Pani Aniela jeszcze nie strzela... Jeszcze nie - jak zauważył mój amerykański korespondent - bo na tym etapie, jak przewidział poeta - „strzelać nie kazano”, ale to nie znaczy, że nie można zrobić niczego innego. Toteż Pani Aniela oświadczając, że przeciwnikom ratyfikacji traktatu lizbońskiego „nie poda ręki”, dała wyraz nie tylko swemu zniecierpliwieniu i irytacji, że długoletnie finansowanie przez Niemcy zabawy w jedność europejską może znowu nie przynieść upragnionego, formalnego przypieczętowania Anschlussu, ale również dała sygnał wszystkim folksdojczom, z jakiego klucza wypada im teraz, to znaczy - na tym etapie - śpiewać. I zaraz niezależne media, jakby się umówiły, chociaż wiadomo, że jako niezależne, wcale się nie namawiają, rezerwę wobec traktatu lizbońskiego zaczęły uznawać za coś nieprzyzwoitego, moralnie dyskwalifikującego, a nawet - zbrodniczego. Nie tylko zresztą media, bo zmianę tonu dało się zauważyć również w świecie nauki, zwłaszcza w tych jej rejonach, gdzie niepostrzeżenie przechodzi ona w świat propagandy. Wybitny reprezentant tubylczego Salonu, pan prof. Ireneusz Krzemiński, w rozmowie z redaktorem „Rzeczpospolitej” zaraz powiedział, że „Libertas może i nie mówi głośno, że jest antyeuropejska, ale akurat w Polsce animuje najgorsze antyeuropejskie kreatury z naszej polityki”. Pewnie miał na myśli senatora Krzysztofa Zarembę, który jeszcze niedawno żadną kreaturą nie był, bo w Platformie Obywatelskiej ratował Polskę przed kaczyzmem, za co nie tylko pani Aniela, ale nawet zimny czekista Putin nie mogli się go, a właściwie nie tyle „go”, co Platformy nachwalić, więc i prof. Krzemiński nie ośmielał się inaczej. Dzisiaj jednak pan senator Zaremba przeszedł do Libertasa, no a poza tym pani Aniela rozkazała myśleć po nowemu, więc i pan profesor nie da się nikomu wyprzedzić w gorliwości. Stąd te „kreatury”. Zresztą mniejsza już o tę gorliwość, bo moralne dyskwalifikowanie nosicieli poglądów „antyeuropejskich” jest bardzo podobne do znanego w przeszłości ostracyzmu wobec nosicieli skłonności „antyradzieckich”. Jeśli weźmiemy pod uwagę okoliczność, że Związek Radziecki, przepoczwarzając się („bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, miast motyla, nędzna wykluje się poczwara”) w Unię Europejską zmienił również położenie, to w dyskwalifikującej moralnie „antyeuropejskości” nie widzimy już niczego nadzwyczajnego, tylko starą, poczciwą „myślozbrodnię”. Uznanie rezerwy wobec traktatu lizbońskiego za myślozbrodnię nie tylko zwalnia z wszelkiej dyskusji z myślozbrodniarzami, ale również nobilituje myślącego prawidłowo, a powiedzmy sobie szczerze - któż by nie chciał, żeby jego zadowolenie z własnego rozumu zostało potwierdzone przez całe stado? Dlatego nawet panu profesorowi Krzemińskiemu, skądinąd spostrzegawczemu i kiedy trzeba - nawet składającemu dowody posiadania szczególnego rodzaju mądrości zwanej sprytem, nie przychodzi w ogóle do głowy, że atrakcyjność Europy, tzn - cywilizacji europejskiej, a kto wie, czy nawet nie największa jej siła i zaleta, tkwiła w różnorodności, którą traktat lizboński, a ściślej - zawarta w nim tzw. zasada lojalnej współpracy właśnie likwiduje. Zasada lojalnej współpracy stanowi, że władze Unii Europejskiej mogą zablokować każde działanie państwa członkowskiego pod pretekstem, że mogłoby ono zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii. Znaczy - jeśli nawet tu i ówdzie dopuszczać się będzie „narodowe formy”, to tylko pod warunkiem, iż będą one tylko opakowaniem „socjalistycznych treści”. Jak się bez trudu możemy domyślić, samo moralne dyskwalifikowanie nie wystarczy, zwłaszcza w sytuacji, gdy na stanowiskach autorytetów moralnych rozpierają się działacze partii komunistycznych, czy konfidenci tajnej policji. Zasada lojalnej współpracy musi zostać zabezpieczona bardziej zdecydowanymi środkami, więc tylko patrzeć, jak we wszystkich państwach Eurosojuza wprowadzone zostaną do kodeksów karnych postanowienia penalizujące tak zwana „mowę nienawiści”. Z takim właśnie apelem wystąpiło w lutym br. walne zgromadzenie członków i stowarzyszeń przeciwko homofobii - żeby odpowiednio wzbogacić artykuły 119, 256 i 257 kodeksu karnego. Podobne przygotowania zaawansowane są również w Ameryce, bo przecież polityczna poprawność, czyli nowa odmiana marksistowskiego totalniactwa i tam szerzy się z szybkością płomienia. Jak mogliśmy przekonać się na podstawie wydanej za pieniądze ambasady Królestwa Niderlandów w Warszawie książki Sergiusza Kowalskiego i Magdaleny Tulli „Zamiast procesu”, za język nienawiści może być uznane wszystko, co tylko nie spodoba się płomiennym szermierzom miłości i postępu. Ale nienawiść nie unosi się w powietrzu. Język nienawiści pojawia się za sprawą jej nosicieli, zatem nie wystarczy zwalczanie skutków i prędzej czy później trzeba będzie sięgnąć do przyczyn. Taka konieczność pojawiła się w początkach lat 90-tych w Republice Południowej Afryki, gdzie małżonka Nelsona Mandeli, pani Mandelina, nie mogąc już dłużej znieść nienawiści, zakładała nienawistnikom na szyje płonące opony samochodowe, za jednym zamachem kładąc z ten sposób kres zarówno nienawiści, jak i jej nosicielom. I słusznie, bo cóż w końcu na tym świecie pełnym złości bardziej zasługuje na znienawidzenie, niż właśnie nienawiść i nienawistnicy? Z pozoru mogłoby się wydawać, że jest to wypędzanie diabła szatanem, ale pozory mylą, bo jeśli to nawet uznać za nienawiść, to przecież w jej szlachetnej odmianie, bo pozostającej w służbie tolerancji i miłości. Taki właśnie charakter miała sławna nienawiść klasowa, dlatego również i dzisiaj nie jest zasadniczo potępiana, w odróżnieniu od nienawiści, dajmy na to, rasowej.
Przekonał się o tym Benedykt XVI, który podczas swojej wizyty w Izraelu robił co tylko mógł, żeby zasłużyć na życzliwą recenzję rzeczników żydowskiej opinii, najwidoczniej pozostającej w jakimś związku z finansowymi podstawami egzystencji Stolicy Apostolskiej. I potępił antysemityzm i nawet włożył odkrytkę do Pana Boga do skrzynki pocztowej w szparze Ściany Płaczu - ale nic mu to nie pomogło, bo „milczał” na temat „odpowiedzialności ludzi Kościoła za wielowiekowe pielęgnowanie nienawiści do judaizmu, która pomogła nazistom w przekonaniu Niemców do całkowitego wyniszczenia Żydów” - podsumował Izrael Meir Lau - przewodniczący Rady Instytutu Yad Vashem i były naczelny rabin Izraela. „Milczał” - a przecież powinien się przyznać i w ten sposób wyjść naprzeciw oczekiwaniom nowej polityki historycznej, której celem jest znalezienie zastępczego winowajcy nie tylko fizycznego, ale i moralnego sprawstwa. „Miał szansę wygłoszenia najważniejszego przemówienia życia” - melancholijnie skwitował „milczenie” Benedykta XVI Szewach Weiss. Najwyraźniej drugiej szansy już chyba nie dostanie. Skoro zatem walka z nienawiścią będzie musiała objąć również nieprzeliczone rzesze jej aktualnych i potencjalnych nosicieli, trzeba będzie jakoś izolować ich od zdrowego społeczeństwa. Ale - jak uczy doświadczenie - każda izolacja, niechby intencjonalnie nieodwołalna, zawiera w sobie ryzyko tymczasowości i dlatego nie można wykluczyć rozwiązań ostatecznych. Oczywiście nie na tym etapie, kiedy to pani Aniela jeszcze nie strzela, tylko na następnym. SM
Dyrektywy, CIA i cienie W jednym ze swoich opowiadań Stanisław Lem pisze o wojnie, jaka toczyła się na pewnej planecie. Kiedy się zakończyła, zaraz wybuchła na nowo, ponieważ strony wojujące nie mogły ustalić kto wojnę przegrał, a kto wygrał. Wygląda na to, że ta sytuacja może powtórzyć się i u nas, bo po salomonowym wyroku Trybunału Konstytucyjnego zwolennicy pana prezydenta twierdzą, że pan prezydent wygrał, a pan premier przegrał, a z kolei zwolennicy pana premiera twierdzą, że jest odwrotnie - że to pan premier wygrał, a przegrał pan prezydent. A wyrok jest salomonowy, bo Trybunał ustalił, że pan prezydent, jeśli tylko zechce, to może brać udział w szczytach Unii Europejskiej i nie musi nikogo pytać o zgodę - ale stanowisko Polski na te szczyty przygotowuje i przedstawia rząd, a w jego imieniu - pan premier. Ponadto Trybunał surowo przykazał, by obydwaj dygnitarze ze sobą „współpracowali”.
Ten wyrok nie ma oczywiście żadnego znaczenia, bo Trybunał Konstytucyjny ocenia sytuację na podstawie konstytucji z roku 1997. Tymczasem stan faktyczny jest zupełnie inny, niż zapisy konstytucyjne. Na przykład wcale nie jest takie oczywiste, czy stanowisko Polski na tak zwane „szczyty” Unii Europejskiej naprawdę przygotowuje Rada Ministrów. Może to być prawdą jedynie w tym sensie, że Rada Ministrów sporządza dokument opisujący stanowisko Polski - ale sporządza go według wskazówek prawdziwych ośrodków władzy. Jest to bardzo prawdopodobne nie tylko dlatego, że Komisja Europejska w ciągu ostatnich pięciu lat kierowała pod adresem Polski więcej niż jedną dyrektywę dziennie. Już choćby z tego powodu stanowisko Polski na „szczyty” Unii Europejskiej było wypadkową tych wszystkich dyrektyw, których Rada Ministrów wcale nie tworzyła, tylko dostawała do wykonania. Ale to nie jest powód jedyny, ani nawet najważniejszy. Oto amerykański badacz tamtejszych tajnych służb twierdzi, że w Polsce z całą pewnością istniały tajne bazy CIA, a nawet - że prowadzone tam były śledztwa połączone ze stosowaniem tortur, ale - że rząd polski wcale nie musiał o tym wiedzieć. I jestem pewien, że tak właśnie było, bo niby w jakim celu starsi i mądrzejsi mieliby o takich sprawach informować polski rząd?
Wszyscy chyba jeszcze pamiętamy, że przed wyborami w roku 2007 Platforma Obywatelska przechwalała się swoim „gabinetem cieni”, a więc - gronem polityków, którzy od miesięcy, a może i lat przygotowywali się do objęcia konkretnych resortów. Politycy ci znali podobno sytuację w swoich branżach w najdrobniejszych szczegółach, w głowach mieli pełno zbawiennych pomysłów, a w szufladach - gotowe projekty ustaw i rozporządzeń. Kiedy jednak po wyborach przyszło do tworzenia rządu, to poza panią Ewą Kopacz, która jaka jest - każdy widzi - resorty objęli zupełnie inni ludzie, o których wcześniej nikt nie słyszał, jako o kandydatach na ministrów. Co ciekawsze - członkowie „gabinetu cieni” ustąpili im miejsca bez słowa. Taka rzecz nie mogła się wydarzyć bez bardzo ważnej przyczyny, której oczywiście opinia publiczna nie zna, więc jesteśmy skazani na domysły. Ale skoro już jesteśmy skazani, to się domyślajmy! Ja na przykład domyślam się, że skład gabinetu ktoś starszy i mądrzejszy premieru Tusku mógł zwyczajnie podyktować. Jeśli tak było rzeczywiście, a wykluczyć tego przecież nie można, to jest to poszlaka, iż punkt ciężkości władzy spoczywa gdzieś poza konstytucyjnymi organami państwa. A skoro tak, to wyrok Trybunału Konstytucyjnego nie ma żadnego znaczenia. SM
Polski osioł w niemieckim rydwanie Są już pierwsze efekty sławnego Partnerstwa Wschodniego, na które premieru Tusku pozwoliła nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela. Wcześniej pozwoliła Francji na własne kieszonkowe imperium w postaci Unii Śródziemnomorskiej, w zamian za wolną rękę w Europie Środkowej i Wschodniej. Z punktu widzenia niemieckiego było to ważne, ponieważ fundamentem niemieckiej polityki w Europie jest strategiczne partnerstwo z Rosją, którego kamieniem węgielnym jest wzajemne poszanowanie „terytorium kanonicznego”, więc w tym rejonie Niemcy nie życzą sobie żadnych niespodzianek. Pozwalając tedy premieru Tusku na Partnerstwo Wschodnie, a więc iluzję uczestnictwa w polityce europejskiej, obydwaj strategiczni partnerzy rozwiali mu jednocześnie wszelkie złudzenia mocarstwowe. Najlepszą tego ilustracją były przymilne miny ministra Sikorskiego podczas jego moskiewskiej wizyty u ministra Ławrowa. W ramach Partnerstwa Wschodniego Polska ma realizować wobec Ukrainy politykę niemiecką. I realizuje - a wymownym tego dowodem była nieobecność przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a także szefa Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Andrzeja Przewoźnika na konferencji „Państwo a pamięć ofiar. Nieupamiętnione ofiary zbrodni wołyńsko-małopolskiej”, zorganizowanej przez Rzecznika Praw Obywatelskich. Powodem tej absencji był protest Ambasady Ukrainy, której nie podobał się udział w konferencji księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, autora książki poświęconej temu ludobójstwu. W ten sposób rząd polski realizuje niemiecką i ukraińską polityką historyczną, której celem jest zatarcie pamięci o niemieckich i ukraińskich zbrodniach wojennych. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji niemiecki tygodnik „Der Spiegel” zaczyna otwarcie obwiniać Polskę za wymordowanie Żydów. Teraz już można. SM
Trójgłos o "ORLIKACH" W V-BLOGU z datą 20-V („Afera śmieszna, ale charakterystyczna”) opisałem problem prywatyzacji „Orlików” - przy okazji ze zwykłą u się zjadliwością wypowiadając się na temat subsydiowania czegokolwiek, narzucania wszystkim gminom takich samych standardów boisk - czyli: zwykłych poczynań biurokratów. Tak się akurat złożyło, że w Dąbrowie Górniczej wychodzi konserwatywne pismo „Zagłębie Wolności”, w którym był artykuł kol. Bartłomieja Kuczaka pt. „»ORLIK« - rozwój sportu - czy chwyt propagandowy?”. Autor - bez żadnej komunikacji ze mną, bo ja dwa dni temu nie wiedziałem w ogóle, że takie pismo wychodzi (ma i wersję online: http:/www.zaglebie-wolności.pl ) - a drukowane było dużo wcześniej - pisze to samo: „Ostatnio w Dąbrowie Górniczej pojawiła się inwestycja mająca na celu propagowanie sportu wśród młodzieży. Dnia 27.03.br. Na osiedlu Manhattan, w ramach ogólnopolskiego, rządowego programu „Orlik” mającego na celu zapewnienie boiska w każdej polskiej gminie, oddano do użytku nowoczesny obiekt sportowy. Powstał on przy Zespole Szkół nr 2. (…) Oprócz pokrytego sztuczną trawą boiska do piłki nożnej, możemy znaleźć tam dwa boiska do koszykówki, po jednym do piłki ręcznej i siatkówki oraz bieżnię długości 65 metrów. Poza wszystkimi wyżej wymienionymi elementami, obiekt posiada bogate zaplecze sanitarne. Znajdziemy tam natryski i szatnie, z których każdy może swobodnie korzystać. Cały kompleks jest ogrodzony 5-cio metrową siatką. Posiada także oświetlenie, co umożliwia użytkowanie boisk także po zmroku. Wszystko to zostało sfinansowane z budżetu Miasta Dąbrowa Górnicza przy wsparciu Ministerstwa Sportu i Turystyki a także Śląskiego Urzędu Marszałkowskiego. Jak łatwo można się domyślić, władze miasta zadbały o huczną oprawę uroczystości z okazji otwarcia dąbrowskiego „Orlika”. Zaproszono liczne osobistości. (…) Największą atrakcją była jednak obecność samego Mirosława Drzewieckiego - Ministra Sportu i Turystyki. (...) Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda ładnie. Miasto z pomocą władz województwa oraz rządu stawia na rozwój sportu wśród młodych ludzi. Funduje im bardzo nowoczesny obiekt, o którym do niedawna mogli tylko pomarzyć. Przypatrując się sprawie trochę bliżej można dojść do innych wniosków. Otóż większość ludzi zapewne zdaje sobie sprawę, że władza, wydając pieniądze z budżetu, kieruje się własnym interesem. Oczywiście jest on ukrywany pod płaszczem działalności dla dobra ogółu. Można jednak wyczuć chęć polepszenia sobie notowań. Z tego właśnie powodu wystawiono obiekt drogi, pełen luksusów i dodatków, bez których spokojnie można by się obejść. Samo utrzymanie nowo wybudowanego kompleksu będzie pochłaniać ogromne koszty. Nie muszę chyba dodawać, że wszystko to będzie pochodzić z pieniędzy podatników. Jeśli władzy naprawdę zależy na rozwoju i propagowaniu sportu, powinna wybrać nieco inne rozwiązanie. Otóż zamiast wydawać tyle pieniędzy na jeden kompleks, mogłaby zainwestować w budowę boisk przy tych szkołach, gdzie ich brakuje, bądź są one w fatalnym stanie. Jest to niestety problem wielu dąbrowskich szkół." (...) Dodam, że w Dąbrowie znajduje się ogromny „Aquapark” - do którego miasto, oczywiście, sporo dopłaca... I, dziwnym zbiegiem okoliczności, wczoraj w małopolskim „Dzienniku Polskim” pojawił się artykuł „Taniej - czyli podróby” - o tym, że władze m. Nowy Sącz odmówiły budowy „ORLIKA” - i natychmiast znalazły się pod ostrzałem. Nie, nie młodzieży; są inspirowane zapewne przez tych, którzy chcieli się nakraść przy budowie. Oskarżono rajców o to, że kierowali się... niechęcią do „Rządu” PO-PSL!!! „- Stanowczo zaprzeczam, jakoby rezygnacja Nowego Sącza z budowy stadionu z programu rządowego "Orlik 2012" miała podłoże polityczne - utrzymuje przewodniczący Rady Miasta Artur Czernecki. (…) Przewodniczący Czernecki w ostrych słowach skomentował dla "Dziennika Polskiego" pogłoski powtarzane w Nowym Sączu, jakoby miasto rządzone przez polityczną opcję Prawa i Sprawiedliwości ma ideologiczną niechęć do pomysłu rządu Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska. - To są obrzydliwe pomówienia, sugerujące, że próbujemy politycznie grać w przypadku dzieci i młodzieży - oburza się Artur Czernecki. - Nie przystąpiliśmy do programu "Orlik 2012" z prostego powodu. Zadecydowały względy ekonomiczne. "Orliki" z programu rządowego wychodzą w kosztach ponad 1,5 mln zł. Boisko ze sztuczną nawierzchnią do gier zespołowych przy Szkole Podstawowej nr 7 kosztowało dużo, dużo mniej. W tej chwili jest projekt następnego boiska przy Gimnazjum nr 5. Skandalem jest brak porządnego boiska w Zespole Szkół Podstawowych i Gimnazjalnych nr 1. Przypomnę, że od wielu lat to placówka specjalizująca się właśnie w edukacji sportowej. Ma duże osiągnięcia. Odwiedziłem tę szkołę niedawno i zapoznałem się z sytuacją. Tam też trzeba jak najszybciej budować porządne boisko. Nie możemy sobie jednak pozwolić, by budować te obiekty tak drogo, jak to wynika z doświadczeń z "orlikami". Nie chodzi więc o to, że to program rządu, tylko, że dla nas za drogi. Nasze boiska będą przypominać "orliki", będą mieć nawierzchnie sztuczne, oświetlenie, ale powstaną tańszym kosztem.
W podobnym tonie tłumaczy budowę imitacji "orlika" i ostrożność w podejściu do rządowego programu sekretarz Urzędu Miasta Marek Oleniacz. Od początku, jak podkreśla, obserwował, jak w regionie sprawdza się rządowy program "orlików": "Orlik 2012" to sztywny wzorzec projektowy konkretnej inwestycji, na którą rząd daje 333 tys. zł, marszałek tyle samo a resztę dokłada samorząd z różnych źródeł. Choć program zakładał boiska za milion, to samorządowa reszta czasem zbliża się do tej sumy. Inny montaż finansowy nie wchodzi w rachubę. Stąd nie wszystkie gminy w ciemno wchodzą w program, bo jednak trzeba dużo dołożyć. - Opowieści, że Sącz nie chce "orlików", bo to pomysł rządowy, są absurdalne - mówił nam wczoraj Marek Oleniacz. - Przecież korzystamy z wielu innych programów, które także można nazwać rządowymi. Jako miasto przymierzaliśmy się właśnie do "Orlika 2012". Myśleliśmy o terenach Sandecji, ale budowa tam "orlika" wiązałaby się z likwidacją boiska treningowego dla piłkarzy. (!!! JKM) (...) Jednak dziennikarz „DzPol” (WCH) komentuje to (zgodnie z tytułem!!) tak: „Przedwczoraj przekazanie "orlików" lokalnym społecznościom świętowano między innymi w Grybowie, Jazowsku i Sękowej. Grają na nich młodzi i dorośli w piłkę nożną, ręczną, siatkówkę, kosza i tenisa od rana do późnego wieczora. Oświetlone wieczorami kompleksy boisk widać z daleka i są naprawdę imponujące. - To był strzał w dziesiątkę, to się sprawdza - dodaje kierownik Kępa”. Akcja „ORLIKI” to taka sama „Wielka Budowla Socjalizmu” jak „Biełomorkanał” Lenina, autostrady Hitlera, Magnitogorsk Stalina czy „Tennessee Valley Authority” Roosevelta. Wyrzucanie pieniędzy na coś potrzebnego - ale nie w takim drogim wykonaniu. Już śp. Fryderyk Bastiat pisał „o tym, co widać - i czego nie widać”. Oświetlony „ORLIK” widać; setek tysięcy ludzi oszczędzających na żarówce, na chlebie, nie mogących otynkować swojego domu - bo zabrano im (bez ich wiedzy...) pieniądze na budowę „ORLIKÓW” - nie widać. Zwłaszcza, gdy się jest kierownikiem „ORLIKA” - wtedy ślepota staje się już kompletna. I tak dobrze, że rajcy dostrzegają zaniedbania na boiskach szkolnych... JKM
Dziadowskie państwo polskie Urzędnicy państwowi zbojkotowali odbywającą się pod patronatem Rzecznika Praw Obywatelskich sesję poświęconą ludobójstwu dokonanemu na polskich (ale także żydowskich, ukraińskich i czeskich) mieszkańcach Wołynia przez ukraińskich nacjonalistów z OUN/UPA i organizacji ich wspierających, a także przez ukraińskich SS-manów z dywizji “Galizien”. Przedstawiciel MSZ odwołał swą obecność w przeddzień spotkania, kilka godzin później odmówił uzgodnionego wcześniej wystąpienia odpowiedzialny za państwową ochronę pamięci o walce i męczeństwa narodu Andrzej Przewoźnik, który mówić miał o problemach związanych z upamiętnieniem zbrodni i jej ofiar. Nie wiem, jakie podano oficjalne powody (a co to ma za znaczenie?), na dziennikarskiej giełdzie szybko pojawiła się informacja, że siłą sprawczą był ambasador Ukrainy w Warszawie, który wykonał kilka telefonów z groźbą, że jeśli w obecności wysokich urzędników państwowych będzie się w Warszawie mówić o zbrodniach ukraińskiego nacjonalizmu, to on się obrazi. Wierzę, że tak było - pamiętam, jak w rocznicę zbrodni samo pojawienie się tegoż samego ambasadora w Sejmie wystarczyło, by marszałek lękliwie schował pod sukno zgłoszony przez część posłów projekt upamiętniającej ofiary rzezi rezolucji. To nie jest skandal. Skandal byłby wtedy, gdyby w taki sposób szarogęsił się w Warszawie ambasador ruski, niemiecki albo amerykański. To byłby skandal, bo w skandalu jest jeszcze jakiś sens, nawet jeśli to sens oburzający. Wiadomo, że jesteśmy cieniasami, a wymienione kraje to mocarstwa, więc pozwalamy im się kopać w tyłek w imię polityki realnej (”Tutaj można zrobić / historyczny przytyk / że co drugi volksdeutsch / był real-politik”, jak śpiewał Kelus). Ale kiedy dajemy się ustawiać ambasadorowi państwa miotającemu się na krawędzi istnienia, reprezentantowi opcji skrajnie nacjonalistycznej, przez miażdżącą większość narodu ukraińskiego odrzucanej, i wysłannikowi promującego nacjonalistyczną tradycję prezydenta, którego, wedle najnowszych sondaży popiera 2 (słownie: dwa!) procent ukraińskich wyborców - to sam nie wiem, jak to nazwać. To jakaś parodia, nonsens, paranoja. Ponure żarty, żałosne kpiny. Przyrodzona padalcowatość i służalczość naszej postkomunistycznej klasy politycznej, łącząca totalny zanik godności z odruchem korzenia się przed obcymi, zyskała tu wymiar surrealistyczny. Ba! My przecież Rosji, mocarstwu wprawdzie tylko regionalnemu, ale jednak mocarstwu, regularnie się za sprawą prezydenta stawiamy (w gębie, oczywiście, bo to wszak jedyne, co umiemy). I za sprawą tegoż samego prezydenta (nie tylko jego, ale w dużym stopniu) dopuszczamy się podłości, jaką jest współudział państwa w zakłamywaniu, a co najmniej zamilczaniu jednej z najokrutniejszych zbrodni II wojny światowej, w której ofiarą obłąkańczej, bliskiej nazizmowi ideologii OUN padło około stu tysięcy naszych rodaków. To wszystko do tego stopnia nie ma sensu, że tłumaczyć się daje tylko na sposób medyczny. Otóż polska elita polityczna, i to w równym stopniu jej część platformerska jak i pisowska, postkomunistyczna i michnikowa, słowem, prawie cała - zapadła na schorzenie, które czas pewien temu pozwoliłem sobie nazwać “juszczenkozą”. Schorzenie to objawia się obsesyjnym popieraniem prezydenta Juszczenki w przekonaniu, że jest on jedynym gwarantem demokracji na Ukrainie. Popieraniu tym bardziej obsesyjnym i uporczywym, im bardziej Juszczenko zdradza swych “pomarańczowych” wyborców i ideały, które głosił, i im bardziej się uzależnia od skrajnie radykalnych partyjek pogrobowców SS-Galizien i UPA. Jednym z efektów tej epidemii juszczenkozy jest, że gdy niby “pomarańczowy”, a w istocie od dawna już brunatny Juszczenko stawia pomniki zbrodniarzom, to przedstawiciele państwa polskiego ochoczo w tym mu pomagają, wierząc, że przez recydywę faszyzmu wiedzie droga do zdemokratyzowania Ukrainy i ciągnięcie jej do Europy. To skutek najbardziej oburzający, bolesny, ale i tak, jako przynależny do sfery symboli, w sumie nie najbardziej zgubny w skutkach. Z punktu widzenia polityki najgorsze jest to, że - podobnie zresztą jak w wypadku Litwy, choć tam skala problemu jest daleko mniejsza - ugłaskiwanie nacjonalistów poprzez entuzjastyczne popieranie ich antypolskich szaleństw dało ten skutek, iż ukraińscy politycy uważają, że poparcie Polski należy im się jak przysłowiowemu psu buda, że jest niezmienne, a skoro tak, to nie trzeba się z Polską liczyć zupełnie i niczym jej za to poparcie płacić. Plują więc na nas z piątego pietra i wręcz się z głupich Lachów śmieją. Kibice tej żałosnej “real-politik” nie przestają przekonywać, że ustępowanie przed coraz bardziej rozzuchwalonym ukraińskim nacjonalizmem to wymóg geopolityczny, ale co niby tym ustępowaniem udało się załatwić, nikt nie umie powiedzieć. Bo nie załatwiono niczego. Tchórzostwo nikomu nie imponuje, niczego nie załatwia, tylko rozzuchwala. Powtórzę - boli mnie, gdy Polska płaszczy się przed wielkimi tego świata. Ale gdy płaszczy się przed żałosnym bankrutem i jego rzezimieszkami, to już jest więcej niż ból. To się po prostu chce wyć, patrząc, do jakiego stopnia zeszło na dziady państwo dumnie się określające mianem “III Rzeczpospolitej”. Rafał A. Ziemkiewicz
Gwarancje państwa przyczyną kryzysu Zdaniem Kena Schoollanda, profesora ekonomii i nauk politycznych na Hawajskim Uniwersytecie Pacyficznym w Honolulu, który na zaproszenie Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego (PAFERE) gościł w Polsce, główną przyczyną kryzysu finansowego w Stanach Zjednoczonych były gwarancje państwa udzielane ryzykownym inwestycjom. Prof. Ken Schoolland tłumaczy, że w wyniku istnienia gwarancji państwa coraz więcej osób skłonnych było inwestować w coraz bardziej ryzykowne przedsięwzięcia, bo przestało istnieć niebezpieczeństwo utraty kapitału. Jednocześnie zmniejszyła się ilość inwestycji mniej ryzykownych, ponieważ dają one zwykle mniejszy zysk. Przestaje istnieć odpowiedzialność inwestycyjna, bo państwo, kosztem podatników, gwarantuje, że nikt nic nie straci. Na początku lat 80. amerykański rząd zwiększył gwarancje depozytów bankowych aż dziesięciokrotnie. Kilka lat później doszło do masowych bankructw banków i instytucji finansowych. Oczywiście, nikt nie poniósł konsekwencji tych błędnych decyzji, nikt nie został zwolniony. Nie wyciągnięto z tego żadnych wniosków. Nadal prowadzono taką samą politykę. W skali światowej podobne gwarancje dla państw daje Międzynarodowy Fundusz Walutowy, grupa G-20 czy amerykańska Rezerwa Federalna. W wyniku tego pieniądze z krajów bezpiecznych przepływają do krajów ryzykownych. Państwa coraz bardziej się zadłużają i dodrukowują pieniądze. A na czym polegają plany antykryzysowe? Kryzys wywołany przez olbrzymie zadłużenie próbuje się łagodzić, jeszcze bardziej się zadłużając. To tak jakby choremu na serce z powodu otyłości aplikowano kolejne porcje tłustego jedzenia. Ocenia się, że łączna kwota amerykańskiego planu antykryzysowego wyniesie 8 bilionów dolarów. To dwa razy więcej niż wydatki związane z prowadzeniem działań wojennych w czasie II wojny światowej, wojny koreańskiej, wietnamskiej, irackiej, z Wielkim Kryzysem, badaniami kosmosu i planem Marshalla razem wzięte. Zainteresowani utrzymaniem tego stanu rzeczy są przede wszystkim menadżerowie instytucji finansowych, które dają im wysokie wynagrodzenia i premie. Dlatego lobują wśród polityków na rzecz utrzymania tego niebezpiecznego status quo, równocześnie żerując na pieniądzach podatników. Bo w sytuacji niepowodzenia politycy mogą zdecydować, że to podatnicy uratują menadżerów i ich instytucje finansowe, które źle inwestowały pieniądze swoich klientów. W Stanach Zjednoczonych, podobnie zresztą jak w Polsce, ludzie bardzo słabo ufają politykom. Prawie tak nisko, jak prostytutkom. Skąd się to bierze? Ludzie zdają sobie sprawę z faktu, że politycy nie działają w interesie społeczeństwa, lecz rozmaitych grup interesu, które dają pieniądze na ich kampanie wyborcze. Zarówno demokraci, jak i republikanie są opłacani przez różne sektory gospodarki, w tym przede wszystkim przez branżę finansową, która przed ostatnimi wyborami na kampanie obu partii wydała prawie 500 mln USD. Na przykład Goldman Sachs na kampanię wyborczą wydał prawie 9 mln USD, a w ramach tylko pierwszej wypłaty z planu ratunkowego Obamy ma otrzymać 10 mld USD, czyli ponad tysiąc razy więcej. Instytucje finansowe, które wydały na lobowanie 114 mln USD w ramach planu antykryzysowego otrzymają łącznie 305 mld USD. Oznacza to zwrot na poziomie 2675 USD za każdy jeden zainwestowany w lobbing dolar. Jak twierdzi prof. Schoolland, ci ludzie to doskonali inwestorzy: z tych obliczeń wynika, nie ma lepszej inwestycji na świecie niż inwestowanie w polityków. A wybory wygrywa zwykle polityk, który wyda najwięcej na kampanię wyborczą. Do tego dochodzi kwestia tzw. obrotowych drzwi: ci sami ludzie pracują kolejno w instytucjach finansowych, agencjach rządowych czy jako politycy, pamiętając o zaciągniętych zobowiązaniach. Należy pamiętać, że System Rezerw Federalnych został utworzony w 1913 roku, a wkrótce potem pojawił się Wielki Kryzys lat 30. - Wszystkie cykle recesji na przestrzeni lat były w jakiś sposób wytworzone przez bank centralny. Każda recesja była poprzedzona manipulacją przy stopach procentowych - mówi prof. Schoolland. Jakie prof. Ken Schoolland ma zatem recepty na kryzys finansowy i gospodarczy? Jego zdaniem przede wszystkim należy przywrócić osobistą odpowiedzialność. Złe decyzje powinny być karane - źle zarządzane instytucje finansowe powinny bankrutować. Tymczasem plany ratunkowe robią coś dokładnie przeciwnego - nagradzają złe zachowania kosztem pieniędzy podatników, czyli tych, którzy nie są winni. Ponadto należy z całą surowością karać korupcje i oszustwa zarówno w sektorze publicznym, jak i prywatnym. Tymczasem agencja, która nadzorowała inwestycje Bernarda Madoffa, była wiele razy ostrzegana, by dokładnie go skontrolować, ale nie zrobiła nic w tym kierunku. Należy również zastanowić się nad przekonstruowaniem koncepcji ograniczonej odpowiedzialności spółek tak, by akcjonariusze mieli większy wpływ na ich zarządzanie. Kolejnym elementem powinna być restrukturyzacja całego państwowego zadłużenia oraz polityki gospodarczej, tak jak to zrobiono w Nowej Zelandii po roku 1984. Poza tym należałoby zakończyć monopol banku centralnego nad systemem finansowym. Prof. Schoolland jest także zwolennikiem istnienia systemu konkurencyjnych walut. I znowu mamy do czynienia z friedmanowską tyranią status quo. Ludzie, którzy żerują na tym systemie, nie zgodzą się na żadne jego zmiany. Tymczasem wraz z tą prywatą coraz bardziej blednie światowe mocarstwo o nazwie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Chwiejąca się gospodarka potrzebuje reform, potrzebuje więcej wolności i mniej obciążeń fiskalnych. Należałoby zlikwidować wszystkie „plany ratunkowe”, wycofać amerykańskie wojska z konfliktów zbrojnych, także tego w Afganistanie, przestać bezsensownie dotować w różny sposób wszystkie niemal państwa świata na każdym kontynencie (Unia Afrykańska szacuje, że w Afryce „znika” przez korupcję 150 mld USD rocznie!). Redukcja wydatków musi pociągnąć za sobą zmniejszanie podatków - w ten sposób ulży się podatnikom. Z pewnością duży wpływ na rozwój gospodarczy miałoby uruchomienie ogromnych amerykańskich złóż ropy naftowej - co jest blokowane przez ekologów. Jednak niższa cena ropy miałaby bezpośrednio pozytywny wpływ na gospodarkę. Mimo rosnących wydatków, tegoroczny symboliczny Dzień Wolności Podatkowej w USA wypada 13 kwietnia, czyli aż 8 dni wcześniej niż w zeszłym roku. Mając jednak na uwadze wzrastające wydatki publiczne, oznacza to przerzucenie kosztów na przyszłe pokolenia. W innych krajach fiskalizm zamiast się zmniejszać - niestety - ciągle rośnie. I ten niekorzystny trend występuje na całym świecie. Jak wyliczył Roger Douglas, nowozelandzki poseł, były minister finansów, który przeprowadził w latach 80. wolnorynkowe reformy, o których wspominał prof. Schoolland, dodatkowe państwowe wydatki z ostatnich 13 lat kosztowały przeciętną nowozelandzką rodzinę ponad 30 tysięcy dolarów nowozelandzkich rocznie. - Ten rabunek musi być wstrzymany. Co rodziny otrzymały za te 30 tys. dolarów? - pyta Douglas. - Gdyby miały te pieniądze, miałyby już spłacone hipoteki, wyedukowane dzieci w niezależnej szkole lub cała rodzina miałaby prywatne ubezpieczenie zdrowotne i stać by ją było jeszcze na wakacje w Australii - mówi Douglas. Do tego dochodzi mniejszy wzrost gospodarczy wywołany przez marnotrawny rząd, co przekłada się na jeszcze niższe pensje. A co by było, gdyby zamiast aktualnych systemów podatkowych wprowadzić system, zgodnie z którym każdy podatnik sam musiałby wypisywać czek na rzecz urzędu skarbowego przy każdym płaceniu nie tylko podatków dochodowych, składek zdrowotnych i emerytalnych, ale także VAT-u, akcyz czy ceł? Dopiero wtedy ludzie zdaliby sobie sprawę, jak bardzo są okradani przez fiskusa i że nic w zamian nie otrzymują. I właśnie z tego powodu z pewnością ta oryginalna koncepcja dra Olivera Hartwicha z australijskiego Centrum Niezależnych Badań nigdy nie zostanie wprowadzona. Z kolei Dan Mitchell z Cato Institute przestrzega przed tym, co robi Unia Europejska i Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. Chodzi o tworzenie tzw. czarnych list i likwidację rajów podatkowych. Zdaniem Mitchella oazy podatkowe wykonały bardzo dobrą robotę - w globalizującej się gospodarce światowej wymusiły konkurencję podatkową, dzięki której w wielu krajach świata w ostatnich 30 latach obniżono podatki dochodowe. Teraz, kiedy raje podatkowe znikną, skutek będzie identyczny, jaki wywołuje brak konkurencji w każdej dziedzinie gospodarki - podatki wzrosną. I stracą na tym wszyscy, oprócz biurokratów. Tomasz Cukiernik
"Gdyby nie przeszłość, głosowałbym na PO" "Lubiłem Michnika, Kuronia, choć nie urzędowo. Wałęsy nie cierpiałem i nie cierpię do dziś" - mówi Jerzy Urban. W rozmowie z DZIENNIKIEM były rzecznik generała Wojciecha Jaruzelskiego i redaktor naczelny tygodnika "Nie" opowiada o swojej sympatii do Donalda Tuska, antypatii do braci Kaczyńskich i pocałunkach Lwa Rywina z Leszkiem Millerem.
Michał Karnowski, Piotr Zaremba: Andrzej Gwiazda powiedział w „Dzienniku”, że 4 czerwca to święto generała Kiszczaka.
Jerzy Urban: Skoro świętuje się w Polsce rocznicę klęski wrześniowej czy Powstania Warszawskiego, generał Kiszczak może równie dobrze świętować rocznicę 4 czerwca, kiedy to przegrał wybory.
Doskonale pan wie, o co chodzi. O tezę: Kiszczak dogadał się z częścią elit postsolidarnościowych, a w ostateczności je ograł. Z pana pomocą.
I komuniści osiągnęli swoje cele, tracąc władzę? Mówiąc serio: mieliśmy wtedy od dawna poczucie, że realny socjalizm przegrał, ale że to my wyprowadzimy Polaków z niego najlepiej. Wierzyliśmy, że jesteśmy lepsi, bo naprzeciw nas stoją krzykacze, demagodzy i reakcjoniści. Okrągły Stół traktowaliśmy jako sukces. Ale wybory 4 czerwca były przykrą niespodzianką.
A co miało się stać według was?
Okres współwładzy z naszą dominacją u steru i ewolucja ku ustrojowi nieokreślonemu. Nie umieliśmy go opisać, a też i nie chcieliśmy, bo posługiwaliśmy się, my, ludzie władzy, wciąż językiem rytualnego samozakłamania. Pewnie każdy wyobrażał sobie ten scenariusz trochę inaczej. Pamiętam charakterystyczną scenę: 5 czerwca 1989 r. zbiera się Biuro Polityczne, na które mnie zapraszano, choć nawet nie byłem członkiem partii. Solidarność wzięła cały Senat, wszystkie mandaty dla bezpartyjnych, padła też nasza lista krajowa. Napisałem od ręki kilka zdań, że uznajemy w sensie prawnym i politycznym wyniki wyborów. Podałem to Jaruzelskiemu. Generał odczytał ten tekst jako projekt oświadczenia rzecznika KC. Spytał, czy ktoś ma coś do powiedzenia. Nikt nie miał. Była to scena symboliczna. Po ponad 40 latach sprawowania władzy oddawaliśmy ją w milczeniu. Taki akt abdykacji.
Ten dokument miał jakieś znaczenie? Gdyby wojsko, SB, aparat partyjny zaczęły występować przeciw wynikom wyborów, byłaby to też akcja przeciw Jaruzelskiemu i kierownictwu PZPR.
Czyli o co graliście? Do 4 czerwca o scenariusz, który narysował jeszcze przed Okrągłym Stołem Stanisław Ciosek. My mieliśmy kontrolować Sejm, a „Solidarność” - Senat, bo o zwycięstwie w wolnych wyborach jednak nie marzyliśmy. Bez naszej woli nic nie można byłoby zapoczątkować, żadnej decyzji, ale opozycja miałaby z kolei możliwość blokowania nas. Rozwiązaniem był jeszcze nasz prezydent z prawem weta. Taki system wzajemnej kontroli, z pakietem większościowym w naszych rękach. Aleksander Kwaśniewski twierdzi, że wymyślił wolne wybory do Senatu podczas obrad Okrągłego Stołu. Pewnie to podczas Okrągłego Stołu powiedział i tak to pamięta. Był już wtedy ważną postacią. Kiedy został ministrem młodzieży i sportu w 1985 r., powiedziałem Jaruzelskiemu: no, na sporcie to on się chyba nie zna. To do Kwaśniewskiego doszło, czuł się urażony, wkrótce potem się spotkaliśmy. Byłem wtedy w rządzie od niego ważniejszy, a nagle poczułem zmianę relacji. Zacząłem ulegać jego autorytetowi, czarowi. I ta przywódcza pozycja Kwaśniewskiego została utwierdzona przy Okrągłym Stole. Wtedy nasza delegacja stała się autonomiczna wobec oficjalnego kierownictwa, które już w dużej mierze tylko zatwierdzało wyniki negocjacji. Ale upieram się, że Senat jako instrument kontroli opozycji nad Sejmem i rządem planowaliśmy wcześniej. Ciosek chodził po ważnych ludziach i rysował tę koncepcję. Ten stan naszych rządów uzależnionych częściowo od opozycji miał trwać dwa albo cztery lata. Formalnie po wyborach 4 czerwca mogliście ten scenariusz nadal realizować. Mieliście większość w Sejmie, wkrótce dostaliście prezydenturę dla Jaruzelskiego. Ale te wyniki odebrały naszym roszczeniom do trzymania władzy polityczną prawomocność, a potem na skutek zdrady sojuszników z ZSL i SD znikła nasza większość. Pan od paru lat proponował z Cioskiem i generałem Pożogą liberalizację, ale to miała być liberalizacja odgórna - jak reformy Wielopolskiego pod rządami cara. Opozycję traktowaliście nadal wrogo, na pewno nie jako partnera. Uważaliście, że ją okpiliście przy Okrągłym Stole, a potem się okazało, że to nie tak? My nie myśleliśmy o okpieniu opozycji, bo my czuliśmy się właścicielami Polski. Co najwyżej chcieliśmy się dzielić częścią swojej własności. Moje wspólne memoriały z Cioskiem i Pożogą to był 1986, 1987 rok. Już rząd Rakowskiego w 1988 r. poszedł dalej - w rzeczywistości odsuwając PZPR od wpływu na rząd. W sensie marksistowskim ten rząd zmienił ustrój - likwidując ograniczenia dla własności prywatnej bardziej radykalnie niż dziś. Była ustawa o kapitale zagranicznym, była, już po Okrągłym Stole, ustawa o stosunkach z Kościołem katolickim. Ewoluowaliśmy. Bo system nie był w stanie działać. Że nie jest w stanie działać, to wiedziałem już w latach 1983 - 1984, gdy próbowaliśmy wprowadzać tzw. pierwszy etap reformy gospodarczej. Samodzielne przedsiębiorstwa nie chciały produkować butów dla dzieci, bo im się podobno nie opłacało. Wicepremier Szałajda dzwonił więc z dyspozycją: dajmy ulgi podatkowe dla tych, którzy produkują buty dla dzieci. Czyli używał ekonomicznych instrumentów do sterowania gospodarką poprzez administracyjne nakazy. Podnosiliśmy ceny skupu na zboże, więc nie było mięsa. Podnosiliśmy na mięso, to nie było zboża. Reforma obnażała całą nędzę pomysłu na gospodarkę półrynkową. Z Moskwy padały sygnały: zmieniajcie? Jak kiedy. Popłynęły w 1988 r., kiedy do Polski przyjechał Michaił Gorbaczow. Pamiętam obiad z nim na zamku w Szczecinie, był upał, a my siedzieliśmy w chłodnej sali. Czekały nas dalsze imprezy, przemówienia, a on nagle mówi: o, jak mi się nie chce, tak by się posiedziało do wieczora. Zobaczyłem, że coś się w Moskwie zmieniło, pękły sztywne rytuały. To tak jakby biskup oznajmił, że nie chce mu się odprawiać mszy. Ale tak naprawdę kryzys Związku Radzieckiego zobaczyłem dużo później.
Kiedy? Po wyborach 4 czerwca 1989 r. Mazowiecki tworzył rząd, a ja pojechałem do ZSRR jako przedstawiciel Rakowskiego. Miałem uspokajać towarzyszy. Przyjął mnie Falin, sekretarz KC do spraw zagranicznych. Tłumaczę, że wszystko przebiega dobrze, że PZPR będzie miała resorty obrony, MSW, także sprawy zagraniczne, bo tak się wydawało. Mieliśmy im dalej gwarantować interesy geopolityczne. Falin uprzejmie słucha, o nic nie pyta. Widzę, że go to gówno obchodzi.
Nie obchodziły go geopolityczne gwarancje? Oni byli już tak zajęci sprawami wewnętrznymi, że godzili się z odpadnięciem wschodniej Europy. Czy PZPR będzie miała czterech ministrów, czy trzech - to było dla nich drugorzędne. A premier Mazowiecki jeszcze przez wiele miesięcy używał geopolitycznego argumentu: obawy przed reakcją Rosji. Oczywiście nie miał takiej wiedzy jak pan...
Jakąś miał, bo jesienią 1989 r. opowiedziałem Mazowieckiemu także o tym spotkaniu. A tak w ogóle - uważam, że my za wolno wychodziliśmy z komunizmu. Od 1986 r. można było grać autonomicznie. Wystarczyło nie zagrażać radzieckim drogom komunikacyjnym, a gorbaczowowskie centrum władzy nie reagowałoby na daleko idące zmiany ustroju. Mam wrażenie, że spóźnialiśmy się z nimi. Jak zawsze. To jest pytanie o jakość przywództwa Jaruzelskiego. Pan go po 1989 r. strasznie wychwalał. A na nas generał robi wrażenie dogmatycznego komunisty, jeszcze o typowo żołdackich nawykach. Jak w którym momencie. On się bardzo zmieniał. Na zjeździe partii w 1985 r. wrócił do idei kolektywizacji rolnictwa. Nie pamiętam tej wypowiedzi. Język tamtej polityki był w ogóle bardzo zliturgizowany. To ja zbliżałem język propagandy do języka myśli. A Jaruzelski ma tę skazę, że traktuje język bardzo poważnie. Powtarzam zresztą - on miał zdolność ewolucji. Nie rozumiał mechanizmów, ale chętnie słuchał, chwytał sedno rzeczy. Choć przyszedł do władzy jako purytański, oschły generał w ideologicznych ramkach. Na posiedzeniu rządu, na którym mowa była o mechanizmach gospodarczych, Jaruzelski dał przykład jakiegoś zakładu na Śląsku, w którym stały kupione od Japończyków za miliony automaty, bo kobieta przeszkolona do ich obsługi poszła sprzedawać kwiaty na ulicy. Generał domagał się: zróbmy coś, nawet nakażmy jej, żeby wróciła. Nie rozumiał, że to rynek decyduje, że jej się bardziej opłaca sprzedawać te kwiaty, niż stać przy maszynie.
Próbował mu pan wytłumaczyć bezsens takiego rozumowania? Nie byłem jego przyjacielem, nasze stosunki były bardzo hierarchiczne. Generał mi na ogół nie opowiadał, co myśli i dlaczego. Tylko czasem pozwalał sobie na nieformalne pogawędki. Powtarzam: to umysł otwarty, tyle że pozbawiony wykształcenia typowego dla polityka demokratycznego. On wierzył w siłę nakazu. I zdumiewały go socjotechniczne metody jak te ministra Krasińskiego, który zapowiadał wielki wzrost cen, a potem dokonywał łagodnej podwyżki. Ale pamiętajcie panowie: władza schyłkowa ma swoje prawa. Znika jej spoistość, ludzie się różnicują, grają na siebie, pojawia się problem postaci dokooptowanych, takich jak ja. Nie było władzy, która coś jednolicie myślała.
A pan widział degrengoladę systemu i równocześnie dawał twarz twardemu kursowi. Ja byłem rzecznikiem każdego aktualnego kursu, niekoniecznie twardego. I przemawiałem bardziej bezpośrednim językiem niż inni.
Polska lat 80. to kraj wielkiego syfu - zagłady infrastruktury, wielkiej emigracji, rozbicia tkanki społecznej. A pan tego wszystkiego bronił. Bo dla mnie alternatywą było coś gorszego. Mój flirt z władzą zaczął się w sierpniu 1980 r. Patrzyłem na ówczesną „Solidarność” jak teraz Donald Tusk na związki w obecnej Stoczni Gdańskiej.
Co pan widział? Demagogiczną dzicz, niszczącą, anarchizującą, z gigantycznymi roszczeniami urągającymi ekonomii - przecież pojawiały się żądania darmowego mieszkania dla każdego w ciągu 5 lat. Na dokładkę klerykalną. Początkowo pocieszałem się, że postęp w komunizmie zawsze dokonuje się przez robotniczą rewoltę. Ale potem byłem coraz bardziej przerażony, więc znalazłem się w kręgu władzy. A jak się zaczyna grać w drużynie, to się już gra.
Był pan we wcześniejszych latach PRL niepokornym dziennikarzem. I dbałem, żeby z powodu prywatnych kłopotów nie zbliżyć się do ówczesnej opozycji. Uznałem swoje zaangażowanie w „Po Prostu” za błąd. Naprawdę dobrze czułem się w „Polityce”, piśmie pragmatycznego liberalizmu.
Liberalizmu uzupełniającego autorytaryzm władzy. Krytycy Okrągłego Stołu ze strony solidarnościowej uważają, że gdyby nie podjęto rozmów zakończonych kompromisem, wielki wybuch radykalizmu mógłby zmieść ówczesną władzę. Nie mieliście wspólnego interesu z umiarkowanym odłamem opozycji, który też mógł się bać takiego wybuchu? Ależ ta część opozycji i ta część władzy, które zasiadły przy Okrągłym Stole, zaczęły odczuwać narastającą bliskość poglądów. A z kolei strajki 1988 r. wykazały bezsilność „Solidarności”. Po amnestii w 1986 r. spodziewaliśmy się zebrania Komisji Krajowej, odrodzenia się opozycji. A ona organizowała się kiepsko. To słabość „Solidarności” była przesłanką decyzji, żeby siadać do rozmów.
To co was skłaniało do ustępowania tej słabiutkiej opozycji? Gotowało nam się pod kotłem w związku z przemianami w ZSRR i z klęską gospodarczą. Ale szybkiego wybuchu, wieszania nas na latarniach się nie obawialiśmy. Odczuwaliśmy ze strony społeczeństwa aurę pasywnej niechęci. Realny socjalizm był zdechłym szczurem. Radykalizację społecznych nastrojów potwierdzały nawet socjologiczne badania Janusza Rejkowskiego, członka Biura Politycznego. Może takie analizy istniały, ale nie pamiętam takiego myślenia w naszych głowach.
Na czym polegało zbliżenie poglądów między władzą i opozycją? Na wspólnym dążeniu do gospodarki rynkowej, do pluralizmu politycznego. Wyzbył się pan osobistej niechęci do ludzi opozycji? Przecież wydawane potem pismo „Nie” to jeden wielki hymn nienawiści do solidaruchów. Ja w latach 90. ulegałem postkomunistycznej głupocie, na przykład sprzeciwiając się wejściu do NATO. Ale nie chcieliśmy nawracać na poprzednie formy ustrojowe. Tylko broniliśmy godności PZPR-owców, ludzi poprzedniej władzy. Trochę dlatego że sami się poczuwaliśmy do tej wspólnoty. Ale i dlatego że to zapewniało mojemu pismu klientelę. Myśmy to wymyślili także z powodów rynkowych, z wyrachowania. „Solidarność” była tabu, Wałęsa, Kościół też, więc zaczęliśmy walić w tabu.
A w latach 80.? Jako rzecznik rządu manifestował pan niechęć do Wałęsy, także do Michnika, który potem stał się panu bliski.
To był podział ról. Jaruzelski miał być gładki, ja - brutalny. Był w tym też element wyrachowania. Ja w obozie władzy mogłem funkcjonować tylko wtedy, gdy byłem ostry wobec przeciwnika, bo partyjny ciemnogród miał mnie za obce ciało, człowieka dającego głos wrogom. Musiałem być gladiatorem władzy. Za tą fasadą krytykowałem na przykład telewizyjne dzienniki, tłumacząc, że one nie mogą pokazywać wyłącznie czynności ludzi władzy. Nie rozumiano mnie. Podzieliłem kiedyś ekipę dziennika i zrobiłem jednego dnia dwa programy: jeden oficjalny, który poszedł, i drugi, na który zaprosiłem Biuro Polityczne. Ten mój prywatny dziennik wywołał furię. Łączyliśmy się tam z dyrektorem Wolnej Europy jako komentatorem.
Ucieka pan od pytania o pański stosunek do ludzi opozycji. Lubiłem Michnika, Kuronia, choć oczywiście nie urzędowo. Wałęsy nie cierpiałem i nie cierpię do dziś.
W książce Jana Skórzyńskiego o Okrągłym Stole znalazł się cytat z Jaruzelskiego. W roku 1987 denerwuje się, że Michnik występował w kościele. Atakuje go jako Żyda. Podobało się to panu? Mnie też raziła wyrachowana polityczna pobożność ateistów.
Skoro uważaliście się za zdechłego szczura, skąd przekonanie, że nie przegracie wyborów 4 czerwca? To prawda, byłem pewien, że wygram mandat w Warszawie z puli dla bezpartyjnych. Opieraliśmy się na badaniach opinii publicznej, jak się potem okazało - błędne. Ludzie deklarowali inaczej, głosowali inaczej.
W warunkach władzy autorytarnej wierzył pan w szczerość ludzi uczestniczących w sondażach? Ten ustrój nie był tak autorytarny, żeby ludzie się bali mówić anonimowo. Badania wydawały się wiarygodne. Braliście pozory za rzeczywistość. Posłuszeństwo odbieraliście jako poparcie. Nie braliśmy pod uwagę powszechnego poczucia krachu tego systemu. W 1986 r. przeprowadzono szczegółowe badania na mój temat. Odrzucało mnie 48 procent. Aprobowało - 38 procent. Tam rozpisano szczegółowo moje motywy, niektórzy z dezaprobatą stwierdzali, że robię to, co robię, dla kariery, dla zysku. Byłem więc przekonany, że takie oceny są szczere. Sądziłem, że w wielkomiejskim okręgu Warszawa-Śródmieście dostanę dobry wynik, zwłaszcza że rozpoznawało mnie 96 procent Polaków. Że poprą mnie robotnicy z wielkich zagranicznych budów, którzy zawdzięczali władzy fuchę. Wszystko się nie sprawdziło, choć przesłanki były racjonalne.
A nie brał pan pod uwagę interpretacji najprostszej - że jest pan powszechnie nielubiany? Brałem, ale nie tak jednoznacznie. Nie wierzyłem w twierdzenie: wszyscy nienawidzą Urbana. Byli ludzie, którzy mnie kochali jako gladiatora walczącego z zagrażającą im siłą.
Dobrze pan się czuł w roli człowieka znienawidzonego? Tak. To wynika z mojego charakteru. Ja nie lubię, jak mnie lubią.
Dlaczego? Przekora, skaza charakteru. Ostatnio przestałem bywać na spotkaniach publicznych, bo przejawy sympatii moich zwolenników nie sprawiały mi przyjemności. A tylko oni przychodzą.
A jak odebraliście klęskę poza milczeniem 5 czerwca? Nikt nie rzucił jak Stalin, w momencie gdy Niemcy stali pod Moskwą: przesraliśmy to, towarzysze? Początkowo zajęliśmy się bieżączką, koniecznością przepchnięcia listy krajowej. Były pretensje do pułkownika Kwiatkowskiego, szefa OBOP, że nie przewidział. Do mnie, że kampania była marna. Ja z kolei zgłaszałem pretensje, że Okrągły Stół trwał zbyt długo. Można było zawrzeć polityczny kontrakt w jeden dzień, a tak „Solidarność” miała dwa i pół miesiąca nieustającej kampanii wyborczej.
„Solidarność” zaskoczyła was czymś? Jeden z nas jest z małej podolsztyńskiej miejscowości. I plakaty opozycji tam dotarły, choć wcześniej nikt jej tam nie widział. Ja siedziałem wtedy w gabinecie prezesa telewizji. Oglądałem programy „Solidarności” i nasze - nie różniły się specjalnie jakością. Różniły się wzięciem. My, skazani na postawę obronną, nie mieliśmy nic do powiedzenia. Oni mówili to, co ludzie chcieli słuchać. Nie pomyślał pan sobie: zmarnowałem 10 lat życia, broniąc systemu, który dał się na koniec tak łatwo rozmontować? I obozu, który schodził ze sceny chyłkiem i w niesławie. To była ewolucja, więc zdążyłem przywyknąć. Zaskoczony nie byłem.
Miał pan poczucie, że przy Okrągłym Stole zawarto jakieś tajne porozumienia? Raczej nie. Chociaż miałem przeświadczenie, że gdzieś między wierszami umówiono się, iż prezydentem będzie Jaruzelski. Więc kiedy potem wygrał w Zgromadzeniu Narodowym jednym głosem, wcale się nie zdziwiłem, choć uznałem to za poniżenie generała. Rząd Mazowieckiego uchodzi za psikusa spłatanego przez Wałęsę i braci Kaczyńskich partyjnym reformatorom i lewicy solidarnościowej. Ja go odbierałem raczej jako produkt nienawiści naszych sojuszników z ZSL i SD do nas. Ale proszę pamiętać, mnie i tak ziemia usuwała się spod nóg. Już po wyborach Jaruzelski proponował mi szefowanie „Rzeczpospolitej”. Ale po sformowaniu rządu Mazowieckiego zrozumiałem, że trudno mi będzie pracować w dziennikarstwie, bo żadna redakcja mnie nie zechce, byłbym balastem. Mogłem jeszcze próbować wyjechać do zaprzyjaźnionego kraju, zostać autorytetem w Sofii czy Pradze, gdzie uważano mnie za cudotwórcę. A potem upadł mur berliński. Nie powiem, żebym się tym zmartwił, ale...
A jak pan witał rząd Mazowieckiego: jako wrogi czy taki, z którym wasze środowisko będzie mogło się dogadać? Kiedy odchodziłem ze stanowiska prezesa Radiokomitetu, to w obecności Tadeusza Mazowieckiego i mojego następcy Andrzeja Drawicza powiedziałem do dziennikarzy, żeby się trzymali i nie dawali tym łobuzom. Oczywiście używałem łagodniejszych słów. Z drugiej strony potem miałem miłą rozmowę z Mazowieckim, a Drawicz chwalił moje opinie o ludziach z telewizji.
Czyli z waszej perspektywy nie było jeszcze tak najgorzej. Czym różniła się społeczna rzeczywistość za rządu Mazowieckiego od tej przy waszym ewentualnym rządzie? My na przykład chcieliśmy, aby PZPR pozostała w zakładach pracy. Chcieliśmy, aby nasze pozycje były możliwie silne, ale też sprzyjaliśmy zmianom.
A rzeczywistość społeczna? Z jednej strony żywiołowy rozwój wolnego rynku, z drugiej - uwłaszczenie nomenklatury. Odrzucam pojęcie „uwłaszczenia nomenklatury”. Taki proces nie zaistniał. Zaistniał, tylko towarzysze to w dużej mierze przejedli i zmarnowali.
To prawda, że kadra menedżerska, a więc tak zwana nomenklatura, tworzyła prywatne spółki, bo miała największy dostęp do wiedzy, do informacji. Ale partia nie zmieniła władzy na własność. Polityczni działacze nie stali się milionerami. Nie było oligarchii jak w Rosji, bo u nas przemian nie narzucano odgórnie. Były prywatyzacje wykreowane przez elity postkomunistyczne, na przykład powstanie BIG Banku. Tylko że później to zostało w dużej mierze zmarnowane przez waszych ludzi w biznesie, takich jak Kott czy Przywieczerski.
W BIG Banku byli różni ludzie, także dawna prywatna inicjatywa. Tworzyły się prywatne konsorcja i zrozumiałe, że ludzie znający się na bankowości odgrywali w nich sporą rolę. A że niektórzy ludzie z opozycji sobie wymarzyli, że ci, którzy byli na szczycie, znajdą się na dnie, a ci, którzy byli na dnie, znajdą się na szczycie? To są naiwne utopie. Tak się dzieje tylko przy bardzo krwawych rewolucjach.
Poczuwa się pan do współautorstwa III RP? Najpierw ją pan atakował w „Nie” z pozycji postkomunistycznych. Potem przyczynił się pan do zachwiania nią - świadcząc przed komisją śledczą badającą aferę Rywina. A teraz znów jej pan broni, tym razem przed Kaczyńskimi.
Wykreowaliśmy ją do spółki z dawną opozycją. Ja byłem niechętny nowej elicie solidarnościowej, ale trochę tak, jak kibice sportowi broniący swojego klubu.
Na początku lat 90. byliście wrodzy państwu. Podawaliście w gazecie numery telefonów wysokich urzędników rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Ten stosunek się zmieniał. I zmienił się ostatecznie do tego stopnia, że gdybym nie czuł się zobowiązany historycznymi zaszłościami, nie poszedłbym głosować na lewicę, poparłbym Platformę Obywatelską. To mocno zaskakujące wyznanie. Zacznijmy od tego, że jestem mocno rozczarowany lewicą. Sam przyłożył pan rękę do jej klęski. Zeznając de facto przeciw Leszkowi Millerowi przy okazji afery Rywina. Ale nie było moją intencją pognębienie lewicy, raczej naprawa i wzmocnienie SLD. Chciałem przeciwdziałać oligarchizacji Polski. W „Nie” przestrzegałem bardzo precyzyjnie przed zrostem Millerowskiej władzy i wielkiego biznesu. Pisałem, że grozi nam sytuacja, gdy to władza decyduje, kto się bogaci, a bogaci decydują, kto ma być u władzy. Wypisz wymaluj diagnoza Kaczyńskiego. Nie, bo on twierdził, że oligarchia już istnieje. Ja uważałem, jak się potem okazało przesadnie, że to niebezpieczeństwo odnosi się do przyszłości. Pamiętamy, jak niedługo po wyborach 2001 r. w „Nie” pojawił się opis wielkopańskiej, oligarchicznej imprezy u Andrzeja Pęczaka... Od wiosny 2002 r. zaczęliśmy ostro krytykować premiera Millera. Najbliższego z najbliższych. Zwalczaliśmy różne przejawy polityki Millera, także jego spotkanie z Kuklińskim czy księdzem Jankowskim. Ale rzeczywiście wypominaliśmy mu, że nie wychodzi z domów bogaczy. Co to za lider lewicy, który czuje się najlepiej na salonach Business Centre Club i popiera podatek liniowy? Znałem to towarzystwo od podszewki. Śmierdziało mi to aferami bardziej, niż to się potem okazało.
Żałował pan uderzenia w Millera? Nie, choć było mi przykro, że korzyści z tego wyciągnął obóz fanatyków i nacjonalistow, czyli Kaczyńskich. Pojawiała się u pana jednak przestroga przed oligarchizacją. Pomimo pana zapewnień, że nomenklatura nigdy się w Polsce nie uwłaszczyła. Ale ja nie stawiałem diagnozy, że komuchy stały się oligarchami, bo to nieprawda. Komuchy zwąchiwały się z bogaczami niezależnie od ich pochodzenia. Ale czy biografie bogaczy nie miały żadnego znaczenia? Jan Kulczyk, ważny biznesowy sojusznik Millera w tamtym czasie, zbudował swoje imperium w oparciu o pierwszy milion zarobiony przez jego ojca jeszcze w czasach PRL, w handlu zagranicznym.
Ktoś kogoś znał wcześniej, ktoś znał czyjegoś tatusia - może to miało jakieś znaczenie. Może nie. Starszy Kulczyk bodaj zarobił miliony za granicą. Jak? Nie wiemy. Możliwe, że ktoś tam korzystał z protekcji ambasady albo wywiadu. No to ma pan uwłaszczenie.
Ale to nie jest uwłaszczenie nomenklatury. Powtarzam: nie nastąpiła taka wymiana elit, jakby sobie tego życzyli twórcy IV RP. Procesami społeczno-gospodarczymi nie rządzą kryteria moralne. Niech się uczą, k…, historii, obserwując dzieje rewolucji francuskiej, Napoleona, Burbonów.
Dlaczego nie żałował pan swojego środowiska politycznego? Żal może mi ich było, ale uważałem, przesadnie, że na czele rządu stoją aferzyści.
Afera Rywina tego nie dowiodła?Dowiodła brzydkich powiązań, ale korupcji politykom SLD nie dowiedziono. Nie wiem, w czyim imieniu Rywin przychodził do Michnika.
Nie Leszka Millera? Kiedy Lew Rywin wyszedł z wiezienia, na pewnym biznesowym przyjęciu w mojej obecności rzucili się sobie na szyję z Millerem. Bardzo to dziwne, bo gdybym ja się na pana bezpodstawnie powołał, żądając łapówki, byłby pan na mnie wściekły. Więc ten pocałunek wzbudził moją podejrzliwość. Ale to żaden sądowy dowód.
Tylko dlatego popiera pan Tuska, że kiedyś porzucił pan Millera? Lewica nie jest w stanie wygenerować żadnego programowego przekazu konkurencyjnego do tego, co proponują liberałowie. Ogranicza się do paru zgranych haseł polegających na dzieleniu biedy. A to bardziej żwawo potrafi robić skrajna prawica.
Nie pokłada pan nadziei w nowych liderach lewicy? Na przykład w Sławomirze Sierakowskim?Nie przepadam za ludźmi, którzy stają się guru stworzonej przez siebie sekty. Sierakowski wydaje mi się poza tym taki jak starzy socjaliści z początku XX w., którzy zamierzali zmieniać świat, kłócąc się w kawiarniach o słowa, pojęcia, tezy. To jałowe. Choć Sierakowski stworzył żywy ośrodek myśli - ludzie go czytają, dyskutują o nim. Politycy lewicy nie robią nawet tego. Dzień po dniu odnoszą się tylko do bieżących posunięć, słów, skandali. Ale tak naprawdę odmiennego lewicowego pomysłu na rozwój gospodarczy nie ma ani Sierakowski, ani politycy lewicy. Zresztą teoria mówiąca o postpolityce, o zaniku podziału na lewicę i prawicę ma dużo wspólnego z rzeczywistością.
A czym budzi pana sympatię Donald Tusk? Wieloma rzeczami, ale nie chcę mu prawić komplementów, bo tylko mu zaszkodzę. Najważniejsze jest jednak to, że zapewnia stabilizację. Chroni mnie przed obozem nienawistników, którym przewodzą Kaczyńscy. Z ich nacjonalizmem, mitem suwerenności. Przecież Tusk też występuje raz po raz w obronie suwerenności. Chodzi mi o przeciwstawianie Polski Unii Europejskiej.
A gdy PO nie tylko redukuje emerytury byłym esbekom, ale i Jaruzelskiemu, to też się panu podoba? Oczywiście, że nie. To dość podły sposób na zapewnienie sobie wyborców - kosztem PiS. Choć Tusk powinien ich szukać raczej po stronie wyborców lewicy. Ale nauczyłem się wybierać rozwiązania nie do końca mnie satysfakcjonujące. Można dostrzec w pana życiowych wyborach pewną prawidłowość. Kiedyś szukał pan ochrony przed nacjonalistyczną, klerykalną, roszczeniową dziczą u Jaruzelskiego. Teraz szuka jej pan u Tuska.
Coś w tym jest. Gdy Tusk zmaga się ze stoczniowcami, ja przypominam sobie, ile my dopłacaliśmy do Stoczni Gdańskiej już w latach 80. Co to w ogóle za pomysł, aby pozostawiać jakiś zakład pracy, bo jest symbolem? Gdyby teren stoczni zaorać, tam mogłoby powstać inne miejsce pracy, które być może też zatrudniłoby 1900 osób.
Ma pan poczucie, że pana obóz przegrał bitwę o pamięć? Z pewnością. Jestem przywiązany do wizji historii bliskiej etosowi lewicy, ale to nie bardzo się w Polsce udało. Za czasów Kwaśniewskiego proponowałem na przykład ożywienie tradycji Października '56. Ale skończyło się na jednej sesji naukowej w pałacu prezydenckim. Jestem człowiekiem, który z przyjemnością czyta „Kawior i popiół” Marci Shore, a nie wypociny historiografii IPN-owskiej. Tyle że w Polsce spór z panem to nie tyle spór z tradycją lewicową, ile z tradycją dyktatury. Zapewne nie poszedł pan do kina na popularny film „Popiełuszko”. Pojawia się pan w nim jako postać wybitnie negatywna.
Nie chodzę na kiepskie filmy propagandowe. Wyjątek zrobiłem dla „Katynia” Wajdy. Tylko po to, aby się przekonać, że zapomniał już, jak się robi filmy.
Nie żałuje pan teraz tego, co pan mówił i pisał o księdzu Popiełuszce? Oczywiście, że żałuję. Skąd mogłem wiedzieć, że zostanie zamordowany przez spisek w łonie politycznej policji? Wspierał pan swoimi artykułami kampanię opartą na sfingowanych dowodach, na policyjnej prowokacji. Taka prowokacja jak znalezienie broni w mieszkaniu Popiełuszki wydawała mi się zbyt grubymi nićmi szyta, więc nieprawdopodobna. Bywałem wprowadzany w błąd, także i w innych sprawach. Raz pokazano mi sfingowany protokół z inwigilacji Geremka i innych intelektualistów z opozycji, żebym powiedział, że się kontaktują ze szpiegiem. W jednym tylko przypadku zauważyłem, że SB kręci - gdy fingowała śledztwo w sprawie zabójstwa Grzegorza Przemyka. Ale i wtedy nie chodziło o zabicie z premedytacją syna opozycjonistki, tylko o przypadkowe pobicie. SB działała pod naporem nieprawdziwych oskarżeń, że morduje opozycjonistom dzieci.
Nie budzi się pan po nocach, gdy pan sobie przypomina, jaki system pan wówczas wspierał? Nie, bo w zarzutach wobec niego prawda miesza się z nieprawdą, przypuszczeniami, mitami. Stan wojenny był operacją przeprowadzoną kosztem niewielu ofiar, a przecież i tak widziałem, jak Jaruzelski był wstrząśnięty górnikami z Wujka. Podczas takich operacji ofiary są zawsze, nie tylko, jak to panowie mówicie, w systemach autorytarnych. I w złych, i w dobrych dla mnie czasach PRL była moją ojczyzną. z Jerzy Urban, dziennikarz, publicysta, pisarz i polityk lewicowy, redaktor naczelny tygodnika „Nie”. W latach 1981 - 1989 rzecznik prasowy rządu PRL
Porządki, krzyż i czołg - czyli co ma Westerplatte do kampanii wrześniowej? Zaczęło się od wiosennych porządków na strychu babci - prawie 600 km na południe od miejsca, które stało się bohaterem tego artykułu. Pod paroma kilogramami kurzu, węglowego pyłu i innych warstw nalotu historii po raz pierwszy od dwudziestu kilku lat światło dzienne ujrzały trzy-cztery roczniki „Polityki”. 1980, 1981 (po kilkumiesięcznej przerwie na stan wojenny), 1982, 1983… kawał historii. Z pierwszych stron przemawiają stoczniowcy, członkowie MKS-u, generał Jaruzelski i Wałęsa. Z ostatniej - zawsze szydzi Urban. Było co czytać przez Święta. I, o ironio losu, w jednej z „Polityk” z roku 1981 znalazł się artykulik o miejscu, które dopiero co odwiedzałem, i w którym jedna rzecz od razu rzuciła się w oczy - z Westerplatte zniknął stojący na betonowym cokole sowiecki czołg T-34, co do którego od lat kilku toczyły się spory, czy należał do 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, czy też nie należał. Temat mnie zaintrygował i zacząłem go drążyć. Ale po kolei. Co ukazuje się oczom odwiedzających, którzy zmierzają w wzdłuż półwyspu Westerplatte w kierunku miejsca narodowej pamięci, osławionej heroiczną walką byłej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte? Najpierw - długa, wyboista - nie, raczej dziurawa, niż wyboista - droga przez pustkowia po jednej i tereny postindustrialne, portowe po drugiej. Zielone, spokojne lasy i wydmy graniczą z torami kolejowymi, silosami i ruderami magazynów. Piasek, drzewa, z porozrzucanymi gdzieniegdzie fragmentami betonu i cegieł. Pusto… podobno nocą lepiej się na Westerplatte nie zapuszczać, chyba że ktoś ceni sobie towarzystwo młodych panów z wygolonymi głowami, byczymi karczkami, jeżdżących czarnymi BMW z prędkością nie szanującą żadnych nakazów, prawnych czy moralnych.
Potem pierwszy parking - wybetonowane pole o wielkości boiska, spełniającego normy UEFA, kawałek dalej drugi, równie pusty jak ten pierwszy. Przystanek autobusowy, pawilon handlowo-gastronomiczny z piwkiem i kiełbaskami, przypominający ruiny w Wilczym Szańcu Hitlera: beton z śladami szalunków, na dachach rosną chaszcze i drzewka, ślady zacieków porastają mchem. I jeszcze parę straganów oferujących „stosowne” pamiątki - drewniane łapki do drapania po plecach, chińskie gumowe kościotrupy. Skandal? Czy głupota? Czy twarde prawa rynku? Bo przecież ktoś ten kicz kupuje, inaczej nikt by go nie sprzedawał. A potem już „właściwy” teren Westerplatte. Właściwy w cudzysłowie dlatego, że dzisiejszy teren określany mianem miejsca pamięci nijak ma się do terenu, gdzie do 1939 znajdowała się polska Wojskowa Składnica Transportowa. Centralna betonowa alejka, szeroka niczym pas startowy, prowadzi wprost do Pomnika Obrońców Wybrzeża, stojącego na końcu cypla. Po lewej - odbudowany budynek wartowni, nota bene przesunięty w latach 60. o jakieś 20 metrów od pierwotnego miejsca podczas przebudowy terenu. Kawałek dalej - ruiny fundamentu Wartowni nr 3. Dziurę w ścianie ktoś kiedyś zasłonił częściowo metalowym płotem, niepotrzebnym zapewne już w miejscu, w którym kiedyś służył za ogrodzenie działki czy ogródka, czyli w gdańskiej dzielnicy Nowy Port. Mimo tego płotu, w środku brudno. Śmieci, pety, flaszki, dalszą wyliczankę lepiej sobie darować. A tu ginęli polscy żołnierze. Kawałek dalej, po prawej - symboliczna mogiła poległych obrońców Westerplatte i betonowy krzyż, a naprzeciwko niej - cokół, na którym kiedyś stał radziecki czołg z lufą zadartą prawie „Na Berlin!” - na północny zachód. Ulubiona atrakcja dzieciarni i obiekt pamiątkowych zdjęć - „z Westerplatte”. Za nim ocalał jeszcze betonowy bunkier niemiecki z okresu I wojny światowej - do niedawna równie zaniedbany i zaśmiecony, co ruiny wspomnianej wartowni. I pełniący podobne funkcje. Co zostało z pamiątek po siedmiu dniach zaciekłych walk? Ruiny koszar, a raczej jednego ich skrzydła, całkowicie rozbite niemieckimi bombami lotniczymi i pociskami artyleryjskimi. Ruiny celowo pozostawiono w stanie, w jakim koszary doczekały się końca walk. Ale już u końca alejki widać pomnik - 23-metrowy monument stojący na 20-metrowym kopcu, mający rzekomo symbolizować ułamany czy wbity w ziemię bagnet. Fakt, pomnik wrażenie robi i widoczny jest z daleka, i od strony lądu, i od morza. Szkoda tylko, że to nie pomnik Bohaterów Westerplatte, a Obrońców Wybrzeża, że wyryto na nim nazwy nie tylko polskich nadmorskich miast i bitew, a z monumentu spoglądają surowe twarze marynarza i żołnierza, dzierżących w mocarnych dłoniach pepeszę. Nawet wyryta nazwa „Poczta Gdańska” jest błędna i nie jest wcale równoznaczna z Polską Pocztą w Wolnym Mieście Gdańsku. Słowem - socrealizm żywcem przeniesiony z miejsc pamięci „narodowej” na terenie byłego ZSRR. Aha, i jeszcze wielki, o długości parędziesięciu metrów napis z białych blaszanych liter: „NIGDY WIĘCEJ WOJNY!”, a przed nim kolejne pole golfowe, czy też boisko - płaski, pusty trawnik. Zapomniano chyba jeszcze o haśle o przyjaźni między narodami i gołąbku pokoju z czerwoną wstążeczką w dzióbku. Za to na pewno nie zapomniano o biało-czerwonych flagach. Fakt, że nie wiszą na ani jednym z paru dziesiątek wysokich masztów, ograniczających cały ten plac defilad z dwóch stron, nie może być przypadkiem. Całość uzupełnia wieża ciężkiego sowieckiego czołgu IS-2 (nazwanego tak ku czci Josifa Stalina) z końcowego okresu drugiej wojny i boczna płyta pancerna działa samobieżnego ISU-122. Udekorowane biało-czerwonymi napisami „Westerplatte”. I betonowy, szary wysoki mur z takim samym napisem, tylko że „przestrzelony” kulami karabinowymi. Cały teren Westerplatte przypomina raczej osiedlowy park, z domieszką elementów socrealizmu. A zwiedzający? Śmigają na rolkach, siedzą na cokole pomnika i popijają piwko, lub bawią się z psami na trawnikach. Słonko świeci, fajnie jest, po co tam przypominać o jakichś tam walkach z Niemcami 70 lat temu? Pobojowisko, jakie pozostało na Westerplatte po wojnie, przetrwało do lat 60. Jedynie w 1945-46 roku społeczeństwo, z inicjatywy żyjących obrońców, a zwłaszcza zastępcy dowódcy Westerplatte, kpt. Dąbrowskiego, na terenie zbombardowanej Wartowni nr 5 ufundowało symboliczną mogiłę z betonowym krzyżem. Ale ten symbol wiary drażnił rządzących w Polsce komunistów. Z początkiem lat 60. zaczęto prace nad nowym zagospodarowaniem przestrzennym terenu byłej Wojskowej Składnicy Tranzytowej. W lutym 1960 lokalny „Dziennik Bałtycki” jeszcze pisał, że Westerplatte winno stać się w przyszłości żywym muzeum walk i bohaterstwa narodu polskiego, powinien zostać zachowany element autentyczności, niekłamanej grozy. Westerplatte ma żywo przemówić do przyszłych pokoleń, dla których rok 1939 będzie tylko odległą historią. Był to pogląd zgodny z wolą żyjących jeszcze obrońców, i - można to chyba śmiało powiedzieć - z zdrowym rozsądkiem i oczekiwaniami większości Polaków. Założenia te nie zostały jednak nigdy zrealizowane. Rozpisany konkurs dla artystów wygrali bowiem profesorowie gdańskiej ASP Adam Haupt, Franciszek Duszeńko i Henryk Kitowski. Niestety, ta trójka udowodniła, że artyści już dawniej mięli w głębokim poważaniu uczucia odbiorców ich „dzieł”, a także większość norm i wartości, szanowanych przez ogół społeczeństwa. Za swoją wizję profesor Haupt otrzymał też imponującą wówczas nagrodę wysokości 85 tysięcy złotych. Tak przedstawiał on swoją wizję zagospodarowania Westerplatte: Obraz Westerplatte powstał według takiej kompozycji, jaka dziś ukazuje się oczom milionów odwiedzających je ludzi. Dalekiej od teatrum, które by potęgowało grozę minionych dni heroicznej walki polskiego żołnierza i oficera. W dzisiejszym już wyciszeniu krajobrazu, w nastroju budzącym w człowieku potrzebę przytłumienia głosu, przybywając tutaj ma się możliwość zapoznania z całym obszarem. Tym kondensatem polskiej ziemi, morza, reliktów pierwszego pobojowiska największej z wojen. Fakt, przestrzeń jest, i to daleka od heroizmu polskiego żołnierza. O przytłumione głosy należałoby spytać miłośników jazdy na rolkach, a o kondensat polskiej ziemi - radziecki złom militarny, gdyby mógł przemówić. Teren, jaki istnieje obecnie, powstał w latach 1962-63. Wtedy też usunięto betonowy krzyż, zwany potocznie krzyżem Dąbrowskiego. Stało się tak przed spodziewaną wizytą Chruszczowa. Sprowadzono też czołg T-34, który po wojnie z pobojowiska w Nowym Dworze Gdańskim trafił do składnicy zużytego sprzętu wojskowego, a w 1962 - na Westerplatte. Jest oczywiste, że władzom chodziło o propagandę polsko-radzieckiego braterstwa broni, a także o usunięcie śladów pamięci o walkach Wojska Polskiego w kampanii wrześniowej. Zresztą - fakty przemawiają same za siebie. Czołg ustawiono tuż przed mogiłą poległych obrońców, tak, że sprawiał wrażenie, iż za moment najedzie on na cmentarzyk, miażdżąc gąsienicami groby polskich bohaterów.
Potem dorobiono legendę, że czołg ten należał do 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. Wersję tę powtarzali niektórzy przewodnicy turystyczni jeszcze kilka lat temu. Tylko że Brygada nie wyzwalała ani Gdańska, ani Westerplatte. Ponieważ jednak co jakiś czas pojawiały się głosy domagające się przesunięcia czołgu dalej od cmentarza (m. in. wnioskowali o to w 1971 gdańskiego koła Przewodników PTTK, argumentując, że dzieci, bawiące i wdrapujące się na czołg, wbiegają potem na mogiły), w końcu T-34 został przeniesiony na drugą stronę alejki i postawiony na betonowym cokole. Na fali sierpniowej odwilży 1980 roku zaczęły pojawiać się postulaty, by przywrócić Westerplatte pierwotny wygląd. Z władzami miasta, które zgodziły się na powrót krzyża, rozmawiali wówczas przedstawiciele MKS-u, „Solidarności” Zarządu Portu w Gdańsku i Narodowego Banku Polskiego. Wbrew sprzeciwom Garnizonu Gdańskiego Marynarki Wojennej i kombatantów 1 Brygady Pancernej czołg przesunięto; nie wiadomo tylko, dlaczego mimo wielokrotnych postulatów, by oznaczyć go polskim godłem i numerem taktycznym tej jednostki, co niewątpliwie złagodziłoby spory wokół tego pomnika, nigdy tak się nie stało. I powrócono też do kontynuacji dzieła destrukcji i zniszczenia jednego z najważniejszych dla Polaków miejsc narodowej pamięci. W 1989 roku zniszczono, zgodnie z projektem Duszeńki, cmentarzyk obrońców, wybudowano kolejne parkingi i olbrzymi betonowy mur z napisem „Westerplatte” poprzestrzelanym kulami. Kicz ten „wita” przyjeżdżających, podobnie jak mały okrągły „bunkier” (nigdy czegoś takiego na Westerplatte nie było) z płytą pancerną radzieckiego działa. Zdewastowano też istniejący jeszcze historyczny teren w miejscu zniszczonej przez bombę Wartowni nr 5. Kilka poprawek udało się dokonać po 1989 roku. Odtworzono cmentarzyk, usunięto tablice, które choć przedstawiały zdjęcia z kampanii wrześniowej, to opatrzone były słusznymi ideologicznie hasłami. Jednakże mimo apeli społecznych, ani kierownictwo Muzeum Historycznego Miasta Gdańska, które jest gospodarzem terenu, ani prezydent miasta, nie kiwnęło palcem, by zadbać o teren, uporządkować go, usunąć śmieci z miejsc, gdzie ginęli polscy żołnierze czy zmyć kolorowe graffiti z szarych murów pawilonu handlowego. Powstało jednak Stowarzyszenie „Rekonstrukcji Historycznej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte”, które w 2003 roku przedstawiło plan nowego zagospodarowania przestrzennego Westerplatte. Zakładał on: odbudowę i przeznaczenie na muzeum głównego skrzydła koszar wraz z zachowaniem w ruinie południowego skrzydła; odbudowę kasyna podoficerskiego; utworzenie stanowisk bojowych z 1939 roku - placówek „Wał”, „Fort”, „Tor kolejowy” i Wartowni nr 4; utworzenie fragmentu terenu przypominającego zniszczenia z 7 września 1939 - las-widmo, spalone kikuty drzew, leje po bombach; odbudowę ceglanych schronów amunicyjnych, starych koszar i willi podoficerskiej; odbudowę stacji kolejowej PKP Westerplatte i torów kolejowych; odtworzenie umocnień polowych - zasieków, okopów, „hiszpańskich kozłów”; a także likwidację pawilonów handlowych i przystanku autobusowego i przeniesienie ich poza teren historycznej składnicy wojskowej, który zamknięty miał zostać bramą, jaka istniała tam w 1939 roku. Do tego miejsca postulaty wydają się słuszne - celem stowarzyszenia jest przywrócenie Westerplatte pierwotnego wyglądu i utworzenie prawdziwego miejsca pamięci o walkach września 1939. Ale to niestety nie wszystko. Stowarzyszenia chciałoby też utworzyć na terenie Westerplatte park militarny ze sprzętem z lat 1939-45 i udostępnić go prywatnym kolekcjonerom, a także odgrywać tam - i to w rocznice wybuchu wojny, 1 września - inscenizacje niemieckiego ataku przy udziale grup rekonstrukcji historycznych. Przytoczę reakcję profesora Haupta na takie pomysły: „Westerplatte ma być miejscem-pomnikiem upamiętniającym walkę narodu polskiego, a nie skansenem jarmarkiem (…) Sztuka jest jak poezja, a skansen to tani kryminał (…)”. To, że pojawiają się takie pomysły, najlepiej ukazuje, jak zdziczeliśmy. Pomijając w tym miejscu bardzo istotny fakt, że to, co pan profesor stworzył, nie koniecznie zasługuje na miano sztuki, warto zastanowić się nad resztą. Czy na pewno Westerplatte powinno stać się miejscem „parku technicznego” ze sprzętem z lat 1939-45? Czyli - z amerykańskimi gazikami, amerykańskimi wozami bojowymi i kolejnymi rekwizytami radzieckiej myśli technicznej, których przecież u prywatnych kolekcjonerów w Polsce nie brakuje? I, co ważniejsze, co z taką rekonstrukcją walk? Kto kiedykolwiek był na jednym z licznych zlotów militarnych, wie, jaki charakter mają takie imprezy - mianowicie charakter pikniku, gdzie rozweseleni turyści wystawiają na letnie słonko brzuszki i popijają piwko z plastikowych kubeczków. Czy na Westerplatte powinni naprawdę biegać młodzi ludzie poprzebierani w hitlerowskie mundury, z hełmami Wehrmachtu na głowach i wroną w klapie? Czy miejsce pamięci i zadumy jest miejscem dla przebierańców? Czy nad ciszę nad mogiłami powinien zastąpić ryk silników, wybuchy petard i wystrzały karabinów? Ja tak nie sądzę. W 2003 roku Prezydent RP wydał rozporządzenie o uznaniu Westerplatte za Pomnik Historii i odtworzeniu unikatowych wartości historycznych, przestrzennych, materialnych i niematerialnych, symbolizujących heroizm i waleczność żołnierza polskiego w okresie II wojny światowej. Nadal na Westerplatte nie uczyniono jednak nic, co w tym kierunku by zmierzało. Dopiero w 2006 roku wiceminister Kultury i Dziedzictwa Narodowego w rządzie PiS-u, Jarosław Sellin, przeznaczył 580 tysięcy złotych na przygotowanie projektu odnowienia Westerplatte. Powstał Komitet Rewaloryzacji, w skład którego weszli wojewódzki konserwator zabytków oraz członkowie Stowarzyszeń „Młodzi dla Pomorza” i „Rekonstrukcji Historycznej Wojskowej Składnicy tranzytowej na Westerplatte”. W 2007 roku ostatecznie zniknął czołg T-34 (trafił do Lubuskiego Muzeum Wojskowego w Drzonowie), pojawiły się też - niestety prowizoryczne - tablice informacyjne, które jak na razie zbytniego uroku ruinom i pozostałościom nie dodają. Część z nich zdążono zresztą już połamać. Poza drobnymi zabiegami kosmetycznymi, jak usypaniu nowej ścieżki, odnowieniu placówki „Fort” i odkopaniu kilku ruin, większych zmian nie widać. Kres rządów PiS-u oznaczał również kres koniunktury dla odtworzenia miejsca pamięci narodowej z prawdziwego zdarzenia. Przeciwstawianie narodowych symboli krzyża i czołgu - jednego z tych, które wyzwalały Polskę - jest dla wszystkich obywateli sprawą nie do przyjęcia - napisano w „Polityce” sprzed 28 lat. Byłaby to prawda, gdyby ten czołg faktycznie pochodził z polskiej jednostki. Ale nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, jak powinno wyglądać tak istotne miejsce pamięci o polskim bohaterstwie i o walce narodu polskiego, jak Westerplatte. Bo wybór nie powinien ograniczać się do dwóch opcji; albo kicz, socrealizm i komunistyczna propaganda, albo jarmark, festyn i sprowadzenie tragicznej historii do poziomu atrakcji turystycznej, czyli kicz jeszcze większy. Michał Soska
Turek o Wasiutyńskim Nazwisk, tak głównego bohatera pracy - „Arka przymierza. Wojciech Wasiutyński 1910-1994. Biografia polityczna”, jak i jej autora - Wojciecha Turka, nie trzeba żadnemu z czytelników „Myśli Polskiej” przedstawiać. Zmarły piętnaście lat temu Wojciech Wasiutyński był wybitnym publicystą i politykiem ruchu narodowego. Praca „Arka przymierza. Wojciech Wasiutyński 1910-1994. Biografia polityczna”, pomimo że poświęcona jest jednej osobie, faktycznie ukazuje dzieje emigracyjnego środowiska narodowego, na tle wielkich wydarzeń polityki światowej. Ze względu na bardzo szeroki zakres tematyczny pracy ograniczę się do zwrócenia uwagi jedynie na parę jej wątków. Pierwszym interesującym zagadnieniem jest wzajemna relacja Wasiutyńskiego i Bolesława Piaseckiego, datująca się od czasów współpracy obu w ONR i „Falandze”. Pomimo stopniowego rozchodzenia się ich dróg politycznych, Wasiutyński, nawet w odniesieniu do oceny powojennej aktywności szefa PAX-u, zawsze zachowywał umiar, nie popadając nigdy w łatwą krytykę i zacietrzewienie (nigdy nie poparł np. tezy o rzekomo agenturalnym charakterze działalności Piaseckiego). Wasiutyński bez wahania potrafił także wyznać, że gdyby zdecydował się po zakończeniu wojny na powrót do kraju, „musiałby wstąpić do ruchu Bolesława Piaseckiego”. Przez szereg lat po wojnie koledzy z „Falangi” starali się utrzymywać z W. Wasiutyńskim swoisty kontakt, wysyłając „na jego nazwisko i adres «Myśli Polskiej»” numery „Słowa Powszechnego” (W. Turek wspomina o tym, nie pisząc jednak, że czynił to Z. Przetakiewicz). O ile, omawiając powojenne losy środowiska skupionego wokół dawnego wodza „Falangi”, Wasiutyński kładł nacisk przede wszystkim na jego rolę w kształtowaniu stosunków państwo - Kościół, o tyle w odniesieniu do innego swojego antagonisty z szeregów obozu narodowego koncentrował się głównie na geopolityce. Wątek geopolityczny pojawia się na marginesie opisywanego konfliktu Wasiutyńskiego z Jędrzejem Giertychem i „Horyzontami” Witolda Olszewskiego. Konflikt Wasiutyński-Giertych, trwający przez ponad półwiecze, stanowi do pewnego stopnia oś całej pracy. Co ciekawe, pierwsze „skrzyżowanie szpad” obu narodowych publicystów nastąpiło jeszcze przed wybuchem II w. św. W jednym z numerów „Ruchu Młodych” z 1936 r. Wasiutyński zamieścił krytyczne omówienie pracy J. Giertycha „Tragizm losów Polski”, pod wielce wymownym tytułem: „Tragizm i komizm książki Giertycha”. Również po wojnie Wasiutyński konsekwentnie starał się eliminować wpływy autora „O wyjście z kryzysu” w Stronnictwie Narodowym. Po początkowych sukcesach na tym polu, uwieńczonych usunięciem Giertycha z SN w 1961 r., ostatecznie, jak pisze sam Autor pracy: „w kilkudziesięcioletniej walce o schedę po Dmowskim, Wasiutyński poniósł porażkę, ustępując miejsca swemu przeciwnikowi, Jędrzejowi Giertychowi”. Także w krajowych środowiskach odradzającego się, począwszy od drugiej połowy lat 70. ruchu narodowego, dużo większy oddźwięk znalazł dorobek J. Giertycha (odwoływały się do niego m.in. środowiska Polskiego Komitetu Obrony Życia, Rodziny i Narodu, pisma „Nowych Horyzontów” oraz Niezależnej Grupy Politycznej z Gdańska) niźli W. Wasiutyńskiego (Ruch Młodej Polski). Na marginesie można dodać, że z perspektywy wielu lat, gorące, wieloletnie spory na linii Wasiutyński - Giertych, nieco przybladły i straciły na swej aktualności. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do kolejnego istotnego problemu podjętego w biografii. W opublikowanej w 1977 r. pracy „Źródła niepodległości” Wasiutyński pisał: „Rosjanie są naszym wrogiem tylko tak długo, jak chcą nami rządzić”. W. Wasiutyński, pomimo bycia jednym z najbardziej reprezentatywnych działaczy utożsamianych z powojenną linią wieloletniego prezesa SN T. Bieleckiego, jako jeden z pierwszych przedstawicieli powojennej polskiej emigracji politycznej zaprezentował koncepcję próby przewartościowania powojennych stosunków polsko-rosyjskich, z akceptacją granicy wschodniej na Bugu (pierwsza uczyniła to, jeszcze w latach 70. paryska „Kultura”). W. Turek pisze: „To, o czym pisał: pogodzenie się Polaków z «klęską geopolityczną na wschód od Bugu» oraz pogodzenie się Rosjan z «klęską ideowopolityczną na zachód od Bugu», miało być - w jego przekonaniu - pierwszym etapem znacznie szerszego procesu”. Wasiutyński w pewnych okolicznościach nie odrzucał także możliwości „dobrowolnego zaakceptowania przez niepodległą Polskę sojuszu militarnego z Sowietami”. Pomimo że Wasiutyński powyższe koncepcje wysuwał na początku lat 80., co oczywiście - biorąc pod uwagę, że miało miejsce z górą trzydzieści pięć lat po zakończeniu wojny - może wydawać się reakcją spóźnioną, to jednak porównując je z wciąż wysuwanymi ówcześnie postulatami „niezłomnych” emigrantów (także wywodzących się z obozu narodowego, jak np. Z. Stahl), powodowanych dodatkowo gorącą atmosferą w kraju, wydaje się istotnym przełomem. Problematyka dotycząca relacji polsko-rosyjskich pozostała także jednym z ważniejszych motywów publicystyki Wasiutyńskiego także po 1989 r. W jednej ze swoich wypowiedzi na początku lat 90. „jednoznacznie negatywnie odnosił się do planu utworzenia «NATO B», które mogłoby mieć - w jego przekonaniu - «tylko jeden cel: antyrosyjski». Tymczasem, jak podkreślał, «Od podziału Związku Sowieckiego na państwa narodowe, nie ma przedmiotu sporu między Polską i Rosją». Konflikt rosyjsko-ukraiński «jest zasadniczy i trwały», ale «Polsce nie wolno w ten konflikt się wplątywać». Troska o zapewnienie bezpieczeństwa państwu powinna wyrażać się przede wszystkim w unowocześnianiu i wzmacnianiu własnych sił zbrojnych”; „Wasiutyński podtrzymywał, głoszony od wielu lat pogląd, że Polska nie powinna angażować się w konflikty, jakie wybuchały wewnątrz dawnego Związku Sowieckiego (...) Jakkolwiek Wasiutyński był zwolennikiem aktywnej polityki amerykańskiej (...) W kwestiach rosyjskich dla Wasiutyńskiego autorytetem był Sołżenicyn, nie amerykańscy «eksperci»”. Można tu na marginesie stwierdzić, że najgorszy założony przez Wasiutyńskiego scenariusz Polska konsekwentnie od wielu lat realizuje (w zamian za iluzoryczne amerykańskie gwarancje, pełni rolę dyżurnego harcownika na wschodzie i wiernego dobosza krucjaty antyrosyjskiej). Wasiutyński już w latach 80. powrócił w odniesieniu do oceny Rosji, do niektórych swoich przedwojennych poglądów, m.in. do przekonania o państwowotwórczym charakterze ustroju i ideologii ZSRR. Czasami Autor pracy nie jest wolny od stawiania kontrowersyjnych tez. Czyni tak na przykład konsekwentnie wysuwając negatywną ocenę polityki rządu gen. W. Sikorskiego w czasie wojny, lub też zdając się podtrzymywać lansowaną w pewnym czasie przez Wasiutyńskiego tezę o nawiązywaniu przez „Solidarność” do „pierwotnej koncepcji OWP”. W swojej pracy W. Turek sygnalizuje także pewne wątki, które już doczekały się rozwinięcia w pracach innych badaczy. Taki charakter mają np. sformułowania o stosunku przedstawicieli opozycji demokratycznej drugiej połowy lat 70. do wszechpolskiej tradycji, którzy „traktowali dorobek Dmowskiego instrumentalnie, czerpiąc z niego instrumentalnie dla realizacji celów mających niewiele wspólnego z tym, co przywódca Narodowej Demokracji, czy też sam Wasiutyński, uważali za pożądany kierunek”. Praca W. Turka to druga, i jak się wydaje dużo bogatsza od pracy Bartosza Smolika, zatytułowanej „Myśl polityczna Wojciecha Wasiutyńskiego”, pozycja, mająca na celu ukazanie spuścizny ideowo-politycznej jednego z najwybitniejszych publicystów powojennego ruchu wszechpolskiego. Autor nie ogranicza się jednak tylko do osoby Wasiutyńskiego, ukazując złożoną rzeczywistość polityczną przed i powojennej Polski. Praca w bardzo ciekawy sposób ukazuje też pierwsze lata polskiej „transformacji ustrojowej” z początku lat 90. XX wieku. Przypomina nazwiska obecne na ówczesnym „politycznym rynku”, główne polityczne problemy i zagadnienia. Po lekturze, szczególnie ostatnich rozdziałów, czytelnik może dojść do konstatacji, którą można by zamknąć w słowach: nihil novi. BBWR pod wodzą L. Wałęsy był próbą, co prawda mniej udaną, ale zbliżoną w zamyśle, do PiS-u (dzisiejszemu PiS-owi jest jednak bliżej do, jak to określał sam Wasiutyński „czysto” negatywnej KPN). Rolę chłopca do bicia dla środowiska „Gazety Wyborczej” i głównego „zagrożenia demokracji”, pełnią dziś bracia Kaczyńscy, tak jak L. Wałęsa („Samotnik z Belwederu”) w pierwszej połowie lat 90. Rząd dusz, tak jak kiedyś UD sprawuje dziś, pod nową, bardziej atrakcyjną firmą, PO. Do polskiego areopagu „autorytetów samych w sobie”, poza wymienionymi przez Wasiutyńskiego: Giedroyciem, Nowakiem-Jeziorańskim, Karskim i Miłoszem, dołączyli J. Kuroń, a z żyjących W. Bartoszewski. W III RP wciąż obecne są niekwestionowane autorytety, których dorobek jest nierzadko naginany do bieżących potrzeb (vide J. Giedroyć, którego czyni się patronem dzisiejszej polityki wschodniej, podczas gdy po upadku ZSRR, Giedroyć postulował politykę zbliżoną do projektowanej przez Wasiutyńskiego) i osoby skazane na zapomnienie (do tych zaliczyć chyba trzeba także niestety i W. Wasiutyńskiego). Wreszcie, jak pisał W. Wasiutyński „last but not least”, „trupi jad” (teczki, agenci, TW), przed czym przestrzegał, nadal w dużej mierze rządzi polską polityką. Niektóre przewidywania Wasiutyńskiego są równie trafne, co humorystyczne, np. gdy zapowiadał, „że Macierewicz jeszcze zaistnieje na scenie politycznej w partii politycznej, której charakterystykę w kapitalny sposób oddał poprzez jej hipotetyczną nazwę: «Wielki Antykomunistyczny Ruch Chrześcijańskiej Obrony Ładu»”. Autor, jako osoba mająca w swoim życiorysie okres czynnego zaangażowania w działalność polityczną (RMP/ZChN), posiada dzięki temu szereg informacji i wiedzy, do której trudno byłoby dotrzeć innemu badaczowi. Jedynym minusem, który może z tego faktu płynąć, jest wyraźne uczucie goryczy (co kłóci się nieco z wymogiem naukowego obiektywizmu), z jaką Autor opisuje, szczególnie w końcowych fragmentach pracy, kolejne zmarnowane szansy budowy, projektowanego przez Wasiutyńskiego, Stronnictwa Wielkiego Celu (w ostatnich miesiącach samo życie dopisało kolejne rozdziały rozpadu środowiska dawnego ZChN-u). Jak pisze sam Autor opracowania: „Już w 1992 roku Wasiutyński był traktowany jako nestor i autorytet, a nie jako mistrz czy nauczyciel. Zajmował honorowe miejsce w Stronnictwie, ale jego wpływ intelektualny na działaczy ZChN oraz na młodzież był niewielki”. Wasiutyński pomimo swojego wieloletniego zaangażowania (także materialnego) w funkcjonowanie środowiska skupionego wokół W. Chrzanowskiego, nierzadko nie szczędził mu krytycznych uwag. Taki charakter miały na przykład jego ostrzeżenia, aby nie tworzyć partii klerykalnej i rady „o nie zastępowanie Kościoła w jego misji, a także o zrozumienie, że działalność polityczną prowadzi się w świecie profanum”. Nie ukrywał także swojego rozczarowania zachowaniem liderów środowiska dawnego Ruchu Młodej Polski, przede wszystkim zaś osobą A. Halla, którego nazwisko ilekroć pojawiło się w rozmowie Wasiutyński „spuszczał oczy ku ziemi i ciężko wzdychał”. Na koniec warto przytoczyć jeszcze jedno z licznych wskazań Wasiutyńskiego, który w pisanym w 1991 r. liście do W. Walendziaka przestrzegał swoich politycznych współpracowników, że, albo stworzą jeden ośrodek prawdziwej narodowej prawicy, „albo na prawo od Kaczorów będzie proszek”... Podsumowując, lektura obowiązkowa.
Maciej Motas
Kara śmierci, Izrael i podatki Najwybitniejszy polski felietonista, Stanisław Michalkiewicz, zauważył kiedyś (w dyskusji o karze śmierci), że np. w NRD kara śmierci nie istniała. Każdy jednak, kto próbował przekroczyć mur berliński, miał 90%-ową szansę, że zginie zastrzelony - choć nie popełnił przecież nic takiego, coby na karę śmierci zasługiwało, i gdyby straż graniczna go zatrzymała, to wedle kodeksu NRD mógłby dostać do pięciu lat więzienia… Dlaczego - pytał Michalkiewicz - nie godzimy się na wymierzenie kary śmierci przez wykształconego sędziego, po dokładnej i chłodnej analizie - a godzimy się na wymierzenie kary śmierci przez niezbyt może rozgarniętego młodego człowieka? Inny jest przypadek Izraela. Izrael szczyci się, że nie ma w kodeksie kary śmierci. Jednak wydał masę pieniędzy na wytropienie w Brazylii śp. Adolfa Eichmanna - którego agenci Mossadu nielegalnie porwali, przewieźli do Izraela - gdzie „w ramach wyjątku” karę śmierci na Nim wykonano, ciało spopielono i rozsypano na cztery wiatry. Wytłumaczono mi, że to specjalny wyjątek związany z Holokaustem. Piszę to, bo przeczytałem w “Angorze” o tym, jak Mossad mordował terrorystów, którzy w 1972 roku zamordowali 11 izraelskich sportowców. Śp. Golda Meir, socjalistka skądinąd i przeciwniczka kary śmierci (a jakże!), powołała „Komitet X”, który latami tropił i mordował ludzi odpowiedzialnych za ten akt terroru. Ja nie bronię terrorystów: „Gwałt niech się gwałtem odciska”, „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie” itd. Zdecydowanie wolę takie działania niż postawę tego idioty, śp. Mohandasa Karamćanda Gandhiego głoszącego „niesprzeciwianie się złu”. Mordowanie terrorystów (w odróżnieniu od obrzucania bombami cywilów w Ghazie!) budziło we mnie szacunek dla Izraela. Proszę mi tylko nie mówić, że w Izraelu nie ma kary śmierci! Zastanawiam się, po co utrzymują tam tę fikcję? Ktoś sugerował: by wszyscy inni znieśli karę śmierci - i Izrael został jedynym poważnym państwem. Mogącym, komu się należy, karę taką wymierzać? Dziwne to jakoś. Przejdźmy do spraw Polski. Przed tygodniem pisałem, że „Rząd” podnosi cenę prądu, bo jeśli rośnie cena, to „Rząd” ma więcej pieniędzy z podatków (jest tam również akcyza). Jest to jednak tylko połowa prawdy. Zapomniałem dodać, że 80% tych elektrowni jest państwowych. Czyli: reżym ściąga również bezpośrednio 80% z tego podwojenia. Po czym leje krokodyle łzy, że z powodu wysokich cen energii przedsiębiorstwa mają trudności! A prywatnej konkurencji nie dopuszcza - bo kto dopuszczałby konkurencję, gdy ma w łapskach tak złoty interes?! 30 kwietnia w wielu miastach odbyły się pikiety anty-podatkowe z'organizowane przez UPR. Telewizje zajęte były pokazywaniem bandziorów nazywających się „stoczniowcami” i szturmujących Pałac KiN im. Józefa Stalina obsadzony przez innych bandytów - więc nie miały czasu pokazywać tych, co chcą odebrać IM część rabowanych ludziom pieniędzy. Lokalne jednak tu i ówdzie podawały - z narzuconym komentarzem: „że pomysł likwidacji podatków jest dobry, ale nierealny”. Bo też my nie chcemy likwidacji podatków (a właściwie „podatów”; skąd to zdrobnienie?); chcemy tylko likwidacji podatku dochodowego. Podatek ryczałtowy osobisty by był, od nieruchomości by został, akcyzę od alkoholu zmniejszalibyśmy stopniowo. A, że jesteśmy jeszcze we Wspólnocie Europejskiej, więc VATu i niektórych akcyz nie moglibyśmy zlikwidować - to „pogłównego” mogłoby nawet nie być. A co do Bandy Czworga: PiS, PO, SL i SLD - to pamiętajcie Państwo: głosowanie na te partie w wyborach do PE to informacja dla NICH: ludzie godzą się na dalsze istnienie systemu korupcji i złodziejstwa! JKM
Bolek jako polski towar eksportowy Pierwsze doniesienia zapowiadające udział Lecha Wałęsy na zjeździe Libertasu w starej stolicy cesarskiej, czyli w Rzymie, wywołały pośród demoliberalnych polityków i komentatorów prawdziwy szok. Nie ukrywam, że miło było słyszeć jak Tomaszowi Wołkowi rwał się głos, gdy ledwo bełkotał, że to niemożliwe i on nie uwierzy dopóki nie zobaczy. Jazgot Niesiołowskiego, Schetyny czy Tuska w tej sprawie daje każdemu nielewicowemu uchu prawdziwą satysfakcję. Pamiętacie Państwo jak Jerzy Owsiak zapowiadał, że da „z buźki” każdemu, kto zaatakuje Lecha Wałęsę? Podobnie cieszą zarzuty, że Declan Ganley jest „agentem” rosyjskim lub amerykańskim (do wyboru, do koloru - w zależności od opcji politycznych komentującego). Osobiście wątpię czy Lech Wałęsa pojechał (i jeździ na kolejne) zjazdy Libertasu wyłącznie dla pieniędzy. Per saldo finansowo na tej operacji może przecież stracić. Zarobiwszy jednorazowo 100 tysięcy euro (o ile to prawdziwa kwota), straci przecież lukratywne propozycje ze strony „salonów polskich i internacjonalnych”, które na pewno przyniosłyby mu znacznie większe dochody i profity, a co najważniejsze, dają gwarancję stałych dochodów na całe lata. Szczególnie teraz, gdy Donald Tusk, TVN i GW wypromowały Lecha Wałęsę na ikonę walki z „kaczystowską barbarią”. Wydaje się, że zdecydowanie trafniejsze są inne analizy, wiążące zaangażowanie Lecha Wałęsy w poparcie dla Libertasu, z koncepcjami tej partii dotyczącymi wyboru „Prezydenta Unii Europejskiej” za pomocą głosowania powszechnego. Najprawdopodobniej Lech Wałęsa wyczuł swoją szansę polityczną. Przecież dobrze wie, że na polskiej scenie politycznej - nawet jeśli pali mu się kadzidła - to nikt nie traktuje go poważnie. W Polsce nazwisko „Wałęsa” politycznie znaczy nie aż tak wiele, ale na Zachodzie - gdzie Lecha Wałęsy nie widzieli przy politycznej robocie - to nazwisko znaczy bardzo bardzo dużo. Ludzie zachodni mają zresztą to szczęście, że nie rozumieją co Lech Wałęsa mówi i słyszą tekst w formie jako tako uporządkowanej przez tłumacza. Dlatego nie mam wątpliwości, że Lech Wałęsa ma autentyczne szanse aby stać się Prezydentem Unii Europejskiej, gdyby doszło do wyboru takiego prezydenta w głosowaniu powszechnym. Kim jest Tony Blair, Hans G. Pettering czy Angela Merkel w porównaniu z człowiekiem, który „sam jeden obalił komunizm” dzięki temu, że „przeskoczył przez płot”?! Nie ma żadnych wątpliwości, że Wałęsa byłby jednym z czołowych kandydatów na takiego prezydenta. Swoją drogą ciekawe co zrobiłby PiS deklarujący bezustannie, że będzie popierał każdego Polaka kandydującego na prestiżowe stanowiska zagraniczne… Widzicie Państwo już braci Kaczyńskich nawołujących rodaków do głosowania na Lecha Wałęsę? Tak naprawdę dochodzimy w tym miejscu do arcyistotnego problemu: kto w Polsce powinien się cieszyć z takiego pomysłu? Moim zdaniem wszyscy, zarówno ci, którzy Lecha Wałęsę kochają i uważają go za ojca narodu, jak i ci, którzy nie mogą na niego patrzeć, gdyż widzą w nim jedynie agenciaka „Bolka”, który obalił rząd Jana Olszewskiego. Zwolennicy Lecha Wałęsy - nazwijmy ich mianem „bolkiści” - powinni być zachwyceni, że ich idol uwieńczy swoją karierę polityczną urzędem pierwszego Prezydenta Unii Europejskiej. Z punktu widzenia bolkistów, byłoby to symboliczne uznanie ze strony narodów Unii dla Lecha Wałęsy i całego dzieła „Solidarności”. Przy okazji łudziliby się, że Wałęsa zadba na Zachodzie o nasze interesy. A więc głos na TAK i to bez wahania.
Przeciwnicy Lecha Wałęsy - głównie „kaczyści” - zapewne w pierwszej chwili skręciliby się w grymasie bólu psychicznego, gdyby mieli zagłosować na „Bolka”. Zapewne zresztą znajdą się tacy, co woleliby Angelę Merkel w roli takiego prezydenta, byle nie był nim domniemany były agent SB. Ale proszę się nad tym chwilę zastanowić: przecież osadzenie Lecha Wałęsy na unijnym stolcu cesarskim oznacza jego trwałe wyeksportowanie z Polski na Zachód; oznacza, że lustracjoniści i niepodległościowcy wreszcie pozbyli się z Polski swojego symbolicznego wroga, który obalił rząd Olszewskiego, zablokował lustrację i wspierał „lewą nogę”. A więc przeciwnicy Wałęsy powinni głosować na niego obydwiema rękami i cieszyć się, że podrzucili Europie takie „kukułcze jajo”. No tak, gdyż nie ma przecież najmniejszej wątpliwości, że Lech Wałęsa to jest kukułcze jajo i to w dużych rozmiarach. Nie widziałem jeszcze współpracowników Wałęsy, którzy nie zawiedliby się na nim totalnie. Na początku lat 90-tych w roli zawiedzionych i zdradzonych kochanków znaleźli się bracia Kaczyńscy; dziś w roli kopniętego w tylną część ciała i porzuconego znalazł się Donald Tusk, który wypromował Wałęsę na ikonę antykaczyzmu. Kierownictwo GW zostało wyprowadzone w pole już któryś kolejny raz… Jeśli ktoś sądzi, że Declan Ganley nie zawiódłby się na Lechu Wałęsie, to się grubo myli. Nie ma wątpliwości, że Wałęsa jako prezydent Unii Europejskiej doprowadziłby ten świeży mechaniczny twór - skonstruowany przez lewicowych speców od konstruktywizmu politycznego - do samozagłady. Już widzę te bezustanne wolty polityczne, wygadywane głupstwa, działania samo destrukcyjne, które stałyby się udziałem Lecha Wałęsy. Ta prognoza to jeszcze jeden powód dla którego powinniśmy Lecha Wałęsę popierać jako kandydata na Prezydenta Unii Europejskiej. W końcu jesteśmy przeciwnikami dalszego politycznego jednoczenia kontynentu, chcemy te zamiary ośmieszyć, a ostatecznie pomysły takie zablokować. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Lech Wałęsa znakomicie nadaje się do roli „kukułczego jaja”, które wykluje się w brukselskim gniazdku, a następnie poprowadzi centralne unijne instytucje do autodestrukcji. Ja wierzę w Lecha Wałęsę i śmiem przypuszczać, że ma on wielką szansę nie tylko na to aby zostać pierwszym Prezydentem Unii Europejskiej, ale także… ostatnim kierownikiem tego eurokołchozu. Dlatego już dziś krzyczę: „Lech Wałęsa na Prezydenta Unii Europejskiej! Jesteś przeciwnikiem Unii Europejskiej? Dążysz do zagłady tego socjalistycznego projektu? To głosuj na Lecha Wałęsę!”. Adam Wielomski
23 maja 2009 Naturalna potrzeba przekazywania bliskości w społeczeństwie obywatelskim i otwartym... Według pana prezesa Sądu Okręgowego w Poznaniu, Krzysztofa Józefowicza, żądania byłych więźniów , którzy ostatnio na masową skalę składają pozwy o odszkodowania , przekraczają wszystkie, traktowane indywidualnie - po 100 000 złotych każde. (!!!!). Jest trochę żądań o odszkodowanie w wysokości 1 miliona złotych(????). Byłym więźniom chodzi o to, że odbywali kary w….. zbyt ciasnych i przeludnionych celach(????). Komuno naprawdę wróć(!!!!). W społeczeństwie otwartym i obywatelskim, wszystko jest możliwe, tym bardziej, że obowiązują w nim wariackie prawa człowieka, które zastąpiły obowiązujący kiedyś w każdym normalnym więzieniu- regulamin więzienny. Coś o tym wiem, bo mój świętej pamięci ojciec- pracował w więzieniu. Więźniowie w nim pracowali, dostawali wynagrodzenie, które gdy więzień na przykład zalegał z alimentami, było przekazywane żonie i dzieciom.. Dzisiaj istnieje Fundusz Alimentacyjny, to znaczy fundusz skonstruowany z pieniędzy tych wszystkich, którzy w więzieniach nie przebywają i nie zalegali nigdy z pieniędzmi łożonymi na rodzinę .I nie mieli tej przyjemności, żeby te dzieciaki przyszły na świat.. Teraz muszą płacić alimenty na cudze dzieci poprzez Fundusz Alimentacyjny, z którego pożytki ciągną przede wszystkim wkomponowani w niego, sprawiedliwie i otwarcie- urzędnicy państwowi. Ot- sprawiedliwość społeczna w społeczeństwie obywatelskim i otwartym. Jedni tyrają w pocie czoła, a inni leżąc na pryczach rozmyślają nad sobą i swoim życiem, korzystając z intelektualnych rozrywek, jakie daje poczucie wyalienowania się z pracy. Nie mówiąc już o tym, że utrzymanie jednego więźnia dochodzi do 2000 złotych miesięcznie(!!!). I wszyscy niewinni ludzie poza więzieniami muszą na nich pracować, jako niewolnicy państwa prawnego i urzeczywistniającego zasady głupoty i nonsensu. Prawoczłowieczy rozbój na drodze do socjalizmu tego właściwego, z ludzką twarzą trwa, bo ten co był- się nie sprawdził! Socjaliści zaszczepili nam ustrój lepszy, prawoczłowieczy, bardziej demokratyczny, i bardziej otwarty, i ma się rozumieć obywatelski. Bo bez obywatelskości nie można mówić o demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej i obywatelskiej sprawiedliwości . A bez społecznej sprawiedliwości nie może być sprawiedliwej demokracji, o którą wszyscy okrągłostołowcy walczyli z całych sił, aż stworzyli niebywały bałagan, w którym przeszło nam żyć, naszym dzieciom i naszym wnukom.. Prawa Człowieka to wielki cywilizacyjny bałagan! Odszkodowania za zbyt ciasne i przeludnione cele… Potem przyjdzie czas na odszkodowania za” znęcanie się” strażników więziennych nad więźniami, za złe jedzenie, za ograniczenia w oglądaniu telewizji i czytaniu gazet, za brak kortów tenisowych i basenów, za brak kapliczek do modlitwy , za brak pokojów miłości i straty wynikłe z zaległości seksualnych nagromadzonych w człowieku przez lata izolacji i gwałcenia praw człowieka i obywatela więziennego. No i przede wszystkim za niemożność głosowania i uczestniczenia w demokratycznych wyborach, wpływania na skład władz pozawięziennych, bo jak tak dalej pójdzie z tymi prawami człowieka i rozwojem demokracji lokalnej, centralnej i więziennej, to więźniowie będą domagać się prawa do wyboru władz więziennych, żeby się lepiej nimi zaopiekowali.. Wygra ten „naczelnik” w demokratycznych wyborach więziennych( dzisiaj nazywa się dyrektorem więzienia), kto zaoferuje lepsze warunki przebywania w więzieniu, kto więcej obieca i zakłamie, kto więcej wyrwie od niewinnych podatników, kto obieca większe i przestronniejsze cele, lepsze i wygodniejsze prycze, więcej kobiet, będzie” większa energia dla więźniów”, jak to proponuje dla Warszawy pan Wojciech Olejniczak z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Więźniowie będą wybierać sobie swoich nadzorców, tak jak my wybieramy sobie na „ wolności”: swoich, którzy nadzorują coraz bardziej szczegółowo nasze życie, w miarę jak socjalizmu przybywa, a ubywa naszej wolności. Bo gdyby demokratyczne wybory mogły cokolwiek zmienić, oprócz wymiany - jak to kiedyś mówił JKM- świń przy korycie, to z pewnością socjaliści zabroniliby wyborów. Tak jak nie ma demokratycznych wyborów do Komisji Europejskiej, bo może na zasadzie przypadku, mogłoby się coś nieprzewidywalnego zdarzyć.. Bo jak coś może się zdarzyć- to może.. Także niczego nie chce zmieniać kandydat do Parlamentu Europejskiego pan Janusz Piechociński, który do swojej demokratycznej kampanii zatrudnił nawet… murzyna z Nigerii(???). Nie, nie, żeby zaraz grał demokratycznie na tam-tamie… Trzymał tylko transparent i rozdawał ulotki, w których pan doktor Janusz Piechociński z polskiego Stronnictwa Ludowego robił z siebie wała, obiecując jakieś niestworzone rzeczy... Wystawionemu Afropolakowi, bo tak w nowomowie chyba trzeba będzie wkrótce mówić bliskie są prawa człowieka, demokracja, prawa mniejszości i inne takie antycywlizacyjne instrumenty tworzenia chaosu w społeczeństwach europejskich. W Afryce są układy plemienne i jakoś to jest.. Tam gdzie jest już demokracja panuje chaos.. Bo demokracja - to socjalizm, a socjalizm to redystrybucja, a redystrybucja - to bieda.. Nie ma kto tworzyć bogactwa, bo przecież nie rozrastająca się w demokracji -biurokracja! Co prawda ostatnio Komisja Europejska dopuściła w swojej życzliwości i uniżoności większą niż dotychczas ilość zakrzywionych naturalnie bananów, i można będzie na rynek europejski sprowadzać również te, co mają mniejszą, niż do tej pory krzywiznę.. Nie wiem jak z pomidorami, śliwkami, marchewkami … Trwają zapewne zażarte dyskusje w kuluarach Komisji Europejskiej nad sensownością tych „ rewolucyjnych” zmian .Poczekamy- zobaczymy! Na razie doktor Janusz Piechociński nie angażuje do swojej kampanii statystów w strojach bawarskich, w strojach indiańskich, czy Eskimosów.. Ale w miarę rozwoju demokracji kontynentalnej, zapewne nie jeden kandydat sięgnie po tego typu źródła , dodajmy niewyczerpalne źródła „prawdy i piękna”. Bo jak wiadomo w demokracji potrzebna jest duża ilość statystów, żeby statystowali przy urnach i do nich wrzucali kartki, bo z tych kartek wykluje się władza samorządowa, wojewódzka, centralna i ponadnarodowa.. Bo każda kartka może coś zmienić- jak mawiają rasowi socjaliści. Władza oparta na przypadku? To jest dopiero pomysł! Tak jak pomysł miał policjant w Chorzowie, przy ulicy Granicznej, który opił się do nieprzytomności, a potem zasnął sobie smacznie na przystanku .. Miał przy tym broń, żeby mógł się bronić, gdyby ktoś chciał mu ją odebrać.. „Utrzymanie głowy w pionie przekraczało jego możliwości”..- jakiś świadek zdarzenia relacjonował. Nie wiadomo tylko, czy przypadkiem nie pracował w „ drogówce” i nie zajmował się ściganiem nietrzeźwych kierowców, którzy stanowią plagę na polskich drogach.. Bo 9% wypadków drogowych popełnianych jest- jak twierdzi sama policja- przez kierowców pod wpływem alkoholu. Z tym, że nie na pewno. Bo można być pod wpływem czegoś, a nie popełnić niczego. .Ustawodawców już dawno nie interesuje, że ktoś popełnił przestępstwo, tylko pod wpływem czego je popełnił??? Na przykład nie zwalcza się pijanych włamywaczy z taką gorliwością, jak „pijanych” kierowców….Kto zresztą słyszał, żeby ukarano pijanego włamywacza włamującego się do banku, za to , że włamywał się po pijanemu..(????) No i nie karze się pijanych więźniów, siedzących po pijanemu w celach... Może dlatego, że nie prowadzi się żadnych statystyk? Tak jak nie docieka się dlaczego twardzi bandyci wieszają się bezkarnie w celach. Tylko patrzeć, jak rodziny będą domagać się za samobójczych desperatów- wielkich odszkodowań... Z naszych kieszeni! Maluchy się przechwalają w przedszkolu: - A mój wujek jest biskupem, wszyscy mówią do niego ”ojcze”!. - A mój wujek jest kardynałem, wszyscy mówią do niego „eminencjo'! - A mój wujek jest bardzo gruby, wszyscy mówią do niego ”O Boże”! Tak wygląda rzeczywistość w społeczeństwie obywatelskim i otwartym… Przede wszystkim na głupotę! WJR
Czekając na energiczne dementi Jak pamiętamy z mitologii, królowi Midasowi wszystko, czego się dotknął, zamieniało się w złoto. Takie rzeczy zdarzały się i później, chociaż oczywiście na tym świecie pełnym złości nic nie trwa wiecznie. Taki nieboszczyk Ireneusz Sekuła, kolega Józefa Oleksego z AWO, czyli Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego, w swoim czasie też był podobny do króla Midasa; czego by się nie dotknął, zamieniało mu się w złoto. Zwłaszcza pewien stary „Polonez”. Ale potem z jakichś tajemniczych powodów szczęście go opuściło. Albo, dajmy na to, dr Andrzej Olechowski, o którym były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa powiedział kiedyś, że ma on „zalety fizjologiczne i inne”. Fizjologiczne - każdy widzi, a co do tych „innych”, jesteśmy już skazani na domysły. No a skoro już jesteśmy skazani, to się domyślajmy! Ongiś „agent wywiadu gospodarczego”, potem - przewodniczący Rady Nadzorczej Banku Handlowego - tego samego, co poręczał Funduszowi Obsługi Zadłużenia Zagranicznego weksle na biliony złotych, między innymi za pośrednictwem swojej filii w Luksemburgu, gdzie siedzibę miała również sławna ITI, prowadząca stację telewizyjną TVN, słowem - człowiek w czepku urodzony. Tacy właśnie ulubieńcy Fortuny robią znakomite interesy nawet, a może zwłaszcza w dobie kryzysu.
Ostatnio dołączył do nich rząd pana premiera Tuska, któremu udało się akurat w szczytowym momencie konfliktu ze stoczniowcami sprzedać majątek stoczni w Gdyni i Szczecinie inwestorowi strategicznemu. Jest nim zarejestrowana na Antylach Holenderskich, a ściśle - na Curacao firma United International Trust, należąca - jak utrzymuje portal „niezależna” - do Sapiens International Corporation, która z kolei należy do konsorcjum Emblaze Ltd, kierowanego przez izraelski Mosad. Pan premier Tusk sprawiał wrażenie, jakby nic nie wiedział o firmie, której jego rząd sprzedał stocznie, bo dawał do zrozumienia, że „stoi za nią” kapitał z Kataru. Tę opinię dlaczegoś podtrzymywała „Gazeta Wyborcza”, chociaż już niemal następnego dnia na portalu internetowym „niezależna” pojawiła się informacja, że to nie żaden „Katar”, chyba, że sienny, tylko stary, poczciwy Mosad i izraelska armia. Ciekawe, że chociaż mamy tylu niezwykle operatywnych dziennikarzy śledczych, żaden z nich jakoś nie kwapi się sprawdzić prawdziwości tych rewelacji, ani zainteresować się, co za lody zamierza kręcić w Gdyni i Szczecinie izraelski Mosad. Łodzi podwodnych budował tam chyba nie będzie, bo łodzie podwodne Izrael dotychczas dostawał od Niemiec za darmo, tzn. w ramach ekspiacji za wybicie większości Żydów europejskich. Gdyby chociaż jakieś oficjalne czynniki te pogłoski o Mosadzie energicznie zdementowały, to mielibyśmy przynajmniej pewność, że to prawda, to znaczy - że stocznie rzeczywiście zostały przez Mosad kupione. Tymczasem żadne czynniki oficjalne niczego nie dementują, w związku z czym nie mamy nawet pewności, czy rząd Mosadu naprawdę zrobił dobry interes z rządem pana premiera Tuska, czy też pogłoski o sprzedaży stoczni, to tylko taka medialna zagrywka rządu, podobna do kazania na puszczy, jakie pod pretekstem debaty ze stoczniowcami wygłosił pan premier Donald Tusk. Nasi dygnitarze bowiem w coraz to większym stopniu bowiem podporządkowują się regułom przemysłu rozrywkowego, podczas gdy politykę biorą w swoje ręce starsi i mądrzejsi, a któż może być jeśli nawet nie starszy, to mądrzejszy od Mosadu? SM
JA - PSEUDONIM W naszej najnowszej historii, pseudonim był zawsze czymś więcej, niż sposobem na ukrycie nazwiska. Od czasów II WŚ stanowił naturalne narzędzie, chroniące bezpieczeństwo tych, którzy podejmowali walkę z niemiecką i sowiecką okupacją. We wszystkich tajnych strukturach Polskiego Państwa Podziemnego używano pseudonimów, a wiele z nich jest dziś bardziej znanych, niż prawdziwe nazwiska bohaterów. Tę tradycję, kontynuowali żołnierze powojennej konspiracji niepodległościowej, zmuszeni sowieckim terrorem do skrywania tożsamości i ochrony swoich rodzin. Była obecna w czasach PRL-u, a szczególnie w tych strukturach opozycji, gdzie praktykowano zasady konspiracji. W Solidarności Walczącej obowiązywał system „piątkowy” zaczerpnięty z doświadczeń Armii Krajowej i używanie pseudonimów - na tyle skuteczne, że dopiero po roku 1990 mogłem poznać prawdziwe nazwiska ludzi z innych sekcji. Obowiązywała święta zasada, że nic nie powie tylko ten, kto nic nie wie. Jeśli z dzisiejszej perspektywy te zabezpieczenia, wydawać się mogą przesadne, w tamtych czasach - Polski Ludowej - wszystko zależało od przestrzegania ustalonych reguł. Tylko dzięki nim mogliśmy działać. Konspiracja SW doprowadzała do wściekłości esbeków. Choć używano wobec nas wywiadów i kontrwywiadów wojskowych, niemieckiej Stasi i sowieckiego KGB, nigdy nie dotarto i nie zlikwidowano centrum kierowniczego organizacji. W tamtych czasach pseudonim był nie tylko zwykłą nazwą: był kodem, służącym konkretnym celom, miał za zadanie chronić przed obcymi, ale też informować swoich i ułatwiać z nimi komunikację. Był jednym z tych symboli sprzeciwu wobec zniewolenia, który pojawiał się wówczas, gdy w Polsce rodziły się demony, gdy występowanie pod własnym nazwiskiem wiązało się z represjami , więzieniem, czasem śmiercią. Ujawnienie czyjegoś pseudonimu, było zawsze aktem zdrady. Dopytywanie - kto kryje się pod pseudonimem - zapowiadało zdradę. Emigracyjny historyk Władysław Pobóg-Malinowski, opisując lata okupacji niemieckiej, odnotował w trzecim tomie "Najnowszej historii Polski": "Polskiej Partii Robotniczej zależało bardzo na wdarciu się w głąb polskiego autentycznego podziemia.. Celem było rozszyfrowanie jego sieci, rozbicie i „zlikwidowanie” go wszelkimi środkami, nawet rękoma niemieckiej Gestapo". Malinowski opisuje następnie akcję, kierowaną przez Marcelego Nowotkę - twórcę specjalnej komórki dezinformacyjnej - "Węszono i tropiono, zdobywano pseudonimy, nazwiska i adresy działaczy i placówek podziemia i AK i taką drogą zbierany „materiał” przekazywano do Gestapo pocztą lub przez umieszczonych w Gestapo agentów sowieckiego wywiadu". Również w Polsce Ludowej, rozszyfrowywanie pseudonimów było „ulubioną” grą komunistycznej bezpieki. W tej samej drużynie, wszelkiej maści szpicle i konfidenci prześcigali się w „dopasowywaniu” ludzi opozycji do znanych im pseudonimów. Zwykle - z marnym skutkiem, bo jak powiązać „Marysieńkę” z brodatym drągalem, lub filigranowej blondynce przypisać srogiego „Bohuna”? Ale przecież pseudonimy to także ogromny obszar historii literatury. Chroniły piszących przez gniewem władzy, zapewniały twórczy spokój, osłaniały przed uwagą tłumów. Bez nich, nie znalibyśmy dzieł Anatola France, Marka Twaina czy Stendhala, pod pseudonimem tworzyli Słowacki, Balzak i Żeromski. Iluż pisarzy i publicystów sięgało po to narzędzie w czasach perelowskiego zniewolenia? Nie gardzili pseudonimem Michnik, ani Kuroń, pod ukryciem publikował Macierewicz - był powszechnie używany i akceptowany w całej, konspiracyjnej prasie. Wspominam o tym wszystkim dzisiaj, by przypomnieć, że pseudonim jest w naszej kulturze czymś więcej, niż prostą metodą na ukrycie tożsamości. Zawsze był bronią przeciwko kłamstwu i sprawdzał się wówczas, gdy cena prawdy była zbyt wysoka, by rozrzutnie ją płacić. Jak każde narzędzie, tak również pseudonim mógł - w zależności od intencji posiadacza - być dobrze lub źle wykorzystany. Na przeciwległym biegunie tradycji o której piszę, znajduje się cała rzesza wszelkiego rodzaju kreatur, zdrajców, agentów i tajnych współpracowników, którzy z uwagi na zasady pracy operacyjnej przyjmowali pseudonimy i pod ich osłoną prowadzili działalność. Tacy będą zawsze. W tym wypadku - pseudonim był atrybutem tchórzostwa i znakiem najniższych, podłych intencji. Podobnie, - użycie pseudonimu w Internecie i schronienie się za anonimowością może służyć rzeczom dobrym i godziwym, lub dawać okazję do szerzenia kłamstw, oszczerstw i awanturnictwa. Jednak nikt rozsądny nie będzie żądał zakazu używania pseudonimów - tylko dlatego, że są ludzie, dla których to narzędzie stanowi wygodne alibi tchórzostwa. Nikt też nie zabroni anonimowości - która jest prawem każdego obywatela - z tego powodu, że niektórzy czynią zły użytek z należnego im prawa. W każdej sytuacji - ukrywanie nazwiska pod pseudonimem, musi być oceniane poprzez rzeczywiste zachowanie i intencje anonima, nigdy zaś poprzez sam fakt używania pseudonimu. Są jednak tacy, dla których anonimowy autor stanowi zagrożenie, a w najlepszym wypadku, kojarzy się z brakiem wiarygodności i rzetelności. Koronnym argumentem tych ludzi, świadczącym o rzekomo mniejszej wartości anonimowego przekazu, jest zarzut jakoby pisanie pod pseudonimem zapewniało poczucie bezkarności i było wykorzystywane w szerzeniu kłamstw. Trudno o większą bzdurę. Jeśli pisząc pod pseudonimem złamię prawo: dokonam pomówienia, oszczerstwa, podżegania do przestępstwa lub inaczej pogwałcę czyjeś dobra osobiste - odpowiem dokładnie w ten sam sposób, jak ktoś, kto występuje pod własnym nazwiskiem i poniosę identyczne konsekwencje swoich czynów. Każdy przecież, kogo prawa rzeczywiście naruszę ma możliwość zawiadomienia o tym fakcie organów ścigania, - po to, by moja potencjalna bezkarność okazała się iluzoryczna, a sprawiedliwości stało się zadość. Wiemy, że ta sama zasada - wzmocniona dodatkowymi przepisami, dotyczy naruszenia praw osób publicznych, w tym polityków. O ile bowiem polskie prawo zdaje się nie interesować ochroną najsłabszych obywateli - o tyle, tym najsilniejszym przyznaje dodatkowy aparat jurystyczny. Następujące, po stwierdzeniu faktu złamania prawa ustalenie danych anonima , jest rzeczą już na tyle oczywistą, że nie warto o niej wspominać. Mając to na uwadze - czy wolno mówić, jakoby używanie pseudonimu było samo w sobie rzeczą negatywną lub nawet implikowało poczucie bezkarności? Nie można też pomniejszać znaczenia (prawnego lub moralnego) czyjejś wypowiedzi - tylko z tego powodu, że jej autor korzysta z należnego mu prawa. Kolejną sytuacją związaną z używaniem pseudonimu jest ta, w której osoba posługująca się własnym nazwiskiem czyni anonimowi zarzut, że jego wypowiedzi i poglądy nie zasługują na miano racjonalnych lub wiarygodnych - tylko z tego powodu, że nie zostały opatrzone nazwiskiem autora. To najczęściej spotykane pomówienie w dyskusjach internetowych, którym bardzo łatwo można doprowadzić do zdezawuowania treści, pochodzących od osób anonimowych. W tym wypadku, trzeba takim mędrkom zadać zasadnicze pytanie: czy przekaz nabiera znaczenia merytorycznego ze względu na to KTO mówi, czy też - CO mówi? Bo jeśli wartość przekazu, jest zależna od osoby autora, posługującego się nazwiskiem, to przecież treść tego przekazu nie ma znaczenia i stanowi element wtórny. Jeśli natomiast waga przekazu opiera się na jego treści - osoba autora ma znaczenie, o tyle, o ile przekaz jest wartościowy. Chcąc pozostać w zgodzie z logiką, trzeba by powiedzieć zwolennikom pierwszej opcji że, dopuszczają się semantycznego absurdu, bowiem stosunek treści do podmiotu, który je wyraża staje się marginalny, to zaś uniemożliwia sensowną komunikację i wymianę myśli. Mówiąc inaczej - każdy, podpisany swoim nazwiskiem, a w szczególności ten, kto rości sobie miano autorytetu - może pisać i mówić dowolne głupstwo lub szerzyć kłamstwo. Wartością „samą w sobie” jest jego osoba, nie treść przekazu. Kto w ten, najbardziej prostacki sposób „podmienia” sens - na autorytet - przyznaje tym samym, że nie interesuje go prawdziwość sądów, stan faktyczny, spójność czy logika, a jedynym wyróżnikiem wartości przekazu staje się dla niego „wiara w autorytet”. Nieznośna tępota takich postaw jest o tyle rażąca, jeśli praktykują je osoby, które z racji wykształcenia czy pozycji zawodowej powinny posiadać dostateczną zdolność samodzielnej oceny - nie opartej na „autorytecie nazwiska”. Wydawało mi się, że tych elementarnych rzeczy nie należy powtarzać, ponieważ nigdy realnie nie zostaną podważone. Myliłem się. W państwie, w którym przyszło nam żyć, niemal wszystkie podstawowe prawa bywają zagrożone, dlaczego więc to akurat miałoby się ostać? To, co wydarzyło się w ostatnich dniach wokół kataryny jest dla mnie bezspornym dowodem, że używanie pseudonimu i anonimowość w Internecie staje się koniecznością. Taką samą i na tej samej zasadzie zbudowaną, jak w latach Polski Ludowej. Gdyby nie istniały żadne inne dowody, że III RP dryfuje w stronę PRL-u, a na dwuletnie rządy obecnego układu spuścilibyśmy zasłonę amnezji - ten jeden wypadek wystarczy, by uznać, że anonimowość znowu musi stać się zbroją niepokornych. Funkcjonariusze gazety „Dziennik”, stosując wobec blogerki szantaż i ujawniając jej dane mieli świadomość, że żyjemy w kraju, w którym publikowanie tekstów krytycznych wobec władzy (jakkolwiek rozumianej) stwarza dla autora zagrożenie i może być związane z poważnymi kłopotami. Dali tym samym dowód, że mają doskonałe rozeznanie w polskiej rzeczywistości i wiedzą, że groźba ujawnienia danych anonimowego blogera to mocny argument nacisku. Gdyby IIIRP była państwem prawa, a krytyka poczynań władzy stanowiła naturalne prawo obywatela - groźby „Dziennika”, mogłyby co najwyżej wywołać szydercze komentarze i śmiech. Ponieważ jest inaczej i wszystkie strony tej sytuacji zdają sobie sprawę z czym wiąże się „rozszyfrowanie” pseudonimu - akcja funkcjonariuszy medialnych może okazać się skutecznym sposobem na zastraszenie blogosfery, a nasza reakcja na ten czyn jest usprawiedliwiona. Nie będę wskazywał oczywistych analogii - między esbecką „zabawą intelektualną” w odgadywanie pseudonimów, a metodą działania funkcyjnych „Dziennika”. Dość zauważyć, że możliwości (głównie techniczne) obecnych sukcesorów tej „zabawy” są znacznie większe, niż ich antenatów. Niezmienna pozostaje zasada: ujawnienie nazwiska, kryjącego się za pseudonimem stanowi potencjalne zagrożenie dla tej osoby, ze względu na stosunek państwa do przejawów krytyki i wolnej myśli. Tylko dlatego, „rozszyfrowanie” pseudonimu może stanowić skuteczny środek nacisku. Użycie do akcji przeciwko blogosferze gazety, która „wsławiła” się rozpętaniem rzekomej „afery aneksowej” i wielomiesięczną kampanią podżegania przeciwko legalnemu organowi państwa oraz zastraszania jego członków - nie jest oczywiście przypadkowe. Ludzie tej gazety mają doskonałe kontakty w środowisku służb specjalnych, a cały szereg publikacji jest dowodem na inspirujący charakter tych znajomości. Choć pisałem to wiele razy, warto powtórzyć raz jeszcze - nie wolno publikacji tej gazety (jak i kilku innych) traktować w kategoriach pracy dziennikarskiej, skoro są elementem kombinacji i gier operacyjnych, a „dziennikarze” spełniają rolę przekaźników. Tak traktowano media w PRL, tak jest obecnie. Dlatego, mam prawo nie ufać temu państwu. Moje prawo do nieufności wynika z 20 lat obserwacji życia publicznego i z setek przesłanek, jakich dostarczyła mi ta obserwacja. Począwszy od śmierci Michała Falzmanna, „nocnej zmiany”, rządów „lewicowej” mafii, zabójstw świadków w sprawie księdza Jerzego, panoszenia się łajdaków i szpicli, prześladowania Sumlińskiego, wszechwładzy służb.... Mam prawo nie ufać temu państwu, bo są w nim obecni ci sami ludzie, którzy oszukali nas w roku 1989. Co gorsze - są w tym państwie nadal obecni ludzie, którzy oszukiwali nas w Polsce Ludowej, prześladowali i zamykali do więzień. Ich obecność, ich twarze na ekranie telewizora to szyderstwo ze wszystkiego, co przeżyliśmy w PRL-u. Żaden Michnik czy Mazowiecki nie miał prawa zalegalizować tej bandy na pełnoprawnych obywateli wolnej Rzeczpospolitej. Mam prawo nie ufać temu państwu, ponieważ nie jest państwem prawa i wykorzystuje swoje struktury do tłumienia wolnej myśli, do zastraszania niepokornych i ochrony establishmentu. Mam prawo mu nie ufać, bo przez 20 lat nie zbudowano w nim wolnych mediów, a dziennikarzom przeznaczono tę samą rolę, jaką spełniali w ustroju totalitarnym. Nieliczne przejawy dziennikarstwa niezależnego są wyjątkami. Polscy dziennikarze stracili szansę na rolę sprzymierzeńca społeczeństwa. III RP wyłaniała się przecież w opozycji do zniewolenia, przemocy i wulgarnego kłamstwa, stanowiących realność czasów komunizmu. Media, które w PRL- u spełniały wyłącznie rolę służebną wobec partii, pozbawione podmiotowości i wpływu na własny język, mogły pozbyć się piętna niewolnictwa i odrzucić dialektykę „panowania i służebności”. Nie chciały. Dawną indoktrynację zastąpiono ordynarną manipulacją, a miejsce cenzury zajęła poprawność polityczna i jej znacznie ohydniejsza siostra - autocenzura, nakazująca dziennikarzom „wiedzieć”, co i kiedy mają komunikować społeczeństwu. Lęk, jaki musi towarzyszyć funkcjonariuszom medialnym, którzy z manipulacji uczynili swoją rację istnienia i przydatności, nie opuści ich już nigdy. Oni wiedzą jak wygląda prawda o rządzących i o tym państwie, oni wiedzą, że „król jest nagi”, a sondaże mają jedynie wartość miernika ich dobrze wykonanej, propagandowej misji. Ponieważ pozwolili narzucić sobie tę rolę - w takim samy stopniu odpowiadają za wszystkie patologie IIIRP i muszą zniknąć, razem ze swoimi „panami”, gdy nadejdzie koniec tego państwa. Dla nich, istnienie blogosfery, niezależnej od wpływów władzy jest zagrożeniem śmiertelnym, a coraz mocniej słyszalny głos ludzi publikujących w Internecie, wytrąca im narzędzia propagandowych wpływów. Boją się tego głosu, na równi z tymi, którzy „namaścili” ich na funkcję „niezależnych publicystów”. Ten strach, tworzy prostą linię łączącą ich z rzeszą komunistycznych satrapów - tych wszystkich, przez których musieliśmy używać pseudonimu, by móc pisać prawdę i walczyć z zakłamaniem PRL-u. Ponieważ nie ufam temu państwu i mam świadomość, że obawia się ono wolnej od nadzoru wymiany myśli, przez wolnych od nacisków anonimowych publicystów - będę używał pseudonimu jako narzędzia i zachęcał wszystkich, by pod żadnym pozorem nie rezygnowali ze swojego prawa do anonimowości i recenzowania poczynań władzy. Aleksander Ścios
Obsesja Obecna „poprawna politycznie” klasa rządząca myśli, jak się wydaje, tylko o dwóch sprawach: o uczuciach narodowych - i o sprawach płci. Np. obronność czy ochrona policyjna są już nawet nie na drugim - ale na trzecim planie. Płeć się liczy. I narodowość. Co prawda: głównie „trzecia płeć” - i „walka z nacjonalizmem”. A ja w „Dzienniku Polskim” oświadczyłem, że „zupełnie nie rozumiem, co komu zawinili filateliści?” Przecież filateliści to porządni, spokojni ludzie. Zbierają znaczki pocztowe: stare, kolorowe, ładne i brzydkie, rzadkie i popularne - dla każdego takie, jakie kto lubi i na jakie kogo stać. Poznaje się kraje świata, widoki... Więc co komu zawinili filateliści, że WCzc. Posłowie SLD, UP, SdPl i PD chcą ich ukarać? Posłowie ci, mianowicie, wnieśli o specjalną ochronę prawną dla homosiów, "gejów", zoofilów, nekrofilów i innych takich..., także dla mniejszości narodowych (ma się rozumieć) - a mniejszość filatelistów chcą pozostawić bez takiej ochrony! Dzięki temu każdy będzie mógł bezkarnie drwić z filatelistów, kpić z ich manii zbierania znaczków, obrażać ich i wyszydzać... Więc ja spytałem: co komu zawinili filateliści? W czym są oni gorsi od nekrofilów na przykład? Jedyna nadzieja dla filatelistów: że udowodnią, iż podczas zakupu rzadkiego znaczka do kolekcji doznają satysfakcji seksualnej. Wtedy ustawa będzie ich chronić! Co poddałem pod rozwagę Polskiemu Związkowi Filatelistów. A mniejszość mańkutów? Dlaczego „Ty downie!” spotyka się z potępieniem - a „Ty szmajo!” - nie? Mańkuci nie mają żadnej ochrony prawnej! Pewno wskutek tych prześladowań jest ich w społeczeństwie tylko 10%. Gdyby traktowano ich przyzwoicie - byłoby ich zapewne 50% I to właśnie jest dowodem na dyskryminację - i argumentem za wprowadzeniem specjalnej ochrony prawnej! A teraz uwaga serio: Gdyby ONI rzeczywiście (odpukać) wpadli na pomysł, że trzeba walczyć z dyskryminacją mańkutów, każdemu leworęcznemu zaczęli w charakterze odszkodowania z te dyskryminacje wręczać miesięcznie np. 300 zł - to rzeczywiście powstałby w społeczeństwie ruch anty-szmajowski! I dokładnie w ten sposób ONI (wbrew swoim chęciom) wywołują w społeczeństwie np. anty-semityzmu. Bo jak państwo się za coś bierze, to skutek zazwyczaj jest odwrotny. A to dlatego, ze w zdrowym organizmie na każdą akcję występuje reakcja JKM
24 maja 2009 Na łupieżczej ścieżce socjalizmu... Właśnie dostałem od pana Adama Bielana, wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego, członka Prawa i Sprawiedliwości w Polsce, i członka Unii na rzecz Europy Narodów w Europie- pismo, związane oczywiście z toczącą się kampania wyborczą. Mniemam, że na Mazowszu, od pana Bielana takie pismo dostało kilka milionów mieszkańców, tak jak swojego czasu, każdy dostał broszurę od pana Kwaśniewskiego, w sprawie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Oczywiście weszliśmy do Unii, której do tej pory formalnie nie ma(????). To tak jakbym zamieszkał w domu, do którego prawa własności będę miał za kilka lat, albo i wcale. Pan wiceprzewodniczący pisze tak:” Mija właśnie piąta rocznica przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. To dobry czas na podsumowanie tego, co udało się dokonać polskim eurodeputowanym. Pamiętajmy, że ponad 80% prawa obowiązującego w naszym kraju jest obecnie ustanowione w Brukseli. Dlatego właśnie my, posłowie do Parlamentu Europejskiego, musimy dbać o korzystne rozwiązania dla Polaków. Za rządów Prawa i Sprawiedliwości Polska otrzymała prawie 70 miliardów euro z budżetu Unii Europejskiej. Dzięki tym pieniądzom mamy szansę na szybki rozwój(…). Ale rząd PO-PSL wykorzystał dotąd zaledwie 4% dostępnych środków z unijnego budżetu na lata 2007-2013. W takim tempie wszystkie fundusze wydalibyśmy dopiero za prawie 70 lat! Trzeba jednak pamiętać, że niewykorzystane pieniądze po 2015 roku definitywnie przepadną. Niestety nasze województwo- mazowieckie- jest na samym końcu, jeśli chodzi o rozdysponowanie funduszy unijnych. Do 9 kwietnia 2009 roku zagospodarowało jedynie 0,68% dostępnych środków(…). Wiem jak ważne dla naszego regionu są problemy polskiej wsi. Pamiętamy, że warunki przystąpienia do UE, wynegocjowane przez rząd SLD- PSL, były dla rolników poniżające. Polska wieś otrzymywała na początku zaledwie 1\3 pomocy, którą otrzymali niemieccy, czy francuscy rolnicy. Na szczęście w mijającej kadencji Parlament Europejski zlikwidował niesprawiedliwe dla Polski limity kwotowe( zostaną naliczone ponownie). Także dzięki staraniom europosłów Prawa i Sprawiedliwości, Parlament Europejski przyjął stanowisko, że po 2013 roku nie może być dalszej dyskryminacji rolników z nowych państw członkowskich. ”To tyle z uroczego listu pana wiceprzewodniczącego Adama Bielana do mnie, i pan wiceprzewodniczący chce, żebym przyjął za dobrą monetę, to wszystko co jest tam napisane i pod czym podpisał się wiceprzewodniczący Bielan. Już nie wspomnę, ile te ilości listów kosztowały polskiego podatnika; i tego co głosuje na PO, na UPR i tego na PSL i tego na SLD. Przypomnę państwu, że niedawno uczestniczyłem w debacie przedwyborczej, na której obecny był pan poseł Bielan i opowiadał ile to razy zabrał głos w Parlamencie Europejskim, jakby ilość zabranego czasu parlamentarnego, miała jakikolwiek związek z poprawą naszego losu, to w Polsce. Powiedział, że zabrał glos trzysta kilkadziesiąt razy, na co jedna z pań na sali, powiedziała, że to nieprawda, bo tylko cztery razy.. Pozostała ilość razów, to było otwieranie i zamykanie obrad Parlamentu. Co prawda wtedy też zabierał głos… Ale panie pośle bądźmy poważni! To tak jakby statysta w teatrze powiedział, że był w czasie sezonu teatralnego tysiąc dwieście razy na scenie… Przy czym raz wygłaszał kwestię” Niech was wszyscy diabli”, a pozostałe razy przesuwał i przemeblowywał scenę.. Ale brał za to pieniądze! Natomiast pan wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski- podczas tej samej debaty, powiedział, że środki unijne zostały wykorzystane w 100%(!!!). Skąd ta różnica? 0,68% do 100%? Czyżbyście panowie nie potrafili zliczyć do stu? Już nie mówiąc, że nie znam przypadku kraju, który z dotacji rozwijałby się, bo bogactwo się tworzy poprzez pracę ludzi, a nie poprzez redystrybucję, tego co zostało wypracowane wcześniej, przekazane biurokracji, i na powrót zwrócone tym samym, których się wcześniej obskubało. Z krążenia pieniędzy z jednej biurokratycznej dziury do innej nic nie wynika, najwyżej wielkie finansowe straty przy samej cyrkulacji, a potem wielkie straty przy samym lokowaniu tych pieniędzy przez biurokrację.. Ona je zawsze ulokuje źle, bo nie ma interesu, żeby je ulokować dobrze.. Po prostu taka jest jej natura! Tym bardziej, że nie są to pieniądze biurokracji, która niczego nie tworzy oprócz chaosu i marnotrawstwa, lecz ludzi, którzy w pocie czoła je wypracowali, a potem zostały je im odebrane i znacjonalizowane. Przez biurokrację. I teraz jest lepiej. Wszystkim! Biurokratom.. Cały ten system europejskich dotacji to jedno wielkie szachrajstwo mające na celu ukrycie prawdziwych intencji Unii Europejskiej.. Okraść narody z pieniędzy, pieniędzy potem uwiązać na postronku dotacji i pędzić jak bydło przed siebie, poniewierając, wikłając w biurokratyczne nonsensy, zabierające czas i energię rolnikom.. Zamiast pracować , zajmują się pobieraniem dotacji i dopłat, wypełniają idiotyczne druki dotacyjne i szykują sobie sznur na szyję, bo wystarczy jakaś biurokratyczna pomyłka i … żegnajcie dotacje i zaciągnięte kredyty, które trzeba będzie spłacać. A potem już tylko licytacja i sznur na szyję, jeśli oczywiście wystarczy sznurów, tak jak kiedyś, w poprzedniej komunie, nie wystarczyło sznurów do snopowiązałek... Zlikwidowane w ten sposób gospodarstwa skomasuje się powolutku w większe, tak jak w całej Europie i stworzy się prywatne kołchozy, rządzone przez państwo, zasilane dotacjami państwowymi i zarządzane de facto przez europejską biurokrację.. Moim skromnym zdaniem taki jest plan długoterminowy! Na razie niech bankrutują i pobierają dotacje, które odzwyczają rolników od pracy, wpędzą w długi i nauczą lenistwa.. Reszta przyjdzie potem! No i jak najmniejsze limity produkcji, jak to w gospodarce planowej.. A teraz parę słów prawdy: Ośrodek badawczy „Open Europe”, zajmujący się ekonomicznymi i prawnymi aspektami tzw. integracji europejskiej, we wszystkich krajach Wspólnot Europejskich, poinformował niedawno o gospodarczych kosztach” integracji”- w tym o kosztach Polski. Okazuje się, że w latach 1998- 2008 zastosowanie setek dyrektyw i tysięcy przepisów UE ,ustanawianych przez unijną biurokrację i władze państw, kosztowały gospodarki krajów Europy łącznie aż- uwaga, żeby nie spaść z krzesła!- 928,5 mld euro(!!!!). Według obliczeń brytyjskiego instytutu, koszty Polski wyniosły 27,826 miliardów euro(????), czyli około 125 miliardów złotych(!!!). A oni nam zalewają o korzyściach płynących z przyłączenia Polski do biurokratycznej Unii. Mamy tylko same straty, bo możliwość handlu z krajami Unii , nie wynika z przystąpienia do Unii, lecz z porozumień bilateralnych, i Traktatu z Schengen, który dobrze, że Polska podpisała.. Bo wolno handlować, przemieszczać się, przewozić pieniądze.. Jest taki Wydział Propagandy, dawnej przy KC PZPR, dzisiaj nazywa się Urząd Komitetu Integracji Europejskiej, który rozpowszechnia fałszywe informacje, na temat” wielkiego sukcesu Polski w Unii Europejskiej”(???). Dane o czystym zysku w rzekomej wysokości „ponad 120 miliardów złotych”(( Gazeta Wyborcza i inne wyborczopodobne), czy „prawda” o „ 30 mld euro zysku z pięciu lat w UE”( money.pl). Według goebbelsowskiej zasady, że kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą.. I nikt nie karze UKIE za szerzenie zwykłych kłamstw.. Już widać gołym okiem, że przyjęcie takiej ilości głupstw płynących ze Wspólnot Europejskich, musi zaowocować stagnacją i niedorozwojem na poziomie - 2%PKB..(!!!). Niemcy już mają -6,6%... Cała Europa pogrąża się w stagnacji, dzięki truciźnie socjalizmu, jaką wszczepiają społeczeństwom biurokraci europejscy.. Przepisy, podatki, przepisy, podatki, dyrektywy, rozporządzenia.. I jeszcze więcej biurokratycznej trucizny.. Łączę wyrazy szacunku, dla pana panie Adamie Bielan z Prawdy i Sprawiedliwości, pardon Prawa i Sprawiedliwości i dziękuję za list, bo dostać list od samego wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego- to jest prawdziwy cymes.. A jeszcze móc na niego odpowiedzieć. Jedynie prawda nas wyzwoli- twierdził Jan Paweł II. Mnie wyzwoliła - a pana? No i jasne układy czynią przyjaciół.. No cóż… Spanie w jednym łóżku ze słoniem jest bardzo niebezpieczne- jak mówią Meksykanie. A cóż dopiero spanie ze zbiurokratyzowaną Unią Europejską.. To jest super bardzo niebezpieczne! I niech pan nie mówi, że to dla nas jest dobro… To jest zło! I to najwyższego lotu! Jeszcze raz łączę wyrazy szacunku. WJR
Hmmm, hmmm... Przykład, jak wiadomo, idzie z góry, więc nic dziwnego, że ministrowie - podwładni premiera Tuska upodabniają się do swego szefa. Dlaczego jednak premier Tusk w stachanowskim tempie upodabnia się do byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego? Czyżby on był jakimś jego przełożonym? Jeśli tak, to oczywiście nieoficjalnym, bo oficjalnie, to Aleksander Kwaśniewski jest teraz wynajęty przez Europejski Kongres Żydów do walki z antysemityzmem. Ale przecież jedno drugiemu nie przeszkadza i nowa funkcja naszego byłego prezydenta nawet nieźle by wyjaśniała ten swoisty mimetyzm premiera Tuska. Jak wiadomo, prezydent Kwaśniewski znany był przede wszystkim z tego, że nigdy nie było wiadomo, kiedy mówi serio, a kiedy nie i premierowi Tuskowi też zdarza się to ostatnio coraz częściej. Jest w tym również racjonalne jądro. Prezydent Kwaśniewski mimo, a może właśnie dlatego, że nigdy nie było wiadomo, kiedy mówił serio, a kiedy nie, cieszył się w Polsce niesłabnącą popularnością i był prezydentem aż przez dwie kadencje. Pewnie byłby i po raz trzeci, gdyby takiej możliwości nie przewidywała konstytucja. Zatem - na kim ma się wzorować, do kogo upodabniać premier Tusk, jeśli nie do prezydenta Kwaśniewskiego? Wiadomo przecież, że największym marzeniem premiera Tuska jest zostać tubylczym prezydentem, że dla popularności gotów jest nie tylko upodobnić się do Aleksandra Kwaśniewskiego, ale nawet robić jeszcze gorsze rzeczy, na przykład - ratyfikować traktat lizboński i w ogóle wszystko, co mu tam każe nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela, która tylko na pozór wygląda tak poczciwie, ale naprawdę, jak mówią wtajemniczeni, to w tańcu tupa. Nie ma zatem takiej rzeczy, której by nie zrobił, żeby tylko nie stracić popularności, zwłaszcza teraz, kiedy - chociaż zasadniczo nadal jest naszą duszeńką - w sondażach jego rząd popiera już tylko połowa ludu pracującego miast i wsi, co może oznaczać, że razwiedka próbuje go trochę podkręcić. W tej sytuacji, w braku konkretnych sukcesów, pan premier próbuje wywołać w społeczeństwie przynajmniej jego wrażenie. W tym celu odbył debatę, czyli rodzaj kazania na puszczy, z towarzystwie dwóch związkowców, których pięknie do wszystkiego przekonał. Zresztą jakże inaczej, jeśli wcześniej rząd ogłosił, że najpierw stocznię w Gdyni, a potem również stocznię w Szczecinie kupił strategiczny inwestor? Tym strategicznym inwestorem okazała się tajemnicza firma United International Trust, zarejestrowana na Curacao na Antylach Holenderskich. Premier Tusk dawał do zrozumienia, że stoi za nią „kapitał z Kataru”, ale z internetu wynika, że ten cały United International Trust wchodzi do Sapiens International Corporation NV, które z kolei uczestniczy w konsorcjum Emblaze Ltd, w którym, obok wyższych wojskowych izraelskich, zasiada Nahum Admoni, były szef Mosadu. Jeśli to ma być ten „Katar”, to chyba sienny, bo czyż izraelska razwiedka i generalicja potrzebuje trzymać szmal akurat w Katarze? Jeśli w innych sprawach rząd premiera Tuska też jest tak znakomicie zorientowany, to nic dziwnego, że lepiej idzie mu w przemyśle rozrywkowym, niż w rzeczywistości. Zresztą mniejsza o to, bo znacznie ważniejsza jest kwestia, co za lody zamierza w Gdyni i Szczecinie kręcić Mosad, zwłaszcza, że zrobił znakomity interes, kupując stocznie za równowartość terenu, jaki obejmują. Czyżby przygotowania do rozbioru Polski i utworzenia Żydolandu na „polskim terytorium entograficznym” były bardziej zaawansowane, niż sądzimy? Z jednej strony wydaje się to mało prawdopodobne, jako że Polska cieszy się w świecie opinią kraju antysemickiego, co ostatnio przypomniał niemiecki tygodnik „Der Spiegel”, stawiając tezę, że Niemcy dlatego zdecydowali się na wymordowanie europejskich Żydów, bo mogli liczyć na chętną współpracę Polaków, Ukraińców, Litwinów, Łotyszy i Estończyków i właściwie wyszli naprzeciw ich najgorętszym oczekiwaniom. Z drugiej jednak strony - czyż Palestyna i w ogóle - obszar Bliskiego Wschodu nie jest jeszcze bardziej antysemicki, niż Polska, nawet jeśli brać pod uwagę jej wizerunek sporządzony przez „światowej sławy historyka” Jana Tomasza Grossa? Jak pamiętamy, nie tak dawno w jednej z niemieckich gazet ukazał się artykuł pewnego malarza, postulujący z tego właśnie powodu przeniesienie Izraela do Europy, na przykład - na teren Polski. W Niemczech malarze niekiedy dochodzą do dużego politycznego znaczenia, więc coś może być na rzeczy. Na tym świecie pełnym złości niczego z góry wykluczyć nie można, zwłaszcza, że minister Sikorski właśnie ogłosił, że niezależnie od tego, czy tarcza antyrakietowa będzie, czy nie, to już niedługo zostaną w Polsce zainstalowane rakiety „Patriot”, obsługiwane przez kompanię wojska amerykańskiego, która przybędzie razem z nimi. Ponieważ wygląda na to, że tarczy antyrakietowej w Polsce chyba już nie będzie, to tym bardziej aktualne staje się pytanie, co Amerykanów skłoniło do takiej determinacji i czego te „Patrioty” będą pilnowały. Jak wiadomo, jedynym stałym elementem amerykańskiej polityki, jest wspieranie Izraela żeby tam nie wiem co, więc ta okoliczność rzuca na tę kwestię snop światła, ale pewności, rzecz prosta, nie ma. Oczywiście pytanie jest aktualne pod warunkiem, że te „Patrioty” zostaną w Polsce zainstalowane naprawdę, to znaczy - że nie jest to tylko tak zwany „bąk”, puszczony przed wyborami do Parlamentu Europejskiego przez rząd premiera Tuska, który dla popularności gotów jest na wszystko - nie tylko na upodobnienie się do Aleksandra Kwaśniewskiego, z którym nigdy nie było wiadomo, czy mówił serio, czy nie, a nawet na jeszcze gorsze rzeczy. SM
Apartheid w Palestynie i koniec "Tarczy" w Polsce? Prezydent Obama powiedział 20go maja, że nie może pobierać decyzji w sprawie Izraela i planów tego państwa, żeby bombardować Iran tak gruntownie, żeby w Iranie nie pozostało nawet wiedzy jak wzbogaca się uran. Chodzi o 5% wzbogacanie uranu jako paliwa dla elektrowni nuklearnych. Według traktatu podpisanego przez Iran, państwo to ma prawo do 5% wzbogacania uranu, pod inspekcją Agencji Atomowej ONZ. Natomiast budowa bomb nuklearnych wymaga wzbogacania uranu o 70% i tego Iran właśnie zobowiązał się nie czynić. Naturalnie radykalni syjoniści nie wierzą władzom Iranu, ponieważ bronią one izraelskiego monopolu nuklearnego w formie arsenału kilkuset bomb nuklearnych i dlatego planują bombardowanie Iranu, mimo krytyki izraelskich służb bezpieczeństwa, Shin Beth, które to służby twierdzą, że wojna przeciwko Iranowi może uczynić z Izraela teren zatruty radioaktywnie. Ciekawe, że Shin Beth ocenia „mur hańby” zbudowany przez Izrael na ziemiach arabskich jako nie jest potrzebny z policyjnego punktu widzenia i z tego powodu muz ten jest tylko demonstracją polityczną, oraz wyrazem polityki zatruwania życia Arabom w Palestynie tak dalece, żeby opuścili oni swoją ojczyznę. Nic dziwnego, że ostatnie sprawdziany opinii podają, że 40% Palestyńczyków myśl,i że Holocaust nigdy nie miał miejsca i jest wymysłem syjonistów. Polityka Izraela zmierza do stworzenia jednego państwa żydowskiego, nadrzędnego na całym terenie Palestyny, gdzie obecnie mieszka więcej Arabów niż Żydów. Władze izraelskie traktują podobnie Arabów palestyńskich, jak Niemcy traktowali Żydów w gettach w ramach autonomii żydowskiej w czasie wojny. Wspólna komisja amerykańsko-rosyjska w raporcie „East-West Institute,” udowodniła, że wyrzutnie systemu Tarczy w Polsce nie mają sensu jako obrona przeciwko Iranowi, a natomiast niepotrzebnie szachują Rosję, która jest w sytuacji „gwarantowanego obopólnego zniszczenia” na wypadek wymiany salw nuklearnych między USA i Rosją. Z tego powodu wszelkie gwarancje bezpieczeństwa udzielane Polsce i innym krajom przez USA są tyle warte co „czeki bez pokrycia,” według profesora Carpenter'a z Cato Institute w Waszyngtonie. Komisja amerykańsko-rosyjska stwierdziła w tym samym raporcie, że jest rzeczą zupełnie nieprawdopodobną, żeby Iran był w stanie wyprodukować pocisk rakietowy z głowicą nuklearną. Natomiast, jeżeli Iran byłby w stanie zbudować taki pocisk, to rakiety projektu Tarczy zupełnie nie mają szansy przechwycić taki pocisk w locie, zwłaszcza gdyby był wymierzony w Izrael. Według tej komisji, uczeni w Teheranie, nie są w stanie wyprodukować pociski najbliższych głowicą nuklearną w najbliższych latach, bez łatwej do wykrycia pomocy takich państw, jak na przykład Rosji lub Chin. W konkluzji komisja ta stwierdziła, że gdyby po latach Iran nawet miał kilka głowic nuklearnych to atak przeciwko wielkiemu arsenałowi nuklearnemu Izraela byłby samobójczym szaleństwem. Tak, więc rząd prezydenta Obamy prawdopodobnie niedługo skasuje oficjalnie projekt budowy pocisków Tarczy w Polsce jak i budowy antyrosyjskiego radaru w Czechach, gdzie w tej sprawie, premier Opolanek, niedawno nabawił się „wotum nieufności.” Obecnie w mediach amerykańskich głośno jest z powodu stosowania tortur przez rząd prezydenta Bush'a i wiceprezydenta Chenney'a. Komisja senatu USA ustaliła, że nie legalnie stosowane tortury, zwłaszcza na rozkaz Chenney'a, spowodowały w odwecie ataki samobójcze ochotników z kilku państw arabskich, którzy przyjeżdżali do pacyfikowanego Iraku, oburzeni fotografiami tortur, stosowanych pod nadzorem doradców i tłumaczy izraelskich, na Arabach w Abu Gharib. Według zeznań agentów wywiadu USA samobójczy ochotnicy arabscy zabili bombami na terenie Iraku kilkuset żołnierzy amerykańskich. Okazuje się według tych zeznań, że tortury nie nadają się do zdobywania natychmiastowych informacji, zwłaszcza w czasie, kiedy jest w ruchu zegar podłączony do bomby. Konkluzja zeznających wywiadowców była taka, że: „USA stosowało tortury w celu uzyskania fałszywych dowodów na współpracę AlQaidy z Saddamem Husseinem,” który ostro tępił AlQaidę w Iraku i był jej zaciekły wrogiem. Na ziemiach arabskich w Palestynie Izrael nadal buduje nielegalne osiedla, w który już mieszka około pół miliona Żydów. Coraz mniej możliwe jest stworzenie niezależnego państwa Arabów na terenie Palestyny, tak, że mimo większości ludności arabskiej na tym terenie, powstaje oficjalnie państwo żydowskie, które pod rządami radykalnych syjonistów będzie, według byłego prezydenta USA, Jimmie Carter'a, stosować rasistowskie rządy typu Apartheid, podobne do tych które istniały na terenie Afryki Południowej. Iwo Cyprian Pogonowski
25 maja 2009 Jasne układy czynią przyjaciół... Przychodzi baba do lekarza: - Panie doktorze, co mam robić, żeby tak nie tyć?
- Niech pani mniej je. - Ale ja mało jem! Tylko resztki po dzieciach. - A ile ma pani dzieci? - Trzynaścioro. Socjalistyczna władza wcale nie chce jeść resztek jedzenia, chce ją jeść łyżkami, chce, władzę nad nami rozszerzać, jeść ją chochlą, aż się udławi, zachłyśnie, może w końcu udławi... ”Liberalna” Platforma Obywatelska znowu szykuje kolejny „liberalizm”.Właśnie biorą się za pielgrzymki, bo akurat zaczyna się okres pielgrzymowania. Każda pielgrzymka będzie musiała mieć przeszkolonego pielgrzyma, który będzie musiał posiadać uprawnienia do prowadzenia pielgrzymki. Przeszkolony pielgrzym, będzie szkolny przez wydziały szkolenia pielgrzymów, które za jedyne 300 złotych uprawnią pielgrzyma do prowadzenia bezpiecznie pielgrzymek. Do tej pory nie było bezpiecznie, jadący samochodami wjeżdżali w pielgrzymki, bo z daleka nie widzieli maszerujących pielgrzymów. Po szkoleniu i uiszczeniu tych 300 złotych będzie bezpieczniej, a na pewno golej, bo trzysta złotych drogą nie chodzi. No i co jakiś czas opłatę będzie można podnosić! To samo będzie dotyczyć konduktów pogrzebowych. Tam też będzie potrzebny człowiek z uprawnieniami do prowadzenia bezpiecznie konduktu, bo do tej pory było strasznie niebezpiecznie , a bezpieczeństwo „obywateli” dla socjalistycznej władzy - ponad wszystko. Oczywiście bezpieczeństwo dla tych co idą w kondukcie, a nie dla tego którego niosą.. Będą szkolenia, będą papiery, będą egzaminy.. Nawet na pielgrzymkach i na pogrzebach chcą umilić „obywatelom” życie. A jak nie - to będą mandaty! Przychodzi strażnik wiejski do sklepu papierniczego: - Poproszę długopis. - Jaki? - Noooo. Taki do wypisywania mandatów! Już wyobrażam sobie, jak idzie kondukt pogrzebowy, do niego zbliża się strażnik miejski lub wiejski na motorze, w okularach, w czarnych rękawicach, zatrzymuje kondukt, każe położyć trumnę z nieboszczykiem przy rowie drogi, prosi grzecznie o papiery upoważniające do prowadzenia konduktu, żeby było bezpieczniej, żeby nic się nikomu nie stało, żeby „obywatele” mogli nareszcie bezpiecznie umierać. Zgłasza się ktoś z konduktu, ale mówi, że papiery ma, ale zapomniał, zostawił w domu, bo się spieszył, ale jest zdenerwowany, bo właśnie umarł ojciec, ale ma i może przynieść, ale trzeba wszystko zostawić, kondukt zatrzymać, na poboczu drogi, żeby było bezpiecznie. Jak już jest bezpiecznie i kondukt staje na poboczu drogi, jak już wszystko jest przygotowane, żeby mógł do domu pójść, bo ma blisko, tuż za mostem, za tym pierwszym wzniesieniem, dowiaduje się, że najpierw pięćset złotych mandatu, bo nie ma przy sobie, bo gdyby miał - to co innego. Wtedy tylko dwieście, bo, że ma - to za mało… Ale nie ma aktualizacji uprawnienia, właśnie się skończyło, a on nie zauważył bo przecież nieznajomość i niepamiętliwość, jeśli chodzi o obowiązki wobec państwa, -szkodzi, tak jak brak atestu, dajmy na to - przy gaśnicach przeciwpożarowych. Ci co niosą trumnę też powinni mieć upoważnienia, panie ministrze Grzegorzu Schetyno z Platformy jak najbardziej Obywatelskiej. Bo przecież muszą się wykazać pewnymi cechami, które pozwolą im bezpiecznie tę trumnę nieść… Na przykład wzrostem! Niosący trumnę muszą być dobrani wzrostem, żeby było bezpieczniej, i żeby nieboszczyk w trumnie się nie przesuwał niebezpiecznie i nie stwarzał zagrożenia na drodze jak najbardziej publicznej no i obywatelskiej, tak jak Platforma Obywatelska Unii Europejskiej. Powinni też mieć za sobą szkolenia; miejscowe, regionalne i nawet międzynarodowe. Żeby wiedzieć jak najwięcej o noszeniu trumien bezpiecznie. Bo bezpieczeństwo ponad wszystko, ponad wolność , ponad zdrowy rozsądek, ponad Panem Bogiem. Wzrosną oczywiście ceny pogrzebów, bo ceny upoważnień gdzieś trzeba doliczyć, a nic łatwiej się nie dolicza, jak wymóg państwowy do ceny prywatnej usługi.. Oczywiście całość operacji opodatkowywania zwali się na księży, bo tych najlepiej” wysłać na księżyc”, bo tak „ zdzierają” z umarłych i żywych..
Osiągnie się tym sposobem trzy cele: ograniczenie ilości pielgrzymek i konduktów pogrzebowych( kolejne podważenie tradycji chrześcijańskiej), skłóci się wiernych z proboszczami i wyrwie się parę groszy do wiecznie głodnego budżetu biurokratycznego państwa.
Czy to nie genialne? Ale na przykład dla taborów cygańskich nie będzie potrzeba, żadnego upoważnienia do prowadzenia bezpiecznie taboru(???). Czy to nie ciekawe?. No cóż… prawa ,mniejszości etnicznych i narodowych.. Chrześcijanie mają jeszcze w Polsce większość, a ponieważ nie są w mniejszości- więc im prawa się nie należą… Im prawa się narzuca , żeby respektowali. Co innego Cyganie i Niemcy.. Niemcy mają nawet dwóch niewybieralnych etnicznie, pardon demokratycznie posłów w Polskim Sejmie.(???). Polacy w niemieckim Reichstagu nie mają żadnego posła, chociaż wcześnie mieliśmy Wojciecha Korfantego. Ale to było jak Niemcami rządził Kajzer, jeszcze przed Hitlerem! Teraz, po podpisaniu ”Traktatu o dobrym sąsiedztwie”, mamy prawa dla mniejszości niemieckiej w Polsce, ale nie mamy praw dla mniejszości polskiej w Niemczech. Pan Skubiszewski zapomniał dokonać takiego właściwego zapisu w traktacie, żeby było asymetrycznie, a nie symetrycznie - i nie będzie symetrycznie. Kolektywne prawa dla ludzi - to jest dopiero pomysł! Pielgrzymkami na ogół opiekują się amatorzy, którzy , w okresie pielgrzymowania biorą na siebie rolę regulatorów ruchu pielgrzymkowego. Są oznakowani i widoczni z daleka! Ale to władzy nie wystarczy… Chcesz pielgrzymować bezpiecznie - to zapłać! Zresztą i drogi się zużywają pod ciężarem butów pielgrzymów.. Chyba, że ktoś idzie boso, wtedy zużywają się stopy… Ale to już władzy nie obchodzi. Władza się chce dobrze wyżywić i odżywić, więc nakłada nowe kontrybucje.. Żeby zdyskredytować pielgrzymki w poprzedniej komunie, ubecy podrzucali pornosy i prezerwatywy..(!!!) Sami je czytając namiętnie.. Teraz nowa komuna nakłada wymogi finansowe, żeby odzwyczaić ludzi od pielgrzymowania.. Każdy sposób jest dobry, żeby utrudnić, żeby obskubać, żeby uczynić życie jeszcze bardziej upierdliwym, niż ono jest za sprawą rządów socjalistów. - Jakie są objawy świńskiej grypy? - Proste: leżysz i kwiczysz.. Jak długo jeszcze „obywatele” będą spać? Niektórzy już do mnie mówią, że Jakub Szela by się przydał… Może rzeczywiście? Nie ma i nie będzie jasnych układów pomiędzy „ obywatelami” i władzą socjalistyczną. O przyjaźni nie ma żadnej mowy. Bo socjalistyczna władza ciągle chce zabierać człowiekowi jego przyrodzoną wolność. A człowiek jej będzie bronił, nie zawsze, ale w określonym momencie.. I taki moment nastąpi! Ale owoc musi dojrzeć! WJR
Sejm bez skazańców ŚP. Samuel L. Clemens (ps. ”Mark Twain”) pisał: „W Ameryce nie ma środowiska rdzennie przestępczego - z wyjątkiem Kongresu”. W Związku Sowieckim, jak wiadomo, ludzie dzielili się na tych, co siedzą, tych co siedzieli, i tych, co będą siedzieć - więc skazanie nikogo nie wzruszało: normalka. Jednakże każdy gang stara się nie brać w swoje szeregi ludzi skazanych (by nie zwracać na siebie uwagi policji...) - więc nic dziwnego, że przyszli kryminaliści (oj, będzie afera „EURO 2012, będzie...), czyli obecni Posłowie, uchwalili Prawo zakazujące kandydowania do Sejmu ludziom karanym. W Sejmie mają być ci, co dopiero będą siedzieć. Tak powinno być: najpierw się kradnie - a dopiero potem siedzi. Nie odwrotnie! Zresztą, jak ktoś już się nakradł - to udowodnił, że potrafi kraść inaczej - a więc: wara od koryta! Sprawiedliwość społeczna musi być! Ja w gruncie rzeczy popierałbym taką reformę, bo jestem wrogiem d***kracji. Taki zakaz to jest wędzidło nałożone L**owi na pysk: „Chcesz, Głupi L**u, kogoś wybrać - a g***o! Nie wybierzesz!”. Jest to więc zdecydowany krok od d***kracji ku nomokracji, czyli Rządom Prawa. Niestety: żyjemy w kraju okupowanym przez państwo skorumpowane i opanowane przez bezpiekę. Podzielam więc obawy wielu polityków, od lewa do prawa (np. WCzc. prof. mec. Jana Widackiego) że Władzuchna będzie mogła oskarżyć teraz niewygodnego polityka o np. kradzież prądu, zmontuje (co dziecinnie łatwe..) „dowody”, sąd skaże - i już. Zamiast nomokracji otrzymamy więc kritokrację, czyli „rządy sędziów”. W dodatku: sędziów nieuczciwych. Sędziowie w Polsce nie są zresztą aż tak skorumpowani, jak się to powszechnie uważa (a prasa przedstawia). Zdecydowana większość to sędziowie uczciwi - ale bezpieka już się postara, by na TAKĄ rozprawę wyznaczyć sędziów „właściwych”. Trochę ich jest. Lustracji przecież nie było, a bezpieka zwerbowała już wielu nowych... Jestem wrogiem d***kracji - ale jeśli już ten ustrój mamy mieć, to niech to będzie ustrój logicznie spójny. W przeciwnym razie obrońcy d***kracji będą wrzeszczeć (już to robią!) „Panie Prezesie! Przecież obecny ustrój to nie żadna d***kracja! Tak więc Pańska krytyka nie dotyczy Prawdziwej D***kracji”. To tak, jak z Prawdziwym Socjalizmem, którego w PRL, rzeczywiście, nie było. Dlatego przeżyliśmy. Gdyby był - to by było dopiero nieszczęście! Wracając do d***kracji: Irlandczycy w Wielkiej Brytanii wybrali raz do Parlamentu kobietę skazaną za strzelanie do angielskich policjantów. Dowożono ją z więzienia na każde posiedzenie Izby Gmin - i ustrój jakoś się od tego nie zawalił. A potem zaszła w ciążę, ponoć z angielskim oficerem, więc irlandzcy katolicy przestali Ją wybierać. Wybór p. Andrzeja Leppera też chyba już nie grozi. A gdyby - to co? Sądzicie Państwo, że w Sejmie może być jeszcze głupiej? JKM
Spiegel i Gross Kiedy 8 maja br. na ekrany niemieckich kin wszedł film „Kobieta w Berlinie”, ukazujący „dramat niemieckich kobiet gwałconych przez czerwonoarmistów”, w Polsce przyjęto go przychylnie, nagłaśniając to wydarzenia na złość Rosjanom, i czyniąc lejtmotyw obchodów Dnia Zakończenia Wojny (no bo słowo „zwycięstwo” jest teraz zakazane). Nie minęło wiele dni i Niemcy zaserwowali nam kolejny pasztet, tym razem jednak uznany przez wszystkich za niestrawny. Tygodnik „Der Spiegel” w tekście „Zagraniczni pomocnicy Hitlera” pisze o tym, jak to prawie cała Europa, w tym Polacy, pomagali III Rzeszy w zagładzie Żydów. Pojawia się, a jakże, sprawa Jedwabnego: "Nie da się z całą pewnością stwierdzić, jak wielką rolę w konkretnych przypadkach odegrali niemieccy podżegacze. Przed i za linią frontu latem 1941 roku miały w każdym razie miejsce potworne wydarzenia, jak to w Jedwabnem we wschodniej Polsce. Około 40 polskich katolików, uzbrojonych w nabijane gwoździami pałki i metalowe rury na oczach wszystkich mieszkańców spędziło swoich żydowskich sąsiadów na rynek. Tam zmuszali ich, by tańczyli, niektórych zabili od razu, a pozostałych zamknęli w stodole, którą następnie podpalili. 300 mężczyzn kobiet i dzieci zginęło, nie doczekawszy się niczyjej pomocy. Wydarzenie to w 2000 roku wywołało zainteresowanie na całym świecie, kiedy polski historyk Jan Gross zbadał dokładnie jego przebieg i został oskarżony przez wielu swych rodaków, że kala własne gniazdo. Komisja polskich historyków potwierdziła wyniki dochodzenia Grossa i zwróciła uwagę na cały region”. Tak więc widać jasno, jakie negatywne skutki przyniosła publikacja Grossa - stała się punktem odniesienia dla rewizjonistów historii. Czy o to chodziło autorowi? Jeśli tak, to cel został osiągnięty. Jest to tym bardziej znamienne, że „Spiegel” to pismo liberalne. Niemcy to mądry naród - zawsze chętnie korzystali z polskiej głupoty. Często tę głupotę u nas za pieniądze podsycali, od wieku XVIII począwszy. Nieraz wydaje mi się, że nic w tej materii się nie zmieniło. Tyle tylko, że obecnie pierwsze skrzypce grają po stronie niemieckiej Reich-Raniccy, a basują im w Polsce Grossowie. Nie jest więc dziełem przypadku, że artykuł w „Spieglu” ciepło przyjęła „Gazeta Wyborcza”, przekonując, że jest on udokumentowany i rzetelny. Pewnie ta samo rzetelny, jak książka Grossa. Zastanawia tylko - dlaczego Żydzi niemieccy i polscy starają się za wszelką cenę zdjąć z Niemców odium winy za zbrodnie? Czynią to już od wielu lat, nieraz stawiając samych Niemców w dwuznacznej sytuacji. Pewnie chodzi tu i o stare kompleksy, ale i o zwyczajny geszeft. A może i o starą miłość do Niemców. Jan Engelgard
Żydowski teatr antysemityzmu, pogromy i prowokacje Bashevis Singer, który dostał nagrodę Nobla za literaturę w języku Yiddish, wcześniej pisał, że gdyby nie było antysemityzmu, to Żydzi musieliby go stworzyć, jako konieczny im do jednoczenia zawsze skłóconych społeczności żydowskich. Faktem jest, że wielokrotnie policja przyłapuje Żydów na takich prowokacjach, jak rysowanie swastyk na murach synagog. W XIX wieku pisarze żydowscy na służbie Ochrany carskiej napisali w Petersburgu jeden z najbardziej szkodliwych dla Żydów tekstów w literaturze, pod tytułem „Protokóły Mędrców Syjonu”. „Protokóły” były napisane według redakcji wcześniejszego tekstu broszury skierowanej przeciw rządowi Francji Napoleona III, przez adwokata nazwiskiem Maurice Joly pod tytułem „Dialog w Piekle między Machiavellim i Montesquieu”, (opublikowany pierwszy raz w Szwajcarii w 1864 roku). Z powodu tego „dialogu” Joly był uwięziony przez 15 lat. Część redakcji i tekstu broszury o „Dialogu” służyły jako prototyp „Protokółów”. Pisarze-Żydzi zatrudnieni w policji w Petersburgu wnieśli do tego tekstu własną znajomość nauk Talmudu oraz historii, jak też wiedzę o ambicjach i mentalności Żydów. Dzięki temu, wielu ludzi rozsądnych, takich jak np. Henry Ford, wierzyło i nadal wierzy w autentyczność „Protokółów.” „Protokóły” były napisane w czasie kryzysu politycznego w Rosji spowodowanego zabójstwem cara Aleksandra II, w dniu 12 marca 1881 roku, przez lewicowego studenta Polaka, nazwiskiem Ignacy Hryniewiecki (1855-1881). Pochodził on z polskiej szlacheckiej rodziny prześladowanej przez Rosjan. Zamach miał miejsce, kiedy oprócz innych prześladowań w zaborze rosyjskim, na podstawie dekretu Alexandra II, język polski był zastąpiony językiem rosyjskim w lokalnym wymiarze sprawiedliwości. W czasie kryzysu politycznego z powodu śmierci cara, rząd carski prowokował pogromy Żydów, zwłaszcza na Ukrainie, żeby odwrócić uwagę od własnych trudności politycznych. Błędne koło konfliktów Żydów z lokalnymi wieśniakami trwa od wieków na Ukrainie. Po okresach eksploatacji przez arendarzy żydowskich, kilkakrotnie były fale pogromów, a następnie zemsty żydowskiej, takiej jak w czasie kolektywizacji pod władzą Lazara Kaganowicza. Wówczas NKWD zamorzyło na śmierć blisko dwa razy więcej ludności wiejskiej w latach 1930. niż dziesięć lat później Niemcy wymordowali Żydów w czasie Drugiej Wojny Światowej. Rozmaitego typu prowokacje mają miejsce również w USA, w ramach t. zw. „operacji żądło,” („sting operation”), w których przy pomocy płatnych prowokatorów policja sama kreuje schematy przestępstw, w celu zapobiegania lub rozładowywania konfliktów. W rzeczywistości często dochodzi do wypracowania zbyt skompilowanych schematów, dla rozmaitych prostaków, którzy są przyłapywali niby „na gorącym uczynku”. Często są to ludzie niezadowoleni z życia, pijacy i inne szumowiny społeczne. Prawo amerykańskie nie opiera się na kodeksie praw, ale tylko na wcześniej zapadłych wyrokach sądowych, czyli „precedensach”. Wytworzyła się w procedurach sądowych w USA, cała niby naukowa „metoda dobierania” przez adwokatów takich ograniczonych ławników, żeby adwokaci mogli nimi manipulować. Faktycznie wymiar sprawiedliwości w USA nie polega na ustalaniu faktów i prawdy, ale zwykle staje się pojedynkiem między adwokatem strony oskarżonej i innym adwokatem wybranym na prokuratora. Tak więc, USA jest państwem stosującym się do litery prawa, ale nie starającym się o sprawiedliwość na pierwszym miejscu. Niestety, osiąganie sprawiedliwości jest zbyt kosztowne w USA dla przeciętnego obywatela amerykańskiego, który unika jak może rozpraw sądowych. Policji udało się w Miami, w 2005 roku, doprowadzić do skazania pięciu czarnych, za planowanie z pomocą prowokatora, wysadzenia w powietrze wieżowca „Sears'a” w Chicago. Po skazaniu ich, profesor prawa w George Washington School of Law, Jonathan Turley, powiedział, że wyrok ten „jest przykładem wielokrotnego przeprowadzania w USA rozpraw sądowych w tej samej sprawie. W końcu zawsze uda się znaleźć ławników, którzy zgodzą się z prokuratorem i dadzą wyrok skazujący, na podstawie bardzo słabych dowodów”. (doniesienia prasowe z 12 maja 2009 roku.) Dziesięć dni później, „The Wall Street Journal” z 22 maja 2009 donosi, że czterech murzynów zostało aresztowanych w Nowym Jorku pod zarzutem planowania ataku na dwie synagogi jak i zestrzelenia samolotu wojskowego, za pomocą małej ręcznej rakiety, dostarczonej im przez płatnego donosiciela policji, razem z niby materiałami wybuchowymi otrzymanymi też od policji. Ludzie ci są uznani za terrorystów. Są oni w więzieniu federalnym i oczekują śledztwa. Dzieje się tak mimo tego, że prasa zna i podaje do wiadomości publicznej wszystkie szczegóły tej prowokacji, wraz z faktem przekazania przez policję, za pomocą donosiciela, niby materiałów wybuchowych oraz atrapy pozorującej rakietę przeciwlotniczą. Zdarzenie to jest kolejnym przykładem prowadzenia „wojny przeciwko terrorowi”, w stylu byłego wice-prezydenta, Dick'a Cheney'a, który dotąd twierdzi, że należy wydobywać zeznania od „terrorystów” za pomocą tortur. Były wiceprezydent Chenney publicznie się upiera, że nadal należy stosować tortury, mimo tego, że stosowanie tortur potępił wcześniej nawet sam prezydent Bush. Uczynił to za radą prawników, po wcześniejszym używaniu tortur podczas jego pierwszej kadencji, która dobiegła końca w 2004 roku. Artykuł na ten temat jest opublikowany w New York Times z 22 maja 2009. Natomiast rabin Jonatan Rosenblatt, z Riverside Jewish Center, synagogi jakoby zagrożonej przez tych schwytanych czarnych terrorystów, powiedział, że aresztowanie tych murzynów, nastąpiło na czas, na kilka minut po popołudniowym nabożeństwie. Żydowski teatr antysemityzmu niestety nadal trwa. Iwo Cyprian Pogonowski
Skazywała opozycję w komunie, skazuje i dziś Sędziowie orzekający w latach 80. w procesach politycznych, wciąż wykonują swój zawód, a niektórzy z nich wciąż rozstrzygają. Ferująca surowe wyroki dla opozycyjnych działaczy Grażyna Puchalska jest dziś sędzią warszawskiego sądu okręgowego. Na jej trop wpadł przez przypadek Przemysław Maksymiuk, który ze zdziwieniem przeczytał, że sędzina nadal orzeka i to w sprawach o zabarwieniu politycznym. W 1986 roku, w przyspieszonym procesie, skazała go za drukowanie i rozpowszechnianie nielegalnych wydawnictw. Dziesięć lat później orzeczenie sędzi Puchalskiej zostało w sposób zdecydowany podważone przez Sąd Najwyższy. Sędzina jest znana historykom, którzy badając orzecznictwo warszawskich sądów z lat 80., zaliczyli ją do grona sędziów negatywnie wyróżniających się nadmierną surowością. Przypadek nie jest odosobniony, jednak obecnie kwestia nieautonomicznie orzekających sędziów wychodzi już poza ramy poprawności politycznej, a należny sędziom atut niezawisłości ginie w różnorodnych okolicznościach. W latach 80. sędzia Grażyna Puchalska pracowała w Sądzie Rejonowym miasta stołecznego Warszawy. Ten okres działalności sądów stał się przedmiotem publikacji wydanej przez Instytut Pamięci Narodowej pt. "Sędziowie warszawscy w czasie próby 1981-1988". W książce Adam Strzembosz i Maria Stanowska wyróżnili orzecznictwo sędziny, zaliczając je do nadmiernie surowego. "Spośród sędziów sądów powszechnych negatywnie wyróżniali się sędziowie sądów rejonowych: Eugeniusz Kołtuniak, Piotr Aleksandrow i Grażyna Puchalska" - czytamy w publikacji. Według badaczy, Puchalska orzekała zazwyczaj w składzie jednoosobowym, niekiedy z ławnikami, zarówno w sprawach o przestępstwo (10 osób), jak i w sprawach o wykroczenia (5 osób). "We wszystkich tych sprawach doszło do skazania, z czego 9 osobom wymierzono bezwzględne kary pozbawienia wolności (w tym 8 - w przedziale od 1 roku do 3 lat) i 5 - bezwzględne kary aresztu (od 2 do 3 miesięcy), niekiedy nawet surowsze niż żądał oskarżyciel" - czytamy. W ocenie badaczy, ówczesna surowość sędziny razi tym bardziej, że badane sprawy dotyczyły lat 1985-1986, a więc kilka lat po zniesieniu stanu wojennego. Według Strzembosza i Stanowskiej, w latach 80. za tzw. rozpowszechnianie wiadomości sądy prawomocnie skazały 268 osób (w pierwszej instancji 278), 28 osób uniewinniono (w pierwszej instancji 29), a co do 26 osób umorzono postępowanie na podstawie amnestii (w pierwszej instancji 16). W stosunku do 2 osób umorzono postępowanie z powodu znikomego społecznego niebezpieczeństwa. W roku 1986 w ręce sędzi Puchalskiej trafiła sprawa Przemysława Maksymiuka i pięciu innych osób, które zostały oskarżone o podejmowanie działań zmierzających do wywołania niepokoju publicznego, polegających na drukowaniu i rozpowszechnianiu bez wymaganego zezwolenia nielegalnych wydawnictw, m.in. czasopisma "KAT" (Krajowej Agencji Terenowej). W postępowaniu przyspieszonym oskarżeni zostali uznani za winnych i otrzymali wyroki od 1 roku do 1,5 roku więzienia. W sierpniu 1986 roku sąd rejonowy, na mocy ustawy z 17 lipca 1986 roku dotyczącej szczególnego postępowania wobec sprawców niektórych przestępstw, umorzył postępowanie karne. Dziesięć lat później postanowienia zaskarżył prezes Sądu Najwyższego, który zarzucił mu obrazę prawa materialnego przez przyjęcie jako podstawy umorzenia, że oskarżeni byli sprawcami zarzucanych im czynów, mimo niewykrycia w ich działaniach znamion zarzucanego przestępstwa. SN wskazał na błędy ustaleń SR, który w żaden sposób nie wykazał, że drukowanie i rozpowsze- chnianie pisma "KAT" było podjęte w celu wywołania niepokoju publicznego. - W tym stanie rzeczy Sąd Rejonowy dla m.st. Warszawy, wydając w tej sprawie wyrok skazujący, a następnie postanowienia umarzające postępowanie, oparł się na niedopuszczalnym w postępowaniu karnym domniemaniu winy - uzasadnił SN. Sąd uznał, że pismo w żaden sposób nie nawoływało do burzenia porządku, a miało charakter edukacyjny i choć podejmowało ostrą krytykę rzeczywistości i panującego systemu totalitarnego, to działania te mieściły się w ramach prawa wolności słowa, działalności politycznej i wyrażania swoich poglądów. Wszyscy oskarżeni zostali uniewinnieni. Tymczasem ferująca surowe wyroki sędzia w 2003 roku została powołana przez Aleksandra Kwaśniewskiego, prezydenta RP, do pełnienia urzędu na stanowisku sędziego Sądu Okręgowego w Warszawie, gdzie pracuje do dziś. Na jej trop przez przypadek natknął się Przemysław Maksymiuk, który ze zdziwieniem przeczytał, że sędzina nadal orzeka. I to w sprawach o zabarwieniu politycznym. Sprawa dotyczyła jednego ze spotów reklamowych wyemitowanych w trakcie kampanii referendalnej. Sąd pierwszej instancji umorzył postępowanie, a postanowienie to uchylił sąd odwoławczy, w którym przewodniczącą trzyosobowego składu była sędzia Puchalska. Sędzina dzięki tej decyzji trafiła na Czarną Listę Temidy. "Nasz Dziennik" próbował skontaktować się z sędzią Grażyną Puchalską, jednak ta, za pośrednictwem sekretariatu X Wydziału Sądu Okręgowego w Warszawie, oznajmiła, iż rozmawiać z nami nie będzie. W ocenie mecenasa Piotra Łukasza Andrzejewskiego, konstytucjonalisty, senatora PiS, przytoczony przypadek nie jest odosobniony, a obecnie sprawę jakości orzecznictwa sędziów trzeba postrzegać szerzej niż tylko w zakresie politycznym. Znane są bowiem przykłady orzeczeń sędziowskich będących np. następstwem działań korupcyjnych. Jak podkreślił senator Andrzejewski, na początku lat 90. w prawie o ustroju sądów powszechnych wprowadzony został zapis, który mówił o tym, że sędzia, który sprzeniewierzy się zasadzie niezawisłości, będzie pozbawiony prawa wykonywania zawodu. By nie narażać sędziów na bezpodstawne oskarżenia, najpierw sprawę w dwuinstancyjnym postępowaniu badała korporacja sędziowska. Dopiero kiedy ta (nie przesądzając o winie) uznawała zasadność stawianego zarzutu, kierowała sprawę do sądu. Tu sędzia mógł się bronić, a sprawa mogła być rozpatrywana także w dwóch instancjach. W przypadku wyroku sądu uznającego winę sędziego ostateczna decyzja należała do prezydenta RP, który mianuje sędziów. - Było to więc pięcioinstancyjne postępowanie. Przepis obowiązywał przez rok i SLD zaskarżyło go do Trybunału Konstytucyjnego - podkreślił Andrzejewski. Trybunał w składzie trzyosobowym uznał wówczas, że przepis jest sprzeczny z Konstytucją, bo narusza niezawisłość sędziowską. - Przepis nie obowiązuje, a należałoby do niego powrócić, bo jest obojętne, czy ten sędzia będzie dziś orzekał stronniczo dlatego, że ma takie, a nie inne dyrektywy polityczne, czy dlatego, że ktoś tak mu kazał, czy dlatego, że weźmie łapówkę - dodał. Senator Andrzejewski podkreślił, iż niezawisłość sędziego jest atrybutem, bez którego nie można wykonywać tego zawodu, dlatego racjonalizacja obecnego stanu rzeczy jest wskazana. - Sprawa jest otwarta i należy wszystkim, którzy pretendują do stanowisk w parlamencie czy rządzie stawiać pytanie, co zamierzają w tym zakresie zrobić - dodał. Marcin Austyn
Media potrzebują zmiany, ale nie takiej Z Wojciechem Reszczyńskim, byłym wicedyrektorem Informacyjnej Agencji Radiowej Polskiego Radia, rozmawia Paweł Tunia Koalicja rządowa w ekspresowym tempie przepchnęła przez Sejm nową ustawę medialną. Ale Prawu i Sprawiedliwości też zarzucano, że w ciągu kilku godzin dokonało ustawowych zmian w funkcjonowaniu mediów publicznych, tymczasem ustawa z 1992 roku obowiązuje do dzisiaj. - PiS jest oskarżane, że nagle w ciągu nocy zmieniło ustawę. Nie zmieniło ustawy, bo nadal obowiązywała ta z 1992 roku. Natomiast próbowało wprowadzić pluralizm w mediach. Ustawa jest zmieniana dopiero teraz, a robi to PO wraz z PSL i SLD w sposób zasadniczy i niezwykle groźny dla demokracji w Polsce. Równocześnie ta ustawa daje podstawy do wymiany wszystkich władz spółek mediów publicznych w Polsce. A w regionach daje podstawy do likwidacji tych spółek i zwalniania wszystkich pracowników. W związku z tym nowi ludzie wybrani przez nową KRRiT, w której PO będzie miała z koalicjantami większość, wybiorą sobie nie tylko nowych prezesów stacji regionalnych i rady nadzorcze, ale wybiorą sobie nawet nowych pracowników. Jednak stara ustawa wciąż będzie obowiązywała.- Nowa ustawa w sposób zasadniczy marginalizuje i zmienia starą ustawę. Prawdziwy obraz ustawy medialnej wyjdzie wówczas, kiedy zostanie opublikowany tekst jednolity uwzględniający przepisy, które zachowują swoją moc z ustawy z 1992 roku i przepisy wprowadzone mocą nowej ustawy. To, że do tej pory nie przedstawiono ludziom tego prawdziwego obrazu, to też jest relikt PRL, bo jeśli pracuje się nad ustawą, to powinno się stworzyć jednolity tekst dający możliwość jednoznacznej oceny, a nie przerzucać się z jednej ustawy na drugą i sprawdzać, które przepisy straciły moc. Te dodatkowe utrudnienia nie były nieświadomie wprowadzone przez obecnego ustawodawcę. Teraz decyzja należy do prezydenta. Zaapeluje Pan do prezydenta, by zawetował ustawę? - Nie wiem, jak zrobi prezydent. Obecne władze mediów publicznych są także nie do zniesienia. Jest to układ zupełnie anachroniczny. Samoobrona, która jest czystą nomenklaturą wywodzącą się z PZPR, w sojuszu z Ligą Polskich Rodzin, która wyrzuca porządnych i przyzwoitych dziennikarzy, to też jest jakiś anachronizm rodowodem sięgający smutnych lat PRL. Dziękuję za rozmowę.
26 maja 2009 Czy faraonów obchodziła ropa naftowa? W Warszawie zaciskają pętlę. Pętlę - kierowcom. Zgodnie z pierwszym artykułem Konstytucji, który brzmi:” Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. No i artykułem 4, który brzmi:” Władza zwierzchnia w Rzeczpospolitej należy do Narodu”(????). No to niech Naród ma, skoro władza należy do niego, a nie do biurokratycznej kliki, która robi z Narodem, co jej się żywnie podoba. Właśnie zamierzają rozszerzyć strefę płatnego parkowania. W tym celu wkrótce w Warszawie pojawi się 6000 nowych parkometrów(!!!). Ile to będzie kosztować? A czy to kogokolwiek obchodzi? Czy jakakolwiek cena może wpłynąć na zatrzymanie postępu odbierania ludziom, w tym przypadku właścicielom samochodów- wolności?
Bo artykuł 31 Konstytucji twierdzi, że :” Wolność człowieka podlega ochronie prawnej”(???). Za poprzedniej komuny - bardzo dobrze to pamiętam, jechałem sobie samochodem do Warszawy i mogłem postawić samochód normalnie, bez żadnych problemów, gdzie mi się podobało.. Owszem , samochodów było mniej, ale nikt mnie nie prześladował parkometrami , nikt nie zakładał blokad na koła, nikt nie nasyłał na mnie Straży Miejskiej. Z prostego powodu! Bo Straży Miejskiej nie było! Gdy nie ma represjonujących- jest więcej wolności. Było mniej demokracji, ale za to więcej wolności. Ja wolę więcej wolności. Demokracja nie stanowi dla mnie jakiegoś szczególnego dobra, którym należałoby się chwalić przy każdej okazji. Bo jeśli ktoś chce demokracji, niech najpierw wprowadzi ją w swojej rodzinie, jak twierdził Likurg. Tworzenie stref parkowania ma podłoże ideologiczne. Jest to lewicowy i jak najbardziej europejski sposób na walkę z motoryzacją. Wrogiem lewicy jest samochód. Chcą się go pozbyć zewsząd. Żeby nie przeszkadzał, żeby nie smrodził, żeby go ujarzmić i wyeliminować. Pobudowali nawet parkingi na obrzeżach miasta, żeby się przesiadać do taboru kolektywnego. Bo w kolektywie raźniej.. Bliżej ludzi, a ludzie bliżej mnie .Masowość kłóci się z indywidualizmem. Biurokracja sobie załatwi możliwość bezterminowego i indywidualnego parkowania. Wszyscy sobie nie załatwią, bo parkometry nie miałyby zupełnego sensu. Bo oprócz ogranicza nia, mają również sens fiskalny. Zasilają kieszenie biurokracji. Zgodnie zresztą z artykułem 32 Konstytucji, który brzmi:” Wszyscy są równi wobec prawa. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne”(???). Tylko, że niektórzy są równiejsi. Nie wspomnę już o niepełnosprawnych. A przecież artykuł 32 pkt.2 mówi, że „nikt nie może być dyskryminowany w życiu publicznym, społecznym lub gospodarczym, z jakiejkolwiek przyczyny”(??). A ludzie pełnosprawni są dyskryminowani, mimo, że jest ich więcej, i w demokracji mogliby więcej, to jednak nie mają praw, choć mają większość.. Mają za to obowiązek płacić.. Chyba, że dadzą łapówkę, jak nieprzekupni strażnicy miejscy przyjmą- ma się rozumieć. Pan Aleksander Guzowaty na przykład twierdzi, że:” Gdybym dawał łapówki, opływałbym w dobrobyt, a tak opływam tylko w ćwierćdobrobyt”(????) Ale jedna monopolistyczna rura, brak konkurencji, powoduje u nas, konsumentów paliw - lumpendobrobyt. Zgodnie z konstytucyjną zasadą zawartą w Konstytucji i artykule 37:” Kto znajduje się pod władzą Rzeczpospolitej Polskiej, korzysta z wolności i praw zapewnionych w Konstytucji”.. Jeśli chodzi o ograniczenie wolności gospodarczej, to zapewnia nam ją artykuł 22 Konstytucji, który brzmi:” Ograniczenie wolności i działalności gospodarczej jest dopuszczalne tylko w drodze ustawy i tylko ze względu na ważny interes publiczny.” Musi to być bardzo ważny interes publiczny, skoro jeden człowiek ma taką władzę paliwową nad nami.. Jak proces parkmetrowania potrwa jeszcze jakiś czas, zapewne na każdym osiedlu pojawią się parkometry, które będą wyznaczać administracyjnie i parkometrowo granice „obywatelskiej” wolności.. Bo „wolność jest zbyt cenna i dlatego trzeba ją reglamentować”- jak twierdził Lenin. No i za wolność trzeba płacić, za Lenina - śmiercią, dzisiaj pieniędzmi… Bo wolność w socjalizmie to uświadomiona konieczność płacenia. Im bardziej „ obywatel” sobie to uświadomi- tym jest wolniejszy, a im wolniejszy - tym bardziej szczęśliwy Że musi płacić! Prawa do szczęścia nie ma jeszcze w Konstytucji, ale za to jest tekst przysięgi, którą składa Prezes Rady Ministrów ,wiceprezesi i ministrowie wobec Prezydenta Rzeczpospolitej, a brzmi ona następująco( art.151):” Obejmując urząd Prezesa Rady Ministrów uroczyście przysięgam, że dochowam wierności postanowieniom Konstytucji i innym prawom Rzeczpospolitej Polskiej, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem”. Szczególnie „pomyślność obywateli”.. Najlepiej poprzez podnoszenie im permanentne podatków, opłat parkingowych, pętania przepisami rodzimymi i europejskimi, akcyzy na paliwa( właśnie się szykuje kolejna podwyżka, bo znowu biurokracji brakuje pieniędzy- będą- jak to mówią socjaliści - nowelizować budżet). Bo budżet dla biurokracji - jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej! Bez pełnego budżetu nie ma biurokracji, a bez biurokracji- nie może być demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości.. Przysięga może być złożona z dodaniem zdania :”Tak mi dopomóż Bóg”. Ale niekoniecznie..
Na co przysięgają ci wszyscy, którzy nie wypowiadają słów:” Tak mi dopomóż Bóg”? No i co robią ci wszyscy, którzy te słowa wypowiadają.?. Chcą, że by Pan Bóg pomagał im w zniewalaniu własnego narodu? Nie wiem, czy te słowa wypowiadał pan premier Donald Tusk, ale musiał je wypowiadać, choćby szeptem, bo przecież podczas poprzedniej kampanii wyborczej zawarł związek małżeński wobec Boga… Artykuł 156 Konstytucji mówi:” Członkowie Rady Ministrów ponoszą odpowiedzialność przed Trybunałem Stanu za naruszenie Konstytucji lub ustaw, a także za przestępstwa popełnione w związku z zajmowanym stanowiskiem”(!!!) Na szczęście członkowie Rady Ministrów nie naruszają żadnych postanowień Konstytucji i mogą spokojnie spać.. I nie ma tak, że Konstytucja sobie, a życie sobie.. I ”Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej”( art.8), nawet gdy już 80% prawa przyjmujemy z nieistniejącej prawnie - Unii Europejskiej(???). To jest dopiero curiosum..! Jak to powiedział pan Tadeusz Bartoś, dawniej zakonnik, o. Tadeusz Bartoś:” Nie ma w tej chwili w Polsce biskupa, który nie byłby tradycjonalistą”(???) Ale za to są posłowie wierni konstytucji.. I to nas ratuje z opresji.. Nawet działa „legalnie” Komunistyczna Partia Polski, choć w artykule 13 Konstytucji napisano:” Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu(…) ”Dlaczego akurat komunistyczna może działać? Muszą być przygotowane kadry, bo przecież jesteśmy świadkami budowy eurokomunizmu.. A jak mawiał klasyk socjaldemokracji, a potem komunizmu tow. Lenin” Kadry decydują o wszystkim”.. Faraonów ropa naftowa nie obchodziła, bo nie mieli pojęcia co z nią można zrobić.. Dzisiejsi faraonowie socjalizmu doskonale wiedzą, że największym wrogiem socjalizmu jest wolność człowieka. I dlatego jak najszybciej trzeba ją zlikwidować! I to robią systematycznie.. W pierwszym spocie wyborczym jest wypowiedź pana premiera Donalda Tuska o wolności jednostki, w wolnym rynku , o poszanowaniu prywatnej własności.. Panie premierze! Niech pan przestanie rozmijać swoje wypowiedzi z rzeczywistością! Robi pan dokładnie odwrotnie do tego co pan mówi! I w jakim stopniu trzeba być zakłamanym! A przysięgał pan! Tak mi dopomóż Bóg! WJR
Olejniczak na przyzbie 19.06.2006 BIZNES I POLITYKA Olejniczak na przyzbie Lider SLD Wojciech Olejniczak w czasie studiów zarabiał na powiązaniach z władzami Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, w której studiował Październik 2005. Wojciech Olejniczak podczas inauguracji roku akademickiego na SGGW (c) KUBA KAMIŃSKI Byli współpracownicy i koledzy Wojciecha Olejniczaka do dziś pamiętają jego niejasne interesy w Fundacji Samorządu Studentów SGGW, którą jako działacz młodzieżowy stworzył w 1997 r. Kiedy Olejniczak zajął się polityką, sprawy fundacji przejął jego wspólnik - Krzysztof Kowalski. Fundacja, w której obaj działali, miała wspierać studentów SGGW. Według naszych rozmówców przy okazji pozwalała nielegalnie zarabiać Olejniczakowi i Kowalskiemu.
Szantażowałem wicemarszałka Sejmu - Byłem "słupem" Olejniczaka - mówi Paweł G. Prosi o zachowanie nazwiska do wiadomości redakcji. Twierdzi jednak, że swoje zarzuty może powtórzyć w sądzie. - Pod koniec lat 90. Olejniczak i Kowalski zaproponowali mi prowadzenie lokalu przy akademikach SGGW, klubu Na Przyzbie. Dostawałem 2,5 tysiąca pensji, resztę utargu - 30 - 40 tysięcy złotych - zabierali oni. Rozliczenia klubu wzięli na siebie, chociaż formalnie to ja prowadziłem lokal. Mieli klucze do klubu, a zabierane z kasy pieniądze szły - jak mówili - na działalność fundacji. Prawdziwe obroty klubu były oczywiście większe niż te z faktur. Olejniczak zresztą podpisywał niektóre faktury za siebie - w imieniu fundacji - i za mnie. Paweł G. prowadził klub przez półtora roku. Pokazuje kserokopie faktur, na których widnieją - jak twierdzi - sfałszowane podpisy (patrz ramka). - Gdzie są oryginały? - pytamy. Paweł G.: - Przekazałem Kowalskiemu. Olejniczak i Kowalski do niedawna byli mi winni pieniądze. Ostatnio wysłałem kilka starych faktur na numer faksu wicemarszałka w Sejmie. Oni oddali pieniądze, ja - oryginały faktur. - Czy Olejniczak się z panem spotkał, żeby oddać pieniądze? - Nie, Kowalski. - Dlaczego szantażował pan fakturami wicemarszałka? - Chciałem odzyskać, co moje. - Ile? - Sporo - Paweł G. odmawia podania konkretnej kwoty.
Mieszkanie za gotówkę z pieczarek Wicemarszałek Olejniczak przyjmuje nas w swoim gabinecie w Sejmie. Rozmowie przysłuchuje się jeden z jego współpracowników. - Nie byłem szantażowany. Żadne faktury tutaj nie przychodziły - zapewnia. O finansach fundacji mówi niewiele. Twierdzi, że się tym nie zajmował. - Jak tuż po studiach udało się panu zbudować i urządzić spore mieszkanie na warszawskim Ursynowie za gotówkę i bez kredytu? - pytamy. - W czasie, kiedy inni się bawili, ja pracowałem i odkładałem - mówi.
Kowalski i Olejniczak zaczęli budować mieszkania w Warszawie w 1998 r., rok po powstaniu Fundacji Samorządu Studentów SGGW.
Witold Krawczyk, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej Pracowników SGGW: - Mieszkania w stanie surowym kosztowały u nas po 3,5 tysiąca za metr. Kowalski kupił od spółdzielni blisko 70 metrów na ulicy Przy Bażantarni. W tym samym domu, takie samo mieszkanie kupił Olejniczak. Z oświadczeń majątkowych posła Olejniczaka wynika, że nie brał kredytu na mieszkanie. To znaczy,że około 300 tys. zł musiał mieć w gotówce. Skąd? - Na to mieszkanie wydałem ponad 200 tysięcy. Zarobiłem na dwóch wyjazdach do Anglii. Pracowaliśmy też z bratem na gospodarstwie i sprzedawaliśmy pieczarki. Nie wiem, skąd pieniądze miał Kowalski - mówi Olejniczak. Marszałek unika odpowiedzi na pytania o Krzysztofa Kowalskiego. Nie chce tłumaczyć, dlaczego zatrudnił Kowalskiego w Ministerstwie Rolnictwa w czasach, kiedy nim kierował. Z Krzysztofem Kowalskim, mimo wielu prób, nie udało nam się skontaktować. Kiedy dodzwoniliśmy się na jego telefon komórkowy, przedstawił się jako "Jan Nowak" i odłożył słuchawkę.
Interesy rodzinne SGGW jest największą i najstarszą uczelnią rolniczą w kraju. Na warszawskim Ursynowie, w kampusie, mieszkają studenci i wykładowcy, działa klub Na Przyzbie, kilka sklepów. Krzysztof Kowalski zaprzyjaźnił się z Olejniczakiem w połowie lat 90. W 1997 r. obaj namówili rektora Włodzimierza Klucińskiego do założenia Fundacji Samorządu Studentów SGGW. Szefem został Kowalski. Do rady fundacji weszli prorektor uczelni, szef administracji, kilku profesorów, m.in. prof. Marian Podstawka, nazywany na uczelni "wujkiem Olejniczaka". Oprócz nich - Wojciech Olejniczak i Elżbieta Mossakowska, późniejsza bratowa Olejniczaka. Podpisy Olejniczaka i jego bratowej widnieją obok siebie m.in. na protokołach innej fundacji, której w latach 90. szefował Olejniczak - Fundacji Parlamentu Studentów RP. Mossakowska miała tam etat. W 2004 r. Ministerstwo Edukacji odkryło, że Fundacja Parlamentu zalega ze sprawozdaniami finansowymi za kilka lat. Okazało się wtedy, że księgowość finansowa z lat 1998 - 2001 jest niekompletna. Bratowa Olejniczaka dziś nie działa w żadnej fundacji. Jej mąż Cezary zarządza Agencją Rynku Rolnego w Łodzi, zapisał się do SLD i z ojcem, byłym działaczem KW PZPR w Łodzi, organizują struktury partii w terenie. Prof. Marian Podstawka był w radzie fundacji do końca jej istnienia, ale niewiele pamięta. Denerwuje go,że pracownicy SGGW nazywają go "wujkiem Olejniczaka": - Po prostu mój szwagier jest w rodzinie Olejniczaków, to wszystko. Fakt, znam ich od lat, bawiłem się na weselu Wojtka. Ale o fundacji niewiele wiem. Ówczesny rektor SGGW Włodzimierz Kluciński też był na weselu Olejniczaka: - Tak, byliśmy w radzie fundacji, ale co w tym złego? Mówi jeden z pracowników naukowych: - Fundacja stała się dla tych chłopców świetnym pierwszym miejscem pracy. Dostali lokal, telefon, pieczątkę i pieniądze. Rada zbierała się raz na rok. Podpisywała wszystko, co od nich dostała. Byli królami Ursynowa. Przez pierwszych kilka lat fundacja nie składała sprawozdań finansowych w sądzie. Dziś jej archiwa powinny leżeć u likwidatora, Bogusława Niemirki. Ten jednak - trzy lata po rozwiązaniu fundacji - nie może sobie z nimi poradzić: faktury i umowy trzyma u siebie była księgowa fundacji, Ewa Kmoch, która zajmowała się też finansami Fundacji Parlamentu Studentów RP. Próbowaliśmy się skontaktować z Ewą Kmoch. Nie odpowiadała na maile, następnie przez współpracownicę przekazała, byśmy kontaktowali się z likwidatorem.
Klub Na Przyzbie Olejniczak i Kowalski postarali się, żeby uczelnia rozwiązała umowy z ludźmi, którzy prowadzili sklepy i lokale dla studentów na SGGW. Było to możliwe - w radzie fundacji działali i rektor, i szef administracji SGGW, którzy mogli je rozwiązać. Ostatecznie ich fundacja przejęła w kampusie dwa sklepy, punkt ksero i klub Na Przyzbie. Przejęła i błyskawicznie podnajęła znajomym działaczy. Przed Pawłem G., "słupem" , który opowiedział nam o wyprowadzaniu pieniędzy z klubu Na Przyzbie, jego najemcą był Daniel Walendzik. Także on musiał płacić decydentom z fundacji. - Podobno płacił pan rachunki za telefony komórkowe Olejniczaka? - pytamy. - Tak, ale tylko przez dwa miesiące - przyznaje niechętnie. - Dlaczego pan to robił? - To jest zawiłe. W tamtych czasach na SGGW były różne zależności. - Czy pamięta pan jakieś faktury, na których podpisywał się za pana pan Olejniczak? - Nie powiem "tak" i nie powiem "nie". To są śliskie sprawy. Tamte stare zależności z SGGW cały czas istnieją. Wojciech Olejniczak zaprzecza, że ktoś opłacał za niego rachunki za dwa telefony komórkowe.
Pogonić sklepikarzy Latem 1999 r. fundacja wyrzuciła z lokalu dzierżawców sklepu Grand na SGGW (lokal tuż obok klubu Na Przyzbie). Dzierżawcy, Marek Gorzycki i Sławomir Miłosz, postanowili walczyć. Oplakatowali uczelnię: "Studenci i pracownicy SGGW! (...) Fundacja jest dla niektórych osób przykrywką do czerpania nielegalnych dochodów. (...) Pan Kowalski, nie mając stałych źródeł utrzymania, buduje w Warszawie mieszkanie. Pan Olejniczak przyjmuje korzyści materialne w zamian za wpisanie studenta na listę wyjazdową do Anglii" - napisali. Na uczelni zrobiło się gorąco. - Straszny dym - wspomina jeden z byłych działaczy samorządu SGGW. - Olejniczak i Kowalski wpadli w szał. Kiedy sklepikarze umówili się na rozmowę z rektorem, w gabinecie czekali na nich szefowie fundacji z adwokatem. Postraszyli ich sądem. Marek Gorzycki: - Wiedzieliśmy, że w klubie pracuje "słup", a pieniądze trafiają do Olejniczaka. Miałem też trzy oświadczenia podpisane przez ludzi, którzy zapłacili łapówki za wyjazdy do Anglii. Poszliśmy do rektora, byli tam już Olejniczak i Kowalski. Nie chcieli nas słuchać, straszyli adwokatami. Rektor był po ich stronie. Nie mieliśmy szans, po spotkaniu złożyliśmy broń. Wojciech Olejniczak: - Nie pamiętam takiego spotkania u rektora. Sklep przejęła wówczas żona Kowalskiego i prowadzi go do dziś, podobnie jak klub Na Przyzbie. - Co stało się z oświadczeniami o łapówkach? - Oddaliśmy je tym ludziom. Obowiązywały wtedy przepisy, że karnie odpowiada nie tylko ten, kto bierze, ale także ten, kto daje. Nie chcieliśmy im robić problemów - tłumaczy Marek Gorzycki. O jakie wyjazdy do Anglii chodzi? Od połowy lat 90. SGGW co roku wysyłała studentów do pracy do Barway. Wyjazdy koordynowała fundacja. Z oświadczeń, które uzyskali dzierżawcy sklepu Grand, wynikało, że aby się znaleźć na liście wyjeżdżających, trzeba było dać kilkaset złotych łapówki. Kilkoro byłych studentów SGGW przyznaje, że żeby wyjechać, musieli wpłacić po kilkaset złotych na konto Związku Młodzieży Wiejskiej. Jako dowód wpłaty dostawali tzw. druki KP, podstemplowane pieczątką ZMW. Olejniczak, który pod koniec lat 90. działał w ZMW, twierdzi, że niewiele wie o wyjazdach, chociaż sam tam był dwa razy: - Ja nie miałem nic wspólnego z gospodarczymi sprawami fundacji. Tym się zajmował prezes, jego proszę pytać - odpowiada. Prezes Kowalski konsekwentnie unika kontaktu.
Sami sobie po nagrodzie Statutowym zadaniem fundacji było wspieranie studentów. Ilu z nichi jak dużymi stypendiami wsparła fundacja? Nie wiadomo. Dokumenty fundacji, do których mogliśmy dotrzeć, milczą o wspieraniu studentów. W jednym z protokołów odnotowano jednak: w kwietniu 1998 r. fundacja wypłaciła "stypendium fundowane dla studenta Wojciecha Olejniczaka" i "nagrodę dla Krzysztofa Kowalskiego". Czy przyznawali pieniądze sami sobie? Ile razy dostali pieniądze? Likwidator fundacji nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. - Nie, na pewno z fundacji nic nie dostałem. A jeżeli, to dwieście, trzysta złotych - bagatelizuje sprawę Olejniczak.
Kowalski natomiast utrzymywał się z etatu prezesa fundacji SGGW (pensję brał nawet cztery lata po studiach). Wojciech Olejniczak został wykreślony z dokumentów fundacji dopiero w maju 2001 r. - dwa lata po tym, jak skończył studia. Prezes Krzysztof Kowalski - dopiero we wrześniu 2003 r. (kiedy Olejniczak ściągnął go do ministerstwa). Wtedy SGGW postawiła ją w stan likwidacji. - Zabrakło ludzi z zapałem - diagnozuje były rektor Kluciński.
ANNA MARSZAŁEK, WOJCIECH CIEŚLA Nadzieja lewicy Pierwsze kroki w polityce Wojciech Olejniczak był niezwykle aktywnym studentem. W 1999 roku dwudziestopięcioletni Olejniczak jednocześnie szefował Radzie Krajowej Związku Młodzieży Wiejskiej, przewodniczył Parlamentowi Studentów RP, był szefem Fundacji Parlamentu Studentów RP oraz członkiem rady Fundacji Samorządu Studentów SGGW. Rok później podczas wyborów prezydenckich został członkiem sztabu wyborczego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Wojciech Olejniczak Na 1. miejscu listy SLD - UP w Warszawie figuruje były szef SLD Wojciech Olejniczak. Początek kariery Olejniczaka przypadł na rok 1997, gdy został pierwszym prezesem zarządu Fundacji Parlamentu Studentów RP (fundacji Skarbu Państwa). Prezesował przez trzy lata (1997-1999). Był równocześnie członkiem rady stworzonej przez niego w 1997 r. Fundacji Samorządu Studentów SGGW.
Czym skorupka za młodu nasiąknie Po latach, w 2006 r., wyciągnięto przeciwko Olejniczakowi na łamach "Rzeczpospolitej" zarzuty, że "Lider SLD Wojciech Olejniczak w czasie studiów zarabiał na powiązaniach z władzami Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, w której studiował. Byli współpracownicy i koledzy Wojciecha Olejniczaka do dziś pamiętają jego niejasne interesy w Fundacji Samorządu Studentów SGGW, którą jako działacz młodzieżowy stworzył w 1997 roku. Kiedy Olejniczak zajął się polityką, sprawy fundacji przejął jego wspólnik - Krzysztof Kowalski. Fundacja, w której obaj działali, miała wspierać studentów SGGW. Według naszych rozmówców, przy okazji pozwalała nielegalnie zarabiać Olejniczakowi i Kowalskiemu. (...) - Byłem 'słupem' Olejniczaka - mówi Paweł G. Prosi o zachowanie nazwiska do wiadomości redakcji. Twierdzi jednak, że swoje zarzuty może powtórzyć w sądzie. - Pod koniec lat 90. Olejniczak i Kowalski zaproponowali mi prowadzenie lokalu przy akademikach SGGW, klubu Na Przyzbie. Dostawałem 2,5 tysiąca pensji, resztę utargu - 30-40 tysięcy złotych - zabierali oni. Rozliczenia klubu wzięli na siebie, chociaż formalnie to ja prowadziłem lokal. Mieli klucze do klubu, a zabierane z kasy pieniądze szły - jak mówili - na działalność fundacji. Prawdziwe obroty klubu były oczywiście większe niż te z faktur. Olejniczak zresztą podpisywał niektóre faktury za siebie - w imieniu fundacji - i za mnie. Paweł G. prowadził klub przez półtora roku. Pokazuje kserokopie faktur, na których widnieją - jak twierdzi - sfałszowane podpisy. (...) - Gdzie są oryginały? - pytamy. Paweł G.: - Przekazałem Kowalskiemu. Olejniczak i Kowalski do niedawna byli mi winni pieniądze. Ostatnio wysłałem kilka starych faktur na numer faksu wicemarszałka w Sejmie. Oni oddali pieniądze, ja - oryginały faktur. - Czy Olejniczak się z panem spotkał, żeby oddać pieniądze? - Nie, Kowalski. - Dlaczego szantażował pan fakturami wicemarszałka? - Chciałem odzyskać, co moje. - Ile? - Sporo - Paweł G. odmawia podania konkretnej kwoty. (...) Latem 1999 r. fundacja wyrzuciła z lokalu dzierżawców sklepu Grand na SGGW (lokal tuż obok klubu Na Przyzbie). Dzierżawcy, Marek Gorzycki i Sławomir Miłosz, postanowili walczyć. Oplakatowali uczelnię: 'Studenci i pracownicy SGGW! (...) Fundacja jest dla niektórych osób przykrywką do czerpania nielegalnych dochodów. (...) Pan Kowalski, nie mając stałych źródeł utrzymania, buduje w Warszawie mieszkanie. Pan Olejniczak przyjmuje korzyści materialne w zamian za wpisanie studenta na listę wyjazdową do Anglii' - napisali. Na uczelni zrobiło się gorąco. - Straszny dym - wspomina jeden z byłych działaczy samorządu SGGW. - Olejniczak i Kowalski wpadli w szał. Kiedy sklepikarze umówili się na rozmowę z rektorem, w gabinecie czekali na nich szefowie fundacji z adwokatem. Postraszyli ich sądem. Marek Gorzycki: - Wiedzieliśmy, że w klubie pracuje 'słup', a pieniądze trafiają do Olejniczaka. Miałem też trzy oświadczenia podpisane przez ludzi, którzy zapłacili łapówki za wyjazdy do Anglii. Poszliśmy do rektora, byli tam już Olejniczak i Kowalski. Nie chcieli nas słuchać, straszyli adwokatami. Rektor był po ich stronie. Nie mieliśmy szans, po spotkaniu złożyliśmy broń" (por. A. Marszałek, W. Cieśla "Olejniczak na przyzbie", "Rzeczpospolita" z 19 czerwca 2006 r.). W innym tekście na temat studenckiej przeszłości Wojciecha Olejniczaka pt. "Fundacja, kluby i fałszywe faktury", publikowanym w tym samym numerze "Rzeczpospolitej", A. Marszałek i W. Cieśla pisali m.in.: "Jest więcej osób, które pamiętają niejasne interesy Olejniczaka w stworzonej przez niego w 1997 roku Fundacji Samorządu Studentów SGGW. Mówią np. o łapówkach za wyjazdy do pracy w Wielkiej Brytanii, które organizowała uczelnia, a koordynowała fundacja kierowana przez Olejniczaka. Szef SLD wszystkim zarzutom zaprzecza. Niewiele mówi o finansach kierowanej przez siebie fundacji. Pytany o pieniądze, za które pod koniec lat 90. kupił mieszkanie (prawie 300 tys. zł gotówką), odpowiada: "W czasie, kiedy inni się bawili, ja pracowałem i odkładałem".
Minister od jaj Rok 1999 stanowił szczególnie ważny etap w rozwoju kariery politycznej Olejniczaka. Został przewodniczącym Rady Krajowej Związku Młodzieży Wiejskiej. Był nim do 2002 roku. W 1999 roku zostaje przewodniczącym Parlamentu Studentów RP (był nim do 2000 r.). "Wyróżnił się" tam głównie faktem, że jako jedyny w historii szef tego gremium nie uzyskał absolutorium za swoją kadencję. Robert Mazurek pisał we "Wprost" z 12 czerwca 2005 r. w tekście "Syn Kwaśniewskiego" o Olejniczaku, że "ten młody polityk dowiódł bowiem, że jak na swoje 31 lat zadziwiająco łatwo zmienia sojusze: jako lider Związku Młodzieży Wiejskiej zamiast płynnie przejść do Polskiego Stronnictwa Ludowego, wybrał SLD". Szybko trafił do sztabu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego, a w 2001 r. wszedł do Sejmu z listy SLD. Zdobywał rosnące poparcie w tej partii, głównie dzięki wytrwałemu komplementowaniu możnych - uważany jest za mistrza pochlebstw, stosującego wobec zwierzchników zasadę: "Dzień bez pochlebstwa jest dniem straconym". Jako minister rolnictwa okazał się wielkim nieudacznikiem. Zarzucano mu wydawanie setek skrajnie biurokratycznych i wielce absurdalnych rozporządzeń (np. o jajkach klasy "A", które muszą pachnąć i mieć jajowaty kształt). Jako pseudofachowiec od rolnictwa Olejniczak "wsławił się" wydawaniem rozporządzeń dla hodowców informujących, że w miejscu przebywania konia prędkość wiatru nie może przekraczać 0,3 m na sekundę, a koza wytrzyma już 0,5 m (por. R. Mazurek, op. cit.). Przywódcą SLD został głównie dzięki poparciu Aleksandra Kwaśniewskiego, który liczył na to, że młody polityk sczyści wiernych millerowskiej ekipie i niechętnych byłemu prezydentowi baronów. Jako szef SLD okazał się wyjątkowo bezbarwnym politykiem, co przypłacił ostatecznie porażką z kiedyś popieranym przez niego Grzegorzem Napieralskim. R. Mazurek w cytowanym już tekście na łamach postkomunistycznego "Wprost" z 12 czerwca 2005 r. pisał: "Bezbarwność Olejniczaka jest o tyle dziwna, że jeszcze jako minister rolnictwa często pokazywał się na ekranach telewizorów, a telewizja nie lubi ludzi nijakich. Tyle że zamiast politycznych debat czy programów publicystycznych, Olejniczak wybierał reklamówki. A w nich nikt nie zadawał trudnych pytań. Reklamował Olejniczak wszystko: od unijnych dopłat dla chłopów (brać!) po mleko, do którego picia namawiał". Nader żarliwie potraktował Olejniczaka jeden z byłych liderów SLD i były premier Józef Oleksy. W potajemnie nagranej rozmowie z Gudzowatym Oleksy powiedział o Olejniczaku: "Jak narcyz. Nic nie umie. W każdym języku nic nie umie. To jest lider młodej, europejskiej lewicy?! Do cholery".
Unijny standaryzator W lipcu 2007 r. spory negatywny rezonans wywołało dość kompromitujące odsłonięcie się Olejniczaka w Sejmie w duchu prymitywnej "poprawności politycznej". Olejniczak, mówiąc o korzyściach z członkostwa w Unii Europejskiej dla Polski, wymienił standaryzację towarów, produktów żywnościowych i wreszcie "standaryzację światopoglądu". Świetnie wypunktował tę jego "europejską" światopoglądową nadgorliwość Maciej Rybiński w tekście "Europejska standaryzacja" ("Fakt" z 21 lipca 2006 r.). Rybiński pisał m.in.: "Olejniczak w imieniu swego ugrupowania chce nas wszystkich poddać standaryzacji światopoglądowej, to znaczy zmusić do posiadania poglądów, wyrażania opinii i zachowywania się zgodnie z dyrektywami i normami europejskimi. Mamy być wszyscy jak gwoździe, w określonych wymiarach, albo jak jogurt, ze standardową zawartością. Kukiełki bez wyrazu i indywidualności, wybite na sztancy. Papugi i pinczery. Kiedy jest mowa o niebezpieczeństwie zawłaszczania państwa przez braci Kaczyńskich, ja się bardziej boję zawłaszczania swobody ducha i myśli przez standardowe normy propagowane przez Olejniczaka. (...) Jedyne pocieszenie w tym, że preceptor i standaryzator Olejniczaka, Mieczysław Rakowski przez całe dziesięciolecia standaryzował światopoglądowo wszystkich Polaków według norm marksizmu-leninizmu bez większego skutku. Nie daliśmy się. I tym razem się nie damy, nie bacząc na to, że Olejniczak i Europa będą patrzeć na nas z obrzydzeniem". Prof. Jerzy Robert Nowak
Toasty i zaklęcia Czym żyje kraj? To zależy, co przez to rozumiemy. Na przykład z mediów wynika, że kraj żyje dwiema sprawami: przygotowaniami do obchodów 4 czerwca i wyborami do Parlamentu Europejskiego. Taka na przykład „Gazeta Wyborcza” nawołuje, by 4 czerwca „wznieść toast”. Toast - czemu nie. Do toastu każda okazja jest doba, a nawet jak okazji nie ma, to można i bez okazji. No, ale 4 czerwca jest okazja, bo - jak to przed 20 laty powiedziała pani Joanna Szczepkowska - w Polsce „upadł komunizm”. Prawie wszyscy tak mówią, więc pewnie to prawda, a najlepszym tego dowodem było wybranie wkrótce potem symbolu tegoż komunizmu w osobie generała Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta Polski. Inna rzecz, ze niektórzy do dziś nie wierzą, że komunizm upadł. Na przykład jedna pani powiedziała mi już ładnych parę lat temu, że dla niej komunizm upadnie dopiero wtedy, kiedy będzie mogła zlikwidować lewy magazyn. Ponieważ nie słychać, by było to już możliwe; przeciwnie - GUS z uporem podaje, że około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co w Polsce jest produkowane i sprzedawane, powstaje w szarej strefie, to pomyślmy sami - iluż lewych magazynów potrzeba, żeby to wszystko przechować w tajemnicy przez policją skarbową, Centralnym Biurem Antykorupcyjnym, Centralnym Biurem Śledczym, Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego i ich tajnymi współpracownikami? O zwyczajnej policji i jej konfidentach już nawet nie wspominam, bo i bez tego widać, że niewiara w upadek komunizmu nie tylko 4 czerwca 1989 roku, ale nawet i dzisiaj ma solidne podstawy. Skoro zatem nie ma pewności, czy komunizm rzeczywiście upadł, to w jakiej intencji wzniesiemy toast? Wznieść, ma się rozumieć musimy, skoro taki jest rozkaz, a zresztą toast można wznieść również bez rozkazu. Wydaje się, że nawet jeśli komunizm by nie upadł, to powód do wzniesienia toastu bez trudu znajdziemy. Ach, co ja mówię, jaki powód? Nie jeden powód, ale nawet dwa powody! Po pierwsze, 4 czerwca 1989 roku wywiad wojskowy, kierowany przez generała Wojciecha Jaruzelskiego i generała Czesława Kiszczaka, tego dnia dopuścił do zewnętrznych znamion władzy niektórych przedstawicieli tak zwanej opozycji demokratycznej. Rekrutowali się oni przede wszystkim ze środowiska tzw. lewicy laickiej, a więc dawnych stalinowców w pierwszym, albo drugim pokoleniu, a także garstki przedstawicieli środowisk antykomunistycznych, bo przecież to i owo trzeba było zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. Powód do toastu zatem jest jak najbardziej, zwłaszcza, że spora część owych dygnitarzy umiejętnie wykorzystała tę okazję. Niektórzy pozakładali stare rodziny, a inni, w najgorszym razie, zostali autorytetami moralnymi lub prorokami mniejszymi, jak np. pan red. Jacek Żakowski. Krótko mówiąc, naród zasiadł w przybytkach władzy zadami swoich umiłowanych przedstawicieli. Czyż to nie jest powód do radości, a jeśli nawet nie do radości, to przynajmniej do toastu? Oczywiście, że jest, a przecież nie jest to powód jedyny, bo drugi jest znacznie ważniejszy i podejrzewam, że nie bez przyczyny właśnie „Gazeta Wyborcza” nawołuje, żeby właśnie 4 czerwca toastować. Chodzi oczywiście o kolejna rocznicę obalenia rządu premiera Jana Olszewskiego w następstwie próby ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa. „Gazeta Wyborcza” z wielkim zaangażowaniem objęła patronat medialny nad tym zamachem stanu, ostrym piórem Lesława Maleszki dźgając zwolenników lustracji w chore z nienawiści oczy, co pozostawiło niezatarty ślad nie tylko w publicystyce, ale nawet w poezyi, bo poetessa Wisława Szymborska, której demon natchnienia najwyraźniej musiał postawić włosy na sztorc, opublikowała na gościnnych łamach „GW” słynny wiersz „Nienawiść”, który już na zawsze pozostanie pomnikiem literatury zaangażowanej, podobnie jak wcześniejsze poetesy poezyje o Stalinie i partii. Czyż to nie jest powód do toastu? Nie tylko do jednego, ale nawet do całej serii toastów, w następstwie których można by upić się na smutno. A tu jeszcze, jakby tego było mało, kraj żyje wyborami do Parlamentu Europejskiego, to znaczy - paneuropejskim konkursem o kilkaset znakomicie płatnych synekur, z których Polsce przypadło w udziale niestety tylko 50, co oczywiście tylko zaostrza apetyty, Problem w tym, że rozstrzygnięcie tego konkursu nie może odbyć się bez udziału statystów, a w dodatku - im więcej ich będzie, tym lepsze wrażenie to wywoła. Dlatego też niezależne media wychodzą ze skóry, by wzbudzić zainteresowanie konkursem całego ludu pracującego miast i wsi. Zadanie mają trudne, bo niepodobna znaleźć żadnego powodu, dla którego pies z kulawą nogą miałby się tym konkursem interesować. Cóż bowiem komu z tego przyjdzie, że na przykład pan poseł Kamiński spotka się w Brukseli dajmy na to z posłem Markiem Siwcem i po obfitym obiedzie, który oby poszedł im na zdrowie, wzniosą toast na intencję dobrego fartu? Nic nikomu z tego nie przyjdzie, oczywiście poza tym, że za tę wyżerke i wypitkę będziemy musieli dodatkowo zapłacić, co wielu zapewne skłoni do założenia jeszcze jednego lewego magazynu. Więc nic dziwnego, że w tej sytuacji media ratują się opisami odwiedzin byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy na mityngach paneuopejskiej partii Libertas oraz transmitowaniem zgrzytania zębów, jakie wywołuje to w Salonie, który nie może przecież tak od razu z propagandy hagiograficznej przestawić się na propagandę czarną. „Człowiek drobnych krętactw” doskonale to rozumie, więc korzysta, póki może. Ale i on wie, że lepiej nie przeciągać struny, toteż zaczyna już włączać hamulce, co objawia się w oskarżeniach, jakoby „prasa kłamie”. Żeby oskarżeniom swoim przydać więcej wiarygodności, przysięga „na wszystkie świętości”. Ależ po co od razu na wszystkie? Czyż nie wystarczyłoby, przynajmniej na początek, przysiąc tylko „na krzyżyk”, jak niegdyś w Gdańsku? Też wyglądałoby wiarygodnie, a poza tym mielibyśmy jeszcze jeden dowód, że historia zatoczyła koło - w dodatku większe, niż tylko do jednego, czy drugiego 4 czerwca. SM
Dość ścigania socjalistycznych zbrodniarzy! Parę dni temu napisałem poniższy tekst, który niestety nie przeszedł przez redakcyjną cenzurę: Sprawa p. Jana Demjaniuka Tą sprawą zajmowałem się chyba siedem lat temu. I wróciła... Próbowano wtedy deportować do Izraela (?? - co ma z tym wspólnego Izrael?) rzekomego „krwawego Iwana”. Posądzony o bycie oprawcą z Sobiboru p. Demjaniuk twierdził, że to nie on - i Izraelici, nie mając dowodów, dali Mu spokój. Dlaczego teraz deportowano Go (Sensowniej! Teren Sobiboru był pod okupacją III Rzeszy, a więc właściwe jest prawo niemieckie!) do Niemiec? Dlatego, że zawodowi „tropiciele zbrodniarzy hitlerowskich” są w panice. Niedługo trzeba będzie rozwiązać te wszystkie „Instytuty” od Holokaustu - bo najmłodszy zbrodniarz ma 90 lat.
A ich pensje zależą od tego, by kogoś - kogokolwiek - złapali. Być może pan Demjaniuk był „krwawym Iwanem”. Jednak nie ma żadnego dowodu, żadnego świadka - więc każdy przedwojenny żydowski adwokat kazałby prokuraturze takim oskarżeniem się podetrzeć.
Niestety: żyjemy w Epoce Barbarzyństwa. Zasady Prawa Rzymskiego „W razie wątpliwości - na korzyść oskarżonego!”, przedawnienie itd. - nie działają. Decyduje wola motłochu. Tu akurat tego samego co darł się: „Ukrzyżuj Go!”. Napisałem. A potem czegoś się dowiedziałem. Wiedziałem o tym, oczywiście, kiedyś - ale pamięć zawiodła... Od 30 lat prowadziłem więc publicystykę w tej i podobnych sprawach w oparciu o fałszywe przesłanki. Byłem czemuś absolutnie przekonany, że zasadę „nie przedawniania zbrodni ludobójstwa” przyjęto w Norymberdze - wtedy, gdy podłożono bombę pod Prawo Rzymskie likwidując zasady „Nulla crimen sine lege” i „Lex retro non agit” poprzez powieszenie narodowych socjalistów na podstawie oskarżenie o „zbrodnię ludobójstwa” - które to pojęcie stworzono dopiero po popełnieniu przez nich tych czynów!!! Tymczasem dziś przeczytałem w panaurbanowym „NIE” artykuł na ten sam temat („Sąd w kostnicy”). Autor (M.Z.) wprawdzie nie twierdzi, że całe to „ściganie zbrodniarzy socjalistycznych” jest tylko po to, by zapewnić miejsca pracy zawodowym ścigaczom - ale generalnie stoi po tej samej stronie. Tyle, że dowiedziałem się z tego tekstu, że zasadę”nieprzedawniania” wprowadzili wcale nie (jak pisałem...) Żydzi (w oparciu o zasadę Talmudu: „Za winy ojców cierpieć mają dzieci aż do siódmego pokolenia włącznie”)! Był to wyczyn dyplomacji Związku Sowieckiego, który chciał w 1964 roku uprzykrzyć życie Niemieckiej Republice Federalnej (w „demoludach” używano nazwy NRF, a nie RFN, by podkreślić, że Republika Federalna nie reprezentuje Niemiec - jako że istnieje przecież jeszcze marionetkowa NRD!). Ta konwencja przeszła w 1968 w ONZ większością głosów satelitów Związku Sowieckiego, krajów afrykańskich i... muzułmańskich - ale kilkanaście z nich Konwencji nie ratyfikowało! Wbrew temu, co sądziłem, nie ratyfikowało jej żadne państwo „starej” Wspólnoty Europejskiej ani „stare” państwo NATO (to dlaczego Amerykanie p. Demjaniuka wydali???) - z wyjątkiem RFN (ale ta zniosła przedawnienie wszystkich morderstw - i tylko morderstw - a nie „zbrodni ludobójstwa”. Wreszcie clou: projekt konwencji opracowywały (pod dyktando tow. Michała Susłowa) PZPR i KomPartia Francuska, a zgłosiła formalnie PRL. To ja się teraz pytam: dlaczego JE Lech Kaczyński, tak wrzeszczący na Związek Sowiecki (a przy okazji: i na Rosję!) oraz na PRL nie zgłosi wystąpienia III RP z tej komunistycznej Konwencji, nakazującej nam ścigać 90-letnich staruszków?!? JKM
27 maja 2009 Era kamienna nie skończyła się z powodu braku kamieni.... „Pożyczki są jak słonie- są ciężkie i mogą cię zrobić w trąbę”- głosi slogan reklamowy. Właśnie okazuje się, że z siedemnastu milionów Polaków, którzy zapragnęli- dzięki usilnej propagandzie prowadzonej w mediach- pożyć sobie ponad stan, ponad 600 000 chce pożyczyć jakiekolwiek pieniądze na jakikolwiek procent, wyższy od tego jaki obowiązuje w bankach, bo w bankach już im nie ma kto pożyczyć i nie ma pod co. Ponad 1, 5 miliona Polaków już nie spłaca pożyczonych pieniędzy, bo nie ma na to środków(!!!!). Propaganda nazywa ten ponadbankowy procent- „lichwą”(???). Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego 15, 18 czy 19% - to nie jest ”lichwa”, a 25% rocznie, czy 10% miesięcznie - to jest „ lichwa”(???). Oczywiście póki nie ma przymusu ustawowego, żeby pożyczać pieniądze i pożyć sobie na kredyt, kredyt oprocentowany- wszystko jest w najlepszym porządku… W końcu” wiedziały gały co brały”. - Zabieram cię kochana żono, na wycieczkę - mówi mąż. - Nie pojadę, bo nie mam co na siebie włożyć. - Po pierwsze, to jest wycieczka piesza, po drugie włożysz mój plecak To, że „obywatele” przywiązują się do życia na kredyt- to pół biedy! W końcu robią to na własny rachunek i na własną odpowiedzialność.. Ale, że państwo przywiązuje się do życia na kredyt, który to kredyt muszą spłacać „ obywatele” pod przymusem ustawowym- to jest dopiero wariactwo! Nie dość, że nikt ich nie pyta, czy zgadzają się, żeby biurokratyczni urzędnicy pożyli sobie na rachunek „ obywatela”, jego dzieci i wnuków - to jeszcze muszą, obok wypłacanych urzędnikom pensji, pokryć procenty od zaciągniętych długów(!!!). Na ten rok, czy tego chcemy czy też nie, zapłacimy samych odsetek za fanaberie urzędników prawie 33 miliardy złotych(???), co jest kompletnym ustawowym zdzierstwem wobec niewolników „lichwy” zwanych obywatelami.. Plus 40 milionów dolarów za pożyczkę 20 mld dolarów z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którą to pożyczkę zaciągną sam pan Jacek Vincent Rostowski , reprezentujący w rządzie Platformę Europejską., no i oczywiście Obywatelską! Wiele lat Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu przewodził pan Horst Kohler, obecny prezydent Niemiec, pochodzący z Skierbieszowa. Wcześniej pracował w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, banku, który zatrudnia wszelkich międzynarodowych socjalistów, ze wszystkich krajów europejskich, zasłużonych… No właśnie w czym zasłużonych? Gdzie ja to wyczytałem…” Sokratesie, twe argumenty są niemal tak odrażające jak ty sam”(???). Taki ponadnarodowy bank, będący własnością międzynarodowej biurokracji do czegoś został przecież powołany- przez międzynarodową biurokrację. W każdym razie nie jest to prywatny bank! Został powołany na sesji Rady Europejskiej w 1989 roku, a rozpoczął działalność w 1991 roku. Za plecami powołania tego biurokratycznego banku stał socjalista Francois Mitterand. Teraz zdanie o funkcji banku: ”Promuje rozwój sektora prywatnego w państwach urzeczywistniających zasady demokracji wielopartyjnej, pluralizmu oraz gospodarki rynkowej, wspiera transformacje i przyspieszenia niezbędnych zmian strukturalnych. Popiera rozwój zapewniający ochronę środowiska”(????) W tym jednym zdaniu jest zawarte wszystko! Jest to bank o zadaniu typowo politycznym. Bo wspiera zasady demokracji wielopartyjnej, jakieś nieokreślone zmiany strukturalne, no i element nacisku politycznego jakim jest tzw. ochrona środowiska, przy pomocy tego instrumentu można zablokować wszystko(????). - Kochanie, schudłam dwa kilogramy! - woła żona wychodząca z łazienki. - To pewnie dlatego, że nie nałożyłaś makijażu - mruczy pod nosem mąż. Głównymi państwami działania Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju( prawda, że ładna nazwa?) są: Albania, Armenia, Białoruś, Bośnia i Hercegowina, Bułgaria, Chorwacja, Macedonia, Gruzja, Kazachstan i Kirgistan. Wygląda na to, że jest to polityczny bank wywierania wpływu politycznego na „transformację”, jakieś mgliste przyspieszenia, no i zmiany „strukturalne”.. U nas też jest zapis w Konstytucji art. 2, że” Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości”(???)” Tam mamy „ zasady demokracji wielopartyjnej”.. Ciekawe, kiedy jest zagrożenie dla demokracji wielopartyjnej i pluralistycznej i kiedy Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, pomaga, odbudowywać i rozwijać.. Wtedy, kiedy wszystkie partie rządzące niczym się od siebie nie różnią, ale rządzą i jest stabilizacja demokracji, czy wtedy gdy na scenie politycznej demokracji, no i ma się rozumieć pluralistycznej, pojawiają się tzw. partie populistyczne, które nie są częścią ustalonego establishmentu. Może od tego jest bank , żeby te sprawy stabilizować, bo co warta jest demokracja bez stabilizacji, ma się rozumieć wielopartyjnej i pluralistycznej.. Wtedy demokracja jest niepełna! Tak jak niepełna byłaby pani Katarzyna Figura, która niedawno odebrała prawo jazdy i znów może zasiadać za kółkiem. Poprzednie straciła, gdy patrol policji przyłapał ją na prowadzeniu samochodu pod wpływem alkoholu… EBOiR promuje oczywiście rozwój zapewniający ochronę środowiska(???). A jaki to rozwój zapewnia ochronę środowiska, a jaki nie - decydują urzędnicy politycznego banku odbudowy i rozwoju.. Tak jak z tą sprawiedliwością społeczną, odmienną od sprawiedliwości zwyczajnej.. Sędzia przesłuchuje świadka, który uporczywie, co rusz, zwraca się do niego: Wysoka Sprawiedliwość.
Sędzia cierpliwie poucza świadka: - Do sądu należy się zwracać: - Wysoki Sądzie! - Tak jest. Wysoka Sprawiedliwość - odpowiada świadek. Sędzia bardzo zdenerwowany wali w stół pięścią i krzyczy: - Tu nie ma sprawiedliwości, tu jest sąd!!! Tak jak Era kamienna nie skończyła się z powodu braku kamieni, tak demokracja nie skończy się z powodu braku demokratycznej większości. Większość społeczna zawsze będzie, w każdych czasach i w każdych okolicznościach.. A może demokracji i pluralizmu już nie ma, w morzu sprawiedliwości społecznej, a jest jedynie oligarchia demokratyczna? Która za fasadą demokracji robi z narodami co chce.. Najważniejsze, żeby zadłużyć, uwiązać i wydusić.. Ojjjj. Pardon! Oczywiście: promować rozwój sektora prywatnego w państwach urzeczywistniających zasady demokracji wielopartyjnej pluralizmu oraz gospodarki rynkowej, wspierać transformację i przyspieszenia niezbędnych zmian strukturalnych.. O co chodzi z tą gospodarka rynkową w socjalizmie biurokratycznym? Przecież socjaliści zawsze budują socjalizm… Kapitalizm budują kapitaliści! A biurokracja jest symptomem budowy socjalizmu, a nie kapitalizmu… Chyba, że istnieje coś takiego jak socjalistyczny kapitalizm, tak jak sprawiedliwości społeczna.. Wystarczy zmienić pojęcia - i wszystko gra! Teoretycznie! Ale jeszcze istnieje praktyka, a ta na ogół przeszkadza rozwojowi socjalizmu.. WJR
Tracone szanse… Polska polityka - jak zresztą polityka chyba każdego kraju rządzonego d***kratycznie - to zbiór utraconych szans. Utraconych na ogół bezpowrotnie. Bo w polityce jest tak, jak przy uwodzeniu kobiety: jak się nie wykorzysta momentu - to może się okazać, że było-minęło-przepadło… Jednak jak można w d***kracji wykorzystać moment, gdy dociera do nas wiadomość, że ktoś jest w opałach - i dobijając go (lub: wyciągając doń pomocną dłoń!) można bardzo wiele ugrać… Tymczasem w kraju d***kratycznym musi się zebrać komisja sejmowa (gdzie najpierw omawia się możliwe działania - a szpiedzy obcych państw starannie wszystko notują). Następnie trwa debata, jest pierwsze, drugie, trzecie czytanie stosownej ustawy - i szpiedzy nie muszą się nawet fatygować, bo wszystko odbywa się przy otwartej kurtynie. Zresztą spora część Wczc. Posłów to po prostu agenci obcych mocarstw. Potem komisja w Senacie (szpiedzy obcych mocarstw starannie wszystko notują), debata w Senacie, prasa (będąca w Polsce na ogół na usługach obcych rządów) judzi, intryguje, torpeduje, jeszcze ratyfikacja przez prezydenta… W Stanach Zjednoczonych jest trochę lepiej, bo prezydentem jest zazwyczaj lider partii mającej większość - a poza tym polityką zagraniczną kieruje tam Senat, a nie Izba Reprezentantów (czyli banda pazernych ćwoków - bez pojęcia o niczym). Jednak i tam co najmniej raz agenci sowieccy praktycznie opanowali otoczenie prezydenta - a co najmniej raz wydaje się, że sowiecki agent po prostu został prezydentem. To o agenturze sowieckiej - starannie obserwowanej i prześwietlanej. Całkiem jednak możliwe, że wywiady innych państw dokonywały w przeszłości podobnej sztuki… W co najmniej jednym przypadku (Izraela) nie jest to agentura, lecz misterna sieć wpływów i nacisków, dzięki czemu amerykański byk jest wodzony za kółko w nosie przez znacznie mniejsze państwo. Piszę to jednak o Polsce - o okazjach straconych przez III Rzeczpospolitą. Bo p. gen. Wojciech Jaruzelski swoją szansę (bezwładność administracji za starzejącego się i schorowanego Leonida Breżniewa) wykorzystał - i w 1985 roku Polska zdołała w praktyce zrzucić sowiecki protektorat, pozostając z ZSRS tylko w sojuszu wojskowym (i, jak sądzę, p. Generał nie dopuściłby do wchłonięcia NRD przez RFN, co dramatycznie pogorszyło przecież strategiczną sytuację Polski!). Taką szansą był właśnie okres „smuty” - bezładu na Kremlu, rozpad Związku Sowieckiego, pucz Genadego Janajewa… III RP w tym czasie pyszniła się „odzyskaniem niepodległości” i zajmowała „walką z komunizmem”… Następna szansa to Białoruś. Od dziesięciu lat nawołuję do popierania JE Aleksandra Łukaszenki, zawarcia z Nim jak najściślejszego sojuszu. Tłumaczę, że obiektywnie to jedyny gwarant niepodległości Białorusi, że w Rosji traktowany jest jako podstępny wróg (On nie jest „wrogiem” Rosji; On chce po prostu zachować stanowisko!!). Traktowano mnie jak wariata - bo przecież „wiadomo było”, że to „agent Putina”. Godzinę spędziłem w gabinecie p. Anny Fotygi przekonując Ją - i może nawet wywarłem na Niej pewne wrażenie - tyle, że polityką kierował JE Lech Kaczyński, a w „Rządzie” siedziała agentura euro-federastów przetykana agenturą amerykańską - a obydwa te bloki ubiegały się o sympatie Kremla, więc gnoiły p. Łukaszenkę, jak mogły. Dziś czytam: „Wszystko, na co się umówiliśmy, jest obecnie blokowane przez rosyjski rząd. Po co nam taka integracja? - skarżył się wczoraj białoruski prezydent. Według niego premier Władimir Putin nie wykonuje postanowień Najwyższej Rady Związku Białorusi i Rosji, m.in. w sprawie dostępu białoruskich towarów do rynku rosyjskiego. -Oskarżają mnie, że na Zachód idę, że jesteśmy w Partnerstwie Wschodnim. A co mamy robić? - pytał dyktator”. Nie trzeba było zaskarbić sobie Jego sympatię pięć lat temu? Bo teraz, to przejmą Go najprawdopodobniej Niemcy - jeśli Kreml nie zechce podtrzymywać z nimi dobrych stosunków… Takie jest życie! JKM
Żydowskie słowo skruchy Wielu Żydów wciąż nie chce przyjąć do wiadomości zaangażowania Ireny Sendlerowej i jej współpracowników w akcję ratowania dzieci. Nawet w tak poważnej gazecie jak „Haarec” pisano o niej z ironią. Ostatnio również w Polsce daje się usłyszeć głosy Żydów powątpiewających w liczbę 2500 uratowanych dzieci. Niedawno my, Żydzi, na całym świecie obchodziliśmy nasze największe święto: Jom Kippur, dzień pojednania. Pojednanie nie jest jednak możliwe bez wyznania prawdy i przyznania się do niesprawiedliwości. Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce, a do niedawna przewodniczący Rady Instytutu Pamięci Yad Vashem, powiedział kiedyś, że uznanie osób nienależących do narodu żydowskiego za Sprawiedliwych wśród Narodów Świata jest „egzaminem z człowieczeństwa, którego my, Żydzi, jeszcze nie przeszliśmy”.
Nieznana historia Swój egzamin po wielokroć zdała Irena Sendlerowa. Z wielką wdzięcznością patrzymy dziś na to, co ta Polka zrobiła dla naszego narodu. Za swoje przekonania pani Sendlerowa zapłaciła wysoką cenę aresztowania i tortur. Gotowa była nawet na śmierć, której ledwie uniknęła. W latach 1941 - 1944, narażając się na olbrzymie niebezpieczeństwo, uratowała wraz ze swoimi współpracownikami 2500 żydowskich dzieci, które umieściła w polskich rodzinach i zakładach dla sierot, gdzie przetrwały wojnę.Szczególnie głęboko łączy nas fakt, który zwykle bywa pomijany - również Irena Sendlerowa wyznaje jednego Boga. To Jemu przypisuje to, że udało się jej uratować dzieci, i to Jemu zawdzięcza swoje ocalenie podczas wojny. Dzisiaj Irena Sendlerowa, mając 97 lat, żyje w skromnym mieszkaniu w Warszawie. Mimo wielu trapiących ją chorób uważnie wysłuchuje gości i poświęca im swój czas. Nikomu nie odmawia pomocy. Pomimo sędziwego wieku wciąż jest młoda. W 1965 r. za swe zasługi pani Irena została uhonorowana medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. To najwyższe odznaczenie, jakie państwo Izrael może przyznać nie-Żydom. Dotychczas jednak najwyraźniej żaden z historyków żydowskich zajmujących się stosunkami polsko-żydowskimi, a szczególnie pomocą Żydom podczas Holokaustu, nie uwzględnił w swoich badaniach Ireny Sendlerowej. Przeciwnie, można nawet odnieść wrażenie, że żydowscy historycy nie są zbyt uczciwi w przedstawianiu bilansu stosunków polsko-żydowskich, mimo że tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata otrzymało ponad 6 tysięcy Polaków. Wielu Żydów wciąż nie chce przyjąć do wiadomości zaangażowania Ireny Sendlerowej i jej współpracowników w akcję ratowania dzieci. Nawet w tak poważnych gazetach jak „Haarec” pisano o niej z ironią. W artykule w 2006 r., na przykład, można było przeczytać, że Irena Sendlerowa uratowała „kilkoro dzieci w wozie”. Ostatnio również w Polsce można usłyszeć głosy Żydów powątpiewających w liczbę 2500 uratowanych dzieci.
Wina i odkupienie Największą wagę zdaje się jednak mieć ciągłe milczenie społeczeństwa żydowskiego wobec obciążających je politycznych wydarzeń z czasów sowieckiej okupacji. Pozorne sprzeczności tamtych lat, ale i związane z tym okresem niegodziwości, szczególny wyraz znajdują w życiu braci Adolfa i Jakuba Bermanów. Ponieważ ich nazwisko łączy się z Ireną Sendlerową, warto je przypomnieć.Pierwszy z braci piastował ważne funkcje w społeczności polskich Żydów i pięć lat po wojnie wyemigrował do Izraela, gdzie stał się znanym „syjonistą” niekryjącym komunistycznych poglądów. Drugi natomiast, Jakub Berman, został w Polsce. W latach 1945 - 1956 stał się winny śmierci tysięcy polskich działaczy podziemia niepodległościowego jako „prawa ręka Stalina” - nadzorca resortu bezpieczeństwa. Na tym tle mniej zaskakuje to, że w późnych latach 60. przez Polskę przeszła fala antysemityzmu. Te zależności wciąż czekają na wyjaśnienie.Po wojnie Irena Sendlerowa przekazała listę z imionami uratowanych dzieci Adolfowi Bermanowi. Prosiła o odnalezienie ich rodzin. Czy ta prośba kiedykolwiek została spełniona? Do dziś nie wiadomo, co naprawdę się stało z tą listą. Czy kiedyś samo jej istnienie nie zostanie przypadkiem podane w wątpliwość? A czy ze strony żydowskiej kiedykolwiek w pełni oddano sprawiedliwość tysiącom Polaków, którzy w czasie wojny narażali życie, ratując Żydów?Odpowiedziom na te pytania chcemy się poświęcić ze wszystkich sił i z pochyloną głową - żeby prawdziwe pojednanie umożliwiło nam dalszą wspólną drogę. My, jako Żydzi, podpisujemy się pod tym apelem w imieniu stowarzyszeniu Tanach Szalem - Emet Szlema (Pełny Tanach - Cała Prawda) i pragniemy, jak to sformułował jeden z członków zarządu naszej organizacji, „zgodnie ze słowami Izajasza (rozdział 2) postępować „w światłości Adonaj” i w ten sposób odzyskać prawdziwą żydowską tożsamość, gdziekolwiek została ona wynaturzona, żeby droga prawdziwego Szalom była widoczna”.Dziś chcemy głośno i z całego serca wyrazić - naprawiając zaniedbania - podziękowania Irenie Sendlerowej i wszystkim jej współpracownikom za ich wielkie zaangażowanie. Niech dzieło jej życia uwieńczy błogosławieństwo Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba. To nasza szczera modlitwa. Autorka jest historykiem. Studiowała polonistykę i historię w Greifswald (Niemcy) i w Krakowie. Zajmuje się stosunkami polsko-żydowskimi. Współpracuje z żydowskim stowarzyszeniem Tanach Szalem - Emet Szlema, które zajmuje się między innymi osobami uhonorowanymi medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Obecnie mieszka w Warszawie. Mirjam Boehm
Polacy jako naród nie zdali egzaminu W pewnym sensie Polacy są odpowiedzialni za śmierć wszystkich 3 milionów Żydów - obywateli II RP - mówi historyk z Żydowskiego Instytutu Historycznego Alina Cała
Rz: Czy Polacy są współodpowiedzialni za Holokaust? Alina Cała: W pewnym stopniu tak. Przyczyną tego był przedwojenny antysemityzm, który nie przygotował ich moralnie do tego, co miało się dziać podczas Zagłady. Nośnikiem tego antysemityzmu były dwie instytucje. Ugrupowania tworzące obóz narodowy oraz Kościół katolicki. Ten ostatni mniej więcej od 1935 roku zaczął sprzyjać endecji. W efekcie wysokonakładowe pisma konfesyjne zaczęły głosić propagandę antysemicką. Choćby „Mały Dziennik” Kolbego.
Od endeckiego ekonomicznego antysemityzmu czy kościelnego antyjudaizmu do ludobójczego rasizmu Adolfa Hitlera chyba jest daleka droga. Wcale nie taka daleka. Wszystkie rodzaje antysemickiego dyskursu w latach 30. zaczęły się zlewać. Antysemityzm ekonomiczny był uzasadniany rasizmem, a antyjudaizm katolicki stał się rasistowski, pochwalający politykę Hitlera. W programie Obozu Wielkiej Polski już w 1932 roku zawarto postulaty podobne do tych, które później się znalazły w ustawach norymberskich. Obóz Narodowo-Radykalny wysunął projekty masowych deportacji, połączonych z żądaniem, żeby to Żydzi sfinansowali swoje wygnanie. Właśnie to zrobili hitlerowcy.
Zagłada została sfinansowana z majątków zrabowanych Żydom. Oenerowcy i klerykalni antysemici domagali się tworzenia otoczonych murem gett. Ich życzenie spełnili okupanci.
Endecy nie postulowali zabijania ludzi.
Ale inicjowali niektóre antyżydowskie rozruchy, zarówno w latach 1918 - 1920, jak i podczas fali ponad 100 pogromów w latach 1935 - 1937. W pogromach tych ginęli ludzie. Po rozpoczęciu okupacji doszło w Polsce do spontanicznych pogromów, takich jak wielkanocne rozruchy w Warszawie w 1940 roku, przygotowany przez organizację związaną z ONR Falanga Bolesława Piaseckiego.
A nie przez Niemców?
Nie. Wydarzenie to jest związane z próbą kolaboracji podjętą wówczas przez grupę działaczy Falangi. Piasecki pozostał w cieniu, a jego rola nie jest do końca wyjaśniona.
Ci działacze Falangi zostali rozstrzelani w Palmirach.
Zostali wykorzystani do mokrej roboty i usunięci. Chwalimy się, że byliśmy państwem bez Quislinga. Ale chętni byli, to Niemcy nie chcieli współpracy z Polakami.
Ale mówi pani, że to Niemcy wykorzystali Polaków do mokrej roboty.
Ten pogrom odbył się oczywiście ze wsparciem logistycznym Niemców. Bojówkarze byli podwożeni ciężarówkami Wehrmachtu. Ale bez przedwojennego antysemityzmu do tego wydarzenia by nie doszło.
Jego skala była jednak niewielka. Kilka pobić czy nawet zabójstw to chyba za mało, żeby mówić o współudziale w Holokauście.
Z moralnego punktu widzenia przemoc to przemoc. Ale przecież ta fala pogromów to nie wszystko. Spójrzmy na problem ratowania Żydów podczas Zagłady. Polak, który przed wojną był bombardowany kościelną i endecką agitacją antysemicką, musiał mieć rozterki, czy ratowanie Żydów jest moralne.
A może rozterki te brały się nie z czyjejś agitacji, tylko z powodu terroru okupanta. Kara śmierci dla całej rodziny za ukrywanie Żyda... Proszę się postawić w sytuacji matki, która ryzykuje życie dzieci dla obcego człowieka.
Za ukrywanie polskiego patrioty, członka ruchu oporu, też groziła śmierć. A jednak łatwiej to było zorganizować i więcej ludzi się na to zdobywało. Bo tu nie było już żadnych moralnych rozterek. Poza tym niektórzy Polacy brali aktywny udział w Zagładzie. Choćby sprawa buntu w Sobiborze. Więźniowie, którym udało się przedrzeć do lasu, zostali wyłapani przez chłopów. W ogóle sołtysi w okupowanej Polsce mieli obowiązek denuncjowania wszystkich ukrywających się Żydów i partyzantów. Tych ostatnich jednak na ogół nie denuncjowano, a Żydów często. Jest bardzo niewiele przypadków, żeby cała wieś wzięła na siebie odpowiedzialność za ukrywającego się Żyda.
Być może ludzie po prostu obawiali się donosu.
No, ale o czym świadczy ten lęk przed donosem sąsiada? O tym, że niegodziwcy są w każdej społeczności.
A ja myślę, że to świadczy o kondycji moralnej tego społeczeństwa. Nie da się wymordować 3 milionów ludzi bez bierności społeczeństwa. Jakże inna była reakcja Polaków na próby masowej deportacji ludności Zamojszczyzny. Bo to byli prawdziwi Polacy, a nie znienawidzeni przez endeków Żydzi. Było natomiast niemało przypadków, gdy partyzantka AK i NSZ mordowała ukrywających się Żydów.
A czy agitacją endecką była przesiąknięta również część społeczeństwa żydowskiego? Skądże.
To dlaczego część Żydów pomagała Niemcom w Holokauście? Choćby żydowska policja w gettach, która denuncjowała swoich współbraci i nadzorowała załadunek ludzi do pociągów zmierzających do obozów?
Tego typu zachowania można ewentualnie porównać ze szmalcownictwem. Część szmalcowników nie robiła tego z antysemickich pobudek, tylko kierowała się chęcią zarobku. Podobne były motywy Żydów, którzy poszli na współpracę z Niemcami, z tą różnicą, że dla nich stawką było życie, a nie zarobek. Proszę też pamiętać, że Polacy działali pod znacznie mniejszą presją, mieli większą swobodę działania i, co najważniejsze, w przeciwieństwie do Żydów nie byli zamknięci za murem.
Użyłem tego przykładu, bo mam wrażenie, że problemem nie był wcale endecki antysemityzm, ale po prostu natura ludzka. Wszędzie znajdą się ludzie zachowujący się w sposób niegodny.
Ale to dzięki przedwojennemu antysemityzmowi ludzi zachowujących się niegodnie było w Polsce więcej.
Postawy antyżydowskie były jednak mocno piętnowane i potępiane przez Polskie Państwo Podziemne.
To mit. Problemem szmalcownictwa państwo podziemne zajęło się pod wpływem Żegoty w 1943 roku, gdy Holokaust dobiegał już niemal końca. Z ogłoszonych wyroków bardzo niewiele zostało wykonanych. Państwu podziemnemu można zarzucić grzech zaniechania. I to zaniechania intencjonalnie wypływającego z pobudek antysemickich. Żydów wykluczono ze wspólnoty obywatelskiej, ich los niezbyt zaprzątał głowy elit państwa podziemnego. W niektórych podziemnych gazetach endeckich można znaleźć wręcz entuzjazm dla tego, że Niemcy „załatwiają za nas problem”. Było tylko jedno zmartwienie - co w przyszłości zrobić z tymi Żydami, którzy przeżyją.
Przed wojną Żydzi często nie mówili po polsku, mieli inne obyczaje. Wielu nie miało polskich znajomych i w czasie Holokaustu nie miało się do kogo zwrócić o pomoc. Może to właśnie słaba asymilacja spowodowała, że zginęło tak wielu polskich Żydów?
To stereotyp. W okresie międzywojennym wyrosło pokolenie Żydów, którzy przeszli przez polskie szkoły elementarne. Starsze pokolenie również dogadywało się jakoś z sąsiadami. Używana przez tych ludzi gwara była zrozumiała. W dużych miastach rzeczywiście mogli być Żydzi, którzy nie mieli styczności z Polakami, ale w małych miasteczkach więzi między obydwoma społecznościami istniały. W Warszawie mówiło się: „idę coś kupić do Żyda”, ale w małym miasteczku - „idę coś kupić do Abramka”. To nie były odrębne światy. Ci ludzie się znali. Tak było na przykład w Jedwabnem.
Czy do zbrodni w Jedwabnem też doszło z powodu przedwojennej endeckiej i kościelnej agitacji? Nie jest przypadkiem, że masakra miała miejsce na terenie diecezji łomżyńskiej, której duchowieństwo przed wojną było nastawione bardzo antysemicko. Na tym terenie między rokiem 1935 a 1937 dochodziło do wielu pogromów. Ta zbieżność wydaje się nieprzypadkowa.
A czy przyczyną tego, co się stało w Jedwabnem, nie była kolaboracja sporej części Żydów z władzą sowiecką w latach 1939 - 1941?
To też element antysemickiej agitacji - utożsamianie każdego Żyda z komunizmem. Sowietów tymczasem witali nie tylko Żydzi, ale i cała ludność. Ludzie na początku nie bardzo wiedzieli, po co Armia Czerwona wkroczyła do Polski. Rydz-Śmigły wydał rozkaz, aby nie podejmować walki z Sowietami. W efekcie witanie wkraczających wojsk sowieckich organizowali niektórzy polscy burmistrzowie! A z drugiej strony religijni, ortodoksyjni Żydzi - których na tych terenach było najwięcej - wiedzieli, że nie mogą się niczego dobrego spodziewać po Sowietach. Oni na pewno nie witali Sowietów kwiatami. Nie wolno więc mówić o tym, że „Żydzi witali Sowietów”. Żydzi mogli co najwyżej być wśród witających.
Ale w pamiętnikach i relacjach z tamtych wydarzeń zawsze powtarza się ten motyw.
To proszę sprawdzić, czyje to są pamiętniki. Andrzej Żbikowski w książce „U genezy Jedwabnego” przeprowadził analizę tych pamiętników i okazało się, że były na ogół dziełem ludzi prawicy. Natomiast zwolennicy lewicy pisali o czymś wręcz przeciwnym. Ponad 60 pogromów dokonanych przez nastawionych antysemicko Polaków w 1941 roku po wejściu Niemców jest zaś faktem.
Skoro Polacy byli takimi antysemitami, to dlaczego wśród Sprawiedliwych wśród Narodów Świata jest najwięcej naszych rodaków?
Bo tu się odbywała Zagłada i tu było najwięcej Żydów. Przyczyną jest więc demografia. Warto też przypomnieć, że tym tytułem uhonorowano znacznie więcej Duńczyków. Tylko że Dania zbiorowo przyjęła ten tytuł i w Yad Vashem jest jedno duńskie drzewko. A my mamy w tej chwili niecałe 8 tysięcy.
Ale przecież to nie wszyscy pomagający. Tych ludzi było znacznie więcej. Jest teoria, że przyczyną tej pomocy był tak potępiany przez panią polski katolicyzm.
A tam. Wszyscy wiemy, jak bardzo powierzchowny był i jest ten polski katolicyzm. Hasła typu „miłuj bliźniego swego jak siebie samego” były ogólnikami, pustymi frazesami. Do ludzi dużo bardziej przemawiała głoszona z ambony propaganda nienawiści.
Czyli co, nie mamy się czym szczycić?
A niby czym? 8 tysięcy Sprawiedliwych na trzydziestomilionowy naród to strasznie mało. Stąd właśnie inicjatywa IPN, który chce z kapelusza wytrzasnąć 300 tysięcy Polaków pomagających Żydom. Żeby znaleźć tyle ludzi, będzie chyba musiał włączyć do tego nawet tych, których zasługą było to, że nie zadenuncjowali jakiegoś Żyda.
To za śmierć ilu Żydów są według pani odpowiedzialni Polacy? W pewnym sensie za śmierć wszystkich - 3 milionów. Bo ludzie ci zostali skoncentrowani w gettach, wywiezieni do obozów i wymordowani przy bierności polskich sąsiadów. A jak uciekali, byli wyłapywani przez chłopów. Jest takie stare powiedzenie: wśród przyjaciół psi zająca zjedli. Oczywiście można to obudować rozmaitymi osłabiającymi argumentami, których pan użył, ale skutki są takie same. Zginęli niemal wszyscy polscy Żydzi.
Ale to, co pani mówi, zakłada, że gdyby polski naród przyjął inną postawę, to Niemcy w Polsce nie zabiliby ani jednego Żyda. To niemożliwe.
Oczywiście, jeżeli odwrócić to stwierdzenie, to można sprowadzić je do absurdu. Zgadzam się, że okoliczna ludność nie zawsze mogła coś zrobić. Ale tu chodzi o ocenę moralną. Polacy jako naród nie zdali egzaminu. Polscy sąsiedzi zachowywali się biernie w swojej masie, czym w bardzo dużym stopniu ułatwili Niemcom zadanie. Obliczanie, ilu Żydów i tak nie dałoby się uratować, nie ma sensu.
To kto jest bardziej winny: Polacy czy Niemcy?
Niemcy stworzyli warunki, w których to wszystko mogło się dziać. Ich inicjująca rola była więc decydująca. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
W Izraelu jednak jednym tchem mówi się dziś o „nazistach i ich współpracownikach” jako sprawcach Zagłady. „Spiegel” sugeruje, że Holokaust był „projektem europejskim”.
To być może nieco wyostrzona teza, ale coś w tym jest. Hitlerowcy mieli bowiem wielu gorliwych współpracowników. Choć bez Niemców Holokaustu by nie było, nie wolno ignorować tego, co robili kolaboranci, na przykład litewscy szaulisi, łotewskie i ukraińskie formacje współpracujące z załogami obozów zagłady. Izraelczycy mają więc prawo tak mówić o Zagładzie. To XX-wieczny antysemityzm zdemobilizował okupowane społeczeństwa i spowodował, że nie pomagały żydowskim współobywatelom.
Czy Niemcy też mają prawo tak mówić o Zagładzie?
Oczywiście. Głoszenie prawdy nie jest zależne od narodowości. Niemcy mają nie tylko prawo, ale i obowiązek tak mówić o Zagładzie. Nie sądzę, żeby to służyło jakiemuś rozmywaniu niemieckiej winy. Coś takiego, przynajmniej w naszym pokoleniu, nam nie grozi.
Wracając do Izraela. Wielokrotnie spotkałem się tam ze stwierdzeniem: „wiemy, co wy i Niemcy nam zrobiliście podczas wojny”. Musi pani przyznać, że dla polskiej wrażliwości jest to bolesne.
Zależy jakiej wrażliwości. Bo jeżeli ma pan taką wrażliwość jak ja - czyli wrażliwość na prawdę, a nie wrażliwość nacjonalistyczną - to nie powinien się pan obrażać. Ludzie, którzy tak mówią, słyszeli bowiem o niegodnych postawach Polaków od swoich dziadków i pradziadków.
A dlaczego, skoro Ukraińcy czy Litwini brali znacznie bardziej czynny udział w Holokauście, to właśnie Polacy stali się symbolem tej kolaboracji?
Dlatego że najwięcej ocalonych, którzy znaleźli się po wojnie na Zachodzie i w Izraelu, pochodziło właśnie z Polski. Ocaleni z Ukrainy czy Litwy nie mogli przecież przez długie lata wyjechać z ZSRR. W efekcie to ból polskich ocalonych ukształtował potoczną opinię Izraelczyków na ten temat. Piotr Zychowicz
dr Alina Cała jest pracownikiem naukowym Żydowskiego Instytutu Historycznego. Specjalizuje się w dziejach antysemityzmu.
Jest też działaczką feministyczną. W 2006 roku kandydowała w wyborach samorządowych z listy Zielonych 2004
Maksymilian Kolbe był antysemitą? Wysokonakładowe pisma głosiły propagandę antysemicką. Choćby "Mały Dziennik" Kolbego - tak dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego opisuje nastroje wśród Polaków przed II wojną. Naukowiec twierdzi, że ówcześni Polacy są "w pewnym sensie" odpowiedzialni za Holokaust. "Za śmierć ilu Żydów są według pani odpowiedzialni Polacy?" - zapytała "Rzeczpospolita" dr Alinę Całą z Żydowskiego Instytut Historycznego. "W pewnym sensie za śmierć wszystkich 3 milionów" - odpowiedziała. W wywiadzie dla gazety pracowniczka ŻIH stawia kontrowersyjną tezę. Twierdzi, że duchowni Kośćioła Katolickiego oraz endecy przygotowali Polaków do roli współorganizatorów zagłady. "Antysemityzm ekonomiczny był uzasadniany rasizmem, a antyjudaizm katolicki stał się rasistowski, pochwalający politykę Hitlera" - mówi Alina Cała. "Obóz Narodowo-Radykalny wysunął projekty masowych deportacji, połączonych z żądaniem, żeby to Żydzi sfinansowali swoje wygnanie. Właśnie to zrobili hitlerowcy (...). Oenerowcy i klerykalni antysemici domagali się tworzenia otoczonych murem gett. Ich życzenie spełnili okupanci" - dodaje naukowiec. "W niektórych podziemnych gazetach endeckich można znaleźć wręcz entuzjazm dla tego, że Niemcy <załatwiają za nas problem>. Było tylko jedno zmartwienie - co w przyszłości zrobić z tymi Żydami, którzy przeżyją" - twierdzi dr Cała. "Polak, który przed wojną by bombardowany kościelną i endecką agitacją antysemicką, musiał mieć rozterki, czy ratowanie Żydów jest moralne (...). Nie da się wymordować 3 milionów ludzi bez bierności społeczeństwa" - mówi Cała.
To nie Polacy wymordowali Żydów Zjawisku silnego masowego antysemityzmu w Polsce przeczyć nie zamierzam. Zgorszę niektórych: gdy Cała pisze, że ojciec Maksymilian Maria Kolbe był antysemitą, ma oczywiście rację. Tyle, że powtórzę to co napisałem recenzując tekst ze Spiegla: system masowej przemysłowej rasowej zbrodni popełnionej na Żydach zorganizowali i przeprowadzili Niemcy, nie Polacy - pisze Piotr Zaremba Alina Cała, pracownica Żydowskiego Instytutu Historycznego, ogłosiła na łamach „Rzeczpospolitej”, że Polacy odpowiadają za śmierć wszystkich 3 milionów Żydów wyłapanych i wymordowanych na terenie Polski. To wypowiedź zainspirowana tezami „Der Spiegla”, który podjął temat współodpowiedzialności innych narodów za holocaust. Ale Cała idzie dalej niż niemiecka gazeta, która szacowała, że jakiś milion ludzi narodowości żydowskiej mógłby ocaleć w całej Europie gdyby nie pomoc Ukraińców, Flamandów, Francuzów, Rumunów czy Polaków udzielona niemieckim mordercom (a czasem udział w morderstwach). Dla pani profesor wina jest pełna i niepodzielna. Odpowiadamy jako naród za wszystkich zagazowanych, zastrzelonych czy zagłodzonych na naszej ziemi. Swoje rozumowanie Cała opiera na dwóch tezach. Pierwsza: przed wojną istniał, więcej był masowy radykalny antysemityzm, który mógł wpływać na postawy Polaków w obliczu "ostatecznego rozwiązania". Nie pomagali, bo byli zaczadzeni - przez endecję i przez Kościół.Zjawisku silnego masowego antysemityzmu w Polsce przeczyć nie zamierzam. Zgorszę niektórych: gdy Cała pisze, że ojciec Maksymilian Maria Kolbe był antysemitą, ma oczywiście rację. Byli nimi również premier Anglii Churchill czy prezydent USA Wilson, ale to nie usprawiedliwia antyżydowskich zajść w Polsce międzywojennej. Pytania o to warto stawiać, także polskiemu katolicyzmowi.
Tyle, że powtórzę to co napisałem recenzując tekst ze Spiegla: system masowej przemysłowej rasowej zbrodni popełnionej na Żydach zorganizowali i przeprowadzili Niemcy, nie Polacy. tak samo jak nie Flamandowie, Rumuni czy Ukraińcy, przy wszystkich indywidualnych winach przedstawicieli tych nacji, To Niemcami rządziła partia, która ze swego programu wyprowadziła "ostateczne rozwiązanie" - polscy narodowcy to przy nich mięczaki, amatorzy, detaliści. O współodpowiedzialności polskich antysemitów za holocaust można mówić w takim sensie, że byli współodpowiedzialni za atmosferę. Zarzutu tego nie lekceważę. Ale gdyby pójść tym tropem konsekwentnie to pani Alina Cała jako zaciekły wróg Kościoła katolickiego (miałem się kiedyś okazję przekonać osobiście, że fanatyczny) odpowiada za antychrześcijańskie pogromy w Sudanie i w Indiach. A już za obojętność świata wobec nich na pewno. Jest faktem, że Polacy reagowali na wywózkę i zorganizowaną masakrę milionów Żydów biernie. Tylko, jak mierzyć odpowiedzialność w kraju, w którym za pomoc każdemu człowiekowi tej narodowości groziła śmierć. podobnie zresztą za wiele innych rzeczy, łącznie z posiadaniem radia. Po prostu się nie da. Ja już się stykałem z absurdalnymi argumentami: przecież Polacy mogli zorganizować protest w obronie Żydów. Albo wysłać maila w ich obronie? Jutro, pojutrze, nasze dzieci będą powtarzać i takie głupstwa. Byli Polacy, którzy mówili: "dobrze że Hitler to zrobił", byli szmalcownicy, którzy wydawali za butelkę wódki. Trzeba o tym pamiętać. Ale, jak zmierzyć skalę tego zjawiska? Na jakiej podstawie pani profesor ogłasza winnym cały naród? Czy taka zasada zbiorowej odpowiedzialności wynika z czegoś innego niż z własnej frustracji, rozgoryczenia, niechęci? Z tą frustracją, rozgoryczeniem, my Polacy powinniśmy się zmierzyć. Ale niekoniecznie przytakując takim skrajnym tezom, które łatwo sprowadzić do absurdu. Całkowicie mimowolnie pani Cała nie będąc Niemką wpisała się w dążenie Niemców, aby podzielić się z kimś odpowiedzialnością za największą tragedię XX wieku, Ja to dążenie rozumiem, nie jest łatwo dźwigać takie brzemię, Niemcy mają prawo do dumy z własnej historii. Tyle, że fakty są nieubłagane. Można się zastanawiać, czy Polacy byli dla mordowanych Żydów dostatecznie współczujący, czy zrobili wszystko. Ale poza nielicznymi incydentami nie mordowali i niewiele mieli możliwości, aby pomóc. A za parę lat z niemieckich a może i europejskich podręczników historii będzie można być może wyczytać, że owszem, byli wspólnikami. Na to zgody nie ma. Nie w imię dumy z naszej historii, a w imię prostej prawdy. Piotr Zaremba
Nienawiść Przeczytałam w "Rzepie" coś tak ohydnego, że zaczynam rozumieć, jak działa antysemityzm. Bo od dziś jestem bliska przechrzczenia się na to "wyznanie".No, może z wyłączeniem osób, które są przyzwoite do bólu, które są znacznie lepszymi Polakami, niż olbrzymia większość "onetowych literatów", etc. I tych, którzy Polakami byli wspaniałymi, niezależnie od wyznania, a których spotkać możemy tylko na łódzkiej ławeczce - lub na cmentarzach. Pisałam kilka razy, że dla mnie rok 68 jest czymś osobistym, rodzajem traumy osoby, która była świadkiem tragedii rozstań, rozpadu młodych miłości, rozpaczy związanej z niezawinionym wyrzuceniem z Polski moich koleżanek, ich starszego rodzeństwa, młodzieży - niejednokrotnie będącej o krok od matury lub dyplomu, której zawalało się całe życie. Celowo nie piszę o ich rodzicach. A kto się wtedy interesował czyimiś rodzicami? W mojej szkole ( fakt - dość specyficznej), w której liczył się talent, ale także umiejętność współdziałania) była młodzież wielu wyznań, jednak nie przypominam sobie napadów dewocji, czy szczególnego religijnego nawiedzenia. Tak samo nie chodziło się do kościoła, jak do zboru i synagogi. Nie mieliśmy po prostu na to czasu, a rzadkie, rozpaczliwe wypady po ratunek do swojego Pana Boga zdarzały się w sytuacjach paniki, zagrożenia oblaniem egzaminu. Może nie każdemu trafiła się taka sytuacja - ale mnie akurat tak. Dlatego nie wierzę w wypisywane różności na temat wrogiego stosunku do młodzieży innych wyznań. Zastrzegając, że wszędzie zdarza się chamstwo i głupota, a powodem podwórkowego mobbingu równie dobrze może być tatuś - alkoholik, chude nogi, otyłość lub piegi. Tu dygresja: już w czasie pisania rodzina zwołała mnie na program Lisa, który zaprosił autorkę tego czegoś, co bez cienia żenady nazywam zwykłym paszkwilem, wpisującym się w ogólny, choć nie tak brutalny jak u Aliny Całej trend do opluwania Polski i czynienia z niej wspólnika zbrodniarzy - w wymiarze państwowym. Program niczego nie wniósł, można rzecz pominąć. Wszyscy wiedzą o udziale Kościoła w ratowanie dzieci żydowskich, o o. Kolbe, o ŻEGOCIE" - ale ta wiedza nie pomaga. Nienawiść jest silniejsza, jak widać z wywiadu z Aliną Całą. I nie jest to nowość, jest to natomiast premedytacja. Znam twierdzenie, że komuniści "nie byli Żydami" ( powiedzmy - "przestali być"), argumentowane na tysiąc sposobów. Zasadniczy powód to ogólne odstępstwo od religii. Nie ma większej bzdury, niż ta. Komuniści BYLI Żydami i działali w sposób, który miał uczynić znośnym, jeśli nie zupełnie bezpiecznym życie narodu, do którego należeli, szczególnie w okresie po pogromach będących skutkiem działań władzy carskiej. Ludność o innej kulturze, nie asymilującą się w środowisku, zwykle bywa narażona na nonsensowne zarzuty, które sprytna władza podsyca i wykorzystuje we własnym interesie. Mogą to być Aborygeni, mieszkańcy Kosowa, muzułmanie w Indiach ( czyli w większości pariasi, którzy zrzucili piętno "niedotykalnych" przechodząc na islam), Tutsi, Hutu, Zulusi i "zjadacze brudu" w walce o tereny do życia. A także Żydzi w środowisku, które sami uznali za obce, tymczasowe - na przeciąg dwu tysięcy lat, w czasie których "nosili Zakon w sercach". Donieśli go do odzyskanej Ojczyzny, nie rozpływając się w oceanie narodów. I nie przeżyli tamtych wieków w sytuacji gorszej, niż na przykład chłopi, nie podlegający praktycznie żadnej ochronie. Przeżyli te wieki w sytuacji znacznie lepszej, mimo zupełnie nielicznych incydentów. W Polsce nie płonęły stosy innowierców. Tyle, że niektóre działania przedstawicieli narodu uciśnionego w odniesieniu do innego narodu nazywałyby się nacjonalizmem, nawet jako próba samoobrony. Bo podobno próbą samoobrony były "trójki enkawudowskie", w których ochoczo brała udział ludność żydowska. Nie ma żadnego sensu w zaprzeczeniach, zbyt wiele jest świadectw kresowiaków na tę radosną działalność. Hańbiąca ( ale też zakłamywana) historia Jedwabnego tam właśnie ma początek. I tego nie da się odkręcić. Czy jest pewność, że Żydzi z tych trójek nie korzystali z mienia wywożonych na Sybir? Bo wciąż spotykam opowieści o Polakach zamieszkujących pożydowskie domy z pożydowskim mieniem, domy ofiar Holocaustu. Co do mienia - chyba nie ma wątpliwości, jaki był jego los. Co do samych domów - zdaniem niektórych powinno się je chyba zamienić w pomniki ofiar? W warunkach powojennej Polski? Jest to jedno z licznych działań propagandowych , serwowanych - komu się da, w określonym celu znieważania Polski. Wiadomo, jaki był stosunek do Żydów z Polski w powojennych początkach, w Izraelu. I nie było to bez kozery. Wystarczy poczytać o stosunkach w getcie warszawskim, gdzie istniały kabarety, teatry i knajpy, których bywalcy przechodzili obojętnie obok dzieci, umierających z głodu na ulicy, zanim los zrównał wszystkich w tragedii, zwanej "Ostatecznym rozwiązaniem". Niech więc Alina Cała zrównoważy oskarżenia, nie tłumacząc pokrętnie, że Żydzi współdziałając z Niemcami - walczyli o życie. Jedni walczyli o życie, drudzy przechodzili obojętnie obok umierania. Szmalcownicy istnieli i działali, określenie zrodziło się w Polsce. Fakt. Hańbiący. Taki, jak fakty poprzednie. A samo życie w warunkach okupacji? Jest taki kawał, przedwojenny - u Safrina: pociągiem jadą Żyd z jakiegoś sztetl i Żyd warszawski. Ten ze stolicy pyta, ilu żydowskich mieszkańców liczy jego miasteczko - i dowiaduje się, że - powiedzmy - 2 tysiące. - A gojów? - pada pytanie. - No, może kilkuset. Co robią ci goje? Ano, różnie, są woziwodami, szabesgojami... Po czym Żyd małomiasteczkowy pragnie się dowiedzieć, jak to jest w Warszawie. Ilu Żydów, ilu gojów? Na wieść, że gojów jest kilkaset tysięcy, pyta zdumiony: - Ale po co wam tylu nosiwodów i szabesgojów? Może nie przytoczyłam tego precyzyjnie w liczbach, ale jakoś tak to szło.I nie posądzimy chyba pana Safrina o antysemityzm? Kto wie, co to jest sztetl? A teraz pytanie do Aliny Całej: gdzie tych kilkuset "szabesgojów i nosiwodów" miało ukryć Żydów ze swojego sztetl? W dodatku ukryć tak, żeby ocalić głowy ich, ich dzieci, ale także swoje - i swoich dzieci? Uważam, że wszystkie, od A do Z opinie wygłoszone przez Alinę Całą sa jednym wielkim ohydztwem, tendencyjną mieszaniną półprawd, mieszczącą sie doskonale w atakach na Polskę i ostatnio uprawianą relatywizację historii. Bo w znacznie gorszy sposób traktowano Żydów w słynącej starą kulturą Francji, etc,etc, - gdzie nie płaciło się głową za ukrycie choćby żydowskiego dziecka, a akcje "pozbywania się sąsiadów" miały charakter zorganizowany. Podejrzewam, że cała dotychczasowa propaganda na temat "ciemnogrodu" i ksenofobii miała na celu stworzenie podglebia do wyrażania takich opinii, że to wszystko jest owocem organicznej nienawiści, ubranej w dobrą formę literacką i uprawianą od dwudziestu lat.
Jest mi przykro. Potępiamy i prosimy o potępienie - z taką formułą oficjalnych przeprosin za wypędzenia Niemców powinien wystąpić polski rząd w imieniu polskiego narodu. Nie podejrzewam wszak, by takiego potępienia kanclerz Angela Merkel oraz CDU i CSU oczekiwały od Rosji, spadkobierczyni ZSSR, który za pomocą armii czerwonej i NKWD wprowadzał porządki w Europie Środkowo-Wschodniej na kilkadziesiąt lat. Pytanie pozostaje, kiedy by to potępienie wyrazić tak najbardziej uroczyście? 4 czerwca 2009 na Wawelu, 4 czerwca 2009 w Gdańsku, czy może 1 września 2009 na Westerplatte w trakcie obchodów 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej? To jest do ustalenia, bo kanclerz Niemiec może być i w czerwcu, i we wrześniu w naszym kraju, więc jakoś można by to zgrać. Potępienie wypędzeń - rzecz ważna - domaganie się potępienia ze strony Niemiec to jednak rzecz jeszcze ważniejsza, jest wszak za co Polaków i Polskę potępiać (o czym zresztą niedawno, całkiem przytomnie) wspomniała niemiecka prasa. Za sprzeciwienie się idei korytarza, za prowokację gliwicką, za zabijanie żołnierzy niemieckich, za polskie obozy koncentracyjne i udział Polaków w Holokauście, za doprowadzenie do pokazowego procesu norymberskiego oraz za spowodowanie podziału terytorialnego Niemiec po II wojnie, który musiał trwać tyle lat. Oczywiście potępianie potępianiem, ale palącą sprawą jest też odpowiednia forma rekompensaty i zadośćuczynienia. Gdyby Polska wystąpiła z inicjatywą budowy Muzeum Wypędzonych z ogólnonarodowych składek, byłby to na pewno jakiś gest dobrej woli, lecz, jak wiemy, nikt na to nie wpadł. J. Kaczyński parę dni temu wspomniał o odszkodowaniach za bohatersko poległych żołnierzy niemieckich, zabitych przez zdziczałą ludność stolicy w tzw. Powstaniu Warszawskim. To - nie okłamujmy się - stanowczo za mało, gdyż rekompensatami objęto by tylko krótki okres wywołanej przez agresywnych, antysemickich Polaków II wojny światowej. Czy nie czas, by nareszcie zapłacić naszemu sąsiadowi jakimś skromnym skrawkiem administrowanej przez nasze instytucje państwowe, ziemi? W paru miastach zresztą można by przy okazji - z czystej uprzejmości choćby, przywrócić nazwy Breslau, Danzig, Stettin (o wiele łatwiejsze do wymówienia nie tylko dla Niemców, ale i innych Europejczyków), co mogłoby dodatkowo ukoić skołatane serca niemieckich chrześcijańskich demokratów. Zastanówmy się, ile poważnych problemów gospodarczych udałoby się rozwiązać przy tej okazji. Tajemnicą poliszynela jest wszak to, że nie ma u nas porządnych dróg i autostrad, że tyle branż przemysłowych przeżywa wielkie trudności, a przecież nasi wielcy sąsiedzi słyną ze swoich ekonomicznych rozwiązań (akurat cud gospodarczy w Niemczech po II wojnie faktycznie się wydarzył, choć mam na myśli oczywiście część zachodnią, nie zaś wschodnią), toteż gdyby zagospodarowali Śląsk i Pomorze, no to przecież ludzie tam mieszkający i pracujący naprawdę odczuliby przeskok cywilizacyjny i kulturowy. Na pewno trzeba by się przyzwyczaić do niemieckiego jako języka urzędowego i potocznego, ale przecież i tak język polski jest bez przyszłości i z tej choćby racji, że jest zaliczany do najtrudniejszych na świecie, i tak nigdy nie będzie się o nim mówić, że to lingua franca. Co innego niemiecki - międzynarodowym był, jest i będzie. Ładnym akcentem byłoby wyjście naprzeciw tej idei ze strony polskich artystów. Już pierwsze ścieżki przecierał nieoceniony A. Szczypiorski, ale i P. Huelle w swojej literaturze przejawia wielką predylekcję dla obecności niemieckiej „w tych stronach”, a poza tym jest wielu wspaniałych pisarzy, jak choćby oklaskiwana w Niemczech D. Masłowska, którzy polskość traktują jako coś wyjątkowo obrzydliwego i kompromitującego - to wszystko jednak za mało, powiedzmy sobie, bo na tym odcinku wyjątkowo mało jest malarzy. Idąc z duchem czasu, zgodnie z którym już dawno odeszło się od głupiego realizmu na rzecz eksperymentowania na wszelkie możliwe sposoby, powinien się zgłosić odważny artysta plastyk, który - tak jak kiedyś Duchamp na reprodukcji Giocondy domalował wąsy - poprzerabia stary i nieco śmieszny obraz Matejki. Należałoby go tak przemalować, by to Polacy składali hołd Niemcom, było nie było, narodowi panów, przecież. Na obrazie widziałbym wielu polskich ministrów spraw zagranicznych, od K. Skubiszewskiego na R. Sikorskim kończąc, no i wielu premierów z T. Mazowieckim na czele (tu w miejscu Albrechta Hohenzollerna), którzy wykazali się wspaniałomyślnością i wyrozumiałością, jeśli chodzi o interesy naszego sąsiada. W roli Stańczyka, wbrew prostym skojarzeniom, nie widziałbym żadnego Palikota, ale J. Urbana, zadumanego nad tym, „co z tą Polską?” (w tym sensie, ileż to jeszcze trzeba się narobić, by uczynić z tego regionu kraj całkowicie przyjazny Urbanoidom). Rzecz jasna, ten dzielny, bezkompromisowy artysta powinien się zgłosić od razu ze swą cenną i nowatorską inicjatywą do kanclerz Merkel (na obrazie sportretowanej w miejscu Zygmunta I Starego), bo, jak się domyślamy, polskie władze tylko administrują nad euroregionem zamieszkiwanym przez Polaków. Jak pamiętamy, Matejko malował „Hołd pruski”, gdy Polsce na arenie międzynarodowej wiodło się dość kiepsko, natomiast nasz artysta obrazem „Hołd polski” dawałby nadzieję wielu pokoleniom prawdziwych Europejczyków i pokazywałby, jak nam, Polakom, znakomicie się wiedzie odkąd z naszym premierem zamieszkaliśmy w naszym domu. FYM
Bartoszewski broni endeków Czy, jak twierdzą niektórzy, „przesyceni endecką i katolicką propagandą” Polacy pomagali Niemcom w dokonaniu Holokaustu? - Absurd! Niemal wszyscy dzielni ludzie, którzy wykazali tak wiele poświęcenia i ofiarności w ratowaniu Żydów, byli ochrzczeni. Byli członkami Kościoła katolickiego. Wielu z nich było ludźmi nie tylko wierzącymi, ale i praktykującymi. Jeżeli zaś chodzi o endeków, to miałem i mam wielu przyjaciół wywodzących się z obozu narodowego. Na przykład Wiesława Chrzanowskiego, Aleksandra Halla czy Stefana Niesiołowskiego. To ludzie szlachetni, nie mający nic wspólnego z antysemityzmem. Również w mojej szkole przed wojną wśród nauczycieli było wielu endeków i jakoś nie wychowali mnie na antysemitę. Wielu endeków podczas wojny chyba zmieniło swoje poglądy? - Oczywiście! Wielu ludzi z tego środowiska - podobnie jak ze środowiska ziemiańskiego, które było bardzo proendeckie i bliskie Kościołowi - pomagało swoim żydowskim sąsiadom. I to, że przed wojną najbardziej radykalna część obozu narodowego głosiła antysemicką demagogię, nie miało wielkiego znaczenia. Zresztą nie wszyscy endecy tak myśleli. Przecież tacy ludzie, jak profesor Władysław Konopczyński czy profesor Stanisław Pigoń, takich rzeczy nie pisali. A jak to wyglądało podczas wojny? - Te tendencje się uspokoiły. Endecy doszli do wniosku, że nawet jeżeli przed wojną nie lubili się z Żydami, to teraz należy te resentymenty odłożyć na bok. Żydzi stali się bowiem celem brutalnych ataków bezwzględnego i okrutnego okupanta, który wcześniej dokonał akcji likwidacyjnej polskiej inteligencji na Pomorzu czy w Gdańsku, okupanta, który niszczył polski Kościół i stworzył obóz w Auschwitz - najpierw przeznaczony do wyniszczania Polaków. To miało wielki wpływ na stosunek Polaków do Żydów i wielu endeków zmieniło swoje poglądy. Gdy na terenach okupowanej Polski zaczął się Holokaust, nie spotkało się to z poparciem okupowanego narodu. Oczywiście znalazły się jednostki, które myślały inaczej. Ale tacy ludzie znajdą się zawsze. Także dziś są ludzie, którzy cieszą się z cudzego nieszczęścia. Do tego wcale nie trzeba być endekiem. Fragment wywiadu z Władysławem Bartoszewskim „Rzeczpospolita”, 26.05.2009
A polscy esesmani mordowali niemieckich antyfaszystów Za dwa dni, 18 maja, będziemy obchodzić kolejną 65. rocznice zwycięstwa polskiego żołnierza w bitwie o Monte Cassino. Historyk przypomina, że w bitwie tej "w jednym szeregu spotkali się żołnierze września 1939, kampanii norweskiej i francuskiej 1940, więźniowie sowieckich łagrów, obrońcy Tobruku". A ponadto po raz pierwszy jednostki Polskich Sił Zbrojnych wystąpiły w samodzielnym związku operacyjno - taktycznym, jako korpus polski. Dowódca II Korpusu gen. Władysław Anders wspominał „... wykonanie tego zadania ze względu na rozgłos jaki Monte Cassino zyskało wówczas w świecie mogło mieć duże znaczenie dla sprawy polskiej. Byłoby najlepszą odpowiedzią na propagandę sowiecką, która twierdziła, że Polacy nie chcą się bić z Niemcami. Podtrzymywałoby na duchu opór walczącego Kraju. Przyniosłoby dużą chwałę orężowi polskiemu.” Na cmentarzu wojennym, na którym spoczęło ponad tysiąc polskich żołnierzy i gdzie w 1970 r. został pochowany ich dowódca wyryto napis "PRZECHODNIU POWIEDZ POLSCE, ŻEŚMY POLEGLI WIERNI W JEJ SŁUŻBIE". Znamy łacińskie powiedzenia historia magistra vitae. Ktoś przytomnie zauważył, że tak naprawdę jedynego, czego historia uczy to tego, że nikogo i niczego nie nauczyła. Docierały wiadomości, że w światowych mediach nie wiedzą, iż w latach II wojny światowej Niemcy na terenie okupowanej Polski wymordowali miliony ludzi. Brak takiej wiedzy w Honolulu, czy gdzieś na Madagaskarze pozwalał dziennikarzowi, gdy dowiadywał się, że obóz zagłady był w polskiej miejscowości, nazwać go „polskim” obozem zagłady. Było to wysoce krzywdzące dla Polaków, ale można było tłumaczyć delikwenta brakami w wykształceniu. Ostatnio mamy objawy czegoś, co nie wydaje się być następstwem głupoty lub tylko niewiedzy. Oto w Europie, ba, w samych Niemczech, mamy ostatnio wysyp różnego rodzaju doniesień o „polskich obozach śmierci”. Podają takie brednie dziennikarze niemieccy, media demokratycznego państwa niemieckiego - jak by nie było prawnego spadkobiercy III Rzeszy, sprawcy popełnionych zbrodni. Ostatnio mogliśmy przeczytać, że wg jednej z niemieckich gazet Sobibor był „polskim esesmańskim obozem”. Pamiętamy jak w czasie defilady zwycięstwa w 60. rocznicę zakończenia wojny (2005 r.) prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin wymieniając państwa walczące z Niemcami nie zapomniał o wkładzie wojennym niemieckich i włoskich „antyfaszystów”. O Polsce, kraju, który pierwszy stawił Niemcom zbrojny opór, i o Polakach, walczących z Niemcami na wszystkich frontach do zwycięskiego końca prezydent Rosji nie wspomniał. Na trybunie siedział prezydent RP Aleksander Kwaśniewski, a w gronie zaproszonych gości był uczestnik II wojny światowej gen. Wojciech Jaruzelski, ale najbliższe miejsca obok prezydenta Rosji zarezerwowano dla kanclerz Niemiec i premierów Japonii oraz Włoch. Mołotow z Ribbentropem siedzący w piekle musieli mieć chwilę radości. Jest czymś zakrawającym na ponury żart, gdy wpływowym politykiem z niemieckiej partii rządzącej, domagającym się zadośćuczynienie za krzywdy, których Niemcy doznali w następstwie wywołanej przez nich wojny jest córka żołnierza, która przyszła na świat na polskiej ziemi bowiem jej tatuś tę ziemię podbił. A została „wypędzona”, gdyż nadciągała sowiecka armia wyzwolicieli. Rodzice tej pani nie chcieli być wyzwoleni przez Rosjan. Normą staje się opowieść, że II wojna światowa to sprawka jakichś anonimowych „nazistów”. Rosjanie twierdzą, że to polityka władz polskich doprowadziła do wybuchu wojny. Natomiast powodem, dlaczego ci anonimowi „naziści” postanowili wymordować Żydów w „polskich obozach” był polski antysemityzm. W 2005 r. ukazała się w Polsce książka Chrisa Bishopa „Zagraniczne formacje SS”. Autor w skondensowanej formie przedstawia skład narodowościowy kilkusettysięcznej ochotniczej armii Wafen SS. Formacja ta walczyła, ale jej jednostki dopuściły się także ogromnej ilości zbrodni i została uznana za związek przestępczy. Wojskami SS przysięgającymi na wierność Hitlerowi dowodzili Niemcy. Ale byli w nich Holendrzy, dwie dywizje SS i Belgowie - też dwie dywizje. Francuzi, osławiona dywizja Charlemagne i brygada szturmowa SS. Byli Duńczycy, ponad 10 tyś. w dwu dywizjach Wiking i Nordland. W dywizji Wiking było też kilka tysięcy ochotników z Norwegii - Den Norske Legion. W SS był pułk i batalion Finów - 3000 ludzi. A także 2 tyś. esesmanów z Luksemburga. 1000 ochotników z Hiszpanii w ochotniczej dywizji SS Walonien. Po 300 ochotników z krajów neutralnych - Szwecja, Szwajcaria. Była ukraińska SS-Schutzen Division Galitzien, dwie rosyjskie dywizje grenadierów Wafen SS i kozacki korpus kawalerii SS oraz „legiony” Ormiański, Azerski, Gruziński, Północnokaukaski, Turkmeńsko - Muzułmański, Tatarski. Litwini nie utworzyli jednostek SS, ale ponad 50 tys. litewskich ochotników trafiło do Polizei-Bataillonen Schumas, które uczestniczyły w zbrodniach popełnianych przez esesmanów. Łotwa to ponad 80 tyś. ochotników w dwu dywizjach SS. Byli Estończycy - jedna dywizja, Rumuni - dywizja kawalerii SS, Węgrzy, dywizje Hunyadi i Hungaria, Chorwaci - dywizje Handschar i Kama, Serbowie - Serbisches Freiwilligen Korps, Albańczycy dywizja górska SS Skanderbeg. Nawet Bułgarzy wystawili pułk grenadierów SS. Prezentację narodów, które miały "swoich" esesmanów kończą Polacy. Bishop napisał: POLSKA Liczba ochotników: 0 Główne jednostki, SS, w tym ochotnicze: Żadne. Biorąc pod uwagę skład narodowościowy Waffen SS można by rzec, że była to prawdziwie europejska armia. I była w niej cała Europa "od Atlantyku po Ural", tylko Polaków tam zabrakło. Może, więc dziś ten „polski esesmański obóz” jest próbą naprawienia dawnego polskiego „błędu”? Dziennikarze niemieccy po prostu chcą, aby Polacy, tak jak Holendrzy, Francuzi, czy Rosjanie też mieli tradycje współpracy z Niemcami. Byle tylko w Moskwie nie wzięto tego za dobrą monetę. Mogą przecież nakręcić film, w którym polscy esesmani rozstrzeliwują niemieckich „antyfaszystów”. Główne role: np. dowódca Polnisch SS-Schutzen Division Gruppenfuhrer hetman Kibowski alias Obwisłowąsy (aktor Michał Żebrowski), a bohaterski przywódca niemieckich antyfaszystów Parteigenosse Max Otto Stirlitz (aktor Wiaczesław Tichonow). Na premierze filmu w pierwszych rzędzie mogłaby zasiąść niemiecka „wypędzona” przez polskie SS antyfaszystka Erika i może paru zasłużonych w walce z polskim faszyzmem ukraińskich kombatantów spod znaku Stepana Bandery. Cztery obwody: lwowski, tarnopolski, iwano-frankowski (stanisławowski) i chmielnicki (płoskirowski) ogłosiły rok 2008 rokiem Stefana Bandery, jak informuje witryna „Narodnyj Ogliadacz”. W Kijowie partie nacjonalistyczne 2 stycznia świętowały jego 99-lecie urodzin. Spędzając we Lwowie Sylwester 2007/2008 można było spostrzec plakaty z portretem Stefana Bandery i podpisem „Czy jesteś tak odważny jak on?”. A jeśli jest ktoś tak „odważny” to, co ma teraz zrobić - dorżnąć Lachów? Szeremietiew
Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem żydowskiego pochodzenia - rozmowa z Bolesławem Szenicerem, prezesem Stowarzyszenia Starozakonni „Bolesław Szenicer”. Imię polskich królów i żydowskie nazwisko. To przypadek, czy rodzice chcieli w ten sposób coś wyrazić?
- Zazwyczaj w rodzinach żydowskich pierwszy syn otrzymywał imiona po dziadkach. Stąd mój brat, który wyjechał w 1969 roku do Izraela miał na imię Abram Icek. Ja jako drugi syn otrzymałem imię Bolesław. Przez całe młode lata szczyciłem się tym imieniem sądząc tak jak i wszyscy ludzie skupieni wokół mnie, czy to w szkole czy na ulicy, że to imię jest mi nadane po królach polskich. Niestety, było ono po prezydencie Bolesławie Bierucie, który pełnił tę funkcję od 5 lutego 1947 roku do 20 listopada 1952 roku, to jest do dnia, w którym się urodziłem. Był to wybór mojego ojca Pinkusa, który po wojnie w charakterze murarza brygadzisty odbudowywał Warszawę m.in. budował na gruzach getta warszawskiego dzielnicę Muranów. Podczas wizytacji budowy przez Bieruta w dniu 22 lipca 1950 roku doszło przypadkowo do rozmowy mojego ojca z Bierutem, w wyniku której ojciec otrzymał przydział na mieszkanie.
Czym dla Pana, prezesa stowarzyszenia „Starozakonni” jest żydowskość? - Rodzi się człowiek i nie ma wpływu na ten Boski plan, w ramach którego się pojawił na ziemi. Mnie dane było urodzić się tu, w kraju nad Wisłą i jestem bardzo dumny z tego faktu, iż jestem Polakiem żydowskiego pochodzenia. Moja żydowskość to przede wszystkim związek z religią mojżeszową, którą namaszczeni byli moi przodkowie.
Jest Pan obrońcą polskiej historii i polskiej godności. Należy Pan do Żydów, jak niedawno zmarła nieodżałowana dr Dora Kacnelson, demonstrujących swą żydowskość a jednocześnie broniących dobrego imienia Polaków. Czym dla Pana jest Polska i polskość? - Muszę przyznać, iż jestem wzruszony tym stwierdzeniem i postawieniem mnie w jednym rzędzie obok dr. Dory Kacnelson. Bardzo dziękuję. Byłem wychowany w domu, w którym, Bóg, Honor i Ojczyzna, to nie był jakiś tam slogan wypisany na papierze. Najważniejszym elementem wychowania było mówienie Prawdy. Odróżnianie Zła od Dobra towarzyszyło mi od dziecinnych lat. To był obowiązek każdego człowieka. Dla mojego ojca polska ziemia to była świętość, w której się urodził i w której chciał być pochowanym. To kraj, dla którego pracował i o który walczył podczas okupacji hitlerowskich Niemiec. A dla obrony Polski i godności Polaków, których kochał jak swoich braci, mój ojciec zawsze mawiał, iż „mógłby się zjednoczyć, nawet z diabłem”.
Jak Pan widzi miejsce i rolę obywateli polskich pochodzenia żydowskiego w naszym kraju? - Każdy, bez względu na wyznanie, jako obywatel Polski musi dbać o prawdę historyczną jak i prawdę teraźniejszą. Będąc związany z tradycją religijną swoich przodków nie mogę zapominać, iż jako obywatel Polski mający takie same prawa jak wszyscy inni obywatele, muszę strzec wszelakich wartości, które pozwalają budować nasz kraj dla dobra ogólnego. Nie da się uciec od ziemi, na której się urodziło i wychowało. Mój ojciec zawsze mawiał: pamiętaj o swoim „mameluszn”, o matczynej ziemi...
Jaki ma Pan stosunek do praktyki wielokrotnych zmian nazwisk? - No cóż, ten proceder jest związany z brakiem godności i szacunku dla swoich przodków, niestety zgodny z prawem. Uważam, że to powinno być zabronione. Oczywiście, zmiana nazwiska w czasie okupacji niemieckiej dla ratowania własnego życia było normalnym odruchem ludzkim. Natomiast zmiana nazwiska, podobnie jak zmiana religii, jest oszukiwaniem samego siebie. Co by taki osobnik nie zrobił, to i tak szydło wyjdzie z worka. Zawsze znajdują się ludzie, którzy ten czyn będą pamiętali i go opublikują. Weźmy dla przykładu takiego Michnika. Większa część Polaków pamięta nazwisko Szechter. I po co to? Podobnie sprawa ma się z konwersją. Dla przykładu Antoni Słonimski zawsze był określany Żydem, pomimo konwersji jakiej dokonał jego dziadek.
Jaki ma Pan stosunek do historycznej tendencji tworzenia autonomii żydowskiej w Polsce, tzw. „judeopolonii”? - Polska była od wielu wieków najbardziej przyjaznym krajem dla Żydów. To tu, nad Wisłą, naród żydowski żyjący w rozproszeniu na całym świecie, otrzymał największe pole do normalnego życia i rozwoju. Raz było lepiej, raz gorzej, w zależności od zmieniającej się sytuacji gospodarczej lub politycznej. Od XVIII wieku widoczny był zwiększony napływ Żydów, którzy zdominowali wszystkie gałęzie życia w Polsce do tego stopnia, iż nie Żydzi czuli się jakby byli obcymi we własnym domu. To doprowadzało niejednokrotnie do konfliktów. Stan taki miał miejsce w całej Europie i w Rosji. Wobec dominacji żydowskiej, dążącej do absolutnego rządzenia, nasilała się wrogość do zamieszkałych tam Żydów. Wobec braku możliwości powrotu do Jerozolimy głoszonego przez syjonistycznych przywódców żydowskich, politycy rządzący w każdym z tych państw szukali możliwości znalezienia jakiegoś miejsca na ziemi dla stworzenia państwowości dla Żydów (np. Birobidżan lub Madagaskar). Jednakże dla samych Żydów najlepszą ziemią była Polska zwana Polin. Religijni przywódcy żydowscy podjęli próby udowodnienia, iż to ta ziemia nad Wisłą jest nadana im z mocy Pana Boga. Po tak głoszonych naukach nastąpił znaczny wzrost osiedlenia się religijnych Żydów, a w szczególności biedoty żydowskiej. Judeopolonia stawała się faktem.
Czy nadreprezentacja Żydów w aparacie komunistycznej władzy nie była inną drogą do tego samego celu? - Trzeba odróżnić żydowskich działaczy politycznych znajdujących się w aparacie komunistycznym na wierchuszce, od przywódców religijnych. Dla ideologów komunistycznych najważniejszą doktryną była walka o zdobycie i utrzymanie hegemonii nad światem. Dla nich nie miało znaczenia czy to będzie kraj nad Wisłą czy nad Potomakiem. Zaś dla ideologów religijnych Polska była krajem wymarzonym do stworzenia Edenu, tu na tej ziemi. Ziemi, która wielokrotnie była ograbiana przez wojny i długo nie miała swej państwowości. Była bardzo łatwym kąskiem do zdobycia i stworzenia tu raju dla Żydów (paradis judeorum).
Jaką Pan widzi drogę: walka o hegemonię, czy symbioza z pełnym poszanowaniem tożsamości? - Oczywiście, jestem absolutnie za poszanowaniem tożsamości każdego narodu i każdego wyznania. Lecz kiedy taka symbioza nastąpi, tylko Bóg raczy wiedzieć, jakie ma plany wobec dalszego istnienia ludzkości. Niestety, walka o hegemonię i o rządzenie nad światem nie zmieniła się nic od zarania człowieka. Zła jest więcej od dobra!!!
Jak Pan widzi toczącą się dziś, także w naszym kraju, wojnę cywilizacji? - Ja osobiście nie widzę by w naszym kraju toczyła się wojna cywilizacyjna. Zawsze, od zarania ludzkości, trwały wojny i konflikty zbrojne dążące do opanowania ziem zamieszkałych przez nację gospodarzy. Dziś nasz kraj znalazł się pod okupacją Unii Europejskiej i ma tyle do gadania co przysłowiowy „Żyd za okupacji niemieckiej”. Dziś wojna cywilizacyjna przeniosła się z Europy do innych państw naszego globu. Polska ma być krajem dostarczającym, oprócz mięsa żywnościowego, mięso armatnie, jak też gastarbeiterów gotowych do wysługiwania się obcym. Ostatnio najbardziej głośnym przedstawieniem sprawy „wojny cywilizacji” jest opracowanie naukowe prof. Macieja Giertycha, za co oczywiście natychmiast został przez Żydów okrzyknięty mianem „antysemity”. Autor opierając się na wielu innych tego typu opracowaniach (przede wszystkim Feliksie Konecznym), przedstawia kulturę żydowską i judaizm jako narzędzia bardzo ekspansywnego narodu, który zawsze zmierzał do dominacji nad innymi nacjami. Trudno się nie zgodzić z takim stwierdzeniem, zarówno w przekroju historycznym, jak i obecnie, obserwując poczynania Żydów na całym świecie. Cywilizacja Żydów od zawsze budowana była w oparciu o odrębność od otoczenia, w którym zamieszkiwali.
Czym Pan tłumaczy nadreprezentację Żydów w stalinowskim aparacie ucisku? - Dla Żydów każda droga dojścia do władzy i rządzenia jest dobra. Dlatego też Lenin i Stalin, znając apetyty żydowskie na władzę, dopuścili do zajęcia przez nich wysokich stanowisk w biurze politycznym, co pozwoliło im sprawować władzę dla budowy imperium sowieckiego. Oczywiście, kij ma dwa końce, więc jak to się skończyło dla Żydów, to już dziś wiemy. Niestety, odma zła i krzywd jakich dopuścili się żydowscy działacze w stalinowskim aparacie ucisku, spływa po dzień dzisiejszy na cały naród żydowski. Jest to krzywdzący osąd dla tych Żydów, którzy jako ideowi komuniści wierzyli w możliwość zbudowania państwa, w którym wszyscy ludzie byliby równi i żyli w zgodzie, jak i dla tych, którzy byli w opozycji do stalinowskich barbarzyńców.
Czy fakt tej nadreprezentacji ma w dalszym ciągu wpływ na obecną walkę cywilizacyjną w Polsce? - Dziś walka cywilizacyjna w Polsce jest znikoma. Starzy żydowscy aparatczycy powymierali, a ich miejsce zajęły ich dzieci i wnuki. Poprzebierali się za różnej maści demokratów i po 1989 roku opanowali czołowe miejsca we wszystkich gałęziach życia w naszym kraju. Pod hasłami wolnej Polski, na barkach klasy robotniczej, czasami szantażem, wysforowali się na reprezentantów narodu. Niestety, stało się to przy kompletnym braku zjednoczonych sił patriotycznych i przy poparciu szabas gojów, którzy przy okazji dostali kawałek macy, pozostałej z żydowskiego stołu.
Legenda KOR-u jest oparta o martyrologię roku 1968. Na micie o „wypędzeniu”. Co by się stało w polskiej polityce, gdyby ten mit upadł? - Mam nadzieję, że znajdą się normalni historycy, którzy opiszą wydarzenia marca 1968 roku w sposób rzetelny. Ale może to nastąpić dopiero po oczyszczeniu naszego domu z „korników”. Tamten incydent przede wszystkim trzeba rozpatrywać pod względem geopolityki tamtych lat. W szczególności przez pryzmat polityki państwa Izrael prowadzonej po 1966 roku wobec Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Na dzień dzisiejszy obecnym politykom rządzącym naszym krajem wygodne jest przedstawianie tego tematu jako martyrologii narodu żydowskiego i akt antysemityzmu zastosowanego przez rząd Władysława Gomułki.
Panie Stanisławie, oso tanimi laty traktuje się PRL jako dziurę historyczną, ewentualnie jednoznacznie jako sowiecką okupację. Czy to dobrze, czy źle służy polskiej świadomości? Czy była to istotnie okupacja, czy też ograniczona warunkami jałtańskimi suwerenność Polaków? - To jest absolutna bzdura. Żadnej dziury historycznej nie było. Polska istotnie znalazła się w strefie okupacji ZSRR, zgodnie z zawartymi umowami o podziale Europy na dwie strefy. Suwerenności nie było, ale nie można powiedzieć, że Polska nie istniała. Sowiecka okupacja była faktem, ale rodziły się nowe pokolenia i choć w ograniczonej wolności, to żyli normalnie jak na ten stan. Podobnie zresztą jest dziś. Nasz kraj, jako jeden z członków, został całkowicie zobligowany do wykonywania poleceń Unii Europejskiej i w ten sposób utraciliśmy naszą suwerenność.
Jeśli tak, to czy ludziom, którzy wysforowali się na przywódców „Solidarności” chodziło bardziej o likwidację komunizmu (który przecież niejednokrotnie w sposób bezwzględny tworzyli) czy na likwidacji polskiej państwowości? - Dzisiejsi politycy solidarnościowi to w większej mierze dzieci prominentów aparatu władzy w PRL-u. Niektórzy z nich bezpośrednio sami byli działaczami partii PZPR-u. Dla nich droga do rządzenia była prosta. Działając w Komitecie Obrony Robotników i tym podobnych przybudówkach, głosząc szczytne hasła wolnościowe, podejmowali próbę przejęcia władzy. Szczególnym przykładem są wydarzenia marca 1968 roku. Po tym okresie ci co wyjechali za granicę i ci co zostali w Polsce, pod płaszczykiem obalenia rządu komunistycznego dążyli do objęcia władzy, nie bacząc na interes polskiej państwowości.
Dlaczego władze polskie tak często uginają się przed próbami deformowania historii Polski? Rewizji prawdy historycznej o II wojnie światowej? Dlaczego są bierne zarówno wobec roszczeń amerykańskich Żydów, niemieckiego rewizjonizmu i prób rehabilitacji OUN, UPA? Dlaczego jednoznacznie nie stoją na straży polskiej racji stanu i godności narodu polskiego? Czy wobec tego nie najlepszym rozwiązaniem byłby powrót do idei mniejszości narodowych chronionych konstytucyjnie i proporcjonalnie reprezentowanych w parlamencie? - Może to jest taka cecha narodowa Polaków, którzy wychowywani na bazie chrześcijańskiej miłości, nie interesowali się polską racją stanu. W przekroju wielu wieków Polacy znajdowali się pod okupacją i panowaniem innych narodów. Wychowywani byli na parobków, którzy zmuszeni byli do wysługiwania się obcej władzy. W dzisiejszej Polsce, po 1989 roku, władzę przejęli osobnicy, dla których liczy się tylko ich prywatny interes. Oni na szczytnych hasłach Solidarności zagarnęli cały majątek narodu polskiego. Po 5 latach od wprowadzenia nas do Unii Europejskiej, zmieniają od czasu do czasu nazwy swoich partii i w ogóle nie przejmują się polską racją stanu. Za miskę soczewicy zgodzą się zapłacić 65 mld dolarów żydowskim hienom ze Światowego Kongresu Żydów. Zgodzą się na niemiecki rewizjonizm i na opluwanie naszej godności narodowej. Przy tak poważnych ustępstwach wobec imperialnej postawy amerykańskich Żydów i niemieckich politologów, sprawa rehabilitacji OUN i UPA jest absolutnie marginalna. Niestety, w dzisiejszej „demokracji” nie da się wprowadzić w życie ideę mniejszości narodowych reprezentowanych w naszym Sejmie. A wystarczyłoby wziąć przykład z izraelskiego Knesetu.
Dlaczego nowojorscy i londyńscy rabini kazali przerwać ekshumację w Jedwabnem w chwili znalezienia niemieckich pocisków i dlaczego władze polskie ugięły się pod tą decyzją? - Od 20 lat Polską polityką rządzą ludzie, którym się wydaje, że na uległości wobec żydowskich organizacji będą mogli spokojnie pozostać na swoich ciepłych fotelach. Dla nich wyjaśnienie tego bestialskiego mordu, rozwikłanie prawdy historycznej było niewygodne. Wygodniej im było iść za ogólnie przyjętą teorią tego wydarzenia głoszoną przez Żydów. Zamknąć prowadzone śledztwo oraz ekshumację na wniosek żydowskich teologów. Ci za zasłoną prawa religijnego odnoszącego się do nietykalności spoczywających tam Żydów, zachowali dotychczasowy status w wygłaszaniu haseł antypolskich, na bazie której między innymi mogą wysuwać dalsze żądania odszkodowawcze.
A kłamcy historycznemu Janowi Tomaszowi Grossowi urządzono chroniony przed dyskutantami triumfalny objazd kraju i chroniono jego szkalujące Polaków wystąpienia? Jakie siły stały za tym? - Jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. A to jest wielka siła! Wystąpienia Grossa w Polsce zorganizowane były przez medialnych towarzyszy, dla których nie chodzi o dogłębne wyjaśnienie tej smutnej prawdy historycznej. Dla nich to jest jeden z powodów, w którym mogą swobodnie szkalować Polaków i wyzywać od antysemitów.
Czy jego kłamstwa dobrze, czy źle posłużyły stosunkom polsko - żydowskim? - Według mojej oceny bilans tej paszkwilanckiej pseudohistorycznej książki przyniósł wielką szkodę stosunkom polsko-żydowskim. Co gorsza, zmienił nastawienie w mentalności Polaków do Żydów, szczególnie polskiej młodzieży.
Komu i dlaczego zależy na zmianie „imagu” Polaków z ofiar wojny na współwinnych wojnie? - Lepiej jest mieć obok siebie współwinnego zbrodni dokonanej na wojnie niż ofiarę. Łatwiej taki kraj jest ograbić, zaszantażować i trzymać na uwięzi.
Ksiądz prof. Waldemar Chrostowski zdecydował się po długoletnim doświadczeniu na rezygnację z funkcji przewodniczącego Komisji Episkopatu ds. dialogu polsko-żydowskiego? Czy to nie jest klęska tej koncepcji? - Ten jeden z najznakomitszych biblistów w Polsce podszedł do sprawy dialogu pomiędzy chrześcijanami a żydami z wielkim osobistym zaangażowaniem w sprawę, którą rozpoczął polski papież Jan Paweł II. Po drugiej stronie przy stole prezydialnym zasiedli Stanisław Krajewski i Konstanty Gebert, o których, przepraszam, ale nie chce mi się mówić... Pewnie jest wiele powodów, dla których ksiądz prof. Waldemar Chrostowski zrezygnował z dalszych prac w tym komitecie. Poznając mentalność żydowskich przedstawicieli zrozumiał, iż dialog z tymi kreaturami opiera się tylko o filozofię „złotego cielca”. Poza tym, czyż to był dialog!? Przecież racja musiała być zawsze po ich stronie! W zderzeniu tak prawego człowieka, miłującego Ziemię Świętą, wcześniej czy później musiało dojść do konfliktów, które doprowadziły do wycofania się z dalszych prac.
Jak Pan ocenia książkę amerykańskiego profesora Normana Finkelsteina „Przedsiębiorstwo Holocaust”? Jak Pan odbiera zastosowane wobec niego represje? - Jest wielu odważnych ludzi, którzy ponad wszystko miłują Prawdę. Kroczą drogą Joszuy z Nazaretu i przeciwstawiają się swoim braciom z Sanhedrynu. Jego publikacja historyczna wywołała szeroką dyskusję i pokazała, że żydowski diabeł nie jest taki straszny. Książka ta odkryła mechanizmy jakimi rządzą się przedstawiciele Światowego Kongresu Żydów. Dla Bronfmana, czy Laudera 6 milionów zamordowanych Żydów przez zbrodniarzy hitlerowskich Niemiec, to tylko powód do zrobienia wielkiego geszeftu. Oczywistym jest, że tacy ludzie jak Norman, czy Dora Kacnelson , a także ja osobiście, musieliśmy się spotkać się z izolacjonizmem. Zostaliśmy okrzyknięci mojserem, czyli zdrajcą narodu żydowskiego, tak samo jak Joszua z Nazaretu ponad dwa tysiące lat temu.
Czy organizacjom żydowskim z USA, walczącym o rewindykację majątków utraconych z winy zhitleryzowanych Niemiec oraz Stalina, należy się łup zdarty z kraju najdłużej z nimi walczącego, którego losem sterowały mocarstwa? - Polska nie powinna w ogóle przystępować do stołu rokowań z Ronaldem Lauderem, dzisiejszym przywódcą uzurpatorów, którzy roszczą sobie prawo do wypłacenia im odszkodowania za pozostawione mienie w powojennej Polsce. Im się nie należy nic, nie mówiąc już o jakiejś wyimaginowanej sumie 65 mld dolarów. Polska nie może ulec żądaniom stawianym przez Kongres Żydów, a jeśli się tak stanie, to na długie lata sami doprowadzimy stan naszej gospodarki finansowej do bankructwa. Trzeba przypomnieć, iż Polska za PRL-u, w ramach reparacji wojennych wypłaciła ponad milion dolarów odszkodowania w ręce lobby żydowskiemu w Ameryce.
Panie Stanisławie, nasze narody były skazane na unicestwienie. Czy teraz nie powinny być wobec siebie solidarne? - Niestety solidarność między naszymi narodami jest (na dzień dzisiejszy) niemożliwa do wprowadzenia w życie. Musiałaby się dokonać zmiana w mentalności żydowskiego narodu, który porzuciłby swoje złe cechy charakterologiczne. Dominacja w świecie, chciwość, koniunkturalizm, całkowita wiara w pieniądz i wiele innych, hamują możliwość solidarnych wypowiedzi i stosunków między naszymi narodami. Podobnie też dzieje się na całym świecie wobec innych narodów.
Boli Pana to, że ofiary Holocaustu stają się elementem szantażu dla wyłudzania odszkodowań od takich samych ofiar wojny jak naród żydowski? - Wszystkim pomordowanym, nie tylko Żydom, należy się pamięć i spokój. Ale dla ludzi z organizacji żydowskich w Polsce i w świecie Zagłada Żydów jest tylko pretekstem do wyłudzania odszkodowań, reparacji wojennych, restytucji i rewindykacji mienia pożydowskiego. Holocaust zarezerwowany jest tylko dla Żydów. A Polacy - według amerykańskich Żydów - jako ofiary wojny to mało istotna strata, bo przecież to goje i antysemici...
Czy jakikolwiek inny naród przysłużył się bardziej w ratowaniu Żydów niż naród polski? Dlaczego jest najbardziej atakowany? - Nigdzie w Europie nie było okupacyjnego prawa kary śmierci dla całych rodzin za ratowanie Żydów. Mimo to kilkadziesiąt tysięcy Polaków zostało za to rozstrzelanych. Za ratowanie Żydów spłonęło mnóstwo wsi. Ponad 6 tysięcy Polaków zostało uhonorowanych przez Yad Vashem za bezinteresowne wyrywanie Żydów z rąk okupanta niemieckiego, który przecież skazał cały naród żydowski na Zagładę. Takiego bohaterstwa w ratowaniu Żydów jak przez polskich sąsiadów, nie podjął żaden inny naród w okupowanej Europie. Pomimo tego polskiego heroizmu, ataki na Polaków stają się codziennością. I co gorsza, jestem przekonany, że nie skończą się nawet w przypadku gdyby Polacy po raz kolejny ugięli się pod szantażem i (już jutro) oddaliby żydowskim hienom żądane 65 mld dolarów lub gdyby wybudowali za własne pieniądze Muzeum Historii Żydów, lub gdyby przejęli w opiekę wszystkie żydowskie cmentarze pozostałe w Polsce - to i tak naród polski będzie atakowany, ponieważ w umysłach żydowskich miejsce na miłość do bliźniego zastąpił demon „złotego cielca”.
Dlaczego potężny świat żydowski milczy na temat dziesiątków tysięcy Żydów wymordowanych przez OUN UPA? Dlaczego jedynym permanentnie oskarżanym jest naród polski? - Jak już wcześniej powiedziałem, dla Żydów liczy się tylko pieniądz. Ale w przypadku Ukrainy to i pieniądz i polityka. Restytucja i rewindykacja w tym kraju poszły w kierunku dobrym dla Żydów. Udało się wyrwać z tego kraju wielkie pieniądze. A skoro tak, to nieważnym się stało, kto kogo zamordował. Poza tym Ukraina, nie będąca w Unii Europejskiej, jest ważnym skrawkiem na ziemi od strony gospodarczej i bliskości z potężniejszym sąsiadem, jakim jest Rosja. O której względy rywalizują i Unia Europejska i Ameryka. Naród polski, który utracił dziś swą suwerenność, jest kozłem ofiarnym, którego bardzo łatwo jest oskarżać i szkalować na arenie międzynarodowej.
Czy wierzy Pan w antysemityzm Polaków? Dr Dora Kacnelson udzieliła kiedyś wywiadu zatytułowanego „Antysemityzm Polaków jest wymysłem”. Czy zgadza się Pan z tą wybitną Żydówką, która do śmierci podpisywała się: „Przewodnicząca Gminy Żydowskiej w Drohobyczu”? - Żyję w Polsce wśród Polaków od 56 lat. Spotykałem się z różnymi poglądami na temat Żydów. Były negatywne i były pozytywne. Ale nigdy nie były antysemickie. Zgadzam się z poglądem Dory Kacnelson, że „antysemityzm Polaków jest wymysłem”. Należy dodać, iż jest wymysłem Żydów stosowanym na całym świecie dla uzyskania określonych korzyści. Należałoby wyjaśnić co to jest antysemityzm? Czy powiedzenie, że Żydzi mają krzywe nosy lub że rządzą światem to jest antysemityzm? Uogólnia się jakieś ekscesy czy wybryki chuligańskie nadając im rangę „antysemityzmu”, ale to jest niedopuszczalne.
Dlaczego w ogóle istnieje antysemityzm? Istnieje rasizm. W USA wymordowano wiele milionów Indian. Długo istniało niewolnictwo i apartheid. - Jak świat światem zawsze były niesnaski i nieporozumienia pomiędzy różnymi nacjami. Zawsze podłożem tych niechęci do innych, były próby uzyskania dominacji w świecie. Dominacji nad innymi ludźmi, innego koloru skóry i innego wyznania. Doprowadzało to niejednokrotnie do masowych mordów na niewinnych istotach ludzkich, do wielu ruchawek, które przeradzały się w wojny totalne. Wielokrotnie ofiarami padał też naród żydowski, do którego żywiono niechęć i przypisywano mu sprawstwo w czynieniu Zła. Ale czy to też był antysemityzm?
Co powodowało fale antysemityzmu w różnych krajach, w mniej więcej podobnych odstępach czasu? - Różne były powody niechęci do Żydów. Wywodziły się z przekonań religijnych, z biedy, z zazdrości, z układów politycznych, ale też nie należy zapominać, że z czystej ludzkiej głupoty.
Czy zna Pan książkę izraelskiego profesora Izaaka Shamira „Żydzi i goje na przestrzeni wieków”? Czy sądzi Pan, że analiza mesjanizmu żydowskiego jest w tej książce prawdziwa? - Mesjanizm żydowski to jeden z elementów wiary w judaizmie. Trudny i kontrowersyjny do zrozumienia. Niewątpliwie w książce prof. Izaaka Shamira jest zawartych wiele prawd, ale nie dla wszystkich. Shamir zakładał, iż Żydzi jako naród wybrany mają prawo do stworzenia warunków dla zjednoczenia ludzi w jedno społeczeństwo, w którym Pan Bóg powierzył im misję tworzenia państwowości, którą utracili w okresie babilońskim. Była to głęboka wiara, iż Adonaj przyjdzie na pomoc umęczonym Żydom, że powierzył im misję nawracania innych ludów na judaizm. Poprzez kapłanów szerzyła się wiara w Mesjasza, która trwa po dzień dzisiejszy i na którego przyjście oczekują. Ciekawym wątkiem nauki kapłanów było przedstawienie cierpień narodu żydowskiego, który właśnie przez cierpienia miał udowodnić, że to właśnie Żydzi są narodem wybranym. Ale ponieważ część uwierzyła w Jezusa jako Zbawiciela świata, uznani zostali jako odstępcy od wiary praojców i zaliczeni do grupy sekt sprzecznych z judaizmem i dziś nie są uznawani przez Państwo Izrael jako Żydzi.
Tworzy Pan w tej chwili komitet budowy pomnika „Anioły świata”. Jaka jest idea pomnika i jak go Pan sobie wyobraża? Na ile ten pomnik będzie wyrazem Pana osobistych doświadczeń? - Pomnik poświęcony ludziom, którzy ratowali bezinteresownie Żydów od Zagłady jest moim osobistym marzeniem. Moja mama zawsze o nich mówiła „Anioły świata”. Jednym z takich Aniołów była „ciocia” Franciszka Skibińska, która uratowała moją mamę od niechybnej śmierci w Treblince. Kiedy poznałem Panią Irenę Sendler, która przypomniała mi moją „ciocię” Franciszkę, po wielu rozmowach z nią na temat ludzi, którzy ratowali Żydów, poczułem wewnętrzną potrzebę powołania komitetu budowy takiego pomnika. Zdaję sobie sprawę, iż będzie to najtrudniejsze w moim życiu wyzwanie, jakie postawiłem przed sobą do realizacji. Składając hołd „Aniołom świata”, chciałbym jednocześnie wyprostować i ukazać światu prawdziwe oblicze bohaterów, którzy podczas okupacji hitlerowskiej ratowali Żydów od Zagłady, np. papieża Piusa XII. Zaraz po wojnie wielu Żydów dziękowało mu za jego działalność, potem się od niego, a także od wielu innych szlachetnych ludzi, odwrócili. A przecież „kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”. W Muzeum Niepodległości otwarto wystawę poświęconą 90. Rocznicy Traktatu Wersalskiego. Konferencja Pokojowa w Paryżu w 1919 roku przywróciła Polsce niepodległość, ale miała ona gorzki smak. Dzięki międzynarodowym intrygom odebrano nam wcześniej przyznany Gdańsk, narzucono plebiscyty na Śląsku oraz Warmii i Mazurach. Szczególnie upokarzający był jednak tzw. Mały Traktat Wersalski uprawniający mniejszości narodowe do odwoływania się do Ligi Narodów. Część polskich posłów nie chciała ratyfikować niepodległości ze względu na narzucony nam Mały Traktat, który upokarzał kraj największej tolerancji religijnej w Europie. Małego Traktatu nie narzucono pokonanym Niemcom, o skutkach czego niedługo miała się przekonać ludność żydowska. To, trochę podobna sytuacja do naszej konstytucji, w której uprzywilejowano mniejszości, których np. nie obowiązuje próg wyborczy. Co Pan o tym sądzi? - Generalnie Traktat Wersalski był dla Polski korzystny. Odzyskaliśmy niepodległość po 123 latach niewoli. Ale ten Mały Traktat Wersalski był wielce upokarzający dla Polaków, którzy przyjęli go z wielkim niesmakiem. Uchwalony w nim zapis dający możliwość mniejszościom narodowym czującym się, że są dyskryminowane, by mogły odwoływać się bezpośrednio do Ligi Narodów z pominięciem krajowej drogi sądowej, był mocnym policzkiem zadanym przez obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Ten nowy ład polityczny w Europie, ratyfikowany przez 27 państw, w sumie przyniósł największe korzyści Niemcom. Mały Traktat Wersalski został Polsce narzucony w wyniku krzykliwej postawy obywateli żydowskich. Już dwa lata wcześniej przed podpisaniem umów zawartych w Małym Traktacie na łamach prasy takiej jak „Hajnt” występowali z żądaniami nacjonalistycznymi, opowiadającymi się za stworzeniem Judeopolonii. Używając szantażu oświadczyli, że Polska, jeżeli chce uniknąć obcego wmieszania się na rzecz Żydów, to musi zadość uczynić wszystkim żądaniom żydowskich socjalistów. Ostrzegano i grożono politykom polskim, by zawczasu uznali prawa narodowe dla Żydów, a nie czekali w tym względzie na żaden nacisk Kongresu Pokoju. Kategorycznie żądali, by rząd natychmiast dokonał zapisu o całkowitym równouprawnieniu. Użyto wobec premiera Jana Kucharzewskiego starego, szmatławego sposobu przyspieszenia tego zapisu oskarżając go antysemityzm. Załagodzeniem tej paranoicznej sytuacji było wystąpienie rabina Perlmuttera w dniu 27 października 1917 roku, który przepraszając premiera wyraził miłość i oddanie się Żydów Polsce. Rozmawiał: Bohdan Poręba