Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Skrzydła Kruka


_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XX

Skrzydła kruka

_____________________________________________________________________________

ROZDZIAŁ I

W roku 1793 w miasteczku Stregesti w Siedmiogrodzie

zniknęli bez śladu dwaj mężezyźni. Nie ich pierwszych

spotkał taki los. W nieustającym szepcie wiatru żyły

opowieści o tych, którzy przepadali i których nigdy już

więcej nie widziano.

Ale jeden z potomków Ludzi Lodu sprawił, że ci dwaj

byli ostatnimi...

Ów dotknięty z Ludzi Lodu, wykorzystując swe

niezwykłe zdolności, nawiązał kontakt z wieloma szeze-

gólnymi istotami, których normalnym śmiertelnikom nie

było dane ujrzeć. Nikt jednak z Ludzi Lodu nie przeżył

dotychezas nic równie straszliwego jak to, co wydarzyło

się w Stregesti.

Niezwykły był to las. Wydawało się, że trwa tak już od

dziesiątków tysięcy lat, pogrążony w głębokim śnie,

oczekując, aż zbudzą go trąby sądnego dnia.

Przez leśny gąszez ledwie przedostawało się światło.

Ziemię, kamienie i połamane konary porastał mech

i pnącza, pnie drzew pokrywał bluszcz. Wszystko zlewało

się w jedno, tworząc pofałdowany, falujący krajobraz,

spowity w miękki, zielony całun.

Całun... Nieprzyjemne słowo, które niestety pasowało

aż nazbyt dobrze...

Zielone gałęzie drzew prastarego lasu sennie zwisały

nad ziemią. Nie śpiewał tutaj żaden ptak. Nawet mały

niepozorny słowik nie ośmielił się swym cudnym głosem

zmącić zaległej w gąszczu ciszy.

Las ten rósł w Siedmiogrodzie, na wschodnim krańcu

Austro-Węgier. W tej dzikiej górskiej krainie nadal żyły

niesamowite podania i legendy, mrożące krew w żyłach

historie o wilkołakach, wampirach i innych siłach ciemno-

ści tak strasznych, że obcy przybysze wzdragali się przed

zapuszczeniem w głębokie, pełne tajemnic doliny.

Miejscowa ludność stanowiła konglomerat Woło-

chów, madziarskich Szeklerów, Saksów, Rumunów oraz

resztek plemion, które przywędrowały tu w pradawnych

czasach, jak Goci, Hunowie, Gepidzi i Awarowie z Azji

Środkowej. Dominującą grupą byli Rumuni wraz z Ma-

dziarami czy, jak mówiono, Węgrami.

Rumuni zwali swój kraj Ardeal, Węgrzy - Erdely. Inni

powiadali - Transylwania. Jednakże oficjalną nazwą

nadaną krainie przez jej ostatnich władców, Habsburgów,

był Siedmiogród, ze względu na siedem wielkich miast.

Martwy, choć jednocześnie żywy las otaczał niewielkie,

położone na uboczu miasteczko Stregesti.

Trudno dociec, skąd wzięła się taka nazwa, jako że

przez wieki wiele plemion podbijało te tereny, faktem

jednak pozostawało, że słowo "strega" w języku włoskim

oznacza czarownicę.

Dwaj obcy przybysze dotarli do Siedmiogrodu dziw-

nymi drogami. Jednym z nich był francuski szlachcic,

zbiegły przed trwającą od czterech lat w jego ojczyźnie

rewolucją. Wielu arystokratów zawarło bliższą znajomość

z gilotyną, ale ów mężczyzna, baron de Conte, zdołał

umknąć z kraju wraz ze swym bratankiem Yvesem.

Kto wie, może lepiej byłoby dla nich, gdyby wybrali

gilotynę?

Z początku byli tak przerażeni samą myślą, że mogliby

wpaść w ręce francuskiego pospólstwa, iż nie śmieli

zbliżyć się do ludzi i ukrywali się po lasach wśród gór.

Dlatego właśnie nie wiedzieli, że w drodze na wschód

dawno już przekroczyli granice Francji.

Cała Europa znajdowała się w stanie wrzenia - rewolu-

cja francuska zataczała coraz szersze kręgi. Podobnie było

i w Wiedniu, który pod gilotyną stracił swą Marię

Antoninę. Dwaj szlachcice parli więc do przodu z nadzieją

na znalezienie bodaj odtobiny spokoju.

Z czasem, naturalnie, zrozumieli, iż dotarli do obcych

krajów. Nerwy jednak mieli już do tego stopnia zszar-

pane, że nie byli w stanie nikomu zaufać.

Zabłąkali się aż do Siedmiogrodu...

O, tu nareszcie znaleźli spokój! Nigdzie nie mogło być

spokojniej niż w tutejszych milczących, tajemniczych

dolinach.

Kiedy szuka się jakiegoś większego miasta we wschod-

niej części Siedmiogrodu, po przekroczeniu doliny rzeki

Maruszy nietrudno zabłądzić. Baronowi i jego bratan-

kowi okolice te były całkiem nieznane i powtórzyli błąd,

który przed nimi popełnili już inni, nawet ci bardziej

obeznani z tetenem. Nagle znaleźli się na obszarze Karpat

Transylwańskich, a wtedy byli już straceni...

Jechali przez dwa dni, mijając kolejne doliny, coraz

głębsze i bardziej dzikie. Od czasu do czasu napotykali

maleńkie wioski, ale trudności z porozumiewaniem się

z ich mieszkańcami okazały się zbyt wielkie. Nie zdołali

nawet wyjaśnić, że pragną dotrzeć do dużego cywilizowa-

nego miasta, wszystko jedno jakiego. Tu właśnie bowiem,

w tej krainie, z dala od zamętu rewolucji, pragnęli się

osiedlić.

Nie mieli jednak zamiaru zostawać na takim pust-

kowiu!

A potem nadszedł dzień, kiedy to po raz ostatni obrali

niewłaściwą drogę. Znaleźli się w kolejnej przełęczy

- głębokiej szczelinie, do której ledwie docierało światło

słońca. Przełęcz leżała wysoko w górach, a gdy ją

pokonali, byli już w zaczarowanym lesie.

Wstrzymali konie.

Powoli chłonęli atmosferę ciepłego, wilgotnego popo-

łudnia. Gałęzie drzew opadały prawie na ich głowy,

gałęzie tak ciężkie i pradawne, jakby liczyły sobie co

najmniej tysiąc lat. Zwisający z nich mech był lepki,

oślizgły od starości i stęchłego powietrza. Znikąd nie

dochodził żaden dźwięk, panowała absolutna cisza, która

zdawała się bezgłośnie oddychać.

Jakby las oniemiał z chwilą, gdy się w nim znaleźli.

- Ruszajmy dalej - mruknął baron. - Jestem głodny.

Ta droga musi wszak dokądś prowadzić.

I tak w istocie było. Jeszcze pół godziny przedzierali się

przez upiorny las, gdy nagle otworzyła się przed nimi

dolina i roztoczył widok na niewielkie miasteczko.

Dolina stanowiła jakby kocioł między górami, ale nie

było widać żadnego traktu, który wiódłby dalej. Baron

zadrżał; spłynęło nań przeczucie, że znaleźli się u kresu

drogi, kresu swej podróży.

Miasteczko leżało na samym dnie kotła. Gęsta zabudo-

wa sprawiała wrażenie, że domy tulą się do siebie ze

strachu. Z lęku przed wznoszącymi się wokół masywami?

Czy przed czymś innym?

- Ależ tak, droga prowadzi dalej - wskazał Yves.

- Popatrz, tam zakręca i ginie za tym wielkim urwiskiem

po drugiej stronie doliny.

- Tak, być może - w głosie barona zadrgało powąt-

piewanie. - Ale to najwidoczniej rzadko uczęszczany

trakt.

Pomimo sporej odległości Yves także to dostrzegał.

Nie dawało się rozróżnić kolein, które kiedyś musiały być

wyraźne.

A może właśnie dlatego, że stali tak daleko, mogli

w ogóle dostrzec drogę? Może z bliska, wśród rosnącej

wokół trawy, w ogóle nie było jej widać?

Yves, który najwyraźniej czuł się nieswojo, zauważył:

- Ten straszny las ciągnie się także i po drugiej stronie

miasteczka.

- Otacza całą dolinę - przyznał baron. - Obawiam się,

że będziemy musieli wrócić tą samą drogą, którą przyje-

chaliśmy. Nie brzmi to szczególnie przyjemnie, bo sporo

czasu upłynęło, odkąd minęliśmy ostatnie roztaje. Ale

skoro już tu jesteśmy, jedźmy do miasteczka. Dostaniemy

tam coś do jedzenia i jakiś nocleg. Wczesnym rankiem

zawsze wyrusza się w drogę w lepszym nastroju, z nową

porcją nadziei i sił.

Yves w pełni się z nim zgadzał. Spięli więc konie

i powoli, ostrożnie, zaczęli spuszczać się w dół wąską,

krętą drogą, nie będącą właściwie niczym więcej niż

ścieżką.

Baron i jego bratanek byli przystojnymi mężczyznami,

mieli orle nosy i czarne oczy. We Francji prowadzili

gnuśne, leniwe życie. Moralnie zdegenerowani, jak zresz-

tą większa część arystokracji, byli aroganccy i do cna

zblazowani. Pełna trudów podróż przez Europę jednakże

zahartowała ich, czyniąc z nich niemal prawdziwych

mężczyzn. Udało im się potajemnie wywieźć ze sobą

ogromne bogactwa, nigdy więc nie cierpieli biedy, a przy-

najmniej nie powinni. Ale na cóż mogły zdać się bogactwa

w tej dzikiej, górskiej krainie? Ciągle jeszcze mieli większą

część majątku zaszytą w pasach, bo z początku nie śmieli

stykać się z ludźmi. Przezornie zabrali ze sobą prowiant

i nim w samotności się pożywiali.

Ale zapasy dawno się skończyły. Tego dnia jechali już

tak długo, że w całym ciele wyraźnie czuli skutki

wyczerpania. Obydwaj byli poirytowani dającym się we

znaki głodem i zmęczeniem, a zwłaszcza niekończącą się

jazdą przez dzikie ostępy, jazdą, która, jak słusznie

przeczuwali, nie przybliżyła ich wcale ku wymarzonym

miastom. Las, który właśnie opuścili, zdawał się niczym

lepki ciężar przytłaczać ich ramiona.

Przystanęli w punkcie, skąd roztaczał się znacznie

lepszy widok na miasteczko położone na dnie doliny.

Podnieśli oczy ku niebu, śledząc wzrokiem dwa krążą-

ce w powietrzu kruki. Czarne ptaszyska poderwały się do

lotu z urwiska, groźnie wzoszącego się po drugiej stronie

osady. Bezszelestnie przecinały powietrze, zataczając koła

coraz bliżej mężczyzn na ścieżce.

Francuzi obserwowali je z zapanym tchem.

W końcu jeden z kruków znalazł się tak blisko, że

magli spojrzeć prosto w błyszczące, czarne jak węgiel

ptasie oko. A potem jeden ruch silnych, Iśniących skrzydeł

i ptaki, uznając swą wyprawę zwiadowczą za zakończoną,

zawróciły do gniazda, które musiało znajdować się gdzieś

na porośniętej lasem skale.

Mężczyźni wymienili spojrzenia i popędzili konie.

- Miasteczko sprawia wrażenie wymarłego - zauważył

Yves.

- Mamy już późne popołudnie. Ludzie pewnie poszli

na nieszpory.

W gromadzie domów dostrzegłi nieduży kościółek; ale

nie był on podobny do iclh rzymskokatolickich świątyń.

W tym kraju ludzie najwyraźniej byli wyznania prawo-

sławnego, stwierdzili.

Znaleźli się teraz na dnie doliny i nareszcie mogli

poruszać się po płaskim terenie. Jechali powoli, jakby

niechętnie, z wahaniem.

To sprawił ten las, myślał Yves, trzydziestoletni

kawaler. Ten las jakby odebrał nam całą odwagę i pozo-

stawił jedynie niewiarę we własne siły i zniechęcenie.

Stryj był starszy od niego jedynie o dziesięć lat. I on

także był zatwardziałym kawalerem. We Franeji cieszyli

się wielką sławą niepoprawnych uwodzicieli i to napawało

ich dumą. Teraz wszystko, co łączyło się z ojczyzną, stało

się tak odległe, zarówna w czasie, jak i przestrzeni...

Zdawali sobie sprawę, że nigdy nie będą mogli tam

powrócić.

- Wiem, że w tym przeklętym kraju jest gdzieś duże

miasto - rzekł baron. - Nazywa się Kluż albo Klausen-

burg i jest stolicą Siedmiagrodu. Jeszcze inne nazywa się

Sybin, a w obu miastach mówi się i po niemiecku, i po

węgiersku. Niemiecki przynajmniej choć trochę znamy.

Ale dlaczego, dlaczego nie możemy tam dotrzeć? Jak

długo będziemy musieli wałęsać się po tych lasach

i dolinach, z dala od wszelkiej cywilizacji, wśród ludzi tak

prymitywnych, że nie rozumieją nawet mowy gestów?

Miły baron oceniał sytuację cokolwiek niesprawied-

liwie. Można się było domyślić, że mieszkańcy tutejszyeh

okolic nie lubią być traktowani przez obcych niczym

krowie łajno. Dlaczego więc mieliby odpowiadać arogan-

tom? Jeśli ci dwaj chcą się pysznić i spoglądać z pogardą,

to niech radzą sobie sami!

Tak jak ten ostatni człowiek, którego spotkali niedale-

ko rozstajów. Z pewnością widział, że zadzierający nosa

obcy przybysze o wyszukanych manierach pojechali w złą

stronę, kierując się ku pustkowiom. Ale to wyłącznie ich

sprawa. Jeśli oni chcą jechać przez bezdroża, mnie to nie

obchodzi, pomyślał góral, nie przerywając wędrówki. Nie

był wcale człowiekiem o kamiennym sercu, ale czy musi

godzić się na to, by przywoływano go niczym psa?

Dlatego właśnie baron i Yves znaleźli się teraz w dro-

dze ku przylegającym do siebie domom wyrosłym prosto

z ziemi, o dachach krytych poczerniałym pofałdowanym

gontem. Ponieważ większość domów nie miała okien

wychodzących na ulicę, z początku osada sprawiała

wrażenie wymarłej. Jechali powoli małą uliczką, roz-

glądając się uważnie dokoła, gdy nagle zauważyli, że

droga na przeciwległym krańcu doliny pnie się w górę.

- Spójrz! - zawołał Yves. - Droga, która z daleka

wyglądała na całkiem zarośniętą, w rzeczywistości jest

porządnym traktem!

- Tak, to prawda! Znika w dali za tą skałą. Praw-

dopodobnie jutro będziemy mogli ruszyć dalej. Musimy

tylko najpierw się dowiedzieć, jak dotrzeć do Klausenbur-

ga.

- Kluża - poprawił Yves.

- Tak, oczywiście. Ci tubylcy nie rozumieją cywilizo-

wanego języka, jakim jest niemiecki. O, słońce zniknęło za

grzbietem górskim i w tej zapomnianej przez Boga dolinie

zrobiło się nagle wprost makabrycznie. Czyżbyśmy na-

prawdę trafili na opuszczone miasteczko? Tego jeszcze

brakowało!

Yves odpowiedział w zamyśleniu:

- Jedno mnie niepokói. Cesarstwo austro-węgierskie

nie ciągnie się w nieskończoność. Musimy uważać, byśmy

nie dotarli do krainy barbarzyńców.

- Masz rację - kiwnął głową baron. - Rozmawialiśmy

wszak z owym cywilizowanym człowiekiem w Peszeie.

To on poradził nam, byśmy skierowali się tutaj, jako że

i w Peszcie dało się odczuć niepokój niesiony prądem

rewolucji. Mówił także, że na wschód od Siedmiogrodu

rozciąga się chanat turecki, na południu także. Musimy się

strzec, by nie wpaść w sęce Turków, z nimi nie ma żartów.

- Ale spójrz, tam! Tam są przecież ludzie!

Dotarli do niewielkiego, wyłożonego brukiem rynku.

Najwyraźniej tu właśnie zbierali się po całodziennym

znoju mieszkańcy osady. Francuzi dostrzegli także karcz-

mę, a jej najbardziej potrzebowali. Znów obudziła się

w nich iskra życia.

Stukot końskich kopyt zgasił rozmowy zgromadzo-

nych ludzi i wszystkie twarze zwróciły się ku obcym.

Baron i Yves podczas swej wędrówki po Europie

widzieli wiele rozmaitych kolorowych strojów ludowych.

Tutaj jednak królował smutek. Czerń, niemal tylko czerń,

gdzieniegdzie przełanaana brązowymi lub szarymi wstaw-

kami w kamizelce czy koszuli. Kobiety całe spowite były

w czerń, spod chustek ledwie dostrzec się dało jaśniejsze

plamy niechętnych, surowych twarzy. Oblicza i sylwetki

mężczyzn przypominały skamieniałe drewno.

Mężczyzn zresztą znalazła się ledwie garstka, wśród

ludzi zebranych na rynku ogromną większość stanowiły

kobiety.

Francuscy szlachcice wstrzymali konie i przyglądali się

zgromadzonym. Na rynku zaległa cisza, gdy tak na-

wzajem mierzyli się wzrokiem. Nadspodziewanie szybko

zapadł zmierzch.

- Ty tam - władczo odezwał się baron do człowieka,

który wyglądał na właściciela karczmy. Na wydatnym

brzuchu zawiązany miał fartuch. - Podejdź tutaj.

Mężczyzna usłuchał bardzo niechętnie. Górale nie

lubili, gdy im rozkazywano.

- Mówisz po niemiecku? - wrzasnął baron, przekona-

ny, że krzyk jest najlepszym sposobem osadzania ludzi na

właściwym miejscu.

Karczmarz wzruszył ramionami. Nikt inny nie zarea-

gował, baron zrozumiał więc, że tutaj mówiono tylko

miejscowym językiem, musiał zatem poprzestać na wład-

czych, wymownych gestach. Nocleg, posiłek... Tylko na

jedną noc.

Tyle zrozumieli. To dało się załatwić.

Yvesowi jednak nie spodobał się złośliwy uśmieszek,

który na ułamek sekundy zagościł na twarzy jednego ze

stojących bliżej mężczyzn.

Baron wolał jak najdłużej nie schodzić z końskiego

grzbietu. Czuł się wtedy pewniej, patrzył na innych z góry.

- Czy możecie nam powiedzieć, jak daleko jest do

Klausenburga?

- Kluża - poprawiając go mruknął Yves.

- Tak, naturalnie, Kluża.

Baron pytającym tonem powtórzył nazwę miasta,

wskazując przy tym na wszystkie strony świata.

Ludzie spoglądali po sobie, nie odzywając się ani słowem.

- Hermannstadt - spróbował baron.

- Sybin - poprawił Yves.

- Tak, tak, Sybin - parsknął gniewnie jego stryj. - Kto

prowadzi tę rozmowę, ty czy ja?

Yves z doświadczenia wiedział, że najmądrzej będzie,

gdy zachowa milczenie.

Nazwa "Sybin" wywołała jednak pewien oddźwięk

wśród zebranych. Francuzi usłyszeli, jak ktoś mruknął

słowo Nagyszeben, węgierską nazwę Sybina; czy, jak

mówili Niemcy, Hermannstadt.

- Jesteście Madziarami? - zapytał zdumiony baron,

sądził bowiem, że tych można spotkać dalej na wschodzie.

Pokręcili głowami, miał więc mimo wszystko rację.

- Czy Sybin jest madziarskim miastem?

- Nie, niemieckim - odparł karczmarz swym własnym

językiem, ale jednak zrozumiale dla Francuzów.

Tak, to właśnie słyszeli: Sybin było ponać całkowicie

niemieckie, założone przez Niemców wiele setek lat temu.

Słyszeli także, że duże obszary Siedmiogrodu zamiesz-

kiwali Madziarzy; nie dotarli oni jednak aż tak daleko na

zachód.

Czy los nie mógłby choć trochę im sprzyjać i zetknąć

z ludźmi, z którymi można się porozumieć?

Widać jednak mieszkańcy wioski wiedzieli, gdzie leży

Sybin, zaczęli bowiem przekrzykiwać się teraz nawzajem,

wpadając sobie w słowo. Towarzyszyły temu zamaszyste

ruchy rozłożonych rąk...

Ze słów i gestów wynikało, że Sybin znajduje się

daleko, Francuzi będą musieli zawrócić i odjechać tą samą

drogą, którą przybyli, a później - to pozostawało niejasne

- w jakimś miejscu skręcić.

Baron dał do zrozumienia, że zastanawia się, czy nie

mogliby się trzymać drogi wiodącej przez dolinę.

Uśmiechnęli się wtedy tylko, kręcąc głowami.

- Jak nazywa się to miasteczko? - zapytał Yves.

Zanim otrzymał odpowiedź, musiał powtórzyć pgtanie

na wiele sposobów.

- Targul Stregesti.

Baron niepewnie popatrzył na bratanka.

- Targul oznacza miasteczko, tyle zdążyliśmy się już

nauczyć. Ale to wskazuje, że istnieje również coś innego,

co nosi nazwę Stregesti.

Yves skinął głową.

- Zwykle bywa to twierdza albo jezioro.

- Ale tu przecież nie ma żadnego jeziora, nie widzę

także twierdzy. Niemniej faktem pozostaje, że określenia

"Targul" używa się tutaj tylko wtedy, gdy chce się

odróżnić miasteczko od czegoś innego.

- Może chodzi o las lub o rzekę, która przepływa przez

miasteczko. Ale cóż, idziemy do karczmy?

W tej samej chwili dobiegł ich zbliżający się tętent

końskich kopyt i turkot kół powozu. Oczy wszystkich

skierowały się na ulicę, na której zza zakrętu wyłonił się

zmierzający w kierunku rynku czarny ekwipaż. Ludzie

wstali i skłonili się głęboko. Francuzi nareszcie zsiedli

z koni.

Ubrany ciemno woźnica był blady i tak chudy, jakby

składał się z samej tylko skóry i kości. Zasłony w oknie

krytego powozu zostały odciągnięte na bok i pojawiła

się w nim głowa zawoalowanej damy. Woźnica zsiadł

z kozła i otworzył drzwi. Baron i Yves do tego stopnia

zaciekawieni byli, któż to mógł przyjechać, że zrazu nie

zauważyli, iż mieszkańcy miasteczka jeden za drugim

znikali z rynku. Kiedy się wreszcie zorientowali, został

przy nich już tylko karczmarz. I on także nie wyglądał

na zachwyconego.

Francuzi nie byli w stanie oderwać oczu od dwóch

dam, które wysiadły z powozu. Jedna z nich pełnym gracji

ruchem uniosła woalkę przysłaniającą twarz, ukazując

nadzwyczaj piękne oblicze. Mogła mieć około czterdzies-

tu lat i widać było wyraźnie, że przywykła do rządzenia

i wydawania rozkazów. Włosy miała czarne, jedwabiście

błyszczące niczym ptasie skrzydła, a oczy warte były opisu

z "Pieśni nad Pieśniami".

Druga kobieta, właściwie bardzo młoda jeszcze dziew-

czyna, miała w ciemnych oczach wyraz onieśmielenia,

niemal wręcz strachu. Bez wątpienia musiały być ze sobą

spokrewnione, miały podobną karnację i tak samo piękne

rysy. Znać też było, że starsza w pełni zdominawała

młodszą. Tak, Yves nawet odniósł wrażenie, że oczy

młodej pięknośei desperacko błagały go o pomoc.

To obudziło w nim instynkty rycerza.

Władcza dama zwróciła się do karczmarza:

- Zeno, widzę, że mamy gości. Przedstaw nas.

Karczmarz Zeno sprawiał wrażenie zmieszanego. Ba-

ron, który nie rozumiał tych słów, lecz mimo to pojął ich

znaczenie, odwrócił się ku niej. Uprzejmie się ukłonił

i powiedział po niemiecku, zakładając, że dama jest osobą

na tyle kulturalną, by znać ten język:

- Madame, nasz przyjazd nastąpił tak niedawno, że ten

dobry człowiek jeszcze nie zdążył poznać naszych imion.

Pozwólcie nam się przedstawić. Jesteśmy francuskimi

szlachcicami; baron de Conte, a to mój bratanek Yves. Do

waszych usług, madame!

Ku wielkiemu zdumieniu barona dama odpowiedziała

w jego ojczystym języku:

- Ach, Francuzi! Cóź za wspaniała wizyta w tej odciętej

od świata dolinie! Moi panowie, jestem księżniczka

Feodora, córka wojewody tej części kraju, a to moja

kuzynka Nicola. Czy zamówiliście już nocleg w gos-

podzie?

- Tak, księżniczko - odparł baron, z ulgą przyjmując

fakt, iż nie musi już posługiwać się swym jakże nieporad-

nym niemieckim.

- Cóż, nie będziemy więc sprawiać zawodu temu

dobremu człowiekowi. Ale jutro musicie koniecznie nas

odwiedzić. Wystarczy trzymać się drogi, którą przybyłyś-

my.

Pobiegli oczami za jej wzrokiem ku skalnemu urwisku

i gorąco podziękowali za zaproszenie. Ustalono porę

odwiedzin i damy natychmiast się pożegnaly, tłumacząc

się koniecznością załatwienia spraw, dla których przybyły

do miasteczka. Powóz wytoczył się z rynku.

Po kolacji dwaj szlachcice udali się do zaoferowanej im

przez karczmarza izby, co prawda urządzonej skromnie

i staroświecko, lecz czystej i schludnej. Już leżąc w łóż-

kach wsłuchiwali się w niesamowitą ciszę, zaległą wśród

gór.

- Czy nic cię nie zastanowiło na dole, w jadalnej,

Yvesie?

Yves, który już zasypiał, drgnął i zapytał sennie:

- Nie, a co?

- Chodzi mi o to, że przemierzając tak długo wschod-

nie krańce cesarstwa habsburskiego często spotykaliśmy

się z ich jakże powszechnymi przesądami. Ślady...

- Ależ tak! - wykrzyknął Yves. - Wiem już, co masz na

myśli, stryju. Te wielkie warkocze czy też wiązki czosnku

które oni tak kochają wieszać po gospodach jako ochronę

przed wampirami. Tutaj tego nie ma!

- No właśnie, a w każdym razie nie więcej niż kucharz

potrzebuje w kuchni. O czym by to zatem świadczyło?

- Że możemy czuć się bezpieczni i nie bać się

wampirów - roześmiał się Yves.

- Podzielam twoją wesołość - odpatł baron. - Dla nas

Francuzów, wampiry i wilkołtaki to jedynie przesądy.

Muszę jutro zapytać księżniczkę Feodorę, czy te okolice

uchroniły się przed takimi zabobonami.

- Tak musi być - stwierdził Yves. - Bo przecież na

ogół mieszkańcy Siedrniogrodu wprost panicznie boją się

tych powstających z grobów krwiopijców, Wszędzie

napotykaliśmy czosnek; krzyże i rozsypane ciernie róży.

A tutaj tego nie ma.

- No cóż, dobrze to wiedzieć - zaśmiał się baron.

- Wspaniale, że spotkala my kogoś, kto zna francuski;

Księżniczka sprawia wrażenue osoby bardzo kulturalnej.

Cieszę się na jutrzejszą wizytę.

- Mmm - w głosie Yvesa zabrzmiała nuta powąt-

piewania. - Czy zauważyłeś, stryju, jak despotycznie

zachowywała się w stosunku do tej biednej młodej

dziewczyny? To nieszczęsne dziecko było tak wystraszo-

ne, że aż wstyd.

- Nie zastanawiałem się nad tym. Miałem oko tylko na

piękną Feodorę.

Yves nadal był zamyślony.

- Czy nie planowaliśmy jechać dalej, gdy tylko nastanie

świt?

- To prawda, ale nie możemy urazić tak dostojnej

damy.

- Córka wojewody... - powiedział Yves. - Kto to jest

wojewoda?

- To bardzo wysoki tytuł. Kiedyś był to dowódca,

osoba, która wodziła woje. Obecnie oznacza chyba

wybranego księcia lub władcę. Są panami wielkich ob-

szarów.

- I osiediają się w zapomnianym przez Boga górskim

miasteczku, takim jak to? Coś tu się nie zgadza.

- To jej ojciec był władcą. Ona mogła zamieszkać tutaj

z przyczyn, których nie znamy. Ale zaraz po wizycie

u owych dwu dam opuścimy miasteczko. Z pewnością

będą umiały wytłumaczyć nam, jak dojechać do Hermann-

stadt, Sybina albo Nagyszeben czy też jak oni je zwą.

W głosie barona drgała nuta irytacji. Jak większość

Francuzów nie potrafił pojąć, że nie wszyscy ludzie na

świecie mówią w jego języku.

W chwilę później równy oddech zdradzał, że baron

śpi. Yves jednak nie mógł zasnąć. Po pierwsze znów

dręczył go ból w prawym boku; bóle w czasie podróży

wielokrotnie się powtarzały, a ostatnio występowały

coraz częściej. A po drugie, jego myśli nie mogły

oderwać się od młodej Nicoli, która wyraźnie błagała

go o pomoc.

Kim jest? Żądną przygód młodą damą, której nie

podoba się, iż założono jej zbyt krótkie cugle? Czy też

naprawdę dzieje się jej krzywda?

Yves skłonny był przypuszczać raczej to drugie.

Wokół panowała przerażająca cisza. Daleko, daleko

wzosiły się wierzchołki Karpat, jakby trzymając straż. Tu

w najbliższej okolicy, krajobraz nie był wysokogórski,

dominowały wzgórza, co prawda dość wyniosłe, ale

porośnięte lasem.

O właśnie, las. Nieprzyjemne uczucie owładnęło Yve-

sem na samą myśl, że chcąc wydostać się z doliny,

ponownie będą musieli przejechać przez ten przeklęty

obszar.

No cóż, jeśli zdołają ruszyć w drogę jeszcze za dnia,

jakoś to pewnie przeżyją.

Wysoko w górach rozległo się wycie, zaraz odpowie-

działy mu inne. Yves pamiętał, że Siedmiogród był ostoją

dzikiej zwierzyny. W lasach i na wyżynach roiło się od

wilków.

To przynajmniej jakaś oznaka życia, pomyśłał z iście

wisielczym humarem. Nigdy jeszcze nie doświadczył

podobnie kamiennej, grobowej ciszy.

Wampiry... Yves czuł, że w tej krainie mogą już nie

przejmować się owymi paskudnymi stworami.

Ale jest coś innego...

W całej okolicy unosiła się atmosfera jakby czegoś

chorego. Las był tego najokropniejszym przykładem.

I ta młodziutka dziewczyna, przerażona do obłędu!

Nicola musiała o czymś wiedzieć.

Yves postanowił uczynić wszystko, by zabrać ją z tego

strasznego, tajemniczego miejsca.

Stryj może mówić, co chce, Yves i tak porwie

dziewczynę!

ROZDZIAŁ II

Yves przebudził się o świcie, odczuwając ból silniej-

szy niż kiedykolwiek. Że też atak musiał przyjść akurat

w tym odciętym od świata miasteczku! Na pewno nie

ma tu nikogo, kto by choć trochę znał się na leczeniu,

a jeżeli już, to najwyżej jakiś znachor, który zajmuje się

czarami.

Yves nie miał ochoty mieć do czynienia z kimś takim.

Czuł się na tyle źle, że musiał obudzić stryja. Przez

cały ranek baron robił mu gorące okłady albo biegał,

by opróżnić drewniane wiadro, które stało przy łóżku

Yvesa.

Stryj nie był szczególnie zachwycony koniecznością

wypełniania takich zadań.

Choroba bratanka budziła jego niepokój. Myśl o utra-

cie towarzysza podróży stała się nagle nieznośna.

Obydwaj więc odetchnęli z wyraźną ulgą, gdy około

pory obiadowej atak zaczął mijać.

Yves wycieńczony opadł na poduszki. Wargi miał

pobielałe, głos słaby.

- Czuję, że to przechodzi, stryju. Ale nie sądzę, bym był

w stanie iść z wizytą do dam.

- Nie, nie, rozumiem. Czy chcesz, bym został przy

tobie?

- Tym razem atak już minął, ale gdy tylko dotrzemy do

ludzi, muszę iść do lekarza. Szkoda jedynie... Tak bardzo

chciałem zrobić coś dla tej udręczonej istoty, Nicoli. Czy

mógłbyś, stryju, wybadać, jak się sprawy mają? A jeśli

zorientujesz się, że dziewczynie dzieje się krzywda, to

postaraj się zabrać ją z tego miasteczka!

Baron ukrył grymas zniecierpliwienia.

- Zobaczę, co się da zrobić - obiecał pospiesznie. - Nie

rozumiem jedynie, gdzie też one mieszkają. Pozostaje

tylko trzymać się drogi, a dotrę pewnie do jakiegoś domu

lub kolejnej wioski.

- Nie wygląda na to, by za urwiskiem było szczególnie

wiele miejsca - stwierdził Yves. - Czy zechcesz przeprosić

damy w moim imieniu?

- Naturalnie! Spróbuj teraz zasnąć!

- To chyba nie będzie trudne.

Wkrótce okazało się, że miał rację. Sen nadszedł

natychmiast, gdy tylko baron opuścił izbę.

Gdy się przebudził, było ciemno.

A właściwie nie tak całkiem ciemno. Niebo na wscho-

dzie zaczęło się już rozjaśniać w oczekiwaniu na pojawie-

nie się słońca.

Spałem niemal całą dobę, pomyślał przerażony

Yves. Co powie na to stryj, na pewno jest rozgniewa-

ny.

Barona jednak nie było w łóżku, wydawało się, że od

poprzedniej nocy nikt nie ruszał pościeli. Kamizelka,

którą nosił na co dzień, i kordzik leżały na kapie, tam gdzie

stryj je położył, zanim wyszedł.

Z podwórza dobiegał gwar, ludzie z karczmy przygo-

towywali się do nowego dnia. Yves szybko się zebrał.

Z ulgą stwierdził, że ból w boku był teraz już tylko tępym

pobolewaniem, i pospieszył do jadalni.

Żona karczmarza właśnie tam sprzątała.

Do diaska, że też nie znał tutejszego języka! A raczej że

też oni nie znali francuskiego!

Dostrzegł także kilka dziewcząt zajętych pracą w ku-

chni i wynoszących pomyje. Na powórzu podstarzały

parobek ładował warzywa na wóz.

I znów uderzyło go niezwykłe zjawisko: było tu tak

wiele kobiet i tak mało mężczyzn. A mężczyźni, których

widział, to albo starcy, albo wręcz jeszcze dzieci lub też

osobnicy wyjątkowo mało pociągający.

Gdyby nie owych kilku względnie młodych, choć

z wyglądu odpychających, których widzieli na rynku

w dniu, gdy przybyli do wioski, Yves sądziłby, że kraj

niedawno był w stanie wojny i stracił w niej wszystkich

mężczyzn w sile wieku.

Nieporadnie zaczął wypytywać karczmarkę o swego

towarzysza.

Nie zrozumiała go.

- Mój stryj! Baron.

Wskazał obok siebie, jak gdyby cheiał przedstawić

niewidzialnego przyjaciela.

Kobieta tylko potrząsnęła głową i znów zabrała się za

zamiatanie podłogi w jadalni.

Z kuchni wyszedł karczmarz i dość zrozumiale zapytał,

czy Yves chce jeść.

Nie, pragnął tylko się dowiedzieć, gdzie jest baron.

- Aha - rozjaśnił się karczmarz.

Nastąpiła długa tyrada w owym niepojętym języku.

Yvesowi udało się jednak wyłapać z niej kilka słów. Nic

dziwnego, przecież rumuński i francuski należą do tej

samej grupy języków romańskich.

Mężczyzna wskazał ręką na skalne urwisko. Ach

tak, pomyślał Yves i podziękował. Najwyraźniej widzie-

li, jak stryj jechał tamtą drogą, lecz nie spostrzegli, by

wracał.

Ale to było poprzedniego dnia! Baron miałby tam

zostać przez pół dnia i całą noc, nic nie mówiąc o tym

choremu Yvesowi?

Karczmarz powrócił do swoich zajęć, nie zwracając już

na Yvesa uwagi. Dotknięty obojętnością gospodarza

Francuz miał ochotę powiedzieć mu parę słów do słuchu,

ale karczmarz zniknął już z pola jego widzenia, a zresztą

gdyby nawet go odnalazł i wygarnął, co myśli o takim

lekceważeniu, i tak przecież nie zostałby zrozumiany.

Yves był poruszony. Czy trafił do jakiegoś przeklętego

gniazda złoczyńców, napadających na swoich gości i ogra-

biających ich z majątku? Czy oni...?

Nie, to Yves trzymał podróżną kasę. Schował ją w izbie

sypialnej. Pospieszył na górę, by ją sprawdzić.

Leżała nie naruszona.

Osłabiony, lecz silny na tyle, by wyruszyć w drogę,

wyjaśnił domownikom, że ma zamiar jechać w ślad za

stryjem. Pokiwali tylko głowami, niemal nie odrywając się

od swoich zajęć. Jedynie w oczach młodziutkiej dziew-

czyny dojrzał coś na kształt prośby. Prośby i ostrzeżenia?

Głupstwa! Jeśli nawet księżniczka albo stryj będą się

gniewać, to co z tego? Yves musi przecież wykazać bodaj

odrobinę zainteresowania losem starszego krewniaka!

A poza tym stryj powinien się wstydzić, że spędza czas

nie wiadomo gdzie, prawdopodobnie na zabawie i przyje-

mnościach, nie poświęcając ani jednej myśli swemu

biednemu, choremu bratankowi.

Yves nie chciał teraz nic jeść i wcale się tym nie

przejmował. Jeśli zgłodnieje, z pewnością ugoszczą go

tam, dokąd zmierzał. Księżniczce ani chybi świetnie się

powodzi, sądząc po ponurym, co prawda, lecz jakże

wytwornym ekwipażu.

Słońce zdążyło już wstać; ukośnie padające promienie

rozjaśniały niewielki rynek. W świetle dnia miasteczko,

utrzymane w dość staroświeckim stylu, jak zresztą więk-

szość osad tutaj w Siedmiogrodzie, wyglądało naprawdę

ładnie. Nowe prądy mody późno docierały do odległej,

ukrytej pośród gór doliny. Cały Siedmiogród, czy też, jak

kto woli, Transylwania, leżał na rozległym płaskowyżu...

Mon Dieu, jakież to skomplikowane: tak wiele nazw na to

samo miejsce!

Z leżących po drugiej stronie łąk, na których się

znalazł, unosiły się opary. Przeklęty las, jak go zwał

w myślach, także był jakby spowity w chmury. Wstawała

poranna mgła.

Nadchodził nowy, wilgotny, ciepły dzień.

Yves zmarnował całą poprzednią dobę. Nigdy dotąd

mu się to nie zdarzyło, co oznaczało, że choroba osiągnęła

poważne stadium. Dobrze byłoby jak najszybciej poradzić

się lekarza!

Kręta droga pięła się w górę, do stóp urwiska. Przez

dolinę leniwie płynął niewielki strumień. Yves miał teraz

miasteczko za plecami.

Piękna to była okolica, to prawda, lecz zbyt zduszona,

zbyt szczelnie otoczona ze wszystkich stron gęstwiną lasu,

by przypaść Yvesowi do gustu. Tęsknił ogromnie za

swym francuskim miastem, rządzonym teraz przez rewo-

lucjonistów. Prawdopodobnie ich dwór także wpadł

w ręce tych nędznych plebejuszy.

Nie, nie chciał myśleć o rewolucji, wspomnienia

wywoływały rozdzierający ból. Zamierzali teraz rozpo-

cząć nowe życie w Klużu albo Sybinie, z dala od łajdaków,

którzy przepędzili francuską szlachtę.

Droga skręciła i za zakrętem wyłoniła się kolejna łąka.

I na niej, wśród wysokich traw, pasł się wierzchowiec

stryja! Doprawdy, jakaż pogodna to oznaka życia!

Koń zarżał radośnie. Bijąc kopytami rączo podbiegł,

ucieszony z towarzystwa. Yves przemówił do zwierzęcia

i przyjaźnie poklepał je po grzbiecie. Koń poczłapał za

jego wierzchowcem.

U stóp urwiska droga gwałtownie sktęciła. Yves

zdumiony, ściągnął wodze.

Przed jego oczami wyrósł zamek! Zamek, którego

poszukiwali! Twierdza Stregesti; bez wątpienia nosiła

taką nazwę. Była to zdecydowanie bardziej twierdza

aniżeli zamek, gdyż budowlę utrzymano w starym stylu:

czworoboczna, bez nadmiernej liczby ozdób, wieżyczek,

powiewających chorągwi i zwodzonych mostów.

Kiedy po raz pierwszy, ledwie kącikiem prawego oka,

dostrzegł twierdzę, wydała mu się olbrzymią ruiną,

wznoszącą się nad jego głową na szczycie stromizny. Było

to jednak tylko pierwsze wrażenie. Gdy podniósł wzrok,

zobaczył, że budowla w pełni nadawała się do zamiesz-

kania. Stara, to prawda, zbudowana z grubo ciosanych

kamiennych bloków, lecz dobrze utrzymana. Wielki

portal zamykal drogę, którą jechał Yves, a liczne małe

okienka w murze jakhy zapraszały do środka. Piękne

drzewa, najwyraźniej zasadzone ręką człowieka, rosły po

obu stronach drogi na ostatnim jej odcinku, tworząc aleję

wiodącą ku portalowi.

Przejechawszy końcowy fragment drogi, Yves zoba-

czył, jak niezwykły widok roztacza się z twierdzy. Pod

jego stopami w tej części doliny znajdowało się małe

jezioro, wokół którego dostrzegł resztki fundamentów

- ślady po dawnej zabudowie. Może kiedyś przeniesiono

stąd całe miasteczko, a może było znacznie większe niż

obecnie... Musi wypytać o to damy.

Dzięki Bogu, że księżniczka zna francuski! Miał

nadzieję, że młodziutka Nicola także włada jego ojczys-

tym językiem. Wszystko stałoby się wówczas o wiele

łatwiejsze. Choć naturalnie język miłości często obywa się

bez słów...

Dużo myślał o Nicoli i o tym, co mógłby dla niej

zrobić. Przede wszystkim musi wyrwać ją spod władzy

pięknej, ale jakże apodyktycznej księżniczki.

Brama była ciężka, masywna, wykonana z pociem-

niałego dębu. Yves zsiadł z wierzchowca i puścił go

wolno. Konie od razu znalazły dla siebie miejsce: łąkę, na

której rosła soczysta trawa.

Yves podszedł do bramy i zastukał w ciężkie odrzwia.

Uderzenia w drewno rozniosły się głuchym echem

wśród murów. Niemal od razu pojawił się kościsty

woźnica i otworzył bramę. Bez słowa skłonił się przed

Yvesem.

Co można rzec komuś, kto nie zna żadnego cywilizo-

wanego języka? zastanawiał się młody Francuz.

- Mój stryj? Czy jest tutaj? I czy mogę złożyć damom

wizytę?

Nie wiadomo, czy woźnica zrozumiał słowa młodzień-

ca, czy też nie, w każdym razie płynnym ruchem chudej

dłoni zaprosił Yvesa do środka. Francuz podziękował

skinieniem głowy i wszedł na niewielki dziedziniec

otoczony budynkami.

Śliczne wykusze z oknami o małych szybkach tu

i ówdzie ożywiały monotonię kamiennych murów.

Yves dojrzał też nieduży balkon. Twierdza miała

dwa poziomy; najbliżej bramy usytuowane były bu-

dynki, w których pewnie musiały się mieścić stajnie,

kuchnia i pokoje służby. Woźnica wskazał Yvesowi

drzwi znajdujące się dokładnie naprzeciwko portalu,

prowadzące najwyraźniej do głównej części budowli.

Młodzieniec znalazł się w ciemnym hallu. Z początku

niczego nie widział, gdyż przejście z jasności słonecznego

dnia w mrok było zbyt gwałtowne. Ale woźnica szedł

przed nim, wskazując mu drogę, i zaraz otworzył drzwi do

wielkiej, utrzymanej w starodawnym stylu sali. Yvesowi

nasunęło się na myśl określenie "sala rycerska". Nie

przestawał porównywać twierdzy ze swym jakże wygod-

nym domem we Francji i stwierdził po raz kolejny, że

mieszkańcy tych okolic nie nadążają za modą.

Ale przecież nie wolno mu było zapominać, że znalazł

się w barbarzyńskim kraju!

Dla Yvesa wszystko, co nie francuskie, równalo się

barbarzyństwu.

W drzwiach prowadzących do sąsiedniego pomiesz-

czenia ukazała się księżniczka Feodora i rozpromieniona

wyciągnęła ku niemm ręce.

- Ach, monsieur Yves, czy nic już wam nie dolega?

Slyszałam od waszego stryja, że chorowaliście.

- To prawda, łaskawa pani - odparł Yves i ucałował jej

dłoń. - A jak wy się czujecie?

- Dziękuję, wyśmienicie.

- Mój stryj...? Czy nadal przebywa tutaj? - zapytał

uprzejmie Yves.

Księżniczka Feadora wybuchnęła dźwięcznym śmie-

chem.

- O, z waszego stryja ranny ptaszek! Musicie wybaczyć

jemu i nam, Yvesie, lecz tak długo zasiedzieliśmy się

wieczorem, zagłębieni w rozmowie, iż nie było sensu, by

baron wracał do gospody. Dla mnie i dla Nicoli to

wyjątkowe przeżycie: śpotkać tak wykształconą i kultural-

ną osobę. Bardzo jesteśmy spragnione kultury. A więc,

gdy tylko ząświtał nowy dzień, wasz stryj wstał promien-

ny jak skowronek i uparł się, by obejrzeć nasze wielkie

tereny łowieckie, rozciągające się wokół jeziora. Nie, nie

kryją one w sobie żadnego niebezpieczeństwa, tu w doli-

nie bowiem nie ma żadnej dzikiej zwierzyny, można ją

natomiast spotkać w otaczająeych lasy górach. Powie-

dział, że wróci za godzinę, licząc od teraz, i wtedy zje

z nami skromne śniadanie. Gdybyście wy nie przyszli

tutaj, udałby się, rzecz jasna, do karczmy, by was

doglądać. Ale po prawizie nie niepokoił się tak bardzo

waszym stanem; kiedy wychodził, czuliście się już o wiele

lepiej, prawda?

- Owszem. A zatem spodziewaliście się mnie?

- O, tak. Nicola!

Skierowała okrzyk w stronę komnaty, z której wyszła.

Natychmiast też pojawiła się nieśmiała dziewczyna i skło-

niła przed Yvesem, który ucałował także i jej dłoń.

Zwrócił uwagę, że Nicola drży.

Księżniczka Feodora zaproponowała tonem nie zno-

szącym sprzeciwu:

- Może dotrzymasz towarzystwa panu Yvesowi, pod-

czas gdy ja pójdę wydać polecenia o dodatkowym

nakryciu do śniadania?

- Oczywiście - szepnęła dziewczyna.

Była jeszcze bardziej zachwycająca, niż ją zapamiętał.

Poprosiła, by usiadł na pokrytej aksamitem ławie pod

oknem, przysłoniętym kotarami.

Po krótkiej chwili Yves zagadnął:

- Czy mówicie po francusku?

Skinęła głową, śląc pełne lęku spojrzenie za ciotką, czy

też kim była księżniczka w stosunku do młodej dziew-

czyny.

Yves przyglądał się Nicoli ukradkiem. Widać było

wyraźnie, że jest ona dzieckiem dręczonym rozmaitymi

troskami, bez przerwy bowiem ogryzała i tak już ogryzio-

ne paznokcie. Zresztą niewłaściwe było używanie w sto-

sunku do niej określenia "dziecko", z pewnością skoń-

czyła już dwadzieścia lat, lecz jakże często się zdarza, że

dziewczęta wychowywane tak surowo zatrzymują się

w rozwoju gdzieś na progu dzieciństwa.

Yves nie przestawał się zastanawiać, dlaczego dziew-

czyna tak lęka się swej kuzynki, księżniczki.

Nicola była bardzo pociągającą młodą panną. Miała

nieco wystające zęby, akurat na tyle, by usta układały się

w słodką podkówkę, co sprawiało nad wyraz czarujące

wrażenie. Oczy miała wielkie, ciemnobrązowe, a włosy

czesane z przedziałkiem, lśniąco czarne i z pewnością

bardzo długie. Teraz splecione były w ciężki węzeł na

karku, dokładnie taki sam, jaki nosiła jej kuzynka.

Poza tym jednak bardzo różniły się od siebie. Jak

księżniczka Feodora była władcza i pewna siebie, tak

Nicola nieśmiała i wystraszona. Yves odczuł przemożną

chęć, by przygarnąć ją do serca, utulić i zapewnić, że już na

zawsze będzie jej strzegł.

Nigdy dotąd nie spotkał dziewczyny, która w tak

bezpośredni sposób poruszyłaby jego uczucia.

- Tu... tutaj jest barzdzo pięknie - zaczął.

Uśmiechnęła się słodko, poczuł, że za ten uśmiech

mógłby oddać życie. Spłynęło na niego przeświadczenie,

że właśnie dlatego księżniczka Feodora tak surowo

traktowała Nicolę: widziała w dziewczynie swą rywalkę.

Niczym Śnieżka i zła królowa?

Takich wyroków nie można jednak wydawać, znając

osobę ledwie kilka minut. Yves zawstydził się przed

samym sobą.

Woskowe świece płonące w srebmych kandelabtach

oświetlały pomieszczenie, do którego nie docierał blask

słońca, powstrzymywany przez zaciągnięte zasłony.

Komnata, w której siedzieli, była ponura. Ściany nie

zostały wykonane z kamienia, lecz z grubych drewnianych

bali. Pokrywały je rustykalne gobeliny. Pomieszczenie

umeblowano sprzętami utrzymanymi w starym wiejskim

stylu, jak zresztą można się było tego spodziewać tutaj,

w górskim pustkowiu Siedrniogrodu. Stoły i ławy wycio-

sane zostały z niezwykle grubych desek. Na podłodze

z bali tak szerokich, że trudno sobre wyobrazić, jak

ogromne musiały być drzewa, z których je zrobiono,

leżały skóry. Yvesa zdumiało zatęchłe powietrze w ko-

mnacie. Chociaż nic to pewnie dziwnego w kamiennej

twierdzy. Miał wrażenie, że wyczuwa wilgoć, spły-

wającą kroplami po kamiennych murach, ukrytych

za gobelinami i drewnianymi belkami. Z pewnością

niezdrowo jest mieszkać tu przez dłuższy czas, po-

myślał.

Znów ogarnęło go pragnienie, by zabrać stąd dziew-

czynę...

Nie był w stanie oderwać od niej oczu. Miała taką

cudowną szyję, co podkreślał jeszcze ciężki węzeł włosów.

Długą, łagodnie wygiętą, pełną gracji szyję, o skórze tak

gładkiej, że chciało się ją pieścić, poczuć pod palcami. Od

tej szyi biła nieprawdopodobna zmysłowość, choć należa-

ła ona przecież do tak skromnego młodego stworzenia.

Nicola ubrana była w sposób dalece odbiegający od

najświeższej mody, jaką Yves znał z Paryża. Suknia

z pewnością utrzymana była w tonie strojów odpowied-

nich dla wyższych sfer tej części krainy, dostojna, w nieco

staroświeckim stylu. Spodnia suknia z ciemnego złoto-

głowiu, a na niej kaftan czy sarafan, jak zwano owe proste,

do stóp sięgające wierzchnie szaty bez rękawów. Myliły

mu się te nazwy, a po prawdzie też niewiele go ob-

chodziły. Strój w każdym razie nie krył, że Nicola ma

wyjątkowo piękne ciało, drażniące zmysły i niewinne

zarazem.

- Panno Nicolo... - zaczął mówić, jąkając się z przeję-

cia. - Czy wiele świata widzieliśeie?

- Nie! Nic poza tą doliną.

- Och - szepnął Yves. - Tak bardzo chciałbym pokazać

wam wszystkie cuda, jakie na nim istnieją...

Pochyliła się w przód, a w jej oczaeh zapłonęła nagle

garąca tęsknota.

- A więc zabierzcue mnie ze sobą! Nie odjeżdżajcie beze

mnie! Tak bardzo proszę, żyję tutaj jak w więzieniu, ja...

Wystraszona rozejrzała się dokoła, jakby obawiając się,

że ściany mają uszy. Potem sze,pnęła:

- Moja ciotka... Właściwie nie jest moją ciotką, lecz

znacznie dalszą krewną, ale tak ją nazywam. Ona mnie

pilnuje! Nie wolno mi niczego robić! Tak bardzo chciała-

bym się stąd wydostać!

Yves poczuł, jak nagły strach pełznie mu wzdłuż

kręgosłupa. W głosie i paniczngm lęku, bijącym z oczu

dziewczyny, bgło coś, co sprawiało, że wyczuwał niebez-

pieczeństwo. Mimo wszystko jednak powiedział:

- Ale wasza ciotka wydała mi się taka życzliwa?

- Ona jest niebezpieczna - szepnęła Nicola. - Potrafi...

- No, co takiego? - dapytywał się Yves, gdy głos

dziewczyny jakby zamarł.

- Nie, nic. O tym nie powinno się głośno mówić.

- Czarować? - padsunął z wesołym uśmiechem.

Nicola jednak potraktowała jego słowa poważnie.

- Ciii... - szepnęła, kładąc palec na ustach i z przeraże-

niem rozglądając się dokoła. - Ja nic nie mówiłam! Bardzo

proszę!

- Będę milczał jak grób. Ale wy, panienko, nie możecie

tu zostać...

- Tak, teraz, kiedy was spotkałam, nie wytrzymam

tutaj ani jednego dnia dłużej! Musimy...

Urwała nagle na widok nadchodzącej księżniczki

Feodory. Yves natychmiast poderwał się z miejsca.

- Śniadanie czeka w jadalni, dzieci - zwróciła się

księżniczka do młodych. - Choć może nie należałoby

nazywać tego posiłku śniadaniem, pora wszak już tak

późna.

- Mój stryj...? - zaczął Yves.

Księżniczka uniosła dłoń.

- Nie lękajcie się, proszę. Tak łatwo tutaj zapatrzeć się

w uroki natury. Bywali tu goście, którzy krążyli po

okolicy przez dwa dni tylko dlatego, że po prostu nie byli

w stanie oderwać się od tego cudownego lasu.

Cudownego? powtórzył w myślach Yves, drżąc

na samo wspomnienie gąszczu, ptzez który przeje-

żdżali. Wciąż miał w pamięci to wrażenie śmierci

i zagłady... Wokół twierdzy rósł podobny las. Prze-

dziwny, zarośnięty, z wilgocią skapującą z gałęzi

drzew, otaczał całą dolinę, tworząc jakby ochronny

mur wokół niej.

Yvesowi ten las wcale się nie spodobał i nie potrafił

zrozumieć, czemu stryj tak nagle miałby się nim za-

chwycić.

Yves pospieszył za damami do jadalni, nie przestając

troskać się o barona. Najchętniej wyprawiłby się na

poszukiwania, i to od razu, ani chwili nie zwlekając! Ale

może stryj powrócił już do karczmy? Ta myśl nieco go

uspokoiła.

Księżniczka odwróciła się ku Yvesowi, a jemu, ostrze-

żonemu już słowami Nicoli, wydało się, że jej czarne oczy

skrywają tajemnice uroków i zaklęć. Ale nie wolno mi być

tak niesprawiedliwym, pomyślał. Nie można osądzać

ludzi, nie mając ku temu żadnych podstaw!

Księżniczka odezwała się łagodnym, lecz znać nawy-

kłym do wydawania rozkazów głosem:

- Poleciłam służącym, by nakryli do stołu i później już

nie zakłócali naszego spokoju. Nie chcemy, by nam

przeszkadzano teraz, gdy mamy takich dostojnych, kul-

turalnych gości.

Mruknął, że to, zbyt łaskawie powiedziane, choć

właściwie w pełni się z nią zgadzał. Stryj i on byli

z pewnością nadzwyczaj kulturalni, zwłaszcza w tej

barbarzyńskiej części Europy.

Kiedy szedł za księżniczką Feodorą, zwrócił uwagę na

to, że jej wysoko ułożone włosy muszą być jeszcze dłuższe

niż włosy Nicoli. Czarne, niezwykle lśniące, przywiodły

anu na myśl kruki krążące nad ich głowami i trzepoczące

czarnymi skrzydłami. Księżniczka nosiła podobny strój

jak Nicola, różniący się tylko kolorami, lecz równie

ciemny i tajemniczo powabny.

Czary, powiedziała Nicola czy też raczej on sam to

powiedział.

No cóż, to wcale nie taakie bezsensowne. Księżniczka

Feodora sprawiała wrażenie osoby, która niejedno po-

trafi.

Stół do śniadania gustownie nakryto, na posiłek

składały się dania pochodzące z doliny: warzywa, mięso,

ryby. Ale Yves, który nawet w domu był ogromnie

wymagający i wybredny, uważał, że wszystko smakuje jak

siano. To z pewnością niepokój o stryja sprawiał, że nie

mógł się w niczym rozsmakować. Bezustannie myślał też

o Nicoli. Przez caly czas! W jaki sposób zabrać ją ze sobą,

gdy będą stąd odjeźdżać? Jasne było, że księżniczka nie

może o niczym wiedzieć. Wydawała się, jak ostrzegła

Nicola, prawdziwie niebezpieczna. Czarne oczy, w któ-

rych czaiły się błyskawice, głos, który w jednej chwili był

łagodny, przymilny, by zaraz zmienić się w kamień. I ta

straszliwa ostrość we wzroku, za każdym razem gdy

spoglądała na Nicolę! Niemal jak nienawiść!

Dlaczego? Yves nie musiał wcale mieć zbyt wielkiego

mniemania o sobie, by zauważyć, że Feodora pragnie

wzbudzić jego zainteresowanie jako mężczyzny. Innymi

słowy, między dwiema kobietami toczyła się walka o jego

względy!

Choć, oczywiście, Nicola nie walczyła. Nie musiała.

I tak był nią całkowicie zauroczony. Poza tym w jej

nieśmiałej, cnotliwej, dziewczęcej naturze nie leżało na-

rzucanie się mężczyźnie.

Natomiast księżniczka Feodora! Jedyne, co przemawiało

przeciw niej, to wiek. Yves był co prawda o kilka lat od niej

młodszy, lecz nie na tyle, by w innych okolicznościach bez

skrupułów nie nawiązać z nią flirtu. Była wszak olśniewająco

piękną kobietą, promieniującą silną zmysłowością.

On jednak już dokonał wyboru. Nicola albo żadna!

Dlatego miękka dłoń starszej kobiety, spoczywająca na

jego ramieniu, jej wiele mówiące spojrzenie i wyraźne

zaproszenia nieco go zawstydzały. Chociaż z drugiej

strony dumny był jak paw z okazywanego mu przez

Feodorę podziwu, bo prawdę mówiąc Yves miał dość

wysokie mniemanie o sobie.

A może tak obydwie? Księżniczka taka pociągająca...

Och, nie, nie, o czymże to on myśli? Nicola była

przecież dla niego wszystkim, a ponadto przypuszczał, że

stryj wybrał już starszą z dam dla siebie.

Dlaczego stryj nie nadchodził?

Yves zaczął wypytywać o ruiny nad jeziorem leżącym

u stóp twierdzy.

Tak, potwierdziła księżniczka. Snuł właściwe przypu-

szczenia. Kiedyś ta właśnie dolina stanowiła centrum

regionu, tu, w tej twierdzy, wojewoda miał swą siedzibę.

Ale na dolinę spadło nieszczęście....

- Zaraza? - zapytał Yves.

- Hm, w pewnym sensie - dość niejasno odparła

Feodora. - Mieszkaricy miasteczka wymarli - mówiła

dalej - a nieliczni, którzy zdolali przeżyć, przenieśli się do

drugiej jego czgśei. Tej, którą poznaliście, tam gdzie

mieści się gospoda. Nicola i ja jesteśmy ostatnimi potom-

kaniami dumnego rodu wojewody i nie chcemy opuszczać

Stregesti.

No cóż, pomyślał Yves. To ty nie chcesz stąd odejść.

Ale Nicola...? Czy kiedykolwiek pytałaś ją o zdanie?

- Miasteczko musiało wymrzeć już dawno temu

- zauważył Yves. - Widziałem, że las wdziera się

pomiędzy fundamenty zniszczonych domów, a bluszcz

obrósł welonem ruiny.

- Tak, to już dawno temu - odparła Feodora łagodnie.

Yves nie powiedział głośno tego, co ciążyło mu na

sercu: że las usiłuje wedrzeć się także do twierdzy. Niczym

groźba czai się pod murami, gotów w każdej chwili

pochłonąć je i zdusić w swych zielonych objęciach.

Przypuszczał, że z daleka twierdza musi wywierać

odpychające wrażenie: niezgrabna, czworokątna wieża,

blanki z szeregiem otwarów strzelniczych, wieńczące

kamienne mury, wyłaniające się z lasu, który zdawał się

żyć własnym życiem.

Ale wewnątrz była piękna. Ponura, przytłaczająca, lecz

piękna.

Po posiłku damy zabrały go na zwiedzanie twierdzy,

prawdopodobnie by odwieść jego myśli od ciągłej nieobe-

cności stryja.

Stali w komnacie oświetlonej kandelabrami i roz-

mawiali. Yves czuł się oszołomiony kobiecością emanują-

cą od obu dam. Od księżniczki promieniował czysty

erotyzm, Nicola sprawiała wrażenie bardziej przytłumio-

nej.

- A więc tędy nie da się dojechać do Sybina? - zapytał

Yves wskazując wzdłuż doliny ku wschodowi. W każdym

razie sądził, że tam właśnie ciągnie się dolina; na tę stronę

nie wychodziły żadne okna. - Musimy wrócić do gospody

i jechać tą samą drogą, którą przybyliśmy?

Księżniczka Feodora utkwiła w nim swe wyraziste

oczy. Spoglądając prosto w nie czuł zawrót głowy.

- Oczywiście, da się tędy przejechać! Jest tu stara,

zarośnięta droga. Przypominam sobie teraz, że wasz stryj,

baron, pytał dokładnie o to samo. Nie zdziwiłoby mnie

wcale, gdyby starał się odszukać tę drogę i dlatego tak się

spóźnia.

- Ale to może być dla niego niebezpieczne!

- Skądże, na pewno nie! Widzieliście nasze owce

w dolinie, prawda? Jak spokojnie i bezpiecznie się pasły!

Wierzcie mi, gdyby w okolicy pojawiły się drapieżniki,

owce od razu szukałyby schronienia tutaj w domu,

w twierdzy.

Yves nie chciał głośno przyznać się do tego, ale

przeraziły go jego własne myśli. Wcale nie brał pod uwagę

drapieżników.

Chodziło mu o las.

Mijali kolejne piękne komnaty, a księżniczka nie

przestawała opowiadać i wyjaśniać. Yves poznał całą

historię twierdzy.

Zwrócił jednak uwagę, że choć szczodrze pokazywała

mu wszystko, co miało jakąkolwiek wartość historyczną,

a było tego niemało, to starannie omijała jedną komnatę,

mimo że wielokrotnie przechodzili obok wiodących do

niej ciemnych rzeźbionych dtzwi. Z tej właśnie komnaty

wyszły księżniezka i Nicola, by powitać Yvesa. I jeśli się

nie mylił, w głębi za owymi drzwiami musiało znajdować

się jeszcze jedno pomieszczenie, a może nawet było ich

więcej? Prawdopodobnie sypialnie dam. Doskonale rozu-

miał, że nie wypadało pokazywać mężczyźnie prywatnych

komnat.

Wiele się jednak dowiedział o twierdzy i zagmatwanej

historii kraju. Niegdyś Stregesti było bardzo ważnym

punktem strategicznym, broniła kraju przed zajęciem go

przez napierające obce ludy. Teraz dolina przestała już

mieć tak ogromne militarne znaczenie. Turcy wciąż

jednak nie byli daleko, władali Wołoszczyzną, ledwie

kilka dolin stąd.

W twierdzy znajdowały się niezwykłe wprost drogocen-

ności. Yves obejrzał koronę ojca Feodory, piastującego

urząd woyewody tej części krainy. Księżniczka pokazała mu

też szablę, której używał podczas bitwy i którą obciął głowę

piętnastu wrogom. Yves z bardzo umiarkowanym podzi-

wem potraktował chłód, z jakim mu to relacjonowała.

Większe poruszenie wykazała opowiadająć legendę

o Anciol, młodziutkiej pannie młodej z dawnych czasów.

Pokazała mu też suknię ślubną, która nadal wisiała na

wieszaku. Suknia, choć teraz tknięta zębem czasu i cienka

jak pajęczyna, była prawdziwym dziełem sztuki z brokatu

i złotogłowiu, zdobiona koronkami i szlachetnymi kamie-

niami.

- Nigdy nie została założona - rzekła Feodora ze

smutkiem w głosie. - Anciol na próżno czekała na pana

młodego. W dniu ślubu porzucił ją dla innej kobiety.

Przez tydzień leżała jak rażona gromem, cierpiąc nieznoś-

ny wstyd. A potem podniosła się z łoża i rzuciła ze skały

w przepaść.

Feodora przeszła dalej i zatrzymała się przy ogromnym

stole. Teraz się uśmiechała.

- Zauważyliście te znaki na stole? To ślady Dzikiego

Bogdana, również jednego z moich przodków; on także

był wojewodą. Wjechał do tej sali na koniu podczas

wielkiej uczty, na której mieli się pojednać jego wrogo-

wie. A kiedy wszyscy zebrani siedzieli przy tym właśnie

stole, objedzeni i pijani, wjechał konno na stół i wielu

powalił. Ci, którzy usiłowali uciec, zostali pojmani przez

jego wiernych wojowników i powieszeni za nogi. Wisieli

w palących promieniach słońca tak długo, aż pomarli. Za

bramą ciągle jeszcze można znaleźć ślady miejsc, w któ-

rych wbito słupy...

Yves uznał, że opowieści księżniczki stały się makab-

ryczne, zwłaszcza że w jej oczach pojawił się błysk

zadowolenia.

Nicola nie odzywała się ani słowem, wydawało się, że

źle się w tym wszystkim czuje. Jej wzrok często szukał

oczu Yvesa. Młodzieniec uśmiechał się do niej, a w uśmie-

chu tym tkwiła obietnica, że zabierze ją z niewoli

w Stregesti.

Wszedł wychudzony woźnica i mruknął coś do Feodo-

ry. Księżniczka rozjaśniła się i odwróciła do Yvesa.

- Jak dobrze! Wasz stryj przekazał właśnie wiadomość

że powrócił do gospody. Ponieważ był śmienelnie zmę-

czony, po prostu położył się spać. Przesyła pozdrowienia

i mówi, że czuje się dobrze. Spodziewa się was jutro rano,

jest bowiem przekonany, że rozmowa z nami zainteresuje

was na tyle, że przeciągnie się i na wieczór.

Yves wcale nie był tego taki pewien. Dość już miał

krwawych opowieści związanych z historią twierdzy,

którymi tak hojnie raczyła go Feodora. Pragnął jednak

zostać, choć zupełnie z innych powodów. Być może

nadarzy się sposobność, by mógł zabrać Nicolę ze

sobą.

Uradowała go wiadomość, że stryj jest bezpieczny.

- Wasz stryj powiedział, że macie zamiar wyruszyć

w dalszą drogę już jutro rano. Och, jakże będzie nam was

brakowało! Rozumiem jednak, że nie możemy was za-

trzymywać.

Yves uśmiechnął się przepraszająco i rozłożył ręce.

- To prawda, musimy jechać dalej - stwierdził nie bez

ulgi. - Ale muszę przyznać, że ta nieoczekiwana przerwa

w podróży okazała się nadzwyczaj przyjemna!

Późnym popołudniem wreszue nadarzyła się okazja,

by porozmawiać z Nicolą w cztery oczy. Ciotka otaczała ją

bardzo surowym nadzorem, jakby wciąż o coś podej-

rzewając.

Młodzi odbyli szybką, prowadzoną podnieconym sze-

ptem rozmowę. Po krótkiej naradzie ustalili, że Nicola

późnym wieczorem wślizgnie się do jego komnaty i tam

zaczeka, aż o szarym cichgm świcie, kiedy wszyscy śpią,

będą mogli się wymknąć.

- Ale będziemy musieli zachowywać się w waszej

komnacie bardzo cicho - szepnęła Nicola. - Księżniczka

Feodora sypia obok i maże wejść w każdej chwili, jeśli nie

zabarykadujemy drzwi. Ona ma wiele metod.

Ta informacja sprawiła, że Yves przeraził się nie na

żarty, wiedział bowiem, że Feodora ma na niego chrapkę.

Możliwe, że będzie chciała odwiedzić go w wiadomej

sprawie.

- Czy nie moglibyśmy zaczekać w waszej komnacie?

- zapytał.

- Och, nie - szepnęła przerażona. - Nie przejdziecie

tam pozostając niezauważonym. Bądźcie spokojny, ja

przyjdę!

I będziemy mieć dla siebie całą, calutką noc, pomyślał

Yves zachwycony. Nie mam zamiaru zmarnować tego

czasu.

Nad doliną łagodnie zapadał zmierzch, otulając ją

welonem tajemnicy. Biedny Yves, niczego się nie spodzie-

wając, z niecierpliwością wyglądał księżyca. Nie zdawał

sobie sprawy, co oznacza spędzenie nocy w twierdzy

Stregesti...

ROZDZIAŁ III

Długo siedzieli we troje, pochłonięci rozmową. Zbyt

długo, zdaniem Yvesa. Wieczorna mgła niczym wilgotny

dym już dawno podniosła się z doliny i lasu. Ciemności nie

pozwalały jej dostrzec, lecz bez trudu można sobie było

wyobrazić zimne, zwiewne pasma ślizgające się i przyłe-

piające do ukrytych za zasłonami okien jak gdyby w po-

szukiwaniu ludzkiego ciepła.

Wewnątrz było zacisznie, ale Yves nie mógł pozbyć się

nieprzyjemnej świadomości, że w powietrzu, mimo wielu

zapalonych woskowych świec, dominuje wilgoć. Miał

wrażenie, że za gobelinami i boazerią z drewnianych bali

zbiera się w krople, spływa po kamiennych murach

i paruje z każdej szpary w podłodze pokrytej zwierzęcymi

skórami.

W komnacie panowała jeszcze bardziej ponura atmo-

sfera, jeszcze straszniejsza. Jak gdyby przesiąknięta zapa-

chem grobu i zgniłej ziemi. Wraz z zapadnięciem nocy

stęchlizna stawała się coraz silniejsza, co było dość

naturalne, albowiem nocny chłód wdzierał się przez stare

nieszczelne mury.

Konwersację prowadziła księźniczka Feodora, czarują-

ca, pociągająca i tajemnicza. Siedziała bardzo blisko

Yvesa, a płomienie świec odbijały się w jej oczach

i tańczyły na strojnej jedwabnej sukni. Młodzieniec starał

się jak mógł, był szarmancki, elokwentny i czarował ją

może nawet aż za bardzo. Musiał się pilnować, by

przypadkiem to nie ona zawitała nocą do jego komnaty.

Młodziutka Nicola siedziała w milczeniu z dłońmi

splecionymi na kolanach. Robiła wrażenie istoty przy-

gnębionej i głęboko nieszczęśliwej. Próby włączenia jej

w rozmowę, podejmowane przez Yvesa, za każdym razem

wypadały niepornyślnie. Nieodmiennie inicjatywę przej-

mowała księżniczka i odpowiadała na pytania zamiast

Nicoli. Niezmiernie irytowało to Yvesa.

Z drugiej jednak strony nie mógł okazywać Nicoli zbyt

wyraźnego zainteresowanra. Rozmowa jako żywo przy-

pominała taniec na linie pomiędzy uwodzącą go zazdrosną

księżniczką a osamotnioną Nicolą. Yves ku swemu

wielkiemu rozżaleniu był świadom, że z tym tańcem sobie

nie radzi.

Księżniczka Feodora zadziwiająco dobrze znała stare

dzieje i doprawdy słuchało jej się z niekłamanym zaintere-

sowaniem, ale przecież nie w nieskończoność! Yves

niecierpliwił się coraz bardziej.

Opowiadała łagodnym, usypiającym głosem o czasach,

gdy twierdza została oblężona przez Turków, o zwycięs-

kim odparciu napastników i uratowaniu całego Ardeal

przed jarzmem tureckim. Władał tutaj wówczas wojewo-

da Borys. Miał on cztery małżonki, które trzymał w za-

mknięciu, każdą oddzielnie, gdyż inaczej pomordowałyby

się nawzajem, tak wielkie wzbudzał pożądanie. Właśnie

w komnacie należącej niegdyś do jednej z jego żon miał

nocować Yves. Księżniczka wspomniała także wojewodę,

który brał udział w bitwie pod Mohaczem w roku 1526,

kiedy to część Ardeal dostała się pod panowanie tureckie,

ale nie był to rejon, w którym się teraz znajdowali.

- Ale Ardeal znalazł się w końcu pod wpływem

Austro-Węgier - wtrącił Yves. - I został przemianowany

na Siedmiogród.

Nie powinien był tego mówić. Feodora najwyraźniej

nie lubiła, by przypominano jej o tej hańbie.

Wolałby, aby księżniczka nie siedziała przy nim tak

blisko. W całym ciele odczuwał przedziwny niepokój,

którego źródeł nie potrafił ustalić. Ogarniały go dreszcze,

do głowy przychodziły niezwykłe myśli o śmierci. Z wiel-

kim trudem zachowywał opanowanie.

Dlatego właśnie, że czuł się tak poirytowany, zapytał

dość ostro:

- Ale skąd wzięła się nazwa Transylwania? I tak wiele

sposobów jej pisania? Jedno lub dwa "s", "i" lub "y" we

wszelkich możliwych kombinacjach.

- Dla mnie kraj nazywa się Ardeal - przerwała mu.

- Wszystkie inne nazwy są wymyślone.

Aha, a więc nie jest Madziarką, pomyślał Yves. Węgrzy

bowiem zwali tę krainę Erdely. Ardeal to rumuńska

nazwa Transylwanii, czy też, jak kto woli, Siedmiogrodu.

Wreszcie Feodora wstała i tym samym dała znak, że

rozmowa została zakończona. Nastały już najczarniejsze

godziny nocy. Yves był przekonany, że gdyby w tym

prastarym zamczysku znalazła się taka nowinka jak zegar,

z pewnością usłyszałby, jak wybija północ.

Wkrótce noc przerodzi się w początek nowego dnia.

Dnia, w którym miał stąd odjechać, trzymając przed sobą

na siodle Nicolę.

Ale najpierw spędzą sesztę nocy razem, w jego kom-

nacie...

Na tę myśl Yvesa oblało gorąco.

Jej drobne, kuszące ciało było tak blisko niego, gdy

trzymając świece szli do jego pokoju.

Idąc zadumał się nad tym, jak zastanawiająco mało

księżniczka Feodora interesowała śię teraźniejszością,

a zwłaszcza tym, co dzieje się na świecie. Raz pa raz

usiłował wtrącić coś o swym ojczystym kraju i o Europie,

którą przemierzali ze stryjem w swej podróży, ale jej

wszystko to było obojętne. Żyła przeszłością i nie chciała

się od niej oderwać. Przyznawał, że zamierzchłe czasy były

fascynujące, owszem, ale izolacja małej Nicoli była w ten

sposób jeszcze głębsza.

Wkrótce jednak dziewczyna opuści to zamczysko

przeszłości. Jakaż to dla niej będzie radość?

Na moment Yves przestał myśieć wyłącznie o sobie.

Ale czy na pewno? Był przecież zauroczony dziewczyną,

pragnął jej, a jednocześnie chciał się poczuć jak szlachetny

rycerz.

Ale czy są uczynki, które nie wywodzą się z egoistycz-

nych pobudek? Yves nie był chyba gorszy od większości

ludzi. A w każdym razie nie dużo gorszy.

Nocą zamczysko wydało się straszniejsze niż kiedykol-

wiek. W migotliwym blasku świec sale i komnaty stawały

się jeszcze bardziej niesamowite. Znów szli przez galerię,

gdzie zmarli członkowie rodu zerkali na nich z zawieszo-

nych na ścianach malowideł. Podczas gry światła i cienia

portrety zdawały się ożywać.

Był tam Bogdan Dziki, który konno wjechał na stół, by

wyciąć w pień swych nieprzyjaciół. Jakiż musiał być to

okrutnik! Lodowate spojrzenie śledziło trzyosobową gru-

pę wędrującą korytarzem. A oto Borys i jego cztery żony.

Czy ich oczy się nie poruszyły? Do której z nich należała

kiedyś sypialnia przeznaczona na nocleg dla Yvesa? Do tej

w czarnym nakryciu głowy, której usta wykrzywiały się

w pogardliwym, jakby wszystkowiedzącym grymasie?

Ale wizerunku Anciol, wzgardzonej narzeczonej, nie

było na galerii, jej portetu nie zdążono namalować. A tu

piękna władczyni, tak bardzo przypominająca Feodorę.

Nic w tym dziwnego, wszak była jej potomkinią. I podo-

bizny dwóch braci, zgładzonych przez Turków pod

Mohaczem. O wszystkich tych postaciach i wydarzeniach

księżniczka opowiadała już wcześniej z jawnym zachwy-

tem.

Yves odetchnął z ulgą, kiedy nareszcie minęli niewiel-

kie drzwi kończące galerię.

Jakże zdoła, uciekając bladym świtem, odnaleźć ze

swej komnaty drogę do wyjścia?

Ach, będzie z nim przecież Nicola, o to więc nie musi

się martwić.

Oby tylko udało im się ujść cało i zdrowo!

Nareszcie dotarli do jego sypialni.

Yves poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach.

Cóż, u licha, mogło się tu kryć, że wystraszyło go niemal

do szaleństwa?

Jeśli go wzrok nie mylił, nic.

Pókój nie był duży. Królowało w nim łoże z bal-

dachimem, wsparte na czarnych, rzeźbionych nogach.

Ściany, tak jak gdzie indziej, pokryte były gobelinami,

tutaj z motywami myśliwskimi. Ponieważ jednak Yves

nigdy nie darzył zwierząt szczególnym uczuciem, krwawe

sceny wcale go nie poruszyły.

Nie, przeraziła go raczej owa chorobliwa atmosfera

panująca w komnacie. Jakiś zapach czy też zatęchłe,

stojące powietrze? Nie potrafił tego określić.

- Powinniście znaleźć tu wszystko, czego wam po-

trzeba - powiedziała Feodora z nieskrywaną namiętnością

w głosie, podejmując ostatnią próbę pozyskania jego

względów. Tak przynajmniej Yves rozumiał jej przymilne

słowa i fakt, że nie odstępowała go ani o krok.

Na próżno, moja śliczna, nie ciebie wybrałem, powin-

naś to mimo wszystko zrozumieć!

Trochę się też bał. Z księżniczką Feodorą nie ma

żartów! A jeśli ona rzeczywiście zna się na czarach? Będzie

z nim wtedy krucho!

Och, cóż za głupstwa, zawsze przecież byłem trzeźwa

myślącym realistą. Teraz z pewnością udziela mi się posępny

nastrój panujący w stasym zamczysku, uspokajał sam siebie.

Nareszcie odeszły, zastawiając go w ogromnej, nie-

zwykłej ciszy. Teraz znałdował się daleko, bardzo daleko

od bramy. Trzeba przejść przez galerię...

Oby tylko Nicola przyszła szybko!

Nie wiedział, czy ma się rozebrać, czy też nie, spodzie-

wał się wszak wizyty damy! W tym barbarzyńskim świecie

nie było widać nocnego stroju, wcale go zresztą się tu nie

spodziewał.

Zdjął więc tylko wierzchnie części garderoby i został

w koszuli i spodniach. Dojrzał w kącie prastare lustro

o nierównej powierzchni, przyjrzał się swemu krzywemu

odbiciu i z samouwielbieniem uznał, że miło na niego

patrzeć.

Nagle nadstawił uszu.

Głosy? W sąsiedniej komnacie?

To przecież głosy dam! Najwyraźniej się spierały

w swym niezrozumiałym dla niego języku. Rozróżniał

ostry, kąśliwy głos księżniczki i słaby, rozszlochany

Nicoli.

Bez wątpienia kłóciły się o niego!

Usiłował ocenić, gdzie się znajdują, starał się wyob-

razić sobie rozkład twierdzy. Czworoboczna budowla,

zamykająca dziedziniec... Którędy doszli do tego punk-

tu?

Nie, nie mógł zorientować się w tych zawiłościach,

zwłaszcza że na zewnątrz panowała nieprzenikniona

ciemność. Ale możliwe... Tak, absolutnie możliwe, że

wydzielona część twierdzy należąca do dam graniczyła

z jego sypialnią.

Wpatrywał się w ścianę, zza której dochodziły głosy.

Wisiał na niej ogromny gobelin, przedstawiający jedną

z owych ociekających krwią scen myśliwskich, w których

tak lubowano się w piętnastym wieku. Yvesa doszły

odgłosy stłumionej walki, usłyszał uderzenie, a zaraz po

tym łkanie Nicoli.

Miał ochotę rzucić się na bezwzględną księżniczkę

w obronie swej wybranki. Naturalnie nie mógł tego

zrobić. Oby tylko Feodora nie powstrzymała Nicoli, oby

nie udaremniła ich spotkania! On sam nie mógł wyruszyć

na poszukiwanie dziewczyny, od razu by zabłądził.

Ściana? Podszedł bliżej. Samotna woskowa świeca

którą mu zostawiono, słabo oświetlała komnatę, ale

musiała wystarczyć.

Bardzo ostrożnie poruszył gobelin, jak gdyby lękiem

napawał go sam fakt, że musi dotykać materii. Pod

palcami wyczuł nieprzyjemną chropawość, podobną do

tej, jaką czuje się dotykając warzyw korzennych, ob-

lepionych wyschniętą ziemią.

Gdy poruszył krawędź gobelinu odsuwając go od

ściany, buchnął i zawirował w powietrzu szary pył. Yves

zajrzał pod materię.

Drzwi! Za gobelinem znajdowały się drzwi, zamas-

kowane i zapieczętowane. Głosy słychać było teraz

wyraźniej. Nicola nadal usiłowała słabo protestować, lecz

stale przerywał jej ostry głos księżniczki.

Do czorta, czy miało to znaczyć, że ich plan został

odkryty? I Nicola nie będzie mogła przyjść do niego? Nie

uciekną razem dziś w nocy? A może Feodora wygrała

walkę i sama zamierza odwiedzić kamnatę Yvesa?

Przekleństwo!

Przyjrzał się drzwiom, pieczęcie jednak wydawały się

zbyt solidne, by mógł je złamać.

Czy powinien zapukać? Chyba nie, mógłby pogorszyć

i tak trudną sytuację Nicoli.

Biedna, nieszczęśliwa istota! Z każdą upływającą minu-

tą czuł się coraz bardziej do niej przywiązany.

Musiał się opanować, pozostawało jedynie mieć na-

dzieję, że sprawy przyjmą pomyślny obrót. Wszystko

zależało teraz tylko od niej. Czuł się bezsiłny, jakby

związano mu nogi i ręce w tym straszliwym zamczysku,

w którym nie potrafił odnaleźć drogi. Jedyne, co mógł

zrobić, to czekać. Do głowy przyszła mu przerażająca

myśl: nawet jeśli on nie może otworzyć tych drzwi od swej

strony, to może jednak da się to uczynić od drugiej? Jeśli

ktoś niezauważenie wślizgnie się tu do niego nocą? Ze

wszech miar niepożądany gość?

Nie, nie chciał w to uwierzyć. Drzwi wyglądały tak

solidnie, nie może myśleć jak wystraszony dzieciak!

Głosy umilkły, najwyraźniej kobiety udały się na

spoczynek.

Poza chudym woinicą nie spotkał nikogo ze służby.

Księżniczka dała im wychodne, by nikt nie przeszkadzał

w podejmowaniu dostojnych gości.

Yves zastanawiał się, gdzie mogli przebywać służący.

Część budowli, mieszcząca pokoje dla służby, przez cały

wieczór pogrążona była w ciemnościach.

Może poszli do wioski? Do karczmy?

Właściwie im zazdrościł, pragnął w tej chwili znaleźć

się na ich miejscu.

Ale była przecież Nicola!

Z pewnością wprawi stryja w zdumienie, gdy wczes-

nym rankiem przyprowadzi ze sobą dziewczynę. Baron

jednak nie powinien się gniewać. Dobra partia, świetne

nazwisko w kraju, w którym zamierzali się osiedlić. Panna

z rodu wojewody. Przypuszczał, że to zrobi dobre

wrażenie.

A może jednak stryjowi wcale się to nie spodoba?

Może poprzedniej nocy on i księżniczka przeżyli wspólnie

miłosną przygodę? I dlatego baron będzie zły na Yvesa, że

sprzeciwił się pięknej czarownicy?

Nie zdając sobie sprawy, że nazwa "Stregesti" po-

chodzi właśnie od słowa "czarownica", Yves nazwał tak

księżniczkę Feodorę. Przedziwny zbieg okoliczności.

Yves stał przez chwilę, nie mogąc się zdecydować co

do dalszych działań. Kiedy jednak zza ściany nie dobiegały

już żadne odgłosy i nic więcej się nie wydarzyło, niechęt-

nie podszedł do łoża. Miał wrażenie, że powinien cał-

kowicie zarzucić szlachetne myśli o ratowaniu zadręczanej

panny. Pozostawała jedynie nadzieja, że ranek przyniesie

nowe możliwości, ale szanse na to były raczej nikłe.

Yves przysiadł na brzegu łoża, nie miał wcale ochoty

się kłaść. Wydawało mu się, że sufit z grubych bali zaraz

go przygniecie, przerażały go także ciemne, zakurzone

fałdy baldachimu.

A najmniejszą już miał ochotę na zgaszenie świecy!

Zastanawiał się, czy będzie się palić przez całą noc, czy

wystarczy jej do chwili, gdy wstanie świt?

Jesteś durniem, Yves, powiedział sam do siebie.

Mieszkasz tu jak książę, ty, który sypiałeś po stodołach

i w przydrożnych rowach w czasie wędrówki przez

Europę. Nie bądź śmieszny!

Wokół twierdzy zapadła cisza, jak gdyby nagle usta-

ły wszystkie wichry świata i umilkły wszelkie odgłosy

życia.

Zesztywniał. Czy nie słyszał przypadkiem czyichś

drobnych kroków?

W korytarzu? Jakby z galerii? Ktoś przechodził przez

nią i zbliżał się do jego komnaty?

Nadchodziła jedna z kobiet. Ale która?

Odczuł niewypowiedzianą ulgę, gdy w drzwiach poja-

wiła się wdzięczna postać Nicoli. Chciał podbiec do niej

i porwać ją w ramiona, ale ona położyła palec na ustach,

wskazując dłonią na ścianę zakrytą gobelinem.

W jej oczach igrały szelmowskie błyski. W milczeniu,

bezszelestnie podeszła do niego, ubrana tylko w zwiewną

przezroczystą koszulę. Cienka niczym welon materia

wdzięcznie falowała wokół jej ciała. Dziewczyna uniosła

ramiona i wpadła w jego objęcia.

Jakaż ona lekka! Niczym leśny elf! Przyciskając usta do

jej ucha szepnął:

- Czy to wszystko, co masz zamiar zabrać ze sobą

podczas ucieczki?

- Och, nie, nie - odszepnęła i gestem wskazała, że

bagaż zostawiła za drzwiami.

Nieco ryzykowne w wypadku, gdyby księżniczka

wybrała się na nocną przechadzkę, lecz Yves był tak

upojony bliskością Nicoli, którą trzymał w ramionach, że

nie dbał o niebezpieczeństwo. Nareszcie byli razem, życie

stało przed nimi otworem, we dwójkę byli niezwyciężeni!

Nicola rozpuściła swe gęste czarne włosy, sięgały jej

teraz do bioder. Yves był jednak przekonany, że włosy

księżniczki są jeszcze dłuższe, aż do kolan. Pieścił gęste

sploty dziewczyny, nareszcie mógł poczuć, jak są gładkie.

W kobiecych włosach jest coś zmysłowego, myślał. To ich

atut w uwodzeniu wielkich, silnych mężczyzn. Zawsze

miał słabość do długich, ciemnych loków; już gdy ich

dotykał, jego ciało reagowało podnieceniem, snuł fantazje

o tym, co później może się wydarzyć...

- Zimno mi - szepnęła.

O, tak, ucieszył się. Przemykała przez zionące chłodem

korytarze twierdzy tak cienko ubrana. Czuł chłód jej skóry

przy swojej.

- Chodź, ogrzeję cię - szepnął i poniósł ją do łoża, tak

jak przed nią nosił wiele młodych i trochę starszych

kobiet. Ale teraz tkwiło w tym coś szczególnego. Nigdy

dotąd nie trzymał w objęciach tak tajemniczej, pod-

niecającej dziewczyny! Ogromną rolę w jego odczuciach

odgrywało z pewnością otoczenie i niezwykła sytuacja.

Wyrwać ją spod władzy pięknej acz złej czarownicy,

uratować i przywrócić do życia wśród ludzi, pojąć za żonę

- ją, pannę z książęcego rodu... A przede wszystkim

kobietę, którą naprawdę mógł nauczyć kochać! Do tej

pory miłosne przygody Yvesa były bardzo zwyczajne.

Teraz wszystko będzie inaczej!

Był pewien, że młodziutka Nicola stanie się miłością

jego życia!

Okrył ją starannie i ułożył się obak niej pod kołdrą.

W blasku świecy obserwował jej regularny, delikatny

profil.

Położyła mu dłonie na piersiach.

- Bardzo proszę - odezwała się błagalnie. - Jestem

cnotliwą dziewczyną! Bądź dla mnie dobry!

Jeśli dobrze zrozumiał jej słowa, nie była mu wcale

niechętna. On sam wprost płonął z pożądania, ale wie-

dział, że dziewice zdobywa się łagodnością.

- Najdroższa - szepnął czule. - Nawet przez myśl by mi

nie przeszło zhańbić twoją czystość! Przy mnie możesz

czuć się całkiem bezpieczna. Moja miłość do ciebie jest tak

wielka, że nie śmiem cię tknąć.

Pod przykryciem było chłodno, a ona nie dawała

z siebie ani odrobiny ciepła, tak bardzo zdążyła przemarz-

nąć. To on musiał rozgrzać ich oboje.

Wydawało się właściwie, że słowa młodzieńca sprawiły

Nicoli zawód. Uśmiechnął się ukradkiem. Zrozumiał, że

jest ona kobietą o gorącej krwi, zmuszoną do życia

w cnocie przez swą zaborczą ciotkę. Teraz była bardziej

niż dojrzała do miłosnej przygody, lecz jej kawaler okazał

się nazbyt rycerski. Cóż za szkoda!

Kiedy Yves pojął, z jaką kobietą ma do czynienia,

zdecydował się zagrać w otwarte karty.

- Ach, najdroższa! - jęknął. - Myślę, że nie będę mógł

nas rozgrzać!

- Ale dlaczego?

- Delikatność zabranaa mi o tym mówić.

- Drażnisz moją ciekawość! Chcę to usłyszeć!

Uniósłszy się nieco, wsparła się na łokciu, a prześliczne

włosy miękko spadały jej na twarz. Ach, Boże, jakże

pragnął się w nie zanurzyć; rozpalił się jeszcze bardziej, aż

mówienie przychodziło mu z trudem.

- Droga panno Nicolo, rozumiesz chyba, co się ze mną

dzieje?

- Ależ nie, skąd mogłabym wiedzieć - odparła naiwnie.

- Twoja bliskość... Jestem tak wzburzony, iż obawiam

się, że nie będę mógł dotrzymać danej ci obietnicy, ja...

Odwrócił się, udając, że zaraz wybuchnie płaczem.

- Ależ, najdroższy przyjacielu - powiedziała zmart-

wiona. - Nie chcę, byś musiał ze względu na mnie opuścić

łoże! Już raczej ja wstanę.

- Och, nie, nie! - wykrzyknął. Znów pochwycił ją

w objęcia i nie wypuszczał. A potem odegrał cały

przećwiczony już wcześniej rytuał: z trudem chwytał

oddech, jak osoba porażona miłością i pożądaniem, drżąc

na całym ciele przyciągnął jej głowę jak najbliżej do

swojej. Właściwie w jego zachowaniu nie było nic

nienaturalnego, gdyż wcale nie udawał namiętności. Grać

musiał jedynie rozpacz, którą odczuwał na myśl o zhań-

bieniu jej czystości.

Nicola jednak zrezygnowała już z walki, sama ogar-

nięta namiętnością i gwałtowną burzą doznań, jaką

wzbudziła w niej bliskość mężczyzny. Yves pochlebiał

samemu sobie, myśląc, że nie każdemu oddałaby się tak

gorączkowo. Wzdychała cicho, jak gdyby wstydziła się

własnych uczuć, ale była, tak jak i on, bezpowrotnie

stracona. Jeszcze tylko odrobina wahania... Odegnał

resztki niepewności czułymi pocałunkami, obsypał nimi

jej twarz, ramiona i piersi, osłonięte cieniutkim płótnem.

Nawinął jej włosy na dłoń i poczuł, że tonie w zmysłowej

ekstazie.

- Bardzo proszę - szepnęła. - Tak bardzo, bardzo

proszę.

A on nie wiedział, czy błaga go o litość, czy też prosi,

by się pospieszył...

Niezwykła była to noc. Yves nigdy jeszczc nie znalazł

takiej rozkoszy w objęciach kobiety. Choć miał trudności

z rozgrzaniem jej biednego zziębniętego ciała, to jednak

wydawało mu się, że całe łoże wibruje z gorąca. On sam

był spocony i rozpalony niczym w gorączce, przechodził

samego siebie w dawaniu jej dowodów miłości. Z począt-

ku, oczywiście, była wystraszona i onieśmielona, ale Yves

okazał cierpliwość i wyrozumiałość, aż w końcu poddała

się, przełamując wszelkie bariery.

Ach, cóż to była za noc!

W końcu zasnęli, po prostu z wycieńczenia, nie myśląc

wcale o tym, że o świcie mają wyruszyć, zanim jeszcze

ciemność ustąpi miejsca światłu czy zapieje kogut.

Yves miał wrażenie, że znajduje się w niebie, na

miękkiej chmurze, i zapadał coraz mocniej w głęboki,

zasłużony sen.

Obudził się z wrażeniem, że w komnacie unosi się jakiś

dziwny zapach.

Szare światło poranka sączyło się przez pomarszczoną

szybę małego okienka, delikatnie oświetlając przeciwległą

ścianę. Nicola jeszcze spała, głęboko zakopana w podu-

szki.

Na miłość boską! pomyślał. Mieliśmy przecież wyru-

szyć! Musimy się spieszyć!

W komnacie jednak znajdowało się coś obcego, coś, co

go obudziło.

Szeleszczący, ledwie słyszalny dźwięk... Dochodził od

strony ściany z gobelinem.

Yvesa zdjął przedziwny lęk, nieodparta, gwałtowna

chęć ucieczki.

Nie może zbudzić Nicoli, zanim nie dowie się, co się

wokół niego dzieje. Nie chciał jej niepotrzebnie stra-

szyć.

Kiedy ostrożnie usiadł i zwiesił nogi nad krawędzią

łoża, zauważył jeszcze jedną, bardziej zdumiewającą okoli-

czność. Nadal był - jeśli można tak powiedzieć - zdolny

do kochania. To prawda, w ciągu nocy zwrócił uwagę, że

siła jego męskości zdawała się niewyczerpana, ale spodzie-

wał się, że zmęczenie, a później sen położą kres jego

podnieceniu. Ale nie, tak się nie stało.

Choć, naturalnie... to przecież powszechnie znany

fenomen poranny, wkrótce więc ten stan ustąpi.

Gorzej przedstawiała się sprawa z tym, co działo się

przy gobelinie.

W komnacie było zbyt ciemno, by mógł rozróżnić

szczegóły. Ale tam wyraźnie coś było.

Z lękiem przypomniał sobie, z jaką łatwością tkanina

odsuwała się od ściany. A drzwi ukryte za nią... Może od

tamtej strony dało się je otworzyć?

Gniew zazdrosnej kobiety jest niebezpieczniejszy niźli

wszystko inne na ziemi, wiedział o tym z doświadczenia.

Yves był we Francji bardzo popularnym mężczyzną.

Kobiety, które czuły się przez niego pominięte lub

oszukane, często wyładowywały swój gniew na nim lub

jego aktualnej wybrance.

Musiał ochronić Nicolę.

Nie mógł tego uczynić nagi i bez broni. Po omacku

szukał swej garderoby i korda, zanim jednak je odnalazł,

zamarł w półruchu i stanął jak skamieniały ze wzrokiem

utkwionym w gobelinie.

Tam, wysoko na ścianie, między twarzą myśliwego

a rogami jelenia, znajdowało się coś, co poruszało się

i przesuwało po tkaninie. I nagle z szumem oderwało się

od ściany, uderzylo o jego twarz i upadlo na łoże.

- Nicola - szepnął Yves przerażony.

Nadal nie mógł zobaczyć, co to jest, ale zakładał, że ma

do czynienia ze zwierzęciem.

- Nicolo!

Dziewczyna nie budziła się. W geście rozpaczy zerwał

z niej przykrycie.

Nic więcej nie zdążył uczynić, gdyż owo coś ze

straszliwym szelestem rzucilo się na niego, oplatając go

tak ciasno, że całą energię musiał skoncentrować na

obronie przed lepkim, duszącym uściskiem.

Teraz Yves rzeczywiście bliski był utraty zmysłów

z przerażenia. Krzyczał bezradnie, rozdzierająco, walił

rękami na oślep, walczył z całych sił, chcąc się uwolnić i uciec.

Albowiem teraz z o b a c z y ł.

Półmrok świtu nie skrywał już przed nim tego, co

rozgrywało się w tej komnacie grozy.

- Nicolo! - wrzasnął oszalały z przerażenia. - Nicolo!

To coś legło mu na ustach i zdusiło krzyk. Oplotło

ciało, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza. Rozpacz-

liwym wysiłkiem udało mu się to pochwycić, oderwać

i odrzucić daleko od siebie.

Do łoża już się nie zbliżał. Uciekał, nie oglądając się na

Nicolę. Jedyne co mógł robić, to ratować własną skórę.

Serce waliło mu w piersi, jakby miało zaraz ją rozsadzić.

Wytoczył się przez drzwi bez ubrania i broni, mając przed

sobą jeden, jedyny cel: uciec, uciec jak najdalej!

Potykając się, z dławiącym szlochem w gardle biegł

przez galerię.

W tym samym momencie usłyszał przerażający syk

tego, co go ścigało, poczuł, jak śmignęło mu nad głową

i znalazło się na końcu galerii przed nim. Szszuuu, i znów

zawisło mu na szyi.

Yves charczał i wrzeszczał, rozpaczliwie walczył ze

straszliwym przeciwnikiem, aż wreszcie zdołał się wyrwać.

Zatrzasnął drzwi do galerii za sobą, ale nie miał pojęcia, gdzie

się znajduje, zapomniał, którędy szli poprzedniego wieczoru.

Biegnąc na oślep mijał komnatę za kornnatą, pędził

korytarzami, skręcał. Przez małe okienka nadal wpadało

zbyt mało światła, by mógł się rozeznać, gdzie jest.

Zatoczył się pod jakieś drzwi i otworzył je mocnym

szarpnięciem.

Zbyt późno uprzytomnił sobie, że ledwie widoczne

rzeźbienia na płycie odrzwi wskazywały, iż prowadzą one

do tajemnyeh kobiecych komnat.

Natychmiast usiłował wydostać się stamtąd, lecz drzwi

się zatrzasnęły. Nie pomogło szarpanie i ciągnięcie, nie

dawały się otworzyć.

No, cóż, w każdym razie uchronił się od tego okro-

pieństwa! Stąd na pewno nie było innego wyjścia, chyba

że połączenie z pokojami dla służby.

Służba! Cóż za cudowne słowo! Oni go uratują...

Oczy powoli przywykły do panujących tu ciemności.

Szedł dalej, minął jeszcze jedne drzwi i wszedł do...

Ale co tam leży pod następnymi drzwiami? Tymi, które

z pewnością muszą prowadzić do wyjścia?

To człowiek! Człowiek wpatrujący się w przestrzeń

pozbawionymi życia oczami. Uduszony, martwy, z paz-

nokciami zdartymi do krwi o drzwi...

Nagi, ze znakami na skórze pozostawionymi jakby

przez zaciśnięte, cienkie sznurki... Ze swą męską dumą

w pełnej gotowości. Dokładnie tak samo jak on! Pomimo

opętańczego strachu, mimo męczącej ucieczki korytarza-

mi twierdzy jego męskość nadal przedstawiała się im-

ponująco. Niepojęte, to... to...

Słabe światło wschodzącego słońca wydobyło z mroku

twarz leżącego mężczyzny.

- Stryju! - krzyknął Yves w przypływie bezdennej

rozpaczy.

Coś z szumem opuszczało się z belek na suficie...

Parę dni później karczmarz Zeno wybrał się do ogrodu

po warzywa. Wtedy właśnie zauważył dwa konie pasące

się na łące nad rzeką.

Zeno westchnął głęboko.

- Matko! - zawołał do żony, stojącej w oknie na

piętrze. - Możesz sprzątnąć izbę Francuzów. Sprawdź,

czy w ich rzeczach nie ma czegoś, co nam się przyda.

Resztę wyrzucimy.

Do tego wlaśnie miasteczka późnym latem tego same-

go roku przybył Heike Lind z Ludzi Lodu.

ROZDZIAŁ IY

Heikemu dobrze się wiodło u przybranych rodziców.

W ogromnym stopniu bylo to jego własną zasługą, ale

też nie bez znaczenia była dobroć i wyrozumiałość Eleny

oraz Milana.

Kiedy ta para wraz ze swym przybranym synem

osiedliła się w Planinie w Słowenii, nie obyło się, rzecz

jasna, bez kłopotów. W wiosce niechętnym okiem pat-

rzono na odmieńca. Pięciolatek nie był wszak podobny do

ludzi. A sądząc po jego złym ojcu... Wielu uważało, że jest

on dzieckiem samego diabła.

Naturalnie chłopcu niełatwo było przystosować się do

świata ludzi. Spędziwszy tak wiele lat w ciasnej klatce, nie

od razu stał się grzecznym dzieckiem. Elena przeżyła wiele

gorzkich chwil, często zastanawiając się, czy słusznie

postąpiła, podejmując się jego wychowania.

Pierwsze, co musiała zrobić, gdy już znaleźli się

w domu, to odebrać chłopca z ramion Milana i wykąpać

go w gorącej wodzie. Milan przyniósł nożyce do strzyże-

nia owiec i ściął malcowi skołtunione włosy do gołej

skóry. Wydawać by się mogło, że nie są to czynności

wymagające wielkiego trudu, ale tym razem było inaczej.

Zarówno kąpiel, jak i strzyżenie Heike uznał za straszliwe

tortury i jedynie dzięki sile i cierpliwości Milana udało się

te zabiegi doprowadzić do szczęśliwego końca.

Pierwszy dzień był dla wszystkich koszmarem.

Elenę i Milana przerażała także mistyczna mandragora.

Bali się jej dotykać, gdyż tam, tak niedaleko Morza

Śródziemnego, dobrze znano opowieści o niezwykłej

mocy alrauny. Pozwolili jednak chłopcu ją zatrzymać, nie

śmieli się przeciwstawiać.

Tej nocy Heike nareszcie spał w prawdziwym łóżku.

Leżąc już, z policzkami ciągle mokrymi od łez, wpatrywał

się w Elenę i Milana oczami połyskującymi żółto w brzyd-

kiej, zdeformowanej twarzy i czuł się bardzo, bardzo

nieszczęśliwy i zagubiony, choć jednocześnie ciało było

pełne nowych, rozkosznych wrażeń.

Z czasem się przyzwyczaił. Przywiązał się da obojga

i wprost śmiertelnie się bał, gdy nawet na chwilę znikali

z pola jego widzenia.

W wiosce jednak nie układało się równie łatwo po tym,

jak Elena i Milan pobrałi się i przenieśli do domu Milana.

Ludzie znaczyii krzyżem drzwi swych domostw, Milan

i Elena czuli się odsunięci od wspólnoty, a wychowanie

tak bardzo zaniedbanego Heikego sprawiało im naprawdę

nie lada kłopoty.

Tak upłynął pierwszy rok.

Później zaczęto akceptować chłopca, zwłaszcza że

wokół niego nie działo się nic niesamowitego.

A potem przyszły na świat kolejne dzieci, własne

potomstwo Milana i Eleny. Rodziły się co rok i nikt chyba

nie miał lepszego opiekuna niż one. Heike gotów był

nieba im przychylić i wpróst nie wiedział, co dobrego

maże jeszcze uczynić dla swego młodszego rodzeństwa.

Zajmował się nim od urodzenia, pomagał Elenie w domu

i Milanowi w pracach na polu. Dzieci rosły i z czasem

zaczęły traktować starszego brata jak bohatera. Również

inni malcy z wioski uwielbiali Heikego. Dzieci nie

dostrzegały, jak bardzo zniekształcona jest jego twarz.

Heike urósł, nabrał niezwykłej siły, a jego włosy odzys-

kały normalną długość. Dzieci były przekonane, że Heike

może "wszystko".

Wkrótce Heike nawet pozyskał w wiosce przyjaciela.

Był nim młody chłopak, obcy tak jak on przybysz, który

z pewnych przyczyn musiał opuścić swe rodzinne strony,

Wołoszczyznę. Z początku wszyscy mieszkańcy Planiny

byli przeciwni przyjęciu Dimitriego - takie bowiem imię

nosił chłopak - do wioskowej wspólnoty, przede wszyst-

kim dlatego, iż nie rozumiano, co mówił.

Mały Heike postanowił więc zająć się chłopcem, by ten

nie czuł się tak bardzo samotny. Na początku Dimitrie

opędzał się od niego jak mógł, nie chcąc mieć do czynienia

z takim stworem. Wkrótce jednak zostali przyjaciółmi.

Heike nauczył Dimitriego mowy mieszkańców Planiny,

jednocześnie, co było wszak naturalne, ucząc się języka,

jakim posługiwano się na Wołoszczyźnie, czyli po prostu

rumuńskiego. Później miało mu się to bardzo przydać!

Rzecz jasna mały Heike na razie nic o tym nie wiedział.

Jego talent językowy był niespotykany. W niezwykle

krótkim czasie nauczył się słoweńskiego, wcześniej opa-

nował szwedzki i niemiecki, a teraz dołączył jeszcze

rumuński. Oczywiście nie znał tego języka doskonale, ale

wystarczająco, by porozumiewać się z Dimitriem.

Przez trzy lata spędzili razem wiele czasu, a później

Rumun zapragnął wyruszyć do Wenecji, by tam szukać

szczęścia. Z jego decyzją łączyła się pewna historia,

z dziewczyną z wioski, która wybrała innego. Dimitrie

ciężko to przeżył i Heike przez całą noc musiał go

pocieszać, podczas gdy Dimitrie wlewał w siebie śliwowi-

cę i wpadał w coraz bardziej sentymentalny nastrój.

Powiedział nawet o Heikem "mój kochany diabeł"

w swoim języku.

Rozstanie było bardzo smutne, Heike jeszcze długo

tęsknił za przyjacielem.

Ale nie miał na co narzekać w domu Eleny i Milana,

którzy naprawdę potrafili docenić tego chłopca o strasz-

liwie zniekształconej twarzy, lecz gorącym sercu. Nie

umieli sobie wyobrazić, co zrobiliby bez niego.

Heikego zaakceptowali także dorośli mieszkańcy wio-

ski, no, może z wyjątkiem kilku starców, którzy upat-

rywali w nim wroga kościoła. Ale ich i tak nikt nie słuchał.

Gdy zdarzyło się, że jakaś owca zabłąkała się w niebez-

piecznym lesie, wysyłano po nią Heikego, on bowiem ani

trochę nie obawiał się lasu i zawsze udawało mu się

odnaleźć zagubione zwierzę, i to najczęściej żywe. Ale

nawet jeśli było martwe, przynosił je do wioski, by ludzie

wiedzieli, co się wydarzyło.

Jego wyprawy do lasu dziwiły wielu. Nigdy natomiast

nie zapuszczał się do gęstwin wokół Adelsbergu. Były to,

co prawda, najbardziej niebezpieczne okolice, ale więk-

szość ludzi uważała, iż niechęć Heikego wynikała z faktu,

że tam właśnie powieszono jego ojca.

Nic nie wiedzieli o przyjaciełu Heikego, tym, którego

zwano Wędrowcem w Mroku. Widywano go teraz

rzadziej i nikt nie przypuszczał, że to właśnie owa postać

powstrzymywała Heikego od zbliżania się do miejsca,

w którym spoczywał Tengel Zły. Gdy tyłko chłopiec

znalazł się zbyt blisko adelsberskich lasów, pojawiał się

tajemniczy, milczący olbrzym i ostrzega)ąc, wstrzymywał

go przed dalszą wędrówką. Heike uśmiechał się wtedy,

kiwał głową i posłusznie zawracał.

Można by przypuszczać, iż to Tengel Dobry trzymał

chroniącą dłoń nad swym dalekim krewnym, ale tak nie

było. Kim naprawdę był ów tayemniczy wędrowiec, okaże

się dopiero znacznie później, a wówczas zagadka Ludzi

Lodu zacznie układać się w bardziej logiczną całość.

Kiedy Heike miał czternaście lat, zaszły osobliwe

wydarzenia. Jedynie on wiedział, co działo się naprawdę,

ale wszyscy w wiosce i tak łączyli owe wydarzenia z nim.

Elena i Milan mieli już dużo dzieci i Milan wielce się

trudził, by wyżywić całą rodzinę. Ogromną pomocą był

mu przybrany syn, który pracował od świtu do nocy, by

jałowa, kamienista ziemia Milana wydała plon.

Zagroda Milana zawsze należała do najbiedniejszych

w całej wiosce. Gospodarstwo było nawet dość spore, ale

co z tego, jeśli zamiast ziemi miał twardą skałę i usłane

kamieniami pola.

Pewnego dnia, kiedy cały drobiazg ułożono już spać,

Heike i jego przybrani rodzice siedzieli przy stole w ku-

chni. Na podłodze, w łóżkach i gdzie tylko znalazło się

miejsce w małej ciasnej chatce leżały dzieci.

Elena i Milan tracili nadzieję. Plony w tym roku

okazały się marne, z pożywieniem na zimę mogło być

krucho.

- Ojcze i matko - odezwał się Heike; tak właśnie

bowiem zwracał się do swych przybranych rodziców.

- Wiecie, że pochodzę z niezwykłego rodu...

Pokiwali głowami. Nie musiał przekonywać, to widać

było już na pierwszy rzut oka.

- Solve wiele opowiadał o moich przodkach - ciągnął

Heike. - Noszę w sobie złę dziedzictwo, ale byłem

świadkiem, co uczyniło ono z Solvem. Wiem też, że

najwięksi z moich przodków zdołali zwalczyć zło i prze-

mienić je w równie silne dobro.

Milan przykrył dłonią kościstą, brązowoszarą rękę

chłopca.

- Sądzę, że idziesz w ich ślady, Heike - rzekł ciepło.

- Staram się. Ale to trudniejsze, niż wam się wydaje.

Zdarza się, że narasta we mnie ogromna chęć czynienia

zła. To bardzo niszczące uczucie i wykorzystuję całą siłę

swej woli, by je zdławić. W ostatnich latach tkwiące we

mnie zło staje się coraz słabsze.

- Wiemy o tym - roześmiała się Elena. - Na początku

rzeczywiście umiałeś się gniewać. Kiedy coś nie szło po

twojej myśli, kubki i talerze tylko świstały nam koło uszu.

Ale to było już dawno, teraz jesteś naszym największym

skarbem, Heike.

- Zaraz po dzieciach.

- Jesteś jednym z dzieci, Heike.

- Dziękuję - mruknął wzruszony. - Ale nie wiem, czy

zdajecie sobie sprawę, że złemu dziedzictwu towarzyszy

coś jeszcze: zdolność dokonywania rzeczy, których nie

potrafią inni ludzie.

- Tak - w głosie Milana zabrzmiał smutek. - Zauważy-

łem to i owo, ale nie chciałem się wtrącać. Tak jak wtedy,

gdy Elena wydała na świat najmłodszego chłopczyka...

Gdybyś nie był wówczas przy niej i nie przyłożył do niej

dłoni, żadne nie żyłoby dzisiaj. Co wtedy mruczałeś pod

nosem?

- To było w moim języku - odparł Heike wymijająco.

- Ale nigdy nie wykorzystywałem swoich zdolności, by

czynić zło.

- O tym wiemy.

- No, cóż, wszyscy teraz jesteśmy świadomi, że głód

puka do naszych drzwi. Czy... czy pozwolicie mi spróbo-

wać? Czegoś, czego nigdy dotąd nie robiłem, a co według

słów Solvego da się zrobić?

Wiedzieli, że Heike nigdy nie nazywał Solvego ojcem,

nie miał zresztą ku temu powodów. Człowiek, który przez

pięć lat dręczył i zadawał cierpienia dziecku, nie ma

żadnego prawa, by zwać się jego ojcem.

Milan zapytał z wahaniem:

- To, o czym myślisz... czy może wyrządzić komuś

krzywdę?

- Nie.

- A czy łączy się z jakimkolwiek niebezpieczeństwem?

- Nie sądzę. Wiem jedynie, że muszę złamać wszelkie

przyjęte normy, nie powinniście więc rozpowiadać o tym

w wiosce. A zwłaszcza nie mówić nic księdzu!

- Nie zgadzamy się na czczenie Szatana.

Heike potrząsnął głową.

- To nie ma nic wspólnego z Szatanem.

- Czy nie mógłbyś powiedzieć nam...?

- Nie wolno mi - odrzekł Heike. - Inni mogliby się

o tym dowiedzieć i zapragnęliby zdobyć...

Milan domyślił się już, jakie zamiary ma Heike. Skinął

głową z przyzwoleniem.

Elena przyglądała im się pytająco, ale nie powiedzieli

już nic więcej.

Tego wieczoru Heike poszedł spać do małej obórki,

musiał bowiem zostać sam. Milan pomógł mu przygoto-

wać posłanie obok przegrody dla owiec, a potem kiwnął

głową, wyrażając tym zrozumienie dla tajemnego przed-

sięwżięcia, i wrócił do domu.

Heike miał zaledwie czternaście lat. Bał się, ale musiał

pomóc tym, którzy tak wielkodusznie zajmowali się nim

od wielu lat.

Kiedy w całym gospodarstwie zapadła cisza, Heike

zdjął mandragorę, którą zawsze nosił na szyi. Zapatrzył się

w stary, pokrzywiony korzeń, którego nie czuł podczas

noszenia. A Solve prawie nigdy nie mógł go nawet

dotknąć.

Mandragora była świadkiem wielu wydarzeń. Więk-

szość z nich przesłaniała przed Heikem mgła tajemnicy.

Wiedział, że kiedyś należała do Tengela Złego, ale on

musiał się jej pozbyć. Tym samym mandragora dała

dowód, że stoi po stronie dobra, zwalcza Tengela Złego.

Później następowała ogromna przepaść w czasie aż do

chwili, gdy pojawiła się u Tengela Dobrego. Następnie

odziedziczyła ją Sol, w której przekleństwo Ludizi Lodu

tkwiło zbyt mocno, by odpowiadało to mandragorze.

Tarjei nie miał żadnej pociechy ze starego korzenia, może

dlatego, że nie wierzył w jego działanie. Ale Kolgrim,

biedny Kolgrim, zabrał mandragorę ze sobą do grobu.

Zniknęła wtedy z powierzchni ziemi na całe osiemdziesiąt

lat aż do czasu, gdy ci szaleńcy, Ulvhedin, Ingrid i Dan,

wyprawili się do Doliny Ludzi Lodu na jej poszukiwanie.

Odkryli wówczas przerażającą prawdę: mandragora

o własnych siłach, bez niczyjej pomocy, zdołała wydostać

się z grobu i ustłowała dotrzeć do ludzi.

Nie zaszła daleko. Przejście kilku zaledwie łokci zajęło

jej osiemdziesiąt lat.

Dostała ją Ingrid. A potem mandragora okazała

wyraźnie, że pragnie należeć do Daniela, syna Ingrid

i Dana. Wielokrotnie ratowała mu życie i pośrednio dzięki

nieg Shira mogła odbyć swą śmienelnie niebezpieczną

wędrówkę przez grotę w Górze Czterech Wiatrów.

Daniel przekazał mandragorę swemu synowi Solvemu

- dlatego że chłopak o to błagał. Potężny talizman nie czuł

się jednak dobrze u Solvego, nie pomagał też dłużej

Danielowi.

Dopiero gdy przyszedł na świat Heike, mandragora

obudziła się do życia z nową mocą. Z całych sił chroniła

bezbronnego malca przed Solvem, a także przed blisko-

ścią Tengela Złego.

Bez wątpienia należała teraz do Heikego.

Oznaczało to, że ma w tym jakiś cel, podobnie jak

wówczas gdy wspomagała Daniela w jego wyprawie do

odległej krainy Taran-gai.

Teraz Heike po raz pierwszy pragnął wystawić ją na

próbę.

Dokładnie wiedział, do czego może jej użyć. Solve

opowiedział mu o tym. Wśród wielu właściwości mand-

ragory znajdowała się także i ta, że potrafiła ona dopomóc

swemu właścicielowi w zdobyciu bogactwa.

Heike nie chciał robić niczego, co mogłoby wyrządzić

krzywdę innym, nie życzył sobie na przykład, by mand-

ragora przyciągnęła do niego cudzy majątek.

Z powagą wpatrywał się w korzeń i powiedział

łamiącym się głosem czternastolatka:

- Jesteś moim przyjacielem, tak jak ja jestem twoim.

Wiesz o tym. Musimy zrobić coś dla ludzi, którzy przez

tyle lat użyczali nam schronienia, ofiarowali życzliwość.

Daj mi znak, w jaki sposób mam im pomóc! Pragnę

dokonać tego uczciwie, dzięki sile swych własnych rąk, ale

nie wiem, jak. Za to ty możesz rozpalić we mnie iskrę

działania. Czy obiecujesz mi, że to uczynisz?

Mandragora nie poruszyła się, zresztą Heike wcale się

tego nie spodziewał. Tak wyraźne znaki dawała tylko

w wypadkach, gdy zaistniało prawdziwe niebezpieczeń-

stwo.

Heikego uderzyła nagle pewna myśl:

- A może oszczędzasz siły czekając, aż dorosnę na tyle,

by powędrować w świat? Do domu, do Skandynawii?

Może nie masz ochoty nic teraz robić? Ale musimy

przecież im pomóc, tak dobrze nas traktowali. Ja sam

sobie z tym nie poradzę. Proszę cię, przyjacielu, który

towarzyszyłeś mi we wszystkim przez te długie lata,

których wspomnienie nawiedza mnie w koszmarach

i które sprawiły, że nie znoszę pozostawać w jakimkol-

wiek zamknięciu. Wiesz o tym, prawda? Wiesz, że ogarnia

mnie paniczny lęk, gdy przestrzeń wokół mnie staje się za

ciasna, gdy muszę wejść do jam pod ziemią lub zostanę

zamknięty. Matka i ojciec mają tego świadomość; musieli

mnie bić po twarzy, bym się uspakoił, po tym jak

znalazłem się w pomieszczeniu bez wyjścia, przytrzymy-

wany tam siłą, albo gdy dręczyły mnie złe sny.

Heike wpatrywał się w korzeń mandragory, korzeń tak

przerażająco podobny do ludzkiej istoty. W niezwykle

dobrym stanie trwał przez stulecia. Choć często musiał być

używany i dotykany, nie było tego jednak po nim widać.

Dlatego właśnie sprawiał wrażenie, że żyje.

Heike powiesił amulet na haczyku obok posłania

i wsunął się pod przykrycie. Czy i w jaki sposób

mandragora zareaguje, zależało tylko od niej.

Nawet przez moment nie czuł, że postępuje śmiesznie.

Zwyczajny człowiek, ujrzawszy chłopca przemawiającego

do starego, poskręcanego korzenia, uznałby go za szaleń-

ca. Ale Heike nie miał takich myśli.

W nocnej ciszy, przerywanej jedynie przez zwierzęta,

które przeżuwały czy też przekręcały się w swych prze-

grodach, Heike śnił.

Sen był jedną z możliwości, jakie brał pod uwagę.

Z opowieści wiedział, że mandragora często przemawia

podczas snu. Tak było z Ingrid, jego... kim ona była?

Prababką, matką jego dziada.

To właśnie przydarzyło się Heikemu, małemu pącz-

kowi na pniu drzewa Ludzi Lodu, który znalazł się daleko

od swego rodu, a tak bardzo tęsknił do Północy, do

innych jemu podobnych, którzy by go zrozumieli.

We śnie ukazała mu się stara chata Eleny, wokół której

nadal na jałowych zboczach wypasali kozy. Domu Solvego,

gdzie Heike cierpiał tak nieludzko, w ogóle tam nie było.

Ujrzał natomiast zbocza porośnięte dziwnymi roś-

linami, jakby krzewami... Z początku nie mógł się

zorientować, cóż to takiego, ale w końcu zrozumiał, że

widzi krzewy winorośli. Jęknął we śnie. Jakiej ciężkiej

pracy wymagać będzie ich uprawa na tych suchych

zboczach! Nikt w Planinie nie uprawiał winorośli, nie dało

się. Owszem, w bogatych rejonach południowej Słowenii,

ale nie tutaj!

Heike śnił, że Milan i on tyrają jak woły, by osiągnąć

możliwie dobre zbiory. Ale później pojawiła się cała

gromada ludzi, którzy podziwiali ich i chwalili, kupowali

od nich wino, dziękując, iż spróbowali dokonae niemoż-

liwego.

Potem sen był już tylko bezładną mieszaniną zdarzeń

i postaci, z której na ogół składają się wszystkie sny

i z której następnego ranka niewiele się pamięta.

Ale sen o winnicy pozostał w pamięci Heikego, gdy

rano się zbudził. Opowiedział o nim przybranym rodzi-

com.

Elena zaczęła wymachiwać rękami, nie mogła zro-

zumieć, co właściwie się wydarzyło. Ale Milan uważnie

wpatrywał się w swego zadziwiającego wychowanka.

Przez długą chwilę nie spuszczałi z siebie wzroku.

W końcu Milan zdecydował:

- Spróbujemy.

- Oszaleliście! - jęknęła Elena.

Ale stało się tak, jak postanowił Milan. Nie zważając na

prześmiewki i drwiny, sprowadził z południa krzewinki

winorośli, w pierwszym roku niewiele, i zasadził je

w przygotowanej przez Heikego ziemi na zboczach,

przylegających do chaty Eleny. Dom Solvego zburzono,

tym zajął się Milan sam, by zaoszczędzić chłopcu złych

wspomnień, i przygotowano więcej ziemi pod uprawę.

Nigdy jeszcze nie nanosiii się tylu kamieni co tego lata!

Milan cierpiał na bóle w krzyżu, Heike więc często musiał

pracować samotnie.

Ale plantacja winorośli powstała.

Pięć lat później Milan był najbogatszym człowiekiem

w Planinie. Inni również spróbowali uprawy winorośli,

i to z powodzeniem, nikt jednak nie miał tak rozległych

plantacji jak Milan. Sława jego wina rozciągała się poza

region. Nazwano je imieniem Heikego, a ceniono za

szczególny, pełny aromat, który cieszył się ogromnym

uznaniem.

Heike wyrósł na przystojnego młodzieńca, co prawda

przystojnego z daleka, kiedy patrzyło się na jego wysoką,

mocno zbudowaną sylwetkę, o niezwykle szerokich, ostro

zakończonych ramionach, które odebrały życie jego

matce. Z bliska natomiast odpychająco działała straszliwie

brzydka twarz - aż do chwili, gdy spojrzało się w żółte

oczy i dostrzegło promieniujące z nich ludzkie ciepło.

W piersiach wzbierał nagle jakby płacz, rozsadzały uczu-

cia, jakich nie dawało się wyjaśnić. Oszołomienie szczęś-

ciem, wzruszenie? Trudno to było wyrazić.

Włosy Heike miał czarne, szczeciniaste, dłonie duże,

dające poczucie bezpieczeństwa. Nosił w sobie wielką

moc, a była nią miłość do wszystkich, których uważał za

swych najbliższych. Eleny, Milana i licznego rodzeństwa.

Wiedział jednak, że zbliża się moment rozstania. Dom

pełen był dorastających już dzieci, a i tęsknota Heikego do

rodzinnej krainy, do Ludzi Lodu, prawdziwych krew-

nych, z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza.

Elena płakała.

- Nie możemy cię utracić, Heike!

- Takie są prawa życia, matko. Dzieci opuszczają

rodzinny dom, kiedy są już dorosłe. I będziecie mieć o jedno

miejsce do spania więcej i mniej o jedną gębę do wyżywienia.

- Nie mów tak, chłopcze - rzekł Milan nabrzmiałym od

łez głosem. Jak zwykle wieczorem siedzieli razem przy

stole rozmawiając. Heike był o wiele starszy od pozo-

stałych dzieci, zawsze traktowano go raczej jak jednego

z dorosłych. - Mieliśmy nadzieję, że osiądziesz tutaj,

w wiosce. Wybierzesz sobie dziewczynę...

Heike uśmiechnął się krzywo.

- To wcale nie najgorsze rozwiązanie, ale moim

obowiązkiem jest wrócić do Skandynawi. Solve przejąć

miał gospodarstwo w Norwegii, a jego siostra nic nie wie

o tym, co się z nim stało. Nie mam zamiaru opowiadać

szczegółowo o jego losach, ale przynajmniej powinna

dowiedzieć się, że on nie żyje. Moje miejsce jest teraz przy

moim rodzie. Gospodarstwo stoi być może opuszczone,

bez właściciela. To moje dziedzictwo.

- Rozumiemy cię - powiedział Milan. - Ale twoje

rodzeństwo będzie za tobą gorzko tęsknić. Cała wioska

także! Dzieci, starcy...

- Jak sobie dasz radę w tak długiej podróży? - płakała

Elena.

- Oczywiście dostaniesz ode mnie konia - rzekł Milan.

- Tyle przynajmniej mogę dla ciebie zrobić.

- Nie o tym myślałam - załkała Elena. - Czy ludzie cię

zrozumieją? Czy nie będą zważać jedynie na twój wygląd,

nie dostrzegając wspaniałego wnętrza, które kryje się pod

paskudną maską?

Heike uśmiechnął się.

- Myślałem już o tym, matko. Wiem, że nie jestem

szczególnie urodziwy.

- To nie tylko to. Na pierwszy rzut oka nie wydajesz się

ludzką istotą. Na tym polega twoje nieszczęście. Ogromna

niesprawiedliwość losu.

- Nie troskaj się, matko - odparł Heike. - Mam przy

sobie bardzo możnego obrońcę, wiecie o tym oboje.

Milan kiwnął głową.

- Tak, i dobrze o tym wiedzieć. I... Heike... nie

chciałem przedtem o tym mówić, ale ty potrafisz

o wiele więcej, prawda?

Heike zapatrzył się przed siebie.

- Tak. To prawda. Ale boję się wykorzystywać swe

zdolności.

Teraz Elena utkwiła w nim wzrok.

- Drogie dziecko, tak wiele razy zastanawiałam się...

Kiedy byłeś mały, śpiewałeś jakieś przedziwne zaklęcia,

z których nie mogłam zrozumieć ani słowa. Później

przestałeś je powtarzać. Dlaczego tak się stało i co one

miały znaczyć?

- Noszę je w sobie - odpowiedział ze spokojnym

uśmiechem. - Są we mnie, ale teraz pozostają nieme.

- Roześmiał się. - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co

znaczą. Nie są w języku Solvego, ja też ich zupełnie nie

rozumiem. Po prostu są.

- Pewnego dnia je zrozumiesz - orzekł Milan.

- Ja też tak sądzę. Jeden z moich przodków, nazywał

się Ulvhedin, także znał podobne zaklęcia, które nie

wiadomo skąd się brały. I jeszcze Hanna, ona żyła bardzo,

bardzo dawno temu. Ulvhedin posłużył się nimi w walce

ze złymi istotami, które wyszły z pogańskiej ziemi w kraju

daleko stąd.

Elena zadrżała.

- Strasznie to brzmi. Cieszę się, że nie posłużyłeś się

swymi zdolnościami tutaj, Heike. Nie spodobałoby się to

sąsiadom.

Nadszedł dzień pożegnania. Ponieważ chwila była

niezmiernie trudna dla wszystkich, nie będziemy się nad

nią rozwodzić.

Wszyscy wiedzieli, że szanse, by mogli się zobaczyć

jeszcze raz, są znikome. Droga Heikego do domu była

daleka, poza tym chłopiec miał zamiar osiedlić się tam na

stałe na dworze noszącym długą, zawiłą nazwę, której nie

potrafli powtórzyć: Grastensholm.

Oblicza smutku bywają różne. Tego dnia objawił się

jako łagodny, chmurny żal, lecz i wdzięczność, że los

zetknął ze sobą Heikego i jego przybraną rodzinę. Że

przeżyli wspólnie czternaście pięknych lat.

Kiedy Heike znalazł się na szczycie jednego ze wzgórz,

otaczających wioskę, przystanął i odwrócił się. Długo

spoglądał na garstkę domostw, których nigdy więcej miał

już nie oglądać.

Potem skierował wzrok na las.

Tak jak oczekiwał, na jednym ze wzgórz pojawiła się

tajemnicza postać. Jakże często w ciągu tych lat spotykał

ją w lesie! Nigdy nie zamienili ani słowa, bo przecież nie da

się rozmawiać z cieniem.

Ale teraz Heike szepnął stojącemu daleko Wędrow-

cowi w Mroku:

- Do zobaczenia!

Mroczna postać uniosła dłoń w geście pożegnania.

Było to jakby potwierdzenie.

Heike uśmiechnął się uspokojony i ruszył naprzód.

Opuszczając Słowenię popełnił jeden wielki błąd.

W jego pamięci długa podróż z Wiednia do Salzburga,

która miała miejsce tak dawno temu, jawiła się jako ciągła

wędrówka na zachód, w stronę gdzie słońce znika za

horyzontem.

Jak mógł pięciolatek, przez cały czas zamknięty

w ukrytej w powozie klatce, zauważyć, że posuwają się

także na południe? A w Planinie nic nie wiedziano

o świecie.

Pomyłka ta okazała sig fatalna w skutkach dla Heikego.

Wkrótce bowiem przekonał się, że nikogo nie może

spytać o drogę. Ludzie na jego widok przerażeni od-

skakiwali w tył, a potem uciekali w popłochu.

Dlatego jechał teraz na koniu, którego podarował mu

Milan, kierując się prosto na wschód. Minął Zagrzeb

i węgierski Segedyn, a po długim miesiącu wędrówki

przekroczył dolinę Maruszy i znalazł się w Siedmio-

grodzie. Posuwał się śladem dwóch Francuzów, zapusz-

czając się zbyt daleko na wschód.

Kiedy lato z wolna zaczynało przeradzać się w jesień,

znalazł się na przełęczy, którą zamykał straszny, chory

las...

Ale wtedy nie był już sam.

ROZDZIAŁ V

Właśnie wchodząc w dolinę Maruszy spotkał swego

towarzysza podróży. Nad rzeką, akurat w miejscu, gdzie

spływała ona z wyżyn Siedmiogrodu w węgierską pusztę,

usytuowane było nieco większe miasteczko.

Heikemu doskwierał głód i szukał jedzenia. Zapasy

podróżne już się wyczerpały. Z bolesnego doświadczenia

wiedział, że jego wygląd przeraża ludzi, nieodmiennie

spotykał się z gestem oznaczającym "zgiń, przepadnij,

Szatanie!"

Teraz nie było już rady, musiał się pożywić. Ale długo stał

przyczajony w cieniu drzew przy rynku, wahając się, czy

wyjść z ukrycia. Czuł się jak w matni, opuszczony przez cały

świat. Nie mógł pojąć odrazy, jaką wywoływał w ludziach

jego widok. Heike miał dobrą, życzliwą duszę i bolało go

takie traktowanie. Przecież w domu, w wiosce, wszyscy go

lubili. Wielokrotnie już żałował, że w ogóle ją porzucił.

Ale innego wyjścia nie było, musiał się na to zdobyć,

o tym dobrze wiedział.

Zdał sobie także sprawę, że podróż na Północ będzie

znacznie trudniejsza, niż mu się wydawało.

W miasteczku odbywał się akurat jarmark. Tłoczyły się

kramy, pełno było krów i wędrownych kuglarzy. Heike

ogromnymi oczami wpatrywał się w owo nowe, nie-

spotykane zjawisko, Planina była wszak bardzo małym

i spokojnym zakątkiem świata. Tutaj panowały zgiełk

i rwetes, tętniło życie.

Jego szczególne zainteresowanie wzbudził pewien

obrazek. Na małej scenie stał jakiś młody człowiek

i usiłował zaimponować tłumowi czarodziejskimi sztucz-

kami. Heikemu spodobała się jego twarz - otwarta,

inteligentna i po szelmowsku uśmiechnięta, z opadającą

gęstą grzywą brązowych włosów, która dawno już nie

widziała nożyc. Oczy chłopaka były piwne, bystre, usta

szerokie i uśmiechnięte, a nos dość frywolnie zadarty,

nadający całemu obliczu wyraz optymizmu. Młodzieniec

skakał po scenie jak piłka z gutaperki i wykonywał

niezwykle proste sztuczki równie niezwykle niezgrabnie.

Publiczność wyraźnie nie była zadowolona. W powiet-

rzu fruwały zgniłe pomidory i inne owoce. Okrzyki

gniewu i dezaprobaty zagłuszały wypowiadane po niemie-

cku tyrady kuglarza, w końcu chłopak musiał się schować.

Heike z wahaniem przeszedł na tyły podartego namio-

tu, będącego tłem dla sceny. Zastał tam młodzieńca,

którego opuścił już cały zapał. Pracowicie ścierał z twarzy

sok pomidorowy.

Kiedy ujrzał buty Heikego koło siebie, oblizał palce

i rzekł z wisielczym humorem:

- Coś w każdym razie człowiekowi skapnie! - Roze-

śmiał się.

- Czy chcesz, bym ci pomógł? - zapytał Heike.

Kuglarz podniósł wzrok i zaraz zerwał się na równe

nogi.

- Kim jesteś? - zapytał, cofając się i ruchem dłoni jak

gdyby odpędzając przybysza. - Czy to sam Kusy oferuje

mi swe usługi? W zamian za co? Za moją duszę?

- Duszę możesz sobie zatrzymać - uśmiechnął się Heike.

- Nie mam nic wspólnego z diabłem. Ale jeśli możesz

zdobyć dla mnie jedzenie, spróbuję pomóc ci w czarach.

Chłopak dokładnie rozważał jego słowa, nadal za-

chowując rezerwę. Potem zadał dość logiczne pytanie:

- Jeśli jesteś czarownikiem, to dlaczego nie zdobę-

dziesz pożywienia za pomocą czarnej magii?

- Nie przeszłoby mi przez gardło - łagodnie odparł

Heike. - Ale sam widzisz, jak wyglądam, i ciebie także to

przeraziło. Trudno jest mi pomówić z kimkolwiek i dlate-

go mam kłopoty ze zdobyciem czegoś do jedzenia.

- Nie jesteś w tym osamotniony.

- Wiem, widziałem. A może pomożemy sobie na-

wzajem?

- W jaki sposób? - z wyczekiwaniem w głosie zapytał

chłopak.

- Czy jeszcze wracasz na scenę?

- Tak, niedługo.

- Nie wiem, ile potrafię, bo nigdy właściwie nie

czarowałem, ale myślę, że poradzę sobie z prostą sztuczką.

Musisz patrzeć mi prosto w oczy ze sceny, a jednocześnie

publiczność nie może mnie widzieć.

- To da się zrobić. - Chłopak był teraz wyraźnie

zaciekawiony. - Możesz ukryć się za zasłoną, nieznacznie

odsuniętą, a ja stanę odwrócony w twoją stronę.

Heike z aprobatą skinął głową.

- Doskonale! Tylko nie możesz stać, musisz siedzieć.

- Co masz zamiar zrobić? Nie na wszystko się zgodzę.

Nie chcę żadnego rżnięcia piłą!

- Nie, nic z tych rzeczy. Ale najpierw musimy

spróbować, czy to potrafię i czy ty przyjmiesz moje

impulsy, a dopiero potem urządzimy przedstawienie. Czy

możemy wejść do namiotu? Tutaj jeszcze ktoś nas zobaczy.

- Oczywiście. A po występie po równo podzielimy się

zgniłymi pomidorami.

Heike uśmiechnął się. Był pewien, że polubi chłopca.

Nadszedł czas, by rozpocząć przedstawienie. Peter, bo

tak na imię miał chłopak, wyszedł na scenę i skłonił się

zgromadzonym. Wyraźnie znać było po nim zdener-

wowanie. W czymś takim nigdy nie brał udziału. Od

strony gawiedzi natychmiast rozległy się gwizdy.

- Moje panie i panowie! - zawołał. - Spróbuję teraz

przeprowadzić pewien eksperyment. Potrzebna mi jest

chwila skupienia, proszę więc o ciszę.

Niewiele osób rozumiało jego niemiecki, ale po pew-

nym czasie wśród publiczności zapanował jako taki spokój.

Peter usadowił się na podłodze z nogami skrzyżowany-

mi po turecku. Intensywnie wpatrywał się w Heikego,

ukrytego za zasłoną.

Część publiczności, która nie zrozumiała zapowiedzi

Petera, z zaciekawieniem zaczęła się przyglądać i za-

stanawiać, co też z tego wyniknie. Wśród widzów rosło

napięcie. Najbardziej hałaśliwym zawadiakom znudził się

już kuglarz, odeszli więc gdzieś dalej.

Jakiś mały chłopiec z pubłiczności już uniósł rękę, by

posłać ku scenie naprawdę wielkiego, wyjątkowo soczys-

tego pomidora, ale ramię dorosłego powstrzymało go

w pół ruchu.

- Poczekaj i popatrz! Jeśli nic się nie stanie, dopiero

wtedy rzucisz.

Nagle oczy Petera ze zdziwienia zaczęły otwierać się

coraz szerzej i szerzej, w następnej chwili jakiś pomruk,

jak gdyby westchnienie, przepłynął po tłumie.

Rozległy się piski kobiet.

Peter siedział całkiem nieruchomo, ale powoli, bardzo

powoli unosił się znad podłogi, aż wreszcie zawisł

w powietrzu dobry łokieć nad sceną.

Heike był co najmniej równie zadziwiony. Zdał sobie

sprawę, że do tej chwili tak naprawdę nie wierzył

w możliwość powodzenia sztuczki. Efekt tak go przeraził,

że wypadł z transu i Peter z hukiem wylądował na

podłodze.

Wstał, krzywiąc się z bólu, ale zaraz triumfalnie

zamachał do publiczności, która tymczasem oszalała

z zachwytu. Posypały się monety, mniejsze i większe,

a Peter starannie je pozbierał. Ludzie najwyraźniej prag-

nęli dalszych pokazów.

Na dzisiaj jednak było już dosyć. Peter twierdził, że

wykonywanie sztuki do tego stopnia pozbawiło go sił, iż

przez resztę dnia musi odpoczywać.

Zaciągnął więc zasłonę i dwaj chłopcy zajęli się

liczeniem pieniędzy.

Niedługo było im dane posiedzieć w spokoju, gdyż

zaraz nadbiegł jakiś człowiek. Heike zaszył się w kącie,

zasłaniając się połami namiotu.

Mężczyzna chciał zatrudnić Petera na stałe jako artystę.

Mogliby wtedy jeździć po kraju i zarabiać wielkie pienią-

dze. Peter, który był inteligentnym młodym człowiekiem,

zapytał natychmiast, jak ów pan wyobraża sobie swoją

rolę.

- Oczywiście będę się tobą zajmował - odparł męż-

czyzna. - Będę pilnował, by nikt nie zabrał ci twoich

pieniędzy, zapowiadał twój numer i rozgłaszał o nim

wszem i wobec.

- Serdeczne dzięki - uprzejmie odrzekł Peter. - Ale do

tej pory radziłem sobie doskonale sam, niepotrzebni mi są

wyzyskiwacze. Dziękuję, ale teraz muszę jechać dalej.

Mężczyzna zmienił ton i chciał zmusić Petera do

posłuchu groźbami. Chłopak odparł na to, iż jest niezwyk-

le wrażliwy i gdy ktoś wywoła jego wzburzenie, nie może

występować. W końcu mężczyzna odszedł z przekleń-

stwem na ustach, zapowiadając, że wkrótce wróci.

- Musimy się stąd zabierać jak najprędzej - szepnął

Peter Heikemu. - Jadę na wschód...

- Bardzo mi to odpowiada - ucieszył się Heike. - Ja

także zmierzam w tym kierunku.

W pośpiechu zwinęli płótno i biegiem opuścili rynek.

Ponieważ Peter nie miał konia, załadowali prymitywny

namiot na wierzchowca Heikego, a sami szli po bokach

zwierzęcia.

Rączym krokiem opuścili miasteczko i wkrótce droga

zaczęła się wznosić.

- Razem wiele możemy zdziałać - radował się Peter.

- Ty pokażesz mi sztuczki, a ja je wykonam. To chyba nie

będzie wyzysk?

- Oczywiście, że nie, ja sam nie mogę pokazać się na

scenie. Ludzie gotowi pomyśleć, że to sam Zły urządza

sobie zabawę. O, ale teraz to już naprawdę jestem

głodny.

Dotarli do małej wioski, przycupniętej u stóp wzgórza.

Peter od razu pobiegł w kierunku domostw i kupił trochę

chleba, mięsa i mleka. Później siedli na porośniętym lasem

zboczu i zabraii się do jedzenia.

Dzień się kończył, zaczynało zmierzchać. Nie mogli za

długo odpoczywać, chcieli bowiem dotrzeć do położonej

nieco wyżej wsi, o której ktoś poinformował Petera.

Podobno była tam gospoda.

- Dokąd właściwie zmierzasz? - zapytał Peter. -"Na

wschód" to bardzo ogólne pojęcie. ja jadę do miasta,

które nazywa się Klausenburg, mam tam krewnych.

- A ja do Wiednia - odrzekł Heike z dumą. - Tam się

urodziłem i dlatego znam twój język na tyle, by się z tobą

dogadać. Ale Wiedeń będzie tylko pośrednią stacją.

Później wyruszam do...

Pomimo zapadającego zmroku dostrzegł, że Peter od

dobrej chwili wpatruje się weń ze zdumieniem.

- Do Wiednia? - powtórzył Peter. - Ale ja właśnie

stamtąd przybywam!

Heike zastygł w pół ruchu.

- Co takiego?

- No tak! Z każdą chwilą coraz bardziej oddalasz się od

tego miasta!

- Co ty mówisz? Ale byłem pewien, że Solve i ja... No,

cóż, takie są skutki, gdy nie można spytać ludzi o drogę.

Przysiadł na kępie trawy.

- I co mam teraz robić? - zapytał zniechęcony.

- Zawrócić?

- To niekonieczne. Chyba że chciałeś jechać do samego

Wiednia.

- Nie, wybieram się daleko na północ. Do Skan-

dynawii. Do kraju, który nazywa się Norwegia, i do

innego, do Szwecji. Tam mieszka moja ciotka. A nie wiem

nawet, gdzie leżą te kraje! - Ukrył twarz na kolanach.

- Przestań się tak roztkliwiać, na pewno zdołamy

sprowadzić cię na właściwy kurs. Nie możesz zawrócić

samotnie, to niebezpieczna okolica. Dojedziemy do wios-

ki, w której jest gospoda, tam prześpimy się z problemem,

a rano będziesz widział świat w jaśniejszych barwach.

Heike wstał z westchnieniem. Wszystko wydawało mu

się takie bezsensowne. Cały miesiąc jazdy, a był dalej od

celu swej podróży niż kiedykolwiek przedtem!

Podjęli wędrówkę. Zapadła już noc, w ciemności

z trudem odnajdowali drogę. Nie mieli odwagi jednak się

zatrzymać, potrzebowali dachu nad głową.

Peter opowiadał o sobie. Studiował w Wiedniu i był

bardzo światłym i oczytanym młodzieńcem. Rodzina

jednak zaczęła mieć kłopoty i rozpadła się, Peter musiał

więc przerwać studia. Wyruszył na wędrówkę do krew-

nych w Siedmiogrodzie i aby po drodze nie umrzeć

z głodu, próbował pokazywać czarodziejskie sztuczki,

całkiem bez powodzenia, aż do chwili pojawienia się

Heikego.

- A ja myślałem, że jesteś kuglarzem - śmiał się Heike.

- Na takiego wyglądasz.

- Mam to potraktować jako komplement czy obelgę?

- Moim zdaniem kuglarze to sympatyczni ludzie

- wielkodusznie odparł Heike.

Rozmawiali dalej. Peter rzeczywiście był bardzo miłym

kompanem, optymistą jakich mało i wkrótce humor

poprawił się Heikemu na tyle, że nie patrzył już w przy-

szłość tak czarno. Mógł zatrzymać się u krewnych Petera

w Klausenburgu do czasu, gdy dowie się dokładnie,

którędy ma jechać, i...

Peter zatrzymał się.

- Zadziwiające! Do gospody nie miało być aż tak

daleko! Z tego, co mówili w poprzedniej wiosce, powin-

niśmy już tam dotrzeć.

Rozejrzeli się dokoła w ciemnościach, ale zdołali

jedynie zobaczyć postrzępione szczyty gór, rysujące się

czamo na tle granatowego nieba. W pobliżu szumiała

rzeka lub strumień, poza tym panowała cisza.

- Droga jest zastanawiająco wąska - mruknął Peter,

pochylając się. - Sądzisz, że zabłądziliśmy w ciemności?

- To możliwe - przyznał Heike.

- Co teraz zrobimy? - zapytał Peter już nie tak pewnym

głosem. - Okolica pełna jest dzikich zwierząt. Krucho

będzie i z nami, i z koniem, jeśli nas zwietrzą.

Heike rozejrzał się dokoła.

- Nie przejmuj się drapieżnikami - rzekł w zamyśleniu.

- Długo już podróżuję, i z bardzo daleka. Mijałem

najdziksze górskie pustkowia, gdzie dokoła wyły wilki.

Żaden nie tknie ani nas, ani konia, Peterze.

Kompan popatrzył nań badawczo.

- Masz może Anioła Stróża? A może jakiś amulet?

- To drugie - spokojnie odparł Heike.

Peter nie pytał już więcej. Uznał swego towarzysza za

niezwykłą osobę, ale jeśli miał on powiązania z jakimś

innym światem, na pewno nie było to królestwo Szatana!

Wszystko jedno więc, co to było.

Pod półką skalną rozpięli płótno namiotu, osłaniające

zarówno ich, jak i konia ze wszystkich stron. Ułożyli się

do snu, słysząc, jak dokoła krążą w poszukiwaniu zdoby-

czy wszystkie drapieżniki Transylwanii. Heikego i jego

towarzyszy zostawiły jednak w spokoju. Wokół jamy nad

półką skalną zataczały wielki łuk.

- Kim jesteś, Heike? - szepnął Peter w ciemnościach.

Upłynęła dobra chwila, zanim otrzymał odpowiedź.

- Nie wiem, Peterze. Właśnie dlatego jadę do Skan-

dynawii. Muszę poznać prawdę. Bo widzisz, należę do

rodu, który nosi w sobie zarówno dobre, jak i złe

dziedzictwo. I, na wszystkie moce, żywię nadzieję, że mam

w sobie owe dobre siły.

Następnego dnia stało się dla nich całkiem jasne, że

zbłądzili. Odeszli tak daleko od ścieżki, że nawet jej nie

znaleźli. W jaki więc sposób mieli odnaleźć gościniec?

Rozglądali się za głębokim korytarzem wydrążonym

w ziemi, doliną Maruszy, ale wokół nich rozciągał się

jedynie lekko pofałdowany krajobraz: łagodne trawiaste

wzgórza, głębokie lasy i doliny. Doliny i doliny, jak okiem

sięgnąć doliny.

Pogubili się ze szczętem, nie wiedzieli nawet, czy

znajdują się na północ, czy na południe od Maruszy.

- Na południe od rzeki znajduje się część Karpat,

zwana Alpami Transylwańskimi - wyjaśnił Peter. - Na

północy leżą Góry Bihorskie. Nie mam pojęcia, gdzie

jesteśmy!

- Dużo wiesz. - Peter wyraźnie zaimponował Heike-

mu.

- Mówiłem już, że jestem bardzo oczytany - roze-

śmiał się Peter, ale w jego śmiechu zabrzmiał wyczuwal-

ny lęk. Zdawali sobie sprawę, że jeśli obiorą zły kieru-

nek marszu, będą się coraz bardziej oddalać od doliny

Maruszy.

Moźna by sądzić, że powinni przynajmniej wiedzieć,

po której stronie rzeki się znajdują, ale w ciemnościach

nocy przechodzili przez tak wiele mostów, że stracili

rachubę, a na ich usprawiedliwienie trzeba dodać, że byli

przy tym zmęczeni i wystraszeni.

- W każdym razie dobrze, że zdobyłeś aż tyle jedzenia

- powiedział Heike.

- Tak, nieźle zarobiliśmy na tym numerze z unosze-

niem się w powietrzu. Ale lądowanie było doprawdy

twarde, nie wolno ci tego powtarzać! Choć pewnie nigdy

już nie nadarzy się możliwość, by występować...

Pesymistyczny nastrój Petera nigdy nie trwał długo.

- Głupstwa plotę! Nie jesteśmy jeszcze straceni! Mamy

jedzenie, jesteśmy młodzi, silni i bardzo mądrzy. Prawda?

- Oczywiście, że tak - uśmiechnął się Heike.

Tak bardzo się cieszył, że znalazł sobie towarzysza

podróży. Peter był co prawda ubogi, ale i Heike nie był

bogaczem. Moralność Petera być może pozostawiała

wiele do życzenia, ale był wesołym kompanem, i to

wystarczyło.

Nie wolno im było martwić się na zapas, każdy dzień

musieli traktować oddzielnie.

Górskie pustkowia zdawały się nie mieć końca. Ni-

gdzie nie widać było bodaj śladu ludzkich osad.

Ale późnym popołudniem, kiedy słońce zawisło niepo-

kojąco nisko nad horyzontem, a cienie stawały się coraz

dłuższe i posępniejsze, Peter nagle zawołał:

- Spójrz, tam, na kolejnym wzgórzu! Jeśli to nie droga,

to gotów jestem oddać cały swój majątek!

- Taka obietnica z łatwością przychodzi komuś, kto

w ogóle go nie ma! Ale masz rację. Chodźmy!

Wstąpiły w nich nowe siły, przemierzyli kolejną dolinę

i...

Rzeczywiście była tam dróżka. Peter z radości aż

uklęknął i ucałował zarośniętą trawą ziemię.

Rozejrzeli się dokoła. Heike zwrócił się do towarzysza:

- Jak sądzisz, w którą stronę?

Peter wahał się chwilę.

Stali właśnie na drodze, którą wcześniej tego lata

jechali dwaj Francuzi. Chłopcy jednak nic o tym nie

wiedzieli.

- Tędy - orzekł Peter i dokonał złego wyboru.

Nie zdążyli ujść daleko, gdy na skraju drogi ujrzeli coś

przed sobą.

- To ludzie! - zawołał Heike zdumiony. - A już prawie

uwierzyłem, że jesteśmy sami na ziemi.

- I ja także. To dziewczyna... Pochyia się nad leżącym

mężczyzną. Chodź, pospieszmy się!

Dziewczyna zauważyła podróżnych i podbiegła w ich

stronę.

- Ach, czy jesteście aniołami, które przybywają w po-

trzebie? - zawołała po niemiecku. Nagle zatrzymała się.

Obrzuciwszy Heikego spojrzeniem stwierdziła: - Nie, nie

jesteście aniołami.

Bez wątpienia w jej glosie brzmiała trwoga.

- Nie bój się - uśmiechnął się Peter. - To jagnię

w wilczej skórze. Jeśli ktoś jest aniołem, to jest nim na

pewno mój towarzysz Heike. Czy możemy ci w czymś

pomóc?

Dziewczyna nie była pięknością, wydawała się jednak

szczera i miła. Miała prostą, chłopską twarz, bez śladu

duchowego wyrafinowania, ale na co ono komu na takim

pustkowiu?

- Mój ojciec - powiedziała. - On nie żyje. Zabłądziliś-

my i nie mógł już znieść męczącej wędrówki.

- Przykro nam o tym słyszeć - powiedział Peter.

Dziewczyna wcale nie sprawiała wrażenia pogrążonej

w głębokim żalu.

- Ani słowa złego o zmarłych - rzekla krótko. - Czy

możecie mi pomóc go pochować?

Kiedy podeszli bliżej, lepiej ją zrozumieli. Leżący na

ziemi mężczyzna cuchnął podłą gorzałką, choć przecież

już nie oddychał. Nieboszczyk wydawał się wulgarną,

nędzną kreaturą. Na pierwszy rzut oka widać było, że to

wędrowny oszust. Twarz poorana zbyt wczesnymi zmar-

szczkami, sterana rozpustnym, łajdackim życiem. Wy-

strojony w barwne szatki, pomimo prostackiej pseudo-

elegancji był niewiarygodnie brudny i zaniedbany.

Młodzieńcy niewielkie mieli pole do popisu. Zaraz

zabrali się za przygotowywanie odpowiedniego grobu, co

okazało się wcale niełatwe, gdyż nie mieli łopat ani

żadnych narzędzi, mogących im ułatwić kopanie. Po-

chówek odbył się w milczeniu; w ten sposób okazali

szacunek zmarłemu. Peter odmówił krótką modlitwę, po

czym szybko oddalili się z tego miejsca.

Dziewczyna, nazywała się Mira, nie miała pojęcia,

gdzie się znajdują. Ona i jej ojciec przybyli mniej więcej

z tej samej strony co chłopcy. Zostali przepędzeni z małej

górskiej wioski, w której ojciec przywłaszczył sobie zbyt

wiele rzeczy, należących do jej mieszkańców.

Ku jego wielkiemu zmartwieniu wieśniacy zdołali

odebrać mu wszystko, co tak uczciwie nakradł, tak więc

ani on, ani córka nie posiadali już nic. Mira przyrzekła

kiedyś matce, że będzie zajmować się ojcem, ale zadanie to

okazało się nad wyraz trudne, gdyż ojciec pomiatał nią,

rozkazywał i bił, kiedy za dużo wypił, a tak było ciągle.

- Wybaczcie, że tak mówię - urwała. - Mimo wszystko

był moim ojcem.

Peter uśmiechnął się do niej czarująco.

- Czasami ma się prawo wylać całą żółć, jaka na-

gromadzi się w człowieku.

- Tak, ale nie jest dobrze...

Lękliwie rozejrzała się dokoła. Wiedzieli, o co jej

chodzi. Gdy źle mówi się o zmarłym, jego duch może

prześladować tego, kto nierozważnie wypowiadał takie

słowa.

Peter odwrócił się i przez chwilę szedł tyłem mówiąc

głośno i wyraźnie:

- Pokój twej duszy, niech spoczywa w pokoju!

Po czym dostojnie uczynił w powietrzu święty znak

krzyża, taki, jak czynią księża, kierując go ku drodze,

która znikała za nimi w ciemnościach.

Dwie godziny później, kiedy naprawdę zaczęło zmierz-

chać, znaleźli się w pobliżu położonej wysoko przełęczy,

którą jakiś czas temu sforsowali Yves i jego stryj. A kiedy

z niej wyszli...

- Do licha - szepnął Peter. - Czy to las, czy żywy trup?

Wypowiedź tę można było uznać za absurdalną, lecz

Heikemu wydała się całkiem na miejscu. Przez chwilę stali

nieruchomo, wdychając wilgotne, duszne powietrze zale-

głe między drzewami. Przerażony koń zarżał i położył

uszy po sobie.

Było już późne lato i rozpad lasu tym bardziej rzucał się

w oczy. Mira, siedząca na końskim grzbiecie, zadrżała.

- Czuć tu śmiercią - bezgłośnie powiedział Peter.

- Tak - odmruknął Heike.

- Czy las może być tak...?

Peter nie dokończył zdania, ale Heike świetnie go

zrozumiał.

- Jak gdyby miał oczy - dodał, bardzo cicho ze

względu na Mirę.

- Może zawrócimy? - bąknął Peter.

- Nie wiem - odparł Heike. - Coś się tutaj kryje.

- Dlaczego tak jęknąłeś?

- Mój... amulet.

- Co on ma z tym wspólnego?

- Nie spodobało mu się, że chcę zawrócić.

Peter wpatrywał się w przyjaciela.

- Cóż ty, u diabła, wygadujesz?

Heike rozpiął koszulę i pokazał mu amulet.

Peter ze zdumienia rozdziawił usta.

- Mandragora? Święty Boże!

- Czuwała nade mną przez dziewiętnaście lat, Peterze.

- I teraz życzy sobie, byśmy jechali dalej?

- Tego nie powiedziałem. Wiem jedynie, że skuliła się

na znak protestu.

- Nic z tego nie pojmuję!

- Boję się! - rozpłakała się Mira. - O czym wy mówicie?

- O niczym - uciął Peter.

- Zostałem do czegoś wybrany - mówił Heike.

- Wszyscy, do których mandragora pragnęła należeć,

zostali wybrani do zwalczania złych mocy. Nie wiem

teraz, co mam robić. Nie śmiem się jej sprzeciwiać.

- Sądzisz, że las jest złą mocą?

Heike patrzył na niego żółtymi jak siarka oczami.

- A jak ty sądzisz?

Peter zaśmiał się nerwowo.

- No, w każdym razie nie jest dobry! - Westchnął.

- Ale masz rację. Nie wiadomo, dokąd zajedziemy, gdy

zawrócimy. A las musi się przecież kiedyś kończyć.

- Właśnie - cicho odparł Heike. - Tego właśnie się

obawiam.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Peter, jak

zawsze bystry.

- Chodzi mi o to, co może kryć ten las.

Odpowiedź ta odebrała Peterowi mowę. W milczeniu

posuwali się naprzód, prowadząc między sobą opierające-

go się konia. Mira ze strachu zamknęła oczy.

Czuli się bardzo niepewnie, gorzej nawet niż Francuzi.

Trójka młodych ludzi była bowiem bardziej wrażliwa niż

francuscy szlachcice. Tamci, siedząc na koniach, byli

bezpieczniejsi niż bezbronni chłopcy. Przyznać też trzeba,

że czuć już było jesienną zgniliznę, odór unosił się

z nasiąkniętej wilgocią ziemi i zatrzymywał w powietrzu.

Bluszcz przybrał chorobliwie żółtą barwę, a wstęgi

porostów zwisające z gałęzi wydawały się bardziej lepkie

niż normalnie.

Wszystko to wywarło niesamowite wrażenie na chłop-

cach, a zwłaszcza na Heikem. Mira zasłaniała teraz rękami

także i uszy. Nie patrzeć, nie słyszeć, nie wiedzieć!

- Wyczuwa się tutaj coś niezdrowego, Peterze - powie-

dział cicho Heike.

- Nie musisz mi o tym mówić!

- Chodzi mi o coś głębszego. Wszystko inne widzimy.

Ale jest coś, czego nie dostrzegamy, a co jest o wiele

bardziej niebezpieczne. Las jest jedynie osłoną.

- Osłoną? Chcesz powiedzieć, że coś znajduje się

w głębi, pod tym ohydnym poszyciem?

Heike zastanawiał się.

- Albo w środku - powiedział wolno. - W głębi lasu.

- I twierdzisz, że mamy to zbadać?

- Jeśli się wahasz, to nie.

- Do diaska! Rozbudziłeś moją ciekawość. Idę z tobą!

Przeszli jeszcze kawałek, ale Heike znów przystanął.

- Nie, nie chcę was w to wciągać. Zawracamy!

- Nigdy w życiu - sprzeciwił się Peter. - Nie widzisz,

że ta napuchnięta wodą gęstwina zaczyna rzednąć? Prze-

szliśmy przez nią, nie natykając się na nic okropnego!

Jego optymizm zaraził Heikego.

- A więc dobrze, jedźmy dalej. Właściwie to dość

podniecające, prawda?

- Najciekawsza przygoda, w jakiej brałem udział

- stwierdził Peter. - W twoim towarzystwie zdarzy się

człowiekowi co nieeo przeżyć. Zastanawiam się, jakbym

się czuł, gdybym musiał iść tędy sam!

- Mnie także nie przypadłoby to do gustu - zapewnił

go Heike na swój powolny, dający poczucie bezpieczeń-

stwa sposób. - A teraz mamy jeszcze pod opieką dziew-

czynę!

Uśmiechnęli się do siebie.

Ich dusze przenikał jednak lęk, ale starali się go nie

okazywać. Las nie zdjął z nich jeszcze swego dławiącego

uścisku, choć na horyzoncie wyraźnie zaczęło się przejaś-

niać.

Niedługo potem zostawili za sobą ostatnie drzewa

i roztoczyła się przed nimi nieduża dolina. Na jej dnie

usytuowane było miasteczko.

- Hura! - zawołał Peter. - Dotarliśmy do ludzi!

- Gdzie? - spytał Heike.

- Nie widzisz? Tam, w dole widać gromadkę do-

mostw!

Teraz także i Mira ośmieliła się odjąć dłonie od uszu

i otworzyć oczy.

- Naprawdę nie widzisz, Heike? - wykrzyknęła. - Ach,

mój Boże, dotarliśmy do ludzi! Dzięki ci, Święta Mario!

- Tak, teraz widzę - uśmiechnął się Heike. - Wydawało

mi się, że to rozrzucone kamienie. Ale tam przecież jest

nawet kościół!

- O zmroku lepiej widzę niż ty, zauważyłem to już

wczoraj. Chodźmy, pospieszmy się, zanim zapadną ciem-

ności!

W pół drogi Heike jeszcze raz wstrzymał prowadzone-

go przez siebie konia.

- Słyszeliście?

- Nie - zdziwił się Peter, który szedł przodem i teraz

odwrócił się, nasłuchując.

- Uderzenia skrzydeł jakiegoś wielkiego ptaka, a raczej

dwu. Ale jest tak ciemno...

Mira uderzyła w krzyk:

- Coś koło mnie przeleciało ze świstem, a potem coś

żywego uderzyło we mnie, otarło się o moją twarz! Chcę

zejść na dół, do was!

Heike pomógł jej zsiąść z konia.

- Już odleciały - powiedział cicho do dziewczyny.

- Nic nie słyszałem - wyznał Peter.

- Były bardzo blisko - rzekł Heike w zamyśleniu.

Jedynie jemu nie przyniosła ulgi świadomość, że

wydostali się ze strasznego lasu.

ROZDZIAŁ VI

Mira w dalszym ciągu nie ufała Heikemu, nie chciała

patrzeć na jego ogromną postać, która w milczeniu

posuwała się z tyłu. Kurczowo ściskała Petera za rękę, jak

gdyby on był jedyną ostoją w tym przerażającym świecie.

Heike prowadził konia i tak schodzili w dół, niewygodną,

wąską ścieżką, w ciemności.

- Aach! - jęknęła Mira. - Byłam naprawdę bliska

śmierci w tym straszliwym, podmokłym lesie! Wydawało

mi się, że zewsząd obserwują nas złe ślepia, czają się

w drzewach, w mchu, czyhają w bagnie. Musiałam

zamknąć oczy, by nie natrafić na żaden zły wzrok.

- Ale to już minęło - uśmiechnął się Peter. - Wiesz,

człowiek potrafi tak wiele sobie wmówić. Dopiero póź-

niej widzi, jak histerycznie się zachowywał. Ale posłuchaj,

coś przyśzło mi do głowy... Nie będzie zbyt dobrze

wyglądało, gdy nagle pojawimy się w wiosce jako troje

zupełnie obcych sobie ludzi. Może powiemy, że ty, Miro,

jesteś siostrą jednego z nas?

- Tak, twoją! - wykrzyknęła, przysuwając się do

Petera. W następnej chwili zdała sobie sprawę, że palnęła

głupstwo, bo wcale nie marzyła o tym, by być siostrą

czarującego Petera. Ale z drugiej strony nie chciała, by

ktoś pomyślał, że jest spokrewniona z Heikem. Był tak

odmienny od niej, jej zdaniem właściwie niepodobny do

nikogo na świecie.

Kiedyś, w pradawnej przeszłości, musiał wynurzyć się

z jakiejś otchłani...

Choć przecież Peter ręczył za niego.

I tak delikatnie zdjął ją z grzbietu konia, mimo że

wzbraniała się przed jego dotknięciem.

Ale jak szkaradnie wygląda!

Właściwie nie miało większego znaczenia, za czyją

siostrę będzie uchodzić, wszak potrzebowali schronienia

zaledwie na jedną noc.

Tak przynajmniej wydawało się Mirze...

Późna pora odebrała jej siły. Myśli kłębiły się w głowie.

Ojciec... Ojciec, śpiący teraz wiecznym snem w grobie,

którego nikt nie odnajdzie! Sam...

Nie, nie chciała płakać! Raczej powinna myśleć o wszy-

stkich tych dniach, gdy musiała ratować ojca z opresji,

w które się wplątał, wypraszała wolność u władz, odnosiła

skradzione przedmioty, uprzedzała wspólników, by wy-

strzegali się jego matactw, zajmowała się cuchnącym

gorzałą bezwładnym cielskiem, jakim stawał się po hałaś-

liwych biesiadach z podobnymi sobie...

A te wszystkie razy, które na nią spadły! Po jednej

z kolejnych awantur ogłuchła na jedno ucho. Tylko

dlatego, że nie zgadzała się sprzedawać swego ciała, gdy

brakło mu pieniędzy.

On jednak i tak zdołał ją upokorzyć. Sprowadzał dla niej

"klientów", natrętnych, ohydnych mężczyzn, których

wpuszczał do jej izdebki, do szopy czy gdzie tam zdobyli

dach nad głową. Wybuchał śmiechem, słysząc jej rozdziera-

jące krzyki i wołanie o ratunek. Dostawał przecież

pieniądze, za które mógł kupić sobie więcej wódki.

Nad tym, owszem, mogła płakać, ale nie nad nim.

Czy też może powinna odczuwać żal? Czyż nie jest

obowiązkiem córki szanować ojca nawet po jego śmierci?

Czy nigdy nie zdoła się od niego uwolnić?

I jrszcze śmiała snuć marzenia o Peterze!

Odruchowo wysunęła dłoń z jego dłoni.

Przedziwne, ale miała wrażenie, że od tyłu napływa

ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Jak gdyby ten okropny

Heike... rozumiał?

Niemądre myślil

- Dokąd zmierzaliście? - zapytał ją Peter. - Ty i twój

ojciec?

- Och, dokądkolwiek. Kiedy taki człowiek jak on da

się poznać we wszystkich cywilizowanych okolieach,

pozostają tylko bezludne pustkowia.

- Wiele jest takich niebieskich ptaków - stwierdził

Peter. - Ja byłem jednym z nich.

- Ty? Ależ ty wyglądasz na szlachetnie urodzonego!

- Naprawdę? - roześmiał się. - Ja mam jedynie

szlachetne serce, ale z powodu ubóstwa nie mogę

z niego korzystać. Miałem być profesorem, a zamiast

tego zostałem marnym kuglarzem. Heike mnie urato-

wał.

- Czy... czy on także jest błędnym rycerzem?

- Heike? Nie, on zmierza do domu, na Północ, do

Skandynawii. Tam ma przejąć rodowy dwór albo nawet

dwa dwory.

Mira odwróciła się i szeroko otwartymi oczami wpat-

rywała się w Heikego. W ciemności dostrzegała jedynie

olbrzymią sylwetkę z niezwyczajnie szerokimi ramionami.

Twarz szczęśliwie skrywał cień, nie miała ochoty znów jej

zobaczyć.

Czy naprawdę uśmiechnął się do niej przyjaźnie, czy też

było to tylko złudzenie?

Peter westchnął:

- Czeka nas jeszcze jeden kłopot. W jaki sposób

mieszkańcy miasteczka zrozumieją, o co nam chodzi? I jak

my pojmiemy ich mowę?

- W wiosce, w której byliśmy z ojcem ostatnio, nie

zrozumieliśmy ani słowa - przyznała Mira. - I tutaj też

pewnie mówią tym samym językiem.

- Wielce obiecujące - cierpko rzekł Peter.

Kiedy nareszcie dobrnęli do miasteczka, zapadła już

głęboka noc, ale okna świeciły ciepłym, żółtym blas-

kiem. Wkrótce dotarli do rynku, przy którym mieściła

się karczma. Uwiązali konia i weszli do izby szyn-

kowej.

Siedząca tam garstka mężczyzn umilkła, zwracając ku

nim zastygłe nagle twarze. Po pierwsze, było już podej-

rzanie późno, a po drugie, tu, na południu, nigdy nie

akceptowano obecności kobiet w tak męskim rejonie,

jakim była izba szynkowa. Wszyscy czterej poderwali się

z miejsc, gdy tylko Heike znalazł się w kręgu światła.

Energicznie zaczęli czynić znak krzyża, a potem ruchy

mające powstrzymać Heikego przed zbliżeniem się do

nich.

- Gruss Gott - powiedział swym jasnym głosem Peter.

Zalali go potokiem wzburzonych słów, wskazując przy

tym na Heikego. Najwyraźniej życzyli sobie, by jak

najszybciej opuścił ich przybytek. I Mira także, tak,

właściwie cała trójka powinna w jednej chwili odejść

z miasteczka.

Ale Heike drgnął, słysząc ich głosy. Przecież to język

Dimitriego! pomyślał.

Pozdrowił obecnych, lekko się kłaniając, i rzekł w ich

mowie:

- Nie zwracajcie uwagi na mój nieszczęsny wygląd,

nikt nie pytał mnie o zdanie, gdy przyszedłem na świat.

Zapewniam was, że nie macie do czynienia z siłami

ciemności, ale nie zaprzeczam, że moja twarz zawsze

utrudniała mi nawiązywanie kontaktów z ludźmi. Bardzo

proszę, sądźcie mnie według mego usposobienia, nie po

wyglądzie!

Natura obdarzyła Heikego głębokim, przyjemnym

głosem, który zawsze wywierał dobre wrażenie. Było tak

i teraz. Mężczyźni nieco się uspokoili, ale nadal stali,

gotowi rzucić się do ucieczki na pierwszą oznakę niebez-

pieczeństwa.

- Ja i moi przyjaciele, rodzeństwo Peter i Mira,

jedziemy z daleka i zabłądziliśmy. Czy możecie powiedzieć

nam, gdzie jesteśmy, i czy moglibyśmy dostać coś do

jedzenia i schronienie na dzisiejszą noc?

Mężczyźni, z ulgą przyjmując możliwość złożenia

kłopotu na barki kogoś innego, zawołali zaraz:

- Zeno!

Wyszedł karczmarz w swym wielkim fartuchu i jeden

z mężczyzn rzekł, wskazując na Heikego:

- On twierdzi, że nie jest niebezpieczny i, na Boga,

niemal mu wierzę. Chcą coś zjeść i przenocować.

Zeno w milczeniu przyglądał się gościom, szczególnie

długo zatrzymując badawcze spojrzenie na Heikem.

Wreszcie skinął lekko głową i dłonią dał znać, że mają

usiąść i czekać na podanie posiłku.

Mężczyźni zaprosili ich do dużego stołu, obcy przyby-

sze wyraźnie wzbudzili ciekawość miejscowych.

Przez chwilę panowało milczenie, wszycy obecni mie-

tzyli się tylko wztokiem. W końcu Heike odezwał się

łagodnie:

- Zdaje się, że macie tu w wiosce jakieś kłopoty?

Peter i Mira naturalnie nic nie zrozumieli, ale mężczy-

źni gwałtownie zadrżeli. Zeno wyszedł właśnie z kuchni

i usłyszał słowa Heikego.

Nikt mu nie odpowiedział. Popatrzyli po sobie, niepe-

wni i podejrzliwi.

Zeno usiadł przy stole i zachowując kamienny wyraz

twarzy, ze wzrokiem utkwionym w Heikego, zapytał:

- Dlaczego tak uważasz?

Z żółtych oczu Heikego promieniowała łagodność.

- Trudno na to odpowiedzieć, ale jeśli dowiem się

czegoś więcej, być może będę mógł wam pomóc.

Wsłuchiwali się z uwagą, ale jakby napięcie nieco z nich

opadło. Siedli wygodniej i odetchnęli.

- Jak ty, taki młody chłopak, możesz mówić nam takie

rzeczy? - Na twarzy Zeno malowała się surowość.

- Ponieważ wywodzę się z rodu, który posiadł moc

zwalczania zła.

Z trudem chwytali oddechy, lękliwie rozglądając się

dokoła, jak gdyby coś mogło kryć się w zakamarkach

izby.

- Tu nie ma niczego złego - stwierdził Zeno, ale wyraz

jego oczu przeczył tym słowom. - Tu nie ma absolutnie

nic złego, nie pojmuję, jak mogła przyjść ci do głowy taka

absurdalna myśl!

Heike wzrokiem omiótł pomieszczenie.

- Ten las... - rzekł powoli. - Czarne ptaki, krążące

nocą... I dlaczego nie ma u was wianków z czosnku, jak we

wszystkich gospodach Słowenii, Węgier i tutejszych

okolic?

- Nie rozumiem, o czym mówisz - mruknął Zeno.

- Powiedz więc przynajmniej, gdzie jesteśmy!

- Miasteczko nazywa się Stregesti i leży w Ardeal.

Peter, który na próżno usiłował zrozumieć rozmowę,

nagle się ocknął.

- Ardeal to rumuńska nazwa Siedmiogrodu, a "strega"

oznacza, Boże, zmiłuj się nad nami, czarownicę!

Heike odetchnął z ulgą.

- Ach, tak - rzekł po prostu. I dalej mówił po

niemiecku: - Wyraźnie widzę, że ci mężczyźni pragną

podzielić się ze mną jakimiś troskami, ale nie mają odwagi

tego uczynić. Boją się kogoś lub czegoś. Prawdopodobnie

osobie, która ma za długi język, grozi straszliwa kara.

- Ale o czym rozmawialiście? Oni wyglądają na

śmiertelnie wystraszonych!

- Później ci to wyjaśnię.

Znów zwrócił sig do mężczyzn:

- Nie ma tu czosnku powiązanego w wianki... Czy to

znaczy, że nie ma tu również wampirów?

Znaleźli się teraz na bezpiecznym gruncie. Na twarzach

mężczyzn odmalowała się ulga.

- Nie! Nie ma żadnych wampirów!

- Ale jest za to coś innego?

I znów dało się wyczuć strach, choć twarze pozostały

kamienne, nieprzeniknione.

- Co innego? - niefrasobliwie powtórzył Zeno. - A cóż

by to miało być? No, jedzenie już chyba goto...

Urwał w pół słowa. Wszyscy nasłuchiwali. Na twa-

rzach widać teraz było już wyraźny strach.

Z zewnątrz dobiegł odgłos wtaczającego się na rynek

powozu.

Peter uśmiechnął się.

- Któż to urządza sobie przejażdżkę o tak późnej

porze?

Mężczyźni wyglądali, jakby mieli ochotę rozpłynąć się

w powietrzu, a nie mogli wyjść z szynku, nie napotykając

w drzwiach pasażerów powozu.

Otworzyły się drzwi, do środka weszły dwie damy.

Wyższa i starsza gwałtownie się zatrzymała. Nosiła czarną

woalkę, ale pod nią można było dostrzec niezwykle

urodziwą twarz, parę wielkich czamych oczu i drgające

nozdrza.

Starsza dama zawróciła na pięcie i popychając przed

sobą młodszą, prześliczną dziewczynę, opuściła karczmę.

Wkrótce dało się słyszeć turkot odjeżdżającego w szalo-

nym pędzie powozu.

W karczmie zapadła grobowa cisza. Mężczyźni stali jak

wryci, spoglądając na siebie z niedowierzaniem. Później

zwrócili oczy ku Heikemu.

Nie spuszczali z niego wzroku.

- Cóż to za piękne damy? - zapytał Peter.

Heike przetłumaczył jego pytanie.

Mówienie sprawiało Zeno wyraźną trudność.

- To księżniczka Feodora i jej kuzynka Nicola.

Mieszkają w pobliżu.

W izbie znów zapanowało milczenie.

I nagle Zeno przemówił do Heikego, powoli, jak

gdyby się budził:

- Zaiste, z niezwykłego musisz wywodzić się rodu.

Nigdy dotąd się to nie zdarzyło.

Mężczyźni rozeszli się do domów i goście w samotno-

ści spożywali posiłek.

Zeno krążył między kuchnią a izbą szynkową niczym

zdezorientowana kura, nie mając odwagi odezwać się do

Heikego.

Dopiero gdy zaprowadził ich na piętro, by pokazać

pokoje, zdobył się na kilka znaczących słów.

- Ta izba nada się może dla młodych panów? - zapytał

otwierając drzwi do pokoju będącego kiedyś sypialnią

Yvesa i barona. - A panienka niech zajmie sąsiedni pokój?

- Dziękujemy - powiedział Heike. - Bardzo nam to

odpowiada.

Zeno podszedł bliżej i mruknął tak cicho, że ledwie

było go słychać:

- Najlepiej będzie, jeśli panienka będzie miała okno

zamknięte. Tyle tu robactwa...

Mira, zorientowawszy się, czego dotyczy rozmowa,

gdyż Zeno dokładnie sprawdzał okno, zawołała z żalem:

- Ale tutaj jest tak gorąco!

Heike wtrącił się natychmiast:

- Zrób tak, jak mówi gospodarz, Miro! To bardzo

ważne. Bez względu na wszystko nie otwieraj okna! Mają

tu pewien gatunek niebezpiecznej muchy...

Dziewczynę zadowoliło to wyjaśnienie i przyglądała

się już tylko w milczeniu, jak Zeno i Heike starannie

zatykają szczeliny w oknie.

- Naturalnie drzwi także nie wolno ci otwierać

- nakazał Heike. - Jest tu nocnik, nie będziesz więc

musiała wychodzić. Zostań u siebie aż do czasu, gdy rano

cię obudzimy.

Odwrócił się ku karczmarzowi Zeno.

- A więc ta... mucha jest szczególnie niebezpieczna dla

kobiet?

- Tak - mruknął Zeno. - Nie lubi młodych dziewcząt.

Heike zrozumiał teraz, że karczmarz dopuścił się czegoś

niezwykłego. Po raz pierwszy usiłował ostrzec swoich gości!

Wielkie nadzieje pokładał widać w Heikem.

Ogromny był to ciężar dla kogoś, kto nigdy nie miał

okazji wypróbować siły swych wrodzonych zdolności.

Ale takie zaufanie również zobowiązywało.

Gdyby tylko Heike mógł dowiedzieć się czegoś więcej!

Kiedy wrócił do swojej izby, natychmiast i w niej

zabrał się za uszczelnianie okien i drzwi.

Peter, który już się położył, wysunął głowę spod

przykrycia i zapytał zniecierpliwiony:

- Co tu się właściwie dzieje?

- Nie wiem jeszcze - odparł Heike. Przysiadł na brzegu

łóżka i zaczął ściągać buty. - Ale musimy uważać na Mirę,

nie wolno zostzwiać jej samej.

- Ale przecież właśnie teraz została sama!

- Zamknęła się od środka i obiecała, że nie ruszy się

z łóżka przez całą noc.

Heike zadumał się z jednym butem w dłoni.

- To ma coś wspólnego z owymi dwiema damami.

Peter natychmiast usiadł na łóżku.

- Na pewno nie z tą śliczną. Sprawiała wrażenie takiej

stłamszonej.

- Nie zwróciłem na nią uwagi, przyglądałem się tej

dominującej osobowości.

- Piękna smoczyca - zachichotał Peter. - Ale ja

patrzyłem tylko na Nicolę. Może ona jest w niewoli

u smoka? Biedna istota, wyglądało, jakby szukała ratunku.

- Być może. Ale sądzę, że nie powinieneś mieszać się

w ich stosunek strażnika i więźnia, w każdym razie dopóki

nie dowiemy się czegoś więcej.

Peter z powrotem opadł na poduszki.

- Nicola... - powiedział rozmarzony. - Takie cudowne

imię...

- Myśl raczej o bezpieczeństwie Miry!

- Mira! Ta krowa! Za dużo fantazjujesz, Heike, to

wszystko nie może być aż tak niebezpieczne! Stary,

niszczejący las, czego tu się bać? - Westchnął. - Nie mogę

oderwać myśli od Nicoli. Taka delikatna postać, te

wystraszone oczy błagalnie wpatrujące się w moje...

- Doprawdy, wiele zdołałeś zaobserwować przez tak

krótką chwilę!

- To był moment, w którym czas jakby się zatrzymał.

Jej los wydał mi się taki gorzki. Muszę jej pomóc, muszę!

Heike stłumił westchnienie i wsunął się do łóżka,

dręczony niepewnością. Jego myśli wciąż zaprzątało zło

kryjące się w dolinie, nie mógł zasnąć.

Udręką było dla niego także przebywanie w ciasnej,

zamkniętej izbie, ale powtarzał sobie, że na zewnątrz jest

jeszcze gorzej, a to trochę pomogło przezwyciężyć atak

klaustrofobii.

Bezgranicznie tęsknił także za domem, za Eleną i Mila-

nem, za młodszym rodzeństwem. Czuł się zbyt młody

i niedoświadczony, by podjąć walkę ze złem zalegającym

w miasteczku, w całej dolinie.

Uczynił więc to, co zwykle robił wtedy, gdy siedział

w klatce, czując się zagubiony i nieszczęśliwy. Delikatnie

ujął mandragorę i ułożył ją blisko siebie, nie wypuszczając

z dłoni. Potrzebował teraz jej wsparcia.

Mira śniła.

We śnie rzucała się na łóżku, cicho pojękując. Wokół

niej rozlegały się ciche kroki i tajemnicze szepty. Znaj-

dowała się w pomieszczeniu najbardziej przypominają-

cym komorę grobową. Nad nią stali zmarli i mamrotali

coś głuchymi głosami, kołysząc się powoli raz w jedną,

raz w drugą stronę. Wpatrywali się w nią leżącą na

łóżku.

Chwilami wzrok jej padał na okno, znajdujące się za

nimi. Na zewnątrz było coś jeszcze...

Blade twarze? Dłonie przesuwające się po szybie,

pragnące dostać się do środka? Nie...

Nie widziała dobrze. We śnie panował półmrok. Zza

okna także dochodziły kroki i szepty, ale jakieś inne.

Ptasie oczy? Małe, połyskujące czarno? Złośliwie pat-

rzące z ukosa?

Nie.

Ale tam bez wątpienia coś było. Kołyszący się ludzie,

którzy tak bezradnie wzdychali, znów przesłonili jej okno

i cały widok.

Teraz to widziała, tak, bez wątpienia. Coś z całych sił

próbowało wedrzeć się przez okno. Szumiało, szeleściło.

Cóż to, na Boga, mogło być?

W pomruku brzmiała coraz wyraźniejsza groźba, coraz

bardziej przerażająca, narastała aż do crescendo. Mira wiła

się po łóżku, jęczała, aż w końcu się obudziła.

Na moment wstrzymała oddech. W izbie panował

dławiący zaduch.

Było cicho, spokojnie. Powoli wracała do rzeczywisto-

ści i nocny koszmar zaczął mijać, łagodnie wycofywał się

do ukrytych zakamarków jej podświadomości.

Była mokra od potu. Koniecznie trzeba otworzyć

okno, pomyślała.

Uczyniła już ruch, by usiąść, gdy nagle przypomniała

sobie ostrzeżenie Heikego.

Z powrotem się położyła. Tym razem traktowała jego

słowa poważnie.

Leżała nasłuchując dźwięków doliny, ale było cicho jak

w grobie. Ogarnęło ją uczucie, że przekroczyła już

granicę, dzielącą ją od świata zmarłych. Odmówiła po-

spiesznie modlitwę, ale jej słowa zabrzmiały dziwnie mało

znacząco.

To śmierć ojca tak na mnie wpłynęła, tłumaezyła sobie

w myśli. Nic dziwnego, że dręczą mnie koszmary o zmar-

łych.

Gdyby tylko nie była tak bardzo sama! Cay mogła

zapukać w ścianę, do chłopców?

I co by im powiedziała? Chodźcie, trzymajcie mnie za

rękę, mam takie straszne sny?

Zorientowała się nagle, że drży na całym ciele i że stan

ten trwa już od momentu przebudzenia.

Przypomniała sobie, że karczmarz Zeno dokładnie

zatkał także i dziurkę od klucza w jej drzwiach!

Nie wiedziała, czy uznać ten fakt za niepokojący, czy

może raczej uspokajający.

Chyba i taki, i taki.

Dopiero gdy światło poranka zajrzało przez małe

okienko, Mira zasnęła.

Peter przez całą noc spał spokojnie. Często na wargach

wykwitał mu uśmiech zadowolenia, jak gdyby śnił cudo-

wne sny, w których nikomu innemu nie wolno było

uczestniczyć.

Tylko Heike na krótką chwilę przebudził się, za-

trzymując stan świadomości w połowie drogi pomiędzy

jawą a snem.

W jego wrażliwą duszę wryła się atmosfera zalegająca

w dolinie. Gnijąca śpiączka milczącego lasu, wilgoć

spływająca kroplami po gałęziach, miarowy chlupot wody

przy bagnistych brzegach rzeki, cisza, wyczekująca w pró-

żnej nadziei, westchnienia wszystkiego, co trwało, poję-

kując...

I jeszcze do tego ten drażniący niepokój, biorący swój

początek u nieznanego źródła.

Heike obrócił się w łóżku. Jego dłoń instynktownie

mocniej zacisnęła się na madragorze.

Niejasne, niepewne myśli zaczęły się formułować.

Muszę ich stąd zabrać. Jak najprędzej. Nie możemy

zostać tu nawet o moment dłużej, niż to konieczne. Jestem

tylko młodym, niedoświadczonym chłopakiem. Jak mam

się temu przeciwstawić?

Peter i Mira...

Trzeba się spieszyć. Obydwoje są w niebezpieczeń-

stwie, każde na swój sposób. To ja muszę być silny,

przeprowadzić ich przez las. Natychmiast!

Tyle tylko zdążył pomyśleć, nim sen znów nie ukołysał

go w swych objęciach. Prawie nie dotarło do jego

świadomości, że w ogóle się obudził.

ROZDZIAŁ VII

Heike wstał przed Peterem.

Ubrał się po cichu, tak by nie zbudzić towarzysza,

i chwilę później znalazł się w drzwiach prowadzących na

rynek. Pobielona wapnem gospoda skąpana była w poran-

nym słońcu. Na opustoszałym rynku wokół studni fruwa-

ło kilka pożółkłych liści, a ostatnie kwiaty lata barwną

plamą rozświetlały balkon domu naprzeciwko karczmy.

Ten bardziej ebegancki budynek miał także niewielkie

wybrukowane podwórko, na którym drobne kamyki

nkładały się w delikatny mozaikowy wzór. Heikemu

przyszło do głowy, że może właśnie tutaj mieszkają

dostojne damy. Ale nie, przecież przyjechały powozem.

Śliczne miasteczko, ale stare, jakież stare...

Szedł dalej przez rynek, aż dotarł do miejsca, gdzie

między dwoma domami było nieco wolnej przestrzeni.

Łączyła je tylko balustrada, za którą roztaczał się widok na

łąki ciągnące się nad rzeką.

Pasły się na nich dwa konie.

Heike patrzył na rozpościerającą się dalej dolinę.

Poranek niósł już wieść o kolejnym ciepłym dniu i opary

unoszące się między chłodną od nocy ziemią a nagrzanym

powietrzem skrywały krajobraz w coraz bledszej, łagod-

niejszej im dalej, szarozielonej mgle.

Dzień miał być wilgotny, ciepły niemal nieznośnym

upałem. Jakby lato brało ostatni oddech pełną piersią,

zanim umrze, zginie, podcięte skradającym się chłodem

jesieni.

Nad najdalszą częścią doliny dominowało ogromne

urwisko. Heike zastanawiał się, co też może kryć się za

nim. Prawdopodobnie nic, pomyślał. Nad urwiskiem

zataczały kręgi dwa czame ptaszyska, głodne kruki,

wypatrujące zdobyczy w dolinie.

Niepostrzeżenie zjawił się Zeno, karczmarz. Stanął

obok Heikego.

- Piękne zwierzęta - rzekł chłopak, wskazując na

konie. - Niepodobne do tutejszych.

- To prawda. Należały do dwóch francuskich szlach-

ciców. Powinniście zabrać je ze sobą, jeśli opuścicie

Stregesti. Nie mamy dla nich miejsca w stajni ani też

paszy. Nie przeżyją surowej zimy.

Heike zwrócił uwagę, że Zeno powiedział: jeśli

opuszczą miasteczko, nie chciał jednak czepiać się akurat

tego słowa. Zeno wyraźnie pragnął nawiązać z nim

kontakt, ale musiał uważać na to, co mówi, i Heike miał

tego świadomość.

Wobec tego zapytał, może zbyt bezpośrednio, ale na to

nie było już rady:

- Dlaczego Francuzi nie zabrali ze sobą koni?

Zeno zawahał się odrobinę, zanim odparł dwuznacz-

nie:

- Zniknięcie.

Heike pojął, że karczmarz ma na myśli Francuzów, ale

celowo udał, że źle zrozumiał.

- Czy... wiele koni już zniknęło?

- Tak - krótko odparł Zeno, także świadom faktu, iż

obaj porozumiewają się właściwie poza słowami.

- W lesie?

- Prawdopodobnie.

Wahanie Zeno wskazywało na co innego. Heike rzekł

bardziej otwarcie:

- Moi towarzysze jeszcze śpią. Mam ochotę przejść się

trochę po miasteczku przed śniadaniem. Czy jest tu coś

szczególnego, co powinienem zobaczyć?

Zeno odruchowo przeniósł wzrok na urwisko, ale

spłoszony zaraz znowu spojrzał na Heikego.

- Może kościół? - rzekł powoli, jakby niechętnie.

Co takiego ten człowiek starał się przekazać Heikemu?

Chłopak nie mógł tego uchwycić.

- Masz czas, by pójść tam ze mną? - zapytał.

Zeno odwrócił się ku gospodzie.

- Jeszcze nie teraz. Ale później przyjdę.

- Dobrze.

Rozstali się. Heike powędrował dalej w przeświet-

lonej promieniami słońca delikatnej mgle. Miasteczko

nie było duże. Dwa czy trzy przyzwoite domy stały

wokół rynku; na resztę zabudowy składały się nędzne

gliniane chałupy, aągnące się po obu stronach nieopisa-

nie brudnych, cuchnących zaułków. Kobiety we wdo-

wich welonach, wynoszące pościel do wietrzenia, szyb-

ko znikaly w głębi domostw, przerażone niezwykłym

wyglądem Heikego. Stały potem schowane, przygląda-

jąc mu się ukradkiem.

Jedynymi mężczyznami, których widział od czasu, gdy

przybył do miasteczka, był Zeno i owi czterej spotkani

w karczmie poprzedniego wieczoru. Wszyscy oni osiąg-

nęli już podeszły wiek i byli bardzo mało pociągający, no,

może z wyjątkiem Zeno.

W tym miasteczku musi być wiele wdów, pomyślał

Heike.

Zrobił zaledwie kilka kroków i już znalazł się przy

kościele. Był to malutki, prawosławny, jak przypuszczał,

kościółek.

Heike dokładnie oglądał go z zewnątrz, gdyż jako

jednemu z dotkniętych z Ludzi Lodu z trudem przy-

chodziło mu przestępowanie progu świątyni. Ta niechęć

doprowadzała do wielu konfliktów w domu, w Planinie,

ale w końcu Elena i Milan musieli przystać na kompromis.

Heike pokazywał się w kościele dwa razy w roku. Na tym

koniec. Jeśli chciał, mógł oczywiście wejść do środka, ale

zawsze było to dla niego ogromnie trudne.

Przez chwilę przyglądał się budynkowi z zewnątrz, ale

nie znalazł w nim nic szczególnie interesującego. Na-

stępnie wszedł na cmentarz, nieduży, ogrodzony żelazną

kratą.

Cmentarz był bardzo stary, najwidoczniej nowy musiał

mieścić się zupełnie gdzie indziej. Grube korzenie i roz-

łożyste pnącza dzikiego wina otulały płyty nagrobne,

skrywając je pod misterną plecionką brązu i zieleni.

Wystawało spod niej kilka kamieni nagrobnych, ale ku

zdumieniu Heikego napisy - czy też raczej to, co zdołał

dostrzec - wyryte były nieznanym mu alfabetem, nie

umiał powiedzieć jakim.

Cmentarz więc niewiele mu pomógł w rozwikłaniu

tajemnicy miasteczka.

Nagle u jego boku pojawił się Zeno. Nadszedł bez-

szelestnie przez miękkie listowie, zalegające cmentarz.

Sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

- Czy możemy wejść do kościoła?

Krew Ludzi Lodu, płynąca w żyłach Heikego, gwał-

townie protestowała. Wydawało się jednak, że dla Zeno

ma to ogromne znaczenie, kiwnął więc głową i wszedł za

nim do wnętrza małej świątyni.

Zeno odmówił szeptem modlitwę pod starym wizerun-

kiem ukrzyżowanego Chrystusa. Prawdę powiedziawszy,

Heike nigdy jeszcze nie widział tak zniszczonego krucyfi-

ksu. Niemal cała farba gdzieś zniknęła, a drewno zdawalo

się wytarte, wprost wypolerowane do połysku tysiącami

dłoni.

A kiedy ujrzał, jak Zeno z eałych sił uchwycił się ręką

figury na krzyżu, zrozumiał, że tak właśnie musiało się

dziać przez dziesiątki czy może nawet setki lat. Czy kościół

był jedynym miejscem, w którym nieszczęśliwi ludzie

z miasteczka mogli odnaleźć spokój?

Nieszczęśliwi, pomyślał Heike. A przecież nie widział

jeszcze nic z tego, co ujrzał Yves.

- Tutaj jesteśmy bezpieczni - wyszeptał Zeno z przera-

żeniem w oczach. - Czy chciałeś się czegoś dowiedzieć?

- Bardzo wiele! Przede wszystkim o tych zaginionych

mężczyznach. Co się z nimi stało?

- Skąd możemy wiedzieć, gdzie znajdują się ludzie,

którzy zniknęli?

- Nigdy żadnego nie odnaleźliście?

- Owszem, jednego. Żył jeszcze, ale tylko przez

moment. Wiele już lat upłynęło od tamtej pory.

Żył? Czy miało to oznaczać, że inni umarli? Czy Zeno

wiedział więcej, niż chciał wyjawić?

- Ten, który żył...? - zapytał Heike. - Czy udało się

wam coś z niego wyciągńąć?

- Tylko dwa słowa, to wszystko.

- Jakie dwa słowa?

Zeno ogromnie pobladł. Wyrzucał z siebie wyrazy,

jąkając się, jakby nie był w stanie uporać się z przywoła-

nym w myślach obrazem.

- Wyglądał strasznie. Przerażająco. Znaleźliśmy go...

całkiem nagiego. Całe ciało pokryte miał dziwnymi

znakami, pręgami. A najdziwniejsze ze wszystkiego było,

że jego... męskość... była całkiem...

Dalsze słowa najwyraźniej nie mogły przejść mu przez

gardło, mocno zawstydzony, a zarazem wstrząśnięty,

Wyprostował tylko palec wskazujący.

Heike zarumienił się.

- Mów dalej! Jak brzmiały te dwa słowa?

- No tak. On przecież umierał. Był niezwykle wyso-

kim, silnym, przystojnym mężczyzną. To, co mu się

przydarzyło, przeżył z pewnością tylko dzięki sile swej

woli. Ale wpatrywał się w nas z nieopisanym wprost

przerażeniem wyrytym na twarzy, a następnie wydusił

z siebie słowa: "Skrzydła kruka!" Patrzył na nas z roz-

paczą, jak gdyby chciał przed czymś przestrzec, a potem

zgasło w nim życie.

Heike miał na końcu języka pytanie, gdzie go znalezio-

no, gdy otworzyły się drzwi kościoła i do środka weszła

żona Zeno.

- A więc tutaj jesteś - szepnęła do męża, zdjęta

panicznym lękiem. - Chodź, zanim sprowadzisz nie-

szczęście na nas wszystkich!

- Ale ja bardzo chciałbym się dowiedzieć... - zaczął Heike.

- Ani słowa więcej - ucięła ostrym tonem, spoglądając

nań surowo.

Na nic zdały się prośby! Zeno, jak skarcony dzieciak,

w poczuciu winy poczłapał za żoną. Normalnie wrzasnął-

by pewnie: "Nie wtrącaj się, babo!", ale tym razem sprawa

była najwyraźniej zbyt poważna. Takich tajemnic nie

wolno zdradzać!

Zanim jednak mężczyźni wyszli z kościoła, Heikemu

udało się szepnąć do karczmarza:

- Te dwie kobiety...?

- Ciii! - syknął śmienelnie przerażony Zeno i Heike

wiedział, że to wcale nie obawa przed żoną powodowała

nim w tej chwili.

Heike postanowił być nieugięty

- Muszę to wiedzieć!

Zeno uezepił się rzeźbionej kolumny, podtrzymującej

galerię niedaleko od drzwi, jak gdyby musiał mieć

łączność z jakimkolwiek świętym elementem, by o tym

mówić. Podczas gdy jego żona już znikała w przedsionku,

szepnął do Heikego:

- Księżniczka... śmienelnie niebezpieczna! Gwałtem

trzyma tę drugą biedaczkę.

- Dlaczego księżniczka jest niebezpieczna?

Zeno, w największej tajemnicy, z oczami okrągłymi

z przerażenia i podniecenia, odparł szeptem:

- Oszalała na punkcie mężczyzn.

- Zeno? - Z zalanego słońcem dziedzińca dobiegł

gniewny głos żony karczmarza. - Gdzie ty się po-

dziewasz?

Wyszli z kościoła. Heike podążał za parą, starając się

zapanować nad wzburzonymi myślami.

Heike był młodym chłopcem o czystym sercu. W domu

Eleny nie rozmawiano z dziećmi o stosunkach pomiędzy

mężczyzną a kobietą. To było tabu, mówienie na ten temat

równało się grzechowi. Dlatego Heike wiedział tak mało.

Nie był wprawdzie całkiem nieświadom, lecz to, co

wiązało się z erotyką, pozostawało dla niego mroczne,

niejasne i zakazane. Informacje przekazane mu przez Zeno

wstrząsnęły więc nim do głębi. Znaczenia słów "oszalała

na punkcie mężczyzn" z pewnością nie zrozumiał do

końca.

Dogonił małżonków nieco poirytowany.

- Po śniadaniu opuszczamy miasteczko - rzekł krótko.

- Doskonale - odparła karczmarzowa, ale Zeno jęknął

z rozpaczą.

- Ale dlaczego? Sądziłem... - zaczął.

Heike był zdecydowany.

- Jestem odpowiedzialny za tamtych dwoje. A skoro

nie mogę się od was niczego dowiedzieć, nie mogę też

wam pomóc.

- Sama słyszysz - ze złością zwrócił się karczmarz do

żony.

- Nie przypuszczasz chyba, że ten gołowąs jest w stanie

coś dla nas zrobić? - odparowała.

Znaleźli się już przy karczmie; w miasteczku wszędzie

było blisko.

Mira przywitała ich w drzwiach, w blasku słońca widać

było, że jest wyspana i świeża. W swej młodzieńczej

żywiołowości doprawdy wyglądała ślicznie.

- Nareszcie jesteś - nieśmiało uśmiechnęła się do

Heikego. - Pukałam do waszych drzwi, ale nikt nie

odpowiadał.

Heike uśmiechnął się.

- Peter najwyraźniej mocno śpi. Zaraz go obudzę.

Kilkoma susami pokonał schody i zapukawszy, ot-

worzył drzwi.

Izba była pusta.

Zaskoczony wrócił na dół. Mira przestraszyła się nie na

żarty, widząc jego wyraz twarzy.

- Nie ma go tam - oznajmił Heike zdumiony. - Zaraz

się rozpytam.

Zeno naturalnie nic nie wiedział, wszak nie było go

w karczmie, jego żony także. Ale jedna z podkuchennych

wyraźnie zareagowała wzburzeniem na pytanie Heikego.

Zaczerwieniła się i głęboko pochyliła nad jarzynami,

których krojeniem właśnie była zajęta.

- Mów, co wiesz - nakazał Zeno.

- On... pytał o...

- Peter nie mógł o nic pytać, nie zna przecież tutejszego

języka - wtrącił się Heike.

- On zapytał tylko... Wypowiedział jedno jedyne

słowo. Imię.

Heike wiedział już wszystko, zanim jeszcze dziewczyna

zdążyła skończyć.

- Nicola?

Ze łzami w oczach pokiwała głową. Była to ta sama

dziewczyna, która kiedyś tak dhigo, z żalem, spoglądała za

Yvesem.

- Pan Peter był takim ślicznym chłopcem - szepnęła.

- Oni wszyscy tacy byli.

Był? Heike poczuł, jak strach pazurami chwyta go za

serce.

- I potem poszedł? Pokazałaś mu drogę?

Odpowiedzią było kolejne mokre od łez skinięcie głową.

- Dokąd?

Zeno odparł za dziewczynę:

- Młoda Nicola zawsze błaga o pomoc. Zawsze. I to

z rozpaczą, która rozdziera wprost serce. I za każdym

razem to się źle kończy. Księżniczka...

- Milcz? - zawołała jego żona głosem nabrzmiałym

liisterią. - Chcesz sprowadzić zagładę na nas wszystkich?

My nic nie wiemy? Nic! Dotarło to do was, panie Heike?

Heike pozostał niewzruszony.

- Dokąd on poszedł?

- Musisz wyjść z Targul Stregesti - odparł Zeno

wyczerpany. - Potem trzeba iść dalej wzdłuż doliny,

a dotrzesz na miejsce. Ale czy naprawdę masz zamiar...?

- Niech idziel - wrzasnęła karczmarzowa. - On tylko

napyta nam wszystkim biedy, sprowadzi na nas nieszczęś-

cie!

Heike natychmiast ruszył z miejsca, ale zaraz podbiegła

do niego Mira.

- Będziesz szukał Petera? Idę z tobą.

- Nie, ty...

Przyjrzał się dziewczynie uważniej, dostrzegł wyraźny

strach bijący z jej oczu.

- Czy w nocy coś się wydarzyło? - zapytał cicho po

niemiecku.

Z powagą skinęła głową.

- Okno... Oczywiście tylko śniłam, ale...

- A więc chodź ze mną - postanowił Heike.

Gospodarz uznał, że najpierw powinni zjeść śniadanie.

Zgodzili się w końcu wypić kilka łyków mleka i wzięli też

w rękę po kawałku chleba na drogę.

Zeno spoglądał za nimi z troską. Snuł swoje marzenia

o tym, jak Heike zdoła ocalić Petera i Targul Stregesti.

Jego żona natomiast nie miała żadnych złudzeń.

Kiedy wyszli z karczmy, Heike poprosił Mirę:

- Opowiedz mi o tym, co ci się śniło!

- Ale to był tylko koszmarny sen!

- Pozwól mnie o tym zdecydować. Mów!

Heikego zdumiała stanowczość, która tak nagle się

w nim ujawniła. W nim, dobrodusznym Heikem, któremu

wszyscy rodzice w Planinie powierzali opiekę nad dzie-

ćmi! Teraz stanął wobec nowego wyzwania i uświadomił

sobie, że tkwi w nim nieznana siła.

Nigdy nie zastanawiał się, jakie właściwie moce nosi

w sobie, ale też nigdy dotąd nie było takiej potrzeby.

Co innego teraz...

Boże, dopomóż nam, myślał. To miasteczko, ta dolina

przeraża mnie ponad wszelkie granice!

Mira opowiedziała mu o zmarłych i owym niewyraź-

nym, strasznym, co we śnie usiłowało wedrzeć się przez jej

okno. Ku jej zdumieniu Heike odniósł się do jej słów

z powagą.

- Że też Peter wyszedł akurat teraz - rzekł głęboko

wstrząśnięty. - Musimy stąd odejść! Jak najprędzej!

Przeceniałem swoje możliwości, sądząc, że wybawię

mieszkańców miasteczka z kłopotów. Teraz czuję, że

żadną miarą sobie z tym nie poradzę.

- Ale przecież Peter? Czy nie...?

- Tak, tak, oczywiście! Musimy go przyprowadzić

i wtedy wyruszymy jak najprędzej w dalszą drogę!

Widzisz te konie? Są bezpańskie i właściwie już nam je

podarowano - dokończył Heike, kiedy wyszIi na łąki.

- Naprawdę? Dostaliśmy je?

- Tak. Oni nie mogą się nimi zająć.

- Ach, to wspaniale! Wszyscy troje będziemy więc

mogli jechać konno! Nigdy nie miałam własnego konia,

choć oczywiście także i teraz nie będzie on mój...

- Naturalnie, że będzie! Zasłużyłaś na to, przez tyle lat

zajmując się ojcem.

- Och - westchnęła. - A1e czy one nie są bardzo drogie?

- Tak, to rasowe wierzchowce. Myślisz, że będą miały

ochotę na chleb?

Zawołał je. Konie zastrzygły uszami i odbiegły dalej.

Kiedy Heike usiłował się zbliżyć, uciekały.

- Ależ, na litość boską, one niemal całkiem zdziczały

- powiedział zdumiony. - Czyżby nikt się nimi nie

zajmował?

Zostawił konie w spokoju i rozejrzał się po dolinie.

- No tak... Którędy teraz pójdziemy?

- Dalej drogą - powiedziała Mira, jakby to było

oczywiste.

Spojrzał za jej oczyma.

- Ach, tak, drogą, naturalnie!

Mira popatrzyła na niego badawczo.

- Chyba nie za dobrze widzisz?

- Tak - odparł Heike zatopiony w myślach. - Chyba

nie najlepiej.

Śledził wzrokiem dwa kruki, które zerwały się z poroś-

niętego lasem urwiska i krążyły nad ich głowami.

Ciekawe, czy to one zaatakowały Mirę wczoraj wieczo-

rem, zadawał sobie pytanie. Wtedy, na drodze do mias-

teczka. Są dość duże.

"Skrzydła kruka"?

Mira nie przestawała mówić. Jej niepokój o Petera był

rozczulający, wprost wzruszający.

A Peter powiedział o niej: "ta krowa"...

Jakie to niesprawiedliwe! Choć Heike nie zdążył

poprzedniego wieczoru przyjrzeć się Nicoli, rozumiał, że

Peterowi z pewnością żal dziewczyny, która nie może

wyrwać się ze szponów księżniczki, ale jeśli nie dostrzegł

zalet Miry, to chyba jest po prostu ślepy i głupi.

Odjechali skalne urwisko. Wzgórza zamykające dolinę

ginęły w błękitnej mgle.

- Spójrz! Ach, zobacz! - zawołała Mira.

Heike patrzył.

- Och, mój Boże - szepnął. - Och, mój Boże!

Poczuł, że nogi miękną mu w kolanach, musiał

wesprzeć się na ramieniu Miry.

- Ach, Boże! - powtórzył drżącym głosem.

- Tak, czyż to nie wspaniałe? - szepnęła w uniesieniu.

- Popatrz tylko!

- Ja... ja nie widzę tak wyraźnie - skłamał Heike.

- Naprawdę nie widzisz? Prawdziwy zamek, a raczej

twierdza! Z murami obronnymi, zwieńczonymi blankami,

i olbrzymią bramą! Droga, która do niej prowadzi

obsadzona jest drzewami. To prawdziwa aleja! Z pewnoś-

cią tu właśnie musiał przyjść Peter!

Heike spojrzał na nią z ukosa. Oddychał z trudem.

Dopiero teraz musiał przyznać, że on widzi co innego niż

Mira i Peter. Jego oczy umiały patrzeć przez zasłony

zawieszone przed wzrokiem innych.

Wielokrotnie przełykał ślinę, by powstrzymać mdłości.

Peter, ach, kochający życie, miły Peter, jego ulubiony

towarzysz podróży! Co się z nim stanie?

Heike jak zaczarowany wpatrywał się w straszliwy,

budzący grozę obraz, roztaczający się przed jego oczami.

Nie był w stanie oderwać od niego wzroku, choć

najbardziej tego właśnie pragnął.

Ale to wcale nie on został zaczarowany, lecz Mira,

Peter, Francuzi i wszyscy inni, po których wszelki ślad

zaginął z chwilą, gdy przeszli przez bramę.

Peter? Ach, mój Boże!

Mira dostrzegła, jak bardzo zafascynował, wręcz oszo-

łomił Heikego ten widok i oczywiście źle go zrozumiała.

- Prawda, że to fantastyczne? Chodźmy, szybko,

idziemy na górę!

- O, nie - jęknął zduszonym głosem. Strach chwytał go

za gardło. - Nie, nie, zawracamy!

Chwycił ją za ramię i z całej siły pociągnął za sobą

z powrotem ku miasteczku, aż minęli urwisko.

- Ale Peter...?

- Spróbuję go uratować, ale muszę to zrobić sam.

- Uratować?

- Tak. Nie pytaj więcej.

Mira widziała jego wzburzenie i nie śmiała się mu

sprzeciwiać. Jakby chodziło o życie, biegł ku Targul

Stregesti, ciągnąc ją za sobą, i wcale nie dostrzegał, że

dziewczyna z trudem wytrzymuye przekraczające jej moż-

liwości tempo.

Gdy dotarli do łąki, na której pasły się konie, Heike

nareszcie się zatrzymał.

Mira nie była w stanie zrozumieć, czemu wcześniej

lękała się jego osobliwego wyglądu. Teraz już popatrzyła

w jego oczy i poznała go...

- Weź, Miro, pożyczę ci...

Przyglądała się zaskoczona, jak zdejmował z szyi

rzemień, na którym zawieszona była mandragora.

- Ach - szepnęła, szeroko otwierając oczy. - Cóż to

takiego?

- To najcenniejsze, co posiadam - odparł. - Miro, to

miejsce jest zauroczone, przeklęte, śmiertelnie niebepiecz-

ne! Zawieś ją na szyi tak, by nikt jej nie widział. Dopóki ją

nosisz, jesteś bezpieczna. Ona będzie aę chronić, by nie

dosięgło cię to, co chciało dostać się do ciebie dziś w nocy.

Mira tym razem z powagą potraktowała słowa Heike-

go.

- Czy wiesz, co to było?

- Nie mam pojęcia. Ale dowiem się. Weź teraz ten

amulet, to korzeń mandragory, alrauna. To ona sprawiła,

że księżniczka Feodora zawróciła w drzwiach wczoraj

wieczorem. Nie mogę jej teraz nosić, bo z nią nigdy nie

dostanę się do twierdzy, jestem o tym przekonany.

O ile rzeczywiście przyczyną tego była mandragora,

pomyślał z powątpiewaniem. A może to on sam? Krew

Ludzi Lodu płynąca w jego żyłach?

Nie, to mandragora! Teraz, gdy się odwrócił, tam gdzie

wcześniej widział jedynie zarośnięte trawą ślady kół, ujrzał

szeroką dobrze utrzymaną drogę prowadzącą w stronę

urwiska.

Głośno powiedział:

- Czy wiesz, jaką ona ma moc?

Mira skinęła głową. Mandragora łaskotała jej skórę, ale

była ciepła!

- Zdołasz uratować Petera? - zapytała z błyszczącymi

oczami.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, obiecuję.

- I tę biedną, nieszczęśliwą dziewczynę? Tę o pięknych,

smutnych oczach?

- Nicolę? To będzie znacznie trudniejsze, bo ona jest

jak w niewoli u tej księżniczki. Ale oczywiście, będę się

starał. Tylko nie oczekuj ode mnie zbyt wiele! Nie mam

pojęcia, jak powinienem postępować. Wiem jedynie, że

muszę uwolnić Petera.

Mira zerknęła na niego ukradkiem.

- Czy ty się... boisz?

- Tak. Bardzo się boję.

- Ale twierdza wyglądała tak pięknie.

Heike nie odpowiedział. Mira zauważyła tylko ozna-

czające napięcie drganie w kąciku ust.

Kiedy Heike wraz z nią skierował się ku karczmie,

szybko zaprotestowała.

- Nie, nie trać czasu na mnie, sama sobie poradzę!

- I tak muszę pomówić z Zeno.

- Ale Peter...

Zmarszczył czoło.

- Może to niemądre z mojej strony, ale sądzę, że

prawdziwe niebezpieczeństwo budzi się dopiero po zapa-

dnięciu ciemności. Takie mam przeczucie.

Szybko przeszli przez rynek.

- Niech cię nie zwiedzie jasny blask słońca - powie-

działa Mira.

- jesteś mądrą dziewczynką - uśmiechnął się Heike,

ale przez cały czas widać było, że jest bardzo spięty.

- Postaram się nie ulegać omamom. No, jesteśmy na

miejscu.

Szybko rozmówił się z Zeno i jego żoną.

- Zostawiam dziewczynę pod waszą opieką. Nie

pozwólcie jej wychodzić samej! I przestrzegajcie tych

reguł bezpieczeństwa, co wczoraj wieczorem. Teraz sam

pójdę do twierdzy. Gdybym nie wrócił, wsadźcie ją na

konia i wyprowadźcie z lasu.

- Jak długo mamy czekać?

- O ile dobrze rozumiem, mam tylko tę jedną noc.

Gdybyście tylko chcieli powiedzieć mi coś więcej!

Twarze ich zastygły w kamiennym wyrazie.

- Nie możemy - cicho powiedział Zeno.

Dali mu jedzenie i napitek na drogę, i poszedł.

Ale tym razem wszyscy mieszkańcy miasteczka stali

w drzwiach lub oknach, odprowadzając go wzrokiem.

W oczach mieli coś, czego nie można było nazwać

nadzieją, ale nie było też całkowitym zwątpieniem.

Już raczej i jednym, i drugim.

Przypuszczali, że jeśli ktokolwiek może ocalić ich

przeklęte miasteczko, uczyni to tylko ten za młody na to

chłopak o diabelsko dzikim wyglądzie i łagodnym spoj-

rzeniu.

Heike szedł przez łąki, skąpane teraz w gorącym,

prażącym słońcu. Rozgrzane powietrze drgało, wibro-

wało, aż wzgórza w oddali wydawały się bladą, błękit-

nozieloną żywą masą, spowitą w chmury. Zaczarowaną.

Jasny przejrzysty dzień powinien sprzyjać opanowaniu

i trzeźwości, ale na Heikego sprowadzał jedynie poczucie

coraz większego zagubienia.

Bez mandragory był jak nagi, miał uczucie, że ją

zdradził. Ale mając amulet przy sobie nigdy nie zdołałby

dostać się do twierdzy, nie mógłby wczuć się w iluzotycz-

ny świat Petera, nie odnalazłby go na czas.

Kruki krążyły wysoko, wysoko nad jego głową. Nie

przejmował się nimi, nie na kruki powinien zwracać

uwagę. Tak przynajmniej sądził.

Ale jeśIi w tym momencie popełnia fatalny w skutkach

błąd?

Nie, odrzucił tę myśl od siebie. Z pewnością chodzi tu

o księżniczkę. La strega. Czarownica...

Dotarł do wznoszącego się w górę urwiska, minął

zakręt. Z ogromną niechęcią podniósł wzrok.

Wówczas ujrzał twierdzę - taką, jaką widzieli ją inni?

Majestatyczną, dostojną powagą lat, prastarą. Patrzył na

nią oczyma Miry, Petera, Francuzów i wszystkich pozo-

stałych, teraz bowiem nie miał mandragory, która ujaw-

niłaby prawdę.

Twierdza była naprawdę piękna. Grube mury zbudo-

wano z białego i szarego kamienia. I ten imponujący

portal...

A jeżeli to właśnie jest prawdą? Jeśli twierdza rze-

czywiście wygląda tak, jak ją teraz ujrzał? Byłoby to

przecież logiczniejsze. Siedziba naprawdę godna księż-

niczki.

Cóż więc takiego oglądał wcześniej? Alegorię, porów-

nanie, które pokazać mu chciała mandragora jako ostrze-

żenie, by postępował rozważnie? Był ostrożny? To najbar-

dziej prawdopodobne. To mandragora odmieniła jego

wzrok, a nie czarownica omamiła oczy wszystkich innych.

Tak, tak właśnie musiało być, myślał. Twierdza bo-

wiem sprawiała wrażenie rzeczywistej, solidnej. I jakże by

inaczej Peter mógł wejść do środka?

Aleja prowadząca do masywnej, dostojnej bramy...

Tam w środku był Peter. Heike musi go odnaleźć. Jeśli

księżniczka Feodora pozwoli mu na to...

Poczuł, jak ciarki przebiegają mu po krzyżu, i wes-

tchnął. Odruchowo sięgnął do piersi, ale dłoń szukająca

niosącej otuchę mandragory natrafiła na pustkę.

ROZDZIAŁ VIII

Heike przymknął oczy, przez moment stał nieruchomo

na więdnącej, prześwietlonej słońcem łące.

Nie ma mandragory. Nie ma przyjaciół takich jak

w Planinie.

Czyż można być jeszcze bardziej samotnym?

- Nocny wędrowcze, który byłeś mi przyjacielem

i obrońcą przez tak wiele lat - szepnął. - Gdybyś mógł

mnie usłyszeć! Jestem taki osamotniony, taki niedo-

świadczony. Nic nie wiem i muszę przyznać, że śmier-

telnie się boję! Przedtem, kiedy jakieś dziecko lub zwie-

rzę zgubiło się w wiosce lub gdy nękały mnie inne

troski, mogłem zwrócić się do ciebie. Ale teraz jesteś

tak daleko!

Heike czuł się rozpaczliwie opuszczony. Nie wiedział

już, gdzie jest jego miejsce. Nikt nie będzie się o niego

dopytywał, gdy nie zdoła wydostać się z miasteczka.

Rodzinę w Słowenii opuścił już na zawsze. Ludzie Lodu

w Norwegii i Szwecji nie wiedzieli nawet o jego istnieniu.

Czy w ogóle są na tym świecie bardziej zagubione

dusze? Wyrwane z korzeniami, bezdomne, unoszące się

gdzieś w przestrzeni?

I jak tu jeszcze porywać się z motyką na słońce?

Ale któź zatroszczy się o Petera? Może jedna Mira, ale

ona przecież w niczym nie może mu pomóc.

Heike był świadom, że jedynie on może uratować tego

młodego, kochającego życie chłopaka.

W gardłe uwiązł mu suchy szloch, z wysiłkiem prze-

łknął ślinę. Wspominał wizję, która nawiedziła go tak

niedawno.

Nagle coś niezwykłego przywołało go do rzeczywisto-

ści.

Spłynęło nań łagodne, dające poczucie bezpieczeństwa

ciepło.

Ktoś przy nim był!

- Czy to ty, Wędrowcze w Mroku? - szepnął.

Poczuł dłoń na ramieniu, ale wcale jej się nie

obawiał. To była dobra moc. Nie dostrzegał dłoni, gdyż

tkwiące w nim nadprzyrodzone zdolności nie były

jeszcze dostatecznie rozwinięte. Ale usłyszał głos, głębo-

ki i ciepły, przemawiający doń w języku bardzo podob-

nym do tego, w jakim Solve dawno, dawno temu

opowiadał mu historię Ludzi Lodu. Do języka zwanego

szwedzkim ta mowa była tak podobna, iż bez trudu ją

rozumiał.

- Nie, Heike z Ludzi Lodu. Twój Wędrowiec w Mro-

ku nie może teraz dotrzcć do ciebie, ma bowiem do

spełnienia swoją misję. Ale nie jesteś sam. Zadanie, które

czeka cię tutaj, jest trudne. Zbyt trudne dla samotnego

młodego chłopca. Ale my nie pokonamy królującego tu

zła, gdyż nie jesteśmy w stanie do niego dotrzeć. Możemy

jednak działać poprzez ciebie, jeśli oczywiście będziesz

dość silny i nie zlękniesz się.

Heike kiwnął głową.

- Dziękuję - wyjąkał. - Mówiono mi, że moja

prababka Villemo także otrzymała pomoc od zmarłych

dotkniętych, którzy zwalczyli zło, rozumiem więc, że

i mnie się to przydarzyło. Kim jesteście?

- Jest nas troje. Połączyliśmy najsilniejsze moce, jakie

możemy poświęcić zadaniu, przed którym stoisz. Z pew-

nością o nas słyszałeś.

- Ty jesteś... Tengel Dobry?

- Zgadłeś. Jest ze mną Sol, która lubi krzyżować

plany bezwzględnym kobietom. Trzecim jest Mar, on

wie wszystko o sile i słabości zła. Idź już! Jesteśmy tu,

by ci pomóc, ale od tej chwili nie wyczujesz już naszej

obecności. Będziesz musiał myśleć i działać samodziel-

nie. Bądź ostrożny, by ona cię nie przechytrzyła!

Dłoń zniknęła. Heike poczuł, że znów stoi sam na łące.

Trzy razy odetchnął głęboko i podjął wędrówkę

w górę ku twierdzy.

Peter był w siódmym niebie.

Siedział wraz z obiema damami, księżniczką Feodorą

i młodziutką, przerażoną Nicolą, przy stole nakrytym

w wielkiej sali na zamku. Co prawda jedzenie wydawało

mu się bez smaku, niczym trawa, ale nic w tym dziwnego,

był przecież tak podniecony, że w ustach odczuwał jedynie

suchość.

Księżniczka Feodora prowadziła konwersację z lekko-

ścią i wydawała się zachwycona obecnością tak oczytane-

go i wykształconego gościa.

Peter brylował. Czuł się wyśnuenicie; żonglował sło-

wami, błyskotliwie operował cytatami i wygłaszał głębo-

kie refleksje.

W każdym razie on sam uważał je za głębokie.

Tak bardza zależało mu, by wywrzeć wrażenie na

młodej, cichutkiej Nicoli.

Raz po raz ich spojrzenia krzyżowały się nad stołem;

uśmiechał się wtedy, chcąc podtrzymać ją na duchu. Kiedy

bowiem przez moment został z nią sam na sam chwilę po

tym, jak przyszedł, uczepiła się jego dłoni i z wyrazem

oczu jak u zranionej sarny szepnęła:

- Zabierz mnie stąd, tak bardzo cię proszę! Ona... ona

jest... czarownicą! Uwięziła mnie tutaj. Nie mogę się

uwolnić własnymi siłami, zostałam zauroczona!

Peter uroczyście przysiągł, że ją uratuje. Od tej chwili

dziewczyna wpatrywała się weń oczyma pełnymi uwielbie-

uia, a młody student z Wiednia czuł, jak serce mu rośnie,

pierś zaś rozsadza duma i budzący się instynkt rycerski.

Feodorze najwidoczniej przestała się podobać jego

obecność, choć naturalnie była na tyle uprzejma, by tego

nie okazywać. Widae poczuła, że ma w nim wroga

- groźnego, zdecydowanego na wszystko wroga.

Nicola mogła poczuć się bezpieczna: Peter nie wyjedzie

bez niej!

Momentami odczuwał ukłucia wyrzutów sumienia.

Wymknął się wszak z gospody pod nieobecność Heikego.

Heike zabronił mu poszukiwać Nicoli, w każdym razie

samodzielnie. Mieli wspólnie uzgodnić plan uratowania

nieszczęsnej dziewczyny.

Ale Peter nie miał czasu, by czekać na Heikego. Ogień

miłości już w nim płonął, dłonie zaczęły poruszać się

nerwowo, nawet ustać nie mógł spokojnie. Wysłuchaw-

szy wskazówek podkuchennej, jak podcinany batem

pognał przez łąki.

Jakim błagalnym wzrokiem wpatrywała się w niego

mała służąca! Jak gdyby nie chciała, by szedł do Nicoli.

Oczywiście, zakochała się w nim. Nieszczęsna dziew-

czyna! I biedna Mira, która jawnie go uwielbiała. On

jednak nie był w stanie zainteresować się żadną z nich.

Ten, kto raz zobaczył Nicolę, nie patrzył już na inne.

Dzięki Bogu, że Heike nie przyjrzał się jej uważniej

poprzedniego wieczoru. Jak nieszczęśliwy poczułby się

ten poczciwiec! Wyraźne bowiem było, że Nicola świata

nie widzi poza Peterem.

Wszedł ów przerażająco chudy woźnica i szepnął

księżniczce parę słów. Z wyraźnym lękiem zatrzepotała

powiekami i ostro, a potem pytająco odpowiedziała coś

w ich języku. Woźnica wyglądał na zmartwionego, przez

dobrą chwilę wymieniali pytania i odpowiedzi. Ale

w końcu uśmiechnęła się. Nie był to przyjemny uśmiech,

mieszało się w nim wyczekiwanie i triumf. Wreszcie

księżniczka dała znak woźnicy.

Odwróciła się ku dwojgu młodym. Miękkim głosem

odezwała się po niemiecku, którym to językiem obie damy

dobrze władały.

- Przybywa gość, muszę się nim zająć. Kochana

Nicolo, bądź tak dobra i zabierz młodego Petera do sali

rycerskiej. Opowiedz mu o historii naszego zamczyska.

I znów w oczach Nicoli pojawił się strach.

- Oczywiście, ciotko Feodoro.

Ujęła Petera za rękę i pociągnęła do wielkiej, mrocznej

sali, w której belki w suficie - olbrzymie, pociemniałe

i wypaczone - zwieloktotniały jeszcze wrażenie przy-

tłaczającego ciężaru.

Nicola na moment oparła się o Petera.

- Tak bardzo się cieszę, że to ty przyszedłeś, a nie twój

straszny towarzysz.

Peter, który poczuł, jak promiennym szczęściem napeł-

niają go jej słowa, uznał, iż postępuje nielojalnie wobec

przyjaciela.

- Heike to bardzo dobry chłopak - bąknął, pragnąc

stłumić wyrzuty sumienia.

Nicola gwałtownie zadrżała.

- Ale tak okropnie wygłąda! Jest taki brzydki! Ty jesteś

przystojny, Peterze!

Objął ramieniem delikatną kibić i popatrzył w jej

błagające oczy.

- Opuścimy Targul Stregesti we czworo! Ty i ja, Heike

i Mira.

- Tylko ty i ja! Tylko ty i ja! - załkała żałośnie.

- Dobrze, dobrze, tamci i tak znajdą drogę - zgodził

się. - Bylebym wogóle zdołał cię stąd zabrać!

- Ach, tak, postaraj się, Peterze! Wiem że to potrafisz!

- Może uciekniemy już teraz?

- Nie, to się nie uda. Woźnica strzeże bramy. Ale

w nocy, o szarym świcie, kiedy wszyscy będą spać...

Peter czuł się jak w upojnym transie. Fakt, iż Heike,

Mira i on nie mogą czekać aż tak długo, przestał mieć dla

niego znaczenie w momencie, gdy stawką stało się życie

Nicoli.

Peter niewiele się dowiedział o dziejach twierdzy.

Młodzi całkiem pochłonięci byli sobą. Przysiedli na ławie

i szeptem omawiali płany na przyszłość, delikatnie dotyka-

li się koniuszkami palców; ustami i wzrokiem, zdradzają-

cym o wiele więcej niż ich niezdarne ruchy.

Peter nie mógł się napatrzeć na dziewczynę. Jej usta

przywodziły na myśl płatki dzikiej róży, czarne jak noc

włosy były niczym najdelikatniejszy jedwab, a oczy

błyszczące jak gwiazdy.

- Ach, Peterze, jakże pragnę, by się nam poszczęściło.

Zawsze, zawsze udawało jej się w ostatniej chwili udarem-

nić każdą próbę ucieczki, ale tym razem...

- Zawsze? - zapytał Peter z zazdrością.

- Usiłowałam, oczywiście, uciec w pojedynkę, to chyba

jasne! Nie zaprzeczę, że znaleźli się i inni, którzy pragnęli

mi pomóc. Ale ciotka Feodora nieodmiennie obraca

wniwecz każdy plan. Ach, Peterze, nie masz pojęcia, jakie

to straszne, nie da się tego opisać. To zła, przewrotna

czarownica!

Nicola wybuchnęła płaczem, wspietając się na jego

silnym ramieniu.

Peterowi z gniewu pociemniały oczy.

- Gotów jestem zabić tę wiedźmę! Co za despotka!

- Tak - łkała Nicola. - Bo widzisz, jej się wydaje, że jest

taka piękna. Chciałaby zagarnąć wszystkich mężczyzn,

którzy odwiedzają twierdzę, mieć ich tylko dla siebie...

- Owszem, zauważyłem, jak z początku usiłowała mnie

uwieść - przytaknął Peter. - A kiedy zorientowała się, że

poza tobą świata nie widzę, wręcz się na mnie roz-

gniewała. .

- Nienawidzi mnie właśnie dlatego, że jestem młoda

i mam życie przed sobą. Obawia się, że odbiorę jej

mężczyzn, jest zazdrosna i posługuje się najohydniejszymi

wybiegami. Nie uwierzyłbyś, jakimi!

Popatrzył na nią czule.

- Jutro rano będziesz już daleko stąd, obiecuję ci.

- Ach, Peterze! Chodź! Przejdziemy do innej komnaty.

Heike nie spodziewał się, że zostanie wpuszczony do

twierdzy. Stało się jednak inaczej.

Długo rozmyślał pod bramą, nie mogąc się zdecydo-

wać. Przyglądał się grubym murom, zbudowanym jedynie

z wiełkich bloków kamiennych, bez śladów żadnego

spoiwa. Wielokrotnie już wyciągał palce, by ich dotknąć,

ale nie śmiał. Obraz, który ujrzał wcześniej tego dnia,

przez cały czas stał mu przed oczami. W końcu zebrał się

na odwagę i błyskawicznych ruchem dotknął kamienia, by

zaraz przyciągnąć dłoń do siebie, jakby się sparzył.

Ale kamień był tylko kamieniem i niczym innym.

Znów przyłożył więc dłoń, gładząc chłodną powierzch-

nię.

A zatem tamten straszny widok był tylko iluzją,

wywołaną przez mandragorę. Prosiła go, by postępował

ostrożnie, niezwykle sugestywnie przedstawiała niebez-

pieczeństwo tylko po to, by nie podejmował zbędnego

ryzyka.

Heike nadal pamiętał tamten dźwięk... Ohydny, niosą-

cy się echem skrzek drapieżnych ptaków. A może były to

ptaki żywiące się padliną, nie umiał tego rozstrzygnąć,

jako że w upiornej wizji, którą nadal miał w pamięci, nie

dostrzegł żadnych ptaków.

W końcu zdecydował się zapukać do bramy.

Otworzył mu niezwykle blady i wychudzony mężczyz-

na. Heike wyłożył sprawę, w jakiej przybywa. Rzekł, iż

spodziewa się zastać tu swego przyjaciela, z którym

pragnie pomówić.

Mężczyzna w skupieniu wysłuchał Heikego, po czym

poprosił go o chwilę cierpliwości, a następnie zamknął

bramę i zniknął.

Heike czekał.

Spoglądał w dół, w dolinę, patrzył na ruiny miasteczka

znacznie większego niż Targul Stregesti. Widział owce

pasące się między fundamentami i wstrętny las, wżerający

się coraz głębiej w dolinę, podkradający się aż do murów

twierdzy.

Dreszcz odrazy przebiegł mu po krzyżu. Musi wyciąg-

nąć stąd Petera, a potem odjechać tak szybko, jak konie

poniosą.

No właśnie, konie... W jaki sposób zdoła je pojmać? Są

niemal zdziczałe.

Powrócił chudy jak śmierć odźwierny. Jeśli pan będzie

tak uprzejmy i...

Heike przeszedł przez bramę.

A więc znalazł się we wnętrzu twierdzy. Sycił

oczy jej widokiem, starając się zapamiętać każdy swój

krok, każdy zakamarek. Być może okaże mu się to

pomocne.

Jakże przydałby mu się teraz jego najdroższy, najwier-

niejszy przyjaciel - mandragora. Heike był jednak przeko-

nany, że postąpił właściwie pożyczając ją Mirze. Po części

dla dobra dziewczyny, a po części dla własnego.

Dlaczego, na Boga, zgodzili się wpuścić go do środka?

Czyżby wiedzieli, że nie ma przy sobie mandragory?

A może powód był inny?

Nie był pewien, czy rzeczywiście pragnie poznać

odpowiedź na to pytanie. Mogła ona się okazać, łagodnie

rzecz ujmując, nieprzyjemna.

A jeśli dał się złapać w pułapkę? On, jedyny, który

może tu pomóc?

Wiedział jednak, że z zewnątrz nic nie był w stanie

zdziałać. Jeśli miał uratować Petera, musiał wejść do

środka, i to zanim nie będzie za późno.

Heikego wprowadzono do wielkiej sali, najwyraźniej

służącej jako jadalnia. Dostojna dama, którą widział już

poprzedniego wieczoru, wyszła mu na spotkanie.

Nigdzie ani śladu Petera. Nie widać też młodej Nicoli,

której nie zdążył przyjrzeć się uważnie.

I znów nawiedziła go myśl: czy mają zamiar go

przechytrzyć i unieszkodliwić?

Myśląc "oni" miał na myśii księżniczkę Feodorę

i dziwnego odźwiernego, jej oddanego sługę.

Uśmiech wytwornej damy był doprawdy promienny.

- Witam, młody człowieku! Widzieliśmy się już wczo-

raj wieczorem w gospodzie, kiedy to moja młoda kuzynka

nagle źle się poczuła.

Źle się poczuła? Nie składaj winy na innych, to tobie

spieszyło się do wyjścia, pomyślał Heike. Wyciągnęła do

niego dłoń, by mógł ją ucałować, gdyby zechciał, ale

Heike nie został wychowany w wyższych sferach. Znał

tylko proste, zgodne z naturą życie słoweńskich chłopów,

ujął więc ją za rękę, ukłonił się głęboko, uprzejmie, i puścił

dłoń.

Księżniczka, rzecz jasna, zwróciła uwagę na jego

prostackie zachowanie i tym samym Heike został od-

powiednio zaklasyfkowany.

W jaki sposób należy się do niej zwracać? Po raz

pierwszy zrozumiał, jak wielkie ma braki w wychowaniu.

Gdy chodziło o miłość bliźniego, nauczył się bardzo wiele,

ale z zasadami etykiety zdecydowanie pozostawał na

bakier.

- Wasza książęca wysokość - powiedział i nie był to

wcale zły początek, przynajmniej nie powinna poczuć się

urażona. - Wybaczcie, iż ośmieliłem się zakłócić spokój

waszego pięknego domostwa, ale mój przyjaciel przybył

tutaj dziś rano, a że musimy opuścić Targul Stregesti

wcześniej, niż nam się wydawało, przyszedłem po niego.

Czy znajdę go tutaj?

Jeśli to oszustwo czy jakieś diabelskie sztuczki, to

księżniczka z pewnością zaprzeczy. Stało się jednak

inaczej. Księżniczka Feodora zdumiała go po raz kolejny.

- Ach, tak, młody Peter - uśmiechnęła się. - Jest tutaj,

ale właśnie zwiedza twierdzę wraz z Nicolą. Wkrótce będą

tu z powrotem. Czy w tym czasie wolno mi będzie

zaproponować wam mały poczęstunek?

- Serdecznie dziękuję, ale dopiero co jadłem.

- Wiem zatem, co zrobimy! My także pójdziemy się

rozejrzeć. Może ich spotkamy, choć twierdza jest taka

wielka. Opowiadanie o dawnej świetności jest moim

ulubionym zajęciem, a tak rzadko bywają tu goście.

Poufale ujęła go pod ramię i przeprowadziła do

następnej komnaty. Heike zwrócił uwagę na promieniują-

cą od niej zmysłowość, niezwykle silną, zwłaszcza dla

kogoś, kto tak mało miał do czynienia z kobietami.

Przechodzili coraz dalej i dalej, a Feodora nie przestawa-

ła mówić. Niczym wyuczoną lekcję recytowała jednym

tchem opowieść o Dzikim Bogdanie, który sprosił do siebie

nieprzyjaciół i wyrżnął ich w pień, wjeżdżając przedtem

konno na stół. Opowiadała o sukni ślubnej Anciol,

o Borysie, wojewodzie, który uratował Ardeal przed

Turkami, i o jego czterech żonach, szukających okazji, by

wydrapać sobie oczy. O dwóch braciach, zgładzonych

przez Turków pod Mohaczem w roku 1526...

- Jak rozumiem, wywodzicie się, dostojna pani, z rodu

wojewodów - uprzejmie zauważył Heike.

Stali właśnie podziwiając wspaniałą suknię ślubną Anciol.

Feodora ze smutkiem dotknęła delikamego jedwabiu sukni.

- Tak, to prawda. Mój ojciec był ostatnim wojewodą

w tym wspaniałym rodzie.

Heike nie potrafił dopatrzeć się niczego wspaniałego

w obcinaniu ludziom głów czy też zamykaniu małżonek

w komnatach - celach.

- Jak udało wam się zachować suknię Anciol przez tyle

setek lat? - zapytał z wyraźnym podziwem w głosie.

- Ponieważ jest ona nieskończenie piękna - łagodnie

odparła Feodora. - I dlatego, że Anciol przysięgła sobie,

że założy ją dopiero w dniu swego ślubu, który, jak

wiadomo, nie doszedł do skutku.

Heike ze zrozumieniem pokiwał głową:

- Z tego, co opowiadaliście, wnoszę, iż Anciol musiała

być bardzo pociągająca. Dlaczego więc została porzucona?

- Ach, z pewnością wiecie, że miłość potrafi mieć swoje

humory. Zwraca się czasami ku całkiem niegodnym tego

osobom, jaką na przykład była nowa wybranka jej

narzeczonego, nic nie warta w porównaniu z Anciol. Choć

i Anciol miała pewną słabostkę...

Urwała, jak gdyby powiedziała za dużo.

Żółte oczy Heikego z zaciekawieniem wpatrywały się

w księżniczkę.

- Jaką słabostkę?

- Nic takiego. - Feodora machnęła ręką i odwróciła się

od niego. - Po prostu zbyt otwarcie dawała do zro-

zumienia, że pragnie być kochana. To może czasem

działać odstraszająco. Ale proszę spojrzeć tutaj, to książę-

ca korona mego ojca, o, jakże pięknymi kamieniami

wysadzana! Sam tylko rubin wart jest dzisiaj fortunę...

- Oczywiście - przytaknął Heike w roztargnieniu.

Cóż takiego Zeno powiedział o księżniczce? Oszalała

na punkcie mężczyzn?

Owszem, już sam sposób, w jaki się poruszała w obec-

ności brzydkiego, niedoświadczonego Heikego na to

wskazywał, nawet on to zrozumiał.

A jej słowa dotyczące Anciol... "Zbyt otwarcie dawała

do zrozumienia, że pragnie być kochaną." Słowo "ko-

chać" ma dwa znaczenia, tyle to i on wiedział. Jedno

dotyczące uczuć, i to drugie, bardziej ziemskie.

Oszalała na punkcie mężczyzn - pragnęła być kochaną,

w łóżku, nazywając rzecz po imieniu. Czy to nie to samo?

A jeśli chodzi o tę samą osobę?

Heike, idąc z Feodorą, poczuł, jak strach niczym zimna

jaszczurka pełznie mu po krzyżu. Biodra damy kołysały się

wyzywająco, ciemna jedwabna suknia doskonale podkreś-

lała kształty, a ciężki węzeł włosów dodawał uroku

smukłej białej szyi, wprost zachęcając do pieszczot.

Pomyślał sobie, że włosy z pewnością sięgają jej dalej niż

do kolan, i po raz pierwszy w życiu odniósł wrażenie, iż

wie, czym może być pociąg do kobiety. On, który

dotychczas wiódł tak cnotliwe życie, któremu Elena nie

pozwalała nawet popatrzeć na wiejskie dziewczęta.

I Heike rozumiał, że robiła to, by nie został odtrącony

i tym samym głęboko zraniony. Heike nie miał żadnych

złudzeń co do własnej atrakcyjności, od czasu do czasu

oglądał przecież swoje oblicze w kałużach i wypolerowa-

nych metalowych przedmiotach.

Dłoń Feodory pieszcząca materię sukni Anciol... Tak

czule, z takim smutkiem! Heike nie mógł oderwać się od

tej myśli.

Jak gdyby to była jej własna suknia, w której miała iść

do ślubu!

- Pójdziemy teraz obejrzeć galerię przodków - Feodo-

ra radosnym głosem wyrwała go z zamyślenia. - Może

i młodzi tam się znajdą?

Odwróciła się do niego.

- Uważam, że koniecznie powinniście jak najszybciej

zabrać stąd Petera - oznajmiła, po kociemu mrużąc oczy.

- Spróbujemy go znaleźć.

W tym momencie Heike pojął dwie istotne sprawy:

Feodora była zazdrosna o Nicolę! Pragnęła mieć

młodych mężczyzn wyłącznie dla siebie - jeśli nie, mogli

iść do diabła. Jeśli udało się jej odebrać młodzieńca Nicoli,

była szczęśliwa. Osoba Heikego nie miała w tym momen-

cie żadnego znaczenia, wszak Nicola także ani trochę nie

była nim zainteresowana.

Drugą myślą, jaka uderzyła Heikego, było przekona-

nie, iż musi opuścić twierdzę. Tu, w zamczysku, nie mógł

zwycięźyć złej mocy.

Musiało się to dokonać na starym zarośniętym cmen-

tarzu, miejscu wiecznego spoczynku panów twierdzy,

ogrodzonym misternie wykutą w żelazie kratą.

Tam powinien odnaleźć grób nieszczęsnej Anciol,

czyli - jak należało uściślić - księżniczki Feodory. Jednej

i tej samej osoby!

To przekonanie natychmiast przywiodło mu na myśl

straszliwą wizję, jakiej doświadczył rano. I poczuł dławiący

strach, idąc za księżniczką wiodącą go krętymi korytarzami

ku galerii. Miał wrażenie, że ponownie słyszy ochrypły

skrzek padlinożemych ptaków. Czuł, że ciemny belkowany

sufit sal i korytarzy zaraz spadnie mu na głowę. Słyszał, jak

odgłos spływającej kroplami wilgoci odbija się echem od

zapleśniałych ścian, wydawało mu się, że zwierzęce skóry

na podłodze na jego oczach gniją, odsłaniając wijące się pod

nimi robactwo. Bezustannie powtarzał sobie, że to wszyst-

ko jest tylko wytworem jego makabrycznej wyobraźni.

Ale jednemu nie dało się zaprzeczyć.

Gdzieś na samym początku przechadzki po twierdzy

minęli piękne rzeźbione drzwi. Feodora nawet się do nich

nie zbliżyła. Przez cały czas tłumaczyła mu coś z ożywie-

niem, jak gdyby z całych sił starając się odwrócić jego

uwagę, byle tylko nie zapytał o te drzwi.

Ale Heike, dzięki swym ostatnio niezwykle wyost-

rzonym zmysłom, natychmiast wyczuł, że za owymi

drzwiami kryć się musi coś szczególnego. Tam, w głębi,

zapewne znajduje się jądro twierdzy, samo serce, źródło

panującego tu zła.

Starał się połączyć wrażenie z tym, co ujrzał rano, kiedy

miał przy sobie mandragorę. W jaki sposób powiązać to

w całość? Gdyby oba obrazy, ohydne ruiny i przepiękną

twierdzę, nałożyć na siebie, to w którym miejscu znalazło-

by się owo jądro?

Nie mógł dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż Feodora

mówiąc nieprzerwanie, otwierała łukowato sklepione

drzwi do galerii.

Jednej wszak rzeczy był pewien: musi iść na cmentarz.

Do grobu Anciol, zdradzonej narzeczonej.

To ona jest upiorem, którego należy unicestwić.

Później, jeśli zajdzie taka potrzeba, zajmie się twierdzą,

ale wtedy, miał nadzieję, zła moc zostanie już pokonana.

Nie mający doświadezenia Heike nie brał jednak pod

uwagę, że żaden upiór nie odda swej mocy bez walki!

ROZDZIAŁ IX

Nowe odkrycie Heikego wzburzyło go tak bardzo, iż

w pierwszej chwili nie zorientował się, że Peter i Nicola są

w galerii. Młodzi odskoczyli od siebie jak oparzeni, jakby

przyłapano ich na gorącym uczynku.

Peter zaczerwienił się i powitał przyjaciela.

A Heike nareszcie miał okazję przyjrzeć się Nicoli.

Łzy wzruszenia napłynęły mu do oczu. Taka młoda

i bezbronna! Nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat,

choć Feodora twierdziła, że jej kuzynka skończyła już

dwadzieścia. Nicola była tak zachwycająca, tak śliczna, że

dotknęła milezących dotąd czułych strun w duszy Heike-

go. Z bolesną rezygnacją musiał jednak przyznać, iż nie

mógłby odebrać jej swemu przyjacielowi Peterowi. Nie

pragnął tego i prawdopodobnie nie przystałby na to,

nawet gdyby Nicola nagle zmieniła zdanie i wolała go od

Petera. Cieszył się jedynie, że nie przyjrzał się jej uważniej

poprzedniego wieczoru, marnowałby tylko czas na płon-

ne, gorzkie marzenia. A tak Nicola dokonała już wyboru

i Heike z większym spokojem przyjął fakt, że dla niego jest

nieosiągalna.

Muszę ją stąd wydostać. To niezwykle ważne!

Zastanawiał się nad źódłem przemożnego wpływu,

jaki ma na nią Feodora. Dlaczego upiór trzyma w niewoli

młodziutką, żywą dziewczynę?

Heike nabrał pewności siebie. Teraz naprawdę ma o co

walczyć. Przed nim szlachetny bój o przyjaciela i naj-

cudowniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu

się spotkać. Nieważne, że nie ma żadnych szans u Nicoli,

to tylko czyni jego misję jeszcze bardziej wzniosłą.

Ach, tak, tu jesteście przywitała ich Feodora.

Pozwcilcie, panie Heike, że przedstawię wam moją

młodszą kuzynkę Nicolę. Nicolo, to przyjaciel Petera.

Heike miał zamiar podać Nicoli rękę, ale dziewczyna

odsunęła się z niesmakiem. Nigdy dotąd nie poczuł się tak

odrażający jak teraz!

Peterze, twój przyjaciel przybył, by cię stąd zabrać

- rzekła księżniczka. - Najlepiej chyba będzie, jeśli z nim

pójdziesz. Ale najpierw chciałabym pokazać panu Heike-

mu z Ludzi Lodu naszych przodków...

Peter solidarnie stanął u boku Nicoli. Atmosfera stała

się wyraźnie napięta.

- Nie wyjdę stąd bez Nicoli - zdecydowanie oświad-

czył Peter, ale kiedy usiłował popatrzeć w oczy księżni-

czki, drżące powieki zdradziły jego strach. Dziewczyna

także wyglądała na panicznie przerażoną.

- Peterze, poczekaj - szepnęła, zakładając, być może, że

nikt inny jej nie słyszy. - Nie z nim!

Heikego słowa te ubodły tak dotkliwie, tak niewiary-

godnie mocno, iż nie był w stanie poprzeć Petera, choć

jeszcze przed chwilą uważał, że zabranie stąd Nicoli jest

jego najświętszym obowiązkiem.

- Dziewczyna zostanie tutaj - oznajmiła księżniezka

głosem ostrym jak uderzenie bata.

- Ale... - zaczął Peter.

Nicola błagała cichym szeptem, który jednak dzięki

świetnej akustyce pomieszczenia dotarł do wszystkich.

- Nie teraz, Peterze! Wracaj! Pamiętasz naszą umowę?

Potakująco skinął głową.

Heike nie wiedział, co robić. Ogromnie ważne było

wyprowadzenie Petera z twierdzy i niedopuszczenie, by

tutaj powrócił. A przecież muszą zabrać ze sobą Nicolę!

Feodora pokazała swoją siłę. Nie wyrzekła już ani

słowa, ucinając dalszą dyskusję. Swym dostojnym i wład-

czym milczeniem pokonała wszystkich. Heike zaczął

pojmować, jaką władzę miała nad dziewczyną.

Ale dlaczego, dlaczego? W jaki sposób zostały ze sobą

związane? Czy są spokrewnione? A może Nieola była

zwykłą, wcale nie wywodzącą się ze szlachty dziewczyną,

wybraną przez księżniczkę po to, by przyciągała do

twierdzy młodych mężczyzn? Których później Feodora

odbierała jej i niszczyła, odnosząc w ten sposób triumf nad

młodszą kobietą?

Heike nie miał już czasu na dalsze rozmyślania.

Feodora znów ujęła go pod ramię i zaczęła oprowadzać po

galerii. Peter i Nicola szli za nimi w bezpiecznej odległo-

ści, ale księżniczka udawała, że ich nie widzi.

- To musi być Bogdan Dziki. - Heike wskazał na

dziarsko wyglądającego wojaka z olbrzymim wąsem,

w futrzanej czapce na bakier i szpicrutą w dłoni. Oczy

spoglądające z portretu zdawały się na wskroś przenikać

patrzącego, ale mogło to być winą kiepskiej techniki

artysty aibo sztucznego stylu malarskiego epoki.

- Piętnasty wiek - mruknął znający się na sztuce Peter.

- To prawda - chłodno odparła księżniczka. - Był

synem Borysa, tego tutaj przystojnego wojewody, który

miał cztery żony!

Istotnie, oczy Borysa miały ten osobliwy wyraz, który

tak bardzo pociągał płeć piękną.

- Interesują mnie kobiety - wtrącił Heike. Masywna

podłoga aż drżała od jego ciężkich kroków. - Wydaje się,

że wszystkie w waszym rodzie jesteście niespotykanymi

pięknościami.

Rzekł to w głębokiej zadumie, a jednocześnie z takim

przekonaniem, iż nie można było potraktować jego

wypowiedzi jak czczą galanterię. Księżniczka gorąco

podziękowała za komplement.

Z ożywieniem zaczęła opisywać nieliczne portrety

kobiet.

- A to - Heike wskazał na obraz przedstawiający kobietę

uderzająco podobną do Feodory. - To musi być Anciol.

- Nie, jej ponretu, niestety, nie zdążono namalować.

To jedna z wielu przedstawicielek naszego rodu, noszą-

cych imię Feodora. Żyła stosunkowo niedawno. Gdy

popatrzycie tutaj, na ukochaną żonę Borysa, z pewnością

dostneżecie podobieństwo, prawda? Pochodziła z Rusi.

To pierwsza Feodora, później jej imieniem chętnie nazy-

wano dziewczynki w naszym rodzie.

- Owszem, dostrzegam podobieństwo - odparł Heike.

- Między tymi dwoma portretami a wami.

Był przekonany, że i Anciol była do nich uderzająco

podobna. Zwłaszcza do księżniczki...

Nabierał coraz większej pewności, że są one jedną i tą

samą osobą.

Pewien był także czego innego, choć przecież wcale nie

znał się na sztuce. Zorientował się, że wszystkie portrety

muszą sobie liczyć po kilkaset lat. Nie widział żadnych

współczesnych obrazów.

To spostrzeżenie ugruntowało teorię, która powoli

zaczynała krystalizować się w jego głowie.

Gdyby rano nie miał tej ohydnej wizji, jak inni

przypadkowi goście sądziłby, iż znalazł się w całkiem

zwyczajnej twierdzy, z wizytą u całkiem zwyczajnych

dam.

Teraz jednak dojrzała w nim myśl, iż Feodora była

dawno zmarłą Anciol, Nicola zaś młodą dziewcżyną,

którą nienasycony upiór wziął w niewolę, by przyciągała

dlań mężczyzn.

Heike był odpowiedzialny za życie Petera i tej młodej

panny. To on musiał wydostać ich z twierdzy, nie

wzbudzając przy tym podejrzeń Feodory.

Otrzymał pomoc. Wiedział, że troje dotkniętych z Lu-

dzi Lodu wesprze jego działania. Ale to on musiał myśleć!

A jeśli jego teoria okaże się nieprawdziwa? Jeśli

Feodora jest rzeczywistą, żywą kobietą, a poranna wizja

była jedynie omamem?

Heike postanowił sprowokować księżniczkę: chciał,

by się przed nim odkryła.

- I wszyscy wasi przodkowie pogrzebani zostali przy

kościółku w Targul Stregesti?

- Prawie wszyscy. Zbyt trudno było zhudować kryptę

tu na górze, na urwisku.

Heike pokiwał głową.

- Mam ochotę po południu zwiedzić cmentarz.

Po raz kolejny księżniczce udało się wprawić go

w zdumienie: ujrzał łzy napływające jej do oczu!

- Ach, jakże będę wam wdzięczna, jeśli to uczynicie!

Może uda wam się trochę pogonić kościelnego, nasze

biedne groby są takie zaniedbane. Bardzo mnie to boli!

Ach, jak się cieszę, że zechcieliście nas odwiedzić!

Doprawdy? pomyślał Heike z goryczą. Cóż to za

przebiegła gra!

Lepiej zrozumiał ją, słysząc kolejne słowa:

- Nie będę was już dłużej zatrzymywać. Zabierzcie

także waszego przyjacieła, ale jeśli będziecie mieć czas,

panie Heike, to serdecznie zapraszamy do nas wieczorem!

Tu cię mam! Nie zaprasza Petera, to mnie chce

pochwycić w szpony, bo dopiero nocą ożywa jej siła.

Właśnie w nocy znikają tu wszyscy mężczyźni.

Chce mnie zwabić i rozprawić się ze mną!

Ciekawe, czy wie, że wywodzę się ze szczególnego

rodu? Nie wydaje się, by miała tę świadomość.

A zatem czeka ją niespodzianka!

Kiedy wszyscy czworo szli ku wyjściowym drzwiom,

Peter słał mu wściekłe spojrzenia. Ale Heike uśmiechał się

tylko swym spokojnym i teraz także przepraszającym

uśmiechem, udając, że nic nie rozumie. Miał zamiar

rozmówić się z Peterem, gdy znajdą się w bezpiecznym

miejscu.

Księżniczka nie wyszła, przytrzymała także Nicolę

i obie zostały w ponurym, ciemnym przedsionku, po-

zbawionym okien. Nic dziwnego, upiory przecież unikają

dziennego światła i słońca.

Natomiast gdy żegnali się z damami, Heikego czekała

kolejna niespodzianka. Nie zdziwiło go, że księżniczka

Feodora okazała mu nadzwyczajną wprost życzliwość

i gorąco prosiła, by powrócił wieczorem. Ta kobieta po

prostu czyniła wszelkie niezbędne przygotowania, by

zadać mu śmiertelny cios.

Ale Nicola...

Ta cudownie piękna, łagodna dziewczyna przez cały

czas powstrzymująca się od płaczu z rozpaczy, patrzyła

teraz na Heikego, jak się wydawało, całkiem nowymi

oczami. Nie wzięła go za rękę, ale jej wzrok przemawiał

wyraźnie, a zaraz potwierdziły to wypowiadane szeptem

słowa:

- Błagam, byście przyszli tu dziś wieczorem z Peterem!

Wybaczcie, iż niewłaściwie was oceniłam. Teraz wiem, że

w waszej piersi bije gorące, szlachetne serce. Wybaczcie

więc, że tak po dziecinnemu patrzyłam jedynie na wasz

wygląd!

Powiedziała to szybko, jednym tchem, nie chciała, by

ciotka usłyszała jej słowa. Zaraz też dodała, jeszcze ciszej

i jeszcze szybciej:

- I nie chodźcie na cmentarz, ani wy, ani Peter! Nie

wierzcie jej prośbom i zachętom. To przywiedzie was do

zatracenia. Ludzie z miasteczka twierdzą, że nad grobami

czuwają duchy zmarłych i ci, którzy zakłócą ich spokój, są

dręczeni i kaleczeni w najbardziej okrutny sposób. Nie

chcę, by któremuś z was stała się krzywda!

W jej oczach błyszczały łzy. Heike walczył z ogar-

niającą go nagle słabością.

- Poradzimy sobie - uśmiechnął się. - Chyba mieszkańcy

wioski odwiedzają cmentarz, i to w różnych porach dnia?

- Nie starą jego część, tę, gdzie mieszczą się groby

mieszkańców Cetatea de Strega, groby wojewodów i ich

potomków...

A więc nareszcie poznał nazwę twierdzy! Cetatea de

Strega - Twierdza Czarownicy. Peter z wielkim zapałem

opowiadał mu o językach romańskich i o związkach

istniejąeych między nimi. Nic dziwnego, że nazwa mias-

teczka i twierdzy wywodziła się z włoskiego słowa

"czarownica", wszak w dawnych czasach właśnie cesarst-

wo rzymskie zagarnęło tę krainę, zwaną wówczas Dacją.

Później coraz bardziej znaczące stały się wpływy słowiań-

skie, zarówno jeśli chodzi o język, jak i zwyczaje, i, jak

Heike ośmielił się zgadywać, także o alfabet cyrylicki,

który widział na nagrobkach w Targul Stregesti. Pierwsza

Feodora pochodzila przecież z Rusi.

Heike jednakże nie umiał czytać nawet łacińskich liter,

właściwie więc było mu obojętne, jakim alfabetem po-

sługiwano się tutaj.

Dłoń Nicoli delikatnie dotknęła jego ramienia.

- Bardzo proszę, uważajcie na siebie, nie chodźcie tam!

Jeśli okaże się, że nie wrócicie wieczorem, nie będę miała

po co żyć!

Heike lękliwie obejrzał się na księżniczkę, ale ona,

pogrążona w wyraźnie chłodnej rozmowie z Peterem,

niczego nie słyszała.

Heike, któremu obcy był egoizm, z rozkoszą wsłuchi-

wał się w łagodny, ciepły głos Nicoli i cieszył się, że Peter,

jego przyjaciel, znalazł tak cudowną dziewczynę. Wpat-

rywała się teraz w Heikego oczami, w których malowała

się ufność, ba, nawet podziw. Ta delikatna istota tak

bardzo niepokoiła się o los Petera i prosiła Heikego, by go

chronił! Błagała także o pomoc dla siebie, o pomoc

w wyrwaniu się spod uroku rzuconego na nią w twierdzy.

Ale lękała się także o Heikego! Miał uważać na siebie!

W uniesieniu odetchnął głęboko, pragnąc stłumić

wzruszenie, ściskające go w piersi.

Ta cudowna dziewczyna bała się o niego! To było

o wiele więcej, niż mógł się spodziewać.

Wkrótce schodzili aleją w dół ku łąkom. Słońce dawno

już minęło zenit i pochylało się coraz niżej nad horyzon-

tem. Nadal jednak było duszno i upalnie.

Peter był zawiedziony i rozgniewany.

- Po co przyszedłeś i zabrałeś mnie z zamku? Nie

mogłeś darować mi jednego dnia spędzonego razem

z Nicolą?

- Peterze, musisz mnie zrozumieć! Znalazłeś się

w śmiertelnym niebepieczeństwie!

Przyjaciel w odpowiedzi tylko parsknął. Nie prze-

stawał słać tęsknych spojrzeń za siebie, w kierunku

twierdzy.

- Śmiertelne niebezpieczeństwo?! Jakie masz na to

dowody?

Heike już otworzył usta, ale zaraz zamknął je znowu.

Peter, żądając dowodów, zasiał w nim niepewność. Cóż

miał powiedzieć? W zamczysku wszystko przebiegało

normalnie, zupełnie naturalnie. Życzliwa gospodyni z du-

mą oprowadzała ich po twierdzy.

Przecudna młoda dziewczyna, która usiłowała sprze-

ciwić się swej opiekunce i nazywała ją czarownicą... Cóż

w tym wyjątkowego? Ile takich historii miało już miejs-

ce?

W ostrych, gorących promieniach popołudniowego

słońca Heike zaczął zastanawiać się, czy nie maluje diabła

czarniejszym, niż jest w rzeczywistości.

Podczas gdy Peter, idąc, złorzeczył mu w coraz bardziej

gorzkich słowach, Heike stopniowo nabierał przekona-

nia, że się omylił. Księżniczka Feodora, która tak poufale

trzymała go pod ramię, miałaby być zjawą? Niewiarygod-

ne! Przecież cały czas czuł jej rękę!

Całą swą wiedzę o siłach ciemności, z jakimi może

zetknąć się człowiek, Heike wyniósł ze Słowenii. W tej

dziedzinie otrzymał niezwykle staranną edukację.

Wiedział, że należy odróżnić zjawę od upiora. Zjawa to

dusza człowieka, twór bezcielesny, ciało astralne. Upiór

natomiast jest jakby żywą istotą, która nigdy tak napraw-

dę nie umarła, nie obróciła się w proch. Do upiorów

zalicza się wampiry, a także niektóre czarownice.

Istnieje jeszcze wiele, wiełe innych istot ze świata cieni,

które także należą do tej grupy. Wszystkie one, by

przetrwać, muszą się posiłać, na przykład krwią żywych

ludzi lub w inny równie osobliwy sposób.

Heike dotychczas sądził, że taką właśnie istotą jest

księżniczka Feodora, ale nie mógł pojąć, w jaki sposób

- jeśli można to tak określić - utrzymuje się ona przy

życiu. Teraz czuł się zdezorientowany, być może omylił

się w ocenie jej osoby, być może jest ona zwykłym,

niewinnym człowiekiem, a twierdza tym, na co wygląda:

piękną, dobrze utrzymaną budowlą.

W takim razie bez powodu wdarł się brutalnie w miłos-

ną przygodę Petera. Było to ostatnie, co chciał zrobić,

i myśl o tym sprawiła mu ogromną przykrość.

Co właściwie miał na poparcie swej chorej idei?

Prymitywne przesądy mieszkańców Stregesti? Słowa

Nicoli o tym, że ciotka jest czarownicą? Poranne przywi-

dzenie? Boże, jakże to było dawno!

Co jeszcze? Mira, która twierdziła, że ktoś usiłował

wedrzeć się do jej izby w gospodzie? Ale przecież to był

sen!

Droga, któtej najpierw nie było, a potem się pojawiła.

Nie, to znów sprawka mandragory, tego nie można brać

pod uwagę.

Las?

Las, tak, to prawda, ale czy wydarzyło się w nim coś

poza tym, że zdjął ich niewytłumaczalny strach?

Opowiadanie Zeno o człowieku, którego znaleźli.

Wyszeptał dwa słowa: "skrzydła kruka"...

Wszyscy mężczyźni, którzy zniknęli. Bezpańskie konie...

Ptaki w ciemnościach...

Było coś jeszcze, czego nie mógł sobie przypomnieć,

wydarzyło się już tak dawno...

I najważniejsze ze wszystkiego: troje z Ludzi Lodu

twierdziło, że grozi mu tak wielkie niebezpieczeństwo, iż

będą musieli mu pomagać.

Ich Heike nie mógł zlekceważyć, choćby wszystko

pozostałe wydawało się niejasne.

W jego głosie znów zabrzmiała stanowczość:

- Peterze, posłuchaj mnie! Spotkasz się jeszcze z Nicolą

i wyprowadzimy ją z twierdzy. Ale później, wieczorem,

jak proponowałeś. Najpierw musimy unieszkodliwić stra-

szną Feodorę. Dlatego chciałbym, byś poszedł ze mną na

cmentarz i odnalazł jej grób...

- Chyba oszalałeś!

- Nie, mówię poważnie. Nie wydostaniemy Nicoli

z twierdzy, dopóki czarownica nie zginie. Dziewczynę

przytrzymują zaklęte więzy, których nie będziemy w sta-

nie rozerwać.

- Wydaje mi się, że przed chwilą powiedziałeś, że

czarownica nie żyje.

- Proszę, nie drwij ze mnie! To nie pora na żarty. Nie

będę już więcej nudził na ten temat, rozumiem tak samo

niewiele jak ty. Ale czy widzisz te konie? Są teraz nasze,

ich właściciele zniknęli łuż dawno temu, prawdopodobnie

w lesie. Tak więc Mira i ty będziecie mieć każde swojego

wierzchowca, a Nicolę możesz posadzić na siodle przed

sobą, kiedy będziemy stąd odjeżdżać.

Heike bardzo się cieszył, że może przekazać przyjacie-

lowi tak radosną nowinę.

- Co ty mówisz? Konie są nasze? Kto...

Heike jeszcze raz opowiedział o zaginionych Fran-

cuzach i mieszkańcach miasteczka, którzy nie mieli dla

koni miejsca w stajni ani też paszy na długą, mroźną

zimę.

- To naprawdę fantastyczne! Muszę opowiedzieć

o tym Nicoli.

- Przyjdzie na to czas. Kłopot w tym, że zwierzęta

zdziczały, nie dają się złapać.

- Ja się tym zajmę. Kiedy byłem dzieckiem, mój ojciec

nuiał zawsze wiele koni.

Peter włożył dwa palce do ust i gwizdnął. Konie

natychmiast zastrzygły uszami.

- Och, naprawdę... - Heike wyraził szczere zdumienie.

Piękne zwierzęta były lekko spłoszone, ale Peter

najwyraźniej umiał odpowiednio je podejść, kusił i wabił,

aż w końcu znalazły się tak blisko, że czuł na dłoniach ich

oddech.

Delikatnie, ostrożnie pogłaskał jednego, przemawiając

pieszczotliwie jak do dziecka.

- Nigdy czegoś podobnego nie widziałem - zachwycił

się Heike. - Mnie by się to z pewnością nie udało.

- Jeśli nie wiem czegoś o koniu, to znaczy, że nie warto

tego wiedzieć. - Peter uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Ponieważ i tak nie mamy uprzęży, niech sobie tutaj

chodzą. Sprowadzę je później. Dokąd idziemy teraz?

- Najpierw do karczmy. Później musimy iść na

cmentarz, czy tego nie pojmujesz? Jeśli nie, to dziś w nocy

ja wyprowadzę stamtąd Nicolę, nie ty.

- Dlaczego? - oburzył się Peter, nadzwyczaj czujny,

gdy padło imię Nicoli. - Czego ty chcesz od mojej

dziewczyny?

- Uspokój się! Jeśli nie zdołamy unieszkodliwić księż-

niczki Feodory, nocą w twierdzy będzie dla ciebie zbyt

niebezpiecznie.

- I znów zaczynasz - westchnął Peter. - Powtarzasz to

już chyba po raz setny. Dobrze, pójdę z tobą na cmentarz,

żebyś mógł się przekonać, jak bardzo się mylisz.

- Nic by mnie bardziej nie uradowało, niż gdybym się

mylił.

Peter potrząsnął głową.

- Dziwny jesteś, Heike. Czy naprawdę nic nie zdoła

wprawić cię w gniew?

- O, tak - dobrodusznie odparł Heike. - Z pewnością.

W tej dolinie jest coś, co porusza we mnie struny gniewu.

Dlatego właśnie postanowiłem to zwalczyć.

- Bóg z tobą - rzekł Peter cierpko.

Ludzie z miasteczka nie wierzyli własnym oczom, gdy

ujrzeli dwóch młodzieńców idących ulicą i wchodzących

na rynek. Szeptem coraz dalet przekazywano sobie nieco-

dzienną nowinę.

Zeno i jego żona dosłownie otworzyli usta ze zdumie-

nia, gdy chłopcy stanęli w drzwiach karczmy, a Mira

przypadła do nich uszczęśliwiona.

- Odnalazłeś Petera, Heike! Dziękuję ci, dziękuję!

- Odnałazł - mruknął Peter z kwaśną miną. - Czyżby

ta miała być aż tak wielka sztuka?

- Naprawdę, wróciliście? - Zeno i cała obsługa

kuchenna nie posiadali się ze zdumienia. - A może wcale

tam nie byliście?

Heike uśmiechnął się.

- Jeśli chodzi o Cetatea de Strega, to owszem, byliśmy

w niej. Mówiłem przecież, że sprowadzę Petera do domu.

W izbie szynkowej zapadła cisza, w której wyczuć się

dało zaskoczenie i zdumienie.

- Ale... ale... nikt dotąd...

Heike przerwał karczmarzowi:

- Czy możemy dostać teraz solidny posiłek? Później

pójdziemy na cmentarz.

Zeno odetchnął głęboko.

- Kim ty właściwie jesteś? Bo rozumiem, że to twoja

zasługa, a nie twego sympatycznego, ale całkiem zwyczaj-

nego kompana?

- Tego nie wiem - roześmiał się Heike, potrząsając głową.

W karczmarza nagle jakby wstąpił nowy duch.

- Dziewczęta, dalej! - wołał. - Na co czekacie?

Ruszajcie! Podajcie to, co mamy najlepszego!

Kiedy zasiedli do wystawnego posiłku, Heike wypyty-

wał Zeno.

- Muszę znaleźć kogoś, kto dobrze zna stary cmentarz.

Ksiądz? A może kościelny? Albo ktoś inny?

- Zajmę się tym - zapewnił go karczmarz. - Zaufaj mi.

Mira, siedząca między chłopcami, użaliła się:

- Peter jest taki odmieniony! Gdzie się podział miły,

rozgadany chłopak, którego poznałam?

- Wcale się nie zmieniłem - parsknął Peter.

Heike uniósł głowę.

- Owszem, właśnie, że tak - odparł spokojnie. - Teraz

nie jesteś sobą.

- Ach, tak? A jaki niby jestem?

Odpowiedziała mu Mira:

- Masz kwaśną minę. Jesteś zły i rozgniewany,

niedobry i niemiły. Wczoraj taki nie byłeś.

- On jest po prostu niespokojny, Miro - usprawied-

liwił przyjaciela Heike. - Wówczas tak właśnie człowiek

się zachowuje.

Sam martwił się nagłą zmianą, jaka zaszła w przyjacie-

lu. To nie był ten Peter, którego znał i lubił.

Skończyli posiłek najszybciej jak mogli, nie mieli czasu

do stracenia. Słońce stało niepokojąco nisko nad górami,

a żadne z nich nie miało ochoty na spędzenie kolejnej doby

w Targul Stregesti.

Zanim opuścili gospodę, Heike ujął Mirę za ręce

i zapytał cicho:

- Jak się miewasz?

Dziewczyna przymknęła oczy.

- Czuję się tak cudownie bezpieczna, Heike. Ten amulet...

Powiedz mi, czy on żyje? Wiem, że to brzmi niemądrze, ale

mam wrażenie, że chce mi powiedzieć: "Nie bój się!"

- To wcale nie jest niemądre. Jak sądzisz, dlaczego ci

go pożyczyłem?

- Dziękuję, Heike! Wiesz, w innej sytuacji odrzuciła-

bym go dałeko od siebie, bo jestem bardzo wierząca. Ale

wydaje mi się, że jesteś szlachetnym człowiekiem, który

niesie ze sobą samo dobro.

Heike poczuł ogarniające go wzruszenie.

- Twoje słowa cieszą mnie bardziej, niż przypuszczasz,

bo właściwie zrodzony zostałem, by służyć ciemności. Ale

moje przeżycia w dzieciństwie sprawiły, że z całych sił

staram się zwalczyć zło istniejące na świecie, a przede

wszystkim to, które tkwi we mnie.

Mira nie bardzo pojmowała, co mówił Heike, nie znała

bowiem historii jego życia. Powiedziała tylko ciepło:

- W takim razie udało ci się, Heike!

To się jeszcze okaże, pomyślał. Czeka mnie długie

życie, przynajmniej taką mam nadzieję.

- Uważajcie teraz na siebie - szepnęła. - Pilnuj Petera,

zrób to dla mnie! A może chcesz, bym poszła z wami?

- Nie, pod żadnym pozorem nie wolno ci wyjść za te

drzwi! Pamiętaj o tym! A nocą dobrze się zamknij, tak jak

wczoraj wieczorem, to ogromnie ważne!

Przeraziła się.

- Czy nie wrócicie przed zapadnięciem ciemności?

- Nie, kiedy uporamy się ze wszystkim na cmentarzu,

pójdziemy do twierdzy, by wydostać Nicolę.

Na szczerej buzi Miry odmalował się żal.

- Ach, tak, Nicola! Oczywiście, musimy jej pomóc. Ale

czy nie chcesz z powrotem swego amuletu... Jak go

nazwałeś?

- Alrauny? Wiele bym dał, by móc mieć ją przy sobie,

ale tym razem ona mi przeszkadza. Nie pozwala mi

widzieć tego samego co Peter, a w dodatku księżniczka

nie znosi jej obecności, jakże więc mógłbym coś zdziałać?

Tobie przyda się bardziej, jesteś tu całkiem bezbronna,

a księżniczka traktuje cię jak rywalkę. Pragnie mieć

wszystkich mężczyzn tylko dla siebie, dlatego tak strasz-

liwie dręczy Nicolę.

- Rozumiem. Zaczyna się starzeć i boi się, że nie będzie

już mogła uwodzić.

- Tak, tak właśnie jest.

Nie chciał wyjaśniać, że Feodora to Anciol, zdradzona

narzeczona, która pragnie zemścić się na wszystkich

przedstawicielach męskiego rodu i na wszystkich mło-

dych kobietach, ponieważ jedna z nich odebrała jej

przyszłego męża. To przecież była tylko jego teoria.

Uścisnął ręce Miry.

- Bądź przy nas myślami, Miro!

- Obiecuję. Pomodlę się do Boga za was obu.

Heike odchodząc uśmiechał się ze smutkiem. Bardzo

pragnął należeć do świata Boga, ale był on przed nim

zamknięty. Złe dziedzictwo nie pozwalało mu prze-

stąpić jego progu. Musiał więc żyć najlepiej jak potrafił

i mieć nadzieję, że litościwy Stwórca w swym miłosier-

dziu dostrzeże jego dobre uczynki i nie osądzi go zbyt

surowo.

Heike nie należał do świata zwykłych ludzi. Akurat

w tej chwili był przez to bardzo samotny.

Dotknięci z Ludzi Lodu zwykle odczuwali dumę ze

swego szczególnego pochodzenia, z możliwości służenia

złu, ale nie Heike. On, tak jak kiedyś dawno temu Tengel

Dobry, musiał zupełnie sam toczyć walkę o swoje człowie-

czeństwo.

Tengelowi powiodło się, zwłaszcza po tym, jak spotkał

Silje. Ale Heike?

Któż mógł być bardziej samotny niż on owego

sądnego dnia w nawiedzonym miasteczku Stregesti,

w Siedmiogrodzie, w roku 1793?

Przez moment zbierał siły, po czym skinął na Petera

i opuścili względnie bezpieczną przystań, jaką była gos-

poda.

ROZDZIAŁ X

Kiedy wyszli z karczmy, ujrzeli wszystkich mieszkań-

ców miasterzka stojących wokół rynku: wiele kobiet we

wdowich welonach i garstkę mężczyzn o mniej lub

bardziej odpychającym wyglądzie.

Wpatrzeni w Heikego i Petera skrywali nieśmiało

rodzącą się nadzieję. Potomek Ludzi Lodu dostrzegł

jednak w ich oczach rozpaczliwe błaganie, niemą prośbę,

by przerwał niekończące się pasmo udręki i cierpienia,

trwające od tak wielu lat, że trudno wyobrazić sobie jego

rozmiary.

Po plecach przebiegły mu ciarki. A jeśli mu się nie

powiedzie? Jeśli nie spełni ich oczekiwań? Przecież

niczego tak naprawdę nie wiedział.

Ku zaskoczeniu chłopców od zachodu nadciągnęły lekkie

chmury. Niedobrze, pomyśleli obaj. Przydałby się blask

księżyca w pełni, choć po prawdzie bardzo jeszcze bladego,

gdyż słońce dopiero znikało za górskim grzbietem.

- Powinniśmy byli zabrać pochodnię - mruknął Peter.

- Przy cmentarzu jest latarnia - odpatł Heike. - Zeno

mi o tym powiedział.

- Wspaniale! Ale mam nadzieję, że sporo zdążymy

zdziałać jeszcze przy dziennym świetle.

- Oczywiście. Ciemności nie zapanują tak od razu.

Gdy wyszli zza węgła domu, przed oczami mieli już

kościół. W wejściu oczekiwał ich jakiś człowiek, praw-

dopodobnie przewodnik, którego ugodził Zeno.

W tej samej chwili zaszło słońce i na dolinę padły długie

cienie. Nagle jakby śmierć wzięła ich w swoje chłodne

objęcia... Peter gwałtownie zawrócił.

- Chyba jednak nie pójdę. Nie chcę błąkać się

wieczorem między grobami, zwłaszcza że wiem, o czym

myślisz.

- I o czym to ja myśIę?

- Sądzisz, że nie słyszałem, jak postępuje się z upiora-

mi? W jaki sposób się je unicestwia?

- A więc dobrze, odjedziemy stąd. Bez Nicoli.

- Nie! - gwałtownie sprzeciwił się Peter. - Chodźmy,

niech to się już wreszcie raz na zawsze skończy!

Przywitali się ze starym, zgiętym wpół mężczyzną.

- Jesteś księdzem? - zapytał Heike.

- Nie, nie mamy już księdza, księżniczka się na to nie

godziła. Opiekuję się cmentarzem. Właściwie to już

prawie nie wstaję z łóżka - drżącym głosem wyjaśniał

starzec. - Ale kiedy dowiedziałem się, o co chodzi, to...

Ale nie chcę iść z wami!

- Nie musisz. Jeśli tylko wskażesz nam groby, sami

poradzimy sobie z resztą.

Kiedy obchodzili kościół, kierując się do ogrodzonego

cmentarza, Peter wyraźnie czuł się nieswojo. Bezustannie

rozglądał się dokoła i Heike z niepokojem zauważył, że

spojrzenia przyjaciela kierują się ku twierdzy.

- Późno przyszliście - rzekł staruszek ze strachem.

- Słońce już zaszło, tak być nie powinno.

Heike rozumiał jego obawy. Za dnia upiory są bez-

bronne, można je pojmać w grobach. Nocą budzą się do

życia, a wówczas nie ma na nie siły.

Na razie jednak było jeszcze widno. Za górami słońce

nadal świeciło mocnym blaskiem, tylko tutaj, w wąskiej

dolinie Stregesti, królowały cienie.

Kiedy jednak ciemności ostatecznie zwyciężą, z twier-

dzy może nadjechać powóz. A wówczas nikt już nie oprze

się damie z wysokiego rodu i jej dziwacznemu woźnicy.

- Musimy się spieszyć - Heike wpadł w popłoch.

Starzec pokiwał głową. Wykrzywione palce mocowały

się z zamkiem przy bramie.

Nareszcie stanęła otworem, zaskrzypiała, jakby lata

całe jej nie otwierano. Weszli na cmentarz.

- Nie potrafię odczytać napisów - oznajmił Heike,

przemilczając fakt, że nie zna żadnych liter.

- Ja sobie z tym poradzę - odrzekł Peter. - Dobrze, że

mogę się na coś przydać!

Powiedział to z nieśkrywanym gniewem. Przez cały

czas w Stregesti tak się zachowywał. Heike miał wyrzuty

sumienia, że zmusza Petera do udziału w makabrycznym

przedsięwzięciu, ale sam nie dałby sobie rady z ogrom-

nymi ciężarami, jakie prawdopodobnie trzeba będzie

dźwigać.

Cmentarz był straszliwie zaniedbany, Feodora miała

rację. Korzenie, grube jak ramię dorosłego mężczyzny,

wiły się wszędzie. Przerażony Heike nagle zrozumiał, że to

był las. Wdarł się aż na tyły murów cmentarza i stał tak,

ociekając wilgocią, oślizły, z gałęziami zwisającymi nad

grobami, z korzeniami zaciskającymi pętle na nagrob-

kach. Las chciał i tutaj wedrzeć się podstępnie, tak by nikt

tego nie zauważył.

Napisy na stojąeych pionowo kamieniach nagrobnych

nietrudno było odczytać, ale nie te mogiły są teraz

najważniejsze, wyjaśnił staruszek. Batdziej czcigodni

członkowie rodu pogrzebani zostali pod płytami leżącymi

na ziemi.

- Czy ten cmentarz jest bardzo stary? - zapytał Heike.

- O, tak! Wiekowy, tak stary, że nawet nie warto o tym

myśleć.

Heike pod kubrakiem miał ukryty kołek, a także

niewielki młotek. Nie chciał nikomu pokazywać narzędzi,

znalazł je na podwórzu gospody i przez nikogo nie

zauważony, pożyczył bez pytania. Nawet Peter o tym nie

wiedział.

Peter tozgarnął nogą przegniłe liście na najbliższej

płycie nagrobnej i odczytał napis:

- "Sabin de Muntele". Czy ci wojewodowie nazywali

się Muntele?

Heike musiał przetłumaczyć pytanie przyjaciela.

- Tak - kiwnął głową starzec. - Wzięli nazwisko od

szczytu tam dalej na południu. To także był wojewoda,

niech jego dusza spoczywa w pokoju.

Słowom towarzyszył szybki znak krzyża.

Heike znów musiał przetłumaczyć te słowa Peterowi.

Ich przewodnik wyraźnie był zdenerwowany, dreptał

w kółko niepewnym krokiem starego człowieka, roz-

glądał się na wszystkic strony, bez przerwy oblizywał

wargi.

Peter szedł dalej.

- "Wojewoda Mihail de Muntele"... Uff, zawsze

miałem kłopoty z odczytywanicm dat! "Zmarł

MDLXXIV". Który to rok? Tysiąc pięćset siedem-

dziesiąty czwarty?

- To by się zgadzało - drżącym głosem odparł

staruszek, gdy Heike mu przetłumaczył. - Ale jeśli

pójdziecie teraz ze mną, to znajdziemy właściwe groby...

Szli za nim aż do chwili, gdy przystanął tak gwałtow-

nae, że wpadli na niego.

- Nie mogę zostać tu dłużej - szepnął, rozglądając się

dookoła z przerażeniem. - To zbyt niebezpieczne dla mnie

i dla mojej rodziny. Groby znajdziecie tam, najbliżej

muru, sami się zorientujecie, o które chodzi - poinfor-

mował tak ściszonym szeptem, iż ledwie go dosłyszeli,

gestem wskazując przy tym najbardziej zniszczoną część

cmentarza. Tutaj las jakby wspiął się po murze i skrył

groby w plątaninie gałęzi i korzeni.

Sędziwy przewodnik umknął tak szybko, jak tylko

pozwalały na to jego stare nogi.

Heike z lękiem spojrzał na niebo, na którym widniała

teraz cała paleta barw - od bladoszarej przez pomarań-

czową aż do ognistej czerwieni. Ku tej feerii kolorów

nadciągały z północy czarne ptaki. Wrony i kruki płynęły

w powietrzu, kierując się na urwisko dzielące dolinę na

dwie części, na żywe i wymarłe miasteczko. Między nimi,

z lasu wysoko po drugiej stronie urwiska, wznosiła się

Cetatea de Strega. Stąd oczywiście nie było jej widać.

Części miasteczka, usytuowanej bezpośrednio pod

twierdzą, nie dane było przeżyć...

- Musimy się spieszyć - rzekł Heike przytłumionym

głosem. - Na razie jest jeszcze jasno. Później być może

zjawi się...

- Powóz? - równie cicho dopowiedział Peter. - Cały

czas nasłuchuję jego turkotu.

Ale z zupełnie innego powodu niż ja, przyszło do

głowy Heikemu. Masz nadzieję raz jeszcze ujrzeć swą

Nicolę.

Heike był w stanie zrozumieć Petera, ale przyjaciel

powinien okazać cierpliwość. Wszystko w swoim czasie!

Peter, wyraźnie podenerwowany, poganiany niepoko-

jem, już doszedł do splątanych korzeni. W ręku trzymał

siekierkę, którą dostał od staruszka.

- Tutaj! - zawołał cicho. - Chodż tutaj!

Heike wdrapał się na potężny korzeń, przypominający

żywego węża, i pochylił nad ledwie widoczną marmurową

płytą.

Peter odsunął warstwę przegniłych liści I usiłował

podnieść kilka mniejszych korzeni, ale te trzymały się

mocno.

- Spójrz, co tu jest napisane! "[Fiodoro]".

- Och - szepnął Heike.

Peter powiedział cierpko:

- To wcale nie takie dziwne: Popatrz na tamten

nagrobek, ten skrzywiony. Na nim wyryto takie samo

imię.

Nadzieje Heikego prysnęły jak bańka mydlana.

- Nic dziwnego, sama przecież powiedziała, że to imię

popularne w rodzie. Ale nie tego imienia szukamy, Peterze.

- Wiem o tym. Patrzmy dalej!

Petera ogarnęła gorączka poszukiwania. Rzucił się na

kolana, odgarniając liście i gałęzie. Heike pomagał mu jak

umiał.

Odnaleźli olbrzymi grobowiec, niemal całkowicie

ukryty wśród roślinności.

- "Bogdan" - odczytał Peter. - Bez wątpienia Bogdan

Dziki.

- A tu musi spoczywać Borys i jego cztery żony

- zawyrokował Heike. - Jest jedna wielka płyta, a wokół

niej cztery mniejsze. Ale gdzie...

Najwyraźniej znaleźli się w samym sercu cmentarzys-

ka. Kolejne nagrobki, coraz większe i bardziej zdobione,

znakomicie odzwierciedlały czasy świetności rodu.

- Heike, podejdź tutaj! - ochrypłym głosem nakazał

Peter. - Spójrz tu, przy samym murze!

Z trudem dokopał się do ogromnej płyty nagrobnej,

będącej, jak przypuszczał, jedną z najnowszych na cmen-

tarzu, choć i ona wydawała się prastara.

- Znaleźliśmy - szeptem oznajmił Heikemu, jak gdyby

obawiał się, że ktoś może ich usłyszeć. - Zobacz! To

podwójny grób! Imię na górze rozpoznajesz, prawda?

- Tak. Kolejna Feodora.

- A drugie... - Peter przeliterował: -A-n-c-i-o-l!

- A więc jest! Jest! - zawołał podniecony Heike.

- Teraz szybko! Siekiera, zanim zniknie światło dzienne.

Zobacz, niebo szarzeje coraz bardziej!

Las, który zdołał przedrzeć się przez mury, niewiele

grobów opanował tak zachłannie jak ten. Niesamowita

plątanina korzeni skrywała mogiłę, a czego nie zdołała

przykryć, przysłoniły wieloletnie pokłady butwiejących

liści. Peter naprawdę dzielnie się spisał, odnajdując prawie

niewidoczną płytę.

- Siekierą nie dam rady - poskarżył się. - Odbija się jak

od grubej skóry.

- Powinna być dostatecznie ostra. Poczekaj, pozwól

mnie spróbować!

Heike, rozgorączkowany pośpiechem, chwycił siekierę

i zamachnął się na pierwszy torujący drogę korzeń. Na

powierzchni nie pojawił się nawet ślad zadrapania.

Spróbował jeszcze raz.

- To bez sensu - mruknął Peter. Pochylony badał

ziemię wokół nagrobka.

- Co robisz? - zapytał Heike.

- Szukam dziury.

Heike popatrzył na niego ze zrozumieniem. Doskonale

wiedział, do czego pije jego towarzysz. Gdy chodziło

o wampiry, wokół ich grobów szukano zwykle małych

otworów pozostawionych jakby przez węże lub dżdżow-

nice, by sprawdzić, którędy przedostają się nocą. Wam-

piry mogły przybrać niemal każdą postać.

AIe Anciol-Feodora nie była wampirem, wszyscy

w miasteczku gotowi byli to przysiąc.

- Znalazłeś coś?

- Nie, ztesztą specjalnie na to nie liczyłem.

Heike tylko kiwnął głową. Znów wycelował w korzeń

siekierą, ale równie dobrze mógł walić głową m mur.

- Chyba będziemy musieli się poddać - Peter nie

ukrywał, że pragnie opuścić cmentarz i pobiec do Nicoli.

Ale w tej chwili Heikego naszło wspomnienie, wspo-

mnienie długich godzin, kiedy pozostawiony samemu

sobie siedział zamknięty w klatce. Wspomnienie pieśni,

napływających mu do ust, słów, których sensu nie

rozumiał.

- Poczekaj - rzekł do Petera.

Towarzysz usłuchał niechętnie.

Nieznane słowa powróciły do Heikego, układały się

w sekwencje. Same cisnęły się na usta, zrazu ciche

nieporadne...

Peter wpatrywał się w Heikego jak urzeczony.

- Boże - wyszeptał w końcu. - To są przecież zaklęcia!

Zauberlieder! Du bist doch ein Mahner!

Heike jednym tylko uchem słuchał, jak Peter nazywa

go zaklinaczem duchów, a jego śpiew - czarami, za-

klęciami. Heike nie był teraz całkiem sobą, porwała go

pieśń, tak jak kiedyś porwała Ulvhedina i jak umiała

zatracić się w niej Hanna.

Peter ciągle w osłupieniu patrzył na przyjaciela, nie

będąc w stanie podjąć żadnych rozsądnych działań, na

przykład sięgnąć po siekierę. Dopiero Heike ją uniósł i nie

przerywając zaklęć, uderzył.

Korzeń pękł z trzaskiem, zwinął się jak w przedśmiert-

nym skurczu. Peter na ten widok tylko z niedowierzaniem

potrząsnął głową. Nadal nie mógł zrobić choćby kroku.

Heike ciął korzeń za korzeniem. Wokół grobu powstał

stos na kształt wijącego się kłębowiska splątanych ze sobą

węży.

Korzenie w konwulsyjnych drgawkach skręcały się

wśród szelestu opadłych liści.

W końcu kamienna płyta była wolna. Peter nareszcie

ocknął się i pospiesznie zaczął odgarniać liście. Były tak

przegniłe, oślizłe, że z obrzydzeniem ocierał ręce.

Popatrzyli po sobie, obaj równie przerażeni. Zaklęcia

Heikego ucichły.

Mocno chwycili płytę.

Okazała się niezwykle ciężka, stanęli więc obok siebie

i unosili ją w stronę muru, tak jak podnosi się klapę od

piwnicy.

Szare światło zmierzchu pozwoliło im zajtzeć do

grobu.

Wewnątrz ujrzeli wielką, ciemną trumnę, niezwyczaj-

nie szeroką.

- Pochowano je w tej samej trumnie - z niedowierza-

niem jęknął Peter. - Nigdy nie słyszałem o czymś

podobnym!

- Ja także nie. Alc to musi być nasza Anciol.

- Na pewno.

Znów popatrzyli po sobie pytająco, a potem zeskoczyli

w dół do niezbyt głębokiego grobu, by dokładniej

przyjrzeć się trumnie. Nie potrafili rozpoznać naruszone-

go zębem czasu materiału, z którego została wykonana.

- Nie z drewna - szepnął Peter i Heike zrozumiał, o co

mu chodzi. Najwidoczniej chciano mieć gwarancję, że

zmarły nie powstanie z grobu.

Trumna była tak stara, że liczne zabezpieczenia z upły-

wem czasu przegniły, nie było więc większych kłopotów

z jej otwarciem. Ostrożnie unieśli wieko, przestraszeni

tym, co mogą pod nim ujrzeć. Jeśli w środku był wampir,

zwłoki wyglądałyby jak ciało żywego człowieka, być

może ze śladami świeżej krwi. Wszelkie inne upiory także

byłyby pozbawione piętna śmierci.

Pokrywa została zdjęta.

Nic takiego nie zobaczyli, ale mimo wszystko widok

wprawił ich w zdumienie.

W środku znajdowały się dwa szkielety. Jeden z nich

był szkieletem dorosłej kobiety, która ciągle, nawet po

śmierci, obejmowała ramieniem mały szkielet dziecka.

Zrazu niczego nie mogli zrozumieć.

- Czy Anciol miała dziecko? - szeptem zapytał Peter.

- Zanim wyszła za mąż?

- Najwyraźniej. Nikt nic nam o tym nie powiedział.

Heike, wpatrując się we wzruszający obraz, rzekł

przygnębiony:

- Nic nam to nie dało, tutaj nie ma upiora. Zbezcześ-

ciliśmy tylko grób!

- I nasza teoria okazała się błędna.

- Tak. A może niezupełnie, sam nie wiem. Bo jeśli

mamy do czynienia ze zjawą, to pamiętaj, że ich doczesne

szczątki gniją.

- Może powinniśmy położyć tu żelazo?

- Mam ze sobą kołek - przyznał Heike. - Wziąłem go,

by wbić go prosto w serce upiora. Ale w tym wypadku nic

to nie pomoże. Nie, gdybym był chrześcijaninem, położył-

bym tu krzyż jako zadośćuczynienie za naruszenie pokoju

robowca.

Peter już przekładał przez głowę łańcuszek; wisiał na

nim mały krzyżyk.

- Ja także mam wyrzuty sumienia - wyznał. - Położę

go między zmarłe. Czy mam się pomodlić?

- A potrafisz?

- Oczywiście!

Położył krzyżyk w trumnie, a kiedy ją na powrót

zamknęli i wyszli z grobu, złożył ręce i odmówił

krótką modlitwę za dusze zmarłych, prosząc jednocześ-

nie, by grzech popełniony przez naruszenie grobu

został im wybaczony. Później znów nakryli grób ciężką

płytą. Na Heikego spłynęło uczucie niezwykłego spo-

koju.

- Nie rozumiem tego - powiedział Peter, ponownie

przyglądając się napisom na płycie. - O, ale co to?

- Co się stało?

- Teraz już niczego nie pojmuję! Popatrz! "Feodora

- urodzona 1580, zmarła 1618, Anciol - urodzona i zmarła

w roku 1618".

- Ty i te twoje cyfry, z którymi sobie nie radzisz! To

znaczy, że tym małym dzieckiem była Anciol!

- Ale to z niczym się nie zgadza!

- To prawda - Heike zatroskany rozglądał się dokoła.

- Musimy szukać dalej właściwej Anciol, zdradzonej

narzeczonej.

- Dziś wieczorem nic już nie zdziałamy, chyba sam

rozumiesz - z irytacją zaprotestował Peter. - Dzień się

skończył. Niebo poszarzało, niedługo całkiem się ściemni.

- Ależ my musimy ją odnaleźć, Peterze! Jak inaczej

masz zamiar uwolnić Nicolę?

- Z pewnością jakoś sobie poradzę. To, co mówisz, że

księżniczka Feodora jest zdradzoną Anciol, jest tylko

bzdurną teorią.

- To więcej niż teoria, nie widziałeś, jak Feodora

pieściła suknię ślubną!

- AIe ja nie mogę już dłużej czekać! Muszę iść do

Nicoli, czy tego nie rozumiesz? Tak jak musiałem iść rano.

Przecież ja ją kocham!

Heike zbliżył się do niego o krok.

- Nie wolno ci tam iść dziś wieczorem. Chyba

postradałeś zmysły, człowieku! To właśnie nocą giną

ludzie! Dzisiaj nas wypuszczono, to niepojęte dla nikogo

z miasteczka. Nikt inny dotychczas nie uszedł z twierdzy

z życiem! Nie rozumiem, dlaczego księżniczka pozwoliła

nam odejść, ale obawiam się najgorszego. Chodź, po-

szukamy dalej, gdzieś przy bramie podobno jest latarnia.

- Nic mnie to nie obchodzi - odparł wściekły Peter.

- Nie komplikuj sytuacji jeszcze bardziej - prosił Heike.

- Wszystko malujesz w czarnych barwach!

- Bo nie chcę ryzykować, że coś przeoczę.

Od strony gór podstępnie nadciągnął nocny chłód.

Heike zrozumiał, dlaczego piękne konie mogą nie prze-

trzymać tutaj zimy.

Znów zaczął się zastanawiać, co właściwie przydanyło

się Francuzom.

Wraz z nadejściem wieczoru powrócił strach, trzymany

do tej chwili w szachu przez światło dnia.

Gdyby tylko Peter okazał większą gotowość do współ-

działania! On jednak zachowywał się, jak gdyby rzucono

nań urok, a stan ten wraz z zapadnięciem ciemności

jeszcze się pogłębił.

Księżyc świecił teraz jaśniej, ale jego blask nie był

szczególnie pomocny, gdyż wzmagający się wiatr od gór

przygnał chmury. Heike zrozumiał, że tego wieczoru

światło księżyca będzie na przemian pojawiać się i znikać.

Nie uświadamiał sobie, jak imponujące sprawia wraże-

nie, kiedy tak pogrążony w myślach stoi na małym,

strasznym cmentarzu. Teraz, gdy półmrok skrywał jego

niespotykanie brzydką twarz, wyglądał na nadzwyczaj

przystojnego. Peter nagle dostrzegł niezwykłe walory

swego przyjaciela i obudziła się w nim zazdrość, o której

istnieniu nie wiedział, dopóki nie przybył tu do Stregesti

i nie spotkał Nicoli.

Ach, Nicola, jego nieszczęśliwa ukochana!

Ogarnięty nieznanymi wcześniej uczuciami zerkał

z ukosa na Heikego. Potomek Ludzi Lodu, niezwykle

barczysty, o wąskich biodrach, podkreślonych jeszcze

pasem ściągającym kurtkę, z czarnymi, dziko wzburzonymi

włosami do ramion, przedstawiał teraz sobą uosobienie

erotyzmu. I te powolne, po kociemu miękkie ruchy... Peter

zrozumiał, że Heike, zupełnie nieświadom siły przyciągania

emanującej od jego sylwetki, wciąż trwa w przeświadcze-

niu, że wygląda jak przerażająco wstrętny dzikus. Ale Peter

już wiedział, że gdy ten chłopak za kilka lat przeistoczy się

w dojrzałego mężczyznę, posiądzie niezwykłą moc.

Jakież znaczenie będzie wówczas miało szatańsko

brzydkie oblicze?

Doda mu tylko tajemniczości!

Zazdrość w duszy Petera rozgorzała mocniejszym

płomieniem.

- Musimy szukać dalej. - Heike ocknął się z zamyślenia

i postanowił działać. - Gdzie jest latarnia? Widziałeś ją?

Peter westchnął.

- Tak, była przy bramie. Ale czy naprawdę...?

Teraz w miejcu wiecznego spoczynku rodu Muntele

było naprawdę strasznie. Dopiero w tej chwili Heike

uświadomił sobie, jak stary jest cmentarz.

- Peterze, z którego roku pochodzi najświeższy grób,

który znalazłeś?

- Nie sprawdziliśmy przecież wszystkich, ale to chyba

ten, który oglądaliśmy ostatnio. Z tysiąc sześćset osiem-

nastego.

- Czy sądzisz, że istnieją jakieś nowsze mogiły?

- Nie mów takich makabrycznych rzeczy! Księżniczka

Feodora żyje przecież w twierdzy. I Nicola także. A ojciec

Feodory był wojewodą!

- Nicola z pewnością nie jest żadną krewną Feodory,

przypuszczam raczej, że to dziewczyna z miasteczka

schwytana w niewolę przez czarownicę - rzekł Heike.

- A to, że ojciec Feodory był wojewodą... Kiedy właściwie

skończyło się panowanie wojewodów w Siedmiogrodzie?

Co nam o tym wiadomo?

- Chyba masz rację. - Słowa Heikego najwyraźniej

zbiły Petera z pantałyku. - A może nadal istnieją wojewo-

dowie? A w ogóle to przestań mnie straszyć - syknął

rozzłoszczony nie na żarty. - Chcę stąd odejść.

Heike jednak był uparty i w końcu Peter przystał na to

by jeszcze przez jakiś czas prowadzić poszukiwania.

Kiedy księżyc w pełnej krasie pojawił się na sklepieniu

niebieskim, chłopcy pospiesznie sprawdzali groby na

cmentarzu wojewodów. Peterowi ciarki przechodziły po

plecach, gdy raz za razem natykali się na imię Feodory.

Nigdzie jednak nie znaleźli żadnej innej Anciol.

Wiedzieli, że nie wszystkie groby obejrzeli. Niektóre

płyty okazały się tak zniszczone, że nie sposób było

odcyfrować wyrytych na nich napisów. Inne pokrywały

straszliwe, zdradzieckie pnącza. Jeszcze inne, najstarsze, nie

miały żadnych napisów, grób zaznaczony był jedynie płytą.

Został im tylko niewielki fragment cmentarza, ale

Peter wykazywał coraz mniejszą chęć do współpracy.

Nagle Heike uniósł głowę.

- Posłuchaj!

Peter nastawił uszu, ale dotarł do nich jedynie cichy

szelest liści i coś, co mogło wydawać się szeptem zmar-

łych, którzy ze smutkiem żalili się, iż ktoś ośmielił się

zakłócić ich spokój. Peter każdym nerwem wyczuwał

strach, nie śmiał się odwrócić, przekonany, że za jego

plecami czyha coś potwornego.

- Nie, nic nie słyszę.

Heike starał się napotkać w ciemnościach jego wzrok.

- Nie słyszysz skrzeku padlinożernych ptaków?

- Padlinożernych ptaków? Oszalałeś?

- Wsłuchaj się w te rozdzierające dźwięki! Jak się niosą

echem wśród ścian doliny! Ptaszyska szukają czegoś po

ciemku! Zbierają się, krążą wokół zdobyczy.

- Zdobyczą padlinożernych ptaków są zmarli - z prze-

rażeniem w głosie rzekł Peter.

- Tak - odparł Heike. - Albo skazani na śmierć. Nie

słyszysz ich?

- Żadnego dźwięku!

- Nie rozumiem... - zadumał się Heike.

- Specjalnie mnie straszysz!

- Cóż za pomysł... Ciii! Co to? Teraz słyszę co innego!

A ty?

Peter nasłuchiwał, ale tylko dlatego, by już nie sprzeci-

wiać się towarzyszowi. Nagle drgnął.

Teraz obaj usłyszeli to samo: ostry turkot kół po żwirze

i kamieniach, odgłos kopyt koni biegnących ostrym

kłusem.

- Powóz! - krzyknął Peter, niespokojny. - Powóz się

zbliża. Dojeżdża teraz pod gospodę! Po mnie! A mnie tam

nie ma!

Heike złapał chłopaka za ramię w momencie, gdy ten

już chciał puścić się biegiem.

- Zaczekaj! Co robisz, chcesz wpaść wprost w objęcia

śmierci?

- Puść mnie!

- Nie odnaleźliśmy czarownicy!

- Głupstwa! I tak jest za późno, zapadły ciemności, już

jej tutaj nie znajdziemy!

Heike musiał przyznać mu rację. Upiór nigdy nie

spoczywa w swym grobie nocą. A mimo wszystko za

wszelką cenę powinien powstrzymać przyjaciela.

- Peterze, zaczekaj!

- Puść, mówię!

- Nie chcę, byś zginął.

- Nie zginę. Nicola mnie potrzebuje. Och, nie, powóz

odjeżdża! - zawołał zrozpaczony. - Czekaj! Zaczekaj na

mnie, tu jestem!

Ale dłoń Heikego trzymała jego ramię w żelaznym

uścisku. Peter, jakby postradawszy wszystkie zmysły,

uderzył przyjaciela obuchem siekiery. Heike zdążył się

nieco uchylić, ale uderzenie i tak było dość mocne. Puścił

Petera i skulił się w przypływie bólu, sięgając rękami głowy.

Cios trafił go przy uchu, siekiera ześlizgnęła się

następnie po mięśniach szyi i zatrzymała na ramieniu.

Heikemu w oczach pokazały się gwiazdy. Jęknął cicho,

czując, że uginają się pod nim nogi. Mimo to starał się

złapać oszalałego Petera i zatrzymać go.

Peter spostrzegł, że Heike bliski jest utraty przytomno-

ści. Przez chwilę stał, nie mogąc podjąć decyzji.

A potem powlókł oszołomionego, słaniającego się na

nogach przyjaciela do małej kostnicy, usytuowanej nieda-

leko miejsca spoczynku wojewodów, wepchnął go do

środka i zamknął drzwi od zewnątrz.

Co sił w nogach pobiegł za powozem, który opuścił już

miasteczko.

- Poczekaj! Poczekaj na mnie, już idę! Jestem tutaj!

- wołał tak głośno, że wszyscy mieszkańcy musieli go

słyszeć.

Ale powóz zniknął już w ciemnościach za wystającym

grzbietem urwiska.

Peter pędził jak mógł najszybciej, potykając się o niewi-

dzialne przeszkody. W gardle czuł narastający szloch. Sam

zdoła wyrwać Nicolę ze szponów Feodory! Miłość wszys-

tko zwycięży!

ROZD2IAŁ XI

Heikego otaczał gęsty mrok.

Nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest i jak się w tym

miejscu znalazł, na przcmian tracił i odzyskiwał przytom-

ność. Zapamiętał jednak głuchy dźwięk, jak gdyby ktoś

zatrzasnął jakieś drzwi, a potem zgrzyt i szczęk, świad-

czące o tym, że zostały zamknięte od zewnątrz.

Teraz wokół panowała cisza.

Z jednej strony karku odczuwał silny ból, nie mógł

poruszyć głową.

Musiał przez jakiś czas poleżeć spokojnie, poczekać, aż

ból nieco ustąpi lub raczej aż on się z nim oswoi.

Pod palcami poczuł ubitą ziemię. Ohydny zapach

zatęchłego powietrza i zgnilizny zaświdrował mu w no-

sie.

Z trudem zebrał siły i stanął na nogi. Głową uderzył

w sufit; wokół posypało się ptóchno. Jęknął, odczuwając

kolejny przypływ ostrego bólu, choć przecież wcale

mocno się nie uraził.

Gdzie jest?

Cmentarz... Peter... To ostatnie, co pamiętał.

Najważniejsze - odnaleźć drzwi.

Postąpił krok naprzód, roztropnie pochylając głowę

i wyciągając przed siebie ręce. Palce natychmiast napot-

kały przeszkodę, ścianę. Dotykając nierównej powierz-

chni wkrótce dotarł do rogu. Potem przesuwał dłoń po

kolejnej pokrytej kutzem ścianie, tak samo nierównej jak

poprzednia, zbudowanej z nie heblowanych, pionowo

ustawionych belek.

Następny róg, w odległości zaledwie kilku łokci od

pierwszego. I znowu ściana.

Heikemu na czoło wystąpił zimny pot. Jeśli natknie się

na jeszcze jeden róg...

Tak się właśnie stało, i to niemal natychmiast.

Ręce zaczęły mu drżeć, tracił panowanie nad sobą.

Pozostawała jeszcze tylko jedna ściana, przeraźliwie krót-

ka jak tamte. Tu musiały być drzwi.

Rzeczywiście, były. Heike po omacku szukał zamka.

Nie ma!

Dłonie nerwowo przesuwały się po drewnianej powie-

rzchni, w górę i w dół, palce obmacywały futrynę, oddech

stawał się coraz szybszy i świszczący, pot zalewał twarz.

Nigdzie ani szpary.

Rzucił się na drzwi całym ciałem, ale znów zabolało go

ramię, a ból w głowie wybuchł pełną siłą.

Drzwi ani drgnęły.

Wiedział już, gdzie jest. Kiedy przyszli na cmentarz,

dostrzegł małą kostnicę, ale nawet się jej nie przyglądał.

Wówczas go nie interesowała.

- Peterze! - krzyknął przerażony.

Na zewnątrz panowała jednak iście cmentarna cisza.

Heike cierpiał na klaustrofobię. To była jego najwięk-

sza słabość. Gorzkie przeżycia w dzieciństwie, kiedy to

przez całe lata siedział zamknięty w małej drewnianej

klatce, odcisnęły piętno na jego duszy. Teraz znalazł się

w sytuacji, która była dla niego koszmarem.

Z trudem chwytał oddech. Wpatrując się w ciemność

nic nie widzącymi oczami, czuł, jak ogarnia go paniczny

wprost lęk. Z gardła wyrwał mu się dziki, przeciągły

krzyk.

Oszalały ze strachu miotał się od ściany do ściany,

obijał o drzwi, zdzierał palce do krwi o nierówną

powierzchnię ścian i sufitu, próbował podnieść dach,

wyważyć drzwi, podkopać się dołem. Nie przestawał

krzyczeć ogarnięty przerażeniem. Głowa bolała go tak,

jak gdyby zaraz rozpaść się miała na kawałki, ale nawet

o tym nie myślał, opętany jedyną szaleńczą ideą: wyjść!

wydostać się! Z gardła wyrywał mu się histeryczny,

bezradny szloch, kopał i walił w belki, wzbijając tumany

kurzu, biegał w kółko jak wiewiórka w klatce, kaszlał,

jęczał... Słyszał uderzenia własnego serca bijącego w osza-

lałym tempie.

Do zupełnie już zamroczonego strachem chłopaka

dotarł nagle głęboki, uspokajający głos:

- Heike!

Upłynęło kilka sekund, zanim zdołał się trochę opano-

wać.

- Heike - powtórzył głos, dochodzący z bliska.

- Uspokój się, zaraz nadejdzie pomoc. Już jest w drodze.

Płuca nie zdołały jeszcze odnaleźć właściwego rytmu,

ale Heike z całych sił starał się odzyskać spokój. Wcisnął

się plecami w kąt. Gdy pojął, że ktoś doń przemawia,

bezwładnie osunął się na ziemię.

Znów był dzieckiem prowadzącym przegraną z góry

walkę z samotnością, strachem i złem. Po raz kolejny

ogarnęło go przeświadczenie, że nigdy nie zdoła się

uwolnić, wydostać na zewnątrz.

Dla Heikego było to niczym piekło.

- Już dobrze, Heike - powiedział życzliwy głos.

- Tengel Dobry? - spytał szeptem.

- Tak, to ja. Nie mieliśmy już zamiaru ingerować w twe

poczynania, ale to nie w porządku wobec ciebie. Masz

przecież tak bolesne wspomnienia! Nie możesz już dłużej

tu pozostawać, a przede wszystkim musisz zachować

trzeźwość umysłu.

- Muszę stąd wyjść, natychmiast, nie wytrzymam...

- Pomoc już nadchodzi, jest już niedaleko.

- Czy ty nie możesz...?

- Nic, drzwi otworzyć może tylko osoba ze świata

żywych.

Heikego znów ogarnęła panika, rzucił się na drzwi.

- Oszczędzaj siły! Dziś w nocy będziesz ich po-

trzebował. A więc... Spokojnie, nie jesteś sam.

Heike znów skulił się w rogu. Głowę oparł o ścianę, raz

pa raz wstrząsały nim dreszcze. Starał się uspokoić, ale bez

Powodzenia. Szloch wyrywał mu się z piersi, zęby

szczękały. Mówił z najwyższym trudem.

- Zostań ze mną - szepnął bezradny. - Inaczej on...

znów przyjdzie ze szpikulcem... i będzie mnie kłuł...

Silna, dająca poczucie bezpieczeństwa dłoń dotknęła

jego ramienia. Heike pochylił ku niej głowę, z piersi wciąż

dobywał mu się głęboki, bolesny szloch.

Peter spoglądał w najpiękniejsze oczy, jakie kiedykol-

wiek widział. Stali w sali rycerskiej Cetatea de Strega, a on

trzgmał w dłoniach delikame ręce Nicoli, tuląc je do piersi.

Dziewczyna znajdowała się tak cudownie blisko niego.

- Mojej ciotki nie ma - szepnęła. - Nie wiem, gdzie się

podziała, ale z nią nigdy nic nie wiadomo. Miewa

najprzedziwniejsze pomysły.

- Czy wobec tego nie możemy uciec od razu? - odszep-

nął. - Muszę się spieszyć, zamknąłem mojego przyjaciela

w pomieszczeniu bez wyjścia. On nie może siedzieć tam

przez całą wieczność!

Z lekkim zawstydzeniem zaśmiał się na wspomnienie

swego czynu.

- Nie, nie możemy, jeszcze nie. - W wielkich oczach

Nicoli znów objawiło się przerażenie. - Jest jeszcze on!

Nasz woźnica i odźwierny... On nie śpi. Musimy czekać aż

do świtu, bo to jej sprzymierzeniec, oddany sługa.

Natychmiast nas zatrzyma. Poza tym ciotka Feodora

znajduje się gdzieś tutaj w twierdzy, pewnie się ukryła.

W takich sytuacjach bywa najbardziej niebezpieczna,

zwykle wówczas coś warzy, coś przygotowuje albo też

planuje kolejne okropieństwo. Och, dobrze ją znam i boję

się teraz, Peterze! Bądź przy mnie, zostań ze mną dziś

w nocy! Spróbujemy wykraść się stąd przed świtem!

Miłość malująca się na twarzy Nicoli sprawiła, że Peter

przestał myśleć o Heikem.

Wydawało mu się, że tej nocy po twierdzy hulają

przeciągi. Lodowaty wiatr od gór świszczał w komnatach

przenikał do szpiku kości, wzdychał i jęczał wśród starych

kamieni w murach. Niósł też ze sobą wstrętny odór pleśni,

najwidoczniej wydobywający się gdzieś z dołu, spod

podłogi. Prawdopodobnie twierdza miała także piwnice,

choć nie pokazano mu ich, gdy zwiedzał zamczysko.

- Dziękuję ci, Nicolo, że po mnie przyjechałaś - powie-

dział. - Przykro mi, że nie było mnie wówczas w karczmie

ale spieszyłem się tu jak mogłem. Szkoda, bo gdybyś mnie

tam zastała, moglibyśmy być już daleko stąd.

- Nie z woźnicą - przypomniała mu. - Przecież to on

mnie zawiózł do miasteczka. A więc zamknąłeś gdzieś

Heikego? To nieładnie z twojej strony - roześmiała się.

- Ale chodź, wskażę ci twoją sypialnię. Możesz zaczekać

w niej, a ja w tym czasie spróbuję odnaleźć moją ciotkę

i zorientować się, czym się teraz zajmuje. Ogromnie

niepokoi mnie jej zniknięcie!

Przytuleni, spleceni ramionami szli przez mroczną

galerię. Nicola zapytała:

- A więc jednak poszliście na cmentarz? Chociaż was

przestrzegałam?

- To Heike nalegał.

Utrzymanie świecznika w jednej ręce, podczas gdy

drugą usiłuje się jak najmocniej przytulić do siebie

dziewczynę, jest sztuką niezwykle trudną. Peter miał

okazję się o tym przekonać. Ale gdy naprawdę się czegoś

pragnie, można dokonać rzeczy niemożliwych.

- Czy na cmentarzu znaleźliście coś interesującego?

- Nic! Absolutnie nic! Nie wiem, czego Heike tam

szukał!

- Nie goniły was duchy zmarłych?

- Nie, ale las był paskudny. Heike musiał uciec się do

czarodziejskich zaklęć, by porąbać korzenie.

Nicola przystanęła. Bardzo pobladła, a w świetle

księżyca wpadającym do galerii jej drobna twarzyczka

wydawała się jeszcze bielsza.

- Czarodziejskie zaklęcia? Nie chcesz chyba powie-

dzieć, że on jest czarownikiem?

- Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.

Nicola ruszyła dalej.

- Co prawda ma niezwykły wygląd. Dobrze, że go

zamknąłeś. Nie chcę tu widzieć żadnych pogan, pomyśl,

jakie zło mogą sprowadzić. A oto i twoja komnata,

będziesz w niej bezpieczny. Czy mógłbyś zaczekać tu na

mnie?

- Tak, oczywiście - odparł Peter z pewnym wahaniem

w głosie, gdyż ogromny gobelin przedstawiający ocieka-

jącą krwią scenę myśliwską sprawił, iż poczuł się nieswo-

jo, zwłaszcza patrząc nań w migotliwym blasku świecy.

Podszedł do łoża i dotknął ciemnych, rzeźbionych

kolumn.

- Wspaniałe łoże!

- Było kiedyś przeznaczone dla świeżo poślubionych

małżonków - rzekła obojętnie. - Ale nigdy nie odegrało

swej roli.

Ślubne łoże Anciol!

- Czy nie jest trochę ryzykowne kłaść się do niego?

- wyrwało się Peterowi.

Roześmiała się.

- Ryzykowne? A cóż to ma znaczyć? Chcesz powie-

dzieć, że zachęciłoby nas do...? Och, nie, chyba pomyliłeś

się co do mojej osoby! Dla mnie dzielenie łoża z mężczyz-

ną nie jest zwyczajnym wydarzeniem.

- Ach, oczywiście nie to miałem na myśli. Właściwie

nie wiem, o co mi chodziło.

Wpatrywał się jednak w łoże nieufnie. Ślubne łoże

księżniczki, do którego nigdy nie wstąpiła!

Znał przyjemniejsze miejsca do spania.

Nicola wyczuła jego wahanie.

- Mój drogi, od tamtego czasu sypiało na nim wiele

pokoleń! Poczekaj tu na mnie, przeszukam całą twierdzę.

Nie uspokoję się, póki nie zobaczę, czym zajmuje się

ciotka Feodora.

Peter ujął jej prześliczną twarz w dłonie.

- Widzę, że naprawdę niepokoisz się jej zniknięciem

- rzekł ze zdziwieniem.

- Tak, to prawda. Dotychczas nigdy nie przepadała na

tak długo. Na pewno w głowie zalągł jej się jakiś szatański

pomysł, jestem o tym przekonana! Zamyka się wtedy

w swej tajemnej komnacie, a to nigdy nie wróży nic

dobrego!

Tajemna komnata? Peter natychmiast pomyślał o rzeź-

bionych drzwiach, za które podczas zwiedzania twierdzy

nie wpuszczono ani jego, ani Heikego.

- Nie zostawiaj mnie na długo - powiedział, gdy

odchodziła. Nagle poczuł lęk przed mrokiem, piękna

komnata wcale mu się nie podobała. Było w niej tak

ponuro i zimno, zewsząd ciągnęło chłodem, a kiedy lepiej

się wsłuchał, jego uszu doszedł osobliwy dźwięk, który,

jak mu się wydawało, słyszał gdzieś całkiem niedawno.

Tajemnicze szelesty i trzaski.

Ach, tak, jasne, już sobie przypomniał i roześmiał się

z ulgą. Stare korzenie na cmentarzu wydawały podobne

dźwięki, z udręką wijąc się wśród liści, gdy Heike je rąbał.

Szczęśliwie nie mają one nic wspólnego z twierdzą.

Stał niezdecydowany na środku komnaty, nie wiedząc

właściwie, czego się po nim teraz spodziewano. Czy ma się

położyć, czy raczej nie? Z niesmakiem odwrócił się

plecami do gobelinu, uznając przedstawioną na nim scenę

za makabryczną. Cóż za gust mieli kiedyś ludzie!

Teraz właściwie nie było wcale lepiej, ale Peter lubił

zwierzęta i nie chciał przyglądać się ich cierpieniom.

Przeklinał gobelin, który wzburzył go w takiej chwili, gdy

czekał na Nicolę, swą pannę młodą...

Och, nie, co za niezręczne porównanie przyszło mu do

głowy w tej komnacie! Ale tak bardzo za nią tęsknił,

przeczuwał, że trudno mu będzie utrzymać się w ryzach,

jeśli miałaby czuwać wraz z nim tej nocy. A na to się

ptzecież zanosiło!

Wzdragał się na myśl o jej powrocie, zdając sobie

sprawę, jak może na niego wpłynąe jej bliskość, a zarazem

drżał z podniecenia, nie mogąc się doczekać, kiedy ją

znów zobaczy.

Nareszcie przyszła.

Peter nie był w stanie oczu od niej oderwać, gdy stanęła

w drzwiach ze świecą w dłoni. Przebrała się. W nocnej

koszuli z koronkami, z głębokim dekoltem i delikatnymi

falbankami wyglądała tak prześlicznie, że łzy zakręciły mu

się w oczach.

Moja panna młoda! Moja własna panna młoda! Pragnę

tylko jej, żadnej innej!

W pierwszej chwili ledwie ją poznał, bo rozpuściła

węzeł włosów i czarne lśniące sploty niczym welon

okrywały jej wiotkie ciało. Uśmiechnęła się do niego

nieśmiało, odsłaniając śliczne, odrobinę wystające zęby,

które nadawały jej twarzy frywolny, nieco dziecinny

wyraz.

- Jeszcze nie śpisz? - szepnęła, czerwieniąc się,

i zrozumiał, że zawstydziło ją to, że był zupełnie ubrany.

- Noc będzie długa, nie możemy tak siedzieć i czekać

chłód jesieni daje się już we znaki. Chodź, położymy się.

Nie ma w tym nic złego, mój drogi!

Powiedziała to figlarnie, jak dziecko, które psoci

w świecie dorosłych, lecz nie pojmuje, jak niebezpieczne

mogą być tego następstwa. Ciągnęła:

- Łoże jest tak szerokie, iż nikt nie powinien pomyśleć

sobie o nas nic złego, mimo że je dzielimy. Wiem, że

szanujesz mnie na tyle, że nic nieprzystojnego się nie

wydarzy.

- Oczywiście, nie! - wyjąkał Peter dość dwuznaczną

odpowiedź, ale ściągnął ubranie, nieco zawstydzony

i onieśmielony, gdyż do tej pory nie leżał w łóżku

z dziewczyną. Przeżył coś kiedyś w stogu siana w pewną

letnią noc, ale to zupełnie inna sprawa.

- Czy znalazłaś swoją ciotkę? - zapytał, wślizgnąwszy

się do lodowatego łoża. Ona już tam była, skromnie

ułożona po swojej stronie.

- Nie, nigdzie jej nie widziałam i bardzo mnie to

niepokoi. Ale nie myślmy teraz o tym! Ach, takie nadzieje

wiążę z tą nocą, może nareszcie tym razem się uda!

- O czym mówisz?

- Rozmawialiśmy już o tym. Jak dotąd nie powiodła mi

się ucieczka, ona zawsze mnie powstrzymuje. Za każdym

razem wymyśla coraz straszniejsze i ohydniejsze sposoby.

Ale teraz mam przecież ciebie!

Petera zdjął strach, obudziły się także dotkliwe

wyrzuty sumienia. Jeśli Feodorze zawsze udawało się

udaremnić ucieczkę Nicoli... Może i tym razem do niej

nie dopuści? A on z pewnością nie będzie w stanie

odparować ciosów zadanych przez czarodziejskie moce

tej kobiety.

Może Heike by to potrafił?

Prawdopodobnie!

A ja zamknąłem go w kostnicy!

Jak mogłem zrobić coś takiego! jęknął w duchu.

Zaraz jednak jego myśli obrały inny kierunek. Przecież

Heike nie mógł mu towarzyszyć w takiej chwili... teraz,

kiedy był razem z Nicolą!

A więc jednak postąpił słusznie.

Uśmiechnął się pod nosem. Cóż miałby zrobić z Hei-

kem w takiej chwili upojnego szczęścia, kiedy spełnić się

mają miłosne marzenia? Pozostawić go na pastwę księżni-

czki, by opóźnił jej niecne działania? Czy to byłoby

w porządku wobet przyjaciela, który tak dobrze mu

życzył?

- Mój najdroższy, dokąd uciekają twoje myśli? - za-

gruchała Nicola, w swej bezbronności bardziej niż kiedy-

kolwiek przypominająca zranionego ptaka. Jej dłoń deli-

katnie pogładziła go po głowie i od razu zapomniał

o Heikem.

Uniósł się na łokciu i czule popatrzył na dziewczynę.

Długie włosy niby połyskliwy welon obramowały uko-

chaną twarz.

Peter dotknął ich ostrożnie, jego dłoń wyczuła kształt

głowy. Jak jedwabiste były to włosy, jak lśniąco czame

w blasku woskowej świecy! I jeszcze przyszło mu do

głowy, że z kobiecych włosów emanuje szczególna

zmysłowość, zwłaszcza gdy są takie długie i wypielęg-

nowane jak włosy Nicoli.

- Podobają ci się? - zapytała szeptem, jakby z lękiem.

- Są cudowne! - odszepnął. - Wspaniałe! Najpiękniej-

sze, jakie widziałem!

- Dziękuję ci, mój drogi, to bardzo miło słyszeć! Ktoś,

kto chciał być dla mnie niedobry, powiedział, że nie ma

w nich nic szczególnego.

Peter w lot zrozumiał, o kim mowa: to zazdrosna

księżniczka Feodora! Jej włosy były jeszcze dłuższe

i bardziej czarne. Że też ktoś mógł postąpić tak podle

wobec tej młodej, nieśmiałej dziewczyny!

- Nie słuchaj takich głupstw - pocieszał ją. - To

wszystko z zazdrości.

Pieszcząc kruczoczarne sploty poczuł, jak rośnie jego

pożądanie, ale się hamował. Nie chciał wystraszyć tego

małego pisklęcia, które znalazło się pod jego opieką!

Nicola powierzyła mu swą duszę i swoje ciało, przeświad-

czona, że jest silny i dobry, że nie wyrządzi jej krzywdy.

Musi okazać się godny jej zaufania.

A nie było to wcale łatwe!

Prawdę powiedziawszy, Peter tak samo szukał ochrony

i pociechy u niej, jak ona u niego. Cała twierdza,

a w szczególności ta komnata, budziła w nim grozę,

a jeszcze gorzej było teraz, gdy zabrakło przy nim

Heikego. Zrozumiał, jaką siłę, jaki spokój miał w sobie

przyjaciel. Obecność Heikego dawała mu poczucie bez-

pieczeństwa nawet w tym średniowiecznym otoczeniu.

W twierdzy czaiło się coś rzeczywiście straszliwego, coś,

czego nie umiał nazwać. Miał wrażenie, że to coś skryło się

tuż za łożem z baldachimem. Jak wygląda - tego Peter nie

umiał sobie nawet wyobrazić, nie dostawało mu fantazji.

Ale czuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach, i od-

ruchowo szukał bliskości Nicoli. Rozumiał teraz, jakim

piekłem musiało być dla niej życie tutaj razem z czarow-

nicą, czy, jak twierdził Heike, upiorem. To, co mówił

Heike, wydawało mu się absolutnie niemożliwe, przera-

stało rnożliwości jego pojmowania, ale już sam fakt, że

dziewczyna mieszka pod jednym dachem z kimś takim,

to dosyć, by pragnęła stąd uciec. Nietrudno to zro-

zumieć.

Ciekawe, gdzie przebywa teraz księżniczka? A jej

straszny sługa, woźnica? I gdzie są wszyscy służący?

Młodzi leżeli razem, poszeptuyąc od pół godziny, i nie

było wyłącznie winą Petera, iż po pewnym czasie znaleźli

się bliżej siebie, bardziej pośrodku łoża. W lodowato

zimnym pokoju trudno było się rozgrzać, zrozumiałe

więc, że starali się skraść od siebie nawzajem choć trochę

ciepła.

Zrozumiałe jest także, że po następnej połowie godziny

leżeli guż w swoich objęciach i mało doświadczony Peter

przeżył swe, jak dotychczas, najszczęśliwsze chwile w ży-

ciu. Wstydził się tylko, że tak niewiele wie o postępowa-

niu w miłości cielesnej.

Dziewka w stogu siana nie była wszak mistrzynią

godną naśladowania.

Starał się jednak okazać jak najwięcej czułości i delikat-

ności tej młodziutkiej dziewczynie, której sprawił tyle

bólu. Wydawało się, że Nicola bardzo sobie ceni jego

troskliwość, choć wypłakiwała gorzkie łzy ze wstydu

i strachu, że tak dała się ponieść uczuciom. Mimo jego

zapewnień, że się z nią ożeni!

Wreszcie, wyczerpana, zasnęła w jego ramionach.

- Obudź mnie na czas - poprosiła. - Musimy uciec

przed świtem, w ostatniej godzinie nocy. Wtedy wszyscy

będą spać.

Peter obiecał, że zbudzi ją o właściwej porze. Wkrótce

zasnął.

W karczmie Mira siedziała tazem z Zeno i jego

żoną, w napięciu wyczekiwali na powrót chłopców.

Małżonkowie obiecali nie spuszczać oka z Miry i do-

trzymywali słowa. Zeno był odpowiedzialnym człowie-

kiem.

- Nigdy już ich nie ujrzymy - z przekonaniem rzekła

karczmarzowa.

- Milcz, babo! Widziałaś, co się wydarzyło? Był tutaj

powóz i musiał wrócić bez nich, bo nie zdradziliśmy,

gdzie są. Nie odkryli, że chłopcy poszli na cmentarz!

- Ale ten durny chłopak mówił przecież, że później

mają zamiar iść do twierdzy! Całkiem oszalał?

- Zamknij wreszcie tę przeklętą jadaczkę! Tamten

drugi może nas uratować, wierz mi! Posiada niezwykłą

moc, sama to chyba zauważyłaś! Czy komukolwiek udało

się ujść z życiem z twierdzy? Nigdy, powtarzam, nigdy!

Przypomnij tytko sobie wszystkich młodzieńców z mias-

teczka, których straciliśmy! Zaciągnięci do twierdzy przez

siły niepojęte dla nikogo z nas. Ona ma w sobie taką

zmysłowość, ta księżniczka, że...

- Ciii, przestań o tym mówić, nie wiesz, że to

niebezpieczne? Pamiętasz tę, która próbowała powiedzieć

kilka ostrzegawczych słów obcemu przybyszowi? Pamię-

tasz, w jakim stanie ją znaleźliśmy? Była rozszarpana na

strzępy jakby przez dzikie zwierzgta! A przecież zamknęła

się w swej izbie!

Mira rozumiała niewiete z tego, co mówili, ale do-

strzegała ich wzbunenie i wielokrotnie słyszała powtana-

jące się słowo "cetate", twierdza. Miała więc jako takie

pojęcie, co jest przedmiotem rozmowy.

- Mnie nigdy nie ruszyła - mruknął Zeno.

- To prawda. A to dlatego, że jesteś taki szpetny, że

żadna oprócz mnie cię nie chaała. Poza tym jesteś jej

potrzebny, karczma przyciąga mężczyzn, młodszych i star-

szych. Może sobie wybrać, kogo tylko jej się spodoba. Ale

dość już o tym! To sprowadzi na nas nieszczęście!

Obydwoje zwrócili się ku Mirze, która nagle jęknęła.

Najpierw dziewczyna przeraziła się, czując na ramieniu

czyjąś dłoń: lekką, miękką dłoń kobiety. Wkrótce jednak

odkryła, jak uspokajająco podziałał dotyk tej ręki na stan

wzburzenia, w jakim znajdowała się przez cały wieczór.

- Co się stało? - zapytała karczmarzowa.

Ale Mira nie mogła odpowiedzieć, gestem dała tylko

znak, by poczekali i przez chwilę byli cicho.

Mandragora już od dłuższego czasu zachowywała się

niespokojnie i dziewczyna nie wiedziała, co ma robić.

Doprawdy przerażającą rzecz zostawił Heike pod jej

opieką, ale jeśli amulet ma ją chronić, ona musi przyjąć go

na dobre i na złe.

Ogromnie się jednak przelękła, czując, że korzeń zgina

się wpół jakby ze strachu i bólu. A nie mogła, ani też nie

chciała, mówić o tym Zeno i jego rozkrzyczanej żonie.

Ale teraz...? Teraz ktoś jej pomagał, wyczuwała to,

choć nie mogła pojąć, kto. Nie księżniczka, gdyż spływała

na nią dobra moc, to było wyraźne. Nicola? Nie, Nicola

jest zwyczajną dziewczyną i nie ma żadnych powodów, by

pomagać Mirze.

Ach, ten Heike, cóż za dziwna istota! Mira nie miała

nawet cienia wątpliwości co do tego, że jest on czarow-

nikiem, ale ufnie przyjęła amulet, choć drżała na samą

myśl o jego wielkiej mocy. Dłoń spoczywająca na ramie-

niu dziewczyny nie budziła jej zdumienia, jak nie za-

skoczyłoby jej chyba nic, co miało związek z Heikem, ale

w jaki sposób mogła zrozumieć...

- Poczekaj - powiedziała w swoim języku. - Teraz coś

nadchodzi...

Małżonkowie przyglądali się jej badawczo, niczego nie

pojmując, nie rozumiejąc nawet jej słów.

Nagle na Mirę spłynęła pewność.

Poderwała się z miejsca.

- Chodźmy, panie Zeno. Heike jest w niebezpieczeństwie!

Karczmarz wyłowił imię Heikego i poruszył się niespo-

kojnie, lecz jego żona zareagowała gniewem i szorstko

zapytała, dlaczego dziewczyna zachowuje się tak dziwacznie.

Mira była teraz rozedrganym kłębkiem nerwów.

- Heike! - zawołała do nich wielkim głosem jak do

głuchych. - Chodźcie, prędko! On... on... Poczekajcie, już

wiem! Tak! Został gdzieś zamknięty i potrzebuje mojej

pomocy. Otrzymałam przesłanie, muszę mu pomóc,

natychmiast!

Nie zrozumieli, ale Mira chwyciła Zeno za rękę

i pociągnęła za sobą.

- Co ty wyprawiasz? - zaniosła się krzykiem karcz-

marzowa. - Chcesz uciec z moim mężem?

Na szczęście Zeno pojął, że dziewczyna z niepokoju

wprost odchodzi od zmysłów, i ruszył za nią. Żona

pobiegła za obojgiem, ale zatrzymała się w drzwiach

oświetlona blaskiem bijącym z wnętrza gospody.

- Nie do twierdzy! Nie zabieraj go do twierdzy!

- płakała. - Jest jednym z ostatnich, jacy nam pozostali!

Zeno, którego Mira ciągnęła w przeciwnym kierunku,

odpowiedział:

- Nie, chyba raczej idziemy na cmentarz. Zobaczę,

czego ona chce.

- Na cmentarz? - załkała karczmarzowa. - To jeszcze

gorzej!

Krzyki obudziły mieszkańców miasteczka. We wszyst-

kich oknach Targul Stregcsti tej nocy rozbłysły światła.

Mira i Zeno biegiem pokonali krótki odcinek dzielący

ich od kościoła. Dziewczyna nie próbowała nawet niczego

tłumaczyć, bo przecież i tak by się nie zrozumieli, ale

czuła, że nie są sami. Wąska, delikatna kobieca dłoń

trzymała ją za rękę, wskazując drogę.

Wkrótce znaleźli się na cmentarzu i Mira została

podprowadzona do kostnicy.

- To tutaj! - zawołała i Zeno ją zrozumiał.

Biegli tak szybko, że latarnia, którą niósł karczmarz,

omal nie zgasła. Szczęśliwie nadal się paliła i Zeno uniósł

ją do góry, oświetlając drzwi.

Nie musieli pytać, czy Heike jest w środku. Usłyszał,

jak nadchodzą, i od dłuższej chwili rozlegało się walenie

w drewniane ściany, świadczące o panicznym, histerycz-

nym lęku. Zachowanie Heikego ogromnie zdumiało Mirę

i Zeno. Nikt, rzecz jasna, nie lubi, by go zamykano na

cmentarzu, ale żeby do tego stopnia!

I to Heike, noszący w sobie tak wielki spokój!

Zeno potrzebował zaledwie paru sekund, by poradzić

sobie z drzwiami.

Stanął w nich Heike, ale musiał wesprzeć się o futrynę.

Oddychał głgboko, ciężko. Przyglądali sig jego twarzy.

Mimo grubej warstwy kurzu, oblepiającej całego chłopaka,

widoczne było jego wzburzenie, ślady panirzncgo lęku i łez.

- Co się stało? - drżącym głosem spytał 2eno. - Czy

jakiś zmarły powstał z grobu?

- Nie - jęknął Heike. - Wspomnienie z dzieciństwa...

przez cztery lata... byłem zamknięty... w klatce.

- Święta Matko Boża! - westchnął Zeno.

- Co takiego się stało? - dopytywała się Mira.

Heike musiał jeszcze raz wyjaśnić, tym razem po

niemiecku.

- Ach! - westchnęła współczująco. - I teraz tu cię

uwięziono! Jakie to okropne!

- Dziękuję, że przyszliście - powiedział Heike. - Ale

teraz musimy... Gdzie jest Peter? W gospodzie?

- Sądziliśmy, że jest razem z tobą - odparł Zeno.

- Niestety, nie - odparł Heike z goryczą.

Mira chustką usiłowała obetrzeć mu twarz.

- Czy to on...? - zapytał Zeno.

- Tak, ale nie był wtedy sobą - usprawiedliwiał

przyjaciela Heike. - Chciał iść do twierdzy.

- Wszyscy się tacy stają - mruknął Zeno. - To znaczy,

że jest stracony.

- Będzie nas dwóch - powiedział Heike przez zaciś-

nięte zęby. - Przeklęci z Ludzi Lodu nie poddają się tak

łatwo. Ale najpierw muszę się dowiedzieć... Czy wiesz,

gdzie znajdę grób Anciol? Przeszukaliśmy prawie cały

cmentarz.

Twarz Heikego była teraz już niemal czysta i w blasku,

latarni ukazała się cała jej szpetota. Jednak i Mira, i Zeno

przestali się jej bać. Nauczyli się słuchać łagodnego,

ciepłego głosu i dostrzegali głęboką, zabarwioną smut-

kiem życzliwość w oczach chłopca.

Prawdą było, że Zeno widział w nim zbawcę, szczegól-

nego zbawcę, który mógł uwolnić Targul Stregesti od zła.

- Nie, księżniczka Anciol nie została pochowana tutaj

- powoli odparł karczmarz. - To wykluczone, przecież

była samobójczynią!

Heike puknął się paicem w głowę.

- Naturalnie! Cóź ze mnie za idiota, nie pomyślałem

o tym wcześniej! Rzuciła się w dół ze skały, czyż nie tak?

- Właśnie.

- Ale czy wiesz, gdzie złożono jej ciało? To niezwykle

istotne. Bo to ona jest czarownicą, prawda?

- Oczywiście, to Anciol, zdradzona narzeczona! Mó-

wię, jak jest, rozumiem bowiem, że jeśli masz nam pomóc,

musisz o wszystkim wiedzieć. Niech już raczej przyjdzie

i rozerwie mój nędzny zewłok na kawałki!

- Dobrze, że o tym mówisz! Czy to dzikie zwierzęta

rozszarpały kobietę, która miała za długi język? Wspo-

mniałeś kiedyś o tym przypadkiem.

- Nie - krótko odparł Zeno. - To nie dzikie zwierzęta.

To było to c o ś.

- To, przed czym usiłujecie uszczelnić okna i zatkać

dziurki od klucza? Co to właściwie jest?

- My tego nie wiemy. Jedynie zmarli wiedzą.

Ta informacja niewiele pomogła Heikemu.

- A więc gdzie znajduje się grób Anciol?

Zeno zniżył głos.

- Powiadają, że pochowano ją w piwnicach twierdzy.

Heike odetchnął głęboko, zapatrzony w ciemność.

- Tak, to przecież jedyne logiczne rozwiązanie. Piw-

nice twierdzy...

Przypomniał sobie straszliwą wizję, która nawiedziła

go rano. Wiedział teraz, że mandragora ukazała rzeczywis-

ty obcaz. Wszystko inne było tylko omamem, wywołanym

czarami księżniczki.

- Muszę tam iść - powiedział zdecydowanie. - Trzymaj

się blisko Miry, ona ma amulet, który chroni ją przed złą

mocą. Gdybyście ty lub twoja żona mieli jakieś trudności,

poproście, by Mira wyjęła amulet. Wówczas będziecie

bezpieczni.

Karczmarz na dowód, że ufa jego słowom, natychmiast

ujął Mirę za rękę i ukłonił się niezwykłemu młodzieńcowi.

Mira natomiast, zorientowawszy się w zamiarach

Heikego, wybuchnęła płaczem.

- Nie, nie! Ty także?! Nikt mi już nie zostanie!

- Czy chcesz, bym ci z powrotem przyprowadził

Petera? - zapytał Heike z uśmiechem.

- On jest już stracony. Nie wolno ci iść w jego ślady!

- Mam większe możliwości niż on. I mam także

pomocników.

- Wiem o tym - rozpromieniła się Mira. - Przyszła do

mnie pewna szlachetna dama i przyprowadziła mnie tutaj.

Ale nie mogłam jej zobaczyć...

- A więc to ona - Heike uśmiechnął się szeroko.

- Miała na imię Sol, była czarownicą i żyła w szesnastym

wieku. Ale ona była dobrą czarownicą. Czasami - dodał

w zamyśleniu.

Wszak po Sol można się było wszystkiego spodziewać.

Ale z pewnością dobrze jest mieć ją blisko.

- Jest jeszcze dwóch moich pomocników - wyjaśnił

najpierw Mirze, a potem przetłumaczył swoje słowa

karczmarzowi. - Jeden z nich to najlepszy człowiek, jaki

kiedykolwiek stąpał po ziemi. Czarownik w służbie dobra.

I jeszcze jeden, o którym nie wiem zbyt wiele, lecz on

najlepiej zna istotę zła, gdyż sam mu kiedyś służył. Zdołał

się jednak wyratować i należy do najsilniejszych duchem

z moich przodków.

- Masz naprawdę możnych sprzymierzeńców - rzekł

Zeno.

- Owszem - zgodził się Heike i dodał z autoironią:

- Nie wolno mi też zapominać o mych własnych zdolnoś-

ciach. Zaczynam rozumieć, na czym one polegają. Księż-

niczka przeżyje dziś w nocy piekło!

Życzył im wszystkiego dobrego i zniknął w ciemnośaach,

zanim zdążyli pomodlić się za niego. Zawołali jedynie:

- Niech wszystkie dobre moce mają cię w opiece,

Heike!

Nie dostrzegli już jego krzywego uśmiechu. Co sił

w nogach biegł do twierdzy.

ROZDZIAŁ XII

Kiedy Heike wyszedł na łąkę po drugiej stronie

urwiska, chmury odsłoniły księżyc i oświetlona jego

blaskiem twierdza wynurzyła się z ohydnego lasu niczym

odwieczna groźba.

Objawiła mu się tak samo jak wszystkim innym, ani

trochę nie przypominała porannej wizji. Teraz Heike

musiał postrzegać ją właśnie w ten sposób, inaczej nigdy

nie odnalazłby Petera.

Zatrzymał się na chwilę, zbierając siły i odwagę. Czuł

się jak zagubione dziecko, bojące się ciemności.

Ale troska o Petera, który znajdował się tam, na górze,

być może jeszcze żywy, dodała mu sił.

Szedł naprzód, a kłębiące się myśli wciąż nie dawały

mu spokoju. Czuł, że jest coś, o czym powinien

pamiętać. Jakieś ulotne wrażenie, które nawiedziło go

na cmentarzu... Instynkt podpowiadał mu, że jest

bardziej istotne, niż mu się to zrazu wydało. I jeszcze

słowa Zeno, które nie wiedzieć czemu tak go zdumia-

ły...

Nie mógł sobie jednak nic przypomnieć. Był pewien

jedynie, że to ważne, ale jak do tego dojść?

Grzebał w zakamarkach pamięci, ale nic z nich nie

wydobył. W końcu zrezygnował.

W miarę zbliżania się do twierdzy jego kroki stawały

się wolniejsze. Wmawiał sobie, że to droga prowadząca

pod górę odbiera mu siły. Na próżno jednak starał się

oszukać samego siebie.

- Pomóż mi, Tengelu - szeptał. - Tengelu, Sol, Marze,

wesprzyjcie mnie! Chyba rozumiecie, że niełatwo jest

znaleźć wyjście z takiej sytuacji komuś, kto wcześniej nie

wypróbował swoich mocy.

I wtedy zorientował się, że w tej wędrówce pod górę

ku czarnej, rozdziawionej paszczy bramy nie jest już sam.

Słyszał nawet odgłos kroków. Odróżniał ciężkie stąpanie

dwóch mężczyzn i lekkie, kobiece. Wszyscy w miękkich

trzewikach... Heike uśmiechnął się do siebie. No, księż-

niczko, już możesz sobie ostrzyć pazury! To dopiero

będzie walka!

Pierwszą przeszkodę stanowiła brama. W jaki sposób

ją pokonać?

Kiedy rano wraz z księżniczką i Nicolą zwiedzali

twierdzę, nie pokazano im części, w której mieściły się

pokoje służby. Heike nie wiedział więc, gdzie mieszka

woźnica - odźwierny.

Uprzytomnił sobie, że nie widział żadnego innego

służącego.

Teraz głębiej się nad tym zastanowił. Gdzie są konie,

ciągnące ów upiorny powóz? Wszak konie to żywe istoty.

Ale rankiem ani ich nie widział, ani nie słyszał.

Rankiem? A gdzie właściwie podziało się przedpołu-

dnie, południe i popołudnie? Poszedł do twierdzy rano, by

sprowadzić Petera, i to mu się udało. Ale... kiedy wyszli

z zamczyska, słońce dawno już minęło zenit i chyliło się

nad horyzontem. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę.

Jeszcze jedna czarodziejska sztuczka, to jasne. Przez

moment przeraził się, że w trakcie ich "krótkiego" pobytu

w twierdzy mogły upłynąć lata, ale nie, Mira i Zeno

powiedzieliby coś o tym. No i były przecież konie, które

wciąż pasły się na łące.

Wiedział, że żadne z trojga jego towarzyszy nie będzie

w stanie otworzyć bramy, z tym musi poradzić sobie sam.

Brama, jak zresztą było do przewidzenia, okazała się

zamknięta, a przecież nie mógł zapukać! Trzeba zachować

ostroźność. Wszak licho nie śpi! Czy nie tak się mówi? Ale

jedna zamknięta brama nie mogła pokrzyżować planów

Heikego. Poczekał, aż księżyc schowa się za wielką

chmurą, i podjął wspinaczkę pod górę ku dwóm nierów-

nym, wystającym z muru kamieniom niedaleko bramy.

Był młody, silny i wytrzymały, na razie więc wszystko

szło gładko.

Ale mur był wysoki. W tym miejscu zdawał się sięgać

nieba. No cóż, musiał wspinać sie wyżej z nadzieją, że nie

spadnie.

Księżyc wyłaniał się zza chmur i znów zachodził,

niewielką niosąc pomoc Heikemu. Najwyraźniej zawarł

pakt z księżniczką, bo gdy tylko Heike znalazł w murze

szczelinę lub wystający kant, którego mógł się uchwycić

i posunąć choć trochę dalej, znikał. Heike musiał czekać,

aż spoza chmury wychyli się choć jego rąbek. Powtarzało

się to po wielekroć, uttudniało wspinaczkę i pochłaniało

wiele sił.

Raz wydawało mu się, że utknął w martwym punkcie,

zawieszony nad ziemią, bez możliwości posuwania się

w górę. Przemieścił się jednak nieco w bok i szczęśliwie

otworzyły się przed nim nowe drogi.

Nareszcie dłoń Heikego dosięgła górnej krawędzi

muru i mógł wciągnąć się na sam szczyt.

Znalazł się teraz na zębatym zwieńczeniu murów

wśród blanków, za którymi rozpościerał się dach twier-

dzy, okrążający otwarty dziedziniec. A więc wspiął się tu

niepotrzebnie!

I co dalej?

Co robić? Gdzie szukać Petera?

I, najważniejsze, gdzie znajduje się księżniczka?

Heike wytężał słuch.

Jeśli miał nadzieję usłyszeć rozmowy lub też inne

dźwięki, które by oznaczały, że żyją tu ludzie, czekało go

rozczarowanie. Do jego uszu doszły natomiast bardziej

przerażające odgłosy: przytłumione głuche bulgotanie

zmieszane z żałosnym, przepojonym skargą tajemniczym

szelestem, jakby węże przekradały się przez zgniłe lis-

towie.

Takie same odgłosy, jakie wydawały korzenie, które

porąbał na cmentarzu!

Zimny dreszcz wstrząsnął ciałem Heikego, gdy pojął

prawdę.

Księżniczka rzuciła zaklęcie na wszystkich, widzieli

więc twierdzę taką, jaką była teraz. Ale poprzez moc

uroku przedzierały się dźwięki identyczne jak w wizji,

która nawiedziła go rano - dźwięki z prawdziwej Cetatea

de Strega.

Gdy Heike to zrozumiał, poczuł, że nagle posiadł moc

spojrzenia na przestrzał przez mury twierdzy. Nie na

długo i niezbyt wyraźnie, ale widział, i dziwnym

zrządzeniem losu patrzył prosto w miejsce, w którym

znajdował się Peter. Peter i Nicola.

Obraz zniknął błyskawicznie. Czarownica wygrała

z potomkiem Ludzi Lodu. On przecież był tak niedo-

świadczony, taki młody, ale wewnętrzny głos podpowia-

dat mu, że tej nocy jego siły rozkwitną w pełni - tajemne

moce kolejnego dotkniętego w rodzie.

To przekonanie dodało mu otuchy. W walce, którą

miał dzisiaj stoczyć, dziedzictwo mogło okazać się zba-

wienne.

- Ach, Peterze, mój biedny przyjacielu - szepnął.

- W coś ty się wplątał?

Peter pogrążony był we śnie, tyle Heike zdążył zauwa-

żyć. Spał, obejmując prześliczną Nicolę, ale niebezpie-

czeństwo czyhało. Heike wyczuł je raczej niż zobaczył, na

razie bowiem niczego konkretnego nie dostrzegał.

Było mu przykro, że musi przerwać tę idyllę, ale jeśli

miał uratować czyjeś życie, nie było innego wyjścia.

Wiedział teraz, w której komnacie przebywa Peter.

Ostrożnie przesuwał się wzdłuż dachu, aż natrafił na

otwarte okno, wychodzące na dziedziniec. Opuścił się

w dół i stanął na krawędzi okna. Wsunął stopy do środka.

Jeśli czarownica pociągnie mnie teraz za nogi, zacznę

wrzeszczeć, pomyślał Heike, pragnąc żanem zagłuszyć

lęk. Nic takiego jednak się nie stało. Wślizgnął się przez

wąski otwór do niskiego pomieszczenia na piętrze,

którego rano nie zwiedzali.

Była to najwyraźniej nie używana kondygnacja, przypo-

minająca raczej strych w zwykłych domach. Heike odnalazł

schody i zebrał się na odwagę, by zejść w dół. Odruchowo

sięgnął ręką do piersi, by sprawdzić, czy mandragora jest na

swoim miejscu, ale oczywiście dłoń trafiła na pustkę.

Ruch ten jednak przywołał wspomnienie. Przypomniał

sobie nagle uczucie, jakie spłynęło nań na cmentarzu,

nagłe wrażenie spokoju i... czyjejś wdzięczności? A potem

w uszach zadźwięczały mu słowa Zeno: "Wszyscy się tacy

stają".

- Ach! - jęknął Heike, tłumiąc okrzyk dłonią przyciś-

niętą do ust. - Ach, Peterze, Peterze!

Jakimż durniem się okazałem, że też wcześniej nie

zrozumiałem prawdy!

W jaki sposób teraz uratuję Petera?

- Tengelu! Sol! Marze! Pomóżcie mi, nigdy sobie z tym

nie poradzę - wyrwało mu się z głębi duszy.

Lekkie, jakby szydercze klepnięcie w ramię poderwało

go do przodu. Zrozumiał, że to Sol.

Znalazł się w pobliżu galerii. W zimnym niebieskim

świetle księżyca oczy z portretów śledziły każdy jego

krok, gdy jak kot przemykał się korytarzem. Musiał się

spieszyć, Peterowi groziło niebezpieczeństwo - większe,

niż mógł sobie wyobrazić.

Ale na czym polegało? Czym było owo coś, o którym

mówili wszyscy? Co przyśniło się Mirze, co z sykiem

usiłowało wedrzeć się przez jej okno? Co okaleczyło

i zabiło tak wielu mężczyzn?

"Skrzydła kruka".

Zmarli, znalezieni z pręgami na ciele? Z oczami

wytrzeszczonymi z przerażenia i z męskością gotową do

miłosnych uciech?

Nie ma co, przyjemna perspektywa!

Kiedy tak Heike szedł przez galerię, cały czas słyszał

stąpanie czterech par stóp. W pewnej chwili dotarł do

drzwi, które przypomniały mu o innych drzwiach widzia-

nych wcześniej w odległej części zamczyska - tych

wiodących wprost do serca twierdzy. Niestety, nie do-

strzegł ich podczas ulotnej wizji, której doznał stojąc na

dachu. Postanowił, że jeśli nadarzy się okazja, zbada, co

kryje się za nimi. "Jeśli nadarzy się okazja?" Cóż za

posępne przewidywania? Przecież jeszcze nie przegrał.

Nie, ale wciąż nie znał mocy przeciwnika. Przeczuwał

jedynie, że może okazać się straszliwa!

Znalazł się w kolejnej komnacie, tu nie było okien, nie

zaglądało więc światlo księżyca. Musiał zatrzymać się na

chwilę, by oczy przyzwyczaiły się do ciemności.

Gdyby miał latarenkę Zeno! Choć może by mu tylko

zawadzała? Przestraszyłaby wroga i sprawiła, że Heike

musiałby zrezygnować ze swych działań?

Nareszeie w mroku rozróżnił kontury drzwi. O ile

dobrze pamiętał, powinien znajdować się dokładnie pod

tym miejscem, w którym stał na dachu i rozglądał się

dokoła.

Za tymi drzwiami musiał znajdować się Peter.

Heike nie mógł ot tak, po prostu, gwałtownie wedrzeć

się do komnaty i krzyknąć przyjacielowi, by wychodził

stąd jak najszybciej. To było niemożliwe. Musiał wślizg-

nąć się niepostrzeżenie.

Kochankowie spali. Jeśli Heike będzie miał szczęście,

nie uslyszą go. Może wówczas zdoła znaleźć sobie

kryjówkę, w której poczeka, aż nadejdzie owo nieznane,

tajemnicze coś.

Żywił tylko nadzieję, że Peter i Nicola nie zaczną od

nowa miłosnych igraszek. Heike nie miał najmniejszej

ochoty być świadkiem ich rozkoszy.

Drzwi pod naciskiem dłoni otworzyły się bez szmeru.

Wszedł do przestronnej sypialni, w której uwagę przyku-

wało ogromnych rozmiarów łoże z baldachimem. Widział

je wyraźnie, gdyż okno było dość duże i wpadał przez nie

blask księżyca, a poza tym w świeczniku płonęła jeszcze

woskowa świeca.

Jakie to nierozważne z ich strony, ale tym lepiej dla

mnie! pomyślał.

Wzrok jego przyciągnął olbrzymi gobelin, zawieszony

na jednej ze ścian. Zaraz jednak odwrócił się z grymasem

bólu i odrazy. Heike kochał zwierzęta, były jego przyja-

ciółmi i nie mieściło mu się w głowie, jak ktokolwiek

mógł zawiesić w sypialni tkaninę, przedstawiającą tak

obrzydliwą scenę.

Peter spał głęboko, na ustach malował mu się błogi

uśmiech szczęścia, Nicolę niemal bez reszty przykrywały

włosy, układające się w fale. Heike dojrzał jedynie

cudownie ukształtowane okolice oczu i nosa dziewczyny.

Rozejrzał się po komnacie. Tam, wysoko, na zwień-

czeniu jednej z belek wspierających sufit, mógł usiąść.

Uznał, że to będzie dobra kryjówka.

Przekradł się na palcach i wspiął na górę. Miał teraz

widok na całą komnatę i prędko mógł zeskoczyć, gdyby

zaszła taka potrzeba.

Poza tym człowiek zawsze czuje się pewniej, gdy

spogląda na innych z wysokości.

Odwrócił się plecami do gobelinu, nie chciał na niego

patrzeć.

Usadowił się wygodnie, opierając o słup. Zastanawiał

się, jaka to może być pora, choć w Planinie nie było

zegarów, a czas odmierzano według słońca i własnego

wyczucia.

Przypuszczał, że wkrótce nastanie świt, północ bo-

wiem minęła już jakiś czas temu.

Mógł oczywiście zbudzić Petera i w ciszy wyprowadzić

go z komnaty, ale w ren sposób straciłby jedyną szansę

rozprawienia się ze złem. Teraz życie Petera było w nie-

bezpieczeństwie, na niego miał się skierować kolejny atak.

Heike mógł jedynie czekać.

Gdyby tylko wiedział, na co!

Poza tym wątpił, że zdoła wyciągnąć stąd Petera po

cichu, a wyczuwał, że zachowanie spokoju jest niezbędne.

Czy scena myśliwska na gobelinie mogła odgrywać

jakąś rolę?

Heike nie chciał się odwracać i oglądać jej jeszcze raz.

Nie przypuszczał, by w niej tkwiła tajemnica. Gobelin był

po prostu okropny, wręcz odrażający. Obnażał ludzkie

okrucieństwo.

Księżyc nie był wiernym sprzymierzeńcem. Świecił

tylko przez krótkie chwiIe, a za każdym razem, gdy

chował się za chmurami, Heikego ogarniał lęk, gdyż

płomień świecy migotał już niebezpiecznie blisko świecz-

nika i światło w każdej chwili mogło zgasnąć.

Jeśli w krytycznym momencie księżyc skryje się za

cbmury, Heike nie dojrzy absolutnie nic z tego, co

wydarzy się w komnacie, i przegra walkę o życie Petera.

Uf, w jakże czarnych barwach wszystko widzi! To

ponura atmosfera zamczyska tak na niego działa!

W komnacie panował chłód, Heike nie rozumiał, jak

Peter może to znieść. Co prawda przyjaciel był otulony ze

wszystkich stron ciepłą kołdrą, osłonięty od przeciągów

zakurzonymi draperiami łoża.

Jaka brudna jest ta komnata! Czy kiedykolwiek ściera-

no tutaj kurze?

Uprzytomnił sobie nagle, że kiedy się tu znalazł,

pierwsze wrażenie było zupełnie inne. Gdy wszedł,

komnata wydawała się ładna, czysta i dobrze utrzymana.

Teraz obserwował, jak stopniowo, powoli rozpada się

na jego oczach. Nie wiadomo skąd zaczął nagle dobywać

się przykry zapach.

Heike ostrożnie zmienił pozycję. Siedział już tak długo,

że nogi zupełnie mu zdrętwiały i rozbolały wszystkie

mięśnie.

Marzł nielitościwie, a w dodatku z wolna ogarniało go

przedziwne znużenie. Owszem, zwrócił uwagę na ciężki

oddech Petera. Jego sen nie był całkiem naturalny,

najwidoczniej komnata miała taki właśnie wpływ na parę

w łożu.

Albo...

Nie był o tym przekonany. Wiedział jedynie, że

z całych sił musi przeciwstawić się tej niezwyczajnej

senności. A jeśli naprawdę zapadnie w sen? Siedząc tu,

pod sufitem! Dopiero byłaby heca, gdyby zleciał na

podłogę jak pijany cietrzew!

Zaiste, poczucie humoru objawiało się u Heikego

w niezwykłych momentach.

Czas płynął. Niebo, a wraz z nim księżyc, bladło, a nic

się nie działo. Świeca dawno już się wypaliła, kiedy nagle

Heike ocknął się z drzemki i gwałtownie wyprostował.

Lekko szara poświata brzasku wpadała do komnaty,

wypełniając ją tajemniczym, czarodziejskim półmrokiem.

Scena myśliwska na gobelinie straciła nagle barwy,

wszystko na niej wyblakło, przybrało odcienie bieli,

szarości i czerni. W całej komnacie zapanowała atmosfera

rozkładu.

Najsilniej jednak Heike zareagował na unoszący się

w powietrzu odór, odór przywodzący na myśl zgniliznę

i śmierć.

Był tak ohydny, że przyprawiał o mdłości. W szarym

półmroku oczy Heikego poszukiwały łoża. W końcu

znalazł je i dech mu zaparło ze zdumienia.

- Peterze - szepnął. - Peterze!

Kiedy towarzysz najmniejszym bodaj drgnieniem nie

okazał, że się budzi, zawołał gwałtownie:

- Peterze! Strzeż się!

Zaspany Peter uniósł powieki, a w tej samej chwili

Heike zeskoczył na podłogę.

- Cóż ty, u diabła, tutaj robisz? - krzyknął Peter

rozgniewany, ale Heike już był przy nim i wyciągał go

z łoża.

- Spójrz! - zawołał. - Uważaj! Uciekaj stąd! Szybko!

Oszołomiony Peter odwrócił głowę, patrząc za wzro-

kiem Heikego, i otworzył usta, by krzyknąć z przerażenia,

ale żaden dźwięk nie wydostał się spomiędzy jego warg.

Jak sparaliżowany wpatrywał się w łoże i w tę, z którą

przed chwilą je dzielił.

Światło świtu było już dostatecznie silne, by ujawnić

owo niepojęte. Leżała tam szczerząca zęby czaszka z pus-

tymi oczodołami, a kościotrupie ramię spoczywało na

narzucie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała

się piękna, kształtna ręka Nicoli.

Nie to jednak było najgorsze.

Po łożu, ku Peterowi, sunęły przecudnie piękne włosy,

czarne jak skrzydła kruka. Świadome celu przemieszczały

się powoli, torując sobie drogę i grożąc śmiertelnym

niebezpieczeństwem oniemiałemu kochankowi.

- Uciekaj stąd! - krzyknął Heike, ciągnąc Petera za

sobą. Biedny chłnpak był oczywiście nagi, a jego męska

duma wyraźnie wskazywała, iż gorąco pragnąłby kon-

tynuować miłosne igraszki. Heike porwał ubranie Petera

leżące na krześle, i wcisnął mu je do rąk. Potem pchnął

przyjaciela ku drzwiom.

Niestety, za późno. Ze straszliwym sykiem włosy

prześlizgnęły się po podłodze, jak strzała popędziły ku

wyjściu, odcinając chłopcom drogę, i niczym wąż owinęły

się wokół ciała Petera.

Chłopak w amoku, nie przestając krzyczeć, ciągnął

i szarpał za włosy, które owinęły mu się wokół głowy

i szyi. Wypluwał długie czarne kosmyki, wciskające mu się

w usta, z całych sił czepiał się Heikego, aż ten musiał go od

siebie odepchnąć.

Heike jednym ruchem uchwycił zmierzwione kłębowi-

sko włosów i odrzucił je daleko w głąb komnaty. Poczuł,

jak zaciskają się wokół jego dłoni, ale udało mu się

otworzyć drzwi i wypchnąć przez nie Petera. Sam także

wybiegł.

Kiedy jednak usłyszał wściekły szum i trzask jakby

błyskawicy, zorientował się, że drzwi zamknął za późno.

Włosy przecisnęły się wraz z nim i Peterem.

Heike chwycił przyjaciela za rękę i jak szaleniec ruszył

pędem przez galerię. Obok nich po podłodze sunęło

czarne, przypominające węża niepojęte zjawisko.

Peter nie przestawał histerycznie krzyczeć.

- Nie zdołamy uciec, zginiemy! To już koniec, koniec!

- Przestań wrzeszczeć! Otwieraj drzwi, a ja zajmę się tą

zmorą!

Ale włosy ścigały Petera, kochanka. Kiedy dotarli do

drugiego końca galerii, nigdzie nie było ich widać. Peter

już odetchnął z ulgą i otwórzył drzwi. Biegli przez kolejne

komnaty, jakby czuli na plecach lodowaty oddech śmierci.

Nagle Heike przystanął:

- Gdzie my jesteśmy? Znaleźliśmy się w ślepym zaułku,

tu dalej nie ma już żadnyeh drzwi.

Odwrócili się. Poranek nadal był jedynie szarą zapo-

wiedzią, lecz chłopcy doskonale widzieli, co powoli zsuwa

się z belki przy drzwiach.

- Do diabła! - zaklął Heike.

Ze świstem włosy przeszyły powietrze i znów rzuciły

się Peterowi do gardła. Błyskawicznie oplotły całe ciało,

wpiły się we wszystkie jego części, lecz przede wszystkim

skupiły się na szyi.

- Ratuj mnie, Heike, ratuj! - zawołał bezradny nie-

szczęśnik zduszonym głosem.

Mam mało czasu, myślał zrozpaczony Heike. Wiedział

jednak, że musi spróbować, nie miał innego wyjścia.

przymknął oczy i starał się skupić.

O, wszystkie moce Ludzi Lodu, ześlijcie na mnie teraz

zaklęcia!

Peter wydał zduszony jęk i osunął się na podłogę,

spętany obrzydlistwem, które z okrutną konsekwencją

zacrskało się eoraz ciaśniej wokół niego.

Heike wyczuwał bliskość swoich przodków, tych,

którzy sami niczego nie byli w stanie zrobić, ale mogli

działać poprzez niego.

Napłynęły słowa, których znaczenia nigdy nie nauczył

się rozumieć.

Usłyszał teraz, że nie recytuje ich sam. Ktoś jeszcze

odmawiał zaklęcia wraz z nim, ktoś, kto doskonale znał

język magicznych formuł. To musi być Mar, pomyślał

Heike. Solve opowiadał przecież o plemieniu z syberyj-

skiej tundry. Dzięki! Dzięki, Marze!

Słowa same cisnęły się na wargi Heikego. I już po

chwili Peter mógł odetchnąć swobodniej. Włosy bezwład-

nie upadły na podłogę.

Heike przestał odmawiać zaklęcia. Pomógł przyjacielo-

wi stanąć na nogi i ujął go za rękę.

- Chodź! Nie mamy czasu do stracenia.

Głos Petera był ochrypły.

- Czy pokonaliśmy tę ohydę?

- Wątpię. To było jedynie zaklęcie, które na chwilę

powstrzymało atak. Chodź!

Biegali jak szaleni po komnatach i korytarzach twier-

dzy, ale wydawało się, że jakaś tajemna siła skrywa przed

nimi wyjście.

A potem powtórzyli błąd, który popełniło przed nimi

tak wielu kochanków Anciol: przekroczyli próg drzwi

znaczonych rzeźbieniami.

Błąd ten nietrudno wytłumaczyć, ich wzrok bowiem

został omamiony tak, że nie dostrzegli czarodziejskich

runów wyrytych w mrocznym rogu. Widzieli jedynie

drzwi, których wcześniej nie otwierali, a drzwi oznaczały

dla nich możliwość wydostania się na wolność.

Zamiast tego znaleźli się w sercu twierdzy.

- Wychodzimy! - krzyknął Heike, nareszcie zrozumia-

wszy, gdzie są. - Wychodź, szybko, jeśli ci życie miłe!

Niewiele będzie mógł zdziałać i nie zwalczy złej mocy

ukrytej w twierdzy, jeśli nie wyprowadzi Petera w bez-

pieczne miejsce. To jednak zdawało się niemożliwe.

W którąkolwiek stronę się obrócili, wszędzie napotykali

przeszkody.

Peter, ostatni kochanek Anciol, miał umrzeć.

I tym razem także wpadli w pułapkę. Drzwi zatrzasnęły

się za nimi i nie dawały się poruszyć bodaj o ćwierć palca.

To było do przewidzenia, pomyślał Heike.

Do cna wyczerpany dziką ucieczką przez komnaty

w poszukiwaniu wyjścia nie miał pojęcia, co czeka ich

teraz, ale obawiał się najgorszego.

Anciol z pewnośeią tak łatwo nie zrezygnuje.

Zirytowany mruknął do Petera:

- Mógłbyś przynajmniej się ubrać! Wyglądasz idioty-

cznie!

Nieszczęsny Peter starał się ukryć swój żenujący

wygląd, choć tu, co prawda, nie miało to większego

znaczenia, gdyż wokół panowały ciemności. Z sąsiedniej

komnaty sączyła się ledwie odrobina światła. Podczas gdy

Peter po omacku zakładał nieliczne części garderoby,

Heike pospieszył zbadać kolejne pomieszczenie. Już

w drzwiach stanął jak wryty.

- Aaach! - jęknął. - Och, nie, nie!

Peter, podskakując na jednej nodze, ruszył za nim,

usiłując w biegu dokończyć ubieranie, i zatrzymał się na

progu.

- Ach... Heike, niedobrze mi!

- Przestań - cierpko odrzekł Heike. - Wstrzymaj się

chociaż do czasu, dopóki nie wyjdziemy na zewnątrz.

Jeśli w ogóle wyjdziemy? dopawiedział w myślach.

I tu było ciemno, nie na tyle jednak, by nie zobaczyli

tego, co leżało na podłodze pod kolejnymi drzwiami.

Zwłoki dwóch mężczyzn: jedne zaczynały się już roz-

kładać, drugie wyglądały nieco lepiej.

- Dobry Boże - szepnął Peter. - Dobry Boże! Zostali

uduszeni, wiesz przez co. Usiłowabi wydostać się przez te

drzwi, bez powodzenia. Spójrz na te wąskie smugi na

ciele! I wokół szyi! Heike, ja także mógłbym teraz tu leżeć,

gdybyś nie przyszedł w porę!

- Jeszcze nie wyszliśmy - przypomniał mu przyjaciel,

sam do głębi wstrząśnięty. - Ale jest ich tylko dwóch

Peterze, tylko dwóch!

- To najpewniej Francuzi.

- Bez wątpienia. Ale gdzie są pozostali? Z tego, co nam

wiadomo, ci na pewno nie byli pierwszymi, wprost

przeciwnie! Przecież ona w swej żądzy miłości pochłonęła

połowę miasteczka, nie mówiąc już o przyjezdnych, tych,

którzy zabłądzili do tej przeklętej doliny.

Peter słuchał go jednym uchem.

- Oni mają... Oni nadal są gotowi do kochania! - rzekł

z niedowierzaniem, na próżno starając się wygładzić

spodnie, by ukryć swój godny pożałowania stan. - W każ-

dym razie ten ostatni. Ten drugi zaczyna już być nieco...

Nie mógł dokończyć zdania.

Heike myślał bardziej trzeźwo.

- Prawdopodobnie przez jakiś czas wykorzystywała

ich jako swoich kochanków. Tutaj jest dostatecznie sucho

i chłodno, by zwłoki mogły zachować się stosunkowo

długo.

Peter odwrócił się, pozieleniały na twarzy.

- Zamilcz - wymamrotał. - Pomyśl, że ja mógłbym...

- Przepraszam - powiedział Heike. - Ale musimy się

stąd wydostać, przynajmniej ty.

- A co z tobą?

- Obiecałem zdjąć przekleństwo wiszące nad doliną.

A ty mi w tym najbardziej przeszkadzasz.

Peter odetchnął głęboko.

- Będę już teraz silny. Chciałbym ci pomóc.

- Dziękuję. - Heike był naprawdę wzruszony. - Ale

wiesz przecież, że ona ściga właśnie ciebie? Tobie będzie

trudniej...

Nie dokończył zdania, bowiem Peter wrzasnął:

- Heike! Nad twoją głową!

Heike odruchowo uskoczył, Z belki w suficie zwieszał

się śliski węgorz, czarny, połyskujący.

- No, źle z nami teraz - zawołał Heike, odciągając

Petera. - Bo stąd nie ma wyjścia!

- To niemożliwe, jakieś wyjście musi być!

- A jak sądzisz, dlaczego ci dwaj tutaj leżą? Nie, teraz już

utknęliśmy na dobre. Ale nie mam zamiaru się poddawać.

Uskoczył znów wraz z Peterem, gdy włosy ponowiły

atak.

- Tengelu! Sol! Marze! - krzyknął. - Nie wiem, co

mam robić!

Słyszał o wszystkim, co przodkowie z Ludzi Lodu

uczynili dla swych potomków, o tym, jak pewnego razu

zauroczyli kapitana piratów, nakazując mu wierzyć w nie-

samowite wizje, o ich walce o nawrócenie Ulvhedina na

dobrą drogę. AIe zawsze mieli do czynienia ze zwykłymi,

żywymi ludźmi. Teraz było inaczej.

Anciol to czarownica, zmarła jak oni sami. Musieli

działać poprzez Heikego, od niego wszystko zależało, od

jego umiejętności współpracy z nimi.

Jasne było, że Anciol nie chce z nim zaczynać, że czuje

wobec niego respekt, być może nawet obawia się jego

mocy.

A może raczej tych, którzy za nim stoją. Nie wolno mu

przeceniać własnych możliwości!

Peter znowu się bronił. Krzycząc z całych sił, starał się

uwolnić. Co prawda Heike zdołał wyrwać kilka pasem

włosów i odrzucić je daleko, ale z ohydnym świstem znów

rzuciły się na Petera.

Ani jeden kochanek nie ujdzie przed straszliwą żądzą

zemsty Anciol!

Heike westchnął, poczuł się bezsilny. Tak dłużej nie

można, aż nazbyt jasne było, kto wygra tę walkę. W końcu

chłopcy będą zupełnie wyczerpani, a wówczas zdradziec-

kie włosy zdecydowanie ruszą do ataku.

Gdyby tylko miał czas, by spokojnie pomyśleć... Nic

było jednak ani chwili wytchnienia, wiedźma nawet na

moment nie ustawała w atakach.

Tak, tak właśnie Heike myślał o włosach: ona, wiedź-

ma.

W tym momencie zaczęły torować sobie drogę prze-

słane do jego świadomości myśli. Z początku niejasne,

niewyraźne, trudne do zrozumienia, z wolna nabierające

kształtu.

"Słońce, Heike, słońce!"

Niewiele mówiąca była to wskazówka, zwłaszcza tu,

w tej ciemnej komnacie!

Skoncentrował się i wreszcie sobie przypomniał.

Twierdza nie miała żadnych okien czy bodaj otworów

wychodzących na słoneczną stronę. Ani jednego!

Że też nie pomyślał o tym wcześniej!

Owszem, gdy patrzyło się na budowlę z dołu, uderzała

mnogość zapraszających okien. Ale to było jedynie

złudzenie jak wszystko inne. Wędrując po zamczysku

odkryli, że okna od słonecznej strony były ślepe. W żad-

nym miejscu nie dało się wyjrzeć na dolinę.

Skąpe światło wpadało do twierdzy od strony wy-

chodzącej na góry, tam gdzie nigdy nie było słońca, albo

też od pogrążonego w wiecznym cieniu dziedzińca.

Tak więc wąziutki otwór, jaki znajdował się w tej

komnacie, wychodził albo na góry, ałbo na dziedziniec,

gdzie dokładnie - to już obojętne. Z pewnością jednak nie

na dolinę, w której musiało już wzejść słońce.

Walcząc o uwolnienie słaniającego się na nogach

Petera, myślał dalej. Bacznie przypatrywał się przeciwleg-

łej ścianie, która musiała według jego obliczeń wychodzić

na dolinę.

Wydawała się nie do ruszenia. Kolosalne kamienne

bloki...

- Dobrze, Heike! - pochwalił go szepcząc wprost do

ucha Tengel Dobry. - Jesteś silny, poczwórnie silny!

- Peterze! - zawołał Heike, przekrzykując zduszone

jęki przyjaciela. - Podciągnij się tutaj! I staraj się przez

moment wytrzymać! Ja zaraz...

- Tak! Właśnie ten kamień! - powiedział głos Tengela.

- Teraz, szybko!

Heike podparł ramieniem kamienny blok w ścianie

i natychmiast ból przypomniał mu o wczorajszym zajściu.

Zagryzł jednak zęby i parł dalej.

Poczuł, jak wzbiera w nim olbrzymia siła. Nie był sam!

Z gardła Petera dobywał się charkot, chłopak dławił

się, walcząc o każdy oddech.

Kamień zaszurał, zazgrzytał i przesunął się kawałeczek

w przód.

- Heike! Pomocy! - wykrztusił Peter ostatkiem sił.

- Nie dam już rady, tym razem mnie dopadła!

- Wytrzymaj jeszcze tylko trochę!

W tej samej chwili zły duch jakby nagle zorientował się

w poczynaniach Heikego. Cała masa włosów przerzuciła

się teraz na niego, zatykając mu usta i nos i starając się go

zadusić.

- O, tego już doprawdy za wiele - usłyszał spokojny

głos Sol. - Słyszysz, przeklęta babo? Łapy precz od

naszego chłopca! Marze, odmów "modlitwę", chłopak

nie może przecież wydusić z siebie ani słowa!

W komnacie rozległy się niesamowite, monotonne

zaklęcia, wypowiadane przez głos, który wcale nie był

głosem, lecz jedynie ułudą. Język owych zaklęć był tak

całkowicie obcy Peterowi, iż, półprzytomny, sądził, iż

przeniósł się do świata demonów. Ale Heike zdołał się

uwolnić, włosy bezwładnie opadły z jego twarzy.

Zaklęcia umilkły. Ciemna, kipiąca masa rzuciła się

znów na Petera; nie podejmowała już więcej prób unicest-

wienia mocy Heikego.

W tej chwili nikt nie miał czasu dla Petera, musiał

radzić sobie sam. Był to może dość brutalny, lecz niestety

jedyny sposób, by go ocalić.

Heike ponowił próbę. Kamień nagle przechylił się i ze

straszliwym łomotem runął ze skały aż na samo dno doliny.

Do środka wpadły ostre promienie porannego słońca,

które właśnie wstało na wschodzie; złote, rozgrzewające

i tak prawdziwe, że Heike głęboko westchnął z ulgą.

Nie tracąc czasu rzucił się na pomoc Peterowi, całkiem

już oplątanemu. Cienkie pasma włosów zaczynały przeci-

nać ubranie i wpijać się coraz głębiej w skórę biedaka.

Heike, świadom konieczności bezwzględnego działa-

nia, powlókł przyjaciela ku światłu, mocno chwycił czarne

pasmo obejmujące jego szyję i gwałtownym ruchem

pociągnął, tak iż cały pęk - każdy, jak sądził, co do

ostatniego włosa - oderwał się od ciała Petera. Wówczas

wyrzucił ohydztwo przez dziurę w murze.

Nie poddało się ono dobrowolnie, o, nie! Stawiało tak

zaciekły opór, że Heikemu powiodło się zaledwie częś-

ciowo, choć nie tylko jego siły zostały zaangażowane w tę

walkę.

Obrzydliwie żywa wiązka włosów leżała na samym

brzegu w dziurze po kamieniu. Przez moment przerażone-

mu Heikemu wydawało się, że włosy zwiną się i znów

wpadną do komnaty, ale było już za późno. Moc słońca

zwyciężyła.

Chłopcy szeroko otwartymi oczyma patrzyli, jak skrę-

cają się w świetle z sykiem, jak gdyby się spalały. Długie,

połyskliwe włosy kurczyły się niby w ogniu, ostry,

nieprzyjemny zapach uderzył ich w nozdrza. Nie upłynęła

nawet minuta, a włosy obróciły się wniwecz, została po

nich jedynie niewielka, lepka plama.

Peter osunął się na podłogę, z trudem chwytając oddech.

- Jak się czujesz? - zapytał Heike.

- Dobrze - jęknął Peter. - Najgorsze już minęło,

prawda? Ach, jak mnie wszystko boli! I tak mnie mdli!

- Nic dziwnego, musi cię boleć. Całe ciało masz

pokryte długimi, czerwonymi pręgami.

Heike podszedł do kamiennej ściany i badał ją palcami.

- Twierdza stoi jak stała - stwierdził z niedowierza-

niem. - Peterze... Wybacz mi obcesowe pytanie, ale czy

nadal... Czy ciągle jeszcze masz... Wiesz, o co mi chodzi?

Peter z zażenowaniem skinął głową, usiłując dłońmi

zasłonić swój wstyd.

- I ci zmarli mężczyźni również. To ogromnie niepo-

kojące. Tak, bardziej przerażające, niż mogę wyrazić!

- O czym mówisz?

- Można z tego wyciągnąć tylko jeden wniosek,

prawda?

- Jaki? - spytał Peter i niemal w tej samej chwili

krzyknął przerażony.

Heike zaraz zobaczył, co się stało. Pojedynczy włos,

ostatni, owinął się wokół szyi chłopaka i zacisnął tak

mocno jak napięta struna skrzypiec. Heike nie mógł sobie

z nim poradzić, włos wyślizgiwał mu się spomiędzy

palców. Peter posiniał już na twarzy, gdy znów rozległ się

monotonny, gardłowy głos. Włos rozluźnił uścisk. Heike

zdołał nawinąć go sobie na dłoń i wynieść na słońce. Spalił

się z sykiem. Odrażający napastnik przestał istnieć.

Peter oddychał z trudem:

- No więc jaki wniosek należałoby wyciągnąć?

- Że Anciol, którą Sol nazwała przeklętą babą, nadal

żyje. Jeśli oczywiście można mówić o życiu, gdy ma się do

czynienia z upiorem. Wskazuje na to fakt, że nic się nie

zmieniło. Musimy ją odnaleźć, Peterze!

- Ale czy ona... nie leżała w tym łożu?

- Tak, w swym własnym ślubnym łożu! Do niego

zaciągała wszystkich kochanków. Ale teraz na pewno już jej

tam nie ma. Obawiam się, że czeka cię kolejny wstrząs. To

nieuniknione. Muszę ci pokazać, co widziałem wczoraj rano.

ROZDZIAŁ XIII

- Nie chcę już więcej żadnych wstrząsów - stwierdził

Peter, ledwie powstrzymując się od płaczu. - Chcę się stąd

wydostać! Ale jak my wyjdziemy?

Dobre pytanie, pomyślał Heike, nie mogli bowiem

zostać w tych dwu małych komnatach, a oba wyjścia były

na amen zamknięte.

Heike zdążył już sprawdzić jedne i drugie drzwi.

Najpierw te w zewnętrznej komnacie, te, które od strony

korytarza naznaczone były magicznymi runami. Potem

drugie. Stąpał koło nich ostrożnie, by ominąć trupy. Jak

można się było spodziewać, drzwi okazały się zamknięte,

i to tak, jakby nigdy ich nie otwierano. Ale Peterowi nie

podobał się sposób, w jaki Heike się o nie opierał, jak

gdyby nasłuchiwał albo...

- Co się stało, Heike?

- Ciiicho! Wyczuwam trzy rzeczy. Po pierwsze, tutaj

najwyraźniej słychać owe przytłumione trzaski i szelesty.

Po drugie, czuje się tu przeciąg, dochodzący jak gdyby od

dołu. A po trzecie, aż nos mi zatyka ten wstrętny odór,

z pewnością właśnie tędy się wydostaje.

- Chcesz powiedzieć, że tu znajduje się jądro twierdzy?

- Tak. A może raczej należałoby powiedzieć: jądro

wszelkiego zła?

- Heike, chyba nie mam ochoty tędy przechodzić!

- Ja także. Ta droga nie prowadzi do wyjścia, lecz dalej

w głąb, do środka.

- Może w dół, do samego piekła?

- Jeśli chcesz, możesz to tak nazwać.

- Ale jak się stąd wydostaniemy?

Peter naprawdę był bliski łez.

Ale Heike nie rezygnował, już położył się na brzuchu

w dziurze, która pozostała po kamieniu, by poszukać

jakiejś drogi wyjścia. Peter zauważył, że Heike bardzo

uważa, by nie dotknąć lepkiej plamy.

W końcu Heike wsunął się z powrotem do komnaty.

- To da się zrobić - rzekł z wahaniem. - Tuż poniżej

jest gzyms, ale straszliwie wąski.

- Nie ma innej rady. Każdą możliwość wydostania się

stąd trzeba przyjąć z otwartymi ramionami. Czy daleko do

ziemi?

- Nie, dalej, z boku, nie. Ale w tym miejscu dolina jest

bardzo, bardzo głęboka. Podejrzewam, że właśnie stąd

Anciol rzuciła się w dół, oczywiście z samego szczytu

murów.

- Bardzo proszę, nie wspominaj tego imienia - Peter

zadrżał. - I tak jestem już bliski utraty zmysłów, chyba to

rozumiesz?

- Naturalnie, wybacz mi moją bezmyślność!

Nie było na co czekać, postanowili więc ruszyć

natychmiast. Peter jako pierwszy, nie mógł bowiem znieść

myśli, że pozostanie choćby przez moment sam we

wnętrzu upiornej budowli. On także starał się nie dotknąć

obrzydliwej plamy.

Heike pomógł mu stanąć na gzymsie.

- Wszystko w porządku?

- Tak - odparł Peter. - Na razie. Ale w jaki sposób

zdołamy zejść na ziemię? Czego się trzymać?

- Rozglądaj się za nierównościami w murze! Za

szczelinami i występami. Musimy przejść tylko kawałe-

czek, zaledwie parę łokci.

- Zaczekam na ciebie - Peter nie śmiał podejmować tak

ryzykownej wyprawy samodzielnie.

Heike nie bez ulgi opuścił twierdzę i rozpoczęła się

żmudna przeprawa. Balansowali jak na linie, cały czas

z sercem w gardle.

Nigdy dotąd nie pokonywali tak krótkiego odcinka przez

tak długi czas. A kiedy Peter i zaraz za nim Heike nareszcie

mogli zeskoczyć na zbocze, w milczeniu podali sobie ręce

i razem ruszyli ku płaskiemu terenowi przed bramą.

- Jak to możliwe, by takie piękne zamczysko kryło

w sobie tyle zła? - zadumał się Peter.

Na jego twarzy nadal odbijały się przeżyte chwile grozy

i szaleństwa; wciąż nie mógł zapanować nad głosem.

- Piękne? - powtórzył Heike. - Poczekaj, aż zabierze-

my z gospody mandragorę, ujrzysz wówczas twierdzę

taką, jaka jest naprawdę.

- Jeśli dojdę do gospody, to nigdy, przenigdy tu nie

wrócę - zapewnił Peter z niezwykłym przekonaniem

w głosie.

- I ja także nie - rzekł Heike zadumany. - Ja także nie,

nie zniósłbym tego. Ale w jaki sposób zdołamy pokonać

czarownicę? Trzeba to zrobić teraz. Nie możemy wejść do

środka tak jak poprzednio. Nie jestem w stanie tego

zrobić. Brama jest zamknięta, wspinaczka na dach była

niebywale trudna. Nie mam zamiaru tego powtarzać!

Podświadomie zaczęli schodzić w dół ścieżką oświet-

loną porannym blaskiem słońca, nie mieli odwagi zostać

w tym miejscu ani chwili dłużej.

- Ale Feodora? Księżniczka? Nic z tego nie rozumiem,

Heike. Wszyscy przecież mówili, że Feodora jest czarow-

nicą. Czy to znaczy, że były dwie czarownice? I co się z nią

stało?

- Nie było dwóch czarownic, Peterze, były natomiast

dwie księżniczki. Anciol to także księżniczka, lecz ani ty,

ani ja nie zastanawialiśmy się nad tym. Sądziliśmy, że

Nicola jest niczemu niewinną dziewczyną z tych okolic.

Ale kiedy Zeno i inni mieszkańcy miasteczka mówili

o czarownicy i księżniczce, nigdy nie wymieniali przy tym

imienia Feodory. Myśleli o Nicoli. Ale skąd my mogliśmy

o tym wiedzieć?

Peter dyskretnie otarł ręką oczy.

- Ale gdzie ona teraz jest? - zapytał niewyraźnie.

- Feodora? Jeszcze tego nie zrozumiałeś? - zapytał

Heike ze zdumieniem. - Nie pojąłeś, że sam uwolniłeś ją

od uroku, który najprawdopodobniej rzuciła na nią

Anciol?

- Ja?

- Tak. Kiedy położyłeś swój krzyżyk w jej grobie,

wówczas odnalazła spokój. To musiała być "nasza"

Feodora. Natychmiast zniknęła z twierdzy i Nicola nie na

żarty się zaniepokoiła, prawda?

- Tak, masz rację. Wiesz, ja, który umiem czytać

i pisać, powinienem był zrozumieć, kim była Anciol. Jeśli

A z początku przeniesie się na koniec jej imienia i zamieni

na miejsca I i C, to wyjdzie z tego dokładnie Nicola. Poza

tym i wiekiem także lepiej pasowała na pannę młodą,

prawda?

Heike milczał. On przecież nie znał liter. Co prawda

także zastanawiał się nad podobieństwem imion, ale coś

mu się jednak nie zgadzało. Nie wiedział, że w jednym

przypadku C wymawia się jak C, a w drugim jak K.

Niełatwo to zrozumieć komuś, kto nie umie czytać.

Peter ciągnął podniecony:

- Pomyśl tylko, że mój krzyżyk mógł pomóc udręczo-

nej duszy. Jednak na coś się ptzydałem.

- Nie poradziłbym sobie bez ciebie.

- Beze mnie nigdy byś nie wpadł w takie tarapaty

- sucho przerwał mu Peter. - Ale wobec tego Feodora

musiała być zjawą?

- Tak, ona była zjawą. To Anciol jest upiorem.

- A woźnica?

- Nie wiem nic o nim ani o jego ekwipażu. Zgaduję

jednak, że był związany z Nicolą w ten sam sposób co

Feodora, musiał jej służyć.

- A kruki? - Peter śledził wzrokiem parę krążących

wysoko ptaków. - One mnie zwiodły.

- Mnie także. Słowa o skrzydłach kruka nawiązywały

jedynie do włosów upiora.

- Uff, nie przypominaj mi o tym - zadrżał Peter. - Czy

wiesz, że ja sam, dureń, paplałem o tym, że jej włosy

błyszczą równie pięknie jak skrzydła kruka? Nie umiejąc

dodać dwa do dwóch!

- Chyba można ci to wybaczyć - uśmiechnął się Heike.

- Nie, myślę, że ptaki to zwyczajne kruki, być może mają

za zadanie szpiegować dla Anciol, ale to tylko domysły.

Peter pokiwał głową.

- Jak sądzę, dość bliskie prawdy.

Jeszcze nie doszedł do siebie. Szczególnie trudno było

mu mówić o chwilach miłosnych uniesień, jakie spędził

z Nicolą. Heike doskonale go rozumiał.

- A ludzie z miasteczka? - zapytał Peter. - Dlaczego

żyją tutaj w ciągłym strachu? Dlaczego nie opuszczą

doliny?

- Podejrzewam, że nie mogą. Myślę, że las ich nie

puszcza.

- Chcesz powiedzieć, że zagradza im drogę, zamyka

dolinę? Że nie ma stąd żadnego wyjścia?

- Tak właśnie uważam. Istnieje jedynie droga prowa-

dząca do środka, taka jak otworzyła się przed nami.

Niczym morskie anemony, słyszałeś o nich? To stworze-

nia, które żyją na dnie morza, otwierają swe przepiękne,

przypominające kwiaty kielichy, zapraszając do środka

niczego nie podejrzewające ryby, a potem kielich się

zamyka. Ryba nie może się wydostać, a anemon najada się

do syta.

- Opowiadasz makabryczne historie, Heike. - Peter

był wzburzony. - Ale w jaki sposób my się wydo-

staniemy?

- Dlatego właśnie musimy unieszkodliwić upiora. Dla

własnego dobra i, rzecz jasna, dla dobra mieszkańców

miasteczka.

Znajdowali się teraz na niewielkim płaskim terenie,

mniej więcej w połowie drogi ku łąkom. Przystanęli

i popatrzyli w górę na majestatyczną budowlę twierdzy.

- Upiór - powiedział Heike w zamyśleniu. - Gdzieś

tutaj odłożyłem w nocy kołek i młotek. Muszę rozprawić

się z czarownicą Anciol teraz, za dnia, kiedy jeszcze jest

bezbronna.

- Ale przecież miałeś nie wracać do twierdzy - ostro

zaprotestował Peter.

- Nie do takiej twierdzy, jaką teraz widzimy - odparł

Heike. - Spotkalibyśmy wtedy wdzięczną i powabną

Nicolę, taką, jak widzieliśmy ją wczoraj. Nic byśmy nie

mogli jej zrobić, choć co prawda jest teraz sama, Feodora

spoczywa w pokoju. Nie, muszę ujrzeć prawdziwą twier-

dzę.

- Prawdziwą twierdzę? Nie rozumiem, o czym mówisz

- Peter zaczynał się niecierpliwić.

Heike westchnął.

- Jedynie mandragora jest dostatecznie silna, by

zniszczyć fałszywy obraz. A ja nie mam ochoty...

Zastanawiał się przez chwilę.

- Chyba że...? Moi sprzymierzeńcy! - zawołał cieho.

- Czy jeszcze tu jesteście? Możecie się na coś przydać? Czy

posiadacie dostateczną moc, by zerwać zasłony z naszych

oczu? Czy jesteście silniejsi od Anciol?

Odpowiedzią był cichy śmiech kilku osób.

- Zrozumieliśmy prowokację! - zawołała żartobliwie Sol.

- Będzie, jak sobie życzysz - powiedział Tengel. - Ale

czy twój przyjaciel zniesie prawdę?

Heike starał się nakłonić Petera, by sam wrócił do

gospody, ale chłopiec za wszelką cenę pragnął teraz

zachować się lojalnie wobec przyjaciela. Twierdził, że

musi odpokutować.

Z miejsca, w którym stali, roztaczał się doskonały

widok na twierdzę. Stąd droga zakrętami schodziła w dół

ku dolinie.

- Przyjtzyj się teraz dokładnie, Peterze - zapowiedział

Heike. - Bo już ostatni raz widzisz twierdzę w pełnej

krasie. Teraz nastąpi powrót do gorzkiej rzeczywistości.

- Nie chcę jej oglądać! - wyrwało się Peterowi.

Odwrócił się plecami, a Heike wbił w niego wzrok,

prosząc, by przyjaciel wziął się w garść.

Kiedy razem spojrzeli na twierdzę, Peterowi zaparło

dech w piersiach i musiał złapać Heikego za ramię, by się

nie przewrócić. Heike widział ten przerażający obraz już

wcześniej, lecz mimo to był równie głęboko wstrząśnięty.

Same już tylko dźwięki budziły grozę. Jakby całe stado

padlinożernych ptaków unosiło się nad doliną, skrzek

i wrzask echem odbijał się od skał. A spoza ptasich

krzyków przedostawał się jeszcze inny odgłos, ten, który

wielokrotnie przedtem już słyszeli, tym razem głośniejszy.

Trzask i szelest korzeni wijących się wśród liści,

torujących sobie drogę.

A widok!

Peter otwierał oczy coraz szerzej i szerzej.

- Boże - szepnął. - Święty Boże, co to takiego?

Widok, jaki roztaczał się przed nimi, był całkowicie

niepojęty, trudno go opisać słowami. Z tego, co z pew-

nością było kiedyś zachwycającą budowlą, pozostały

zaledwie resztki murów. Na oczach chłopców ciągle

jeszcze sypały się w dół kamienie i ogromne bloki skalne,

toczyły się w głąb doliny. Kikuty ścian, wyszczerbione

mury niczym szczęka potwora... Zrozumieli, jak wiele

czasu musiało upłynąć od chwili, gdy twierdza była

zamieszkana. Setki lat!

Nie to jednak było najgorsze.

Z postrzępionych, wyszczerbionych ruin wylewała się

masa tak straszliwa, że nigdy im się o czymś takim nie

śniło. To był las, ten ohydny, przerażający Ias, który tu

właśnie brał swój początek, tu miał swoje jądro. Nie było

więc wcale tak, jak kiedyś sądzili - że to las stara się

przysunąć, przekraść jak najbliżej twierdzy. On właśnie

z niej wyrastał, z trzaskiem i jękiem rozprzestrzeniał się

coraz dalej i dalej, zagarniając nowe obszary. Otoczył już

całą dolinę, pochłonął miasteczko w dole i wkrótce w swej

nieprzerwanej wędrówce naprzód miał dotrzeć także do

Targul Stregesti.

I jeszcze ta straszna mgła unosząca się z jądra twierdzy.

Widzieli snujące się opary, wyczuwali odór: mdły, duszą-

cy zapach śmierci. Odruchowo uskoczyli w tył.

- Och, nie - szepnął Peter, pozieleniały na twarzy.

- Och, nie, to nie może być prawda!

- To właśnie jest najprawdziwsza prawda. I mam teraz

zamiar tam pójść, z kołkiem i młotkiem...

- Nie, nie wolno ci! Chodź, musimy stąd uciekać!

- Dokąd? Nie przedrzemy się przez las. Chcesz umrzeć,

zduszony przez gałęzie?

- Czy twoi przyjaciele nie pomogą nam się wydostać?

- Oni mają swoje poczucie honoru i ja także. A Mira?

A mieszkańcy miasteczka? Czy mamy ich zostawić na

pastwę okrutnego losu?

Peter wyprostował się, raz po raz przełykał ślinę. Oczy

podejrzanie mu błyszczały.

- Idę z tobą.

Heike zawahał się.

- Prawdopodobnie poradziłbym sobie lepiej, gdyby

nie ciążyło na mnie poczucie odpowiedzialności za ciebie.

Ale potrzebuję cię, Peterze, jestem teraz tak bezradny

i samotny.

- No, no, z tego co wiem, nie zostałbyś sam - mruknął

Peter. - Ale rozumiem, o czym mówisz. Chodź, idziemy!

Heike wziął głęboki oddech i ruszyłi ku straszliwemu

zjawisku. Trudno było na ich twarzach odnaleźć bodaj

odrobinę zapału.

- Heike, muszę ci się do czegoś przyznać. Wczoraj

byłem o ciebie tak niewiarygodnie zazdrosny, ponieważ

Nicola... Ach, Boże, jakże brzydzi mnie wymawianie tego

imienia! Ponieważ Nicola rozmawiała z tobą, gdy już

wychodziliśmy, i prosiła, byś wrócił do twierdzy.

- Nie było powodu do zazdrości - krzywo uśmiechnął

się Heike. - Jej nagłe zainteresowanie moją osobą wzięło

się stąd, że wyraziłem chęć odwiedzenia cmentarza.

- To prawda, ostrzegała nas, byśmy tam nie szli.

Twierdziła, że możemy paść ofiarą złych duchów. To

oczywisty nonsens!

- Naturalnie! Obawiała się, że odnajdziemy grób

Feodory i pokonamy moc czarodziejskiego uroku, jaki

ona sama rzuciła. I dokładnie tak się stało.

- Pytała mnie później, czy znaleźliśmy coś na cmen-

tarzu. Powiedziałem, że nic, absolutnie nic.

- Mądrze postąpiłeś - pochwalił go Heike. - A to, że

chciała, bym wrócił do twierdzy... Myślę, że moja osoba

zasiała w niej niepewność. Zorientowała się, że wspierają

mnie niebezpieczne moce, i chciała trochę powęszyć.

- Z pewnością! Ale czy pamiętasz, jak siedzieliśmy

w karczmie pierwszego wieczoru? Przybyły damy i zaraz

w drzwiach zawróciły.

- Tak, z powodu mandragory. To właśnie mnie

zwiodło. Bo przecież to Feodora zareagowała tak szybko!

- Mówisz tak, bo nie patrzyłeś wtedy na Nicolę. Za to

ja nie spuszczałem z niej oczu. I to ona powiedziała coś

cicho, ale stanowczo do ciotki. Wówczas Feodora od-

wróciła się i wypchnęła dziewczynę przed sobą.

- Ach, tak! To wiele wyjaśnia! A zatem to Nicola nie

mogła znieść obecności mandragory. A tak w ogóle,

"ciotka"... Ciekaw jestem, w jakim stopniu były ze sobą

spokrewnione, to dość interesujące. Ale pewnie nigdy się

tego nie dowiemy.

Znaleźli się już na górze przy twierdzy i ze zgrozą

popatrzyli na panujący wokół niej chaos. Korzenie wijące

się pośród ruin, opary spowijające wszystko w niesamo-

witej mgle...

- Jakże chciałbym mieć przy sobie mandragorę - wes-

tchnął Heike.

- Cicho, tchórzu, masz przecież nas - rozległ się wesoły

szczebiot Sol. - No, dalej, do roboty! Czas płynie, a dzień

nie będzie trwał wiecznie!

Chłopcy byli tego świadomi. Wraz z nastaniem ciem-

ności budziła się na nowo moc upiora.

Po bramie został jedynie ślad w postaci prżerwy

w murze. Wypełniały ją jednak pnie drzew i pełzające po

ziemi korzenie.

- Tędy, kawałek dalej, możemy wejść do środka

- stwierdził Peter, już spokojniejszy, przynajmniej na

pozór.

Doszli do tego miejsca, wdrapując się na rozsypane

kamienie.

- O, do licha! - zdenerwował się Peter. - Spójrz na tę

gmatwaninę! Jak zdołamy się w tym połapać? Jak się nie

zaplątać?

Odór był nie do zniesienia. Korzenie i cieńsze konary

zdawały się żywe, w każdej chwili gotowe przypuścić atak

i pochłonąć chłopców.

Heike zastanawiał się nad czymś.

- Pamiętasz, że kiedy stałem na dachu, przez moment

mogłem spojrzeć przez całą twierdzę na przestrzał?

- Wspomniałeś o tym.

- Nie interesuje cię, co widziałem w twojej komnacie?

Właśnie wtedy ujrzałem prawdziwy obraz ciebie i jej,

leżących w łożu z baldachimem, nie fałszywy omam.

Peter odwrócił się i spoglądał z wyczekiwaniem.

- A więc...?

Kącik ust Heikego zadrgał nerwowo.

- Najpierw zobaczyłem twoje ubranie, ułożone na

porośniętym mchem kamieniu. Później popatrzyłem na

ciebie. Leżałeś na ziemi, przykryty świerkowymi gałęzia-

mi.

- Nic dziwnego, że zmarzłem - ironicznie zauważył

Peter. - A... ona?

- Nie zdążyłem przyjrzeć się jej dokładnie, zauważyłem

tylko, że nie jesteś sam w "łożu".

- Ach, tak! A teraz chcesz powiedzieć, że mamy szukać

kamienia, i w ten sposób trafimy do tej komnaty.

- Tak, ale to właściwie zbędne. Wiemy przecież,

w którym miejscu wybiliśmy dziurę w murze. Niedaleko

stamtąd powinno znajdować się jądro twierdzy. Za

tamtymi zamkniętymi drzwiami musi być zejście do piwnic.

- Czy nie mówiono ci, że Anciol została pochowana

w piwnicy?

- Tak właśnie przypuszczano. Musimy odnaleźć jej

grób.

Rozmawiali nie ustając we wspinaczce wśród skalnych

odłamków i plątaniny oślizłych korzeni i gałęzi.

- Wiesz, Heike, zastanawiam się, czy Feodora czasami

nie próbowała się sprzeciwić swej złej władczyni.

- Jestem o tym przekonany. Na pewno nie raz

dochodziło do ostrych kłótni. Och, chyba nigdy nie

odnajdziemy właściwej drogi. - Heike z rezygnacją

popatrzył na wszechogarniający chaos. - W jaki sposób

zdołamy odkryć jakąkolwiek piwnicę?

- Niestety, chyba masz rację - przyznał Peter.

Zadanie wydawało się zaiste nadludzkie. Gdziekol-

wiek znajdowała się Anciol, obwarowała się znakomicie.

- To podobno normalne - stwierdził Peter. - Słysza-

łem, że wampiry postępują tak samo. Niemożliwością jest

odnalezienie ich grobów.

- Ale nie mamy do czynienia z wampirem.

- Niedaleko jej do tego - mruknął Peter i Heike musiał

przyznać mu rację.

Ogarnęło ich zniechęcenie i właściwie już skłonni byli

się poddać. Kopanie i przerąbywanie się przez taką

gęstwinę wydawało się całkiem bez sensu, ani trochę nie

przybliżało ich do celu, zwłaszcza że mieli na to tylko

jeden dzień.

Ale nagle całkiem nieoczekiwanie wydarzyło się coś

dziwnego.

Daleko przed sobą ujrzeli wysoki, wąski cień. Był to

naprawdę jedynie cień, ale zdawało się, że na nich czeka.

Stał osłonięty mrokiem muru, jakby obawiał się

ostrego słońca. Stanowił jedynie ciemniejszą smugę.

- Chodź, Peterze - rzekł Heike niemal bezgłośnie.

Peter zawahał się, ale powoli ruszył za przyjacielem.

Gdy się zbliżyli, Peter ujrzał, jak Heike kłania się

cieniowi. Cień odkłonił się i ruchem dłoni wskazał na

splątane gałęzie. Zaraz potem zniknął.

- To przyjaciel czy wróg? - zapytał Peter, gdy

kierowali się we wskazane miejsce.

- Woźnica - krótko odparł Heike. - I gotów jestem

oddać duszę w zastaw, że widzi w nas swych wybaw-

ców.

Nie było czasu na dalsze rozważania. Przed sobą ujrzeli

wąską jamę prowadzącą gdzieś w głąb.

Popatrzyli po sobie. Czy będą mieli dość odwagi?

Heike skinął głową i zaczął spuszczać się w dół. Peter za

nim, święcie przekonany, że gałęzie zaraz zasuną się za

nimi, chwytając ich w pułapkę. Nie miał odwagi obejrzeć

się za siebie.

Schodzenie w dół okazało się wcale niełatwe. Kilka-

krotnie omal się całkiem nie zakleszczyli, ale nie zrezyg-

nowali. I wkrótce stanęli na twardym gruncie.

Kiedy Heike nogą odsunął nasiąknięty wodą mech,

wyłoniła się spod niego kamienna posadzka. Trudno

właściwie powiedzieć, że chłopcy stali, musieli kucać,

a miejscami nawet się czołgać.

Nagle Peter krzyknął:

- Heike! Spójrz!

Niedaleko od nich leżały zwłoki dwóch Franćuzów,

dokładnie w takiej pozycji, jak widzieli je wcześniej, tyle

że teraz w nieco innym otoczeniu.

- No, cóż, wiemy więc, gdzie są drzwi - powiedział

Heike. - Musiały być tutaj, tuż przy dłoni starszego

z mężczyzn...

- I tu jest zejście w dół! - zawołał Peter. - Po drugiej

stronie drzwi, tak jak przypuszczaliśmy!

W kamiennej podłodze zionęła jama. Być może kiedyś

w dół prowadziły schody, teraz nie było już niczego.

Jedynie otchłań.

- Czy naprawdę musimy tam zejść? - szepnął Peter.

- A w jaki sposób wrócimy na górę?

Heike rozejrzał się dokoła. Nie ufał pełzającym, płożą-

cym się gałęziom. Na nie rzucone były czary. Jej czary.

- Sprawdzimy najpierw, jak tu głęboko!

Wyszukał odpowiednio duży kamień i wrzucił go

w otwór. Łomot rozległ się bardzo szybko.

- Pomagając sobie nawzajem poradzimy sobie z wyj-

ściem - oświadczył. - Chodź! Trzymaj mnie mocno za

rękę, spróbuję spuścić się w dół!

Peter jęknął ze strachu, ale usłuchał Heikego. Wkrótce

z dołu dobiegło wołanie:

- Chodź, wszystko w porządku. Tylko strasznie tu

ciemno! Co prawda tego właśnie należało oczekiwać.

Mamy do czynienia z istotami, które panicznie boją się

światła.

Peter życzyłby sobie, by Heike tak wyraźnie nie

okazywał braku szacunku dla przeciwnika, ale nagle

uderzyła go pewna myśl.

- Heike, mam przy sobie krzesiwo! Czy rozpalić ogień

tu na górze? Chciałem powiedzieć, w słońcu, ale, dopraw-

dy, nie ma go za wiele.

- Niech cię Bóg błogosławi, chłopcze! Ale pospiesz się,

nie czuję się tu najlepiej. Nie wiem, co mam wokół siebie.

Nerwowo, drżącymi palcami Peterowi udało się zsunąć

na kupkę trochę suchych liści, znalazł też kawałek drewna,

który, jak się wydawało, nie pochodził z diabelskiego lasu.

Najpierw zatliły się liście, zaraz potem rozżarzyło się

drewienko.

- Już idę!

Skoczył do dziury, ufając, że Heike wie, co robi.

Kiedy blask prymitywnej pochodni rozświetlił kryptę

Anciol, chlopcy zastygli w pół ruchu. Skamienieli. Pomie-

szczenie było co prawda niskie, ale dosyć spore. To, co się

w nim znajdowało, przerastało granice najbardziej chorej

wyobraźni.

Na samym środku omszałej kamiennej posadzki

stał wielki sarkofag z żelaza albo ołowiu, chłopcy

nie mogli rozpoznać materiału. Kiedyś pokrywa sar-

kofagu musiała zostać szczególnie starannie przymo-

cowana, nadal widoczne były tego ślady. Ale pieczęeie

zostały złamane - od środka! Pokrywę zwalono na

podłogę.

Wewnątrz metalowego sarkofagu znajdowała się nieco

mniejsza drewniana trumna, a z jej ścian wyrastały długie

czułki, wijące się z trzaskiem w ciągłym ruchu. Jądro lasu!

Tutaj znajdowały się główne korzenie, stąd rozprzest-

szeniały się coraz dalej i dalej. Już dawno temu przedarły

się przez sufit i kamienne ściany, pochłaniając coraz

większe obszary. Olbrzymie pnie, drzewo-matka! Żywią-

ce się zawanością trumny i...

Peter znów odczuł falę mdłości. Wokół trumny leżały

stosy ludzkich zwłok. Niektóre były już tylko szkieletami,

na innych trzymały się jeszcze resztki mięśni i skóry. Ale

wszędzie wpijały się w nie owe straszliwe korzenie,

wyrastające z trumny.

- Las żywi się... - niedowierzająco zaczął Peter z twarzą

ściągniętą grymasem obrzydzenia.

- Tak - przerwał mu Heike. - Ale ci dwaj Francuzi są

jeszcze dostatecznie świeży, by... dało się ich wykorzystać.

Nie marnujmy czasu, bierzmy się do roboty, Peterze!

Heike podszedł do trumny. Peter musiał wytężyć całą

siłę woli, by pójść w jego ślady.

Kiedy przecisnęli się wreszcie między korzeniami

i gałęziami, Peter poświecił do wnętrza trumny. Z ust

wyrwał mu się okrzyk przerażenia.

W drewnianej skrzyni leżała z przymkniętymi oczami

jego najdroższa Nicola. Z jedną tylko drobną różnicą

w wyglądzie...

Peter usłyszał gdzieś koło siebie perlisty śmiech,

Zrozumiał, że to towarzyszka Heikego, którą nazywał

imieniem Sol. Śmiech był szczery, nieopanawany i nie-

zwykle zaraźliwy. Peter zobaczył, że Heike się uśmiecha,

w końcu i jemu samemu zadrgały kąciki ust.

Nicola, czy raczej Anciol, bo przecież tak naprawdę

miała na imię, leżała w trumnie całkiem naga. Skończenie

piękna, budząca pożądanie. Ale włosów, swej najważniej-

szej ozdoby, już nie miała.

Sol zanosiła się śmiechem.

- Ach, nigdy nie widziałam czegoś zabawniejszego!

- szczebiotała. - Ta niebezpieczna kusicielka całkiem

łysa!

Wtedy Anciol otworzyła oczy. Nie mogła się poruszyć,

nie mogła nic zrobić, ale jej nienawistny wzrok utkwiony

był w Sol, która ukazała się teraz u boku Heikego wraz

z dwoma mężczyznami o niezwykłym wyglądzie. Peter nie

spuszczał z nich oczu.

- Dzie-dzie-dzie-dzień dobry - wyjąkał onieśmielany.

- Sol... Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek

widziałem! Jakie przecudne włosy!

Komplement jeszcze bardziej rozbawił Sol.

- Słyszałaś, stara diablico? Tak, tak, widzę, że gdyby

wzrok mógł zabijać, byłoby ze mną źle. Ale, rozumiesz, ja

już umarłam, więc z twojej strony nic mi nie grozi!

Podczas gdy ty... ty nie umarłaś, upiorze!

Peter niemal zapomniał o straszliwej istocie w trumnie.

Nie mógł oderwać wzroku od przodków Heikego. Heike

także spoglądał, oniemiały. Stali tak, wpatrując się w so-

bowtóra Heikego, tylko nieco starszego.

- Tengel Dobry? - szepnął Heike.

- Tak, to ja. Jak widzisz, nie ty jeden przeżywałeś

udręki z powodu swego wyglądu. Moje dzieciństwo

i młodość także były naznaczone cierpieniem. Ale jakoś

udaje nam się przetrwać. Kiedy już pozyskamy ludzki

szacunek, rany się zabliźniają, huż tak nie bolą.

Heike pokiwał głową. Obaj chłopcy przenieśli wzrok

na drugiego mężczyznę.

- Demon? - szeptem zapytał Peter, mimowolnie dając

krok do tyłu.

- To Mar - odparł Tengel Dobry. - Podpora Shiry,

mistrz w zaklinaniu duchów. A tutaj jego umiejętności

mogą się bardzo przydać!

- Tak - odparł Heike całkawicie oszołomiony.

Wokół nich znów bulgotało z sykiem, trzeszczało

i skowyczało, wszystko rosło na ich oczach, wiło się bez

przerwy.

- Kiedy już będzie po wszystkim, uciekajcie, chłopcy.

Uciekajcie stąd najszybciej, jak się da! - ostrzegł Tengel.

- Inaczej możecie zostać tu żywcem pogrzebani, bez

możliwości odwrotu.

- Będziemy o tym pamiętać - zapewnił Heike. - Ale

wyjaśnij, kto wskazał nam drogę tutaj? Ta woźnica,

prawda? Ale kim on jest naprawdę?

- Nie zrozumieliście tego? To człowiek, który miał ją

poślubić, lecz zdradził.

- Ale on był przecież taki stary i chudy!

- Pozwoliła mu przeżyć życie do końca, dopiero potem

zapanowała nad nim, upokorzyła, zmuszając, by służył jej

przez całą wieczność. No, ale bierz się do roboty. To ty

musisz tego dokonać, Heike!

Chłopak z wahaniem wyjął zza pazuchy kołek i młotek.

Starał się nie spoglądać na Anciol; wiedział, że jej wzrok

poszukuje teraz jego oczu, jest ostry, morderczy.

- Nie patrz na nią, Peterze! - uprzedził.

- Nie mam na to wcale ochoty - odparł przyjaciel. - Co

teraz zrobisz? Nie masz chyba zamiaru...

Sol pomagała Heikemu.

- Tutaj, Heike, tu ma serce ta wiedźma, jeśli w ogóle

coś tam bije!

Heike ustawił kołek. Mar, stojący u wezgłowia trum-

ny, zaczął odmawiać zaklęcia. Z ust popłynęła mu tajem-

nicza pieśń.

- To konieczne - wyjaśnił Tengel. - Cały las na wskroś

przesiąknięty jest złem. Jedyne, co trzymało tę kobietę

przy tym dość szczególnym życiu, to żądza zemsty. A to

straszliwie niszcząca siła. Mar stara się ujarzmić wszech-

obecne zło. Ty zajmij się nią.

Sol nie przestawała drażnie upiora.

- No, kochaniutka, teraz dopiero będziesz piękna!

Wiek zaraz da ci się we znaki, a jest o czym mówić,

prawda? Dwieście lat? Trzysta? A może jeszcze więcej?

Pomyśl sobie o zmarszczkach, które zaraz naznaczą ci

twarz! Pomyśl o tych przystojnych mężczyznach, którzy

wkrótce będą świadkami twojej przemiany. Gdzie się

podzieje twoja słynna zmysłowość? Ty, która za życia nie

mogłaś ani przez mgnienie oka obejść się bez mężczyzny,

czyż nie tak było? I nawet po śmierci nie byłaś w stanie

zaprzestać tych praktyk! Nie będzie to dla ciebie miły

koniec, o nie! Już my się o to postaramy!

Anciol z całych sił starała się ściągnąć wzrok Heikego,

by zdobyć nad nim władzę, ale żaden z chłopców nie

patrzył w jej stronę. Widać było, że nienawidzi także

Mara za jego czarodziejskie zaklęcia. Patrzyli, jak się

wije, jak stara się poruszyć, ale tak naprawdę nie jest

w stanie tego uczynić. Była uwięziona w swej trumnie,

jak zawsze bywa z upiorami za dnia. Nie mogła przy-

wołać wizji Nicoli ani też fałszywego obrazu pięknej

twierdzy, gdyż wszyscy obecni już ją przejrzeli, dotarli

aż do samego rdzenia. A najsłabszy z nich, Peter,

znajdował się pod opiekuńczymi skrzydłami Ludzi Lo-

du.

Była bezsilna! Wszyscy w krypcie odczuwali wzbierają-

cy w niej gniew.

Heike trzykrotnie głęboko odetchnął i wzniósł młotek.

- Nie patrzcie na nią później - ostrzegł Tengel.

- Wyjdźcie na górę i biegnijcie, nie myśląc o niczym

innym!

Heike kiwnął głową. Peter stał już gotowy do ucieczki.

Zobaczył teraz tkwiące w murze uchwyty, ułatwiające

wyjście.

Zaklęcia Mara nabrały mocy, choć wciąż brzmiały

jednakowo monotonnie.

Heike starannie wycelował i uderzył ze wszystkich sił.

Potem puścił młotek i rzucił się do ucieczki.

Krzyk, wycie tak straszliwe, iż zdawało się, że popękają

im bębenki w uszach, przeszył kryptę. Podobnym wrzas-

kiem odpowiedziały rośliny skręcające się w śmienelnych

skurczach niczym ranne węże. Peter już wspinał się do

góry, Heike za nim, w głowę uderzył go wijący się

w agonalnych drgawkach korzeń, ale zdołali wyjść.

O troje z Ludzi Lodu nie musieli się martwić, oni bowiem

byli nietykalni, potrafili się przemieszczać tak jak chcieli.

Na górze zapanował najdzikszy chaos. Korzenie wyry-

wały ze ścian bloki skalne i wywracały kamienie, mury

waliły się z hukiem. Drzewa splatały się ze sobą, budując

zapory przed chłopcami, którzy raz po raz musieli się

uchylać, wyrywać z oślizłych objęć, omijać śmiertelnie

niebezpieczne pułapki. Kiedy jednak wydostali się na

powierzchnię, poszło im łatwiej.

Nareszcie byli za bramą i nie rozglądając się, co sił

w nogach gnali ku dolinie. Peter wpadł w jakąś dziurę,

zranił się w nogę i teraz kulał, ale nawet słyszeć nie chciał

o tym, by się zatrzymać.

W całej dolinie rozbrzmiewało dudnienie wydoby-

wające się z twierdzy. Konie na łące spłoszyły się, ale

Peter zdołał je uspokoić. Przywołał zwierzęta i chłopcy

na oklep wjechali do Targul Stregesti. Oczekiwali ich

już wszyscy mieszkańcy, pragnący godnie powitać swo-

ich bohaterów.

Przybiegła także Mira i rzuciła się na szyję Peterowi,

który całkowicie zapomniał już o jej istnieniu.

- Och, dziękuję, Heike, dziękuję - ze łzami w oczach

szeptała przez ramię Petera. - Dziękuję, że go przy-

prowadziłeś!

Heike był rozgorączkowany.

- Musimy natychmiast stąd odjechać - powiedział.

- Czy nasze rzeczy są przygotowane, Miro?

Dziewczyna skinęła głową i zaraz zajęła się bagażem.

Poświęcili chwilę na pożegnanie ze wzruszonym Zeno

i jego żoną.

- Nareszcie odzyskamy spokój - rzekł karczmarz,

potrząsając dłonią Heikego. - Nie macie pojęcia, jakie to

dla nas ma znaczenie.

- Owszem - cicho powiedział Heike. - Ja mam pojęcie.

Teraz wiedział już bowiem, co powinien był pamiętać

- to, co wydarzyło się tak dawno temu. Może byłoby

lepiej, gdyby jednak o wszystkim zapomniał!

Podczas gdy trzaski i dudnienia wzmagały się i prze-

nosiły na las wokół całej doliny, a drzewa zaczynały

umierać, opuśćili miasteczko, machając na pożegnanie

tym, których mijali. Mira pożyczyła konia od Heikego,

a chłopcy dosiedli pół dzikich francuskich wierzchow-

ców.

Dopiero gdy zaczęli wspinać się po zboczu w stronę

umierającego lasu, Peterowi wpadła do głowy pewna

myśl. Powiedział o niej Heikemu, który w zamyśleniu

pokiwał głową.

Wtedy, w twierdzy, nie zastanawiali się nad tym, ale

teraz stwierdzili, że obaj rozumieli wszystko, co mówili

przodkowie Heikego. A przecież mówili w obcym języku!

I Anciol także rozumiała Sol, wyraźnie było przecież

widać, jak bardzo rozgniewała się czarownica w trumnie.

A więc niezwykła trójka musiała przemawiać raczej za

pomocą myśli niż słów.

Skołatany umysł Petera nie mógł tego wszystkiego

objąć, zakręcilo mu się tylko w głowie.

Kiedy byli już pod lasem, Peter i Mira wstrzymali

konie. Heike postąpił jak oni, aczkolwiek uczynił to

niechętnie. Znajdowali się teraz w miejscu, z którego po

raz pierwszy ujrzeli miasteczko w dolinie w dniu, w któ-

rym tu przybyli.

- Nie odwracajcie się! - szybko powiedział Heike.

Naturalnie słysząc to od razu odwrócili głowy.

Mira uderzyła w krzyk.

- Ale... - zdumiał się Peter. - Tam jest tylko zbiorowis-

ko szarych kamieni...

- Ruiny domów - sucho powiedział Heike. - Targul

Stregesti jest z dawien dawna wymarłym miasteczkiem.

Ruszajmy, musimy jak najprędzej przedrzeć się przez las.

ROZDZIAŁ XIV

Las umierał na ich oczach. Pnie z trzaskiem waliły się

na ziemię, wypełniając straszliwym odgłosem całą dolinę.

Patrzyli na agonię lasu, pragnąc tylko jednego: jak

najprędzej opuścić to upiorne miejsce.

Przed nimi panował coraz dzikszy chaos.

Było rzeczywiście tak jak ktoś, być może nawet sam

Heike, wspomniał: nie istniała droga prowadząca do wyjścia,

była tylko ta, która wiodła do wewnątrz. W miejscu, gdzie

bity trakt docierał do skraju lasu, zaczynał się gąszcz.

Ale moc czarownicy została złamana. Teraz musieli

wykrzesać z siebie resztki odwagi, by przejść przez zielone

piekło.

I nie zabłądzić.

Spłoszone konie wierzgały i stawały dęba, nie chciały

wejść w gęstwinę spadających gałęzi, które czyniły piekie-

lny wprost hałas.

- Miro! - zawołał Heike przekrzykując dudnienie

dobiegające z lasu. - Czy nie masz przypadkiem czegoś, co

należy do mnie?

- Koń? - powiedziała na próbę.

- Wiesz dobrze, że nie o niego chodzi.

Westchnęła.

- Och, Heike, miałam nadzieję, że nie zapytasz! Czy

naprawdę nie mogę jej zatrzymać?

- Niestety, Miro, możesz dostać ode mnie wszystko,

tylko nie mandragorę! Ona i ja należymy do siebie,

zrozum to, a poza tym ona musi pozostać w rodzie.

Jesteśmy panem i sługą; nie wiem jedynie, kto jest kim.

Łączą nas nierozerwalne więzy!

- Z nią czułam się tak bezpieczna. Wiedziałam nawet,

że będę miała odwagę, by przejechać przez ten las.

Pogodziłam się także ze świadomością, że tyle czasu

spędziłam w gospodzie, której nie było. Wszystko tylko

dlatego, że miałam ją przy sobie.

Z głęboktm westchnieniem zdjęła mandragorę z szyi,

podjechała bliżej i podała ją Heikemu.

- W każdyrn razie dziękuję ci za to, że mi ją pożyczyłeś!

Nie wiem, gdzie takiej szukać?

- Popytaj u drogisty - wtrącił się Peter. - Na

pewno coś będą wiedzieli, ale pamiętaj, że nie wszyst-

kie mają taką moc. Żeby mandragora spełniała swą

magiczną funkcję, musi mieć odpowiednią człekokszta-

łtną formę. A poza tym powinna zostać wyciągnięta

z ziemi pod szubienicą przez czarnego psa, któremu

przywiązuje się ją do ogona. Czarny pies zdycha od

krzyku alrauny, kiedy korzeń zostaje wyciągnięty z zie-

mi.

- Czy z tą mandragorą było tak samo, Heike? - zapytała

Mira z powątpiewaniem.

- Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem jedynie, że jest

niezwykle stara. Ma co najmniej pięćset lat, a może

i więcej.

- Ale wcale nie wygląda na tak starą!

- Tak, to prawda.

Bo pczecież ona żyje, pomyślał, ale nie powiedział tego

głośno.

Mandragora Ludzi Lodu charakteryzowała się pew-

nym niezwykłym szczegółem. Rozetka, z której wyrastają

liście, ta część, która znajdowała się nad ziemią, została

kiedyś poszarpana, pozostały na niej jedynie nerwy liści.

Przypominały one teraz do złudzenia prawdziwe włosy,

grzywą spadające na "głowę" i "twarz".

Mandragora nabrała przez to jeszcze bardziej "ludz-

kiego" wyglądu.

A może włosy były jedynie delikatnymi korzeniami?

Tego Heike nie wiedział.

- Pokochałam ten korzeń - wyznała Mira. - Nie

powinieneś był mi go pożyczać.

- Wydaje mi się, że uratował ci życie - roześmiał się

Heike.

- To prawda - odparła poważnie. - Jestem o tym

przekonana.

Wszyscy troje wymienili spojrzenia. Heike z nie-

skrywanym zadowoleniem wsunął mandragorę pod ko-

szulę i byli już gotowi do przekroczenia progu lasu.

Gdyby dało się dojrzeć słońce, stałoby teraz w zenicie,

ale nie wiadomo skąd napłynęły gęste chmury. Nic już nie

było jasne, przejrzyste, rozświetlone promieniami.

Konie za nic nie chciały wejść w gęstwinę, musieli je

zmuszać do marszu. Dla pewności związali wszystkie trzy

wierzchowce razem, by żaden przypadkiem nie poniósł.

Jako pierwszy gałęzią w głowę dostał Peter. Zatrzyma-

li się na chwilę i rozejrzeli dookoła. Drzewa poddawały się

i waliły na ziemię, korzenie wiły się konwulsyjnie,

a rozedrgane opary unosiły się z podmokłego gruntu

pośród głośnego trzasku łamiących się omszałych gałęzi.

Las konał. Zewsząd czyhało niebezpieczeństwo, ale nie

pozostawało im nic innego, jak wydostać się z gąszczu,

choć obawiali się, że będą kręcić się w kółko i znów znajdą

się w dolinie grozy.

Teraz już wiedzieli, że tam w dole nie ma żadnych

ludzi, owce nie pasą się i nie pasły od wielu już setek lat,

nie ma domów; nie ma gospody i kościola... Zostały

jedynie skrzeczące kruki.

Tam skubały trawę na łąkach samotne i opuszczone

dwa francuskie konie... W tej dolinie bez wyjścia, w której

nie było żadney żywej istoty, póki nie zjawił się Heike ze

swymi towarzyszami!

Zadrżał na myśl o wielkiej pustce, jaką zostawiali za sobą.

Wśród ruin zapewne tylko cmentarz pozostał taki,

jakim go widzieli. A na cmentarzu, pośród swych przod-

ków, spoczywała księżniczka Feodora ze swą małą córecz-

ką. Woźnica i jego koń, gdziekolwiek teraz przebywali,

odnaleźli nareszcie spokój. A okrutna Anciol miała kołek

wbity w serce i nie mogla wyrządzić już więcej zła.

Las, ucieleśnienie jej żądzy zemsty, inkarnac)a nienasy-

conych erotycznych żądz, umierał na ich oczach, wijąc się

w śmiertelnych skurczach. Niedługo, za rok albo dwa,

nowy, prawdziwy las zapuści tu korzenie i przejmie

okolicę we władanie.

Przeklęta dolina została oczyszczona.

Kiedy przedzierali się przez mokradła, omijając drzewa

z pluskiem wpadające w bagniska, Heike cicho odezwał

się do Petera:

- A jak z twoją...? Czy nadal masz trudności z...?

Nieśmiałość nie pozwalała mu nazwać rzeczy po

imieniu.

- Nie, nie - pospieszył z odpowiedzią Peter. - Naresz-

cie się uspokoilo. Stało się to wkrótce po tym, jak wbiłeś

kołek w jej serce.

- To dobrze - pokiwał głową Heike. - Mamy zatem

pewność, że ona nie żyje. Cieszę się, że mimo wszystko

poszło nam tak łatwo. Istnieją bowiem pewne stwory,

którym trzeba oddzielić głowę od ciała, by zniszczyć ich

moc.

- Uff - zadrżał Peter. - Wiesz, myślałem o Francuzach

i innych zmarłych, których zwłoki znaleźliśmy w kryp-

cie... Powinniśmy chyba coś dla nich zrobić? Może

porozmawiać gdzieś z księdzem...

- Pewnie masz rację - Heike nie w pełni podzielał

zdanie przyjaciela. - Ala ja nie mam zamiaru wracać tam,

by wskazać drogę.

- Ja także nie. Coś wymyślimy.

Podniósł głos do normalnego tonu, schylając jedno-

cześnie głowę pod spróchniałą, porośniętą mchem gałęzią,

która w każdej chwili groziła złamaniem.

- Nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem bystry

- stwierdził. - Ja, który tyle czytałem, zetknąłem się już

kiedyś z podobną historią! Legendą ze wschodnich

krain...

- Naprawdę?

Zsiedli z koni, by poprowadzić je bezpieczniejszą

drogą. W tym miejscu gęstwina była niemal nie do

przebycia, przewrócone drzewa prawie bez reszty za-

gradzały drogę.

- Tak - mówił Peter. - Nazywała się chyba "Czarne

włosy" i brała swój początek w odległej krainie położonej

na wschodzie, którą nazywają Japonią. Legenda, czy też

raczej prawdziwa historia o duchach, opowiadała o męż-

czyźnie, który na jakiś czas opuścił swą żonę, by dla ich

wspólnego dobra związać się z bogatszą kobietą. Żona

wiernie czekała na niego, bo obiecał przynieść majątek.

Mężczyzna powrócił po wielu latach, przeżyli wspaniałą

miłosną noc, a rano znalazł jej kości przy łóżku i sam został

uduszony przez jej włosy.

- Ależ to przecież prawie dokładnie to, co wydarzyło

się tutaj! - wykrzyknął Heike.

- To prawda, ale nie mogłem sobie wyobrazić, że ta

cudowna Nicola... Przeeież tamto było tylko historią

o duchach!

- Z pewnością tkwiło w tym coś więcej - stwierdził

Heike. - To, co może zdarzyć się w jednym miejscu, może

również wydarzyć się gdzie indziej.

Nagle Mira zawołała:

- Patrzcie w górę! Wysokie zbocza po obu stronach!

Jak myślicie, czy to może być przełęcz?

- O ile tylko nie jest to "nasza" dolina, to jest mi

wszystko jedno - oświadczył Peter. - Ale tak, to przełęcz,

poznaję tamten szczyt! Wychodzimy z lasu! Heike, udało

się!

- Trudno mi w to uwierzyć - powiedział Heike

spokojnie, ale wyczuli radość i ulgę w jego głosie.

Rzeczywiście była to przełęcz. Ta, która prowadziła ich

z powrotem do świata żywych ludzi.

Co prawda nie od razu. Kiedy nareszcie zostawili za

sobą trzaskający i bulgoczący las, stanęli w najwyższym

punkcie przełęczy i zobaczyli rozciągające się przed nimi

bezdroża, wzgórza i doliny, zaczęli podejrzewać, że ich

kłopoty jeszcze się nie skończyły. Po drodze bowiem,

którą tu przybyli, nie było ani śladu.

Fakt, że moc czarownicy rozciągała się także i za

przełęcz, podziałał na nich deprymująco.

Szczęśliwie jednak, gdy zjechali w najbliższą dolinę,

napotkali prawdziwą drogę. Jedynie ostatni jej odcinek

- prowadzący do przełęczy i dalej w głąb lasu - okazał się

omamem. Kiedyś, wieki temu, z pewnością wiódł tędy trakt,

ale obecnie należał on jedynie do świata zjaw i upiorów.

Łatwo było teraz obrać kierunek dalszej podróży, gdyż

w jedną stronę droga przemieniała się w wyraźnie rzadko

uczęszczaną ścieżkę, w drugą zaś była wydeptana i wyjeż-

dżona, co oczywiście wydało im się niezwykle obiecujące.

- Czy naprawdę mamy w to uwierzyć? - z wahaniem

zapytał Peter.

- Peter Niedowiarek - uśmiechnął się Heike. - Tak,

sądzę, że tym razem ta droga zaprowadzi nas do ludzi.

Mira nic nie mówiła, nie spuszczała tylko wzroku

z pleców Petera i potakiwała z uwielbieniem każdemu

jego słowu.

Długo jechali tego popołudnia, momentami cisi i za-

myśleni, to znów zajęci ożywioną rozmową. O dziwo,

najbardziej posępny wydawał się wesołek Peter, on

najczęściej popadał w przygnębienie. A może to wcale nie

takie dziwne, pomyślał Heike. Był przecież tak bardzo

zakochany, a potem przeżył zawód i wstrząs!

Co do jednego wszyscy byli zgodni: doskwierał im

nieopisany głód, a ich kasa podróżna świeciła pustkami.

- Kiedy tak naprawdę jedliśmy po raz ostatni? - za-

stanawiała się Mira, gdy odpoczywali na zboczu nad

małym jeziorkiem. Nazbierali jagód, a Peterowi gołymi

rękami udało się złowić rybę. Piekli ją właśnie, z niecierp-

liwością czekając, aż będzie gotowa.

- Nie myśl o tym - ostrzegł ją Peter. - Jeśli zaczniesz

zadawać sobie podobne pytania, niedługo dojdziesz do

wniosku, że oszalałaś.

- Sądzę, że jedliśmy w Targul Stregesti - powiedziała

Mira. - Ale co? Nie, na to nie śmiem odpowiedzieć.

Heike rozwiązał ich zagadkę.

- Kiedy przed kilkoma dniami znaleźliśmy się na tej

prastarej drodze, wiodącej przez przełęcz, przeszliśmy po

prostu w minioną epokę - stwierdził. - Przenieśliśmy się

aż do czasu... Jak sądzisz, Peterze?

Przyjaciel zdjął rybę z węgli, podmuchał na sparzone

koniuszki palców i odparł:

- To trudno powiedzieć. Feodora zmarła w roku tysiąc

sześćset osiemnastym, to wiemy na pewno. Miasteczko

istniało jeszcze przez jakiś czas. Nie, nie wiem, czy było to

przed, czy po tym roku. Mów dalej, Heike!

- Moim zdaniem w karczmie dostaliśmy prawdziwe

jedzenie; jedzenie mieszkańców miasteczka. Ale w twier-

dzy...

- Tam wszystko smakowalo jak siano - dokończył

Peter. - Masz rację, Heike. W minionych czasach, w jakich

się znaleźliśmy, Feodora i Nicola już były duchami,

nawiedzającymi miasteczka. Och, nie, to zbyt trudne do

pojęcia! Miasteczko duchów, w którym grasują jeszcze

starsze duchy! No cóż, w każdym razie uwolniliśmy ich od

przekleństwa i uratowaliśmy dusze, które nie mogły

znaleźć spokoju, prawda? A właściwie to ty tego dokona-

łeś, Heike.

Ku zdumieniu swych towarzyszy Peter wybuchnął

płaczem. Starał się to ukryć, zasłaniając twarz, ale słyszeli

jego łkania. Ze zrozumieniem czekali, aż chłopak się

uspokoi. Mimo wszystko odczuwali zażenowanie, jak

zawsze bywa, gdy jest się świadkiem wybuchu czyichś

silnych uczuć. W końcu udało mu się stłumić płacz, kilka

razy odetchnął głęboko, a potem pociągał już tylko

nosem.

- Dzisiejszy dzień był dla mnie bardzo trudny - uspra-

wiedliwiał się, ocierając oczy. - Jak mogłem, ja, który tak

bardzo cię podziwiam, Heike, zachowywać się tak w sto-

sunku do ciebie? Złościłem się, byłem nieprzyjemny

i jeszcze zaatakowałem cię siekierą! Mogłem cię przecież

zabić, niewiele brakowało! To wcale do mnie niepodobne

nie mogę tego zrozumieć. Tak żałuję tego, co zrobiłem, że

gotów jestem umrzeć!

- Anciol rzuciła na ciebie miłosny czar - usprawied-

liwiał przyjaciela przed nim samym Heike. - Rozumiałem

to przez cały czas, dlatego potrafiłem wytłumaczyć sobie

twoje zachowanie. Omyliłem się jedynie sądząc, że chodzi

o zwykłą, ziemską miłość i że ona potrafi opętać człowieka

do szaleństwa. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że Nicola

jest upiorem i że rzuciła na ciebie urok.

- Czy możesz mi to wszystko wybaczyć? - zapytał

Peter, kładąc rękę na dłoni przyjaciela.

- Już ci wybaczyłem. Czy myślisz, że inaczej tak bardzo

bym się starał wyrwać cię z twierdzy?

- Dziękuję ci, Heike! Dziękuję za moje życie! A ty,

Miro, czy ty mi przebaczysz? I dla ciebie byłem nieznośny.

Promienny blask jej oczu dał wystarczającą odpo-

wiedź. Peter był zaskoczony podziwem, z jakim patrzy na

niego dziewczyna. A on nazwał ją krową!

Aby ukryć zdumienie, zajął się dzieleniem ryby na trzy

części.

Zaspokoili głód i to dodało im otuchy. A kiedy szarość

wieczoru zapanowała już nad światem, roztoczyła się

przed nimi duża dolina, przez którą wiodła o wiele szersza

droga. Tu i ówdzie widać było rozsypane nad szeroką

rzeką wioski.

- To nie może być złudzenie - z niedowierzaniem

powiedział Heike.

- Nie, te wsie są prawdziwe - stwierdził Peter.

- Wróciliśmy do doliny Maruszy, moi drodzy, a to znaczy,

że do cywilizacji już niedaleko!

Uszczęśltwieni zjechali w dolinę, która co prawda nie

była jeszcze ostatnią, którą mieli pokonać, ałe to nie miało

już większego znaczenia. Znaleźli się na wlaściwej drodze,

czego im więcej było trzeba?

- Powiedzcie mi - śmiał się Peter. - Czy naprawdę

przeżyliśmy to wszystko? Byliśmy w Targul Stregesti

i w Cetatea de Strega?

- Tak, teraz wydaje się to nierzeczywiste - uśmiechnął

się do niego Heike. - Ale wszystkim trojgu zadano tam

rany na ciele i na duszy.

- Tak, masz rację - przyświadczyła Mira.

Dwa dni później dotarli nareszcie do krewnych Petera,

mieszkających w wielkim mieście. Przyjęto ich serdecznie

i szczodrze ugoszczono. Nareszcie mogli odpocząć w pra-

wdziwych łóżkach.

Po długiej i wyczerpującej podróży uznali to za

niezwykły luksus!

Następnego dnia Peter zwrócił się do swego krewniaka

z prośbą o radę i otrzymał od niego adres pewnego

historyka, który zajmował się dziejami Siedmiogrodu.

Człowiek ten prowadził muzeum i chłopcy postanowili

tam go odwiedzić. Mira wolała zostać w domu, nie chciała

słyszeć już ani słowa o strasznej dolinie.

Profesor, skurczony, łysy człowieczek, zaprosił ich do

swego wypełnionego książkami gabinetu i zapytał, w ja-

kiej sprawie przybywają.

Cóż, chcieli się dowiedzieć, czy istniało kiedyś mias-

teczko zwane Targul Stregesti i twierdza, pod zarząd

której podlegało miasteczko.

- Ach, o to wam chodzi! - roześmiał się profesor, który

dobrze znał niemiecki. - To przeeież tylko legenda!

- My nie jesteśmy tego tacy pewni - rzekł Peter.

Historyk przeniósł wzrok na swego drugiego, nie-

zwykłego, gościa. Chłopcy musieli opowiedzieć wszystko

od początku.

Niewiele zdążyli przekazać, gdy profesor wstał i pod-

szedł do drzwi.

- Poczekajcie chwilę, moi koledzy muszą to także

usłyszeć.

Sprowadził etnografa, specjalistę od folkloru Siedmio-

grodu, i drugiego, geografa. Chłopcy powtórzyli począ-

tek historii i dopiero potem pozwolono im mówić dalej.

Trzej uczeni słuchali w napięciu, na początku z roz-

bawieniem, później ze zmarszczonymi czołami i ze zdu-

mieniem na twarzach. Znawca folkloru wykazał szczegól-

ne zainteresowanie. Surowo pytał, czy chłopcy słyszeli

wcześniej legendę o złej czarownicy ze Stregesti, ale

obydwaj zapewnili, iż przybywają z daleka i nigdy

przedtem nie byli w tym kraju.

Kiedy skończyli opowiadać, uczeni popatrzyli po

sobie.

- Gdzie leży ta dolina? - dopytywali się.

- Nie wiemy - odparł Peter. - Odeszliśmy od doliny

Maruszy i zabłądziliśmy. Przez długi czas nie spotkaliśmy

ludzkich osad.

- Ofcjalnie nie istnieje miasteczko o takiej nazwie, ale

historia o nim należy do bogatego skarbu legend Ardeal

- rzekł geograf.

- To prawda - wtrącił się etnograf. - Legenda głosi, że

miasteczko znajduje się w górach na południowym

zachodzie. Ale nikt do tej pory nigdy go nie widział.

- Nie ma się czemu dziwić - sucho powiedział Heike.

- Nikt nigdy nie wydostał się stamtąd żywy. Dopiero my

jako pierwsi.

Historyk popadł w zadumę.

- Prawdą jest, że od dawien dawna w tamtych

okolicach ginęli ludzie, przypuszczaliśmy jednak, że

porywały ich dzikie zwierzęta.

- Czy moglibyśmy usłyszeć tę legendę? - zapropono-

wał Heike. - W ten sposób moźe i nam także rozjaśni się

w głowach. Nadal nie umiemy odpowiedzieć sobie na

wiele pytań.

- Chętnie yą opowiem - oświadczył etnograf. - Ale czy

najpierw możemy zaproponować szklaneczkę wina?

Przyjęli poczęstunek z ochotą i uczony zaczął opowia-

dać:

- Legenda mówi o księżniczce z gepidzkiego rodu,

która nazywała się Anciol...

- Czy wolno nam będzie przerywać pytaniami? - wtrą-

cił Peter.

- Ależ oczywiście, bardzo proszę!

- Anciol to dziwne imię. Skąd się wzięło?

- To prawdopodobnie imię pochodzenia gepidzkiego.

Gepidowie zajęli Ardeal na początku naszej rachuby czasu

i zniknęli z historii w roku pięćset sześćdziesiątym

szóstym, kiedy zostali pokonani przez Longobardów.

Naturalnie reszta ludu żyła dalej, choć ciemiężona przez

innych. Anciol według legendy oznacza "jedyna, wyjąt-

kowa". Podobno imię to doskonale pasowało do czarow-

nicy. Jej żądza wyjątkowości była wprost niezwykła!

Apetyt na mężczyzn także. Wszyscy musieli ją kochać,

gdyż piękniejszej od niej i bardziej godnej pożądania nie

było na całym świecie.

Chłopcy popatnyli na siebie i pokiwaii głowami.

- To nasza Anciol - stwierdził Heike. - Ale kiedy

naprawdę żyła ta kobieta?

Badacz obyczajów wzruszył ramionami.

- To przecież legenda, moi panowie. Jak dotąd nikt

w nią nie wierzył. Ale zgaduję, że chodzi o średniowiecze.

Kobietę tę opisywano jako bardzo piękną, niewinną jak

dziecko, a jednocześnie przepojoną zmysłowością. Mimo

to nie poszczęściło jej się w życiu. Jej ojciec obiecał ją za

żonę synowi księcia z Mołdawii, ale ten niewdzięcznik

okazał się na tyle bezczelny, że pokochał inną, i to już po

spotkaniu pięknej Anciol. Obdarzył swymi względami

kuzynkę Anciol, mieszkającą w tym samym zamku.

Anciol nie mogła przebołeć, że jego nowa wybranka była

od niej starsza. Miała na imię Feodora, ale jeśli wasza

opowieść jest prawdziwa, nie była to ta Feodora, którą

spotkaliście. Ona dopiero później wkracza do historii.

W każdym razie narzeczony ośmielił się twierdzić, iż

Feodora ma o wiełe piękniejsze włosy niż Anciol. Włosy

Anciol kojarzyły mu się z czymś strasznym, przywodziły

na myśl skrzydła kruka. Związane to było prawdopodob-

nie ze sposobem, w jaki je układała: długie, przedzielone

pośrodku, spływały gładko wokół twarzy, łśniąc granato-

woczarnym blaskiem. A Anciol była taka dumna ze swych

włosów! Cóż za śmienelna obraza!

Książę zabrał swą młodą żonę Feodorę do Mołdawii,

a Anciol rozgniewała się tak bardzo - zwróćcie uwagę:

rozgniewała się, ale nie płakała - iż święcie poprzysięgła

sobie, że stanie się prawdziwą czarownicą. Już przedtem

zresztą uprawiała czary. Teraz jednak, po śmierci, miała

stać się upiorem. A kto powinien zapłacić za upokorzenia,

jakich doznała? Oczywiście ci, którzy dopuścili się takiej

zniewagi, a także wszyscy inni mężczyźni. Chciała, by

odpokutowali za wyrządzaną jej krzywdę, a za narzędzie

zemsty miałg slużyć jej własne włosy.

No i pozostawała jeszcze jej namiętność, która wcale

nie wygasła, gdy Anciol stała się upiorem, wprost prze-

ciwnie!

Dawny narzeczony nie mógł znaleźć spokoju w domu,

w Mołdawii. Żona Feodora urodziła mu dziecko, ale on

już dłużej nie był w stanie się opierać. Ancioł postanowiła

ściągnąć go z powrotem i jak szaiony gnał przez góry do

twierdzy. Niestety, nie przeczuwał, że spotka go okrutna

kara. Upiór co noc zmuszał go do miłości, powoli

wysysając zeń wszystkie siły. A kiedy jako stary, sponie-

wierany człowiek zmarł, stał się zjawą. Anciol upokorzyła

książęcego syna, zmuszając go, by został jej woźnicą

i sługą.

W Małdawii nastały burziiwe czasy. Prawnuczka

Feodory, młoda kobieta także nosząca to imię, musiała

uciekać z kraju wraz ze swą nowo narodzoną córeczką

i ojcem wojewodą. Skierowali się do twierdzy w połu-

dniowo-zachodniej części Ardeal, o której tak wiele

słyszeli. Tam mieszkali ich krewni.

Ale niestety! Wszystko tam było odmienione. Wokół

doliny wyrósł las, karmiący się złem i chorym pożąda-

niem. Połowa miasteczka poddała się, druga część nawie-

dzana była przez okrutną marę, porywającą mężczyzn

i kochającą się z nimi do upojenia. Po zaspokojeniu swych

żądz uśmiercała kochanków. Feodora wielce bolała nad

losem swej pięknej twierdzy, której była teraz ostatnią

dziedziczką. Okazała się na tyle naiwna, by ochrzcić swą

maleńką córeczkę imieniem Anciol, postanowiła także, że

dziecko odziedziczy przepiękną suknię ślubną, która

nadal wisiała w twierdzy. Być może Feodora sądziła, że

upiór ustąpi?

Nie zdawała sobie jednak sprawy z prawdziwej natury

Anciol. Anciol - "jedyna"! Nikomu nie wolno było nosić

jej imienia ani też założyć sukni. Cóż one sobie wyobrażają?

Cała sprawa skończyła się tragicznie. Oto zjawia się

prawnuczka jej rywalki, piękna, o włosach znacznie

przewyższających długością i pięknością włosy Anciol,

i takim samym imieniu jak jej konkurentka!

Czarownica uderzyła. Matka i córka zostały zgładzone,

dziecko właściwie jej nie obchodziło, ale miała możliwość

zemścić się na swej rywalce - pierwszej Feodorze.

Ponieważ w miasteczku nie było już księdza, zmarłe

zostały pochowane w nie poświęcanej ziemi.

I także księżniczka Feodora została zjawą, zmuszoną

służyć Anciol. Miasteczko wymarło, nie było w nim wszak

mężczyzn. Las zamknął się na zawsze wokół Targul

Stregesti i stało się ono jedynie legendą w zbiorach

ludowych podań Ardeal.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza.

- Źle zrozumieliśmy Feodorę - powiedział wreszcie

Heike. - Ona starała się zwabić mężczyzn do siebie, by

uchronić ich przed Anciol-Nicolą. Chciała przeciwstawić

się czarownicy.

Profesor historii wyraził swoją opinię:

- Zawsze uważałem, iż jako legenda opowieść ta

została źle skomponowana. Kompozycja jest niestała,

trudno ją przekazać dzieciom i wnukom.

- Bardziej przypomina historię opartą na prawdziwych

wydarzeniach niż legendę - stwierdził profesor geografii.

- Równie zmienna w nastrojach jak życie. Ale teraz

młodzi przyjaciele, rozbudziliście naszą ciekawość! Musi-

cie nas tam zaprowadzić.

- Za nic na świecie! - chórem zaoponowali obaj chłopcy.

Heike cieszył się, że może wymówić się koniecznością

wyruszenia w dalszą podróź do Skandynawii, i tak był już

o miesiąc opóźniony. A Petera nawet setką koni nie

dałoby się zaciągnąć w tamte okolice.

Stanęlo na tym, że wyrysowaii w miarę możliwości

dokładną mapę trasy, jaką przebyli. Sprawę ułatwił fakt,

że znali nazwę wioski, do której dotarli po zejściu z gór.

Geograf natychmiast oznajmił, iż ma zamiar wysłać

ekspedycję, by odszukała miasteczko. Chłopcy bardzo się

z tego ucieszyli, myśląc o zmarłych, znalezionyeh w twier-

dzy. Ktoś powinien odmówić modlitwę za ich dusze.

Nadszedł czas rozstania z Heikem. Krewniacy Petera

okazali się ludźmi dość zamożnymi i obdarowali Heikego

zarówno prowiantem na drogę, jak i pieniędzmi. Gotowi

mu byli nieba przychylić za to, że uratował życie Peterowi.

Kiedy mieli się żegnać, Heike zauważył, że Peter i Mira

trzymają się za ręce. Zaczerwienili się, chichocząc z za-

wstydzeniem. Peter powiedział, że znalazł Mirze miesz-

kanie w mieście i z czasem być może zwiążą się na stałe,

kto wie? Heike serdecznie im pogratulował, nie mogąc

pojąć, kiedy zdążyli uświadomić sobie swoje uczucia, ale

miłość przecież potrafi rozkwitnąć w każdych okolicznoś-

ciach. Jak i kiedy, wiedzą o tym tylko zainteresowani.

Późną jesienią ekspedycja naukowa dotarła do Targul

Stregesti. Badacze z przerażeniem stwierdzili, iż chłopcy

mówili prawdę. Las był już teraz całkiem martwy. Znaleźli

ruiny i cmentarz, który pobłogosławił ksiądz będący

jednym z członków ekspedycji, resztki kościoła, starsze

miasteczko i Cetatea de Strega!

Głęboko wśród ruin twierdzy odnaleźli zwłoki Fran-

cuzów i innych zmarłych mężczyzn, leżące wokół trumny.

Ciała pochowano na cmentarzu i odmówiono modlitwy za

pokój ich dusz. Nie ruszano jednak zawartości trumny.

W środku znajdowała się straszliwa mumia z ziejącą

otchłanią ust, całkowicie łysa. Nikt nie mógł znieść jej

widoku, wszyscy odwracali się w popłochu, bez końca

czyniąc znak krzyża. Nawet ksiądz nie chciał mieć do

czynienia z nieziemską szkaradą.

Zasypali tylko piwnicę kamieniami, a potem opuścili

dolinę, ukrytą w najdzikszych górskich okolicach po

drugiej stronie przełęczy.

Ale wówczas Heike Lind z Ludzi Lodu był już daleko

w Europie, w drodze przez Danię na Północ, do swych

krewniaków w Szwecji i Norwegii. W drodze do tych,

których nigdy nie widział i którzy nie wiedzieli nawet

o istnieniu potomka Solvego, zaginionego syna Daniela.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 20 Skrzydła kruka
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 20 Skrzydła kruka
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (20) Skrzydła kruka
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dom Upiorów
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zauroczenie
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Tęsknota
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zimowa Zawierucha
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dziedzictwo Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom' Skandal
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom& Dom W Eldafiord
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tom
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom$ Martwe Wrzosy
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tom
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom@ Więźniowie Czasu
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Polowanie Na Czarownice

więcej podobnych podstron