_____________________________________________________________________________
Margit Sandemo
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XLI
Góra demonów
_____________________________________________________________________________
ROZDZIAŁ I
Tego wiosennego wieczora 30 kwietnia 1960 roku nad
ziemią rozlało się jakieś dziwne światło.
Wieczór Valborgi, noc czarownic, jedyna w roku.
W Norwegii mało kto już o tej niej pamięta. Nato-
miast w Szwecji i w Niemezech, a także w wielu innych
krajach północnoeuropejskich stare rytuały są wciąż
żywe. To właśnie tego wieczura Szwedzi palą pierwsze
wiosenne ogniska, podobnie jak wszvscy Skandynawowie
w wigilię świętego Jana. Szwedzi zdaje się sądzą, że te
ogniska mają trzymać czarownice z dala od ich kraju.
Wieczór Valborgi bowiem, czy, też noc Walpurgi, jak się
to nazywa w Niemezech, to niebezpieczna pora.
Jakaś niezwykła cisza panowała wokół Lipowej Alei
tego kwietniowego wieczora 1960 roku. Niebo miało
delikatną liliowobłękitną barwę. Na zachodzie płonęło
szkarłatną czerwienią przechodzącą w złocistą żółć.
Jak cicho... Jak cicho...
Gdzieś w oddali raz po raz rozlegał się jakiś sygnał,
dźwięczny, jakby głos miedzianej trąbki. I tylko dwa tony,
drugi znacznie wyższy od pierwszego. Sygnał brzmiał
przeciągle i wolno zanikał. Został powtórzony trzy, razy.
Benedikte z Ludzi Lodu miała się akurat kłaść spać.
Wkroczyła właśnie w dziewięćdziesiąty rok życia, ale
wyglądała najwyżej na siedemdziesiąt.
Siedziała na krawędzi łóżka i noskiem jednego domo-
wego pantofla próbowała zrzucić drugi, gdy dotarły do
niej sygnały. Zaciekawiona, zwróciła się ku oknu.
Zbyt daleko jej wzrok nie sięgał, bo dawna parafia
Grastensholm została bardzo gęsto zabudowana. Widzia-
ła jednak niebo rozjaśnione na zachodzie wieczorną zorzą.
Krwisty blask sprawił, że ogarnął ją nastrój grozy, jakby
przeczucie sądnego dnia.
Nagle uświadomiła sobie, że nie jest w pokoju sama.
Odwróciła się.
Przy drzwiach stał Heike, jej opiekun z grona zmarłych
przodków.
- Ubierz się ciepło, Benedikte. Czeka cię dziś w nocy
daleka droga.
Przeniknął ją dreszcz. Czy to...?
- Nie, twoje życie jeszcze nie dobiegło końca - uśmie-
chnął się serdecznie. - Ale Gand wzywa nas wszystkich.
Skinęła głową z właściwą sobie godnością.
- Zaraz będę gotowa. Czy wszyscy z mojego domu
pójdą na spotkanie?
- Zarówno twój syn, Andre, jak i Mali pochodzą
z Ludzi Lodu, wiesz przecież. A zostali wezwani wszyscy
z naszego rodu. Wszyscy żyjący. A także wielu, bardzo
wielu innych. Jak to powiedziała Dida, granica pomiędzy
żywymi i umarłymi przestanie tej nocy istnieć.
- A Sander?
Heike posmutniał.
- Nie. On nie. On nie był z naszej krwi.
- Tak, rozumiem. Zresztą to może lepiej. Tak się
zestarzałam. Wiesz, czekaliśmy na to, ale kiedy nareszcie
przychodzi co do czego, człowieka ogarnia lęk - rzekła
zakłopotana.
- Tak to bywa, niestety. Wyjdź, kiedy się przygo-
tujesz.
Gdy Heike opuścił pokój, Benedikte zaczęła w pośpie-
chu szukać odpowiedniego ubrania. Chciała ładnie wyglą-
dać tej nocy, ale musiała też włożyć coś ciepłego. Czy ta
perłowoszara sukienka byłaby odpowiednia? Chyba tak.
Już gotowa, otulona w swoje piękne futro, starannie
uczesana, zeszła do hallu.
Andre i Mali siedzieli w salonie, w świetnych humo-
rach, jak to czasem bywa w taki wiosenny wieczór, kiedy
człowiekowi nie chce się iść spać, wszyscy siedzą, choć od
czasu do czasu ktoś upomina: "No, czas najwyższy kłaść
się do łóżek". Bardzo miły nastrój, trzeba powiedzieć.
Nagle ktoś stanął na ich pięknym perskim dywanie.
Oboje zerwali się na równe nogi. Andre przyglądał się
przystojnemu panu ze stulecia, gdy mężczyźni ubierali się
naprawdę bardzo po męsku.
- Dominik? - wykrztusił zdumiony.
Gość ukłonił się z łobuzerskim uśmiechem.
- To rzeczywiście ja! W nadchodzącym czasie mam
być pomocnikiem Mali, jestem tutaj po to, by was zabrać
na spotkanie wszystkich córek i synów Ludzi Lodu.
- Jesteśmy gotowi. Ale czy ja nie mam żadnego
opiekuna ani pomocnika? - zapytał Andre.
- Ty jesteś bardzo ważną personą, więc też musisz
mieć silnego opiekuna. Tak powiedział Gand, nie wyjawił
tylko, kto nim będzie. Ja dostałem polecenie przyprowa-
dzenia was obojga.
Andre zastanawiał się przez chwilę.
- Chyba nie ma sensu ciągnąć też mojej starej matki.
Tak mówił Andre, który sam dochodził siedemdzie-
siątki.
- Myślę, że Benedikte czułaby się głęboko dotknięta,
gdybyśmy ją pominęli - uśmiechnął się Dominik. - Poza
tym ona będzie nam potrzebna. Siła Benedikte zawiera się
w tym, że potrafi ona poznać historię każdej rzeczy, której
dotknie.
- I specjalnie tej umiejętności nigdy nie wykorzys-
tywała - wtrąciła Mali.
Dominik skierował na nią swoje piękne oczy. Pojawił
się w nich złoty błysk.
- Benedikte sama wybrała zwyczajne życie. Teraz
jednak nadchodzą ciężkie czasy dla wszystkich.
- Domyślaliśmy się tego - powiedziała Mali. - Dla
Ludzi Lodu nadeszła rozstrzygająca godzina, prawda?
- Owszem. Trzeba będzie podjąć walkę.
Andre i Mali spoglądali po sobie.
- Zaraz idziemy - oświadczyli spokojnie.
W hallu czekała na nich Benedikte w towarzystwie
Heikego, którego powitali z wielkim szacunkiem.
- Potężnych mamy opiekunów - rzekł Andre do
swojej matki. - Nie mogłem tylko nigdy pojąć, dlaczego
Nataniel, który jest z nas wszystkich najważniejszy,
otrzymał do pomocy jedynie Linde-Lou.
Heike zwrócił się ku niemu:
- Ależ, Andre, czy tobie nigdy nie przyszło do głowy,
kim naprawdę jest Linde-Lou?
- Nie, on...
- On należy przecież do rodu czarnych aniołów! To
wnuk samego Lueyfera!
Andre przystanął.
- No tak, masz rację! Boże, miej nas w opiece!
A raczej: miej w opiece tego, który próbowałby zrobić
krzywdę Natanielowi!
- Tak to powinno brzmieć - uśmiechnął się Heike.
Wyszli na dziedziniec spowity wieczornym mrokiem.
Nikt nie powiedział ani słowa, gdy Andre zamykał na klucz
drzwi domu w Lipowej Alei, który przez jakiś czas miał
pozostać pusty. Bo tylko oni troje teraz tu mieszkali. Mali,
licząca sześćdziesiąt sześć lat, była wśród nich najmłodsza.
Żywili nadzieję, że kiedyś majątek odziedziczy Tova.
Wszyscy jednak mieli wątpliwości, czy ta nieszczęsna
dziewczyna kiedykolwiek wyjdzie za mąż.
No cóż, za to Vetle został obdarzony licznym potom-
stwem. Może któreś z jego wnuków zamieszka w przy-
szłości w Lipowej Alei.
Jeśli Ludzie Lodu przetrwają...
Teraz właśnie o to miała się toczyć gra.
Aleję przesłaniała mgła, co wydawało im się trochę
dziwne, bo poza tym było pogodnie i zaczynały się już
pokazywać gwiazdy. W alei jednak mgła zalegała tak
gęsta, że ledwie widzieli drogę przed sobą.
I jak zimno! Benedikte skuliła się, zadowolona, że po
pewnym wahaniu zdecydowała się włożyć na piękną
suknię gruby żakiet.
- Uff! - jęknęła Mali. - Zimno mi w plecy.
Benedikte dobrze rozumiała, o co chodzi, to nie tylko
chłód...
Dobrze, że Heike i Dominik są z nami! Trudno było
nie dostrzegać, że Andre i Mali próbują ukryć niepokój,
a może nawet strach.
Benedikte głęboko wciągnęła powietrze i odważnie
wkroczyła w otuloną mgłą aleję.
- Vetle!
Ten glos Vetle już kiedyś słyszał. Dokładnie to samo
wydarzyło się dawno, dawno temu w jego rodzinnym
domu. Miał wtedy czternaście lat i był sam.
Teraz miał lat pięćdziesiąt osiem i od tamtej pory
mnóstwo wody upłynęło w rzekach. Nigdy jednak nie
zapomniał tego głębokiego, głucho brzmiącego głosu,
wzywającego tak stanowczo.
Spojrzał w górę i zobaczył przy sobie Wędrowca.
A więc to znowu on... Wędrowiec w Mroku, którego
życie wciąź stanowi zagadkę. Ten, który towarzyszył
kiedyś Tengelowi Złemu.
Przyjaciel i opiekun Vetlego, podobnie jak kiedyś
opiekun Heikego. Teraz Heike sam jest opiekunem.
- Słucham - rzekł Vetle z uśmiechem. Tym razem już
się go nie bał.
- Czas nadszedł - rzekł Wędrowiec. - Ludzie Lodu
spotkają się dziś w nocy. Twoja żona już się położyła
i będzie spała głęboko. Tak samo jak twoja synowa,
Lisbeth, i zięciowie Ole Jorgen i Joachim. Wszyscy spać
będą w swoich domach i nie powinni nic wiedzieć o naszym
spotkaniu. Weźmie w nim natomiast udział Jonathan i jego
dzieci: Finn, Ole i Gro. Już zostali wezwani.
- Ale one są jeszcze małe! Dwanaście, trzynaście
i czternaście lat!
- Ty wcale nie byłeś dużo starszy, kiedy wyruszyleś
w bardzo niebezpieczną podróż. Twoim wnukom nic się
nie stanie, nigdy nie będą lepiej chronione niż dzisiejszej
nocy. A poza tym pewnie chcesz, żeby wiedziały o naszych
sprawach?
- Oczywiście! Ale co z resztą moich wnuków? Czy
zostaną wezwane?
- Naturalnie!
- Tylko że Mari mieszka tak daleko stąd.
Wędrowiec uśmiechnął się tajemniczo, jak to on. Vetle
nie mógł jednak niczego dostrzec pod mnisim kapturem
Wędrowca, domyślał się zaledwie.
- Mari i jej dzieci bez trudu znajdą drogę tam, dokąd
wszyscy mamy się udać. Będą mieć przewodnika jak
pozostali członkowie rodu. Ja już zdążyłem wezwać
Jonathana i jego dzieci, bo oni dopiero później poznają
własnych opiekunów. Chodź już!
Vetle wszedł na chwilę do sypialni i pocałował Hannę
w czoło. Potem wyruszył z Wędrowcem.
Spora gromadka czekała już na dziedzińcu domu Ve-
tlego, drżąc w wieczornym chłodzie. Jonathan wraz z trój-
ką dzieci miał towarzyszyć Vetlemu. Sytuacja była tak wy-
jątkowa, że Finn, Ole i Gro zachowywali się spokojnie jak
nigdy. Na ich twarzach malowało się skupienie i napięcie.
Wędrowiec dał znak, by szli za nim.
- Skąd się wzięła taka mgła? - zastanawiał się Finn.
- I tylko tutaj, przed naszą bramą?
Wędrowiec powiedział spokojnie:
- Po prostu idźcie za mną, wszystko jest jak trzeba.
Z wahaniem wkroczyli w obszar osłonięty mgłą i nagle
przestali widzieć cokolwiek. Jakby cały świat zniknął,
wszędzie panowała jedynie mlecznobiala mgła.
- Powinnam była włożyć zimowe ubranie - szepnęła
Gro, jedyna przedstawicielka kobiet w tym towarzystwie.
- Jest po prostu lodowate zimno!
- No, no, nie przesadzaj - odparł jej ojciec Jonathan
równie cicho.
Ciekawe, kto jest moim opiekunem, zastanawiał się
Finn. To ci dopiero podniecająca sprawa! Ale dziadka
opiekun jest nadzwyczajny! Ojciec też ma mieć kogoś
ważnego, tak powiedział ten dziwny pan, który idzie
przed nami. Uff, ciarki przechodzą mi po plecach.
- Oj, co ten asfalt zrobił się taki twardy! - jęknął Ole.
- Aż dźwięczy pod stopami!
- Ja nic nie widzę - powiedział Finn. - Nie widzę
nawet własnych stóp.
- Jezu, ale ciemności! - jęknęła cicho Gro i przysunęła
się do ojca.
- Fajnie! - stwierdził Finn, ale słychać było, że głos mu
trochę drży.
Nataniel pojechał z kilkudniową wizytą do swojej
matki. Nie był wcale zaskoczony, kiedy w drzwiach stanął
Linde-Lou z tym swoim nieśmiałym uśmiechem.
Nataniel skończył właśnie kolację. Zamknął spokojnie
lodówkę i przywitał gościa pytaniem:
- Domyślam się, że godzina próby wybiła?
- Tak - potwierdził Linde-Lou. - Sprawiłem właś-
nie, że twój ojciec zasnął bardzo głęboko.
Nataniel poczuł, że serce bije mu mocniej i szybciej.
A więc zaczyna się na poważnie, przede wszystkim dla
niego, ale innych również.
- Mama...?
- Zaraz do niej pójdziemy.
Nataniel wiedział, że mama siedzi w salonie, tam więc się
skierowali. Ale Christa nie była sama. Rozmawiała z jakimś
ciemnowłosym młodym mężczyzną o skośnych oczach,
wystających kościach policzkowych i inteligentnej twarzy.
Nieznajomy zwrócił się do Nataniela:
- Jestem Tarjei, przewodnik twojej matki.
Nataniel przywitał go z szacunkiem. To przecież jego
poprzednik, ten, który miał poprowadzić walkę przeciw-
ko Tengelowi Złemu, ale nie dożył tej chwili.
- Jak długo nas... nie będzie? - zapytała Christa
ostrożnie.
- Tym nie powinniście się przejmować - uspokoił ich
Tarjei. - Ziemski czas nie będzie tej nocy obowiązywał.
Wrócicie przed świtaniem, choć dla was noc może trwać
bardzo długo.
W odpowiedzi Christa uśmiechnęła się niepewnie.
Ci dwoje, którzy kiedyś kochali się najbardziej chyba
beznadziejną miłością na świecie, Christa i Linde-Lou,
popatrzyli na siebie smutno. Christa postarzała się, skoń-
czyła już pięćdziesiąt lat, gdy tymczasem on... On był
równie młody, równie ufny i niewinny jak wtedy, ponad
trzydzieści lat temu.
Mimo to Christa wyczuwała wibrujące między nimi
napięcie. Nic niestosownego, nic nieczystego, wyłącznie
głębokie wzajemne porozumienie i szczerość. A także
smutek, który boleśnie ściskał jej serce.
Po chwili milczenia powiedziała cicho:
- Idziemy z wami.
Na dworze panowała dziwna atmosfera. W powietrzu
wyczuwało się... napięcie? Zdziwienie? A może strach? Nie,
to nie strach. Raczej wyczekiwanie. Odległe sygnały już
dawno umilkły. Świat pogrążony był w wieczornej ciszy.
Nie widzieli niczego wokół siebie, bo nad dziedzińcem
zalegała gęsta mgła. Dwoje ludzi, Christa i Nataniel,
sądziło, że tuman okrył całą okolicę.
Tak jednak nie było.
Linde-Lou i Tarjei wprowadzili ich w obszar mgły
i ludzie poczuli lodowaty chłód. Bez słowa podążali za
przewodnikami, choć wszystko to bardzo ich dziwiło. I ta
gęsta mgła, i nieoczekiwane zimno, i dziwnie głuchy
odgłos ich własnych kroków. Chcieliby też wiedzieć, jak
długo potrwa ta wędrówka.
Ani Christa, ani Nataniel nie zapytali jednak o nic.
Ufali tym, którzy po nich przyszli.
Mój synu, myślała Christa. Mój ukochany synu, to ty
musisz podjąć walkę, która nas czeka.
Tovę obudził Gand. Tego wieczora położyła się
wcześnie, a teraz ocknęła się, bo ktoś gładził ją delikatnie
po policzku, i spojrzała w górę.
Na ogół jedynie mama albo ojciec dotykali ją tak
pieszczotliwie i serdecznie. Gdy stwierdziła, że to Gand,
oczywiście natychmiast odwróciła się do ściany. Bo jeśli
o niego chodzi, to nigdy nie panowała nad swoimi
uczuciami.
- Co ty tu, do diabła, robisz? - prychnęła z rozpaloną
nagle twarzą. - Dlaczego tu przyszedłeś? O co chodzi?
- Zbieramy się - odpowiedział z wielką powagą.
- A ty jesteś w naszym gronie bardzo ważna, wiesz o tym.
Tova przyjęła to z takim ożywieniem, że gotowa była
natychmiast wyskoczyć z łóżka i zacząć się ubierać. Ale
szybko się opanowała. Jej krótka nocna koszulka nie
nadawała się do pokazywania, szczególnie mężczyznom,
a już zwłaszcza komuś takiemu jak ubóstwiany Gand.
- Mógłbyś przynajmniej... - zaczęła ostro, ale umilkła
i wciąż siedziała na łóżku. W takiej chwili powinna
zachowywać się z godnością. - A moi rodzice? Czy oni
również wezmą udział w spotkaniu?
- Rikard, twój ojciec, pochodzi z Ludzi Lodu, i już
został powiadomiony. Trond stoi z nim przed bramą.
Mama natomiast śpi mocno. Postarałem się, żeby niczego
nie zauważyła. A teraz zaczekam za drzwiami, ubierz się
spokojnie. Tylko włóż coś ciepłego. Będziesz poza do-
mem przez całą noc i może być zimno.
Nie odważyła się zapytać, dokąd mają iść.
To by i tak nic nie dało. Troje dzieci Jonathana
próbowało tymczasem wypytywać Wędrowca, ale ni-
czego im nie powiedział.
- Uff! - wzdrygnęła się Tova, zamykając drzwi. - Jaka
paskudna, mglista pogoda! A dopiero co było tak ładnie!
Starała się nie patrzeć w stronę Ganda. Był taki
strasznie przystojny, że na jego widok doznawała skurczu
serca. I po co się tak wygłupiała? Nie była w stanie
rozsądnie odpowiedzieć na żadne jego pytanie. Ale też to
zbyt wygórowane wymagania wobec kogoś, kto musi
zawsze ukrywać swoje uczucia.
Daleko na północy, w Trondelag, po Mari i pięcioro jej
dzieci przyszła Ingrid, rudowłosa wiedźma. Mari niewiele
ostatnio miała wspólnego z Ludźmi Lodu. Osiadła spokojnie
jako żona i matka oraz gospodyni w sporej zagrodzie i była
z tego zadowolona. Powszednie troski o dzieci i kłopoty
materialne zaprzątały jej umysł bez reszty, nieustannie się
o coś lub o kogoś martwiła. Nieczęsto też wspominała
o swoim pochodzeniu z Ludzi Lodu. Nie żeby chciała o tym
zapomnieć, ale wolała takie informacje zachować dla siebie.
Wielokrotnie próbowała dowiedzieć się od Ingrid, o co
tak naprawdę chodzi, ale zadowalającej odpowiedzi nie
otrzymała. Tylko jakieś napomknienie, że Ludzie Lodu
powinni się zebrać, by omówić problem walki z Tengelem
Złym.
Mari zagryzała wargi. Jej dzieci były już prawie
dorosłe; Christel miała osiemnaście lat, a najmłodszy
chłopiec czternaście. Skoro więc Ingrid zapewniła, że nic
złego się nikomu nie stanie, przestała pytać.
Tylko ona w rodzinie miała wątpliwości. Jej dzieci
natomiast były niczym ogień. Wielokrotnie z zachwytem
słuchały opowiadań dziadka Vetlego o wspaniałej historii
Ludzi Lodu i odczuwały dumę, że należą do takiej rodziny.
Christel jako jedyna z rodzeństwa wahała się trochę
przed tą wyprawą. Wydawała jej się niezwykle podniecają-
ca, to prawda, ale ona była przyrodnią siostrą młodszych
dzieci, wnuczką Abla Garda i być może surowa moralność
i bojaźń boża tej rodziny pozostawiła ślad w jej duszy. Jej
zdaniem wszystkie te historie o duchach, demonach
i Tengelu Złym zawierały w sobie coś niewłaściwego. Nie
była pewna, jak Bóg odnosi się do tego rodzaju spraw.
Poza tym Christel miała ukochanego chłopca, obawiała
się więc zostawić go na dłużej samego, żeby go nie stracić.
Druga w kolejności siostra miała siedemnaście lat i biegała
już za chłopakami podobnie jak Mari w jej wieku.
Mari skarżyła się kiedyś, że Ludziom Lodu brak fantazji
jeśli chodzi o imiona, bo w rodzinie była obecnie Mari oraz
Marit, poza tym Mali, a wcześniej Malin. Ale ona sama,
bardzo niekonsekwentnie, swojej drugiej córce dała na
chrzcie imię Mariana. Jakby to było bardziej oryginalne!
Mariana przyglądała się pięknej Ingrid z niemym
podziwem, zwłaszcza jej wspaniałej fryzurze. Całkiem jak
Rita Haywonh. Będzie musiała to skopiować. Gdyby
tylko miała rude i takie kręcone włosy... Bo ona miała
mysi blond, proste i cieniutkie.
Westchnęła!
Mari długo patrzyła na swego męża, pogrążonego
w głębokim śnie. Usta miał otwarte i pochrapywał.
Pochyliła się nad nim i delikatnie pogładziła po policzku,
całkiem poważnie przestraszona, że już do niego nie
wróci. On ją przecież kochał! Już tylko dlatego zasługiwał
na całą miłość świata!
Mari miała zawsze własny, pogląd na miłość.
Trzej synowie, ogromnie przejęci tym, co miało się stać,
ledwo byli w stanie się ubrać. W końcu jednak wszyscy byli
gotowi, więc Ingrid uśmiechnęła się jednym z najbardziej
niebezpiecznych swoich uśmiechów, eokolwiek diabel-
skim, trzeba przyznać, i poprosiła, by poszli za nią.
Jedno za drugim, jak gęsi, opuszczali śpiącego ojca,
gospodarza Olego Jorgena, i zanurzali się w gęstej mgle,
która spowijała średniej wielkości chłopską zagrodę
w Trondelag.
Boże, co ja robię? myślała przelękniona Mari, prosząc
Wszechmogącego o opiekę.
Wkrótce ich kroki dzwoniły o jakieś twarde podłoże,
po którym szli. Dzieci spoglądały po sobie pytająco,
trochę przestraszone. Znały tę drogę, ale nigdy czegoś
podobnego nie doświadczyły.
Mari natomiast, której przez całe życie brak było
pewności siebie, odwróciła się z lękiem, żeby poszukać
wsparcia u Olego Jorgena, ale nie widziała już ani
bezpiecznego domu, ani obejścia. Miała wrażenie, że ziemia
usuwa jej się spod nóg. Zimna, wilgotna mgła oblepiała ich
szczelnie, a owa piękna kobieta, która szła przed nią kołysząc
biodrami, równie dobrze mogła być huldrą, leśną boginką.
Mari musiała zaciskać zęby, żeby inni nie słyszeli
dzwonienia i żeby ona sama nie zaczęła krzyczeć ze strachu
albo, co gorsza, nie rzuciła się do ucieczki. Miała przecież
dzieci, o nie powinna się martwić. Te zaś nie zdradzały
chęci powrotu do domu, choć były w najwyższym stopniu
zdziwione i niezbyt pewne siebie.
Trzymały się blisko matki i Mari co chwila się o któreś
potykała.
To śmierć, myślała. Wszyscy jesteśmy już martwi,
może zaczadzieliśmy i teraz idziemy do królestwa śmierci?
O, nieszczęsny Ole Jorgen, który obudzi się rano i znaj-
dzie wszystkich swoich ukochanych bez życia!
W tej chwili Ingrid odwróciła głowę i uśmiechnęła się
do nich uspokajająco.
- Nic wam nie grozi, wkrótce wyjdziemy z tej mgły.
Mari nie była taka pewna, czy rzeczywiście chce
oglądać to, co znajduje się poza mgłą, cokolwiek by to
było.
Ellen Skogsrud dopiero co wróciła do domu z Zachod-
niego Wybrzeża. Nie miała jednak odwagi nawiązać
kontaktu z Natanielem. I nieustannie dręczył ją strach, że
Nataniel znajdzie sobie inną dziewczynę.
Podobny niepokój nie opuszczał też Nataniela. Po
świecie chodzi przecież tylu młodych mężczyzn, a Ellen
jest taka ładna.
Siedziała na balkonie z rodzicami, podziwiała wtaz
z nimi zachód słońca, gdy przyszła Villemo.
Stanęła bez słowa w drzwiach salonu. Wszyscy zerwali
się zakłopotani. Mama Ellen najpierw pomyślała o napa-
dzie, tylko dlaczego ta obca kobieta była tak dziwnie
ubrana?
Ellen natomiast i jej ojciec, Knut, pojęli natychmiast,
o co chodzi. Oto odwiedza ich ktoś z przodków Ludzi
Lodu. Tylko kto? I że odwiedza właśnie ich? Od wieków
ich mała rodzina żyła jakby na marginesie wydarzeń
związanych z Ludźmi Lodu.
- Witamy - powiedział Knut, który bardzo dokładnie
przeczytał wszystkie kroniki. - Jesteś Ingrid czy Villemo?
- Villemo - odparła młoda kobieta z uśmiechem.
- Przychodzę, żeby zabrać Ellen na chwilę.
Knut odczuł rozczarowanie i nieprzyjemny ciężar
w sercu. W tym samym momencie jednak pojawiła się
jeszcze jedna pani. Szła ku nim powoli.
I wtedy wszyscy uświadomili sobie, że stoją przed
kimś, komu należy się kłaniać. Spostrzegli też, że nie
zdając sobie z tego sprawy, witają gościa, jak by to była
królowa. I tak rzeczywiście wyglądała. Wysoka, czarno-
włosa, ubrana na czarno, poruszająca się z rzadko spotyka-
ną godnością. Ale najdziwniejsze ze wszystkiego... Zda-
wała się jakby przezroczysta, choć dostrzegali wszelkie
detale w jej stroju i postaci. Knut domyślił się, że przybyła
z daleka, z bardzo odległych stuleci.
- Witaj, Dido, nasza prababko z zasnutej mgłami
przeszłości - pozdrowił ją wzruszony. - Nigdy bym się
nie spodziewał, że dane mi będzie cię spotkać!
Pani się uśmiechnęła, a gdy zaczęła mówić, jej głos
dochodził jakby z oddali.
- To ciebie mam ochraniać i o ciebie się troszczyć,
Knucie Skogsrud. To ty miałeś takie tragicznie nieszczęś-
liwe dzieciństwo u ojca tyrana, Erlinga Skogsruda.
W oczach Knuta pojawiły się łzy.
- Ja? To ja będę miał za opiekunkę samą Didę?
- Jak widzisz - uśmiechnęła się z ciepłym błyskiem
w oczach. - Ale prawdę powiedziawszy dzieje się tak nie
dlatego, że to akurat ty będziesz najbardziej narażony
w starciu z Tengelem Złym. Wprost przeciwnie, on nawet
niewiele wie o tobie. Nie, powód jest taki, że ja znajdę się
tam, gdzie będzie najgoręcej. Dlatego mogę mieć jedynie
takiego podopiecznego, który nie będzie mi sprawiał zbyt
wielu kłopotów. Tak jak Wędrowiec, który opiekuje się
Vetlem. Bo Vetle też nie będzie specjalnie narażony.
- Rozumiem - uśmiechnął się Knut skrępowany.
- Mimo to jestem ci głęboko wdzięczny.
Do rozmowy wtrąciła się Villemo:
- Chciałabym dodać, że ani Sol, ani Tengel Dobry
w ogóle nia mają żadnych podopiecznych. Ani Shira, ani
Mar. Bo oni po prostu nie mogą nawet na chwilę
odwracać uwagi od najważniejszego!
Wtedy wszyscy troje żyjący uświadomili sobie powagę
sytuacji.
Knut i Ellen przygotowali się do drogi.
- Oni... chyba wrócą? - spytała matka Ellen ze
strachem, bo ona również bardzo dobrze wiedziała, na co
się zanosi. Z czasem nauczyła się akceptować niezwykłe
dziedzictwo ciążące nad rodziną męża.
- Oczywiście, że wrócą - odparła Dida w tym swoim
staroświeckim języku. Przyglądała się uważnie pani Skogs-
rud. - Ty natomiast powinnaś się teraz położyć. Kiedy się
obudzisz, oni będą już z powrotem.
- Dobrze - powiedziała matka Ellen i posłusznie
wyszła do sypialni.
- Ona nie będzie nic z tego pamiętać - wyjaśniła
Villemo. - Zaśnie natychmiast, gdy tylko przyłoży głowę
do poduszki.
- Czy my wybieramy się daleko? - spytał Knut.
- I tak, i nie. Ale ubierzcie się ciepło. Wiosenna noc
jest chłodna.
- Czy Nataniel... też tam będzie? - szepnęła Ellen.
- Oczywiście! I na pewno bardzo się ucieszy, widząc
ciebie. Ale wy dwoje musicie być bardzo ostrożni. Złe nie
śpi.
- Tak, wiem - szepnęła znowu Ellen.
- No to chodź z nami!
Bez słowa ruszyli w drogę.
Jako ostatnia została zabrana Karine i jej mały synek
Gabriel. W całej grupie zresztą Karine była chyba osobą
najmniej znaczącą, Gabriel natomiast został wezwany po
to, by mógł być obserwatorem dramatu, który miał się
rozegrać po zakończeniu nocnego spotkania. Chłopiec
jednak niewiele o tym wszystkim wiedział. Dwunasto-
latek już się ułożył do snu, gdy Karine przyszła go
obudzić. Podobnie jak wszyscy zaproszeni na spotkanie,
natychmiast zerwał się całkiem przytomny i rześki jak
przed kolejnym, ciekawym dniem. Zresztą nikt nie czuł się
zmęczony, mimo że był już taki późny wieczór. W oczach
matki widział egzaltację. Za jej plecami stał jakiś mężczyz-
na. Gabriel zmrużył oczy, żeby widzieć lepiej. Był to jakiś
niebywale wysoki i rosły człowiek. A jak wyglądał! Jak
dzikus! Tak strasznie, że Gabriel musiał odwrócić wzrok.
- To Ulvhedin, Gabrielu. Będzie twoim opiekunem
także w czasie, który nadejdzie.
Gabriel uznał, że to bardzo wygodne mieć kogoś
takiego przy sobie. A poza tym słyszał przecież o Ulvhedi-
nie. Drżącymi wargami uśmiechnął się do niego. Udało
mu się jednak wywołać jedynie jakiś grymas, co musiało
wyglądać okropnie głupio. Ulvhedin odpowiedział
uśmiechem. Choć Gabriel chyba by nie nazwał tego
uśmiechu łagodnym... Mama wyjęła najładniejsze i naj-
cieplejsze ubranie chłopca i wtedy zauważył, że drżą jej
ręce. Dorośli wyszli z pokoju, a Gabriel był tak zdener-
wowany, że włożenie spodni zajęło mu wiele czasu. Może
lepiej zostać w domu? Ktoś musi zająć się psem...
Czekali na niego w przedpokoju. Był z nimi jeszcze
jeden mężczyzna. Młody blondyn o żółtozielonych
oczach. Gabriel ukłonił mu się uprzejmie. Gość przed-
stawił się, miał na imię Niklas, i wyjaśnił, że będzie się
opiekował mamą Gabriela.
To budziło poczucie bezpieczeństwa. Że ktoś zajmie
się także mamą. Gabriel rozejrzał się jeszcze za tatą,
Joachimem, ale nigdzie go nie zauważył.
Na dworze było chłodno, ale w powietrzu czuło się
wszystkie podniecające zapachy wiosny. Dym ognisk,
wilgotna ziemia, młoda zieleń. Gabriel rozglądał się
z zaciekawieniem. Nie przywykł wychodzić nocą z domu.
Ojca naprawdę z nimi nie było, ale Gabriel nie miał
odwagi o niego pytać. Zresztą sam się chyba domyślał,
dlaczego. Tata nie pochodzi przecież z Ludzi Lodu. Tata
nazywa się Gard. Wielu z Ludzi Lodu ma krewnych
nazwiskiem Gard. Christa, Nataniel, mama Karine, sam
Gabriel. A także Christel. Jej mama, Mari, była z Józefem,
synem Abla. I to on jest prawdziwym ojcem Christel,
chociaż nigdy się o nią nie troszczył.
Wuj Józef jest głupi.
Ulvhedin wziął Gabriela za rękę. Jego dłoń wydawała
się chłopcu niebezpieczna. Wielka, niezdarna i dosyć
straszna. Nie taka jak ręka taty. Całkiem niepodobna!
Gabriel zapomniał, że jest już dużym chłopcem, który
ma dwanaście lat. Skończył dopiero siedem i ma iść do
pierwszej klasy. Czy mógłby zabrać ze sobą psa? Nie, psa
zabrać nie może. Ale dziwna pogoda! Skąd się wzięła ta
mgła, która przesłania bramę i drogę do domu? Jak to
dobrze, że mama też tu jest! Gabriel nie sądził, że
odważyłby się pójść sam. Z tym duchem, który zmarł
dwieście lat temu. Mama nie wyglądała na przestraszoną,
chociaż jej duch był tak samo stary. Ale może ona tylko
udaje spokój? Ze względu na Gabriela.
Chociaż jeśli chodzi o tego ducha... Dłoń, która trzymała
jego rękę, zdawała się bardzo realna. Nie ciepła, co to, to
nie, ale silna i kształtna. I w ogóle sprawiała wrażenie żywej!
Co to Ulvhedin powiedział przed chwilą? "Dzisiejszej
nocy granica między żywymi i umarłymi przestanie
istnieć".
Gabriel zadrżał. To wszystko brzmiało strasznie. Żeby
to tylko nie oznaczało, że on będzie musiał umrzeć! Nie,
tego nie chciał... Tylko nie mógł okazać się tchórzem. Nie
wolno mu dać poznać, że najbardziej ze wszystkiego
chciałby odwrócić się i uciec do domu, ukryć się w ramio-
nach kochanego i bardzo ludzkiego taty.
Gabriel jednak pamiętał, że pochodzi z Ludzi Lodu,
i wiedział, że powinien być z tego dumny. Wuj Nataniel
wbijał mu to od dzieciństwa do głowy. Wyprostował się.
Chwilowa słabość minęła.
Znajdowali się we mgle.
Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu znajdowali
się teraz w tym niepojętym gęstym tumanie.
ROZDZIAŁ II
Ależ zimna ta mgła! Zdawała się opadać na ziemię
igiełkami szronu, choć to, oczywiście, tylko takie wrażenie...
Czy spoza tej mgły nie wyłaniają się jakieś twarze?
Duże twarze o rozmazanych rysach majaczące w miękkiej,
wilgotnej bieli? Niewyraźne twarze wypływające z wirują-
cego wolno tumanu i zaraz potem ginące w kłębowisku
obłoków. Na ich miejsce natychmiast pojawiały się nowe.
Groźne, ponure oblicza.
Na drodze żwir już nie chrzęścił pod stopami. Może
zabłądzili?
Nie. Pobocza tutaj były porośnięte trawą.
Gabriel próbował patrzeć w dół, ale gęsta mgła
sprawiała, że nie widział nawet własnych kolan.
Dokąd zmierzają?
I gdzie się znajdują? Czy Ulvhedin i Niklas są pewni, że
idą we właściwym kierunku? Nigdzie przecież nie ma
żadnych punktów odniesienia, wszędzie tylko te gęste
opary, kapiąca z nich lodowata woda, a wszystko wirujące
powoli w jakimś niesamowitym tańcu.
A jeżeli zabłądzili? I dotarli do jakiegoś okropnego
miejsca, które może się pojawić jedynie w czyjejś chorej
wyobraźni?
Poszukał ręki matki. Nie robił tego już od dawna, był
przecież prawie dorosły. Dwanaście lat to wiek, który
musi budzić respekt.
Teraz szedł między matką a Ulvhedinem i trzymał
oboje za cęce. To, oczywiście, dość dziecinne, ale nie
umiał inaczej, postępował po prostu zgodnie z nakazami
instynktu samozachowawczego. A i tak serce biło mu jak
młotem i bał się, że za chwilę zemdleje.
Niklas szedł po drugiej stronie matki Gabriela. Jakby oba
duchy chciały ochraniać dwoje słabych ludzi przed jakimiś
niewidocznymi wrogami, czającymi się w gęstej mgle.
Uff! Nie powinien straszyć sam siebie!
Nagle dotarły do niego głosy, stłumione i niewyraźne.
Christa! To przecież głos Christy! I Nataniela! O, jak to
dobrze! Mama i on nie są sami w tym obcym, przerażają-
cym świecie. Są krewni, tuż obok.
- Bogu dzięki - szepnęła Karine.
Przywitali się pospiesznie. Z Christą i Natanielem
przyszło jeszcze dwóch obcych mężczyzn. Młody, bardzo
sympatyczny chłopiec o oczach jak gwiazdy.
- To jest Linde-Lou - przedstawił go Nataniel. - A to
Tarjei, niebywale utalentowany - wyjaśniał, wskazując
ręką na drugiego, średniego wzrostu młodzieńca o wyra-
zistych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Sprawiał ogro-
mnie sympatyczne wrażenie.
Od razu zrobiło się przyjemniej.
Ruszyli w dalszą drogę. Gabriel marzł przeraźliwie,
takiego zimna we mgle jeszcze nie przeżył.
W końcu zapytał cicho:
- Gdzie jesteśmy?
- Właśnie przekraczasz granicę - wyjaśnił Ulvhedin
głębokim głosem, który brźmiał dość surowo, lecz mimo
to wyczuwało się w nim wesołość. - Zmierzamy do
całkiem nieznanego miejsca.
- Daleko od domu? - zapytała Christa.
- I tak, i nie. Nie szliśmy zbyt długo, ale mimo to
jesteście bardzo daleko od domu. A przy tym sami nie
znaleźlibyście tego miejsca, choć byście przeszukali całą
ziemię.
- Tak właśnie myślałem - wtrącił Nataniel.
- Ale chyba wrócimy do domu? - szepnął Gabriel,
a broda mu drżała. Myślał przede wszystkim o ojcu, który
by pewnie strasznie tęsknił.
- Oczywiście, że wrócicie. Już jutro wcześnie rano,
nim ktokolwiek zauważy waszą nieobecność.
W ciszy słychać było tylko ich kroki.
Po chwili Nataniel powiedział w zamyśleniu:
- Sądziłem, że granicę można przekraczać tylko w jed-
nym miejscu, na wzgórzach w pobliżu starego Grastens-
holm. Tam, gdzie Heike sprowadził kiedyś na świat szary
ludek. I gdzie zniknęła Vanja z Tamlinem. Tymczasem my
idziemy po żwirowej drodze, więc...
- Nie, tamto przejście było tymczasowe, sami Ludzie
Lodu je odkryli. Ale to była niebezpieczna droga, spoty-
kało się na niej wiele niepożądanych istot. Ta, którą
idziemy, jest właściwa.
- Ty... jak sądzę, nie możesz powiedzieć, dokąd
idziemy?
Ulvhedin się uśmiechnął.
- Szczerze mówiąc, to i my nie bardzo wiemy. Ja
wiem, którędy, ale nic poza tym. To Gand nas wezwał.
Powiedział, że zostaliśmy zaproszeni. Na miejsce spotka-
nia odpowiednie i dla żyjących, i dla umarłych.
- W marmurowych ciemnych salach czarnych anio-
łów? - zapytała Christa.
- Nie. Z początku myśmy też tak myśleli, ale Gand
mówi, że to niemożliwe. Nie, to ktoś inny zaprosił nas na
spotkanie do swego domostwa. Nie wiemy jednak, kto.
- To brzmi niezwykle interesująco - rzekł Nataniel.
- Ale chyba wiele mamy do zawdzięczenia Gandowi,
prawda?
- Oczywiście - potwierdził Tarjei. - Bez niego nigdy
by takie spotkanie nie doszło do skutku. Miłość Sagi
i Lucyfera to naprawdę wielka wygrana dla Ludzi Lodu.
- Masz rację - przyznał Nataniel. - Wydaje mi się, że
walka byłaby dużo, dużo trudniejsza, gdyby nie dziedzic-
two czarnych aniołów, które związały się z naszym rodem.
- Byłaby to walka beznadziejna - stwierdził Ulvhedin.
Zrobiło się teraz znacznie jaśniej wokół, a i ziąb nie był
już taki przejmujący.
- Idziemy teraz po podłodze! - zawołał Gabriel.
- Nie, to nie podłoga - uśmiechnął się Niklas. - To
jest skała, tak jak mówił Nataniel.
Nagle znaleźli się poza zasięgiem mgły. Przed nimi
wznosiły się wysokie góry, skały mieniły się dziwnym
blaskiem, antracytowym i ciemnogranatowym, to tu, to
tam skrzyły się płaszczyzny lodu, zielonkawe, niebieskie,
liliowe. Góry zdawały się lśnić i migotać tak, że trudno
było na nie patrzeć.
Światło? To nie było zwyczajne światlo. To jakaś
niezwykła poświata, która otaczała również wędrujących
ludzi. Jakby znaleźli się w samym centrum wieczornej
zorzy tuż po zachodzie słońca. Atmosfera płonęła złociście,
pomarańczowo, purpurowo, ale w oczy to ludzi nie raziło.
Gabriel uznał ostatecznie, że mu się to wszystko śni.
Wokół górskich szczytów krążyły majestatycznie
ogromne, czarne ptaki. A może to nie ptaki? Latały tak
wysoko, że chłopiec nie rozróżniał szczegółów, ale owe
dziwne stwory bardziej przypominały ludzi z rozpostar-
tymi skrzydłami. Groteskowe ludzkie postaci.
Na tle najbliższego szczytu ukazała się jakaś sylwetka,
niemal równie wysoka jak góra i tak samo połyskująca
ciemńym blaskiem; głowa zjawy przypominała głowę
smoka.
- Kto to? - szepnął Gabriel i cofnął się instynktownie.
- Więc ty go widzisz? - zapytał Ulvhedin zdumiony.
- No nieźle, to znaczy, że masz fantazję. Bo to jest rodzaj
próby, żeby sprawdzić siłę twojej wyobraźni. To jest ktoś,
od kogo zależą wszystkie twoje sny, on jest swego rodzaju
pośrednikiem. Sprawia, że marzenia i sny stają się dla ciebie
rzeezywistością. Twoja kuzynka, Mari, przed chwileczką
przeszła tędy i nie zauważyła niczego. Christel również
miała spore problemy, chociaż w końcu go dostrzegła.
- Czy on jest niebezpieczny?
- Nie, w żadnym razie. To najlepszy przyjaciel, jakiego
człowiek może mieć. Ale pod warunkiem, że człowiek nie
pozwoli mu przejąć nad sobą kontroli, bo wtedy może być
źle. Ale oto nasi znajomi, zobacz!
Gabriel zamarł przestraszony, ale zaraz się uspokoił.
Czekała na nich liczna grupa krewnych z Lipowej Alei
i Voldenowie. Byli też z nimi Heike i Dominik, którym
Nataniel przedstawił Gabriela, swego kuzyna i ze strony
ojca, i ze strony matki. Wędrowiec, który przyszedł razem
z tamtymi, przyprowadził jakąś tajemniczą postać, która
na pierwszy rzut oka bardzo chłopca przestraszyła. Ale
tylko na moment, bo smok, ta ledwo dostrzegalna fanta-
styczna figura, nieustannie nad nimi krążąca, dodała mu
odwagi. Teraz umiał już sobie wyobrazić, że przeżywa to
wszystko w przyjaznym świecie snu. Z uśmiechem spo-
jrzał w górę na przypominającą smoka postać, która
w odpowiedzi skinęła mu porozumiewawczo głową.
- Dokąd pójdziemy teraz? - zapytał swego towarzy-
sza. Od jakiegoś czasu już uważał Ulvhedina za sojusznika
i traktował jak starego znajomego. To spora odwaga jak
na małego chłopca, który po raz pierwszy w życiu spotkał
wszystkie duchy przodków Ludzi Lodu.
- Skierujemy się do tamtego przejścia wśród skał,
naprawdę nie ma się czego bać - powiedział Ulvhedin
obdarzając chłopca spojrzeniem, które mówiło, że po-
dziwia jego odwagę.
Usłyszeli wołanie Nataniela, biegnącego pospiesznie
na spotkanie dwojga obcych ludzi, przyprowadzonych tu
przez dwa duchy kobiece.
- Ellen - mówił Nataniel z taką miłością w głosie, że
Gabriel poczuł ciepło koło serca. Oczekiwał, że Nataniel
obejmie i uściśnie przybyłą, on jednak tego nie zrobił. Ujął
tylko jej dłoń i nieprawdopodobnie długo trzymał ją
w swoich rękach. I on, i Ellen mieli dziwnie błyszczące
oczy.
Gabriel wzroku nie mógł oderwać od dwóch pięknych
kobiet, które przyprowadziły nowo przybyłych. Dida
i Villemo, wyjaśnił Ulvhedin.
Z największą uwagą chłopiec wpatrywał się w Didę,
tak pełną godności, że niemal wyniosłą. Zdawało się, że
pochodzi z epoki tak odległej, iż zwykłemu człowiekowi
po prostu trudno to pojąć.
Mimo woli Gabriel wziął znowu Ulvhedina za rękę.
Żeby pokazać, do kogo on przynależy.
- Czy to królowa? - zapytał szeptem.
- Tego nie wiemy - mruknął Ulvhedin w odpowiedzi.
- Być może właśnie dzisiejszej nocy poznamy jej historię.
Na te słowa Gabriel zadrżał z lęku, lecz także z niecier-
pliwego oczekiwania.
Rikard i Tova przyszli wraz z chłopcem, którego
nazywano Trond oraz w towarzystwie najpiękniejszego
mężczyzny, jakiego Gabriel kiedykolwiek spotkał. Nie był
w stanie oderwać oczu od tego zjawiska. Stwierdził, że
wszyscy pozostali witają nowo przybyłego z wielkim szacun-
kiem. I wtedy Gabriel uświadomił sobie, kogo widzi. To
musi być Gand, o którym cała rodzina mówi niemal z czcią.
Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu byli już na
miejscu. Benedikte, Andre i Mali, Rikard i jego córka Tova,
Vetle Volden, jego syn, Jonathan, wraz z dziećmi: Finnem,
Olem i Gro. Była też córka Vetlego, Mari, z pięciorgiem
swoich dzieci, a także druga córka, Karine, czyli matka
Gabriela, a ponadto Christa Gard z synem Natanielem oraz
Knut Skogsrud z córką Ellen. Razem dwadzieścia dwie
osoby. Już dawno ich ród nie był tak liczny. Największą
grupę stanowili w nim potomkowie Vetlego.
Razem z nimi przyszło na spotkanie dwanaścioro
pomocników: Dida, Wędrowiec, Heike, Villemo, Dominik,
Niklas, Tarjei, Trond, Ulvhedin, Ingrid, Linde-Lou i Gand.
Ale tylko Gand wiedział, dokąd idą i kto ich zaprosił
do swej siedziby.
Okolica była zupełnie wyjątkowa.
Wszyscy szli w napięciu, lecz tylko nieliczni odczuwali
strach.
Gand prowadził ich pośród skrzących się migotliwym
blaskiem ciemnych skał. Chłód zniknął razem z mgłą,
teraz temperatura była bardzo przyjemna, nad dość
monotonnym krajobrazem wciąż trwała ta poświata jak
po zachodzie słońca.
Kraina Cieni, przemknęło Gabrielowi przez myśl.
Czytał bowiem opowieść Silje o kraju z dziewczęcych
wizji. Raz jeszcze spojrzał w stronę szczytów, gdzie
nieustannie krążyły te jakieś dziwne stwory. Było dokład-
nie tak, jak Silje opisała. Demony...?
Czy te skrzydlate stwory w górze to demony? Z tej
odległości trudno byłoby cokolwiek powiedzieć.
Usłyszał jakiś daleki grzmot, jakby wybuch potężnego
wulkanu albo podziemna eksplozja, która wstrząsnęła
górami. Potem ten huk powracał jeszcze wielokrotnie
z większym lub mniejszym natężeniem.
Gabriel ukradkiem spoglądał na innych członków
rodziny, zastanawiając się, czy oni również zauważyli to
zjawisko. Zdaje się, że tak.
Zrobili zaledwie kilka kroków wśród skał, gdy ukazała
się przed nimi szeroka brama. Strzegły jej dwa czarne
dziobiaste stwory o nogach cienkich jak u pająków.
- Ja je poznaję! - krzyknęła przestraszona Tova.
- Tylko kiedy widziałam je pierwszy raz, to siedziały pod
napisem: "Brama Pokoju". Dosyć szczególny napis w ta-
kim miejscu, muszę stwierdzić. Ale tutaj też już byłam. To
wejście do drugiego świata. Tam jest naprawdę bardzo
niebezpiecznie, doświadczyłam tego na własnej skórze!
- Teraz nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa
- uspokoił ją Gand. - Vanja również tędy przeszła, kiedy
szukała Tamlina w siedzibach Demonów Nocy.
- Ale przecież nie wszędzie są takie bramy z pil-
nującymi ich potworami - protestowała Tova ze złością.
- Owszem, wszędzie. Ponieważ, jak sama powiedzia-
łaś, są to wejścia do drugiego świata. A poza tym one się
między sobą trochę różnią zależnie od okoliczności,
w jakich się je pokonuje. Vanja zrobiła to przy wejściu do
grot zamieszkanych przez Demony Nocy. Ty szukałaś
świata istniejącego równolegle ze światem ludzi. Tu
natomiast...
Mari wtrąciła pospiesznie, śmiertelnie przerażona:
- Ale przez cały czas mówimy o sennych marzeniach,
prawda?
- Nie gadaj głupstw - ofuknęła ją Tova ostro i Mari
wybuchnęła płaczem.
Vetle starał się udobruchać Tovę:
- Widzisz, Mari zawsze bardzo się boi, że ktoś się na
nią zdenerwuje, zacznie ją strofować albo będzie miał do
niej pretensje. Ona źle reaguje na podniesiony głos. Nie
krzycz na nią.
Tova zagryzła wargi, przełknęła nieprzyjazne słowa
i starała się, by jej głos brzmiał łagodnie, a wszyscy prócz
Mari widzieli, że przychodzi jej to z wielkim trudem.
- Wybacz mi, Mari. Nie chciałam być niegrzeczna. Ale
może jednak powinniśmy już iść dalej, Gand? Żeby
znowu nie natknąć się na coś nieprzyjemnego.
O Boże, jak trudno wymówić imię Ganda bez skurczu
serca!
- Nie, nie, teraz już nic nam nie grozi - uśmiechnął się
Gand nieznośnie spokojny i niewzruszony. Dlaczego on
nigdy nie reaguje na jej obecność?
I rzeczywiście, było tak, jak powiedział: stwory przy
bramie podniosły się z miejsc i łagodnymi, powolnymi
ruchami opuściły swoje lśniące miecze. Kłaniały się
głęboko przechodzącej przez bramę procesji. Najgłębiej
kłaniały się, oczywiście, Gandowi, to widzieli wszyscy.
Gabriel sądził, że przejdą bez przeszkód, ale gdy
w bramie stanęła Mari, doszło do krótkiej wymiany
zdań. Owe podobne do pająków istoty skrzyżowały
miecze i zagrodziły jej drogę. Stwierdziły, że postawa
Mari nie jest zadowalająca. Ich głosy brzmiały ostro
i skrzekliwie. Mari odnosi się do spotkania negatywnie,
nie uważa, że przeżywa coś pięknego i wyjątkowego.
Innymi słowy, Mari utraciła zdolność przeżywania
przygody.
Mari znowu zaczęła płakać i tłumaczyła, że dopiero
teraz naprawdę rozumie, co to znaczy pochodzić z Ludzi
Lodu. Czy nie mogłaby mimo wszystko iść z nimi?
Zwracała się z błaganiem przede wszystkim do Ganda.
Dzieci niepokoiły się o matkę i wstawiały się za nią.
Najmłodsze bały się głównie tego, że Mari musiałaby
wracać sama pustą drogą w gęstej, zimnej mgle. A co by
było, gdyby zabłądziła?
Gand spoglądał na nią łagodnie.
- To bardzo źle, Mari, gdy człowiek traci dziecięcą
zdolność przeżywania. Byłaś kiedyś łagodną i wrażliwą
dziewczyną. Czy postarałaś się tego wyzbyć po to, by
łatwiej znosić rozczarowania i ból, jakich człowiek do-
znaje na zimnym świecie?
- Tak właśnie było - szlochała Mari.
Gand spojrzał na strażników bramy.
- To jedynie zewnętrzny pancerz, pod którym kryje
się głęboka wrażliwość i niepewność. Uważam, że Mari
właśnie teraz odsłoniła przed nami swoją prawdziwą
naturę. Przepuśćcie ją!
Miecze uniosły się w górę. Mari otarła oczy i pociągając
nosem ukłoniła się strażnikom z wdzięcznością.
Wszyscy znaleźli się teraz w "drugim świecie".
- Krajobraz nie jest ten sam - powiedziała Tova
zdziwiona. - Przedtem rozciągała się tu rozległa dolina.
A wszystko, co było dalej, przesłaniała mgła. We mgle zaś
czaił się szary ludek.
- Szarego ludku teraz nie ma - wyjaśnił Gand.
- I wcale też nie znajdujemy się w miejscu, które widziałaś
przedtem.
Tym razem szli przez górzystą okolicę, rozległą,
zdawalo się - nieskończoną. Dlugo wędrowali drogą
wijącą się niebezpiecznie wąskimi zakosami, karawana
istot żywych i zmarłych dawno temu, choć wszyscy
zdawali się być sobie równi. Z wyjątkiem może dwojga,
którzy jednak różnili się od reszty: Dida pełna godności
i jakby przezroczysta oraz Gand, który kroczył na czele
i prowadził wszystkich.
Szli w milczeniu, z coraz większą, ale skrywaną
ciekawością, aż dotarli do pięknej doliny. Przez cały czas
słyszeli jakieś stłumione dudnienie, coraz silniejsze i coraz
bliższe. Za każdym razem, gdy się rozlegało, niebo
rozjaśniało się płomiennie, jakby gdzieś daleko wybuchał
wulkan.
Zatrzymali się.
Pośrodku doliny sterczała w ziemi połyskliwa skała,
wysoka, w kształcie stożka, jakby wypchnięta z wnętrza
ziemi przez jakiś potężny wstrząs tektoniczny.
Najmłodsi w grupie starali się szukać bliskości rodzi-
ców.
Drogę przez dolinę przecinała wysoka skalna ściana.
Czarne kamienne schody wiodły do kolejnej bramy,
otwartej na oścież. Było to wejście do wnętrza góry.
Wyżej, na skalnym występie ponad wejściem, zobaczy-
li kilka budzących grozę postaci.
Gabriel wziął matkę za rękę.
- Myślę, że dalej już nie pójdziemy.
Ulvhedin zwrócił się ku niemu z przyjaznym uśmiechem.
- Naprawdę nie ma się czego bać - powiedział.
- Jesteśmy tu oczekiwani, wszyscy. Wkrótce się przeko-
nacie, że będzie to noc wielu radosnych spotkań i powitań.
Przynajmniej na początku, później bowiem będziemy się
musieli koncentrować na innych sprawach.
I rzeczywiście, byli oczekiwani! U podnóża schodów
ukazały się jakieś nie znane istoty. Miały bardzo pięk-
ne, kształtne końskie głowy z ludzkimi twarzami. Ich
ciała były ciemnogranatowe, srebrzyste grzywy opadały
na czoła, bujnie układały się na głowach i karkach,
porastały grzbiety, a na końcu przemieniały się we
wspaniałe długie ogony. Poza tym istoty podobne byly
do ludzi.
Niebywale piękne stworzenia wyszły Ludziom Lodu
na spotkanie, kłaniały się i gestami wskazywały, żeby
przybysze udali się za nimi.
- Ja śnię, to oczywiste, że śnię - mamrotała Mari.
- Nieprawda - powiedział stanowczo jeden z jej
synów. - Bo w takim razie wszyscy musielibyśmy śnić.
A to niemożliwe.
- Nie, wy wszyscy jesteście po prostu ze mną, znaj-
dujecie się w moim śnie.
Jonathan, brat Mari, uszczypnął ją z całych sił w ramię.
- Czy to też ci się śni?
- Au! Nie, oczywiście, że nie!
- Powinnaś być ostrożniejsza, Mari - upomniał ją.
- Jeśli nie potrafisz odnieść się do tej sytuacji pozytywnie,
będziesz musiała opuścić nasze grono.
Jęknęła przestraszona, ale starała się opanować.
Gabriel spoglądał z lękiem na skalny występ. Teraz nie
ulegało już najmniejszej wątpliwości, że te cztery postaci
w górze to nic innego jak demony. Paskudne, o wielkich
skrzydłach i pomarszczonej skórze, były prawie nagie.
Zamiast palców u rąk i nóg miały szpony, spoglądały na
przybyłych z ponurymi minami, szczerzyły wielkie zęby,
a ich oczy jarzyły się ognistym blaskiem. Groza! Gabriel
ciągnął za sobą nogi po schodach tak wolno, jakby szedł
na Sąd Ostateczny.
No i - o ile się dobrze orientował - tak właśnie było.
Wszyscy zwolnili kroku, bowiem nieoczekiwanie
z groty wyszła jakaś kobieta i stanęła na skalnym występie
pośród tamtych czterech strasznych figur.
Była młoda i niezwykle pociągająca, z kręconymi
ciemnoblond włosami i szelmowskim wyrazem twarzy.
Może niespecjalnie piękna, Gabriel widział już ładniejsze,
nigdy jednak nie spotkal nikogo o takich promiennych
oczach ani o takim radosnym, zaraźliwyrn śmiechu. Była
obdarzona wdziękiem, którermu chyba nikt nie mógłby się
oprzeć.
- Witajcie na Górze Demonów, kochani kuzyni!
- zawołała przyjaźnie.
Heike stanął jak wryty.
- Tula! - krzyltnął uszczęśliwony. - To jest Tula!
- Tula - powtórzył za nim Wędrowiec z serdecznym
uśmiechem. - Tula, która zaginęła! Jedna z dotkniętych
Ludzi Lodu, która została nam odebrana.
- Rzeczywiście, wszyscy byliśmy przekonani, że zo-
stała dla nas stracona na zawsze - powiedziała Villemo.
- Kogo jak kogo, ale jej bym się nie spodziewała!
Tula śmiała się perliście, rozbawiona, że tak ich
zaskoczyła.
ROZDZIAŁ III
Rozległ się głuchy grzmot, gdy niebo rozpłomieniło się
czerwienią, która powoli przemieniła się w złocisty blask,
nadający całemu światu ciepłe, piękne barwy.
Heike, który przyjaźnił się z Tulą za życia, przytulał ją
do siebie długo i serdecznie. Oboje byli wzruszeni tym
spotkaniem, a ich nastrój udzielał się innym.
Zachowują się tak, jakby byli zwykłymi żywymi ludźmi,
pomyślał Gabriel zdumiony. Ale też dzisiejszej nocy pewnie
są normalnymi ludźmi. Albo to może my jesteśmy martwi?
Nie, zostaliśmy po prostu na tę jedną noc zrównani, to
wszystko.
Tymczasem stali się świadkami niezwykle serdecznego
powitania, dokładnie tak jak przewidział Ulvhedin. Może
będzie takich więcej? Tylko kogo z kim? Zebrali się tu
wszyscy, i żywi i umarli. A raczej niemal wszyscy.
Brakowało bowiem Sol i Tengela Dobrego. A także Mara
i Shiry.
Może kogoś jeszcze, ale Gabriel nikogo więcej nie znał.
- Tula, gdzieś ty się przez cały czas podziewała?
- zapytała Ingrid.
- Tutaj byłam - odparła tamta, uwalniając się, choć
niechętnie, z objęć Heikego. - I muszę ci powiedzieć, że
było mi tu wspaniale!
- A nie czułaś się samotna?
- Nie, dlaczego? - roześmiała się Tula, spoglądając
spod oka na cztery demony siedzące bez ruchu na skalnym
tarasie. Jeden z jelenimi rogami na głowie, drugi, ogrom-
ny, nosił rogi byka, trzeci miał długie uszy, które kładły
mu się aż na karku, czwarty zaś gęste, potargane,
ciemnozielone włosy spływające na muskularne ramiona.
Mimo że żaden nawet nie ruszył głową, ich oczy śledziły
uważnie wszystko, co się wokół działo.
- Z okazji dzisiejszego spotkania zgodziły się włożyć
na siebie przynajmniej trochę ubrania - zachichotała Tula.
- Na ogół jednak chodzą nagie i to dopiero jest widok!
Nie, nigdy się tu nie nudziłam. Ale mimo wszystko to
boskie uczucie spotkać się z wami. I cieszę się, że będę
mogła wziąć udział w walce wiecie z kim.
Ingrid zniżyła głos.
- Ale czy twoi przyjaciele naprawdę są jego przeciw-
nikami?
- Zdecydowanie! Wiecie chyba, że on stara się opano-
wać wszystkie złe moce. Nimi też może zawładnąć, jeśli nie
będą się mieć na baczności. A demony są specjalnie
narażone na jego ataki. Moi czterej przyjaciele zaś to
wyjątkowo dumne istoty. Nie zniosłyby nad sobą żadnego
pana.
- Ciebie też nie? - zapytał Heike.
- Nie. Ale ja też nie jestem ich niewolnicą. Jesteśmy
sobie równi.
Gabriel stał i zastanawiał się nad zagadką, której
Ludziom Lodu nigdy nie udało się rozwiązać, a mianowi-
cie dlaczego demony przebywały kiedyś w Grastensholm.
Czego one tam szukały?
Już otworzył usta, by zapytać o to Tulę, gdy przerwał
mu niechętny głos Mari.
- Ależ one są okropne - szepnęła z grymasem na
twarzy.
- Ja tak nie uważam - odparła Tula. - Dla mnie one są
ładne. I każdy z nich jest odrębną, bogatą osobowością.
Można mieć gorszych przyjaciół, zapewniam cię!
Kilkoro gości popatrzyło w górę na demony krążące
pod szczytem.
- Tamte są podporządkowane tym moim - rzekła
Tula swobodnie. - Spotkacie wielu z nich. Villemo
i Dominik! - wołała zachwycona. - Jak cudownie znowu
was widzieć, moje duchy opiekuńcze! Nie mieliście ze mną
łatwego życia, muszę to przyznać! A teraz pewnie opieku-
jecie się kimś młodszym?
- Tak, i trzeba powiedzieć, że z Mali i Ellen mamy
znacznie mniej zajęć.
- No, no - zaprotestowała Mali. - Nie chcesz chyba
powiedzieć, że jesteśmy nudne?
- O, nie! Nie jesteście! Co to to nie - wtrącił Dominik
nie bez złośliwości. - Ale żadna z was nie próbuje wedrzeć
się na teren naszego strasznego przodka, tak jak to czyniła
wasza poprzedniczka.
- Niestety, ja próbowałam - mruknęła Tula.
Jakaś ręka ledwo dostrzegalnie dotknęła ramienia
Gabriela. Jedna z owych pięknych istot o końskich
głowach dała mu znak, że powinien wejść do środka.
Tula, jako gospodyni, szła przodem, towarzysząc
Heikemu i Gandowi, zaś demony o końskich głowach
przeprowadzały po kolei wszystkich członków Ludzi
Lodu do wielkiego hallu o roziskrzonych ścianach i suficie
wykonanym z jakiegoś niezwykłego minerału. Panowało
tu zabarwione na żółto światło, było przyjemnie ciepło.
Ani śladu wilgotnego chłodu, jakiego można by się
spodziewać w górskiej grocie, zwłaszcza że w niszach
ścian perliły się srebrzyście wspaniałe kaskady wody.
Gabriel widział otwarte, tajemnicze korytarze wiodące
do dalszych grot, dostrzegał w oddali piękne komnaty
o sufitach z górskiego krzyształu, oświetlone ogromnymi,
również kryształowymi żyrandolami.
Tula rozmawiała z Tovą. Gabriel domyślał się, że te
dwie kobiety rozumieją się znakomicie. Słyszał, jak Tula
opowiada, że ona sama przeszła taki sam proces "oczysz-
czania" jak Tova, zanim stała się "grzeczną" dziewczyną
i weszła na właściwą ścieżkę Ludzi Lodu.
Miał wrażenie, że Tovę bardzo to ucieszyło. Rikard, jej
ojciec, przyglądał się córce z wyraźną ulgą. Jak to dobrze,
że Tula nie wspomniała o strasznym wyglądzie Tovy,
pomyślał Gabriel.
Wszyscy przeszli przez hall i znaleźli się w sali pogrążonej
w półmroku. Gabriel stwierdził ze zdumieniem, że podłoga
sali obniża się ku środkowi, a wszędzie ustawione są ławki jak
w amfiteatrze, z wyjątkiem części obok drzwi. Tam bowiem
znajdowało się podium ze schodkami po obu stronach.
Gand, zdaje się, zniknął.
Wędrowca też nie było.
I... Czyż nie brakuje kogoś jeszcze? W pośpiechu nie
był w stanie uświadomić sobie, kogo mianowicie.
Tula uśmiechnęła się do Gabriela i zapytała, kim jest.
Chłopiec przedstawił się.
- No, to w takim razie jesteś moim potomkiem!
- zawołała uradowana i przytuliła go mocno.
Czy można zostać przytulonym przez ducha? zastana-
wiał się zdumiony. Nie odczuwał jednak niczego szczegól-
nego. Tula sprawiała wrażenie normalnej żywej kobiety.
W sali znajdował się marmurowy stół. I tylko ten stół
był oświetlony, zarówno od góry, jak i od spodu, jakimiś
ukrytymi lampami. Delikatne Światło rozjaśniało prze-
strzeń aż do najbliższych ław. Przy końcu stołu, w pobliżu
schodów, stało w szeregu pięć krzeseł.
Gabriel zobaczył, że dziadek Vetle prowadzony jest do
miejsca na ławie za tymi właśnie krzesłami. Za nim szedł
Andre z Mali i Benedikte, a następnie inni dorośli
i rozsiadali się wygodnie.
Prawie jak w kinie, pomyślał chłopiec. Tylko że dużo,
dużo ładniej. Elegancko i komfortowo. I bardzo stylowo,
jak w zamku z baśni.
A czyż nie tak właśnie to miejsce powinno się nazywać?
Ellen i Tova zostały poprowadzone w stronę krzeseł.
A kiedy Gabriel chciał pójść za swoją mamą, Karine, jeden
z przewodników z końską głową położył mu delikatnie
rękę na ramieniu i również wskazał mu miejsce na krześle.
Gabriel zdenerwowany usiadł na samym brzeżku. Wtedy
tamten konioczłowiek uśmiechnął się do niego ciepło,
a oczy lśniły mu przyjaźnle pod krzaczastymi brwiami.
Chłopiec odprężył się i usiadł wygodniej obok Ellen.
Wkrótce potem przyszedł Nataniel i zajął miejsce po jego
drugiej stronie.
Piąte krzesło wciąż stało puste, ale Gabriel domyślał
się, na kogo ono czeka.
Na Ganda.
Piątka, dla której przeznaczono krzesła, miała się znaleźć
na pierwszej linii walki z Tengelem Złym. Nataniel, Tova,
Ellen, Gabriel (jego rola miała być dość pasywna) oraz Gand.
Ganda jednak na razie nigdzie nie było widać.
Ellen i Nataniel obok mnie, jedno po jednej, drugie po
drugiej stronie. Chodzi pewnie o to, bym ich rozdzielał.
Gabriel słyszał bowiem, że tych dwoje nie powinno być
zbyt dużo razem. I... Chłopiec rozejrzał się ostrożnie
wokół. Mama Karine i wuj Jonathan, a także Rikard
Brink siedzieli za nim.
Uśmiechnął się pod nosem. Teraz czuł się bezpieczny.
Przewodnicy, którzy prowadzili ich przez mgłę, weszli
do sali i usiedli na ławie nieco z boku. Heike, Ingrid,
Ulvhedin, Villemo, Dominik, Linde-Lou i tak dalej.
W dalszym ciągu jednak nie było Ganda. Ani Wędrow-
ca, który zniknął już dawno, prawdopodobnie w tamtym
wielkim hallu. Teraz Gabriel uświadomił sobie nareszcie,
kogo jeszcze brak. Tym trzecim oczekiwanym był Tarjei.
Gand, Wędrowiec i Tarjei. Dlaczego właśnie oni trzej?
Gabriel siedział bardzo wygodnie. Każdy z przybyłych
miał przed sobą mały pulpit i teraz przewodnicy o koń-
skich głowach chodzili po sali i stawiali na tych pulpitach
przekąski. Gabriel spojrzał spod oka na stojące przed nim
talerzyki. Naprawdę można to zjeść? W dzieciństwie
naczytał się bajek o różnych czarodziejskich potrawach
przygotowanych z kociego mięsa, pajęczyny i takich tam
rzeczy, jakie musieli zjadać ludzie, którzy zostali za-
mknięci we wnętrzu góry.
To jednak wyglądało bardzo dobrze, naprawdę smako-
wicie. I całkiem po ludzku. Zarówno różnego rodzaju
przekąski, jak i ogromne ciasta z wielką ilością bitej
śmietany.
Gabriel zastanawiał się, czy mógłby już zacząć jeść.
Nikt jednak jeszcze tego nie robił, natomiast wszyscy
popijali lekkie wino lub inne napoje z pięknych kielichów.
Zatem i on powinien chyba poczekać.
Pomyślał też, co by to było, gdyby mu się zachciało
siusiu i gdzie powinien wtedy pójść. Chociaż na razie nic
nie wskazywało, że zaistnieje taka konieczność.
Zdawało się, że czas stanął w tej sali we wnętrzu góry.
Dokładnie tak, jak opisano w księgach Ludzi Lodu
w rozdziale o przeżyciach Shiry i jej spotkaniu z Shamą,
który zatrzymał czas, gdy oboje z Shirą znaleźli się
w pustej przestrzeni oddzielającej jedno okamgnienie od
drugiego. Czy teraz jest właśnie tak?
Dziwne, ale Gabriel tak to odczuwał. Naprawdę
przeżywał zaczarowaną raoc. A może to tylko sen? Pełen
strasznego napięcia, podniecający sen! Mimo wszystko
jednak chłopiec wolałby, żeby się to działo na jawie.
Gabriel od dawna był przygotowvwany do tego, że jest
jednym z pięciorga wybranych do podjęcia walki. Czasami
wydawało mu się to rzeczą niezwykle odległą, którą na
razie nie ma co się przejmować. Bywały jednak chwile, gdy
na myśl o tym, co go czeka, zaczynał drżeć z niepokoju.
Najbardziej przerażało go to, jak sobie poradzi z zadaniem,
o którym nic nie wie, nie ma pojęcia, na czym ono polega.
Co będzie musiał zrobić? - pytał często matkę. I jak należy
to zrobić. A także dlaczego właśnie on został wyznaczony?
"Z powodu twoich jasnych oczu" - odpowiadała
w takich momentach mama. "I z powodu twojej niezwyk-
łej uczciwości i bardzo poważnego stosunku do życia".
Często o tych sprawach rozmyślał. Zawsze słyszał, że
jeśli chodzi o charakter, to jest bardzo podobny do
Henninga Linda z Ludzi Lodu, człowieka o wyjątkowo
czystym sercu. Ale fizycznie różnił się od niego bardzo.
Gabriel był niedużego wzrostu, miał ciemnoniebieskie
oczy i ciemne sztywne włosy, które sterczały na wszystkie
strony. Był piegowaty i wielkooki. "Śliczny", mawiały
dziewczęta w klasie, a on tego nienawidził. Miał marzy-
cielskie usposobienie i zapominał o wszystkim, o lekcjach,
o szkolnyeh książkach, rano mógł siedzieć zamyślony,
trzymając w ręce skarpetkę, którą zapomniał włożyć, nie
zdając sobie sprawy z tego, która godzina, mógł przy
obiedzie pogrążyć się w marzęniach do tego stopnia, że
zapomniał o jedzeniu, mógł przerwać w pół słowa jakąś
historię czy dowcip, który właśnie zaczął opowiadać,
i zająć się czymś całkiem innym.
Był jednak dzieckiem szczerym i pozbawionym fałszu,
sam nie miał co do tego wątpliwości. A poza tym w szkole
pisał znakomite wypracowania. Nauczycielka mówiła, że
ma zdolność wypowiadania się. Zawsze bardzo poważnie,
aż za poważnie jak na swój wiek, odnosił się do spraw, za
które odpowiadał. Pewnie więc dlatego został wybrany.
Nagle drgnął przestraszony. To wszystko, co jeszcze
parę godzin temu wydawało się odległą przyszłością,
nieoczekiwanie nabrało aktualności. Ma się stać teraz!
Dziś w nocy!
Serce chłopca zaczęło bić gwałtownie, drżały mu ręce.
Mowy nie ma, on nie sprosta takiemu zadaniu! Zwłaszcza
że wciąż nie wie, co powinien robić!
Na szczęście wkrótce jego uwagę pochłonęły bieżące
wydarzenia.
Tula gdzieś zniknęła i Gabriel domyślał się, że poszła
przywitać nowych gości, bo przy wejściu słychać było
głosy i zrobiło się tłoczno. Spoglądał tam ukradkiem.
Przybysze weszli do sali i siadali na tylnych ławkach.
I nagle Gabriel zaczął rozpoznawać niektórych. Znał ich
z fotografii wiszących na ścianach w jego rodzinnym domu.
Ten pan tam to przecież ojciec dziadka, doktor
Christoffer Volden. I jego matka, Malin! Ale przecież oni
umarli dawno temu!
Zaczynało być trochę nieprzyjemnie!
A oto do sali wszedł stary Henning z Lipowej Alei;
jego fotografię Gabriel widywał często. Tylko że na
fotografii Henning wyglądał znacznie starzej. Christoffer
Volden zresztą też.
W ogóle zdawało się, że wszyscy są w tym samym
wieku, gdzieś pomiędzy trzydzieści a czterdzieści lat.
I to było bardzo przyjemne wrażenie. Bo to chyba jest
najlepszy wiek ludzi? Jak to dobrze, że zmarli członkowie
Ludzi Lodu wracają właśnie do tego okresu swego życia.
Byłoby im przecież przykro, gdyby siedzieli tu jako
zgrzybiali starcy.
Przy tym jak ich dużo! Gabriel nie wszystkich znał,
zresztą też w tym półmroku nie wszystkich dobrze
widział, bo nowo przybyli zapełniali odległe ławki.
Domyślał się, że przyszli jedynie ci, w których żyłach
płynie krew Ludzi Lodu. Bo nie było na przykład żony
Christoffera Voldena, Marit z Głodziska. Brakowało też
Sandera Brinka i żon Henninga Linda. Wszyscy oni byli
powinowatymi, nie łączyły ich z Ludźmi Lodu więzy krwi.
Tula ponownie stanęła na podium. Kłaniała się i witała
nowo przybyłych.
- Dzięki obietnicy, jaką Gand złożył kiedyś Hennin-
gowi Lindowi z Ludzi Lodu, i obietnicy, jaką Wędrowiec
złożył Vetlemu Voldenowi z Ludzi Lodu, mamy dziś
wśród nas wszystkich krewnych, którzy nas kiedyś
opuścili. Przybyli wszyscy, którzy chcą podjąć walkę
przeciwko naszemu strasznemu przodkowi. Witajcie więc
wszyscy! To wielka radość móc was tu przyjmować!
Do sali weszła kobieta o urodzie elfa i Heike natych-
miast zerwał się z miejsca. Przez długą chwilę trwali
w mocnym uścisku, po czym, objęci, poszli za innymi
i usiedli na ławie pod ścianą.
Vinga Tark z Ludzi Lodu, pomyślał Gabriel, który
kroniki rodu mógł recytować na wyrywki. Oni byli
małżeństwem, ale tytko Heike był dotknięty.
Jak cudownie, że mogą się jeszcze raz spotkać!
Na schodach rozległy się ciężkie kroki, chrzęst broni
i szelest kurtek z łosiowej skóry.
Paladinowie, pomyślał Gabriel i poczuł skurcz w gard-
le. Nie widział ich w mroku, bo byli zbyt daleko, ale
rozróżniał trzy męskie sylwetki. Alexander, Tancred
i Tristan, wiedział, że takie nosili imiona, a Alexander
Paladin był szczególnie serdecznie witanym gościem, choć
przecież nie należał do Ludzi Lodu. Towarzyszył im jakiś
czwarty mężczyzna, to z pewnością Mikael Lind, syn
Tarjeia. Siedemnasty wiek. Epoka wysokich butów
z mankietami, koronkowych kołnierzyków, długich ręka-
wic i wspaniałych kapeluszy.
Dwa rzędy ławek już się zapełniły. Z tyłu jednak było
jeszcze wiele wolnych miejsc. Dolne ławy pozostały puste,
Gabriel wiedział, że tam są miejsca dla dotkniętych
i wybranych. A na poziomie krzeseł, gdzie on sam siedział...
Na jednym z najbardziej honorowych miejsc... Ta myśl
sprawiła, że dostał gęsiej skórki z radości i z pełnego
szacunku przejęcia. A także troszkę ze strachu, choć nawet
przed sobą wolał się do tego nie przyznawać.
Do sali weszło kilka pań. Najwyraźniej spotkały się
przed chwilą i były tym bardzo wzruszone. Gabriel nie
widział dokładnie, ale Nataniel szepnął mu do ucha:
- Silje. I Charlotta Meiden.
- Ale przecież one nie są...
- Nie. One nie pochodzą z Ludzi Lodu. Ale przyjdzie
tu dziś kilkoro tych, którzy dla rodziny znaczyli szczegól-
nie dużo.
- No tak. Właśnie o tym pomyślałem w związku
z osobą Alexandra Paladina.
- Rzeczywiście. A poza tym jeszcze Elisa. Popatrz!
Właśnie w tej chwili Ulvhedin wita się z nią serdecznie.
- Uważam, że to bardzo piękne - powiedział Gabriel
i zadowolony oparł się wygodnie.
- Masz rację, to bardzo piękne.
W tej samej chwili Gabriel poczuł na plecach lodowate
zimno. W milczeniu, człapiąc, wchodził do sali bardzo długi
rząd niewysokich ludzi. Zajmowali oni miejsca w tylnych
ławach. Gabriel wykręcał szyję aż do bólu, by widzieć lepiej.
- Kim oni są? - zapytał szeptem.
- Taran-gaiczycy - mruknął Nataniel, który także nie
spuszczał z nich wzroku. - To nie może być nikt inny.
Wiesz przecież, że Tengel Zły zostawił też potomstwo na
Wschodzie.
- Wiem - potwierdzil Gabriel. - Teraz widzę ich
lepiej. Mają takie obce rysy.
- Teraz to lud już całkiem wymarły!
- Ale jak ich dużo! I... - Gabrielem znowu wstrząsnął
zimny dreszcz. Ostatni przybysze byli niczym mgła. Oni
muszą pochodzić z pradawnych czasów, pomyślał.
A przynajmniej z czasów, kiedy Tengel Zły żył jeszcze na
Wschodzie. To musiało być gdzieś na początku dwuna-
stego wieku!
Chłopiec czuł mrowienie pod skórą.
Teraz znowu weszli kolejni nordyccy przodkowie
Ludzi Lodu. Oni również byli niemal przezroczyści, bo
tak dawno temu opuścili ziemski padół.
Tula podeszła do pierwszego rzędu i pochyliła się nad
krzesłem Gabriela, żeby porozmawiać z Andre.
- Hej - powiedziała, wyciągając rękę. - Mam zaszczyt
być twoją opiekunką!
Andre wciągnął głęboko powietrze.
- O mój Boże - powiedział z powagą. - To dla mnie
wielki zaszczyt! Słyszałem, że dostanę silnego opiekuna,
ale nie mogłem nawet przypuszczać, żeby... Ach, jakże się
cieszę! Wyobrażam sobie, że w twoim towarzystwie
człowiek nie może się nudzić, Tula.
Roześmiała się zadowolona.
- Dogadamy się, zobaczysz!
Znowu pospieszyła do drzwi.
Ostatni bladzi, podobni do obłoków mgły przodkowie
zajmowali miejsca.
Potem pczez dłuższą chwilę nic się nie działo. Czy to już
wszyscy? zastanawiał się Gabriel.
Ale nie. Wkrótce pojawiła się kolejna grupa.
Weszli i zapełnili najniższe ławy. Gabriel wpatrywał się
w nowo przybyłych, a oni śmiali się i machali na powitanie
Heikemu, Villemo i innym. Wszyscy sprawiali wrażenie
wyjątkowych. Obdarzeni niezwykłą urodą albo przeciw-
nie - tak groteskowymi rysami, że człowiek najchętniej
odwróciłby głowę.
Dotknięci i wybrani!
Gabriel ich nie znał. Ale Nataniel szeptał mu do ucha:
- Tengel Dobry...
Tak, tego Gabriel zdążył się domyślić.
- Sol...
Wspaniała! Jeśli o nią chodzi, to trudno się pomylić.
- Shira i Mar...
Też nietrudno zgadnąć. O mój Boże, jęknął Gabriel
w duchu. Mar wyglądał chyba najstraszniej ze wszystkich.
Ale jednocześnie było w nim coś niebywale pociągającego.
Nataniel wciąż objaśniał, a Gabriel i Ellen słuchali
uważnie.
- Tego mężczyznę o bardzo zniekształconych rysach
widywaliśmy od czasu do czasu. Pochodzi z epoki
pomiędzy obydwoma Tengelami. I tamta para również.
Oni wszyscy stoją po naszej stronie, choć może robią takie
straszne wrażenie.
A tamci zupełnie nieoczekiwanie zaczęli się bardzo
serdecznie witać z trójką dzieci Jonathana, Finnem, Olem
i Gro. "Jesteśmy waszymi opiekunami" - informowali
uśmiechnięci. Dzieci najpierw oniemiały, zaraz jednak
witały się roześmiane, wyciągając ręce do swoich opieku-
nów. Potem ci troje z odległych czasów odeszli i usiedli
obok Shiry i Mara.
- Teraz wszedł ktoś, kogo nie znam - powiedział
Nataniel zdziwiony.
- To Halkatla - szepnęła Tova. - Ale ja nie myślałam,
że też do nas należy.
Po przejściu obszarpanej, bardzo nędznie wyglądającej
Halkatli pojawiła się znowu grupa powłóczących nogami
Taran-gaiczyków. Typowi dotknięci ze smutkiem wypi-
sanym na skupionych twarzach. Ku zdumieniu zebranych
podeszli do drugiej ławy i zatrzymali się przy piątce dzieci
Mari. Kłaniali się dzieciom głęboko, potem każde z nich
dotykało prawą ręką najpierw swego czoła, a następnie
ziemi. Christel, Mariana i ich trzej młodsi bracia byli tak
wstrząśnięci, że wstali z miejsc i witali przybyłych w ten
sam sposób speszeni i niepewni.
- No tak - powiedział Jonathan cierpko. - Więc i wy
macie swoich opiekunów. Wygląda oa to, że tylko mnie
nikogo nie przydzielono.
I rzeczywiście. Teraz już tylko Jonathan był sam.
Pięcioro Taran-gaiczyków usiadło na pierwszej ławie.
Po chwili przyszło jeszcze kilkoro innych, tym razem,
sądząc z wyglądu, byli to nordycy, Nataniel jednak nie
zdążył się zorientować, kto to, bowiem właśnie w tym
momencie światło zbladło jeszcze bardziej.
Gabriel wyprostował się na swoim miejscu i słuchał.
Coś się działo, ale...
Tak, teraz docierało do niego. Spokojne, wolne kroki
gdzieś w górze. Jeden rząd po drugim wypełniał się
szczelnie, trwało to długo, lecz Gabriel nie widział nic.
Zresztą chyba o to właśnie chodziło, żeby nie widział,
sam dźwięk był już wystarczająco straszny.
Jakby to nie ludzkie istoty wchodziły.
Osobliwe dźwięki... Niekiedy słyszał po prostu, że któryś
z rzędów się zapełnia, ale on nie dostrzegał nawet cieni.
Jakby... Jakby ci, którzy teraz przybyvrali, byli tak niscy, że
aż niewidoczni zza pleców siedzących na ławkach przed nimi.
Raz zdawało mu się, że słyszy szum skrzydeł, to znowu
majaczyły mu przed oczyma jakieś niezwykle wysokie,
majestatyczne postaci na tle zalewających wszystko ciem-
ności. Innym jeszcze razem w mroku błysnęły czyjeś
gorejące ślepia i słychać było gdzieś w górze dyszenie
wydobywające się z mnóstwa rozwartych dzikich paszcz.
Gabriel kulił się na swoirn krześle, starał się być jak
najmniejszy. Po omacku odnalazł ręce Ellen i Nataniela.
Dobrze było czuć ich uspokajające uściski.
W końcu zaległa cisza.
Wszyscy czekali.
Powoli nad stołem znowu zapalało się światło, na razie
ledwo dostrzegalne, zdawało się, że to stół promieniuje
jaśniejszą poświatą w całkiem ciemnej sali. W chwilę
później również podium i szczyt schodów zostały rozjaś-
nione tym samym delikatnym, stłumionym, a mimo to
wyraźnym światłem. Skalny występ znajdował się niezbyt
wysoko, Gabriel dostrzegał ze swego miejsca fragrnenty
podłogi.
I właśnie tam, na tym występie, pojawiła się Tula.
Nie byłaby sobą, gdyby nie rozkoszowała się tym, że
tam stoi, że wszyscy na nią patrzą, że jest w centrum
zainteresowania. Celowo milczała tak długo, żeby wzmóc
powodowane oczekiwaniem napięcie. Oczy jej płonęły.
- Najdrożsi! - powiedziała w końcu. - Spotkał mnie
ogromny zaszczyt, że mogę powitać w moim domu Ludzi
Lodu i ich przyjaciół. Powód naszego spotkania nie należy
do przyjemnych, lecz mimo to jestem szczęśliwa, że mogę
was wszystkich tutaj widzieć! Uczyńmy tę noc nocą
przyjaźni, uczyńmy nasze spotkanie niezapomnianym!
Wszyscy się z nią zgadzali i tylko Gabriel zastanawiał
się, kim mogą być jego nowi przyjaciele, którzy siedzą
w ławach na samej górze.
Tula mówiła dalej:
- Zanim jednak rozpoczniemy spotkanie, proponuję,
byśmy skupili myśli na tych naszych krewnych, którzy
naprawdę zostali dotknięci przekleństwem złego przodka.
Na tych, którzy być może w nadchodzącej walce staną się
naszymi przeciwnikami. Nie wolno nam nigdy zapomnieć,
że tkwiące w nich zło nie jest ich winą, nie zostało przez nich
dobrowolnie wybrane. Każdy z nas ma wśród najbliższych
krewnych kogoś ciężko dotkniętego dziedzictwem zła.
I tych właśnie naszych bliskich dziś tutaj z nami nie ma.
Pomyślmy jednak o nich z wyrozumiałością!
Gabriel zagryzał wargi. Nigdy przedtem nie myślał
w ten sposób o złych, na przykład o Ulvarze czy o Hannie,
Kolgrimie i wielu innych, o których tyle słyszał. Zauważył
teraz, że wszyscy zebrani są wzruszeni słowami Tuli.
Długo trwała pełna skupienia cisza.
Potem Tula odezwała się znowu:
- Nie wszyscy mówimy tym samym językiem, ale
dzisiejszej nocy nie ma to znaczenia. Dziś w nocy jesteśmy
w stanie porozumieć się nawzajem bez przeszkód.
Zdaniem Gabriela brzmiało to bardzo dziwnie, ale
rozumiał Tulę, mimo iż używała stasoświeckich słów
i powiedzeń.
Zdawał sobie sprawę z tego, że na sali są Duńczycy,
i bardzo się bał, że ich nie zrozumie. Zawsze uważał, że
duński jest dla Norwegów językiem obcym i nie słuchał
audycji duńskiego radia ani telewizji.
Ale na spotkanie przyszli też Taran-gaiczycy. Na myśl
o rozmowie z nimi Gabrielowi płonęły uszy. Jakim
sposobem uda mu się ich zrozumieć?
Chociaż oni nie sprawiali wrażenia, że chcieliby cokol-
wiek powiedzieć. Na pewno z tego, co mówiła Tula, też
nie pojmowali ani słowa.
Ona zaś ciągnęła:
- Chciałabym, byście wiedzieli, że stworzyliśmy Naj-
wyższą Radę, na dzisiejszą noc i na czas, który nadchodzi.
Składa się z pięciu członków, a kim oni są, dowiecie się
później.
Gabriel rozglądał się dokoła. Ciekawe, kto to może być.
Chyba umiałby zgadnąć.
Z pewnością jest wśród nich Gand. I Wędrowiec.
Chyba też Tarjei. I... No tak, Tula na pewno. Ale piąty?
Kto może być piątym członkiem Rady?
Nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo jasny
głos Tuli rozległ się znowu:
- W historii Ludzi Lodu wiele jest spraw tajemniczych
i nie wyjaśnionych. Zanim więc ustalimy plany naszego
postępowania wobec Tengela Złego, chcielibyśmy bar-
dzo, aby każdy z zebranych mógł nam opowiedzieć
historię swego życia. Na nic takiego nie ma jednak czasu, jeśli
nie chcemy tu siedzieć do sądnego dnia. Dlatego wezwiemy
tylko tych, których absolutnie musimy wysłuchać. A jeśli
ktoś inny miałby coś do dodania czy chciałby uzupełnić ich
opowieści, będzie ze szczerą uwagą również wysłuchany.
Wystarczy tylko poprosić o głos. Bardzo was jednak proszę
o ograniczanie się wyłącznie do informacji dotyczących
naszego drogiego przodka obdarzonego taką złą duszą!
Heike uśmiechnął się nieśmiało i wstał.
- Sądzę, że niektórym potrzeba będzie nieco więcej
czasu. A poza tym my sami będziemy pewnie niekiedy
ciekawi losów niektórych naszych przodków, dotychczas
nam nieznanych.
- Zgadzam się z tobą. Natomiast nasi żyjący krewni,
dwadzieścia dwoje Ludzi Lodu, którzy teraz mieszkają na
ziemi, w ogóle nie powinni nic mówić. Oni przyszli tu po
to, by słuchać i uczyć się.
- Dwadzieścia dwoje? - zapytała Tova. - A co
z Gandem?
Tula uśmiechnęła się.
- Dojdziemy i do niego.
- On chyba jest z nami?
- Oczywiście. Gand jest tutaj.
Tova usiadła wygodniej, uspokojona. Och, pomyślała.
Nie powinnam zachowywać się tak głupio.
Gabriel dostrzegał za plecami Tuli cztery demony. Jej
demony. I nagle przemknęła mu przez głowę pewna myśl.
Wyobraził sobie mianowicie, że teraz na zewnątrz wokół
górskich szczytów jest pusto.
Dyskretnie spoglądał ku najwyższemu rzędowi ławek
z jednej strony sali. Pogrążone były w zupełnym mroku.
Tu i tam jednak lśniły czyjeś fosforyzujące oczy...
Wydawało mu się na ułamek sekundy, że widzi połyskują-
ce białe kły, gdy czyjaś warga uniosła się leciutko w górę.
Drgnął przestraszony i odwrócił wzrok w inną stronę.
Na samej górze było zupełnie inaczej. Patrząc na
ostatnie rzędy ławek, Gabriel mógł sobie raczej wyob-
rażać niż widzieć, co się tam dzieje. Dostrzegał jakieś
wysokie postaci tak czarne, że niemal zlewały się w jedno
z gęstym mrokiem. Tych, którzy siedzieli na ostatnich
ławach, w ogóle nie mógł zobaczyć. Musiałby się od-
wracać, a tego nie wypadało robić. Ale dostrzegał inne
sylwetki bliżej wejścia. Tam gdzie siedzieli ci, którzy
przyszli jako ostatni... Nie słyszał ich kroków, bo za-
głuszały je inne dźwięki. Teraz jednak dochodziło stamtąd
warczenie, jakieś groźne parskania, jakby rozgniewanych
dzikich zwierząt. Istoty, które wydawały te odgłosy, były
tak niskie, ze dostrzegało się jedynie mroczny żar ich
nieludzkich oczu.
Gabriel zerknął w bok, ku wejściu, tam gdzie stała Tula.
Pojawili się i tam nowi przybysze. Ponieważ podium
było oświetlone, widać ich było wyraźniej niż innych, ale
Gabriel i tak dostrzegał tylko kontury postaci, a właściwie
zielonkawe, fosforyzujące przy każdym ruchu cienie.
Odniósł wrażenie, że nie są to przyjazne stworzenia.
Był szczerze wdzięczny losowi, że nie są jego przeciw-
nikami, że znajdują się po tej samej stronie co on. Na
wszelki wypadek jednak przysunął się bliżej Nataniela.
Chyba nie bez powodu światło na tej sali było takie
słabe...
Nagle ponownie usłyszał głos Tuli:
- Rozpocznijmy nasze spotkanie toastem za zwycię-
stwo, którego wszyscy tak samo pragniemy!
Obecni wstali i podnieśli kielichy. Gabriel także.
W domu nigdy jeszcze mu na to nie pozwalano. Ale i tutaj
w jego pucharku znajdował się jedynie słodki napój. Nic
nie szkodzi, może i w ten sposób spełnić uroczysty toast.
Spojrzał ukradkiem na swoich rówieśników, kuzynki
i kuzynów. Wszyscy również pili.
Ale żadne z nich nie siedziało w pierwszym rzędzie!
Och, nie powinien być zarozumiały!
Chociaż na troszkę dumy mógłby sobie może pozwolić?
Kiedy wszyscy wypili i usiedli, na krótko zaległa cisza.
I wtedy Tula powiedziała:
- Rada wzywa Tengela Dobrego na podium!
Przez salę przeszedł szum. Tengel wstał ze swego
miejsca i poszedł do Tuli.
Zaczyna się naprawdę, pomyślał Gabriel z dreszczem
niecierpliwości.
ROZDZIAŁ IV
Tengel Dobry wyglądał wspaniale, kiedy tak stał
u boku Tuli. Wznosił się niczym groźny kolos przy tej
drobnej dziewczynie. Tula bowiem zachowała swój dzie-
wczęcy wygląd, który charakteryzował ją za życia. Gabriel
był zafascynowany obojgiem, ponad wszystko jednak
Tengelem. Tego rodzaju człowiek rodzi się chyba tylko
raz na sto lat, a może nawet i to nie. Heike mógł go pod
wieloma względami przypominać, nie posiadał jednak
tego wrodzonego autorytetu, którym odznaczał się Ten-
gel, ani takiej siły w zaskakująco łagodnych oczach.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Tengel Dob-
ry cieszy się u wszystkich zebranych ogromnym poważa-
niem. Na sali zaległa grobowa cisza.
Przerwała ją Tula, wołając:
- Mam zaszczyt przedstawić wam człowieka, który
jako pierwszy ze wszystkich świadomie podjął walkę ze
złym dziedzictwem! To on próbował zło przemienić
w dobro i po nim rzeczywiście zaczęło się rodzić więcej
obciążonych dziedzictwem, którzy stawali przeciwko
Tengelowi Złemu, niż takich, którzy chcieli mu służyć.
Zebrani przyjęli te słowa grzmiącymi oklaskami, po
czym Tula powiedziała:
- Czy wysłuchamy teraz historii Tengela Dobrego? Ale
jak powiedziałam, wspominamy jedynie sprawy, które mają
związek z przekleństwem, jakie nasz zły przodek rzucił na
ród, niczego więcej! I, skoro jestem przy głosie, to chciałam
powiedzieć, że Tengel Dobry jest w naszej walce przywódcą
wszystkich wybranych i obciążonych. Wy z żyjących, którzy
będziecie musieli przejść przez ogień, zwracajcie się do
Tengela zawsze, gdy znajdziecie się w potrzebie!
Gabriel nie był w stanie oderwać oczu od Tengela. Rzecz
jasna nigdy przedtem go nie widział, dopiero dzisiejszego
wieczora, ale natychmiast poczuł głębokie zaufanie do tego
ogromnego mężczyzny o groteskowych rysach jak Ulvhe-
din, opiekun Gabriela, chociaż ci dwaj byli tylko z pozoru
do siebie podobni. Twarz Ulvhedina była bardziej mongo-
loidalna, Tengel mniej też miał w sobie dzikości.
Patriarcha Ludzi Lodu, jeśli tak można określić kogoś,
kto wyglądał na trzydzieści pięć lat, zaczął mówić:
- Większość informacji o moim życiu znacie wszyscy
z rodowych kronik. Chciałbym więc teraz powiedzieć
o czymś, o czym nigdy dotąd nie słyszeliście.
Jeśli to możliwe, na sali zaległa jeszcze większa cisza.
- W kronikach jest napisane, że moja kuzynka, Eldrid,
opowiadała Silje o moim dzieciństwie. O tym, jaki byłem,
i jak czciłem swego imiennika, Tengela. I jak nagle się
ocknąłem, jakby mnie coś przestraszyło, i postanowiłem,
że za nic nie przyczynię się do narodzin kolejnych dzieci
dotkniętych dziedzictwem zła. Chciałbym wam teraz
właśnie opowiedzieć, jak do trgo doszło.
Gabriel wstrzymał oddech i zdaje się, że nie tylko on na
tej sali.
- Pewnej zimy w czasach mojej wczesnej młodości
w Dolinie Ludzi Lodu panował straszny głód - zaczął
Tengel Dobry swą opowieść głosem zdławionym z bólu
na wspomnienie tragicznych przeżyć. - Głód nie był dla
nas czymś nieznanym, tym razem jednak stanowił śmier-
telne zagrożenie dla wszystkich mieszkańców Doliny,
a najbardziej chyba dla nas, czworga obciążonych. I wtedy
właśnie troje pozostałych złożyło mi pewną propozycję.
Powiedzieli, że tak im kazał Tengel Zły. Miewali z nim
często kontakty, w każdym razie tak twierdzili. Mnie się to
jeszcze nigdy nie przytrafiło i, szczerze mówiąc, zazdrości-
łem im. Teraz jednak dowiedziałem się, że Tengel Zły chce
wypróbować moją lojalność. I otóż oni chcieli, żebym ja...
Głos mu się załamał i ten ogromny mężczyzna musiał
chwilę odczekać, by się uspokoić. Nikt z zebranych nie
odezwał się ani słowem.
- Żebym ja... zamordował dziecko... i oddał im. Do
zjedzenia.
Na sali dały się słyszeć pełne grozy szepty.
- W tamtych czasach nie miałem żadnych skrupułów,
w każdym razie niewiele. Dziedzictwo Tengela Złego
rządziło moim ciałem i duszą. Tamci zdążyli już nawet
wybrać dziecko. Małego chłopca, którego miałem zwabić
do pułapki. I zrobiłem to całkowicie bezwolnie. Po prostu
spełniłem polecenie, by przysłużyć się Tengelowi Złemu
i może otrzymać od niego pochwałę. A to było dla mnie
niezmiernie ważne.
Tengel zamilkł znowu, dręczony wspomnieniami.
Gabriel usłyszał szeptem wypowiadane słowa Tovy: "Jak
dobrze jest wiedzieć, że nawet on nosił w sobie zło! I że ja
nie byłam jedyna!"
Mężczyzna na podium wciągnął głęboko powietrze
i mówił dalej:
- Zwabiłem chłopca do kryjówki, którą tylko ja
znałem. Wyostrzyłem wielki nóż, stałem tam z nożem
w kieszeni, czułem na udzie chłód metalu, gdy chłopiec
nie podejrzewając niczego złego powiedział: "Zobacz, co
dziś znalazłem! Całą garść zmrożonych borówek. Po-
dzielimy się nimi, ty zjesz pół i ja pół".
Wyjął z kieszeni jakiś węzełek, w którym miał kilka
pogniecionych jagód, być może pierwszą jadalną rzecz,
jaką widział od paru dni. Tak, bo wszystkie zwierzęta
zostały już zabite, wszystko ziarno zjedzone. Wszystko, na
co mogliśmy jeszcze liczyć, to były ryby w jeziorze, ale
jezioro zamarzło tej zimy tak mocno, że nie dało się
wyrąbać przerębli. I oto chłopiec chce się ze mną podzielić
tymi kilkoma nędznymi jagodami! Patrzył na mnie ufnym
wzrokiem i czekał, co powiem. Nie wiem, co się wtedy ze
mną stało, ale ukucnąłem obok dziecka i wkładałem mu
do ust owoce, jeden po drugim. "Czego ty płaczesz,
Tengelu?" - zapytał i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę,
że po twarzy spływają mi łzy. Płakałem po raz pierwszy
w życiu, a w piersiach czułem jakieś dziwne ciepło, które
sprawiało mi radość, a jednocześnie wielki ból. Od
tamtego dnia trzymałem się z daleka od Hanny, Grimara
i od tamtej kobiety... a przede wszystkim od Tengela
Złego! To wtedy postanowiłem, że nie powinno się już
urodzić więcej obciążonych dzieci.
Zaległa cisza.
Po chwili odezwał się Heike:
- Nie powiedziałeś nam jednak, jak ci się udało
przeciągnąć na stronę dobra twoich dotkniętych krewnych.
- Nie opowiedziałem, bo to jest późniejsza historia.
Jak wiecie, spotkałem Silje...
Wyciągnął rękę w jej stronę, a ona odpowiedziała na
wezwanie i przyszła do niego na podium. Zebrani
zareagowali na to długimi oklaskami. Silje sprawiała
wrażenie onieśmielonej, ale bardzo szczęśliwej. Gabriel
uważał, że jest to piękna i miła pani, i że bardzo chętnie by
się z nią zaprzyjaźnił. Ale przecież dzieliło ich mniej więcej
czterysta lat.
Przypomniał sobie, że ktoś kiedyś mówił, iż czas nie
jest ważny i wiek też nie. Teraz zrozumiał, że to błędne
rozumowanie. Czas i wiek to bariery nie do przekroczenia.
Czas to w życiu człowieka groźny czynnik.
Po krótkiej chwili filozoficznej zadumy ponownie
skupił uwagę na tym, co działo się na trybunie.
Tengel mówił:
- Tak więc kiedy spotkałem Silje, zmienił się mój
pogląd na sprawę nowych dzieci w rodzinie. Starałem się
jednak bardzo, żeby nie były wyłącznie złe.
- Jakim sposobem? - zapytała Villemo.
- Nie mogłem zapobiec narodzinom dzieci obciążo-
nych, pakt Tengela Złego z Shamą i złe moce były na to
zbyt silne. Udało mi się jednak utorować drogę dla
wybranych, a także dałem złym możliwość przemiany,
odwrócenia losu, przejścia na stronę dobra. Nie wszyst-
kim się to udało, niestety, a wielu z was okupiło przemianę
nieludzkim cierpieniem. Ale zrobiłem, co było w mojej
mocy...
- Dokonałeś wielkiego czynu - powiedział Heike,
jeden z tych, którzy musieli cierpieć najdotkliwiej z powo-
du przekleństwa i który miał okrutnego ojca. - Opowiedz
jednak, jak do tego doszedłeś!
- Silje dostała ślubny prezent - powiedział Tengel
i popatrzył na nią. - Pamiętasz to?
Patrzyła na niego pytająco.
- Tę małą rzeźbioną szkatułkę? Która była taka ważna,
że koniecznie musieliśmy ją zabrać z Doliny Ludzi Lodu?
- No właśnie!
Jeden z demonów o końskiej głowie wszedł pospiesz-
nie na podium z niewielkim przedmiotem w ręce. Postawił
na stole szkatułkę poczerniałą ze starości.
- To ta! - wykrzyknęła Silje z zachwytem. - Napraw-
dę jeszcze istnieje?
Odpowiedział jej Andre:
- Przechowywaliśmy ją od dawna wśród skarbów
Ludzi Lodu, nigdy jednak nie udało nam się jej otworzyć.
- I nie powinno się jej otwierać - odparła Silje.
- Tengel mi mówił, że tego, co zostało w niej zamknięte,
nie należy ruszać.
- Tak jest - potwierdził Tengel Dobry. - Bo, widzicie,
żeby złagodzić skutki złego dziedzictwa, musiałem sięg-
nąć po bardzo drastyczne środki. Tengel Zły przecież był
u Źródeł Zła, a także, o czym wielu z was zapewne nie
pamięta, spędził trzydzieści trzy dni i trzydzieści trzy noce
w Dolinie Ludzi Lodu, by zakopać tam naczynie z wodą
zła i zakląć miejsce, w którym naczynie stoi. Wielokrotnie
zastanawiałem się, czy zrobił tam coś jeszcze, ale nie
wiedziałem, co by to mogło być. Nie mogłem być poza
domem dłużej niż miesiąc, bo wtedy Silje zaczęłaby coś
podejrzewać. Ale przez wiele tygodni, i za dnia, i w nocy
przepływałem na drugą stronę jeziora w naszej dolinie, aż
znalazłem pewne miejsce, które stało się dla mnie święte.
Leży ono tuż u źródeł rzeki, której woda wpływa do
jeziora. Wysoko na zboczu góry odnalazłem źródełko,
z którego rzeka bierze początek. Sączy się tam jedynie
cieniutki strumyczek, daje wodę mchom i górskim roś-
linom, takim, które lubią podmokłe środowisko i bagna.
Po drodze w górę napotkałem rzadkie ziele, które ludzie
nazywają "błękitne oczy Jezusa", a także wiele innych
ziół, uważanych niemal za święte. Ale żadnych takich,
które by służyły czarnej magii, jedynie białej. O brzasku,
gdy Silje myślała, że łowię ryby, odmówiłem magiczne
formułki nad ziołami, które znalazłem; stałem nad brze-
giem strumienia i rzucałem urok na wszystkie rośliny.
Potem całą noc spędziłem pod gołym niebem. Podobnie jak
wiele lat później Heike i Vinga, którzy w lesie złożyli
wiosenną ofiarę. Poza tym jednak rytuałów, jakie oni
spełniali, nie można porównywać z moimi. Ja posługiwa-
łem się wszystkimi zaklęciami i czarodziejskimi formułka-
mi, jakie znałem, a przychodziło mi do głowy wiele różnych
zwrotów, również w obcych językach, widocznie nosiłem
je w sobie, ukryte gdzieś w głębi duszy. Były to niekiedy
zaklęcia tak straszne, że doznawałem zawrotu głowy.
- Tengel umilkł na chwilę, poruszony dawnym wspomnie-
niem. - To była najcięższa noc w moim życiu. Wyczuwałem
opór. Wściekły opór jakiejś niepojętej złej siły. Wiele razy ta
jakaś moc rzucała mnie na kolana, raz zdawało mi się, że już,
już zdobywa ona przewagę, że moje życie tu się zakończy.
Myślałem jednak o wszystkich dobrych ludziach, jakich
znałem, o czystości ducha i sile mojej Silje, i stało się jakoś
tak, jakby wszyscy nieszczęśliwi ludzie z mojego rodu
wsparli mnie, pomogli mi w zmaganiach.
- I tak właśnie zrobiliśmy - wtrąciła Dida. - Z wiel-
kim zainteresowaniem śledziliśmy twoją walkę.
- Dziękuję - szepnął Tengel Dobry. - To naprawdę
wy mnie uratowaliście!
- A razem z tobą naszych potomków - dodała Dida.
- Ale opowiadaj dalej!
- Musiałem zwyciężyć, bo zanim słońce wzeszło,
usłyszałem okropny krzyk. Przeszywający, żałosny, za-
mierający krzyk, który świadczył, że Tengel Zły jest
wściekły i w najwyższym stopniu rozczarowany. Wtedy
zebrałem wszystkie, teraz już suche, zioła i razem z amule-
tami dobra włożyłem do szkatułki, zamknąłem ją na
magiczny zamek i oddałem Silje. Jak długo szkatułka
będzie w posiadaniu naszego rodu, tak długo obciążeni
będą chronieni przed najgorszymi skutkami dziedzictwa
zła. I dzięki temu właśnie większość z was mogła
odwrócić się od Tengela Złego i przejść na stronę dobra.
Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Powinniście
jednak pamiętać, że już w czasach przede mną znajdowali
się obciążeni dziedzictwem, którzy wypowiedzieli po-
słuszeństwo Tengelowi i chcieli walczyć ze złem.
- To prawda - wtrąciła znowu Dida. - Było nas
kilkoro, choć niewielu.
- Ale obdarzonych wielką siłą - uśmiechnął się Tengel
Dobry. - I zasługujecie na ogromny szacunek, zwłaszcza że
prowadziliście samotną walkę. Będziemy bardzo radzi
poznać i waszą historię. Moje opowiadanie dobiegło końca.
Dzisiejszego wieczoru tyle miałem do powiedzenia. Może
jeszcze Silje chciałaby coś dodać, skoro także jest z nami?
Tula jeszcze raz podniosła szkatułkę.
- Przeczytamy też dzisiaj, z zachowaniem wszelkiej
ostrożności, odpowiednie fragmenty dziennika Silje
- obiecała. - Ale może ty sama chciałabyś coś dodać, Silje?
- Mój dziennik najlepiej opowiada o tym, co się
wydarzyło - powiedziała z wolna, onieśmielona zaintereso-
waniem wszystkich zebranych. - Ja chciałam tylko podzię-
kować za zaproszenie na to spotkanie, nie jestem w stanie
wyrazić, ile to dla mnie znaczy, ale... Mam też pewne pytanie,
choć może się ono wydawać trochę nie na miejscu...
- Pytaj! Dziś w nocy wszyscy powinni wypowiadać się
swobodnie!
- No więc... Kiedy tutaj szłam, to tam na zewnątrz...
Zdawało mi się, że rozpoznaję niektóre istoty. W górze...
Silje umilkła i nie chciała mówić dalej. Tula jednak
wykonała ruch ręką i powoli zapaliło się światło nad
ostatnimi ławami, gdzie siedziało siedem czy osiem
podobnych do siebie nawzajem stworów. Podniosły się
teraz z miejsc, ponure i budzące grozę, w milczeniu
przyglądały się patrzącemu na nie zgromadzeniu.
Silje oddychała z trudem.
- Moje demony! Demony z Krainy Mroku albo
Krainy Cieni, jak ją nazywałam! Te, które unosiły się nad
górami i nad Doliną Ludzi Lodu!
Ingrid zerwała się z miejsca.
- Tak jest! Są podobne do tych, które widziałam
w Dolinie Ludzi Lodu, demony przemienione w brzozy.
Tylko że twarze moich były jakby bardziej lisie.
Krąg światła poszerzył się i coraz to nowe twarze
wyłaniały się z mroku, wąskie i spiczaste, o płonących
oczach.
- To one! - zawołała Ingrid. - Te są moje!
- Demony Ludzi Lodu, macie rację - potwierdziła
Tula.
Światło przygasło ponownie. Ostatnie, najwyżej poło-
żone ławki znowu pogrążyły się w mroku.
Gabriel odetchnął i opadł z powrotem na swoje
krzesło. Czuł, że mu uszy płoną.
Tula czekała uśmiechnięta.
- Czy masz jeszcze jakieś pytania, Silje?
- Nie - odparła tamta cicho. - A właściwie miałabym,
jeśli wolno.
- Naturalnie! My wszyscy mamy wobec ciebie wielki
dług wdzięczności. Przede wszystkim za to, co zrobiłaś dla
Tengela Dobrego.
Silje śmiała się skrępowana.
- Bardzo bym chciała wiedzieć, co się stało z moimi
tapetami.
Tula spoglądała na nią przez chwilę nie bardzo rozu-
miejąc, o co chodzi, ale zaraz Viljar podniósł się z miejsca
i wyjaśnił zmartwiony:
- Te, które zostały w Grastensholm, przepadły, nie-
stety wraz z dworem. Mimo to jeszcze za moich czasów
twoje tapety znane były w całym kraju.
Mali dodała późniejsze informacje:
- Mogę ci powiedzieć, że nazwisko "Mistrz Arngrim"
znajduje się we wszystkich pracach na temat artystycznego
rzemiosła. Wiele z twoich malowideł znalazło się w muzeach
i historycy wiedzą nawet, że Arngrim to kobieta! Muszę się
pochwalić, że to ja rozpowszechniłam tę informację - dodała.
No pewnie, pomyślał Gabriel. Ciotka Mali wciąż
nieugięcie walczy o prawa kobiet.
Oświadczenie Mali przyjęto oklaskami, przeznaczo-
nymi w równej mierze dla niej, jak i dla Silje.
Silje zaś, którą chętnie nazywano matką nowego rodu
Ludzi Lodu, chciała jeszcze coś dodać:
- Chyba wszyscy rozumiecie, jakie to cudowne spot-
kać swoich potomków. A wielu z pewnością po raz
pierwszy widzi swoich przodków... Och, Tula, uważam,
że to był wspaniały pomysł! Tak się cieszę, że mogę was
wszystkićh powitać, bo przecież wszyscy jesteście z mojej
krwi!
Silje najwyraźniej zapomniała na chwilę, że zgromadzi-
ło ich tu śmiertelne niebezpieczeństwo, ale wybaczyli jej
to. Taka była wzruszająca i taka śliczna z płonącymi
policzkami, trzymająca za rękę TengeIa Dobrego!
Oboje chcieli teraz wrócić na swoje miejsca, ale Tula
ich zatrzymała. Tula najwyraźniej rozkoszowała się swoją
rolą gospodyni i organizatorki spotkania. Z wielką
przyjemnością ogłaszała kolejne niespodzianki.
- Rada wzywa do siebie Sunnivę Starszą z Ludzi Lodu!
Sunniva? zastanawiał się Gabriel. Ona chyba nie
odegrała wielkiej roli. Nie dosłyszał jednak, że Tula
wzywała Sunnivę Starszą.
Oj! To przecież siostra Tengela!
Bardzo ciemna młoda kobieta weszła na podium i padła
Tengelowi w ramiona. Obejmowali się czule.
Jaka ona ładna, pomyślał Gabriel, kiedy kobieta
odwróciła się nareszcie ku sali. I jaka podobna do Sol, która
siedzi w pierwszym rzędzie. Ale to przecież matka Sol!
Sunniva długo i serdecznie przytulała też Silje. Gabriel
wiedział, dlaczego. To przecież Silje zajęła się jej osieroco-
ną córeczką i uratowała jej życie.
Sunniva Starsza zwróciła się do sali i powiedziała:
- Niewielu z was mnie zna, ale chciałabym wyrazić
najszczerszą wdzięczność za to, że mogę was spotkać.
I uważam, że mam sporo do dodania, jeśli chodzi
o naczynie z ciemną wodą zła
Uwaga wszystkich skupiała się teraz na niej.
- Tengel Zły zakopał coś w dwóch miejscach na stoku
góry. Odkryłam to pewnej jesieni, kiedy szukałam w górach
zabłąkanego cielęcia. Odnalazłam to samo miejsce, które
Silje opisała w swoim dzienniku, i tam pochwycił mnie taki
strach, ogarnęło mnie takie obrzydzenie, że musiałam po
prostu uciec. Ja nie jestem dotknięta, więc oczywiście jego
samego nie widziałam, ale jego obecność odczuwałam
bardzo wyraźnie. I w jakiś czas później, kiedy już byłam
daleko od tego miejsca, przeżyłam to samo. Oblewał mnie
zimny pot ze strachu, że mogłabym podejść zbyt blisko.
Byłam wtedy jeszcze prawie dzieckiem i mogłam jedynie
uciekać. Nie żyłam jednak dostatecznie długo, bym mogła
o tym opowiedzieć. Bardzo się cieszę, że mogę dzisiaj być
z wami i mówić o tamtych wydarzeniach.
Słowa Sunnivy wywołały poruszenie na sali. Dwa
miejsca?
- Dziękujemy ci, Sunnivo! Rada zanotawała twoje
wyjaśnienia. Zaskoczyło nas to, ale może się okazać
niezwykle ważne. Może Tarjei, który czuwał nad Doliną
Ludzi Lodu, będzie miał w tej sprawie coś do powiedze-
nia. A ciebie, Sunnivo, chciałam prosić, byś podeszła do
stołu i pokazała na mapce, którą Silje narysowała w swoim
dzienniku, gdzie dokładnie odczuwałaś strach po raz
drugi. Zresztą pierwszy także!
Sunniva skinęła głową.
- Ale chcielibyśmy usłyszeć od ciebie coś więcej,
Sunnivo - dodała Tula. - Prawie cię nie znamy, więc tym
bardziej spotkanie z tobą jest dla nas prawdziwą radością.
- Dziękuję, dla mnie też. No, tak... Jest jeszeze jedna
sprawa...
- No to zaczynaj!
- Nie, nie, to tylko niejasne wspomnienie. Być może
sama sobie to dziś potwierdzę.
Zagryzała wargi i zastanawiała się.
- Pamiętam, Tengelu, że nasza mama coś nam opo-
wiadała. Pewną legendę z dawnych czasów Ludzi Lodu.
O pewnym królu... Nie, to był wódz, my przecież nie
mieliśmy królów. Miał na imię Targenor, pamiętasz go?
- Nie - odparł Tengel. - Chociaż... kiedy teraz to
mówisz, coś mi zaczyna świtać. Czy on nie pochodził
z Taran-gai?
- Tego nie wiem, ale w jego imieniu łączą się elementy
i Taran-gai, i Nor.
- Nor. Rodzinna miejscowość Shiry, rzeczywiście.
- Ów legendarny bohater musiał więc pochodzić
stamtąd. Mama nie wiedziała o nim zbyt wiele. Tyle tylko,
że jego imię było dla naszych nieszczęsnych przodków
niemal święte. Niestety, Tengelowi Złemu udało się
złamać również jego.
- Targenor... - rzekł wolno Tengel. - Oj, zdaje się, że
przypominam sobie pewne wydarzenia z dzieciństwa! Ale,
jak wiesz, nasza mama umarła przy moim urodzeniu, więc
to, co pamiętam, nie ona mi opowiadała. Natomiast wuj
Lars, brat mamy, rzeczywiście opowiadał o Targenorze.
I nazywał go królem, więc i to by się zgadzało. Choć
przecież mógł co najwyżej być królem Ludzi Lodu. Bardzo
go o to prosili i rzeczywiście ukoronowali go. Był podobno
bardzo piękny i silny, był ich jedyną nadzieją. Wkrótce
jednak Tengel Zły zorientował się w niebezpieczeństwie,
a nikt się nie odważył podjąć walki z naszym straszliwym
przodkiem. Wiesz, co się potem stało z Targenorem?
- Nie! Ale jeśli się nie mylę, to będziemy mieli okazję
poznać go dzisiejszego wieczora.
- Daj Boże, żeby tak było!
Tengel i Silje uzyskali prawo zejścia na dół, Sunniva
jednak została przez Tulę zatrzymana na podium.
- Rada wzywa Sol z Ludzi Lodu!
Te słowa wywołały prawdziwe poruszenie na sali.
Wszyscy chcieli zobaczyć osławioną, legendarną Sol.
Postarała się zrobić tak efektowne entree, jak to tylko
możliwe. Jak to Sol. Nie zmieniła się ani trochę.
Sunniva zarzuciła jej ręce na szyję i tuliła do siebie, nie
próbując nawet ukryć łez wzruszenia.
- Angelika, moje ukochane, cudowne dziecko, które
musiałam zostawić samo na jakimś brudnym podwórzu
w Trondheim! Tak strasznie cierpiałam wtedy z tego
powodu. Jeszcze raz ci dziękuję, Silje! - krzyknęła
w stronę sali. - Dziękuję ci, że ulitowałaś się nad moim
nieszczęsnym, samotnym dzieckiem! Pomyśleć, że do-
czekałam takiej chwili! Leonarda jednak była za mała, żeby
tu ze mną przyjść.
- No tak, teraz wiem, po kim odziedziczyłam urodę
- powiedziała Sol bezceremonialnie. - Wielokrotnie się
nad tym zastanawiałam, bo przecież z pewnością nie po
wuju Tengelu.
Zgromadzeni śmiali się serdecznie. Tengel również.
- Najdroższe dziecko, ufam, że miałaś dobre życie?
- zapytała Sunniva niespokojnie.
- Wspaniałe! Dopóki trwało - odparła Sol sucho.
- Ale wszystko, co najzabawniejsze, przeżyłam potem.
Razem z całą bandą dotkniętych i wybranych. Wielu
naszych pomysłów nawet nie odważyłabym się tu wspo-
mnieć. Jesteśmy teraz niewiarygodnie zgrani.
- W to akurat wierzę - uśmiechnęła się Tula, a potem
zwracając się do sali powiedziała: - Sol, jak się pewnie
domyślacie, została obwołana przywódczynią wszystkich
wiedźm i czarowników naszego rodu. Nawet Ingrid
natychmiast uznała ją na tym stanowisku. Gdyby więc
ktoś chciał wykonać jakieś hokus-pokus, powinien się
zwrócić do Sol.
Ellen wstała ze swego miejsca:
- Ale tylko niektórzy z obecnie żyjących Ludzi Lodu
mogą nawiązywać kontakty z duchami przodków.
Tula odpowiedziała:
- Od tej chwili ty i mały Gabriel będziecie mogli to
robić. Pozostali powinni się w tej sprawie zwracać do
Nataniela i Tovy lub do Benedikte.
Gabriel poczuł, że serce podchodzi mu do gardła
- z dumy pomieszanej z lękiem.
Sol zwróciła się do sali.
- Właściwie to ja nie mam nic nowego do powiedze-
nia. Chyba tylko to, że wyostrzyłam wszystkie noże
i szpikulce do wielkiej bitwy. Oraz to, że okropnie jestem
ciekawa tej gromady, która wypełnia ostatnie rzędy.
Chciałabym ich zobaczyć!
- Przyjdzie na to czas, przyjdzie czas! - zapewniała
Tula. - A teraz obie z Sunnivą zejdźcie na dół. Bardzo na
ciebie liczymy w ostatecznej rozprawie, Sol!
- Możecie na mnie polegać - obiecała nagle skupiona.
Ciekawe, kto pojawi się teraz, zastanawiał się Gabriel.
Tym razem przyszła kolej na kogoś spoza rodu:
Charlotta Meiden.
Charlotta nigdy nie była pięknością. Gabriel jednak
polubił ją od pierwszego wejrzenia. Jak niewiele znaczy
wygląd, myślał zdumiony. Mam wrażenie, że ona jest
bardzo ładna, choć przecież to nieprawda.
Gdyby tak wszyscy mężczyźni byli jak Gabriel! Żeby
tak chcieli nauczyć się widzieć! I nie chodzi tylko o te
nieco mniej piękne kobiety. Oślepiająco piękne panie też
przeważnie reprezentują sobą znacznie więcej, niż męż-
czyźni gotowi są dostrzegać. Większości panów jednak
ładny wygląd kobiety wystarcza i w ten sposób przy-
czyniają się do ograniczania zainteresowań płci pięknej.
Charlotta Meiden uśmiechała się onieśmielona do
całego zgromadzenia, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo
Tula chwyciła puchar z winem i zawołała:
- Sto lat dla kobiety, która tak dzielnie pomogła
Ludziom Lodu, która dosłownie postawiła ich na nogi!
I sto lat dla osoby, która jako pierwsza wypowiedziała
słowa "Tengel Dobry"! Sto lat dla Charlotty, Meiden,
która nie tylko zapewniła nam bezpieczne życie, lecz także
przekazała dzieciom ważne umiejętności!
Wszyscy wstali i spełnili toast. Nareszcie Gabriel mógł
ponownie spróbować swojego napoju; tęsknił do tego od
chwili, gdy pociągnął pierwszy łyk. Nie umiałby określić
smaku, ale był to wspaniały napój. Ukradkiem obserwował,
czy nie można by spróbować też jedzenia, ale, niestety, nikt
z zebranych tego nie robił. Westchnął zawiedziony.
- Najdrożsi przyjaciele - powiedziała Charlotta.
- Dziękuję wam serdecznie za te słowa, które wzruszają
mnie do głębi! Ja, oczywiście, nie mam nic do dodania,
jeśli chodzi o waszą walkę ze złem, ale chciałabym
powiedzieć kilka słów adresowanych do tych dwudziestu
dwojga, którzy obecnie żyją. Mogę?
- Naturalnie! Proszę bardzo! - uśmiechnęła się Tula.
- Chciałabym wam powiedzieć, że śmierć nie jest czymś,
czego należy się bać. Człowiek przechodzi do innej, bardzo
pięknej i przyjemnej egzystencji. I nie jest też tak, że my
dzisiaj zostaliśmy obudzeni i wyprowadzeni z naszych
grobów. Nic podobnego! Znajdujemy się w innej rzeczywis-
tości i stamtąd zostaliśmy wezwani na dzisiejsze spotkanie.
I nie myślcie sobie, że nieustannie śledzimy to, co robicie, że
nigdy nie jesteście wolni od czujnie śledzących was oczu. To
tak nie jest. Zdarza się czasami, że potrzebne wam jest nasze
wsparcie, i wtedy staramy się przedostać przez granicę
i pomagać. Ale to dotyczy nas, zwyczajnych ludzi, którzy
umarli. U Ludzi Lodu, jak wiadomo, sprawy mają się inaczej.
Głos zabrała Sol:
- Tak, masz rację. Ale my też nie ingerujemy bez
potrzeby w wasze życie. Ktoś z żyjących obciążonych
dziedzictwem musi nas wezwać i wtedy nawiązujemy
z wami kontakt. Owa straszna sentencja, mówiąca: "Bóg
widzi wszystko", nie znajduje potwierdzenia.
Tova podniosła się z miejsca.
- Mam jedno pytanie.
- Bardzo proszę!
- Charlotta mówi, że zmarli przechodzą do innej
egzystencji, do innego świata, i że stamtąd zostaliście
sprowadzeni tutaj.
- Zgadza się.
- A czy nie jest też tak, że człowiek odradza się do
nowego życia?
- Masz rację - potwierdziła Charlotta Meiden. - Masz
rację, że powraca się na ziemię jako inny człowiek. Ale
dusza pierwszego wcielenia nigdy nie przestaje istnieć.
Głos Tovy brzmiał jak zwykle trochę chropowato.
- Ja... Ja poznałam wiele moich poprzednich wcieleń.
Czy te duchy również istnieją na tamtym świecie? Wszystkie?
W głębi sali ze swojego miejsca podniosła się Halkatla.
- Powinnaś to wiedzieć, Tovo.
Oczy obu dziewcząt się spotkały.
- Tak - rzekła Tova z wolna. - Tak, Halkatla. Przecież
żyłyśmy obie, i ty, i ja. I jesteśmy tutaj obie, choć
stanowimy jedno. - Zwróciła się do zgromadzonych na
sali. - Trzeba wam wiedzieć, że w jednym z poprzednich
wcieleń żyłam jako Halkatla. Doświadczałam jej cierpień,
przeżywałam jej samotność. Wtedy to było moje życie.
Jesteśmy jedną i tą samą istotą.
Na te słowa Halkatla, chuda i przemarznięta, uśmiech-
nęła się serdecznie. Tova także odpowiedziała uśmiechem.
Ponownie głos zabrała Tula.
- Członkowie Najwyższej Rady postanowili, żeby
najpierw wysłuchać potomków Tengela Dobrego, bo-
wiem nasze historie są stosunkowo dobrze znane, więc
pójdzie to szybko. I dopiero później spróbujemy prze-
nieść się w zamierzchłe czasy...
Na myśl, że w końcu do tego dojdzie, Gabrielowi
zimny dreszcz przebiegł po plecach. Are, rodzony syn
Tengela i Silje, pierwszy w długim szeregu raczej pospoli-
tych członków tej rodziny, ani łagodna, delikatna Liv nie
zostali wezwani. Było bowiem tak, jak to określiła Tula:
- Zdumiewające, jak ciężar przekleństwa Tengela
Złego rośnie w miarę upływu czasu, prawda? Bo przecież
pierwsze generacje jego potomstwa nie miały zbyt wiel-
kich zmartwień z jego powodu. Później jednak z pokole-
nia na pokolenie zagrożenie stawało się coraz bardziej
ponurą rzeczywistością.
- Tak rzeczywiście było - potwierdził Tengel Dobry.
- Ale to pewnie dlatego, że nasz przodek z latami coraz
bardziej się niecierpliwił w miejscu swego spoczynku.
A także dlatego, że ktoś, nie będę wymieniał po imieniu
kto, odegrał na flecie kilka tonów.
Tula zachichotała niepewnie.
Chcąc pokryć zmieszanie wezwała na podium najstar-
szego syna Arego.
Tarjei Lind z Ludzi Lodu. Pierwszy Szczególnie
Wybrany.
On miał co nieco do opowiedzenia.
Tarjei, ukochany wnuk Tengela Dobrego i jego wielka
nadzieja... On także miał ciemne włosy i takąż karnację,
ale nie odziedziczył przyziemnej ociężałości swego ojca.
Tarjei miał lekko skośne oczy i wystające kości poli-
czkowe. Mimo to jego twarz była niezwykle pociągająca;
brązowoszare oczy wyrażały wielką inteligencję. Tarjei
przyszedł na świat z wolą czynienia dobra.
- Drodzy przyjaciele - powiedział Tarjei. - Jakie to
cudowne uczucie znaleźć się wyłącznie wśród sojusz-
ników. Na dodatek w takiej wspaniałej atmosferze!
- Umilkł, a po chwili mówił dalej z odrobiną rozczarowa-
nia w głosie: - Moje życie było całkowicie nieudane. Nic
w nim nie spełniło się do końca. Żona umarła mi bardzo
wcześnie. Syn zaginął. A ja sam też zbyt szybko musiałem
się pożegnać z tym światem. Najgorsze jednak jest to, że
ani ja, ani nikt inny nie domyślił się wtedy, że jestem
Szczególnie Wybranym. Nie miałem przecież żółtych
oczu ani nie dawały o sobie znać żadne nadprzyrodzone
zdolności. Może od czasu do czasu ja sam czegoś się
domyślałem, ale to były tylko jakieś niejasne przypuszcze-
nia. Dopiero po wszystkim zrozumiałem, że byłem jak
Solve, tylko z przeciwstawnym znakiem, jeżeli można tak
powiedzieć. On na początku był dobrym chłopcem.
Dziedzictwo zła ujawniało się w nim w miarę jak dorastał.
Podobnie ja, byłem uzdolniony, ale nic poza tym. Świado-
mość możliwości, jakimi zostałem obdarzony, przyszła
zbyt późno. I Kolgrim zdołał przerwać moje życie zbyt
wcześnie.
- To nie Kolgrim - sprostowała Sol. - Za tym krył się
Tengel Zły, teraz o tym wiemy.
- O, on zrobił dużo więcej - dodał Tengel Dobry.
- Gand mi powiedział, że Tengel Zły zdawał sobie sprawę
z tego, jakim zagrożeniem jest dla niego Tarjei, i dlatego
od samego początku szykował się do ataku. Ja przecież
bardzo się starałem, żeby dziecko Taralda i Sunnivy nie
przyszło na świat, byli zbyt blisko spokrewnieni i ryzyko,
że urodzi się dziecko dotknięte dziedzictwem zła, wyda-
wało się bardzo duże. Niestety, nie udało mi się, bowiem
Tengel Zły chciał, żeby Kolgrim unicestwił Tarjeia.
Dotknięte dziecko było jego narzędziem.
Tarjei kiwał głową.
- Masz rację. Nikt przecież nigdy nie wątpił, że to
Tengel Zły kierował nożem, który mnie przeszył wtedy
w Dolinie Ludzi Lodu, choć nóż znajdował się w ręce
Kolgrima. Dlatego nigdy zbytnio nie obwinialiśmy Kolg-
rima.
- Dzięki wam za to - mruknęła Sol. Kolgrim był
przecież jej wnukiem.
Do rozmowy wtrącił się Trond.
- Jak wiecie - powiedział, wstając z miejsca - ja
również próbowałem zabić Tarjeia. I to na wyraźny
rozkaz Tengela Złego.
- To prawda - westchnął Tarjei. - Bo tylko on, nasz
straszny przodek, wiedział, do czego jestem przeznaczo-
ny. No i właśnie w wyniku tych jego podstępnych działań
Ludzie Lodu musieli cierpieć jeszcze przez trzysta lat. Ale
teraz ponownie nadszedł czas, żeby mu się przeciwstawić,
urodził się Nataniel, kolejny wybrany, wielokrotnie sil-
niejszy ode mnie. Trzeba ci wiedzieć, Natanielu, że zawsze
będziesz miał w tej walce moje pełne wsparcie.
- Wiem - rzekł Nataniel. - I cenię to sobie bardzo
wysoko. Ale ty przecież przez cały czas obserwowałeś
Dolinę Ludzi Lodu. Opowiedz nam, co o niej wiesz!
- Proszę bardzo! To niezwykle interesujące, co Sunniva
mówiła o dwóch miejscach. Ja także odniosłem wrażenie, że
w Dolinie zostało ukryte coś jeszcze poza naczyniem z wodą.
- Wrażenie, powiadasz? - zastanawiała się Tula. - To
znaczy, że nie udało ci się tych miejsc zlokalizować?
- Do nich nikt nie ma przystępu. Kolgrim był ostatni.
Tengel Zły otacza swoje kryjówki nieprzeniknionym
murem swojej woli. Poza tym znajduje się tam również
jego duchowe odbicie. To wystarczająca zapora.
- Tak. Ja nie pamiętam absolutnie nic, jeśli chodzi
o miejsce, w którym widziałam tego starca - rzekła Sol
lekceważąco. - Byłam wtedy małym dzieckiem.
- No, ale mamy dziennik Silje - przypomniał Tarjei
z uśmiechem. - Wykonany przez nią szkic topograficzny
jest znakomity!
Silje pokraśniała z dumy.
- W takim razie jak się tam dostaniemy? - zapytał
Tengel Dobry.
- Szczerze mówiąc, dziadku, nie wiem. Jest jednak
pewna sprawa, która kiedyś w Dolinie przyszła mi do
głowy, sprawa, o której pewnie nie wiecie. A jest ona, jak
sądzę, ważna.
- Co takiego?
- Otóż Tengel Zły nie odzyska pełni sił, dopóki
ponownie nie napije się wody zła. A do tego będzie mu
potrzebny kubek. Powinien mieć go przy sobie.
Zaległa grobowa cisza.
- No - rzekła po chwili Dida. - To bardzo dobre
wiadomości! Znaczy, że możemy trochę zyskać na czasie.
Znakomicie!
- Na to wygląda - potwierdził Tengel Dobry. - Musi-
my wszystko bardzo szczegółowo zaplanować. To zna-
czy, chodzi mi o sposób, jak się tam dostaniemy i jak
spróbujemy go powstrzymać. Bo ty, Tarjei, nigdy się
w pobliżu zakopanego naczynia nie znalazłeś?
- Nie. Podszedłem jednak na tyle blisko, żeby zorien-
tować się, że miejsce z czasem wyraźnie się zmieniło.
- Zmieniło się? Jak to?
Tarjei się skrzywił.
- Nie na lepsze, niestety. Można się nawet zastana-
wiać, czy naczynie się nie rozbiło.
- Och, żeby to mogła być prawda - westchnęła Sol.
- Chyba jednak nie można na to liczyć. Sądzę, że do
tego nie doszło. Zdaje mi się, że to zło skondensowane
w wodzie wypełniającej naczynie zatruło otoczenie. I to
w dosłownym sensie. Nie mogę tego opisać ze szczegóła-
mi, ponieważ to jedynie wrażenia, przeczucie czegoś
strasznego. Ale tylko przeczucie. Nie umiałbym nawet
określić, gdzie znajduje się centrum.
- Tarjei, należą ci się podziękowania za stróżowanie
w Dolinie przez trzysta lat - powiedział Tengel Dobry.
- Czy chciałbyś dodać coś jeszcze?
- W tej chwili nie. Ale z czasem pewnie mi się jeszcze
coś przypomni.
- Masz rację - rzekła Tula i pozwoliła mu zejść na dół.
Tam wyszedł mu na spotkanie Trond. Bracia obejmowali
się wzruszeni, obaj mieli łzy w oczach.
- Ja nie chciałem, Tarjei - mówił Trond drżącym
głosem. - Naprawdę nie chciałem cię zabić, ale opanowało
mnie coś strasznego, jakaś siła pchała mnie do zbrodni, nie
byłem w stanie się jej przeciwstawić.
- Przecież ja o tym wiem - odpowiedział Tarjei.
- I nigdy cię nie oskarżałem. Zresztą fakt, że teraz
znalazłeś się w grupie tych, którzy podejmą walkę
z Tengelem Złym, świadczy, że jesteś niewinny.
- Starałem się potem czynić dobro...
- Trond jest jednym z naszych najlepszych pomoc-
ników - wtrąciła Dida.
Tula rzekła przyjaźnie:
- Najwyższa Rada bardzo na ciebie liczy, Trond. Na
twoją energię i zdolności przywódcze. Chcialeś być
wojownikiem, więc nim będziesz. Zostałeś wyznaczony
na dowódcę naszych elitarnych oddziałów, które zamie-
rzamy powołać.
Trond uśmiechał się uradowany i dziękował serdecz-
nie.
- Tylko pamiętaj! - ostrzegła Tula. - Skoro masz
walczyć po stronie dobra, to i twoje oddziały muszą czynić
dobro i walczyć szlachetnie!
- Od dawna się w tym ćwiczę - powiedział zgaszony.
- Wiele jednak zależy od tego, jakich się ma przeciw-
ników.
- Naturalnie! Sam będziesz musiał rozstrzygać, jak
postąpić w danej chwili. Ale zaufaj swojej zdolności oceny.
Skoro już zaczęli mówić o strategii, Tula poprosiła
trzech Paladinów, Alexandra, Tancreda i Tristana, hy
przysłużyli się swoim doświadczeniem z wojny trzydziesto-
letniej i pomogli w planowaniu, które dzisiejszej nocy
powinno zostać zakończone. Obiecali jej to z radością.
- Przy całej powadze naszej sytuacji humor Tancreda
będzie nam z pewnością bardzo potrzebny - uśmiechnęła
się Dida.
Cecylia nie miała zgromadzeniu nic do powiedzenża.
Natomiast wszyscy dotknięci i wybrani patrząc na nią
żałowali, że Cecylia ze swoją wybitną osobowością nie jest
jedną z nich. Na moment pojawił się na podium Mattias
Meiden i wszystkim się zdawało, że na sali zrobiło się
cieplej i przyjemniej. Z miejsca, w którym siedział Mattias,
promieniowała dobroć. Nagle wszyscy poczuli się bez-
piecznie, naprawdę Mattias był prawdziwym apostołem
miłości bliźniego. Brand, Andreas, Tarald, Irmelin ani
Gabriella nie mieli nic do powiedzenia, toteż nie zostali
wezwani na podium. Pojawił się natomiast ktoś, kto
znaczył dla rodu bardzo wiele.
Syn Tarjeia, Mikael Lind z Ludzi Lodu.
Tarjei widział go właściwie po raz pierwszy, rozstali się
przecież, gdy Mikael był niemowlęciem.
Tula powiedziała:
- To Mikaelowi zawdzięczamy, że powstały kroniki
Ludzi Lodu. On rozpoczął dzieło, które potem my ze
zmiennym powodzeniem staraliśmy się kontynuować.
Nawet sobie nie zdajesz sprawy, Mikaelu, jakie znaczenie
miała dła nas twoja inicjatywa!
Mikael, człowiek o bardzo spokojnym usposobieniu,
uśmiechał się tylko uszczęśliwiony.
Dida miała do niego pytanie:
- Jest coś, czego nigdy nie byłam w stanie sobie
wyjaśnić. Chodzi o tę ubraną na czarno kobietę we dworze
Livland, czy ona była żyjącym członkiem rodziny, czy to
powracająca dusza Magdy von Steierhorn?
- Tak na pewno niczego nie wiem - odparł z prze-
praszającym uśmiechem.
- A co ty sam o tym myślisz?
- W głębi duszy nie mam najmniejszych wątpliwości,
niezależnie od tego, co mówili inni. To była Magda von
Steierharn. Jej dotyk napełnił moje serce taką tęsknotą, że
nie mogłem się z niej otrząsnąć przez wiele lat, zatruł mi
życie. Spisywanie sagi o Ludziach Lodu było najlepszym
sposobem leczenia ran. No i mój ukochany syn, Dominik.
Gabriel siedział z otwartymi ustami i nie spuszczał oczu
z przystojnego Dominika, który szedł przez salę, żeby
powitać ojca. Jakie siarkowożółte oczy... Dlaczego on,
Gabriel, nie ma takich oczu? Dla chłopaków w szkole to
by dopiero było coś! Tula powiedziała, że Dominik
posiada wielką siłę psychiczną oraz niezwykłą zdolność
czytania w ludzkich myślach. Ale nie został przez Radę
wezwany.
Nie przywołano też Niklasa ani Leny, bowiem i oni nie
mieli nic do powiedzenia o Tengelu Złym.
Rada życzyła sobie natomiast rozmawiać z Villemo...
Była to pod wieloma względami najbardziej barwna
postać w rodzinie. Jej złocistorude włosy lśniły i skrzyły
się w delikatnym świetle nad podium, promieniała od niej
energia i chęć działania, chciała się podobać... Wszyscy
wiedzieli, że została obdarzona wieloma niezwykłymi
umiejętnościami. Jej żółte oczy mogły płonąć intensyw-
nym blaskiem i emanować niebywałą siłą. Dawnymi czasy
całkiem dobrze znała się na czarach, tak stwierdziła.
Wyraziła też nadzieję, że te umiejętności nadal posiada. To
ona kiedyś w proroczym śnie zobaczyła, jak biedne plemię
Ludzi Lodu zostało wypędzone ze swojej wioski przez
konnych wojowników z południa. Widziała, że jej naj-
dawniejsi przodkowie zabrali wszystkie totemy i magiczne
przedmioty, kiedy wyruszyli przez tundrę na zachód.
Wyczuwała, że jeden z nich jest niebezpieczny. Nie cheiała
go zobaczyć, więc wielkim wysiłkiem woli się obudziła.
Pewnego razu na statku piratów przyszły jej z pomocą
duchy przodków. Ale nie zapamiętała zbyt wiele, nie
umiałaby na przykład przypomnieć sobie, jak wyglądali
Ludzie Lodu w czasach przed Tengelem Dobrym. Ow-
szem, zapamiętała Didę, ale też ją trudno było zapomnieć.
Później, po śmierci, spotkała oczywiście wszystkich dob-
rych przodków, dobrych, choć wygląd wielu z nich musiał
budzić grozę i choć mieli za sobą bardzo nieszczęśliwe
życie.
- Tak - rzekła Tula, kiedy Villemo umilkła. - Uwa-
żam, że twoje zdolności kwalifikują cię do kierowanej
przez Sol grupy czarownic!
Villemo nie miała nic przeciwko temu.
- Ale a propos duchów przodków - powiedziała
zamyślona. - Nigdy przedtem nie widziałam Halkatli.
Skąd ty pochodzisz?
Halkatla wstała.
- Dzisiejszej nocy poznacie moją historię - oświad-
czyła. - Jeśli jednak sądzicie, że jestem czymś w rodzaju
szpiega, przysłanego tu przez złą moc, to zapomnijcie
o tym! Nikt nie może być bardziej szczęśliwy niż ja, że
wolno mi być tu z wami. Moja historia zaś jest niezwyk-
ła... Tyle mogę powiedzieć na razie.
- Z niecierpliwością będziemy czekać na twoją opo-
wieść - uśmiechnęła się Tula. - Ale twoje imię, Halkatla?
Kieruje myśli w odległą przeszłość, do wspólnej norwes-
ko-duńskiej historii. Wiek jedenasty, powiedziałabym.
Wnuczka króla duńskiego Svena Estridssonna. Prababka
księcia Sule. Czy to ty?
Halkatla uśmiechnęła się krzywo.
- Absolutnie nie. Żyłam w Dolinie Ludzi Lodu, ale
oni mnie wypędzili. Nigdy też nie byłam nigdzie poza
Doliną. I nie znałam nigdy żadnego mężczyzny.
- Witamy cię serdecznie wśród nas!
Wiele zagadek zostanie rozwiązanych dzisiejszej nocy,
myślał Gabriel. Halkatla, Dida, Wędrowiec, Gand...
A wtedy nie wiedział jeszcze nic o najdziwniejszym ze
wszystkich.
ROZDZIAŁ V
Wiele różnych imion dźwięczało Gabrielowi w uszach.
Tula prowadziła dialog z salą i na razie nikt nie opuszczał
swego miejsca. Christiana Stege, Jon i Ulf Paladin,
i Elisabet, ostatnia z Paladinów. Tengel Młodszy, Alv
Lind... Bardzo nieliczni byli wzywani na podium.
Dan Lind z Ludzi Lodu otrzymał podziękowania za to,
że razem z Ingrid i Ulvhedinem dokonali wielkiego czynu:
przy grobie Kolgrima w Dolinie Ludzi Lodu odnaleźli
alraunę, ukochany amulet rodu. Ale, jak to Dan powie-
dział ze swojego miejsca: Nigdy w życiu ani on, ani żadne
z pozostałych nie chciałoby się ponownie znaleźć w Doli-
nie! Odczuli tam bowiem obecność Tengela Złego,
a ściślej biorąc, siły jego myśli, i to przeraziło ich
śmiertelnie. Dan z wielkim naciskiem przestrzegał wszyst-
kich, którzy chcieliby się ważyć na takie przedsięwzięcie.
Otrzymał też wiele pochwał za swoją wyprawę na
Południe śladami Tengela Złego. Musiał oczywiście dać
za wygraną w okolicy Salzbach, małej górskiej miejs-
cowości, którą jego zły przodek starł z powierzchni ziemi.
Dan jednak mimo wszystko wykrył, że Tengel Zły
zamierza zejść do podziemi, w dosłownym znaczeniu tego
słowa, a świadomość tego miała ogromne znaczenie dla
wszystkich, którzy później podjęli próbę odnalezienia
miejsca jego spoczynku.
Po wyjaśnieniaeh Dana na podium został wezwany
jego syn, Daniel Ingridssonn Lind.
Tula powiedziała:
- Podejrzewamy wszyscy, że do urodzenia Daniela
przyczyniła się alrauna. Odrobina magicznego korzenia
znajdowała się w czarodziejskim napoju, który Dan i Ingrid
wypili z tak fatalnymi następstwami. Ingrid próbowała się
pozbyć płodu, lecz alrauna zapobiegła temu. I myślę, że
Ingrid później była z tego powodu bardzo szczęśliwa.
- Och, byłam, i to jak! - zawołała Ingrid z sali.
Daniel to największy i najwspanialszy dar, jaki dało mi
życie. Alrauna uratowała go raz jeszcze, wyrwała go z rąk
"fabrykantki aniołków". A na koniec skierowała go
w długą drogę do Taran-gai.
- Alrauna była dla mnie niczym najlepszy przyjaciel
- potwierdził Daniel. - Uratowała mi życie przy spotkaniu
z niedźwiedziem i w ogóle pomagała mi we wszystkich
kłopotach. O moich przygodach w Taran-gai powinni
jednak opowiedzieć inni. Ja tam byłem postacią z drugie-
go planu.
- No, no - roześmiała się Tula. - Przywiozłeś przecież
Shirę do domu ojca, Vendela Gripa. I tym samym
połączyłeś obie gałęzie rodu, tę w Norwegii i tę z dalekich
lodowych pustkowi.
Daniel nie mógł się tego wyprzeć.
Zielonooki Niklas nie został, jako się rzekło, wezwany
na podium, podkreślono jednak, iż jego uzdrawiające ręce
będą miały do odegrania ogromną rolę w nadchodzącej
walce.
Po tym wszystkim na podium wbiegła Ingrid, barwna,
roześmiana, w promiennym nastroju.
- Chciałabym powiedzieć coś na temat alrauny
- oświadczyła. - Ja kocham ten amulet, dokładnie tak jak
żywego człowieka. Zdarzyło się kiedyś, że prosiłam ją
o pomoc, i właśnie tej nocy miałam dziwny sen. Mogłam
widzieć rzeczy odległe w czasie i przestrzeni, na jawie
nigdy takiej umiejętności w sobie nie odkryłam. W tym
śnie wszystko wiedziałam, wszystko umiałam, rozumia-
łam wszystko. Tak, nasza alrauna była potężna... A właś-
nie, Elisabet, czy ty pamiętasz, że przepowiedziałam
kiedyś, iż Nataniel urodzi się w wielodzietnej rodzinie? Że
będzie miał ośmioro, a może nawet dziesięcioro rodzeńst-
wa? Widzicie, jaka ze mnie zdolna wiedźma? Nic więcej
powiedzieć nie mogę. Oprócz tego, że nie mogę się po
prostu doczekać rozpoczęcia walki z tym naszym wielkim
draniem!
- Długo już chyba czekać nie będziesz - powiedziała
Tula złowieszczo. - Wszystko wskazuje na to, że on też się
niecierpliwi. Na razie pocusza się ledwo dostrzegalnie, ale
niebezpieczeństwo narasta.
- Jestem gotowa! - oświadczyła Ingrid zuchwale.
Ku nieopisanej radości Gabriela Tula powiedziała:
- Może jednak pora spróbować tego pysznego jedze-
nia, które przygotowali dla nas nasi przyjaciele?
Gabriel wolał się nie dowiadywać, kim są owi przyja-
ciele. Chyba te demony o końskich głowach? A może ktoś
inny? Zresztą co za różnica? Gabriel rozejrzał się najpierw
uważnie, co będą robić inni, po czym zabrał się do
zawartości stojących przed nim miseczek.
Smakowało niebiańsko! Później nie byłby w stanie
tego smaku określić, nigdy bowiem czegoś podobnego
nie próbował. Nastrój na sali panował znakomity. Wszys-
cy rozmawiali z sąsiadami, żartowali, śmiali się, czuli się
wspaniale. Co robili ci w ostatnich, najwyżej stojących
ławkach, Gabriel nie widział.
Pochylił się ku Natanielowi i szepnął:
- Trochę to nieprzyjemne z tymi wszystkimi demona-
mi...
Nataniel odpowiedział z powagą:
- Demony zawsze towarzyszyły Ludziom Lodu. Bo
demony to złe stworzenia i towarzyszą złu. Ale one
również nienawidzą Tengela Złego i boją się go, choć
kiedyś był ich panem i władcą. Niektóre z nich właśnie
z tego powodu przyłączyły się do tych Ludzi Lodu, którzy
pragną dobra, bo w nas widzą jedyny ratunek dla siebie.
Nie zawsze można na nich polegać, ale jako sojusznicy są
nieocenieni.
- Mogę sobie wyobrazić - szepnął Gabriel spog-
lądając za siebie.
Poza tym czuł się bardzo dobrze na swoim miejscu.
Rozkoszował się nastrojem tego niezwykłego spotkania.
Tova jednak, wprost przeciwnie, nie czuła się tu
najlepiej. Nie mogła się cieszyć ze spotkania z krewnymi,
nie potrafiła się skoncentrować. Zajmowała ją tylko jedna
sprawa: gdzie podział się Gand?
Ja chyba nie mam dobrze w głowie, myślała. Żeby
wybrać akurat Ganda! Jak moglam być taka głupia, żeby
do tego stopnia zakochać się w mężczyźnie całkowicie dla
mnie niedostępnym? Niewybaczalne!
To uczucie sprawiało jej dotkliwy ból. To naprawdę
straszne! Nigdy już nie będzie się mogła zakochać w żadnym
mężczyźnie. Nie żeby ktoś zabiegał o jej uczucie. Nic takiego,
niestety, nie miało miejsca, ale przecież byłoby jej lżej, gdyby
się bez wzajemności zakochała w zwyczajnym śmiertelniku!
Czy naprawdę musiała wybrać kogoś takiego?
W ostatnim czasie wzdychała też do niego po nocach.
Zastanawiała się, jak by to mogło być, gdyby... O, nie,
tego pragnienia nigdy nie odważyła się sformułować
wyraźnie, nie wiedziała bowiem, do jakiego stopnia Gand
jest w stanie czytać w jej myślach. Przychodził przecież,
kiedy go wzywała. Czy on zawsze wszystko wie? W każ-
dym razie musiał wiedzieć, że całe jej życie kręci się
wyłącznie wokół niego.
Zaczynało się niewinnie. Z początku nawet była na
niego zła, uważała, że jest zarozumiały i przeszkadza jej
w służeniu Tengelowi Złemu. Ale to bylo dawno temu.
Po tym gdy przeszła na drugą stronę, pomagał jej zawsze,
kiedy sprzeniewierzała się obietnicy, że będzie dobrą
dziewczyną. I po każdym spotkaniu jej uczucie do niego
rozpaczliwie się pogłębiało.
Na szczęście teraz nie miała już czasu zastanawiać się
dłużej nad swoją niemiłą sytuacją, ogłoszono bowiem
koniec przerwy i na podium został wezwany dziwacznie
ubrany mężczyzna. Jeden z najciężej dotkniętych, jeden
z tych, którzy mieli największe problemy ze zmianą swego
charakteru: Ulvhedin.
To mój opiekun, pomyślał Gabriel z dumą. Nikt nie
ma takiego potężnego opiekuna jak ja!
Miał jednak na myśli jedynie jego fizyczną wielkość, bo do
gigantów ducha Ulvhedin nigdy nie należał. Była przy nim
teraz ukochana Elisa, kobieta, która zrobiła tak wiele, żeby
go odmienić. To głównie dzięki niej stał się czławiekiem.
- Mamy do ciebie sporo pytań, Ulvhedinie - powie-
działa Tula.
- No to zaczynajmy - rzekł głębokim basem.
Ku swemu bezgranicznemu zdumieniu, a później
przerażeniu, Gabriel jakby mimo woli wstał ze swojego
krzesła. Jego głos w tej wielkiej sali brzmiał dziecinnie,
cieniutki i przestraszony.
- Może ja zacznę, Ulvhedin. Zawsze zastanawiałem się,
jakim sposobem mogłeś wywotywać duchy i przepędzać je
z ziemi, skoro się tego nie uczyłeś? To znaczy, skąd ci się to
wzięło? To znaczy, chodzi mi o to, jak starłeś z powierzchni
ziemi Ludzi z Bagnisk i w ogóle... Chciałem powiedzieć...
Głos chłopca cichł w miarę, jak rosło przerażenie, że
odważył się przemawiać w tej sali, w końcu całkiem
uwiązł mu w gardle. Gabriel opadł na krzesło i zsunął się
możliwie jak najniżej, żeby go nie było widać.
Ulvhedin jednak odniósł się do niego niezwykle
przyjaźnie.
- Świetne pytanie, Gabriel! Szczerze powiedziawszy,
to ja sam, gdy wymawiałam pierwsze tego rodzaju słowa,
zastanawiałem się, skąd mi się one wzięły. Nigdy się tego
nie uczyłem, to po prostu wrodzone. Ale później często
rozmawiałem z Marem...
Później to znaczy po śmierci, pomyślał Gabriel i prze-
niknął go dreszcz.
Ulvhedin mówił dalej:
- Mar, który pochodzi przecież z Taran-gai, wy-
tłumaczył mi, że język jest czymś prastarym. Nie rozumie-
my magicznych formułek, bo zapomnieliśmy już naszego
pierwotnego języka. Przecież nad staronorweskim też
musiałbyś się dobrze zastanowić, żeby zrozumieć, prawda?
Gabriel z przejęciem kiwał głową. Nie mógł za-
chowywać się inaczej, teraz wszyscy patrzyli na niego.
- Więc powinieneś wiedzieć, Gabraelu, że język tkwi
gdzieś w głębi naszej duszy podobnie jak sztuki magiczne,
przekazane nam przez naszych znających się na czarach
przodków, którzy na długo przed narodzeniem Tengela
Złego żyli na rozległych obszarach Syberii. Surowa natura
zmuszała ludy pierwotne do posługiwania się magią
i czarami, żeby w ogóle mogły przetrwać. Niektórzy z nas
coś z tego dziedziczą. Nie walno nam jednak zapominać,
że Hanna i jej podobni również znają się na czarach, tylko
że ich magia służy wyłącznie złu. - Ulvhedin przerwał na
moment, a potem rzekł w zamyśleniu: - Jest jednak inna
sprawa, nad którą rozmyślałem przez te wszystkie lata,
Chodzi mi o witraż mistrza Benedykta w Lipawej Alei...
- Tak? On tam w dalszym ciągu jest, chociaż wieje
przez szczeliny tak, jakby się tamtędy chciały przecisnąć
wszystkie wiatry świata - wyjaśniła Benedikte jako osoba
w wieku, w którym każdy przeciąg wywołuje bolesne
dolegliwości reumatyczne.
- Pozwólcie, żeby tam jeszcze przez jakiś czas został
- poprosił Ulvhedin jakby nieobecny duchem. - Zdarzyło
się kiedyś, że tłukłem się po całym domu w Lipowej Alei
i przypadkiem wyjrzałem przez to okno. Rozumiecie
sami, że wiele przez te wzorzyste, kolorowe szybki nie
widać, ale odniosłem wrażenie, jakbym zajrzał do innego
świata. Wszystko było wprawdzie rozmazane i niewyraź-
ne, zresztą chyba za dużo wypiłem tego wieczora, ale...
Nataniełu, uważam, że ty powinieneś spróbować!
Nataniel skinął głową.
- Oczywiście!
Teraz rozległ się czysty, niezwykłe pogodny głos. To
Vinga, szczupła i drobna niczym elf, ale silna jak korzeń
jałowca, chciała coś powiedzieć ze swojego miejsca.
Przestrzegała przed ponownym sprowadzeniem na ziemię
szarego ludku. Bo gdyby szary ludek miał wybierać, to na
pewno opowie się po stronie Tengela Złego. Vinga
mówiła ze smutkiem w głosie:
- Wszyscy tęsknimy do starego dworu w Grastens-
holm, to znaczy my, którzy go znaliśmy! Ale mnie
osobiśeie najbardziej żal pewnego, można powiedzieć,
drobiazgu. Otóż kiedy urodził się Heikego i mój syn,
Eskil, posadziliśmy na dziedzińcu drzewo. I to drzewo nie
miało, niestety, czasu wyrosnąć naprawdę. Ledwie prze-
żyło Eskila, a później, kiedy całe Grastensholm zostało
zrównane z ziemią, zginęło. Uff, ależ ze mnie sentymental-
na baba!
- Bardzo dobrze cię rozumiemy - powiedziała Tula,
która żyła przecież w tym samym czasie co Vinga. - Teraz
jednak chciałabym posłuchać, co ma nam do powiedzenia
Vendel Grip! Jego wyprawa nad Morze Karskie była dla
naszego rodu prawdziwym zrządzeniem opatrzności.
Największym osiągnięciem twojego życia, Vendelu, jest
Shira!
Gabriel zobaczył teraz jasnowłosego mężczyznę o czy-
stych, jasnoniebieskich oczach, który roześmiał się głośno
i radośnie.
- Och, bardzo bym chciał, żeby dzisiejszej nocy mógł
być z nami stary, mądry Irovar - westchnął Vendel. - Ale
to, niestety, niemożliwe. Irovar pochodził z Nor, a nie
z Taran-gai. Natomiast Sarmika, czyli Wilka, bardzo
chętnie bym zobaczył.
- Sarmik jest tutaj - odpowiedziano z ław, na których
siedzieli Taran-gaiczycy. - Orin i Vassar także. I wszyscy
bardzo się cieszymy ze spotkania ze starymi przyjaciółmi,
Vendelem i Danielem.
Obaj wymienieni machali radośnie na powitanie Sar-
mikowi i jego synom.
- No, a Tun-sij? - zapytał Vendel. - Może moja znająca
się na czarach teściowa również przybyła na spotkanie?
- Oczywiście! - odezwał się kobiecy głos z pogrążo-
nych w mroku ław Taran-gaiczyków.
Vendel śmiał się uszczęśliwiony. Wszyscy jednak
zwrócili uwagę, że nie wspomniał ani słowem o swej
pierwszej żonie, Sinsiew.
Gabriel nie za wszystkim nadążał, ale bo też Tula
przeskakiwała z pokolenia na pokolenie. Nieoczekiwanie
na podium stanął potężny Heike. Radosne okrzyki i brawa
zebranych wprost nie miały końca.
Tula musiała długo uciszać salę, zanim mogła powiedzieć:
- Oto jeden z największych w naszej rodzinie! Mamy
mu nieskończenie wiele do zawdzięezenia!
Heike rzekł z pełnym zakłopotania uśmiechem:
- Zdołałem zwalczyć w sabie zło, ale to nie tylko moje
zwycięstwo. Było ono możliwe wyłącznie dzięki temu, co
Tengel Dobry uczynił kiedyś w młodości, dzięki jego
zaklęciom. Poza tym to także zasługa alrauny, również dla
mnie była ona niczym najlepszy przyjaciel, to przecież ona
pokonała Solvego. Ale... szczerze mówiąc, ja od dawna
sądzę, iż to sam Solve wskazał mi właściwą drogę. Nie
chciał, bym był taki jak on. A zatem dzięki ci, Solve,
gdziekolwiek się teraz znajdujesz! Pośrednio bardzo
pomogłeś Ludziom Lodu.
Wszyscy podzieiali poglądy Heikego.
- Ale - roześmiał się olbrzym skrępowany - kto jak
nie ja popełnił największe głupstwo w dziejach Ludzi
Lodu? Kto sprowadził na ziemię szary ludek? Jeśli
czegokolwiek ze swego życia żałuję, to właśnie tego.
- Owszem, lecz twój syn, Eskil, nie okazał się wcale
od ciebie gorszy - śmiała się Tula. - Poruszył przecież
niebo i ziemię tą swoją idiotyczną młodzieńczą wyprawą
do Eldafjordu. Wstań, Eskilu! Niech wszyscy zobaczą
naszego drogiego szaleńca!
Eskil wstał.
- Rzeczywiście, wynalazłem wiele dziwnych spraw
- powiedział z uśmiechem. - Ludzie Lodu z Syberii. Rogi
jaka i flet Tengela Złego!
- No właśnie - wtrącił Heike. - Ten flet o mało mnie
nie zgubił. Przeżyłem naprawdę wiele przykrych rzeczy, ale
tamta chwila, kiedy przywiązaliście mnie do brzozy, a ja
pragnąłem tylko pochwycić flet, żeby na nim zagrać, była
najstraszniejsza i najbardziej upokarzająca ze wszystkiego.
- Ta chwila świadczy jedynie o tym, jak bardzo
niebezpieczny jest Tengel Zły i jego zaczarowany flet
- powiedziała Tula z najgłębszą powagą. - Ja również
dobrze o tym wiem. I skoro flet mógł rzucić na koiana
samego Heikego, to co mamy mówić my, pozostali?
Gdybyśmy nie mieli Shiry, to...
- Tak, Shira zasługuje na naszą wdzięczność z wielu
powodów - oświadczył Heike, zwracając się do sali.
- No tak, ale Eskil znalazł coś więcej w Eldafjordzie
- przypomniała Tula. - Wywęszył przecież tego drania,
pierwszego Jolina. A ta figura w dalszym ciągu stanowi
zagadkę.
- Zagadkę, którą dzisiejszej nocy mamy nadzieję
rozwiązać - powiedział Eskil. - Czy jednak parobek,
który zwabił mnie do EIdafjordu, nie był sługą Tengela
Złego?
Na te słowa podniosła się Dida.
- Był. To jeden z wcześniejszych obciążonych dziedzi-
ctwem, z czasem dojdziemy i do niego.
Twarze zebranych pojaśniały, a przez salę przeszedł szum.
Większość wolałaby z pewnością, by opowiadano szybciej.
Viljar Lind powiedział coś, czego Gabriel nie był
w stanie zrozumieć, i wtedy Najwyższa Rada wezwała
jeszcze jednego bohatera długiej historii Ludzi Lodu. Był to
człowiek wolny od przekleństwa Tengela, mimo to nie-
zwykle ważny dla rodziny: Henning Lind z Ludzi Lodu.
Powitano go oklaskami na stojąco, po czym musiał
wyjaśnić wydarzenia tamtej nocy, kiedy przyszły na świat
bliźnięta Sagi, następnie opowiedzieć o niełatwej walce
z Ulvarem, który mimo wszelkiej okazywanej mu miłości
pragnął jedynie zła. Henningowi pisane było bardzo
długie życie. Podobnie jak jego córce, Benedikte.
- Twoja siła, Benedikte, polega na tym, że widzisz
każdy ukryrty drobiazg, każdą tajemnicę historii - powie-
działa Tula. - Czy możemy zwracać się do ciebie, gdy tego
rodzaju umiejętnośei okażą się potrzebne?
- Zawsze zrobię, co w mojej mocy - odparła Benedik-
te, rada z okazanego jej zaufania.
Gabriel uważał, że Benedikte wygląda ślicznie w swojej
najlepszej sukience. Wprost trudno uwierzyć, że ta osoba
niebawem skończy dziewięćdziesiąt lat.
- Andre, wstań! - zwróciła się Tula do syna Benedik-
te. - Oto widzicie człowieka, który wytropił i wyjaśnił
historię zaginionej linii rodu. Czy myślicie, że nie udało
mu się odnaleźć wszystkich potomków Christera Gripa?
Udało mu się, Arvie Grip! Dziś w nocy możesz ich
wszystkich zobaczyć!
- Naprawdę?! - wykrzyknął zdumiony Arv. - Cóż to
za cudowna chwila!
Syn Andre, Rikard, nie miał nic do powiedzenia,
natomiast Tova, córka Rikarda, musiała zdać sprawę ze
swojej podróży w czasie aż do epoki, w której przyszedł na
świat Tengel Zły i w której żył jego ojciec, uciekinier
z Japonii, ogólnie biorąc niezbyt sympatyczna postać.
Towarzystwo było tym tak zainteresowane, że Tova musiała
wejść na podium i zrelacjonować wszystko ze szczegółami.
Wielkie podniecenie zapanowało wśród Taran-gaiczyków,
wielokrotnie kiwali głowami na znak, że to wszystko musi
być prawda, wykrzykiwali coś jeden przez drugiego, jakby
Tova potwierdzała podejrzenia, które zawsze mieli. Wszyscy
widzieli, że Tova jest z tego bardzo rada i dumna.
I nikt też nie powiedział niczego niemiłego na jej temat,
ani na temat wyglądu, ani wcześniejszych postępków, nie
zawsze, jak wiadomo, godnych pochwały.
Ale to chyba niemożliwe, powtarzał w duchu Gabriel
oszołomiony. Ci Taran-gaiczycy nie mogą przecież rozu-
mieć, co Tova mówi! Kiedy jednak oni zaczęli zadawać
pytania, Gabriel nie miał najmniejszych problemów ze
zrozumieniem, choć posługiwali się całkowicie mu obcym
językiem.
Wtedy pojął, że to naprawdę bardzo dziwna noc.
Zresztą wiedział o tym od początku.
W chwilę później miało go ogarnąć jeszcze większe
zdumienie.
Ingela i jej syn Ola Olovsson nie mieli nic do
powiedzenia, wiedli przecież zupełnie szare życie gdzieś
w Szwecji, natomiast córka Olego, śliczna i łagodna
nauczycielka, zaskoczyła wszystkich!
- Anno Mario! - zawołała Tula z głębokim westchnie-
niem. - Historia twojego odgałęzienia rodu pełna jest białych
plam. Saga zniknęła bez wieści, jej synowie, Ulvar i Marco,
również. Zniknęła też córka Ulvara, Vanja, podobnie jak syn
Marca, Imre. Z dziesięciorga twojego potomstwa jest jedynie
czworo: Linde-Lou, Christa, Nataniel i Gand.
- Nieprawda! - przerwał jej łagodny kobiecy głos
i z góry zaczęła schodzić ku podium niewiarygodnie piękna
kobieta. - Anno Mario, matko mojej babki, przynoszę ci
pozdrowienia od babci Sagi. Ona jest cudownie szczęśliwa
i chce, byś o tym wiedziała. Jest przecież twoją córką.
Młoda kobieta miała na sobie klasyczną czarną suknię,
długą do kostek. Nataniel wykrzyknął radośnie:
- O mój Boże, to Vanja! Ta, która odeszła z Tamlinem
z rodu Demonów Nocy! Przybyła do nas dzisiejszej nocy
z Czarnych Sal Lucyfera!
Gabriel go nie słuchał. Omal sobie nie skręcił karku,
bowiem wszyscy siedzący w pierwszym rzędzie wstali
i ruszyti w kierunku trybuny, zasłaniając mu widok.
Z napięcia zaczął dzwonić zębami, zaciskał pięści, a jego oczy
zrobiły się wieikie jak spodki. Nagle wszyscy się zatrzymali.
Chłopiec doznał szoku, gdy uświadomił sobie, co się
dzieje.
Dwie bardzo wysokie postaci wyłoniły się z mroku
i szły ku podium razem z Vanją, a potem, gdy całowała
wzruszoną do łez Annę Marię, stały przy niej.
Vanja miała na głowie piękną czarną koronę, w której
skrzyly się wielkie antracyty i czarne diamenty. Ona, Anna
Maria i Tula znajdowały się jakby w cieniu wysokich,
wyprostowanych jak struny czarnych aniołów, natomiast
trzeci anioł pochylał się w głębokim ukłonie przed Vanją
i podawał jej inną koronę, mniejszą i nie tak piękną jak jej
własna.
Na sali zapanowało poruszenie, wszyscy wstawali
z miejsc. Tula zupełnie straciła mowę, więc Vanja musiała
zabrać głos.
- Długo siedziałam tam na górze i patrzyłam na
Christę, moją małą córeczkę, z którą musiałam się rozstać
tak wcześnie. Dziękuję Henningowi i Benedikte, Malin
i wszystkim Voldenom, że zapewniliście jej szczęśliwe
życie, kiedy Frank, jej tak zwany ojciec, zawiódł ją tak
okropnie. Zanim jednak zaczniemy mówić o Chriście,
chciałabym wezwać mego brata. Nigdyśmy się nie spot-
kali, Linde-Lou, ale chyba uda nam się to jakoś naprawić!
Młody Linde-Lou o blond włosach podszedł do niej
onieśmielony i chciał uścisnąć jej rękę, ona jednak objęła
go serdecznie i długo przytulała bez słowa.
- Lmde-Lou - rzekła w końcu wzruszona. - Tobie
przypadło najbardziej nieszczęśliwe życie na ziemi. Ale
teraz zostaniesz wynagrodzony za twoje wierne, gorące
serce. Uklęknij, Linde-Lou, od tej chwili będziesz należał
do hufca czarnych aniołów, będziesz kimś więcej niż
każdy z nich, jesteś bowiem wnukiem ich wodza.
Linde-Lou ukląkł i Vanja włożyła mu koronę na głowę,
Linde-Lou został księciem Czarnych Sal. Kiedy wstał
i Anna Maria objęła serdecznie wnuka swojej jedynej córki,
wszyscy zobaczyli, że chłopiec płacze. Wielu z zebranych
również miało w oczach łzy. Później dostał wspaniały
czarny strój, w którym było mu bardzo do twarzy, i czarne
anioły zabrały go ze sobą na przeznaczone dla nich miejsce.
- Vanja, musisz nam teraz opowiedzieć, gdzie się
podziewałaś przez cały ten czas - rzekła Tula. - I jak ci tam
było?
Vanja się uśmiechała.
- O Czarnych Salach opowiadać nie mogę. Moje życie
tam różni się pod każdym względem od życia na ziemi.
Tak jak wszyscy na tej sali, którzy zakończyli już ziemską
wędrówkę i musieli przejść do innej sfery, również ja
znalazłam się w zupełnie innym świecie. Christa, moja
córeczko, chodź tu do mnie.
Christa podbiegła czym prędzej, a wszyscy ze zdumie-
niem patrzyli na matkę, wyraźnie młodszą od córki. Ale to
drobiazg wobec wszystkich zaskakujących zjawisk i prze-
żyć, jakie stały się ich udziałem tej nocy.
Po wzruszającym powitaniu Vanja poprosiła również
Christę, by uklękła. Wtedy jeden z czarnych aniołów
podał matce podobną koronę jak dla Linde-Lou, również
czarną, mniejszą, ale wysadzaną tak samo mieniącymi się
drogimi kamieniami. Gabriel uważał, że muszą to być co
najmniej czarne diamenty!
- Jesteś wnuczką naszego władcy. Dla mnie to wielka
radość, córeczko, wprowadzić cię do naszego grona
- powiedziała Vanja. - Ale tymczasem usiądziesz pewnie
jeszcze wśród żywych, prawda?
- Tak - szepnęła Christa, która prawie nie była
w stanie wykrztusić słowa.
- No a teraz - oświadczyła Vanja - teraz poproszę na
podium Szczególnie Wybranego! Wytęsknionego przez
Ludzi Lodu. Siódmego syna człowieka, który sam był
siódmym synem. Potomka czarnych aniołów, w którego
żyłach płynie krew Demonów Nocy i Demonów Burzy,
Nataniela Garda z Ludzi Lodu.
Nataniel wstał witany ogłuszającymi oklaskami.
Vanja mówiła dalej z tym swoim lekko ironicznym
uśmiechem:
- I muszę dodać najważniejszą rekomendację: mojego
wnuka! Witaj mi, najdroższy Natanielu!
Wszyscy się roześmiali.
Zaraz jednak zapadła cisza.
Nagle wszyscy stwierdzili, że schody po obu stronach
podium zostały zajęte przez wielkie, podobne do wilków
bestie. Były tak ogromne, że należało je chyba zaliczyć do
wyjątkowo rosłych wilków. Gabriel słyszał dobywające
się z ich gardzieli głuche warczenie, a w otwartych
paszczach raz po raz błyskały białe kły. Widział zielone,
płonące ślepia i przysunął się bliżej Ellen.
- Kochany Natanielu - powiedziała Vanja. - Cała wasza
piątka przejdzie wkrótce ceremonię wtajemniczenia, a ja
występuję tutaj jako reprezentantka władcy naszego rodu...
Władca to z pewnością Lucyfer, myślał Gabriel i zimny
dreszcz przeszedł mu po plecach. Dlaczego oni nigdy nie
wymawiają jego imienia? Może jest zbyt wielkie, by się
nim posługiwać w takich okolicznościach?
Vanja mówiła dalej:
- Ugnij kolana, Natanielu z Ludzi Lodu, i przyjmij
koronę czarnych aniołów, która należy się jedynie potom-
kom naszego pana.
Gabriel ucieszył się szczerze, gdy stwierdził, że Nata-
niel otrzymał piękniejszą koronę niż Linde-Lou. Czarne
kamienie jarzyły się jak gwiazdy, korona była niewysoka,
ale za to pięknie cyzelowana.
Na koniec Vanja wyjaśniła:
- Kiedy opuścicie już Górę Demonów, te korony
staną się niewidzialne. Będziecie jednak nosić je zawsze,
nawet jeśli sami nie będziecie sobie z tego zdawać sprawy.
Gdybyście się jednak znaleźli w niebezpieczeństwie,
z którego może was wybawić korona, to ona znowu stanie
się widzialna i wróg ustąpi. Poza tym nikt jej nie zobaczy
ani się nie domyśli jej istnienia.
Wszyscy z wyjątkiem Tuli i Vanji opuścili podium.
Vanja dała znak Tuli, by wezwała następnych krewnych.
- Już wracam do moich obowiązków - uśmiechnęła
się Tula, cokolwiek oszołomiona obecnością czarnych
aniołów. Nie przewidziała tego, ale, rzecz jasna, ona
również była głęboko poruszona ich pojawieniem się.
- No tak - zaczęła niepewnie. - No tak, teraz powinniśmy
przejść do najbardziej zagadkowej linii naszego rodu...
- Wiem - potwierdziła Vanja. - Czy chcesz, żebym
pokierowała tą częścią spotkania?
- Tak. Serdecznie ci dziękuję - szepnęła Tula z wes-
tchnieniem ulgi.
Vanja zwróciła się do sali.
- Wiem, że wszyscy zastanawialiście się nad niepojętą
zagadką: Co się stało z Markiem i z Imrem?
- Zastanawialiśmy, się nieustannie! - zawołała Tula,
a cały ród Ludzi Lodu potwierdził jej słowa.
- Marco był, jak wiecie drugim dzieckiem mojej
babki, Sagi. Kiedy skońcżył dwadzieścia dwa lata, musiał
was opuścić. Później zastąpił go młody Imre, a w ostat-
nich czasach wspierał was Gand. Myślę, że najlepiej
zrobię, jeśli poproszę Ganda, by przyszedł i opowiedział
całą historię.
Nareszcie przyjdzie, pomyślała Tova z bijącym sercem.
I zaraz na scenie pojawił się on, piękniejszy niż kiedykolwiek,
a Tova poczuła taką tęsknotę i ból, że mogłaby umrzeć.
Nagle i ona, i Gabriel oraz wszyscy zebrani w sali
znowu uświadomili sobie, że w tylnych rzędach zrobił się
ruch, że rozpoczęła się wędrówka do przodu aż pod samą
trybunę. Dwa długie rzędy niezwykle wysokich postaci,
urodziwych mężczyzn o czarnych włosach, w czarnych
garniturach o staroświeckim kroju i z czarnymi skrzyd-
łami, które zdawały się sięgać od podłogi do samego
sufitu. To tylko iluzja, pomyślał Gabriel.
Jak wiele jest tych czarnych aniołów! I jakie są piękne!
Wprost trudno na nie patrzeć.
Ale czyż Gand nie jest z nich najpiękniejszy? Naprawdę
trzeba być ślepym, żeby tego nie widzieć!
Wszystkie anioły zgromadziły się wokół Ganda. Na
schodach siedziały wilki, wokół Ganda stały anioły.
I wtedy on się odezwał. Gabriel wszędzie by poznał ten
łagodny, miły głos.
- Drodzy kuzyni i przyjaciele! Wiem, że musieliście
żyć w niewiedzy, ale to dla waszego dobra. Dwóch ludzi
z naszego rodu rozwiązało moją zagadkę. Andre Brink
doszedł do tego sam, bez niczyjej pomocy. Drugim jest
mój najdroższy przyjaciel, Henning Lind z Ludzi Lodu.
Proszę was obu, byście tu do mnie podeszli. Nie bójcie się
wilków, one was nie ruszą.
Henning wyglądał na niebywale uradowanego, gdy
zbliżał się do Ganda, żeby go uściskać, a potem długo stali
obaj, serdecznie objęci. Andre sprawiał wrażenie dum-
nego. On jeden jedyny odgadł prawdę!
- Andre - rzekł Gand z uśmiechem. - Teraz masz
okazję powiedzieć, jak to było.
- Ja? Mój Boże!
Milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał, co powie-
dzieć, po czym zawołał:
- Drodzy przyjaciele! Nigdy nie istniał żaden Imre.
Ani Gand!
Co takiego? dziwił się Gabriel, ale nie miał czasu na nic
więcej, bo w tej chwili cała grota została rozświetlona
płomienną błyskawicą. Rozległ się huk gromu i dudniący
grzmot tak głośny, że Gabriel musiat zasłonić uszy
rękami... Po chwili spojrzał w górę.
Powróciła cisza, ale Ganda już nie było. Zastał prze-
mieniony w Imrego.
Znowu odezwały się grzrnoty jak podczas gwałtownej
burzy i po chwiti przemieniony został również Imre.
Na podium stał książę Czarnych Sal. Jedyny syn
Lucyfera, w czarnych wysokich butach, czarnej pelerynie,
z połyskliwie czarną książęcą koroną na głowie.
Marco.
Marco z Ludzi Lodu.
Marco z rodu czarnych aniołów, ich książe, syn ich
władcy.
Wszystkie anioły padły pczed nim na kolana. Bowiem
czarne anioły nadal żyją w epoce, kiedy takie zachowanie
było czymś nieodzownym.
Gabriel i Tova czuli, że łzy spływają im po policzkach.
ROZDZIAŁ VI
Nie, nie, nie, myślała Tova w skrajnej rozpaczy. Tego
już za wiele! Nie zniosę więcej!
Stuletni mężczyzna, który wygląda, jakby dopiera co
skończył dwadzieścia dwa. To przeeież całkiem po prostu
oznacza, że jest on nieśmiertelny.
A przy nim ja, dziewczyna, która nie ma najmniejszej
szansy u żadnego ze śmiertelników!
W tym momencie Tova czuła się naprawdę podle.
Nikt jednak nie dostrzegł jej udręki, wszyscy byli
całkowicie pochłonięci Markiem, stojącyrn na podium.
Nie miał skrzydeł. Poza tym jednak promieniał tą samą
nieziemską pięknością co inni czarni aniołowie, a po
prawdzie to był jeszcze piękniejszy. Niezupełnie podobny
do Ganda, ale wtaściwie rysy miał jakby te same.
- Rozumiem, że się dziwicie - powiedział z uśmie-
chem. - Ale pczecież nie mogłem przez tyle lat być ciągle
tym samym Markiem, wpadłem więc na pomysł, by
odgrywać rolę jego syna, a potem wnuka. Choć, oczywi-
ście, nie mam żadnego syna, a tym bardziej wnuka.
Ciekawe, dlaczego to takie oczywiste, zastanowiała się
Tova. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że akurat tę informa-
cję przyjęła z ulgą.
Ty głupa kurzy móżdżku! Ty podstępne zajęcze serce!
wymyślała sama sobie.
Marco mówił dalej swoim melodyjnym głosem:
- Zastanawialiście się pewnie, gdzie się podziewa-
łem. To zrozumiałe. Moje pochodzenie jednak sprawia,
że mogę poruszać się dość swobodnie w czasie i prze-
strzeni. Nie jestem wprawdzie tak szybki jak moi
ukochani przyjaciele, duchy Ludzi Lodu, ponieważ
mam w sobie wiele ze zwykłego śmiertelnika, nie mam
też skrzydeł, co bardzo ogranicza moje możliwości.
Przez pierwsze lata, kiedy zniknąłem wam z oczu,
byłem u moich rodziców. W Czarnych Salach. Po-
święciłem ten okres na kształcenie. - Uśmiechnął się.
- Mogę was zapewnić, że okropnie się denerwowałem,
kiedy miałem wypełniać moje pierwsze zadania! Pamię-
tasz, Benedikte, jak stałem w Fergeoset na ukwieconej
łące? Albo ty, Andre, pamiętasz, jak zabrałem cię ze
szkoły? Byłern śmiertelnie przerażony, że nie mam dość
sił, by pokonać przewoźnika albo wyrwać posążek
bożka spad złej władzy Nerthus-Tyra. Jednak ku
mojemu wielkiemu zdumieniu udało mi się tego doko-
nać i później już wszystko paszło dobrze. To dla mnie
wielka radaść, że mogłem pomóc kuzynom z Ludzi
Lodu, i zrobię wśzystko co będę mógł również w osta-
tecznej walce.
- Będzie nam to potrzebne - rzekła Tula zatroskana.
- Czy jednak ty nie potrafiłbyś skuteczniej zaatakować
Tengela Złego niż my wszyscy wraz z Natanielem?
Marco uśmiechnął się tajemniczo.
- Nie. Zaatakować może tylko Nataniel. Ale my
będziemy mu pomagać, prawda?
- Możesz być pewien - rzekła Tula. - Czy mógłbyś
nam jednak wytłumaczyć, dlaczego to dla ciebie takie
ważne, by ukrywać się przed Tengelem Złym?
Marco zastanawiał się przez chwilę. Mały Gabriel
wpatrywał się weń jak w słońce.
- Tengel Zły mógłby mnie złamać - rzekł w końcu
Marco. - Jest na to wystarczająco silny. Mój ojciec zaś
sobie tego nie życzy. Zresztą to tylko pół prawdy, ale nie
powinniśmy jeszcze ujawniać jej do końca. Niektórzy
z was mogą się znaleźć w trudnjf sytuacji i może będą
zmuszeni opowiedzieć o mnie Tengelowi Zlemu. Lepiej
więc, żeby nie wiedzieli za dużo. On zresztą już się
domyśla, kim jestem. Natknął się na mnie w okolicach
Dan-no-ura. Wciąż jeszcze wie niewiele, lecz jego ducho-
wa siła natrafiła na mój ślad. I na ślad Nataniela także.
Tova pochyliła głowę półżywa ze wstydu. To przecież
ona...
- Niech ci nie będzie przykro, Tova - doszedł do niej
z góry łagodny głos Marca. - Dokonałaś tam bardzo
ważnego czynu. Sama się jeszcze nie domyślasz, jakie to
było ważne.
Mari wtrąciła ni stąd, ni zowąd:
- Czarne anioły? A co z białymi? A Bóg gdzie?
- Obawiam się, że nasz Pan zasnął na soborze w Nicei
w roku trzysta dwudziestym piątym, bo wtedy władzę
przejęli kapłani, którzy naturalnie uznali, że to oni wiedzą
najlepiej, jak sprawy na świecie powinny się układać
- odparł Marco z przepraszającym uśmiechem.
Na koniec wszyscy przekazali pozdrowienia dla matki
Marca, Sagi, ktdra zajmowała wyjątkową pozycję w Kró-
lestwie Ciemności.
- Henning - rzekł Marco kładąc rękę na ramieniu
swego przyjaciela. - Te dwa czarne anioły, które teraz
widzisz tu, po prawej stronie, widywałeś już przedtem,
prawda?
Henning przyjrzał się nieziemskim istotom.
- Owszem, widziałem - potwierdził uradowany.
- Tamtej nocy, kiedy przyszliście na świat, ty i Ulvar.
- Masz rację. Ach, Ulvar. Mój nieszczęsny brat. On
nie mógł być, niestety, brany pod uwagę. Dziedzictwo zła
obciążało go zbyt silnie. Ale jest wśród nas Linde-Lou,
jego spn. A także jego córka Vanja, która w domu moich
rodziców jest bardzo kochana. - Marco zwrócił się
ponownie do całej sali: - Te oto czarne anioły, które tutaj
widzicie, zostały wybrane, by wziąć udział w walce.
Natamiast zwierzęta na schodach to też anioły, tylko że
one, w razie potrzeby, potrafią przemieniać się w wilki.
One również będą pomagać, a zapewniam was, że to
pomocnicy nie do pogardzenia.
- Wiemy o tym - rzekł Tengel Dobry. - O lepszych
sojusznikach nie moglibyśmy nawet marzyć.
Marco dał znak aniołom, że mogą wracać na swoje
miejsca, i podium opustoszało. On sam zszedł na dół
i usiadł obok Nataniela.
Wszystkie miejsca na sali były teraz zajgte. Gabriel
mógł znowu oddychać.
Na podium wróciła Tula i zawołała:
- Orjan Grip! Czy zechciałbgś tu przyjść i opowiedzieć
o swojej wyprawie nad Morze Karskie? Jeździłeś tam
przecież w odwiedziny do swojej przyrodniej siostry, Shiry.
I Orjan opowiedział o wszystkim, czego jeszcze nie
wiedzieli. O grobach w wymarłym Taran-gai i o tym, że
uporządkawał je najlepiej jak umiał. Z ław, gdzie siedzieli
Taran-gaiczycy, rozległy się szepty, było w nich zaskocze-
nie, ale i zadowolenie i Orjan zrozumiał, że zasłużył sobie
u nich na pochwały. Gdy tylko nadarzy się jakaś wolna
chwila, muszę z nimi porozmawiać, postanowił.
Głos Tuli zabrzmiał uroczyście, gdy mówiła:
- Najwyższa Rada wzywa Shirę z Nor!
Kiedy drobna szczupła kobieca figurka znalazła się na
podium, wszyscy wstali. Marco zaś, jedyny syn Lucyfera,
podszedł i pokłonił jej się z glębokim szacunkiem. Widać
było, że ci dwoje są ze sobą serdecznie zaprzyjaźnieni.
Marco, w długim czarnym płaszczu, z książęcą koroną na
głowie, wyglądał niebywale przystojnie. Ujął twarz Shiry
w swoje piękne, szczupłe dłonie i coś do niej szeptał.
Gabriel miał wrażenie, że brzmi to jak błogosławieństwo
albo coś w tym rodzaju. Potem Marco opuścił scenę,
zrobił miejsce dla Shiry.
Jej dziewczęcy głos brzmiał niezwykle melodyjnie, gdy
powiedziała, zwracając się do zebranych:
- Jestem bardzo rada, że zarówno ze strony matki, jak i ze
strony ojca należę do Ludzi Lodu, i jestem dumna, że to
właśnie mnie powierzono takie zadanie. Nie wypełniłam go
jeszcze do końca, cieszę się jednak, że będę mogła współ-
pracować z Natanielem i wszystkimi członkami Ludzi Lo-
du, którzy zostali dotknięci dziedzictwem zła, a mimo to
zachowali gorące serca. Jak wiecie, mamy wielu pomocni-
ków. - Wszyscy słuchali w napięciu. Shira mówiła dalej,
choć teraz jej słowa wypowiadane były jakby z większą
ostrożnością: - Nie wolno nam jednak zapominać, że Shama
i cztery duchy żywiołów z Taran-gai czuwają. Tengel Zły
zawarł z Shamą swój pierwszy pakt. Tan-ghil był kiedyś
w młodych latach nieostrożny i o mało nie przypłacił tego
życiem. I wtedy spotkał Shamę, dokładnie tak jak ja
w dzieciństwie, kiedy o mało nie umarłam. Tan-ghil, który
został stworzony z ujemnym znakiem, z samego zła,
przekupił wówczas Shamę i ten wskazał mu drogę do grot,
a sam dostał za to czame kwiaty do swego ogrodu.
- Tylko że Tan-ghil przerósł Shamę o głowę, prawda?
- zapytała So1.
- Tak jest, tym razem uczeń przerósł mistrza! Tan-ghil
był przecież u Źródeł Zła! Większej władzy nikt nie może
zdobyć. Teraz nie wiemy nawet, czy Shama w ogóle jeszcze
istnieje. Na ziemi nie ma już ani jednego Taran-gaiczyka,
nikogo, kto by w niego wierzył. Jeśli jednak istnieje, jest
naszym potencjalnym wrogiem, w każdym razie moim,
bowiem pochodzę z ludu, z którego wywodzili się jego
wyznawcy. Sharna twierdził, że jest w stanie przyjąć ofiarę
od dotkniętych Ludzi Lodu w każdym miejscu na świecie,
ale to z pewnością tylko pobożne życzenie.
- Ale co się dzieie z dotkniętymi, którzy pozostali
w służbie zła, po ich śmierci? Naprawdę trafiają do
ogrodów Shamy? - zapytała Dida.
- Nie wiemy nic na temat, gdzie oni się znajdują.
Wstał Eskil.
- Myślę, że coś jednak wiemy. Ja osobiście mam w tej
sprawie pewne podejrzenia. Ale gdzie i w jakiej postaci...
albo czy są niebezpieczni, tego nie wie nikt!
- Ach! - westchnęła Shira. - Bardzo bym chciała, żeby
ci dwaj wielcy ludzie, których spotkałam przy Źródle,
Teczin Chan i AginaharijaR, byli teraz z nami! Oni okazali
się tacy mili i tyle mieli w sobie dobroci! Ale, niestety, oni
nie są z Ludzi Lodu.
- Mamy ciebie, Shiro - powiedział Tengel Dobry.
- A to zastąpi nam wiele.
Arv Grip przeżył wielkie wzruszenie, kiedy przed-
stawiono mu zaginionego w dzieciństwie syna Christera,
lub Havgrima, bo takie imię chłopiec przez wiele lat nosił.
Przy ich powitaniu na sali widać było wiele białych
chusteczek podnoszonych do oczu. Później Gunilla przy-
witała się z bratem.
- No to teraz - rzekła Tula - teraz chciałabym
poprosić na podium wszystkich potomków Christera
Gripa, całą najpóźniej odkrytą i najmniej znaną gałąź
naszego rodu! Bardzo proszę, żeby przyszła tu Dorotea
Havgrimsdotter, jej córki, Emma i Petra, a także wszycy
inni następcy Christera. Wszyscy, których odnalazł nasz
wybitny badacz, Andre!
Na podium zrobiło się tłoczno, a nowo przyhyli zostali
powitani oklaskami sali. Arv Grip zapewnił, że Christer
naprawdę jest jego synem. Sprawę rozstrzygało znamię na
prawej nodze.
Najpierw udzielono głosu Christerowi.
- Jak wszyscy wiedzą, długo nosiłem imię Havgrim
- powiedział. - Ten człowiek, o którym myślałem, że jest
moim ojcem, traktował mnie dobrze. Wtedy, kiedy
znalazł mnie przy drodze, był bogaty. Z czasem jednak
jego bogactwo stopniało, ponieważ fanatycznie poszuki-
wał potomków Vreta Joara Jonssona. Myślał wyłącznie
o zemście. A plany odwetu mogą być kosztowne. Sam
osiągnął niewiele, ale mnie przekazał w spadku pragnienie
zemsty i to ja w końcu odnałazłem Diderika Swerda,
człowieka z gruntu złego. Jednocześnie poznałem też
moją Kajsę i żyliśmy szczęśliwie przez wiele lat, dopóki
Kajsa nie została dotknięta przekleństwem naszego rodu,
w wyniku czego urodziła obciążone monstrum zamiast
dziecka. Musiała przypłacić to życiem, a ja dopiero
dzisiejszej nocy otrzymałem wyjaśnienie, dlaczego tak się
stało. Przecież ja pochodzę z Ludzi Lodu. Oczywiście, od
czasu do czasu miewałem jakieś niezwykłe wizje, jak na
przykład tragiczny koniec osady Vargaby i śmierć księdza
Natana, ale pojęcia nie miałem, z jakiej przyczyny. Trudno
mi wyrazić, jak się cieszę, że mogę tu być z wami i poznać
moją prawdziwą rodzinę na tym nieprawdopodobnym
spotkaniu! Mój ojcze i nie znana dotychczas siostro, czy
wy wiecie...To wszystko wyciska mi łzy z oczu!
Dorotea Havgrimsdotter była delikatną, łagodną blon-
dynką jak jej matka, Kajsa. Opowiedziała teraz zebranym,
że została wydana za mąż za Norwega, Erika Nordlade.
To był bardzo dobry człowiek. Ona sama odziedziczyła po
ojcu kawałeczek jakiegoś dziwnego korzenia, który on
nosił przy sobie od dzieciństwa. Kazała zrobić piękny
medałion, w którym złożyła ten korzonek oraz lok
włosów swojej cótki Petry, a wszystko to razem stanowiło
prezent dla dziewczynki z okazji chrztu w 1829 roku.
Petra starsza, dość pospolita, ale miła kobieta opowie-
działa o swoim małźeństwie ze Svenem Bromsem, ryma-
rzem z Trondheim. Miała z nim córkę - jedynaczkę, Gerd
o blond włosach, osobę trzeźwą i inteligentną.
Andre Brink bardzo chciał z nią porozmawiać.
- Ty dużo pisałaś, Gerd, prawda?
- O, tak, to była moja najznakomitsza rozrywka.
- W dzisiejszych czasach zostałabyś z pewnością pisar-
ką - Powiedział Andre z uznaniem. - Ale w twojej epoce
nie było to takie proste.
- Dzięki ci za te piękne słowa. Nie, nie było łatwo,
zwłaszcza że moje małżeństwo też nie należało do najbar-
dziej udanych. Mogłam pisać jedynie w najgłębszej
tajemnicy.
- Ałe to dzięki tobie udało nam się natrafić na ślad
zaginionego syna naszego Arva, dzięki tobie odnaleźliśmy
Ellen i Knuta, a także Mali, ku wielkiej radości całej rodziny.
Wiesz, że wśród Ludzi Lodu wielu lubi pisać. Jesteś jedną
z nich. Ale powiedz mi, czy kiedy pisałaś o dziewicach
z Vargaby, to opierałaś się przeważnie na swojej wyobraźni?
Gerd zamyśliła się, a w jej oczach pojawił się blask. To
chyba ona była najwybitniejszą osobowością w rodzinie
Christera Gripa. Uśmiechnęła się.
- Myślę, że nie musiałam tego tworzyć w wyobraźni,
miałam bardzo wiele informacji o Vargaby, o życiu
w osadzie, trzeba było tylko nadać temu formę, wprowa-
dzić dialogi i tak dalej...
- Zrobiłaś to z wielkim talentem - pochwalił Andre.
Tym razem zgromadzonych spotkała niespodzianka.
Petra młodsza pojawiła się na podium w towarzystwie
chłopca, mniej więcej szesnastoletniego, bardzo do niej
podobnego.
- To moje dzieci - powiedziała Gerd. - Moje ukochane
dzieci, mój Boże, że też los obszedł się z nimi tak surowo!
Wszyscy zapomnieli, że Petra miała brata! Chłopiec
umarł bardzo młodo. Na "dusznicę", jak nazywano tę
dziwną chorobę. Miał na imię Peter, powitano go bardzo
serdecznie i został wpisany do wszelkich protokołów, aż
promieniał z radości i wdzięczności, że został zaakcep-
towany przez swój dotychczas nie znany ród.
Teraz spojrzenia skierowały się na Petrę znaną jako
"kobieta na brzegu". Wyglądała tak młodo, tak strasznie
młodo, i tak bezradnie! Ale zawołała spontanicznie:
- Bardzo bym chciała spotkać tę, która starała się mi
pomóc wtedy na brzegu! Gdzieś mi tu mignęła w tłumie,
bardzo piękna i tak ładnie ubrana. Ma na imię Vanja.
Natychmiast w rzędach zajętych przez czarne anioły
zrobiło się poruszenie, po czym na podium wbiegła Vanja
i uściskała serdecznie odnałezioną kuzynkę. Szeptały potem
coś do siebie o tragicznych wydarzeniach nad brzegiem
fiordu Trondheim. Petra wciąż ściskała rękę Vanji. Po
chwili podeszła do nich Mali, dzielnie wstrzymując łzy. Nie
chciała pokazać, jak bardzo ją to spotkanie wzrusza.
- Przez wiele lat byłam wobec ciebie niesprawiedliwa,
kochana Petro. Czułam się zdradzona przez ciebie, ode-
pchnięta, porzucona i nie kochana.
- Ale to nieprawda - jęknęła Petra.
- Teraz wiem, że nieprawda. Andre opowiedział mi,
że siłą wydarli mnie z twoich objęć, żeby mnie oddać do
ochronki. Domyślam się też, jaka musiałaś być samotna,
spragniona przyjaźni i wsparcia kogoś bliskiego. Wiem,
jak łatwo w takiej sytuacji uwierzyć mężczyźnie, który
zapewnia, że cię chce.
- Tak. Byłam łatwą zdobyczą - westchnęła Petra.
O Emmie, drugiej wnuczce Havgrima, wiedzieli jesz-
cze mniej. Dla Andre jej egzystencja była całkowitym
zaskoczeniem. Emma wyszła za mąż za człowieka nazwis-
kiem Erling Skagsrud, którernu urodziła syna Knuta. To
był ten Knut, opowiadała teraz zebranym, który około
roku 1870 przepadł gdzieś na południe od Trondheim. Był
to bardzo pracowity rzernieślnik o silnych rękach. Wiado-
mo, że po jakimś czasie osiedlił się w okolicy Nittedal,
opowiadała Emma. Ożenił się i również miał syna, ale ów
Erling nie był udanym dzieckiem, niestety.
W tym momencie Vetle wstał, żeby wyjaśnić sprawę.
Erling Skogsrud niczemu nie był winien. W późniejszych
latach zyskał sobie miano Pancernika. Słysząc to, Knut
kiwał głową zmartwiony. Rozumiał bardzo dobrze, dla-
czego taki właśnie przydomek nadano Erlingowi.
Vetle nie chciał ujawniać, że Pancernik nadal żyje.
- Uważam - mówił do Knvta - że powinieneś przestać
myśleć o swym synu i cieszyć się, że masz wnuka, który
nosi twoje imię i dał ci wspaniałą prawnuczkę Ellen. A jej
to już naprawdę nie możesz się wstydzić.
Knut starszy uśmiechał się z wdzięcznością i kiwał
głową. Wszyscy pozostali robili to samo.
Tula zwróciła się do sali:
- Skoro skończyliśmy z prezentacją potornków Christe-
ra, to myślę, że możemy trochę rozruszać kości. Pochodźcie
sobie, rozejrzyjcie się po moim domu, porozmawiajcie.
Wszystkie oświetlone sale są do waszej dyspozycji. Chciała-
bym tylko przestrzec najmłodszych, żeby się nie zapuszczali
w ciemne korytarze, bo by się to mogło źle skończyć.
- Chwileczkę, Tula! - zawołał Tengel Dobry. - Ale
jeszcze chyba ty powinnaś nam opowiedzieć o sobie.
Bardzo jesteśmy ciekawi.
- Naprawdę? - spytała Tula robiąc niewinną minkę,
ale oczy lśniły jej łobuzersko. - No cóż, ja mogę tylko
powiedzieć, że wybrani stoją znacznie wyżej niż dotknięci.
A ja byłam w najwyższym stopniu dotknięta. To dla
informacji. No, a moje zdolności? Cóż, właściwie nie
bardzo wiadomo, na czym polegają. Tyle że potrafię
widzieć przez ściany... Jestem bardzo wrażliwa na na-
stroje, wiem, co inni czują. Ale to przecież potrafi bardzo
wielu z was. Wiecie zresztą, że nigdy nie byłam specjalnie
oryginalna!
Była to już taka przesada, że wszyscy wybuchnęli
śmiechem.
Tula podniosła głos, tylko odrobinę, ale rezultat był
imponujący.
- Ludzie Lodu! Zanim przejdziemy do dalszej części
obrad, chcę wam przekazać przesłanie od Najwyższej
Rady. Stoicie oto w obliczu znacznie trudniejszego
zadania, niż przypuszczaliście. Do tej pory udawało nam
się zachowywać nasze sprawy i nasze tajemnice tylko dla
siebie, nikt postronny nie wie, jakim śmiertelnym za-
grożeniem dla całego świata jest Tengel Zły. Nadal też
świat nie powinien nic na ten temat wiedzieć i w tym
właśnie zawiera się nasz największy problem. Kiedy walka
się rozpocznie, musimy wszyscy znaleźć się w normalnym
świecie, rozproszyć się jak najszerzej, bowiem gdy tylko
Tengel Zły będzie miał taką możliwość, uderzy wszędzie,
nawet tam, gdzie się go najmniej spodziewamy. Ale mimo
wszystko musimy naszą walkę zachować w jak najgłębszej
tajemnicy, ludzkość nie może się o niczym dowiedzieć.
Po długim milczeniu odezwał się Nataniel:
- Tula ma rację. Cokolwiek by się stało, za wszelką
cenę musimy uniknąć paniki. Choć, dalibóg, nie wiem, jak
uda nam się tego dokonać.
Tula wciąż była bardzo poważna.
- Wydaje mi się, że wszyscy, którzy nigdy nie widzieli
Tengela Złego, powinni dowiedzieć się, jak on wygląda.
Postaram się więc opisać go wam możliwie dokładnie.
Wszyscy chcieli usłyszeć jej opowiadanie.
Tula skrzywiła się boleśnie.
- Ktoś, kto choćby raz widział jego obrzydliwą,
potworną postać, nigdy nie zapomni tego widoku. Ta wizja
odciska się w pamięci na zawsze, żeby człowiek nie wiem
jak chciał się jej pozbyć. Jakaś nieduża pokraczna figura, ani
człowiek, ani zwierzę, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
Najgorsza jest ta aura zła, która otacza go niczym kłąb
szarego śmierdzącego pyłu. Uszy przypominają oklapłe
liście, przylepione do płaskiej, paskudnej czaszki. Obrzydli-
we, zmrużone ślepka mają brudnożółty kolor i wyziera
z nich jego trudne do opisania zło. No i w dodatku ten nos,
o którym pewnie wszyscy słyszeli. Długi, rozpłaszczony,
przypominający potężny dziób, zakrzywiający się niczym
u drapieżnego ptaszyska nad rozdziawioną, dyszącą gębą,
w której porusza się gruby, szary jęzor. Łapy, a raczej
szpony bestii sterczą spod szaroburej peleryny, i właściwie
to wszystko, co można zobaczyć.
Na sali zaległa cisza. Cisza mrożąca krew w żyłach.
Dopiero po dłuższej chwili odezwał się Tengel Dobry:
- Tula, musisz nam jednak coś wyjaśnić. Kim są twoi
czterej opiekunowie? I dlaczego się tobą opiekują, a także
dlaczego znaleźli się w Grastensholm?
- To dużo pytań. Chłopcy, chodźcie no tutaj i pokaż-
cie się!
Cztery demony pojawiły się na podium, a wielu
z żyjących członków rodziny cofnęło się niepewnie na
swoich miejscach. Stwory na podium różniły się między
sobą, ale miały też wiele cech wspólnych. Takie jak
niesamowicie spiczaste uszy i podobne do wilczych oczy
szpony zamiast palców u rąk i nóg, skrzydła niemal
przejrzyste, pociągnięte błoną niczym u nietoperzy, owło-
sione uda i białe, ostre kły. Ponieważ Tula nakłoniła je
przed tym spotkaniem, żeby ubrały się jakoś przyzwoicie,
nie było widać ich najszlachetniejszych atrybutciw, co
wielu zebranych przyjęło z ulgą, lecz niektórzy z roz-
czarowaniem.
- Pozwólcie, że przedstawię wam moich chłopców
- rzekła Tula wskazując najpierw na demona o ciemnozie-
lonych włosach, potarganych, spływających na muskular-
ne ramiona. - To jest Astarot. W miejscu, które zwyczajni
ludzie nazywają piekłem, on był księciem. W gruncie
rzeczy jednak Astarot jest upadłym aniołem, tak samo jak
Lucyfer, tylko że on nigdy nie był archaniołem.
Zgromadzenie milczało z szacunkiem. Tylko Silje ze
zdziwieniem zmarszczyła brwi.
- Ten natomiast - Tula wskazywała teraz demona
z wielkimi zakrzywionymi rogami wołu na głowie. - Ten
natomiast ma na imię Rebo. Swego czasu strzegł dla świętego
Piotra bramy niebios i zdarzyło mu się, że wpuścił upadłą
duszę, kobietę, która żadną miarą nie powinna była się tam
znaleźć. W dzisiejszych czasach nieco inaczej rozumiemy sens
pojęcia "grzech", wtedy jednak traktowano to dużo bardziej
surowo, no i Rebo został strącony do otchłani.
Silje pochyliła się ku przodowi, niezwykle zaintereso-
wana opowieścią Tuli.
- Trzeci z moich przyjaciół nazywa się Lupus - powie-
działa Tula o demonie z dużymi, ułożonymi z tyłu głowy
uszami. - On potrafi zsyłać na ludzi zarazę i naprawdę nie
należy z nim żartować. Zresztą żanować to nie radziłabym
z żadnym z nich. Czwarty to Apollyon, najpotężniejszy
wśród demonów. Pewnego razu zbuntował się przeciwko
bogu Apollinowi, za co został przeklęty. Te wspaniałe
jelenie rogi miały w istocie być szyderstwem z liry Apollina,
ale moim zdaniem jest mu z nimi bardzo do twarzy.
Wszyscy przyjęIi prezentację brawami i dla okazania
demonom szacunku wstali z miejsc.
Silje sprawiała wrażenie wzburzonej. Kiedy inni już
usiedli, ona jeszcze stała, a po chwili krzyknęła:
- Tula, ja poznaję ich imiona!
- No właśnie - potwierdziła Tula. - To dlatego one się
mną opiekują i dlatego też były w Gristenshołm.
- Dlaczego mianowicie? - spytał Tengel Dobry ponu-
ro.
- Nie pamiętasz tego, Tengelu? - zdziwiła się Tula.
- A może ty nie słyszałeś wtedy slów Hanny?
Silje zawołała, zanim Tengel zdążył cokolwiek powie-
dzieć:
- Nie pamiętasz zaklęć Hanny, kiedy byłam bliska
śmierci przy urodzeniu Liv? A kto z Ludzi Lodu był
pierwszym mieszkaricem Grastenshnlm?
- Liv - wykrztusił Tengel ledwie dosłyszalnie.
Liv zerwała się wzburzona.
- Czy chcecie powiedzieć, że ja... znajdowałam się pod
opieką tych czterech?
- Dopóki znajdowałaś się w Lipowej Alei, byłaś
bezpieczna. Kiedy jednak wyszłaś za mąż za twego
pierwszego męża, one ci nie towarzyszyły. Wiedziały, że
wcócisz, że wyjdziesz za Daga Meidena i na zawsze
pozostaniesz w Grastensholm.
- No a potem? - zapytała Liv najwyraźniej wzruszona.
Była kobietą silną i opanowaną, lecz dotyczyło to spraw
ziemskich. I nie przejmowała się specjalnie tym, co
w rodzie Ludzi Lodu miało mistyczny, ponadnaturalny
charakter. - A potem? Po mojej śmierci?
- One się bardzo dobrze czuły w naszym starym
domu. Mieszkały tam za czasów Mattiasa i Irmelin.
Później za czasów Alva, a także Ingrid. Ingrid i Ulvhedin
widywali je niejednokrotnie, prawda?
Oboje potwierdzili, tyle tylko że oboje sądzili wów-
czas, iż demony należą do szarego ludku.
- Demony mi opowiadały, że to był wspaniały okres,
kiedy wy mieszkaliście w Grastensholm - rzekła Tula.
- Zresztą one zawsze bardzo lubiły Ludzi Lodu. Musicie
o tym wiedzieć, lubiły być z nami, stały się naszymi
dobrowolnymi opiekunami, choć nigdy sługami. Kto by
myślał o nich jako o sługach, popełniłby wielki błąd.
A potem Grastensholm opustoszało i moi przyjaciele
zaczęli się nudzić. Długo musieli czekać na kolejnych
przedstawicieli rodu.
- W końcu przybyliśmy my, Vinga i ja - wtrącił
Heike. - I, mój Boże, musieliśmy przegonić Snivela!
Musieliśmy sprowadzić na ziemię szary ludek i dopiero
wtedy odzyskaliśmy zdolność widzenia również czterech
demonów, które nigdy nie należały do szarej czeredy.
I wtedy zjawiła się Tula. Ale nie wiemy, co się wówczas
stało.
- Moi czterej przyjaciele wiedzieli, że Grastensholm
jest stracone, i nie chcieli dłużej pozostawać we dworze.
Kiedy zjawiłam się tam po raz pierwszy, odszukały mnie
i ukazały mi się...
Tula nie wspomniała, jakie związki łączyły ją z demo-
nami, lecz na sali było co najmniej kilka osób, które się
tego domyślały.
- Demony mnie lubiły, dobrze czuliśmy się razem,
chociaż, jeśli miałabym bye tak do końca szczera, to
znajdowałam się w ich władzy. Tyle tyłko, że ja sama nie
miałam nic przeciwko temu. Chciałam jedynie przedtem
przeżyć swoje własne życie. Kiedy jednak umarł mój
ukochany Tomas, nie miałam już na świecie nic do roboty.
Próba unicestwienia Tengela Złego, którą podjęliśmy
z Heikem w Dolinie Ludzi Lodu, nie powiodła się...
- Tak, ale twoi czterej przyjaciele przybyli tam za nami
- przerwał jej Heike. - A ja myślałem, że demony są związane
z Grastensholm! Ich widok w Dolinie bardzo mnie zdumiał.
- W końcu to jednak one uratowały nam życie,
prawda?
- Oczywiście! Co do tego nie może być najmniejszych
wątpliwości!
- Wszystko to świadczy, jakie one są tak naprawdę silne.
Mogą się dowolnie przemieszczać w czasie i w przestrzeni. Są
tak silne, że mogły powstrzymać siłę myśli Tengela Złego.
Żaden z nich w pojedynkę by pewnie tego nie dokonał.
Chociaż któż to może wiedzieć? Z żyjącym Tengelem Złym
demony też pewnie mają problemy, bo jest on przecież samą
koncentracją odwiecznego zła. Ale tam i wtedy zdołały
wspólnymi siłami zepchnąć go do otchłani i uwolnić nas.
- Ale stało się tak wyłącznie dlatego, że ty byłaś z nami
- rzekł Heike.
- Chyba masz rację - uśmrechnęła się Tula.
Heike siedział przez jakiś czas w milczeniu i przypominał
sobie te straszne chwile wysoko na skale w Dolinie Ludzi
Lodu. Wspominał z drżeniem serca, jak Tengel Zły cisnął
go na ziemię i zadał mu śmienelną ranę. I jak później ta
wstrętna zjawa rzuciła się na Tulę. I szum skrzydeł. Wielkie
falujące skrzydła wokół Tengela. Jego beznadziejną wście-
kłość. I krzyki, zewsząd krzyki. Ostry, nabrzmiały gnie-
wem krzyk Tengela i ostrzegawcze, groźne nawoływania
demonów. A na koniec cichnący w oddali jęk rozczarowa-
nia, gdy Tengel staczał się na dół i wreszcie zniknął.
Tula mówiła dalej:
- Z własnej nieprzymuszonej woli poszłam do Grastens-
holm. Moi przyjaciele wyszli mi na spotkanie i bez słowa
przyprowadzili mnie tutaj. Bo właśnie tutaj jest ich właściwe
miejsce. I teraz ja także tutaj mieszkam. Trudno powiedzieć,
żebym zachowywała się tu po anielsku, stanowczo nie jestem
kimś, kto grywa na harfie siedząc na obłoku! Ale z moim
diabelskim charakterem nigdzie nie byłoby mi lepiej niż
tutaj. Teraz moi przyjaciele, którzy z natury nie są specjalnie
gadatliwi, informują was wszystkich, że podczas rozstrzyga-
jącej walki możecie liczyć na ich wsparcie.
Tengel Dobry wstał z miejsca.
- Z góry wam za to serdecznie dziękujemy.
Potomkowie Tuli nie zostali wezwani na podium. Ani jej
obdarzony łobuzerskim charakterem syn Christer, ani jego
córka Malin, ani też wnuk, syn Malin, Christofer Volden.
Tylko Marco zszedł na dół do Malin i bardzo długo
trzymał w ramionach swoją przyrodnią matkę. Potem
musiał wstać wnuk Malin, Vetle, i pokazać się wszystkim,
Mari, Jonathan i Karine przedstawili się także ze swoich
miejsc, podobnie jak pięcioro dzieci Mari (Mari wyglądała
na niebywale dumną). Potem jeszcze przedstawiła się
trójka rozhukanych dzieciaków Jonathana: Finn, Ole
i Gro, i nadeszła kolej na Gabriela.
Wstał i ukłonił się jak tamci, ale Tula machała do niego
i zapraszała na podium.
Gdy podszedł, przygarnęła go do siebie.
- A oto widzicie jeszcze jednego z tej piątki, która
znajdzie się na pierwszej linii frontu. Zapewniliśmy jego
mamę, Karine, że chłopcu nic się nie stanie. To jest
Gabriel, który ma wiedzieć o wszystkim, co się wydarzy
podczas walki po to, żeby mógł to przekazać innym,
gdyby nikt oprócz niego nie przeżył. Ulvhedin osobiście
odpowiada za to, żeby Gabrielowi nie spadł włos z głowy.
Na sali zaległa grobowa cisza. Gabriel zdawał sobie
sprawę z tego, że wszyscy myślą: "Ależ on jest za młody,
to przecież jeszcze dzieciak!"
Po chwili Tula powiedziała:
- Wybraliśmy dziecko właśnie dlatego, że nikt nie wie,
jak długo walka może potrwać. Obserwator musi ją
przeżyć. Gabrielu, ty i czworo pozostałych z pierwszego
rzędu zostaniecie niebawem wezwani jeszcze raz na
ceremonię inicjacji.
Chłopiec wrócił na swoje miejsce, a Tula mówiła dalej:
- Dzięki podróży Tovy i Nataniela w czasie poznali-
śmy historię rodziców Tengela Złego. Wiemy, że ojciec
był japońskim czarownikiem, matka zaś szamanką jakie-
goś bliżej nie znanego syberyjskiego plemienia. Wiemy,
dlaczego ci dwoje chcieli począć dziecko obdarzone,
dzięki czarom, jak najgorszym charakterem, i wiemy, że
udało im się to znakarnicie. Syn, Tan-ghil, zamordował
swego ojca już w bardzo wczesnym dzieciństwie. Plemię
matki zostało przepędzone dalej na zachód, prawdopo-
dobnie z powodu tego diabelskiego potomka. Ale z pew-
nością wszyscy członkowie plemienia znali się na czarach.
Po sali rozszedł się szmer, potwierdzający jej słowa.
- Kiedy Tan-ghil zbliżał się do czternastego roku życia,
plernię znalazło się na wybrzeżu Morza Karskiego i na jakiś
czas osiedliło się w Taran-gai. Tam spłodził swoje pierwsze
dziecko, które z naszą sprawą nte ma nic wspólnego,
bowiem przyszło ono na świat, zanim Tan-ghil odwiedził
Źródła Zła. Później spłodził jeszcze jednego syna, który dał
początek rodowi Taran-gaiczyków, plemienia, które daw-
no temu wyginęło. Dzisiejszej nocy gościmy wielu Ta-
ran-gaiczyków, co jest dla nas wielką radością. Niebawem
poprosimy ich, by nam o sobie opowiedzieli.
Z szacunkiem pokłoniła się w stronę ław, na których
siedzieli Taran-gaiczycy. Drobne istoty ze Wschodu
odpowiedziały jej głębokimi pokłonami.
- Naprawdę z wielką niecierpliwośuą czekamy na
waszą opowieść - Powiedział Marco.
Taran-gaiczycy pokłonili się również jemu.
Tula przerwała tę ceremonię, bo wzajemnym uprzej-
mościom nie było końca.
- Zbyt długo siedzieliśmy bez ruchu! - zawołała do
zebranych. - Zasłużyliśmy na przerwę. Gdybyście chcieli
obejrzeć oświetlone sale, to bardzo proszę. W odpowied-
nim czasie wezwę was z powrotem. Nikomu tutaj nic nie
grozi, możecie czuć się bezpieczni. Tengel Zły nie wie
o istnieniu tego miejsca. Dlatego właśnie tutaj odbywa się
nasze spotkanie.
- Bardzo rozsądne - pochwalił Henning. - W żadnym
innym miejscu świata nie moglibyśmy się ukryć. Ale
powiedz jeszcze, kim są demony o końskich głowach.
Tula wyjaśniła:
- Chyba nie bardzo można je nazywać demonami, są
takie łagodne. Ale nie są też naszymi sługami. Żyją tutaj, we
wnętrzu góry, razem z mnóstwem innych tajemniczych istot.
Najchętniej powiedziałabym, że są one waszymi gospodarza-
mi i bardzo się cieszą, jeśli mogą zrobić wam przyjemność.
To dla nich sprawa honoru, by goście dobrze się tutaj czuli.
I goście uśmiechali się z wdzięcznością do łagodnych,
niebieskawych istot, które skromnie spuszczały oczy.
- A do Ludzi Lodu są usposobieni szczególnie życz-
liwie. Wiecie, dlaczego?
- Nie.
- Dlatego, że to są duchy zwierząt. Opiekunowie
zwierząt. A Ludzie Lodu zawsze mieli bardzo dobry
stosunek do zwierząt.
I to była prawda. Gabriel patrzył teraz na istoty
o końskich głowach zupełnie inaczej. Rozumiał, dlaczego
wyglądają właśnie tak, jak wyglądają. I zrozumiał też,
dlaczego od pierwszej chwili odczuwał z nimi jakąś pełną
ciepła wspólnotę.
Mój Boże, jak serdecznie ich polubił!
- No to co, rozruszamy trochę kości? - zapytała Tula,
która z ogromnym wdziękiem odgrywała swoją rolę
gospodyni.
Powoli liczne zgromadzenie przeniosło się do hallu.
Najpierw opróżniły się pierwsze, najniższe rzędy i Gab-
riel, który miał nadzieję, że zobaczy nareszcie, kto
wypełniał tylną cześć pomieszczenia, niczego nie widział.
Tula zaprosiła wszystkich Ludzi Lodu ze Skandynawii do
wielkiej, wspaniałej sali, z pewnością balowej, uznał
Gabriel. Nigdy bowiem nie widział takich cudownych
żyrandoli! Z rozległego sufitu pomalowanego na niebie-
sko i złoto zwisały niezwykle piękne lampy z alabast-
rowymi koronami i różnokolorowymi, iskrzącymi się
światłem dekoracjami. A umeblowanie sali! Białe sofy,
jakich w domu Gabriela nigdy by nie mogło być. On
bowiem zawsze sadowił się na kanapie czy w fotelu z nogami,
co mamę Karine doprowadzało do rozpaczy. Nigdy nie
pamiętał, żeby zdjąć buty, i mógł spokojnie zajadać chleb
z marmoladą, siedząc na najpiękniejszej sofie. Wszystko w tej
sali było wprost wyrafinowanie piękne, wyszukane, chłopiec
doznawał skurczu w gardle, gdy na to patrzył. Tak czasami
bywa, kiedy człowiek patrzy na coś doskonałego.
Ściany miały przyjemną błękitną barwę, o kilka tonów
ciemniejszą niż sufit. Na tle tych ścian wyjątkowo dobrze
prezentowały się białe meble ze złoceniami. Gabriel
stwierdził, że wszystkie ciotki i kuzynki oglądają to
z niekłamanym podziwem.
Tula pokazywała, tłumaczyła, wyjaśniała. Przeszli
przez wiele innych, większych i mniejszych sal, aż znaleźli
się z powrotem w hallu. Nigdzie jednak nie było widać
tajemniczych istot z ostatnich rzędów. Gabriel starał się
zajrzeć do "audytorium", jak nazywał salę zgromadzenia.
Wewnątrz paliło się światło, widać było meble i dekoracje
na ścianach, ale nigdzie ani śladu ludzkiej istoty! Komplet-
na pustka.
Trzeba było opanować ciekawość.
Kiedy pospieszył, żeby dogonić towarzystwo, usłyszał
jak Mari mówi do Ellen:
- Nazywasz Villemo swoją pomocnicą?
- Ech, to tylko takie zastępcze określenie. To oni
powiedzieli przecież, że będą nam pomagać we wszyst-
kim, o co poprosimy.
- Ingrid ma pomagać mnie - rzekła Mari w zamyś-
leniu. - Czy sądzisz, że mogłabym ją poprosić o pieniądze?
Powodzi nam się dosyć marnie, jak wiesz.
Gabriel nie słuchał dłużej. Uważał, że mówienie
o pieniądzach podczas takiego spotkania jest małostkowe
i świadczy o braku wychowania. Chociaż z drugiej strony,
Mari musiało być ciężko w życiu. Tak bardzo się różniła
od innych Ludzi Lodu. Była sympatyczna, to prawda,
i bardzo się starała trzymać fason, ale zainteresowania
miała naprawdę... ograniczone.
Tula prowadziła ich dalej, a oni patrzyli i podziwiali.
Oglądali bibliotekę i mieli wrażenie, że mieści się w niej cała
literatura światowa. Pokój muzyczny, sala koncertowa...
Wszystko było doskonałe. Nic dziwnego, że Tula czuła
się dobrze!
Jej sypialnia to po prostu marzenie! Gabriel doznał
trudnej do opanowania chęci, żeby rzucić się na wspaniałe
łoże, okryte wykwintną jedwabną narzutą. Zauważył, że
w oczach kilku pań pojawiły się jakieś dziwne błyski, był
jednak zbyt dziecinny, by pojąć, co te spojrzenia znaczą.
Mimo to uważał, że łoże niepotrzebnie jest takie szerokie.
Wydarzyło się to na oświetlonym korytarzu, prowa-
dzącym do innej części górskiej groty. Widzieli wielokrot-
nie ciemne przejścia kończące się zamkniętymi na cztery
spusty drzwiami do nieznanych i przez to jeszcze bardziej
interesujących pomieszczeń, ale Gabriel dobrze pamiętał
słowa Tuli: Tam nie wolno!
Ktoś jednak chyba zlekceważył jej ostrzeżenie, bowiem
nieoczekiwanie Jonathan zapytał niepewnie:
- Gdzie się podziały te moje przeklęte łobuzy?
Wszyscy zaczęli się rozglądać. Rzeczywiście, Finn, Ole
i Gro zniknęli.
- Czy oni nie mieli swoich opiekunów? - zapytała
Mari z wyrzutem.
- Tutaj w grotach nie - odparł Vetle zdenerwowany.
- Tutaj powinni być bezpieczni. Pod warunkiem, że będą
przestrzegać zasad.
Tula krzyknęła głośno i natychmiast pojawiły się jej
cztery demony w towarzystwie trzech duchów z zamierz-
chłej przeszłości. To właśnie owe duchy miały czuwać nad
bezpieczeństwem dzieci po wyjściu z grot. Okazało się, że
będą już teraz musiały rozpocząć służbę.
Niektórzy z żywych odskoczyli przestraszeni, widząc
podchodzące tak blisko dernony, większość jednak za-
chowywała się tak, jakby się nic nie stało.
- Troje dzieci zniknęło - wyjaśniła Tula. - Odnajdźcie
je! Szybko, dopóki nie będzie za późno!
- Cóż za wstyd - jęczał Jonathan. - Jaka zgroza!
Było oczywiste, źe inni podzielają jego przerażenie.
To Finn pierwszy dostrzegł budzące ekscytację i cieka-
wość wejście.
- Chyba zwariowałeś - powiedziała Gro. - Przecież
nam nie wolno...
- Nie widzisz, że stamtąd płynie światło? To nie jest
niebezpieczne!
Dzieci szły w pewnej odłegłości za resztą towarzystwa.
Podążały posłusznie za dorosłymi już tak długo, że
absolutnie musiały porozgłądać się na własną rękę. Zwiedza-
jący znajdowali się teraz na długim korytarzu, który
oświetlały pochodnie trzymane przez wystające ze ścian żywe
ręce. Wielkie, pazbawione mięśni, sinoczarne ramiona...
Ole popatrzył na liczną grupę krewnych zmierzających
do wspaniałej biblioteki. Dla niego nie było to najbardziej
zabawne miejsce.
Wszyscy troje bardzo szybko podjęli decyzję. Tamto
weiście naprawdę nie wyglądało niebezpiecznie.
Pierwsze kroki stawiali ostrożnie, później zrobili się
bardziej odważni. Delikatne światło sączyło się tajemni-
czo zza narożnika. Sam korytarz tonął w mroku, lecz
światło z bocznych przejść wystarczało, by młodzi ciekaw-
scy mogli zobaczyć, iż ściany wykonane są z surowej
skały. Ociosanej tylko na tyle, by utworzyć przejście.
Dzieci zniknęły za narożnikiem. Skądś z daleka sączyło
się czerwone światło. Schodzili w dół, grunt opadał tu
dość stromo. Wkrótce w oddali zobaczyli drzwi, to
właśnie stamtąd, poprzez szpary płynęło ogniste światło.
- Zawracamy - rzekła Gro i przystanęła.
Finn, który jako czternastolatek był z rodzeństwa
najstarszy, powiedział z obrzydzeniem, co myśli o takim
tchórzostwie.
- Ale to bardzo daleko! I tyle takich okropnych dziur
wszędzie w ścianach!
Ole nie bardzo wiedział, które z rodzeństwa powinien
poprzeć.
- Idziemy dalej - rzekł bez przekonania.
Ruszyli po omacku, trzymając się ścian, bowiem
kamienna podłoga była nierówna.
W tej samej chwili góra zatrzęsła się z takim hukiem,
jakby gdzieś wybuchł potężny wulkan. Tylko że huk
dochodził z bliska. Dzieci przystanęły na chwilę, niepew-
ne, co robić, wkrótce jednak ruszyły naprzód.
Teraz wszystko spowijały ciemności, rozjaśniane tylko
tym dalekim światłem, dobywającym się z trzech wąskich
szczelin, jednej w podłodze i dwóch po każdej stronie drzwi.
Ole szedł trzymając się ściany, nagle jednak stracił
oparcie, przewrócił się z krzykiem i potoczył w dół po
stromo opadającej podłodze korytarza.
A może po prostu wpadł do jakiejś dziury? Nim zdążył
odzyskać równowagę, usłyszał płynący z dołu dźwięk,
który zmroził mu krew w żyłach.
Dochodzący z dziury w podłodze krzyk pełen nadziei
i oczekiwania jakby dobywał się z gardła jakiejś bestii,
ukrytej w wiecznym mroku. Ole czolgał się na czwora-
kach, chciał wrócić do korytarza, i chyba nigdy nie
posuwał się szybciej naprzód.
- Nie wiem, co to jest, ale nie chcę tu dłużej zostać
- wyszeptał pobladłymi wargami.
Wszyscy troje pobiegli do drzwi, które wydawały się
bezpieczne. Światło w szczelinach było takie ciepłe. Góra
znowu zatrzęsła się jak od podziemnej eksplozji, na
szczęście każde z dzieci znalazło coś, czego mogło się
przytrzymać. Ole uchwycił się jakiegoś wielkiego skobla
przy drzwiach, Gro znalazła podobny, tylko mniejszy
skobel nieco dalej, Finn natomiast złapał po prostu
klamkę. Odniósł wrażenie, że jest przyjemnie ciepla.
Wstrząsy powtarzały się raz po raz.
- Drzwi są zamknięte na klucz - oświadczył Finn.
- Ale klucza nigdzie tu nie ma.
Ole, który stał z boku i widział drzwi pod pewnym
kątem, powiedział:
- Widzę na nich jakby wybrzuszenia. Może to jakiś
wzór?
Finn pomacał ręką.
- Zdaje mi się, że to kod - powiedział szeptem, choć
przecież byli tu sami. - A kod na ogół zawiera informację,
w jaki sposób drzwi się otwierają.
- Nie, chodźcie, wracamy - szepnęła Gro.
- Tchórz! - syknął Finn.
Chłopcy studiowali wzór na drzwiach. Obaj uwielbiali
takie zagadki.
- Myślę, że to system - powicdział Ole cicho.
- Tak. A ja myślę, że wiem, jak go odczytać. Po-
czekaj... Nie. Nic z tego.
- Ale zobacz tutaj. To wygląda na labirynt.
- Fakt. Ale to by było za proste!
- No, ale przy naszych genialnych umysłach...
Chichotali przejęci. Gro nie uczestniczyła w zabawie.
Chciała wracać, ale za nic nie odważyłaby się sama
zapuścić w ciemny korytarz, więc kurczowo trzymała się
swego skobla.
- Tu! Nareszcie znalazłem! - oświadczył Finn.
- Spójrz na to. Najpierw trzeba w prawo... a potem
w górę. I z powrotem.
- Widzę, zaraz ci pomogę! Teraz w dół. I znowu
w lewo...
Chłopców ogarniało uczucie triumfu, co słychać było
w ich głosach wznoszących się aż do radosnego krzyku.
- Tam! I znowu do siebie! No, jesteśmy u celu
- oświadczył Finn i nie popuścił, dopóki nie usłyszeli
cichego skrzypnięcia drzwi.
W następnej sekundzie drzwi odskoczyły do środka
i Finn, który mocno trzymał się klamki, został gwałtownie
wciągnięty do wnętrza tak silnym szarpnięciem, że uniósł
się w powietrze, rozpaczliwie wymachując nogami. Gorący
wicher grzmiał i wył, silne podmuchy już, już miały wessać
chłopca. Za drzwiami rozciągało się morze rozpalonego
żaru i gorąc panował potworny. Gro wrzeszczała jak
szalona, trzymając się z całych sił swojego skobla, żeby jej
również gorący wiatr nie cisnął do tego przerażającego
pieca czy co to było. Chyba tylko instynkt samozachowaw-
czy sprawił, że Ole też w ostatnim momencie uchwycił się
skobla, bo już dawno spłonąłby w rozpalonym powietrzu.
Wszyscy troje rozpaczliwie wzywali pomocy, lecz ich
głosy ginęły w huku ognia i wichury. Wydawało się, że
Finn lada sekunda zostanie tam wciągnięty i zniknie. Ole
zdołał uwolnić jedną rękę i wyciągał ją do brata, drzwi
były jednak za szerokie i nie sięgał.
Kurtka Finna dosłownie zetlała w gorącu, koszula
także, a spodnie powiewały w strzępach. Ole widział, jak
ubranie brata w jednej sekundzie przemienia się w popiół.
Ale widział coś więcej! Z głębi tego piekła ognia
wyłaniały się powoli jakieś stwory. Całe były czarne od
sadzy, a w oczodołach i wpół otwartych gębach płonął żar
i raz po raz pokazywały się języki ognia.
Gro zobaczyła je także i krzyczała, krzyczała coraz
głośniej, wzywając ratunku. Finn błagalnie spoglądał na
rodzeństwo, prosił o pomoc, nie bardzo rozumiejąc, co się
dzieje. Oni bowiem nie chcieli straszyć go jeszcze bardziej
i nie pokazywali mu okropnych stworów. Przecież i tak
nie byłby w stanie nic zrobić.
- Biegnij i sprowadź pomoc! - krzyknął Ole do
siostry, która znajdowała się najdalej od drzwi.
- Boję się! Ten potwór w jamie... I jak puszczę skobel,
to mnie zwieje do środka. Och, ratunku! Co robić?
Jej rozrywający serce krzyk w tym hałasie brzmiał jak
żałosny jęk.
I oto nagle stanął przy nich znajomy demon, ten
o zielonych włosach. A razem z nim zjawili się trzej
opiekunowie dzieci. Astarot, upadły anioł, bo to był on
wyciągnął rękę i przygarnął do siebie Finna. Powiedział
coś do duchów, które weszły już spokojnie do środka.
Drzwi zostały zamknięte, wiatr ustał. Finn stał na koryta-
rzu jak oskubany kurczak.
Wszystkie dzieci szlochały wstrząśnigte. Opiekunka Gro,
kobieta z czasu przed narodzinami Tengela Dobrego, objęła
dziewczynkę i szeptała jej do ucha uspokajające słowa.
Po chwili nadbiegła duża grupa przestraszonych Ludzi
Lodu. Oczywiście najbardziej zdenerwowany był Jonathan.
- Co wyście narobili! - wrzeszczał łamiącym się
głosem. - Czy wy naprawdę nigdy nie możecie się
zachowywać przyzwoicie?
- Mnie dużo bardziej interesuje inne pytanie - powie-
działa Tula. - Jakim sposobem one otworzyły drzwi do
Kuźni Szatana? Kryptogramu na drzwiach nie można
odczytać ot tak!
- Udało nam się... go rozszyfrować - wyszlochał Ole.
- No, muszę ci powiedzieć, Jonathanie, że dzieci to
masz inteligentne!
- Kuźnia Szatana? - zapytał Andre.
- O, to tylko taka nazwa! Szatan w naszej górze nie ma
nic do roboty. To tutaj jest miejscem przeznaczonym dla
Demonów Ognia, które mówiąc szczerze wcale nie są
niebezpieczne, ale poparzyć mogą, to oczywiste.
- Poparzyłeś się, Finn? - zapytała Benedikte.
Chłopiec głośno przełykał łzy.
- Chyba nie - odparł zawstydzony. - Ale piecze mnie
skóra... poniżej pleców.
Zebrani starali się ukryć uśmiechy, wywołane zresztą
głównie uczuciem ulgi, a nie wyznaniem Finna, koń-
czącym ten dramatyczny epizod.
- Zaraz ci dam nowe ubranie, żebyś wyglądał przyzwoi-
cie - powiedziała Tula. - A teraz najwyższy czas wracać na
salę.
Gro i Ole ociągali się wyraźnie zaniepokojeni.
- Tam siedzi jakaś bestia, w tej dziurze... Nie chcemy
przechodzić tamtędy.
- To tam też byliście? - zapytała Tula. - Ale nie ma się
czego bać. To tylko stary smok, który się tu zabłąkał
z jakiejś baśni. W Górze Demonów ukrywa się wiele
różnego rodzaju dziwacznych stworów, zapamiętajcie to
sobie. Mieliście szczęście, że wicher nie wciągnął was do
wnętrza Kuźni. Bo wtedy zostalibyście wyrzuceni daleko
stąd przez krater wulkanu.
- Więc te drzwi mają jakiś związek z wnętrzem Ziemi?
- zapytał Vetle.
- Oczywiście. Tu wszystko jest ze sobą nawzajem
powiązane.
- A co to właściwie jest za miejsce? - zastanawiała się
Christa.
- Nie pytaj mnie o to - uśmiechnęła się Tula.
- Powiedzmy, że to punkt, w którym rzeczywistość łączy
się z fantazją.
- To całkiem niezłe wytłumaczenie - mruknął Nataniel.
Uspokojeni wrócili wszyscy do audytorium. Tajemni-
czy goście z tylnych rzędów siedzieli już jednak na swoich
miejscach i Gabriel znowu nic nie widział w mroku.
Kiedy usiedli, zjedli co nieco i napili się, Tula wróciła
na podium.
- Ostatnie, o czym mówiliśmy przed przerwą, to to,
jak bardzo się cieśzymy, że dzisiejszej nocy są z nami
Taran-gaiczycy i że ich opowieści wysłuchamy nieco później.
Och, nie, nie wytrzymam, jeśli oni znowu wszyscy
wstaną i zaczną się kłaniać, pomyślał Gabriel. Ale niepo-
trzebnie się denerwował. Tym razem goście ze Wschodu
nie zamierzali na nowo odprawiać ceremonii uprzejmości.
- Wiemy - mówiła Tula - że Tengel Zły dał w waszej
ojczyźnie początek plemieniu Ludzi Lodu. On sam jednak
z główną grupą swoich krewnych odszedł dalej na zachód.
Po wielu latach dotarli do Norwegii, do Doliny Ludzi
Lodu. Wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi, jak przebiegły
im pierwsze lata w Dolinie, krótko mówiąc, interesuje nas
okres pomiędzy czasem Tengela Złego a epoką Tengela
Dobrego. Zawsze było to ukryte w mrokach przeszłości,
docierały do nas zaledwie jakieś przebłyski. Poprosimy
więc tych, którzy wówczas żyli, by nam uchylili rąbka
tajemnicy. - Tula zawiesiła na chwilę głos. - Postanowili-
śmy zacząć od tych, którzy żyli w czasach naszego złego
przodka. Niech oni mówią jako pierwsi, a potem będzie-
my się posuwać ku czasom nam bliższym. Zanim jednak
oddamy im głos, posłuchajmy jednej osoby, ale tylko
jednej, z epoki Tengela Dobrego.
Tula jeszcze raz zrobiła pauzę, po czym rzekła uroczyście:
- Najwyższa Rada wzywa Line, matkę Tengela Dobre-
go.
W pierwszych rzędach dał się słyszeć szum. Teraz
usłyszą historię, której nie znali, cofną się w przeszłość.
Zaczyna być ciekawie, pomyślał Gabriel i pełen oczeki-
wania skulił się na krześle.
ROZDZIAŁ VII
Nikt nie przypuszczał, że matka Tengela Dobrego
wygląda właśnie tak!
Miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Nie sprawiała
wrażenia specjalnie uzdolnionej, raczej wydawała się być
dość przeciętną dziewczyną, taką, której każdy mężczyzna
może bez trudu zawrócić w głowie. Mało urodziwa.
Z wyrazem rezygnacji we wzroku, jakby bardzo dobrze
zdawała sobie sprawę, że jest wystarczająco dobra jedynie
do tego, by ją przypadkowy mężczyzna zaciągnął do
łóżka, bo nic więcej dać mu nie może.
Gabriel, rzecz jasna, takich spraw jeszcze nie rozumiał,
ale instynktownie odczuwał żal z powodu tej nieszczęsnej
dziewczyny. Tova natomiast myślała, że Silje napisała
w swoim dzienniku szczerą prawdę mówiąc, że ludzie
z Lodowej Doliny byli bardzo prości, a nawet należałoby
powiedzieć: prymitywni. Ich zainteresowania i rozmowy
były nadzwyczaj ograniczone, sprowadzały się do tego,
jak przetrwać, co wydarzyło się u sąsiadów, co kogo boli.
Line była wyjątkowo nieskomplikowaną istotą. Może
nawet jeszcze bardziej prostą niż Marit z Głodziska.
Wykorzystało ją dwóch mężczyzn. Ojciec Sunnivy
i ojciec Tengela. Zmarła w połogu, gdy wydała na świat
Tengela, dziecko dotknięte dziedzictwem.
Tova ze zdziwieniem myślała, jak dalece jej życie było
podobne do życia Petry, i postanowiła, że później przed-
stawi sobie obie dziewczyny. Rzeczywiście mają ze sobą
wiele wspólnego.
Tula również mówiła łagodniejszym głosem.
- Line, twoje dzieci, i Sunniva, i Tengel, z którymi
wkrótce będziesz się mogła przywitać, wymieniały imię
jakiegoś króla Ludzi Lodu, czyli Targenora. Sunniva
słyszała o nim od ciebie. Chętnie dowiedzielibyśmy się
czegoś więcej, gdybyś zechciała nam opowiedzieć.
Line stała ze zwieszoną głową.
- Ale ja nie wiem nic więcej - wyszeptała. - Mnie
opowiedział o królu mój brat.
- Rozumiem. Wkrótce dojdziemy też i do twego
brata, ale nie wiem, czy możemy go zapytać już teraz. Bo
to tak, jakbyśmy zaczęli od niewłaściwej strony. Myślę, że
powinniśmy postąpić tak jak w szkole. Niech każdy, kto
słyszał coś o Targenorze, podniesie rękę.
Natychmiast na sali ukazał się las rąk.
- Oj, oj! - zawałała Tula przestraszona. - O ile dobrze
widzę, to imię króla znali wszyscy, którzy żyli w okresie
pamiędzy Tengelem Złym a urodzeniem Tengela Dob-
rego. Taran-gaiczyćy - zwróciła się do ostatnich rzędów.
- Czy słyszeliście coś o Targenorze, królu z praczasów?
Wstał jakiś niemal przezroczysty mężczyzna:
- Nie. Nie znamy tego imienia.
- W takim razie jest to postać z naszej części świata,
pochodzi z norweskiej linii rodu - rzekła Tula. - Spróbuj-
my zatem ustalić, kim był. Bracie Line, czy mógłbyś nam
odpowiedzieć w kilku słowach?
Tym razem podniósł się z miejsca mężczyzna o znisz-
czonej, zmęczonej twarzy, na którego widok Tengel
Dobry uśmiechnął się serdecznie.
- Dla mnie był on jedynie legendą - wyjaśnił wuj
Tengela Dobrego.
- Więc może Halkatla coś wie?
- Owszem, słyszałam o Targenorze - odpowiedziała
młoda kobieta. - Mówiono, że był synem Słońca, więc
wszyscy pokładali w nim wielkie nadzieje. Jednak nie było
mu dane żyć wystarczająco długo, by uwolnić Ludzi Lodu
od przekleństwa.
Wstał jakiś inny mężczyzna. Na jego obliczu malowała
się niepewność, lecz także mądrość i wyrozumiałość.
- Według tego, co mówiono, Targenor był duchem
ognia. A to bardzo męczące. Ktoś obdarzony duchem
ognia ma wiele marzeń, ale one przeważnie się nie
spełniają. Najlepiej jest takiemu, który nigdy nie miewa
marzeń.
- Dzięki ci za te słowa - rzekła Tula łagodnie. - Kim ty
jesteś? Możesz powiedzieć nam, jak ci na imię?
- Moje imię brzmi Skrym, urodziłem się w roku
Pańskim tysiąc trzysta piętnastym, a Halkatla jest moją
wnuczką.
- I pochodzisz z Doliny Ludzi Lodu?
- Nigdy nie wyszedłem poza jej granice. Życie tam
było niezwykle ciężkie, ale najgorzej wiodło się do-
tkniętym. Ich tragedii nie da się opisać żadnymi słowami.
- Jesteś bardzo rozumnym człowiekiem, Skrym, tobie
także nie przypadł lekki los, prawda? Myślę, że nie zostałeś
stworzony do życia w zamkniętej dolinie.
- To prawda. Och, jak strasznie tęskniłem do świata,
jak bardzo chciałem poznać jego tajemnice, spróbować
swoich sił pośród ludzi!
- Ale nie należysz do obciążonych?
- Nie. Widziałem natomiast samotną udrękę mojej
wnuczki, Halkatli. Przez jej cierpienie poznałem wystar-
czająco dobrze przekleństwo, jaki nasz pradziad rzucił na
swój ród, i nienawidzę go śmienelnie. Wiem też coś, co
wy, urodzeni po nas, powinniście wiedzieć. To sam
Tengel Zły postanowił, że w naszym nieszczęsnym rodzie
będzie się rodzić tak mało dzieci. Bo jego moc była tak
wielka, że mógł decydować o losie przyszłych pokoleń.
Chciał, żeby jak najmniej Ludzi Lodu przychodziło na
świat, bo wtedy łatwiej mógł ich nakłonić, by mu służyli.
Nie życzył sobie potomków obdarzonych dobrym ser-
cem. Ktoś jednak rodzić się musiał, ród musiał się
rozgałęziać, żeby zło mogło się szerzyć na ziemi.
- To bardzo interesujące nowiny - powiedziała Tula.
- No dobrze, w takim razie ja mogę was poinformować, że
Tengel Dobry sprawił, iż na świat przychodzą także
wybrani, a ponadto zdołał wielu obciążonych dziedzi-
ctwem zła sprowadzić na drogę cnoty, zdołał ich przeko-
nać, by opowiedzieli się po stronie dobra. Natomiast nasi
dotknięci przodkowie, którym winni jesteśmy wdzięcz-
ność, dopomogli, iż Vetle Volden spłodził troje dzieci
i ma liczną gromadkę wnuków. Stało się to w dużej mierze
dzięki interwencji czarnych aniołów. Vetle spisał się
naprawdę znakomicie. Cześć mu za to i chwała!
Vetle był niebywale uradowany tym, że uwaga wszyst-
kich została skierowana na niego.
- Dziękuję ci, Skrym, za informaeje - zakończyła
Tula. - Później jeszcze powrócimy do twoich wspomnień
i już się na to cieszynmy. Ale teraz chciałabym dowiedzieć
się więcej o Targenorze... Zdaje się, że pamięć o nim
wygasła wraz ze śmiercią Sunnivy Starszej, bo ten
roztrzepaniec, jakim był Tengel Dobry, w ogóle zapom-
niał, że kiedykolwiek słyszał jakąś sagę o starym królu.
- Przyznaję, że całkiem mi to wyleciało z głowy
- powiedział Tengel ze wstydem. - Ale to, co o nim
wiedziałem, i tak nie na wiele by się zdało. To były jedynie
jakieś oderwane informacje.
- Masz rację. W takim razie zaczynajmy! Zaczynajmy
od najważniejszej epoki, epoki samego Tengela Złego.
Powiedzmy najpierw o życiu w Dolinie Ludzi Lodu,
a potem cofniemy się do Taran-gai. Bardzo żałuję, ale nie
znam imion tych, którzy żyli w zapomnianej przez Boga
i ludzi norweskiej dolinie w czasach Tengela Złego.
Jesteście jednak jego potomkami, wszyscy pochodzicie
z Ludzi Lodu. Myślę, że powinniśmy zwrócić się najpierw
do jego dzieci, prawda?
Na te słowa wstał mężczyzna jakby żywcem wyjęty
z czasów pogaństwa.
- On w Dolinie miał tylko jednego syna - rzekł
ochrypłym głosem. - I chyba był z niego bardzo zadowo-
lony, bo ów syn był bardziej zwierzęciem niż człowiekiem
i przyniósł ze sobą na świat prawdziwie nieludzkie
okrucieństwo. Miał na imię Ghil i to imię powinniście
wszyscy dobrze zapamiętać! Ja jestem jego synem. Mam
na imię Krestiern, bo moja nieszczęsna matka chciała, bym
nazywał się po chrześcijańsku, a nie jak ludzie z dalekiej
tundry na Wschodzie, jak Ghil Okrutny na przykład.
Gabriel zauważył, że Andre notuje pospiesznie wszyst-
ko, co mówi ten człowiek. Był zresztą pewien, że Naj-
wyższa Rada również skrupulatnie notuje wymieniane
imiona, zwłaszcza imię owego niebezpiecznego Ghila.
- A twoja matka, kim ona była? - zapytała Tula
Krestierna.
- To kobieta, którą Ghil pojmał w niedalekiej osadzie
i przywlókł z sobą do Doliny. Żyła bardzo krótko.
- Dziękuję ci, Krestiern. Z tego wynika, że jesteś
najstarszy w norweskim klanie, a zatem Rada zaprasza cię
na podium. Serdecznie witamy!
Nareszcie zmierzamy do rozwiązania tej najbardziej
tajemniczej zagadki rodu, pomyślał Gabriel i wypił spory
łyk orzeźwiającego napoju o cudownym smaku. Czuł się
coraz lepiej w tym pomieszczeniu. Od czasu do czasu
pozwalał sobie na kilka kęsów pysznego jedzenia, a towa-
rzysząca mu istota o końskiej głowie natychmiast na-
kładała na jego talerz nowe porcje. Gabriel czuł, że są ze
sobą zaprzyjaźnieni, on i ta istota.
Krestiern stanął na podium, wyglądał jakby stworzony
był z mgły, bo tak dawno temu żył na ziemi. Mimo to
mongolskie rysy pozostały wyraźne. W gruncie rzeczy
bardziej przypominał Taran-gaiczyków niż Norwegów.
Był jednak dość wysoki.
Zaczął swoją opowieść trochę niepewnie:
- Jak powiedziałem, urodziłem się dokładnie w roku
tysiąc dwusetnym...
- W tysiąc dwusetnym? - zwołał Andre i zerwał się
z miejsca. - Ale przecież Tengel Zły został poczęty
w marcu roku tysiąc osiemdziesiątego piątego, a urodził
się pierwszego grudnia tego samego roku, zaś w roku
tysiąc sto dwudziestym, kiedy miał lat trzydzieści pięć,
znalazł się w Taran-gai, w pobliżu Źródeł Zła. Przedtem
urodziło mu się w tym kraju wiele normalnych dzieci,
a twój ojciec, Ghil, przyszedł na świat już w Dolinie Ludzi
Lodu. Czy nie było żadnych dzieci podczas wędrówki? To
bardzo ważne!
- Wiem z całą pewnością, że jedyne dziecko, jakie miał
przede mną, to syn, który został poczęty jeszsze w Taran-gai.
- W takim razie po Tengelu Złym zostało tylko dwoje
dzieci. Bo te, które urodziły się przed jego wędrówką do
Źródeł Zła, się nie liczą. A twój ojciec, Ghil... Czy wiesz,
kiedy on się urodził?
- Mogę to wyliczyć. Myślę, że to musiało być około
roku tysiąc sto osiemdziesiątego.
- Tengel Zły miałby wtedy dziewięćdziesiąt pięć lat
- mruknąl Andre. - No tak, jeśli o niego chodzi, to
całkiem możliwe. Mów dalej!
- Ale ty nie jesteś obciążony? - zapytała Tula. - Czy
byłeś jedynym dzieckiem Ghila?
- Nie. Miałem jeszcze przyrodnią siostrę. Dużo młod-
szą.
Nic więcej nie chciał o niej powiedzieć.
Heike zapytał:
- Czy wiadomo ci coś o tej historii z zakopanym
naczyniem i wodą zła? O trzydziestu dniach i trzydziestu
nocach Tengela Złego na pustkowiu?
- Nie. Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Jedyne, co
wiem, to to, że strzegł swojego domu niczym jastrząb,
jakby pilnował czegoś, co się tam znajdowało. Myślę, że
mógł tam mieć naczynie z wodą. Każdy, kto za bardzo
zbliżał się do domu, umierał po kilku godzinach. Nikt nie
wdedział, dlaczego.
Tula kiwała głową.
- Wygląda rzeczywiście na to, że najpierw ukrył
naczynie w domu. Ale opowiadaj dalej!
Krestiern pogrążył się we wspomnieniach. Dolina, czas,
który w niej spędził, znowu ożyły. Opowiedział wszystko,
co tylko pamiętał, ale jakby nie docierało do niego, że ma
liczną widownię. Wszystko przeżywał od nowa...
Śnieżyca nad Doliną Ludzi Lodu. Wszyscy kryli się
w domach, bo na moce natury nikt nie mógł nić poradzić,
i biada temu, kto przy tym mrozie i kąsającej wichurze
wyprawił się w drogę.
Krestiern zdążył stać się dorosłym mężczyzną. Miał
czterdzieści pięć lat, dokładnie znał swój wiek. Mieszkał
sam w swojej chacie, bo żona umarła, a jedyny syn
przebywał daleko. Słyszał, jak wichura wyje i szarpie jego
lichym domkiem, ale go to specjalnie nie martwiło.
W Dolinie bowiem istniało coś, co było znacznie gorsze...
Niedałeko bramy, u stóp lodowca, znajdował się dom
tamtego... Tamten, czyli dziadek Krestierna, Tengel Zły,
przepełniał mieszkańców tego odludzia grozą. Krestiern
nie chciał wspominać tych wszystkich strasznych tragedii,
których ta kreatura była przyczyną, tak, Krestiern w myś-
lach nazywał tamtego złą kreaturą. Stary pokazywał się
rzadko, ale kiedy już do tego doszło, zawsze kończyło się
wielkim nieszczęściem.
W Dolinie żyło dość dużo ludzi, bo ród Tengela nie był
jedynym. Wielu mieszkańców było potomkami innych
członków tamtego plemienia ze Wschodu. Z czasem coraz
więcej nordyków z różnych powodów chroniło się w tym
niedostępnym terenie.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Krestiern
myślał początkowo, że to wichura wyrwała zawiasy, ale to
przyszedł jego ojciec, Ghil.
Okropna figura! Syn Tengela Złego i podobny do
niego jak dwie krople wody, zwłaszcza jeśli chodzi
o charakter. Wyglądał strasznie, a serce miał z kamienia.
Ani cienia współczucia dla innych.
- Ta cholerna baba, którą wziąłem do swojego domu,
wykrwawiła się na śmierć. Masz tam zaraz iść i ją
pochować. Nie chcę jej więcej widzieć na oczy!
Krestiern nie pytał o nic. Pospiesznie wyminął swego
znienawidzonego ojca i skierował się w stronę jego domu.
Na stare lata Ghil sprowadził sobie nową kabietę spoza
Doliny. Krestiern jej właściwie nie widywał, bo mało
wychodziła z domu, wiedział jednak, że oczekiwała
dziecka. Pewnie teraz przyszedł jej czas i...
Zjawił się za późno. Kobieta już nie żyła. Ukrył jej
udręczone ciało i zajął się noworodkiem.
Była to niezwykle piękna, malutka dziewczynka, cho-
ciaż miała żółte oczka, a to znaczy, że jest obciążona. Jego
siostra... Czterdzieści pięć lat różnicy. Ostrożnie wziął
dziecko w ramiona i chciał je zabrać do swojego domu, ale
właśnie w drzwiach stanął ojciec.
- Co, jeszcze nie pochowałeś tego babska? - ryknął
Ghil. - Zostaw dziecko, sąsiadka się nim zajmie. Samotny
chłop nie może wychowywać niemowlaka. I posprzątaj
tu! Prędzej! Nie mogę siedzieć w takiej rzeźni!
I pobiegł do osady, żeby sprowadzić sąsiadkę.
Krestiem podszedł do zmarłej. Nigdy przedtem nie
widział jej z bliska, ale słyszał, że Ghil klął na nią
nieustannie za jej zuchwalstwo. Nie pozwalała się bić
i wieiokrotnie próbowała uciekać, aż ją Ghil w końcu
musiał wiązać. Teraz Krestiern rozumiał, dlaczego. To nie
była zwyczayna kobieta. Ta była dumna i silna. Odczuwał
dla niej wielkie współczucie.
Nagle kobieta otworzyła oczy, ostatnie, matowe spoj-
rzenie. Spojrzała na Krestierna i na niemowlę, które
trzymał w objęciach.
- Ty jesteś dobry - szepnęła niemal niedosłyszalnie.
- Opiekuj się nią!
- Obiecuję ci to - odparł Krestiern zdławionym
głosem. - Nikt nie wyrządzi krzywdy twojej córeczce.
- Córeczka... - uśmiechnęła się matka i skonała.
Kiedy dziewczynka skończyła trzy lata, Ghil nakazał,
by wróciła do jego domu. Była wystarczająco duża, by
mogła mu usługiwać.
Krestiern i sąsiadka próbowali protestować, ale Ghil
nie zamierzał ustąpić. Nie mogło być co do tego najmniej-
szych wątpliwości. Krestiernowi udawało się jednak
utrzymywać kontakt z małą siostrą, chodził do niej, kiedy
Ghil nie mógł ich widzieć. I ona przychodziła do swego
starszego brata po pociechę w swoim trudnym życiu,
Krestiern wiedział, że dziecko bardzo cierpi. Aż nadszedł
taki dzień, gdy pięcioletnia już dziewczynka znajdowała
się w domu brata, bo Ghil poszedł na polowanie.
Okrutny ojciec obojga wrócił wcześniej, niż się spo-
dziewali, i zastał dziewczynkę jedzącą z bratem kolację.
Ghil wpadł we wściekłość i rzucił się na córkę. Na takie
małe, nieszczęsne dziecko.
Dla Krestierna było już tego za wiele. Nie zastanawiając
się, chwycił metalowy pręt, który leżał pod śćianą, i z całej
siły zdzielił nim ojca w głowę. Tłukł bez opamiętania,
uderzał raz za razem, zanim Ghil zdążył zareagować.
W końcu jednak nadludzko silny syn Tengela Złego
chwycił własnego syna, Krestierna, i cisnął nim o ścianę.
- I tak dopełnił się mój los - zakończył Krestiern.
Ludzie na sali starali się przyjąć do wiadnmości te
wszystkie okropne rzeczy, które dopiero co usłyszeli.
Andre, badacz historii rodu, wstał i zaglądając do
swoich notatek powiedział:
- Twoja siostra musiała się urodzić około roku tysiąc
dwieście czterdziestego piątego.
- Dokładnie policzyłeś - potwierdził Krestiern.
- Bardzo ubolewamy nad losem tego dziecka - mówił
Andre. - To musiało być prawdziwe piekło, żyć w tych
czasach w Dolinie Ludzi Lodu.
- No, to delikatnie powiedziane.
- Ponieważ twoja nieszczęsna siostra była obciążona
dziedzictwem, z pewnością teraz należy do sług Tengela
Złego. W każdym razie nie ma jej tutaj.
- Owszem, jest.
Zrobiło się cicho jak makiem siał. Tula opanowała się
pierwsza.
- Krestiern, prosimy cię, żebyś został niedaleko po-
dium. Będziemy mieli jeszcze do ciebie wiele pytań. Ale to
później. Teraz Rada wzywa siastrę Krestierna.
Właściwie to się chyba tego spodziewali. Śliczną
obciążoną siostrą nie mógł być nikt inny, jak tylko Dida.
Wnuczka Tengela Złego. I była na dzisiejszym spotkaniu!
Teraz weszła na podium i zwróciła się do zebranych:
- To prawda. jestem przyrodnią siostrą Krestierna
- powiedziała spokojnie. - Dziękuję ci, kochany starszy
bracie, za wszystko, co wtedy dla mnie zrobiłeś. Nigdy nie
zapomniałam o tobie ani o tym, że poświęciłeś dla mnie życie.
Rodzeństwo witało się czule, oboje mieli w oczach łzy,
brat i siostra z zimnego jak lód świata.
Potem Krestiern odszedł i usiadł niedaleko podium. Tula
wycofała się także. Dida powinna mówić sama za siebie.
'Nikt chyba nie miał takich powodów jak Dida, by nienawi-
dzić Tengela Złego.'
Kto to wypowiedział kiedyś te słowa? Czy to nie
Wędrowiec? Tak, to on. Powiedział to Vetlemu.
I prawdopodobnie miała powody, by równie mocno
nienawidzić swego ojca, Ghila Okrutnego.
Jakaż ona piękna ta Dida, kobieta z pokrytej mgłą
przeszłości! Jej matka była Norweżką, wskazywał na to
choćby wzrost Didy. Ale rysy stanowiły tę nieporów-
nywalną z niczym mieszaninę ludzi Wschodu i Zachodu,
Dida miała w sobie krew ludzi związanych z magią i siłami
nadprzyrodzonymi: Czarne włosy zebrane w węzeł na
karku otaczały piękną twarz o lekko wystających kościach
policzkowych. Oto postawa królowej, pomyślał Gabriel.
A głos wprost hipnotyzował słuchaczy.
Było jednak oczywiste, że Dida należy do obciążonych.
Oczy lśniły siarkowożółtym blaskiem!
- Mój wspaniały brat Krestiern zapomniał wam po-
wiedzieć, że tamtego dnia, kiedy miałam pięć lat, bronił
nas obojga bardzo skutecznie. To prawda, Ghil go zabił
i żałobę po nim nosiłam w sercu przez wiele lat, ale
Krestiern także trafił skutecznie. Rany, które zadał Ghilo-
wi Okrutnemu, synowi Tengela, były śmiertelne. Nasz
straszny ojciec zmarł w czternaście dni później. To był
dobry uczynek i nie powinniśeie go za to sądzić.
- Rozumiemy to bardzo dobrze - wtrąciła Tula ze
swego miejsca. Poprosiła też Didę, by opowiedziała
o swoim życiu, które zawsze było dla Ludzi Lodu
tajemnicą.
Dida skinęła głową i rozpoczęła opowieść. Wszyscy na
sali wstrzymali oddech, bo jeśli ktoś mógł wyjaśnić wiele
spraw z czasów Tengela Złego, to tylko Dida, która żyła
wtedy i była niemal tak samo silna jak on.
- Mówiono, że moja matka pochodziła z potężnego
rodu norweskiego hovdinga osiadłego w Austrat.
Wszyscy gotowi byli w to wierzyć bez zastrzeżeń. Dida
miała w sobie coś książęcego.
- Matka została po prostu uprowadzona przez Ghila
i wbrew swojej woli zawieziona do Doliny. Trzymał ją
w zamknięciu, dręczył ją i upokarzał ponad wszelkie
wyobrażenie. Mścił się również za to, że pochodziła ze
znakomitego rodu. Nieszczęsna umarła przy moim urodze-
niu, a ja mogę was zapewnić, że moje dzieciństwo nie było
łatwe. Heike, który musiał żyć z obciążonym, przeniknię-
tym złem ojcem, chyba najlepiej zrozumie, o czym mówię.
- Rozumiem doskonale - potwierdził Heike.
- Pociechą i wsparciem był mi przyrodni brat Kres-
tiern, ale on także dźwigał na sobie brzemię. Po pierwsze,
Ghil był również jego ojcem i również jego dręczył przy
każdej nadażającej się okazji. A oprócz tego z żoną
Krestierna także skończyło się źle. Ożenił się z dziewezyną
z Doliny Ludzi Lodu i zaraz padł ofiarą strasznego
dziedzictwa. Żona urodziła mu obciążonego syna i zmarła
w połogu. Ale o synu opowie on sam. Ja powiem tylko, że
ten syn był oczkiem w głowie Tengela i jako jedyny miał
prawo opuszczać od czasu do czasu Dolinę.
Dida umilkła na chwilę.
- Jak powiedziałam, w roku tysiąc dwieście pięć-
dziesiątym łub coś koło tego, rachuba czasu w Dolinie nie
była zbyt precyzyjna, zmarł i Ghil, i Krestiern. Od tej
chwili nie miałam żadnej rodziny, bo syn Krestierna
stanowił dla mnie śmiertelne niebezpieczeństwo. W tam-
tych czasach miał dwadzieścia pięć lat i często przebywał
poza Doliną. W Dolinie wszyscy przyjmowali to z ulgą,
nie wiem tylko, co na ten temat sądzili mieszkańcy
Trondelag. Mogę się jednak domyślać.
Uśmiechngła się cierpko.
- Mimo wszystko jednak miałam jakąś rodzinę. Żył
przecież mój dziadek, Tengel Zły. Ale jego wystrzegałam się
jak zarazy. Pozwolono mi mieszkać u sąsiadów, ale oni nie
byli specjalnie zachwyceni tym, że jeszeze jedna gęba do
wykarmienia jest w domu i wypominali mi to każdego dnia...
Dida znowu umilkła na chwilę, pogrążona we wspo-
mnieniach.
- Tengel Zły. Tak. jego obecność była udręką dla
całej Doliny. Ciążył nad nią jak chmura gradowa, budząc
nieustanny strach i grozę. Widywaliśmy go rzadko, lecz
nocami w jego oknach paliło się światło, a ludzie gadali, że
on tam przeprowadza jakieś niebezpieczne eksperymenty.
- A skąd brał jedzenie? Kto zajmował się jego gos-
podarstwem?
- Gospodarstwo? - roześmiała się Dida. - Mieliśmy
obowiązek każdego ranka przynosić mu jedzenie, które
stawiało się na specjalnej ławeczce przed jego furtką. On
natomiast wystawiał wszystko, co należało naprawić,
uprać lub uszyć, a tych, którzy nie wykonali jego
poleceń... po prostu likwidował. Byliśmy jego niewol-
nikami. Właściwie to jeszcze gorzej, on nas trzymał
przykutych do tej Doliny siłą czarów.
Twarz Didy wyrażała teraz udrękę, którą wtedy
przeżywali wszyscy mieszkańcy tego strasznego zakątka.
Słuchacze odczuwali powiew grozy, niepojętego zła
i bólu z tamtych czasów. Kulili się na swoich miejscach.
- Żadne słowa nie są w stanie opisać, w jak okropnych
warunkach wszyscy żyliśmy - mówiła daiej Dida. - Wyra-
stałam w tej atmosferze okrucieństwa, zagrożenia i wiecz-
nego, niemal histerycznego strachu.
- A naczynie? Kociołek z wodą? Wiesz coś o tym?
- zapytała Benedikte.
- Oczywiście, że wiem. Było dokładnie tak, jak już
tutaj mówiono. Najpierw ukrył go w swoim domu. Ale to
nie było najbezpieczniejsze miejsce, poza tym zła woda nie
miała wtedy chyba jeszcze tak wielkiej siły.
- Czy to za twoich czasów kociołek został zakopany
gdzieś na zboczu góry?
- Tak, to było za moich czasów - odparła głosem
pełnym bólu i rozpaczy. - Zanim jednak do tego doszło,
wydarzyło się bardzo wiele.
Przerwała jej Tula.
- Myślę, Dido, że masz nam jeszcze bardzo dużo do
opowiedzenia i chyba nie powinnaś stać przez cały czas...
Zarządziła, żeby na podium wniesiono wygodny fotel
z oparciem wysokim jak przy tronie, a Dida usiadła
i wygodnie ułożyła ręce na obitych błękitnym aksamitem
poręczach. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominała
królową. Tuż obok ustawiono niewysoki stolik i podano
wielki puchar wina na wypadek, gdyby Dida poczuła
pragnienie.
Uczyniono wszystko, żeby jej było wygodnie. Bo jej
opowieści wszyscy byli najbardziej ciekawi. Historia jej
życia mogła rzucić wiele światła na najbardziej tajemnicze
karty ich własnej historii.
Dida podjęła opowieść i wtedy sala zniknęła sprzed jej
oczu, nie widziała nikogo ze zgromadzonych.
Oni wsłuchiwali się w wypowiadane przez nią słowa,
Dida natomiast powróciła do rodzinnej Doliny, którą
opuściła tak dawno temu.
I jak to często bywa, kiedy człowiek bardzo nie chce
czegoś pamiętać, jej podświadomość wróciła do tej
wyjątkowej epoki, którą Dida na wiele stuleci wyrzuciła
ze swojej pamięci i którą sama sobie zakazała wspominać.
ROZDZIAŁ VIII
Szła pustą drogą.
Wieczorne niebo wznosiło się nad ziemią takie wysokie
i takie samotne. W kosmicznej nocy zaczynały się zapalać
pierwsze gwiazdy. Wokół niej skrzył się i mienił odbitym
światłem księżycowym śnieg.
Góry trwały czarne i milczące, zamykając horyzont.
Szczyty były takie strome, że śnieg nie mógł się na nich
utrzymać. Tylko w żlebach i rozpadlinach białe plamy
połyskiwały z oddali.
Dołlna Ludzi Lodu!
Dusza Ludzi Lodu!
Ich jedyne miejsce na ziemi.
Żeby nie wiem jak bardzo jej nienawidzili, żeby nie
wiem jak bardzo chcieli ją wyrzucić ze swych myśli, Dolina
Ludzi Lodu nie popuszczała uścisku. Zawsze musieli do
niej wracać, nigdy nie mogli jej uniknąć, byli z nią związani,
choć lata nadchodziły i przemijały...
Och, żeby tak można się było stąd wydostać!
Och, tęsknoto, dlaczego tak boleśnie ranisz duszę?
Dlaczego tworzysz takie czarujące obrazy świata poza
górami, który nigdy nie będzie osiągalny?
Ostatniej jesieni znowu dwóch chłopców podjęło próbę
ucieczki. Masy lodu pogrzebały ich na wieki w tunelu.
Wszyscy wiedzieli, za czyją sprawą oberwał się ten lód.
Innych natomiast Tengel Zły wypuścił z Doliny
i obiecał przyjąć z powrotem, gdy wrócą, pod warumkiem,
że będą pokornie wykonywać wszystkie jego polecenia.
Zostali więc jego najwierniejszymi sługami. Ród po-
trzebował nowej krwi. Nowej, złej krwi!
Jego własne plemię, główny ród Ludzi Lodu, nie było
imponująco duże. Teraz oprócz niego samego liczylo
zaledwie dwóch członków. Innych mieszkańców Doliny
traktował jednak jak swoich niewolników, mimo że
wszystkich szczerze nienawidził.
Dida była w drodze do domu, jeśli można tak nazwać
to miejsce, w którym pozwolono jej mieszkać na łasce
obcych ludzi. Po jedzenie mogła tam sięgać jako ostatnia,
kiedy już wszyscy się najedli, tak że najczęściej niczego już
po prostu nie było i Dida chodziła głodna. Musiała jednak
wykonywać najcięższe i najbardziej męczące prace. Zry-
wała się bladym świtem, najwcześniej przed wszystkimi,
codziennie pracowała w polu i w gospodarstwie, musiała
dbać, by dzieciom gospodarzy niczego nie brakowało.
Zajmowała się też starą babką, do której nikt nie chciał się
nawet zbliżyć, bo obłożnie chora załatwiała się do łóżka.
I to właśnie Dida musiała chodzić do znienawidzonego
domu, w którym mieszkał jej potworny dziadek, zanosiła
tam jedzenie i stawiała wszystkie niezbędne rzeczy na
ławce przy furtce. Dziadek! Jakież to bezgranicznie
szydercze określenie! Na ogół dziadek kojarzy się ludziom
z życzliwością i poczuciem bezpieczeństwa. Tengel Zły
dla wnuczki, Didy, oznaczał największe przerażenie.
Zresztą nie widziała go od wielu lat. Nikt go nie
widział. Ukazywała się tylko jego szponiasta ręka, żeby
zgarnąć z półki przyniesione dary, albo niekiedy ponura
postać w czarnej pelerynie, kręcąca się po podwórzu
domu, w którym mieszkał, ale to też tylko pod osłoną
wieczornego mroku.
Tengel Zły żył w nocy, wszyscy o tym wiedzieli. Za
dnia nie widywano go kiedy, z wyjątkiem sytuacji, gdy
trzeba było ukarać kogoś, kto sprzeniewierzył się ustano-
wionyrn przez niego prawom.
Musiał mieć teraz około stu osiemdziesięciu lat.
Ludzie podejrzewali, że jest nieśmiertelny. I ta myśl
bgła dla nich nieznośna. Ale dlaczego żyje tak długo
właśnie tutaj?
Dida miała teraz dziewiętnaście lat. Zdawała sobie
sprawę z tego, że dojrzała już do małżeństwa, lecz młodych
chłopców było w Dolinie bardzo mało, bowiem Tengel co
i raz likwidował kogoś nieposłusznego. Młodzi chłopcy
bywają na ogół żądni przygód, wielu więc próbowało się
wyrwać z niewoli. Albo jeszcze gorzej: buntowali się!
Tengel uniceśtwial każdego, kto okazał choćby cień
nieposłuszeństwa.
Dolina śmiertelnego przerażenia...
Wciąż tu jednak przybywały nowe, podejrzane in-
dywidua, starały się ukryć w tym odgrodzonym od świata
miejscu, nie przeczuwając nawet, że trafiają z deszczu pod
rynnę. Kiedy zaś poznawali prawdę o Tengelu Złym, było
za późno. Nigdy żaden z nich nie wracał do świata.
Dida, panna na wydaniu, była osobą dumną. Wśród
nowo przybyłych obieżyświatów miała wielu konkuren-
tów do ręki, trzymała ich jednak z daleka od siebie. Umiała
spojrzeć z taką lodowatą niechęcią, że kurczyli się i szli
w swoją stronę.
Jako dziecko została przyrzeczona jednemu takiemu
przybyszowi nazwiskiem Jolin. Ale nie chciała nawet
spojrzeć na tę głupią świnię. Za nic na świecie!
- Jolin? - zawołało wielu zgromadzonych w Górze
Demonów - Pierwszy Jolin? Kim on był?
Heike powiedział pospiesznie:
- Jolin? Ten, który tak się przestraszył, kiedy zobaczył
cię w Eldafordzie? No właśnie, kim on był?
Dida ocknęła się, od wspomnień wróciła do rzeczywis-
tości. Naprawdę zapomniała, że opowiada zebranym
o swoim życiu.
- Niewiele pamiętam na temat tego wstrętnego Jolina.
W każdym razie był potomkiem pewnej kobiety, która
przybyła ze Wschodu, i jakiegoś łobuza, któremu nasze
plemię pomogło w drodze do Norwegii. Później krew tej
rodziny została przemieszana z krwią różnych intruzów,
którzy szukali u nas schronienia. Jolin nie był spokrew-
niony z Tengelem Złym ani z naszym plemieniem, ale
został wychowany zgodnie z odwiecznymi rytuałami rodu
i mówił naszym językiem. Nie był on jednak człowiekiem
o dobrym charakterze, co to, to nie! Wszyscy w Dolinie
Ludzi Lodu uważali, że jest odrażający, leniwy i podstęp-
ny. Nie można było na nim polegać. No i właśnie tylko on
jeden miał prawo przychodzić do domu Tengela i usługi-
wać mu jako ulubiony niewolnik. Przez to dla nas Jolin
był jeszcze bardziej obrzydliwy.
Dida zadrżała na to wspomnienie. Przypomniała sobie,
że za tego człowieka chciano ją wydać za mąż.
- Och, to była wstrętna, okropna, odpychająea kreatu-
ra - mruczała sama do siebie.
- Możemy sobie to bez trudu wyobrazić - powiedział
Eskil, który widział Jolina w Eldafordzie.
Inni Ludzie Lodu siedzieli w milczeniu. Nie bardzo
mogli zrozumieć, że taka piękna i dumna istota jak Dida
mogła być trzymana daleko od normalnego świata,
w otoczeniu pospolitych, prymitywnych ludzi. Jak ona to
zniosła? Ale... Człowiek ma ogromne zdolności do przy-
stosowywania się, nawet jeśli nie akceptuje swego otocze-
nia.
Mimo wszystko każdy dzień musiał być udręką dla
szlachetnej Didy, wnuczki możnego havdinga. Noszącej
w dodatku stempel obciążonych dziedzictwem zła, żółte
oczy...
Wszyscy zgromadzeni czuli bolesny ucisk w gardle,
gdy myśleli o gorzkim losie tej pięknej kobiety. Choć
przecież słyszeli dopiero początek tej historii. A miało się
jeszcze tyle wydarzyć! I czekalo ją wiele jeszcze straszniej-
szych przeżyć.
- Ale niewolnik zdołał przechytrzyć swego pana
- rzekła Dida w rozmarzeniu. - Jolin otrzymywał od
czasu do czasu pozwolenie na opuszczenie Doliny. A był
to człowiek zachłanny. Wprost niewiarygodnie zachłan-
ny. Wszystkie najcenniejsze relikwie Ludzi Lodu, pa-
miątki plemienne, które z wielką ofiarnością zostały
przyniesione ze Wschodu, przechowywano w świętym
domu. Pewnego dnia Jolin, za pozwoleniem swego pana
i na jego polecenie, miał się wyprawić do pobliskich osad,
żeby ukraść jak najwięcej jedzenia z zimowych zapasów,
jakie chłopi przechowywali w śpichrzach. On skorzystał
z okazji i na saniach umieśclł nasze skarby. Udało mu się
niepostrzeżenie odjechać tak daleko, że kiedy Tengel
odkrył kradzież, już żadne jego przekleństwa nie były
w stanie dosięgnąć rzezimieszka. A wtedy Tengel nie
wiedział jeszcze, że złodziej zabrał też jego zaczarowany
flet, który był przecież niezastąpiony. Odkrył to dużo
później.
- No tak, a kto właściwie ukrył flet w rogach jaka?
- zapytał Heike. - Myśmy zawsze myśleli, że to ty
i Wędrowiec.
- Nie. Wtedy ja byłam jeszcze dzieckiem, a Wędrowca
w ogóle nie było na świecie - uśmiechnęła się Dida. - To
Krestiem, mój starszy brat, poważył się na taki czyn.
Trzeba wam wiedzieć, że nasz ojciec, Ghil Okrutny,
dowiedział się o istnieniu fletu i o jego czarodziejskiej sile,
udało mu się też pożyczyć instrument z domu ojca,
Tengela Złego. Bo Ghilowi wolno było tam wchodzić.
Zanim jednak zdążył wydobyć z fletu choć jeden ton
- a nikt nie ma pojęcia, co by się wtedy stało - flet ukradł
Krestiern. Znał złośliwość swego ojca i dziadka aż nazbyt
dobrze, to właśnie on wywiercił dziury w rogach jaka
i tam schował flet. Tengel Zły nie dowiedział się o zaginię-
ciu fletu aż do czasu, gdy Jolin uciekł z rogami jaka
i pozostałymi skarbami Ludzi Lodu.
- Jolin natomiast doszedł nad morze - powiedział
Eskil. - Do Eldafjordu. Zatrzymał się w starej osadzie
obronnej i tam rozpoczął swoją ofiarę ognia. Czy takie
ofiary to dawny rytuał Ludzi Lodu?
- Nie - odrzekła Dida. - Jolin musiał się tego nauczyć
gdzie indziej. Ale my w Dolinie nie wiedzieliśmy, co się
z nim stało po ucieczce. Zresztą, jak powiedziałam, ja
wówczas byłam jeszcze dzieckiem. Możecie sobie wyob-
razić, że z radością myśłałam o ucieczce mojego przy-
szłego narzeczonego!
- To oczywiste! Ale Tengel Zły musiał być wściekły.
- Przeżyliśmy wtedy naprawdę straszny rok - mówiła
Dida drżącym głosem. Na jej twarzy malowały się
wszystkie tragiczne przeżycia. - Jego gniew spadł, rzecz
jasna, na tych, którzy pozostali.
W tej chwili weszły dwie istoty o końskich głowach,
niosąc wiele dziwnych przedmiotów. Złożyły to wszystko
na marmurowym stoliku pośrodku sali tuż obok ślubnego
prezentu Silje, rzeźbionej szkatułki.
Wszyscy wstali, by lepiej wiclzieć.
- To jest skarb z Eldafjordu - powiedział Nataniel.
- Widzicie te rogi?
Ogromne rogi jaka zajmowały niemal cały stół. Były
kolosalne. Niegdyś zostały uratowane z Grastensholm,
wisiały przecież w starym dworze nad kominkiem. Teraz
znajdowały się tutaj.
Obok nich na stole leżał szamański bębenek. Bardzo
stary, pokryty jakimiś tajemniczymi znakami. Przy nim
maska demona. Tova i Nataniel rozpoznali, że pachodzi
z Japonii. Może to pamiątka po ojcu Tengela Złego?
A może to maska szamana ze stepów u podnóża Ałtaju?
Widać też było zęby jakiegoś okropnie wielkiego
dzikiego zwierza, może tygrysa z syberyjskiej tajgi albo
niedźwiedzia z gór Uralu? Widzieli wspaniałe przed-
mioty kultowe wykonane z zębów wieloryba i narzędzia,
które z pewnością należały do jakiegoś szamana, oraz
jeszcze wiele innych rzeczy, których znaczenia nie poj-
mowali.
Zebrani wstrzymywali dech z podziwu.
To wszystko pochodziło z najdawniejszej przeszłości
Ludzi Lodu. Dalej w przeszłość nie można się było chyba
cofnąć.
Fletu jednak w zbiorze nie było. Flet Tengela Złego
został na zawsze unicestwiony dzięki jasnej wodzie Shiry.
Jakże miła -to świadotność!
- Dziwne uczucie widzieć to wszystko jeszcze raz
- rzekła Dida. - Kiedyś ten skarb znajdował się w Dolinie
Ludzi Lodu... W małym domku, który był dla nas
świętością. Tam chodziliśmy, żeby wspominać nasze
dawne domy, które zostały daleko. Ja ich już nie pamięta-
łam, ale my wszyscy, pierwsi Ludzie Lodu w Norwegii,
nosiliśmy zawsze w sercach tęsknotę za bezkresną tundrą
i terenami jeszcze dalej na wschód, za żyznymi stepami.
Na chwilę znowu zapadła cisza.
- Tula - powiedział potem Andre. - Przechowujemy
nasze kosztowności i cały czarodziejski skarb Ludzi Lodu
wraz z butelką Shiry w szafie, do której bardzo trudno się
włamać. Aie mimo to nie są tam całkiem bezpieczne! Jeśli
Tengel Zły znajdzie się na wolności, to natychmiast
zacznie szukać właśnie tych rzeczy i żaden zamek nie
będzie dla niego przeszkodą.
- Masz rację.
- Więc pocnyślałem sobie... Czy nie moglibyśmy
naszych skarbów przechowywać tutaj, w Górze Demo-
nów?
- Sama mówiłaś, że on nie zna drogi do twojej siedziby,
że w ogóle nie wie o istnieniu tego miejsca - wtrącił Heike.
Tula zastanawiała się.
- Myślę, że to dobre rozwiązanie. A gdyby któreś z was
potrzebowało czegoś ze zbiorów, to Andre mnie wezwie.
- A butelką z wodą ze Źródeł Życia ja sama się zajmę
- powiedziała Shira.
- Ale teraz niech już Dida kontynuuje swoją opawieść
- ponaglał Eskil. - Nie będziemy ci już więcej przerywać.
- No, no, nie obiecuj zbyt wiele - roześmiała się Dida.
Myślami jednak już znowu była w tamtych strasznych
czasach w Lodowej Dolinie. Patrzyła na salę nieobecnym,
bardzo smutnym wzrokiem. Niekiedy podczas opowiada-
nia na jej czarnych, gęstych rzęsach pojawiały się łzy.
Ponownie sala i zgromadzeni tu ludzie przestali dla niej
istnieć.
Dida dotarła do domu, a gospadyni natychmiast
znowu wyprawiła ją w drogę. Trzeba było odnieść nowe
spodnie, które gospodyni uszyła na rozkaz Tengela Złego.
- Połóż je na ławce przy jego furtce - nakazała szorstko.
- I nie zapomnij odmówić Ojczenasz, kiedy znajdziesz się
w pobliżu i żegnaj się znakiem krzyża, kiedy będziesz tam
szła i w drodze powrotnej też. Ty, pomiocie jego rodziny!
Te słowa Dida słyszała bardzo często. I za każdym
razem czuła wstręt i obrzydzenie, że należy do potomstwa
kogoś tak strasznego.
Wiadomość, że Tengel Zły potrzebuje nowych spodni,
przyniósł jego zaufany niewolnik. Rozkaz trzeba było
spełnić jak najszybciej. Gospodyni Didy pracowała nad
tym dzień i noc. Gdyby nie zdążyła na czas, Tengel
zemściłby się natychmiast. Jego zemsta spadała najczęściej
na któreś z dzieci.
Nowy niewolnik nazywał się Wąż i tak też wygłądał.
Podstępny mordeica, który daść dawno temu zdołał
umknąć władzom i przedostał się przez góry. Teraz
mieszkał w pobliżu domu Tengela, widywano go rzadko,
ale nikt tego nie żałował.
Dida wzięła spodnie i poszła, wiedziała bowiem, że
protesty na nic się nie zdadzą. Zima panowała sroga tego
roku, śnieg chrzęścił pod stopami, a zaspy były wyższe niż
ona sama. Tylko wąska dróżka prowadziła przez wieś, po
obu jej stronach wznosiły się ściany śniegu. Dida bała się
wejść do tego korytarza, czuła się tam zamknięta, bez
możliwości ucieczki, gdyby się to okazało potrzebne.
A okazało się już wkrótee. Idąc do Tengela Zlego,
musiała minąć dom Węża, a ten już raz ją zaczepiał. Nie
ukrywał wcale, o co mu chodzi, bezczeiny, pozbawiony
wszelkich skrupułów. Wtedy zdałała mu się wyrwać, była
po prostu szybsza od napastnika, ale teraz, na tej za-
mkniętej ścieżce...
Minęła dróżkę, która prowadziła do jego zabudowań,
gdy nagle Wąż stanął za jej plecami. Z pewnością widział,
że Dida nadchodzi, bo w niektórych miejscach zaspy były
niższe i tam pewnie widać było ponad nimi jej głowę.
Obleśny, brudng Wąż szczerzył zepsute zęby w obrzy-
dliwym uśmiechu. Brudne, nigdy chyba nie myte ręce
wyciągnęły się i chwyciły jej sweter.
- Puszczaj! - syknęła Dida i wyprostowała się dumnie,
jak przystało na wnuczkę hovdinga, którą była że strony
matki. A teraz przemawiała do najniżej postawionego
niewolnika.
- O, nie! Tym razem cię mam! - wykrzywił się do niej
w obrzydliwym uśmiechu ze złośliwą satysfakcją, że ją
dopadł.
Dida wyrwała mu się z taką siłą, że znoszony sweter się
rozdarł. Jak strzała pomknęła jedyną drogą, jaką miała
przed sobą, pcosto do domu Tengela Złego.
Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby pobiec dalej, do
lodowej bramy, wiedziała jednak bardzo dobrze, że lodawiec
szczelnie zamyka wyjście. Poza tym miała iść do swego
strasznego dziadka, skręciła więc w źle utrzymaną dróżkę
prowadzącą do jego furtki, tam gdzie innym nie wolno było
chodzić, w nadziei, że Wąż nie odważy się tam jej ścigać.
Ale on tak właśnie postąpił. Widocznie przecenił
własne znaczenie, a zlekceważył zagrożenia ze strony
swojego pana i władcy.
Nieoczekiwanie w drzwiach chaty stanęła mała, przeni-
knięta złem istota. Dida cofnęła się o krok. Nie widziała
dziadka od wielu lat, ale on w tym czasie nie wypiękniał.
Odniosła wrażenie, że jest jakiś skurczony, jak na wpół
ususzony owoc. Ale też i nie ma się czemu dziwić, liczył
sobie przecież sto osiemdziesiąt lat. Przy tym otaczała go
aura zła tak intensywna, że Dida poczuła mdłości. Stała
niczym słup soli w jakiejś groteskowej pozycji z po-
chylonymi ramionami i ostrzegawczo rozczapierzonymi
palcami. Spodnie, które przyniosła, upadły w śnieg. Dida
była jakby wzięta w dwa ognie.
Wąż zatrzymał się także, choć z innego powodu. On się
po prostu nie był w stanie ruszyć. Ogłupiały gapił się na
Tengela Złego, który nie zwracał uwagi na Didę, koncent-
rował się natomiast na osobie swego niewolnika. A oczy
Didy rozszerzały się coraz bardziej w miarę jak patrzyła na
to, co się dzieje. Odwróciła się w stronę Węża i ku swemu
przerażeniu zobaczyła, że robią się w nim dymiące dziury,
tak jakby nakłuwać wysuszoną purchawkę. Wszelka ludzka
substancja uchodziła z tych dziur, Wąż kurczył się i malał,
aż w końcu stał się niewielką kupką prochu na ziemi, kupka
rozsypywała się jak w podmuchu wiatru, w końcu zniknęła.
Wtedy Dida po raz pierwszy w życiu usłyszała skrzek-
liwy głos Tengela Złego:
- Wejdź do środka, ty głupia dziewucho!
Do środka? Nigdy w życiu!
Wola Tengela Złego była jednak silniejsza niż jej
właśna. Obrzydliwa postać jakby pokryta szarą pleśnią
spoglądała na nią z wyrzutem tymi zmatowiałymi ze
starości oczkami niczym u gada, ledwie widocznymi spod
grubych, pomarszczonych powiek.
A przecież Dida widziała go w pierwszym okresie jego
życia, w czasie kiedy jeszcze chodził po ziemi. Później jego
wygląd zmienił się niewiarygodnie, przodek Ludzi Lodu
ostatecznie stał się potworem.
Nie powtórzył rozkazu, ale też i nie było to konieczne.
Dida, zbyt młoda, by poznać wszystkie swoje możliwości,
mogła jedynie zrobić, co kazał. Zresztą protesty na nic by
się nie zdały. Jak lunatyczka weszła do niskiej chaty.
Straciła świadomaść, że w gruncie rzeczy znajduje się
teraz w wielkiej sali Góry Demonów, i opowiadała, że
później, kiedy Tengel Zły już opuścił Dolinę, mieszkańcy
spalili jego zagrodę. I o tym, że dym, jaki przy tym
powstał, śmiertetnie zatruł znajdujących się najbliżej.
W parę dni później kilka osób zmarło. Dopiero po kilku
stuleciach Grimar i Hanna zbudowali w tym miejscu mały,
pokraczny domek.
Dida była całkowgcie pogrążona w strasznych wspo-
mnieniach, liczna grupa obecnych na sali krewnych
przestała dla niej istnieć.
W chacie Tengela panował mrok, dostrzegała jednak
dziwne przedmioty przynależne do sztuki szamańskiej.
Choć Tengel ich właśawie nie potrzebował, jego magicz-
ne zdolności przewyższały wszystko, co może nawet
bardzo zdolny szaman.
- Ty jesteś z mojej krwi - rzekł znowu skrzekliwy głos.
Dida nie miała odwagi nawet spojrzeć w stronę, gdzie
stał jej straszny dziadek. Dławił ją też panujący w domu
odór. Nigdy w życiu nie spotkała się z niczym podobnym,
jakiś zastarzały smród czegoś zbutwiałego. Wszechobecny.
- Nasz lud nie może wyginąć - zaskrzeczał Tengel.
- Nie wyginie - odważyła się powiedzieć. - Wyjdę za
mąż, kiedy nadejdzie właściwy czas.
- Nie wolno dopuścić do rozwodnienia naszej krwi.
Dida nie zrozumiała, o co mu chodzi.
- Zostało bardzo niewielu - rzekł znowu ten drażnią-
cy głos, który przenikał do szpiku kości, wdzierał się pod
skórę. - Jest nas tylko troje.
Dida wiedziała o tym. Syn Krestierna zmarł złą, nagłą
śmiercią, została jednak po nim córeczka, która teraz miała
dziesięć lat. A więcej potomków głównej gałęzi Ludzi
Lodu, plemienia Tengela Złego, nie było. Dida nie
wiedziała nic na temat syna, którego Tengel spłodził
w Taran-gai, ani o tym, że tam również żyją ich krewni.
- Nie wolno dopuścić do rozwodnienia krwi - powie-
dział raz jeszcze. - Zdejmuj ubranie!
Dida patrzyła na niego bez słowa. O co mu chodzi?
Kiedy prawda do niej nareszcie dotarła, z krzykiem
przerażenia rzuciła się do drzwi. Jej własny dziadek? Ten
najbardziej obrzydliwy człowiek na świecie? Nie, nie!
Tuż przed nią drzwi zatrzasnęły się z głuchym łomo-
tem. Szarpała klamkę, kopała drzwi, tłukła pięściami, ale
nic nie pomogło, drzwi ani drgnęły.
Dziewczyna wpadła w panikę. Czuła, jak ubranie
opada z niej niczym podane szmaty, słyszała jakieś
magiczne słowa, które ją oszałamiały, musiała puścić
klamkę, choć nikt jej tego nie nakazywał, krzyczała,
próbowała się opierać, mimo to jakaś siła pchnęła ją na
łóżko, widziała, że ta obrzydliwa gęba się przybliża...
W końcu ze strachu, z rozpaczy i obrzydzenia straciła
przytomność.
Kiedy się ponownie ocknęła, leżała na śniegu, za
furtką, naga, a ubranie obok.
Sina z zimna, dzwoniąc zębami, wstała. Najpierw nie
mogła pojąć, gdzie się znajduje, gdy jednak pamięć jej
wróciła, zaczęła wymiotować na śnieg. Czuła dotkliwy ból
w dole brzucha, chwiała się na nogach, ledwie była
w stanie włożyć na siebie trochę odzieży, a potem przez
pogrążoną w mroku osadę powlokła się do domu. Nogi
nie chciały jej nieść, płacz wstrząsał tak gwałtownie całym
ciałem, że zataczała się od jednej zaspy do drugiej.
Jedyne, czego teraz pragnęła, to przestać żyć. Była
pewna, że nigdy nie zapomni tych strasznych przeżyć,
nigdy nie zdoła się pogodzić z hańbą, jaka na nią spadła,
choć przecież była nieprzytomna, kiedy się to działo.
Gospodarz, u którego mieszkała, znalazł ją w oborze
dokładnie w chwili, gdy miała odtrącić stołek i zawisnąć
na sznurze. Zdążył odciąć sznur i zaniósł Didę do domu.
Przez całe dwa tygodnie leżała w gorączce i majaczyła,
na przemian zanosiła się płaczem i wykrzykiwała pełne
rozpaczy słowa. Dzięki temu gospodarze poznali prawdę.
Byli po tym wszystkim dla niej nieco lepsi, ale też
i odsunęli się od niej zdecydowanie, jakby była za-
dżumiona. Zresztą ona sama, kiedy już trochę doszła do
siebie, też tak uważała.
Apatycznie wykonywała wszystkie swoje obowiązki
w domu, w pobliże tamtej przeklętej zagrody nigdy nie
chodziła.
Opiekunowie Didy stanowczo oświadczyli, że nie
życzą sobie więcej osób przy stole, po czym pomogli jej się
przeprowadzić do opuszczonego domostwa na krańcach
Doliny. Zatroszczyli się, by miała, co potrzebne, i obiecali
sprowadzić akuszerkę, kiedy jej czas nadejdzie. Więcej
zrobić nie mogli.
W tym nowym miejscu miała sąsiada, starego człowie-
ka, nieco słabowitego na umyśle, lecz bardzo jej życz-
liwego. Obecność staruszka dawała jej nieco poczucia
bezpieczeństwa, ale i tak żyła w nieustannym strachu.
Nienawidziła dziecka, które miała urodzić. Nie chciała
go, na tysiąc różnych sposobów próbowała się go pozbyć,
ale bezskutecznie.
Starała się o nim nie myśleć, nie chciała nic o nim
wiedzieć, próbowała sobie wmawiać, że żadne dziecko nie
istnieje. Jeśli miała dalej jakoś żyć, musiała zapomnieć
o straszliwych wydarzeniach, musiała przekonać samą
siebie, że nic takiego nigdy się nie stało. Że to był
koszmarny sen, z którego wkrótce się obudzi.
Jesienią roku 1265 - jeśli rachuba czasu w Dolinie była
właściwa - urodziła dwoje niezwykle pięknych dzieci,
chłopca i dziewczynkę.
To chyba nic dziwnego, że dzieci były takie urodziwe.
Dida słyszała, że Tengel również był niepospolicie pięk-
nym dzieckiem i młodzieńcem, tylko że jego rysy przesy-
cone były mrocznym okrucieństwem. Kto by się teraz
doszukał urody w jego rysach?
Na pewno nikt.
Po urodzeniu dzieci jakby się na nowo obudziła do
życia. One przecież nie były niczemu winne, a chociaż
chłopczyk miał żółte oczy, podobnie jak ona, to w żadnym
z maleństw nie było cienia zła.
Strzegła ich niczym orlica przed ewentualnym atakiem
Złego. On się jednak nie pokazał ani razu, a ludzie we wsi nie
chcieli jej mówić, że zauważono któregoś wieczora
skurczoną, odpychającą postać, przemykającą się pod osłoną
mroku. Sąsiad Didy widział przez szparę w drzwiach, że
tamten długo stał pod jej nędzną chatynką i zaglądał przez
okna do środka. Sąsiad, który bardzo lubił Didę, nigdy jej
o tym nie wspomniał. Ona jednak dowiedziała się o wizycie.
Po wielu latach.
Potwór więcej się nie pokazał. Najwyraźniej był
zadowolony, że ród powiększył się o dwoje nowych
członków, i to za jednym razem. Postanowił widocznie
czekać, aż dzieci podrosną na tyle, by mógł wykorzystać je
dla swoich celów.
Dzieci rosły i wciąż były najładniejsze w osadzie,
zwłaszcza dziewczynka, niezwykle łagodna i grzeczna.
Nikt im nie mówił nic na temat, skąd się wzięły. Córeczkę
Dida ochrzciła imieniem Tiili, co w języku Taran-gai-
czyków znaczy "Mały Kwiatek". Gdy Tiili dowiedziała
się o Chrystusie, tak się przejęła istnieniem dobrego,
pełnego miłości Boga, który pomaga wszystkim, jeśli
tylko się do niego modlą, że nie ustawała w modlitwach.
Prosiła o to, by mama nie musiała tak ciężko pracować,
oraz o to, by wszyscy troje mogli opuścić Dolinę.
Dobry Bóg jednak chyba nie słuchał jej próśb. Zimy
bowiem były tak samo surowe jak dawniej, dzieci chodziły
zrywać korę z brzóz i sosen, żeby jakoś zaspokoić głód,
ludzie umierali i rodzili się następni, do nowych cierpień.
Pewnego dnia podczas wiosennych roztopów Tiili
przyszła do domu z jakimś bardzo dziwnym przed-
miotem, który znalazła nad strumieniem. Wyglądało to
jak lalka i było zawieszone na rzemieniu, jakby prze-
znaczone do noszenia na szyi.
Dida patrzyła na dziwaczny przedmiot ze zdumieniem
i niechęcią.
- Przy którym strumieniu to znalazłaś?
- Szłam wzdłuż brzegu - wyjaśniła szesnastoletnia
wówczas Tiili - i doszłam prawie do bramy...
Dida jęknęła przerażona.
- Nie wolno ci tam chodzić, wiesz o tym. Tam jest
bardzo niebezpiecznie!
- Myślałam, że nie wolno chodzić drogą, a ja szłam
przecież brzegiem strumienia.
- Opowiadaj dalej - westchnęła Dida.
- I nagle zobaczyłam dalej na brzegu jakiegoś bardzo
dziwnego człowieka. To było tam koło tego małego,
czarnego domku. On wyglądał paskudnie. Au, mamo,
dlaczego tak mocno ściskasz moje ramię?
- Przepraszam - mruknęła Dida i puściła córkę.
- I ten wstrętny, nieduży człowiek w czarnej pelerynie
z rozmachem rzucił coś bardzo, bardzo daleko nad wodą
i wykrzykiwał jakieś słowa, których nie zrozumiałam,
a potem bardzo szybko uciekł do czarnego domku.
- Czy on ciebie widział? - zapytała Dida bezgłośnie.
- Nie. Nie mógł mnie widzieć, bo schowałam się za
kamieniem.
- Bardzo dobrze. Ten człowiek jest śmiertelnie nie-
bezpieczny. Czy to właśnie ten przedmiot wyrzucił?
- Myślę, że tak. Bo po chwili zobaczyłam, że coś
płynie w strumyku, i właśnie to zaczepiło się o brzeg tam,
gdzie stałam. Czy mogę to zatrzymać, mamo?
- Nie wiem. Skoro on nie chciał tej rzeczy, to pewnie
nie jest groźna. Niech więc zostanie w naszym domu przez
noc, a potem zobaczymy.
W nocy nic złego się nie stało. Wprost przeciwnie,
Dida odnalazła spokój i poczucie bezpieczeństwa, jakiego
nie zaznała od śmierci Krestierna. Zatem Tiili mogła
zatrzymać swoją "lalkę". I opiekowała się nią naprawdę
czule. Brat zrobił lalce łóżeczko, a Dida znalazła jakieś
gałganki na pościel.
Od tego też dnia sprawy w ich domu przybrały
znacznie lepszy obrót. Wiodło im się tak dobrze, jak to
w tej przeklętej Dolinie możliwe.
Troskliwość Tuli o lalkę miała niewiele wspólnego ze
zwyczajną dziecięcą zabawą. Zresztą dziewczynka wyros-
ła już z "lalkowego" wieku. Dida obserwowała ze
zdumieniem, ale też ze zrozumieniem, zainteresowanie,
jakie jej córka okazywała brzydkiemu korzeniowi. Ona
sama bowiem również żywiła do niego takie uczucia,
jakby był ludzką istotą, którą trzeba się zaopiekować.
Zauważyła zresztą, że syn myśli podobnie.
Któregoś dnia jednak, w trzy lata później, gdy dzieci
miały dziewiętnaście lat, Tuli przyszła do matki z płaczem.
- Co ci się stało, mój kwiatuszku?
- Te dzieci, które dzisiaj u nas były... One zabrały
moją lalkę!
- Ależ to niemożliwe! Musisz natychmiast pobiec za
nimi i przynieść lalkę z powrotem! Ona jest chyba bardziej
wartościowa, niż myślimy. Pewien stary mieszkaniec
Doliny przypuszcza, że to musi być alrauna Tengela Złego.
- A co to takiego? - pytała Tuli, ubierając się do
wyjścia.
- To taki magiczny korzeń. Mówią, że ten zły człowiek
zdobył ją w Nidaros w czasach, kiedy mijał to miasto
w drodze do nas. Ówczesny właściciel, który przywiózł
korzeń ze Wschodu, chciał się go pozbyć. Bo to, widzisz,
jest tak, że trzeba sprzedać alraunę przed śmiercią. Ten, kto
umrze jako jej właściciel, trafi do piekła. Nie, ale nie bój się,
to tylko takie przesądy! No i on, wiesz, o kim mówię, kupił
alraunę niebywale tanio. Kosztowała go tylko jeden
błękitny dzwoneczek, który rósł na skraju drogi, tak
opowiada ten stary człowiek. Inni mówią jednak, że zabił
poprzedniego właściciela. W Dolinie przebywał też kiedyś
inny człowiek, który miał na imię Jolin. Otóż on próbował
ukraść alraunę swemu panu i został za to bardzo surowo
ukarany. Ja myślę, że właśnie ta kara spowodowała
ucieczkę Jolina. Wiesz, chciał się zemścić, zabrał ze sobą
wszystkie święte skarby Ludzi Lodu. Alrauny jednak nie
zabrał, a w końcu właściciel i tak się jej pozbył...
W tamtym czasie Tuli wiedziała już, kim jest ten
wstrętny, mały człowiek ze starego domku, wiedziała też,
że nie wolno jej się tam zbliżać. Nie wiedziała tylko, że jest
on jej ojcem. Dida postanowiła, że dzieci nigdy się o tym
nie dowiedzą, i od wszystkich mieszkańców Doliny
otrzymała obietnicę, że nie puszczą pary z ust.
Po tej rozmowie Tiili poszła do domu tamtych dzieci,
żeby odebrać swoją lalkę, ale nigdy tam nie doszła.
Mały Kwiatek przepadł bez śladu.
Jednocześnie zniknął też Tengel Zły.
Nie było go przez trzydzieści dni i trzydzieści nocy,
a przez ten czas cała wieś szukała Tiili.
Później Tengel Zły wrócił, natomiast dziewczyny nie
odnaleziono nigdy.
Benedikte, podobnie jak wielu innych na sali, płakała
słuchając opowieści Didy. Teraz wstała, otarła oczy
i powiedziała:
- Wiele spraw uderzyło mnie w twojej tragicznej historii.
- Co na przykład? - zapytała Dida spokojnie.
- Po pierwsze to, że nigdy nie wymieniłaś imienia
twego synka. Pozostał dla nas kimś anonimowym.
- Wkrótce dojdziemy do niego.
- To dobrze. A teraz druga sprawa: Wszyscy, w których
żyłach płynie krew Ludzi Lodu, zebrali się dzisiejszej nocy
w tej sali. Wszyscy, z jednym wyjątkiem. Brak nam Tiili.
- Mnie też jej brak - rzekła Dida bardzo cicho. - Moja
ukochana córeczka przepadła bez śladu. Nikt nie widział
jej nigdy od tamtej chwili, kiedy zamknęły się za nią drzwi
mojego domu.
- Ale ona nie była obciążona?
- Nie, ona nie. Mimo wszystko powinna była się tu
pojawić, skoro nie odszukała mnie wcześniej. Wzywali-
śmy ją na dzisiejsze spotkanie, lecz bez rezultatu.
- To rzeczywiście dziwne. Przecież wszyscy wezwani
przyszli, prawda?
- Wszyscy, co do jednego!
Benedikte zastanawiała się nad tym długo, w końcu
westchnęła ciężko.
- Trudno, ale ja mam jeszcze jedno pytanie, i myślę, że
inni też się nad tym zastanawiają. Dlaczego Tengel Zły tak
długo pozostawał w Dolinie Ludzi Lodu? Dlaczego
zwlekał z przejęciem władzy nad światem?
- Ja myślałam, że wiecie, dlaczego!
- Nawet się nie domyślamy - powiedział Andre.
- To przecież alrauna go zatrzymywała!
- Alrauna?
- Tak. Ja sama dowiedziałam się o tym dużo później.
Alrauna nigdy nie uznała Tengela Złego jako swego
właściciela i we wszystkim starała się robić mu na przekór.
- Sądziliśmy, że nikt ani nic nie mogło stawiać oporu
temu człowiekowi składającemu się z samego zła.
- Wprost rzeczywiście nie, lecz alrauna wywierała
wpływ na jego myśli. Nieustannie nakłaniała go, by
odkładał na później moment wyjścia na świat. Przekony-
wała go, bez słów, rzecz jasna, podsuwała mu tylko takie
myśli, że czasy są niesprzyjające i niebezpieczne. "Po-
czekaj, poczekaj", to były myśli, które nieustannie sączyła
do jego mózgu. Kiedy Tengel Zły uświadomił sobie
nareszcie, pod czyim wpływem wciąż zmienia i odkłada na
później swoje plany, próbował alraunę spalić. To mu się
nie udało, nie zdołał też zniszczyć jej w inny sposób
i wtedy, w ataku wściekłości, cisnął ją po prostu do
strumienia. W naszym domu natomiast korzeń musiał
czuć się dobrze, więc i my mieliśmy z tego powodu wiele
radości. Aż do dnia, gdy wyniosły ją od nas te dzieci
sąsiadów. To katastrofalnie odmieniło nasz los.
Heike wstał ze swego miejsca.
- Ale, Dido, Tengel Zły jeszcze długo po wyrzuceniu
alrauny pozostawał w Dolinie. Na co wtedy czekał?
- Mam nadzieję, że odpowiedź na to pytanie otrzyma-
my dzisiejszej nocy. Bo sama zastanawiałam się nad tym
niezliczoną ilość razy.
Jej słowa zdziwiły wszystkich. Któż bowiem miałby im
rozwiązać tę zagadkę?
- No, a co z alrauną? - zapytał Nataniel i niemal
wszyscy drgnęli na dźwięk jego niskiego, młodzieńczego
głosu. - Co się z nią stało? Czy ona także przepadła?
- Nie, nic podobnego - odparła Dida. - Mój syn poszedł
do domu dzieci, które ją zabrały, i przyniósł z powrotem.
Zdążył dosłownie w ostatniej chwili, bo gospodyni miała
zamiar wrzucić ją do pieca jako opał. Byliśmy wdzięczni, że
do nas wróciła, a myślę, że ona również się z tego cieszyła.
Tak, bo ona była w jakimś sensie osobą.
- Wiem o tym - powiedział Heike, a wiela innych, do
których kiedyś należała alrauna, kiwało gławami, że
zgadzają się i z nim, i z Didą.
W tym momencie Gabriel uświadomił snbie, że zanosi
się na jakieś bardzo dramatyczne wydarzenia. Pochylił się
do przodu, żeby niczego nie uronić.
Dida wstała ze swojego tronu i powiedziała znacznie
wyższym niż dotychczas głosem:
- Od tamtego dnia alrauna należała do mojego syna.
Zawsze nosił ją na szyi, a razem byłi niewiarygodnie silni.
Silniejsi niż ktokołwiek na świecie.
Przerwał jej Vetle:
- Tak jest! My wiemy, kim jest twój syn, on sam mi to
kiedyś powiedział. Twój syn to Wędrowiec, prawda?
Dida uśmiechnęła się z macierzyńską dumą.
- Tak, to on został kiedyś nazwany Wędrowcem, a zawsze
był najlepszym synem, jakiego tylko matka może pragnąć.
Uczyniła ręką ruch w stronę, gdzie siedzieli członkowie
Najwyższej Rady, i na podium ukazała się dobrze wielu
z zebranych znana postać Wędrowca w mnisim habicie.
- No, mój synu - rzekła Dida. - Czas się dopełnił.
Wędrowiec podniósł rękę i zsunął z głowy kaptur, po
czym zrzucił swoją szeroką opończę. Stał teraz na podium,
zaskakująco młody, wysoki, bardzo postawny, o czarnych
włosach i wypielęgnowanej brodzie, z połyskującymi
złotym blaskiem oczyma, ubrany w granatową aksamitną
kurtkę i spodnie, ze srebrnym pasem, w miękkich wyso-
kieh butach. Na czarnych lśniących włosach nosił niewy-
soką, bardzo starą koronę z żelaza.
- Drodzy przyjaciele - rzekła Dida z łagodnym uśmie-
chem i ze łzami wzruszenia oraz dumy w oczach.
- Pozwólcie, że przedstawię wam mojego syna! To jedyny
król, jakiego kiedykolwiek mieli Ludzie Lodu: Targenor!
ROZDZIAŁ IX
Po długiej chwili milczenia wszyscy wstali z najwyż-
szym szacunkiem.
Targenor miał u boku ogromny miecz o pięknie
trawionej rękojeści.
Zaczął mówić i Vetle rozpoznał głęboki głos Wędrowca:
- Wielki jest mój smutek dzisiejszej nocy.
- Ale dlaczego? - wykrzyknął Vetle. - Czym się
smucisz, mój opiekunie i przyjacielu?
Piękna, męska twarz zwróciła się ku niemu z praw-
dziwie królewśką godnością. Jakież on ma fantastyczne
oczy, pomyślał Vetle. Jak żółty płomień, z wielkimi
czarnymi źrenicami.
- Wysłuchałem opowieści mojej matki. A nigdy
przedtem nie wspomniała mi nawet słowem o tym, kim
jest mój ojciec.
- To zrozumiałe - wtrąciła Mali. - O takich rzeczach
trudno mówić, każdy się przed tym wzdraga.
- Chyba tak. Niemniej jednak mój smutek i wstyd
trudno opisać.
- No, wstyd nie jest twój - stwierdził Heike. - Ani
twojej matki.
Powoli zebrani zdołali się jakoś opanować. Wtedy do
Targenora podszedł Marco i przywitali się jak równi
sobie, całując się w oba policzki. W ten sam sposób Marco
powitał również królewską matkę.
Shira podbiegła cichutko w swoich miękkich butach
i powitała Targenora z szacunkiem, na wschodni sposób.
Andre mruknął:
- Ty też idź, Natanielu! Naprawdę jest komu się
pokłonić!
I nie ten, w końcu dość wątpliwy, królewski tytuł ich
do tego skłaniał. To sam Targenor budził ich cześć. Jego
wielka osobowość, fakt, że jest silnym i wspaniałym
człowiekiem, sprawiał, że chylili przed nim czoła.
Więc to on opiekował się mną w Słowenii, myślał
Heike. Nie sądziłem, że on jest taki. Taki młody,
a jednocześnie wzbudzayący taki szacunek.
Dida wycofała się tam, gdzie siedziała Tula. Zostawila
podium dla innych. I oto stanęli obok siebie wszyscy
czworo, najwięksi wśród Ludzi Lodu:
Targenor, król Ludzi Lodu z pradawnych czasów.
Marco, książę Czarnych Sal.
Shira, pełna blasku przedstawicielka Taran-gaiczyków
i jedna z trojga, którzy w dziejach świata zdołali datrzeć
do Źródeł Życia.
I wreszcie Nataniel, pięciokrotnie wybrany. Największa
nadzieja Ludzi Lodu, potomek czarnych aniołów, Demo-
nów Nocy i Demonów Burzy, siódmy syn siódmego syna.
Ale Targenor nie był jeszcze zadowolony.
- Chodź do nas, Tengelu Dobry, ty, który porwałeś
ród do walki z dziedzictwem zła! Twoje miejsce jest tutaj!
I twoje także, Sol, ideale wszystkich czarownic, ty, która
towarzyszyłaś rodowi i wspierałaś go przez te wszystkie
trudne lata! Twoje wrodzone zdolności są wprost bezgra-
niczne, podobnie jak nasza wdzięczność za to, że przeszłaś
na stronę dobra. Bo pomyśl, co by to było, gdybyśmy cię
mieli przeciwko sobie? - zakończył z uśmiechem.
Wezwani weszli na podium i stanęli obok tamtych
czworga. Potężny Tengel Dobry i prześliczna Sol, delikat-
na niczym obłok. Rzeczywiście, tam było ich miejsce.
Teraz Tula zwróciła się ponownie do zebranych:
- Myślę, że tylko niewielu z was wie, iż oprócz tej
szóstki jest ktoś jeszcze. Ktoś tak samo silny i potężny jak
oni. - Uśmiechnęła się i dodała: - Ktoś, kogoście jeszcze
dzisiejszej nocy nie widzieli.
Wszyscy spoglądali po sobie, nikt się jednak nie
damyślał, o kim Tula mówi.
- Spokojnie, spokojnie - uśmiechała się gospodyni
- dowiecie się, gdy tylko nadejdzie odpowiednia chwila.
Potem wszyscy opuścili podium, robiąc miejsce dla
Targenora i jego matki.
Nikt na sali nie zastanawiał się już nad tym, że stoją
przed nimi ludzie, którzy zmarli przed wieloma wiekami.
To znaczy, jeśli chodzi o Didę, można się było tego
domyślać. Była tak zwiewna jak mgiełka nad łąkami
w letni poranek. Targenor jednak prezentował się bardzo
realnie. Może tak długo wędrował po ziemi jako stróż
Tengela Złega, że wyglądał jak żyjący człowiek? Nato-
miast fakt, że oni mogą się normalnie poruszać, że
rozmawiają, śmieją się, nie dziwił nikogo. Jeśli przeżywali
to wszystko we śnie, to był to sen wspaniały i nikt nie
pragnął się obudzić, nawet Mari. Nawet ona zaakcep-
rówała czarodziejski nastrój tej magicznej nocy.
Mały Gabriel siedział jak zauroczony i wpatrywał się
w Targenora. Niewypowiedziany smutek i ból dławił go
w gardle. Chciałby pokazać tego cudownego człowieka
całemu światu, wiedział jednak, że nikt oprócz Ludzi
Lodu nie jest w stanie go zobaczyć.
I to wydawało mu się skrajnie niesprawiedliwe. Bo iluż
takich jak Targenor urodziło się kiedykolwiek na świecie?
Ilu było takich jak Marco? Albo jak Shira?
Ten, którego nazywali Wędrowcem w Mroku, zaczął
mówić.
- Z największym przerażeniem wysłuchałem opowia-
dania mojej matki. Wiedziałem wprawdzie, że jestem
prawnukiem Tengela Złego, ale nawet by mi do głowy nie
przyszło, że jestem też zarazem jego synem. Szczerze
mówiąc, gdybym się o tym dowiedział, postąpiłbym tak
samo jak matka: próbowalbym odebrać sobie życie. Teraz
już za późno na takie gesty - rzekł ze smutnym uśmie-
chem. - Teraz pozostaje nam tylko jedno: unicestwić to
straszne zło. Od dziś będzie też mną powodować żądza
zemsty. Tego, co zrobił nam trojgu, a zwłaszcza mojej
matce i siostrze, nie wybaczę mu nigdy! Za nic!
Nikt na sali nie miał nic do dodania, nikt też nie
protestował.
Targenor rozpoczął sprawozdanie z tego krótkiego
życia, jakie mu było dane:
- Było nam trojgu bardzo dobrze razem. Ale za
drzwiami małego domku czaił się strach. Nietrudno sobie
wyobrazić, jak się żyło w małej, zamkniętej dolinie razem
z kimś takim. Och, widziałem wielu, którzy próbowali się
z niej wydostać. Widziałem ich ciała spalone, wtopione
w skałę, lub skute lodem, bo od czasu, kiedy Tengel Zły
dotarł do Źródeł Zła, wszystkie żywioły znajdowały się
w jego służbie. Mógł nakazać ogniowi, by spalił niepo-
słusznego śmiałka, zanim zdołał dojść do rozpadliny
pomiędzy szczytami, przez którą później Tengel Dobry
i Silje uciekli na zawsze. Mógł polecić lodowi, by otoczył
zimną powłoką swoją ofiarę na postrach innym niepokor-
nym. Umiał sprawić, że woda zalewała lodowy tunel
prowadzący do świata albo ziemia zapadała im się pod
stopami. Nikt, nikt nie mógł stamtąd wyjść! Ponadto
istniało nieustanne zagrożenie z jego strony. Nigdy nie
było wiadomo, co i kiedy wymyśli. A kiedy sprawy
w Dolinie nie układały się według jego woli, wpadał we
wściekłość. I wciąż na coś czekał...
Targenor zadumał się nad tamtymi sprawami. Wciąż
jeszcze nie bardzo wiedział, co by to mogło być, uważał
jednak, że jest to w jakiś sposób powiązane z faktem, że
Tengel Zły po wyrzuceniu alrauny czekał jeszcze trzy lata,
zanim wyśzedł na pustkowie, by zakopać tam naczynie
z wodą zła.
Daniel skorzystał z chwili przerwy, by zapytać:
- Później jednak żywioły zwróciły się przeciwko
niemu, prawda? Tamtej nocy, kiedy stanęły przed domem
Irovara, by pobłogosławić nowo narodzoną Shirę.
- To prawda - odparł Targenor. - W niej dostrzegły
nadzieję na ratunek. Możliwość wyrwania się z jego
władzy. Głównie duchy czterech żywiołów myślały jed-
nak o Taran-gaiczykach. Ich bogowie obawiali się, że
utracą nad nimi panowanie.
- Ale teraz żywioły i duchy Taran-gaiczyków są po
naszej stronie, prawda?
- Być może. Za bardzo bym jednak na to nie liczył.
Nie wiemy, do jakiego stopnia znajdują się one pod
wpływami Tengela Złego.
- Rozumiem. Przepraszam, że ci przerwałem!
- To bardzo ważna uwaga - uśmiechnął się Targenor
i poczekał jeszcze chwilę, zanim znowu podjął wątek.
- W tamtych czasach znaliśmy go jako Tan-ghila. Dopiero
później pojawił się pewien człowiek z Telemarku, który
uciekł w góry przed sprawiedllwością. Powiedział on, że
Tan-ghil powinien się w Norwegii nazywać Tengel,
i wyjaśnił, że to dość popularne imię w jego rodzinnyeh
stronach, czyli w Telemarku, i że oznacza ono mniej więcej
tyle co hovding, naczelnik, wódz. Tan-ghilowi bardzo się
to spodobało, więc przemianował się na Tengela.
- A co znaczy Tan-ghil? - spytała Karine.
- Dokładnie można to przetłumaczyć jako: "Pod
czarnym słońcem" - wyjaśnił Targenor. - A jak słyszeli-
ście, on został poczęty dzięki nadzwyczajnej koncentracji
czarnej magii.
- Biedne dziecko - mruknęła Benedikte.
Nataniel posłał jej uważne spojrzenie.
Targenor mówił dalej:
- Nie będę wam opowiadał o nieludzkich cierpie-
niach, jakie w tych czasach były udziałem mieszkańców
Doliny, a przejdę od razu do mojej młodości. Tylko że...
Wyraźnie się wahał i po chwili podeszła do niego Dida.
Szeptali coś do siebie, uśmiechali się, po czym głos zabrała
Dida:
- Mój syn nie bardzo chce mówić o sobie, dopóki nie
dojdziemy do pewnego okresu w jego życiu. Pozwólcie
zatem, że o młodości Targenora opowiem ja. - Za-
stanawiała się przez chwilę, jakby nie wiedziała, od czego
zacząć, w końcu powiedziała: - Bardzo wcześnie stało się
jasne, że Targenor został stworzony do czegoś wielkiego.
W miarę jak dorastał, coraz częściej mieszkańcy Doliny
przychodzili do niego po radę i pomoc, przeważnie
w obronie przed Tengelem Złym. Pomoc musiała być
oczywiście udzielana w największej tajemnicy, nie wolno
było wymieniać niebezpiecznych imion czy miejsc, należa-
ło je opisywać. Wszyscy wiedzieli bowiem, że gdyby
Tengel Zły odkrył, czym się Targenor zajmuje, oznaczało-
by to z pewnością koniec dla chłopca, a wraz z nim
również dla wielu innych. Mój syn, co wielu stwierdzało
ponad wszelką wątpliwość, miał uzdrawiające ręce i mógł
dokonywać rzeczy, które normalni ludzie uważali za cud.
Ponadto już jako młody chłopiec posiadał ogromny
autorytet.
Wielu zebranych kiwało głowami. Oczywiście, teraz
rzucało się to w oczy. Wszyscy żywili wielki szacunek
i poważanie dla tego przystojnego mężczyzny u boku
Didy.
- W największym sekrecie Targenor został wybrany
na naczelnika osady, a kiedy się to stało, miał zaledwie
osiemnaście lat. Wszyscy pokładali w nim wielkie na-
dzieje. Jeśli ktoś mógł ich uwolnić od tego śmiertelnego
strachu, w którym żyli, to tylko on.
Podczas gdy Dida opowiadała, Targenor stał pogrążo-
ny w myślach, wspominał czasy, kiedy żył na tym świecie.
Znowu widział swoją rodzinną okolicę. To miejsce,
które opuścił chętnie i którego nigdy potem nie od-
wiedził. Nawet już jako istota duchowa nie był w stanie
wrócić tam choćby na chwilę.
A teraz widział Dolinę jak na dłoni.
Strumień na tyłach ich maleńkiego domu, trawę taką
zieloną w lecie, tak pełną kwiatów w latach, gdy w dolinie
nie mieli bydła. Były to lata po ciężkich, głodowych zimach,
kiedy wszystkie zwierzęta zostały zabite. Jaki piękny bywał
wówczas strumień! Jakby natura chciała im wynagrodzić
cierpienia i zastąpić inwentarz, którego nie mieli.
Widział dzieci mieszkające w sąsiedztwie. Jak przy-
chodziły do niego, żeby im pomógł robić wierzbowe
fujarki albo z poocieranymi kolanami, które piekły, czy
też wtedy, gdy dostały w domu lanie. Płaczące dzieci,
nieszczęśliwe dzieci, zachwycone dzieci...
On sam dorastał, a inne dzieci wciąż przychodziły ze
swoimi małymi i wielkimi zmartwieniami, młodzi chłopcy
i dziewezęta prosili o rady w sprawach miłości, dorośli
chcieli, by błogosławił plony lub leczył chore bydło.
Ale wszyscy przychodzili w tajemnicy. Nikt głośno
nawet nie wspominał, że on, Targenor, ma jakieś nad-
zwyczajne zdolności. Targenor był ich pociechą, ich
przyszłością.
"Zabij go", szeptali mężczyźni, gdy stawał się dorosły.
"Zniszcz go! Ty to potrafisz!"
Targenor wiedział jednak, że nie potrafi.
Gdy Dida opowiadała to wszystko zasłuchanej rodzinie,
Targenor ponownie widział zarysy gór na tle wieczornego
nieba. Widział wszystlto, co miękkie i łagodne w Dolinie,
widział kępy górskich brzóz przypominające małe zielone
zagajniki, słyszał delikatny plusk wody przy brzegu, słyszał,
jak krople deszczu z szumem padają na jałowcowe zarośla,
czuł ukłucia igieł, kiedy się człowiek przedziera przez gęste
krzaki, widział gwałtowny przepych barw jesieni.
Nagle uwagę jego zwróciło to, co mówiła Dida.
- Tengela Złego widywaliśmy bardzo rzadko. Myślę,
że Targenor w ogóle nigdy go nie spotkał.
- Mylisz się! - przerwał jej syn. - Pewnego dnia
spotkałem go na jeziorze. On miał niewielką łódkę, której
na ogół używał aktualny niewolnik. Tengel zbliżył się do
mnie, wiosłując energicznie. Był sam, zatrzymał się burta
w burtę przy mojej łódce. Mogłem mieć wtedy jakieś
siedemnaście lat. Jego widok z tak bliska był straszny,
pamiętam, że z wrażenia dostałem mdłości.
Dida kiwała głową przygnębiona. O, tak, ona dobrze
znała to uczucie!
- Czego on od ciebie chciał? - spytała przestraszona.
- "Jesteś wybrany", wysyczał w moim kierunku.
"Kiedy nadejdzie właściwy czas, zastaniesz moim niewol-
nikiem. Będziesz mi potrzebny". - Targenor mówił dalej,
zwracając się teraz do sali: - Wciągnąłem głęboko
powietrze, żeby mu wygarnąć, co myślę o nim i o jego
rozkazie, ale zaraz przypomniałem sobie o matce i o Tuli,
więc zacisnąłem zęby i nie powiedziałem nic. Nie mogłem
ściągać jego zemsty na moją matkę i siostrę. Zacząłem
wiosłować ile sił i szybko oddaliłem się do brzegu. On też
się już więcej mną nie zajmował. No a potem, potem
również widywałem go wielokrotnie. Widziałem te jego
przenikliwe oczka, wpatrzone we mnie. Złe, pełne niena-
wiści, badawcze. Zastanawiałem się często, czego Tengel
Zły może ode mnie chcieć. I czego mógłby chcieć od
mojej ukochanej siostry-bliźniaczki? Ów zły człowiek
szczególnie natrętnie śledził nas oboje, wiedziałem o tym
od dawna. No i te wieczne pytania, nie dające mi spokoju:
Dlaczego on tak długo siedzi w tym odciętym od świata,
ponurym miejscu? Nikt nie był w stanie tego zrozumieć!
Targenor cofnął się o kilka kroków i oddał głos matce.
W myślach potwierdzał wszystko, co mówiła.
Tengel Zły był zirytowany, inni mieszkańcy Doliny
odczuwali to na własnej skórze często i boleśnie. Pod
osłoną mroku przychodzili zapłakani do domu Didy, by
"pogadać z chłopcem", jak się wyrażali. Targenor starał
się ich pocieszać najlepiej jak umiał i pomagał im
zapomnieć o krzywdach. Ale czy coś jest w stanie ukoić
ból po śmierci dziecka albo gdy ktoś bliski stracił zmysły?
Tengel Zły wiedział, gdzie uderzyć, żeby bolało najdotk-
liwiej.
Ów niezwykły korzeń Tuli wniósł do ich domu szczęście.
Targenor coraz bardziej podejrzewał, że to amulet o bardzo
wielkim znaczeniu. Tengel Zły bowiem spoglądał teraz
ukradkiem, z niekłamaną nienawiścią na nieustanny ruch
wokół ich domu. Któryś z gospodarzy spotkał go pewnego
wieczora, szary cień ślizgał się po ścieżce, lecz cała uwaga
pokraki skupiona była na domku Didy, więc chłop zdążył się
ukryć. Po chwili Tengel Zły zawrócił, ale był taki wściekły,
że aż się wokół niego unosił obłok śmierdzącego pyłu.
Chłop wyczuwał wściekłość i rozczarowanie. Wszyst-
ko to miało miejsce zaledwie w tydzień po tym, jak Tiili
znalazła nad wodą alraunę.
Po tych wydarzeniach Tengel Zły zostawił ich w spoko-
ju. Zakopał się w swoim domu, obrażony na cały świat, jak
powiedział jego nowy niewolnik. To był ów przestępca,
który uciekł przed prawem z Telemarku, on właśnie
przekazał taką uwagę w pewien deszczowy wieczór
jednemu z sąsiadów. Pogłoski na ten temat rozeszły się po
osadzie, telemarczyk jednak zmarł wkrótce potem.
Dida opowiedziała o osiemnastych urodzinach bliźnia-
ków, a myśli Targenora powróciły do tamtych wydarzeń.
Chyba wszyscy mieszkańcy osady przyszli w ten
jesienny wieczór do ich małego domku. Dida zapraszała
gości serdecznie, wzruszona. Częstowała ich, czym mogła,
chociaż nie było tego zbyt wiele. Dida nigdy nie skąpiła
jedzenia.
Ludzie przynieśli prezent dla Tuli, ale tak naprawdę to
przyszli do Targenora.
- Wiesz, Dida - powiedział wytypowany chłop.
- Zrobiliśmy coś dla twojego syna.
I wydobył z węzełka, który trzymał w ręce, żelazną
koronę.
- Kowal ją wykuł, Targenorze. Z żelaza, które ze-
braliśmy po domach, my wszyscy, których tu widzisz. Nie
jest może ona specjalnie piękna ani bogata, lecz trak-
tujemy ją jak symbol. Przyjmij ją właśnie jako symbol!
Dał Targenorowi znak, by uklęknął.
- Targenorze, ninies5zym koronujemy cię na naszego
króla! Twoje królestwo nie jest zbyt wielkie, wszystkich
swoich poddanych widzisz tu przed sobą. My jednak
pokładamy w tobie wielką nadzieję, wielkie zaufanie
i przyrzekamy wypełnić każdy twój rozkaz.
Targenor rozumiał, że ludzie muszą mieć jakieś opar-
cie, coś w rodzaju przeciwwagi dla mocy Tengela Złego.
Dlatego przyjął koronę, a kiedy kącikiem oka spojrzał na
alraunę spoczywającą w lalczynym łóżeczku, doznał uczu-
cia, że ona akceptuje jego koronację.
Targenor, pierwszy i jedyny król Ludzi Lodu...
I potem rzeczywiście starał się być dła nich opiekunem,
a wszyscy mówili, że rządzi rozumnie, z troską o ludzi.
Chodziło tylko o to, by Tengel Zły o niczym się nie
dowiedział.
Wkrótce potem nadszedł ten straszny dzień, kiedy
jakieś bezmyślne dziecko zabrało "lalkę" Tuli, alraunę.
Jeszcze teraz wspomnienie tamtych wydarzeń sprawia-
ło taki ból, że Targenor jęknął.
Tego dnia bliźnięta kończyły dziewiętnaście lat.
Tuli wyszła, by odebrać lalkę - i przepadła na zawsze.
Tengel Zły również zniknął. Na cały miesiąc.
Och, jakże długo Targenor szukał siostry! Dzień po
dniu, a także nocami. Wciąż nad Doliną unosiły się
wołania: Tiili! Tiili!
Ale odpowiadały na nie tylko kruki.
Ostatecznie wszyscy doszli do wniosku, że dziewczyna
musiała przedostać się przez góry. Podejrzewali, że
Tengel Zły ją gonił, żeby się zemścić na rodzinie za
wszystko, co przeciwko niemu robili, że ludzie tak ich
lubili, za ich siłę i upór. Pazostawalo tylko mieć nadzieję,
że Tiili zdołała uciec i jakoś sobie daje radę.
To było to ostatnie źdźbło, którego się trzymali
w swojej rozpaczy.
Potem Tengel wrócił, a jego paskudna gęba jaśniała
budzącym grozę triumfem. Nie było sensu pytać go
o Tiili. Zresztą z nim w ogóle nie rozmawiano.
Alrauna...
Targenor poszedł jeszcze tego samego wieczora, gdy
Tiili zniknęła, do domu dzieci i zdołał uratować korzeń
przed spałeniem. Zabrał go ze sobą do domu, ale nie był
w stanie ułożyć jak Tiili "lalki" w łóżeczku. Wszystko, co
przypominało Tiili, sprawiało taki ból, że Targenor bliski
był utraty świadomości. Odszukał więc tamten stary
rzemień, na którym dawniej alrauna była przywiązana,
i ostrożnie zawiesił korzeń na szyi.
- Mamo - pawiedział bez tchu. - Spójrz, jak ładnie
alrauna ułożyła się na mojej piersi. Jakby odpoczywała!
Jeszcze dzisiaj czuł jej przyjemny dotyk na skórze.
- Uważam, że ona teraz jest twoja, Targenorze - po-
wiedziała któregoś dnia Dida. - W każdym razie dopóty,
dopóki Tiili nie wróci.
Tiili jednak nie wróciła.
Ich żal, rozpacz i bezradność były bezgraniczne.
Któregoś dnia Targenor wyszedł samotnie z domu,
musiał nazbierać jałowcowych jagód do leczniczych napa-
rów. Jak zwykle rozglądał się, czy gdzieś nie dostrzeże
Tiili. Jak zwykłe bez skutku.
Już o zmroku wracał do osady, ale nie widział jeszcze
zabudowań, dziełiły go od nich spore wzniesienia.
Nagle na ścieżce pojawiła się jakaś ciemna, niewysoka
postać, jak przestroga z nieznanego, pozaziemskiego
świata. Targenor przystanął. Było oczywiste, że tamta
postać czeka na niego.
Serce zaczęło mu blć mocno ze strachu, ale poszedł dalej.
Tengel Zły miał wciąż na twarzy ten ohydny wyraz
triumfu, oczy mu błyszczały.
- Czas się dopełnił - rzekł piskliwie.
Targenor zatrzymał się znowu.
- Jaki czas? - zapytał ostro.
Brudnożółte oczka naprzeciwko niego lśniły fanatycz-
nie.
- Dopełnił się mój czas, żeby...
Podszedł bliżej do Targenora, lecz nagle stanął jak
porażony i nie ruszał się przez dłuższą chwilę. Wytrzesz-
czył oczy, rozdziawił gębę i naraz przejmujący ryk
wściekłości przeszył powietrze. Po czym mała, obrzydliwa
postać odwróciła się na pięcie i pognała z powrotem
w stronę domów. Właściwie to Tengel nie biegł, lecz
zdawał się płynąć w powietrzu, ledwie dotykając ziemi.
Targenor w najwyższym zdumieniu patrzył w ślad za
nim.
Czy to królewska korona? Nie, zostawiłem ją przecież
w domu, myślał oszołomiony. A poza tym czy on wie, że
zostałem ukoronowany? Domyśla się, że jestem jego
najbardziej zagorzałym przeciwnikiem?
Tak chyba musi być. Gdy Targenor wrócił do domu,
opowiedział o tym, co się stało, matce, a teraz ona
opowiada o tym zebranym w Górze Demonów krewnym.
Od tamtego spotkania na ścieżce Targenor czuł się
nieustannie obserwowany. Tengel Zły i jego niewolnik
działali z ukrycia, lecz ani na chwilę nie spuszezali go z oka.
Lata mijały. Ludzie w Dolinie coraz bardziej skupiali
się wokół Targenora. Tengel Zly szalał z nienawiści, ale
z jakiegoś powudu trzymał się z daleka.
Wiele się w tych latach wydarzyło w ich małej,
przemarzniętej górskiej dolinie. Wnuczka Krestierna stała
się dorosłą dziewczyną. Była obciążcina dziedzictwem zła,
a w swoim pokoleniu była jedyną z Ludzi Lodu i lepiej,
jeśli się nie musiało mieć z nią do czynienia. Wszyscy się jej
bali, ona zaś bardzo chętnie załatwiała różne sprawy dla
Tengela.
Wolno jej też było opuszczać od czasu do czasu dolinę
i robić krótkie wycieczki w najbliisze okolice w charakte-
rze szpiega Tengela. Zawsze jednak przynosiła mu stam-
tąd niewesołe wiadomości. Po drugiej stronie gór znajdo-
wał się smutny świat. Szalały zarazy, wszędzie panowała
nędza, ludzie zapełniali kościoły, gdzie błagali Boga
o miłosierdzie. Schorowany, przegniły i niewiarygodnie
nędzny był ten świat. Największą władzę posiadał Koś-
ciół, on też rozporządzał bogactwami. Ludzie żyli w ciem-
nocie i strachu, a tacy, którzy przyszli na świat z odrobiną
oleju w głowie, kończyli na ogół na stosie za herezję albo
za czary czy z jakiegokolwiek innego powodu.
Władanie takim światem to żadna przyjemność.
Tengelowi Złemu nie podobały się te opowieści.
Przede wszystkim nie podobał mu się Kościół. Sam
w tych latach zaczął wyprawiać się od czasu do czasu na
wędrówki po Trondelag. Przemierzał tę krainę pospiesz-
nie, bez odpoczynku, jakby czegoś szukał. Z tego, co Dida
i Targenor słyszeli, stanowił postrach dla mieszkańców
górskich osad. Za każdym razem, zanim wyruszył w dro-
gę, za pomocą magicznych zaklęć zamykał wyjście z Doli-
ny, tak by nikt nie mógł uciec. Zresztą pod jego
nieobecność straż trzymała jego młoda pomocnica, wnu-
czka Krestierna, imieniem Guro. Gdy jej pradziadek
wracał, na ogół przez wiele dni szalał z wściekłości i wtedy
mścił się na mieszkańcach Doliny.
To właśnie w tamtych latach w Trondelag powstała
Ponura legenda i wtedy pojawiła się nazwa "Dolina Ludzi
Lodu". Mówiono, że aż się tam roi od wiedźm i czarow-
ników!
Prawdę Powiedziawszy w tamtych latach była to gruba
przesada. Ale legenda powstała i powtarzano ją potem
przez wiele stuleci.
Guro, która nie była brzydka, postarała się o dwoje
dzieci, każde z innym ojcem, jeden pochodził z Doliny,
drugi spoza gór. Na razie dzieci były małe, mówiono
jednak, że chłopiec jest obciążony.
W największej tajemnicy kilku mężczyzn spotykało się
regularnie z Targenorem, swoim dobrowolnie wybranym
wodzem, mimo że to on był wśród nich najmłodszy.
Przygotowywali plany, jak wyprowadzić ludzi z okrutnej
niewoli. Ustalono, że należy wykorzystać moment, kiedy
Tengela Złego nie będzie, a na miejscu zostanie tylko
w gruncie rzeczy niegroźna Guro. Problem stanowiły
jedynie magiczne runy, za pomocą których Tengel zamy-
kał wyjścia...
Dida i Targenor wiele na ten temat rozmawiali. Dida
wiedziała, że syn posiada znacznie większe zdolności niż
ona jeśli chodzi o sztuki magiczne, choć ona sama również
wielokrotnie odczuwała coś jakby reminiscencje takich
umiejętności, które musiały tkwić gdzieś w głębi jej duszy.
Jakieś słowa, które przychodziły do niej w snach lub nad
ranem, kiedy się jeszcze nie do końca rozbudziła. Czy
Targenor miał podobne doświadczenia?
Owszem, miewał. Ostatnio widziała to wyraźnie.
Dida mówiła o tym z ożywieniem:
- Masz dużo większe zdolności niż ja! Spróbuj sobie
przypomnieć!
Targenor długo się nie odzywał. W końcu powiedział:
- Mamo, przygotujmy wywar z liści i łodyg tojada
dzióbatego. Znam również inne trujące rośliny, których
nazw nigdy nie słyszałem. Pójdę ich nazbiecać, a jutro
w nocy znowu się spotkamy.
Byli przecież u siebie w domu, więc udało się wszystko
przygotować.
Następnej nocy wywar był gotów, nad kociołkiem
uniosła się para. Dida i Targenor siedzieli blisko pieca
i wdychali silny aromat, który zresztą wypełniał całą izbę.
Wkrótce poczuli się oszołomieni i straszliwie zmęczeni.
Oboje kiwali się bezradnie na swoich stołkach, powoli
wchodzili w trans.
Targenor zaczął śpiewać, po chwili Dida poszła za jego
przykładem.
Co to za pieśń, żadne nie wiedziało, słowa bowiem były
dla nich całkiem obce i niezrozumiałe. Czuli jednak, że
przepełnia ich jakaś osobliwa siła, mieli wrażenie, że lada
moment przekroczy wszelkie granice, rozerwie ich na
strzępy. W przywidzeniu zdawało im się, że wypłynęli
z domu i poszybowali w stronę lodowej bramy. Dostrze-
gli tajemnicze runy na lodzie i wiedzieli, co należy zrobić,
żeby je unieszkodliwić. Potem wrócili do domu. Od
początku oboje zdawali sobie sprawę z tego, że Targenor
jest z nich dwojga silniejszy. Dida poleciła mu więc, by
kontynuował eksperymenty w pojedynkę, przez cały czas
jednak trzymała syna za rękę, by wzmocnić jego magiczne
siły.
Duch Targenora wzniósł się ponad rozpadlinę pomię-
dzy szczytami gór. Znajdowała się tam stroma ściana
z lodu i kamienia, niewidoczna dla innych. Pieśń, którą
śpiewał, sprawiła, że mur się rozpadł.
Tą drogą zdolali później wyprowadzić dwie rodziny na
zewnątrz. Doszły ich pogłoski, że Tengel Zły jest w dro-
dze do domu z kolejnej wstrząsającej wędrówki po tamtej
stronie gór. Wstrząsającej dla niego, bo wszystko, co tam
zobaczył, było przygnębiające, i wstrząsającej dla ludzi,
którzy po tamtej stronie gór stanęli na jego drodze.
Targenor nie mógł ryzykować, że uciekinierzy natkną
się po wyjściu z Doliny na Tengela, dlatego wybrał tę
niebezpieczną przeprawę górą przez todowiec. Tą samą
drogą w trzysta lat później Tengel Dobry wyprowadził
swoją rodzinę.
Ale Targenor zdołał przekonać tylko dwie rodziny. Inni
nie mogli się zdobyć na tyle odwagi. Bali się niebezpiecznej
przeprawy, bali się zemsty Tengela Złego, bali się świata
poza Doliną. Chcieli najpierw zobaczyć, jak uda się innym.
Może nie nadarzyć się druga taka okazja, przekonywał
Targenor. Musimy wyjść wszyscy, i to natychmiast!
Nikt nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Obie
rodziny śmiałków już teraz uważano za stracone.
Gdy Targenor stwierdził, że wielu nie przekona,
poczuł się rozczarowany i zmartwiony. Oznaczało to
bowiem, że on sam też nie może tego miejsca opuścić. Był
przecież wodzem mieszkańców, ich królem. Musi zostać
z większością. A wobec tego Dida również postanowiła
zostać i była głucha na wszelkie prośby oraz tłumaczenia,
że gdyby odeszła, będzie wolna od Tengela Złego do
końca swoich dni.
Nic podobnego, odpowiadała, powinna pozostać u bo-
ku syna. A poza tym Tiili, nikt przccież nie wiedział, czy
Tuli nie ma gdzieś tutaj, w Dolinie.
Tego dnia Targenor płakał.
Tengel Zły powrócił i odkrył, że dwie rodziny znik-
nęły. 2orientował się też, że jego runy przy obu bramach
zostały zniszczone.
Był wściekły. Po prostu szalał ze złości. I oczywiście
domyślał się, kto to zrobił. Ale nie zaatakował Didy ani
Targenora.
Na razie ograniczył się do tego, że w każdym domu
w dolinie umarł jeden człowiek. Szpiegująca dla niego
Guro szepnęła mu, że Targenor od dłuższego czasu
spotyka się z pewną dziewczyną. Tengel uderzył także
w nią. Po trzech dniach dziewczyna opuściła ziemski padół.
Była pierwszą, nieśmiałą, młodzieńczą miłością Tar-
genora. Dla obojga wszystko było takie nowe i nie znane,
że sprawy nie wyszły poza rozmowy, na temat miłości nie
padło jeszcze ani jedno słowo. Łączyło ich pełne ciepła
wzajemne zainteresowanie i wzruszająca nadzieja.
Targenor musiał sobie uświadomić, jak bardzo jest
bezradny, chciał zwrócić ludziom żelazną koronę, ten
patetyczny symbol, jakim go obdarzyli. Oni jednak prosili
go na wszystko, by ją zachował. Gdzież bowiem mieli
szukać wsparcia i nadziei? Zresztą czuli się winni, że nie
opuścili Doliny, kiedy nadarzała się okazja, że nie poszli za
nim. Dopiero teraz zdawali sobie sprawę, że było to z ich
strony tchórzostwo i głupota.
Niestety, miało na nich spaść jeszcze wiele ciosów.
W pół roku później Guro wyprawiła się do Trondelag
i wróciła z triumfalnymi wiadomościami, że rodzinom,
które uciekły, nie powiodło się w obcym świecie. Byli na
tyle nieostrożni, że opowiedzieli ludziom, skąd przybywa-
ją. Uczynili tak, by wzbudzić współczucie i sympatię,
tymczasem wywołali przerażenie. Mieszkańcy Nidaros,
dokąd się udali, przepędzili ich z miasta jak zadżumio-
nych. Troje dorosłych zostało ukamienowanych, resztę
oddano w ręce ludzi Kościoła, którzy spalili ich na stosie.
Tak wielka panowała ciemnota w Norwegii w roku
Pańskim 1292.
Targenor był załamany. Wszystko brał na swoje barki.
Odpowiedzialność za wszystkich uśmierconych w Dolinie,
zwłaszcza za śmierć swojej młodej przyjaciółki, z którą
odważył się rozmawiać, i odpowiedzialność za los tych,
których namówił do ucieczki. Wszystko było jego winą. Nic
nie pomogły tłumaczenia Didy, że przyczyną nieszczęść jest
nie on, lecz ta straszna zakała rodu Ludzi Lodu, Tengel Zły.
Guro przyniosła ze świata jeszcze jedną nowinę.
Daleko na południu, w mieście o nazwie Hameln,
wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Otóż miasto nawie-
dziła plaga szczurów, ale wkrótce potem przybył tam
pewien niezwykły człowiek, który oświadczył, iż potrafi
wytępić szkodniki i uwolnić od nich mieszkańców Ha-
meln. Rajcy miejscy obiecali mu bardzo wysoką nagrodę,
jeśli tego dokona.
I człowiek słowa dotrzymał. Grą na flecie zwabił do
siebie wszystkie szczury tak, że szły za nim jak zahip-
notyzowane, a on wywiódł je z miasta i poprowadził nad
płynącą w pobliżu nekę Wezerę, gdzie szczurzyska się
potopiły.
Obiecanej nagrody jednak nie dostał. Żeby się za to
zemścić na mieszkańcach miasta, taką samą grą na flecie
zwabił do siebie wszystkie dzieci. Je również wyprowadził
z miasta i zniknął wraz nimi we wnętrzu góry.
Wiadomo było nawet dokładnie, kiedy się to stało.
Guro nie pamiętała dnia, wiedziała jednak, że było to
latem roku 1284.
Tengel Zły był zafascynowany tą historią. Mężczyzna
grający na zaczarowanym flecie! On sam utracił swój
wspaniały flet, kiedy ów głupi Jolin ukradł pradawny
skarb Ludzi Lodu przyniesiony ze Wschodu. Krestiern
ukrył przecież flet w rogach jaka. Ale wtedy, gdy Tengel
usłyszał po raz pierwszy opowieść o Szczurołapie z Ha-
meln, nie wiedział jeszcze, że jego flet zaginął.
To właśnie historia o Szczurołapie natchnęła Tengela
pomysłem, żeby na jakiś czas zapaść w drzemkę. I oto
pewnego wieczora, gdy Dida wyszła po wodę, na po-
dwórzu swojej zagrody natknęła się na groźną pokrakę.
Udawało jej się unikać spotkania z nim od tamtych
upiornych wydarzeń dwadzieścia siedem lat temu. Tetaz
na jego widok wszystkie straszne wspomnienia stanęły jej
przed oczyma. Chciała go wyminąć i uciec, on jednak
paraliżował ją wzrokiem. Tym strasznym wzrokiem,
któremu nie oparł się ani człowiek, ani zwierzę.
- Ty nędzna babo - zaczął swoim obrzydliwym
głosem, do którego nikt nigdy nie zdołał się pnyzwyczaić.
- Teraz oddasz mi mego syna!
- On nie jest wasz - ostro powiedziala Dida. - On jest
mój, i tylko mój!
- Nie gadaj byle czego! - parsknął, a zabrzmiało to jak
syk jadowitego węża. - On został już dawno wybrany,
będzie mi towarzyszył w mojej wędrówce po świecie,
będzie mi torował drogę mieczem, który jutro rano
znajdziecie na swoim progu. Ten miecz wyniosłem z Góry
Czterech Wiatrów.
- Zawsze myślałam, że takiej nędznej gadzinie jak wy
nie jest potrzebna żadna ochrona, żaden miecz - odrzekła
Dida tak rozwścieczona, że nie liczyla się ze słowami.
- Bo też wcale tego nie potrzebuję - syknął znowu.
- Ale jego wybrałem, musi się wyuczyć wielu rzeczy,
będzie dla mnie załatwiał na świecie wszystkie sprawy.
- Na posyłki macie Guro! - ucięła Dida.
- Ona nie jest wystarczająco silna. A ja spłodziłem
moje dzieci po to, by mi służyły, kiedy dorosną. Ty
myślałaś, że dlaczego to zrobiłem? Może ogarnięty pożą-
daniem dia ciebie, co? Nie bądź śmieszna!
Dida poczula mdłości. Ziemia ugięła się pod nią na
wspomnienie tamtego wieczoru.
On jednak mówił, nie zważając na jej reakcję:
- Dziewczyna już wypełniła swój obowiązek.
Dida krzyknęła:
- Coście zrobili z moim Małym Kwiatkiem?
- Nie wrzeszcz! Oddaj mi chłopaka!
- Nigdy w życiu!
Tengel Zły był uparty. Wpatrując się w nią hipnotycz-
nie, mówił:
- Jutro wieczorem ma przyjść do mojego domu. Nagi,
świeżo wykąpany, sam. Jedyne, co może przy sobie mieć,
to ten miecz, który rano znajdziecie na progu, a także mój
flet, który jest przechowywany w śpichlerzyku na moim
podwórzu.
Dida miała ochotę zawołać, że fletu tam nie ma, ale
zmieniła zamiar. Przyszła jej do głowy pewna myśl, chciała
jednak wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji.
- Do czego potrzebny wam flet?
- To cię nie powinno obchodzić, kobieto!
- Obchodzi mnie wszystko, co dotyczy mojego syna.
- On jest dużo bardziej mój niż twój. To ja zdecydo-
wałem, że się w ogóle narodzi, i ja wyznaczyłem mu
życiowe zadanie.
- Ale do czego potrzebny wam flet? - powtórzyła
Dida.
- Światem rządzi ten przeklęty Kościół. Dla mnie
byłoby najlepiej, gdybym poczekał z przejęciem władzy,
aż siła Kościoła się wyczerpie. Ale nudno jest tak tkwić
w zamknięciu w tej przeklętej Dolinie. Dlatego po-
stanowiłem ułożyć się na jakiś czas do snu i zaczekać, aż
sytuacja na świecie się poprawi. Zniknie Kościół, znikną
zarazy, nie będzie nędznych ludzi. To z pewnością nie
długo nie potrwa.
- To właśnie flet ma was ukołysać do snu?
- Nie, taki flet dostanę od Szczurołapa z Hameln. Mój
własny flet nie kołysze do snu, on ma moc budzenia do życia.
Wtedy Dida nie zastanawiała się więcej nad jego
słowami, jej myśli koncentrowały się na sprawach Targe-
nora i na tym, jak przechytrzyć nieśmiertelnego przodka.
Zaraz potem Tengel Zły opuścił jej podwórze.
W tym miejscu opowiadanie Didy przerwal Nataniel.
- Czy wówczas siła Tengela była niewystarczająca na
pokonanie Kościoła? Dlaczego musiał czekać?
- Tengel Zły był bardzo silny - odpowiedziała Dida.
- Trzeba jednak pamiętać, że Kościół w tamtych czasach był
znacznie potężniejszy niż na przykład jakakolwiek dzisiejsza
władza. Ja przypuszczam, że Tengel nie chciał tych
wszystkich kłopotów, jakie walka z Kościołem musiałaby
mu sprawić. On chciał mieć natychmiast wszystko, czego
zapragnął, chciał władzę nad światem dostać bez oporu,
dokładnie wtedy, kiedy postanowi po nią sięgnąć. Sądzę, że
planował przespać nie więcej niż jakieś pięćdziesiąt do stu lat.
Na pewno jednak nie wiem, to tylko przypuszczenia.
- Oczywiście, rozumiem.
Vetle skorzystał z okazji, że Dida już i tak przerwała
swoje opowiadanie, żeby zapytać:
- A tamten pierwszy flet? Chciałbym dowiedzieć się
o nim czegoś więcej. Skąd się wziął? I czy jego istnienie nie
świadczy, że Tengel Zły od samego początku planował
przeczekać w uśpieniu jakiś czas i przygotowywał ten flet,
którego dźwięk byłby w stanie go obudzie?
- Nie, nie sądzę. Nie wiem też, skąd się wziął jego flet
ani jaką posiadał moc. Natomiast dzisiaj jest wśród nas
ktoś, kto później da nam odpowiedź na tę zagadkę...
Jeszcze raz odwołanie do jakiejś nie znanej istoty,
pornyślał Gabriel. Słyszał to już tyle razy! A chodzić musi
bez wątpienia o piątego członka Najwyższej Rady. O ko-
goś równego Targenorowi, Shirze, Marcowi i Natanielo-
wi, a prawdopodobnie stojącemu wyżej niż Sol i Tengel
Dobry. Kogoś, kto na dodatek do wszystkiego zna jeszcze
tajemnicę pierwszego fletu.
Kto to, na Boga, może być?
- Opowiadaj dalej - poprosił Heike Didę. - Chodziło
więc o to, by Targenor towarzyszył Tengelowi Złemu do
Hameln, czy tak? I potem twój syn miał się zatroszczyć, by
paskudny staruch zasnął. Poszedł Targenor do niego
następnego dnia?
- Nie, nie poszedł. Był dość silny na to, żeby odmówić
wykonania rozkazu. Zostaliśmy za to okrutnie ukarani,
nie chciałabym wdawać się teraz w szczegóły, bo wszystko
trwało długo i było niewypowiedzianie bolesne, ale, choć
to dziwne, Tengel Zły trzymał się od mojego ukochanego
syna z daleka. Jakby go coś powstrzymywało, nie pozwa-
lało mu działać. A tym czymś, co go powstrzymywało...
Dida z rozmarzonym wzrokiem pogrążyła się we
wspomnieniach, cofnęła się do tamtych złych dni.
- Mój syn zatrzymał miecz, który znaleźliśmy rano na
progu. To ten sam miecz, który ma teraz przy sobie.
Wykuł go w pradawnych czasach jakiś nieznany anysta.
Miecz posiada wielką moc, o czym Targenor przekonał się
znacznie później. Wtedy, po odwiedzinach Tengela Złe-
go, Targenor zachowywał się jak zawsze, nadal opiekawał
się mieszkańcami Lodowej Doliny, bowiem bardzo wyso-
ko sobie cenił królewską godność, za co wszyscy go
bardzo kochali. Aż w końcu... Pewnego pięknego, let-
niego dnia, gdy Targenor miał już dwadzieścia osiem lat,
Tengel Zły zaatakował.
Wspaniała i pełna godności kobieta z praczasów
musiała kilka razy głęboko wciągnąć powietrze. W jej
oczach zabłysły łzy. Otarła je powoli i mówiła dalej:
- Do naszego domu przybiegła Guro. To bardzo
niezwykłe wydarzenie, trzeba przyznać. Płakała rozpacz-
liwie i błagała nas o pomoc przeciwko Tengelowi Złemu,
który, jak mówiła, odwrócił się od niej. Była już wtedy
kobietą czterdziestoletnią, ale wciąż jeszcze wyglądała
młodo i ładnie. Tengel Zły ukarał ją za jakieś niepo-
słuszeństwo. Zatopił w jeziorze jej rybackie sieci i cały
sprzęt. I co ona teraz, samotna kobieta, ma począć,
szlochała. Umrze z głodu. Sama nie umiała pływać, ale
wiedziała, w którym dokładnie miejscu znajduje się ten
sprzęt. Nikt inny w Dolinie nie zechce jej pomóc, bo
wszyscy nienawidzą jej serdecznie. Targenor natomiast
jest, mimo wszystko, jej krewnym. Czy on by nie mógł...
Targenor zawsze bardzo chętnie pomagał ludziom, tak
było i teraz. Poszedł z Guro nad jezioro. Ja sama stałam na
podwórzu i patrzyłam w ślad za nimi. Myślałam, jak to
ładnie ze strony Targenora, że zajął się tą biedaczką, od
której on sam zaznał jedynie przykrości.
Sweter i koszulę zdjął już w domu, alrauny też,
oczywiście, nie chciał zamoczyć. Wysokie buty zmienił na
lżejsze. Jakiż był przystojny, kiedy tak szedł pośród zarośli,
wysoki, z nagim torsem, pięknie zbudowany, urodziwy.
Moja duma i radość, światło mego życia!
Nigdy jednak nie dotarł do brzegu jeziora.
Bo na dole czekał Tengel Zły. Guro pobiegła w swoją
stronę, a ja słyszałam jej triumfalny, złośliwy chichot.
Wtedy stało się coś potwornego. Pędziłam co sił
w nogach nad jezioro, ale w niczym nie mogłam już
przeszkodzić. "Nareszcie! Nareszcie!" - wrzeszczał Ten-
gel Zły. Wyciągał ręce w stronę Targenora i wykrzykiwał
wysokim, strasznym głosem długie zaklęcia czy też
magiczne formuły, nie wiem, co to było. Natomiast wokół
mego ukochanego syna iskrzyło się coś jak rozpalona
aura, na moment cała jego sylwetka zniknęła w oślepiają-
cej bieli... A kiedy do nich dobiegłam, był kimś zupełnie
innym.
Jego wola została podporządkowana woli Tengela
Złego.
Dida wybuchnęła płaczem, Tula podbiegła do niej
i pomogła jej usiąść na przypominającym tron fotelu.
Nikt na sali nie powiedział ani słowa. Wszyscy patrzyli
na Targenora, który stał przed nimi wyprostowany, rosły
i niezwykle urodziwy, lecz na jego szlachetnej twarzy
malowała się rozpacz i ból.
ROZDZIAŁ X
Kiedy Dida doszła jako tako do siebie, powiedziała:
- Tengel Zły nie wiedział jednak, że my z Targenorem
po rozmowie, jaką odbyłam z nieśmiertelnym, nie tracili-
śmy czasu i planowaliśmy, jakby go tu wywieść w pole.
A ponieważ pamiętałam, jak wyglądał tamten stary flet,
zrobiliśmy w tajemnicy taki sam, tyle że pozbawiony
jakiejkolwiek magicznej mocy. Ten flet nigdy by nie
zdołał obudzić Tengela ze snu.
No, a teraz sądzę, że dalej Targenor sam powinien
opowiedzieć o tym, co się działo, kiedy opuścili Dolinę.
On to wie najlepiej.
Przystojny Targenor stanął pośrodku podium.
- Pozwólcie, bym wam opowiedział o czasie hańby
i wstydu - rzekł zdławionym głosem.
Zdrada...
Guro, która zawróciła i przyłączyła się do Tengela
Złego. Całe zło, które promieniowało tam na brzegu z tej
strasznej pokraki. Odrętwienie i paraliż, gdy zaklęcia
Tengela spadały na głowę Targenora. Ból w całym ciele.
Intensywne, oślepiające światło, które sprawiło, że na
moment pochłonęły go ciemności.
Wołanie Didy. I straszna irytacja na matkę. Czego ona tu
szuka? Czego chce od Targenora? Czy nie widzi, jak bardzo
został wyróżniony? Został przecież najbardziej zaufanym
człowiekicm samego Tengela! Jaki to honor! Jaki zaszczyt!
Odepchnął matkę, która chciała zabrać go ze sobą do
domu. Krzyczała i wymyślała Tengelowi i Guro, ale
dlaczego ta kobieta nie może pojąć, że to oni mają rację?
O nieszczęście! Oboje odchodzą i to jest wyłącznie jej wina.
- Pamiętaj - rzekł do niego świszczący, ale bardzo
miły głos. - Jutro wcześnie rano masz być gotowy do
drogi. Opuszczamy Dolinę.
I rzeczywiście, następnego ranka Targenor był gotów.
Z mieczem u boku, odziany w swoje najlepsze ubranie,
które podarowali mu mieszkańcy osady. To zresztą to
samo ubranie, które i teraz miał na sobie. Królewską
koronę rzucił gdzieś w kąt. Jego nowy pan i władca nie
powinien jej widzieć, co do tego nie miał wątpiiwości.
Matka płakała nieprzerwanie, chociaż starała się to
ukryć, bo jej łzy bardzo gniewały Targenora. Prosiła, by
zabrał ze sobą alraunę, lecz on odepchnął amulet z obrzy-
dzeniem. "Spal to!" - wrzasnął. "Spal to paskudztwo! To
przyczyna wszelkiego nieszczęścia!"
Dida wyniosła alraunę z domu i starannie ją ukryła.
I bardzo dobrze, Targenor czuł się chory, gdy korzeń był
w pobliżu.
Matka wróciła jednak z fletem w dłoni. "Ale to..."
- zdziwił się Targenor. Wtedy matka popatrzyła na niego
zmrużonymi oczyma i śpiewnym głosem starała mu się
wmówić, że to prawdziwy flet, ten pierwszy, którego Tengel
potrzebuje, ten, który zdoła obudzić go ze snu. A obowiązek
obudzenia go spoczywa przecież na Targenorze.
Słusznie, stwierdził syn, którego jej śpiew przyprawiał
o zawrót głowy. Tak, to z pewnością ów właściwy flet.
Cóż to za głupie myśli ogarniały go przed chwilą?
Targenor ciągnął dalej swoją opowieść:
- Moja matka dokonała wtedy fantastycznej rzeczy.
Musiała posiadać niebywałą magiczną siłę, skoro była
w stanie przekonać miie, tak zafascynowancgo Tengelem
i znajdującego się w jego wyłącznej władzy, bym uwierzył
w jej słowa. Flet był przecież całkiem bezwartościowy!
Gdyby również później zdołała nakazać mi grać na tym
flecie, zbawiłaby cały świat, uwolniłaby go od zła. Tengel
nigdy by się nie obudził.
Targenor starał się przypomnieć sobie tamte wydarze-
nia. Wspominał, jak on i tamta mała, obrzydliwa figura
pospiesznie opuścili Dolinę przez lodowy tunel. Miesz-
kańców Doliny miała pilnować Guro, ale Tengel Zły
przestał się nimi interesować.
Targenor wcale nie uważał, że staruch jest odpychają-
cy. Wydawał mu się nawet dosyć elegancki w ciemnym
ubraniu, jakie włożył na drogę. On sam otulił się szeroką
peleryną, którą później już zawsze nosił.
Po raz pierwszy w życiu Targenor wyszedł poza obręb
Doliny.
Najpierw był porażony rozległością krajobrazu.
Później wstrząsnęła nim małostkowość spotykanych
po drodze ludzi. W jego rodzinnych stronach nie działo
się dobrze, ale tu było dużo gorzej. Skąpstwo, zachłan-
ność, mściwość, podejrzliwość i przesądy wszelkiego
rodzaju panowały na ponurym świecie.
Gdyby Targenor był sobą, musiałby się litować nad
losem nieszczęsnych ludzi, byłby im z pewnością wspólczuł.
Teraz jednak był człowiekiem Tengela Złego i na całą nędzę
spoglądał z obrzydzeniem i szyderstwem. Targenor szedł
pierwszy i szukał dla swojego pana odpowiednich miejsc na
nocleg i odpoczynek, on musiał zdobywać pożywienie i to
on rozmawiał z ludźmi. Tengel Zły skradał się w cieniu;
twierdził, że nie chce się zniżać do kontaktów z tak nędznymi
istotami jak zwyczajni śmiertelnicy. I Targenor mu wierzył.
Nie wiedział przecież nic o poprzednich wyprawach Tengela
do zewnętrznego świata. Pojęcia nie miał, że za głowę jego
pana wyznaczono wysoką nagrodę ani że ludzie ciskali
w niego kamieniami i strzelali z łuku, żeby go przepędzić.
A Tengel, rzecz jasna, nie pozostawał im dłużny.
Każdy, kto go spotkał na swojej drodze, ryzykował życie,
każdy był mu wrogiem. Teraz jednak nie miał czasu na
żadne porachunki. Musiał jak najprędzej dostać się do
Hameln, musiał zdobyć flet, który go uśpi na dziesiątki
lat. A gdy go już będzie miał, poszuka odpowiedniego
miejsca na spoczynek. Jego własny flet Targenor przecho-
wa do chwili, gdy Wielkie Zło uzna, iż wano wrócić do
życia. Obowiązkiem Targenora będzie ocenić, czy świat
jest już godzien tego, by przejąć nad nim władzę.
Było dokładnie tak, jak przewidziała Dida: Tengel Zły
miał zamiar spać co najwyżej pięćdziesiąt lat. Liczył, że
przez ten czas Kościół straci władzę, zarazy ustaną, a głupi
ludzie nabiorą trochę rozumu.
Władz świeckich, królów i rządów Tengel w ogóle nie
brał pod uwagę, dla ich siły nie żywił żadnego szacunku,
poradzi sobie z nimi bez trudu. Nie lubił natomiast takich
wszechświatowych potęg jak Kościół. Walka z tą instytu-
cją wydawała mu się zbyt kłopotliwa, zabrałaby zbyt wiele
czasu. Miał co innego do roboty, zanim nadejdzie pora na
stworzenie światowego imperium zła. Niech więc ta
przeklęta wiara, religia czy co tam, wymrze sama z siebie!
Nie trzeba będzie długo czekać, prychał Tengel Zły na
myśl o tym.
Targenor wyruszył przodem, by zorganizować prze-
prawę przez morze. Później jednak musiał bardzo długo
czekać na swego towarzysza podróży.
Kiedy Tengel nareszcie pokazał się na wybrzeżu, był
w niezwykłym humorze.
- Znalazłem sobie potężnego sprzymierzeńca - skrze-
czał z przejęciem. - To niepokonany i śmiertelnie groźny
dla małych ludzików władca.
- Aha, a któż to taki? - zapytał Targenor.
- Wysoko w górach spotkałem pewnego upiora, ale
on nie ma znaczenia. To jakiś śmieszny przewoźnik.
Powiedział mi, że jest kapłanem jakiegoś bóstwa. Zmusi-
łem go, żeby mnie do niego zaprowadził, bo wyczuwałem
w pobliżu wielką siłę. O, Targenorze! Jakiż on jest
wspaniały! Nerthus-Tyr. Mężczyzna i kobieta w jednej
osobie! Ja tchnąłem w niego życie, ograniczone, rzecz
jasna, nie będzie nieśmiertelny, i uczyniłem go swoim
niewolnikiem. Wykorzystam go, gdy nadejdzie czas. Jest
potężny, potężny! Ale nie tak potężny jak ja, to jasne!
- A ów kapłan? Przewoźnik?
- Ech, utopiłem go! Razem z tą jego przegniłą łódką.
Nigdy więcej się na ziemi nie pojawi.
On jednak zdołał wydostać się z wody. I, ku wielkiemu
rozczarowaniu Tengela Złego, miał zostać unicestwiony
także jego najwspanialszy sługa, Nenhus-Tyr! Zanim
Tengel zdążył go do czegokolwiek wykorzystać. Dokonał
tego członek Ludzi Lodu, którego Tengel nienawidził
najbardziej na świecie. Marco. Tylko że wtedy jeszcze
Tengel o tym nie wiedział.
Wypłynęli z Norwegii niewielkim kutrem, który Tar-
genor zdobył, to znaczy ukradł. Kiedy jednak dotarli do
wybrzeży cesarstwa niemieckiego, Tengel ponownie wy-
słał młodego człowieka przodem.
- Ja sam będę wędrował własnymi ścieżkami - oświa-
dczył cierpko. - Ale chcę, żeby wszystko było załatwione,
kiedy przybędę do Hameln. Musisz tymczasem poroz-
mawiać ze Szczurołapem, przygotować go na moje
przyjście i poprosić o flet, który chcę dostać. A handlem to
już zajmę się sam - zakończył stanowczo.
Targenor, który nadal żywił niekłamany podziw dla
swego pana, obiecał, że wypełni wszystkie polecenia.
- I masz się dowiedzieć, gdzie są jakieś górskie
groty lub inne miejsca, gdzie mógłbym spędzić czas
w uśpieniu. Gdzie nikt mnie nie będzie niepokoił.
Tylko nie popełnij jakiegoś błędu, bo to by cię drogo
kosztowało!
Pożegnali się i Targenor pospieszył do Hameln.
Ponieważ był przystojnym i sympatycznym młodym
człowiekiem, w dodatku dość skromnie ubranym, pod-
wożono go zawsze bez zapłaty i ludzie chętnie mu
pomagali. W roku 1294 pczybył do Hameln i zaczął się
rozpytywać o Szczurołapa. Odpowiadano mu jednak
śmiechem. Szczurołap przepadł przecież dziesięć lat temu,
skąd więc przypuszczenie, że ten drań mógłby się nadal
gdzieś tutaj kręcić? Zbrodniarz zabrał dzieci mieszkańcom
miasta, wiedział więc pewnie dobrze, co go spotka, gdyby
się ponownie zjawił w Hameln.
Targenor starał się dowiedzieć przynajmniej, w jakim
kierunku Szczurołap mógł się udać. Wtedy pokazano mu
górę nie opodal miasta. Do wnętrza tej góry Szczurołap
zwabił dzieci. Niczego więcej nie wiedzieli.
Młody wędrowiec opuścił tedy Hameln i przeprawił się
na drugą stronę gór. Tam opowiedziano mu zupełnie inną
historię.
Pięć lat temu do kraju noszącego nazwę Węgry przybył
pewien czarnoksiężnik; przyprowadził z sobą liczną gro-
madę dzieci. Osiedlili się tam i stworzyli nową, odrębną
grupę narodową.
Węgry? Zbity z tropu Targenor myślał w popłochu, że
nie zdoła tam dotrzeć na czas. Usiadł więc na skraju drogi,
żeby się zastanowić.
Wyjął z kieszeni flet.
A więc to jest ów czarodziejski flet Tengela Złego? To
na nim Targenor będzie musiał zagrać, by obudzić swego
uśpionego pana?
Targenor nie zdawał sobie sprawy, że instrument,
który trzyma w ręce, to ten sam flet, który z Didą robili
gorączkowo po nocach, by oszukać Tengela Złego. Teraz
również Targenor został oszukany. Magiczna pieśń Didy
sprawiła, że zapomniał o tym, co się stało.
Młody Targenor był poza tym znakomitym flecistą. Tej
sztuki nauczyła go matka, którą z kolei wykształcił Krestiern.
Krestiern zaś nauczył się gry od starszych krewnych, od tych,
którzy przybyli z Taran-gai, kraju flecistów.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Targenor
przyłożył instrument do ust. Nie miał pojęcia, że w tej
drodze towarzyszyły mu myśli Didy. Troszczyła się o niego
przez cały czas, a dzięki magicznym pieśniom mogła go
nawet od czasu do czasu widywać. Zawsze wiedziała, gdzie
się znajduje. Teraz widziała, że jej ukochany syn siedzi na
skraju drogi, nad rowem, na którym rosną całe łany
wspaniałych czerwonych maków. To dzięki niej Targenora
ogarnęła ochota zagrania na flecie.
Jakieś obce tony popłynęły z instrumentu, smutne
melodie, pełne czułości i żalu. Jak zawsze w takich
przypadkach Targenor pogrążył się w transie. Tony
płynęły jakby same z siebie. Inspiracją były mu kołyszące
się na wietrze maki, ich jakby dziewczęce onieśmielenie,
ich płomienista uroda, delikatne, kruche płatki.
Miał wrażenie, że gra dla tej dziewczyny, której nigdg nie
odważył się nawet dotknąć i która pozostała dla niego
jedynie pięknym snem. Chociaż akurat nie myślał specjalnie
o tamtej dziewczynie z Doliny Ludzi Lodu, ani o tym, że
musiała umrzeć z jego powodu. O niej, podobnie jak o wielu
innych sprawach dotyczących rodzinnych stron, zapom-
niał...
Nieoczekiwanie stanął przed nim na zakurzonej drodze
jakiś dziwny, niewysoki człowieczek. Ubrany po staro-
świecku, w długie buty i obszerne sakpalto. Twarz miał
pomarszczoną i brzydką, a chociaż się uśmiechał, Tar-
genor nie mógł się doszukać w nim dobroci.
Człowiek, którego należy się wystrzegać.
- Twój pan życzy sobie ze mną rozmawiać? - zapytał
z błyskiem w oczach.
Targenor zerwał się.
- Czy ty jesteś...
- Tak, to ja. Usłyszałem twój flet. Bardzo dobrze grasz.
Ale chciałem ci powiedzieć, że trwonisz talent na głupstwa.
- Dzięki za słowa pochwały! Masz rację, mój pan
i mistrz życzy sobie pomówić z tobą.
- Tylko że ja sobie tego nie życzę. Czego on ode mnie
chce?
- Chciałby dostać flet, który by go uśpił na jakiś czas.
To ja mam mu na tym flecie grać. A później, w odpowied-
nim czasie, go obudzę. Grą na tym flecie.
Szczurołap zmarszczył swój wydatny nos.
- Ten flet nikogo nie obudzi. To przecież ty wraz
z matką zrobiłeś go pod osłoną nocy. Twoja matka to
bardzo mądra kobieta.
Targenor stał i niepewnie obracał w rękach instrument.
- Służysz złemu panu - mówił dalej Szczurołap. - On
rzucił na ciebie urok.
- Mój pan jest największy na świecie - zaprotestował
Targenor.
- No, niestety, istnieje niebezpieczeństwo, że mógłby
stać się potężnym władcą - rzekł dziwny człowieczek
o diabelskim obliczu. - Ale ja nie życzę sobie być jego
niewolnikiem!
Poszperał w kieszeniach i wyjął niewielki flecik.
Przyłożył go do warg i zagrał bardzo smutną melodię.
Mgła, która osłaniała dotychczas świadomość Tar-
genora, opadła. Przypomniał sobie matkę, którą tak źle
potraktował. Przypomniał sobie całe zło, którego sprawcą
był jego władca, i poczuł, że dławi go płacz. Zaklęcia
Tengela Złego straciły moc.
- No? - zapytał człowieczek, gdy przestał grać. - Te-
raz wiesz, kim jesteś, prawda? Proszę, dostaniesz ode mnie
inny flet. Ten. On również potrafi pogrążyć twego pana
we śnie. Wykonaj zatem jego polecenie, a przysłużysz się
bardzo i mnie, i całemu światu. I utrzymuj go w przekona-
niu, że ten drugi flet, który masz, obudzi go, gdy czas
nadejdzie. Ale ty wiesz, że tak się nie stanie. Ten flet, jak
powiedziałem, nigdy nikogo nie przywróci do żyeia.
- Co mógłbym ci dać w dowód wdzięczności? - zapy-
tał Targenor niezupełnie wyraźnym głosem.
Oczy tamtego lśniły niebezpiecznie. Podszedł tak
blisko, że Targenor mógł zajrzeć w ich głąb.
- Jeżeli zdołasz oszukać swego towarzysza podróży, że
w dalszym ciągu mu wierzysz i że pozostajesz jego pokornym
sługą i niewolnikiem, to wynagrodzisz mnie z nawiązką.
Targenor skinął głową zakłopotany. Wsunął nieduży,
usypiający flecik do swojego węzełka, a gdy ponownie
spojrzał przed siebie, małego człowieczka już nie było.
Co ja zrobiłem, myślał. Zostałem chłopcem na posyłki
u Tengela Złego. Obraziłem ukochaną matkę i zostawi-
łem Dolinę Ludzi Lodu własnemu losowi.
Mimo to uważał, że właśnie dzięki temu najlepiej
przysłuży się światu. Zdobył oto możliwość uśpienia
Tengela Złego i wcale nie zamierzał go budzić. Nigdy,
w żadnym wypadku! Zresztą i tak nie umiałby tego zrobić.
Czarodziejski flet zaginął przecież dawno temu.
Czekając na przybycie Tengela Złego, rozpytywał
o jaskinie i górskie groty gdzieś w pobliżu.
Owszem, owszem, odpowiadali ludzie, w Górach
Harcu jest takich sporo.
Głębokie?
E, niespecjalnie...
Nie brzmiało to zbyt obiecująco.
Targenor był teraz pełen chęci działania. Znowu stał się
sobą i miał do spełnienia bardzo ważne zadanie!
Żeby tylko się nie zdradzić! Musi całą wiedzę zachować
dla siebie. Musi odgrywać rolę posłusznego lokaja,
takiego, jakim był od początku wędrówki.
Wkrótce pojawił się Tengel. Miał zwyczaj wzywać
Targenora w pewien szczególny sposób, głosem, który
przenikał wprost do mózgu młodzieńca. Ku swemu przera-
żeniu Targenor stwierdził, że po rozmowie ze Szczurołapem
z trudem podporządkowuje się poleceniom Tengela.
- No? - zapytał tamten niecierpliwie. - Odnalazłeś
Szczurołapa?
- Tak, mój panie. Spotkałem go. Ale on nie mógł
czekać. Spieszył się, bo wzywano go do kraju dotkniętego
plagą szarańczy.
Tengel Zły przyglądał mu się podejrzliwie, lecz Tar-
genor wytrzymał jego wzrok, nie spuścił oczu. Miał
nadzieję, że wygląda na pokornego i godnego zaufania.
Och, jakże nienawidził tego drania! Za wszelką cenę
musiał jednak ukrywać swe uczucia. Próbował sobie
wyobrażać, że podziwia tę gadzinę, żeby Tengel nie zdołał
przejrzeć jego myśli.
- No dobrze, i co Szczurołap powiedział? - zapytał
staruch. - Dostałeś flet?
Na to Targenor mógł z czystym sumieniem odpowie-
dzieć twierdząco, bo przecicż flet dostał.
Podał Tengelowi mały instrumencik. Ten obracał go
w rękach i oglądał uważnie. Sprawiał wrażenie zadowolo-
nego. Targenor mógł schować flet. Niechętnie brał do
ręki coś, czego tamten dotykał, ale starał się tego nie
pokazać. Spoglądał na Tengela z uśmiechniętą twarzą.
Wiedział, że to tchórzostwo, ale było ono konieczne,
jeśli chciał zrealizować swój zamiar.
Znajdowali się teraz pośród jakichś opuszczonych
domostw na obrzeżach Hameln, gdzie, jak sądzili, nikt nie
mógł ich zobaczyć. Nagle jednak najzupełniej nieoczeki-
wanie pojawiło się dwóch młodych mężczyzn. Przystanęli
i przerażeni wpatrywali się w Tengela Złego.
Ten syknął i zrobił niecierpliwy ruch ręką. Obaj
natychmiast padli na ziemię bez życia. Jeszcze po śmierci
zachowali wyraz przerażenia w wytrzeszczonych oczach.
- Stanowczo za dużo włóczy się po świecie takich jak
ci - burknął Tengel najzupełniej spokojny.
Targenor musiał powstrzymywać się całą siłą woli, by
nie okazać swoich uczuć: wstrętu i przerażenia, a także
żalu. Uśmiechał się tylko głupkowato i starał się udawać
podziw dla swego pana.
Zły starzec przyglądał mu się jednak podejrzliwie.
- Docierają do mnie jakieś nieprzyjemne wibracje
- powiedział groźnie.
- Zaskoczyłeś mnie, panie, swoją niezwykłą siłą
- podlizywał się Targenor. Czuł się jak szczur. - Muszę też
przyznać, że się przestraszyłem. Zląkłem się o siebie. Na
myśl o tym, co by się stało, gdybyś, panie, nie był
zadowolony z mojej służby.
- Musisz się starać, żebym był - mruknął tamten
i odwrócił się do Targenora plecami.
Zwykły śmiertelnik nigdy by nie wytrzymał uporczy-
wego wzroku Tengela Złego. Targenor jednak to nie byle
kto. Był przecież podwójnym krewnym tego okropnego
starca. Nie wiedział o tym, to prawda, nawet by mu do
głowy nie przyszło, że wędruje oto ze swoim własnym
ojcem. I tak musiało być. Gdyby wiedział, z pewnością z
wszelką cenę szukałby śmierci.
Zdawał sobie natomiast sprawę, że ma dość sił, by
przechytrzyć Tengela Złego. W każdym razie przez jakić
czas. Dłużej by sobie z tym nie poradził, a zatem swoje
plany musiał zrealizować jak najprędzej.
Ruszyli w dalszą drogę.
- No to jak, znalazłeś dla mnie miejsce do odpoczynku?
- Przepytywałem tu i tam - odparł Targenor. - Tutaj
w okolicy nic takiego nie ma, ale wczoraj spotkałem
domokrążcę, który wracał z Wenecji. Bardzo zachwalał
jakieś niebywale głębokie jaskinie, które dopiero co
odkryto koło Adelsbergu.
- Gdzie to jest? - spytał Tengel Zły ostro.
- Ja też o to pytałem. Wygląda na to, że dość daleko stąd.
Na południu. Gdzieś w pobliżu państwa osmańskiego.
- Nie obchodzi mnie żadne państwo ani w ogóle
żadne sąsiedztwo - warknął Tengel. - Jazda naprzód i jak
najszybciej znajdź tę grotę! Nie chcę marnować czasu na
szukanie. Wszystko ma być gotowe, kiedy przyjdę.
- Oczywiście, panie. Tak będzie - rzekł Targenor
posłusznie. Nigdy nie mieli najmniejszych kłopotów, żeby
się spotkać po rozłące. Obaj posiadali wielkie zdolności
telepatyczne.
Akurat teraz było to dla Targenora niebezpieczne.
Musiał postępować niebywale ostrożnie, własne myśli
mogły go w każdej chwili zdradzić. Starał się otaczać swój
mózg czymś w rodzaju mgły, żeby jego przebiegły
towarzysz nie spostrzegł, czym się młody człowiek zaj-
muje, a już zwłaszcza że przeszedł na drugą stronę.
Tengel Zły chciał jakiś czas przeczekać w okolicach
Hameln w nadziei, że może uda mu się spotkać Szczuroła-
pa. Skoro Targenorowi się udało, to tym bardziej jemu,
rozważał w skrytości ducha.
A chciał go spotkać dlatego, że Szczurołap jest nie-
śmiertelny, a poza tym mimo wszystko czuł się trochę
nieswojo w towarzystwie Targenora. Nie był do końca
przekonany, czy może mu zaufać. Od czasu do czasu
ogarniały go nawet dość poważne wątpliwości...
Chociaż twarz Targenora była czysta i niewinna, zaś jego
słowa przyjemnie łechtały dumę Tengela. Jak wiele innych
złych istot, Tengel był łasy na pochlebstwa i w tej dziedzinie
z trudem odróżniał prawdę od kłamstwa. Zawsze więc
w końcu dochodził do wniosku, że Targenor jest mu
podporządkowany i szczerze pragnie służyć mistrzowi.
Co to więc takiego niepokoi Tengela od czasu do czasu?
Trudno, musiał przecież mieć kogoś, kto mu we
właściwym momencie zagra na flecie i obudzi z drzemki.
Gdyby zaś Targenor zdradził lub nie dożył tego czasu,
odpowiednim zastępcą będzie Szczurołap. Człowiek, mo-
żna powiedzieć, z tej samej gliny, co Tengel Zły, w dodat-
ku nieśmiertelny.
Tak, to naprawdę odpowiedni kandydat!
Tengel Zły zatem został, by szukać możliwości spotka-
nia ze Szczurołapem z Hameln.
Targenor wyruszył na południe bardzo zadowolony,
że nie musi znosić towarzystwa ponurego przodka.
Krajobraz, który go otaczał, był niewiarygodnie piękny,
a ludzie odnosili się z sympatią do młodzieńca w mnisich
szatach. Bawaria witała go niewielkimi, bardzo zadbanymi
wioskami w otoczeniu pożółkłych łąk pełnych wspaniałych
maków. Minął Salzburg z pięknym zamkiem Hohensalz-
burg, górującym nad miastem, przeprawił się przez wysoko
położone przełęcze w Austrii, przeszedł przez mierzące
w niebo zębatymi szczytami Dolomity i dotarł na koniec do
kraju niedaleko wybrzeży błękitnego Adriatyku.
Był poważnie zmęczony podróżą.
Zdołał jednak odnaleźć jaskinie koło Adelsbergu, które
nie zostały jeszcze bliżej zbadane. Był rok 1294, nikt nie
wiedział, jak ogromne przestrzenie zajmują tereny jas-
kiniowe.
Wiadomo było jednak, że są wystarczająco głębokie
jak na potrzeby, dla których Targenor ich szukał. Kiedy
wszyscy ludzie w pobliskiej osadzie i w ogóle w całej
Europie obchodzili Boże Narodzenie, a śnieg pokrywał
dachy domów i kościołów, Targenor znalazł odległy,
nikomu nie znany korytarz.
W głębokiej niszy pod górą znajdowało się coś na kształt
celi. I właśnie do tego miejsca wezwał Tengela Złego.
Ten szedł do niego przez rozległe obszary świętego
cesarstwa niemieckiego, po drodze zniszczył kompletnie
małą, położoną w górach wioskę Salzbach, bowiem
irytował go dźwięk dzwonów, ale bardziej jeszcze ze
złości, bo Szczurołap z Hameln go zawiódł. Nie miał już
czasu, żeby dłużej na tego gada czekać. Gnał więc przed
siebie z żądzą mordu w oczach, śmiertelnie nienawidził
wszystkich głupich ludzi wypełniających kościoły, roz-
modlonych do swego idiotycznie miłego, pozbawionego
choćby odrobiny wojowniczości i męstwa Boga.
W dzień Nowego Roku 1295 dotarł do jaskiń niedale-
ko Adelsbergu, gdzie czekał na niego Targenor.
Weszli do środka, a Targenor miał nadzieję, że tamten
nie zauważy kropel zimnego potu na jego czole. Tak
blisko celu... Nie wolno teraz niczego zepsuć! Cała
przyszłość świata zależała od tego, czy Targenor zdoła
oszukać Tengela Złego. Jeszcze tylko trochę...
- Jesteś jakiś zdenerwowany - zauważył zły starzec.
- No bo nieczęsto dokonuje się takiej sztuki jak ta
- uśmiechnął się Targenor. - Tak bardzo bym chciał
zagrać jak należy.
I rzeczywiście chciał, choć niedokładnie z tego samego
powodu co Tengel Zły.
- Masz flet? Nie zgubiłeś go przypadkiem po drodze?
- Oto on! - rzekł Targenor, pokazując instrument.
- A flet, który mnie obudzi?
Ten również został pokazany. Absolutnie bezwarto-
ściowy kawałek drewna, który oboje z Didą obrabiali
nocami z takim zapałem.
Tengel Zły przyjrzał mu się i z uznaniem skinął głową.
- Mhm - mruknął. Po czym pospiesznie się odwrócił.
Widocznie Dida zapamiętała wszystko do najdrobniej-
szych szczegółów, jeśli chodzi o tamten stary flet, który
Jolin przed wieloma laty wyniósł z Doliny. Dużo należy
też chyba zawdzięczać panującym w grocie ciemnościom.
Turystów jeszcze w tamtych czasach nie znano, dlatego
też szlak był nie przetarty i trudno było posuwać się
naprzód. Dwaj przedstawiciele Ludzi Lodu brnęli jednak
zdecydowanie wąskimi korytarzami, aż w końcu stanęli
nad głęboką jamą, którą Targenor zawczasu wypatrzył.
Teraz trzymał w ręku pochodnię, która rzucała tajemnicze
światło na kamienne ściany wokół.
- Znakomicie - rzekł Tengel Zły i jego skrzekliwy
głos odbił się echem od skał. - Tam na dole będę mógł
odpoczywać przez nikogo nie niepokojony. Ale jak ty
zamierzasz stamtąd wyjść, kiedy będzie po wszystkim?
- Myślałem, że będę grał stojąc tutaj, na górze.
- No dobrze, zgadzam się - powiedział Tengel Zły.
Tylko nie okaż tej ulgi, jaka cię ogarnęła! Zachowaj
spokój ! Bądź chłodny i przymilny! Za chwilę to się skończy!
- Jak długo mam czekać, zanim was obudzę, panie?
Tengel Zły rzucił mu przenikliwe spojrzenie.
- Dopóki czas się nie dopełni. Dopóki Kościół nie
zacznie się sypać w gruzy. To nie potrwa długo. Tego
rodzaju religijne pomysły trwają zazwyczaj jakiś czas,
a potem wygasają. Jedynie zło jest trwałe. Zło jest jedyną
prawdziwą siłą.
Nagle potworny starzec podszedł tuż do Targenora,
podniósł mu prawie do oczu swoje okropne, powyginane
ręce ze szponami zamiast paznokci i objął ciasno szyję swego
młodego towarzysza. Tamten całą silą woli nakazał sobie
spokój, ale mało brakowało, a byłby odepchnął paskudę.
Tengel Zły długo trzymał ręce na jego szyi. Nie zaciskał,
po prostu pozwolił im spoczywać. Biiskość koszmarnej gęby
była dla Targenora trudna do zniesienia, najstraszniejsze
przeżycie, jakiego kiedykolwiek doświadczył, tym bardziej
że jednocześnie musiał udawać, musiał być przymilny.
Czuł, że jego ciało przenika jakiś dziwny, zimny strumień.
Trzeba było całej siły woli, żeby wytrwać, wydawało mu się,
że lada chwila straci przytomność, ale nie załamał się, czerpał
siły z narastającego w nim nieustannie gniewu.
W końcu tamten opuścił ręce.
- No tak! - zaskrzeczał. - Teraz jestem pewien.
- Czego, panie? - zapytał Targenor zdławionym
głosem. Ledwie go było słychać.
- Teraz jestem pewien, że będziesz w stanie mnie
obudzić - powiedział tamten. - Chcę przespać jakieś pół
wieku, to wystarczy. Gdybyś jednak zmarł i nie doczekał
odpowiedniej chwili, to mnie i tak nic złego nie grozi, twój
duch bowiem otrzymał ode mnie nieśmiertelność. Ciało nie,
ale ono jest bez znaczenia. Duch natomiast będzie bez
wytchnienia wędrował po świecie, aż nadejdzie moment,
kiedy mnie obudzi.
Nie, nie, krzyczało wszystko w duszy Targenora, ale
jego usta się uśmiechały, gdy mówił:
- To brzmi naprawdę wspaniale.
Będziesz teraz silniejszy od śmierci - powiedział
Tengel Zły. - Twoja moc będzie niemal nieograniczona.
Pozostaniesz, oczywiście, moim poddanym, lecz twoja
moc będzie nie do opisania. Ciesz się! A teraz... wypełnij
swój obowiązek!
Tengel wskoczył do głębokiej jamy. Grota powstała
w wyniku naturalnych ruchów skały, pod jedną ze ścian
znajdowało się coś na kształt szerokiej ławy lub łoża.
Gładka równa puwierzchnia, można się było na tym
wygodnie ułożyć.
Jestem gotów - oświadczył w końcu swemu pomoc-
nikowi.
Targenor wyjął mały flet Szczutołapa, a gdy przyłożył
go do warg, pieczarę wypełniły dziwne, dźwięczne tony.
Jego zły przodek zamknął oczy. Targenor widział, jak
oddech tamtego staje się coraz spokojniejszy, coraz
bardziej miarowy, aż w końcu całkiem ustał. Wtedy on
przestał grać i opuścił rękę trzymającą flet.
- No - powiedział z zaciętością i całym gniewem,
który do tej pory musiał powstrzymywać. Echo odbijało
od ścian jego przesycone nienawiścią słowa. - No,
nareszcie śpisz, ty najohydniejszy potworze, jakiego
ziemia kiedykolwiek nosiła! Ale Szczurołap nie chciał się
z tobą spotkać, bo on dobrze wie, z jakiej gliny zostałeś
ulepiony. To on zdjął ze mnie czary i uwolnił mnie od
poddaństwa, od tej upokarzającej zależności od ciebie.
Oboje z moją nieszczęsną matką zdołaliśmy cię przechyt-
rzyć. Bo, widzisz, ten drugi flet, który mam, jest fałszywy,
podrobiony. Nie ma w nim żadnej czarodziejskiej mocy,
a już na pewno nie byłby w stanie obudzić cię ze snu, ty
potworze. Twój własny flet opuścił Dolinę Ludzi Lodu
już dawno temu. Zabrał go głupi Jolin, chociaż sam o tym
nie wiedział. Bo twój wnuk, Krestiern, ukrył flet w rogach
jaka, a Jolin ukradł rogi. Teraz flet jest tak dobrze
schowany, że możesz go uważać za stracony. A więc nic,
żadna siła na świecie nie jest w stanie przywrócić cię do
życia. Śpij sobie! Śpij wiele tysięcy lat! Życie na ziemi
będzie się mogło rozwijać spokojnie, bez twoich ponurych
interwencji, i zapewniam cię, że nikt za tobą nie zatęskni!
Cudnwnie było wypowiedzieć takie słowa. Targenor
przygotowywał się do powrotu.
Ale, jak się okazało, nie doceniał Tengela Złego.
Nieśmiertelny pogrążony był w drzemce. Nie poruszał
się, nie był w stanie tego zrobić. Ale siła jego myśli nadal
mogła działać.
Targenor poczuł jakby skondensowany strumień siły
woli Tengela, przenikający go na wylot, który po chwili
niczym wściekła fala cisnął nim o twardą ścianę korytarza.
Była w tym tak potworna nienawiść, że ktoś ważył się
zlekceważyć i oszukać pana wszelkiego zła, że Targenor
na moment stracił świadomość. Gdy doszedł do siebie,
wstał i zataczając się, po omacku, ruszył ku wyjściu,
a przynajmniej w kierunku, gdzie, jak myślał, wyjście się
znajduje. Wydawało mu się że to bardzo daleko, czuł
nieznośny ból w piersiach, miał kłopoty z oddychaniem.
W końcu poczuł na twarzy strumień świeżego powiet-
rza i na czworakach zdołał się doczołgać do otworu
prowadzącego na zewnątrz.
Był oślepiony, lecz teraz, w nocy, nie miało to
znaczenia. Nie słyszał też nic, wszystkie jego zmysły
zostały uszkodzone. Jedyne, co odczuwał, to ból, ból,
który przepełniał jego ciało jak zdławiony krzyk.
Z jękiem wlókł się przed siebie, nie wiedział, dokąd się
zwrócić, by dotrzeć do ludzi. Tutaj, w górach, trudno bylo
o jakieś naturalne drogowskazy. Zrobił o jeden krok za dużo
i... stoczył się na łeb, na szyję, ze stromego skalnego urwiska.
Nieprzytomny wpadł do górskiego potoku, a woda
poniosła jego bezradne ciało dalej ku morzu.
I to był koniec ziemskiego życia Targenora.
- Nie! - zawołała Tova oślepiona łzami. - Nie! Nie
możesz po prostu umrzeć, Targenorze! Ty, taki piękny
i szlachetny!
Targenor spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem.
- Kochana, mała Tovo, ja przecież zmarłem prawie
siedemset lat temu. Ale dzięki ci za te wspaniałe słowa!
Chodź, niech cię uściskam!
Zbiegł po schodkach z podium i przytulił do siebie
Tovę, która w jego ramionach poczuła się bezpieczna,
wolna od wszelkich zmartwień.
- Moja kochana, mała kuzyneczko - szepnął. - I ty, i ja
dobrze wiemy, jak wiele znaczy czułość, prawda?
- O, Targenorze, to najpiękniejsze uczucie, jakiego
kiedykolwiek doznałam - rzekła zdławionym od łez
głosem. Podczas opowiadania Targenora płakała niemal
bez przerwy.
Kiedy Targenor wrócił na podium, podniósł się Marco.
- Pozwól, że pójdę za twoim przykładem, Targeno-
sze, i również uściskam moją najlepszą na świecie przyja-
ciółkę - powiedział i przytulił do siebie Tovę tak mocno,
że poczuła na policzku jego miękkie włosy.
- Zaraz umrę ze szczęścia - śmiała się skrępowana.
- Ale sami widzicie, jaka jestem niemądra. Ja, największe
brzydactwo na świecie, pozwalam sobie zawrócić w gło-
wie dwóm najpiękniejszym mężczyznom, choć dobrze
wiem, że obaj są całkowicie dla mnie niedostępni! Król
Ludzi Lodu, który nie żyje od siedmiuset lat, i książę,
spadkobierca władców Czarnych Sal! O mój Boże!
Wróciła na swoje miejsce, a Ellen podała jej chusteczkę
do nosa.
Tula uśmiechała się z podium.
- Czy nie uważasz, że pozwalasz sobie zakochać się
w nich właśnie dłatego, że są tacy niedostępni, Tovo?
- Tak, chyba tak.
- Sądzę zresztą, że nie ty jedna spośród zebranych tu
dzisiaj kobiet chciałabyś żyć w czasach Targenora i dać mu
odrobinkę szczęścia.
Po sali przeszedł szmer świadczący, że Tula się nie myli.
Tova zaś roześmiała się, nieśmiało, ale z uczuciem ulgi.
- Och, moi kochani! - zawołała zwracając się do sali.
- Kocham was bezgranicznie! Wszystkich! Także was,
tajemniczych, ukrytych w mroku ostatnich rzędów! Nale-
żymy do siebie, prawda? Tworzymy wspólnotę! Jestem
pewna, że po opowiadaniu Targenora i Didy nikt ze
współczuciem ani sympatią nie pomyślał o Tengelu Złym.
Ze wszystkich stron sali zapewniano ją, że nic takiego
nie miało miejsca.
ROZDZIAŁ XI
Teraz powrócono znowu do Didy i jej brata Krestierna.
Dida zresztą nie miała już wiele do powiedzenia.
- Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, co to dla matki
znaczy przeżyć dwoje swoich dzieci? - zapytała. - A w dodat-
ku nie wiedziee, co się właściwie z nimi stało. Tiili zniknęła
tego samego dnia, gdy Tengel Zły opuścił osadę, by spędzić
swoje trzydzieści dni i trzydzieści nocy na pustkowiu,
Natomiast syn Targenor... Ten nędznik zabrał go ze sobą
w świat, ale przedtem jeszcze sprawił, że uczucia syna
zwrciciły się przeciwko mnie i wszystkim, którzy pragnęli
jego dobra. To w takim stanie widziałam Targenora po raz
ostatni. - Zamilkła na chwilę. - Żyłam bardzo długo - dodała
udręczona. - Po wyjeździe Tengela Złego w naszej Dolinie
zapanował spokój. Wielu opuściłu rodzinne strony, ale ja nie
mogłam. Jakim sposobem moje dzieci miałyby mnie
odnaleźć, gdyby mnie nie było na miejscu? Poza tym
większość z tych, którzy wyjechali, wróciła. Nie znaleźli
poczucia bezpieczeństwa wśród ludzi poza rodzinną doliną.
Przeganiano ich z miejsca na miejsce, ponieważ pochodzili
z owianej złą sławą Doliny Ludzi Lodu. Niektórych pojmano
i zakuto w kajdany, innych po prostu stracono. Zaledwie
garstka naszych zdołała jakoś się urządzić w Trondelag.
- A Guro? - spytał Nataniel. - Co stało się z nią?
- Została zamordowana przez pewnego człowieka,
ojca rodziny, kiedy wyszło na jaw, że chciała iść w ślady
Tengela Złego i stosowała czarną magię przeciwko tej
rodzinie. Nikt po niej żałoby nie przywdział. Wszyscy
jednak powinniście wiedzieć - dodała Dida z dumą - że
jesteśmy winni Targenorowi największą wdzięczność.
- Wiemy o tym - powiedział Tengel Dobry. - Ale
może ty masz na myśli coś szczególnego?
- Rzeczywiście, mam. Moje życie w Dolinie było
nieustannym czekaniem. Na jakiś znak od moich dzieci. Ale
dopiero kiedy mój los się dopełniał, w roku tysiąc trzysta
dwudziestym, dowiedziałam się, jak to było z Targenorem.
Bo kiedy przekroczyłam już bramy śmierci, on siedział na
krawędzi mojego łóżka i witał mnie po tamtej stronie.
Powiedział mi, że jest bardzo samotny, że trwa w jakimś
kraju na południu, o którym ja nigdy nie słyszałam. Musiał
pilnować miejsca spoczynku Tengela Złego, żeby potwór
nie wyrwał się z ukrycia. Wtedy dopiero Targenor
opowiedział mi o wszystkim, co się stało, wyjawił też to, za
co wszyscy powinniśmy być mu wdzięczni. Jak słyszeliście,
Tengel go straszył, że jego duch będzie bez wytchnienia
krążył po ziemi aż do czasu, gdy przyjdzie pora budzenia
złego przodka. Ale już wówczas, gdy błądził po podziem-
nych korytarzach bliski śmierci z bólu, wciąż jeszcze
odczuwał strumień niezwyklej siły płynącej z rąk Tengela
Złego, gdy ten dawał jego duchowi nieśmienelność.
A przecież Targenor sam był też wyposażony w wielką
magiczną siłę. Półprzytomny wypowiedział wtedy mniej
więcej taką magiczną formułkę: "Nasz biedny ród jest
skazany, obciążeni w naszej rodzinie będą się rocizić do życia
w wielkim upokorzeniu i udręce. Niniejszym wyrażam
jednak pragnienie, aby ci wszyscy, którzy nienawidzą życia
w służbie zła, a przeciwnie, chcą czynić dobro, podobnie jak
moja ukochana matka i ja, mogli po śmierci przybierać inną
postać. Żebym nie tylko ja jeden posiadał ten dar czy też był
dotknięty tym przekleństwem. I żebyśmy wszyscy mogli
służyć pomocą tym nieszczęśnikom, którzy narodzą się po
nas". Czy tak właśnie się wyraziłeś, Targenorze?
- Mniej więcej - odparł z uśmiechem. - Z pewnością
użyłem wielu naszych, teraz już prastarych słów i zaklęć.
Ale poza tym wszystko się zgadza.
- No właśnie, i twoje zaklęcie działa. Długi szereg
obciążonych dziedzictwem zła i wybranych to najlepsze
świadectwo.
Wszyscy zebrani wstali, żeby uczcić Targenora.
- Popatrzcie! - zawołała Sol. - Tengel Zły raz po raz
wyświadcza sam sobie niedźwiedzią przysługę. Całkiem
niechcący stworzył w naszej rodzinie wielką wspólnotę.
A nie sądzę, by mu się specjalnie podobało, że Targenor
sformułował i zrealizował ideę duchowego życia po
śmierci.
Targenor śmiał się zadowolony.
Tula musiała przerwać powszechną wesołość.
- Poprosimy jeszcze raz Krestierna - oświadczyła.
- Bo to przecież jego gałąź rodziny przetrwała. Co się
właściwie stało z twoim synem, Krestiern?
Dida cofnęła się na podium, robiąc miejsce swemu
starszemu bratu.
- Nic przyjemnego opowiadać o tych sprawach - za-
czął Krestiern. - Mój syn był głęboko obciążony, piękny
jak młody bóg, ale przeniknięty złem do szpiku kości!
Miał na imię Olaves...
Tova podskoczyła na swoim miejscu.
- Ja go widziałam!
- Ja także - wtrąciła Sol. - Och, jakiż on był urodziwy!
Ale zimny jak lód!
- Ja widziałam koniec - dodała Tova. - Prawdę
powiedziawszy, to we wcześniejszym życiu ja byłam
Olavesem Ktestiensennem. Prowadzono go ulicami
Trondheim...
- Ponieważ odrąbał głowę pewnej kobiecie - uzu-
pełniła Sol.
- A więc taki był koniec jego życia - westchnął
Krestiern. - No tak, czegóż innego można się było
spodziewać? A jak zdążyłem się już dowiedzieć, jego
jedyne dziecko, Guro, również była obciążona.
- Mój biedny bracie - powiedziała Dida, kładąc mu
rękę na ramieniu. - Chociaż ty sam nie byłeś obciążony,
dostałeś swoją porcję dziedzictwa po naszym strasznym
przodku?
- Och, tak, wy, których przekleństwo dotknęło jako
pierwszych, musieliście cierpieć szczególnie dotkliwie
- westchnął Marco.
- Nie będziemy zaprzeczać - uśmiechnął się smutno
Krestiern.
Głos zabrała Tula:
- A co się stało z dziećmi Guro? Jak słyszeliśmy, miała
ich dwuje i chłopiec należał do obciążonych. Czy któreś
z nich jest może dzisiaj z nami?
Na te słowa wstała jakaś kobieta i niebywale brzydki
mężczyzna. Ten mężczyzna to był Sigleik, opiekun Finna,
a jego siostra miała na imię Gry.
- Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś o życiu
w Dolinie za waszych czasów? - zapytała Tula.
Tamci spoglądali na siebie, w końcu Sigleik skinął do
siostry. Chciał, by mówiła jako pierwsza, była przecież
starsza. Oboje stali przy swoich miejscach.
- Urodziłam się w roku tysiąc dwieście siedemdziesią-
tym piątym, tak przynajmniej sądzę, bo dokładnych ka-
lendarzy nie mieliśmy. Przeważnie musiałam sobie radzić
na własną rękę, bo moja matka, Guro, często znikała
z domu, zajęta swoimi przygodami. Kiedy skończyłam pięć
lat, urodził się braciszek, Sigleik. Był dotknięty i matka
uważała, że nie ma co się nim chwalić, wobec czego
obowiązek zajmowania się dzieckiem spadł na mnie.
Musicie mi uwierzyć, że Sigleik nigdy nie był zły!
- Wiemy o tym - zapewnił ją Heike. - Gdyby był zły,
nie przyszedłby dzisiaj na nasze spotkanie.
Oboje kłaniali mu się z wdzięcznością.
- Główne, co zapamiętaliśmy z dzieciństwa, to ta
okropna mara, która nieustannie kładła się cieniem na
życiu mieszkańeów osady, Tengel Zły... - mówiła dalej
Gry. - A nasza własna matka mu służyła i również była zła.
Trochę radości i nadziei znajdowaliśmy u naszych najbliż-
szych krewnych, Didy i Targenora. Ja pamiętam jeszcze
Tuli, strasznie rozpaczałam, kiedy zaginęła. Później Tar-
genor też odszedł. Trzymaliśmy się razem, Sigleik i ja, bo
ludzie w Dolinie nie byli dla nas mili, o, nie. A później,
kiedy Tengel Zły też opuścił Dolinę, jedyną pociechą
i wsparciem była dla nas Dida. Ach, jaka ona była
samotna! Utraciła wszystko. Sigleik i ja będziemy jej
wdzięczni na wieki za to, co dla nas zrobiła.
Dida uśmiechnęła się do niej przez łzy.
- To wy byliście dla mnie pociechą, dzieci?
- Właściwie to my nie mamy zbyt wiele do opowiada-
nia - powiedziała Gry. - Ja w końcu wyszłam za mąż
i urodziłam córkę. Była, niestety, obciążona i nie znaj-
dziecie jej tu dzisiejszej nocy...
Wszyscy rozumieli, co Gry ma na myśli.
- Myślę jednak, że będzie dobrze, jeśli zapamiętacie jej
imię - dodała Gry cichutko. - Ona bowiem miała tylko
jeden ideał, a był nim Tengel Zły, u którym już wówczas
krążyła legenda. Najbardziej cierpiała dlatego, że nigdy go
nie spotkała. Moja córka miała na imię Ingegjerd i urodzi-
ła się w roku tysiąc trzysta trzecim.
Imię zanotowali wszyscy, którzy zajmowali się drze-
wem genealogicznym rodu. Ingegjerd zapisano na liście
po stronie wspólników Tengela Złego.
- Naprawdę bardzo nam żal was wszystkich, którzy-
ście żyli w dawnych czasach - westchnęła Tula. - Teraz
rozumiemy, że wam było tysiąc razy gorzej niż nam. Ale
powiedz, jak się potoczyły losy twojej rodziny? Zostaliście
na zawsze w Lodowej Dolinie?
- Z takim obciążonym dzieckiem jak Ingegjerd nigdy
byśmy się nie odważyli wyjechać. Ale mieliśmy też
w życiu wielką radość, mój mąż i ja. Urodziło nam się
jeszeze jedno dziecko i było ono nadzwyjczajne. O tym
jednak opowiem później. Teraz kolej na Sigleika.
Jak wszyscy pewnie rozumieją, nie mogłem opuścić
Lodowej Doliny powiedział zdeformowany Sigleik. Za
sprawą Didy i mojej siostry Gry mogłem żyć w jakim takim
spokoju, przynajmniej jako dziecko i w latach młodości.
One chroniły mnie jak mogły, bo inni mieszkańcy Doliny
wcale nie byli dla mnie łaskawi. Zwłaszeza że ja nie mogłem
oddać, tak jak nasza matka Guro, a później Ingegjerd,
córka Gry.
- Dlaczego nie mogłeś oddać? - zapytał Tengel Dobry
spokojnie ze swojego wygodnego miejsca.
- Było we mnie coś takiego, nie wiem co. Niechęć do
Tengela Złego ze względu na jego metody i żal o to, że
odziedziczyłem po nim takie same skłonności. Wielką
pociechę znajdowałem u Didy, która opowiadała mi, że
i ona, i Targenor żywili taki sam żal i że udało im się
przełamać wewnętrzną potrzebę czynienia zła. Ja także od
pnezątku odezuwałem pragnienie, żeby dokuczać i ranić,
ale sam nie chciałem się do tego przyznać, nawet przed sobą.
Wtedy Tengel Dobry i Heike i wielu innych opowie-
działo, że oni borykali się z takim samym problemem.
- Jesteś jednym z nas, Sigleiku - powiedział Tengel
Dobry, a wtedy nieszezęsny Sigleik uśmiechnął się szeroko.
Nie chciałbym tu opowiadać o tych przypadkach,
kiedy nie udało mi się opanować złych impulsów, bo to
chyba nie ma wielkiego znaczenia, prawda?
Rzeczywiście powiedział Heike. - My wszyscy
mieliśmy niemało takich chwil.
- Dziękuję wam za wsparcie! Chociaż... o jednym
epizcidzie miałbym ochotę opowiedzieć, jeśli nie uznacie,
że to zarozumialstwo.
Sol zerwała się ze swego miejsca.
- Jedną z wielkich i sympatycznych cech dzisiejszej
nocy jest to, że każdy z nas ma prawo przechwalać się, jaki
to był zdolny i wspaniały, a nikt nie ma prawa uznać tego
za zadzieranie nosa.
Poparli ją wszyscy.
- W takim razie do dzieła! - zachęcała Tula nie-
śmiałego Sigleika.
- W zapomnianej przez wszystkich Dolinie Ludzi
Lodu było właśnie lato - zaczął swoją opowieść. - Musia-
łem mieć wtedy jakieś trzynaście lat, nie pamiętam
dokładnie. Któregoś dnia nieoczekiwanie natknąłem się
na Tengela Złego.
Wstrętny przodek Ludzi Lodu bardzo często się tak
zachowywał, pojawiał się wtedy i tam, gdzie się go najmniej
spodziewano. Wtedy Sigleik wybrał się do lodowej bariery
nad rzeką, by zobaczyć, czy letnie ciepło i słońce nie stopiły
lodu. Obserwował lód siedząc w kucki, a kiedy wstał
i odwrócił się, podskoczył jak rażony piorunem. Tuż za nim
stał Tengel Zły, jego obrzydliwa gęba niemal dotykała
twarzy Sigleika. Chłopak nigdy przedtem nie widział go
z bliska, czasami tylko mignęła mu na podwórzu znienawi-
dzonego domu nieduża, pokrzywiona sylwetka.
Na widok tej twarzy z tak bliska doznał gwałtownych
mdłości, ale zdołał się opanować.
- Nie próbuj wydostać się z Lodowej Doliny
- ostrzegł go oślizgły, świszczący głos.
- Jja wcaale nnie myślałłem uciekać - wyjąkał Sigleik.
Stary dał mu znak, by poszedł za nim, a Sigleik nie
mógł zrobić nic innego.
Musiał pójść za Tengelem aż do jego obejścia. Tam
stary stanął w cieniu dużego drzewa tuż koło domu.
Sigleik, który był od niego znacznie wyższy, musiał usiąść
na leżącym pod ścianą pieńku, by nie górować nad swoim
przodkiem.
- Jesteś wnukiem mojego wnuka - oświadczył Tengel
jakby mimochodem. - Ten przeklęty Targenor sprawia
mi kłopoty, nie mogę go dostać. Ale mam ciebie w rezer-
wie.
W rezerwie do czego? zastanawiał się Sigleik, lecz
zapytać nie miał odwagi.
Tengel Zły machnął ręką i zabił wielką czarną muchę,
których mnóstwo krążyło wokół jego głowy.
- Ty jesteś za młody - powiedział z naganą w głosie.
- Ale ja nie mam czasu dłużej czekać. Więc mimo
wszystko... w razie potrzeby... będziesz musiał...
Umilkł rozgniewany. Najwyraźniej zastanawiał się, ile
może powiedzieć. Sigleik czekał, był zbyt przerażony,
żeby się poruszyć, choć robił dobrą minę.
- Ty jesteś przecież jednym z moich - rzekł Tengel mając
na myśli wygląd chłopca. - A ja nie mam nikogo innego.
Chyba nie polegał na możliwościach Guro, matki
Sigleika. Zresztą to "tylko baba", a do nich Tengel Zły
zawsze żywił głęboką pogardę. Znowu energicznie mach-
nął w stronę brzęczących much i tym razem wszystkie
padły martwe.
- Muszę wyruszyć w świat - wymamrotał. - Nie mogę
czekać dłużej. Ale taki dzieciuch... nie, muszę dostać
Targenora! - W końcu podjął decyzję. - Zacznę cię
pczygotowywać - oświadczył. - Chodź!
Ku przerażeniu Sigleika stary ruszył w kierunku niskiej
chatki, z której nikt, a w każdym razie bardzo niewielu
ludzi wyszło żywych.
- Byłem tam tylko ten jeden jedyny raz! - krzyknął do
zebranych na sali. - Nigdy więcej tam nie wróciłem!
Wszyscy milczeli i czekali na opowieść o tym, co się
stało w domu Tengela.
W ciemnym, wypełnionym dusznym odorem pomiesz-
czeniu stary zmusił Sigleika, by usiadł. Słaby strumień
światła wpływał przez niewielki otwór w dachu. Chłopiec
pragnął, by i ten otwór został zamknięty, bo wtedy nie
musiałby patrzeć w paskudne, nieustannie go obserwujące
oczy.
- Nauczysz się kilku ważnych formuł - zaczął prapra-
dziadek swoim nieprzyjemnym głosem.
- Po co? - wyrwało się Sigleikowi.
- Nie pytaj! - warknął Tengel Zły. - Dowiesz się
w odpowiednim czasie.
Sigleik musiał powtarzać pierwszą formułę, raz za
razem, do znudzenia, niezrozumiałe, dziwaczne słowa,
dopóki wszystkiego dobrze nie zapamiętał.
- Jeszcze dzisiaj umiem to na pamięć, jakbym się
nauczył dopiero co - roześmiał się Sigleik. - Ale te
formuły były kompletnie pozbawione sensu. Posłuchaj-
cie: 'Sgingnat vo pche urchusgat mnene tjsjta vot.' Że też człowiek
może zapamiętać coś tak idiotycznego! No i miałem
przyjść znowu następnego dnia. Ale tymczasem...
- Poczekaj! - krzyknęli jednocześnie Tristan i Vil-
lemo. Ulvhedin i Dominik również zerwali się z miejsc
niebywale podnieceni. Sigleik patrzył na nich zdumiony.
Zresztą inni zebrani również.
- O co chodzi? - zapytała Tula
- Ta formułka! - krzyknął Tristan Paladin. - Powtórz
trzy pierwsze słowa!
- Sgingnat vo pche?
Tamci czworo wstali i spoglądali po sobie.
- Dobry Boże! - wykrzyknął w końcu Dominik.
- Czy moglibyście być tak dobrzy i wytłumaczyć nam?
- domagała się Tula.
- Ludzie z Bagnisk! Ich kamienne tablice. Profesor,
który przetransponował ich znaki na nasz alfabet - szep-
nęła Villemo. - To była ta sama formułka.
- Na Boga, co wy mówicie? - krzyknął Heike. - Czyż
Tengel Zły mógł mieć jakieś powiązania z Ludźmi
z Bagnisk?
- Przecież oni byli w Danii - wtrącił Tristan Paladin.
- Dania czy Norwegia, to na jedno wychodzi - odparł
Heike. - Ludzie z Bagnisk najbardziej przypominali istoty
zwane w Norwegii błotnistymi elfami. To znaczy czarne
elfy, choć jak na elfy były one bardzo wyrośnięte.
W Norwegii elfy także istnieją. Wiem o tym po moim
spntkaniu z szarym ludkiem.
- Chcesz powiedzieć, że to istoty żyjące pod ziemią,
tak? - zapytał Nataniel.
- Takie też. To jedna z odmian.
- Rany boskie - westchnął Ulvhedin. - Czy Ludzie
z Bagnisk mieliby się znowu pojawić?
- Nie, chyba uda nam się tego uniknąć. Pamiętaj, że
Sigleik żył kilka stuleci przed tym, zanim spotkaliście się
w Danii, ty i oni.
- No tak. To już jakaś pociecha. Chyba jednak nie
powinniśmy powtarzać tych formułek.
- Ale zapisać powinniśmy - zażądała Tula.
- Już zapisane! - krzyknął Andre.
- W protokołach Najwyższej Rady też zostały umiesz-
czone - potwierdziła Tula. - Sigleik, czy to była cała
formułka?
- Tak myślę. On w każdym razie nic więcej nie
powiedział. Ale miałem tam przyjść również następnego
dnia. Odniosłem jednak wrażenie, że wtedy miałem się
uczyć czegoś zupełnie innego. Jakichś znaków...
- Ale już do niego nie poszedłeś, jak mówisz?
- Nie. Nie chciałem tam iść za nie na świecie i schowa-
łem się w brzozowym zagajniku po drugiej stronie jeziora.
- To bardzo dzielnie z twojej strony - powiedział
Tengel Dobry. - Ale przecież nie mogłeś tam siedzieć
przez całą wieczność.
- No właśnie. W końcu i tak musiałbym wyjść.
Zwłaszcza że nasza matka, Guro, była wściekła. Tengel Zły
przychodził i straszył, że sprowadzi na rodzinę wszystkie
możliwe plagi, jeśli się nie poddam. A ona była po jego
stronie. Następnego ranka zobaczyłem, że rozmawiają ze
sobą. Szli w stronę jeziora. To właśnie tego dnia udało im
się oszukać Targenora i Tengel podporządkował go sobie
za pomocą czarów. Wtedy mną przestał się interesować.
Wszyscy milczeli znowu pogrążeni w żalu nad łosem
Targenora.
- Wkrótce Tengel Zły i Targenor opuścili Dolinę
Ludzi Lodu. A ja niewiele już mam do dodania. Poza tym,
że kiedy dorosłem, znalazłem sobie żonę. Urodził nam się
syn. Ma na imię Skrym i zdążyliście go już poznać.
- Oczywiście - potwierdziła Tula. - To człowiek
o jasnym umyśle. W takim razie przejdźmy teraz do jego
historii. Skrym, możesz tu do nas przyjść? Czuję, że masz
nam wiele do opowiedzenia.
Na podium wszedł sympatyczny człowiek o mądrych
oczach.
- No, może nie aż tak wiele - uśmiechnął się. - Myślę
jednak, że to dość ważne. Uderzyła mnie bowiem pewna
sprawa. Otóż nikt jakoś nie pyta, co się stało z alrauną.
Gdzie się podziała, kiedy Targenor odrzucił ją od siebie,
a potem opuścił Dolinę.
Tula otwartą dłonią plasnęła się w czoło.
- Masz rację! Całkiem zapomnieliśmy! W porządku,
no więc co się z nią stało?
- Zajęła się nią, oczywiście, Dida, i opiekowała najle-
piej jak mogła. Dida umarła, kiedy ja miałem zaledwie pięć
lat, ale przedtem wręczyła mojemu ojcu, Sigleikowi,
spadek. "To wszystko ma być przekazywane obciążonym
o dobrych sercach", nakazała. Mój ojciec przechowywał
to aż do swojej śmierci. Dida jednak dała mu więcej rzeczy
w spadku. Ona i Targenor mieli wielki zbiór środków
leczniczych. Również zła Guro zebrała wiele magicznych
przedmiotów, przeważnie szkodliwych dla człowieka.
Część odziedziczyła po Tengelu, część zgromadziła sama.
Dida wybrała stamtąd, co uznała za potrzebne, resztę
spałiła. Swóy zbiór ukryła w domu, a potem wszystko
otrzymał Sigleik, mój ojciec...
Skrym zamilkł na chwilę, bowiem dwie istoty o końs-
kich głowach wniosły na podium zbiór dziwnych przed-
miotów, małych woreczków i paczuszek. Wszystko uło-
żono na stole.
- To jest właśnie ów pierwszy zbiór - oświadczyły
piękne stworzenia. - Później przyniesiemy dalsze jego
części.
Wielu zgromadzonych na sali poczuło mrowienie pod
skórą z podniecenia i chęci obejrzenia pierwszego skarbu
Ludzi Lodu. Liczne środki tam zgromadzone nadal
znajdowały się w rodowym skarbie i nadal mogły służyć.
Inne, mniej użyteczne, przepadły. Heike, który siedział
bardzo blisko, widział to wyraźnie.
- Rzecz jasna Sigleik nie mógł przekazać zbioru
Ingegjerd, ponieważ ona była niebezpieczna - wyjaśnił
Skrym. - Dziwne, że ani jej, ani mnie nie urodziło się
dziecko obciążone. Wtedy wiele o tym myślałem, lecz nie
znajdowałem odpowiedzi. Dopiero dzisiejszej nocy do-
wiedziałem się, że wtedy przekleństwo uderzyło nie w nas,
lecz w Taran-gaiczyków.
- Masz rację - przyznała Tula.
- Tak więc obowiązek opiekowania się skarbem
przypadł mnie. Alrauna także. Trzymałem wszystkie
przedmioty starannie ukryte w szafie i nigdy nikomu
o tym nie powiedziałem. To była rodzinna tajemnica.
W jakiś czas potem do Lodowej Doliny przywleczono
zarazę. Czarna śmierć zabrała Gry, Ingegjerd i mojego
ojca. Ale Gry, jak już sama powiedziała, miała wspaniałe-
go wnuka imieniem Ivar. Będziecie mogli porozmawiać
z nim, bo on także przybył na nasze spotkanie. Ja miałem
córkę, którą nazwaliśmy Signy. Ivar i Signy byli kuzynami
w trzecim pokoleniu, ale postanowili się pobrać...
- Niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie - wtrącił
Tengel Dobry.
- Niestety, tak - westchnął Skrym. - Ale oni sami
opowiedzą najlepiej.
Zrobił na podium miejsce dla swojej córki i zięcia,
którzy jednak, skrępowani, pozostali tam gdzie byli.
Dwoje młodych ludzi, on w typie Mattiasa, o oczach
wyrażających samą dobroć. To właśnie te oczy mogły
przywodzić na myśl Mattiasa, bo poza tym Ivar podobny
do niego nie był. Dziewczyna sprawiała wrażenie prostej,
ale od pierwszego wejrzenia dostrzegało się w niej dobroć
i szlachetny charakter.
- No więc pobraliśmy się z Signe - potwierdził Ivar.
- Z początku wszystko układało się bardzo dobrze, Signe
urodziła ślicznego chłopczyka, któremu daliśmy na imię
Halvard. I wiecie, co wtedy zrobiliśmy? Otóż nadarzyła
się okazja, żeby wyjechać z Lodowej Doliny. Nauczeni
bolesnym doświadczeniem wcześniejszych pokoleń ani
słowem nie wspomnieliśmy o naszym pochodzeniu. Ja
otworzyłem w Trondheim mały warsztat rzemieślniczy
i powodziło nam się nieźle. W Dolinie Ludzi Lodu
pozostał teraz już tylko jeden człowiek, w którego żyłach
płynęła krew Tengela Złego, mój teść Skrym. Był to
człowiek tak dobry i powszechnie lubiany, że nikt
w Dolinie nie czynił mu krzywdy. My jednak chcieliśmy,
żeby się przeprowadził do Trondheim, miał już bowiem
pięćdziesiąt pięć lat, potrzebował spokoju i opieki.
Ivar umilkł, a po chwili, zgnębiony, powrócił do
przerwanej opowieści.
- Wtedy znowu dało o sobie znać przekleństwo. Signy
urodziła córeczkę, Halkatlę. I muszę teraz powiedzieć, że
nikt chyba nie był bardziej zdziwiony niż my z Signy,
kiedyśmy ją zobaczyli na dzisiejszym spotkaniu.
Halkatla dumnie potrząsnęła głową, ale nie powiedzia-
ła nic.
- Opowiem wszystko, jak było - zapewniał Ivar.
- Nie zataję niczego. Przez pierwsze lata ukrywaliśmy ją
w domu. Nikt obcy nie mógł jej zobaczyć. Dziecko było
dotknięte i nadzwyczaj trudno było sobie z nim radzić.
Najgorsze jednak, że przy jej urodzeniu Signe została
śmiertelnie zraniona. Żyła wprawdzie jeszcze przez cztery
lata, lecz nie wstawała z łóżka, jej ciało zostało po prostu
zniszczone, w końcu zasnęła na wieki. A ja musiałem żyć
sam z dziewięcioletnim synkiem, Halvardem, i czteroletnią
Halkatlą, do opieki nad którą i pięć osób byłoby za mało.
Jakoś trwaliśmy, aż kiedy dziewczynka miała osiem lat,
w Trondheim ogłoszono spis ludności. Dotychczas uda-
wało mi się ukrywać dziecko w domu, mieliśmy zresztą
spory ogród i tam spędzała większość czasu. Halkatla
jednak nie była stworzona do życia w zamknięciu, stawała
się coraz bardziej żądną przygód istotą. Urządzała sobie
trzy-, czterodniowe wycieczki do miasta i w Trondheim
zaczynano szeptem mówić o kociookiej dziewczynce,
która rzuca na ludzi czary.
Nie miałem wyboru. Jeśli władze znajdą Halkatlę,
z pewnością już jej więcej nie zobaczymy. Mógł ją czekać
tylko stos. Poza tym taki areszt domowy to nie było życie dla
niej. Zanim więc pojawili się ludzie przeprowadzający spis,
my z Halvardem osiodłaliśmy konie i odwieźliśmy Halkatlę
do Lodowej Doliny, żeby ją tam zostawić. Tu muszę
powiedzieć, że szczerze kochałem to moje biedne dziecko,
ale przecież sam musiałem wrócić do Trondheim. Rzemiosło
szło mi dobrze, musiałem prowadzić warsztat ze względu na
Halvarda, żeby miał z czego żyć, kiedy dorośnie. A mój teść,
Skrym, obiecał się zaopiekować Halkatlą...
W tym momencie wstał sympatyczny Skrym, żeby
dodać swoje wyjaśnienie.
- Tak obiecałem i robiłem to z radością. Była przecież
moją wnuczką. Starałem się ją ochraniać ze wszystkich sił.
Nie wiem jednak, czy Halkatla była szczęśliwsza w Doli-
nie Ludzi Lodu. Mogła zachować życie, to prawda, ale
ludzie jej nie przyjęli, na zawsze pozostała odrzucona.
Przez dziesięć lat walczyłem o jej życie i o jej duszę
i cierpiałem strasznie z powodu tego biednego dziecka.
Dziedzictwo zła było wyjątkowo ciężkie! Taka była
samotna! Tak okrutnie samotna! Nie miała miłego charak-
teru, to prawda... Ja nie chciałem przyjmować do wiado-
mości, że wiele przypadków nagłej śmierci w Dolinie to
była jej sprawka, nie chciałem zrozumieć, że ludzie, moi
sąsiedzi, są śmiertelnie przerażeni. Och, jak chętnie
wyjechałbym do zięcia do Trondheim! Zawsze tak bardzo
chciałem zobaczyć trochę świata, ale moje miejsce było
przy Halkatli. Przecież miała tylko mnie.
W końcu stawało się jasne, że mój czas na ziemi
dobiega końca. Halkatla skończyła osiemnaście lat, a nie
było nikogo, komu mógłbym przekazać skarb i alraunę.
Trudno, musiałem dać go Halkatli, na dobre i na złe.
I w tym miejscu kończy się moja opowieść.
Teraz Tula powinna była wezwać na podium Halvar-
da, syna Ivara i Signe, wybrała jednak Halkatlę, wiedziała
bowiem, że to jest ślepy tor. W tym miejscu urywała się
jedna z gałęzi rodu.
Tova również o tym wiedziała. Nie miała wątpliwości,
że wszystkie jej poprzednie kobiece wcielenia pozo-
stawały do końca życia samotne. Na nich kończyły się
odgałęzienia rodziny.
- Najwyższa Rada wzywa Halkatlę!
I teraz nareszcie wszyscy mogli ją zobaczyć. Bardzo
młoda dziewczyna, obdarta, o żółtych oczach i przeraźliwie
samotna. Tak, z jej spojrzenia, z każdego jej ruchu wyzierała
właśnie samotność. Halkatla z odległej przeszłości.
- Już wam mówiłam, że moja historia jest niezwykła
- zaczęła agresywnym tonem. - I teraz dokładnie wam ją
opowiem. Ja do was nie należę i nie tutaj jest moje miejsce,
co chyba wszyscy zrozumieli. A mimo to jestem tutaj
niczego na świecie nie pragnę bardziej, niż być jedną
was. Dowiecie się dzisiaj, dlaczego tutaj przyszłam.
Na sali zaległa cisza. Wszyscy wyczuwali, że stanęli oto
wobec czegoś naprawdę zdumiewającego.
Halkatla nie była urodziwa, co to, to nie, lecz miała
w sobie coś fascynującego, jakąś zaskakującą jasność, co
potęgowała jeszcze aureola włosów nad czołem. Włosy, to
była jej główna ozdoba, spływały bujnie na ramiona
i okrywały ją całą aż do pasa. Miała na sobie czarną suknię,
długą, przewiązaną w talii grubym sznurem. Jeśli ktokol-
wiek może być podobny do czarownicy, to ona była.
- Tak. Uczyniłam wiele złego. Dużo więcej niż mój
ukochany dziadek przypuszcza. Uwielbiałam dręczyć tych
idiotów z Lodowej Doliny, którzy nie mieli w sobie krwi
Ludzi Lodu. A już w stosunku do przestępców, którzy
w naszej Dolinie szukali schronienia przed prawem, nie
miałam najmniejszych skrupułów. Mogę was zapewnić, że
obchodziłam się z nimi dużo gorzej niż ludzie króla!
Z wszystkimi, którzy źle odnosili się do mnie i mojego
dziadka, rozprawiałam się bezlitośnie. Za pomocą czarnej
magii, na której znałam się wspaniale, w tej dziedzinie nie
było dla mnie najmniejszej tajemnicy.
- Niebawem jednak dziadek umarł - mówiła Halkatla
po krótkiej przerwie, a w jej głosie brzmiała gorycz.
- Zostałam całkiem sama, a wtedy, gdy już zabrakło
opieki Skryma, oni rzucili się na mnie. Te... diabły!
To może nie najwłaściwsze określenie w ustach kogoś,
kto miał w oczach takie diabelskie błyski, ale zgromadzeni
rozumieli jej gniew.
- Zostałam przepędzona z osady - powiedziała ponu-
ro. - Musiałam sobie znaleźć na pustkowiu jakieś miejsce
do mieszkania. Jedzenia szukałam w opuszczonych śpich-
rzach, żywiłam się korzonkami i tym, co udało mi się
ukraść z ich obór. Bezustannie na mnie czyhali...
Przerwała jej Tova:
- Ale wiedziałaś o tym, że Tengel Zły ukrył gdzieś
niedaleko kociołek z ciemną wodą?
Halkatla zwrócila ku niej swoje zatroskane, ale jedno-
cześnie pełne buntu spojrzenie.
- Słyszałam od dziadka, który z kolei wiedział od
swojego ojca, że Tengel Zły ukrył coś takiego gdzieś poza
osadą. Nigdy jednak nie odważyłabym się tego szukać!
Zresztą po co mi to było?
Z głuchą rozpaczą w głosie powiedziała:
- Ale ja byłam przecież człowiekiem, chociaż nikt nie
chciał tego zrozumieć. Umierałam z tęsknoty za tym, żeby
ktoś mnie lubił, żebym mogła do kogoś należeć, żebym
kogoś kochała. Kto by się tam jednak przejmował Halkatlą,
dziką i nieznośną? Słyszałam, że dzieci wołają na mój
widok: "Uważajcie, ona jest niebezpieczna!" No i wtedy
byłam, oczywiście, jeszcze gorsza. Czy to nie naturalne?
Nikt jej nie odpowiedział. Ale dostrzegała zrozumienie
nie tylko w oczach Tovy.
Halkatla uśmiechnęła się do niej drżącymi wargami.
- O, tak, nieustannie marzyłam o tym, że ktoś mnie
polubi. Z czasem, kiedy osiągnęłam już ten wiek, marzy-
łam, że to będzie chłopiec, mój rówieśnik. Zakradałam się
w pobliże domów i z ukrycia obserwowałam młodych, jak
zbierali się na drodze, po czworo, pięcioro, rozmawiali ze
sobą, śmiali się. Obserwowałam ich umizgi do siebie
nawzajem. Wydawało mi się to śmieszne, ale niczego nie
pragnęłam bardziej jak tego, żebym mogła być z nimi.
Któregoś razu wyszłam z ukrycia, podeszłam bliżej...
I wtedy ich śmiechy natychmiast umilkły, słowa zamarły
na wargach, spoglądali na mnie przez chwilę, po czym
rozpierzchli się jak stado spłoszonych wróbli. Każde do
swojego domu. Jakże ja ich wtedy nienawidziłam! Tego
chłopca, z którym najbardziej chciałabym być, ukarałam
paskudną chorobą. Robiły mu się wielkie, bolesne wrzody
na szyi, coraz więcej i więcej. Mogłam go z łatwością zabić
na miejscu, zaraz tego samego wieczora, ale byłam
zmęczona tym wszystkim, moją nienawiścią. Można być
zmęczonym nienawiścią, wiedzieliście o tym?
Wielu na sali wiedziało bardzo dobrze i Halkatla miała
okazję posłuchać ich opowieści. Teraz jednak wciągała
głęboko powietrze, wstrząsana szlochem.
- Nawet ja miałam w sobie jakieś pokłady miłości.
Zresztą, czy tu miłość? Wątpię, by inni tak chcieli nazywać
moją tęsknotę. Nigdy jednak nie spotkałam nikogo, komu
mogłabym tę moją ułomną miłość ofiarować.
Tova zawołała:
- Halkatla, a czy myślisz, że ja spotkałam? Czy myślisz,
że ja cię nie rozumiem?
- Dziękuję ci - uśmiechnęła się tamta. Zaraz jednak
znowu posmutniała. - W końcu moi wrogowie mnie
pojmali. Złapali mnie i poprowadzili do takiego strasznego
miejsca wysoko ponad zabudowaniami osady. Miałam
wtedy dwadzieścia lat. Przywiązali mnie do ściany stojącego
tam szałasu i przeszyli drewnianą dzidą. Zachowywałam się
obojętnie. Co ja miałam z tego życia? O co miałam walczyć?
Po trwającej bardzo długo ciszy Marco podniósł się ze
swego miejsca. Jego łagodny głos był dla zbolałej duszy
Halkatli niczym balsam.
- Powiedz nam teraz, nasza mała Halkatlo, jakim
sposobem, dlaczego się tu znalazłaś? Rzeczywiście, nie
należysz do tego miejsca. Ale my nikomu nie odmawiamy
prawa, jeśli tylko ma wolę, może do nas przyjść.
- Ja mam taką wolę - rzekła Halkatla z podejrzanie
błyszczącymi oczyma. - Dotychczas moja historia nie była
specjalnie wyjątkowa, ale zaraz usłyszycie dalszy ciąg.
Pochyliła głowę i powiedziała:
- Przez sześćset lat spoczywałam w otchłani zła. Aż...
nagle ktoś się pojawił w moim świecie.
Wszyscy czekali w milczeniu, ona natomiast szukała
odpowiednich słów.
- Znowu znalazłam się w Dolinie Ludzi Lodu. W chłod-
ną księżycową noc stałam w lesie nad ogniskiem, które nie
chciało dać mi ciepła. I naraz pojawił się przy mnie ktoś inny,
a jednak w jakiś sposób byłam to ja sama, w kręgu światła
przy ogniu. - Halkatla zaczęła mówić bardzo szybko, słowa
plątały się, raz po raz potok wymowy przerywało gwałtowne
łkanie. - Widziałam samą siebie, taką jak zawsze powinnam
była wyglądać... porządną, sympatyczną kobietę... gdyby ten
diabeł... ten nasz okropny przodek mnie nie naznaczył...
Na sali rozległ się rozpaczliwy szloch, a po chwili na
podium weszła Tova. Halkatla wyciągnęła do niej ramiona.
Kiedy obie dziewczyny się obejmowały, płacząc i śmie-
jąc się na przemian, przewodniczka Ludzi Lodu, jaką tej
nocy była Tula, powiedziała głęboko wzruszona:
- Rzeczywiście, Halkatlo, nie jesteś zwyczajnym, sym-
patycznym człowiekiem, ale zostań wśród nas, witamy cię
jak najserdeczniej!
Wszyscy zebrani wstali i długo witali Halkatlę brawa-
mi, a ona płakała rozdzierająco. Sam Marco wszedł na
podium i przez dłuższą chwilę trzymał swoje cudowne
dłonie na ramionach obu dziewcząt.
- To najdziwniejsze wyziarzenie, jakiego byłem świad-
kiem - powiedział Marco. - Ktoś ze współcześnie
żyjących Ludzi Lodu wspiera, dzięki wędrówce dusz,
jednego z dawno umarłych. Dziękujemy ci, Tovo, za tę
twoją szaloną wyprawę! Uratowałaś jeszcze jedną duszę!
Tengel Dobry wstał i zawołał:
- Poczekajcie jeszcze chwilkę! Czy wy tego nie pojmuje-
cie? Mamy teraz możliwość rozwiązania jednej z najwięk-
szych zagadek naszego rodu! Halkatla nam ją rozwiąże!
Wszyscy milczeli w oczekiwaniu. Tengel zaś mówił
z przejęciem:
- Halkatlo, powiedziałaś, że "spoczywałaś w otchłani
zła"! Przez sześćset lat spoczywałaś w otchłani zła.
A myśmy się nieustannie zastanawiali, pełni najczarniej-
szych przeczuć, gdzie po śmierci znajdują się ci z do-
tkniętych, którzy pozostali po stronie zła. Tylko ty
możesz nam opowiedzieć, gdzie to jest!
Halkatla, stała bez ruchu, pogrążona w myślach.
- Może masz rację - rzekła w końcu. - Sądzę, że będę
mogła wam odpowiedzieć. Nie ma jednego takiego
miejsca, gdzie zbierają się źli Ludzie Lodu po śmierci. To
nie jest tak jak z wami, że w gruncie rzeczy jesteście
wszyscy razem. Ja nie wiem, gdzie są inni, i nigdy żadnego
z nich nie widziałam. Wyobrażam sobie jednak, że z nimi
jest podobnie, jak było ze mną...
Gorąca dłoń Marco na ramieniu dodawała jej odwagi.
- Tak - powiedziała po chwili namysłu. - Tak,
spoczywałam w otchłani zła. Przepojona pełnym złej
radości oczekiwaniem tego, co miało nadejść. Miała to być
siła, i bogactwo, i chwała, a wszystko w dniu, gdy mój pan
obejmie władanie nad światem. A ja miałam mu służyć
poprzez mordowanie nieposłusznych lub poprzez inne złe
uczynki. "Czeeekaj!", słyszałam nawoływanie. "Czekaaaj!
Bądź gotooowa!" I byłam. A teraz myślę, że inni
odczuwają to samo, to pełne napięcia oczekiwanie, i słyszą
ten jakiś przypochlebiający się głos. Pragną być mu
posłuszni tak, jak ja byłam. O, tfu!
- Masz rację - rzekł Vetle. - Tak pewnie czeka Erling
Skogsrud. Pancernik. Chociaż on zapadł w drzemkę jako
żywy człowiek, więc może z nim sprawy mają się inaczej.
- Myślę, że nie za bardzo - wtrącił Marco. - No, więc
nareszcie wiemy! Jak powiadasz, nie są to połączone siły zła,
jeszcze się nie połączyły. Ale w każdej chwili mogą, istnieją
i on może na nie liczyć! Dziękujemy ci za pomoc, Halkatlo!
Nikogo nie witaliśmy serdeczniej w naszym gronie niż
ciebie! I musisz wiedzieć, że będziemy ci ślepo ufać!
- Tak jest! - zawołał Tengel Dobry. - A i ty musisz
ufać nam. Bo będziesz potrzebować naszego wsparcia.
Przypuszczam, że Tengel Zły na ciebie będzie wyjątkowo
zawzięty. Bo należałaś do niego i po tylu wiekach
przeszłaś na drugą stronę! On musi być wściekły. Ale nie
bój się, jesteśmy przy tobie!
- Tego możesz być pewna! - Marco uśmiechnął się do
niej serdecznie.
Halkatla próbowała ocierać łzy szczęścia, lecz one
płynęły nieprzerwanie.
- Dziękuję, dziękuję wam wszystkim! Czy w czasie
walki nie mogłabym być z wami? - pytała Tovę i Mar-
ca. - Bo Tova jest po części mną i najlepiej mnie
rozumie. A Marco, bo on jest naj... naj... - Nie dokoń-
czyła.
- Nie musisz nic więcej mówić - roześmiała się Tova.
- Bardzo dobrze wiem, co masz na myśli.
Marco śmiał się trochę skrępowany.
- Znajdziemy dla ciebie naprawdę ważne zadanie,
Halkatlo - uspokajał ją i wciąż przytulał obie dziewczyny,
które dla niego gotowe byłyby umrzeć. - Jestem przeko-
nany, że twoja pomoc będzie niezastąpiona.
Tak więc Halkatla została wpisana do protokołów jako
jedna z najbardziej nieprzejednanych przeciwniczek Ten-
gela Złego. Była z tego niewypowiedzianie dumna!
Tova również pękała z dumy. Bo to przecież ona
pomogła Halkatli. Pewnej księżycowej nocy w Dolinie
Ludzi Lodu spełniła Dobry Uczynek. A niewiele takich
postępków było w jej życiu.
ROZDZIAŁ XII
Po tym wszystkim rozmowa przeniosła się na sprawy
Halvarda, brata Halkatli z Trondheim. Niewiele było
o nim do powiedzenia. Po śmierci ojca, Ivara, w 1400 roku
przejął wytwórnię naczyń miedzianych i radził sobie
całkiem nieźle. Znalazł bardzo dobrą żonę, która urodziła
mu troje dzieci. Niezwykła sprawa w tej rodzinie. Wielkie
wyróżnienie jak na Ludzi Lodu!
Gabriel, który próbował rysować coś w rodzaju
drzewa genealogicznego na dużej kartce papieru, doznał
zawrotu głowy od tych wszystkich imion i nazwisk, nie
mówiąc już o datach! Z westchnieniem odłożył ołówek
i usiadł wygodniej na krześle.
- Poddałeś się, Gabrielu? - uśmiechnęła się do niego
Tula. - Przyznaję, trochę tego za dużo jak na jeden raz, ale
wytrzymaj jeszcze trochę, teraz będzie więcej osób, które
nie zostały dotknięte, więc nie trzeba się będzie długo przy
nich zatrzymywać. Zresztą i tak już niedługo skończymy
z tą częścią rodziny. To znaczy z Ludźmi Lodu zamiesz-
kałymi w Norwegii.
Dzięki Bogu! pomyślał Gabriel. Ale co będzie później?
Nie miał wątpliwości, że później wydarzy się jeszcze
bardzo dużo. Wystarczyło tylko spojrzeć na tylne ławy,
żeby się tego domyślać. Taran-gaiczycy i... nie tylko oni!
Troje dzieci Halvarda, z których dwie córki znaj-
dowały się na sali, nosiło imiona: Yrsa, Katerine i Paulus.
Halvard był człowiekiem religijnym, chrzcił więc dzieci
biblijnymi imionami.
Imię jednak niewiele człowiekowi pomaga. Paulus
bowiem, który przyszedł na świat obciążony dziedzic-
twem zła, odebrał przy urodzeniu życie swojej matce.
Protokolanci musieli umieścić go na liście ewentual-
nych przeciwników w ostatecznej walce. Wrogów za-
czynało przybywać. Ghil Okrutny, Olaves, Guro, Ingeg-
jerd, Paulus... Ponieważ w tamtych czasach rodzina była
nieliczna, to niemal co drugi potomek przychodził na
świat obciążony dziedzictwem zła.
A przecież w późniejszych wiekach miało się ich
narodzić jeszcze wielu.
Halvard nie mógł dłużej mieszkać w Trondheim.
Paulus był poważnie dotknięty, zarówno na duszy, jak i na
ciele. I chociaż to była niewypowiedzianie bolesna decy-
zja, musieli powrócić do Doliny Ludzi Lodu, by schronić
się przed ludzką nienawiścią i głupotą.
Droga do Doliny znana była jedynie tym, którzy
już ją kiedyś przeszli. Nikt nie mógł jej odkryć przy-
padkiem. Wszelkie ponure typy, które pragnęły schro-
nić się w Dolinie przed prawem, mogły się do niej
dostać jedynie przy pomocy któregoś z jej mieszkań-
ców.
Wydawało się sprawą nie do pojęcia, że ktoś chciał tam
jeszcze mieszkać, chociaż Tengel Zły już nikogo do tego
nie zmuszał. A jednak nie było to takie całkiem nie-
zrozumiałe. Rodziny które tu kiedyś przybyły ze Wscho-
du, uciekinierzy z Południa oraz ich potomkowie mieli
wiele powodów, żeby nie opuszczać Doliny. Pierwszym
z nich była zła sława tego miejsca. Przybyszom z Doliny
niełatwo było znaleźć zrozumienie wśród ludzi w Tron-
delag. Informacja, że się jest stamtąd, mogła nieszczęśnika
kosztować życie. Był to czas polowań na czarownice. Po
drugie, w Dolinie dało się żyć. Można było uprawiać
ziemię, polować, łowić ryby. A po trzecie wreszcie, dla
większości z nich to były rodzinne strony, ich ojczyzna.
Zbyt wielu ludzi na świecie nie miało w tamtych czasach
domu, wielu żyło w dużo gorszych warunkach niż Ludzie
Lodu w swojej Dolinie. Można więc było jakoś przeżyć
mroźne zimy i trudne okresy nieurodzaju, lata zaś bywały
tam niewypowiedzianie piękne i to głównie dzięki nim
każdy, kto opuścił Dolinę, tęsknił potem do niej.
Halvard był w Dolinie jako dziecko, nie miał więc
trudności z odnalezieniem drogi. Ale, mój Boże, kiedy
stanął po tamtej stronie lodowej bramy, wdowiec z troj-
giem dzieci, i popatrzył na tę piękną, lecz zamkniętą
krainę, doznał skurczu serca. Spoglądał na swego małego
synka z mieszanymi uczuciami. Kochał malca, to oczywi-
ste, ale wiedział, że dziecko przyniosło na świat wyjątko-
wo trudny charakter i niezwykłe magiczne zdolności.
Nie minęło też wiele lat, a mały Paulus zdołał dokuczyć
wszystkim w Dolinie. Prawdę powiedziawszy był czło-
wiekiem śmiertelnie niebezpiecznym. Nieustannie podej-
rzewano, że to on kryje się za różnymi przestępstwami,
kradzieżą, napadami, przypadkami czarów, a nawet mor-
derstwami. Był bardzo wysoki i ludzie, którzy z nim
rozmawiali, mieli wrażenie, że nad nimi wisi z tymi
swoimi przenikliwymi, żółtymi oczami. Miał coś obleś-
nego w twarzy, był podstępny, jakby ciągle za czymś
węszył, zawsze unikał patrzenia ludziom w oczy, nikt nie
czuł się przy nim bezpieczny. Chłopi w Dolinie Ludzi
Lodu nienawidzili go z całego serca.
Mając lat szesnaście uwiódł pewną dziewczynę i po-
rzucił ją w ciąży. Wtedy miarka się przebrała.
Wszyscy mężczyźni z osady, a i wiele kobiet wraz
z nimi, zaczaili się pewnego wieczora na młodego rzezi-
mieszka. Paulus posiadał zdolność wyczuwania zagroże-
nia, zatrzymał się więc w cieniu budynków i rozglądał za
możliwością ucieczki. Tym razem jednak chłopi nie mieli
zamiaru dać za wygraną. Wiedzieli, że on tam jest,
i próbowali zarzucić mu pętlę na szyję. Paulus zdążył
rzucić czary na najbliżej stojących, ręce opadły im bez-
władnie jak sparaliżowane. Atakujących było jednak
wielu i w końcu Paulus zadyndał na sznurze.
Miał wówczas niewiele ponad szesnaście lat.
Halvard cierpiał po stracie syna. Cierpiał nad tym, że tak
niewiele mógł dla tego dziecka zrobić. Zajął się natomiast
bardzo serdecznie ciężarną dziewczyną, która w kilka
miesięcy później urodziła dziewczynkę, Bergdis. Owa
Bergdis została później praprababką Tengela Dobrego.
Dzięki dzieciom Halvarda ród podzielił się na trzy
odgałęzienia. Ku rozpaczy Gabriela, który z podziwu
godnym uporem starał się rysować drzewo genealogiczne,
i teraz brakowało mu miejsca na trzy imiona w jednej linii.
A później jeszcze było tak: Yrsa urodziła córkę Annę
i obciążonego syna imieniem Jahas. Katerine miała tylko
jedną córkę, Estrid, która też była obciążona dziedzic-
twem. No i Paulus miał, jak już wiadomo, córkę Bergdis.
- To będzie początek dla czterech nowych rozgałęzień
- wtrącił Ole piskliwym głosem.
Yrsa, która stała obok swej siostry Katerine, uśmiech-
nęła się do chłopca.
- Tak by to mogło wyglądać, Ole - powiedziała.
- Ale, widzisz, tych dwoje, którzy przynieśli ze sobą na
świat złe dziedzictwo, czyli mój syn Jahas i córka
Katerine, Estrid, pobrali się. Mimo że byli tak blisko ze
sobą spokrewnieni, co w naszej rodzinie jest przecież
bardzo niebezpieczne. Chociaż oni oboje nie nosili w swo-
ich sercach zła, a przynajmniej nic na to nie wskazywało.
Od najwcześniejszego dzieciństwa bardzo się lubili na-
wzajem, dnia nie mogli spędzić jedno bez drugiego.
Ojciec oddał im skarb Ludzi Lodu, z którym oni
eksperymentowali, czasami nawet dosyć niebezpiecznie.
Myślę, że nie wszystko, co wtedy robili, powinno ujrzeć
światło dnia. Nie byliśmy w stanie ich rozłączyć, więc
kiedy nieoczekiwanie urodziła im się córeczka, musieliś-
my się zgodzić na ślub. A poza tym, Ole, ty ich już
poznałeś. Jahas jest twoim opiekunem, a Estrid opiekun-
ką Gro.
Wymieniona para musiała się pokazać. Oboje byli
wspaniali, żółtoocy, co wskazywało, że noszą w sobie złe
dziedzictwo. Ale wraz z nimi na salę wkroczył śmiech
i wesołość. Bardzo to już było potrzebne!
Ich niekłamana radość z tego, że mogą być razem,
wzruszała wszystkich.
- Czyż ona nie jest śliczna? - zawołał wysoki i niezbyt
urodziwy Jahas, ściskając radośnie pulchną Estrid.
No, z pewnością widywano już ładniejsze kobiety,
wszyscy jednak rozumieli, co Jahas ma na myśli. Estrid
była okrągła, ciepła i dobra, co widać było na pierwszy
rzut oka, i dlatego wywoływała u ludzi uśmiech sym-
patii.
Oboje stali teraz ńa podium trzymając się za ręce i aż
podskakiwali z radości, że znowu są razem. Nikt na sali
nie był w stanie zachować powagi.
Nagle Estrid popatrzyła na męża surowo.
- Och, Jahas, znowu nie pozapinałeś porządnie koszu-
li! - upomniała go.
- Chciałem całemu zgromadzeniu pokazać obydwa
włosy na mojej męskiej piersi! - zawołał ze śmiechem.
- Nie wolno ci ich pokazywać. Nikomu! One są moje,
to moja jedyna radość!
Jahas posłusznie, z bardzo pokorną miną zapiął guziki,
a potem wesoło pomachał w kierunku sali.
- Hej, Ole! My obaj dokonamy jeszcze niezwykłych
czynów, prawda?
- O, tak - roześmiał się Ole zarumieniony z przejęcia.
- Zobaczysz, tylko ty i ja! Pokażemy, co potrafimy!
Potem Jahas ponownie zwrócił się do Estrid.
- A co robiłaś od naszego ostatniego spotkania?
Estrid zachichotała:
- Czarowałam, Jahas, czarowałam. Rzucałam czary na
wszystkich głupich ludzi, którzy chcieli stanąć na drodze
naszym protegowanym. Wiesz, ja mam obowiązek nie
spuszczać czujnego oka z Gro. A wokół niej nieustannie
kręci się tłum chłopaków. Dorośli mężczyźni również.
Muszę więc czasem zaprotestować, kiedy wykazują brak
rozumu. Bywa, że muszę się nawet ukazać, a wtedy oni
wieją ze strasznym krzykiem.
- Oj - szepnęła Gro wstrząśnięta. - Więc to dlatego...
Ale chyba nie musisz straszyć wszystkich? Jest pczecież
kilku, których ja...
Roztrzepana Estrid machnęła ręką.
- Ja wybieram i przebieram. Moja protegowana musi
mieć najlepszych.
Jahas wtrącił z odrobiną żalu w głosie:
- Ale w dzisiejszych czasach nie potrzeba już rak dużo
czarów, ludzie bardzo dobrze dają sobie radę. Mają teraz
wozy, które same się poruszają, muzyka wypływa ze
skrzynek, a kiedy nacisną taki jeden guzik, to może się
w nocy zrobić jasno albo znowu całkiem ciecnno. Prawdę
powiedziawszy, to my nigdy niczego takiego nie umieliśmy.
Nagle jednak twarz mu się rozjaśniła i Jahas za-
chichotał rozbawiony:
- Oj bywa to, bywa! Wiecie, jak się niedawno ubawi-
łem? Znalazłem taki dom, w którym oni trzymają te
wszystkie najważniejsze guziki i pstryczki, pociągnąłem
za kilka z nich i, o rany! co się wtedy działo! Cała ta ich
wielka wieś pogrążyła się w ciemnościach! To doplero
była zabawa!
Jahas zanosił się śmiechem, o mało się nie udławił.
Rikard Brink zbladł, słuchając tej historii.
- Powiedz mi, kiedy to się stało?
Jahas odpowiedział z dumą.
Rikard ukrył twarz w dłoniach.
- Więc to byłeś ty? Pogrążyłeś całe Osfo w komplet-
nych ciemnościach. Jahas, ta wielka wieś, o której
mówisz, to jest miasto! Oslo, stolica Norwegii! Wiesz, jaki
chaos wtedy zapanował?
- Wiem, ale to było wspaniałe!
- Nie bardzo wspaniałe! Ludziom w szpitalach nie
można było udzielić pomocy, wszystko przestało działać,
dopóki służby miejskie nie znalazły uszkodzenia i nie
naprawiły go. Tym razem skończyło się dobrze, ale nie
rób tego więcej, nie wolno ci, Jahas, żeby nie wiem jakie
śmieszne ci się to wydawało!
Jahas wyglądał jak skarcony pies, po chwili jednak
znowu poweselał.
- Ale najważniejsze, że Estrid i ja znowu jesteśmy
razem! I że jesteśmy z wami, gotowi do walki z Tengelem
Złym, uzbrojeni po zęby!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, bo Jahas w ogóle nie
miał zębów, Estrid natomiast zostały dwa.
Natychmiast zrozumiał pointę i zawotał uszczęśliwiony:
- To nie ma znaczenia? Mamy silne dziąsła! Jesteśmy
niepokonani!
Na podium wróciła Tula, podziękowała obojgu i po-
wiedziała, że ich poczucie humoru i radość mogą się
kiedyś bardzo przydać.
Dumni niczym pawie dziękowali długo, a potem
powiedzieli jeszcze, że przecież mieli córkę, Ylvę, osobę
najzupełniej normalną.
- Ale - śmiała się Estrid - za to nasza dobra Bergdis
urodziła prawdziwą wiedźmę. Jedną z największych
czarownic w rodzinie. Miała na imię Torbjorg, ale my
nazywaliśmy ją po prostu Tobba.
Otóż to, pomyślał Gabriel. Tak więc pojawia się osoba,
która była praprababką Tengela Dobrego! Ona podobno
rzeczywiście była okropną wiedźmą!
- Natomiast Anna, moja siostra - dodał Jahas - uro-
dziła chłopca, ale on niczym szczególnie godnym uwagi
się nie odznaczył. A zresztą, Gudleiv, co ja mam gadać,
możesz przecież sam o sobie opowiedzieć?
Oddano zatem głos Gudleivowi, młodemu człowiekowi,
który ze śmiechem powiedział, że to dość zabawne mówić
o nim, że niczym godnym uwagi się nie odznaczył. On się
jednak nie obraża, bo znał bardzo dobrze Jahasa i Estrid
z czasów, kiedy wszyscy troje chodzili jeszcze po ziemi.
- Oni nigdy nie mieli za dobrze w głowach - śmiał się
Gudleiv. - Człowiek musiał się nieustannie mieć na
baczności, bo nigdy nie było wiadomo, co nowego
wymyślą. Ale nie mieli w sobie zła. No, a o mnie można by
właściwie nie mówić nic, z wyjątkiem jednego: że miano-
wicie również moja córka była wiedźmą. Życie z nią było
ciężkie, to trzeba przyznać, zwłaszeza że obciążona była
naprawdę strasznym charakterem. Moja żona, niestety,
przy jej urodzeniu umarła. Dałem dziecku na imię Vega,
ale nikt go nie uży wał. Nazywano ją przeważnie "Kobieta,
która mieszka nad jeziorem". Myślę, że Tengel Dobry
i Silje mieli okazję ją spotkać.
- Rzeczywiście - potwierdził Tengel Dobry. - Kobie-
tę znad jeziora znaliśmy dobrze, chociaż nigdy tam nie
chodziliśmy.
- Ja ją spotkałam raz czy drugi - powiedziała Silje.
- I muszę przyznać, że za każdym razem byłam porządnie
wystraszona.
Gudleiv skinął głową.
- Owszem, moja córka, Vega, była naprawdę złym
człowiekiem. To ona sama zdecydowała, że będzie żyć
z dala od Iudzi. Co tam przygotowywała w swoim domu,
nikt nie wiedział. Uważam jednak, że powinno się ją
zapisać na liście zwolenników Tengela Złego. Była jedną
z najbardziej mu oddanych.
- Już to zostało zrobione - powiedziała Tula. - Twoja
córka, Vega, jest bardzo tajemniczą kobietą. Nic o niej nie
wiemy. Jak wyglądała? Czy należała do tych urodziwych
czarownic w naszej rodzinie?
- Niestety, nie - westehnął Gudleiv. - Jeśli mówicie,
że Hanna była najbrzydszą istotą na świecie, to w porów-
naniu z Vegą Hanna była pięknością.
Tengel Dobry powiedział wstrząśnięty:
- Ona musiała być niewiarygodnie stara. Kiedy się
urodziła?
- W roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym - odparł
Gudleiv krótko.
- O Boże! - jęknęła Silje. - A umarła... niech no
policzę... W roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym czwar-
tym!
- Oj! - Gabriel policzył szybko. - To miała sto
czternaście lat?
Gudleiv stawał się coraz bardziej przygnębiony. Tula
podeszła i uściskała go serdecznie.
- Wielu z nas na tej sali spotkał ten sam los co ciebie.
Wielu widziało, że ich dzieci są niewolnikami Tengela
Złego i cierpią z powodu strasznego przekleństwa.
Wyprostował plecy.
Wiem, i gdybym mógł się do czegoś przydać...
- Oczywiście, że możesz! Możesz nam opowiedzieć,
czym Vega i Tobba zajmowały się w czasach, kiedy je
znałeś. I pamiętaj: twoja nieszezęsna córka nie ponosi
odpowiedzialności za swoje czyny ani za swój los.
- Wiem, ale dziękuję ci za te słowa! I... gdybyście ją
spotkali... podczas ostatecznej walki... to bądźcie dla niej
dobrzy?
- Obiecujemy ci to, Gudleiv. A teraz idź tam, gdzie
siedzą członkowie Najwyższej Rady i opowiedz im o swojej
córce! Nie ma potrzeby, żebyśmy wszyscy tego słuchali.
Tula zwróciła się do sali:
- Z tego, co wiemy, to Vega, kobieta znad jeziora,
była ostatnią w swojej linii rodu.
Wielu na sali potwierdziło te słowa, a potem przyszła
kolej na Ylvę, córkę wesołego Jahasa i rozchichotanej
Estrid. Była ona, jak powiedzieli rodzice, osobą najzupeł-
niej normalną i o swoim życiu niewiele miała do powie-
dzenia. Wiedziała natomiast sporo na temat Tobby.
- Wszyscy powinni się jej wystrzegać - zaczęła.
- Wiem, że to, co powiem, brzmi śmiesznie, ale ja
naprawdę widziałam, jak ona wylatuje w powietrze
z dachu swojego domu. Nie na miotle, jak to się powiada
o czarownicach, ale całkiem po prostu, jak wrona gnana
wiatrem. Nie pytajcie mnie, dokąd leciała, ale gdybym
odważyła się zgadywać, to powiedziałabym, że do Ten-
gela Złego albo gdzieś na posyłki w jego sprawach.
Sol poprosiła o głos i pozwolono jej mówić.
- Bergdis, ty, która umarłaś przy urodzeniu Tobby,
chciałabym, żebyś uważnie wysłuchała tego, co powiem!
Bergdis bez słowa skinęła głową.
- Ja sama jestem czarownicą, Ylvo - powiedziała Sol.
- Jestem przekonana, że przeżyłaś wszystko, o czym nam tu
mówisz. Ze widziałaś, jak Tobba sfruwa z dachu swojego
domu. Ale powinnaś wiedzieć, że to nie była ona. Ja
również znam takie sztuki. Może niedokładnie te same, ale
coś w tym rodzaju. To była jej dusza, pobudzona środkami
narkotycznymi. Ciało Tobby spoczywało wtedy w domu,
prawdopodobnie na łóżku, w stanie uśpienia. Bo widzisz,
można opuścić swoje ciało, jeśli się ma dostęp do
odpowiednich środków, do specjalnych roślin o działaniu
narkotycznym. Chociaż jednak wiedźmy i czarownicy
z Ludzi Lodu potrafią dokonać rzeczy niewiarygodnych, to
i tak wszystko ma swoje granice. Nikt nie potrafi latać
w powietrzu, dopóki żyje. Nie potrafimy też być niewi-
dzialni, chociaż Christer, szalony syn Tuli, robił w tej
sprawie co mógł. Po śmierci jednak to co innego!
- zawołała triumfalnie. - Po śmierci nie istnieją żadne
granice! Cieszcie się, wszyscy obciążeni i wybrani, którzy
teraz żyjecie na ziemi! Ciesz się, Benedikte, ty, która zbliżasz
się do dziewięćdziesiątki i zgodnie z ziemskimi rachubami
już wkrótce będziesz się mogła weselić razem z nami!
Benedikte uśmiechała się i radośnie pozdrawiała Sol.
Tylko Sol mogła sobie pozwolić na to, by w taki sposób
mówić o śmierci. Benedikte musiała jednak przyznać, że
brzmiało to dość zachęcająco.
Głos ponownie zabrała Ylva.
- Ponieważ jestem rówieśnicą Tobby, a jej, z oczywi-
stych powodów, nie ma wśród nas, to chciałam wam
powiedzieć, że ona należała do tych urodziwych czarow-
nic. Wielu mężczyzn chętnie odwiedzało jej mały domek.
Co potem z nimi robiła, kiedy już była znudzona ich
obecnością, wolałabym głośno nie mówić. Są takie paję-
czyce, które po miłosnym akcie zagryzają partnera. Nie
chcę o nic podobnego oskarżać Tobby, ale zdarzało się
w naszych czasach, że młodzi mężczyźni z Doliny Ludzi
Lodu ginęli bez śladu. Tobba zaś urodziła nieślubną
córkę, Laurę, w tym samym roku, kiedy ja urodziłam
naszego synka, Bruno. Mogłabym opowiedzieć o Tobbie
mnóstwo skandalicznych historii, ale to ma niewiele
wspólnego z naszą walką przeciwko Tengelowi Złemu.
Poza tym ona mnie przeżyła. Nie wiem, w jakim wieku
ona...
- Miała dziewięćdziesiąt lat - poinformował Tengel
Dobry cichym głosem.
- Wcale mnie to nie dziwi - rzekła Ylva ostro. - No
cóż, w każdym razie mój syn ożenił się z jej córką...
- Wygląda na to, że w Dolinie było wiele małżeństw
pomiędzy bliskimi krewnymi - wtrąciła Tula.
- Tak, i była to w pewnym sensie konieczność. My,
Ludzie Lodu, byliśmy izolowani. Inni bali się nas i niena-
widzili. Ale to małżeństwo było szczęśliwe. Myślę, że sami
powinni o tym opowiedzieć. A ja już dziękuję!
Inteligentna i sympatyczna Ylva zrobiła miejsce dwoj-
gu młodym ludziom, Laurze i Brunonowi. Stali przez
chwilę i coś do siebie szeptali, wreszcie Laura lekkim
kuksańcem w bok skłoniła męża, by to on zaczął.
- Za naszych czasów życie w Dolinie Ludzi Lodu było
bardzo ciężkie. Lata nieurodzaju następowały jedno po
drugim. Ale na świecie poza Doliną wcale nie było lepiej,
więc ludzie mimo wszystko pozostawali na miejscu. My
z Laurą nie dokonaliśmy z pewnością wielkich czynów,
z wyjątkiem tego, że urodziło się nam troje dzieci.
- No to nieźle! - zawołała Tula. - Bo zdaje się, że to
właśnie wy mieliście za zadanie uchronić ród przed
wygaśnięciem?
- Tak było. Ale z tego samego powodu jedno z na-
szych dzieci musiało się też urodzić obciążone dziedzict-
wem zła, niestety. I to ono urodziło się jako pierwsze.
Dziewczynka. Jak z pewnością większość zebranych wie,
miała na imię Hanna.
- Hanna? - wykrzyknęła Sol. - Moja mistrzyni! Nigdy
jej nie zapomnę!
Laura uśmiechała się smutno.
- Jesteś pewnie jedyną osobą, która z sympatią mówi
o naszej Hannie!
- Ale ona była wspaniała! Zła, ale największa czarowni-
ca świata. Och, ilu niezwykłych rzeczy ona mnie nauczyła!
- Sol, co ty! - uspokajała ją Silje z dawnego przy-
zwyczajenia.
Sol wybuchnęła śmiechem.
- Moja kochana, przybrana mateńko, niczego przecież
nie możesz mi już zabronić. Ale jakie to miłe, że się o mnie
troszczysz! Och, jak cudownie jest znowu cię widzieć!
I Liv. I Arego... Uff, chyba się rozpłaczę!
Z udaną wesołością, przesadnymi ruchami ocierała łzy,
próbując obrócić wszystko w żart.
- Może byśmy jednak wrócili do naszych spraw!
- zawołała Tula. - Hanny tu, oczywiście, nie ma i musimy,
niestety, wpisać ją na listę wrogów. Ale, Lauro, ty
przeżyłaś narodziny Hanny. Mimo że należała do najbar-
dziej obciążonych potomków Tengela Złego.
- Myślę, że przeżyłam wyłącznie dlatego, że urodziła
się dużo za wcześnie. Była bardzo malutka! A my się tak
bardzo staraliśmy, żeby utrzymać ją przy życiu. Udało
nam się, ale jeśli mam być szczera, to wielokrotnie potem
tego żałowaliśmy.
Tova wstała ze swojego miejsca, bo zdawało jej się, że
ma tu coś do dodania.
- Powinniście wiedzieć, że ja podczas mojej wędrówki
w czasie byłam przez chwilę Hanną. Nie będę wam tu
opowiadać, jak to odczuwałam, zresztą wszystko jest
zapisane w kronikach Ludzi Lodu, ale powiem, że ona
wciąż usiłuje odnaleźć zakopane naczynie Tengela Złego.
Czy wam coś na ten temat wiadomo?
- Nie - odparł Bruno. - Jak wszyscy inni w rodzinie
słyszeliśmy różne pogłoski na ten temat i chyba dość
nieostrożnie przekazaliśmy je pozostałym dzieciom. Han-
na była jak opętana myślą, by zdobyć choć kroplę wody
zła. Wiem, że kiedyś znalazła się w pobliżu tego miejsca,
gdzie kociołek jest zakopany, bo o mało nie straciła wtedy
życia. Nigdy nam jednak nie powiedziała, gdzie to jest.
I nigdy więcej tam nie poszła.
- To akurat rozumiem.
Sol jeszcze nie skończyła swoich wspomnień o Hannie.
- Możecie sobie mówić, co chcecie, ale ja jestem
przekonana, że ona nie była wyłącznie zła - oświadczyła.
- Kochana Sol - upomniał ją Tengel Dobry surowo.
- Tylko proszę bez tego rodzaju pobożnych życzeń!
Dobrze wiesz, że Hanna należała do obciążonych najgor-
szymi charakterami, którzy...
- Którzy występowali przeciwko tobie! - odcięła się
Sol. - Ponieważ sądziła, że jesteś tchórzliwy i boisz się
podjąć nasze ponadnaturalne dziedzictwo!
- Nie opowiadaj głupstw!
Silje siedziała zamyślona, a po chwili powiedziała
ostrożnie:
- Nie jestem pewna, Tengelu, czy tym razem masz
rację. Pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam Hannę.
Pochyliłam się i pocałowałam ją na pożegnanie w policzek.
I mogłabym niemal przysiąc, że jej oczy zaszkliły się łzami.
- Nigdy mi o tym nie wspomniałaś - powiedział
Tengel z wyrzutem.
- Nie, bo ty nie chciałeś słuchać niczego o Hannie. Ty
chciałeś, żeby pozostała wcieleniem wszelkiego zła.
- Ależ ona była wcieleniem zła! Już choćby ten fakt, że
jej tu dzisiaj z nami nie ma, najlepiej o tym świadczy!
- Hanna była zła, to oczywiste - przyznała Sol.
- Całkowicie, do szpiku kości zła! Ale miała dużo bardziej
skomplikowaną naturę, niż myślisz, Tengelu.
Jedynie Sol mogła go upominać w ten sposób.
- Niestety, uważam, że musimy ją zaliczyć do najbar-
dziej oddanych sług Tengela Złego - westchnął Bruno,
ojciec Hanny, a jej matka, Laura, dodała:
- Inne postanowienie byłoby niebezpieczne i mogłoby
się bardzo źle skończyć dla wszystkich.
Sol prychnęła, ale ustąpiła.
Silje natomiast wciąż trwała w zadumie. Ona rów-
nież w swoim czasie była z Hanną bardzo blisko, ale jak
Tengel powiedział, łatwo jest myśleć dobrze o tych,
którym chcemy pomóc. Choć nie zawsze są nam za to
wdzięczni.
Tula zakończyła spór:
- Bruno i Laura, wy mieliście przecież jeszcze dwoje
dzieci?
Gabriel widział ze swojego miejsca krewnych skupio-
nych wokół Tengela Dobrego i Silje. Były tam też Line
i Sunniva Starsza i wielu innych. Teraz zauważył, że
zarówno Line, jak jej dwoje dzieci: Sunniva i Tengel,
zaczynają się niespokojnie wiercić.
- Mieliśmy - potwierdziła Laura. - Mieliśmy dwóch
chłopców, Torego i Sveina. A chociaż Svein był młodszy,
chcielibyśmy zacząć od niego, bo jego linia wygasła wraz
ze śmiercią jego syna. Jestem tego pewna, choć nie żyłam
tak długo.
Tengel i jego otoczenie wyraźnie odetchnęło. Dla-
czego? zastanawiał się Gabriel. Ale co tam, stwierdził
lekkomyślnie. Nic już nie jest w stanie mnie zdziwić.
Nie miał racji. Tej nocy miał przeżyć jeszcze jedno
wielkie zaskoczenie. Nie miało ono jednak nic wspólnego
z niepokojem Tengela Dobrego i jego bliskich. Wiele
jeszcze miało się wydarzyć tej nocy.
Svein wstał ze swojego miejsca. Miły, trochę skrępo-
wany, dość pospolity mężczyzna.
- Mama słusznie mówi, że miałem syna-jedynaka.
Żona zmarła przy jego urodzeniu, chłopiec był potwornie
zdeformowany. Chociaż jestem jego ojcem, nigdy nie
pogodziłem się ani z wyglądem, ani tym bardziej z okru-
tnym charakterem chłopca. Dałem mu na imię Grimar.
Grimar! Wszystkie znajome imiona przesuwały się jak
na taśmie.
- Nie doczekałem jego dojrzałych lat - mówił dalej
Svein. - Ale trudno mi sobie wyobrazić, by mógł mieć
szczęśliwe życie. Biedny chłopiec!
Tengel Dobry wstał i starał się uspokoić nieszczęsnego
ojca:
- Grimar znalazł dom u swojej ciotki, Hanny. Myślę,
że było im dobrze razem.
- Tak, tak - westchnął Svein. - To możliwe byli
ulepieni z tej samej gliny.
Nie chciał mówić już nic więcej, wobec czego Tula
zawołała:
- Najwyższa Rada wzywa Torego, starszego brata
Sveina.
Tym razem Gabriel widział wyraźnie, że Tengel Dobry
cofnął się głęboko w tył; Line zbladła i szukała ręki swej
córki, Sunnivy.
Na podium wszedł kościsty, silny mężczyzna. Nie był
obciążony, po prostu mało urodziwy, zwyczajny śmiertel-
nik. W jego wzroku nie było śladu łagodności. Dziadek
Tengela Dobrego człowiek, u którego Tengel się wycho-
wywał bo Line, biedaczka, zmarła przy urodzeniu chłopca.
Nie ulegało wątpliwości że nawet Tula poczuła się
nieswojo na jego widok.
- Prosimy cię, byś nam opowiedział o swoim życiu, Tore.
- Nie ma tu nic do opowiadania! - uciął krótko. - A ty,
bezwstydna dziewczyno, nie masz prawa zwracać się do
mnie po imieniu. Nie wpraszałem się na to zebranie i nie
mam nic wspólnego z tymi wszystkimi... grzesznikami
i obrzydliwymi stworami!
Po raz pierwszy tej nocy spotykali się z oporem
i wrógością, do tej pory wszystko przebiegało sprawnie,
pod znakiem przyjaźni, a przynajmniej współdziałania.
- No dobrze - oświadczyła Tula lodowatym głosem,
jakiego jeszcze u niej nie słyszeli. - Jeśli nie chcecie, nie
musicie niczego opowiadać. Konieczne jest jedynie ustale-
nie waszych stosunków rodzinnych. Ile mieliście dzieci?
- To moja sprawa. Nikomu z was nic nie jestem winien
i z niczego nie muszę się spowiadać. Ale niech wam będzie...
dwoje dzieci. Syna Larsa i córkę Line. Ta ladacznica nie
pożyła długo. Uganiała się za chłopami i przyniosła do
domu dwoje bękartów. Młodszy odebrał jej życie.
Zrozpaczony Tengel ukrył twarz w dłoniach. Line
głaskała go po ręce.
- Chcecie powiedzieć, że Line umarła przy urodzeniu
Tengela Dobrego, tak? - zapytała Tula.
- Dobry! - prychnął Tore z najgłębszym obrzydze-
niem. - Jaki on tam dobry! To diabeł wcielony! Nie
powinien był się nigdy urodzić! Ale imię dałem mu
odpowiednie! - roześmiał się triumfalnie.
- Po nim to imię otoczone jest najwyższą czcią
- oświadczyła głosem tak ostrym, jakby pocierała o siebie
dwa kawałki szkła. - I wszyscy bardzo dziękujemy Line za
to, że go urodziła. Jemu bowiem zawdzięczamy wszystko,
co w naszym nieszczęsnym rodzie było dobre i życzliwe.
W przeciwieństwie do innych, którym nie mamy za co
dziękować - zakończyła złośliwie, wyraźnie kierując te
słowa pod adresem nieprzejednanego dziadka Tengela.
Tula nie chciała już mieć z nim więcej do czynienia.
- Rada wzywa syna Torego, Larsa.
Tym samym Tore został odprawiony. Zszedł na dół
i usiadł samotnie, z boku, naburmuszony, odpychający.
Tula uczyniła ruch ręką i dwa demony o końskich
głowach podbiegły, żeby go wyprowadzić.
- Nie dotykajcie mnie, potwory jedne! - warknął.
- Połamańce!
Wtedy Tula przywołała swoje demony, wszystkie
cztery zajęły się niepożądanym gościem.
Długo jeszcze z hallu dobiegały głosy protestu. W koń-
cu jednak wszystko ucichło.
- Co one z nim zrobiły? - zapytał Gabriel Nataniela.
- Nic strasznego. Odesłaly go tylko do miejsca,
w którym przebywał po śmierci.
- A gdzie to jest?
- Na to, drogi Gabrielu, będę ci mógł odpowiedzieć,
kiedy już sam się tam znajdę - rzekł Nataniel ze śmiechem.
Sympatyczny brat Line już przedtem występował,
opowiadał o Targenorze. Solidny, rosły mężczyzna, Lars.
Teraz powiedział, że miał córkę, jedynaczkę imieniem
Eldrid.
- Ach, Eldrid - szepnął Gabriel. - To ona pomagała
Silje w Dolinie Ludzi Lodu!
- Tak. Eldrid to poczciwa kobieta. Ale wiesz, wyszła
za mąż bardzo późno i nie doczekała się dzieci, więc i ta
gałąź rodu wygasła.
Pokazała się też sama Eldrid, krzepka, dobrze zbudo-
wana, Sympatyczna. Tengel i Silje jeszeze raz dziękowali
jej serdecznie za pomoc. Życie Eldrid upłynęło spokojnie,
kiedy wyprowadziła się z Doliny.
Pozostała jeszcze Line, matka Tengela i Sunnivy. Line
potwierdziła, że niełatwo było żyć w domu Larsa. Miał on
nieprzyjemny zwyczaj bić dzieci i wnuki po twarzy
wierzchem dłoni za każde najdrobniejsze nieposłuszeń-
stwo. A często bywał niezadowolony, bo stawiał im
bardzo wysokie wymagania, wyższe niż sobie samemu.
Wszyscy przyjęli z ulgą fakt, że nie ma go już na sali.
Ponieważ Tengel i Sunniva opowiedzieli na samym
początku o swoim życiu, historię norweskiej linii rodziny
uznać można było za wyjaśnioną.
Ale wielka niespodzianka tej noey wciąż jeszcze była
przed nimi.
ROZDZIAŁ XIII
Po tej ogromnej porcji wiedzy o Ludziach Lodu
otrzebna była krótka rzerwa i trochę odprężenia.
Tula wyjaśniła zresztą, że ich krewni z Taran-gai chcieliby
się najpierw naradzić, zanim sami przystąpią do wyjaśnień.
- Proponuję zatem, abyśmy wyszli trochę na tarasy na
tyłach mojej siedziby, zaczerpniemy świeżego powietrza, kto
chce, będzie mógł wypić coś orzeźwiającego albo się posilić.
Wszyscy uznali, że brzmi to zachęcająco, wobec czego
cała norweska część Ludzi Lodu wyszła do hallu, a potem
na zewnątrz po stronie, której jeszcze nie widzieli.
W zdumieniu stali na rozległym, pięknym tarasie ze
wspaniałym widokiem na dużo łagodniejszą okolicę niż
wulkaniczny krajobraz po tamtej stronie góry.
Tutaj wszystko skąpane było w żółtawym, łagadnym
świetle. Widziało się stąd odległe wioski z długimi
budynkami, tonącymi w pięknych ogrodach. Widzieli
drzewa przypominające pinie i topole, senne rzeczki
i bystre potoki, które ginęły w błękitnej dali.
- Kto tam mieszka? - zainteresował się Gabriel.
- O takie sprawy nie należy pytać - uśmiechnęła się
Tula. - Ale z pewnością są to ludzie szczęśliwi.
- Czy będę mógł tam kiedyś pójść?
- Takich rzeczy nigdy się nie wie. Ale byłoby napraw-
dę bardzo przyjemnie! Wtedy moglibyśmy się czasami
spotykać, ty i ja.
- A mama? I tatuś?
- Oni także. Jeśli, oczywiście, twój tatuś nie ma
innego życzenia.
No tak, tata jest Gardem, myślał Gabriel. Tata wierzy
w niebo i piekło.
- Czy człowiek może sobie życzyć, dokąd chciałby pójść?
- Myślę, że powinniśmy zakończyć ten dialog - roze-
śmiała się Tula przyjaźnie. - Spójrz tam, Petra i Line
rozmawiają ze sobą, tak jak chcieliśmy. Ich losy były
niemal identyczne.
- Jak to!
- Żadna nie wyszła za mąż. Każda urodziła dwoje
zieci z różnych ojców i obie urodzenie drugiego dziecka
przypłaciły życiem. Możesz mi wierzyć, że nie było im
łatwo!
- Ale teraz są szezęśliwe?
- Na to wygląda!
Na tarasie było mnóstwo kwiatów, wielkie bukiety,
a nawet całe kwitnące krzewy. Pięknie rzeźbione krzesła
i stoły stwarzały bardzo przytulny, domowy nastrój.
Wszyscy usiedli przy stołach i podano przekąski. Gabriel
stwierdził że dorośli piją lekkie białe wino.
Jak przyjemnie spędzamy tutaj czas, pomyślał opier-
ając się wygodnie. Nie spuszczał wzroku z pięknego
krajobrazu. Chciałbym zostać tu na zawsze, westchnął.
Na tarasie znajdowali się wyłącznie Ludzie Lodu z linii
norweskiej. Słychać było jednak liczne głosy zarówno
z boku, jak i z góry, więc pewnie inne grupy znajdowały
się właśnie tam.
Za pierwszym razem, kiedy podczas przerwy pokazy-
wano im wnętrze góry, w grupie Gabriela znaleźli się
tylko żyjący członkowie norweskiej linii oraz ich opieku-
nowie. Teraz przyszli tu wszyscy, którzy żyli w okresie
pomiędzy czasami Tengela Złego i Tengela Dobrego.
Wszyscy, którzy zdążyli o sobie opowiedzieć.
Zastanawiał się, ilu ich tu będzie następnym razem.
Dida i Wędrowiec, to znaczy Targenor, przyszli
również. Rozmawiał z nimś Marco i Gabriel najchętniej by
do nich podszedł, ale brakło mu odwagi.
Siedział i z podziwem przyglądał się Targenorowi. Nad
tym mężczyzną unosiła się niezwykła aura! Musiał posia-
dać niewiarygodną siłę psychiczną. Jakiś czas temu jego
ręka dotknęła dłoni Gabriela. Była lodowato zimna.
Dokładnie tak jak mówił Vetle, którego Wędrowiec
wyprowadził kiedyś z ogarniętej wojną Europy.
Ciekawe, o czym teraz Vetle myśli? Ten człowiek,
który mu wówczas pomógł, był królem!
Zostali ponownie wezwani na salę i mogła się rozpo-
cząć opowieść o historii Taran-gaiczyków. Tula wygłosiła
parę słów wprowadzenia:
- Już to raz dzisiaj mówiłam, ale nigdy nie za wiele
przypominania takich spraw. Otóż wszyscy jesteśmy
serdecznie wdzięczni Vendelowi i Danielowi za to, że
nawiązali kontakt pomiędzy nami i naszymi krewnymi ze
Wschodu i że podtrzymywali ten kontakt jak długo to
było możliwe. Jak wiecie, rezultat tych kontaktów pomię-
dzy Ludźmi Lodu ze Wschodu i z Zachodu przeszedł
wszelkie oczekiwania! Jest nim mianowicie Shira! A nie-
wielu z rodu Ludzi Lodu mieć będzie takie znaczenie
w naszej walce jak właśnie ona.
Targenor wtrącił nie bez złośliwości:
- Tengel Zły boi się jej bardziej, niż możecie przypu-
szczać.
- Właśnie dlatego Najwyższa Rada wzywa teraz tego,
którego sami Taran-gaiczycy wybrali, by o nich opowiedział.
Niech na podium wejdzie Sarmik, inaczej zwany Wilkiem!
Okazało się, że Taran-gaiczycy bardzo dobrze wykorzy-
stali przerwę. Słowa Sarmika świadczyły o tym najlepiej.
Mimo iż był niższy od dotychczasowych mówców,
sprawiał wrażenie człowieka władczego i cieszącego się
autorytetem.
- Jesteśmy przedstawicielami wymarłego narodu
- oświadczył człowiek, którego nazywano Wilkiem.
- Nigdy jednak nie zapomnimy spotkania najpierw
z młodym Vendelem, a potem z jego kuzynem Danielem.
Kiedy do Nor przybył młodszy brat Shiry, Orjan, nasze
plemię było już właściwie starte z powierzchni ziemi. Ale
Vendel i Daniel przynieśli z sobą informacje o krewnych
w dalekim kraju. I teraz możemy się spotkać z wami
wszystkimi. Jeszcze nie mieliśmy okazji wyrazić, jak
wielkie znaczenie ma dla nas ta noc, jak bardzo cenimy
sobie fakt, że możemy tu z wami być. A także to, że
możemy być wam pomocą w walce z naszym wspólnym
złym przodkiem i wrogiem. Możecie liczyć na pełne
wsparcie z naszej strony. W porównaniu z wami jesteśmy
prymitywnym ludem, lecz prymitywni mają inne wartości
i umiejętności, których brak cywilizowanym.
- To prawda - przyznała Tula. - Wy stoicie bliżej
przyrody, możecie się niemal z nią stopić i, o ile nam
wiadomo, żyjecie w przyjaźni z siłami natury, których my
właściwie nie znamy.
- Mimo to - mówił dalej Sarmik - jesteśmy również
skromnym i nieśmiałym ludem. Nie lubimy mówić zbyt
wiele o sobie, to jest sprzeczne z zasadami, w jakich
zostaliśmy wychowani. Dlatego, po naradzie, postanowili-
śmy, że nie wszyscy będziemy tu dzisiaj zabierać głos. Po
części dlatego, że nasze życie toczyło się w szczególnych
warunkach skalistej krainy, w nagich i surowych górach
Taran-gai. Wytypowaliśmy zatem tych, którzy są tutaj
najważniejsi. Czyli opiekunowie pięciorga norweskich
dzieci. Wszyscy oni zostali ciężko doświadczeni dziedzi-
ctwem zła, ale ze wszystkich sił starali się to zło w sobie
pokonać...
Spontaniczny aplauz zagłuszył jego słowa. Sarmik
podziękował uprzejmie i mówił dalej:
- Ponadto moi rodacy zdecydowali, żebym to ja
opowiedział o ostatnich latach naszego ludu na ziemi.
Mają mi w tym pomagać moi synawie, Orin i Vassar.
Wezwany będzie również Mar. A także szamanka Tun-sij.
I to już wszyscy.
Tula przerwała mu:
- Domyślam się, że dotknigci będą nam mogli zrefero-
wać różne okresy historii Taran-gai?
- Oczywiście.
- W takim razie zacznijmy od najstarszego z nich. Bo
bardzo chcielibyśmy dowiedzieć się jak najwięcej o poby-
cie Tengela Złego w Taran-gai.
- Najstarszy nazywa się Inu.
Inu okazał się niedużym, okropnie brzydkim człowie-
czkiem, jego sylwetka rysowała się dość niewyraźnie na tle
ściany, żył bowiem w bardzo odległych czasach. Sprawiał
wrażenie niezmiernie skrępowanego tym, że będzie mu-
siał przemawiać. Gabriel zrozumiał teraz słowa Sarmika:
u Taran-gaiczyków publiczne występy nie należały do
dobrych obyczajów. A tym bardziej przemawianie do
wielkiego zgromadzenia.
Inu kłaniał się niemal do podłogi.
- Ja byłem wnukiem prawnuka Tengela Złego
- oświadczył takim tonem, jakby prosił o wybaczenie.
Tula znowu się wtrąciła:
- Ale kiedy ty się urodziłeś, on musiał już chyba
opuścić Taran-gai?
- Nigdy go nie widziałem.
Na sali powstało poruszenie.
- Bardzo byśmy chcieli dowiedzieć się czegoś o jego
życiu w waszym kraju.
Inu skulił się jak skarcone dziecko i znowu pokłonił się
do samej ziemi.
- Tego się nie da zrobić. Oni byli bardzo źli i nie mogli
tu przybyć.
Vendel Grip zerwał się z miejsca.
- Ale Tun-sij opowiadała mi, że syn Tan-ghila był
normalny. Dopiero jego wnuk...
- Nie, nie - powtórzył Inu i potrząsał swoimi czar-
nymi, błyszczącymi włosami. - Możliwe, że Tun-sij
słyszała to tak. Ale legendy się zmieniają wraz ze zmianami
księżyca. Syn Tan-ghila, którego spłodził niedługo po
wyprawie do grot, z początku sprawiał wrażenie całkiem
normalnego. Ludzie mówili, że nic po nim nie było widać.
Ale w głębi duszy był gorszy od samego Shamy. Porywał
nasze kobiety, a potem składał z nich ofiary. Chodził na
posyłki dla swojego ojca i węszył, kto z jego współ-
plemieńców jest wiernym poddanym Tan-ghila, a kto się
przeciwko niemu burzy. Możecie jego imię zapisać obok
tych, którzy są dla nas niebezpieczni. To jest bardzo
długie imię i na pewno trudno wam będzie je wymówić,
ale znaczy ono tyle co "Zimowy smutek". Ponieważ jego
nieszczęsna matka umarła, kiedy wydała go na świat.
Niech mu tam będzie jak najgorzej u Shamy!
Zimowy Smutek to zbyt ładne imię dla łotra o takim
paskudnym charakterze, pomyślał Gabriel.
Łotrzyk o smutnym imieniu został wpisany na coraz
dłuższą listę wrogów.
- No, a po nim był jego syn, Kat - powrócił Inu do
swego opowiadania. - Jego wspominam z przerażeniem.
Niebezpiecznie było choćby zbliżyć się do jego siedziby,
czyli wielkiej jamy w ziemi, bo przeróżne duchy kręciły się
tam i z powrotem...
Tula zawołała:
- Mar, czy te duchy były niebezpieczne?
- Moim zdaniem tak - odparł Mar z ław Ta-
ran-gaiczyków, gdzie teraz siedział. - Oni wszyscy to
banda Shamy!
- Ach, tak. Mów dalej, Inu.
- Dla przywołania tych duchów rozpalał ognisko
- wyjaśnił Inu. - Musicie zapisać Kata i jego duchy, to
bardzo ważne. Po nim nastał syn Kata, czyli mój ojciec.
Miał na imię Kat-ghil i nie był to ojciec, jakiego chciałoby
się mieć. On również palił ogniska. Nocami na wysokim
wzgórzu można go było widzieć na tle nieba, jak siedzi
przy ognisku i śpiewa jakieś magiczne pieśni. Kiedy taka
pieśń została odśpiewana, zawsze coś złego przytrafiało się
komuś w Tacan-gai. Jak wiecie, ze Wschodu przybyło
bardzo wielu ludzi, nie tylko Tan-ghil. I tamci byli
normalni. Nie tacy jak my.
Tula kiwała głową.
- To by się zgadzało, że w jego najbliższej rodzinie
wszyscy byli dotknięci. Bo wtedy jeszcze nie było Ludzi
Lodu w Norwegii. Ale potem urodziłeś się ty, no i ty jesteś
tu dzisiaj z nami.
- Tak. Bo ja nie chciałem słuchać tego złego głosu we
mnie, bo pokochałem pewną dziewczynę, najpiękniejszą
i obdarzoną najczystszym sercem na ziemi.
- No popatrzcie, czego może dokonać miłość! - zawo-
łała Tula. - I dostałeś tę dziewczynę?
- Tak. Dostałem. Bo Tan-ghil oprócz złego dziedzictwa
zostawił nam też wielkie bogactwo. To mu przecież
obiecano u źródeł. Byłem bardzo zamożnym człowiekiem.
Posiadałem więcej reniferów, niż można policzyć. A potem
wydawało się, że złe dziedzictwo też przestało nas obciążać.
Mieliśmy dwoje ładnych dzieci, w których nie było zła, a one
ze swej strony dały nam wspaniałe wnuki o dobrych sercach.
- Bardzo możliwe - powiedział Andre, który prowa-
dził obliczenia statystyczne i teraz oczy mało mu z orbit
nie wyszły. - Bo wtedy Tan-ghil zaczynał już szaleć
w Norwegii i przekleństwo obciążało urodzonych tutaj,
wy mogliście żyć w spokoju.
Ku wielkiemu rozczarowaniu zebranych Inu nie umiał
już nic więcej powiedzieć o życiu Tengela Złego w Ta-
ran-gai. Znał, oczywiście, legendę o potężnym huku, jaki
któregoś dnia słyszano od strony Góry Czterech Wiatrów
na morskiej wyspie. Ten huk i krzyk sprawiły, że ziemia
zadrżała, a morze wzburzyło się jak przy największym
sztormie. I po tym Tan-ghil przez wiele okrążeń księżyca
leżał w swojej jaskini jak martwy. A poza tym... nie. Jeśli
ktoś w tamtych czasach zaczynał mówić o Tan-ghilu,
wszyscy milkli i odwracali wzrok. Nie rozmawia się
o kimś aż tak złym.
- Ale przecież Tan-ghil miał też w Taran-gai innych
krewnych? - zapytał Heike. - Tych, którzy urodzili się
przed jego wyprawą do źródeł.
- Tak jest - potwierdził Inu. - To jednak byli
normalni ludzie. On sam jeszcze przedtem nie był aż tak
naznaczony złem, chociaż od samego początku był bardzo
złym człowiekiem.
- Masz rację - powiedział Nataniel. - Dziękujemy ci,
Inu! Bardzo dobrze nam to wszystko wyjaśniłeś.
Na te słowa Inu musiał się znowu bardzo głęboko
pokłonić, a jego szeroka twarz jaśniała z radości. Zakończył
pozdrowieniem dla Christel i wyrażeniem nadziei, że będzie
zadowolona z jego opieki. Christel kiwała głową trochę
skrępowana, ale Bogu dzięki uśmiechała się do niego
sympatycznie. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bowiem Christel,
dokładnie tak jak jej matka, Mari, była jedną z najbardziej
nieobliczalnych osób wśród Ludzi Lodu. Nikt do końca nie
wiedział, czy one dwie zaakceptują te wszystkie fantastycz-
ne wydarzenia, które się tu rozgrywały.
Dwieście lat minęło, zanim kolejny obciążony, lecz
obdarzony dobrym sercem urodził się w Taran-gai. Był to
pomocnik Mariany i miał na imię "Ten-który-uro-
dził-się-w-drzwiach". Dosyć wymowne imię, trzeba przy-
znać. W tamtych czasach nie używano, rzecz jasna, pojęcia
"drzwi", Taran-gaiczycy mieszkali przecież w namiotach
i nikt nie nazywał drzwiami tej skóry, która zasłaniała
wejście, ale dla uproszczenia tak właśnie przetłumaczono
jego imię na norweski.
Był to człowiek przyjazny światu, który pięknie opo-
wiadał o wyprawach z Samojedami do Nor, o latach
nieurodzaju w górach, do których przecież Taran-gaiczy-
cy byli przyzwyczajeni.
Za jego czasów legenda o Tan-ghilu należała już do
przerażających historii, w które tak naprawdę nikt nie
wierzył, ale którymi ludzie uwielbiają się nawzajem
straszyć. Główne wątki tej historii zdążyły się rozmyć
w zapomnieniu. Ale Ten-który-urodził-się-w-drzwiach
zapewniał, że pomiędzy Inu a nim samym urodził się tylko
jeden człowiek naprawdę bardzo zły.
Norwegowie kiwali głowami. Oni mieli bowiem jedno
"wolne" pokolenie, mianowicie pokolenie Ivara i Signy.
Rozumieli, że Tengel Zły przestał się przejmować Ta-
ran-gaiczykami. Teraz najbardziej na świecie nienawidził
swoich norweskich potomków i im przede wszystkim
starał się dokuczyć.
Ów zły człowiek w Taran-gai dostał po prostu prze-
zwisko "Strach". Jego ulubionym zajęciem było porywa-
nie małych dzieci i składanie ich w ofierze jakimś własnym
tajemniczym bogom i duchom. Kobiety w ciąży starały się
ukrywać swój stan albo wyjeżdżały gdzieś daleko, żeby
urodzić swoje dzieci. Niekiedy jednej czy drugiej udawało
się wywieść w pole Stracha, ale nie zawsze. Ci, którzy
wtedy żyli, opowiadali Temu-który-urodził-się-
w-drzwiach, że były to upiorne czasy, co zresztą wszyscy
zebrani na sali bardzo dobrze rozumieli.
Strach został wpisany na "czarną listę".
Ten-który-urodził-się-w-drzwiach był szamanem, jak
większość w jego rodzinie i przed, i po nim. Można było
być szamanem, nawet jeśli się nie było dotkniętym
przekleństwem Tan-ghila. Wystarczy popatrzeć na Tun-sij.
Ale już córka Tego-który-urodził-się-w-drzwiach była
dotknięta, tyle że należała do tych, którzy starali się być
dobrzy. Teraz została opiekunką najstarszego syna Mari,
Jorgena. Miała jakieś okropnie długie imię, które ozna-
czało mnej więcej tyle, co: "Gwiazda, która się uwolniła
i płynęła po niebie". Bo takie właśnie wydarzenie miało
miejsce tej nocy, kiedy się urodziła. Imię było zbyt długie
i zbyt trudne do wymówienia, więc nazywano ją po
prostu: Gwiazda, i tak została zapisana w protokołach. Po
dziadku ze strony matki odziedziczyła zdolności szamań-
skie i bardzo długo żyła w Taran-gai. Doczekała się nawet
takiej radości, że jej współplemieńcy widzieli w niej
największą dobrą siłę. Przychodzili do niej po radę
i pomoc przy wszelkich zmartwieniach. Dokładnie tak jak
do Tengela Dobrego i wielu jeszcze po nim.
Na podium pojawili się, jeden po drugim, dwaj ostatni
wyznaczeni do opowiadania. Dwaj mężczyźni niewiel-
kiego wzrostu, uprzejmi, kłaniający się i przepraszający,
a nade wszystko niewiarygodnie sympatyczni, niezależnie
od wyjątkowego braka urody. Wszyscy byli zachwyceni
Taran-gaiczykami właśnie ze względu na ich wdzięk
i onieśmielenie. Ci dwaj jednak nie mieli zbyt wiele do
dodania, jeśli chodzi o Tengela Złego. Najwyraźniej
zupełnie przestał się interesować tamtym plemieniem, nie
traktował tyeh ludzi jak swoich potomków.
Drugi od końca syn Mari miał na imię Mads i jego
opiekunem został Gawar. Najmłodszy natomiast, Odd,
został oddany pod opiekę Hiir.
Wszyscy dostali swoich opiekunów, myślał Gabriel.
Wszyscy z wyjątkiem Jonathana.
Dlaczego akurat nim nikt się nie opiekuje?
Wzrok Gabriela prześlizgiwał się po tylnych rzędach,
gdzie siedzieli Taran-gaiczycy, ci, którzy nie chcieli
zabierać głosu. Bardzo ich polubił. I tych, którzy pokazy-
wali się na podium, także. Lubił te ich długie do ramion
włosy, ich ubrania z miękkiej, dobrze wyprawionej skóry.
I ich twarze naznaczone trudnym życiem w niegościnnych
górach. Uważał, że są na swój sposób bardzo ładne.
Ta, która jako ostatnia pojawiła się na scenie, Hiir, żyła
mniej więcej w tym samym czasie co pewien wstrętny
człowiek, ieden z najgorszych krewnych Tengela Złego.
Ów człowiek musiał być nieprzyzwoicie stary, Hiir jednak
wolała, żeby opowiedział o nim kto inny.
I wtedy przyszła kolej na Tun-sij, szamankę, która
została teściową Vendela Gripa. Andre mógł teraz ludzi
żyjących na początku osiemnastego wieku umieścić we
właściwym czasie.
Na podium wkroczyła bardzo dziwna kobieta. Tun-sij,
legendarna szamanka dla tych, którzy czytali księgi Ludzi
Lodu, podziwiana przez nich i budząca w nich grozę. Była
wyższa niż jej ziomkowie, wyptostowana, o przenik-
liwych, płomiennych oczach.
- Chciałabym opowiedzieć o tym złym człowieku,
którego wspomniała Hiir. Nazywał się Oko Zła i był
ojcem mego dziadka. Musiał być kuzynem Hiir lub
czymś w tym rodzaju. Człowiek zły do szpiku kości,
co może potwierdzić mój drogi zięć i przyjaciel, Ven-
del.
- Tak jest - powiedział Vendel. - Ja go widziałem
w Taran-gai, był już wówczas bardzo stary, właściwie nie
chodził, tylko pełzał, ale w oczach miał jakieś dzikie zło.
Nigdy w życiu nikogo się tak nie bałem jak jego!
Oko Zła wpisano na listę wyjątkowo groźnych prze-
ciwników.
- Mogłabym długo o nim opowiadać - rzekła Tun-sij.
- Ale to tylko takie ponure sensacje, nic więcej. Od-
czuwalibyście wstręt, a także ból z powodu tego, o czym
mówię. Tymczasem ja wolałabym powiedzieć wam
o czymś przyjemniejszym. Czy wiecie, jak niewiarygodnie
wielu szamanów zebrało się tu tej nocy? I otóż oni
wszyscy, którzy są zbyt dobrze wychowani na to, żeby
stawać przed wami na podium, tak jak ja to czynię, oni
wszyscy proszą, by dysponować ich wiedzą i doświad-
czeniem w nadchodzącej walce przeciwko bestii, którą
wszyscy nienawidzimy równie mocno.
- Za tę wiadomość jesteśmy niewypowiedzianie
wdzięczni! - zawołała Tula. - Dziękujemy wam, wszyscy
szamani, którzy chcecie pozostać w cieniu. Na pewno nie
raz skorzystamy z waszej pomocy!
Gabriel dostrzegał w mroku białe zęby, to szamani
uśmiechali się uszczęśliwieni.
Tun-sij powiedziała zatroskana:
- Nie widzę tu, niestety, ani mojej córki, Sinsiew, ani
syna Nguta. No trudno, szczerze mówiąc, wcale na to nie
liczyłam. Ale wiem jedno: chociaż oboje mają zatwar-
działe serca, to nigdy nie staną w walce przeciwko nam!
Nie byli dotknięci dziedzictwem zła. Ale, och, jakże bym
pragnęła mieć przy sobie mojego Irovara! Niestety...Nie
pochodził z naszego rodu. Tak więc jedyna moja radość to
Vendel. No i ci czterej wspaniali książęta...
To zdumiewające, rak niewiele Taran-gaiczycy mieli
do powiedzenia o swoim strasznym przodku, Tan-ghilu.
Po Tun-sij przed zebranymi stanęli dwaj synowie Sar-
mika. Orin i Vassar byli wojownikami. W Taran-gai
należeli do Strażników Gór i teraz postawili się do
dyspozycji w nadchodzącej walce. Również ta oferta
została przyjęta z wdzięcznością.
W końcu pojawił się ktoś, kogo Ludzie Lodu znali
bardzo dobrze. Mar, straszny Mar z Taran-gai. Ich
największy czarnoksiężnik, jeden z tych, do których
wszyscy mieli wielkie zaufanie.
Mar pnywołał do siebie Shirę, bo tego sobie życzyli jego
ziomkowie. Shira była przecież Taran-gaiką ze strony matki.
Ze strony ojca była Norweżką, należała do Ludzi Lodu.
Kiedy Mar i Shira stali na podium, długi rząd Ta-
ran-gaiczyków wstawał z ław i człapiąc wchodził na scenę.
Wszyscy kłaniali się obojgu głęboko. Za wszystkich
mówił Sarmik.
- Shira jest naszym najpiękniejszym kwiatem i to jej
pragniemy pomóc w walce ze złem, które tak strasznie
doświadczyło nasze dwa plemiona.
Wtedy wstali też wszyscy Norwegowie, żeby oddać
cześć Marowi i Shirze i wszystkim Taran-gaiczykom, tym
niskim ludziom o wspaniałych sercach, którzy teraz
uśmiechali się szeroko, bo stwierdzili, że to nic takiego
stać na scenie. Przeciwnie, to nawet bardzo przyjemne!
Andre poprosił, by wolno mu było później wysłuchać
historii każdego z nich, opouwiadanych w cztery oczy, żeby
mógł uzupełnić kroniki Ludzi Lodu. Ubrane w futra, na
egzotyczny sposób piękne istoty obiecały mu to z wielką
chęeią.
Później Taran-gaiczycy opuścili podium i wrócili na
swoje miejsca. Sarmik musiał w ich imieniu powiedzieć,
jak bardzo są wdzięczni za to, że mogą uczestniczyć w tak
wspaniałym spotkaniu.
Mar i Shira byli swego rodzaju pomostem pomiędzy
wschodnią i zachodnią linią rodu. Shama jednak sprawił,
że pozostali bezdzietni. I po ich śmierci ród Taran-gai
przestał istnieć. Rosyjska inwazja w górskim kraju ozna-
czała zgładę dla całego plemienia.
- Aha, więc to na tym stoimy - powiedział Andre
wyraźnie rozczarowany. - O życiu Tengela Złego w Ta-
ran-gai nie wiemy nic. Ani słowa o jego spotkaniu z Shamą,
nic o sytuacji, zanim zdecydował się wyruszyć na zachód.
- Nie denerwuj się, Andre - roześmiała się Tula.
- Jeszcze nie skończyliśmy! Jeśli Tengel Zły myślał, że
zabierze swoje sekrety na miejsce spoczynku, to się bardzo
pomylił!
Oj, ożywił się Gabriel. Znowu zaczyna się coś dziać,
czuję to, nerwy mam napięte do ostateczności.
Wszyscy widzieli, że Tula jest podekscytowana,
w oczach pojawiały się tajemnicze błyski, a głos drżał, gdy
zawołała:
- Drodzy przyjaciele! Wysłuchaliście oto historii Ludzi
Lodu. Również historia Taran-gaiczyków została tu
w skrócie przedstawiona. Dzięki Tovie i Natanielowi
wiemy, skąd pochodzili rodzice Tengela Złego. Mimo
wszystko znamy jedynie fragmenty życia naszego przodka
od momentu, gdy jako dziecko zamordował swego ojca, aż
do czasu, gdy mieszkał w Dolinie Ludzi Lodu w Norwegii.
- Więcej informacji ponad to, co mamy, nie powinni-
śmy się raczej spodziewać - westchnął Andre.
Tula zrobiła wymowną pauzę, po czym powiedziała:
- Drodzy przyjaciele! Czy nikogo wam nie brakuje? Czy
nie odczuwacie nieobecności piątego członka Najwyższej
Rady? Opiekuna Jonathana? Tego, który jest równie
ważny, jak Shira, Targenor, Marco i Nataniel? Tego, który
może nam udzielić informacji na temat fletu Tengela Złego?
Przyjaciele, pozwólcie sobie przedstawić tego jedynego,
który mógłby nam opowiedzieć całą historię Ludzi Lodu!
Gabriel i Nataniel spoglądali na siebie pytająco. Kto to
może być?
Z mroku wyłoniła się jakaś postać. Przybyły lekko
utykał, wydawał się jakiś kanciasty i brzydki, wszystko
w nim było brunatne, od potarganych, przypominających
słomę włosów po wyraźnie ułomne dłonie i stopy.
Za plecami Gabriela rozległ się przeciągły krzyk. To
jego wuj Jonathan z jękiem zerwał się z miejsca.
- Ale... Ale... - jąkał.
Siostry Jonathana, Karine i Mari, również wstały.
Osłupiałe wpatrywały się w postać na scenie.
Mari przypomniała sobie najbardziej wstydliwy mo-
ment swego życia. Ona, która myślała o sobie, że jest
wspaniałym człowiekiem, zupełnie wtedy straciła panowa-
nie. Zdawało jej się, że jest tolerancyjna i pełna wyrozumia-
łości, a wtedy, wiele lat temu, gdy zobaczyła tego człowieka
na skraju lasu, odwróciła się z obrzydzeniem. Cóż za wstyd!
Karine wspominała co innego. Ona żywiła wdzięczność
dla tego budzącego przygnębienie stworzenia. On bowiem
jej pomógł, milczący i życzliwy, pomógł jej pochować
mężczyznę, którego zabiła. A teraz ten człowiek tutaj?
Jonathan rozpoznawał druha, który wiernie stał u jego
boku w latach wojny. Tego, który się nim opiekował
i dzielił się z nim swoją porcją jedzenia w kraju wroga,
a później został zastrzelony na oczach Jonathana. Tej
potwornej chwili nigdy nie zdołał zapomnieć. Żal...
Wielu zgromadzonych na sali zareagowało gwałtownie
na widok ostatniego gościa.
Sol. I Mattias. Ingrid. Daniel. I Heike. Henning.
Benedikte i Andre...
Heike zaczął płakać.
Najgwałtowniej jednak reagował Nataniel. Zerwał się
z miejsca.
- Więc to ty? - krzyknął. - Mój przyjaciel, mój
ukochany przyjaciel, za którym tęsknię od tak dawna!
Utrata ciebie była najstraszniejszym przeżyciem, jakie
mnie spotkało!
- To ty znasz Runego? - zapytał Jonathan, który
również wszedł na podium, by uściskać starego towa-
rzysza z wojennyeh lat. - O ile pamiętam, Natanielu, to
mignął ci tylko kiedyś na ciężarówce, gdy byłeś jeszcze
dzieckiem. Chociaż bardzo chciałeś już wtedy go po-
znać.
- Rune? - wyjąkał Nataniel zdezorientowany. - W ta-
kim razie to ty nie wiesz, kim on jest.
Jonathan zdumiony patrzył, jak tłum jego krewnych
wchodzi na podium. Na Boga, jakim sposobem Sol
i Daniel, i Ingrid mogli znać Runego?
Podbiegł Heike i wziął w ramiona tego młodego
człowieka o kalekich rękach i nogach.
- Dziękuję ci - szeptał. - Dziękuję za wszystko, kim
dla mnie byłeś, i za wszystko, co dla mnie uczyniłeś!
I dziękuję ci za to, że mogłem jeszcze raz cię zobaczyć!
- Jak łatwo cię poznać! - mówił bardzo wzruszony
Henning. - Natychmiast wiedziałem, że to ty!
Na sali dosłownie wrzało. Wszyscy chcieli wiedzieć,
o co chodzi, większość niczego nie rozumiała.
Tula próbowała to jakoś opanować.
- Najdrożsi przyjaciele! Teraz usłyszymy historię Ru-
nego!
Przełknęła ślinę i głęboko wciągnęła powietrze. Gab-
riel siedział z otwartą buzią i gapił się na podium, starał się
pojąć, ale nie był w stanie.
- Za to, że Rune jest tu dziś z nami, winniśmy
wdzięczność czarnym aniołom. Ale wy chcielibyście na
pewno wiedzieć, kim on jest, prawda?
Na sali raz jeszcze zapadła kompletna cisza.
Gabriel widział, że owa niezgrabna postać skierowała
wzrok ku ławom czarnych aniołów i ukłoniła się sztywno,
jakby z trudem. Cóż to za zdumiewająca istota! Straszna!
Ale na trójkątnej twarzy, pod niesforną grzywą, błąkał się
uśmiech. Przyjazny i sympatyczny. Oczy jednak, jasno-
brązowe jak wszystko na nim, były smutne, przepełnione
żalem.
Imię... Rune? Rune?
Czarne anioły? Nataniel?
Tula znowu zabrała głos.
- Rune jest starszy niż wy wszyscy razem wzięci. On
jest starszy niż Adam i Ewa, postanowił jednak śledzić
losy Ludzi Lodu od ich pierwszych dni i pomagać im
w walce przeciwko tej zakale świata, jaką jest nasz okrutny
przodek, Tengel Zły.
I wtedy Gabriel pojął, kim jest Rune.