Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tomA


_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XLI

Góra demonów

_____________________________________________________________________________

ROZDZIAŁ I

Tego wiosennego wieczora 30 kwietnia 1960 roku nad

ziemią rozlało się jakieś dziwne światło.

Wieczór Valborgi, noc czarownic, jedyna w roku.

W Norwegii mało kto już o tej niej pamięta. Nato-

miast w Szwecji i w Niemezech, a także w wielu innych

krajach północnoeuropejskich stare rytuały są wciąż

żywe. To właśnie tego wieczura Szwedzi palą pierwsze

wiosenne ogniska, podobnie jak wszvscy Skandynawowie

w wigilię świętego Jana. Szwedzi zdaje się sądzą, że te

ogniska mają trzymać czarownice z dala od ich kraju.

Wieczór Valborgi bowiem, czy, też noc Walpurgi, jak się

to nazywa w Niemezech, to niebezpieczna pora.

Jakaś niezwykła cisza panowała wokół Lipowej Alei

tego kwietniowego wieczora 1960 roku. Niebo miało

delikatną liliowobłękitną barwę. Na zachodzie płonęło

szkarłatną czerwienią przechodzącą w złocistą żółć.

Jak cicho... Jak cicho...

Gdzieś w oddali raz po raz rozlegał się jakiś sygnał,

dźwięczny, jakby głos miedzianej trąbki. I tylko dwa tony,

drugi znacznie wyższy od pierwszego. Sygnał brzmiał

przeciągle i wolno zanikał. Został powtórzony trzy, razy.

Benedikte z Ludzi Lodu miała się akurat kłaść spać.

Wkroczyła właśnie w dziewięćdziesiąty rok życia, ale

wyglądała najwyżej na siedemdziesiąt.

Siedziała na krawędzi łóżka i noskiem jednego domo-

wego pantofla próbowała zrzucić drugi, gdy dotarły do

niej sygnały. Zaciekawiona, zwróciła się ku oknu.

Zbyt daleko jej wzrok nie sięgał, bo dawna parafia

Grastensholm została bardzo gęsto zabudowana. Widzia-

ła jednak niebo rozjaśnione na zachodzie wieczorną zorzą.

Krwisty blask sprawił, że ogarnął ją nastrój grozy, jakby

przeczucie sądnego dnia.

Nagle uświadomiła sobie, że nie jest w pokoju sama.

Odwróciła się.

Przy drzwiach stał Heike, jej opiekun z grona zmarłych

przodków.

- Ubierz się ciepło, Benedikte. Czeka cię dziś w nocy

daleka droga.

Przeniknął ją dreszcz. Czy to...?

- Nie, twoje życie jeszcze nie dobiegło końca - uśmie-

chnął się serdecznie. - Ale Gand wzywa nas wszystkich.

Skinęła głową z właściwą sobie godnością.

- Zaraz będę gotowa. Czy wszyscy z mojego domu

pójdą na spotkanie?

- Zarówno twój syn, Andre, jak i Mali pochodzą

z Ludzi Lodu, wiesz przecież. A zostali wezwani wszyscy

z naszego rodu. Wszyscy żyjący. A także wielu, bardzo

wielu innych. Jak to powiedziała Dida, granica pomiędzy

żywymi i umarłymi przestanie tej nocy istnieć.

- A Sander?

Heike posmutniał.

- Nie. On nie. On nie był z naszej krwi.

- Tak, rozumiem. Zresztą to może lepiej. Tak się

zestarzałam. Wiesz, czekaliśmy na to, ale kiedy nareszcie

przychodzi co do czego, człowieka ogarnia lęk - rzekła

zakłopotana.

- Tak to bywa, niestety. Wyjdź, kiedy się przygo-

tujesz.

Gdy Heike opuścił pokój, Benedikte zaczęła w pośpie-

chu szukać odpowiedniego ubrania. Chciała ładnie wyglą-

dać tej nocy, ale musiała też włożyć coś ciepłego. Czy ta

perłowoszara sukienka byłaby odpowiednia? Chyba tak.

Już gotowa, otulona w swoje piękne futro, starannie

uczesana, zeszła do hallu.

Andre i Mali siedzieli w salonie, w świetnych humo-

rach, jak to czasem bywa w taki wiosenny wieczór, kiedy

człowiekowi nie chce się iść spać, wszyscy siedzą, choć od

czasu do czasu ktoś upomina: "No, czas najwyższy kłaść

się do łóżek". Bardzo miły nastrój, trzeba powiedzieć.

Nagle ktoś stanął na ich pięknym perskim dywanie.

Oboje zerwali się na równe nogi. Andre przyglądał się

przystojnemu panu ze stulecia, gdy mężczyźni ubierali się

naprawdę bardzo po męsku.

- Dominik? - wykrztusił zdumiony.

Gość ukłonił się z łobuzerskim uśmiechem.

- To rzeczywiście ja! W nadchodzącym czasie mam

być pomocnikiem Mali, jestem tutaj po to, by was zabrać

na spotkanie wszystkich córek i synów Ludzi Lodu.

- Jesteśmy gotowi. Ale czy ja nie mam żadnego

opiekuna ani pomocnika? - zapytał Andre.

- Ty jesteś bardzo ważną personą, więc też musisz

mieć silnego opiekuna. Tak powiedział Gand, nie wyjawił

tylko, kto nim będzie. Ja dostałem polecenie przyprowa-

dzenia was obojga.

Andre zastanawiał się przez chwilę.

- Chyba nie ma sensu ciągnąć też mojej starej matki.

Tak mówił Andre, który sam dochodził siedemdzie-

siątki.

- Myślę, że Benedikte czułaby się głęboko dotknięta,

gdybyśmy ją pominęli - uśmiechnął się Dominik. - Poza

tym ona będzie nam potrzebna. Siła Benedikte zawiera się

w tym, że potrafi ona poznać historię każdej rzeczy, której

dotknie.

- I specjalnie tej umiejętności nigdy nie wykorzys-

tywała - wtrąciła Mali.

Dominik skierował na nią swoje piękne oczy. Pojawił

się w nich złoty błysk.

- Benedikte sama wybrała zwyczajne życie. Teraz

jednak nadchodzą ciężkie czasy dla wszystkich.

- Domyślaliśmy się tego - powiedziała Mali. - Dla

Ludzi Lodu nadeszła rozstrzygająca godzina, prawda?

- Owszem. Trzeba będzie podjąć walkę.

Andre i Mali spoglądali po sobie.

- Zaraz idziemy - oświadczyli spokojnie.

W hallu czekała na nich Benedikte w towarzystwie

Heikego, którego powitali z wielkim szacunkiem.

- Potężnych mamy opiekunów - rzekł Andre do

swojej matki. - Nie mogłem tylko nigdy pojąć, dlaczego

Nataniel, który jest z nas wszystkich najważniejszy,

otrzymał do pomocy jedynie Linde-Lou.

Heike zwrócił się ku niemu:

- Ależ, Andre, czy tobie nigdy nie przyszło do głowy,

kim naprawdę jest Linde-Lou?

- Nie, on...

- On należy przecież do rodu czarnych aniołów! To

wnuk samego Lueyfera!

Andre przystanął.

- No tak, masz rację! Boże, miej nas w opiece!

A raczej: miej w opiece tego, który próbowałby zrobić

krzywdę Natanielowi!

- Tak to powinno brzmieć - uśmiechnął się Heike.

Wyszli na dziedziniec spowity wieczornym mrokiem.

Nikt nie powiedział ani słowa, gdy Andre zamykał na klucz

drzwi domu w Lipowej Alei, który przez jakiś czas miał

pozostać pusty. Bo tylko oni troje teraz tu mieszkali. Mali,

licząca sześćdziesiąt sześć lat, była wśród nich najmłodsza.

Żywili nadzieję, że kiedyś majątek odziedziczy Tova.

Wszyscy jednak mieli wątpliwości, czy ta nieszczęsna

dziewczyna kiedykolwiek wyjdzie za mąż.

No cóż, za to Vetle został obdarzony licznym potom-

stwem. Może któreś z jego wnuków zamieszka w przy-

szłości w Lipowej Alei.

Jeśli Ludzie Lodu przetrwają...

Teraz właśnie o to miała się toczyć gra.

Aleję przesłaniała mgła, co wydawało im się trochę

dziwne, bo poza tym było pogodnie i zaczynały się już

pokazywać gwiazdy. W alei jednak mgła zalegała tak

gęsta, że ledwie widzieli drogę przed sobą.

I jak zimno! Benedikte skuliła się, zadowolona, że po

pewnym wahaniu zdecydowała się włożyć na piękną

suknię gruby żakiet.

- Uff! - jęknęła Mali. - Zimno mi w plecy.

Benedikte dobrze rozumiała, o co chodzi, to nie tylko

chłód...

Dobrze, że Heike i Dominik są z nami! Trudno było

nie dostrzegać, że Andre i Mali próbują ukryć niepokój,

a może nawet strach.

Benedikte głęboko wciągnęła powietrze i odważnie

wkroczyła w otuloną mgłą aleję.

- Vetle!

Ten glos Vetle już kiedyś słyszał. Dokładnie to samo

wydarzyło się dawno, dawno temu w jego rodzinnym

domu. Miał wtedy czternaście lat i był sam.

Teraz miał lat pięćdziesiąt osiem i od tamtej pory

mnóstwo wody upłynęło w rzekach. Nigdy jednak nie

zapomniał tego głębokiego, głucho brzmiącego głosu,

wzywającego tak stanowczo.

Spojrzał w górę i zobaczył przy sobie Wędrowca.

A więc to znowu on... Wędrowiec w Mroku, którego

życie wciąź stanowi zagadkę. Ten, który towarzyszył

kiedyś Tengelowi Złemu.

Przyjaciel i opiekun Vetlego, podobnie jak kiedyś

opiekun Heikego. Teraz Heike sam jest opiekunem.

- Słucham - rzekł Vetle z uśmiechem. Tym razem już

się go nie bał.

- Czas nadszedł - rzekł Wędrowiec. - Ludzie Lodu

spotkają się dziś w nocy. Twoja żona już się położyła

i będzie spała głęboko. Tak samo jak twoja synowa,

Lisbeth, i zięciowie Ole Jorgen i Joachim. Wszyscy spać

będą w swoich domach i nie powinni nic wiedzieć o naszym

spotkaniu. Weźmie w nim natomiast udział Jonathan i jego

dzieci: Finn, Ole i Gro. Już zostali wezwani.

- Ale one są jeszcze małe! Dwanaście, trzynaście

i czternaście lat!

- Ty wcale nie byłeś dużo starszy, kiedy wyruszyleś

w bardzo niebezpieczną podróż. Twoim wnukom nic się

nie stanie, nigdy nie będą lepiej chronione niż dzisiejszej

nocy. A poza tym pewnie chcesz, żeby wiedziały o naszych

sprawach?

- Oczywiście! Ale co z resztą moich wnuków? Czy

zostaną wezwane?

- Naturalnie!

- Tylko że Mari mieszka tak daleko stąd.

Wędrowiec uśmiechnął się tajemniczo, jak to on. Vetle

nie mógł jednak niczego dostrzec pod mnisim kapturem

Wędrowca, domyślał się zaledwie.

- Mari i jej dzieci bez trudu znajdą drogę tam, dokąd

wszyscy mamy się udać. Będą mieć przewodnika jak

pozostali członkowie rodu. Ja już zdążyłem wezwać

Jonathana i jego dzieci, bo oni dopiero później poznają

własnych opiekunów. Chodź już!

Vetle wszedł na chwilę do sypialni i pocałował Hannę

w czoło. Potem wyruszył z Wędrowcem.

Spora gromadka czekała już na dziedzińcu domu Ve-

tlego, drżąc w wieczornym chłodzie. Jonathan wraz z trój-

ką dzieci miał towarzyszyć Vetlemu. Sytuacja była tak wy-

jątkowa, że Finn, Ole i Gro zachowywali się spokojnie jak

nigdy. Na ich twarzach malowało się skupienie i napięcie.

Wędrowiec dał znak, by szli za nim.

- Skąd się wzięła taka mgła? - zastanawiał się Finn.

- I tylko tutaj, przed naszą bramą?

Wędrowiec powiedział spokojnie:

- Po prostu idźcie za mną, wszystko jest jak trzeba.

Z wahaniem wkroczyli w obszar osłonięty mgłą i nagle

przestali widzieć cokolwiek. Jakby cały świat zniknął,

wszędzie panowała jedynie mlecznobiala mgła.

- Powinnam była włożyć zimowe ubranie - szepnęła

Gro, jedyna przedstawicielka kobiet w tym towarzystwie.

- Jest po prostu lodowate zimno!

- No, no, nie przesadzaj - odparł jej ojciec Jonathan

równie cicho.

Ciekawe, kto jest moim opiekunem, zastanawiał się

Finn. To ci dopiero podniecająca sprawa! Ale dziadka

opiekun jest nadzwyczajny! Ojciec też ma mieć kogoś

ważnego, tak powiedział ten dziwny pan, który idzie

przed nami. Uff, ciarki przechodzą mi po plecach.

- Oj, co ten asfalt zrobił się taki twardy! - jęknął Ole.

- Aż dźwięczy pod stopami!

- Ja nic nie widzę - powiedział Finn. - Nie widzę

nawet własnych stóp.

- Jezu, ale ciemności! - jęknęła cicho Gro i przysunęła

się do ojca.

- Fajnie! - stwierdził Finn, ale słychać było, że głos mu

trochę drży.

Nataniel pojechał z kilkudniową wizytą do swojej

matki. Nie był wcale zaskoczony, kiedy w drzwiach stanął

Linde-Lou z tym swoim nieśmiałym uśmiechem.

Nataniel skończył właśnie kolację. Zamknął spokojnie

lodówkę i przywitał gościa pytaniem:

- Domyślam się, że godzina próby wybiła?

- Tak - potwierdził Linde-Lou. - Sprawiłem właś-

nie, że twój ojciec zasnął bardzo głęboko.

Nataniel poczuł, że serce bije mu mocniej i szybciej.

A więc zaczyna się na poważnie, przede wszystkim dla

niego, ale innych również.

- Mama...?

- Zaraz do niej pójdziemy.

Nataniel wiedział, że mama siedzi w salonie, tam więc się

skierowali. Ale Christa nie była sama. Rozmawiała z jakimś

ciemnowłosym młodym mężczyzną o skośnych oczach,

wystających kościach policzkowych i inteligentnej twarzy.

Nieznajomy zwrócił się do Nataniela:

- Jestem Tarjei, przewodnik twojej matki.

Nataniel przywitał go z szacunkiem. To przecież jego

poprzednik, ten, który miał poprowadzić walkę przeciw-

ko Tengelowi Złemu, ale nie dożył tej chwili.

- Jak długo nas... nie będzie? - zapytała Christa

ostrożnie.

- Tym nie powinniście się przejmować - uspokoił ich

Tarjei. - Ziemski czas nie będzie tej nocy obowiązywał.

Wrócicie przed świtaniem, choć dla was noc może trwać

bardzo długo.

W odpowiedzi Christa uśmiechnęła się niepewnie.

Ci dwoje, którzy kiedyś kochali się najbardziej chyba

beznadziejną miłością na świecie, Christa i Linde-Lou,

popatrzyli na siebie smutno. Christa postarzała się, skoń-

czyła już pięćdziesiąt lat, gdy tymczasem on... On był

równie młody, równie ufny i niewinny jak wtedy, ponad

trzydzieści lat temu.

Mimo to Christa wyczuwała wibrujące między nimi

napięcie. Nic niestosownego, nic nieczystego, wyłącznie

głębokie wzajemne porozumienie i szczerość. A także

smutek, który boleśnie ściskał jej serce.

Po chwili milczenia powiedziała cicho:

- Idziemy z wami.

Na dworze panowała dziwna atmosfera. W powietrzu

wyczuwało się... napięcie? Zdziwienie? A może strach? Nie,

to nie strach. Raczej wyczekiwanie. Odległe sygnały już

dawno umilkły. Świat pogrążony był w wieczornej ciszy.

Nie widzieli niczego wokół siebie, bo nad dziedzińcem

zalegała gęsta mgła. Dwoje ludzi, Christa i Nataniel,

sądziło, że tuman okrył całą okolicę.

Tak jednak nie było.

Linde-Lou i Tarjei wprowadzili ich w obszar mgły

i ludzie poczuli lodowaty chłód. Bez słowa podążali za

przewodnikami, choć wszystko to bardzo ich dziwiło. I ta

gęsta mgła, i nieoczekiwane zimno, i dziwnie głuchy

odgłos ich własnych kroków. Chcieliby też wiedzieć, jak

długo potrwa ta wędrówka.

Ani Christa, ani Nataniel nie zapytali jednak o nic.

Ufali tym, którzy po nich przyszli.

Mój synu, myślała Christa. Mój ukochany synu, to ty

musisz podjąć walkę, która nas czeka.

Tovę obudził Gand. Tego wieczora położyła się

wcześnie, a teraz ocknęła się, bo ktoś gładził ją delikatnie

po policzku, i spojrzała w górę.

Na ogół jedynie mama albo ojciec dotykali ją tak

pieszczotliwie i serdecznie. Gdy stwierdziła, że to Gand,

oczywiście natychmiast odwróciła się do ściany. Bo jeśli

o niego chodzi, to nigdy nie panowała nad swoimi

uczuciami.

- Co ty tu, do diabła, robisz? - prychnęła z rozpaloną

nagle twarzą. - Dlaczego tu przyszedłeś? O co chodzi?

- Zbieramy się - odpowiedział z wielką powagą.

- A ty jesteś w naszym gronie bardzo ważna, wiesz o tym.

Tova przyjęła to z takim ożywieniem, że gotowa była

natychmiast wyskoczyć z łóżka i zacząć się ubierać. Ale

szybko się opanowała. Jej krótka nocna koszulka nie

nadawała się do pokazywania, szczególnie mężczyznom,

a już zwłaszcza komuś takiemu jak ubóstwiany Gand.

- Mógłbyś przynajmniej... - zaczęła ostro, ale umilkła

i wciąż siedziała na łóżku. W takiej chwili powinna

zachowywać się z godnością. - A moi rodzice? Czy oni

również wezmą udział w spotkaniu?

- Rikard, twój ojciec, pochodzi z Ludzi Lodu, i już

został powiadomiony. Trond stoi z nim przed bramą.

Mama natomiast śpi mocno. Postarałem się, żeby niczego

nie zauważyła. A teraz zaczekam za drzwiami, ubierz się

spokojnie. Tylko włóż coś ciepłego. Będziesz poza do-

mem przez całą noc i może być zimno.

Nie odważyła się zapytać, dokąd mają iść.

To by i tak nic nie dało. Troje dzieci Jonathana

próbowało tymczasem wypytywać Wędrowca, ale ni-

czego im nie powiedział.

- Uff! - wzdrygnęła się Tova, zamykając drzwi. - Jaka

paskudna, mglista pogoda! A dopiero co było tak ładnie!

Starała się nie patrzeć w stronę Ganda. Był taki

strasznie przystojny, że na jego widok doznawała skurczu

serca. I po co się tak wygłupiała? Nie była w stanie

rozsądnie odpowiedzieć na żadne jego pytanie. Ale też to

zbyt wygórowane wymagania wobec kogoś, kto musi

zawsze ukrywać swoje uczucia.

Daleko na północy, w Trondelag, po Mari i pięcioro jej

dzieci przyszła Ingrid, rudowłosa wiedźma. Mari niewiele

ostatnio miała wspólnego z Ludźmi Lodu. Osiadła spokojnie

jako żona i matka oraz gospodyni w sporej zagrodzie i była

z tego zadowolona. Powszednie troski o dzieci i kłopoty

materialne zaprzątały jej umysł bez reszty, nieustannie się

o coś lub o kogoś martwiła. Nieczęsto też wspominała

o swoim pochodzeniu z Ludzi Lodu. Nie żeby chciała o tym

zapomnieć, ale wolała takie informacje zachować dla siebie.

Wielokrotnie próbowała dowiedzieć się od Ingrid, o co

tak naprawdę chodzi, ale zadowalającej odpowiedzi nie

otrzymała. Tylko jakieś napomknienie, że Ludzie Lodu

powinni się zebrać, by omówić problem walki z Tengelem

Złym.

Mari zagryzała wargi. Jej dzieci były już prawie

dorosłe; Christel miała osiemnaście lat, a najmłodszy

chłopiec czternaście. Skoro więc Ingrid zapewniła, że nic

złego się nikomu nie stanie, przestała pytać.

Tylko ona w rodzinie miała wątpliwości. Jej dzieci

natomiast były niczym ogień. Wielokrotnie z zachwytem

słuchały opowiadań dziadka Vetlego o wspaniałej historii

Ludzi Lodu i odczuwały dumę, że należą do takiej rodziny.

Christel jako jedyna z rodzeństwa wahała się trochę

przed tą wyprawą. Wydawała jej się niezwykle podniecają-

ca, to prawda, ale ona była przyrodnią siostrą młodszych

dzieci, wnuczką Abla Garda i być może surowa moralność

i bojaźń boża tej rodziny pozostawiła ślad w jej duszy. Jej

zdaniem wszystkie te historie o duchach, demonach

i Tengelu Złym zawierały w sobie coś niewłaściwego. Nie

była pewna, jak Bóg odnosi się do tego rodzaju spraw.

Poza tym Christel miała ukochanego chłopca, obawiała

się więc zostawić go na dłużej samego, żeby go nie stracić.

Druga w kolejności siostra miała siedemnaście lat i biegała

już za chłopakami podobnie jak Mari w jej wieku.

Mari skarżyła się kiedyś, że Ludziom Lodu brak fantazji

jeśli chodzi o imiona, bo w rodzinie była obecnie Mari oraz

Marit, poza tym Mali, a wcześniej Malin. Ale ona sama,

bardzo niekonsekwentnie, swojej drugiej córce dała na

chrzcie imię Mariana. Jakby to było bardziej oryginalne!

Mariana przyglądała się pięknej Ingrid z niemym

podziwem, zwłaszcza jej wspaniałej fryzurze. Całkiem jak

Rita Haywonh. Będzie musiała to skopiować. Gdyby

tylko miała rude i takie kręcone włosy... Bo ona miała

mysi blond, proste i cieniutkie.

Westchnęła!

Mari długo patrzyła na swego męża, pogrążonego

w głębokim śnie. Usta miał otwarte i pochrapywał.

Pochyliła się nad nim i delikatnie pogładziła po policzku,

całkiem poważnie przestraszona, że już do niego nie

wróci. On ją przecież kochał! Już tylko dlatego zasługiwał

na całą miłość świata!

Mari miała zawsze własny, pogląd na miłość.

Trzej synowie, ogromnie przejęci tym, co miało się stać,

ledwo byli w stanie się ubrać. W końcu jednak wszyscy byli

gotowi, więc Ingrid uśmiechnęła się jednym z najbardziej

niebezpiecznych swoich uśmiechów, eokolwiek diabel-

skim, trzeba przyznać, i poprosiła, by poszli za nią.

Jedno za drugim, jak gęsi, opuszczali śpiącego ojca,

gospodarza Olego Jorgena, i zanurzali się w gęstej mgle,

która spowijała średniej wielkości chłopską zagrodę

w Trondelag.

Boże, co ja robię? myślała przelękniona Mari, prosząc

Wszechmogącego o opiekę.

Wkrótce ich kroki dzwoniły o jakieś twarde podłoże,

po którym szli. Dzieci spoglądały po sobie pytająco,

trochę przestraszone. Znały tę drogę, ale nigdy czegoś

podobnego nie doświadczyły.

Mari natomiast, której przez całe życie brak było

pewności siebie, odwróciła się z lękiem, żeby poszukać

wsparcia u Olego Jorgena, ale nie widziała już ani

bezpiecznego domu, ani obejścia. Miała wrażenie, że ziemia

usuwa jej się spod nóg. Zimna, wilgotna mgła oblepiała ich

szczelnie, a owa piękna kobieta, która szła przed nią kołysząc

biodrami, równie dobrze mogła być huldrą, leśną boginką.

Mari musiała zaciskać zęby, żeby inni nie słyszeli

dzwonienia i żeby ona sama nie zaczęła krzyczeć ze strachu

albo, co gorsza, nie rzuciła się do ucieczki. Miała przecież

dzieci, o nie powinna się martwić. Te zaś nie zdradzały

chęci powrotu do domu, choć były w najwyższym stopniu

zdziwione i niezbyt pewne siebie.

Trzymały się blisko matki i Mari co chwila się o któreś

potykała.

To śmierć, myślała. Wszyscy jesteśmy już martwi,

może zaczadzieliśmy i teraz idziemy do królestwa śmierci?

O, nieszczęsny Ole Jorgen, który obudzi się rano i znaj-

dzie wszystkich swoich ukochanych bez życia!

W tej chwili Ingrid odwróciła głowę i uśmiechnęła się

do nich uspokajająco.

- Nic wam nie grozi, wkrótce wyjdziemy z tej mgły.

Mari nie była taka pewna, czy rzeczywiście chce

oglądać to, co znajduje się poza mgłą, cokolwiek by to

było.

Ellen Skogsrud dopiero co wróciła do domu z Zachod-

niego Wybrzeża. Nie miała jednak odwagi nawiązać

kontaktu z Natanielem. I nieustannie dręczył ją strach, że

Nataniel znajdzie sobie inną dziewczynę.

Podobny niepokój nie opuszczał też Nataniela. Po

świecie chodzi przecież tylu młodych mężczyzn, a Ellen

jest taka ładna.

Siedziała na balkonie z rodzicami, podziwiała wtaz

z nimi zachód słońca, gdy przyszła Villemo.

Stanęła bez słowa w drzwiach salonu. Wszyscy zerwali

się zakłopotani. Mama Ellen najpierw pomyślała o napa-

dzie, tylko dlaczego ta obca kobieta była tak dziwnie

ubrana?

Ellen natomiast i jej ojciec, Knut, pojęli natychmiast,

o co chodzi. Oto odwiedza ich ktoś z przodków Ludzi

Lodu. Tylko kto? I że odwiedza właśnie ich? Od wieków

ich mała rodzina żyła jakby na marginesie wydarzeń

związanych z Ludźmi Lodu.

- Witamy - powiedział Knut, który bardzo dokładnie

przeczytał wszystkie kroniki. - Jesteś Ingrid czy Villemo?

- Villemo - odparła młoda kobieta z uśmiechem.

- Przychodzę, żeby zabrać Ellen na chwilę.

Knut odczuł rozczarowanie i nieprzyjemny ciężar

w sercu. W tym samym momencie jednak pojawiła się

jeszcze jedna pani. Szła ku nim powoli.

I wtedy wszyscy uświadomili sobie, że stoją przed

kimś, komu należy się kłaniać. Spostrzegli też, że nie

zdając sobie z tego sprawy, witają gościa, jak by to była

królowa. I tak rzeczywiście wyglądała. Wysoka, czarno-

włosa, ubrana na czarno, poruszająca się z rzadko spotyka-

ną godnością. Ale najdziwniejsze ze wszystkiego... Zda-

wała się jakby przezroczysta, choć dostrzegali wszelkie

detale w jej stroju i postaci. Knut domyślił się, że przybyła

z daleka, z bardzo odległych stuleci.

- Witaj, Dido, nasza prababko z zasnutej mgłami

przeszłości - pozdrowił ją wzruszony. - Nigdy bym się

nie spodziewał, że dane mi będzie cię spotkać!

Pani się uśmiechnęła, a gdy zaczęła mówić, jej głos

dochodził jakby z oddali.

- To ciebie mam ochraniać i o ciebie się troszczyć,

Knucie Skogsrud. To ty miałeś takie tragicznie nieszczęś-

liwe dzieciństwo u ojca tyrana, Erlinga Skogsruda.

W oczach Knuta pojawiły się łzy.

- Ja? To ja będę miał za opiekunkę samą Didę?

- Jak widzisz - uśmiechnęła się z ciepłym błyskiem

w oczach. - Ale prawdę powiedziawszy dzieje się tak nie

dlatego, że to akurat ty będziesz najbardziej narażony

w starciu z Tengelem Złym. Wprost przeciwnie, on nawet

niewiele wie o tobie. Nie, powód jest taki, że ja znajdę się

tam, gdzie będzie najgoręcej. Dlatego mogę mieć jedynie

takiego podopiecznego, który nie będzie mi sprawiał zbyt

wielu kłopotów. Tak jak Wędrowiec, który opiekuje się

Vetlem. Bo Vetle też nie będzie specjalnie narażony.

- Rozumiem - uśmiechnął się Knut skrępowany.

- Mimo to jestem ci głęboko wdzięczny.

Do rozmowy wtrąciła się Villemo:

- Chciałabym dodać, że ani Sol, ani Tengel Dobry

w ogóle nia mają żadnych podopiecznych. Ani Shira, ani

Mar. Bo oni po prostu nie mogą nawet na chwilę

odwracać uwagi od najważniejszego!

Wtedy wszyscy troje żyjący uświadomili sobie powagę

sytuacji.

Knut i Ellen przygotowali się do drogi.

- Oni... chyba wrócą? - spytała matka Ellen ze

strachem, bo ona również bardzo dobrze wiedziała, na co

się zanosi. Z czasem nauczyła się akceptować niezwykłe

dziedzictwo ciążące nad rodziną męża.

- Oczywiście, że wrócą - odparła Dida w tym swoim

staroświeckim języku. Przyglądała się uważnie pani Skogs-

rud. - Ty natomiast powinnaś się teraz położyć. Kiedy się

obudzisz, oni będą już z powrotem.

- Dobrze - powiedziała matka Ellen i posłusznie

wyszła do sypialni.

- Ona nie będzie nic z tego pamiętać - wyjaśniła

Villemo. - Zaśnie natychmiast, gdy tylko przyłoży głowę

do poduszki.

- Czy my wybieramy się daleko? - spytał Knut.

- I tak, i nie. Ale ubierzcie się ciepło. Wiosenna noc

jest chłodna.

- Czy Nataniel... też tam będzie? - szepnęła Ellen.

- Oczywiście! I na pewno bardzo się ucieszy, widząc

ciebie. Ale wy dwoje musicie być bardzo ostrożni. Złe nie

śpi.

- Tak, wiem - szepnęła znowu Ellen.

- No to chodź z nami!

Bez słowa ruszyli w drogę.

Jako ostatnia została zabrana Karine i jej mały synek

Gabriel. W całej grupie zresztą Karine była chyba osobą

najmniej znaczącą, Gabriel natomiast został wezwany po

to, by mógł być obserwatorem dramatu, który miał się

rozegrać po zakończeniu nocnego spotkania. Chłopiec

jednak niewiele o tym wszystkim wiedział. Dwunasto-

latek już się ułożył do snu, gdy Karine przyszła go

obudzić. Podobnie jak wszyscy zaproszeni na spotkanie,

natychmiast zerwał się całkiem przytomny i rześki jak

przed kolejnym, ciekawym dniem. Zresztą nikt nie czuł się

zmęczony, mimo że był już taki późny wieczór. W oczach

matki widział egzaltację. Za jej plecami stał jakiś mężczyz-

na. Gabriel zmrużył oczy, żeby widzieć lepiej. Był to jakiś

niebywale wysoki i rosły człowiek. A jak wyglądał! Jak

dzikus! Tak strasznie, że Gabriel musiał odwrócić wzrok.

- To Ulvhedin, Gabrielu. Będzie twoim opiekunem

także w czasie, który nadejdzie.

Gabriel uznał, że to bardzo wygodne mieć kogoś

takiego przy sobie. A poza tym słyszał przecież o Ulvhedi-

nie. Drżącymi wargami uśmiechnął się do niego. Udało

mu się jednak wywołać jedynie jakiś grymas, co musiało

wyglądać okropnie głupio. Ulvhedin odpowiedział

uśmiechem. Choć Gabriel chyba by nie nazwał tego

uśmiechu łagodnym... Mama wyjęła najładniejsze i naj-

cieplejsze ubranie chłopca i wtedy zauważył, że drżą jej

ręce. Dorośli wyszli z pokoju, a Gabriel był tak zdener-

wowany, że włożenie spodni zajęło mu wiele czasu. Może

lepiej zostać w domu? Ktoś musi zająć się psem...

Czekali na niego w przedpokoju. Był z nimi jeszcze

jeden mężczyzna. Młody blondyn o żółtozielonych

oczach. Gabriel ukłonił mu się uprzejmie. Gość przed-

stawił się, miał na imię Niklas, i wyjaśnił, że będzie się

opiekował mamą Gabriela.

To budziło poczucie bezpieczeństwa. Że ktoś zajmie

się także mamą. Gabriel rozejrzał się jeszcze za tatą,

Joachimem, ale nigdzie go nie zauważył.

Na dworze było chłodno, ale w powietrzu czuło się

wszystkie podniecające zapachy wiosny. Dym ognisk,

wilgotna ziemia, młoda zieleń. Gabriel rozglądał się

z zaciekawieniem. Nie przywykł wychodzić nocą z domu.

Ojca naprawdę z nimi nie było, ale Gabriel nie miał

odwagi o niego pytać. Zresztą sam się chyba domyślał,

dlaczego. Tata nie pochodzi przecież z Ludzi Lodu. Tata

nazywa się Gard. Wielu z Ludzi Lodu ma krewnych

nazwiskiem Gard. Christa, Nataniel, mama Karine, sam

Gabriel. A także Christel. Jej mama, Mari, była z Józefem,

synem Abla. I to on jest prawdziwym ojcem Christel,

chociaż nigdy się o nią nie troszczył.

Wuj Józef jest głupi.

Ulvhedin wziął Gabriela za rękę. Jego dłoń wydawała

się chłopcu niebezpieczna. Wielka, niezdarna i dosyć

straszna. Nie taka jak ręka taty. Całkiem niepodobna!

Gabriel zapomniał, że jest już dużym chłopcem, który

ma dwanaście lat. Skończył dopiero siedem i ma iść do

pierwszej klasy. Czy mógłby zabrać ze sobą psa? Nie, psa

zabrać nie może. Ale dziwna pogoda! Skąd się wzięła ta

mgła, która przesłania bramę i drogę do domu? Jak to

dobrze, że mama też tu jest! Gabriel nie sądził, że

odważyłby się pójść sam. Z tym duchem, który zmarł

dwieście lat temu. Mama nie wyglądała na przestraszoną,

chociaż jej duch był tak samo stary. Ale może ona tylko

udaje spokój? Ze względu na Gabriela.

Chociaż jeśli chodzi o tego ducha... Dłoń, która trzymała

jego rękę, zdawała się bardzo realna. Nie ciepła, co to, to

nie, ale silna i kształtna. I w ogóle sprawiała wrażenie żywej!

Co to Ulvhedin powiedział przed chwilą? "Dzisiejszej

nocy granica między żywymi i umarłymi przestanie

istnieć".

Gabriel zadrżał. To wszystko brzmiało strasznie. Żeby

to tylko nie oznaczało, że on będzie musiał umrzeć! Nie,

tego nie chciał... Tylko nie mógł okazać się tchórzem. Nie

wolno mu dać poznać, że najbardziej ze wszystkiego

chciałby odwrócić się i uciec do domu, ukryć się w ramio-

nach kochanego i bardzo ludzkiego taty.

Gabriel jednak pamiętał, że pochodzi z Ludzi Lodu,

i wiedział, że powinien być z tego dumny. Wuj Nataniel

wbijał mu to od dzieciństwa do głowy. Wyprostował się.

Chwilowa słabość minęła.

Znajdowali się we mgle.

Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu znajdowali

się teraz w tym niepojętym gęstym tumanie.

ROZDZIAŁ II

Ależ zimna ta mgła! Zdawała się opadać na ziemię

igiełkami szronu, choć to, oczywiście, tylko takie wrażenie...

Czy spoza tej mgły nie wyłaniają się jakieś twarze?

Duże twarze o rozmazanych rysach majaczące w miękkiej,

wilgotnej bieli? Niewyraźne twarze wypływające z wirują-

cego wolno tumanu i zaraz potem ginące w kłębowisku

obłoków. Na ich miejsce natychmiast pojawiały się nowe.

Groźne, ponure oblicza.

Na drodze żwir już nie chrzęścił pod stopami. Może

zabłądzili?

Nie. Pobocza tutaj były porośnięte trawą.

Gabriel próbował patrzeć w dół, ale gęsta mgła

sprawiała, że nie widział nawet własnych kolan.

Dokąd zmierzają?

I gdzie się znajdują? Czy Ulvhedin i Niklas są pewni, że

idą we właściwym kierunku? Nigdzie przecież nie ma

żadnych punktów odniesienia, wszędzie tylko te gęste

opary, kapiąca z nich lodowata woda, a wszystko wirujące

powoli w jakimś niesamowitym tańcu.

A jeżeli zabłądzili? I dotarli do jakiegoś okropnego

miejsca, które może się pojawić jedynie w czyjejś chorej

wyobraźni?

Poszukał ręki matki. Nie robił tego już od dawna, był

przecież prawie dorosły. Dwanaście lat to wiek, który

musi budzić respekt.

Teraz szedł między matką a Ulvhedinem i trzymał

oboje za cęce. To, oczywiście, dość dziecinne, ale nie

umiał inaczej, postępował po prostu zgodnie z nakazami

instynktu samozachowawczego. A i tak serce biło mu jak

młotem i bał się, że za chwilę zemdleje.

Niklas szedł po drugiej stronie matki Gabriela. Jakby oba

duchy chciały ochraniać dwoje słabych ludzi przed jakimiś

niewidocznymi wrogami, czającymi się w gęstej mgle.

Uff! Nie powinien straszyć sam siebie!

Nagle dotarły do niego głosy, stłumione i niewyraźne.

Christa! To przecież głos Christy! I Nataniela! O, jak to

dobrze! Mama i on nie są sami w tym obcym, przerażają-

cym świecie. Są krewni, tuż obok.

- Bogu dzięki - szepnęła Karine.

Przywitali się pospiesznie. Z Christą i Natanielem

przyszło jeszcze dwóch obcych mężczyzn. Młody, bardzo

sympatyczny chłopiec o oczach jak gwiazdy.

- To jest Linde-Lou - przedstawił go Nataniel. - A to

Tarjei, niebywale utalentowany - wyjaśniał, wskazując

ręką na drugiego, średniego wzrostu młodzieńca o wyra-

zistych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Sprawiał ogro-

mnie sympatyczne wrażenie.

Od razu zrobiło się przyjemniej.

Ruszyli w dalszą drogę. Gabriel marzł przeraźliwie,

takiego zimna we mgle jeszcze nie przeżył.

W końcu zapytał cicho:

- Gdzie jesteśmy?

- Właśnie przekraczasz granicę - wyjaśnił Ulvhedin

głębokim głosem, który brźmiał dość surowo, lecz mimo

to wyczuwało się w nim wesołość. - Zmierzamy do

całkiem nieznanego miejsca.

- Daleko od domu? - zapytała Christa.

- I tak, i nie. Nie szliśmy zbyt długo, ale mimo to

jesteście bardzo daleko od domu. A przy tym sami nie

znaleźlibyście tego miejsca, choć byście przeszukali całą

ziemię.

- Tak właśnie myślałem - wtrącił Nataniel.

- Ale chyba wrócimy do domu? - szepnął Gabriel,

a broda mu drżała. Myślał przede wszystkim o ojcu, który

by pewnie strasznie tęsknił.

- Oczywiście, że wrócicie. Już jutro wcześnie rano,

nim ktokolwiek zauważy waszą nieobecność.

W ciszy słychać było tylko ich kroki.

Po chwili Nataniel powiedział w zamyśleniu:

- Sądziłem, że granicę można przekraczać tylko w jed-

nym miejscu, na wzgórzach w pobliżu starego Grastens-

holm. Tam, gdzie Heike sprowadził kiedyś na świat szary

ludek. I gdzie zniknęła Vanja z Tamlinem. Tymczasem my

idziemy po żwirowej drodze, więc...

- Nie, tamto przejście było tymczasowe, sami Ludzie

Lodu je odkryli. Ale to była niebezpieczna droga, spoty-

kało się na niej wiele niepożądanych istot. Ta, którą

idziemy, jest właściwa.

- Ty... jak sądzę, nie możesz powiedzieć, dokąd

idziemy?

Ulvhedin się uśmiechnął.

- Szczerze mówiąc, to i my nie bardzo wiemy. Ja

wiem, którędy, ale nic poza tym. To Gand nas wezwał.

Powiedział, że zostaliśmy zaproszeni. Na miejsce spotka-

nia odpowiednie i dla żyjących, i dla umarłych.

- W marmurowych ciemnych salach czarnych anio-

łów? - zapytała Christa.

- Nie. Z początku myśmy też tak myśleli, ale Gand

mówi, że to niemożliwe. Nie, to ktoś inny zaprosił nas na

spotkanie do swego domostwa. Nie wiemy jednak, kto.

- To brzmi niezwykle interesująco - rzekł Nataniel.

- Ale chyba wiele mamy do zawdzięczenia Gandowi,

prawda?

- Oczywiście - potwierdził Tarjei. - Bez niego nigdy

by takie spotkanie nie doszło do skutku. Miłość Sagi

i Lucyfera to naprawdę wielka wygrana dla Ludzi Lodu.

- Masz rację - przyznał Nataniel. - Wydaje mi się, że

walka byłaby dużo, dużo trudniejsza, gdyby nie dziedzic-

two czarnych aniołów, które związały się z naszym rodem.

- Byłaby to walka beznadziejna - stwierdził Ulvhedin.

Zrobiło się teraz znacznie jaśniej wokół, a i ziąb nie był

już taki przejmujący.

- Idziemy teraz po podłodze! - zawołał Gabriel.

- Nie, to nie podłoga - uśmiechnął się Niklas. - To

jest skała, tak jak mówił Nataniel.

Nagle znaleźli się poza zasięgiem mgły. Przed nimi

wznosiły się wysokie góry, skały mieniły się dziwnym

blaskiem, antracytowym i ciemnogranatowym, to tu, to

tam skrzyły się płaszczyzny lodu, zielonkawe, niebieskie,

liliowe. Góry zdawały się lśnić i migotać tak, że trudno

było na nie patrzeć.

Światło? To nie było zwyczajne światlo. To jakaś

niezwykła poświata, która otaczała również wędrujących

ludzi. Jakby znaleźli się w samym centrum wieczornej

zorzy tuż po zachodzie słońca. Atmosfera płonęła złociście,

pomarańczowo, purpurowo, ale w oczy to ludzi nie raziło.

Gabriel uznał ostatecznie, że mu się to wszystko śni.

Wokół górskich szczytów krążyły majestatycznie

ogromne, czarne ptaki. A może to nie ptaki? Latały tak

wysoko, że chłopiec nie rozróżniał szczegółów, ale owe

dziwne stwory bardziej przypominały ludzi z rozpostar-

tymi skrzydłami. Groteskowe ludzkie postaci.

Na tle najbliższego szczytu ukazała się jakaś sylwetka,

niemal równie wysoka jak góra i tak samo połyskująca

ciemńym blaskiem; głowa zjawy przypominała głowę

smoka.

- Kto to? - szepnął Gabriel i cofnął się instynktownie.

- Więc ty go widzisz? - zapytał Ulvhedin zdumiony.

- No nieźle, to znaczy, że masz fantazję. Bo to jest rodzaj

próby, żeby sprawdzić siłę twojej wyobraźni. To jest ktoś,

od kogo zależą wszystkie twoje sny, on jest swego rodzaju

pośrednikiem. Sprawia, że marzenia i sny stają się dla ciebie

rzeezywistością. Twoja kuzynka, Mari, przed chwileczką

przeszła tędy i nie zauważyła niczego. Christel również

miała spore problemy, chociaż w końcu go dostrzegła.

- Czy on jest niebezpieczny?

- Nie, w żadnym razie. To najlepszy przyjaciel, jakiego

człowiek może mieć. Ale pod warunkiem, że człowiek nie

pozwoli mu przejąć nad sobą kontroli, bo wtedy może być

źle. Ale oto nasi znajomi, zobacz!

Gabriel zamarł przestraszony, ale zaraz się uspokoił.

Czekała na nich liczna grupa krewnych z Lipowej Alei

i Voldenowie. Byli też z nimi Heike i Dominik, którym

Nataniel przedstawił Gabriela, swego kuzyna i ze strony

ojca, i ze strony matki. Wędrowiec, który przyszedł razem

z tamtymi, przyprowadził jakąś tajemniczą postać, która

na pierwszy rzut oka bardzo chłopca przestraszyła. Ale

tylko na moment, bo smok, ta ledwo dostrzegalna fanta-

styczna figura, nieustannie nad nimi krążąca, dodała mu

odwagi. Teraz umiał już sobie wyobrazić, że przeżywa to

wszystko w przyjaznym świecie snu. Z uśmiechem spo-

jrzał w górę na przypominającą smoka postać, która

w odpowiedzi skinęła mu porozumiewawczo głową.

- Dokąd pójdziemy teraz? - zapytał swego towarzy-

sza. Od jakiegoś czasu już uważał Ulvhedina za sojusznika

i traktował jak starego znajomego. To spora odwaga jak

na małego chłopca, który po raz pierwszy w życiu spotkał

wszystkie duchy przodków Ludzi Lodu.

- Skierujemy się do tamtego przejścia wśród skał,

naprawdę nie ma się czego bać - powiedział Ulvhedin

obdarzając chłopca spojrzeniem, które mówiło, że po-

dziwia jego odwagę.

Usłyszeli wołanie Nataniela, biegnącego pospiesznie

na spotkanie dwojga obcych ludzi, przyprowadzonych tu

przez dwa duchy kobiece.

- Ellen - mówił Nataniel z taką miłością w głosie, że

Gabriel poczuł ciepło koło serca. Oczekiwał, że Nataniel

obejmie i uściśnie przybyłą, on jednak tego nie zrobił. Ujął

tylko jej dłoń i nieprawdopodobnie długo trzymał ją

w swoich rękach. I on, i Ellen mieli dziwnie błyszczące

oczy.

Gabriel wzroku nie mógł oderwać od dwóch pięknych

kobiet, które przyprowadziły nowo przybyłych. Dida

i Villemo, wyjaśnił Ulvhedin.

Z największą uwagą chłopiec wpatrywał się w Didę,

tak pełną godności, że niemal wyniosłą. Zdawało się, że

pochodzi z epoki tak odległej, iż zwykłemu człowiekowi

po prostu trudno to pojąć.

Mimo woli Gabriel wziął znowu Ulvhedina za rękę.

Żeby pokazać, do kogo on przynależy.

- Czy to królowa? - zapytał szeptem.

- Tego nie wiemy - mruknął Ulvhedin w odpowiedzi.

- Być może właśnie dzisiejszej nocy poznamy jej historię.

Na te słowa Gabriel zadrżał z lęku, lecz także z niecier-

pliwego oczekiwania.

Rikard i Tova przyszli wraz z chłopcem, którego

nazywano Trond oraz w towarzystwie najpiękniejszego

mężczyzny, jakiego Gabriel kiedykolwiek spotkał. Nie był

w stanie oderwać oczu od tego zjawiska. Stwierdził, że

wszyscy pozostali witają nowo przybyłego z wielkim szacun-

kiem. I wtedy Gabriel uświadomił sobie, kogo widzi. To

musi być Gand, o którym cała rodzina mówi niemal z czcią.

Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu byli już na

miejscu. Benedikte, Andre i Mali, Rikard i jego córka Tova,

Vetle Volden, jego syn, Jonathan, wraz z dziećmi: Finnem,

Olem i Gro. Była też córka Vetlego, Mari, z pięciorgiem

swoich dzieci, a także druga córka, Karine, czyli matka

Gabriela, a ponadto Christa Gard z synem Natanielem oraz

Knut Skogsrud z córką Ellen. Razem dwadzieścia dwie

osoby. Już dawno ich ród nie był tak liczny. Największą

grupę stanowili w nim potomkowie Vetlego.

Razem z nimi przyszło na spotkanie dwanaścioro

pomocników: Dida, Wędrowiec, Heike, Villemo, Dominik,

Niklas, Tarjei, Trond, Ulvhedin, Ingrid, Linde-Lou i Gand.

Ale tylko Gand wiedział, dokąd idą i kto ich zaprosił

do swej siedziby.

Okolica była zupełnie wyjątkowa.

Wszyscy szli w napięciu, lecz tylko nieliczni odczuwali

strach.

Gand prowadził ich pośród skrzących się migotliwym

blaskiem ciemnych skał. Chłód zniknął razem z mgłą,

teraz temperatura była bardzo przyjemna, nad dość

monotonnym krajobrazem wciąż trwała ta poświata jak

po zachodzie słońca.

Kraina Cieni, przemknęło Gabrielowi przez myśl.

Czytał bowiem opowieść Silje o kraju z dziewczęcych

wizji. Raz jeszcze spojrzał w stronę szczytów, gdzie

nieustannie krążyły te jakieś dziwne stwory. Było dokład-

nie tak, jak Silje opisała. Demony...?

Czy te skrzydlate stwory w górze to demony? Z tej

odległości trudno byłoby cokolwiek powiedzieć.

Usłyszał jakiś daleki grzmot, jakby wybuch potężnego

wulkanu albo podziemna eksplozja, która wstrząsnęła

górami. Potem ten huk powracał jeszcze wielokrotnie

z większym lub mniejszym natężeniem.

Gabriel ukradkiem spoglądał na innych członków

rodziny, zastanawiając się, czy oni również zauważyli to

zjawisko. Zdaje się, że tak.

Zrobili zaledwie kilka kroków wśród skał, gdy ukazała

się przed nimi szeroka brama. Strzegły jej dwa czarne

dziobiaste stwory o nogach cienkich jak u pająków.

- Ja je poznaję! - krzyknęła przestraszona Tova.

- Tylko kiedy widziałam je pierwszy raz, to siedziały pod

napisem: "Brama Pokoju". Dosyć szczególny napis w ta-

kim miejscu, muszę stwierdzić. Ale tutaj też już byłam. To

wejście do drugiego świata. Tam jest naprawdę bardzo

niebezpiecznie, doświadczyłam tego na własnej skórze!

- Teraz nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa

- uspokoił ją Gand. - Vanja również tędy przeszła, kiedy

szukała Tamlina w siedzibach Demonów Nocy.

- Ale przecież nie wszędzie są takie bramy z pil-

nującymi ich potworami - protestowała Tova ze złością.

- Owszem, wszędzie. Ponieważ, jak sama powiedzia-

łaś, są to wejścia do drugiego świata. A poza tym one się

między sobą trochę różnią zależnie od okoliczności,

w jakich się je pokonuje. Vanja zrobiła to przy wejściu do

grot zamieszkanych przez Demony Nocy. Ty szukałaś

świata istniejącego równolegle ze światem ludzi. Tu

natomiast...

Mari wtrąciła pospiesznie, śmiertelnie przerażona:

- Ale przez cały czas mówimy o sennych marzeniach,

prawda?

- Nie gadaj głupstw - ofuknęła ją Tova ostro i Mari

wybuchnęła płaczem.

Vetle starał się udobruchać Tovę:

- Widzisz, Mari zawsze bardzo się boi, że ktoś się na

nią zdenerwuje, zacznie ją strofować albo będzie miał do

niej pretensje. Ona źle reaguje na podniesiony głos. Nie

krzycz na nią.

Tova zagryzła wargi, przełknęła nieprzyjazne słowa

i starała się, by jej głos brzmiał łagodnie, a wszyscy prócz

Mari widzieli, że przychodzi jej to z wielkim trudem.

- Wybacz mi, Mari. Nie chciałam być niegrzeczna. Ale

może jednak powinniśmy już iść dalej, Gand? Żeby

znowu nie natknąć się na coś nieprzyjemnego.

O Boże, jak trudno wymówić imię Ganda bez skurczu

serca!

- Nie, nie, teraz już nic nam nie grozi - uśmiechnął się

Gand nieznośnie spokojny i niewzruszony. Dlaczego on

nigdy nie reaguje na jej obecność?

I rzeczywiście, było tak, jak powiedział: stwory przy

bramie podniosły się z miejsc i łagodnymi, powolnymi

ruchami opuściły swoje lśniące miecze. Kłaniały się

głęboko przechodzącej przez bramę procesji. Najgłębiej

kłaniały się, oczywiście, Gandowi, to widzieli wszyscy.

Gabriel sądził, że przejdą bez przeszkód, ale gdy

w bramie stanęła Mari, doszło do krótkiej wymiany

zdań. Owe podobne do pająków istoty skrzyżowały

miecze i zagrodziły jej drogę. Stwierdziły, że postawa

Mari nie jest zadowalająca. Ich głosy brzmiały ostro

i skrzekliwie. Mari odnosi się do spotkania negatywnie,

nie uważa, że przeżywa coś pięknego i wyjątkowego.

Innymi słowy, Mari utraciła zdolność przeżywania

przygody.

Mari znowu zaczęła płakać i tłumaczyła, że dopiero

teraz naprawdę rozumie, co to znaczy pochodzić z Ludzi

Lodu. Czy nie mogłaby mimo wszystko iść z nimi?

Zwracała się z błaganiem przede wszystkim do Ganda.

Dzieci niepokoiły się o matkę i wstawiały się za nią.

Najmłodsze bały się głównie tego, że Mari musiałaby

wracać sama pustą drogą w gęstej, zimnej mgle. A co by

było, gdyby zabłądziła?

Gand spoglądał na nią łagodnie.

- To bardzo źle, Mari, gdy człowiek traci dziecięcą

zdolność przeżywania. Byłaś kiedyś łagodną i wrażliwą

dziewczyną. Czy postarałaś się tego wyzbyć po to, by

łatwiej znosić rozczarowania i ból, jakich człowiek do-

znaje na zimnym świecie?

- Tak właśnie było - szlochała Mari.

Gand spojrzał na strażników bramy.

- To jedynie zewnętrzny pancerz, pod którym kryje

się głęboka wrażliwość i niepewność. Uważam, że Mari

właśnie teraz odsłoniła przed nami swoją prawdziwą

naturę. Przepuśćcie ją!

Miecze uniosły się w górę. Mari otarła oczy i pociągając

nosem ukłoniła się strażnikom z wdzięcznością.

Wszyscy znaleźli się teraz w "drugim świecie".

- Krajobraz nie jest ten sam - powiedziała Tova

zdziwiona. - Przedtem rozciągała się tu rozległa dolina.

A wszystko, co było dalej, przesłaniała mgła. We mgle zaś

czaił się szary ludek.

- Szarego ludku teraz nie ma - wyjaśnił Gand.

- I wcale też nie znajdujemy się w miejscu, które widziałaś

przedtem.

Tym razem szli przez górzystą okolicę, rozległą,

zdawalo się - nieskończoną. Dlugo wędrowali drogą

wijącą się niebezpiecznie wąskimi zakosami, karawana

istot żywych i zmarłych dawno temu, choć wszyscy

zdawali się być sobie równi. Z wyjątkiem może dwojga,

którzy jednak różnili się od reszty: Dida pełna godności

i jakby przezroczysta oraz Gand, który kroczył na czele

i prowadził wszystkich.

Szli w milczeniu, z coraz większą, ale skrywaną

ciekawością, aż dotarli do pięknej doliny. Przez cały czas

słyszeli jakieś stłumione dudnienie, coraz silniejsze i coraz

bliższe. Za każdym razem, gdy się rozlegało, niebo

rozjaśniało się płomiennie, jakby gdzieś daleko wybuchał

wulkan.

Zatrzymali się.

Pośrodku doliny sterczała w ziemi połyskliwa skała,

wysoka, w kształcie stożka, jakby wypchnięta z wnętrza

ziemi przez jakiś potężny wstrząs tektoniczny.

Najmłodsi w grupie starali się szukać bliskości rodzi-

ców.

Drogę przez dolinę przecinała wysoka skalna ściana.

Czarne kamienne schody wiodły do kolejnej bramy,

otwartej na oścież. Było to wejście do wnętrza góry.

Wyżej, na skalnym występie ponad wejściem, zobaczy-

li kilka budzących grozę postaci.

Gabriel wziął matkę za rękę.

- Myślę, że dalej już nie pójdziemy.

Ulvhedin zwrócił się ku niemu z przyjaznym uśmiechem.

- Naprawdę nie ma się czego bać - powiedział.

- Jesteśmy tu oczekiwani, wszyscy. Wkrótce się przeko-

nacie, że będzie to noc wielu radosnych spotkań i powitań.

Przynajmniej na początku, później bowiem będziemy się

musieli koncentrować na innych sprawach.

I rzeczywiście, byli oczekiwani! U podnóża schodów

ukazały się jakieś nie znane istoty. Miały bardzo pięk-

ne, kształtne końskie głowy z ludzkimi twarzami. Ich

ciała były ciemnogranatowe, srebrzyste grzywy opadały

na czoła, bujnie układały się na głowach i karkach,

porastały grzbiety, a na końcu przemieniały się we

wspaniałe długie ogony. Poza tym istoty podobne byly

do ludzi.

Niebywale piękne stworzenia wyszły Ludziom Lodu

na spotkanie, kłaniały się i gestami wskazywały, żeby

przybysze udali się za nimi.

- Ja śnię, to oczywiste, że śnię - mamrotała Mari.

- Nieprawda - powiedział stanowczo jeden z jej

synów. - Bo w takim razie wszyscy musielibyśmy śnić.

A to niemożliwe.

- Nie, wy wszyscy jesteście po prostu ze mną, znaj-

dujecie się w moim śnie.

Jonathan, brat Mari, uszczypnął ją z całych sił w ramię.

- Czy to też ci się śni?

- Au! Nie, oczywiście, że nie!

- Powinnaś być ostrożniejsza, Mari - upomniał ją.

- Jeśli nie potrafisz odnieść się do tej sytuacji pozytywnie,

będziesz musiała opuścić nasze grono.

Jęknęła przestraszona, ale starała się opanować.

Gabriel spoglądał z lękiem na skalny występ. Teraz nie

ulegało już najmniejszej wątpliwości, że te cztery postaci

w górze to nic innego jak demony. Paskudne, o wielkich

skrzydłach i pomarszczonej skórze, były prawie nagie.

Zamiast palców u rąk i nóg miały szpony, spoglądały na

przybyłych z ponurymi minami, szczerzyły wielkie zęby,

a ich oczy jarzyły się ognistym blaskiem. Groza! Gabriel

ciągnął za sobą nogi po schodach tak wolno, jakby szedł

na Sąd Ostateczny.

No i - o ile się dobrze orientował - tak właśnie było.

Wszyscy zwolnili kroku, bowiem nieoczekiwanie

z groty wyszła jakaś kobieta i stanęła na skalnym występie

pośród tamtych czterech strasznych figur.

Była młoda i niezwykle pociągająca, z kręconymi

ciemnoblond włosami i szelmowskim wyrazem twarzy.

Może niespecjalnie piękna, Gabriel widział już ładniejsze,

nigdy jednak nie spotkal nikogo o takich promiennych

oczach ani o takim radosnym, zaraźliwyrn śmiechu. Była

obdarzona wdziękiem, którermu chyba nikt nie mógłby się

oprzeć.

- Witajcie na Górze Demonów, kochani kuzyni!

- zawołała przyjaźnie.

Heike stanął jak wryty.

- Tula! - krzyltnął uszczęśliwony. - To jest Tula!

- Tula - powtórzył za nim Wędrowiec z serdecznym

uśmiechem. - Tula, która zaginęła! Jedna z dotkniętych

Ludzi Lodu, która została nam odebrana.

- Rzeczywiście, wszyscy byliśmy przekonani, że zo-

stała dla nas stracona na zawsze - powiedziała Villemo.

- Kogo jak kogo, ale jej bym się nie spodziewała!

Tula śmiała się perliście, rozbawiona, że tak ich

zaskoczyła.

ROZDZIAŁ III

Rozległ się głuchy grzmot, gdy niebo rozpłomieniło się

czerwienią, która powoli przemieniła się w złocisty blask,

nadający całemu światu ciepłe, piękne barwy.

Heike, który przyjaźnił się z Tulą za życia, przytulał ją

do siebie długo i serdecznie. Oboje byli wzruszeni tym

spotkaniem, a ich nastrój udzielał się innym.

Zachowują się tak, jakby byli zwykłymi żywymi ludźmi,

pomyślał Gabriel zdumiony. Ale też dzisiejszej nocy pewnie

są normalnymi ludźmi. Albo to może my jesteśmy martwi?

Nie, zostaliśmy po prostu na tę jedną noc zrównani, to

wszystko.

Tymczasem stali się świadkami niezwykle serdecznego

powitania, dokładnie tak jak przewidział Ulvhedin. Może

będzie takich więcej? Tylko kogo z kim? Zebrali się tu

wszyscy, i żywi i umarli. A raczej niemal wszyscy.

Brakowało bowiem Sol i Tengela Dobrego. A także Mara

i Shiry.

Może kogoś jeszcze, ale Gabriel nikogo więcej nie znał.

- Tula, gdzieś ty się przez cały czas podziewała?

- zapytała Ingrid.

- Tutaj byłam - odparła tamta, uwalniając się, choć

niechętnie, z objęć Heikego. - I muszę ci powiedzieć, że

było mi tu wspaniale!

- A nie czułaś się samotna?

- Nie, dlaczego? - roześmiała się Tula, spoglądając

spod oka na cztery demony siedzące bez ruchu na skalnym

tarasie. Jeden z jelenimi rogami na głowie, drugi, ogrom-

ny, nosił rogi byka, trzeci miał długie uszy, które kładły

mu się aż na karku, czwarty zaś gęste, potargane,

ciemnozielone włosy spływające na muskularne ramiona.

Mimo że żaden nawet nie ruszył głową, ich oczy śledziły

uważnie wszystko, co się wokół działo.

- Z okazji dzisiejszego spotkania zgodziły się włożyć

na siebie przynajmniej trochę ubrania - zachichotała Tula.

- Na ogół jednak chodzą nagie i to dopiero jest widok!

Nie, nigdy się tu nie nudziłam. Ale mimo wszystko to

boskie uczucie spotkać się z wami. I cieszę się, że będę

mogła wziąć udział w walce wiecie z kim.

Ingrid zniżyła głos.

- Ale czy twoi przyjaciele naprawdę są jego przeciw-

nikami?

- Zdecydowanie! Wiecie chyba, że on stara się opano-

wać wszystkie złe moce. Nimi też może zawładnąć, jeśli nie

będą się mieć na baczności. A demony są specjalnie

narażone na jego ataki. Moi czterej przyjaciele zaś to

wyjątkowo dumne istoty. Nie zniosłyby nad sobą żadnego

pana.

- Ciebie też nie? - zapytał Heike.

- Nie. Ale ja też nie jestem ich niewolnicą. Jesteśmy

sobie równi.

Gabriel stał i zastanawiał się nad zagadką, której

Ludziom Lodu nigdy nie udało się rozwiązać, a mianowi-

cie dlaczego demony przebywały kiedyś w Grastensholm.

Czego one tam szukały?

Już otworzył usta, by zapytać o to Tulę, gdy przerwał

mu niechętny głos Mari.

- Ależ one są okropne - szepnęła z grymasem na

twarzy.

- Ja tak nie uważam - odparła Tula. - Dla mnie one są

ładne. I każdy z nich jest odrębną, bogatą osobowością.

Można mieć gorszych przyjaciół, zapewniam cię!

Kilkoro gości popatrzyło w górę na demony krążące

pod szczytem.

- Tamte są podporządkowane tym moim - rzekła

Tula swobodnie. - Spotkacie wielu z nich. Villemo

i Dominik! - wołała zachwycona. - Jak cudownie znowu

was widzieć, moje duchy opiekuńcze! Nie mieliście ze mną

łatwego życia, muszę to przyznać! A teraz pewnie opieku-

jecie się kimś młodszym?

- Tak, i trzeba powiedzieć, że z Mali i Ellen mamy

znacznie mniej zajęć.

- No, no - zaprotestowała Mali. - Nie chcesz chyba

powiedzieć, że jesteśmy nudne?

- O, nie! Nie jesteście! Co to to nie - wtrącił Dominik

nie bez złośliwości. - Ale żadna z was nie próbuje wedrzeć

się na teren naszego strasznego przodka, tak jak to czyniła

wasza poprzedniczka.

- Niestety, ja próbowałam - mruknęła Tula.

Jakaś ręka ledwo dostrzegalnie dotknęła ramienia

Gabriela. Jedna z owych pięknych istot o końskich

głowach dała mu znak, że powinien wejść do środka.

Tula, jako gospodyni, szła przodem, towarzysząc

Heikemu i Gandowi, zaś demony o końskich głowach

przeprowadzały po kolei wszystkich członków Ludzi

Lodu do wielkiego hallu o roziskrzonych ścianach i suficie

wykonanym z jakiegoś niezwykłego minerału. Panowało

tu zabarwione na żółto światło, było przyjemnie ciepło.

Ani śladu wilgotnego chłodu, jakiego można by się

spodziewać w górskiej grocie, zwłaszcza że w niszach

ścian perliły się srebrzyście wspaniałe kaskady wody.

Gabriel widział otwarte, tajemnicze korytarze wiodące

do dalszych grot, dostrzegał w oddali piękne komnaty

o sufitach z górskiego krzyształu, oświetlone ogromnymi,

również kryształowymi żyrandolami.

Tula rozmawiała z Tovą. Gabriel domyślał się, że te

dwie kobiety rozumieją się znakomicie. Słyszał, jak Tula

opowiada, że ona sama przeszła taki sam proces "oczysz-

czania" jak Tova, zanim stała się "grzeczną" dziewczyną

i weszła na właściwą ścieżkę Ludzi Lodu.

Miał wrażenie, że Tovę bardzo to ucieszyło. Rikard, jej

ojciec, przyglądał się córce z wyraźną ulgą. Jak to dobrze,

że Tula nie wspomniała o strasznym wyglądzie Tovy,

pomyślał Gabriel.

Wszyscy przeszli przez hall i znaleźli się w sali pogrążonej

w półmroku. Gabriel stwierdził ze zdumieniem, że podłoga

sali obniża się ku środkowi, a wszędzie ustawione są ławki jak

w amfiteatrze, z wyjątkiem części obok drzwi. Tam bowiem

znajdowało się podium ze schodkami po obu stronach.

Gand, zdaje się, zniknął.

Wędrowca też nie było.

I... Czyż nie brakuje kogoś jeszcze? W pośpiechu nie

był w stanie uświadomić sobie, kogo mianowicie.

Tula uśmiechnęła się do Gabriela i zapytała, kim jest.

Chłopiec przedstawił się.

- No, to w takim razie jesteś moim potomkiem!

- zawołała uradowana i przytuliła go mocno.

Czy można zostać przytulonym przez ducha? zastana-

wiał się zdumiony. Nie odczuwał jednak niczego szczegól-

nego. Tula sprawiała wrażenie normalnej żywej kobiety.

W sali znajdował się marmurowy stół. I tylko ten stół

był oświetlony, zarówno od góry, jak i od spodu, jakimiś

ukrytymi lampami. Delikatne Światło rozjaśniało prze-

strzeń aż do najbliższych ław. Przy końcu stołu, w pobliżu

schodów, stało w szeregu pięć krzeseł.

Gabriel zobaczył, że dziadek Vetle prowadzony jest do

miejsca na ławie za tymi właśnie krzesłami. Za nim szedł

Andre z Mali i Benedikte, a następnie inni dorośli

i rozsiadali się wygodnie.

Prawie jak w kinie, pomyślał chłopiec. Tylko że dużo,

dużo ładniej. Elegancko i komfortowo. I bardzo stylowo,

jak w zamku z baśni.

A czyż nie tak właśnie to miejsce powinno się nazywać?

Ellen i Tova zostały poprowadzone w stronę krzeseł.

A kiedy Gabriel chciał pójść za swoją mamą, Karine, jeden

z przewodników z końską głową położył mu delikatnie

rękę na ramieniu i również wskazał mu miejsce na krześle.

Gabriel zdenerwowany usiadł na samym brzeżku. Wtedy

tamten konioczłowiek uśmiechnął się do niego ciepło,

a oczy lśniły mu przyjaźnle pod krzaczastymi brwiami.

Chłopiec odprężył się i usiadł wygodniej obok Ellen.

Wkrótce potem przyszedł Nataniel i zajął miejsce po jego

drugiej stronie.

Piąte krzesło wciąż stało puste, ale Gabriel domyślał

się, na kogo ono czeka.

Na Ganda.

Piątka, dla której przeznaczono krzesła, miała się znaleźć

na pierwszej linii walki z Tengelem Złym. Nataniel, Tova,

Ellen, Gabriel (jego rola miała być dość pasywna) oraz Gand.

Ganda jednak na razie nigdzie nie było widać.

Ellen i Nataniel obok mnie, jedno po jednej, drugie po

drugiej stronie. Chodzi pewnie o to, bym ich rozdzielał.

Gabriel słyszał bowiem, że tych dwoje nie powinno być

zbyt dużo razem. I... Chłopiec rozejrzał się ostrożnie

wokół. Mama Karine i wuj Jonathan, a także Rikard

Brink siedzieli za nim.

Uśmiechnął się pod nosem. Teraz czuł się bezpieczny.

Przewodnicy, którzy prowadzili ich przez mgłę, weszli

do sali i usiedli na ławie nieco z boku. Heike, Ingrid,

Ulvhedin, Villemo, Dominik, Linde-Lou i tak dalej.

W dalszym ciągu jednak nie było Ganda. Ani Wędrow-

ca, który zniknął już dawno, prawdopodobnie w tamtym

wielkim hallu. Teraz Gabriel uświadomił sobie nareszcie,

kogo jeszcze brak. Tym trzecim oczekiwanym był Tarjei.

Gand, Wędrowiec i Tarjei. Dlaczego właśnie oni trzej?

Gabriel siedział bardzo wygodnie. Każdy z przybyłych

miał przed sobą mały pulpit i teraz przewodnicy o koń-

skich głowach chodzili po sali i stawiali na tych pulpitach

przekąski. Gabriel spojrzał spod oka na stojące przed nim

talerzyki. Naprawdę można to zjeść? W dzieciństwie

naczytał się bajek o różnych czarodziejskich potrawach

przygotowanych z kociego mięsa, pajęczyny i takich tam

rzeczy, jakie musieli zjadać ludzie, którzy zostali za-

mknięci we wnętrzu góry.

To jednak wyglądało bardzo dobrze, naprawdę smako-

wicie. I całkiem po ludzku. Zarówno różnego rodzaju

przekąski, jak i ogromne ciasta z wielką ilością bitej

śmietany.

Gabriel zastanawiał się, czy mógłby już zacząć jeść.

Nikt jednak jeszcze tego nie robił, natomiast wszyscy

popijali lekkie wino lub inne napoje z pięknych kielichów.

Zatem i on powinien chyba poczekać.

Pomyślał też, co by to było, gdyby mu się zachciało

siusiu i gdzie powinien wtedy pójść. Chociaż na razie nic

nie wskazywało, że zaistnieje taka konieczność.

Zdawało się, że czas stanął w tej sali we wnętrzu góry.

Dokładnie tak, jak opisano w księgach Ludzi Lodu

w rozdziale o przeżyciach Shiry i jej spotkaniu z Shamą,

który zatrzymał czas, gdy oboje z Shirą znaleźli się

w pustej przestrzeni oddzielającej jedno okamgnienie od

drugiego. Czy teraz jest właśnie tak?

Dziwne, ale Gabriel tak to odczuwał. Naprawdę

przeżywał zaczarowaną raoc. A może to tylko sen? Pełen

strasznego napięcia, podniecający sen! Mimo wszystko

jednak chłopiec wolałby, żeby się to działo na jawie.

Gabriel od dawna był przygotowvwany do tego, że jest

jednym z pięciorga wybranych do podjęcia walki. Czasami

wydawało mu się to rzeczą niezwykle odległą, którą na

razie nie ma co się przejmować. Bywały jednak chwile, gdy

na myśl o tym, co go czeka, zaczynał drżeć z niepokoju.

Najbardziej przerażało go to, jak sobie poradzi z zadaniem,

o którym nic nie wie, nie ma pojęcia, na czym ono polega.

Co będzie musiał zrobić? - pytał często matkę. I jak należy

to zrobić. A także dlaczego właśnie on został wyznaczony?

"Z powodu twoich jasnych oczu" - odpowiadała

w takich momentach mama. "I z powodu twojej niezwyk-

łej uczciwości i bardzo poważnego stosunku do życia".

Często o tych sprawach rozmyślał. Zawsze słyszał, że

jeśli chodzi o charakter, to jest bardzo podobny do

Henninga Linda z Ludzi Lodu, człowieka o wyjątkowo

czystym sercu. Ale fizycznie różnił się od niego bardzo.

Gabriel był niedużego wzrostu, miał ciemnoniebieskie

oczy i ciemne sztywne włosy, które sterczały na wszystkie

strony. Był piegowaty i wielkooki. "Śliczny", mawiały

dziewczęta w klasie, a on tego nienawidził. Miał marzy-

cielskie usposobienie i zapominał o wszystkim, o lekcjach,

o szkolnyeh książkach, rano mógł siedzieć zamyślony,

trzymając w ręce skarpetkę, którą zapomniał włożyć, nie

zdając sobie sprawy z tego, która godzina, mógł przy

obiedzie pogrążyć się w marzęniach do tego stopnia, że

zapomniał o jedzeniu, mógł przerwać w pół słowa jakąś

historię czy dowcip, który właśnie zaczął opowiadać,

i zająć się czymś całkiem innym.

Był jednak dzieckiem szczerym i pozbawionym fałszu,

sam nie miał co do tego wątpliwości. A poza tym w szkole

pisał znakomite wypracowania. Nauczycielka mówiła, że

ma zdolność wypowiadania się. Zawsze bardzo poważnie,

aż za poważnie jak na swój wiek, odnosił się do spraw, za

które odpowiadał. Pewnie więc dlatego został wybrany.

Nagle drgnął przestraszony. To wszystko, co jeszcze

parę godzin temu wydawało się odległą przyszłością,

nieoczekiwanie nabrało aktualności. Ma się stać teraz!

Dziś w nocy!

Serce chłopca zaczęło bić gwałtownie, drżały mu ręce.

Mowy nie ma, on nie sprosta takiemu zadaniu! Zwłaszcza

że wciąż nie wie, co powinien robić!

Na szczęście wkrótce jego uwagę pochłonęły bieżące

wydarzenia.

Tula gdzieś zniknęła i Gabriel domyślał się, że poszła

przywitać nowych gości, bo przy wejściu słychać było

głosy i zrobiło się tłoczno. Spoglądał tam ukradkiem.

Przybysze weszli do sali i siadali na tylnych ławkach.

I nagle Gabriel zaczął rozpoznawać niektórych. Znał ich

z fotografii wiszących na ścianach w jego rodzinnym domu.

Ten pan tam to przecież ojciec dziadka, doktor

Christoffer Volden. I jego matka, Malin! Ale przecież oni

umarli dawno temu!

Zaczynało być trochę nieprzyjemnie!

A oto do sali wszedł stary Henning z Lipowej Alei;

jego fotografię Gabriel widywał często. Tylko że na

fotografii Henning wyglądał znacznie starzej. Christoffer

Volden zresztą też.

W ogóle zdawało się, że wszyscy są w tym samym

wieku, gdzieś pomiędzy trzydzieści a czterdzieści lat.

I to było bardzo przyjemne wrażenie. Bo to chyba jest

najlepszy wiek ludzi? Jak to dobrze, że zmarli członkowie

Ludzi Lodu wracają właśnie do tego okresu swego życia.

Byłoby im przecież przykro, gdyby siedzieli tu jako

zgrzybiali starcy.

Przy tym jak ich dużo! Gabriel nie wszystkich znał,

zresztą też w tym półmroku nie wszystkich dobrze

widział, bo nowo przybyli zapełniali odległe ławki.

Domyślał się, że przyszli jedynie ci, w których żyłach

płynie krew Ludzi Lodu. Bo nie było na przykład żony

Christoffera Voldena, Marit z Głodziska. Brakowało też

Sandera Brinka i żon Henninga Linda. Wszyscy oni byli

powinowatymi, nie łączyły ich z Ludźmi Lodu więzy krwi.

Tula ponownie stanęła na podium. Kłaniała się i witała

nowo przybyłych.

- Dzięki obietnicy, jaką Gand złożył kiedyś Hennin-

gowi Lindowi z Ludzi Lodu, i obietnicy, jaką Wędrowiec

złożył Vetlemu Voldenowi z Ludzi Lodu, mamy dziś

wśród nas wszystkich krewnych, którzy nas kiedyś

opuścili. Przybyli wszyscy, którzy chcą podjąć walkę

przeciwko naszemu strasznemu przodkowi. Witajcie więc

wszyscy! To wielka radość móc was tu przyjmować!

Do sali weszła kobieta o urodzie elfa i Heike natych-

miast zerwał się z miejsca. Przez długą chwilę trwali

w mocnym uścisku, po czym, objęci, poszli za innymi

i usiedli na ławie pod ścianą.

Vinga Tark z Ludzi Lodu, pomyślał Gabriel, który

kroniki rodu mógł recytować na wyrywki. Oni byli

małżeństwem, ale tytko Heike był dotknięty.

Jak cudownie, że mogą się jeszcze raz spotkać!

Na schodach rozległy się ciężkie kroki, chrzęst broni

i szelest kurtek z łosiowej skóry.

Paladinowie, pomyślał Gabriel i poczuł skurcz w gard-

le. Nie widział ich w mroku, bo byli zbyt daleko, ale

rozróżniał trzy męskie sylwetki. Alexander, Tancred

i Tristan, wiedział, że takie nosili imiona, a Alexander

Paladin był szczególnie serdecznie witanym gościem, choć

przecież nie należał do Ludzi Lodu. Towarzyszył im jakiś

czwarty mężczyzna, to z pewnością Mikael Lind, syn

Tarjeia. Siedemnasty wiek. Epoka wysokich butów

z mankietami, koronkowych kołnierzyków, długich ręka-

wic i wspaniałych kapeluszy.

Dwa rzędy ławek już się zapełniły. Z tyłu jednak było

jeszcze wiele wolnych miejsc. Dolne ławy pozostały puste,

Gabriel wiedział, że tam są miejsca dla dotkniętych

i wybranych. A na poziomie krzeseł, gdzie on sam siedział...

Na jednym z najbardziej honorowych miejsc... Ta myśl

sprawiła, że dostał gęsiej skórki z radości i z pełnego

szacunku przejęcia. A także troszkę ze strachu, choć nawet

przed sobą wolał się do tego nie przyznawać.

Do sali weszło kilka pań. Najwyraźniej spotkały się

przed chwilą i były tym bardzo wzruszone. Gabriel nie

widział dokładnie, ale Nataniel szepnął mu do ucha:

- Silje. I Charlotta Meiden.

- Ale przecież one nie są...

- Nie. One nie pochodzą z Ludzi Lodu. Ale przyjdzie

tu dziś kilkoro tych, którzy dla rodziny znaczyli szczegól-

nie dużo.

- No tak. Właśnie o tym pomyślałem w związku

z osobą Alexandra Paladina.

- Rzeczywiście. A poza tym jeszcze Elisa. Popatrz!

Właśnie w tej chwili Ulvhedin wita się z nią serdecznie.

- Uważam, że to bardzo piękne - powiedział Gabriel

i zadowolony oparł się wygodnie.

- Masz rację, to bardzo piękne.

W tej samej chwili Gabriel poczuł na plecach lodowate

zimno. W milczeniu, człapiąc, wchodził do sali bardzo długi

rząd niewysokich ludzi. Zajmowali oni miejsca w tylnych

ławach. Gabriel wykręcał szyję aż do bólu, by widzieć lepiej.

- Kim oni są? - zapytał szeptem.

- Taran-gaiczycy - mruknął Nataniel, który także nie

spuszczał z nich wzroku. - To nie może być nikt inny.

Wiesz przecież, że Tengel Zły zostawił też potomstwo na

Wschodzie.

- Wiem - potwierdzil Gabriel. - Teraz widzę ich

lepiej. Mają takie obce rysy.

- Teraz to lud już całkiem wymarły!

- Ale jak ich dużo! I... - Gabrielem znowu wstrząsnął

zimny dreszcz. Ostatni przybysze byli niczym mgła. Oni

muszą pochodzić z pradawnych czasów, pomyślał.

A przynajmniej z czasów, kiedy Tengel Zły żył jeszcze na

Wschodzie. To musiało być gdzieś na początku dwuna-

stego wieku!

Chłopiec czuł mrowienie pod skórą.

Teraz znowu weszli kolejni nordyccy przodkowie

Ludzi Lodu. Oni również byli niemal przezroczyści, bo

tak dawno temu opuścili ziemski padół.

Tula podeszła do pierwszego rzędu i pochyliła się nad

krzesłem Gabriela, żeby porozmawiać z Andre.

- Hej - powiedziała, wyciągając rękę. - Mam zaszczyt

być twoją opiekunką!

Andre wciągnął głęboko powietrze.

- O mój Boże - powiedział z powagą. - To dla mnie

wielki zaszczyt! Słyszałem, że dostanę silnego opiekuna,

ale nie mogłem nawet przypuszczać, żeby... Ach, jakże się

cieszę! Wyobrażam sobie, że w twoim towarzystwie

człowiek nie może się nudzić, Tula.

Roześmiała się zadowolona.

- Dogadamy się, zobaczysz!

Znowu pospieszyła do drzwi.

Ostatni bladzi, podobni do obłoków mgły przodkowie

zajmowali miejsca.

Potem pczez dłuższą chwilę nic się nie działo. Czy to już

wszyscy? zastanawiał się Gabriel.

Ale nie. Wkrótce pojawiła się kolejna grupa.

Weszli i zapełnili najniższe ławy. Gabriel wpatrywał się

w nowo przybyłych, a oni śmiali się i machali na powitanie

Heikemu, Villemo i innym. Wszyscy sprawiali wrażenie

wyjątkowych. Obdarzeni niezwykłą urodą albo przeciw-

nie - tak groteskowymi rysami, że człowiek najchętniej

odwróciłby głowę.

Dotknięci i wybrani!

Gabriel ich nie znał. Ale Nataniel szeptał mu do ucha:

- Tengel Dobry...

Tak, tego Gabriel zdążył się domyślić.

- Sol...

Wspaniała! Jeśli o nią chodzi, to trudno się pomylić.

- Shira i Mar...

Też nietrudno zgadnąć. O mój Boże, jęknął Gabriel

w duchu. Mar wyglądał chyba najstraszniej ze wszystkich.

Ale jednocześnie było w nim coś niebywale pociągającego.

Nataniel wciąż objaśniał, a Gabriel i Ellen słuchali

uważnie.

- Tego mężczyznę o bardzo zniekształconych rysach

widywaliśmy od czasu do czasu. Pochodzi z epoki

pomiędzy obydwoma Tengelami. I tamta para również.

Oni wszyscy stoją po naszej stronie, choć może robią takie

straszne wrażenie.

A tamci zupełnie nieoczekiwanie zaczęli się bardzo

serdecznie witać z trójką dzieci Jonathana, Finnem, Olem

i Gro. "Jesteśmy waszymi opiekunami" - informowali

uśmiechnięci. Dzieci najpierw oniemiały, zaraz jednak

witały się roześmiane, wyciągając ręce do swoich opieku-

nów. Potem ci troje z odległych czasów odeszli i usiedli

obok Shiry i Mara.

- Teraz wszedł ktoś, kogo nie znam - powiedział

Nataniel zdziwiony.

- To Halkatla - szepnęła Tova. - Ale ja nie myślałam,

że też do nas należy.

Po przejściu obszarpanej, bardzo nędznie wyglądającej

Halkatli pojawiła się znowu grupa powłóczących nogami

Taran-gaiczyków. Typowi dotknięci ze smutkiem wypi-

sanym na skupionych twarzach. Ku zdumieniu zebranych

podeszli do drugiej ławy i zatrzymali się przy piątce dzieci

Mari. Kłaniali się dzieciom głęboko, potem każde z nich

dotykało prawą ręką najpierw swego czoła, a następnie

ziemi. Christel, Mariana i ich trzej młodsi bracia byli tak

wstrząśnięci, że wstali z miejsc i witali przybyłych w ten

sam sposób speszeni i niepewni.

- No tak - powiedział Jonathan cierpko. - Więc i wy

macie swoich opiekunów. Wygląda oa to, że tylko mnie

nikogo nie przydzielono.

I rzeczywiście. Teraz już tylko Jonathan był sam.

Pięcioro Taran-gaiczyków usiadło na pierwszej ławie.

Po chwili przyszło jeszcze kilkoro innych, tym razem,

sądząc z wyglądu, byli to nordycy, Nataniel jednak nie

zdążył się zorientować, kto to, bowiem właśnie w tym

momencie światło zbladło jeszcze bardziej.

Gabriel wyprostował się na swoim miejscu i słuchał.

Coś się działo, ale...

Tak, teraz docierało do niego. Spokojne, wolne kroki

gdzieś w górze. Jeden rząd po drugim wypełniał się

szczelnie, trwało to długo, lecz Gabriel nie widział nic.

Zresztą chyba o to właśnie chodziło, żeby nie widział,

sam dźwięk był już wystarczająco straszny.

Jakby to nie ludzkie istoty wchodziły.

Osobliwe dźwięki... Niekiedy słyszał po prostu, że któryś

z rzędów się zapełnia, ale on nie dostrzegał nawet cieni.

Jakby... Jakby ci, którzy teraz przybyvrali, byli tak niscy, że

aż niewidoczni zza pleców siedzących na ławkach przed nimi.

Raz zdawało mu się, że słyszy szum skrzydeł, to znowu

majaczyły mu przed oczyma jakieś niezwykle wysokie,

majestatyczne postaci na tle zalewających wszystko ciem-

ności. Innym jeszcze razem w mroku błysnęły czyjeś

gorejące ślepia i słychać było gdzieś w górze dyszenie

wydobywające się z mnóstwa rozwartych dzikich paszcz.

Gabriel kulił się na swoirn krześle, starał się być jak

najmniejszy. Po omacku odnalazł ręce Ellen i Nataniela.

Dobrze było czuć ich uspokajające uściski.

W końcu zaległa cisza.

Wszyscy czekali.

Powoli nad stołem znowu zapalało się światło, na razie

ledwo dostrzegalne, zdawało się, że to stół promieniuje

jaśniejszą poświatą w całkiem ciemnej sali. W chwilę

później również podium i szczyt schodów zostały rozjaś-

nione tym samym delikatnym, stłumionym, a mimo to

wyraźnym światłem. Skalny występ znajdował się niezbyt

wysoko, Gabriel dostrzegał ze swego miejsca fragrnenty

podłogi.

I właśnie tam, na tym występie, pojawiła się Tula.

Nie byłaby sobą, gdyby nie rozkoszowała się tym, że

tam stoi, że wszyscy na nią patrzą, że jest w centrum

zainteresowania. Celowo milczała tak długo, żeby wzmóc

powodowane oczekiwaniem napięcie. Oczy jej płonęły.

- Najdrożsi! - powiedziała w końcu. - Spotkał mnie

ogromny zaszczyt, że mogę powitać w moim domu Ludzi

Lodu i ich przyjaciół. Powód naszego spotkania nie należy

do przyjemnych, lecz mimo to jestem szczęśliwa, że mogę

was wszystkich tutaj widzieć! Uczyńmy tę noc nocą

przyjaźni, uczyńmy nasze spotkanie niezapomnianym!

Wszyscy się z nią zgadzali i tylko Gabriel zastanawiał

się, kim mogą być jego nowi przyjaciele, którzy siedzą

w ławach na samej górze.

Tula mówiła dalej:

- Zanim jednak rozpoczniemy spotkanie, proponuję,

byśmy skupili myśli na tych naszych krewnych, którzy

naprawdę zostali dotknięci przekleństwem złego przodka.

Na tych, którzy być może w nadchodzącej walce staną się

naszymi przeciwnikami. Nie wolno nam nigdy zapomnieć,

że tkwiące w nich zło nie jest ich winą, nie zostało przez nich

dobrowolnie wybrane. Każdy z nas ma wśród najbliższych

krewnych kogoś ciężko dotkniętego dziedzictwem zła.

I tych właśnie naszych bliskich dziś tutaj z nami nie ma.

Pomyślmy jednak o nich z wyrozumiałością!

Gabriel zagryzał wargi. Nigdy przedtem nie myślał

w ten sposób o złych, na przykład o Ulvarze czy o Hannie,

Kolgrimie i wielu innych, o których tyle słyszał. Zauważył

teraz, że wszyscy zebrani są wzruszeni słowami Tuli.

Długo trwała pełna skupienia cisza.

Potem Tula odezwała się znowu:

- Nie wszyscy mówimy tym samym językiem, ale

dzisiejszej nocy nie ma to znaczenia. Dziś w nocy jesteśmy

w stanie porozumieć się nawzajem bez przeszkód.

Zdaniem Gabriela brzmiało to bardzo dziwnie, ale

rozumiał Tulę, mimo iż używała stasoświeckich słów

i powiedzeń.

Zdawał sobie sprawę z tego, że na sali są Duńczycy,

i bardzo się bał, że ich nie zrozumie. Zawsze uważał, że

duński jest dla Norwegów językiem obcym i nie słuchał

audycji duńskiego radia ani telewizji.

Ale na spotkanie przyszli też Taran-gaiczycy. Na myśl

o rozmowie z nimi Gabrielowi płonęły uszy. Jakim

sposobem uda mu się ich zrozumieć?

Chociaż oni nie sprawiali wrażenia, że chcieliby cokol-

wiek powiedzieć. Na pewno z tego, co mówiła Tula, też

nie pojmowali ani słowa.

Ona zaś ciągnęła:

- Chciałabym, byście wiedzieli, że stworzyliśmy Naj-

wyższą Radę, na dzisiejszą noc i na czas, który nadchodzi.

Składa się z pięciu członków, a kim oni są, dowiecie się

później.

Gabriel rozglądał się dokoła. Ciekawe, kto to może być.

Chyba umiałby zgadnąć.

Z pewnością jest wśród nich Gand. I Wędrowiec.

Chyba też Tarjei. I... No tak, Tula na pewno. Ale piąty?

Kto może być piątym członkiem Rady?

Nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo jasny

głos Tuli rozległ się znowu:

- W historii Ludzi Lodu wiele jest spraw tajemniczych

i nie wyjaśnionych. Zanim więc ustalimy plany naszego

postępowania wobec Tengela Złego, chcielibyśmy bar-

dzo, aby każdy z zebranych mógł nam opowiedzieć

historię swego życia. Na nic takiego nie ma jednak czasu, jeśli

nie chcemy tu siedzieć do sądnego dnia. Dlatego wezwiemy

tylko tych, których absolutnie musimy wysłuchać. A jeśli

ktoś inny miałby coś do dodania czy chciałby uzupełnić ich

opowieści, będzie ze szczerą uwagą również wysłuchany.

Wystarczy tylko poprosić o głos. Bardzo was jednak proszę

o ograniczanie się wyłącznie do informacji dotyczących

naszego drogiego przodka obdarzonego taką złą duszą!

Heike uśmiechnął się nieśmiało i wstał.

- Sądzę, że niektórym potrzeba będzie nieco więcej

czasu. A poza tym my sami będziemy pewnie niekiedy

ciekawi losów niektórych naszych przodków, dotychczas

nam nieznanych.

- Zgadzam się z tobą. Natomiast nasi żyjący krewni,

dwadzieścia dwoje Ludzi Lodu, którzy teraz mieszkają na

ziemi, w ogóle nie powinni nic mówić. Oni przyszli tu po

to, by słuchać i uczyć się.

- Dwadzieścia dwoje? - zapytała Tova. - A co

z Gandem?

Tula uśmiechnęła się.

- Dojdziemy i do niego.

- On chyba jest z nami?

- Oczywiście. Gand jest tutaj.

Tova usiadła wygodniej, uspokojona. Och, pomyślała.

Nie powinnam zachowywać się tak głupio.

Gabriel dostrzegał za plecami Tuli cztery demony. Jej

demony. I nagle przemknęła mu przez głowę pewna myśl.

Wyobraził sobie mianowicie, że teraz na zewnątrz wokół

górskich szczytów jest pusto.

Dyskretnie spoglądał ku najwyższemu rzędowi ławek

z jednej strony sali. Pogrążone były w zupełnym mroku.

Tu i tam jednak lśniły czyjeś fosforyzujące oczy...

Wydawało mu się na ułamek sekundy, że widzi połyskują-

ce białe kły, gdy czyjaś warga uniosła się leciutko w górę.

Drgnął przestraszony i odwrócił wzrok w inną stronę.

Na samej górze było zupełnie inaczej. Patrząc na

ostatnie rzędy ławek, Gabriel mógł sobie raczej wyob-

rażać niż widzieć, co się tam dzieje. Dostrzegał jakieś

wysokie postaci tak czarne, że niemal zlewały się w jedno

z gęstym mrokiem. Tych, którzy siedzieli na ostatnich

ławach, w ogóle nie mógł zobaczyć. Musiałby się od-

wracać, a tego nie wypadało robić. Ale dostrzegał inne

sylwetki bliżej wejścia. Tam gdzie siedzieli ci, którzy

przyszli jako ostatni... Nie słyszał ich kroków, bo za-

głuszały je inne dźwięki. Teraz jednak dochodziło stamtąd

warczenie, jakieś groźne parskania, jakby rozgniewanych

dzikich zwierząt. Istoty, które wydawały te odgłosy, były

tak niskie, ze dostrzegało się jedynie mroczny żar ich

nieludzkich oczu.

Gabriel zerknął w bok, ku wejściu, tam gdzie stała Tula.

Pojawili się i tam nowi przybysze. Ponieważ podium

było oświetlone, widać ich było wyraźniej niż innych, ale

Gabriel i tak dostrzegał tylko kontury postaci, a właściwie

zielonkawe, fosforyzujące przy każdym ruchu cienie.

Odniósł wrażenie, że nie są to przyjazne stworzenia.

Był szczerze wdzięczny losowi, że nie są jego przeciw-

nikami, że znajdują się po tej samej stronie co on. Na

wszelki wypadek jednak przysunął się bliżej Nataniela.

Chyba nie bez powodu światło na tej sali było takie

słabe...

Nagle ponownie usłyszał głos Tuli:

- Rozpocznijmy nasze spotkanie toastem za zwycię-

stwo, którego wszyscy tak samo pragniemy!

Obecni wstali i podnieśli kielichy. Gabriel także.

W domu nigdy jeszcze mu na to nie pozwalano. Ale i tutaj

w jego pucharku znajdował się jedynie słodki napój. Nic

nie szkodzi, może i w ten sposób spełnić uroczysty toast.

Spojrzał ukradkiem na swoich rówieśników, kuzynki

i kuzynów. Wszyscy również pili.

Ale żadne z nich nie siedziało w pierwszym rzędzie!

Och, nie powinien być zarozumiały!

Chociaż na troszkę dumy mógłby sobie może pozwolić?

Kiedy wszyscy wypili i usiedli, na krótko zaległa cisza.

I wtedy Tula powiedziała:

- Rada wzywa Tengela Dobrego na podium!

Przez salę przeszedł szum. Tengel wstał ze swego

miejsca i poszedł do Tuli.

Zaczyna się naprawdę, pomyślał Gabriel z dreszczem

niecierpliwości.

ROZDZIAŁ IV

Tengel Dobry wyglądał wspaniale, kiedy tak stał

u boku Tuli. Wznosił się niczym groźny kolos przy tej

drobnej dziewczynie. Tula bowiem zachowała swój dzie-

wczęcy wygląd, który charakteryzował ją za życia. Gabriel

był zafascynowany obojgiem, ponad wszystko jednak

Tengelem. Tego rodzaju człowiek rodzi się chyba tylko

raz na sto lat, a może nawet i to nie. Heike mógł go pod

wieloma względami przypominać, nie posiadał jednak

tego wrodzonego autorytetu, którym odznaczał się Ten-

gel, ani takiej siły w zaskakująco łagodnych oczach.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Tengel Dob-

ry cieszy się u wszystkich zebranych ogromnym poważa-

niem. Na sali zaległa grobowa cisza.

Przerwała ją Tula, wołając:

- Mam zaszczyt przedstawić wam człowieka, który

jako pierwszy ze wszystkich świadomie podjął walkę ze

złym dziedzictwem! To on próbował zło przemienić

w dobro i po nim rzeczywiście zaczęło się rodzić więcej

obciążonych dziedzictwem, którzy stawali przeciwko

Tengelowi Złemu, niż takich, którzy chcieli mu służyć.

Zebrani przyjęli te słowa grzmiącymi oklaskami, po

czym Tula powiedziała:

- Czy wysłuchamy teraz historii Tengela Dobrego? Ale

jak powiedziałam, wspominamy jedynie sprawy, które mają

związek z przekleństwem, jakie nasz zły przodek rzucił na

ród, niczego więcej! I, skoro jestem przy głosie, to chciałam

powiedzieć, że Tengel Dobry jest w naszej walce przywódcą

wszystkich wybranych i obciążonych. Wy z żyjących, którzy

będziecie musieli przejść przez ogień, zwracajcie się do

Tengela zawsze, gdy znajdziecie się w potrzebie!

Gabriel nie był w stanie oderwać oczu od Tengela. Rzecz

jasna nigdy przedtem go nie widział, dopiero dzisiejszego

wieczora, ale natychmiast poczuł głębokie zaufanie do tego

ogromnego mężczyzny o groteskowych rysach jak Ulvhe-

din, opiekun Gabriela, chociaż ci dwaj byli tylko z pozoru

do siebie podobni. Twarz Ulvhedina była bardziej mongo-

loidalna, Tengel mniej też miał w sobie dzikości.

Patriarcha Ludzi Lodu, jeśli tak można określić kogoś,

kto wyglądał na trzydzieści pięć lat, zaczął mówić:

- Większość informacji o moim życiu znacie wszyscy

z rodowych kronik. Chciałbym więc teraz powiedzieć

o czymś, o czym nigdy dotąd nie słyszeliście.

Jeśli to możliwe, na sali zaległa jeszcze większa cisza.

- W kronikach jest napisane, że moja kuzynka, Eldrid,

opowiadała Silje o moim dzieciństwie. O tym, jaki byłem,

i jak czciłem swego imiennika, Tengela. I jak nagle się

ocknąłem, jakby mnie coś przestraszyło, i postanowiłem,

że za nic nie przyczynię się do narodzin kolejnych dzieci

dotkniętych dziedzictwem zła. Chciałbym wam teraz

właśnie opowiedzieć, jak do trgo doszło.

Gabriel wstrzymał oddech i zdaje się, że nie tylko on na

tej sali.

- Pewnej zimy w czasach mojej wczesnej młodości

w Dolinie Ludzi Lodu panował straszny głód - zaczął

Tengel Dobry swą opowieść głosem zdławionym z bólu

na wspomnienie tragicznych przeżyć. - Głód nie był dla

nas czymś nieznanym, tym razem jednak stanowił śmier-

telne zagrożenie dla wszystkich mieszkańców Doliny,

a najbardziej chyba dla nas, czworga obciążonych. I wtedy

właśnie troje pozostałych złożyło mi pewną propozycję.

Powiedzieli, że tak im kazał Tengel Zły. Miewali z nim

często kontakty, w każdym razie tak twierdzili. Mnie się to

jeszcze nigdy nie przytrafiło i, szczerze mówiąc, zazdrości-

łem im. Teraz jednak dowiedziałem się, że Tengel Zły chce

wypróbować moją lojalność. I otóż oni chcieli, żebym ja...

Głos mu się załamał i ten ogromny mężczyzna musiał

chwilę odczekać, by się uspokoić. Nikt z zebranych nie

odezwał się ani słowem.

- Żebym ja... zamordował dziecko... i oddał im. Do

zjedzenia.

Na sali dały się słyszeć pełne grozy szepty.

- W tamtych czasach nie miałem żadnych skrupułów,

w każdym razie niewiele. Dziedzictwo Tengela Złego

rządziło moim ciałem i duszą. Tamci zdążyli już nawet

wybrać dziecko. Małego chłopca, którego miałem zwabić

do pułapki. I zrobiłem to całkowicie bezwolnie. Po prostu

spełniłem polecenie, by przysłużyć się Tengelowi Złemu

i może otrzymać od niego pochwałę. A to było dla mnie

niezmiernie ważne.

Tengel zamilkł znowu, dręczony wspomnieniami.

Gabriel usłyszał szeptem wypowiadane słowa Tovy: "Jak

dobrze jest wiedzieć, że nawet on nosił w sobie zło! I że ja

nie byłam jedyna!"

Mężczyzna na podium wciągnął głęboko powietrze

i mówił dalej:

- Zwabiłem chłopca do kryjówki, którą tylko ja

znałem. Wyostrzyłem wielki nóż, stałem tam z nożem

w kieszeni, czułem na udzie chłód metalu, gdy chłopiec

nie podejrzewając niczego złego powiedział: "Zobacz, co

dziś znalazłem! Całą garść zmrożonych borówek. Po-

dzielimy się nimi, ty zjesz pół i ja pół".

Wyjął z kieszeni jakiś węzełek, w którym miał kilka

pogniecionych jagód, być może pierwszą jadalną rzecz,

jaką widział od paru dni. Tak, bo wszystkie zwierzęta

zostały już zabite, wszystko ziarno zjedzone. Wszystko, na

co mogliśmy jeszcze liczyć, to były ryby w jeziorze, ale

jezioro zamarzło tej zimy tak mocno, że nie dało się

wyrąbać przerębli. I oto chłopiec chce się ze mną podzielić

tymi kilkoma nędznymi jagodami! Patrzył na mnie ufnym

wzrokiem i czekał, co powiem. Nie wiem, co się wtedy ze

mną stało, ale ukucnąłem obok dziecka i wkładałem mu

do ust owoce, jeden po drugim. "Czego ty płaczesz,

Tengelu?" - zapytał i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę,

że po twarzy spływają mi łzy. Płakałem po raz pierwszy

w życiu, a w piersiach czułem jakieś dziwne ciepło, które

sprawiało mi radość, a jednocześnie wielki ból. Od

tamtego dnia trzymałem się z daleka od Hanny, Grimara

i od tamtej kobiety... a przede wszystkim od Tengela

Złego! To wtedy postanowiłem, że nie powinno się już

urodzić więcej obciążonych dzieci.

Zaległa cisza.

Po chwili odezwał się Heike:

- Nie powiedziałeś nam jednak, jak ci się udało

przeciągnąć na stronę dobra twoich dotkniętych krewnych.

- Nie opowiedziałem, bo to jest późniejsza historia.

Jak wiecie, spotkałem Silje...

Wyciągnął rękę w jej stronę, a ona odpowiedziała na

wezwanie i przyszła do niego na podium. Zebrani

zareagowali na to długimi oklaskami. Silje sprawiała

wrażenie onieśmielonej, ale bardzo szczęśliwej. Gabriel

uważał, że jest to piękna i miła pani, i że bardzo chętnie by

się z nią zaprzyjaźnił. Ale przecież dzieliło ich mniej więcej

czterysta lat.

Przypomniał sobie, że ktoś kiedyś mówił, iż czas nie

jest ważny i wiek też nie. Teraz zrozumiał, że to błędne

rozumowanie. Czas i wiek to bariery nie do przekroczenia.

Czas to w życiu człowieka groźny czynnik.

Po krótkiej chwili filozoficznej zadumy ponownie

skupił uwagę na tym, co działo się na trybunie.

Tengel mówił:

- Tak więc kiedy spotkałem Silje, zmienił się mój

pogląd na sprawę nowych dzieci w rodzinie. Starałem się

jednak bardzo, żeby nie były wyłącznie złe.

- Jakim sposobem? - zapytała Villemo.

- Nie mogłem zapobiec narodzinom dzieci obciążo-

nych, pakt Tengela Złego z Shamą i złe moce były na to

zbyt silne. Udało mi się jednak utorować drogę dla

wybranych, a także dałem złym możliwość przemiany,

odwrócenia losu, przejścia na stronę dobra. Nie wszyst-

kim się to udało, niestety, a wielu z was okupiło przemianę

nieludzkim cierpieniem. Ale zrobiłem, co było w mojej

mocy...

- Dokonałeś wielkiego czynu - powiedział Heike,

jeden z tych, którzy musieli cierpieć najdotkliwiej z powo-

du przekleństwa i który miał okrutnego ojca. - Opowiedz

jednak, jak do tego doszedłeś!

- Silje dostała ślubny prezent - powiedział Tengel

i popatrzył na nią. - Pamiętasz to?

Patrzyła na niego pytająco.

- Tę małą rzeźbioną szkatułkę? Która była taka ważna,

że koniecznie musieliśmy ją zabrać z Doliny Ludzi Lodu?

- No właśnie!

Jeden z demonów o końskiej głowie wszedł pospiesz-

nie na podium z niewielkim przedmiotem w ręce. Postawił

na stole szkatułkę poczerniałą ze starości.

- To ta! - wykrzyknęła Silje z zachwytem. - Napraw-

dę jeszcze istnieje?

Odpowiedział jej Andre:

- Przechowywaliśmy ją od dawna wśród skarbów

Ludzi Lodu, nigdy jednak nie udało nam się jej otworzyć.

- I nie powinno się jej otwierać - odparła Silje.

- Tengel mi mówił, że tego, co zostało w niej zamknięte,

nie należy ruszać.

- Tak jest - potwierdził Tengel Dobry. - Bo, widzicie,

żeby złagodzić skutki złego dziedzictwa, musiałem sięg-

nąć po bardzo drastyczne środki. Tengel Zły przecież był

u Źródeł Zła, a także, o czym wielu z was zapewne nie

pamięta, spędził trzydzieści trzy dni i trzydzieści trzy noce

w Dolinie Ludzi Lodu, by zakopać tam naczynie z wodą

zła i zakląć miejsce, w którym naczynie stoi. Wielokrotnie

zastanawiałem się, czy zrobił tam coś jeszcze, ale nie

wiedziałem, co by to mogło być. Nie mogłem być poza

domem dłużej niż miesiąc, bo wtedy Silje zaczęłaby coś

podejrzewać. Ale przez wiele tygodni, i za dnia, i w nocy

przepływałem na drugą stronę jeziora w naszej dolinie, aż

znalazłem pewne miejsce, które stało się dla mnie święte.

Leży ono tuż u źródeł rzeki, której woda wpływa do

jeziora. Wysoko na zboczu góry odnalazłem źródełko,

z którego rzeka bierze początek. Sączy się tam jedynie

cieniutki strumyczek, daje wodę mchom i górskim roś-

linom, takim, które lubią podmokłe środowisko i bagna.

Po drodze w górę napotkałem rzadkie ziele, które ludzie

nazywają "błękitne oczy Jezusa", a także wiele innych

ziół, uważanych niemal za święte. Ale żadnych takich,

które by służyły czarnej magii, jedynie białej. O brzasku,

gdy Silje myślała, że łowię ryby, odmówiłem magiczne

formułki nad ziołami, które znalazłem; stałem nad brze-

giem strumienia i rzucałem urok na wszystkie rośliny.

Potem całą noc spędziłem pod gołym niebem. Podobnie jak

wiele lat później Heike i Vinga, którzy w lesie złożyli

wiosenną ofiarę. Poza tym jednak rytuałów, jakie oni

spełniali, nie można porównywać z moimi. Ja posługiwa-

łem się wszystkimi zaklęciami i czarodziejskimi formułka-

mi, jakie znałem, a przychodziło mi do głowy wiele różnych

zwrotów, również w obcych językach, widocznie nosiłem

je w sobie, ukryte gdzieś w głębi duszy. Były to niekiedy

zaklęcia tak straszne, że doznawałem zawrotu głowy.

- Tengel umilkł na chwilę, poruszony dawnym wspomnie-

niem. - To była najcięższa noc w moim życiu. Wyczuwałem

opór. Wściekły opór jakiejś niepojętej złej siły. Wiele razy ta

jakaś moc rzucała mnie na kolana, raz zdawało mi się, że już,

już zdobywa ona przewagę, że moje życie tu się zakończy.

Myślałem jednak o wszystkich dobrych ludziach, jakich

znałem, o czystości ducha i sile mojej Silje, i stało się jakoś

tak, jakby wszyscy nieszczęśliwi ludzie z mojego rodu

wsparli mnie, pomogli mi w zmaganiach.

- I tak właśnie zrobiliśmy - wtrąciła Dida. - Z wiel-

kim zainteresowaniem śledziliśmy twoją walkę.

- Dziękuję - szepnął Tengel Dobry. - To naprawdę

wy mnie uratowaliście!

- A razem z tobą naszych potomków - dodała Dida.

- Ale opowiadaj dalej!

- Musiałem zwyciężyć, bo zanim słońce wzeszło,

usłyszałem okropny krzyk. Przeszywający, żałosny, za-

mierający krzyk, który świadczył, że Tengel Zły jest

wściekły i w najwyższym stopniu rozczarowany. Wtedy

zebrałem wszystkie, teraz już suche, zioła i razem z amule-

tami dobra włożyłem do szkatułki, zamknąłem ją na

magiczny zamek i oddałem Silje. Jak długo szkatułka

będzie w posiadaniu naszego rodu, tak długo obciążeni

będą chronieni przed najgorszymi skutkami dziedzictwa

zła. I dzięki temu właśnie większość z was mogła

odwrócić się od Tengela Złego i przejść na stronę dobra.

Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Powinniście

jednak pamiętać, że już w czasach przede mną znajdowali

się obciążeni dziedzictwem, którzy wypowiedzieli po-

słuszeństwo Tengelowi i chcieli walczyć ze złem.

- To prawda - wtrąciła znowu Dida. - Było nas

kilkoro, choć niewielu.

- Ale obdarzonych wielką siłą - uśmiechnął się Tengel

Dobry. - I zasługujecie na ogromny szacunek, zwłaszcza że

prowadziliście samotną walkę. Będziemy bardzo radzi

poznać i waszą historię. Moje opowiadanie dobiegło końca.

Dzisiejszego wieczoru tyle miałem do powiedzenia. Może

jeszcze Silje chciałaby coś dodać, skoro także jest z nami?

Tula jeszcze raz podniosła szkatułkę.

- Przeczytamy też dzisiaj, z zachowaniem wszelkiej

ostrożności, odpowiednie fragmenty dziennika Silje

- obiecała. - Ale może ty sama chciałabyś coś dodać, Silje?

- Mój dziennik najlepiej opowiada o tym, co się

wydarzyło - powiedziała z wolna, onieśmielona zaintereso-

waniem wszystkich zebranych. - Ja chciałam tylko podzię-

kować za zaproszenie na to spotkanie, nie jestem w stanie

wyrazić, ile to dla mnie znaczy, ale... Mam też pewne pytanie,

choć może się ono wydawać trochę nie na miejscu...

- Pytaj! Dziś w nocy wszyscy powinni wypowiadać się

swobodnie!

- No więc... Kiedy tutaj szłam, to tam na zewnątrz...

Zdawało mi się, że rozpoznaję niektóre istoty. W górze...

Silje umilkła i nie chciała mówić dalej. Tula jednak

wykonała ruch ręką i powoli zapaliło się światło nad

ostatnimi ławami, gdzie siedziało siedem czy osiem

podobnych do siebie nawzajem stworów. Podniosły się

teraz z miejsc, ponure i budzące grozę, w milczeniu

przyglądały się patrzącemu na nie zgromadzeniu.

Silje oddychała z trudem.

- Moje demony! Demony z Krainy Mroku albo

Krainy Cieni, jak ją nazywałam! Te, które unosiły się nad

górami i nad Doliną Ludzi Lodu!

Ingrid zerwała się z miejsca.

- Tak jest! Są podobne do tych, które widziałam

w Dolinie Ludzi Lodu, demony przemienione w brzozy.

Tylko że twarze moich były jakby bardziej lisie.

Krąg światła poszerzył się i coraz to nowe twarze

wyłaniały się z mroku, wąskie i spiczaste, o płonących

oczach.

- To one! - zawołała Ingrid. - Te są moje!

- Demony Ludzi Lodu, macie rację - potwierdziła

Tula.

Światło przygasło ponownie. Ostatnie, najwyżej poło-

żone ławki znowu pogrążyły się w mroku.

Gabriel odetchnął i opadł z powrotem na swoje

krzesło. Czuł, że mu uszy płoną.

Tula czekała uśmiechnięta.

- Czy masz jeszcze jakieś pytania, Silje?

- Nie - odparła tamta cicho. - A właściwie miałabym,

jeśli wolno.

- Naturalnie! My wszyscy mamy wobec ciebie wielki

dług wdzięczności. Przede wszystkim za to, co zrobiłaś dla

Tengela Dobrego.

Silje śmiała się skrępowana.

- Bardzo bym chciała wiedzieć, co się stało z moimi

tapetami.

Tula spoglądała na nią przez chwilę nie bardzo rozu-

miejąc, o co chodzi, ale zaraz Viljar podniósł się z miejsca

i wyjaśnił zmartwiony:

- Te, które zostały w Grastensholm, przepadły, nie-

stety wraz z dworem. Mimo to jeszcze za moich czasów

twoje tapety znane były w całym kraju.

Mali dodała późniejsze informacje:

- Mogę ci powiedzieć, że nazwisko "Mistrz Arngrim"

znajduje się we wszystkich pracach na temat artystycznego

rzemiosła. Wiele z twoich malowideł znalazło się w muzeach

i historycy wiedzą nawet, że Arngrim to kobieta! Muszę się

pochwalić, że to ja rozpowszechniłam tę informację - dodała.

No pewnie, pomyślał Gabriel. Ciotka Mali wciąż

nieugięcie walczy o prawa kobiet.

Oświadczenie Mali przyjęto oklaskami, przeznaczo-

nymi w równej mierze dla niej, jak i dla Silje.

Silje zaś, którą chętnie nazywano matką nowego rodu

Ludzi Lodu, chciała jeszcze coś dodać:

- Chyba wszyscy rozumiecie, jakie to cudowne spot-

kać swoich potomków. A wielu z pewnością po raz

pierwszy widzi swoich przodków... Och, Tula, uważam,

że to był wspaniały pomysł! Tak się cieszę, że mogę was

wszystkićh powitać, bo przecież wszyscy jesteście z mojej

krwi!

Silje najwyraźniej zapomniała na chwilę, że zgromadzi-

ło ich tu śmiertelne niebezpieczeństwo, ale wybaczyli jej

to. Taka była wzruszająca i taka śliczna z płonącymi

policzkami, trzymająca za rękę TengeIa Dobrego!

Oboje chcieli teraz wrócić na swoje miejsca, ale Tula

ich zatrzymała. Tula najwyraźniej rozkoszowała się swoją

rolą gospodyni i organizatorki spotkania. Z wielką

przyjemnością ogłaszała kolejne niespodzianki.

- Rada wzywa do siebie Sunnivę Starszą z Ludzi Lodu!

Sunniva? zastanawiał się Gabriel. Ona chyba nie

odegrała wielkiej roli. Nie dosłyszał jednak, że Tula

wzywała Sunnivę Starszą.

Oj! To przecież siostra Tengela!

Bardzo ciemna młoda kobieta weszła na podium i padła

Tengelowi w ramiona. Obejmowali się czule.

Jaka ona ładna, pomyślał Gabriel, kiedy kobieta

odwróciła się nareszcie ku sali. I jaka podobna do Sol, która

siedzi w pierwszym rzędzie. Ale to przecież matka Sol!

Sunniva długo i serdecznie przytulała też Silje. Gabriel

wiedział, dlaczego. To przecież Silje zajęła się jej osieroco-

ną córeczką i uratowała jej życie.

Sunniva Starsza zwróciła się do sali i powiedziała:

- Niewielu z was mnie zna, ale chciałabym wyrazić

najszczerszą wdzięczność za to, że mogę was spotkać.

I uważam, że mam sporo do dodania, jeśli chodzi

o naczynie z ciemną wodą zła

Uwaga wszystkich skupiała się teraz na niej.

- Tengel Zły zakopał coś w dwóch miejscach na stoku

góry. Odkryłam to pewnej jesieni, kiedy szukałam w górach

zabłąkanego cielęcia. Odnalazłam to samo miejsce, które

Silje opisała w swoim dzienniku, i tam pochwycił mnie taki

strach, ogarnęło mnie takie obrzydzenie, że musiałam po

prostu uciec. Ja nie jestem dotknięta, więc oczywiście jego

samego nie widziałam, ale jego obecność odczuwałam

bardzo wyraźnie. I w jakiś czas później, kiedy już byłam

daleko od tego miejsca, przeżyłam to samo. Oblewał mnie

zimny pot ze strachu, że mogłabym podejść zbyt blisko.

Byłam wtedy jeszcze prawie dzieckiem i mogłam jedynie

uciekać. Nie żyłam jednak dostatecznie długo, bym mogła

o tym opowiedzieć. Bardzo się cieszę, że mogę dzisiaj być

z wami i mówić o tamtych wydarzeniach.

Słowa Sunnivy wywołały poruszenie na sali. Dwa

miejsca?

- Dziękujemy ci, Sunnivo! Rada zanotawała twoje

wyjaśnienia. Zaskoczyło nas to, ale może się okazać

niezwykle ważne. Może Tarjei, który czuwał nad Doliną

Ludzi Lodu, będzie miał w tej sprawie coś do powiedze-

nia. A ciebie, Sunnivo, chciałam prosić, byś podeszła do

stołu i pokazała na mapce, którą Silje narysowała w swoim

dzienniku, gdzie dokładnie odczuwałaś strach po raz

drugi. Zresztą pierwszy także!

Sunniva skinęła głową.

- Ale chcielibyśmy usłyszeć od ciebie coś więcej,

Sunnivo - dodała Tula. - Prawie cię nie znamy, więc tym

bardziej spotkanie z tobą jest dla nas prawdziwą radością.

- Dziękuję, dla mnie też. No, tak... Jest jeszeze jedna

sprawa...

- No to zaczynaj!

- Nie, nie, to tylko niejasne wspomnienie. Być może

sama sobie to dziś potwierdzę.

Zagryzała wargi i zastanawiała się.

- Pamiętam, Tengelu, że nasza mama coś nam opo-

wiadała. Pewną legendę z dawnych czasów Ludzi Lodu.

O pewnym królu... Nie, to był wódz, my przecież nie

mieliśmy królów. Miał na imię Targenor, pamiętasz go?

- Nie - odparł Tengel. - Chociaż... kiedy teraz to

mówisz, coś mi zaczyna świtać. Czy on nie pochodził

z Taran-gai?

- Tego nie wiem, ale w jego imieniu łączą się elementy

i Taran-gai, i Nor.

- Nor. Rodzinna miejscowość Shiry, rzeczywiście.

- Ów legendarny bohater musiał więc pochodzić

stamtąd. Mama nie wiedziała o nim zbyt wiele. Tyle tylko,

że jego imię było dla naszych nieszczęsnych przodków

niemal święte. Niestety, Tengelowi Złemu udało się

złamać również jego.

- Targenor... - rzekł wolno Tengel. - Oj, zdaje się, że

przypominam sobie pewne wydarzenia z dzieciństwa! Ale,

jak wiesz, nasza mama umarła przy moim urodzeniu, więc

to, co pamiętam, nie ona mi opowiadała. Natomiast wuj

Lars, brat mamy, rzeczywiście opowiadał o Targenorze.

I nazywał go królem, więc i to by się zgadzało. Choć

przecież mógł co najwyżej być królem Ludzi Lodu. Bardzo

go o to prosili i rzeczywiście ukoronowali go. Był podobno

bardzo piękny i silny, był ich jedyną nadzieją. Wkrótce

jednak Tengel Zły zorientował się w niebezpieczeństwie,

a nikt się nie odważył podjąć walki z naszym straszliwym

przodkiem. Wiesz, co się potem stało z Targenorem?

- Nie! Ale jeśli się nie mylę, to będziemy mieli okazję

poznać go dzisiejszego wieczora.

- Daj Boże, żeby tak było!

Tengel i Silje uzyskali prawo zejścia na dół, Sunniva

jednak została przez Tulę zatrzymana na podium.

- Rada wzywa Sol z Ludzi Lodu!

Te słowa wywołały prawdziwe poruszenie na sali.

Wszyscy chcieli zobaczyć osławioną, legendarną Sol.

Postarała się zrobić tak efektowne entree, jak to tylko

możliwe. Jak to Sol. Nie zmieniła się ani trochę.

Sunniva zarzuciła jej ręce na szyję i tuliła do siebie, nie

próbując nawet ukryć łez wzruszenia.

- Angelika, moje ukochane, cudowne dziecko, które

musiałam zostawić samo na jakimś brudnym podwórzu

w Trondheim! Tak strasznie cierpiałam wtedy z tego

powodu. Jeszcze raz ci dziękuję, Silje! - krzyknęła

w stronę sali. - Dziękuję ci, że ulitowałaś się nad moim

nieszczęsnym, samotnym dzieckiem! Pomyśleć, że do-

czekałam takiej chwili! Leonarda jednak była za mała, żeby

tu ze mną przyjść.

- No tak, teraz wiem, po kim odziedziczyłam urodę

- powiedziała Sol bezceremonialnie. - Wielokrotnie się

nad tym zastanawiałam, bo przecież z pewnością nie po

wuju Tengelu.

Zgromadzeni śmiali się serdecznie. Tengel również.

- Najdroższe dziecko, ufam, że miałaś dobre życie?

- zapytała Sunniva niespokojnie.

- Wspaniałe! Dopóki trwało - odparła Sol sucho.

- Ale wszystko, co najzabawniejsze, przeżyłam potem.

Razem z całą bandą dotkniętych i wybranych. Wielu

naszych pomysłów nawet nie odważyłabym się tu wspo-

mnieć. Jesteśmy teraz niewiarygodnie zgrani.

- W to akurat wierzę - uśmiechnęła się Tula, a potem

zwracając się do sali powiedziała: - Sol, jak się pewnie

domyślacie, została obwołana przywódczynią wszystkich

wiedźm i czarowników naszego rodu. Nawet Ingrid

natychmiast uznała ją na tym stanowisku. Gdyby więc

ktoś chciał wykonać jakieś hokus-pokus, powinien się

zwrócić do Sol.

Ellen wstała ze swego miejsca:

- Ale tylko niektórzy z obecnie żyjących Ludzi Lodu

mogą nawiązywać kontakty z duchami przodków.

Tula odpowiedziała:

- Od tej chwili ty i mały Gabriel będziecie mogli to

robić. Pozostali powinni się w tej sprawie zwracać do

Nataniela i Tovy lub do Benedikte.

Gabriel poczuł, że serce podchodzi mu do gardła

- z dumy pomieszanej z lękiem.

Sol zwróciła się do sali.

- Właściwie to ja nie mam nic nowego do powiedze-

nia. Chyba tylko to, że wyostrzyłam wszystkie noże

i szpikulce do wielkiej bitwy. Oraz to, że okropnie jestem

ciekawa tej gromady, która wypełnia ostatnie rzędy.

Chciałabym ich zobaczyć!

- Przyjdzie na to czas, przyjdzie czas! - zapewniała

Tula. - A teraz obie z Sunnivą zejdźcie na dół. Bardzo na

ciebie liczymy w ostatecznej rozprawie, Sol!

- Możecie na mnie polegać - obiecała nagle skupiona.

Ciekawe, kto pojawi się teraz, zastanawiał się Gabriel.

Tym razem przyszła kolej na kogoś spoza rodu:

Charlotta Meiden.

Charlotta nigdy nie była pięknością. Gabriel jednak

polubił ją od pierwszego wejrzenia. Jak niewiele znaczy

wygląd, myślał zdumiony. Mam wrażenie, że ona jest

bardzo ładna, choć przecież to nieprawda.

Gdyby tak wszyscy mężczyźni byli jak Gabriel! Żeby

tak chcieli nauczyć się widzieć! I nie chodzi tylko o te

nieco mniej piękne kobiety. Oślepiająco piękne panie też

przeważnie reprezentują sobą znacznie więcej, niż męż-

czyźni gotowi są dostrzegać. Większości panów jednak

ładny wygląd kobiety wystarcza i w ten sposób przy-

czyniają się do ograniczania zainteresowań płci pięknej.

Charlotta Meiden uśmiechała się onieśmielona do

całego zgromadzenia, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo

Tula chwyciła puchar z winem i zawołała:

- Sto lat dla kobiety, która tak dzielnie pomogła

Ludziom Lodu, która dosłownie postawiła ich na nogi!

I sto lat dla osoby, która jako pierwsza wypowiedziała

słowa "Tengel Dobry"! Sto lat dla Charlotty, Meiden,

która nie tylko zapewniła nam bezpieczne życie, lecz także

przekazała dzieciom ważne umiejętności!

Wszyscy wstali i spełnili toast. Nareszcie Gabriel mógł

ponownie spróbować swojego napoju; tęsknił do tego od

chwili, gdy pociągnął pierwszy łyk. Nie umiałby określić

smaku, ale był to wspaniały napój. Ukradkiem obserwował,

czy nie można by spróbować też jedzenia, ale, niestety, nikt

z zebranych tego nie robił. Westchnął zawiedziony.

- Najdrożsi przyjaciele - powiedziała Charlotta.

- Dziękuję wam serdecznie za te słowa, które wzruszają

mnie do głębi! Ja, oczywiście, nie mam nic do dodania,

jeśli chodzi o waszą walkę ze złem, ale chciałabym

powiedzieć kilka słów adresowanych do tych dwudziestu

dwojga, którzy obecnie żyją. Mogę?

- Naturalnie! Proszę bardzo! - uśmiechnęła się Tula.

- Chciałabym wam powiedzieć, że śmierć nie jest czymś,

czego należy się bać. Człowiek przechodzi do innej, bardzo

pięknej i przyjemnej egzystencji. I nie jest też tak, że my

dzisiaj zostaliśmy obudzeni i wyprowadzeni z naszych

grobów. Nic podobnego! Znajdujemy się w innej rzeczywis-

tości i stamtąd zostaliśmy wezwani na dzisiejsze spotkanie.

I nie myślcie sobie, że nieustannie śledzimy to, co robicie, że

nigdy nie jesteście wolni od czujnie śledzących was oczu. To

tak nie jest. Zdarza się czasami, że potrzebne wam jest nasze

wsparcie, i wtedy staramy się przedostać przez granicę

i pomagać. Ale to dotyczy nas, zwyczajnych ludzi, którzy

umarli. U Ludzi Lodu, jak wiadomo, sprawy mają się inaczej.

Głos zabrała Sol:

- Tak, masz rację. Ale my też nie ingerujemy bez

potrzeby w wasze życie. Ktoś z żyjących obciążonych

dziedzictwem musi nas wezwać i wtedy nawiązujemy

z wami kontakt. Owa straszna sentencja, mówiąca: "Bóg

widzi wszystko", nie znajduje potwierdzenia.

Tova podniosła się z miejsca.

- Mam jedno pytanie.

- Bardzo proszę!

- Charlotta mówi, że zmarli przechodzą do innej

egzystencji, do innego świata, i że stamtąd zostaliście

sprowadzeni tutaj.

- Zgadza się.

- A czy nie jest też tak, że człowiek odradza się do

nowego życia?

- Masz rację - potwierdziła Charlotta Meiden. - Masz

rację, że powraca się na ziemię jako inny człowiek. Ale

dusza pierwszego wcielenia nigdy nie przestaje istnieć.

Głos Tovy brzmiał jak zwykle trochę chropowato.

- Ja... Ja poznałam wiele moich poprzednich wcieleń.

Czy te duchy również istnieją na tamtym świecie? Wszystkie?

W głębi sali ze swojego miejsca podniosła się Halkatla.

- Powinnaś to wiedzieć, Tovo.

Oczy obu dziewcząt się spotkały.

- Tak - rzekła Tova z wolna. - Tak, Halkatla. Przecież

żyłyśmy obie, i ty, i ja. I jesteśmy tutaj obie, choć

stanowimy jedno. - Zwróciła się do zgromadzonych na

sali. - Trzeba wam wiedzieć, że w jednym z poprzednich

wcieleń żyłam jako Halkatla. Doświadczałam jej cierpień,

przeżywałam jej samotność. Wtedy to było moje życie.

Jesteśmy jedną i tą samą istotą.

Na te słowa Halkatla, chuda i przemarznięta, uśmiech-

nęła się serdecznie. Tova także odpowiedziała uśmiechem.

Ponownie głos zabrała Tula.

- Członkowie Najwyższej Rady postanowili, żeby

najpierw wysłuchać potomków Tengela Dobrego, bo-

wiem nasze historie są stosunkowo dobrze znane, więc

pójdzie to szybko. I dopiero później spróbujemy prze-

nieść się w zamierzchłe czasy...

Na myśl, że w końcu do tego dojdzie, Gabrielowi

zimny dreszcz przebiegł po plecach. Are, rodzony syn

Tengela i Silje, pierwszy w długim szeregu raczej pospoli-

tych członków tej rodziny, ani łagodna, delikatna Liv nie

zostali wezwani. Było bowiem tak, jak to określiła Tula:

- Zdumiewające, jak ciężar przekleństwa Tengela

Złego rośnie w miarę upływu czasu, prawda? Bo przecież

pierwsze generacje jego potomstwa nie miały zbyt wiel-

kich zmartwień z jego powodu. Później jednak z pokole-

nia na pokolenie zagrożenie stawało się coraz bardziej

ponurą rzeczywistością.

- Tak rzeczywiście było - potwierdził Tengel Dobry.

- Ale to pewnie dlatego, że nasz przodek z latami coraz

bardziej się niecierpliwił w miejscu swego spoczynku.

A także dlatego, że ktoś, nie będę wymieniał po imieniu

kto, odegrał na flecie kilka tonów.

Tula zachichotała niepewnie.

Chcąc pokryć zmieszanie wezwała na podium najstar-

szego syna Arego.

Tarjei Lind z Ludzi Lodu. Pierwszy Szczególnie

Wybrany.

On miał co nieco do opowiedzenia.

Tarjei, ukochany wnuk Tengela Dobrego i jego wielka

nadzieja... On także miał ciemne włosy i takąż karnację,

ale nie odziedziczył przyziemnej ociężałości swego ojca.

Tarjei miał lekko skośne oczy i wystające kości poli-

czkowe. Mimo to jego twarz była niezwykle pociągająca;

brązowoszare oczy wyrażały wielką inteligencję. Tarjei

przyszedł na świat z wolą czynienia dobra.

- Drodzy przyjaciele - powiedział Tarjei. - Jakie to

cudowne uczucie znaleźć się wyłącznie wśród sojusz-

ników. Na dodatek w takiej wspaniałej atmosferze!

- Umilkł, a po chwili mówił dalej z odrobiną rozczarowa-

nia w głosie: - Moje życie było całkowicie nieudane. Nic

w nim nie spełniło się do końca. Żona umarła mi bardzo

wcześnie. Syn zaginął. A ja sam też zbyt szybko musiałem

się pożegnać z tym światem. Najgorsze jednak jest to, że

ani ja, ani nikt inny nie domyślił się wtedy, że jestem

Szczególnie Wybranym. Nie miałem przecież żółtych

oczu ani nie dawały o sobie znać żadne nadprzyrodzone

zdolności. Może od czasu do czasu ja sam czegoś się

domyślałem, ale to były tylko jakieś niejasne przypuszcze-

nia. Dopiero po wszystkim zrozumiałem, że byłem jak

Solve, tylko z przeciwstawnym znakiem, jeżeli można tak

powiedzieć. On na początku był dobrym chłopcem.

Dziedzictwo zła ujawniało się w nim w miarę jak dorastał.

Podobnie ja, byłem uzdolniony, ale nic poza tym. Świado-

mość możliwości, jakimi zostałem obdarzony, przyszła

zbyt późno. I Kolgrim zdołał przerwać moje życie zbyt

wcześnie.

- To nie Kolgrim - sprostowała Sol. - Za tym krył się

Tengel Zły, teraz o tym wiemy.

- O, on zrobił dużo więcej - dodał Tengel Dobry.

- Gand mi powiedział, że Tengel Zły zdawał sobie sprawę

z tego, jakim zagrożeniem jest dla niego Tarjei, i dlatego

od samego początku szykował się do ataku. Ja przecież

bardzo się starałem, żeby dziecko Taralda i Sunnivy nie

przyszło na świat, byli zbyt blisko spokrewnieni i ryzyko,

że urodzi się dziecko dotknięte dziedzictwem zła, wyda-

wało się bardzo duże. Niestety, nie udało mi się, bowiem

Tengel Zły chciał, żeby Kolgrim unicestwił Tarjeia.

Dotknięte dziecko było jego narzędziem.

Tarjei kiwał głową.

- Masz rację. Nikt przecież nigdy nie wątpił, że to

Tengel Zły kierował nożem, który mnie przeszył wtedy

w Dolinie Ludzi Lodu, choć nóż znajdował się w ręce

Kolgrima. Dlatego nigdy zbytnio nie obwinialiśmy Kolg-

rima.

- Dzięki wam za to - mruknęła Sol. Kolgrim był

przecież jej wnukiem.

Do rozmowy wtrącił się Trond.

- Jak wiecie - powiedział, wstając z miejsca - ja

również próbowałem zabić Tarjeia. I to na wyraźny

rozkaz Tengela Złego.

- To prawda - westchnął Tarjei. - Bo tylko on, nasz

straszny przodek, wiedział, do czego jestem przeznaczo-

ny. No i właśnie w wyniku tych jego podstępnych działań

Ludzie Lodu musieli cierpieć jeszcze przez trzysta lat. Ale

teraz ponownie nadszedł czas, żeby mu się przeciwstawić,

urodził się Nataniel, kolejny wybrany, wielokrotnie sil-

niejszy ode mnie. Trzeba ci wiedzieć, Natanielu, że zawsze

będziesz miał w tej walce moje pełne wsparcie.

- Wiem - rzekł Nataniel. - I cenię to sobie bardzo

wysoko. Ale ty przecież przez cały czas obserwowałeś

Dolinę Ludzi Lodu. Opowiedz nam, co o niej wiesz!

- Proszę bardzo! To niezwykle interesujące, co Sunniva

mówiła o dwóch miejscach. Ja także odniosłem wrażenie, że

w Dolinie zostało ukryte coś jeszcze poza naczyniem z wodą.

- Wrażenie, powiadasz? - zastanawiała się Tula. - To

znaczy, że nie udało ci się tych miejsc zlokalizować?

- Do nich nikt nie ma przystępu. Kolgrim był ostatni.

Tengel Zły otacza swoje kryjówki nieprzeniknionym

murem swojej woli. Poza tym znajduje się tam również

jego duchowe odbicie. To wystarczająca zapora.

- Tak. Ja nie pamiętam absolutnie nic, jeśli chodzi

o miejsce, w którym widziałam tego starca - rzekła Sol

lekceważąco. - Byłam wtedy małym dzieckiem.

- No, ale mamy dziennik Silje - przypomniał Tarjei

z uśmiechem. - Wykonany przez nią szkic topograficzny

jest znakomity!

Silje pokraśniała z dumy.

- W takim razie jak się tam dostaniemy? - zapytał

Tengel Dobry.

- Szczerze mówiąc, dziadku, nie wiem. Jest jednak

pewna sprawa, która kiedyś w Dolinie przyszła mi do

głowy, sprawa, o której pewnie nie wiecie. A jest ona, jak

sądzę, ważna.

- Co takiego?

- Otóż Tengel Zły nie odzyska pełni sił, dopóki

ponownie nie napije się wody zła. A do tego będzie mu

potrzebny kubek. Powinien mieć go przy sobie.

Zaległa grobowa cisza.

- No - rzekła po chwili Dida. - To bardzo dobre

wiadomości! Znaczy, że możemy trochę zyskać na czasie.

Znakomicie!

- Na to wygląda - potwierdził Tengel Dobry. - Musi-

my wszystko bardzo szczegółowo zaplanować. To zna-

czy, chodzi mi o sposób, jak się tam dostaniemy i jak

spróbujemy go powstrzymać. Bo ty, Tarjei, nigdy się

w pobliżu zakopanego naczynia nie znalazłeś?

- Nie. Podszedłem jednak na tyle blisko, żeby zorien-

tować się, że miejsce z czasem wyraźnie się zmieniło.

- Zmieniło się? Jak to?

Tarjei się skrzywił.

- Nie na lepsze, niestety. Można się nawet zastana-

wiać, czy naczynie się nie rozbiło.

- Och, żeby to mogła być prawda - westchnęła Sol.

- Chyba jednak nie można na to liczyć. Sądzę, że do

tego nie doszło. Zdaje mi się, że to zło skondensowane

w wodzie wypełniającej naczynie zatruło otoczenie. I to

w dosłownym sensie. Nie mogę tego opisać ze szczegóła-

mi, ponieważ to jedynie wrażenia, przeczucie czegoś

strasznego. Ale tylko przeczucie. Nie umiałbym nawet

określić, gdzie znajduje się centrum.

- Tarjei, należą ci się podziękowania za stróżowanie

w Dolinie przez trzysta lat - powiedział Tengel Dobry.

- Czy chciałbyś dodać coś jeszcze?

- W tej chwili nie. Ale z czasem pewnie mi się jeszcze

coś przypomni.

- Masz rację - rzekła Tula i pozwoliła mu zejść na dół.

Tam wyszedł mu na spotkanie Trond. Bracia obejmowali

się wzruszeni, obaj mieli łzy w oczach.

- Ja nie chciałem, Tarjei - mówił Trond drżącym

głosem. - Naprawdę nie chciałem cię zabić, ale opanowało

mnie coś strasznego, jakaś siła pchała mnie do zbrodni, nie

byłem w stanie się jej przeciwstawić.

- Przecież ja o tym wiem - odpowiedział Tarjei.

- I nigdy cię nie oskarżałem. Zresztą fakt, że teraz

znalazłeś się w grupie tych, którzy podejmą walkę

z Tengelem Złym, świadczy, że jesteś niewinny.

- Starałem się potem czynić dobro...

- Trond jest jednym z naszych najlepszych pomoc-

ników - wtrąciła Dida.

Tula rzekła przyjaźnie:

- Najwyższa Rada bardzo na ciebie liczy, Trond. Na

twoją energię i zdolności przywódcze. Chcialeś być

wojownikiem, więc nim będziesz. Zostałeś wyznaczony

na dowódcę naszych elitarnych oddziałów, które zamie-

rzamy powołać.

Trond uśmiechał się uradowany i dziękował serdecz-

nie.

- Tylko pamiętaj! - ostrzegła Tula. - Skoro masz

walczyć po stronie dobra, to i twoje oddziały muszą czynić

dobro i walczyć szlachetnie!

- Od dawna się w tym ćwiczę - powiedział zgaszony.

- Wiele jednak zależy od tego, jakich się ma przeciw-

ników.

- Naturalnie! Sam będziesz musiał rozstrzygać, jak

postąpić w danej chwili. Ale zaufaj swojej zdolności oceny.

Skoro już zaczęli mówić o strategii, Tula poprosiła

trzech Paladinów, Alexandra, Tancreda i Tristana, hy

przysłużyli się swoim doświadczeniem z wojny trzydziesto-

letniej i pomogli w planowaniu, które dzisiejszej nocy

powinno zostać zakończone. Obiecali jej to z radością.

- Przy całej powadze naszej sytuacji humor Tancreda

będzie nam z pewnością bardzo potrzebny - uśmiechnęła

się Dida.

Cecylia nie miała zgromadzeniu nic do powiedzenża.

Natomiast wszyscy dotknięci i wybrani patrząc na nią

żałowali, że Cecylia ze swoją wybitną osobowością nie jest

jedną z nich. Na moment pojawił się na podium Mattias

Meiden i wszystkim się zdawało, że na sali zrobiło się

cieplej i przyjemniej. Z miejsca, w którym siedział Mattias,

promieniowała dobroć. Nagle wszyscy poczuli się bez-

piecznie, naprawdę Mattias był prawdziwym apostołem

miłości bliźniego. Brand, Andreas, Tarald, Irmelin ani

Gabriella nie mieli nic do powiedzenia, toteż nie zostali

wezwani na podium. Pojawił się natomiast ktoś, kto

znaczył dla rodu bardzo wiele.

Syn Tarjeia, Mikael Lind z Ludzi Lodu.

Tarjei widział go właściwie po raz pierwszy, rozstali się

przecież, gdy Mikael był niemowlęciem.

Tula powiedziała:

- To Mikaelowi zawdzięczamy, że powstały kroniki

Ludzi Lodu. On rozpoczął dzieło, które potem my ze

zmiennym powodzeniem staraliśmy się kontynuować.

Nawet sobie nie zdajesz sprawy, Mikaelu, jakie znaczenie

miała dła nas twoja inicjatywa!

Mikael, człowiek o bardzo spokojnym usposobieniu,

uśmiechał się tylko uszczęśliwiony.

Dida miała do niego pytanie:

- Jest coś, czego nigdy nie byłam w stanie sobie

wyjaśnić. Chodzi o tę ubraną na czarno kobietę we dworze

Livland, czy ona była żyjącym członkiem rodziny, czy to

powracająca dusza Magdy von Steierhorn?

- Tak na pewno niczego nie wiem - odparł z prze-

praszającym uśmiechem.

- A co ty sam o tym myślisz?

- W głębi duszy nie mam najmniejszych wątpliwości,

niezależnie od tego, co mówili inni. To była Magda von

Steierharn. Jej dotyk napełnił moje serce taką tęsknotą, że

nie mogłem się z niej otrząsnąć przez wiele lat, zatruł mi

życie. Spisywanie sagi o Ludziach Lodu było najlepszym

sposobem leczenia ran. No i mój ukochany syn, Dominik.

Gabriel siedział z otwartymi ustami i nie spuszczał oczu

z przystojnego Dominika, który szedł przez salę, żeby

powitać ojca. Jakie siarkowożółte oczy... Dlaczego on,

Gabriel, nie ma takich oczu? Dla chłopaków w szkole to

by dopiero było coś! Tula powiedziała, że Dominik

posiada wielką siłę psychiczną oraz niezwykłą zdolność

czytania w ludzkich myślach. Ale nie został przez Radę

wezwany.

Nie przywołano też Niklasa ani Leny, bowiem i oni nie

mieli nic do powiedzenia o Tengelu Złym.

Rada życzyła sobie natomiast rozmawiać z Villemo...

Była to pod wieloma względami najbardziej barwna

postać w rodzinie. Jej złocistorude włosy lśniły i skrzyły

się w delikatnym świetle nad podium, promieniała od niej

energia i chęć działania, chciała się podobać... Wszyscy

wiedzieli, że została obdarzona wieloma niezwykłymi

umiejętnościami. Jej żółte oczy mogły płonąć intensyw-

nym blaskiem i emanować niebywałą siłą. Dawnymi czasy

całkiem dobrze znała się na czarach, tak stwierdziła.

Wyraziła też nadzieję, że te umiejętności nadal posiada. To

ona kiedyś w proroczym śnie zobaczyła, jak biedne plemię

Ludzi Lodu zostało wypędzone ze swojej wioski przez

konnych wojowników z południa. Widziała, że jej naj-

dawniejsi przodkowie zabrali wszystkie totemy i magiczne

przedmioty, kiedy wyruszyli przez tundrę na zachód.

Wyczuwała, że jeden z nich jest niebezpieczny. Nie cheiała

go zobaczyć, więc wielkim wysiłkiem woli się obudziła.

Pewnego razu na statku piratów przyszły jej z pomocą

duchy przodków. Ale nie zapamiętała zbyt wiele, nie

umiałaby na przykład przypomnieć sobie, jak wyglądali

Ludzie Lodu w czasach przed Tengelem Dobrym. Ow-

szem, zapamiętała Didę, ale też ją trudno było zapomnieć.

Później, po śmierci, spotkała oczywiście wszystkich dob-

rych przodków, dobrych, choć wygląd wielu z nich musiał

budzić grozę i choć mieli za sobą bardzo nieszczęśliwe

życie.

- Tak - rzekła Tula, kiedy Villemo umilkła. - Uwa-

żam, że twoje zdolności kwalifikują cię do kierowanej

przez Sol grupy czarownic!

Villemo nie miała nic przeciwko temu.

- Ale a propos duchów przodków - powiedziała

zamyślona. - Nigdy przedtem nie widziałam Halkatli.

Skąd ty pochodzisz?

Halkatla wstała.

- Dzisiejszej nocy poznacie moją historię - oświad-

czyła. - Jeśli jednak sądzicie, że jestem czymś w rodzaju

szpiega, przysłanego tu przez złą moc, to zapomnijcie

o tym! Nikt nie może być bardziej szczęśliwy niż ja, że

wolno mi być tu z wami. Moja historia zaś jest niezwyk-

ła... Tyle mogę powiedzieć na razie.

- Z niecierpliwością będziemy czekać na twoją opo-

wieść - uśmiechnęła się Tula. - Ale twoje imię, Halkatla?

Kieruje myśli w odległą przeszłość, do wspólnej norwes-

ko-duńskiej historii. Wiek jedenasty, powiedziałabym.

Wnuczka króla duńskiego Svena Estridssonna. Prababka

księcia Sule. Czy to ty?

Halkatla uśmiechnęła się krzywo.

- Absolutnie nie. Żyłam w Dolinie Ludzi Lodu, ale

oni mnie wypędzili. Nigdy też nie byłam nigdzie poza

Doliną. I nie znałam nigdy żadnego mężczyzny.

- Witamy cię serdecznie wśród nas!

Wiele zagadek zostanie rozwiązanych dzisiejszej nocy,

myślał Gabriel. Halkatla, Dida, Wędrowiec, Gand...

A wtedy nie wiedział jeszcze nic o najdziwniejszym ze

wszystkich.

ROZDZIAŁ V

Wiele różnych imion dźwięczało Gabrielowi w uszach.

Tula prowadziła dialog z salą i na razie nikt nie opuszczał

swego miejsca. Christiana Stege, Jon i Ulf Paladin,

i Elisabet, ostatnia z Paladinów. Tengel Młodszy, Alv

Lind... Bardzo nieliczni byli wzywani na podium.

Dan Lind z Ludzi Lodu otrzymał podziękowania za to,

że razem z Ingrid i Ulvhedinem dokonali wielkiego czynu:

przy grobie Kolgrima w Dolinie Ludzi Lodu odnaleźli

alraunę, ukochany amulet rodu. Ale, jak to Dan powie-

dział ze swojego miejsca: Nigdy w życiu ani on, ani żadne

z pozostałych nie chciałoby się ponownie znaleźć w Doli-

nie! Odczuli tam bowiem obecność Tengela Złego,

a ściślej biorąc, siły jego myśli, i to przeraziło ich

śmiertelnie. Dan z wielkim naciskiem przestrzegał wszyst-

kich, którzy chcieliby się ważyć na takie przedsięwzięcie.

Otrzymał też wiele pochwał za swoją wyprawę na

Południe śladami Tengela Złego. Musiał oczywiście dać

za wygraną w okolicy Salzbach, małej górskiej miejs-

cowości, którą jego zły przodek starł z powierzchni ziemi.

Dan jednak mimo wszystko wykrył, że Tengel Zły

zamierza zejść do podziemi, w dosłownym znaczeniu tego

słowa, a świadomość tego miała ogromne znaczenie dla

wszystkich, którzy później podjęli próbę odnalezienia

miejsca jego spoczynku.

Po wyjaśnieniaeh Dana na podium został wezwany

jego syn, Daniel Ingridssonn Lind.

Tula powiedziała:

- Podejrzewamy wszyscy, że do urodzenia Daniela

przyczyniła się alrauna. Odrobina magicznego korzenia

znajdowała się w czarodziejskim napoju, który Dan i Ingrid

wypili z tak fatalnymi następstwami. Ingrid próbowała się

pozbyć płodu, lecz alrauna zapobiegła temu. I myślę, że

Ingrid później była z tego powodu bardzo szczęśliwa.

- Och, byłam, i to jak! - zawołała Ingrid z sali.

Daniel to największy i najwspanialszy dar, jaki dało mi

życie. Alrauna uratowała go raz jeszcze, wyrwała go z rąk

"fabrykantki aniołków". A na koniec skierowała go

w długą drogę do Taran-gai.

- Alrauna była dla mnie niczym najlepszy przyjaciel

- potwierdził Daniel. - Uratowała mi życie przy spotkaniu

z niedźwiedziem i w ogóle pomagała mi we wszystkich

kłopotach. O moich przygodach w Taran-gai powinni

jednak opowiedzieć inni. Ja tam byłem postacią z drugie-

go planu.

- No, no - roześmiała się Tula. - Przywiozłeś przecież

Shirę do domu ojca, Vendela Gripa. I tym samym

połączyłeś obie gałęzie rodu, tę w Norwegii i tę z dalekich

lodowych pustkowi.

Daniel nie mógł się tego wyprzeć.

Zielonooki Niklas nie został, jako się rzekło, wezwany

na podium, podkreślono jednak, iż jego uzdrawiające ręce

będą miały do odegrania ogromną rolę w nadchodzącej

walce.

Po tym wszystkim na podium wbiegła Ingrid, barwna,

roześmiana, w promiennym nastroju.

- Chciałabym powiedzieć coś na temat alrauny

- oświadczyła. - Ja kocham ten amulet, dokładnie tak jak

żywego człowieka. Zdarzyło się kiedyś, że prosiłam ją

o pomoc, i właśnie tej nocy miałam dziwny sen. Mogłam

widzieć rzeczy odległe w czasie i przestrzeni, na jawie

nigdy takiej umiejętności w sobie nie odkryłam. W tym

śnie wszystko wiedziałam, wszystko umiałam, rozumia-

łam wszystko. Tak, nasza alrauna była potężna... A właś-

nie, Elisabet, czy ty pamiętasz, że przepowiedziałam

kiedyś, iż Nataniel urodzi się w wielodzietnej rodzinie? Że

będzie miał ośmioro, a może nawet dziesięcioro rodzeńst-

wa? Widzicie, jaka ze mnie zdolna wiedźma? Nic więcej

powiedzieć nie mogę. Oprócz tego, że nie mogę się po

prostu doczekać rozpoczęcia walki z tym naszym wielkim

draniem!

- Długo już chyba czekać nie będziesz - powiedziała

Tula złowieszczo. - Wszystko wskazuje na to, że on też się

niecierpliwi. Na razie pocusza się ledwo dostrzegalnie, ale

niebezpieczeństwo narasta.

- Jestem gotowa! - oświadczyła Ingrid zuchwale.

Ku nieopisanej radości Gabriela Tula powiedziała:

- Może jednak pora spróbować tego pysznego jedze-

nia, które przygotowali dla nas nasi przyjaciele?

Gabriel wolał się nie dowiadywać, kim są owi przyja-

ciele. Chyba te demony o końskich głowach? A może ktoś

inny? Zresztą co za różnica? Gabriel rozejrzał się najpierw

uważnie, co będą robić inni, po czym zabrał się do

zawartości stojących przed nim miseczek.

Smakowało niebiańsko! Później nie byłby w stanie

tego smaku określić, nigdy bowiem czegoś podobnego

nie próbował. Nastrój na sali panował znakomity. Wszys-

cy rozmawiali z sąsiadami, żartowali, śmiali się, czuli się

wspaniale. Co robili ci w ostatnich, najwyżej stojących

ławkach, Gabriel nie widział.

Pochylił się ku Natanielowi i szepnął:

- Trochę to nieprzyjemne z tymi wszystkimi demona-

mi...

Nataniel odpowiedział z powagą:

- Demony zawsze towarzyszyły Ludziom Lodu. Bo

demony to złe stworzenia i towarzyszą złu. Ale one

również nienawidzą Tengela Złego i boją się go, choć

kiedyś był ich panem i władcą. Niektóre z nich właśnie

z tego powodu przyłączyły się do tych Ludzi Lodu, którzy

pragną dobra, bo w nas widzą jedyny ratunek dla siebie.

Nie zawsze można na nich polegać, ale jako sojusznicy są

nieocenieni.

- Mogę sobie wyobrazić - szepnął Gabriel spog-

lądając za siebie.

Poza tym czuł się bardzo dobrze na swoim miejscu.

Rozkoszował się nastrojem tego niezwykłego spotkania.

Tova jednak, wprost przeciwnie, nie czuła się tu

najlepiej. Nie mogła się cieszyć ze spotkania z krewnymi,

nie potrafiła się skoncentrować. Zajmowała ją tylko jedna

sprawa: gdzie podział się Gand?

Ja chyba nie mam dobrze w głowie, myślała. Żeby

wybrać akurat Ganda! Jak moglam być taka głupia, żeby

do tego stopnia zakochać się w mężczyźnie całkowicie dla

mnie niedostępnym? Niewybaczalne!

To uczucie sprawiało jej dotkliwy ból. To naprawdę

straszne! Nigdy już nie będzie się mogła zakochać w żadnym

mężczyźnie. Nie żeby ktoś zabiegał o jej uczucie. Nic takiego,

niestety, nie miało miejsca, ale przecież byłoby jej lżej, gdyby

się bez wzajemności zakochała w zwyczajnym śmiertelniku!

Czy naprawdę musiała wybrać kogoś takiego?

W ostatnim czasie wzdychała też do niego po nocach.

Zastanawiała się, jak by to mogło być, gdyby... O, nie,

tego pragnienia nigdy nie odważyła się sformułować

wyraźnie, nie wiedziała bowiem, do jakiego stopnia Gand

jest w stanie czytać w jej myślach. Przychodził przecież,

kiedy go wzywała. Czy on zawsze wszystko wie? W każ-

dym razie musiał wiedzieć, że całe jej życie kręci się

wyłącznie wokół niego.

Zaczynało się niewinnie. Z początku nawet była na

niego zła, uważała, że jest zarozumiały i przeszkadza jej

w służeniu Tengelowi Złemu. Ale to bylo dawno temu.

Po tym gdy przeszła na drugą stronę, pomagał jej zawsze,

kiedy sprzeniewierzała się obietnicy, że będzie dobrą

dziewczyną. I po każdym spotkaniu jej uczucie do niego

rozpaczliwie się pogłębiało.

Na szczęście teraz nie miała już czasu zastanawiać się

dłużej nad swoją niemiłą sytuacją, ogłoszono bowiem

koniec przerwy i na podium został wezwany dziwacznie

ubrany mężczyzna. Jeden z najciężej dotkniętych, jeden

z tych, którzy mieli największe problemy ze zmianą swego

charakteru: Ulvhedin.

To mój opiekun, pomyślał Gabriel z dumą. Nikt nie

ma takiego potężnego opiekuna jak ja!

Miał jednak na myśli jedynie jego fizyczną wielkość, bo do

gigantów ducha Ulvhedin nigdy nie należał. Była przy nim

teraz ukochana Elisa, kobieta, która zrobiła tak wiele, żeby

go odmienić. To głównie dzięki niej stał się czławiekiem.

- Mamy do ciebie sporo pytań, Ulvhedinie - powie-

działa Tula.

- No to zaczynajmy - rzekł głębokim basem.

Ku swemu bezgranicznemu zdumieniu, a później

przerażeniu, Gabriel jakby mimo woli wstał ze swojego

krzesła. Jego głos w tej wielkiej sali brzmiał dziecinnie,

cieniutki i przestraszony.

- Może ja zacznę, Ulvhedin. Zawsze zastanawiałem się,

jakim sposobem mogłeś wywotywać duchy i przepędzać je

z ziemi, skoro się tego nie uczyłeś? To znaczy, skąd ci się to

wzięło? To znaczy, chodzi mi o to, jak starłeś z powierzchni

ziemi Ludzi z Bagnisk i w ogóle... Chciałem powiedzieć...

Głos chłopca cichł w miarę, jak rosło przerażenie, że

odważył się przemawiać w tej sali, w końcu całkiem

uwiązł mu w gardle. Gabriel opadł na krzesło i zsunął się

możliwie jak najniżej, żeby go nie było widać.

Ulvhedin jednak odniósł się do niego niezwykle

przyjaźnie.

- Świetne pytanie, Gabriel! Szczerze powiedziawszy,

to ja sam, gdy wymawiałam pierwsze tego rodzaju słowa,

zastanawiałem się, skąd mi się one wzięły. Nigdy się tego

nie uczyłem, to po prostu wrodzone. Ale później często

rozmawiałem z Marem...

Później to znaczy po śmierci, pomyślał Gabriel i prze-

niknął go dreszcz.

Ulvhedin mówił dalej:

- Mar, który pochodzi przecież z Taran-gai, wy-

tłumaczył mi, że język jest czymś prastarym. Nie rozumie-

my magicznych formułek, bo zapomnieliśmy już naszego

pierwotnego języka. Przecież nad staronorweskim też

musiałbyś się dobrze zastanowić, żeby zrozumieć, prawda?

Gabriel z przejęciem kiwał głową. Nie mógł za-

chowywać się inaczej, teraz wszyscy patrzyli na niego.

- Więc powinieneś wiedzieć, Gabraelu, że język tkwi

gdzieś w głębi naszej duszy podobnie jak sztuki magiczne,

przekazane nam przez naszych znających się na czarach

przodków, którzy na długo przed narodzeniem Tengela

Złego żyli na rozległych obszarach Syberii. Surowa natura

zmuszała ludy pierwotne do posługiwania się magią

i czarami, żeby w ogóle mogły przetrwać. Niektórzy z nas

coś z tego dziedziczą. Nie walno nam jednak zapominać,

że Hanna i jej podobni również znają się na czarach, tylko

że ich magia służy wyłącznie złu. - Ulvhedin przerwał na

moment, a potem rzekł w zamyśleniu: - Jest jednak inna

sprawa, nad którą rozmyślałem przez te wszystkie lata,

Chodzi mi o witraż mistrza Benedykta w Lipawej Alei...

- Tak? On tam w dalszym ciągu jest, chociaż wieje

przez szczeliny tak, jakby się tamtędy chciały przecisnąć

wszystkie wiatry świata - wyjaśniła Benedikte jako osoba

w wieku, w którym każdy przeciąg wywołuje bolesne

dolegliwości reumatyczne.

- Pozwólcie, żeby tam jeszcze przez jakiś czas został

- poprosił Ulvhedin jakby nieobecny duchem. - Zdarzyło

się kiedyś, że tłukłem się po całym domu w Lipowej Alei

i przypadkiem wyjrzałem przez to okno. Rozumiecie

sami, że wiele przez te wzorzyste, kolorowe szybki nie

widać, ale odniosłem wrażenie, jakbym zajrzał do innego

świata. Wszystko było wprawdzie rozmazane i niewyraź-

ne, zresztą chyba za dużo wypiłem tego wieczora, ale...

Nataniełu, uważam, że ty powinieneś spróbować!

Nataniel skinął głową.

- Oczywiście!

Teraz rozległ się czysty, niezwykłe pogodny głos. To

Vinga, szczupła i drobna niczym elf, ale silna jak korzeń

jałowca, chciała coś powiedzieć ze swojego miejsca.

Przestrzegała przed ponownym sprowadzeniem na ziemię

szarego ludku. Bo gdyby szary ludek miał wybierać, to na

pewno opowie się po stronie Tengela Złego. Vinga

mówiła ze smutkiem w głosie:

- Wszyscy tęsknimy do starego dworu w Grastens-

holm, to znaczy my, którzy go znaliśmy! Ale mnie

osobiśeie najbardziej żal pewnego, można powiedzieć,

drobiazgu. Otóż kiedy urodził się Heikego i mój syn,

Eskil, posadziliśmy na dziedzińcu drzewo. I to drzewo nie

miało, niestety, czasu wyrosnąć naprawdę. Ledwie prze-

żyło Eskila, a później, kiedy całe Grastensholm zostało

zrównane z ziemią, zginęło. Uff, ależ ze mnie sentymental-

na baba!

- Bardzo dobrze cię rozumiemy - powiedziała Tula,

która żyła przecież w tym samym czasie co Vinga. - Teraz

jednak chciałabym posłuchać, co ma nam do powiedzenia

Vendel Grip! Jego wyprawa nad Morze Karskie była dla

naszego rodu prawdziwym zrządzeniem opatrzności.

Największym osiągnięciem twojego życia, Vendelu, jest

Shira!

Gabriel zobaczył teraz jasnowłosego mężczyznę o czy-

stych, jasnoniebieskich oczach, który roześmiał się głośno

i radośnie.

- Och, bardzo bym chciał, żeby dzisiejszej nocy mógł

być z nami stary, mądry Irovar - westchnął Vendel. - Ale

to, niestety, niemożliwe. Irovar pochodził z Nor, a nie

z Taran-gai. Natomiast Sarmika, czyli Wilka, bardzo

chętnie bym zobaczył.

- Sarmik jest tutaj - odpowiedziano z ław, na których

siedzieli Taran-gaiczycy. - Orin i Vassar także. I wszyscy

bardzo się cieszymy ze spotkania ze starymi przyjaciółmi,

Vendelem i Danielem.

Obaj wymienieni machali radośnie na powitanie Sar-

mikowi i jego synom.

- No, a Tun-sij? - zapytał Vendel. - Może moja znająca

się na czarach teściowa również przybyła na spotkanie?

- Oczywiście! - odezwał się kobiecy głos z pogrążo-

nych w mroku ław Taran-gaiczyków.

Vendel śmiał się uszczęśliwiony. Wszyscy jednak

zwrócili uwagę, że nie wspomniał ani słowem o swej

pierwszej żonie, Sinsiew.

Gabriel nie za wszystkim nadążał, ale bo też Tula

przeskakiwała z pokolenia na pokolenie. Nieoczekiwanie

na podium stanął potężny Heike. Radosne okrzyki i brawa

zebranych wprost nie miały końca.

Tula musiała długo uciszać salę, zanim mogła powiedzieć:

- Oto jeden z największych w naszej rodzinie! Mamy

mu nieskończenie wiele do zawdzięezenia!

Heike rzekł z pełnym zakłopotania uśmiechem:

- Zdołałem zwalczyć w sabie zło, ale to nie tylko moje

zwycięstwo. Było ono możliwe wyłącznie dzięki temu, co

Tengel Dobry uczynił kiedyś w młodości, dzięki jego

zaklęciom. Poza tym to także zasługa alrauny, również dla

mnie była ona niczym najlepszy przyjaciel, to przecież ona

pokonała Solvego. Ale... szczerze mówiąc, ja od dawna

sądzę, iż to sam Solve wskazał mi właściwą drogę. Nie

chciał, bym był taki jak on. A zatem dzięki ci, Solve,

gdziekolwiek się teraz znajdujesz! Pośrednio bardzo

pomogłeś Ludziom Lodu.

Wszyscy podzieiali poglądy Heikego.

- Ale - roześmiał się olbrzym skrępowany - kto jak

nie ja popełnił największe głupstwo w dziejach Ludzi

Lodu? Kto sprowadził na ziemię szary ludek? Jeśli

czegokolwiek ze swego życia żałuję, to właśnie tego.

- Owszem, lecz twój syn, Eskil, nie okazał się wcale

od ciebie gorszy - śmiała się Tula. - Poruszył przecież

niebo i ziemię tą swoją idiotyczną młodzieńczą wyprawą

do Eldafjordu. Wstań, Eskilu! Niech wszyscy zobaczą

naszego drogiego szaleńca!

Eskil wstał.

- Rzeczywiście, wynalazłem wiele dziwnych spraw

- powiedział z uśmiechem. - Ludzie Lodu z Syberii. Rogi

jaka i flet Tengela Złego!

- No właśnie - wtrącił Heike. - Ten flet o mało mnie

nie zgubił. Przeżyłem naprawdę wiele przykrych rzeczy, ale

tamta chwila, kiedy przywiązaliście mnie do brzozy, a ja

pragnąłem tylko pochwycić flet, żeby na nim zagrać, była

najstraszniejsza i najbardziej upokarzająca ze wszystkiego.

- Ta chwila świadczy jedynie o tym, jak bardzo

niebezpieczny jest Tengel Zły i jego zaczarowany flet

- powiedziała Tula z najgłębszą powagą. - Ja również

dobrze o tym wiem. I skoro flet mógł rzucić na koiana

samego Heikego, to co mamy mówić my, pozostali?

Gdybyśmy nie mieli Shiry, to...

- Tak, Shira zasługuje na naszą wdzięczność z wielu

powodów - oświadczył Heike, zwracając się do sali.

- No tak, ale Eskil znalazł coś więcej w Eldafjordzie

- przypomniała Tula. - Wywęszył przecież tego drania,

pierwszego Jolina. A ta figura w dalszym ciągu stanowi

zagadkę.

- Zagadkę, którą dzisiejszej nocy mamy nadzieję

rozwiązać - powiedział Eskil. - Czy jednak parobek,

który zwabił mnie do EIdafjordu, nie był sługą Tengela

Złego?

Na te słowa podniosła się Dida.

- Był. To jeden z wcześniejszych obciążonych dziedzi-

ctwem, z czasem dojdziemy i do niego.

Twarze zebranych pojaśniały, a przez salę przeszedł szum.

Większość wolałaby z pewnością, by opowiadano szybciej.

Viljar Lind powiedział coś, czego Gabriel nie był

w stanie zrozumieć, i wtedy Najwyższa Rada wezwała

jeszcze jednego bohatera długiej historii Ludzi Lodu. Był to

człowiek wolny od przekleństwa Tengela, mimo to nie-

zwykle ważny dla rodziny: Henning Lind z Ludzi Lodu.

Powitano go oklaskami na stojąco, po czym musiał

wyjaśnić wydarzenia tamtej nocy, kiedy przyszły na świat

bliźnięta Sagi, następnie opowiedzieć o niełatwej walce

z Ulvarem, który mimo wszelkiej okazywanej mu miłości

pragnął jedynie zła. Henningowi pisane było bardzo

długie życie. Podobnie jak jego córce, Benedikte.

- Twoja siła, Benedikte, polega na tym, że widzisz

każdy ukryrty drobiazg, każdą tajemnicę historii - powie-

działa Tula. - Czy możemy zwracać się do ciebie, gdy tego

rodzaju umiejętnośei okażą się potrzebne?

- Zawsze zrobię, co w mojej mocy - odparła Benedik-

te, rada z okazanego jej zaufania.

Gabriel uważał, że Benedikte wygląda ślicznie w swojej

najlepszej sukience. Wprost trudno uwierzyć, że ta osoba

niebawem skończy dziewięćdziesiąt lat.

- Andre, wstań! - zwróciła się Tula do syna Benedik-

te. - Oto widzicie człowieka, który wytropił i wyjaśnił

historię zaginionej linii rodu. Czy myślicie, że nie udało

mu się odnaleźć wszystkich potomków Christera Gripa?

Udało mu się, Arvie Grip! Dziś w nocy możesz ich

wszystkich zobaczyć!

- Naprawdę?! - wykrzyknął zdumiony Arv. - Cóż to

za cudowna chwila!

Syn Andre, Rikard, nie miał nic do powiedzenia,

natomiast Tova, córka Rikarda, musiała zdać sprawę ze

swojej podróży w czasie aż do epoki, w której przyszedł na

świat Tengel Zły i w której żył jego ojciec, uciekinier

z Japonii, ogólnie biorąc niezbyt sympatyczna postać.

Towarzystwo było tym tak zainteresowane, że Tova musiała

wejść na podium i zrelacjonować wszystko ze szczegółami.

Wielkie podniecenie zapanowało wśród Taran-gaiczyków,

wielokrotnie kiwali głowami na znak, że to wszystko musi

być prawda, wykrzykiwali coś jeden przez drugiego, jakby

Tova potwierdzała podejrzenia, które zawsze mieli. Wszyscy

widzieli, że Tova jest z tego bardzo rada i dumna.

I nikt też nie powiedział niczego niemiłego na jej temat,

ani na temat wyglądu, ani wcześniejszych postępków, nie

zawsze, jak wiadomo, godnych pochwały.

Ale to chyba niemożliwe, powtarzał w duchu Gabriel

oszołomiony. Ci Taran-gaiczycy nie mogą przecież rozu-

mieć, co Tova mówi! Kiedy jednak oni zaczęli zadawać

pytania, Gabriel nie miał najmniejszych problemów ze

zrozumieniem, choć posługiwali się całkowicie mu obcym

językiem.

Wtedy pojął, że to naprawdę bardzo dziwna noc.

Zresztą wiedział o tym od początku.

W chwilę później miało go ogarnąć jeszcze większe

zdumienie.

Ingela i jej syn Ola Olovsson nie mieli nic do

powiedzenia, wiedli przecież zupełnie szare życie gdzieś

w Szwecji, natomiast córka Olego, śliczna i łagodna

nauczycielka, zaskoczyła wszystkich!

- Anno Mario! - zawołała Tula z głębokim westchnie-

niem. - Historia twojego odgałęzienia rodu pełna jest białych

plam. Saga zniknęła bez wieści, jej synowie, Ulvar i Marco,

również. Zniknęła też córka Ulvara, Vanja, podobnie jak syn

Marca, Imre. Z dziesięciorga twojego potomstwa jest jedynie

czworo: Linde-Lou, Christa, Nataniel i Gand.

- Nieprawda! - przerwał jej łagodny kobiecy głos

i z góry zaczęła schodzić ku podium niewiarygodnie piękna

kobieta. - Anno Mario, matko mojej babki, przynoszę ci

pozdrowienia od babci Sagi. Ona jest cudownie szczęśliwa

i chce, byś o tym wiedziała. Jest przecież twoją córką.

Młoda kobieta miała na sobie klasyczną czarną suknię,

długą do kostek. Nataniel wykrzyknął radośnie:

- O mój Boże, to Vanja! Ta, która odeszła z Tamlinem

z rodu Demonów Nocy! Przybyła do nas dzisiejszej nocy

z Czarnych Sal Lucyfera!

Gabriel go nie słuchał. Omal sobie nie skręcił karku,

bowiem wszyscy siedzący w pierwszym rzędzie wstali

i ruszyti w kierunku trybuny, zasłaniając mu widok.

Z napięcia zaczął dzwonić zębami, zaciskał pięści, a jego oczy

zrobiły się wieikie jak spodki. Nagle wszyscy się zatrzymali.

Chłopiec doznał szoku, gdy uświadomił sobie, co się

dzieje.

Dwie bardzo wysokie postaci wyłoniły się z mroku

i szły ku podium razem z Vanją, a potem, gdy całowała

wzruszoną do łez Annę Marię, stały przy niej.

Vanja miała na głowie piękną czarną koronę, w której

skrzyly się wielkie antracyty i czarne diamenty. Ona, Anna

Maria i Tula znajdowały się jakby w cieniu wysokich,

wyprostowanych jak struny czarnych aniołów, natomiast

trzeci anioł pochylał się w głębokim ukłonie przed Vanją

i podawał jej inną koronę, mniejszą i nie tak piękną jak jej

własna.

Na sali zapanowało poruszenie, wszyscy wstawali

z miejsc. Tula zupełnie straciła mowę, więc Vanja musiała

zabrać głos.

- Długo siedziałam tam na górze i patrzyłam na

Christę, moją małą córeczkę, z którą musiałam się rozstać

tak wcześnie. Dziękuję Henningowi i Benedikte, Malin

i wszystkim Voldenom, że zapewniliście jej szczęśliwe

życie, kiedy Frank, jej tak zwany ojciec, zawiódł ją tak

okropnie. Zanim jednak zaczniemy mówić o Chriście,

chciałabym wezwać mego brata. Nigdyśmy się nie spot-

kali, Linde-Lou, ale chyba uda nam się to jakoś naprawić!

Młody Linde-Lou o blond włosach podszedł do niej

onieśmielony i chciał uścisnąć jej rękę, ona jednak objęła

go serdecznie i długo przytulała bez słowa.

- Lmde-Lou - rzekła w końcu wzruszona. - Tobie

przypadło najbardziej nieszczęśliwe życie na ziemi. Ale

teraz zostaniesz wynagrodzony za twoje wierne, gorące

serce. Uklęknij, Linde-Lou, od tej chwili będziesz należał

do hufca czarnych aniołów, będziesz kimś więcej niż

każdy z nich, jesteś bowiem wnukiem ich wodza.

Linde-Lou ukląkł i Vanja włożyła mu koronę na głowę,

Linde-Lou został księciem Czarnych Sal. Kiedy wstał

i Anna Maria objęła serdecznie wnuka swojej jedynej córki,

wszyscy zobaczyli, że chłopiec płacze. Wielu z zebranych

również miało w oczach łzy. Później dostał wspaniały

czarny strój, w którym było mu bardzo do twarzy, i czarne

anioły zabrały go ze sobą na przeznaczone dla nich miejsce.

- Vanja, musisz nam teraz opowiedzieć, gdzie się

podziewałaś przez cały ten czas - rzekła Tula. - I jak ci tam

było?

Vanja się uśmiechała.

- O Czarnych Salach opowiadać nie mogę. Moje życie

tam różni się pod każdym względem od życia na ziemi.

Tak jak wszyscy na tej sali, którzy zakończyli już ziemską

wędrówkę i musieli przejść do innej sfery, również ja

znalazłam się w zupełnie innym świecie. Christa, moja

córeczko, chodź tu do mnie.

Christa podbiegła czym prędzej, a wszyscy ze zdumie-

niem patrzyli na matkę, wyraźnie młodszą od córki. Ale to

drobiazg wobec wszystkich zaskakujących zjawisk i prze-

żyć, jakie stały się ich udziałem tej nocy.

Po wzruszającym powitaniu Vanja poprosiła również

Christę, by uklękła. Wtedy jeden z czarnych aniołów

podał matce podobną koronę jak dla Linde-Lou, również

czarną, mniejszą, ale wysadzaną tak samo mieniącymi się

drogimi kamieniami. Gabriel uważał, że muszą to być co

najmniej czarne diamenty!

- Jesteś wnuczką naszego władcy. Dla mnie to wielka

radość, córeczko, wprowadzić cię do naszego grona

- powiedziała Vanja. - Ale tymczasem usiądziesz pewnie

jeszcze wśród żywych, prawda?

- Tak - szepnęła Christa, która prawie nie była

w stanie wykrztusić słowa.

- No a teraz - oświadczyła Vanja - teraz poproszę na

podium Szczególnie Wybranego! Wytęsknionego przez

Ludzi Lodu. Siódmego syna człowieka, który sam był

siódmym synem. Potomka czarnych aniołów, w którego

żyłach płynie krew Demonów Nocy i Demonów Burzy,

Nataniela Garda z Ludzi Lodu.

Nataniel wstał witany ogłuszającymi oklaskami.

Vanja mówiła dalej z tym swoim lekko ironicznym

uśmiechem:

- I muszę dodać najważniejszą rekomendację: mojego

wnuka! Witaj mi, najdroższy Natanielu!

Wszyscy się roześmiali.

Zaraz jednak zapadła cisza.

Nagle wszyscy stwierdzili, że schody po obu stronach

podium zostały zajęte przez wielkie, podobne do wilków

bestie. Były tak ogromne, że należało je chyba zaliczyć do

wyjątkowo rosłych wilków. Gabriel słyszał dobywające

się z ich gardzieli głuche warczenie, a w otwartych

paszczach raz po raz błyskały białe kły. Widział zielone,

płonące ślepia i przysunął się bliżej Ellen.

- Kochany Natanielu - powiedziała Vanja. - Cała wasza

piątka przejdzie wkrótce ceremonię wtajemniczenia, a ja

występuję tutaj jako reprezentantka władcy naszego rodu...

Władca to z pewnością Lucyfer, myślał Gabriel i zimny

dreszcz przeszedł mu po plecach. Dlaczego oni nigdy nie

wymawiają jego imienia? Może jest zbyt wielkie, by się

nim posługiwać w takich okolicznościach?

Vanja mówiła dalej:

- Ugnij kolana, Natanielu z Ludzi Lodu, i przyjmij

koronę czarnych aniołów, która należy się jedynie potom-

kom naszego pana.

Gabriel ucieszył się szczerze, gdy stwierdził, że Nata-

niel otrzymał piękniejszą koronę niż Linde-Lou. Czarne

kamienie jarzyły się jak gwiazdy, korona była niewysoka,

ale za to pięknie cyzelowana.

Na koniec Vanja wyjaśniła:

- Kiedy opuścicie już Górę Demonów, te korony

staną się niewidzialne. Będziecie jednak nosić je zawsze,

nawet jeśli sami nie będziecie sobie z tego zdawać sprawy.

Gdybyście się jednak znaleźli w niebezpieczeństwie,

z którego może was wybawić korona, to ona znowu stanie

się widzialna i wróg ustąpi. Poza tym nikt jej nie zobaczy

ani się nie domyśli jej istnienia.

Wszyscy z wyjątkiem Tuli i Vanji opuścili podium.

Vanja dała znak Tuli, by wezwała następnych krewnych.

- Już wracam do moich obowiązków - uśmiechnęła

się Tula, cokolwiek oszołomiona obecnością czarnych

aniołów. Nie przewidziała tego, ale, rzecz jasna, ona

również była głęboko poruszona ich pojawieniem się.

- No tak - zaczęła niepewnie. - No tak, teraz powinniśmy

przejść do najbardziej zagadkowej linii naszego rodu...

- Wiem - potwierdziła Vanja. - Czy chcesz, żebym

pokierowała tą częścią spotkania?

- Tak. Serdecznie ci dziękuję - szepnęła Tula z wes-

tchnieniem ulgi.

Vanja zwróciła się do sali.

- Wiem, że wszyscy zastanawialiście się nad niepojętą

zagadką: Co się stało z Markiem i z Imrem?

- Zastanawialiśmy, się nieustannie! - zawołała Tula,

a cały ród Ludzi Lodu potwierdził jej słowa.

- Marco był, jak wiecie drugim dzieckiem mojej

babki, Sagi. Kiedy skońcżył dwadzieścia dwa lata, musiał

was opuścić. Później zastąpił go młody Imre, a w ostat-

nich czasach wspierał was Gand. Myślę, że najlepiej

zrobię, jeśli poproszę Ganda, by przyszedł i opowiedział

całą historię.

Nareszcie przyjdzie, pomyślała Tova z bijącym sercem.

I zaraz na scenie pojawił się on, piękniejszy niż kiedykolwiek,

a Tova poczuła taką tęsknotę i ból, że mogłaby umrzeć.

Nagle i ona, i Gabriel oraz wszyscy zebrani w sali

znowu uświadomili sobie, że w tylnych rzędach zrobił się

ruch, że rozpoczęła się wędrówka do przodu aż pod samą

trybunę. Dwa długie rzędy niezwykle wysokich postaci,

urodziwych mężczyzn o czarnych włosach, w czarnych

garniturach o staroświeckim kroju i z czarnymi skrzyd-

łami, które zdawały się sięgać od podłogi do samego

sufitu. To tylko iluzja, pomyślał Gabriel.

Jak wiele jest tych czarnych aniołów! I jakie są piękne!

Wprost trudno na nie patrzeć.

Ale czyż Gand nie jest z nich najpiękniejszy? Naprawdę

trzeba być ślepym, żeby tego nie widzieć!

Wszystkie anioły zgromadziły się wokół Ganda. Na

schodach siedziały wilki, wokół Ganda stały anioły.

I wtedy on się odezwał. Gabriel wszędzie by poznał ten

łagodny, miły głos.

- Drodzy kuzyni i przyjaciele! Wiem, że musieliście

żyć w niewiedzy, ale to dla waszego dobra. Dwóch ludzi

z naszego rodu rozwiązało moją zagadkę. Andre Brink

doszedł do tego sam, bez niczyjej pomocy. Drugim jest

mój najdroższy przyjaciel, Henning Lind z Ludzi Lodu.

Proszę was obu, byście tu do mnie podeszli. Nie bójcie się

wilków, one was nie ruszą.

Henning wyglądał na niebywale uradowanego, gdy

zbliżał się do Ganda, żeby go uściskać, a potem długo stali

obaj, serdecznie objęci. Andre sprawiał wrażenie dum-

nego. On jeden jedyny odgadł prawdę!

- Andre - rzekł Gand z uśmiechem. - Teraz masz

okazję powiedzieć, jak to było.

- Ja? Mój Boże!

Milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał, co powie-

dzieć, po czym zawołał:

- Drodzy przyjaciele! Nigdy nie istniał żaden Imre.

Ani Gand!

Co takiego? dziwił się Gabriel, ale nie miał czasu na nic

więcej, bo w tej chwili cała grota została rozświetlona

płomienną błyskawicą. Rozległ się huk gromu i dudniący

grzmot tak głośny, że Gabriel musiat zasłonić uszy

rękami... Po chwili spojrzał w górę.

Powróciła cisza, ale Ganda już nie było. Zastał prze-

mieniony w Imrego.

Znowu odezwały się grzrnoty jak podczas gwałtownej

burzy i po chwiti przemieniony został również Imre.

Na podium stał książę Czarnych Sal. Jedyny syn

Lucyfera, w czarnych wysokich butach, czarnej pelerynie,

z połyskliwie czarną książęcą koroną na głowie.

Marco.

Marco z Ludzi Lodu.

Marco z rodu czarnych aniołów, ich książe, syn ich

władcy.

Wszystkie anioły padły pczed nim na kolana. Bowiem

czarne anioły nadal żyją w epoce, kiedy takie zachowanie

było czymś nieodzownym.

Gabriel i Tova czuli, że łzy spływają im po policzkach.

ROZDZIAŁ VI

Nie, nie, nie, myślała Tova w skrajnej rozpaczy. Tego

już za wiele! Nie zniosę więcej!

Stuletni mężczyzna, który wygląda, jakby dopiera co

skończył dwadzieścia dwa. To przeeież całkiem po prostu

oznacza, że jest on nieśmiertelny.

A przy nim ja, dziewczyna, która nie ma najmniejszej

szansy u żadnego ze śmiertelników!

W tym momencie Tova czuła się naprawdę podle.

Nikt jednak nie dostrzegł jej udręki, wszyscy byli

całkowicie pochłonięci Markiem, stojącyrn na podium.

Nie miał skrzydeł. Poza tym jednak promieniał tą samą

nieziemską pięknością co inni czarni aniołowie, a po

prawdzie to był jeszcze piękniejszy. Niezupełnie podobny

do Ganda, ale wtaściwie rysy miał jakby te same.

- Rozumiem, że się dziwicie - powiedział z uśmie-

chem. - Ale pczecież nie mogłem przez tyle lat być ciągle

tym samym Markiem, wpadłem więc na pomysł, by

odgrywać rolę jego syna, a potem wnuka. Choć, oczywi-

ście, nie mam żadnego syna, a tym bardziej wnuka.

Ciekawe, dlaczego to takie oczywiste, zastanowiała się

Tova. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że akurat tę informa-

cję przyjęła z ulgą.

Ty głupa kurzy móżdżku! Ty podstępne zajęcze serce!

wymyślała sama sobie.

Marco mówił dalej swoim melodyjnym głosem:

- Zastanawialiście się pewnie, gdzie się podziewa-

łem. To zrozumiałe. Moje pochodzenie jednak sprawia,

że mogę poruszać się dość swobodnie w czasie i prze-

strzeni. Nie jestem wprawdzie tak szybki jak moi

ukochani przyjaciele, duchy Ludzi Lodu, ponieważ

mam w sobie wiele ze zwykłego śmiertelnika, nie mam

też skrzydeł, co bardzo ogranicza moje możliwości.

Przez pierwsze lata, kiedy zniknąłem wam z oczu,

byłem u moich rodziców. W Czarnych Salach. Po-

święciłem ten okres na kształcenie. - Uśmiechnął się.

- Mogę was zapewnić, że okropnie się denerwowałem,

kiedy miałem wypełniać moje pierwsze zadania! Pamię-

tasz, Benedikte, jak stałem w Fergeoset na ukwieconej

łące? Albo ty, Andre, pamiętasz, jak zabrałem cię ze

szkoły? Byłern śmiertelnie przerażony, że nie mam dość

sił, by pokonać przewoźnika albo wyrwać posążek

bożka spad złej władzy Nerthus-Tyra. Jednak ku

mojemu wielkiemu zdumieniu udało mi się tego doko-

nać i później już wszystko paszło dobrze. To dla mnie

wielka radaść, że mogłem pomóc kuzynom z Ludzi

Lodu, i zrobię wśzystko co będę mógł również w osta-

tecznej walce.

- Będzie nam to potrzebne - rzekła Tula zatroskana.

- Czy jednak ty nie potrafiłbyś skuteczniej zaatakować

Tengela Złego niż my wszyscy wraz z Natanielem?

Marco uśmiechnął się tajemniczo.

- Nie. Zaatakować może tylko Nataniel. Ale my

będziemy mu pomagać, prawda?

- Możesz być pewien - rzekła Tula. - Czy mógłbyś

nam jednak wytłumaczyć, dlaczego to dla ciebie takie

ważne, by ukrywać się przed Tengelem Złym?

Marco zastanawiał się przez chwilę. Mały Gabriel

wpatrywał się weń jak w słońce.

- Tengel Zły mógłby mnie złamać - rzekł w końcu

Marco. - Jest na to wystarczająco silny. Mój ojciec zaś

sobie tego nie życzy. Zresztą to tylko pół prawdy, ale nie

powinniśmy jeszcze ujawniać jej do końca. Niektórzy

z was mogą się znaleźć w trudnjf sytuacji i może będą

zmuszeni opowiedzieć o mnie Tengelowi Zlemu. Lepiej

więc, żeby nie wiedzieli za dużo. On zresztą już się

domyśla, kim jestem. Natknął się na mnie w okolicach

Dan-no-ura. Wciąż jeszcze wie niewiele, lecz jego ducho-

wa siła natrafiła na mój ślad. I na ślad Nataniela także.

Tova pochyliła głowę półżywa ze wstydu. To przecież

ona...

- Niech ci nie będzie przykro, Tova - doszedł do niej

z góry łagodny głos Marca. - Dokonałaś tam bardzo

ważnego czynu. Sama się jeszcze nie domyślasz, jakie to

było ważne.

Mari wtrąciła ni stąd, ni zowąd:

- Czarne anioły? A co z białymi? A Bóg gdzie?

- Obawiam się, że nasz Pan zasnął na soborze w Nicei

w roku trzysta dwudziestym piątym, bo wtedy władzę

przejęli kapłani, którzy naturalnie uznali, że to oni wiedzą

najlepiej, jak sprawy na świecie powinny się układać

- odparł Marco z przepraszającym uśmiechem.

Na koniec wszyscy przekazali pozdrowienia dla matki

Marca, Sagi, ktdra zajmowała wyjątkową pozycję w Kró-

lestwie Ciemności.

- Henning - rzekł Marco kładąc rękę na ramieniu

swego przyjaciela. - Te dwa czarne anioły, które teraz

widzisz tu, po prawej stronie, widywałeś już przedtem,

prawda?

Henning przyjrzał się nieziemskim istotom.

- Owszem, widziałem - potwierdził uradowany.

- Tamtej nocy, kiedy przyszliście na świat, ty i Ulvar.

- Masz rację. Ach, Ulvar. Mój nieszczęsny brat. On

nie mógł być, niestety, brany pod uwagę. Dziedzictwo zła

obciążało go zbyt silnie. Ale jest wśród nas Linde-Lou,

jego spn. A także jego córka Vanja, która w domu moich

rodziców jest bardzo kochana. - Marco zwrócił się

ponownie do całej sali: - Te oto czarne anioły, które tutaj

widzicie, zostały wybrane, by wziąć udział w walce.

Natamiast zwierzęta na schodach to też anioły, tylko że

one, w razie potrzeby, potrafią przemieniać się w wilki.

One również będą pomagać, a zapewniam was, że to

pomocnicy nie do pogardzenia.

- Wiemy o tym - rzekł Tengel Dobry. - O lepszych

sojusznikach nie moglibyśmy nawet marzyć.

Marco dał znak aniołom, że mogą wracać na swoje

miejsca, i podium opustoszało. On sam zszedł na dół

i usiadł obok Nataniela.

Wszystkie miejsca na sali były teraz zajgte. Gabriel

mógł znowu oddychać.

Na podium wróciła Tula i zawołała:

- Orjan Grip! Czy zechciałbgś tu przyjść i opowiedzieć

o swojej wyprawie nad Morze Karskie? Jeździłeś tam

przecież w odwiedziny do swojej przyrodniej siostry, Shiry.

I Orjan opowiedział o wszystkim, czego jeszcze nie

wiedzieli. O grobach w wymarłym Taran-gai i o tym, że

uporządkawał je najlepiej jak umiał. Z ław, gdzie siedzieli

Taran-gaiczycy, rozległy się szepty, było w nich zaskocze-

nie, ale i zadowolenie i Orjan zrozumiał, że zasłużył sobie

u nich na pochwały. Gdy tylko nadarzy się jakaś wolna

chwila, muszę z nimi porozmawiać, postanowił.

Głos Tuli zabrzmiał uroczyście, gdy mówiła:

- Najwyższa Rada wzywa Shirę z Nor!

Kiedy drobna szczupła kobieca figurka znalazła się na

podium, wszyscy wstali. Marco zaś, jedyny syn Lucyfera,

podszedł i pokłonił jej się z glębokim szacunkiem. Widać

było, że ci dwoje są ze sobą serdecznie zaprzyjaźnieni.

Marco, w długim czarnym płaszczu, z książęcą koroną na

głowie, wyglądał niebywale przystojnie. Ujął twarz Shiry

w swoje piękne, szczupłe dłonie i coś do niej szeptał.

Gabriel miał wrażenie, że brzmi to jak błogosławieństwo

albo coś w tym rodzaju. Potem Marco opuścił scenę,

zrobił miejsce dla Shiry.

Jej dziewczęcy głos brzmiał niezwykle melodyjnie, gdy

powiedziała, zwracając się do zebranych:

- Jestem bardzo rada, że zarówno ze strony matki, jak i ze

strony ojca należę do Ludzi Lodu, i jestem dumna, że to

właśnie mnie powierzono takie zadanie. Nie wypełniłam go

jeszcze do końca, cieszę się jednak, że będę mogła współ-

pracować z Natanielem i wszystkimi członkami Ludzi Lo-

du, którzy zostali dotknięci dziedzictwem zła, a mimo to

zachowali gorące serca. Jak wiecie, mamy wielu pomocni-

ków. - Wszyscy słuchali w napięciu. Shira mówiła dalej,

choć teraz jej słowa wypowiadane były jakby z większą

ostrożnością: - Nie wolno nam jednak zapominać, że Shama

i cztery duchy żywiołów z Taran-gai czuwają. Tengel Zły

zawarł z Shamą swój pierwszy pakt. Tan-ghil był kiedyś

w młodych latach nieostrożny i o mało nie przypłacił tego

życiem. I wtedy spotkał Shamę, dokładnie tak jak ja

w dzieciństwie, kiedy o mało nie umarłam. Tan-ghil, który

został stworzony z ujemnym znakiem, z samego zła,

przekupił wówczas Shamę i ten wskazał mu drogę do grot,

a sam dostał za to czame kwiaty do swego ogrodu.

- Tylko że Tan-ghil przerósł Shamę o głowę, prawda?

- zapytała So1.

- Tak jest, tym razem uczeń przerósł mistrza! Tan-ghil

był przecież u Źródeł Zła! Większej władzy nikt nie może

zdobyć. Teraz nie wiemy nawet, czy Shama w ogóle jeszcze

istnieje. Na ziemi nie ma już ani jednego Taran-gaiczyka,

nikogo, kto by w niego wierzył. Jeśli jednak istnieje, jest

naszym potencjalnym wrogiem, w każdym razie moim,

bowiem pochodzę z ludu, z którego wywodzili się jego

wyznawcy. Sharna twierdził, że jest w stanie przyjąć ofiarę

od dotkniętych Ludzi Lodu w każdym miejscu na świecie,

ale to z pewnością tylko pobożne życzenie.

- Ale co się dzieie z dotkniętymi, którzy pozostali

w służbie zła, po ich śmierci? Naprawdę trafiają do

ogrodów Shamy? - zapytała Dida.

- Nie wiemy nic na temat, gdzie oni się znajdują.

Wstał Eskil.

- Myślę, że coś jednak wiemy. Ja osobiście mam w tej

sprawie pewne podejrzenia. Ale gdzie i w jakiej postaci...

albo czy są niebezpieczni, tego nie wie nikt!

- Ach! - westchnęła Shira. - Bardzo bym chciała, żeby

ci dwaj wielcy ludzie, których spotkałam przy Źródle,

Teczin Chan i AginaharijaR, byli teraz z nami! Oni okazali

się tacy mili i tyle mieli w sobie dobroci! Ale, niestety, oni

nie są z Ludzi Lodu.

- Mamy ciebie, Shiro - powiedział Tengel Dobry.

- A to zastąpi nam wiele.

Arv Grip przeżył wielkie wzruszenie, kiedy przed-

stawiono mu zaginionego w dzieciństwie syna Christera,

lub Havgrima, bo takie imię chłopiec przez wiele lat nosił.

Przy ich powitaniu na sali widać było wiele białych

chusteczek podnoszonych do oczu. Później Gunilla przy-

witała się z bratem.

- No to teraz - rzekła Tula - teraz chciałabym

poprosić na podium wszystkich potomków Christera

Gripa, całą najpóźniej odkrytą i najmniej znaną gałąź

naszego rodu! Bardzo proszę, żeby przyszła tu Dorotea

Havgrimsdotter, jej córki, Emma i Petra, a także wszycy

inni następcy Christera. Wszyscy, których odnalazł nasz

wybitny badacz, Andre!

Na podium zrobiło się tłoczno, a nowo przyhyli zostali

powitani oklaskami sali. Arv Grip zapewnił, że Christer

naprawdę jest jego synem. Sprawę rozstrzygało znamię na

prawej nodze.

Najpierw udzielono głosu Christerowi.

- Jak wszyscy wiedzą, długo nosiłem imię Havgrim

- powiedział. - Ten człowiek, o którym myślałem, że jest

moim ojcem, traktował mnie dobrze. Wtedy, kiedy

znalazł mnie przy drodze, był bogaty. Z czasem jednak

jego bogactwo stopniało, ponieważ fanatycznie poszuki-

wał potomków Vreta Joara Jonssona. Myślał wyłącznie

o zemście. A plany odwetu mogą być kosztowne. Sam

osiągnął niewiele, ale mnie przekazał w spadku pragnienie

zemsty i to ja w końcu odnałazłem Diderika Swerda,

człowieka z gruntu złego. Jednocześnie poznałem też

moją Kajsę i żyliśmy szczęśliwie przez wiele lat, dopóki

Kajsa nie została dotknięta przekleństwem naszego rodu,

w wyniku czego urodziła obciążone monstrum zamiast

dziecka. Musiała przypłacić to życiem, a ja dopiero

dzisiejszej nocy otrzymałem wyjaśnienie, dlaczego tak się

stało. Przecież ja pochodzę z Ludzi Lodu. Oczywiście, od

czasu do czasu miewałem jakieś niezwykłe wizje, jak na

przykład tragiczny koniec osady Vargaby i śmierć księdza

Natana, ale pojęcia nie miałem, z jakiej przyczyny. Trudno

mi wyrazić, jak się cieszę, że mogę tu być z wami i poznać

moją prawdziwą rodzinę na tym nieprawdopodobnym

spotkaniu! Mój ojcze i nie znana dotychczas siostro, czy

wy wiecie...To wszystko wyciska mi łzy z oczu!

Dorotea Havgrimsdotter była delikatną, łagodną blon-

dynką jak jej matka, Kajsa. Opowiedziała teraz zebranym,

że została wydana za mąż za Norwega, Erika Nordlade.

To był bardzo dobry człowiek. Ona sama odziedziczyła po

ojcu kawałeczek jakiegoś dziwnego korzenia, który on

nosił przy sobie od dzieciństwa. Kazała zrobić piękny

medałion, w którym złożyła ten korzonek oraz lok

włosów swojej cótki Petry, a wszystko to razem stanowiło

prezent dla dziewczynki z okazji chrztu w 1829 roku.

Petra starsza, dość pospolita, ale miła kobieta opowie-

działa o swoim małźeństwie ze Svenem Bromsem, ryma-

rzem z Trondheim. Miała z nim córkę - jedynaczkę, Gerd

o blond włosach, osobę trzeźwą i inteligentną.

Andre Brink bardzo chciał z nią porozmawiać.

- Ty dużo pisałaś, Gerd, prawda?

- O, tak, to była moja najznakomitsza rozrywka.

- W dzisiejszych czasach zostałabyś z pewnością pisar-

ką - Powiedział Andre z uznaniem. - Ale w twojej epoce

nie było to takie proste.

- Dzięki ci za te piękne słowa. Nie, nie było łatwo,

zwłaszcza że moje małżeństwo też nie należało do najbar-

dziej udanych. Mogłam pisać jedynie w najgłębszej

tajemnicy.

- Ałe to dzięki tobie udało nam się natrafić na ślad

zaginionego syna naszego Arva, dzięki tobie odnaleźliśmy

Ellen i Knuta, a także Mali, ku wielkiej radości całej rodziny.

Wiesz, że wśród Ludzi Lodu wielu lubi pisać. Jesteś jedną

z nich. Ale powiedz mi, czy kiedy pisałaś o dziewicach

z Vargaby, to opierałaś się przeważnie na swojej wyobraźni?

Gerd zamyśliła się, a w jej oczach pojawił się blask. To

chyba ona była najwybitniejszą osobowością w rodzinie

Christera Gripa. Uśmiechnęła się.

- Myślę, że nie musiałam tego tworzyć w wyobraźni,

miałam bardzo wiele informacji o Vargaby, o życiu

w osadzie, trzeba było tylko nadać temu formę, wprowa-

dzić dialogi i tak dalej...

- Zrobiłaś to z wielkim talentem - pochwalił Andre.

Tym razem zgromadzonych spotkała niespodzianka.

Petra młodsza pojawiła się na podium w towarzystwie

chłopca, mniej więcej szesnastoletniego, bardzo do niej

podobnego.

- To moje dzieci - powiedziała Gerd. - Moje ukochane

dzieci, mój Boże, że też los obszedł się z nimi tak surowo!

Wszyscy zapomnieli, że Petra miała brata! Chłopiec

umarł bardzo młodo. Na "dusznicę", jak nazywano tę

dziwną chorobę. Miał na imię Peter, powitano go bardzo

serdecznie i został wpisany do wszelkich protokołów, aż

promieniał z radości i wdzięczności, że został zaakcep-

towany przez swój dotychczas nie znany ród.

Teraz spojrzenia skierowały się na Petrę znaną jako

"kobieta na brzegu". Wyglądała tak młodo, tak strasznie

młodo, i tak bezradnie! Ale zawołała spontanicznie:

- Bardzo bym chciała spotkać tę, która starała się mi

pomóc wtedy na brzegu! Gdzieś mi tu mignęła w tłumie,

bardzo piękna i tak ładnie ubrana. Ma na imię Vanja.

Natychmiast w rzędach zajętych przez czarne anioły

zrobiło się poruszenie, po czym na podium wbiegła Vanja

i uściskała serdecznie odnałezioną kuzynkę. Szeptały potem

coś do siebie o tragicznych wydarzeniach nad brzegiem

fiordu Trondheim. Petra wciąż ściskała rękę Vanji. Po

chwili podeszła do nich Mali, dzielnie wstrzymując łzy. Nie

chciała pokazać, jak bardzo ją to spotkanie wzrusza.

- Przez wiele lat byłam wobec ciebie niesprawiedliwa,

kochana Petro. Czułam się zdradzona przez ciebie, ode-

pchnięta, porzucona i nie kochana.

- Ale to nieprawda - jęknęła Petra.

- Teraz wiem, że nieprawda. Andre opowiedział mi,

że siłą wydarli mnie z twoich objęć, żeby mnie oddać do

ochronki. Domyślam się też, jaka musiałaś być samotna,

spragniona przyjaźni i wsparcia kogoś bliskiego. Wiem,

jak łatwo w takiej sytuacji uwierzyć mężczyźnie, który

zapewnia, że cię chce.

- Tak. Byłam łatwą zdobyczą - westchnęła Petra.

O Emmie, drugiej wnuczce Havgrima, wiedzieli jesz-

cze mniej. Dla Andre jej egzystencja była całkowitym

zaskoczeniem. Emma wyszła za mąż za człowieka nazwis-

kiem Erling Skagsrud, którernu urodziła syna Knuta. To

był ten Knut, opowiadała teraz zebranym, który około

roku 1870 przepadł gdzieś na południe od Trondheim. Był

to bardzo pracowity rzernieślnik o silnych rękach. Wiado-

mo, że po jakimś czasie osiedlił się w okolicy Nittedal,

opowiadała Emma. Ożenił się i również miał syna, ale ów

Erling nie był udanym dzieckiem, niestety.

W tym momencie Vetle wstał, żeby wyjaśnić sprawę.

Erling Skogsrud niczemu nie był winien. W późniejszych

latach zyskał sobie miano Pancernika. Słysząc to, Knut

kiwał głową zmartwiony. Rozumiał bardzo dobrze, dla-

czego taki właśnie przydomek nadano Erlingowi.

Vetle nie chciał ujawniać, że Pancernik nadal żyje.

- Uważam - mówił do Knvta - że powinieneś przestać

myśleć o swym synu i cieszyć się, że masz wnuka, który

nosi twoje imię i dał ci wspaniałą prawnuczkę Ellen. A jej

to już naprawdę nie możesz się wstydzić.

Knut starszy uśmiechał się z wdzięcznością i kiwał

głową. Wszyscy pozostali robili to samo.

Tula zwróciła się do sali:

- Skoro skończyliśmy z prezentacją potornków Christe-

ra, to myślę, że możemy trochę rozruszać kości. Pochodźcie

sobie, rozejrzyjcie się po moim domu, porozmawiajcie.

Wszystkie oświetlone sale są do waszej dyspozycji. Chciała-

bym tylko przestrzec najmłodszych, żeby się nie zapuszczali

w ciemne korytarze, bo by się to mogło źle skończyć.

- Chwileczkę, Tula! - zawołał Tengel Dobry. - Ale

jeszcze chyba ty powinnaś nam opowiedzieć o sobie.

Bardzo jesteśmy ciekawi.

- Naprawdę? - spytała Tula robiąc niewinną minkę,

ale oczy lśniły jej łobuzersko. - No cóż, ja mogę tylko

powiedzieć, że wybrani stoją znacznie wyżej niż dotknięci.

A ja byłam w najwyższym stopniu dotknięta. To dla

informacji. No, a moje zdolności? Cóż, właściwie nie

bardzo wiadomo, na czym polegają. Tyle że potrafię

widzieć przez ściany... Jestem bardzo wrażliwa na na-

stroje, wiem, co inni czują. Ale to przecież potrafi bardzo

wielu z was. Wiecie zresztą, że nigdy nie byłam specjalnie

oryginalna!

Była to już taka przesada, że wszyscy wybuchnęli

śmiechem.

Tula podniosła głos, tylko odrobinę, ale rezultat był

imponujący.

- Ludzie Lodu! Zanim przejdziemy do dalszej części

obrad, chcę wam przekazać przesłanie od Najwyższej

Rady. Stoicie oto w obliczu znacznie trudniejszego

zadania, niż przypuszczaliście. Do tej pory udawało nam

się zachowywać nasze sprawy i nasze tajemnice tylko dla

siebie, nikt postronny nie wie, jakim śmiertelnym za-

grożeniem dla całego świata jest Tengel Zły. Nadal też

świat nie powinien nic na ten temat wiedzieć i w tym

właśnie zawiera się nasz największy problem. Kiedy walka

się rozpocznie, musimy wszyscy znaleźć się w normalnym

świecie, rozproszyć się jak najszerzej, bowiem gdy tylko

Tengel Zły będzie miał taką możliwość, uderzy wszędzie,

nawet tam, gdzie się go najmniej spodziewamy. Ale mimo

wszystko musimy naszą walkę zachować w jak najgłębszej

tajemnicy, ludzkość nie może się o niczym dowiedzieć.

Po długim milczeniu odezwał się Nataniel:

- Tula ma rację. Cokolwiek by się stało, za wszelką

cenę musimy uniknąć paniki. Choć, dalibóg, nie wiem, jak

uda nam się tego dokonać.

Tula wciąż była bardzo poważna.

- Wydaje mi się, że wszyscy, którzy nigdy nie widzieli

Tengela Złego, powinni dowiedzieć się, jak on wygląda.

Postaram się więc opisać go wam możliwie dokładnie.

Wszyscy chcieli usłyszeć jej opowiadanie.

Tula skrzywiła się boleśnie.

- Ktoś, kto choćby raz widział jego obrzydliwą,

potworną postać, nigdy nie zapomni tego widoku. Ta wizja

odciska się w pamięci na zawsze, żeby człowiek nie wiem

jak chciał się jej pozbyć. Jakaś nieduża pokraczna figura, ani

człowiek, ani zwierzę, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

Najgorsza jest ta aura zła, która otacza go niczym kłąb

szarego śmierdzącego pyłu. Uszy przypominają oklapłe

liście, przylepione do płaskiej, paskudnej czaszki. Obrzydli-

we, zmrużone ślepka mają brudnożółty kolor i wyziera

z nich jego trudne do opisania zło. No i w dodatku ten nos,

o którym pewnie wszyscy słyszeli. Długi, rozpłaszczony,

przypominający potężny dziób, zakrzywiający się niczym

u drapieżnego ptaszyska nad rozdziawioną, dyszącą gębą,

w której porusza się gruby, szary jęzor. Łapy, a raczej

szpony bestii sterczą spod szaroburej peleryny, i właściwie

to wszystko, co można zobaczyć.

Na sali zaległa cisza. Cisza mrożąca krew w żyłach.

Dopiero po dłuższej chwili odezwał się Tengel Dobry:

- Tula, musisz nam jednak coś wyjaśnić. Kim są twoi

czterej opiekunowie? I dlaczego się tobą opiekują, a także

dlaczego znaleźli się w Grastensholm?

- To dużo pytań. Chłopcy, chodźcie no tutaj i pokaż-

cie się!

Cztery demony pojawiły się na podium, a wielu

z żyjących członków rodziny cofnęło się niepewnie na

swoich miejscach. Stwory na podium różniły się między

sobą, ale miały też wiele cech wspólnych. Takie jak

niesamowicie spiczaste uszy i podobne do wilczych oczy

szpony zamiast palców u rąk i nóg, skrzydła niemal

przejrzyste, pociągnięte błoną niczym u nietoperzy, owło-

sione uda i białe, ostre kły. Ponieważ Tula nakłoniła je

przed tym spotkaniem, żeby ubrały się jakoś przyzwoicie,

nie było widać ich najszlachetniejszych atrybutciw, co

wielu zebranych przyjęło z ulgą, lecz niektórzy z roz-

czarowaniem.

- Pozwólcie, że przedstawię wam moich chłopców

- rzekła Tula wskazując najpierw na demona o ciemnozie-

lonych włosach, potarganych, spływających na muskular-

ne ramiona. - To jest Astarot. W miejscu, które zwyczajni

ludzie nazywają piekłem, on był księciem. W gruncie

rzeczy jednak Astarot jest upadłym aniołem, tak samo jak

Lucyfer, tylko że on nigdy nie był archaniołem.

Zgromadzenie milczało z szacunkiem. Tylko Silje ze

zdziwieniem zmarszczyła brwi.

- Ten natomiast - Tula wskazywała teraz demona

z wielkimi zakrzywionymi rogami wołu na głowie. - Ten

natomiast ma na imię Rebo. Swego czasu strzegł dla świętego

Piotra bramy niebios i zdarzyło mu się, że wpuścił upadłą

duszę, kobietę, która żadną miarą nie powinna była się tam

znaleźć. W dzisiejszych czasach nieco inaczej rozumiemy sens

pojęcia "grzech", wtedy jednak traktowano to dużo bardziej

surowo, no i Rebo został strącony do otchłani.

Silje pochyliła się ku przodowi, niezwykle zaintereso-

wana opowieścią Tuli.

- Trzeci z moich przyjaciół nazywa się Lupus - powie-

działa Tula o demonie z dużymi, ułożonymi z tyłu głowy

uszami. - On potrafi zsyłać na ludzi zarazę i naprawdę nie

należy z nim żartować. Zresztą żanować to nie radziłabym

z żadnym z nich. Czwarty to Apollyon, najpotężniejszy

wśród demonów. Pewnego razu zbuntował się przeciwko

bogu Apollinowi, za co został przeklęty. Te wspaniałe

jelenie rogi miały w istocie być szyderstwem z liry Apollina,

ale moim zdaniem jest mu z nimi bardzo do twarzy.

Wszyscy przyjęIi prezentację brawami i dla okazania

demonom szacunku wstali z miejsc.

Silje sprawiała wrażenie wzburzonej. Kiedy inni już

usiedli, ona jeszcze stała, a po chwili krzyknęła:

- Tula, ja poznaję ich imiona!

- No właśnie - potwierdziła Tula. - To dlatego one się

mną opiekują i dlatego też były w Gristenshołm.

- Dlaczego mianowicie? - spytał Tengel Dobry ponu-

ro.

- Nie pamiętasz tego, Tengelu? - zdziwiła się Tula.

- A może ty nie słyszałeś wtedy slów Hanny?

Silje zawołała, zanim Tengel zdążył cokolwiek powie-

dzieć:

- Nie pamiętasz zaklęć Hanny, kiedy byłam bliska

śmierci przy urodzeniu Liv? A kto z Ludzi Lodu był

pierwszym mieszkaricem Grastenshnlm?

- Liv - wykrztusił Tengel ledwie dosłyszalnie.

Liv zerwała się wzburzona.

- Czy chcecie powiedzieć, że ja... znajdowałam się pod

opieką tych czterech?

- Dopóki znajdowałaś się w Lipowej Alei, byłaś

bezpieczna. Kiedy jednak wyszłaś za mąż za twego

pierwszego męża, one ci nie towarzyszyły. Wiedziały, że

wcócisz, że wyjdziesz za Daga Meidena i na zawsze

pozostaniesz w Grastensholm.

- No a potem? - zapytała Liv najwyraźniej wzruszona.

Była kobietą silną i opanowaną, lecz dotyczyło to spraw

ziemskich. I nie przejmowała się specjalnie tym, co

w rodzie Ludzi Lodu miało mistyczny, ponadnaturalny

charakter. - A potem? Po mojej śmierci?

- One się bardzo dobrze czuły w naszym starym

domu. Mieszkały tam za czasów Mattiasa i Irmelin.

Później za czasów Alva, a także Ingrid. Ingrid i Ulvhedin

widywali je niejednokrotnie, prawda?

Oboje potwierdzili, tyle tylko że oboje sądzili wów-

czas, iż demony należą do szarego ludku.

- Demony mi opowiadały, że to był wspaniały okres,

kiedy wy mieszkaliście w Grastensholm - rzekła Tula.

- Zresztą one zawsze bardzo lubiły Ludzi Lodu. Musicie

o tym wiedzieć, lubiły być z nami, stały się naszymi

dobrowolnymi opiekunami, choć nigdy sługami. Kto by

myślał o nich jako o sługach, popełniłby wielki błąd.

A potem Grastensholm opustoszało i moi przyjaciele

zaczęli się nudzić. Długo musieli czekać na kolejnych

przedstawicieli rodu.

- W końcu przybyliśmy my, Vinga i ja - wtrącił

Heike. - I, mój Boże, musieliśmy przegonić Snivela!

Musieliśmy sprowadzić na ziemię szary ludek i dopiero

wtedy odzyskaliśmy zdolność widzenia również czterech

demonów, które nigdy nie należały do szarej czeredy.

I wtedy zjawiła się Tula. Ale nie wiemy, co się wówczas

stało.

- Moi czterej przyjaciele wiedzieli, że Grastensholm

jest stracone, i nie chcieli dłużej pozostawać we dworze.

Kiedy zjawiłam się tam po raz pierwszy, odszukały mnie

i ukazały mi się...

Tula nie wspomniała, jakie związki łączyły ją z demo-

nami, lecz na sali było co najmniej kilka osób, które się

tego domyślały.

- Demony mnie lubiły, dobrze czuliśmy się razem,

chociaż, jeśli miałabym bye tak do końca szczera, to

znajdowałam się w ich władzy. Tyle tyłko, że ja sama nie

miałam nic przeciwko temu. Chciałam jedynie przedtem

przeżyć swoje własne życie. Kiedy jednak umarł mój

ukochany Tomas, nie miałam już na świecie nic do roboty.

Próba unicestwienia Tengela Złego, którą podjęliśmy

z Heikem w Dolinie Ludzi Lodu, nie powiodła się...

- Tak, ale twoi czterej przyjaciele przybyli tam za nami

- przerwał jej Heike. - A ja myślałem, że demony są związane

z Grastensholm! Ich widok w Dolinie bardzo mnie zdumiał.

- W końcu to jednak one uratowały nam życie,

prawda?

- Oczywiście! Co do tego nie może być najmniejszych

wątpliwości!

- Wszystko to świadczy, jakie one są tak naprawdę silne.

Mogą się dowolnie przemieszczać w czasie i w przestrzeni. Są

tak silne, że mogły powstrzymać siłę myśli Tengela Złego.

Żaden z nich w pojedynkę by pewnie tego nie dokonał.

Chociaż któż to może wiedzieć? Z żyjącym Tengelem Złym

demony też pewnie mają problemy, bo jest on przecież samą

koncentracją odwiecznego zła. Ale tam i wtedy zdołały

wspólnymi siłami zepchnąć go do otchłani i uwolnić nas.

- Ale stało się tak wyłącznie dlatego, że ty byłaś z nami

- rzekł Heike.

- Chyba masz rację - uśmrechnęła się Tula.

Heike siedział przez jakiś czas w milczeniu i przypominał

sobie te straszne chwile wysoko na skale w Dolinie Ludzi

Lodu. Wspominał z drżeniem serca, jak Tengel Zły cisnął

go na ziemię i zadał mu śmienelną ranę. I jak później ta

wstrętna zjawa rzuciła się na Tulę. I szum skrzydeł. Wielkie

falujące skrzydła wokół Tengela. Jego beznadziejną wście-

kłość. I krzyki, zewsząd krzyki. Ostry, nabrzmiały gnie-

wem krzyk Tengela i ostrzegawcze, groźne nawoływania

demonów. A na koniec cichnący w oddali jęk rozczarowa-

nia, gdy Tengel staczał się na dół i wreszcie zniknął.

Tula mówiła dalej:

- Z własnej nieprzymuszonej woli poszłam do Grastens-

holm. Moi przyjaciele wyszli mi na spotkanie i bez słowa

przyprowadzili mnie tutaj. Bo właśnie tutaj jest ich właściwe

miejsce. I teraz ja także tutaj mieszkam. Trudno powiedzieć,

żebym zachowywała się tu po anielsku, stanowczo nie jestem

kimś, kto grywa na harfie siedząc na obłoku! Ale z moim

diabelskim charakterem nigdzie nie byłoby mi lepiej niż

tutaj. Teraz moi przyjaciele, którzy z natury nie są specjalnie

gadatliwi, informują was wszystkich, że podczas rozstrzyga-

jącej walki możecie liczyć na ich wsparcie.

Tengel Dobry wstał z miejsca.

- Z góry wam za to serdecznie dziękujemy.

Potomkowie Tuli nie zostali wezwani na podium. Ani jej

obdarzony łobuzerskim charakterem syn Christer, ani jego

córka Malin, ani też wnuk, syn Malin, Christofer Volden.

Tylko Marco zszedł na dół do Malin i bardzo długo

trzymał w ramionach swoją przyrodnią matkę. Potem

musiał wstać wnuk Malin, Vetle, i pokazać się wszystkim,

Mari, Jonathan i Karine przedstawili się także ze swoich

miejsc, podobnie jak pięcioro dzieci Mari (Mari wyglądała

na niebywale dumną). Potem jeszcze przedstawiła się

trójka rozhukanych dzieciaków Jonathana: Finn, Ole

i Gro, i nadeszła kolej na Gabriela.

Wstał i ukłonił się jak tamci, ale Tula machała do niego

i zapraszała na podium.

Gdy podszedł, przygarnęła go do siebie.

- A oto widzicie jeszcze jednego z tej piątki, która

znajdzie się na pierwszej linii frontu. Zapewniliśmy jego

mamę, Karine, że chłopcu nic się nie stanie. To jest

Gabriel, który ma wiedzieć o wszystkim, co się wydarzy

podczas walki po to, żeby mógł to przekazać innym,

gdyby nikt oprócz niego nie przeżył. Ulvhedin osobiście

odpowiada za to, żeby Gabrielowi nie spadł włos z głowy.

Na sali zaległa grobowa cisza. Gabriel zdawał sobie

sprawę z tego, że wszyscy myślą: "Ależ on jest za młody,

to przecież jeszcze dzieciak!"

Po chwili Tula powiedziała:

- Wybraliśmy dziecko właśnie dlatego, że nikt nie wie,

jak długo walka może potrwać. Obserwator musi ją

przeżyć. Gabrielu, ty i czworo pozostałych z pierwszego

rzędu zostaniecie niebawem wezwani jeszcze raz na

ceremonię inicjacji.

Chłopiec wrócił na swoje miejsce, a Tula mówiła dalej:

- Dzięki podróży Tovy i Nataniela w czasie poznali-

śmy historię rodziców Tengela Złego. Wiemy, że ojciec

był japońskim czarownikiem, matka zaś szamanką jakie-

goś bliżej nie znanego syberyjskiego plemienia. Wiemy,

dlaczego ci dwoje chcieli począć dziecko obdarzone,

dzięki czarom, jak najgorszym charakterem, i wiemy, że

udało im się to znakarnicie. Syn, Tan-ghil, zamordował

swego ojca już w bardzo wczesnym dzieciństwie. Plemię

matki zostało przepędzone dalej na zachód, prawdopo-

dobnie z powodu tego diabelskiego potomka. Ale z pew-

nością wszyscy członkowie plemienia znali się na czarach.

Po sali rozszedł się szmer, potwierdzający jej słowa.

- Kiedy Tan-ghil zbliżał się do czternastego roku życia,

plernię znalazło się na wybrzeżu Morza Karskiego i na jakiś

czas osiedliło się w Taran-gai. Tam spłodził swoje pierwsze

dziecko, które z naszą sprawą nte ma nic wspólnego,

bowiem przyszło ono na świat, zanim Tan-ghil odwiedził

Źródła Zła. Później spłodził jeszcze jednego syna, który dał

początek rodowi Taran-gaiczyków, plemienia, które daw-

no temu wyginęło. Dzisiejszej nocy gościmy wielu Ta-

ran-gaiczyków, co jest dla nas wielką radością. Niebawem

poprosimy ich, by nam o sobie opowiedzieli.

Z szacunkiem pokłoniła się w stronę ław, na których

siedzieli Taran-gaiczycy. Drobne istoty ze Wschodu

odpowiedziały jej głębokimi pokłonami.

- Naprawdę z wielką niecierpliwośuą czekamy na

waszą opowieść - Powiedział Marco.

Taran-gaiczycy pokłonili się również jemu.

Tula przerwała tę ceremonię, bo wzajemnym uprzej-

mościom nie było końca.

- Zbyt długo siedzieliśmy bez ruchu! - zawołała do

zebranych. - Zasłużyliśmy na przerwę. Gdybyście chcieli

obejrzeć oświetlone sale, to bardzo proszę. W odpowied-

nim czasie wezwę was z powrotem. Nikomu tutaj nic nie

grozi, możecie czuć się bezpieczni. Tengel Zły nie wie

o istnieniu tego miejsca. Dlatego właśnie tutaj odbywa się

nasze spotkanie.

- Bardzo rozsądne - pochwalił Henning. - W żadnym

innym miejscu świata nie moglibyśmy się ukryć. Ale

powiedz jeszcze, kim są demony o końskich głowach.

Tula wyjaśniła:

- Chyba nie bardzo można je nazywać demonami, są

takie łagodne. Ale nie są też naszymi sługami. Żyją tutaj, we

wnętrzu góry, razem z mnóstwem innych tajemniczych istot.

Najchętniej powiedziałabym, że są one waszymi gospodarza-

mi i bardzo się cieszą, jeśli mogą zrobić wam przyjemność.

To dla nich sprawa honoru, by goście dobrze się tutaj czuli.

I goście uśmiechali się z wdzięcznością do łagodnych,

niebieskawych istot, które skromnie spuszczały oczy.

- A do Ludzi Lodu są usposobieni szczególnie życz-

liwie. Wiecie, dlaczego?

- Nie.

- Dlatego, że to są duchy zwierząt. Opiekunowie

zwierząt. A Ludzie Lodu zawsze mieli bardzo dobry

stosunek do zwierząt.

I to była prawda. Gabriel patrzył teraz na istoty

o końskich głowach zupełnie inaczej. Rozumiał, dlaczego

wyglądają właśnie tak, jak wyglądają. I zrozumiał też,

dlaczego od pierwszej chwili odczuwał z nimi jakąś pełną

ciepła wspólnotę.

Mój Boże, jak serdecznie ich polubił!

- No to co, rozruszamy trochę kości? - zapytała Tula,

która z ogromnym wdziękiem odgrywała swoją rolę

gospodyni.

Powoli liczne zgromadzenie przeniosło się do hallu.

Najpierw opróżniły się pierwsze, najniższe rzędy i Gab-

riel, który miał nadzieję, że zobaczy nareszcie, kto

wypełniał tylną cześć pomieszczenia, niczego nie widział.

Tula zaprosiła wszystkich Ludzi Lodu ze Skandynawii do

wielkiej, wspaniałej sali, z pewnością balowej, uznał

Gabriel. Nigdy bowiem nie widział takich cudownych

żyrandoli! Z rozległego sufitu pomalowanego na niebie-

sko i złoto zwisały niezwykle piękne lampy z alabast-

rowymi koronami i różnokolorowymi, iskrzącymi się

światłem dekoracjami. A umeblowanie sali! Białe sofy,

jakich w domu Gabriela nigdy by nie mogło być. On

bowiem zawsze sadowił się na kanapie czy w fotelu z nogami,

co mamę Karine doprowadzało do rozpaczy. Nigdy nie

pamiętał, żeby zdjąć buty, i mógł spokojnie zajadać chleb

z marmoladą, siedząc na najpiękniejszej sofie. Wszystko w tej

sali było wprost wyrafinowanie piękne, wyszukane, chłopiec

doznawał skurczu w gardle, gdy na to patrzył. Tak czasami

bywa, kiedy człowiek patrzy na coś doskonałego.

Ściany miały przyjemną błękitną barwę, o kilka tonów

ciemniejszą niż sufit. Na tle tych ścian wyjątkowo dobrze

prezentowały się białe meble ze złoceniami. Gabriel

stwierdził, że wszystkie ciotki i kuzynki oglądają to

z niekłamanym podziwem.

Tula pokazywała, tłumaczyła, wyjaśniała. Przeszli

przez wiele innych, większych i mniejszych sal, aż znaleźli

się z powrotem w hallu. Nigdzie jednak nie było widać

tajemniczych istot z ostatnich rzędów. Gabriel starał się

zajrzeć do "audytorium", jak nazywał salę zgromadzenia.

Wewnątrz paliło się światło, widać było meble i dekoracje

na ścianach, ale nigdzie ani śladu ludzkiej istoty! Komplet-

na pustka.

Trzeba było opanować ciekawość.

Kiedy pospieszył, żeby dogonić towarzystwo, usłyszał

jak Mari mówi do Ellen:

- Nazywasz Villemo swoją pomocnicą?

- Ech, to tylko takie zastępcze określenie. To oni

powiedzieli przecież, że będą nam pomagać we wszyst-

kim, o co poprosimy.

- Ingrid ma pomagać mnie - rzekła Mari w zamyś-

leniu. - Czy sądzisz, że mogłabym ją poprosić o pieniądze?

Powodzi nam się dosyć marnie, jak wiesz.

Gabriel nie słuchał dłużej. Uważał, że mówienie

o pieniądzach podczas takiego spotkania jest małostkowe

i świadczy o braku wychowania. Chociaż z drugiej strony,

Mari musiało być ciężko w życiu. Tak bardzo się różniła

od innych Ludzi Lodu. Była sympatyczna, to prawda,

i bardzo się starała trzymać fason, ale zainteresowania

miała naprawdę... ograniczone.

Tula prowadziła ich dalej, a oni patrzyli i podziwiali.

Oglądali bibliotekę i mieli wrażenie, że mieści się w niej cała

literatura światowa. Pokój muzyczny, sala koncertowa...

Wszystko było doskonałe. Nic dziwnego, że Tula czuła

się dobrze!

Jej sypialnia to po prostu marzenie! Gabriel doznał

trudnej do opanowania chęci, żeby rzucić się na wspaniałe

łoże, okryte wykwintną jedwabną narzutą. Zauważył, że

w oczach kilku pań pojawiły się jakieś dziwne błyski, był

jednak zbyt dziecinny, by pojąć, co te spojrzenia znaczą.

Mimo to uważał, że łoże niepotrzebnie jest takie szerokie.

Wydarzyło się to na oświetlonym korytarzu, prowa-

dzącym do innej części górskiej groty. Widzieli wielokrot-

nie ciemne przejścia kończące się zamkniętymi na cztery

spusty drzwiami do nieznanych i przez to jeszcze bardziej

interesujących pomieszczeń, ale Gabriel dobrze pamiętał

słowa Tuli: Tam nie wolno!

Ktoś jednak chyba zlekceważył jej ostrzeżenie, bowiem

nieoczekiwanie Jonathan zapytał niepewnie:

- Gdzie się podziały te moje przeklęte łobuzy?

Wszyscy zaczęli się rozglądać. Rzeczywiście, Finn, Ole

i Gro zniknęli.

- Czy oni nie mieli swoich opiekunów? - zapytała

Mari z wyrzutem.

- Tutaj w grotach nie - odparł Vetle zdenerwowany.

- Tutaj powinni być bezpieczni. Pod warunkiem, że będą

przestrzegać zasad.

Tula krzyknęła głośno i natychmiast pojawiły się jej

cztery demony w towarzystwie trzech duchów z zamierz-

chłej przeszłości. To właśnie owe duchy miały czuwać nad

bezpieczeństwem dzieci po wyjściu z grot. Okazało się, że

będą już teraz musiały rozpocząć służbę.

Niektórzy z żywych odskoczyli przestraszeni, widząc

podchodzące tak blisko dernony, większość jednak za-

chowywała się tak, jakby się nic nie stało.

- Troje dzieci zniknęło - wyjaśniła Tula. - Odnajdźcie

je! Szybko, dopóki nie będzie za późno!

- Cóż za wstyd - jęczał Jonathan. - Jaka zgroza!

Było oczywiste, źe inni podzielają jego przerażenie.

To Finn pierwszy dostrzegł budzące ekscytację i cieka-

wość wejście.

- Chyba zwariowałeś - powiedziała Gro. - Przecież

nam nie wolno...

- Nie widzisz, że stamtąd płynie światło? To nie jest

niebezpieczne!

Dzieci szły w pewnej odłegłości za resztą towarzystwa.

Podążały posłusznie za dorosłymi już tak długo, że

absolutnie musiały porozgłądać się na własną rękę. Zwiedza-

jący znajdowali się teraz na długim korytarzu, który

oświetlały pochodnie trzymane przez wystające ze ścian żywe

ręce. Wielkie, pazbawione mięśni, sinoczarne ramiona...

Ole popatrzył na liczną grupę krewnych zmierzających

do wspaniałej biblioteki. Dla niego nie było to najbardziej

zabawne miejsce.

Wszyscy troje bardzo szybko podjęli decyzję. Tamto

weiście naprawdę nie wyglądało niebezpiecznie.

Pierwsze kroki stawiali ostrożnie, później zrobili się

bardziej odważni. Delikatne światło sączyło się tajemni-

czo zza narożnika. Sam korytarz tonął w mroku, lecz

światło z bocznych przejść wystarczało, by młodzi ciekaw-

scy mogli zobaczyć, iż ściany wykonane są z surowej

skały. Ociosanej tylko na tyle, by utworzyć przejście.

Dzieci zniknęły za narożnikiem. Skądś z daleka sączyło

się czerwone światło. Schodzili w dół, grunt opadał tu

dość stromo. Wkrótce w oddali zobaczyli drzwi, to

właśnie stamtąd, poprzez szpary płynęło ogniste światło.

- Zawracamy - rzekła Gro i przystanęła.

Finn, który jako czternastolatek był z rodzeństwa

najstarszy, powiedział z obrzydzeniem, co myśli o takim

tchórzostwie.

- Ale to bardzo daleko! I tyle takich okropnych dziur

wszędzie w ścianach!

Ole nie bardzo wiedział, które z rodzeństwa powinien

poprzeć.

- Idziemy dalej - rzekł bez przekonania.

Ruszyli po omacku, trzymając się ścian, bowiem

kamienna podłoga była nierówna.

W tej samej chwili góra zatrzęsła się z takim hukiem,

jakby gdzieś wybuchł potężny wulkan. Tylko że huk

dochodził z bliska. Dzieci przystanęły na chwilę, niepew-

ne, co robić, wkrótce jednak ruszyły naprzód.

Teraz wszystko spowijały ciemności, rozjaśniane tylko

tym dalekim światłem, dobywającym się z trzech wąskich

szczelin, jednej w podłodze i dwóch po każdej stronie drzwi.

Ole szedł trzymając się ściany, nagle jednak stracił

oparcie, przewrócił się z krzykiem i potoczył w dół po

stromo opadającej podłodze korytarza.

A może po prostu wpadł do jakiejś dziury? Nim zdążył

odzyskać równowagę, usłyszał płynący z dołu dźwięk,

który zmroził mu krew w żyłach.

Dochodzący z dziury w podłodze krzyk pełen nadziei

i oczekiwania jakby dobywał się z gardła jakiejś bestii,

ukrytej w wiecznym mroku. Ole czolgał się na czwora-

kach, chciał wrócić do korytarza, i chyba nigdy nie

posuwał się szybciej naprzód.

- Nie wiem, co to jest, ale nie chcę tu dłużej zostać

- wyszeptał pobladłymi wargami.

Wszyscy troje pobiegli do drzwi, które wydawały się

bezpieczne. Światło w szczelinach było takie ciepłe. Góra

znowu zatrzęsła się jak od podziemnej eksplozji, na

szczęście każde z dzieci znalazło coś, czego mogło się

przytrzymać. Ole uchwycił się jakiegoś wielkiego skobla

przy drzwiach, Gro znalazła podobny, tylko mniejszy

skobel nieco dalej, Finn natomiast złapał po prostu

klamkę. Odniósł wrażenie, że jest przyjemnie ciepla.

Wstrząsy powtarzały się raz po raz.

- Drzwi są zamknięte na klucz - oświadczył Finn.

- Ale klucza nigdzie tu nie ma.

Ole, który stał z boku i widział drzwi pod pewnym

kątem, powiedział:

- Widzę na nich jakby wybrzuszenia. Może to jakiś

wzór?

Finn pomacał ręką.

- Zdaje mi się, że to kod - powiedział szeptem, choć

przecież byli tu sami. - A kod na ogół zawiera informację,

w jaki sposób drzwi się otwierają.

- Nie, chodźcie, wracamy - szepnęła Gro.

- Tchórz! - syknął Finn.

Chłopcy studiowali wzór na drzwiach. Obaj uwielbiali

takie zagadki.

- Myślę, że to system - powicdział Ole cicho.

- Tak. A ja myślę, że wiem, jak go odczytać. Po-

czekaj... Nie. Nic z tego.

- Ale zobacz tutaj. To wygląda na labirynt.

- Fakt. Ale to by było za proste!

- No, ale przy naszych genialnych umysłach...

Chichotali przejęci. Gro nie uczestniczyła w zabawie.

Chciała wracać, ale za nic nie odważyłaby się sama

zapuścić w ciemny korytarz, więc kurczowo trzymała się

swego skobla.

- Tu! Nareszcie znalazłem! - oświadczył Finn.

- Spójrz na to. Najpierw trzeba w prawo... a potem

w górę. I z powrotem.

- Widzę, zaraz ci pomogę! Teraz w dół. I znowu

w lewo...

Chłopców ogarniało uczucie triumfu, co słychać było

w ich głosach wznoszących się aż do radosnego krzyku.

- Tam! I znowu do siebie! No, jesteśmy u celu

- oświadczył Finn i nie popuścił, dopóki nie usłyszeli

cichego skrzypnięcia drzwi.

W następnej sekundzie drzwi odskoczyły do środka

i Finn, który mocno trzymał się klamki, został gwałtownie

wciągnięty do wnętrza tak silnym szarpnięciem, że uniósł

się w powietrze, rozpaczliwie wymachując nogami. Gorący

wicher grzmiał i wył, silne podmuchy już, już miały wessać

chłopca. Za drzwiami rozciągało się morze rozpalonego

żaru i gorąc panował potworny. Gro wrzeszczała jak

szalona, trzymając się z całych sił swojego skobla, żeby jej

również gorący wiatr nie cisnął do tego przerażającego

pieca czy co to było. Chyba tylko instynkt samozachowaw-

czy sprawił, że Ole też w ostatnim momencie uchwycił się

skobla, bo już dawno spłonąłby w rozpalonym powietrzu.

Wszyscy troje rozpaczliwie wzywali pomocy, lecz ich

głosy ginęły w huku ognia i wichury. Wydawało się, że

Finn lada sekunda zostanie tam wciągnięty i zniknie. Ole

zdołał uwolnić jedną rękę i wyciągał ją do brata, drzwi

były jednak za szerokie i nie sięgał.

Kurtka Finna dosłownie zetlała w gorącu, koszula

także, a spodnie powiewały w strzępach. Ole widział, jak

ubranie brata w jednej sekundzie przemienia się w popiół.

Ale widział coś więcej! Z głębi tego piekła ognia

wyłaniały się powoli jakieś stwory. Całe były czarne od

sadzy, a w oczodołach i wpół otwartych gębach płonął żar

i raz po raz pokazywały się języki ognia.

Gro zobaczyła je także i krzyczała, krzyczała coraz

głośniej, wzywając ratunku. Finn błagalnie spoglądał na

rodzeństwo, prosił o pomoc, nie bardzo rozumiejąc, co się

dzieje. Oni bowiem nie chcieli straszyć go jeszcze bardziej

i nie pokazywali mu okropnych stworów. Przecież i tak

nie byłby w stanie nic zrobić.

- Biegnij i sprowadź pomoc! - krzyknął Ole do

siostry, która znajdowała się najdalej od drzwi.

- Boję się! Ten potwór w jamie... I jak puszczę skobel,

to mnie zwieje do środka. Och, ratunku! Co robić?

Jej rozrywający serce krzyk w tym hałasie brzmiał jak

żałosny jęk.

I oto nagle stanął przy nich znajomy demon, ten

o zielonych włosach. A razem z nim zjawili się trzej

opiekunowie dzieci. Astarot, upadły anioł, bo to był on

wyciągnął rękę i przygarnął do siebie Finna. Powiedział

coś do duchów, które weszły już spokojnie do środka.

Drzwi zostały zamknięte, wiatr ustał. Finn stał na koryta-

rzu jak oskubany kurczak.

Wszystkie dzieci szlochały wstrząśnigte. Opiekunka Gro,

kobieta z czasu przed narodzinami Tengela Dobrego, objęła

dziewczynkę i szeptała jej do ucha uspokajające słowa.

Po chwili nadbiegła duża grupa przestraszonych Ludzi

Lodu. Oczywiście najbardziej zdenerwowany był Jonathan.

- Co wyście narobili! - wrzeszczał łamiącym się

głosem. - Czy wy naprawdę nigdy nie możecie się

zachowywać przyzwoicie?

- Mnie dużo bardziej interesuje inne pytanie - powie-

działa Tula. - Jakim sposobem one otworzyły drzwi do

Kuźni Szatana? Kryptogramu na drzwiach nie można

odczytać ot tak!

- Udało nam się... go rozszyfrować - wyszlochał Ole.

- No, muszę ci powiedzieć, Jonathanie, że dzieci to

masz inteligentne!

- Kuźnia Szatana? - zapytał Andre.

- O, to tylko taka nazwa! Szatan w naszej górze nie ma

nic do roboty. To tutaj jest miejscem przeznaczonym dla

Demonów Ognia, które mówiąc szczerze wcale nie są

niebezpieczne, ale poparzyć mogą, to oczywiste.

- Poparzyłeś się, Finn? - zapytała Benedikte.

Chłopiec głośno przełykał łzy.

- Chyba nie - odparł zawstydzony. - Ale piecze mnie

skóra... poniżej pleców.

Zebrani starali się ukryć uśmiechy, wywołane zresztą

głównie uczuciem ulgi, a nie wyznaniem Finna, koń-

czącym ten dramatyczny epizod.

- Zaraz ci dam nowe ubranie, żebyś wyglądał przyzwoi-

cie - powiedziała Tula. - A teraz najwyższy czas wracać na

salę.

Gro i Ole ociągali się wyraźnie zaniepokojeni.

- Tam siedzi jakaś bestia, w tej dziurze... Nie chcemy

przechodzić tamtędy.

- To tam też byliście? - zapytała Tula. - Ale nie ma się

czego bać. To tylko stary smok, który się tu zabłąkał

z jakiejś baśni. W Górze Demonów ukrywa się wiele

różnego rodzaju dziwacznych stworów, zapamiętajcie to

sobie. Mieliście szczęście, że wicher nie wciągnął was do

wnętrza Kuźni. Bo wtedy zostalibyście wyrzuceni daleko

stąd przez krater wulkanu.

- Więc te drzwi mają jakiś związek z wnętrzem Ziemi?

- zapytał Vetle.

- Oczywiście. Tu wszystko jest ze sobą nawzajem

powiązane.

- A co to właściwie jest za miejsce? - zastanawiała się

Christa.

- Nie pytaj mnie o to - uśmiechnęła się Tula.

- Powiedzmy, że to punkt, w którym rzeczywistość łączy

się z fantazją.

- To całkiem niezłe wytłumaczenie - mruknął Nataniel.

Uspokojeni wrócili wszyscy do audytorium. Tajemni-

czy goście z tylnych rzędów siedzieli już jednak na swoich

miejscach i Gabriel znowu nic nie widział w mroku.

Kiedy usiedli, zjedli co nieco i napili się, Tula wróciła

na podium.

- Ostatnie, o czym mówiliśmy przed przerwą, to to,

jak bardzo się cieśzymy, że dzisiejszej nocy są z nami

Taran-gaiczycy i że ich opowieści wysłuchamy nieco później.

Och, nie, nie wytrzymam, jeśli oni znowu wszyscy

wstaną i zaczną się kłaniać, pomyślał Gabriel. Ale niepo-

trzebnie się denerwował. Tym razem goście ze Wschodu

nie zamierzali na nowo odprawiać ceremonii uprzejmości.

- Wiemy - mówiła Tula - że Tengel Zły dał w waszej

ojczyźnie początek plemieniu Ludzi Lodu. On sam jednak

z główną grupą swoich krewnych odszedł dalej na zachód.

Po wielu latach dotarli do Norwegii, do Doliny Ludzi

Lodu. Wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi, jak przebiegły

im pierwsze lata w Dolinie, krótko mówiąc, interesuje nas

okres pomiędzy czasem Tengela Złego a epoką Tengela

Dobrego. Zawsze było to ukryte w mrokach przeszłości,

docierały do nas zaledwie jakieś przebłyski. Poprosimy

więc tych, którzy wówczas żyli, by nam uchylili rąbka

tajemnicy. - Tula zawiesiła na chwilę głos. - Postanowili-

śmy zacząć od tych, którzy żyli w czasach naszego złego

przodka. Niech oni mówią jako pierwsi, a potem będzie-

my się posuwać ku czasom nam bliższym. Zanim jednak

oddamy im głos, posłuchajmy jednej osoby, ale tylko

jednej, z epoki Tengela Dobrego.

Tula jeszcze raz zrobiła pauzę, po czym rzekła uroczyście:

- Najwyższa Rada wzywa Line, matkę Tengela Dobre-

go.

W pierwszych rzędach dał się słyszeć szum. Teraz

usłyszą historię, której nie znali, cofną się w przeszłość.

Zaczyna być ciekawie, pomyślał Gabriel i pełen oczeki-

wania skulił się na krześle.

ROZDZIAŁ VII

Nikt nie przypuszczał, że matka Tengela Dobrego

wygląda właśnie tak!

Miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Nie sprawiała

wrażenia specjalnie uzdolnionej, raczej wydawała się być

dość przeciętną dziewczyną, taką, której każdy mężczyzna

może bez trudu zawrócić w głowie. Mało urodziwa.

Z wyrazem rezygnacji we wzroku, jakby bardzo dobrze

zdawała sobie sprawę, że jest wystarczająco dobra jedynie

do tego, by ją przypadkowy mężczyzna zaciągnął do

łóżka, bo nic więcej dać mu nie może.

Gabriel, rzecz jasna, takich spraw jeszcze nie rozumiał,

ale instynktownie odczuwał żal z powodu tej nieszczęsnej

dziewczyny. Tova natomiast myślała, że Silje napisała

w swoim dzienniku szczerą prawdę mówiąc, że ludzie

z Lodowej Doliny byli bardzo prości, a nawet należałoby

powiedzieć: prymitywni. Ich zainteresowania i rozmowy

były nadzwyczaj ograniczone, sprowadzały się do tego,

jak przetrwać, co wydarzyło się u sąsiadów, co kogo boli.

Line była wyjątkowo nieskomplikowaną istotą. Może

nawet jeszcze bardziej prostą niż Marit z Głodziska.

Wykorzystało ją dwóch mężczyzn. Ojciec Sunnivy

i ojciec Tengela. Zmarła w połogu, gdy wydała na świat

Tengela, dziecko dotknięte dziedzictwem.

Tova ze zdziwieniem myślała, jak dalece jej życie było

podobne do życia Petry, i postanowiła, że później przed-

stawi sobie obie dziewczyny. Rzeczywiście mają ze sobą

wiele wspólnego.

Tula również mówiła łagodniejszym głosem.

- Line, twoje dzieci, i Sunniva, i Tengel, z którymi

wkrótce będziesz się mogła przywitać, wymieniały imię

jakiegoś króla Ludzi Lodu, czyli Targenora. Sunniva

słyszała o nim od ciebie. Chętnie dowiedzielibyśmy się

czegoś więcej, gdybyś zechciała nam opowiedzieć.

Line stała ze zwieszoną głową.

- Ale ja nie wiem nic więcej - wyszeptała. - Mnie

opowiedział o królu mój brat.

- Rozumiem. Wkrótce dojdziemy też i do twego

brata, ale nie wiem, czy możemy go zapytać już teraz. Bo

to tak, jakbyśmy zaczęli od niewłaściwej strony. Myślę, że

powinniśmy postąpić tak jak w szkole. Niech każdy, kto

słyszał coś o Targenorze, podniesie rękę.

Natychmiast na sali ukazał się las rąk.

- Oj, oj! - zawałała Tula przestraszona. - O ile dobrze

widzę, to imię króla znali wszyscy, którzy żyli w okresie

pamiędzy Tengelem Złym a urodzeniem Tengela Dob-

rego. Taran-gaiczyćy - zwróciła się do ostatnich rzędów.

- Czy słyszeliście coś o Targenorze, królu z praczasów?

Wstał jakiś niemal przezroczysty mężczyzna:

- Nie. Nie znamy tego imienia.

- W takim razie jest to postać z naszej części świata,

pochodzi z norweskiej linii rodu - rzekła Tula. - Spróbuj-

my zatem ustalić, kim był. Bracie Line, czy mógłbyś nam

odpowiedzieć w kilku słowach?

Tym razem podniósł się z miejsca mężczyzna o znisz-

czonej, zmęczonej twarzy, na którego widok Tengel

Dobry uśmiechnął się serdecznie.

- Dla mnie był on jedynie legendą - wyjaśnił wuj

Tengela Dobrego.

- Więc może Halkatla coś wie?

- Owszem, słyszałam o Targenorze - odpowiedziała

młoda kobieta. - Mówiono, że był synem Słońca, więc

wszyscy pokładali w nim wielkie nadzieje. Jednak nie było

mu dane żyć wystarczająco długo, by uwolnić Ludzi Lodu

od przekleństwa.

Wstał jakiś inny mężczyzna. Na jego obliczu malowała

się niepewność, lecz także mądrość i wyrozumiałość.

- Według tego, co mówiono, Targenor był duchem

ognia. A to bardzo męczące. Ktoś obdarzony duchem

ognia ma wiele marzeń, ale one przeważnie się nie

spełniają. Najlepiej jest takiemu, który nigdy nie miewa

marzeń.

- Dzięki ci za te słowa - rzekła Tula łagodnie. - Kim ty

jesteś? Możesz powiedzieć nam, jak ci na imię?

- Moje imię brzmi Skrym, urodziłem się w roku

Pańskim tysiąc trzysta piętnastym, a Halkatla jest moją

wnuczką.

- I pochodzisz z Doliny Ludzi Lodu?

- Nigdy nie wyszedłem poza jej granice. Życie tam

było niezwykle ciężkie, ale najgorzej wiodło się do-

tkniętym. Ich tragedii nie da się opisać żadnymi słowami.

- Jesteś bardzo rozumnym człowiekiem, Skrym, tobie

także nie przypadł lekki los, prawda? Myślę, że nie zostałeś

stworzony do życia w zamkniętej dolinie.

- To prawda. Och, jak strasznie tęskniłem do świata,

jak bardzo chciałem poznać jego tajemnice, spróbować

swoich sił pośród ludzi!

- Ale nie należysz do obciążonych?

- Nie. Widziałem natomiast samotną udrękę mojej

wnuczki, Halkatli. Przez jej cierpienie poznałem wystar-

czająco dobrze przekleństwo, jaki nasz pradziad rzucił na

swój ród, i nienawidzę go śmienelnie. Wiem też coś, co

wy, urodzeni po nas, powinniście wiedzieć. To sam

Tengel Zły postanowił, że w naszym nieszczęsnym rodzie

będzie się rodzić tak mało dzieci. Bo jego moc była tak

wielka, że mógł decydować o losie przyszłych pokoleń.

Chciał, żeby jak najmniej Ludzi Lodu przychodziło na

świat, bo wtedy łatwiej mógł ich nakłonić, by mu służyli.

Nie życzył sobie potomków obdarzonych dobrym ser-

cem. Ktoś jednak rodzić się musiał, ród musiał się

rozgałęziać, żeby zło mogło się szerzyć na ziemi.

- To bardzo interesujące nowiny - powiedziała Tula.

- No dobrze, w takim razie ja mogę was poinformować, że

Tengel Dobry sprawił, iż na świat przychodzą także

wybrani, a ponadto zdołał wielu obciążonych dziedzi-

ctwem zła sprowadzić na drogę cnoty, zdołał ich przeko-

nać, by opowiedzieli się po stronie dobra. Natomiast nasi

dotknięci przodkowie, którym winni jesteśmy wdzięcz-

ność, dopomogli, iż Vetle Volden spłodził troje dzieci

i ma liczną gromadkę wnuków. Stało się to w dużej mierze

dzięki interwencji czarnych aniołów. Vetle spisał się

naprawdę znakomicie. Cześć mu za to i chwała!

Vetle był niebywale uradowany tym, że uwaga wszyst-

kich została skierowana na niego.

- Dziękuję ci, Skrym, za informaeje - zakończyła

Tula. - Później jeszcze powrócimy do twoich wspomnień

i już się na to cieszynmy. Ale teraz chciałabym dowiedzieć

się więcej o Targenorze... Zdaje się, że pamięć o nim

wygasła wraz ze śmiercią Sunnivy Starszej, bo ten

roztrzepaniec, jakim był Tengel Dobry, w ogóle zapom-

niał, że kiedykolwiek słyszał jakąś sagę o starym królu.

- Przyznaję, że całkiem mi to wyleciało z głowy

- powiedział Tengel ze wstydem. - Ale to, co o nim

wiedziałem, i tak nie na wiele by się zdało. To były jedynie

jakieś oderwane informacje.

- Masz rację. W takim razie zaczynajmy! Zaczynajmy

od najważniejszej epoki, epoki samego Tengela Złego.

Powiedzmy najpierw o życiu w Dolinie Ludzi Lodu,

a potem cofniemy się do Taran-gai. Bardzo żałuję, ale nie

znam imion tych, którzy żyli w zapomnianej przez Boga

i ludzi norweskiej dolinie w czasach Tengela Złego.

Jesteście jednak jego potomkami, wszyscy pochodzicie

z Ludzi Lodu. Myślę, że powinniśmy zwrócić się najpierw

do jego dzieci, prawda?

Na te słowa wstał mężczyzna jakby żywcem wyjęty

z czasów pogaństwa.

- On w Dolinie miał tylko jednego syna - rzekł

ochrypłym głosem. - I chyba był z niego bardzo zadowo-

lony, bo ów syn był bardziej zwierzęciem niż człowiekiem

i przyniósł ze sobą na świat prawdziwie nieludzkie

okrucieństwo. Miał na imię Ghil i to imię powinniście

wszyscy dobrze zapamiętać! Ja jestem jego synem. Mam

na imię Krestiern, bo moja nieszczęsna matka chciała, bym

nazywał się po chrześcijańsku, a nie jak ludzie z dalekiej

tundry na Wschodzie, jak Ghil Okrutny na przykład.

Gabriel zauważył, że Andre notuje pospiesznie wszyst-

ko, co mówi ten człowiek. Był zresztą pewien, że Naj-

wyższa Rada również skrupulatnie notuje wymieniane

imiona, zwłaszcza imię owego niebezpiecznego Ghila.

- A twoja matka, kim ona była? - zapytała Tula

Krestierna.

- To kobieta, którą Ghil pojmał w niedalekiej osadzie

i przywlókł z sobą do Doliny. Żyła bardzo krótko.

- Dziękuję ci, Krestiern. Z tego wynika, że jesteś

najstarszy w norweskim klanie, a zatem Rada zaprasza cię

na podium. Serdecznie witamy!

Nareszcie zmierzamy do rozwiązania tej najbardziej

tajemniczej zagadki rodu, pomyślał Gabriel i wypił spory

łyk orzeźwiającego napoju o cudownym smaku. Czuł się

coraz lepiej w tym pomieszczeniu. Od czasu do czasu

pozwalał sobie na kilka kęsów pysznego jedzenia, a towa-

rzysząca mu istota o końskiej głowie natychmiast na-

kładała na jego talerz nowe porcje. Gabriel czuł, że są ze

sobą zaprzyjaźnieni, on i ta istota.

Krestiern stanął na podium, wyglądał jakby stworzony

był z mgły, bo tak dawno temu żył na ziemi. Mimo to

mongolskie rysy pozostały wyraźne. W gruncie rzeczy

bardziej przypominał Taran-gaiczyków niż Norwegów.

Był jednak dość wysoki.

Zaczął swoją opowieść trochę niepewnie:

- Jak powiedziałem, urodziłem się dokładnie w roku

tysiąc dwusetnym...

- W tysiąc dwusetnym? - zwołał Andre i zerwał się

z miejsca. - Ale przecież Tengel Zły został poczęty

w marcu roku tysiąc osiemdziesiątego piątego, a urodził

się pierwszego grudnia tego samego roku, zaś w roku

tysiąc sto dwudziestym, kiedy miał lat trzydzieści pięć,

znalazł się w Taran-gai, w pobliżu Źródeł Zła. Przedtem

urodziło mu się w tym kraju wiele normalnych dzieci,

a twój ojciec, Ghil, przyszedł na świat już w Dolinie Ludzi

Lodu. Czy nie było żadnych dzieci podczas wędrówki? To

bardzo ważne!

- Wiem z całą pewnością, że jedyne dziecko, jakie miał

przede mną, to syn, który został poczęty jeszsze w Taran-gai.

- W takim razie po Tengelu Złym zostało tylko dwoje

dzieci. Bo te, które urodziły się przed jego wędrówką do

Źródeł Zła, się nie liczą. A twój ojciec, Ghil... Czy wiesz,

kiedy on się urodził?

- Mogę to wyliczyć. Myślę, że to musiało być około

roku tysiąc sto osiemdziesiątego.

- Tengel Zły miałby wtedy dziewięćdziesiąt pięć lat

- mruknąl Andre. - No tak, jeśli o niego chodzi, to

całkiem możliwe. Mów dalej!

- Ale ty nie jesteś obciążony? - zapytała Tula. - Czy

byłeś jedynym dzieckiem Ghila?

- Nie. Miałem jeszcze przyrodnią siostrę. Dużo młod-

szą.

Nic więcej nie chciał o niej powiedzieć.

Heike zapytał:

- Czy wiadomo ci coś o tej historii z zakopanym

naczyniem i wodą zła? O trzydziestu dniach i trzydziestu

nocach Tengela Złego na pustkowiu?

- Nie. Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Jedyne, co

wiem, to to, że strzegł swojego domu niczym jastrząb,

jakby pilnował czegoś, co się tam znajdowało. Myślę, że

mógł tam mieć naczynie z wodą. Każdy, kto za bardzo

zbliżał się do domu, umierał po kilku godzinach. Nikt nie

wdedział, dlaczego.

Tula kiwała głową.

- Wygląda rzeczywiście na to, że najpierw ukrył

naczynie w domu. Ale opowiadaj dalej!

Krestiern pogrążył się we wspomnieniach. Dolina, czas,

który w niej spędził, znowu ożyły. Opowiedział wszystko,

co tylko pamiętał, ale jakby nie docierało do niego, że ma

liczną widownię. Wszystko przeżywał od nowa...

Śnieżyca nad Doliną Ludzi Lodu. Wszyscy kryli się

w domach, bo na moce natury nikt nie mógł nić poradzić,

i biada temu, kto przy tym mrozie i kąsającej wichurze

wyprawił się w drogę.

Krestiern zdążył stać się dorosłym mężczyzną. Miał

czterdzieści pięć lat, dokładnie znał swój wiek. Mieszkał

sam w swojej chacie, bo żona umarła, a jedyny syn

przebywał daleko. Słyszał, jak wichura wyje i szarpie jego

lichym domkiem, ale go to specjalnie nie martwiło.

W Dolinie bowiem istniało coś, co było znacznie gorsze...

Niedałeko bramy, u stóp lodowca, znajdował się dom

tamtego... Tamten, czyli dziadek Krestierna, Tengel Zły,

przepełniał mieszkańców tego odludzia grozą. Krestiern

nie chciał wspominać tych wszystkich strasznych tragedii,

których ta kreatura była przyczyną, tak, Krestiern w myś-

lach nazywał tamtego złą kreaturą. Stary pokazywał się

rzadko, ale kiedy już do tego doszło, zawsze kończyło się

wielkim nieszczęściem.

W Dolinie żyło dość dużo ludzi, bo ród Tengela nie był

jedynym. Wielu mieszkańców było potomkami innych

członków tamtego plemienia ze Wschodu. Z czasem coraz

więcej nordyków z różnych powodów chroniło się w tym

niedostępnym terenie.

Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Krestiern

myślał początkowo, że to wichura wyrwała zawiasy, ale to

przyszedł jego ojciec, Ghil.

Okropna figura! Syn Tengela Złego i podobny do

niego jak dwie krople wody, zwłaszcza jeśli chodzi

o charakter. Wyglądał strasznie, a serce miał z kamienia.

Ani cienia współczucia dla innych.

- Ta cholerna baba, którą wziąłem do swojego domu,

wykrwawiła się na śmierć. Masz tam zaraz iść i ją

pochować. Nie chcę jej więcej widzieć na oczy!

Krestiern nie pytał o nic. Pospiesznie wyminął swego

znienawidzonego ojca i skierował się w stronę jego domu.

Na stare lata Ghil sprowadził sobie nową kabietę spoza

Doliny. Krestiern jej właściwie nie widywał, bo mało

wychodziła z domu, wiedział jednak, że oczekiwała

dziecka. Pewnie teraz przyszedł jej czas i...

Zjawił się za późno. Kobieta już nie żyła. Ukrył jej

udręczone ciało i zajął się noworodkiem.

Była to niezwykle piękna, malutka dziewczynka, cho-

ciaż miała żółte oczka, a to znaczy, że jest obciążona. Jego

siostra... Czterdzieści pięć lat różnicy. Ostrożnie wziął

dziecko w ramiona i chciał je zabrać do swojego domu, ale

właśnie w drzwiach stanął ojciec.

- Co, jeszcze nie pochowałeś tego babska? - ryknął

Ghil. - Zostaw dziecko, sąsiadka się nim zajmie. Samotny

chłop nie może wychowywać niemowlaka. I posprzątaj

tu! Prędzej! Nie mogę siedzieć w takiej rzeźni!

I pobiegł do osady, żeby sprowadzić sąsiadkę.

Krestiem podszedł do zmarłej. Nigdy przedtem nie

widział jej z bliska, ale słyszał, że Ghil klął na nią

nieustannie za jej zuchwalstwo. Nie pozwalała się bić

i wieiokrotnie próbowała uciekać, aż ją Ghil w końcu

musiał wiązać. Teraz Krestiern rozumiał, dlaczego. To nie

była zwyczayna kobieta. Ta była dumna i silna. Odczuwał

dla niej wielkie współczucie.

Nagle kobieta otworzyła oczy, ostatnie, matowe spoj-

rzenie. Spojrzała na Krestierna i na niemowlę, które

trzymał w objęciach.

- Ty jesteś dobry - szepnęła niemal niedosłyszalnie.

- Opiekuj się nią!

- Obiecuję ci to - odparł Krestiern zdławionym

głosem. - Nikt nie wyrządzi krzywdy twojej córeczce.

- Córeczka... - uśmiechnęła się matka i skonała.

Kiedy dziewczynka skończyła trzy lata, Ghil nakazał,

by wróciła do jego domu. Była wystarczająco duża, by

mogła mu usługiwać.

Krestiern i sąsiadka próbowali protestować, ale Ghil

nie zamierzał ustąpić. Nie mogło być co do tego najmniej-

szych wątpliwości. Krestiernowi udawało się jednak

utrzymywać kontakt z małą siostrą, chodził do niej, kiedy

Ghil nie mógł ich widzieć. I ona przychodziła do swego

starszego brata po pociechę w swoim trudnym życiu,

Krestiern wiedział, że dziecko bardzo cierpi. Aż nadszedł

taki dzień, gdy pięcioletnia już dziewczynka znajdowała

się w domu brata, bo Ghil poszedł na polowanie.

Okrutny ojciec obojga wrócił wcześniej, niż się spo-

dziewali, i zastał dziewczynkę jedzącą z bratem kolację.

Ghil wpadł we wściekłość i rzucił się na córkę. Na takie

małe, nieszczęsne dziecko.

Dla Krestierna było już tego za wiele. Nie zastanawiając

się, chwycił metalowy pręt, który leżał pod śćianą, i z całej

siły zdzielił nim ojca w głowę. Tłukł bez opamiętania,

uderzał raz za razem, zanim Ghil zdążył zareagować.

W końcu jednak nadludzko silny syn Tengela Złego

chwycił własnego syna, Krestierna, i cisnął nim o ścianę.

- I tak dopełnił się mój los - zakończył Krestiern.

Ludzie na sali starali się przyjąć do wiadnmości te

wszystkie okropne rzeczy, które dopiero co usłyszeli.

Andre, badacz historii rodu, wstał i zaglądając do

swoich notatek powiedział:

- Twoja siostra musiała się urodzić około roku tysiąc

dwieście czterdziestego piątego.

- Dokładnie policzyłeś - potwierdził Krestiern.

- Bardzo ubolewamy nad losem tego dziecka - mówił

Andre. - To musiało być prawdziwe piekło, żyć w tych

czasach w Dolinie Ludzi Lodu.

- No, to delikatnie powiedziane.

- Ponieważ twoja nieszczęsna siostra była obciążona

dziedzictwem, z pewnością teraz należy do sług Tengela

Złego. W każdym razie nie ma jej tutaj.

- Owszem, jest.

Zrobiło się cicho jak makiem siał. Tula opanowała się

pierwsza.

- Krestiern, prosimy cię, żebyś został niedaleko po-

dium. Będziemy mieli jeszcze do ciebie wiele pytań. Ale to

później. Teraz Rada wzywa siastrę Krestierna.

Właściwie to się chyba tego spodziewali. Śliczną

obciążoną siostrą nie mógł być nikt inny, jak tylko Dida.

Wnuczka Tengela Złego. I była na dzisiejszym spotkaniu!

Teraz weszła na podium i zwróciła się do zebranych:

- To prawda. jestem przyrodnią siostrą Krestierna

- powiedziała spokojnie. - Dziękuję ci, kochany starszy

bracie, za wszystko, co wtedy dla mnie zrobiłeś. Nigdy nie

zapomniałam o tobie ani o tym, że poświęciłeś dla mnie życie.

Rodzeństwo witało się czule, oboje mieli w oczach łzy,

brat i siostra z zimnego jak lód świata.

Potem Krestiern odszedł i usiadł niedaleko podium. Tula

wycofała się także. Dida powinna mówić sama za siebie.

'Nikt chyba nie miał takich powodów jak Dida, by nienawi-

dzić Tengela Złego.'

Kto to wypowiedział kiedyś te słowa? Czy to nie

Wędrowiec? Tak, to on. Powiedział to Vetlemu.

I prawdopodobnie miała powody, by równie mocno

nienawidzić swego ojca, Ghila Okrutnego.

Jakaż ona piękna ta Dida, kobieta z pokrytej mgłą

przeszłości! Jej matka była Norweżką, wskazywał na to

choćby wzrost Didy. Ale rysy stanowiły tę nieporów-

nywalną z niczym mieszaninę ludzi Wschodu i Zachodu,

Dida miała w sobie krew ludzi związanych z magią i siłami

nadprzyrodzonymi: Czarne włosy zebrane w węzeł na

karku otaczały piękną twarz o lekko wystających kościach

policzkowych. Oto postawa królowej, pomyślał Gabriel.

A głos wprost hipnotyzował słuchaczy.

Było jednak oczywiste, że Dida należy do obciążonych.

Oczy lśniły siarkowożółtym blaskiem!

- Mój wspaniały brat Krestiern zapomniał wam po-

wiedzieć, że tamtego dnia, kiedy miałam pięć lat, bronił

nas obojga bardzo skutecznie. To prawda, Ghil go zabił

i żałobę po nim nosiłam w sercu przez wiele lat, ale

Krestiern także trafił skutecznie. Rany, które zadał Ghilo-

wi Okrutnemu, synowi Tengela, były śmiertelne. Nasz

straszny ojciec zmarł w czternaście dni później. To był

dobry uczynek i nie powinniśeie go za to sądzić.

- Rozumiemy to bardzo dobrze - wtrąciła Tula ze

swego miejsca. Poprosiła też Didę, by opowiedziała

o swoim życiu, które zawsze było dla Ludzi Lodu

tajemnicą.

Dida skinęła głową i rozpoczęła opowieść. Wszyscy na

sali wstrzymali oddech, bo jeśli ktoś mógł wyjaśnić wiele

spraw z czasów Tengela Złego, to tylko Dida, która żyła

wtedy i była niemal tak samo silna jak on.

- Mówiono, że moja matka pochodziła z potężnego

rodu norweskiego hovdinga osiadłego w Austrat.

Wszyscy gotowi byli w to wierzyć bez zastrzeżeń. Dida

miała w sobie coś książęcego.

- Matka została po prostu uprowadzona przez Ghila

i wbrew swojej woli zawieziona do Doliny. Trzymał ją

w zamknięciu, dręczył ją i upokarzał ponad wszelkie

wyobrażenie. Mścił się również za to, że pochodziła ze

znakomitego rodu. Nieszczęsna umarła przy moim urodze-

niu, a ja mogę was zapewnić, że moje dzieciństwo nie było

łatwe. Heike, który musiał żyć z obciążonym, przeniknię-

tym złem ojcem, chyba najlepiej zrozumie, o czym mówię.

- Rozumiem doskonale - potwierdził Heike.

- Pociechą i wsparciem był mi przyrodni brat Kres-

tiern, ale on także dźwigał na sobie brzemię. Po pierwsze,

Ghil był również jego ojcem i również jego dręczył przy

każdej nadażającej się okazji. A oprócz tego z żoną

Krestierna także skończyło się źle. Ożenił się z dziewezyną

z Doliny Ludzi Lodu i zaraz padł ofiarą strasznego

dziedzictwa. Żona urodziła mu obciążonego syna i zmarła

w połogu. Ale o synu opowie on sam. Ja powiem tylko, że

ten syn był oczkiem w głowie Tengela i jako jedyny miał

prawo opuszczać od czasu do czasu Dolinę.

Dida umilkła na chwilę.

- Jak powiedziałam, w roku tysiąc dwieście pięć-

dziesiątym łub coś koło tego, rachuba czasu w Dolinie nie

była zbyt precyzyjna, zmarł i Ghil, i Krestiern. Od tej

chwili nie miałam żadnej rodziny, bo syn Krestierna

stanowił dla mnie śmiertelne niebezpieczeństwo. W tam-

tych czasach miał dwadzieścia pięć lat i często przebywał

poza Doliną. W Dolinie wszyscy przyjmowali to z ulgą,

nie wiem tylko, co na ten temat sądzili mieszkańcy

Trondelag. Mogę się jednak domyślać.

Uśmiechngła się cierpko.

- Mimo wszystko jednak miałam jakąś rodzinę. Żył

przecież mój dziadek, Tengel Zły. Ale jego wystrzegałam się

jak zarazy. Pozwolono mi mieszkać u sąsiadów, ale oni nie

byli specjalnie zachwyceni tym, że jeszeze jedna gęba do

wykarmienia jest w domu i wypominali mi to każdego dnia...

Dida znowu umilkła na chwilę, pogrążona we wspo-

mnieniach.

- Tengel Zły. Tak. jego obecność była udręką dla

całej Doliny. Ciążył nad nią jak chmura gradowa, budząc

nieustanny strach i grozę. Widywaliśmy go rzadko, lecz

nocami w jego oknach paliło się światło, a ludzie gadali, że

on tam przeprowadza jakieś niebezpieczne eksperymenty.

- A skąd brał jedzenie? Kto zajmował się jego gos-

podarstwem?

- Gospodarstwo? - roześmiała się Dida. - Mieliśmy

obowiązek każdego ranka przynosić mu jedzenie, które

stawiało się na specjalnej ławeczce przed jego furtką. On

natomiast wystawiał wszystko, co należało naprawić,

uprać lub uszyć, a tych, którzy nie wykonali jego

poleceń... po prostu likwidował. Byliśmy jego niewol-

nikami. Właściwie to jeszcze gorzej, on nas trzymał

przykutych do tej Doliny siłą czarów.

Twarz Didy wyrażała teraz udrękę, którą wtedy

przeżywali wszyscy mieszkańcy tego strasznego zakątka.

Słuchacze odczuwali powiew grozy, niepojętego zła

i bólu z tamtych czasów. Kulili się na swoich miejscach.

- Żadne słowa nie są w stanie opisać, w jak okropnych

warunkach wszyscy żyliśmy - mówiła daiej Dida. - Wyra-

stałam w tej atmosferze okrucieństwa, zagrożenia i wiecz-

nego, niemal histerycznego strachu.

- A naczynie? Kociołek z wodą? Wiesz coś o tym?

- zapytała Benedikte.

- Oczywiście, że wiem. Było dokładnie tak, jak już

tutaj mówiono. Najpierw ukrył go w swoim domu. Ale to

nie było najbezpieczniejsze miejsce, poza tym zła woda nie

miała wtedy chyba jeszcze tak wielkiej siły.

- Czy to za twoich czasów kociołek został zakopany

gdzieś na zboczu góry?

- Tak, to było za moich czasów - odparła głosem

pełnym bólu i rozpaczy. - Zanim jednak do tego doszło,

wydarzyło się bardzo wiele.

Przerwała jej Tula.

- Myślę, Dido, że masz nam jeszcze bardzo dużo do

opowiedzenia i chyba nie powinnaś stać przez cały czas...

Zarządziła, żeby na podium wniesiono wygodny fotel

z oparciem wysokim jak przy tronie, a Dida usiadła

i wygodnie ułożyła ręce na obitych błękitnym aksamitem

poręczach. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominała

królową. Tuż obok ustawiono niewysoki stolik i podano

wielki puchar wina na wypadek, gdyby Dida poczuła

pragnienie.

Uczyniono wszystko, żeby jej było wygodnie. Bo jej

opowieści wszyscy byli najbardziej ciekawi. Historia jej

życia mogła rzucić wiele światła na najbardziej tajemnicze

karty ich własnej historii.

Dida podjęła opowieść i wtedy sala zniknęła sprzed jej

oczu, nie widziała nikogo ze zgromadzonych.

Oni wsłuchiwali się w wypowiadane przez nią słowa,

Dida natomiast powróciła do rodzinnej Doliny, którą

opuściła tak dawno temu.

I jak to często bywa, kiedy człowiek bardzo nie chce

czegoś pamiętać, jej podświadomość wróciła do tej

wyjątkowej epoki, którą Dida na wiele stuleci wyrzuciła

ze swojej pamięci i którą sama sobie zakazała wspominać.

ROZDZIAŁ VIII

Szła pustą drogą.

Wieczorne niebo wznosiło się nad ziemią takie wysokie

i takie samotne. W kosmicznej nocy zaczynały się zapalać

pierwsze gwiazdy. Wokół niej skrzył się i mienił odbitym

światłem księżycowym śnieg.

Góry trwały czarne i milczące, zamykając horyzont.

Szczyty były takie strome, że śnieg nie mógł się na nich

utrzymać. Tylko w żlebach i rozpadlinach białe plamy

połyskiwały z oddali.

Dołlna Ludzi Lodu!

Dusza Ludzi Lodu!

Ich jedyne miejsce na ziemi.

Żeby nie wiem jak bardzo jej nienawidzili, żeby nie

wiem jak bardzo chcieli ją wyrzucić ze swych myśli, Dolina

Ludzi Lodu nie popuszczała uścisku. Zawsze musieli do

niej wracać, nigdy nie mogli jej uniknąć, byli z nią związani,

choć lata nadchodziły i przemijały...

Och, żeby tak można się było stąd wydostać!

Och, tęsknoto, dlaczego tak boleśnie ranisz duszę?

Dlaczego tworzysz takie czarujące obrazy świata poza

górami, który nigdy nie będzie osiągalny?

Ostatniej jesieni znowu dwóch chłopców podjęło próbę

ucieczki. Masy lodu pogrzebały ich na wieki w tunelu.

Wszyscy wiedzieli, za czyją sprawą oberwał się ten lód.

Innych natomiast Tengel Zły wypuścił z Doliny

i obiecał przyjąć z powrotem, gdy wrócą, pod warumkiem,

że będą pokornie wykonywać wszystkie jego polecenia.

Zostali więc jego najwierniejszymi sługami. Ród po-

trzebował nowej krwi. Nowej, złej krwi!

Jego własne plemię, główny ród Ludzi Lodu, nie było

imponująco duże. Teraz oprócz niego samego liczylo

zaledwie dwóch członków. Innych mieszkańców Doliny

traktował jednak jak swoich niewolników, mimo że

wszystkich szczerze nienawidził.

Dida była w drodze do domu, jeśli można tak nazwać

to miejsce, w którym pozwolono jej mieszkać na łasce

obcych ludzi. Po jedzenie mogła tam sięgać jako ostatnia,

kiedy już wszyscy się najedli, tak że najczęściej niczego już

po prostu nie było i Dida chodziła głodna. Musiała jednak

wykonywać najcięższe i najbardziej męczące prace. Zry-

wała się bladym świtem, najwcześniej przed wszystkimi,

codziennie pracowała w polu i w gospodarstwie, musiała

dbać, by dzieciom gospodarzy niczego nie brakowało.

Zajmowała się też starą babką, do której nikt nie chciał się

nawet zbliżyć, bo obłożnie chora załatwiała się do łóżka.

I to właśnie Dida musiała chodzić do znienawidzonego

domu, w którym mieszkał jej potworny dziadek, zanosiła

tam jedzenie i stawiała wszystkie niezbędne rzeczy na

ławce przy furtce. Dziadek! Jakież to bezgranicznie

szydercze określenie! Na ogół dziadek kojarzy się ludziom

z życzliwością i poczuciem bezpieczeństwa. Tengel Zły

dla wnuczki, Didy, oznaczał największe przerażenie.

Zresztą nie widziała go od wielu lat. Nikt go nie

widział. Ukazywała się tylko jego szponiasta ręka, żeby

zgarnąć z półki przyniesione dary, albo niekiedy ponura

postać w czarnej pelerynie, kręcąca się po podwórzu

domu, w którym mieszkał, ale to też tylko pod osłoną

wieczornego mroku.

Tengel Zły żył w nocy, wszyscy o tym wiedzieli. Za

dnia nie widywano go kiedy, z wyjątkiem sytuacji, gdy

trzeba było ukarać kogoś, kto sprzeniewierzył się ustano-

wionyrn przez niego prawom.

Musiał mieć teraz około stu osiemdziesięciu lat.

Ludzie podejrzewali, że jest nieśmiertelny. I ta myśl

bgła dla nich nieznośna. Ale dlaczego żyje tak długo

właśnie tutaj?

Dida miała teraz dziewiętnaście lat. Zdawała sobie

sprawę z tego, że dojrzała już do małżeństwa, lecz młodych

chłopców było w Dolinie bardzo mało, bowiem Tengel co

i raz likwidował kogoś nieposłusznego. Młodzi chłopcy

bywają na ogół żądni przygód, wielu więc próbowało się

wyrwać z niewoli. Albo jeszcze gorzej: buntowali się!

Tengel uniceśtwial każdego, kto okazał choćby cień

nieposłuszeństwa.

Dolina śmiertelnego przerażenia...

Wciąż tu jednak przybywały nowe, podejrzane in-

dywidua, starały się ukryć w tym odgrodzonym od świata

miejscu, nie przeczuwając nawet, że trafiają z deszczu pod

rynnę. Kiedy zaś poznawali prawdę o Tengelu Złym, było

za późno. Nigdy żaden z nich nie wracał do świata.

Dida, panna na wydaniu, była osobą dumną. Wśród

nowo przybyłych obieżyświatów miała wielu konkuren-

tów do ręki, trzymała ich jednak z daleka od siebie. Umiała

spojrzeć z taką lodowatą niechęcią, że kurczyli się i szli

w swoją stronę.

Jako dziecko została przyrzeczona jednemu takiemu

przybyszowi nazwiskiem Jolin. Ale nie chciała nawet

spojrzeć na tę głupią świnię. Za nic na świecie!

- Jolin? - zawołało wielu zgromadzonych w Górze

Demonów - Pierwszy Jolin? Kim on był?

Heike powiedział pospiesznie:

- Jolin? Ten, który tak się przestraszył, kiedy zobaczył

cię w Eldafordzie? No właśnie, kim on był?

Dida ocknęła się, od wspomnień wróciła do rzeczywis-

tości. Naprawdę zapomniała, że opowiada zebranym

o swoim życiu.

- Niewiele pamiętam na temat tego wstrętnego Jolina.

W każdym razie był potomkiem pewnej kobiety, która

przybyła ze Wschodu, i jakiegoś łobuza, któremu nasze

plemię pomogło w drodze do Norwegii. Później krew tej

rodziny została przemieszana z krwią różnych intruzów,

którzy szukali u nas schronienia. Jolin nie był spokrew-

niony z Tengelem Złym ani z naszym plemieniem, ale

został wychowany zgodnie z odwiecznymi rytuałami rodu

i mówił naszym językiem. Nie był on jednak człowiekiem

o dobrym charakterze, co to, to nie! Wszyscy w Dolinie

Ludzi Lodu uważali, że jest odrażający, leniwy i podstęp-

ny. Nie można było na nim polegać. No i właśnie tylko on

jeden miał prawo przychodzić do domu Tengela i usługi-

wać mu jako ulubiony niewolnik. Przez to dla nas Jolin

był jeszcze bardziej obrzydliwy.

Dida zadrżała na to wspomnienie. Przypomniała sobie,

że za tego człowieka chciano ją wydać za mąż.

- Och, to była wstrętna, okropna, odpychająea kreatu-

ra - mruczała sama do siebie.

- Możemy sobie to bez trudu wyobrazić - powiedział

Eskil, który widział Jolina w Eldafordzie.

Inni Ludzie Lodu siedzieli w milczeniu. Nie bardzo

mogli zrozumieć, że taka piękna i dumna istota jak Dida

mogła być trzymana daleko od normalnego świata,

w otoczeniu pospolitych, prymitywnych ludzi. Jak ona to

zniosła? Ale... Człowiek ma ogromne zdolności do przy-

stosowywania się, nawet jeśli nie akceptuje swego otocze-

nia.

Mimo wszystko każdy dzień musiał być udręką dla

szlachetnej Didy, wnuczki możnego havdinga. Noszącej

w dodatku stempel obciążonych dziedzictwem zła, żółte

oczy...

Wszyscy zgromadzeni czuli bolesny ucisk w gardle,

gdy myśleli o gorzkim losie tej pięknej kobiety. Choć

przecież słyszeli dopiero początek tej historii. A miało się

jeszcze tyle wydarzyć! I czekalo ją wiele jeszcze straszniej-

szych przeżyć.

- Ale niewolnik zdołał przechytrzyć swego pana

- rzekła Dida w rozmarzeniu. - Jolin otrzymywał od

czasu do czasu pozwolenie na opuszczenie Doliny. A był

to człowiek zachłanny. Wprost niewiarygodnie zachłan-

ny. Wszystkie najcenniejsze relikwie Ludzi Lodu, pa-

miątki plemienne, które z wielką ofiarnością zostały

przyniesione ze Wschodu, przechowywano w świętym

domu. Pewnego dnia Jolin, za pozwoleniem swego pana

i na jego polecenie, miał się wyprawić do pobliskich osad,

żeby ukraść jak najwięcej jedzenia z zimowych zapasów,

jakie chłopi przechowywali w śpichrzach. On skorzystał

z okazji i na saniach umieśclł nasze skarby. Udało mu się

niepostrzeżenie odjechać tak daleko, że kiedy Tengel

odkrył kradzież, już żadne jego przekleństwa nie były

w stanie dosięgnąć rzezimieszka. A wtedy Tengel nie

wiedział jeszcze, że złodziej zabrał też jego zaczarowany

flet, który był przecież niezastąpiony. Odkrył to dużo

później.

- No tak, a kto właściwie ukrył flet w rogach jaka?

- zapytał Heike. - Myśmy zawsze myśleli, że to ty

i Wędrowiec.

- Nie. Wtedy ja byłam jeszcze dzieckiem, a Wędrowca

w ogóle nie było na świecie - uśmiechnęła się Dida. - To

Krestiem, mój starszy brat, poważył się na taki czyn.

Trzeba wam wiedzieć, że nasz ojciec, Ghil Okrutny,

dowiedział się o istnieniu fletu i o jego czarodziejskiej sile,

udało mu się też pożyczyć instrument z domu ojca,

Tengela Złego. Bo Ghilowi wolno było tam wchodzić.

Zanim jednak zdążył wydobyć z fletu choć jeden ton

- a nikt nie ma pojęcia, co by się wtedy stało - flet ukradł

Krestiern. Znał złośliwość swego ojca i dziadka aż nazbyt

dobrze, to właśnie on wywiercił dziury w rogach jaka

i tam schował flet. Tengel Zły nie dowiedział się o zaginię-

ciu fletu aż do czasu, gdy Jolin uciekł z rogami jaka

i pozostałymi skarbami Ludzi Lodu.

- Jolin natomiast doszedł nad morze - powiedział

Eskil. - Do Eldafjordu. Zatrzymał się w starej osadzie

obronnej i tam rozpoczął swoją ofiarę ognia. Czy takie

ofiary to dawny rytuał Ludzi Lodu?

- Nie - odrzekła Dida. - Jolin musiał się tego nauczyć

gdzie indziej. Ale my w Dolinie nie wiedzieliśmy, co się

z nim stało po ucieczce. Zresztą, jak powiedziałam, ja

wówczas byłam jeszcze dzieckiem. Możecie sobie wyob-

razić, że z radością myśłałam o ucieczce mojego przy-

szłego narzeczonego!

- To oczywiste! Ale Tengel Zły musiał być wściekły.

- Przeżyliśmy wtedy naprawdę straszny rok - mówiła

Dida drżącym głosem. Na jej twarzy malowały się

wszystkie tragiczne przeżycia. - Jego gniew spadł, rzecz

jasna, na tych, którzy pozostali.

W tej chwili weszły dwie istoty o końskich głowach,

niosąc wiele dziwnych przedmiotów. Złożyły to wszystko

na marmurowym stoliku pośrodku sali tuż obok ślubnego

prezentu Silje, rzeźbionej szkatułki.

Wszyscy wstali, by lepiej wiclzieć.

- To jest skarb z Eldafjordu - powiedział Nataniel.

- Widzicie te rogi?

Ogromne rogi jaka zajmowały niemal cały stół. Były

kolosalne. Niegdyś zostały uratowane z Grastensholm,

wisiały przecież w starym dworze nad kominkiem. Teraz

znajdowały się tutaj.

Obok nich na stole leżał szamański bębenek. Bardzo

stary, pokryty jakimiś tajemniczymi znakami. Przy nim

maska demona. Tova i Nataniel rozpoznali, że pachodzi

z Japonii. Może to pamiątka po ojcu Tengela Złego?

A może to maska szamana ze stepów u podnóża Ałtaju?

Widać też było zęby jakiegoś okropnie wielkiego

dzikiego zwierza, może tygrysa z syberyjskiej tajgi albo

niedźwiedzia z gór Uralu? Widzieli wspaniałe przed-

mioty kultowe wykonane z zębów wieloryba i narzędzia,

które z pewnością należały do jakiegoś szamana, oraz

jeszcze wiele innych rzeczy, których znaczenia nie poj-

mowali.

Zebrani wstrzymywali dech z podziwu.

To wszystko pochodziło z najdawniejszej przeszłości

Ludzi Lodu. Dalej w przeszłość nie można się było chyba

cofnąć.

Fletu jednak w zbiorze nie było. Flet Tengela Złego

został na zawsze unicestwiony dzięki jasnej wodzie Shiry.

Jakże miła -to świadotność!

- Dziwne uczucie widzieć to wszystko jeszcze raz

- rzekła Dida. - Kiedyś ten skarb znajdował się w Dolinie

Ludzi Lodu... W małym domku, który był dla nas

świętością. Tam chodziliśmy, żeby wspominać nasze

dawne domy, które zostały daleko. Ja ich już nie pamięta-

łam, ale my wszyscy, pierwsi Ludzie Lodu w Norwegii,

nosiliśmy zawsze w sercach tęsknotę za bezkresną tundrą

i terenami jeszcze dalej na wschód, za żyznymi stepami.

Na chwilę znowu zapadła cisza.

- Tula - powiedział potem Andre. - Przechowujemy

nasze kosztowności i cały czarodziejski skarb Ludzi Lodu

wraz z butelką Shiry w szafie, do której bardzo trudno się

włamać. Aie mimo to nie są tam całkiem bezpieczne! Jeśli

Tengel Zły znajdzie się na wolności, to natychmiast

zacznie szukać właśnie tych rzeczy i żaden zamek nie

będzie dla niego przeszkodą.

- Masz rację.

- Więc pocnyślałem sobie... Czy nie moglibyśmy

naszych skarbów przechowywać tutaj, w Górze Demo-

nów?

- Sama mówiłaś, że on nie zna drogi do twojej siedziby,

że w ogóle nie wie o istnieniu tego miejsca - wtrącił Heike.

Tula zastanawiała się.

- Myślę, że to dobre rozwiązanie. A gdyby któreś z was

potrzebowało czegoś ze zbiorów, to Andre mnie wezwie.

- A butelką z wodą ze Źródeł Życia ja sama się zajmę

- powiedziała Shira.

- Ale teraz niech już Dida kontynuuje swoją opawieść

- ponaglał Eskil. - Nie będziemy ci już więcej przerywać.

- No, no, nie obiecuj zbyt wiele - roześmiała się Dida.

Myślami jednak już znowu była w tamtych strasznych

czasach w Lodowej Dolinie. Patrzyła na salę nieobecnym,

bardzo smutnym wzrokiem. Niekiedy podczas opowiada-

nia na jej czarnych, gęstych rzęsach pojawiały się łzy.

Ponownie sala i zgromadzeni tu ludzie przestali dla niej

istnieć.

Dida dotarła do domu, a gospadyni natychmiast

znowu wyprawiła ją w drogę. Trzeba było odnieść nowe

spodnie, które gospodyni uszyła na rozkaz Tengela Złego.

- Połóż je na ławce przy jego furtce - nakazała szorstko.

- I nie zapomnij odmówić Ojczenasz, kiedy znajdziesz się

w pobliżu i żegnaj się znakiem krzyża, kiedy będziesz tam

szła i w drodze powrotnej też. Ty, pomiocie jego rodziny!

Te słowa Dida słyszała bardzo często. I za każdym

razem czuła wstręt i obrzydzenie, że należy do potomstwa

kogoś tak strasznego.

Wiadomość, że Tengel Zły potrzebuje nowych spodni,

przyniósł jego zaufany niewolnik. Rozkaz trzeba było

spełnić jak najszybciej. Gospodyni Didy pracowała nad

tym dzień i noc. Gdyby nie zdążyła na czas, Tengel

zemściłby się natychmiast. Jego zemsta spadała najczęściej

na któreś z dzieci.

Nowy niewolnik nazywał się Wąż i tak też wygłądał.

Podstępny mordeica, który daść dawno temu zdołał

umknąć władzom i przedostał się przez góry. Teraz

mieszkał w pobliżu domu Tengela, widywano go rzadko,

ale nikt tego nie żałował.

Dida wzięła spodnie i poszła, wiedziała bowiem, że

protesty na nic się nie zdadzą. Zima panowała sroga tego

roku, śnieg chrzęścił pod stopami, a zaspy były wyższe niż

ona sama. Tylko wąska dróżka prowadziła przez wieś, po

obu jej stronach wznosiły się ściany śniegu. Dida bała się

wejść do tego korytarza, czuła się tam zamknięta, bez

możliwości ucieczki, gdyby się to okazało potrzebne.

A okazało się już wkrótee. Idąc do Tengela Zlego,

musiała minąć dom Węża, a ten już raz ją zaczepiał. Nie

ukrywał wcale, o co mu chodzi, bezczeiny, pozbawiony

wszelkich skrupułów. Wtedy zdałała mu się wyrwać, była

po prostu szybsza od napastnika, ale teraz, na tej za-

mkniętej ścieżce...

Minęła dróżkę, która prowadziła do jego zabudowań,

gdy nagle Wąż stanął za jej plecami. Z pewnością widział,

że Dida nadchodzi, bo w niektórych miejscach zaspy były

niższe i tam pewnie widać było ponad nimi jej głowę.

Obleśny, brudng Wąż szczerzył zepsute zęby w obrzy-

dliwym uśmiechu. Brudne, nigdy chyba nie myte ręce

wyciągnęły się i chwyciły jej sweter.

- Puszczaj! - syknęła Dida i wyprostowała się dumnie,

jak przystało na wnuczkę hovdinga, którą była że strony

matki. A teraz przemawiała do najniżej postawionego

niewolnika.

- O, nie! Tym razem cię mam! - wykrzywił się do niej

w obrzydliwym uśmiechu ze złośliwą satysfakcją, że ją

dopadł.

Dida wyrwała mu się z taką siłą, że znoszony sweter się

rozdarł. Jak strzała pomknęła jedyną drogą, jaką miała

przed sobą, pcosto do domu Tengela Złego.

Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby pobiec dalej, do

lodowej bramy, wiedziała jednak bardzo dobrze, że lodawiec

szczelnie zamyka wyjście. Poza tym miała iść do swego

strasznego dziadka, skręciła więc w źle utrzymaną dróżkę

prowadzącą do jego furtki, tam gdzie innym nie wolno było

chodzić, w nadziei, że Wąż nie odważy się tam jej ścigać.

Ale on tak właśnie postąpił. Widocznie przecenił

własne znaczenie, a zlekceważył zagrożenia ze strony

swojego pana i władcy.

Nieoczekiwanie w drzwiach chaty stanęła mała, przeni-

knięta złem istota. Dida cofnęła się o krok. Nie widziała

dziadka od wielu lat, ale on w tym czasie nie wypiękniał.

Odniosła wrażenie, że jest jakiś skurczony, jak na wpół

ususzony owoc. Ale też i nie ma się czemu dziwić, liczył

sobie przecież sto osiemdziesiąt lat. Przy tym otaczała go

aura zła tak intensywna, że Dida poczuła mdłości. Stała

niczym słup soli w jakiejś groteskowej pozycji z po-

chylonymi ramionami i ostrzegawczo rozczapierzonymi

palcami. Spodnie, które przyniosła, upadły w śnieg. Dida

była jakby wzięta w dwa ognie.

Wąż zatrzymał się także, choć z innego powodu. On się

po prostu nie był w stanie ruszyć. Ogłupiały gapił się na

Tengela Złego, który nie zwracał uwagi na Didę, koncent-

rował się natomiast na osobie swego niewolnika. A oczy

Didy rozszerzały się coraz bardziej w miarę jak patrzyła na

to, co się dzieje. Odwróciła się w stronę Węża i ku swemu

przerażeniu zobaczyła, że robią się w nim dymiące dziury,

tak jakby nakłuwać wysuszoną purchawkę. Wszelka ludzka

substancja uchodziła z tych dziur, Wąż kurczył się i malał,

aż w końcu stał się niewielką kupką prochu na ziemi, kupka

rozsypywała się jak w podmuchu wiatru, w końcu zniknęła.

Wtedy Dida po raz pierwszy w życiu usłyszała skrzek-

liwy głos Tengela Złego:

- Wejdź do środka, ty głupia dziewucho!

Do środka? Nigdy w życiu!

Wola Tengela Złego była jednak silniejsza niż jej

właśna. Obrzydliwa postać jakby pokryta szarą pleśnią

spoglądała na nią z wyrzutem tymi zmatowiałymi ze

starości oczkami niczym u gada, ledwie widocznymi spod

grubych, pomarszczonych powiek.

A przecież Dida widziała go w pierwszym okresie jego

życia, w czasie kiedy jeszcze chodził po ziemi. Później jego

wygląd zmienił się niewiarygodnie, przodek Ludzi Lodu

ostatecznie stał się potworem.

Nie powtórzył rozkazu, ale też i nie było to konieczne.

Dida, zbyt młoda, by poznać wszystkie swoje możliwości,

mogła jedynie zrobić, co kazał. Zresztą protesty na nic by

się nie zdały. Jak lunatyczka weszła do niskiej chaty.

Straciła świadomaść, że w gruncie rzeczy znajduje się

teraz w wielkiej sali Góry Demonów, i opowiadała, że

później, kiedy Tengel Zły już opuścił Dolinę, mieszkańcy

spalili jego zagrodę. I o tym, że dym, jaki przy tym

powstał, śmiertetnie zatruł znajdujących się najbliżej.

W parę dni później kilka osób zmarło. Dopiero po kilku

stuleciach Grimar i Hanna zbudowali w tym miejscu mały,

pokraczny domek.

Dida była całkowgcie pogrążona w strasznych wspo-

mnieniach, liczna grupa obecnych na sali krewnych

przestała dla niej istnieć.

W chacie Tengela panował mrok, dostrzegała jednak

dziwne przedmioty przynależne do sztuki szamańskiej.

Choć Tengel ich właśawie nie potrzebował, jego magicz-

ne zdolności przewyższały wszystko, co może nawet

bardzo zdolny szaman.

- Ty jesteś z mojej krwi - rzekł znowu skrzekliwy głos.

Dida nie miała odwagi nawet spojrzeć w stronę, gdzie

stał jej straszny dziadek. Dławił ją też panujący w domu

odór. Nigdy w życiu nie spotkała się z niczym podobnym,

jakiś zastarzały smród czegoś zbutwiałego. Wszechobecny.

- Nasz lud nie może wyginąć - zaskrzeczał Tengel.

- Nie wyginie - odważyła się powiedzieć. - Wyjdę za

mąż, kiedy nadejdzie właściwy czas.

- Nie wolno dopuścić do rozwodnienia naszej krwi.

Dida nie zrozumiała, o co mu chodzi.

- Zostało bardzo niewielu - rzekł znowu ten drażnią-

cy głos, który przenikał do szpiku kości, wdzierał się pod

skórę. - Jest nas tylko troje.

Dida wiedziała o tym. Syn Krestierna zmarł złą, nagłą

śmiercią, została jednak po nim córeczka, która teraz miała

dziesięć lat. A więcej potomków głównej gałęzi Ludzi

Lodu, plemienia Tengela Złego, nie było. Dida nie

wiedziała nic na temat syna, którego Tengel spłodził

w Taran-gai, ani o tym, że tam również żyją ich krewni.

- Nie wolno dopuścić do rozwodnienia krwi - powie-

dział raz jeszcze. - Zdejmuj ubranie!

Dida patrzyła na niego bez słowa. O co mu chodzi?

Kiedy prawda do niej nareszcie dotarła, z krzykiem

przerażenia rzuciła się do drzwi. Jej własny dziadek? Ten

najbardziej obrzydliwy człowiek na świecie? Nie, nie!

Tuż przed nią drzwi zatrzasnęły się z głuchym łomo-

tem. Szarpała klamkę, kopała drzwi, tłukła pięściami, ale

nic nie pomogło, drzwi ani drgnęły.

Dziewczyna wpadła w panikę. Czuła, jak ubranie

opada z niej niczym podane szmaty, słyszała jakieś

magiczne słowa, które ją oszałamiały, musiała puścić

klamkę, choć nikt jej tego nie nakazywał, krzyczała,

próbowała się opierać, mimo to jakaś siła pchnęła ją na

łóżko, widziała, że ta obrzydliwa gęba się przybliża...

W końcu ze strachu, z rozpaczy i obrzydzenia straciła

przytomność.

Kiedy się ponownie ocknęła, leżała na śniegu, za

furtką, naga, a ubranie obok.

Sina z zimna, dzwoniąc zębami, wstała. Najpierw nie

mogła pojąć, gdzie się znajduje, gdy jednak pamięć jej

wróciła, zaczęła wymiotować na śnieg. Czuła dotkliwy ból

w dole brzucha, chwiała się na nogach, ledwie była

w stanie włożyć na siebie trochę odzieży, a potem przez

pogrążoną w mroku osadę powlokła się do domu. Nogi

nie chciały jej nieść, płacz wstrząsał tak gwałtownie całym

ciałem, że zataczała się od jednej zaspy do drugiej.

Jedyne, czego teraz pragnęła, to przestać żyć. Była

pewna, że nigdy nie zapomni tych strasznych przeżyć,

nigdy nie zdoła się pogodzić z hańbą, jaka na nią spadła,

choć przecież była nieprzytomna, kiedy się to działo.

Gospodarz, u którego mieszkała, znalazł ją w oborze

dokładnie w chwili, gdy miała odtrącić stołek i zawisnąć

na sznurze. Zdążył odciąć sznur i zaniósł Didę do domu.

Przez całe dwa tygodnie leżała w gorączce i majaczyła,

na przemian zanosiła się płaczem i wykrzykiwała pełne

rozpaczy słowa. Dzięki temu gospodarze poznali prawdę.

Byli po tym wszystkim dla niej nieco lepsi, ale też

i odsunęli się od niej zdecydowanie, jakby była za-

dżumiona. Zresztą ona sama, kiedy już trochę doszła do

siebie, też tak uważała.

Apatycznie wykonywała wszystkie swoje obowiązki

w domu, w pobliże tamtej przeklętej zagrody nigdy nie

chodziła.

Opiekunowie Didy stanowczo oświadczyli, że nie

życzą sobie więcej osób przy stole, po czym pomogli jej się

przeprowadzić do opuszczonego domostwa na krańcach

Doliny. Zatroszczyli się, by miała, co potrzebne, i obiecali

sprowadzić akuszerkę, kiedy jej czas nadejdzie. Więcej

zrobić nie mogli.

W tym nowym miejscu miała sąsiada, starego człowie-

ka, nieco słabowitego na umyśle, lecz bardzo jej życz-

liwego. Obecność staruszka dawała jej nieco poczucia

bezpieczeństwa, ale i tak żyła w nieustannym strachu.

Nienawidziła dziecka, które miała urodzić. Nie chciała

go, na tysiąc różnych sposobów próbowała się go pozbyć,

ale bezskutecznie.

Starała się o nim nie myśleć, nie chciała nic o nim

wiedzieć, próbowała sobie wmawiać, że żadne dziecko nie

istnieje. Jeśli miała dalej jakoś żyć, musiała zapomnieć

o straszliwych wydarzeniach, musiała przekonać samą

siebie, że nic takiego nigdy się nie stało. Że to był

koszmarny sen, z którego wkrótce się obudzi.

Jesienią roku 1265 - jeśli rachuba czasu w Dolinie była

właściwa - urodziła dwoje niezwykle pięknych dzieci,

chłopca i dziewczynkę.

To chyba nic dziwnego, że dzieci były takie urodziwe.

Dida słyszała, że Tengel również był niepospolicie pięk-

nym dzieckiem i młodzieńcem, tylko że jego rysy przesy-

cone były mrocznym okrucieństwem. Kto by się teraz

doszukał urody w jego rysach?

Na pewno nikt.

Po urodzeniu dzieci jakby się na nowo obudziła do

życia. One przecież nie były niczemu winne, a chociaż

chłopczyk miał żółte oczy, podobnie jak ona, to w żadnym

z maleństw nie było cienia zła.

Strzegła ich niczym orlica przed ewentualnym atakiem

Złego. On się jednak nie pokazał ani razu, a ludzie we wsi nie

chcieli jej mówić, że zauważono któregoś wieczora

skurczoną, odpychającą postać, przemykającą się pod osłoną

mroku. Sąsiad Didy widział przez szparę w drzwiach, że

tamten długo stał pod jej nędzną chatynką i zaglądał przez

okna do środka. Sąsiad, który bardzo lubił Didę, nigdy jej

o tym nie wspomniał. Ona jednak dowiedziała się o wizycie.

Po wielu latach.

Potwór więcej się nie pokazał. Najwyraźniej był

zadowolony, że ród powiększył się o dwoje nowych

członków, i to za jednym razem. Postanowił widocznie

czekać, aż dzieci podrosną na tyle, by mógł wykorzystać je

dla swoich celów.

Dzieci rosły i wciąż były najładniejsze w osadzie,

zwłaszcza dziewczynka, niezwykle łagodna i grzeczna.

Nikt im nie mówił nic na temat, skąd się wzięły. Córeczkę

Dida ochrzciła imieniem Tiili, co w języku Taran-gai-

czyków znaczy "Mały Kwiatek". Gdy Tiili dowiedziała

się o Chrystusie, tak się przejęła istnieniem dobrego,

pełnego miłości Boga, który pomaga wszystkim, jeśli

tylko się do niego modlą, że nie ustawała w modlitwach.

Prosiła o to, by mama nie musiała tak ciężko pracować,

oraz o to, by wszyscy troje mogli opuścić Dolinę.

Dobry Bóg jednak chyba nie słuchał jej próśb. Zimy

bowiem były tak samo surowe jak dawniej, dzieci chodziły

zrywać korę z brzóz i sosen, żeby jakoś zaspokoić głód,

ludzie umierali i rodzili się następni, do nowych cierpień.

Pewnego dnia podczas wiosennych roztopów Tiili

przyszła do domu z jakimś bardzo dziwnym przed-

miotem, który znalazła nad strumieniem. Wyglądało to

jak lalka i było zawieszone na rzemieniu, jakby prze-

znaczone do noszenia na szyi.

Dida patrzyła na dziwaczny przedmiot ze zdumieniem

i niechęcią.

- Przy którym strumieniu to znalazłaś?

- Szłam wzdłuż brzegu - wyjaśniła szesnastoletnia

wówczas Tiili - i doszłam prawie do bramy...

Dida jęknęła przerażona.

- Nie wolno ci tam chodzić, wiesz o tym. Tam jest

bardzo niebezpiecznie!

- Myślałam, że nie wolno chodzić drogą, a ja szłam

przecież brzegiem strumienia.

- Opowiadaj dalej - westchnęła Dida.

- I nagle zobaczyłam dalej na brzegu jakiegoś bardzo

dziwnego człowieka. To było tam koło tego małego,

czarnego domku. On wyglądał paskudnie. Au, mamo,

dlaczego tak mocno ściskasz moje ramię?

- Przepraszam - mruknęła Dida i puściła córkę.

- I ten wstrętny, nieduży człowiek w czarnej pelerynie

z rozmachem rzucił coś bardzo, bardzo daleko nad wodą

i wykrzykiwał jakieś słowa, których nie zrozumiałam,

a potem bardzo szybko uciekł do czarnego domku.

- Czy on ciebie widział? - zapytała Dida bezgłośnie.

- Nie. Nie mógł mnie widzieć, bo schowałam się za

kamieniem.

- Bardzo dobrze. Ten człowiek jest śmiertelnie nie-

bezpieczny. Czy to właśnie ten przedmiot wyrzucił?

- Myślę, że tak. Bo po chwili zobaczyłam, że coś

płynie w strumyku, i właśnie to zaczepiło się o brzeg tam,

gdzie stałam. Czy mogę to zatrzymać, mamo?

- Nie wiem. Skoro on nie chciał tej rzeczy, to pewnie

nie jest groźna. Niech więc zostanie w naszym domu przez

noc, a potem zobaczymy.

W nocy nic złego się nie stało. Wprost przeciwnie,

Dida odnalazła spokój i poczucie bezpieczeństwa, jakiego

nie zaznała od śmierci Krestierna. Zatem Tiili mogła

zatrzymać swoją "lalkę". I opiekowała się nią naprawdę

czule. Brat zrobił lalce łóżeczko, a Dida znalazła jakieś

gałganki na pościel.

Od tego też dnia sprawy w ich domu przybrały

znacznie lepszy obrót. Wiodło im się tak dobrze, jak to

w tej przeklętej Dolinie możliwe.

Troskliwość Tuli o lalkę miała niewiele wspólnego ze

zwyczajną dziecięcą zabawą. Zresztą dziewczynka wyros-

ła już z "lalkowego" wieku. Dida obserwowała ze

zdumieniem, ale też ze zrozumieniem, zainteresowanie,

jakie jej córka okazywała brzydkiemu korzeniowi. Ona

sama bowiem również żywiła do niego takie uczucia,

jakby był ludzką istotą, którą trzeba się zaopiekować.

Zauważyła zresztą, że syn myśli podobnie.

Któregoś dnia jednak, w trzy lata później, gdy dzieci

miały dziewiętnaście lat, Tuli przyszła do matki z płaczem.

- Co ci się stało, mój kwiatuszku?

- Te dzieci, które dzisiaj u nas były... One zabrały

moją lalkę!

- Ależ to niemożliwe! Musisz natychmiast pobiec za

nimi i przynieść lalkę z powrotem! Ona jest chyba bardziej

wartościowa, niż myślimy. Pewien stary mieszkaniec

Doliny przypuszcza, że to musi być alrauna Tengela Złego.

- A co to takiego? - pytała Tuli, ubierając się do

wyjścia.

- To taki magiczny korzeń. Mówią, że ten zły człowiek

zdobył ją w Nidaros w czasach, kiedy mijał to miasto

w drodze do nas. Ówczesny właściciel, który przywiózł

korzeń ze Wschodu, chciał się go pozbyć. Bo to, widzisz,

jest tak, że trzeba sprzedać alraunę przed śmiercią. Ten, kto

umrze jako jej właściciel, trafi do piekła. Nie, ale nie bój się,

to tylko takie przesądy! No i on, wiesz, o kim mówię, kupił

alraunę niebywale tanio. Kosztowała go tylko jeden

błękitny dzwoneczek, który rósł na skraju drogi, tak

opowiada ten stary człowiek. Inni mówią jednak, że zabił

poprzedniego właściciela. W Dolinie przebywał też kiedyś

inny człowiek, który miał na imię Jolin. Otóż on próbował

ukraść alraunę swemu panu i został za to bardzo surowo

ukarany. Ja myślę, że właśnie ta kara spowodowała

ucieczkę Jolina. Wiesz, chciał się zemścić, zabrał ze sobą

wszystkie święte skarby Ludzi Lodu. Alrauny jednak nie

zabrał, a w końcu właściciel i tak się jej pozbył...

W tamtym czasie Tuli wiedziała już, kim jest ten

wstrętny, mały człowiek ze starego domku, wiedziała też,

że nie wolno jej się tam zbliżać. Nie wiedziała tylko, że jest

on jej ojcem. Dida postanowiła, że dzieci nigdy się o tym

nie dowiedzą, i od wszystkich mieszkańców Doliny

otrzymała obietnicę, że nie puszczą pary z ust.

Po tej rozmowie Tiili poszła do domu tamtych dzieci,

żeby odebrać swoją lalkę, ale nigdy tam nie doszła.

Mały Kwiatek przepadł bez śladu.

Jednocześnie zniknął też Tengel Zły.

Nie było go przez trzydzieści dni i trzydzieści nocy,

a przez ten czas cała wieś szukała Tiili.

Później Tengel Zły wrócił, natomiast dziewczyny nie

odnaleziono nigdy.

Benedikte, podobnie jak wielu innych na sali, płakała

słuchając opowieści Didy. Teraz wstała, otarła oczy

i powiedziała:

- Wiele spraw uderzyło mnie w twojej tragicznej historii.

- Co na przykład? - zapytała Dida spokojnie.

- Po pierwsze to, że nigdy nie wymieniłaś imienia

twego synka. Pozostał dla nas kimś anonimowym.

- Wkrótce dojdziemy do niego.

- To dobrze. A teraz druga sprawa: Wszyscy, w których

żyłach płynie krew Ludzi Lodu, zebrali się dzisiejszej nocy

w tej sali. Wszyscy, z jednym wyjątkiem. Brak nam Tiili.

- Mnie też jej brak - rzekła Dida bardzo cicho. - Moja

ukochana córeczka przepadła bez śladu. Nikt nie widział

jej nigdy od tamtej chwili, kiedy zamknęły się za nią drzwi

mojego domu.

- Ale ona nie była obciążona?

- Nie, ona nie. Mimo wszystko powinna była się tu

pojawić, skoro nie odszukała mnie wcześniej. Wzywali-

śmy ją na dzisiejsze spotkanie, lecz bez rezultatu.

- To rzeczywiście dziwne. Przecież wszyscy wezwani

przyszli, prawda?

- Wszyscy, co do jednego!

Benedikte zastanawiała się nad tym długo, w końcu

westchnęła ciężko.

- Trudno, ale ja mam jeszcze jedno pytanie, i myślę, że

inni też się nad tym zastanawiają. Dlaczego Tengel Zły tak

długo pozostawał w Dolinie Ludzi Lodu? Dlaczego

zwlekał z przejęciem władzy nad światem?

- Ja myślałam, że wiecie, dlaczego!

- Nawet się nie domyślamy - powiedział Andre.

- To przecież alrauna go zatrzymywała!

- Alrauna?

- Tak. Ja sama dowiedziałam się o tym dużo później.

Alrauna nigdy nie uznała Tengela Złego jako swego

właściciela i we wszystkim starała się robić mu na przekór.

- Sądziliśmy, że nikt ani nic nie mogło stawiać oporu

temu człowiekowi składającemu się z samego zła.

- Wprost rzeczywiście nie, lecz alrauna wywierała

wpływ na jego myśli. Nieustannie nakłaniała go, by

odkładał na później moment wyjścia na świat. Przekony-

wała go, bez słów, rzecz jasna, podsuwała mu tylko takie

myśli, że czasy są niesprzyjające i niebezpieczne. "Po-

czekaj, poczekaj", to były myśli, które nieustannie sączyła

do jego mózgu. Kiedy Tengel Zły uświadomił sobie

nareszcie, pod czyim wpływem wciąż zmienia i odkłada na

później swoje plany, próbował alraunę spalić. To mu się

nie udało, nie zdołał też zniszczyć jej w inny sposób

i wtedy, w ataku wściekłości, cisnął ją po prostu do

strumienia. W naszym domu natomiast korzeń musiał

czuć się dobrze, więc i my mieliśmy z tego powodu wiele

radości. Aż do dnia, gdy wyniosły ją od nas te dzieci

sąsiadów. To katastrofalnie odmieniło nasz los.

Heike wstał ze swego miejsca.

- Ale, Dido, Tengel Zły jeszcze długo po wyrzuceniu

alrauny pozostawał w Dolinie. Na co wtedy czekał?

- Mam nadzieję, że odpowiedź na to pytanie otrzyma-

my dzisiejszej nocy. Bo sama zastanawiałam się nad tym

niezliczoną ilość razy.

Jej słowa zdziwiły wszystkich. Któż bowiem miałby im

rozwiązać tę zagadkę?

- No, a co z alrauną? - zapytał Nataniel i niemal

wszyscy drgnęli na dźwięk jego niskiego, młodzieńczego

głosu. - Co się z nią stało? Czy ona także przepadła?

- Nie, nic podobnego - odparła Dida. - Mój syn poszedł

do domu dzieci, które ją zabrały, i przyniósł z powrotem.

Zdążył dosłownie w ostatniej chwili, bo gospodyni miała

zamiar wrzucić ją do pieca jako opał. Byliśmy wdzięczni, że

do nas wróciła, a myślę, że ona również się z tego cieszyła.

Tak, bo ona była w jakimś sensie osobą.

- Wiem o tym - powiedział Heike, a wiela innych, do

których kiedyś należała alrauna, kiwało gławami, że

zgadzają się i z nim, i z Didą.

W tym momencie Gabriel uświadomił snbie, że zanosi

się na jakieś bardzo dramatyczne wydarzenia. Pochylił się

do przodu, żeby niczego nie uronić.

Dida wstała ze swojego tronu i powiedziała znacznie

wyższym niż dotychczas głosem:

- Od tamtego dnia alrauna należała do mojego syna.

Zawsze nosił ją na szyi, a razem byłi niewiarygodnie silni.

Silniejsi niż ktokołwiek na świecie.

Przerwał jej Vetle:

- Tak jest! My wiemy, kim jest twój syn, on sam mi to

kiedyś powiedział. Twój syn to Wędrowiec, prawda?

Dida uśmiechnęła się z macierzyńską dumą.

- Tak, to on został kiedyś nazwany Wędrowcem, a zawsze

był najlepszym synem, jakiego tylko matka może pragnąć.

Uczyniła ręką ruch w stronę, gdzie siedzieli członkowie

Najwyższej Rady, i na podium ukazała się dobrze wielu

z zebranych znana postać Wędrowca w mnisim habicie.

- No, mój synu - rzekła Dida. - Czas się dopełnił.

Wędrowiec podniósł rękę i zsunął z głowy kaptur, po

czym zrzucił swoją szeroką opończę. Stał teraz na podium,

zaskakująco młody, wysoki, bardzo postawny, o czarnych

włosach i wypielęgnowanej brodzie, z połyskującymi

złotym blaskiem oczyma, ubrany w granatową aksamitną

kurtkę i spodnie, ze srebrnym pasem, w miękkich wyso-

kieh butach. Na czarnych lśniących włosach nosił niewy-

soką, bardzo starą koronę z żelaza.

- Drodzy przyjaciele - rzekła Dida z łagodnym uśmie-

chem i ze łzami wzruszenia oraz dumy w oczach.

- Pozwólcie, że przedstawię wam mojego syna! To jedyny

król, jakiego kiedykolwiek mieli Ludzie Lodu: Targenor!

ROZDZIAŁ IX

Po długiej chwili milczenia wszyscy wstali z najwyż-

szym szacunkiem.

Targenor miał u boku ogromny miecz o pięknie

trawionej rękojeści.

Zaczął mówić i Vetle rozpoznał głęboki głos Wędrowca:

- Wielki jest mój smutek dzisiejszej nocy.

- Ale dlaczego? - wykrzyknął Vetle. - Czym się

smucisz, mój opiekunie i przyjacielu?

Piękna, męska twarz zwróciła się ku niemu z praw-

dziwie królewśką godnością. Jakież on ma fantastyczne

oczy, pomyślał Vetle. Jak żółty płomień, z wielkimi

czarnymi źrenicami.

- Wysłuchałem opowieści mojej matki. A nigdy

przedtem nie wspomniała mi nawet słowem o tym, kim

jest mój ojciec.

- To zrozumiałe - wtrąciła Mali. - O takich rzeczach

trudno mówić, każdy się przed tym wzdraga.

- Chyba tak. Niemniej jednak mój smutek i wstyd

trudno opisać.

- No, wstyd nie jest twój - stwierdził Heike. - Ani

twojej matki.

Powoli zebrani zdołali się jakoś opanować. Wtedy do

Targenora podszedł Marco i przywitali się jak równi

sobie, całując się w oba policzki. W ten sam sposób Marco

powitał również królewską matkę.

Shira podbiegła cichutko w swoich miękkich butach

i powitała Targenora z szacunkiem, na wschodni sposób.

Andre mruknął:

- Ty też idź, Natanielu! Naprawdę jest komu się

pokłonić!

I nie ten, w końcu dość wątpliwy, królewski tytuł ich

do tego skłaniał. To sam Targenor budził ich cześć. Jego

wielka osobowość, fakt, że jest silnym i wspaniałym

człowiekiem, sprawiał, że chylili przed nim czoła.

Więc to on opiekował się mną w Słowenii, myślał

Heike. Nie sądziłem, że on jest taki. Taki młody,

a jednocześnie wzbudzayący taki szacunek.

Dida wycofała się tam, gdzie siedziała Tula. Zostawila

podium dla innych. I oto stanęli obok siebie wszyscy

czworo, najwięksi wśród Ludzi Lodu:

Targenor, król Ludzi Lodu z pradawnych czasów.

Marco, książę Czarnych Sal.

Shira, pełna blasku przedstawicielka Taran-gaiczyków

i jedna z trojga, którzy w dziejach świata zdołali datrzeć

do Źródeł Życia.

I wreszcie Nataniel, pięciokrotnie wybrany. Największa

nadzieja Ludzi Lodu, potomek czarnych aniołów, Demo-

nów Nocy i Demonów Burzy, siódmy syn siódmego syna.

Ale Targenor nie był jeszcze zadowolony.

- Chodź do nas, Tengelu Dobry, ty, który porwałeś

ród do walki z dziedzictwem zła! Twoje miejsce jest tutaj!

I twoje także, Sol, ideale wszystkich czarownic, ty, która

towarzyszyłaś rodowi i wspierałaś go przez te wszystkie

trudne lata! Twoje wrodzone zdolności są wprost bezgra-

niczne, podobnie jak nasza wdzięczność za to, że przeszłaś

na stronę dobra. Bo pomyśl, co by to było, gdybyśmy cię

mieli przeciwko sobie? - zakończył z uśmiechem.

Wezwani weszli na podium i stanęli obok tamtych

czworga. Potężny Tengel Dobry i prześliczna Sol, delikat-

na niczym obłok. Rzeczywiście, tam było ich miejsce.

Teraz Tula zwróciła się ponownie do zebranych:

- Myślę, że tylko niewielu z was wie, iż oprócz tej

szóstki jest ktoś jeszcze. Ktoś tak samo silny i potężny jak

oni. - Uśmiechnęła się i dodała: - Ktoś, kogoście jeszcze

dzisiejszej nocy nie widzieli.

Wszyscy spoglądali po sobie, nikt się jednak nie

damyślał, o kim Tula mówi.

- Spokojnie, spokojnie - uśmiechała się gospodyni

- dowiecie się, gdy tylko nadejdzie odpowiednia chwila.

Potem wszyscy opuścili podium, robiąc miejsce dla

Targenora i jego matki.

Nikt na sali nie zastanawiał się już nad tym, że stoją

przed nimi ludzie, którzy zmarli przed wieloma wiekami.

To znaczy, jeśli chodzi o Didę, można się było tego

domyślać. Była tak zwiewna jak mgiełka nad łąkami

w letni poranek. Targenor jednak prezentował się bardzo

realnie. Może tak długo wędrował po ziemi jako stróż

Tengela Złega, że wyglądał jak żyjący człowiek? Nato-

miast fakt, że oni mogą się normalnie poruszać, że

rozmawiają, śmieją się, nie dziwił nikogo. Jeśli przeżywali

to wszystko we śnie, to był to sen wspaniały i nikt nie

pragnął się obudzić, nawet Mari. Nawet ona zaakcep-

rówała czarodziejski nastrój tej magicznej nocy.

Mały Gabriel siedział jak zauroczony i wpatrywał się

w Targenora. Niewypowiedziany smutek i ból dławił go

w gardle. Chciałby pokazać tego cudownego człowieka

całemu światu, wiedział jednak, że nikt oprócz Ludzi

Lodu nie jest w stanie go zobaczyć.

I to wydawało mu się skrajnie niesprawiedliwe. Bo iluż

takich jak Targenor urodziło się kiedykolwiek na świecie?

Ilu było takich jak Marco? Albo jak Shira?

Ten, którego nazywali Wędrowcem w Mroku, zaczął

mówić.

- Z największym przerażeniem wysłuchałem opowia-

dania mojej matki. Wiedziałem wprawdzie, że jestem

prawnukiem Tengela Złego, ale nawet by mi do głowy nie

przyszło, że jestem też zarazem jego synem. Szczerze

mówiąc, gdybym się o tym dowiedział, postąpiłbym tak

samo jak matka: próbowalbym odebrać sobie życie. Teraz

już za późno na takie gesty - rzekł ze smutnym uśmie-

chem. - Teraz pozostaje nam tylko jedno: unicestwić to

straszne zło. Od dziś będzie też mną powodować żądza

zemsty. Tego, co zrobił nam trojgu, a zwłaszcza mojej

matce i siostrze, nie wybaczę mu nigdy! Za nic!

Nikt na sali nie miał nic do dodania, nikt też nie

protestował.

Targenor rozpoczął sprawozdanie z tego krótkiego

życia, jakie mu było dane:

- Było nam trojgu bardzo dobrze razem. Ale za

drzwiami małego domku czaił się strach. Nietrudno sobie

wyobrazić, jak się żyło w małej, zamkniętej dolinie razem

z kimś takim. Och, widziałem wielu, którzy próbowali się

z niej wydostać. Widziałem ich ciała spalone, wtopione

w skałę, lub skute lodem, bo od czasu, kiedy Tengel Zły

dotarł do Źródeł Zła, wszystkie żywioły znajdowały się

w jego służbie. Mógł nakazać ogniowi, by spalił niepo-

słusznego śmiałka, zanim zdołał dojść do rozpadliny

pomiędzy szczytami, przez którą później Tengel Dobry

i Silje uciekli na zawsze. Mógł polecić lodowi, by otoczył

zimną powłoką swoją ofiarę na postrach innym niepokor-

nym. Umiał sprawić, że woda zalewała lodowy tunel

prowadzący do świata albo ziemia zapadała im się pod

stopami. Nikt, nikt nie mógł stamtąd wyjść! Ponadto

istniało nieustanne zagrożenie z jego strony. Nigdy nie

było wiadomo, co i kiedy wymyśli. A kiedy sprawy

w Dolinie nie układały się według jego woli, wpadał we

wściekłość. I wciąż na coś czekał...

Targenor zadumał się nad tamtymi sprawami. Wciąż

jeszcze nie bardzo wiedział, co by to mogło być, uważał

jednak, że jest to w jakiś sposób powiązane z faktem, że

Tengel Zły po wyrzuceniu alrauny czekał jeszcze trzy lata,

zanim wyśzedł na pustkowie, by zakopać tam naczynie

z wodą zła.

Daniel skorzystał z chwili przerwy, by zapytać:

- Później jednak żywioły zwróciły się przeciwko

niemu, prawda? Tamtej nocy, kiedy stanęły przed domem

Irovara, by pobłogosławić nowo narodzoną Shirę.

- To prawda - odparł Targenor. - W niej dostrzegły

nadzieję na ratunek. Możliwość wyrwania się z jego

władzy. Głównie duchy czterech żywiołów myślały jed-

nak o Taran-gaiczykach. Ich bogowie obawiali się, że

utracą nad nimi panowanie.

- Ale teraz żywioły i duchy Taran-gaiczyków są po

naszej stronie, prawda?

- Być może. Za bardzo bym jednak na to nie liczył.

Nie wiemy, do jakiego stopnia znajdują się one pod

wpływami Tengela Złego.

- Rozumiem. Przepraszam, że ci przerwałem!

- To bardzo ważna uwaga - uśmiechnął się Targenor

i poczekał jeszcze chwilę, zanim znowu podjął wątek.

- W tamtych czasach znaliśmy go jako Tan-ghila. Dopiero

później pojawił się pewien człowiek z Telemarku, który

uciekł w góry przed sprawiedllwością. Powiedział on, że

Tan-ghil powinien się w Norwegii nazywać Tengel,

i wyjaśnił, że to dość popularne imię w jego rodzinnyeh

stronach, czyli w Telemarku, i że oznacza ono mniej więcej

tyle co hovding, naczelnik, wódz. Tan-ghilowi bardzo się

to spodobało, więc przemianował się na Tengela.

- A co znaczy Tan-ghil? - spytała Karine.

- Dokładnie można to przetłumaczyć jako: "Pod

czarnym słońcem" - wyjaśnił Targenor. - A jak słyszeli-

ście, on został poczęty dzięki nadzwyczajnej koncentracji

czarnej magii.

- Biedne dziecko - mruknęła Benedikte.

Nataniel posłał jej uważne spojrzenie.

Targenor mówił dalej:

- Nie będę wam opowiadał o nieludzkich cierpie-

niach, jakie w tych czasach były udziałem mieszkańców

Doliny, a przejdę od razu do mojej młodości. Tylko że...

Wyraźnie się wahał i po chwili podeszła do niego Dida.

Szeptali coś do siebie, uśmiechali się, po czym głos zabrała

Dida:

- Mój syn nie bardzo chce mówić o sobie, dopóki nie

dojdziemy do pewnego okresu w jego życiu. Pozwólcie

zatem, że o młodości Targenora opowiem ja. - Za-

stanawiała się przez chwilę, jakby nie wiedziała, od czego

zacząć, w końcu powiedziała: - Bardzo wcześnie stało się

jasne, że Targenor został stworzony do czegoś wielkiego.

W miarę jak dorastał, coraz częściej mieszkańcy Doliny

przychodzili do niego po radę i pomoc, przeważnie

w obronie przed Tengelem Złym. Pomoc musiała być

oczywiście udzielana w największej tajemnicy, nie wolno

było wymieniać niebezpiecznych imion czy miejsc, należa-

ło je opisywać. Wszyscy wiedzieli bowiem, że gdyby

Tengel Zły odkrył, czym się Targenor zajmuje, oznaczało-

by to z pewnością koniec dla chłopca, a wraz z nim

również dla wielu innych. Mój syn, co wielu stwierdzało

ponad wszelką wątpliwość, miał uzdrawiające ręce i mógł

dokonywać rzeczy, które normalni ludzie uważali za cud.

Ponadto już jako młody chłopiec posiadał ogromny

autorytet.

Wielu zebranych kiwało głowami. Oczywiście, teraz

rzucało się to w oczy. Wszyscy żywili wielki szacunek

i poważanie dla tego przystojnego mężczyzny u boku

Didy.

- W największym sekrecie Targenor został wybrany

na naczelnika osady, a kiedy się to stało, miał zaledwie

osiemnaście lat. Wszyscy pokładali w nim wielkie na-

dzieje. Jeśli ktoś mógł ich uwolnić od tego śmiertelnego

strachu, w którym żyli, to tylko on.

Podczas gdy Dida opowiadała, Targenor stał pogrążo-

ny w myślach, wspominał czasy, kiedy żył na tym świecie.

Znowu widział swoją rodzinną okolicę. To miejsce,

które opuścił chętnie i którego nigdy potem nie od-

wiedził. Nawet już jako istota duchowa nie był w stanie

wrócić tam choćby na chwilę.

A teraz widział Dolinę jak na dłoni.

Strumień na tyłach ich maleńkiego domu, trawę taką

zieloną w lecie, tak pełną kwiatów w latach, gdy w dolinie

nie mieli bydła. Były to lata po ciężkich, głodowych zimach,

kiedy wszystkie zwierzęta zostały zabite. Jaki piękny bywał

wówczas strumień! Jakby natura chciała im wynagrodzić

cierpienia i zastąpić inwentarz, którego nie mieli.

Widział dzieci mieszkające w sąsiedztwie. Jak przy-

chodziły do niego, żeby im pomógł robić wierzbowe

fujarki albo z poocieranymi kolanami, które piekły, czy

też wtedy, gdy dostały w domu lanie. Płaczące dzieci,

nieszczęśliwe dzieci, zachwycone dzieci...

On sam dorastał, a inne dzieci wciąż przychodziły ze

swoimi małymi i wielkimi zmartwieniami, młodzi chłopcy

i dziewezęta prosili o rady w sprawach miłości, dorośli

chcieli, by błogosławił plony lub leczył chore bydło.

Ale wszyscy przychodzili w tajemnicy. Nikt głośno

nawet nie wspominał, że on, Targenor, ma jakieś nad-

zwyczajne zdolności. Targenor był ich pociechą, ich

przyszłością.

"Zabij go", szeptali mężczyźni, gdy stawał się dorosły.

"Zniszcz go! Ty to potrafisz!"

Targenor wiedział jednak, że nie potrafi.

Gdy Dida opowiadała to wszystko zasłuchanej rodzinie,

Targenor ponownie widział zarysy gór na tle wieczornego

nieba. Widział wszystlto, co miękkie i łagodne w Dolinie,

widział kępy górskich brzóz przypominające małe zielone

zagajniki, słyszał delikatny plusk wody przy brzegu, słyszał,

jak krople deszczu z szumem padają na jałowcowe zarośla,

czuł ukłucia igieł, kiedy się człowiek przedziera przez gęste

krzaki, widział gwałtowny przepych barw jesieni.

Nagle uwagę jego zwróciło to, co mówiła Dida.

- Tengela Złego widywaliśmy bardzo rzadko. Myślę,

że Targenor w ogóle nigdy go nie spotkał.

- Mylisz się! - przerwał jej syn. - Pewnego dnia

spotkałem go na jeziorze. On miał niewielką łódkę, której

na ogół używał aktualny niewolnik. Tengel zbliżył się do

mnie, wiosłując energicznie. Był sam, zatrzymał się burta

w burtę przy mojej łódce. Mogłem mieć wtedy jakieś

siedemnaście lat. Jego widok z tak bliska był straszny,

pamiętam, że z wrażenia dostałem mdłości.

Dida kiwała głową przygnębiona. O, tak, ona dobrze

znała to uczucie!

- Czego on od ciebie chciał? - spytała przestraszona.

- "Jesteś wybrany", wysyczał w moim kierunku.

"Kiedy nadejdzie właściwy czas, zastaniesz moim niewol-

nikiem. Będziesz mi potrzebny". - Targenor mówił dalej,

zwracając się teraz do sali: - Wciągnąłem głęboko

powietrze, żeby mu wygarnąć, co myślę o nim i o jego

rozkazie, ale zaraz przypomniałem sobie o matce i o Tuli,

więc zacisnąłem zęby i nie powiedziałem nic. Nie mogłem

ściągać jego zemsty na moją matkę i siostrę. Zacząłem

wiosłować ile sił i szybko oddaliłem się do brzegu. On też

się już więcej mną nie zajmował. No a potem, potem

również widywałem go wielokrotnie. Widziałem te jego

przenikliwe oczka, wpatrzone we mnie. Złe, pełne niena-

wiści, badawcze. Zastanawiałem się często, czego Tengel

Zły może ode mnie chcieć. I czego mógłby chcieć od

mojej ukochanej siostry-bliźniaczki? Ów zły człowiek

szczególnie natrętnie śledził nas oboje, wiedziałem o tym

od dawna. No i te wieczne pytania, nie dające mi spokoju:

Dlaczego on tak długo siedzi w tym odciętym od świata,

ponurym miejscu? Nikt nie był w stanie tego zrozumieć!

Targenor cofnął się o kilka kroków i oddał głos matce.

W myślach potwierdzał wszystko, co mówiła.

Tengel Zły był zirytowany, inni mieszkańcy Doliny

odczuwali to na własnej skórze często i boleśnie. Pod

osłoną mroku przychodzili zapłakani do domu Didy, by

"pogadać z chłopcem", jak się wyrażali. Targenor starał

się ich pocieszać najlepiej jak umiał i pomagał im

zapomnieć o krzywdach. Ale czy coś jest w stanie ukoić

ból po śmierci dziecka albo gdy ktoś bliski stracił zmysły?

Tengel Zły wiedział, gdzie uderzyć, żeby bolało najdotk-

liwiej.

Ów niezwykły korzeń Tuli wniósł do ich domu szczęście.

Targenor coraz bardziej podejrzewał, że to amulet o bardzo

wielkim znaczeniu. Tengel Zły bowiem spoglądał teraz

ukradkiem, z niekłamaną nienawiścią na nieustanny ruch

wokół ich domu. Któryś z gospodarzy spotkał go pewnego

wieczora, szary cień ślizgał się po ścieżce, lecz cała uwaga

pokraki skupiona była na domku Didy, więc chłop zdążył się

ukryć. Po chwili Tengel Zły zawrócił, ale był taki wściekły,

że aż się wokół niego unosił obłok śmierdzącego pyłu.

Chłop wyczuwał wściekłość i rozczarowanie. Wszyst-

ko to miało miejsce zaledwie w tydzień po tym, jak Tiili

znalazła nad wodą alraunę.

Po tych wydarzeniach Tengel Zły zostawił ich w spoko-

ju. Zakopał się w swoim domu, obrażony na cały świat, jak

powiedział jego nowy niewolnik. To był ów przestępca,

który uciekł przed prawem z Telemarku, on właśnie

przekazał taką uwagę w pewien deszczowy wieczór

jednemu z sąsiadów. Pogłoski na ten temat rozeszły się po

osadzie, telemarczyk jednak zmarł wkrótce potem.

Dida opowiedziała o osiemnastych urodzinach bliźnia-

ków, a myśli Targenora powróciły do tamtych wydarzeń.

Chyba wszyscy mieszkańcy osady przyszli w ten

jesienny wieczór do ich małego domku. Dida zapraszała

gości serdecznie, wzruszona. Częstowała ich, czym mogła,

chociaż nie było tego zbyt wiele. Dida nigdy nie skąpiła

jedzenia.

Ludzie przynieśli prezent dla Tuli, ale tak naprawdę to

przyszli do Targenora.

- Wiesz, Dida - powiedział wytypowany chłop.

- Zrobiliśmy coś dla twojego syna.

I wydobył z węzełka, który trzymał w ręce, żelazną

koronę.

- Kowal ją wykuł, Targenorze. Z żelaza, które ze-

braliśmy po domach, my wszyscy, których tu widzisz. Nie

jest może ona specjalnie piękna ani bogata, lecz trak-

tujemy ją jak symbol. Przyjmij ją właśnie jako symbol!

Dał Targenorowi znak, by uklęknął.

- Targenorze, ninies5zym koronujemy cię na naszego

króla! Twoje królestwo nie jest zbyt wielkie, wszystkich

swoich poddanych widzisz tu przed sobą. My jednak

pokładamy w tobie wielką nadzieję, wielkie zaufanie

i przyrzekamy wypełnić każdy twój rozkaz.

Targenor rozumiał, że ludzie muszą mieć jakieś opar-

cie, coś w rodzaju przeciwwagi dla mocy Tengela Złego.

Dlatego przyjął koronę, a kiedy kącikiem oka spojrzał na

alraunę spoczywającą w lalczynym łóżeczku, doznał uczu-

cia, że ona akceptuje jego koronację.

Targenor, pierwszy i jedyny król Ludzi Lodu...

I potem rzeczywiście starał się być dła nich opiekunem,

a wszyscy mówili, że rządzi rozumnie, z troską o ludzi.

Chodziło tylko o to, by Tengel Zły o niczym się nie

dowiedział.

Wkrótce potem nadszedł ten straszny dzień, kiedy

jakieś bezmyślne dziecko zabrało "lalkę" Tuli, alraunę.

Jeszcze teraz wspomnienie tamtych wydarzeń sprawia-

ło taki ból, że Targenor jęknął.

Tego dnia bliźnięta kończyły dziewiętnaście lat.

Tuli wyszła, by odebrać lalkę - i przepadła na zawsze.

Tengel Zły również zniknął. Na cały miesiąc.

Och, jakże długo Targenor szukał siostry! Dzień po

dniu, a także nocami. Wciąż nad Doliną unosiły się

wołania: Tiili! Tiili!

Ale odpowiadały na nie tylko kruki.

Ostatecznie wszyscy doszli do wniosku, że dziewczyna

musiała przedostać się przez góry. Podejrzewali, że

Tengel Zły ją gonił, żeby się zemścić na rodzinie za

wszystko, co przeciwko niemu robili, że ludzie tak ich

lubili, za ich siłę i upór. Pazostawalo tylko mieć nadzieję,

że Tiili zdołała uciec i jakoś sobie daje radę.

To było to ostatnie źdźbło, którego się trzymali

w swojej rozpaczy.

Potem Tengel wrócił, a jego paskudna gęba jaśniała

budzącym grozę triumfem. Nie było sensu pytać go

o Tiili. Zresztą z nim w ogóle nie rozmawiano.

Alrauna...

Targenor poszedł jeszcze tego samego wieczora, gdy

Tiili zniknęła, do domu dzieci i zdołał uratować korzeń

przed spałeniem. Zabrał go ze sobą do domu, ale nie był

w stanie ułożyć jak Tiili "lalki" w łóżeczku. Wszystko, co

przypominało Tiili, sprawiało taki ból, że Targenor bliski

był utraty świadomości. Odszukał więc tamten stary

rzemień, na którym dawniej alrauna była przywiązana,

i ostrożnie zawiesił korzeń na szyi.

- Mamo - pawiedział bez tchu. - Spójrz, jak ładnie

alrauna ułożyła się na mojej piersi. Jakby odpoczywała!

Jeszcze dzisiaj czuł jej przyjemny dotyk na skórze.

- Uważam, że ona teraz jest twoja, Targenorze - po-

wiedziała któregoś dnia Dida. - W każdym razie dopóty,

dopóki Tiili nie wróci.

Tiili jednak nie wróciła.

Ich żal, rozpacz i bezradność były bezgraniczne.

Któregoś dnia Targenor wyszedł samotnie z domu,

musiał nazbierać jałowcowych jagód do leczniczych napa-

rów. Jak zwykle rozglądał się, czy gdzieś nie dostrzeże

Tiili. Jak zwykłe bez skutku.

Już o zmroku wracał do osady, ale nie widział jeszcze

zabudowań, dziełiły go od nich spore wzniesienia.

Nagle na ścieżce pojawiła się jakaś ciemna, niewysoka

postać, jak przestroga z nieznanego, pozaziemskiego

świata. Targenor przystanął. Było oczywiste, że tamta

postać czeka na niego.

Serce zaczęło mu blć mocno ze strachu, ale poszedł dalej.

Tengel Zły miał wciąż na twarzy ten ohydny wyraz

triumfu, oczy mu błyszczały.

- Czas się dopełnił - rzekł piskliwie.

Targenor zatrzymał się znowu.

- Jaki czas? - zapytał ostro.

Brudnożółte oczka naprzeciwko niego lśniły fanatycz-

nie.

- Dopełnił się mój czas, żeby...

Podszedł bliżej do Targenora, lecz nagle stanął jak

porażony i nie ruszał się przez dłuższą chwilę. Wytrzesz-

czył oczy, rozdziawił gębę i naraz przejmujący ryk

wściekłości przeszył powietrze. Po czym mała, obrzydliwa

postać odwróciła się na pięcie i pognała z powrotem

w stronę domów. Właściwie to Tengel nie biegł, lecz

zdawał się płynąć w powietrzu, ledwie dotykając ziemi.

Targenor w najwyższym zdumieniu patrzył w ślad za

nim.

Czy to królewska korona? Nie, zostawiłem ją przecież

w domu, myślał oszołomiony. A poza tym czy on wie, że

zostałem ukoronowany? Domyśla się, że jestem jego

najbardziej zagorzałym przeciwnikiem?

Tak chyba musi być. Gdy Targenor wrócił do domu,

opowiedział o tym, co się stało, matce, a teraz ona

opowiada o tym zebranym w Górze Demonów krewnym.

Od tamtego spotkania na ścieżce Targenor czuł się

nieustannie obserwowany. Tengel Zły i jego niewolnik

działali z ukrycia, lecz ani na chwilę nie spuszezali go z oka.

Lata mijały. Ludzie w Dolinie coraz bardziej skupiali

się wokół Targenora. Tengel Zly szalał z nienawiści, ale

z jakiegoś powudu trzymał się z daleka.

Wiele się w tych latach wydarzyło w ich małej,

przemarzniętej górskiej dolinie. Wnuczka Krestierna stała

się dorosłą dziewczyną. Była obciążcina dziedzictwem zła,

a w swoim pokoleniu była jedyną z Ludzi Lodu i lepiej,

jeśli się nie musiało mieć z nią do czynienia. Wszyscy się jej

bali, ona zaś bardzo chętnie załatwiała różne sprawy dla

Tengela.

Wolno jej też było opuszczać od czasu do czasu dolinę

i robić krótkie wycieczki w najbliisze okolice w charakte-

rze szpiega Tengela. Zawsze jednak przynosiła mu stam-

tąd niewesołe wiadomości. Po drugiej stronie gór znajdo-

wał się smutny świat. Szalały zarazy, wszędzie panowała

nędza, ludzie zapełniali kościoły, gdzie błagali Boga

o miłosierdzie. Schorowany, przegniły i niewiarygodnie

nędzny był ten świat. Największą władzę posiadał Koś-

ciół, on też rozporządzał bogactwami. Ludzie żyli w ciem-

nocie i strachu, a tacy, którzy przyszli na świat z odrobiną

oleju w głowie, kończyli na ogół na stosie za herezję albo

za czary czy z jakiegokolwiek innego powodu.

Władanie takim światem to żadna przyjemność.

Tengelowi Złemu nie podobały się te opowieści.

Przede wszystkim nie podobał mu się Kościół. Sam

w tych latach zaczął wyprawiać się od czasu do czasu na

wędrówki po Trondelag. Przemierzał tę krainę pospiesz-

nie, bez odpoczynku, jakby czegoś szukał. Z tego, co Dida

i Targenor słyszeli, stanowił postrach dla mieszkańców

górskich osad. Za każdym razem, zanim wyruszył w dro-

gę, za pomocą magicznych zaklęć zamykał wyjście z Doli-

ny, tak by nikt nie mógł uciec. Zresztą pod jego

nieobecność straż trzymała jego młoda pomocnica, wnu-

czka Krestierna, imieniem Guro. Gdy jej pradziadek

wracał, na ogół przez wiele dni szalał z wściekłości i wtedy

mścił się na mieszkańcach Doliny.

To właśnie w tamtych latach w Trondelag powstała

Ponura legenda i wtedy pojawiła się nazwa "Dolina Ludzi

Lodu". Mówiono, że aż się tam roi od wiedźm i czarow-

ników!

Prawdę Powiedziawszy w tamtych latach była to gruba

przesada. Ale legenda powstała i powtarzano ją potem

przez wiele stuleci.

Guro, która nie była brzydka, postarała się o dwoje

dzieci, każde z innym ojcem, jeden pochodził z Doliny,

drugi spoza gór. Na razie dzieci były małe, mówiono

jednak, że chłopiec jest obciążony.

W największej tajemnicy kilku mężczyzn spotykało się

regularnie z Targenorem, swoim dobrowolnie wybranym

wodzem, mimo że to on był wśród nich najmłodszy.

Przygotowywali plany, jak wyprowadzić ludzi z okrutnej

niewoli. Ustalono, że należy wykorzystać moment, kiedy

Tengela Złego nie będzie, a na miejscu zostanie tylko

w gruncie rzeczy niegroźna Guro. Problem stanowiły

jedynie magiczne runy, za pomocą których Tengel zamy-

kał wyjścia...

Dida i Targenor wiele na ten temat rozmawiali. Dida

wiedziała, że syn posiada znacznie większe zdolności niż

ona jeśli chodzi o sztuki magiczne, choć ona sama również

wielokrotnie odczuwała coś jakby reminiscencje takich

umiejętności, które musiały tkwić gdzieś w głębi jej duszy.

Jakieś słowa, które przychodziły do niej w snach lub nad

ranem, kiedy się jeszcze nie do końca rozbudziła. Czy

Targenor miał podobne doświadczenia?

Owszem, miewał. Ostatnio widziała to wyraźnie.

Dida mówiła o tym z ożywieniem:

- Masz dużo większe zdolności niż ja! Spróbuj sobie

przypomnieć!

Targenor długo się nie odzywał. W końcu powiedział:

- Mamo, przygotujmy wywar z liści i łodyg tojada

dzióbatego. Znam również inne trujące rośliny, których

nazw nigdy nie słyszałem. Pójdę ich nazbiecać, a jutro

w nocy znowu się spotkamy.

Byli przecież u siebie w domu, więc udało się wszystko

przygotować.

Następnej nocy wywar był gotów, nad kociołkiem

uniosła się para. Dida i Targenor siedzieli blisko pieca

i wdychali silny aromat, który zresztą wypełniał całą izbę.

Wkrótce poczuli się oszołomieni i straszliwie zmęczeni.

Oboje kiwali się bezradnie na swoich stołkach, powoli

wchodzili w trans.

Targenor zaczął śpiewać, po chwili Dida poszła za jego

przykładem.

Co to za pieśń, żadne nie wiedziało, słowa bowiem były

dla nich całkiem obce i niezrozumiałe. Czuli jednak, że

przepełnia ich jakaś osobliwa siła, mieli wrażenie, że lada

moment przekroczy wszelkie granice, rozerwie ich na

strzępy. W przywidzeniu zdawało im się, że wypłynęli

z domu i poszybowali w stronę lodowej bramy. Dostrze-

gli tajemnicze runy na lodzie i wiedzieli, co należy zrobić,

żeby je unieszkodliwić. Potem wrócili do domu. Od

początku oboje zdawali sobie sprawę z tego, że Targenor

jest z nich dwojga silniejszy. Dida poleciła mu więc, by

kontynuował eksperymenty w pojedynkę, przez cały czas

jednak trzymała syna za rękę, by wzmocnić jego magiczne

siły.

Duch Targenora wzniósł się ponad rozpadlinę pomię-

dzy szczytami gór. Znajdowała się tam stroma ściana

z lodu i kamienia, niewidoczna dla innych. Pieśń, którą

śpiewał, sprawiła, że mur się rozpadł.

Tą drogą zdolali później wyprowadzić dwie rodziny na

zewnątrz. Doszły ich pogłoski, że Tengel Zły jest w dro-

dze do domu z kolejnej wstrząsającej wędrówki po tamtej

stronie gór. Wstrząsającej dla niego, bo wszystko, co tam

zobaczył, było przygnębiające, i wstrząsającej dla ludzi,

którzy po tamtej stronie gór stanęli na jego drodze.

Targenor nie mógł ryzykować, że uciekinierzy natkną

się po wyjściu z Doliny na Tengela, dlatego wybrał tę

niebezpieczną przeprawę górą przez todowiec. Tą samą

drogą w trzysta lat później Tengel Dobry wyprowadził

swoją rodzinę.

Ale Targenor zdołał przekonać tylko dwie rodziny. Inni

nie mogli się zdobyć na tyle odwagi. Bali się niebezpiecznej

przeprawy, bali się zemsty Tengela Złego, bali się świata

poza Doliną. Chcieli najpierw zobaczyć, jak uda się innym.

Może nie nadarzyć się druga taka okazja, przekonywał

Targenor. Musimy wyjść wszyscy, i to natychmiast!

Nikt nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Obie

rodziny śmiałków już teraz uważano za stracone.

Gdy Targenor stwierdził, że wielu nie przekona,

poczuł się rozczarowany i zmartwiony. Oznaczało to

bowiem, że on sam też nie może tego miejsca opuścić. Był

przecież wodzem mieszkańców, ich królem. Musi zostać

z większością. A wobec tego Dida również postanowiła

zostać i była głucha na wszelkie prośby oraz tłumaczenia,

że gdyby odeszła, będzie wolna od Tengela Złego do

końca swoich dni.

Nic podobnego, odpowiadała, powinna pozostać u bo-

ku syna. A poza tym Tiili, nikt przccież nie wiedział, czy

Tuli nie ma gdzieś tutaj, w Dolinie.

Tego dnia Targenor płakał.

Tengel Zły powrócił i odkrył, że dwie rodziny znik-

nęły. 2orientował się też, że jego runy przy obu bramach

zostały zniszczone.

Był wściekły. Po prostu szalał ze złości. I oczywiście

domyślał się, kto to zrobił. Ale nie zaatakował Didy ani

Targenora.

Na razie ograniczył się do tego, że w każdym domu

w dolinie umarł jeden człowiek. Szpiegująca dla niego

Guro szepnęła mu, że Targenor od dłuższego czasu

spotyka się z pewną dziewczyną. Tengel uderzył także

w nią. Po trzech dniach dziewczyna opuściła ziemski padół.

Była pierwszą, nieśmiałą, młodzieńczą miłością Tar-

genora. Dla obojga wszystko było takie nowe i nie znane,

że sprawy nie wyszły poza rozmowy, na temat miłości nie

padło jeszcze ani jedno słowo. Łączyło ich pełne ciepła

wzajemne zainteresowanie i wzruszająca nadzieja.

Targenor musiał sobie uświadomić, jak bardzo jest

bezradny, chciał zwrócić ludziom żelazną koronę, ten

patetyczny symbol, jakim go obdarzyli. Oni jednak prosili

go na wszystko, by ją zachował. Gdzież bowiem mieli

szukać wsparcia i nadziei? Zresztą czuli się winni, że nie

opuścili Doliny, kiedy nadarzała się okazja, że nie poszli za

nim. Dopiero teraz zdawali sobie sprawę, że było to z ich

strony tchórzostwo i głupota.

Niestety, miało na nich spaść jeszcze wiele ciosów.

W pół roku później Guro wyprawiła się do Trondelag

i wróciła z triumfalnymi wiadomościami, że rodzinom,

które uciekły, nie powiodło się w obcym świecie. Byli na

tyle nieostrożni, że opowiedzieli ludziom, skąd przybywa-

ją. Uczynili tak, by wzbudzić współczucie i sympatię,

tymczasem wywołali przerażenie. Mieszkańcy Nidaros,

dokąd się udali, przepędzili ich z miasta jak zadżumio-

nych. Troje dorosłych zostało ukamienowanych, resztę

oddano w ręce ludzi Kościoła, którzy spalili ich na stosie.

Tak wielka panowała ciemnota w Norwegii w roku

Pańskim 1292.

Targenor był załamany. Wszystko brał na swoje barki.

Odpowiedzialność za wszystkich uśmierconych w Dolinie,

zwłaszcza za śmierć swojej młodej przyjaciółki, z którą

odważył się rozmawiać, i odpowiedzialność za los tych,

których namówił do ucieczki. Wszystko było jego winą. Nic

nie pomogły tłumaczenia Didy, że przyczyną nieszczęść jest

nie on, lecz ta straszna zakała rodu Ludzi Lodu, Tengel Zły.

Guro przyniosła ze świata jeszcze jedną nowinę.

Daleko na południu, w mieście o nazwie Hameln,

wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Otóż miasto nawie-

dziła plaga szczurów, ale wkrótce potem przybył tam

pewien niezwykły człowiek, który oświadczył, iż potrafi

wytępić szkodniki i uwolnić od nich mieszkańców Ha-

meln. Rajcy miejscy obiecali mu bardzo wysoką nagrodę,

jeśli tego dokona.

I człowiek słowa dotrzymał. Grą na flecie zwabił do

siebie wszystkie szczury tak, że szły za nim jak zahip-

notyzowane, a on wywiódł je z miasta i poprowadził nad

płynącą w pobliżu nekę Wezerę, gdzie szczurzyska się

potopiły.

Obiecanej nagrody jednak nie dostał. Żeby się za to

zemścić na mieszkańcach miasta, taką samą grą na flecie

zwabił do siebie wszystkie dzieci. Je również wyprowadził

z miasta i zniknął wraz nimi we wnętrzu góry.

Wiadomo było nawet dokładnie, kiedy się to stało.

Guro nie pamiętała dnia, wiedziała jednak, że było to

latem roku 1284.

Tengel Zły był zafascynowany tą historią. Mężczyzna

grający na zaczarowanym flecie! On sam utracił swój

wspaniały flet, kiedy ów głupi Jolin ukradł pradawny

skarb Ludzi Lodu przyniesiony ze Wschodu. Krestiern

ukrył przecież flet w rogach jaka. Ale wtedy, gdy Tengel

usłyszał po raz pierwszy opowieść o Szczurołapie z Ha-

meln, nie wiedział jeszcze, że jego flet zaginął.

To właśnie historia o Szczurołapie natchnęła Tengela

pomysłem, żeby na jakiś czas zapaść w drzemkę. I oto

pewnego wieczora, gdy Dida wyszła po wodę, na po-

dwórzu swojej zagrody natknęła się na groźną pokrakę.

Udawało jej się unikać spotkania z nim od tamtych

upiornych wydarzeń dwadzieścia siedem lat temu. Tetaz

na jego widok wszystkie straszne wspomnienia stanęły jej

przed oczyma. Chciała go wyminąć i uciec, on jednak

paraliżował ją wzrokiem. Tym strasznym wzrokiem,

któremu nie oparł się ani człowiek, ani zwierzę.

- Ty nędzna babo - zaczął swoim obrzydliwym

głosem, do którego nikt nigdy nie zdołał się pnyzwyczaić.

- Teraz oddasz mi mego syna!

- On nie jest wasz - ostro powiedziala Dida. - On jest

mój, i tylko mój!

- Nie gadaj byle czego! - parsknął, a zabrzmiało to jak

syk jadowitego węża. - On został już dawno wybrany,

będzie mi towarzyszył w mojej wędrówce po świecie,

będzie mi torował drogę mieczem, który jutro rano

znajdziecie na swoim progu. Ten miecz wyniosłem z Góry

Czterech Wiatrów.

- Zawsze myślałam, że takiej nędznej gadzinie jak wy

nie jest potrzebna żadna ochrona, żaden miecz - odrzekła

Dida tak rozwścieczona, że nie liczyla się ze słowami.

- Bo też wcale tego nie potrzebuję - syknął znowu.

- Ale jego wybrałem, musi się wyuczyć wielu rzeczy,

będzie dla mnie załatwiał na świecie wszystkie sprawy.

- Na posyłki macie Guro! - ucięła Dida.

- Ona nie jest wystarczająco silna. A ja spłodziłem

moje dzieci po to, by mi służyły, kiedy dorosną. Ty

myślałaś, że dlaczego to zrobiłem? Może ogarnięty pożą-

daniem dia ciebie, co? Nie bądź śmieszna!

Dida poczula mdłości. Ziemia ugięła się pod nią na

wspomnienie tamtego wieczoru.

On jednak mówił, nie zważając na jej reakcję:

- Dziewczyna już wypełniła swój obowiązek.

Dida krzyknęła:

- Coście zrobili z moim Małym Kwiatkiem?

- Nie wrzeszcz! Oddaj mi chłopaka!

- Nigdy w życiu!

Tengel Zły był uparty. Wpatrując się w nią hipnotycz-

nie, mówił:

- Jutro wieczorem ma przyjść do mojego domu. Nagi,

świeżo wykąpany, sam. Jedyne, co może przy sobie mieć,

to ten miecz, który rano znajdziecie na progu, a także mój

flet, który jest przechowywany w śpichlerzyku na moim

podwórzu.

Dida miała ochotę zawołać, że fletu tam nie ma, ale

zmieniła zamiar. Przyszła jej do głowy pewna myśl, chciała

jednak wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji.

- Do czego potrzebny wam flet?

- To cię nie powinno obchodzić, kobieto!

- Obchodzi mnie wszystko, co dotyczy mojego syna.

- On jest dużo bardziej mój niż twój. To ja zdecydo-

wałem, że się w ogóle narodzi, i ja wyznaczyłem mu

życiowe zadanie.

- Ale do czego potrzebny wam flet? - powtórzyła

Dida.

- Światem rządzi ten przeklęty Kościół. Dla mnie

byłoby najlepiej, gdybym poczekał z przejęciem władzy,

aż siła Kościoła się wyczerpie. Ale nudno jest tak tkwić

w zamknięciu w tej przeklętej Dolinie. Dlatego po-

stanowiłem ułożyć się na jakiś czas do snu i zaczekać, aż

sytuacja na świecie się poprawi. Zniknie Kościół, znikną

zarazy, nie będzie nędznych ludzi. To z pewnością nie

długo nie potrwa.

- To właśnie flet ma was ukołysać do snu?

- Nie, taki flet dostanę od Szczurołapa z Hameln. Mój

własny flet nie kołysze do snu, on ma moc budzenia do życia.

Wtedy Dida nie zastanawiała się więcej nad jego

słowami, jej myśli koncentrowały się na sprawach Targe-

nora i na tym, jak przechytrzyć nieśmiertelnego przodka.

Zaraz potem Tengel Zły opuścił jej podwórze.

W tym miejscu opowiadanie Didy przerwal Nataniel.

- Czy wówczas siła Tengela była niewystarczająca na

pokonanie Kościoła? Dlaczego musiał czekać?

- Tengel Zły był bardzo silny - odpowiedziała Dida.

- Trzeba jednak pamiętać, że Kościół w tamtych czasach był

znacznie potężniejszy niż na przykład jakakolwiek dzisiejsza

władza. Ja przypuszczam, że Tengel nie chciał tych

wszystkich kłopotów, jakie walka z Kościołem musiałaby

mu sprawić. On chciał mieć natychmiast wszystko, czego

zapragnął, chciał władzę nad światem dostać bez oporu,

dokładnie wtedy, kiedy postanowi po nią sięgnąć. Sądzę, że

planował przespać nie więcej niż jakieś pięćdziesiąt do stu lat.

Na pewno jednak nie wiem, to tylko przypuszczenia.

- Oczywiście, rozumiem.

Vetle skorzystał z okazji, że Dida już i tak przerwała

swoje opowiadanie, żeby zapytać:

- A tamten pierwszy flet? Chciałbym dowiedzieć się

o nim czegoś więcej. Skąd się wziął? I czy jego istnienie nie

świadczy, że Tengel Zły od samego początku planował

przeczekać w uśpieniu jakiś czas i przygotowywał ten flet,

którego dźwięk byłby w stanie go obudzie?

- Nie, nie sądzę. Nie wiem też, skąd się wziął jego flet

ani jaką posiadał moc. Natomiast dzisiaj jest wśród nas

ktoś, kto później da nam odpowiedź na tę zagadkę...

Jeszcze raz odwołanie do jakiejś nie znanej istoty,

pornyślał Gabriel. Słyszał to już tyle razy! A chodzić musi

bez wątpienia o piątego członka Najwyższej Rady. O ko-

goś równego Targenorowi, Shirze, Marcowi i Natanielo-

wi, a prawdopodobnie stojącemu wyżej niż Sol i Tengel

Dobry. Kogoś, kto na dodatek do wszystkiego zna jeszcze

tajemnicę pierwszego fletu.

Kto to, na Boga, może być?

- Opowiadaj dalej - poprosił Heike Didę. - Chodziło

więc o to, by Targenor towarzyszył Tengelowi Złemu do

Hameln, czy tak? I potem twój syn miał się zatroszczyć, by

paskudny staruch zasnął. Poszedł Targenor do niego

następnego dnia?

- Nie, nie poszedł. Był dość silny na to, żeby odmówić

wykonania rozkazu. Zostaliśmy za to okrutnie ukarani,

nie chciałabym wdawać się teraz w szczegóły, bo wszystko

trwało długo i było niewypowiedzianie bolesne, ale, choć

to dziwne, Tengel Zły trzymał się od mojego ukochanego

syna z daleka. Jakby go coś powstrzymywało, nie pozwa-

lało mu działać. A tym czymś, co go powstrzymywało...

Dida z rozmarzonym wzrokiem pogrążyła się we

wspomnieniach, cofnęła się do tamtych złych dni.

- Mój syn zatrzymał miecz, który znaleźliśmy rano na

progu. To ten sam miecz, który ma teraz przy sobie.

Wykuł go w pradawnych czasach jakiś nieznany anysta.

Miecz posiada wielką moc, o czym Targenor przekonał się

znacznie później. Wtedy, po odwiedzinach Tengela Złe-

go, Targenor zachowywał się jak zawsze, nadal opiekawał

się mieszkańcami Lodowej Doliny, bowiem bardzo wyso-

ko sobie cenił królewską godność, za co wszyscy go

bardzo kochali. Aż w końcu... Pewnego pięknego, let-

niego dnia, gdy Targenor miał już dwadzieścia osiem lat,

Tengel Zły zaatakował.

Wspaniała i pełna godności kobieta z praczasów

musiała kilka razy głęboko wciągnąć powietrze. W jej

oczach zabłysły łzy. Otarła je powoli i mówiła dalej:

- Do naszego domu przybiegła Guro. To bardzo

niezwykłe wydarzenie, trzeba przyznać. Płakała rozpacz-

liwie i błagała nas o pomoc przeciwko Tengelowi Złemu,

który, jak mówiła, odwrócił się od niej. Była już wtedy

kobietą czterdziestoletnią, ale wciąż jeszcze wyglądała

młodo i ładnie. Tengel Zły ukarał ją za jakieś niepo-

słuszeństwo. Zatopił w jeziorze jej rybackie sieci i cały

sprzęt. I co ona teraz, samotna kobieta, ma począć,

szlochała. Umrze z głodu. Sama nie umiała pływać, ale

wiedziała, w którym dokładnie miejscu znajduje się ten

sprzęt. Nikt inny w Dolinie nie zechce jej pomóc, bo

wszyscy nienawidzą jej serdecznie. Targenor natomiast

jest, mimo wszystko, jej krewnym. Czy on by nie mógł...

Targenor zawsze bardzo chętnie pomagał ludziom, tak

było i teraz. Poszedł z Guro nad jezioro. Ja sama stałam na

podwórzu i patrzyłam w ślad za nimi. Myślałam, jak to

ładnie ze strony Targenora, że zajął się tą biedaczką, od

której on sam zaznał jedynie przykrości.

Sweter i koszulę zdjął już w domu, alrauny też,

oczywiście, nie chciał zamoczyć. Wysokie buty zmienił na

lżejsze. Jakiż był przystojny, kiedy tak szedł pośród zarośli,

wysoki, z nagim torsem, pięknie zbudowany, urodziwy.

Moja duma i radość, światło mego życia!

Nigdy jednak nie dotarł do brzegu jeziora.

Bo na dole czekał Tengel Zły. Guro pobiegła w swoją

stronę, a ja słyszałam jej triumfalny, złośliwy chichot.

Wtedy stało się coś potwornego. Pędziłam co sił

w nogach nad jezioro, ale w niczym nie mogłam już

przeszkodzić. "Nareszcie! Nareszcie!" - wrzeszczał Ten-

gel Zły. Wyciągał ręce w stronę Targenora i wykrzykiwał

wysokim, strasznym głosem długie zaklęcia czy też

magiczne formuły, nie wiem, co to było. Natomiast wokół

mego ukochanego syna iskrzyło się coś jak rozpalona

aura, na moment cała jego sylwetka zniknęła w oślepiają-

cej bieli... A kiedy do nich dobiegłam, był kimś zupełnie

innym.

Jego wola została podporządkowana woli Tengela

Złego.

Dida wybuchnęła płaczem, Tula podbiegła do niej

i pomogła jej usiąść na przypominającym tron fotelu.

Nikt na sali nie powiedział ani słowa. Wszyscy patrzyli

na Targenora, który stał przed nimi wyprostowany, rosły

i niezwykle urodziwy, lecz na jego szlachetnej twarzy

malowała się rozpacz i ból.

ROZDZIAŁ X

Kiedy Dida doszła jako tako do siebie, powiedziała:

- Tengel Zły nie wiedział jednak, że my z Targenorem

po rozmowie, jaką odbyłam z nieśmiertelnym, nie tracili-

śmy czasu i planowaliśmy, jakby go tu wywieść w pole.

A ponieważ pamiętałam, jak wyglądał tamten stary flet,

zrobiliśmy w tajemnicy taki sam, tyle że pozbawiony

jakiejkolwiek magicznej mocy. Ten flet nigdy by nie

zdołał obudzić Tengela ze snu.

No, a teraz sądzę, że dalej Targenor sam powinien

opowiedzieć o tym, co się działo, kiedy opuścili Dolinę.

On to wie najlepiej.

Przystojny Targenor stanął pośrodku podium.

- Pozwólcie, bym wam opowiedział o czasie hańby

i wstydu - rzekł zdławionym głosem.

Zdrada...

Guro, która zawróciła i przyłączyła się do Tengela

Złego. Całe zło, które promieniowało tam na brzegu z tej

strasznej pokraki. Odrętwienie i paraliż, gdy zaklęcia

Tengela spadały na głowę Targenora. Ból w całym ciele.

Intensywne, oślepiające światło, które sprawiło, że na

moment pochłonęły go ciemności.

Wołanie Didy. I straszna irytacja na matkę. Czego ona tu

szuka? Czego chce od Targenora? Czy nie widzi, jak bardzo

został wyróżniony? Został przecież najbardziej zaufanym

człowiekicm samego Tengela! Jaki to honor! Jaki zaszczyt!

Odepchnął matkę, która chciała zabrać go ze sobą do

domu. Krzyczała i wymyślała Tengelowi i Guro, ale

dlaczego ta kobieta nie może pojąć, że to oni mają rację?

O nieszczęście! Oboje odchodzą i to jest wyłącznie jej wina.

- Pamiętaj - rzekł do niego świszczący, ale bardzo

miły głos. - Jutro wcześnie rano masz być gotowy do

drogi. Opuszczamy Dolinę.

I rzeczywiście, następnego ranka Targenor był gotów.

Z mieczem u boku, odziany w swoje najlepsze ubranie,

które podarowali mu mieszkańcy osady. To zresztą to

samo ubranie, które i teraz miał na sobie. Królewską

koronę rzucił gdzieś w kąt. Jego nowy pan i władca nie

powinien jej widzieć, co do tego nie miał wątpiiwości.

Matka płakała nieprzerwanie, chociaż starała się to

ukryć, bo jej łzy bardzo gniewały Targenora. Prosiła, by

zabrał ze sobą alraunę, lecz on odepchnął amulet z obrzy-

dzeniem. "Spal to!" - wrzasnął. "Spal to paskudztwo! To

przyczyna wszelkiego nieszczęścia!"

Dida wyniosła alraunę z domu i starannie ją ukryła.

I bardzo dobrze, Targenor czuł się chory, gdy korzeń był

w pobliżu.

Matka wróciła jednak z fletem w dłoni. "Ale to..."

- zdziwił się Targenor. Wtedy matka popatrzyła na niego

zmrużonymi oczyma i śpiewnym głosem starała mu się

wmówić, że to prawdziwy flet, ten pierwszy, którego Tengel

potrzebuje, ten, który zdoła obudzić go ze snu. A obowiązek

obudzenia go spoczywa przecież na Targenorze.

Słusznie, stwierdził syn, którego jej śpiew przyprawiał

o zawrót głowy. Tak, to z pewnością ów właściwy flet.

Cóż to za głupie myśli ogarniały go przed chwilą?

Targenor ciągnął dalej swoją opowieść:

- Moja matka dokonała wtedy fantastycznej rzeczy.

Musiała posiadać niebywałą magiczną siłę, skoro była

w stanie przekonać miie, tak zafascynowancgo Tengelem

i znajdującego się w jego wyłącznej władzy, bym uwierzył

w jej słowa. Flet był przecież całkiem bezwartościowy!

Gdyby również później zdołała nakazać mi grać na tym

flecie, zbawiłaby cały świat, uwolniłaby go od zła. Tengel

nigdy by się nie obudził.

Targenor starał się przypomnieć sobie tamte wydarze-

nia. Wspominał, jak on i tamta mała, obrzydliwa figura

pospiesznie opuścili Dolinę przez lodowy tunel. Miesz-

kańców Doliny miała pilnować Guro, ale Tengel Zły

przestał się nimi interesować.

Targenor wcale nie uważał, że staruch jest odpychają-

cy. Wydawał mu się nawet dosyć elegancki w ciemnym

ubraniu, jakie włożył na drogę. On sam otulił się szeroką

peleryną, którą później już zawsze nosił.

Po raz pierwszy w życiu Targenor wyszedł poza obręb

Doliny.

Najpierw był porażony rozległością krajobrazu.

Później wstrząsnęła nim małostkowość spotykanych

po drodze ludzi. W jego rodzinnych stronach nie działo

się dobrze, ale tu było dużo gorzej. Skąpstwo, zachłan-

ność, mściwość, podejrzliwość i przesądy wszelkiego

rodzaju panowały na ponurym świecie.

Gdyby Targenor był sobą, musiałby się litować nad

losem nieszczęsnych ludzi, byłby im z pewnością wspólczuł.

Teraz jednak był człowiekiem Tengela Złego i na całą nędzę

spoglądał z obrzydzeniem i szyderstwem. Targenor szedł

pierwszy i szukał dla swojego pana odpowiednich miejsc na

nocleg i odpoczynek, on musiał zdobywać pożywienie i to

on rozmawiał z ludźmi. Tengel Zły skradał się w cieniu;

twierdził, że nie chce się zniżać do kontaktów z tak nędznymi

istotami jak zwyczajni śmiertelnicy. I Targenor mu wierzył.

Nie wiedział przecież nic o poprzednich wyprawach Tengela

do zewnętrznego świata. Pojęcia nie miał, że za głowę jego

pana wyznaczono wysoką nagrodę ani że ludzie ciskali

w niego kamieniami i strzelali z łuku, żeby go przepędzić.

A Tengel, rzecz jasna, nie pozostawał im dłużny.

Każdy, kto go spotkał na swojej drodze, ryzykował życie,

każdy był mu wrogiem. Teraz jednak nie miał czasu na

żadne porachunki. Musiał jak najprędzej dostać się do

Hameln, musiał zdobyć flet, który go uśpi na dziesiątki

lat. A gdy go już będzie miał, poszuka odpowiedniego

miejsca na spoczynek. Jego własny flet Targenor przecho-

wa do chwili, gdy Wielkie Zło uzna, iż wano wrócić do

życia. Obowiązkiem Targenora będzie ocenić, czy świat

jest już godzien tego, by przejąć nad nim władzę.

Było dokładnie tak, jak przewidziała Dida: Tengel Zły

miał zamiar spać co najwyżej pięćdziesiąt lat. Liczył, że

przez ten czas Kościół straci władzę, zarazy ustaną, a głupi

ludzie nabiorą trochę rozumu.

Władz świeckich, królów i rządów Tengel w ogóle nie

brał pod uwagę, dla ich siły nie żywił żadnego szacunku,

poradzi sobie z nimi bez trudu. Nie lubił natomiast takich

wszechświatowych potęg jak Kościół. Walka z tą instytu-

cją wydawała mu się zbyt kłopotliwa, zabrałaby zbyt wiele

czasu. Miał co innego do roboty, zanim nadejdzie pora na

stworzenie światowego imperium zła. Niech więc ta

przeklęta wiara, religia czy co tam, wymrze sama z siebie!

Nie trzeba będzie długo czekać, prychał Tengel Zły na

myśl o tym.

Targenor wyruszył przodem, by zorganizować prze-

prawę przez morze. Później jednak musiał bardzo długo

czekać na swego towarzysza podróży.

Kiedy Tengel nareszcie pokazał się na wybrzeżu, był

w niezwykłym humorze.

- Znalazłem sobie potężnego sprzymierzeńca - skrze-

czał z przejęciem. - To niepokonany i śmiertelnie groźny

dla małych ludzików władca.

- Aha, a któż to taki? - zapytał Targenor.

- Wysoko w górach spotkałem pewnego upiora, ale

on nie ma znaczenia. To jakiś śmieszny przewoźnik.

Powiedział mi, że jest kapłanem jakiegoś bóstwa. Zmusi-

łem go, żeby mnie do niego zaprowadził, bo wyczuwałem

w pobliżu wielką siłę. O, Targenorze! Jakiż on jest

wspaniały! Nerthus-Tyr. Mężczyzna i kobieta w jednej

osobie! Ja tchnąłem w niego życie, ograniczone, rzecz

jasna, nie będzie nieśmiertelny, i uczyniłem go swoim

niewolnikiem. Wykorzystam go, gdy nadejdzie czas. Jest

potężny, potężny! Ale nie tak potężny jak ja, to jasne!

- A ów kapłan? Przewoźnik?

- Ech, utopiłem go! Razem z tą jego przegniłą łódką.

Nigdy więcej się na ziemi nie pojawi.

On jednak zdołał wydostać się z wody. I, ku wielkiemu

rozczarowaniu Tengela Złego, miał zostać unicestwiony

także jego najwspanialszy sługa, Nenhus-Tyr! Zanim

Tengel zdążył go do czegokolwiek wykorzystać. Dokonał

tego członek Ludzi Lodu, którego Tengel nienawidził

najbardziej na świecie. Marco. Tylko że wtedy jeszcze

Tengel o tym nie wiedział.

Wypłynęli z Norwegii niewielkim kutrem, który Tar-

genor zdobył, to znaczy ukradł. Kiedy jednak dotarli do

wybrzeży cesarstwa niemieckiego, Tengel ponownie wy-

słał młodego człowieka przodem.

- Ja sam będę wędrował własnymi ścieżkami - oświa-

dczył cierpko. - Ale chcę, żeby wszystko było załatwione,

kiedy przybędę do Hameln. Musisz tymczasem poroz-

mawiać ze Szczurołapem, przygotować go na moje

przyjście i poprosić o flet, który chcę dostać. A handlem to

już zajmę się sam - zakończył stanowczo.

Targenor, który nadal żywił niekłamany podziw dla

swego pana, obiecał, że wypełni wszystkie polecenia.

- I masz się dowiedzieć, gdzie są jakieś górskie

groty lub inne miejsca, gdzie mógłbym spędzić czas

w uśpieniu. Gdzie nikt mnie nie będzie niepokoił.

Tylko nie popełnij jakiegoś błędu, bo to by cię drogo

kosztowało!

Pożegnali się i Targenor pospieszył do Hameln.

Ponieważ był przystojnym i sympatycznym młodym

człowiekiem, w dodatku dość skromnie ubranym, pod-

wożono go zawsze bez zapłaty i ludzie chętnie mu

pomagali. W roku 1294 pczybył do Hameln i zaczął się

rozpytywać o Szczurołapa. Odpowiadano mu jednak

śmiechem. Szczurołap przepadł przecież dziesięć lat temu,

skąd więc przypuszczenie, że ten drań mógłby się nadal

gdzieś tutaj kręcić? Zbrodniarz zabrał dzieci mieszkańcom

miasta, wiedział więc pewnie dobrze, co go spotka, gdyby

się ponownie zjawił w Hameln.

Targenor starał się dowiedzieć przynajmniej, w jakim

kierunku Szczurołap mógł się udać. Wtedy pokazano mu

górę nie opodal miasta. Do wnętrza tej góry Szczurołap

zwabił dzieci. Niczego więcej nie wiedzieli.

Młody wędrowiec opuścił tedy Hameln i przeprawił się

na drugą stronę gór. Tam opowiedziano mu zupełnie inną

historię.

Pięć lat temu do kraju noszącego nazwę Węgry przybył

pewien czarnoksiężnik; przyprowadził z sobą liczną gro-

madę dzieci. Osiedlili się tam i stworzyli nową, odrębną

grupę narodową.

Węgry? Zbity z tropu Targenor myślał w popłochu, że

nie zdoła tam dotrzeć na czas. Usiadł więc na skraju drogi,

żeby się zastanowić.

Wyjął z kieszeni flet.

A więc to jest ów czarodziejski flet Tengela Złego? To

na nim Targenor będzie musiał zagrać, by obudzić swego

uśpionego pana?

Targenor nie zdawał sobie sprawy, że instrument,

który trzyma w ręce, to ten sam flet, który z Didą robili

gorączkowo po nocach, by oszukać Tengela Złego. Teraz

również Targenor został oszukany. Magiczna pieśń Didy

sprawiła, że zapomniał o tym, co się stało.

Młody Targenor był poza tym znakomitym flecistą. Tej

sztuki nauczyła go matka, którą z kolei wykształcił Krestiern.

Krestiern zaś nauczył się gry od starszych krewnych, od tych,

którzy przybyli z Taran-gai, kraju flecistów.

Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Targenor

przyłożył instrument do ust. Nie miał pojęcia, że w tej

drodze towarzyszyły mu myśli Didy. Troszczyła się o niego

przez cały czas, a dzięki magicznym pieśniom mogła go

nawet od czasu do czasu widywać. Zawsze wiedziała, gdzie

się znajduje. Teraz widziała, że jej ukochany syn siedzi na

skraju drogi, nad rowem, na którym rosną całe łany

wspaniałych czerwonych maków. To dzięki niej Targenora

ogarnęła ochota zagrania na flecie.

Jakieś obce tony popłynęły z instrumentu, smutne

melodie, pełne czułości i żalu. Jak zawsze w takich

przypadkach Targenor pogrążył się w transie. Tony

płynęły jakby same z siebie. Inspiracją były mu kołyszące

się na wietrze maki, ich jakby dziewczęce onieśmielenie,

ich płomienista uroda, delikatne, kruche płatki.

Miał wrażenie, że gra dla tej dziewczyny, której nigdg nie

odważył się nawet dotknąć i która pozostała dla niego

jedynie pięknym snem. Chociaż akurat nie myślał specjalnie

o tamtej dziewczynie z Doliny Ludzi Lodu, ani o tym, że

musiała umrzeć z jego powodu. O niej, podobnie jak o wielu

innych sprawach dotyczących rodzinnych stron, zapom-

niał...

Nieoczekiwanie stanął przed nim na zakurzonej drodze

jakiś dziwny, niewysoki człowieczek. Ubrany po staro-

świecku, w długie buty i obszerne sakpalto. Twarz miał

pomarszczoną i brzydką, a chociaż się uśmiechał, Tar-

genor nie mógł się doszukać w nim dobroci.

Człowiek, którego należy się wystrzegać.

- Twój pan życzy sobie ze mną rozmawiać? - zapytał

z błyskiem w oczach.

Targenor zerwał się.

- Czy ty jesteś...

- Tak, to ja. Usłyszałem twój flet. Bardzo dobrze grasz.

Ale chciałem ci powiedzieć, że trwonisz talent na głupstwa.

- Dzięki za słowa pochwały! Masz rację, mój pan

i mistrz życzy sobie pomówić z tobą.

- Tylko że ja sobie tego nie życzę. Czego on ode mnie

chce?

- Chciałby dostać flet, który by go uśpił na jakiś czas.

To ja mam mu na tym flecie grać. A później, w odpowied-

nim czasie, go obudzę. Grą na tym flecie.

Szczurołap zmarszczył swój wydatny nos.

- Ten flet nikogo nie obudzi. To przecież ty wraz

z matką zrobiłeś go pod osłoną nocy. Twoja matka to

bardzo mądra kobieta.

Targenor stał i niepewnie obracał w rękach instrument.

- Służysz złemu panu - mówił dalej Szczurołap. - On

rzucił na ciebie urok.

- Mój pan jest największy na świecie - zaprotestował

Targenor.

- No, niestety, istnieje niebezpieczeństwo, że mógłby

stać się potężnym władcą - rzekł dziwny człowieczek

o diabelskim obliczu. - Ale ja nie życzę sobie być jego

niewolnikiem!

Poszperał w kieszeniach i wyjął niewielki flecik.

Przyłożył go do warg i zagrał bardzo smutną melodię.

Mgła, która osłaniała dotychczas świadomość Tar-

genora, opadła. Przypomniał sobie matkę, którą tak źle

potraktował. Przypomniał sobie całe zło, którego sprawcą

był jego władca, i poczuł, że dławi go płacz. Zaklęcia

Tengela Złego straciły moc.

- No? - zapytał człowieczek, gdy przestał grać. - Te-

raz wiesz, kim jesteś, prawda? Proszę, dostaniesz ode mnie

inny flet. Ten. On również potrafi pogrążyć twego pana

we śnie. Wykonaj zatem jego polecenie, a przysłużysz się

bardzo i mnie, i całemu światu. I utrzymuj go w przekona-

niu, że ten drugi flet, który masz, obudzi go, gdy czas

nadejdzie. Ale ty wiesz, że tak się nie stanie. Ten flet, jak

powiedziałem, nigdy nikogo nie przywróci do żyeia.

- Co mógłbym ci dać w dowód wdzięczności? - zapy-

tał Targenor niezupełnie wyraźnym głosem.

Oczy tamtego lśniły niebezpiecznie. Podszedł tak

blisko, że Targenor mógł zajrzeć w ich głąb.

- Jeżeli zdołasz oszukać swego towarzysza podróży, że

w dalszym ciągu mu wierzysz i że pozostajesz jego pokornym

sługą i niewolnikiem, to wynagrodzisz mnie z nawiązką.

Targenor skinął głową zakłopotany. Wsunął nieduży,

usypiający flecik do swojego węzełka, a gdy ponownie

spojrzał przed siebie, małego człowieczka już nie było.

Co ja zrobiłem, myślał. Zostałem chłopcem na posyłki

u Tengela Złego. Obraziłem ukochaną matkę i zostawi-

łem Dolinę Ludzi Lodu własnemu losowi.

Mimo to uważał, że właśnie dzięki temu najlepiej

przysłuży się światu. Zdobył oto możliwość uśpienia

Tengela Złego i wcale nie zamierzał go budzić. Nigdy,

w żadnym wypadku! Zresztą i tak nie umiałby tego zrobić.

Czarodziejski flet zaginął przecież dawno temu.

Czekając na przybycie Tengela Złego, rozpytywał

o jaskinie i górskie groty gdzieś w pobliżu.

Owszem, owszem, odpowiadali ludzie, w Górach

Harcu jest takich sporo.

Głębokie?

E, niespecjalnie...

Nie brzmiało to zbyt obiecująco.

Targenor był teraz pełen chęci działania. Znowu stał się

sobą i miał do spełnienia bardzo ważne zadanie!

Żeby tylko się nie zdradzić! Musi całą wiedzę zachować

dla siebie. Musi odgrywać rolę posłusznego lokaja,

takiego, jakim był od początku wędrówki.

Wkrótce pojawił się Tengel. Miał zwyczaj wzywać

Targenora w pewien szczególny sposób, głosem, który

przenikał wprost do mózgu młodzieńca. Ku swemu przera-

żeniu Targenor stwierdził, że po rozmowie ze Szczurołapem

z trudem podporządkowuje się poleceniom Tengela.

- No? - zapytał tamten niecierpliwie. - Odnalazłeś

Szczurołapa?

- Tak, mój panie. Spotkałem go. Ale on nie mógł

czekać. Spieszył się, bo wzywano go do kraju dotkniętego

plagą szarańczy.

Tengel Zły przyglądał mu się podejrzliwie, lecz Tar-

genor wytrzymał jego wzrok, nie spuścił oczu. Miał

nadzieję, że wygląda na pokornego i godnego zaufania.

Och, jakże nienawidził tego drania! Za wszelką cenę

musiał jednak ukrywać swe uczucia. Próbował sobie

wyobrażać, że podziwia tę gadzinę, żeby Tengel nie zdołał

przejrzeć jego myśli.

- No dobrze, i co Szczurołap powiedział? - zapytał

staruch. - Dostałeś flet?

Na to Targenor mógł z czystym sumieniem odpowie-

dzieć twierdząco, bo przecicż flet dostał.

Podał Tengelowi mały instrumencik. Ten obracał go

w rękach i oglądał uważnie. Sprawiał wrażenie zadowolo-

nego. Targenor mógł schować flet. Niechętnie brał do

ręki coś, czego tamten dotykał, ale starał się tego nie

pokazać. Spoglądał na Tengela z uśmiechniętą twarzą.

Wiedział, że to tchórzostwo, ale było ono konieczne,

jeśli chciał zrealizować swój zamiar.

Znajdowali się teraz pośród jakichś opuszczonych

domostw na obrzeżach Hameln, gdzie, jak sądzili, nikt nie

mógł ich zobaczyć. Nagle jednak najzupełniej nieoczeki-

wanie pojawiło się dwóch młodych mężczyzn. Przystanęli

i przerażeni wpatrywali się w Tengela Złego.

Ten syknął i zrobił niecierpliwy ruch ręką. Obaj

natychmiast padli na ziemię bez życia. Jeszcze po śmierci

zachowali wyraz przerażenia w wytrzeszczonych oczach.

- Stanowczo za dużo włóczy się po świecie takich jak

ci - burknął Tengel najzupełniej spokojny.

Targenor musiał powstrzymywać się całą siłą woli, by

nie okazać swoich uczuć: wstrętu i przerażenia, a także

żalu. Uśmiechał się tylko głupkowato i starał się udawać

podziw dla swego pana.

Zły starzec przyglądał mu się jednak podejrzliwie.

- Docierają do mnie jakieś nieprzyjemne wibracje

- powiedział groźnie.

- Zaskoczyłeś mnie, panie, swoją niezwykłą siłą

- podlizywał się Targenor. Czuł się jak szczur. - Muszę też

przyznać, że się przestraszyłem. Zląkłem się o siebie. Na

myśl o tym, co by się stało, gdybyś, panie, nie był

zadowolony z mojej służby.

- Musisz się starać, żebym był - mruknął tamten

i odwrócił się do Targenora plecami.

Zwykły śmiertelnik nigdy by nie wytrzymał uporczy-

wego wzroku Tengela Złego. Targenor jednak to nie byle

kto. Był przecież podwójnym krewnym tego okropnego

starca. Nie wiedział o tym, to prawda, nawet by mu do

głowy nie przyszło, że wędruje oto ze swoim własnym

ojcem. I tak musiało być. Gdyby wiedział, z pewnością z

wszelką cenę szukałby śmierci.

Zdawał sobie natomiast sprawę, że ma dość sił, by

przechytrzyć Tengela Złego. W każdym razie przez jakić

czas. Dłużej by sobie z tym nie poradził, a zatem swoje

plany musiał zrealizować jak najprędzej.

Ruszyli w dalszą drogę.

- No to jak, znalazłeś dla mnie miejsce do odpoczynku?

- Przepytywałem tu i tam - odparł Targenor. - Tutaj

w okolicy nic takiego nie ma, ale wczoraj spotkałem

domokrążcę, który wracał z Wenecji. Bardzo zachwalał

jakieś niebywale głębokie jaskinie, które dopiero co

odkryto koło Adelsbergu.

- Gdzie to jest? - spytał Tengel Zły ostro.

- Ja też o to pytałem. Wygląda na to, że dość daleko stąd.

Na południu. Gdzieś w pobliżu państwa osmańskiego.

- Nie obchodzi mnie żadne państwo ani w ogóle

żadne sąsiedztwo - warknął Tengel. - Jazda naprzód i jak

najszybciej znajdź tę grotę! Nie chcę marnować czasu na

szukanie. Wszystko ma być gotowe, kiedy przyjdę.

- Oczywiście, panie. Tak będzie - rzekł Targenor

posłusznie. Nigdy nie mieli najmniejszych kłopotów, żeby

się spotkać po rozłące. Obaj posiadali wielkie zdolności

telepatyczne.

Akurat teraz było to dla Targenora niebezpieczne.

Musiał postępować niebywale ostrożnie, własne myśli

mogły go w każdej chwili zdradzić. Starał się otaczać swój

mózg czymś w rodzaju mgły, żeby jego przebiegły

towarzysz nie spostrzegł, czym się młody człowiek zaj-

muje, a już zwłaszcza że przeszedł na drugą stronę.

Tengel Zły chciał jakiś czas przeczekać w okolicach

Hameln w nadziei, że może uda mu się spotkać Szczuroła-

pa. Skoro Targenorowi się udało, to tym bardziej jemu,

rozważał w skrytości ducha.

A chciał go spotkać dlatego, że Szczurołap jest nie-

śmiertelny, a poza tym mimo wszystko czuł się trochę

nieswojo w towarzystwie Targenora. Nie był do końca

przekonany, czy może mu zaufać. Od czasu do czasu

ogarniały go nawet dość poważne wątpliwości...

Chociaż twarz Targenora była czysta i niewinna, zaś jego

słowa przyjemnie łechtały dumę Tengela. Jak wiele innych

złych istot, Tengel był łasy na pochlebstwa i w tej dziedzinie

z trudem odróżniał prawdę od kłamstwa. Zawsze więc

w końcu dochodził do wniosku, że Targenor jest mu

podporządkowany i szczerze pragnie służyć mistrzowi.

Co to więc takiego niepokoi Tengela od czasu do czasu?

Trudno, musiał przecież mieć kogoś, kto mu we

właściwym momencie zagra na flecie i obudzi z drzemki.

Gdyby zaś Targenor zdradził lub nie dożył tego czasu,

odpowiednim zastępcą będzie Szczurołap. Człowiek, mo-

żna powiedzieć, z tej samej gliny, co Tengel Zły, w dodat-

ku nieśmiertelny.

Tak, to naprawdę odpowiedni kandydat!

Tengel Zły zatem został, by szukać możliwości spotka-

nia ze Szczurołapem z Hameln.

Targenor wyruszył na południe bardzo zadowolony,

że nie musi znosić towarzystwa ponurego przodka.

Krajobraz, który go otaczał, był niewiarygodnie piękny,

a ludzie odnosili się z sympatią do młodzieńca w mnisich

szatach. Bawaria witała go niewielkimi, bardzo zadbanymi

wioskami w otoczeniu pożółkłych łąk pełnych wspaniałych

maków. Minął Salzburg z pięknym zamkiem Hohensalz-

burg, górującym nad miastem, przeprawił się przez wysoko

położone przełęcze w Austrii, przeszedł przez mierzące

w niebo zębatymi szczytami Dolomity i dotarł na koniec do

kraju niedaleko wybrzeży błękitnego Adriatyku.

Był poważnie zmęczony podróżą.

Zdołał jednak odnaleźć jaskinie koło Adelsbergu, które

nie zostały jeszcze bliżej zbadane. Był rok 1294, nikt nie

wiedział, jak ogromne przestrzenie zajmują tereny jas-

kiniowe.

Wiadomo było jednak, że są wystarczająco głębokie

jak na potrzeby, dla których Targenor ich szukał. Kiedy

wszyscy ludzie w pobliskiej osadzie i w ogóle w całej

Europie obchodzili Boże Narodzenie, a śnieg pokrywał

dachy domów i kościołów, Targenor znalazł odległy,

nikomu nie znany korytarz.

W głębokiej niszy pod górą znajdowało się coś na kształt

celi. I właśnie do tego miejsca wezwał Tengela Złego.

Ten szedł do niego przez rozległe obszary świętego

cesarstwa niemieckiego, po drodze zniszczył kompletnie

małą, położoną w górach wioskę Salzbach, bowiem

irytował go dźwięk dzwonów, ale bardziej jeszcze ze

złości, bo Szczurołap z Hameln go zawiódł. Nie miał już

czasu, żeby dłużej na tego gada czekać. Gnał więc przed

siebie z żądzą mordu w oczach, śmiertelnie nienawidził

wszystkich głupich ludzi wypełniających kościoły, roz-

modlonych do swego idiotycznie miłego, pozbawionego

choćby odrobiny wojowniczości i męstwa Boga.

W dzień Nowego Roku 1295 dotarł do jaskiń niedale-

ko Adelsbergu, gdzie czekał na niego Targenor.

Weszli do środka, a Targenor miał nadzieję, że tamten

nie zauważy kropel zimnego potu na jego czole. Tak

blisko celu... Nie wolno teraz niczego zepsuć! Cała

przyszłość świata zależała od tego, czy Targenor zdoła

oszukać Tengela Złego. Jeszcze tylko trochę...

- Jesteś jakiś zdenerwowany - zauważył zły starzec.

- No bo nieczęsto dokonuje się takiej sztuki jak ta

- uśmiechnął się Targenor. - Tak bardzo bym chciał

zagrać jak należy.

I rzeczywiście chciał, choć niedokładnie z tego samego

powodu co Tengel Zły.

- Masz flet? Nie zgubiłeś go przypadkiem po drodze?

- Oto on! - rzekł Targenor, pokazując instrument.

- A flet, który mnie obudzi?

Ten również został pokazany. Absolutnie bezwarto-

ściowy kawałek drewna, który oboje z Didą obrabiali

nocami z takim zapałem.

Tengel Zły przyjrzał mu się i z uznaniem skinął głową.

- Mhm - mruknął. Po czym pospiesznie się odwrócił.

Widocznie Dida zapamiętała wszystko do najdrobniej-

szych szczegółów, jeśli chodzi o tamten stary flet, który

Jolin przed wieloma laty wyniósł z Doliny. Dużo należy

też chyba zawdzięczać panującym w grocie ciemnościom.

Turystów jeszcze w tamtych czasach nie znano, dlatego

też szlak był nie przetarty i trudno było posuwać się

naprzód. Dwaj przedstawiciele Ludzi Lodu brnęli jednak

zdecydowanie wąskimi korytarzami, aż w końcu stanęli

nad głęboką jamą, którą Targenor zawczasu wypatrzył.

Teraz trzymał w ręku pochodnię, która rzucała tajemnicze

światło na kamienne ściany wokół.

- Znakomicie - rzekł Tengel Zły i jego skrzekliwy

głos odbił się echem od skał. - Tam na dole będę mógł

odpoczywać przez nikogo nie niepokojony. Ale jak ty

zamierzasz stamtąd wyjść, kiedy będzie po wszystkim?

- Myślałem, że będę grał stojąc tutaj, na górze.

- No dobrze, zgadzam się - powiedział Tengel Zły.

Tylko nie okaż tej ulgi, jaka cię ogarnęła! Zachowaj

spokój ! Bądź chłodny i przymilny! Za chwilę to się skończy!

- Jak długo mam czekać, zanim was obudzę, panie?

Tengel Zły rzucił mu przenikliwe spojrzenie.

- Dopóki czas się nie dopełni. Dopóki Kościół nie

zacznie się sypać w gruzy. To nie potrwa długo. Tego

rodzaju religijne pomysły trwają zazwyczaj jakiś czas,

a potem wygasają. Jedynie zło jest trwałe. Zło jest jedyną

prawdziwą siłą.

Nagle potworny starzec podszedł tuż do Targenora,

podniósł mu prawie do oczu swoje okropne, powyginane

ręce ze szponami zamiast paznokci i objął ciasno szyję swego

młodego towarzysza. Tamten całą silą woli nakazał sobie

spokój, ale mało brakowało, a byłby odepchnął paskudę.

Tengel Zły długo trzymał ręce na jego szyi. Nie zaciskał,

po prostu pozwolił im spoczywać. Biiskość koszmarnej gęby

była dla Targenora trudna do zniesienia, najstraszniejsze

przeżycie, jakiego kiedykolwiek doświadczył, tym bardziej

że jednocześnie musiał udawać, musiał być przymilny.

Czuł, że jego ciało przenika jakiś dziwny, zimny strumień.

Trzeba było całej siły woli, żeby wytrwać, wydawało mu się,

że lada chwila straci przytomność, ale nie załamał się, czerpał

siły z narastającego w nim nieustannie gniewu.

W końcu tamten opuścił ręce.

- No tak! - zaskrzeczał. - Teraz jestem pewien.

- Czego, panie? - zapytał Targenor zdławionym

głosem. Ledwie go było słychać.

- Teraz jestem pewien, że będziesz w stanie mnie

obudzić - powiedział tamten. - Chcę przespać jakieś pół

wieku, to wystarczy. Gdybyś jednak zmarł i nie doczekał

odpowiedniej chwili, to mnie i tak nic złego nie grozi, twój

duch bowiem otrzymał ode mnie nieśmiertelność. Ciało nie,

ale ono jest bez znaczenia. Duch natomiast będzie bez

wytchnienia wędrował po świecie, aż nadejdzie moment,

kiedy mnie obudzi.

Nie, nie, krzyczało wszystko w duszy Targenora, ale

jego usta się uśmiechały, gdy mówił:

- To brzmi naprawdę wspaniale.

Będziesz teraz silniejszy od śmierci - powiedział

Tengel Zły. - Twoja moc będzie niemal nieograniczona.

Pozostaniesz, oczywiście, moim poddanym, lecz twoja

moc będzie nie do opisania. Ciesz się! A teraz... wypełnij

swój obowiązek!

Tengel wskoczył do głębokiej jamy. Grota powstała

w wyniku naturalnych ruchów skały, pod jedną ze ścian

znajdowało się coś na kształt szerokiej ławy lub łoża.

Gładka równa puwierzchnia, można się było na tym

wygodnie ułożyć.

Jestem gotów - oświadczył w końcu swemu pomoc-

nikowi.

Targenor wyjął mały flet Szczutołapa, a gdy przyłożył

go do warg, pieczarę wypełniły dziwne, dźwięczne tony.

Jego zły przodek zamknął oczy. Targenor widział, jak

oddech tamtego staje się coraz spokojniejszy, coraz

bardziej miarowy, aż w końcu całkiem ustał. Wtedy on

przestał grać i opuścił rękę trzymającą flet.

- No - powiedział z zaciętością i całym gniewem,

który do tej pory musiał powstrzymywać. Echo odbijało

od ścian jego przesycone nienawiścią słowa. - No,

nareszcie śpisz, ty najohydniejszy potworze, jakiego

ziemia kiedykolwiek nosiła! Ale Szczurołap nie chciał się

z tobą spotkać, bo on dobrze wie, z jakiej gliny zostałeś

ulepiony. To on zdjął ze mnie czary i uwolnił mnie od

poddaństwa, od tej upokarzającej zależności od ciebie.

Oboje z moją nieszczęsną matką zdołaliśmy cię przechyt-

rzyć. Bo, widzisz, ten drugi flet, który mam, jest fałszywy,

podrobiony. Nie ma w nim żadnej czarodziejskiej mocy,

a już na pewno nie byłby w stanie obudzić cię ze snu, ty

potworze. Twój własny flet opuścił Dolinę Ludzi Lodu

już dawno temu. Zabrał go głupi Jolin, chociaż sam o tym

nie wiedział. Bo twój wnuk, Krestiern, ukrył flet w rogach

jaka, a Jolin ukradł rogi. Teraz flet jest tak dobrze

schowany, że możesz go uważać za stracony. A więc nic,

żadna siła na świecie nie jest w stanie przywrócić cię do

życia. Śpij sobie! Śpij wiele tysięcy lat! Życie na ziemi

będzie się mogło rozwijać spokojnie, bez twoich ponurych

interwencji, i zapewniam cię, że nikt za tobą nie zatęskni!

Cudnwnie było wypowiedzieć takie słowa. Targenor

przygotowywał się do powrotu.

Ale, jak się okazało, nie doceniał Tengela Złego.

Nieśmiertelny pogrążony był w drzemce. Nie poruszał

się, nie był w stanie tego zrobić. Ale siła jego myśli nadal

mogła działać.

Targenor poczuł jakby skondensowany strumień siły

woli Tengela, przenikający go na wylot, który po chwili

niczym wściekła fala cisnął nim o twardą ścianę korytarza.

Była w tym tak potworna nienawiść, że ktoś ważył się

zlekceważyć i oszukać pana wszelkiego zła, że Targenor

na moment stracił świadomość. Gdy doszedł do siebie,

wstał i zataczając się, po omacku, ruszył ku wyjściu,

a przynajmniej w kierunku, gdzie, jak myślał, wyjście się

znajduje. Wydawało mu się że to bardzo daleko, czuł

nieznośny ból w piersiach, miał kłopoty z oddychaniem.

W końcu poczuł na twarzy strumień świeżego powiet-

rza i na czworakach zdołał się doczołgać do otworu

prowadzącego na zewnątrz.

Był oślepiony, lecz teraz, w nocy, nie miało to

znaczenia. Nie słyszał też nic, wszystkie jego zmysły

zostały uszkodzone. Jedyne, co odczuwał, to ból, ból,

który przepełniał jego ciało jak zdławiony krzyk.

Z jękiem wlókł się przed siebie, nie wiedział, dokąd się

zwrócić, by dotrzeć do ludzi. Tutaj, w górach, trudno bylo

o jakieś naturalne drogowskazy. Zrobił o jeden krok za dużo

i... stoczył się na łeb, na szyję, ze stromego skalnego urwiska.

Nieprzytomny wpadł do górskiego potoku, a woda

poniosła jego bezradne ciało dalej ku morzu.

I to był koniec ziemskiego życia Targenora.

- Nie! - zawołała Tova oślepiona łzami. - Nie! Nie

możesz po prostu umrzeć, Targenorze! Ty, taki piękny

i szlachetny!

Targenor spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem.

- Kochana, mała Tovo, ja przecież zmarłem prawie

siedemset lat temu. Ale dzięki ci za te wspaniałe słowa!

Chodź, niech cię uściskam!

Zbiegł po schodkach z podium i przytulił do siebie

Tovę, która w jego ramionach poczuła się bezpieczna,

wolna od wszelkich zmartwień.

- Moja kochana, mała kuzyneczko - szepnął. - I ty, i ja

dobrze wiemy, jak wiele znaczy czułość, prawda?

- O, Targenorze, to najpiękniejsze uczucie, jakiego

kiedykolwiek doznałam - rzekła zdławionym od łez

głosem. Podczas opowiadania Targenora płakała niemal

bez przerwy.

Kiedy Targenor wrócił na podium, podniósł się Marco.

- Pozwól, że pójdę za twoim przykładem, Targeno-

sze, i również uściskam moją najlepszą na świecie przyja-

ciółkę - powiedział i przytulił do siebie Tovę tak mocno,

że poczuła na policzku jego miękkie włosy.

- Zaraz umrę ze szczęścia - śmiała się skrępowana.

- Ale sami widzicie, jaka jestem niemądra. Ja, największe

brzydactwo na świecie, pozwalam sobie zawrócić w gło-

wie dwóm najpiękniejszym mężczyznom, choć dobrze

wiem, że obaj są całkowicie dla mnie niedostępni! Król

Ludzi Lodu, który nie żyje od siedmiuset lat, i książę,

spadkobierca władców Czarnych Sal! O mój Boże!

Wróciła na swoje miejsce, a Ellen podała jej chusteczkę

do nosa.

Tula uśmiechała się z podium.

- Czy nie uważasz, że pozwalasz sobie zakochać się

w nich właśnie dłatego, że są tacy niedostępni, Tovo?

- Tak, chyba tak.

- Sądzę zresztą, że nie ty jedna spośród zebranych tu

dzisiaj kobiet chciałabyś żyć w czasach Targenora i dać mu

odrobinkę szczęścia.

Po sali przeszedł szmer świadczący, że Tula się nie myli.

Tova zaś roześmiała się, nieśmiało, ale z uczuciem ulgi.

- Och, moi kochani! - zawołała zwracając się do sali.

- Kocham was bezgranicznie! Wszystkich! Także was,

tajemniczych, ukrytych w mroku ostatnich rzędów! Nale-

żymy do siebie, prawda? Tworzymy wspólnotę! Jestem

pewna, że po opowiadaniu Targenora i Didy nikt ze

współczuciem ani sympatią nie pomyślał o Tengelu Złym.

Ze wszystkich stron sali zapewniano ją, że nic takiego

nie miało miejsca.

ROZDZIAŁ XI

Teraz powrócono znowu do Didy i jej brata Krestierna.

Dida zresztą nie miała już wiele do powiedzenia.

- Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, co to dla matki

znaczy przeżyć dwoje swoich dzieci? - zapytała. - A w dodat-

ku nie wiedziee, co się właściwie z nimi stało. Tiili zniknęła

tego samego dnia, gdy Tengel Zły opuścił osadę, by spędzić

swoje trzydzieści dni i trzydzieści nocy na pustkowiu,

Natomiast syn Targenor... Ten nędznik zabrał go ze sobą

w świat, ale przedtem jeszcze sprawił, że uczucia syna

zwrciciły się przeciwko mnie i wszystkim, którzy pragnęli

jego dobra. To w takim stanie widziałam Targenora po raz

ostatni. - Zamilkła na chwilę. - Żyłam bardzo długo - dodała

udręczona. - Po wyjeździe Tengela Złego w naszej Dolinie

zapanował spokój. Wielu opuściłu rodzinne strony, ale ja nie

mogłam. Jakim sposobem moje dzieci miałyby mnie

odnaleźć, gdyby mnie nie było na miejscu? Poza tym

większość z tych, którzy wyjechali, wróciła. Nie znaleźli

poczucia bezpieczeństwa wśród ludzi poza rodzinną doliną.

Przeganiano ich z miejsca na miejsce, ponieważ pochodzili

z owianej złą sławą Doliny Ludzi Lodu. Niektórych pojmano

i zakuto w kajdany, innych po prostu stracono. Zaledwie

garstka naszych zdołała jakoś się urządzić w Trondelag.

- A Guro? - spytał Nataniel. - Co stało się z nią?

- Została zamordowana przez pewnego człowieka,

ojca rodziny, kiedy wyszło na jaw, że chciała iść w ślady

Tengela Złego i stosowała czarną magię przeciwko tej

rodzinie. Nikt po niej żałoby nie przywdział. Wszyscy

jednak powinniście wiedzieć - dodała Dida z dumą - że

jesteśmy winni Targenorowi największą wdzięczność.

- Wiemy o tym - powiedział Tengel Dobry. - Ale

może ty masz na myśli coś szczególnego?

- Rzeczywiście, mam. Moje życie w Dolinie było

nieustannym czekaniem. Na jakiś znak od moich dzieci. Ale

dopiero kiedy mój los się dopełniał, w roku tysiąc trzysta

dwudziestym, dowiedziałam się, jak to było z Targenorem.

Bo kiedy przekroczyłam już bramy śmierci, on siedział na

krawędzi mojego łóżka i witał mnie po tamtej stronie.

Powiedział mi, że jest bardzo samotny, że trwa w jakimś

kraju na południu, o którym ja nigdy nie słyszałam. Musiał

pilnować miejsca spoczynku Tengela Złego, żeby potwór

nie wyrwał się z ukrycia. Wtedy dopiero Targenor

opowiedział mi o wszystkim, co się stało, wyjawił też to, za

co wszyscy powinniśmy być mu wdzięczni. Jak słyszeliście,

Tengel go straszył, że jego duch będzie bez wytchnienia

krążył po ziemi aż do czasu, gdy przyjdzie pora budzenia

złego przodka. Ale już wówczas, gdy błądził po podziem-

nych korytarzach bliski śmierci z bólu, wciąż jeszcze

odczuwał strumień niezwyklej siły płynącej z rąk Tengela

Złego, gdy ten dawał jego duchowi nieśmienelność.

A przecież Targenor sam był też wyposażony w wielką

magiczną siłę. Półprzytomny wypowiedział wtedy mniej

więcej taką magiczną formułkę: "Nasz biedny ród jest

skazany, obciążeni w naszej rodzinie będą się rocizić do życia

w wielkim upokorzeniu i udręce. Niniejszym wyrażam

jednak pragnienie, aby ci wszyscy, którzy nienawidzą życia

w służbie zła, a przeciwnie, chcą czynić dobro, podobnie jak

moja ukochana matka i ja, mogli po śmierci przybierać inną

postać. Żebym nie tylko ja jeden posiadał ten dar czy też był

dotknięty tym przekleństwem. I żebyśmy wszyscy mogli

służyć pomocą tym nieszczęśnikom, którzy narodzą się po

nas". Czy tak właśnie się wyraziłeś, Targenorze?

- Mniej więcej - odparł z uśmiechem. - Z pewnością

użyłem wielu naszych, teraz już prastarych słów i zaklęć.

Ale poza tym wszystko się zgadza.

- No właśnie, i twoje zaklęcie działa. Długi szereg

obciążonych dziedzictwem zła i wybranych to najlepsze

świadectwo.

Wszyscy zebrani wstali, żeby uczcić Targenora.

- Popatrzcie! - zawołała Sol. - Tengel Zły raz po raz

wyświadcza sam sobie niedźwiedzią przysługę. Całkiem

niechcący stworzył w naszej rodzinie wielką wspólnotę.

A nie sądzę, by mu się specjalnie podobało, że Targenor

sformułował i zrealizował ideę duchowego życia po

śmierci.

Targenor śmiał się zadowolony.

Tula musiała przerwać powszechną wesołość.

- Poprosimy jeszcze raz Krestierna - oświadczyła.

- Bo to przecież jego gałąź rodziny przetrwała. Co się

właściwie stało z twoim synem, Krestiern?

Dida cofnęła się na podium, robiąc miejsce swemu

starszemu bratu.

- Nic przyjemnego opowiadać o tych sprawach - za-

czął Krestiern. - Mój syn był głęboko obciążony, piękny

jak młody bóg, ale przeniknięty złem do szpiku kości!

Miał na imię Olaves...

Tova podskoczyła na swoim miejscu.

- Ja go widziałam!

- Ja także - wtrąciła Sol. - Och, jakiż on był urodziwy!

Ale zimny jak lód!

- Ja widziałam koniec - dodała Tova. - Prawdę

powiedziawszy, to we wcześniejszym życiu ja byłam

Olavesem Ktestiensennem. Prowadzono go ulicami

Trondheim...

- Ponieważ odrąbał głowę pewnej kobiecie - uzu-

pełniła Sol.

- A więc taki był koniec jego życia - westchnął

Krestiern. - No tak, czegóż innego można się było

spodziewać? A jak zdążyłem się już dowiedzieć, jego

jedyne dziecko, Guro, również była obciążona.

- Mój biedny bracie - powiedziała Dida, kładąc mu

rękę na ramieniu. - Chociaż ty sam nie byłeś obciążony,

dostałeś swoją porcję dziedzictwa po naszym strasznym

przodku?

- Och, tak, wy, których przekleństwo dotknęło jako

pierwszych, musieliście cierpieć szczególnie dotkliwie

- westchnął Marco.

- Nie będziemy zaprzeczać - uśmiechnął się smutno

Krestiern.

Głos zabrała Tula:

- A co się stało z dziećmi Guro? Jak słyszeliśmy, miała

ich dwuje i chłopiec należał do obciążonych. Czy któreś

z nich jest może dzisiaj z nami?

Na te słowa wstała jakaś kobieta i niebywale brzydki

mężczyzna. Ten mężczyzna to był Sigleik, opiekun Finna,

a jego siostra miała na imię Gry.

- Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś o życiu

w Dolinie za waszych czasów? - zapytała Tula.

Tamci spoglądali na siebie, w końcu Sigleik skinął do

siostry. Chciał, by mówiła jako pierwsza, była przecież

starsza. Oboje stali przy swoich miejscach.

- Urodziłam się w roku tysiąc dwieście siedemdziesią-

tym piątym, tak przynajmniej sądzę, bo dokładnych ka-

lendarzy nie mieliśmy. Przeważnie musiałam sobie radzić

na własną rękę, bo moja matka, Guro, często znikała

z domu, zajęta swoimi przygodami. Kiedy skończyłam pięć

lat, urodził się braciszek, Sigleik. Był dotknięty i matka

uważała, że nie ma co się nim chwalić, wobec czego

obowiązek zajmowania się dzieckiem spadł na mnie.

Musicie mi uwierzyć, że Sigleik nigdy nie był zły!

- Wiemy o tym - zapewnił ją Heike. - Gdyby był zły,

nie przyszedłby dzisiaj na nasze spotkanie.

Oboje kłaniali mu się z wdzięcznością.

- Główne, co zapamiętaliśmy z dzieciństwa, to ta

okropna mara, która nieustannie kładła się cieniem na

życiu mieszkańeów osady, Tengel Zły... - mówiła dalej

Gry. - A nasza własna matka mu służyła i również była zła.

Trochę radości i nadziei znajdowaliśmy u naszych najbliż-

szych krewnych, Didy i Targenora. Ja pamiętam jeszcze

Tuli, strasznie rozpaczałam, kiedy zaginęła. Później Tar-

genor też odszedł. Trzymaliśmy się razem, Sigleik i ja, bo

ludzie w Dolinie nie byli dla nas mili, o, nie. A później,

kiedy Tengel Zły też opuścił Dolinę, jedyną pociechą

i wsparciem była dla nas Dida. Ach, jaka ona była

samotna! Utraciła wszystko. Sigleik i ja będziemy jej

wdzięczni na wieki za to, co dla nas zrobiła.

Dida uśmiechnęła się do niej przez łzy.

- To wy byliście dla mnie pociechą, dzieci?

- Właściwie to my nie mamy zbyt wiele do opowiada-

nia - powiedziała Gry. - Ja w końcu wyszłam za mąż

i urodziłam córkę. Była, niestety, obciążona i nie znaj-

dziecie jej tu dzisiejszej nocy...

Wszyscy rozumieli, co Gry ma na myśli.

- Myślę jednak, że będzie dobrze, jeśli zapamiętacie jej

imię - dodała Gry cichutko. - Ona bowiem miała tylko

jeden ideał, a był nim Tengel Zły, u którym już wówczas

krążyła legenda. Najbardziej cierpiała dlatego, że nigdy go

nie spotkała. Moja córka miała na imię Ingegjerd i urodzi-

ła się w roku tysiąc trzysta trzecim.

Imię zanotowali wszyscy, którzy zajmowali się drze-

wem genealogicznym rodu. Ingegjerd zapisano na liście

po stronie wspólników Tengela Złego.

- Naprawdę bardzo nam żal was wszystkich, którzy-

ście żyli w dawnych czasach - westchnęła Tula. - Teraz

rozumiemy, że wam było tysiąc razy gorzej niż nam. Ale

powiedz, jak się potoczyły losy twojej rodziny? Zostaliście

na zawsze w Lodowej Dolinie?

- Z takim obciążonym dzieckiem jak Ingegjerd nigdy

byśmy się nie odważyli wyjechać. Ale mieliśmy też

w życiu wielką radość, mój mąż i ja. Urodziło nam się

jeszeze jedno dziecko i było ono nadzwyjczajne. O tym

jednak opowiem później. Teraz kolej na Sigleika.

Jak wszyscy pewnie rozumieją, nie mogłem opuścić

Lodowej Doliny powiedział zdeformowany Sigleik. Za

sprawą Didy i mojej siostry Gry mogłem żyć w jakim takim

spokoju, przynajmniej jako dziecko i w latach młodości.

One chroniły mnie jak mogły, bo inni mieszkańcy Doliny

wcale nie byli dla mnie łaskawi. Zwłaszeza że ja nie mogłem

oddać, tak jak nasza matka Guro, a później Ingegjerd,

córka Gry.

- Dlaczego nie mogłeś oddać? - zapytał Tengel Dobry

spokojnie ze swojego wygodnego miejsca.

- Było we mnie coś takiego, nie wiem co. Niechęć do

Tengela Złego ze względu na jego metody i żal o to, że

odziedziczyłem po nim takie same skłonności. Wielką

pociechę znajdowałem u Didy, która opowiadała mi, że

i ona, i Targenor żywili taki sam żal i że udało im się

przełamać wewnętrzną potrzebę czynienia zła. Ja także od

pnezątku odezuwałem pragnienie, żeby dokuczać i ranić,

ale sam nie chciałem się do tego przyznać, nawet przed sobą.

Wtedy Tengel Dobry i Heike i wielu innych opowie-

działo, że oni borykali się z takim samym problemem.

- Jesteś jednym z nas, Sigleiku - powiedział Tengel

Dobry, a wtedy nieszezęsny Sigleik uśmiechnął się szeroko.

Nie chciałbym tu opowiadać o tych przypadkach,

kiedy nie udało mi się opanować złych impulsów, bo to

chyba nie ma wielkiego znaczenia, prawda?

Rzeczywiście powiedział Heike. - My wszyscy

mieliśmy niemało takich chwil.

- Dziękuję wam za wsparcie! Chociaż... o jednym

epizcidzie miałbym ochotę opowiedzieć, jeśli nie uznacie,

że to zarozumialstwo.

Sol zerwała się ze swego miejsca.

- Jedną z wielkich i sympatycznych cech dzisiejszej

nocy jest to, że każdy z nas ma prawo przechwalać się, jaki

to był zdolny i wspaniały, a nikt nie ma prawa uznać tego

za zadzieranie nosa.

Poparli ją wszyscy.

- W takim razie do dzieła! - zachęcała Tula nie-

śmiałego Sigleika.

- W zapomnianej przez wszystkich Dolinie Ludzi

Lodu było właśnie lato - zaczął swoją opowieść. - Musia-

łem mieć wtedy jakieś trzynaście lat, nie pamiętam

dokładnie. Któregoś dnia nieoczekiwanie natknąłem się

na Tengela Złego.

Wstrętny przodek Ludzi Lodu bardzo często się tak

zachowywał, pojawiał się wtedy i tam, gdzie się go najmniej

spodziewano. Wtedy Sigleik wybrał się do lodowej bariery

nad rzeką, by zobaczyć, czy letnie ciepło i słońce nie stopiły

lodu. Obserwował lód siedząc w kucki, a kiedy wstał

i odwrócił się, podskoczył jak rażony piorunem. Tuż za nim

stał Tengel Zły, jego obrzydliwa gęba niemal dotykała

twarzy Sigleika. Chłopak nigdy przedtem nie widział go

z bliska, czasami tylko mignęła mu na podwórzu znienawi-

dzonego domu nieduża, pokrzywiona sylwetka.

Na widok tej twarzy z tak bliska doznał gwałtownych

mdłości, ale zdołał się opanować.

- Nie próbuj wydostać się z Lodowej Doliny

- ostrzegł go oślizgły, świszczący głos.

- Jja wcaale nnie myślałłem uciekać - wyjąkał Sigleik.

Stary dał mu znak, by poszedł za nim, a Sigleik nie

mógł zrobić nic innego.

Musiał pójść za Tengelem aż do jego obejścia. Tam

stary stanął w cieniu dużego drzewa tuż koło domu.

Sigleik, który był od niego znacznie wyższy, musiał usiąść

na leżącym pod ścianą pieńku, by nie górować nad swoim

przodkiem.

- Jesteś wnukiem mojego wnuka - oświadczył Tengel

jakby mimochodem. - Ten przeklęty Targenor sprawia

mi kłopoty, nie mogę go dostać. Ale mam ciebie w rezer-

wie.

W rezerwie do czego? zastanawiał się Sigleik, lecz

zapytać nie miał odwagi.

Tengel Zły machnął ręką i zabił wielką czarną muchę,

których mnóstwo krążyło wokół jego głowy.

- Ty jesteś za młody - powiedział z naganą w głosie.

- Ale ja nie mam czasu dłużej czekać. Więc mimo

wszystko... w razie potrzeby... będziesz musiał...

Umilkł rozgniewany. Najwyraźniej zastanawiał się, ile

może powiedzieć. Sigleik czekał, był zbyt przerażony,

żeby się poruszyć, choć robił dobrą minę.

- Ty jesteś przecież jednym z moich - rzekł Tengel mając

na myśli wygląd chłopca. - A ja nie mam nikogo innego.

Chyba nie polegał na możliwościach Guro, matki

Sigleika. Zresztą to "tylko baba", a do nich Tengel Zły

zawsze żywił głęboką pogardę. Znowu energicznie mach-

nął w stronę brzęczących much i tym razem wszystkie

padły martwe.

- Muszę wyruszyć w świat - wymamrotał. - Nie mogę

czekać dłużej. Ale taki dzieciuch... nie, muszę dostać

Targenora! - W końcu podjął decyzję. - Zacznę cię

pczygotowywać - oświadczył. - Chodź!

Ku przerażeniu Sigleika stary ruszył w kierunku niskiej

chatki, z której nikt, a w każdym razie bardzo niewielu

ludzi wyszło żywych.

- Byłem tam tylko ten jeden jedyny raz! - krzyknął do

zebranych na sali. - Nigdy więcej tam nie wróciłem!

Wszyscy milczeli i czekali na opowieść o tym, co się

stało w domu Tengela.

W ciemnym, wypełnionym dusznym odorem pomiesz-

czeniu stary zmusił Sigleika, by usiadł. Słaby strumień

światła wpływał przez niewielki otwór w dachu. Chłopiec

pragnął, by i ten otwór został zamknięty, bo wtedy nie

musiałby patrzeć w paskudne, nieustannie go obserwujące

oczy.

- Nauczysz się kilku ważnych formuł - zaczął prapra-

dziadek swoim nieprzyjemnym głosem.

- Po co? - wyrwało się Sigleikowi.

- Nie pytaj! - warknął Tengel Zły. - Dowiesz się

w odpowiednim czasie.

Sigleik musiał powtarzać pierwszą formułę, raz za

razem, do znudzenia, niezrozumiałe, dziwaczne słowa,

dopóki wszystkiego dobrze nie zapamiętał.

- Jeszcze dzisiaj umiem to na pamięć, jakbym się

nauczył dopiero co - roześmiał się Sigleik. - Ale te

formuły były kompletnie pozbawione sensu. Posłuchaj-

cie: 'Sgingnat vo pche urchusgat mnene tjsjta vot.' Że też człowiek

może zapamiętać coś tak idiotycznego! No i miałem

przyjść znowu następnego dnia. Ale tymczasem...

- Poczekaj! - krzyknęli jednocześnie Tristan i Vil-

lemo. Ulvhedin i Dominik również zerwali się z miejsc

niebywale podnieceni. Sigleik patrzył na nich zdumiony.

Zresztą inni zebrani również.

- O co chodzi? - zapytała Tula

- Ta formułka! - krzyknął Tristan Paladin. - Powtórz

trzy pierwsze słowa!

- Sgingnat vo pche?

Tamci czworo wstali i spoglądali po sobie.

- Dobry Boże! - wykrzyknął w końcu Dominik.

- Czy moglibyście być tak dobrzy i wytłumaczyć nam?

- domagała się Tula.

- Ludzie z Bagnisk! Ich kamienne tablice. Profesor,

który przetransponował ich znaki na nasz alfabet - szep-

nęła Villemo. - To była ta sama formułka.

- Na Boga, co wy mówicie? - krzyknął Heike. - Czyż

Tengel Zły mógł mieć jakieś powiązania z Ludźmi

z Bagnisk?

- Przecież oni byli w Danii - wtrącił Tristan Paladin.

- Dania czy Norwegia, to na jedno wychodzi - odparł

Heike. - Ludzie z Bagnisk najbardziej przypominali istoty

zwane w Norwegii błotnistymi elfami. To znaczy czarne

elfy, choć jak na elfy były one bardzo wyrośnięte.

W Norwegii elfy także istnieją. Wiem o tym po moim

spntkaniu z szarym ludkiem.

- Chcesz powiedzieć, że to istoty żyjące pod ziemią,

tak? - zapytał Nataniel.

- Takie też. To jedna z odmian.

- Rany boskie - westchnął Ulvhedin. - Czy Ludzie

z Bagnisk mieliby się znowu pojawić?

- Nie, chyba uda nam się tego uniknąć. Pamiętaj, że

Sigleik żył kilka stuleci przed tym, zanim spotkaliście się

w Danii, ty i oni.

- No tak. To już jakaś pociecha. Chyba jednak nie

powinniśmy powtarzać tych formułek.

- Ale zapisać powinniśmy - zażądała Tula.

- Już zapisane! - krzyknął Andre.

- W protokołach Najwyższej Rady też zostały umiesz-

czone - potwierdziła Tula. - Sigleik, czy to była cała

formułka?

- Tak myślę. On w każdym razie nic więcej nie

powiedział. Ale miałem tam przyjść również następnego

dnia. Odniosłem jednak wrażenie, że wtedy miałem się

uczyć czegoś zupełnie innego. Jakichś znaków...

- Ale już do niego nie poszedłeś, jak mówisz?

- Nie. Nie chciałem tam iść za nie na świecie i schowa-

łem się w brzozowym zagajniku po drugiej stronie jeziora.

- To bardzo dzielnie z twojej strony - powiedział

Tengel Dobry. - Ale przecież nie mogłeś tam siedzieć

przez całą wieczność.

- No właśnie. W końcu i tak musiałbym wyjść.

Zwłaszcza że nasza matka, Guro, była wściekła. Tengel Zły

przychodził i straszył, że sprowadzi na rodzinę wszystkie

możliwe plagi, jeśli się nie poddam. A ona była po jego

stronie. Następnego ranka zobaczyłem, że rozmawiają ze

sobą. Szli w stronę jeziora. To właśnie tego dnia udało im

się oszukać Targenora i Tengel podporządkował go sobie

za pomocą czarów. Wtedy mną przestał się interesować.

Wszyscy milczeli znowu pogrążeni w żalu nad łosem

Targenora.

- Wkrótce Tengel Zły i Targenor opuścili Dolinę

Ludzi Lodu. A ja niewiele już mam do dodania. Poza tym,

że kiedy dorosłem, znalazłem sobie żonę. Urodził nam się

syn. Ma na imię Skrym i zdążyliście go już poznać.

- Oczywiście - potwierdziła Tula. - To człowiek

o jasnym umyśle. W takim razie przejdźmy teraz do jego

historii. Skrym, możesz tu do nas przyjść? Czuję, że masz

nam wiele do opowiedzenia.

Na podium wszedł sympatyczny człowiek o mądrych

oczach.

- No, może nie aż tak wiele - uśmiechnął się. - Myślę

jednak, że to dość ważne. Uderzyła mnie bowiem pewna

sprawa. Otóż nikt jakoś nie pyta, co się stało z alrauną.

Gdzie się podziała, kiedy Targenor odrzucił ją od siebie,

a potem opuścił Dolinę.

Tula otwartą dłonią plasnęła się w czoło.

- Masz rację! Całkiem zapomnieliśmy! W porządku,

no więc co się z nią stało?

- Zajęła się nią, oczywiście, Dida, i opiekowała najle-

piej jak mogła. Dida umarła, kiedy ja miałem zaledwie pięć

lat, ale przedtem wręczyła mojemu ojcu, Sigleikowi,

spadek. "To wszystko ma być przekazywane obciążonym

o dobrych sercach", nakazała. Mój ojciec przechowywał

to aż do swojej śmierci. Dida jednak dała mu więcej rzeczy

w spadku. Ona i Targenor mieli wielki zbiór środków

leczniczych. Również zła Guro zebrała wiele magicznych

przedmiotów, przeważnie szkodliwych dla człowieka.

Część odziedziczyła po Tengelu, część zgromadziła sama.

Dida wybrała stamtąd, co uznała za potrzebne, resztę

spałiła. Swóy zbiór ukryła w domu, a potem wszystko

otrzymał Sigleik, mój ojciec...

Skrym zamilkł na chwilę, bowiem dwie istoty o końs-

kich głowach wniosły na podium zbiór dziwnych przed-

miotów, małych woreczków i paczuszek. Wszystko uło-

żono na stole.

- To jest właśnie ów pierwszy zbiór - oświadczyły

piękne stworzenia. - Później przyniesiemy dalsze jego

części.

Wielu zgromadzonych na sali poczuło mrowienie pod

skórą z podniecenia i chęci obejrzenia pierwszego skarbu

Ludzi Lodu. Liczne środki tam zgromadzone nadal

znajdowały się w rodowym skarbie i nadal mogły służyć.

Inne, mniej użyteczne, przepadły. Heike, który siedział

bardzo blisko, widział to wyraźnie.

- Rzecz jasna Sigleik nie mógł przekazać zbioru

Ingegjerd, ponieważ ona była niebezpieczna - wyjaśnił

Skrym. - Dziwne, że ani jej, ani mnie nie urodziło się

dziecko obciążone. Wtedy wiele o tym myślałem, lecz nie

znajdowałem odpowiedzi. Dopiero dzisiejszej nocy do-

wiedziałem się, że wtedy przekleństwo uderzyło nie w nas,

lecz w Taran-gaiczyków.

- Masz rację - przyznała Tula.

- Tak więc obowiązek opiekowania się skarbem

przypadł mnie. Alrauna także. Trzymałem wszystkie

przedmioty starannie ukryte w szafie i nigdy nikomu

o tym nie powiedziałem. To była rodzinna tajemnica.

W jakiś czas potem do Lodowej Doliny przywleczono

zarazę. Czarna śmierć zabrała Gry, Ingegjerd i mojego

ojca. Ale Gry, jak już sama powiedziała, miała wspaniałe-

go wnuka imieniem Ivar. Będziecie mogli porozmawiać

z nim, bo on także przybył na nasze spotkanie. Ja miałem

córkę, którą nazwaliśmy Signy. Ivar i Signy byli kuzynami

w trzecim pokoleniu, ale postanowili się pobrać...

- Niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie - wtrącił

Tengel Dobry.

- Niestety, tak - westchnął Skrym. - Ale oni sami

opowiedzą najlepiej.

Zrobił na podium miejsce dla swojej córki i zięcia,

którzy jednak, skrępowani, pozostali tam gdzie byli.

Dwoje młodych ludzi, on w typie Mattiasa, o oczach

wyrażających samą dobroć. To właśnie te oczy mogły

przywodzić na myśl Mattiasa, bo poza tym Ivar podobny

do niego nie był. Dziewczyna sprawiała wrażenie prostej,

ale od pierwszego wejrzenia dostrzegało się w niej dobroć

i szlachetny charakter.

- No więc pobraliśmy się z Signe - potwierdził Ivar.

- Z początku wszystko układało się bardzo dobrze, Signe

urodziła ślicznego chłopczyka, któremu daliśmy na imię

Halvard. I wiecie, co wtedy zrobiliśmy? Otóż nadarzyła

się okazja, żeby wyjechać z Lodowej Doliny. Nauczeni

bolesnym doświadczeniem wcześniejszych pokoleń ani

słowem nie wspomnieliśmy o naszym pochodzeniu. Ja

otworzyłem w Trondheim mały warsztat rzemieślniczy

i powodziło nam się nieźle. W Dolinie Ludzi Lodu

pozostał teraz już tylko jeden człowiek, w którego żyłach

płynęła krew Tengela Złego, mój teść Skrym. Był to

człowiek tak dobry i powszechnie lubiany, że nikt

w Dolinie nie czynił mu krzywdy. My jednak chcieliśmy,

żeby się przeprowadził do Trondheim, miał już bowiem

pięćdziesiąt pięć lat, potrzebował spokoju i opieki.

Ivar umilkł, a po chwili, zgnębiony, powrócił do

przerwanej opowieści.

- Wtedy znowu dało o sobie znać przekleństwo. Signy

urodziła córeczkę, Halkatlę. I muszę teraz powiedzieć, że

nikt chyba nie był bardziej zdziwiony niż my z Signy,

kiedyśmy ją zobaczyli na dzisiejszym spotkaniu.

Halkatla dumnie potrząsnęła głową, ale nie powiedzia-

ła nic.

- Opowiem wszystko, jak było - zapewniał Ivar.

- Nie zataję niczego. Przez pierwsze lata ukrywaliśmy ją

w domu. Nikt obcy nie mógł jej zobaczyć. Dziecko było

dotknięte i nadzwyczaj trudno było sobie z nim radzić.

Najgorsze jednak, że przy jej urodzeniu Signe została

śmiertelnie zraniona. Żyła wprawdzie jeszcze przez cztery

lata, lecz nie wstawała z łóżka, jej ciało zostało po prostu

zniszczone, w końcu zasnęła na wieki. A ja musiałem żyć

sam z dziewięcioletnim synkiem, Halvardem, i czteroletnią

Halkatlą, do opieki nad którą i pięć osób byłoby za mało.

Jakoś trwaliśmy, aż kiedy dziewczynka miała osiem lat,

w Trondheim ogłoszono spis ludności. Dotychczas uda-

wało mi się ukrywać dziecko w domu, mieliśmy zresztą

spory ogród i tam spędzała większość czasu. Halkatla

jednak nie była stworzona do życia w zamknięciu, stawała

się coraz bardziej żądną przygód istotą. Urządzała sobie

trzy-, czterodniowe wycieczki do miasta i w Trondheim

zaczynano szeptem mówić o kociookiej dziewczynce,

która rzuca na ludzi czary.

Nie miałem wyboru. Jeśli władze znajdą Halkatlę,

z pewnością już jej więcej nie zobaczymy. Mógł ją czekać

tylko stos. Poza tym taki areszt domowy to nie było życie dla

niej. Zanim więc pojawili się ludzie przeprowadzający spis,

my z Halvardem osiodłaliśmy konie i odwieźliśmy Halkatlę

do Lodowej Doliny, żeby ją tam zostawić. Tu muszę

powiedzieć, że szczerze kochałem to moje biedne dziecko,

ale przecież sam musiałem wrócić do Trondheim. Rzemiosło

szło mi dobrze, musiałem prowadzić warsztat ze względu na

Halvarda, żeby miał z czego żyć, kiedy dorośnie. A mój teść,

Skrym, obiecał się zaopiekować Halkatlą...

W tym momencie wstał sympatyczny Skrym, żeby

dodać swoje wyjaśnienie.

- Tak obiecałem i robiłem to z radością. Była przecież

moją wnuczką. Starałem się ją ochraniać ze wszystkich sił.

Nie wiem jednak, czy Halkatla była szczęśliwsza w Doli-

nie Ludzi Lodu. Mogła zachować życie, to prawda, ale

ludzie jej nie przyjęli, na zawsze pozostała odrzucona.

Przez dziesięć lat walczyłem o jej życie i o jej duszę

i cierpiałem strasznie z powodu tego biednego dziecka.

Dziedzictwo zła było wyjątkowo ciężkie! Taka była

samotna! Tak okrutnie samotna! Nie miała miłego charak-

teru, to prawda... Ja nie chciałem przyjmować do wiado-

mości, że wiele przypadków nagłej śmierci w Dolinie to

była jej sprawka, nie chciałem zrozumieć, że ludzie, moi

sąsiedzi, są śmiertelnie przerażeni. Och, jak chętnie

wyjechałbym do zięcia do Trondheim! Zawsze tak bardzo

chciałem zobaczyć trochę świata, ale moje miejsce było

przy Halkatli. Przecież miała tylko mnie.

W końcu stawało się jasne, że mój czas na ziemi

dobiega końca. Halkatla skończyła osiemnaście lat, a nie

było nikogo, komu mógłbym przekazać skarb i alraunę.

Trudno, musiałem dać go Halkatli, na dobre i na złe.

I w tym miejscu kończy się moja opowieść.

Teraz Tula powinna była wezwać na podium Halvar-

da, syna Ivara i Signe, wybrała jednak Halkatlę, wiedziała

bowiem, że to jest ślepy tor. W tym miejscu urywała się

jedna z gałęzi rodu.

Tova również o tym wiedziała. Nie miała wątpliwości,

że wszystkie jej poprzednie kobiece wcielenia pozo-

stawały do końca życia samotne. Na nich kończyły się

odgałęzienia rodziny.

- Najwyższa Rada wzywa Halkatlę!

I teraz nareszcie wszyscy mogli ją zobaczyć. Bardzo

młoda dziewczyna, obdarta, o żółtych oczach i przeraźliwie

samotna. Tak, z jej spojrzenia, z każdego jej ruchu wyzierała

właśnie samotność. Halkatla z odległej przeszłości.

- Już wam mówiłam, że moja historia jest niezwykła

- zaczęła agresywnym tonem. - I teraz dokładnie wam ją

opowiem. Ja do was nie należę i nie tutaj jest moje miejsce,

co chyba wszyscy zrozumieli. A mimo to jestem tutaj

niczego na świecie nie pragnę bardziej, niż być jedną

was. Dowiecie się dzisiaj, dlaczego tutaj przyszłam.

Na sali zaległa cisza. Wszyscy wyczuwali, że stanęli oto

wobec czegoś naprawdę zdumiewającego.

Halkatla nie była urodziwa, co to, to nie, lecz miała

w sobie coś fascynującego, jakąś zaskakującą jasność, co

potęgowała jeszcze aureola włosów nad czołem. Włosy, to

była jej główna ozdoba, spływały bujnie na ramiona

i okrywały ją całą aż do pasa. Miała na sobie czarną suknię,

długą, przewiązaną w talii grubym sznurem. Jeśli ktokol-

wiek może być podobny do czarownicy, to ona była.

- Tak. Uczyniłam wiele złego. Dużo więcej niż mój

ukochany dziadek przypuszcza. Uwielbiałam dręczyć tych

idiotów z Lodowej Doliny, którzy nie mieli w sobie krwi

Ludzi Lodu. A już w stosunku do przestępców, którzy

w naszej Dolinie szukali schronienia przed prawem, nie

miałam najmniejszych skrupułów. Mogę was zapewnić, że

obchodziłam się z nimi dużo gorzej niż ludzie króla!

Z wszystkimi, którzy źle odnosili się do mnie i mojego

dziadka, rozprawiałam się bezlitośnie. Za pomocą czarnej

magii, na której znałam się wspaniale, w tej dziedzinie nie

było dla mnie najmniejszej tajemnicy.

- Niebawem jednak dziadek umarł - mówiła Halkatla

po krótkiej przerwie, a w jej głosie brzmiała gorycz.

- Zostałam całkiem sama, a wtedy, gdy już zabrakło

opieki Skryma, oni rzucili się na mnie. Te... diabły!

To może nie najwłaściwsze określenie w ustach kogoś,

kto miał w oczach takie diabelskie błyski, ale zgromadzeni

rozumieli jej gniew.

- Zostałam przepędzona z osady - powiedziała ponu-

ro. - Musiałam sobie znaleźć na pustkowiu jakieś miejsce

do mieszkania. Jedzenia szukałam w opuszczonych śpich-

rzach, żywiłam się korzonkami i tym, co udało mi się

ukraść z ich obór. Bezustannie na mnie czyhali...

Przerwała jej Tova:

- Ale wiedziałaś o tym, że Tengel Zły ukrył gdzieś

niedaleko kociołek z ciemną wodą?

Halkatla zwrócila ku niej swoje zatroskane, ale jedno-

cześnie pełne buntu spojrzenie.

- Słyszałam od dziadka, który z kolei wiedział od

swojego ojca, że Tengel Zły ukrył coś takiego gdzieś poza

osadą. Nigdy jednak nie odważyłabym się tego szukać!

Zresztą po co mi to było?

Z głuchą rozpaczą w głosie powiedziała:

- Ale ja byłam przecież człowiekiem, chociaż nikt nie

chciał tego zrozumieć. Umierałam z tęsknoty za tym, żeby

ktoś mnie lubił, żebym mogła do kogoś należeć, żebym

kogoś kochała. Kto by się tam jednak przejmował Halkatlą,

dziką i nieznośną? Słyszałam, że dzieci wołają na mój

widok: "Uważajcie, ona jest niebezpieczna!" No i wtedy

byłam, oczywiście, jeszcze gorsza. Czy to nie naturalne?

Nikt jej nie odpowiedział. Ale dostrzegała zrozumienie

nie tylko w oczach Tovy.

Halkatla uśmiechnęła się do niej drżącymi wargami.

- O, tak, nieustannie marzyłam o tym, że ktoś mnie

polubi. Z czasem, kiedy osiągnęłam już ten wiek, marzy-

łam, że to będzie chłopiec, mój rówieśnik. Zakradałam się

w pobliże domów i z ukrycia obserwowałam młodych, jak

zbierali się na drodze, po czworo, pięcioro, rozmawiali ze

sobą, śmiali się. Obserwowałam ich umizgi do siebie

nawzajem. Wydawało mi się to śmieszne, ale niczego nie

pragnęłam bardziej jak tego, żebym mogła być z nimi.

Któregoś razu wyszłam z ukrycia, podeszłam bliżej...

I wtedy ich śmiechy natychmiast umilkły, słowa zamarły

na wargach, spoglądali na mnie przez chwilę, po czym

rozpierzchli się jak stado spłoszonych wróbli. Każde do

swojego domu. Jakże ja ich wtedy nienawidziłam! Tego

chłopca, z którym najbardziej chciałabym być, ukarałam

paskudną chorobą. Robiły mu się wielkie, bolesne wrzody

na szyi, coraz więcej i więcej. Mogłam go z łatwością zabić

na miejscu, zaraz tego samego wieczora, ale byłam

zmęczona tym wszystkim, moją nienawiścią. Można być

zmęczonym nienawiścią, wiedzieliście o tym?

Wielu na sali wiedziało bardzo dobrze i Halkatla miała

okazję posłuchać ich opowieści. Teraz jednak wciągała

głęboko powietrze, wstrząsana szlochem.

- Nawet ja miałam w sobie jakieś pokłady miłości.

Zresztą, czy tu miłość? Wątpię, by inni tak chcieli nazywać

moją tęsknotę. Nigdy jednak nie spotkałam nikogo, komu

mogłabym tę moją ułomną miłość ofiarować.

Tova zawołała:

- Halkatla, a czy myślisz, że ja spotkałam? Czy myślisz,

że ja cię nie rozumiem?

- Dziękuję ci - uśmiechnęła się tamta. Zaraz jednak

znowu posmutniała. - W końcu moi wrogowie mnie

pojmali. Złapali mnie i poprowadzili do takiego strasznego

miejsca wysoko ponad zabudowaniami osady. Miałam

wtedy dwadzieścia lat. Przywiązali mnie do ściany stojącego

tam szałasu i przeszyli drewnianą dzidą. Zachowywałam się

obojętnie. Co ja miałam z tego życia? O co miałam walczyć?

Po trwającej bardzo długo ciszy Marco podniósł się ze

swego miejsca. Jego łagodny głos był dla zbolałej duszy

Halkatli niczym balsam.

- Powiedz nam teraz, nasza mała Halkatlo, jakim

sposobem, dlaczego się tu znalazłaś? Rzeczywiście, nie

należysz do tego miejsca. Ale my nikomu nie odmawiamy

prawa, jeśli tylko ma wolę, może do nas przyjść.

- Ja mam taką wolę - rzekła Halkatla z podejrzanie

błyszczącymi oczyma. - Dotychczas moja historia nie była

specjalnie wyjątkowa, ale zaraz usłyszycie dalszy ciąg.

Pochyliła głowę i powiedziała:

- Przez sześćset lat spoczywałam w otchłani zła. Aż...

nagle ktoś się pojawił w moim świecie.

Wszyscy czekali w milczeniu, ona natomiast szukała

odpowiednich słów.

- Znowu znalazłam się w Dolinie Ludzi Lodu. W chłod-

ną księżycową noc stałam w lesie nad ogniskiem, które nie

chciało dać mi ciepła. I naraz pojawił się przy mnie ktoś inny,

a jednak w jakiś sposób byłam to ja sama, w kręgu światła

przy ogniu. - Halkatla zaczęła mówić bardzo szybko, słowa

plątały się, raz po raz potok wymowy przerywało gwałtowne

łkanie. - Widziałam samą siebie, taką jak zawsze powinnam

była wyglądać... porządną, sympatyczną kobietę... gdyby ten

diabeł... ten nasz okropny przodek mnie nie naznaczył...

Na sali rozległ się rozpaczliwy szloch, a po chwili na

podium weszła Tova. Halkatla wyciągnęła do niej ramiona.

Kiedy obie dziewczyny się obejmowały, płacząc i śmie-

jąc się na przemian, przewodniczka Ludzi Lodu, jaką tej

nocy była Tula, powiedziała głęboko wzruszona:

- Rzeczywiście, Halkatlo, nie jesteś zwyczajnym, sym-

patycznym człowiekiem, ale zostań wśród nas, witamy cię

jak najserdeczniej!

Wszyscy zebrani wstali i długo witali Halkatlę brawa-

mi, a ona płakała rozdzierająco. Sam Marco wszedł na

podium i przez dłuższą chwilę trzymał swoje cudowne

dłonie na ramionach obu dziewcząt.

- To najdziwniejsze wyziarzenie, jakiego byłem świad-

kiem - powiedział Marco. - Ktoś ze współcześnie

żyjących Ludzi Lodu wspiera, dzięki wędrówce dusz,

jednego z dawno umarłych. Dziękujemy ci, Tovo, za tę

twoją szaloną wyprawę! Uratowałaś jeszcze jedną duszę!

Tengel Dobry wstał i zawołał:

- Poczekajcie jeszcze chwilkę! Czy wy tego nie pojmuje-

cie? Mamy teraz możliwość rozwiązania jednej z najwięk-

szych zagadek naszego rodu! Halkatla nam ją rozwiąże!

Wszyscy milczeli w oczekiwaniu. Tengel zaś mówił

z przejęciem:

- Halkatlo, powiedziałaś, że "spoczywałaś w otchłani

zła"! Przez sześćset lat spoczywałaś w otchłani zła.

A myśmy się nieustannie zastanawiali, pełni najczarniej-

szych przeczuć, gdzie po śmierci znajdują się ci z do-

tkniętych, którzy pozostali po stronie zła. Tylko ty

możesz nam opowiedzieć, gdzie to jest!

Halkatla, stała bez ruchu, pogrążona w myślach.

- Może masz rację - rzekła w końcu. - Sądzę, że będę

mogła wam odpowiedzieć. Nie ma jednego takiego

miejsca, gdzie zbierają się źli Ludzie Lodu po śmierci. To

nie jest tak jak z wami, że w gruncie rzeczy jesteście

wszyscy razem. Ja nie wiem, gdzie są inni, i nigdy żadnego

z nich nie widziałam. Wyobrażam sobie jednak, że z nimi

jest podobnie, jak było ze mną...

Gorąca dłoń Marco na ramieniu dodawała jej odwagi.

- Tak - powiedziała po chwili namysłu. - Tak,

spoczywałam w otchłani zła. Przepojona pełnym złej

radości oczekiwaniem tego, co miało nadejść. Miała to być

siła, i bogactwo, i chwała, a wszystko w dniu, gdy mój pan

obejmie władanie nad światem. A ja miałam mu służyć

poprzez mordowanie nieposłusznych lub poprzez inne złe

uczynki. "Czeeekaj!", słyszałam nawoływanie. "Czekaaaj!

Bądź gotooowa!" I byłam. A teraz myślę, że inni

odczuwają to samo, to pełne napięcia oczekiwanie, i słyszą

ten jakiś przypochlebiający się głos. Pragną być mu

posłuszni tak, jak ja byłam. O, tfu!

- Masz rację - rzekł Vetle. - Tak pewnie czeka Erling

Skogsrud. Pancernik. Chociaż on zapadł w drzemkę jako

żywy człowiek, więc może z nim sprawy mają się inaczej.

- Myślę, że nie za bardzo - wtrącił Marco. - No, więc

nareszcie wiemy! Jak powiadasz, nie są to połączone siły zła,

jeszcze się nie połączyły. Ale w każdej chwili mogą, istnieją

i on może na nie liczyć! Dziękujemy ci za pomoc, Halkatlo!

Nikogo nie witaliśmy serdeczniej w naszym gronie niż

ciebie! I musisz wiedzieć, że będziemy ci ślepo ufać!

- Tak jest! - zawołał Tengel Dobry. - A i ty musisz

ufać nam. Bo będziesz potrzebować naszego wsparcia.

Przypuszczam, że Tengel Zły na ciebie będzie wyjątkowo

zawzięty. Bo należałaś do niego i po tylu wiekach

przeszłaś na drugą stronę! On musi być wściekły. Ale nie

bój się, jesteśmy przy tobie!

- Tego możesz być pewna! - Marco uśmiechnął się do

niej serdecznie.

Halkatla próbowała ocierać łzy szczęścia, lecz one

płynęły nieprzerwanie.

- Dziękuję, dziękuję wam wszystkim! Czy w czasie

walki nie mogłabym być z wami? - pytała Tovę i Mar-

ca. - Bo Tova jest po części mną i najlepiej mnie

rozumie. A Marco, bo on jest naj... naj... - Nie dokoń-

czyła.

- Nie musisz nic więcej mówić - roześmiała się Tova.

- Bardzo dobrze wiem, co masz na myśli.

Marco śmiał się trochę skrępowany.

- Znajdziemy dla ciebie naprawdę ważne zadanie,

Halkatlo - uspokajał ją i wciąż przytulał obie dziewczyny,

które dla niego gotowe byłyby umrzeć. - Jestem przeko-

nany, że twoja pomoc będzie niezastąpiona.

Tak więc Halkatla została wpisana do protokołów jako

jedna z najbardziej nieprzejednanych przeciwniczek Ten-

gela Złego. Była z tego niewypowiedzianie dumna!

Tova również pękała z dumy. Bo to przecież ona

pomogła Halkatli. Pewnej księżycowej nocy w Dolinie

Ludzi Lodu spełniła Dobry Uczynek. A niewiele takich

postępków było w jej życiu.

ROZDZIAŁ XII

Po tym wszystkim rozmowa przeniosła się na sprawy

Halvarda, brata Halkatli z Trondheim. Niewiele było

o nim do powiedzenia. Po śmierci ojca, Ivara, w 1400 roku

przejął wytwórnię naczyń miedzianych i radził sobie

całkiem nieźle. Znalazł bardzo dobrą żonę, która urodziła

mu troje dzieci. Niezwykła sprawa w tej rodzinie. Wielkie

wyróżnienie jak na Ludzi Lodu!

Gabriel, który próbował rysować coś w rodzaju

drzewa genealogicznego na dużej kartce papieru, doznał

zawrotu głowy od tych wszystkich imion i nazwisk, nie

mówiąc już o datach! Z westchnieniem odłożył ołówek

i usiadł wygodniej na krześle.

- Poddałeś się, Gabrielu? - uśmiechnęła się do niego

Tula. - Przyznaję, trochę tego za dużo jak na jeden raz, ale

wytrzymaj jeszcze trochę, teraz będzie więcej osób, które

nie zostały dotknięte, więc nie trzeba się będzie długo przy

nich zatrzymywać. Zresztą i tak już niedługo skończymy

z tą częścią rodziny. To znaczy z Ludźmi Lodu zamiesz-

kałymi w Norwegii.

Dzięki Bogu! pomyślał Gabriel. Ale co będzie później?

Nie miał wątpliwości, że później wydarzy się jeszcze

bardzo dużo. Wystarczyło tylko spojrzeć na tylne ławy,

żeby się tego domyślać. Taran-gaiczycy i... nie tylko oni!

Troje dzieci Halvarda, z których dwie córki znaj-

dowały się na sali, nosiło imiona: Yrsa, Katerine i Paulus.

Halvard był człowiekiem religijnym, chrzcił więc dzieci

biblijnymi imionami.

Imię jednak niewiele człowiekowi pomaga. Paulus

bowiem, który przyszedł na świat obciążony dziedzic-

twem zła, odebrał przy urodzeniu życie swojej matce.

Protokolanci musieli umieścić go na liście ewentual-

nych przeciwników w ostatecznej walce. Wrogów za-

czynało przybywać. Ghil Okrutny, Olaves, Guro, Ingeg-

jerd, Paulus... Ponieważ w tamtych czasach rodzina była

nieliczna, to niemal co drugi potomek przychodził na

świat obciążony dziedzictwem zła.

A przecież w późniejszych wiekach miało się ich

narodzić jeszcze wielu.

Halvard nie mógł dłużej mieszkać w Trondheim.

Paulus był poważnie dotknięty, zarówno na duszy, jak i na

ciele. I chociaż to była niewypowiedzianie bolesna decy-

zja, musieli powrócić do Doliny Ludzi Lodu, by schronić

się przed ludzką nienawiścią i głupotą.

Droga do Doliny znana była jedynie tym, którzy

już ją kiedyś przeszli. Nikt nie mógł jej odkryć przy-

padkiem. Wszelkie ponure typy, które pragnęły schro-

nić się w Dolinie przed prawem, mogły się do niej

dostać jedynie przy pomocy któregoś z jej mieszkań-

ców.

Wydawało się sprawą nie do pojęcia, że ktoś chciał tam

jeszcze mieszkać, chociaż Tengel Zły już nikogo do tego

nie zmuszał. A jednak nie było to takie całkiem nie-

zrozumiałe. Rodziny które tu kiedyś przybyły ze Wscho-

du, uciekinierzy z Południa oraz ich potomkowie mieli

wiele powodów, żeby nie opuszczać Doliny. Pierwszym

z nich była zła sława tego miejsca. Przybyszom z Doliny

niełatwo było znaleźć zrozumienie wśród ludzi w Tron-

delag. Informacja, że się jest stamtąd, mogła nieszczęśnika

kosztować życie. Był to czas polowań na czarownice. Po

drugie, w Dolinie dało się żyć. Można było uprawiać

ziemię, polować, łowić ryby. A po trzecie wreszcie, dla

większości z nich to były rodzinne strony, ich ojczyzna.

Zbyt wielu ludzi na świecie nie miało w tamtych czasach

domu, wielu żyło w dużo gorszych warunkach niż Ludzie

Lodu w swojej Dolinie. Można więc było jakoś przeżyć

mroźne zimy i trudne okresy nieurodzaju, lata zaś bywały

tam niewypowiedzianie piękne i to głównie dzięki nim

każdy, kto opuścił Dolinę, tęsknił potem do niej.

Halvard był w Dolinie jako dziecko, nie miał więc

trudności z odnalezieniem drogi. Ale, mój Boże, kiedy

stanął po tamtej stronie lodowej bramy, wdowiec z troj-

giem dzieci, i popatrzył na tę piękną, lecz zamkniętą

krainę, doznał skurczu serca. Spoglądał na swego małego

synka z mieszanymi uczuciami. Kochał malca, to oczywi-

ste, ale wiedział, że dziecko przyniosło na świat wyjątko-

wo trudny charakter i niezwykłe magiczne zdolności.

Nie minęło też wiele lat, a mały Paulus zdołał dokuczyć

wszystkim w Dolinie. Prawdę powiedziawszy był czło-

wiekiem śmiertelnie niebezpiecznym. Nieustannie podej-

rzewano, że to on kryje się za różnymi przestępstwami,

kradzieżą, napadami, przypadkami czarów, a nawet mor-

derstwami. Był bardzo wysoki i ludzie, którzy z nim

rozmawiali, mieli wrażenie, że nad nimi wisi z tymi

swoimi przenikliwymi, żółtymi oczami. Miał coś obleś-

nego w twarzy, był podstępny, jakby ciągle za czymś

węszył, zawsze unikał patrzenia ludziom w oczy, nikt nie

czuł się przy nim bezpieczny. Chłopi w Dolinie Ludzi

Lodu nienawidzili go z całego serca.

Mając lat szesnaście uwiódł pewną dziewczynę i po-

rzucił ją w ciąży. Wtedy miarka się przebrała.

Wszyscy mężczyźni z osady, a i wiele kobiet wraz

z nimi, zaczaili się pewnego wieczora na młodego rzezi-

mieszka. Paulus posiadał zdolność wyczuwania zagroże-

nia, zatrzymał się więc w cieniu budynków i rozglądał za

możliwością ucieczki. Tym razem jednak chłopi nie mieli

zamiaru dać za wygraną. Wiedzieli, że on tam jest,

i próbowali zarzucić mu pętlę na szyję. Paulus zdążył

rzucić czary na najbliżej stojących, ręce opadły im bez-

władnie jak sparaliżowane. Atakujących było jednak

wielu i w końcu Paulus zadyndał na sznurze.

Miał wówczas niewiele ponad szesnaście lat.

Halvard cierpiał po stracie syna. Cierpiał nad tym, że tak

niewiele mógł dla tego dziecka zrobić. Zajął się natomiast

bardzo serdecznie ciężarną dziewczyną, która w kilka

miesięcy później urodziła dziewczynkę, Bergdis. Owa

Bergdis została później praprababką Tengela Dobrego.

Dzięki dzieciom Halvarda ród podzielił się na trzy

odgałęzienia. Ku rozpaczy Gabriela, który z podziwu

godnym uporem starał się rysować drzewo genealogiczne,

i teraz brakowało mu miejsca na trzy imiona w jednej linii.

A później jeszcze było tak: Yrsa urodziła córkę Annę

i obciążonego syna imieniem Jahas. Katerine miała tylko

jedną córkę, Estrid, która też była obciążona dziedzic-

twem. No i Paulus miał, jak już wiadomo, córkę Bergdis.

- To będzie początek dla czterech nowych rozgałęzień

- wtrącił Ole piskliwym głosem.

Yrsa, która stała obok swej siostry Katerine, uśmiech-

nęła się do chłopca.

- Tak by to mogło wyglądać, Ole - powiedziała.

- Ale, widzisz, tych dwoje, którzy przynieśli ze sobą na

świat złe dziedzictwo, czyli mój syn Jahas i córka

Katerine, Estrid, pobrali się. Mimo że byli tak blisko ze

sobą spokrewnieni, co w naszej rodzinie jest przecież

bardzo niebezpieczne. Chociaż oni oboje nie nosili w swo-

ich sercach zła, a przynajmniej nic na to nie wskazywało.

Od najwcześniejszego dzieciństwa bardzo się lubili na-

wzajem, dnia nie mogli spędzić jedno bez drugiego.

Ojciec oddał im skarb Ludzi Lodu, z którym oni

eksperymentowali, czasami nawet dosyć niebezpiecznie.

Myślę, że nie wszystko, co wtedy robili, powinno ujrzeć

światło dnia. Nie byliśmy w stanie ich rozłączyć, więc

kiedy nieoczekiwanie urodziła im się córeczka, musieliś-

my się zgodzić na ślub. A poza tym, Ole, ty ich już

poznałeś. Jahas jest twoim opiekunem, a Estrid opiekun-

ką Gro.

Wymieniona para musiała się pokazać. Oboje byli

wspaniali, żółtoocy, co wskazywało, że noszą w sobie złe

dziedzictwo. Ale wraz z nimi na salę wkroczył śmiech

i wesołość. Bardzo to już było potrzebne!

Ich niekłamana radość z tego, że mogą być razem,

wzruszała wszystkich.

- Czyż ona nie jest śliczna? - zawołał wysoki i niezbyt

urodziwy Jahas, ściskając radośnie pulchną Estrid.

No, z pewnością widywano już ładniejsze kobiety,

wszyscy jednak rozumieli, co Jahas ma na myśli. Estrid

była okrągła, ciepła i dobra, co widać było na pierwszy

rzut oka, i dlatego wywoływała u ludzi uśmiech sym-

patii.

Oboje stali teraz ńa podium trzymając się za ręce i aż

podskakiwali z radości, że znowu są razem. Nikt na sali

nie był w stanie zachować powagi.

Nagle Estrid popatrzyła na męża surowo.

- Och, Jahas, znowu nie pozapinałeś porządnie koszu-

li! - upomniała go.

- Chciałem całemu zgromadzeniu pokazać obydwa

włosy na mojej męskiej piersi! - zawołał ze śmiechem.

- Nie wolno ci ich pokazywać. Nikomu! One są moje,

to moja jedyna radość!

Jahas posłusznie, z bardzo pokorną miną zapiął guziki,

a potem wesoło pomachał w kierunku sali.

- Hej, Ole! My obaj dokonamy jeszcze niezwykłych

czynów, prawda?

- O, tak - roześmiał się Ole zarumieniony z przejęcia.

- Zobaczysz, tylko ty i ja! Pokażemy, co potrafimy!

Potem Jahas ponownie zwrócił się do Estrid.

- A co robiłaś od naszego ostatniego spotkania?

Estrid zachichotała:

- Czarowałam, Jahas, czarowałam. Rzucałam czary na

wszystkich głupich ludzi, którzy chcieli stanąć na drodze

naszym protegowanym. Wiesz, ja mam obowiązek nie

spuszczać czujnego oka z Gro. A wokół niej nieustannie

kręci się tłum chłopaków. Dorośli mężczyźni również.

Muszę więc czasem zaprotestować, kiedy wykazują brak

rozumu. Bywa, że muszę się nawet ukazać, a wtedy oni

wieją ze strasznym krzykiem.

- Oj - szepnęła Gro wstrząśnięta. - Więc to dlatego...

Ale chyba nie musisz straszyć wszystkich? Jest pczecież

kilku, których ja...

Roztrzepana Estrid machnęła ręką.

- Ja wybieram i przebieram. Moja protegowana musi

mieć najlepszych.

Jahas wtrącił z odrobiną żalu w głosie:

- Ale w dzisiejszych czasach nie potrzeba już rak dużo

czarów, ludzie bardzo dobrze dają sobie radę. Mają teraz

wozy, które same się poruszają, muzyka wypływa ze

skrzynek, a kiedy nacisną taki jeden guzik, to może się

w nocy zrobić jasno albo znowu całkiem ciecnno. Prawdę

powiedziawszy, to my nigdy niczego takiego nie umieliśmy.

Nagle jednak twarz mu się rozjaśniła i Jahas za-

chichotał rozbawiony:

- Oj bywa to, bywa! Wiecie, jak się niedawno ubawi-

łem? Znalazłem taki dom, w którym oni trzymają te

wszystkie najważniejsze guziki i pstryczki, pociągnąłem

za kilka z nich i, o rany! co się wtedy działo! Cała ta ich

wielka wieś pogrążyła się w ciemnościach! To doplero

była zabawa!

Jahas zanosił się śmiechem, o mało się nie udławił.

Rikard Brink zbladł, słuchając tej historii.

- Powiedz mi, kiedy to się stało?

Jahas odpowiedział z dumą.

Rikard ukrył twarz w dłoniach.

- Więc to byłeś ty? Pogrążyłeś całe Osfo w komplet-

nych ciemnościach. Jahas, ta wielka wieś, o której

mówisz, to jest miasto! Oslo, stolica Norwegii! Wiesz, jaki

chaos wtedy zapanował?

- Wiem, ale to było wspaniałe!

- Nie bardzo wspaniałe! Ludziom w szpitalach nie

można było udzielić pomocy, wszystko przestało działać,

dopóki służby miejskie nie znalazły uszkodzenia i nie

naprawiły go. Tym razem skończyło się dobrze, ale nie

rób tego więcej, nie wolno ci, Jahas, żeby nie wiem jakie

śmieszne ci się to wydawało!

Jahas wyglądał jak skarcony pies, po chwili jednak

znowu poweselał.

- Ale najważniejsze, że Estrid i ja znowu jesteśmy

razem! I że jesteśmy z wami, gotowi do walki z Tengelem

Złym, uzbrojeni po zęby!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, bo Jahas w ogóle nie

miał zębów, Estrid natomiast zostały dwa.

Natychmiast zrozumiał pointę i zawotał uszczęśliwiony:

- To nie ma znaczenia? Mamy silne dziąsła! Jesteśmy

niepokonani!

Na podium wróciła Tula, podziękowała obojgu i po-

wiedziała, że ich poczucie humoru i radość mogą się

kiedyś bardzo przydać.

Dumni niczym pawie dziękowali długo, a potem

powiedzieli jeszcze, że przecież mieli córkę, Ylvę, osobę

najzupełniej normalną.

- Ale - śmiała się Estrid - za to nasza dobra Bergdis

urodziła prawdziwą wiedźmę. Jedną z największych

czarownic w rodzinie. Miała na imię Torbjorg, ale my

nazywaliśmy ją po prostu Tobba.

Otóż to, pomyślał Gabriel. Tak więc pojawia się osoba,

która była praprababką Tengela Dobrego! Ona podobno

rzeczywiście była okropną wiedźmą!

- Natomiast Anna, moja siostra - dodał Jahas - uro-

dziła chłopca, ale on niczym szczególnie godnym uwagi

się nie odznaczył. A zresztą, Gudleiv, co ja mam gadać,

możesz przecież sam o sobie opowiedzieć?

Oddano zatem głos Gudleivowi, młodemu człowiekowi,

który ze śmiechem powiedział, że to dość zabawne mówić

o nim, że niczym godnym uwagi się nie odznaczył. On się

jednak nie obraża, bo znał bardzo dobrze Jahasa i Estrid

z czasów, kiedy wszyscy troje chodzili jeszcze po ziemi.

- Oni nigdy nie mieli za dobrze w głowach - śmiał się

Gudleiv. - Człowiek musiał się nieustannie mieć na

baczności, bo nigdy nie było wiadomo, co nowego

wymyślą. Ale nie mieli w sobie zła. No, a o mnie można by

właściwie nie mówić nic, z wyjątkiem jednego: że miano-

wicie również moja córka była wiedźmą. Życie z nią było

ciężkie, to trzeba przyznać, zwłaszeza że obciążona była

naprawdę strasznym charakterem. Moja żona, niestety,

przy jej urodzeniu umarła. Dałem dziecku na imię Vega,

ale nikt go nie uży wał. Nazywano ją przeważnie "Kobieta,

która mieszka nad jeziorem". Myślę, że Tengel Dobry

i Silje mieli okazję ją spotkać.

- Rzeczywiście - potwierdził Tengel Dobry. - Kobie-

tę znad jeziora znaliśmy dobrze, chociaż nigdy tam nie

chodziliśmy.

- Ja ją spotkałam raz czy drugi - powiedziała Silje.

- I muszę przyznać, że za każdym razem byłam porządnie

wystraszona.

Gudleiv skinął głową.

- Owszem, moja córka, Vega, była naprawdę złym

człowiekiem. To ona sama zdecydowała, że będzie żyć

z dala od Iudzi. Co tam przygotowywała w swoim domu,

nikt nie wiedział. Uważam jednak, że powinno się ją

zapisać na liście zwolenników Tengela Złego. Była jedną

z najbardziej mu oddanych.

- Już to zostało zrobione - powiedziała Tula. - Twoja

córka, Vega, jest bardzo tajemniczą kobietą. Nic o niej nie

wiemy. Jak wyglądała? Czy należała do tych urodziwych

czarownic w naszej rodzinie?

- Niestety, nie - westehnął Gudleiv. - Jeśli mówicie,

że Hanna była najbrzydszą istotą na świecie, to w porów-

naniu z Vegą Hanna była pięknością.

Tengel Dobry powiedział wstrząśnięty:

- Ona musiała być niewiarygodnie stara. Kiedy się

urodziła?

- W roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym - odparł

Gudleiv krótko.

- O Boże! - jęknęła Silje. - A umarła... niech no

policzę... W roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym czwar-

tym!

- Oj! - Gabriel policzył szybko. - To miała sto

czternaście lat?

Gudleiv stawał się coraz bardziej przygnębiony. Tula

podeszła i uściskała go serdecznie.

- Wielu z nas na tej sali spotkał ten sam los co ciebie.

Wielu widziało, że ich dzieci są niewolnikami Tengela

Złego i cierpią z powodu strasznego przekleństwa.

Wyprostował plecy.

Wiem, i gdybym mógł się do czegoś przydać...

- Oczywiście, że możesz! Możesz nam opowiedzieć,

czym Vega i Tobba zajmowały się w czasach, kiedy je

znałeś. I pamiętaj: twoja nieszezęsna córka nie ponosi

odpowiedzialności za swoje czyny ani za swój los.

- Wiem, ale dziękuję ci za te słowa! I... gdybyście ją

spotkali... podczas ostatecznej walki... to bądźcie dla niej

dobrzy?

- Obiecujemy ci to, Gudleiv. A teraz idź tam, gdzie

siedzą członkowie Najwyższej Rady i opowiedz im o swojej

córce! Nie ma potrzeby, żebyśmy wszyscy tego słuchali.

Tula zwróciła się do sali:

- Z tego, co wiemy, to Vega, kobieta znad jeziora,

była ostatnią w swojej linii rodu.

Wielu na sali potwierdziło te słowa, a potem przyszła

kolej na Ylvę, córkę wesołego Jahasa i rozchichotanej

Estrid. Była ona, jak powiedzieli rodzice, osobą najzupeł-

niej normalną i o swoim życiu niewiele miała do powie-

dzenia. Wiedziała natomiast sporo na temat Tobby.

- Wszyscy powinni się jej wystrzegać - zaczęła.

- Wiem, że to, co powiem, brzmi śmiesznie, ale ja

naprawdę widziałam, jak ona wylatuje w powietrze

z dachu swojego domu. Nie na miotle, jak to się powiada

o czarownicach, ale całkiem po prostu, jak wrona gnana

wiatrem. Nie pytajcie mnie, dokąd leciała, ale gdybym

odważyła się zgadywać, to powiedziałabym, że do Ten-

gela Złego albo gdzieś na posyłki w jego sprawach.

Sol poprosiła o głos i pozwolono jej mówić.

- Bergdis, ty, która umarłaś przy urodzeniu Tobby,

chciałabym, żebyś uważnie wysłuchała tego, co powiem!

Bergdis bez słowa skinęła głową.

- Ja sama jestem czarownicą, Ylvo - powiedziała Sol.

- Jestem przekonana, że przeżyłaś wszystko, o czym nam tu

mówisz. Ze widziałaś, jak Tobba sfruwa z dachu swojego

domu. Ale powinnaś wiedzieć, że to nie była ona. Ja

również znam takie sztuki. Może niedokładnie te same, ale

coś w tym rodzaju. To była jej dusza, pobudzona środkami

narkotycznymi. Ciało Tobby spoczywało wtedy w domu,

prawdopodobnie na łóżku, w stanie uśpienia. Bo widzisz,

można opuścić swoje ciało, jeśli się ma dostęp do

odpowiednich środków, do specjalnych roślin o działaniu

narkotycznym. Chociaż jednak wiedźmy i czarownicy

z Ludzi Lodu potrafią dokonać rzeczy niewiarygodnych, to

i tak wszystko ma swoje granice. Nikt nie potrafi latać

w powietrzu, dopóki żyje. Nie potrafimy też być niewi-

dzialni, chociaż Christer, szalony syn Tuli, robił w tej

sprawie co mógł. Po śmierci jednak to co innego!

- zawołała triumfalnie. - Po śmierci nie istnieją żadne

granice! Cieszcie się, wszyscy obciążeni i wybrani, którzy

teraz żyjecie na ziemi! Ciesz się, Benedikte, ty, która zbliżasz

się do dziewięćdziesiątki i zgodnie z ziemskimi rachubami

już wkrótce będziesz się mogła weselić razem z nami!

Benedikte uśmiechała się i radośnie pozdrawiała Sol.

Tylko Sol mogła sobie pozwolić na to, by w taki sposób

mówić o śmierci. Benedikte musiała jednak przyznać, że

brzmiało to dość zachęcająco.

Głos ponownie zabrała Ylva.

- Ponieważ jestem rówieśnicą Tobby, a jej, z oczywi-

stych powodów, nie ma wśród nas, to chciałam wam

powiedzieć, że ona należała do tych urodziwych czarow-

nic. Wielu mężczyzn chętnie odwiedzało jej mały domek.

Co potem z nimi robiła, kiedy już była znudzona ich

obecnością, wolałabym głośno nie mówić. Są takie paję-

czyce, które po miłosnym akcie zagryzają partnera. Nie

chcę o nic podobnego oskarżać Tobby, ale zdarzało się

w naszych czasach, że młodzi mężczyźni z Doliny Ludzi

Lodu ginęli bez śladu. Tobba zaś urodziła nieślubną

córkę, Laurę, w tym samym roku, kiedy ja urodziłam

naszego synka, Bruno. Mogłabym opowiedzieć o Tobbie

mnóstwo skandalicznych historii, ale to ma niewiele

wspólnego z naszą walką przeciwko Tengelowi Złemu.

Poza tym ona mnie przeżyła. Nie wiem, w jakim wieku

ona...

- Miała dziewięćdziesiąt lat - poinformował Tengel

Dobry cichym głosem.

- Wcale mnie to nie dziwi - rzekła Ylva ostro. - No

cóż, w każdym razie mój syn ożenił się z jej córką...

- Wygląda na to, że w Dolinie było wiele małżeństw

pomiędzy bliskimi krewnymi - wtrąciła Tula.

- Tak, i była to w pewnym sensie konieczność. My,

Ludzie Lodu, byliśmy izolowani. Inni bali się nas i niena-

widzili. Ale to małżeństwo było szczęśliwe. Myślę, że sami

powinni o tym opowiedzieć. A ja już dziękuję!

Inteligentna i sympatyczna Ylva zrobiła miejsce dwoj-

gu młodym ludziom, Laurze i Brunonowi. Stali przez

chwilę i coś do siebie szeptali, wreszcie Laura lekkim

kuksańcem w bok skłoniła męża, by to on zaczął.

- Za naszych czasów życie w Dolinie Ludzi Lodu było

bardzo ciężkie. Lata nieurodzaju następowały jedno po

drugim. Ale na świecie poza Doliną wcale nie było lepiej,

więc ludzie mimo wszystko pozostawali na miejscu. My

z Laurą nie dokonaliśmy z pewnością wielkich czynów,

z wyjątkiem tego, że urodziło się nam troje dzieci.

- No to nieźle! - zawołała Tula. - Bo zdaje się, że to

właśnie wy mieliście za zadanie uchronić ród przed

wygaśnięciem?

- Tak było. Ale z tego samego powodu jedno z na-

szych dzieci musiało się też urodzić obciążone dziedzict-

wem zła, niestety. I to ono urodziło się jako pierwsze.

Dziewczynka. Jak z pewnością większość zebranych wie,

miała na imię Hanna.

- Hanna? - wykrzyknęła Sol. - Moja mistrzyni! Nigdy

jej nie zapomnę!

Laura uśmiechała się smutno.

- Jesteś pewnie jedyną osobą, która z sympatią mówi

o naszej Hannie!

- Ale ona była wspaniała! Zła, ale największa czarowni-

ca świata. Och, ilu niezwykłych rzeczy ona mnie nauczyła!

- Sol, co ty! - uspokajała ją Silje z dawnego przy-

zwyczajenia.

Sol wybuchnęła śmiechem.

- Moja kochana, przybrana mateńko, niczego przecież

nie możesz mi już zabronić. Ale jakie to miłe, że się o mnie

troszczysz! Och, jak cudownie jest znowu cię widzieć!

I Liv. I Arego... Uff, chyba się rozpłaczę!

Z udaną wesołością, przesadnymi ruchami ocierała łzy,

próbując obrócić wszystko w żart.

- Może byśmy jednak wrócili do naszych spraw!

- zawołała Tula. - Hanny tu, oczywiście, nie ma i musimy,

niestety, wpisać ją na listę wrogów. Ale, Lauro, ty

przeżyłaś narodziny Hanny. Mimo że należała do najbar-

dziej obciążonych potomków Tengela Złego.

- Myślę, że przeżyłam wyłącznie dlatego, że urodziła

się dużo za wcześnie. Była bardzo malutka! A my się tak

bardzo staraliśmy, żeby utrzymać ją przy życiu. Udało

nam się, ale jeśli mam być szczera, to wielokrotnie potem

tego żałowaliśmy.

Tova wstała ze swojego miejsca, bo zdawało jej się, że

ma tu coś do dodania.

- Powinniście wiedzieć, że ja podczas mojej wędrówki

w czasie byłam przez chwilę Hanną. Nie będę wam tu

opowiadać, jak to odczuwałam, zresztą wszystko jest

zapisane w kronikach Ludzi Lodu, ale powiem, że ona

wciąż usiłuje odnaleźć zakopane naczynie Tengela Złego.

Czy wam coś na ten temat wiadomo?

- Nie - odparł Bruno. - Jak wszyscy inni w rodzinie

słyszeliśmy różne pogłoski na ten temat i chyba dość

nieostrożnie przekazaliśmy je pozostałym dzieciom. Han-

na była jak opętana myślą, by zdobyć choć kroplę wody

zła. Wiem, że kiedyś znalazła się w pobliżu tego miejsca,

gdzie kociołek jest zakopany, bo o mało nie straciła wtedy

życia. Nigdy nam jednak nie powiedziała, gdzie to jest.

I nigdy więcej tam nie poszła.

- To akurat rozumiem.

Sol jeszcze nie skończyła swoich wspomnień o Hannie.

- Możecie sobie mówić, co chcecie, ale ja jestem

przekonana, że ona nie była wyłącznie zła - oświadczyła.

- Kochana Sol - upomniał ją Tengel Dobry surowo.

- Tylko proszę bez tego rodzaju pobożnych życzeń!

Dobrze wiesz, że Hanna należała do obciążonych najgor-

szymi charakterami, którzy...

- Którzy występowali przeciwko tobie! - odcięła się

Sol. - Ponieważ sądziła, że jesteś tchórzliwy i boisz się

podjąć nasze ponadnaturalne dziedzictwo!

- Nie opowiadaj głupstw!

Silje siedziała zamyślona, a po chwili powiedziała

ostrożnie:

- Nie jestem pewna, Tengelu, czy tym razem masz

rację. Pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam Hannę.

Pochyliłam się i pocałowałam ją na pożegnanie w policzek.

I mogłabym niemal przysiąc, że jej oczy zaszkliły się łzami.

- Nigdy mi o tym nie wspomniałaś - powiedział

Tengel z wyrzutem.

- Nie, bo ty nie chciałeś słuchać niczego o Hannie. Ty

chciałeś, żeby pozostała wcieleniem wszelkiego zła.

- Ależ ona była wcieleniem zła! Już choćby ten fakt, że

jej tu dzisiaj z nami nie ma, najlepiej o tym świadczy!

- Hanna była zła, to oczywiste - przyznała Sol.

- Całkowicie, do szpiku kości zła! Ale miała dużo bardziej

skomplikowaną naturę, niż myślisz, Tengelu.

Jedynie Sol mogła go upominać w ten sposób.

- Niestety, uważam, że musimy ją zaliczyć do najbar-

dziej oddanych sług Tengela Złego - westchnął Bruno,

ojciec Hanny, a jej matka, Laura, dodała:

- Inne postanowienie byłoby niebezpieczne i mogłoby

się bardzo źle skończyć dla wszystkich.

Sol prychnęła, ale ustąpiła.

Silje natomiast wciąż trwała w zadumie. Ona rów-

nież w swoim czasie była z Hanną bardzo blisko, ale jak

Tengel powiedział, łatwo jest myśleć dobrze o tych,

którym chcemy pomóc. Choć nie zawsze są nam za to

wdzięczni.

Tula zakończyła spór:

- Bruno i Laura, wy mieliście przecież jeszcze dwoje

dzieci?

Gabriel widział ze swojego miejsca krewnych skupio-

nych wokół Tengela Dobrego i Silje. Były tam też Line

i Sunniva Starsza i wielu innych. Teraz zauważył, że

zarówno Line, jak jej dwoje dzieci: Sunniva i Tengel,

zaczynają się niespokojnie wiercić.

- Mieliśmy - potwierdziła Laura. - Mieliśmy dwóch

chłopców, Torego i Sveina. A chociaż Svein był młodszy,

chcielibyśmy zacząć od niego, bo jego linia wygasła wraz

ze śmiercią jego syna. Jestem tego pewna, choć nie żyłam

tak długo.

Tengel i jego otoczenie wyraźnie odetchnęło. Dla-

czego? zastanawiał się Gabriel. Ale co tam, stwierdził

lekkomyślnie. Nic już nie jest w stanie mnie zdziwić.

Nie miał racji. Tej nocy miał przeżyć jeszcze jedno

wielkie zaskoczenie. Nie miało ono jednak nic wspólnego

z niepokojem Tengela Dobrego i jego bliskich. Wiele

jeszcze miało się wydarzyć tej nocy.

Svein wstał ze swojego miejsca. Miły, trochę skrępo-

wany, dość pospolity mężczyzna.

- Mama słusznie mówi, że miałem syna-jedynaka.

Żona zmarła przy jego urodzeniu, chłopiec był potwornie

zdeformowany. Chociaż jestem jego ojcem, nigdy nie

pogodziłem się ani z wyglądem, ani tym bardziej z okru-

tnym charakterem chłopca. Dałem mu na imię Grimar.

Grimar! Wszystkie znajome imiona przesuwały się jak

na taśmie.

- Nie doczekałem jego dojrzałych lat - mówił dalej

Svein. - Ale trudno mi sobie wyobrazić, by mógł mieć

szczęśliwe życie. Biedny chłopiec!

Tengel Dobry wstał i starał się uspokoić nieszczęsnego

ojca:

- Grimar znalazł dom u swojej ciotki, Hanny. Myślę,

że było im dobrze razem.

- Tak, tak - westchnął Svein. - To możliwe byli

ulepieni z tej samej gliny.

Nie chciał mówić już nic więcej, wobec czego Tula

zawołała:

- Najwyższa Rada wzywa Torego, starszego brata

Sveina.

Tym razem Gabriel widział wyraźnie, że Tengel Dobry

cofnął się głęboko w tył; Line zbladła i szukała ręki swej

córki, Sunnivy.

Na podium wszedł kościsty, silny mężczyzna. Nie był

obciążony, po prostu mało urodziwy, zwyczajny śmiertel-

nik. W jego wzroku nie było śladu łagodności. Dziadek

Tengela Dobrego człowiek, u którego Tengel się wycho-

wywał bo Line, biedaczka, zmarła przy urodzeniu chłopca.

Nie ulegało wątpliwości że nawet Tula poczuła się

nieswojo na jego widok.

- Prosimy cię, byś nam opowiedział o swoim życiu, Tore.

- Nie ma tu nic do opowiadania! - uciął krótko. - A ty,

bezwstydna dziewczyno, nie masz prawa zwracać się do

mnie po imieniu. Nie wpraszałem się na to zebranie i nie

mam nic wspólnego z tymi wszystkimi... grzesznikami

i obrzydliwymi stworami!

Po raz pierwszy tej nocy spotykali się z oporem

i wrógością, do tej pory wszystko przebiegało sprawnie,

pod znakiem przyjaźni, a przynajmniej współdziałania.

- No dobrze - oświadczyła Tula lodowatym głosem,

jakiego jeszcze u niej nie słyszeli. - Jeśli nie chcecie, nie

musicie niczego opowiadać. Konieczne jest jedynie ustale-

nie waszych stosunków rodzinnych. Ile mieliście dzieci?

- To moja sprawa. Nikomu z was nic nie jestem winien

i z niczego nie muszę się spowiadać. Ale niech wam będzie...

dwoje dzieci. Syna Larsa i córkę Line. Ta ladacznica nie

pożyła długo. Uganiała się za chłopami i przyniosła do

domu dwoje bękartów. Młodszy odebrał jej życie.

Zrozpaczony Tengel ukrył twarz w dłoniach. Line

głaskała go po ręce.

- Chcecie powiedzieć, że Line umarła przy urodzeniu

Tengela Dobrego, tak? - zapytała Tula.

- Dobry! - prychnął Tore z najgłębszym obrzydze-

niem. - Jaki on tam dobry! To diabeł wcielony! Nie

powinien był się nigdy urodzić! Ale imię dałem mu

odpowiednie! - roześmiał się triumfalnie.

- Po nim to imię otoczone jest najwyższą czcią

- oświadczyła głosem tak ostrym, jakby pocierała o siebie

dwa kawałki szkła. - I wszyscy bardzo dziękujemy Line za

to, że go urodziła. Jemu bowiem zawdzięczamy wszystko,

co w naszym nieszczęsnym rodzie było dobre i życzliwe.

W przeciwieństwie do innych, którym nie mamy za co

dziękować - zakończyła złośliwie, wyraźnie kierując te

słowa pod adresem nieprzejednanego dziadka Tengela.

Tula nie chciała już mieć z nim więcej do czynienia.

- Rada wzywa syna Torego, Larsa.

Tym samym Tore został odprawiony. Zszedł na dół

i usiadł samotnie, z boku, naburmuszony, odpychający.

Tula uczyniła ruch ręką i dwa demony o końskich

głowach podbiegły, żeby go wyprowadzić.

- Nie dotykajcie mnie, potwory jedne! - warknął.

- Połamańce!

Wtedy Tula przywołała swoje demony, wszystkie

cztery zajęły się niepożądanym gościem.

Długo jeszcze z hallu dobiegały głosy protestu. W koń-

cu jednak wszystko ucichło.

- Co one z nim zrobiły? - zapytał Gabriel Nataniela.

- Nic strasznego. Odesłaly go tylko do miejsca,

w którym przebywał po śmierci.

- A gdzie to jest?

- Na to, drogi Gabrielu, będę ci mógł odpowiedzieć,

kiedy już sam się tam znajdę - rzekł Nataniel ze śmiechem.

Sympatyczny brat Line już przedtem występował,

opowiadał o Targenorze. Solidny, rosły mężczyzna, Lars.

Teraz powiedział, że miał córkę, jedynaczkę imieniem

Eldrid.

- Ach, Eldrid - szepnął Gabriel. - To ona pomagała

Silje w Dolinie Ludzi Lodu!

- Tak. Eldrid to poczciwa kobieta. Ale wiesz, wyszła

za mąż bardzo późno i nie doczekała się dzieci, więc i ta

gałąź rodu wygasła.

Pokazała się też sama Eldrid, krzepka, dobrze zbudo-

wana, Sympatyczna. Tengel i Silje jeszeze raz dziękowali

jej serdecznie za pomoc. Życie Eldrid upłynęło spokojnie,

kiedy wyprowadziła się z Doliny.

Pozostała jeszcze Line, matka Tengela i Sunnivy. Line

potwierdziła, że niełatwo było żyć w domu Larsa. Miał on

nieprzyjemny zwyczaj bić dzieci i wnuki po twarzy

wierzchem dłoni za każde najdrobniejsze nieposłuszeń-

stwo. A często bywał niezadowolony, bo stawiał im

bardzo wysokie wymagania, wyższe niż sobie samemu.

Wszyscy przyjęli z ulgą fakt, że nie ma go już na sali.

Ponieważ Tengel i Sunniva opowiedzieli na samym

początku o swoim życiu, historię norweskiej linii rodziny

uznać można było za wyjaśnioną.

Ale wielka niespodzianka tej noey wciąż jeszcze była

przed nimi.

ROZDZIAŁ XIII

Po tej ogromnej porcji wiedzy o Ludziach Lodu

otrzebna była krótka rzerwa i trochę odprężenia.

Tula wyjaśniła zresztą, że ich krewni z Taran-gai chcieliby

się najpierw naradzić, zanim sami przystąpią do wyjaśnień.

- Proponuję zatem, abyśmy wyszli trochę na tarasy na

tyłach mojej siedziby, zaczerpniemy świeżego powietrza, kto

chce, będzie mógł wypić coś orzeźwiającego albo się posilić.

Wszyscy uznali, że brzmi to zachęcająco, wobec czego

cała norweska część Ludzi Lodu wyszła do hallu, a potem

na zewnątrz po stronie, której jeszcze nie widzieli.

W zdumieniu stali na rozległym, pięknym tarasie ze

wspaniałym widokiem na dużo łagodniejszą okolicę niż

wulkaniczny krajobraz po tamtej stronie góry.

Tutaj wszystko skąpane było w żółtawym, łagadnym

świetle. Widziało się stąd odległe wioski z długimi

budynkami, tonącymi w pięknych ogrodach. Widzieli

drzewa przypominające pinie i topole, senne rzeczki

i bystre potoki, które ginęły w błękitnej dali.

- Kto tam mieszka? - zainteresował się Gabriel.

- O takie sprawy nie należy pytać - uśmiechnęła się

Tula. - Ale z pewnością są to ludzie szczęśliwi.

- Czy będę mógł tam kiedyś pójść?

- Takich rzeczy nigdy się nie wie. Ale byłoby napraw-

dę bardzo przyjemnie! Wtedy moglibyśmy się czasami

spotykać, ty i ja.

- A mama? I tatuś?

- Oni także. Jeśli, oczywiście, twój tatuś nie ma

innego życzenia.

No tak, tata jest Gardem, myślał Gabriel. Tata wierzy

w niebo i piekło.

- Czy człowiek może sobie życzyć, dokąd chciałby pójść?

- Myślę, że powinniśmy zakończyć ten dialog - roze-

śmiała się Tula przyjaźnie. - Spójrz tam, Petra i Line

rozmawiają ze sobą, tak jak chcieliśmy. Ich losy były

niemal identyczne.

- Jak to!

- Żadna nie wyszła za mąż. Każda urodziła dwoje

zieci z różnych ojców i obie urodzenie drugiego dziecka

przypłaciły życiem. Możesz mi wierzyć, że nie było im

łatwo!

- Ale teraz są szezęśliwe?

- Na to wygląda!

Na tarasie było mnóstwo kwiatów, wielkie bukiety,

a nawet całe kwitnące krzewy. Pięknie rzeźbione krzesła

i stoły stwarzały bardzo przytulny, domowy nastrój.

Wszyscy usiedli przy stołach i podano przekąski. Gabriel

stwierdził że dorośli piją lekkie białe wino.

Jak przyjemnie spędzamy tutaj czas, pomyślał opier-

ając się wygodnie. Nie spuszczał wzroku z pięknego

krajobrazu. Chciałbym zostać tu na zawsze, westchnął.

Na tarasie znajdowali się wyłącznie Ludzie Lodu z linii

norweskiej. Słychać było jednak liczne głosy zarówno

z boku, jak i z góry, więc pewnie inne grupy znajdowały

się właśnie tam.

Za pierwszym razem, kiedy podczas przerwy pokazy-

wano im wnętrze góry, w grupie Gabriela znaleźli się

tylko żyjący członkowie norweskiej linii oraz ich opieku-

nowie. Teraz przyszli tu wszyscy, którzy żyli w okresie

pomiędzy czasami Tengela Złego i Tengela Dobrego.

Wszyscy, którzy zdążyli o sobie opowiedzieć.

Zastanawiał się, ilu ich tu będzie następnym razem.

Dida i Wędrowiec, to znaczy Targenor, przyszli

również. Rozmawiał z nimś Marco i Gabriel najchętniej by

do nich podszedł, ale brakło mu odwagi.

Siedział i z podziwem przyglądał się Targenorowi. Nad

tym mężczyzną unosiła się niezwykła aura! Musiał posia-

dać niewiarygodną siłę psychiczną. Jakiś czas temu jego

ręka dotknęła dłoni Gabriela. Była lodowato zimna.

Dokładnie tak jak mówił Vetle, którego Wędrowiec

wyprowadził kiedyś z ogarniętej wojną Europy.

Ciekawe, o czym teraz Vetle myśli? Ten człowiek,

który mu wówczas pomógł, był królem!

Zostali ponownie wezwani na salę i mogła się rozpo-

cząć opowieść o historii Taran-gaiczyków. Tula wygłosiła

parę słów wprowadzenia:

- Już to raz dzisiaj mówiłam, ale nigdy nie za wiele

przypominania takich spraw. Otóż wszyscy jesteśmy

serdecznie wdzięczni Vendelowi i Danielowi za to, że

nawiązali kontakt pomiędzy nami i naszymi krewnymi ze

Wschodu i że podtrzymywali ten kontakt jak długo to

było możliwe. Jak wiecie, rezultat tych kontaktów pomię-

dzy Ludźmi Lodu ze Wschodu i z Zachodu przeszedł

wszelkie oczekiwania! Jest nim mianowicie Shira! A nie-

wielu z rodu Ludzi Lodu mieć będzie takie znaczenie

w naszej walce jak właśnie ona.

Targenor wtrącił nie bez złośliwości:

- Tengel Zły boi się jej bardziej, niż możecie przypu-

szczać.

- Właśnie dlatego Najwyższa Rada wzywa teraz tego,

którego sami Taran-gaiczycy wybrali, by o nich opowiedział.

Niech na podium wejdzie Sarmik, inaczej zwany Wilkiem!

Okazało się, że Taran-gaiczycy bardzo dobrze wykorzy-

stali przerwę. Słowa Sarmika świadczyły o tym najlepiej.

Mimo iż był niższy od dotychczasowych mówców,

sprawiał wrażenie człowieka władczego i cieszącego się

autorytetem.

- Jesteśmy przedstawicielami wymarłego narodu

- oświadczył człowiek, którego nazywano Wilkiem.

- Nigdy jednak nie zapomnimy spotkania najpierw

z młodym Vendelem, a potem z jego kuzynem Danielem.

Kiedy do Nor przybył młodszy brat Shiry, Orjan, nasze

plemię było już właściwie starte z powierzchni ziemi. Ale

Vendel i Daniel przynieśli z sobą informacje o krewnych

w dalekim kraju. I teraz możemy się spotkać z wami

wszystkimi. Jeszcze nie mieliśmy okazji wyrazić, jak

wielkie znaczenie ma dla nas ta noc, jak bardzo cenimy

sobie fakt, że możemy tu z wami być. A także to, że

możemy być wam pomocą w walce z naszym wspólnym

złym przodkiem i wrogiem. Możecie liczyć na pełne

wsparcie z naszej strony. W porównaniu z wami jesteśmy

prymitywnym ludem, lecz prymitywni mają inne wartości

i umiejętności, których brak cywilizowanym.

- To prawda - przyznała Tula. - Wy stoicie bliżej

przyrody, możecie się niemal z nią stopić i, o ile nam

wiadomo, żyjecie w przyjaźni z siłami natury, których my

właściwie nie znamy.

- Mimo to - mówił dalej Sarmik - jesteśmy również

skromnym i nieśmiałym ludem. Nie lubimy mówić zbyt

wiele o sobie, to jest sprzeczne z zasadami, w jakich

zostaliśmy wychowani. Dlatego, po naradzie, postanowili-

śmy, że nie wszyscy będziemy tu dzisiaj zabierać głos. Po

części dlatego, że nasze życie toczyło się w szczególnych

warunkach skalistej krainy, w nagich i surowych górach

Taran-gai. Wytypowaliśmy zatem tych, którzy są tutaj

najważniejsi. Czyli opiekunowie pięciorga norweskich

dzieci. Wszyscy oni zostali ciężko doświadczeni dziedzi-

ctwem zła, ale ze wszystkich sił starali się to zło w sobie

pokonać...

Spontaniczny aplauz zagłuszył jego słowa. Sarmik

podziękował uprzejmie i mówił dalej:

- Ponadto moi rodacy zdecydowali, żebym to ja

opowiedział o ostatnich latach naszego ludu na ziemi.

Mają mi w tym pomagać moi synawie, Orin i Vassar.

Wezwany będzie również Mar. A także szamanka Tun-sij.

I to już wszyscy.

Tula przerwała mu:

- Domyślam się, że dotknigci będą nam mogli zrefero-

wać różne okresy historii Taran-gai?

- Oczywiście.

- W takim razie zacznijmy od najstarszego z nich. Bo

bardzo chcielibyśmy dowiedzieć się jak najwięcej o poby-

cie Tengela Złego w Taran-gai.

- Najstarszy nazywa się Inu.

Inu okazał się niedużym, okropnie brzydkim człowie-

czkiem, jego sylwetka rysowała się dość niewyraźnie na tle

ściany, żył bowiem w bardzo odległych czasach. Sprawiał

wrażenie niezmiernie skrępowanego tym, że będzie mu-

siał przemawiać. Gabriel zrozumiał teraz słowa Sarmika:

u Taran-gaiczyków publiczne występy nie należały do

dobrych obyczajów. A tym bardziej przemawianie do

wielkiego zgromadzenia.

Inu kłaniał się niemal do podłogi.

- Ja byłem wnukiem prawnuka Tengela Złego

- oświadczył takim tonem, jakby prosił o wybaczenie.

Tula znowu się wtrąciła:

- Ale kiedy ty się urodziłeś, on musiał już chyba

opuścić Taran-gai?

- Nigdy go nie widziałem.

Na sali powstało poruszenie.

- Bardzo byśmy chcieli dowiedzieć się czegoś o jego

życiu w waszym kraju.

Inu skulił się jak skarcone dziecko i znowu pokłonił się

do samej ziemi.

- Tego się nie da zrobić. Oni byli bardzo źli i nie mogli

tu przybyć.

Vendel Grip zerwał się z miejsca.

- Ale Tun-sij opowiadała mi, że syn Tan-ghila był

normalny. Dopiero jego wnuk...

- Nie, nie - powtórzył Inu i potrząsał swoimi czar-

nymi, błyszczącymi włosami. - Możliwe, że Tun-sij

słyszała to tak. Ale legendy się zmieniają wraz ze zmianami

księżyca. Syn Tan-ghila, którego spłodził niedługo po

wyprawie do grot, z początku sprawiał wrażenie całkiem

normalnego. Ludzie mówili, że nic po nim nie było widać.

Ale w głębi duszy był gorszy od samego Shamy. Porywał

nasze kobiety, a potem składał z nich ofiary. Chodził na

posyłki dla swojego ojca i węszył, kto z jego współ-

plemieńców jest wiernym poddanym Tan-ghila, a kto się

przeciwko niemu burzy. Możecie jego imię zapisać obok

tych, którzy są dla nas niebezpieczni. To jest bardzo

długie imię i na pewno trudno wam będzie je wymówić,

ale znaczy ono tyle co "Zimowy smutek". Ponieważ jego

nieszczęsna matka umarła, kiedy wydała go na świat.

Niech mu tam będzie jak najgorzej u Shamy!

Zimowy Smutek to zbyt ładne imię dla łotra o takim

paskudnym charakterze, pomyślał Gabriel.

Łotrzyk o smutnym imieniu został wpisany na coraz

dłuższą listę wrogów.

- No, a po nim był jego syn, Kat - powrócił Inu do

swego opowiadania. - Jego wspominam z przerażeniem.

Niebezpiecznie było choćby zbliżyć się do jego siedziby,

czyli wielkiej jamy w ziemi, bo przeróżne duchy kręciły się

tam i z powrotem...

Tula zawołała:

- Mar, czy te duchy były niebezpieczne?

- Moim zdaniem tak - odparł Mar z ław Ta-

ran-gaiczyków, gdzie teraz siedział. - Oni wszyscy to

banda Shamy!

- Ach, tak. Mów dalej, Inu.

- Dla przywołania tych duchów rozpalał ognisko

- wyjaśnił Inu. - Musicie zapisać Kata i jego duchy, to

bardzo ważne. Po nim nastał syn Kata, czyli mój ojciec.

Miał na imię Kat-ghil i nie był to ojciec, jakiego chciałoby

się mieć. On również palił ogniska. Nocami na wysokim

wzgórzu można go było widzieć na tle nieba, jak siedzi

przy ognisku i śpiewa jakieś magiczne pieśni. Kiedy taka

pieśń została odśpiewana, zawsze coś złego przytrafiało się

komuś w Tacan-gai. Jak wiecie, ze Wschodu przybyło

bardzo wielu ludzi, nie tylko Tan-ghil. I tamci byli

normalni. Nie tacy jak my.

Tula kiwała głową.

- To by się zgadzało, że w jego najbliższej rodzinie

wszyscy byli dotknięci. Bo wtedy jeszcze nie było Ludzi

Lodu w Norwegii. Ale potem urodziłeś się ty, no i ty jesteś

tu dzisiaj z nami.

- Tak. Bo ja nie chciałem słuchać tego złego głosu we

mnie, bo pokochałem pewną dziewczynę, najpiękniejszą

i obdarzoną najczystszym sercem na ziemi.

- No popatrzcie, czego może dokonać miłość! - zawo-

łała Tula. - I dostałeś tę dziewczynę?

- Tak. Dostałem. Bo Tan-ghil oprócz złego dziedzictwa

zostawił nam też wielkie bogactwo. To mu przecież

obiecano u źródeł. Byłem bardzo zamożnym człowiekiem.

Posiadałem więcej reniferów, niż można policzyć. A potem

wydawało się, że złe dziedzictwo też przestało nas obciążać.

Mieliśmy dwoje ładnych dzieci, w których nie było zła, a one

ze swej strony dały nam wspaniałe wnuki o dobrych sercach.

- Bardzo możliwe - powiedział Andre, który prowa-

dził obliczenia statystyczne i teraz oczy mało mu z orbit

nie wyszły. - Bo wtedy Tan-ghil zaczynał już szaleć

w Norwegii i przekleństwo obciążało urodzonych tutaj,

wy mogliście żyć w spokoju.

Ku wielkiemu rozczarowaniu zebranych Inu nie umiał

już nic więcej powiedzieć o życiu Tengela Złego w Ta-

ran-gai. Znał, oczywiście, legendę o potężnym huku, jaki

któregoś dnia słyszano od strony Góry Czterech Wiatrów

na morskiej wyspie. Ten huk i krzyk sprawiły, że ziemia

zadrżała, a morze wzburzyło się jak przy największym

sztormie. I po tym Tan-ghil przez wiele okrążeń księżyca

leżał w swojej jaskini jak martwy. A poza tym... nie. Jeśli

ktoś w tamtych czasach zaczynał mówić o Tan-ghilu,

wszyscy milkli i odwracali wzrok. Nie rozmawia się

o kimś aż tak złym.

- Ale przecież Tan-ghil miał też w Taran-gai innych

krewnych? - zapytał Heike. - Tych, którzy urodzili się

przed jego wyprawą do źródeł.

- Tak jest - potwierdził Inu. - To jednak byli

normalni ludzie. On sam jeszcze przedtem nie był aż tak

naznaczony złem, chociaż od samego początku był bardzo

złym człowiekiem.

- Masz rację - powiedział Nataniel. - Dziękujemy ci,

Inu! Bardzo dobrze nam to wszystko wyjaśniłeś.

Na te słowa Inu musiał się znowu bardzo głęboko

pokłonić, a jego szeroka twarz jaśniała z radości. Zakończył

pozdrowieniem dla Christel i wyrażeniem nadziei, że będzie

zadowolona z jego opieki. Christel kiwała głową trochę

skrępowana, ale Bogu dzięki uśmiechała się do niego

sympatycznie. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bowiem Christel,

dokładnie tak jak jej matka, Mari, była jedną z najbardziej

nieobliczalnych osób wśród Ludzi Lodu. Nikt do końca nie

wiedział, czy one dwie zaakceptują te wszystkie fantastycz-

ne wydarzenia, które się tu rozgrywały.

Dwieście lat minęło, zanim kolejny obciążony, lecz

obdarzony dobrym sercem urodził się w Taran-gai. Był to

pomocnik Mariany i miał na imię "Ten-który-uro-

dził-się-w-drzwiach". Dosyć wymowne imię, trzeba przy-

znać. W tamtych czasach nie używano, rzecz jasna, pojęcia

"drzwi", Taran-gaiczycy mieszkali przecież w namiotach

i nikt nie nazywał drzwiami tej skóry, która zasłaniała

wejście, ale dla uproszczenia tak właśnie przetłumaczono

jego imię na norweski.

Był to człowiek przyjazny światu, który pięknie opo-

wiadał o wyprawach z Samojedami do Nor, o latach

nieurodzaju w górach, do których przecież Taran-gaiczy-

cy byli przyzwyczajeni.

Za jego czasów legenda o Tan-ghilu należała już do

przerażających historii, w które tak naprawdę nikt nie

wierzył, ale którymi ludzie uwielbiają się nawzajem

straszyć. Główne wątki tej historii zdążyły się rozmyć

w zapomnieniu. Ale Ten-który-urodził-się-w-drzwiach

zapewniał, że pomiędzy Inu a nim samym urodził się tylko

jeden człowiek naprawdę bardzo zły.

Norwegowie kiwali głowami. Oni mieli bowiem jedno

"wolne" pokolenie, mianowicie pokolenie Ivara i Signy.

Rozumieli, że Tengel Zły przestał się przejmować Ta-

ran-gaiczykami. Teraz najbardziej na świecie nienawidził

swoich norweskich potomków i im przede wszystkim

starał się dokuczyć.

Ów zły człowiek w Taran-gai dostał po prostu prze-

zwisko "Strach". Jego ulubionym zajęciem było porywa-

nie małych dzieci i składanie ich w ofierze jakimś własnym

tajemniczym bogom i duchom. Kobiety w ciąży starały się

ukrywać swój stan albo wyjeżdżały gdzieś daleko, żeby

urodzić swoje dzieci. Niekiedy jednej czy drugiej udawało

się wywieść w pole Stracha, ale nie zawsze. Ci, którzy

wtedy żyli, opowiadali Temu-który-urodził-się-

w-drzwiach, że były to upiorne czasy, co zresztą wszyscy

zebrani na sali bardzo dobrze rozumieli.

Strach został wpisany na "czarną listę".

Ten-który-urodził-się-w-drzwiach był szamanem, jak

większość w jego rodzinie i przed, i po nim. Można było

być szamanem, nawet jeśli się nie było dotkniętym

przekleństwem Tan-ghila. Wystarczy popatrzeć na Tun-sij.

Ale już córka Tego-który-urodził-się-w-drzwiach była

dotknięta, tyle że należała do tych, którzy starali się być

dobrzy. Teraz została opiekunką najstarszego syna Mari,

Jorgena. Miała jakieś okropnie długie imię, które ozna-

czało mnej więcej tyle, co: "Gwiazda, która się uwolniła

i płynęła po niebie". Bo takie właśnie wydarzenie miało

miejsce tej nocy, kiedy się urodziła. Imię było zbyt długie

i zbyt trudne do wymówienia, więc nazywano ją po

prostu: Gwiazda, i tak została zapisana w protokołach. Po

dziadku ze strony matki odziedziczyła zdolności szamań-

skie i bardzo długo żyła w Taran-gai. Doczekała się nawet

takiej radości, że jej współplemieńcy widzieli w niej

największą dobrą siłę. Przychodzili do niej po radę

i pomoc przy wszelkich zmartwieniach. Dokładnie tak jak

do Tengela Dobrego i wielu jeszcze po nim.

Na podium pojawili się, jeden po drugim, dwaj ostatni

wyznaczeni do opowiadania. Dwaj mężczyźni niewiel-

kiego wzrostu, uprzejmi, kłaniający się i przepraszający,

a nade wszystko niewiarygodnie sympatyczni, niezależnie

od wyjątkowego braka urody. Wszyscy byli zachwyceni

Taran-gaiczykami właśnie ze względu na ich wdzięk

i onieśmielenie. Ci dwaj jednak nie mieli zbyt wiele do

dodania, jeśli chodzi o Tengela Złego. Najwyraźniej

zupełnie przestał się interesować tamtym plemieniem, nie

traktował tyeh ludzi jak swoich potomków.

Drugi od końca syn Mari miał na imię Mads i jego

opiekunem został Gawar. Najmłodszy natomiast, Odd,

został oddany pod opiekę Hiir.

Wszyscy dostali swoich opiekunów, myślał Gabriel.

Wszyscy z wyjątkiem Jonathana.

Dlaczego akurat nim nikt się nie opiekuje?

Wzrok Gabriela prześlizgiwał się po tylnych rzędach,

gdzie siedzieli Taran-gaiczycy, ci, którzy nie chcieli

zabierać głosu. Bardzo ich polubił. I tych, którzy pokazy-

wali się na podium, także. Lubił te ich długie do ramion

włosy, ich ubrania z miękkiej, dobrze wyprawionej skóry.

I ich twarze naznaczone trudnym życiem w niegościnnych

górach. Uważał, że są na swój sposób bardzo ładne.

Ta, która jako ostatnia pojawiła się na scenie, Hiir, żyła

mniej więcej w tym samym czasie co pewien wstrętny

człowiek, ieden z najgorszych krewnych Tengela Złego.

Ów człowiek musiał być nieprzyzwoicie stary, Hiir jednak

wolała, żeby opowiedział o nim kto inny.

I wtedy przyszła kolej na Tun-sij, szamankę, która

została teściową Vendela Gripa. Andre mógł teraz ludzi

żyjących na początku osiemnastego wieku umieścić we

właściwym czasie.

Na podium wkroczyła bardzo dziwna kobieta. Tun-sij,

legendarna szamanka dla tych, którzy czytali księgi Ludzi

Lodu, podziwiana przez nich i budząca w nich grozę. Była

wyższa niż jej ziomkowie, wyptostowana, o przenik-

liwych, płomiennych oczach.

- Chciałabym opowiedzieć o tym złym człowieku,

którego wspomniała Hiir. Nazywał się Oko Zła i był

ojcem mego dziadka. Musiał być kuzynem Hiir lub

czymś w tym rodzaju. Człowiek zły do szpiku kości,

co może potwierdzić mój drogi zięć i przyjaciel, Ven-

del.

- Tak jest - powiedział Vendel. - Ja go widziałem

w Taran-gai, był już wówczas bardzo stary, właściwie nie

chodził, tylko pełzał, ale w oczach miał jakieś dzikie zło.

Nigdy w życiu nikogo się tak nie bałem jak jego!

Oko Zła wpisano na listę wyjątkowo groźnych prze-

ciwników.

- Mogłabym długo o nim opowiadać - rzekła Tun-sij.

- Ale to tylko takie ponure sensacje, nic więcej. Od-

czuwalibyście wstręt, a także ból z powodu tego, o czym

mówię. Tymczasem ja wolałabym powiedzieć wam

o czymś przyjemniejszym. Czy wiecie, jak niewiarygodnie

wielu szamanów zebrało się tu tej nocy? I otóż oni

wszyscy, którzy są zbyt dobrze wychowani na to, żeby

stawać przed wami na podium, tak jak ja to czynię, oni

wszyscy proszą, by dysponować ich wiedzą i doświad-

czeniem w nadchodzącej walce przeciwko bestii, którą

wszyscy nienawidzimy równie mocno.

- Za tę wiadomość jesteśmy niewypowiedzianie

wdzięczni! - zawołała Tula. - Dziękujemy wam, wszyscy

szamani, którzy chcecie pozostać w cieniu. Na pewno nie

raz skorzystamy z waszej pomocy!

Gabriel dostrzegał w mroku białe zęby, to szamani

uśmiechali się uszczęśliwieni.

Tun-sij powiedziała zatroskana:

- Nie widzę tu, niestety, ani mojej córki, Sinsiew, ani

syna Nguta. No trudno, szczerze mówiąc, wcale na to nie

liczyłam. Ale wiem jedno: chociaż oboje mają zatwar-

działe serca, to nigdy nie staną w walce przeciwko nam!

Nie byli dotknięci dziedzictwem zła. Ale, och, jakże bym

pragnęła mieć przy sobie mojego Irovara! Niestety...Nie

pochodził z naszego rodu. Tak więc jedyna moja radość to

Vendel. No i ci czterej wspaniali książęta...

To zdumiewające, rak niewiele Taran-gaiczycy mieli

do powiedzenia o swoim strasznym przodku, Tan-ghilu.

Po Tun-sij przed zebranymi stanęli dwaj synowie Sar-

mika. Orin i Vassar byli wojownikami. W Taran-gai

należeli do Strażników Gór i teraz postawili się do

dyspozycji w nadchodzącej walce. Również ta oferta

została przyjęta z wdzięcznością.

W końcu pojawił się ktoś, kogo Ludzie Lodu znali

bardzo dobrze. Mar, straszny Mar z Taran-gai. Ich

największy czarnoksiężnik, jeden z tych, do których

wszyscy mieli wielkie zaufanie.

Mar pnywołał do siebie Shirę, bo tego sobie życzyli jego

ziomkowie. Shira była przecież Taran-gaiką ze strony matki.

Ze strony ojca była Norweżką, należała do Ludzi Lodu.

Kiedy Mar i Shira stali na podium, długi rząd Ta-

ran-gaiczyków wstawał z ław i człapiąc wchodził na scenę.

Wszyscy kłaniali się obojgu głęboko. Za wszystkich

mówił Sarmik.

- Shira jest naszym najpiękniejszym kwiatem i to jej

pragniemy pomóc w walce ze złem, które tak strasznie

doświadczyło nasze dwa plemiona.

Wtedy wstali też wszyscy Norwegowie, żeby oddać

cześć Marowi i Shirze i wszystkim Taran-gaiczykom, tym

niskim ludziom o wspaniałych sercach, którzy teraz

uśmiechali się szeroko, bo stwierdzili, że to nic takiego

stać na scenie. Przeciwnie, to nawet bardzo przyjemne!

Andre poprosił, by wolno mu było później wysłuchać

historii każdego z nich, opouwiadanych w cztery oczy, żeby

mógł uzupełnić kroniki Ludzi Lodu. Ubrane w futra, na

egzotyczny sposób piękne istoty obiecały mu to z wielką

chęeią.

Później Taran-gaiczycy opuścili podium i wrócili na

swoje miejsca. Sarmik musiał w ich imieniu powiedzieć,

jak bardzo są wdzięczni za to, że mogą uczestniczyć w tak

wspaniałym spotkaniu.

Mar i Shira byli swego rodzaju pomostem pomiędzy

wschodnią i zachodnią linią rodu. Shama jednak sprawił,

że pozostali bezdzietni. I po ich śmierci ród Taran-gai

przestał istnieć. Rosyjska inwazja w górskim kraju ozna-

czała zgładę dla całego plemienia.

- Aha, więc to na tym stoimy - powiedział Andre

wyraźnie rozczarowany. - O życiu Tengela Złego w Ta-

ran-gai nie wiemy nic. Ani słowa o jego spotkaniu z Shamą,

nic o sytuacji, zanim zdecydował się wyruszyć na zachód.

- Nie denerwuj się, Andre - roześmiała się Tula.

- Jeszcze nie skończyliśmy! Jeśli Tengel Zły myślał, że

zabierze swoje sekrety na miejsce spoczynku, to się bardzo

pomylił!

Oj, ożywił się Gabriel. Znowu zaczyna się coś dziać,

czuję to, nerwy mam napięte do ostateczności.

Wszyscy widzieli, że Tula jest podekscytowana,

w oczach pojawiały się tajemnicze błyski, a głos drżał, gdy

zawołała:

- Drodzy przyjaciele! Wysłuchaliście oto historii Ludzi

Lodu. Również historia Taran-gaiczyków została tu

w skrócie przedstawiona. Dzięki Tovie i Natanielowi

wiemy, skąd pochodzili rodzice Tengela Złego. Mimo

wszystko znamy jedynie fragmenty życia naszego przodka

od momentu, gdy jako dziecko zamordował swego ojca, aż

do czasu, gdy mieszkał w Dolinie Ludzi Lodu w Norwegii.

- Więcej informacji ponad to, co mamy, nie powinni-

śmy się raczej spodziewać - westchnął Andre.

Tula zrobiła wymowną pauzę, po czym powiedziała:

- Drodzy przyjaciele! Czy nikogo wam nie brakuje? Czy

nie odczuwacie nieobecności piątego członka Najwyższej

Rady? Opiekuna Jonathana? Tego, który jest równie

ważny, jak Shira, Targenor, Marco i Nataniel? Tego, który

może nam udzielić informacji na temat fletu Tengela Złego?

Przyjaciele, pozwólcie sobie przedstawić tego jedynego,

który mógłby nam opowiedzieć całą historię Ludzi Lodu!

Gabriel i Nataniel spoglądali na siebie pytająco. Kto to

może być?

Z mroku wyłoniła się jakaś postać. Przybyły lekko

utykał, wydawał się jakiś kanciasty i brzydki, wszystko

w nim było brunatne, od potarganych, przypominających

słomę włosów po wyraźnie ułomne dłonie i stopy.

Za plecami Gabriela rozległ się przeciągły krzyk. To

jego wuj Jonathan z jękiem zerwał się z miejsca.

- Ale... Ale... - jąkał.

Siostry Jonathana, Karine i Mari, również wstały.

Osłupiałe wpatrywały się w postać na scenie.

Mari przypomniała sobie najbardziej wstydliwy mo-

ment swego życia. Ona, która myślała o sobie, że jest

wspaniałym człowiekiem, zupełnie wtedy straciła panowa-

nie. Zdawało jej się, że jest tolerancyjna i pełna wyrozumia-

łości, a wtedy, wiele lat temu, gdy zobaczyła tego człowieka

na skraju lasu, odwróciła się z obrzydzeniem. Cóż za wstyd!

Karine wspominała co innego. Ona żywiła wdzięczność

dla tego budzącego przygnębienie stworzenia. On bowiem

jej pomógł, milczący i życzliwy, pomógł jej pochować

mężczyznę, którego zabiła. A teraz ten człowiek tutaj?

Jonathan rozpoznawał druha, który wiernie stał u jego

boku w latach wojny. Tego, który się nim opiekował

i dzielił się z nim swoją porcją jedzenia w kraju wroga,

a później został zastrzelony na oczach Jonathana. Tej

potwornej chwili nigdy nie zdołał zapomnieć. Żal...

Wielu zgromadzonych na sali zareagowało gwałtownie

na widok ostatniego gościa.

Sol. I Mattias. Ingrid. Daniel. I Heike. Henning.

Benedikte i Andre...

Heike zaczął płakać.

Najgwałtowniej jednak reagował Nataniel. Zerwał się

z miejsca.

- Więc to ty? - krzyknął. - Mój przyjaciel, mój

ukochany przyjaciel, za którym tęsknię od tak dawna!

Utrata ciebie była najstraszniejszym przeżyciem, jakie

mnie spotkało!

- To ty znasz Runego? - zapytał Jonathan, który

również wszedł na podium, by uściskać starego towa-

rzysza z wojennyeh lat. - O ile pamiętam, Natanielu, to

mignął ci tylko kiedyś na ciężarówce, gdy byłeś jeszcze

dzieckiem. Chociaż bardzo chciałeś już wtedy go po-

znać.

- Rune? - wyjąkał Nataniel zdezorientowany. - W ta-

kim razie to ty nie wiesz, kim on jest.

Jonathan zdumiony patrzył, jak tłum jego krewnych

wchodzi na podium. Na Boga, jakim sposobem Sol

i Daniel, i Ingrid mogli znać Runego?

Podbiegł Heike i wziął w ramiona tego młodego

człowieka o kalekich rękach i nogach.

- Dziękuję ci - szeptał. - Dziękuję za wszystko, kim

dla mnie byłeś, i za wszystko, co dla mnie uczyniłeś!

I dziękuję ci za to, że mogłem jeszcze raz cię zobaczyć!

- Jak łatwo cię poznać! - mówił bardzo wzruszony

Henning. - Natychmiast wiedziałem, że to ty!

Na sali dosłownie wrzało. Wszyscy chcieli wiedzieć,

o co chodzi, większość niczego nie rozumiała.

Tula próbowała to jakoś opanować.

- Najdrożsi przyjaciele! Teraz usłyszymy historię Ru-

nego!

Przełknęła ślinę i głęboko wciągnęła powietrze. Gab-

riel siedział z otwartą buzią i gapił się na podium, starał się

pojąć, ale nie był w stanie.

- Za to, że Rune jest tu dziś z nami, winniśmy

wdzięczność czarnym aniołom. Ale wy chcielibyście na

pewno wiedzieć, kim on jest, prawda?

Na sali raz jeszcze zapadła kompletna cisza.

Gabriel widział, że owa niezgrabna postać skierowała

wzrok ku ławom czarnych aniołów i ukłoniła się sztywno,

jakby z trudem. Cóż to za zdumiewająca istota! Straszna!

Ale na trójkątnej twarzy, pod niesforną grzywą, błąkał się

uśmiech. Przyjazny i sympatyczny. Oczy jednak, jasno-

brązowe jak wszystko na nim, były smutne, przepełnione

żalem.

Imię... Rune? Rune?

Czarne anioły? Nataniel?

Tula znowu zabrała głos.

- Rune jest starszy niż wy wszyscy razem wzięci. On

jest starszy niż Adam i Ewa, postanowił jednak śledzić

losy Ludzi Lodu od ich pierwszych dni i pomagać im

w walce przeciwko tej zakale świata, jaką jest nasz okrutny

przodek, Tengel Zły.

I wtedy Gabriel pojął, kim jest Rune.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomA Góra?monów
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dom Upiorów
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tomF
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom1 Przewoźnik
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zauroczenie
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomF Woda Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Tęsknota
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomD ?talny Dzień
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Ogrod smierci
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zimowa Zawierucha
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dziedzictwo Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom' Skandal
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Kwiat wisielców
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu( Lod i ogien
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tomD

więcej podobnych podstron