicho jak w grobie. I tak samo ciemno, żaluzje były spuszczone.
Na stoliku, obok odznaki i pistoletu, stała flaszka wódki i kusiła. Druga, pusta niestety, leżała pod łóżkiem, ale ta na stoliku była opróżniona tylko w połowie. Tyle zdążył wypić poprzedniego wieczora nim odpłynął.
Mężczyzna powoli, z wysiłkiem obrócił głowę i spojrzał na flaszkę z nienawiścią. A potem sięgnął drżącą ręką i zaczął pić łapczywie.
-Aleksander Halski. Jak na moje oko: samobójca - orzekł Tłusty, ruchem głowy wskazując na zwęglone zwłoki, leżące u naszych stóp. - Gość miał dosyć życia i wziął sprawy w swoje ręce.
Nachyliłem się nad trupem i dokładnie go sobie obejrzałem. Kiedyś taki widok przyprawiłby mnie o mdłości, dziś jednak, po bez mała dwudziestu latach pracy w zawodzie niewiele rzeczy mogło zrobić na mnie wrażenie.
-Odkręcił gaz w kuchence, włączył żelazko i położył je na stosie papieru - ciągnął Tłusty głosem wszechwiedzącego mędrca. - Potem siadł w fotelu, napisał list i czekał. No i się doczekał. List przetrwał wybuch, bo schował go pod wycieraczką. Spryciarz.
Fotel leżał nieopodal przy krawężniku, cały osmalony, jeszcze dymiący. Siła wybuchu wymiotła go wraz z Aleksandrem Halskim przez okno, tak że wylądowali prawie trzydzieści metrów od domu, zahaczając po drodze o dwa samochody i wiatę.
-Odlotowa śmierć - skomentowałem z krzywym uśmieszkiem.
Tłusty się nie zaśmiał.
-Żona, dwa bachory - powiedział kręcąc kudłatą głową. - Niezłe trzypokojowe mieszkanie w centrum. Dobra praca. Czasem nie rozumiem ludzi, Leo.
-Przynajmniej mamy co robić, Tłusty - westchnąłem i wstałem. - Gdzie on pracował?
-GenoMex. Największa na rynku firma budowlana.
Zerknąłem uważnie na Tłustego.
-GenoMex. Cholera coś mi to mówi. Czy ten skoczek sprzed dwóch tygodni nie pracował dla nich?
Tłusty wzruszył ramionami, co przy jego tuszy wyglądało dosyć zabawnie.
-Chyba tak. Coś chłopakom się zebrało na weltschmerze.
Milczałem przez chwilę. W głowie szumiało mi jeszcze trochę po wczorajszym. Odetchnąłem głębiej i rozejrzałem się. Za policyjną taśmą stał tłum gapiów i bezwstydnie obmacywał spojrzeniami zwęglone ciało. Ktoś mówił żeby zabrać stąd dzieci, grupa siwawych turystów z Niemiec robiła zdjęcia, jakaś kobieta w utlenionych włosach parsknęła śmiechem. I wtedy napotkałem szare, śliskie jak ślepia węża oczy. Należały do bardzo wysokiego i chudego jak szkielet mężczyzny, w białym uniformie. Na uniformie widniał napis „CleanCo”. Firma sprzątająca?
Coś bardzo złego było w tym wzroku, coś co widziałem przedtem tylko parę razy. U zawodowych morderców.
-Hej, Leo, mówię do ciebie, cholera!
Wzdrygnąłem się i spojrzałem na Tłustego.
-Przepraszam. Co mówiłeś?
-Powiedziałem, że działasz szefowi na nerwy. Dzisiaj słyszałem, jak mówił, że cię wywali, jeśli jeszcze raz nie przyjdziesz do pracy.
Wzruszyłem ramionami.
-Niech wywala. W mig znajdę lepszą robotę, a z odprawy pożyję sobie przez dwa miesiące.
Tłusty spojrzał na mnie jakoś tak smutno. Nienawidzę takich spojrzeń, tej fałszywej litości, tego udawanego zatroskania, które pozwala im dobrze o sobie myśleć. Poczułem wściekłość wzbierającą mi w gardle. Spojrzałem raz jeszcze na rozgadany tłum, przyczajony jak wielki, wygłodniały zwierz, tuż na granicy policyjnej taśmy. Gość od sprzątania zniknął.
-Bywaj, Tłusty. Pozdrów szefa.
-Bywaj, Leo.
W samochodzie walnąłem parę łyków z piersiówki, z którą nigdy się nie rozstawałem. To mi pomogło, od razu głowa przestała mi tak ciążyć, świat nabrał ostrości i sensu. Włączyłem silnik i ruszyłem. Jechałem dość szybko, parę łyków z piersiówki dodało mi pewności. Siedziba GenoMexu stała na skraju miasta, a ja nie miałem dużo czasu.
-Aleksander Halski. Ojciec Marcin, matka Janina. 45 lat, dwukrotnie żonaty, dwoje dzieci. Z resztą, niech pan sam sobie przeczyta.
Michał Czadzki, prezes GenoMexu, przesunął w moją stronę teczkę opatrzoną napisem: „Halski Aleksander”. Przesunął i zaczął się gapić. A oczy miał wprost do tego stworzone: wielkie i okrągłe jak dwa księżyce w pełni, wytrzeszczone do granic wytrzeszczenia. A nawet poza te granice. Do tego był grubszy od Tłustego, a to już coś. Wyglądał jak wielka przyczajona ropucha.
-Jakim pracownikiem był pan Halski? - zapytałem przeglądając zawartość teczki.
-Świetny fizyk - głos też miał jak ropucha. - Przez długi czas był naszym najlepszym pracownikiem, co rok dostawał podwyżki, nagrody. Ale potem coś mu się w życiu pomieszało i zaczął niektóre sprawy zawalać. A jeszcze potem przyszedł alkohol… sam pan wie jak to jest.
O tak, wiem. Miałem ochotę walnąć go w tą żabią twarz, ale żal mi było dłoni.
-Planował go pan zwolnić?
Michał Czadzki rozparł się wygodniej w fotelu i pokręcił przecząco głową. Z fascynacją obserwowałem dwa falujące jak wieloryby policzki.
-Planowaliśmy mu pomóc. Wysłać na odwyk, jak to się zwykle robi w takich sprawach. Przez jakiś czas nie mógłby pracować. Sam pan wie jak to jest - musimy się rozwijać, zwiększać produkcję. Do tego potrzebujemy dobrych ludzi, a nie…
Urwał, być może uciszony moim spojrzeniem. A być może zorientował się, że mówi za dużo.
Zamknąłem teczkę z trzaskiem..
-Nowe prawo pracy dwukrotnie podbiło odprawę w przypadku zwolnienia - powiedziałem uśmiechając się paskudnie. - Także pośmiertną. Chyba, że…
Czadzki milczał, wytrzeszczony. Uśmiechnąłem się jeszcze paskudniej.
-Chyba, że zmarły jest samobójcą - dokończyłem i uśmiech zniknął z moich ust. - Wtedy rodzina dostaje figę.
Czadzki zafalował groźnie policzkami, zmarszczył brwi.
-Pan coś sugeruje, detektywie Górski?
-Skąd. Tak se paplam dla sztuki. Poproszę jeszcze dokumenty Krzysztofa Więckowskiego.
-Kogo? - udawał zdziwienie.
-Gość rzucił się dwa tygodnie temu z najwyższego piętra Poltegoru. Pracował dla was.
Czadzki milczał przez chwilę i się na mnie wytrzeszczał. Współczułem ludziom którzy z nim pracowali. Nie odwracałem wzroku, co więcej zacząłem filuternie kręcić młynka palcami. To go rozbiło.
-Nasza firma ma prawie sto lat, panie Górski - zaczął cichym, drżącym lekko z wściekłości głosem. - Założył ją mój pradziadek, po nim prowadził mój dziadek, potem mój ojciec. A teraz prowadzą ją ja. Zatrudniamy pięć tysięcy pracowników, nasze roczne obroty sięgają dziesięciu milionów złotych. Mamy swoje filie w całej Polsce. Jesteśmy największą firmą budowlaną w tym smutnym jak stypa kraju, panie Górski.
Milczałem, kręciłem tylko młynka palcami. Denerwowało go to, jego wzrok ciągle wędrował do moich dłoni. Dobrze mu tak.
-Stawiamy na przyrost produkcji i zwyciężamy, chociaż konkurencja jest blisko, tak blisko że… że nie możemy sobie pozwolić na żadne obciążenia.
Było bardzo cicho, z oddali tylko dochodził przytłumiony szum Wrocławia. Czadzki siedział i się na mnie wytrzeszczał, ja siedziałem i kręciłem młynki palcami. A im bardziej on się wytrzeszczał, tym ja bardziej kręciłem. W końcu skapitulował.
-Zaraz pan dostanie te dokumenty - rzucił wstając. - A teraz muszę wracać do pracy, więc…
-Świetnie. Mam jeszcze jedno pytanie: czy wynajmują panowie firmę sprzątającą CleanCo?
-Pierwsze słyszę.
-To czemu ich samochód stoi na waszym parkingu?
-Może któryś z pracowników ma dwa etaty - odparował szybko.
Za szybko.
Zmierzchało już.
Na parkingu wcale nie było samochodu firmy sprzątającej. Jednak przynęta zadziałała i Czadzki połknął haczyk. Teraz zrobi się nerwowy, a ludzie nerwowi popełniają błędy. Na przykład dzwonią z biurowych telefonów i za dużo przez nie gadają. A ja już miałem swoje uszy na ich liniach telefonicznych. Pozostawało czekać.
Spojrzałem raz jeszcze na potężny gmach GenoMexu. Sprytnie oświetlony wydawał się jeszcze większy. Zaschło mi w gardle, więc łyknąłem jeszcze z piersiówki. Odpaliłem silnik, wrzuciłem radio i ruszyłem do biura.
Jechałem szybko, zapatrzony w światła miasta, które wyglądało z oddali jak wielkie wesołe miasteczko - ładne, rozmigotane, radosne. Tylko kiedy się podeszło bliżej, okazywało się że karuzela jest przeżarta rdzą i nie działa, a kolejka widziała czasy pierwszej wojny światowej. Tak to jest z wesołymi miasteczkami. I z miastami.
Nagle zobaczyłem policjanta stojącego na poboczu i machającego lizakiem. Nim zacząłem hamować, zerknąłem na prędkościomierz. Cholera. Dobrze, że mam odznakę.
-Prawo jazdy i dowód rejestracyjny poproszę - powiedział policjant nachylając się nad oknem.
Pokazałem odznakę.
-Detektyw Leon Górski, komenda wojewódzka - powiedziałem spokojnie, pewien, że to zakończy sprawę.
Policjant zerknął na odznakę i na mnie. Pociągnął nosem.
-Czy to alkohol?
-Nie, tak pachnie mój żel do włosów.
-Proszę wysiąść.
Niech to cholera. Teraz, kiedy myślałem, że wreszcie coś mi się uda, akurat teraz musiał trafić na pełnego ideałów, nadgorliwego policjanta. Takiego, jakim sam byłem dwadzieścia lat temu. Westchnąłem i wyszedłem powoli z mojego passata.
-Proszę z nami do radiowozu - wskazał niebieskiego poloneza, w którym siedział jego kolega.
-Słuchaj, ja naprawdę…
Nagle światła poloneza zabłysnęły oślepiająco. Cofnąłem się chwiejnie, przysłaniając oczy ręką. Zobaczyłem, że ten drugi wysiada z samochodu. Był bardzo wysoki.
Wyszarpnąłem spod pachy pistolet. Za późno. Usłyszałem dwa strzały. jeden trafił mnie w nogę drugi świsnął koło głowy. Upadłem ciężko, stoczyłem się w przydrożny rów. Nad sobą zobaczyłem postać, doskonale widoczną, bo oświetloną mdłym blaskiem latarni. Celował we mnie, coś krzyczał. Strzeliłem dwa razy, tak jak trzeba: drugi strzał trochę wyżej od pierwszego. Postać wyprężyła się i znikła, zapadła w wysoką trawę porastającą skraj drogi. Zerwałem się na nogi i skoczyłem w pole kukurydzy, otaczające szosę z obu stron. Wysoki strzelił dwa razy, kule zryły ziemię u mych stóp.
A potem zanurzyłem się w kukurydzianą dżunglę, w przytulną, miękką ciemność, gdzie wysoki nie mógł mnie zobaczyć. Przez chwilę pędziłem manewrując wśród wybujałych, grubych łodyg. Wreszcie zatrzymałem się i znieruchomiałem. Uspokoiłem oddech, opanowałem roztrzepotane serce, mocniej ścisnął rewolwer. Noga bolała straszliwie, kula przeszła na wylot. I wtedy go usłyszałem.
-Dostałeś w arterię, Górski - powiedział spokojnie. - Umierasz.
Stał kilkanaście metrów ode mnie. Ciemny i nieruchomy z wycelowanym we mnie pistoletem. Chudy i wysoki jak strach na wróble, straszny. Tylko jego zimne, śliskie oczy błyszczały w ciemności. Cholera jak to się stało, że znalazł mnie tak szybko?
-Sprzątasz po Czadzkim? - warknąłem.
-Nie, Górski, nie tym razem - zaśmiał się krótko. - Ty chyba nic nie rozumiesz.
Nie po raz pierwszy, pomyślałem w duchu. Ale pewnie po raz ostatni.
-CleanCo to prawdziwa firma - powiedział wielki, zbliżając się powoli, z pistoletem wycelowanym w moje serce.- I naprawdę sprzątamy. Ale sprzątamy po tym burdelu jaki zrobiło państwo, płodząc nowe prawo pracy.
-Zdurniałeś?
-Wiesz przecież jak drogie teraz jest zwolnienie pracownika.
-I dlatego ich zabijacie?
-Sprzątamy - znowu się uśmiechnął. - Żeby było czysto. Żeby wyglądało na samobójstwo. Wtedy firma nie musi płacić.
-Halski? Więckowski?
-Jedni z wielu. GenoMex swego czasu rozwijał się tak prężnie, że zatrudnił zbyt wielu ludzi. Prawo malejących przychodów, Górski. Znasz się na ekonomii?
-Nie.
-Tak myślałem. GenoMex zapędził się w zatrudnieniach i produkcja stała się mniej dochodowa. A Czadzki jest człowiekiem interesu. Podobnie jak wielu mu podobnych skurwieli. I właśnie z myślą o nich powstało CleanCo.
Milczałem, bo nie miałem już siły mówić.
-Sprzątamy po bardzo niskich cenach - jego głos dobiegał z oddali, był jakby przytłumiony. - Opłaca się. I wierz mi, mamy wielu klientów. Wśród nich byli Twoi szefowie, Górski.
Z wysiłkiem spojrzałem na niego.
-Tak oni też nam zapłacili - pokiwał ze smutkiem głową. - Przestałeś być dla nich opłacalny. Policja to też firma.
-Tylko po co, do cholery, mi to mówisz ? - czułem jak drętwieją mi wargi.
-Zawsze to mówię - odparł poważnie. - Człowiek powinien wiedzieć za co umiera.
-Albo to ja jestem szalony - szepnąłem jeszcze. - Albo to świat oszalał.
-To świat. A ty, jesteś martwy - powiedział i strzelił.
Upadłem na plecy, moja głowa spoczęła na miękkiej, czarnej ziemii.
Chudy, wysoki mężczyzna schował pistolet do kabury pod pachą, klęknął przy nieruchomym ciele detektywa.
-Twardy był z ciebie skurwiel, szkoda, że tak skończyłeś - powiedział nachylając nad trupem. - Nic osobistego, przyjacielu, taka praca.
Usłyszał gdzieś z tyłu głosy i machinalnie zerknął w tamtą stronę. I to był jego błąd. Poczuł na skroni, zimny dotyk żelaza.
-Ale za to ja cię nie lubię - wycharczał Górski i strzelił.
Głosy zbliżały się szybko, słychać był wołania. Leon Górski spoglądał martwym wzrokiem w górę, w rozgwieżdżone niebo. Czoło perliły mu krople potu, twarz pobladła. Sięgnął z wysiłkiem za pazuchę wyciągnął piersiówkę i przytknął do ust. Ale cała wódka wyciekła - piersiówka była przedziurawiona, tkwiła w niej, niby potworny kleszcz dymiąca nieco kula. Leon zmarszczył brwi z irytacją, ale nagle uśmiechnął się.
-No i niech mi ktoś powie, że alkohol szkodzi - wyszeptał nie wiedzieć do kogo.
A potem ucichł.
Grzegorz Mączyński,
Pączkowy interes
(...) Mężczyzna zostaje siłą wepchnięty do ciemnego pokoju. Rozbija się o naprzeciwległą ścianę i pada na podłogę. Ma już dosyć poniewierki i tego ciągłego popychania, cały czas myśli o tym, co mógł takiego zrobić, że dzisiaj o godzinie 7:20 został porwany sprzed budynku Politechniki W...
- „Komu tak się naraziłem, że teraz z workiem na głowie siedzę, Bóg raczy wiedzieć gdzie?” - pomyślał.
Wyczuwa, że oprawcy odeszli. Długo wsłuchuje się w głuszę ścian i wreszcie postanawia ściągnąć ten przeklęty, mechaty worek. Siłując się z nim, zauważa, że sznur na jego szyi, zaciąga się coraz mocniej. „Znaleźć pętlę i odsupłać” - wnioskuje. Wędruje palcami po bruździe sznura i znajduje. Pokonanie supła nie było takie trudne i w końcu ściąga worek z twarzy. Haustami łapie upragnione powietrze i odpoczywa oparty plecami o ścianę. Powoli otwiera oczy. Mrok panujący w pokoju jest jednak nieprzenikniony, za to nie zagłusza słodkiego zapachu, rozchodzącego się w powietrzu.
Mija pół godziny. Witold zdążył już obmacać wszystkie ściany i wie, że jest tylko jedno wyjście z tego pomieszczenia, ale zamknięte. Drzwi są tak szczelne, że nie przebija się przez nie żadna smuga światła, którego skazany tak potrzebuje.
Mija kolejne pół godziny. Porwanego zaczyna trapić głód. Przypomina sobie, że dzisiaj wstał później niż zwykle i żeby zdążyć na wykład, specjalnie nie zjadł śniadania. Próbuje przemóc to złe uczucie, ale daje za wygraną. Powoli po ścianie zbliża się do miejsca skąd dochodził go ten słodki aromat. Niczym ślepiec wysuwa rękę przed siebie i szuka tego czegoś. Jego noga obija się o jakiś niski obiekt i słyszy charakterystyczny brzęk szkła. Witold zatrzymuje się. Krople cieczy spływają na podłogę.
- „Pewnie zahaczyłem o stół i coś potrąciłem, więc żarcie musi być tutaj!” - wnioskuje.
Powoli pochyla się nad nieznanym obiektem, ostrożnie wyciągając przez siebie obie ręce. Znowu coś trąca, ale tym razem druga ręka szybko reaguje i zapobiega hałasowi. Po obmacaniu „nowości” Witold dochodzi do wniosku, że to butelka i nawet pełna. „Teraz jestem pewien, że to stół” - myśl ta sprawiła mu szczerą radość. Witold w celu zbadania stołu, a właściwie tego, co na nim, pochyla się jeszcze niżej i kładzie obie dłonie na jego powierzchni. „Teraz może niczego nie zwale” - wzdycha, zadowolony ze znaleziska i dobrego pomysłu. Powoli przesuwa dłonie, aż natrafia na płaski obiekt. Obmacuje dokładniej krawędzie i szuka zawartości. Na znalezisku okazuje się być miękka i lepka materia. Witold wbija w nią palce. Teraz czuje, że nie jest pusta w środku, ale tylko strukturalnie inna. Witold wzdryga się i wyciąga palce. Zbliża je do nosa i ust. Węch podpowiada mu, że to coś jest słodkie, zaś smak tylko to potwierdza. Nagle opanował go niepokój.
-„Głupi, przecież to może być zatrute! Nie wolno ci tego ruszać!” - Zaczął wypluwać to, co wziął na język.
Mijają dwie godziny. Ogólna cisza panująca w „celi” staje się nie do zniesienia. Ofiara już od dłuższego czasu siedzi oparta przy ścianie i rozważa to, co zaszło z samego rana.
-„Dlaczego komuś zależało na tym, aby mnie tu ściągnąć, a teraz nikt się nie pokazuje?. A
może mnie obserwują, tylko o tym nie wiem? Co to wszystko ma znaczyć, przecież Polska to nie Irak a i komunizm się skończył. Wiem. Chcą okupu i teraz negocjują. To się zdziwią, bo wszystko postawiłem na akcje felernej spółki i nawet żona nie wie jeszcze, że wszystko straciłem”
Nagle zza drzwi dobiegają go kroki. „Ktoś się zbliża i pewnie po mnie” - przebłysk myśli. Witold, który jeszcze trzydzieści sekund wcześniej, chciał żeby ktoś się w końcu zjawił, teraz raczej pragnie zapaść się pod ziemię. Miarowe kroki dudnią coraz głośniej i głośniej. Ich echo odbija się w głowie porwanego. Jego puls zaczyna przyspieszać, serce wyrywa się z piersi, mózg nie mieści się w swojej skorupce. Czuje olbrzymie ciśnienie. Zwierzęcy instynkt przetrwania sprawia, że jak opętany, rzuca się w najbliższy kąt. To miarowe stukanie przypomina mu minioną epokę i zabawy w obozy koncentracyjne, o których tak dużo czytał w młodości. „Teraz pewnie otworzą się drzwi i wejdzie esesman, który...”
Zamek zgrzytnął, w progu stanął mężczyzna. Postawny, barczysty i wygolony na głowie. Witoldowi ciężko było patrzeć pod światło, ale sama sylwetka przybysza mówiła wszystko. Człowiek typu „miś”, jakikolwiek opór spełznie na niczym.
-Widzę, że z workiem już sobie poradziłeś co? - doniosły głos jeszcze chwilę odbija się od pustych ścian.
-Ale wyłącznika na ścianie nie znalazłeś - w tej samej chwili wielka łapa zapala światło. Witolda ogarnął jeszcze większy strach. Chciał być niewidoczny, a teraz wielka, naga żarówka doświetliła go tak doskonale.
Na korytarzu rozległo się nowe stukanie butów o azbestową podłogę.
-Nie uciekł szefie - meldował „miś”, obracając głowę przez ramie.
-To dobrze. W jakim jest stanie? - pytanie zabrzmiało mało wyraźnie.
-Ja wiem, w dobrym. Krzywdy sobie nie zrobił, ale poczęstunek chyba mu się nie widział, skoro go nie tknął - mówiąc, postąpił do środka.
Witold mimochodem rzucił spojrzeniem w stronę stołu. Spostrzegł teraz, że w ciemności wylał szklankę mleka i namacał talerz z trzema wielkimi pączkami. To go trochę otrzeźwiło, w końcu coś się wyjaśniło. Lekko oswojony z sytuacją wybełkotał:
-Czego ode mnie chcecie? Do czego wam...
-...jestem potrzebny? - skończył nowoprzybyły
Witold rzucił wzrokiem w stronę drzwi, w miejsce, gdzie wcześniej stał olbrzym. Zobaczył postać niewielkiej sylwetki. Mały, gruby facet, z resztką włosów na głowie, który w porównaniu z „misiem” był komiczny. Uśmiechał się teraz do niego z wielką satysfakcją w małych oczkach.
-Proszę usiąść panie W. , bo chciałbym chwilkę porozmawiać - „mały” się speszył, bo w środku nie było krzeseł.
-No tak, Igor zapomniałeś o krzesłach - stwierdził. Igor zmieszał się trochę, ale chcąc naprawić sytuacje, wyszedł szybko i przyniósł z korytarza dwa krzesła.
-Tak, teraz możemy porozmawiać. Proszę siadać doktorze - wskazując krzesło naprzeciw swojego, zajął miejsce.
Witold, teraz jeszcze bardziej zmieszany tą całą sytuacją, posłusznie zasiadł przy stole. Ucieczka raczej nie wchodziła w grę, więc usiadł, jak mu polecono. Nastąpiła chwila ciszy i wymiana spojrzeń. Zaczął „mały”:
-Jest pan tutaj z powodu tego, czym się pan zajmuje - powiedział.
-A czym się niby takim zajmuję, że bezczelnie porywacie mnie w miejscu publicznym i traktujecie jak byle oprycha. Czy ja jestem mafiozo jakimś, czy co? Ja tylko wykładam ekonomie na Boga! - w ostatnich słowach jego niepewność przeradza się w gniew.
-Spokojniej! - radzi dryblas.
Witold nieco przygnieciony przypomnieniem, że przecież to on jest w potrzasku uspokaja się i zaczyna jeszcze raz.
-Przepraszam - mówi z trudem, jakby to słowo kaleczyło jego gardło - więc czym takim się zajmuję?
-Pan już to powiedział przecież. Chodzi o ekonomię i o nic więcej. - odpowiada „mały”, uśmiechając się szyderczo.
Witold jest zupełnie zaskoczony.
-Chodzi o pewien problem w mojej firmie. Widzi pan, zajmujemy się produkcją pączków i jesteśmy, przynajmniej teraz, gdy pozbyliśmy się konkurencji, prawie niezastąpieni. Prawie, bo po wyeliminowaniu mikrusów gospodarczych z naszej branży, został jeszcze „Smakosz”, którego - jakby to powiedzieć - nie sposób pozbyć się starymi, dobrymi metodami twardej ręki. Krótko mówiąc, musimy ich wygryźć w legalny sposób.
Ekonom przygląda się uważnie mówiącemu i niedowierza temu co słyszy.
-Więc zostałem porwany, bo wy macie problem z konkurencją? - przerywa -To jakiś obłęd! - wybucha głośnym śmiechem.
-Tak, raczej tak - przytakuje mały, gruby facet.
-Słucham, jakie środki podjęliście jak na razie? - mówi już całkiem spokojny.
-Zaczęliśmy zwiększać produkcje - odpowiada szef - Na początku miałem zatrudnionych do wyrobu dwudziestu ludzi, a ich dzienna norma to około 10 000 sztuk. Zwiększyłem siłę roboczą o kolejnych pięciu i efekt był niesamowity 15 500 pączków na dobę. Idąc dalej za ciosem, zatrudniam kolejnych pięciu i tym razem wyrabiają 21 100 sztuk. Jestem w niebo wzięty, więc zatrudniaj jeszcze pięć osób, co daje mi 24 600 dorodnych pączków. Mówię wtedy „życie jest piękne” i biorę kolejnych pięciu i kasuję 26 100. Forsa leje się strumieniami, konkurencja pada na twarz, więc mówię sobie „ dobijemy drani” i zatrudniam następną piątkę i wtedy, wtedy... - tu przerywa i zwiesza głowę.
-Co wtedy? - rzuca Witold.
-Znowu dostaje 26 100 sztuk. Mówię sobie „coś w zliczaniu pokręcili” i żeby nie tracić czasu powołuje nowych pięciu. Zbliża się koniec miesiąca, ja zacieram ręce i czekam na wyniki, a tu się okazuje, że żadnej pomyłki nie było i jest jeszcze gorzej niż przedtem, bo tylko 24 600. Wpadam w furię, szukam rady, myślę gdzie zrobiłem błąd, bo koszt rośnie, a zysk maleje.
Szef urywa opowieść. Zapada cisza. Ekonom wybucha spontanicznym śmiechem, ale widząc, że innych to nie bawi przestaje. Mówi powoli:
-Bracie może i robicie dobre pączki, ale na prawie malejących przychodów, to się raczej nie znacie (...)
Damian Bęben,
Prawo malejących przychodów w Breslau
Herr Kommissar Günter Schmidtenlieber siedział oparty o swoje biurko w komisariacie Polizei bei der Hauptbahnhof von Breslau. Powoli wracał do siebie po próbie zamordowania go, która miała miejsce raptem tydzień wcześniej w lokalu jego kolegi Helmuta. Niepokoił go jednak fakt, iż niedoszły zabójca i jego wspólnik - kelner Horst nie zostali jeszcze schwytani. Tõtungsabteilung nie wpadł niestety na żaden wyraźny trop. Günter nie mógł nawet spać w pełni spokojnie.
Pracy jednak było co nie miara w jego Diebstahl- und Räubereiabteilung, więc obowiązki nie pozwalały komisarzowi na nieustanne myślenie o zamachu na jego życie. Na Hauptbahnhof to właśnie wydział kierowany przez Herr Schmidtenliebera miał zdecydowanie najwięcej śledztw, a on, mimo własnych trosk, musiał nad tym wszystkim panować.
W tej części miasta nigdy nie brakowało elementu przestępczego. Dworce zawsze i wszędzie przyciągają różnych typów spod ciemnej gwiazdy. Cinkciarze, spryciarze, kieszonkowcy i inne szumowiny upodobały sobie te miejsca ze względu na masy ludzi, które przemierzały perony i hole w różnorakim celu. Były to dla nich miejsca łatwego i prawie pewnego zarobku. Zwłaszcza w tak dużym mieście, jak Breslau, problem ten był wyraźny. Dlatego stworzono komisariat Polizei na Hauptbahnhof. Jego najważniejszą częścią był Diebstahl- und Räubereiabteilung kierowany przez doświadczonego Gűntera Schmidtenliebera. Miał on utrzymywać względny Ordnung und Ruhe wokół tego reprezentacyjnego punktu miasta. W mniejszym lub większym stopniu udawało się to na co dzień. Jednak pracy nigdy nie brakowało. Gdy aresztowali jakiegoś złodziejaszka na jego miejscu zaraz pojawiał się kolejny. Gdy rozbijali całą szajkę, kolejna grupa zajmowała jej miejsce. Ten przestępczy rynek był po prostu zbyt łakomym kąskiem, bo i zarobek tutaj stosunkowo łatwiejszy niż w innych częściach miasta, mimo zagrożenia ze strony sprawnie pracującej Polizei pod dowództwem Schmidtenliebera.
Herr Kommissar był chyba jednak zbyt skuteczny w swych działaniach, skoro ktoś tak niedawno targnął się na jego życie. Niedoszły zabójca pochodził z Pommern. Był tylko najemnikiem. Choć znany Polizei w całych Deutschland, jego mocodawcą musiał być ktoś z wrocławskiego półświatka. Ktoś, komu komisarz dał się tak bardzo we znaki, że aż zdecydował się na rozwiązanie ostateczne. I to bardzo drogie, bo Adolf Stűrer nie podejmował się pracy za marne pieniądze.
Procedury policyjne nie zezwalały ofierze, nawet policjantowi, brać czynnego udziału w śledztwie. Gűnter musiał więc zdać się na kolegów z Tőtungsabteilung, których ta sprawa zmotywowała niezwykle, i zająć się nawałem własnej pracy. Jego wydział stanął właśnie przed problemem nasilających się profesjonalnych kradzieży kieszonkowych na Hauptbahnhof i w jego okolicach.
W grupie drobnych Taschendiebe pojawił się prawdziwy specjalista. Nazywał się Karl Schmitzer i pochodził z Dresden. Musiał się jednak stamtąd wynieść, gdyż nie dość, że na jego trop wpadła Polizei, to naraził się miejscowym bossom. Do Breslau przybył już bardziej doświadczony i chytry. Nie zamierzał popełnić błędów ze stolicy Sachsen, toteż od razu udał się do szefa grupy na Hauptbahnhof po protekcję. Otrzymał ją bez większych problemów. Oliver Herberg szybko poznał się na jego umiejętnościach i postanowił dać Saksończykowi wolną rękę w kwestii rekrutacji i liczby pomocników oraz technik działania.
Karl postanowił jednak, przez co najmniej tydzień radzić sobie w pojedynkę, rozeznać i wyczuć nowy przecież dla niego teren. Przez tych siedem dni ciężko pracował, zapoznając się także z procedurami tutejszej Polizei, a były one dość zaawansowane. Ale w żadnym razie nie przestraszyłyby takiego profesjonalisty, jakim był Schmitzer. Warto było również rzucić okiem na pracę konkurencji. Karl miał nadzieję wyłowić spośród licznych na Hauptbahnhof drobnych spryciarzy kilka talentów godnych pracy z nim.
Jego wyniki po pierwszym tygodniu samotnej pracy nie były imponujące. Średnia 50 marek dziennie była amatorszczyzną. Karl wiedział jednak, że dopóki nie zatrudni pomocnika, lepszych wyników nie będzie. Jednak zdobycie zaufanego współpracownika na nowym terenie nigdy nie jest łatwe. Schmitzer musiał być bardzo czujny. Szczęście, ślepy traf także grały rolę. W półświatku nawet tej drobnej przestępczości nie kryminalnej nie brakuje przecież ciemnych, niebezpiecznych typów, z którymi strach pracować nawet takiemu wydze, jak Karl Schmitzer.
Postawił na młodą, nieskażoną krew, choć Oliver Herberg podsuwał mu swoich ludzi. Wybrał talent, mimo braku doświadczenia. Ale wybrał też osobę lojalną bardziej wobec niego - Karla, niż wobec Olivera. Albert Schmidt był wrocławianinem. Mieszkał tuż obok Hauptbahnhof, przy Nachodstraβe. Miał bardzo szybkie ręce i wyjątkowo inteligentny wyraz twarzy, co Karl spostrzegł natychmiast. Miał około 20-21 lat, więc zupełnym nowicjuszem nie był. Szybko się dogadali, wspólnie opracowując skuteczne złodziejskie sztuczki. Postęp w zarobkach był zauważalny. Średnia 164 marek dziennie była obiecująca.
Albert zaproponował, by do ich zespołu dołączył jego dobry znajomy, równie utalentowany Heinz. Z początku niepewny, Karl przyjął drugiego młodziana do spółki. Skoro we dwójkę szło im dobrze, to może we trójkę będą działać jeszcze sprawniej? I Heinz zachwycił Schmitzera swoją pojętnością, zdobywając zaufanie drezdeńczyka. Karl czuł, że nowe miasto przyjmuje go z otwartymi ramionami. Może zbyt otwartymi?
Breslau i Dresden były rzeczywiście podobnymi miastami. Nie tylko, co do wielkości, położenia czy architektury dworców. Również ludzie nie różnili się bardzo w swych przyzwyczajeniach, kulturze. W obydwu regionalnych Hauptstädte byli dość otwarci, jak na Niemców, toteż Karl szybko wpasował się w tutejsze środowisko. Chętnie poznawał ludzi w swoim otoczeniu, dobrze dogadywał się z Albertem i Heinzem. Nie mógł jednak rozgryźć Olivera Herberga. Niby ten przyjął go w swoim mieście, w swoim rewirze z otwartymi ramionami, ale za każdym razem, kiedy z nim rozmawiał, czuł wewnętrzny niepokój.
We trójkę zarabiali już średnio 285 marek dziennie. Interes się rozkręcał. Polizei chyba jeszcze wtedy nic nie podejrzewała, więc wszyscy, poza obrabowanymi, byli szczęśliwi. Karl czuł jednak, że na Hauptbahnhof można wyciągnąć jeszcze więcej. Obserwował bowiem nadal wolnych strzelców grasujących razem z jego grupą w okolicy i miał kolejnego kandydata do gry w swoim zespole. To był najmniej wyróżniający się z tłumu człowiek, jakiego można spotkać. To było jego olbrzymim atutem, który taki profesjonalista, jak Schmitzer, od razu spostrzegł. Ale samego niepozornego kieszonkowca zauważył zupełnym przypadkiem, gdy już znał wszystkich innych dworcowych spryciarzy bardzo dobrze. Niezwykle późno, jak na Karla. Wiedział, że ten nowy wprowadzi do jego tercetu świeżość.
Andreas nie dał się długo namawiać zaproszony na piwo do knajpki na Palmstraβe. Nie było potrzeby używania żadnych silniejszych niż finansowe środków perswazji, bo przecież z niewolnika nie ma pracownika. Znów okazało się, że Schmitzer ma szczęście w doborze ludzi. Po krótkim czasie potrzebnym na zgranie, kwartet wyciągał z kieszeni, toreb i torebek przechodniów już średnio 400 marek dziennie.
Takie wyniki nie mogły nie cieszyć ich protektora Olivera. Wobec wyraźnych sukcesów Karla zaczął się jednak go trochę obawiać. To oczywiste, że nie mógł pozwolić na zbytnie rozszerzanie się wpływów drezdeńczyka. Herberg postanowił więc wprowadzić niezwłocznie do grupy Schmitzera swojego człowieka. Nie chcąc jednak psuć wyników, nie oddelegował byle amatora.
Z początku zniesmaczony trochę Karl, przyjął Johanna dość chłodno, ale bez większych narzekań. Nowy członek grupy okazał się niezły w swej profesji, choć Quintett funkcjonował już w gorszej atmosferze niż Quartett. Wyniki utwierdziły lokalnego bossa, jakim niewątpliwie był Oliver, w słuszności swych poczynań. Grupa Karla zarabiała już średnio 500 marek dziennie. Kolejny pokaźny wzrost mógł tylko wzmóc apetyt Herberga.
Czy Polizei bei der Hauptbahnhof w tym czasie spała? Otóż nie, aczkolwiek niewiele mogła zrobić. Wzrost wartości kradzieży był co prawda wyraźny, jednakże grupa Schmitzera bardzo umiejętnie się ukrywała. Dodatkowo Kommissar Schmidtenlieber, kierujący Diebstahl- und Räubereiabteilung, nie mógł jeszcze dojść do pełni zawodowej formy po tajemniczej i zuchwałej próbie zabicia go. Ta sprawa zaczynała jednak bardzo go wciągać. Czuł bowiem, że trafił na godnego siebie rywala.
Karlowi Schmitzerowi niestety w tym samym momencie przestało iść zgodnie z jego oczekiwaniami. Oliver coraz bardziej poprzez Johanna wtrącał się w poczynania grupy. Do pierwszego, zaufanego człowieka Herberga, dołączył niebawem drugi. Na jego umiejętności Karl narzekać nie mógł, ale umowa między nim a Oliverem się sypała. Mimo wszystko nadal zarabiali dobrze - 576 marek dziennie.
Karl postanowił jednak nie rezygnować z przewodzenia zespołowi, który tak pieczołowicie stworzył. Mimo braku zaufania ze strony Herberga, pracował chętnie. Zwłaszcza wyzwanie ze strony Polizei porywało go. Schmidtenlieber nie próżnował w poszukiwaniu szajki, więc i Schmitzer musiał ruszyć głową, by wywieźć ścigających go funkcjonariuszy w pole. W międzyczasie jego grupa dalej się rozrastała wyciągając równocześnie jeszcze więcej marek od licznych na
Hauptbahnhof przechodniów. W siedmiu zarobili 630, a w tydzień później już w ośmiu 656 marek.
Z Polizei Karl dawał sobie jakoś radę. Sprawiało mu to niekłamaną przyjemność. Ale rozrastająca się w tak szybkim tempie grupa niepokoiła go. Nie dość, że zmniejszały się gaże przypadające na każdego z członków, to coraz trudniej było nad nimi zapanować. Zwłaszcza kieszonkowcy od Olivera sprawiali kłopoty. Schmitzer postanowił się więc z nim spotkać, by przedstawić swoje racje. Odbyli niełatwą i dość chłodną rozmowę, ale Herberg zgodził się na małą reorganizację działań grupy oraz na jej powiększenie o jeszcze tylko jednego członka, choć Karl naciskał, by już grupy nie powiększać.
Dziewiąty także był człowiekiem Olivera, ale nie pracował dla niego tak długo, jak pozostali. Z nim w składzie robota zdawała się wszystkim łatwiejsza, ale zupełnie nie przekładało się to na jej efektywność. Średnia wyniosła znowu 656 marek. Ten fakt nie mógł pozostać bez echa, atmosfera w grupie się psuła.
Tymczasem Kommissar Schmidtenlieber wracał do formy. I on ciągle myślał nad tym, jak dobrać się do szajki. Choć długo nie było widać żadnych efektów jego przemyśleń, nie tracił wiary. Geduld ist doch ein Charakterzug von Meister. Był pewien, że prędzej czy później popełnią błąd. Prowokował zatem grupę Karla coraz agresywniej, w bardziej wyrachowany sposób konstruował pułapki.
Ale jednak nie jego zaciekłość doprowadziła do powodzenia. To koledzy Schmidtenliebera z Tőtungsabteilung zupełnym przypadkiem wpadli na trop szajki, rutynowo przepytując swoich informatorów w sprawie próby zabójstwa komisarza. Jednym z płatnych kapusiów okazał się członek grupy Schmitzera podesłany mu przez Olivera Herberga. O szajce wygadał się zupełnie przypadkiem. To był ów dziewiąty, będący w grupie niejako na siłę. Sfrustrowany ciągłymi wyrzutami o odbieranie zarobku reszcie, lekko wstawiony, powiedział przesłuchującemu go funkcjonariuszowi więcej niż tamten chciał wiedzieć. Przyparty do muru już podczas przesłuchania na komisariacie na Hauptbahnhof przez samego komisarza Schmidtenliebera wsypał całą grupę.
Oczywiście nie wszystkich dało się ująć. Chytry Schmitzer obawiał się również takiego obrotu sprawy, więc miał plan awaryjny. Zbiegł do kolejnego miasta o podobnym dworcu. Do Pragi, Lipska, a może do samego Berlina. Jednakże wszyscy ludzie Olivera Herberga wpadli. Podczas ich przesłuchiwania została puszczona w ruch lawina, która zrujnowała gang i pogrążyła jego bossa. Wyszło na jaw wiele ciemnych spraw miasta Breslau i całego regionu Niederschlesien. Oliver Herberg okazał się być zleceniodawcą morderstwa komisarza Gűntera Schmidtenliebera.
Barbara Modelska ,
Fatalne skutki nieznajomości prawa malejących przychodów
Adam należał do tej garstki ludzi, którzy naprawdę umieli cieszyć się każdą chwilą życia. Uwielbiał sprawiać sobie i innym drobne przyjemności. Tego wieczora był w domu sam. Anna, jego żona, miała dyżur w pogotowiu, a dzieci wyjechały na zieloną szkołę. Lubił być czasem sam, tak najlepiej się relaksował. Teraz otworzył tylko dla siebie butelkę czerwonego kalifornijskiego wina, napełnił kieliszek i zaczął przygotowywać gorącą kąpiel. Z głośników wieży sączył się upajający głos Diany Krall. Adam rozebrał się, rozrzucając niedbale ubranie na podłodze i zanurzył w wodzie. „Należy mi się to” -wymamrotał uśmiechając się do siebie. Z początku podsumowywał miniony tydzień, szybko jednak odgonił te myśli. Nalał sobie kolejny kieliszek wina i pogłośnił muzykę. Diana śpiewała, zdawałoby się, tylko dla niego.
Adam znów sięgnął po butelkę, gdy nagle rozległ się piskliwy dzwonek telefonu. Nie, to niestety nie była Anna ani żaden z kolegów, który pragnąłby napić się z nim czegoś mocniejszego. W słuchawce usłyszał seksowny kobiecy głos, który dobrze znał i który nigdy nie wróżył nic dobrego, przynajmniej jeśli chodzi o jego czas wolny...
-Cześć Patrycjo! Czy wiesz, w czym mi przerwałaś?
-Nie, ale ty zapewne wiesz, że to już nieistotne. -Pat była ładnym i miłym, ale wyjątkowo stanowczym i inteligentnym stworzeniem. -Słuchaj uważnie. W fabryce produkującej ubrania, wiesz tej na północnych obrzeżach miasta, jeden z pracowników udusił kierownika zakładu zaciskając mu na szyi krawat. Podejrzany siedzi teraz u nas na komisariacie, ale nie bardzo da się z niego cokolwiek wyciągnąć. Potrzebujemy cię tutaj. Marcin i Łukasz zabezpieczyli już teren fabryki, a Młody przesłuchuje ochronę, ale ktoś musi zebrać to wszystko do kupy.
Adam Zawada mieszkał zaledwie pięć minut od swojego komisariatu, pięć minut jadąc porządnie stuningowanym Fiatem, gdy nie ma korków. Tego wieczora ulice były praktycznie puste i Patrycja zdążyła jedynie sporządzić krótki raport i zaparzyć kawę z imbirem.
-Witam komisarza! Jak zwykle szybki jak błyskawica, kiedy dasz mi wreszcie pojeździć trochę tą twoją zabawką?
-Bądź cierpliwa! A teraz do rzeczy. Udało wam się już coś ustalić?
-Niewiele. Podejrzany jest ojcem czwórki dzieci, jego żona nie pracuje. Rodzinie grozi eksmisja. Krótko mówiąc są w dramatycznej sytuacji. Kierownik właśnie obniżył mu pensję. Zresztą nie tylko jemu. W fabryce nie ma chyba ani jednego pracownika, który ubolewałby nad śmiercią Władysława Bogackiego. Firma „Bogacki Fashion” istnieje już od siedmiu lat, od trzech sprzedaje towary również na rynku niemieckim. Dwa lata temu zakład poddano modernizacji i zakupiono nowy sprzęt. Rok temu zmarł Andrzej Bogacki, a interes przejął jego syn… może jeszcze trochę kawy?
-Nie, dzięki. Przesadziłaś z ilością imbiru. Opowiadaj dalej, brzmi ciekawie.
-Kilka miesięcy temu młody Bogacki zwolnił dyrektora i sam zajął się zarządzaniem firmą. Z początku szło mu całkiem nieźle, produkcyjność i dochody rosły, zbyt był -wszystko super. Ostatnie cztery miesiące nie były jednak zbyt szczęśliwe. Szczegółów nie znam, trzeba by było przesłuchać księgową. Sądzisz, że warto?
-Być może, ale zacząłbym od przesłuchania robotników. Zajmę się tym jutro. Pojedziemy razem, pomożesz mi. Dziś przesłucham tylko naszego podejrzanego.
-Życzę powodzenia. Facet cały czas kiwa się w przód i w tył, a na wszystkie pytania odpowiada, że nie chciał nikogo zabić, że jest katolikiem.
-Zobaczę, może już się trochę uspokoił.
Komisarz wstał, szybkim krokiem przeszedł przez wąski korytarz i otworzył celę. Podejrzany siedział naprzeciwko drzwi, z tępym wzrokiem wbitym w sufit.
-Bartłomiej J.?
-Tak. Już mnie przesłuchiwano. Przyznałem się. Ja wiem, że musze iść do więzienia, tylko proszę, niech ktoś zaopiekuje się moją rodziną. Ja dla nich poszedłem rozmawiać z tą pijawką. Chciałem dobrze, ale…
Mężczyzna w roboczym kombinezonie znów zaczął kołysać się jak dziecko.
-Spokojnie, wiem, że już pana przesłuchiwano. Niewiele nam pan jednak powiedział. Proszę sobie przypomnieć dzisiejszy dzień. Czy może mi pan opowiedzieć, co dzisiaj robił?
-A co to zmienia?
-Może pan to zrobić czy nie? Odmowa współpracy z policją na pewno panu nie pomoże.
-Wstałem jak zwykle o piątej. Wypiłem herbatę i zjadłem chleb z masłem, na więcej nas nie stać. Byłem zmęczony. Żeby utrzymać rodzinę od dawna biorę nadgodziny. Przysnąłem w tramwaju i spóźniłem się kilkanaście minut do pracy. Dzień zaczął się od ogłoszenia kierownika. Powiedział, że źle pracujemy, nie zasługujemy na tyle pieniędzy i od nowego miesiąca obcina nam pensje o trzydzieści procent.
A we mnie jakby piorun strzelił. Nie wiedziałem, co robić. Pracowałem ciężko jak zwykle, choć zły byłem i robota opornie szła. Z resztą z mojej maszyny korzysta też Marek Kędziorek. Miły, młody chłopak, ale na takiej maszynie łatwiej robić w pojedynkę. W przerwie po pierwszej zmianie poszedłem do naszego kierownika. Przyjął mnie nawet bez czekania, ale nie był miły. Prosiłem go, aby nie obniżał mi pensji, bo pracuję w firmie od początku i jego ojciec zawsze bardzo mnie chwalił. Prosiłem, żeby chociaż przez wzgląd na moje dzieci… ale on…
Muskularne ramiona mężczyzny naprężyły się, pięści zacisnęły. Przez chwilę Adam miał wrażenie, że naprzeciwko niego siedzi zwierze, nie człowiek. Przestraszył się nawet trochę. Poczekał chwilę, po czym poprosił mordercę, aby kontynuował.
-Boże! Pamiętam jego ojca… on nigdy nie powiedziałby czegoś takiego…
Kierownik stwierdził że to nie jego problem, że mi się czwórkę bachorów zachciało robić, że on nas wreszcie nauczy odpowiedzialności i pracowitości, że my się niby wszyscy przy tych maszynach obijamy, im więcej nas jest, tym gorzej idzie, bo pewnie piwo chlejemy zamiast pracować. Nie dało mu się nic wytłumaczyć. No i mnie, poniosło! Chciałem go tylko nastraszyć, ale ja silny chłop jestem i… na Najświętszą Panienkę, nie chciałem.
Oczy Bartłomieja J. nabiegły krwią, znów kołysał się w przód i w tył, szeptał pod nosem jakąś modlitwę…
Komisarz miał dość wrażeń jak na jeden wieczór. Ten robotnik napawał go niepokojem. Poza tym sprawa była już właściwie zakończona. Była ofiara, sprawca i był nawet motyw. Zawada nie miał już właściwie nic do roboty. W sumie był zły na Patrycję, że go tu ściągnęła. Nie miał ochoty się z nią żegnać. Pat czekała na niego, ale usłyszała tylko pisk opon ruszającego samochodu. Domyśliła się, że Adam jest na nią zły. Nie czuła się jednak winna. Całą tę sprawę uważała bowiem za naprawdę wartą wyjaśnienia. W końcu nie co dzień robotnik dusi przełożonego krawatem. Tak, to była dziwna sprawa…
Marcin i Łukasz wrócili z fabryki, gdy Zawada przesłuchiwał podejrzanego. Rozmawiali z innymi pracownikami i dziwili się, że w tej fabryce wcześniej nie wybuchł jakiś bunt. Patrycja dopiła zimną kawę i pojechała do domu. Postanowiła następnego dnia porozmawiać z księgową. Miała już swoje przypuszczenia, co do tego, co „wyczyniał” w swojej fabryce Bogacki.
Następnego ranka zjawiła się w pracy przed czasem. Bez makijażu i z rozczochraną czupryną. Nie mogła w nocy spać. Postanowiła jeszcze dziś wyjaśnić sprawę, sama. Zaczęła od szukania informacji o firmie „Bogacki Fashion” w Internecie. Na popołudnie była umówiona z księgową.
Elżbieta Mauer okazała się być miłą, starszą panią, która powinna dawno już przejść na emeryturę. Bogacki zatrudnił ją, bo nie żądała dużych pieniędzy za swoje usługi. Kobieta oprowadziła policjantkę po firmie, pokazała maszyny krawieckie i pozostały sprzęt. Następnie przeszły do małego, dusznego pokoiku. Księgowa wyciągnęła tylko kilka zadrukowanych kartek.
-Przygotowałam to dla pani dziś rano. Krótkie zestawienie ilości maszyn i pracowników oraz wyniki produkcji. Nie studiowała pani zapewne ekonomii, ale każdy inteligentny człowiek wyciągnie z tego raportu takie same wnioski. Ach… Tyle razy tłumaczyłam panu Władysławowi prawo malejących przychodów, on jednak był niezwykle uparty. Sam nic nie rozumiał i nikogo nie chciał słuchać… Nie to, co jego ojciec. Mój mąż przyjaźnił się z Andrzejem, i niech mi pani wierzy, w tym wypadku „jabłko padło naprawdę daleko od jabłoni”…
Pani Mauer zamilkła na chwilę i Patrycja chciała poprosić ją, by kontynuowała. Nie musiała jednak tego robić, starsi ludzie lubią dużo opowiadać.
-No i widzisz , moje dziecko, tak jak masz w zestawieniu, które przygotowałam: na chłopski rozum widać, że od czterech miesięcy pracuje u nas za dużo ludzi. Ci chłopcy są porządni i nie piją w czasie pracy. Nie są też jednak cudotwórcami. Na Boga -maszyny trzeba było kupić, a nie ludzi nowych zatrudniać. Albo naraz jedno i drugie, tylko w odpowiednich proporcjach. No ale Bogacki ciągle tylko powtarzał, że maszyny są za drogie, a on ma zobowiązania i musie dostarczyć odpowiednią ilość towaru kontrahentom. Pracownicy nie buntowali się, bo teraz każdy boi się o pracę. Ale widzisz moja droga, w końcu jeden nie wytrzymał, to musiało się tak skończyć.
Patrycja wiedziała już wszystko. Cieszyła się, ze nie fatygowała dziś komisarza. Oczami wyobraźni widziała już jego minę, jak opowie mu, co dziś ustaliła. Ten idiota Bogacki sam był sobie winien. Kto wie, czy to nie on powinien stanąć przed sądem oskarżony o głupotę, ignorancję i bezduszność. Czy też raczej o zrujnowanie firmy i negatywny wpływ na rodzimą gospodarkę. Za to jednak nikogo jeszcze nie sądzono. „A może szkoda?”- pomyślała Patrycja.
Władysław Bogacki nigdy nie stanął przed sądem, jednak nie dożył nawet trzydziestu lat. Pochowano go w ubraniu firmy „Bogacki Fashion”, na szyi miał taki sam obrzydliwie pstrokaty krawat jak w dniu swojej śmierci. Na pogrzebie zjawiła się tylko jego matka, Patrycja i komisarz Zawada.
Marta Krzyżak
Ekonomia podczas okupacji
Życie w okupowanej Warszawie miało pozory normalności. Na gruzach miasta ludzie uczyli się, pracowali, robili interesy. Trzeba było jakoś przystosować się do istniejących warunków. Od czasu do czasu poruszały opinię publiczną jakieś drastyczne fakty: masowe egzekucje czy pierwsze łapanki. W ekstremalnych warunkach ludziom przyświecał jeden cel: przetrwać. Kwitły lewe interesy, często ludzkie nieszczęście wykorzystywano do transakcji, których możliwości tylko wojna mogła stworzyć: pośrednictwo w wykupie ludzi z getta, paserstwo i spekulacje na wielką skalę.
Nadchodził osławiony rok 1939. Wielcy tego świata nerwowo wiercili się na swoich „tronach” i szeptem zaciągali porady u doradców, a wielcy tamtego świata szykowali się na całą bandę gości. Mali tego świata kopali sobie doły. Oczy wszystkich z obawą kierowały się na zachód, tam, gdzie potężny kraj dojrzewał do wiekopomnej decyzji. 1 września walkę w obronie podjęli wszyscy zaatakowani. Warszawa broniła się z wielką mocą, lecz 28 września generał Kutrzeba podpisał honorową kapitulację stolicy - od tej pory rozpoczęła się okupacja hitlerowska...
-Scheiβe!!! - dobiegł głos z salonu w na piętrze.
George, który siedział w pokoju obok, od razu wiedział o co chodzi. Nie raz był już świadkiem takiej sytuacji. Sytuacji zastraszania i torturowania. Przed pół godziny do domu generała Ulryka von Liechtensteina, hitlerowcy przyprowadzili młodego chłopaka. A raczej przynieśli go, bo chłopak tak się szamotał, że nie było szans na dobrowolne prowadzenie go. George zdołał tylko podsłuchać meldunek niemieckich żołnierzy do generała, iż chłopak ten został przyłapany na kradzież broni z magazynu. Teraz zapewne jest on brutalnie przesłuchiwany i George nie chciał w tym przeszkadzać swojemu chlebodawcy, mimo że śniadanie już miał dla niego gotowe postanowił odczekać jeszcze chwilę.
Nagle padł strzał.
George wychylił się z za drzwi kuchennych i dostrzegł Ulryka podążającego ze spuszczoną głową do pokoju dziennego. Był to znak dla niego, że już jest po wszystkim. Wziął talerze na tacę i poszedł w kierunku pokoju. Przechodząc zerknął do salonu. Zobaczył ciało chłopca, który dostał kulę w samo serce. Widocznie nie chciał nic powiedzieć, albo wszystko wyśpiewał i nie był już nikomu potrzebny.
-Ale zaraz, zaraz - powiedział do siebie pod nosem. Skądś znał tę twarz i w końcu dotarło do niego, że to syn kolegi. Miał chyba z 16 lat, a jego ojciec działa w obronie stolicy. Ledwo zdążył połączyć ze sobą te fakty, już wszedł do pokoju i powiedział jakby nic się nie stało - Frustuck ist fertig!
George to inaczej Jerzy, Jerzy Rytczak. Zmienił imię na takie, aby brzmiało bardziej po niemiecku. Pracował u generała od pierwszych dni okupacji jako kucharz i sługa. Nie chciał nigdy brać udziału w ruchach powstańczych, dlatego nie przeszkadzało mu ani to, że pracuje u wroga, ani to że jest świadkiem takich okrucieństw. Ale ta sytuacja z chłopakiem poruszyła go. Zaczął on rozumieć co się dzieje w jego mieście, a co najważniejsze zrozumiał co się dziej z nim. Zaczął się zastanawiać czy może coś zrobić. Czy może pomóc ojcu zamordowanego chłopaka? Czy może pomóc swojemu miastu? I wtedy uświadomił sobie, że jako pracownik domu generała, ma on przecież bezpośredni dostęp do wielu niemieckich magazynów, nie tylko tymi z produktami spożywczymi. Generał Liechtenstein nie raz prosił go o dostarczenie mu z magazynów innych rzeczy, z różnych branż, nawet tych związanych z bronią.
Następnego dnia, gdy jak co tydzień udał się po zapasy parę ulic dalej, oprócz niezbędnych dla generała rzeczy pobrał również pistolet - Luger P-08 Parabellum oraz parę innych rzeczy razem 5 ładunków, które dla człowieka z małego świata były nie dostępne. Wydali mu je bez problemu, gdyż Niemcy którzy tam byli znali go dobrze i wiedzieli, że to na pewno z rozkazu generała.
Pod koniec tego samego dnia George zamienił się w Jurka i poszedł ze swoją zdobyczą do ojca zamordowanego chłopaka - Leszka. Nie było łatwo z nim porozmawiać, gdyż jest on człowiekiem nie ufnym. Dopiero jak ujrzał pistolet i zrozumiał możliwości Jurka, przekonał się on, że może mu się przydać znajomość z nim. I tak umówili się, że jak Jurek będzie szedł po następne zapasy, w następny tydzień to ma pobrać jeszcze trochę więcej. Ale nie dał by rady nieść to wszystko sam, dlatego Leszek jako tragarz zgłosił się, że mu pomoże.
-Guten Morgen! - powiedzieli obydwoje gdy stanęli przed żołnierzami Niemieckimi, chroniącymi magazyny. Jurek wyjaśnił, że generał potrzebuje ostatnio coraz więcej rzeczy i dlatego przyszedł z pomocnikiem. Udało się. Wzięli wiele produktów i niezbędnych rzeczy. Wyszło to razem 20 ładunków. Mogli w końcu podzielić je wśród najbardziej potrzebujących. Ale tych było wielu, tak samo jak chęć dokonania wielkiego powstania była ogromna. Postanowili więc następnym razem zabrać jeszcze brata Leszka, który dzięki swym mięśniom, mógł przenieść wiele rzeczy. I tak następnym razem zabrali jeszcze więcej rzeczy - 60 ładunków. Leszek nigdy wcześniej nie mógł rozpracować planu dostania się do tego budynku, a tu on sam stanął przed nim otworem, wszystko zaczęło się układać. Następnym razem wzięli jeszcze Staszka. Razem z nim udźwignęli 80 ładunków. Najbardziej potrzebnych rzeczy w końcu mieli wystarczająco. Ale im było za mało. Przypomnieli sobie dobre czasy, gdzie i wódkę i tytoń używało się ze smakiem i w dużych ilościach, więc następnym razem postanowili wziąć ze sobą Ryśka, który pomógł by im to wszystko udźwignąć. Wszystko poszło ładnie. Znów się udało, żołnierze nawet nic nie podejrzewali. Ale grupa Jurka nie wyszła z magazynu z aż taką duża ilością ładunków jak się tego spodziewali. Przynieśli ich 80. Czyli tyle samo co poprzednim razem. Chcieli wziąć jeszcze więcej amunicji, żywności, alkoholu i papierosów. Pomyśleli, że skoro jest ich więcej to i więcej powinni zabrać. Zastanawiali się nawet czy żołnierze opiekujący się magazynem nie zaczną czegoś podejrzewać, bo ostatnio pobierali coraz więcej towarów. Ale byli tak bardzo spragnieni tych wszystkich rzeczy, że stwierdzili, że sobie na pewno poradzą i wcisną im jakąś „bajeczkę”. Zdecydowali, że następnym razem na łowy wezmą ze sobą jeszcze Zenka. A tu jeszcze większe rozczarowanie. Produktów, po które poszli było nie dość, że mniej niż oczekiwali, to w dodatku jeszcze mniej niż przy ostatniej obławie - 60 ładunków. Wracając z łupem Leszek spoglądał z niedowierzanie na Jurka, a ten z równie zmieszanym wzrokiem spoglądał w jego kierunku. Zastanawiali się gdzie zawiedli.
Halt! - wypowiedział żołnierz stojący przed nimi. Spojrzeli przed siebie, a tu jak z pod ziemi wyrósł generał Ulryk von Liechtenstein wraz z ok. dwudziestoma żołnierzami. Jurek przerażony całą sytuacją, zastanawiał się szybko co robić. Zacząć się tłumaczyć, że powstańcy go do tego zmusili, czy może pozostać wiernym ojczyźnie, którą kiedyś tak zawiódł. Szybko podjął decyzję i zachował swoją dumę. Rozpoczęła się szamotanina między powstańcami, a hitlerowcami. Ryśkowi udało się uciec, ale zaraz po tym było słychać strzał i padł on na kolana przed siebie, a potem uderzył twarzą o kostkę brukową.
Tego widoku Jurek nie mógł zapomnieć do końca życia. Do końca, który się zbliżał coraz szybciej. Siedząc w pomieszczeniu zamkniętym pod kluczem, czekał kiedy przyjdzie jego kolej na przesłuchanie. Było już późno, a on był bardzo zmęczony i cały poobijany. Zaraz miał przyjść ktoś po niego na rozmowę z generała, którego jeszcze niedawno miał za normalnego człowieka. A teraz to właśnie on miał zadecydować o jego życiu. Zapewne ktoś mu doniósł, że kucharz George przychodzi z tygodnia na tydzień z coraz większą ilością osób i coraz więcej bierze towarów. Lecz jego to aż tak nie przejmowało. Zastanawiał się raczej dlaczego na początku przychodzili cali obłowieni, a potem ich zdobycze malały. - Dlaczego, dlaczego - powtarzał sobie wciąż to pytanie. Myślenie przerwał mu dźwięk otwierania kluczem drzwi.
-Aufstehen! - powiedział żołnierz, a Jurek posłusznie wykonał rozkaz, a następnie wyszedł razem z nim. Przyszli do pokoju, który Jurek dobrze znał. Pokoju, który przez długi okres był dla niego obojętny, a teraz on sam w nim zasiadł. Po czasie w drzwiach pokazała się sylwetka równie dobrze mu znana. Patrzył się na nią nie jeden raz. Nawet ostry wzrok tej postaci nie był go wstanie przełamać. Zacisnął po prostu zęby i postanowił zamilknąć.
,Beata Dyszlewicz
Uciec, ale dokąd?
Biegnę, biegnę coraz to szybciej w nadziei, że nie dołączę do grona żywych trupów, którzy niczym jak owce w poddańczym pędzie zmierzają do jaskini Cyklopa. Nie oglądam się za siebie tylko biegnę coraz szybciej i szybciej. Wiatr w moich włosach rozmywa wszelkie wątpliwości a pot spływający z mego czoła zalewa mi skroń wywołując poczucie lęku. Przydrożne drzewa niczym jak przewodnicy wskazują mi drogę, która jest mi jedyną bliską osobą w mojej tułaczce: grząska jak bagno sumienia i słuszna jak to, że kiedyś ją porzucę.
Jestem sam. Sam sobie sterem okrętem sternikiem wewnętrznie rozdarty czuję, że zalewa mnie słona woda oceanu wywołująca poczucie potwornego ciężaru. Wiem, że długo nie wytrzymam ciągle walczę, nie poddaję się, lęk przed otchłanią odbija się echem w mojej głowie. Coraz ciężej mi oddychać nie mogę nabrać powietrza do płuc, duszę się zalanym odmętem mojego sumienia. Jednocześnie czuję chłód, który przeszył moje plecy niczym harpun wielorybniczy. Czuję jak kolejno przebija mi skórę, łamie żebra i dociera do płuc. Upadam bezsilnie jak głaz nie mogąc się ruszyć, nie czuję nogi myślę tylko czy to już...
Obudził mnie zimny pot owiewany chłodnym powietrzem zza okna. Przerażony wizją śmierci długo dochodziłem do siebie, ciągle myśląc, przed kim uciekam i dokąd zmierzam. Wstałem z twardego łóżka z zamierzeniem, że się ubiorę, nagle opuściły mnie siły, poczułem się jakbym znalazł się we śnie. Faktycznie dała mi o sobie znać moja rana. Przypominając mi ciągle, że kiedyś mogłem jeszcze czynnie walczyć. Rana i stojąca przy łóżku proteza prześladowały moją psychikę czułem się przez to niepotrzebny i mało użyteczny dla otoczenia. Odkąd straciłem nogę zastanawiam się, dlaczego właśnie ja, dlaczego mnie to spotkało! Jednocześnie powodowało we mnie poczucie obrzydzenia do samego siebie, że, mogłem ich tam zostawić. To było dla mnie okropne, ich krzyki ich błagania dotąd mnie prześladują, długo się zastanawiam, dlaczego ich zostawiłem. Ich los miał być moim losem, ich śmierć moją śmiercią, ich bohaterstwo moim bohaterstwem, a obecnie ich los jest moim fatum, ich śmierć moją winą, a ich bohaterstwo moim tchórzostwem. Poczucie winy było ode mnie silniejsze, czułem się jak Judasz. Nie raz już próbowałem to przerwać, kończąc z swoim marnym życiem. Lecz nawet na to nie wystarczało mi sił. Zamknąłem się dla przyjaciół, którzy ciągle starali się mi pomóc, małoistotnymi dla mnie faktami. Ich tłumaczenia były dla mnie katorgą ciągle przypominając mi o mojej słabości.
Tak wiele mnie trapiło, czego częstym efektem stały się spacery wzdłuż wałów Odry. To właśnie dzięki jednemu z nich mogłem sobie przypomnieć tamte chwile. Ilekroć o tym myślałem chciałem aby te przeżycia okazały się tylko złym snem.
Okres pełnej świadomości patriotycznej osiągnąłem w wieku 20 lat. Bunt i pogarda dla obojętności wyznaczały mi kolejne cele. Długo zastanawiałem się nad działaniem w podziemiu. W końcu się przełamałem byłem członkiem tajnej organizacji wojskowej „parasol”, należałem do tych ludzi, którzy w walkę wkładali całą swoją siłę, czego wynikiem była kilku miesięczna terapia w ukryciu u mojego przyjaciela. W głowie miałem słowa człowieka, który mnie odnalazł po ostrzale. To właśnie jego słowa utkwiły mi w głowie i tylko one trzymały mnie przy życiu, a mianowicie uświadomił mi, że nie można się poddawać, kiedy już doszedłem do siebie, bardzo zapragnąłem ponownie wróci do organizacji, lecz to nie było takie proste. W znacznym stopniu się zacieśniły się kontakty z moim przyjacielem Staszkiem, to on uratował mi życie. Kiedy się dowiedział, że posiadam wykształcenie wojskowe zaproponował mi stworzenie niezależnego oddziału zaopatrzenia i wsparcia technicznego dla partyzantów.
Naszym celem stała się produkcja amunicji wszelkiego rodzaju, ale głównie pocisków do pistoletu, który był w podstawowym wyposażeniu każdego partyzanta. Początkowo miejscem mojej fabryki była piwnica starego młyna, która doskonałe się do tego nadawała. Była bardzo ciemna, a jednocześnie bardzo zawiła. Młyn wodny był bardzo efektownym widokiem rzadko, kto się zapuszczał w jego okolicę, gdyż w okolicy krążyła opinia, że jest nawiedzony przez mieszkańców okolicznej wioski, którzy zdaniem świadków proszą o zemstę za ich niechybną śmierć. Ludzie w pobliskiej wiosce mówili, że właśnie jedną z okolicznych wiosek spotkała kara za przechowywanie żydów, a mianowicie wszyscy zostali uwięzieni w tym młynie, który następnie został spalony przez SSmanów. Opowieści mówią, że codziennie w nocy słychać nie do opisania jęki wychodzące z ruin młyna. Kiedy zaczynałem miałem do dyspozycji tylko maszynę i własne ręce. Nie zniechęcałem się, po miesiącu ciężkiej pracy wykonałem pierwszą partię amunicji liczyła 100 sztuk magazynków była ona dla mnie czymś niezwykłym byłem bardzo z siebie dumny. Tego samego dnia po amunicję przyjechał mój przyjaciel Staszek, bardzo mnie to ucieszyło gdyż ujrzałem osobę, dzięki której powróciłem do normalnego życia było to niezwykłe. Cena za magazynek wynosiła 30 zł była to niska cena gdyż sprzedawaliśmy z nieznacznym przychodem prawie, że po kosztach produkcji.
W miarę rozwoju walk zapotrzebowanie na amunicję rosło w niewyobrażalnym tempie. Bardzo często pracowałem dniami i nocami, aby sprostać wymaganiom, lecz zamierzonych wyników nie mogłem zrealizować. W okolicy było nie wesoło nieustannie dokonywano rewizji. Obawiałem się, że mógłby mnie ktoś zobaczyć, czy nawet usłyszeć. Pomimo obaw poznałem człowieka o nazwisku Gebler, był synem chłopa, który zginął stając w obronie swojego majątku, chłopak miał wstręt do Niemców. Był idealnym kandydatem na mojego pracownika.
Maszyny, jakie posiadaliśmy wymagały znacznych nakładów pracy, dlatego oczywiste było, aby móc zwiększyć produkcję i jednocześnie sprostać oczekiwaniom Staszka wtajemniczyłem młodego Geblera, w moją produkcję. We dwoje szło nam całkiem nieźle nasza produkcja wzrosła do 300 szt., lecz front był jak bagno wchłaniał naszą amunicję z potężnym niedosytem. Kiedy się dowiedzieliśmy że odkryto dwie przydomowe fabryki w Wielkopolsce przeraziło to nas wiedzieliśmy, że nie tylko będziemy musieli zwiększyć produkcję ale również bardziej uważać na Niemców. Po długich przemyśleniach będąc głową naszej mini fabryki zdecydowałem się na zatrudnienie dodatkowego pracownika. Mieliśmy z tym poważny problem, gdyż w okolicy nie było zbyt wielu kandydatów do takiej pracy każdy liczył się z jednym, że jeśli zostanie przyłapany czeka go niewątpliwie śmierć.
Gdy Staszek przyjechał po kolejną partię amunicji przywiózł z sobą chłopaka, dla którego wielkim marzeniem od dawna była walka, lecz w obawie o jego zdrowie Staszek zaproponował mi pomoc chłopaka. Ja w zamian za jego pracę miałem zapewnić mu dach nad głową i jedzenie nie był to trudny warunek, zgodziłem się bez namysłu. W trójkę daliśmy radę zwiększyć produkcję do poziomu 600 magazynków na miesiąc. Lecz niestety potrzeby nadal rosły. Bez wątpienia potrzebowaliśmy pracownika.
Kolejnym członkiem naszego zespołu okazała się być kobieta kuzynka Geblera była niezwykła, jej pracowitość i zaciętość była formą przysłużenia się ojczyźnie jak sama mówiła „choć tyle mogę zrobić”, choć w tak małym stopniu, zwiększyliśmy produkcję do poziomu 1000 magazynków. Było to niezwykłe, ale nadal w głębi serca wiedziałem, że muszę się bardziej postarać i zrobić coś, aby móc jeszcze bardziej podnieść produkcję, zatrudniłem kolejnego pracownika, lecz pomimo założeń nasza produkcja nie wzrosła, a utrzymała się na takim samym poziomie 1250 magazynków. Bardzo rozczarowałem Staszka, kiedy dowiedział się, że wykonaliśmy zaledwie 1250 magazynków. Sam byłem zaskoczony.
Nie poddałem się tak łatwo postarałem się o dodatkowego pracownika dla naszej fabryki i wtedy się rozczarowałem szósty pracownik zamiast zwiększyć produkcję wywołał jej spadek do poziomu 1200 magazynków.
Zszokowało mnie to mało, że produkcja nie wzrosła to jeszcze spadła, po spotkaniu z Staszkiem zrozumiałem, że nie wywiązałem się z umowy znów zawiodłem. Pełen emocji nie potrafiłem już dłużej tego znieść. Napięcie, jakie powstało po rozmowie z Staszkiem odreagowałem na moich pracownikach, długo zastanawiałem się, dlaczego tak postąpiłem.
Jeden z moich najlepszych pracowników, dając upust swojej frustracji opuścił fabrykę i udał się do wiejskiej gospody pod wpływem alkoholu zaczął majaczyć o fabryce posłyszał to okoliczny kolaborant i jak się można było domyśleć w niedługim czasie mieliśmy już na karku wojsko Niemieckie. Kiedy pojawili się w fabryce rozpętała się rzeź, ja jako głowa fabryki nie znajdowałem się w pobliżu, byłem w magazynie w, którym przechowywaliśmy amunicję. Pierwszym moim odruchem było chwycenie za broń i udanie się w kierunku fabryki, lecz gdy zobaczyłem martwe ciała moich współpracowników, przeraziłem się to było wstrętne. Rozpocząłem ucieczkę, i zostałem zauważony, długo nie uciekałem zostałem trafiony odłamkami granatu. Nic nie zapamiętałem z tamtych chwil, jak tylko momentu przebudzenia w chłopskiej chacie, pozbawiony kończyny i z wielkim poczuciem winy.
Piotr Buda
Zrozumieć błąd
Właściciel lokalu i zarazem barman jak co wieczór obsługiwał i zabawiał swoich klientów. Był to jeden z wrocławskich barów, z tą tylko różnicą, że serwował produkowane przez siebie piwo.
Wieczór wydawał się wyjątkowo zimny, za oknem padał deszcz i jedyne na co miało się ochotę to ciepłe łóżko i sen. Około godziny 22:00 do Spiżu wszedł przemoknięty mężczyzna w długim czarnym płaszczu z reklamówką w ręku. Zamówił piwo i usiadł przy barze. Kiedy skończył zawołał barmana.
-Jeszcze jedno proszę. Na dworze taki ziąb, że trzeba się trochę rozgrzać. Czy macie tu papierosy?
-Oczywiście proszę Pana - odparł barman
-To w takim razie poproszę jeszcze paczkę Malboro. Jadę jutro rano do pociągiem do Berlina. Widział Pan jakie są teraz ceny biletów? Istny kryminał.
-Ma Pan racje. Ciekawe czy kiedyś się to zmieni.
-Swoją drogą trochę zgłodniałem, czy można u Was coś zjeść?
-Proszę chwilkę poczekać zaraz przyniosę Panu menu.
Po chwili barman wrócił uśmiechnięty podając klientowi kartę dań. Z doświadczenia wiedział, że jeśli już ktoś prosi o kartę to zamówienie będzie duże i on sporo na tym zarobi. Klient wbrew planom właściciela zamówił jednak tylko małą przekąskę.
Po około godzinie mężczyzna wyjął portfel by zapłacić rachunek, gdy jednak zajrzał do środka okazało się, że nie ma w nim pieniędzy. Nerwowo zaczął przeszukiwać kieszenie, jednak bezskutecznie. Stojący obok barman stał i czekał.
-Czy jest jakiś problem? - spytał po chwili właściciel.
-Przepraszam najmocniej, ale zapomniałem, że wydałem ostatnie pieniądze na bilet kolejowy. Te dzisiejsze ceny to istne zdzierstwo. Szefowie PKP robiąc te ciągłe podwyżki mają nas chyba za idiotów. Najgorsze jest to, że zapomniałem karty kredytowej, a we Wrocławiu będę dopiero za rok, bo wyjeżdżam na duży kontrakt do Niemiec. Mogę Panu zaręczyć, że jak tylko wrócę oddam Panu całą sumę z odsetkami.
-Nie wiem czy wróci tu Pan za rok - powiedział właściciel pubu, sugerując, że już nie pierwszy raz odbywa podobną rozmowę.
-Oczywiście, że nie - przytaknął mężczyzna - zresztą widzi mnie Pan pierwszy raz i logicznym jest, że nie ma pan do mnie zaufania.
-Jest Pan pewien, że nie ma przy sobie żadnej gotówki?
-Przykro mi, przeszukałem wszystkie kieszenie i niestety nie znalazłem. Jedyne co mogę Panu zaoferować to zastaw. Tak się szczęśliwie składa, że mam przy sobie obraz, który dostałem w spadku po babci, zostawię go Panu, a kiedy wrócę za rok odbiorę go od Pana w zamian za spłacenie rachunku z odsetkami.
Właściciel chwilkę się zastanawiał, a ponieważ był człowiekiem bardzo pazernym zgodził się. Pomyślał, że w najgorszym wypadku straci 50 zł, które był mu winny mężczyzna.
Od tego momentu obraz zawisł na ścianie za barem, aby przypominać właścicielowi o zawartej transakcji. Wiele osób przychodzących do pubu oglądało go z zachwytem.
Pewnego wieczoru do baru przyszedł dziwnie zachowujący się mężczyzna. Na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że zajmował się sztuką. Podszedł do właściciela i zapytał.
-Jest Pan malarzem czy kolekcjonerem? To bardzo nietypowa ozdoba jak na tak lokal.
-Słucham? - odpowiedział zaskoczony barman - A, mówi Pan o tym, nie, to nie ja namalowałem.
-Przepraszam za wścibstwo, to ciekawość zawodowa.
-Czym konkretnie się Pan zajmuje? - zapytał zdumiony barman
-No, cóż, właściwie to pracuje dla domu aukcyjnego, głównie sprzedaje obrazy. Dlatego jestem we Wrocławiu. Mam tutaj obejrzeć pewną kolekcję , którą ktoś chce sprzedać za naszym pośrednictwem.
-Dużo mogą być warte takie obrazy?
-Zależy. Weźmy dla przykładu Pański obraz, być może to tania reprodukcja, warta tylko 30 zł, albo dzieło jakiegoś starego mistrza.
-Skoro zajmuje się pan obrazami czy mógłby Pan sprawdzić ile może kosztować ten wiszący na ścianie?
Mężczyzna wziął obraz, obrócił w dłoniach, obejrzał ze wszystkich stron. Zbliżył do oczu, przechylił płótno w stronę światła, oglądając teksturę jakby mogła mu coś zdradzić. Potem odłożył go na bar, wypił swojego drinka do końca i zamyślił się.
-No cóż, to nie jest stary mistrz, ale też nie tania reprodukcja. Czy mógłby mi go Pan sprzedać, powiedzmy za 3 tysiące złotych?
-Niestety jest pewien problem, ponieważ dostałem ten obraz w zastaw za niespłacony rachunek. Za pół roku wróci po niego jego prawowity właściciel.
-Być może uda się to jakoś załatwić. Proszę spróbować kupić od niego ten obraz. Ja wrócę tu za pół roku i ponownie złożę Panu propozycję kupna. Czy możemy się tak umówić?
-Oczywiście - odparł barman zadowolony z przebiegu wydarzeń
Wieść o historii z obrazem bardzo szybko rozniosła się po mieście. Do baru zaczęło zaglądać coraz więcej gości, obroty wzrosły. Pojawił się jednak problem z nadążaniem z produkcją piwa. Ze względu na pazerność właściciel początkowo zatrudniał tylko jedną osobę do produkcji „złotego napoju”, jednak w miarę rosnącej liczby klientów zmuszony był zatrudnić kolejnego pracownika. Po długich poszukiwaniach udało mu się zatrudnić bardzo młodego i zdolnego chłopca. Efekty jego pracowitości można było zauważyć bardzo szybko, gdyż po miesiącu produkcja wzrosła z 40 do 100 litrów. Właściciel zaczął poważnie zastanawiać się nad zatrudnieniem następnej osoby, ponieważ zapotrzebowanie na piwo ciągle rosło. Po rozmowie z żoną ponownie przeprowadził wnikliwą selekcję potencjalnych pracowników, by móc zatrudnić najlepszego. Zgodnie z przewidywaniami i tym razem produkcja znacznie wzrosła - osiągnęła pułap 220 litrów.
Historia z obrazem była owiana zagadką, dzięki czemu Spiż stał się najczęściej odwiedzanym lokalem we Wrocławiu. Po miesiącu właściciel ponownie pomyślał o zwiększeniu liczby pracowników. Produkcja całkowita znowu wzrosła - tym razem do 296 litrów, jednak nie zwiększyła się przeciętna produkcja pracownika, co zaciekawiło właściciela. Udał się z tym problemem po radę do żony, która przekonała go do zatrudnienia kolejnej osoby mając nadzieję, że sytuacja się polepszy. Tak się niestety nie stało. Produkcja wzrosła do 330 litrów, ale wydajność ludzi spadła do 66 litrów na osobę. Właściciel postanowił po raz ostatni zaryzykować i zatrudnił kolejną osobę. Po miesiącu stwierdził, że popełnił błąd, bo nie dość, że zmalała mu produkcja całkowita do 300 litrów to jeszcze przeciętna produkcja pracownika wynosiła tyle samo, ile w czasach kiedy pracowały przy niej tylko dwie osoby.
Cała sytuacja ze spadkiem wydajności pracowników bardzo zmartwiła właściciela. Nie chodził już taki uśmiechnięty po barze, na jego twarzy panował smutek i zatroskanie. Jedyną rzeczą, jaka go pocieszała był fakt, iż nie długo rozstrzygnie się sytuacja z obrazem, gdyż wielkimi krokami zbliża się rok od momentu zdarzenia.
Jego radość została bardzo szybko rozwiana przez jednego ze stałych bywalców baru - Staszka, który przyszedł do baru z wyjaśnieniem całej sprawy. Według niego właściciel został oszukany i to na dodatek podwójnie. Cała sytuacja została ukartowana przez dwie osoby - mężczyznę podającego się za znawcę obrazów oraz klienta, który zostawił obraz. Ten pierwszy miał już nigdy nie pojawić się w Spiżu, właściciel obrazu natomiast miał przyjść odebrać swoją własność. Wtedy barman skuszony chęcią łatwego zysku próbowałby odkupić obraz. Klient zapewne nie chciałby dać się namówić na taki układ tłumacząc się przywiązaniem do obrazu, w rzeczywistości jednak chodziłoby mu tylko o podwyższenie oferty przez właściciela obrazu. Prawdopodobnie, kiedy kwota ta wyniosłaby tysiąc złotych klient zdecydowałby się na sprzedaż inkasując do swojej kieszeni łatwo zarobione pieniądze. W ten właśnie prosty sposób właściciel baru zostałby oszukany na niemałą sumkę. Z jednej strony informacja ta zmartwiła właściciela pubu, z drugiej jednak cieszył się, że są jeszcze na świcie uczciwi ludzie, którzy potrafią pomóc drugiemu człowiekowi.
Małgorzata Karczewska
Poczucie winy
Znowu widział jej twarz. Chociaż usta próbowały się uśmiechać, w oczach dostrzegał cierpienie. Mówiła coś, a on j ą pocieszał, dotykał jej policzków, trzymał za rękę. Chciał jej pomóc, ale był bezradny, już nic nie dało się zrobić. Nagle ten obraz się rozpłynął i teraz wspólnie z rodziną oglądali zdjęcia z rodzinnego albumu. Byli bardzo szczęśliwi. Przed jego oczami pojawiały się fotografie ze ślubu i wspólnego życia. Znajdowały się na nich ich dzieci — najpierw, gdy były małe; później, kiedy stopniowo dorastały i miały już własne pociechy. Ponownie zobaczył postać kobiety, którą kochał. Wiedział, że czuje się przy nim bezpieczna; cały czas jej powtarzał, że będzie j ą chronił przed złymi ludźmi, przed wszystkim, co może wyrządzić jej krzywdę. Sylwetka Grażyny zaczęła znikać w ciemności. Albert, pomimo, iż bardzo chciał, nie mógł nic na to poradzić. Po chwili otaczająca czerń zmieniła się w cmentarz, na którym pośród wielu niewyraźnie widocznych grobów znajdował się jeden, dziwnie, bo nie wiadomo w jaki sposób, oświetlony. Widniał na nim napis: „Radość mija szybko, ból jest wieczny"... W tym momencie mężczyzna się obudził. W pierwszych sekundach miał kłopoty ze złapaniem oddechu. Po jego czole spływały krople potu. Bardzo często miewał taki albo podobny sen.
Tego dnia do 59 1etniego Alberta przyjechał syn z żoną i dzieckiem. Była sobota dlatego spędzili ze sobą dużo czasu. Po południu goście zbierali się już do domu, ale ich synek chciał zostać na noc u dziadka. Nie częsta mu się to zdarza, więc zgodzili się bez oporów. Wieczorem Albert rozpalił w kominku, gdyż zrobiło się chłodno. Wspólnie z Pawełkiem zjedli kolację i usiedli w salonie. Mały chciał, aby dziadek opowiedział mu różne historie związane z dziejami ich rodziny. Wyciągnęli stare albumy i oglądali zdjęcia. Prawie do każdej fotografii można było ułożyć długą opowieść. W końcu trafili na czarno-biały obrazek, na którym znajdowała się uśmiechnięta twarz Grażyny. Pawełek wiedział, że to zdjęcie babci. Słyszał o niej dużo dobrych rzeczy, ale ciekawiło go jak i dlaczego zmarła. Nikt nigdy nie rozmawiał o tym przy nim, a kiedy pytał wprost o powód jej śmierci mówiono mu, że zachorowała i nic więcej.
-Dziadku opowiedz mi coś o babci. Na co zachorowała i jak zmarła?
-Robi się już późno więc lepiej będzie jak położymy się już spać.-z wyraźnie smutną miną odpowiedział Albert.
-Ale czy ona zrobiła coś złego, że ty i rodzice nie chcecie o tym rozmawiać?
-Nie Pawełku. Ona była bardzo dobrym człowiekiem. Nie rozmawiają z Tobą o jej śmierci, bo nie chcą mnie oczerniać. - powiedziawszy to spuścił oczy w dół i obrócił się głową w drugą stronę. Z trudem przełknął ślinę w gardle a po policzku spłynęła mu łza.
-To Ty zrobiłeś coś złego? Nie chcesz się przede mną przyznać? Nie bój się, je i tak będę Cię lubił. - 9 1etni chłopiec nadal próbował się czegoś dowiedzieć,
-Będziesz starszy to rodzice na pewno Ci wszystko powiedzą, żebyś nigdy nie popełnił moich błędów. Teraz idziemy spać.
Pawełek starał się jeszcze przez chwilę namówić dziadka, aby jednak choć trochę zdradził, o co chodzi, ale nadaremnie. Albert położył chłopca do łóżka, po czym usiadł przy biurku w swoim pokoju i zaczął pisać list; list, którego zawartość miał poznać Pawełek, gdy będzie starszy. Dopiero po kilku godzinach schował go do koperty i napisał na niej „Do Pawła". Tej nocy znów miał podobny sen...
Do szpitalnej sali wszedł 22 1etni młodzieniec. Od razu wśród sześciu pacjentów zauważył swojego dziadka. Mówiono mu, że śpi, więc nie powinien przeszkadzać. Posiedział przy nim około 20stu minut i już chciał wychodzić, gdy Albert się przebudził.
-Witaj dziadku. Jak się czujesz?- zapytał Paweł przejęty jego stanem zdrowia.
-Dobrze. - ale było widać, że nie mówi prawdy. Miał trudności a wypowiedzeniem nawet tego jednego, krótkiego słowa.
-Może chcesz czegoś? Mogę coś dla Ciebie zrobić?
-Jedź do mojego domu. W moim pokoju, w górnej szufladzie biurka znajdziesz list, który już dawno powinienem Ci dać. Przeczytaj go.
-To może chyba poczekać? Wolałbym teraz jakoś Ci pomóc. Mów śmiało jeżeli czegoś potrzebujesz.
-Zrób to, co Ci powiedziałem, a później nie będziesz już chciał nawet na mnie patrzeć.
-Dobrze. Nie wiem, co w nim jest, ale możesz być pewny, że jeszcze dzisiaj tu wrócę. - powiedział to bez wahania, lecz trochę zadumał się nad tym jakie informacje może zawierać niniejszy list, skoro dziadek wypowiedział tak mocne słowa.
Drogi Pawle.
Nie wiem, czy pamiętasz naszą rozmowę o tym, co stało się z babcią- pewnie nie, miałeś zaledwie 9 lat. Teraz jesteś już dużo starszy. Pytałeś wtedy, jak zmarła, na co zachorowała. Cała rodzina postanowiła zapomnieć o tej historii; uznaliśmy wspólnie, że nie będziemy o tym opowiadać. Jednak wiem, iż powinieneś poznać prawdę, że nie należało tego ukrywać. Już dawno miałem Ci wszystko wyznać i uwierz mi - wiele razy próbowałem, lecz brakowało mi odwagi. Pokrótce opiszę jak to wyglądało i chociaż wiem, że stracę w twoich oczach szacunek, mam świadomość, że muszę przekazać Ci te informacje.
Bardzo kochałem Grażynę i moje uczucie do niej nadal nie wygasło. Byłem w stanie wszystko dla niej zrobić; zawsze chciałem j ą chronić. Układało nam się naprawdę dobrze. Jednak widocznie za dobrze.
U Twojej babci wykryto poważną chorobę. Jakaś wada serca, która wcześniej nie dawała o sobie znać. Lekarze rokowali, że bez operacji przeżyje najwyżej rok. Można było ją uratować, ale w Polsce nie mieli specjalistycznego sprzętu. Całą rodziną do wiedzieliśmy się, że podobne zabiegi przeprowadzano w Stanach, że tam maj ą odpowiednie maszyny i mogą jej pomóc, lecz taka operacja byłaby bardzo kosztowna. Próbowaliśmy przez różne fundacje i akcje charytatywne uzbierać pieniądze, ale ciągle sporo brakowało. Nie mogłem patrzeć jak cierpi, chciałem jej pomóc. Wpadłem na pomysł. Znałem się trochę na komputerach i postanowiłem wykorzystać ten fakt, aby zarobić pozostałą kwotę.
Za ostatnie oszczędności kupiłem części, z których następnie we własnej piwnicy złożyłem 12 zestawów. Sprzedałem je bardzo szybko i miałem pieniądze na ponowne kupno elementów do moich „Składaków", bo tak je nazwałem. To było nielegalne zajęcie, więc nie chciałem w nie angażować kogokolwiek z rodziny. Zarazem pomyślałem, że mógłbym kogoś włączyć do „interesu" i wtedy szybciej uzbierałbym kwotę, która była mi potrzebna. Przypomniałem sobie o koledze — Tadeuszu. Znał się na tym sprzęcie lepiej niż ja. Zgodził się na współpracę. Razem szło nam o wiele szybciej - złożyliśmy aż 38 kompletów. We dwóch wszystko zajmowało mniej czasu. Gdy jeden składał komputery i zaczynało brakować części, drugi w okamgnieniu dokupował nowe. Dzięki temu nie traciliśmy ani chwili, cały czas ktoś był przy „produkcji". Kiedy robiłem się zmęczony, bolały mnie plecy od ciągłej pozycji siedzącej, czy po prostu chciałem zaczerpnąć świeżego powietrza; wychodziłem po nową dostawę części, a Tadeusz mnie zastępował. To działało też w drugą stronę.
W końcu mój wspólnik wpadł na pomysł, że może nam się przydać do pracy jego kuzyn, który oprócz umiejętności składania komputerów, posiadał własny samochód, a to wiązało się ze zwiększeniem wydajności naszych działań. Przystałem na niniejszą propozycję bez większego zastanowienia.
W trójkę osiągaliśmy naprawdę dobre wyniki - 66 kompletów. Zacząłem wierzyć, że uzbieram potrzebną kwotę, że Grażyna dzięki temu będzie mogła wyjechać na operację do Stanów. Jednak nie chciałem, aby jej organizm zbyt długo na to czekał. Wiedziałem, że upływający czas działa na niekorzyść Twojej babci; że im później zastanie przeprowadzony zabieg, tym mniejszą będzie miała szansę. Sam zaproponowałem zatrudnienie kolejnej osoby. W piwnicy zrobiło się trochę tłoczno, ale teraz również składaliśmy więcej komputerów niż poprzednio, bo aż 88. Mimo, iż wzrost naszej produkcji nie był tak duży, jak wcześniej, byłem zadowolony. Nie mogłem już się doczekać chwili, w której powiedziałbym Grażynie, że wszystko skończy się dobrze, gdyż zdobyłem już pieniądze potrzebne na operację.
Przyjęliśmy następnego mężczyznę do pomocy. Teraz dwóch „najświeższych" zajęło się dostawą części, a ja wspólnie z pozostałymi, prawie bez ruszania się z miejsca, tworzyliśmy „Składaki". Chłopaki tak szybko dowozili nowe elementy, że zastawili nimi niemal całą piwnicę, przez co my mieliśmy coraz mniej miejsca do działania. Ale i tym wzmocnienie składu wydawało mi się opłacalne, ponieważ wykonaliśmy aż 95 zestawów. Jednak zupełnie nie rozumiałem, dlaczego nasze zyski nie są wcale takie, jak wynikało z moich obliczeń. Pomyślałem, że to sytuacja przejściowa i zatrudniłem do produkcji jeszcze jednego pracownika. Na kupno sprzętu wziąłem kredyt. Chciałem zrobić ostatnią, potężną transakcję. Ku zdziwieniu całej ekipy nie wytworzyliśmy ani jednego zestawu więcej iż przedtem. Interes okazał się kompletną klapą. Pozostałem z zadłużeniem, a co gorsza nie mogłem w jakikolwiek sposób pomóc własnej żonie.
Ponownie próbowaliśmy w różnych stowarzyszeniach, fundacjach, lecz całe starania na nic. Dowiedzieli się, że zaciągnąłem dużą pożyczkę, a ja nawet nie mogłem udokumentować na co wydałem uzyskane w związku z nią pieniądze.
Pawełku jak widzisz - Grażyna miała szansę. Możliwe, że dostałaby jeszcze jakieś dofinansowanie z fundacji, ale ja jej to uniemożliwiłem. Tym samym powodując jej śmierć.
Obudził się. Znowu miał ten sen i dlatego nie mógł złapać oddechu. Zobaczył obok łóżka Pawła, który po chwili złapał go za rękę. Nie czuli potrzeby rozmowy, ten gest wszystko między nimi wyjaśnił.
Następnego dnia Albert zmarł. Jego twarz była pogodna, jakby śniło mu się coś przyjemnego...
Ewa Załupska,
Żarłacze
Tony siedział w swoim gabinecie i nerwowo przełykał ślinę. Miał wrażenie, że Jabłko Adama urosło mu do rozmiarów piłki od tenisa uniemożliwiając przełykanie. Właściwie to w ustach zaschło mu ze zdenerwowania ale odruch bezwarunkowego połykania pozostał i drażnił wysuszoną z nerwów śluzówkę. Spoconą dłonią łapał co chwila za telefon, to znowu odrywał rękę szybkim ruchem jakby słuchawka była rozgrzana do czerwoności. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi pot zalał mu koszulę i nie był pewien czy zapanuje na czas nad swoim pęcherzem. Do pomieszczenia wsunęła się wysoka blondynka w krótkiej czerwonej spódniczce a Tony odetchnął z ulgą. Jej widok nie sprawił mu jednak tyle radości co zazwyczaj. Zdziwiła go taka reakcja- w końcu zawsze go pociągała i chwile spędzone sam na sam w jego gabinecie dawały mu zawsze cudowne zaspokojenie. Jego żona niczego się nie domyślała, ba, nawet nie przeszło jej przez myśl, że jego nocne konferencje to po prostu gorączkowe schadzki z piękną sekretarką. Myślał nad tym kiedy kobieta kołyszącym krokiem zbliżała się do biurka. Nie dostrzegłszy jednak znajomego uwielbienia w oczach dyrektora położyła na biurku teczkę z papierami i opuściła pokój może nieco głośniej niż zwykle zamykając drzwi. Tony nie mógł wydusić z siebie słowa. Przerzucał papiery na biurku myślą cały czas powracając do tej jednej kartki leżącej głęboko w szufladzie. Kartki, która prawdopodobnie stanowiła jego wyrok śmierci. Zabawne - rozważał - jak zadrukowany kawałek papieru, może stanowić o moim losie? A jednak mógł i Tony doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Dwa miesiące wcześniej był jeszcze podrzędnym dyrektorem zupełnie zwyczajnej firmy. Miał problemy nękające większość przełożonych - zbyt małe dochody, zbyt duże koszty produkcji, brak pieniędzy na rozwój firmy oraz swoją Wielką Tajemnicę o której nie wiedział nikt-tak mu się przynajmniej wydawało. Fakt jej istnienia spychał na co dzień w głębokie, mroczne zakamarki swojego umysłu i nie dopuszczał aby wypłynął na wierzch. W nocy miewał złe sny-to sumienie uwięzione w jasnym świetle dnia dawało o sobie znać pod postacią duszących, lepkich koszmarów. Przechodził nad tym do porządku dziennego jak tylko siadał za biurkiem i zajmował się zwykłymi, codziennymi sprawami.
Dlatego wielkim szokiem był dla niego ten szary poniedziałek, gdy strugi deszczu zalewały ulice a do jego gabinetu-o wiele niższym standardzie niż obecnie-wkroczył mężczyzna strząsając na drewnianą podłogę strugi wody. Na pierwszy rzut oka nie dało się określić jego wieku, był elegancko ubrany nosił drogi garnitur i równie elegancki skórzany płaszcz od którego biła woń mokrej, zbutwiałej skóry. Zapach ten miał prześladować Tony'ego do końca życia.
-W czym mogę pomóc? -zapytał uprzejmie jednocześnie starając się zwalczyć narastająca w nim ciekawość. Mężczyzna wyciągnął papierosa i cienka strużka dymu uniosła się w powietrzu. Tony zmarszczył brwi.
-Tutaj nie wolno palić -jego głos był szorstki i wyrażał naganę, co na obcym nie zrobiło najmniejszego wrażenia-przeciwnie, roześmiał się radośnie choć w jego głosie dźwięczał lód.
-Nie palisz Tony? - zapytał i dodał po chwili-nauczysz się jeszcze. Kiedy człowiek zamienia się w zwierze zamknięte w pułapce nie ma nic lepszego niż dobry papieros-zaciągnął się dymem i wypuścił go z zadowoloną miną.
Tony chciał wygłosić tyradę na temat raka płuc i innych skutków palenia papierosów ale zrezygnował, kiedy dotarło do niego, że obcy zna jego imię. Zaniepokoił się.
-Przepraszam czy my się znamy? -mężczyzna spojrzał na niego w zadumie i odparł
-Jest to znajomość jednostronna- stwierdził-W biznesie takie znajomości są najlepsze -pamiętaj synu. Ja wiem o Tobie wszystko-gdzie jadasz, co pijesz, kiedy wymiotujesz i co Ci szkodzi, Ty o mnie nie wiesz nic. Proste i praktyczne.
-O co Panu chodzi?! -wykrzyknął Tony nie na żarty zdenerwowany dziwną wizytą.
-I to mi się właśnie w Tobie podoba-szybko przechodzisz do konkretów. A więc dobrze-jako gość powinienem się dostosować. Słyszałem, że Twoja firma ma problemy finansowe. Nazywając rzecz po imieniu jesteś po prostu na skraju bankructwa. Mogę Ci pomóc. Tony patrzył na przybysza coraz bardziej podejrzliwie.
-Nauczyłem się, że nikt nikomu nie pomaga bezinteresownie, co Pan będzie z tego miał? -zapytał choć zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie nie chce wiedzieć.
-Słuszne pytanie, no cóż...załatwisz dla mnie parę drobnostek za granicą, przywieziesz do kraju i będziemy kwita. Lubię Cię Tony więc podzielę się z Tobą trzy do siedmiu. Zapewniam, że nie będą to krzywdzące sumy. Lewe interesy- zadźwięczało w głowie Tony'ego- narkotyki, alkohol albo inne nielegalne rzeczy.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego!! -wykrzyknął-proszę opuścić mój gabinet i więcej tu nie wracać!! Chyba, że woli Pan żebym zadzwonił na policję-zagroził.
-Złe posunięcie kolego-obcy wstał-wiem o tym, co stało się kilka lat temu, za gwałt i usiłowanie zabójstwa grożą wysokie kary-dodał jakby mimochodem.
Tony drgnął gwałtownie i wlepił niedowierzające spojrzenie w mężczyznę, czas jakby stanął w miejscu. Gonitwa myśli w jego głowie musiała odmalować się również na twarzy bo nieznajomy uśmiechnął się szeroko i poklepał go po ramieniu. -Wiedziałem, że się dogadamy- po czym poczęstował Tony'ego papierosem. Ten zdumiony, nie odmówił.
Współpraca układała się niespodziewanie dobrze. Tony powoli zaczął doceniać zalety płynące z szybko rosnącego konta w banku, zatrudnił śliczną sekretarkę no i nauczył się palić. Utopia trwała aż do momentu kiedy pewnego słonecznego dnia w gabinecie Tony'ego rozdzwonił się telefon.
-Dyrektor Brandt, słucham -powiedział oficjalnym tonem
-Dostawy przestały wystarczać na rynku. Jest większe zapotrzebowanie na zagraniczny towar. Co zamierzasz z tym zrobić? - głos w słuchawce bez zbędnych sentymentów powitalnych przeszedł do ofensywy.
-Przykro mi ale robię co mogę, przecież dostarczam tyle co zwykle.
-To jest za mało. Czy mam Ci to wytłumaczyć osobiście? Zatrudnij więcej ludzi i niech przywożą ile się da. Czy to jest jasne?- niecenzuralne słowa sypały się jak grad na głowę Tony'ego.
-Oczywiście, jasne, zajmę się tym jutro z rana.
-Nie!! Zajmiesz się tym zaraz a ja będę dostawał codzienne sprawozdania o tym ile towaru i kto przywiózł. Ilu masz teraz ludzi?
-Pracujących za granicą? Jednego-dowozi 50 sztuk-reszta pracuje na krajówkach. Nie mam kogo wysłać.
-Tylko jednego?? Chyba ze mnie kpisz! Zatrudnisz kolejnych i chce sprawozdanie najpóźniej pojutrze- rozległ się sygnał nieomylnie świadczący, że rozmówca rzucił słuchawką.
Tony bał się Jerrego jak miał na imię jego Władca. Postąpił zgodnie z zaleceniem-inaczej po prostu nie miał odwagi. Dochody rosły a Jerry był zadowolony.
-Tak, mam już 2 i dostarczają 166 sztuk, tak, zatrudniam kolejnych dobrze... Rozmowy stały się przyjemnością, Tony uwielbiał słuchać słodkiego głosu swojego szefa - jak szczeniak reaguje na przyjazny ton swojego Pana.- Kolejny, tak, dostawa sztuk 294. Przy czwartym zatrudnionym Jerry był wniebowzięty - nie omieszkał powiadomić o tym Tony'ego
-Brawo chłopcze! 440 sztuk zamieniło się w stan pieniężny-śmiał się do słuchawki. Tony czuł jakby ktoś zdjął mu z pleców wielki worek wypełniony kamieniami. Szef był zadowolony, konto w banku znowu przyjemnie zakwitło. I wtedy właśnie Tony wpadł na pomysł, którego miał później srogo żałować. W odstępie kilku dni zatrudnił jeszcze pięciu ludzi licząc na olbrzymie zyski. Utrzymywanie wiecznie nienasyconej żony i wymagającej kochanki miało swoje złe strony. Pieniądze były mu niezbędne jak woda. Wysłał ich na krótki kurs a następnie po towar. Kiedy dostał w swoje ręce skrupulatnie wykonaną tabelę zysków i strat pobladł. Wrzucił kartkę do szuflady i rozmyślał nad fatum, które doprowadziło go na samo dno.
Nie mógł się zdecydować na ten jeden, krótki telefon. W końcu drżącą ręką ujął słuchawkę i bez słowa wykręcił numer. Sygnał po drugiej stronie linii zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Trzask podnoszonej słuchawki wprawił Tony'ego w stan kompletnego paraliżu. Nadzieja, że na świecie istnieje tylko on, i przeciągły, głuchy sygnał rozwiała się jak za dotknięciem magicznej różdżki.
-Czy coś się stało Tony? -kryształki lodu uderzały o powierzchnię słuchawki niczym krople deszczu rozbijające się o asfalt. Tony nie odpowiedział. Sylaby nie chciały układać się w słowa, słowa nie tworzyły spójnych zdań. Czuł jak resztki odwagi spływają mu po plecach zamknięte w strużkach potu, które wsiąkały w drogą koszulę.
-Halo...halo!!!! -głos zdradzał zniecierpliwienie.
-Tak tu Tony...chciałem porozmawiać - głos brzmiał jak nie naoliwione, stare drzwi. Odchrząknął. -Mam ważną sprawę...chodzi o...-zimny głos wpadł mu w słowo
-Wiem o co chodzi. Twoja sekretarka do mnie zadzwoniła-roześmiał się nieprzyjemnie-nie myślałeś chyba, że tylko Ciebie można kupić?
Tony zorientował się, że kartka, która starannie ukrył na dnie szuflady leży na biurku jak szyderstwo. Jednym tchem przekazał złe informacje uznając, że przeciąganie struny niczego dobrego mu nie przyniesie. "Zatrudniłem piątego pracownika-przywoził 550, potem szósty tylko 606, siódmy 644 a ósmy i dziewiąty po 656 sztuk." Zapadła cisza. Tony złapał się na tym, że trzęsie się jak w dzieciństwie kiedy wiedział, że dostanie lanie od ojca za głupie szczeniackie wybryki.
-Mam przez Ciebie straty- spokojnie powiedział Jeny -a na to nie mogę sobie pozwolić. Słuchawka głucho uderzyła o aparat. Tony przerażony zerwał się z krzesła. Wybiegł z gabinetu, nie zatrzymał się przy swojej pięknej kochance choć na usta cisnęły mu się słowa pogardy i wyrzutu. Ulica powitała go strugami deszczu i olbrzymimi kałużami pełnymi błota i śmieci. Biegł na oślep mając w głowie tylko jedną myśl „Schować się". Gdy dobiegł trzeciej przecznicy musiał się zatrzymać. Serce waliło mu jak młotem pompując z wysiłkiem litry krwi. Nagle usłyszał za sobą dziwny dźwięk. Odwrócił się powoli a oczy rozszerzyły mu się z przerażenia.
Kilka dni później ciało Tony'ego znaleźli tamtejsi bezdomni. Rodzina nie udzieliła zgody na pogrzeb przy otwartej trumnie. Tak zmasakrowane zwłoki nadawały się tylko do spalenia. „Jakby rzuciło się na niego jakieś wygłodniałe, dzikie zwierze" napisał później w swoim raporcie inspektor O'Neel." Każda kość była zmiażdżona, wnętrzności walały się dookoła niczym śliskie, białe węże a czaszka została dosłownie rozłupana na pół-mózgu nigdzie nie znaleźliśmy(...)"
Jeny stał przy wybiegu dla koni w swojej pięknej rezydencji gdzieś na peryferiach miasta z uznaniem spoglądając na wspaniałe okazy swojej hodowli dzikich świń sprowadzonych z Afryki. Osobiście szkolił każdą sztukę tak, aby widziała w ludziach karmę a nie karmicieli. „Wspaniałe maszyny do zabijania" —mruknął-,, zjedzą wszystko jeśli tylko wyczują, że składa się z mięsa"...
Agnieszka Tomaszewska
Niezwykłe złudzenia
Szaraki pospolite
Problem Lecha Grobelnego, jak z pewnością można nazwać to, z czym miał do czynienia polski wymiar sprawiedliwości, jest niezwykle trudny do rozwiązania. By móc w ogóle rozstrzygać o moralności postępowania Grobelnego, czy zasadności wyroku sądowego, wydanego po czternastu latach śledztwa (pięciu latach procesu), należałoby najpierw przybliżyć: co leżało u podnóża "afery" (ostatnio bardzo modne słowo) Grobelnego. Założona w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym BKO (Bezpieczna Kasa Oszczędności) przez Lecha Grobelnego, w czasach ogromnej inflacji cieszyło się piorunującym zainteresowaniem. Nie tylko miała to być "Bezpieczna" Kasa Oszczędności, lecz miała także gwarantować większe zyski z oszczędności (wyższe oprocentowanie) niż w przypadku innych „banków. W takiej sytuacji nie powinien dziwić chyba nikogo fakt, iż w relatywnie krótkim czasie, blisko jedenaście tysięcy osób postanowiło ulokować swoje pieniądze w instytucji Lecha Grobelnego. Świadczyć o tym może to, że kwota, o jaką się rozchodzi, to ponad 2,8 miliona dolarów. (pieniądze wszystkich poszkodowanych przez BKO). Z pełną świadomością w miejscu tym użyłem słowa "poszkodowani", gdyż z całą pewnością takimi są. Pytanie tylko: przez kogo?
Osoba będąca przedsiębiorczą, często postrzegana jest przez resztę społeczeństwa jako krętacz, cwaniak, a niejednokrotnie jako oszust. Nie oznacza to jednak, że ktoś przedsiębiorczy nie wykorzystuje swoich umiejętności w sposób nie do końca zgodny z prawem. W moim odczuciu Lech Grobelny z pewnością był osobą kreatywną, przedsiębiorczą i znakomicie potrafił odnaleźć się w nowej sytuacji, wykreowanej przez polską gospodarkę na początku lat dziewięćdziesiątych. „Chwytliwa” nazwa Kasy w połączeniu z ludzką chęcią pomnażania zysków (bo chyba nie jest to jednak naiwność) dały mu maszynę do robienia pieniędzy, a tak naprawdę do gigantycznego przekrętu. Aby było śmieszniej dodać należy, że uszedł mu na sucho. Lecha Grobelnego można by nazwać wręcz geniuszem. Nie jest już jednak dla mnie takie oczywiste, czy w parze z rozwojem umysłu postępowała uczciwość. Takim osobom w naszym kraju po prostu się nie wiedzie! Bardzo często można postawić znak równości między uczciwością a naiwnością. Naiwni byli klienci BKO, a założyciel "cudownej kasy" po prostu nie był w pełni szczery. Nie kłamał, ale nie mówił też całej prawdy. Uważam, że dobry pomysł i umiejętność odnalezienia się w trudnej sytuacji to więcej niż połowa sukcesu. Dlatego też salwowanie się ucieczką autora powieści pt. "BKO" należałoby zaliczyć jako część wielkiego planu, strategii, czy też dalszej części rolowania naiwniaków. Głupcy- dali się naciągnąć, ja tymczasem będę sobie korzystać z uroków życia pełną parą. Cóż że odbywać się to będzie poza granicami kraju, ale przynajmniej na wolności. Zero współczucia dla rodaków, bliźnich, czy ludzi w ogóle. Śmierć frajerom! Dziwne, zdaje się, byłoby chyba to, żeby współczuć, żałować osób, które samemu się „wykiwało”.
Z pewnością inaczej patrzy się na tą sprawę, gdy uświadomimy sobie, że poszkodowanym mógł być każdy z nas. Każdy mógłby powiedzieć: Mnie by na pewno nie „wyrolowano”! Nie jestem przecież żadnym naiwniakiem. Za to szalenie uważam przy wchodzeniu w różnego rodzaju gierki i interesy zwłaszcza, jeśli w grę wchodzą moje ciężko zarobione pieniądze. Poza tym zwietrzyłbym podstęp, zanim gruchnęła by o nim wieść w mediach.
Niestety tak się najczęściej nie zdarza. Nie udaje się uniknąć zręcznie utkanych pułapek. Każda umowa, transakcja- oczywiście nie na skalę Grobelnego, takie jak: zwyczajne zakupy na targu, giełdzie, allegro, czy z innego "pewnego źródła' wiąże się z ryzykiem utraty pieniędzy. A przecież nie jest to naiwność, tylko wręcz przeciwnie- przejaw rezolutności, chęci oszczędzania, umiejętności gospodarowania zasobami pieniężnymi. Zawsze będziemy tak uważać, dopóki wszystkie transakcje będą w porządku. Problemy
Zaczynają się w najmniej oczekiwanym momencie. Nie inaczej było z "ludźmi od BKO".
Wtedy ważne było mieć możliwość uzyskania pomocy. Dziecko pobiegnie do mamy, gdy dzieje mu się krzywda. Ktoś inny będzie próbował samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość, ale porządny, praworządny obywatel (który dał się oszukać) pomocy w odzyskaniu swojego dobytku będzie szukał w polskim, nierzadko zawoalowanym prawie! Pokładają w nim nadzieje. Chyba słusznie. Mogą spać spokojnie wszyscy poszkodowani! Nic złego się nie stanie. Szkody, jakich doznali, zostaną naprawione! Hurra! Senator Henryk Dzido- syndyk masy asy upadłościowej spółki Grobelnego nie widzi żadnego problemu w tym, aby wypłacić poszkodowanym klientom BKO ich należności.
Wszystko świetnie, można by przypuszczać, że jest sprawiedliwość na tym świecie! Szkopuł był tylko w tym, że te należności nie stanowiły całości środków uprzednio wpłaconych do Kasy. Zaledwie ich piętnastoprocentową część. Zatem nie ma liczyć na to, że ktoś zadba o nasz interes. Może każdy musi po prostu zapłacić pewne "frycowe", by nie dać się więcej oszukać? Szkoda tylko, że cena takiej „lekcji życia” jest tak horrendalnie wysoka. No cóż, zaciśniemy pasa, jakoś przeżyjemy. Damy radę! Ale co to? O co chodzi? Nie rozumiem? Czego chce ten facet???? Nie, to nie może być prawda! Nie dość, że śmiał się nam prosto w oczy, bo uniknął kary, to jeszcze żąda jakiegoś odszkodowania?! To niedorzeczne! A jednak. Jest przecież niewinny! Ma prawo! Paradoksalnie ci, którzy już niby się nauczyli i błędów powyższych nie popełniają, teraz nie będą najprawdopodobniej mieli wyboru. Ponownie swoje uciułane pieniądze oddadzą Grobelnemu. Teraz już będą do tego niejako zmuszeni (płacą przecież podatki). Z nich zostanie wygenerowane ewentualne odszkodowanie dla przedsiębiorczego Lecha Grobelnego. Ma on, według ekspertów, ogromną szansę na wygraną. Aby podnieść całą historię i ukazać jej dość szczególny charakter należy dodać, że Grobelny zamierza skierować skargę do Trybunału w Strasburgu. Nasza prokuratura wcześniej, jak wiadomo, umorzyła sprawę Grobelnego, a biedny nasz nieszczęśnik stracił około trzy miliony dolarów. To dużo. Może należało by trzymać kciuki, by tym razem wyrok był sprawiedliwy i chociaż tą jedną osobę uszczęśliwił. W końcu zasłużył sobie na to, dając nadzieję jedenastu tysiącom osób. Znów dużo. Ilu osobom udało się dać kiedykolwiek nadzieję? A tu taki Lech Grobelny- raz, dwa i tyle osób otrzymało wielką nadzieję na świetlaną przyszłość! Nie wyszło, ale nagroda za wysiłek musi być! I będzie, na pewno "A ostatnich gryzą psy"- tak było, jest i będzie. Nasza więc w tym głowa, by tak się gimnastykować, aby tym ostatnim nigdy nie zostać.
Niestety czasami tak musi być, że zostaniemy przyparci do muru i to wtedy należy pokazać ile tak naprawdę jesteśmy warci. Nie strzelić sobie bramki samobójczej, a tak wymanewrować obronę przeciwnika, by to on znalazł się w sytuacji podbramkowej, a najlepiej być sam na sam z bramkarzem i sytuację tą wykorzystać (1:0 dla nas!). Ale by to zrobić, należy być doskonałym technicznie oraz uważnym na wszystkie pułapki. Nie dać się nigdy oszukać. W stosunku do innych być chłodnym, wyrachowanym draniem. Wtedy pieniądze na pewno będą się nas trzymały. Dywagacje nad historią afery Grobelnego potwierdzają, wszystkim dobrze znane, zdanie "mądry Polak po szkodzie". Może to i dobrze że taka osoba, jak Lech Grobelny, nam o tym przypomniała?
Moim zdaniem trudno znaleźć ów złoty środek, jeśli idzie o ocenę postępowania Lecha Grobelnego. Sam poszkodowany w "złotym środku” może niebawem znaleźć się i dosłownie i w przenośni. Z całą pewnością na potępienie zasługuje to, że ograbienie ludzi z oszczędności ich życia było częścią misternego planu. Przykre jest to, że to nie jedyna, nie pierwsza, i zapewne nie ostatnia tego typu historia, w której kozłem ofiarnym są szaraki pospolite.
Marcin Makowski
Czy Lech Grobelny był uczciwym człowiekiem?
Lech Grobelny sam o sobie mówił: „niewinny, aczkolwiek podejrzany”. A jakie jest moje zdanie? Czy uważam, że był wyrafinowanym oszustem czy padł ofiarą nieporozumienia?
Odpowiedz na to pytanie ma związek z sumieniem - zdolnością umożliwiającą uczciwą ocenę innej osoby oraz osądzenie jej czynów i pobudek. Sumienie to wrodzone poczucie dobra i zła. Przed podjęciem decyzji kieruję się dewizą: „ Idź za głosem sumienia”. Ale czy mogę ufać swojemu sumieniu w osądzeniu cudzej uczciwości podczas kiedy sama nie jestem idealna? Każdego dnia, podobnie jak wszyscy z nas, popełniam błędy, a moje postępowanie jest często analizowane przez otoczenie. Oceniamy, krytykujemy, interesujemy się życiem innych, ale również często padamy ofiarą pomówień, niesprawiedliwym osądom. Parafrazując złote myśli: jesteśmy ludźmi i nic co ludzkie nie jest nam obce, a miejsce widzenia zależy od miejsca siedzenia!
Przestępstwa popełniane są od stuleci, ale na wieść o nich ludzie pytają: ”Dlaczego do tego dochodzi? Jak ktoś mógł nawet pomyśleć o czymś takim?” Chociaż pospolite występki, jak choćby kradzież czy napad, niewielu już bulwersują, to wzrasta liczba pewnych czynów, które są nagłaśniane w mediach i wywołują wśród ludzi komentarze: „To bez sensu! Co się dzieje z tym światem?”
W raporcie przyjętym przez parlamentarzystów Rady Europy podkreślono, że „znacznie nasiliły się przestępstwa gospodarcze” Co to za przestępstwa? Dokument przygotowany przez komitet do spraw Gospodarki i Rozwoju wymienia wiele pozycji do jednej z nich można zaliczyć sprawę Lecha Grobelnego.
Początek lat 90. to w Polsce czas wielkich przemian. Władzę w kraju piastował wówczas Lech Wałęsa- laureat nagrody Nobla, zdobywca „Złotych Ust” w konkursie III Programu Polskiego Radia, krzyżówkowicz i wędkarz. Lech Wałęsa zasłynął kilkoma genialnymi wypowiedziami, w rodzaju „Prezydent nie jest frajer pompka”, albo „Nie chcem ale muszem”, albo „Kurcze, ja nie jestem on, ja jestem my” albo o takich jak Grobelny mówił, że będą „puszczeni w skarpetkach” oraz wieloma genialnymi pomysłami - a to „wojną na górze”, a to „programem stu milionów dla każdego”, a to obniżką cen o sto procent, a to znów możliwością zastosowania tzw. wariantu Jelcyna. Lech Wałęsa był legalnie wybranym prezydentem państwa w którym początek lat 90. to czas biznesmenów cudotwórców. Można wówczas było zrobić biznes… „small biznes”, „big biznes” , „bagsik biznes” i „grobelny biznes”- ten ostatni jest najwyższą formą. Bo skoro elektryk może zostać prezydentem państwa średniej wielkości w centrum Europy, to fotograf i cinkciarz może zostać w tym samym państwie biznesmenem.
Do czasów Lecha Grobelnego społeczeństwo opierało się na stereotypie zrobienia biznesu. Dla wszystkich biznes był wówczas, kiedy Ty sprzedałeś Jemu za sto tysięcy to, co kupiłeś ode mnie za tysiąc- tylko takie przebicie się liczyło. Grobelny zapoczątkował nową erę w robieniu interesów - założył spółkę Dorchem. Jej działalność polegała na prowadzeniu kantoru wymiany walut i Bezpiecznej Kasy Oszczędności. Na brak zainteresowanych Grobelny nie narzekał - codziennie ustawiała się kolejka chętnych, wierzących w nadprzyrodzone umiejętności pomnażania pieniędzy przez nasz mega mózg ekonomii. Oczywiście tajemnicze zaklęcie podziałało - pieniędzy rzeczywiście przybywało, tyle tylko ze wyłącznie w kieszeni naszego niekoronowanego króla biznesu - Lecha Grobelnego. Ponad 11 tys. ludzi z całej Polski ulokowało swoje oszczędności szacowane 2,88 mln dolarów.
Generalnie, biznes to jedna wielka szajba współczesności. Z kim by nie pogadać: każdy chce go robić, robi lub robił, a teraz nie może bo siedzi. Lech Grobelny pięć lat czekał w wiezieniu na wyrok aż w końcu po 14 latach śledztwa prokuratura umorzyła postępowanie przeciwko twórcy Bezpiecznej Kasy Oszczędności. Sąd pierwszej instancji skazał Grobelnego na 12 lat więzienia za zagarniecie pieniędzy klientów. Sąd Apelacyjny wyrok ten uchylił. Sprawę zwrócił prokuraturze do uzupełnienia. Prokuratura nad sprawą dumała, dumała i w końcu ją umorzyła. Umorzenie jest prawomocne.
Biznes to jest kuku na muniu wszystkich tych facetów, którzy wbijają się w białe koszule i czerwone szelki, i każą do siebie mówić per- menedżer, makler, czy inny yuppie lub jak Lech Grobelny preferują raczej przepocone podkoszulki i dresy. Oczywiście interesy warto robić, Trzeba tylko wiedzieć z kim, za jaką cenę i do jakich można się posunąć granic. Grobelny symbolem rodzącego się kapitalizmu troszeczkę przekroczył granicę. Sieć kantorów jego spółki Dorchem mogła zachwiać, i raz zachwiała, kursem złotówki w stosunku do dolara. Ale Narodowy Bank Polski usztywnił kurs dolara. Grobelny nie zarobił. Wziął całą forsę i przekroczył granice, tym razem państwową. Ludzie chcieli wycofać wkłady ale Dorchem wstrzymał wypłaty.
Kim więc był Lech Grobelny oszustem czy geniuszem, któremu zabrakło doradców i w związku z tym musiał podjąć takie a nie inne kroki? Jeśli oszustem to co go skłoniło do takich czynów?
Każdy z nas marzył kiedyś o lepszym życiu - tam, gdzie mieszkamy, czy może na jakiejś rajskiej wysepce w tropikach? Czasami oddajemy się takim marzeniom. W życiu każdego z nas jest coś na czym ogromnie nam zależy, lecz nie możemy na to sobie pozwolić. Chęć posiadania pewnych rzeczy materialnych jest zupełnie naturalna. Lech Grobelny aby zaspokoić swoje potrzeby wykorzystał ludzką naiwność i sprawił, że tysiące ludzi zasiliło jego konto o zaskórniaki z całego życia.
Od zarania dziejów zastanawiamy się nad sobą, nad swymi dylematami, nad swym miejscem we wszechświecie, lecz nie posunęlibyśmy się zbytnio do przodu gdyby nie wybitne jednostki, których postępowanie wstrząsa całą społecznością. Dzięki nim poznajemy odpowiedzi na pytania, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Nie dostrzegając żadnego innego celu w życiu, niektórzy poświęcają się bez reszty rodzinie, zarabianiu na utrzymanie lub własnym zainteresowaniom. Albert Einstein powiedział kiedyś: „Człowiek, który uważa, że jego życie nie ma sensu, nie jest po prostu nieszczęśliwy, jest raczej nie przystosowany do życia”. Pod wpływem podobnego rozumowania niejeden stara się nadać swemu życiu sens przez uprawianie sztuk pięknych, prowadzenie badań naukowych lub działalność humanitarną, mającą na celu ulżenie ludzkiej niedoli, inni stają się głównymi bohaterami najgłośniejszych afer III RP , są ścigani po świecie listem gończym, a w końcu osadzani w więzieniu. I mogłoby się wydawać ze dobro zwyciężyło nad złem. Nie jest to jednak bajka tu górę bierze sprytniejszy. Oszukani przez Grobelnego teraz będą płacili drugi raz, tym razem składając się ze swoich podatków, na odszkodowanie dla Lecha, gdyż niewinny biznesmen domaga się zadośćuczynienia. W końcu stracił najwięcej ze wszystkich: 12 mercedesów, mieszkanie, wille, ok. 3 miliony dolarów.
Rzeczywista wartość nie zawsze pokrywa się z nominalną. W USA największą wartość na banknot o nominale 10 000 dolarów. Ale papier, na którym go wyprodukowano, jest wart zaledwie kilka centów. Te skrawki papieru, które same w sobie mają znikomą wartość, prowadzą do takich afer.
Wszyscy pracujemy dzień i noc, by zarobić jak najwięcej pieniędzy. Czasem dzieje się to kosztem zdrowia, przyjaciół, a nawet rodziny. Z jakim skutkiem? Walimy drzwiami i oknami do Bezpiecznej Kasy Grobelnego i w ciągu jednej nocy wszystko tracimy. Jedyne co nam pozostaje to rozczarowanie. Starożytne przysłowie powiada: „Nie trudź się, by zdobyć bogactwo. Zaniechaj swego własnego zrozumienia. Czy zerknąłeś na nie swymi oczami, choć jest niczym? Bo zaiste przyprawia sobie skrzydła jakby orle i odlatuje ku niebiosom”. Innymi słowy, nie warto wysilać się, by zdobyć bogactwo, gdyż może ono odlecieć niczym na orlich skrzydłach lub jak kto woli, mniej górnolotnie, w kieszeni Grobelnego i jemu podobnym.
Z własnego doświadczenia wiemy, że wszystko samoistnie zmierza do coraz większego nieuporządkowana. Jak zauważył chyba każdy właściciel domu, rzeczy pozostawione własnemu losowi psują się i niszczeją. Skłonność tę naukowcy nazywają „drugą zasadą termodynamiki”. Codziennie możemy dostrzec skutki jej działania. Nowy samochód czy rower, jeśli nie jest konserwowany, po jakimś czasie nadaje się tylko na złom. Opuszczony budynek staje się ruiną, pieniądze w skarpetce tracą wartość. A co ze wszechświatem? Do niego również odnosi się ta sama zasada. Porządek istniejący we wszechświecie przeradza się w całkowity chaos. Ludziom przestaje zależeć na uczciwości. Dla wielu postępowanie niezgodne z zasadami etycznym to najłatwiejszy, jeśli nie jedyny, sposób na osiągniecie swych celów. Ponieważ wygląda na to, że politycy, policjanci i sędziowie bagatelizują ten problem lub nawet sami uprawiają ów proceder, niejeden po prostu idzie za ich przykładem. W miarę jak kierowanie się świata tego metodami zatacza coraz szersze kręgi, zaczyna być coraz powszechniej akceptowane i w końcu staje się normą. Grobelny, Bagsik to tylko symbol, znak wywoławczy, a pośród nich inni, jak w ciepłe popołudnie na ruchliwej ulicy tasują się z przedziwnie pomieszanej tali kart twarze, gesty, słowa i każdy jest na swój sposób podobny do nich. Oszukujemy lub pozwalamy się oszukać.
Zostaliśmy wyposażeni w pięć zmysłów: wzrok, słuch, węch, smak i dotyk. Wszystkie one doskonale się uzupełniają, wiec choć niektóre zwierzęta wyraźniej widzą w nocy, mają czulszy węch bądź lepiej słyszą, człowiek pod wieloma względami nad nimi góruje. Zastanówmy się jednak dzięki czemu możemy korzystać z wymienionych zdolności. Otóż wszystko zawdzięczamy ważącemu niecałe półtora kilograma narządowi we wnętrzu głowy - naszemu mózgowi. Mają go także zwierzęta. Nasz mózg to jednak organ jedyny w swoim rodzaju i właśnie on decyduje o tym, że jesteśmy niepowtarzalni. Na czym polega ta wyjątkowość? Jako jedyny człowiek potrafi wyrządzić krzywdę drugiemu osobnikowi swojego gatunku. Wprawdzie większości ludzi nigdy nie przyszłoby na myśl popełnienie brutalnego przestępstwa, ale wielu bez skrupułów prowadzi się niemoralnie, kłamie lub oszukuje.
Nasza Ziemia tętni życiem. Od zasypanej śniegiem Arktyki po amazoński las deszczowy, od pustynnej Sahary po mokradła Everglades, od mrocznego dna oceanu po skąpane w słońcu szczyty górskie - wszędzie roi się od żywych istot. I nieodmiennie wprawiają nas one w zdumienie. Bogactwo ich form i rozmiarów oraz ich mnogość wprost oszałamia. Na naszej planecie bzyczy i mrowi się milion gatunków owadów. W wodach pływa 20 000 gatunków ryb - tak małych jak ziarnko ryżu i tak długich jak samochód ciężarowy. Ziemię przyozdabia co najmniej 350 000 gatunków roślin - niektóre są dość osobliwe, a większość jest po prostu wspaniała. A pod niebem fruwa ponad 9000 gatunków ptaków. Wszystkie te stworzenia, łącznie z człowiekiem tworzą harmonijną całość, symfonię zwaną życiem. A jeszcze bardziej niż ta cudowna różnorodność zadziwia jak jeden człowiek potrafi namówić ponad 11 tys. Polaków aby ulokowało swoje oszczędności właśnie u niego! Motorem takiej popularności były dwie potężne siły: chciwość i naiwność.
Jakim człowiekiem, wobec tego był Grobelny? Skoro Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła postępowanie i uniewinniła Grobelnego to należy pogodzić się z faktem, że obecnie chyba moralność wyszła z mody. Taki pogląd w dzisiejszym świecie jest bardzo rozpowszechniony. Każdego dnia społeczeństwem wstrząsają skandale wywołane przez polityków i inne ważne osobistości. W takiej atmosferze niejeden przestaje obstawać przy uczciwości i praworządności. Cudownie byłoby doczekać lepszego świata, zamieszkałego przez ludzi wolnych od bólu, chorób i upośledzeń. Wspaniale byłoby należeć do społeczeństwa nienękanego przestępczością, oszustwami. Osiągnięcie takich celów wymagałoby ogromnych zmian w samych ludziach. Pomysłów na ulepszanie rodzaju ludzkiego nie ma zbyt wielu, natomiast można by mnożyć w nieskończoność idee ulepszania świata. Tacy ludzie jak Grobelny dają ludziom nadzieje na lepsze jutro. Przez chwile sprawiają, że szary obywatel czuje się doceniony, ważniejszy, bogatszy. W obecnym świecie szanowani są tylko bogaci, a tych, którzy nie mają, nie tyle co jeść i gdzie spać, ale tacy których nie stać na nowy sprzęt stereofoniczny, samochód czy dom z basenem traktuje się jak gorszy gatunek człowieka, bo w świecie panoszy się niesprawiedliwość.
W rzeczywistości kierujemy się jakimiś zasadami, które naszym zdaniem są ważne. Według pewnego słownika zasady to „normy postępowania uznane przez kogoś za obowiązujące”. Wyznawane zasady wpływają na nasze decyzje i nadają kierunek naszemu życiu, stanowiąc coś w rodzaju kompasu. W normalnych warunkach kompas jest przyrządem godnym zaufania. Jego igła, ustawiona według ziemskiego pola magnetycznego zawsze wskazuje północ. Jeśli więc w terenie nie widać żadnych punktów pozwalających ustalić kierunek, podróżujący mogą polegać na kompasie. Ale co się dzieje, gdy w pobliżu znajdzie się jakiś namagnesowany przedmiot? Igła, zamiast wskazywać północ, zwróci się ku magnesowi. Kompas przestanie być wiarygodnym wskaźnikiem. Podobnie może stać się z ludzkim sumieniem. Sumienie, więc nie zawsze reaguje wtedy, gdy to konieczne. Z powodu niedoskonałości jesteśmy skłonni robić rzeczy o których wiemy, że są złe. W społeczeństwie oszalałym na punkcie pieniądza łatwo jest o zło głównie gdy bardzo chce się osiągnąć sukces. Bo każdy może go osiągnąć, wystarczy tylko poznać sekret, mieć zdolności i być we właściwym miejscu we właściwym czasie. Ale czy w wieku ogromnego postępu, a w niektórych miejscach wręcz niebywałego rozwoju gospodarczego, nadal światem biznesu rządzi przekonanie, że pierwszy milion dolarów trzeba ukraść, a później można być już uczciwym? Widocznie tak, skoro okazuje się, że żadnej afery nie było. Nikt nikogo nie okradł. Nikt nie jest winny tego, że tysiące ludzi straciło swoje oszczędności. Ot zwykłe ryzyko biznesowe, które klienci BKO powinni przewidzieć.
Większość ludzi ceni sobie prawo do własnych przekonań. Korzystając z niego, sześć miliardów mieszkańców ziemi stworzyło zdumiewającą różnorodność poglądów. Odmienne zapatrywania - podobnie jak bogactwo kolorów, kształtów, struktur, smaków, zapachów oraz dźwięków. Ale chyba większość przyzna mi rację, że ekonomia jest królową wszelkich nauk, tylko dzięki niej można w ciągu jednej nocy zostać milionerem lub stracić cały dobytek swojego życia. ”Czym dla bloku marmuru sztuka rzeźbiarska, tym dla sukcesu jest wykształcenie”. Każdego kto gruntownie zna ekonomię, z całą pewnością można nazwać człowiekiem sukcesu. Grobelny znał to rzemiosło i udało mu zbić fortunę. Wydaję mi się, że wszystkim najbardziej szkoda tego, że go nie uprzedzili w jego pomyśle na łatwe zdobycie pieniędzy.
Każdy z nas słyszał o bandytach wymachujących rewolwerem przed nosem swej ofiary, żądając: „Pieniądze albo życie!” To dobrze znane ultimatum przypomina niełatwą sytuację, wobec której stoi dziś każdy z nas. Jednakże tym razem żądania nie wysuwa żaden bandyta. Raczej samo społeczeństwo kładzie nacisk na pieniądze i sukces pod względem finansowym. Presja ta przyczyniła się do powstania nowych pytań i kwestii wymagających rozstrzygnięcia. Za jaką cenę zdobywać pieniądze i rzeczy materialne? Czy można być zadowolonym gdy się ma mniej? Czy na ołtarzu materializmu ludzie nie składają w ofierze „rzeczywistego życia”? Czy pieniądze to przepustka do szczęścia?
Wśród ludzkich pragnień i pasji - dobrych lub złych - na czoło wysuwa się miłość do pieniędzy. W odróżnieniu od żądzy seksualnej i łakomstwa niepohamowane pragnienie posiadania pieniędzy może nigdy nie być zaspokojone. Nie mija nawet z wiekiem. Co więcej, w mirę upływu lat ludzie często przykładają jeszcze większą wagę do pieniędzy i tego, co można za nie kupić. Chciwość zdaje się nasilać. Główny bohater znanego filmu powiedział: ”Chciwość to jest to. Chciwość popłaca”. Mimo że wielu nazywało przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku erą chciwości, okres wcześniejszy i późniejszy pokazuje, iż stosunek do pieniędzy właściwie wcale się nie zmienił. Nowe jest prawdopodobnie to, że coraz więcej osób dostrzega możliwości szybkiego zaspokajania pragnienia posiadania czegoś nowego. Wydaje się, że większość ludzi przeznacza mnóstwo czasu i energii na wytwarzanie i nabywanie coraz liczniejszych dóbr. Chyba każdy przyzna, że posiadanie pieniędzy i wydawanie ich stało się pasją - często najbardziej inspirującym dążeniem współczesnego człowieka. Ale czy w związku z tym ludzie są szczęśliwsi? Odpowiadając na to pytanie, mądry i bardzo bogaty król Salomon napisał 3000 lat temu : „Kto miłuje srebro, nie nasyci się srebrem, a kto miłuje bogactwo - dochodem. To także marność”.
Małgorzata Bobińska
30 grudnia 2002 roku
Wsłuchany w tykanie ściennego zegara siedziałem w fotelu czekając, aż wybije godzina piąta po południu. Znudzony i zasępiony wegetowałem w jednym z tych mrocznych, zadymionych pokoi, których wspomnienie przebywania w nich choćby sekundę powoduje drżenie rąk co słabszych osobników.
Dziś jest sylwester.
- Ciekawe, kto przyjdzie na bal? - spytałem sam siebie.
Garnitur wczoraj odebrany z pralni, wisi na szafie. Tylko wrócić do domu, umyć się i ubrać... W popielniczce dopalał się już jakiś czas temu odłożony papieros marki: Marlboro.
- Tylko takie palę. To mój ulubiony gatunek tytoniu, mocny: Kentucky.
- Papierosy, kawa, cisza i ja -Pomyślałem, odkładając z zadowoleniem kubek zabrudzony fusami z kawy. Dym papierosowy unosząc się lekko i swobodnie dysocjował w pomieszczeniu. Delikatnie muskał ścianę, na której wisiały niedbale poprzypinane do tablicy zdjęcia i wycinki z gazet. Przez na wpół przymknięte żaluzje wpadały stróżki ostrego, grudniowego światła, które napotykały obłoczki wirującego dymu przecinając go brutalnie, niczym lśniące, bezlitosne, samurajskie miecze. Choinka stojąca na blacie mrugała wesoło dziesiątkami kolorowych świeczek.
Przysunąłem się do kaloryfera by mocniej poczuć wydobywające się z niego ciepło. Zmrużyłem oczy. Zielone drzewko natychmiast zlało się z ciężarem wieczoru Ginąc w oparach dymu tworzyło tylko niewyraźną, pstrokatą plamę. Lubię taką atmosferę. Idealnie mogłaby odzwierciedlić ciemną naturę szalonego mordercy, czy szorstkość organów ścigania. Uwielbiam amerykańskie filmy zwłaszcza te, w których jest dużo przemocy i zawsze zwycięża dobro. Kontemplacje przerwało mi pukanie do drzwi biura.
Odruchowo skierowałem swoje spojrzenie na szklane, z misternie rzeźbionymi framugami, drzwi. Na nich widniał napis:
ikswajuK jeicaM rotarukorP
jewogęrkO yrutarukorP jeikswazsraW kinzcezR
Przestraszyłem się, ale uświadomiłem sobie, że napis jest po drugiej stronie szyby, a ja widzę go wspak.
- Lepiej, żeby to było coś naprawdę ważnego! - pomyślałem.
- Proszę!
W drzwiach ukazały się dwie piękne, jędrne piersi, dziarsko wyglądające zza śmiało rozchylonej, bielutkiej bluzeczki. Ich właścicielką była, jakże młodziutka, panna Jola. Płynnym krokiem podeszła, a może właściwie podfrunęła do mojego biurka.
- Ona chyba zawsze poruszała się sunąc a nie chodząc - pomyślałem, widząc jej zgrabne, długie nogi. Nie podskakiwała, jak większość kobiet, gdy na nogach miała wysokie szpilki. Jej chód był zawsze pełen gracji i zachwycającej lekkości.
Bez zbędnych słów, których nadmiar tak potwornie szpeci kobiety, położyła kilka zapisanych kartek na biurko. Rozkoszne przy tym dygając, co podkreśliło jej kobiecość i subtelne piękno.
-To dla Pana. Czy zrobić jeszcze kawy? - rzekła miękko, spoglądając figlarnie w moją stronę.
- Nnnie, dziękuję. Niedługo będę się zbierał do domu...
Zabrała kubek i cicho zamknęła za sobą drzwi. Tak, święta. Mógłbym być Świętym Mikołajem, a panna Jola moim pracowitym i oddanym elfem... Och, jakże ona by mi była oddana! Zacząłem przeglądać dokumenty spoczywające na blacie. Pochłonięty lekturą starałem się nie zauważać jak uporczywie przed oczy nasuwał mi się obraz nędzny, rozpaczliwy. Obraz mężczyzny pięćdziesięcioletniego, nieogolonego, siwiuteńkiego, siedzącego w przepoconej podkoszulce. Obraz Lecha Grobelnego. Spojrzałem z dumą na zdjęcie pięknej żony i, jakże zdolnych, dzieci. Szepnąłem do siebie: Boże, jak ja ich kocham!
Wstukałem w komputer datę trzydziestego grudnia dwa tysiące drugiego roku. Na monitorze pojawiły się informacje: z powodu zbyt małej ilości dowodów zagarnięcia siedmiuset trzydziestu sześciu tysięcy złotych ze spółki Dorchem przez Lecha Grobelnego śledztwo zostało prawomocnie umorzone. Nie ma dowodów zaboru mienia.
Wiedziałem że, póki co, wiedzą o tym tylko nieliczni. Nie chciałbym aby media dalej wałkowały ten temat. Ludzie, którzy wpłacili do Bezpiecznej Kasy Oszczędności całe swoje życiowe oszczędności, naiwnie licząc na oprocentowanie kilkakrotnie wyższe niż w bankach są do dziś szalenie rozdrażnieni, pełni goryczy i żądni linczu. Jad im się wylewa ustami Za swoją krzywdę obwiniają człowieka, który po prostu skorzystał z, upośledzonego w pierwszych latach kapitalizmu, prawa. Grobelny bardzo umiejętnie poruszał się pomiędzy paragrafami i lukami w ustawach. Towarzyszyły mu, godne podziwu, bezczelność i wyrachowanie. Cóż zrobić, prawo to prawo.
Biedne i naiwne tysiące pokrzywdzonych! Już czternaście lat rozpatrujemy tę sprawę. Należałoby ją wreszcie zakończyć. Prezes Grobelny zaczynał od studia fotograficznego AFP, a potem zagarnął wszystkie pieniądze z kasy spółki Dorchem, odpowiedzialnej za prowadzenie, sieci już, kantorów wymiany walut i Bezpiecznej Kasy Oszczędności. Nikt nie mógł przewidzieć, że Narodowy Bank Polski usztywni kurs dolara, a Grobelny nie zarobi. Początkowo BKO wypłacała odsetki. Lecz po roku całkowicie przestała być wypłacalna.
Sąd nie był pewien, czy można nazwać zaborem mienia przelewanie kwot na konta innych firm Grobelnego, które były od siebie zależne gospodarczo. Facet był przebiegły i miał głowę na karku. Akt oskarżenia w znacznej mierze opierał się na opinii biegłego, który uznał transfer pieniędzy z Dorchemu za zagarnięcie mienia. Hmm...
Ciekawe, bo po uchyleniu wyroku poprosiliśmy tego samego biegłego o dodatkową ekspertyzę. Nieszczęśliwie zginął w wypadku samochodowym. Powołaliśmy kolejnych biegłych: pierwszy zmarł, drugi zachorował. Czwarty ekspert uznał zaś, że choć w przepływie gotówki miedzy firmami można dopatrzyć się uchybień, to nie można ich uznać za zabór mienia. Dokumentacja z postępowania upadłościowego wywołała dodatkowe wątpliwości, które w myśl prawa musimy rozpatrywać na korzyść podejrzanego. W tej sytuacji uznaliśmy, że nie dysponujemy materiałem dowodowym wystarczającym do potwierdzenia winy Lecha Grobelnego. Tym samym nie mogliśmy skazać go na więzienie.
Cwaniaczek jest geniuszem. Gdyby posiadał więcej wyrachowania oraz lepszych doradców mógłby stać się najbogatszym człowiekiem w Polsce. Wszyscy widzieli, co robił, lecz nikt nie kiwnął palcem, by się temu przeciwstawić. Przecież zasiadał do debat z ówczesnym Ministrem Skarbu, Leszkiem Balcerowiczem! Nawet gdy rozesłałem za nim interpolowskie listy gończe, sam skontaktował się telefonicznie z Ministrem Spraw Wewnętrznych i wyraził chęć powrotu do kraju z Niemiec. Został osądzony na dwanaście lat więzienia. Jeszcze pamiętam adres, gdyż Grobelny podał go w ogłoszeniu do gazety kiedy szukał obrońców: Rejonowy areszt śledczy, Oddział 11/2, apartament przy ulicy Rakowieckiej trzydzieści siedem.
- Cha, cha, cha! - nie wytrzymałem komizmu sytuacji i wybuchnąłem śmiechem. Udało mu się tym sposobem zwrócić sprawę do prokuratury celem wznowienia śledztwa i wyjść z więzienia z jakże wymowną wizytówką: Niewinny, aczkolwiek podejrzany.
Zaraz po wyjściu świetnie się bawił i działał, organizował legendarne balangi i prowadził spółkę „Odzysk”, zajmującą się rozliczaniem kontrahentów, długami oraz pomocą prawną. Jej prezesem był dwunastolatek. W ciągu dwunastu miesięcy owa spółka miała uczynić zadość wszystkim poszkodowanym, związanych z aferą BKO. No cóż, decyzja o uniewinnieniu jest prawomocna. Może ja uchylić tylko prokurator generalny, jeżeli stwierdzi, że umorzenie postępowania było niezasadne. Wedle prawa Pan Grobelny jest uczciwym, niewinnym biznesmenem, niczym nienarodzone dziecię odarty z godności, bezpodstawnie oczerniany i nazywany złodziejem.
Drzwi znów uchyliły się lekko i ujrzałem złote loki Joli.
- To ja może sobie już pójdę, dobrze? Do widzenia.
Kiwnąłem głową, rzuciłem krótko i twardo:
- Do widzenia.
Zegar wskazywał godzinę piętnastą pięćdziesiąt. No cóż, czas się zbierać. Żona na pewno już z niecierpliwością czeka aż wrócę do domu. Żebym, jak co roku, przy sylwestrowym stole utwierdzę ją w przekonaniu, iż w nowej sukni wygląda bosko.
Liliana Kubasik
Urodziny babci Zosi
Na urodziny babci Zosi zjeżdża się cała moja rodzina. Jest wujek Alek z ciocią Mirką oraz ich syn Jacek. Jest jej córka- Małgorzata, czyli moja mama z jej mężem, Wojtkiem, oraz ja. Nasza rodzina nie jest zbyt duża, gdyż moi dziadkowie mają zaledwie dwoje dzieci, ale na takim Przyjęciu rodzinnym panuje bardzo przyjemna, familijna atmosfera.
Babcia Zosia jest naprawdę wspaniałą gospodynią. Potrafi zorganizować cudowne przyjęcie. Stół wygląda jak zastawiony przez artystę. Przystrojony dużym bukietem wspaniałych, ogrodowych piwonii, które wonieją bajecznie. Zapach kwiatów miesza się z zapachami potraw. Obrus jest bielutki, wyszywany przez moją babcię w drobniutkie kremowe storczyki. Zaś na stole co chwila lądują kulinarne przysmaki tak pyszne, że tylko pochłaniam je wzrokiem- a jest ich tyle, że nie wiadomo co jeść. Przypominam sobie kiedy ostatnio jadłam w mym studenckim życiu takie potrawy.
Przyjęcie zaczyna się od wspaniałych, radosnych życzeń urodzinowych, wszyscy życzą naszej wspaniałej babci stu lat życia, młodości i zadowolenia z nas. A nade wszystko zdrowia, bo „nikt się nie dowie ile smakuje, dopóki się nie zepsuje”. Poza tym, każdy się wymienia zdaniami, co tam u niego słychać. Babcia cały czas jest proszona o to, aby w końcu usiadła ze wszystkimi przy stole, a nie biegała między nim a kuchnią. My jej we wszystkim pomagamy.
- Dorota! Mogłabyś zabrać te talerzyki ze stołu i umyć, żeby babcia tego nie robiła.
- Kochany Jacusiu, przynieś te salaterki z galaretką, które stoją w lodówce. Są naprawdę pyszne, mówię wam.
Jak ja lubię takie rodzinne przyjęcia, pełen zlew talerzy, szklanek no i w kółko samo zmywanie, wycieranie... Tak jeszcze z pięćdziesiąt razy...A nasi rodzice siedzą przy stole i w najlepsze prowadzą dyskusję. Babcia zaś, można powiedzieć, rozdaje głosy w tej rozmowie. Z początku dysputa dotyczy babcinego zdrowia. Następnie są poruszane sprawy nasze i wujostwa. Lecz przychodzi i taki moment, kiedy tory myślowe gawędziarzy skręcają w tematy związane z polityką. Zawsze tak jest choć, w domu, moja mama zawsze prosi tatę, żeby nie kłócił się z wujkiem Alkiem, bo to nie ma sensu w takim dniu. Wszakże ogólnie wiadomo, że polityka zawsze prowadzi do konfliktów.
Tym razem oliwy do ognia dolała moja babcia, która zaczęła opowiadać o swojej sąsiadce mieszkającej nad nią. A mianowicie...
- Nawet nie wiecie, co się przytrafiło ostatnim razem mojej drogiej Konradzkiej. Oskarżono ją kradzież w hipermarkecie.
- No co ty mówisz mamo! Konradzka miała coś ukraść w sklepie? To nie możliwie! Ona jest tak bogobojna, że codziennie chodzi do kościoła- powiedziała moja mama. A ludzie pełni wiary nie kradną. Na to babcia:
- O to chodzi, że kiedy Mirka robiła codzienne zakupy w Biedronce - nagle zrobiło jej się słabo, spadł jej cukier, biedaczka ma cukrzycę, no i zjadła Marsa. Lecz papierek wsadziła do koszyka z myślą, że zapłaci przy kasie. Tymczasem w krzątaninie między stoiskami czas biegł nieubłaganie i w ferworze walki z zakupami, już przy kasie, zapomniała zapłacić za Marsa. Wychodząc ze sklepu została zatrzymana przez ochroniarza, który całe wydarzenie zarejestrował na kamerze.
- No i co się z nią stało? - Spytał mój kuzyn. - Zapłaciła i poszła do domu?
- Nie! Z tego taka afera była. Sprawę oddano do sądu i Konradzką osądzili o kradzież. Świadkiem był ochroniarz a dowodem była kaseta. Sędzina czytająca wyrok podsumowała, że zło musi być ukarane. Trzeba dać przykład społeczeństwu, aby odwieźć ich od takich czynów.
- Mamo wydaje mi się, że ona to chyba ma też sklerozę, skwitował mój wuj.
Tak ma, ale nawet zaświadczenie wystawione przez lekarkę nie pomogło. Żal kobiety. Młodym ludziom wydaje się, że człowiek siedemdziesięcioletni, to ma pamięć ma jak dwudziestolatek.
- To wydaje mi się niesprawiedliwe. Konradzka jest hospitalizowana, ma wszelkie zaświadczenia związane z jej dolegliwościami, a mimo to została skazana! - Oburzyłam się.
- Tak. I musiała pokryć wszystkie sądowe, a nie ma tej emeryturki za wysokiej... l Teraz biedulka boi się wychodzić z domu. Nie mówiąc już o robieniu zakupów, które przeważnie ja jej robię albo Marynia spod „dwójki”.
- To bardzo dobre mamy prawo, jeżeli potrafią skazywać za drobne przestępstwa typu kradzież batonika, a tych bandytów, którzy Polskę okradają na miliardy złotych pod niebiosa się wywyższa.
- To jest parodia, co się dzieje w dzisiejszej Polsce. Powiedział mój wuj.
Na to ciocia:
- Biedronka sama okrada pracowników- pracować za takie pieniądze, jak można przeżyć w mieście za takie marne wynagrodzenie?. - Dziwne mamy prawo. Tak jak i dziwnych mamy ludzi stanowiących je. To co się dzieje na obradach sejmu nieraz, jest skandaliczne.
- Jak ludzie dorośli, których cały świat ogląda mogą tak się zachowywać, operować takim wulgarnym językiem, to jest szopka! - Stwierdziła moja babcia.
- Babciu, oni prawo ustanawiają dla samych siebie, aby łatwiej mogli dorobić się w krótkim czasie, żeby wszystko wyglądało na uczciwe.
- Nie wiem czy słyszeliście o tej aferze Grobelnego. On żąda teraz odszkodowania za swoje krzywdy od państwa. - Powiedział mój tata.
- Za to, co zrobił, powinien dostać dożywocie - Oburzył się wujek Alek.
- Kto to jest ten Grobelny? - Zapytałam. - Nazwisko kilka razy obiło mi się o uszy, ale za bardzo nie wiedziałam, co on takiego zrobił. Na to mój wujek się oburzył: - Jak mogę nie znać największego aferzysty ostatnich lat, który założył Bezpieczną Kasę Oszczędności!
Na to mój tata: - To od razu było podejrzane, żeby odsetki po roku oszczędzania wynosiły 180 procent , a po dwóch latach 300 procent. Tak to wyglądało, jakby pieniądze rosły na niskich drzewach i wystarczyło po nie sięgnąć ręką, a już się je miało. Tylko leniwi i niewielkiego wzrostu nie wyciągali po nie ręki.
- Tak, tak. Ty, Wojtek, to zawsze jesteś taki przezorny. Nigdy w życiu niczego nie schrzaniłeś? - Oburzył się wujek Alek.
Z tego co pamiętam, to wujek z ciocią wpłacali do jakiegoś banku pieniążki i cieszyli się, że jak dobrze pójdzie, to za trzy lata będą mieli wspaniałe mieszkanko. Ale pamiętam także, że wujek był okropnie załamany po stracie pewnej bardzo dużej sumy...
- Na to moja babcia stwierdziła, że nie tylko oni stracili wszystkie swoje oszczędności gdy się okazało, że Kasa była nielegalna. A Grobelnego z oszczędnościami nie było już w kraju. Na instytucję Bezpiecznej Kasy Oszczędności dało się nabrać w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym ponad jedenaście tysięcy osób. Zaufały wspaniałomyślnemu Biznesmenowi.
- Tak, bardzo pracowity pan. - Stwierdził mój tata. Zaczynał od Konika, czyli tego, który sprzedaje bilety. Osobiście uważam że, aby w Polsce jakiś biznes rozkręcić, to pierwszy milion trzeba ukraść. Należy jeszcze mieć łeb na karku, żeby te wszystkie kruczki w prawie Polskim wyłapać.
- Tak, a ten cinkciarz wszystkie te atuty posiadał. Chociażbym go powiesił na suchej gałęzi, to jednak podziwiam go za jego spryt. Umiejętnie obracał walutą, tak że w krótkim czasie dorobił się sieci kantorów w całej Polsce.
Ciocia Mirka rozmarzyła się:
- Dzisiaj mielibyśmy duży dom z ogrodem, porządny samochód.
- Ale Mirka, nie narzekaj! Tak wam się przecież dobrze powodzi. Macie ładne, dwupokojowe mieszkanie własnościowe w bloku. Rozsądny samochód. Przecież niektórzy nie mają co do garnka włożyć. Więc dziękuj Bogu, że tak a nie inaczej potoczyły się wasze losy. Wielu ludzi straciło wszystkie swoje oszczędności i już potem nie potrafili wyjść na prostą - pocieszała ciocię babcia.
- Po jedno jest to przestroga, że nie można wierzyć instytucjom, które obiecują łatwy dochód w sposób bardzo prosty. Zawsze jest to zgoła nieuczciwe, lub na pograniczu prawa.
- Chłopcy! Nie chce mi się wierzyć, że podziwiacie takiego faceta! - Oburzyła się Mirka.
- Ależ nie, Mirko!
- Ja tylko uważam, ze facet miał głowę, żeby tak obejść polskie prawo, żeby dorobić się takiej kasy...
- Wojtek, czy ty nie widzisz, że on tych pieniędzy dorobił się na naszej krzywdzie? Co tam dla niego, że zapłacił osiemset tysięcy złotych, jak on to nie ze swoich pieniędzy zapłacił, tylko z naszych. Teraz znowu domaga się odszkodowania za poczynione mu krzywdy.
Znowu państwo mu wypłaci z mojej i Twojej kieszeni. Czy to jest normalne, żeby staruszkę sądzić za dwa złote? Do tego karać ją, a takiego bandziora, który na taką skalę okradł społeczeństwo, po nogach za jego uczynki całować? Wydaje mi się, że coś jest nie tak.
- Tak, tylko my w społeczeństwie mamy samych takich bandziorów, a nasi posłowie są to również nie uczciwi ludzie, którzy zarabiają po dziesięć tysięcy złotych. A jest to zarobek nie wystarczający dla nich. - Stwierdziła moja babcia.
- Tak, żeby dziesięć tysięcy złotych babciu powiedział Jacek -- chciałaś powiedzieć grubo więcej - Ale za co?
- Za prawo, które można odpowiednio obejść. Dzięki któremu pana Grobelnego należy przeprosić i wypłacić odszkodowanie za krzywdy, jakich doznał w trakcie postępowania - Dodała moja ciocia. Żeby na samym początku nie dopatrzeć się tego, że Bezpieczna Kasa Oszczędności działa nielegalnie.
- To jest po prostu szczyt wszystkiego! - Powiedziała babcia - Co się w tej Polsce wyprawia...
- W sumie dlaczego dziwić się Grobelnemu, że domaga się odszkodowania? Nic mu nie udowodniono? - Powiedział tata.
- Więc twierdzisz tato, że Grobelny jest nie winny?
- Tak!
- Zgadzam się z Tobą, wujku.
- Bo jak można znaleźć argumenty w świetle prawa broniące złodzieja, który następnie uciekł z kraju.
- Więc bardzo dobrze, że się domaga odszkodowania, tylko mógłby się go nie domagać od nas, podatników. Lecz od tych panów, którzy siedzą w rządzie i uchwalają tam prawo.
- Wiesz, ale tym ostatnim zdaniem to sobie Wojtek sam zaprzeczyłeś. - Rzekł Alek.
- Raz mówisz, że jest winny, innym razem że niewinny.
- Chciałem przez to powiedzieć, że chory jest system prawny w naszym kraju, który potrafi kogoś za dwa złote skazać, a człowieka, który jest ewidentnym bandziorem, uniewinnić.
Myślę, ze oni nas zmuszają do tego, żeby porządnie studiować polskie prawo. Dorobić się.
Majątku. - Wtrącił z uśmiechem Jacek.
- Dobrze więc, skończcie rozmowę o tym Grobelnym, bo to nie ma sensu. Wiadomo, że facet dostanie odszkodowanie za swoje krzywdy. Nieważne, że Wałęsa powiedział, że tacy jak Grobelny pójdą w skarpetkach. To było za Wałęsy, a teraz już nie ma Wałęsy tylko Kwaśniewski. Czy cos się zmieniło? - Spytała moja mama.
- Nie ma po co się denerwować, trzeba żyć dalej - Dodała babcia.
- Dzisiaj mamy wspaniały dzień - urodziny naszej wspaniałej mamy - Powiedział tata.
wypijmy zdrowie mamy.
- Zdrowie kochana mamusiu, samych słonecznych dni, żebyś nie musiała cierpieć tego co biedna Konradzka.
- Ja też mam taką nadzieje. Tuszę, że kiedyś zmieni się prawo polskie, które będzie sądziło ludzi adekwatnie do tego co zrobili. Za prawo polskie!
Dorota Płaza
To były czasy ….
Był piękny, środowy dzień. Słońce dość mocno przygrzewało, a w powietrzu unosił się zapach wiosny, która lada dzień miała zawładnąć światem.
Lech Grobelny siedział w swoim wygodnym, lecz nieco już sfatygowanym fotelu i przerzucał wielkie stronice "Gazety Wyborczej". W pewnej chwili z żalem, a może i ze złością stwierdził, że już dawno wypadł z czołowych stron poczytnych gazet.
- Kiedy to było? - zapytał się na głos. A tak, tak, lata dziewięćdziesiąte... - mruczał pod nosem. Zamyślił się na moment. Wstał z miejsca i poszedł do kuchni, aby zaparzyć sobie mocną herbatę. Wracając z pełnym, parującym i wyszczerbionym kubkiem naparu porwał z ławy pilota i otworzył telewizor.
- No tak, znowu debata sejmowa. Ciekawe, co tym razem wymyślą nam ci wielcy politycy - i z uwagą wsłuchiwał się w dynamiczny monolog posłanki występującej z ramienia Prawa i Sprawiedliwości. Owa pani, ku rozczarowaniu Grobelnego, szybko zakończyła swój marny spektakl. Zaraz po niej na mównicy pojawił się, z promiennym uśmiechem i starannie zawiązanym biało-czerwonym krawatem, nie kto inny jak sam przewodniczący Samoobrony Andrzej Lepper.
Dumnie stanął na cokole i, rozkładając swoje kartki, błyskawicznym ruchem gałek ocznych prześlizgnął się zmęczonych twarzach poselskich. Wziął głęboki wdech i po napięciu wszystkich swoich mięśni twarzy zagrzmiał: Balcerowicz musi odejść! Środkowa część sali momentalnie wyjęła transparenty i z zaangażowaniem zaczęła wtórować słowom swojego lidera.
Grobelny właśnie sięgał po cukier, gdy usłyszawszy te słowa zamachał ręką tak niefortunnie iż, przewracając kubek, rozlał jego zawartość na równocześnie wysypujące się kryształki z cukiernicy. - K*** mać!- wrzasnął, a krew zagotowała się w jego żyłach.
- Tak, poczciwy Andrzej ma rację - pomyślał w duchu, to przez tego całego, wielkiego ministra finansów mój genialny plan nie został zrealizowany. Szybko złapał za pilota, wyłączył telewizor i wybiegł z mieszkania mocno poruszony.
W trakcie spaceru zaczęła w jego głowie kiełkować myśl: Jak odzyskać to, co niewątpliwie zostało mu odebrane? Letni wietrzyk przyjemnie chłodził rozpaloną z wściekłości twarz Lecha, a gwar dzieci bawiących się w pobliskiej piaskownicy przywoływał wspomnienia jego własnej młodości.
- To były czasy... - westchnął w zamyśleniu. Przed jego oczami przesuwały się ulice i domy z lat dziecięcych. Już wtedy realizował swoje pierwsze biznesowe pomysły. Zbierane butelki, które wymieniał na ulubioną oranżadę, czy sprzedawane chłopakom z podwórka piękne, ręcznie robione przez siebie stylowe łuki, czy proce. Niestety, cały jego pięknie działający interes popsuł mu pewien Franek który odkrył, że owe dzieła można zrobić samemu nie płacąc za nie ani złotówki. Lech po raz kolejny zatrząsł się ze złości- wspomnienia były aż nadto dotkliwe. Postanowił nieco uspokoić nerwy i wstąpił do supersamu po puszkę piwa. Syknęła, gdy ją otwierał. Pierwszy łyk uporządkował rozbiegane myśli. Spacerował więc dalej. Przypomniał sobie, że po tych zdarzeniach miał mały zastój w interesach.
Tak przechadzając się wśród nie rozkwitniętych jeszcze drzew z puszką taniego piwa w ręku, rozmyślał. Szybko jednak odkrył moc swoich pomysłów, gdy za gotówkę przepisywał kumplom wpisany w dzienniczki tekst kary: Nie będę rozmawiał na lekcjach języka polskiego. Przepisać pięćdziesiąt razy. Jednak po kilku takich „zleceniach” zrezygnował z interesu na rzecz innego, nie mniej opłacalnego. I tak Grobelny każdego dnia miał coraz to lepsze i bardziej kasowe idee, które niezwłocznie wprowadzał w życie.
- Zawsze miałem głowę do interesów- uśmiechnął się sam do siebie- a był to znak, że magia napoju ze słodu, chmielu i wody zaczęła już działać. Mimochodem spojrzał na pracowników agencji reklamowej rozwieszających plakat nowego filmu Johna Polsona -"Siła strachu".
- Byłem też konikiem - przypomniał sobie ujrzawszy billboard. To był doskonały interes, jednak do czasu. Gdyż konkurencja zmówiła się przeciw niemu tworząc bandę, której przywódca z kąśliwym uśmieszkiem upokorzył go przed sporą grupą ludzi zbierających się przed seansem.
Jak on miał na imię? - Zamyślił się na tyle, że nie zauważył kałuży, która jak wielki ocean pochłonęła jego wypolerowane, czarne buty. O cholera! - zaklął. Już wiem! To był Kałużny, Henryk Kałużny- kolejna osoba, która stanęła mi na drodze do bogactwa.
Przerwał swoje rozmyślania, aby pozdrowić zbliżającego się z naprzeciwka byłego wspólnika z którym to stawiał pierwsze kroki w przemyśle fotograficznym.
- O, cześć Wacek!
- Witaj Lesiu! Co tam słychać u Ciebie? Kopę lat - z dziwnym uśmiechem bystro zerknął na swojego kolegę.
Lecha ogarnęła taka złość, że miał ochotę przefasonować nos znajomemu. Głupio się pyta. Przecież doskonale wiedział, że ostatnio Grobelny nie przeżywał wzlotów ani zawodowego, ani finansowego. W sprawach rodzinnych tez nie za bardzo mu się wiodło. Opanował się jednak. Może klęska to nie była, ale znanemu "aferzyście" III Rzeczpospolitej, jak swego czasu określała go prasa, wydawało się, że świat wali się na głowę, a resztki jego geniuszu myśli ekonomicznej rozsypują się jak domek z kart, gdy w pomieszczeniu robi się przeciąg.
- Wszystko dobrze - skłamał. Daję sobie radę ale, jak to się mówi, mogłoby być lepiej.
- Cha! No pewnie że mogłoby. Sam dobrze wiesz. Krótko mówiąc, jesteś skończony. Twoje wielkie plany, no cóż, spłynęły do rzeki niepowodzeń jak ten topniejący śnieg- pomyślał Wacław i z niewymowną satysfakcją poklepał Lecha po ramieniu.
- Masz rację - odpowiedział. Lecz znów się w nim gotowało.
W tej właśnie chwili zabrzęczała komórka Wacława. Wydobył ją z wnętrza świetnie skrojonej marynarki i spojrzał na wyświetlacz. To dzwonił jeden z jego ważniejszych kontrahentów.
- Przepraszam Cię bardzo, ale mam pilny telefon, interesy wzywają. Trzymaj się. Cześć.
Lech nie zdążył odpowiedzieć, gdyż Wacław był już pochłonięty rozmową z kimś do kogo zwracał się z taką, uprzejmością, iż Grobelnemu przeszło na myśl, że ten pilny interes ma na imię: Alina. Mimowolnie uśmiechnął się. Kopnąwszy opróżnioną puszkę niesmacznego, bądź co bądź, piwa- ruszył dalej. Rozmowa z dawnym kompanem wspólnych planów finansowych, pozostawiła go w niesmaku i zawiści. Dobrze bowiem wiedział, że ten niepozorny z wyglądu pan ma teraz swoje pięć minut. Ale to dzięki niemu ten kilkudziesięcioletni mężczyzna włada tak prężnie działającą siecią sklepów fotograficznych. Faktem jest, że Grobelny kilka lat temu zostawił Wacka z podupadającą firmą, którą on sam podniósł z długów, zmodyfikował i rozwinął do skali, w której to dzisiaj tak doskonale prosperowała. Lecz nie zmienia to faktu, że autorem pomysłu wywoływania zdjęć i rozstawienia wielu małych, profesjonalnych kiosków fotograficznych był Leszek.
Krążąc wśród zatłoczonych o tej porze uliczek miasta, postanowił sprawdzić kurs dolara. Żwawym krokiem skierował się do najbliższego kantoru, gdzie szybko okazało się że ten zielony papierek jak stał w miejscu od kilku dni, tak stoi.
- Mogłem się tego spodziewać - pomyślał. Zawsze... - urwał - prawie zawsze trafnie diagnozowałem jego kurs. Raz tylko, jeden jedyny nie przewidziałem, ale to przez tego całego Balcerowicza...
Powoli Grobelny wpadał w wir własnych wspomnień, a czasy lat dziewięćdziesiątych stały przed jego oczami niczym rzeczywistość. Znów stał wystrojony w gustownym garniturze. Długi, markowy płaszcz falował przy każdym luźnym, acz dostojnym kroku. Ulubiony, aksamitny kapelusz dodawał szyku. I tak szedł ulicą Marszałkowską, zatrzymując się przed siedzibą nowo założonej firmy. Piękne, stare drzwi, świeżo wyremontowane ściany i okna cieszyły oko. Na środku pięknie wypisany szyld głosił: "Dorchem". Ten interes miał się dopiero zacząć. To był najlepszy plan jaki kiedykolwiek udało mu się wymyślić. Jeszcze tylko plakaty, szumna kampania reklamowa, małe wizytówki wręczane sąsiadom i biznes miał się rozpocząć na dobre.
Kilka tygodni później stolica wrzała, spółka stała się sławna. Dziennikarze, politycy, a w znacznej mierze zwykli obywatele Warszawy codziennie rozprawiali o tym niezwykłym skarbcu pieniędzy. Sam właściciel dumnie obnosił się z genialnością swojego interesu.
- W tym musi coś być - pani z pieskiem w przyciasnej sukience zagadywała swoją koleżankę.
- W czym? - zapytała z zainteresowaniem znajoma.
- No z tym "Dorchemem", a raczej z "Bezpieczną Kasą Oszczędności". - Ach tak.
Firma Dorchem już po kilku dniach miała swoją nową nazwę- BKO czyli "Bezpieczna Kasa Oszczędnościowa", która w znacznym stopniu przekonywała co bardziej niechętnych klientów Grobelnego.
- Słyszałam - kontynuowała kobieta - że ta spółka jest lepsza od PKO.
- Lepsza to mało powiedziane, ona jest genialna. Wpłacasz złotówki, BOK wypłaca z wielkim procentem.
- A jakim?
- Jakim? - pytanie. Z niebagatelnym, bo o wartości dwustu pięćdziesięciu w skali roku!
- Aż tyle? To chyba niezbyt wiarygodne.
- Moja droga, sam pan właściciel ręczy za to całym swoim majątkiem.
Jak się później okazało, istotnie ręczył swoimi dobrami, ale tylko do pięćdziesięciu złotych, czego nie można nazwać nawet kropelką w morzu tego, co stracili klienci.
- No to może faktycznie coś w tym jest.
- Ale oczywiście. Spiesz się moja droga, aby szybko zarobić. Żegnam, do widzenia.
- Do widzenia i pamiętaj co ci powiedziałam.
Interes Grobelnego rozwijał się doskonale i na tyle prężnie, że zachwiał on kursem złotówki w stosunku do dolara. Do biura na ulicy Marszałkowskiej siedemdziesiąt dwa drzwiami i oknami dobijały się tłumy ludzi, aby powierzyć swoje oszczędności „cudownemu ekonomiście” Lechowi Grobelnemu. Nierzadko wpłacali dorobek całego życia.
Tymczasem państwowe władze zastanawiały się jak uchronić gospodarkę, finanse i państwo przed upadkiem.
- Należy zacząć od pieniędzy - odrzekł Balcerowicz.
- Jak to? - zapytał jego rozmówca. Nie rozumiem.
- No cóż Tomeczku, jak zawsze wszystko muszę ci tłumaczyć. - A więc... - z zainteresowaniem czekał na odpowiedź.
- Musimy usztywnić kurs złotówki. Oto cały plan. Ale tym zajmie się NBP.
- Ale to przecież oznacza, że BKO może stracić, czyli ludzie, którzy w nią zainwestowali. W tym także i ja! - z trwogą odkrył Tomasz.
- Wiem. dlatego radziłbym ci szybko odzyskać gotówkę, zanim minister weźmie się za tę kwestię - uśmiechnął się i poklepał przestraszonego kolegę, który w myślach szykował się na rozmowę ze swoją żoną.
Już niedługo po tym zdarzeniu, Lech Grobelny znalazł się w trudnym
położeniu. Wiedział bowiem, że po tych wszystkich pięknych reformach jego "złota kaczka", którą niewątpliwie była spółka "Dorchem" straci swoją moc.
- Muszę coś zrobić - myślał gorączkowo. To nie może się tak skończyć. Jak zwrócić te pieniądze...
- Kochanie - z zamyślenia wyrwał go głos Anki. Źle wyglądasz, za dużo pracujesz. Zrób sobie przerwę. Już dawno mieliśmy gdzieś wyjechać, aby odpocząć. A ty nic tylko praca i praca. Zobacz, mam tutaj kilka ofert turystycznych: Karaiby, Wyspy Owcze i inne. Spójrz na nie. Grobelny wyciągnął rękę po reklamy.
- Tak Aniu, masz absolutną rację: musimy wyjechać - rozpromienił się - ale nie na kilka dni.
- Jak to? - zdziwiła się.
- Moja droga zrobimy sobie małą przeprowadzkę. Cały świat stoi przed nami otworem. Więc pakujmy się i nie traćmy czasu.
Podszedł do szafy i wyciągnął walizkę, a pierwsze koszule już lądowały w jej wnętrzu. Anka stała z niedowierzaniem patrzyła na Lecha i pomyślała, że w końcu wyrwie się z tego miasta. Grobelny i jego towarzyszka z zadowoleniem spoglądali na mijaną granicę Rzeczpospolitej.
Na Marszałkowskiej zaś kolejni klienci chcący tym razem już nie zainwestować, lecz wydobyć z kasy swoje pieniądze kłębili się przed drzwiami BKO, które wciąż pozostawały zamknięte. Po Warszawie w mgnieniu oka rozeszła się o tym wiadomość. Mnożyły się spekulacje na temat właściciela: jedni uważali, że wyjechał na urlop, drudzy, że został porwany. Jeszcze inni, że uciekł z trzema milionami dolarów, które zostały wpłacone przez obywateli w celu ich pomnożenia przez ambitnego ekonomistę. Z czasem jednak ta ostatnia wersja stawała się być jedyną słuszna, a zrozpaczeni ludzie bez skutku każdego dnia zjawiali się przed siedzibą spółki. Oficjalnie Lech Grobelny został wpisany do rejestru poszukiwanych. Ścigany po całym świecie został w końcu złapany w Niemczech, gdzie pięć lat czekał na wyrok. Po czternastu latach śledztwa i pięciu latach procesu został skazany przez sąd pierwszej instancji na dwanaście lat więzienia.
- I za co? - myślał niejednokrotnie.
Od razu złożył apelację. Po tym jak sprawa została zwrócona prokuraturze do uzupełnienia, sąd uniewinnił Grobelnego.
- Tak, to był jedyny sprawiedliwy wyrok. No ale co z moimi krzywdami? Z tym cuchnącym więzieniem i przykrymi zdarzeniami, które mnie spotkały?! Oni mi za to wszystko zapłacą- powiedział na głos z taką siłą,, iż przechodzący obok ludzie przerwali swoją rozmowę i popatrzyli na mężczyznę.
- To dopiero będzie interes życia: roszczenie do Skarbu Państwa. Ja im jeszcze pokażę! Ale nie, to byłoby za mało - dumał. Po chwili genialny pomysł nasunął się sam. Grobelny, aż gwizdnął. - Trybunał w Strasburgu! - To jest to!
W ten oto sposób Lech Grobelny być może powróci na pierwsze strony gazet, w kieszeniach trzymając pieniądze dzisiejszych podatników. I nie będzie musiał pić taniego, „puszkowego” piwa z supermarketu.
Dominika Kwiatkowska
Czy winien był Grobelny, czy ludzka głupota?
Nie znam człowieka, który mógłby z czystym sumieniem powiedzieć: „Nigdy się nie myliłem. Zawsze postępowałem tak, że patrząc z perspektywy czasu sądzę, iż lepiej zrobić nie mogłem." Czy to źle? Wręcz przeciwnie, w innym razie życie takiego osobnika byłoby nudne, pozbawione kolorytu licznych porażek. Wówczas nie mógłby doświadczyć czym jest prawdziwy sukces, bo jak tu mówić że cukier jest słodki jeżeli nie miało się nigdy w ustach ziarenka gorczycy !? Już prawie 200 lat temu Mickiewicz napisał , że „Kto nie zazna goryczy ni razu, ten nie dozna słodyczy w niebie" i coś w tym jest. Należy się zastanowić czym więc są spowodowane owe nieszczęsne porażki, w celu rozpoznania i unikania ich na przyszłość. Można na to pytanie odpowiedzieć na wieloraki sposób. Ludzie, którzy uważają się za mądrych stwierdzą, że ich porażki wynikają z tzw. nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Przecież jakżeby inaczej, skoro mają tak rozległą wiedzę o świecie, kulturze, o prawach rządzących przyrodą .. Niestety, gdyby mądrzy ludzie mieli w życiu lepiej i istniałaby sprawiedliwa miara, która umiałaby zmierzyć tę wiedzę, każdy siedziałby nad książkami. Jednak nie znam nikogo kto nauczył się życia z książek. Trzeba się niejednokrotnie sparzyć, by uwierzyć że coś jest gorące.
Drugą grupę tworzą ludzie wierzący w przeznaczenie, los. Jest to bardzo praktyczne podejście, ponieważ w przypadku niepowodzenia zawsze można powiedzieć, że tak miało być. Bóg, szczęśliwa gwiazda, czy cokolwiek innego w co jest jeszcze w stanie człowiek uwierzyć tak chciało. Jest i garstka ludzi, którzy potrafią powiedzieć, że to wina nas samych. Sami prowokujemy sytuacje, które muszą prędzej czy później obrócić się przeciwko nam. I nawet jeśli „pozjadaliśmy wszystkie rozumy" lub potrafimy medytować 24 godziny na dobę to i tak każdy nasz błąd sprowadza się do zwykłej ludzkiej głupoty. Zresztą, zawsze powtarzam, że człowiek jest najpierw człowiekiem, a dopiero później mechanikiem, prawnikiem czy doktorem. Jestem nawet skłonny wysnuć tezę, że w każdym człowieku istnieją dwa układy myślenia: racjonalny i głupi. Ten pierwszy, zwany również logicznym, w życiu codziennym w znacznym stopniu potrafi stłumić ten drugi. Jednak są momenty, najczęściej zainspirowane chwilą, że człowiek potrafi zmienić się w „nadludzkiego debila". Efekty tych zmian nie są jak np. u wilkołaka widoczne na zewnątrz, jednakże we wnętrzu takiego osobnika mogą dziać się nieprawdopodobne wręcz rzeczy. Co gorsza, są i tacy którzy w tym niebywałym stanie pozostają przez większość życia. Mówi się wówczas, że „głupota weszła im w krew" i jest to sprawa o tyle trudna, że nawet sam hrabia Draculla nic nie poradzi, że o zwykłej transfuzji nie wspomnę. Jednak nie oni są tematem moich rozważań
Teraz chciałbym Cię przenieść drogi Czytelniku : „Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych", albo nie, może lepiej do roku 1989. Ty, jako osobnik w kwiecie wieku masz już pewne oszczędności, nawet duże bo przecież odziedziczyłeś spadek po wuju ze Stanów Zjednoczonych. Swoją drogą kochany wujek, widzieliście się tylko raz a tu taki prezent. Są pieniądze jest fajnie, ale przecież trzeba pomyśleć o przyszłości, o rodzinie, dzieciach. Do interesów to Ty nigdy nie miałeś głowy, więc firmy nie założysz, zresztą sytuacja w kraju taka dziwna, ale zaraz... Przecież Andrzej mówił Ci o BKO. Tylko co ten skrót może znaczyć? Może to Bóg, Kasa, Ojczyzna, albo „Budujemy Kolejne Osiedle"? E, tam - niemożliwe. Te czasy już minęły, a jeżeli nie to zaraz miną Czy to ważne co oznacza skrót? Skoro wszyscy wpłacają to czemu nie Ty? Co gorszy jesteś? Chyba wręcz przeciwnie.
Z drugiej strony burżuj się z Ciebie zrobił, to co będziesz tam gdzie plebs pieniądze trzymał. Chociaż jeżeli chodzi o forsę to liczy się kto ma więcej, a nie w którym banku leży. Więc na co czekasz?
Zobacz jak tu ładnie, podłoga się błyszczy, a ta kasjerka... Co za kobieta. Idź wpłacić kasę do jej okienka, a jak dobrze zagadasz to się z Tobą umówi. A co tu takie zamieszanie? To chyba dyrektor. Niezły facet. Już na pierwszy rzut oka godny zaufania obywatel. Ten garnitur to chyba od Armaniego, a perfumy czujesz? Oby tylko nie zaczepił kasjerki - jest Twoja i koniec. No to pędź Amancie...
A Ty się jeszcze zastanawiałeś, będzie Twoja jak nic. Upieczesz dwie pieczenie na jednym ogniu. I ten skrót: Bezpieczna Kasa Oszczędności. Twoje kochane pieniążki będą się rozmnażać, mało tego będą czuć się bezpiecznie. Ach nawet pieniądze potrafisz uszczęśliwić. Poza tym przecież w państwie nic ani nikt nie ginie, za wyjątkiem paru osób duchownych z prymasem na czele i działaczy, którzy z pełną świadomością próbowali zniszczyć drogą sercu każdego Polaka doktrynę komunistyczną Jednak są to przypadki, które same się prosiły o odpowiednie w ich sprawach traktowanie. A swoją drogą ten Lech Grobelny, widać że koleś ma łeb, a z drugiej strony sprawia wrażenie takiego ludzkiego, uczciwego. Przecież znasz się na ludziach. A to jego imię - Lech. To tak jak w legendzie - założyciel może nie nowej państwowości, bo ten Lech nazywa się inaczej, ale nowatorskiego systemu oszczędnościowego. Przecież wszystko co nowe jest lepsze: telewizory, samochody, wyzwania czyli kobiety. Kobiety, przecież Ty za godzinę masz randkę! Trzeba się przygotować, musisz zwalić ją z nóg.
Co laska ciągnie gotóweczkę, co nie? Ale co tam, są pieniądze jest zabawa. Ile lat będziesz żył, czasem trzeba zaszaleć. Teraz i jeszcze przez jakieś pięć lat pracujesz na siebie, ale potem będą dzieci i to na nich skupi się cała uwaga. Jednak póki co trzeba lecieć po pieniążki, bo jak tu bez nich szpanować w klubokawiarni. Zaśpiewajmy pełną piersią „Money, money, money, must be funny. "Co tu taki tłok? Czyżby ludzie się dowiedzieli, że ich idol oszczędza z BKO. Zresztą co Cię to obchodzi. Idź się lepiej przywitaj z Zochą bo pomyśli, że ją zlewasz. Chociaż powiem Ci , że z kobietami nie możesz być zbyt uległy. Spróbuj udawać, że jej nie zauważasz, jakbyś zapomniał, że właśnie tutaj
pracuje. To wzmocni Twoją pozycję, a na przyszłość pamiętaj, że kobiety wolą Bogusia Lindę niż Kaczyńskiego.
Co za kobieta! Jednego dnia mówi, że jesteś dla niej wszystkim, a drugiego stwierdza, że zna Cię jak jeden z polityków lewicowych w 2004 r. Jennifer Lopez. Puch marny, jak nie byle kto nazwał cały jej ród, powiedział, że nie masz nic na koncie. Zresztą nie tylko Tobie, ale wszystkim którzy przyszli. Ciekawe o co tu chodzi. Przecież pieniądze zniknąć nie mogły. Sami dziś mówili, że są bezpieczne. Dyrektor na urlopie, to się wszystko wali. Czym tu się przejmować. Przyjedzie, znajdzie, odpowiedzialnych za problem zwolni i znów zapanuje spokój. Swoją drogą, dział rekrutacji nie może być najmocniejszą stroną tej firmy. Jednak nawet w najbardziej precyzyjnej i niezawodnej maszynie znajdzie się element nie pasujący do konstrukcji. Debile nie nadający się do niczego są plagą narodu. Aż chciałoby się zawołać: co z tą Polską!
Grobelnego musieli schwytać. Niestety mafia jest bezwzględna. Jak widzą kogoś bogatszego, znaczącego to nigdy takiej szansy nie przegapią. To wręcz niebywałe jak wielce nieporadnym może być BKO bez swojego władcy. Ciekawe jak zachowywali by się ludzie bez Boga? Czy też nie potrafiliby jeść , pić, oddychać? Bo przecież sam powiedz co to za bank, który nie może
wypłacać pieniędzy? Zaczyna być nieprzyjemnie, rodzice sądzą że wszystko przegrałeś w karty. Swoją drogą ciekawe jakby to było gdyby to była prawda, gdybyś stracił wszystkie swoje oszczędności... Dobrze, że to tylko fantazje, bardzo nierealne insynuacje.
Pozwolisz teraz drogi Czytelniku, że przeniosę Cię do roku 2005. Otrzymałeś 15% swoich należności i dziś wmawia Ci się, że byłeś głupi powierzając swoje pieniądze BKO. Jak się czujesz? Odpowiedź jest prosta - jak
pozostałe 11 tysięcy osób, nie bójmy się tego powiedzieć, oszukanych przez Grobelnego. Było to zwykłe ryzyko finansowe. W banku jak na zakładach sportowych: stawiasz stawkę, jak masz szczęście - zgarniasz wszystko np. razy 10, jak nie - tracisz to co postawiłeś. Czy takie mamy dziś wyobrażenie o tego rodzaju instytucjach finansowych? Śmiesznym argumentem , ale zawsze jakimś w tym wszystkim jest utracona szansa na miłość, na karierę, na inne życie. To tylko przykład, jednak co jeśli któraś z osób, a z rachunku prawdopodobieństwa wychodzi, że tak być wręcz musiało, potrzebowała pieniądze na leczenie? Co z niego za facet, gdzie podziały się resztki moralności? Jestem ciekawy czy wyobrażał sobie ludzi głodnych, chorych, skazanych na opóźnienie lub wręcz rezygnację z marzeń, tylko dzięki niemu. To niebywałe i prawdę powiedziawszy nie zdawałem sobie z tego sprawy, do jakiego stopnia jedna osoba może się przyczynić do nieszczęścia wielu innych. Oczywiście pomijam tu tak nieludzki czas jak np. wojna, gdzie tak na dobrą sprawę człowiek staje się krwiożerczą bestią. Nie sztuka oszukiwać ludzi, gdy ma się w ręku wszystkie argumenty. Kiedy byłem w szkole średniej często myślałem z kolegami co by można było zrobić, aby szybko się wzbogacić, stać się całkowicie niezależny od rodziców. Jednak wiem jedno i wynika to może poniekąd z mojego wychowania, że jeśli grać w pikę to z ludźmi którzy grać potrafią tzn. prędze już to robili. Jeśli napiszę, że z oszustwem jest jak z piłką to wszystko stanie ; jasne.
Można jednak stwierdzić, że ludzie wpłacali swoje pieniądze dobrowolnie, nikt ich nie zmuszał. Owszem, ale zapewne nigdzie nie było napisane, że klienci BKO swych pieniędzy nie odzyskają. Czy postępowali przeciw zdrowemu rozsądkowi trzymając oszczędności w instytucji pana Grobelnego, a nie między ubraniami, w szafie, poduszce, czy nie wiem sam gdzie jeszcze? Tam wydawały im się bezpieczniejsze i to było myślenie jak najbardziej logiczne. Irracjonalne wydaje się jedynie działanie judykatury w naszym kraju. Okazało się, że dla prokuratury przygarnięcie czyjejś własności bez zgody właściciela nie jest przestępstwem, czyli jeśli podoba Ci się jakiś samochód na ulicy, to masz prawo sobie go „pożyczyć". Sądownictwo przegrywa z biznesmenem, który w gruncie rzeczy jest tylko pionierem kapitalizmu w Polsce. Zastanawiam się jak zareaguje na to Trybunał w Strasburgu, do którego wniesiona została skarga przez Grobelnego. Mam nadzieję że znajdą się tam rozsądni ludzie, którzy nie zrobią z siebie „nadludzkich debili".
Teraz drogi Czytelniku przenieśmy się do roku 2050. Stoimy wspólnie nad mogiłą, na którą nikt nie przychodzi się modlić, gdzie nie świecą się lampki, pomimo że grób jest bardzo wystawny, zwracający na siebie uwagę. Jest na nim napisane BKO Lech Grobelny. Z tym że teraz już BKO znaczy Bezkarny Król Oszustów. Niektórzy to potrafią wziąć sobie do serca słowa Horacego i wybudować pomnik trwalszy niż ze spiżu.
Paweł Wróbel
Jevons William Stanley (1835-1882), angielski ekonomista, współtwórca subiektywistycznego kierunku w ekonomii. Autor subiektywnej teorii wartości opartej na koncepcji użyteczności krańcowej.
Walras Lon Marie Esprit (1834-1910), szwajcarski ekonomista pochodzenia francuskiego, profesor uniwersytetu w Lozannie (1870-1892). Twórca matematycznej szkoły lozańskiej.
Możemy tu dostrzec nawiązanie do starożytnego nurtu hedonizmu, tj. do wyjaśniania natury człowieka z punktu widzenia dążenia do przyjemności
Podstawą do ustalenia tej zależności było psychologiczne prawo Webera-Fechnera, które głosi, że siła wrażeń psychicznych rośnie proporcjonalnie do logarytmu natężenia bodźca.
MU = Δ TU/ Δ Q
II prawo Gossena - prawo wyrównywania się użyteczności krańcowej
Ul. Dworcowa.
Ul. Karola Knieziewicza.
Dworzec Główny.
Ul. Aleksandra Hercena.
Tutaj się nie pracuje.
Piwo jasne.
Legnica.
Pomorze
David Ricardo żył na przełomie XVIII i XIX wieku (1772-1823), gdy Anglia przechodziła okres rewolucji przemysłowej. W 1817 roku wydał "Zasady ekonomii politycznej i opodatkowania". Powodem do napisania tej książki była chęć rozwinięcia części systemu teoretycznego Adama Smitha - teorii podziału produktu społecznego. „Zasady ekonomii...”uznaje się za szczytowe osiągnięcie szkoły klasycznej.
Dzięki wojnie, sprzyjającej jego interesom, a także szczęściu i talentowi, Ricardo w wieku 25 lat został najbogatszym finansistą Londynu. Był genialnym samoukiem, bo nie uczęszczał nigdy do wyższej szkoły. Był także członkiem parlamentu. W tym czasie nabył dobra ziemskie, ponieważ chciał żyć z ustabilizowanych dochodów, pomimo, że był przeciwnikiem właścicieli ziemskich. Uważał, że ich interesy są sprzeczne z rozwojem gospodarczym.
Thomas Robert Malthus (1766-1853) odegrał bardzo istotną rolę w kształtowaniu doktryny szkoły klasycznej. Sformułował słynne prawo ludnościowe, które weszło do kanonu ekonomii klasycznej, było przedmiotem dyskusji i miało wpływ na politykę społeczno-gospodarczą w niektórych krajach. Ponieważ pod koniec XVIII wieku Anglia przestała być samowystarczalna w produkcji żywności, była zmuszona importować zboże. Gwałtownie wzrastała ilość ludzi najbiedniejszych. Obserwując te zjawiska w roku 1798 Malthus stworzył swoje słynne dzieło: „Rozprawa o prawie ludności i jego oddziaływaniu na przyszły postęp społeczeństwa”.
Marshall Alfred (1842-1924), ekonomista i filozof angielski. Przedstawiciel kierunku subiektywistycznego (Neoklasyczna szkoła anglo-amerykańska).
Mark Blang „Teorie ekonomii - ujęcie retrospektywne” PWN Warszawa 2002
Policja na Dworcu Głównym we Wrocławiu
Wydział Zabójstw.
Wydział ds. Kradzieży i Rozbojów.
Porządek i spokój.
Kieszonkowcy.
Drezno.
Saksonia.
Skwerowa
Stolice
Ul. Karola Kniaziewicza.
Kwintet.
Kwartet.
Cierpliwość jest przecież cechą mistrzów.
Dolny Śląsk.
136/142 Ekonomia - nowe spojrzenie
Ekonomia - nowe spojrzenie 135/142 135/142
Ekonomia - nowe spojrzenie 1/142
Liczba pracowników L
Pp = Q/L
0
Ilość dobra (Q)
Użyteczność krańcowa
Uk
0
Ilość dobra (Q)
Użyteczność całkowita
U
Produkt przeciętny (Pp)
Produkt
krańcowy
(Pk)
Pk= ΔQ/ΔL
5 7 15
Liczba pracowników L
b
Produkcja całkowita
Q
c
krzywa produktu całkowitego