Odkąd poznałem ją pewnej wyjątkowo pięknej jesieni miną niebawem dwa lata.
Wcześniej pora ta kojarzyła mi się głównie z końcem wakacji, opadłym kurzem letnich dni, uwiądem roślin i ostrym zapachem nowych podręczników. Jej nadejście napawało mnie zwykle pewnym smutkiem, bo kończył się okres letniej beztroski i swobody, a zaczynał czas wytężonej pracy i obowiązków.
Dzięki znajomości z Ewą jakby na nowo odkryłem tę „winną, jesienną porę”, która odtąd urzeka mnie swym naturalnym, niedostrzeganym dotąd czarem. Zachwyca prawdziwym rozpasaniem kolorów ginących liści, które jak okruchy witraży prześwietlone ukośnymi promieniami coraz niżej chodzącego słońca, kończą na ziemi swój ostatni taniec.
Wszystko zaczęło się 30 sierpnia. Chodziłem smutny po okolicznym parku i rozpaczałem z powodu zbliżającego się roku szkolnego. W pewnej chwili potrąciłem jakąś dziewczynę. Tak byłem zamyślony, że nawet nie zauważyłem kiedy. Rozsypały jej się książki wypożyczone z pobliskiej biblioteki. Kiedy się opamiętałem, szybko zacząłem zbierać tomy z ziemi. Widziałem, że ich właścicielka jest na mnie zła. Bardzo mi się spodobała, a tu taki początek znajomości. Koniec świata.
Chodziłem za nią przez tydzień. W końcu odważyłem się do niej odezwać. Na szczęście już się na mnie nie gniewała. Nawet ucieszyła się na mój widok. Najwyraźniej ja też przypadłem jej do gustu. Po dwóch dniach już ze sobą chodziliśmy. Było nam jak w siódmym niebie. Często spacerowaliśmy po parku, gdzie śpiewały nam ptaki, a suche liście szeleściły pod stopami. Siadaliśmy na ławce pod młodą jarzębiną. Jakże strojnie i odświętnie wyglądało to małe drzewko pełne czerwonych gron korali!
Z ciekawością śledziliśmy sunące z zachodu obłoki, z rozrzewnieniem oglądaliśmy coraz bardziej łysiejące korony drzew - zadumanych świadków naszego szczęścia i pieszciliśmy wzrokiem zrudziałe trawniki, które tak cieszyły nasze oczy. A dokoła nas, niczym w Soplicowie, „grzybów w bród”. Szczególnie pieknie wyglądały czerwone, nakrapiane muchomory ukryte w mchu. W kępach brzóz, rosnących w lesie blisko parku, pyszniły się brązowe kozaki, a między dębami twarde, pękate prawdziwki, zaś wysypy kurek tworzyły całkiem pokaźne, żółte dywaniki.
Chwilami, kiedy mocniej przyświecało słońce, park jawił się nam niczym rój barwnych plam z malowidła któregoś z impresjonistów. Wspaniale było podziwiać piękno otoczenia obejmując ukochaną osobę. Wyznawaliśmy sobie wtedy miłość i chcieliśmy by te chwile trwały wiecznie.
Niestety szybko musieliśmy się rozstać. Na początku listopada ojciec Ewy rozpoczynał pracę w USA. Musiał wyjechać wraz z żoną i córką pod koniec października. Pożegnaliśmy się czule, a kiedy moja miła wsiadła do samolotu, poczułem, że tracę kogoś bardzo bliskiego. Było mi okropnie tęskno do Ewy i niebywale przykro z powodu zaistniałej sytuacji - ja mieszkałem w Morągu, a ona w New Jersey.
W pierwszy dzień jesieni, tak jak wtedy, spacerowałem po parku, ale niestety samotnie. Wspominałem miłe chwile z Ewą, a mą melancholię potęgujowała świadomość, że wszystko, co tak niedawno jeszcze zdawało się tętnić, tryskać zdrowiem i zielenią, teraz żółkło i purpurowiało, stawało się szare lub brunatne. Tu i ówdzie tylko uparcie utrzymywały się jeszcze dawne barwy, niczym pogodne wspomnienie minionych dni.
W sanie melancholii trwałem aż do dziś. Wśród masy reklam, rachunków i innych papierów dostarczonych przez listonosza znalazłem list o Ewy. Pisała, że nadal mnie kocha i bardzo tęskni, i że problem naszego rozstania rozwiązał się praktycznie sam. Firma, w której pracował jej ojciec, otwierała filię w Polsce, na Mazurach i cała rodzina Ewy wracała do kraju.
Byłem niewyobrażalnie szczęśliwy, że niedługo znów zobaczę moją ukochaną, że znów będę mógł spacerować z nią po parku i że znów wyznam jej miłość.