wynalazek profesora brenka ZLWM23F5OHZIL6S7C23WLYSQB2VXY4F2GWFKDNI


TADEUSZ SCHIELE

WYNALAZEK PROFESORA BRENKA

1

MŁODY lekarz psychiatra otrzymał list od swego przyjaciela, Roberta; jego ojciec, pan Brenk, prosił lekarza o spotkanie „w bardzo ważnej sprawie". Le­karz znał rodzinę Brenków, gdyż niejednokrotnie w okresie studiów Robert zapraszał go do siebie, na wieś. Brenkowie dzierżawili ładny dworek otoczony rozległym ogrodem; ich życzliwość i szczerość spra­wiły, że lekarz cenił ich i polubił. Wojna rozdzieliła go na długo z Bronkami i dopiero w kilka lat po jej zakończeniu przypadkowo spotkał się z nimi. Był już wtedy samodzielnym i cenionym lekarzem; ostatnio został asystentem znanego profesora Schönberga, opu­blikował też pracę z zakresu psychiatrii.

Spotkali się w kawiarni i stary Brenk serdecznie go uścisnął.

— Mój drogi — zaczął po chwili — mam do ciebie wielką prośbę. Będziesz musiał na kilka dni przyje­chać do nas i poradzić nam... Słyszałeś zapewne o tragedii, jaka wydarzyła się zeszłego roku, w domu mojego brata. W czasie tajemniczego pożaru zginął mój brat i jego asystent, Olaf Larsen. Marzenę, która mieszkała z ojcem, uratował w ostatniej chwili ogrod­nik. Była już nieprzytomna i poparzona. Nieszczęśli­wa po stracie ojca i Larsena, w którym zdaje się była

zakochana, dłuższy czas przebywała w szpitalu na oddziale neurologicznym. Groziła jej nawet izolacja w sanatorium dla psychicznie chorych. Pisała błagal­ne listy, więc ją zabrałem na własną odpowiedzial­ność do domu. Marzena oprócz nas nikogo nie ma na całym świecie; jej matka zmarła, kiedy Marzena była jeszcze małą dziewczynką. Zaopiekowałem się nią .. . Kocham ją z całego serca, to dobra dziewczyna, sub­telna i wrażliwa. Sądziliśmy, że pobyt na wsi uspokoi ją i uleczy jej nerwy ... Ale mija już rok — ciągnął Brenk — aż Marzeną jest coraz gorzej. Zamknęła się w sobie, nie opuszcza domu, stroni od ludzi, całymi nocami płacze. Przeżywa okresy jakichś lęków, trawi ją boi, który przerasta jej siły. Kilkakrotnie napom-knęła o samobójstwie. W oczach ma coś tak niesamo­witego, że boję się o nią, moja żona błaga, bym ją

jakoś ratował...

— Mówiłem jej o tobie — opowiadał Brenk. — Pamięta cię dobrze. Przecież wakacje spędzała u nas w tym samym czasie, kiedy i ty. Co prawda, polo­wałeś z Robertem całymi dniami na kaczki i zające, ale chyba przypominasz ją sobie. Otóż powiedziałem w domu, ot tak, mimochodem, że wybierasz się do nas na urlop. Zauważyłem, że Marzenę to zaintere­sowało. Musisz nam coś poradzić! Czy umieścić ją w sanatorium, czy leczyć w domu? Wiem, że mi nie odmówisz. Jestem przygotowany na każdy wydatek, choćbym miał sprzedać resztki tego, co posiadam. Może trzeba ją będzie wysłać za granicę? Choroba Marzeny nie daje mi spokoju. Martwię się, stałem się nerwowy, nie mogę spokojnie pracować. Jestem już stary i marzę o tym, żeby dziewczynę zobaczyć jesz­cze zdrową i wesołą. Pomożesz mi?

Lekarz słuchał uważnie. Wyczuwał, że mieć będzie do czynienia z jakimś głęboko zatajonym przeżyciem, nie tylko ze skutkami szoku czy rozstroju nerwowe­

go, spowodowanego tragiczną śmiercią ojca i bliskiego jej człowieka.

Pierwsze zetknięcie lekarza z Marzeną przekonało go, że Brenk nie przesadzał. Patrzały na niego oczy ciemne, chmurne, fosforyzujące zimnvm blaskiem, przerażające i tragiczne. Po raz pierwszy lekarz prze­straszył się własnej niewiedzy ł swojej bezsilności. Bał się oczu Marzeny ...

Brenkowie byli gościnni i pogodni. Marzena mil­cząco zajmowała się gościem, podawała do stołu. Le­karzowi zdawało się, że unika jego wzroku, kiedy jednak oczy ich spotykały się, wyraz twarzy Marzeny stawał się skupiony, myślący. Marzena była piękną kobietą. Szczupła, zgrabna, o bladej cerze i kruczo­czarnych włosach, ubrana była w biały sweter i sze­roką spódnicę bordo; wyglądała wdzięcznie i orygi­nalnie.

— Spójrzcie na Marzenę — śmiał się Robert. — Jeszcze nigdy nie była tak piękna. Co to znaczy gość w domu! — i mrugał znacząco do zmieszanego le­karza.

Wieczorami lekarz wychodził z Robertem nad brzeg stawu. Łowili ryby i Robert opowiadał mu o niewy­jaśnionym do dziś pożarze w willi stryja.

Detektyw miałby w tym wypadku większe pole do popisu niż psychiatra — myślał lekarz. Daremnie było plątać się wśród niedorzecznych przypuszczeń. jakiś impuls wewnętrzny utwierdzał go w przekona­niu. że choroba Marzeny nierozerwalnie związana jest z samą tajemnicą śmierci tych dwojga bliskich jej ludzi.

— Dlaczego stryj rzucił pracę w Instytucie Tele-wizji? — zapytał.

— Często chorował — odparł Robert. — Leczył się przecież w Anglii u znanego profesora, dra Lingtona. Larsen, z pochodzenia Norweg, wespół ze swym ojcem był właścicielem wielkiej hodowli srebrnych lisów. Po śmierci ojca miał jakiegoś wspólnika, eksporto­wali futra na cały świat. Ale Larsen nie interesował się hodowlą. Całymi latami przebywał ze stryjem. Z zawodu był przecież elektrofizykiem.

— A na co chorował stryj?

— Był dawniej profesorem fizyki i chemii, jeszcze przed wojną. Następnie studiował we Włoszech i Szwajcarii, uzyskał doktorat elektroterapii. Widocz­nie zbyt przejął się nową nauką, bowiem, stale pod­dawał się jakimś naświetleniom i zabiegom elektrycz­nym. W gruzach spalonej willi znaleziono szczątki olbrzymiego laboratorium. Stryj przed śmiercią zdzi­waczał. Zerwał z rodziną, przez kilka lat w ogóle nas nie odwiedzał, nie odpisywał na listy. Jedynie Ma­rzena przyjechała raz jeden i to bez wiedzy stryja, który był despotą. Marzena już wówczas wydała mi się dziwna. Pamiętam, że robiłem żartobliwe uwagi na temat jej miłości do Larsena, tym bowiem tłuma­czyłem sobie „dziwność" Marzeny.

— Najwięcej opowiedział nam ogrodnik, który wy­niósł z płomieni zemdloną Marzenę — mówił Ro­bert. — Stryj i Larsen zamykali się w willi na całe miesiące. Sprawunki i posiłki były obowiązkiem Ma­rzeny. Stryj miał samochód, którym dziewczyna jeź­dziła z ogrodnikiem do miasteczka. Ach, gdyby Ma­rzena chciała mówić' Ale ona cierpi na zanik pamięci. Ogrodnik, który mieszkał obok w małym domku, twierdzi, że nigdy nie przekroczył progu willi. Wcho­dził tylko do kuchni, gdzie Marzena samotnie spę­dzała większość dnia.

— Jak stryj poznał Larsena?

— Spotkali się w niemieckim obozie jenieckim i od

tej chwili stali się nierozłącznymi towarzyszami. Lar­sen zachwycał się stryjem i jego wynalazkami.

— Jakimi wynalazkami?

— Stryj stale coś konstruował. To jakiś nowy typ telewizora, to znów przyrząd do badania intensyw­ności myślenia, na wzór amerykańskiej maszyny do wykrywania kłamstwa. Ciągła mrówcza praca przy­czyniła się do okresowych rozstrojów nerwowych. Dochodziło do ostrych starć z Larsenem, który się często upijał. Poczciwy ogrodnik, który bardzo lubił Larsena, opowiadał, że często przynosił mu z miasta alkohol. Podobno, nie wiem dokładnie, Larsen sprze­dał część swojej firmy, bowiem prywatnie prowadzo­ne badania i doświadczenia naukowe pochłaniały ogromne sumy. Stryj także sprzedał jakieś parcele, młyny i cegielnię odziedziczoną po dziadku. Doszło wtedy do nieporozumień z moim ojcem, który znając jednak upór i dziwactwa brata, machnął na to wszyst­ko ręką. Zresztą, daremnie grzebać w tych wspom­nieniach! Ta trójka miała swoje tajemnice, związała się nimi. Ale one już nigdy się nie ujawnią . ..

Rozmawiali też o Marzenie. Miewała wielodniowe okresy depresji, poprzedzane atakami płaczu. Go­rączkowała i bredziła wtedy.

Lekarz czuł się niewyraźnie. „Jestem przemęczony i przewrażliwiony" — myślał. „Wymagają ode mnie zbyt wiele". Czuł się niezręcznie.

Marzena, prócz udziału we wspólnych posiłkach, przebywała w swoim pokoju. Próby jakiejkolwiek poufalszej rozmowy zawodziły.

Umysł lekarza systematycznie segregował fakty i przypuszczenia. Profesor zajmował się elektrotera-pią . . . leczył się sam . . . znaleziono resztki różnych aparatów . . . wydawał mnóstwo pieniędzy uzyska­nych ze sprzedaży całego majątku ... A co z tymi

sumami zrobił Larsen, jeśli istotnie sprzedał ho­dowlę ? ... Wyjeżdżali za granicę ... Brenk miał rozległe znajomości wśród uczonych... pracował w Instytucie Telewizji, a potem sam udoskonalał mo­dele ... robił wynalazki ... Larsen był inżynierem elektrofizykiem... Co robili, zamknięci w dużej willi na bezludziu? Dlaczego Larsen pił? Dlaczego Marzenie nie wolno było opuszczać domu, a ogrod­nikowi nawet wejść do wnętrza? Willa spłonęła do­szczętnie ... czyżby w niej były materiały łatwopal­ne? ... Celuloid ... magnezja ... Pożar nastąpił wczesnym wieczorem. ... nikt nie spał jeszcze ... Jak to możliwe, żeby dwaj zdrowi mężczyźni nie zdążyli uciec? Wyskoczyć oknem? Budynek był duży, jedno­piętrowy ... Omdlałą Marzenę znalazł ogrodnik w pa­lącym się korytarzu, pokrwawioną . . . Ale wówczas oparzenia nie mogły krwawić ... skąd więc ślady krwi? ... Czy Marzena biegła na pomoc, czy ucie­kała? Jaką rolę w tym dramacie odegrała Marzena? Profesor eksperymentował na sobie ...

Nagle olśniła go pewna myśl: Marzena! Ekspery­mentował na Marzenie! Zwyrodniały ojciec przypra­wiał córkę o obłęd! Larsen! Larsen stanął w jej obro­nie ... Pożar? Lekarz był niezwykle podniecony. — A więc jednak. Oto stoi u progu rozwiązania za­gadki ...

Tego dnia wcześniej udał się na spoczynek. W ko­rytarzu spotkał Marzenę. Szła z zapaloną świecą. Za­trzymali się. Wyglądała pięknie w długim, czarnym - szlafroku. Blask świecy migotał w jej wielkich oczach. Stali nieruchomo, wpatrzeni w siebie. Zaledwie do­strzegalny smutny uśmiech pojawił się na jej war­gach. Kredowo biała twarz była zamyślona, oczy ła­godne. Stała przed nim jak bezbronna, cierpiąca dziewczynka.

— Światło zgasło w moim pokoju —wyszeptała.

Delikatnie dotknął jej ręki, był wzruszony.

— Dobranoc, pani Marzeno.

— Dobranoc, panie doktorze.

Nazajutrz była niedziela — dzień słoneczny i bez­chmurny. Lekarz, rozmyślając o Marzenie, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wnioski, do których doszedł wczoraj, są zbyt pochopne i mało prawdopodobne. Po prostu dał się ponieść fantazji. Tylko rozmowa z Ma­rzeną mogła ujawnić tajemnicę. Ale jak spowodować, by Marzena odpowiadała szczerze na jego pytania?

Z pomocą przyszła niespodziewanie sama Marzena. Z rana lekarz zaproponował całodzienną wycieczkę łodzią po jeziorze, później zaś grzybobranie. Brenko­wie jednak odmówili, tłumacząc się odwiedzinami znajomych.

— Weź ze sobą Marzenę, tygodniami nie wychodzi z domu — powiedział Robert.

I oto szła obok niego niosąc koszyk z jedzeniem. Lekarz nie wierzył w jakichś znajomych Brenków i zadowolony był, że okazja rozmowy nadarzyła się w tak naturalny sposób. Marzena była swobodna i nie­omal wesoła. Już na jeziorze, w łódce, z uwagą przy­glądała się, jak lekarz wiosłuje. Po raz pierwszy do­strzegł u niej drwiący, lecz zarazem kokieteryjny uśmiech. „Co za kolosalna zmiana" — pomyślał.

Zaczęła mówić pierwsza:

— Proszę mi powiedzieć, czy choć przez chwilę wydawało się panu, że nie domyślam się celu pań­skiej delikatnej misji? Jest pan naiwny, lubię pana za to. Czy istotnie sądzi pan, że tylko dzięki swej taktyce i manewrom rodziny zawdzięcza pan szczę­śliwy traf uprowadzenia pacjenta, by dokonać wni­kliwej analizy?

Lekarz był zaskoczony, przestał wiosłować. Marze­na mówiła dalej:

— Trochę mi przykro ... Spodziewał się pan po mnie wiele, prawda?

— Ależ pani Marzeno ... nie rozumie pani. ..

— Rozumiem dobrze. Obserwowaliśmy się równo­cześnie, z tą różnicą, że bawiła mnie pańska kłopot­liwa sytuacja, chociaż odczuwałam wyraźnie pańską życzliwość. Lubię dobrych ludzi.

— A więc skoro jest pani tak domyślna, proszę mi powiedzieć, jak wyobraża sobie pani naszą dzisiejszą rozmowę?

— Postanowiłam, że skoro tylko będę dość silna, aby mówić o sobie, pomogę panu i pośrednio sobie.

— Tylko i wyłącznie sobie. Nie jestem detekty­wem. Jestem lekarzem. Chciałbym z całego serca ...

— Mniejsza z tym. Jestem przekonana, że tajem­nica pożaru interesuje pana nie mniej niż moja cho­roba.

— To ma bezpośredni związek. Chciałbym panią zapewnić, że daleki jestem od „urabiania sobie" pa­cjenta. Jeżeli pani sobie nie życzy, nie zamierzam wnikać w pani osobiste życie.

— Proszę się nie gniewać, nie jestem wrogo uspo­sobiona do pana. Ale nie cierpię na zanik pamięci, dochowałam tylko tajemnicy tak bolesnej, że wy­wołała ona depresję i myśli o samobójstwie ... Po­stanowiłam jednak, że pozna pan tajemnicę pożaru. Nie całą, ale część ...

— Dlaczego nie całą?

— Nie wiem.

— Czego pani nie wie? Reszty tajemnicy?

— Tak. I nigdy się nie dowiem.

— Chciałbym pani pomóc . . .

— Obawiam się, że już nie można mi pomóc ...

Mógłby pan tylko przysporzyć mi cierpienia. Olafa nikt mi nie zwróci, ani moich snów...

— Snów? ...

— Tak, snów!

Marzena poruszyła się niespokojnie i, dotykając ręką czoła, sprawiała wrażenie przestraszonej ostat­nimi słowami. Oczy jej powiększyły się, pociemniały. Szybko opanowała się jednak.

— Nie rozumiem jeszcze, dlaczego zdecydowała się pani właśnie mnie wyznać całą prawdę? Proszę o szczerość...

— Będę szczera. Cierpiałam, nie mając nikogo, kto zdolny by był mnie zrozumieć, ulżyć mi w cierpie­niach. Jedyne wyjście widziałam niekiedy tylko w sa­mobójstwie ... Obecnie pogodziłam się już z losem;

będę się leczyć, posłucham każdej dobrej rady, bo chcę żyć i być normalną kobietą wśród normalnych ludzi. Mam do tego prawo... jak wszyscy... Od pana zależy, czy rodzina umieści mnie w zakładzie, którego się panicznie boję, czy też pozostawi mnie w spokoju i pozwoli mi studiować. Dlatego dowie się pan wszystkiego, o czym wiem sama ...

Przycumowali łódkę i wyruszyli w głąb lasu. Ma­rzena była wesoła. Czy grała przed nim z góry przy­gotowaną rolę? Miał przy sobie młodą i piękną, naj­normalniejszą pozornie kobietę. Zdradzały ją tylko oczy. Ale i one uśmiechały się teraz do niego.

— Proszę rozchmurzyć się i zapomnieć o swoim posłannictwie. Teraz zajmiemy się obiadem, potem idziemy na grzyby. Wieczorem porozmawiamy, mam wiele do powiedzenia. Możliwe, że nie we wszystko pan uwierzy. Jestem na to przygotowana.

— Surowość mojego ojca wynikała z jego osamot­nienia, szczególnie po śmierci matki. Ciągle zapraco­wany, zapomniał, że istnieje coś, co się nazywa ro­dzinnym domem. Ojciec kochał mnie i ja jedna mo­głam mu stworzyć atmosferę domu. Larsen był osta­tecznie tylko jego wspólnikiem, ja córką. .. Począt­kowo nie orientowałam się zupełnie w charakterze pracy ojca i Larsena. Obaj traktowali mnie jak dziecko. Myłam probówki, czyściłam i sterylizowa­łam rozmaite narzędzia, strzykawki, noże, szczypce i setki dziwnych naczyń. Karmiłam biedne świnki morskie, sprzątałam, gotowałam, zmywałam, praco­wałam od świtu do nocy. Czasami pomagał mi ogrod­nik, rzadziej Olaf, który nie potrafił spędzić ze mną minuty, żeby mnie nie dotykać i nie dokuczać mi. Lubiłam zresztą jego towarzystwo, lecz obawiałam się

gniewu ojca.

— Jedyną nagrodą były chwile, kiedy zmęczony

ojciec brał mnie na kolana, gładził moje włosy i mó­wił o swojej pracy. Niewiele rozumiałam, ale miał to być jeden z epokowych wynalazków, dla dobra całej

ludzkości.

Nagrodą za moją pracę był też niekiedy pocałunek Olafa; zapach alkoholu i mocnego tytoniu fajkowego był tak związany z jego osobą, że inaczej nie mogłam

go sobie wyobrazić.

Olaf był często brutalny i agresywny, szczególnie kiedy się upił, ale i wówczas nie bałam się go. Wie­działam, że prędzej czy później zabraknie mi sił, żeby się dłużej opierać... Pragnęłam jego obecności i smutno mi było, kiedy zaabsorbowany pracą zdawał się mnie nie zauważać ... Ojciec udawał, że absolut­nie o niczym nie wie. Niestety, wiedział o wszystkim.

— Nocami mężczyźni przywozili nie wiadomo skąd jakieś aparaty, skrzynie i worki. W trójkę z ogrod­nikiem wyładowywali ten sprzęt z samochodów cię­

żarowych. Wszystkie pokoje, które zajmowali, było ich sześć, zawalono rozmaitymi przyrządami, stołami, maszynami, aparatami podobnymi do Roentgena, lam­pami do naświetlań, antenami i akumulatorami — nie, niesposób tego wszystkiego opisać! Jeden pokój pełen był jakichś wielkich gramofonów, obok nich leżały sterty olbrzymich przezroczystych płyt, maga­zynowanych również w osobnym przedpokoju.

— Samych telewizorów było kilkanaście. Niektóre miały wmontowane zegary. Wszystkie były bez osłon ... Zamiast ekranów posiadały kule lub jakby wydłużone balony. Kiedy je włączano, żarzyły się niesamowitym, seledynowo lodowatym blaskiem, któ­ry nierównomiernie pulsował. Przebiegały po nich linie, znaki i plamy. Wśród tysiąca zawikłanych lamp i przewodów przypominały mi potworne, łyse głowy Marsjan ... Bałam się tych przyrządów. Przerażał mnie szczególnie widok okropnego fotela, jakby krze­sła elektrycznego z metalową wnęką na głowę. Wo­kół umieszczone były tablice rozdzielcze, zegary kon­trolne i ruchome kloszowe anteny z cienkich, prawie niewidocznych drutów. Wyobrażałam sobie, że są to ogromne pajęczyny i że za chwilę, gdzieś z mroczne­go kąta pokoju, wypełznie koszmarny, włochaty pa­jąk. Pewnego wieczoru nigdy nie zapomnę. Strach, jaki przeżyłam, był przedsmakiem czegoś potworne­go, czego się obawiałam podświadomie ...

— Rolety były szczelnie zasłonięte i wszystkie drzwi pozamykane. W ciemności żarzyły się tylko niebieskie lampki i ekrany. Ojciec kazał mi przygo­tować zastrzyk, podał mi ampułkę ... Olaf, spoczy­wając w owym makabrycznym fotelu, był jakby nie­przytomny. Głowę miał ukrytą w metalowej, lśniącej kuli, więc twarzy nie widziałam. W milczeniu obser­wowałam bezszelestne ruchy ojca, który w skupie­niu manipulował przy tablicach. Niektóre przewody

świeciły neonowe różowym i zielonkawym światłem. Słychać tylko było przytłumiony równomierny szum oraz ciche trzaski ... Ojciec uruchomił przyrządy po­dobne do barometrów i zegarów, notowały one na ru­chomej taśmie jakieś znaki i faliste linie.

— Bałam się głośno oddychać, miałam dreszcze i było mi zimno. Strzykawka drżała mi w ręku, oba­wiałam się, że zemdleję. Przez trupie czaszki ekranów przelatywały cienie i kontury postaci... Na innych tworzyły się fantastyczne figury, rosły, olbrzymiały, to znów kurczyły się. Jeszcze chwila, a zaczęłabym krzyczeć. Wargi zagryzłam do krwi... Ojciec w naj­wyższym podnieceniu przyjął ode mnie strzykawkę i kazał mi wyjść. Byłam półprzytomna, zemdlałam ... Rano przyszedł lekarz, znajomy ojca. Miałam gorącz­kę i cały tydzień leżałam w łóżku. Biedny ogrodnik sam musiał gotować obiady. Larsen często przychodził do mojego pokoju, siadał na łóżku, czuć było od niego wódkę. Ordynarnie żartował, że przechodzę okres doj­rzewania. Całował mnie, a ja nie mogłam, nie chcia­łam się bronić. Wiedziałam już, że go kocham.

— Kiedy gorączka minęła, znów harowałam od świtu do nocy. Musiałam znosić ogrodnikowi martwe i pokiereszowane świnki morskie. Widziałam pod szklanymi kloszami ich mózgi, do których podłączono mnóstwo drutów. Strzałki zegarów poniżej kloszów ustawicznie drgały ... Wychodziłam z ogrodnikiem do wioski po zakupy. Ludzie stronili od nas, spoglą­dali na nas wrogo. Może bali się nas?

— Pamiętam urodziny ojca, skończył sześćdziesiąt lat. Ogrodnik przyniósł mu kwiaty, Olaf pił od rana. Poprzednio kupiłam już ojcu oryginalną fajkę, obaj z Larsenem palili fajki. Największą niespodziankę przygotował Olaf: kupił piękny samochód. Jeździ­liśmy nim do miasta i na wycieczki. To były cudowne chwile, kiedy byłam z Olafem sama! Właśnie podczas

jednej takiej wycieczki pierwszy raz rozmawialiśmy o małżeństwie. Bałam się jednak okropnie ojca. Cenił Larsena jako naukowca, jednakże wyczuwałam ich nieufność i antagonizm. Pijaństwo Olafa było nie­mniejszą przeszkodą. Kiedyś mimowolnie podsłucha­łam ostrą wymianę zdań. Olaf powiedział: „Bez moich tablic nic byś nie osiągnął". Ojciec był wściekły.

— Któregoś lata ojciec i Olaf wyjechali na dwa miesiące do Anglii. Tęskniłam za Olafem. Często pła­kałam, czułam się okropnie osamotniona. Nocami ba­łam się. Ogrodnik sypiał wówczas w kuchni. Jedyną ulgą były proszki nasenne ... Kiedyś odwiedziłam Brenków. Zdaje się, że to była niedziela, zastałam wszystkich w domu. Dokuczali mi Olafem. Musiałam się rumienić, bo Robert śmiał się i pytał, czy Larsen ma już delirium. Larsen musiał widocznie rozmawiać z ojcem na mój temat, bowiem kilka razy wybuchała awantura, słyszałam sprzeczkę i moje imię. Ojciec za­mykał się w swoim pokoju, a Olaf pił i rozbijał kie­liszki o podłogę. Musiałam później sprzątać.

— Po powrocie ojciec i Olaf przywieźli mi wiele pięknych podarunków. Ojciec chorował w Anglii i le­czył się u znanego profesora Lingtona. Słyszał pan o nim? Ojciec uważał go za wybitnego neurologa oraz człowieka, który oddał mu wielkie usługi w jego pracach, którymi Lington ogromnie się interesował. Prowadzili ożywioną korespondencję. Szczególną sym­patią Lington darzył Larsena... Ale powróćmy do dnia urodzin. Ojciec był w świetnym humorze, brał mnie na kolana i gładził po włosach. Radio grało głośno, Olaf tańczył ze mną, szumiało mi w głowie wino. .. Uczył mnie norweskich piosenek. Był to wyjątkowo wesoły i uroczysty dzień ...

Marzena umilkła, zamyśliła się. Specyficzna atmo­sfera samotnej willi, obecność tych dwojga najbliż­szych ludzi, codzienne obowiązki domowe, wieczory

w salonie ... Widziałam ojca zmęczonego, pogrążone­go w fotelu, z nieodłączną fajką, i Olafa ze szklanką wina w obu dłoniach, siedzącego przed kominkiem, wpatrzonego w ogień. Ileż nadziei pokładali ci ludzie w swej pracy, ileż radości przeżywał ojciec Marzeny, że ulży cierpieniu ludzi. Ileż szlachetności było w je­go mądrej twarzy i ile zapału pomimo ustawicznych niepowodzeń!

Po chwili Marzena się ocknęła i mówiła dalej:

— Aparat przez nich skonstruowany początkowo jeszcze niewyraźnie odbierał obrazy snów śpiącego człowieka i przekazywał je na specjalny ekran tele­wizyjny. Była to rewelacja.

Lekarz zbladł. Teraz, dopiero teraz zrozumiał. Wy­jaśniało mu to tyle nieznanych dotychczas i tajemni­czych okoliczności. Tak, w tej chwili ocenił i pojął przyczynę rozstroju nerwowego Marzeny. Wyraz jej oczu nabrał dla niego znaczenia, którego się nie do­myślał ...

Marzena uśmiechnęła się i opowiadała dalej:

— Ojciec usypiał Olafa i nastawiał czułą, skompli­kowaną aparaturę. Drugim z kolei zastrzykiem był wyciąg z gatunku zamorskiego grzyba. Był to silny narkotyk wywołujący intensywne, barwne halucyna­cje senne. Wówczas przepuszczał przez mózg impulsy elektryczne, a wrażliwe anteny przekazywały obrazy na ekran telewizyjny. Śpiącego budzono ponownie za­strzykiem. Larsen na ogół nigdy nic nie pamiętał i do­piero ojciec opowiadał mu o jego snach. Niekiedy przypominał sobie pewne szczegóły snu, ale nie mógł ich opowiedzieć. Parokrotnie ojciec filmował ekran i Olaf mógł oglądać swoje sny, było to dla niego wiel­kim wstrząsem. Osłabiony narkotykami i alkoholem, wyczerpany pracą, wreszcie zachorował. Pielęgnowa­łam go i godzinami przebywałam przy nim ...

— Rozmawialiśmy o znaczeniu wynalazku. Opraco­

wane już były plany, które zamierzali opatentować, staliby się bogatymi i słynnymi ludźmi. Wynalazek stanowił rewelacyjny przewrót w lecznictwie psy­chiatrycznym. Dziedziny, którym mógł służyć, były wprost nieograniczone. Medycyna sądowa, krymina­listyka, psychologia, literatura, sztuka, kinematogra­fia, telewizja. .. Pierwszy krok w ujawnianiu naj­skrytszych myśli w mózgu, bez czynnego udziału ba­danego. Wszelkie wizje, widziadła, halucynacje, ma­rzenia, zmory — wszystko to mogło być utrwalone, mogło się stać widzialne! Nie wiem, czy wspomina­łam panu, że ojciec mój był wielbicielem Freuda

i wyznawcą jego teorii snów. W tym świetle wynala­zek jego nabierał specjalnego znaczenia ... Kwestia kolorów była stale jeszcze nie rozwiązana, ale ojciec i Larsen twierdzili, że i to jest możliwe. Największą trudność sprawiało utrwalenie procesów sennych na czymś, z czego można by odtwarzać je dowolnie. Wy­niki z płytami przezroczystej masy pozwalały przy­puszczać, że ta ostatnia przeszkoda niebawem zostanie pokonana.

— Byłam już wtajemniczona we wszystkie sekrety. Troje ludzi na świecie, dla których sny nie były już zagadką ani tajemnicą! Uprosiłam ojca, aby nie tylko na Olafie robił doświadczenia, byłam przecież zdro­wą, młodą dziewczyną. Początkowo ojciec nie chciał o tym słyszeć, ale wreszcie się zgodził. Położyłam się w fotelu i dostałam zastrzyk nasenny. Jak przez mgłę pamiętam orgię kolorów tak jaskrawych, że sprawia­ły mi nieznaną rozkosz ...

— Po przebudzeniu byłam bardzo słaba, miałam torsje. Ojciec znów wezwał lekarza, który jednak stwierdził, że serce i ogólny stan zdrowia jest zado­walający. Wtedy pokazał mi fragmenty moich snów. Było to dla mnie straszliwe przeżycie! Olaf po pija-nemu powiedział mi, że część moich snów ojciec

ukrył, ponieważ były chorobliwie erotyczne. Larsen je oglądał... Śmiał się i drwił ze mnie. Nie rozumiał, że dając mu moje sny, daję stokroć więcej niż ciało. Dlaczego nie uszanował tego? A może tylko kłamał? Nie dowiedziałam się nigdy ... Ale dlaczego ze mnie szydził, skoro sam podobne wrażenia odchorował? Ja okazałam się odporniejsza ... O tyle, o ile ... Kilka­krotnie wykradałam małe dawki narkotyku... Te półsny pamiętam dobrze, przeżywałam w nich naj­cudowniejsze chwile w moim życiu. Ojciec może się domyślał i ukrył narkotyki, już nawet mnie nie usy­piał.

— Znowu zamykali się po całych nocach i dniach. Przybyła mi nowa funkcja, tym razem przyjemna. Olaf przywiózł aż cztery psy, każdy z nich innej rasy. Żyły w wyśmienitej zgodzie i bawiłam się z nimi wspaniale. Eksperymentowali na nich, ale nigdy tego nie widziałam i do dziś nie wiem, czy zwierzęta śnią. Chyba tak ... Pewnego dnia ogrodnik powiedział, że psy komuś podarowano, ale wiedziałam, że oni je za­bili.

— Nocami, zamknięta w pokoju, marzyłam, aby zobaczyć sny Olafa. Widziałam siebie samą, przewi­jającą się w jego snach. W podnieceniu stawiałam się w najbardziej niewiarygodnych sytuacjach. Dozna­wałam wtedy rozdwojenia jaźni. Było to przyjemne, ale czasami aż wstrętne. Przeżywałam na jawie nie istniejące życie w snach innego człowieka, plastycznie uwidocznione na wyimaginowanym ekranie. Z czasem stało się to nałogiem. Męczyłam się ... Kiedyś przy­słuchiwałam się ożywionej rozmowie ojca z Larsenem. Większość terminów była mi nieznana, lecz co do mnie dotarło, stało się powodem nowej choroby. Mówię: „choroby", inaczej tego nie można określić. Omawiali wówczas pewną hipotezę. Zgadzali się na możliwość istnienia pewnych snów — nazwali je

„snami przeznaczenia", które są tak utajone, że nie tylko żadna aparatura nie jest w stanie ich zareje­strować, ale nawet nie przenikają one do świadomo­ści śniącego człowieka. To jak gdyby sny podświado­mości, sny o mających nastąpić wydarzeniach, sny „fatalistyczne". Mogą to też być sny z okresu nie­mowlęcego, wreszcie sny o śmierci z góry nam prze­znaczonej, w określonym czasie i miejscu. Czy to możliwe? .. . Myśląc o tym, przeżyłam męczarnię, ja­kiej dotychczas nie znałam. Nie pomagały proszki na­senne. Każdej nocy gorączkowo wyobrażałam sobie moment mojej śmierci widoczny na ekranie telewi­zyjnym. Widziałam siebie zgrzybiałą staruszką umie­rającą na astmę, dusiłam się i stopniowo umierałam razem z moim konającym odbiciem ekranowym. Wi­działam siebie popełniającą samobójstwo, topiącą się, wpadającą pod pociąg, mordowaną. Halucynacje te odczuwałam wprost fizycznie. Później wyobrażałam sobie śmierć Olafa. I ojca. To był koszmar, od którego nie mogłam uciec, czułam, że zwariuję. Chodziłam pół­przytomna, unikałam ich.

— Którejś nocy, w gorączce, śniłam na jawie. Wi­działam pożar naszej willi. Paliło się laboratorium. Olaf i ojciec walczyli z ogniem wśród płomieni i dy­mu. Zaczęłam krzyczeć. Przybiegł do mnie wystra­szony ojciec, z pistoletem w ręku. Przeraziłam się jeszcze bardziej i zemdlałam... Przez kilka tygodni nie opuszczałam łóżka. Leczono mnie, obdarowywano drobiazgami i książkami... Byli dla mnie tacy do­brzy! Olaf zupełnie się zmienił, stał się delikatny, już mi nie dokuczał. Starałam się wierzyć, że mnie na­prawdę kocha, i byłam szczęśliwa. Halucynacje i kosz­mary minęły, sypiałam dobrze.

— W tym czasie mieliśmy gości; z Anglii przyje­chało dwóch panów do Olafa, aby na miejscu załatwić z nim jakieś sprawy związane z jego hodowlą lisów-

Wydali mi się bardzo niesympatyczni. Mieszkali w pokojach na parterze. Widocznie sprawy nie przed­stawiały się pomyślnie, bowiem Olaf był zdenerwo­wany i niezadowolony, co nie przeszkadzało mu pić z gośćmi. Ojciec bojkotował przybyłych i nie poka­zywał się wcale. Przyzwyczajona byłam do samotno­ści i obecność obcych ludzi w domu sprawiała mi przykrość.

— W dniu, na którym kończy się moja spowiedź, nie działo się nic nadzwyczajnego. Przez cały dzień me widziałam Olafa ani ojca zamkniętych jak zawsze w swoich laboratoriach. Goście Larsena odjechali dość nagle swoim samochodem, nie pożegnawszy się ze mną. Odetchnęłam. Przygotowałam kolację i nakry­łam do stołu.

— W pewnym momencie usłyszałam dwa strzały re­wolwerowe. Momentalnie zgasło światło. Po omacku szukałam drzwi do laboratorium, kiedy stanął w nich Olaf, zgarbiony, trzymając się oburącz za piersi. Ręce miał we krwi. Patrzyłam na niego śmiertelnie prze­rażona. Oparł się o ścianę. Podbiegłam, by go pod­trzymać. Teraz dopiero zdałam sobie sprawę, że willa plonie ...

— Larsen krzyknął zmienionym głosem: — „Ucie­kaj, Marzeno..." — i wrócił do palącego się pokoju. Stojąc w drzwiach spostrzegłam ojca leżącego bez ru­chu na podłodze. Rzuciłam się w jego stronę, ale w ostatniej chwili powstrzymał mnie Olaf i szamoczą­cą się, krzycząc, siłą wlókł z powrotem. Krzyczał, że­bym uciekała. Dym krztusił i łzawił oczy, żar utrud­niał oddychanie. Nie wiem, kiedy znalazłam się w przedpokoju. Ostatnie słowa Olafa były: — „Ucie­kaj, ja wracam po niego, uciekaj, Marzena!''

Zewsząd buchał dławiący dym. Przeszedł mnie lo­dowaty dreszcz zgrozy: T O S E N ! !

Straciłam przytomność...

— Spodziewałem się — mówił po chwili lekarz — najgorszego. Proszę mi wierzyć, że domyślałem się częściowo przyczyn pani nieszczęścia, ale to, co usły­szałem, przeszło moje oczekiwania. Wierzę pani, wie­rzę każdemu słowu, chociaż genialność wynalazku i wszystkie pani udręki równie dobrze zaliczyć by można do urojeń lub czystej fantazji... Ogarnia mnie lęk, kiedy pomyślę, że nauka i technika pozba­wiają człowieka niezależności. Jest coś brutalnego w wydzieraniu umysłowi ludzkiemu jego najskryt­szych tajemnic. Potępiłbym ten wynalazek, gdyby za­stosowanie go było jednostronne. Ludzie nie zgodzą się na wykradanie im snów i tym bardziej nie zgo­dzą się na próby odbierania ich myśli wbrew ich wo­li... W przyszłości więc udoskonalimy przyrządy, za pomocą których będziemy czytać myśli ludzkie na odległość. Do czego to doprowadzi? To jest potworne!

Czy zastanawiała się pani nad tym?

— Ileż razy rozmawiałam o tym z Olafem! Godzi­nami snuliśmy fantastyczne wizje, wręcz absurdalne. Niekiedy zaśmiewaliśmy się jak dzieci. Czy wyobraża pan sobie w roku dwutysięcznym trójkąt małżeński plus teściowa, gdzie wszyscy nawzajem czytają swoje myśli i podglądają cudze sny? Jestem przekonana, że w naszej cywilizowanej społeczności instytucja mał­żeńska musiałaby upaść. Spowodowałoby to rozkład społeczeństwa . ..

— Czy wyobraża sobie pani międzynarodową kon­ferencję mężów stanu wielkich mocarstw?

— Nie — zaśmiała się Marzena.

— Ale mówmy poważnie. Może zniszczenie wyna­lazku miało jakiś głębszy sens? I może śmierć pani bliskich stała się ofiarą, jak gdyby okupem za uchro­nienie ludzkości przed katastrofą?

— To brzmi patetycznie i nierozsądnie.

— Dlaczego?

— Mówi pan o katastrofie. O jakiej?

— Wspominałem, że ludzie nie zgodzą się ...

— Ojciec chciał oddać opatentowany wynalazek na usługi lecznictwa i nauki. Nie myślał nigdy o korzy­ściach własnych. Nigdy, nigdy.

— A Larsen? — zapytał lekarz.

— Larsen? Rozmawiał ze mną często w sposób, który mi się nie podobał. Był młody, marzył o karie­rze i oto nadarzała się sposobność ...

— Czy od początku Larsen był tak ambitny?

— Nie ... — Marzena zawahała się. — Nie, na po­czątku Olaf był skromny, posłuszny ojcu, bał się jego gniewu ...

— Kiedy nastąpiła zmiana?

— Czy ja wiem... z upływem czasu stali się rów­nowartościowymi partnerami. Co więcej, Olaf, ilekroć był bardziej pijany, tłumaczył mi, że klucz do wyna­lazku jest jego i że on łoży na wszystko pieniądze. Mówił o jakichś tablicach i wzorach, był jedynym człowiekiem na świecie, który je znał.

— Czy Larsen chciał być samodzielny?

— Tak, wyraźnie dawało się to zauważyć po jego powrocie z Anglii. Zachwycał się Lingtonem, podob­nie jak kiedyś moim ojcem.

— Wobec tego jak wyobrażał sobie Larsen samo­dzielność?

— Nie wiem . .. nie zastanawiałam się nad tym.. .

— Czy przyjazd jego znajomych nie miał z tym coś wspólnego?

— Nie sądzę. To były sprawy finansowe.

— Właśnie, czy tylko finansowe.

— Nie wiem... Olaf nic nie mówił .. . Nigdy już nie dowiem się, co zaistniało pomiędzy moim bied­nym ojcem a Olafem. Nie mogę wprost uwierzyć, że

ojciec strzelał... Nie. To niedorzeczne. Musiał się zdarzyć jakiś nieszczęśliwy wypadek i Olaf sam się zranił albo....

— Albo co?

— Albo ktoś inny ...

— Nie, nie sądzę ...

Lekarz nie chciał dłużej męczyć Marzeny. Sam zresztą rozumiał, że tajemnica tragedii pozostanie niewyjaśniona. Choroba Marzeny wydała się teraz znacznie mniej niebezpieczna, niż sądził. Nawroty depresji, lęków i myśli samobójczych były objawem zrozumiałym po jej przeżyciach. Dla młodej i wraż­liwej dziewczyny pobyt i wydarzenia w willi, do­świadczenia i narkotyki, atmosfera tajemniczości i podniecenia, wreszcie tragedia i śmierć tych ludzi — musiały być wstrząsem powodującym obecne zabu­rzenia. Wyjawienie całej prawdy na pewno wpłynie na Marzenę uspokajająco. Jeśli zainteresuje się pra­cą, nauką, jeśli spróbuje żyć normalnie, bawić się — z całą pewnością wróci do równowagi. Zakocha się i wyjdzie za mąż . . .

Lekarz postanowił poradzić Brenkom, by zatrzy­mali dziewczynę u siebie i ułatwili jej studia. On sam będzie często Marzenę odwiedzać. Myśl o tym spra­wiała mu przyjemność. Wyjeżdżając przyrzekł Ma­rzenie zachować w tajemnicy wszystko, co od niej usłyszał.

Serdecznie żegnała go rodzina Brenków.

— Do widzenia, panie doktorze! — wołała za od­chodzącym Marzena.

— Do widzenia!

Przeczucie mówiło mu, że na tym nie kończy się jego przypadkowa rola w historii wynalazku Larsena i Brenka.

Nie pomylił się ...

II

W KLINICE neurologicznej lekarz przygotowywał

się do obchodu; czekając na siostrę oddziałową prze­glądał poranną gazetę. W pewnym momencie wzrok jego zatrzymał się na pierwszej stronie. Czytał, nie wierząc oczom:

SENSACYJNY WYNALAZEK

Jak podaje Brytyjska Agencja Prasowa, sławny fizyk-neurolog, profesor dr M. Lington, doko­nał rewelacyjnego wynalazku. Skonstruował on maszynę, za pomocą której można wyświetlać sny ludzkie.

Prof. M. Lington oświadczył dziennikarzom, że zamierza urządzić publiczny eksperyment w Aka­demii Medycznej w Londynie. Wiadomość wzbu­dziła zrozumiale zainteresowanie całego świata naukowego i wywołała wielkie poruszenie opinii publicznej.

Lekarz przeczytał notatkę jeszcze kilkakrotnie... Wszystko, co usłyszał od Marzeny, pomimo że jej

ufał, niekiedy wydawało mu się po prostu mrzonką. Z chwilą przeczytania notatki każde słowo opowieści Marzeny odżyło z całą wyrazistością.

Nie zauważył nawet wejścia siostry. Był roztargnio­ny i nie mógł się doczekać południa. W domu przebrał się szybko i pojechał na dworzec. Postanowił nie­zwłocznie porozumieć się z Marzeną.

Brenków nie zastał, Marzena była sama. Zdziwiła się. Bez słowa podał gazetę i uważnie obserwował jej

twarz.

— To niemożliwe... — wyszeptała. — Profesor Lington, ten, do którego jeździł mój ojciec? ... Czy pan w to wierzy, doktorze?

— Naturalnie! Sprawa jest już głośna. Przyjecha­łem, aby usłyszeć, co pani o tym sądzi. Nie pozwoli pani przecież, żeby ktoś bezkarnie podszywał się pod wynalazek pani ojca! To jest kradzież ... to jest...

— Skąd pan wie, że kradzież?

— Nic nie wiem, ale jest przecież niemożliwością, aby dwoje ludzi równocześnie pracowało nad jed­nym, tak niezwykłym wynalazkiem!

— Ja też nie wierzę, że ojciec zdradził się przed profesorem Lingtonem. Wykluczone! Znałam dobrze powściągliwość i przesadną ostrożność ojca. Nawet przede mną miał tajemnice.

— Larsen mógł zdradzić w czasie pobytu w Anglii. Mógł to zrobić po pijanemu, albo za sporą sumę ...

— Doktorze, posądzanie Olafa o zdradę jest krzywdzące! Plany wynalazku nie były błahostką, którą można wyjawić po pijanemu. Nie, pieniądze nie mogły wchodzić w grę. Olaf był bardzo zamożnym człowiekiem.

— Fakt pozostaje faktem. Wynalazek ogłosił kto inny i, pomijając już prawo pierwszeństwa i sławy, czerpać będzie z tego ogromne korzyści materialne. Musi pani coś postanowić i to natychmiast!

— Ale co, na litość Boska!

— Jest pani jedyną żyjącą istotą, która wiedziała i widziała działanie aparatury, co więcej, poddawała się doświadczeniom. Mam ustaloną opinię w kołach lekarskich i mogę w każdej chwili wydać pani świa­dectwo zdrowia i poczytalności. Ale to wszystko mało.

Rozmawiali przez cały wieczór, aż do powrotu Brenków, mile zaskoczonych odwiedzinami lekarza. Obawiając się dyskusji i pytań, denerwujących z pew­nością Marzenę, lekarz udawał, że przyjechał, by sprawdzić samopoczucie Marzeny. Wyjeżdżając, umó­wił się z nią na przyszły tydzień.

Ogrodnik i zarazem stróż willi Brenka mieszkał nadal w małym domku, który nie spalił się wraz z willą mimo bliskiego sąsiedztwa.

Lekarz rozumiał, że jedyna droga, dająca jakieś szansę rozwiązania ponurej zagadki — prowadzi przez osobę ogrodnika.

Ogrodnik przyjął go nieufnie. Lekarz przedstawił się jako rzecznik sądowy i zarazem pełnomocnik ro­dziny Brenków do spraw spadkowych. Legitymacja lekarska oraz spory plik różnych dokumentów wy­wołały na ogrodniku pożądane wrażenie.

— W tym miesiącu — mówił lekarz — odbędzie się rewizja sprawy sądowej Brenków. Będzie pan świadkiem w procesie sądowym o odszkodowanie, przesłucha pana policja śledcza. Nie, niech się pan nie boi — uspokajał go. — Wszyscy byliśmy już ba­dani, z policją nie mam nic wspólnego. Moim zada­niem, jako lekarza, jest zbadanie pana w klinice. Bę­dzie pan poddany pewnym drobnym zabiegom, na podstawie których wydam orzeczenie o pańskiej po­czytalności i odpowiedzialności. Czysta formalność.

Ogrodnik, czujny i niespokojny, spojrzał na leka­rza z lękiem w oczach.

— Ja... ja nic nie wiem... Wyniosłem omdlałą panienkę z ognia, mówiłem to już raz policjantowi, jak tu byli zaraz z rana, po pożarze. Ja nijakich ba­dań nie chcę . .. panienka może zaświadczyć ...

— Ależ nie o to chodzi — mówił łagodnie lekarz. — Po prostu będzie pan świadkiem, lecz uprzednio mu­szę pana zbadać. Koszty podróży będą zwrócone, nie martwcie się. I w ogóle nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie policja. Ktoś musiał chyba oskarżyć was o kradzież, ale to się wyjaśni.

— Przysięgam na grób mojej żony — mówił go­rączkowo ogrodnik — że żadnej kradzieży nie było! Ratowałem co się dało. Wyniosłem to srebro ze stoło­

wego, bo i tak by się zmarnowało, ale to nie kra­dzież, gdzie ja bym mógł... Tyle lat u świętej pa­mięci pana profesora jestem, panienkę to jeszcze na rękach nosiłem. Ja panu to srebro mogę dać, nic mi z niego, i tę skrzyneczkę z gabinetu. Byłbym urato­wał więcej rzeczy pana profesora, ale wtedy buchnął taki ogień, że mało życia nie straciłem. No i biegłem do panienki, bom ją w ogrodzie zostawił . ..

— Ja panu to dam i nie chcę nijakiego sądu, ja su­mienie mam czyste, w kościele mogę przysięgać! Cho­ry jestem i stary i już umrę niedługo, ja żadnych są­dów nie chcę, ja pana doktora bardzo proszę, żeby nic nie robić, panienka za mnie zaświadczy ... Stary jestem i chory .. .

W pół godziny później lekarz oglądał skórzaną ka­setę wielkości podróżnego neseseru. Zamek był roz­bity. W środku znajdowały się opakowane w cynfolię płaskie bębny, na które nawinięta była wąska taśma.

Lekarz, zadowolony z podstępu, kazał ogrodnikowi podpisać oświadczenie, że o niczym nie wie odnośnie pretensji spadkowych brata profesora i że stan zdro­wia nie pozwala mu na przyjazd na rozprawę sądową. Zapewnił wciąż jeszcze wystraszonego ogrodnika, że na tym sprawa się kończy, i żeby o srebrze na razie zapomniał, ponieważ zwróci je w swoim czasie pani Marzenie.

Był przekonany, że ogrodnik ukradł jeszcze inne rzeczy, lecz odzyskanie ich zabrałoby zbyt wiele cza­su i w ogóle mogłoby zaszkodzić jego dotychczaso­wym planom. Zresztą rezultat był nieoczekiwany, przeczucie mówiło mu, że kasetka zawiera klucz do zagadki, która stawała się coraz bardziej fascynująca.

Bez zdziwienia przyjął okrzyk pobladłej Marzeny:

— To są sny!

— Pani Marzeno, jedziemy do Anglii! — oświad-

czył stanowczo i serdecznie uścisnął oszołomioną dziewczynę.

Wyjazd nastąpił po trzech tygodniach. Doktor Schönberg, aczkolwiek nie znał przyczyn nagłego wyjazdu swego asystenta, wręczył mu list polecający do dobrego znajomego, dra Wilsona, wiedząc, że syn jego, Charles, jest wybitnym adwokatem, mogącym wiele pomóc w skomplikowanych sprawach finanso­wych, o których wspomniał mu lekarz. Natomiast stary Brenk, pomimo sprzeciwów lekarza, zmusił go do przyjęcia znacznej sumy pieniędzy przeznaczonych na podróż Marzeny.

W długiej rozmowie z Bronkami lekarz częściowo wyjawił im powody wyjazdu. Wspomniał, że celem tej podróży jest odzyskanie sporego majątku, który profesor pozostawił do dyspozycji Lingtona na cele doświadczalne.

Z samolotu Linii Holenderskich obserwowali zbli­żającą się szarą plamę Londynu. Po raz pierwszy od czasu wojny lekarz spoglądał na rozległe miasto, bły­szczące w słońcu wstęgą Tamizy, liczne baseny do­ków, maszty dźwigów i ciemne bloki magazynów.

Myśląc o doktorze Lingtonie lekarz widział w nim przywódcę sprytnej i potężnej szajki, która w jakiś sposób zdołała zmylić czujność profesora Brenka. Do­myślał się też, że pożar willi był celowo wywołany.

Marzenę napełniała lękiem myśl o publicznym ujawnieniu jej snów, których sama nie znała, a które ojciec przed nią zataił. Po raz drugi w życiu bała się własnych snów: poprzednio widząc niektóre z nich — i teraz, wobec ewentualnej konieczności wyświetle-nia ich. Nie rozmawiała o tym z lekarzem i nie przy­znawała mu się do swoich obaw. które, ku jej prze-

rażeniu, wywoływały podobne uczucia do tych sprzed roku, kiedy tak bardzo cierpiała i pragnęła śmierci.

Polubiła lekarza i wdzięczna mu była za jego tro­skliwość, opiekę i poświęcenie dla osobistych jej spraw. Marzena niejednokrotnie myślała o nim i prze­czucie mówiło jej, że lekarz interesuje się nią nie tylko jako pacjentką i krewną Brenków. W jego spoj­rzeniu wyczytywała więcej niż mówił on sam. Ale jeszcze wciąż kochała Larsena i nie byłaby zdolna do odwzajemnienia uczuć lekarza. Pragnęła zachować swą miłość do Olafa i pielęgnować ją, gdyż przyszła do niej, do młodej i przecież osamotnionej dziewczy­ny ... I za to, że była ona pierwszą w jej życiu.

Już na drugi dzień po przybyciu na miejsce lekarz porozumiał się telefonicznie z profesorem Wilsonem, który zaprosił go wraz z Marzeną do siebie. W spot­kaniu miał uczestniczyć jego syn, Charles, specjalista medycyny sądowej.

Rozmowa u Wilsona toczyła się wokół profesora Schönberga, którego list sprawił Wilsonów! nieukry­waną przyjemność. Zaprzyjaźnieni od wielu lat, spo­tykali się od czasu do czasu na międzynarodowych kongresach lekarskich.

Po herbacie Charles zaprosił Marzenę i lekarza do swojej kancelarii. Na kominku płonęły kłody drewna. Charles uważnie przysłuchiwał się historii Brenka, Larsena i Marzeny, historii wynalazku i pożaru. W momencie kiedy lekarz opowiadał o odzyskaniu od naiwnego ogrodnika taśm nagranych snów, Char-les nie mógł opanować podniecenia:

— Czy zdajecie sobie państwo sprawę z doniosło­ści posiadania takiego skarbu? To niesłychane! Czy taśmy macie ze sobą?

— Tak, zostały złożone w depozycie bankowym.

— Czy Lington wie coś o waszych zamiarach?

— Nie.

— A czy wie o waszym przyjeździe?

— Nie.

Charles zamyślił się. Po chwili powiedział:

— Od czasu ogłoszenia wynalazku, na skutek olbrzymiego rozgłosu Lington stał się postacią mi­tyczną. Ukazało się setki artykułów rozpraw i felie­tonów, radio i telewizja szaleją od tygodni, nadając odczyty i słuchowiska na temat wynalazku. O samym Lingtonie krążą najfantastyczniejsze pogłoski. Naj­większe koncerny filmowe i wydawnictwa walczą o prawo wyzyskania jego pamiętników i przebiegu doświadczeń. Czy macie jakiś konkretny sposób sko­munikowania się z nim osobiście?

— Chwilowo nie .. .

— Spośród tysięcy dziennikarzy i fotoreporterów polujących na Lingtona jeszcze żaden go nie widział.

— Wierzę w moje szczęście — powiedział lekarz uśmiechając się do Marzeny.

— Szczęście niewiele pomoże. Przypadek nie może odgrywać tu żadnej roli. Sprawa jest nazbyt poważna. Charles ciągnął z coraz większym, zapałem:

— To piekielnie trudna, ale pasjonująca sprawa. Lington jest obecnie tak sławny, że zarzuty odnośnie przywłaszczenia sobie wynalazku mogą ośmieszyć tylko oskarżających. Przypominam sobie reakcję pra­sy na zarzuty jakiegoś dziennikarza, że Mount Eve-rest nie został zdobyty, a zdjęcia ze szczytu są sfał­szowane. Może nie jest to najwłaściwsze porównanie, ale pewna analogia istnieje.

Charles przyjaźnie spojrzał na Marzenę i uśmiech­nął się.

— Nie mógł pan szczęśliwiej trafić. Jeden z asy­stentów Lingtona to mój dobry znajomy, zresztą jego

krewny i były uczeń mojego ojca, Reginald Butler. Skontaktowanie się z nim nie sprawi mi trudności i jestem przekonany, że udzieli on pomocy, o którą po­proszę. Moim zdaniem najważniejsze jest, czy w wy­padku, kiedy zaistnieje potrzeba, będzie można wy­świetlić wasze taśmy. Czy Lington ma taki aparat? Może jego wynalazek oparty jest na innej konstruk­cji. Na to pytanie odpowiedzieć może Reginald. Wów­czas wystąpimy ze sprawą sądową.

— Sprawą sądową? — zdumiał się lekarz.

— Naturalnie — potwierdził Charles. Marzena była przerażona.

— A czy nie można po prostu porozmawiać z Ling-tonem prywatnie? Przyjaźnił się z moim ojcem i na pewno przyjmie mnie życzliwie.

— Czy spodziewa się pani życzliwego przyjęcia? Zresztą Lington nie zechce pani przyjąć, jeżeli ma coś na sumieniu. Gdyby zaś doszło do rozmowy, rę­czę, że nic by ona pani nie dala. Gdzie wchodzą w grę pieniądze i powodzenie, ludzie są bezwzględni aż do granic zbrodni.

— To chyba zbyt ostro powiedziane.

— Przyznaję. Lecz w mojej praktyce spotykam się stale ze zbrodnią maskowaną w niewiarygodnie spryt­ny sposób.

— Nie możemy się wszędzie doszukiwać zbrodni. Widząc zniecierpliwienie Marzeny Charles dodał:

— Niczego nie sugeruję. Ale tragiczny los Olafa Larsena i profesora Brenka może mieć ścisły związek z ogłoszeniem wynalazku w Londynie ...

Gawędząc do późnej nocy ustalono, że Charles roz­mówi się z Reginaldem Butlerem i o wyniku spotka­nia telefonicznie powiadomi lekarza.

— Proszę mi wierzyć, że walka z Lingtonem nie będzie łatwa. Myślę jednak, że zeznania pani Marze­ny, poparte takim dowodem jak taśmy, będą wystar-

czające, aby sąd zlecił specjalnej komisji, złożonej z naukowców, wyświetlenie taśm. Skutki orzeczenia sądowego mogą być nieoczekiwane.

W kilka tygodni później opinię publiczną zaalar­mowała wiadomość o procesie wytoczonym doktorowi Lingtonowi przez panią Marzenę Brenk, której ojciec był współwynalazcą aparatu do wyświetlania snów. Akt oskarżenia zarzucał doktorowi Lingtonowi przy­właszczenie wynalazku. Pani Brenk przedstawiła do­wody rzeczowe. Sprawę prowadzi znany adwokat Charles Wilson.

W prasie zawrzało. Złośliwie i napastliwie oskar-żano Marzenę Brenk o bezczelność i zamiar zwróce­nia na siebie uwagi producentów filmowych. Prasa sensacyjna podała, że oskarżenia Marzeny są absur­dalne, zrodzone z histerii; jej ojciec zaś w obłędzie popełnił samobójstwo, i kto wie, czy nie zabójstwo.

Lekarz i Marzena przebywali w ukryciu, wszelkich informacji udzielał jedynie Wilson. Rozprawy ocze­kiwano z wielkim napięciem. Doktor Lington publicz­nie oświadczył, że całą historię traktuje niepoważnie, nawet humorystycznie.

Lington nie stawił się osobiście na rozprawę. Re­prezentował go jeden ze znanych adwokatów, który kategorycznie zaprzeczył oskarżeniu. Opowiedział on sądowi, powołując się na wiele nazwisk ze świata naukowego, że Lington rozpoczął pracę nad wynalaz­kiem przed kilkunastu laty.

Wyraził się o profesorze Brenku, że był to czło­wiek psychicznie chory, czego dowodem było, że

Brenk leczył się u Lingtona, który jest wybitnym. neurologiem. Adwokat przedłożył sądowi odpisy re­cept, które doktor Lington zapisał profesorowi Bren-kowi; twierdził, że Brenk w ogóle nie mógł wiedzieć o zaawansowanych pracach Lingtona, bowiem były one zachowane w ścisłej tajemnicy. Dodał też, że po śmierci Brenka jego córka, osoba dziedzicznie obcią­żona, przebywała na kuracji w szpitalu psychiatrycz­nym.

Jakieś taśmy, mające zawierać ponoć nagranie snów ludzkich, nazwał naiwnym trickiem, w który żaden poważny naukowiec nie uwierzy. Mogą to być jakieś nagrania telewizyjne, ale nie mające z wyna­lazkiem nic wspólnego; wyświetlenie tych taśm jest prawie niemożliwe, bowiem są to z pewnością falsy­fikaty, które zresztą nie tak trudno wyprodukować znając najnowszą włoską technikę nagrywania filmów telewizyjnych. Adwokat powołał się na firmy produ­kujące specjalne płyty do tych nagrywań i cytował nazwiska włoskich inżynierów.

Na zakończenie wyraził ubolewanie z powodu tra­gicznej śmierci młodego naukowca, inżyniera Olafa Larsena, który pracował razem z Brenkiem nad ulepszeniem aparatów do elektroterapii, przy leczeniu schorzeń mięśniowych; utracono w Larsenie jedyne­go świadka mogącego stwierdzić niepoczytalność Brenka w ostatnim stadium jego choroby.

W odpowiedzi na te rzeczowe wywody przemówie­nie mecenasa Wilsona wywołało wesołość na sali. Sąd odroczył sprawę celem powołania świadków i rzeczo­znawców.

Marzena i lekarz byli przygnębieni. Wilson zdawał się być jednak dobrej myśli, chociaż lekarz podejrze­wał, że robi on przysłowiową „dobrą minę do złej

gry".

Marzena czuła się ośmieszona, ogarnęła ją apatia.

Błagała lekarza, by jak najprędzej wrócili do domu.

Dopiero po cierpliwych naleganiach zgodziła się cze­kać na wynik procesu ...

Ostatni dzień niefortunnego procesu zapowiadał się Już zupełnie nieciekawie. Mimo to sala wypełniona była do ostatniego miejsca.

Tuż przed rozpoczęciem przewodu sądowego Char­les Wilson zbliżył się do Marzeny i lekarza. Był nie­zwykle podniecony.

— Pani Marzeno! Dzisiaj będą zeznawać nowi świadkowie oskarżenia, o których nikt nie wie, na­wet pani... Prawda jest po naszej stronie. Proszę być dzielną — powiedział i uścisnął jej dłonie. Wi­dać było, że stara się ukryć wzruszenie. Chciał coś jeszcze dodać, ale powstrzymał się i powtórzył:

— Proszę być dzielną! Sąd wszedł na salę.

W kilka minut później wprowadzono świadka: wy­sokiego mężczyznę w dużych ciemnych okularach. Wśród zupełnej ciszy nastąpiło zaprzysiężenie.

Wówczas padło pytanie sądu:

— Proszę podać imię i nazwisko.

— OLAF LARSEN — głośno i dobitnie powiedział mężczyzna.

Salę ogarnął gwar. Padło kilka okrzyków, gdy wy­noszono zemdloną Marzenę.

Dziennikarze pobiegli do telefonów, wzrastał zgiełk. Sąd zarządził, by publiczność opuściła salę.

Aby zrozumieć historię nagłego pojawienia się Olafa Larsena, musimy się cofnąć do okresu, kiedy wyjechał on z Brenkiem do Anglii.

Podczas licznych doświadczeń uległy całkowitemu zniszczeniu drogocenne lampy, które można było na­być tylko w Londynie, w pewnej firmie telewizorów. Prócz tego Brenk i Larsen znali Lingtona jako wy­bitnego fizyka i neurologa i dobrze wiedzieli o jego świetnie wyposażonej prywatnej klinice, w której za­instalowane były najnowocześniejsze aparaty do elek-trokardiogramów i elektroencefalogramów. Prócz lamp Brenkowi potrzebne były również pewne czę­ści, które mógł zakupić u Lingtona. W szczegól­ności nieodzowne były czułe membrany, które stoso­wał w swych aparatach Lington. Tak więc doszło do wymiany listów i wreszcie do spotkania.

Laboratorium w willi Brenka pochłaniało olbrzy­mie sumy. Wszystkie pieniądze uzyskane ze sprze­daży posiadłości profesora wyczerpały się już, zawio­dła również próba pożyczki bankowej i cała nadzieja była w Larsenie. Zgodził się on na odsprzedanie swoich udziałów w hodowli lisów, prowadzonej przez jego wspólnika. Stanowiło to pokaźny majątek i Lar­sen chciał szybko i korzystnie załatwić transakcję, gdyż praca nad wynalazkiem zatrzymała się w ostat­niej, najważniejszej fazie.

Przez kilka tygodni Brenk i Larsen byli gośćmi Lingtona. Pijaństwo Larsena doszło do punktu szczy­towego, gdy znalazł on godnego partnera w postaci asystenta Lingtona. Sam Lington spędzał niejedno­krotnie całą noc w towarzystwie pijanego Larsena, którego ogromnie polubił. Wreszcie zakupiono lampy, potrzebne części i, co najważniejsze, owe membrany.

Życzliwość i entuzjazm, z jakim Lington podejmo­wał swych gości, nie mogła wzbudzać żadnych podej­rzeń. Natomiast wielogodzinne rozmowy na temat swych prac wzbudziły podejrzenia Lingtona co do charakteru naukowych zainteresowań jego gości. Po kilku rozmowach z pijanym Larsenem Lington do-

myślał się już celu ich pracy naukowej; relacje jego asystenta upewniły go w tym ostatecznie. Larsen za­pewne wyjawił, że plany wynalazku będą wkrótce opatentowane, o ile membrany Lingtona spełnią po­kładane w nich nadzieje.

Transakcja sprzedaży hodowli lisów doszła tylko częściowo do skutku. Zupełnie niespodziewanie zain­teresował się nią Lington i doszedł do porozumienia z Larsenem. Oferta kupna była nadzwyczaj korzystna i ku obopólnemu zadowoleniu umówiono się, że dwaj pełnomocnicy Lingtona w terminie dwumiesięcznym przybędą do Larsena, aby na miejscu dać mu osta-teczną odpowiedź i załatwić kupno.

Po powrocie Brenk i Larsen ze zdwojoną energią przystąpili do pracy. Wyniki były rewelacyjne! Uszczęśliwieni, przygotowali komplet planów potrzeb­ny do opatentowania wynalazku. Chwila triumfu była bliska.

Wtedy właśnie zjawili się pełnomocnicy Lingtona. Larsen tylko jednego z nich znał z widzenia; był zdu­miony, że pomimo uprzedniego porozumienia obecnie stawiają oni sprawę kupna na odmiennych warun­kach, mniej korzystnych. Po nieudanych rozmowach, obficie zakrapianych alkoholem, przedstawiciele Ling­tona wyjechali, obiecując zdezorientowanemu Larse-nowi, że powrócą za dwa tygodnie.

Już od kilku godzin Larsen pracował w swoim ga­binecie. Przez otwarte drzwi widział sylwetkę Bren-ka pochyloną nad biurkiem. Nadchodziła pora kolacji i słysząc otwieranie bocznych drzwi Larsen był prze­konany, że przychodzi Marzena, by ich poprosić do

jadalni. Zdziwił się tylko, że tym razem nie zamknął drzwi na klucz.

Słyszał kroki, ale dopiero cień padający na ścianę sprawił, że obejrzał się. Stał przed nim jeden z rze­komych pośredników Lingtona, z pistoletem w ręku.

Poza jego plecami bezszelestnie przemknął się drugi

osobnik do pokoju Brenka.

Gdy padł strzał, Larsen osunął się na podłogę. Męż­czyzna wbiegł potem do pokoju Brenka. Pomimo pie­kącego bólu w ramieniu Larsen zerwał się, pochwycił broń z szuflady i wypalił w stojącego w drzwiach agenta. Strzał był śmiertelny. Teraz Larsen spostrzegł, że Brenk leży na dywanie. Kasa pancerna była otwar­ta, na podłodze walało się mnóstwo papierów; znik-nęła jednak czarna teczka z fotokopiami gotowych

planów.

W tym momencie zgasło światło i Larsen z prze­rażeniem spostrzegł, że pokój płonie. Paliła się ga­blotka i leżące obok niej skrzynki. Ogień rozprzestrze­niał się błyskawicznie.

Krzycząc do Brenka, który nie odpowiadał, Larsen podbiegł do niego, podniósł go i brnąc wśród ognia przeszedł do swojego gabinetu. Ranne ramię nie wy­trzymało ciężaru nieprzytomnego profesora i Larsen upadł. Po chwili wstał i otworzył drzwi, by przywo­łać Marzenę. Ujrzał ją w tej samej chwili — spra­wiała wrażenie obłąkanej z przerażenia. W panicz­nym lęku o nią siłą ją zatrzymał, już wbiegającą do pokoju pełnego ognia, i ostatkiem sił wypchnął na ko-rytarz krzycząc: „Uciekaj, Marzena, uciekaj!" Wrócił po profesora w nadziei, że zdoła go uratować.

Teraz nastąpił wybuch i Larsen wiedział co to oznacza. Za chwilę nastąpi druga eksplozja magazy­nu pełnego łatwopalnej i wybuchowej masy ...

Oślepiony, nieprzytomny od dymu i poparzeń, ran­ny i broczący krwią, ostatnim nadludzkim wysiłkiem skoczył przez okno. Kiedy się ocknął po upadku, spo­strzegł biegnącego ogrodnika z Marzeną na rękach. Larsen zaczął uciekać przed siebie zagłębiając się w oświetlony łuną pożaru las. Cała willa stała już w ogniu ...

W zgliszczach spalonej willi znaleziono zwęglone szczątki dwóch mężczyzn.

Rozprawa, czwarta z kolei od czasu pojawienia się Larsena, odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Aresztowano Lingtona i jego asystentów, z których jednym był Reginald Butler; laboratorium doświad­czalne opieczętowano i pozostawiono pod nadzorem policji. Trwało dalsze przesłuchanie Larsena.

— Dlaczego świadek ukrywał się przez dwa lata pod obcym nazwiskiem?

— Gdy zdałem sobie sprawę, że zabiłem człowieka, ogarnęło mnie paniczne przerażenie, mimo że działa­łem w obronie własnej. Zdawało mi się, że mogę być .posądzony również o zamordowanie profesora Brenka i o umyślne podpalenie willi. Groziło mi aresztowa­nie i długie śledztwo. Kiedy wreszcie zgłosiłem się do władz policyjnych, dowiedziałem się, że jedyny świa­dek, który mógłby mi pomóc, pani Marzena Brenk, przebywa w szpitalu dla nerwowo chorych, na sku­tek przeżytego szoku. Odszukanie agenta Lingtona, który uciekł ze skradzionymi planami, było chwilowo niemożliwe. Zresztą on świadczyłby przeciw mnie. Czy którakolwiek policja świata uwierzyłaby moim słowom? Czy ktokolwiek uwierzyłby w wynalazek ujawnienia snów? Osadzono by mnie chyba w domu wariatów jako podejrzanego. Mogłem działać tylko na własną rękę. Oficjalna wiadomość o mojej śmierci pozwoliła mi pozostać w ukryciu. Wierzyłem, że kie­dyś sprawa się wyjaśni. Wyjechałem do Anglii. ..

— A kiedy świadek zdecydował się wyjawić ta­jemnicę?

— Ogłoszenie rzekomego wynalazku Lingtona roz­wiało wszelkie skrupuły i obawy, że mógłbym go

skrzywdzić oskarżeniem o zbrodnię. O procesie do­wiedziałem się z prasy.

— Co było ostatecznie powodem pożaru?

— Nie wiem do dziś. Przypuszczam, że ogień pod­rzucił uciekający agent. Wspomniałem, że podczas walki zgasło światło. Mogło nastąpić spięcie przewo­dów elektrycznych, ale raczej posądzam agenta o umyślne spowodowanie pożaru. Wszystko stało się tak szybko ...

Olbrzymie poruszenie wywołało oświadczenie Lar-sena, że rozpoznaje on pokazane mu taśmy. Określił je drobiazgowo, co zostało sprawdzone komisyjnie, i zapewnił, że zawierają one doświadczalne nagrania snów jego i Marzeny, które będzie można z całą pew­nością wyświetlić telewizyjnie na aparaturze Ling­tona, ale pragnąłby tego uniknąć. Wierzy, że Lington. przyzna się do wszystkiego i że nastąpi konfrontacja. z agentem, którego bez trudności rozpozna.

W dwa tygodnie później prasa doniosła o areszto­waniu wspólnika Lingtona, człowieka, który winien był śmierci Brenka i jest oskarżony o kradzież pla­nów i podpalenie willi. Wiadomość o przyznaniu się do winy doktora Lingtona, po odnalezieniu skradzio­nych planów w jego klinice, była punktem kulmina­cyjnym głośnego procesu.

Larsen stał się wkrótce najpopularniejszą postacią w kraju. W prasie ukazywały się stale fotografie jego. i Marzeny; jej sukces był też całkowity. Niezmordo­wany Charles Wilson prowadził nadal sprawę o od­szkodowanie i zlegalizowanie własności wynalazku na rzecz Larsena. Akademia Nauk przyznała Larsenowi wysoką nagrodę, miał on stanąć na czele specjalnej komisji naukowej do dalszych badań nad wynalaz­kiem. Jako prawnej spadkobierczyni, połowa wszel­kich odszkodowań i dochodów przypadała Marzenie.

Marzena zmieniła się, wypiękniała jeszcze bardziej.

Kiedy spoglądała na Olafa, jej czarne, ogromne oczy lśniły radosnym blaskiem. A lekarz?

Zrozumiał, że jego rola jest skończona. Wypełnił podjęty trud sumiennie, z dużym wkładem ambicji, zapału i sentymentu. Czy kochał Marzenę? Być może. Ale nazbyt dobrze znał życie, by sycić się złudzenia­mi...Pragnął wyleczenia Marzeny i cel swój osiąg­nął. Pragnął dopomóc jej w wyjaśnieniu zagadki

śmierci ojca — i los najszczęśliwiej pokierował spra­wami. Tak, rola jego była skończona ...

Prof. Schönberg naglił go do powrotu. Lekarz cie­szył się, że będzie mógł dokładnie opowiedzieć Bren-

kom przebieg ostatnich wydarzeń.

W dniu wyjazdu rozmawiał długo z Marzeną i Ola­fem. No cóż, rozstawali się, co prawda na krótko, spotka się z nimi po ich powrocie z Anglii. Larsen zamierzał po zakończeniu procesu wyjechać na dłuż­szy odpoczynek, Marzena miała mu towarzyszyć.

Olaf pił jeszcze czasami, ale umiarkowanie. Wspo­minając ten temat Larsen z zażenowaniem tłumaczył, że w okresie pobytu z ojcem Marzeny alkohol był jedynym odprężeniem w ciężkiej pracy. Pił wówczas sobie i Brenkowi na złość, bowiem kochał Marzen?. Stary Brenk kategorycznie sprzeciwił się ich mał­żeństwu, grożąc zerwaniem spółki i wysłaniem Ma­rzeny na wieś, do swego brata.

Odprowadzili lekarza na lotnisko. Marzena była zbyt wzruszona, by ukryć łzy.

Dziwny splot wydarzeń łączył tych troje ludzi. Właśnie teraz, w chwili pożegnania, pomyśleli o tym. Ale kto z nas może wiedzieć, co naprawdę czuli?

O.HENRY

DUBELTOWY OSZUST

ZACZĘŁO się w Laredo. Właściwie zawinił Mały Llano, gdyż zwyczaj wysyłania obywateli na tamten świat powinien był stosować wyłącznie do meksy­kańskich tubylców. Lecz Maty miał lat już przeszło dwadzieścia, a na kresach, nad Rio Grande, nie wy­pada w tym wieku mieć na sumieniu tylko krew meksykańską.

Wydarzyło się to w barze starego Giusto Valzo. Rżnięto w pokera, ale nie wszyscy gracze byli ko-leżkami, jak to zresztą bywa tam, gdzie zjeżdżają się zuchy z całego świata, aby próbować szczęścia. Awan­tura wybuchła z powodu bagatelki, paru dam; gdy dym się rozwiał, stwierdzono, iż Mały pośpieszył się, a przeciwnik spudłował.

Traf chciał, że nieboszczyk zamiast być zwyczajną małpą meksykańską, był wychowankiem powszech­nie szanowanej rodziny farmerów, miał tyleż prawie lat co Mały, a nadto wielu przyjaciół.

Mały, nie mając orszaku stronników i wielbicieli, wskutek zbyt ciemnej, nawet jak na kresy, reputa­cji — doszedł do wniosku, że jego bezpośrednia od­waga da się pogodzić z manewrem, słynącym pod nazwą „dać drapaka".

Zbiegli się zatem obywatele i urządzili obławę. Trzej przydybali Małego o kilka kroków od stacji kolejowej.

Zbieg na chwilę odwrócił się do nich i zęby jego błysnęły w wspaniałym acz złowrogim uśmiechu, który zapowiadał zuchwałe i okrutne wyczyny. Prze­śladowcy cofnęli się natychmiast, nie zmuszając go nawet do użycia rewolweru.

Całe to zajście od początku do końca nie budziło w nim owego łaknienia krwi, które zazwyczaj zagrze­wało go do walki. Awantura była pospolita i przypad­kowa, wywołana kartami i wymysłami, jakich nie . zniesie prawdziwy dżentelmen. Właściwie przypadł mu nawet do gustu ten smukły, pełen temperamentu młodzieniec, zabity jego kulą! Chciało mu się teraz po prostu pójść przed siebie, leżeć w trawie, chustką zasłoniwszy twarz przed słońcem. Kiedy wpadał w ta­ki nastrój, nawet Meksykanin mógł go minąć bez obawy.

Pięć minut potem, nie kryjąc się, wsiadł do idącego na północ pasażerskiego pociągu. Lecz o kilka mil da­lej, na następnym przystanku, gdy pociąg stanął, aby przyjąć pasażerów, Mały zrezygnował z tego środka lokomocji. Przed nim były stacje z telegrafem, a poza tym zawsze czuł niechęć do elektryczności i pary. Wo­lał siodło i strzemiona.

Nie znał osobiście zabitego przeciwnika, wiedział tylko tyle, że przybył z rancho Corallitos, w Hidalgo. Wiedział również, że mieszkańcy tamtejsi są bardziej okrutni i mściwi aniżeli wendetyści z Kentucky. Prze­to z przezornością, która czyniła mu zaszczyt, posta­nowił odgrodzić się od Corallitos jak największą ilo­ścią mil.

Niedaleko stacji był sklep, niedaleko sklepu wśród moskitów i wiązów stały konie klientów. Przeważnie drzemały, leniwie spuściwszy łby. Tylko jedna klacz, długonoga, o łabędziej szyi, parskała i biła niecier­pliwie kopytem. Mały dosiadł jej i z lekka uderzył trzonkiem szpicruty.

Jeżeli zabicie zuchwałego partnera przy kartach cokolwiek przyćmiło reputację Małego, jako dobrego i uczciwego członka społeczeństwa, to ostatni jego po­stępek okrył go mrocznym płaszczem hańby. Na kre­sach bowiem wzdłuż Rio Grande, jeśli pozbawia się kogoś życia, to czasem zabiera mu się drobnostkę, lecz gdy zabiera się komuś konia, pozbawia go się zawsze rzeczy cennej. Mały spalił za sobą ostatnie mosty.

Na harcującej pod nim klaczy doświadczył wiele niepokoju i wzruszeń. Po pięciomilowym galopie prze­szedł w równy kłus — ulubiony krok stepowych jeźdźców — i pojechał na północny wschód. Znał dobrze ten kraj, ciemne i kręte steczki, wijące się śród nieskończonych zagajników, krzewów kolcza­stych, kaktusów, znał jego okólniki i samotne ran-cha, w których można znaleźć bezpieczne schronie­nie.

Mały nie widział jeszcze nigdy oceanu. Zachciało mu się naraz zanurzyć rękę w pianie Zatoki Meksy­kańskiej. Oto czemu w trzy dni potem znalazł się na brzegu w Corpus Christi i spoglądał na chybotanie spokojnego morza.

Kapitan Bad stał na szkunie, która za chwilę miała wypłynąć z portu, gdy nagle przypomniał sobie, że nie zabrał ze sobą jednej z najważniejszych rzeczy powszedniego użytku, rzeczy w kształcie równoległo-boku — dokładniej mówiąc, paczek prymki. Nie zwle­kając, posłał marynarza po zapomniany ładunek.

Oczekując jego powrotu, przechadzał się tymcza­sem po plaży i żuł resztki kieszonkowego zapasu.

Zgrabny, muskularny młodzieniec w butach na Wysokich obcasach podszedł do brzegu. Twarz jego mówiła o młodym wieku, lecz przedwczesna jej su­rowość świadczyła o męskim doświadczeniu. Kolor twarzy miał z natury smagły, wiatr i słońce spaliły

ją na cieńmy brąz. Włosy czarne i proste jak indiań­skie, policzki nie zaznały jeszcze poniżającego dotyku brzytwy; oczy były chłodne i niebieskie. Lewa ręka z lekka wygięta: miejscowi strażnicy porządku krzy­wym okiem patrzą na rewolwery 45-kalibrowe z rącz­kami z perłowej masy. Wpatrywał się poprzez kapi­tana Bada w Zatokę, z bezosobowym spokojem chiń­skiego bogdychana.

— Hej, przyjacielu, kupujecie Zatokę? — zapytał kapitan.

Przygoda z prymką usposobiła go szyderczo w sto­sunku do ludzkości.

— Ale gdzie tam — odparł łagodnie Mały — za mało ją znam. Po prostu patrzę na nią. A pan chciał­by ją sprzedać?

— Chciałbym, ale nie zaraz — odpowiedział kapi-tan. — Wyślę ją przekazem pocztowym, kiedy wrócę z Buenos-Terras... No, nareszcie, przywlókł się ten mój guzdralski z prymką. Powinienem był podnieść kotwicę godzinę temu.

— To pański okręt? — zapytał Mały.

— Mój, o ile się panu podoba nazywać szkunę okrętem. Właściwie należałoby ją nazwać szkuną Mil­lera i Bonzalesa, a ma pan zaszczyt rozmawiać ze sta­rym Samuelem B ad, szyprem.

— Dokąd pan jedzie? — zapytał zbieg.

— Do Buenos-Tierras, w Południowej Ameryce. Ładunek — budulec, blacha i scyzoryki do obcinania trzciny cukrowej.

— Cóż to za miejscowość? Gorąca czy chłodna?

— Ciepława, moje dziecko, istny raj ziemski pod względem krajobrazu i w ogóle geografii. Rano budzi pana delikatne terlikanie czerwonych ptaków o sied­miu purpurowych ogonach i lekki szmer zefiru w kwiatach i liściach. Mieszkańcy nigdy nie pracują, wylegują się na tapczanie i ruchem ręki zapełniają

kosze wspaniałych pomarańcz. Nie ma tam niedziel, nie ma rachunków za lód ani opłat za komorne, nie ma tarapatów, trudów i w ogóle nic nie ma. To pysz­ny kraj dla człowieka, który chce spać i czekać, aż się coś nadarzy. Banany, pomarańcze i ananasy — wszystko to stamtąd przychodzi.

— Akurat dla mnie — zawołał Mały, okazując wreszcie zaciekawienie. — Ile blach zedrze pan ze mnie za przejazd?

— Dwadzieścia cztery dolary — mruknął kapitan Bad. — Za wikt i przewóz. Kajuta drugiej klasy. Niestety, nie mamy pierwszej.

— Jadę z wami — zgodził się Mały wyciągając sakiewkę z jeleniej skóry.

Miał trzysta dolarów, kiedy wyjechał bawić się do Laredo. Pojedynek niespodziewanie położył kres zabawie, dzięki czemu Mały uratował prawie dwie­ście dolarów.

— Zgoda, moje dziecko — przystał kapitan. — Mam nadzieję, że pańska mama nie będzie miała do mnie pretensji?

Gestem przywołał jednego z marynarzy.

— Sandez, przeprowadź panicza, aby nie zmoczył sobie nóżek.

— Spring Dalton — rzekł — to trochę wydaje mi się śmieszne. Nad Rio Grandę nazywano mnie Mały Llano.

— Jestem Tucker — przedstawił się konsul Stanów Zjednoczonych. — Proszę, niech pan siądzie na tym krześle. Jeżeli przybył pan ulokować kapitały, to bez­warunkowo przyda się panu rada doświadczonego ro­daka. Te czarne małpy wyciągają z intruza wszystko, nawet złote zęby z ust. Niech pan zapali cygaro.

— Dziękuję panu — odparł Mały. — Nie potrafię minuty przeżyć bez słomy kukurydzianej i kapciu-cha. — To mówiąc, wyjął z kieszeni przybory do pa­lenia i skręcił papierosa.

— Tutaj mówi się po hiszpańsku. Potrzebny panu będzie tłumacz. Będę niezmiernie zadowolony, jeżeli potrafię się panu przysłużyć. Jeżeli zechce pan nabyć plantacje owocowe albo otrzymać koncesje, to nie obejdzie się pan bez człowieka gruntownie obznajo-mionego z tutejszymi stosunkami.

— Mówię po hiszpańsku bez mała dziesięć razy le­piej niż po angielsku. Tam, skąd przybywam, szwar-goce się po hiszpańsku. Nie, nie chcę nic kupować.

— Mówi pan po hiszpańsku? — zapytał w zamyśle­niu konsul. — Zresztą wygląda pan na Hiszpana i przybywa pan z Texas. I liczy pan sobie nie więcej niż lat dwadzieścia. Chciałbym wiedzieć, czy z pana jest zuch, na jakiego wyglądasz?

— Jest interes do zrobienia? — zapytał z nagłą przenikliwością Mały.

— Czy można panu ufać?

— Po co obwijać w bawełnę? Wdepnąłem w małą awanturę... Rozbrykaliśmy się cokolwiek w Laredo, no i sprzątnąłem białego obywatela: cóż, pod ręką nie było Meksykanina. Przyjechałem do waszego kraju, aby wąchać kwiaty. Kupuje pan?

Tamten podniósł się i zamknął drzwi.

— Proszę mi pokazać rękę — rzekł.

Ujął jego lewą rękę i badawczo obejrzał grzbiet dłoni.

— Nic łatwiejszego — rzekł podniecony. — Ma pan ciało mocne jak drzewo i zdrowe jak u niemowlęcia. Zagoi się w ciągu tygodnia.

— Niech pan nie liczy na mnie, jeśli chodzi o rę­koczyny. Na broń palną — zgoda. Ale brać się za czuby, jak baby, to nie dla mnie.

— Sprawa jest o wiele prostsza. Niech pan tu po­dejdzie, proszę pana.

Wskazał mu za oknem dwupiętrowy biały dom o szerokim krużganku, wyraźnie odznaczający się na ciemnozielonym tle podzwrotnikowej roślinności.

— W tym domu — rzekł Tucker — stary Kastylij-czyk i jego małżonka pragną zawrzeć pana w swych objęciach i wypchać panu kieszenie „marchiewką". Tam mieszka stary Santos Urique. Jest właścicielem dobrej połowy złota tego kraju.

— Czy nie skubnął pan przypadkiem za wiele szaleju?

— Siadaj pan — kontynuował Tucker — wszystko panu wyłożę jasno jak na dłoni. Dwanaście lat temu stracili dziecko. Nie, nie umarło, chociaż dzieci u nas przeważnie umierają — piją nieprzegotowaną wodę. Miał może osiem lat, ale był to istny diabeł. Tak twierdzą wszyscy. Amerykanie, którzy przyszli tu szukać złota, mieli listy polecające do senora Urique. Zadawali się z brzdącem i przewrócili mu w głowie rozmaitymi bajeczkami o Stanach. I oto w miesiąc po ich wyjeździe mały urwis przepadł jak kamień w wodzie. Przypuszczają, że zakradł się na transpor­towiec i drapnął do Nowego Orleanu. Powiadają, że później widziano go gdzieś tam w Texas, lecz rodzice nie mają żadnej wiadomości. Stary Urique wydawał tysiące dolarów na poszukiwania. Najwięcej cierpi jego biedna matka. Świata nie widziała poza bacho­rem. Ona dotychczas jeszcze nosi żałobę, chociaż nie wątpi, że kiedyś wróci do niej syn marnotrawny. Na lewej jego dłoni był wytatuowany orzeł z dzidą w szponach. To herb starego Urique, eksportowany z Hiszpanii.

Mały zwolna podniósł lewą dłoń i obejrzał ją z za­ciekawieniem.

— Właśnie o to chodzi — potwierdził skwapliwie Tucker, wyciągając z biurka przemyconą butelkę whisky. — Widzę, że jesteś sprytny. Otóż ja mógł­bym to zrobić. Po jakiego licha kawęczeć jako konsul w Sandalanie? Dotychczas sam nie wiedzia­łem! Za tydzień orzeł z dzidą będzie tak elegancko wytrawiony na pańskiej ręce, jakbyś się z nim uro­dził. Przygotowałem komplet igiełek i farbę; byłem pewny, że dziś czy jutro przyjedzie pan, mister Dalton.

— Ach, diabli! — zawołał Mały. — Zdawało mi się, że wymieniłem panu swoje nazwisko.

— Niech i tak będzie, mister Mały. Niedługo bę­dziesz się cieszył tym imieniem. Jakże się panu po­doba senor Urique, co? Brzmi niezgorzej, co?

— Nie przypominam sobie, abym już grał rolę syna. Jeśli nawet miałem rodziców, to zeszli ze świa­ta, zanim ich mogłem nazwać. Na czym polega pań­ski plan?

Tucker, opierając się plecami o ścianę, spojrzał przez szklankę na światło.

— Stanęliśmy — rzekł powoli — wobec następu­jącego zagadnienia: Czy pan chce brać udział w tej sprawie i jak daleko sięga pańska odwaga?

— Wyjaśniłem panu, co mnie tu przygnało.

— Niezła odpowiedź. Tym razem nie trzeba bę­dzie tak daleko się posunąć. Plan mój jest prosty. Po wytatuowaniu orła na pańskiej ręce, zawiadomię sta­rego Urique. A tymczasem postaram się zebrać jak najwięcej wiadomości dotyczących ich życia rodzin­nego. Ma pan powierzchowność odpowiednią, mówisz po hiszpańsku, znasz wszystkie fakty, możesz opowia­dać o obyczajach w Texas, a poza tym na dłoni no­sisz herb rodzinny. A kiedy zawiadomię ich, że ofi­cjalny spadkobierca wrócił i oczekuje przebaczenia,

wie pan, co się stanie? Przybiegną tu natychmiast, rzucą się panu na szyję, kurtyna opadnie, a widzo­wie wyjdą na przechadzkę do foyer.

— Do rzeczy, mój panie — odezwał się Mały. — Przed chwilą rozkułbaczyłem konika w waszym okól­niku, przyjacielu, a przedtem nie zdarzyło mi się was spotkać. Jeśli zamierza pan zakończyć sprawę błogo­sławieństwem rodzicielskim — to znaczy, że nie po­znałem się na panu. To wszystko, co chciałem powie­dzieć.

— Dziękuję — odparł konsul. — Dawno już nie spotkałem człowieka, który by się tak dobrze orien­tował w szczegółach. Reszta to drobiazg. Jeżeli przyj­mą pana bodaj na najkrótszy przeciąg czasu, to i tak będzie dobrze. Niech im pan nie da sposobności do szukania rodzinnego znaku na lewej łopatce. Stary Urique ma u siebie w domu od pięćdziesięciu do stu tysięcy dolarów w malutkim safesie, który można bę­dzie otworzyć zwyczajnym haczykiem do obuwia. Wsunie je pan do kieszeni. Połowę odda mi pan za tatuaż. Wsiądziemy na jakiś wędrowny statek jadący do Rio de Janeiro. Niech Stany Zjednoczone rozlecą się, jeśli tu nie mogą się obejść bez moich usług. Que dice, senor?

— To mi się podoba — stwierdził Mały, zachęca­jąco kiwając głową. — Zgoda.

— A więc sztama rzekł Tucker — będzie pan musiał siedzieć w zamknięciu, póki będę trawił orła. Może pan tymczasowo pomieszkać u mnie, a posta­ram się pana otoczyć tymi wygodami, na jakie mi ze­zwala moje skąpe państwo.

Tucker mówił o tygodniu, ale upłynęły dwa tygod­nie, zanim zadowolił go rysunek wytrawiony na ręce Małego. Wówczas wysłał do ofiary list następującej treści:

El Senor Don Santos Urique, La Casa Blanco. Szanowny Panie, pozwalam sobie, donieść, że w domu moim zamieszkał chwilowo pewien mło­dzieniec, który kilka dni temu przybył do Buenos--Tierras ze Stanów Zjednoczonych. Nie chcąc bu­dzić nadziei, które mogą zawieść, sądzę jednak, ze pewne poszlaki stwierdzają jego identyczność z pań­skim synem. Przypuszczam, że powinien pan przy­jechać i zobaczyć go. Jeśli to naprawdę syn pański, to mam wrażenie, że zamierzał wrócić do domu, ale w ostatniej chwili zabrakło mu śmiałości, po­nieważ nie wie, jak będzie, przyjęty. Z głębokim poważaniem

TOMASZ TUCKER Konsul USA

W pół godziny później — co uchodzi w tym mie­ście za szczyt pośpiechu — staromodne lando senora Urique podjechało do domu konsula. Woźnica okładał biczem parę tuczonych, niezgrabnych koni. Wysoki mężczyzna z siwymi wąsami wysiadł z powozu i po­dał ramię damie w czarnym stroju, której twarz była zasłonięta woalką.

Oboje weszli do domu, gdzie konsul przywitał ich wykwintnym, dyplomatycznym ukłonem. Przy biur­ku stał zgrabny młodzieniec o regularnych rysach, opalonej twarzy, o gładko zaczesanych kruczych wło­sach.

Senora Urique szybkim gestem odsłoniła twarz. — Była już w podeszłym wieku i włosy jej miejscami lśniły srebrem, lecz figura postawna i świeża cera o oliwkowym, odcieniu zachowały ślady urody.

Patrzała na młodzieńca oczyma pełnymi bolesnego wahania. Po czym spojrzała na jego lewą rękę. Z gło­śnym łkaniem krzyknęła: „Synu mój"! — i przy­cisnęła Małego Liano do serca.

Miesiąc upłynął, zanim Mały przyszedł na zapro­szenie do konsulatu.

Wyglądał teraz jak typowy młody cabalIero. Strój jego nosił piętno zagranicy, a sztuka jubilerów do­dawała mu splendoru. Brylant, więcej niż solidnych rozmiarów, skrzył się na jego palcu, gdy skręcał pa­pierosa.

— Co pan porabia? — zapytał Tucker.

— Nic szczególnego — odparł spokojnie Mały. — Dzisiaj po raz pierwszy jadłem pieczyste z iguany. To są wielkie jaszczury, sabe? Natomiast meksykań­ska wieprzowina z fasolą nie smakuje mi. Czy lubi pan pieczyste z iguany, mister Tucker?

Była godzina trzecia — o czwartej konsulowi zmie­nił się nastrój.

— Już czas przystąpić do działania, synku — mó­wił z przykrą miną — Postępuje pan ze mną nie­uczciwie. Już czwarty tydzień odgrywa pan rolę marnotrawnego syna. Mógłbyś codziennie dostać tłu­stego ciołka na złotym talerzu, gdybyś tego zaprag­nął. Cóż, mister Mały? Uważa pan za stosowne trzy­mać mnie tak długo na diecie? O co chodzi? Czy pań­skie oczy synowskie nie dostrzegły w Casa Blanca czegoś, co wygląda na forsę? Niech mi pan głowy nie zawraca. Wszyscy wiedzą, gdzie stary Urique trzyma pieniądze, i to dobre, rzetelne dolary amerykańskie. Co pan właściwie robi? Niech mi pan spróbuje powie­dzieć: „nic szczególnego".

— No, oczywiście — odpowiedział Mały, zachwy­cając się swym brylantem. — Pieniędzy tam nie brak. W puszce blaszanej, którą mój ojciec nazywa safe-sem, leży przeszło pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Co więcej, stary daje mi czasem kluczyk w dowód zau­fania.

— Więc na co pan czeka? — krzyknął ze złością konsul. — Nie zapominaj, że mogę w jednej chwili

roznieść ten cały domek z kart. Gdy stary Urique dowie się, że pan jest samozwańcem, to co pan my­śli, jak się z panem obejdą? O, pan jeszcze nie zna tego kraju, mister Mały z Texas. Z tutejszymi pra­wami nie ma żartów. Zmiażdżą pana, wsypią panu po pięćdziesiąt razów na każdym rogu placu. To, co z pana zostanie, rzucą na zagrychę aligatorom.

— Mogę pana zapewnić, przyjacielu — odpowie­dział Mały, wygodnie sadowiąc się na okrętowym szezlongu — że nic takiego się nie zdarzy. Moim zda­niem, wszystko jest w porządku.

— Co pan przez to chce powiedzieć? — zapytał Tucker stukając szklanką o biurko.

— Pański plan zawiódł. I jeśli kiedykolwiek będzie pan miał przyjemność rozmawiać ze mną, niech pan nie zapomina, że nazywam się don Francisco Urique. Gwarantuję panu, że odpowiem na to właściwie. Po­zwolimy pułkownikowi Urique zachować jego kasę. Jego malutki blaszany safes jest równie bezpieczny jak safes z mechanizmem zegarowym w Narodowym Banku w Laredo.

— Chce mnie pan wykiwać?

— Właśnie! — odpowiedział wesoło Mały. — Za­mierzam pana wykiwać. A teraz wytłumaczę panu, dlaczego. Pierwszego zaraz wieczoru w domu puł­kownika zaprowadzono mnie do sypialni. Żadnych sienników na podłodze — prawdziwy pokój z praw­dziwym łóżkiem i innymi hokus-pokusami. Wchodzi moja matka, okrywa mnie kołdrą, poprawia. „Pan-chito — powiada — mój mały zgubiony chłopcze, Bóg raczył mi cię zwrócić. Zawsze będą Go za to bło­gosławiła". Te czy inne tego rodzaju duby smalone. I na nos stoczyła mi się jedna czy dwie krople desz­czu. Nie mogę tego zapomnieć, mister Tucker. I to powtarza się codziennie. I tak być powinno. Niech pan nie myśli, że mówię to dlatego, że mi z tym wy­

godnie. Jeśli pan ma takie myśli, to niech pan je za­trzyma przy sobie. Mało miałem do czynienia z ko­bietami, no i matek nie miałem znowu tak wiele, ale tę damę musimy bałamucić do końca. Jeden raz wy­trzymała, drugiego ciosu nie zniesie. Jestem wielki nicpoń i może nawet bies, i nie Bóg mnie zesłał na tę drogę, lecz pójdę nią do końca. Odtąd niech pan pamięta, że jestem don Francisco Urique.

— Dziś jeszcze wyjawię im całą prawdę i powiem wszystkim, kim ty jesteś, dubeltowy oszuście!

Mały podniósł się, spokojnie schwycił konsula za gardło i zapędził go w kąt. Następnie wyciągnął 45-kalibrową spluwę z rączką z masy perłowej i przy­stawił chłodny wylot do ust konsula.

— Opowiedziałem panu, dlaczego tu przyjecha­łem — rzekł ze swym dawnym mrożącym uśmie­chem. — Jeśli stąd wyjadę, to jedynie z powodu pana. Nie zapomnij o tym nigdy, przyjacielu. No, jak się nazywam?

— Eeee ... don Francisco Urique — z trudem wy­krztusił Tucker.

Z zewnątrz doniósł się turkot, krzyk i trzaskanie z bicza. Mały schował rewolwer i podszedł do drzwi;

lecz natychmiast wrócił do drżącego Tuckera i wy­ciągnął lewą rękę.

— Jest jeszcze jeden powód — zaczął powoli — dla którego wszystko powinno zostać w obecnym sta­nie. Chłopak, którego zastrzeliłem w Laredo, miał na lewej dłoni taki sam rysunek.

Staromodne lando don Santosa Urique z hukiem podjechało do ganku. Senora Urique w jasnej sukni z białych koronek wychyliła się z powozu. Jej ciem­ne oczy jaśniały szczęściem.

Madre mio, yo yengo! — idę, mamo! — zawo­łał młody don Francisco Urique.

ALEKSANDER OLSZAKOWSKI

CHIŃSKI BOKSER

PORTIERKA domu w którym mieszkałem, rzekła:

— Jeśli pan chce, mogę dać adres. Ta sprawa jest do załatwienia.

Wiadomością podzieliłem się z kolegami i zaraz po wykładach udaliśmy się pod wskazany adres. Było nas ośmiu. W jakimś niepozornym domu, w dzielnicy łacińskiej Paryża przy rue Marsailles, przyjęła nas maleńka, szczupła kobiecina. Pokój przeznaczony do ćwiczeń zaimponował nam rozmiarami. Na środku leżała ogromna mata. Pod ścianami stały przeróżne przyrządy gimnastyczne: drabinki, poręcze, uchwyty sprężynowe oraz hantle, babki żelazne i sztangi róż­nej długości. Obok drzwi, na ścianie, widniała foto­grafia wąsatego mężczyzny z twarzą mopsa. Bynaj­mniej nie wyglądał na sportowca. Raczej na rzeźnika i tak było w istocie.

Podczas gdy rozglądaliśmy się po pokoju, kobie­cina opowiadała:

— Dopóki żył mój mąż, proszę panów, to w tym pokoju co dzień było pełno. Przychodzili różni siła­cze i tarzali się na macie, ćwiczyli na przyrządach i uprawiali niby trening. A nieboszczyk mój ćwiczył najwięcej. Doktor Brabande, który przychodził czę­sto przyglądać się zapasom, mawiał:

— Uważaj, Dalmond, abyś nie przetrenował serca.

Zachorujesz, przyjdzie gorączka i klapa. A przede wszystkim nie jedz tak dużo mięsa!

— Ale jak tu nie jeść, kiedy się ma jatkę? Mój mąż odpowiadał, że mięso daje siłę. A miał ją rzeczy­wiście, Boże święty! Te łańcuchy, co tu w kącie leżą, rwał jak nici bawełniane. W kieszeni nosił zawsze parę podków końskich i kiedy był w towarzystwie, przyjmował zakłady i łamał podkowy. A raz, dawno temu, jeszcze przed wojną, przyjechał z Ameryki si­łacz polski Cyganiewicz i występował w cyrku. Co dzień wieczorem ogłaszał z areny, że da tysiąc dola­rów temu, kto go położy albo wytrzyma przeciw me­mu dziesięć minut. To mój poszedł i pół godziny ta­rzali się na arenie. Jeden drugiego nie mógł pokonać. Honorowy był ten Cyganiewicz. Zapłacił trzy tysiące dolarów i namawiał męża, aby jechał z nim do Ame­ryki, to wielkie pieniądze razem zrobią. Stawiał tyl­ko za warunek posłuszeństwo względem "menażera". To znaczy w umówionych spotkaniach czasem trzeba się położyć, niby przegrać. A mój mąż roześmiał się i odpowiedział, że nigdy ten lepszy nie będzie leżał dobrowolnie pod tym gorszym za żadne pieniądze. No i nie porozumieli się. Cyganiewicz wyjechał, a myś­my zaczęli rozglądać się za kupnem jakiejś fermy, chcąc założyć hodowlę świń i zaopatrzyć jatkę we własne mięso. I wtedy przyszło nieszczęście. Wraca­liśmy późnym wieczorem z podmiejskiej okolicy Pa­ryża, dokąd nas zaprowadził jakiś pośrednik. Później okazało się, że to był nicpoń w zmowie z apaszami. Mój mąż tak był pewny swej siły, że nosił pieniądze przy sobie. Mawiał przy tym, że są bezpieczniejsze niż w banku. Bo to Marta Hanau, Stawisky i inna hołota bankierska dość nakradli się pieniędzy drob­nych ciułaczy, robiąc umyślne plajty. Była noc. — Ostatni pociąg odszedł i trzeba było iść pieszo do krańców miasta. Ferma nam się nie spodobała i do

kupna nie doszło. Kiedy znaleźliśmy się na jakiejś odludnej ulicy, pośrednik zaczął gwizdać marsza. — Niby dla dodania sobie odwagi, a potem w śledztwie okazało się, że to był sygnał. Mojemu mężowi spo­dobała się melodia i zaczął też gwizdać. Ja szłam milcząc i modliłam się w duchu, aby dojść jak naj­prędzej do metro albo przystanku autobusowego, albo złapać zabłąkane w tym odludziu taxi. Nagle z ja­kiejś bramy wypadli apasze. Było ich kilkunastu. Po­średnik zniknął. Zanim zdążyłam zdać sobie sprawę, że to jest napad, było już po wszystkim. Błysnęły noże. Uczułam wielki ból w boku, drugi w ramieniu i straciłam przytomność. Ocknęłam się dopiero w szpi­talu na drugi dzień. Mąż mój nie żył. Zmarł z upły­wu krwi, zanim nadeszli ludzie i znaleźli nas na uli­cy. Śledztwo nawet nie wykryło sprawców. Natural­nie pieniądze przepadły. Jatka po śmierci męża led­wo starcza na życie. Zawsze co mężczyzna to męż­czyzna. Umiał sobie radzić. A te żelaza i przyrządy postanowiłam sprzedać.

Wygłosiwszy to przydługie opowiadanie kobiecina spojrzała na nas wyczekująco. Słuchaliśmy z zain­teresowaniem, po czym jeden z nas, najbardziej obe­znany z handlową stroną życia, Amerykanin Joe Bur-ton, zapytał rzeczowo:

— Ile to ma kosztować?

Kobiecina wymieniła sumę, która wydała się nam zbyt wygórowana jak na nasze studenckie możliwości finansowe. Burton jednak przerwał naszą naradę machnięciem ręki:

— Ja zapłacę. Moja waluta jest najsilniejsza. Ich franki mogę kupować na kilogramy.

W ten sposób powstał nasz klub sportowy. Sprawa udała się o tyle, że wynajęliśmy nawet ten pokój, w którym znajdowały się przyrządy. Był chłodny i powietrza miał dużo, bo okna wychodziły na Sek-

wanę. Każdy z nas dorobił sobie klucz, aby mógł do­wolnie ćwiczyć w różnych godzinach. Obok pokoju znajdowała się łazienka w opłakanym stanie, z nie­czynnym prysznicem. Doprowadziliśmy ją do ideal­nego porządku. Ostatnim naszym wydatkiem było za­angażowanie odpowiedniego trenera. I w tym wy­padku udało nam się nadspodziewanie, bowiem Fran­cuz z naszej paczki sprowadził człowieka, który tre­nował przez długie lata ze słynnym asem boksu fran­cuskiego — Carpentierem.

Rozpoczęliśmy intensywne ćwiczenia. Wzdłuż Se-kwany, w chłodnym powietrzu poranka, odbywały się biegi. Na macie w pokoju pierwsze spotkania bokser­skie. Nie wszyscy mieli jednakowy start. Niektórzy z nas ćwiczyli jeszcze za czasów szkolnych, lecz nie opanowali techniki boksu; inni w większym lub mniejszym stopniu znali tę dyscyplinę sportu, celo­wał w niej zwłaszcza Amerykanin Burton. Nikt z nas nie mógł z nim się mierzyć, nawet Anglik Crawford, o którym nasz trener mawiał, że niewiele mu potrze­ba do osiągnięcia przyzwoitego poziomu. Ciosy ręka­wic Burtona były jednak mordercze. Jego lewy sier­powy ścinał z nóg, jego nokaut pozbawiał przytom­ności na długie minuty. Siła uderzeń Burtona była tak wielka, że nawet trener musiał uważać.

I oto zdarzyło się pewnego dnia, że Francuz z na­szej paczki sprowadził Li-Hoń-Czu, Był to smukły-, wysoki Chińczyk o twarzy bladej, z lekkim żółtym odcieniem. Studiował również medycynę jak my i był zapalonym amatorem sportu bokserskiego. Mieli z Francuzem jednakową wagę i to sprawiło, że nasza ósemka powiększyła się do dziewięciu. Przyjęliśmy Chińczyka z radością. Jeden tylko Burton gwizdnął i wycedził przez zęby:

— Zółciak!

Li-Hoń-Czu zagryzł wargi i udał, że nie zrozumiał.

Francuz jednak nastroszył się jak kogut, podszedł do Amerykanina i rzekł wojowniczo:

— Słuchaj, Burton! Tu jest Francja, a nie Stany Zjednoczone. Zrozumiałeś?

Amerykanin swoim zwyczajem machnął ręką i wró­cił do ćwiczeń. Myślałem, że na tym się skończy nie­zrozumiała dla nas, Europejczyków, niechęć niektó­rych Amerykanów do ludzi innej rasy. Kiedy skoń­czyliśmy ćwiczenia i przystąpiliśmy do treningu za­sadniczego, nagle Burton zawołał patrząc ze złością na Chińczyka:

— A teraz broń się!

Zanim zdążyliśmy zrozumieć o co chodzi, było już po spotkaniu. Chińczyk przyjął wyzwanie, stanął w postawie bokserskiej i zasłonił twarz rękawicami. Jednak potężny lewy sierpowy Amerykanina roztrą­cił jego ręce jak źdźbła słomy i zwalił go z nóg,

Czerwony z gniewu Crawford podszedł do Burtona i rzekł twardym głosem:

— Joe! Jesteś świnia, a nie sportowiec. On waży co najmniej o dziesięć kilo mniej!

Rosjanin zaś stanął na wprost Amerykanina i prę­żąc ogromne mięśnie zapytał krótko:

— A może by tak ze mną?

Nasz trener otworzył usta, aby również wypowie­dzieć swoją uwagę, gdy Li-Hoń-Czu lekko zerwał się z maty.. i odsunąwszy łagodnie Rosjanina, rzekł z pewnym trudem:

— Ja chcę z nim walczyć.

Osłupieliśmy wszyscy, zaś Burton roześmiał się szyderczo i odparł:

— Swoją porcję zawsze dostaniesz, ale wtedy, kie­dy ja będę miał na to ochotę.

I oto płynęły dni i tygodnie, a wreszcie miesiące i co pewien czas Burton rzucał wyzwanie Chińczy­kowi.

A potem odbywała się masakra. Tak nazywaliśmy spotkania między nimi. Chińczyk padał na matę jak mokra szmata i z trudem podnosił się oszołomiony ciosem, aby w następnych sekundach znów walić się na matę. Próbowaliśmy nie dopuszczać do tych spot­kań, jednak upór Chińczyka był nieubłagany. Wy­starczał okrzyk Burtona: — "a teraz broń się", kiedy Li-Hoń-Czu podrywał się jak koń spięty ostrogą, na­kładał gorączkowo rękawice i stawał przed Amery­kaninem. Burtona bawiła ta sytuacja i w zależności od humoru albo kończył przeciwnika w ciągu sekun­dy, albo pozwalał mu łaskawie na wymianę ciosów. Trener nasz, patrząc na to, od pewnego czasu uśmie­chał się zagadkowo, a kiedy go zapytałem o przyczy­nę, rzekł:

— Nie znacie jeszcze Chińczyków. To przyszłość

świata.

Po czym szepnął mi do ucha:

— Li-Hoń-Czu trenuje codziennie ze mną. Cier­pliwość i wytrwałość są u niego wprost niezwykłe,

Opinia trenera nie była dla mnie niespodzianką, każdy z nas bowiem widział w Chińczyku materiał na pierwszorzędnego boksera. Różnica jednak w bu­dowie ciała między Burtonem a Li-Hoń-Czu była tak rażąca, że wynik spotkania, nawet w dalekiej przysz­łości, był dla nas łatwy do przewidzenia. Burton mu­siał zawsze wygrać. Nikt z nas nie mógł długo wy­trzymać jego szalonych ciosów. Prawie każdy 'zapoz­nał się z jego nokautem z wyjątkiem Rosjanina, któ­ry przegrywał z Burtonem zazwyczaj na punkty.

Upłynął rok i zbliżały się wakacje. Trenowaliśmy bez przerwy. Burton od dawna stracił ochotę do na­pastowania Chińczyka, znudziła mu się ta zabawa. Li-Hoń-Czu, jak zwykle małomówny i powściągliwy, przypatrywał się bystro spod zmrużonych powiek, oczekując znanego okrzyku. Okrzyk jednak nie na-

stępował i nasz trening odbywał się bez przykrych zadrażnień.

Wreszcie nadszedł dzień pamiętny dla nas wszyst­kich. Od pewnego czasu trener i Chińczyk zachowy­wali się tajemniczo. Obserwując trening Burtona, wymieniali między sobą krótkie i zagadkowe uśmie­chy i zaprzestali walk ćwiczebnych ze sobą.

Przed wyjazdem na wakacje spotkaliśmy się po raz ostatni na wspólnym treningu. Jak zwykle po ćwiczeniach, nadszedł czas spotkań. Zaledwie jed-nak pierwsze dwie pary zdążyły nałożyć rękawice, Li-Hoń-Czu stanął przed Amerykaninem i krzyknął;

— A teraz broń się!

Zdumiony Burton spojrzał na Chińczyka, potem na nas i parsknął krótkim śmiechem.

— A tobie co się stało? — zawołał.

— Tchórzysz?

Zapadła cisza. W głosie Chińczyka było coś szcze­gólnego. Odczuliśmy, że w tym wypadku chodzi

o coś więcej niż spotkanie bokserskie między kole­gami.

— Zaczynaj! — warknął Burton. — Ja skończę! Mimo tej zapowiedzi rozpoczął walkę, zadając cios lewym sierpowym; po błyskawicznym uniku, Chiń­czyk w następnej chwili przyjął ponowny cios na gardę i przystąpił do ataku.

Był to niezapomniany widok. Li-Hoń-Czu poru-szał się dookoła Burtona jak baletmistrz w tańcu wojennym. Ciało jego przedstawiało jeden splot drgających mięśni. Piękne, wysmukłe nogi odbijały się od maty niemal eterycznie, z niesłychaną lek­kością. Natomiast tempo uderzeń sprawiało wraże­nie. że Amerykanin otoczony był wieńcem rękawic, których każdy cios oszałamiał precyzja i zręcznością. To było szaleństwo szybkości. Wydawało się nam. że Burtona atakuje, nie jeden Chińczyk, lecz dziesięciu,

że Li-Hoń-Czu, niczym chiński bożek, ma kilkana­ście rąk. Furia uderzeń spowodowała, że Burton wrósł w matę na sprężonych do skoku nogach i gło­wę wtulił w ramiona. Lecz nie wyrzucił swego mor­derczego ciosu, po prostu nie mógł. Uderzenia jego, które miały być groźne i zmierzały do przerwania ataku przeciwnika, trafiały w próżnię lub zsuwały się po rękawicach Chińczyka.

Patrzyliśmy z zapartym oddechem. Żaden z nas nie poruszył się nawet, wchłaniając oczyma widowi­sko, które sparaliżowało nas wszystkich. Anglik, który sięgał właśnie po ręcznik, zastygł z ręką wy­ciągniętą przed siebie. Francuz, siedzący w otwar­tym oknie, z dłońmi splecionymi na podkurczonym kolanie, przestał się kołysać. Gwizdał jakiś nowy przebój paryski i teraz jego nieruchome wargi, wy­ciągnięte w ciup, wyglądały dość zabawnie. Rosja­nin, naciągający sprężyny do ćwiczeń, skamieniał w tej pozycji. Atletyczny Niemiec, wyciskający że­lazną „babkę", przytulił ją bezmyślnie do piersi i stał na rozkraczonych nogach patrząc na walczą­cych. Szwed i Holender, oparci o siebie czołami w ja­kimś nowym, wynalezionym przez siebie ćwiczeniu gimnastycznym, tworzyli jakby posąg braci sjam-skich splecionych w uścisku i zapatrzonych z podzi­wem na to, co się działo. Brzmiał nam jeszcze w uszach bojowy okrzyk Chińczyka:

— A teraz broń się!

Tymczasem Li-Hoń-Czu atakował bez przerwy. Grad ciosów dudnił głucho w pokoju, nogi z lekkim śliz­giem deptały matę. W czarnych oczach Chińczyka widniało upojenie. Promieniał cały porywem siły i zręczności. To nie była walka, lecz pieśń walki w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu. Jej groźne piękno oczarowało nas wszystkich.

Nagle dwa następujące błyskawicznie po sobie

nokauty, zadane z matematyczną wprost dokładno­ścią w jedno i to samo miejsce, spowodowały, że Burton zachwiał się i przyklęknął. Ogromne jego mięśnie oklapły jak baloniki, z których uciekło po­wietrze. W następnej sekundzie drugie kolano ude­rzyło o matę. Chińczyk skamieniał przed klęczącym przeciwnikiem. A tymczasem Amerykanin poruszył nieporadnie głową, wyrzucił przed siebie ramiona i ciężko zwalił się na bok, bez przytomności.

Skoczyliśmy wszyscy na równe nogi. Anglik sta­nął nad leżącym Amerykaninem i zaczął głośno wy­liczać. Francuz, gwiżdżąc ogłuszająco, zatańczył ja­kąś wściekłą sarabandę. Praktyczny Niemiec przy­klęknął przy Burtonie i badał puls pokonanego;

Anglik doliczył do trzydziestu, zanim drgnęły po­wieki nieprzytomnego. Rosjanin, Szwed i Holender podbiegli do Chińczyka. Li-Hoń-Czu, porwany przez trzy pary potężnych ramion, wyleciał w powietrze niemal pod sufit przy ogłuszającym ryku. Naj­głośniej darł się Rosjanin, jego przerażający bas zda­wał się rozsadzać ściany pokoju. Ja śmiałem się przez łzy, waliłem się po udach i wykrzykiwałem słowa bez sensu. Wreszcie Li-Hoń-Czu, ustawiony troskli­wie na nogach, spojrzał na nas błyszczącymi oczyma. Nagle rzucił rękawice i porywczo podszedł do powsta­jącego Burtona, któremu Anglik i Niemiec rozsznu-rowali ręce. Głos Li-Hoń-Czu brzmiał miękko i przy­jaźnie, kiedy rzekł:

— A teraz zgoda, przyjacielu!

Burtom, jeszcze oszołomiony walką, spojrzał nań — i na jego twarzy pojawił się dobroduszny i pełen uznania uśmiech. W następnej chwili wysmukla i nerwowa ręka Chińczyka zniknęła w serdecznym uścisku potężnej dłoni Amerykanina.

MICHAŁ PRISZWIN

CÓRKA FACELII

ZUPEŁNIE straciłem ją z oczu i wiele lat upłynęło od tego czasu. Jej rysy tak bardzo zatarły mi się w pa­mięci, że już bym nie poznał jej twarzy. Jedynie oczy, podobne do dwu północnych gwiazdeczek — tak, te oczy poznałbym na pewno. Zdarzyło się kie­dyś, że wstąpiłem do sklepu komisowego, by coś so­bie kupić. Udało mi się poszukiwaną rzecz znaleźć i nabyć. Z czekiem w ręku stanąłem w kolejce. Tuż obok była druga kolejka, złożona z tych, co mieli same grubsze pieniądze, bo w kasie zabrakło drobnych. Pewna młoda kobieta z tej drugiej kolejki poprosiła mnie o zmianę pięciorublówki: potrzeba jej było dwóch rubli. Ja miałem drobnymi tylko dwa ruble i z radością zaproponowałem, żeby je wzięła ode mnie . . .

Prawdopodobnie nie zrozumiała, że chcę po prostu dać jej, podarować pieniądze. Lub może była taka miła, że przemogła w sobie uczucie fałszywego wsty­du i chciała wznieść się ponad małostki. Niestety, podając pieniądze spojrzałem na nią i nagle poznałem te same oczy, takie same dwie gwiazdeczki północne, jakie miała Facelia. W tej jednej chwili zdążyłem zajrzeć przez te oczy w głąb jej duszy i zdążyłem po­myśleć przelotnie, że to może „jej" córka ...

Ale wziąć ode mnie pieniądze po takim moim przy­glądaniu się było już dla niej niepodobieństwem.

Albo może dopiero teraz zdała sobie sprawę, że chcę jej — nieznajomej — pieniądze te podarować.

No proszę, wielkie mi rzeczy, dwa ruble całej pa­rady! Wyciągnąłem rękę z pieniędzmi.

— Nie! — rzekła. — Nie mogę tak wziąć od pana. A ja w tej chwili, poznając te oczy, gotów byłem oddać jej wszystko, com miał, gotów byłem na jedno jej słówko pobiec gdzieś i przynieść jej jeszcze, jeszcze... Spojrzałem błagalnym wzrokiem jak naj-nędzniejszy z nędzarzy i poprosiłem:

— Niechże pani weźmie ...

— Nie! — powtórzyła.

A kiedy przybrałem wygląd człowieka ogromnie nieszczęśliwego, opuszczonego, udręczonego bezdom­nością, jakby coś zrozumiała, uśmiechnęła się tym samym, dawnym uśmiechem Facelii i powiedziała:

— Zróbmy tak: pan weźmie ode mnie pięć rubli, a da mi dwa. Chce pan?

Z zachwytem wziąłem od niej pięć rubli i widzia­łem, że ten mój zachwyt zrozumiała dobrze i oceniła.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
WIELCY WYNALAZCY
zagubione wynalazki tesli(1)
wychowawcy profesjonalni i nieprofesjonalni a błęsy wychowawcze
Wykład 2 od profesora Biniaka
edukacja wynalazki XIX wieku
Wynalazki XIX w 2
(subsydia profesorskie po raz drugi) FLPELPZE34MTBQ3W3YL34RY5OCNVWBTZZH5FFAA
Magnatec Professional GF 0W 20
Asembler dla procesorow Intel Vademecum profesjonalisty asinvp
Backwinkel Telefonujte profesionalneGrada
CorelDRAW 11 Vademecum profesjonalisty Tom 2
zakazy u p.Profesor2, 5 ROK, CHOROBY ZAKAŹNE
Gielda do profa, VI rok, VI rok, Ortopedia i traumatologia, Ortopedia i traumatologia, Zaliczenie, Z

więcej podobnych podstron