078


Gasiłem getto Publikujemy wstrząsające świadectwo człowieka, który w czasie powstania w 1943 r. znalazł się w getcie jako polski strażak. Nie, nie walczyłem. Ale byłem tam i widziałem. Byłem strażakiem polskiej Warszawskiej Straży Pożarnej i co drugą dobę przez 24 godziny gasiłem pożary w getcie. Jak wytłumaczyć, że strażacy gasili to, co Niemcy podpalali? Głównym zadaniem straży pożarnej było ograniczanie pożaru. Jedne budynki miały się palić, a inne sąsiednie miały się nie palić. Co do tych, które miały się palić, Niemcy przypuszczali, że ukrywają się tam ludzie - dzieci, kobiety, bojownicy. W tych, które miały się nie palić, były jakieś magazyny (żywności, mundurów, butów) lub warsztaty i maszyny. Straż pożarna była więc polska. Strażacy mając nachtausweis mogli poruszać się w nocy w mundurach strażackich i - kto odważny (wielu takich było) - przenosić broń i inne zabronione materiały, za których posiadanie groziła śmierć. Komendantem straży był ppłk pożarnictwa Kalinowski, przed wojną komendant łódzkiej najlepszej straży pożarnej w Europie. Tę trudną i odpowiedzialną funkcję przyjął za zgodą konspiracyjnych władz Armii Krajowej (AK). Przyjęty zostałem do straży jako pomoc kuchenna. Ojcu mojemu (który znał jeszcze z Łodzi komendanta Kalinowskiego) chodziło o to, aby legitymacja strażacka chroniła od różnych łapanek. Ale byłem za młody na strażaka. Na szczęście kolega mego ojca był pastorem w Kościele ewangelickoreformowanym, wystawił więc metrykę, w której postarzył mnie o trzy lata. Po dwóch miesiącach przemyślnych forteli wyzwoliłem się z hańbiącej (według mnie i kolegów) funkcji kuchcika i zacząłem wyjeżdżać do ognia jako drugi wężowy. Kiedy nałożyłem hełm strażacki, przezywano mnie „niemowlęciem w nocniku”, ale nie zmniejszyło to mej dumy z bycia prawdziwym strażakiem.

Do ognia I wówczas wybuchło powstanie w getcie. A mur getta biegł wzdłuż ul. Nowolipki, parę metrów od koszar Oddziału I Straży Pożarnej. Kiedy rano jechałem do pracy tramwajem z Żoliborza wzdłuż muru getta przy ul. Bonifraterskiej, widziałem dymy, a wiatr przywiewał swąd i czarny pył. Po przybyciu do koszar wlazłem wraz z kolegami na dach magazynów, aby lepiej obserwować dziwny pożar odległych o kilka bloków kamienic. Zrazu nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego nie wzywają nas do gaszenia. Koło południa usłyszeliśmy serie strzałów z automatu. Zaraz też były dzwonki, co oznaczało wezwanie do ognia. No i się zaczęło! Pali się dom czteropiętrowy, kupa dymu bucha z okien; rozwijamy więc linię wężową, aby gasić; oblewamy wodą ścianę domu, strumień sięga okien. A tu szkop w mundurze oficera wrzeszczy coś do naszego sierżanta po niemiecku i pistolet wyciąga. Niemiec każe dwupiętrowy dom obok stojący chronić, a ten duży ma się palić. I wrzeszczy: „Verstanden!?”. Zrozumiano? Oblewamy ten mały dom i włazimy do środka. A tam cud: ze 40 maszyn do szycia i bele materiałów na mundury wojskowe. Pierwsza myśl: wynieść i wywieźć te maszyny (w czasie okupacji maszyny do szycia były na wagę złota). Wchodzimy z Andrzejem Judyckim do innego pokoju, a tam za drzwiami coś wystaje i rusza się. Wyjmujemy toporki, tak na wszelki wypadek. Odchylamy drzwi, a za nimi przykucnięci ludzie. Podnoszą ręce do góry, mimo że my nic nie mówimy. I zadajemy głupie pytanie: „Co wy tu robicie?”. A oni: „Nic, tak siedzimy”. A po chwili, widząc, że jesteśmy strażakami: „Chowamy się przed Niemcami”. Na to Andrzej pociesza idiotycznie: „Nie bójcie się; tu szkopy nie wejdą, bo my tu gasimy, ale na ulicy paru ich jest i to w hełmach i ze spluwami”. A oni: „Panowie strażacy, macie co do zjedzenia? Od trzech dni tu siedzimy, boimy się wyjść i nic nie jedliśmy”. Miałem tylko jabłko, a Andrzej kanapkę z serem, ale nie przy sobie, tylko w wozie. Powiedziałem, że pójdę coś przynieść. Po drodze spotkałem Waldka Grubego. Mówię mu, by dał swoje żarcie dla dwóch Żydów, którzy ukrywają się i od paru dni nic nie jedli (on zawsze dużo brał, bo ciągle był głodny). Poszedł do wozu i przyniósł dwie kanapki z szynką, choć markotno mu było. Ale powiedział: „Zanieś im, ale jak się szkopy dowiedzą, to was rąbną; a tych Żydów to na pewno i bez niczego rozwalą; nie widzisz, co tu się dzieje? Ja tam nie pójdę; nie chcę nawet wiedzieć, że tam są; i nie mówcie nikomu, że dałem im moje kanapki. I uważajcie, bo na drugim wozie przyjechał sierżant S., a z nim to nigdy nic nie wiadomo”. Sierżant S. był volksdeutschem. Wróciłem i dałem im te kanapki i dwa jabłka. Usiedli na podłodze, ręce im się trzęsły, jak jedli. Nigdy przed tym nie widziałem ludzi tak przerażonych i głodnych. Andrzej im zaczął tłumaczyć: „Słuchajcie, ten dom nie ma być spalony bo tu są magazyny; ale przyjdą pewnie szkopy zabrać te mundury i maszyny; jak was tu znajdą, to będzie kiepsko. Ale jak przejdziecie tyłami domów - tam szkopów na razie nie ma - to dojdziecie do miejsca, gdzie chyba są powstańcy. Może będzie wam lepiej. Rozumiecie, że nie możemy wam inaczej pomóc. Jakby Niemcy nas tu z wami zobaczyli, toby i was, i nas rozwalili”. A oni: „Wiemy o tym i bardzo wam dziękujemy”. Więc ja do nich: „Trzymajcie się, panowie i uważajcie na każdy krok! Może się wam uda. Może w końcu szlag trafi tych szkopów”. Podziękowali, uścisnęliśmy mocno sobie dłonie, i poszli. Co się z nimi stało, nie wiem.

Strażak nie pozwoli Innego dnia paliła się czteropiętrowa kamienica. Staliśmy w pogotowiu pilnując, aby ogień nie przeniósł się na sąsiednią, która miała się nie palić. Pochylnie schodów były zwalone lub zasypane gruzem nie do przebycia; klatki schodowe zasnute gęstym dymem i gorącem. Niemożliwe było ani wejście do kamienicy, ani wyjście. I raptem z okna na ostatnim piętrze słychać tłumiony krzyk: „Ratunku, palimy się!”. Kłęby dymu uniemożliwiają zobaczenie, kto tam jest. Głosy są kobiece i przerażają rozpaczą. Tadek, nasz ogniowy, woła do kierowcy: „Włącz motor pompy na pełny gaz!”. Za chwilę strumień wody sięga czwartego piętra i rozwiewa trochę dym. O ugaszeniu nie ma mowy, choćbyśmy chcieli wbrew Niemcom. Chwilami pojawiają się w oknach głowy dziewczyn. Gapimy się przerażeni, cała sekcja ośmiu strażaków, tylko Tadek oblewa okna. Po chwili sierżant rozkazuje zobaczyć, czy w pobliżu nie ma szkopów lub szaulisów. Sprawdzono, że nie ma; więc mówi: „Kto chce, niech idzie do innego wozu; stoi trzy przecznice od nas koło Leszna; a kto się nie boi, to będziemy je ściągać na dół”. Trzech odeszło. Jurek (najstarszy) powiedział: „Nie będę narażał życia dla kilku Żydówek, które Niemcy i tak rozwalą, jak nie tu, to gdzie indziej. To nie ma sensu. A jak je zwieziecie na dół, to przyjdą szaulisy, będą gwałcić te ładniejsze; a potem je wszystkie rozwalą! To wszystko to głupie ryzykowanie życia”. I odszedł. Ale się ociągał; tak jakby trochę się wstydził. A ja pomyślałem, że w zasadzie to on ma rację. Sierżant spojrzał przez chwilę na mnie, ale powiedział patrząc na oblewane wodą okna: „Strażak nie może pozwolić na spalenie się ludzi”. Rozkazał mnie i Jankowi: „Jeśli zostajecie, to przynieście dwie hakówki”. Nie mieliśmy bowiem drabiny sięgającej do IV piętra. Hakówka jest to drabinka jednopiętrowej długości z olbrzymim hakiem, po której można wejść na każde piętro - o ile odwaga pozwoli - zahaczając hak o parapet w otworze okiennym. (...) Po kilku minutach pojawia się z przywiązaną do niego pasem dziewczyną i zjeżdżają na dół. Oboje są mokrzy, bo trzeba było dym odgarniać strumieniami wody. Dziewczyna jest w okropnym stanie: brudna, mokra, w poszarpanym ubraniu, trzęsąca się; mówić nie może, rusza ustami, ale słów nie może wyksztusić. Chowamy ją w bramie. Po paru minutach, ledwo słyszalnym i łamiącym się głosem powtarza ciągle: „Zabiją nas, wszystkich zabijają”. Jest bardzo młoda, może ma 17 lat. Było nas czworo do zwożenia; przyszła więc kolej i na mnie, mimo że tylko raz w życiu na ćwiczeniach zjeżdżałem na lince, no i oczywiście sam. Janek, silny chłop i doświadczony strażak, asekurował mnie wspinając się za mną z drugą hakówką. Wchodzę do wnętrza pełnego upału, brudu, dymu, smrodu spalenizny... i do kilku przerażonych dziewczyn. Najstarsza z nich mówi, żeby zabrać tę spod okna, skuloną na podłodze, bo ma złamaną rękę. Widzę, że ręka jest pokrwawiona i owinięta w jakąś szmatę. Janek bierze tę ranną. (...) Zabieram się do przywiązywania jednej z nich, najmniejszej i chyba najmłodszej. Janek pomaga mi. Radzi, abym owinął linkę cztery razy na zatrzaśniku (normalnie wystarczy trzy razy) i dobrze zapiął rękawice, aby nie sparzyć dłoni o linkę podczas zjazdu. Jakoś się zjechało. Dziewczyna objęła mnie ze strachu tak mocno za szyję, że ledwo oddychałem. Był to mój największy wyczyn strażacki. Ta, która zjechała ostatnia, była opanowana i dzielna; wiedziała, że czeka je śmierć. Ale w jej słowach i zachowaniu czuło się jakąś iskierkę nadziei. Dajemy im herbatę z termosów i jakieś kanapki, co kto miał. Od trzech dni nic nie jadły. Czekały na potworną śmierć z uduszenia i gorąca. Mimo głodu nie mogły jeść; trzęsły im się ręce i szczęki. Ugryzione kawałki wypadały im z ust. Janek bandażuje rękę rannej. Jest zupełnie zobojętniała; nawet nie jęczy, choć musi ją boleć, krzywi się tylko i postękuje. Ogólny nastrój nas wszystkich jest dość ponury. I wówczas wchodzi do bramy Jasio, nasz kierowca Szoferak, wieczny optymista, pogodna dusza, około czterdziestki i woła: „Witajta dziewuchy, nic się nie bójta, tu szkopów nie wpuścimy. A gdzieżeście się tak pobrudziły? Umyjcie się!”. I śmieje się do nich. I to nagle rozładowało ten paraliżujący strach i cały grobowy nastrój. Jedna nawet uśmiechnęła się, kiedy na nią właśnie spojrzał, pytając, gdzie się pobrudziły. Zaczęły normalnie jeść. Na cegle siedziała w kucki i cicho szlochała chyba najmłodsza, którą zwoziłem. Podchodzi do niej. (...) A ona po chwili, już prawie normalnym głosem - odchyla trochę głowę, aby na niego spojrzeć: „Oni nas zabiją, pan nas nie uratuje, nikt nas nie uratuje; a ja chcę żyć!”. I zaczyna płakać. Wtula się w niego. A on (widzę, że ma łzy w oczach): „Ile masz lat, jak ci na imię, co z rodzicami?”. Odpowiada mu względnie spokojnie: „Czternaście, Zuza, tata gdzieś poszedł, może walczyć; mamę zabili, jak przyszli po tatę. Brata (miał 12 lat) zabił szaulis; poznał go, bo brat często przechodził pod murem poza getto”. (Przejście pod murem poza getto było przy naszych koszarach na ul. Nowolipki. Często pomagaliśmy chłopakom przechodzić i wracać). Jasio, sierżant i Tadek pogadali, odeszli do wozu, przynieśli plan kanałów. Dwóm najstarszym i najspokojniejszym objaśniali, jak wejść do kanałów i jak wyjść. A po wyjściu na Żoliborzu niech idą najwyżej po dwie (razem było ich siedem) na Marymont i do Młocin, i… chyba do partyzantów. „Macie może 50 proc. szans przeżycia. Tu na pewno zginiecie. My nie możemy wam inaczej pomóc; wywieźć nie możemy, bo wozy sprawdzają; a jakby znaleźli, to wszystkim nam dadzą w czapę. Na Marymoncie zapamiętajcie adresy kościołów; może pomogą. Innych adresów nie damy, bo jakby was złapali, to możecie wygadać i wtedy tych ludzi wygarną i rozwalą. Kościoły mogą mieć kontakty z lasem. Weźcie latarkę i idźcie odważnie, a uda się!”.

Wbrew regułom Co się z nimi stało, nie wiem. Od Janka słyszałem, że do kanałów weszły. Chyba udało się dotrzeć do kościoła, bowiem nie słyszałem, aby jakieś Żydówki na Bielanach złapano. O małej Zuzi nic się nie mówiło. Tadek nie widział jej wchodzącej do kanału. Wiem, że Szoferak i Tadek pojechali we dwójkę i po godzinie wrócili. Podobno (słyszałem od Judyckiego) wsadzili Zuzę do skrzyni pod mokre węże i przewieźli do koszar. Wpierw sprawdzili, kto jest na bramie wyjazdowej z getta. Bo byli różni. Jedni sprawdzali dokładnie, nawet pod wóz zaglądali; a dwóch było takich, co tylko pobieżnie popatrzyli i puszczali. W takiej sytuacji nie było możliwe, aby cała załoga ośmiu strażaków ryzykowała życie. A więc prawdopodobnie przewiózł ją sam. Co z nią później zrobił? Nie wiadomo. O takich rzeczach się wtedy nie mówiło. Mój brat, który pracował w warsztatach w naszym oddziale straży, przypuszcza (poznał bowiem, że motocykl był używany), że w nocy po godzinie policyjnej wsadził Zuzę do kosza czerwonego motocykla strażackiego i na sygnale wywiózł do Mińska Mazowieckiego, gdzie mieszkał z żoną i córką w wieku Zuzy. Innego dnia. Po co najmniej 10 godzinach pracy gaszenia - ochraniania, głodni wielce, odkryliśmy magazyny herbatników i marmolady. Zaczęła się więc uczta. Trzech strażaków odłączyło się; naładowali torby od masek przeciwgazowych paczkami jedzenia i pojechali w kierunku Stawek. Domyślano się, choć nikt tego nie mówił, że zawieźli to powstańcom. Natomiast do nas ucztujących przyszedł major pożarnictwa Drożdżeński, dowódca naszego oddziału. Major był uosobieniem prawości, uczciwości; był srogi i wymagający, ale i sprawiedliwy. Wszedł, popatrzył na to, co jemy. Był z nami cały dzień, a więc i głodny jak każdy z nas. Całe nasze jedzenie ktoś przekazywał - nie wiem jak - Żydom. Kapral podaje mu herbatniki. A on: „Nie, dziękuję, dajcie mi trochę wody”. Innego jedzenia nie tknął. Postawa Majora pozostanie w mej pamięci na zawsze. W innym pomieszczeniu i innego dnia odkryliśmy skład wina - setki butelek. Zaczęliśmy pić, ale tylko po trochu, bowiem Major był w pobliżu. Kilkanaście butelek przemycono do wozu pod wężami. Szkoda było zostawić wielkie ilości wina szkopom lub szaulisom. Z Andrzejem Judyckim wpadliśmy, tak jakoś razem, na genialny pomysł. Na półkach i wielu butelkach przyczepiliśmy kartki z napisem giftig (trujące). Poprawnie rozumowaliśmy, że kiedy Niemcy lub szaulisi odnajdą to wino, to będą się bali pić. A Niemcy to nawet je zniszczą. Na drugi dzień jakiś granatowy policjant opowiadał o tym, jak to Niemcy rozbili z automatu wszystkie butelki i szeroki strumień wina spływał do rynsztoku. Wielki sabotaż się udał! (...) Któregoś dnia widziałem tak potworne wydarzenie, że prawie zemdlałem. Paliła się pełna dymu trzypiętrowa kamienica. Podjechaliśmy, ale Niemcy zatrzymali nas wrzaskiem: „Halt, stehen bleiben!”. Zatrzymać się! Sami stali za rogiem z paroma szaulisami. Z drugiego piętra ktoś wyrzucał poduszki i materace. Po chwili z tego dymem buchającego okna wypada - chyba wyrzucony - mały, może 6-letni chłopiec. Wstaje, próbuje odejść od płonącego domu. Kuleje; widocznie przy upadku skręcił sobie nogę. Jeden z żołnierzy (chyba był to szaulis) podbiega do chłopca z wymierzonym w niego karabinem. Mały zatrzymuje się i podnosi ręce do góry. Trudno to zapomnieć: mały, śmiertelnie przerażony, kulejący chłopiec z podniesionymi rękami i żołdak z wymierzonym w niego karabinem. Ów żołdak podchodzi blisko do chłopca i dotyka go lufą. Z okna krzyk kobiety: „Nie, nie, nicht, nicht!”. A żołdak spogląda w górę na kobietę i patrząc na nią strzela w chłopca. Ogarnęło mnie jakieś przerażenie, czy rozpacz, czy złość, skurcz w gardle i drganie ust, nogi miękkie. Zobaczył to sierżant i kazał iść do wozu. Zaraz też odjechaliśmy. Rano wróciłem do domu i opowiedziałem to mojemu ojcu. Nie pozwolił mi iść do straży. Załatwił zwolnienie lekarskie na dwa dni.

Szli powoli Siedziałem w domu. Powracał obraz tego, co widziałem. Mały chłopiec z podniesionymi rękami... i ten potworny strzał, i ten krzyk jego matki... Zaczęła narastać wściekłość na morderców. Postanowiłem zabrać dwa pistolety i przewieźć je do getta, choć nie miałem jasnego planu, komu je oddać (!?). Liczyłem na to, że może spotkam powstańców, choć było to mało prawdopodobne. Z trzech pistoletów wybrałem parabellum i mausera. Wziąłem też trzy magazynki z nabojami; wsadziłem do maski przeciwgazowej i następnego dnia przewiozłem do getta. Ale brat odkrył brak pistoletów. Domyślił się, że to ja je zabrałem. Pojechał do straży, namówił kumpla, który też był w AK, aby pojechać służbowym motocyklem do getta. Pojechali, ale szkopy pilnujący bramy nie wpuścili ich, bo nie mieli nakazu wjazdu, więc zawrócili. Brat poszedł do dyżurnego, który przyjmował meldunki i wydawał nakazy wyjazdów oraz włączał dzwonki do wyjazdu odpowiedniej sekcji. Ale ten odmówił. Wówczas brat sam włączył dzwonki i wręczył kierowcy adres pożaru. Po czym wskoczył do wozu i razem z całą nic niedomyślającą się załogą wjechał do getta. Bez trudu odnalazł mnie, nawymyślał od głupców, zabrał spluwy - a sam miał jeszcze visa - nałożył hełm strażacki i poszedł. Dokąd, nie wiedziałem i dotychczas nie wiem (brat zginął w Powstaniu Warszawskim). Po godzinie wrócił i cała sekcja, z którą przyjechał, odjechała do koszar, nadal nie wiedząc, po co przyjechała. Następnego dnia widziałem, jak z jednej z kamienic - zapewne z piwnic, z tzw. bunkrów - Niemcy wypędzali grupę ok. 40 ludzi; przeważnie były to kobiety, dzieci i paru starych mężczyzn. Ustawili ich pod ścianą domu. Patrzyliśmy na to z odległości ok. 150 m. Przyciągnęli karabin maszynowy i w ciągu paru sekund wszystkich zabili. Po chwili paru szaulisów zaczęło okradać trupy. Innego dnia, bardzo rano, kiedy staliśmy przy dogasającej kamienicy, zobaczyliśmy w bramie dwóch powstańców. Byli uzbrojeni. Oni nas nie widzieli, bowiem staliśmy za rogiem. Szli powoli pod ścianami domów. Raptem zobaczyli; stanęli, cofnęli się, rozmawiali. Baliśmy się, że mogą strzelać nie wiedząc, kim jesteśmy. Ktoś z naszych zawołał: „Nie bójcie się, my Polacy”. Podeszli i weszli do bramy z dwoma strażakami. Daliśmy im to, co mieliśmy do jedzenia. O czym gadali, nie wiem. Po chwili odeszli.Po około 20 minutach słychać było strzelaninę z pistoletów i broni maszynowej oraz wybuchy granatów. Kiedy ucichło, po jakimś czasie zobaczyliśmy jednego z nich. Dwóch strażaków poszło w jego stronę, nieśli sprzęt strażacki udając, że idą gasić (zawsze coś się tam tliło). Razem schowali się w bramie. Powiedział im, że ten drugi był jego bratem i że zginął w tej potyczce. (...) Powiedział też, iż wie, że „AK próbowało parokrotnie wtargnąć do getta, ale nie powiodło się i wasi chłopcy zginęli. To nie miało sensu, bo to by nie pomogło. Cześć ich pamięci. A całe to powstanie to nie po to, aby zwyciężyć, bo to niemożliwe, ale aby nie dać się wymordować bez walki”. A pod koniec, kiedy odchodził, dodał z zadowoleniem uśmiechając się: „Chyba dwóch szkopów właśnie rozwaliłem”. PS: Zacytowane rozmowy mogły mieć trochę - ale tylko trochę - inny przebieg; zasadnicza treść była taka, jaką podałem. Przez pewien czas pisałem wówczas rodzaj pamiętnika; i teraz z niego korzystałem. Wspomniany Andrzej Judycki zginął przed Powstaniem Warszawskim aresztowany na ulicy przez gestapo. Mój brat Aleksander (ps. Feliks) i mój ojciec zginęli w Powstaniu Warszawskim. Imiona: Tadek, Jasio, Waldek, Janek - zmienione; ale Zuza, rzeczywiste. Szaulisów oficjalnie nazywano: obcoplemienny oddział wartowniczy (litewski, łotewski, ukraiński). Uważani byli za kryminalistów oraz za wyjątkowo okrutnych bandytów; gorszych niż Niemcy. Janusz Ostrowski
Prof. dr Janusz Ostrowski, absolwent Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 1954-1969 był kierownikiem Zakładu Fotoelektrycznych Zjawisk w Półprzewodnikach w Instytucie Fizyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 1970-1993 pracował na stanowisku profesora w USA. Zajmował się fizyką ciała stałego i elektroniką medyczną. Wrócił do Polski w 1993 r. Jest profesorem World Open University.

Biegunka i sodomici Jak wiadomo, 1 maja minęło 5 lat od przyłączenia Polski do Unii Europejskiej. Z tej okazji otrzymaliśmy rozkaz, żeby się radować, a ponieważ nie było pewności, czy wszyscy się do tego zastosują, na wszelki wypadek zorganizowano w Warszawie Paradenmarsch Szumańskiego Komsomołu, z udziałem czołowych entuzjastów Anschlussu. Niezależnie od tych objawów radości, które starsi pamiętają nie tylko z okazji pierwszych majów, ale i 22 lipców, że o rocznicach Rewolucji Październikowej i urodzin Lenina nie wspomnę - piąta rocznica Anschlussu stała się również okazją do rozmaitych podsumowań. Zajął się tym między innymi Rzecznik Praw Obywatelskich, pan dr Janusz Kochanowski. W sporządzonym przezeń sprawozdaniu poświęconym wdrażaniu tak zwanych europejskich standardów do naszego ustawodawstwa i praktyki życia publicznego można przeczytać, że Komisja Europejska w ciągu tych 5 lat skierowała do państw członkowskich, między innymi Polski, 1692 dyrektywy w różnych sprawach. Pięć lat, to inaczej mówiąc 1825 dni. W ciągu 1825 dni Komisja Europejska wyprodukowała i nakazała państwom członkowskim wykonać 1692 dyrektywy. Jeśli odejmiemy wszystkie niedziele, kiedy to Komisja Europejska nie pracuje, otrzymamy w ciągu 5 lat 1565 dni roboczych. Tymczasem dyrektyw w tym okresie wydano 1692, więc wynika z tego, że Komisja Europejska produkowała średnio więcej, niż jedną dyrektywę dziennie! W takiej sytuacji śmiało możemy mówić o biegunce legislacyjnej, którą Komisja Europejska zalewa cały kontynent. Taka legislacyjna biegunka to oczywiście nic dobrego. Jeszcze w głębokiej starożytności rzymski historyk Tacyt zauważył, że im słabsze państwo, tym więcej w nim ustaw i rozporządzeń. Z pozoru mogłoby się wydawać, że jest akurat odwrotnie, że liczba aktów prawnych świadczy raczej o prężności i sile państwa. Tak by się mogło wydawać, ale to Tacyt miał rację. Zwróćmy bowiem uwagę i spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, po co właściwie istnieje państwo? Czy po to, żeby drobiazgowo regulować każdy moment życia ludzi pozostających w jego zasięgu, dyktując im - za przeproszeniem - w jakich godzinach i w jakim porządku mają chodzić za potrzebą, czy też państwo istnieje po to, byśmy - jak to mówili dawni Polacy - „wolności naszych zażywali”? Państwo, które próbuje drobiazgowo regulować wszystkie aspekty życia, odbierane jest przez obywateli jako nieznośna tyrania. Składają się na to co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze - prawo, to są nakazy i zakazy. Na straży każdego takiego nakazu i zakazu trzeba postawić urzędnika, który z pilnowania tych nakazów lub zakazów powinien się utrzymać. Zatem - im więcej nakazów i zakazów, tym mniejszy zakres wolności ludzi, tym większa biurokratyzacja państwa - a więc liczba pasożytów na utrzymaniu i tym sroższe łupiestwo obywateli, osłonięte pozorami legalności. Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w Polsce, gdzie nasi okupanci wymyślają coraz to nowe sposoby rabowania kierowców w majestacie prawa. Na przykład - ustawiając na drogach jeden za drugim fotoradary, czy znaki-pułapki, za którymi zaczajają się drogowi policjanci, a właściwie - poprzebierani w policyjne mundury poborcy haraczu. Po drugie - ludzie na ogół godzą się z ograniczeniami wolności, jeśli maja pewność, że służą one powszechnemu bezpieczeństwu. Jeśli takiej pewności nie mają, odbierają takie ograniczenia jako uciążliwy ucisk. Zwrócił na to uwagę już Mikołaj Machiavelli, a nie trzeba chyba dodawać, że ludzie starają się unikać ucisku i walczyć z nim różnymi sposobami. W rezultacie państwo, w którym rośnie liczba ustaw i rozporządzeń, wcale nie jest prężne i silne. Coraz więcej bowiem bogactwa marnotrawi się na utrzymywanie pasożytniczej biurokracji. Ograniczenia wolności sprawiają, że ekonomiczny potencjał wykorzystywany jest jedynie w niewielkim stopniu, a wreszcie - uciskani obywatele coraz częściej zaczynają myśleć, jakby się z tej tyranii wyswobodzić. Oceniając z tego punktu widzenia Unię Europejską spróbujmy odpowiedzieć sobie szczerze na jedno pytanie: czy dla Unii Europejskiej poświęcilibyśmy własne życie, a przynajmniej - własny majątek? Jestem pewien, że w całej Europie nie znalazłby się ani jeden człowiek, który wyraziłby taką gotowość. Warto o tym pamiętać przed wyborami do Parlamentu Europejskiego - komu tak naprawdę ta cała Unia jest potrzebna. Wśród dyrektyw, jakimi w ramach biegunki legislacyjnej Komisja Europejska bluzga na Europę, są również dyrektywy nakazujące przeciwdziałanie tak zwanej „homofobii”. Jak wiadomo, wśród ludzi normalnych istnieją również i tacy, którzy swoje potrzeby seksualne zaspokajają w sposób wynaturzony. Dopóki ta sprawa traktowana jest jako ściśle prywatna, nie ma żadnego problemu prawnego, oczywiście z wyjątkiem sytuacji, gdzie w grę wchodzi przemoc i podstęp. Wynika to z przyjętej postawy tolerancji. Tolerancja pochodzi od łacińskiego słowa „tolere”, które oznacza „znoszenie”. Polega ona zatem na cierpliwym znoszeniu czegoś, czego nie pochwalam, czym się np. brzydzę, co nawet uważam za niebezpieczne - w imię jakiejś wyższej racji, na przykład - pokoju społecznego. Ale nie znaczy to wcale, że moja cierpliwość nie ma granic. Taką granicą, poza którą cierpliwość już mnie nie obowiązuje, jest próba narzucenia mi akceptacji czegoś, czego z takich czy innych powodów zaakceptować nie chcę lub nie mogę.

Otóż wśród osób zaspokajających swoje potrzeby na modłę homoseksualną pojawiła się grupa swego rodzaju fundamentalistów, opanowanych poczuciem misji. Ci fanatycy próbują uczynić kwestię z natury należącą do sfery ściśle prywatnej, centralną kwestią polityczną. Dlatego, w odróżnieniu od zwyczajnych homoseksualistów, którzy żadnego poczucia misji nie mają i swoich upodobań nikomu nie chcą narzucać, tych fanatyków nazywam sodomitami - czerpiąc tę nazwę z opisu wizyty wysłanników Pana Boga u Lota w biblijnej Sodomie. Jak pamiętamy, tamtejsi sodomici usiłowali dokonać na nich homoseksualnego gwałtu - zupełnie tak samo, jak obecnie na nas wszystkich. Dlatego nazwa „sodomici” jest określeniem adekwatnym i ścisłym. Problem polega na tym, że dyrektywy Komisji Europejskiej w tej sprawie zmierzają do doprowadzenia nas do stanu bezbronności wobec roszczeń sodomitów. Szermując pojęciem „homofobii”, która oznacza każdą próbę sprzeciwu wobec zuchwalstwa sodomitów, Komisja Europejska domaga się, by „homofobia” została uznana w państwach członkowskich Unii Europejskiej za przestępstwo ścigane z urzędu. Spełnienie tych oczekiwań oznaczałoby poddanie całych europejskich narodów nieznośnej tyranii hałaśliwej i bezczelnej mniejszości. Nie ma oczywiście najmniejszego powodu, żeby się na to godzić i z tym większym zdumieniem czytamy z tym kontekście w opracowaniu dra Janusza Kochanowskiego, że „traktat akcesyjny oraz traktaty europejskie stanowią od 1 maja 2004 roku niezwykle istotne źródło wolności i praw jednostek w naszym państwie.” Szanowny Panie Doktorze! To chyba jakieś żarty? SM

Święto ułomnej demokracji Podobno rocznica 4 czerwca 1989 r. dzieli Polaków. Podobno toczy się jakaś "wojna rocznicowa". Jeżeli powstaje takie wrażenie, to niewątpliwie jest to zasługa mediów, które nie mówią prawdy o tym, czym był rzeczywiście 4 czerwca 1989 r. dla Polski, a koncentrują się wyłącznie na konfliktach związanych z organizacją tego święta przez trzy strony najbardziej w to zaangażowane. Te trzy strony to premier, prezydent i związkowcy. Dla rządu 4 czerwca jest okazją do międzynarodowego spotkania z szefami europejskich państw. Z tego powodu w obawie przed manifestacjami w Gdańsku premier wymyślił odległy od Wybrzeża Wawel jako miejsce uroczystości. Donald Tusk chce przedstawić tę rocznicę jako święto obalenia komunizmu w Polsce, które dało istotny impuls do zmian wolnościowych w Europie Środkowej. Nie od dziś wiadomo, że polska "Solidarność" w walce na symbole przegrywa z berlińskim murem. Jest to także okazja do pokazania, czym w Polsce, w wyniku wieloletniego oporu wobec narzuconego nam obcego ustroju, był Okrągły Stół jako "polska pokojowa droga wychodzenia z komunizmu". To właśnie Okrągły Stół założył w swoim harmonogramie udział Polaków w pierwszych wolnych wyborach do parlamentu. Z tego powodu premier otrzymuje wsparcie wszystkich środowisk postkomunistycznych, które poczuły się współautorami święta 4 czerwca. Dla prezydenta 20. rocznica wyborów 4 czerwca 1989 r. to naturalna okazja do spotkania w Gdańsku ze stoczniowcami, od których przyjął zaproszenie na uroczystości. Lech Kaczyński z pewnością wykorzysta rocznicę do przedstawienia własnej, oryginalnej refleksji historycznej, która będzie odbiegała od oficjalnej dziś tezy o "obaleniu komunizmu" w Polsce 4 czerwca 1989 r. czy podkreślaniu w pełni "wolnościowego" charakteru wyborów. Związkowcy i stoczniowcy z Gdańska, odchodzący dziś z pracy w wyniku założonej przez Unię Europejską, a zaakceptowanej bez sprzeciwu przez rząd Tuska likwidacji polskiego przemysłu stoczniowego, rocznicę 4 czerwca 1989 r. postrzegają dziś w dwóch wymiarach: historycznym i bieżącym, bo w kontekście likwidacji stoczni, miejsca ich pracy i równocześnie najważniejszego, autentycznego symbolu oporu Polaków wobec komunizmu. Insynuowanie im przez rząd dążenia do siłowej konfrontacji pod pomnikiem Stoczniowców odebrali jako publiczne pomówienie i zniewagę. Zgodnie przecież z tradycją zaplanowano i uroczystą Mszę Świętą, i pokojowy apel pod bramą stoczni. Negowanie przez rząd oraz przez tzw. elity prawa do manifestacji potwierdza, że po 20 latach nadal mamy ułomną, 35-procentową demokrację. Jest też i czwarta strona tej "wojny rocznicowej", a może nawet pierwsza, wspomniane już media, które każde wydarzenie państwowe przedstawiają w kontekście konfliktu między rządem a PiS czy między premierem a prezydentem. Notoryczne zapraszanie do mediów ministra w kancelarii premiera Sławomira Nowaka, który ostatnio publicznie zaproponował stoczniowcom świętowanie 4 czerwca w biurze Prawa i Sprawiedliwości, czy posła Sławomira Nitrasa, słynącego z bezczelności i arogancji, służy tylko podgrzewaniu atmosfery konfrontacji. Podobną rolę odgrywają firmy badające opinię publiczną, gdyż wyniki, jakie ostatnio przedstawiają, są trudne do zaakceptowania ze względu na zaangażowanie w ten pseudohistoryczny spór zleceniodawców owych badań. Szczególnie wątpliwe są badania spółek telemetrycznych pracujących na bieżące zlecenie kancelarii premiera, bo - jak wiadomo - kto płaci, ten wymaga. Niewątpliwie wielkie zamieszanie, jakie wywołuje zbliżająca się 20. rocznica tzw. wolnych wyborów, dowodzi istnienia w naszym społeczeństwie głębokich podziałów co do oceny prawdziwego znaczenia tego wydarzenia. Zbyt wiele dziś wiemy o roli, jaką odegrali w obradach Okrągłego Stołu ludzie reprezentujący interesy komunistów, zarówno po stronie rządowej, jak i solidarnościowej. Po czerwcowych wyborach daremnie czekaliśmy na szybkie i autentyczne zmiany. Pluralizm i demokracja rodziły się pod ścisłą kontrolą komunistycznych służb. Główne solidarnościowe pismo "Gazeta Wyborcza" wsparta szerokim społecznym zaufaniem bardzo szybko podryfowała swoim nurtem, którym płynie do dziś, dbając głównie o swoje środowiskowe interesy. Za reformowanie gospodarki w rządzie Tadeusza Mazowieckiego zabrał się z namaszczenia Waldemara Kuczyńskiego, tego od książki "Boję się narodu", komunistyczny doktryner Leszek Balcerowicz. Zaś główny celebryta rocznicowych uroczystości Lech Wałęsa nie pamięta albo nie chce pamiętać, jak "wolna" telewizja zarządzana już przez Andrzeja Drawicza - TW "Kowalskiego", nadal cenzurowała jego wystąpienia. 4 czerwca 1989 r. zapoczątkował okres tzw. transformacji ustrojowej, który najlepiej charakteryzuje bardzo w Narodzie popularne stwierdzenie o tym, że komuniści zmieniali wtedy książeczki partyjne na książeczki czekowe. Dzisiejsi liberałowie, byli komuniści i liczni byli opozycjoniści sprawiają wrażenie, że czas jakby się zatrzymał. Niektórzy z nich tak się zapomnieli, że zaczęli nawet porównywać 4 czerwca 1989 r. do 11 listopada 1918 roku. Liberałowie u władzy zachowują się w tym przedświątecznym uniesieniu, jakby razem z nimi cały Naród z wytęsknieniem i radością czekał na święto 4 czerwca. Ale zwykli ludzie znowu usłyszeli od władzy, od premiera o "zadymiarzach" i przypomniał im się inny czerwiec, roku 1976, kiedy to komuniści nazwali strajkujących robotników z Radomia i Ursusa "warchołami".

Wojciech Reszczyński

Biografia nieodpowiedzialna Paweł Zyzak swoją książką o Lechu Wałęsie wyrządza niedźwiedzią przysługę zwolennikom wolności badań naukowych. Po jej lekturze znajdą się chętni, aby triumfalnie pokazywać, że nie o prawdę historyczną chodzi, tylko o dokopanie Wałęsie. Już we wstępnych rozważaniach metodologicznych autor nowej książki o Lechu Wałęsie złożył ważką deklarację: „w toczonym od kilkudziesięciu lat sporze między zwolennikami i przeciwnikami tak zwanej oral history [historii mówionej] stanąłem po stronie tych pierwszych“ (s. 7 - 8). Nie jestem zwolennikiem żadnego ze wspomnianych poglądów. Za kluczową sprawę uważam bowiem nie charakter dostępnego źródła (dokument archiwalny czy relacja), tylko jego wiarygodność. O tym, czy wykorzystać dany przekaz, czy nie, winna decydować jego krytyczna analiza. W szczególności dotyczy to relacji o osobach publicznych składanych po kilkudziesięciu latach. Przypadek ten dotyczy i Lecha Wałęsy. Moja zawodowa ostrożność i dystans wobec relacji zostały zwiększone podczas jednego z niedawnych spotkań publicznych, które z okazji prezentacji książki „SB a Lech Wałęsa“ odbyło się w Gdańsku. Była tam i osoba, która krzyczała na sali, że były przywódca „Solidarności“ jest bez wątpienia wieloletnim agentem NKWD. Oczywiście historię tę mogę opowiadać jako swoiste kuriozum, ale nigdy nie przeniósłbym jej do żadnej książki o naukowych aspiracjach. I chyba w tym miejscu jest najważniejsza różnica pomiędzy historiografią Pawła Zyzaka a klasycznymi pojęciami na temat metod badania opisywanego przedmiotu. Wspomniany autor w deklaracjach wydaje się ostrożny: „starałem się podchodzić do zagadnienia ustnego przekazu nadzwyczaj ostrożnie“ (s. 8). Jednak jego słowa nie przystają do treści napisanej przez niego książki. Tu bezkrytycznie cytuje lub przywołuje ustne przekazy bez względu na okoliczności, w jakich powstały, i to, kim jest osoba relacjonująca. Wiele ważnych dla Wałęsy informacji pada z ust jego politycznych przeciwników: Andrzeja Gwiazdy, Krzysztofa Wyszkowskiego i Anny Walentynowicz. Jestem oczywiście daleki od tego, by, jak to czyniono do niedawna, całą trójkę wykluczać z historycznej narracji. Ale rygory warsztatu zobowiązują. Nie wolno zapominać, że ich relacje mogą być nacechowane emocjami i raczej nie wolno przyjmować ich a priori jako zobiektywizowany obraz historii. Problem relacji ma w książce Zyzaka ciężar dużo poważniejszy. Wiele zawartych w niej informacji, w szczególności tych bardzo negatywnych dla obrazu późniejszego przywódcy „Solidarności“, zostało zaczerpniętych ze źródeł nieznanych. Z anonimowych relacji czasem pojedynczych osób, a czasem kilku wsi chyba zwoływanych przez niego na wiecach (cytuję: „relacja mieszkańców Popowa, Sobowa i Chalina“ - s. 64). Dosyć istotne wywody na temat rzekomego nieślubnego dziecka Wałęsy padają na podstawie relacji m.in. „Pani Zenobii, Pana Adama i Pana Leszka“ (s. 50). Zyzak twierdzi, że wspomniane osoby ukryły swoje dane personalne i on jako naukowiec musiał to uszanować. No dobrze, ale czy próbował treść tych relacji w rzeczowy sposób weryfikować? Po urodzonym dziecku pozostaje kilka śladów archiwalnych czy to w księgach parafialnych, czy to w urzędzie stanu cywilnego, czy też innej ewidencji ludności. Niestety, z książki Zyzaka wynika, że podobnej weryfikacji w ogóle nie przeprowadził. Generalnie wydaje się, że autor od pracy w archiwach, chociażby w warszawskim IPN, trochę stronił. Zasłonił się przy tym nieprawdziwymi tłumaczeniami (s. 8 - 9). Generalnie za symbol jego pracy będę zmuszony uznawać sprawę innej relacji uzyskanej przez Zyzaka, według której Lech Wałęsa miał być w latach młodości stojącym pod sklepem i pijącym piwo - państwo wybaczą - „obszczymurkiem“ (s. 49). Czy Zyzak widział na oczy autora wspomnianej relacji? Nie. Usłyszał całą historię od Krzysztofa Wyszkowskiego. Równie wątpliwą wartość ma wiele podanych przez Zyzaka informacji na temat młodzieńczych lat późniejszego przywódcy „Solidarności“, dotyczących jego kradzieży, udziału w rozróbach, pobicia nauczyciela czy rzekomego nasikania przez młodego Wałęsę w kościele do kropielnicy (s. 41). Miała być biografia polityczna przywódcy „Solidarności“, a są nadmierne urologiczne pasje Pawła Zyzaka.

Casus "Bolka" Sprawa tajnego współpracownika „Bolka“ jest ważnym elementem biografii Lecha Wałęsy. A ponieważ temat ten został wcześniej opracowany, można łatwo sprawdzić, czy książka Zyzaka prezentuje należytą rzetelność i wiarygodność. Niestety, wygląda na to, że książkę „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii“ autorstwa Sławomira Cenckiewicza i niżej podpisanego wspomniany czytał niedbale. Stąd liczne błędy rzeczowe i wątpliwe interpretacje. Zyzak twierdzi na przykład, że jeden z najważniejszych dokumentów dotyczących TW „Bolka“, czyli karta rejestracyjna Lecha Wałęsy, pochodzi z Delegatury UOP w Gdańsku (s. 137). Dokument ten został przez nas dokładnie opisany, a ponadto dwukrotnie zaprezentowany w aneksie. Ze wszystkich zamieszczonych przy nim opisów wynika jednoznacznie, że wspomniana karta znajdowała się w warszawskiej centrali, a nie w Delegaturze UOP w Gdańsku. Oficera SB o nazwisku Łubiński autor uporczywie nazywa „Łubieńskim“ i przekonuje, że Marian Jurczyk miał kontakty z SB w innych niż w rzeczywistości latach (s. 245). Oczywiście można twierdzić, że podobne błędy i nieścisłości mają znaczenie drugorzędne. Ale dbałość o podobne szczegóły i drobiazgi to rzecz zupełnie fundamentalna. Świadczy ona o wiarygodności autora w kwestiach, w których nie możemy łatwo zweryfikować podawanych przez niego informacji. Wiele fragmentów książki podaje informacje sprzeczne lub niezrozumiałe. Na stronach 105 czy 424 Zyzak nie ma wątpliwości, że działalność TW „Bolka“ odbywała się w latach 1970 - 1976. W innym miejscu dzieli ten okres na jakieś części i informuje, że akta TW „Bolka“ zostały zamknięte i trafiły do archiwum w 1972 roku (s. 121). To informacja oczywiście nieprawdziwa, ponieważ opisane zdarzenia miały miejsce dopiero w 1976 r. Zyzak równie źle interpretuje treść notatki z rozmowy przeprowadzonej z Lechem Wałęsą w 1978 r. przez dwóch wysokich funkcjonariuszy gdańskiej SB: mjr. Czesława Wojtalika i mjr. Ryszarda Łubińskiego: „z treści dokumentu wynika jednoznacznie, że Wałęsa podjął się pewnej formy kontaktów. Możemy założyć, że odbyło się co najmniej jedno zapowiedziane spotkanie z funkcjonariuszami SB“ (s. 159). Z dokumentu wynika jednoznacznie, że Lech Wałęsa odrzucił propozycję agenturalnej współpracy z SB i wykluczył taką ewentualność w przyszłości. Nie ma dowodów, by kiedykolwiek Wałęsa spotkał się jeszcze raz z Wojtalikiem i Łubińskim - to, co w tej materii „zakłada“ Zyzak, to zwyczajne konfabulacje. Dalej autor odnosi się do opisanego przez nas sfałszowanego dokumentu, którego treść miała wykluczać możliwość współpracy Lecha Wałęsy z SB. Dokument ten, datowany na 16 lutego 1971 r., powstał najprawdopodobniej w czasie prezydentury Wałęsy. Odwołując się do naszych ustaleń w tej sprawie, Zyzak pisze: „istnieje wiarygodny pogląd, iż cytowany powyżej dokument został w całości podrobiony, a następnie podrzucony (…) w latach 90. z zamiarem dyskredytacji osób weryfikujących akta „Bolka“„ (s. 120). Dokument jednak był spreparowany po to, żeby wybielić przeszłość Lecha Wałęsy. Interpretację tego wydarzenia przedstawioną przez Zyzaka można uznać za dowód niekompetencji. Podobnie jak w sprawie TW „Bolka“ oczywiste wątpliwości budzi wiele innych podawanych przez Zyzaka wiadomości dotyczących historycznego tła, w jakim działał Lech Wałęsa, czy metod pracy operacyjnej Służby Bezpieczeństwa. Wspomniany pisze na przykład.: „zaostrzenie [politycznego] kursu przez Gomułkę, co ciekawe wbrew intencjom Związku Sowieckiego, zalecającego szukanie porozumienia, wywołały trzy poważne tąpnięcia“ (s. 44). Do owych „tąpnięć“ autor zaliczył między innymi interwencję wojsk Układu Warszawskiego w czasie praskiej wiosny. Moim zdaniem miała ona wiele przyczyn, z których najmniej istotna to polityka Władysława Gomułki.

Historyk wobec historii W innym miejscu Zyzak pisze o Edwardzie Gierku: „nowy szef partii w odróżnieniu od swojego poprzednika potrafił, ale też starał się zjednywać sobie ludzi“ (s. 99). Historyczna rzeczywistość wydaje się jednak bardziej skomplikowana. Nie tylko ze względu na przebieg pamiętnego wiecu Władysława Gomułki z czasów Października. Wątpię, czy tego rodzaju płytkie opinie Zyzaka dotyczące wielu wydarzeń z historii Polski znajdą uznanie historyków. Autor biografii Wałęsy generalnie pisze nieostrożnie. W jednym z fragmentów stwierdził na przykład, że po 1956 r. w Polsce rozpoczęła się „nieśmiała dekolektywizacja“ (s. 43). A kiedy w Polsce mieliśmy „śmiałą kolektywizację“? W innym miejscu Zyzak pisze, że ze względu na duże zniszczenia akt dotyczących Lecha Wałęsy „jesteśmy zmuszeni korzystać z (…) donosów znajdujących się w sprawach operacyjnych porozrzucanych w archiwach całej Polski“ (s. 129). Jak dotychczas wszystkie odnalezione doniesienia TW „Bolka“ zostały odnalezione w archiwach gdańskiego IPN. Zyzak nie musi więc jeździć po całej Polsce, chyba że gna go tam nadmierna ułańska fantazja. Opisane wyżej przykłady są dla recenzowanej książki wyjątkowo typowe. Jej autor nie waży słów, źle dobiera przymiotniki, a w wypadku wielu wydarzeń nie trafia z opisem ich istoty i skali. Wiele twierdzeń popiera plotkami i nieudokumentowanymi założeniami. „Bardzo prawdopodobne - przekonuje Zyzak - iż dokumenty dotyczące agenturalnej przeszłości przywódcy „Solidarności“ znajdują się również w zbiorach Stanów Zjednoczonych“ (s. 421). Jako dowód na to twierdzenie podaje opowiedzianą mu przez kogoś historię, że część dokumentów enerdowskiej Stasi przejęli właśnie Amerykanie.

Kłopot w tym, że o całej sprawie dotyczącej akt enerdowskiego wywiadu wiadomo znacznie więcej niż z opowieści zasłyszanych przez Zyzaka. W żaden sposób nie przekreślają one, ale też nie wspierają ukutej przez niego teorii o posiadaniu przez Amerykanów dokumentów dotyczących TW „Bolka“. Także wiele innych twierdzeń Zyzaka z braku wiarygodnych dowodów po prostu zawisa w próżni. Autor ma prawo uważać, że oficerowie SB dokonywali w czasie zajść grudniowych kradzieży i rozbojów (s. 80), ale musi na potwierdzenie tej tezy przywołać stosowną literaturę lub dokumenty. O pamiętnikach Mieczysława Rakowskiego może pisać: „przed publikacją zostały zapewne objęte odpowiednią autocenzurą, co w tym wypadku oznacza, że co bardziej kompromitujące informacje zostały raczej usunięte niż zniekształcone“ (s. 408), ale tylko wtedy, gdy przedstawi dowody. W innym miejscu Zyzak pisze o dokumentach dotyczących TW „Bolka“: „bezpieka posiadała niezliczone możliwości podania ich zawartości do wiadomości publicznej“ (s. 421). Twierdzę, że Zyzak jest w błędzie, a ponieważ nie opisał żadnej z rzekomo „niezliczonych“ możliwości, nie ma nawet czego zacząć liczyć. Także wiele informacji podanych przez Zyzaka na temat Służby Bezpieczeństwa jest błędnych, niedokładnych lub wręcz niepoważnych, jak w wypadku jego wywodów na temat struktur SB (s. 108) czy jednej z kategorii tajnych współpracowników SB - kontaktu operacyjnego (s. 159).

Znaj proporcje... Jest rzeczą oczywistą, że historyk winien dążyć do wyłączenia własnych emocji i opisywane fakty traktować uczciwie, zgodnie z kanonami naukowego rzemiosła. Analizując czasem skomplikowane postacie, w wypadku nasuwających się pytań trzeba brać pod uwagę bardzo różne odpowiedzi. A wskazywać te, które są najbardziej prawdopodobne. Zyzak często wybiera inne, najbardziej niekorzystne dla przywódcy „Solidarności“. Z lubością i mocno ponad miarę dokonuje egzegezy rozmaitych sprzecznych czy wręcz nieprawdziwych słów Wałęsy. Tak jakby było wielką sensacją, że jako świadek własnej historii jest on niezbyt wiarygodny. Ale zarzucając swemu bohaterowi kłamstwo, Zyzak nie zawsze musi mieć rację. Twierdzi na przykład, że Wałęsa świadomie wyolbrzymia martyrologię swojego ojca, przekonując, że był on więźniem obozu koncentracyjnego, podczas gdy w rzeczywistości był on w niemieckim obozie pracy (s. 24). Biograf Wałęsy pisze bez cienia wątpliwości: „znamy różnicę pomiędzy niemieckimi obozami pracy a obozami koncentracyjnymi, zwanymi również obozami zagłady. Znał ją z pewnością i Lech Wałęsa“. Nie wiem, czy były prezydent rzeczywiście celowo mijał się tu z prawdą. Zarówno w tym wypadku, jak i przy innych oskarżeniach stawianych w książce brak mi prezentowanej przez Zyzaka pewności. Dopuszczam bowiem, że jego bohater, człowiek, który zakończył edukację na poziomie zasadniczej szkoły zawodowej, może takich rzeczy nie wiedzieć. W tym przekonaniu utwierdza mnie fakt, że również niektórzy historycy mają z niemieckimi obozami wyraźne problemy. Na przykład Paweł Zyzak piszący o „obozach koncentracyjnych zwanych również obozami zagłady“. Obóz koncentracyjny (Konzentrationslager) to nie to samo co obóz zagłady (Vernichtungslager). Jeżeli w tej kwestii brakuje wiedzy Zyzakowi, to zakładam, że może jej brakować i Wałęsie. Omawiana biografia ma wiele innych wad i usterek. Za często niezwykle istotne, a niekorzystne dla przywódcy „Solidarności“ informacje padają na podstawie opinii ludzi mu niechętnych. Często wręcz osobistych wrogów, a nie tylko politycznych przeciwników. Jeszcze częściej Zyzak pozwala sobie na metody opisu historii, które uważam za absolutnie niedopuszczalne. Tak jak w wypadku opisu zakupu przez Wałęsę na początku lat 70. fiata 126p. Po zdaniu zawierającym informację o tym wydarzeniu Zyzak pisze: [jeden ze współpracowników Wałęsy] „Henryk Lenarciak tłumaczy, że w celach werbunkowych SB obiecywała stoczniowcom załatwienie samochodu czy mieszkania“ (s. 119). Czy autor dysponuje jakimikolwiek poszlakami pozwalającymi na łączenie sprawy wspomnianego samochodu z działaniami Służby Bezpieczeństwa? Z książki nic takiego nie wynika, więc podobne słowa można zdefiniować jako kuriozalne konfabulacje. Niestety, niejedyne. Na s. 159 bez żadnych podstaw autor „zakłada“, że Wałęsa mógł od 1978 r. być kontaktem operacyjnym Służby Bezpieczeństwa: „współpraca Wałęsy mogła opierać się na zasadach kontaktu operacyjnego (KO), czyli osoby udzielającej SB informacji niebędącej formalnie zwerbowaną“. Dotychczasowa wiedza historyczna jasno wskazuje, że w tym czasie Wałęsa był rozpracowywany w ramach sprawy o kryptonimie „Bolek“. To w tym wypadku wyklucza ewentualność, że był jednocześnie kontaktem operacyjnym. Swoje bardzo poważne oskarżenia Paweł Zyzak wysunął bez jakichkolwiek dowodów. Nie ma nawet, jak w wypadku „sikania do kropielnicy“, relacji [anonimowego] mieszkańca Pokrzywnicy“ (s. 41 - 42). Nie ma nic prócz kompletnego braku odpowiedzialności Zyzaka.

Szkodliwa pseudonauka Książka Pawła Zyzaka naprawdę ma liczne zalety i można w niej znaleźć całą gamę ważnych i ciekawych informacji. Część jego ustaleń pokrywa się z ustaleniami, które wcześniej poczyniliśmy wspólnie ze Sławomirem Cenckiewiczem. Dotyczą one chociażby działań Urzędu Ochrony Państwa, który - wiele na to wskazuje - w latach 90. „czyścił“ w różnych miejscach dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy. Ale ze względu na brak możliwości weryfikacji części posiadanych przez nas informacji lub niemożność ujawnienia naszych źródeł w kilku istotnych przypadkach nie było możliwości ich publikacji w książce „SB a Lech Wałęsa“. Zyzak przywraca pamięci wiele innych, nieznanych faktów z życiorysu swego bohatera, odważnie pisze o tak skomplikowanym i trudnym dokumencie, jakim jest zbyt łatwo odrzucana przez naukowców słynna „rozmowa braci“. Jego książka jest napisana ciekawie, a jej autor ma wielkie pokłady talentu i niewątpliwie pasji. Ale negatywy wyraźnie przeważają i to one zadecydują o odbiorze jego pracy. Bo Zyzak pozwala sobie na rzeczy, które w nauce raczej nie powinny się zdarzyć. Dotyczy to przede wszystkim opisu młodzieńczych lat Lecha Wałęsy, w którym na podstawie anonimowych i niesprawdzonych źródeł podano wiele bardzo negatywnych dla Wałęsy informacji.

W innych częściach biografii pojawia się pod adresem przywódcy „Solidarności“ wiele podejrzeń i insynuacji. Czasem nawet w kwestiach, w których zachowane dokumenty mówią dokładnie coś przeciwnego - dotyczy to wspomnianej „ewentualności“ współpracy Wałęsy z SB po 1978 roku. Na tak poważne oskarżenia Zyzak nie ma po prostu nic, nawet „anonimowej relacji“. Lech Wałęsa to jedna z najważniejszych postaci najnowszej historii Polski. Zawsze będzie budził skrajne oceny i naukowe kontrowersje. Nie może więc oczekiwać, że wszyscy będą pisać na kolanach i w sposób, w jaki on sam często zwykł mówić o sobie. Ale Wałęsa ma prawo żądać, by go traktowano uczciwie. W tym kanonie się nie mieści, moim zdaniem, notoryczne opieranie się na opiniach jego wrogów, wysuwanie bezpodstawnych oskarżeń i sięganie do zwyczajnych insynuacji. W nauce niedozwolone jest także cytowanie anonimowo przekazanych historyjek funkcjonujących na zasadzie „jedna pani drugiej pani w maglu“. W historiografii dotyczącej najnowszych dziejów Polski jest wiele szkodliwych mitów i zwyczajnej nieprawdy. Ale odbrązawianie polega na rzeczowej dekonstrukcji mitów, a nie na obrzucaniu czym tylko popadnie. Zaprezentowana przez autora oral history za często sprowadza się do możliwości mówienia wszystkiego, co komu ślina na język przyniesie. W opinii wielu „sikanie do kropielnicy“ w prosty sposób będzie łączone nie z nazwiskiem bohatera książki, tylko z historiografią Zyzaka. Ta książka jest jego porażką i prawdopodobnie również - w świecie nauki i życiu publicznym - klasycznym harakiri. Ale nie tylko o zmarnowany talent autora tu chodzi. Książka jest zła i szkodliwa także dla polskiej historiografii, bo zwolennikom wolności badań naukowych wyrządza niedźwiedzią przysługę. Ich przeciwnicy wezmą biografię Zyzaka i będą triumfalnie pokazywać, że tu nie o żadną prawdę historyczną chodzi, tylko o dokopanie Wałęsie. Ja się na taką naukę, jaką zaprezentował Zyzak, zwyczajnie, po ludzku, nie zgadzam. Lech Wałęsa to postać skomplikowana i ciekawa. Jakkolwiek by oceniano jego polityczną biografię, to trzeba zachować rygory naukowe i niezbędną dozę obiektywizmu. Przywódca „Solidarności“, polski noblista i prezydent, a przede wszystkim człowiek, cokolwiek byśmy o nim sądzili, na traktowanie a la Zyzak po prostu nie zasługuje. Piotr Gontarczyk

Tajemnice Wałęsy Nowa biografia lidera „Solidarności” nie jest wolna od wad i chętniej daje głos jego antagonistom niż zwolennikom. Ale uświadamia czytelnikowi, w jak wielu naprawdę ważnych sprawach nie zadawano Wałęsie zbyt uporczywych pytań. Po burzy wokół monografii „SB a Lech Wałęsa” Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka można było się obawiać, że awantura wokół książki skutecznie odstraszy innych historyków od zajmowania się postacią Lecha Wałęsy. A jednak powstają kolejne dzieła o liderze ruchu „Solidarności”. Na półki księgarń trafia właśnie książka Pawła Zyzaka „Lech Wałęsa - idea i historia. Biografia polityczna legendarnego przywódcy »Solidarności« do 1988 roku”. Urodzony w 1984 roku Zyzak, absolwent Wydziału Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, to zapewne najmłodszy autor piszący o Wałęsie. Promotorem jego pracy był prof. Andrzej Nowak. Wyjaśnijmy od razu, że jest to biografia napisana bez rozmowy z Lechem Wałęsą. Autor we wstępie do książki opisuje długą wymianę listów w sprawie uzyskania możliwości rozmowy z polskim noblistą. Zakończyła się ona po wielu miesiącach bez żadnego efektu. Co ciekawe, autor pisze, że współpracownicy byłego prezydenta z Instytutu Lecha Wałęsy zamiast pomóc w spotkaniu, zaproponowali mu w pewnym momencie udział w pisaniu kolejnej autobiografii noblisty, ale pod nadzorem instytutu. Ten incydent pokazuje, jak ciężko poruszać temat jednego z najsłynniejszych Polaków. Zyzak stanął wobec wyboru: albo wejście pod kuratelę Instytutu Wałęsy i pisanie o „wodzu” pod ścisłą kontrolą, albo odmowa współpracy. Poszedł swoją drogą i stworzył dzieło blisko 600-stronicowe, budzące szacunek ilością źródeł, przez jakie się przebił, i ilością relacji zebranych od ludzi, którzy zetknęli się z Wałęsą. Kolejny raz powtarza się zasada, że dopiero młode pokolenia wyzbywają się kompleksów wobec postaci, które wcześniej żyjącym badaczom jawią się jako żywe pomniki. Czytelnikowi nasuwać musi się od razu pytanie, czym praca Zyzaka różni się od niedawnej książki Cenckiewicza i Gontarczyka. Różnica jest wyraźna. „SB a Lech Wałęsa” opierała się niemal wyłącznie na dokumentach dotyczących Wałęsy znajdujących się w IPN i została uzupełniona o losy tych dokumentów w ostatnim 20-leciu. Oczywiście książka ta siłą rzeczy pełniła rolę pierwszej biografii Wałęsy, ale sami autorzy podkreślali, że nią nie była. Do herkulesowej pracy pisania biografii Wałęsy przymierzył się Paweł Zyzak. Z jakim efektem?

Gdzie ten dworzec? Gdybym to ja miał nadawać książce tytuł, to zastanowiłbym się nad tytułem: „Tajemnice Lecha Wałęsy”. Paweł Zyzak, próbując zrekonstruować jego życiorys, niemal od kołyski po koniec lat 80., cały czas odkrywa, że mnóstwo podstawowych faktów dotyczących późniejszego prezydenta nie było przed nim opisywane lub też wcześniejsi autorzy przyjmowali deklaracje Wałęsy bez żadnego sprawdzenia. Dobrym przykładem jest fakt, że Wałęsa podał w swojej autobiografii „Droga nadziei”, iż do Gdańska, gdzie miał się otworzyć nowy etap w jego życiu, wyrwał się z rodzinnych Kujaw, ze stacyjki kolejowej w Dobrzyniu nad Wisłą. Ta powtarzana za książką Wałęsy informacja okazała się bzdurą, bo w Dobrzyniu nie ma i nigdy nie było żadnej stacji kolejowej. Zyzak zestawia drobiazgowo okruchy informacji i - jak pisze - co rusz natrafia na respekt wobec Wałęsy sznurujący ludziom usta lub ślady urzędowego działania mającego zadbać o nieskalaną przeszłość polskiego noblisty. Zyzak nie jest np. w stanie ustalić, za jakie grzechy młody Wałęsa trafił do ośrodka dla trudnej młodzieży we Włocławku. Nie było to możliwe, gdyż, jak ustalił Zyzak, na początku lat 90. w ośrodku złożyli wizytę funkcjonariusze UOP i bezprawnie skonfiskowali interesującą ich dokumentację. Ustalanie faktów z najmłodszych lat Wałęsy okazało się niemożliwe bez zebrania ustnych relacji ludzi pamiętających rodzinę Wałęsów i samego młodego Leszka. Miało to swoje konsekwencje dla konstrukcji pracy. Autor podkreśla we wstępie, że tzw. oral history powinna być dla badacza równie istotnym źródłem, co dokumenty pisane. Owszem, wydaje się, że bez ustnych relacji trudno opisać okres do sierpnia 1980 r., ale już potem posiłkowanie się ustnymi relacjami polityków musi wywoływać pytanie o ich dobór i zdolność oderwania się od aktualnych sporów z Wałęsą.

Jeszcze w wypadku lat 70. ma to swoje zalety. Autor dociera do jednego z gdańskich esbeków Janusza Stachowiaka, który podaje wiele nieznanych szczegółów o losach Lecha Wałęsy w latach 70. Ale już gdy Zyzak opisuje strajk z sierpnia 1980 i dopuszcza do głosu takich świadków, jak Bogdan Borusewicz, Anna Walentynowicz czy Andrzej Gwiazda, to można zapytać, dlaczego nie przedstawia nam relacji osób wysoko oceniających ówczesne przywództwo Wałęsy, np. Tadeusza Mazowieckiego. Te pytania można mnożyć w stosunku do okresu „Solidarności” i stanu wojennego. Krytycy mogą wskazywać, że częściej Zyzak sięga do antagonistów Wałęsy niż jego zwolenników.

Bez podsumowania Autor z benedyktyńską cierpliwością wynajduje białe plamy w życiu Wałęsy. Od rozmaitych znaków zapytania dotyczących okoliczności wyjazdu z Kujaw do Gdańska po dywagacje, jak wyglądały działania Wałęsy w czasie paru najbardziej dramatycznych dni grudnia 1970 roku. Akurat w kwestii pytania dotyczącego, czy Wałęsa współpracował z SB jako tajny współpracownik, Zyzak żadnych wątpliwości nie ma i przychyla się do tezy Gontarczyka i Cenckiewicza, że przyszły lider „Solidarności” był niebezpiecznym dla kolegów, chętnym i gorliwym agentem SB. Wraz z autorem poznajemy też dziwaczny status, jaki sobie wypracował Wałęsa w środowisku wolnych związków zawodowych. Problem w tym, że Zyzak, cytując wypowiedzi, które skłaniają do bardzo niepokojących pytań, nie zdobywa się na podsumowanie i nie podaje swojego osądu co do prawdziwości pewnych zarzutów. Owszem, są problemy, których nie sposób wyjaśnić jednoznacznie, jak choćby dziwaczna sprawa sprzecznych ze sobą relacji Wałęsy o legendarnym skoku przez płot. W innych wypadkach jednak, gdy Zyzak cytuje opowieści o wymykaniu się Wałęsy ze stoczni na spotkania z I sekretarzem KW PZPR w Gdańsku Fiszbachem czy też o domniemanej próbie zakończenia strajku już 28 sierpnia, pozostajemy bez jednoznacznego komentarza autora. Czytelnik się nie dowie, czy autor uznaje, że Wałęsa w Sierpniu był całkowicie samodzielny, czy też wlekły się za nim jakieś uwikłania wobec władzy. A od autora fachowej biografii takiego sądu można by oczekiwać. Tak samo jest, gdy Zyzak cytuje relacje Andrzeja Gwiazdy, że Wałęsa już w południe 12 grudnia 1981 roku został poinformowany przez wysłanników Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego. Nie wiemy, czy daną teorię możemy uznać za fakt, czy też jest to jeden z wielu nierozstrzygalnych znaków zapytania. Tu kłania się wada cytowania najrozmaitszych relacji, które mogą być wchłaniane po latach przez późniejsze sensacyjne teorie. Ale niekiedy Zyzak wraca do rzeczy, które - wydawało się - zostały już wyjaśnione, a o których przez ostatnie 15 lat całkowicie zapomnieliśmy. Tak jest z z tajemniczym pojawieniem się Mieczysława Wachowskiego u boku Wałęsy w czasach legalnej „Solidarności”. Zyzak przypomina też wszystkie „niekonwencjonalne” aspekty internowania Wałęsy i jego późniejszych relacji z podziemiem w latach 80. Trud wyszukiwania wszystkich zagadek dotyczących Wałęsy powoduje, że autorowi brakuje już ochoty, aby opisywać dobre strony lidera „Solidarności”.

Wyśniony królewicz Pisząc te słowa, rozumiem jednocześnie, dlaczego tylu utytułowanych historyków nie pali się do stworzenia biografii Wałęsy. Z racji swego historycznego warsztatu mają oni świadomość, że pewne pytania powinny być postawione, a jednocześnie nie chcą ich stawiać, bo niekiedy liczą się z oburzeniem salonu, który Wałęsę ogłosił świętym za życia. Potraktujmy więc pracę historyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego jako wypunktowanie znaków zapytania wokół Wałęsy. Nie zmienia to faktu, że jeśli książkę tę weźmie do ręki młody czytelnik, choćby rówieśnik Zyzaka, to nie dowie się z niej, dlaczego w tamtych latach tłumy tak bardzo kochały Wałęsę. Co takiego słynny stoczniowiec uczynił i jak się zachowywał, że w dialogu z tłumem wywoływał tak ogromny entuzjazm? Co sprawiało, że składali mu hołdy intelektualiści i prości górale? Brak opisów emocjonalnego wybuchu nastrojów, jaki ogarnął Polskę w latach 1980 - 1981, a potem skrył się pod powierzchnią Polski stanu wojennego, jest słabą stroną książki. Oczywiście autor mógłby wskazywać, że wysiłek taki podejmował w tym czy innym miejscu, ale ten brak sympatii dla Wałęsy powoduje, że nie brzmi to przekonująco. Ściągnie to zresztą zapewne zarzuty o nieuczciwe uprzedzenie autora wobec lidera „Solidarności”. Ale dość obcesowy stosunek Zyzaka do Wałęsy uświadamia też czytelnikowi - uczestnikowi tamtych wydarzeń, jak wiele rzeczy wybaczano Wałęsie. Jak w wielu naprawdę ważnych sprawach nie zadawano Wałęsie zbyt uporczywych pytań. Jak bardzo narodowa euforia wykreowała zapotrzebowanie na ludowego trybuna i jak bardzo symbolizował on marzenia o drugiej Japonii. To oczywiście znane zjawisko w historii, gdy dana osoba doskonale wchodzi w społeczne oczekiwania i tylko talent określa granice jej popularności. Zyzak twierdzi, że Wałęsa był kimś w rodzaju królewicza wyśnionego, który wskutek splotu różnych cech odpowiadał bardzo różnym grupom społecznym. Twierdzi też, że Wałęsa na dłuższą metę tak różnym oczekiwaniom sprostać nie był w stanie i gdyby nie 13 grudnia, jego gwiazda by zbladła. W tym sensie stan wojenny był dla Wałęsy idealną zamrażarką jego kultu. A o tym, jak słabym politykiem był na czasy demokratyczne, pokazała jego prezydentura z lat 1990 - 1995. Paweł Zyzak we wstępie do książki zadaje pytanie: jak się ma idea Lecha Wałęsy do historii Lecha Wałęsy. Autorowi chodzi o to, że Wałęsa kojarzony był ze wspaniałymi ideami, ale w rzeczywistości jego polityczna praktyka była niezwykle cyniczna i mało romantyczna.

Mistrz mądrości etapu Zyzak pokazuje, że w chwilach historycznych zwrotów Wałęsa był zawsze zagubiony i lawirował. Tak działo się aż do momentu, kiedy wyczuwał, w jakim kierunku zmierza historia i wtedy następowała cudowna metamorfoza. Lechu natychmiast odnajdował się w czołówce awangardy zmian. Książka równie dobrze mogłaby nosić tytuł „Psychologiczne techniki uwodzenia tłumów i elit w politycznej praktyce Lecha Wałęsy”. Zyzak okazuje się niezwykle ciekawym obserwatorem, gdy przedstawia, jak na kolejnych etapach życia od młodości na Kujawach poprzez epizod stoczniowy z początku lat 70., wolne związki zawodowe i „Solidarność” Wałęsa z niesamowitym instynktem trzymał się zasady opuszczania jałowego pola. Chodziło o to, że każde nowe środowisko było dla Wałęsy cenne, dopóki umożliwiało rozwój jego kariery. Gdy Wałęsa wykorzystał już wszystkie potencjały danego środowiska, musiał zmieniać pole. Tak było z przerzutem z Kujaw do stoczni. Tak było z opuszczeniem gdańskiej Stoczni im. Lenina. Historia się powtórzyła, gdy Wałęsa wszedł do WZZ, ale po zwycięskim Sierpniu nie chciał już schylać karku przed dawnymi opozycyjnymi mentorami i wyrywał się do nowej wielkiej „Solidarności”. Ale i na tę robotniczą, wielomilionową „Solidarność” przyszedł kres, gdy w grudniu, przygotowując się do Okrągłego Stołu, zbudował komitet swego imienia dla polityków i intelektualistów. Z dużą bystrością Zyzak pokazuje, jak z nużącą częstotliwością działał inny ulubiony chwyt Wałęsy: przeforsowywanie swojej woli poprzez groźbę odejścia z danego gremium. Wszystko to nie byłoby możliwe bez nieprawdopodobnej pychy Wałęsy. Od wczesnej młodości był pewny, że los stworzył go do wielkich zadań, że musi się wyrwać w świat, bo czeka go jakaś wielka misja. Zyzak ma doskonały słuch do odnajdywania w licznych cytatach Wałęsy elementów jego wiary w sukces. Ale w wielu wypadkach prowadzi to autora do pewnego błędu perspektywy, ponieważ Zyzak wie, że Wałęsa większość swoich rozgrywek wygrał - pisze o zmaganiach Wałęsy tak, jakby ten był skazany na sukces. Wałęsa jako chytry gracz w książce Zyzaka zawsze wszystko na czas przewiduje i wie, jak wygrać. Związana z tym jest oczywiście inna trafna obserwacja Zyzaka, że postrzegany często jako niezłomny antykomunista Lech Wałęsa bywał perfekcyjny w cichym układaniu się z władzą. Zawsze dawał jej do zrozumienia, że ktoś, kto może przyjść na jego miejsce, będzie o wiele bardziej nieprzewidywalny i mniej skłonny do kompromisów. Wałęsa rzeczywiście puszczał zawsze oko do swoich rywali, że tylko z nim, z nikim innym, można wynegocjować najlepsze warunki ugody. Ale też swoista fascynacja małpią zręcznością Wałęsy sprawia wrażenie, jakby Zyzak nie potrafił zauważyć, że często szarpała go niepewność czy też obawa, że się skończył.

Napiszcie kolejne biografie Czytając książkę, uświadomiłem sobie, że epokę „Solidarności” opisuje już nowe pokolenie. Mnie nigdy nie przyszłoby do głowy pisać o demonstrantach Grudnia „70 jako o powstańcach. Zawahałbym się też, czy dla opisywania historii Wałęsy trzeba koniecznie pisać o jego domniemanym nieślubnym synu, który być może wpłynął na to, że Wałęsa musiał opuścić swoją kujawską małą ojczyznę. Za ryzykowne uznaję też psychologiczne dywagacje Pawła Zyzaka, na ile fakt wychowywania Wałęsy przez ojczyma - brata zmarłego ojca Bolesława - wywołał potem w Wałęsie skłonność do dziwacznego stosunku do komunistycznej władzy. Mieszaninę buntu, ale i skłonności do cichego dogadywania się z nielubianym suwerenem. Zyzakowi zdarza się też mieszać pewne wizerunki społeczne. Gdy opisuje, jak w styczniu 1971 roku stoczniowcy z nadzieją przyjmowali Edwarda Gierka, to do atutów nowego I sekretarza zalicza zachodni sznyt Gierka i jego eleganckie garnitury. To oczywiście błąd. Jako zachodniego światowca Polacy poznali Gierka dopiero w połowie lat 70. W styczniu 1971 roku Gierek zyskiwał na tle Gomułki, gdyż pamiętano jego deklarację, że zawsze czuł się prostym górnikiem, który żył z pracy własnych rąk. Autor wykazuje też niekiedy brak znajomości gdańskiej topografii. Dziwi go, że stoczniowcy z prośbą o odprawienie mszy w swoim zakładzie zwrócili się do proboszcza kościoła św. Brygidy, choć były kościoły położone bliżej stoczni. Chodzi zapewne o kościół św. Jakuba, ale warto wiedzieć, że był to i jest klasztor kapucynów, którym idea mszalnego desantu na socjalistyczny zakład pracy mogła się wydać dosyć egzotyczna. A teren stoczni znajduje się w obszarze działania parafii św. Brygidy. Razi też cytowanie dość naiwnych wniosków, np. teorii, że dymisja Jacka Merkla z Kancelarii Prezydenta RP w 1991 roku mogła wynikać z obaw Wałęsy, że Merkel może jeszcze kiedyś stanąć na czele robotniczych strajków. I wreszcie słowo o podsumowaniu książki. Zyzak przyrównuje Wałęsę do Stalina i Nikodema Dyzmy. Pierwsze porównanie Wałęsę obraża, a drugie nie wyczerpuje fenomenu polskiego noblisty. Książka Zyzaka to dosyć drapieżna opowieść o człowieku, który w genialny sposób potrafił się piąć po drabinie politycznej kariery. Który potrafił odgadywać społeczne nastroje, ale i w typowy dla siebie chłopski sposób zostawić sobie pewne kanały do porozumiewania się z komunistyczną władzą. Tą samą władzą, której słabość najszybciej wyczuwał i najtrafniej diagnozował. Ludziom, dla których epopeja „Solidarności” była najpiękniejszym okresem życia - chłodny dystans, z jakim młody historyk opisuje Wałęsę, wydawać się może arogancją. A jednak warto przeczytać książkę Zyzaka jako świeże spojrzenie na historię kariery słynnego stoczniowca. Wszystkim tym, którzy zarzucać będą autorowi uprzedzenie wobec polskiego noblisty, wypada odpowiedzieć - piszcie własne biografie Wałęsy. Dopiero z konfrontacji takich dzieł wyłonić się może jakaś szansa na opisanie największej kariery polskiej ostatnich czasów. Piotr Semka

Wałęsa między wielkością i sikaniem Wielcy ludzie dalej widzą, szybciej myślą, mają mocniejszą wolę i silny charakter. Prawdziwi przywódcy - czy to Józef Piłsudski, czy kardynał Stefan Wyszyński, czy Lech Wałęsa - mają to nieuchwytne coś, co sprawia, że się ich słucha. Potrafili przechytrzyć los i osiągnąć to, co nikomu innemu się nie udało. Nie znaczy to wszakże, że wolni są od słabości. Ba, z pewnego punktu widzenia ich wielkość często okazuje się czymś dwuznacznym. Nawet w przypadku duchowego, nie politycznego tylko przywódcy narodu, jak kardynał Wyszyński, jego najważniejsze decyzje, jak choćby ta o zawarciu porozumienia z komunistycznym rządem w latach 50., mogła przynieść katastrofalne rezultaty. Wystarczyło przecież, by komuniści zachowali więcej rozsądku, przebiegłości i chytrości, a wówczas zamiast bohatera narodowego kardynał mógłby okazać się kolaborantem - co mu wówczas zresztą wielu zarzucało. Gdzie kryje się zatem tajemnica? Dlaczego jednym się udaje, a innym nie? Dlaczego spośród wielu działaczy związkowych, z których każdy wydawałoby się był lepiej przygotowany do objęcia rządu dusz niż Lech Wałęsa, ostatecznie wygrał ten ostatni? Nie sposób jednoznacznie powiedzieć. Ilekroć próbuje się taką odpowiedź znaleźć, wyniki okazują się zdumiewające. Czasem wydaje się wręcz, że tym, co zapewnia wielkość, jest pewne ograniczenie wyobraźni, zadufanie w sobie, przeświadczenie o własnej misji i potworny, nieludzki wprost upór. Wręcz megalomania. Zgadzam się, trudno pogodzić się z taką odpowiedzią. I nic dziwnego, że często wielcy ludzie stają się ofiarami tego, co nazwałbym „perspektywą gospodyni proboszcza”. Patrzy się wtedy na nich nie przez to, co wyniosło ich ponad ogół, ale sprowadza się do tego co ludzkie, arcyludzkie. Do słabostek, głupoty, upadków, egoizmu. Myślę, że ofiarą takiego podejścia stał się właśnie Lech Wałęsa. Autor jego ostatniej, wydanej przez Arcana biografii, Paweł Zyzak, zadał sobie dużo trudu, by dotrzeć do ludzi znających młodość przywódcy „Solidarności”. Tylko co z tego? Bezkrytycznie opierając się na anonimowych wypowiedziach, spisując jak leci donosy życzliwych, udowodnił, że świat jest pełen zawiści. I że nie ma takiej bzdury, której nie dałoby się powiedzieć. I że im człowiek więcej osiąga, tym bardziej ci, którym się nie udało, chcą się na nim odegrać. Szkoda, że prawdziwa dyskusja o roli Wałęsy nie toczy się zgodnie z regułami zakreślonymi w krytycznej, ale i rzetelnej książce Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza. Szkoda, że zamiast zastanawiać się nad poważnymi problemami - w jaki sposób Wałęsie udało się z jednej strony przezwyciężyć epizod współpracy z SB, z drugiej zaś dlaczego tak negatywnie wpłynął na jego prezydenturę - dyskutujemy o nieślubnych dzieciach, sikaniu do chrzcielnicy i waleniu sztachetami. Poniżanie Wałęsy to droga donikąd. Paweł Lisicki

Od Gontarczyka do Zyzaka prosta droga Lech Wałęsa poczuł się dotknięty do żywego wytworami imaginacji historyka z IPN Pawła Zyzaka. Zapowiada wycofanie się z życia publicznego, oddanie odznaczeń państwowych, a nawet wyjazd z kraju. I trudno mu się dziwić Na złodzieju czapka gore. Po publikacji przez wydawnictwo Arcana książki Zyzaka o Wałęsie zwolennicy IV RP i "pisania historii Polski na nowo" mają potężny ból głowy. Opus młodego pracownika krakowskiego IPN jest publikacją na tyle kompromitującą, że nawet najtwardsi zwolennicy rewolucji moralnej zrozumieli, że grubo przesadzili z wylewaniem kubłów pomyj na najnowsze dzieje Polski oraz ich bohaterów. Dalej jest już tylko ściana - nieliczenie się z żadnym dobrem, pielęgnowanie wściekłej pasji w obrzucaniu błotem i powolne popadanie w chorobę psychiczną. Dlatego co rozsądniejsi z prawicowych heroldów powszechnej lustracji a la dzisiejszy IPN pociągnęli za hamulec. Chcą pokazać, że metody Arcanów są im obce. Oni bowiem opowiadają się wyłącznie za prawem do pielęgnowania niezależnej nauki. Paweł Lisicki, naczelny "Rzeczpospolitej" skrytykował Zyzaka i napisał ("Wałęsa między wielkością i sikaniem", "Rz", 28-29 marca), że debata o Wałęsie powinna toczyć się "zgodnie z regułami zakreślonymi w krytycznej, ale i rzetelnej książce Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza". Hamowanie było potrzebne, bo kilka dni wcześniej Piotr Semka ("Tajemnice Wałęsy", "Rz", 21 marca) nie znajdował słów uznania dla Zyzaka. Stworzył bowiem dzieło "budzące szacunek ilością źródeł, przez jakie się przebił, i ilością relacji zebranych od ludzi, którzy zetknęli się z Wałęsą. Kolejny raz powtarza się zasada, że dopiero młode pokolenia wyzbywają się kompleksów wobec postaci, które wcześniej żyjącym badaczom jawią się jako żywe pomniki". Wczoraj głos zabrał sam Gontarczyk („Biografia nieodpowiedzialna”, „Rz”, 30 marca). Młodemu adeptowi historii UJ wytknął rażące braki warsztatowe i niezdrowe fascynacje uryną: „Miała być biografia polityczna przywódcy »Solidarności «, a są nadmierne urologiczne pasje Pawła Zyzaka”. Książka jest zła i szkodliwa dla polskiej historiografii, ponieważ „zwolennikom wolności badań naukowych wyrządza niedźwiedzią przysługę. Ich przeciwnicy wezmą biografię Zyzaka i będą triumfalnie pokazywać, że tu nie o żadną prawdę historyczną chodzi, tylko o dokopanie Wałęsie”. Gontarczyk dobrze czuje pismo nosem. Krytyka chorej imaginacji Zyzaka jest mu potrzebna, by samemu wejść w buty profesjonalnego dziejopisa i zmazać z siebie i Cenckiewicza podejrzenia o brak profesjonalizmu i zajmowanie się polityką. Któż bowiem zaprzeczy, że na tle autora Arcanów ich publikacja jest wzorem rzetelności. Pełno tam dokumentów, przypisów i cytowania literatury przedmiotu. Krytyka Zyzaka ma również spełnić użyteczną rolę dla IPN kierowanego przez Janusza Kurtykę, który położył głowę za ich dzieło. To bajka dla naiwnych. Praca Cenckiewicza i Gontarczyka nie jest wzorem publikacji źródłoznawczej. Nie przedstawia bezstronnie dwudziestoletniego polowania SB na Wałęsę. Jest książką polityczną napisaną pod określone zapotrzebowanie partyjne. Tyle ma wspólnego z obiektywizmem i rzetelnością, ile Zyzak z warsztatem psychoanalityka. Arcana wydały publikację, w której Cenckiewicz, Gontarczyk, Kurtyka, Lisicki oraz ich ideowi kompani mogą się przejrzeć, jak w krzywym zwierciadle. Mogą dostrzec zwieńczenie drogi, na którą weszli jakiś czas temu i jaką chcieli nam zaaplikować. To oni dopominali się o "pełną" prawdę o współczesnych dziejach Polski oraz ukazanie przywódców "S" bez retuszu i bałwochwalczego uniżenia. Tak jak napisał Semka o Zyzaku. Ale Semka pozostał wierny ideologii IV RP i nie rejteruje w obliczu kompromitacji. Lech Wałęsa poczuł się dotknięty do żywego wytworami imaginacji Zyzaka. Zapowiada wycofanie się z życia publicznego, oddanie odznaczeń państwowych, a nawet wyjazd z kraju. I trudno mu się dziwić. Odporność każdego człowieka na podłość i kalumnie ma swoje granice. Wrogowie i przeciwnicy legendarnego przywódcy "S" dawno je przekroczyli. Dobrze więc, że premier Donald Tusk nie ograniczył się do słów solidarności z Wałęsą w obliczu haniebnego ataku. Stwierdził, że IPN ma szansę przetrwać "tylko pod warunkiem, że będzie instytucją ideologicznie i politycznie neutralną. I dodał: "Nie dziwię się, że dziś w Polsce narastają coraz większe emocje wokół IPN. Ci, którzy nadużywają cierpliwości Polaków i pieniędzy publicznych, sami stanowią dla tej instytucji największe zagrożenie. Jeśli to się nie zmieni, to takie zagrożenie może stać się faktem". Powiedziano mocno i dobitnie. Cierpliwość wyczerpała się dawno. Miejmy więc nadzieję, że zbliża się czas działania. Mirosław Czech

Biografia Wałęsy. Prawicowe sikanie pod wiatr Za pojawienie się na rynku tego steku bredni, haniebnych insynuacji i odrażających pomówień najmniej winien jest ich autor - młody epigon obozu "rewolucji moralnej" i IV RP Mamy za swoje. W dyskusji na temat wydanej przez IPN książki o kontaktach Lecha Wałęsy z SB wiele osób utyskiwało, że zamiast owego „przyczynku do biografii” przywódcy „Solidarności” nie powstało całościowe opracowanie jego życiowych dokonań. Prawicowe wydawnictwo Arcana z Krakowa wypełniło lukę książką „Lech Wałęsa. Idea i historia. Biografia polityczna legendarnego przywódcy »Solidarności « do 1988 roku”. Jej autorem jest Paweł Zyzak - magister historii Uniwersytetu Jagiellońskiego (urodzony w roku 1984), szef młodzieżówki PiS w Bielsku-Białej i były redaktor jej partyjnego pisma "W prawo zwrot!" Rozprawę przygotował jako pracę magisterską pod kierownictwem prof. Andrzeja Nowaka - znawcy dziejów Rosji, autora znakomitego studium polityki Józefa Piłsudskiego pt. "Polska i trzy Rosje.Studium polityki wschodniej Józefa Piłsudskiego", redaktora naczelnego dwumiesięcznika "Arcana" i członka komitetu honorowego Lecha Kaczyńskiego. Wsparciem autorowi służył dr Henryk Głębocki - pracownik UJ, oraz IPN, autor kilku publikacji na temat najnowszych dziejów Polski. Obaj zwolennicy tzw. powszechnej lustracji, IV RP i rewolucji moralnej. Zyzak zasłynął tekstem "Diabeł jest zoofilem", w którym stwierdził, że "pedały są zwierzętami", i że homoseksualiści są wysłannikami szatana. Prawdziwą jego pasją okazało się jednak tropienie nieznanych faktów z biografii Wałęsy. Kilka miesięcy temu media obiegło jego "odkrycie" nieślubnego dziecka, jakie w młodości miał spłodzić późniejszy laureat Pokojowej Nagrody Nobla. "Sensacja" nie żyła długo ze względu na słuszne podejrzenie, że była to reklama zaplanowanej do druku książki.

Nożownik vel scyzoryk Czytelnik tego opasłego tomiska (ponad 600 stron) nie zawiedzie się. Chora imaginacja autora i wydawcy posunęła się do granic, którye niewiele osób odważyłoby się przekroczyć, by nie być uznanym za człowieka o szczególnie ponurej konduicie. Od czasu lektury książki ks. Tadeusza Zalewskiego-Isakowicza "Księża wobec bezpieki" nie czytałem czegoś równie kompromitującego pod względem warsztatowym i haniebnego etycznie. W "Lechu Wałęsie. Idei i historii" nie odnajdziemy wielu nowych faktów, których poznanie oparte byłoby na źródłach pisanych. Zyzak i jego promotor odkryli oral history - historię mówioną. Na wątpliwość, że ludzka pamięć jest ułomna i na jej podstawie nie można formułować twardych wniosków w sprawie konkretnych wydarzeń, Zyzak odpowiada, iż "historia oderwana od ludzkich emocji, sposobów wyrażania myśli, może ulec większemu wypaczeniu, aniżeli na skutek odkrycia kilku przekłamań. Stanie się obca i niezrozumiała". Dołożył więc szczególnych starań, by lata dziecięce i młodzieńcze polskiego laureata Pokojowej Nagrody Nobla nie były "obce i niezrozumiałe". W tym celu kilka dni spędził w stronach rodzinnych przywódcy "Solidarności". Dzięki rozmowom z ich mieszkańcami wzbogacił swoją wiedzę o fakty, które - jak napisał - są dużą "nowością" na "rynku badań historycznych". A ponieważ wielu spośród pięćdziesięciu rozmówców nie zgodziło się występować z imienia i nazwiska, mamy więc do czynienia z anonimową formą oral history, co samo w sobie jest szczególnym wkładem UJ i "Arcanów" do metodologii dociekań historycznych. Według Zyzaka nie jest prawdą, że Wąsaty Człowiek z Matką Boską w klapie pochodzi z rodziny religijnej. Zaprzecza temu bowiem relacja ks. Jerzego Płaciszewskiego, byłego proboszcza parafii w Sobowie, do której należeli Wałęsowie. On "nie utrwalił sobie w pamięci, by regularnie uczęszczali do sobowskiego kościoła". Ksiądz Płaciszewski "nie wie nawet, gdzie Lech Wałęsa przyjął sakrament bierzmowania". Autor nie wspomina, w jakim wieku i stanie zdrowia jest ów duchowny. Bo wiarygodność jego słów sprawdzić łatwo - ślad po bierzmowaniu powinien pozostać w księgach parafialnych lub włocławskiej kurii diecezjalnej. Zyzak tym się jednak nie zajął, bo dowiedzenie braku religijności Wałęsy pozwoliły mu otworzyć wrota do piekła młodzieńczego zachowania przyszłego przywódcy "S". Jeden z mieszkańców przypomniał sobie, że "podczas katechezy przygotowującej dzieci do Pierwszej Komunii Świętej dziewięcioletni Lech, chcąc zaimponować kolegom, nasikał do kropielnicy z wodą święconą". Dalej było już tylko gorzej. Przyszły elektryk wraz z przyrodnimi braćmi stworzył "drużynę Wałęsów", w której odgrywał rolę "kierowniczą". Budziła postrach w całej okolicy, bo wraz z braćmi działało kilkunastu kumpli, ponieważ "w pojedynkę byli ponoć tchórzami". Lech z racji tego, że atakował nożem, zyskał miano "nożownika" bądź "scyzoryka".

Kontem-plując na murku Jeden z mieszkańców Popowa, rodzinnej miejscowości Wałęsy, miał potwierdzić „wątek sztacheciarstwa” i dodać, że zawsze, gdy Wałęsowie szli na zabawę, „ludzie z przerażeniem pilnowali swoich płotów”. Po kilku bójkach bowiem w pechowym płocie pozostawała może jedna sztacheta. „Rozbijali głowy, wybijali zęby”. Nie dziwi więc, że osiemnastoletni Lech po podjęciu pracy w Państwowym Ośrodku Mechanicznym w Łochocinie różnił się od swoich kolegów. „Tamci, grzeczni synowie chłopscy, żyli spokojnie i od początku integrowali się ze sobą. W odróżnieniu od nich Wałęsa siedział z piwem na murku przy sklepie i systematycznie kontemplował. Podobno uzyskał w ten sposób przezwisko »obszczymurek«”. W Łochocinie miał poznać panią Wandę, z którą miał syna Grzegorza. „Pani Zenka - pisze Zyzak - relacjonuje, że „baby na wsi buntowały Wandę: »Idź do starej i powiedz, że masz dziecko, niech się tą sprawą zajmie «”. U matki byłego prezydenta Wanda niczego jednak nie wskórała. Dziecko zaś w wieku czterech lat utopiło się. Ojciec co prawda przyjechał na pogrzeb, ale wystąpił w czarnych okularach. „Nie miejscu - podsumowuje autor - został zwymyślany przez miejscowe baby”. Grób Grzegorza niszczał przez lata. Dopiero „pan Leszek”, dalszy krewny Wandy, znalazł na śmietniku cmentarnym metalowy krzyż i umieścił go na grobie. Oral history pozwoliła nam dojść do przerażającej prawdy o Wałęsie - w młodości był szczególnie odrażającym typem. Nie dość, że był na bakier z religią, nauka szła mu kiepsko i popijał na boku. Był okrutnikiem i moralną zgnilizną. Wyparł się własnego dziecka, gdy żyło i nie zajął się jego grobem po śmierci. Na potwierdzenie tych "sensacji" nie przytoczono żadnego dokumentu lub innego dowodu. Wystarczyła imaginacja anonimowych rozmówców - jeśli takowi w ogóle istnieją. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Lech z domu wyniósł kompleks Edypa, bo w zastępstwie wcześnie zmarłego ojca ciągle poszukiwał zastępczego ojca. Najpierw był nim Gierek, a następnie gen. Wojciech Jaruzelski. "Kruchy związek Lecha z ojczymem miał wyraźny skutek - wyposażył Lecha Wałęsę w dwuznaczny stosunek do władzy: częściowo buntowniczy, częściowo konformistyczny. Bo i ojczymowi Lech - po krótkotrwałych buntach - w końcu ulegał". I niech ktoś teraz powie, że w trakcie studiów historycznych na UJ adeptów historii nie uczą korzystania ze zdobyczy innych nauk. Psychoanalizę domowej roboty mają w małym paluszku. Zarażony kompleksem Edypa Wałęsa ciągle uciekał od odpowiedzialności - w Wolnych Związkach Zawodowych i w "Solidarności". Ta przypadłość rzutowała również na jego stosunek do Kościoła katolickiego. Wałęsa traktował Kościół instrumentalnie, bo "priorytetem wciąż pozostawały [tak w tekście - M.Cz.] dla niego polski socjalizm, a Kościół wyobrażał sobie w symbiozie z tym państwem komunistycznym. Chrześcijańska wizja polityki miała usprawiedliwić łagodny kurs prowadzenia rozmów z władzami". Jak by tego było mało, Wałęsa okazał się chciwcem, który na kłamstwie i fałszywej martyrologii budował swój wątpliwy autorytet. „Nie dotknęły go - pisze Zyzak - szczególnie bezwzględne działania komunistów, ani w związku z wydarzeniami Grudnia, ani w okresie mającego nadejść »stanu wojennego «, skoro internowano go w warunkach, o których inni mogli tylko pomarzyć. Także teorie o dwóch rzekomych zamachach na życie Przewodniczącego z 1981 i 1985 roku są mocno przesadzone i nie istnieją przekonujące dowody, które by je potwierdzały”.

Gorsi od bezpieki Dla młodego prawicowca osławiona rozmowa Lecha Wałęsy z bratem Stanisławem nie była esbecką prowokacją i fałszerstwem, lecz zapisem autentycznej konwersacji, bo dyskusja na temat autentyczności taśm "nie jest wciąż rozstrzygnięta". To pozwala autorowi z lubością cytować co bardziej pikantne fragmenty o niecnym stosunku Wałęsy do Kościoła, "naradzaniu się" braci nad sposobem przejęcia miliona dolarów oraz zajmować się na serio dywagacjami na temat pochodzenia rodu Wałęsów od cesarzy rzymskich. Sądzę, że wystarczy. Za pojawienie się na rynku księgarskim tego steku bredni, haniebnych insynuacji i odrażających pomówień najmniej winien jest ich autor - młody epigon obozu "rewolucji moralnej" i IV RP. Tyle ze świata rozumie, ile starsi i bardziej uczeni od niego wtłoczyli do jego rozchwianego umysłu. I na ile popchnęli go w obranym przez siebie kierunku tak, by nie znał żadnych granic i nie cofnął się przed żadną podłością. Tak rozumie oczekiwania na "prawdę historyczną", jakie zgłasza pokaźna część prawicowego mainstreamu. Idzie więc na całość, bo wie, że jedynie w ten sposób może się wkupić w łaski tych, którzy uważają, że w grze o pamięć Polaków wszystkie chwyty są dozwolone. Autor "Arcanów" obficie posługuje się nie tylko anonimowymi opowieściami, lecz również źródłami pisanymi: dokumentami zamieszczonymi w opracowaniach IPN i relacjami świadków. Cytuje wspomnienia dawnych kolegów Wałęsy z pracy w Stoczni Gdańskiej oraz szeroko znane poglądy Andrzeja i Joanny Gwiazdów, Anny Walentynowicz i Krzysztofa Wyszkowskiego na temat dziejów "Solidarności" i jej pierwszego przewodniczącego. Na potrzeby swojej pracy Zyzak rozmawiał z Andrzejem Celińskim, Bogdanem Borusewiczem i Lechem Kaczyńskim. Szczególnie Celiński powinien uważać na dobór rozmówców, którym powierza swoje opowieści na temat wydarzeń historycznych, których był uczestnikiem, oraz motywacji ich bohaterów. Dawnym przywódcom "Solidarności" stale powtarzam, że jeśli nie pozostawią wspomnień, to ich chwalebną przeszłość opiszą młodsi, którzy powynajdują w niej takie rzeczy, że ze śmiechu nie można będzie się pozbierać. Patrząc na reakcję Lecha Wałęsy na kampanię oczerniania jego przeszłości, długo sądziłem, że przesadza. Pytałem, po co reagować na pomyje? Dzisiaj nie tylko rozumiem skalę oburzenia byłego prezydenta, który musi czytać na swój temat niewiarygodną wprost ilość bzdur i podłości. Całkowicie z nim się zgadzam, gdy oszczerców atakuje, posyła do sądów, by odszczekali swoje pomówienia. Jeśli odpuścić im w jednej sprawie, wówczas uznają, że wolno już wszystko. Starzy czynią to z zazdrości, niespełnionych ambicji, dania posłuchu prowokacjom SB i poczucia krzywdy, że Wałęsa o nich zapomniał, gdy "na ich plecach" wspiął się na szczyty. Młodzi, bo naśladują starych i uważają, że w ten sposób odkrywają "prawdę". Nie domyślają się nawet, że są gorsi od bezpieki, która przynajmniej nie powoływała się na sankcję moralną swoich działań, tłumacząc się jedynie koniecznością dziejową zbudowania "najlepszego z ustrojów". Pojawienie się książki "Arcanów" jest logicznym zwieńczeniem przepisywania historii Polski "od nowa", jak o misji IPN wyraził się prezes Janusz Kurtyka. Analizowanie akt, poszukiwanie sensacji w dokumentach SB i uznawanie jej papierów za prawdę objawioną było jedynie wstępem do powstania syntezy. "Prawdziwej historii Polaków drugiej połowy II wieku", która miała wykazać, że bohaterowie nie byli tacy bohaterscy, zaś autorytety nie były rzeczywistymi autorytetami. Takie były zamiary, a wszystko jak zawsze. Wściekła kampania ukazania Lecha Wałęsy jako agenta bezpieki zakończyła się tym, że w rankingach zaufania do polityków wysforował się on na pierwsze miejsce. Znajomy doktor nauk biologicznych ciągle mi powtarza, że braciom Kaczyńskim nie daruje do końca życia tego, że na powrót musiał spojrzeć na byłego prezydenta jak na męża stanu, który zasługuje na pełną obronę - nawet wbrew grzechom z przeszłości. Heroldowie IV RP stanęli na brzegu rzeki, którą płyną współczesne dzieje Polaków, i zaczęli do niej sikać. Zdumionemu społeczeństwu tłumaczyli, że to pada deszcz odnowy i moralnej rewolucji. Ludzie w krótkim czasie zorientowali się w czym rzecz i rozpostarli parasole. Powstał wiatr, który powiał w twarze sikaczy. Ci jednak w zapamiętaniu nadal uprawiają swój proceder, nie bacząc na nieprzyjemną woń, który dochodzi z Paweł Zyzak: "Lech Wałęsa. Idea i historia. Biografia polityczna legendarnego przywódcy "Solidarności" do 1988 roku" Mirosław Czech

Rozszerzę książkę o Wałęsie - wywiad z Pawłem Zyzakiem “Wobec najstarszej uczelni w Polsce zdecydowano się podjąć działania, które moim kolegom-studentom przypominają czasy symbolizowane przez takie postacie jak Bolesław Bierut, Jakub Berman, czy Józef Cyrankiewicz.” Z Pawłem Zyzakiem, autorem najnowszej biografii Lecha Wałęsy, rozmawia Łukasz Adamski.

Był pan świadkiem ataku na autorów książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Czy spodziewał się Pan jednak, że reakcją na pańską pracę będą wypowiedzi typu: “chora imaginacja autora”, “prawicowe sikanie pod wiatr”, “gorszy od SB” i “urologiczne pasje Pawła Zyzaka”? Spodziewałem się tego typu określeń. Natomiast miałem nadzieję, że skoro książka leżała w sklepach aż 3 tygodnie i nikt się na jej temat nie wypowiadał, to oznacza to, że wszyscy zainteresowani książkę tę czytają i przystąpią do jej gruntownej, krytycznej analizy. Okazało się jednak, że dzieje się podobnie jak w wypadku pracy Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, z tą tylko różnicą, że ich książka została skrytykowana, zanim ukazała się w księgarniach.

Pańska książka spowodowała, że minister szkolnictwa wyższego chciała zrobić kontrolę na Uniwersytecie Jagiellońskim (po reakcji mediów zaniechano tego procederu), krakowska uczelnia była również zagrożona obcięciem dotacji. Narobił Pan zamieszania. Akurat ja w tej sytuacji byłem osobą pasywną. Wobec najstarszej uczelni w Polsce zdecydowano się podjąć działania, które zarówno mnie, jak i moim kolegom-studentom z Instytutu Historii UJ, z którymi miałem okazję spotkać się ostatnio w bardzo licznym gronie, przypominają czasy symbolizowane przez takie postacie jak Bolesław Bierut, Jakub Berman, czy Józef Cyrankiewicz. Jeśli w średniowieczu, które niesłusznie nazywa się „mrocznymi wiekami”, królowie, książęta i biskupi katoliccy, szanowali autonomię uniwersytetów, to należy sobie zadać pytanie, czy aby nie mamy teraz do czynienia z „mrocznymi” czasami? 

Platforma Obywatelska zaprowadza aksamitny totalitaryzm w naszym kraju? Nie posunąłbym się do formułowania takich tez, natomiast zastanawia mnie bardzo, że tego typu działania wobec najbardziej zasłużonej i szanowanej uczelni w naszym kraju nie budzą należytego sprzeciwu, przynajmniej mediów. Przypominam sobie, z opracowań i materiałów źródłowych dotyczących lat 80-tych w PRL, że nigdy największe uczelnie nie występowały z oświadczeniami przeciwko antyreżimowym protestom Niezależnego Zrzeszenia Studentów, Federacji Młodzieży Walczącej, Organizacji Studenckiej KPN, Akcji Studenckiej Ruchu „Wolność i Pokój”, natomiast odpierały wszelkie ataki na niezależność uniwersytetu. Z relacji ówczesnych studentów dowiadujemy się, że czuli się oni wówczas pewniej, gdyż doświadczali niejawnych wyrazów poparcia od zwierzchników uczelni. Wątpię, czy dzisiaj moi rówieśnicy mogą pokusić się o podobne wyznanie.

Jak Pan zareagował na niezwykle krytyczną recenzję Pańskiej książki, którą napisał współautor książki „SB a Lech Wałęsa” dr Piotr Gontarczyk? Napisał on m.in., że Pan konfabuluje. Piotr Gontarczyk nie pokazał w swojej recenzji, w którym miejscu oszukuję swego czytelnika. Skupił się na korekcie gramatycznej i analizie mojego stanu psychicznego, że wspomnę tylko: „urologiczne pasje Pawła Zyzaka”. Nie wykazał również, w którym miejscu skłamałem lub pomówiłem Lecha Wałęsę, choć stwierdził, że na „naukę, jaką zaprezentował Zyzak, zwyczajnie, po ludzku” się nie zgadza.

Promotor pańskiej pracy magisterskiej, prof. Andrzej Nowak, został skreślony z listy uczestników konferencji naukowej poświęconej wyborom w czerwcu 1989 roku. Dostaje on również koperty z kałem oraz listy z wyzwiskami i pogróżkami. Niedawno Instytut Historii UJ odwiedziła grupa ludzi podających się za dziennikarzy, wypytując, czy profesor Nowak przychodzi na zajęcia pijany. Czy spotkały Pana podobne szykany? Nie, nie spotkały. Ani na adres Arcanów, lub IPN, ani na mój adres domowy nie przychodziły listy z pogróżkami. Myślę, że świadczy to o braku spontaniczności owych szykan, a zarazem potwierdza moją opinię, iż biografia Lecha Wałęsy stała się tylko pretekstem do zajęcia stanowiska względem dwóch instytucji i jednego profesora. Wybitnego profesora, który wykłada w trzech językach, a sześć zna biernie. Którego teraz studenci UJ szanują jak nigdy, choć już wcześniej cenili go za profesjonalizm, dorobek naukowy oraz sposób bycia.

Nie ma Pan wrażenia, że takie ataki są spowodowane reakcjami najwyższych władz na Pańską publikację. Skoro politycy mogą obrażać zarówno Pana jak i Pańskiego promotora w najobrzydliwszy sposób, to dlaczego zwykli ludzie mają nie czuć przyzwolenia na wysyłanie kału w kopercie? Tego rodzaju inwektywy należy, moim zdaniem, postrzegać dopiero jako skutek pewnej prawidłowości. Na pewno są one konsekwencją pewnego przyzwolenia, ale także braku właściwego rozłożenia akcentów przez środki masowego przekazu. Dziwi mnie np. małe zainteresowanie większości dziennikarzy odkrywaniem prawdy historycznej dotyczącej najnowszych dziejów Polski. Lekceważenie faktu, że wciąż żyją ważni świadkowie historii, którzy mają wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Właśnie ta wiedza powinna stanowić priorytet, a nie poziom agresji wylewający się w ust tego czy owego polityka.

To chyba nie jest tylko wina dziennikarzy. Uznani historycy z tytułami profesorskimi również niezwykle mocno atakują zarówno Pana jak i prof. Nowaka. Jest to o tyle zabawne, że niektórzy z nich poza kamerami przyznają, że Pańska książka jest solidną pracą historyczną. Czasami mam wątpliwości, czy niektórzy historycy potrafią rozdzielić swoje obecne zaangażowanie emocjonalne od pracy historyka. Zaletą mojego młodego wieku jest to, że nigdy nie współuczestniczyłem w kreowaniu mitu Lecha Wałęsy i jestem wolny od pewnego bagażu psychicznego. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na inną znamienną rzecz. Otóż wśród osób, którym zaproponowano współpracę przy tworzeniu biografii Lecha Wałęsy, która ukazała się w zeszłym roku, oprócz mnie znaleźli się prof. Andrzej Friszke oraz jego imiennik, także profesor. Z tych trzech osób tylko ja nie zgodziłem się na współpracę przy tworzeniu tej książki. Wypowiedzi obu profesorów na łamach tejże autobiografii momentami odbiegają od wypowiedzi historyków i przypominają enuncjacje sympatyków Lecha Wałęsy. Dlatego sugerowanie przez nich mojego braku obiektywizmu i profesjonalizmu mnie dziwi. W wywiadach prasowych wspominał pan, że osobą, która zaproponowała panu pisanie najnowszej autobiografii Lecha Wałęsy był Bartosz Loba, zresztą jej główny redaktor. Czy to ten sam Bartosz Loba, który obecnie jest rzecznikiem prasowym Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, przygotowującego do niedawna kontrolę na UJ? Ten sam. Dr Marek Migalski nie mogąc zrobić habilitacji na polskich uczelniach, zdecydował się kandytować do Europarlamentu. Czy Pana też czeka kariera polityka, czy jeszcze wierzy Pan, że zrobi karierę naukową? W tej chwili skupiam się na swojej aktualnej publikacji o Lechu Wałęsie. Zamierzam rozszerzyć ją o kolejne wiadomości, dotyczące rzecz jasna okresu do 1988 roku. O polityce nie myślę, ale życzę panu Migalskiemu powodzenia. Zresztą kandyduje w moim okręgu wyborczym i również nad jego kandydaturą będę się zastanawiał. Naiwnością byłoby twierdzenie, że mój przyszły pracodawca nie zastanowi się dobrze, zanim mnie zatrudni. Jednakże za taką samą ułudę uważam przekonanie, że bieżący stosunek do wolności badań historycznych, czy szerzej - wolności słowa, w naszym kraju zachowa stan obecny. Jeśli na razie nie znajdę pracy w zawodzie historyka, poszukam jej w swoim drugim zawodzie. Może ktoś zatrudni elektronika, który opisał kiedyś jednego elektryka…

Koedukacja zabiła Mężczyznę Nawiązując do swojego wpisu 10.go maja na blogu napisałem w „Dzienniku  Polskim”: „Śp. Danuta Rinn śpiewała kiedyś: »Gdzie ci mężczyźni? Prawdziwi tacy?« i dawała odpowiedź: »Nie ma, nie ma, nie ma, nie ma...« Kiedyś byli. Walczyli i oddawali życie za Ojczyznę, za ukochaną kobietę, za honor... Opiekowali się kobietami i dziećmi (Dlaczego? Bo uważali je za swoją własność - a o własność się dba!). Pracowali dniami i nocami, by ich rodziny miały się jak najlepiej. Dziś prawdziwych facetów już nie ma. Gdzie się podzieli? 10 maja zadałem pytanie: "Czy wszyscy prawdziwi mężczyźni wyginęli już w kolejnych powstaniach, rebeliach, rabacjach - albo wyemigrowali?". I choć na blog wchodzi 30 000 osób dziennie, nie dostałem odpowiedzi... A odpowiedź jest prosta: Wszyscy praktycznie mężczyźni zostali wychowani przez socjalistów na baby - a raczej na chłopobaby, na nie-wiadomo-co, na ciamciaramcie. Poprzez sam pobyt w szkołach koedukacyjnych. Na zasadzie: »Z kim przestajesz, takim się stajesz!«” Ta wypowiedź nie miała na celu krytykowania ani mężczyzn, ani kobiet. Kobiety powinny być miłe, łagodne, mało agresywne - i małe dziewczynki na ogół takie są. Te nieliczne, które nie są, przebywając z innymi dziewczynkami upodobniają się do nich. »Z kim przestajesz, takim się stajesz!« Jeśli chłopcy przebywają razem z dziewczętami, to działa ta sama zasada - i nic na to nie można poradzić! »Z kim przestajesz, takim się stajesz!« Chłopcy niewieścieją, staja się mało agresywni, podobno nawet maleje liczba plemników w męskim nasieniu!!

Co równie złe: dziewczęta stają się agresywne, słyszymy już o gangach dziewcząt, a raz nawet, że dwa dziewczęce gangi urządziły „ustawkę” - i prały się na całego!! Takie kobiety nie mają potem cierpliwości do swoich dzieci, krzyczą na nie - a nawet używają w stosunku do nich wulgarnych słów. O ile w ogóle mają dzieci - oczywiście. Socjaliści robią to celowo. To jest fragment tego ogólnego spisku, o którym nieustannie piszę. Celem socjalistów jest przecież zmniejszenie liczby ludzi na świecie (na świecie IM się nie udaje - ale w Europie: jak najbardziej...). Ponadto socjalizm to ustrój niewolniczy - więc trzeba zapobiedz buntowi niewolników. Otóż wychowywanie chłopców razem z dziewczętami to świetny sposób na redukcję męskiej agresji. Ma to jeden dodatkowy (z ICH punktu widzenia...) walor. Otóż już tyran Syrakuz (nie pamiętam który: Sozystrat czy Dionizos) wyjaśniał, że ma patentowany sposób na uniknięcie buntu poddanych: chłopcom muszą do łaźni towarzyszyć dziewczęta! Gdy energia mężczyzn wyładowuje się w ten sposób, mężczyźni nie mają już ani siły, ani ochoty na bunty. Gdyby nie to, już dawno mężczyźni w wieku produkcyjnym - najbardziej wyzyskiwana przez dzisiejsze reżymy grupa społeczna - powywieszaliby członków obecnej „klasy politycznej”. Cały XIX wiek - wiek, kiedy nasza cywilizacja podbiła prawie cały świat - oparty był o praworządność i wolny rynek; ale również o to, że mężczyźni mieli trudny dostęp do kobiet. By zdobyć kobietę, trzeba było czymś się wyróżnić, być odkrywcą, żołnierzem, wynalazcą, finansistą, gentlemanem, mieć dobrze płatny solidny zawód... Prostytutkom też trzeba było płacić - więc trzeba było zarobić. Co zmuszało ówczesnych mężczyzn do podbijania świata, myślenia (już wtedy!) o podboju Kosmosu, do gromadzenia pieniędzy... Wszystko dla kobiet! Bo przecież biologicznym celem każdego mężczyzny jest: zdobyć jak najlepszą (co najmniej jedną...) kobietę, matkę swoich przyszłych dzieci. JKM

14 maja 2009 Moc prawdy... Zadanie matematyczne  zamieszczone w 12 zeszycie serii „Miniatury matematyczne  dla szkół podstawowych”, którą wydaje wydawnictwo „ Aksjomat” z Torunia brzmi: „Na pokładzie przechylonego sztormem statku, który może w każdej chwili zatonąć, przebywa piętnastu chrześcijan i piętnastu Turków. Aby uratować łódź, trzeba sprawić, by była lżejsza, dlatego połowa ludzi musi być wyrzucona za burtę. Jeden chrześcijanin zaproponował, by wszyscy ustawili się wkoło i za burtę wyskakiwała każda co dziewiąta osoba. Jak powinni ustawić się chrześcijanie, aby zginęli sami Turcy”(????). Perfidni i niechrześcijańscy chrześcijanie powinni się tak ustawić, żeby tureccy muzułmanie wyginęli do nogi, bo chrześcijanie to zawodowi i religijni zabójcy, a muzułmanie, to - jak wiadomo aniołki, i my - niewierni - powinnyśmy być przez nich wciągani do dialogu. Dziwi mnie jedynie, że współautor tej książki, na ustawił w roli wyrzucanych za burtę  Żydów… No wtedy byłoby wszystko jasne..  Chrześcijanie to oczywiście urodzeni antysemici, ale Żydzi to nie antychrześcijanie… Na podstawie tych zeszytów uczniowie przygotowują się do konkursu „Uczymy się myśleć przez rozrywkę”(???).Prawda, że niezła rozrywka? A przy okazji nieco ideologii.. i dokopać chrześcijaństwu.. Niech od małego dzieciaki wiedzą jacy to chrześcijanie są podli i bezwzględni.. We Francji już dawno rozprawiono się z chrześcijaństwem… Zaczęło się od Rewolucji Antyfrancuskiej, gdzie głównie mordowano księży , zakonników  i siostry zakonne.. Ta „ najstarsza córa Kościoła”, podczas  antychrześcijańskich bachanaliów i budowy nowożytnej demokracji, pokazała na co ją stać. A demokracja, to jak wiadomo socjalizm, a potem komunizm… Bo o to chodzi..! Na razie na ulicach Paryża komunizm pojawił się w postaci ….. rowerów(????).. Pomysł wprowadzili w  życie urzędnicy, jest on bardzo prosty, jak - nie przymierzając- kilometr drutu w kieszeni.. W całym Paryżu rozlokowano 21 000 rowerów państwowych wpiętych w półtora tysiąca stacji. Właścicielami rowerów są państwowi urzędnicy, którzy zakupili je za pieniądze tych co chcą sobie rowerami pojeździć, a także tych co mają samochody i własne rowery.. Taki rower nazywa się velib (velo- rower, libre-wolny). Żeby skorzystać z  jednośladu, trzeba mieć kartę kredytową. Reszta jest opisana na roweromacie w ośmiu językach, z arabskim i chińskim włącznie. Wystarczy kliknąć na odpowiednie guziki, żeby system nas zidentyfikował, sprawdził, czy mamy na karcie 150 euro, które jest zabezpieczeniem na wypadek kradzieży i wyświetlił numery proponowanych egzemplarzy do wzięcia. Bilet jednodniowy kosztuje 1 euro, tygodniowy - 5, roczny - 29 euro.(??). Prawda, że bardzo tanio? Jeśli ktoś jest spryciarzem i ma czas, może zmieniać rowery co pół godziny, i nie zapłaci ani jednego euro.. Jedna z osób korzystających powiedziała:” Jedyna uciążliwość to jego ciężar: waży 22 kg i nie prowadzi się zbyt lekko. No i trzeba zawsze uważnie go obejrzeć: bywa, ze hamulce puszczają, ze kierownica jest skrzywiona. Poza tym ma same zalety. Mam wrażenie, ze odkąd pojawiły się rowery, ludzie trochę zwolnili i są bardziej zrelaksowani”(???). Ale chyba największą zaletą veliba, jest to, że jest niczyi.. Można go potraktować, jak się traktuje bezwłasność.. Urzędnicy będą musieli wkrótce powołać system serwisowania  gminnych rowerów, bo przecież nawet  w komunizmie nic nie jest wiecznie… I Komuna Paryska padła, i osady komunistyczne tworzone prze socjalistów utopijnych w Ameryce,  i komunizm radziecki, polpotański, kubański,  rodezyjski, koreański, i wiele innych, które tworzone były na fundamencie bezwłasności… Jak nie ma dana rzecz właściciela, to wcześniej czy później na pewno będzie kres.. Bankructwo wtedy następuje na rachunek tych wszystkich, za których pieniądze  daną rzecz zakupiono.. Gdy obowiązuje fundament własności prywatnej, bankructwo następuje na rachunek inwestującego.. Paryżanie nagminnie traktują rower  jako pojazd na krótki dystans. Zamieniają go na inny w ciągu pół godziny.. Robią to z upodobaniem! Tym sposobem jeżdżą przez cały dzień „ za darmo. Nie mają z wymianą najmniejszego problemu: sieć stojaków jest bardzo gesta, dzieli je nie więcej niż trzysta metrów(???). Naprawdę niezłe…. W najbliższej przyszłości stojaki należy poumieszczać co 100 metrów, no i zwiększyć czas jeżdżenia „ za darmo” do co najmniej godziny.. W komuno-socjalizmie koszty nie grają żadnej roli, bo i tak płaci anonimowy podatnik, a długi Paryża i całej Francji już dawno przekroczyły granice zdrowego rozsądku i narastają kilkaset euro na sekundę… Więcej czy mniej… I Tak bankructwo wcześniej czy później, i tak… Inny Paryżanin twierdzi, że „ Jedyny problem to czasem bark wolnych miejsc”(???). No i można mieć rower na cały rok za jedyne 29  euro.. Nic człowieka nie obchodzi; jak nawali, zerwie się łańcuch, ujdzie powietrze, coś się pokrzywi.. Żaden problem! Nareszcie pełny komunizm, bez odpowiedzialności.. Władze Paryża organizują nawet konkursy abonamentowiczów, na razie nie ma konkursów dla tych, którzy jeżdżą za zupełna darmochę, zamieniając rowery co pół godziny.. A oni przecież są głównymi użytkownikami gminnych rowerów.. Oczywiście nie  jest to przypadek… Lewica ekologiczna od dawna próbuje- przy pomocy olbrzymich pieniędzy- poprzesadzać ludzi na rowery i do środków tzw. komunikacji publicznej.. Żeby nie zanieczyszczali powietrza.. 94% Paryżan jest zadowolonych  z tego pomysłu; widać komunizm się Paryżanom podoba.. Gdyby na drodze nie stała ideologia, można byłoby całą rzecz powtórzyć z samochodami, mini samochodami, małolitrażowymi, może o napędzie elektrycznym, może na razie jako eksperyment, na  podłożu akumulatorowym..... Potem skutery i quady.. Porobić parkingi podziemne, co powiedzmy 500 metrów i niech każdy, kto chciałby  skorzystać „ za darmo” - niech korzysta.. Na razie 11 000 rowerów zostało połamanych, podpalonych, utopionych w Sekwanie,  w tej samej, w której przed dwustu laty, demokraci-socjaliści topili siostry zakonne..

Jak pisze „Le Monde”, siedem tysięcy rowerów gminnych zupełnie zniknęło (???). Można je trafić na ulicach Casablanki, w cygańskich obozowiskach  w Rumunii, a nawet w Pekinie(!!!!). No i rośnie liczba śmiertelnych wypadków. .Kierowcy ciężarówek nie zauważają jeżdżących rowerzystów, bo jest ich bardzo wielu.. Jest wiele zamieszania, bo zajęci są zmianą rowerów, żeby „ za darmo', i jak najszybciej… W Paryżu grasują tzw. ekokomanda, które głównie zajmują się przebijaniem opon w terenówkach, bo te  uważają , za najbardziej nieekologiczne.. Policja jakoś dziwnie nie ściga członków tych grup… No cóż… Nich żyje komunizm! Niech się święci 1 Maja, niech każdy ma według potrzeb i według własnych umiejętności, od państwa” za darmo”… Wokół Paryża planuje się rozbudowę stacji rowerowych.. Potem dalej i dalej, aż pomysł ogarnie całą Francję, potem całą Europę, a potem cały świat.. A veritatis splendor przyjdzie sama.. Aż skończą się pieniądze! Bo komunizm wymaga pieniędzy.. musi być zasilany z zewnątrz.. Koniec pieniędzy- koniec komunizmu! I taki los spotka pomysł wspólnych rowerów.. I jakoś żaden „ prywaciarz” do tej pory nie wpadł na tego typu pomysł? Dlatego wzięli się za niego urzędnicy… W końcu „ wrednego zysku” nie musi być… Wystarczy zasilanie.. WJR

DIABEŁ JEST ZOOFILEM Kto jest największym wrogiem Diabła na Ziemi? Oczywiście Kościół. Od chwili powstania, czyli początku końca urzędowania Diabła wśród ludzi, zmuszony był odpierać wewnętrzne i zewnętrzne wojny podjazdowe Złego. W pierwszych wiekach dawali popalić władcy rzymscy. Kiedy ustał terror Imperium, a ostatni cesarze nadali chrześcijaństwu status religii panującej, nadszedł czas rozłamów i sekt wewnątrz Kościoła. Stąd tak duża liczba apokryfów, z pasją publikowanych w Gazecie Wyborczej. Wędrówki ludów przyniosły kres Cesarstwu Zachodniemu, czym zapoczątkowały średniowiecze. W jego realiach Kościół (zachodni mniej, wschodni bardziej) został wciągnięty „w tryby” polityki władców europejskich. Z kilkunastoma przypadkami wybitnych papieży, Stolica Piotrowa ulegała władzy świeckiej. XV, XVI i XVII, to wieki powrotu Rzymu do korzeni, czyli pieczy nad duszami chrześcijan. Oświecenie i jej dziecko - Rewolucja Francuska, stworzyły nowe metody walki z Kościołem. Pierwszy raz zastosowano nieskrywane i masowe sposoby mordowania księży oraz ich obrońców, łącznie z niszczeniem miejsc kultu. Dalsza ofensywa Diabła to rewolucja francuska do sześcianu w wydaniu bolszewików. Jednak ani totalitaryzmowi komunistycznemu, ani nazistowskiemu nie udało się na zakładaną skalę wybić Boga z ludzkich głów. Następne podejście Diabła to już nasze czasy i ofensywa „totalitaryzmu tolerancji” (nazywam go TOLERYZMEM). Postanowił wrócić do korzeni i rozbić Kościół taktyką, która poskutkowała w przypadku Cesarstwa Rzymskiego, które nim uległo barbarzyńcom zatraciło swą purytańską tradycję w rozpuście. Niech wypowie się szwajcarski filozof D. de Rougemont: „Seks dostarcza diabłu najczęstszych okazji, aby wpajać człowiekowi nadużywanie wolności”. Jakże mylnie sądził prześladujący chrześcijan wybitny cesarz Marek Aureliusz, widząc w nich wroga dla podupadającej tradycji Rzymu. Watykan to ostatnie państwo, którego językiem urzędowym jest łacina... Początek ofensywy toleryzmu, którego rdzeniem jest ruch pedalski, można datować na lata 60- te XX w. Natarcie zaczynało się na Zachodzie podobnie nieśmiale jak teraz w państwach postkomunistycznych. Wtedy to pojawił się termin „gej”, narzucony z biegiem czasu opinii publicznej, podobnie jak termin „sowiecki”, zastąpiony przez polskich komunistów innym - „radziecki”, o wiele sympatyczniej brzmiącym. Otóż „gej” zastąpił „ciotę”, „zboczeńca”, „pederastę” i „pedała”, a nawet „homoseksualistę”. Zostańmy zatem przy czterech ostatnich określeniach. Toleryzm dąży do zniszczenia więzi między rodzicami a dziećmi i zastąpienia ich innymi, wolnymi od „tyranii” tradycji, Kościoła, wreszcie natury. Jego natarcie jest analogiczne do kariery rewolucji bolszewickiej. Toleryzm przebiega w trzech etapach. W pierwszym skupia małą garstkę nachalnych krzykaczy, musi więc przebijać się przez niechęć dystansującego się od radykałów społeczeństwa. Oswajanie opinii publicznej dokonuje się za pomocą homoparad. Pedały, wykorzystując pojedyncze napaści i słowne wyzwiska, umiejętnie zjednują sobie ludzkie współczucie, stylizując się na ofiary represji i „nietolerancji”. W drugim etapie do walki przyłączają się zafascynowani ruchem lub okazujący się być zdeklarowanymi pedałami „intelektualiści”. W tej fazie pojawia się termin „homofobia”, który zaszczepiany z pomocą mediów, prowadzi do zrównania pojęcia niechęci z wrogością do pederastów. Dochodzi do pierwszych rozwiązań legislacyjnych na rzecz pedałów. Pierwszym państwem na świecie, które w tej fazie toleryzmu wkroczyło na drogę legislacyjną była Dania. W 1989r. uznano tam związki homoseksualne za równe małżeństwom. „Postęp” zatrważa swoim tempem. Miesiąc temu parlament duński zdecydował, że z bezpłatnego sztucznego zapłodnienia będą mogły korzystać lesbijki i kobiety samotne, a nie jak wcześniej tylko zamężne lub pozostające w związku partnerskim z mężczyzną. Jest to impuls do przyspieszenia zapaści demograficznej, czyli wymierania narodu, bo uzyskanie przez homoseksualistów dodatkowego wpływu na wychowywanie potomstwa oznacza dalsze ograniczanie reprodukcji populacji. Dania to również pierwsze państwo, w którym zalegalizowano organizacje pedofilskie, bo toleryzm niesie na sztandarach kult wszelkiej maści zboczeńców. Jej śladem poszła Holandia, gdzie prężnie rozrasta się, na razie trzyosobowa, partia pedofilska. Także pedofilom zamarzył się eufemizm. Na Zachodzie każą się nazywać „boylowers” - „miłujący chłopców”... Gorączka toleryzmu zapanowała nawet w Nowej Zelandii, gdzie w 1999r. wybrano do parlamentu transseksualistę George'a Bertranda, wcześniej prostytutkę i striptizerkę Georginię Bayer. Wolnościowe przesłanie toleryzmu perfekcyjnie wyraża tytuł angielskiego organu biseksualistów: Wszystko co się rusza. Ostatni etap ofensywy toleryzmu to zakaz wszelkiej krytyki, bowiem krytyka ruchów pedalskich staje się objawem nienawiści. Ciekawy jest przykład szwedzkiego pastora Ake'a Green'a. Otóż za wykorzystywanie do krytyki homoseksualizmu Listów św. Pawła został skazany przez sąd pierwszej instancji na karę więzienia. Wprawdzie Sąd Najwyższy uwolnił go, ale w Szwecji trzeci etap toleryzmu trwa i się rozwija, więc jeszcze o nim usłyszymy. Najpilniejszym uczniem toleryzmu jest Hiszpania - obecnie lider politycznej poprawności. Kraj, w którym Diabeł do zaprowadzenia toleryzmu, wykorzystał terroryzm. Rząd hiszpański zakazał lekarzom i położnym posługiwania sę w dokumentach nowo narodzonych dzieci określeniem „ojciec” i „matka”. To żaden absurd. Dzieci niczyje, zdane na łaskę państwa, to marzenie każdego totalitaryzmu. Skoro obecność mężczyzny nie jest konieczna, to dlaczego nie „rodzina” dwu, trój, ośmiokobieca? Czyli żadna. Każdy totalitaryzm charakteryzuje ponadto bezkarność klasy uprzywilejowanych. Pięćdziesięciu pedalskich aktywistów przepasanych tęczowymi szarfami wdarło się w czasie mszy świętej do katedry katolickiej w Minneapolis. Gdy ksiądz odmówił im udzielenia komunii, wzięli ją sobie sami. W całej Europie Zachodniej opluwane są symbole religijne, obrażane uczucia religijne, a papież Benedykt XVI jest nazywany „homofobem” i „kłamcą”. Komunizm na kilkadziesiąt lat zamknął Polaków, ale i samych komunistów w próżni, czym opóźnił ich zetknięcie z toleryzmem. Na Zachodzie komuniści już dawno zjednoczyli siły z lewakami, gdyż słusznie uznali, że mają podobne cele: walkę z Kościołem, rozbicie rodziny, zaprowadzenie totalitaryzmu. Nasi postkomuniści zauważyli, że tylko podobny sojusz daje im szanse na przetrwanie, gdyż w Polsce komunizm jest skompromitowany. Tak więc kiedy homoparadę w Polsce otwiera pederasta Robert Biedroń słowami „Nie lękajcie się”, wtóruje mu postkomunistka Joanna Senyszyn słowami: „Niech parada równości zmienia oblicze ziemi, tej ziemi”. Natomiast na jednym z pedalskich transparentów czytamy: „Trwajcie mocni w tolerancji”. Całą paradę transmituje na żywo TVN 24 niczym pielgrzymkę papieską, a media typu Gazeta Wyborcza, dopuszczają się skandalicznych kłamstw, jak zrównywanie „Marszu Tradycji” Młodzieży Wszechpolskiej z kibicami walącymi kamieniami w pochód. W tłumie homoparady obserwujemy kobiety obnażające zady, przebrane w kornety zakonnic oraz pedałów ubranych w stroje przedrzeźniające kapłańskie szaty pontyfikalne i infuły biskupie. Jednym słowem parodiowanie tego, co chroni chrześcijaństwo: począwszy od współżycia męsko - damskiego po symbole kościelne. Każdy znający Biblię wie, kto jest mistrzem tworzenia, a kto tylko przedrzeźniania. Tak Boży świat jest zbudowany, że „każdy kij ma dwa końce”. Kiedy toleryzm poczyni nieuniknione spustoszenie, jak to zwykły totalitaryzmy, dojdzie do przesilenia. Wyobraźmy sobie następujący scenariusz. Długotrwały niż demograficzny w Holandii, powoduje spadek liczby rdzennych Holendrów o połowę. W tym samym czasie (już teraz potężna) mniejszość arabska przekracza liczbę Holendrów. Rodziny arabskie nie wychowują mniej niż pięciorga potomstwa. Coraz większe restrykcje rządu, próbującego ograniczyć wpływy potężnej mniejszości, prowadzą do integracji środowiska islamskiego. Arabowie z dużym trudem zakładają znaczną partię polityczną. Rząd tolerystów konsekwentnie wkłada kij w szprychy, ale już zorganizowanej politycznie mniejszości. Fałszuje wybory. Arabowie wszczynają zamieszki, które przeradzają się w powstanie. Zostaje obalony rząd, a w jego miejsce powstaje Islamski Rząd Narodowy. Za przyzwoleniem państw europejskich, obawiających się zamieszek wśród swoich mniejszości, IRN uzyskuje akceptację. Holandia staje się Islamską Republiką Niderlandów. Niestety mniejszości arabskie innych krajów idą śladem holenderskiej. Wkrótce powstania wybuchają we Francji, Belgii i Wielkiej Brytanii. Tylko Brytyjczykom udaje się uspokoić sytuację. W Europie powstają kolejne emiraty arabskie... Nieprawdopodobne? A może jednak to Arabowie przyniosą kres „tolerancji” na Zachodzie? Nie przypomina to sytuacji Cesarstwa Rzymskiego z V wieku po Chrystusie? Diabeł to świetny polityk, ale także filozof.
Doskonale zdaje sobie sprawę, że ludzi od zwierząt rozróżnia możliwość zapanowania nad instynktami, w tym nad seksualnością. Nie mógł wykończyć Kościoła za pomocą ludzi - chce to zrobić za pomocą „zwierząt”... Paweł Zyzak

Po co UPR idzie do tych wyborów? Od razu wyjaśniam: ja w tych wyborach (czego wielu PT Komentatorów nie zauważyło...) nie startuję. Dlaczego startują inni? Jesteśmy partia liberalną: każdy ma własną motywację... Natomiast dlaczego startuje Partia? Też są liczne powody - i proszę o nie pytać Pana Prezesa i innych Członków Prezydium. Mnie pytają tylko jako sui generis autorytet - więc odpowiadam, jak umiem... Więc po co UPR idzie do tych wyborów? Przecież nie po to, by „bronić polskiego interesu narodowego” - bo w Parlamencie Europejskim nie ma takiej możliwości; to bzdury, rozpowszechniane przez cwaniaków chcących oszukać naiwnych, by dorwać się na wysokopłatne posadki. I nie dla tych posad - bo gdyby UPR-owcy chcieli mieć posady, to zapisaliby się do partyj, gdzie te posady rozdają - i z których łatwiej gdzieś się załapać. UPR-owcy idą do tych wyborów, by pokazać Państwu to, co jest przed Państwem ukrywane: jaką kosztowną, skorumpowaną i zbiurokratyzowaną instytucją jest „Unia Europejska”. Pokazać, że Sejm na Wiejskiej to oaza zdrowego rozsądku, w porównaniu z bzdurami, które wygaduje się w Strasburgu i Brukseli. Będziemy to wyśmiewać - i demaskować machlojki w Komisji Europejskiej. Gdy Parteigenoßen wybitnego socjalisty i Europejczyka, dra Józefa Goebbelsa, oskarżali go, że „zdradził sprawę klasy robotniczej wchodząc do burżuazyjnego parlamentu” - ten odparł: „Towarzysze! Ja nie jestem żadnym posłem do Reichstagu! Jestem posiadaczem biletu kolejowego I klasy dzięki czemu mogłem do was dojechać - i immunitetu, dzięki któremu mogę bezpiecznie mówić, co sądzę o tych złodziejach w rządzie!” Uczyć się trzeba i od wroga. My będziemy robić to samo! A może... W 1992 roku trzech posłów UPR przeprowadziła w Sejmie uchwałę Lustracyjną; być może coś takiego uda się i w Brukseli? To o nas. A teraz popatrzcie Państwo na siebie. Narzekacie, że w Polsce panuje korupcja i złodziejstwo, że rośnie biurokracja i podatki... Tak nawiasem: to Bruksela nalega, by zwiększać biurokrację i podatki - ale mówmy o Polsce. Mało kto pamięta PRL i ówczesne wybory. Większość Polaków głosowała wtedy „bez skreśleń”. Otóż ten, kto głosował „bez skreśleń”, po prostu wrzucając kartkę z przygotowaną listą posłów, ten dawał IM sygnał: „Nie jest tak źle; rządźcie nadal!” Dawał znać, że godzi się na panującą wtedy głupotę i marnotrawstwo. Dziś ten, kto pofatyguje się na wybory i zagłosuje na kogoś z Bandy Czworga: PiS, PO, PSL lub SLD - ten da IM sygnał, że nie przeszkadza mu ta korupcja i złodziejstwo, nie przeszkadza mu rosnąca biurokracja i ogromne podatki. Pamiętajcie Państwo o tym - zanim wrzucicie taką kartkę do urny. JKM

Liceum. Pierwsze. Reżymowe Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, dlaczego państwowa instytucja, w szczególności oświatowa, nie może konkurować z prywatnymi, powinien koniecznie przeczytać reportaż p. Agnieszki Dudy z komedii p/t „Obsadzanie dyrektora I LO  w  Tarnowie”. Nie wiem od kiedy ta posada wakuje, ale już w ubiegłym roku odbył się konkurs - a właściwie: „Wyłanianie kandydata na to stanowisko” Wyłonił się p. Marek Kobielski, „wieloletni dyrektor liceum” (chyba tego właśnie liceum?). Niestety: przestał być kandydatem, bo nie dołączył… „uprawnienia do nauczania podstaw przedsiębiorczości”!!! Dlaczego dyrektor liceum ma umieć uczyć przedsiębiorczości? Nie mam pojęcia. Najprawdopodobniej ktoś w Warszawie wypisujący „warunki konkursu” powiedział: „A, dodajmy jeszcze takie uprawnienia - co nam szkodzi”. To nie koniec dowcipu. Okazuje się, że p. Kobielski takie uprawnienia miał, oczywiście, bo przecież był dyrektorem liceum!! Kopie odpowiedniego papiórka leżały sobie i w magistracie, i w kuratorium. Ale… nie były podpięte do podania, a „Dokumentacja konkursowa musi być kompletna (.) inaczej są podstawy, by konkurs unieważnić” - mówi p. Dorota Skrzyniarzowa, v-prezydentka Tarnowa. Ogłoszono nowy konkurs. Nie wiem dlaczego nie stanął do niego p. Kobielski. Obraził się? Wsadzono Go do kryminału za usiłowanie wyłudzenia posady bez właściwego papierka? Jedynym kandydatem był p. Krzysztof Horbacewicz, aktualny v-dyro tego liceum. Już został Kandydatem - gdy okazało się, że „koncepcja” kierowania liceum jest bardzo podobna do tej, jaką przedstawił p. Kobielski. Tu wyjaśnijmy: taka „koncepcja” to bla-bla-bla. Pisze się takie coś, by „ładnie wyglądało” - a nie słyszałem o przypadku, by wywalono jakiegoś dyrektora za to, że prowadził szkole niezgodnie z przedstawioną „koncepcją”. Tak czy owak taka „koncepcja” nie jest chroniona prawem autorskim, z tych samych powodów, dla których nie wywala się projektanta autostrady za to, chce ją poprowadzić tak samo, jak poprzedni projektant! Jednak zawiadomiono o „przestępstwie” prokuraturę - która, słusznie, nie wszczęła postępowania, bo „nie stwierdzono szkody pomiędzy p. Kobielskim, a p. Horbacewiczem” - jak wyraziła się p. Skrzyniarzowa, która się bardzo tym umorzeniem ucieszyła (bo „rozgłos byłby szkodliwy”) - po czym zgodnie z kobiecą logiką… ponownie skierowała sprawę do prokuratury. P. Horbacewicza odwalono - i odbył się trzeci konkurs. Znów jedynym kandydatem na Kandydata był p. Horbacewicz. Przedstawił takuteńką „koncepcję”, tylko napisaną innymi słowami - i został dopuszczony na Kandydata. Komisja w  głosowaniu (+4 -7=0) odwaliła Go jednak - więc p. Horbacewicz postanowił… poskarżyć się do sądu!!! W międzyczasie ktoś wmanipulował w te sprawy młodzież, która uchwaliła rezolucję popierającą p. Horbacewicza. Jest to oczywisty skandal - tego jeszcze brakowało, by mieszali się do tego uczniowie. W tej sytuacji Prezydent m. Tarnowa mianował p. Małgorzatę Wrześniowska, która dyrektorką być nie chciała (bo była dyrektorką Gimnazjum Nr.2), ale… p. Prezydentowi się nie odmawia. To wszystko jest przezabawne - z zewnątrz. Zainteresowanym nie jest do śmiechu. W normalnym kraju właściciel szkoły albo sam jest jej dyrektorem albo mianuje nim kogoś - i nie musi się tłumaczyć. Proceder wyboru trwa dwa dni. Albo godzinę. Warto teraz zadać pytanie: czy w I LO w ogóle potrzebny jest dyrektor? Bo skoro przez większość roku szkolnego działało bez niego, a dach się nie zawalił?… Odpowiedź brzmi: zgodnie z Okólnikiem Kuratorium opartym o Rozporządzenie Ministra oparte na Dyrektywie Komisji Europejskiej opartej o Zalecenie UNESCO w szkole o x uczniach musi być Dyrektor, y V-dyrektorów itd. Rozumiem, że muszą - ale: czy oni są rzeczywiście potrzebni? Czy nie można by zaoszczędzić? Czy nie wystarczyłby jeden v-Dyrektor? Albo żaden? W „bezpłatnym” szkolnictwie reżymowym takiego pytania się nie zadaje… pensje płaci przecież frajer-podatnik! JKM

15 maja 2009 Zadłużenie można rolować.... Zadłużenie oczywiście w socjalizmie można rolować.. Ile tylko duch socjalizmu zapragnie. .Bo duch socjalizmu unosi się nad nami nieustannie.. Zadłużenie rolować, to i rolować nas… Bo to my to zadłużenie finansujemy, czy nam się to podoba, czy nie.. Władza  już dawno oderwała się od mas… Zbliżają się wybory, więc odrobinę się przybliży; żeby masy wybrały, najlepiej tych co dotychczas,  a potem znowu się oddali.. Na bezpieczną odległość! Bo masy najlepiej traktować z odległości, żeby czasami nie oberwać, bo nastroje  sprzeciwu powoli narastają. I narastać będą, w miarę utrwalania zdobyczy socjalizmu biurokratycznego. Właśnie  jaśnie nam panująca Komisja Europejska opublikowała najnowsze prognozy, które przewidują, że w tym roku w Polsce deficyt budżetowy osiągnie poziom 6,6%, zaś w następnym- 7,3%PKB(!!!!). W Traktacie  z Maastricht ustalono, że dozwolony deficyt nie może przekraczać 3%PKB. Jeszcze gorsze wyniki niż dla Polski przewidywane są dla Irlandii, Wielkiej Brytanii, Łotwy i Hiszpanii. Komisja Europejska rozpocznie więc  przeciw nam odpowiednią procedurę, mającą nas zdyscyplinować, może nawet ukarać.. Na koniec grudnia zadłużenie skarbu państwa wynosiło 570 mld złotych,  z czego 75% to zadłużenie krajowe, podczas gdy na koniec lutego wynosiło 598 miliardów(!!!!). Zobaczcie państwo co narobiła w ciągu tylko dwóch miesięcy  Platforma Obywatelska wraz z Polskim Stronnictwem Ludowym.. 28 miliardów zadłużenia  w ciągu tylko dwóch miesięcy..(???).  A przed nami miesiące następne…

W jednym lutym nasze wnuki i dzieci będą spłacały 14 miliardów złotych zadłużenia…. Co ci demokratyczni szaleńcy wyprawiają z nami i naszymi pieniędzmi? - chciałoby się  zapytać. Niewiele, ale Prawo i Sprawiedliwość zmniejszyło zadłużenie państwa z 51,4% do 44,0% w relacji do PKB... Dobra psu i mucha - jak pisze Stanisław Michalkiewicz, z którym miałem przyjemność rozmawiać na konwencji inaugurującej kampanię wyborczą Unii Polityki Realnej. W środę byłem zaproszony do dyskusji , w ramach kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego  do Wyższej Szkoły Handlowej w Radomiu.. Całość transmitowała na żywo regionalna telewizja Dami.. Można było zobaczyć i wysłuchać co opowiadają kandydaci do Europarlamentu.. A było parę znanych osób.. Pan wojewoda mazowiecki - Kozłowski (PO), pan poseł Piłka (Prawica RP), pan Kalinowski (PSL), pan poseł Bielan (PiS), pan Grabowski (Libertas), pan Czarnecki ( europarlamentarzysta Porozumienie dla Przyszłości - Centrolewica)., pan Wikiński - poseł SLD. Było i śmieszno i straszno.. Pan Bielan, na przykład opowiadał, że podczas pobytu w Parlamencie Europejskim (wiceprzewodniczący Parlamentu?) atrapie demokracji co tu ukrywać, zabrał głos ponad trzysta ileś tam razy.. (???). Jakaś pani z widowni( prowokacja zorganizowana przez PO) powiedziała, że tylko 4 razy, bo pozostałe razy wystąpień to było…. zamykanie i otwieranie obrad Parlamentu(???). A co tam jest sensownego do roboty, oprócz uchwalania zawartości tłuszczu w jogurcie, uchwalania rezolucji i pobierania wysokich diet..? Prawdziwą władzę w nieistniejącej jeszcze formalnie Unii Europejskiej ma Komisja Europejska, do której wyborów demokratycznych nie ma, tak jak do Biura Politycznego w ZSRR. Za to jest zorganizowany hałas wyborczy do Parlamentu Europejskiego.. Oczywiście uchwalanie ustaw przez ponadnarodowy Parlament , będzie rosło, w miarę rozbudowy jednego państwa  europejskiego.. Ja przypomniałem, że UPR jest konsekwentnie przeciw budowie państwa pod nazwą Unia Europejska, która to Unia nie ma nic wspólnego  z poruszaniem się swobodnym po Unii, bo ta rzecz dotyczy Traktatu z Schengen.. Jest to największe kłamstwo propagandy, uprawianej od wielu lat w mediach.. Utożsamianie Unii Europejskiej ze swobodą poruszania się po niej! W to wierzy głównie młodzież! Bo ona w socjalistycznej Polsce nie widzi perspektyw dla siebie.. i chce wyjeżdżać.. MOwiłem też , że Unii jeszcze nie ma cytując fragment Traktatu Lizbońskiego, jego pierwszy punkt o Ustanowieniu Unii.. Mówiłem o zbliżającym się totalitaryzmie nowo powstającego bytu, który już dzisiaj,  a im później tym więcej, zagraża wolności jednostki.. Mówiłem też o stosunku UPR do euro… Jesteśmy przeciw! Nie chcemy jednego państwa, jednej waluty, jednego Banku Centralnego.. pod dyktando Niemiec! Chcemy suwerennej Polski poza Unią Europejską, ale na terenie Europejskiego Obszaru Gospodarczego.. Jesteśmy za swobodą przepływu kapitałów, ludzi , ale przeciw zorganizowanej mafii biurokratycznej Unii Europejskiej.. Zorganizowanej przeciw narodom i jednostkom..  Powiedziałem, że nie chcę żyć w przyszłym państwie, w którym ślimak jest rybą, marchewka owocem, a dwóch facetów małżeństwem, czym wywołałem wesołość  na Sali.. Przypomniałem też słowa pana Janusza Korwin-Mikke, że dobry Niemiec nienawidził totalitaryzmu  III Rzeszy, doby Rosjanin  totalitaryzmu ZSRR,  a dobry  Europejczyk powinien nienawidzić totalitaryzmu Unii Europejskiej. Jeden  ze słuchaczy miał do mnie pytanie… Odczytał tekst antypolski dotyczący planów wobec Polaków.. Znałem wcześniej te słowa i po głowie chodziło mi, czy jest to wystąpienie Adolfa Hitlera, Hansa Franka, albo dr Goebbelsa. Okazało się, że  są to słowa gubernatora Franka.... Żeby Niemcy byli cierpliwi wobec Polaków.. 50 może sto lat… Będąc cierpliwi, a swoje cele osiągną! I co ja o tym sądzę? Sadzę, że są to prorocze słowa i właśnie Niemcy przy pomocy Unii Europejskiej realizują swoje cele polityczne.. Obok mnie siedział kandydat do Parlamentu Europejskiego, pan Jarosław Kalinowski.. Wymienialiśmy od czasu do czasu  prywatnie opinie na temat tego co wypowiadali poszczególni kandydaci.. Pokazał mi nawet orzeczenie sądowe w sprawie wygranego przez niego procesu przeciw panu Jarosławowi Kaczyńskiemu, a dotyczącego  sławnego sukcesu w Kopenhadze (??). Pan Jarosław Kalinowski ten proces wygrał, a chodziło o to, że pan Kaczyński nazwał „Kopenhagę” klęską.. Nie wiedziałem, że o takie sprawy toczą się w polskich sądach procesy.. Jeśli przed „Kopenhagą” Polska produkowała 18 milionów litrów mleka, a po „ Kopenhadze”- 11 milionów, na zasadzie wprowadzonych limitów - to jest to sukces polskiego rządu, czy porażka… Sami państwo oceńcie! Już nie mówiąc o poparciu polskiego rządu dla gospodarki planowej i socjalistycznej.. To, że polski rząd popiera rozwiązania socjalistyczne - to jest największa klęska.. Jedna rzecz mnie zaciekawiła, zdanie, które pan Kalinowski powiedział prywatnie do mnie.. A powtórzył je dwa razy … „oni budują jedno państwo”(???) Tak panie premierze…  Oni budują jedno państwo, które w miarę budowy będzie coraz bardziej niebezpieczne, coraz bardziej opresyjne, coraz bardziej wrogie człowiekowi.. Będą limity wszystkiego, będzie propaganda, będzie wsadzenie do więzień, na razie za poglądy polityczne, a później- zwyczajowo obozy pracy i obozy reedukacji.. Na pierwszy rzut pójdą działacze Unii Polityki Realnej. Ile jeszcze można rolować naród?. Bo zadłużenie jest już zrolowane.. WJR

Europa nas sodomizuje Co tu dużo mówić; na świecie co i rusz zdarzają się rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Zresztą diabli wiedzą, co tym wszystkim filozofom się śni, a nawet - czy śni im się w ogóle cokolwiek, czy może nic im się nie śni, tylko - jak to kujones - śpią jak zabici, a jak się obudzą, to mozolnie zrzynają ze starszych i mądrzejszych w nadziei, że może nikt się nie połapie? Weźmy takich filozofów, co działali w Polsce w roku 1955. Czy śniło im się, że na Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, w przeddzień 1 maja zawiśnie gigantyczna niebieska flaga z 12 złotymi gwiazdami, symbolizującymi 12 pokoleń Izraela? Już prędzej - marksistowskie emblematy symbolizujące narzędzia nienawiści klasowej: sierpem po gardle, młotem w łeb! A tymczasem, w przeddzień 1 maja, który odtąd stanie się dniem uroczystych obchodów kolejnych rocznic Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, błękitna flaga z 12 złotymi gwiazdami, symbolizującymi 12 pokoleń Izraela zawisła i wisiała przez całe triduum majowe, tzn. - aż minęły również obchody rocznicy konstytucji 3 maja oraz jednocześnie święto Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej. Nawiasem mówiąc, różni maleńcy uczeni, co to anonimowo komentują na forach internetowych, strofują mnie za nieuctwo, że to niby nie wiem, iż 12 gwiazd liczył wieniec, który miała na głowie „Niewiasta obleczona w Słońce, a Księżyc pod jej stopami”. Podejrzewanie, że takich rzeczy mogę nie wiedzieć, nie jest specjalnie taktowne, ale trudno wymagać taktu od osób nie mających odwagi podpisać się pod własnymi opiniami - bo nie tylko nie wiedzą, co czynią, ale i nie przychodzi im nawet do głowy, co też innego mógł mieć na myśli natchniony autor Apokalipsy pisząc o wieńcu o 12 gwiazdach, jeśli nie 12 pokoleń Izraela, panujących nad Ziemią. Ale mniejsza już z tym, bo ważniejsze, że w ten sposób 1 maja ponownie został świętem „wszystkich Polaków”, którzy w piątą rocznicę Anschlussu rozkaz radowania się otrzymali nie tylko od władzy świeckiej, ale i duchownej. Jako, że 1 maja przypadał akurat w piątek, JE abp Kazimierz Nycz udzielił dyspensy od postu, uzasadniając swoją decyzję niechęcią narażania wiernych na wyrzuty sumienia. Najwyraźniej Światowa Organizacja Zdrowia musiała uznać wyrzuty sumienia za coś złego, a w każdym razie - szkodliwego dla zdrowia psychicznego, więc tylko patrzeć, jak na następną rocznicę Anschlussu skasowane zostanie również sumienie. Nie będzie sumienia - nie będzie wyrzutów, dzięki czemu wszyscy będą mogli się radować, jakby wraz z Anschlussem przybliżyło się Królestwo Niebieskie. Kto by pomyślał, że tak trudny i wydawałoby się - odległy cel, można osiągnąć przy pomocy tak prostych środków? Oczywiście wymaga to poprawy koordynacji, która jeszcze trochę szwankowała, bo w jednych diecezjach dyspensę ogłoszono, ale w innych - nie. Opowiadał mi konduktor pociągu jadącego tego dnia z Jeleniej Góry do Suwałk, jak to pewien skrupulatny pasażer żądał od niego komunikatów o każdorazowym przekroczeniu granic poszczególnych diecezji i w zależności od tego, gdzie pociąg akurat się znajdował, albo sięgał po kanapkę z szynką, a odkładał tę z jajkiem, albo odwrotnie. Akurat mamy kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego, więc warto podnieść tę kwestię, żeby w przyszłości takie rzeczy były koordynowane w skali całej Unii, właśnie przez Parlament Europejski w porozumieniu z COMECE - profsojuzem biskupów, mającym pełnić rolę transmisji polityki partii do katolickich mas. Pierwsze efekty tej transmisji już są widoczne, na przykład w postaci odmowy przeprowadzenia dyskusji o homoseksualizmie na UKSW. Władze tej katolickiej uczelni, pewnie w obawie przez koniecznością zwrotu tzw. „grantów”, co mogłoby nastąpić w przypadku wytropienia tam przez wiedeńską centralę gestapo tzw. „homofobii” - na wszelki wypadek cofnęły zgodę. Okazuje się, że rację miał Stanisław Lem pisząc w „Głosie Pana”, iż „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle tylko postępować cierpliwie i metodycznie” - bo w podobnym położeniu znajduje się każda parafia, której Unia Europejska przyznała subwencję na blachę. Czyżby stary dylemat: blacha, czy Pan Jezus - nadal pozostawał aktualny? Czyżby tyle zostało z buńczucznych zapowiedzi JE abpa Józefa Życińskiego o „ewangelizowaniu” zlaicyzowanej Europy, jako argumencie za Anschlussem? Obawiam się, że to raczej zlaicyzowana Europa zaczyna nas tu sodomizować, co pokazuje, iż każdy, kto słucha JE abpa Józefa Życińskiego, sam sobie szkodzi. Ale triduum majowe nie wyczerpuje tegorocznych jubileuszów, bo oto 4 czerwca nadchodzi 20 rocznica wyborów podyktowanych przez generała Kiszczaka, uznanych obecnie za „obalenie komunizmu”. Z tej okazji w Gdańsku miał odbyć się festyn z udziałem całego świata, a szczególnie - pani Anieli, która miała przewrócić najpierw kostkę domina z napisem „Solidarność”, następnie ta kostka miała przewrócić następną z napisem: „mur berliński”, ta kostka kolejną - i tak dalej. Ponieważ pojawiły się wątpliwości, czy to wypada, by tubylczy bądź co bądź premier Tusk podejmował w Gdańsku panią Anielę w charakterze gospodarza, szef tzw. rządu III RP, wykorzystując w charakterze pretekstu zapowiadaną na ten dzień demonstrację Solidarności, przeniósł „polityczną” część uroczystości do Krakowa na Wawel. Idzie niby o bezpieczeństwo gości, ale równie dobrze można uznać to za nawiązanie do tradycji, której fundamenty położył Generalny Gubernator Hans Frank. Oczywiście na cześć pani Anieli zostanie pewnie wciągnięta na wawelską wieżę błękitna flaga z 12 złotymi gwiazdami symbolizującymi 12 pokoleń Izraela, bo zanim nadejdzie kolejny etap, na razie jesteśmy na etapie podlizywania. Więc jeśli - wszystko jedno; w Gdańsku, czy na Wawelu, pani Aniela zacznie przewracać kostki domina, to wiadomo, od czego zacznie - od Solidarności. Potem - mur berliński i tak dalej. No dobrze, ale na czym się skończy? Co będzie na kostce, która się przewróci jako ostatnia w tej sekwencji wiekopomnych rocznic? Może rozwiązanie Związku Radzieckiego? O, to być może, chyba, żeby taka aluzja nie spodobała się ruskim szachistom, co rozwiązanie cudnego raju uważają za największą katastrofę w dziejach ludzkości, kto wie, czy nawet nie większą od holokaustu. Rocznicy rozpoczęcia wojny 1 września 1939 roku nie ma co świętować, bo skoro, jako „wszyscy Polacy” mamy się radować bez żadnych wyrzutów sumienia, to po pierwsze - nie jest to dobra okazja do radości, a po drugie - po co rozdrapywać stare rany? Ale przecież jest lepszy moment dziejowy, do którego można pozytywnie nawiązać, a mianowicie 23 sierpnia, kiedy to przypada rocznica nawiązania strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego. Związana jest z nią organicznie rocznica następna - 28 września, kiedy to w 1939 roku w Moskwie między Rzeszą Niemiecką, a Związkiem Radzieckim dokonany został rozbiór Polski. Taka sekwencja świąt i rocznic byłaby nawet logiczna: od Anschlussu, którego rocznica przypada 1 maja - do rozbioru - 28 września. W międzyczasie kalendarz rocznic można by wzbogacić jeszcze o dzień 14 maja, kiedy to nastąpiło ogłoszenie manifestu Konfederacji Targowickiej. W ten sposób udelektowani zostaliby rzeczywiście „wszyscy Polacy” bez żadnego wyjątku, no i oczywiście - bez sumienia, z którego tylko same wyrzuty. SM

Zagrożenia urojone i prawdziwe Tyle niebezpieczeństw ostatnio nam zagraża, że już nie wiadomo, czego najbardziej powinniśmy się bać. Wprawdzie amerykańscy naukowcy - a w ślad za nimi również Polska Akademia Nauk - już odwołali globalne ocieplenie, a w każdym razie - zaczęli uspokajać, że nie taki diabeł straszny, ale ta wiadomość jakby przeszła bez echa. Nic dziwnego; skoro w globalne ocieplenie mnóstwo ludzi zainwestowało swoje kariery i pieniądze, to żadne opinie naukowców nie zbiją ich z pantałyku. Podobnie z tak zwaną świńską grypą; jak dotąd nic złego nikomu się nie stało, ale stan podwyższonej gotowości jest podtrzymywany, prawdopodobnie dlatego, żeby pod tym pretekstem przeforsować przymus corocznego poddawania się masowym szczepieniom - co koncernom farmaceutycznym napędziłoby krociowe zyski. Tymczasem, kiedy tak ekscytujemy się urojonymi zagrożeniami, nikt nie próbuje nawet walczyć z prawdziwym niebezpieczeństwem, zagrażającym naszej, to znaczy - łacińskiej cywilizacji. Może ktoś powiedzieć, że to nic poważnego, że cywilizacje się zmieniają. Ale to tylko tak się mówi, bo z cywilizacją jest jak z powietrzem; nikt nie zwraca na nie uwagi, dopóki go nie zabraknie. No ale wtedy przeważnie jest już za późno, żeby taki eksperyment przeżyć. Dlatego na zagrożenia cywilizacji powinniśmy zwracać większą uwagę, niż na globalne ocieplenie, czy świńską grypę. Zagrożenia te polegają na systematycznym niszczeniu trzech fundamentów łacińskiej cywilizacji. Chodzi o grecki stosunek do prawdy - że istnieje ona obiektywnie, niezależnie od tego, co ludzie, albo ich większość na ten temat sądzi. Największym zagrożeniem dla prawdy jest demokracja totalna, polegająca między innymi na narzuceniu metody ustalania prawdy przez głosowanie. Drugim fundamentem łacińskiej cywilizacji są zasady rzymskiego prawa - że chcącemu nie dzieje się krzywda, że nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie, że własność oznacza pełną władzę właściciela nad rzeczą - i tak dalej. Ten fundament cywilizacji niszczony jest pod pretekstem tak zwanej sprawiedliwości społecznej, która jest elegancką nazwą kradzieży zuchwałej, a nawet rozboju. Trzecim fundamentem łacińskiej cywilizacji jest etyka chrześcijańska, jako fundament systemu prawnego. Eliminuje się ją z terenu publicznego pod pretekstem „państwa neutralnego światopoglądowo”. Jest to hasło bałamutne i w gruncie rzeczy - antypaństwowe, bo „państwo neutralne światopoglądowo” nie istnieje i istnieć nie może. Nie ma takiego zwierzęcia i tak naprawdę chodzi tu o wyrugowanie z życia publicznego etyki chrześcijańskiej, w imię politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego, z natury swojej wrogiego religii, a już chrześcijaństwu - specjalnie. Jest to niezwykle groźne dla wolności, o czym mogliśmy wielokrotnie się przekonać. Ostatnio - przy okazji wyborów miss Kalifornii. Zdobywczyni tego tytułu, panna Perejan, zapytana o pogląd na małżeństwo odpowiedziała, że rozumie przez to związek mężczyzny i kobiety. Ta deklaracja wywołała „oburzenie” - co oznacza, że pod wpływem terroru ze strony sodomitów, opinia publiczna, a w każdym razie spora jej część, najzwyczajniej w świecie zwariowała. Cóż innego można powiedzieć o sytuacji, gdy stwierdzenie rzeczy oczywistej, takiej samej, jak że w lecie jest ciepło, a w zimie zimno, że w nocy jest ciemno, a w dzień jasno - spotyka się z „oburzeniem”? Opowiadał mi mój przyjaciel, profesor historii, zaproszony na wykłady na paryskiej Sorbonie, że nie może prowadzić wykładu z powodu strajku studentów. Nie tylko zresztą wykładu, ale jakiejkolwiek pracy, bo wprawdzie raz w tygodniu jest wpuszczany do swego gabinetu, ale wtedy, na wszelki wypadek, strajkujący wyłączają mu prąd. Najzabawniejszy, ale i najsmutniejszy zarazem jest powód strajku. Otóż studenci domagają się, by zaliczono im zajęcia, które z powodu strajku się nie odbyły! Paryska Sorbona od tysiąca lat cieszyła się dobrą reputacją, jako jeden z symboli łacińskiej cywilizacji. Wystarczyło kilkadziesiąt lat marksistowskiego duraczenia, żeby ta reputacja przestała istnieć, a uniwersytet zamienił się stopniowo w koczowisko troglodytów. To nie globalne ocieplenie nam zagraża, to nie świńska grypa. Największym zagrożeniem jest głupota, obecnie - w postaci nowej odmiany marksizmu. SM

Totalniacy się gorszą? Ponieważ media w Polsce są absolutnie niezależne, a już specjalnie niezależna jest „Gazeta Wyborcza” i dziennik „Dziennik” - więc tym bardziej na uwagę zasługuje fakt, kiedy te obydwie niezależne gazety piszą dokładnie to samo. A właśnie ze zgrozą piszą, że państwowa telewizja, jak wiadomo, pozostająca pod kierownictwem „byłego neonazisty”, lansuje partię „Libertas”. Już nie wiadomo, co gorsze, czy telewizja, czy nasz „skarb narodowy” w osobie Lecha Wałęsy, który - przy akompaniamencie zgrzytania zębów całego Salonu - też bierze udział w tym „lansowaniu” Libertasa. Ciekawe, czy „GW” i „Dziennik” gorszą się naprawdę, czy też lansują, tyle, że z tzw. odwrotnej pozycji? Bądź co bądź Libertas robi dywersję Prawu i Sprawiedliwości. Przedwojenne brukowce na przykład uprawiały taką oto kryptoreklamę: „jak długo jeszcze policja będzie tolerowała dom schadzek przy ulicy Widok 10, mieszkania 15, III piętro, dzwonić dwa razy?” Dlaczegóż by nie miały skorzystać z tej metody również dzisiaj, w kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, kiedy tak trudno jest przekonać wyborców, by znowu statystowali w tym konkursie o 50 lukratywnych synekur? Ale może to zgorszenie jest prawdziwe, a w takim razie na uwagę zasługuje osobliwy argument, że telewizja lansuje partię mającą zaledwie 1 procent poparcia. Przecież w imię politycznego pluralizmu właśnie takim partiom media powinny pomagać! Okazywanie zgorszenia z tego powodu dowodzi, że w „GW” i „Dzienniku” ton nadają totalniacy. SM

Film BBC "Za zamkniętymi drzwiami" Nowy brytyjski film rozgłośni BBC pod tytułem „Za Zamkniętymi Drzwiami” zwiera dużo faktów wcześniej publicznie nieznanych. Brak jest wprowadzenia i opisu kluczowego Paktu Antykominternowskiego (PAK) o zawarcie, którego z Polską, Hitler starał się od 5go sierpnia, 1935 i wtedy deklarował on, że dobre stosunki Polski z Niemcami mają dla Berlina „najwyższe znaczenie.” W dniu 25 listopada 1936, Japonia podpisała pakt z Niemcami i już 13 sierpnia, 1937 Tokio wraz z Berlinem uruchomiło wspólną kampanię dyplomatyczną w celu uzyskania poparcia Polski dla tego paktu. Japonię reprezentował w tej sprawie generał Zawada. Herman Goering starał się uzyskać przystąpienie Polski do tego paktu w czasie jego wielokrotnych polowań na żubry, według sprawozdań Józefa Lipskiego, polskiego ambasadora w Berlinie (od 1933 do 1939 roku). Do kampanii dyplomatycznej Niemiec i Japonii przyłączyły się Włochy po podpisaniu Paktu Antykominternowskiego, 6 listopada 1937, podczas gdy dyplomacja polska stosowała uniki w przekonaniu, że Polska nie może pomóc Niemcom w urzeczywistnieniu planów Hitlera ekspansji na wschód, która to ekspansja groziła Polsce wymazaniem z mapy i eksterminacją Polaków i innych Słowian, których ziemie mieli zasiedlić „rasowi Niemcy” w ramach tworzenia przez Hitlera Wielkich Niemiec „na następne tysiąc lat” z najżyźniejszymi ziemiami Ukrainy włącznie. Berlin oferował generalne uzgodnienie problemów polsko-niemieckich 24 października, 1938, w ramach Paktu Antykominternowskiego, podczas gdy na froncie japońsko-sowieckim rosły na sile działania wojenne i doszło do największych bitew powietrznych w historii świata. W dniu 26 stycznia 1939 roku w Warszawie, Ribbentrop otrzymał na piśmie polską odmowę podpisania przez Polskę Paktu Antykominternowskiego. Polska odmowa uniemożliwiła Hitlerowi zmobilizowanie trzech i pół miliona rekruta z Polski oraz spowodowała pojawienie się strategicznej konieczności paktu Berlin-Moskwa w celu uzyskania wspólnej granicy Niemiec ze Związkiem Sowieckim. Sztab niemiecki wykazał Hitlerowi, że wprost z bitew w Polsce nie może on atakować Sowietów i iść i walczyć po stronie Japonii. Zdrada Hitlera była zaskoczeniem dla Japonii, staczającej ciężkie bitwy przeciwko wojskom sowieckim, w ramach paktu zawartego z Niemcami. Pakt Ribbentrop-Mołotow zawarty w Moskwie 23 sierpnia, 1939, stanowił zdradę paktu Hitlera z Japonią. Stało się to w czasie wielkiej bitwy nad rzeką Kalką od 20 do 25 sierpnia 1939, w której poległo około 25,000 żołnierzy japońskich i 10,000 żołnierzy sowieckich. Zdradzeni Japończycy rozpoczęli pertraktacje o zawieszenie broni, które zostało podpisane 15 września 1939, weszło w życie 16go września i wówczas 17go września 1939 Czerwona Armia rozpoczęła inwazję Polski siedemnaście dni po rozpoczęciu przez Niemcy Drugiej Wojny Światowej, 1go września, 1939 roku. Niestety tych szczegółów nie podaje, rewelacyjny poza tym, film BBC. Natomiast film BBC wspomina szereg dotąd nieznanych dokumentów z archiwów brytyjskich, sowieckich i niemieckich. Ciekawe jest jak przed podpisaniem traktatu o nieagresji z Niemcami, Sowieci zażądali zmian linii demarkacyjnej tak, żeby Litwa, Łotwa oraz Estonia znalazły się po sowieckiej stronie. Wkrótce po wejściu Sowietów do krajów bałtyckich Hitler dowiedział się, że klasa średnia tych krajów była likwidowana i deportowana w głąb Związku Sowieckiego i że na jej miejsce osiedlali się tam głównie sowieccy Żydzi. Fakt ten miał znaczenie w pośpiechu Hitlera, żeby szybko „załatwić się” z Francją i Anglią, tak, żeby mógł on dokonywać głównego dzieła swego życia, to jest podboju Rosji sowieckiej i stworzenia „Wielkich Niemiec.” Najazd sowieckich Żydów na państwa bałtyckie wzmocnił wiarę Hitlera, krzewioną od stuleci przez Żydów niemieckich o „zagrożeniu Niemiec przez Żydów wschodnich,” tak zwanych „Ost-Juden.” Wobec objawów choroby Parkinsona w formie trzęsącej się lewej ręki, Hitler śpieszył się, żeby dokonać swojej „misji dziejowej.” Bardzo ważna jest ujawniona przez film BBC współpraca NKWD z Gestapo w likwidacji inteligencji polskiej przez obydwa te aparaty terroru, które weszły na teren polski z gotowymi listami imiennym Polaków przeznaczonych do stracenia. Niemcy wiedzieli o liście katyńskiej, którą Beria zaczął przygotowywać od 3go października 1939 i której stronę wstępną Stalin podpisał na ukos wielkimi literami w lutym 1940 roku. Ta scena jest pokazana na filmie BBC. W lutym 1940go roku Hitler ogłosił plany urbanistów w grupie Z. Pabsta, którzy na jego rozkaz, w ramach zemsty za polską odmowę udziału w Pakcie Antykominternowskim, przygotowali gruntowny i szczegółowy plan zniszczenia miasta Warszawy, włącznie z wszystkimi tam zabytkami kultury polskiej i zbiorami archiwalnymi. Plan ten był oparty na przedwojennych wizytach w Polsce znawców niemieckich. Został on wprowadzony w życie, w 1944 roku, podczas Powstania Warszawskiego, kiedy Sowieci zatrzymali front i dali Niemcom okazję na systematyczne zniszczenie Warszawy, w tym dokładne wykonanie planu Pasta. Tragedia Powstania odbyła się prawie rok po potajemnej zdradzie Polski przez USA i W. Brytanię, w Teheranie w 1943 roku, kiedy Churchill i Roosevelt oficjalnie poddali Polskę, do strefy wpływów sowieckich, z nową polską granicą wschodnią na rzece Bug. Pierwsza część historii wojny pokazana na nowym filmie dokumentarnym BBC kończy się wcześniej. Jako jeden z rewelacyjnych faktów film ten zwiera dowody na obietnicę Stalina w 1939 roku, że zrobi wszystko, żeby uchronić hitlerowskie Niemcy od klęski w Drugiej Wojnie Światowej. W filmie BBC brak „Bitwy o Anglię” w 1940 roku i znaczenia Polaków w ratowaniu Anglii. W polskim lotnictwie w W.Brytanii służyło ponad 17,000 Polaków. Z pośród nich, piloci polscy odegrali decydującą rolę z zwycięstwie Aliantów, zestrzeliwując na pewno 745 samolotów niemieckich oraz prawdo-podobnie dodatkowych 175 samolotów niemieckich. Polacy uszkodzili 259 niemieckich samolotów oraz zestrzelili 190 bomb latających. Zginęło wówczas 1,973 lotników polskich i 1988 poniosło rany w walce powietrznej nad Anglią, Francją i Niemcami. W czasie Bitwy o Anglię, Sowieci dawali Niemcom prognozę pogody nad Anglią i pomagali dostawami strategicznymi, jak też naprawianiem okrętów niemieckich w Murmańsku, etc. Zachowanie Stalina dowodzi, że starał się on albo zupełnie odwieźć Hitlera od planu ataku na Związek Sowiecki, albo przynajmniej jak najbardziej ten atak opóźnić m. in. wobec niedawnej czystki 44,000 doświadczonych oficerów sowieckich. Film BBC nie wspomina o wynikach strategicznych gier sztabowych w Moskwie wiosną 1941 roku, z których to gier wynikało, że na pewno na wypadek ataku, Niemcy dokonają bardzo głębokiej penetracji Rosji. W obliczu tego niebezpieczeństwa Stalin nakazał brutalizację wojny od chwili pierwszego ataku niemieckiego, co też częściowo film BBC pokazuje. Na przykład wśród pięknych zdjęć panoramy Lwowa pokazanych jest ponad 4000 Polaków zbitych we więzieniu NKWD we Lwowie, w pierwszych dniach ataku niemieckiego na Sowiety. Film ten nie wspomina, że we wszystkich więzieniach sowieckiej okupacji Polski, NKWD dokonało mordu około 30,000 obywateli polskich, w tym samym czasie. Pokazując bitwę o Moskwę, film BBC nie wspomina decydującej roli elitarnej 100,000 armii syberyjskiej, która wówczas zadała Niemcom klęskę. O czym film ten też nie wspomina, to fakt, że szpieg sowiecki w Japonii Richard Sorge, zapewnił wcześniej Moskwę, że rząd Japonii zdecydował nie atakować Syberii sowieckiej. Faktem jest że klęska pod Moskwą przeraziła Hitlera i uświadomiła mu może przegrać wojnę. W rezultacie 20 stycznia, 1942 Hitler ogłosił „ostateczne rozwiązanie sprawy żydowskiej,” żeby zapobiec najazdowi mas „Żydów Wschodnich” na teren pokonanych Niemiec na wypadek klęski. Do tego momentu głównymi ofiarami masowych egzekucji była inteligencja polska, do której naturalnie należeli oficerowie polscy, zamordowani według listy katyńskiej. O liście tej Gestapo musiało wiedzieć, ponieważ Niemcy ogłosili pełną liczbę zaraz po znalezieniu grobów w Katyniu, podczas gdy były tam groby połowy straconych oficerów polskich z nich. Film BBC nie wspomina o tym jak władze sowieckie, starając się ukryć zbrodnię katyńską, wybrały miejscowość „Katyń” na Białorusi, jako podobną z nazwy do Katynia. W tym celu w Katyniu Sowieci upamiętnili ponad sto niemieckich egzekucji dokonanych na ludności cywilnej, za pomocą podpalania ludzi w budynkach, według regulaminu Sonder Kommando. Film BBC pomija fakt, że w Jedwabnem, w pierwszych dniach wojny niemiecko-sowieckiej, Sonder Kommando Zichenau (Ciechanów) użyło około 400 litrów benzyny, żeby stodołę zapalić i dokonać masakry na ludności cywilnej. Za zbrodnię tę niemiecki sąd denazyfikacyjny po wojnie skazał na sześć lat więzienia Haupt Sturm Fuerer'a Hermann'a Schaper'a. Mimo tych braków należy pochwalić pierwszą część filmu BBC „Za Zamkniętymi Drzwiami,” ponieważ zawiera wiele nowych ustaleń włącznie z zeznaniami uczestników Drugiej Wojny Światowej i oficerów NKWD, którzy brali udział w zbrodni katyńskiej.

Iwo Cyprian Pogonowski

Zgodnie z mądrością etapu O tym, że polski wymiar sprawiedliwości porażony jest licznymi patologiami, wiemy nie od dzisiaj, a konkretnie - od samego początku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, kiedy to na niezawisłe sądy partia nałożyła brzemię misji. Wprawdzie treść misji zmienia się w zależności od aktualnego etapu, kiedy to wczorajsze mądrości zostają unieważnione, a na ich miejsce wchodzą mądrości nowe, ale brzemię misji ciągle jest takie samo: transmitować politykę partii do mas. Na obecnym etapie, jak wiadomo, sprawą najważniejszą staje się przywrócenie jedności moralno-politycznej, i to w skali całej Europy. Dlatego również do niezawisłych sądów musiały dotrzeć stosowne rozkazy, by w ramach powierzonej im misji szczególny nacisk położyć na zwalczanie przesądów związanych z tak zwaną wolnością słowa. Te przesądy wywodzą się z bałamutnej zasady wymyślonej przez rzymskiego reakcjonistę i homofoba Ulpiana, że cogitationis poenam nemo patitur, co się wykłada, że za myśli się nie karze. Za myśli, to znaczy - za poglądy. Granica między dozwolonym a zakazanym była dla każdego widoczna, bo stanowiła granicę między poglądem a czynem. Ale polityczna gorliwość natychmiast podpowiada, że to nie tylko głupie, ale i szkodliwe, bo jeśli by tak każdy zaczął wypowiadać własne poglądy, to na osiągnięcie upragnionej jedności moralno-politycznej w skali kontynentu musielibyśmy czekać aż do końca świata. Zatem, jeśli już ludzie muszą koniecznie jakieś poglądy wygłaszać, to niech wygłaszają poglądy zatwierdzone przez europejskie autorytety. Dlatego też wynaleziono przestępstwo myślozbrodni, czyli zbrodniczych poglądów, a któż lepiej poprowadzi walkę z myślozbrodniami, jeśli nie niezawisłe sądy? Oczywiście niezawisłym sądom należy włożyć w ręce miecz w postaci ustaw wprowadzających surowe kary, a to za kłamstwo oświęcimskie, a to za kłamstwo klimatyczne, a to za kłamstwo transformacyjne, a to za antysemityzm, a to za ksenofobię, a to za homofobię, ale wiadomo przecież, że nawet najbardziej czujny ustawodawca wszystkiego nie przewidzi i że wymiar sprawiedliwości też powinien wykazać inwencję na swoim odcinku frontu ideologicznego. I okazuje się, że na kim jak na kim, ale na niezawisłych sądach można polegać w każdej sytuacji. Oto w marcu br. Sąd Najwyższy podjął uchwałę, z której wynika, że za ujawnienie wiadomości stanowiącej tajemnicę państwową odpowiada nie tylko ten, na kim spoczywał prawny obowiązek jej ochrony, ale każdy, kto ją ujawnił. Uchwała zapadła w sprawie dziennikarzy "Rzeczpospolitej", którzy w swoim czasie opisali aferę szpiegowską z udziałem oficerów WP. To stanowisko niezawisłego sądu stwarza niezwykłe możliwości ograniczania swobody wypowiedzi pod pretekstem ochrony tajemnic państwowych. Wprawdzie w Polsce trudno by znaleźć jakąś dziedzinę, w której mielibyśmy jakieś tajemnice; przeciwnie - państwo nasze jest penetrowane na wylot nie tylko przez unijnych urzędników, przed którymi nie mamy przecież żadnych tajemnic, ale i przez agenturę, która specjalnie nie ukrywa nawet finansowego zasilania przez zagraniczne fundacje, ale to nic nie szkodzi, bo przy odrobinie dobrej woli za państwową tajemnicę wymagającą ochrony może ex post zostać uznane wszystko, a już specjalnie - okoliczności rozkradania państwa przez razwiedkę, a w szczególności - kto ile ukradł i gdzie schował forsę. Z uchwały niezawisłego Sądu Najwyższego wynika bowiem, że zdradzić tajemnicę można nawet nieświadomie, to znaczy - nie mając pojęcia, że to akurat tajemnica. Gdyby bowiem wszyscy wiedzieli, że jakaś wiadomość stanowi tajemnicę, to jakaż to tajemnica? Zatem wygląda na to, że jedynym następstwem tej uchwały będzie dalsze ograniczanie konstytucyjnych swobód obywatelskich, co wpisuje się w misję zaganiania europejskich narodów do wspólnej obory, to znaczy, pardon - budowania jedności moralno-politycznej w skali Europy, co na obecnym etapie jest najwyższym nakazem. SM

Bilans bez przemilczeń Ile naprawdę zyskaliśmy, a ile straciliśmy na wejściu do UE? Piąta rocznica wstąpienia Polski do Unii Europejskiej w naturalny sposób skłania do dokonania bilansu zysków i strat naszego członkostwa w tej organizacji. Niestety, ogromna większość mediów ogranicza się jedynie do przedstawienia zysków, zupełnie przemilczając ciemniejsze strony obecności w UE. A tych ostatnich nie brakuje, gdyż Unia ? jak każdy związek wielu państw ? ma swoje plusy, ale ma i minusy. Oczywiście 5 lat to za mało, by udzielić definitywnej odpowiedzi, czy związanie się z instytucjami europejskimi było dla nas korzystne, czy nie. Ale już dziś warto dokonać przynajmniej częściowej analizy tego zagadnienia, przynajmniej w skali makroekonomicznej, odkładając na bok propagandowe zadęcie bezkrytycznych euroentuzjastów.

Urząd Propagandy Europejskiej Nie jest to łatwe, bo nawet urzędowe dokumenty, które powinny tylko dostarczać obiektywnych danych, zawierają sporą dawkę jednostronnej propagandy. Wymownym tego przykładem jest raport pt. ?5 lat Polski w Unii Europejskiej?, wydany niedawno przez Urząd Komitetu Integracji Europejskiej (UKIE). Już ze wstępu do tego prawie 600-stronicowego dokumentu możemy się dowiedzieć, iż ?Polska wykorzystała szansę, jaką dla rozwoju gospodarczego stworzyło członkostwo w UE, jednocześnie budując gospodarkę opartą na zdrowych fundamentach i rozsądnej polityce makroekonomicznej?. Rozwijając tę tezę, autorzy raportu stwierdzają bez żadnych wątpliwości, że ?członkostwo w UE przyczyniło się w istotny sposób do zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego w Polsce?. Dowodem na to mają być statystyki wzrostu produktu krajowego brutto (PKB), który od momentu wstąpienia do Unii, średnio biorąc, był szybszy niż w latach poprzednich: od 4,5 proc. w 1999 r., przez 5,3 proc. w 2004 r., po 6,6 proc. w 2007 r. Te dane oczywiście są prawdziwe, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że urzędnicy UKIE wykorzystali je nieco tendencyjnie. Podając bowiem, że w 2008 r. wzrost PKB wyhamował do 4,8 proc., a w tym roku będzie jeszcze niższy, nie wiążą tego już z naszym członkostwem w Unii, lecz mętnie tłumaczą, iż zmiany te ?następowały nie tylko na skutek członkostwa w UE, ale były wypadkową wielu różnych czynników?, zwłaszcza kryzysu finansowego na świecie. Mamy tu więc ciekawe zjawisko: szybki wzrost gospodarczy zawdzięczamy przystąpieniu do Unii, natomiast jego osłabienie wynika z innych przyczyn.

W obliczu recesji Co więcej, raport bezkrytycznie powtarza rządową mantrę, że ?obecnie powszechne wśród ekonomistów i instytucji prognozujących rozwój gospodarki stają się oczekiwania, że w Europie tylko 3-4 kraje mają szansę uniknięcia w 2009 r. spadku PKB. Stale wymienia się w tej grupie Polskę. Na tle pozostałych krajów europejskich nasze wyniki w zakresie wzrostu gospodarczego są wciąż korzystne?. I żeby to jeszcze bardziej wbić do głów czytelnikom, autorzy dokumentu bez żadnego uzasadnienia podają prognozę 2-procentowego wzrostu PKB w tym roku. Dlaczego akurat 2 proc., skoro nawet superoptymistyczny minister finansów Jacek Rostowski liczy już tylko na wzrost 1,7 proc.? Nie wiadomo, nie ma to jednak większego znaczenia, bo zarówno Międzynarodowy Fundusz Walutowy, jak i sama Komisja Europejska w najnowszych prognozach przewidują dla Polski recesję: MFW ? 0,7 proc., KE ? 1,4 proc.

Trudno zresztą, by miało być inaczej, skoro spadek PKB dotyka wszystkie kraje Unii, zarówno ?starej?, jak i ?nowej?. A niemal 80 proc. naszego handlu zagranicznego stanowią dziś obroty z państwami unijnymi, co zresztą jest jednym z najczęściej używanych argumentów euroentuzjastów. Tak więc kryzys u naszych partnerów siłą rzeczy musi się odbić na polskiej gospodarce. I nic na to nie pomogą zaklęcia urzędników z UKIE przekonujących, iż ?członkostwo w UE okazało się amortyzatorem zabezpieczającym przed wstrząsami w światowej gospodarce. Polska, będąc częścią rynku wewnętrznego UE, jest w dużym stopniu chroniona przed tendencjami protekcjonistycznymi pojawiającymi się na świecie w związku z kryzysem finansowym i ekonomicznym?. Pomijając już to, że tendencje protekcjonistyczne najsilniej widać właśnie w elitach rządzących krajami europejskimi (sztandarowym przykładem jest Francja), trudno przypuszczać, by polscy przedsiębiorcy nie odczuli w tym roku recesyjnego tąpnięcia ? według prognozy KE, średnio o 4 proc. ? w całej Unii.

Coraz większy deficyt A skoro jesteśmy przy handlu zagranicznym, to warto wgłębić się w szczegóły, którymi bezkrytyczni zwolennicy Unii nie lubią epatować, ale nie są też w stanie ich ukryć. Chodzi o proporcje między eksportem a importem. Obie te sfery w ostatnim pięcioleciu znacznie wzrosły, ale dysproporcje między nimi coraz bardziej się pogłębiają: o ile w 2004 r. wartość naszego eksportu wynosiła ok. 60 mld euro, to w 2008 r. już prawie 115 mld euro, natomiast wartość importu zwiększyła się w tym czasie z ponad 71 mld euro do ponad 139 mld euro. Rośnie więc handel, ale wraz z nim rośnie deficyt wymiany towarowej, sięgając w ubiegłym roku rekordowej kwoty 25 mld euro. A przecież jeszcze rok po wejściu do UE wynosił on niespełna 10 mld euro! Autorzy raportu UKIE tłumaczą, że wzrost tempa importu w stosunku do eksportu nastąpił ?dzięki umacniającemu się złotemu oraz poprawie sytuacji materialnej Polaków?. Nie dodają jednak, że kupowanie za granicą większej ilości towarów niż ich sprzedawanie przyczynia się do poprawy sytuacji nie Polaków, lecz Niemców, Francuzów czy Włochów, z którymi mamy największe obroty.

Ile dopłacamy do Unii? Rosnący deficyt wymiany towarowej powinien być też brany pod uwagę przy sporządzaniu bilansu bezpośrednich strat i zysków, jakie wynikają z naszej przynależności do Unii. Powinien, ale nie jest, bo znacznie przyjemniej wygląda statystyka, jaką zaprezentowano w dokumencie UKIE: ?Ważnym czynnikiem wzrostu gospodarczego Polski w latach 2004-2009, a także jego perspektyw na przyszłość, były transfery z budżetu UE. W okresie od 1 maja 2004 r. do 31 grudnia 2008 r. transfery wyniosły 26,5 mld euro. Jednocześnie Polska wpłaciła do budżetu UE 12,5 mld euro. Dodatnie saldo przepływów finansowych z UE po pięciu latach członkostwa ukształtowało się więc na poziomie 14 mld euro?.I właśnie ta informacja jest najczęściej powtarzanym argumentem, który ma zamknąć usta wszelkim ?malkontentom? i ?niedowiarkom?. Warto jednak podejść do niej chłodno i chociażby porównać kwotę 14 mld euro, jaką zyskaliśmy w ciągu pięciu lat ? a więc średnio 2,8 mld rocznie ? ze wspomnianym deficytem w handlu zagranicznym, który w 2008 r. wyniósł 25 mld euro (a w całym okresie 2004-2008 kilkakrotnie więcej), z czego większość przypada na kraje UE. Oznacza to, że tylko w ubiegłym roku ?zainwestowaliśmy? w naszych europejskich partnerów znacznie więcej niż otrzymaliśmy pomocy z unijnego budżetu od początku naszego członkostwa! Przeciw takiemu rachowaniu z pewnością zaoponuje wielu ?znawców? ekonomii, twierdząc, że zyski zagranicznych firm z eksportu do Polski to zupełnie co innego niż wpłaty i wypłaty z budżetu UE. To prawda, tyle że na ów budżet składają się pieniądze pochodzące z budżetów krajowych, te zaś czerpią środki z podatków (głównie VAT) płaconych przez przedsiębiorstwa. Tak więc im większe zyski tych przedsiębiorstw, tym więcej pieniędzy w budżecie Unii. Oznacza to, że owe? dobrodziejstwa?, jakie otrzymujemy z Brukseli, pośrednio fundujemy sobie sami, kupując niemieckie czy francuskie towary.

Jak wykorzystujemy fundusze Rządowi propagandziści z UKIE epatują też dalszymi liczbami, pisząc, iż ?dzięki członkostwu w UE Polska otrzymała możliwość korzystania ze środków polityki spójności (fundusze strukturalne i Fundusz Spójności). W okresie 2004-2006 było to około 12 mld euro, natomiast w latach 2007-2013 dla Polski przypadnie ok. 68 mld euro?. Bardzo pięknie to wygląda, ale trzeba jeszcze zadać pytanie, w jakim stopniu te pieniądze naprawdę do nas wpłyną. Wydaje się, że obiektywną odpowiedź daje raport przygotowany w marcu br. przez Business Centre Club, a więc organizację raczej przychylną obecnemu rządowi. Wynika z niego, że o ile środki z tzw. starej perspektywy finansowej (za lata 2004-2006) mają szansę być wykorzystane niemal w 100 proc., to stopień wykorzystania pieniędzy z tzw. nowej perspektywy (2007-2013) jest obecnie przerażająco niski: podpisane umowy stanowiły na koniec 2008 r. tylko 3,24 proc. dostępnych środków, a refundacje wydatków beneficjentów wyniosły zaledwie ok. 0,3 proc.! Oczywiście, to dopiero dane za drugi rok obowiązywania nowej perspektywy, rząd może więc uspokajać, że mamy jeszcze dużo czasu, by wykorzystać unijne pieniądze. Ale wcale nie jest pewne, czy w następnych latach tempo inwestycji, zwłaszcza infrastrukturalnych (takich jak autostrady), wyraźnie wzrośnie. Mamy przecież kryzys z perspektywą niemałej recesji, zaś obecna ekipa rządowa ? w przeciwieństwie do większości rządów na Zachodzie ? wyraźnie stawia na cięcia w budżecie, a nie na pobudzanie gospodarki przez państwowe inwestycje. Żeby zaś wykorzystać fundusze unijne, niezbędne jest współfinansowanie danych projektów przez rząd lub samorządy. Wydaje się zatem mało realne wykorzystanie całości środków, jakie przeznaczono dla nas na lata 2007-2013, choć wina za ten stan rzeczy leży wyłącznie po stronie naszej administracji.

Optymizm prof. Orłowskiego Tymczasem ostatni rozdział raportu UKIE stanowi tekst prof. Witolda Orłowskiego zatytułowany ?Czy poza Unią łatwiej byłoby znieść kryzys??. Jego autor, czołowy ?medialny? ekonomista i były doradca prezydenta Kwaśniewskiego, przekonuje, iż ?członkostwo w Unii zapewniło Polsce ważny amortyzator, w pewnym stopniu chroniący nas przed wstrząsami w światowej gospodarce. Rolę tę pełnią unijne fundusze rozwojowe ? gigantyczna kwota 70 mld euro, które zarezerwowano dla naszego kraju w unijnym budżecie na lata 2007?2013 celem inwestycji w polską infrastrukturę i w rozwój kapitału ludzkiego. W najbardziej optymistycznych prognozach na 2009 r. oczekuje się, że tempo wzrostu polskiego PKB sięgnie 1-2 proc. Z drugiej strony można szacować, że zwiększające się w stosunku do poprzedniego roku transfery unijne i finansowane z ich pomocą inwestycje infrastrukturalne dają co najmniej 1-1,5 punktu procentowego wzrostu PKB. Do rangi symbolu można więc podnieść fakt, że ? według obecnych szacunków ? to właśnie fundusze unijne mogą spowodować, że w naszym kraju utrzyma się dodatnie tempo wzrostu? Ten cytat można uznać za kwintesencję rządowej propagandy z okazji 5-lecia wejścia do Unii. Z fałszywych przesłanek (o wykorzystaniu środków unijnych) wyciąga się jeszcze bardziej fałszywe wnioski (o tegorocznym wzroście gospodarczym), które następnie głoszone są niczym prawdy objawione. Ale rzeczywistość już wkrótce zweryfikuje te ?mądrości? prof. Orłowskiego i urzędników UKIE. Chociaż będzie to weryfikacja niezwykle bolesna dla całego naszego społeczeństwa. Paweł Siergiejczyk

Janusz Szewczak, analityk gospodarczy, dla "Naszej Polski": - Uważam, że Polska będzie jednym z najciężej dotkniętych recesją krajów Europy, i to nie tylko w roku 2009, ale i 2010. Stoimy przed absolutnym bankructwem tegorocznego budżetu i po czerwcu z pewnością dojdzie do nowelizacji ustawy budżetowej. Problem polega na tym, że nowelizacja będzie dotyczyć deficytu w wysokości 50-60 mld zł, a nie 18 mld, jak zakłada Ministerstwo Finansów. Pytanie, skąd wziąć te pieniądze? Na pewno państwo będzie musiało jeszcze bardziej się zadłużyć, mimo że nasz dług publiczny już teraz jest gigantyczny ? w mojej ocenie sięga dziś ok. 650 mld zł, a dług zagraniczny zbliża się do 200 mld euro. W porównaniu z tym zadłużenie ?gierkowskie? to były drobne kwoty. Wraz z postępującą recesją w krajach zachodnich będą wracać do kraju ci, którzy w ostatnich latach wyjechali tam do pracy. A tu miejsc pracy dla nich też nie ma i tylko zwiększą pulę bezrobotnych. Jeszcze większym problemem będzie brak pracy dla nowych roczników, które kończą szkoły średnie i wyższe. Już po wakacjach przybędzie 500-600 tys. młodych ludzi szukających zatrudnienia. Poziom bezrobocia będzie zatem wzrastał i może dojść do poziomu, jaki występuje dziś w Hiszpanii ? 18 proc. Unia Europejska ma coraz większe problemy gospodarcze i przestaje dochowywać własnych wymogów makroekonomicznych: wielkości deficytu, zadłużenia, inflacji. Dziś co najmniej połowa krajów UE nie spełniłaby wymogów posiadania euro, a jednak je posiada. Dlatego nasze szanse przyjęcia wspólnej waluty w bliskiej perspektywie są zerowe. Ci, którzy jeszcze niedawno mówili o wejściu Polski do systemu ERM 2 w połowie tego roku i przyjęciu euro w 2012 r., po prostu głosili nieodpowiedzialne mrzonki. To tylko napędziło zysków spekulantom walutowym. Twierdzenia ministra finansów i innych przedstawicieli rządu, że kryzys ominie Polskę, bo jesteśmy oazą stabilności, mamy najsilniejszy system bankowy w Europie itd., nie zdołały oczywiście zaczarować rzeczywistości. Tymczasem od dawna było wiadomo, że w krajach UE, zwłaszcza w Niemczech, które są głównym odbiorcą naszego eksportu, nastąpi recesja i wzrost bezrobocia, co musi negatywnie odbić się na naszej gospodarce.

W polskich finansach publicznych już nic się nie trzyma kupy, a Unia stawia nam wymagania. I jeśli się ją oszukuje, jak to zrobiono z raportem o konwergencji, który minister finansów w styczniu br. przesłał do Komisji Europejskiej, a w którym zapowiadano, że nasz deficyt sektora finansów publicznych będzie na poziomie 2,7 proc, podczas gdy wyszło 3,9 proc., to trzeba się liczyć z konsekwencjami. Zresztą moim zdaniem ten deficyt jeszcze się pogłębi i na koniec roku może być na poziomie nawet 8 proc. Również deficyt budżetowy skoczy do poziomu 4, może 5 czy nawet 6 proc. Tymczasem dopuszczalny przez UE poziom to 3 proc. i po jego przekroczeniu Unia może rozpocząć wobec takiego kraju procedurę nadmiernego deficytu, co byłoby dla nas bardzo niekorzystne, a nawet mogłoby zagrozić wstrzymaniem wypłaty funduszy unijnych. Sytuacja jest dramatyczna. Przed nami stoi kryzys, jakiego Polacy nie doświadczyli od 20 lat. Na razie minister Rostowski zaklina rzeczywistość, twierdząc, że recesja nas ominie. A już nawet Komisja Europejska prognozuje dla Polski spadek PKB o 1,4 proc. Ale to i tak bardzo zaniżone przewidywania ? według mnie, za niezwykle optymistyczną prognozę należy uznać minus 2 proc. Najgorsze jest to, że w takiej sytuacji Polska zamiast kompetentnego ministra finansów ma ministra propagandy, i to propagandy coraz bardziej "księżycowej".

16 maja 2009 "Osły mają długie życie".. (G.Orwell) Znowu jakieś socjal - jaja. Przyznam się państwu, że nie zrozumiałem czy  to  zostało  już uchwalone, czy dopiero jest w fazie realizacji uchwały, czy to jakaś „ ekologiczna” organizacja wymyśliła, ale ma być zakaz trzymania własnych psów na łańcuchach.(???). A czym przywiązać psa do budy? Sznurkiem? Żyłką? Toż to nie „ humanitarne”!

Przecież w ciągu dnia, gdy różni ludzie kręcą się po podwórku pies musi być uwiązany, żeby nie zrobił nikomu krzywdy.. Co innego w nocy. Wtedy powinien biegać po podwórku, żeby bronić właściciela przed złodziejami i bandytami.. „Zerwijmy łańcuchy”- to jest nowe hasło walczącej lewicy. Z tymi łańcuchami  i kajdanami to już przesadzają… Od Manifestu Komunistycznego cała rzecz się ciągnie.. Wiecznie zrywają jakieś łańcuchy i kajdany, doprowadzając całe społeczeństwa do zupełnego luzu i luzackiej głupoty. Kajdany od pracy, kajdany od małżeństwa, kajdany od tradycji, kajdany od prawa, łańcuchy od rodziny.. Teraz będą wymuszać  zrywanie psich łańcuchów.. Ciekawe, czy krowy na postronku będzie jeszcze można trzymać i czy cała sprawa będzie załatwiana równolegle, czy może odłożona na później , jak uporają się z łańcuchami dla psów? No właśnie łańcuchy łańcuchami, ale co z budami? Czy one spełniają standardy tzw. europejskie? Czy są wygodne, czy Sanepid widział w jakich warunkach żyją psy? Czy nie są to przypadkiem warunki uwłaczające psiemu losowi? Może jakieś płytki ceramiczne, podłoga z mahoniu, dźwiękoszczelne ściany psiej budy, natryski i pomieszczenie socjalne… Myślę, że wszystko przed nami, jak to przy budowie socjalnego socjalizmu, w tym przypadku psiego.. W kolejce czekają koty, myszy, świnki morskie.. Ku wszelkiej wygodzie. Potem powypuszczać wszystkie zwierzęta z zoo i niech mieszają się z ludźmi, w końcu wszyscy pochodzimy z jednego pnia i wszyscy jesteśmy” braćmi”. To dlaczego jedni bracia mogą chodzić po ulicach, a inni „ bracia” siedzieć za kratami lub być uwiązanymi na łańcuchu?” Normalny” aktywista walczący o prawa zwierząt nie jest w stanie tej niesprawiedliwości dziejowej zrozumieć. Lwy i tygrysy też po odpowiednim szkoleniu finansowanym z funduszy europejskich mogą przystosować się do życia wśród braci - ludzi. Tego jestem pewien. A wszystkiemu winien jest sam Pan Bóg, bo on to wszystko tak skonstruował. I teraz to wszystko trzeba poprawiać A wierzcie mi państwo, że do poprawy jest cały świat! Wygodzie i rozpuście, w ramach równouprawnienia i zacierania różnic między płciami, oddawało się dwoje pilotów lecących z Buffalo do Nowego Jorku. Mieli pod opieką pięćdziesięciu pasażerów, ale Rebecca Shaw i Marvin Renslow, zamiast pilotować samolot, włączyli automatycznego pilota i dawaj oddawać się sobie w wielkim uniesieniu. Dopiero gdy maszyna gwałtownie zniżyła lot, męska część wspólnej ekstazy próbowała chwycić za  stery. Ale było już za późno. Cały samolot wraz z pasażerami i uniesionymi kochankami zamienił się w kupę żelastwa. Wszystko to widać na taśmach i okazuje się, że mundur na kobiecie spowodował taki przypływ namiętności u mężczyzny. Wszystkie różnice  między kobietą i mężczyzną, lewica wyeliminuje, ale nie uda jej się wyrugować wzajemnego przyciągana.. To jest ponad równouprawnieniem.

I przy okazji zginął facet mieszkający w swoim własnym domu, niespodziewając się zapewne, że nieszczęście przyjdzie z góry. Może miał psa uwiązanego na łańcuchu? A może go właśnie zwolnił , żeby pilnował go przed niepożądanymi gośćmi od strony furtki. Natomiast będzie nam z pewnością bezpieczniej po kolejnej reformie jaką szykuje Ministerstwo Zdrowia Ludzi, bo Ministerstwa Zdrowia Zwierząt nie ma, jest prywatna weterynaria i jakoś zwierzęta nie zdychają na ulicach. Nie mają  Narodowego Funduszu Zdrowia Zwierząt- i to ich chroni od wiecznych reform, z których wiecznie żyją reformatorzy. Będzie odejście od algorytmu podziału pieniędzy ze składek na poszczególne województwa.(!!!) Zamiast tego pieniądze będą dzielone według liczby ubezpieczonych, zależnie od  ich wieku i płci(???). Na pewno nie będą  na razie dzielone w zależności od wzrostu, zarostu i długości stopy. Ale dzielić będą nadal urzędnicy dbający o nasze zdrowia, a najbardziej o swoje…. kieszenie! Bo w całym tym systemie opieki zdrowotnej chodzi głównie o urzędników tego systemu, a przecież nie o pacjentów.. Bo gdyby chodziło o pacjentów, już dawno sprywatyzowałoby cały ten komunistyczny skansen, żeby zadziałały prawa rynku i konkurencji, a pacjenci posiadający swoje pieniądze, które w obecnym systemie opieki zdrowotnej są marnotrawione na skalę zupełnie nie spotykaną- mogli za nie być własnymi panami swojego zdrowia i własnych pieniędzy. I nie musieliby kłaniać się byle lekarzowi i oczekiwać łaski uświęcającej z jego strony, żeby zlitował się zająć pacjentem. Oczywiście w tym systemie nie jest zupełnie zainteresowany, bo czy się stoi czy się leży, ileś od państwa się należy. Kanał zasilania jest inny, a kanał leczenia inny.. Pieniądze powinny iść razem z pacjentem, a nie „za”, czy” przed” pacjentem, jak próbują nam wcisnąć komunardzi państwowej służby zdrowia. Lekarz ma służyć na wolnym rynku usług medycznych,  a nie wyciągać z pacjentów jeszcze dodatkowo ponad to, co pacjent zapłacił do wspólnego wora państwowej służby zdrowia. Algorytm podziału pieniędzy ma spowodować, że zyskają finansowo województwa, które mają mniej szpitali na milion mieszkańców(???) i mało wyspecjalizowanych klinik. Cały ten algorytm - to jeden wielki biurokratyczny nonsens, jakich wiele w naszej socjalistycznej ojczyźnie. Organizowanie leczenia nas przez urzędników  od góry i za nasze pieniądze jest ze swej natury skazane na niepowodzenie, bo istotą funkcjonowania urzędnika jest nieograniczony rabunek  mas. I on się wyłącznie tym kieruje? A jaki interes miałby w wyleczeniu pacjenta? Urzędnikom, w tym systemie chodzi o długotrwałe leczenie ludzi zdrowych i przerzucanie ich z sali do sali, żeby Narodowy- jak najbardziej- Fundusz Zdrowia mógł płacić, a  przy tym pozbywanie się pacjentów jak najbardziej chorych, których leczenie jest kosztowne, a pieniądze na nie trzeba wydać naprawdę.. Bo cały system jest chory, będzie nadal chory, dopóki nie zniknie z niego komuno- socjalizm i biurokracja, która tym wszystkim zarządza. „-Przy tego typu propozycjach trzeba mieć na uwadze obecną sytuację budżetową. Musimy pięć razy oglądać każdą złotówkę, którą mamy wydać z budżetu”- powiedziała pani Magdalena Kobos, rzeczniczka prasowa Ministerstwa Zdrowia. Nie wiem jak państwu, ale mnie najbardziej spodobało się to oglądanie każdej złotówki  pięć razy...(???) Potężne marnotrawstwo widać gołym okiem, a pani rzecznik mówi o oglądani każdej naszej złotówki.. Szkoda, że najdłużej żyją właśnie ci, którzy opowiadają największe androny.. Nie obrażając osła - ma się rozumieć! WJR

Zgodnie z mądrością etapu O tym, że polski wymiar sprawiedliwości porażony jest licznymi patologiami, wiemy nie od dzisiaj, a konkretnie - od samego początku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, kiedy to na niezawisłe sądy partia nałożyła brzemię misji. Wprawdzie treść misji zmienia się w zależności od aktualnego etapu, kiedy to wczorajsze mądrości zostają unieważnione, a na ich miejsce wchodzą mądrości nowe, ale brzemię misji ciągle jest takie samo; transmitować politykę partii do mas. Na obecnym etapie, jak wiadomo, sprawą najważniejszą staje się przywrócenie jedności moralno-politycznej i to w skali całej Europy. Dlatego również i do niezawisłych sądów musiały dotrzeć stosowne rozkazy, by w ramach powierzonej im misji szczególny nacisk położyć na zwalczanie przesądów związanych z tak zwaną wolnością słowa. Te przesądy wywodzą się z bałamutnej zasady wymyślonej przez rzymskiego reakcjonistę i homofoba Ulpiana, że cogitationis poenam nemo patitur, co się wykłada, że za myśli się nie karze. Za myśli - to znaczy - za poglądy. Granica między dozwolonym, a zakazanym była dla każdego widoczna, bo stanowiła granicę między poglądem, a czynem. Ale polityczna gorliwość natychmiast podpowiada, że to nie tylko głupie, ale i szkodliwe, bo jeśli by tak każdy zaczął wypowiadać własne poglądy, to na osiągnięcie upragnionej jedności moralno-politycznej w skali kontynentu musielibyśmy czekać aż do końca świata. Zatem, jeśli już ludzie muszą koniecznie jakieś poglądy wygłaszać, to niech wygłaszają poglądy zatwierdzone przez europejskie autorytety. Dlatego też wynaleziono przestępstwo myślozbrodni, czyli zbrodniczych poglądów, a któż lepiej poprowadzi walkę z myślozbrodniami, jeśli nie niezawisłe sądy? Oczywiście niezawisłym sądom należy włożyć w ręce miecz w postaci ustaw, wprowadzających surowe kary, a to za kłamstwo oświęcimskie, a to za kłamstwo klimatyczne, a to za kłamstwo transformacyjne, a to za antysemityzm, a to za ksenofobię, a to za homofobię, ale wiadomo przecież, że nawet najbardziej czujny ustawodawca wszystkiego nie przewidzi i że wymiar sprawiedliwości też powinien wykazać inwencję na swoim odcinku frontu ideologicznego. I okazuje się, że na kim, jak na kim, ale na niezawisłych sądach można polegać w każdej sytuacji. Oto w marcu br. Sąd Najwyższy podjął uchwałę, z której wynika, że za ujawnienie wiadomości stanowiącej tajemnicę państwową odpowiada nie tylko ten, na kim spoczywał prawny obowiązek jej ochrony, ale każdy, kto ją ujawnił. Uchwała zapadła w sprawie dziennikarzy „Rzeczpospolitej”, którzy w swoim czasie opisali aferę szpiegowską z udziałem oficerów WP. To stanowisko niezawisłego sądu stwarza niezwykłe możliwości ograniczania swobody wypowiedzi pod pretekstem ochrony tajemnic państwowych. Wprawdzie w Polsce trudno by znaleźć jakąś dziedzinę, w której mielibyśmy jakieś tajemnice; przeciwnie - państwo nasze jest penetrowane na wylot nie tylko przez unijnych urzędników, przed którymi nie mamy przecież żadnych tajemnic, ale i przez agenturę, która specjalnie nie ukrywa nawet finansowego zasilania przez zagraniczne fundacje, ale to nic nie szkodzi, bo przy odrobinie dobrej woli za państwową tajemnicę wymagającą ochrony może ex post zostać uznane wszystko, a już specjalnie - okoliczności rozkradania państwa przez razwiedkę, a w szczególności - kto ile ukradł i gdzie schował forsę. Z uchwały niezawisłego Sądu Najwyższego wynika bowiem, że zdradzić tajemnicę można nawet nieświadomie, to znaczy - nie mając pojęcia, że to akurat tajemnica. Gdyby bowiem wszyscy wiedzieli, że jakaś wiadomość stanowi tajemnicę, to jakaż to tajemnica? Zatem wygląda na to, że jedynym następstwem tej uchwały będzie dalsze ograniczanie konstytucyjnych swobód obywatelskich, co wpisuje się w misję zaganiania europejskich narodów do wspólnej obory, to znaczy pardon - budowania jedności moralno-politycznej w skali Europy, co na obecnym etapie jest najwyższym nakazem. SM

Francuz z Telekomunikacji Polskiej na listach Platformy Platforma Obywatelska przyzwyczaiła nas, że na swoich listach do Parlamentu Europejskiego skupia ludzi z różnych środowisk, wspominając choćby tak egzotycznego dla Platformy kandydata jak związkowiec Marian Krzaklewski, czy związana wcześniej z SLD unijna komisarz Danuta Hübner. Przeglądając listy PO do Parlamentu Europejskiego, dostrzeżemy między innymi także pewne dość egzotyczne dla naszego kraju imię i nazwisko. I wcale nie chodzi o kandydatkę Platformy z okręgu małopolsko-świętokrzyskiego panią Różę Marię Gräfin von Thun und Hohenstein. Z piątego miejsca w Warszawie wystartuje Dominique Lesage. Smaczku całej sprawie dodaje nie to, iż jest obcokrajowcem - obywatelstwo polskie otrzymał w listopadzie zeszłego roku, lecz miejsce pracy kandydata PO. Urodzony w Nancy, we Francji, Dominique Lesage jest dyrektorem w kontrolowanej przez France Telekom Telekomunikacji Polskiej. W krótkim biogramie kandydata na stronie internetowej Platformy Obywatelskiej czytamy, iż Lesage od stycznia 2007 r. pełni funkcję dyrektora Grupy Telekomunikacja Polska ds. Komunikacji i Kontentu. A do zakresu jego obowiązków należy "rozwój usług telewizyjnych, kontentowych, producenckich, a także koprodukcja filmów pełnometrażowych (m.in. "Katyń", "Generał 'Nil'"). Pełnomocnik Komitetu Wyborczego PO Grzegorz Dolniak wyjaśniał, iż konstrukcja list wyborczych należy do władz regionów, a tylko w jakichś nadzwyczajnych przypadkach władze krajowe mogły dokonywać interwencji. Poseł Platformy zwrócił uwagę, że i na liście Prawa i Sprawiedliwości można znaleźć "dyrektora", choćby startującego z okręgu śląskiego Wiesława Włodka, związanego z Pocztą Polską. Człowiek francuskiego inwestora w Polsce na liście wyborczej rządzącej partii może jednak budzić różne wątpliwości. Zwłaszcza że France Telekom za pośrednictwem Telekomunikacji Polskiej, posiadającej na naszym rynku telekomunikacyjnym znaczącą pozycję, niemal codziennie toczy boje z nadzorcą rynku, Urzędem Komunikacji Elektronicznej. UKE wielokrotnie nakładał na TP milionowe kary wynikające np. z niedozwolonego, według UKE, wykorzystywania przez Telekomunikację Polską swojej pozycji na rynku, od czego zresztą firma się odwoływała. W grudniu zeszłego roku prezes UKE Anna Streżyńska informowała o wszczęciu postępowania w sprawie podziału Telekomunikacji Polskiej. Koncepcji tej sprzeciwia się sama spółka, przekonując, iż operacja nie jest potrzebna. Artur Kowalski

Niemcy nie przebierali w środkach Jeszcze kilka lat temu negowano jego istnienie. Teraz jest przedmiotem badań poważnych instytucji i historyków. Mowa o KL Warschau. KL Warschau był niemieckim obozem zagłady dla Polaków. Został zorganizowany w celu eksterminacji ludności stolicy, w celu stworzenia na jej miejscu zupełnie nowego niemieckiego miasta. By przyśpieszyć ten proces, Niemcy nie cofnęli się przed masowymi sposobami uśmiercania ludzi, których wyrazem były m.in. dwie komory gazowe u wylotu ulicy Bema. Takie m.in. informacje mogli usłyszeć uczestnicy wczorajszej konferencji zorganizowanej przez Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego i Instytut Pamięci Narodowej. Zebranych powitał w imieniu rektora UKSW, ks. prof. dr. hab. Ryszarda Rumianka, prof. Wiesław J. Wysocki, który zaznaczył, że spotkanie zostało zorganizowane w trosce o prawdę i pamięć, która tak długo jest negowana. - Liczymy, że ta konferencja będzie przypomnieniem i zobowiązaniem dla tych wszystkich, od których to zależy, żeby obóz KL Warschau został upamiętniony - powiedział Wysocki. Według dr. hab. Jana Żaryna, reprezentującego na spotkaniu Instytut Pamięci Narodowej, mimo udokumentowania wielu świadectw o obozie, dalecy jesteśmy od rozpoznania jego dziejów. - Wątpliwości dotyczą kwalifikacji obozu jako: koncentracyjnego, zagłady czy pracy oraz liczby zamordowanych Polaków i Żydów - oznajmił Żaryn. Doktor Maria Wardzyńska z Biura Edukacji Publicznej IPN, jako pierwsza prelegentka, wygłosiła wykład na temat rodzajów obozów zakładanych przez Niemców dla ludności cywilnej na terenach okupowanej Polski. Jak podkreśliła, ich celem było m.in. unicestwienie Narodu Polskiego jako ludności świadomej idei, które były sprzeczne z polityką III Rzeszy. - Hitler powiedział, że Polaków nie da się zgermanizować - zaznaczyła Wardzyńska. Przypomniała, że Niemcy uznali, iż Naród Polski należy zlikwidować na każdym szczeblu struktury społecznej, nawet na wsi. Chłopa polskiego należało zastąpić niemieckim. - Stąd też obozy i wysiedlenia, które były narzędziem do realizacji tego planu - stwierdziła Wardzyńska. Również obecny na spotkaniu senator, prof. Ryszard Bender, historyk, nawiązał do planu eksterminacji ludności polskiej przez Niemców. - By tego dokonać, należało uderzyć w centrum Polski - Warszawę. Hitler zaakceptował plan Pabsta, który zakładał całkowite zniszczenie stolicy, by na jej miejscu stworzyć nowe, niemieckie miasto. Egzekucje publiczne nie mogły tego dokonać, więc sięgnięto po metody masowego ludobójstwa - wyjaśnił genezę KL Warschau Bender. Duże zainteresowanie wśród zgromadzonych na sali wywołało wystąpienie sędzi Marii Trzcińskiej, wieloletniej badaczki KL Warschau, która przytoczyła bogaty materiał źródłowy na temat dziejów obozu. Podkreśliła, że składał się on aż z pięciu lagrów. - U wylotu ulicy Bema znajdowały się dwie komory gazowe, w których mordowano Polaków - stwierdziła sędzia. O rozmiarze zbrodni dokonanej przez Niemców świadczą, w jej opinii, m.in. powojenne spisy ludności, zgodnie z którymi nie można doliczyć się 200 tys. mieszkańców Warszawy. - Otto Geibl, dowódca SS i policji, zeznał 25 maja 1954 r., że w związku z tym, iż w Warszawie każdej doby ginęło 40 Niemców, tracono ich dziesięciokrotną liczbę Polaków. Oznacza to 400 osób na dobę, a w dalszej perspektywie takie tempo ludobójstwa doprowadziło do liczby ponad 200 tys. - oświadczyła. Jej wystąpienie spotkało się z ciepłym przyjęciem licznych gości, wśród których byli świadkowie tamtych tragicznych czasów stolicy. Jacek Dytkowski

Dokumentacja niemiecka potwierdza istnienie tego obozu Z prof. dr. hab. Wiesławem J. Wysockim, historykiem z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, rozmawia Jacek Dytkowski Dlaczego UKSW zdecydował się zorganizować konferencję o KL Warschau? - Temat KL Warschau jest tematem żywym, a właściwie historia najnowsza ma ich wiele. Trudno, żeby uniwersytet w Warszawie nie interesował się tym, co dotyczy tego miasta. Więc jest to naturalna powinność. Myślę, że niezależnie od problemów emocjonalnych, które towarzyszą tej sprawie, musimy, po pierwsze, badać źródła, zbierać różnego rodzaju dokumentację po to, żeby świadomość tego faktu, który miał miejsce w okresie wojny, a także w czasach powojennych, komunistycznych - bo to też musimy pamiętać - nie wymazać. Pamiętajmy, jakie były początki. Kiedy w ogóle pojawiła się sprawa KL Warschau, negowano ten fakt, kiedy okazało się jednak, że dokumentacja niemiecka potwierdza jego istnienie, przyznano w końcu rację. Ale dzisiaj ciągle jeszcze jest problem, jaki obóz miał charakter.
Skąd te kontrowersje? - Sytuacja, gdzie wiele problemów jest nieznanych, świadczy po prostu o ich zaniedbaniu przez tyle lat. Dlatego ci, którzy są tak emocjonalnie związani z tą sprawą, zwłaszcza byli więźniowie i ich środowiska, reagują w ten sposób, bo mają poczucie zniecierpliwienia, tego dramatyzmu sytuacji, że właściwie są spychani na margines i traktowani jako trochę "dzisiejsze oszołomy", wpychające się w naszą piękną perspektywę ze swoją bolesną przeszłością czy obolałym doświadczeniem. Niezależnie od tych wszystkich elementów chcemy także wiedzieć, jakie okoliczności towarzyszyły funkcjonowaniu tego obozu.
Jakie nadzieje wiąże Pan z tym seminarium? Na spotkaniu mówiono o konieczności upamiętnienia ofiar KL Warschau...- Przede wszystkim upamiętnienie ofiar obozu powinno dawno być dokonane w momencie, kiedy w ogóle pojawia się sprawa, że obóz faktycznie istniał. Natomiast dzisiaj też jest wiele innych problemów, po prostu niewyjaśnionych. Upamiętnienie dla nas tutaj na tej sesji jest jakby elementem zupełnie gdzieś tam odległym. Dla nas ważniejsze jest ustalenie faktograficzne. Należy odpowiedzieć na pytanie: jakie miejsce zajmuje w historii okupacyjnej Warszawy i okresu powojennego okupacji sowieckiej, komunistycznej - te poszczególne elementy stanowiące wcześniej KL Warschau, a później obóz komunistyczny. Chodzi o to, żeby wyjaśnić to, co można dziś ustalić.

Dziękuję za rozmowę.

Socjalista-niepodległościowiec "Bazyli" zapomniany w III RP "Był głównym budowniczym Polski Podziemnej i mimo klęsk wytrwał do końca w wierności dla swego dzieła, przypieczętowując je ofiarą własnego życia" - pisał Zygmunt Zaremba, inny stary PPS-owiec. Kazimierz Pużak - więzień Szlisselburga, Łubianki, Rakowieckiej, zmarł 30 kwietnia 1950 r. w Rawiczu. Okoliczności jego śmierci do dziś nie zostały w pełni wyjaśnione. Wiadomo jedynie, że przywódca PPS, nie bez przyczyny nazywany "romantykiem socjalizmu", musiał zginąć, gdyż zagrażał uzurpatorskiej władzy przyniesionej do Polski na sowieckich bagnetach. Aż trudno dziś uwierzyć, że jedna osoba była aż tak groźna dla komunistów. Tradycję Pużaka kontynuuje jego rodzina. W III RP młodsza córka Maria nie odebrała przyznanego ojcu Orderu Orła Białego, bo miał go wręczyć prezydent Kwaśniewski. - Szwagierka odmówiła przyjęcia Orderu Orła Białego, bo wiedziała, że ojciec nie życzyłby sobie tego - mówił mi Roman Mazik, mąż starszej siostry Pużaka. - Pan Kwaśniewski wywodzi się z tej samej formacji, która zamordowała ojca. Nigdy niczego od tego reżimu nie chcieliśmy, sami wiele wycierpieliśmy - po śmierci Pużaka wzięli nas na UB, potem przez wiele lat byliśmy śledzeni i szykanowani. W latach 70. rodzina odebrała dla Kazimierza Pużaka Order Virtuti Militari i Krzyż Armii Krajowej, tyle tylko - że w Londynie. W 1989 r. Pużak został zrehabilitowany. - Gdyby żył, podobnie, jak jego koledzy socjaliści, nie zgodziłby się na rehabilitację - zapewniał Roman Mazik. - Rehabilitacja to darowanie win, a on nigdy żadnego przestępstwa nie popełnił. Sąd, który go skazał i komunistyczną władzę - uważał za organy obce, okupacyjne.

Skuty kajdanami w szlisselburskiej twierdzy Kazimierz Pużak miał piękną kartę niepodległościową. Urodził się 26 sierpnia 1883 r. w Tarnopolu, gdzie uczęszczał do gimnazjum. Już w 1904 r. - na rok przed maturą - wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej. Dla partii, a nade wszystko Polski poświęcił nawet studia na wydziale prawa Uniwersytetu Lwowskiego. W 1906 r. współtworzył, razem z Józefem Piłsudskim, PPS - Frakcję Rewolucyjną, która wbrew nazwie głosiła prymat niepodległości nad reformami społecznymi. "Bazyli" - bo taki pseudonim przyjął, dał się poznać jako świetny organizator. Był również członkiem Organizacji Bojowej PPS, biorąc udział w likwidacji prowokatorów - agentów carskiej Ochrany. W 1911 r. aresztowano go w Łodzi. Po ponad dwuletnim śledztwie, obciążony zeznaniami prowokatora, został skazany na osiem lat ciężkich robót, a po odbyciu kary na dożywotnie osiedlenie na Syberii. W carskich kazamatach spędził w sumie sześć lat, z czego cztery w najcięższym więzieniu Rosji - osławionej twierdzy szlisselburskiej, skuty kajdanami w ciemnej celi. Pużaka uwolniła rosyjska rewolucja lutowa w 1917 r.

Bojowiec, poseł, społecznik Jesienią 1918 r. przybył do Warszawy, od razu włączając się w szybki bieg życia politycznego odradzającej się Ojczyzny. W rządzie Jędrzeja Moraczewskiego objął tekę sekretarza stanu Ministerstwa Poczt i Telegrafów. W pierwszych wyborach mandat poselski uzyskał z Zagłębia Dąbrowskiego, później trzykrotnie był posłem Ziemi Częstochowskiej, aż do 1935 r. Od 1919 r. członek Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej. Dwa lata później został sekretarzem generalnym Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS, którą to funkcję pełnił aż do wybuchu wojny. W trakcie wojny polsko-bolszewickiej, kiedy Armia Czerwona podchodziła pod Warszawę, PPS współtworzyła Rząd Obrony Narodowej. Wydział wojskowy partii - z Pużakiem jako wiceprzewodniczącym - wspierał wysiłek zbrojny polskiej armii. Pużak pełnił również funkcję wiceszefa Robotniczego Komitetu Obrony Warszawy, który przekształcił się następnie w Robotniczy Komitet Obrony Niepodległości. Na tym jego wsparcie dla walczącej o granice Polski się nie skończyło. "Bojowców" i wsparcie materialne wysyłał również dla powstańców śląskich. Praca w II RP upłynęła mu pod znakiem działalności politycznej w Sejmie - w latach 30. jako działacz Centrolewu protestował przeciw niedemokratycznym rządom sanacji (niewiele brakowało, aby został aresztowany w tzw. procesie brzeskim w 1930 r. - podobno Piłsudski wykreślił nazwisko Pużaka, mówiąc: "Co by o mnie powiedziano, gdybym więźnia Szlisselburga zamknął w twierdzy"), ale i społecznej - był m.in. inicjatorem spółdzielni mieszkaniowych. W jednej z nich - kolonii złożonej z domków jednorodzinnych na warszawskim Grochowie - zamieszkał wraz z rodziną.

Między hitlerowskim diabłem a sowieckim Belzebubem W czasie okupacji hitlerowskiej - mimo zaawansowanego wieku - nie zaprzestał działalności dla Ojczyzny. Już w październiku 1939 r., w miejsce rozwiązanego PPS, organizował konspiracyjny PPS-WRN (Wolność-Równość-Niepodległość; sama nazwa wskazuje, że w przeciwieństwie do komunistów, socjaliści dążyli do odzyskania przez Polskę niepodległości). Jego partia weszła również w skład Politycznego Komitetu Porozumiewawczego, przekształconego w 1943 r. w Krajową Reprezentację Polityczną, a w marcu 1944 r. w Radę Jedności Narodowej. To polityczne przedstawicielstwo największych konspiracyjnych partii politycznych, działające przy strukturach wojskowych ZWZ-AK, stanowiło Parlament Polski Podziemnej. Przewodniczył mu Pużak. Jego politykę chyba najlepiej oddaje przestroga przed wyborem między "hitlerowskim diabłem a sowieckim Belzebubem". W proteście przeciw układaniu się z Sowietami, wyrażonemu paktem Sikorski - Majski, przy braku jakichkolwiek gwarancji dla naszych granic wschodnich, Pużak wystąpił nawet w 1941 r. z PKP. Szef parlamentu uznawał emigracyjne władze, uważał jednak, że kluczowe decyzje powinny zapadać w kraju. Z jego zdaniem liczono się zarówno w Polsce jak i w Londynie. Wyrazem tego była decyzja prezydenta Władysława Raczkiewicza z wiosny 1944 r., w której ustanowił Pużaka swoim następcą. W tym celu zorganizowano nawet przelot na Wyspy, ale "Bazyli" odmówił. W rozmowie z emisariuszem rządu RP Jerzym Lerskim "Jurem" oświadczył: "Moje miejsce na złe i dobre jest z polską klasą robotniczą, a nie w emigracyjnym Londynie". Równie krytyczny był Pużak wobec postawy mocarstw zachodnich odnośnie sprawy polskiej. Po konferencji w Jałcie pisał: "Cios był dobrze przygotowany przez zmowę nowego »Świętego Przymierza«, (...) był aktem wielkiej krzywdy wyrządzonej Polsce, krzywdy, której nasz naród - jeśli ma zostać narodem o własnej godności - nie może zapomnieć". Trudno się dziwić, że przy takich poglądach miał również jednoznaczny stosunek do komunistów. A więc żadnych paktów, żadnej "bratniej" pomocy, a po wojnie - żadnej wspólnej, "zjednoczonej" partii. Właśnie za taką postawę zapłacił życiem.

Socjalista faszystą W Powstaniu Warszawskim dowodził Organizacją Wojskową Pogotowia Powstańczego Socjalistów. Nie oznaczało to, że nie targały nim wątpliwości. Zygmunt Zaremba wspominał: "Pużak nie podzielał naszych nastrojów. Mówił o niebezpieczeństwach rozpalenia walki bez pewności, czy Czerwona Armia przyjdzie z odsieczą i nade wszystko - bez zapewnienia wystąpieniu zbrojnemu (...) osłony z powietrza". Czyż można odmówić mu racji? Gdy w marcu 1945 r. - znów pełen obaw - ostatecznie zgodził się wziąć udział w rozmowach z przedstawicielami Armii Czerwonej - nastroje w kraju oceniał bardzo krytycznie, co wyraził słowami: "coś się złamało w psychice i nastawieniu ludzi odpowiedzialnych za całość powierzonej im Sprawy". Miał m.in. na myśli "legalistyczne" tendencje w Radzie Jedności Narodowej, jak i w WRN. Wielu jego kolegów chciało włączyć się w nurt budowy nowej Polski, łudząc się nadzieją, że - przy pomocy aliantów - uratują demokrację i ograniczą wpływy komunistów. O tym, że jest to iluzja, Pużak przekonał się na własnej skórze. 28 marca 1945 r., razem z innymi przedstawicielami Polski Podziemnej, został podstępnie aresztowany w Pruszkowie i przewieziony do moskiewskiego więzienia na Łubiance. Ciężkie śledztwo trwało trzy miesiące - na przesłuchania był wzywany ponad 140 razy. Mimo, iż odmawiał zeznań, NKWD zarzuciło mu dywersję na tyłach Armii Czerwonej i współpracę z hitlerowcami. Jak wspominał, "robili wszystko, żeby (...) przedstawić [nas] jako faszystów". Ostatecznie akt oskarżenia mówił o nie ujawnianiu władzom radzieckim faktu ukrycia przez Armię Krajową stacji radiowych oraz zapasów broni i amunicji. To wystarczyło, aby skazać Pużaka na półtora roku więzienia. Stosunkowo niskim wyrokiem sowiecka władza okazała swoją łaskę wobec zdrajcy i dywersanta.

Rydwan polskiej kontrrewolucji Drugi raz stalinowska Rosja pokazała swoją ludzką twarz, ogłaszając amnestię. Dzięki niej Kazimierz Pużak po czterech miesiącach więzienia, pod koniec 1945 r., wrócił do kraju. W życiu publicznym nie udzielał się, widząc, że jakiejkolwiek działalności "propaństwowej" nie da się pogodzić z wiernością przekonaniom. WRN został rozwiązany, w jego miejsce powołano "oficjalne" PPS - tylko dla takich koncesjonowanych socjalistów było miejsce w "ludowej" Polsce. Szanse na wolne wybory były iluzoryczne. Zatem Pużak spotykał się ze starymi przyjaciółmi i pisał pamiętniki. Choć pozostawał na uboczu, "ludowa" władza o nim nie zapomniała. Komuniści już planowali "zjednoczenie" Polskiej Partii Robotniczej z Polską Partią Socjalistyczną. Pużakowi proponowali współpracę, a podobno nawet stanowisko premiera rządu Polski Ludowej (na rolę komunistycznej marionetki zgodził się jego przedwojenny współpracownik z Krakowa, działacz PPS, a w czasie okupacji PPS-WRN Józef Cyrankiewicz). Nie chciał również przymusowo emigrować, na co nalegało UB i część znajomych. Razem ze Zbigniewem Zarembą podjął jeszcze jedną próbę działalności - konspiracyjnej, którą miał we krwi. Wiosną 1947 r. niezależna struktura została rozbita przez bezpiekę. Po raz kolejny w swoim życiu Pużak trafił do więzienia, najpierw na Mokotów, a następnie do Rawicza. Długo wolnością w "demokratycznej" Polsce się nie nacieszył... Wobec starego człowieka zastosowano brutalne metody nacisku. Polscy komuniści - wzorem Sowietów - postanowili go zniszczyć. Wydawało się, że piękny życiorys Pużaka sprawia, iż nie można mu nic zarzucić, a jednak... 3 listopada 1948 r. na wspólnym posiedzeniu z KC PPR Cyrankiewicz - już jako sekretarz generalny CKW PPS, tak mówił o zadaniach "zjednoczonej" partii: "Mamy za sobą historyczne posiedzenie Plenum KC PPR, które stanowiło przełomowe wydarzenie w historii powojennej polskiego ruchu robotniczego i wytyczyło właściwy kierunek rozwojowy tego ruchu. W ślad za tym odbyła się pięciodniowa sesja Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej, gdzie dokonał się wielki rozrachunek nie tylko z dawną, niesławną przeszłością przedwojennej, reformistycznej i nacjonalistycznej PPS, ale i szczegółowy obrachunek błędów, wahań i omyłek dokonanych już w odrodzonej PPS". Dwa dni później, 5 listopada 1948 r. Kazimierz Pużak powrócił z Rawicza do Warszawy... na swój proces. Na ławie oskarżonych przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie zasiadł obok innych zasłużonych socjalistów - niepodległościowców: Tadeusza Szturm de Sztrema, Józefa Dzięgielewskiego, Ludwika Cohna oraz Feliksa Misiorowskiego i Wiktora Krawczyka. W dniu rozprawy poprzednik "Trybuny Ludu" - "Głos Ludu" pisał: "Proces jednoczenia się ruchu robotniczego dokonuje się równolegle do innego procesu - eliminowania z ruchu robotniczego elementów spod znaku prawicy socjalistycznej, która jest agenturą burżuazji". "Robotnik", prasowy organ prokomunistycznej PPS, dodawał: "My, socjaliści polscy, oskarżamy Kazimierza Pużaka dodatkowo o to, że przez całą swoją działalność starał się wprząc PPS w rydwan polskiej kontrrewolucji".

WRN-owcy - renegaci socjalizmu Sądzili: Władysław Stasica (przewodniczący), Roman Różański (nie mylić z Jackiem Różańskim - Józefem Goldbergiem; według ustaleń historyków skazał na śmierć co najmniej dziewięciu "wrogów ludu" - wszystkie wyroki wykonano) i Napoleon Czesnak. Oskarżali prokuratorzy: płk Stanisław Zarakowski (naczelny prokurator wojskowy, mimo swojej krwawej działalności zmarł w Warszawie nigdy nie osądzony w 1998 r.) i płk Oskar Karliner (inny "ludowy" oprawca - prezes Najwyższego Sądu Wojskowego, a następnie szef Zarządu Sądownictwa Wojskowego). Człowiekowi, który całe życie poświęcił walce o niepodległość Polski zarzucili planowanie obalenia przemocą "ludowo-demokratycznego" ustroju państwa, utrzymywanie kontaktów organizacyjnych "ze zdrajcami PPS w Londynie i innych ośrodkach emigracyjnych na zachodzie" (szczególnie z innym starym PPS-owcem - Tomaszem Arciszewskim, prezydentem RP na uchodźstwie), uprawianie politycznej dywersji, współpracę z wywiadami państw zachodnich oraz działanie "pod kierownictwem czynników światowego imperializmu", zmierzające do rozbicia ruchu robotniczego i bloku stronnictw demokratycznych. 6 listopada we wspomnianym "Robotniku" ukazał się artykuł pod tytułem: "Proces przywódców WRN ukazuje nieprzerwany łańcuch zbrodni przeciwko ludowi polskiemu": "Na sali sądowej odżyły wczoraj ciemne duchy przeszłości. Odżyły na szczęście już na właściwym miejscu - postacie zdradzieckie przedwojennych bonzów Partii, tych, którzy przez dwudziestolecie drugiej niepodległości konsekwentnie szli po linii zdrady i rozbijania klasy robotniczej, tych, którzy w okresie okupacji wywiedli na manowce uczciwych robotników, tych wreszcie, którzy nie spiskując przeciw Polsce sanacyjnej, spiskowali przeciw Polsce Ludowej". W tym samym numerze przewodniczący Rady Naczelnej reżimowego PPS Stanisław Kowalczyk tak pisał o WRN: "Ta prawicowa, złośliwa narośl na naszym ruchu wywodzi się z pseudopatriotycznej tendencji przeciwstawiania walki narodowej walce klasowej. (...) Kiedy Pużak, Zaremba i spółka natychmiast po klęsce wrześniowej rozwiązali Polską Partię Socjalistyczną i utworzyli WRN - to uczynili to bynajmniej nie dlatego, by zmylić Gestapo. Uczynili to jak się okazało dlatego, że chcieli usunąć wszelkie powiązania z socjalistycznym programem. (...) Stali się po prostu macką piłsudczyzny, macką sanacji, macką ideologii burżuazyjnej, wysuniętą na teren ruchu robotniczego. (...) Przywódcy WRN rozpoczęli zdradzieckie knowania, zeszli w podziemie konspiracji, stoczyli się do sojuszu z reakcją i do dywersji przeciwko Polsce i Socjalizmowi. To są właśnie WRN-owcy - renegaci socjalizmu".

Nie dał się złamać 19 listopada 1948 r., mimo braków dowodów winy, Kazimierz Pużak i Tadeusz Szturm de Sztrem zostali skazani na 10 lat więzienia. Pozostali "renegaci" otrzymali niższe wyroki. Wobec wszystkich sąd ogłosił przepadek całego mienia na rzecz skarbu państwa. "Robotnik" triumfował: "Łagodny wyrok siłą ludowego państwa". W rzeczywistości "ludowej władzy" chodziło o wyeliminowanie groźnego przeciwnika politycznego. Nie było już przeszkód, aby prosowiecki PPR mógł się "zjednoczyć" i zmienić nazwę na PZPR, co nastąpiło miesiąc po procesie kierownictwa PPS-WRN. Bez aresztowania i skazania Pużaka nie byłoby to możliwe. "Robotnik" zamieścił również streszczenie uzasadnienia wyroku: "Sąd ustalił ciągłość personalną i ideologiczną złych tradycji najbardziej prawicowego odłamu PPS i WRN. (...) WRN-owcy byli obcą agenturą w ruchu robotniczym i narzędziem sanacji, a następnie obcych imperializmów. WRN służył rodzimej reakcji i międzynarodowemu kapitalizmowi pokrywając swoją działalność frazesem robotniczym i pseudo-socjalistycznym. Sąd stwierdził, że oskarżonych cechuje całkowity nihilizm moralny. Oskarżeni nie zdobyli się na żadną próbę obrony własnej ideologii i stoczyli się do roli agentów i to agentów płatnych obcych sił imperialistycznych". Mimo poprzedzającego proces okrutnego śledztwa Pużaka nie udało się złamać. Do winy się nie przyznał i - wbrew wielokrotnym wezwaniom przewodniczącego składu sądzącego, odmówił odpowiedzi na pytania. Zamiast samokrytyki, sala sądowa usłyszała: "W chwili, gdy stoję nad grobem, byłoby nie do uwierzenia, gdybym zmienił poglądy". "Robotnik" skomentował: "Pużak prowokacyjnie rezygnuje z zeznań trwając na pozycjach zdrady". Jak pisał w "Najnowszej historii Polski" prof. Wojciech Roszkowski, "w atmosferze terroru i szantażu politycznego PPR postawiła sprawę na ostrzu noża. Większość CKW PPS ugięła się pod tą presją i 23 III (1948) uchwaliła rozpoczęcie przygotowań do »zjednoczenia«. (...) Niezadowolonych z takiego obrotu sprawy zaczęto eliminować z władz PPS". W wyniku weryfikacji z partii usunięto ponad 80 tys. członków. Jeszcze więcej odeszło z własnej woli. Część przeciwników podporządkowania Sowietom - nieugiętych jak Pużak - trafiła do więzień. Ostatecznie, w grudniu 1948 r. w wyniku przeprowadzonej czystki w PPS z ponad 700 tys. członków pozostało 513 tys. 15 grudnia w gmachu Politechniki Warszawskiej komuniści ogłosili swój tryumf - powstanie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Pużak, od początku przeciwny tzw. zjednoczeniu ruchu robotniczego, przewidział, że oznacza to wasalizację, a następnie zniszczenie prawdziwego PPS. Na wchłonięcie przez sowiecką agenturę, pod postacią PPR zgodził się Józef Cyrankiewicz. U jego boku pojawili się inni "socjaliści" - Edward Osóbka-Morawski i Henryk Jabłoński. Ceną jednego wyboru było pozostawanie przez lata u steru uzurpatorskiej władzy, drugiego - więzienie i w konsekwencji śmierć.

Ostatnie spotkanie Choć amnestia zmniejszyła Pużakowi wyrok do pięciu lat, z więzienia już nie wyszedł. Jego zięć - inżynier Roman Mazik wspominał: "W styczniu 1950 r. pojechałem z żoną do Rawicza. Teść miał wyraźne kłopoty z chodzeniem. Był bardzo smutny, przygarbiony, jakby przeczuwał, że to jest ostatnie spotkanie". Kazimierz Pużak do końca pozostał wierny swoim ideałom - do Bieruta, agenta Moskwy nie napisał prośby o ułaskawienie. Zmarł 30 kwietnia 1950 roku. Według oficjalnej wersji - na zapalenie płuc. Tylko czy na pewno była to naturalna śmierć? Przetrzymywany w fatalnych warunkach, mógł umrzeć z wycieńczenia. Współwięźniowie z Rawicza opowiadają jednak, że Pużak został zepchnięty z metalowych schodów przez strażnika, nazywanego "Grubym Jankiem" (do dziś nie udało się ustalić jego personaliów), a potem - przez ok. dwa tygodnie - nie udzielono mu pomocy lekarskiej. Władysław Gorzan zapamiętał: "Kiedy odbierali [rodzina] zwłoki, zapowiedziano, że nie wolno nikomu wyglądać przez okno. Istotnie, nikt nie wyglądał, gdyż wszyscy więźniowie stali na baczność pod ścianą celi, aby uczcić wielkiego Polaka". Kazimierza Pużaka pochowano 5 maja 1950 r. w nocy na cmentarzu katolickim na Powązkach w Warszawie. W pogrzebie mogła uczestniczyć tylko najbliższa rodzina pod czujnym nadzorem funkcjonariuszy UB. Miał 68 lat.

Groźny nawet zza grobu Po śmierci Pużaka jego najbliżsi zaczęli mieć kłopoty z UB. Okazało się, że nawet zza grobu był on groźny dla komunistów. Po pogrzebie rodzina była przesłuchiwana w gmachu MBP przy ul. Koszykowej, a oddział wojska dokonał rewizji w ich domu na Grochowie. Bezpieka za wszelką cenę chciała znaleźć rękopis wspomnień Pużaka z lat 1939-45. Roman Mazik opowiadał: "Szukali tak szczegółowo, że rozkopali cały ogródek. W pewnym momencie jeden z żołnierzy głośno krzyknął i zawołał dowódcę. Z ziemi wyciągnięto drewnianą skrzynkę, w której nie było archiwum PPS, tylko... zdechły pies. Zeszyty zawierające wspomnienia "Bazylego" zostały ukryte za spłuczką w ubikacji". Rodzina Pużaka była szykanowana aż do końca lat 70. Roman Mazik opowiadał: "Do 1956 r. musiałem »spotykać się« z ubekami, którzy za każdym razem pytali mnie o archiwum Pużaka. Po dojściu do władzy Gomułki »spotkania« były rzadsze, ale bardziej napastliwe. Przychodzili do nas do domu, cały czas byliśmy obserwowani. Podczas każdej rocznicy śmierci Kazimierza Pużaka robili nam zdjęcia przy jego grobie". W 1974 r. wdowa po Pużaku, Jadwiga, na krótko przed swoją śmiercią zdecydowała się przekazać je na Zachód. Pamiętnik opublikował Instytut Literacki w Paryżu w ramach serii Zeszytów Historycznych (nr 41) w 1977 r. Powtórne wydanie w 1989 r., jeszcze w Polsce Ludowej, zostało okaleczone przez cenzurę. Życiorys Kazimierza Pużaka świadczy o tym, jak dalece idee przedwojennego, niepodległościowego socjalizmu zostały po 1945 r. przerobione na propagandową papkę. Dziś Pużak pozostaje zapomniany. Do jego historii lubią nawiązywać różne lewicowe partyjki, ale jak przybudówki postkomunistycznego SLD mogą kontynuować tradycję antykomunistycznego PPS? W 1992 r. Roman Mazik zwrócił się do Ministerstwa Łączności z pytaniem, czy Kazimierz Pużak nie zasłużył na to, aby wydać znaczek pocztowy z jego podobizną. W odpowiedzi napisano: "propozycja ta nie została uwzględniona w planie emisji znaczków pocztowych na przyszły rok". Polski Sejm - którego Pużak był przed wojną wieloletnim posłem - nie pamięta o jego kolejnych rocznicach. Socjalista niepodległościowiec "Bazyli" od III RP nie doczekał się również pomnika. TADEUSZ M. PŁUŻAŃSKI

17 maja 2009 Niebezpiecznie przy każdej prędkości... W roku 1940, nieopodal Hajfy, konkretnie w listopadzie - wydarzyła się katastrofa pasażerskiego liniowca o nazwie „Patria”. Liniowiec miał 27 lat, wyporność 12 000 ton, był własnością francuską, która po upadku Francji- została przejęta przez władze brytyjskie. Liniowiec zabierał w czasach normalnych , wolnych od wojny 675 pasażerów  i 130 członków załogi. W czasie wojny przeznaczony był do przewiezienia 1800 żołnierzy. Tak przynajmniej planowali Anglicy. Dlaczego piszę  dzisiaj  o tym liniowcu? Z tego samego powodu co zwykle, z powodu przemilczania tego faktu, a mojej ciekawości, i mam nadzieję zaspokojenia jej u państwa.. Odetchnijmy chwilę od spraw codziennych, bo co panują na przyszłością, chcą też zapanować na przeszłością, i ma się rozumieć teraźniejszością… Jak to u Orwella! Na początku listopada 1940 roku do brzegów Palestyny dobiły trzy statki wiozące żydowskich uchodźców  z ogarniętej pożogą Europy: ”Atlantic”, ”Milos”, „Pacific”. „Patria” już była w „Hajfie”. Na pokładach statków było około3600 żydów z Wiednia, Pragi i Gdańska. Statki zostały przechwycone przez brytyjską marynarkę wojenną i doprowadzone do portu w Hajfie. Wysoki komisarz Mandatu sir Herold MacMichael odmówił przyjęcia uchodźców. Kierował się przy tym obowiązującym prawem imigracyjnym, jak też sytuacją pomiędzy społecznościami arabską i żydowską w Palestynie. Kierowanie Żydów do Europy nie wchodziło w grę z uwagi na postępy Niemców w jej systematycznym zajmowaniu. W związku z tym postanowiono deportować uchodźców na wyspę Mauritius na Oceanie Indyjskim oraz na Trynidad - na Karaibach. Pierwszy w kierunku Mauritiusa miał udać się statek „Patria” i mimo protestów organizacji syjonistycznych, łącznie ze strajkiem generalnym, władze pozostały nieugięte. W tej sytuacji aktywiści Hagany postanowili zadziałać. Przygotowania do ataku na statek podjęli niezależnie od siebie,  aktywiści Hagany i Irgunu. Lepsi okazali się ci z Hagany; przemycili na statek bombę o dużej sile wybuchu. Operacją kierował  Icchak Sadeh, urodzony w Lublinie ,  w późniejszym czasie założyciel  Palmach, oddziałów uderzeniowych Hagany. Sadeh podlegał Mosze Szarettowi, wcześniej był on oficerem armii tureckiej, a później premierem Izraela., gdy Brytyjczycy aresztowali Dawida Ben-Guriona. 25 listopada 1940 roku, „Patria” opuściła Hajfę wychodząc na pełne morze. Wraz z Hansem Vanfelem, aktywistą Hagany, którego zadaniem było odpalenie  bomby. Wielka detonacja wstrząsnęła nadbrzeżem portu.. około godziny 9.oo rano. Wybuch wyrwał w burcie statku dziurę o powierzchni sześciu metrów kwadratowych. Statek zaczął szybko nabierać wody i pogrzać się w wodach morza.. Jak zawsze przy takiej okazji wybuchła panika. Wszystko trwało 15 minut, przy takiej wyrwie. Nie było na nic czasu; ani na spuszczenie łodzi ratunkowych, ani tratw. Setki ludzi rzuciło się do wody, próbując dostać się na brzeg. Dla tych co pod pokładem, nie było żadnego ratunku, nie było czasu. Ludzie nie mogli się przecisnąć przez iluminatory. Tonącemu statkowi towarzyszył przeraźliwy krzyk ginących. Korespondent „Jewish Morning Jurnal” pisał tak:” Była to scena iście dantejska; ludzie skakali do wody, rzucano dzieci w fale, krzyki tonących rozdzierały niebo”(!!!!) Władze Hajfy natychmiast zorganizowały ratunek. Zaangażowali się wszyscy: marynarze, pracownicy portu, żołnierze i policjanci. Pomagali na równi :Arabowie, Żydzi i Anglicy. Mimo uratowanych wielu, morze pochłonęło 209 ofiar wybuchu, które to ofiary zostały pochowane na cmentarzu w Hajfie. Według różnych źródeł życie straciło: 252, 257, 267 lub 276 osób. Wśród zabitych znalazło się 50 brytyjskich marynarzy, żołnierzy i policjantów będących na statku oraz sam zamachowiec Hans Vanfel. 172 rannym udzieliły pomocy szpitale.. W późniejszych zeznaniach, bojownicy Hagany tłumaczyli, że  ich pragnieniem nie było zatopienie statku, a jedynie unieruchomienie go; że nie zdawali sobie sprawy z mocy użytych materiałów wybuchowych, że źle nastawili zapalnik czasowy. Ale wiadomo również, że organizacje  żydowskie w Palestynie miały kilkuletnie doświadczenie w konstruowaniu różnego rodzaju bomb, które od czasu do czasu wybuchały  wśród ludności cywilnej. Teraz dzieje się dokładnie  to samo. Teraz Palestyńczycy podkładają bomby wśród ludności cywilnej Izraela, który istnieje od 1948 roku, jako państwo samodzielne. Propaganda (wtedy syjonistyczna) obciążała za wszystko odpowiedzialnością Brytyjczyków. W świat szły opowieści o żydowskich uchodźcach  uciekających przed Hitlerem do ziemi Obiecanej, którym brytyjskie imperium odmówiło azylu i którzy - uwaga!- na znak protestu postanowili jakoby popełnić zbiorowe samobójstwo(???) Decyzję o zagładzie Żydów ,Niemcy podjęli po napadzie na ZSRR, po 22 czerwca 1941 roku, w styczniu roku 1942, w Berlinie. Długo władze mandatowe nie  potrafiły zidentyfikować sprawców, a oskarżenia koncentrowały się  na radykałach  z Irgunu.. Hagana była postrzegana jako” umiarkowana”, umiejętnie zacierała ślady swej odpowiedzialności. W dziesiątą rocznicę tragedii „Jewish Morning Jurnal” ujawnił prawdziwą tożsamość  zamachowca. Siedem lat później  potwierdził to bezpośredni uczestnik operacji - Munia Mandor. Władze mandatowe od samego początku tej tragedii nie miały żadnych wątpliwości, że było to działanie zorganizowane

 Późniejszy  minister spraw zagranicznych Izraela( 1948), a potem premier( 1954-55), Mosze Szarett oświadczył bez cienia wątpliwości: ”Czasami trzeba poświęcić kilku, aby uratować wielu” W „Atlasie historii Żydów”, historyka z Oksfordu, pana Martina Giberta (wydanie polskie 1998 rok) nazwa „Patrii” w ogóle się nie pojawia. Mamy za to mapkę (s.97) z zaznaczonymi miejscami zatonięcia czterech statków, dwóch na Morzu Czarnym., jednego na Morzu Marmara oraz kolejnego u brzegów Palestyny.. z adnotacją: ”Statki z żydowskimi uciekinierami, którym administracja brytyjska odmówiła prawa wstępu do Palestyny. Nie pozwolono na rozładowanie ludzkiego ładunku tych statków i zatopiono je. Zatonęło 600 Żydów” (????) No cóż.. Zatopili je Brytyjczycy! Na stronie: www. Rumburak napisano: W listopadzie 1940 roku, pociskiem wystrzelonym z brytyjskiego działa został trafiony statek „Patria”.  Z 1800 pasażerów przeżyło tylko 250”. No i tyle na temat tego wydarzenia, które jest manipulowana i skrywane.. W Wikipedii nie ma na ten temat żadnej informacji.. Przynajmniej ja nie znalazłem. WJR

Zanim padnie salwa, humory dopisują! Od triduum majowego, które rozpoczęło się uroczystościami upamiętniającymi piątą rocznicę Anschlussu do Unii Europejskiej, Polska weszła w trans imprezowania. „W co się bawić, w co się bawić, gdy możliwości wszystkie wyczerpiemy ciurkiem?” - zastanawiał się jeszcze za głębokiej komuny Wojciech Młynarski. W ciągu kilkunastu lat wyczerpaliśmy wszystkie możliwości, więc historia zatoczyła koło i teraz o wszystkich ważniejszych sprawach znów decydują starsi i mądrzejsi, toteż nasi dygnitarze próbują wypełnić sobie czas różnymi igraszkami, przy pomocy niezależnych, a zwłaszcza zależnych mediów, wciągając w nie również obywateli. Nie tylko tych zwyczajnych, czyli tzw. „szarych”, ale również tych utytułowanych, co to nawet na co dzień chodzą w purpurze. Mam oczywiście na myśli Jego Eminencję Stanisława kardynała Dziwisza, który nie tylko uświetnił swoją obecnością doroczną imprezę przemysłu rozrywkowego w postaci tzw. „gali”, na której ludzie z branży obdarowywali się nawzajem „Wiktorami”, ale nawet przyjął nagrodę „Super-Wiktora”, co dowodzi ekspansji przemysłu rozrywkowego na obszary dotychczas uchodzące za całkiem inną domenę. Ale to był tylko taki fajerwerk w ciągu imprez rozrywkowych, jakie odbywają się za sprawą kampanii do Parlamentu Europejskiego. Tajemnicą poliszynela jest, że w tych wyborach chodzi o obsadzenie 50 niezwykle lukratywnych i nie związanych z żadną odpowiedzialnością synekur, ale taktownie nikt o tym głośno nie mówi, z wyjątkiem Krzysztofa Martensa lidera podkarpackiej listy Porozumienia Dla Przyszłości do Parlamentu Europejskiego, grupującej Centrolewicę, czyli żydokomunę i tzw. zielonych (Czarni są Czerwoni, bo są jeszcze Zieloni), który otwartym tekstem powiedział, że chodzi o forsę. Wszyscy inni kandydaci strasznie się nadymają, wymyślając coraz to bardziej patetyczne powody, dla których obecność właśnie ich w brukselsko-strasburskim parlamencie jest absolutnie dla Europy niezbędna. Ponieważ spotyka się to z dość nikłym zainteresowaniem publiczności, na podobieństwo wodzireja próbującego rozruszać niemrawych uczestników balu, chcieliby przydać tym drętwym improwizacjom nieco atrakcyjności poprzez konfrontację. Chodzi o „debaty” do których hasło rzucił premier Tusk, najwyraźniej zainspirowany wyzwaniem, jakie w Krakowie Zbigniewowi Ziobrze rzuciła Róża Maria grafinia von Thun und Hohenstein. Grafinia, jak to grafinia - podobnież nadzwyczaj biegle posługuje się językami, a wtajemniczeni krakowianie powiadają, że najlepsze rezultaty osiąga po francusku, więc liczy na pogrążenie kandydata Ziobry na tym polu, bo wprawdzie ma on same zalety, ale z językami u niego ani be, ani me. Więc po wyzwaniu jakie premier Tusk rzucił PiS-owi, w szeregach tej partii zapanowała konfuzja, bo i nie miłować ciężko - i miłować. Jeśli PiS przyjmie wyzwanie, to tym samym pokaże, że oddało inicjatywę Platformie. Jeśli nie przyjmie - to Platforma oskarży je o tchórzostwo i nieznajomość języków obcych, którymi w Parlamencie Europejskim wszyscy obracają na prawo i lewo. I tak źle i tak niedobrze, zwłaszcza, że do debaty nadstawia się SLD, twierdząc, że w Parlamencie Europejskim należy do ważniejszej frakcji, niż PiS, należące ponoć do frakcji marginalnej. Prezes Kaczyński próbuje kunktatorstwa, zapytowywując publicznie, kogo właściwie reprezentuje grafinia Thunowa (und Hohenstein), bo rzeczywiście jest ona kimś w rodzaju ambasadorzycy Eurokołchozu na Polskę, którą została zaraz po 1 maja 2004 r., w uznaniu zasług na polu stręczenia Anschlussu tubylczemu ludowi przy pomocy Szumańskiego Komsomołu, któremu podówczas prezesowała. Ale grafinia twierdzi, że będzie reprezentowała świętokrzysko-małopolski lud pracujący miast i wsi, więc kto wie, jak długo prezes Kaczyński na tej kunktatorskiej retoryce zajedzie. Na szczęście Lech Wałęsa postanowił dorobić parę groszy do prezydenckiej mizerii i podpisał cyrograf Declanowi Ganleyowi, szefującemu europejskiej Partii Libertas. Już kiedy ni z tego ni z owego pojawił się na mityngu tej partii w Rzymie, w Salonie wybuchł płacz i zgrzytanie zębów, bo przecież nie umilkły jeszcze fanfary, w które najtęższe autorytety moralne zadęły na cześć Wałęsy, jako „naszego skarbu narodowego”. Posypały się przestrogi, które jednak nie były w stanie zrównoważyć co najmniej 100 tys. euro za występ, jakie były prezydent dostał ponoć od irlandzkiego nababa i oto Wałęsa - jak to ujął pewien niezawisły sąd - swoim krytykom „parsknął z kiszki stolcowej” w sam nos, udając się na kolejny mityng Libertasu do Madrytu. Oczywiście cały czas „popiera” Platformę Obywatelską, co znaczy tyle, że kiedy już zainkasuje forsę od przewodniczącego Ganleya, to z kolei parsknie jemu. Ale i on pewnie sobie to wykalkulował, bo za wypłacone Wałęsie głupie 500 tysięcy euro Libertas przez całą kampanię jest obecny we wszystkich polskich mediach, które w dodatku puszczają te materiały o nim za darmo. Musi to wzbudzać szczególną irytację zarówno w TVN, która w I kwartale br. zanotowała stratę ponad 29 mln zł i w „Gazecie Wyborczej” - bo „Agora” też ledwo zipie, osiągnąwszy w I kwartale zaledwie milion zysku netto. Spadły wpływy z reklam i ze sprzedaży gazety i dopiero w świetle tych informacji lepiej można zrozumieć wściekłą kampanię przeciwko „byłemu neonaziście” kierującemu państwową telewizją, w której Libertas gości codziennie, jak nie pod tym pretekstem, to pod innym. Co tu gadać; rację miał Józef Stalin, mówiąc, że „kadry decydują o wszystkim”, a dokonana w porę inwestycja w człowieka opłaca się bardziej, niż w cokolwiek innego. Więc kiedy tak państwo pięknie się bawią na oczach ludu pracującego miast i wsi, całą Polskę zelektryzowała wiadomość podana przez francuskiego piłkarza Michała Platiniego, że mecze w ramach Euro-2012 odbędą się w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu i Poznaniu. Odpadł Kraków i Chorzów, więc o ile w zwycięskiej czwórce zapanowała euforia, bo przecież z samego kurzu, jaki powstaje przy liczeniu pieniędzy przeznaczonych na te igrzyska, można wykroić co najmniej kilkanaście fortun wystarczających do założenia starej rodziny - ot takiej, jak na przykład von Thun und Hohenstein - nie mówiąc już o obrywach dla drobniejszego płazu, o tyle w Krakowie i Chorzowie - żałoba i poczucie krzywdy. Zupełnie jak w serwisie Wojskiego, kiedy to po sejmiku żona przegranego kandydata „zgadła co się dzieje; Biedna! Oto na ręku pokojowej mdleje. Biedna! Jaśnie Wielmożnej tytuł przybrać miała, a znów tylko Wielmożną na lat trzy została!” Kiedy tak orkiestry grają, nie słychać wyraźnie skrzeku rzeczywistości. A wiadomo, że po wyborach trzeba będzie jeszcze raz skorygować budżet, zaś Eurosojuz ostrzegł tubylczego ministra finansów, że deficyt budżetowy przekroczył dopuszczalną w traktacie z Maastricht granicę. Zanim jednak padnie salwa, humory jeszcze dopisują i oto minister skarbu triumfalnie ogłosił, że stocznię w Gdyni kupił z licytacji inwestor, który „obiecał”, że nadal będzie tam budował statki. Inny inwestor „obiecał” kupić stocznię w Szczecinie, ale tu akurat sytuacja się skomplikowała z powodu wyroku niezawisłego sądu, który po 7 latach uniewinnił poprzedni zarząd od zarzutu działania na szkodę spółki - co było podstawą przejęcia całego majątku stoczni przez Skarb Państwa. Obecnie akcjonariusze tamto przejęcie kwestionują, co może wpłynąć hamująco również na inwestora, nie mówiąc już o cenie kupna. Skarb Państwa nie przyjmuje niczego do wiadomości i odsyła akcjonariuszy do niezawisłego sądu, ale wszystko zależy od tego, czy akcjonariusze mają powiązania z razwiedką, czy nie. Bo jak mają - to i nie czekając na niezawisły sąd, pokażą ministrowi skarbu ruski miesiąc, chyba, że się rozliczy uprzywilejowanymi kontraktami na Euro 2012. Ale to dopiero potem, jak już odbędą się wybory, a przede wszystkim - święto „obalenia komunizmu”, do którego najwyraźniej przygotowują się również inwestorzy, składając „obietnice” poprawiające premieru Tusku nadszarpnięty wizerunek. Na fali tej euforii również pani Ewa Kopacz przedstawiła założenia do projektu ustawy o dodatkowych ubezpieczeniach zdrowotnych. Co prawda już raz je przedstawiła, ale kto by tam takie rzeczy pamiętał, zwłaszcza, kiedy orkiestra gra i trzeba w tłum rzucić jakieś makagigi, żeby nie stał, tylko, jak zwykle, pobiegł za orkiestrą. „Bo nie hymnów trzeba tym, którzy w wyschłej piersi, pod brudną koszulą, czcze serca noszą, krzycząc za kawałkiem chleba, a biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom”. SM

Socjalizm - gorszym zboczeniem od homoseksualizmu Dziennikarze nie potrafią żyć bez sensacyj - w czym są usprawiedliwieni: to ludzie chcą czytać o sensacjach. Więc się je im podaje - a jak żadnej nie ma, to się wyprodukuje. Jak pisałem ostatnio w „Dzienniku Polskim”: nie umrzemy na Świńską Grypę, ani od Globalnego Ocieplenia - więc żurnaliści produkują kolejną tragedię. Jak sobie można przeczytać tu: Apel: bez pomocy budownictwo mieszkaniowe w Polsce upadnie! Przedstawiciele branży budowlanej alarmują: bez pomocy państwa budownictwo mieszkaniowe w Polsce upadnie. Budowlańcy argumentują, że nasz kraj jest na końcu w Europie pod względem oddawanych do użytku mieszkań, choć do niedawna nasz Produkt Krajowy Brutto należał do najwyższych na kontynencie. Członkowie Stałego Przedstawicielstwa Kongresu Budownictwa apelują do rządu o gwarancje państwowe na kredyty inwestycyjne i nieoprocentowane pożyczki na wkład własny dla osób chcących kupić mieszkanie. Przewodniczący Kongresu Roman Nowicki podkreśla, że skutecznym sposobem na poprawę sytuacji w branży byłoby także obniżenie podatku VAT na mieszkania i materiały budowlane. Jego zdaniem VAT na mieszkania powinien zostać obniżony z 7 do 5 procent. Kazimierz Kirejczyk z działającej w budownictwie firmy doradczej wskazuje, że choć według statystyk nadal wiele mieszkań jest oddawanych do użytku, to jednak nowe inwestycje nie są rozpoczynane. Jest to spowodowane trudnościami w uzyskaniu kredytu na inwestycje. Problemy z kredytami mają też osoby, które chcą kupić mieszkanie. Przedstawiciele Kongresu Budownictwa podkreślają konieczność budowy mieszkań socjalnych, ponieważ osoby niezamożne mieszkają w coraz gorszych warunkach. "Przedstawiciele branży budowlanej alarmują: bez pomocy państwa budownictwo mieszkaniowe w Polsce upadnie. Budowlańcy argumentują, że nasz kraj jest na końcu w Europie pod względem oddawanych do użytku mieszkań, choć do niedawna nasz PKB należał do najwyższych na kontynencie". Cóż - jak pisał śp. Adam Mickiewicz: "Bóg dał ręce, żeby brać; to ruskie przysłowie". Dopóki łapownikom z "Rządu" będzie wolno po uważaniu "pomagać" komu chcą - to poszczególne branże zamiast pracować, będą żebrać w Warszawie o wsparcie. O wiele łatwiej wysłać v-Prezesa d/s Organizacyjnych do Warszawy czy Brukseli z teczką pieniędzy - niż zwolnić paru bumelantów, zapowiedzieć załodze, że obniży się jej zarobki (zaczynając od siebie!!!) - i zaoferować usługi taniej, niż konkurencja. Ot, u mnie „Sternik” dwa lata temu z trudem budował przedszkole. Dziś ceny spadły - więc szybko buduje szkołę! Jest nowy klient - jest! Ale ja pytam, dlaczego miałaby rosnąć liczba budowanych mieszkań, skoro: 1. Nawoływano, by rodziło się mało dzieci? 2. Nawoływano, by Polacy emigrowali? 3. Wielu Polaków woli kupić ekstra samochód niż mieszkanie - bo w bryce za 120.00 może się pokazać tysiącom ludzi na ulicy - a w mieszkaniu nie! I to jest jego prawo! W USA w przyczepach samochodowych mieszkało więcej ludzi, niż liczy sobie obecnie Polska! I bardzo wielu nieźle się miało. A gdy państwo zaczęło im "pomagać w uzyskaniu samodzielnego mieszkania” - pojawił się megakryzys finansowy... Bo w każdym kraju jest 3% ludzi mieszkających w pałacach, 10% w luksusowych domach, 20% w bardzo ładnych domach, 30% w przeciętnych domach... … 10% w przyczepach i wreszcie 3% mieszkających pod mostem lub w przytułkach. To jest NORMALNE, tak wygląda naturalne środowisko człowieka - a socjaliści chcą by każdy miał dach nad głową; w dodatku: dach o zatwierdzonym standardzie. To jest wynaturzenie; zboczenie - znacznie bardziej drastyczne, niż homoseksualizm! Tym ludziom zrobiono straszną krzywdę. Stać ich było na dom za 500, dopłacono im 1000, by kupili sobie dom za 2000. Z wiadomym skutkiem. „Kto nie pracuje - ten nie je (i nie ma domu...)”. Tym, którym pomódz warto, pomagają - po uważaniu - fundacje charytatywne. I w normalnym kraju ludzie o nastawieniu socjalnym organizują takie fundacje.

W kraju socjalistycznym organizują gang p/n „51% Posłów” - i pod przymusem rabują innych. Jak im się na to pozwala... Ciekawe jest, że kto organizuje gang mający na celu obrabowanie banku z 20 milionów złotych - idzie siedzieć na długie lata. Natomiast ten, kto organizuje gang mający obrabować 38 milionów ludzi na sumę 20 miliardów - nie tylko jest bezkarny, ale często otoczony podziwem (tych, którym dał połowę zrabowanych pieniędzy...) Podobnie jak (rzekomo...) robił to na Podhalu tow.Janoąik. Trzeba tylko wiedzieć, z kim się podzielić łupem... JKM

Nowa wersja neokonserwatystów Ideologia neokonserwatyzmu pochodzi od nowojorskich trockistów nawróconych na radykalny syjonizm w czasie powolnego upadku komunizmu. Głównym ideologiem był William Kristol, redaktor pisma „Weekly Standard”, który zorganizował grupę planistów w ramach „projektu nowego amerykańskiego stulecia”. Grupa ta spenetrowała sekty fundamentalistów protestanckich w imię hasła, że „koniecznym warunkiem powrotu Chrystusa na ziemię jest zwycięstwo Żydów nad Arabami”, oraz że jakoby „Irak zagraża istnieniu Izraela”. Tak jak Trocki nawoływał do permanentnej wojny o komunizm, tak neokonserwatyści-syjoniści nawołują do permanentnej wojny o ich wersję „demokracji”, naturalnie fasadowej, mniej lub bardziej sterowanej zakulisowo przez Żydów rozmaitego autoramentu, włącznie z elitą finansową, w porozumieniu z kompleksem wojskowo-przemysłowym w USA. Forsowanie zmian reżymów miało być „bólami porodowymi” narodzin „nowego Bliskiego Wschodu”. Kiedy prezydent Iranu Ahmadinedżad powiedział, że zbrodniczy reżym Izraela powinien „ulec zmianie”, żydowscy propagandziści kłamliwie przetłumaczyli jego słowa, że jakoby nawołuje on do „wymazania Izraela z mapy”. Neokonserwatyści-syjoniści dali intelektualne podłoże do napadu USA na Irak, który to napad miał być od początku bardzo lukratywny, dzięki grabieży paliwa z Iraku, według obietnic Paula Wolfowitza, ówczesnego wiceministra obrony USA. Ważną grupą planistów formułujących plany napaści na Irak i przebudowy Bliskiego Wschodu był American Enterprise Institute (AEI), pracodawca Radka Sikorskiego w Waszyngtonie. W końcu, eks-trockiści odnieśli wielki sukces i obecnie, tak republikanie jak i demokraci planują niekończące się interwencje USA na Bliskim Wschodzie, każda z tych partii chce stosować trochę inną taktykę, ale nadal bezpieczeństwo i ambicje Izraela należą do ich najważniejszych celów strategicznych. „Zemsta na Iraku” za zbrodnię zawalenia trzech wieżowców w Nowym Jorku 11 września 2001 i śmierć około 3,000 osób różnych narodowości, służyła jako uzasadnienie „wymierzania sprawiedliwości” ludności Iraku, mimo tego, że Irakijczycy nie mieli nic wspólnego z Al-Qaidą. Stosowano tortury, takie jak zalewanie płuc wodą, żeby wymusić na Arabach fałszywe zeznania, że Saddam Hussein i Osama bin Laden jakoby współpracowali w czasie gdy byli oni wrogami. Faktycznie do dziś wielu Amerykanów wierzy ze autorem zbrodni 9-11 jest Saddam Hussein. Obecnie Afganistan i Pakistan są główną sceną interwencji USA. Jest to tak zwana „wojna Af-Pak”, która ma być dowodem, że Demokraci nie są „tchórzami”, tak jak o nich mówią Republikanie. Wojna przeciwko terroryzmowi obecnie jest poszerzana na teren Pakistanu, oprócz Afganistanu Iraku, w oparciu o planistów z „Center for a New American Security” (CNAS) i strategię neokonserwatysty, generała Davida Petraeus'a. Jest to projekt inżynierii społecznej obecnie dostosowywany do wyborczego hasła zmian prezydenta Obamy Obecnie CNAS przejął funkcję AEI, ale w czasie wielkich trudności ekonomicznych Amerykanie nie chcą interwencji zagranicznych. Tysiące miliardów dolarów straconych na wojnę w Iraku, na której fortunę robił przemysł zbrojeniowy i ochroniarski, kompromituje propagandę mówiącą, że USA musi urządzać świat na swoje podobieństwo. Klęska w Wietnamie miała podobne skutki tak, że propagowanie wojny na terenie Af-Pak nie jest łatwe, nawet dla popularnego prezydenta jakim jest w USA Barack Hussein Obama. Tak zwana War Party („partia pro-wojenna”) ma za sobą poparcie syjonistów oraz całego kompleksu wojskowo-przemysłowego, ludzi, którym wojna przynosi zyski finansowe i polityczne, tym razem za pomocą ideologii „ersatz liberalizmu.” Tak tą ideologię nazywa Justyn Raimondo, główny redaktor pisma internetowego Antiwar.com, które protestuje przeciwko „permanentnej wojnie przeciwko terroryzmowi”, jako fałszywej propagandzie radykalnych syjonistów i innych podżegaczy wojennych w artykule „The New Neocons” z 13 maja 2009. Iwo Cyprian Pogonowski

GEST KOZAKIEWICZA Pojawienie się Libertas na polskiej scenie politycznej nasz establishment początkowo zignorował. I oto nieoczekiwanie dla nich na kongresie Libertasu w Rzymie pojawił się...Lech Wałęsa. Nasze polityczne ,,elyty” zamarły z wrażenia, a gdy były prezydent zagościł i na mityngu Libertas w Madrycie, puściły im nerwy. Sypnęły się gromy, pomstowania i pouczenia. Głos zabrał premier Tusk i marszałek Komorowski, Bogdan Borusewicz i cała masa innych ,,autorytetów” od tak zwanej ,,lewicy” poczynając, na rzekomej ,,prawicy” kończąc. Przerażenie ,,elyt” widać gołym okiem. Bo i mają się czego bać. Przez dwadzieścia lat Polska rządził ten sam krąg ludzi, zmieniając się tylko miejscami jak w teatrze. Pozorna walka polityczna i kolejne wybory nic faktycznie nie zmieniały. Wyprzedaż i rujnowanie polskiej gospodarki jak trwało, tak trwało, a wszelkie ruchy były tylko pozorne, bo nawet takie partie jak ZCh - N były skutecznie opanowane przez agenturę. Nielicznych polityków jak Sulatycki czy Wiechecki, którzy próbowali coś ratować, szybko spławiono i odstawiono na boczny tor. Ostatnie kilkanaście miesięcy to już w ogóle było tylko żenujące widowisko, gdy ogólnopolskim problemem stają się ,,małpeczki”, które jakiś przygłup publicznie wypija, lub opieprzenie pana ministra przez panią minister. Wszystko więc szło po myśli układu jak po maśle, a zrezygnowane i tyle już razy skutecznie nabierane społeczeństwo w większości nie mało ochoty w ogóle iść do wyborów europarlamentarnych, nie widząc żadnej sensownej alternatywy dla aż za dobrze znanych twarzy. Pierwszym ruchem, który wstrząsnął tym układem, była desperacka akcja stoczniowców w Warszawie. Ale układ to olał gazami, policyjnymi pałkami i kulami gumowymi i likwidacja polskich stoczni trwała w najlepsze. Dopiero pojawienie się Lecha Wałęsy u boku Declana Ganley'a wprawiło ,,salon” w osłupienie i przerażenie. Jakkolwiek by Libertas nie oceniać, jest to nowa realna siła polityczna, korzystająca do tego z międzynarodowego poparcia. Siła spoza antypolskiego układu, która może zagrozić jego stabilności i - rozbić ten układ. Wreszcie jakaś konkretna alternatywa dla umęczonego społeczeństwa. Przerażenie widać wszędzie: w PO-PiSie i na ,,lewicy”. Jak to w ,,Myśli Polskiej” napisał Maciej Eckardt: ,,gewałt zrobił się z tego uroczy”, a ,,spazmom i rwaniu włosów nie było końca”. Jeszcze kilka dni temu Lech Wałęsa był ikoną ,,salonu” i układu, dla której nie wahano się brutalnie zaatakować jagiellońską wszechnicę, a tu taki zaskok. ,,Salon” obudził się po szyję w nocniku i stracił nad sobą panowanie. Osławiony Jacek Żakowski ze sławetnej ,,Gazety Wyborczej” wypisuje brednie, że Wałęsa to agent rosyjskich służb, chodzący również na pasku służb amerykańskich. Bogdanem Borusewiczem aż zatrzęsło, gdy tylko wspomniano, że Wałęsa może być kandydatem Libertasu na prezydenta Europy. Aż przyjemnie się ogląda to bezładne miotanie się tak pewnych siebie dotychczas ,,dżentelmenów”, dla których Wałęsa był tylko dyspozycyjną kukiełką. Przed kilku tygodniami pisaliśmy, że Gontarczyk, Cenckiewicz i Zyzak oddali Wałęsie wielką przysługę, czyniąc jego człowiekiem wolnym, na którego nikt już nie ma żadnego haka i nikt już jego żadną czarną teczka dalej straszyć nie będzie. Że dzięki temu paradoksalnie były prezydent staje przed wielką szansą naprawy własnych błędów i uczynienia wiele dobrego dla Polski. I oto słowo stało się ciałem. Dziś Wałęsa pokazuje ,,salonowi” z przyległościami ,,gest Kozakiewicza” mówiąc wyraźnie: JESTEM WOLNYM CZŁOWIEKIEM !!! Nie jest już marionetką w ręku układu i robi to, na co ma ochotę i co uważa za stosowne. Jednocześnie Ganley oficjalnie zadeklarował wpisanie programu ratowania polskich stoczni w ogólnoeuropejski program Libertas. Skutki są nieomal natychmiastowe i wyjątkowo cenne; NATYCHMIAST wstrzymano rozparcelowywanie i likwidację stoczni. NAGLE znalazł się inwestor, gotowy stocznie kupić w całości i kontynuować w nich produkcję statków. NAGLE pan premier gotów jest natychmiast spotkać się z przedstawicielami pracodawców i związkowców, aby rozpatrzyć dawno już przez nich przygotowany pakiet antykryzysowy, jakkolwiek od wielu miesięcy rząd na takie spotkanie nie miał ochoty. Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale ? Nie - to panika rządzącego establishmentu, pokazująca jak na dłoni całą jego nikczemność. Przez blisko dwadzieścia lat nie tyle nie umiano, ile - nie chciano znaleźć dla polskich stoczni i w ogóle - całej polskiej gospodarki morskiej dobrych inwestorów, niszcząc z premedytacją dorobek ciężkiej pracy kilku pokoleń Polaków, ciągając po więzieniach menadżerów klasy dr Krzysztofa Piotrowskiego, którzy chcieli i mogli tą gospodarkę postawić na nogi i odrzucając oferty pomocy ze strony Anglików i Holendrów. Teraz, gdy establishmentowi ziemia zaczęła się palić pod nogami, umiano znaleźć inwestorów w kilkadziesiąt godzin. A więc można było, tylko trzeba było chcieć, a nie iść na pasku Niemców, bo to tylko oni, a nie Unia Europejska, niszczyli poprzez swoich ludzi polską gospodarkę morska jako groźną konkurencję. Nie wiem, jak się rozwinie i ukształtuje Libertas i co dalej będzie robił Lech Wałęsa. Jedno jest pewne: Polska rozpaczliwie potrzebuje - jak tonący powietrza - autentycznie nowych elit politycznych, zdolnych powstrzymać niszczenie naszej suwerenności finansowej i gospodarczej. Dziś to widać gołym okiem.

Waldemar Rekść

18 maja 2009 "Wyblakłe gwiazdy polityczne"... (Jarosław Kaczyński) Pan Antoni Słonimski, w swoich felietonach  o wspólnym tytule: „O dzieciach, wariatach i grafomanach”, w rozdziale pod tytułem „O wystawach wynalazków” napisał był tak:” „Specjalnie krępujące jest zwiedzanie wystawy wynalazków w towarzystwie dam. Kobiety bowiem mają talent zadawania nietaktownych  pytań. Na przykład: „Kto wynalazł rower”. Najlepiej jest utrzymywać, iż rower pochodzi od nazwiska wynalazcy prof. Rowera. Radio wynalazł Duńczyk, Erik Radion. Czcionki drukarskie - Czech, Marian Czcionka, Automobile - Francuz, Henri Automobile. Syfony - Rosjanin, Josip Stiepanowicz Syfon. Piwo - Jan Piwo z Radomia, żyletki - p. Gillette, a resztę Edison”(!!!!). Edison, porzuciwszy szkołę - wynalazł ponad 1000 wynalazków! Dlaczego ten fragment przytoczyłem? Bo wczoraj podczas banachanaliów  przedwyborczych jeden z kandydatów na europarlamentarzystę, zresztą jest parlamentarzystą obecnej kadencji, pan Dariusz Rosati powiedział swoje hasło wyborcze: „Więcej Warszawy w Europie”(???). Konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni o co tu chodzi..?. A poza tym pan Dariusz Rosati pochodzi z Radomia. Może więcej Radomia w Warszawie, albo w ogóle więcej Radomia w Brukseli i Strasburgu. Bo nie wiem czy państwo wiecie , że Parlament Europejski odbywa swoje sesje raz w miesiącu w Strasburgu, gdzie kilka  tirów przewozi całą  tę  uchwaloną makulaturę, załadowują i wyładowują w tę i z powrotem, siedzą tam tydzień , tydzień potem wracają. I to samo robią w Brukseli. A żeby było śmieszniej , biblioteka Parlamentu Europejskiego jest w Luksemburgu(???). Nie  powiem państwu na pewno, czy zwartość ilości tłuszczu w jogurcie uchwalili w Brukseli, czy w Strasburgu. Proszę mi tę niewiedzę wybaczyć! Ale można poszukać w dokumentach, być może w bibliotece w Luksemburgu. Lodówki dla parlamentarzystów  z pewnością są na Antarktydzie! Oprócz Jana Piwo z Radomia, z Radomia pochodzi również pan Karczmarek, rzecznik policji, który w swoim wystąpieniu powiedział, że policja „ma misję”(???). Przyznam się państwu, że nie wiedziałem nic o misji policji. Zawsze sądziłem, że jest to praca jak każda inna polegająca na łapaniu przestępców; bandytów i złodziei. A tu masz babo placek… „Policja ma misję”.. Misję widocznie miał ten gość, co kilka dni temu wtargnął do Komendy Policji w Radomiu z nożem, który miał ukryty za pazuchą, i zaraz po pierwszym zadanym pytaniu pchnął nim pracownika cywilnego policji, a potem dopiero pchnął policjanta w mundurze. Jak powiedział komentator prowadzący program w telewizji państwowej, która też ma misję, aktualnie lansowanie proeuropejskiego ugrupowania „Libertas”., które lansuje jako sceptycznie - anytyeuropejskie.: „Policja w Radomiu obawia się o swoje bezpieczeństwo”(???) Czy to nie jaja? Policja w Radomiu powinna dla własnego bezpieczeństwa wynająć sobie prywatną firmę ochroniarską i płacić jej za swoje bezpieczeństwo z budżetu państwowej policji.. Tak jak to robi państwowe wojsko! Płaci prywatnym firmom ochroniarskim za pilnowanie wojskowego mienia, a tymczasem wojskowi wartownicy idą sobie spać. W końcu nie będą stać bezmyślnie na warcie za parę groszy. Za tzw. komuny na posterunek policji, a co dopiero do Komendy Policji, nie można było wejść tak łatwo. Właśnie wtedy było bezpiecznie. A teraz - w epoce praw człowieka - posterunek jest przyjazny „obywatelowi” i każdy może swobodnie wejść, nawet poczęstują go paluszkami i wodą. Ale bandyta okazał się niebezpieczny i przyniósł ze sobą nóż.. Dobrze, że nie miał ze sobą widelca. Przecież pan Ganley ani nie zwalcza Unii Europejskiej, lansuje wielkiego elektryka, członka Rady Mędrców, który jest jak najbardziej proeuropejski.. Bierze tylko za swoje wizyty wielkie pieniądze, mówi się o 100 000 euro za każdy występ, w którym jeden bełkot nakłada się na inny, ale jest w socjalistycznej Europie poważany, bo sam z własną żoną Danusią, obalił komunizm, który właśnie przybiera w Europie coraz  silniejszą postać Przepoczwarzony socjalizm zamieni się wkrótce w komunizm.

Możemy z pewnością liczyć na pana Lecha Wałęsę, bo jak socjaliści już zbudują w Europie eurokomunizm, to będziemy mieli jak znalazł człowieka, które już raz  komunizm obalał, przeskakując przez płot, którego nie ma, i nigdy nie było, a najbliższy mur obok  bramy stoczni ma wysokość 3,5 metra(!!!). Poza tym pan Ganley jest gorącym zwolennikiem wprowadzenia w socjalistycznej Europie waluty euro(!!!) oraz popiera instytucję prezydenta, na stanowisku którym chce widzieć pana Lecha Wałęsę. Boć może to jest ten wzajemny układ  popierania się socjalistów.. Jak to powiedział pan premier Józef Oleksy, przy okazji ujawnienia Taśm Prawdy: „To jest moim głosem, ale nie ja to mówię”(???). Na terenie Polski partia Libertas gra konsekwentnie rolę eurosceptyczną i antyeuropejską. Popiera ich pan Lech Wałęsa, którego tak nie lubili wcześniej, a teraz bardzo polubili.. Już nie jest dla nich agentem Bolkiem! Jest wybitnym Polakiem i bohaterem..! Ba! Europejczykiem! Sam nie mając wielu informacji nabrałem się początkowo na pana Ganleya.. Teraz przejrzałem na oczy. Umiejętnie zagospodarowuje i kanalizuje elektorat eurosceptyczny.. 12 maja trafił do Radomia profesor Paul Cameron z USA, który w Resursie Obywatelskiej wygłosił wykład zatytułowany: „Rodzina i szkoła wobec wyzwań rewolucji seksualnej”. Organizatorem spotkania obok Duszpasterstwa Rodzin Diecezji Radomskiej był Wydział Edukacji, Sportu i Turystki Urzędu Miejskiego.

Jak nie zostałem pionierem Miałem szansę zostać czerwonym pionierem, ale spóźniłem się na przysięgę. Tę szansę zaprzepaściłem definitywnie, trafiając do polskiego sierocińca. Do pionierów, czyli komunistycznego odpowiednika harcerstwa, zapisywano w trybie dobrowolnie przymusowym (jak to w sowieckim zwyczaju) pod koniec roku szkolnego w III klasie szkoły podstawowej. W tym czasie, czyli w roku szkolnym 1943-44 mieszkałem - po kilkuletnim pobycie na stepie zawołżańskim - w obwodowym mieście Samarze nad Wołgą, przemianowanym sowieckim obyczajem w cześć wybitnego bolszewika z otoczenia Stalina na Kujbyszew. Miasto to w okresie ofensywy niemieckiej na Moskwę pełniło zaszczytną rolę zastępczej stolicy ZSRR, ale w czasie mego tam pobytu było znowu miastem prowincjonalnym (stolicą dużego terytorialnie obwodu), podobnym do innych miast rosyjskich. Szkoła moja mieściła się na ulicy noszącej imię Michaiła Frunzego - wybitnego bolszewickiego dowódcy z czasów wojny domowej w Rosji. Później, gdy już byłem dorosły, przeczytałem nowelę Borysa Pilniaka o zagadkowej śmierci Frunzego, poddanego na polecenie Stalina niepotrzebnej operacji przewodu pokarmowego. Frunze bowiem był bowiem figurą przejściową na stanowisku przewodniczącego Rady Rewolucyjno-Wojskowej, czyli politycznego nadzorcy Armii Czerwonej, po usunięciu z tego stanowiska politycznego rywala Stalina i przywódcy opozycji wewnątrzpartyjnej Lwa Trockiego. Nie był jednak człowiekiem Stalina i umarł, aby zwolnić stanowisko dla obdarzonego stalinowskim zaufaniem Klima Woroszyłowa. Pochowano go jednak ze wszystkimi honorami i w różnych miastach jego imieniem nazwano ważne ulice. Wtedy oczywiście o niczym takim mi się nie śniło, gdyż moja wiedza ogólna i polityczna nie odbiegała od wiedzy (a raczej niewiedzy) innych moich sowieckich rówieśników. No nareszcie się nie przestraszyli.. „Gazeta Wyborcza” jak zwykle okazała się ormowcem politycznej poprawności i napisała w tytule „Homofonia w edukacji”(???) Przestraszył się rektor Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego i nie pozwolił na głoszenie niepoprawnych politycznie poglądów. Bał się, że Unia Europejska zabierze mu dotacje.. W latach osiemdziesiątych  pan profesor był zwolennikiem znakowania tatuażami twarzy chorych na AIDS, która to choroba pleni się zwłaszcza wśród homoseksualistów. Coś na wzór średniowiecznego sposobu oddzielania chorych na trąd i noszących przy sobie kołatkę informującą innych, że mogą się zarazić. Pan profesor Cameron uważa , że homoseksualiści są największym zagrożeniem dla społeczeństwa. „-Są trzy rzeczy, które dobry obywatel powinien robić dla społeczeństwa: przestrzegać prawa, produkować więcej niż jest w stanie skonsumować oraz wziąć ślub i mieć dzieci. Homoseksualiści tego nie robią”. Zdaniem profesora geje i lesbijki mają większe skłonności do popełniania przestępstw. „Ruch gejowski jest zagrożeniem dla uczniów, m.in. tych molestowanych, a także dla tych, których się okłamuje”- przestrzegał profesor. Popisał się wiceprezydent Ryszard Fałek, który powiedział: „Jako rodzic byłbym nieszczęśliwy, gdyby moje dziecko było uczone przez homoseksualistę. Na pewno wysłałbym do wychowawcy czy dyrektora pismo, że nie wyrażam zgody, albo posłałbym dziecko do innej klasy lub szkoły”. Oczywiście gdyby nie nachalna propaganda gejowska, każdy by żył sobie w spokoju i robił swoje, a  sposób zaspokajania popędu płciowego byłby sprawą prywatną.. Ale jak się  robi wiatr - to musi się burzę zbierać. Bardzo nie podobała się wypowiedź wiceprezydenta Fałka, panu Ireneuszowi Domańskiemu, naczelnemu redaktorowi Gazety Wyborczej w Radomiu. Napisał między innymi: „Wypowiedź Fałka jest skandaliczna. W normalnym europejskim kraju i wielu miastach Polski też, od dzisiaj nie byłby już wiceprezydentem i nie odpowiadałby za oświatę(…) No ale u nas rządzi PiS, wiec nikt ich z urzędu nie wyrzuci”(!!!) No właśnie, ale demokracja nie jest zagrożona? No to wszystko jest w najlepszym porządku, jeśli ona się obroniła, bo ona jest najważniejsza.. Dla niej Gazeta Wyborcza zrobi wszystko... Bo propagandę homoseksualną w państwowych szkołach wolno uprawiać, i wtedy wszystko jest  ok.. Oczywiście najlepiej gdyby szkoły były prywatne i rodzice decydowaliby kto w nich uczy.. A teraz  decydują ideologiczni urzędnicy.. I dlatego jest problem! W tym felietonie  nie było gwiazd tym bardziej wyblakłych. A ile ciekawych rzeczy nam powiedzieli? W przeciwieństwie do pani Jolanty Fedak, minister pracy i specjalistki od krzewienia socjalizmu, która swojemu koledze klubowemu z Polskiego Stronnictwa Ludowego, który dla odmiany krzewi socjalizm w rolnictwie, na jednym z nasiadowych posiedzeń tzw. rządu powiedziała krótko i zdecydowanie:” Spie…..laj”(???). A kiedyś mówiło się:” kobieto puchu marny”. Miedzy nimi socjalistami.. I nie było to popularne w sferach wyższych:” Spieprzaj dziadu”... WJR

Uczeń III klasy sowieckiej szkoły Uczniem byłem wtedy miernym, gdyż wolałem czytać książki niż odrabiać zadania domowe. Poza tym lubiłem chodzić do kina, a kin było kilka w najbliższej okolicy. Mieszkałem wtedy w dużym hotelu, zasiedlonym przez rodziny ewakuowane z Moskwy. Mojej matce wraz z liczną rodziną przydzielono tam wielki pokój z dużym oknem wychodzącym na podwórze. Ściana czołowa pokoju od zawilgocenia porośnięta była grzybem, w związku z czym znajomy zdun - Żyd pochodzący z Polski - wymurował nam piec, a raczej piecyk. Matka była etatową przewodniczącą Zarządu Obwodowego Związku Patriotów Polskich. Pamiętam, jak do naszego pokoju w hotelu zawędrował okradziony na dworcu kolejowym przez słynnych złodziejów samarskich Polak jadący z Kazachstanu do polskiego wojska. Miał on na sobie ubranie z cienkiego filcu założone na gołe ciało. Wiem o tym, gdyż filc tu i ówdzie się poprzecierał i przez dziury prześwitywało to, co miał pod spodem (na dworze panował dwudziestostopniowy mróz). Matka podjęła go, głodnego po długiej podróży z Kazachstanu, amerykańską polewką z soi (soja pochodziła z darów Polonii Amerykańskiej dla Polaków w Rosji). Po spożyciu jednego talerza zupy gość był najwyraźniej nadal głodny, więc poprosił matkę o dolewkę. Uczynił to w tak uprzejmy sposób, że do dziś pamiętam swe zdumienie tą elegancją. W sowieckiej Rosji takich manier na co dzień się nie widywało. Przez kilka lat wojny nacierpiałem się sowieckiej biedy, ale tak ciężko doświadczonego człowieka widziałem po raz pierwszy. Istotnym szczegółem w mej historii był fakt, że zegar mieścił się na końcu długiego korytarza w recepcji hotelowej. Wskutek tego często wychodziłem z domu zbyt późno i w konsekwencji spóźniałem się na pierwszą lekcję. Siedziałem sobie wtedy na korytarzu, a właściwie na schodach i czekałem na dzwonek.

Antypolskie treści w sowieckim podręczniku historii W mej pamięci z naszego programu szkolnego zachowało się bardzo mało. Zapamiętałem lekcję historii ZSRR, której tematem były wrogie najazdy "polsko-litewskich panów" na Ruś Moskiewską. Byłem jedynym Polakiem w klasie złożonej z samych Rosjan i czułem się wobec tego osobiście odpowiedzialny za owe najazdy. Na szczęście było to już po bitwie pod Lenino, którą dzielnie stoczyła I Dywizja im. Tadeusza Kościuszki i sytuacja Polaków w Sowietach - paskudna po wymaszerowaniu Armii gen. Władysława Andersa do Iraku - znacznie się poprawiła. Z braku innych ciuchów nosiłem pozostawiony przez mego ojca mundur polski z zawiniętymi rękawami, początkowo brany przez rosyjskich chłopców na ulicy za mundur niemiecki (później już takich nieporozumień już nie było, gdyż w Kujbyszewie stacjonowała polska jednostka, która często maszerowała przez miasto ze śpiewem pieśni "My - I Dywizja, Honor i Ojczyzna" na melodię "Pierwszej Brygady"). Mój ojciec był uczestnikiem bitwy pod Lenino i nawet otrzymał za odwagę w obliczu nieprzyjaciela sowiecki order Czerwonej Gwiazdy (o czym przeczytałem w otrzymywanym przez recepcję hotelową dzienniku "Prawda", która zamieściła bardzo długi wykaz odznaczonych). Dzięki temu czułem się pełnoprawnym sojusznikiem Związku Sowieckiego - prawowitego spadkobiercy Rusi Moskiewskiej. Niemniej bolały mnie wzmianki o owych najazdach polsko-litewskich panów, gdyż ciemny jak tabaka w rogu, nie wiedziałem, iż są to teksty propagandowe, bardzo dalekie od prawdy historycznej. Powstały one w poprzedniej - antypolskiej epoce propagandowej. Nie wiedziałem, że Litwa poprzez Unię połączona z Polską - to Białoruś sięgająca aż za Smoleńsk i że w skład wojsk koronnych wchodzili również ukraińscy kozacy. A według naszych szkolnych czytanek Białorusini i Ukraińcy - to wschodniosłowiańscy bracia Rosjan, uciskani przez polsko-litewskich panów. Z drugiej jednak strony myślę, że lepiej w owych czasach było zbyt dużo nie wiedzieć, gdyż skutki kwestionowania prawdy zawartej w sowieckich podręcznikach mogły być opłakane, a ja nie byłem nauczony trzymania języka za zębami.

Zakazany medalik Inny incydent, który się wrył w mej pamięci, wydarzył się już na wiosnę 1944 roku w czasie, gdy przygotowywano nas ideowo do wstąpienia do pionierów. Jeden z kolegów podczas odpowiadania przy tablicy został pochwycony przez naszą nauczycielkę na straszliwej zbrodni: miał na szyi łańcuszek z medalikiem. Tłumaczył się przed nią zakłopotany, że to mama mu go założyła. Nie umiem nawet powiedzieć, czy podzielał sam przesądy religijne swojej matki. Nauczycielka kazała mu to zdjąć, gdyż nie licuje to z postawą pioniera. Było to już po powołaniu przez Stalina patriarchatu moskiewskiego i Wszechrosji, więc nie było mowy o odpowiedzialności karnej za propagandę religijną, jak to było przed wojną. Mimo to obowiązywał nas tzw. naukowy ateizm, czyli poparte przez naukę przekonanie, iż żadnego Boga nie ma. O religii mieliśmy dość mgliste przekonanie, iż ludzie wierzący negują kulisty kształt ziemi oraz rewolucję kopernikańską, czyli wciąż wierzą, że to Słońce krąży wokół Ziemi. O tym, że ks. kanonik Mikołaj Kopernik sam był polskim kapłanem katolickim, dowiedziałem się znacznie później. Tak ideowo wyedukowany, miałem być zaprzysiężony na pioniera, ale spóźniłem się na zbiórkę i gdy przyszedłem do szkoły, moi koledzy i koleżanki z klasy już byli ustawieni w dwuszeregu, w białych koszulach. Mnie jako spóźnialskiego do ceremonii nie dopuszczono. Czerwonej chusty już nie założyłem. Wkrótce nastąpił koniec roku szkolnego i zamiast na zbiórki chodziłem sobie na plażę nad Wołgą, szeroką niczym nasze jeziora. Było mi tam bardzo dobrze, ale moja matka ubzdurała sobie, że odda mnie na lato do obozu pionierskiego. Maszerowałem więc dzielnie wraz z nią od obozu do obozu długie kilometry w letni skwar, ale wszędzie odprawiano nas z kwitkiem. Wolałbym siedzieć sobie na nadwołżańskiej plaży, ale moja matka nie miała zwyczaju dyskutowania ze mną swoich zamiarów względem mnie. Wobec tego maszerowałem w spiekocie wśród kurzu długie kilometry, marnując czas i zdrowie. Aż wreszcie moja matka, która wszak była etatową przewodniczącą obwodowego oddziału Związku Patriotów Polskich, przypomniała sobie, że w zasięgu jej ręki i po jej kuratelą mieści w Stawropolu nad Wołgą polski dom dziecka. Postanowiła skontrolować tę placówkę i przy sposobności zostawić mnie tam na lato.

Polski sierociniec nad Wołgą Ten sierociniec był skutkiem pierwszej wywózki Polaków z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej 10 lutego 1940 roku. Rodziców moich kolegów z sierocińca wywieziono (najczęściej z Wołynia) pociągami do obwodu archangielskiego na wyrąb lasów. Trzymani tam byli w tzw. posiołkach, czyli osadach leśnych bez prawa oddalania się poza najbliższą okolicę. Gdy przyszła sowiecka amnestia dla Polaków, wymuszona przez premiera Władysława Sikorskiego, większość mych kolegów była już sierotami. Delegatura Polskiego Rządu pozbierała ich z rosyjskich sierocińców i uratowała w ten sposób dla Polski. Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych przez Stalina z rządem gen. Sikorskiego wskutek skandalu katyńskiego, pracowników delegatur aresztowało NKWD, ale polski dom dziecka trafił pod opiekę utworzonego przez Wandę Wasilewską Związku Patriotów Polskich. Stawropol nad Wołgą - to była mieścina wypoczynkowa, położona nad brzegiem Wołgi na jej zakolu. Po przeciwnej stronie szerokiej rzeki widać było pasmo gór noszących nazwę Żyguli. Polskiemu Domowi Dziecka przydzielono duży dom wraz z zabudowaniami gospodarczymi. Obok mieściły się znacznie bardziej zabiedzone sierocińce rosyjskie. Nas od klęski głodowej ratowała pomoc Polonii Amerykańskiej, ale w pierwszym rzędzie wysokie morale polskiej kadry nauczycielskiej ze wszystkich sił starających się zachować tę garstkę polskich sierot dla Kraju. Było im niezmiernie ciężko, jak i nam. Pamiętam przypadek jednej z nauczycielek, która w piecu do ogrzewania domu znalazła w ramach rutynowej kontroli blaszaną puszkę po konserwach, w której jeden z wychowanków - Bolek Piechnik gotował sobie buraki cukrowe. Była to czynność zabroniona. Głodna podobnie jak my, nauczycielka zjadła buraki, choć powinna była je za karę wylać do kubła. Mimo trudnych warunków sierociniec pracował jak zegarek, w roku szkolnym prowadzono zajęcia szkolne w zakresie czterech klas szkoły podstawowej, a co wieczór odbywał się uroczysty apel, na którym z zapałem śpiewaliśmy "Rotę". Dla mnie - kandydata na sowieckiego pioniera - niemal roczny pobyt w polskim sierocińcu oznaczał kompletną rewolucję cywilizacyjną. Byłem jak postsowiecki barbarzyńca, który trafił w obszar oddziaływania cywilizacji europejskiej i chrześcijańskiej. Oczywiście wyższa cywilizacja pochłonęła mnie od stóp do głów i wkrótce sam wyśmiewałem bzdury, którymi mnie karmiono w sowieckiej szkole. I tak dzięki pobytowi w polskim sierocińcu nie zostałem już definitywnie sowieckim pionierem. Antoni Zambrowski

Długie ręce Kiszczaka Nie dowiemy się jak zginęły dowody ws. śmierci ks. Niedzielaka. Jak podał portal tvp.info, Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga umorzyła śledztwo w sprawie zniknięcia dowodów rzeczowych z akt sprawy zabójstwa ks. Stefana Niedzielaka.

Prowadzący śledztwo nie wykluczyli wprawdzie, że mogło dojść do przestępstwa, ale - jak twierdzi Renata Mazur, rzecznik Prokuratury - nie udało się ustalić okoliczności, w jakich doszło do zaginięcia dowodów rzeczowych, w związku z czym, po przeprowadzonym postępowaniu brak jest danych dostatecznie uzasadniających popełnienie przestępstwa. Jak podaje tvp.info, prokuratorzy nie ustalili kiedy i gdzie dokładnie zaginęły dowody, ale uznali, że rzeczywiście ktoś z policji czy prokuratury może mieć związek ze zniknięciem cennych śladów. ?Nie można stanowczo wykluczyć, że któryś z funkcjonariuszy publicznych mających jakikolwiek związek z przedmiotową sprawą przekroczył swoje uprawnienia i celowo zabrał, ukrył lub zniszczył zabezpieczone ślady, aby uniemożliwić wykrycie sprawców? - napisał prokurator w uzasadnieniu umorzenia śledztwa. Z ustaleń wynika, że z akt sprawy zabójstwa ks. Stefana Niedzielaka, zniknęły m.in.: włosy znalezione w dłoni duchownego, fragment gumowej rękawiczki (pozostawionej prawdopodobnie przez sprawcę) nieznany odcisk palca oraz karty daktyloskopijne osób typowanych jako zabójcy księdza. Prascy prokuratorzy od 11 września 2008 r. prowadzili śledztwo w sprawie zniknięcia dowodów rzeczowych z akt sprawy zabójstwa ks. Stefana Niedzielaka. Braki odkryli prokuratorzy pionu śledczego IPN, którzy w 2008 r. chcieli ponownie przebadać ślady zabezpieczone na miejscu zbrodni. Ostatnim śladem dowodów rzeczowych była datowana na 5 maja 1989 r. ekspertyza biegłych oparta na badaniu niektórych śladów. Od tego momentu ich los pozostaje nieznany. Ks. Stefan Niedziela zginął w nocy z 19 na 20 stycznia 1989 r. Prowadzący wówczas śledztwo uznali, ignorując pozostawione ślady, pzyjęli wersję wypadku. Jednak przeprowadzony w marcu 1989 r. eksperyment śledczy jednoznacznie to wykluczył. Uznano wówczas, że ks. Niedzielak mógł zostać zabity silnym ciosem, ale w 1990 r. śledztwo umorzono. Ks. Niedzielak w czasie wojny był współpracownikiem Delegatury Rządu na Kraj, zapoznał się z raportem komisji Czerwonego Krzyża o zbrodni katyńskiej. Był kapelanem łódzkiego Okręgu AK i uczestniczył w Powstaniu Warszawskim. Na warszawskich Powązkach tworzył Sanktuarium Poległych na Wschodzie. Za swoją działalność był wielokrotnie szykanowany i inwigilowany. Z jego inicjatywy na Cmentarzu Powązkowskim wzniesiono w 1981 roku Krzyż Katyński. W chwili śmierci miał 74 lata. Od 2006 r. sprawa zabójstwa ks. Niedzielaka, a także ks. Sylwestra Zycha i Stanisława Suchowolca badana jest przez prokuratorów IPN w ramach śledztwa dotyczącego ?funkcjonowania w okresie od 28 listopada 1956 r. do 31 grudnia 1989 r. w strukturach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych związku, kierowanego przez osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe, który miał na celu dokonywanie przestępstw, w tym zabójstw działaczy opozycji politycznej i duchowieństwa? JMJ  

Nieprawdopodobne! Dowód na obecność Diabła w budynku Parlamentu Europejskiego!! Za „komuny” kursował dowcip o popieranym przez PZPR „Stowarzyszeniu Ateistów i Wolnomyślicieli”. Otóż na zebranie przyszedł nowo przyjęty członek - a przewodniczący, jak zawsze, rozpoczął od zbiorowego wygrażania pięścią Panu Bogu. Gdy 30-sekundowy „seans nienawiści” się skończył, zaskoczony przewodniczący spytał nowicjusza: „A dlaczego Wy, Towarzyszu, nie wygrażaliście bogu pięścią?” - „Bo ja nie wierzę w boga” - padła odpowiedź. Jak donoszą „Katolische Nachrichten” („Wiadomości katolickie”) z Austrii parę frakcji chadeckich chciało poświęcenia swoich biur wodą święconą - i okadzenia. Tymczasem Sekretariat PE nie wydał na to zgody - oświadczając, że mogłoby to „uszkodzić wewnętrzną architekturę budynku” - i z uwagi na niedawne uszkodzenie części dachu nad siedziba PE w Strasburgu „nie mogą narażać się na takie ryzyko”. Ponieważ tylko Diabeł może bać się wody święconej i kadzidła - dla chrześcijan (dla muzułmanów chyba też?) jest to absolutnie pewny dowód na przebywanie w budynku PE - Diabła we własnej osobie. Dla mnie, jako dla racjonalisty, ten argument wydaje się być trudny do obalenia. Klasyczny eksperyment mający na celu wykazanie obecności Diabła w PE dał przecież właśnie wynik pozytywny! Stąd jeszcze i wniosek: pracownicy Sekretariatu PE są Sługami Ciemności, stoją po Ciemnej Stronie Mocy. I jedno pytanie: dlaczego właściwie trzeba się było pytać kogokolwiek o zgodę?!? Czy na kręcenie w biurze buddyjskiego młynka modlitewnego też trzeba mieć zgodę??!? A na wachlowanie się? Podobnie zdumiewająca była reakcja niektórych żydów na fakt, ze podczas okupacji sporo dzieci żydowskich ratowano umieszczając je po sierocińcach klasztornych. Dzieci, oczywiście, chrzczono - choćby po to, by zakonnice mogły z czystym sumieniem zeznawać, że są to dzieci chrześcijańskie. Po czym rodzice mieli poważne pretensje o ten chrzest...Nie rozumiem tego.... Gdyby moje dziecko uratował kapłan złego M'Zimu kropiąc je krwią antylopy i przysięgając potem, że nie jest dziecko chrześcijańskie lecz wierny wyznawca Złego M'Zimu - to tylko bym kapłanowi gorąco podziękował, a pokropkiem krwią się nie przejmował - bo ja nie wierzę w Złe M'Zimu... W rozmaite dobre WaZimu też zresztą nie wierzę. Natomiast w Izraelu krzyż jest tępiony do tego stopnia, że... nawet znak „+” jest ze szkół wyeliminowany!! I kto mówi, że Żydzi nie wierzą w Chrystusa? JKM

19 maja 2009 Równowaga sił - równowaga strachu.. Gdzieś znalazłem taką wypowiedź podczas procesu sądowego: Podejrzany Z. cieszy się złą opinią w swym miejscu zamieszkania, a nie znęca się nad rodziną dlatego, że jest kawalerem”. I to nie kawalerem orderu, tak jak pani redaktor Ewa Milewicz z Gazety Wyborczej, która na znak protestu przeciw postępowaniu IPN i solidaryzowania się z Lechem Wałęsą oddała Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski, panu Lechowi Kaczyńskiemu. Co on teraz zrobi z tym zwróconym odznaczeniem? Przekaże  do nieistniejącego już Muzeum Ruchu Robotniczego, do którego były ciągłe włamania i ginął jedynie… stojący w nim  wieszak? „Musimy stworzyć nowego człowieka i zniszczyć światopogląd kapitalistyczny”(???).- ogłosił wszem i wobec towarzysz i jednocześnie prezydent Hugo Chavez w Wenezueli. Kolejna Rewolucja Kulturalna, tyle, że nie w Chinach?  W Państwie Środka lewicowi socjaliści wymordowali prawie czy ponad 20 milionów Chińczyków…(!!!) Była to oczywiście mała kropla w morzu wielkich potrzeb Rewolucji, która jak wiadomo potrafi również zjadać własne dzieci.. Dzisiaj Chińczycy mają kapitalizm, który zwiększa systematycznie ich dobrobyt. Wszystko to pod skrzydłami Komunistycznej Partii Chin i braku „demokracji” i respektowaniu” praw człowieka”, których to „praw” cywilizacja chińska nie łyka, bo w ogóle nie wie o co chodzi.. Europejska Rewolucja Antyfranuska nie dotyczyła Chin.. Oni mieli swoje problemy. Teraz mają swój kapitalizm i nie organizują lewicowych, utopijnych akcji typu” Cała Polska czyta dzieciom”.. Natomiast Hugo Chavez ogłosił wielką kampanię ”Rewolucyjny Plan Czytelniczy”(???). Taka inna wersja hasła:” Cała Polska czyta dzieciom”. Ale co czyta?- chciałoby się zapytać. „Czytać, czytać i jeszcze raz czytać. To hasło każdego dnia. Musimy krzewić wartości prowadzące do wytworzenia nowego człowieka, nowego mężczyzny i nowej kobiety, którzy staną się podstawą socjalistycznej ojczyzny. To będzie nasz zbiorowy czyn budujący socjalizm” -powiedział prezydent. A u nas w socjalistycznej Europie to nie budują nowego człowieka, nowego mężczyzny i nowej kobiety? Dokładnie to samo robią co Hugo Chavez, tylko zamiast słowa” socjalizm” używają słowa „demokracja”, zamiennie  tymczasem… Ale to tylko kwestia czasu, bo Europejska Partia Socjalistów już jest i będzie się rozwijać, ponieważ tzw. zwykły człowiek pragnie socjalizmu, gdyż socjalizm opiera się na redystrybucji, a lepiej jest żyć na cudzy rachunek niż pracować.. Przymilniejszy jest zasiłek ukradziony temu co jeszcze pracuje , promujący lenistwo wszechczasów, niż tzw. pracoholizm, którym co jakiś czas propaganda straszy, budując nowego człowieka.. Pracoholizm złem - lenistwo i obijanie się - dobrem.! Nowe wartości cywilizacji socjalizmu są bezustannie propagowane... Wszystkie biblioteki w Wenezueli zostaną wyposażone” za darmo” - jak to mówią socjaliści, w zestaw lektur obowiązkowych. Znikną książki ideologicznie niepoprawne(???). Tamtejsze ministerstwo kultury i dziedzictwa narodowego  wydało instrukcję w której  socjaliści- demokraci zapisali:” Podstawowa jednostka organizacji komunalnej działająca jako grupa czytelnicza, która dobierać będzie bibliografię według zasad ideologicznych  w celu umocnienia myślenia krytycznego i rewolucyjnego”(???). Powstaną szwadrony śmierci, pardon szwadrony czytelnicze, złożone z kilkunastu osób, które otrzymają wsparcie rządu socjalistycznego Wenezueli i przystąpią do organizowania kółek czytelniczych   w dzielnicach, na uczelniach, w  firmach, wioskach, miasteczkach i miastach. Coś takiego jak leninowskie kina objazdowe, jak wtedy twierdził tow.Ulijanow” Największą ze sztuk jest film”(!!!). Bo niepiśmiennemu ludowi, w ramach demokracji( rządzi lud, a nie Prawa Boże), można wcisnąć każdy socjal - kit, każdą utopię, wystarczy znaleźć sposób w jaki to można zrobić… Lenin skorzystał z filmu,  Mao zrobił pokazówkę z palenia książek niepoprawnych i nie socjalistycznych, to samo robili  narodowi socjaliści w Niemczech. U nas książek na razie nie palą, ale proszę przyjść do pierwszej lepszej biblioteki państwowej w gminie i poszukać takich autorów jak:. Józef Mackiewicz, Janusz Korwin-Mikke, Przemysław Mastalerz, Sergiusz Piasecki, Ayn Rand, Ludwig von Mises, Patrick. J. Buchanan, Wiktor Suworow, Teodor Jaske-Choiński, Henry Ford, Rafał Ziemkiewicz, Alejandro A.Chaufuen,, Jim Marrs,, Ivo H.Daalder, G.K. CHesterton, Adam Wielomski, Piotr Jaroszyński, Peter Raina,, Roman Konik,  Dawid Irving, ks. Michał Poradowski, Hans Herman Hoppe,, Aldous Huxley, Lech Niekrasz, Thomas E.Woods,jr, Michał Wojciechowski, Stanisław Michalkiewicz,. Fryderyk August von Hayek, Jerzy Robert Nowak… Mało????? No to jeszcze:  Mieczysław Gogacz,  Steven Landsburg, Mieczysław Ryba, Johan Norberg, Leslie Cockburn, William Hoffer, Ryszard Mozgol, Thomas Sowell, Izrael Szahak, Dmitrij Wołkogonow, Stanisław Krajski , Henryk Pająk, Allan Bloom, Jan  Tokarski, Murray N. Rothbard, Aleksis Tocqueville, Artur Bliss Lane, Jacek Wagner,, Jacek Bartyzel, Jacek Trznadel, ks. Stanisław Trzeciak,, Ted Flynn, Amy Welborn, Sun Zi, Josef Schgussbilburner, Sandra Miesel, Lawrence W. Reed, Hannah Arendt, Michał Soska, Trick von Kuehnelt-Leddihn, Krzysztof Kąkolewski, Andrzej Wronka, Ernest Junger, Wojciech Cejrowski, Dawid Friedman… Jak jeszcze mało to mogę wymieniać dalej: Jędrzej Giertych, Lidia Mularska-Andziak, Denis Fahey, Rush Limbaugh, Kazimierz Poznański,, Marek Jan Chodkiewicz, Stanisław Żochowski, Stefan Wysocki, Henryk Rolicki, Władimir Bukowski, Grzegorz Bębnik, Janusz Sobczyński,, ks. Aleksander Posacki, Warren H. Carroll, Krzysztof Kawęcki, Reynald Secher, Krzysztof Habich, Leszek Żebrowski, Grzegorz Kucharczyk, Piotr Włodarski, Paul Johnson, Dawid Limbaugh… Mogę jeszcze powymieniać, ale dajmy spokój… Co tam Chavez. Rewolucja kulturalna odbyła się już dawno w Polsce.! Nie było szwadronów czytelniczych, nie palono książek, nie robiono z tego wielkiego hallo… Proszę pójść do miejskiej lub wiejskiej biblioteki.. Tylko w stanie Miranda z 56 bibliotek gubernator Diosdado Cabello wycofał i przeznaczył na przemiał 46 000 tomów. Czystka już objęła 65 tys. tomów, według byłej dyrektor Biblioteki Narodowej, pani Wirginii Betancourt. Wycofali nawet „Małego Księcia” Saint -Exupery'ego, pełnego aluzji i niedopowiedzeń.. Wszystkie te tomy dotknęła epidemia grzyba, albo zgniły z powodu powodzi. Wcześniej prezydent Chavez  znacjonalizował prywatne koncerny, majątki ziemskie, ustanowił państwowe ceny,, zamknął i przejął prywatne media. I jak tu się nie niepokoić… Zwłoki królów i cesarzy śpią jedynie jeszcze w kryptach kościołów.. Ale i na nich przyjdzie czas! Bo socjalizm musi zwyciężyć we wszystkich krajach- jak mawiał tow. Lew Trocki(Bronstein.) Dopiero wtedy zapanuje szczęśliwość..  I ludzkość ogarnie błogi stan! Niech żyje socjalizm! WJR

Potiomkinowskie imprezy Jak pamiętamy z „Potopu”, kiedy oficer relacjonował Stefanowi Czarnieckiemu, jako to Szwedzi wymknęli się z saku w widłach Wisły i Sanu - że mianowicie z wielkim hałasem budowali most - tamten mu przerwał i dokończył, że przeprawili się po cichu w zupełnie innym miejscu. „To Wasza Miłość miała już relację?” - wyjąkał zdumiony oficer. Pan premier Tusk nie ma oczywiście takich ambicji, jak Karol Gustaw, ale zachowuje się podobnie. Nie sądzę, żeby wymyślił to sam; już prędzej „w samotnej celi mu święci Pańscy to podszepnęli”, tzn. nie tyle może „święci Pańscy” co tubylcza i niemiecka razwiedka, która co najmniej od 2007 roku przeszła na ręczne sterowanie tymi wszystkimi mężykami stanu w Polsce. Wskazuje na to nie tylko zaniechanie obchodów rocznicy zwycięstwa nad Niemcami, ale również - pominięcie milczeniem tego uniku przez niezależne media. Najwidoczniej wszyscy uważają, że - po pierwsze - obchodzenie tej rocznicy byłoby w obecnej sytuacji nietaktowne, a po drugie - bezzasadne zarówno historycznie, jak i przede wszystkim - politycznie. Czy bowiem Polska rzeczywiście wyszła z II wojny światowej zwycięsko? Nie można było tego z całą pewnością stwierdzić ani wtedy, ani - tym bardziej - teraz, kiedy powoli kończy się proces przekształcania gospodarki polskiej w peryferyjną i uzupełniającą gospodarkę niemiecką, pozbawianą przemysłu ciężkiego strefę półrzemieślniczej - półprzemysłowej wytwórczości i przetwórstwa rolnego - mniej więcej taką samą, w jaką po bezwarunkowej kapitulacji alianci zamierzali pierwotnie przekształcić Niemcy. A przecież to jeszcze nie koniec tych przekształceń, bo decydujące przemiany terytorialne i polityczne dopiero przed nami - oczywiście po ratyfikowaniu traktatu lizbońskiego. Dlatego właśnie Niemcy przeszły w Polsce na ręczne sterowanie, bo lepiej dmuchać na zimne, niż przez jakieś zaniedbanie dopuścić, by do grona tubylczych mężyków stanu przedostała się jakaś nieprzewidywalna Schwein, która o polskie interesy państwowe zacznie upominać się naprawdę. Dlatego też Donald Tusk, który skądś musiał dowiedzieć się o wątpliwościach, czy jako, bądź co bądź, premierowi tubylczemu, aby wypada mu w charakterze gospodarza podejmować w Gdańsku panią Anielę Merkel, niczym tonący brzytwy uchwycił się pretekstu w postaci alternatywnej demonstracji stoczniowców i zrejterował na bezpieczny politycznie Wawel. Stamtąd właśnie, stojąc u boku pani Anieli, zamierza wezwać „wszystkich Polaków”, żeby się radowali z obalenia komunizmu, które miało nastąpić akurat 4 czerwca 1989 roku, kiedy to odbyły się kontraktowe wybory, podyktowane przez generała Kiszczaka swoim zaufanym partnerom przy okrągłym stole. Czy jednak komunizm aby na pewno został wtedy obalony? Czy rzeczywiście 4 czerwca 1989 roku zasługuje na upamiętnianie go w charakterze cezury dziejowej? Mimo wszelkich wątpliwości, jakie nasuwają się w związku z prawdziwym, a nie „legendarnym” przebiegiem ówczesnych wydarzeń, można by od biedy 4 czerwca 1989 roku za taką cezurę uznać, gdyby nie drobiazg w postaci 4 czerwca 1992 roku, kiedy to przez obydwie strony umowy okrągłego stołu obalony został rząd premiera Jana Olszewskiego, za próbę UJAWNIENIA komunistycznej agentury w strukturach rzekomo niepodległego już, a więc w domyśle - wolnego od komunistycznych wpływów państwa polskiego. Co prawda, w tej próbie, podobnie zresztą, jak we wszystkich innych przedsięwzięciach tamtego rządu, zabrakło niezbędnego zdecydowania, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o to, że przebieg wydarzeń 4 czerwca 1992 roku potwierdza ponad wszelką wątpliwość, że komunizm z Polsce wcale obalony NIE ZOSTAŁ. I nie chodzi tu wyłącznie o samą OBECNOŚĆ agentury w strukturach państwa, chociaż i to jest bardzo charakterystyczne, ale przede wszystkim o to, że agentura ta była niewątpliwie narzędziem przeprowadzenia przekształcenia państwa w pożądanym kierunku. W przeciwnym razie nie byłaby broniona z taką determinacją, jaka i dzisiaj zaskakuje. A w jakim kierunku państwo przekształcała?

Wyjaśnił to w swoim czasie sam „drogi Bronisław”, któremu jacyś zachodni lewaccy doktrynerzy wytknęli, podobnie zresztą, jak Jackowi Kuroniowi, że oni, przecież szczerzy socjaldemokraci, żyrują wolnorynkowe przemiany. „Drogi Bronisław” odparł z godnością, że owszem - ale tylko po to, by w przyszłości móc prowadzić politykę socjaldemokratyczną. Oczywiście jak zwykle koloryzował, bo te „wolnorynkowe przemiany” dokonywały się wyłącznie w sferze retoryki, którą wszyscy obficie szafowali, a która była tylko parawanem zakrywającym wprowadzanie kapitalizmu kompradorskiego, którego beneficjentem stawała się prl-owska szajka ze swoim najtwardszym jądrem w postaci razwiedki i jej agentury. Najlepszym świadectwem tego procesu jest statystyka: 1 stycznia 1989 roku (a więc pół roku przez „obaleniem komunizmu”) reglamentacja obowiązywała tylko w kilku przypadkach, których wspólnym mianownikiem było ryzyko sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego (np. obrót bronią, amunicją i materiałami wybuchowymi), a w 10 lat później - już w ponad 200 OBSZARACH gospodarki. Taka jest prawda o rzekomym „obaleniu komunizmu” 4 czerwca 1989 roku i propagandowa hucpa wokół tej rocznicy oraz przekomarzania - czy w Gdańsku, czy na Wawelu - niezależnie od uwarunkowań międzynarodowych - są tylko propagandowym manewrem, którego celem jest zmylenie opinii publicznej, podobnie jak celem manewru Karola Gustawa było zdezorientowanie polskiego wojska, co w lot spenetrował Stefan Czarniecki. SM

Kasyno EUROPA - gdzie banki straciły 18 bln euro? Kryzys stulecia jest faktem. Wielkie akcje jakimi są plany rządów USA i krajów Unii Europejskiej niewiele pomagają gdyż stoimy w obliczu możliwego załamania systemu finansowego opartego na kredytowych bańkach. Pieniądz kredytowy powstały w ostatnich latach w Europie Zachodniej i zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych jest  praktycznie NIEŚCIĄGALNY !!!  Tak - zapamiętaj to słowo. NIESCIĄGALNY. To pieniądz powstały w wyniku dźwigni finansowej, tzw. lewarowania i kumulacji kolejnych baniek spekulacyjnych. Na rynku nieruchomości, na giełdzie, na instrumentach pochodnych itd. Europa i Ameryka stoją u progu samozagłady swojego sytemu finansowego.  Wynika to choćby z obiektywnej analizy ostatniego Raportu Komisji Europejskiej z lutego tego roku który mówi o zagrożonych aktywach europejskich banków na kwotę około 18 bln euro !!  Zapewne oprócz nieściągalnych kredytów większość z tej kwoty stanowią instrumenty finansowe typu akcje i instrumenty pochodne rozwinięte na niebotyczną skalę w czasie ostatnich lat gigantycznych spekulacji. Jaka część tej kwoty jest w ogóle do odzyskania ? Jakie to może mieć konsekwencje dla rynków kapitałowych, na wycenę wartości euro ?  To pytania na które nikt nie zna odpowiedzi. Domyślać się można, że oznacza to gospodarczy szok i możliwe załamanie całego systemu. Wystarczy jakaś iskra. Spodziewam się, że to co się stało w świecie finansów przez ostatnich 20 lat będzie nas wszystkich kosztować długie lata wyrzeczeń. Jeśli ta tragedia skończy się na lokalnych zamieszkach i buntach społecznych to będzie to prawdziwym cudem. Polak zapewne wytrzyma. Przeżyliśmy okupację niemiecką i bolszewicką. Przeżyliśmy 50 lat w systemie totalitarnym który wprawdzie pozbawił wielu osób samodzielnego myślenia ale jako społeczeństwo jesteśmy przyzwyczajeni do radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Problem będzie o wiele większy dla konsumpcyjnie i egoistycznie nastawionych do życia obywateli krajów zachodnich. Tam drobne wyrzeczenia mogą wywoływać duże bunty społeczne. To także przesłanka do tego aby nasze władze miały świadomość, że w imię ochrony interesów własnych obywateli kraje EU wypną się na Europę Środkową i jej kosztem będą chciały przeżyć kryzys. Moim zdaniem to dobrze, bo po kilku bolesnych nauczkach zmuszeni zostaniemy do tego, żeby przewartościować wiele naszych priorytetów. Unia taka jaka jest nie jest nam potrzebna i powinniśmy zacząć wreszcie powoli budować nową Unię z naszymi najbliższymi sąsiadami opartą na wspólnocie interesów. Osobiście nie wierzę w żaden europejski solidaryzm płynący z ust obłudnych zachodnioeuropejskich polityków. Zresztą, pożyjemy zobaczymy, a może raczej - doświadczymy. Nikt społeczeństwu nie mówi o faktycznych wielkościach rezerw jakie powinny utworzyć wszystkie największe na świecie banki które brały udział w operacjach finansowych. Skala tych rezerw podobno przekracza nawet wielokrotnie kapitały własne banków i zdaniem niektórych niezależnych ekspertów przekracza także bilionowe plany pomocowe. To efekty nie mających miejsca w nowożytnej  historii gigantycznych spekulacji instytucji finansowych i dmuchania spekulacyjnych baniek na wielu rynkach. Taka sytuacja sprawia, że pieniądz w postaci planów pomocowych z budżetów poszczególnych rządów idzie jak w dziurę bez dna. Banki w Stanach zaczęły padać i są przejmowane przez państwo aby ukryć faktyczny problem. Ta histeria dociera już do Europy i niebawem powinna dotrzeć do  Polski. Pytaniem pozostaje - jaka jest rzeczywista skala tego problemu, czy można ten płomień doraźnie ugasić na tyle aby nie rozwaliło to całkowicie dotychczasowego systemu i w konsekwencji nie doprowadziło do buntów społecznych w poszczególnych krajach Czy kolejne plany pomocowe nie doprowadzą do dużej inflacji? Politycy chronią bankierów i przelewają im państwową kasę. Prawda o Wielkim Kryzysie nie jest powszechnie wiadoma, zapewne dlatego, że skala strat sektora finansowego jest tak duża, że ujawnienie tych informacji mogłoby wywołać olbrzymie niepokoje społeczne i szybkie załamanie całego systemu.  W efekcie tworzy się iluzje stabilizacji wydając publiczne mld dolarów na ratowanie bankrutów, nieudolnych i rozpasanych bankierów, nieraz oszustów i finansowych hochsztaplerów kreujących finansowe piramidy. Rządom krajów Europy Zachodniej potrzebne są teraz spolegliwe rządy z nowych krajów EU które pozwolą oskubać swoich obywateli. Ktoś przecież musi tę kasę uzupełnić. Najlepszą metodą jest szybkie wprowadzenie euro. Idę o zakład, że namawia się wielu nowych członków EU z Europy Środkowej do szybkiej ścieżki w tej kwestii i zapewne usunie się wszystkie przeszkody które mnożono do tej pory w sprawie wejścia do Unii Walutowej. Czy zwróciliście Państwo uwagę na słowa premiera Słowacji który kilkanaście dni temu publicznie oświadczył, że Słowacja musi zrewidować swoje geopolityczne priorytety i rozpocząć strategiczną współpracę z Rosją ?  Myślę, że tylko głupiec lub prawdziwy desperat mógłby rzeczywiście zmienić orientacje na prowschodnią ale te słowa były politycznym i bezsilnym sygnałem PROTESTU. Nie damy się doić. Podobno było to wynikiem nacisku by także maleńka Słowacja poprzez emisję eurobligacji wzięła udział w pokrywaniu strat sektora finansowego państw zachodnich.  Kochani, nie dajmy się wydoić. Chrońmy swoje oszczędności i patrzymy władzy na ręce ! Niezależnie czy będzie z lewa czy prawa. Unia nie potrzebuje polskiego Harnasia który jako premier czy prezydent będzie się stawiał walcząc o swoje interesy. Dobre są ciepłe kluchy.

Ostatnio byłem tak bardzo zajęty giełdowym odbiciem, że przeoczyłem zupełnie to co nasz rząd mówi w sprawie przystąpienia do euro.

Co to wszystko oznacza dla przeciętnego polskiego Kowalskiego? Nie ufaj bankierom, nie wierz w cudowne plany pomocowe, miej rezerwę do słodkich zapewnień wypowiadanych przez polityków. Większość z jednych i drugich to zawodowi oszuści. Poza tym, wiadomo, że w wielu krajach jest tak, że zanim obywatele dokonają wyboru swoich polityków to nominują ich do wyborów właśnie możni tego świata. Bankierzy, finansjera. Miej wyobraźnię i użyj swojego instynktu samozachowawczego. Zastanów się w jakim banku masz swoje oszczędności ? Zastanów się czy jest on bezpieczny ? W mojej ocenie jedynym bezpiecznym i niezatapialnym bankiem z pierwszej ligi w Polsce jest jedynie PKO BP. To odpowiedź dla tych którzy chcą dmuchać na zimne. A co by było gdyby padł nawet taki bank (w to sam nawet nie wierzę). Gdyby tak się stało to wtedy nie musielibyśmy się martwić już zupełnie o nic bo wówczas mielibyśmy na świecie zupełnie nową jakość :) Moim zdaniem, im bank bardziej międzynarodowy tym szybciej wycofaj z niego swoje depozyty !! Nie powinniśmy mieć zaufania do oszustów. Jak Cię raz oszukali na opcjach to i za drugim razem też będą próbowali Cię oskubać. Jak sądzisz, jeśli pada jakiś amerykański lub europejski bank który ma swój oddział w Polsce to co będzie z depozytami z np. polskich oddziałów ? Oczywiście oskubią frajerów z Polski, Rumuni Turcji czy Węgier. Jeśli zarząd jakiegoś banku X z siedzibą w Londynie zaplanuje, że za tydzień ogłoszą upadłość, to jeszcze dzisiaj wszystkie oddziały tego banku na świecie zostaną nieformalnie zmuszone do złożenia swoich depozytów w postaci lokat w centrali za granicą a wtedy jeśli masz oszczędności w takim banku - marny Twój los. Wtedy jedynie np. polski rząd może zadecydować, że zagwarantuje twoje depozyty albo zrobi to Bankowy Fundusz Gwarancyjny.  To oczywiście najczarniejszy z możliwych scenariuszy ale pamiętam, że kiedy rok temu pisałem o możliwym krachu na rynku kredytów we franku to wielu też wydawało się to absurdem. Stało się jednak faktem. Polecam więc dużą ostrożność. Nie musisz robić nic bo może nic się nie stanie ale zagrożenie jest bardzo realne. Kolejne odsłony wielkiego kryzysu będą przychodziły etapami. Nawet pomimo solennych zapewnień najbardziej popularnych polityków. Czy w Polsce mogą padać banki ? Naturalnie, że mogą. Nie bez powodu niektórym kryzysom dodaje się słowo WIELKI.  A cóż to za WIELKI kryzys jeśli nie padną ze 2-3 banki z pierwszej dziesiątki ? Takiej lawiny nie jest w stanie zatrzymać nikt. Tak jak nikt nie jest w stanie zatrzymać giełdowego TRENDU. FED próbował wiele razy i też się nie udało. Zadbaj więc o swoje pieniądze zanim będzie za późno. Kryzys do Europy przyszedł mniej więcej z rocznym opóźnieniem od rozpoczęcia kryzysu w USA.  Do nas trafia to również z opóźnieniem. W Holandii, Niemczech, Wlk. Brytanii czy Irlandii rządy wyasygnowały już olbrzymie kwoty na pomoc swoim bankom. Informuje się opinię publiczną, że sytuacja jest już opanowana i nie powinno to mieć żadnych konsekwencji dla gospodarki czy także np. polskiego oddziału takiego banku. Moim zdaniem to zamydlanie sytuacji ale o tym przekonamy się jak przyjdą kolejne odsłony kryzysu finansowego. Siedzimy na beczce prochu a większość nie ma zupełnie o tym pojęcia przyjmując za dobrą monetę okrągłe i uspokajające słowa polityków. Dlaczego przeciętnemu Kowalskiemu trudno w to uwierzyć ? Z wielu powodów. Rząd i tzw. autorytety w mediach uspokajają a poza tym czy łatwo uwierzyć w coś co się dzieje raz na sto czy dwieście lat ? Chyba nie. Wielu osobom zapewne powyższe słowa wydadzą się za bardzo futurologiczne,  pesymistyczne czy też uznają je może za przejaskrawione. Możliwe. Też bym tak chciał. To najgorsze scenariusze ale scenariusze które już się dzieją w EU.  Pożyjemy to zobaczymy jak rozwinie się sytuacja.  Jak będzie w rzeczywistości tego ani nie wiem ja ani zapewne nikt inny. Rzeczy które się wokół nas dzieją mają wymiar nie tylko historyczny ale wręcz epokowy i zapewne ich finał będzie miał miejsce najwcześniej za kilka czy kilkanaście lat. Jeśli europejskim rządom i USA uda się opanować jakoś ten olbrzymi problem to w przyszłości będzie można to nazwać cudem ale jeśli nie to czekają nas olbrzymie zmiany społeczne. Dzisiejszą sytuację naszej euro-atlantyckiej cywilizacji śmiało można przyrównać do czasów najazdu Hunów, Czyngiz-Hana, rewolucji przemysłowej czy rewolucji październikowej. Jesteśmy na wielkim zakręcie historii. Myślę, że będą nie tylko burze, ale doświadczymy także tsunami i zobaczymy nie jedną trąbę powietrzną. Świat idzie do przodu więc finalnie jestem optymistą, przynajmniej jeśli chodzi o Polskę. Jedną z naszych charakterystycznych cech obok polskiego warcholstwa i pieniactwa jest to, że w sytuacji zagrożenia Polacy potrafią się zjednoczyć i wspólnie działać zadziwiając swoich wrogów. Zburzenie starego porządku w Europie zrodzi nam nowe możliwości, a że sami jesteśmy kowalami naszego losu  to powinniśmy wykuwać przez najbliższe 50 lat zupełnie inną Polskę. Grzegorz Nowak

Zdradzone ideały "Solidarności" "Gazeta Wyborcza", której koncepcja rodziła się podczas obrad Okrągłego Stołu, już 20 lat funkcjonuje na rynku prasowym. Deklarację zawartą w pierwszym numerze z 8 maja 1989 r., iż będzie przedstawiać "poglądy i opinie całego niezależnego społeczeństwa", z perspektywy czasu należy uznać wyłącznie za marketingową sztuczkę. Niewiarygodnie szybką metamorfozę "Wyborczej" w czołowy organ opowiadający się przeciw dekomunizacji wiele osób z "Solidarności" uznało wręcz za zdradę. Dlatego nie dziwi, że chociażby na internetowej stronie dziekujemy.pl prowadzona jest społeczna akcja związana z tym, iż "20 lat drużyna Adama Michnika brutalnie faulowała wszystkich, którzy stali na drodze do realizacji jego wizji Polski. Przez 20 lat prosili się o czerwoną kartkę, w ostatnich tygodniach upominali się o nią nawet na swoich urodzinowych billboardach. I wreszcie ją dostaną. Nie od swoich wymyślonych przeciwników: oszołomów, antysemitów, faszystów, ale od Obywateli Rzeczypospolitej, od Polaków. Od nas i od Ciebie!". Przypomnijmy, iż "Gazeta Wyborcza" powstała na mocy porozumień Okrągłego Stołu jako dziennik demokratycznej opozycji. Lecz o jej zaistnienie zabiegał nie tylko Lech Wałęsa, ale również komunista Aleksander Kwaśniewski, który później stał się jednym z ulubieńców "Wyborczej", nabierającej szybko po starcie 8 maja 1989 r. cech lewicowych. Jednakże zanim ludzie "Solidarności" zorientowali się, że Adam Michnik ma własną wizję przemian w Polsce, która daleko odbiegała od oczekiwań społecznych, udało się "Wyborczej" maksymalnie wykorzystać widniejący na pierwszej stronie znaczek "Solidarności". Jak zauważa Stanisław Remuszko, "Gazeta Wyborcza", "która powstała z łatwo przeliczalnych na pieniądze środków i możliwości, przyznanych wskutek kontraktu Okrągłego Stołu, całej ówczesnej opozycji, rychło została zawłaszczona (...) przez jedną wyrazistą grupę polityczną" (S. Remuszko, Gazeta Wyborcza. Początki i okolice (kalejdoskop), Warszawa 1999, Oficyna "Rękodzieło", s. 80).

Zrzutka na "Wyborczą" W rocznicowym numerze "Wyborczej" z 8 maja br. jest jednak i utyskiwanie na sytuację sprzed 20 lat. Bo jak pisze Paweł Smoleński: "obiecano nam wszystko. Lecz - jak to z czerwonym bywało - zrazu wychodziło jak zawsze". Jednakże tak naprawdę trudno zrozumieć, o co chodzi dziennikarzowi "Wyborczej". Gdyż pomimo pewnych braków luksusu w stosunku do dzisiejszych warunków lokalowych i zaplecza technicznego spółki Agora wydającej "Gazetę" tak naprawdę rozpoczęli oni wydawanie ogólnopolskiego dziennika, nie wykładając na ten cel własnych pieniędzy. Przyznaje się do tego sam Adam Michnik, mówiąc: "Nasz rozruch nastąpił na kredyt. Ustalenia Okrągłego Stołu pozwoliły na to, że drukarnia zaczęła drukować nas na kredyt. Lokal (...) przydzielił nam prezydent miasta, komputery zabraliśmy ze sobą z 'Tygodnika Mazowsze'" (za: W. Darski, Agora imperium atakuje, Magazyn Tygodnika Solidarność, nr 2 (07, 1998), s. 19). Przypomnijmy, iż mimo że, jak dzisiaj narzeka Smoleński, było to tylko "kilka pecetów", które "służyły jako maszyny do pisania", to pochodziły one z podziemnego "Tygodnika Mazowsze", który funkcjonował dzięki wsparciu finansowemu zarówno z Polski, jak i z zagranicy. "Wyborcza" korzystała wówczas także z ulgowych cen reglamentowanego papieru, a żale Smoleńskiego, że był on żółtawy i dzisiaj nikt takiej jakości papieru nie produkuje, wydają się co najmniej specyficznym przejawem sentymentalizmu. Na rozwój gazety wzięto niskooprocentowane kredyty dzięki poręczeniu NSZZ "Solidarność". W latach 1989-1991 z X Oddziału PKO BP w Warszawie pozyskano 1 259 600 nowych zł kredytu (zob. W. Darski, Agora imperium atakuje, Magazyn Tygodnika Solidarność, nr 2 (07, 1998), s. 19). Niemałe pieniądze dla "Wyborczej" jako symbolu "Solidarności" spływały również z zagranicy. Stowarzyszenie Solidarności Francusko-Polskiej ofiarowało "Wyborczej" 2427 tys. franków, co stanowiło wówczas równowartość 428 tys. dolarów. Pieniądze poszły na sfinansowanie przekazania przez "Le Monde" wycofanych z obiegu drukarskich maszyn rotacyjnych i wsparcie rozruchu "Wyborczej". Wprawdzie maszyn drukarskich nigdy nie uruchomiono, bo jak zauważa na łamach jubileuszowego dodatku Vadim Makarenko, "zdecydowaliśmy, że chcemy mieć inny format". Lecz pod zastaw leżących w skrzyniach elementów drukarskich Agora mogła wziąć kredyty na rozwój bazy technicznej. Nadto amerykańska organizacja National Endowment for Democracy przekazała "Wyborczej" 55 tys. dolarów na pokrycie podstawowych wydatków technicznych, a 20 tys. funtów trafiło z Wielkiej Brytanii na modernizację systemu komputerowego (zob. W. Darski, Agora imperium atakuje, Magazyn Tygodnika Solidarność, nr 2 (07, 1998), s. 19-20; zob. też R. Kasprów, L. Zalewska, Z nędzy do pieniędzy, Rzeczpospolita, 8-9.05.1999, s. 3). Pożyczki w 1990 r. udzieliło "Wyborczej" także dwoje Amerykanów: Rea Hederman, wydawca "New York Review of Books", i Robert Silvers, redaktor naczelny tego pisma (zob. P. Pytlakowski, Milionerzy z Wyborczej, Polityka, nr 29, 15.07.2000, s. 23). Do sukcesu "Wyborczej" przyczyniło się również przejęcie infrastruktury stworzonej dla "Trybuny Ludu" w postaci systemu teletransmisji umożliwiającej jednoczesne drukowanie "Wyborczej" w Warszawie, Bydgoszczy, Krakowie, Łodzi i Wrocławiu, a także systemu kolportażu Ruchu. Mając świadomość swojej wyjątkowej pozycji na rynku, odpowiednio wysoko ustalono także cenę. Jak pisze Paweł Smoleński, "Wyborcza" "kosztowała 50 ówczesnych złotych; o niebo więcej niż inne dzienniki. Ale to nas kupowano". I jak tu się nie zastanawiać, jak to było możliwe, że "dawni opozycjoniści w wyciągniętych swetrach zamienili się w kapitalistów. W nowej roli czuli się nieźle. Przed siedzibą redakcji 'Gazety' pojawiły się terenowe samochody". A i sama siedziba redakcji jest, mówiąc oględnie, niczego sobie. Pomyśleć, że kapitał zakładowy Agory wynosił 20 lat temu równowartość 15 nowych złotych. Jeśli brać pod uwagę normalne warunki rynkowe, to zdecydowanie rację ma Paweł Smoleński, tytułując swój tekst o początkach "Wyborczej": "To nie powinno się udać". O tym, iż takich możliwości założenia gazety jak Michnik nie miał po 1989 r. nikt inny, przypomniał ostatnio nawet Ryszard Bugaj w programie Bronisława Wildsteina, podkreślając, że "Wyborcza", mimo że zaczynała jako gazeta całej opozycji, "została uczyniona narzędziem jednej opcji politycznej, jednego środowiska politycznego (...) stała się coraz bardziej elementem urabiania opinii, by nie powiedzieć propagandy. (...) To była taka opcja liberalno-lewicowa. To znaczy bardzo liberalna w sprawach gospodarczych i społecznych i taka lewicująca w sprawach obyczajowych, w stosunku do państwa, w stosunku do wymiaru sprawiedliwości".

Komisarz i jego brygada Wyraźnie widać, że Adam Michnik realizował też za pomocą kierowanej przez siebie gazety ustalenia Okrągłego Stołu. Bo jak wynika z przypomnianego ostatnio archiwalnego nagrania w programie Bronisława Wildsteina, nie krył się z tym, że jest w redakcji "raczej takim komisarzem politycznym w brygadzie międzynarodowej, jak to w Hiszpanii było". Zdecydował się chociażby przez artykuł opublikowany 3 lipca 1989 r. zaproponować komunistom łagodne lądowanie w nowej rzeczywistości. Rzucone hasło: "Wasz prezydent, nasz premier", w myśl koncepcji "grubej kreski", miało przekonać, iż "potrzebny jest układ nowy, możliwy do zaaprobowania przez wszystkie siły polityczne. Nowy, ale gwarantujący kontynuację". Na łamach dziennika bądź co bądź mającego reprezentować tych, którzy w latach komunistycznej dyktatury byli prześladowani, zdecydowano się, jak zauważa nawet rocznicowa "Wyborcza" z 8 maja br., na karkołomną koalicję "Solidarność" - PZPR. Lecz przecież Polacy nie po to brali udział w wyborach z 4 czerwca 1989 r., by nadal rządził nimi generał Wojciech Jaruzelski, a czołówka komunistycznych dygnitarzy i ludzie ze Służby Bezpieczeństwa dalej wpływali na kluczowe decyzje w państwie. Ale dla kierownictwa "Wyborczej" każda propozycja dekomunizacji jawiła się jako zagrożenie dla ustalonego z komunistami podziału wpływów na życie społeczne. Adam Michnik wprost stwierdzał, iż w "Wyborczej": "Ustawową dekomunizację, czyli dyskryminację dawnych działaczy PZPR, uważaliśmy za pomysł głęboko antydemokratyczny" (A. Michnik, Niepodległość wskrzeszona i biesy aksamitnej rewolucji, Gazeta Wyborcza - dodatek nadzwyczajny (8.05.1999, s. 12)). Dlatego też trudno się dziwić, że gdy Michnika zapytano, czy nie przeszkadzałoby mu, gdyby w "Gazecie Wyborczej" pracowali agenci, powiedział: "(...) uważam, że tacy ludzie mogą pracować w redakcji pod warunkiem, że nikomu nie wyrządzają żadnej krzywdy" (M. Olejnik rozmawia z A. Michnikiem, Sacrum i profanum, Wprost, nr 40, 4.10.1992, s. 14). Biorąc pod uwagę tę wypowiedź, nie powinna nas tak bardzo zdumiewać długoletnia praca w "Wyborczej" agenta bezpieki Lesława Maleszki, uwikłanego w śmierć Stanisława Pyjasa. Jednakże nawet wtedy, kiedy w 2008 r. "Wyborcza" była zmuszona ostatecznie zrezygnować z Maleszki, to i tak Adam Michnik nie podpisał wówczas oświadczenia tłumaczącego czytelnikom tę decyzję. I dzisiaj bez ogródek stwierdza: "Pozostawiając go w 'Gazecie', miałem rację w sensie merytoryczno-aksjologicznym" (Gazeta Wyborcza, 8.05.2009, s. 11).

Cenzura na Czerskiej? "Gazeta Wyborcza", jak wynika ze wspomnień dziennikarzy tej redakcji, znalazła się na "pierwszej linii frontu" w okresie rządów PiS. Trudno się dziwić, iż dziennikarze "GW" czuli się wówczas co najmniej nieswojo, widząc, że układ okrągłostołowy jest zagrożony. Bo jak nawet zauważył w programie "Bronisław Wildstein przedstawia" związany z PO prof. Paweł Śpiewak, "Gazeta Wyborcza" występuje w życiu publicznym jako rodzaj partii politycznej, dla której "Okrągły Stół to było największe wydarzenie w historii Polski ostatnich trzydziestu lat. (...) Artykuły wszystkie podporządkowane są jednej wizji świata. Konstruuje się nagłówki, konstruuje się tematy, szuka się materiałów, które potwierdzają jedną wizję świata. Kompletny brak słuchu na cokolwiek innego. Najlepszym przykładem jest oczywiście przypadek lustracji czy dekomunizacji. (...) Ten projekt de facto oznacza, że głównym wrogiem dla ładu demokratycznego w Polsce, nie wiadomo dlaczego, okazuje się być prawica polska". Dlatego "Wyborcza" już 11 maja br. na swoich łamach rozpoczęła świętowanie 17. rocznicy obalenia rządu Jana Olszewskiego w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 roku. Następnego dnia w artykule "Odejście w niesławie" Piotr Pacewicz pisał: "Późną nocą nareszcie kończy się ten dzień i ten rząd. (...) Tracąc teki pozostawione po sobie (...) z kilkudziesięcioma nazwiskami. W ujawnieniu list agentów był - osobiście w to wierzę - motyw ideologii, groźnej jak każda inna, która każe ufać w moc oczyszczenia i nowego porządku. (...) Pozostańmy przez chwilę, z uczuciem ulgi, nim zaczną się następne kłopoty. Zostaną nam teczki Pandory, z których wypełzło robactwo. Będzie trudno zagonić je z powrotem" (P. Pacewicz, Odejście w niesławie, Gazeta Wyborcza, 5.06.1992, s. 1). Należy zatem w tym miejscu zapytać, co takiego Michnik wyczytał w aktach bezpieki, gdy w 1990 r. w ramach tzw. komisji ds. zbiorów archiwalnych bez żadnego merytorycznego uzasadnienia przeglądał archiwa MSW? Jak zauważył Rafał Ziemkiewicz w programie Wildsteina o 20-leciu "Gazety Wyborczej": "W kraju wolnym, jeśli ktoś doszedł do bogactwa, do znaczenia, to zakłada się podświadomie, że był lepszy. W kraju kolonialnym jak ktoś doszedł do znaczenia, to zakłada się podświadomie, że zawdzięcza to kolaboracji. Co w dużym stopniu jest prawdą. Ten kompleks kolaboracji, kompradorstwa, mówiąc z portugalska, jest bardzo silny i on na wiele lat zostaje". Dlatego też "Wyborcza", szukając sojuszników, obecnie wyraźnie wspiera tych, którym kompradorstwo nie jest obce, a związkowcy z "Solidarności" kojarzą się z zadymiarzami. Dominika Wielowieyska w "Gazecie Wyborczej" z 2-3 maja br. stwierdziła wręcz, iż jest wolny rynek, więc pomoc państwa dla Stoczni Gdańsk nie jest zasadna, zaś ona woli, "aby publiczne pieniądze poszły na specjalne renty" dla stoczniowców, a nie na podtrzymanie istnienia ich zakładu pracy. Cóż, liberalne salony są tego samego zdania. W 2006 r. aż 60 proc. czytelników "Gazety Wyborczej" w przesłanych do redakcji ankietach stwierdziło, iż "Wyborcza" popiera Platformę Obywatelską. I trudno się dziwić, że dla tego ugrupowania "Wyborcza" to: "najbardziej wiarygodna, kompetentna, dobrze poinformowana i rzetelna gazeta w Polsce", co stwierdził osobiście Stefan Niesiołowski, składając jubilatce życzenia, które zamieszczono na portalu gazeta.pl. Lecz dla wielu czytelników spoza czołówki PO, ale również dla inwestorów giełdowych "Wyborcza" już dawno nie jest wiarygodna. Wartość Agory wyraźnie została przeszacowana, np. za jedną akcję tej spółki nie otrzyma się już ponad 100 zł, a co najwyżej 15 złotych. Dlatego wydaje się, iż "Wyborcza" stawia dzisiaj na mniejszości. Jak wynika z badań czytelników tej gazety z 2006 r., aż 37 proc. ankietowanych zauważa, iż broni ona mniejszości seksualnych. Również Zarząd Towarzystwa Ekonomicznego na rzecz Gejów i Lesbijek stwierdza, iż spółka Agora jest wydawcą tytułów prasowych nie tylko najbardziej poczytnych w danych kategoriach wśród gejów, lesbijek, biseksualistów czy transseksualistów, lecz także najlepiej ocenianych pod względem przyjazności wobec tych grup. Niestety, nie ma tygodnia, by nie promowano dewiacji na stronach "Wyborczej". W sobotę, 16 maja br., feministyczny dodatek "Wysokie Obcasy" sugeruje chociażby, iż w Polsce przydałyby się gejowsko-lesbijskie, jak to przewrotnie określono, "grupy wsparcia dla młodzieży i rodziców". Dla "Wyborczej" postulaty homoseksualnego lobby stają się swoistymi dogmatami, o których zabrania się dyskutować nawet na naukowych konferencjach. Bo jak inaczej wytłumaczyć nagonkę na dr. Paula Camerona, światowej sławy psychologa z amerykańskiego Instytutu Badań nad Rodziną, i pokrętny wywód Piotra Pacewicza opublikowany 7 maja br., w którym stwierdził, iż "W ostatnich kilku dekadach Europa zaakceptowała odmienność gejów. Jestem za tym, by tej sprawy nie dyskutować już publicznie, np. na uniwersytetach. Tak rozumiem ograniczenia debaty, które powinniśmy sami na siebie nałożyć". Czyżby więc znana Polakom z okresu PRL instytucja z ul. Mysiej przeniosła się na ul. Czerską, gdzie jest już nie tylko czerwono, ale i różowo? Paweł Pasionek

Sieńką w MON Sąd Apelacyjny w sprawie Sieńko przeciw MON odmówił rozpatrzenia dokumentów b. WSI i nakazał MON przeproszenie b. posła SLD Jana Sieńkę za umieszczenie go w Raporcie z weryfikacji WSI. Dnia 14 05 09 r. Sąd Apelacyjny nakazał Ministerstwu Obrony przeprosić b. posła SLD W. Sieńko za umieszczenie jego nazwiska w Raporcie z weryfikacji WSI. Sąd odmówił rozpatrzenia dokumentacji przekazanej przez MON na podstawie, której umieszczono nazwisko Sieńki a wiarygodne wg. MON wyjaśnienia Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza zeznającego jako świadek uznał za "ogólne i mało precyzyjne". Nie znamy pełnego uzasadnienia stanowiska Sądu ani argumentacji przedstawicieli MON ale wiemy, że Sąd ani nie badał prawdziwości materiałów cytowanych w Raporcie ani też nie wziął pod uwagę urzędowego charakteru Raportu korzystającego z domniemania prawdziwości. Sieńko wytoczył proces MON jako  reprezentantowi Skarbu państwa a nie Antoniemu Macierewiczowi, który kierował Komisją Weryfikacyjną i sygnował Raport. Macierewicz wygrał dotychczas wszystkie (14) wytoczone mu procesy w sprawie Raportu (jedynie w 6 z nich nie ma jeszcze prawomocnych wyroków, w tym dwie zostały już wygrane w pierwszej instancji, a cztery się jeszcze toczą). 7 osób wymienionych w Raporcie pozwało MON a nie Macierewicza zapewne dlatego, że minister Klich demonstracyjnie odżegnywał się od weryfikacji i krytykował Macierewicza a następnie polecił prawnikom MON zawierać ugody ze skarżącymi nie czekając na rozstrzygnięcie sądowe. To musiało ośmielić b. WSI i sprawiło, że prawnicy MON nie wypracowali jasnej linii obrony co przyczyniło się zapewne do orzeczenia Sądu Apelacyjnego.

Interesy GRU W opublikowanym przez Prezydenta w lutym 2007 r. Raporcie z weryfikacji WSI napisano, że były poseł Jan Sieńko, znana twarz słupskiego SLD, a wcześniej prominentny działacz PZPR, brał udział w planowaniu interesów z Walerym Topałowem, którego WSI uważało za rosyjskiego szpiega. .Sieńko nie figuruje w raporcie jako agent, czy oficer WSI. Pojawia się w rozdziale dotyczącym kontaktów Jerzego Szmajdzińskiego (ministra obrony narodowej w rządzie Leszka Millera) z Walerym Topałowem. Topałow był prawdopodobnie funkcjonariuszem osławionego, rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU a w latach .90 prowadził kilka przedsięwzięć gospodarczych w Polsce. W 2000/2001 po wizytach Topałowa w Sejmie oficer WSI napisał, że te "działania gospodarcze stanowią jedynie legendę dla jego działalności wywiadowczej". W 2002 roku Topałow przyjechał do Polski na zaproszenie prezesa warszawskiej spółki "Kolmex". Chodziło o dostawę wagonów kolejowych na rynek wschodni. WSI pozyskały informację o innych jego zamierzeniach. W tym momencie pojawia się poseł Jan Sieńko. "Aktualny projekt dotyczy ... produkcji cystern kolejowych (ok. sześć tysięcy sztuk na rynek wschodni, w tym także do Afganistanu) - czytamy w cytowanej przez Raport informacji WSI - Powyższe przedsięwzięcie ma być realizowane przy udziale: Kolmexu, Manfreda Marko, firmy ZASTA ze Słupska - za jej wprowadzeniem optuje poseł SLD Sieńko...". WSI uzyskała też informacje, że "organizatorzy przedsięwzięcia (Pertek, Ciereszko i poseł Sieńko) mają otrzymać ok. pięć procent prowizji od wartości zawartej umowy". Całe przedsięwzięcie miało mieć akceptację Szmajdzińskiego. Na dokumentach WSI o tej sprawie widnieje dopisek "inf. 100 proc.", co oznacza, że informacje były na pewno wiarygodne. Sąd nie badał jednak prawdziwości tych informacji, a uznawszy, że ich publikacja narusza dobre imię osób w niej wymienionych nakazał przeprosiny. Wyrok jest prawomocny i podlega wykonaniu bez względu na ewentualną procedurę kasacyjną. Nie wiadomo zresztą czy MON niechętny weryfikacji WSI i Raportowi Macierewicza w ogóle wystąpi ze skargą kasacyjną.

Gazeta Wyborcza manipuluje Decyzja Sądu dała Gazecie Wyborczej (GW 16/17 05 br) i innym mediom broniącym WSI pretekst do opublikowania kłamliwych informacji na temat tego co na temat Sieńki w Raporcie opublikowano. Tymczasem wbrew insynuacjom GW w Raporcie nie mówi się nic o zawartej przez Sieńkę transakcji, lecz o transakcji, którą Sieńko i inne osoby zainteresowane omawiało z przedstawicielem firmy rosyjskiej i miało zamiar zawrzeć. Dotyczyła ona nie cystern kolejowych dla Afganistanu, lecz cystern kolejowych przeznaczonych na rynek wschodni w tym także do Afganistanu (Raport s. 85).  W GW wiadomości należy więc czytać jak w dowcipach o Radio Erewań, czyli dokładnie na odwrót niż są podawane! Wbrew GW Sąd nie kwestionował w tej sprawie żadnych faktów ani też nie musiał nic udowadniać. Raport bowiem cytuje po prostu fragment notatki urzędowej sporządzonej przez WSI informującej o tym, że Sieńko i dwu innych "biznesmenów" zamierza podjąć inicjatywę zaproponowaną im przez Walerego Topałowa, co do którego WSI uważało, że jest rosyjskim szpiegiem. Topałow powołując się na protekcję posła Chaładaja i na starą znajomość z Ministrem Obrony Szmajdzińskim zamieszkał w Domu Poselskim i swobodnie poruszał się po Sejmie lobbując na rzecz zbrojeniowych interesów z Rosją. Wg. cytowanej w Raporcie Notatki rozmowy Topałowa z posłami SLD miały przygotować oficjalną wizytę rosyjskiej firmy zbrojeniowej, która kontrakt by przygotowała.

TVN też Na stronie internetowej www.tvn24.pl należącej do koncernu ITI stacji telewizyjnej TVN 24 (zwanej przez niektórych publicystów "WSI 24") znalazła się skrajnie tendencyjna informacja ("Pierwsze przeprosiny MON za raport WSI", 15.05.2009) o orzeczeniu Sądu Apelacyjnego w Warszawie ws. Jana Sieńki. Portal tvn24.pl sugeruje, że idzie "nowe", to jest, że orzeczenie Sądu Apelacyjnego to dopiero na dobry początek, po którym MON nic innego nie będzie już robił tylko przepraszał za Raport.. Czytając tekst można też odnieść wrażenie , że zeznania Sieńki to "prawda objawiona", a "szwarccharakter" to oczywiście Macierewicz, za sprawą którego "wiele osób, wymienionych w dokumencie jako agenci WSI, wytoczyło MON procesy cywilne" i że "obecnie toczy się około 20 takich procesów". Całość opatrzona jest zdjęciem Jana Sieńki w wyjątkowo korzystnym ujęciu, na którym eksposeł SLD wygląda na prawdomównego, statecznego dżentelmena. Kto by pomyślał, że to ten sam były poseł SLD, którego nie raz upominała Komisja Etyki Poselskiej za m.in. obrażanie innych parlamentarzystów, publiczne dezawuowanie pracy sejmowej komisji śledczej ds. afery Rywina, publiczne używanie wulgaryzmów! I że to ten sam Sieńko, którego kandydaturę do sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu najpierw zgłosił klub SLD, a następnie na wieść o tym, że Sieńko miał mieć w przeszłości kłopoty z prawem, ją wycofał. Jednocześnie- ale to już standard w "obiektywnych" mediach - w tekście zamieszczonym na portalu tvn24.pl nie zająknięto się słowem o 14 prawomocnie wygranych przez Macierewicza procesach z powództwa b. żołnierzy WSI i innych osób z WSI związanych, w tym o tej ostatniej z założycielem i współwłaścicielem TVN Mariuszem Walterem.

Pierwsze przeprosiny MON za raport WSI WYROK W SPRAWIE BYŁEGO POSŁA SLD: Ministerstwo Obrony Narodowej musi przeprosić byłego posła SLD Jana Sieńkę za to, że w raporcie z weryfikacji WSI napisano jakoby stał za transakcją sprzedaży sześciu tysięcy cystern kolejowych radzieckiemu agentowi - tak orzekł prawomocnie warszawski Sąd Apelacyjny. Poseł Sieńsko jest pierwszą osobą, którą MON musi przeprosić "za raport". Piątkowy wyrok Sądu Apelacyjnego prawomocnie uznał, że MON jest właściwym reprezentantem Skarbu Państwa w sprawie raportu. Ministerstwo może jeszcze składać kasację, ale decyzja czy tak się stanie jeszcze nie zapadła. Wniesienie kasacji nie wstrzymuje jednak wykonania wyroku i dlatego MON musi teraz opublikować zasądzone przeprosiny w "Rzeczpospolitej" oraz wpłacić 25 tysięcy złotych na cel społeczny.

Cysterny dłuższe niż afgańskie tory Sieńko, były wiceszef sejmowej komisji ds. służb specjalnych, pozwał MON za to, że w raporcie napisano o nim jakoby był "współorganizatorem" zakupu przez rosyjską spółkę i radzieckiego agenta sześciu tysięcy polskich cystern kolejowych, które miały trafić do Afganistanu. Sieńko miał dostać za to pięć procent prowizji wartości kontraktu. W procesie okazało się jednak, że Afganistan ma łącznie 10 km torów kolejowych, a takiej transakcji nigdy nie było. Sądy obu instancji uznały informację zawartą w raporcie na temat Sieńki za "niesprawdzoną, nieprawdziwą" i naruszającą dobra osobiste b. posła. Dlatego sąd oddalił apelację MON, które chciało ponownego procesu powołując się m.in. na wiarygodne - zdaniem resortu - zeznania złożone w sprawie przez Antoniego Macierewicza.

Raport Macierewicza Raport z weryfikacji WSI, przygotowany przez ówczesnego szefa komisji weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza, ujawnił w lutym 2007 r. prezydent Lech Kaczyński. Wiele osób, wymienionych w dokumencie jako agenci WSI, wytoczyło MON procesy cywilne. Obecnie toczy się około 20 takich procesów. W 2008 r. Trybunał Konstytucyjny uznał za sprzeczne z konstytucją m.in. pozbawienie osób z raportu prawa do wysłuchania przez komisję weryfikacyjną, prawa dostępu do akt sprawy oraz odwołania do sądu od decyzji o umieszczeniu w raporcie. Rita Żebrowska

fragment Raportu z likwidacji WSI, s.83-87 z 376 Sprawa Jerzego Szmajdzińskiego Asymetria w podejściu do oceny zagrożeń wywiadowczych związanych z działalnością świata politycznego widoczna jest jeszcze na innym przykładzie. Do WSI dotarły informacje o pobytach w Polsce Rosjanina Walerego Topałowa i o jego kontaktach z ministrem obrony narodowej Jerzym Szmajdzińskim129). W latach 80. Topałow był szefem Komsomołu PGW AR oraz (według źródeł WSI) pracownikiem służb specjalnych, prawdopodobnie GRU. Przebywał m.in. w Świdnicy, gdzie oficjalnie zajmował się sprawami młodzieżowymi. Po powrocie do ZSRR rzekomo kierował ochroną elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Po odejściu do rezerwy nawiązał kontakt z działaczem młodzieżowym NAL, Manfredem Marko, absolwentem akademii w ZSRR, później pracownikiem GZP NAL oraz wojskowych służb specjalnych. Obaj mieli utworzyć firmę, która pośredniczyłaby w handlu lekami. Przy okazji WSI zgromadziły informacje na temat innych Rosjan, m.in. niejakiego A. Oskina. Panowała opinia, że Topałow i Oskinem byli pracownikami radzieckich służb specjalnych. Obaj Rosjanie często odwiedzali GZP LWP, gdzie otrzymywali do wglądu dokumenty dotyczące sytuacji i nastojów w WP. Korzystali z nich w oddzielnym pomieszczeniu, które zamykali na czas pracy. Ich opiekunem był płk Tadeusz Rzepecki, który organizował także podobne wizyty u gen. Jaruzelskiego. WSI uzyskały też informację, że będąc w Polsce Topałow około 2000/2001 roku przebywał w Sejmie, gdzie prowadził z posłami rozmowy na temat przedsięwzięć gospodarczych. Także Oskin przebywał kilka razy w Polsce i miał w tym czasie kontaktować się z "ludźmi" Leszka Millera. Do znanych kontaktów Oskina należeli m.in. Jarosław Pachowski - szef Polkomtela i Waldemar Świrgoń - b. sekretarz KC PZPR. Na podstawie zebranych informacji oficer WSI stwierdził: "1. Rosjanie wykorzystują swoje kontakty w RP do realizacji przedsięwzięć gospodarczych. 2. Działania gospodarcze stanowią jedynie legendę dla działalności wywiadowczej, która na obecnym etapie może polegać na odtworzeniu `starych kontaktów` z osobami zajmującymi aktualnie eksponowane stanowiska polityczne i administracyjne.? Po kolejnych informacjach na temat polskich kontaktów Topałowa oficer WSI ponownie wskazał na występowanie realnego zagrożenia wywiadowczego: ?Z dotychczasowych ustaleń wynika, że Rosjanie identyfikowani w przeszłości jako kadrowi pracownicy KGB wykorzystują nawiązane kontakty w środowisku działaczy młodzieżowych do prowadzenia działalności gospodarczej. Uwzględniając wnioski z rozpoznania rosyjskiej aktywności wywiadowczej nie należy wykluczyć, że stanowi ona jedynie parawan dla tamtejszych służb specjalnych?. Wnioski te są istotne w świetle innych dokumentów. WSI uzyskały mianowicie informację, że Topałow przyjeżdża do Polski na zaproszenie Jana Chaładaja, wiceprezesa spółki Kolmex. Jednym z celów przyjazdów Rosjanina do Polski miało być przygotowywanie kontraktów na dostawę wagonów kolejowych do Afganistanu, które miała realizować firma Kolmex. Rosjanin wypytywał w Polsce o oficerów poznanych w czasie pobytu w Polsce, m.in. o płk. Tadeusza Rzepeckiego. Według uzyskanych przez WSI informacji Topałow był gościem min. Szmajdzińskiego podczas uroczystości z okazji jego 50. urodzin. W trakcie przyjęcia miało dojść do kilkunastominutowej rozmowy min. Szmajdzińskiego z Topałowem ?w cztery oczy?. Do Sejmu Topałow został wprowadzony przez Chaładaja, potem poruszał się po budynku sam. WSI uzyskiwały również dokładne informacje na temat zamierzeń gospodarczych Topałowa. Docierały do nich wiadomości o planowanej wizycie w Polsce delegacji firmy Machinoexport. Rosjanie mieli prawdopodobnie spotkać się z posłem Janasem: "Przedmiotem rozmów będzie sprawa działalności gospodarczej na terenie RP, w tym na odcinku wojska. Aktualny projekt dotyczy zakupu ZNTK w Jeleniej Górze oraz produkcji cystern kolejowych (ok. 6 tys. sztuk na rynek wschodni, w tym także do Afganistanu). Powyższe przedsięwzięcie ma być realizowane przy udziale: Kolmexu, Manfreda Marko, firmy ZASTA ze Słupska - za jej wprowadzeniem optuje poseł SLD Sieńko, wiceprzewodniczący sejmowej komisji obrony "Machinoexport". WSI uzyskała informacje, że "organizatorzy przedsięwzięcia (Pertek, Ciereszko i poseł Sieńko) mają otrzymać ok. 5 % prowizji od wartości zawartej umowy". Według kolejnego dokumentu "przedsięwzięcie posiada akceptację Ministra ON, który ma posiadać osobiste kontakty z Walerym Topałowem (spotkanie podczas uroczystości 50-lecia J. Szmajdzińskiego)". Fakt, że obok wpisano "inf. 100%" świadczy o tym, że WSI uznały tę informację za bardzo wiarygodną. W dodatku zdawały sobie sprawę z tego, że kontakty z Topałowem stwarzają "istotne zagrożenie" dla min. Szmajdzińskiego: "Nie można wykluczyć, że aktywność Rosjan na terenie Polski nieoficjalnie inspirowana jest przez rosyjskie służby specjalne. Wskazuje na to m.in. zainteresowanie Walerego T. środowiskiem wojskowym. Stwarza to istotne zagrożenie, tak dla ministra ON (możliwość ewentualnego propagandowego wykorzystania przeciwko niemu), jak i SZ RP". Pomimo wyciągnięcia z posiadanych informacji tak daleko idących wniosków, nie podjęto w tym przypadku przedsięwzięć w celu skutecznej ochrony kontrwywiadowczej osób - jak wskazały WSI - "zajmujących eksponowane stanowiska polityczne i administracyjne". Podsumowując: w ocenie WSI środowiska prawicowe zostały uznane za skrajną część polskiej sceny politycznej. Służby sugerowały, że to właśnie z tej strony spodziewać się należy zagrożeń dla bezpieczeństwa państwa. Kreowanie przez WSI takich diagnoz wynikało w rzeczywistości z chęci obrony własnych interesów i nie miało żadnego związku z realnym bezpieczeństwem państwa i Sił Zbrojnych.

 Zasadniczym celem takiej dezinformacji było uzyskanie przez WSI "politycznego przyzwolenia" dla bardziej aktywnego rozpracowywania środowisk prawicowych, które uznano wcześniej za "wrogie". Jako powód wszczęcia wspomnianych spraw operacyjnych ("APEL", "PACZKA", "SZPAK", "WYDAWCA") wskazywano m.in. na krytyczną postawę środowisk ówczesnej opozycji wobec WSI, ich negatywny stosunek do ugrupowań postkomunistycznych i do Rosji oraz niechęć wobec polityki Belwederu. W tym samym czasie mogli bez większych przeszkód funkcjonować w służbie oficerowie WSI, którzy odbyli szkolenia w GRU lub KGB, a nawet - to właśnie oni kierowali służbą i nadawali kierunek jej działaniom. W tym kontekście uderzająca jest pobłażliwość WSI wobec środowisk postkomunistycznych oraz kontaktujących się z nimi żołnierzy. Wprawdzie -  zbierano takie informacje, ale generalnie rzecz biorąc nie skłaniało to WSI do wszczynania spraw operacyjnych. Nie przekazywano również informacji o przestępstwach do innych organów państwa. Można więc z dużą dozą pewności postawić tezę, że służby wojskowe były ukierunkowane na rozpracowywanie środowisk prawicy niepodległościowej. W świetle przytoczonych faktów postępowanie następujących osób wypełnia dyspozycję w art. 70a ust. 1 i 2 pkt 2 ustawy z dnia 9 czerwca 2006 r. Przepisy wprowadzające ustawę o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego i Służbie Wywiadu Wojskowego oraz ustawę o służbie funkcjonariuszy Służby Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służby Wywiadu Wojskowego: gen. bryg. Bolesław Izydorczyk, płk Zenon Klamecki, płk Lucjan Jaworski, płk Ryszard Lonca, płk Henryk Dunal, płk Zdzisław Żyłowski, płk Jerzy Zadora, płk Marek Czapliński, płk Aleksander Lichocki, płk Marek Wolny, płk Krzysztof Kucharski, płk Andrzej Firewicz, płk Janusz Bogusz, płk Ryszard Bocianowski, kmdr Kazimierz Głowacki, ppłk Jerzy Klemba, ppłk Mieczysław Tryliński, mjr Niedziałkowski, por. Piotr Polaszczyk. W opisanym okresie Szefami WSI byli: kadm. Czesław Wawrzyniak, gen. bryg. Bolesław Izydorczyk, gen. bryg. Konstanty Malejczyk. W art. 5 ust. 1 ustawy z dnia 14 grudnia 1995 roku o urzędzie Ministra Obrony Narodowej zawarto regulację, że Wojskowe Służby Informacyjne podlegały bezpośrednio ww. ministrowi. Uszczegółowieniem tego przepisu był §1 pkt 16 rozporządzenia Rady Ministrów z dnia 9 lipca 1996 roku w sprawie szczegółowego zakresu działania Ministra Obrony Narodowej. Nakładał on na Ministra Obrony Narodowej obowiązek sprawowania nadzoru nad działalnością Wojskowych Służb Informacyjnych, w tym zwłaszcza nad ich działalnością operacyjno rozpoznawczą. Zgodnie z ustawą z dnia 9 lipca 2003 roku o Wojskowych Służbach Informacyjnych nadzór nad działaniem tych służb ponosił Minister Obrony Narodowej, który wyznaczał na stanowisko służbowe i zwalniał z niego szefa WSI. Na mocy art. 9 ust 1 tej ustawy szef WSI podlegał bezpośrednio Ministrowi Obrony Narodowej. Ministrami ON w opisanym okresie byli: Janusz Onyszkiewicz, Piotr Kołodziejczyk, Zbigniew Okoński, Stanisław Dobrzański. Przytoczone w niniejszym rozdziale fakty powodują wątpliwość co do legalności postępowania żołnierzy WSI, w związku z powyższym Komisja Weryfikacyjna skierowała do Naczelnej Prokuratury Wojskowej zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa stosownie do art. 304 § 2 kodeksu postępowania karnego.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P28 078
P25 078
polNP 078 ac
P18 078
p39 078
078 Ustawa o szczeg lnych warunkach sprzeda y konsumenckiej
12 2005 075 078
p43 078
p36 078
078 0030
01 078 2738
p38 078
P20 078
P16 078
p37 078
10 2005 072 078
PaVeiTekstB 078
078 OS ka2
dzu 03 078 0701
p12 078

więcej podobnych podstron