Adalbert Chamisso DZIWNA HISTORYA PIOTRA SCHLEMIHLA


Adalbert Chamisso

DZIWNA HISTORYA

PIOTRA SCHLEMIHLA

Tłómaczył

A. Gruszecki

ADALBERT CHAMISSO

do

Juliusza Edwarda Hitzig'a.

Nie zapominasz nikogo, więc przypomnisz sobie pewnego Piotra Schlemihl'a, którego dawnemi laty u mnie kilka razy widziałeś; był to wysoki chłopak,

o którym mówiono że jest niezręcznym, gdyż był nieśmiałym, a jego ociężałość nazwano lenistwem. Ja lubiłem go jednak — nie zapomniałeś zapewne, Edwardzie, tej chwili z lat młodocianych, gdy on nam przeszkodził w sonecie; wziąłem go z sobą na herbatę, a on już zasnął podczas pisania, nie czekając deklamacyi. Przypominam sobie twój dowcip o Piotrze. Ty miałeś go Bóg wie jak dawno widzieć, w jego starej czarnej kurtce, którą i wówczas nosił

i powiedziałeś: "ten chłopak mógłby się uważać za szczęśliwego, gdyby jego dusza w połowie była tak nieśmiertelną jak jego kurtka". Tak mało ceniliście go. Ja go lubiłem. Niniejszy tomik pochodzi od tegoż Schlemihra, którego dawno już straciłem z oczu. tylko tobie, Edwardzie, memu najbliższemu, najser-

deczniejszemu przyjacielowi, memu lepszemu oddaję ten zeszyt, tobie i naturalnie naszemu Fouqué, którego na równi z tobą. kocham — lecz udzielając mu tej wiadomości przemawiam do przyjaciela, nie do poety. Zrozumiecie łatwo, jak niemiłem by mi było, spowiedź prawego człowieka, zawierzoną mi z całem zaufaniem w moją przyjaźń i rzetelność, ujrzeć na pręgierzu poezyi, lub jak postąpionoby świę-tokradzko uważając ją jako lichy dowcip. Sam wprawdzie muszę przyznać, że szkoda tej historyi, która pod piórem zwykłego człowieka wydaje się tylko nierozsądną, gdy obca zdolna ręka oddałaby cały jej komizm. Czemże by się stała pod piórem Jean Paul'a! Zresztą zważ i na to, kochany przyjacielu, że jest tu wymienionych wiele żyjących jeszcze osób.

Jeszcze słówko, co do sposobu otrzymania tych kartek. Wczoraj rano, gdym się przebudził, oddano mi je—dziwny człowiek z długą siwą brodą, w zupełnie zniszczonej czarnej kurtce, z przewieszoną kapsułką botaniczną, noszący na butach pantofle przy wilgotnem choć bez dżdżu powietrzu, dowiadywrał się o mnie i to dla mnie zostawił; mówił, że idzie z Berlina.

Kunersdorf, września .

Adalbert Chamisso

- : : -

I.

Po szczęśliwej, chociaż dla mnie bardzo uciążliwej morskiej podróży, zawinęliśmy wreszcie do przystani. Skoro przybiłem łodzią do lądu, zabrałem sam mały mój pakunek, przecisnąłem się przez gromadę ludzi i wszedłem do najbliższego, najmniejszego domu, na którym wywieszony był szyld. Zażądałem pokoju; stróż zmierzył mnie wzrokiem i zaprowadził na poddasze. Kazałem przynieść świeżej wody i podać dokładny adres pana Tomasza John'a:—"Przed bramą północną, pierwszy dom po prawej ręce, wielki, nowy, z licznemi słupami z białego i czerwonego marmuru". Dobrze. Była jeszcze wczesna godzina, rozwiązałem więc tłomoczek, wyjąłem mój nowy, ładny surdut, ubrałem się w najlepsze suknie, zabrałem list polecający i ruszyłem w drogę do człowieka, który w mych skromnych nadziejach miał mi być pomocnym.

Przeszedłszy długą ulicę północną, doszedłem do bramy i obaczyłem lśniące słupy przez zieleń drzew;— więc tu pomyślałem sobie. Chustką od nosa otrzepałem kurz z mych bucików, poprawiłem krawatkę

i odważyłem się zadzwonić. Drzwi się otwarły. Na podwórzu musiałem przebyć przesłuchanie i indagacyę, portyer jednak kazał mnie zaanonsować, i miałem ten zaszczyt być zaproszonym do parku, gdzie pan John zabawiał się w małem towarzystwie. Poznałem natychmiast tego człowieka po blasku własnego zadowolenia. Przyjął mnie bardzo dobrze—jak bogaty biedaka, zwrócił się nawet do mnie, nie odwracając się jednak od reszty towarzystwa i podany mu list wziął do ręki. — "Proszę, proszę, od mego brata; już od dawna nic o nim nie słyszałem. Zapewne jest zdrów?—Tam", mówił dalej zwracając się do towarzystwa, nie czekając odpowiedzi i wskazał listem na pagórek, "tam każę wznieść nowy budynek.

Rozłamał pieczątkę, nie przerywając rozmowy, która weszła na tory bogactwa. "Kto nie jest panem przynajmniej jednego miliona", przemówił, "ten jest, proszą mi darować to słowo, głupcem! "Ach to prawda!" zawołałem z zapałem. Słowa te musiały mu się podobać, gdyż się zaśmiał i rzekł: "Zostań Pan tutaj, być może iż później znajdę trochę czasu, by pomówić z panem w tej sprawie", tu wskazał na list, który później schował i zwrócił się do towarzystwa. Podał ramię młodej damie, inni panowie zwrócili się do pięknych pań, ugrupowali i wszyscy skierowali się do gaju pełnego kwitnących róż.

Szedłem za towarzystwem, nikomu nie będąc ciężarem, gdyż żadna żywa dusza nie troszczyła się moją osobą. Towarzystwo było bardzo wesołe, śmiano się i żartowano, często mówiono poważnie o rze-

czach lekkich, a o poważnych lekkomyślnie, a szczególniej zaostrzał się dowcip, gdy przyszła mowa o nieobecnych przyjaciołach i ich stosunkach. Jako obcy, nie wiele z tego rozumiałem, byłem smutny i zamydlony, by rozwiązywać takie zagadki.

Weszliśmy wreszcie do gaju. Piękna Fanny, jak się zdaje, królowa dnia tego, uparła się sama zerwać kwitnącą gałązkę, skaleczyła się kolcem i krew jak purpura ciemnej róży zabarwiła jej delikatną rączkę. To zdarzenie poruszyło całe towarzystwo. Szukano angielskiego plastra. Cichy, cienki, chudy, zestarzały człowiek, który szedł obok mnie, a którego dotychczas nie zauważyłem, sięgnął natychmiast ręką do bocznej kieszeni swego starofrankońskiego, szarego surduta, wyjął mały pugilaresik, otworzył go i podał plasterek damie z pokornym ukłonem. Przyjęła nie zwracając uwagi na dającego, bez podziękowania, rankę zawiązano i zaczęto wchodzić na pagórek, ze szczytu którego odsłaniał się rozkoszny widok na zielony labirynt parku aż do niezmierzonego oceanu. Widok był rzeczywiście czarujący i wspaniały. Na horyzoncie między ciemną głębią morza a błękitem nieba okazał się jasny punkt. "Podać mi szkła" zawołał John i zanim służba się ruszyła, ten sam człowiek siwy, włożył rękę do kieszeni surduta, wyjął teleskop i z ukłonem podał go panu Johnowi. Ten przykładając go zaraz do oczu zawiadomił towarzystwo, że jest to okręt, który wczoraj wypłynął, lecz wiatr przeciwny nie pozwolił mu się oddalić. Teleskop poszedł z ręki do ręki, nie doszedł jednak właściciela; ja ze zdziwieniem patrzyłem na

tego człowieka i nie mogłem zrozumieć jakim sposobem tak wielki przedmiot da się ukryć w kieszeni z której go wyjął; zdawało się to jednak nikogo nie dziwić i nie troszczono się o tego człowieka, podobnie jak i o mnie.

Podano orzeźwiające napoje, najkosztowniejsze i najrzadsze owoce południowe w najkosztowniejszych naczyniach, Pan John z godnością grał rolę gospodarza i zwrócił się do mnie mówiąc: "Jedz pan, tego nie miałeś na morzu". Skłoniłem się, lecz on nie patrzał już w tę stronę, rozmawiał z inną osobą.

Gdyby się nie obawiano wilgoci ziemi, towarzystwo rade by było spocząć na pagórku. Któś z licznego grona gości powiedział, że byłoby to pysznem rozłożyć tu na darni tureckie dywany. Jeszcze tych słów nie dokończono, a już sięgnął ręką do kieszeni człowiek w szarym surducie i z skromnością nawet z pokorą wyciągnął bogaty, złotem tkany dywan turecki. Służący wziął ten dywan do ręki i rozesłał na wskazanem miejscu, nie zwracając uwagi na dawcę. Towarzystwo bezwłocznie zajęło to miejsce, a ja spoglądałem zdziwiony na człowieka, kieszeń i dywan długi dwadzieścia, a szeroki na dziesięć kroków, przecierałem oczy nie wiedząc co o tem myśleć, zwłaszcza, że nikt nic w tem szczególnego nie widział.

Szczerze pragnąłem dowiedzieć się coś o tym człowieku, dopytać się, kto on taki, tylko nie wiedziałem do kogo mam się zwrócić, gdyż bardziej obawiałem się panów służących aniżeli obsługiwanych. Odważyłem się wreszcie zapytać jakiegoś młodego

człowieka, skromnie ubranego, który często stał osamotniony. Cichym głosem prosiłem go, by mi powiedział, kto jest ów człowiek w szarym surducie. "Czy ten wyglądających jak nitka, co się wywlokła z igły krawcowi?" "Tak jest, ten co tam stoi". "Tego nie znam" odpowiedział i by uniknąć jak się zdaje dalszej ze mną rozmowy, odwrócił się i rozpoczął z innym obojętną gawędę.

Słońce zaczęło przygrzewać i dokuczało paniom, piękna Fanny zwróciła de niedbale do siwego człowieka, do którego, o ile zauważałem, nikt dotychczas nie przemówił, z lekkiem pytaniem: czy nie ma też przy sobie namiotu? Odpowiedział tak głębokim ukłonem, jak gdyby nie zasługiwał na ten zaszczyt i już wyciągał z kieszeni obcęgi, sznury, drzewa, że-laziwa, jednem słowem wszystko, co należy do ustawienia pysznego namiotu. Młodzi panowie pomagali mu—przykryto cały dywan—i nikt w tem nic nadzwyczajnego nie widział.

Już od dłuższego czasu obawiałem się tego człowieka i wielki strach mnie ogarnął, gdy na życzenie jednego z panów, człowiek ten wyjął z kieszeni trzy wierzchowce, mówie ci trzy piękne, wielkie, osiodłane konie—pomyśl sobie, że z tej jednej kieszeni wyjął już pugilares, teleskop, dywan, cały namiot, a teraz trzy konie! Gdybym cię nie upewniał, że widziałem to na własne oczy nigdybyś temu nie wierzył.

Chociaż człowiek ten zdawał się być cichym i pokornym, chociaż inni bardzo mało na niego zwracali uwagi, jednak w moich oczach ta blada twarz

przykuwała mnie do siebie i była tak okropną, że dłużej jej widoku znieść nie mogłem.

Postanowiłem roilczkiem i skrycie opuścić towarzystwo, co mi przyszło z łatwością, gdyż byłem nic niezmiczącą osobą. Chciałem powrócić do miasta, by na drugi dzień rano próbować szczęścia z p. Johnem i zapytać się o tego dziwnego człowieka w szarym surducie. Gdyby mi się tylko poszczęściło, pomyślałem!

Minąłem już gaj pełen róż,- zszedłem z pagórka i znalazłem się na łące, a obawiając się, by mnie kto idącego trawnikiem nie spostrzegł, obejrzałem się. Jakże się przeląkłem, gdy tuż za mną zobaczyłem człowieka w szarym surducie. Natychmiast zdjął kapelusz i skłonił mi się tak nizko, jak nikt nigdy przedtem. Nie ulegało już wątpliwości, że chce ze mną pomówić, a ja bez niegrzeczności nie mogłem tego uniknąć. Uchyliłem również kapelusza i stałem jakby przykuty z odkrytą głową w promie-liiach słońca. Pełen obawy wlepiłem w niego oczy i byłem podobny do ptaka zaczarowanego przez węża. On sam zdawał się być zmieszany, oczu wcale nie podnosił, kłaniał się kilkakrotnie, przystąpił bliżej i przemówił cichym, niepewnym głosem, mniej więcej w tonie żebrzącym.

"Daruj Pan mej śmiałości trudzenia go, lecz mam prośbę do pana. Pozwól pan łaskawie"....

"Lecą na Boga" przerwałem mu z obawą, "cóż mogę ja uczynić dla pana, który...."

Zamilkliśmy obadwa i myślę, żeśmy się obaj zarumienili.

Po chwili milczenia przemówił: "W tym krótkim czasie, gdy miałem to szczęście być w towarzystwie pana, zauważyłem kilka razy—daruj pan mej śmiałości—lecz rzeczywiście z podziwieniem patrzałem na piękny cień pana, na który wcale uwagi nie zwracałeś. Racz pan darować mej śmiałej propozycyi, lecz nie zechciałbyś pan odstąpić mi pańskiego cienia?"

Zamilkł, a mnie szumiało w głowie. Cóż miałem odpowiedzieć na dziwną propozycyę sprzedania cienia. Musi cierpieć na pomieszanie zmysłów, pomyślałem sobie i zmienionym głosem, który bardziej się nadawał do jego pokornego tonu, rzekłem:

"Ależ mój dobry przyjacielu, czyż ci nie starczy własny twój cien? byłby to handel dziwnego rodzaju". W tejże chwili odpowiedział: "Mam w mej kieszeni niejedną rzecz, któraby miała wartość dla pana, a najwyższa cena za ten nieoceniony cień byłaby jeszcze za maią".

Dreszcz mnie przeszedł, gdy wspomniał o kieszeni i nie rozumiałem w jaki sposób mogłem go nazwać dobrym przyjacielem. Zacząłem mówić z nadzwyczajną grzecznością chcąc naprawić moje poprzednie słowa.

"Daruj pan twemu najniższemu słudze, jednak nie rozumiem dokładnie pańskiej myśli, w jaki sposób mógłbym cień mój.... Przerwał mi moją mowę: "Ja upraszam Waszą Wielmożność o pozwolenie wzięcia tu, zaraz na miejscu cienia pańskiego; w jaki sposób to zrobię, to jest moją rzeczą. W zamian ofiaruję panu wybór z przedmiotów, które mam w mej

kieszeni: kwiat paproci, korzeń pokrzyku, niezmienny talar, obrus z stołu Rolanda, według dowolnej ceny; lecz może pan tego nie chcesz, to mam odnowiony kapelusz Fortunata i sakiewkę szczęścia, taką jak on posiadał".—"Sakiewkę szczęścia Fortunata" powtórzyłem, gdyż mimo mej obawy, słowa te czarowały mnie. Czułem zawrót głowy a przed oczyma zdawały się błyszczeć dukaty.—"Zechciej pan obejrzeć i spróbować tę sakiewkę". I ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął dość dużą sakiewkę z skóry korduańskiej, przewieszoną na dwu rzemieniach i wręczył mi ją. Wsunąłem rękę do woreczka i wyciągnąłem dziesięć dukatów, i znów dziesięć i jeszcze raz dziesięć; podałem mu rękę: "Zgoda, za ten woreczek masz pan mój cień". Natychmiast klęknął i z zadziwiającą zręcznością widziałem jak cicho zaczął zwijać mój cień począwszy od głowy do nóg, a potem ukrył go w kieszeni.

Powstał, ukłonił się i wszedł do gaju pełnego róż. Zdawało mi się, że tam zaśmiał się cicho. Ja silnie trzymałem ten woreczek, w około słońce paliło, a sam nie przyszedłem jeszcze do przytomności.

II.

Wreszcie się opamiętałem i spieszyłem opuścić te miejsca, gdzie już niczego nie mogłem się spodziewać. Napełniłem moje kieszenie złotem, woreczek przewiesiłem na szyję i ukryłem go na piersiach. Niepostrzeżony wyszedłem z parku na ulicę i skie

rowałem się ku miastu. Gdy zamyślony wchodzę w bramę, słyszę głos po za sobą: "Hej! miody panie! esy słyszysz pan?" — Obejrzałem się, stara kobieta wołała za mną: "Niech no pan uważa, zgubiłeś swój cień", "Dziękuję wam matko!" dałem jej dukata za życzliwą uwagę i poszedłem w cień drzew.

Wkrótce żołnierz stojący na warcie zamruczał: "Gdzie też podział się cień tego pana?" a zaraz potem dwie kobiety krzyknęły: "Jezus Marya, biedny człowiek, nie ma cienia", Zaczęło mnie to gniewać i troskliwie unikałem słońca. Lecz nie wszędzie mi się to udawało, zaraz na szerokiej ulicy, ktorą przejść musiałem na nieszczęście w chwili gdy malcy ze szkoły wychodzili, wyszedłem na miejsce wolne. Mały przeklęty garbus—do tej chwili go widzę—zaraz spostrzegł, że nie mam cienia. Głośnym krzykiem zawiadomił o tem swych kolegów, którzy mnie obstąpili i błotem rzucać poczęli: "Porządni ludzie biorą z sobą cień gdy wychodka na miasto". Aby się od nich uwolnić, rzucałem garściami złoto i wskoczyłem do dorożki, ktorą litościwi ludzie zawołali.

Gdy spostrzegłem się sam w zamkniętym powozie, zacząłem rzewnie płakać. Już wówczas ogarniało mnie przeczucie: że, o ile złoto przeważa cnotę i zasługę na świecie, o tyle cień więcej wart od złota, i podobnie jak przedtem ofiarowałem sumienie dla bogactwa, teraz oddałem i mój cień—coż pocznę na świecie?

Byłem jeszcze bardzo smutny, gdy powóz zatrzymał się przed mym dawnym domem zajezdnym, przejąłem się myśli iść znowu na poddasze. Kazałem

znieść moje rzeczy, z pogardą popatrzyłem na moje ubogie zawiniątko, rzuciłem kilka dukatów służącemu i kazałem się zawieść do najpierwszego hotelu. Dom był zwrócony ku północy, nie obawiałem się więc słońca. Zapłaciwszy dorożkarza, kazałem otworzyć najlepsze pokoje od frontu; zamknąłem się.

Cóż myślisz, co czyniłem? O mój drogi Chamisso, rumienię się nawet przed tobą z tem wyznaniem, wyciągnąłem nieszczęsny woreczek i z pewrnym rodzajem szaleństwa, które mi piersi paliło i całego coraz bardziej ogarniało, wydobywałem złoto i złoto i złoto i nieustannie złoto, rzucałem go na posadzkę i stąpałem po niem, dozwalałem mu brzęczeć i karmiąc moje biedne serce blaskiem złota, rzucałem metal do metalu, póki zmęczony nie padłem na to bogate łoże. Tak przeszedł dzień, wieczór, drzwi nie otwierałem, a noc zastała mnie leżącego na złocie i sen mnie zmógł.

I śniłem o tobie, zdawała mi się, że stoję za szklan-nemi drzwiami twego małego pokoiku i widzę cię siedzącego przed biurkiem pomiędzy szkieletem i wiązką zasuszonych roślin, przed tobą leżały otwarte dzieła Hallera, Humboldta, Lineusza, na twej sof-ce był tomik poezyj Goethego i pierścień, długo patrzałem na ciebie i twoje rzeczy, lecz ty się nie poruszałeś, nie oddychałeś, byłeś umarłym.

Zbudziłem się. Było jeszcze bardzo rano. Mój ze-garek stanął i nie wiedziałem która godzina. Byłem zmęczony., głodny i spragniony, gdyż nic nie jadłem od rana dnia poprzedniego. Trąciłem z niechęcią i obrzydzeniem to złoto, którem się poprzednio tak

cieszyłem; teraz nie wiedziałem co poeząó z tak.wielką, ilością. Tak leżeć nie mogło—próbowałem wsypać je napowrót do sakiewki, nie udawało się. Żadne okno nie wychodziło na morze. Musiałem więc z wielkim trudem zbierać i składać do szafy, która stała w przybocznym gabinecie. Kilka tylko garści zostawiłem. Ukończywszy tę pracę usiadłem zmęczony na fotelu i czekałem obudzenia się służby. Kazałem przynieść śniadanie i zawołać gospodarza.

Umawiałem się z nim co do przyszłego urządzenia mego domu. Polecał mi jako pokojowca Bendela, którego roztropna i wierna fizyognomia na pierwszy rzut oka mi się podobała. Przywiązanie jego pocieszało mnie w późniejszem życiu i ułatwiało znosić moje smutne przeznaczenie. Cały dzieó przepędziłem w pokoju umawiając służbę, szewców, krawców i kupców, robiłem wielkie zakupy szczególniej klejnotów i drogich kamieni, by się pozbyć pieniędzy, lecz ilość złota zdawała się wcale nie zmniejszać.

Byłem pełen obawy i wątpliwości, nie zrobiłem i kroku, a wieczorem kazałem w mym salonie zapalić czterdzieści świec woskowych. Z drżeniem przypominałem sobie scenę z chłopcami. Postanowiłem jednak jeszcze raz wybadać opinię publiczną. Noce w owym czasie były jasne. Późno wieczorem okryłem się szerokim płaszczem, nasunąłem kapelusz na oczy i jak zbrodniarz wysunąłem się na ulicę. W dalszej części miasta z cieniu domów wyszedłem na środek ulicy oświecony księżycem, słuchając sądu z ust przechodzących.

Zaoszczędź mi przyjacielu bolesnego wznowienia doznanych wrażeń. Kobiety okazywały mi po największej części wielką litość, lecz ich słowa rozdzierały mi serce podobnie jak wzgarda młodych a duma mężczyzn, zwłaszcza takich tęgich, którzy szeroki cień rzucali. Piękne, wdzięczne dziewczę, idące jak się zdaje z rodzicami popatrzyła na mnie swemi pięknemi oczyma; musiała się przelęknąć braku cienia, gdyż zakryła swą piękną twarzyczkę, oczy w dół spuściła i bez słowa przeszła obok.

Nie mogłem dłużej wytrzymać. Zalałem się gorz-kiemi łzami i z złamanem sercem cofnąłem się w cień. Musiałem opierać się o ściany domów by nie upaść i w ten sposób późno przyszedłem do domu.

Przepędziłem noe bezsennie. Na drugi dzień było jedynem mojem staraniem wyszukać człowieka w szarym surducie. Może uda mi się go wynaleźć i jakżeby to szczęśliwie się stało, gdyby on podobnie jak ja żałował tej przemiany. Kazałem Bendlowi, w którego spryt i zdolność wierzyłem, przyjść do pokoju— dokładnie określiłem mu tego człowieka w szarym surducie, który miał w swym ręku skarb, bez którego życie byłoby mi niemiłem i jedną, długą torturą. Powiedziałem Bendlowi otwarcie czas i miejsce gdzie go widziałem i dodałem dla dokładniejszego opisu następujące wskazówki: niechaj się dopyta o teleskop, o dywan złotem tkany, o namiot, a wreszcie o trzy wierzchowce, które to rzeczy w ścisłym związku, chociaż nie określiłem jakim, stoją z tajemniczym człowiekiem, wszystkim zdawał się on być nic nie znaczącym a jednak spotkanie

moje z nim wydarło mi spokój i szczęście mego życia.

Gdym mu to opowiedział, wyjąłem z szafy złoto i klejnoty. "Bendelu", przemówiłem do niego, "to co tu widzisz ułatwia bardzo często drogę i niemożliwe robi możliwem; nią skąp złota, idź i uraduj twego pana nowinami, na których spoczywa szczęście jego".

Poszedł. Późno i smutny powrócił do domu. Nikt z służby pana Johna, nikt z gości, gdyż był u wszystkich, nie mógł sobie przypomnieć człowieka w szarym surducie. Teleskop był u p. John, lecz nikt nie wiedział jakim sposobem, dywan, namiot były jeszcze na tem samem miejscu rozpostarte, służba chwaliła bogactwo swego pana, lecz żaden nie wiedział zkąd się wzięły te nowe przedmioty. Sam p. John cieszył się nabytkiem nie troszcząc się wcale o źródło; konie były na stajni u młodych panów, którzy na nich jeździli, a ci zachwycali się hojnością p. John, który im je darował. Otoż i wszystko czego się mogłem po starannych i drobiazgowych poszukiwaniach Ben-dela` dowiedzieć. Zasmucony i rozczarowany skinąłem, by mnie samego zostawił.

"Zawiadomiłem pana", rozpoczął znów Bendel, I "o moich staraniach, któro pana tak interesują. Pozostaje mi wypełnić jeszcze jedno polecenie, dane mi przez nieznajomą osobę dziś rano, gdym szedł na zwiady. Oto są właśnie słowa tego człowieka: "Powiedz pan panu Piotrowi Schlemihl, że nie ujrzy tu mnie więcej, jadę za morze. Lecz za rok jeden i dzień będę miał ten zaszczyt wyszukać go i osobiście zaproponować mu inną może przyjemniejszą zamianę.

Polecam się jego łaskawej pamięci i zechciej go pati zapewnie o mej wdzięczności". Zapytałem się o jego nazwisko, lecz on odpowiedział że pan go zna".

"Jak wyglądał ten człowiek?" zawołałem pełen przeczueia. Bendel opisał mi dokładnie człowieka w szarym surducie, słowo w słowo jak go poprzednio w swych poszukiwaniach opisywał.

"Nieszczęsny!" krzyknąłem załamując ręce, "wszak to on sam był". I jemu jak gdyby łuski z oczu opadły: "Prawda, to on był", mówił przestraszony, "a ja zaślepiony głupiec nie poznałem go i zdradziłem zaufanie mego pana".

Począł sobie gorzkie wyrzuty robić, płacząc rze-wnemi łzami, a jegó rozpacz wzbudziła we mnie politowanie. Musiałem go pocieszać i upewnić, że nie wątpię o jego wierności. Natychmiast posłałem go do przystani, by wyśledził zagadkowego Człowieka. Lecz w tym dniu odpłynęło wiele okrętów, zatrzymanych przeciwnemi wiatrami w różne strony świata, a siwy człowiek przepadł jak cień bez śladu.

Cóż pomogą skrzydła przykutemu żelaznemi łańcuchami? Taki pogrąży się w straszniejszą jeszcze rozpacz. Leżałem jak skąpiec Moliera zdala od ludzi przy mem złocie, przeklinałem tego, który mnie odosobnił od życia. Ściśle kryjąc moją tajemnicę, obawiałem się najostatniejszego z moich parobków, ? zdroszcząc mu równocześnie., gdyż on miał cień

i mógł wyjść na ulicę słońcem oświeconą. Przepędzałem dnie i noce w moim pokoju, a smutek i na chwilę moie nie odstępował.

Jeszcze jeden martwił się wraz ze mna, był to wierny Bendel, który nie przestawał się dręczyć wyrzutami, że zawiódł zaufanie swego dobrego pana i nie poznał tego, który mógł rozstrzygnąć o moim losie. Ja wcale go nie obwiniałem; w zdarzeniu tem widziałem tylko zagadkową i tajemniczą naturę nieznajomego.

Nie chcąc niczego zaniedbać, posłałem raz Bendla z kosztownym brylantowym pierścieniem do najsławniejszego malarza w mieście, którego zaprosiłem w odwiedziny. Przyszedł, oddaliłem służbę, zamknąłem drzwi i rozpocząłem mówić z malarzem wychwalając jego dzieła, wreszcie drżąco przystąpiłem do najważniejszej kwestyi, zastrzegłszy tajemnicę.

"Panie profesorze", mówiłem, "czy nie mógłbyś pan-wymalować cień człowiekowi, który w najnieszczęśliwszy sposób swój własny stracił na świecie?"— "Czy pan mówi o sztucznym cieniu?"—"O nim właśnie".—"Ale", pytał mnie dalej, "w jaki sposób, przez jaką niezręczność lub zaniedbanie stracił on własny cień?"—"W jaki sposóbu odparłem "to jest rzeczą obojętną" i kłamałem dalej: "człowiek ten zeszłej zimy był w Rossyi, przy nadzwyczajnem zimnie cień jego przymarzł do ziemi tak, że nie mógł go oderwać".

"Fałszywy cień, który moge wymalować" odpo-iedział profesor, "musiałby znów zniknąć przy najlżejszem poruszeniu—zwłaszcza u takiegc ezłowie*

ka, którego własny cień nie mógł się ostać, o ile to wnoszę z pańskiego opowiadania; kto nie ma cienia, niech się strzeże słońca, to jest najmędrsze i najpewniejsze". Powstał i oddalił się, patrząc na mnie przenikliwie, czego znieść nie mogłem. Upadłem na krzesło i zakryłem twarz rękoma.

Tak zastał mnie Bendel, gdy wszedł do pokoju. Widząc boleść moją chciał się cofnąć. Popatrzyłem na niego—uległem pod ciężarem mej rozpaczy, musiałem się z nia podzielić. "Bendelu!" zawołałem, "ty mój jedyny przyjacielu, który widzisz me cierpienia i je szanujesz, a nie dochodząc przyczyny w ciszy je podzielasz, pójdź do mnie i bądź mi najszczerszym przyjacielem. Nie zanikałem przed tobą skarbów złota, nie chcę też ukrywać w głębi mego smutku. Nie opuszczaj mnie. Widzisz mnie bogatym, hojnym, dobrym i sądzisz zapewne, że świat powinien mnie szanować, a jednak ja uciekam od ludzi, od świata i zamykam się samotny. Bendelu, świat już mnie osądził i odepchnął od siebie, a może i ty, gdy dowiesz się o mej tajemnicy, odwrócisz się: mam wszystko czego pożądam, ale.... o Boże!.... nie mam cienia!

"Bez cienia?" zawołał przestraszony i poczciwy chłopak łzami się zalał. "Biada mi, żem się urodził na to by służyć panu bez cienia!" Zamilkł, a ja ukryłem twarz w dłoniach.

"Bendelu", przemówiłem drżącym głosem, "dałem ci dowód mego zaufania, teraz możesz mnie zdradzić. Idź i rozpowiadaj". Widoczną walkę staczał z samym sobą, wreszcie rzucił mi się do nóg i pochwy

cił moją rękę ?e łzami w oczach: "Nie", zawołał, "cokolwiek świat o tem sądzi, ja nie moge mego dobrego pana dla cienia porzucić, postąpię sprawiedliwie, chociaż nie mądrze, zostanę przy panu, pożyczę mu mego cienia, pomogę w czem będę mogł, a tam gdzie nie potrafię, będę z panem płakać".

Rzuciłem mu się na szyję, dziwiąc się niezwyczajnemu uczuciu, gdyż byłem przekonany, że nie robi to dla złota.

Od tego czasu zmienił się trochę mój los i sposób prowadzenia życia. Nié potrafię opisać, jak uważającym i troskliwym był Bendel chcąc ukryć brak cieniu. Wszędzie był przedemną lub ze mną, wszystko przewidywał, zarządzał Środki ostrożności, a gdy niespodzianie groziło mi niebezpieczeństwo, zakrywał mnie swym cieniem, gdyż był większy i silniejszy odemnie. W ten sposób odważyłem się wejść między ludzi i odgrywać pewną rolę na świecie. Naturalnie musiałem okazywać różne fantazyę i dziwaczne humory, lecz byłem bogaty i wszystko bra. no za dobrą monetę; używałem szacunku i poważania, oddawanego raczej memu złotu aniżeli mnie. I spokojniej już oczekiwałem przyrzeczonej rocznicy odwiedzin tajemniczego nieznajomego.

Rozumiałem dobrze, że nie powinienem zostawać długo w miejscu, gdzie mnie widziano bez cienia i gdzie łatwo mogłem się zdradzić, lecz postanowiłem tutaj odbyć tylko próbę, by gdzieindziej łatwiej i pewniej się pokazać — ale spotkałem się z czemś, co na długi czas moją miłość własną łechtato, a w sercu człowieka zarzuca silną kotwricę.

Właśnie owa piękna Fanny, którą po raz trzeci spotkałem, zaszczyciła mnie swemi względami, nie przypominając sobie naszej pierwszej znajomości, gdyż teraz miałem rozum i dowcip. Gdy mówiłem, uważano i sam nie wiem w jaki sposób posiadałem sztukę prowadzenia łatwej i lekkiej rozmowy i kierowania nią. Wrażenie pięknej Fanny zrobiło ze mnie głupca, który od tej chwili z tysiącznym trudem fzedł za nią przez cienie i ciemności, gdzie tylko mogłem. Byłem zarozumiały i dumny jej względami, ale w żaden sposób mimo mych najszczerszych chęci nie mcgłem przenieść tego upojenia z głowy do serca.

Lecz pocóż cię nudzić tą zwykłą historyjką?—Ty sam opowiadałeś mi często o podobnych awanturkach innych ludzi. Do znanej ci komedyi, w której dobrowolnie grałem znaną i tak często opisywaną rolę, przyszła wcale niespodziewana katastrofa i dla niej i dla mnie i dla wszystkich.

Według przyjętego przezemnie obyczaju zaprosiłem całe towarzystwo wieczorem do ogrodu, z moją panią spacerowałem ręka w rękę w blizkości bawiących się gości i starałem się zabawiać ją rozmową. Patrzała skromnie przed siebie i lekko oddawała mi uścisk ręki; wtem niespodzianie księżyc wysunął się z za chmury — i ona obaczyła tylko swój własny cień. Zadrżała i zdziwiona patrzyła to na mnie, to na ziemię szukając mego cienia; jakie uczucia nią miotały widać było na twarzy i w ruchach i byłbym śmiechem wybuchnął, gdybym się sam nie przeląkł.

Pozwoliłem jej zemdleć, jak strzała przebiegiem pomiędzy gośćmi, dosięgnąłem drzwi, rzuciłem się do stojącego powozu i odjechałem do miasta, gdzie zostawiłem na moje nieszczęście przezornego Bendla. Ujrzawszy mnie, przestraszył się, jedno słowo wytłómaczyć mu wszystko. Natychmiast przyprowadzono konie pocztowe. Wziąłem z sobą tylko jednego służącego, przebiegłego lamparta, Pascala, który swą zręcznością umiał się zrobić niezbędnym, lecz

dzisiejszym wypadku nic wiedzieć nie mógł. Tejże nocy ujechałem mil trzydzieści. Bendei został by sprzedać mój dom i wziąć co najpotrzebniejsze. Gdy na drugi dzień mnie dogonił, rzuciłem mu się na szyję i przysięgłem nie popełnić już nigdy więcej podobnej niedorzeczności, lecz być na przyszłość przezorniejszym i roztropniejszym. Jechaliśmy dalej, za granice i góry, i dopiero po drugiej stronie olbrzymiego wału co mnie oddzielał od fatalnego miasta, skłoniłem się wypocząć po trudach podróży w mało udwiedzanem miejscu kąpielowem.

iv.

W mojem opowiadaniu muszę szybko przebiedz chwilę mego życia, przy której, ach, jakże chętnie zostawałbym jak najdłużej, gdybym umiał zakląć ducha wspomnień; lecz barwy, które go zdobiły

upiększyć go mogą, zblakły już teraz; w piersi mojej nie ma już oddźwięku cierpienia i szczęścia, rozkosznych marzeń i snów; napróżno biję o skałę.

już strumień ożywczej wody nie tryśnie, a Bóg mnie opuścił. Jakże odmiennie -jątrzę w te minione czasy!— Miałem w owem miejscu kąpielowem odegrać rolę rozsądnego, ale źle się wyuczyłem i jak amator jaki na scenie zapatrzyłem się w błękitne oczy zamiast uważać na sztukę. Rodzice, złudzeni grą, wszystkiego używają by kupno do skutku doprowadzić, a cała komedya kończy się wyszydzeniem, Otoż i wszystko, wszystko!—Teraz wydaje mi się to głupie i śmieszne i znów straszne, że mogłem sądzić to bogatem i szczerem, co było ułudnem i nizkiem. Maryo, gdym cię utracił płakałem tak samo jak teraz, gdy w mem sercu już cię nie ma. Czyż się tak postarzałem?— O smutny rozumie! Jeszcze jedno uderzenie serca z owych czasów, jeszcze jedną chwilę tego szału,— lecz nie! chcę być samotny na niezinierzoneni morzu, gorzkie fale smutku niechaj się toczą, a niech nic nie osładza kielicha goryczy.

Wysłałem Bendela ze złotem do miasteczka, by urządził dla mnie mieszkanie. Wydał tam dosyć pieniędzy, a na zapytania ciekawych odpowiadał dwuznacznie, co się stało powodem dziwnych wieści o mnie. Skoro dom urządził, przybył Bendel do mnie i wyjechaliśmy.

Może na milę przed tem miasteczkiem, w otwarłem polu zastąpiła nam drogę znaczna ilość świątecznie ubranych ludzi. Powóz stanął. Odezwała się muzyka, strzały moździerzowe i głośne okrzyki: wiwat!—przed drzwiczkami powozu stanął chór biało ubranych dziewcząt bardzo pięknych, lecz wszystkie gasły jak gwiazdy przy słońcu obok jednej. Wystą

piła.z grona ta śliczna, urocza postać zarumieniona, uklękła przedemną i podała mi wieniec z laurów i róż na jedwabnej poduszce, wyszeptawszy kilka słów o królewskim majestacie, miłości "i czci, których nie rozumiałem, ale ich dźwięk czarujący słodyczą i harmonią poił ucho i serce—zdawało mi się, że postać jej gdzieś już raz widziałem. Chór rozpoczął śpiew pochwalny o dobrym królu i o szczęściu narodu.

I cała ta scena, pomyśl tylko mój przyjacielu, odbywała się na otwartem, słońcem oświeconem miejscu. Ona klęczała przedemną o dwa kroki, a ja bez cieniu, nie mogłem przeskoczyć tego przedziału, by samemu uklęknąć przed tym aniołem. Ach, cóżbym nie ofiarował za cień w owej chwili! Musiałem wsunąć się głębiej do powozu by ukryć mój wstyd, obawę i rozpacz. Wreszcie Bendel się domyślił, zeskoczył z powozu, ja go zawołałem i dałem mu do ręki z mej szkatułki piękną diamentową koronę, która miała zdobić Fanny. Bendel przemawiał w imieniu swego pana, który podobnych ostentacyj ani może, ani też chce przyjmować; musiała tu zajść pomyłka; lecz niechaj mieszkańcy miasteczka przyjmą szczere podziękowanie. Wziął wieniec z poduszki położywszy natomiast koronę, podał z szacunkiem rękę klęczącej dziewczynie i gestem oddalił duchowieństwo, magistrat i deputacye. Nikt więcej nie został dopuszczony. Tłum się rozstąpił a konie rus?yły galopem po drodze upiększonej tryumfalnemi łukami. Moździeże jednak nie ustawały. Powóz zatrzymał się przed moim domem szybko wyskoczyłem i prze-

szedłszy tłum ludu, który pragnął mnie widzieć wszedłem do domu. Zebrani krzyczeli przed memi oknami wiwat, a ja kazałem rzucać garściami złoto. Wieczorem oświecono miasto dobrowolnie.

Nie wiedziałem jednak co to wszystko ma zna czyć i za kogo mnie biorą. Wysłałem Pascala na zwiady. Opowiedziano mu, iż nadeszły do miasteczka pewne wiadomości, że król pruski pod imieniem hrabiego jeździ po kraju; w jaki sposób poznano mego adjutanta, jak on siebie i mnie zdradził, jaka radość że jestem w miasteczku, wszystko to opowiadano mu szczegółowo. Wprawdzie przekonano się, że ja chcę moje incognito ściśle zatrzymać i że niesłusznie postąpiono uchylając przemocą zasłonę, ale gniew mój był tak dobrotliwy, tak pełen łaski—że zapewne musiałem im darować ich winę.

Memu nicponiowi sprawa ta wydała się tak komiczną, że swą rozmową napominając, upewniał ludzi w tem błędnem mniemaniu. Przedstawił mi sprawozdanie swe w tak śmieszny sposób, że mnie rozweselił, co go jeszcze bardziej ośmieliło. Czyż mam się przyznać? Pochlebiało mi bądź co bądź, że mnie uważano jako głowę ukoronowaną.

Kazałem przygotować ucztę na jutrzejszy wieczór pod drzewami otaczającemi mój dom i całe miasto na nią zaprosić. Tajemniczej sile mej sakiewki, usiłowaniom Bendela i Pascala powiodło się zwyciężyć jedyną trudność t. j. czas. Jest to rzeczą zaiste zadziwiającą., jak urządzono wszystko pięknie i bogato w kilku godzinach. Ten przepych i bogactwo, jak również sztuczne oświetlenie upewniły mnie zupeł

nie co do mej osoby. Nie miałem nic do zarzucenia, musiałem pochwalić moją służbj.

Juź się ściemniało. Goście poczęli się schodzie i zostali mi przedstawieni. Nie nazywano mnie już Waszą Królewską Mością, ale tytułowano mnie z wielką czcią i pokorą: Tanie Hrabio. Cóż miałem czynić? Dozwoliłem się tytułować hrabią i od tej chwili zostałem hrabią Piotrem. Wpośród ucztujących serce moje tęskniło tylko za jedną. Późno weszła, królowa pięknych ozdobiona też koroną na głowie. Skromnie towarzyszyła rodzicom i zdawała się nie wiedzieć o tem, że była najpiękniejszą. Zostali mi przedstawieni pan leśniczy, jego zona i córka. Umiałem starym wiele miłego i przyjemnego powiedzieć, lecz przed córką stanąłem jak żak szkolny i słowa uwię-zły mi w gardle. Wreszcie jąkając się poprosiłem ją by zaszczyciła tę ucztę rolą, której odznakę nosiła na czole. Zawstydzona prosiła mnie o zaoszczędzenie jej tego zaszczytu, a ja bardziej jeszcze zawstydzony złożyłem jej hołd, mój przykład był rozkazem dla reszty gości i każdy starał się chętnie go naśladować. Majestat, niewinność, gracya i piękność podały sobie dłonie, by z niej uczynić prawdziwą królowę tej uczty. Szczęśliwi rodzice Maryi sądzili, że dla ich przyjemności ją wyróżniałem, sam byłem pod wpływem nieopisanego szału. Wszystkie klejnoty, perły i diamenty, które niegdyś chcąc się pozbyć złota kupiłem, kazałem przynieść na dwu zakrytych półmiskach i poprosiłem królowę tego wieczoru rozdzielić to wszystko pomiędzy zebrane

panie i towarzyszki; podczas tego nieustannie rzucano złoto pełnemi garściami zebranemu ludowi.

Na drugi dzień rano odkrył mi Bendel w sekrecie, że od dłuższego czasu podejrzywał rzetelność Rascala, obecnie zyskał pewność. Wczoraj ukrywał Rascal dla siebie całe worki złota. "Pozwól", odrzekłem, "temu nicponiowi zatrzymać sobie tę zdobycz daję wszystkim, dlaczegóż jemu miałbym odmawiać? Wczoraj zasłużył mi się, w ogóle wszyscy ludzie, których przyjąłeś, dopomogli mi wesołej uczty swobodnie użyć.

Później nie wspominaliśmy o tem. Rascal został pierwszym z mych sług, gdyż Bendel był mi przyjacielem i powiernikiem. Przyzwyczaił się on do tego, moje bogaetwo uważać jako niewyczerpane i nie śledził źródła!—przeciwnie dopomagał mi w myśl moją trwonić złoto. O tym nieznajomym, bladym człowieku wiedział tyle, że tylko on mogł zdjąć ze mnie przekleństwo i że ja się jego obawiam, chociaż w nim pokładam całą nadzieję mego wyzwolenia. Zresztą i to, że byłem przekonany, iż ten blady człowiek może mnie wszędzie wyszukać, a móje poszukiwania na nic by się zdały.

Przepych mego przyjęcia i uczta utwierdziły z początku silnie wierzących mieszkańców miasta w ich powziętem mniemaniu. Wprawdzie wkrótce doniosły dzienniki, że podróż króla pruskiego była tylko bajką, lecz zostawszy raz królem, zostałem nim i później i to najbogatszym i najdostojniejszym, jaki jest na świecie. Nie wiedziano jednak gdzie moje królestwo; poczciwi ludziska nie widząc nigdy króla

zgadywali na chybił trafił — ale hrabia Piotr został na zawsze, bo istniał faktycznie.

Pewnego razu pojawił się pomiędzy gośćmi kąpielowemi kupiec, który zbankrutował by się zbogacić, używał on powszechnego szacunku i miał szeroki chociaż blady cień. Chciał on tu zaimponować swym majątkiem a nawet pójść o lepsze ze mną. Ja zwróciłem się do mego woreczka i wkrótce zapędziłem pana kupca w taką matnię, że chcąc uratować pozory, musiał po raz wtóry ogłosić bankructwo i szukać szczęścia za górami. W ten sposób pozbyłem się go. W okolicy tej wielu ludzi zrobiłem nicponiami i leniuchami!

Przy tej królewskiej rozrzutności i przepychu, który mi wszystkich jednał, żyłem w mym domu skromnie i samotnie. Jako zasadę życia przyjąłem ostrożność, pod żadnym pozorem nikt inny tylko Bendel mógł wchodzić do moich pokojów. Jak długo słońce świeciło siedzieliśmy obaj zamknięci, a nazywało się to: pan hrabia pracuje w swym gabinecie. Z tą pracą stały w związku częste kuryery konne, których po lada drobnostkę wysyłałem. Przyjmowałem tylko wieczorami bądź to w ogrodzie, bądź tez w salonie sztucznie przez Bendela oświeconym. Gdy wychodziłem strzegły mnie argusowe oczy dobrego Bendela, udawałem się tylko do ogrodu leśniczego, li tylko dla niej, gdyż serce moje pełne było miłości.

Ach, mój dobry Chamisso, spodziewam się, że nie zapomniałeś co to jest miłość! Zostawiam tu wiele tobie do uzupełnienia. Marya bytu rzeczywiście go-dną miłości, dobrą i pobożną. Byłem panem jej wyo

braźni, a w swej pokorze nie wiedziała, czem na to zasłużyła, że tylko na nią patrzałem i serce sercem płaciła z całą potęgą niewinnej duszy i pierwszej miłości. Kochała jak kobieta z zaparciem się siebie, pełna poświęcenia i ofiary, oddana tylko temu kto posiadł jej miłość, nie dbając czy przypłaci to życiem; czyli innemi słowy—kochała prawdziwie.

Ja zaś — ach co za okropne chwile — straszliwe! a jednak zasługujące bym pragnął ich powrotu—ileż razy płakałem na piersiach Bendela, gdym się po pierwszym szale opamiętał i przypomniał sobie, ja kim prawem ja, człowiek bez cienia, śmiem wyciągać świętokradzką rękę po tego anioła, okłamywać i okradać podstępem tę niewinną duszę! Postanawia łem wszystko jej wyznać, to znów przysięgałem uciec od niej, porzucić te miejsca, a po chwili płakałem gorzkiemi łzami i umawiałem się z wiernym Bende-lem, w jaki sposób miałem się z nią dziś wieczorem w ogrodzie leśniczówki zobaczyć.

Okłamywałem sam siebie, pokładając wielkie na dzieje w odwiedzinach nieznajomego i znów płakałem, gdym napróżno w to wierzyć usiłował. Obliczyłem dzień przybycia tego strasznego człowieka, gdyż on powiedział w rok i jeden dzień, a ja wierzyłem jego przyrzeczeniu.

Rodzice byli to dobrzy, uczciwi, starzy ludzie, kochający swą jedynaczkę. Mój stosunek zdziwił ich, gdy się o uim jako istniejącym dowiedzieli i nie wiedzieli, co mają robić z tym fantem, Poprzednio nie śnili nawet o tem, by hrabia Piotr myślał o ich dziecięciu, cóż dopiero by kochał i był kochanym

wzajemnie. Matka była wprawdzie na tyle zarozumiałą, by uznać możliwość połączenia i działać w tym kierunku; jednak zdrowy rozum starego ani przypuszczał coś podobnego. Oboje byli przekonani o mej czystej miłości ku Maryi—lecz nic innego czynić nie mogli, jak tylko modlić się za swem dzieckiem.

Przypomniał mi się list, który mam od Maryi z owych czasów. — Tak to jej pismo! Odpiszę ci go:

"Jestem słabem, nieroztropnem dziewczęciem, gdym mogła sądzić, że mój ukochany, dlatego że go bardzo, bardzo kocham, biednemu dziewczęciu nie zrobi nic złego. Ach, ty jesteś tak dobry, nieskończenie dobry, lecz nie gniewaj się na mnie. Nic dla mnie nie poświęcaj, nie chciej tego nawet; o Boże! ja mogłabym siebie znienawidzieć, gdybyś coś takiego uczynił. Nie—ty mnie bardzo uszczęśliwiłeś, ty nauczyłeś mnie kochać. Nie cofaj się!—wszak ja znam moje przeznaczenie, hrabia Piotr nie należy do mnie, on należy do świata. Chcę być dumną gdy usłyszę: to on był, to on zrobił, to on przedsięwziął, tam go uwielbiali, tu go ubóstwiali. Gdy o tem pomyślę, gniewam się na ciebie, że ty przy nierozsądnem dziecku zapomniałeś o twem powołaniu. Naprzód, nie cofaj się, gdyż myśl ta może mnie zrobić nieszczęśliwą, która tylko tobie tak wiele szczęścia, rozkoszy zawdzięcza. Czy nie wplotłam w twe serce laur i ro-żę, podobnie jak w wieńcu, który ci ofiarowałam? Ty na zawsze pozostaniesz w metu sercu, nie obawiaj się rozłączenia—umrę, ach! tak szczęśliwa, tak niewypowiedzianie szczęśliwa tylko przez ciebie".

Możesz myśleć jak mnie bolały podobne słowa. Powiedziałem jej, że nie jestem tym, za którego mnie uważają, jestem tylko bogatym ale nieskończenie biednym człowiekiem. Na mnie ciąży przekleństwo, które stanowi do czasu jedyną tajemnicę między nami, gdyż nie tracę nadziei, że uwolnię się z pod niego. I to tylko zatruwa me dnie, że mógłbym cię porwać z sobą w przepaść, ciebie, która jesteś jedynem niem światłem, jedynem szczęściem i jedynem sercem mego życia. Wówczas płakała znów nad mojem nieszczęściem. Ach, ona była tak dobrą, tak kochającą! By mi oszczędzić jednej łzy, byłaby się poświęciła.

Lecz daleką była ona od właściwego zrozumienia I mych słów, przeżuwała we mnie jakiegoś książęcia, zostającego na wygnaniu, a wyobraźnia malowała jej bohaterskie czyny ukochanego.

Pewnego razu rzekłem do niej: "Maryo, ostatni dzień przyszłego miesiąca może mój los zmienić i rozstrzygnąć— jeśli się tak nie stanie muszę umrzeć,! gdyż nie chcę cię nieszczęśliwą robić". Ona ukryła zapłakaną twrarzyczkę na mych piersiach. "Gdy się zmieni twój los, dość mi będzie twego szczęścia, żadnych praw nie mam—lecz gdy będziesz nieszczęśliwy, to dozwól mi dzielić twój smutek i bólu.

"Dziewczę, dziewczę, odwołaj twe nierozważne słowa—czyż ty wiesz jakie to nieszczęście, czy znasz to przekleństwo? Wieszże ty, kto jest twym ukochanym.... co on?... Czyż nie spostrzegasz mego kurczowego drżenia, a jednak muszę mieć przed tobą tajeni-nicę? Łkając padła mi do nóg i powtórzyła swą prośbę, potwierdzając ją przysięgą.

Do wychodzącego leśniczego przemówiłem, że jest noim zamiarem w najbliższym miesiącu oświadczyć |ię o rękę jego córki—określiłem ten czas, gdyż ogłoby się coś do tego czasu wydarzyć, co by płynęło na mój los. Niezmienną jest tylko moja liłość dla Maryi.

Poczciwy człowiek przestraszył się nie na żarty, dy usłyszał te słowa z ust hrabiego Piotra. Uścikał mnie i znów zawstydzony odstąpił. I zaczął owątpiewać, rozpoczął mówić o posagu, o zabez-lieczeniu przyszłości swej jedynaczki. Podziękowałem mu za przypomnienie. Potem powiedziałem mu e chciałbym w tej okolicy, gdzie jak się zdaje jeitem kochany, osiedlić się i spokojne życie, bez troski prowadzić. Prosiłem go, by wyszukał najpiękniejszych dóbr, wystawionych na sprzedaż i kupił je na imię swej córki, co do zapłacenia ugodzonej kwoty niech się do mnie zgłosi. W takich razach najlepiej ojciec jedynaczce może usłużyć. — Wiele imiał z tem do czynienia, gdyż wszędzie uprzedzał go jakiś nieznajomy, zakupując dobra za miliony.

Że zatrudniałem tem ojca—byłto podstęp w gruncie rzeczy, aby się go pozbyć i często nawet używalem przedtem podobnych wybiegów, gdyż muszę się irzyznać, że, był on troche naprzykrzony. Dobra matka była trochę głuchą i nie dbała tak dalece o zaszczyt zabawiania pana hrabiego.

Przyszła i matka, uszczęśliwieni prosili mnie, bym został dłużej tego wieczoru, ja nie mogłem i minuty pozostać, gdyż widziałem wschodzący księżyc — Czas naglił.

Na drugi dzień wieczorem poszedłem znów do Mai ryj. Zarzuciłem płaszcz na ramiona, kapelusz wsunąłem ua oczy i tak spotkałem moją. ukochana Gdy ranie ujrzała, mimowolnie zadrżała; i wówczas przypomniałem sobie tę straszliwą noc, gdym ongi wyszedł na miasto. To była ona. Lecz czy mnie poznała? Była cichą i zamyśloną—ja smutny i zbolały — wstałem z ławki. Ona rzuciła się w me ramiona płacząc. Poszedłem.

Od tego czasu spotykałem ją często zapłakana a w mej duszy ciemniej i ciemniej było — tylko ro dzice cieszyli się w niezamąconym spokoju. Rozstrzygający dzień przybliżał się, cichy i ponury jak czarna chmura. Wilia — zaledwie mogłem oddychaó Już poprzednio napełniłem kilka kufrów złotem, czekałem północnej godziny. — Wybiła.

Tak siedziałem, nie odwracając oczu od wskazówek zegara, liczyłem sekundy, minuty. Przy my mniejszym szmerze zrywałem ;się, tak zastał mnie dzień biały. Leniwo płynęły godziny, mijało południe, wieczór, noc; wskazówki się posuwały, a nadzieja więdła; wybiła jedenasta i nic się nie okazało, ostatnie minuty ostatniej godziny minęły i nic się nie okazało, uderzyła ostatnia sekunda i wpośród łez upadłem bez nadziei na łóżko. Jutro miałem— na zawsze bez cienia, prosić o rękę Maryi; niespokojny sen skleił nad ranem me oczy.

V.

Było jeszcze rano, gdy mnie zbudziła gwałtowna sprzeczka w przedpokoju. Słuchałem. — Beudel zabraniał wejść, Rascal przysięgał, że nie przyjmie żadnych rozkazów od równego sobie i uparł się wejść do mego pokoju. Poczciwy Bendel mówił mu, że gdyby te słowa doszły mych uszu straciłby tak korzystne miejsce. Rascal groził, że siłą wejdzie, gdyby wejść nie pozwolił.

Ubrałem się gniewny otworzyłem drzwi gwałtownie i krzyknąłem na Rascala: "Co chcesz łotrze.. odstąpił dwa kroki i zimno odpowiedział: "Prosić pana hrabiego okazać mi swój cień — słońce tak pięknie świeci".

Byłem, jak gdyby piorunem rażony. Trwało dość długo zanim znalazłem słowa. — "Jakim prawem ośmiela się służący swemu panu?... Przerwał mi spokojnie: "Służący może być uczciwym człowiekiem i nie chcieć służyć u pana bez cienia, uprąizani o zwolnienie z obowiązków". Musiałem inneo sposobu użyć. "Ależ Rascalu, kochany Rascalu, tóż cię naprowadził na podobną myśl, jak możesz ądzić?...." tym samym tonem co poprzednio odzekł: "Ludzie twierdzą, że pan nie masz cienia — ięc albo mi pan pokaże swój cień lub mnie uwolni". Bendel, blady i drżący, lecz zimniejszy odemuie, at mi znak, uciekłem się więc do złota, które wszytko łagodzi—lecz i to straciło swą wartość — mi-

cil mi pod nogi: "od człowieka bez cienia nic nié przyjmuję". Odwrócił się, nasadził kapelusz na głowg, zaświstał piosneczkę i zwolna opuścił pokój. Stałem wraz z Bendelem jak skamieniały, bez myśli i ruchu.

Z śmiercią w duszy, szedłem dotrzymać mego słowa do leśniczówki, szedłem jak zbrodniarz. Wstąpiłem do altany, ochrzczonej mojem nazwiskiem gdzie jak zwykle miano mnie oczekiwać. Matka swobodna i wesoła pierwsza mnie powitała. Marya! siedziała, piękna i blada, jak pierwszy śnieg, który pocałunkiem darzy kwiaty na jesieni a wkrótce! w gorzką wodę się zamienia. Leśniczy, z listemr w ręku chodził niespokojny i snać się przezwycię żał, gdyż naprzemian bladł i czerwieniał na swej spokojnej twarzy. Przystąpił do mnie, gdy wszeł] dłem i jąkając się prosił o chwilę rozmowy sam nasam. Zapraszał mnie na przechadzkę w miejsce! gdzie słońce świeciło — milcząco usiadłem i nastało! długie milczenie, którego nie śmiała przerwać zwykle gadatliwa matka. I

Leśniczy nierównym i niespokojnym krokiem mierzył przestrzeń altany, po chwili stanął, popatrzyli na list i na mnie i zapytał: "Panie hrabio, czy rzeł czywiście znasz pan Piotra Schlemihla?" Milczałem-"jest to człowiek zacny i szczególnych zdolności"! oczekiwałem odpowiedzi. — "A gdybym ja sam był owym człowiekiem?"—"Któremu" dodał stary gwałtownie, "brakuje cienia!" — "Ach moje przeczucia moje przeczucia!" krzyknęła Marya, "już od dawna wiem, że on nie ma cienia", i rzuciła się w ramio

na matki, która przestraszona tuliła ją do siebie, wyrzucając jej tajemniczość. Ona jednak, jak Are-thuza, zamienioną została w łzy, które przy moie Ii słowach, obficiej płynęły a gdym się chciał do niej przybliżyć w gwałtowne łkanie przechodziły.

"I pan", wołał leśniczy, "pan z niesłychaną bezczelnością ośmieliłeś się oszukiwać i ją i nas; i pan mówisz, że ją kochasz, patrz jak płacze. To okropne, straszne!"

Straciłem do tego stopnia przytomność umysłu, że jak szalony mówić począłem: W końcu jest to tylko cień, można i bez niego żyć i nie warto tyle hałasu robić. Lecz bezpodstawność mych słów musiałem sam uznać w zupełności, gdyż umilkłem nie doczekawszy się odpowiedzi. Dodałem tylko: "Co się raz straciło, można drugim razem odzyskać."

Rozgniewany leśniczy przemówił. — "Przyznaj się pan natychmiast w jaki sposób straciłeś cień?" I znów musiałem skłamać: "Razu pewnego niezgrabny człowiek nadeptał mój cień i zrobił w nim dziurę — dałem go więc naprawić, gdyż złoto wiele może, miałem go wczoraj otrzymać". "Bardzo dobrze mój panie", odpowiedział leśniczy, "pan starasz się

moją córkę, inni również, jako ojciec mam prawo

obowiązek czuwać nad jej losem, daję wrięc panu trzy dni czasu, byś się wystarał o cień ; przyjdzie pan do nas za trzy dni z dobrym cieniem, mile przyjętym zostaniesz; w przeciwnym razie czwartego dnia — to ja mówię Panu — córka moja zostanie żoną innego".—-Chciałem kilka słów powiedzieć Maryi, lecz ona silniej jeszcze tuliła się z płaczem do

ttatki, a ta skinęła mi, bym wyszedł. Oddaliłem się i zdawało mi się, że cały świat zamyka się za mną.

Usunąwszy się z pod opieki Sendela, poszedłem jak szalony między lasy i góry. Pot kroplami padał z mego czoła, głuche łkanie rozrywało mi piersi, w głowie czułem szum nieustanny.

Sam nie wiem jak długo to trwało, w tem na łące któś chwycił mnie za ramię. — Stanąłem i obejrzałem się — przedemną stał człowiek w szarym surducie, podobnie jak i ja zdawał się być zmęczonym. I przemówił natychmiast:

"Zapowiedziałem moją wizytę na dziś, jednak pan mnie nie oczekiwałeś. Wszystko da się naprawić, przyjmij pan tylko moją radę, otrzymasz twój cień i wrócisz do leśniczówki szczęśliwy; Rascala, który pana zdradził i o pańską narzeczone się stara biorę na siebie, dojrzał już dla mnie".

Stałem jak senny.— "Pan miałeś przyjść dzisiaj?" Przypominałem sobie dzień naszego pierwszego spotkania i rzeczywiście nieznajomy miał słuszność, ja przerachowałem się. Prawą ręką zacząłem szukać sakiewki — on odgadł moją myśl, odstąpił dwa kroki i rzekł:

"Nie panie hrabio, sakiewka pozostaje w bardzo dobrych rękach, zatrzymaj ją pan". — Patrzałem zdziwiony na niego, on mówił dalej : "Upraszam tylko o małą pamiątkę, bądż pan tak dobry i podpisz oto tę karteczkę". Na pergaminie były następujące słowa:

"Na mocy mego własnoręcznego podpisu, zapisuje właścicielowi tej karteczki moją duszę po mej naturalnej śmierci".

Milcząco spoglądałem to na karteczkę, to znów na nieznajomego.—Podczas tego człowiek w szarym surducie umaczał nowe pióro w krwi, która z mego zranionego kolcem palca ciekła i podał mi.

"Kto pan jesteś?" zapytałem. "Cóż to ma dorzeczy", brzmiała odpowiedź, "czyż pan nie widzisz? jestem biedakiem, coś trochę zarywającym na uczonego i fizyka, który lichą nagrodę otrzymuje od swych przyjaciół oddając im wielkie usługi, a na ziemi nie pragnie innej nagrody, jak trochę pobawić się eksperymentami — lecz podpisz pan. Na prawo, Piotr Schlemihl".

Przecząco ruszyłem głową i rzekłem: "Daruj pan, lecz nie podpiszę". — Nie", powtórzył zdziwiony, "i dla czegóż nie?n

"Jest to rzeczą wątpliwej wartości oddawać moją duszę za cień".—"Tak?!" powtórzył, "wątpliwą rzeczą", i głośno się zaśmiał. "A jeśli mi wolno zapytać, co tez za stworzenie jest dusza? Czy widziałeś ją pan? i cóż myślisz z nią począć, gdy umrzesz? Powinien się pan cieszyć, że znalazłeś amatora na tak wątpliwy spadek, który płaci za życia twego za to zagadkowe X., ową galwanizującą siłę i czynność, czy też, inne podobne głupie określenia problematycznego bytu duszy — dając ci w zamian twój własny cień, za pomocą którego spełnią się twe wszystkie życzenia i tę biedną, ko-

emjąw cię istotę wyrwiesz z rąk podłego RascaIa. — Najlepiej zobacz pan sam całą tę historyę, pożyczam ci czapkę niewidkę", (wyciągnął coś z kieszeni, "pójdziemy obydwa do leśniczówki".

Muszę się przyznać, że wstydziłem się być wyśmianym przez tego człowieka. Nienawidziłem go serdecznie i zdaje mi się, że ta moja osobista nienawiść bardziej mnie wstrzymywała od podpisu, aniżeli zasady i przesądy. Również wstrętną była mi myśl, pójść do leśniczówki w jego towarzystwie. Oburzałem się myśląc, że ta poczwara, ten drwiący szatan z uśmiechem miał wejść pomiędzy dwa zbolałe i skrwawione serca. Godziłem się z mym losem, jako wyższem przeznaczeniem i zwracając się do mego towarzysza rzekłem:

"Sprzedałem panu mój cień za sakiewkę wielkiej wartości, teraz żałuję tego, gdy można cofnąć tę zamianę zgodzę się z miłą chęcią". Przecząco poruszył głową i zachmurzył się. Ja mówiłem dalej: "Jeśli nie — nic nie sprzedam więcej i nie podpiszę choćby za cenę mego cienia. Również nie zgadzam się na wzięcie czapki niewidki, a gdy pan w inny sposób ze mną zgodzić się nie możesz — więc żegnam pana".

"Przykro mi, panie Schlemihl, iż pan tak uporczywie odrzucasz korzystny dla pana interes. Może kiedyindziej będę szczęśliwszy. Do widzenia!-; A propos, pozwól mi pan przekonać go, że rzeczy które ja kupuję, umiem przechowywać".

I natychmiast wyciągnął z kieszeni mój cień, zty rznie rozpostarł go na ziemi obok siebie i pomiędzy

dwoma cieniami zrobił kilka kroków. Mój Cień był mu posłuszny na każde skinienie.

Gdy po tak długim czasie, ujizałem mój biedny cień w służbie tego wstrętnego mi człowieka zalałem się gorzkiemi łzami, gdyż cień mój mógł mi wrócić szczęście i spokój. Obrzydliwy ten człowiek dumny był z swego i mego cienia i powtórzył swą propozycyę:

"Jeszcze go możesz otrzymać, jedno posunięcie pióra i wyratujesz Marya ze szpon tego łotra, będzie w twych ramionach — jeden podpis". Rozpłakałem się znów, ale odwróciłem się i skinąłem na niego by się oddalił.

Bendel, który idąc moim śladem, przyszedł w tej chwili i ujrzał mój cień u tego człowieka, postanowił choćby przemocą odebrać go, a unikając półsłówek groźno powtórzył swe żądanie. Ten zamiast odpowiedzi, odwrócił się i poszedł. Wówczas porwał Bendel cierniową laskę, którą trzymał w ręku i idąc w ślad za nieznajomym począł go okładać kijami, żądając wydania cienia. Ten, jak gdyby przyzwyczajony do podobnego postępowania, schylił głowę, podniósł ramiona i milczkiem szedł dalej łąką uprowadzając nietylko mój cień ale i wiernego sługę. Długo jeszcze słyszałem głuche tętno i głosy, aż z oddaleniem wszystko ucichło. Byłem samotny wraz z mojem nieszczęściem jak przed chwilą.

vi.

Łzy nie dające się powstrzymać ulżyły memu sercu, lecz nie widziałem żadnych krańców mego s mut-

ku, żadnej drogi wyjścia, żadnego celu i lubowałem się w truciznie, którą mi podał nieznajomy. Gdym przywołał przed oczy obraz Maryi, to dziecię słoi kie, ukochane, blade i w łzach przy ostatniem naszem widzeniu, gdziem doznał tyle upokorzenia — to równocześnie nasuwała mi się wstrętna i bezczelna twarz Kascala. Chciałem uciec od tego widoku, szybko szedłem dalej, w głąb puszczy, ale obraz ten nieustannie mnie prześladował i bez tchu padłem na ziemię, rosząc ją mojemi łzami.

I wszystko dla braku cienia! I jedno pociągnięcie pióra a zyskałbym go. Rozmyślałem nad pro-pozycyą nieznajomego i nad moją odmową. Pusto w duszy, nie umiałem sądzić zdrowo ani pojmować dokładnie.

Tak minął jeden dzień. Zaspokoiłem mój głód dzikiemi owocami, moje pragnienie w strumyku i przepędziłem noc pod drzewem. Mokry ranek przebudził mnie z ciężkiego snu. Bendel musiał zapewne stracić mój ślad i cieszyłem się tą myślą. Nie chciałem wracać między ludzi, przed któremi jak zwierz leśny uciekałem. Tak przeżyłem trzy długie dni.

Rano czwartego dnia siedziałem na skale wśród piaszczystej równiny, grzejąc się w promieniach słońca od tak dawna unikanych. Pogrążony w mym smutku siedziałem. Wtem usłyszałem lekki szelest, przestraszony obejrzałem się w około, nic nie spostrzegłem; lecz na piasku wśród promieni słońca zobaczyłem sunący się cień, podobny do mego, który zdawał się być bez pana.

poczułem nieprzepartą chęć zdobycia tego cienia, pomyślałem sobie, że cień sen szuka zapewne pana, ja chcę nim zostać, gdyby mi się udało wstąpić na kończyny nóg cienia zostałby przy mnie i z czasem by się przyzwyczaił. Skorzystałem więc szybko.

Cień, widząc moje usiłowania począł uciekać, rozpoczęła się gonitwa, a pragnienie zdobycia cienia i wyjścia z fatalnego położenie było mi dostatecznym bodźcem. On uciekał w kierunku lasu, tam musiałem go zgubić — widziałem to, strach mnie ogarnął, moje pragnienie się wzmogło, nie biegłem ale leciałem—widocznie doganiałem cień, gdyż przestrzeń zmniejszała się coraz bardziej. Wtem cień stanął nagle i zwrócił się do mnie. Gwałtownie rzuciłem się naniego, jak lew na swą zdobycz — lecz niespodzianie natrafiłem na opór fizyczny. Uczułem silne razy.

Przestraszony porwałem w pół niewidzialną istotę, przycisnąłem do siebie i padłem twarzą do ziemi; poczułem jednak pod sobą ciało człowieka, który dopiero teraz stał się widzialnym.

Całe to zdarzenie teraz zrozumiałem. Człowiek ten miał na głowie gniazdo robiące niewidzialnym człowieka, ale nie cień jego. Wzrokiem szukałem tego talizmanu, zobaczyłem gniazdo, skoczyłem i porwałem moją zdobycz. Niewidzialny, bez cieniu trzymałem gniazdo w ręku.

Człowiek, którego rzuciłem na ziemię, podniósł się i zaczął szukać szczęśliwego zwycięzcy, lecz nia ujrzał go ani na szerokiej płaszczyźnie, ani też jego cienia, napróżno nasłuchując szmeru lub szelestu.

Nie spostrzegł on poprzednio, źe byłem bez cienia więc się tez tego nie mógł domyśleć. Gdy się przekonał, że zginął wszelki ślad, wyrywał sobie włosy i głośno rozpaczał. Uzyskany skarb dozwolił mi zadość uczynie` mym, chęciom i pragnieniom i wejść między łudzi. Nie brakło mi też na upozorowaniu mego rabunku a raczej, nie potrzebowałem tego, gdyż uchodziłem szybko z tego miejsca, a rozpaczliwe krzyki długo brzmiały mi w uszach.

Pragnąłem jak najprędzej dostać się do leśniczówki i naocznie się przekonać o słowach znienawidzonego; nie wiedziałem jednak gdzie się znajduję, wstąpiłem więc na pagórek i zobaczyłem tuż pod memi nogami miasteczko i ogród leśniczówki. Serce biło mi gwałtownie, płakałem, lecz innemi łzami, ja miałem ją ujrzeć. — Gnany obawą szybko dążyłem naprzód. Przeszedłem niewidzialny obok kilku wieśniaków wracających z miasta. Mówili oni o mnie, Rascalu i leśniczym, nie chciałem ich słuchać szedłem naprzód.

Wchodzę do ogrodu, dreszcze oczekiwania rozrywają mi piersi — tuż obok zdało mi się słyszeć śmiech dziki, zadrżałem, obejrzałem się do koła nie dostrzegłem nikogo. Szedłem naprzód, zdawało mi się słyszeć tut obok mnie kroki ludzkie, lecz nic nie spostrzegłem,! byłem zdania, że słuch mnie myli. Było jeszcze rano, w altanie hrabiego Piotra nikogo nie było, wszędzie pustki, przeszedłem ogród wzdłuż i wszerz i zbliżyłem się do domu mieszkalnego.

Ten sam szelest towarzyszył mi. Zastraszony i pełen obawy siadłem na ławic oświeconej słońcem. I znów zdawało mi się słyszeć dziwny i niemiły śmiech. Wtem kluczem otworzono drzwi i leśniczy z papierami w ręku wyszedł z domu. Dostałem zawrotu głowy, spojrzałem, nieznajomy siedział obok mnie śmiejąc się obrzydliwie, czapką niewidką przykrył mnie również, a oba cienie, mój i jego w zgodzie leżały na ziemi. W ręku trzymał pergaminową kartę i podczas gdy leśniczy chodził tam i napowrót po altance, człowiek ten w szarym surducie nachylił się ku mnie i szeptał następujące słowa:

"Przecież przyjąłeś pan moje zaproszenie i otoż obaj siedzimy razem. To mnie cieszy ! A teraz oddaj mi pan moje gniazdo, zbyt jesteś uczciwym człowiekiem byś je przy sobie zatrzymał — nie dziękuj mi, upewniam pana, że z miłą chęcią pożyczyłem je panu".—Wziął mi je z ręki bez oporu, schował do kieszeni i zaśmiał się tak głośno, że leśniczy się odwrócił. — Siedziałem skamieniały.

"Musisz pan przyznać", mówił dalej, "że czapka jest o wiele praktyczniejszą, ukrywa nie tylko człowieka, ale i cień jego, i innych, gdy się ma ochotę zabrać towarzyszów".—Znów się zaśmiał. "Uważaj dobrze, Schlemihlu, na co nie chciałeś przystać po dobremu, musisz przyjąć z konieczności. Sądziłem że wykupisz swój cień, ożenisz się z narzeczoną (jest jesze dosyć czasu), a Pascal wisieć będzie na szubienicy, co łatwem będzie póki są sznury. — Posłuchaj mnie, dodam ci czapkę jeszcze".

Przyszła matka i zaczęto rozmawiać. — "Cóż tam Marya ?" — "Płacze." — "Głupie dziecko, już trudno zmienić! - "Tu prawda, ale tak prędko oddawać ją drugiemu—mężu, ty okrutnie postępujesz z swem dzieckiem". — "Wcale nie, to ty fałszywie sądzisz. Gdy Marya, zanim osuszy swe łzy, ujrzy się żoną bogatego i szanowanego człowieka, to smutek jej zda się snem i będzie Bogu i nam dziękować, zobaczysz!" — "Daj to Boże". — "Posiada ona wprawdzie piękny majątek, lecz po tej nieszczęśliwej historyi z tym awanturnikiem, czy sądzisz, że się trafi co lepszego od pana Bascala? Czy wiesz jaki to majątek posiada pan Eascaî? Za dobra w tej okolicy wypłacił gotówką sześć milionów. Miałem sara kontrakta w ręku. Prócz tego ma weksel na imię pana Tomasza John na trzy i pół miliona. — "Dużo musiał nakraść". — "Cóż to znów nowego! Oszczędzał tam, gdzie bezmyślnie trwoniono". — "Ależ ten człowiek nosił liberyę". — "Ach to głupstwo! Ale ma cień nienaganny".— "Masz słuszność, a jednak".

Człowiek w szarym surducie śmiał się, patrząc rai w oczy. Drzwi się otworzyły i weszła Marya. Opierała się na ręku pokojówki, ciche łzy spływały po je bladych policzkach. Siadła na fotel dla niej już przygotowany, a ojciec usiadł obok niej na krześle i przemówił do niej z czułością :

"Jesteś mojem dobrem kocbanem dzieckiem, będziesz więc rozsądną i nie zasmucisz twego ojca, który tylko twego dobra pragnie ; rozumiem doskonale moje dziecko, że ostatnie dni musiały wpłynąć na twe usposobienie, lecz uniknęłaś szczęśliwie

grożącego ei niebezpieczeństwa. Zanim odkryliśmy jego podły charakter, kochałaś go, widzisz Maryo, ja wiem o tem i nie robię ci zarzutu. Ja sara go kochałem, póki sądziłem go wielkim panem. Teraz widzisz, jak się wszystko zmieniło. Wszak każdy pies ma cień, a mąż mego jedynego dziecka... — Nie ty nawet o nim myśieó nie powinnaś. — Słuchaj Maryo, teraz stara się o twą rękę człowiek, który nie obawia się słońca, bardzo poważany, wprawdzie nie jest żadnym księciem, ale uia dziesięć milionów, dziesięć razy więcej aniżeli twój posag wynosi, człowiek ten uszczęśliwi ciebie moje dziecko. Nie odpowiadaj, nie odrzucaj jego starań, nie sprzeciwiaj się mej woli, badź moją dobrą, posłuszną córką. Przyrzecz mi, że przyjmiesz pana Rascala. — Powiedz, czy chcesz mi to przyrzec?

Odpowiedziała ledwie słyszalnym głosem: "Janie mam woli, żadnego życzenia na ziemi. Niech się to stanie, co ojciec sobie życzy. Równocześnie zaanonsowano pana Rascala i wszedł bezczelnie. Marya zemdlała. Znienawidzony mój towarzysz szeptał mi w ucho: "I pan możesz to ścierpieć? Cóż płynie w żyłach pana?" Szybkim ruchem zranił mi lekko rękę, krew płynęła, a on mówił dalej: "Rzeczywiście, to krew czerwona!—No podpisz panw. Pargamin i pióro trzymałem w ręku.

VII.

Pozostawiam twemu osądzeniu tę sprawę, kochany Chamisso i nie chcę się uniewinniać. Długi czas

surowo badałem siebie, gdyż robak wyrzutów zagnieździł się w mem sercu. Chwila ta życia mego stała mi ciągle przed oczyma i nie mogłem na nią inaczej patrzeć tylko zwątpiałym wzrokiem, z pokorą i boleścią. — Mój kochany przyjacielu, kto raz lekkomyślnie odstąpi z prawej drogi, nie opatrzy się a już wszedł na boczne ścieżki i drożyny, które wiodą go dalej i dalej z drogi, napróżno spogląda na gwiazdy przewodnie co błyszczą na niebie, musi iść dalej w przepaść i siebie poświęcić na ofiarę Nemezis. Raz zbłądziwszy i obarczony przekleństwem, samowiednie wmieszałem się przez miłość w losy innej istoty; coż mi pozostawało, jeśli nie przybyć z pomocą tam, gdzie posiałem zniszczenie? Gdyż ostatnia godzina wybiła. — Nie sądź tak źle

mnie, mój Adalbercie, bym uważał jakąkolwiek cenę za wysoką i bym skąpił czegokolwiek co mojem nazywam. — Nie Adalbercie, lecz nienawidziłem z Całej duszy tego tajemniczego człowieka. Może niesłusznie go sądziłem, lecz wszelka z nim styczność była mi wstrętną. — I tu, jak to często w mojem życiu ale i w historyi świata się zdarza, zamiast czynu nastąpił wypadek. Później pogodziłem się sam z sobą. Nauczyłem godzić się z koniecznością, a czy fakt spełniony nie jest zarówno z zaszłym wypadkiem jej właściwą cechą? Potem musiałem uznać tę konieczność, jako mądre zrządzenie losu, które wszędzie istnieje, a gdzie niy odgrywamy tylko rolę kółeczek popychanych, kierujących

i kierowanych ; co się ma stać, musi się stać; co ma być, stanie się siłą tego zrządzenia, które czczę

w rnein przeznaczeniu i tych ludzi, którzy ze mną połączeni byli.

Sam nie wiem było li to wysileniem duszy, pod wpływem tak silnych wzruszeń, czy tez wyczerpaniem sił fizycznych, które w ostatnich dniach osłabnąć musiały, czy tez rozdrażnieniem z powodu przymusowego sąsiedztwa tego szarego straszydła; dość, że w chwili gdy miałem podpisywać zemdlałem i długi czas spoczywałem prawie w objęciach śmierci.

Przekleństwa i hałas tupających nóg były pierwszemi dźwiękami, które doszły mych uszu, gdym odzyskiwał przytomność; otworzyłem oczy, było już ciemno, mój znienawidzony towarzysz złorzecząc był przy mnie. "Czy nie postąpiłeś pan sobie jak stara baba! — Powstań pan i spełń coś postanowił, czy też namyśliłeś się inaczej i wolisz cierpieć?" Z trudnością podniosłem się, z ziemi, na której leżałem, i milcząco rozglądnąłem się—było już późno, z oświeconych okien leśniczówki biło jasne światło, a muzyka ochoczo przygrywała, kilka par gości spacerowało po ogrodzie. Jedna z nich zbliżyła się i usiadła niedaleko nas na ławce, gdzieśmy poprzednio siedzieli. Rozmawiano o połączeniu się bogatego Rascala z córką domu dzisiejszego poranku.—A więc stało się.

Ręką zrzuciłem czapkę nieznajomego, który zniknął i milcząco przez najgłębsze cienie drzew, obok altany hrabiego Piotra spieszyłem do domu. Niewidzialnie towarzyszył mi nieznajomy, prześladując ostremi słowami. "Czy takie to podziękowanie pana o słabych nerwach za cały dzień pielęgnowania?

I pocóż było grać rolę głupca? Dobrze, mój panie uparty, uciekaj pan przedemną, lecz jesteśmy nierozdzielny Pan masz moje złoto, a ja cień pański; to nam nie da spokoju! — Czy słyszał kto, by cień porzucił swego pana? To też i pański ciągnie mniej ku panu, póki go nie posiędziesz a ja się jego nie pozbędę. Co pan zaniedbałeś z własnej woli, mu sisti niestety za późno, zrobić z nudów i przeżycia; nie ujdziesz przeznaczeniu". W tym tonie mówił nieustannie, napróżno uciekałem, był zawsze przy mnie i szyderczo mówił o złocie i cieniu. Sam nie umiałem myśleć. I

Przez puste ulice szedłem do domu. Gdy zobaczyłem mój dom, nie mogłem go poznać, po za wybitemi szybami nigdzie światła nie było. Drzwi były zamknięte, służba ulotniła się. On głośno się roześmiał obok mnie: "Tak, to tak! lecz swego Bendela znajdziesz w domu, przyprowadzono go one gdaj do domu tak zmęczonego, że pewnie się nie ruszył". I znów się zaśmiał. "Ten dopiero rozpowie panu historyę! — A teraz, dobranoc na dzisiaj,! wkrótce się zobaczymy!"

Zadzwoniłem powtórnie, okazało się światło, Bendei nie otwierając pytał kto dzwoni. Gdy ten dobry człowiek mój głos usłyszał, zaledwie mogł powstrzymać swą radość, otworzył drzwi i uściskaliśmy się serdecznie. Znalazłem go zmienionym, byli słaby i blady, moje włosy posiwiały przez ten czas Poprowadził ranie przez zniszczone i opustoszałe! pokoje, do jednego zaszanowanego, przyniósł jadła i napoju, siedliśmy, a on wybuchł znów płaczem

Opowiada! mi, że idąc za owem suchem straszydłem, które mój cień posiadało, zatracił mój ślad i ze znużenia upadł, a poźniej gdy mnie nie mógł odszukać, zmęczony wrócił do domu, gdzie wkrótce wzburzony przez Rascala motłoch napadł mój dom, powybijał okna i cieszył ie zniszczeniem. Tak postąpili z swym dobroczyńcą. Miejscowa policya rozkazała jako podejrzanemu w przeciągu godzin opuścić miasto. Do tego co już wiedziałem o Rascala ślubie i bogactwie, Bendel wiele rzeczy uzupełnił. Ten podły człowiek musiał wiedzieć od samego początku o mej tajemnicy, przyciągnięty jak się zdaje złotem, zaraz w pierwszej chwili miał klucz dorobiony do szafy ze złotem i już wówczas miał majątek, którego nie pragnął obecnie powiększać.

To wszystko opowiadał mi Bendel z łzami w oczach i cieszył się, że mnie widział, że znów byłem przy nim i że znoszę spokojnie i odważnie nieszczęście, które mogło mnie powalić. Rozpacz moja zmieniła mnie zupełnie. Widziałem moją olbrzymią niedolę, łzy me już wypłakałem, żaden krzyk rozpaczy nie mógł się wyrwać, gdyż zimny i obojętny czekałem nowych nieszczęść z odkrytą przyłbicą.

"Bendelu," przemówiłem, "wiesz o mem przeznaczeniu. Ciężka ta kara nie jest bez winy. Ty niewinny człowiecze nie powinieneś dłużej cierpię twój los z moim łączyć, ja tego nie chcę, odjeżdżam w tej chwili, osiodłaj mi konia, odjadę sam, ty zostaniesz. Muszą tu gdzieś być kufry złotem napełnione zatrzymaj je dla siebie. Samotny rzucę się w świat; a gdy szczęsne chwile dla mnie zaświtają,

wówczas przypomnę się tobie, gdyż często ptaka. Jem w twych szczerych i wdzięcznych objęciach w chwilach smutku i goryczy".

Z smutkiem posłuchał ten poczciwiec ostatniego mego rozkazu, ja zostałem głuchym na jego prośby i przedstawienia, ślepym na łzy jego ; przyprowadził mi konia. Raz jeszcze uścisnąłem płaczącego, siadłem na konia i w cieniach nocy porzuciłem grób mogo życia, nie dbając o drogę, gdyż na całej ziemi nie miałem żadnego celu, żadnego życzenia, żadnej nadziei.

VIII.

Wkrótce przyłączył się do mnie jakiś podróżny i idąc obok mego konia czas dłuższy prosił o pozwolenie złożenia swego płaszcza na grzbiet mego wierzchowca, milcząco zezwoliłem na to. Z lekkim ukłonem podziękował za grzeczność, chwalił mego konia, wysławiał bogactwo i potęgę bogaczów i sam już nie wiem jakim sposobem rozpoczął monolog, którego zostałem jedynie słuchaczem.

Rozwijał swe zapatrywania na świat i życie, i bardzo szybko zeszedł na metafizykę, która ma wynaleźć słowo rozwiązujące wszelkie wątpliwości. Postawił jasno tę kwestyę i przystąpił do jej rozwiązania.

Ty wiesz mój przyjacielu, że mam to przekonanie, iż nie jestem zdolny do filozoficznych odgadnień, chociaż słuchałem filozofów różnych szkół, i że zu-

pełnie zarzuciłem tę gałęź wiedzy; zostawiałem od tego czasu wiele rzeczy naturalnemu przebiegowi, wiele wiedzieć i rozumieć nie pragnąłem i jak to mi sam radziłeś zawierzałem memu wewnętrznemu głosowi, krocząc, o ile to w mej mocy było, własną drogą. Otoż zdawało mi się, że ten mistrz rozumowania stawia swój budynek z wielką zdolnością i że ou sam w sobie miał siłę, trwałość i przekonywającą konieczność logiczną. Lecz ujrzałem w tej budowie braku tego, czego szukałem i w ten sposób podziwiałem tylko sztukę, której wykończenie tylko oko radowało; słuchałem z przyjemnością tego człowieka, gdyż absorbował on moją uwagę i dozwalał zapominać o cierpieniach, i gdyby tak duszę jak rozum zainteresował, byłbym się na to zgodził z chęcią.

Tymczasem czas upływał i nieznacznie zajaśniała jutrzenka, przeląkłem się, gdym ujrzał rozwijające się bogactwo barw i światła wschodzącego słońca a o tej porze gdy wszystko cieniem się cieszy, ja nic miałem żadnego schronienia, żadnej ucieczki w odkrytej okolicy! I nie byłem sam! Spojrzałem na mego towarzysza i zadrżałem. — Był to człowiek w szarym surducie.

Uśmiechał się widząc moje przerażenie i mówił dalej: "Pozwól pan przecież połączyć nasz wzajemny interes, jak to jest zwyczajem na świecie, wszak mamy dosyć czasu by się rozłączyć. Droga równoległa z górami jest jedynie możliwą dla pana, w doliny pojechać pan nie możesz, wrócić się tem mniej — a ponieważ ta droga jest i moją, więc idź

my razem. — Widzę że pan bledniesz przy słońcu. Pożyczę panu cienia na czas naszej wspólnej podróźy, a pan będziesz mnie cierpiał w swem towarzystwie. I tak nie masz pan swego Bendela z sobą, ja chcę ushiżye panu. Pan mnie nie lubisz, to mi przykroić sprawia. Lecz możesz pan ze mnie korzystać. Nie taki dyabeł straszny jak go malują. Wczoraj gniewałeś mnie pan, dzisiaj zapominam u tem, a musisz mi przyznać, że skróciłem panu czas moją rozmową — no weź pan na próbę swój cień".

Słońce zeszło, naprzeciwko nas na drodze widziałem ludzi, przyjąłem więc, choć z niechęcią jego propozycyę. Rozpostarł z uśmiechem mój cień na bierni i wkrótce towarzyszył mi cień wesoło. Dziwne uczucie mną owładnęło. Mijałem gromadę włościan, którey z uszanowaniem się rozstąpili i kapelusze uchylili jak przed bogatym człowiekiem. Jechałem dalej i chciwie z bijącem sercem śledziłem mój cień, którego pożyczyłem od obcego, co więcej od mego wroga.

On szedł spokojnie obok, świszcząc piosenkę. On pieszo, ja na koniu, pokusa była zbyt wielką, ująłem szybko cugle i dałem koniowi ostrogi rzucając się na boczną drożynę; lecz cień mój pozostał na drodze obok właściciela. Zawstydzony wróciłem ; człowiek w szarym surducie dokończywszy piosneczki, śmiał się—należycie cień ustawił i pouczył mnie, że cień tylko wówczas będzie mi wszędzie towarzyszyć, gdy zostanę jego właścicielem. "Cieniem", mó-wił dalej, "silnie cię trzymam i nie ujdziesz mi pauli

Taki bogaty jak pan człowiek musi mieć tień, inaczej nie uchodzi. I tylko szkoda, że pan wpierw

tem nie pomyślałeś.

Jechałem dalej tą samą drogą-, i odnalazły się wszystkie rozkosze i przyjemności życia, poruszałem się swobodnie mając cień chociaż tylko pożyczony, lecz w sercu śmierć rozpostarła swe panowanie. Mój dziwaczny towarzysz przedstawiał się wszędzie jako sługa najbogatszego pana, był nadzwyczaj usłużny, zręczny i zdolny, jedyny kamerdyner bogatego człowieka, lecz nie opuścił mnie i na chwilę i starał się mnie przekonać, iż nie wątpi, że ja wreszcie znudzony i zmęczony jego towarzystwem zgodzę się na proponowaną zamianę.—Dla mnie był on zarówno uprzykrzony jak wstrętny. Obawiałem się go jednak. Byłem zawisły od niego. Wprowadziwszy mnie w świat, przed którym uciekałem, tem saaiem nie opuszczał mnie. Musiałem podziwiać jego wymowę

prawie słuszność mu przyznawałem. Bogaty musi mieć cień, a gdy raz nabyłem tego przekonania, nie było innej drogi wyjścia. Postanowiłem jednak, poświęciwszy moją miłość i szczęście, choćby za wszystkie cienie tego świata nie sprzedać mej duszy. Nie wiedziałem, jak się to skończy.

Siedzieliśmy raz przed jaskinią, którą zwykli przejeżdżający zwiedzać. Szum podziemnej wody z olbrzymiej przepaści dochodzi do uszu i nic nie po wstrzymuje rzuconego kamienia. On roztaczał przedemną ułudne obrazy tego, co mogłem wykonać mając sakiewkę i cień. Oparłszy się łokciami o kolana, twarz ukryłem w dłonie i słuchałem fałszywego.

a serce moje zostawało pod wpływem pokusy i silnej woli. Z tem wewnętrznem rozdwojeniem nie mogłem źyć dłużej i rozpocząłem rozstrzygającą walkę: "Zdajesz się pan zapominać, że pozwoliłem wprawdzie pod pewnemi warunkami zostać panu w mem towarzystwie, lecz zastrzegłem sobie moją wolność".— "Jeśli pau rozkazujesz zabieram cień", Groźba przyszła mu z łatwością. Ja milczałem; on począł zwijać mój cień. Zbladłem, ale milczałem. Nastała cisza. Po długiej chwili zaczął on mówić,

"Pan mnie znieść nie możesz, nienawidzisz mnie, wiem o tem; lecz dlaczego mnie nienawidzisz? Czy może dla tego, że napadłeś mnie pan i zabrałeś mi moje gniazdo jak ci się zdawało? lub może dla tego, że chciałeś moją własność, cień, podstępem ukraść? Ja z mej strony pana nienawidzę; znajduję to zupełnie naturalnem, że używasz wszelkich podstępów i siły, że pan masz wreszcie bardzo surowe zasady, że jesteś wrcieloną rzetelnością, jest to amatorstwem przeciwko któremu nic nie mam do zarzucenia. — Nie mam wprawdzie zasad pańskich, ale działam tak jak pan myślisz. Czyż próbowałem kiedy pâudusić by dostać duszę, ktorą pragnę posiąść? czy nasłałem jakiego służącego na pana? czy może chciałem ujść z sakiewką?"

Nic nie odpowiedziałem, on mówił dalej: "Już dobrze mój panie! Pan mnie znosić nie możesz, rozumiem to i nie mam tego za złe. Musimy się rozłączyć, gdyż i pan zaczynasz mnie nudzić. Lecz by się raz na zawsze uwolnić od mego towarzystwa, radzę panu szczerze, wykup pan drobuost

kę". Wyjąłem sakiewkę. "Za tę cenę. — "Niett. Westchnąłem i rzekłem: "A więc ja żądam naszego rozłączenia, nie wchodź mi pan w drogę, spodziewam się, że świata dla nas obu starczy". Uśmiechnął się i odpowiedział: "Odchodzę, wpierw jednak nauczę pana sposobu zawołania swego najniższego sługi gdy kiedykolwiek go zapotrzebujesz: Poruszaj pan sakiewką w ten sposób, by zadźwięczały wieczne monety, ich odgłos natychmiast mnie sprowadzi. Każdy na świecie pragnie swej korzyści, a ja myślę także o pańskiej, gdyż odkryłem panu nową siłę. — Ach ta sakiewka! — Choóby mole cień pański zniszczyły, ona łączyłaby nas. Pan masz moje złoto, rozkazuj i nadal twemu słudze, wszak pan sam widziałeś, że moim przyjaciołom umiem być pożytecznym. Tylko co do cienia — bądź pan przekonany — że otrzymasz go pod jednym i jedynym znanym ci warunkiem".

Postacie z dawnych czasów stanęły mi żywo przed oczyma. Zapytałem szybko : Czy miałeś pan podpis pana John'a? — Uśmiechnął się: — "Z tak dobrym przyjacielem niepotrzebne są takie ceregiele".— "Gdzież on jest, na Boga, chcę wiedzieć!" Niechętnie sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął za włosy bladego i zmienionego Tomasza John'a, sinemu martwemi wargami szeptał z trudnością słowa: "Justo judicio-Dei judicatus sum; Justo judicio Dei condemnatus sum". Przerażony odskoczyłem i szybko chwyciwszy sakiewkę rzuciłem ją w przepaść mówiąc po raz ostatni do nieznajomego: "W imię Boga zaklinam cię okropny! odejdź i nie pokaż

się więcej". Powstał chmurny i natychmiast zniknął za skity i krzakami dziko rosucemi.

IX.

Siedziałem bez cienia i pieniędzy, lecz ciężar spadł mi z .serca- byłem wesoły. Gdybym nie utracił mojej ukochanej lub też nie czuł wyrzutów, sądzę iż mógłbym się nazwać szczęśliwym — nie wiedziałem jednak, co począć? Przeszukałem moje kieszenie i znalazłem kilka monet; przerachowałem je i śmiałem się, — Konia zostawiłem w hotelu w dolinie, wstydziłem się wracać, musiałem przynajmniej czekać zachodu słońca, a stało jeszcze wysoko. Położyłem się w cieniu drzew i zasnąłem spokojnie.

Miłe obrazy przesuwały się we śnie moim. Marya z wieńcem kwiatów płynęła w powietrzu i uśmiechała się do mnie. Poczciwy Bendel uwieńczony kwiatami pozdrawiał mnie przyjaźnie. Wielu widziałem, i jak mi się zdaje i ciebie mój Chamisso; jasne światło otaczało was i nikt nie miał cienia, a co było szczególniejszem, iż wcale dobrze z tem się przedstawiało, — kwiaty i pieśni, miłość i radość wśród gajów palmowych. — Nie mogłem powstrzymywać i wskazywać na te powiewne, miłe postaci; ale wiem, że przyjemnie śniłem i nie chciałem się przebudzić; zbudziłem się i trzymałem oczy zamknięte, by oddalające się zjawisko zatrzymać dłużej w mej pamięci i sercu.

Otworzyłem oczy, słońce Świeciło, ale na wschodzie, przespałem noc całą. Uważałem to jako znak bym nie wracał do hotelu. Chętnie porzuciłem nio* ją własność i postanowiłem pójść boczną ocienioną drożyną zdając się na łaskę losu. Nie myślałem

przyszłości, ani o pieniądzach, które zostawiłem u Bendela i których by mi nie odmówił. Popatrzyłem się na siebie, jak też wyglądam: byłem bardzo skromnie ubrany. Miałem na sobie czarną kurtkę, ktorą jeszcze w Berlinie nosiłem, a która nie wiem już jakim sposobem w rękę mi wpadła, gdym się w podróż wybierał. Na głowie miałem czapkę podróżną

stare buty na nogach. Powstałem, na tem samem miejscu wyciąłem sobie laskę na pamiątkę i poszedłem.

W lesie spotkałem starego wieśniaka, który mnie przyjaźnie pozdrowił i ze mną rozmawiał. Jako ciekawy podróżny dopytywałem się najpierw o drogę, potem o okolicę i mieszkańców, o produkta górskie i t. p. rzeczy. Przyszliśmy nad łożysko górskiej rzeki, która zniszczyła znaczną przestrzeń lasu. Zadrżałem przed otwartem miejscem i puściłem wieśniaka przodem. Lecz on stanął na środku, by mi opowiedzieć o spustoszeniu zwrócił się do mnie. Wnet spostrzegł mój brak i wśród opowiadania utknął; "Ale cóż to znaczy, że pan nie masz cienia?" — "Ot nieszczęście", odpowiedziałem z westchnieniem. "Ciężko chorowałem i straciłem włosy, paznogcie i cień. Widzicie ojcze, włosy moje w tym wieku ar już siwe, paznogcie bardzo krótkie, a cień nie chce róść". "Ach bez cienia, to bardzo źle"

mówił wieśniak, "musiała to być zła choroba". Nie opowiadał dalej, a przy najbliższej drożynie nie

rzekłszy i słowa odszedł. — Zalałem się gorzkiemi

łzami, a wesołość zniknęła.

Smutny szedłem dalej i na przyszłość unikałem towarzystwa łudzi. Trzymałem się cieniu lasu, i niekiedy całemi godzinami czekałem sposobnej chwili, by niepostrzeżenie przejść bezleśne miejsce. Wieczorem szukałem schronienia w karczmach wiejskich. Właściwie szedłem do kopalni górskiej, gdziem umyślił pracować pod ziemią; gdyż, prócz konieczności zarobku na życie w obecnem mojem położeniu, zrozumiałem, że tylko praca może mnie uchronić od smutnych myśli.

Kilka dni pogodnych ułatwiły mi podróż, ale kosztem mych butów, których podeszwy robione były dla hrabiego Piotra, lecz nie dla piechura. Szedłem boso. Musiałem kupić nową parę butów. Następnego dnia załatwiłem ten interes w małem miasteczku, gdzie był odpust, wstąpiłem do budy, w której wystawiono na sprzedaż stare i nowe buty. Wybierałem i targowałem się długo. Nie mogłem z powodu wysokiej ceny kupić pary nowej i musiałem poprzestać na starych, trochę przenoszonych, lecz jeszcze dobrych i silnych. Sprzedał mi je piękny chłopiec blondynek za gotówkę, życząc szczęśliwej podróży. Ubrałem je natychmiast i wyszedłem bramą północną.

Zagłębiłem się w myślach tak, że zaledwie wie działem gdzie idę, myślałem o kopalni, gdzie tegoż

dnia stanąć miałem, a nie wiedziałem jak mam sobie począć. Nie uszedłem moźe i dwustu kroków, gdy się spostrzegłem, że zmyliłem drogę, stałem w lesie pierwotnym nietykanym siekierą człowieka. Zrobiłem kilka kroków i ujrzałem się między skałami porośniętemi mchem i pnącemi się roślinami kamiennemi, pomiędzy niemi leżał Śnieg i lód. Powietrze było chłodne, obejrzałem się, las zniknął mi z oczu. Zrobiłem kilka kroków naprzód—w około była cisza śmierci, lód rozciągał się nieprzejrzany, na nim stałem, wśród osiadającej mgły; słońce krwawo świeciło na granicy widnokręgu. Zimno było nieznośne. Nie wiem jakim sposobem, ale silny mróz zmusił mnie pospieszyć się, słyszałem daleki szum wody, jeszcze jeden krok a stałem na północnym brzegu oceanu. Niezliczone gromady psów morskich rzuciły się do wody. Szedłem brzegiem, znów widziałem nagie skały, ziemię, lasy brzozowe i jodłowe, szedłem kilka minut i uczułem duszące gorąco, obejrzałem się, stałem wśród niwy uprawnego ryżu i laurów. Usiadłem w ich cieniu, popatrzyłem na zegarek, nie minęło i kwadransie gdym opuścił miasteczko — zdawało mi się że śnię, ukłółem się, nie spałem. — Zamknąłem oczy, by zebrać myśli. Usłyszałem szczególne nosowe sylaby, popatrzyłem się; dwóch chińczyków nacechowanych właściwemi im tylko rysami, choćbym nie wierzył ich strojowi, przemawiali do mnie swą rodzinną mową i witali po swojemu, powstałem, zrobiłem dwa kroki i straciłem ich z oczu. Krajobraz się zmienił: drzewa, lasy, zamiast pól ryżowych. Patrzałem

x.

W niemem uwielbieniu padłem na kolana i płakałem łzami wdzięczności—gdyż nagle zobaczyłem jasno moją przyszłość. Przez dawny błąd odtrącony z towarzystwa ludzi, otrzymałem w zamian jako towarzyszkę naturę, którą zawsze kochałem. Ziemia stała się dla mnie ogrodem, badanie moją siłą, a celem życia umiejętność. Nie tylko ten jeden zamiar powziąłem. Od tej chwili postanowiłem ugru-pować w umyśle to, co widziałem w pierwotnym obrazie, a usilną i nieustanną pilnością gromadzić szczegóły, a szczytem zadowolenia miała być zgodność nauki z rzeczywistością.

Podniosłem się, by natychmiast rozejrzeć się w mero nowem dziedzictwie, na którem plony zbierać miałem. — Stałem na wyżynie Tybetu—a słońce które mi przed niedawnym czasem zeszło, miało się tu ku zachodowi. Szedłem przez Azyą, ze wschodu na zachód i wyprzedzając bieg ziemi, wstąpiłem do Afryki. Ciekawie rozglądałem się po niej, mierząc ją

na kwitnące drzewa i rozpoznałem w nich roślinność południowo wschodniej Azyi; chciałem zbliżyć się do drzewa, zrobiłem krok i nowa zmiana. Szedłem więc powoli i miarowo jak rekrut wojskowy. Dziwny kalejdoskop, krajów, roślin, gajów, gór, stepów i pustyń roztaczał się kolejno przed mym zdziwionym wzrokiem : nie ulegało wątpliwości źe mia łem buty samochody, co krok robiłem siedm mil

niemi krokami powtórnie we wszystkich kierunkach. Gdym w Egipcie spoglądał na piramidy i Świątynie, ujrzałem nie daleko Teb jaskinie, w których niegdyś pustelnicy chrześciańscy mieszkali. Oto twój dom rzekłem do siebie.— Wybrałem jedną z najbardziej ukrytych, zarazem obszerną, wygodną i niedostępną szakalom, jako moje przyszłe mieszkanie i poszedłem dalej.

Koło słupów Herkulesa wstąpiłem do Europy, a przeszedłszy jej południowe i północne prowincye, udałem się północną Azyą, przez Grenlandyę do Ameryki, zwiedziłem ją, a zima, która już panowała na przylądku Horn, skłoniła mnie do północnego kierunku.

Czekałem póki nie zaduieje w wschodniej Azyi i spocząwszy udałem się w podróż. Szedłem łańcuchem gór, amerykańskich najwyższych na ziemi. Stąpałem powoli i uważnie ze szczytu na szczyt, to po wulkanach, to znów po lodowcach i śniegiem okrytych wierzchołkach, doszedłem do góry Eliasza i przeskoczywszy cieśninę Beringa znalazłem się w Azyi. — Szedłem wschodniemi brzegami nie opuszczając ich zakrętów i zwracałem baczną uwagę na możliwe do przejścia wyspy. Z półwyspu Ma-lacca wszedłem na Sumatrę, Jawę, Bali i Lamboc, napróżno jednak z niebezpieczeństwem życia pragnąłem otworzyć sobie drogę przez małe wysepki i skały do Borneo i innych wysp tego archipelagu. Musiałem się wyrzec tej nadziei. Usiadłem na krańcu Lamboc i zwróciwszy się twarzą ku południowi i wschodowi, płakałem jak przed kratkami wiezie

nia, którego kresy poznałem. Tak ciekawa, a do poznania szaty ziemi, zwierząt i roślin tak konieczna Nowa Hollandya i wyspy Zoophyty były mi niedostępne i już w swym zawiązku, wszystko, co zebrać i zbudować mogłem, musiało zostać tylko fragmentem.—Ach mój Adalbercie, cóż znaczą ludzkie starania !

Często wśród bardzo srogiej zimy południowej kuli ziemskiej, z przylądka Horn starałem się przebyć owe dwieście kroków, które mnie oddzielały od kraju Van Diemen i Nowej Hollandya nie troszcząc się o powrót, choćby się miał ten kraj zamknąć nade-mną jak wieko trumny, szedłem lodowcami biegunów, wstępowałem na ruchliwe lody z nierozsądną odwagą, wbrew zimnu i morzu! Napróżno, nie byłem jeszcze w Nowej Hollandyi—i każdą razą przychodziłem na Lamboc, usiadałem na ostatniej koń czynie, zwracałem się twarzą ku południowi i wschodowi i płakałem jak przed kratkami więzienia.

Porzuciłem wreszcie to miejsce i smutny wracałem do środkowej Azyi, przeszedłem ją ku zachodowi i nocą stanąłem w Tebacb przed mym zaim prowizowanym domem, który porzuciłem wczoraj popołudniu.

Jak tylko wypocząłem i dzień zaświtał w Europie, było pierwszem mem staraniem sprawić sobie wszystko, co potrzebuję.—Najpierw buty hamujące, gdyż doświadczyłem, jak to niewygodnie nie módz swe kroki umniejszyć w inny sposób jak zdejmując buty. Naciągnięte pantofle, wypełniały tę służbę, jak się tego spodziewałem, a później nosiłem z sobą dwie

pary, gdyż często brakło mi czasu podjąć, gdym zrzucił z butów w chwili, gdy naszedł mnie przy botanizowaniu niespodzianie lew, człowiek lub hyena. Mój zegarek w obecnych stosunkach doskonale zastępował mi chronometr. Potrzebowałem prócz tego sekstantu, kilka fizycznych instrumentów i książek. Zebrałem to wszystko, kilka trwożnych przechadzek do Loudynu i Paryża, wówczas osłoniętych korzystną dla mnie mgłą, ułatwiły mi nabycie. Gdy reszta mego złota się wyczerpała, przynosiłem jako zapłatę łatwo znaleźć się dającą kość słoniową, wyszukując naturalnie najmniejsze kły, nie przechodzące w przenoszeniu mych sił, wkrótce byłem we wszystko zaopatrzony i zaraz rozpocząłem prowadzić nowy sposób życia jako uczony bez patentu.

Chodziłem po ziemi, bądź to zwiedzając jaskinie, to znów mierzyłem temperaturę źródeł i powietrza, to obserwując zwierzęta lub rośliuy; z równika szetłem do bieguna, z jednej części ziemi do drugiej, jorównywając robione doświadczenia. Jaje afrykańskich strusiów lub północnych ptaków morskich, owoce, szczególniej palm i banany, były mym zwy-łym pokarmem. W zamian szczęścia miałem surgat nicotiana, a w miejsce ludzkiej czułości i wę-iów miłości—wiernego pudla który strzegł mojej îakini w Tebach, a gdy obciążony nowemi skar-bimi wracałem do domu, radośnie skakał i czułem ludzku, iż sam na świecie nie jestem. Jeszcze dno zdarzenie zaprowadziło mnie między łudzi,

XI.

Gdy pewnego razu na brzegach północnych nadziałem moje pantofle na buty samochody i zbierałem mchy i inne rośliny, nagle, niepostrzeżenie wysunął się niedźwiedź polarny z załamu skały. Postanowiłem zrzuciwszy pantofle przejść na wyspę naprzeciw leżącą, oparłszy się jedną nogą o wystającą wśród morza nagą skałę. Postawiłem nogę na skale i w tej ti że chwili padłem wstecz w morze, gdyż jeden z rzuconych pantofli niepostrzeżenie został na bucie.

Przemarzłem okropnie, a gdy z wielkim truden i niebezpieczeństwem życia wyratowałem się na brzeg lądu, pospieszyłem szybko do libijskich puszcz chcac się ogrzać i osuszyć. Lecz palące słońce spowodowało silne uderzenie krwi do głowy i chwiejnym krokiem zwróciłem się ku północy. Starałem się szybkim ruchem ulżyć sobie w cierpieniu i przerzucałem się szybko to na wschód to na zachód, na południe i na północ. W krótkich odstępach czasu widziałem to dzień, to noc, to lato to znów zimę.

Nie moge oznaczyć czasu trwania tych niepewnych -i chwiejnych kroków. Paląca gorączka i dreszcze pozbawiły mnie przytomności. Na nieszczęście nadeptałem komuś niechcący nogę, musiało go zapewne zaboleć, gdyż trącił mnie gwałtownie a ja upadłem.

Gdym przyszedł do przytomności, spostrzegłem, ! że leżę wygodnie na łóżku, stojącem w długim sze

regu innych łóżek w obszernej i pięknej sali. U głowy mojej siedział któś, a jacyś ludzi obchodzili sa lę stając przy każdem łóżku, Przyszli i do mego i rozpoczęli rozmowę. Nazywali mnie numerem dwunastym, a na ścianie tuż nad mojemi nogami wstawioną była tablica, na której, nie łudziłem się wcale, mogłem wyraźnie czytać napis złotemi literami na czarnym marmurze:

" Piotr Sehlemihl.

Na tablicy tej pod mojem nazwiskiem widziałem jeszcze dwa rzędy liter, lecz byłem za słaby, by je módz przeczytać, zamknąłem oczy.

Słyszałem głos odczytujący coś głośno, w którem nazwisko Piotr Schlemihl było wspominane, ale nie mogłem pochwycić myśli-, ujrzałem jakiegoś przyjaźnie uśmiechniętego człowieka i bardzo piękną czarno ubraną kobietę. Postaci te nie były mi obce, lecz poznać ich nie mogłem.

Przeszedł czas jakiś, nabrałem sił. Nazywałem się numerem dwunastym, a z powodu mej długiej brody uchodziłem za żyda, co jednak wrcale nie przeszkadzało troskliwej opiece. Że nie miałem cienia, to nie zwracało zdaje się niczyjej uwagi. Buty moje, jak mnie zapewniano, znajdowały się wraz z wszystkiem co do mnie należało w bezpiecznem ukryciu, by mi zwrócić po metu wyzdrowieniu. Budynek, w którem czasowo leżałem jako słaby, nazywał się Schlemilium; a to, co dzień w dzień głośno od

czytywano, było wezwaniem do modlitwy za Piotra Schlemihla, jako twórcy i dobroczyńcy tego zakładu. Bendel był tym człowiekiem, którego poprzednio przy mem łóżku widziałem, a piękną kobietą była Marya.

Niepoznany wyzdrowiałem w Schlemilium, oraz, dowiedziałem się że znajduję się w rodzinnem fnieście Bendela, w którem on z resztek mego złota zbudował ten zakład, gdzie nieszczęśliwi mnie błogosławią i sam prowadził zarząd. Marya, została wdową po Pascalu, który w nieszczęśliwym krymiualnym procesie stracił życie i większą część majątku żony. Rodzice jej nie żyli. Marya przebywała w tem mieście jako bogobojna wdowa, pełniąca uczynki miłosierdzia.

Pewnego razu zatrzymała się wraz z Bendelem u mego łóżka: "Dlaczegóż łaskawa pani naraża się tak często na niebezpieczeństwo, tu gdzie się rozwija tyle zaraźliwych chorób? Czy pragnęłabyś pani, doznawszy tyle smutku, śmierć sobie przyspieszyć? — "Wcale nie, panie Bendel, od czasu gdym się obudziła po ciężkim śnie mego życia, jestem spokojną, i niczego już nie pragnę, a śmierci się bynajmniej nie boję. I chętnie bardzo wspominum przeszłość i patrzę w przyszłość. Czyż i pan nie czu jesz wewnętrznego zadowolenia i szczęścia stużąc swemu niegdyś panu i przyjacielowi w tak godny sposób? — "To prawda, łaskawra pani. Dziwneż bo to były losy nasze, piliśmy nieopatrznie z kielicha radości i goryczy. Teraz on próżny i niejeden mo

że sądzie, iż to wszystko było tylko próbą, a teraz dopiero nastaje właściwy początek. Wprawdzie inny to początek, aniżeli ten, o którym marzyliśmy i nie chciałbym powtórzenia tego życia pełnego ułudy, a jednak życie to miało swoje dobre i jasne strony. Mam to przekonanie, że naszemu dawnemu przyjacielowi nierównie lepiej się teraz powodzi, aniżeli dawniej". — "Ja również tak sądzę, odpowiedziała piękna wdowa, i poszli dalej.

Rozmowa ta wywarła na mnie głębokie wrażenie i sam nie wiedziałem czy mam się dać poznać, czy też niepoznany odejść. — Zdecydowałem się. Kazałem sobie podać papieru i ołówka i napisałem następujące słowa:

Waszemu staremu przyjacielowi, powodzi się obecnie lepiej aniżeli dawniej, a chociaż pokutuje, to jest to pokutą przejednania.

Następnie pragnąłem się ubrać, czując się zdrowszym. Przyniesiono kluczyk od małej szafki, stojącej obok mego łóżka. Wszystko znalazłem w porządku. Ubrałem się, przewiesiłem botaniczną tectis kę, znalazłszy w niej z radością moje mchy północne, naciągnąłem buty, napisaną kartkę położyłem na mem łóżku i gdy drzwi otworzono, wkrótce byłem blisko Teb.

Gdy wzdłuż syryjskiego brzegu szedłem, ujrzałem mego poczciwego Jazona idącego naprzeciwko. Ten poczciwy psisko, oczekując daremnie swego pana przez dłuższy czas w jaskini, chciał iść jego

śladem, gdyż, jak sobie przypomniałem ostatnią ra zą szedłem również syryjskiemi brzegami. Szczekając radośnie łasił się koło mnie i w najrozmaitszy sposób okazywał swe zadowolenie. Wziąłem go naturalnie na ręce, gdyż nie mógłby mi sprostać w tej podróży i przyniosłem do domu

Znalazłem wszystko w porządku i z czasem gdym nabrał sił, wróciłem do mego dawnego trybu życia. Tylko, że przez rok cały strzegłem się biegunowych mrozów.

I w ten sposób żyję po dziś dzień, mój kochany Chamisso. Moje buty nie zdzierają się, jak to przypuszczał sławny Tieckins w swem dziele De rebus gestis Pollicili. Ich siła się nie umniejsza, lecz moja, jednak pocieszam się, że nie użyłem jej bezowocnie i bez celu. O ile sięgają moje buty poznałem gruntowniej jak ktokolwiek z ludzi ziemię, jej kształt, góry, temperaturę, zmiany atmosferyczne, zjawiska magnetyczne, jej życie, a zwłaszcza roślinność. Wszystkie fakta z możliwą dokładnością opisałem w wielu ulotnych rozprawach. — Geografię wnętrza Afryki, północnego bieguna, wnętrza Azyi i jej wschodnich wybrzeży ustaliłem. Moja Historia stirpium planetarum utriusque orbis jest fragmentem dzieła Flora universalis terrae, jako część mego Systema naturae. Sądzę, iż nietylko o jaką trzecią część po większyłem znane już gatunki, lecz że uczyniłem też zrozumiałbym system natury i geografię roślin. Obecnie pilnie pracuję nad moją botaniką. Postaram się przed śmiercią moje manuskrypta złożyć w berlińskim Uniwersytecie.

A ciebie, mój kochany Chamisso, wybrałem na powiernika mej dziwnej historyi, która może niejednemu gdy umrę, posłużyć za naukę i przestrogę. Gdy chcesz mój dobry przyjacielu żyć na Świecie, między ludźmi, to naucz się najpierw cenić cień a potem złoto. Gdy jednak chcesz żyć tylko dla siebie i swego lepszego ja, to porady tej nie potrzebujesz.

Explicit.

KONIEC

Adalbert Chamisso.

DZIWNA HISTORYA

PIOTRA SCHLEMIHLA.

Tłómaczył

A. Gruszecki.

ADALBERT CHAMISSO

do

Juliusza Edwarda Hitzig'a.

Nie zapominasz nikogo, więc przypomnisz sobie pewnego Piotra Schlemihl'a, którego dawnemi laty u mnie kilka razy widziałeś; był to wysoki chłopak,

o którym mówiono że jest niezręcznym, gdyż był nieśmiałym, a jego ociężałość nazwano lenistwem. Ja lubiłem go jednak — nie zapomniałeś zapewne, Edwardzie, tej chwili z lat młodocianych, gdy on nam przeszkodził w sonecie; wziąłem go z sobą na herbatę, a on już zasnął podczas pisania, nie czekając deklamacyi. Przypominam sobie twój dowcip o Piotrze. Ty miałeś go Bóg wie jak dawno widzieć, w jego starej czarnej kurtce, którą i wówczas nosił

i powiedziałeś: "ten chłopak mógłby się uważać za szczęśliwego, gdyby jego dusza w połowie była tak nieśmiertelną jak jego kurtka". Tak mało ceniliście go. Ja go lubiłem. Niniejszy tomik pochodzi od tegoż Schlemihra, którego dawno już straciłem z oczu. tylko tobie, Edwardzie, memu najbliższemu, najser-

deczniejszemu przyjacielowi, memu lepszemu oddaję ten zeszyt, tobie i naturalnie naszemu Fouqué, którego na równi z tobą. kocham — lecz udzielając mu tej wiadomości przemawiam do przyjaciela, nie do poety. Zrozumiecie łatwo, jak niemiłem by mi było, spowiedź prawego człowieka, zawierzoną mi z całem zaufaniem w moją przyjaźń i rzetelność, ujrzeć na pręgierzu poezyi, lub jak postąpionoby świę-tokradzko uważając ją jako lichy dowcip. Sam wprawdzie muszę przyznać, że szkoda tej historyi, która pod piórem zwykłego człowieka wydaje się tylko nierozsądną, gdy obca zdolna ręka oddałaby cały jej komizm. Czemże by się stała pod piórem Jean Paul'a! Zresztą zważ i na to, kochany przyjacielu, że jest tu wymienionych wiele żyjących jeszcze osób.

Jeszcze słówko, co do sposobu otrzymania tych kartek. Wczoraj rano, gdym się przebudził, oddano mi je—dziwny człowiek z długą siwą brodą, w zupełnie zniszczonej czarnej kurtce, z przewieszoną kapsułką botaniczną, noszący na butach pantofle przy wilgotnem choć bez dżdżu powietrzu, dowiadywrał się o mnie i to dla mnie zostawił; mówił, że idzie z Berlina.

Kunersdorf, września .

Adalbert Chamisso

I.

Po szczęśliwej, chociaż dla mnie bardzo uciążliwej morskiej podróży, zawinęliśmy wreszcie do przystani. Skoro przybiłem łodzią do lądu, zabrałem sam mały mój pakunek, przecisnąłem się przez gromadę ludzi i wszedłem do najbliższego, najmniejszego domu, na którym wywieszony był szyld. Zażądałem pokoju; stróż zmierzył mnie wzrokiem i zaprowadził na poddasze. Kazałem przynieść świeżej wody i podać dokładny adres pana Tomasza John'a:—"Przed bramą północną, pierwszy dom po prawej ręce, wielki, nowy, z licznemi słupami z białego i czerwonego marmuru". Dobrze. Była jeszcze wczesna godzina, rozwiązałem więc tłomoczek, wyjąłem mój nowy, ładny surdut, ubrałem się w najlepsze suknie, zabrałem list polecający i ruszyłem w drogę do człowieka, który w mych skromnych nadziejach miał mi być pomocnym.

Przeszedłszy długą ulicę północną, doszedłem do bramy i obaczyłem lśniące słupy przez zieleń drzew;— więc tu pomyślałem sobie. Chustką od nosa otrzepałem kurz z mych bucików, poprawiłem krawatkę

i odważyłem się zadzwonić. Drzwi się otwarły. Na podwórzu musiałem przebyć przesłuchanie i indagacyę, portyer jednak kazał mnie zaanonsować, i miałem ten zaszczyt być zaproszonym do parku, gdzie pan John zabawiał się w małem towarzystwie. Poznałem natychmiast tego człowieka po blasku własnego zadowolenia. Przyjął mnie bardzo dobrze—jak bogaty biedaka, zwrócił się nawet do mnie, nie odwracając się jednak od reszty towarzystwa i podany mu list wziął do ręki. — "Proszę, proszę, od mego brata; już od dawna nic o nim nie słyszałem. Zapewne jest zdrów?—Tam", mówił dalej zwracając się do towarzystwa, nie czekając odpowiedzi i wskazał listem na pagórek, "tam każę wznieść nowy budynek.

Rozłamał pieczątkę, nie przerywając rozmowy, która weszła na tory bogactwa. "Kto nie jest panem przynajmniej jednego miliona", przemówił, "ten jest, proszą mi darować to słowo, głupcem! "Ach to prawda!" zawołałem z zapałem. Słowa te musiały mu się podobać, gdyż się zaśmiał i rzekł: "Zostań Pan tutaj, być może iż później znajdę trochę czasu, by pomówić z panem w tej sprawie", tu wskazał na list, który później schował i zwrócił się do towarzystwa. Podał ramię młodej damie, inni panowie zwrócili się do pięknych pań, ugrupowali i wszyscy skierowali się do gaju pełnego kwitnących róż.

Szedłem za towarzystwem, nikomu nie będąc ciężarem, gdyż żadna żywa dusza nie troszczyła się moją osobą. Towarzystwo było bardzo wesołe, śmiano się i żartowano, często mówiono poważnie o rze-

czach lekkich, a o poważnych lekkomyślnie, a szczególniej zaostrzał się dowcip, gdy przyszła mowa o nieobecnych przyjaciołach i ich stosunkach. Jako obcy, nie wiele z tego rozumiałem, byłem smutny i zamydlony, by rozwiązywać takie zagadki.

Weszliśmy wreszcie do gaju. Piękna Fanny, jak się zdaje, królowa dnia tego, uparła się sama zerwać kwitnącą gałązkę, skaleczyła się kolcem i krew jak purpura ciemnej róży zabarwiła jej delikatną rączkę. To zdarzenie poruszyło całe towarzystwo. Szukano angielskiego plastra. Cichy, cienki, chudy, zestarzały człowiek, który szedł obok mnie, a którego dotychczas nie zauważyłem, sięgnął natychmiast ręką do bocznej kieszeni swego starofrankońskiego, szarego surduta, wyjął mały pugilaresik, otworzył go i podał plasterek damie z pokornym ukłonem. Przyjęła nie zwracając uwagi na dającego, bez podziękowania, rankę zawiązano i zaczęto wchodzić na pagórek, ze szczytu którego odsłaniał się rozkoszny widok na zielony labirynt parku aż do niezmierzonego oceanu. Widok był rzeczywiście czarujący i wspaniały. Na horyzoncie między ciemną głębią morza a błękitem nieba okazał się jasny punkt. "Podać mi szkła" zawołał John i zanim służba się ruszyła, ten sam człowiek siwy, włożył rękę do kieszeni surduta, wyjął teleskop i z ukłonem podał go panu Johnowi. Ten przykładając go zaraz do oczu zawiadomił towarzystwo, że jest to okręt, który wczoraj wypłynął, lecz wiatr przeciwny nie pozwolił mu się oddalić. Teleskop poszedł z ręki do ręki, nie doszedł jednak właściciela; ja ze zdziwieniem patrzyłem na

tego człowieka i nie mogłem zrozumieć jakim sposobem tak wielki przedmiot da się ukryć w kieszeni z której go wyjął; zdawało się to jednak nikogo nie dziwić i nie troszczono się o tego człowieka, podobnie jak i o mnie.

Podano orzeźwiające napoje, najkosztowniejsze i najrzadsze owoce południowe w najkosztowniejszych naczyniach, Pan John z godnością grał rolę gospodarza i zwrócił się do mnie mówiąc: "Jedz pan, tego nie miałeś na morzu". Skłoniłem się, lecz on nie patrzał już w tę stronę, rozmawiał z inną osobą.

Gdyby się nie obawiano wilgoci ziemi, towarzystwo rade by było spocząć na pagórku. Któś z licznego grona gości powiedział, że byłoby to pysznem rozłożyć tu na darni tureckie dywany. Jeszcze tych słów nie dokończono, a już sięgnął ręką do kieszeni człowiek w szarym surducie i z skromnością nawet z pokorą wyciągnął bogaty, złotem tkany dywan turecki. Służący wziął ten dywan do ręki i rozesłał na wskazanem miejscu, nie zwracając uwagi na dawcę. Towarzystwo bezwłocznie zajęło to miejsce, a ja spoglądałem zdziwiony na człowieka, kieszeń i dywan długi dwadzieścia, a szeroki na dziesięć kroków, przecierałem oczy nie wiedząc co o tem myśleć, zwłaszcza, że nikt nic w tem szczególnego nie widział.

Szczerze pragnąłem dowiedzieć się coś o tym człowieku, dopytać się, kto on taki, tylko nie wiedziałem do kogo mam się zwrócić, gdyż bardziej obawiałem się panów służących aniżeli obsługiwanych. Odważyłem się wreszcie zapytać jakiegoś młodego

człowieka, skromnie ubranego, który często stał osamotniony. Cichym głosem prosiłem go, by mi powiedział, kto jest ów człowiek w szarym surducie. "Czy ten wyglądających jak nitka, co się wywlokła z igły krawcowi?" "Tak jest, ten co tam stoi". "Tego nie znam" odpowiedział i by uniknąć jak się zdaje dalszej ze mną rozmowy, odwrócił się i rozpoczął z innym obojętną gawędę.

Słońce zaczęło przygrzewać i dokuczało paniom, piękna Fanny zwróciła de niedbale do siwego człowieka, do którego, o ile zauważałem, nikt dotychczas nie przemówił, z lekkiem pytaniem: czy nie ma też przy sobie namiotu? Odpowiedział tak głębokim ukłonem, jak gdyby nie zasługiwał na ten zaszczyt i już wyciągał z kieszeni obcęgi, sznury, drzewa, że-laziwa, jednem słowem wszystko, co należy do ustawienia pysznego namiotu. Młodzi panowie pomagali mu—przykryto cały dywan—i nikt w tem nic nadzwyczajnego nie widział.

Już od dłuższego czasu obawiałem się tego człowieka i wielki strach mnie ogarnął, gdy na życzenie jednego z panów, człowiek ten wyjął z kieszeni trzy wierzchowce, mówie ci trzy piękne, wielkie, osiodłane konie—pomyśl sobie, że z tej jednej kieszeni wyjął już pugilares, teleskop, dywan, cały namiot, a teraz trzy konie! Gdybym cię nie upewniał, że widziałem to na własne oczy nigdybyś temu nie wierzył.

Chociaż człowiek ten zdawał się być cichym i pokornym, chociaż inni bardzo mało na niego zwracali uwagi, jednak w moich oczach ta blada twarz

przykuwała mnie do siebie i była tak okropną, że dłużej jej widoku znieść nie mogłem.

Postanowiłem roilczkiem i skrycie opuścić towarzystwo, co mi przyszło z łatwością, gdyż byłem nic niezmiczącą osobą. Chciałem powrócić do miasta, by na drugi dzień rano próbować szczęścia z p. Johnem i zapytać się o tego dziwnego człowieka w szarym surducie. Gdyby mi się tylko poszczęściło, pomyślałem!

Minąłem już gaj pełen róż,- zszedłem z pagórka i znalazłem się na łące, a obawiając się, by mnie kto idącego trawnikiem nie spostrzegł, obejrzałem się. Jakże się przeląkłem, gdy tuż za mną zobaczyłem człowieka w szarym surducie. Natychmiast zdjął kapelusz i skłonił mi się tak nizko, jak nikt nigdy przedtem. Nie ulegało już wątpliwości, że chce ze mną pomówić, a ja bez niegrzeczności nie mogłem tego uniknąć. Uchyliłem również kapelusza i stałem jakby przykuty z odkrytą głową w promie-liiach słońca. Pełen obawy wlepiłem w niego oczy i byłem podobny do ptaka zaczarowanego przez węża. On sam zdawał się być zmieszany, oczu wcale nie podnosił, kłaniał się kilkakrotnie, przystąpił bliżej i przemówił cichym, niepewnym głosem, mniej więcej w tonie żebrzącym.

"Daruj Pan mej śmiałości trudzenia go, lecz mam prośbę do pana. Pozwól pan łaskawie"....

"Lecą na Boga" przerwałem mu z obawą, "cóż mogę ja uczynić dla pana, który...."

Zamilkliśmy obadwa i myślę, żeśmy się obaj zarumienili.

Po chwili milczenia przemówił: "W tym krótkim czasie, gdy miałem to szczęście być w towarzystwie pana, zauważyłem kilka razy—daruj pan mej śmiałości—lecz rzeczywiście z podziwieniem patrzałem na piękny cień pana, na który wcale uwagi nie zwracałeś. Racz pan darować mej śmiałej propozycyi, lecz nie zechciałbyś pan odstąpić mi pańskiego cienia?"

Zamilkł, a mnie szumiało w głowie. Cóż miałem odpowiedzieć na dziwną propozycyę sprzedania cienia. Musi cierpieć na pomieszanie zmysłów, pomyślałem sobie i zmienionym głosem, który bardziej się nadawał do jego pokornego tonu, rzekłem:

"Ależ mój dobry przyjacielu, czyż ci nie starczy własny twój cien? byłby to handel dziwnego rodzaju". W tejże chwili odpowiedział: "Mam w mej kieszeni niejedną rzecz, któraby miała wartość dla pana, a najwyższa cena za ten nieoceniony cień byłaby jeszcze za maią".

Dreszcz mnie przeszedł, gdy wspomniał o kieszeni i nie rozumiałem w jaki sposób mogłem go nazwać dobrym przyjacielem. Zacząłem mówić z nadzwyczajną grzecznością chcąc naprawić moje poprzednie słowa.

"Daruj pan twemu najniższemu słudze, jednak nie rozumiem dokładnie pańskiej myśli, w jaki sposób mógłbym cień mój.... Przerwał mi moją mowę: "Ja upraszam Waszą Wielmożność o pozwolenie wzięcia tu, zaraz na miejscu cienia pańskiego; w jaki sposób to zrobię, to jest moją rzeczą. W zamian ofiaruję panu wybór z przedmiotów, które mam w mej

kieszeni: kwiat paproci, korzeń pokrzyku, niezmienny talar, obrus z stołu Rolanda, według dowolnej ceny; lecz może pan tego nie chcesz, to mam odnowiony kapelusz Fortunata i sakiewkę szczęścia, taką jak on posiadał".—"Sakiewkę szczęścia Fortunata" powtórzyłem, gdyż mimo mej obawy, słowa te czarowały mnie. Czułem zawrót głowy a przed oczyma zdawały się błyszczeć dukaty.—"Zechciej pan obejrzeć i spróbować tę sakiewkę". I ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął dość dużą sakiewkę z skóry korduańskiej, przewieszoną na dwu rzemieniach i wręczył mi ją. Wsunąłem rękę do woreczka i wyciągnąłem dziesięć dukatów, i znów dziesięć i jeszcze raz dziesięć; podałem mu rękę: "Zgoda, za ten woreczek masz pan mój cień". Natychmiast klęknął i z zadziwiającą zręcznością widziałem jak cicho zaczął zwijać mój cień począwszy od głowy do nóg, a potem ukrył go w kieszeni.

Powstał, ukłonił się i wszedł do gaju pełnego róż. Zdawało mi się, że tam zaśmiał się cicho. Ja silnie trzymałem ten woreczek, w około słońce paliło, a sam nie przyszedłem jeszcze do przytomności.

II.

Wreszcie się opamiętałem i spieszyłem opuścić te miejsca, gdzie już niczego nie mogłem się spodziewać. Napełniłem moje kieszenie złotem, woreczek przewiesiłem na szyję i ukryłem go na piersiach. Niepostrzeżony wyszedłem z parku na ulicę i skie

rowałem się ku miastu. Gdy zamyślony wchodzę w bramę, słyszę głos po za sobą: "Hej! miody panie! esy słyszysz pan?" — Obejrzałem się, stara kobieta wołała za mną: "Niech no pan uważa, zgubiłeś swój cień", "Dziękuję wam matko!" dałem jej dukata za życzliwą uwagę i poszedłem w cień drzew.

Wkrótce żołnierz stojący na warcie zamruczał: "Gdzie też podział się cień tego pana?" a zaraz potem dwie kobiety krzyknęły: "Jezus Marya, biedny człowiek, nie ma cienia", Zaczęło mnie to gniewać i troskliwie unikałem słońca. Lecz nie wszędzie mi się to udawało, zaraz na szerokiej ulicy, ktorą przejść musiałem na nieszczęście w chwili gdy malcy ze szkoły wychodzili, wyszedłem na miejsce wolne. Mały przeklęty garbus—do tej chwili go widzę—zaraz spostrzegł, że nie mam cienia. Głośnym krzykiem zawiadomił o tem swych kolegów, którzy mnie obstąpili i błotem rzucać poczęli: "Porządni ludzie biorą z sobą cień gdy wychodka na miasto". Aby się od nich uwolnić, rzucałem garściami złoto i wskoczyłem do dorożki, ktorą litościwi ludzie zawołali.

Gdy spostrzegłem się sam w zamkniętym powozie, zacząłem rzewnie płakać. Już wówczas ogarniało mnie przeczucie: że, o ile złoto przeważa cnotę i zasługę na świecie, o tyle cień więcej wart od złota, i podobnie jak przedtem ofiarowałem sumienie dla bogactwa, teraz oddałem i mój cień—coż pocznę na świecie?

Byłem jeszcze bardzo smutny, gdy powóz zatrzymał się przed mym dawnym domem zajezdnym, przejąłem się myśli iść znowu na poddasze. Kazałem

znieść moje rzeczy, z pogardą popatrzyłem na moje ubogie zawiniątko, rzuciłem kilka dukatów służącemu i kazałem się zawieść do najpierwszego hotelu. Dom był zwrócony ku północy, nie obawiałem się więc słońca. Zapłaciwszy dorożkarza, kazałem otworzyć najlepsze pokoje od frontu; zamknąłem się.

Cóż myślisz, co czyniłem? O mój drogi Chamisso, rumienię się nawet przed tobą z tem wyznaniem, wyciągnąłem nieszczęsny woreczek i z pewrnym rodzajem szaleństwa, które mi piersi paliło i całego coraz bardziej ogarniało, wydobywałem złoto i złoto i złoto i nieustannie złoto, rzucałem go na posadzkę i stąpałem po niem, dozwalałem mu brzęczeć i karmiąc moje biedne serce blaskiem złota, rzucałem metal do metalu, póki zmęczony nie padłem na to bogate łoże. Tak przeszedł dzień, wieczór, drzwi nie otwierałem, a noc zastała mnie leżącego na złocie i sen mnie zmógł.

I śniłem o tobie, zdawała mi się, że stoję za szklan-nemi drzwiami twego małego pokoiku i widzę cię siedzącego przed biurkiem pomiędzy szkieletem i wiązką zasuszonych roślin, przed tobą leżały otwarte dzieła Hallera, Humboldta, Lineusza, na twej sof-ce był tomik poezyj Goethego i pierścień, długo patrzałem na ciebie i twoje rzeczy, lecz ty się nie poruszałeś, nie oddychałeś, byłeś umarłym.

Zbudziłem się. Było jeszcze bardzo rano. Mój ze-garek stanął i nie wiedziałem która godzina. Byłem zmęczony., głodny i spragniony, gdyż nic nie jadłem od rana dnia poprzedniego. Trąciłem z niechęcią i obrzydzeniem to złoto, którem się poprzednio tak

cieszyłem; teraz nie wiedziałem co poeząó z tak.wielką, ilością. Tak leżeć nie mogło—próbowałem wsypać je napowrót do sakiewki, nie udawało się. Żadne okno nie wychodziło na morze. Musiałem więc z wielkim trudem zbierać i składać do szafy, która stała w przybocznym gabinecie. Kilka tylko garści zostawiłem. Ukończywszy tę pracę usiadłem zmęczony na fotelu i czekałem obudzenia się służby. Kazałem przynieść śniadanie i zawołać gospodarza.

Umawiałem się z nim co do przyszłego urządzenia mego domu. Polecał mi jako pokojowca Bendela, którego roztropna i wierna fizyognomia na pierwszy rzut oka mi się podobała. Przywiązanie jego pocieszało mnie w późniejszem życiu i ułatwiało znosić moje smutne przeznaczenie. Cały dzieó przepędziłem w pokoju umawiając służbę, szewców, krawców i kupców, robiłem wielkie zakupy szczególniej klejnotów i drogich kamieni, by się pozbyć pieniędzy, lecz ilość złota zdawała się wcale nie zmniejszać.

Byłem pełen obawy i wątpliwości, nie zrobiłem i kroku, a wieczorem kazałem w mym salonie zapalić czterdzieści świec woskowych. Z drżeniem przypominałem sobie scenę z chłopcami. Postanowiłem jednak jeszcze raz wybadać opinię publiczną. Noce w owym czasie były jasne. Późno wieczorem okryłem się szerokim płaszczem, nasunąłem kapelusz na oczy i jak zbrodniarz wysunąłem się na ulicę. W dalszej części miasta z cieniu domów wyszedłem na środek ulicy oświecony księżycem, słuchając sądu z ust przechodzących.

Zaoszczędź mi przyjacielu bolesnego wznowienia doznanych wrażeń. Kobiety okazywały mi po największej części wielką litość, lecz ich słowa rozdzierały mi serce podobnie jak wzgarda młodych a duma mężczyzn, zwłaszcza takich tęgich, którzy szeroki cień rzucali. Piękne, wdzięczne dziewczę, idące jak się zdaje z rodzicami popatrzyła na mnie swemi pięknemi oczyma; musiała się przelęknąć braku cienia, gdyż zakryła swą piękną twarzyczkę, oczy w dół spuściła i bez słowa przeszła obok.

Nie mogłem dłużej wytrzymać. Zalałem się gorz-kiemi łzami i z złamanem sercem cofnąłem się w cień. Musiałem opierać się o ściany domów by nie upaść i w ten sposób późno przyszedłem do domu.

Przepędziłem noe bezsennie. Na drugi dzień było jedynem mojem staraniem wyszukać człowieka w szarym surducie. Może uda mi się go wynaleźć i jakżeby to szczęśliwie się stało, gdyby on podobnie jak ja żałował tej przemiany. Kazałem Bendlowi, w którego spryt i zdolność wierzyłem, przyjść do pokoju— dokładnie określiłem mu tego człowieka w szarym surducie, który miał w swym ręku skarb, bez którego życie byłoby mi niemiłem i jedną, długą torturą. Powiedziałem Bendlowi otwarcie czas i miejsce gdzie go widziałem i dodałem dla dokładniejszego opisu następujące wskazówki: niechaj się dopyta o teleskop, o dywan złotem tkany, o namiot, a wreszcie o trzy wierzchowce, które to rzeczy w ścisłym związku, chociaż nie określiłem jakim, stoją z tajemniczym człowiekiem, wszystkim zdawał się on być nic nie znaczącym a jednak spotkanie

moje z nim wydarło mi spokój i szczęście mego życia.

Gdym mu to opowiedział, wyjąłem z szafy złoto i klejnoty. "Bendelu", przemówiłem do niego, "to co tu widzisz ułatwia bardzo często drogę i niemożliwe robi możliwem; nią skąp złota, idź i uraduj twego pana nowinami, na których spoczywa szczęście jego".

Poszedł. Późno i smutny powrócił do domu. Nikt z służby pana Johna, nikt z gości, gdyż był u wszystkich, nie mógł sobie przypomnieć człowieka w szarym surducie. Teleskop był u p. John, lecz nikt nie wiedział jakim sposobem, dywan, namiot były jeszcze na tem samem miejscu rozpostarte, służba chwaliła bogactwo swego pana, lecz żaden nie wiedział zkąd się wzięły te nowe przedmioty. Sam p. John cieszył się nabytkiem nie troszcząc się wcale o źródło; konie były na stajni u młodych panów, którzy na nich jeździli, a ci zachwycali się hojnością p. John, który im je darował. Otoż i wszystko czego się mogłem po starannych i drobiazgowych poszukiwaniach Ben-dela` dowiedzieć. Zasmucony i rozczarowany skinąłem, by mnie samego zostawił.

"Zawiadomiłem pana", rozpoczął znów Bendel, I "o moich staraniach, któro pana tak interesują. Pozostaje mi wypełnić jeszcze jedno polecenie, dane mi przez nieznajomą osobę dziś rano, gdym szedł na zwiady. Oto są właśnie słowa tego człowieka: "Powiedz pan panu Piotrowi Schlemihl, że nie ujrzy tu mnie więcej, jadę za morze. Lecz za rok jeden i dzień będę miał ten zaszczyt wyszukać go i osobiście zaproponować mu inną może przyjemniejszą zamianę.

Polecam się jego łaskawej pamięci i zechciej go pati zapewnie o mej wdzięczności". Zapytałem się o jego nazwisko, lecz on odpowiedział że pan go zna".

"Jak wyglądał ten człowiek?" zawołałem pełen przeczueia. Bendel opisał mi dokładnie człowieka w szarym surducie, słowo w słowo jak go poprzednio w swych poszukiwaniach opisywał.

"Nieszczęsny!" krzyknąłem załamując ręce, "wszak to on sam był". I jemu jak gdyby łuski z oczu opadły: "Prawda, to on był", mówił przestraszony, "a ja zaślepiony głupiec nie poznałem go i zdradziłem zaufanie mego pana".

Począł sobie gorzkie wyrzuty robić, płacząc rze-wnemi łzami, a jegó rozpacz wzbudziła we mnie politowanie. Musiałem go pocieszać i upewnić, że nie wątpię o jego wierności. Natychmiast posłałem go do przystani, by wyśledził zagadkowego Człowieka. Lecz w tym dniu odpłynęło wiele okrętów, zatrzymanych przeciwnemi wiatrami w różne strony świata, a siwy człowiek przepadł jak cień bez śladu.

Cóż pomogą skrzydła przykutemu żelaznemi łańcuchami? Taki pogrąży się w straszniejszą jeszcze rozpacz. Leżałem jak skąpiec Moliera zdala od ludzi przy mem złocie, przeklinałem tego, który mnie odosobnił od życia. Ściśle kryjąc moją tajemnicę, obawiałem się najostatniejszego z moich parobków, ? zdroszcząc mu równocześnie., gdyż on miał cień

i mógł wyjść na ulicę słońcem oświeconą. Przepędzałem dnie i noce w moim pokoju, a smutek i na chwilę moie nie odstępował.

Jeszcze jeden martwił się wraz ze mna, był to wierny Bendel, który nie przestawał się dręczyć wyrzutami, że zawiódł zaufanie swego dobrego pana i nie poznał tego, który mógł rozstrzygnąć o moim losie. Ja wcale go nie obwiniałem; w zdarzeniu tem widziałem tylko zagadkową i tajemniczą naturę nieznajomego.

Nie chcąc niczego zaniedbać, posłałem raz Bendla z kosztownym brylantowym pierścieniem do najsławniejszego malarza w mieście, którego zaprosiłem w odwiedziny. Przyszedł, oddaliłem służbę, zamknąłem drzwi i rozpocząłem mówić z malarzem wychwalając jego dzieła, wreszcie drżąco przystąpiłem do najważniejszej kwestyi, zastrzegłszy tajemnicę.

"Panie profesorze", mówiłem, "czy nie mógłbyś pan-wymalować cień człowiekowi, który w najnieszczęśliwszy sposób swój własny stracił na świecie?"— "Czy pan mówi o sztucznym cieniu?"—"O nim właśnie".—"Ale", pytał mnie dalej, "w jaki sposób, przez jaką niezręczność lub zaniedbanie stracił on własny cień?"—"W jaki sposóbu odparłem "to jest rzeczą obojętną" i kłamałem dalej: "człowiek ten zeszłej zimy był w Rossyi, przy nadzwyczajnem zimnie cień jego przymarzł do ziemi tak, że nie mógł go oderwać".

"Fałszywy cień, który moge wymalować" odpo-iedział profesor, "musiałby znów zniknąć przy najlżejszem poruszeniu—zwłaszcza u takiegc ezłowie*

ka, którego własny cień nie mógł się ostać, o ile to wnoszę z pańskiego opowiadania; kto nie ma cienia, niech się strzeże słońca, to jest najmędrsze i najpewniejsze". Powstał i oddalił się, patrząc na mnie przenikliwie, czego znieść nie mogłem. Upadłem na krzesło i zakryłem twarz rękoma.

Tak zastał mnie Bendel, gdy wszedł do pokoju. Widząc boleść moją chciał się cofnąć. Popatrzyłem na niego—uległem pod ciężarem mej rozpaczy, musiałem się z nia podzielić. "Bendelu!" zawołałem, "ty mój jedyny przyjacielu, który widzisz me cierpienia i je szanujesz, a nie dochodząc przyczyny w ciszy je podzielasz, pójdź do mnie i bądź mi najszczerszym przyjacielem. Nie zanikałem przed tobą skarbów złota, nie chcę też ukrywać w głębi mego smutku. Nie opuszczaj mnie. Widzisz mnie bogatym, hojnym, dobrym i sądzisz zapewne, że świat powinien mnie szanować, a jednak ja uciekam od ludzi, od świata i zamykam się samotny. Bendelu, świat już mnie osądził i odepchnął od siebie, a może i ty, gdy dowiesz się o mej tajemnicy, odwrócisz się: mam wszystko czego pożądam, ale.... o Boże!.... nie mam cienia!

"Bez cienia?" zawołał przestraszony i poczciwy chłopak łzami się zalał. "Biada mi, żem się urodził na to by służyć panu bez cienia!" Zamilkł, a ja ukryłem twarz w dłoniach.

"Bendelu", przemówiłem drżącym głosem, "dałem ci dowód mego zaufania, teraz możesz mnie zdradzić. Idź i rozpowiadaj". Widoczną walkę staczał z samym sobą, wreszcie rzucił mi się do nóg i pochwy

cił moją rękę ?e łzami w oczach: "Nie", zawołał, "cokolwiek świat o tem sądzi, ja nie moge mego dobrego pana dla cienia porzucić, postąpię sprawiedliwie, chociaż nie mądrze, zostanę przy panu, pożyczę mu mego cienia, pomogę w czem będę mogł, a tam gdzie nie potrafię, będę z panem płakać".

Rzuciłem mu się na szyję, dziwiąc się niezwyczajnemu uczuciu, gdyż byłem przekonany, że nie robi to dla złota.

Od tego czasu zmienił się trochę mój los i sposób prowadzenia życia. Nié potrafię opisać, jak uważającym i troskliwym był Bendel chcąc ukryć brak cieniu. Wszędzie był przedemną lub ze mną, wszystko przewidywał, zarządzał Środki ostrożności, a gdy niespodzianie groziło mi niebezpieczeństwo, zakrywał mnie swym cieniem, gdyż był większy i silniejszy odemnie. W ten sposób odważyłem się wejść między ludzi i odgrywać pewną rolę na świecie. Naturalnie musiałem okazywać różne fantazyę i dziwaczne humory, lecz byłem bogaty i wszystko bra. no za dobrą monetę; używałem szacunku i poważania, oddawanego raczej memu złotu aniżeli mnie. I spokojniej już oczekiwałem przyrzeczonej rocznicy odwiedzin tajemniczego nieznajomego.

Rozumiałem dobrze, że nie powinienem zostawać długo w miejscu, gdzie mnie widziano bez cienia i gdzie łatwo mogłem się zdradzić, lecz postanowiłem tutaj odbyć tylko próbę, by gdzieindziej łatwiej i pewniej się pokazać — ale spotkałem się z czemś, co na długi czas moją miłość własną łechtato, a w sercu człowieka zarzuca silną kotwricę.

Właśnie owa piękna Fanny, którą po raz trzeci spotkałem, zaszczyciła mnie swemi względami, nie przypominając sobie naszej pierwszej znajomości, gdyż teraz miałem rozum i dowcip. Gdy mówiłem, uważano i sam nie wiem w jaki sposób posiadałem sztukę prowadzenia łatwej i lekkiej rozmowy i kierowania nią. Wrażenie pięknej Fanny zrobiło ze mnie głupca, który od tej chwili z tysiącznym trudem fzedł za nią przez cienie i ciemności, gdzie tylko mogłem. Byłem zarozumiały i dumny jej względami, ale w żaden sposób mimo mych najszczerszych chęci nie mcgłem przenieść tego upojenia z głowy do serca.

Lecz pocóż cię nudzić tą zwykłą historyjką?—Ty sam opowiadałeś mi często o podobnych awanturkach innych ludzi. Do znanej ci komedyi, w której dobrowolnie grałem znaną i tak często opisywaną rolę, przyszła wcale niespodziewana katastrofa i dla niej i dla mnie i dla wszystkich.

Według przyjętego przezemnie obyczaju zaprosiłem całe towarzystwo wieczorem do ogrodu, z moją panią spacerowałem ręka w rękę w blizkości bawiących się gości i starałem się zabawiać ją rozmową. Patrzała skromnie przed siebie i lekko oddawała mi uścisk ręki; wtem niespodzianie księżyc wysunął się z za chmury — i ona obaczyła tylko swój własny cień. Zadrżała i zdziwiona patrzyła to na mnie, to na ziemię szukając mego cienia; jakie uczucia nią miotały widać było na twarzy i w ruchach i byłbym śmiechem wybuchnął, gdybym się sam nie przeląkł.

Pozwoliłem jej zemdleć, jak strzała przebiegiem pomiędzy gośćmi, dosięgnąłem drzwi, rzuciłem się do stojącego powozu i odjechałem do miasta, gdzie zostawiłem na moje nieszczęście przezornego Bendla. Ujrzawszy mnie, przestraszył się, jedno słowo wytłómaczyć mu wszystko. Natychmiast przyprowadzono konie pocztowe. Wziąłem z sobą tylko jednego służącego, przebiegłego lamparta, Pascala, który swą zręcznością umiał się zrobić niezbędnym, lecz

dzisiejszym wypadku nic wiedzieć nie mógł. Tejże nocy ujechałem mil trzydzieści. Bendei został by sprzedać mój dom i wziąć co najpotrzebniejsze. Gdy na drugi dzień mnie dogonił, rzuciłem mu się na szyję i przysięgłem nie popełnić już nigdy więcej podobnej niedorzeczności, lecz być na przyszłość przezorniejszym i roztropniejszym. Jechaliśmy dalej, za granice i góry, i dopiero po drugiej stronie olbrzymiego wału co mnie oddzielał od fatalnego miasta, skłoniłem się wypocząć po trudach podróży w mało udwiedzanem miejscu kąpielowem.

iv.

W mojem opowiadaniu muszę szybko przebiedz chwilę mego życia, przy której, ach, jakże chętnie zostawałbym jak najdłużej, gdybym umiał zakląć ducha wspomnień; lecz barwy, które go zdobiły

upiększyć go mogą, zblakły już teraz; w piersi mojej nie ma już oddźwięku cierpienia i szczęścia, rozkosznych marzeń i snów; napróżno biję o skałę.

już strumień ożywczej wody nie tryśnie, a Bóg mnie opuścił. Jakże odmiennie -jątrzę w te minione czasy!— Miałem w owem miejscu kąpielowem odegrać rolę rozsądnego, ale źle się wyuczyłem i jak amator jaki na scenie zapatrzyłem się w błękitne oczy zamiast uważać na sztukę. Rodzice, złudzeni grą, wszystkiego używają by kupno do skutku doprowadzić, a cała komedya kończy się wyszydzeniem, Otoż i wszystko, wszystko!—Teraz wydaje mi się to głupie i śmieszne i znów straszne, że mogłem sądzić to bogatem i szczerem, co było ułudnem i nizkiem. Maryo, gdym cię utracił płakałem tak samo jak teraz, gdy w mem sercu już cię nie ma. Czyż się tak postarzałem?— O smutny rozumie! Jeszcze jedno uderzenie serca z owych czasów, jeszcze jedną chwilę tego szału,— lecz nie! chcę być samotny na niezinierzoneni morzu, gorzkie fale smutku niechaj się toczą, a niech nic nie osładza kielicha goryczy.

Wysłałem Bendela ze złotem do miasteczka, by urządził dla mnie mieszkanie. Wydał tam dosyć pieniędzy, a na zapytania ciekawych odpowiadał dwuznacznie, co się stało powodem dziwnych wieści o mnie. Skoro dom urządził, przybył Bendel do mnie i wyjechaliśmy.

Może na milę przed tem miasteczkiem, w otwarłem polu zastąpiła nam drogę znaczna ilość świątecznie ubranych ludzi. Powóz stanął. Odezwała się muzyka, strzały moździerzowe i głośne okrzyki: wiwat!—przed drzwiczkami powozu stanął chór biało ubranych dziewcząt bardzo pięknych, lecz wszystkie gasły jak gwiazdy przy słońcu obok jednej. Wystą

piła.z grona ta śliczna, urocza postać zarumieniona, uklękła przedemną i podała mi wieniec z laurów i róż na jedwabnej poduszce, wyszeptawszy kilka słów o królewskim majestacie, miłości "i czci, których nie rozumiałem, ale ich dźwięk czarujący słodyczą i harmonią poił ucho i serce—zdawało mi się, że postać jej gdzieś już raz widziałem. Chór rozpoczął śpiew pochwalny o dobrym królu i o szczęściu narodu.

I cała ta scena, pomyśl tylko mój przyjacielu, odbywała się na otwartem, słońcem oświeconem miejscu. Ona klęczała przedemną o dwa kroki, a ja bez cieniu, nie mogłem przeskoczyć tego przedziału, by samemu uklęknąć przed tym aniołem. Ach, cóżbym nie ofiarował za cień w owej chwili! Musiałem wsunąć się głębiej do powozu by ukryć mój wstyd, obawę i rozpacz. Wreszcie Bendel się domyślił, zeskoczył z powozu, ja go zawołałem i dałem mu do ręki z mej szkatułki piękną diamentową koronę, która miała zdobić Fanny. Bendel przemawiał w imieniu swego pana, który podobnych ostentacyj ani może, ani też chce przyjmować; musiała tu zajść pomyłka; lecz niechaj mieszkańcy miasteczka przyjmą szczere podziękowanie. Wziął wieniec z poduszki położywszy natomiast koronę, podał z szacunkiem rękę klęczącej dziewczynie i gestem oddalił duchowieństwo, magistrat i deputacye. Nikt więcej nie został dopuszczony. Tłum się rozstąpił a konie rus?yły galopem po drodze upiększonej tryumfalnemi łukami. Moździeże jednak nie ustawały. Powóz zatrzymał się przed moim domem szybko wyskoczyłem i prze-

szedłszy tłum ludu, który pragnął mnie widzieć wszedłem do domu. Zebrani krzyczeli przed memi oknami wiwat, a ja kazałem rzucać garściami złoto. Wieczorem oświecono miasto dobrowolnie.

Nie wiedziałem jednak co to wszystko ma zna czyć i za kogo mnie biorą. Wysłałem Pascala na zwiady. Opowiedziano mu, iż nadeszły do miasteczka pewne wiadomości, że król pruski pod imieniem hrabiego jeździ po kraju; w jaki sposób poznano mego adjutanta, jak on siebie i mnie zdradził, jaka radość że jestem w miasteczku, wszystko to opowiadano mu szczegółowo. Wprawdzie przekonano się, że ja chcę moje incognito ściśle zatrzymać i że niesłusznie postąpiono uchylając przemocą zasłonę, ale gniew mój był tak dobrotliwy, tak pełen łaski—że zapewne musiałem im darować ich winę.

Memu nicponiowi sprawa ta wydała się tak komiczną, że swą rozmową napominając, upewniał ludzi w tem błędnem mniemaniu. Przedstawił mi sprawozdanie swe w tak śmieszny sposób, że mnie rozweselił, co go jeszcze bardziej ośmieliło. Czyż mam się przyznać? Pochlebiało mi bądź co bądź, że mnie uważano jako głowę ukoronowaną.

Kazałem przygotować ucztę na jutrzejszy wieczór pod drzewami otaczającemi mój dom i całe miasto na nią zaprosić. Tajemniczej sile mej sakiewki, usiłowaniom Bendela i Pascala powiodło się zwyciężyć jedyną trudność t. j. czas. Jest to rzeczą zaiste zadziwiającą., jak urządzono wszystko pięknie i bogato w kilku godzinach. Ten przepych i bogactwo, jak również sztuczne oświetlenie upewniły mnie zupeł

nie co do mej osoby. Nie miałem nic do zarzucenia, musiałem pochwalić moją służbj.

Juź się ściemniało. Goście poczęli się schodzie i zostali mi przedstawieni. Nie nazywano mnie już Waszą Królewską Mością, ale tytułowano mnie z wielką czcią i pokorą: Tanie Hrabio. Cóż miałem czynić? Dozwoliłem się tytułować hrabią i od tej chwili zostałem hrabią Piotrem. Wpośród ucztujących serce moje tęskniło tylko za jedną. Późno weszła, królowa pięknych ozdobiona też koroną na głowie. Skromnie towarzyszyła rodzicom i zdawała się nie wiedzieć o tem, że była najpiękniejszą. Zostali mi przedstawieni pan leśniczy, jego zona i córka. Umiałem starym wiele miłego i przyjemnego powiedzieć, lecz przed córką stanąłem jak żak szkolny i słowa uwię-zły mi w gardle. Wreszcie jąkając się poprosiłem ją by zaszczyciła tę ucztę rolą, której odznakę nosiła na czole. Zawstydzona prosiła mnie o zaoszczędzenie jej tego zaszczytu, a ja bardziej jeszcze zawstydzony złożyłem jej hołd, mój przykład był rozkazem dla reszty gości i każdy starał się chętnie go naśladować. Majestat, niewinność, gracya i piękność podały sobie dłonie, by z niej uczynić prawdziwą królowę tej uczty. Szczęśliwi rodzice Maryi sądzili, że dla ich przyjemności ją wyróżniałem, sam byłem pod wpływem nieopisanego szału. Wszystkie klejnoty, perły i diamenty, które niegdyś chcąc się pozbyć złota kupiłem, kazałem przynieść na dwu zakrytych półmiskach i poprosiłem królowę tego wieczoru rozdzielić to wszystko pomiędzy zebrane

panie i towarzyszki; podczas tego nieustannie rzucano złoto pełnemi garściami zebranemu ludowi.

Na drugi dzień rano odkrył mi Bendel w sekrecie, że od dłuższego czasu podejrzywał rzetelność Rascala, obecnie zyskał pewność. Wczoraj ukrywał Rascal dla siebie całe worki złota. "Pozwól", odrzekłem, "temu nicponiowi zatrzymać sobie tę zdobycz daję wszystkim, dlaczegóż jemu miałbym odmawiać? Wczoraj zasłużył mi się, w ogóle wszyscy ludzie, których przyjąłeś, dopomogli mi wesołej uczty swobodnie użyć.

Później nie wspominaliśmy o tem. Rascal został pierwszym z mych sług, gdyż Bendel był mi przyjacielem i powiernikiem. Przyzwyczaił się on do tego, moje bogaetwo uważać jako niewyczerpane i nie śledził źródła!—przeciwnie dopomagał mi w myśl moją trwonić złoto. O tym nieznajomym, bladym człowieku wiedział tyle, że tylko on mogł zdjąć ze mnie przekleństwo i że ja się jego obawiam, chociaż w nim pokładam całą nadzieję mego wyzwolenia. Zresztą i to, że byłem przekonany, iż ten blady człowiek może mnie wszędzie wyszukać, a móje poszukiwania na nic by się zdały.

Przepych mego przyjęcia i uczta utwierdziły z początku silnie wierzących mieszkańców miasta w ich powziętem mniemaniu. Wprawdzie wkrótce doniosły dzienniki, że podróż króla pruskiego była tylko bajką, lecz zostawszy raz królem, zostałem nim i później i to najbogatszym i najdostojniejszym, jaki jest na świecie. Nie wiedziano jednak gdzie moje królestwo; poczciwi ludziska nie widząc nigdy króla

zgadywali na chybił trafił — ale hrabia Piotr został na zawsze, bo istniał faktycznie.

Pewnego razu pojawił się pomiędzy gośćmi kąpielowemi kupiec, który zbankrutował by się zbogacić, używał on powszechnego szacunku i miał szeroki chociaż blady cień. Chciał on tu zaimponować swym majątkiem a nawet pójść o lepsze ze mną. Ja zwróciłem się do mego woreczka i wkrótce zapędziłem pana kupca w taką matnię, że chcąc uratować pozory, musiał po raz wtóry ogłosić bankructwo i szukać szczęścia za górami. W ten sposób pozbyłem się go. W okolicy tej wielu ludzi zrobiłem nicponiami i leniuchami!

Przy tej królewskiej rozrzutności i przepychu, który mi wszystkich jednał, żyłem w mym domu skromnie i samotnie. Jako zasadę życia przyjąłem ostrożność, pod żadnym pozorem nikt inny tylko Bendel mógł wchodzić do moich pokojów. Jak długo słońce świeciło siedzieliśmy obaj zamknięci, a nazywało się to: pan hrabia pracuje w swym gabinecie. Z tą pracą stały w związku częste kuryery konne, których po lada drobnostkę wysyłałem. Przyjmowałem tylko wieczorami bądź to w ogrodzie, bądź tez w salonie sztucznie przez Bendela oświeconym. Gdy wychodziłem strzegły mnie argusowe oczy dobrego Bendela, udawałem się tylko do ogrodu leśniczego, li tylko dla niej, gdyż serce moje pełne było miłości.

Ach, mój dobry Chamisso, spodziewam się, że nie zapomniałeś co to jest miłość! Zostawiam tu wiele tobie do uzupełnienia. Marya bytu rzeczywiście go-dną miłości, dobrą i pobożną. Byłem panem jej wyo

braźni, a w swej pokorze nie wiedziała, czem na to zasłużyła, że tylko na nią patrzałem i serce sercem płaciła z całą potęgą niewinnej duszy i pierwszej miłości. Kochała jak kobieta z zaparciem się siebie, pełna poświęcenia i ofiary, oddana tylko temu kto posiadł jej miłość, nie dbając czy przypłaci to życiem; czyli innemi słowy—kochała prawdziwie.

Ja zaś — ach co za okropne chwile — straszliwe! a jednak zasługujące bym pragnął ich powrotu—ileż razy płakałem na piersiach Bendela, gdym się po pierwszym szale opamiętał i przypomniał sobie, ja kim prawem ja, człowiek bez cienia, śmiem wyciągać świętokradzką rękę po tego anioła, okłamywać i okradać podstępem tę niewinną duszę! Postanawia łem wszystko jej wyznać, to znów przysięgałem uciec od niej, porzucić te miejsca, a po chwili płakałem gorzkiemi łzami i umawiałem się z wiernym Bende-lem, w jaki sposób miałem się z nią dziś wieczorem w ogrodzie leśniczówki zobaczyć.

Okłamywałem sam siebie, pokładając wielkie na dzieje w odwiedzinach nieznajomego i znów płakałem, gdym napróżno w to wierzyć usiłował. Obliczyłem dzień przybycia tego strasznego człowieka, gdyż on powiedział w rok i jeden dzień, a ja wierzyłem jego przyrzeczeniu.

Rodzice byli to dobrzy, uczciwi, starzy ludzie, kochający swą jedynaczkę. Mój stosunek zdziwił ich, gdy się o uim jako istniejącym dowiedzieli i nie wiedzieli, co mają robić z tym fantem, Poprzednio nie śnili nawet o tem, by hrabia Piotr myślał o ich dziecięciu, cóż dopiero by kochał i był kochanym

wzajemnie. Matka była wprawdzie na tyle zarozumiałą, by uznać możliwość połączenia i działać w tym kierunku; jednak zdrowy rozum starego ani przypuszczał coś podobnego. Oboje byli przekonani o mej czystej miłości ku Maryi—lecz nic innego czynić nie mogli, jak tylko modlić się za swem dzieckiem.

Przypomniał mi się list, który mam od Maryi z owych czasów. — Tak to jej pismo! Odpiszę ci go:

"Jestem słabem, nieroztropnem dziewczęciem, gdym mogła sądzić, że mój ukochany, dlatego że go bardzo, bardzo kocham, biednemu dziewczęciu nie zrobi nic złego. Ach, ty jesteś tak dobry, nieskończenie dobry, lecz nie gniewaj się na mnie. Nic dla mnie nie poświęcaj, nie chciej tego nawet; o Boże! ja mogłabym siebie znienawidzieć, gdybyś coś takiego uczynił. Nie—ty mnie bardzo uszczęśliwiłeś, ty nauczyłeś mnie kochać. Nie cofaj się!—wszak ja znam moje przeznaczenie, hrabia Piotr nie należy do mnie, on należy do świata. Chcę być dumną gdy usłyszę: to on był, to on zrobił, to on przedsięwziął, tam go uwielbiali, tu go ubóstwiali. Gdy o tem pomyślę, gniewam się na ciebie, że ty przy nierozsądnem dziecku zapomniałeś o twem powołaniu. Naprzód, nie cofaj się, gdyż myśl ta może mnie zrobić nieszczęśliwą, która tylko tobie tak wiele szczęścia, rozkoszy zawdzięcza. Czy nie wplotłam w twe serce laur i ro-żę, podobnie jak w wieńcu, który ci ofiarowałam? Ty na zawsze pozostaniesz w metu sercu, nie obawiaj się rozłączenia—umrę, ach! tak szczęśliwa, tak niewypowiedzianie szczęśliwa tylko przez ciebie".

Możesz myśleć jak mnie bolały podobne słowa. Powiedziałem jej, że nie jestem tym, za którego mnie uważają, jestem tylko bogatym ale nieskończenie biednym człowiekiem. Na mnie ciąży przekleństwo, które stanowi do czasu jedyną tajemnicę między nami, gdyż nie tracę nadziei, że uwolnię się z pod niego. I to tylko zatruwa me dnie, że mógłbym cię porwać z sobą w przepaść, ciebie, która jesteś jedynem niem światłem, jedynem szczęściem i jedynem sercem mego życia. Wówczas płakała znów nad mojem nieszczęściem. Ach, ona była tak dobrą, tak kochającą! By mi oszczędzić jednej łzy, byłaby się poświęciła.

Lecz daleką była ona od właściwego zrozumienia I mych słów, przeżuwała we mnie jakiegoś książęcia, zostającego na wygnaniu, a wyobraźnia malowała jej bohaterskie czyny ukochanego.

Pewnego razu rzekłem do niej: "Maryo, ostatni dzień przyszłego miesiąca może mój los zmienić i rozstrzygnąć— jeśli się tak nie stanie muszę umrzeć,! gdyż nie chcę cię nieszczęśliwą robić". Ona ukryła zapłakaną twrarzyczkę na mych piersiach. "Gdy się zmieni twój los, dość mi będzie twego szczęścia, żadnych praw nie mam—lecz gdy będziesz nieszczęśliwy, to dozwól mi dzielić twój smutek i bólu.

"Dziewczę, dziewczę, odwołaj twe nierozważne słowa—czyż ty wiesz jakie to nieszczęście, czy znasz to przekleństwo? Wieszże ty, kto jest twym ukochanym.... co on?... Czyż nie spostrzegasz mego kurczowego drżenia, a jednak muszę mieć przed tobą tajeni-nicę? Łkając padła mi do nóg i powtórzyła swą prośbę, potwierdzając ją przysięgą.

Do wychodzącego leśniczego przemówiłem, że jest noim zamiarem w najbliższym miesiącu oświadczyć |ię o rękę jego córki—określiłem ten czas, gdyż ogłoby się coś do tego czasu wydarzyć, co by płynęło na mój los. Niezmienną jest tylko moja liłość dla Maryi.

Poczciwy człowiek przestraszył się nie na żarty, dy usłyszał te słowa z ust hrabiego Piotra. Uścikał mnie i znów zawstydzony odstąpił. I zaczął owątpiewać, rozpoczął mówić o posagu, o zabez-lieczeniu przyszłości swej jedynaczki. Podziękowałem mu za przypomnienie. Potem powiedziałem mu e chciałbym w tej okolicy, gdzie jak się zdaje jeitem kochany, osiedlić się i spokojne życie, bez troski prowadzić. Prosiłem go, by wyszukał najpiękniejszych dóbr, wystawionych na sprzedaż i kupił je na imię swej córki, co do zapłacenia ugodzonej kwoty niech się do mnie zgłosi. W takich razach najlepiej ojciec jedynaczce może usłużyć. — Wiele imiał z tem do czynienia, gdyż wszędzie uprzedzał go jakiś nieznajomy, zakupując dobra za miliony.

Że zatrudniałem tem ojca—byłto podstęp w gruncie rzeczy, aby się go pozbyć i często nawet używalem przedtem podobnych wybiegów, gdyż muszę się irzyznać, że, był on troche naprzykrzony. Dobra matka była trochę głuchą i nie dbała tak dalece o zaszczyt zabawiania pana hrabiego.

Przyszła i matka, uszczęśliwieni prosili mnie, bym został dłużej tego wieczoru, ja nie mogłem i minuty pozostać, gdyż widziałem wschodzący księżyc — Czas naglił.

Na drugi dzień wieczorem poszedłem znów do Mai ryj. Zarzuciłem płaszcz na ramiona, kapelusz wsunąłem ua oczy i tak spotkałem moją. ukochana Gdy ranie ujrzała, mimowolnie zadrżała; i wówczas przypomniałem sobie tę straszliwą noc, gdym ongi wyszedł na miasto. To była ona. Lecz czy mnie poznała? Była cichą i zamyśloną—ja smutny i zbolały — wstałem z ławki. Ona rzuciła się w me ramiona płacząc. Poszedłem.

Od tego czasu spotykałem ją często zapłakana a w mej duszy ciemniej i ciemniej było — tylko ro dzice cieszyli się w niezamąconym spokoju. Rozstrzygający dzień przybliżał się, cichy i ponury jak czarna chmura. Wilia — zaledwie mogłem oddychaó Już poprzednio napełniłem kilka kufrów złotem, czekałem północnej godziny. — Wybiła.

Tak siedziałem, nie odwracając oczu od wskazówek zegara, liczyłem sekundy, minuty. Przy my mniejszym szmerze zrywałem ;się, tak zastał mnie dzień biały. Leniwo płynęły godziny, mijało południe, wieczór, noc; wskazówki się posuwały, a nadzieja więdła; wybiła jedenasta i nic się nie okazało, ostatnie minuty ostatniej godziny minęły i nic się nie okazało, uderzyła ostatnia sekunda i wpośród łez upadłem bez nadziei na łóżko. Jutro miałem— na zawsze bez cienia, prosić o rękę Maryi; niespokojny sen skleił nad ranem me oczy.

V.

Było jeszcze rano, gdy mnie zbudziła gwałtowna sprzeczka w przedpokoju. Słuchałem. — Beudel zabraniał wejść, Rascal przysięgał, że nie przyjmie żadnych rozkazów od równego sobie i uparł się wejść do mego pokoju. Poczciwy Bendel mówił mu, że gdyby te słowa doszły mych uszu straciłby tak korzystne miejsce. Rascal groził, że siłą wejdzie, gdyby wejść nie pozwolił.

Ubrałem się gniewny otworzyłem drzwi gwałtownie i krzyknąłem na Rascala: "Co chcesz łotrze.. odstąpił dwa kroki i zimno odpowiedział: "Prosić pana hrabiego okazać mi swój cień — słońce tak pięknie świeci".

Byłem, jak gdyby piorunem rażony. Trwało dość długo zanim znalazłem słowa. — "Jakim prawem ośmiela się służący swemu panu?... Przerwał mi spokojnie: "Służący może być uczciwym człowiekiem i nie chcieć służyć u pana bez cienia, uprąizani o zwolnienie z obowiązków". Musiałem inneo sposobu użyć. "Ależ Rascalu, kochany Rascalu, tóż cię naprowadził na podobną myśl, jak możesz ądzić?...." tym samym tonem co poprzednio odzekł: "Ludzie twierdzą, że pan nie masz cienia — ięc albo mi pan pokaże swój cień lub mnie uwolni". Bendel, blady i drżący, lecz zimniejszy odemuie, at mi znak, uciekłem się więc do złota, które wszytko łagodzi—lecz i to straciło swą wartość — mi-

cil mi pod nogi: "od człowieka bez cienia nic nié przyjmuję". Odwrócił się, nasadził kapelusz na głowg, zaświstał piosneczkę i zwolna opuścił pokój. Stałem wraz z Bendelem jak skamieniały, bez myśli i ruchu.

Z śmiercią w duszy, szedłem dotrzymać mego słowa do leśniczówki, szedłem jak zbrodniarz. Wstąpiłem do altany, ochrzczonej mojem nazwiskiem gdzie jak zwykle miano mnie oczekiwać. Matka swobodna i wesoła pierwsza mnie powitała. Marya! siedziała, piękna i blada, jak pierwszy śnieg, który pocałunkiem darzy kwiaty na jesieni a wkrótce! w gorzką wodę się zamienia. Leśniczy, z listemr w ręku chodził niespokojny i snać się przezwycię żał, gdyż naprzemian bladł i czerwieniał na swej spokojnej twarzy. Przystąpił do mnie, gdy wszeł] dłem i jąkając się prosił o chwilę rozmowy sam nasam. Zapraszał mnie na przechadzkę w miejsce! gdzie słońce świeciło — milcząco usiadłem i nastało! długie milczenie, którego nie śmiała przerwać zwykle gadatliwa matka. I

Leśniczy nierównym i niespokojnym krokiem mierzył przestrzeń altany, po chwili stanął, popatrzyli na list i na mnie i zapytał: "Panie hrabio, czy rzeł czywiście znasz pan Piotra Schlemihla?" Milczałem-"jest to człowiek zacny i szczególnych zdolności"! oczekiwałem odpowiedzi. — "A gdybym ja sam był owym człowiekiem?"—"Któremu" dodał stary gwałtownie, "brakuje cienia!" — "Ach moje przeczucia moje przeczucia!" krzyknęła Marya, "już od dawna wiem, że on nie ma cienia", i rzuciła się w ramio

na matki, która przestraszona tuliła ją do siebie, wyrzucając jej tajemniczość. Ona jednak, jak Are-thuza, zamienioną została w łzy, które przy moie Ii słowach, obficiej płynęły a gdym się chciał do niej przybliżyć w gwałtowne łkanie przechodziły.

"I pan", wołał leśniczy, "pan z niesłychaną bezczelnością ośmieliłeś się oszukiwać i ją i nas; i pan mówisz, że ją kochasz, patrz jak płacze. To okropne, straszne!"

Straciłem do tego stopnia przytomność umysłu, że jak szalony mówić począłem: W końcu jest to tylko cień, można i bez niego żyć i nie warto tyle hałasu robić. Lecz bezpodstawność mych słów musiałem sam uznać w zupełności, gdyż umilkłem nie doczekawszy się odpowiedzi. Dodałem tylko: "Co się raz straciło, można drugim razem odzyskać."

Rozgniewany leśniczy przemówił. — "Przyznaj się pan natychmiast w jaki sposób straciłeś cień?" I znów musiałem skłamać: "Razu pewnego niezgrabny człowiek nadeptał mój cień i zrobił w nim dziurę — dałem go więc naprawić, gdyż złoto wiele może, miałem go wczoraj otrzymać". "Bardzo dobrze mój panie", odpowiedział leśniczy, "pan starasz się

moją córkę, inni również, jako ojciec mam prawo

obowiązek czuwać nad jej losem, daję wrięc panu trzy dni czasu, byś się wystarał o cień ; przyjdzie pan do nas za trzy dni z dobrym cieniem, mile przyjętym zostaniesz; w przeciwnym razie czwartego dnia — to ja mówię Panu — córka moja zostanie żoną innego".—-Chciałem kilka słów powiedzieć Maryi, lecz ona silniej jeszcze tuliła się z płaczem do

ttatki, a ta skinęła mi, bym wyszedł. Oddaliłem się i zdawało mi się, że cały świat zamyka się za mną.

Usunąwszy się z pod opieki Sendela, poszedłem jak szalony między lasy i góry. Pot kroplami padał z mego czoła, głuche łkanie rozrywało mi piersi, w głowie czułem szum nieustanny.

Sam nie wiem jak długo to trwało, w tem na łące któś chwycił mnie za ramię. — Stanąłem i obejrzałem się — przedemną stał człowiek w szarym surducie, podobnie jak i ja zdawał się być zmęczonym. I przemówił natychmiast:

"Zapowiedziałem moją wizytę na dziś, jednak pan mnie nie oczekiwałeś. Wszystko da się naprawić, przyjmij pan tylko moją radę, otrzymasz twój cień i wrócisz do leśniczówki szczęśliwy; Rascala, który pana zdradził i o pańską narzeczone się stara biorę na siebie, dojrzał już dla mnie".

Stałem jak senny.— "Pan miałeś przyjść dzisiaj?" Przypominałem sobie dzień naszego pierwszego spotkania i rzeczywiście nieznajomy miał słuszność, ja przerachowałem się. Prawą ręką zacząłem szukać sakiewki — on odgadł moją myśl, odstąpił dwa kroki i rzekł:

"Nie panie hrabio, sakiewka pozostaje w bardzo dobrych rękach, zatrzymaj ją pan". — Patrzałem zdziwiony na niego, on mówił dalej : "Upraszam tylko o małą pamiątkę, bądż pan tak dobry i podpisz oto tę karteczkę". Na pergaminie były następujące słowa:

"Na mocy mego własnoręcznego podpisu, zapisuje właścicielowi tej karteczki moją duszę po mej naturalnej śmierci".

Milcząco spoglądałem to na karteczkę, to znów na nieznajomego.—Podczas tego człowiek w szarym surducie umaczał nowe pióro w krwi, która z mego zranionego kolcem palca ciekła i podał mi.

"Kto pan jesteś?" zapytałem. "Cóż to ma dorzeczy", brzmiała odpowiedź, "czyż pan nie widzisz? jestem biedakiem, coś trochę zarywającym na uczonego i fizyka, który lichą nagrodę otrzymuje od swych przyjaciół oddając im wielkie usługi, a na ziemi nie pragnie innej nagrody, jak trochę pobawić się eksperymentami — lecz podpisz pan. Na prawo, Piotr Schlemihl".

Przecząco ruszyłem głową i rzekłem: "Daruj pan, lecz nie podpiszę". — Nie", powtórzył zdziwiony, "i dla czegóż nie?n

"Jest to rzeczą wątpliwej wartości oddawać moją duszę za cień".—"Tak?!" powtórzył, "wątpliwą rzeczą", i głośno się zaśmiał. "A jeśli mi wolno zapytać, co tez za stworzenie jest dusza? Czy widziałeś ją pan? i cóż myślisz z nią począć, gdy umrzesz? Powinien się pan cieszyć, że znalazłeś amatora na tak wątpliwy spadek, który płaci za życia twego za to zagadkowe X., ową galwanizującą siłę i czynność, czy też, inne podobne głupie określenia problematycznego bytu duszy — dając ci w zamian twój własny cień, za pomocą którego spełnią się twe wszystkie życzenia i tę biedną, ko-

emjąw cię istotę wyrwiesz z rąk podłego RascaIa. — Najlepiej zobacz pan sam całą tę historyę, pożyczam ci czapkę niewidkę", (wyciągnął coś z kieszeni, "pójdziemy obydwa do leśniczówki".

Muszę się przyznać, że wstydziłem się być wyśmianym przez tego człowieka. Nienawidziłem go serdecznie i zdaje mi się, że ta moja osobista nienawiść bardziej mnie wstrzymywała od podpisu, aniżeli zasady i przesądy. Również wstrętną była mi myśl, pójść do leśniczówki w jego towarzystwie. Oburzałem się myśląc, że ta poczwara, ten drwiący szatan z uśmiechem miał wejść pomiędzy dwa zbolałe i skrwawione serca. Godziłem się z mym losem, jako wyższem przeznaczeniem i zwracając się do mego towarzysza rzekłem:

"Sprzedałem panu mój cień za sakiewkę wielkiej wartości, teraz żałuję tego, gdy można cofnąć tę zamianę zgodzę się z miłą chęcią". Przecząco poruszył głową i zachmurzył się. Ja mówiłem dalej: "Jeśli nie — nic nie sprzedam więcej i nie podpiszę choćby za cenę mego cienia. Również nie zgadzam się na wzięcie czapki niewidki, a gdy pan w inny sposób ze mną zgodzić się nie możesz — więc żegnam pana".

"Przykro mi, panie Schlemihl, iż pan tak uporczywie odrzucasz korzystny dla pana interes. Może kiedyindziej będę szczęśliwszy. Do widzenia!-; A propos, pozwól mi pan przekonać go, że rzeczy które ja kupuję, umiem przechowywać".

I natychmiast wyciągnął z kieszeni mój cień, zty rznie rozpostarł go na ziemi obok siebie i pomiędzy

dwoma cieniami zrobił kilka kroków. Mój Cień był mu posłuszny na każde skinienie.

Gdy po tak długim czasie, ujizałem mój biedny cień w służbie tego wstrętnego mi człowieka zalałem się gorzkiemi łzami, gdyż cień mój mógł mi wrócić szczęście i spokój. Obrzydliwy ten człowiek dumny był z swego i mego cienia i powtórzył swą propozycyę:

"Jeszcze go możesz otrzymać, jedno posunięcie pióra i wyratujesz Marya ze szpon tego łotra, będzie w twych ramionach — jeden podpis". Rozpłakałem się znów, ale odwróciłem się i skinąłem na niego by się oddalił.

Bendel, który idąc moim śladem, przyszedł w tej chwili i ujrzał mój cień u tego człowieka, postanowił choćby przemocą odebrać go, a unikając półsłówek groźno powtórzył swe żądanie. Ten zamiast odpowiedzi, odwrócił się i poszedł. Wówczas porwał Bendel cierniową laskę, którą trzymał w ręku i idąc w ślad za nieznajomym począł go okładać kijami, żądając wydania cienia. Ten, jak gdyby przyzwyczajony do podobnego postępowania, schylił głowę, podniósł ramiona i milczkiem szedł dalej łąką uprowadzając nietylko mój cień ale i wiernego sługę. Długo jeszcze słyszałem głuche tętno i głosy, aż z oddaleniem wszystko ucichło. Byłem samotny wraz z mojem nieszczęściem jak przed chwilą.

vi.

Łzy nie dające się powstrzymać ulżyły memu sercu, lecz nie widziałem żadnych krańców mego s mut-

ku, żadnej drogi wyjścia, żadnego celu i lubowałem się w truciznie, którą mi podał nieznajomy. Gdym przywołał przed oczy obraz Maryi, to dziecię słoi kie, ukochane, blade i w łzach przy ostatniem naszem widzeniu, gdziem doznał tyle upokorzenia — to równocześnie nasuwała mi się wstrętna i bezczelna twarz Kascala. Chciałem uciec od tego widoku, szybko szedłem dalej, w głąb puszczy, ale obraz ten nieustannie mnie prześladował i bez tchu padłem na ziemię, rosząc ją mojemi łzami.

I wszystko dla braku cienia! I jedno pociągnięcie pióra a zyskałbym go. Rozmyślałem nad pro-pozycyą nieznajomego i nad moją odmową. Pusto w duszy, nie umiałem sądzić zdrowo ani pojmować dokładnie.

Tak minął jeden dzień. Zaspokoiłem mój głód dzikiemi owocami, moje pragnienie w strumyku i przepędziłem noc pod drzewem. Mokry ranek przebudził mnie z ciężkiego snu. Bendel musiał zapewne stracić mój ślad i cieszyłem się tą myślą. Nie chciałem wracać między ludzi, przed któremi jak zwierz leśny uciekałem. Tak przeżyłem trzy długie dni.

Rano czwartego dnia siedziałem na skale wśród piaszczystej równiny, grzejąc się w promieniach słońca od tak dawna unikanych. Pogrążony w mym smutku siedziałem. Wtem usłyszałem lekki szelest, przestraszony obejrzałem się w około, nic nie spostrzegłem; lecz na piasku wśród promieni słońca zobaczyłem sunący się cień, podobny do mego, który zdawał się być bez pana.

poczułem nieprzepartą chęć zdobycia tego cienia, pomyślałem sobie, że cień sen szuka zapewne pana, ja chcę nim zostać, gdyby mi się udało wstąpić na kończyny nóg cienia zostałby przy mnie i z czasem by się przyzwyczaił. Skorzystałem więc szybko.

Cień, widząc moje usiłowania począł uciekać, rozpoczęła się gonitwa, a pragnienie zdobycia cienia i wyjścia z fatalnego położenie było mi dostatecznym bodźcem. On uciekał w kierunku lasu, tam musiałem go zgubić — widziałem to, strach mnie ogarnął, moje pragnienie się wzmogło, nie biegłem ale leciałem—widocznie doganiałem cień, gdyż przestrzeń zmniejszała się coraz bardziej. Wtem cień stanął nagle i zwrócił się do mnie. Gwałtownie rzuciłem się naniego, jak lew na swą zdobycz — lecz niespodzianie natrafiłem na opór fizyczny. Uczułem silne razy.

Przestraszony porwałem w pół niewidzialną istotę, przycisnąłem do siebie i padłem twarzą do ziemi; poczułem jednak pod sobą ciało człowieka, który dopiero teraz stał się widzialnym.

Całe to zdarzenie teraz zrozumiałem. Człowiek ten miał na głowie gniazdo robiące niewidzialnym człowieka, ale nie cień jego. Wzrokiem szukałem tego talizmanu, zobaczyłem gniazdo, skoczyłem i porwałem moją zdobycz. Niewidzialny, bez cieniu trzymałem gniazdo w ręku.

Człowiek, którego rzuciłem na ziemię, podniósł się i zaczął szukać szczęśliwego zwycięzcy, lecz nia ujrzał go ani na szerokiej płaszczyźnie, ani też jego cienia, napróżno nasłuchując szmeru lub szelestu.

Nie spostrzegł on poprzednio, źe byłem bez cienia więc się tez tego nie mógł domyśleć. Gdy się przekonał, że zginął wszelki ślad, wyrywał sobie włosy i głośno rozpaczał. Uzyskany skarb dozwolił mi zadość uczynie` mym, chęciom i pragnieniom i wejść między łudzi. Nie brakło mi też na upozorowaniu mego rabunku a raczej, nie potrzebowałem tego, gdyż uchodziłem szybko z tego miejsca, a rozpaczliwe krzyki długo brzmiały mi w uszach.

Pragnąłem jak najprędzej dostać się do leśniczówki i naocznie się przekonać o słowach znienawidzonego; nie wiedziałem jednak gdzie się znajduję, wstąpiłem więc na pagórek i zobaczyłem tuż pod memi nogami miasteczko i ogród leśniczówki. Serce biło mi gwałtownie, płakałem, lecz innemi łzami, ja miałem ją ujrzeć. — Gnany obawą szybko dążyłem naprzód. Przeszedłem niewidzialny obok kilku wieśniaków wracających z miasta. Mówili oni o mnie, Rascalu i leśniczym, nie chciałem ich słuchać szedłem naprzód.

Wchodzę do ogrodu, dreszcze oczekiwania rozrywają mi piersi — tuż obok zdało mi się słyszeć śmiech dziki, zadrżałem, obejrzałem się do koła nie dostrzegłem nikogo. Szedłem naprzód, zdawało mi się słyszeć tut obok mnie kroki ludzkie, lecz nic nie spostrzegłem,! byłem zdania, że słuch mnie myli. Było jeszcze rano, w altanie hrabiego Piotra nikogo nie było, wszędzie pustki, przeszedłem ogród wzdłuż i wszerz i zbliżyłem się do domu mieszkalnego.

Ten sam szelest towarzyszył mi. Zastraszony i pełen obawy siadłem na ławic oświeconej słońcem. I znów zdawało mi się słyszeć dziwny i niemiły śmiech. Wtem kluczem otworzono drzwi i leśniczy z papierami w ręku wyszedł z domu. Dostałem zawrotu głowy, spojrzałem, nieznajomy siedział obok mnie śmiejąc się obrzydliwie, czapką niewidką przykrył mnie również, a oba cienie, mój i jego w zgodzie leżały na ziemi. W ręku trzymał pergaminową kartę i podczas gdy leśniczy chodził tam i napowrót po altance, człowiek ten w szarym surducie nachylił się ku mnie i szeptał następujące słowa:

"Przecież przyjąłeś pan moje zaproszenie i otoż obaj siedzimy razem. To mnie cieszy ! A teraz oddaj mi pan moje gniazdo, zbyt jesteś uczciwym człowiekiem byś je przy sobie zatrzymał — nie dziękuj mi, upewniam pana, że z miłą chęcią pożyczyłem je panu".—Wziął mi je z ręki bez oporu, schował do kieszeni i zaśmiał się tak głośno, że leśniczy się odwrócił. — Siedziałem skamieniały.

"Musisz pan przyznać", mówił dalej, "że czapka jest o wiele praktyczniejszą, ukrywa nie tylko człowieka, ale i cień jego, i innych, gdy się ma ochotę zabrać towarzyszów".—Znów się zaśmiał. "Uważaj dobrze, Schlemihlu, na co nie chciałeś przystać po dobremu, musisz przyjąć z konieczności. Sądziłem że wykupisz swój cień, ożenisz się z narzeczoną (jest jesze dosyć czasu), a Pascal wisieć będzie na szubienicy, co łatwem będzie póki są sznury. — Posłuchaj mnie, dodam ci czapkę jeszcze".

Przyszła matka i zaczęto rozmawiać. — "Cóż tam Marya ?" — "Płacze." — "Głupie dziecko, już trudno zmienić! - "Tu prawda, ale tak prędko oddawać ją drugiemu—mężu, ty okrutnie postępujesz z swem dzieckiem". — "Wcale nie, to ty fałszywie sądzisz. Gdy Marya, zanim osuszy swe łzy, ujrzy się żoną bogatego i szanowanego człowieka, to smutek jej zda się snem i będzie Bogu i nam dziękować, zobaczysz!" — "Daj to Boże". — "Posiada ona wprawdzie piękny majątek, lecz po tej nieszczęśliwej historyi z tym awanturnikiem, czy sądzisz, że się trafi co lepszego od pana Bascala? Czy wiesz jaki to majątek posiada pan Eascaî? Za dobra w tej okolicy wypłacił gotówką sześć milionów. Miałem sara kontrakta w ręku. Prócz tego ma weksel na imię pana Tomasza John na trzy i pół miliona. — "Dużo musiał nakraść". — "Cóż to znów nowego! Oszczędzał tam, gdzie bezmyślnie trwoniono". — "Ależ ten człowiek nosił liberyę". — "Ach to głupstwo! Ale ma cień nienaganny".— "Masz słuszność, a jednak".

Człowiek w szarym surducie śmiał się, patrząc rai w oczy. Drzwi się otworzyły i weszła Marya. Opierała się na ręku pokojówki, ciche łzy spływały po je bladych policzkach. Siadła na fotel dla niej już przygotowany, a ojciec usiadł obok niej na krześle i przemówił do niej z czułością :

"Jesteś mojem dobrem kocbanem dzieckiem, będziesz więc rozsądną i nie zasmucisz twego ojca, który tylko twego dobra pragnie ; rozumiem doskonale moje dziecko, że ostatnie dni musiały wpłynąć na twe usposobienie, lecz uniknęłaś szczęśliwie

grożącego ei niebezpieczeństwa. Zanim odkryliśmy jego podły charakter, kochałaś go, widzisz Maryo, ja wiem o tem i nie robię ci zarzutu. Ja sara go kochałem, póki sądziłem go wielkim panem. Teraz widzisz, jak się wszystko zmieniło. Wszak każdy pies ma cień, a mąż mego jedynego dziecka... — Nie ty nawet o nim myśieó nie powinnaś. — Słuchaj Maryo, teraz stara się o twą rękę człowiek, który nie obawia się słońca, bardzo poważany, wprawdzie nie jest żadnym księciem, ale uia dziesięć milionów, dziesięć razy więcej aniżeli twój posag wynosi, człowiek ten uszczęśliwi ciebie moje dziecko. Nie odpowiadaj, nie odrzucaj jego starań, nie sprzeciwiaj się mej woli, badź moją dobrą, posłuszną córką. Przyrzecz mi, że przyjmiesz pana Rascala. — Powiedz, czy chcesz mi to przyrzec?

Odpowiedziała ledwie słyszalnym głosem: "Janie mam woli, żadnego życzenia na ziemi. Niech się to stanie, co ojciec sobie życzy. Równocześnie zaanonsowano pana Rascala i wszedł bezczelnie. Marya zemdlała. Znienawidzony mój towarzysz szeptał mi w ucho: "I pan możesz to ścierpieć? Cóż płynie w żyłach pana?" Szybkim ruchem zranił mi lekko rękę, krew płynęła, a on mówił dalej: "Rzeczywiście, to krew czerwona!—No podpisz panw. Pargamin i pióro trzymałem w ręku.

VII.

Pozostawiam twemu osądzeniu tę sprawę, kochany Chamisso i nie chcę się uniewinniać. Długi czas

surowo badałem siebie, gdyż robak wyrzutów zagnieździł się w mem sercu. Chwila ta życia mego stała mi ciągle przed oczyma i nie mogłem na nią inaczej patrzeć tylko zwątpiałym wzrokiem, z pokorą i boleścią. — Mój kochany przyjacielu, kto raz lekkomyślnie odstąpi z prawej drogi, nie opatrzy się a już wszedł na boczne ścieżki i drożyny, które wiodą go dalej i dalej z drogi, napróżno spogląda na gwiazdy przewodnie co błyszczą na niebie, musi iść dalej w przepaść i siebie poświęcić na ofiarę Nemezis. Raz zbłądziwszy i obarczony przekleństwem, samowiednie wmieszałem się przez miłość w losy innej istoty; coż mi pozostawało, jeśli nie przybyć z pomocą tam, gdzie posiałem zniszczenie? Gdyż ostatnia godzina wybiła. — Nie sądź tak źle

mnie, mój Adalbercie, bym uważał jakąkolwiek cenę za wysoką i bym skąpił czegokolwiek co mojem nazywam. — Nie Adalbercie, lecz nienawidziłem z Całej duszy tego tajemniczego człowieka. Może niesłusznie go sądziłem, lecz wszelka z nim styczność była mi wstrętną. — I tu, jak to często w mojem życiu ale i w historyi świata się zdarza, zamiast czynu nastąpił wypadek. Później pogodziłem się sam z sobą. Nauczyłem godzić się z koniecznością, a czy fakt spełniony nie jest zarówno z zaszłym wypadkiem jej właściwą cechą? Potem musiałem uznać tę konieczność, jako mądre zrządzenie losu, które wszędzie istnieje, a gdzie niy odgrywamy tylko rolę kółeczek popychanych, kierujących

i kierowanych ; co się ma stać, musi się stać; co ma być, stanie się siłą tego zrządzenia, które czczę

w rnein przeznaczeniu i tych ludzi, którzy ze mną połączeni byli.

Sam nie wiem było li to wysileniem duszy, pod wpływem tak silnych wzruszeń, czy tez wyczerpaniem sił fizycznych, które w ostatnich dniach osłabnąć musiały, czy tez rozdrażnieniem z powodu przymusowego sąsiedztwa tego szarego straszydła; dość, że w chwili gdy miałem podpisywać zemdlałem i długi czas spoczywałem prawie w objęciach śmierci.

Przekleństwa i hałas tupających nóg były pierwszemi dźwiękami, które doszły mych uszu, gdym odzyskiwał przytomność; otworzyłem oczy, było już ciemno, mój znienawidzony towarzysz złorzecząc był przy mnie. "Czy nie postąpiłeś pan sobie jak stara baba! — Powstań pan i spełń coś postanowił, czy też namyśliłeś się inaczej i wolisz cierpieć?" Z trudnością podniosłem się, z ziemi, na której leżałem, i milcząco rozglądnąłem się—było już późno, z oświeconych okien leśniczówki biło jasne światło, a muzyka ochoczo przygrywała, kilka par gości spacerowało po ogrodzie. Jedna z nich zbliżyła się i usiadła niedaleko nas na ławce, gdzieśmy poprzednio siedzieli. Rozmawiano o połączeniu się bogatego Rascala z córką domu dzisiejszego poranku.—A więc stało się.

Ręką zrzuciłem czapkę nieznajomego, który zniknął i milcząco przez najgłębsze cienie drzew, obok altany hrabiego Piotra spieszyłem do domu. Niewidzialnie towarzyszył mi nieznajomy, prześladując ostremi słowami. "Czy takie to podziękowanie pana o słabych nerwach za cały dzień pielęgnowania?

I pocóż było grać rolę głupca? Dobrze, mój panie uparty, uciekaj pan przedemną, lecz jesteśmy nierozdzielny Pan masz moje złoto, a ja cień pański; to nam nie da spokoju! — Czy słyszał kto, by cień porzucił swego pana? To też i pański ciągnie mniej ku panu, póki go nie posiędziesz a ja się jego nie pozbędę. Co pan zaniedbałeś z własnej woli, mu sisti niestety za późno, zrobić z nudów i przeżycia; nie ujdziesz przeznaczeniu". W tym tonie mówił nieustannie, napróżno uciekałem, był zawsze przy mnie i szyderczo mówił o złocie i cieniu. Sam nie umiałem myśleć. I

Przez puste ulice szedłem do domu. Gdy zobaczyłem mój dom, nie mogłem go poznać, po za wybitemi szybami nigdzie światła nie było. Drzwi były zamknięte, służba ulotniła się. On głośno się roześmiał obok mnie: "Tak, to tak! lecz swego Bendela znajdziesz w domu, przyprowadzono go one gdaj do domu tak zmęczonego, że pewnie się nie ruszył". I znów się zaśmiał. "Ten dopiero rozpowie panu historyę! — A teraz, dobranoc na dzisiaj,! wkrótce się zobaczymy!"

Zadzwoniłem powtórnie, okazało się światło, Bendei nie otwierając pytał kto dzwoni. Gdy ten dobry człowiek mój głos usłyszał, zaledwie mogł powstrzymać swą radość, otworzył drzwi i uściskaliśmy się serdecznie. Znalazłem go zmienionym, byli słaby i blady, moje włosy posiwiały przez ten czas Poprowadził ranie przez zniszczone i opustoszałe! pokoje, do jednego zaszanowanego, przyniósł jadła i napoju, siedliśmy, a on wybuchł znów płaczem

Opowiada! mi, że idąc za owem suchem straszydłem, które mój cień posiadało, zatracił mój ślad i ze znużenia upadł, a poźniej gdy mnie nie mógł odszukać, zmęczony wrócił do domu, gdzie wkrótce wzburzony przez Rascala motłoch napadł mój dom, powybijał okna i cieszył ie zniszczeniem. Tak postąpili z swym dobroczyńcą. Miejscowa policya rozkazała jako podejrzanemu w przeciągu godzin opuścić miasto. Do tego co już wiedziałem o Rascala ślubie i bogactwie, Bendel wiele rzeczy uzupełnił. Ten podły człowiek musiał wiedzieć od samego początku o mej tajemnicy, przyciągnięty jak się zdaje złotem, zaraz w pierwszej chwili miał klucz dorobiony do szafy ze złotem i już wówczas miał majątek, którego nie pragnął obecnie powiększać.

To wszystko opowiadał mi Bendel z łzami w oczach i cieszył się, że mnie widział, że znów byłem przy nim i że znoszę spokojnie i odważnie nieszczęście, które mogło mnie powalić. Rozpacz moja zmieniła mnie zupełnie. Widziałem moją olbrzymią niedolę, łzy me już wypłakałem, żaden krzyk rozpaczy nie mógł się wyrwać, gdyż zimny i obojętny czekałem nowych nieszczęść z odkrytą przyłbicą.

"Bendelu," przemówiłem, "wiesz o mem przeznaczeniu. Ciężka ta kara nie jest bez winy. Ty niewinny człowiecze nie powinieneś dłużej cierpię twój los z moim łączyć, ja tego nie chcę, odjeżdżam w tej chwili, osiodłaj mi konia, odjadę sam, ty zostaniesz. Muszą tu gdzieś być kufry złotem napełnione zatrzymaj je dla siebie. Samotny rzucę się w świat; a gdy szczęsne chwile dla mnie zaświtają,

wówczas przypomnę się tobie, gdyż często ptaka. Jem w twych szczerych i wdzięcznych objęciach w chwilach smutku i goryczy".

Z smutkiem posłuchał ten poczciwiec ostatniego mego rozkazu, ja zostałem głuchym na jego prośby i przedstawienia, ślepym na łzy jego ; przyprowadził mi konia. Raz jeszcze uścisnąłem płaczącego, siadłem na konia i w cieniach nocy porzuciłem grób mogo życia, nie dbając o drogę, gdyż na całej ziemi nie miałem żadnego celu, żadnego życzenia, żadnej nadziei.

VIII.

Wkrótce przyłączył się do mnie jakiś podróżny i idąc obok mego konia czas dłuższy prosił o pozwolenie złożenia swego płaszcza na grzbiet mego wierzchowca, milcząco zezwoliłem na to. Z lekkim ukłonem podziękował za grzeczność, chwalił mego konia, wysławiał bogactwo i potęgę bogaczów i sam już nie wiem jakim sposobem rozpoczął monolog, którego zostałem jedynie słuchaczem.

Rozwijał swe zapatrywania na świat i życie, i bardzo szybko zeszedł na metafizykę, która ma wynaleźć słowo rozwiązujące wszelkie wątpliwości. Postawił jasno tę kwestyę i przystąpił do jej rozwiązania.

Ty wiesz mój przyjacielu, że mam to przekonanie, iż nie jestem zdolny do filozoficznych odgadnień, chociaż słuchałem filozofów różnych szkół, i że zu-

pełnie zarzuciłem tę gałęź wiedzy; zostawiałem od tego czasu wiele rzeczy naturalnemu przebiegowi, wiele wiedzieć i rozumieć nie pragnąłem i jak to mi sam radziłeś zawierzałem memu wewnętrznemu głosowi, krocząc, o ile to w mej mocy było, własną drogą. Otoż zdawało mi się, że ten mistrz rozumowania stawia swój budynek z wielką zdolnością i że ou sam w sobie miał siłę, trwałość i przekonywającą konieczność logiczną. Lecz ujrzałem w tej budowie braku tego, czego szukałem i w ten sposób podziwiałem tylko sztukę, której wykończenie tylko oko radowało; słuchałem z przyjemnością tego człowieka, gdyż absorbował on moją uwagę i dozwalał zapominać o cierpieniach, i gdyby tak duszę jak rozum zainteresował, byłbym się na to zgodził z chęcią.

Tymczasem czas upływał i nieznacznie zajaśniała jutrzenka, przeląkłem się, gdym ujrzał rozwijające się bogactwo barw i światła wschodzącego słońca a o tej porze gdy wszystko cieniem się cieszy, ja nic miałem żadnego schronienia, żadnej ucieczki w odkrytej okolicy! I nie byłem sam! Spojrzałem na mego towarzysza i zadrżałem. — Był to człowiek w szarym surducie.

Uśmiechał się widząc moje przerażenie i mówił dalej: "Pozwól pan przecież połączyć nasz wzajemny interes, jak to jest zwyczajem na świecie, wszak mamy dosyć czasu by się rozłączyć. Droga równoległa z górami jest jedynie możliwą dla pana, w doliny pojechać pan nie możesz, wrócić się tem mniej — a ponieważ ta droga jest i moją, więc idź

my razem. — Widzę że pan bledniesz przy słońcu. Pożyczę panu cienia na czas naszej wspólnej podróźy, a pan będziesz mnie cierpiał w swem towarzystwie. I tak nie masz pan swego Bendela z sobą, ja chcę ushiżye panu. Pan mnie nie lubisz, to mi przykroić sprawia. Lecz możesz pan ze mnie korzystać. Nie taki dyabeł straszny jak go malują. Wczoraj gniewałeś mnie pan, dzisiaj zapominam u tem, a musisz mi przyznać, że skróciłem panu czas moją rozmową — no weź pan na próbę swój cień".

Słońce zeszło, naprzeciwko nas na drodze widziałem ludzi, przyjąłem więc, choć z niechęcią jego propozycyę. Rozpostarł z uśmiechem mój cień na bierni i wkrótce towarzyszył mi cień wesoło. Dziwne uczucie mną owładnęło. Mijałem gromadę włościan, którey z uszanowaniem się rozstąpili i kapelusze uchylili jak przed bogatym człowiekiem. Jechałem dalej i chciwie z bijącem sercem śledziłem mój cień, którego pożyczyłem od obcego, co więcej od mego wroga.

On szedł spokojnie obok, świszcząc piosenkę. On pieszo, ja na koniu, pokusa była zbyt wielką, ująłem szybko cugle i dałem koniowi ostrogi rzucając się na boczną drożynę; lecz cień mój pozostał na drodze obok właściciela. Zawstydzony wróciłem ; człowiek w szarym surducie dokończywszy piosneczki, śmiał się—należycie cień ustawił i pouczył mnie, że cień tylko wówczas będzie mi wszędzie towarzyszyć, gdy zostanę jego właścicielem. "Cieniem", mó-wił dalej, "silnie cię trzymam i nie ujdziesz mi pauli

Taki bogaty jak pan człowiek musi mieć tień, inaczej nie uchodzi. I tylko szkoda, że pan wpierw

tem nie pomyślałeś.

Jechałem dalej tą samą drogą-, i odnalazły się wszystkie rozkosze i przyjemności życia, poruszałem się swobodnie mając cień chociaż tylko pożyczony, lecz w sercu śmierć rozpostarła swe panowanie. Mój dziwaczny towarzysz przedstawiał się wszędzie jako sługa najbogatszego pana, był nadzwyczaj usłużny, zręczny i zdolny, jedyny kamerdyner bogatego człowieka, lecz nie opuścił mnie i na chwilę i starał się mnie przekonać, iż nie wątpi, że ja wreszcie znudzony i zmęczony jego towarzystwem zgodzę się na proponowaną zamianę.—Dla mnie był on zarówno uprzykrzony jak wstrętny. Obawiałem się go jednak. Byłem zawisły od niego. Wprowadziwszy mnie w świat, przed którym uciekałem, tem saaiem nie opuszczał mnie. Musiałem podziwiać jego wymowę

prawie słuszność mu przyznawałem. Bogaty musi mieć cień, a gdy raz nabyłem tego przekonania, nie było innej drogi wyjścia. Postanowiłem jednak, poświęciwszy moją miłość i szczęście, choćby za wszystkie cienie tego świata nie sprzedać mej duszy. Nie wiedziałem, jak się to skończy.

Siedzieliśmy raz przed jaskinią, którą zwykli przejeżdżający zwiedzać. Szum podziemnej wody z olbrzymiej przepaści dochodzi do uszu i nic nie po wstrzymuje rzuconego kamienia. On roztaczał przedemną ułudne obrazy tego, co mogłem wykonać mając sakiewkę i cień. Oparłszy się łokciami o kolana, twarz ukryłem w dłonie i słuchałem fałszywego.

a serce moje zostawało pod wpływem pokusy i silnej woli. Z tem wewnętrznem rozdwojeniem nie mogłem źyć dłużej i rozpocząłem rozstrzygającą walkę: "Zdajesz się pan zapominać, że pozwoliłem wprawdzie pod pewnemi warunkami zostać panu w mem towarzystwie, lecz zastrzegłem sobie moją wolność".— "Jeśli pau rozkazujesz zabieram cień", Groźba przyszła mu z łatwością. Ja milczałem; on począł zwijać mój cień. Zbladłem, ale milczałem. Nastała cisza. Po długiej chwili zaczął on mówić,

"Pan mnie znieść nie możesz, nienawidzisz mnie, wiem o tem; lecz dlaczego mnie nienawidzisz? Czy może dla tego, że napadłeś mnie pan i zabrałeś mi moje gniazdo jak ci się zdawało? lub może dla tego, że chciałeś moją własność, cień, podstępem ukraść? Ja z mej strony pana nienawidzę; znajduję to zupełnie naturalnem, że używasz wszelkich podstępów i siły, że pan masz wreszcie bardzo surowe zasady, że jesteś wrcieloną rzetelnością, jest to amatorstwem przeciwko któremu nic nie mam do zarzucenia. — Nie mam wprawdzie zasad pańskich, ale działam tak jak pan myślisz. Czyż próbowałem kiedy pâudusić by dostać duszę, ktorą pragnę posiąść? czy nasłałem jakiego służącego na pana? czy może chciałem ujść z sakiewką?"

Nic nie odpowiedziałem, on mówił dalej: "Już dobrze mój panie! Pan mnie znosić nie możesz, rozumiem to i nie mam tego za złe. Musimy się rozłączyć, gdyż i pan zaczynasz mnie nudzić. Lecz by się raz na zawsze uwolnić od mego towarzystwa, radzę panu szczerze, wykup pan drobuost

kę". Wyjąłem sakiewkę. "Za tę cenę. — "Niett. Westchnąłem i rzekłem: "A więc ja żądam naszego rozłączenia, nie wchodź mi pan w drogę, spodziewam się, że świata dla nas obu starczy". Uśmiechnął się i odpowiedział: "Odchodzę, wpierw jednak nauczę pana sposobu zawołania swego najniższego sługi gdy kiedykolwiek go zapotrzebujesz: Poruszaj pan sakiewką w ten sposób, by zadźwięczały wieczne monety, ich odgłos natychmiast mnie sprowadzi. Każdy na świecie pragnie swej korzyści, a ja myślę także o pańskiej, gdyż odkryłem panu nową siłę. — Ach ta sakiewka! — Choóby mole cień pański zniszczyły, ona łączyłaby nas. Pan masz moje złoto, rozkazuj i nadal twemu słudze, wszak pan sam widziałeś, że moim przyjaciołom umiem być pożytecznym. Tylko co do cienia — bądź pan przekonany — że otrzymasz go pod jednym i jedynym znanym ci warunkiem".

Postacie z dawnych czasów stanęły mi żywo przed oczyma. Zapytałem szybko : Czy miałeś pan podpis pana John'a? — Uśmiechnął się: — "Z tak dobrym przyjacielem niepotrzebne są takie ceregiele".— "Gdzież on jest, na Boga, chcę wiedzieć!" Niechętnie sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął za włosy bladego i zmienionego Tomasza John'a, sinemu martwemi wargami szeptał z trudnością słowa: "Justo judicio-Dei judicatus sum; Justo judicio Dei condemnatus sum". Przerażony odskoczyłem i szybko chwyciwszy sakiewkę rzuciłem ją w przepaść mówiąc po raz ostatni do nieznajomego: "W imię Boga zaklinam cię okropny! odejdź i nie pokaż

się więcej". Powstał chmurny i natychmiast zniknął za skity i krzakami dziko rosucemi.

IX.

Siedziałem bez cienia i pieniędzy, lecz ciężar spadł mi z .serca- byłem wesoły. Gdybym nie utracił mojej ukochanej lub też nie czuł wyrzutów, sądzę iż mógłbym się nazwać szczęśliwym — nie wiedziałem jednak, co począć? Przeszukałem moje kieszenie i znalazłem kilka monet; przerachowałem je i śmiałem się, — Konia zostawiłem w hotelu w dolinie, wstydziłem się wracać, musiałem przynajmniej czekać zachodu słońca, a stało jeszcze wysoko. Położyłem się w cieniu drzew i zasnąłem spokojnie.

Miłe obrazy przesuwały się we śnie moim. Marya z wieńcem kwiatów płynęła w powietrzu i uśmiechała się do mnie. Poczciwy Bendel uwieńczony kwiatami pozdrawiał mnie przyjaźnie. Wielu widziałem, i jak mi się zdaje i ciebie mój Chamisso; jasne światło otaczało was i nikt nie miał cienia, a co było szczególniejszem, iż wcale dobrze z tem się przedstawiało, — kwiaty i pieśni, miłość i radość wśród gajów palmowych. — Nie mogłem powstrzymywać i wskazywać na te powiewne, miłe postaci; ale wiem, że przyjemnie śniłem i nie chciałem się przebudzić; zbudziłem się i trzymałem oczy zamknięte, by oddalające się zjawisko zatrzymać dłużej w mej pamięci i sercu.

Otworzyłem oczy, słońce Świeciło, ale na wschodzie, przespałem noc całą. Uważałem to jako znak bym nie wracał do hotelu. Chętnie porzuciłem nio* ją własność i postanowiłem pójść boczną ocienioną drożyną zdając się na łaskę losu. Nie myślałem

przyszłości, ani o pieniądzach, które zostawiłem u Bendela i których by mi nie odmówił. Popatrzyłem się na siebie, jak też wyglądam: byłem bardzo skromnie ubrany. Miałem na sobie czarną kurtkę, ktorą jeszcze w Berlinie nosiłem, a która nie wiem już jakim sposobem w rękę mi wpadła, gdym się w podróż wybierał. Na głowie miałem czapkę podróżną

stare buty na nogach. Powstałem, na tem samem miejscu wyciąłem sobie laskę na pamiątkę i poszedłem.

W lesie spotkałem starego wieśniaka, który mnie przyjaźnie pozdrowił i ze mną rozmawiał. Jako ciekawy podróżny dopytywałem się najpierw o drogę, potem o okolicę i mieszkańców, o produkta górskie i t. p. rzeczy. Przyszliśmy nad łożysko górskiej rzeki, która zniszczyła znaczną przestrzeń lasu. Zadrżałem przed otwartem miejscem i puściłem wieśniaka przodem. Lecz on stanął na środku, by mi opowiedzieć o spustoszeniu zwrócił się do mnie. Wnet spostrzegł mój brak i wśród opowiadania utknął; "Ale cóż to znaczy, że pan nie masz cienia?" — "Ot nieszczęście", odpowiedziałem z westchnieniem. "Ciężko chorowałem i straciłem włosy, paznogcie i cień. Widzicie ojcze, włosy moje w tym wieku ar już siwe, paznogcie bardzo krótkie, a cień nie chce róść". "Ach bez cienia, to bardzo źle"

mówił wieśniak, "musiała to być zła choroba". Nie opowiadał dalej, a przy najbliższej drożynie nie

rzekłszy i słowa odszedł. — Zalałem się gorzkiemi

łzami, a wesołość zniknęła.

Smutny szedłem dalej i na przyszłość unikałem towarzystwa łudzi. Trzymałem się cieniu lasu, i niekiedy całemi godzinami czekałem sposobnej chwili, by niepostrzeżenie przejść bezleśne miejsce. Wieczorem szukałem schronienia w karczmach wiejskich. Właściwie szedłem do kopalni górskiej, gdziem umyślił pracować pod ziemią; gdyż, prócz konieczności zarobku na życie w obecnem mojem położeniu, zrozumiałem, że tylko praca może mnie uchronić od smutnych myśli.

Kilka dni pogodnych ułatwiły mi podróż, ale kosztem mych butów, których podeszwy robione były dla hrabiego Piotra, lecz nie dla piechura. Szedłem boso. Musiałem kupić nową parę butów. Następnego dnia załatwiłem ten interes w małem miasteczku, gdzie był odpust, wstąpiłem do budy, w której wystawiono na sprzedaż stare i nowe buty. Wybierałem i targowałem się długo. Nie mogłem z powodu wysokiej ceny kupić pary nowej i musiałem poprzestać na starych, trochę przenoszonych, lecz jeszcze dobrych i silnych. Sprzedał mi je piękny chłopiec blondynek za gotówkę, życząc szczęśliwej podróży. Ubrałem je natychmiast i wyszedłem bramą północną.

Zagłębiłem się w myślach tak, że zaledwie wie działem gdzie idę, myślałem o kopalni, gdzie tegoż

dnia stanąć miałem, a nie wiedziałem jak mam sobie począć. Nie uszedłem moźe i dwustu kroków, gdy się spostrzegłem, że zmyliłem drogę, stałem w lesie pierwotnym nietykanym siekierą człowieka. Zrobiłem kilka kroków i ujrzałem się między skałami porośniętemi mchem i pnącemi się roślinami kamiennemi, pomiędzy niemi leżał Śnieg i lód. Powietrze było chłodne, obejrzałem się, las zniknął mi z oczu. Zrobiłem kilka kroków naprzód—w około była cisza śmierci, lód rozciągał się nieprzejrzany, na nim stałem, wśród osiadającej mgły; słońce krwawo świeciło na granicy widnokręgu. Zimno było nieznośne. Nie wiem jakim sposobem, ale silny mróz zmusił mnie pospieszyć się, słyszałem daleki szum wody, jeszcze jeden krok a stałem na północnym brzegu oceanu. Niezliczone gromady psów morskich rzuciły się do wody. Szedłem brzegiem, znów widziałem nagie skały, ziemię, lasy brzozowe i jodłowe, szedłem kilka minut i uczułem duszące gorąco, obejrzałem się, stałem wśród niwy uprawnego ryżu i laurów. Usiadłem w ich cieniu, popatrzyłem na zegarek, nie minęło i kwadransie gdym opuścił miasteczko — zdawało mi się że śnię, ukłółem się, nie spałem. — Zamknąłem oczy, by zebrać myśli. Usłyszałem szczególne nosowe sylaby, popatrzyłem się; dwóch chińczyków nacechowanych właściwemi im tylko rysami, choćbym nie wierzył ich strojowi, przemawiali do mnie swą rodzinną mową i witali po swojemu, powstałem, zrobiłem dwa kroki i straciłem ich z oczu. Krajobraz się zmienił: drzewa, lasy, zamiast pól ryżowych. Patrzałem

x.

W niemem uwielbieniu padłem na kolana i płakałem łzami wdzięczności—gdyż nagle zobaczyłem jasno moją przyszłość. Przez dawny błąd odtrącony z towarzystwa ludzi, otrzymałem w zamian jako towarzyszkę naturę, którą zawsze kochałem. Ziemia stała się dla mnie ogrodem, badanie moją siłą, a celem życia umiejętność. Nie tylko ten jeden zamiar powziąłem. Od tej chwili postanowiłem ugru-pować w umyśle to, co widziałem w pierwotnym obrazie, a usilną i nieustanną pilnością gromadzić szczegóły, a szczytem zadowolenia miała być zgodność nauki z rzeczywistością.

Podniosłem się, by natychmiast rozejrzeć się w mero nowem dziedzictwie, na którem plony zbierać miałem. — Stałem na wyżynie Tybetu—a słońce które mi przed niedawnym czasem zeszło, miało się tu ku zachodowi. Szedłem przez Azyą, ze wschodu na zachód i wyprzedzając bieg ziemi, wstąpiłem do Afryki. Ciekawie rozglądałem się po niej, mierząc ją

na kwitnące drzewa i rozpoznałem w nich roślinność południowo wschodniej Azyi; chciałem zbliżyć się do drzewa, zrobiłem krok i nowa zmiana. Szedłem więc powoli i miarowo jak rekrut wojskowy. Dziwny kalejdoskop, krajów, roślin, gajów, gór, stepów i pustyń roztaczał się kolejno przed mym zdziwionym wzrokiem : nie ulegało wątpliwości źe mia łem buty samochody, co krok robiłem siedm mil

niemi krokami powtórnie we wszystkich kierunkach. Gdym w Egipcie spoglądał na piramidy i Świątynie, ujrzałem nie daleko Teb jaskinie, w których niegdyś pustelnicy chrześciańscy mieszkali. Oto twój dom rzekłem do siebie.— Wybrałem jedną z najbardziej ukrytych, zarazem obszerną, wygodną i niedostępną szakalom, jako moje przyszłe mieszkanie i poszedłem dalej.

Koło słupów Herkulesa wstąpiłem do Europy, a przeszedłszy jej południowe i północne prowincye, udałem się północną Azyą, przez Grenlandyę do Ameryki, zwiedziłem ją, a zima, która już panowała na przylądku Horn, skłoniła mnie do północnego kierunku.

Czekałem póki nie zaduieje w wschodniej Azyi i spocząwszy udałem się w podróż. Szedłem łańcuchem gór, amerykańskich najwyższych na ziemi. Stąpałem powoli i uważnie ze szczytu na szczyt, to po wulkanach, to znów po lodowcach i śniegiem okrytych wierzchołkach, doszedłem do góry Eliasza i przeskoczywszy cieśninę Beringa znalazłem się w Azyi. — Szedłem wschodniemi brzegami nie opuszczając ich zakrętów i zwracałem baczną uwagę na możliwe do przejścia wyspy. Z półwyspu Ma-lacca wszedłem na Sumatrę, Jawę, Bali i Lamboc, napróżno jednak z niebezpieczeństwem życia pragnąłem otworzyć sobie drogę przez małe wysepki i skały do Borneo i innych wysp tego archipelagu. Musiałem się wyrzec tej nadziei. Usiadłem na krańcu Lamboc i zwróciwszy się twarzą ku południowi i wschodowi, płakałem jak przed kratkami wiezie

nia, którego kresy poznałem. Tak ciekawa, a do poznania szaty ziemi, zwierząt i roślin tak konieczna Nowa Hollandya i wyspy Zoophyty były mi niedostępne i już w swym zawiązku, wszystko, co zebrać i zbudować mogłem, musiało zostać tylko fragmentem.—Ach mój Adalbercie, cóż znaczą ludzkie starania !

Często wśród bardzo srogiej zimy południowej kuli ziemskiej, z przylądka Horn starałem się przebyć owe dwieście kroków, które mnie oddzielały od kraju Van Diemen i Nowej Hollandya nie troszcząc się o powrót, choćby się miał ten kraj zamknąć nade-mną jak wieko trumny, szedłem lodowcami biegunów, wstępowałem na ruchliwe lody z nierozsądną odwagą, wbrew zimnu i morzu! Napróżno, nie byłem jeszcze w Nowej Hollandyi—i każdą razą przychodziłem na Lamboc, usiadałem na ostatniej koń czynie, zwracałem się twarzą ku południowi i wschodowi i płakałem jak przed kratkami więzienia.

Porzuciłem wreszcie to miejsce i smutny wracałem do środkowej Azyi, przeszedłem ją ku zachodowi i nocą stanąłem w Tebacb przed mym zaim prowizowanym domem, który porzuciłem wczoraj popołudniu.

Jak tylko wypocząłem i dzień zaświtał w Europie, było pierwszem mem staraniem sprawić sobie wszystko, co potrzebuję.—Najpierw buty hamujące, gdyż doświadczyłem, jak to niewygodnie nie módz swe kroki umniejszyć w inny sposób jak zdejmując buty. Naciągnięte pantofle, wypełniały tę służbę, jak się tego spodziewałem, a później nosiłem z sobą dwie

pary, gdyż często brakło mi czasu podjąć, gdym zrzucił z butów w chwili, gdy naszedł mnie przy botanizowaniu niespodzianie lew, człowiek lub hyena. Mój zegarek w obecnych stosunkach doskonale zastępował mi chronometr. Potrzebowałem prócz tego sekstantu, kilka fizycznych instrumentów i książek. Zebrałem to wszystko, kilka trwożnych przechadzek do Loudynu i Paryża, wówczas osłoniętych korzystną dla mnie mgłą, ułatwiły mi nabycie. Gdy reszta mego złota się wyczerpała, przynosiłem jako zapłatę łatwo znaleźć się dającą kość słoniową, wyszukując naturalnie najmniejsze kły, nie przechodzące w przenoszeniu mych sił, wkrótce byłem we wszystko zaopatrzony i zaraz rozpocząłem prowadzić nowy sposób życia jako uczony bez patentu.

Chodziłem po ziemi, bądź to zwiedzając jaskinie, to znów mierzyłem temperaturę źródeł i powietrza, to obserwując zwierzęta lub rośliuy; z równika szetłem do bieguna, z jednej części ziemi do drugiej, jorównywając robione doświadczenia. Jaje afrykańskich strusiów lub północnych ptaków morskich, owoce, szczególniej palm i banany, były mym zwy-łym pokarmem. W zamian szczęścia miałem surgat nicotiana, a w miejsce ludzkiej czułości i wę-iów miłości—wiernego pudla który strzegł mojej îakini w Tebach, a gdy obciążony nowemi skar-bimi wracałem do domu, radośnie skakał i czułem ludzku, iż sam na świecie nie jestem. Jeszcze dno zdarzenie zaprowadziło mnie między łudzi,

XI.

Gdy pewnego razu na brzegach północnych nadziałem moje pantofle na buty samochody i zbierałem mchy i inne rośliny, nagle, niepostrzeżenie wysunął się niedźwiedź polarny z załamu skały. Postanowiłem zrzuciwszy pantofle przejść na wyspę naprzeciw leżącą, oparłszy się jedną nogą o wystającą wśród morza nagą skałę. Postawiłem nogę na skale i w tej ti że chwili padłem wstecz w morze, gdyż jeden z rzuconych pantofli niepostrzeżenie został na bucie.

Przemarzłem okropnie, a gdy z wielkim truden i niebezpieczeństwem życia wyratowałem się na brzeg lądu, pospieszyłem szybko do libijskich puszcz chcac się ogrzać i osuszyć. Lecz palące słońce spowodowało silne uderzenie krwi do głowy i chwiejnym krokiem zwróciłem się ku północy. Starałem się szybkim ruchem ulżyć sobie w cierpieniu i przerzucałem się szybko to na wschód to na zachód, na południe i na północ. W krótkich odstępach czasu widziałem to dzień, to noc, to lato to znów zimę.

Nie moge oznaczyć czasu trwania tych niepewnych -i chwiejnych kroków. Paląca gorączka i dreszcze pozbawiły mnie przytomności. Na nieszczęście nadeptałem komuś niechcący nogę, musiało go zapewne zaboleć, gdyż trącił mnie gwałtownie a ja upadłem.

Gdym przyszedł do przytomności, spostrzegłem, ! że leżę wygodnie na łóżku, stojącem w długim sze

regu innych łóżek w obszernej i pięknej sali. U głowy mojej siedział któś, a jacyś ludzi obchodzili sa lę stając przy każdem łóżku, Przyszli i do mego i rozpoczęli rozmowę. Nazywali mnie numerem dwunastym, a na ścianie tuż nad mojemi nogami wstawioną była tablica, na której, nie łudziłem się wcale, mogłem wyraźnie czytać napis złotemi literami na czarnym marmurze:

" Piotr Sehlemihl.

Na tablicy tej pod mojem nazwiskiem widziałem jeszcze dwa rzędy liter, lecz byłem za słaby, by je módz przeczytać, zamknąłem oczy.

Słyszałem głos odczytujący coś głośno, w którem nazwisko Piotr Schlemihl było wspominane, ale nie mogłem pochwycić myśli-, ujrzałem jakiegoś przyjaźnie uśmiechniętego człowieka i bardzo piękną czarno ubraną kobietę. Postaci te nie były mi obce, lecz poznać ich nie mogłem.

Przeszedł czas jakiś, nabrałem sił. Nazywałem się numerem dwunastym, a z powodu mej długiej brody uchodziłem za żyda, co jednak wrcale nie przeszkadzało troskliwej opiece. Że nie miałem cienia, to nie zwracało zdaje się niczyjej uwagi. Buty moje, jak mnie zapewniano, znajdowały się wraz z wszystkiem co do mnie należało w bezpiecznem ukryciu, by mi zwrócić po metu wyzdrowieniu. Budynek, w którem czasowo leżałem jako słaby, nazywał się Schlemilium; a to, co dzień w dzień głośno od

czytywano, było wezwaniem do modlitwy za Piotra Schlemihla, jako twórcy i dobroczyńcy tego zakładu. Bendel był tym człowiekiem, którego poprzednio przy mem łóżku widziałem, a piękną kobietą była Marya.

Niepoznany wyzdrowiałem w Schlemilium, oraz, dowiedziałem się że znajduję się w rodzinnem fnieście Bendela, w którem on z resztek mego złota zbudował ten zakład, gdzie nieszczęśliwi mnie błogosławią i sam prowadził zarząd. Marya, została wdową po Pascalu, który w nieszczęśliwym krymiualnym procesie stracił życie i większą część majątku żony. Rodzice jej nie żyli. Marya przebywała w tem mieście jako bogobojna wdowa, pełniąca uczynki miłosierdzia.

Pewnego razu zatrzymała się wraz z Bendelem u mego łóżka: "Dlaczegóż łaskawa pani naraża się tak często na niebezpieczeństwo, tu gdzie się rozwija tyle zaraźliwych chorób? Czy pragnęłabyś pani, doznawszy tyle smutku, śmierć sobie przyspieszyć? — "Wcale nie, panie Bendel, od czasu gdym się obudziła po ciężkim śnie mego życia, jestem spokojną, i niczego już nie pragnę, a śmierci się bynajmniej nie boję. I chętnie bardzo wspominum przeszłość i patrzę w przyszłość. Czyż i pan nie czu jesz wewnętrznego zadowolenia i szczęścia stużąc swemu niegdyś panu i przyjacielowi w tak godny sposób? — "To prawda, łaskawra pani. Dziwneż bo to były losy nasze, piliśmy nieopatrznie z kielicha radości i goryczy. Teraz on próżny i niejeden mo

że sądzie, iż to wszystko było tylko próbą, a teraz dopiero nastaje właściwy początek. Wprawdzie inny to początek, aniżeli ten, o którym marzyliśmy i nie chciałbym powtórzenia tego życia pełnego ułudy, a jednak życie to miało swoje dobre i jasne strony. Mam to przekonanie, że naszemu dawnemu przyjacielowi nierównie lepiej się teraz powodzi, aniżeli dawniej". — "Ja również tak sądzę, odpowiedziała piękna wdowa, i poszli dalej.

Rozmowa ta wywarła na mnie głębokie wrażenie i sam nie wiedziałem czy mam się dać poznać, czy też niepoznany odejść. — Zdecydowałem się. Kazałem sobie podać papieru i ołówka i napisałem następujące słowa:

Waszemu staremu przyjacielowi, powodzi się obecnie lepiej aniżeli dawniej, a chociaż pokutuje, to jest to pokutą przejednania.

Następnie pragnąłem się ubrać, czując się zdrowszym. Przyniesiono kluczyk od małej szafki, stojącej obok mego łóżka. Wszystko znalazłem w porządku. Ubrałem się, przewiesiłem botaniczną tectis kę, znalazłszy w niej z radością moje mchy północne, naciągnąłem buty, napisaną kartkę położyłem na mem łóżku i gdy drzwi otworzono, wkrótce byłem blisko Teb.

Gdy wzdłuż syryjskiego brzegu szedłem, ujrzałem mego poczciwego Jazona idącego naprzeciwko. Ten poczciwy psisko, oczekując daremnie swego pana przez dłuższy czas w jaskini, chciał iść jego

śladem, gdyż, jak sobie przypomniałem ostatnią ra zą szedłem również syryjskiemi brzegami. Szczekając radośnie łasił się koło mnie i w najrozmaitszy sposób okazywał swe zadowolenie. Wziąłem go naturalnie na ręce, gdyż nie mógłby mi sprostać w tej podróży i przyniosłem do domu

Znalazłem wszystko w porządku i z czasem gdym nabrał sił, wróciłem do mego dawnego trybu życia. Tylko, że przez rok cały strzegłem się biegunowych mrozów.

I w ten sposób żyję po dziś dzień, mój kochany Chamisso. Moje buty nie zdzierają się, jak to przypuszczał sławny Tieckins w swem dziele De rebus gestis Pollicili. Ich siła się nie umniejsza, lecz moja, jednak pocieszam się, że nie użyłem jej bezowocnie i bez celu. O ile sięgają moje buty poznałem gruntowniej jak ktokolwiek z ludzi ziemię, jej kształt, góry, temperaturę, zmiany atmosferyczne, zjawiska magnetyczne, jej życie, a zwłaszcza roślinność. Wszystkie fakta z możliwą dokładnością opisałem w wielu ulotnych rozprawach. — Geografię wnętrza Afryki, północnego bieguna, wnętrza Azyi i jej wschodnich wybrzeży ustaliłem. Moja Historia stirpium planetarum utriusque orbis jest fragmentem dzieła Flora universalis terrae, jako część mego Systema naturae. Sądzę, iż nietylko o jaką trzecią część po większyłem znane już gatunki, lecz że uczyniłem też zrozumiałbym system natury i geografię roślin. Obecnie pilnie pracuję nad moją botaniką. Postaram się przed śmiercią moje manuskrypta złożyć w berlińskim Uniwersytecie.

A ciebie, mój kochany Chamisso, wybrałem na powiernika mej dziwnej historyi, która może niejednemu gdy umrę, posłużyć za naukę i przestrogę. Gdy chcesz mój dobry przyjacielu żyć na Świecie, między ludźmi, to naucz się najpierw cenić cień a potem złoto. Gdy jednak chcesz żyć tylko dla siebie i swego lepszego ja, to porady tej nie potrzebujesz.

Explicit.

KONIEC

Adalbert Chamisso.

DZIWNA HISTORYA

PIOTRA SCHLEMIHLA.

Tłómaczył

A. Gruszecki.

ADALBERT CHAMISSO

do

Juliusza Edwarda Hitzig'a.

Nie zapominasz nikogo, więc przypomnisz sobie pewnego Piotra Schlemihl'a, którego dawnemi laty u mnie kilka razy widziałeś; był to wysoki chłopak,

o którym mówiono że jest niezręcznym, gdyż był nieśmiałym, a jego ociężałość nazwano lenistwem. Ja lubiłem go jednak — nie zapomniałeś zapewne, Edwardzie, tej chwili z lat młodocianych, gdy on nam przeszkodził w sonecie; wziąłem go z sobą na herbatę, a on już zasnął podczas pisania, nie czekając deklamacyi. Przypominam sobie twój dowcip o Piotrze. Ty miałeś go Bóg wie jak dawno widzieć, w jego starej czarnej kurtce, którą i wówczas nosił

i powiedziałeś: "ten chłopak mógłby się uważać za szczęśliwego, gdyby jego dusza w połowie była tak nieśmiertelną jak jego kurtka". Tak mało ceniliście go. Ja go lubiłem. Niniejszy tomik pochodzi od tegoż Schlemihra, którego dawno już straciłem z oczu. tylko tobie, Edwardzie, memu najbliższemu, najser-

deczniejszemu przyjacielowi, memu lepszemu oddaję ten zeszyt, tobie i naturalnie naszemu Fouqué, którego na równi z tobą. kocham — lecz udzielając mu tej wiadomości przemawiam do przyjaciela, nie do poety. Zrozumiecie łatwo, jak niemiłem by mi było, spowiedź prawego człowieka, zawierzoną mi z całem zaufaniem w moją przyjaźń i rzetelność, ujrzeć na pręgierzu poezyi, lub jak postąpionoby świę-tokradzko uważając ją jako lichy dowcip. Sam wprawdzie muszę przyznać, że szkoda tej historyi, która pod piórem zwykłego człowieka wydaje się tylko nierozsądną, gdy obca zdolna ręka oddałaby cały jej komizm. Czemże by się stała pod piórem Jean Paul'a! Zresztą zważ i na to, kochany przyjacielu, że jest tu wymienionych wiele żyjących jeszcze osób.

Jeszcze słówko, co do sposobu otrzymania tych kartek. Wczoraj rano, gdym się przebudził, oddano mi je—dziwny człowiek z długą siwą brodą, w zupełnie zniszczonej czarnej kurtce, z przewieszoną kapsułką botaniczną, noszący na butach pantofle przy wilgotnem choć bez dżdżu powietrzu, dowiadywrał się o mnie i to dla mnie zostawił; mówił, że idzie z Berlina.

Kunersdorf, września .

Adalbert Chamisso

I.

Po szczęśliwej, chociaż dla mnie bardzo uciążliwej morskiej podróży, zawinęliśmy wreszcie do przystani. Skoro przybiłem łodzią do lądu, zabrałem sam mały mój pakunek, przecisnąłem się przez gromadę ludzi i wszedłem do najbliższego, najmniejszego domu, na którym wywieszony był szyld. Zażądałem pokoju; stróż zmierzył mnie wzrokiem i zaprowadził na poddasze. Kazałem przynieść świeżej wody i podać dokładny adres pana Tomasza John'a:—"Przed bramą północną, pierwszy dom po prawej ręce, wielki, nowy, z licznemi słupami z białego i czerwonego marmuru". Dobrze. Była jeszcze wczesna godzina, rozwiązałem więc tłomoczek, wyjąłem mój nowy, ładny surdut, ubrałem się w najlepsze suknie, zabrałem list polecający i ruszyłem w drogę do człowieka, który w mych skromnych nadziejach miał mi być pomocnym.

Przeszedłszy długą ulicę północną, doszedłem do bramy i obaczyłem lśniące słupy przez zieleń drzew;— więc tu pomyślałem sobie. Chustką od nosa otrzepałem kurz z mych bucików, poprawiłem krawatkę

i odważyłem się zadzwonić. Drzwi się otwarły. Na podwórzu musiałem przebyć przesłuchanie i indagacyę, portyer jednak kazał mnie zaanonsować, i miałem ten zaszczyt być zaproszonym do parku, gdzie pan John zabawiał się w małem towarzystwie. Poznałem natychmiast tego człowieka po blasku własnego zadowolenia. Przyjął mnie bardzo dobrze—jak bogaty biedaka, zwrócił się nawet do mnie, nie odwracając się jednak od reszty towarzystwa i podany mu list wziął do ręki. — "Proszę, proszę, od mego brata; już od dawna nic o nim nie słyszałem. Zapewne jest zdrów?—Tam", mówił dalej zwracając się do towarzystwa, nie czekając odpowiedzi i wskazał listem na pagórek, "tam każę wznieść nowy budynek.

Rozłamał pieczątkę, nie przerywając rozmowy, która weszła na tory bogactwa. "Kto nie jest panem przynajmniej jednego miliona", przemówił, "ten jest, proszą mi darować to słowo, głupcem! "Ach to prawda!" zawołałem z zapałem. Słowa te musiały mu się podobać, gdyż się zaśmiał i rzekł: "Zostań Pan tutaj, być może iż później znajdę trochę czasu, by pomówić z panem w tej sprawie", tu wskazał na list, który później schował i zwrócił się do towarzystwa. Podał ramię młodej damie, inni panowie zwrócili się do pięknych pań, ugrupowali i wszyscy skierowali się do gaju pełnego kwitnących róż.

Szedłem za towarzystwem, nikomu nie będąc ciężarem, gdyż żadna żywa dusza nie troszczyła się moją osobą. Towarzystwo było bardzo wesołe, śmiano się i żartowano, często mówiono poważnie o rze-

czach lekkich, a o poważnych lekkomyślnie, a szczególniej zaostrzał się dowcip, gdy przyszła mowa o nieobecnych przyjaciołach i ich stosunkach. Jako obcy, nie wiele z tego rozumiałem, byłem smutny i zamydlony, by rozwiązywać takie zagadki.

Weszliśmy wreszcie do gaju. Piękna Fanny, jak się zdaje, królowa dnia tego, uparła się sama zerwać kwitnącą gałązkę, skaleczyła się kolcem i krew jak purpura ciemnej róży zabarwiła jej delikatną rączkę. To zdarzenie poruszyło całe towarzystwo. Szukano angielskiego plastra. Cichy, cienki, chudy, zestarzały człowiek, który szedł obok mnie, a którego dotychczas nie zauważyłem, sięgnął natychmiast ręką do bocznej kieszeni swego starofrankońskiego, szarego surduta, wyjął mały pugilaresik, otworzył go i podał plasterek damie z pokornym ukłonem. Przyjęła nie zwracając uwagi na dającego, bez podziękowania, rankę zawiązano i zaczęto wchodzić na pagórek, ze szczytu którego odsłaniał się rozkoszny widok na zielony labirynt parku aż do niezmierzonego oceanu. Widok był rzeczywiście czarujący i wspaniały. Na horyzoncie między ciemną głębią morza a błękitem nieba okazał się jasny punkt. "Podać mi szkła" zawołał John i zanim służba się ruszyła, ten sam człowiek siwy, włożył rękę do kieszeni surduta, wyjął teleskop i z ukłonem podał go panu Johnowi. Ten przykładając go zaraz do oczu zawiadomił towarzystwo, że jest to okręt, który wczoraj wypłynął, lecz wiatr przeciwny nie pozwolił mu się oddalić. Teleskop poszedł z ręki do ręki, nie doszedł jednak właściciela; ja ze zdziwieniem patrzyłem na

tego człowieka i nie mogłem zrozumieć jakim sposobem tak wielki przedmiot da się ukryć w kieszeni z której go wyjął; zdawało się to jednak nikogo nie dziwić i nie troszczono się o tego człowieka, podobnie jak i o mnie.

Podano orzeźwiające napoje, najkosztowniejsze i najrzadsze owoce południowe w najkosztowniejszych naczyniach, Pan John z godnością grał rolę gospodarza i zwrócił się do mnie mówiąc: "Jedz pan, tego nie miałeś na morzu". Skłoniłem się, lecz on nie patrzał już w tę stronę, rozmawiał z inną osobą.

Gdyby się nie obawiano wilgoci ziemi, towarzystwo rade by było spocząć na pagórku. Któś z licznego grona gości powiedział, że byłoby to pysznem rozłożyć tu na darni tureckie dywany. Jeszcze tych słów nie dokończono, a już sięgnął ręką do kieszeni człowiek w szarym surducie i z skromnością nawet z pokorą wyciągnął bogaty, złotem tkany dywan turecki. Służący wziął ten dywan do ręki i rozesłał na wskazanem miejscu, nie zwracając uwagi na dawcę. Towarzystwo bezwłocznie zajęło to miejsce, a ja spoglądałem zdziwiony na człowieka, kieszeń i dywan długi dwadzieścia, a szeroki na dziesięć kroków, przecierałem oczy nie wiedząc co o tem myśleć, zwłaszcza, że nikt nic w tem szczególnego nie widział.

Szczerze pragnąłem dowiedzieć się coś o tym człowieku, dopytać się, kto on taki, tylko nie wiedziałem do kogo mam się zwrócić, gdyż bardziej obawiałem się panów służących aniżeli obsługiwanych. Odważyłem się wreszcie zapytać jakiegoś młodego

człowieka, skromnie ubranego, który często stał osamotniony. Cichym głosem prosiłem go, by mi powiedział, kto jest ów człowiek w szarym surducie. "Czy ten wyglądających jak nitka, co się wywlokła z igły krawcowi?" "Tak jest, ten co tam stoi". "Tego nie znam" odpowiedział i by uniknąć jak się zdaje dalszej ze mną rozmowy, odwrócił się i rozpoczął z innym obojętną gawędę.

Słońce zaczęło przygrzewać i dokuczało paniom, piękna Fanny zwróciła de niedbale do siwego człowieka, do którego, o ile zauważałem, nikt dotychczas nie przemówił, z lekkiem pytaniem: czy nie ma też przy sobie namiotu? Odpowiedział tak głębokim ukłonem, jak gdyby nie zasługiwał na ten zaszczyt i już wyciągał z kieszeni obcęgi, sznury, drzewa, że-laziwa, jednem słowem wszystko, co należy do ustawienia pysznego namiotu. Młodzi panowie pomagali mu—przykryto cały dywan—i nikt w tem nic nadzwyczajnego nie widział.

Już od dłuższego czasu obawiałem się tego człowieka i wielki strach mnie ogarnął, gdy na życzenie jednego z panów, człowiek ten wyjął z kieszeni trzy wierzchowce, mówie ci trzy piękne, wielkie, osiodłane konie—pomyśl sobie, że z tej jednej kieszeni wyjął już pugilares, teleskop, dywan, cały namiot, a teraz trzy konie! Gdybym cię nie upewniał, że widziałem to na własne oczy nigdybyś temu nie wierzył.

Chociaż człowiek ten zdawał się być cichym i pokornym, chociaż inni bardzo mało na niego zwracali uwagi, jednak w moich oczach ta blada twarz

przykuwała mnie do siebie i była tak okropną, że dłużej jej widoku znieść nie mogłem.

Postanowiłem roilczkiem i skrycie opuścić towarzystwo, co mi przyszło z łatwością, gdyż byłem nic niezmiczącą osobą. Chciałem powrócić do miasta, by na drugi dzień rano próbować szczęścia z p. Johnem i zapytać się o tego dziwnego człowieka w szarym surducie. Gdyby mi się tylko poszczęściło, pomyślałem!

Minąłem już gaj pełen róż,- zszedłem z pagórka i znalazłem się na łące, a obawiając się, by mnie kto idącego trawnikiem nie spostrzegł, obejrzałem się. Jakże się przeląkłem, gdy tuż za mną zobaczyłem człowieka w szarym surducie. Natychmiast zdjął kapelusz i skłonił mi się tak nizko, jak nikt nigdy przedtem. Nie ulegało już wątpliwości, że chce ze mną pomówić, a ja bez niegrzeczności nie mogłem tego uniknąć. Uchyliłem również kapelusza i stałem jakby przykuty z odkrytą głową w promie-liiach słońca. Pełen obawy wlepiłem w niego oczy i byłem podobny do ptaka zaczarowanego przez węża. On sam zdawał się być zmieszany, oczu wcale nie podnosił, kłaniał się kilkakrotnie, przystąpił bliżej i przemówił cichym, niepewnym głosem, mniej więcej w tonie żebrzącym.

"Daruj Pan mej śmiałości trudzenia go, lecz mam prośbę do pana. Pozwól pan łaskawie"....

"Lecą na Boga" przerwałem mu z obawą, "cóż mogę ja uczynić dla pana, który...."

Zamilkliśmy obadwa i myślę, żeśmy się obaj zarumienili.

Po chwili milczenia przemówił: "W tym krótkim czasie, gdy miałem to szczęście być w towarzystwie pana, zauważyłem kilka razy—daruj pan mej śmiałości—lecz rzeczywiście z podziwieniem patrzałem na piękny cień pana, na który wcale uwagi nie zwracałeś. Racz pan darować mej śmiałej propozycyi, lecz nie zechciałbyś pan odstąpić mi pańskiego cienia?"

Zamilkł, a mnie szumiało w głowie. Cóż miałem odpowiedzieć na dziwną propozycyę sprzedania cienia. Musi cierpieć na pomieszanie zmysłów, pomyślałem sobie i zmienionym głosem, który bardziej się nadawał do jego pokornego tonu, rzekłem:

"Ależ mój dobry przyjacielu, czyż ci nie starczy własny twój cien? byłby to handel dziwnego rodzaju". W tejże chwili odpowiedział: "Mam w mej kieszeni niejedną rzecz, któraby miała wartość dla pana, a najwyższa cena za ten nieoceniony cień byłaby jeszcze za maią".

Dreszcz mnie przeszedł, gdy wspomniał o kieszeni i nie rozumiałem w jaki sposób mogłem go nazwać dobrym przyjacielem. Zacząłem mówić z nadzwyczajną grzecznością chcąc naprawić moje poprzednie słowa.

"Daruj pan twemu najniższemu słudze, jednak nie rozumiem dokładnie pańskiej myśli, w jaki sposób mógłbym cień mój.... Przerwał mi moją mowę: "Ja upraszam Waszą Wielmożność o pozwolenie wzięcia tu, zaraz na miejscu cienia pańskiego; w jaki sposób to zrobię, to jest moją rzeczą. W zamian ofiaruję panu wybór z przedmiotów, które mam w mej

kieszeni: kwiat paproci, korzeń pokrzyku, niezmienny talar, obrus z stołu Rolanda, według dowolnej ceny; lecz może pan tego nie chcesz, to mam odnowiony kapelusz Fortunata i sakiewkę szczęścia, taką jak on posiadał".—"Sakiewkę szczęścia Fortunata" powtórzyłem, gdyż mimo mej obawy, słowa te czarowały mnie. Czułem zawrót głowy a przed oczyma zdawały się błyszczeć dukaty.—"Zechciej pan obejrzeć i spróbować tę sakiewkę". I ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął dość dużą sakiewkę z skóry korduańskiej, przewieszoną na dwu rzemieniach i wręczył mi ją. Wsunąłem rękę do woreczka i wyciągnąłem dziesięć dukatów, i znów dziesięć i jeszcze raz dziesięć; podałem mu rękę: "Zgoda, za ten woreczek masz pan mój cień". Natychmiast klęknął i z zadziwiającą zręcznością widziałem jak cicho zaczął zwijać mój cień począwszy od głowy do nóg, a potem ukrył go w kieszeni.

Powstał, ukłonił się i wszedł do gaju pełnego róż. Zdawało mi się, że tam zaśmiał się cicho. Ja silnie trzymałem ten woreczek, w około słońce paliło, a sam nie przyszedłem jeszcze do przytomności.

II.

Wreszcie się opamiętałem i spieszyłem opuścić te miejsca, gdzie już niczego nie mogłem się spodziewać. Napełniłem moje kieszenie złotem, woreczek przewiesiłem na szyję i ukryłem go na piersiach. Niepostrzeżony wyszedłem z parku na ulicę i skie

rowałem się ku miastu. Gdy zamyślony wchodzę w bramę, słyszę głos po za sobą: "Hej! miody panie! esy słyszysz pan?" — Obejrzałem się, stara kobieta wołała za mną: "Niech no pan uważa, zgubiłeś swój cień", "Dziękuję wam matko!" dałem jej dukata za życzliwą uwagę i poszedłem w cień drzew.

Wkrótce żołnierz stojący na warcie zamruczał: "Gdzie też podział się cień tego pana?" a zaraz potem dwie kobiety krzyknęły: "Jezus Marya, biedny człowiek, nie ma cienia", Zaczęło mnie to gniewać i troskliwie unikałem słońca. Lecz nie wszędzie mi się to udawało, zaraz na szerokiej ulicy, ktorą przejść musiałem na nieszczęście w chwili gdy malcy ze szkoły wychodzili, wyszedłem na miejsce wolne. Mały przeklęty garbus—do tej chwili go widzę—zaraz spostrzegł, że nie mam cienia. Głośnym krzykiem zawiadomił o tem swych kolegów, którzy mnie obstąpili i błotem rzucać poczęli: "Porządni ludzie biorą z sobą cień gdy wychodka na miasto". Aby się od nich uwolnić, rzucałem garściami złoto i wskoczyłem do dorożki, ktorą litościwi ludzie zawołali.

Gdy spostrzegłem się sam w zamkniętym powozie, zacząłem rzewnie płakać. Już wówczas ogarniało mnie przeczucie: że, o ile złoto przeważa cnotę i zasługę na świecie, o tyle cień więcej wart od złota, i podobnie jak przedtem ofiarowałem sumienie dla bogactwa, teraz oddałem i mój cień—coż pocznę na świecie?

Byłem jeszcze bardzo smutny, gdy powóz zatrzymał się przed mym dawnym domem zajezdnym, przejąłem się myśli iść znowu na poddasze. Kazałem

znieść moje rzeczy, z pogardą popatrzyłem na moje ubogie zawiniątko, rzuciłem kilka dukatów służącemu i kazałem się zawieść do najpierwszego hotelu. Dom był zwrócony ku północy, nie obawiałem się więc słońca. Zapłaciwszy dorożkarza, kazałem otworzyć najlepsze pokoje od frontu; zamknąłem się.

Cóż myślisz, co czyniłem? O mój drogi Chamisso, rumienię się nawet przed tobą z tem wyznaniem, wyciągnąłem nieszczęsny woreczek i z pewrnym rodzajem szaleństwa, które mi piersi paliło i całego coraz bardziej ogarniało, wydobywałem złoto i złoto i złoto i nieustannie złoto, rzucałem go na posadzkę i stąpałem po niem, dozwalałem mu brzęczeć i karmiąc moje biedne serce blaskiem złota, rzucałem metal do metalu, póki zmęczony nie padłem na to bogate łoże. Tak przeszedł dzień, wieczór, drzwi nie otwierałem, a noc zastała mnie leżącego na złocie i sen mnie zmógł.

I śniłem o tobie, zdawała mi się, że stoję za szklan-nemi drzwiami twego małego pokoiku i widzę cię siedzącego przed biurkiem pomiędzy szkieletem i wiązką zasuszonych roślin, przed tobą leżały otwarte dzieła Hallera, Humboldta, Lineusza, na twej sof-ce był tomik poezyj Goethego i pierścień, długo patrzałem na ciebie i twoje rzeczy, lecz ty się nie poruszałeś, nie oddychałeś, byłeś umarłym.

Zbudziłem się. Było jeszcze bardzo rano. Mój ze-garek stanął i nie wiedziałem która godzina. Byłem zmęczony., głodny i spragniony, gdyż nic nie jadłem od rana dnia poprzedniego. Trąciłem z niechęcią i obrzydzeniem to złoto, którem się poprzednio tak

cieszyłem; teraz nie wiedziałem co poeząó z tak.wielką, ilością. Tak leżeć nie mogło—próbowałem wsypać je napowrót do sakiewki, nie udawało się. Żadne okno nie wychodziło na morze. Musiałem więc z wielkim trudem zbierać i składać do szafy, która stała w przybocznym gabinecie. Kilka tylko garści zostawiłem. Ukończywszy tę pracę usiadłem zmęczony na fotelu i czekałem obudzenia się służby. Kazałem przynieść śniadanie i zawołać gospodarza.

Umawiałem się z nim co do przyszłego urządzenia mego domu. Polecał mi jako pokojowca Bendela, którego roztropna i wierna fizyognomia na pierwszy rzut oka mi się podobała. Przywiązanie jego pocieszało mnie w późniejszem życiu i ułatwiało znosić moje smutne przeznaczenie. Cały dzieó przepędziłem w pokoju umawiając służbę, szewców, krawców i kupców, robiłem wielkie zakupy szczególniej klejnotów i drogich kamieni, by się pozbyć pieniędzy, lecz ilość złota zdawała się wcale nie zmniejszać.

Byłem pełen obawy i wątpliwości, nie zrobiłem i kroku, a wieczorem kazałem w mym salonie zapalić czterdzieści świec woskowych. Z drżeniem przypominałem sobie scenę z chłopcami. Postanowiłem jednak jeszcze raz wybadać opinię publiczną. Noce w owym czasie były jasne. Późno wieczorem okryłem się szerokim płaszczem, nasunąłem kapelusz na oczy i jak zbrodniarz wysunąłem się na ulicę. W dalszej części miasta z cieniu domów wyszedłem na środek ulicy oświecony księżycem, słuchając sądu z ust przechodzących.

Zaoszczędź mi przyjacielu bolesnego wznowienia doznanych wrażeń. Kobiety okazywały mi po największej części wielką litość, lecz ich słowa rozdzierały mi serce podobnie jak wzgarda młodych a duma mężczyzn, zwłaszcza takich tęgich, którzy szeroki cień rzucali. Piękne, wdzięczne dziewczę, idące jak się zdaje z rodzicami popatrzyła na mnie swemi pięknemi oczyma; musiała się przelęknąć braku cienia, gdyż zakryła swą piękną twarzyczkę, oczy w dół spuściła i bez słowa przeszła obok.

Nie mogłem dłużej wytrzymać. Zalałem się gorz-kiemi łzami i z złamanem sercem cofnąłem się w cień. Musiałem opierać się o ściany domów by nie upaść i w ten sposób późno przyszedłem do domu.

Przepędziłem noe bezsennie. Na drugi dzień było jedynem mojem staraniem wyszukać człowieka w szarym surducie. Może uda mi się go wynaleźć i jakżeby to szczęśliwie się stało, gdyby on podobnie jak ja żałował tej przemiany. Kazałem Bendlowi, w którego spryt i zdolność wierzyłem, przyjść do pokoju— dokładnie określiłem mu tego człowieka w szarym surducie, który miał w swym ręku skarb, bez którego życie byłoby mi niemiłem i jedną, długą torturą. Powiedziałem Bendlowi otwarcie czas i miejsce gdzie go widziałem i dodałem dla dokładniejszego opisu następujące wskazówki: niechaj się dopyta o teleskop, o dywan złotem tkany, o namiot, a wreszcie o trzy wierzchowce, które to rzeczy w ścisłym związku, chociaż nie określiłem jakim, stoją z tajemniczym człowiekiem, wszystkim zdawał się on być nic nie znaczącym a jednak spotkanie

moje z nim wydarło mi spokój i szczęście mego życia.

Gdym mu to opowiedział, wyjąłem z szafy złoto i klejnoty. "Bendelu", przemówiłem do niego, "to co tu widzisz ułatwia bardzo często drogę i niemożliwe robi możliwem; nią skąp złota, idź i uraduj twego pana nowinami, na których spoczywa szczęście jego".

Poszedł. Późno i smutny powrócił do domu. Nikt z służby pana Johna, nikt z gości, gdyż był u wszystkich, nie mógł sobie przypomnieć człowieka w szarym surducie. Teleskop był u p. John, lecz nikt nie wiedział jakim sposobem, dywan, namiot były jeszcze na tem samem miejscu rozpostarte, służba chwaliła bogactwo swego pana, lecz żaden nie wiedział zkąd się wzięły te nowe przedmioty. Sam p. John cieszył się nabytkiem nie troszcząc się wcale o źródło; konie były na stajni u młodych panów, którzy na nich jeździli, a ci zachwycali się hojnością p. John, który im je darował. Otoż i wszystko czego się mogłem po starannych i drobiazgowych poszukiwaniach Ben-dela` dowiedzieć. Zasmucony i rozczarowany skinąłem, by mnie samego zostawił.

"Zawiadomiłem pana", rozpoczął znów Bendel, I "o moich staraniach, któro pana tak interesują. Pozostaje mi wypełnić jeszcze jedno polecenie, dane mi przez nieznajomą osobę dziś rano, gdym szedł na zwiady. Oto są właśnie słowa tego człowieka: "Powiedz pan panu Piotrowi Schlemihl, że nie ujrzy tu mnie więcej, jadę za morze. Lecz za rok jeden i dzień będę miał ten zaszczyt wyszukać go i osobiście zaproponować mu inną może przyjemniejszą zamianę.

Polecam się jego łaskawej pamięci i zechciej go pati zapewnie o mej wdzięczności". Zapytałem się o jego nazwisko, lecz on odpowiedział że pan go zna".

"Jak wyglądał ten człowiek?" zawołałem pełen przeczueia. Bendel opisał mi dokładnie człowieka w szarym surducie, słowo w słowo jak go poprzednio w swych poszukiwaniach opisywał.

"Nieszczęsny!" krzyknąłem załamując ręce, "wszak to on sam był". I jemu jak gdyby łuski z oczu opadły: "Prawda, to on był", mówił przestraszony, "a ja zaślepiony głupiec nie poznałem go i zdradziłem zaufanie mego pana".

Począł sobie gorzkie wyrzuty robić, płacząc rze-wnemi łzami, a jegó rozpacz wzbudziła we mnie politowanie. Musiałem go pocieszać i upewnić, że nie wątpię o jego wierności. Natychmiast posłałem go do przystani, by wyśledził zagadkowego Człowieka. Lecz w tym dniu odpłynęło wiele okrętów, zatrzymanych przeciwnemi wiatrami w różne strony świata, a siwy człowiek przepadł jak cień bez śladu.

Cóż pomogą skrzydła przykutemu żelaznemi łańcuchami? Taki pogrąży się w straszniejszą jeszcze rozpacz. Leżałem jak skąpiec Moliera zdala od ludzi przy mem złocie, przeklinałem tego, który mnie odosobnił od życia. Ściśle kryjąc moją tajemnicę, obawiałem się najostatniejszego z moich parobków, ? zdroszcząc mu równocześnie., gdyż on miał cień

i mógł wyjść na ulicę słońcem oświeconą. Przepędzałem dnie i noce w moim pokoju, a smutek i na chwilę moie nie odstępował.

Jeszcze jeden martwił się wraz ze mna, był to wierny Bendel, który nie przestawał się dręczyć wyrzutami, że zawiódł zaufanie swego dobrego pana i nie poznał tego, który mógł rozstrzygnąć o moim losie. Ja wcale go nie obwiniałem; w zdarzeniu tem widziałem tylko zagadkową i tajemniczą naturę nieznajomego.

Nie chcąc niczego zaniedbać, posłałem raz Bendla z kosztownym brylantowym pierścieniem do najsławniejszego malarza w mieście, którego zaprosiłem w odwiedziny. Przyszedł, oddaliłem służbę, zamknąłem drzwi i rozpocząłem mówić z malarzem wychwalając jego dzieła, wreszcie drżąco przystąpiłem do najważniejszej kwestyi, zastrzegłszy tajemnicę.

"Panie profesorze", mówiłem, "czy nie mógłbyś pan-wymalować cień człowiekowi, który w najnieszczęśliwszy sposób swój własny stracił na świecie?"— "Czy pan mówi o sztucznym cieniu?"—"O nim właśnie".—"Ale", pytał mnie dalej, "w jaki sposób, przez jaką niezręczność lub zaniedbanie stracił on własny cień?"—"W jaki sposóbu odparłem "to jest rzeczą obojętną" i kłamałem dalej: "człowiek ten zeszłej zimy był w Rossyi, przy nadzwyczajnem zimnie cień jego przymarzł do ziemi tak, że nie mógł go oderwać".

"Fałszywy cień, który moge wymalować" odpo-iedział profesor, "musiałby znów zniknąć przy najlżejszem poruszeniu—zwłaszcza u takiegc ezłowie*

ka, którego własny cień nie mógł się ostać, o ile to wnoszę z pańskiego opowiadania; kto nie ma cienia, niech się strzeże słońca, to jest najmędrsze i najpewniejsze". Powstał i oddalił się, patrząc na mnie przenikliwie, czego znieść nie mogłem. Upadłem na krzesło i zakryłem twarz rękoma.

Tak zastał mnie Bendel, gdy wszedł do pokoju. Widząc boleść moją chciał się cofnąć. Popatrzyłem na niego—uległem pod ciężarem mej rozpaczy, musiałem się z nia podzielić. "Bendelu!" zawołałem, "ty mój jedyny przyjacielu, który widzisz me cierpienia i je szanujesz, a nie dochodząc przyczyny w ciszy je podzielasz, pójdź do mnie i bądź mi najszczerszym przyjacielem. Nie zanikałem przed tobą skarbów złota, nie chcę też ukrywać w głębi mego smutku. Nie opuszczaj mnie. Widzisz mnie bogatym, hojnym, dobrym i sądzisz zapewne, że świat powinien mnie szanować, a jednak ja uciekam od ludzi, od świata i zamykam się samotny. Bendelu, świat już mnie osądził i odepchnął od siebie, a może i ty, gdy dowiesz się o mej tajemnicy, odwrócisz się: mam wszystko czego pożądam, ale.... o Boże!.... nie mam cienia!

"Bez cienia?" zawołał przestraszony i poczciwy chłopak łzami się zalał. "Biada mi, żem się urodził na to by służyć panu bez cienia!" Zamilkł, a ja ukryłem twarz w dłoniach.

"Bendelu", przemówiłem drżącym głosem, "dałem ci dowód mego zaufania, teraz możesz mnie zdradzić. Idź i rozpowiadaj". Widoczną walkę staczał z samym sobą, wreszcie rzucił mi się do nóg i pochwy

cił moją rękę ?e łzami w oczach: "Nie", zawołał, "cokolwiek świat o tem sądzi, ja nie moge mego dobrego pana dla cienia porzucić, postąpię sprawiedliwie, chociaż nie mądrze, zostanę przy panu, pożyczę mu mego cienia, pomogę w czem będę mogł, a tam gdzie nie potrafię, będę z panem płakać".

Rzuciłem mu się na szyję, dziwiąc się niezwyczajnemu uczuciu, gdyż byłem przekonany, że nie robi to dla złota.

Od tego czasu zmienił się trochę mój los i sposób prowadzenia życia. Nié potrafię opisać, jak uważającym i troskliwym był Bendel chcąc ukryć brak cieniu. Wszędzie był przedemną lub ze mną, wszystko przewidywał, zarządzał Środki ostrożności, a gdy niespodzianie groziło mi niebezpieczeństwo, zakrywał mnie swym cieniem, gdyż był większy i silniejszy odemnie. W ten sposób odważyłem się wejść między ludzi i odgrywać pewną rolę na świecie. Naturalnie musiałem okazywać różne fantazyę i dziwaczne humory, lecz byłem bogaty i wszystko bra. no za dobrą monetę; używałem szacunku i poważania, oddawanego raczej memu złotu aniżeli mnie. I spokojniej już oczekiwałem przyrzeczonej rocznicy odwiedzin tajemniczego nieznajomego.

Rozumiałem dobrze, że nie powinienem zostawać długo w miejscu, gdzie mnie widziano bez cienia i gdzie łatwo mogłem się zdradzić, lecz postanowiłem tutaj odbyć tylko próbę, by gdzieindziej łatwiej i pewniej się pokazać — ale spotkałem się z czemś, co na długi czas moją miłość własną łechtato, a w sercu człowieka zarzuca silną kotwricę.

Właśnie owa piękna Fanny, którą po raz trzeci spotkałem, zaszczyciła mnie swemi względami, nie przypominając sobie naszej pierwszej znajomości, gdyż teraz miałem rozum i dowcip. Gdy mówiłem, uważano i sam nie wiem w jaki sposób posiadałem sztukę prowadzenia łatwej i lekkiej rozmowy i kierowania nią. Wrażenie pięknej Fanny zrobiło ze mnie głupca, który od tej chwili z tysiącznym trudem fzedł za nią przez cienie i ciemności, gdzie tylko mogłem. Byłem zarozumiały i dumny jej względami, ale w żaden sposób mimo mych najszczerszych chęci nie mcgłem przenieść tego upojenia z głowy do serca.

Lecz pocóż cię nudzić tą zwykłą historyjką?—Ty sam opowiadałeś mi często o podobnych awanturkach innych ludzi. Do znanej ci komedyi, w której dobrowolnie grałem znaną i tak często opisywaną rolę, przyszła wcale niespodziewana katastrofa i dla niej i dla mnie i dla wszystkich.

Według przyjętego przezemnie obyczaju zaprosiłem całe towarzystwo wieczorem do ogrodu, z moją panią spacerowałem ręka w rękę w blizkości bawiących się gości i starałem się zabawiać ją rozmową. Patrzała skromnie przed siebie i lekko oddawała mi uścisk ręki; wtem niespodzianie księżyc wysunął się z za chmury — i ona obaczyła tylko swój własny cień. Zadrżała i zdziwiona patrzyła to na mnie, to na ziemię szukając mego cienia; jakie uczucia nią miotały widać było na twarzy i w ruchach i byłbym śmiechem wybuchnął, gdybym się sam nie przeląkł.

Pozwoliłem jej zemdleć, jak strzała przebiegiem pomiędzy gośćmi, dosięgnąłem drzwi, rzuciłem się do stojącego powozu i odjechałem do miasta, gdzie zostawiłem na moje nieszczęście przezornego Bendla. Ujrzawszy mnie, przestraszył się, jedno słowo wytłómaczyć mu wszystko. Natychmiast przyprowadzono konie pocztowe. Wziąłem z sobą tylko jednego służącego, przebiegłego lamparta, Pascala, który swą zręcznością umiał się zrobić niezbędnym, lecz

dzisiejszym wypadku nic wiedzieć nie mógł. Tejże nocy ujechałem mil trzydzieści. Bendei został by sprzedać mój dom i wziąć co najpotrzebniejsze. Gdy na drugi dzień mnie dogonił, rzuciłem mu się na szyję i przysięgłem nie popełnić już nigdy więcej podobnej niedorzeczności, lecz być na przyszłość przezorniejszym i roztropniejszym. Jechaliśmy dalej, za granice i góry, i dopiero po drugiej stronie olbrzymiego wału co mnie oddzielał od fatalnego miasta, skłoniłem się wypocząć po trudach podróży w mało udwiedzanem miejscu kąpielowem.

iv.

W mojem opowiadaniu muszę szybko przebiedz chwilę mego życia, przy której, ach, jakże chętnie zostawałbym jak najdłużej, gdybym umiał zakląć ducha wspomnień; lecz barwy, które go zdobiły

upiększyć go mogą, zblakły już teraz; w piersi mojej nie ma już oddźwięku cierpienia i szczęścia, rozkosznych marzeń i snów; napróżno biję o skałę.

już strumień ożywczej wody nie tryśnie, a Bóg mnie opuścił. Jakże odmiennie -jątrzę w te minione czasy!— Miałem w owem miejscu kąpielowem odegrać rolę rozsądnego, ale źle się wyuczyłem i jak amator jaki na scenie zapatrzyłem się w błękitne oczy zamiast uważać na sztukę. Rodzice, złudzeni grą, wszystkiego używają by kupno do skutku doprowadzić, a cała komedya kończy się wyszydzeniem, Otoż i wszystko, wszystko!—Teraz wydaje mi się to głupie i śmieszne i znów straszne, że mogłem sądzić to bogatem i szczerem, co było ułudnem i nizkiem. Maryo, gdym cię utracił płakałem tak samo jak teraz, gdy w mem sercu już cię nie ma. Czyż się tak postarzałem?— O smutny rozumie! Jeszcze jedno uderzenie serca z owych czasów, jeszcze jedną chwilę tego szału,— lecz nie! chcę być samotny na niezinierzoneni morzu, gorzkie fale smutku niechaj się toczą, a niech nic nie osładza kielicha goryczy.

Wysłałem Bendela ze złotem do miasteczka, by urządził dla mnie mieszkanie. Wydał tam dosyć pieniędzy, a na zapytania ciekawych odpowiadał dwuznacznie, co się stało powodem dziwnych wieści o mnie. Skoro dom urządził, przybył Bendel do mnie i wyjechaliśmy.

Może na milę przed tem miasteczkiem, w otwarłem polu zastąpiła nam drogę znaczna ilość świątecznie ubranych ludzi. Powóz stanął. Odezwała się muzyka, strzały moździerzowe i głośne okrzyki: wiwat!—przed drzwiczkami powozu stanął chór biało ubranych dziewcząt bardzo pięknych, lecz wszystkie gasły jak gwiazdy przy słońcu obok jednej. Wystą

piła.z grona ta śliczna, urocza postać zarumieniona, uklękła przedemną i podała mi wieniec z laurów i róż na jedwabnej poduszce, wyszeptawszy kilka słów o królewskim majestacie, miłości "i czci, których nie rozumiałem, ale ich dźwięk czarujący słodyczą i harmonią poił ucho i serce—zdawało mi się, że postać jej gdzieś już raz widziałem. Chór rozpoczął śpiew pochwalny o dobrym królu i o szczęściu narodu.

I cała ta scena, pomyśl tylko mój przyjacielu, odbywała się na otwartem, słońcem oświeconem miejscu. Ona klęczała przedemną o dwa kroki, a ja bez cieniu, nie mogłem przeskoczyć tego przedziału, by samemu uklęknąć przed tym aniołem. Ach, cóżbym nie ofiarował za cień w owej chwili! Musiałem wsunąć się głębiej do powozu by ukryć mój wstyd, obawę i rozpacz. Wreszcie Bendel się domyślił, zeskoczył z powozu, ja go zawołałem i dałem mu do ręki z mej szkatułki piękną diamentową koronę, która miała zdobić Fanny. Bendel przemawiał w imieniu swego pana, który podobnych ostentacyj ani może, ani też chce przyjmować; musiała tu zajść pomyłka; lecz niechaj mieszkańcy miasteczka przyjmą szczere podziękowanie. Wziął wieniec z poduszki położywszy natomiast koronę, podał z szacunkiem rękę klęczącej dziewczynie i gestem oddalił duchowieństwo, magistrat i deputacye. Nikt więcej nie został dopuszczony. Tłum się rozstąpił a konie rus?yły galopem po drodze upiększonej tryumfalnemi łukami. Moździeże jednak nie ustawały. Powóz zatrzymał się przed moim domem szybko wyskoczyłem i prze-

szedłszy tłum ludu, który pragnął mnie widzieć wszedłem do domu. Zebrani krzyczeli przed memi oknami wiwat, a ja kazałem rzucać garściami złoto. Wieczorem oświecono miasto dobrowolnie.

Nie wiedziałem jednak co to wszystko ma zna czyć i za kogo mnie biorą. Wysłałem Pascala na zwiady. Opowiedziano mu, iż nadeszły do miasteczka pewne wiadomości, że król pruski pod imieniem hrabiego jeździ po kraju; w jaki sposób poznano mego adjutanta, jak on siebie i mnie zdradził, jaka radość że jestem w miasteczku, wszystko to opowiadano mu szczegółowo. Wprawdzie przekonano się, że ja chcę moje incognito ściśle zatrzymać i że niesłusznie postąpiono uchylając przemocą zasłonę, ale gniew mój był tak dobrotliwy, tak pełen łaski—że zapewne musiałem im darować ich winę.

Memu nicponiowi sprawa ta wydała się tak komiczną, że swą rozmową napominając, upewniał ludzi w tem błędnem mniemaniu. Przedstawił mi sprawozdanie swe w tak śmieszny sposób, że mnie rozweselił, co go jeszcze bardziej ośmieliło. Czyż mam się przyznać? Pochlebiało mi bądź co bądź, że mnie uważano jako głowę ukoronowaną.

Kazałem przygotować ucztę na jutrzejszy wieczór pod drzewami otaczającemi mój dom i całe miasto na nią zaprosić. Tajemniczej sile mej sakiewki, usiłowaniom Bendela i Pascala powiodło się zwyciężyć jedyną trudność t. j. czas. Jest to rzeczą zaiste zadziwiającą., jak urządzono wszystko pięknie i bogato w kilku godzinach. Ten przepych i bogactwo, jak również sztuczne oświetlenie upewniły mnie zupeł

nie co do mej osoby. Nie miałem nic do zarzucenia, musiałem pochwalić moją służbj.

Juź się ściemniało. Goście poczęli się schodzie i zostali mi przedstawieni. Nie nazywano mnie już Waszą Królewską Mością, ale tytułowano mnie z wielką czcią i pokorą: Tanie Hrabio. Cóż miałem czynić? Dozwoliłem się tytułować hrabią i od tej chwili zostałem hrabią Piotrem. Wpośród ucztujących serce moje tęskniło tylko za jedną. Późno weszła, królowa pięknych ozdobiona też koroną na głowie. Skromnie towarzyszyła rodzicom i zdawała się nie wiedzieć o tem, że była najpiękniejszą. Zostali mi przedstawieni pan leśniczy, jego zona i córka. Umiałem starym wiele miłego i przyjemnego powiedzieć, lecz przed córką stanąłem jak żak szkolny i słowa uwię-zły mi w gardle. Wreszcie jąkając się poprosiłem ją by zaszczyciła tę ucztę rolą, której odznakę nosiła na czole. Zawstydzona prosiła mnie o zaoszczędzenie jej tego zaszczytu, a ja bardziej jeszcze zawstydzony złożyłem jej hołd, mój przykład był rozkazem dla reszty gości i każdy starał się chętnie go naśladować. Majestat, niewinność, gracya i piękność podały sobie dłonie, by z niej uczynić prawdziwą królowę tej uczty. Szczęśliwi rodzice Maryi sądzili, że dla ich przyjemności ją wyróżniałem, sam byłem pod wpływem nieopisanego szału. Wszystkie klejnoty, perły i diamenty, które niegdyś chcąc się pozbyć złota kupiłem, kazałem przynieść na dwu zakrytych półmiskach i poprosiłem królowę tego wieczoru rozdzielić to wszystko pomiędzy zebrane

panie i towarzyszki; podczas tego nieustannie rzucano złoto pełnemi garściami zebranemu ludowi.

Na drugi dzień rano odkrył mi Bendel w sekrecie, że od dłuższego czasu podejrzywał rzetelność Rascala, obecnie zyskał pewność. Wczoraj ukrywał Rascal dla siebie całe worki złota. "Pozwól", odrzekłem, "temu nicponiowi zatrzymać sobie tę zdobycz daję wszystkim, dlaczegóż jemu miałbym odmawiać? Wczoraj zasłużył mi się, w ogóle wszyscy ludzie, których przyjąłeś, dopomogli mi wesołej uczty swobodnie użyć.

Później nie wspominaliśmy o tem. Rascal został pierwszym z mych sług, gdyż Bendel był mi przyjacielem i powiernikiem. Przyzwyczaił się on do tego, moje bogaetwo uważać jako niewyczerpane i nie śledził źródła!—przeciwnie dopomagał mi w myśl moją trwonić złoto. O tym nieznajomym, bladym człowieku wiedział tyle, że tylko on mogł zdjąć ze mnie przekleństwo i że ja się jego obawiam, chociaż w nim pokładam całą nadzieję mego wyzwolenia. Zresztą i to, że byłem przekonany, iż ten blady człowiek może mnie wszędzie wyszukać, a móje poszukiwania na nic by się zdały.

Przepych mego przyjęcia i uczta utwierdziły z początku silnie wierzących mieszkańców miasta w ich powziętem mniemaniu. Wprawdzie wkrótce doniosły dzienniki, że podróż króla pruskiego była tylko bajką, lecz zostawszy raz królem, zostałem nim i później i to najbogatszym i najdostojniejszym, jaki jest na świecie. Nie wiedziano jednak gdzie moje królestwo; poczciwi ludziska nie widząc nigdy króla

zgadywali na chybił trafił — ale hrabia Piotr został na zawsze, bo istniał faktycznie.

Pewnego razu pojawił się pomiędzy gośćmi kąpielowemi kupiec, który zbankrutował by się zbogacić, używał on powszechnego szacunku i miał szeroki chociaż blady cień. Chciał on tu zaimponować swym majątkiem a nawet pójść o lepsze ze mną. Ja zwróciłem się do mego woreczka i wkrótce zapędziłem pana kupca w taką matnię, że chcąc uratować pozory, musiał po raz wtóry ogłosić bankructwo i szukać szczęścia za górami. W ten sposób pozbyłem się go. W okolicy tej wielu ludzi zrobiłem nicponiami i leniuchami!

Przy tej królewskiej rozrzutności i przepychu, który mi wszystkich jednał, żyłem w mym domu skromnie i samotnie. Jako zasadę życia przyjąłem ostrożność, pod żadnym pozorem nikt inny tylko Bendel mógł wchodzić do moich pokojów. Jak długo słońce świeciło siedzieliśmy obaj zamknięci, a nazywało się to: pan hrabia pracuje w swym gabinecie. Z tą pracą stały w związku częste kuryery konne, których po lada drobnostkę wysyłałem. Przyjmowałem tylko wieczorami bądź to w ogrodzie, bądź tez w salonie sztucznie przez Bendela oświeconym. Gdy wychodziłem strzegły mnie argusowe oczy dobrego Bendela, udawałem się tylko do ogrodu leśniczego, li tylko dla niej, gdyż serce moje pełne było miłości.

Ach, mój dobry Chamisso, spodziewam się, że nie zapomniałeś co to jest miłość! Zostawiam tu wiele tobie do uzupełnienia. Marya bytu rzeczywiście go-dną miłości, dobrą i pobożną. Byłem panem jej wyo

braźni, a w swej pokorze nie wiedziała, czem na to zasłużyła, że tylko na nią patrzałem i serce sercem płaciła z całą potęgą niewinnej duszy i pierwszej miłości. Kochała jak kobieta z zaparciem się siebie, pełna poświęcenia i ofiary, oddana tylko temu kto posiadł jej miłość, nie dbając czy przypłaci to życiem; czyli innemi słowy—kochała prawdziwie.

Ja zaś — ach co za okropne chwile — straszliwe! a jednak zasługujące bym pragnął ich powrotu—ileż razy płakałem na piersiach Bendela, gdym się po pierwszym szale opamiętał i przypomniał sobie, ja kim prawem ja, człowiek bez cienia, śmiem wyciągać świętokradzką rękę po tego anioła, okłamywać i okradać podstępem tę niewinną duszę! Postanawia łem wszystko jej wyznać, to znów przysięgałem uciec od niej, porzucić te miejsca, a po chwili płakałem gorzkiemi łzami i umawiałem się z wiernym Bende-lem, w jaki sposób miałem się z nią dziś wieczorem w ogrodzie leśniczówki zobaczyć.

Okłamywałem sam siebie, pokładając wielkie na dzieje w odwiedzinach nieznajomego i znów płakałem, gdym napróżno w to wierzyć usiłował. Obliczyłem dzień przybycia tego strasznego człowieka, gdyż on powiedział w rok i jeden dzień, a ja wierzyłem jego przyrzeczeniu.

Rodzice byli to dobrzy, uczciwi, starzy ludzie, kochający swą jedynaczkę. Mój stosunek zdziwił ich, gdy się o uim jako istniejącym dowiedzieli i nie wiedzieli, co mają robić z tym fantem, Poprzednio nie śnili nawet o tem, by hrabia Piotr myślał o ich dziecięciu, cóż dopiero by kochał i był kochanym

wzajemnie. Matka była wprawdzie na tyle zarozumiałą, by uznać możliwość połączenia i działać w tym kierunku; jednak zdrowy rozum starego ani przypuszczał coś podobnego. Oboje byli przekonani o mej czystej miłości ku Maryi—lecz nic innego czynić nie mogli, jak tylko modlić się za swem dzieckiem.

Przypomniał mi się list, który mam od Maryi z owych czasów. — Tak to jej pismo! Odpiszę ci go:

"Jestem słabem, nieroztropnem dziewczęciem, gdym mogła sądzić, że mój ukochany, dlatego że go bardzo, bardzo kocham, biednemu dziewczęciu nie zrobi nic złego. Ach, ty jesteś tak dobry, nieskończenie dobry, lecz nie gniewaj się na mnie. Nic dla mnie nie poświęcaj, nie chciej tego nawet; o Boże! ja mogłabym siebie znienawidzieć, gdybyś coś takiego uczynił. Nie—ty mnie bardzo uszczęśliwiłeś, ty nauczyłeś mnie kochać. Nie cofaj się!—wszak ja znam moje przeznaczenie, hrabia Piotr nie należy do mnie, on należy do świata. Chcę być dumną gdy usłyszę: to on był, to on zrobił, to on przedsięwziął, tam go uwielbiali, tu go ubóstwiali. Gdy o tem pomyślę, gniewam się na ciebie, że ty przy nierozsądnem dziecku zapomniałeś o twem powołaniu. Naprzód, nie cofaj się, gdyż myśl ta może mnie zrobić nieszczęśliwą, która tylko tobie tak wiele szczęścia, rozkoszy zawdzięcza. Czy nie wplotłam w twe serce laur i ro-żę, podobnie jak w wieńcu, który ci ofiarowałam? Ty na zawsze pozostaniesz w metu sercu, nie obawiaj się rozłączenia—umrę, ach! tak szczęśliwa, tak niewypowiedzianie szczęśliwa tylko przez ciebie".

Możesz myśleć jak mnie bolały podobne słowa. Powiedziałem jej, że nie jestem tym, za którego mnie uważają, jestem tylko bogatym ale nieskończenie biednym człowiekiem. Na mnie ciąży przekleństwo, które stanowi do czasu jedyną tajemnicę między nami, gdyż nie tracę nadziei, że uwolnię się z pod niego. I to tylko zatruwa me dnie, że mógłbym cię porwać z sobą w przepaść, ciebie, która jesteś jedynem niem światłem, jedynem szczęściem i jedynem sercem mego życia. Wówczas płakała znów nad mojem nieszczęściem. Ach, ona była tak dobrą, tak kochającą! By mi oszczędzić jednej łzy, byłaby się poświęciła.

Lecz daleką była ona od właściwego zrozumienia I mych słów, przeżuwała we mnie jakiegoś książęcia, zostającego na wygnaniu, a wyobraźnia malowała jej bohaterskie czyny ukochanego.

Pewnego razu rzekłem do niej: "Maryo, ostatni dzień przyszłego miesiąca może mój los zmienić i rozstrzygnąć— jeśli się tak nie stanie muszę umrzeć,! gdyż nie chcę cię nieszczęśliwą robić". Ona ukryła zapłakaną twrarzyczkę na mych piersiach. "Gdy się zmieni twój los, dość mi będzie twego szczęścia, żadnych praw nie mam—lecz gdy będziesz nieszczęśliwy, to dozwól mi dzielić twój smutek i bólu.

"Dziewczę, dziewczę, odwołaj twe nierozważne słowa—czyż ty wiesz jakie to nieszczęście, czy znasz to przekleństwo? Wieszże ty, kto jest twym ukochanym.... co on?... Czyż nie spostrzegasz mego kurczowego drżenia, a jednak muszę mieć przed tobą tajeni-nicę? Łkając padła mi do nóg i powtórzyła swą prośbę, potwierdzając ją przysięgą.

Do wychodzącego leśniczego przemówiłem, że jest noim zamiarem w najbliższym miesiącu oświadczyć |ię o rękę jego córki—określiłem ten czas, gdyż ogłoby się coś do tego czasu wydarzyć, co by płynęło na mój los. Niezmienną jest tylko moja liłość dla Maryi.

Poczciwy człowiek przestraszył się nie na żarty, dy usłyszał te słowa z ust hrabiego Piotra. Uścikał mnie i znów zawstydzony odstąpił. I zaczął owątpiewać, rozpoczął mówić o posagu, o zabez-lieczeniu przyszłości swej jedynaczki. Podziękowałem mu za przypomnienie. Potem powiedziałem mu e chciałbym w tej okolicy, gdzie jak się zdaje jeitem kochany, osiedlić się i spokojne życie, bez troski prowadzić. Prosiłem go, by wyszukał najpiękniejszych dóbr, wystawionych na sprzedaż i kupił je na imię swej córki, co do zapłacenia ugodzonej kwoty niech się do mnie zgłosi. W takich razach najlepiej ojciec jedynaczce może usłużyć. — Wiele imiał z tem do czynienia, gdyż wszędzie uprzedzał go jakiś nieznajomy, zakupując dobra za miliony.

Że zatrudniałem tem ojca—byłto podstęp w gruncie rzeczy, aby się go pozbyć i często nawet używalem przedtem podobnych wybiegów, gdyż muszę się irzyznać, że, był on troche naprzykrzony. Dobra matka była trochę głuchą i nie dbała tak dalece o zaszczyt zabawiania pana hrabiego.

Przyszła i matka, uszczęśliwieni prosili mnie, bym został dłużej tego wieczoru, ja nie mogłem i minuty pozostać, gdyż widziałem wschodzący księżyc — Czas naglił.

Na drugi dzień wieczorem poszedłem znów do Mai ryj. Zarzuciłem płaszcz na ramiona, kapelusz wsunąłem ua oczy i tak spotkałem moją. ukochana Gdy ranie ujrzała, mimowolnie zadrżała; i wówczas przypomniałem sobie tę straszliwą noc, gdym ongi wyszedł na miasto. To była ona. Lecz czy mnie poznała? Była cichą i zamyśloną—ja smutny i zbolały — wstałem z ławki. Ona rzuciła się w me ramiona płacząc. Poszedłem.

Od tego czasu spotykałem ją często zapłakana a w mej duszy ciemniej i ciemniej było — tylko ro dzice cieszyli się w niezamąconym spokoju. Rozstrzygający dzień przybliżał się, cichy i ponury jak czarna chmura. Wilia — zaledwie mogłem oddychaó Już poprzednio napełniłem kilka kufrów złotem, czekałem północnej godziny. — Wybiła.

Tak siedziałem, nie odwracając oczu od wskazówek zegara, liczyłem sekundy, minuty. Przy my mniejszym szmerze zrywałem ;się, tak zastał mnie dzień biały. Leniwo płynęły godziny, mijało południe, wieczór, noc; wskazówki się posuwały, a nadzieja więdła; wybiła jedenasta i nic się nie okazało, ostatnie minuty ostatniej godziny minęły i nic się nie okazało, uderzyła ostatnia sekunda i wpośród łez upadłem bez nadziei na łóżko. Jutro miałem— na zawsze bez cienia, prosić o rękę Maryi; niespokojny sen skleił nad ranem me oczy.

V.

Było jeszcze rano, gdy mnie zbudziła gwałtowna sprzeczka w przedpokoju. Słuchałem. — Beudel zabraniał wejść, Rascal przysięgał, że nie przyjmie żadnych rozkazów od równego sobie i uparł się wejść do mego pokoju. Poczciwy Bendel mówił mu, że gdyby te słowa doszły mych uszu straciłby tak korzystne miejsce. Rascal groził, że siłą wejdzie, gdyby wejść nie pozwolił.

Ubrałem się gniewny otworzyłem drzwi gwałtownie i krzyknąłem na Rascala: "Co chcesz łotrze.. odstąpił dwa kroki i zimno odpowiedział: "Prosić pana hrabiego okazać mi swój cień — słońce tak pięknie świeci".

Byłem, jak gdyby piorunem rażony. Trwało dość długo zanim znalazłem słowa. — "Jakim prawem ośmiela się służący swemu panu?... Przerwał mi spokojnie: "Służący może być uczciwym człowiekiem i nie chcieć służyć u pana bez cienia, uprąizani o zwolnienie z obowiązków". Musiałem inneo sposobu użyć. "Ależ Rascalu, kochany Rascalu, tóż cię naprowadził na podobną myśl, jak możesz ądzić?...." tym samym tonem co poprzednio odzekł: "Ludzie twierdzą, że pan nie masz cienia — ięc albo mi pan pokaże swój cień lub mnie uwolni". Bendel, blady i drżący, lecz zimniejszy odemuie, at mi znak, uciekłem się więc do złota, które wszytko łagodzi—lecz i to straciło swą wartość — mi-

cil mi pod nogi: "od człowieka bez cienia nic nié przyjmuję". Odwrócił się, nasadził kapelusz na głowg, zaświstał piosneczkę i zwolna opuścił pokój. Stałem wraz z Bendelem jak skamieniały, bez myśli i ruchu.

Z śmiercią w duszy, szedłem dotrzymać mego słowa do leśniczówki, szedłem jak zbrodniarz. Wstąpiłem do altany, ochrzczonej mojem nazwiskiem gdzie jak zwykle miano mnie oczekiwać. Matka swobodna i wesoła pierwsza mnie powitała. Marya! siedziała, piękna i blada, jak pierwszy śnieg, który pocałunkiem darzy kwiaty na jesieni a wkrótce! w gorzką wodę się zamienia. Leśniczy, z listemr w ręku chodził niespokojny i snać się przezwycię żał, gdyż naprzemian bladł i czerwieniał na swej spokojnej twarzy. Przystąpił do mnie, gdy wszeł] dłem i jąkając się prosił o chwilę rozmowy sam nasam. Zapraszał mnie na przechadzkę w miejsce! gdzie słońce świeciło — milcząco usiadłem i nastało! długie milczenie, którego nie śmiała przerwać zwykle gadatliwa matka. I

Leśniczy nierównym i niespokojnym krokiem mierzył przestrzeń altany, po chwili stanął, popatrzyli na list i na mnie i zapytał: "Panie hrabio, czy rzeł czywiście znasz pan Piotra Schlemihla?" Milczałem-"jest to człowiek zacny i szczególnych zdolności"! oczekiwałem odpowiedzi. — "A gdybym ja sam był owym człowiekiem?"—"Któremu" dodał stary gwałtownie, "brakuje cienia!" — "Ach moje przeczucia moje przeczucia!" krzyknęła Marya, "już od dawna wiem, że on nie ma cienia", i rzuciła się w ramio

na matki, która przestraszona tuliła ją do siebie, wyrzucając jej tajemniczość. Ona jednak, jak Are-thuza, zamienioną została w łzy, które przy moie Ii słowach, obficiej płynęły a gdym się chciał do niej przybliżyć w gwałtowne łkanie przechodziły.

"I pan", wołał leśniczy, "pan z niesłychaną bezczelnością ośmieliłeś się oszukiwać i ją i nas; i pan mówisz, że ją kochasz, patrz jak płacze. To okropne, straszne!"

Straciłem do tego stopnia przytomność umysłu, że jak szalony mówić począłem: W końcu jest to tylko cień, można i bez niego żyć i nie warto tyle hałasu robić. Lecz bezpodstawność mych słów musiałem sam uznać w zupełności, gdyż umilkłem nie doczekawszy się odpowiedzi. Dodałem tylko: "Co się raz straciło, można drugim razem odzyskać."

Rozgniewany leśniczy przemówił. — "Przyznaj się pan natychmiast w jaki sposób straciłeś cień?" I znów musiałem skłamać: "Razu pewnego niezgrabny człowiek nadeptał mój cień i zrobił w nim dziurę — dałem go więc naprawić, gdyż złoto wiele może, miałem go wczoraj otrzymać". "Bardzo dobrze mój panie", odpowiedział leśniczy, "pan starasz się

moją córkę, inni również, jako ojciec mam prawo

obowiązek czuwać nad jej losem, daję wrięc panu trzy dni czasu, byś się wystarał o cień ; przyjdzie pan do nas za trzy dni z dobrym cieniem, mile przyjętym zostaniesz; w przeciwnym razie czwartego dnia — to ja mówię Panu — córka moja zostanie żoną innego".—-Chciałem kilka słów powiedzieć Maryi, lecz ona silniej jeszcze tuliła się z płaczem do

ttatki, a ta skinęła mi, bym wyszedł. Oddaliłem się i zdawało mi się, że cały świat zamyka się za mną.

Usunąwszy się z pod opieki Sendela, poszedłem jak szalony między lasy i góry. Pot kroplami padał z mego czoła, głuche łkanie rozrywało mi piersi, w głowie czułem szum nieustanny.

Sam nie wiem jak długo to trwało, w tem na łące któś chwycił mnie za ramię. — Stanąłem i obejrzałem się — przedemną stał człowiek w szarym surducie, podobnie jak i ja zdawał się być zmęczonym. I przemówił natychmiast:

"Zapowiedziałem moją wizytę na dziś, jednak pan mnie nie oczekiwałeś. Wszystko da się naprawić, przyjmij pan tylko moją radę, otrzymasz twój cień i wrócisz do leśniczówki szczęśliwy; Rascala, który pana zdradził i o pańską narzeczone się stara biorę na siebie, dojrzał już dla mnie".

Stałem jak senny.— "Pan miałeś przyjść dzisiaj?" Przypominałem sobie dzień naszego pierwszego spotkania i rzeczywiście nieznajomy miał słuszność, ja przerachowałem się. Prawą ręką zacząłem szukać sakiewki — on odgadł moją myśl, odstąpił dwa kroki i rzekł:

"Nie panie hrabio, sakiewka pozostaje w bardzo dobrych rękach, zatrzymaj ją pan". — Patrzałem zdziwiony na niego, on mówił dalej : "Upraszam tylko o małą pamiątkę, bądż pan tak dobry i podpisz oto tę karteczkę". Na pergaminie były następujące słowa:

"Na mocy mego własnoręcznego podpisu, zapisuje właścicielowi tej karteczki moją duszę po mej naturalnej śmierci".

Milcząco spoglądałem to na karteczkę, to znów na nieznajomego.—Podczas tego człowiek w szarym surducie umaczał nowe pióro w krwi, która z mego zranionego kolcem palca ciekła i podał mi.

"Kto pan jesteś?" zapytałem. "Cóż to ma dorzeczy", brzmiała odpowiedź, "czyż pan nie widzisz? jestem biedakiem, coś trochę zarywającym na uczonego i fizyka, który lichą nagrodę otrzymuje od swych przyjaciół oddając im wielkie usługi, a na ziemi nie pragnie innej nagrody, jak trochę pobawić się eksperymentami — lecz podpisz pan. Na prawo, Piotr Schlemihl".

Przecząco ruszyłem głową i rzekłem: "Daruj pan, lecz nie podpiszę". — Nie", powtórzył zdziwiony, "i dla czegóż nie?n

"Jest to rzeczą wątpliwej wartości oddawać moją duszę za cień".—"Tak?!" powtórzył, "wątpliwą rzeczą", i głośno się zaśmiał. "A jeśli mi wolno zapytać, co tez za stworzenie jest dusza? Czy widziałeś ją pan? i cóż myślisz z nią począć, gdy umrzesz? Powinien się pan cieszyć, że znalazłeś amatora na tak wątpliwy spadek, który płaci za życia twego za to zagadkowe X., ową galwanizującą siłę i czynność, czy też, inne podobne głupie określenia problematycznego bytu duszy — dając ci w zamian twój własny cień, za pomocą którego spełnią się twe wszystkie życzenia i tę biedną, ko-

emjąw cię istotę wyrwiesz z rąk podłego RascaIa. — Najlepiej zobacz pan sam całą tę historyę, pożyczam ci czapkę niewidkę", (wyciągnął coś z kieszeni, "pójdziemy obydwa do leśniczówki".

Muszę się przyznać, że wstydziłem się być wyśmianym przez tego człowieka. Nienawidziłem go serdecznie i zdaje mi się, że ta moja osobista nienawiść bardziej mnie wstrzymywała od podpisu, aniżeli zasady i przesądy. Również wstrętną była mi myśl, pójść do leśniczówki w jego towarzystwie. Oburzałem się myśląc, że ta poczwara, ten drwiący szatan z uśmiechem miał wejść pomiędzy dwa zbolałe i skrwawione serca. Godziłem się z mym losem, jako wyższem przeznaczeniem i zwracając się do mego towarzysza rzekłem:

"Sprzedałem panu mój cień za sakiewkę wielkiej wartości, teraz żałuję tego, gdy można cofnąć tę zamianę zgodzę się z miłą chęcią". Przecząco poruszył głową i zachmurzył się. Ja mówiłem dalej: "Jeśli nie — nic nie sprzedam więcej i nie podpiszę choćby za cenę mego cienia. Również nie zgadzam się na wzięcie czapki niewidki, a gdy pan w inny sposób ze mną zgodzić się nie możesz — więc żegnam pana".

"Przykro mi, panie Schlemihl, iż pan tak uporczywie odrzucasz korzystny dla pana interes. Może kiedyindziej będę szczęśliwszy. Do widzenia!-; A propos, pozwól mi pan przekonać go, że rzeczy które ja kupuję, umiem przechowywać".

I natychmiast wyciągnął z kieszeni mój cień, zty rznie rozpostarł go na ziemi obok siebie i pomiędzy

dwoma cieniami zrobił kilka kroków. Mój Cień był mu posłuszny na każde skinienie.

Gdy po tak długim czasie, ujizałem mój biedny cień w służbie tego wstrętnego mi człowieka zalałem się gorzkiemi łzami, gdyż cień mój mógł mi wrócić szczęście i spokój. Obrzydliwy ten człowiek dumny był z swego i mego cienia i powtórzył swą propozycyę:

"Jeszcze go możesz otrzymać, jedno posunięcie pióra i wyratujesz Marya ze szpon tego łotra, będzie w twych ramionach — jeden podpis". Rozpłakałem się znów, ale odwróciłem się i skinąłem na niego by się oddalił.

Bendel, który idąc moim śladem, przyszedł w tej chwili i ujrzał mój cień u tego człowieka, postanowił choćby przemocą odebrać go, a unikając półsłówek groźno powtórzył swe żądanie. Ten zamiast odpowiedzi, odwrócił się i poszedł. Wówczas porwał Bendel cierniową laskę, którą trzymał w ręku i idąc w ślad za nieznajomym począł go okładać kijami, żądając wydania cienia. Ten, jak gdyby przyzwyczajony do podobnego postępowania, schylił głowę, podniósł ramiona i milczkiem szedł dalej łąką uprowadzając nietylko mój cień ale i wiernego sługę. Długo jeszcze słyszałem głuche tętno i głosy, aż z oddaleniem wszystko ucichło. Byłem samotny wraz z mojem nieszczęściem jak przed chwilą.

vi.

Łzy nie dające się powstrzymać ulżyły memu sercu, lecz nie widziałem żadnych krańców mego s mut-

ku, żadnej drogi wyjścia, żadnego celu i lubowałem się w truciznie, którą mi podał nieznajomy. Gdym przywołał przed oczy obraz Maryi, to dziecię słoi kie, ukochane, blade i w łzach przy ostatniem naszem widzeniu, gdziem doznał tyle upokorzenia — to równocześnie nasuwała mi się wstrętna i bezczelna twarz Kascala. Chciałem uciec od tego widoku, szybko szedłem dalej, w głąb puszczy, ale obraz ten nieustannie mnie prześladował i bez tchu padłem na ziemię, rosząc ją mojemi łzami.

I wszystko dla braku cienia! I jedno pociągnięcie pióra a zyskałbym go. Rozmyślałem nad pro-pozycyą nieznajomego i nad moją odmową. Pusto w duszy, nie umiałem sądzić zdrowo ani pojmować dokładnie.

Tak minął jeden dzień. Zaspokoiłem mój głód dzikiemi owocami, moje pragnienie w strumyku i przepędziłem noc pod drzewem. Mokry ranek przebudził mnie z ciężkiego snu. Bendel musiał zapewne stracić mój ślad i cieszyłem się tą myślą. Nie chciałem wracać między ludzi, przed któremi jak zwierz leśny uciekałem. Tak przeżyłem trzy długie dni.

Rano czwartego dnia siedziałem na skale wśród piaszczystej równiny, grzejąc się w promieniach słońca od tak dawna unikanych. Pogrążony w mym smutku siedziałem. Wtem usłyszałem lekki szelest, przestraszony obejrzałem się w około, nic nie spostrzegłem; lecz na piasku wśród promieni słońca zobaczyłem sunący się cień, podobny do mego, który zdawał się być bez pana.

poczułem nieprzepartą chęć zdobycia tego cienia, pomyślałem sobie, że cień sen szuka zapewne pana, ja chcę nim zostać, gdyby mi się udało wstąpić na kończyny nóg cienia zostałby przy mnie i z czasem by się przyzwyczaił. Skorzystałem więc szybko.

Cień, widząc moje usiłowania począł uciekać, rozpoczęła się gonitwa, a pragnienie zdobycia cienia i wyjścia z fatalnego położenie było mi dostatecznym bodźcem. On uciekał w kierunku lasu, tam musiałem go zgubić — widziałem to, strach mnie ogarnął, moje pragnienie się wzmogło, nie biegłem ale leciałem—widocznie doganiałem cień, gdyż przestrzeń zmniejszała się coraz bardziej. Wtem cień stanął nagle i zwrócił się do mnie. Gwałtownie rzuciłem się naniego, jak lew na swą zdobycz — lecz niespodzianie natrafiłem na opór fizyczny. Uczułem silne razy.

Przestraszony porwałem w pół niewidzialną istotę, przycisnąłem do siebie i padłem twarzą do ziemi; poczułem jednak pod sobą ciało człowieka, który dopiero teraz stał się widzialnym.

Całe to zdarzenie teraz zrozumiałem. Człowiek ten miał na głowie gniazdo robiące niewidzialnym człowieka, ale nie cień jego. Wzrokiem szukałem tego talizmanu, zobaczyłem gniazdo, skoczyłem i porwałem moją zdobycz. Niewidzialny, bez cieniu trzymałem gniazdo w ręku.

Człowiek, którego rzuciłem na ziemię, podniósł się i zaczął szukać szczęśliwego zwycięzcy, lecz nia ujrzał go ani na szerokiej płaszczyźnie, ani też jego cienia, napróżno nasłuchując szmeru lub szelestu.

Nie spostrzegł on poprzednio, źe byłem bez cienia więc się tez tego nie mógł domyśleć. Gdy się przekonał, że zginął wszelki ślad, wyrywał sobie włosy i głośno rozpaczał. Uzyskany skarb dozwolił mi zadość uczynie` mym, chęciom i pragnieniom i wejść między łudzi. Nie brakło mi też na upozorowaniu mego rabunku a raczej, nie potrzebowałem tego, gdyż uchodziłem szybko z tego miejsca, a rozpaczliwe krzyki długo brzmiały mi w uszach.

Pragnąłem jak najprędzej dostać się do leśniczówki i naocznie się przekonać o słowach znienawidzonego; nie wiedziałem jednak gdzie się znajduję, wstąpiłem więc na pagórek i zobaczyłem tuż pod memi nogami miasteczko i ogród leśniczówki. Serce biło mi gwałtownie, płakałem, lecz innemi łzami, ja miałem ją ujrzeć. — Gnany obawą szybko dążyłem naprzód. Przeszedłem niewidzialny obok kilku wieśniaków wracających z miasta. Mówili oni o mnie, Rascalu i leśniczym, nie chciałem ich słuchać szedłem naprzód.

Wchodzę do ogrodu, dreszcze oczekiwania rozrywają mi piersi — tuż obok zdało mi się słyszeć śmiech dziki, zadrżałem, obejrzałem się do koła nie dostrzegłem nikogo. Szedłem naprzód, zdawało mi się słyszeć tut obok mnie kroki ludzkie, lecz nic nie spostrzegłem,! byłem zdania, że słuch mnie myli. Było jeszcze rano, w altanie hrabiego Piotra nikogo nie było, wszędzie pustki, przeszedłem ogród wzdłuż i wszerz i zbliżyłem się do domu mieszkalnego.

Ten sam szelest towarzyszył mi. Zastraszony i pełen obawy siadłem na ławic oświeconej słońcem. I znów zdawało mi się słyszeć dziwny i niemiły śmiech. Wtem kluczem otworzono drzwi i leśniczy z papierami w ręku wyszedł z domu. Dostałem zawrotu głowy, spojrzałem, nieznajomy siedział obok mnie śmiejąc się obrzydliwie, czapką niewidką przykrył mnie również, a oba cienie, mój i jego w zgodzie leżały na ziemi. W ręku trzymał pergaminową kartę i podczas gdy leśniczy chodził tam i napowrót po altance, człowiek ten w szarym surducie nachylił się ku mnie i szeptał następujące słowa:

"Przecież przyjąłeś pan moje zaproszenie i otoż obaj siedzimy razem. To mnie cieszy ! A teraz oddaj mi pan moje gniazdo, zbyt jesteś uczciwym człowiekiem byś je przy sobie zatrzymał — nie dziękuj mi, upewniam pana, że z miłą chęcią pożyczyłem je panu".—Wziął mi je z ręki bez oporu, schował do kieszeni i zaśmiał się tak głośno, że leśniczy się odwrócił. — Siedziałem skamieniały.

"Musisz pan przyznać", mówił dalej, "że czapka jest o wiele praktyczniejszą, ukrywa nie tylko człowieka, ale i cień jego, i innych, gdy się ma ochotę zabrać towarzyszów".—Znów się zaśmiał. "Uważaj dobrze, Schlemihlu, na co nie chciałeś przystać po dobremu, musisz przyjąć z konieczności. Sądziłem że wykupisz swój cień, ożenisz się z narzeczoną (jest jesze dosyć czasu), a Pascal wisieć będzie na szubienicy, co łatwem będzie póki są sznury. — Posłuchaj mnie, dodam ci czapkę jeszcze".

Przyszła matka i zaczęto rozmawiać. — "Cóż tam Marya ?" — "Płacze." — "Głupie dziecko, już trudno zmienić! - "Tu prawda, ale tak prędko oddawać ją drugiemu—mężu, ty okrutnie postępujesz z swem dzieckiem". — "Wcale nie, to ty fałszywie sądzisz. Gdy Marya, zanim osuszy swe łzy, ujrzy się żoną bogatego i szanowanego człowieka, to smutek jej zda się snem i będzie Bogu i nam dziękować, zobaczysz!" — "Daj to Boże". — "Posiada ona wprawdzie piękny majątek, lecz po tej nieszczęśliwej historyi z tym awanturnikiem, czy sądzisz, że się trafi co lepszego od pana Bascala? Czy wiesz jaki to majątek posiada pan Eascaî? Za dobra w tej okolicy wypłacił gotówką sześć milionów. Miałem sara kontrakta w ręku. Prócz tego ma weksel na imię pana Tomasza John na trzy i pół miliona. — "Dużo musiał nakraść". — "Cóż to znów nowego! Oszczędzał tam, gdzie bezmyślnie trwoniono". — "Ależ ten człowiek nosił liberyę". — "Ach to głupstwo! Ale ma cień nienaganny".— "Masz słuszność, a jednak".

Człowiek w szarym surducie śmiał się, patrząc rai w oczy. Drzwi się otworzyły i weszła Marya. Opierała się na ręku pokojówki, ciche łzy spływały po je bladych policzkach. Siadła na fotel dla niej już przygotowany, a ojciec usiadł obok niej na krześle i przemówił do niej z czułością :

"Jesteś mojem dobrem kocbanem dzieckiem, będziesz więc rozsądną i nie zasmucisz twego ojca, który tylko twego dobra pragnie ; rozumiem doskonale moje dziecko, że ostatnie dni musiały wpłynąć na twe usposobienie, lecz uniknęłaś szczęśliwie

grożącego ei niebezpieczeństwa. Zanim odkryliśmy jego podły charakter, kochałaś go, widzisz Maryo, ja wiem o tem i nie robię ci zarzutu. Ja sara go kochałem, póki sądziłem go wielkim panem. Teraz widzisz, jak się wszystko zmieniło. Wszak każdy pies ma cień, a mąż mego jedynego dziecka... — Nie ty nawet o nim myśieó nie powinnaś. — Słuchaj Maryo, teraz stara się o twą rękę człowiek, który nie obawia się słońca, bardzo poważany, wprawdzie nie jest żadnym księciem, ale uia dziesięć milionów, dziesięć razy więcej aniżeli twój posag wynosi, człowiek ten uszczęśliwi ciebie moje dziecko. Nie odpowiadaj, nie odrzucaj jego starań, nie sprzeciwiaj się mej woli, badź moją dobrą, posłuszną córką. Przyrzecz mi, że przyjmiesz pana Rascala. — Powiedz, czy chcesz mi to przyrzec?

Odpowiedziała ledwie słyszalnym głosem: "Janie mam woli, żadnego życzenia na ziemi. Niech się to stanie, co ojciec sobie życzy. Równocześnie zaanonsowano pana Rascala i wszedł bezczelnie. Marya zemdlała. Znienawidzony mój towarzysz szeptał mi w ucho: "I pan możesz to ścierpieć? Cóż płynie w żyłach pana?" Szybkim ruchem zranił mi lekko rękę, krew płynęła, a on mówił dalej: "Rzeczywiście, to krew czerwona!—No podpisz panw. Pargamin i pióro trzymałem w ręku.

VII.

Pozostawiam twemu osądzeniu tę sprawę, kochany Chamisso i nie chcę się uniewinniać. Długi czas

surowo badałem siebie, gdyż robak wyrzutów zagnieździł się w mem sercu. Chwila ta życia mego stała mi ciągle przed oczyma i nie mogłem na nią inaczej patrzeć tylko zwątpiałym wzrokiem, z pokorą i boleścią. — Mój kochany przyjacielu, kto raz lekkomyślnie odstąpi z prawej drogi, nie opatrzy się a już wszedł na boczne ścieżki i drożyny, które wiodą go dalej i dalej z drogi, napróżno spogląda na gwiazdy przewodnie co błyszczą na niebie, musi iść dalej w przepaść i siebie poświęcić na ofiarę Nemezis. Raz zbłądziwszy i obarczony przekleństwem, samowiednie wmieszałem się przez miłość w losy innej istoty; coż mi pozostawało, jeśli nie przybyć z pomocą tam, gdzie posiałem zniszczenie? Gdyż ostatnia godzina wybiła. — Nie sądź tak źle

mnie, mój Adalbercie, bym uważał jakąkolwiek cenę za wysoką i bym skąpił czegokolwiek co mojem nazywam. — Nie Adalbercie, lecz nienawidziłem z Całej duszy tego tajemniczego człowieka. Może niesłusznie go sądziłem, lecz wszelka z nim styczność była mi wstrętną. — I tu, jak to często w mojem życiu ale i w historyi świata się zdarza, zamiast czynu nastąpił wypadek. Później pogodziłem się sam z sobą. Nauczyłem godzić się z koniecznością, a czy fakt spełniony nie jest zarówno z zaszłym wypadkiem jej właściwą cechą? Potem musiałem uznać tę konieczność, jako mądre zrządzenie losu, które wszędzie istnieje, a gdzie niy odgrywamy tylko rolę kółeczek popychanych, kierujących

i kierowanych ; co się ma stać, musi się stać; co ma być, stanie się siłą tego zrządzenia, które czczę

w rnein przeznaczeniu i tych ludzi, którzy ze mną połączeni byli.

Sam nie wiem było li to wysileniem duszy, pod wpływem tak silnych wzruszeń, czy tez wyczerpaniem sił fizycznych, które w ostatnich dniach osłabnąć musiały, czy tez rozdrażnieniem z powodu przymusowego sąsiedztwa tego szarego straszydła; dość, że w chwili gdy miałem podpisywać zemdlałem i długi czas spoczywałem prawie w objęciach śmierci.

Przekleństwa i hałas tupających nóg były pierwszemi dźwiękami, które doszły mych uszu, gdym odzyskiwał przytomność; otworzyłem oczy, było już ciemno, mój znienawidzony towarzysz złorzecząc był przy mnie. "Czy nie postąpiłeś pan sobie jak stara baba! — Powstań pan i spełń coś postanowił, czy też namyśliłeś się inaczej i wolisz cierpieć?" Z trudnością podniosłem się, z ziemi, na której leżałem, i milcząco rozglądnąłem się—było już późno, z oświeconych okien leśniczówki biło jasne światło, a muzyka ochoczo przygrywała, kilka par gości spacerowało po ogrodzie. Jedna z nich zbliżyła się i usiadła niedaleko nas na ławce, gdzieśmy poprzednio siedzieli. Rozmawiano o połączeniu się bogatego Rascala z córką domu dzisiejszego poranku.—A więc stało się.

Ręką zrzuciłem czapkę nieznajomego, który zniknął i milcząco przez najgłębsze cienie drzew, obok altany hrabiego Piotra spieszyłem do domu. Niewidzialnie towarzyszył mi nieznajomy, prześladując ostremi słowami. "Czy takie to podziękowanie pana o słabych nerwach za cały dzień pielęgnowania?

I pocóż było grać rolę głupca? Dobrze, mój panie uparty, uciekaj pan przedemną, lecz jesteśmy nierozdzielny Pan masz moje złoto, a ja cień pański; to nam nie da spokoju! — Czy słyszał kto, by cień porzucił swego pana? To też i pański ciągnie mniej ku panu, póki go nie posiędziesz a ja się jego nie pozbędę. Co pan zaniedbałeś z własnej woli, mu sisti niestety za późno, zrobić z nudów i przeżycia; nie ujdziesz przeznaczeniu". W tym tonie mówił nieustannie, napróżno uciekałem, był zawsze przy mnie i szyderczo mówił o złocie i cieniu. Sam nie umiałem myśleć. I

Przez puste ulice szedłem do domu. Gdy zobaczyłem mój dom, nie mogłem go poznać, po za wybitemi szybami nigdzie światła nie było. Drzwi były zamknięte, służba ulotniła się. On głośno się roześmiał obok mnie: "Tak, to tak! lecz swego Bendela znajdziesz w domu, przyprowadzono go one gdaj do domu tak zmęczonego, że pewnie się nie ruszył". I znów się zaśmiał. "Ten dopiero rozpowie panu historyę! — A teraz, dobranoc na dzisiaj,! wkrótce się zobaczymy!"

Zadzwoniłem powtórnie, okazało się światło, Bendei nie otwierając pytał kto dzwoni. Gdy ten dobry człowiek mój głos usłyszał, zaledwie mogł powstrzymać swą radość, otworzył drzwi i uściskaliśmy się serdecznie. Znalazłem go zmienionym, byli słaby i blady, moje włosy posiwiały przez ten czas Poprowadził ranie przez zniszczone i opustoszałe! pokoje, do jednego zaszanowanego, przyniósł jadła i napoju, siedliśmy, a on wybuchł znów płaczem

Opowiada! mi, że idąc za owem suchem straszydłem, które mój cień posiadało, zatracił mój ślad i ze znużenia upadł, a poźniej gdy mnie nie mógł odszukać, zmęczony wrócił do domu, gdzie wkrótce wzburzony przez Rascala motłoch napadł mój dom, powybijał okna i cieszył ie zniszczeniem. Tak postąpili z swym dobroczyńcą. Miejscowa policya rozkazała jako podejrzanemu w przeciągu godzin opuścić miasto. Do tego co już wiedziałem o Rascala ślubie i bogactwie, Bendel wiele rzeczy uzupełnił. Ten podły człowiek musiał wiedzieć od samego początku o mej tajemnicy, przyciągnięty jak się zdaje złotem, zaraz w pierwszej chwili miał klucz dorobiony do szafy ze złotem i już wówczas miał majątek, którego nie pragnął obecnie powiększać.

To wszystko opowiadał mi Bendel z łzami w oczach i cieszył się, że mnie widział, że znów byłem przy nim i że znoszę spokojnie i odważnie nieszczęście, które mogło mnie powalić. Rozpacz moja zmieniła mnie zupełnie. Widziałem moją olbrzymią niedolę, łzy me już wypłakałem, żaden krzyk rozpaczy nie mógł się wyrwać, gdyż zimny i obojętny czekałem nowych nieszczęść z odkrytą przyłbicą.

"Bendelu," przemówiłem, "wiesz o mem przeznaczeniu. Ciężka ta kara nie jest bez winy. Ty niewinny człowiecze nie powinieneś dłużej cierpię twój los z moim łączyć, ja tego nie chcę, odjeżdżam w tej chwili, osiodłaj mi konia, odjadę sam, ty zostaniesz. Muszą tu gdzieś być kufry złotem napełnione zatrzymaj je dla siebie. Samotny rzucę się w świat; a gdy szczęsne chwile dla mnie zaświtają,

wówczas przypomnę się tobie, gdyż często ptaka. Jem w twych szczerych i wdzięcznych objęciach w chwilach smutku i goryczy".

Z smutkiem posłuchał ten poczciwiec ostatniego mego rozkazu, ja zostałem głuchym na jego prośby i przedstawienia, ślepym na łzy jego ; przyprowadził mi konia. Raz jeszcze uścisnąłem płaczącego, siadłem na konia i w cieniach nocy porzuciłem grób mogo życia, nie dbając o drogę, gdyż na całej ziemi nie miałem żadnego celu, żadnego życzenia, żadnej nadziei.

VIII.

Wkrótce przyłączył się do mnie jakiś podróżny i idąc obok mego konia czas dłuższy prosił o pozwolenie złożenia swego płaszcza na grzbiet mego wierzchowca, milcząco zezwoliłem na to. Z lekkim ukłonem podziękował za grzeczność, chwalił mego konia, wysławiał bogactwo i potęgę bogaczów i sam już nie wiem jakim sposobem rozpoczął monolog, którego zostałem jedynie słuchaczem.

Rozwijał swe zapatrywania na świat i życie, i bardzo szybko zeszedł na metafizykę, która ma wynaleźć słowo rozwiązujące wszelkie wątpliwości. Postawił jasno tę kwestyę i przystąpił do jej rozwiązania.

Ty wiesz mój przyjacielu, że mam to przekonanie, iż nie jestem zdolny do filozoficznych odgadnień, chociaż słuchałem filozofów różnych szkół, i że zu-

pełnie zarzuciłem tę gałęź wiedzy; zostawiałem od tego czasu wiele rzeczy naturalnemu przebiegowi, wiele wiedzieć i rozumieć nie pragnąłem i jak to mi sam radziłeś zawierzałem memu wewnętrznemu głosowi, krocząc, o ile to w mej mocy było, własną drogą. Otoż zdawało mi się, że ten mistrz rozumowania stawia swój budynek z wielką zdolnością i że ou sam w sobie miał siłę, trwałość i przekonywającą konieczność logiczną. Lecz ujrzałem w tej budowie braku tego, czego szukałem i w ten sposób podziwiałem tylko sztukę, której wykończenie tylko oko radowało; słuchałem z przyjemnością tego człowieka, gdyż absorbował on moją uwagę i dozwalał zapominać o cierpieniach, i gdyby tak duszę jak rozum zainteresował, byłbym się na to zgodził z chęcią.

Tymczasem czas upływał i nieznacznie zajaśniała jutrzenka, przeląkłem się, gdym ujrzał rozwijające się bogactwo barw i światła wschodzącego słońca a o tej porze gdy wszystko cieniem się cieszy, ja nic miałem żadnego schronienia, żadnej ucieczki w odkrytej okolicy! I nie byłem sam! Spojrzałem na mego towarzysza i zadrżałem. — Był to człowiek w szarym surducie.

Uśmiechał się widząc moje przerażenie i mówił dalej: "Pozwól pan przecież połączyć nasz wzajemny interes, jak to jest zwyczajem na świecie, wszak mamy dosyć czasu by się rozłączyć. Droga równoległa z górami jest jedynie możliwą dla pana, w doliny pojechać pan nie możesz, wrócić się tem mniej — a ponieważ ta droga jest i moją, więc idź

my razem. — Widzę że pan bledniesz przy słońcu. Pożyczę panu cienia na czas naszej wspólnej podróźy, a pan będziesz mnie cierpiał w swem towarzystwie. I tak nie masz pan swego Bendela z sobą, ja chcę ushiżye panu. Pan mnie nie lubisz, to mi przykroić sprawia. Lecz możesz pan ze mnie korzystać. Nie taki dyabeł straszny jak go malują. Wczoraj gniewałeś mnie pan, dzisiaj zapominam u tem, a musisz mi przyznać, że skróciłem panu czas moją rozmową — no weź pan na próbę swój cień".

Słońce zeszło, naprzeciwko nas na drodze widziałem ludzi, przyjąłem więc, choć z niechęcią jego propozycyę. Rozpostarł z uśmiechem mój cień na bierni i wkrótce towarzyszył mi cień wesoło. Dziwne uczucie mną owładnęło. Mijałem gromadę włościan, którey z uszanowaniem się rozstąpili i kapelusze uchylili jak przed bogatym człowiekiem. Jechałem dalej i chciwie z bijącem sercem śledziłem mój cień, którego pożyczyłem od obcego, co więcej od mego wroga.

On szedł spokojnie obok, świszcząc piosenkę. On pieszo, ja na koniu, pokusa była zbyt wielką, ująłem szybko cugle i dałem koniowi ostrogi rzucając się na boczną drożynę; lecz cień mój pozostał na drodze obok właściciela. Zawstydzony wróciłem ; człowiek w szarym surducie dokończywszy piosneczki, śmiał się—należycie cień ustawił i pouczył mnie, że cień tylko wówczas będzie mi wszędzie towarzyszyć, gdy zostanę jego właścicielem. "Cieniem", mó-wił dalej, "silnie cię trzymam i nie ujdziesz mi pauli

Taki bogaty jak pan człowiek musi mieć tień, inaczej nie uchodzi. I tylko szkoda, że pan wpierw

tem nie pomyślałeś.

Jechałem dalej tą samą drogą-, i odnalazły się wszystkie rozkosze i przyjemności życia, poruszałem się swobodnie mając cień chociaż tylko pożyczony, lecz w sercu śmierć rozpostarła swe panowanie. Mój dziwaczny towarzysz przedstawiał się wszędzie jako sługa najbogatszego pana, był nadzwyczaj usłużny, zręczny i zdolny, jedyny kamerdyner bogatego człowieka, lecz nie opuścił mnie i na chwilę i starał się mnie przekonać, iż nie wątpi, że ja wreszcie znudzony i zmęczony jego towarzystwem zgodzę się na proponowaną zamianę.—Dla mnie był on zarówno uprzykrzony jak wstrętny. Obawiałem się go jednak. Byłem zawisły od niego. Wprowadziwszy mnie w świat, przed którym uciekałem, tem saaiem nie opuszczał mnie. Musiałem podziwiać jego wymowę

prawie słuszność mu przyznawałem. Bogaty musi mieć cień, a gdy raz nabyłem tego przekonania, nie było innej drogi wyjścia. Postanowiłem jednak, poświęciwszy moją miłość i szczęście, choćby za wszystkie cienie tego świata nie sprzedać mej duszy. Nie wiedziałem, jak się to skończy.

Siedzieliśmy raz przed jaskinią, którą zwykli przejeżdżający zwiedzać. Szum podziemnej wody z olbrzymiej przepaści dochodzi do uszu i nic nie po wstrzymuje rzuconego kamienia. On roztaczał przedemną ułudne obrazy tego, co mogłem wykonać mając sakiewkę i cień. Oparłszy się łokciami o kolana, twarz ukryłem w dłonie i słuchałem fałszywego.

a serce moje zostawało pod wpływem pokusy i silnej woli. Z tem wewnętrznem rozdwojeniem nie mogłem źyć dłużej i rozpocząłem rozstrzygającą walkę: "Zdajesz się pan zapominać, że pozwoliłem wprawdzie pod pewnemi warunkami zostać panu w mem towarzystwie, lecz zastrzegłem sobie moją wolność".— "Jeśli pau rozkazujesz zabieram cień", Groźba przyszła mu z łatwością. Ja milczałem; on począł zwijać mój cień. Zbladłem, ale milczałem. Nastała cisza. Po długiej chwili zaczął on mówić,

"Pan mnie znieść nie możesz, nienawidzisz mnie, wiem o tem; lecz dlaczego mnie nienawidzisz? Czy może dla tego, że napadłeś mnie pan i zabrałeś mi moje gniazdo jak ci się zdawało? lub może dla tego, że chciałeś moją własność, cień, podstępem ukraść? Ja z mej strony pana nienawidzę; znajduję to zupełnie naturalnem, że używasz wszelkich podstępów i siły, że pan masz wreszcie bardzo surowe zasady, że jesteś wrcieloną rzetelnością, jest to amatorstwem przeciwko któremu nic nie mam do zarzucenia. — Nie mam wprawdzie zasad pańskich, ale działam tak jak pan myślisz. Czyż próbowałem kiedy pâudusić by dostać duszę, ktorą pragnę posiąść? czy nasłałem jakiego służącego na pana? czy może chciałem ujść z sakiewką?"

Nic nie odpowiedziałem, on mówił dalej: "Już dobrze mój panie! Pan mnie znosić nie możesz, rozumiem to i nie mam tego za złe. Musimy się rozłączyć, gdyż i pan zaczynasz mnie nudzić. Lecz by się raz na zawsze uwolnić od mego towarzystwa, radzę panu szczerze, wykup pan drobuost

kę". Wyjąłem sakiewkę. "Za tę cenę. — "Niett. Westchnąłem i rzekłem: "A więc ja żądam naszego rozłączenia, nie wchodź mi pan w drogę, spodziewam się, że świata dla nas obu starczy". Uśmiechnął się i odpowiedział: "Odchodzę, wpierw jednak nauczę pana sposobu zawołania swego najniższego sługi gdy kiedykolwiek go zapotrzebujesz: Poruszaj pan sakiewką w ten sposób, by zadźwięczały wieczne monety, ich odgłos natychmiast mnie sprowadzi. Każdy na świecie pragnie swej korzyści, a ja myślę także o pańskiej, gdyż odkryłem panu nową siłę. — Ach ta sakiewka! — Choóby mole cień pański zniszczyły, ona łączyłaby nas. Pan masz moje złoto, rozkazuj i nadal twemu słudze, wszak pan sam widziałeś, że moim przyjaciołom umiem być pożytecznym. Tylko co do cienia — bądź pan przekonany — że otrzymasz go pod jednym i jedynym znanym ci warunkiem".

Postacie z dawnych czasów stanęły mi żywo przed oczyma. Zapytałem szybko : Czy miałeś pan podpis pana John'a? — Uśmiechnął się: — "Z tak dobrym przyjacielem niepotrzebne są takie ceregiele".— "Gdzież on jest, na Boga, chcę wiedzieć!" Niechętnie sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął za włosy bladego i zmienionego Tomasza John'a, sinemu martwemi wargami szeptał z trudnością słowa: "Justo judicio-Dei judicatus sum; Justo judicio Dei condemnatus sum". Przerażony odskoczyłem i szybko chwyciwszy sakiewkę rzuciłem ją w przepaść mówiąc po raz ostatni do nieznajomego: "W imię Boga zaklinam cię okropny! odejdź i nie pokaż

się więcej". Powstał chmurny i natychmiast zniknął za skity i krzakami dziko rosucemi.

IX.

Siedziałem bez cienia i pieniędzy, lecz ciężar spadł mi z .serca- byłem wesoły. Gdybym nie utracił mojej ukochanej lub też nie czuł wyrzutów, sądzę iż mógłbym się nazwać szczęśliwym — nie wiedziałem jednak, co począć? Przeszukałem moje kieszenie i znalazłem kilka monet; przerachowałem je i śmiałem się, — Konia zostawiłem w hotelu w dolinie, wstydziłem się wracać, musiałem przynajmniej czekać zachodu słońca, a stało jeszcze wysoko. Położyłem się w cieniu drzew i zasnąłem spokojnie.

Miłe obrazy przesuwały się we śnie moim. Marya z wieńcem kwiatów płynęła w powietrzu i uśmiechała się do mnie. Poczciwy Bendel uwieńczony kwiatami pozdrawiał mnie przyjaźnie. Wielu widziałem, i jak mi się zdaje i ciebie mój Chamisso; jasne światło otaczało was i nikt nie miał cienia, a co było szczególniejszem, iż wcale dobrze z tem się przedstawiało, — kwiaty i pieśni, miłość i radość wśród gajów palmowych. — Nie mogłem powstrzymywać i wskazywać na te powiewne, miłe postaci; ale wiem, że przyjemnie śniłem i nie chciałem się przebudzić; zbudziłem się i trzymałem oczy zamknięte, by oddalające się zjawisko zatrzymać dłużej w mej pamięci i sercu.

Otworzyłem oczy, słońce Świeciło, ale na wschodzie, przespałem noc całą. Uważałem to jako znak bym nie wracał do hotelu. Chętnie porzuciłem nio* ją własność i postanowiłem pójść boczną ocienioną drożyną zdając się na łaskę losu. Nie myślałem

przyszłości, ani o pieniądzach, które zostawiłem u Bendela i których by mi nie odmówił. Popatrzyłem się na siebie, jak też wyglądam: byłem bardzo skromnie ubrany. Miałem na sobie czarną kurtkę, ktorą jeszcze w Berlinie nosiłem, a która nie wiem już jakim sposobem w rękę mi wpadła, gdym się w podróż wybierał. Na głowie miałem czapkę podróżną

stare buty na nogach. Powstałem, na tem samem miejscu wyciąłem sobie laskę na pamiątkę i poszedłem.

W lesie spotkałem starego wieśniaka, który mnie przyjaźnie pozdrowił i ze mną rozmawiał. Jako ciekawy podróżny dopytywałem się najpierw o drogę, potem o okolicę i mieszkańców, o produkta górskie i t. p. rzeczy. Przyszliśmy nad łożysko górskiej rzeki, która zniszczyła znaczną przestrzeń lasu. Zadrżałem przed otwartem miejscem i puściłem wieśniaka przodem. Lecz on stanął na środku, by mi opowiedzieć o spustoszeniu zwrócił się do mnie. Wnet spostrzegł mój brak i wśród opowiadania utknął; "Ale cóż to znaczy, że pan nie masz cienia?" — "Ot nieszczęście", odpowiedziałem z westchnieniem. "Ciężko chorowałem i straciłem włosy, paznogcie i cień. Widzicie ojcze, włosy moje w tym wieku ar już siwe, paznogcie bardzo krótkie, a cień nie chce róść". "Ach bez cienia, to bardzo źle"

mówił wieśniak, "musiała to być zła choroba". Nie opowiadał dalej, a przy najbliższej drożynie nie

rzekłszy i słowa odszedł. — Zalałem się gorzkiemi

łzami, a wesołość zniknęła.

Smutny szedłem dalej i na przyszłość unikałem towarzystwa łudzi. Trzymałem się cieniu lasu, i niekiedy całemi godzinami czekałem sposobnej chwili, by niepostrzeżenie przejść bezleśne miejsce. Wieczorem szukałem schronienia w karczmach wiejskich. Właściwie szedłem do kopalni górskiej, gdziem umyślił pracować pod ziemią; gdyż, prócz konieczności zarobku na życie w obecnem mojem położeniu, zrozumiałem, że tylko praca może mnie uchronić od smutnych myśli.

Kilka dni pogodnych ułatwiły mi podróż, ale kosztem mych butów, których podeszwy robione były dla hrabiego Piotra, lecz nie dla piechura. Szedłem boso. Musiałem kupić nową parę butów. Następnego dnia załatwiłem ten interes w małem miasteczku, gdzie był odpust, wstąpiłem do budy, w której wystawiono na sprzedaż stare i nowe buty. Wybierałem i targowałem się długo. Nie mogłem z powodu wysokiej ceny kupić pary nowej i musiałem poprzestać na starych, trochę przenoszonych, lecz jeszcze dobrych i silnych. Sprzedał mi je piękny chłopiec blondynek za gotówkę, życząc szczęśliwej podróży. Ubrałem je natychmiast i wyszedłem bramą północną.

Zagłębiłem się w myślach tak, że zaledwie wie działem gdzie idę, myślałem o kopalni, gdzie tegoż

dnia stanąć miałem, a nie wiedziałem jak mam sobie począć. Nie uszedłem moźe i dwustu kroków, gdy się spostrzegłem, że zmyliłem drogę, stałem w lesie pierwotnym nietykanym siekierą człowieka. Zrobiłem kilka kroków i ujrzałem się między skałami porośniętemi mchem i pnącemi się roślinami kamiennemi, pomiędzy niemi leżał Śnieg i lód. Powietrze było chłodne, obejrzałem się, las zniknął mi z oczu. Zrobiłem kilka kroków naprzód—w około była cisza śmierci, lód rozciągał się nieprzejrzany, na nim stałem, wśród osiadającej mgły; słońce krwawo świeciło na granicy widnokręgu. Zimno było nieznośne. Nie wiem jakim sposobem, ale silny mróz zmusił mnie pospieszyć się, słyszałem daleki szum wody, jeszcze jeden krok a stałem na północnym brzegu oceanu. Niezliczone gromady psów morskich rzuciły się do wody. Szedłem brzegiem, znów widziałem nagie skały, ziemię, lasy brzozowe i jodłowe, szedłem kilka minut i uczułem duszące gorąco, obejrzałem się, stałem wśród niwy uprawnego ryżu i laurów. Usiadłem w ich cieniu, popatrzyłem na zegarek, nie minęło i kwadransie gdym opuścił miasteczko — zdawało mi się że śnię, ukłółem się, nie spałem. — Zamknąłem oczy, by zebrać myśli. Usłyszałem szczególne nosowe sylaby, popatrzyłem się; dwóch chińczyków nacechowanych właściwemi im tylko rysami, choćbym nie wierzył ich strojowi, przemawiali do mnie swą rodzinną mową i witali po swojemu, powstałem, zrobiłem dwa kroki i straciłem ich z oczu. Krajobraz się zmienił: drzewa, lasy, zamiast pól ryżowych. Patrzałem

x.

W niemem uwielbieniu padłem na kolana i płakałem łzami wdzięczności—gdyż nagle zobaczyłem jasno moją przyszłość. Przez dawny błąd odtrącony z towarzystwa ludzi, otrzymałem w zamian jako towarzyszkę naturę, którą zawsze kochałem. Ziemia stała się dla mnie ogrodem, badanie moją siłą, a celem życia umiejętność. Nie tylko ten jeden zamiar powziąłem. Od tej chwili postanowiłem ugru-pować w umyśle to, co widziałem w pierwotnym obrazie, a usilną i nieustanną pilnością gromadzić szczegóły, a szczytem zadowolenia miała być zgodność nauki z rzeczywistością.

Podniosłem się, by natychmiast rozejrzeć się w mero nowem dziedzictwie, na którem plony zbierać miałem. — Stałem na wyżynie Tybetu—a słońce które mi przed niedawnym czasem zeszło, miało się tu ku zachodowi. Szedłem przez Azyą, ze wschodu na zachód i wyprzedzając bieg ziemi, wstąpiłem do Afryki. Ciekawie rozglądałem się po niej, mierząc ją

na kwitnące drzewa i rozpoznałem w nich roślinność południowo wschodniej Azyi; chciałem zbliżyć się do drzewa, zrobiłem krok i nowa zmiana. Szedłem więc powoli i miarowo jak rekrut wojskowy. Dziwny kalejdoskop, krajów, roślin, gajów, gór, stepów i pustyń roztaczał się kolejno przed mym zdziwionym wzrokiem : nie ulegało wątpliwości źe mia łem buty samochody, co krok robiłem siedm mil

niemi krokami powtórnie we wszystkich kierunkach. Gdym w Egipcie spoglądał na piramidy i Świątynie, ujrzałem nie daleko Teb jaskinie, w których niegdyś pustelnicy chrześciańscy mieszkali. Oto twój dom rzekłem do siebie.— Wybrałem jedną z najbardziej ukrytych, zarazem obszerną, wygodną i niedostępną szakalom, jako moje przyszłe mieszkanie i poszedłem dalej.

Koło słupów Herkulesa wstąpiłem do Europy, a przeszedłszy jej południowe i północne prowincye, udałem się północną Azyą, przez Grenlandyę do Ameryki, zwiedziłem ją, a zima, która już panowała na przylądku Horn, skłoniła mnie do północnego kierunku.

Czekałem póki nie zaduieje w wschodniej Azyi i spocząwszy udałem się w podróż. Szedłem łańcuchem gór, amerykańskich najwyższych na ziemi. Stąpałem powoli i uważnie ze szczytu na szczyt, to po wulkanach, to znów po lodowcach i śniegiem okrytych wierzchołkach, doszedłem do góry Eliasza i przeskoczywszy cieśninę Beringa znalazłem się w Azyi. — Szedłem wschodniemi brzegami nie opuszczając ich zakrętów i zwracałem baczną uwagę na możliwe do przejścia wyspy. Z półwyspu Ma-lacca wszedłem na Sumatrę, Jawę, Bali i Lamboc, napróżno jednak z niebezpieczeństwem życia pragnąłem otworzyć sobie drogę przez małe wysepki i skały do Borneo i innych wysp tego archipelagu. Musiałem się wyrzec tej nadziei. Usiadłem na krańcu Lamboc i zwróciwszy się twarzą ku południowi i wschodowi, płakałem jak przed kratkami wiezie

nia, którego kresy poznałem. Tak ciekawa, a do poznania szaty ziemi, zwierząt i roślin tak konieczna Nowa Hollandya i wyspy Zoophyty były mi niedostępne i już w swym zawiązku, wszystko, co zebrać i zbudować mogłem, musiało zostać tylko fragmentem.—Ach mój Adalbercie, cóż znaczą ludzkie starania !

Często wśród bardzo srogiej zimy południowej kuli ziemskiej, z przylądka Horn starałem się przebyć owe dwieście kroków, które mnie oddzielały od kraju Van Diemen i Nowej Hollandya nie troszcząc się o powrót, choćby się miał ten kraj zamknąć nade-mną jak wieko trumny, szedłem lodowcami biegunów, wstępowałem na ruchliwe lody z nierozsądną odwagą, wbrew zimnu i morzu! Napróżno, nie byłem jeszcze w Nowej Hollandyi—i każdą razą przychodziłem na Lamboc, usiadałem na ostatniej koń czynie, zwracałem się twarzą ku południowi i wschodowi i płakałem jak przed kratkami więzienia.

Porzuciłem wreszcie to miejsce i smutny wracałem do środkowej Azyi, przeszedłem ją ku zachodowi i nocą stanąłem w Tebacb przed mym zaim prowizowanym domem, który porzuciłem wczoraj popołudniu.

Jak tylko wypocząłem i dzień zaświtał w Europie, było pierwszem mem staraniem sprawić sobie wszystko, co potrzebuję.—Najpierw buty hamujące, gdyż doświadczyłem, jak to niewygodnie nie módz swe kroki umniejszyć w inny sposób jak zdejmując buty. Naciągnięte pantofle, wypełniały tę służbę, jak się tego spodziewałem, a później nosiłem z sobą dwie

pary, gdyż często brakło mi czasu podjąć, gdym zrzucił z butów w chwili, gdy naszedł mnie przy botanizowaniu niespodzianie lew, człowiek lub hyena. Mój zegarek w obecnych stosunkach doskonale zastępował mi chronometr. Potrzebowałem prócz tego sekstantu, kilka fizycznych instrumentów i książek. Zebrałem to wszystko, kilka trwożnych przechadzek do Loudynu i Paryża, wówczas osłoniętych korzystną dla mnie mgłą, ułatwiły mi nabycie. Gdy reszta mego złota się wyczerpała, przynosiłem jako zapłatę łatwo znaleźć się dającą kość słoniową, wyszukując naturalnie najmniejsze kły, nie przechodzące w przenoszeniu mych sił, wkrótce byłem we wszystko zaopatrzony i zaraz rozpocząłem prowadzić nowy sposób życia jako uczony bez patentu.

Chodziłem po ziemi, bądź to zwiedzając jaskinie, to znów mierzyłem temperaturę źródeł i powietrza, to obserwując zwierzęta lub rośliuy; z równika szetłem do bieguna, z jednej części ziemi do drugiej, jorównywając robione doświadczenia. Jaje afrykańskich strusiów lub północnych ptaków morskich, owoce, szczególniej palm i banany, były mym zwy-łym pokarmem. W zamian szczęścia miałem surgat nicotiana, a w miejsce ludzkiej czułości i wę-iów miłości—wiernego pudla który strzegł mojej îakini w Tebach, a gdy obciążony nowemi skar-bimi wracałem do domu, radośnie skakał i czułem ludzku, iż sam na świecie nie jestem. Jeszcze dno zdarzenie zaprowadziło mnie między łudzi,

XI.

Gdy pewnego razu na brzegach północnych nadziałem moje pantofle na buty samochody i zbierałem mchy i inne rośliny, nagle, niepostrzeżenie wysunął się niedźwiedź polarny z załamu skały. Postanowiłem zrzuciwszy pantofle przejść na wyspę naprzeciw leżącą, oparłszy się jedną nogą o wystającą wśród morza nagą skałę. Postawiłem nogę na skale i w tej ti że chwili padłem wstecz w morze, gdyż jeden z rzuconych pantofli niepostrzeżenie został na bucie.

Przemarzłem okropnie, a gdy z wielkim truden i niebezpieczeństwem życia wyratowałem się na brzeg lądu, pospieszyłem szybko do libijskich puszcz chcac się ogrzać i osuszyć. Lecz palące słońce spowodowało silne uderzenie krwi do głowy i chwiejnym krokiem zwróciłem się ku północy. Starałem się szybkim ruchem ulżyć sobie w cierpieniu i przerzucałem się szybko to na wschód to na zachód, na południe i na północ. W krótkich odstępach czasu widziałem to dzień, to noc, to lato to znów zimę.

Nie moge oznaczyć czasu trwania tych niepewnych -i chwiejnych kroków. Paląca gorączka i dreszcze pozbawiły mnie przytomności. Na nieszczęście nadeptałem komuś niechcący nogę, musiało go zapewne zaboleć, gdyż trącił mnie gwałtownie a ja upadłem.

Gdym przyszedł do przytomności, spostrzegłem, ! że leżę wygodnie na łóżku, stojącem w długim sze

regu innych łóżek w obszernej i pięknej sali. U głowy mojej siedział któś, a jacyś ludzi obchodzili sa lę stając przy każdem łóżku, Przyszli i do mego i rozpoczęli rozmowę. Nazywali mnie numerem dwunastym, a na ścianie tuż nad mojemi nogami wstawioną była tablica, na której, nie łudziłem się wcale, mogłem wyraźnie czytać napis złotemi literami na czarnym marmurze:

" Piotr Sehlemihl.

Na tablicy tej pod mojem nazwiskiem widziałem jeszcze dwa rzędy liter, lecz byłem za słaby, by je módz przeczytać, zamknąłem oczy.

Słyszałem głos odczytujący coś głośno, w którem nazwisko Piotr Schlemihl było wspominane, ale nie mogłem pochwycić myśli-, ujrzałem jakiegoś przyjaźnie uśmiechniętego człowieka i bardzo piękną czarno ubraną kobietę. Postaci te nie były mi obce, lecz poznać ich nie mogłem.

Przeszedł czas jakiś, nabrałem sił. Nazywałem się numerem dwunastym, a z powodu mej długiej brody uchodziłem za żyda, co jednak wrcale nie przeszkadzało troskliwej opiece. Że nie miałem cienia, to nie zwracało zdaje się niczyjej uwagi. Buty moje, jak mnie zapewniano, znajdowały się wraz z wszystkiem co do mnie należało w bezpiecznem ukryciu, by mi zwrócić po metu wyzdrowieniu. Budynek, w którem czasowo leżałem jako słaby, nazywał się Schlemilium; a to, co dzień w dzień głośno od

czytywano, było wezwaniem do modlitwy za Piotra Schlemihla, jako twórcy i dobroczyńcy tego zakładu. Bendel był tym człowiekiem, którego poprzednio przy mem łóżku widziałem, a piękną kobietą była Marya.

Niepoznany wyzdrowiałem w Schlemilium, oraz, dowiedziałem się że znajduję się w rodzinnem fnieście Bendela, w którem on z resztek mego złota zbudował ten zakład, gdzie nieszczęśliwi mnie błogosławią i sam prowadził zarząd. Marya, została wdową po Pascalu, który w nieszczęśliwym krymiualnym procesie stracił życie i większą część majątku żony. Rodzice jej nie żyli. Marya przebywała w tem mieście jako bogobojna wdowa, pełniąca uczynki miłosierdzia.

Pewnego razu zatrzymała się wraz z Bendelem u mego łóżka: "Dlaczegóż łaskawa pani naraża się tak często na niebezpieczeństwo, tu gdzie się rozwija tyle zaraźliwych chorób? Czy pragnęłabyś pani, doznawszy tyle smutku, śmierć sobie przyspieszyć? — "Wcale nie, panie Bendel, od czasu gdym się obudziła po ciężkim śnie mego życia, jestem spokojną, i niczego już nie pragnę, a śmierci się bynajmniej nie boję. I chętnie bardzo wspominum przeszłość i patrzę w przyszłość. Czyż i pan nie czu jesz wewnętrznego zadowolenia i szczęścia stużąc swemu niegdyś panu i przyjacielowi w tak godny sposób? — "To prawda, łaskawra pani. Dziwneż bo to były losy nasze, piliśmy nieopatrznie z kielicha radości i goryczy. Teraz on próżny i niejeden mo

że sądzie, iż to wszystko było tylko próbą, a teraz dopiero nastaje właściwy początek. Wprawdzie inny to początek, aniżeli ten, o którym marzyliśmy i nie chciałbym powtórzenia tego życia pełnego ułudy, a jednak życie to miało swoje dobre i jasne strony. Mam to przekonanie, że naszemu dawnemu przyjacielowi nierównie lepiej się teraz powodzi, aniżeli dawniej". — "Ja również tak sądzę, odpowiedziała piękna wdowa, i poszli dalej.

Rozmowa ta wywarła na mnie głębokie wrażenie i sam nie wiedziałem czy mam się dać poznać, czy też niepoznany odejść. — Zdecydowałem się. Kazałem sobie podać papieru i ołówka i napisałem następujące słowa:

Waszemu staremu przyjacielowi, powodzi się obecnie lepiej aniżeli dawniej, a chociaż pokutuje, to jest to pokutą przejednania.

Następnie pragnąłem się ubrać, czując się zdrowszym. Przyniesiono kluczyk od małej szafki, stojącej obok mego łóżka. Wszystko znalazłem w porządku. Ubrałem się, przewiesiłem botaniczną tectis kę, znalazłszy w niej z radością moje mchy północne, naciągnąłem buty, napisaną kartkę położyłem na mem łóżku i gdy drzwi otworzono, wkrótce byłem blisko Teb.

Gdy wzdłuż syryjskiego brzegu szedłem, ujrzałem mego poczciwego Jazona idącego naprzeciwko. Ten poczciwy psisko, oczekując daremnie swego pana przez dłuższy czas w jaskini, chciał iść jego

śladem, gdyż, jak sobie przypomniałem ostatnią ra zą szedłem również syryjskiemi brzegami. Szczekając radośnie łasił się koło mnie i w najrozmaitszy sposób okazywał swe zadowolenie. Wziąłem go naturalnie na ręce, gdyż nie mógłby mi sprostać w tej podróży i przyniosłem do domu

Znalazłem wszystko w porządku i z czasem gdym nabrał sił, wróciłem do mego dawnego trybu życia. Tylko, że przez rok cały strzegłem się biegunowych mrozów.

I w ten sposób żyję po dziś dzień, mój kochany Chamisso. Moje buty nie zdzierają się, jak to przypuszczał sławny Tieckins w swem dziele De rebus gestis Pollicili. Ich siła się nie umniejsza, lecz moja, jednak pocieszam się, że nie użyłem jej bezowocnie i bez celu. O ile sięgają moje buty poznałem gruntowniej jak ktokolwiek z ludzi ziemię, jej kształt, góry, temperaturę, zmiany atmosferyczne, zjawiska magnetyczne, jej życie, a zwłaszcza roślinność. Wszystkie fakta z możliwą dokładnością opisałem w wielu ulotnych rozprawach. — Geografię wnętrza Afryki, północnego bieguna, wnętrza Azyi i jej wschodnich wybrzeży ustaliłem. Moja Historia stirpium planetarum utriusque orbis jest fragmentem dzieła Flora universalis terrae, jako część mego Systema naturae. Sądzę, iż nietylko o jaką trzecią część po większyłem znane już gatunki, lecz że uczyniłem też zrozumiałbym system natury i geografię roślin. Obecnie pilnie pracuję nad moją botaniką. Postaram się przed śmiercią moje manuskrypta złożyć w berlińskim Uniwersytecie.

A ciebie, mój kochany Chamisso, wybrałem na powiernika mej dziwnej historyi, która może niejednemu gdy umrę, posłużyć za naukę i przestrogę. Gdy chcesz mój dobry przyjacielu żyć na Świecie, między ludźmi, to naucz się najpierw cenić cień a potem złoto. Gdy jednak chcesz żyć tylko dla siebie i swego lepszego ja, to porady tej nie potrzebujesz.

Explicit.

KONIEC

Adalbert Chamisso.

DZIWNA HISTORYA

PIOTRA SCHLEMIHLA.

Tłómaczył

A. Gruszecki.

ADALBERT CHAMISSO

do

Juliusza Edwarda Hitzig'a.

Nie zapominasz nikogo, więc przypomnisz sobie pewnego Piotra Schlemihl'a, którego dawnemi laty u mnie kilka razy widziałeś; był to wysoki chłopak,

o którym mówiono że jest niezręcznym, gdyż był nieśmiałym, a jego ociężałość nazwano lenistwem. Ja lubiłem go jednak — nie zapomniałeś zapewne, Edwardzie, tej chwili z lat młodocianych, gdy on nam przeszkodził w sonecie; wziąłem go z sobą na herbatę, a on już zasnął podczas pisania, nie czekając deklamacyi. Przypominam sobie twój dowcip o Piotrze. Ty miałeś go Bóg wie jak dawno widzieć, w jego starej czarnej kurtce, którą i wówczas nosił

i powiedziałeś: "ten chłopak mógłby się uważać za szczęśliwego, gdyby jego dusza w połowie była tak nieśmiertelną jak jego kurtka". Tak mało ceniliście go. Ja go lubiłem. Niniejszy tomik pochodzi od tegoż Schlemihra, którego dawno już straciłem z oczu. tylko tobie, Edwardzie, memu najbliższemu, najser-

deczniejszemu przyjacielowi, memu lepszemu oddaję ten zeszyt, tobie i naturalnie naszemu Fouqué, którego na równi z tobą. kocham — lecz udzielając mu tej wiadomości przemawiam do przyjaciela, nie do poety. Zrozumiecie łatwo, jak niemiłem by mi było, spowiedź prawego człowieka, zawierzoną mi z całem zaufaniem w moją przyjaźń i rzetelność, ujrzeć na pręgierzu poezyi, lub jak postąpionoby świę-tokradzko uważając ją jako lichy dowcip. Sam wprawdzie muszę przyznać, że szkoda tej historyi, która pod piórem zwykłego człowieka wydaje się tylko nierozsądną, gdy obca zdolna ręka oddałaby cały jej komizm. Czemże by się stała pod piórem Jean Paul'a! Zresztą zważ i na to, kochany przyjacielu, że jest tu wymienionych wiele żyjących jeszcze osób.

Jeszcze słówko, co do sposobu otrzymania tych kartek. Wczoraj rano, gdym się przebudził, oddano mi je—dziwny człowiek z długą siwą brodą, w zupełnie zniszczonej czarnej kurtce, z przewieszoną kapsułką botaniczną, noszący na butach pantofle przy wilgotnem choć bez dżdżu powietrzu, dowiadywrał się o mnie i to dla mnie zostawił; mówił, że idzie z Berlina.

Kunersdorf, września .

Adalbert Chamisso

I.

Po szczęśliwej, chociaż dla mnie bardzo uciążliwej morskiej podróży, zawinęliśmy wreszcie do przystani. Skoro przybiłem łodzią do lądu, zabrałem sam mały mój pakunek, przecisnąłem się przez gromadę ludzi i wszedłem do najbliższego, najmniejszego domu, na którym wywieszony był szyld. Zażądałem pokoju; stróż zmierzył mnie wzrokiem i zaprowadził na poddasze. Kazałem przynieść świeżej wody i podać dokładny adres pana Tomasza John'a:—"Przed bramą północną, pierwszy dom po prawej ręce, wielki, nowy, z licznemi słupami z białego i czerwonego marmuru". Dobrze. Była jeszcze wczesna godzina, rozwiązałem więc tłomoczek, wyjąłem mój nowy, ładny surdut, ubrałem się w najlepsze suknie, zabrałem list polecający i ruszyłem w drogę do człowieka, który w mych skromnych nadziejach miał mi być pomocnym.

Przeszedłszy długą ulicę północną, doszedłem do bramy i obaczyłem lśniące słupy przez zieleń drzew;— więc tu pomyślałem sobie. Chustką od nosa otrzepałem kurz z mych bucików, poprawiłem krawatkę

i odważyłem się zadzwonić. Drzwi się otwarły. Na podwórzu musiałem przebyć przesłuchanie i indagacyę, portyer jednak kazał mnie zaanonsować, i miałem ten zaszczyt być zaproszonym do parku, gdzie pan John zabawiał się w małem towarzystwie. Poznałem natychmiast tego człowieka po blasku własnego zadowolenia. Przyjął mnie bardzo dobrze—jak bogaty biedaka, zwrócił się nawet do mnie, nie odwracając się jednak od reszty towarzystwa i podany mu list wziął do ręki. — "Proszę, proszę, od mego brata; już od dawna nic o nim nie słyszałem. Zapewne jest zdrów?—Tam", mówił dalej zwracając się do towarzystwa, nie czekając odpowiedzi i wskazał listem na pagórek, "tam każę wznieść nowy budynek.

Rozłamał pieczątkę, nie przerywając rozmowy, która weszła na tory bogactwa. "Kto nie jest panem przynajmniej jednego miliona", przemówił, "ten jest, proszą mi darować to słowo, głupcem! "Ach to prawda!" zawołałem z zapałem. Słowa te musiały mu się podobać, gdyż się zaśmiał i rzekł: "Zostań Pan tutaj, być może iż później znajdę trochę czasu, by pomówić z panem w tej sprawie", tu wskazał na list, który później schował i zwrócił się do towarzystwa. Podał ramię młodej damie, inni panowie zwrócili się do pięknych pań, ugrupowali i wszyscy skierowali się do gaju pełnego kwitnących róż.

Szedłem za towarzystwem, nikomu nie będąc ciężarem, gdyż żadna żywa dusza nie troszczyła się moją osobą. Towarzystwo było bardzo wesołe, śmiano się i żartowano, często mówiono poważnie o rze-

czach lekkich, a o poważnych lekkomyślnie, a szczególniej zaostrzał się dowcip, gdy przyszła mowa o nieobecnych przyjaciołach i ich stosunkach. Jako obcy, nie wiele z tego rozumiałem, byłem smutny i zamydlony, by rozwiązywać takie zagadki.

Weszliśmy wreszcie do gaju. Piękna Fanny, jak się zdaje, królowa dnia tego, uparła się sama zerwać kwitnącą gałązkę, skaleczyła się kolcem i krew jak purpura ciemnej róży zabarwiła jej delikatną rączkę. To zdarzenie poruszyło całe towarzystwo. Szukano angielskiego plastra. Cichy, cienki, chudy, zestarzały człowiek, który szedł obok mnie, a którego dotychczas nie zauważyłem, sięgnął natychmiast ręką do bocznej kieszeni swego starofrankońskiego, szarego surduta, wyjął mały pugilaresik, otworzył go i podał plasterek damie z pokornym ukłonem. Przyjęła nie zwracając uwagi na dającego, bez podziękowania, rankę zawiązano i zaczęto wchodzić na pagórek, ze szczytu którego odsłaniał się rozkoszny widok na zielony labirynt parku aż do niezmierzonego oceanu. Widok był rzeczywiście czarujący i wspaniały. Na horyzoncie między ciemną głębią morza a błękitem nieba okazał się jasny punkt. "Podać mi szkła" zawołał John i zanim służba się ruszyła, ten sam człowiek siwy, włożył rękę do kieszeni surduta, wyjął teleskop i z ukłonem podał go panu Johnowi. Ten przykładając go zaraz do oczu zawiadomił towarzystwo, że jest to okręt, który wczoraj wypłynął, lecz wiatr przeciwny nie pozwolił mu się oddalić. Teleskop poszedł z ręki do ręki, nie doszedł jednak właściciela; ja ze zdziwieniem patrzyłem na

tego człowieka i nie mogłem zrozumieć jakim sposobem tak wielki przedmiot da się ukryć w kieszeni z której go wyjął; zdawało się to jednak nikogo nie dziwić i nie troszczono się o tego człowieka, podobnie jak i o mnie.

Podano orzeźwiające napoje, najkosztowniejsze i najrzadsze owoce południowe w najkosztowniejszych naczyniach, Pan John z godnością grał rolę gospodarza i zwrócił się do mnie mówiąc: "Jedz pan, tego nie miałeś na morzu". Skłoniłem się, lecz on nie patrzał już w tę stronę, rozmawiał z inną osobą.

Gdyby się nie obawiano wilgoci ziemi, towarzystwo rade by było spocząć na pagórku. Któś z licznego grona gości powiedział, że byłoby to pysznem rozłożyć tu na darni tureckie dywany. Jeszcze tych słów nie dokończono, a już sięgnął ręką do kieszeni człowiek w szarym surducie i z skromnością nawet z pokorą wyciągnął bogaty, złotem tkany dywan turecki. Służący wziął ten dywan do ręki i rozesłał na wskazanem miejscu, nie zwracając uwagi na dawcę. Towarzystwo bezwłocznie zajęło to miejsce, a ja spoglądałem zdziwiony na człowieka, kieszeń i dywan długi dwadzieścia, a szeroki na dziesięć kroków, przecierałem oczy nie wiedząc co o tem myśleć, zwłaszcza, że nikt nic w tem szczególnego nie widział.

Szczerze pragnąłem dowiedzieć się coś o tym człowieku, dopytać się, kto on taki, tylko nie wiedziałem do kogo mam się zwrócić, gdyż bardziej obawiałem się panów służących aniżeli obsługiwanych. Odważyłem się wreszcie zapytać jakiegoś młodego

człowieka, skromnie ubranego, który często stał osamotniony. Cichym głosem prosiłem go, by mi powiedział, kto jest ów człowiek w szarym surducie. "Czy ten wyglądających jak nitka, co się wywlokła z igły krawcowi?" "Tak jest, ten co tam stoi". "Tego nie znam" odpowiedział i by uniknąć jak się zdaje dalszej ze mną rozmowy, odwrócił się i rozpoczął z innym obojętną gawędę.

Słońce zaczęło przygrzewać i dokuczało paniom, piękna Fanny zwróciła de niedbale do siwego człowieka, do którego, o ile zauważałem, nikt dotychczas nie przemówił, z lekkiem pytaniem: czy nie ma też przy sobie namiotu? Odpowiedział tak głębokim ukłonem, jak gdyby nie zasługiwał na ten zaszczyt i już wyciągał z kieszeni obcęgi, sznury, drzewa, że-laziwa, jednem słowem wszystko, co należy do ustawienia pysznego namiotu. Młodzi panowie pomagali mu—przykryto cały dywan—i nikt w tem nic nadzwyczajnego nie widział.

Już od dłuższego czasu obawiałem się tego człowieka i wielki strach mnie ogarnął, gdy na życzenie jednego z panów, człowiek ten wyjął z kieszeni trzy wierzchowce, mówie ci trzy piękne, wielkie, osiodłane konie—pomyśl sobie, że z tej jednej kieszeni wyjął już pugilares, teleskop, dywan, cały namiot, a teraz trzy konie! Gdybym cię nie upewniał, że widziałem to na własne oczy nigdybyś temu nie wierzył.

Chociaż człowiek ten zdawał się być cichym i pokornym, chociaż inni bardzo mało na niego zwracali uwagi, jednak w moich oczach ta blada twarz

przykuwała mnie do siebie i była tak okropną, że dłużej jej widoku znieść nie mogłem.

Postanowiłem roilczkiem i skrycie opuścić towarzystwo, co mi przyszło z łatwością, gdyż byłem nic niezmiczącą osobą. Chciałem powrócić do miasta, by na drugi dzień rano próbować szczęścia z p. Johnem i zapytać się o tego dziwnego człowieka w szarym surducie. Gdyby mi się tylko poszczęściło, pomyślałem!

Minąłem już gaj pełen róż,- zszedłem z pagórka i znalazłem się na łące, a obawiając się, by mnie kto idącego trawnikiem nie spostrzegł, obejrzałem się. Jakże się przeląkłem, gdy tuż za mną zobaczyłem człowieka w szarym surducie. Natychmiast zdjął kapelusz i skłonił mi się tak nizko, jak nikt nigdy przedtem. Nie ulegało już wątpliwości, że chce ze mną pomówić, a ja bez niegrzeczności nie mogłem tego uniknąć. Uchyliłem również kapelusza i stałem jakby przykuty z odkrytą głową w promie-liiach słońca. Pełen obawy wlepiłem w niego oczy i byłem podobny do ptaka zaczarowanego przez węża. On sam zdawał się być zmieszany, oczu wcale nie podnosił, kłaniał się kilkakrotnie, przystąpił bliżej i przemówił cichym, niepewnym głosem, mniej więcej w tonie żebrzącym.

"Daruj Pan mej śmiałości trudzenia go, lecz mam prośbę do pana. Pozwól pan łaskawie"....

"Lecą na Boga" przerwałem mu z obawą, "cóż mogę ja uczynić dla pana, który...."

Zamilkliśmy obadwa i myślę, żeśmy się obaj zarumienili.

Po chwili milczenia przemówił: "W tym krótkim czasie, gdy miałem to szczęście być w towarzystwie pana, zauważyłem kilka razy—daruj pan mej śmiałości—lecz rzeczywiście z podziwieniem patrzałem na piękny cień pana, na który wcale uwagi nie zwracałeś. Racz pan darować mej śmiałej propozycyi, lecz nie zechciałbyś pan odstąpić mi pańskiego cienia?"

Zamilkł, a mnie szumiało w głowie. Cóż miałem odpowiedzieć na dziwną propozycyę sprzedania cienia. Musi cierpieć na pomieszanie zmysłów, pomyślałem sobie i zmienionym głosem, który bardziej się nadawał do jego pokornego tonu, rzekłem:

"Ależ mój dobry przyjacielu, czyż ci nie starczy własny twój cien? byłby to handel dziwnego rodzaju". W tejże chwili odpowiedział: "Mam w mej kieszeni niejedną rzecz, któraby miała wartość dla pana, a najwyższa cena za ten nieoceniony cień byłaby jeszcze za maią".

Dreszcz mnie przeszedł, gdy wspomniał o kieszeni i nie rozumiałem w jaki sposób mogłem go nazwać dobrym przyjacielem. Zacząłem mówić z nadzwyczajną grzecznością chcąc naprawić moje poprzednie słowa.

"Daruj pan twemu najniższemu słudze, jednak nie rozumiem dokładnie pańskiej myśli, w jaki sposób mógłbym cień mój.... Przerwał mi moją mowę: "Ja upraszam Waszą Wielmożność o pozwolenie wzięcia tu, zaraz na miejscu cienia pańskiego; w jaki sposób to zrobię, to jest moją rzeczą. W zamian ofiaruję panu wybór z przedmiotów, które mam w mej

kieszeni: kwiat paproci, korzeń pokrzyku, niezmienny talar, obrus z stołu Rolanda, według dowolnej ceny; lecz może pan tego nie chcesz, to mam odnowiony kapelusz Fortunata i sakiewkę szczęścia, taką jak on posiadał".—"Sakiewkę szczęścia Fortunata" powtórzyłem, gdyż mimo mej obawy, słowa te czarowały mnie. Czułem zawrót głowy a przed oczyma zdawały się błyszczeć dukaty.—"Zechciej pan obejrzeć i spróbować tę sakiewkę". I ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął dość dużą sakiewkę z skóry korduańskiej, przewieszoną na dwu rzemieniach i wręczył mi ją. Wsunąłem rękę do woreczka i wyciągnąłem dziesięć dukatów, i znów dziesięć i jeszcze raz dziesięć; podałem mu rękę: "Zgoda, za ten woreczek masz pan mój cień". Natychmiast klęknął i z zadziwiającą zręcznością widziałem jak cicho zaczął zwijać mój cień począwszy od głowy do nóg, a potem ukrył go w kieszeni.

Powstał, ukłonił się i wszedł do gaju pełnego róż. Zdawało mi się, że tam zaśmiał się cicho. Ja silnie trzymałem ten woreczek, w około słońce paliło, a sam nie przyszedłem jeszcze do przytomności.

II.

Wreszcie się opamiętałem i spieszyłem opuścić te miejsca, gdzie już niczego nie mogłem się spodziewać. Napełniłem moje kieszenie złotem, woreczek przewiesiłem na szyję i ukryłem go na piersiach. Niepostrzeżony wyszedłem z parku na ulicę i skie

rowałem się ku miastu. Gdy zamyślony wchodzę w bramę, słyszę głos po za sobą: "Hej! miody panie! esy słyszysz pan?" — Obejrzałem się, stara kobieta wołała za mną: "Niech no pan uważa, zgubiłeś swój cień", "Dziękuję wam matko!" dałem jej dukata za życzliwą uwagę i poszedłem w cień drzew.

Wkrótce żołnierz stojący na warcie zamruczał: "Gdzie też podział się cień tego pana?" a zaraz potem dwie kobiety krzyknęły: "Jezus Marya, biedny człowiek, nie ma cienia", Zaczęło mnie to gniewać i troskliwie unikałem słońca. Lecz nie wszędzie mi się to udawało, zaraz na szerokiej ulicy, ktorą przejść musiałem na nieszczęście w chwili gdy malcy ze szkoły wychodzili, wyszedłem na miejsce wolne. Mały przeklęty garbus—do tej chwili go widzę—zaraz spostrzegł, że nie mam cienia. Głośnym krzykiem zawiadomił o tem swych kolegów, którzy mnie obstąpili i błotem rzucać poczęli: "Porządni ludzie biorą z sobą cień gdy wychodka na miasto". Aby się od nich uwolnić, rzucałem garściami złoto i wskoczyłem do dorożki, ktorą litościwi ludzie zawołali.

Gdy spostrzegłem się sam w zamkniętym powozie, zacząłem rzewnie płakać. Już wówczas ogarniało mnie przeczucie: że, o ile złoto przeważa cnotę i zasługę na świecie, o tyle cień więcej wart od złota, i podobnie jak przedtem ofiarowałem sumienie dla bogactwa, teraz oddałem i mój cień—coż pocznę na świecie?

Byłem jeszcze bardzo smutny, gdy powóz zatrzymał się przed mym dawnym domem zajezdnym, przejąłem się myśli iść znowu na poddasze. Kazałem

znieść moje rzeczy, z pogardą popatrzyłem na moje ubogie zawiniątko, rzuciłem kilka dukatów służącemu i kazałem się zawieść do najpierwszego hotelu. Dom był zwrócony ku północy, nie obawiałem się więc słońca. Zapłaciwszy dorożkarza, kazałem otworzyć najlepsze pokoje od frontu; zamknąłem się.

Cóż myślisz, co czyniłem? O mój drogi Chamisso, rumienię się nawet przed tobą z tem wyznaniem, wyciągnąłem nieszczęsny woreczek i z pewrnym rodzajem szaleństwa, które mi piersi paliło i całego coraz bardziej ogarniało, wydobywałem złoto i złoto i złoto i nieustannie złoto, rzucałem go na posadzkę i stąpałem po niem, dozwalałem mu brzęczeć i karmiąc moje biedne serce blaskiem złota, rzucałem metal do metalu, póki zmęczony nie padłem na to bogate łoże. Tak przeszedł dzień, wieczór, drzwi nie otwierałem, a noc zastała mnie leżącego na złocie i sen mnie zmógł.

I śniłem o tobie, zdawała mi się, że stoję za szklan-nemi drzwiami twego małego pokoiku i widzę cię siedzącego przed biurkiem pomiędzy szkieletem i wiązką zasuszonych roślin, przed tobą leżały otwarte dzieła Hallera, Humboldta, Lineusza, na twej sof-ce był tomik poezyj Goethego i pierścień, długo patrzałem na ciebie i twoje rzeczy, lecz ty się nie poruszałeś, nie oddychałeś, byłeś umarłym.

Zbudziłem się. Było jeszcze bardzo rano. Mój ze-garek stanął i nie wiedziałem która godzina. Byłem zmęczony., głodny i spragniony, gdyż nic nie jadłem od rana dnia poprzedniego. Trąciłem z niechęcią i obrzydzeniem to złoto, którem się poprzednio tak

cieszyłem; teraz nie wiedziałem co poeząó z tak.wielką, ilością. Tak leżeć nie mogło—próbowałem wsypać je napowrót do sakiewki, nie udawało się. Żadne okno nie wychodziło na morze. Musiałem więc z wielkim trudem zbierać i składać do szafy, która stała w przybocznym gabinecie. Kilka tylko garści zostawiłem. Ukończywszy tę pracę usiadłem zmęczony na fotelu i czekałem obudzenia się służby. Kazałem przynieść śniadanie i zawołać gospodarza.

Umawiałem się z nim co do przyszłego urządzenia mego domu. Polecał mi jako pokojowca Bendela, którego roztropna i wierna fizyognomia na pierwszy rzut oka mi się podobała. Przywiązanie jego pocieszało mnie w późniejszem życiu i ułatwiało znosić moje smutne przeznaczenie. Cały dzieó przepędziłem w pokoju umawiając służbę, szewców, krawców i kupców, robiłem wielkie zakupy szczególniej klejnotów i drogich kamieni, by się pozbyć pieniędzy, lecz ilość złota zdawała się wcale nie zmniejszać.

Byłem pełen obawy i wątpliwości, nie zrobiłem i kroku, a wieczorem kazałem w mym salonie zapalić czterdzieści świec woskowych. Z drżeniem przypominałem sobie scenę z chłopcami. Postanowiłem jednak jeszcze raz wybadać opinię publiczną. Noce w owym czasie były jasne. Późno wieczorem okryłem się szerokim płaszczem, nasunąłem kapelusz na oczy i jak zbrodniarz wysunąłem się na ulicę. W dalszej części miasta z cieniu domów wyszedłem na środek ulicy oświecony księżycem, słuchając sądu z ust przechodzących.

Zaoszczędź mi przyjacielu bolesnego wznowienia doznanych wrażeń. Kobiety okazywały mi po największej części wielką litość, lecz ich słowa rozdzierały mi serce podobnie jak wzgarda młodych a duma mężczyzn, zwłaszcza takich tęgich, którzy szeroki cień rzucali. Piękne, wdzięczne dziewczę, idące jak się zdaje z rodzicami popatrzyła na mnie swemi pięknemi oczyma; musiała się przelęknąć braku cienia, gdyż zakryła swą piękną twarzyczkę, oczy w dół spuściła i bez słowa przeszła obok.

Nie mogłem dłużej wytrzymać. Zalałem się gorz-kiemi łzami i z złamanem sercem cofnąłem się w cień. Musiałem opierać się o ściany domów by nie upaść i w ten sposób późno przyszedłem do domu.

Przepędziłem noe bezsennie. Na drugi dzień było jedynem mojem staraniem wyszukać człowieka w szarym surducie. Może uda mi się go wynaleźć i jakżeby to szczęśliwie się stało, gdyby on podobnie jak ja żałował tej przemiany. Kazałem Bendlowi, w którego spryt i zdolność wierzyłem, przyjść do pokoju— dokładnie określiłem mu tego człowieka w szarym surducie, który miał w swym ręku skarb, bez którego życie byłoby mi niemiłem i jedną, długą torturą. Powiedziałem Bendlowi otwarcie czas i miejsce gdzie go widziałem i dodałem dla dokładniejszego opisu następujące wskazówki: niechaj się dopyta o teleskop, o dywan złotem tkany, o namiot, a wreszcie o trzy wierzchowce, które to rzeczy w ścisłym związku, chociaż nie określiłem jakim, stoją z tajemniczym człowiekiem, wszystkim zdawał się on być nic nie znaczącym a jednak spotkanie

moje z nim wydarło mi spokój i szczęście mego życia.

Gdym mu to opowiedział, wyjąłem z szafy złoto i klejnoty. "Bendelu", przemówiłem do niego, "to co tu widzisz ułatwia bardzo często drogę i niemożliwe robi możliwem; nią skąp złota, idź i uraduj twego pana nowinami, na których spoczywa szczęście jego".

Poszedł. Późno i smutny powrócił do domu. Nikt z służby pana Johna, nikt z gości, gdyż był u wszystkich, nie mógł sobie przypomnieć człowieka w szarym surducie. Teleskop był u p. John, lecz nikt nie wiedział jakim sposobem, dywan, namiot były jeszcze na tem samem miejscu rozpostarte, służba chwaliła bogactwo swego pana, lecz żaden nie wiedział zkąd się wzięły te nowe przedmioty. Sam p. John cieszył się nabytkiem nie troszcząc się wcale o źródło; konie były na stajni u młodych panów, którzy na nich jeździli, a ci zachwycali się hojnością p. John, który im je darował. Otoż i wszystko czego się mogłem po starannych i drobiazgowych poszukiwaniach Ben-dela` dowiedzieć. Zasmucony i rozczarowany skinąłem, by mnie samego zostawił.

"Zawiadomiłem pana", rozpoczął znów Bendel, I "o moich staraniach, któro pana tak interesują. Pozostaje mi wypełnić jeszcze jedno polecenie, dane mi przez nieznajomą osobę dziś rano, gdym szedł na zwiady. Oto są właśnie słowa tego człowieka: "Powiedz pan panu Piotrowi Schlemihl, że nie ujrzy tu mnie więcej, jadę za morze. Lecz za rok jeden i dzień będę miał ten zaszczyt wyszukać go i osobiście zaproponować mu inną może przyjemniejszą zamianę.

Polecam się jego łaskawej pamięci i zechciej go pati zapewnie o mej wdzięczności". Zapytałem się o jego nazwisko, lecz on odpowiedział że pan go zna".

"Jak wyglądał ten człowiek?" zawołałem pełen przeczueia. Bendel opisał mi dokładnie człowieka w szarym surducie, słowo w słowo jak go poprzednio w swych poszukiwaniach opisywał.

"Nieszczęsny!" krzyknąłem załamując ręce, "wszak to on sam był". I jemu jak gdyby łuski z oczu opadły: "Prawda, to on był", mówił przestraszony, "a ja zaślepiony głupiec nie poznałem go i zdradziłem zaufanie mego pana".

Począł sobie gorzkie wyrzuty robić, płacząc rze-wnemi łzami, a jegó rozpacz wzbudziła we mnie politowanie. Musiałem go pocieszać i upewnić, że nie wątpię o jego wierności. Natychmiast posłałem go do przystani, by wyśledził zagadkowego Człowieka. Lecz w tym dniu odpłynęło wiele okrętów, zatrzymanych przeciwnemi wiatrami w różne strony świata, a siwy człowiek przepadł jak cień bez śladu.

Cóż pomogą skrzydła przykutemu żelaznemi łańcuchami? Taki pogrąży się w straszniejszą jeszcze rozpacz. Leżałem jak skąpiec Moliera zdala od ludzi przy mem złocie, przeklinałem tego, który mnie odosobnił od życia. Ściśle kryjąc moją tajemnicę, obawiałem się najostatniejszego z moich parobków, ? zdroszcząc mu równocześnie., gdyż on miał cień

i mógł wyjść na ulicę słońcem oświeconą. Przepędzałem dnie i noce w moim pokoju, a smutek i na chwilę moie nie odstępował.

Jeszcze jeden martwił się wraz ze mna, był to wierny Bendel, który nie przestawał się dręczyć wyrzutami, że zawiódł zaufanie swego dobrego pana i nie poznał tego, który mógł rozstrzygnąć o moim losie. Ja wcale go nie obwiniałem; w zdarzeniu tem widziałem tylko zagadkową i tajemniczą naturę nieznajomego.

Nie chcąc niczego zaniedbać, posłałem raz Bendla z kosztownym brylantowym pierścieniem do najsławniejszego malarza w mieście, którego zaprosiłem w odwiedziny. Przyszedł, oddaliłem służbę, zamknąłem drzwi i rozpocząłem mówić z malarzem wychwalając jego dzieła, wreszcie drżąco przystąpiłem do najważniejszej kwestyi, zastrzegłszy tajemnicę.

"Panie profesorze", mówiłem, "czy nie mógłbyś pan-wymalować cień człowiekowi, który w najnieszczęśliwszy sposób swój własny stracił na świecie?"— "Czy pan mówi o sztucznym cieniu?"—"O nim właśnie".—"Ale", pytał mnie dalej, "w jaki sposób, przez jaką niezręczność lub zaniedbanie stracił on własny cień?"—"W jaki sposóbu odparłem "to jest rzeczą obojętną" i kłamałem dalej: "człowiek ten zeszłej zimy był w Rossyi, przy nadzwyczajnem zimnie cień jego przymarzł do ziemi tak, że nie mógł go oderwać".

"Fałszywy cień, który moge wymalować" odpo-iedział profesor, "musiałby znów zniknąć przy najlżejszem poruszeniu—zwłaszcza u takiegc ezłowie*

ka, którego własny cień nie mógł się ostać, o ile to wnoszę z pańskiego opowiadania; kto nie ma cienia, niech się strzeże słońca, to jest najmędrsze i najpewniejsze". Powstał i oddalił się, patrząc na mnie przenikliwie, czego znieść nie mogłem. Upadłem na krzesło i zakryłem twarz rękoma.

Tak zastał mnie Bendel, gdy wszedł do pokoju. Widząc boleść moją chciał się cofnąć. Popatrzyłem na niego—uległem pod ciężarem mej rozpaczy, musiałem się z nia podzielić. "Bendelu!" zawołałem, "ty mój jedyny przyjacielu, który widzisz me cierpienia i je szanujesz, a nie dochodząc przyczyny w ciszy je podzielasz, pójdź do mnie i bądź mi najszczerszym przyjacielem. Nie zanikałem przed tobą skarbów złota, nie chcę też ukrywać w głębi mego smutku. Nie opuszczaj mnie. Widzisz mnie bogatym, hojnym, dobrym i sądzisz zapewne, że świat powinien mnie szanować, a jednak ja uciekam od ludzi, od świata i zamykam się samotny. Bendelu, świat już mnie osądził i odepchnął od siebie, a może i ty, gdy dowiesz się o mej tajemnicy, odwrócisz się: mam wszystko czego pożądam, ale.... o Boże!.... nie mam cienia!

"Bez cienia?" zawołał przestraszony i poczciwy chłopak łzami się zalał. "Biada mi, żem się urodził na to by służyć panu bez cienia!" Zamilkł, a ja ukryłem twarz w dłoniach.

"Bendelu", przemówiłem drżącym głosem, "dałem ci dowód mego zaufania, teraz możesz mnie zdradzić. Idź i rozpowiadaj". Widoczną walkę staczał z samym sobą, wreszcie rzucił mi się do nóg i pochwy

cił moją rękę ?e łzami w oczach: "Nie", zawołał, "cokolwiek świat o tem sądzi, ja nie moge mego dobrego pana dla cienia porzucić, postąpię sprawiedliwie, chociaż nie mądrze, zostanę przy panu, pożyczę mu mego cienia, pomogę w czem będę mogł, a tam gdzie nie potrafię, będę z panem płakać".

Rzuciłem mu się na szyję, dziwiąc się niezwyczajnemu uczuciu, gdyż byłem przekonany, że nie robi to dla złota.

Od tego czasu zmienił się trochę mój los i sposób prowadzenia życia. Nié potrafię opisać, jak uważającym i troskliwym był Bendel chcąc ukryć brak cieniu. Wszędzie był przedemną lub ze mną, wszystko przewidywał, zarządzał Środki ostrożności, a gdy niespodzianie groziło mi niebezpieczeństwo, zakrywał mnie swym cieniem, gdyż był większy i silniejszy odemnie. W ten sposób odważyłem się wejść między ludzi i odgrywać pewną rolę na świecie. Naturalnie musiałem okazywać różne fantazyę i dziwaczne humory, lecz byłem bogaty i wszystko bra. no za dobrą monetę; używałem szacunku i poważania, oddawanego raczej memu złotu aniżeli mnie. I spokojniej już oczekiwałem przyrzeczonej rocznicy odwiedzin tajemniczego nieznajomego.

Rozumiałem dobrze, że nie powinienem zostawać długo w miejscu, gdzie mnie widziano bez cienia i gdzie łatwo mogłem się zdradzić, lecz postanowiłem tutaj odbyć tylko próbę, by gdzieindziej łatwiej i pewniej się pokazać — ale spotkałem się z czemś, co na długi czas moją miłość własną łechtato, a w sercu człowieka zarzuca silną kotwricę.

Właśnie owa piękna Fanny, którą po raz trzeci spotkałem, zaszczyciła mnie swemi względami, nie przypominając sobie naszej pierwszej znajomości, gdyż teraz miałem rozum i dowcip. Gdy mówiłem, uważano i sam nie wiem w jaki sposób posiadałem sztukę prowadzenia łatwej i lekkiej rozmowy i kierowania nią. Wrażenie pięknej Fanny zrobiło ze mnie głupca, który od tej chwili z tysiącznym trudem fzedł za nią przez cienie i ciemności, gdzie tylko mogłem. Byłem zarozumiały i dumny jej względami, ale w żaden sposób mimo mych najszczerszych chęci nie mcgłem przenieść tego upojenia z głowy do serca.

Lecz pocóż cię nudzić tą zwykłą historyjką?—Ty sam opowiadałeś mi często o podobnych awanturkach innych ludzi. Do znanej ci komedyi, w której dobrowolnie grałem znaną i tak często opisywaną rolę, przyszła wcale niespodziewana katastrofa i dla niej i dla mnie i dla wszystkich.

Według przyjętego przezemnie obyczaju zaprosiłem całe towarzystwo wieczorem do ogrodu, z moją panią spacerowałem ręka w rękę w blizkości bawiących się gości i starałem się zabawiać ją rozmową. Patrzała skromnie przed siebie i lekko oddawała mi uścisk ręki; wtem niespodzianie księżyc wysunął się z za chmury — i ona obaczyła tylko swój własny cień. Zadrżała i zdziwiona patrzyła to na mnie, to na ziemię szukając mego cienia; jakie uczucia nią miotały widać było na twarzy i w ruchach i byłbym śmiechem wybuchnął, gdybym się sam nie przeląkł.

Pozwoliłem jej zemdleć, jak strzała przebiegiem pomiędzy gośćmi, dosięgnąłem drzwi, rzuciłem się do stojącego powozu i odjechałem do miasta, gdzie zostawiłem na moje nieszczęście przezornego Bendla. Ujrzawszy mnie, przestraszył się, jedno słowo wytłómaczyć mu wszystko. Natychmiast przyprowadzono konie pocztowe. Wziąłem z sobą tylko jednego służącego, przebiegłego lamparta, Pascala, który swą zręcznością umiał się zrobić niezbędnym, lecz

dzisiejszym wypadku nic wiedzieć nie mógł. Tejże nocy ujechałem mil trzydzieści. Bendei został by sprzedać mój dom i wziąć co najpotrzebniejsze. Gdy na drugi dzień mnie dogonił, rzuciłem mu się na szyję i przysięgłem nie popełnić już nigdy więcej podobnej niedorzeczności, lecz być na przyszłość przezorniejszym i roztropniejszym. Jechaliśmy dalej, za granice i góry, i dopiero po drugiej stronie olbrzymiego wału co mnie oddzielał od fatalnego miasta, skłoniłem się wypocząć po trudach podróży w mało udwiedzanem miejscu kąpielowem.

iv.

W mojem opowiadaniu muszę szybko przebiedz chwilę mego życia, przy której, ach, jakże chętnie zostawałbym jak najdłużej, gdybym umiał zakląć ducha wspomnień; lecz barwy, które go zdobiły

upiększyć go mogą, zblakły już teraz; w piersi mojej nie ma już oddźwięku cierpienia i szczęścia, rozkosznych marzeń i snów; napróżno biję o skałę.

już strumień ożywczej wody nie tryśnie, a Bóg mnie opuścił. Jakże odmiennie -jątrzę w te minione czasy!— Miałem w owem miejscu kąpielowem odegrać rolę rozsądnego, ale źle się wyuczyłem i jak amator jaki na scenie zapatrzyłem się w błękitne oczy zamiast uważać na sztukę. Rodzice, złudzeni grą, wszystkiego używają by kupno do skutku doprowadzić, a cała komedya kończy się wyszydzeniem, Otoż i wszystko, wszystko!—Teraz wydaje mi się to głupie i śmieszne i znów straszne, że mogłem sądzić to bogatem i szczerem, co było ułudnem i nizkiem. Maryo, gdym cię utracił płakałem tak samo jak teraz, gdy w mem sercu już cię nie ma. Czyż się tak postarzałem?— O smutny rozumie! Jeszcze jedno uderzenie serca z owych czasów, jeszcze jedną chwilę tego szału,— lecz nie! chcę być samotny na niezinierzoneni morzu, gorzkie fale smutku niechaj się toczą, a niech nic nie osładza kielicha goryczy.

Wysłałem Bendela ze złotem do miasteczka, by urządził dla mnie mieszkanie. Wydał tam dosyć pieniędzy, a na zapytania ciekawych odpowiadał dwuznacznie, co się stało powodem dziwnych wieści o mnie. Skoro dom urządził, przybył Bendel do mnie i wyjechaliśmy.

Może na milę przed tem miasteczkiem, w otwarłem polu zastąpiła nam drogę znaczna ilość świątecznie ubranych ludzi. Powóz stanął. Odezwała się muzyka, strzały moździerzowe i głośne okrzyki: wiwat!—przed drzwiczkami powozu stanął chór biało ubranych dziewcząt bardzo pięknych, lecz wszystkie gasły jak gwiazdy przy słońcu obok jednej. Wystą

piła.z grona ta śliczna, urocza postać zarumieniona, uklękła przedemną i podała mi wieniec z laurów i róż na jedwabnej poduszce, wyszeptawszy kilka słów o królewskim majestacie, miłości "i czci, których nie rozumiałem, ale ich dźwięk czarujący słodyczą i harmonią poił ucho i serce—zdawało mi się, że postać jej gdzieś już raz widziałem. Chór rozpoczął śpiew pochwalny o dobrym królu i o szczęściu narodu.

I cała ta scena, pomyśl tylko mój przyjacielu, odbywała się na otwartem, słońcem oświeconem miejscu. Ona klęczała przedemną o dwa kroki, a ja bez cieniu, nie mogłem przeskoczyć tego przedziału, by samemu uklęknąć przed tym aniołem. Ach, cóżbym nie ofiarował za cień w owej chwili! Musiałem wsunąć się głębiej do powozu by ukryć mój wstyd, obawę i rozpacz. Wreszcie Bendel się domyślił, zeskoczył z powozu, ja go zawołałem i dałem mu do ręki z mej szkatułki piękną diamentową koronę, która miała zdobić Fanny. Bendel przemawiał w imieniu swego pana, który podobnych ostentacyj ani może, ani też chce przyjmować; musiała tu zajść pomyłka; lecz niechaj mieszkańcy miasteczka przyjmą szczere podziękowanie. Wziął wieniec z poduszki położywszy natomiast koronę, podał z szacunkiem rękę klęczącej dziewczynie i gestem oddalił duchowieństwo, magistrat i deputacye. Nikt więcej nie został dopuszczony. Tłum się rozstąpił a konie rus?yły galopem po drodze upiększonej tryumfalnemi łukami. Moździeże jednak nie ustawały. Powóz zatrzymał się przed moim domem szybko wyskoczyłem i prze-

szedłszy tłum ludu, który pragnął mnie widzieć wszedłem do domu. Zebrani krzyczeli przed memi oknami wiwat, a ja kazałem rzucać garściami złoto. Wieczorem oświecono miasto dobrowolnie.

Nie wiedziałem jednak co to wszystko ma zna czyć i za kogo mnie biorą. Wysłałem Pascala na zwiady. Opowiedziano mu, iż nadeszły do miasteczka pewne wiadomości, że król pruski pod imieniem hrabiego jeździ po kraju; w jaki sposób poznano mego adjutanta, jak on siebie i mnie zdradził, jaka radość że jestem w miasteczku, wszystko to opowiadano mu szczegółowo. Wprawdzie przekonano się, że ja chcę moje incognito ściśle zatrzymać i że niesłusznie postąpiono uchylając przemocą zasłonę, ale gniew mój był tak dobrotliwy, tak pełen łaski—że zapewne musiałem im darować ich winę.

Memu nicponiowi sprawa ta wydała się tak komiczną, że swą rozmową napominając, upewniał ludzi w tem błędnem mniemaniu. Przedstawił mi sprawozdanie swe w tak śmieszny sposób, że mnie rozweselił, co go jeszcze bardziej ośmieliło. Czyż mam się przyznać? Pochlebiało mi bądź co bądź, że mnie uważano jako głowę ukoronowaną.

Kazałem przygotować ucztę na jutrzejszy wieczór pod drzewami otaczającemi mój dom i całe miasto na nią zaprosić. Tajemniczej sile mej sakiewki, usiłowaniom Bendela i Pascala powiodło się zwyciężyć jedyną trudność t. j. czas. Jest to rzeczą zaiste zadziwiającą., jak urządzono wszystko pięknie i bogato w kilku godzinach. Ten przepych i bogactwo, jak również sztuczne oświetlenie upewniły mnie zupeł

nie co do mej osoby. Nie miałem nic do zarzucenia, musiałem pochwalić moją służbj.

Juź się ściemniało. Goście poczęli się schodzie i zostali mi przedstawieni. Nie nazywano mnie już Waszą Królewską Mością, ale tytułowano mnie z wielką czcią i pokorą: Tanie Hrabio. Cóż miałem czynić? Dozwoliłem się tytułować hrabią i od tej chwili zostałem hrabią Piotrem. Wpośród ucztujących serce moje tęskniło tylko za jedną. Późno weszła, królowa pięknych ozdobiona też koroną na głowie. Skromnie towarzyszyła rodzicom i zdawała się nie wiedzieć o tem, że była najpiękniejszą. Zostali mi przedstawieni pan leśniczy, jego zona i córka. Umiałem starym wiele miłego i przyjemnego powiedzieć, lecz przed córką stanąłem jak żak szkolny i słowa uwię-zły mi w gardle. Wreszcie jąkając się poprosiłem ją by zaszczyciła tę ucztę rolą, której odznakę nosiła na czole. Zawstydzona prosiła mnie o zaoszczędzenie jej tego zaszczytu, a ja bardziej jeszcze zawstydzony złożyłem jej hołd, mój przykład był rozkazem dla reszty gości i każdy starał się chętnie go naśladować. Majestat, niewinność, gracya i piękność podały sobie dłonie, by z niej uczynić prawdziwą królowę tej uczty. Szczęśliwi rodzice Maryi sądzili, że dla ich przyjemności ją wyróżniałem, sam byłem pod wpływem nieopisanego szału. Wszystkie klejnoty, perły i diamenty, które niegdyś chcąc się pozbyć złota kupiłem, kazałem przynieść na dwu zakrytych półmiskach i poprosiłem królowę tego wieczoru rozdzielić to wszystko pomiędzy zebrane

panie i towarzyszki; podczas tego nieustannie rzucano złoto pełnemi garściami zebranemu ludowi.

Na drugi dzień rano odkrył mi Bendel w sekrecie, że od dłuższego czasu podejrzywał rzetelność Rascala, obecnie zyskał pewność. Wczoraj ukrywał Rascal dla siebie całe worki złota. "Pozwól", odrzekłem, "temu nicponiowi zatrzymać sobie tę zdobycz daję wszystkim, dlaczegóż jemu miałbym odmawiać? Wczoraj zasłużył mi się, w ogóle wszyscy ludzie, których przyjąłeś, dopomogli mi wesołej uczty swobodnie użyć.

Później nie wspominaliśmy o tem. Rascal został pierwszym z mych sług, gdyż Bendel był mi przyjacielem i powiernikiem. Przyzwyczaił się on do tego, moje bogaetwo uważać jako niewyczerpane i nie śledził źródła!—przeciwnie dopomagał mi w myśl moją trwonić złoto. O tym nieznajomym, bladym człowieku wiedział tyle, że tylko on mogł zdjąć ze mnie przekleństwo i że ja się jego obawiam, chociaż w nim pokładam całą nadzieję mego wyzwolenia. Zresztą i to, że byłem przekonany, iż ten blady człowiek może mnie wszędzie wyszukać, a móje poszukiwania na nic by się zdały.

Przepych mego przyjęcia i uczta utwierdziły z początku silnie wierzących mieszkańców miasta w ich powziętem mniemaniu. Wprawdzie wkrótce doniosły dzienniki, że podróż króla pruskiego była tylko bajką, lecz zostawszy raz królem, zostałem nim i później i to najbogatszym i najdostojniejszym, jaki jest na świecie. Nie wiedziano jednak gdzie moje królestwo; poczciwi ludziska nie widząc nigdy króla

zgadywali na chybił trafił — ale hrabia Piotr został na zawsze, bo istniał faktycznie.

Pewnego razu pojawił się pomiędzy gośćmi kąpielowemi kupiec, który zbankrutował by się zbogacić, używał on powszechnego szacunku i miał szeroki chociaż blady cień. Chciał on tu zaimponować swym majątkiem a nawet pójść o lepsze ze mną. Ja zwróciłem się do mego woreczka i wkrótce zapędziłem pana kupca w taką matnię, że chcąc uratować pozory, musiał po raz wtóry ogłosić bankructwo i szukać szczęścia za górami. W ten sposób pozbyłem się go. W okolicy tej wielu ludzi zrobiłem nicponiami i leniuchami!

Przy tej królewskiej rozrzutności i przepychu, który mi wszystkich jednał, żyłem w mym domu skromnie i samotnie. Jako zasadę życia przyjąłem ostrożność, pod żadnym pozorem nikt inny tylko Bendel mógł wchodzić do moich pokojów. Jak długo słońce świeciło siedzieliśmy obaj zamknięci, a nazywało się to: pan hrabia pracuje w swym gabinecie. Z tą pracą stały w związku częste kuryery konne, których po lada drobnostkę wysyłałem. Przyjmowałem tylko wieczorami bądź to w ogrodzie, bądź tez w salonie sztucznie przez Bendela oświeconym. Gdy wychodziłem strzegły mnie argusowe oczy dobrego Bendela, udawałem się tylko do ogrodu leśniczego, li tylko dla niej, gdyż serce moje pełne było miłości.

Ach, mój dobry Chamisso, spodziewam się, że nie zapomniałeś co to jest miłość! Zostawiam tu wiele tobie do uzupełnienia. Marya bytu rzeczywiście go-dną miłości, dobrą i pobożną. Byłem panem jej wyo

braźni, a w swej pokorze nie wiedziała, czem na to zasłużyła, że tylko na nią patrzałem i serce sercem płaciła z całą potęgą niewinnej duszy i pierwszej miłości. Kochała jak kobieta z zaparciem się siebie, pełna poświęcenia i ofiary, oddana tylko temu kto posiadł jej miłość, nie dbając czy przypłaci to życiem; czyli innemi słowy—kochała prawdziwie.

Ja zaś — ach co za okropne chwile — straszliwe! a jednak zasługujące bym pragnął ich powrotu—ileż razy płakałem na piersiach Bendela, gdym się po pierwszym szale opamiętał i przypomniał sobie, ja kim prawem ja, człowiek bez cienia, śmiem wyciągać świętokradzką rękę po tego anioła, okłamywać i okradać podstępem tę niewinną duszę! Postanawia łem wszystko jej wyznać, to znów przysięgałem uciec od niej, porzucić te miejsca, a po chwili płakałem gorzkiemi łzami i umawiałem się z wiernym Bende-lem, w jaki sposób miałem się z nią dziś wieczorem w ogrodzie leśniczówki zobaczyć.

Okłamywałem sam siebie, pokładając wielkie na dzieje w odwiedzinach nieznajomego i znów płakałem, gdym napróżno w to wierzyć usiłował. Obliczyłem dzień przybycia tego strasznego człowieka, gdyż on powiedział w rok i jeden dzień, a ja wierzyłem jego przyrzeczeniu.

Rodzice byli to dobrzy, uczciwi, starzy ludzie, kochający swą jedynaczkę. Mój stosunek zdziwił ich, gdy się o uim jako istniejącym dowiedzieli i nie wiedzieli, co mają robić z tym fantem, Poprzednio nie śnili nawet o tem, by hrabia Piotr myślał o ich dziecięciu, cóż dopiero by kochał i był kochanym

wzajemnie. Matka była wprawdzie na tyle zarozumiałą, by uznać możliwość połączenia i działać w tym kierunku; jednak zdrowy rozum starego ani przypuszczał coś podobnego. Oboje byli przekonani o mej czystej miłości ku Maryi—lecz nic innego czynić nie mogli, jak tylko modlić się za swem dzieckiem.

Przypomniał mi się list, który mam od Maryi z owych czasów. — Tak to jej pismo! Odpiszę ci go:

"Jestem słabem, nieroztropnem dziewczęciem, gdym mogła sądzić, że mój ukochany, dlatego że go bardzo, bardzo kocham, biednemu dziewczęciu nie zrobi nic złego. Ach, ty jesteś tak dobry, nieskończenie dobry, lecz nie gniewaj się na mnie. Nic dla mnie nie poświęcaj, nie chciej tego nawet; o Boże! ja mogłabym siebie znienawidzieć, gdybyś coś takiego uczynił. Nie—ty mnie bardzo uszczęśliwiłeś, ty nauczyłeś mnie kochać. Nie cofaj się!—wszak ja znam moje przeznaczenie, hrabia Piotr nie należy do mnie, on należy do świata. Chcę być dumną gdy usłyszę: to on był, to on zrobił, to on przedsięwziął, tam go uwielbiali, tu go ubóstwiali. Gdy o tem pomyślę, gniewam się na ciebie, że ty przy nierozsądnem dziecku zapomniałeś o twem powołaniu. Naprzód, nie cofaj się, gdyż myśl ta może mnie zrobić nieszczęśliwą, która tylko tobie tak wiele szczęścia, rozkoszy zawdzięcza. Czy nie wplotłam w twe serce laur i ro-żę, podobnie jak w wieńcu, który ci ofiarowałam? Ty na zawsze pozostaniesz w metu sercu, nie obawiaj się rozłączenia—umrę, ach! tak szczęśliwa, tak niewypowiedzianie szczęśliwa tylko przez ciebie".

Możesz myśleć jak mnie bolały podobne słowa. Powiedziałem jej, że nie jestem tym, za którego mnie uważają, jestem tylko bogatym ale nieskończenie biednym człowiekiem. Na mnie ciąży przekleństwo, które stanowi do czasu jedyną tajemnicę między nami, gdyż nie tracę nadziei, że uwolnię się z pod niego. I to tylko zatruwa me dnie, że mógłbym cię porwać z sobą w przepaść, ciebie, która jesteś jedynem niem światłem, jedynem szczęściem i jedynem sercem mego życia. Wówczas płakała znów nad mojem nieszczęściem. Ach, ona była tak dobrą, tak kochającą! By mi oszczędzić jednej łzy, byłaby się poświęciła.

Lecz daleką była ona od właściwego zrozumienia I mych słów, przeżuwała we mnie jakiegoś książęcia, zostającego na wygnaniu, a wyobraźnia malowała jej bohaterskie czyny ukochanego.

Pewnego razu rzekłem do niej: "Maryo, ostatni dzień przyszłego miesiąca może mój los zmienić i rozstrzygnąć— jeśli się tak nie stanie muszę umrzeć,! gdyż nie chcę cię nieszczęśliwą robić". Ona ukryła zapłakaną twrarzyczkę na mych piersiach. "Gdy się zmieni twój los, dość mi będzie twego szczęścia, żadnych praw nie mam—lecz gdy będziesz nieszczęśliwy, to dozwól mi dzielić twój smutek i bólu.

"Dziewczę, dziewczę, odwołaj twe nierozważne słowa—czyż ty wiesz jakie to nieszczęście, czy znasz to przekleństwo? Wieszże ty, kto jest twym ukochanym.... co on?... Czyż nie spostrzegasz mego kurczowego drżenia, a jednak muszę mieć przed tobą tajeni-nicę? Łkając padła mi do nóg i powtórzyła swą prośbę, potwierdzając ją przysięgą.

Do wychodzącego leśniczego przemówiłem, że jest noim zamiarem w najbliższym miesiącu oświadczyć |ię o rękę jego córki—określiłem ten czas, gdyż ogłoby się coś do tego czasu wydarzyć, co by płynęło na mój los. Niezmienną jest tylko moja liłość dla Maryi.

Poczciwy człowiek przestraszył się nie na żarty, dy usłyszał te słowa z ust hrabiego Piotra. Uścikał mnie i znów zawstydzony odstąpił. I zaczął owątpiewać, rozpoczął mówić o posagu, o zabez-lieczeniu przyszłości swej jedynaczki. Podziękowałem mu za przypomnienie. Potem powiedziałem mu e chciałbym w tej okolicy, gdzie jak się zdaje jeitem kochany, osiedlić się i spokojne życie, bez troski prowadzić. Prosiłem go, by wyszukał najpiękniejszych dóbr, wystawionych na sprzedaż i kupił je na imię swej córki, co do zapłacenia ugodzonej kwoty niech się do mnie zgłosi. W takich razach najlepiej ojciec jedynaczce może usłużyć. — Wiele imiał z tem do czynienia, gdyż wszędzie uprzedzał go jakiś nieznajomy, zakupując dobra za miliony.

Że zatrudniałem tem ojca—byłto podstęp w gruncie rzeczy, aby się go pozbyć i często nawet używalem przedtem podobnych wybiegów, gdyż muszę się irzyznać, że, był on troche naprzykrzony. Dobra matka była trochę głuchą i nie dbała tak dalece o zaszczyt zabawiania pana hrabiego.

Przyszła i matka, uszczęśliwieni prosili mnie, bym został dłużej tego wieczoru, ja nie mogłem i minuty pozostać, gdyż widziałem wschodzący księżyc — Czas naglił.

Na drugi dzień wieczorem poszedłem znów do Mai ryj. Zarzuciłem płaszcz na ramiona, kapelusz wsunąłem ua oczy i tak spotkałem moją. ukochana Gdy ranie ujrzała, mimowolnie zadrżała; i wówczas przypomniałem sobie tę straszliwą noc, gdym ongi wyszedł na miasto. To była ona. Lecz czy mnie poznała? Była cichą i zamyśloną—ja smutny i zbolały — wstałem z ławki. Ona rzuciła się w me ramiona płacząc. Poszedłem.

Od tego czasu spotykałem ją często zapłakana a w mej duszy ciemniej i ciemniej było — tylko ro dzice cieszyli się w niezamąconym spokoju. Rozstrzygający dzień przybliżał się, cichy i ponury jak czarna chmura. Wilia — zaledwie mogłem oddychaó Już poprzednio napełniłem kilka kufrów złotem, czekałem północnej godziny. — Wybiła.

Tak siedziałem, nie odwracając oczu od wskazówek zegara, liczyłem sekundy, minuty. Przy my mniejszym szmerze zrywałem ;się, tak zastał mnie dzień biały. Leniwo płynęły godziny, mijało południe, wieczór, noc; wskazówki się posuwały, a nadzieja więdła; wybiła jedenasta i nic się nie okazało, ostatnie minuty ostatniej godziny minęły i nic się nie okazało, uderzyła ostatnia sekunda i wpośród łez upadłem bez nadziei na łóżko. Jutro miałem— na zawsze bez cienia, prosić o rękę Maryi; niespokojny sen skleił nad ranem me oczy.

V.

Było jeszcze rano, gdy mnie zbudziła gwałtowna sprzeczka w przedpokoju. Słuchałem. — Beudel zabraniał wejść, Rascal przysięgał, że nie przyjmie żadnych rozkazów od równego sobie i uparł się wejść do mego pokoju. Poczciwy Bendel mówił mu, że gdyby te słowa doszły mych uszu straciłby tak korzystne miejsce. Rascal groził, że siłą wejdzie, gdyby wejść nie pozwolił.

Ubrałem się gniewny otworzyłem drzwi gwałtownie i krzyknąłem na Rascala: "Co chcesz łotrze.. odstąpił dwa kroki i zimno odpowiedział: "Prosić pana hrabiego okazać mi swój cień — słońce tak pięknie świeci".

Byłem, jak gdyby piorunem rażony. Trwało dość długo zanim znalazłem słowa. — "Jakim prawem ośmiela się służący swemu panu?... Przerwał mi spokojnie: "Służący może być uczciwym człowiekiem i nie chcieć służyć u pana bez cienia, uprąizani o zwolnienie z obowiązków". Musiałem inneo sposobu użyć. "Ależ Rascalu, kochany Rascalu, tóż cię naprowadził na podobną myśl, jak możesz ądzić?...." tym samym tonem co poprzednio odzekł: "Ludzie twierdzą, że pan nie masz cienia — ięc albo mi pan pokaże swój cień lub mnie uwolni". Bendel, blady i drżący, lecz zimniejszy odemuie, at mi znak, uciekłem się więc do złota, które wszytko łagodzi—lecz i to straciło swą wartość — mi-

cil mi pod nogi: "od człowieka bez cienia nic nié przyjmuję". Odwrócił się, nasadził kapelusz na głowg, zaświstał piosneczkę i zwolna opuścił pokój. Stałem wraz z Bendelem jak skamieniały, bez myśli i ruchu.

Z śmiercią w duszy, szedłem dotrzymać mego słowa do leśniczówki, szedłem jak zbrodniarz. Wstąpiłem do altany, ochrzczonej mojem nazwiskiem gdzie jak zwykle miano mnie oczekiwać. Matka swobodna i wesoła pierwsza mnie powitała. Marya! siedziała, piękna i blada, jak pierwszy śnieg, który pocałunkiem darzy kwiaty na jesieni a wkrótce! w gorzką wodę się zamienia. Leśniczy, z listemr w ręku chodził niespokojny i snać się przezwycię żał, gdyż naprzemian bladł i czerwieniał na swej spokojnej twarzy. Przystąpił do mnie, gdy wszeł] dłem i jąkając się prosił o chwilę rozmowy sam nasam. Zapraszał mnie na przechadzkę w miejsce! gdzie słońce świeciło — milcząco usiadłem i nastało! długie milczenie, którego nie śmiała przerwać zwykle gadatliwa matka. I

Leśniczy nierównym i niespokojnym krokiem mierzył przestrzeń altany, po chwili stanął, popatrzyli na list i na mnie i zapytał: "Panie hrabio, czy rzeł czywiście znasz pan Piotra Schlemihla?" Milczałem-"jest to człowiek zacny i szczególnych zdolności"! oczekiwałem odpowiedzi. — "A gdybym ja sam był owym człowiekiem?"—"Któremu" dodał stary gwałtownie, "brakuje cienia!" — "Ach moje przeczucia moje przeczucia!" krzyknęła Marya, "już od dawna wiem, że on nie ma cienia", i rzuciła się w ramio

na matki, która przestraszona tuliła ją do siebie, wyrzucając jej tajemniczość. Ona jednak, jak Are-thuza, zamienioną została w łzy, które przy moie Ii słowach, obficiej płynęły a gdym się chciał do niej przybliżyć w gwałtowne łkanie przechodziły.

"I pan", wołał leśniczy, "pan z niesłychaną bezczelnością ośmieliłeś się oszukiwać i ją i nas; i pan mówisz, że ją kochasz, patrz jak płacze. To okropne, straszne!"

Straciłem do tego stopnia przytomność umysłu, że jak szalony mówić począłem: W końcu jest to tylko cień, można i bez niego żyć i nie warto tyle hałasu robić. Lecz bezpodstawność mych słów musiałem sam uznać w zupełności, gdyż umilkłem nie doczekawszy się odpowiedzi. Dodałem tylko: "Co się raz straciło, można drugim razem odzyskać."

Rozgniewany leśniczy przemówił. — "Przyznaj się pan natychmiast w jaki sposób straciłeś cień?" I znów musiałem skłamać: "Razu pewnego niezgrabny człowiek nadeptał mój cień i zrobił w nim dziurę — dałem go więc naprawić, gdyż złoto wiele może, miałem go wczoraj otrzymać". "Bardzo dobrze mój panie", odpowiedział leśniczy, "pan starasz się

moją córkę, inni również, jako ojciec mam prawo

obowiązek czuwać nad jej losem, daję wrięc panu trzy dni czasu, byś się wystarał o cień ; przyjdzie pan do nas za trzy dni z dobrym cieniem, mile przyjętym zostaniesz; w przeciwnym razie czwartego dnia — to ja mówię Panu — córka moja zostanie żoną innego".—-Chciałem kilka słów powiedzieć Maryi, lecz ona silniej jeszcze tuliła się z płaczem do

ttatki, a ta skinęła mi, bym wyszedł. Oddaliłem się i zdawało mi się, że cały świat zamyka się za mną.

Usunąwszy się z pod opieki Sendela, poszedłem jak szalony między lasy i góry. Pot kroplami padał z mego czoła, głuche łkanie rozrywało mi piersi, w głowie czułem szum nieustanny.

Sam nie wiem jak długo to trwało, w tem na łące któś chwycił mnie za ramię. — Stanąłem i obejrzałem się — przedemną stał człowiek w szarym surducie, podobnie jak i ja zdawał się być zmęczonym. I przemówił natychmiast:

"Zapowiedziałem moją wizytę na dziś, jednak pan mnie nie oczekiwałeś. Wszystko da się naprawić, przyjmij pan tylko moją radę, otrzymasz twój cień i wrócisz do leśniczówki szczęśliwy; Rascala, który pana zdradził i o pańską narzeczone się stara biorę na siebie, dojrzał już dla mnie".

Stałem jak senny.— "Pan miałeś przyjść dzisiaj?" Przypominałem sobie dzień naszego pierwszego spotkania i rzeczywiście nieznajomy miał słuszność, ja przerachowałem się. Prawą ręką zacząłem szukać sakiewki — on odgadł moją myśl, odstąpił dwa kroki i rzekł:

"Nie panie hrabio, sakiewka pozostaje w bardzo dobrych rękach, zatrzymaj ją pan". — Patrzałem zdziwiony na niego, on mówił dalej : "Upraszam tylko o małą pamiątkę, bądż pan tak dobry i podpisz oto tę karteczkę". Na pergaminie były następujące słowa:

"Na mocy mego własnoręcznego podpisu, zapisuje właścicielowi tej karteczki moją duszę po mej naturalnej śmierci".

Milcząco spoglądałem to na karteczkę, to znów na nieznajomego.—Podczas tego człowiek w szarym surducie umaczał nowe pióro w krwi, która z mego zranionego kolcem palca ciekła i podał mi.

"Kto pan jesteś?" zapytałem. "Cóż to ma dorzeczy", brzmiała odpowiedź, "czyż pan nie widzisz? jestem biedakiem, coś trochę zarywającym na uczonego i fizyka, który lichą nagrodę otrzymuje od swych przyjaciół oddając im wielkie usługi, a na ziemi nie pragnie innej nagrody, jak trochę pobawić się eksperymentami — lecz podpisz pan. Na prawo, Piotr Schlemihl".

Przecząco ruszyłem głową i rzekłem: "Daruj pan, lecz nie podpiszę". — Nie", powtórzył zdziwiony, "i dla czegóż nie?n

"Jest to rzeczą wątpliwej wartości oddawać moją duszę za cień".—"Tak?!" powtórzył, "wątpliwą rzeczą", i głośno się zaśmiał. "A jeśli mi wolno zapytać, co tez za stworzenie jest dusza? Czy widziałeś ją pan? i cóż myślisz z nią począć, gdy umrzesz? Powinien się pan cieszyć, że znalazłeś amatora na tak wątpliwy spadek, który płaci za życia twego za to zagadkowe X., ową galwanizującą siłę i czynność, czy też, inne podobne głupie określenia problematycznego bytu duszy — dając ci w zamian twój własny cień, za pomocą którego spełnią się twe wszystkie życzenia i tę biedną, ko-

emjąw cię istotę wyrwiesz z rąk podłego RascaIa. — Najlepiej zobacz pan sam całą tę historyę, pożyczam ci czapkę niewidkę", (wyciągnął coś z kieszeni, "pójdziemy obydwa do leśniczówki".

Muszę się przyznać, że wstydziłem się być wyśmianym przez tego człowieka. Nienawidziłem go serdecznie i zdaje mi się, że ta moja osobista nienawiść bardziej mnie wstrzymywała od podpisu, aniżeli zasady i przesądy. Również wstrętną była mi myśl, pójść do leśniczówki w jego towarzystwie. Oburzałem się myśląc, że ta poczwara, ten drwiący szatan z uśmiechem miał wejść pomiędzy dwa zbolałe i skrwawione serca. Godziłem się z mym losem, jako wyższem przeznaczeniem i zwracając się do mego towarzysza rzekłem:

"Sprzedałem panu mój cień za sakiewkę wielkiej wartości, teraz żałuję tego, gdy można cofnąć tę zamianę zgodzę się z miłą chęcią". Przecząco poruszył głową i zachmurzył się. Ja mówiłem dalej: "Jeśli nie — nic nie sprzedam więcej i nie podpiszę choćby za cenę mego cienia. Również nie zgadzam się na wzięcie czapki niewidki, a gdy pan w inny sposób ze mną zgodzić się nie możesz — więc żegnam pana".

"Przykro mi, panie Schlemihl, iż pan tak uporczywie odrzucasz korzystny dla pana interes. Może kiedyindziej będę szczęśliwszy. Do widzenia!-; A propos, pozwól mi pan przekonać go, że rzeczy które ja kupuję, umiem przechowywać".

I natychmiast wyciągnął z kieszeni mój cień, zty rznie rozpostarł go na ziemi obok siebie i pomiędzy

dwoma cieniami zrobił kilka kroków. Mój Cień był mu posłuszny na każde skinienie.

Gdy po tak długim czasie, ujizałem mój biedny cień w służbie tego wstrętnego mi człowieka zalałem się gorzkiemi łzami, gdyż cień mój mógł mi wrócić szczęście i spokój. Obrzydliwy ten człowiek dumny był z swego i mego cienia i powtórzył swą propozycyę:

"Jeszcze go możesz otrzymać, jedno posunięcie pióra i wyratujesz Marya ze szpon tego łotra, będzie w twych ramionach — jeden podpis". Rozpłakałem się znów, ale odwróciłem się i skinąłem na niego by się oddalił.

Bendel, który idąc moim śladem, przyszedł w tej chwili i ujrzał mój cień u tego człowieka, postanowił choćby przemocą odebrać go, a unikając półsłówek groźno powtórzył swe żądanie. Ten zamiast odpowiedzi, odwrócił się i poszedł. Wówczas porwał Bendel cierniową laskę, którą trzymał w ręku i idąc w ślad za nieznajomym począł go okładać kijami, żądając wydania cienia. Ten, jak gdyby przyzwyczajony do podobnego postępowania, schylił głowę, podniósł ramiona i milczkiem szedł dalej łąką uprowadzając nietylko mój cień ale i wiernego sługę. Długo jeszcze słyszałem głuche tętno i głosy, aż z oddaleniem wszystko ucichło. Byłem samotny wraz z mojem nieszczęściem jak przed chwilą.

vi.

Łzy nie dające się powstrzymać ulżyły memu sercu, lecz nie widziałem żadnych krańców mego s mut-

ku, żadnej drogi wyjścia, żadnego celu i lubowałem się w truciznie, którą mi podał nieznajomy. Gdym przywołał przed oczy obraz Maryi, to dziecię słoi kie, ukochane, blade i w łzach przy ostatniem naszem widzeniu, gdziem doznał tyle upokorzenia — to równocześnie nasuwała mi się wstrętna i bezczelna twarz Kascala. Chciałem uciec od tego widoku, szybko szedłem dalej, w głąb puszczy, ale obraz ten nieustannie mnie prześladował i bez tchu padłem na ziemię, rosząc ją mojemi łzami.

I wszystko dla braku cienia! I jedno pociągnięcie pióra a zyskałbym go. Rozmyślałem nad pro-pozycyą nieznajomego i nad moją odmową. Pusto w duszy, nie umiałem sądzić zdrowo ani pojmować dokładnie.

Tak minął jeden dzień. Zaspokoiłem mój głód dzikiemi owocami, moje pragnienie w strumyku i przepędziłem noc pod drzewem. Mokry ranek przebudził mnie z ciężkiego snu. Bendel musiał zapewne stracić mój ślad i cieszyłem się tą myślą. Nie chciałem wracać między ludzi, przed któremi jak zwierz leśny uciekałem. Tak przeżyłem trzy długie dni.

Rano czwartego dnia siedziałem na skale wśród piaszczystej równiny, grzejąc się w promieniach słońca od tak dawna unikanych. Pogrążony w mym smutku siedziałem. Wtem usłyszałem lekki szelest, przestraszony obejrzałem się w około, nic nie spostrzegłem; lecz na piasku wśród promieni słońca zobaczyłem sunący się cień, podobny do mego, który zdawał się być bez pana.

poczułem nieprzepartą chęć zdobycia tego cienia, pomyślałem sobie, że cień sen szuka zapewne pana, ja chcę nim zostać, gdyby mi się udało wstąpić na kończyny nóg cienia zostałby przy mnie i z czasem by się przyzwyczaił. Skorzystałem więc szybko.

Cień, widząc moje usiłowania począł uciekać, rozpoczęła się gonitwa, a pragnienie zdobycia cienia i wyjścia z fatalnego położenie było mi dostatecznym bodźcem. On uciekał w kierunku lasu, tam musiałem go zgubić — widziałem to, strach mnie ogarnął, moje pragnienie się wzmogło, nie biegłem ale leciałem—widocznie doganiałem cień, gdyż przestrzeń zmniejszała się coraz bardziej. Wtem cień stanął nagle i zwrócił się do mnie. Gwałtownie rzuciłem się naniego, jak lew na swą zdobycz — lecz niespodzianie natrafiłem na opór fizyczny. Uczułem silne razy.

Przestraszony porwałem w pół niewidzialną istotę, przycisnąłem do siebie i padłem twarzą do ziemi; poczułem jednak pod sobą ciało człowieka, który dopiero teraz stał się widzialnym.

Całe to zdarzenie teraz zrozumiałem. Człowiek ten miał na głowie gniazdo robiące niewidzialnym człowieka, ale nie cień jego. Wzrokiem szukałem tego talizmanu, zobaczyłem gniazdo, skoczyłem i porwałem moją zdobycz. Niewidzialny, bez cieniu trzymałem gniazdo w ręku.

Człowiek, którego rzuciłem na ziemię, podniósł się i zaczął szukać szczęśliwego zwycięzcy, lecz nia ujrzał go ani na szerokiej płaszczyźnie, ani też jego cienia, napróżno nasłuchując szmeru lub szelestu.

Nie spostrzegł on poprzednio, źe byłem bez cienia więc się tez tego nie mógł domyśleć. Gdy się przekonał, że zginął wszelki ślad, wyrywał sobie włosy i głośno rozpaczał. Uzyskany skarb dozwolił mi zadość uczynie` mym, chęciom i pragnieniom i wejść między łudzi. Nie brakło mi też na upozorowaniu mego rabunku a raczej, nie potrzebowałem tego, gdyż uchodziłem szybko z tego miejsca, a rozpaczliwe krzyki długo brzmiały mi w uszach.

Pragnąłem jak najprędzej dostać się do leśniczówki i naocznie się przekonać o słowach znienawidzonego; nie wiedziałem jednak gdzie się znajduję, wstąpiłem więc na pagórek i zobaczyłem tuż pod memi nogami miasteczko i ogród leśniczówki. Serce biło mi gwałtownie, płakałem, lecz innemi łzami, ja miałem ją ujrzeć. — Gnany obawą szybko dążyłem naprzód. Przeszedłem niewidzialny obok kilku wieśniaków wracających z miasta. Mówili oni o mnie, Rascalu i leśniczym, nie chciałem ich słuchać szedłem naprzód.

Wchodzę do ogrodu, dreszcze oczekiwania rozrywają mi piersi — tuż obok zdało mi się słyszeć śmiech dziki, zadrżałem, obejrzałem się do koła nie dostrzegłem nikogo. Szedłem naprzód, zdawało mi się słyszeć tut obok mnie kroki ludzkie, lecz nic nie spostrzegłem,! byłem zdania, że słuch mnie myli. Było jeszcze rano, w altanie hrabiego Piotra nikogo nie było, wszędzie pustki, przeszedłem ogród wzdłuż i wszerz i zbliżyłem się do domu mieszkalnego.

Ten sam szelest towarzyszył mi. Zastraszony i pełen obawy siadłem na ławic oświeconej słońcem. I znów zdawało mi się słyszeć dziwny i niemiły śmiech. Wtem kluczem otworzono drzwi i leśniczy z papierami w ręku wyszedł z domu. Dostałem zawrotu głowy, spojrzałem, nieznajomy siedział obok mnie śmiejąc się obrzydliwie, czapką niewidką przykrył mnie również, a oba cienie, mój i jego w zgodzie leżały na ziemi. W ręku trzymał pergaminową kartę i podczas gdy leśniczy chodził tam i napowrót po altance, człowiek ten w szarym surducie nachylił się ku mnie i szeptał następujące słowa:

"Przecież przyjąłeś pan moje zaproszenie i otoż obaj siedzimy razem. To mnie cieszy ! A teraz oddaj mi pan moje gniazdo, zbyt jesteś uczciwym człowiekiem byś je przy sobie zatrzymał — nie dziękuj mi, upewniam pana, że z miłą chęcią pożyczyłem je panu".—Wziął mi je z ręki bez oporu, schował do kieszeni i zaśmiał się tak głośno, że leśniczy się odwrócił. — Siedziałem skamieniały.

"Musisz pan przyznać", mówił dalej, "że czapka jest o wiele praktyczniejszą, ukrywa nie tylko człowieka, ale i cień jego, i innych, gdy się ma ochotę zabrać towarzyszów".—Znów się zaśmiał. "Uważaj dobrze, Schlemihlu, na co nie chciałeś przystać po dobremu, musisz przyjąć z konieczności. Sądziłem że wykupisz swój cień, ożenisz się z narzeczoną (jest jesze dosyć czasu), a Pascal wisieć będzie na szubienicy, co łatwem będzie póki są sznury. — Posłuchaj mnie, dodam ci czapkę jeszcze".

Przyszła matka i zaczęto rozmawiać. — "Cóż tam Marya ?" — "Płacze." — "Głupie dziecko, już trudno zmienić! - "Tu prawda, ale tak prędko oddawać ją drugiemu—mężu, ty okrutnie postępujesz z swem dzieckiem". — "Wcale nie, to ty fałszywie sądzisz. Gdy Marya, zanim osuszy swe łzy, ujrzy się żoną bogatego i szanowanego człowieka, to smutek jej zda się snem i będzie Bogu i nam dziękować, zobaczysz!" — "Daj to Boże". — "Posiada ona wprawdzie piękny majątek, lecz po tej nieszczęśliwej historyi z tym awanturnikiem, czy sądzisz, że się trafi co lepszego od pana Bascala? Czy wiesz jaki to majątek posiada pan Eascaî? Za dobra w tej okolicy wypłacił gotówką sześć milionów. Miałem sara kontrakta w ręku. Prócz tego ma weksel na imię pana Tomasza John na trzy i pół miliona. — "Dużo musiał nakraść". — "Cóż to znów nowego! Oszczędzał tam, gdzie bezmyślnie trwoniono". — "Ależ ten człowiek nosił liberyę". — "Ach to głupstwo! Ale ma cień nienaganny".— "Masz słuszność, a jednak".

Człowiek w szarym surducie śmiał się, patrząc rai w oczy. Drzwi się otworzyły i weszła Marya. Opierała się na ręku pokojówki, ciche łzy spływały po je bladych policzkach. Siadła na fotel dla niej już przygotowany, a ojciec usiadł obok niej na krześle i przemówił do niej z czułością :

"Jesteś mojem dobrem kocbanem dzieckiem, będziesz więc rozsądną i nie zasmucisz twego ojca, który tylko twego dobra pragnie ; rozumiem doskonale moje dziecko, że ostatnie dni musiały wpłynąć na twe usposobienie, lecz uniknęłaś szczęśliwie

grożącego ei niebezpieczeństwa. Zanim odkryliśmy jego podły charakter, kochałaś go, widzisz Maryo, ja wiem o tem i nie robię ci zarzutu. Ja sara go kochałem, póki sądziłem go wielkim panem. Teraz widzisz, jak się wszystko zmieniło. Wszak każdy pies ma cień, a mąż mego jedynego dziecka... — Nie ty nawet o nim myśieó nie powinnaś. — Słuchaj Maryo, teraz stara się o twą rękę człowiek, który nie obawia się słońca, bardzo poważany, wprawdzie nie jest żadnym księciem, ale uia dziesięć milionów, dziesięć razy więcej aniżeli twój posag wynosi, człowiek ten uszczęśliwi ciebie moje dziecko. Nie odpowiadaj, nie odrzucaj jego starań, nie sprzeciwiaj się mej woli, badź moją dobrą, posłuszną córką. Przyrzecz mi, że przyjmiesz pana Rascala. — Powiedz, czy chcesz mi to przyrzec?

Odpowiedziała ledwie słyszalnym głosem: "Janie mam woli, żadnego życzenia na ziemi. Niech się to stanie, co ojciec sobie życzy. Równocześnie zaanonsowano pana Rascala i wszedł bezczelnie. Marya zemdlała. Znienawidzony mój towarzysz szeptał mi w ucho: "I pan możesz to ścierpieć? Cóż płynie w żyłach pana?" Szybkim ruchem zranił mi lekko rękę, krew płynęła, a on mówił dalej: "Rzeczywiście, to krew czerwona!—No podpisz panw. Pargamin i pióro trzymałem w ręku.

VII.

Pozostawiam twemu osądzeniu tę sprawę, kochany Chamisso i nie chcę się uniewinniać. Długi czas

surowo badałem siebie, gdyż robak wyrzutów zagnieździł się w mem sercu. Chwila ta życia mego stała mi ciągle przed oczyma i nie mogłem na nią inaczej patrzeć tylko zwątpiałym wzrokiem, z pokorą i boleścią. — Mój kochany przyjacielu, kto raz lekkomyślnie odstąpi z prawej drogi, nie opatrzy się a już wszedł na boczne ścieżki i drożyny, które wiodą go dalej i dalej z drogi, napróżno spogląda na gwiazdy przewodnie co błyszczą na niebie, musi iść dalej w przepaść i siebie poświęcić na ofiarę Nemezis. Raz zbłądziwszy i obarczony przekleństwem, samowiednie wmieszałem się przez miłość w losy innej istoty; coż mi pozostawało, jeśli nie przybyć z pomocą tam, gdzie posiałem zniszczenie? Gdyż ostatnia godzina wybiła. — Nie sądź tak źle

mnie, mój Adalbercie, bym uważał jakąkolwiek cenę za wysoką i bym skąpił czegokolwiek co mojem nazywam. — Nie Adalbercie, lecz nienawidziłem z Całej duszy tego tajemniczego człowieka. Może niesłusznie go sądziłem, lecz wszelka z nim styczność była mi wstrętną. — I tu, jak to często w mojem życiu ale i w historyi świata się zdarza, zamiast czynu nastąpił wypadek. Później pogodziłem się sam z sobą. Nauczyłem godzić się z koniecznością, a czy fakt spełniony nie jest zarówno z zaszłym wypadkiem jej właściwą cechą? Potem musiałem uznać tę konieczność, jako mądre zrządzenie losu, które wszędzie istnieje, a gdzie niy odgrywamy tylko rolę kółeczek popychanych, kierujących

i kierowanych ; co się ma stać, musi się stać; co ma być, stanie się siłą tego zrządzenia, które czczę

w rnein przeznaczeniu i tych ludzi, którzy ze mną połączeni byli.

Sam nie wiem było li to wysileniem duszy, pod wpływem tak silnych wzruszeń, czy tez wyczerpaniem sił fizycznych, które w ostatnich dniach osłabnąć musiały, czy tez rozdrażnieniem z powodu przymusowego sąsiedztwa tego szarego straszydła; dość, że w chwili gdy miałem podpisywać zemdlałem i długi czas spoczywałem prawie w objęciach śmierci.

Przekleństwa i hałas tupających nóg były pierwszemi dźwiękami, które doszły mych uszu, gdym odzyskiwał przytomność; otworzyłem oczy, było już ciemno, mój znienawidzony towarzysz złorzecząc był przy mnie. "Czy nie postąpiłeś pan sobie jak stara baba! — Powstań pan i spełń coś postanowił, czy też namyśliłeś się inaczej i wolisz cierpieć?" Z trudnością podniosłem się, z ziemi, na której leżałem, i milcząco rozglądnąłem się—było już późno, z oświeconych okien leśniczówki biło jasne światło, a muzyka ochoczo przygrywała, kilka par gości spacerowało po ogrodzie. Jedna z nich zbliżyła się i usiadła niedaleko nas na ławce, gdzieśmy poprzednio siedzieli. Rozmawiano o połączeniu się bogatego Rascala z córką domu dzisiejszego poranku.—A więc stało się.

Ręką zrzuciłem czapkę nieznajomego, który zniknął i milcząco przez najgłębsze cienie drzew, obok altany hrabiego Piotra spieszyłem do domu. Niewidzialnie towarzyszył mi nieznajomy, prześladując ostremi słowami. "Czy takie to podziękowanie pana o słabych nerwach za cały dzień pielęgnowania?

I pocóż było grać rolę głupca? Dobrze, mój panie uparty, uciekaj pan przedemną, lecz jesteśmy nierozdzielny Pan masz moje złoto, a ja cień pański; to nam nie da spokoju! — Czy słyszał kto, by cień porzucił swego pana? To też i pański ciągnie mniej ku panu, póki go nie posiędziesz a ja się jego nie pozbędę. Co pan zaniedbałeś z własnej woli, mu sisti niestety za późno, zrobić z nudów i przeżycia; nie ujdziesz przeznaczeniu". W tym tonie mówił nieustannie, napróżno uciekałem, był zawsze przy mnie i szyderczo mówił o złocie i cieniu. Sam nie umiałem myśleć. I

Przez puste ulice szedłem do domu. Gdy zobaczyłem mój dom, nie mogłem go poznać, po za wybitemi szybami nigdzie światła nie było. Drzwi były zamknięte, służba ulotniła się. On głośno się roześmiał obok mnie: "Tak, to tak! lecz swego Bendela znajdziesz w domu, przyprowadzono go one gdaj do domu tak zmęczonego, że pewnie się nie ruszył". I znów się zaśmiał. "Ten dopiero rozpowie panu historyę! — A teraz, dobranoc na dzisiaj,! wkrótce się zobaczymy!"

Zadzwoniłem powtórnie, okazało się światło, Bendei nie otwierając pytał kto dzwoni. Gdy ten dobry człowiek mój głos usłyszał, zaledwie mogł powstrzymać swą radość, otworzył drzwi i uściskaliśmy się serdecznie. Znalazłem go zmienionym, byli słaby i blady, moje włosy posiwiały przez ten czas Poprowadził ranie przez zniszczone i opustoszałe! pokoje, do jednego zaszanowanego, przyniósł jadła i napoju, siedliśmy, a on wybuchł znów płaczem

Opowiada! mi, że idąc za owem suchem straszydłem, które mój cień posiadało, zatracił mój ślad i ze znużenia upadł, a poźniej gdy mnie nie mógł odszukać, zmęczony wrócił do domu, gdzie wkrótce wzburzony przez Rascala motłoch napadł mój dom, powybijał okna i cieszył ie zniszczeniem. Tak postąpili z swym dobroczyńcą. Miejscowa policya rozkazała jako podejrzanemu w przeciągu godzin opuścić miasto. Do tego co już wiedziałem o Rascala ślubie i bogactwie, Bendel wiele rzeczy uzupełnił. Ten podły człowiek musiał wiedzieć od samego początku o mej tajemnicy, przyciągnięty jak się zdaje złotem, zaraz w pierwszej chwili miał klucz dorobiony do szafy ze złotem i już wówczas miał majątek, którego nie pragnął obecnie powiększać.

To wszystko opowiadał mi Bendel z łzami w oczach i cieszył się, że mnie widział, że znów byłem przy nim i że znoszę spokojnie i odważnie nieszczęście, które mogło mnie powalić. Rozpacz moja zmieniła mnie zupełnie. Widziałem moją olbrzymią niedolę, łzy me już wypłakałem, żaden krzyk rozpaczy nie mógł się wyrwać, gdyż zimny i obojętny czekałem nowych nieszczęść z odkrytą przyłbicą.

"Bendelu," przemówiłem, "wiesz o mem przeznaczeniu. Ciężka ta kara nie jest bez winy. Ty niewinny człowiecze nie powinieneś dłużej cierpię twój los z moim łączyć, ja tego nie chcę, odjeżdżam w tej chwili, osiodłaj mi konia, odjadę sam, ty zostaniesz. Muszą tu gdzieś być kufry złotem napełnione zatrzymaj je dla siebie. Samotny rzucę się w świat; a gdy szczęsne chwile dla mnie zaświtają,

wówczas przypomnę się tobie, gdyż często ptaka. Jem w twych szczerych i wdzięcznych objęciach w chwilach smutku i goryczy".

Z smutkiem posłuchał ten poczciwiec ostatniego mego rozkazu, ja zostałem głuchym na jego prośby i przedstawienia, ślepym na łzy jego ; przyprowadził mi konia. Raz jeszcze uścisnąłem płaczącego, siadłem na konia i w cieniach nocy porzuciłem grób mogo życia, nie dbając o drogę, gdyż na całej ziemi nie miałem żadnego celu, żadnego życzenia, żadnej nadziei.

VIII.

Wkrótce przyłączył się do mnie jakiś podróżny i idąc obok mego konia czas dłuższy prosił o pozwolenie złożenia swego płaszcza na grzbiet mego wierzchowca, milcząco zezwoliłem na to. Z lekkim ukłonem podziękował za grzeczność, chwalił mego konia, wysławiał bogactwo i potęgę bogaczów i sam już nie wiem jakim sposobem rozpoczął monolog, którego zostałem jedynie słuchaczem.

Rozwijał swe zapatrywania na świat i życie, i bardzo szybko zeszedł na metafizykę, która ma wynaleźć słowo rozwiązujące wszelkie wątpliwości. Postawił jasno tę kwestyę i przystąpił do jej rozwiązania.

Ty wiesz mój przyjacielu, że mam to przekonanie, iż nie jestem zdolny do filozoficznych odgadnień, chociaż słuchałem filozofów różnych szkół, i że zu-

pełnie zarzuciłem tę gałęź wiedzy; zostawiałem od tego czasu wiele rzeczy naturalnemu przebiegowi, wiele wiedzieć i rozumieć nie pragnąłem i jak to mi sam radziłeś zawierzałem memu wewnętrznemu głosowi, krocząc, o ile to w mej mocy było, własną drogą. Otoż zdawało mi się, że ten mistrz rozumowania stawia swój budynek z wielką zdolnością i że ou sam w sobie miał siłę, trwałość i przekonywającą konieczność logiczną. Lecz ujrzałem w tej budowie braku tego, czego szukałem i w ten sposób podziwiałem tylko sztukę, której wykończenie tylko oko radowało; słuchałem z przyjemnością tego człowieka, gdyż absorbował on moją uwagę i dozwalał zapominać o cierpieniach, i gdyby tak duszę jak rozum zainteresował, byłbym się na to zgodził z chęcią.

Tymczasem czas upływał i nieznacznie zajaśniała jutrzenka, przeląkłem się, gdym ujrzał rozwijające się bogactwo barw i światła wschodzącego słońca a o tej porze gdy wszystko cieniem się cieszy, ja nic miałem żadnego schronienia, żadnej ucieczki w odkrytej okolicy! I nie byłem sam! Spojrzałem na mego towarzysza i zadrżałem. — Był to człowiek w szarym surducie.

Uśmiechał się widząc moje przerażenie i mówił dalej: "Pozwól pan przecież połączyć nasz wzajemny interes, jak to jest zwyczajem na świecie, wszak mamy dosyć czasu by się rozłączyć. Droga równoległa z górami jest jedynie możliwą dla pana, w doliny pojechać pan nie możesz, wrócić się tem mniej — a ponieważ ta droga jest i moją, więc idź

my razem. — Widzę że pan bledniesz przy słońcu. Pożyczę panu cienia na czas naszej wspólnej podróźy, a pan będziesz mnie cierpiał w swem towarzystwie. I tak nie masz pan swego Bendela z sobą, ja chcę ushiżye panu. Pan mnie nie lubisz, to mi przykroić sprawia. Lecz możesz pan ze mnie korzystać. Nie taki dyabeł straszny jak go malują. Wczoraj gniewałeś mnie pan, dzisiaj zapominam u tem, a musisz mi przyznać, że skróciłem panu czas moją rozmową — no weź pan na próbę swój cień".

Słońce zeszło, naprzeciwko nas na drodze widziałem ludzi, przyjąłem więc, choć z niechęcią jego propozycyę. Rozpostarł z uśmiechem mój cień na bierni i wkrótce towarzyszył mi cień wesoło. Dziwne uczucie mną owładnęło. Mijałem gromadę włościan, którey z uszanowaniem się rozstąpili i kapelusze uchylili jak przed bogatym człowiekiem. Jechałem dalej i chciwie z bijącem sercem śledziłem mój cień, którego pożyczyłem od obcego, co więcej od mego wroga.

On szedł spokojnie obok, świszcząc piosenkę. On pieszo, ja na koniu, pokusa była zbyt wielką, ująłem szybko cugle i dałem koniowi ostrogi rzucając się na boczną drożynę; lecz cień mój pozostał na drodze obok właściciela. Zawstydzony wróciłem ; człowiek w szarym surducie dokończywszy piosneczki, śmiał się—należycie cień ustawił i pouczył mnie, że cień tylko wówczas będzie mi wszędzie towarzyszyć, gdy zostanę jego właścicielem. "Cieniem", mó-wił dalej, "silnie cię trzymam i nie ujdziesz mi pauli

Taki bogaty jak pan człowiek musi mieć tień, inaczej nie uchodzi. I tylko szkoda, że pan wpierw

tem nie pomyślałeś.

Jechałem dalej tą samą drogą-, i odnalazły się wszystkie rozkosze i przyjemności życia, poruszałem się swobodnie mając cień chociaż tylko pożyczony, lecz w sercu śmierć rozpostarła swe panowanie. Mój dziwaczny towarzysz przedstawiał się wszędzie jako sługa najbogatszego pana, był nadzwyczaj usłużny, zręczny i zdolny, jedyny kamerdyner bogatego człowieka, lecz nie opuścił mnie i na chwilę i starał się mnie przekonać, iż nie wątpi, że ja wreszcie znudzony i zmęczony jego towarzystwem zgodzę się na proponowaną zamianę.—Dla mnie był on zarówno uprzykrzony jak wstrętny. Obawiałem się go jednak. Byłem zawisły od niego. Wprowadziwszy mnie w świat, przed którym uciekałem, tem saaiem nie opuszczał mnie. Musiałem podziwiać jego wymowę

prawie słuszność mu przyznawałem. Bogaty musi mieć cień, a gdy raz nabyłem tego przekonania, nie było innej drogi wyjścia. Postanowiłem jednak, poświęciwszy moją miłość i szczęście, choćby za wszystkie cienie tego świata nie sprzedać mej duszy. Nie wiedziałem, jak się to skończy.

Siedzieliśmy raz przed jaskinią, którą zwykli przejeżdżający zwiedzać. Szum podziemnej wody z olbrzymiej przepaści dochodzi do uszu i nic nie po wstrzymuje rzuconego kamienia. On roztaczał przedemną ułudne obrazy tego, co mogłem wykonać mając sakiewkę i cień. Oparłszy się łokciami o kolana, twarz ukryłem w dłonie i słuchałem fałszywego.

a serce moje zostawało pod wpływem pokusy i silnej woli. Z tem wewnętrznem rozdwojeniem nie mogłem źyć dłużej i rozpocząłem rozstrzygającą walkę: "Zdajesz się pan zapominać, że pozwoliłem wprawdzie pod pewnemi warunkami zostać panu w mem towarzystwie, lecz zastrzegłem sobie moją wolność".— "Jeśli pau rozkazujesz zabieram cień", Groźba przyszła mu z łatwością. Ja milczałem; on począł zwijać mój cień. Zbladłem, ale milczałem. Nastała cisza. Po długiej chwili zaczął on mówić,

"Pan mnie znieść nie możesz, nienawidzisz mnie, wiem o tem; lecz dlaczego mnie nienawidzisz? Czy może dla tego, że napadłeś mnie pan i zabrałeś mi moje gniazdo jak ci się zdawało? lub może dla tego, że chciałeś moją własność, cień, podstępem ukraść? Ja z mej strony pana nienawidzę; znajduję to zupełnie naturalnem, że używasz wszelkich podstępów i siły, że pan masz wreszcie bardzo surowe zasady, że jesteś wrcieloną rzetelnością, jest to amatorstwem przeciwko któremu nic nie mam do zarzucenia. — Nie mam wprawdzie zasad pańskich, ale działam tak jak pan myślisz. Czyż próbowałem kiedy pâudusić by dostać duszę, ktorą pragnę posiąść? czy nasłałem jakiego służącego na pana? czy może chciałem ujść z sakiewką?"

Nic nie odpowiedziałem, on mówił dalej: "Już dobrze mój panie! Pan mnie znosić nie możesz, rozumiem to i nie mam tego za złe. Musimy się rozłączyć, gdyż i pan zaczynasz mnie nudzić. Lecz by się raz na zawsze uwolnić od mego towarzystwa, radzę panu szczerze, wykup pan drobuost

kę". Wyjąłem sakiewkę. "Za tę cenę. — "Niett. Westchnąłem i rzekłem: "A więc ja żądam naszego rozłączenia, nie wchodź mi pan w drogę, spodziewam się, że świata dla nas obu starczy". Uśmiechnął się i odpowiedział: "Odchodzę, wpierw jednak nauczę pana sposobu zawołania swego najniższego sługi gdy kiedykolwiek go zapotrzebujesz: Poruszaj pan sakiewką w ten sposób, by zadźwięczały wieczne monety, ich odgłos natychmiast mnie sprowadzi. Każdy na świecie pragnie swej korzyści, a ja myślę także o pańskiej, gdyż odkryłem panu nową siłę. — Ach ta sakiewka! — Choóby mole cień pański zniszczyły, ona łączyłaby nas. Pan masz moje złoto, rozkazuj i nadal twemu słudze, wszak pan sam widziałeś, że moim przyjaciołom umiem być pożytecznym. Tylko co do cienia — bądź pan przekonany — że otrzymasz go pod jednym i jedynym znanym ci warunkiem".

Postacie z dawnych czasów stanęły mi żywo przed oczyma. Zapytałem szybko : Czy miałeś pan podpis pana John'a? — Uśmiechnął się: — "Z tak dobrym przyjacielem niepotrzebne są takie ceregiele".— "Gdzież on jest, na Boga, chcę wiedzieć!" Niechętnie sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął za włosy bladego i zmienionego Tomasza John'a, sinemu martwemi wargami szeptał z trudnością słowa: "Justo judicio-Dei judicatus sum; Justo judicio Dei condemnatus sum". Przerażony odskoczyłem i szybko chwyciwszy sakiewkę rzuciłem ją w przepaść mówiąc po raz ostatni do nieznajomego: "W imię Boga zaklinam cię okropny! odejdź i nie pokaż

się więcej". Powstał chmurny i natychmiast zniknął za skity i krzakami dziko rosucemi.

IX.

Siedziałem bez cienia i pieniędzy, lecz ciężar spadł mi z .serca- byłem wesoły. Gdybym nie utracił mojej ukochanej lub też nie czuł wyrzutów, sądzę iż mógłbym się nazwać szczęśliwym — nie wiedziałem jednak, co począć? Przeszukałem moje kieszenie i znalazłem kilka monet; przerachowałem je i śmiałem się, — Konia zostawiłem w hotelu w dolinie, wstydziłem się wracać, musiałem przynajmniej czekać zachodu słońca, a stało jeszcze wysoko. Położyłem się w cieniu drzew i zasnąłem spokojnie.

Miłe obrazy przesuwały się we śnie moim. Marya z wieńcem kwiatów płynęła w powietrzu i uśmiechała się do mnie. Poczciwy Bendel uwieńczony kwiatami pozdrawiał mnie przyjaźnie. Wielu widziałem, i jak mi się zdaje i ciebie mój Chamisso; jasne światło otaczało was i nikt nie miał cienia, a co było szczególniejszem, iż wcale dobrze z tem się przedstawiało, — kwiaty i pieśni, miłość i radość wśród gajów palmowych. — Nie mogłem powstrzymywać i wskazywać na te powiewne, miłe postaci; ale wiem, że przyjemnie śniłem i nie chciałem się przebudzić; zbudziłem się i trzymałem oczy zamknięte, by oddalające się zjawisko zatrzymać dłużej w mej pamięci i sercu.

Otworzyłem oczy, słońce Świeciło, ale na wschodzie, przespałem noc całą. Uważałem to jako znak bym nie wracał do hotelu. Chętnie porzuciłem nio* ją własność i postanowiłem pójść boczną ocienioną drożyną zdając się na łaskę losu. Nie myślałem

przyszłości, ani o pieniądzach, które zostawiłem u Bendela i których by mi nie odmówił. Popatrzyłem się na siebie, jak też wyglądam: byłem bardzo skromnie ubrany. Miałem na sobie czarną kurtkę, ktorą jeszcze w Berlinie nosiłem, a która nie wiem już jakim sposobem w rękę mi wpadła, gdym się w podróż wybierał. Na głowie miałem czapkę podróżną

stare buty na nogach. Powstałem, na tem samem miejscu wyciąłem sobie laskę na pamiątkę i poszedłem.

W lesie spotkałem starego wieśniaka, który mnie przyjaźnie pozdrowił i ze mną rozmawiał. Jako ciekawy podróżny dopytywałem się najpierw o drogę, potem o okolicę i mieszkańców, o produkta górskie i t. p. rzeczy. Przyszliśmy nad łożysko górskiej rzeki, która zniszczyła znaczną przestrzeń lasu. Zadrżałem przed otwartem miejscem i puściłem wieśniaka przodem. Lecz on stanął na środku, by mi opowiedzieć o spustoszeniu zwrócił się do mnie. Wnet spostrzegł mój brak i wśród opowiadania utknął; "Ale cóż to znaczy, że pan nie masz cienia?" — "Ot nieszczęście", odpowiedziałem z westchnieniem. "Ciężko chorowałem i straciłem włosy, paznogcie i cień. Widzicie ojcze, włosy moje w tym wieku ar już siwe, paznogcie bardzo krótkie, a cień nie chce róść". "Ach bez cienia, to bardzo źle"

mówił wieśniak, "musiała to być zła choroba". Nie opowiadał dalej, a przy najbliższej drożynie nie

rzekłszy i słowa odszedł. — Zalałem się gorzkiemi

łzami, a wesołość zniknęła.

Smutny szedłem dalej i na przyszłość unikałem towarzystwa łudzi. Trzymałem się cieniu lasu, i niekiedy całemi godzinami czekałem sposobnej chwili, by niepostrzeżenie przejść bezleśne miejsce. Wieczorem szukałem schronienia w karczmach wiejskich. Właściwie szedłem do kopalni górskiej, gdziem umyślił pracować pod ziemią; gdyż, prócz konieczności zarobku na życie w obecnem mojem położeniu, zrozumiałem, że tylko praca może mnie uchronić od smutnych myśli.

Kilka dni pogodnych ułatwiły mi podróż, ale kosztem mych butów, których podeszwy robione były dla hrabiego Piotra, lecz nie dla piechura. Szedłem boso. Musiałem kupić nową parę butów. Następnego dnia załatwiłem ten interes w małem miasteczku, gdzie był odpust, wstąpiłem do budy, w której wystawiono na sprzedaż stare i nowe buty. Wybierałem i targowałem się długo. Nie mogłem z powodu wysokiej ceny kupić pary nowej i musiałem poprzestać na starych, trochę przenoszonych, lecz jeszcze dobrych i silnych. Sprzedał mi je piękny chłopiec blondynek za gotówkę, życząc szczęśliwej podróży. Ubrałem je natychmiast i wyszedłem bramą północną.

Zagłębiłem się w myślach tak, że zaledwie wie działem gdzie idę, myślałem o kopalni, gdzie tegoż

dnia stanąć miałem, a nie wiedziałem jak mam sobie począć. Nie uszedłem moźe i dwustu kroków, gdy się spostrzegłem, że zmyliłem drogę, stałem w lesie pierwotnym nietykanym siekierą człowieka. Zrobiłem kilka kroków i ujrzałem się między skałami porośniętemi mchem i pnącemi się roślinami kamiennemi, pomiędzy niemi leżał Śnieg i lód. Powietrze było chłodne, obejrzałem się, las zniknął mi z oczu. Zrobiłem kilka kroków naprzód—w około była cisza śmierci, lód rozciągał się nieprzejrzany, na nim stałem, wśród osiadającej mgły; słońce krwawo świeciło na granicy widnokręgu. Zimno było nieznośne. Nie wiem jakim sposobem, ale silny mróz zmusił mnie pospieszyć się, słyszałem daleki szum wody, jeszcze jeden krok a stałem na północnym brzegu oceanu. Niezliczone gromady psów morskich rzuciły się do wody. Szedłem brzegiem, znów widziałem nagie skały, ziemię, lasy brzozowe i jodłowe, szedłem kilka minut i uczułem duszące gorąco, obejrzałem się, stałem wśród niwy uprawnego ryżu i laurów. Usiadłem w ich cieniu, popatrzyłem na zegarek, nie minęło i kwadransie gdym opuścił miasteczko — zdawało mi się że śnię, ukłółem się, nie spałem. — Zamknąłem oczy, by zebrać myśli. Usłyszałem szczególne nosowe sylaby, popatrzyłem się; dwóch chińczyków nacechowanych właściwemi im tylko rysami, choćbym nie wierzył ich strojowi, przemawiali do mnie swą rodzinną mową i witali po swojemu, powstałem, zrobiłem dwa kroki i straciłem ich z oczu. Krajobraz się zmienił: drzewa, lasy, zamiast pól ryżowych. Patrzałem

x.

W niemem uwielbieniu padłem na kolana i płakałem łzami wdzięczności—gdyż nagle zobaczyłem jasno moją przyszłość. Przez dawny błąd odtrącony z towarzystwa ludzi, otrzymałem w zamian jako towarzyszkę naturę, którą zawsze kochałem. Ziemia stała się dla mnie ogrodem, badanie moją siłą, a celem życia umiejętność. Nie tylko ten jeden zamiar powziąłem. Od tej chwili postanowiłem ugru-pować w umyśle to, co widziałem w pierwotnym obrazie, a usilną i nieustanną pilnością gromadzić szczegóły, a szczytem zadowolenia miała być zgodność nauki z rzeczywistością.

Podniosłem się, by natychmiast rozejrzeć się w mero nowem dziedzictwie, na którem plony zbierać miałem. — Stałem na wyżynie Tybetu—a słońce które mi przed niedawnym czasem zeszło, miało się tu ku zachodowi. Szedłem przez Azyą, ze wschodu na zachód i wyprzedzając bieg ziemi, wstąpiłem do Afryki. Ciekawie rozglądałem się po niej, mierząc ją

na kwitnące drzewa i rozpoznałem w nich roślinność południowo wschodniej Azyi; chciałem zbliżyć się do drzewa, zrobiłem krok i nowa zmiana. Szedłem więc powoli i miarowo jak rekrut wojskowy. Dziwny kalejdoskop, krajów, roślin, gajów, gór, stepów i pustyń roztaczał się kolejno przed mym zdziwionym wzrokiem : nie ulegało wątpliwości źe mia łem buty samochody, co krok robiłem siedm mil

niemi krokami powtórnie we wszystkich kierunkach. Gdym w Egipcie spoglądał na piramidy i Świątynie, ujrzałem nie daleko Teb jaskinie, w których niegdyś pustelnicy chrześciańscy mieszkali. Oto twój dom rzekłem do siebie.— Wybrałem jedną z najbardziej ukrytych, zarazem obszerną, wygodną i niedostępną szakalom, jako moje przyszłe mieszkanie i poszedłem dalej.

Koło słupów Herkulesa wstąpiłem do Europy, a przeszedłszy jej południowe i północne prowincye, udałem się północną Azyą, przez Grenlandyę do Ameryki, zwiedziłem ją, a zima, która już panowała na przylądku Horn, skłoniła mnie do północnego kierunku.

Czekałem póki nie zaduieje w wschodniej Azyi i spocząwszy udałem się w podróż. Szedłem łańcuchem gór, amerykańskich najwyższych na ziemi. Stąpałem powoli i uważnie ze szczytu na szczyt, to po wulkanach, to znów po lodowcach i śniegiem okrytych wierzchołkach, doszedłem do góry Eliasza i przeskoczywszy cieśninę Beringa znalazłem się w Azyi. — Szedłem wschodniemi brzegami nie opuszczając ich zakrętów i zwracałem baczną uwagę na możliwe do przejścia wyspy. Z półwyspu Ma-lacca wszedłem na Sumatrę, Jawę, Bali i Lamboc, napróżno jednak z niebezpieczeństwem życia pragnąłem otworzyć sobie drogę przez małe wysepki i skały do Borneo i innych wysp tego archipelagu. Musiałem się wyrzec tej nadziei. Usiadłem na krańcu Lamboc i zwróciwszy się twarzą ku południowi i wschodowi, płakałem jak przed kratkami wiezie

nia, którego kresy poznałem. Tak ciekawa, a do poznania szaty ziemi, zwierząt i roślin tak konieczna Nowa Hollandya i wyspy Zoophyty były mi niedostępne i już w swym zawiązku, wszystko, co zebrać i zbudować mogłem, musiało zostać tylko fragmentem.—Ach mój Adalbercie, cóż znaczą ludzkie starania !

Często wśród bardzo srogiej zimy południowej kuli ziemskiej, z przylądka Horn starałem się przebyć owe dwieście kroków, które mnie oddzielały od kraju Van Diemen i Nowej Hollandya nie troszcząc się o powrót, choćby się miał ten kraj zamknąć nade-mną jak wieko trumny, szedłem lodowcami biegunów, wstępowałem na ruchliwe lody z nierozsądną odwagą, wbrew zimnu i morzu! Napróżno, nie byłem jeszcze w Nowej Hollandyi—i każdą razą przychodziłem na Lamboc, usiadałem na ostatniej koń czynie, zwracałem się twarzą ku południowi i wschodowi i płakałem jak przed kratkami więzienia.

Porzuciłem wreszcie to miejsce i smutny wracałem do środkowej Azyi, przeszedłem ją ku zachodowi i nocą stanąłem w Tebacb przed mym zaim prowizowanym domem, który porzuciłem wczoraj popołudniu.

Jak tylko wypocząłem i dzień zaświtał w Europie, było pierwszem mem staraniem sprawić sobie wszystko, co potrzebuję.—Najpierw buty hamujące, gdyż doświadczyłem, jak to niewygodnie nie módz swe kroki umniejszyć w inny sposób jak zdejmując buty. Naciągnięte pantofle, wypełniały tę służbę, jak się tego spodziewałem, a później nosiłem z sobą dwie

pary, gdyż często brakło mi czasu podjąć, gdym zrzucił z butów w chwili, gdy naszedł mnie przy botanizowaniu niespodzianie lew, człowiek lub hyena. Mój zegarek w obecnych stosunkach doskonale zastępował mi chronometr. Potrzebowałem prócz tego sekstantu, kilka fizycznych instrumentów i książek. Zebrałem to wszystko, kilka trwożnych przechadzek do Loudynu i Paryża, wówczas osłoniętych korzystną dla mnie mgłą, ułatwiły mi nabycie. Gdy reszta mego złota się wyczerpała, przynosiłem jako zapłatę łatwo znaleźć się dającą kość słoniową, wyszukując naturalnie najmniejsze kły, nie przechodzące w przenoszeniu mych sił, wkrótce byłem we wszystko zaopatrzony i zaraz rozpocząłem prowadzić nowy sposób życia jako uczony bez patentu.

Chodziłem po ziemi, bądź to zwiedzając jaskinie, to znów mierzyłem temperaturę źródeł i powietrza, to obserwując zwierzęta lub rośliuy; z równika szetłem do bieguna, z jednej części ziemi do drugiej, jorównywając robione doświadczenia. Jaje afrykańskich strusiów lub północnych ptaków morskich, owoce, szczególniej palm i banany, były mym zwy-łym pokarmem. W zamian szczęścia miałem surgat nicotiana, a w miejsce ludzkiej czułości i wę-iów miłości—wiernego pudla który strzegł mojej îakini w Tebach, a gdy obciążony nowemi skar-bimi wracałem do domu, radośnie skakał i czułem ludzku, iż sam na świecie nie jestem. Jeszcze dno zdarzenie zaprowadziło mnie między łudzi,

XI.

Gdy pewnego razu na brzegach północnych nadziałem moje pantofle na buty samochody i zbierałem mchy i inne rośliny, nagle, niepostrzeżenie wysunął się niedźwiedź polarny z załamu skały. Postanowiłem zrzuciwszy pantofle przejść na wyspę naprzeciw leżącą, oparłszy się jedną nogą o wystającą wśród morza nagą skałę. Postawiłem nogę na skale i w tej ti że chwili padłem wstecz w morze, gdyż jeden z rzuconych pantofli niepostrzeżenie został na bucie.

Przemarzłem okropnie, a gdy z wielkim truden i niebezpieczeństwem życia wyratowałem się na brzeg lądu, pospieszyłem szybko do libijskich puszcz chcac się ogrzać i osuszyć. Lecz palące słońce spowodowało silne uderzenie krwi do głowy i chwiejnym krokiem zwróciłem się ku północy. Starałem się szybkim ruchem ulżyć sobie w cierpieniu i przerzucałem się szybko to na wschód to na zachód, na południe i na północ. W krótkich odstępach czasu widziałem to dzień, to noc, to lato to znów zimę.

Nie moge oznaczyć czasu trwania tych niepewnych -i chwiejnych kroków. Paląca gorączka i dreszcze pozbawiły mnie przytomności. Na nieszczęście nadeptałem komuś niechcący nogę, musiało go zapewne zaboleć, gdyż trącił mnie gwałtownie a ja upadłem.

Gdym przyszedł do przytomności, spostrzegłem, ! że leżę wygodnie na łóżku, stojącem w długim sze

regu innych łóżek w obszernej i pięknej sali. U głowy mojej siedział któś, a jacyś ludzi obchodzili sa lę stając przy każdem łóżku, Przyszli i do mego i rozpoczęli rozmowę. Nazywali mnie numerem dwunastym, a na ścianie tuż nad mojemi nogami wstawioną była tablica, na której, nie łudziłem się wcale, mogłem wyraźnie czytać napis złotemi literami na czarnym marmurze:

" Piotr Sehlemihl.

Na tablicy tej pod mojem nazwiskiem widziałem jeszcze dwa rzędy liter, lecz byłem za słaby, by je módz przeczytać, zamknąłem oczy.

Słyszałem głos odczytujący coś głośno, w którem nazwisko Piotr Schlemihl było wspominane, ale nie mogłem pochwycić myśli-, ujrzałem jakiegoś przyjaźnie uśmiechniętego człowieka i bardzo piękną czarno ubraną kobietę. Postaci te nie były mi obce, lecz poznać ich nie mogłem.

Przeszedł czas jakiś, nabrałem sił. Nazywałem się numerem dwunastym, a z powodu mej długiej brody uchodziłem za żyda, co jednak wrcale nie przeszkadzało troskliwej opiece. Że nie miałem cienia, to nie zwracało zdaje się niczyjej uwagi. Buty moje, jak mnie zapewniano, znajdowały się wraz z wszystkiem co do mnie należało w bezpiecznem ukryciu, by mi zwrócić po metu wyzdrowieniu. Budynek, w którem czasowo leżałem jako słaby, nazywał się Schlemilium; a to, co dzień w dzień głośno od

czytywano, było wezwaniem do modlitwy za Piotra Schlemihla, jako twórcy i dobroczyńcy tego zakładu. Bendel był tym człowiekiem, którego poprzednio przy mem łóżku widziałem, a piękną kobietą była Marya.

Niepoznany wyzdrowiałem w Schlemilium, oraz, dowiedziałem się że znajduję się w rodzinnem fnieście Bendela, w którem on z resztek mego złota zbudował ten zakład, gdzie nieszczęśliwi mnie błogosławią i sam prowadził zarząd. Marya, została wdową po Pascalu, który w nieszczęśliwym krymiualnym procesie stracił życie i większą część majątku żony. Rodzice jej nie żyli. Marya przebywała w tem mieście jako bogobojna wdowa, pełniąca uczynki miłosierdzia.

Pewnego razu zatrzymała się wraz z Bendelem u mego łóżka: "Dlaczegóż łaskawa pani naraża się tak często na niebezpieczeństwo, tu gdzie się rozwija tyle zaraźliwych chorób? Czy pragnęłabyś pani, doznawszy tyle smutku, śmierć sobie przyspieszyć? — "Wcale nie, panie Bendel, od czasu gdym się obudziła po ciężkim śnie mego życia, jestem spokojną, i niczego już nie pragnę, a śmierci się bynajmniej nie boję. I chętnie bardzo wspominum przeszłość i patrzę w przyszłość. Czyż i pan nie czu jesz wewnętrznego zadowolenia i szczęścia stużąc swemu niegdyś panu i przyjacielowi w tak godny sposób? — "To prawda, łaskawra pani. Dziwneż bo to były losy nasze, piliśmy nieopatrznie z kielicha radości i goryczy. Teraz on próżny i niejeden mo

że sądzie, iż to wszystko było tylko próbą, a teraz dopiero nastaje właściwy początek. Wprawdzie inny to początek, aniżeli ten, o którym marzyliśmy i nie chciałbym powtórzenia tego życia pełnego ułudy, a jednak życie to miało swoje dobre i jasne strony. Mam to przekonanie, że naszemu dawnemu przyjacielowi nierównie lepiej się teraz powodzi, aniżeli dawniej". — "Ja również tak sądzę, odpowiedziała piękna wdowa, i poszli dalej.

Rozmowa ta wywarła na mnie głębokie wrażenie i sam nie wiedziałem czy mam się dać poznać, czy też niepoznany odejść. — Zdecydowałem się. Kazałem sobie podać papieru i ołówka i napisałem następujące słowa:

Waszemu staremu przyjacielowi, powodzi się obecnie lepiej aniżeli dawniej, a chociaż pokutuje, to jest to pokutą przejednania.

Następnie pragnąłem się ubrać, czując się zdrowszym. Przyniesiono kluczyk od małej szafki, stojącej obok mego łóżka. Wszystko znalazłem w porządku. Ubrałem się, przewiesiłem botaniczną tectis kę, znalazłszy w niej z radością moje mchy północne, naciągnąłem buty, napisaną kartkę położyłem na mem łóżku i gdy drzwi otworzono, wkrótce byłem blisko Teb.

Gdy wzdłuż syryjskiego brzegu szedłem, ujrzałem mego poczciwego Jazona idącego naprzeciwko. Ten poczciwy psisko, oczekując daremnie swego pana przez dłuższy czas w jaskini, chciał iść jego

śladem, gdyż, jak sobie przypomniałem ostatnią ra zą szedłem również syryjskiemi brzegami. Szczekając radośnie łasił się koło mnie i w najrozmaitszy sposób okazywał swe zadowolenie. Wziąłem go naturalnie na ręce, gdyż nie mógłby mi sprostać w tej podróży i przyniosłem do domu

Znalazłem wszystko w porządku i z czasem gdym nabrał sił, wróciłem do mego dawnego trybu życia. Tylko, że przez rok cały strzegłem się biegunowych mrozów.

I w ten sposób żyję po dziś dzień, mój kochany Chamisso. Moje buty nie zdzierają się, jak to przypuszczał sławny Tieckins w swem dziele De rebus gestis Pollicili. Ich siła się nie umniejsza, lecz moja, jednak pocieszam się, że nie użyłem jej bezowocnie i bez celu. O ile sięgają moje buty poznałem gruntowniej jak ktokolwiek z ludzi ziemię, jej kształt, góry, temperaturę, zmiany atmosferyczne, zjawiska magnetyczne, jej życie, a zwłaszcza roślinność. Wszystkie fakta z możliwą dokładnością opisałem w wielu ulotnych rozprawach. — Geografię wnętrza Afryki, północnego bieguna, wnętrza Azyi i jej wschodnich wybrzeży ustaliłem. Moja Historia stirpium planetarum utriusque orbis jest fragmentem dzieła Flora universalis terrae, jako część mego Systema naturae. Sądzę, iż nietylko o jaką trzecią część po większyłem znane już gatunki, lecz że uczyniłem też zrozumiałbym system natury i geografię roślin. Obecnie pilnie pracuję nad moją botaniką. Postaram się przed śmiercią moje manuskrypta złożyć w berlińskim Uniwersytecie.

A ciebie, mój kochany Chamisso, wybrałem na powiernika mej dziwnej historyi, która może niejednemu gdy umrę, posłużyć za naukę i przestrogę. Gdy chcesz mój dobry przyjacielu żyć na Świecie, między ludźmi, to naucz się najpierw cenić cień a potem złoto. Gdy jednak chcesz żyć tylko dla siebie i swego lepszego ja, to porady tej nie potrzebujesz.

Explicit.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Chamisso Adalbert Dziwna historya Piotra Schlemihla
dziwna historia
Dziwna Historia , On
eliza orzeszkowa dziwna historia
Bolesław Prus dziwna historia
Bolesław Prus Dziwna Historia
Bolesław Prus Dziwna historia
DZIWNA HISTORIA PEWNEGO MAŁŻEŃSTWA
dziwna historia
Dziwna historia
Chamisso Peter Schlemihls wundersame Geschichte
Historia książki 4
Krótka historia szatana
Historia Papieru
modul I historia strategii2002
Historia turystyki na Swiecie i w Polsce cz 4
Historia elektroniki
Historia książki
historia administracji absolutyzm oświecony

więcej podobnych podstron