Sniegow Siergiej Ludzie Jak Bogowie


Siergiej Śniegów

Ludzie jak Bogowie

    . 1 . Wężopanna z Wegi    

   Dla mnie historia ta rozpoczęła się w czasie spaceru nad kraterami Kilimandżaro, od spotkania z Lusinem lecącym na ognistym smoku.

   Nie lubię latać na smokach, bo trąci mi to starożytną teatralnością, a powolnych pegazów wręcz nie znoszę. Na Ziemi posługuję się zwyczajną wygodną awionetką, pojazdem niezawodnym. Ale Lusin nie potrafi sobie wyobrazić podróży bez użycia smoka. W szkole, kiedy te cuchnące potwory dopiero wchodziły w modę, Lusin wdrapał się na ćwiczebnym smoku na Czomolungmę. Smok wkrótce zdechł, chociaż był w masce tlenowej, a Lusinowi zakazano przez miesiąc pojawiać się w stajni. Od tego czasu upłynęło czterdzieści trzy lata, ale Lusin nie zmądrzał. Powtarza ciągle, że odzywa się w nim dusza przodków, którzy ubóstwiali te dziwne stworzenia, lecz moim zdaniem zwyczajnie pozuje na oryginała. Zupełnie tak samo jak Andre Szerstiuk. Obaj gotowi są wyleźć ze skóry, aby tylko kogoś czymś zadziwić. Tacy już są.

   Kiedy więc znad Oceanu Indyjskiego nadleciał skrzydlaty smok otoczony kłębami dymu i językami płomieni, od razu domyśliłem się, kto go dosiada. Istotnie, Lusin krzyknął na powitanie i wylądował na urwistym stoku krateru Kibo. Zatoczyłem kilka kręgów w powietrzu, aby obejrzeć sobie „wierzchowca", po czym również wylądowałem. Lusin podbiegł do mnie i serdecznie uściskał. Nie widzieliśmy się od dwóch lat. Przyjaciel rozkoszował się moim zdumieniem.

   Smok był duży, miał około dziesięciu metrów długości. Rozciągnął się bezwładnie na kamieniach, zamknął ze zmęczenia wypukłe, zielone oczy, a jego chude boki opancerzone pomarańczową łuską wznosiły się i zapadały. Spotniałe skrzydła zwierzęcia drgały spazmatycznie, nad jego głową kłębił się dym, przy wydechu z paszczy tryskał płomień. Ognistego smoka widziałem po raz pierwszy.

   - Ostatni model - powiedział Lusin. - Hodowla zajęła mi dwa lata. Koledzy z INF chwalą. Ładny, prawda?

   Lusin pracuje w Instytucie Nowych Form i nieustannie chełpi się, że syntetyzuje żywe istoty, jakich natura nie zdoła wytworzyć w procesie ewolucji nawet za miliard lat. Coś niecoś, na przykład mówiące delfiny, istotnie mu się udało. Ale smok dymiący jak wulkan nie wydał mi się piękny.

   - Masz zamiar straszyć nim dzieci? - zapytałem. Lusin czule poklepał smoka po jednej z jego dwunastu żabich nóg.

   - Efektowny. Zawieziemy na Orę. Niech oglądają.

   Drażni mnie, jeśli ktoś mówi o Orze. Połowa moich przyjaciół tam leci, a mnie się nie udało. Złości mnie nie ich szczęście, lecz to, że w najwyższym stopniu interesujące spotkanie z mieszkańcami innych światów przekształcają w prymitywną wystawę zabawek. Czego też oni na tę Orę nie zabierają!

   - Brednie! Nikt tam nawet nie spojrzy na twoje wykopalisko. Każdy Niebianin jest stokroć bardziej niezwykły niż wszystkie wasze cudactwa razem wzięte. Sądzę, że maszyny będą ich ciekawić przede wszystkim.

   - Maszyny tak! Zwierzęta również! Wszystko!

   - I ty również! - rzuciłem ze złością. - Piękny okaz człowieka piątego wieku: rudowłosy, żółtooki, wzrost metr dziewięćdziesiąt dwa, wiek pod sześćdziesiątkę, samotny. Żeby tylko nie zakochała się tam w tobie jakaś myśląca ropucha! Nawet na swoim smoku nie uciekniesz!

   Lusin uśmiechnął się i pokiwał głową.

   - Zazdrościsz, Eli. Odwieczne uczucie. Starsze od smoków. Rozumiem. Sam bym na twoim miejscu. Przyzwyczailiśmy się do stylu Lusina, ale nieznajomi czasami nie mogą go zrozumieć. Nie lubi zresztą rozmawiać z nieznajomymi.

   Jego wyrzuty zdenerwowały mnie. Oburzony odwróciłem się. Lusin położył mi rękę na ramieniu.

   - Spytaj jak? - poprosił smutnym głosem. ­Ciekawe.

   Skinąłem głową, aby nie sprawić mu zawodu swoją obojętnością. Z jego opowiadania dowiedziałem się, że w żołądku potwora syntetyzują się substancje palne i że samego smoka ani to ziębi, ani grzeje. Lusin pracuje nad tematem: „Materializacja potworów ze starożytnych podań". Smok ziejący ogniem jest czwartym jego tematem, a potem zamierza stworzyć skrzydlate asyryjskie lwy i płazopodobne egipskie sfinksy.

   - Chcę boga Hora z sokolą głową. Jeszcze nie zatwierdzony. Mam nadzieję - powiedział Lusin.

   Przypomniałem sobie, że Andre wiezie na Orę swoją symfonię „Harmonia gwiezdnych sfer" i że prawykonanie tego utworu odbędzie się dziś wieczorem w Kairze. Powątpiewam co prawda w talenty muzyczne Andre, ale wolę już muzykę niż dymiące smoki.

   Lusin poderwał się.

   - Nie wiedziałem. Lecimy do Kairu. Ja przodem. Do dworca rakietowego.

   - Sam się rozkoszuj trującymi wyziewami twojego potwora - powiedziałem. - A ja tradycyjnie: raz, dwa i już przeleciałem sto kilometrów.

   Udało mi się wyprzedzić Lusina o blisko dwadzieścia minut. Czekając na niego umówiłem się z obsługą stacji, że nakarmią smoka w stajni pegazów. Na każdym dworcu rakietowym jest obecnie zagroda skrzydlatych koni, specjalnie dla turystów. Moja prośba nie wzbudziła wielkiego zachwytu, który zupełnie się ulotnił, kiedy powiedziałem, że smok jest ognisty. Zadziorne pegazy nienawidzą flegmatycznych smoków i kiedy tylko je dostrzegą, natychmiast rzucają się na nie z góry. Oczywiście ani kopyta, ani zęby nie mogą uszkodzić łuski, ale zwariowane konie atakują uparcie aż do całkowitego wycieńczenia. Nie rozumiem zupełnie, czemu Grecy wybrali kiedyś do swych poetyckich lotów to szybko nużące się w powietrzu zwierzę. Wolałbym osobiście wznosić się ku artystycznym wyżynom na kondorach lub gryfach, które wzlatują wyżej i doskonale szybują nad Ziemią.

      . 2 .      

    Pierwszym znajomym spotkanym w Kairze był Allan Croose, również szkolny kolega. Przyleciał dwie godziny przed nami i szedł właśnie do Izby Tras Gwiezdnych. W ręku niósł walizeczkę jak zwykle pełną książek. Allan ubóstwia te starocie. Pod tym względem podobny jest do Pawła Romero, który także nie odrywa się od książek. Paweł ślęczy nad nimi, bo taki jest jego zawód, Allan natomiast grzebie się w nich dla przyjemności. Pełniej się czuje współczesność, kiedy się trzyma w ręku zetlałe gazety z dwudziestego wieku - mówi ze śmiechem. Allan zawsze albo gniewa się, albo się śmieje. Gniew i radość nie są krańcowymi, lecz sąsiadującymi stanami jego psychiki. Albo jest oburzony, albo pełen zachwytu wywołanego tym tylko, że nie jest oburzony.

   Dowiedziawszy się, dokąd idziemy, stanął jak wryty. - Tylko po to przyjechaliście do Kairu? Mogliście przecież włączyć salę koncertową i z daleka rozkoszować się muzyką.

   Pociągnąłem go za rękaw. Nie lubię, kiedy ludzie ni z tego, ni z owego zatrzymują się w pół kroku.

   - Symfonii Andre należy słuchać w specjalnych halach. Jego muzyka nie jest przyjemnością, lecz ciężką pracą fizyczną.

   Allan poszedł z nami.

   - Muszę porozmawiać z Andre - powiedział groźnym tonem. - Natrę mu uszu po koncercie. Ostatni model jego ruchomego deszyfratora jest do niczego.

   - Zwolnij kroku i nie machaj mi tym kufrem przed i nosem. Pewnie masz tam pięćdziesiąt kilogramów?

   - Sześćdziesiąt trzy. Posłuchajcie, jaka głupia historia przydarzyła się nam na Procjonie przez niedbalstwo Andre.

   O głupiej historii na Procjonie już słyszeliśmy. Znali ją wszyscy mieszkańcy Ziemi i planet układu. Wyprawa Allana sprawdzała lekki model Gwiezdnego Pługa przystosowanego do szybkich przewozów pasażerskich. W pobliżu Układu Słonecznego rozpędzać się nie wolno, dlatego też jedenaście i pół roku świetlnego przebyli w ciągu trzydziestu dziewięciu dni pokładowych. W gwiazdozbiorze Małego Psa również nie było gdzie się rozpędzić, wobec czego osiągnęli zaledwie stukrotną prędkość światła. Za to właśnie w tym gwiazdozbiorze, w układzie planetarnym Procjona, członkowie wyprawy, sami o tym nie wiedząc, dokonali wreszcie zapowiedzianego pięć wieków temu odkrycia: znaleźli myślące porosty. Na drugiej spośród trzech planet Procjona brakowało światła i ciepła, a skały były pokryte rudym mchem. Astronauci chodzili po mchach, badali je aparatami, ale wykryli jedynie to, że rośliny wysyłają słabe fale magnetyczne. Po powrocie na Ziemię centralny komputer, Wielki Akademicki, rozszyfrował zapisane promieniowanie i stwierdził, że jest to mowa. Udało się odczytać kilka zdań: „Kim jesteście? Skąd? Jak wykształciliście w sobie zdolność ruchu?" Nieruchome porosty były najbardziej zdumione tym, że ludzie potrafią chodzić.

   - Wszystkiemu winien idiotyczny RD-2! ­ grzmiał Allan na całą ulicę. Zawsze mówił bardzo głośno. - Jest wprawdzie lepszy od naręcznych deszyfratorów, które nadają się tylko do prowadzenia rozmowy z pieskami i ptaszkami, to fakt. Na przykład na Polluksie, w Bliźniętach, pogadaliśmy sobie nieźle z inteligentnymi rybami. Te zabawne nereidy generowały fale ultradźwiękowe, my zaś nauczyliśmy się przekształcać własne słowa w takie same fale. Zresztą wiecie o tym z transmisji... Ale w trudnych sytuacjach przyrząd Andre zawodzi. I taką bezradną maszynę reklamuje się jako ostatni krzyk techniki!

   Allan nagle przerwał i zatrzymał się znów. Chciałem jeszcze energiczniej pociągnąć go za rękaw, ale uderzył mnie wyraz jego twarzy.

   - Zupełnie zapomniałem, braciszkowie! - wykrzyknął i rozejrzał się dokoła, jakby obawiał się, że ktoś go podsłucha. - Do Izby Tras Gwiezdnych dotarła dziś zadziwiająca wiadomość. Nikt na razie nie zna szczegółów, ale pewne jest, że odkryto nowy rodzaj istot rozumnych. Coś w rodzaju prawdziwych ludzi. Wydaje się przy tym, że szaleją wśród nich bratobójcze wojny, znacznie groźniejsze od starożytnych wojen na Ziemi.

   Dziwna i wręcz niepojęta jest dziś dla renie obojętność, z jaką wówczas słuchaliśmy Allana. Przecież w owej chwili dokonywał się przełom w całej historii ludzkości... Teraz jest to oczywiste dla każdego pierwszoklasisty, ale wtedy Lusin i ja nie zapytaliśmy nawet, kto dostarczył informacji o nowo odkrytych istotach i czym one właściwie przypominają ludzi. Wysunąłem tylko przypuszczenie, że mieszkają z dala od najbliższych gwiazd, bo w naszym rejonie Galaktyki z niczym podobnym dotychczas się nie zetknięto.

   - Nie wiem - odpowiedział Allan. - Wielki Akademicki już drugi dzień analizuje otrzymane informacje. Jutro lub pojutrze wszyscy dowiedzą się, do jakich wniosków doszedł komputer.

   - Zaczekajmy więc do jutra - rzuciłem niedbale. - Ja osobiście wytrzymam nawet do pojutrza.

   Lusin był tego samego zdania. Koncert Andre pochłaniał go bardziej niż doniesienie o nowych odkryciach. W owych miesiącach, które poprzedzały naradę na Orze, ciągle słyszeliśmy o nowych istotach rozumnych odkrytych przez wyprawy gwiezdne. Nic więc dziwnego, że straciliśmy poczucie niezwykłości. Dziwy już nam spowszedniały.

   - Tłum! - powiedział Lusin wyciągając palec przed siebie.

   - Zabraknie miejsc. Pospieszmy się.

   Ruszyliśmy szybciej. Ogromny Allan wysunął się do przodu. Jeszcze w szkole chodził najszybciej ze wszystkich. Jego krok mierzy metr dwadzieścia.

   Krzyknąłem za nim:

   - Zajmij dla nas dwa miejsca obok siebie!

   Do sali koncertowej wlewały się dwa strumienie ludzi. Znajdowaliśmy się bliżej drzwi zachodnich, ruszyliśmy więc tamtędy. Allan przedostał się na czoło, my zaś, osłonięci jego szerokimi barami, posuwaliśmy się za nim. Tuż przy drzwiach zdarzyło się nieprzyjemne zajście, które zepsuło mi humor. Jakaś brzydka, szczupła dziewczyna gwałtownie odsunęła się z drogi prącego naprzód Allana. Nie zdołałem się zatrzymać i wpadłem na nią z rozpędu. Dziewczyna odwróciła się z oburzeniem. Miała wiotką, długą szyję i ciemne oczy. Możliwe zresztą, że pociemniały z gniewu.

   - Gbur! - powiedziała gniewnie niskim, melodyjnym głosem. Twarz jej szpeciły szerokie brwi, równie czarne jak oczy.

   - Pani też nie nauczono uprzejmości! - odciąłem się, ale chyba tego nie usłyszała. W pierwszej chwili tak się zmieszałem, tak mnie zaskoczył jej nieusprawiedliwiony gniew, że zapomniałem języka w gębie. Nim zdołałem odpowiedzieć, byliśmy już daleko od siebie.

   Na sali dwukrotnie wstawałem i rozglądałem się dookoła, starając się odnaleźć tę szczupłą dziewczynę. Ale wśród dwudziestu ośmiu tysięcy osób wypełniających widownię niełatwo było ją odszukać. Mogę powiedzieć jedno: reakcja nieznajomej zaintrygowała mnie bardziej niż zagadkowa nowina Allana.

      . 3 .      

   - Andre! - powiedział Lusin. - Cóż to za dziwak! Andre nawet na koncercie nie powstrzymał się od robienia kawałów. Zamiast ukazać się na stereoekranie i stamtąd uśmiechnąć się do publiczności, wyszedł na scenę. Na rozległej, pustej estradzie wyglądał jak krasnoludek. Zaczął wygłaszać mowę: coś o Ziemi i gwiazdach, Niebianach i ludziach, lotach i katastrofach. Utrzymywał przy tym, że wszystko to znalazło odbicie w jego kosmicznej symfonii. Tak mi się to wreszcie znudziło, że krzyknąłem: „Dość paplania!" Gdybym wiedział, że wzmacniacze zostały nastrojone na wszystkie dźwięki z sali, z pewnością zachowałbym się ostrożniej. Mój głos ogłuszająco zahuczał pod stropem, a odpowiedział mu równie gromki śmiech.

   Nie speszony Andre krzyknął wesoło:

   - Potraktujemy wasze niecierpliwe wrzaski jako uwerturę do symfonii.

   Potem zniknął. Dziko zagrzmiała muzyka gwiezdnych sfer.

   Najpierw zapadaliśmy się. Siedzieliśmy nieruchomo w fotelach trzymając się kurczowo oparć, a jednocześnie na łeb, na szyję pędziliśmy w dół. Stan nieważkości nastąpił tak gwałtownie, że zakłuło mnie w sercu. Myślę, że inni widzowie nie czuli się lepiej. Później zabrzmiała delikatna melodia, w powietrzu zaszybowały kłębiaste, różnobarwne obłoczki i grawitacja powróciła. Melodia narastała, organy elektronowe grzmiały wszystkimi swoimi dwudziestoma czterema tysiącami głosów, kolorowe chmurki wypełniły się szalonymi skokami świetlistej zorzy, i wszystko zniknęło w wirującym, różnobarwnym deszczu iskier. Nie było widać ani ścian, ani sufitów, ani widzów na sali. Najbliżsi zaś sąsiedzi zmienili się nagle w jakieś pochodnie zimnego płomienia. Wówczas światło zaczęło nabierać ciepła, melodia przyspieszyła rytm, zwiększyło się przyciąganie, a w powietrzu popłynęły fale gorąca. Chciałem już zdjąć marynarkę, kiedy rozbłysła błękitna błyskawica. Dokoła zapłonął złowieszczy fioletowy ogień i na widzów spadł gwałtowny, lodowaty wicher. Nikt nie zdążył się odwrócić ani osłonić twarzy rękami. Zlodowacenie przyszło w świście i brzęczeniu elektronowych głosów. Przeciążenie szybko się zwiększało, płucom zaczęło brakować tlenu. Znów ryknęły trąby, zaśpiewały struny, zadźwięczała miedź i srebro, w fioletowej mgle zapłonęły pomarańczowe języczki. Lodowate tchnienie ustąpiło miejsca falom ciepła, przeciążenie malało i zmieniało się w nieważkość. Powietrze, aromatyczne i kojące, samo wlewało się do krtani, w głowie kręciło się od subtelnych dźwięków, delikatnych barw, ciepła i uczucia lekkości.

   Powtarzało się to trzykrotnie: purpurowy upał przy akompaniamencie grzmotu trąb i nieważkość, błyskawicznie narastający, przenikliwie niebieski ziąb wraz z przeciążeniem i niemal całkowity brak powietrza; melodyjne różowo-pomarańczowe odrodzenie owiane ciepłem. Później po raz ostatni uderzył mróz, runął upał i już zwyczajnie, słonecznie zalśnił strop sali koncertowej.

   Skończyła się pierwsza część symfonii.

   Ze wszystkich stron dobiegały okrzyki i śmiech. Ktoś postękiwał, ktoś masował odmrożone policzki, ktoś gardłował: „Autor! Dajcie mi autora!" Większość widzów spieszyła się do wyjścia.

   - On zwariował! - oburzał się Allan. - Nawet po Andre nie spodziewałem się czegoś podobnego Po coście mnie tu zaciągnęli?

   Lusin w milczeniu obserwował zdenerwowanych widzów, ja zaś zaoponowałem:

   - Nikt cię nie ciągnął, sam tu przyszedłeś. Doskonale też wiedziałeś, co cię czeka. Uprzedzałem, że muzykę Andre mogą znieść jedynie atleci.

   - Nie jestem ułomkiem i też nie mogłem wytrzymać! Czyżby i w drugiej części czekał nas taki koszmar?

   Podałem mu zaproszenie, na którym widniał tekst: „Andre Szerstiuk. Harmonia gwiezdnych sfer. Symfonia na dźwięk, światło, ciepło, ciśnienie i ciążenie. Część pierwsza - Wir światów. Część druga - Ludzie i Niebianie. Część trzecia - Wieczne jak życie".

   Allan parsknął i poweselał.

   - Brakuje tu jeszcze jednego składnika, zapachu - wykrzyknął z gromkim śmiechem. - Wyobraźcie sobie cuchnące allegro i wonne adagio! Dla pełni obrazu, co o tym sądzicie?

   - Sukces! - powiedział Lusin. - Wszyscy są zachwyceni i wstrząśnięci. Obojętnych nie ma!

   - Nie zachwyceni, lecz przerażeni - poprawiłem. - Na sali pozostała najwyżej jedna trzecia widzów.

   - Nowość. Nie od razu pojmują.

   - Zajmij się raczej swoimi cudacznymi formami, a nie muzyką - poradziłem mu. - Twojego boga Hora z sokolą głową może uda się w dalekich wyprawach wykorzystać do łowów na nietoperze, a jaka korzyść z nowego dzieła Andre?

      . 4 .      

    Po rozpasanej części pierwszej druga wydała się nam spokojna. Możliwe zresztą, że się już wprawiliśmy. Dominowało w tym fragmencie światło: skłębiona zielonkawożółta mgła, czerwone rozbłyski, wijące się fioletowe pasma, iskry i błyskawice spadające z sufitu niczym kurtyna zorzy polarnej, a potem wszystko utonęło w różowym, ciepłym obłoczku, który rozleniwiał, usypiał myśli i uczucia. Wszystkiemu towarzyszyły melodyjne dźwięki elektronicznych głosów. Grawitacja i ciśnienie stopniowo narastały, to znów zanikały, zimno atakowało mniej gwałtownie, a zastępujący je upał był mniej palący. Krótko mówiąc ta część symfonii spodobała mi się. Można ją było znieść, co o dziełach Andre nieczęsto można powiedzieć.

   Za to w trzeciej części znów dostaliśmy za swoje. „Wieczne jak życie" mogło każdego wpędzić do grobu. Andre najwidoczniej chciał dowieść, iż życie nie jest zabawą, i dopiął swego. Opalał nas, mroził, ogłuszał i oślepiał co najmniej przez dwadzieścia minut. Symfonia się skończyła, a widzowie dalej siedzieli bez ruchu, nie mogąc przyjść do siebie. Niektórzy wyglądali na tak wycieńczonych, że aż się roześmiałem. Allan zachwycał się hałaśliwie. Z nim tak jest zawsze. Niezwykłości najpierw go zaskakują, a później wprowadzają w stan euforycznej radości.

   - Mocna rzecz! - wrzeszczał. - Poczęstować taką symfonią istoty z Alfy Centauri lub z Syriusza - a nie mają one zbyt wielu kości - i zostanie z nich mokra plama! Nie, to zupełnie bycze!

   W opustoszałej sali rozległ się głos: przyjaciele atora symfonii proszeni są do wschodniego wyjścia. Allan popędził wyprzedzając ostatnich wychodzących widzów. Ja i Lusin nie spieszyliśmy się zbytnio. Wiedziałem, że Andre na mnie zaczeka.

   Przy wschodniej bramie szybko zebrała się grupka przyjaciół. Wkrótce zabolała mnie ręka od uścisków. Ładniutka Żanna Uspieńska, żona Andre, promieniała. Ona zawsze cieszy się jak dziecko, jeżeli Andre uda się cokolwiek, i trzeba powiedzieć, że często ma powody do radości. Tym razem mogłaby zachować się trochę powściągliwiej.

   Żanna powiedziała głośno:

   - Zmieniłeś się, Eli! Po prostu trudno uwierzyć, że jesteś taki opalony i sympatyczny. Słuchaj, czyś się przypadkiem nie zakochał?

   Wiedziałem, czemu mówi tak głośno i bardzo mi się to nie spodobało. Zbliżał się do nas Leonid Mrawa z Olgą Trondicke. Groźny Leonid tym razem sprawiał wrażenie niemal wesołego, Olga zaś jak zwykle była zrównoważona i pogodna. Zrozumiała oczywiście aluzję Żanny, ale nie dała tego po sobie poznać, Leonid natomiast z taką silą potrząsnął moją ręką, że aż syknąłem z bólu. Ten olbrzym (dwa metry trzydzieści) wbił sobie do głowy, że stoję mu na drodze. Obawiam się, że Olga utrzymuje go w tym błędzie. Jest to tym dziwniejsze, że w przeciwieństwie do Żanny nie ma w sobie ani odrobiny kokieterii.

   - Cieszę się, że cię widzę - powiedziała Olga. - Zdaje mi się, że byłeś na Marsie?

   - A czego miałbym tam szukać? - odburknąłem.

   - Montowaliśmy siódme sztuczne słońce na Plutonie, pewnie o nim słyszałaś.

   - Oczywiście. Żółtoczerwony karzeł o zwykłej gęstości, moc ośmiu tysięcy albertów. Obliczyłam niedawno, że ta moc nie wystarczy do normalnej pracy. Nie czytałeś mojej notatki?

   - Nie. Twoje notatki są zbyt uczone dla mnie! Olga nie obraziła się i nie zmartwiła. Słuchała spokojnie, nadal pogodna i rumiana. Jestem pewien, że nie zastanawiała się w ogóle nad sensem moich słów. Wystarcza jej, że mówię. Słucha tylko brzmienia głosu.

   Żanna wykrzyknęła i potrząsnęła ufryzowanymi włosami, tak jasnymi, że z dala wyglądają jak siwe.

   - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Eli!

   - Tak - odpowiedziałem. - Zakochałem się. Wiesz w kim? W tobie. Długo to ukrywałem, ale już dłużej nie mogę. I co teraz zamierzasz zrobić?

   - Zniosę to z pogodą, a może powiem Andre, żeby wiedział, jakich to ma przyjaciół.

   Odwróciła się do mnie plecami. Żanna tak pragnie się wszystkim podobać, że gniewa się, kiedy ktoś z tego żartuje.

   - Allan ma ciekawą wiadomość - powiedziałem, aby skierować rozmowę na inne tory. - Allan, powtórz z łaski swojej rewelacje o nowych odkryciach.

   Znów, tak samo jak przedtem Lusin i ja, nikt nie potraktował poważnie nowości Altana. Wszyscy wysłuchali go obojętnie, jakby plotkował o jakichś głupstwach, a nie dzielił się najważniejszą informacją otrzymaną kiedykolwiek przez ludzkość. Dziś, wspominając te dni, staram się i nie mogę pojąć, czemu byliśmy wówczas tak niewybaczalnie lekkomyślni. Ta lekkomyślność była tym bardziej niepojęta, że Leonid i Olga, kapitanowie wielkiej żeglugi kosmicznej, już wówczas cieszyli się sławą doświadczonych astronautów. Oni w każdym razie powinni byli zorientować się, co oznacza odkrycie na naszych trasach galaktycznych istot równych nam intelektem i potęgą. Leonid postąpił jeszcze lekkomyślniej ode mnie, gdyż po prostu machnął ręką na opowieść Allana. Nasze malutkie sztuczne słońce na Plutonie interesowało go bardziej .

   - Zadziwia mnie wasz konserwatyzm - powiedział. - Najpierw montujecie ogromnego satelitę, potem rozpalacie go, póki nie zamieni się w mikroskopijną gwiazdkę i tracicie na to kilka lat, zupełnie tak samo jak nasi dziadowie dwa wieki temu. Po co? Gwiezdny Pług w ciągu doby zapali dziesięć sztucznych słońc o dowolnych wielkościach i temperaturach. Nie trzeba ani montażu, ani rozgrzewania. Wystarczy rozkaz: zapalić i dostarczyć słońce na miejsce!

   - Święta racja! - podchwycił Allan, który natychmiast zapomniał o swoich gwiezdnych nowościach. Ucieszył się, że ktoś chwali Gwiezdny Pług i zaśmiał się. Był niezmiernie dumny ze swego statku. - Dla nas to zupełny drobiazg. Możemy w pięć minut utoczyć eleganckie słoneczko i podrzucić je na planetę, której brakuje ciepła i światła.

   - Pięknie! - wykrzyknął Lusin. - Bardzo pięknie! Nawet bardzo! Zapalić i dostarczyć! Wspaniale!...

   - Cudownie! - powiedziałem. - Znacznie piękniejsze od pożarów, jakie wzniecasz w żołądkach biednych zwierzątek. A propos, czemu właściwie nie używa się Gwiezdnego Pługa do zapalania sztucznych słońc?

   Olga ostudziła mój zapał mówiąc rzeczowo, bo inaczej nie potrafi:

   - Tworzenie słońc z pomocą Gwiezdnego Pługa byłoby pewnie łatwiejsze. Ale ich uruchomienie w okolicach naszego układu planetarnego grozi zakłóceniem równowagi przestrzeni kosmicznej. Nie chcecie przecież, aby Syriusz wpadł na Procjona, a Proksima Centauri zderzyła się ze Słońcem?

   Leonid zaoponował:

   - Realność takiego katastroficznego zagrożenia nie została przez nikogo dowiedziona...

   - Nikt również nie dowiódł, że jest na odwrót - odparowała Olga. - Odpowiedź może dać jedynie doświadczenie, nieudane zaś doświadczenie może sprowadzić nieodwracalną katastrofę.

   Z sali koncertowej wyszedł Andre wraz z Pawłem Romero. Zjawienie się Pawła było tak niespodziewane, że nieprzytomny z radości pobiegłem im naprzeciw.

      . 5 .      

    Najpierw potrząsnąłem ręką Andre i dopiero wtedy wpadłem w objęcia Pawła. Romero po długiej rozłące nie wita się zwyczajnie, lecz chwyta w objęcia utrzymując, że taki zwyczaj panował dawniej we wszystkich cywilizowanych plemionach. Całe szczęście, że przynajmniej nie całuje na powitanie, chociaż zdaje się istniał kiedyś taki dziwny obrządek.

   - To pan, Eli! - powiedział uroczystym tonem. - Wyraźnie widzę, że to pan.

   Stali przede mną, ramię przy ramieniu, uśmiechnięci i zadowoleni, a ja chciwie im się przypatrywałem. Obaj byli niewysocy, mierzyli po metr dziewięćdziesiąt jeden mniej niż ja i Lusin - barczyści i młodzi: Andre miał pięćdziesiąt siedem lat, czyli tyle samo co ja i Lusin, Romero zaś był o pięć lat starszy. Na tym kończyło się podobieństwo. Poza tym różnili się całkowicie, poczynając od wyglądu i przyzwyczajeń, a na gustach i sposobie bycia kończąc. Romero nie jest podobny do nikogo, nawet jego wąsy i hiszpańska bródka w niczym nie przypominają rozłożystych bród i sumiastych wąsów na portretach prehistorycznych królów, chociaż twierdzi, że je zapożyczył od jakiegoś rzymskiego cesarza lub amerykańskiego prezydenta, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie od któregoś z władców przedpotopowych republik. W dodatku dla zabawy nosi wszędzie ze sobą laskę. Nawet obejmując mnie nie wypuścił jej z rąk.

   Jeżeli Romero nie jest podobny do nikogo, to Andre nie bywa długo podobny do samego siebie. Za każdym naszym widzeniem Andre jest inny i zaskakujący.. Gdyby nie był genialny, powiedziałbym, że jest zwyczajnie próżny. W szkole zmieniał włosy częściej niż ubrania. Na piątym semestrze drugiego kręgu usunął kasztanowate kędziory, którymi obdarzyła go natura, i wyhodował czarne, proste włosy. W trzecim kręgu owłosienie zmieniało się rokrocznie: gładkie włosy ustępowały miejsca lokom, później pojawiły się pęczki podobne do bagiennych kępek, następnie Andre był zwierciadlanie łysy, a potem znów zaopatrzył się we włosy, tym razem krótkie i kłujące jak druty. „Na twoją fryzurę można odbierać transmisje z Fomalhauta" - mówiliśmy, ale na Szerstiuku dowcipy nie robią wrażenia. Kolor włosów również się zmieniał: kędziory były złote, a później krucze, zaś drutokształtne porosty płonęły malinowoczerwoną barwą, tak że głowa jarzyła się w świetle niczym głownia. Andre był przekonany, że z taką iluminacją jest mu do twarzy.

   Tym razem Andre miał miękkie kasztanowate kędziory, równie długie jak włosy Żanny. W każdym razie wyglądały lepiej niż malinowe druty.

   - Opaliłeś się, Eli! - powiedział to samo co Żanna. - Czyżby słońce na Plutonie było tak gorące?

   - To skutek koncertu - powiedziałem. - Twoja symfonia o mało mnie nie zwęgliła. Pewien staruszek chwytał się nawet za serce.

   - Nie podobała ci się? Naprawdę ci się nie podobała, powiedz Eli?

   - Czy koszmar może się podobać?

   - Wypowiedziałem tę samą myśl - podchwycił Romero. - W dodatku tymi samymi słowami, drogi Andre: pańska symfonia to koszmar!

   Żanna objęła Andre i pokazała mi język.

   - Nie martw się, kochany. Parę minut temu Eli wyznał mi miłość: „Leżę u twoich stóp. Co zamierzasz robić?" Jak można poważnie traktować Eliego?

   Zaśmialiśmy się głośno, nawet Olga się uśmiechnęła. Andre w dalszym ciągu był niepocieszony. Ten dziwak spodziewał się zachwycić cały świat swoją piekielną muzyką.

   - Mogę wyjaśnić, co mi się w twoim koncercie nie podoba - powiedziałem. - Ale to zajmie sporo czasu. - Usiądźmy więc w parku i porozmawiajmy - odpowiedział .

   - Lepiej pospacerujmy po parku - zaproponował Paweł. - W starożytności filozofowie lubili rozprawiać w czasie przechadzki. Czemu nie skorzystać z ich dobrego przykładu?

   - Bez chodzenia starożytnym nie wychodziło ­ potwierdził Leonid. - Właśnie dlatego nazywano ich piechurami.

   - Perypatetykami, to znaczy przechadzającymi się, szanowny Mrawo. Mogę pana zapewnić, że piechurzy nie mieli nic wspólnego z filozofią.

   Leonid nic nie odpowiedział. Z Pawłem nie warto dyskutować, bo wie o starożytności wszystko. W dodatku nikt z nas nie miał pojęcia, czym właściwie różniły się zajęcia piechurów i przechadzających się. W starożytności było wiele zadziwiających rzemiosł. Od dzieciństwa nie lubię zastanawiać się nad ich subtelnościami.

      . 6 .      

    Wzięliśmy się wszyscy pod ręce i ruszyliśmy rzędem ­ Żanna, Olga, Andre, Paweł, Lusin, ja, Leonid, Allan. Zacząłem od tego, że dzieło sztuki winno dawać rozkosz, a nie wytrząsać z człowieka. duszę. Po symfonii Andre trzeba zażyć odświeżającej kąpieli promienistej, aby odzyskać siły. Niektóre rzeczy są wprawdzie całkiem niezłe, jak na przykład pewne melodie i efekty świetlne, mróz skojarzony z przeciążeniem i upał z nieważkością, ale wszystko to podane jest w takich dawkach, tak skumulowane, że przyjemność zamienia się w tortury.

   - Mnie się podoba jedynie muzyka i barwy - zauważył Romero. - Muszę się przyznać, moi mili, że wasze przeciążenia, nieważkości, ciśnienia, upały i tym podobne rzeczy zupełnie do mnie nie przemawiają.

   - Brakuje zapachu! - powtórzył Allan swój poprzedni zarzut. - I wiecie, czego jeszcze? Wstrząsów elektrycznych! W grzmocie i rozbłyskach, przy lodowatym wietrze i przeciążeniach, takie jadowite ukłucia, jakby mrówki biegały szybciutko po całym ciele. - Zaśmiał się zadowolony z konceptu.

   Lusin wyrzekł z szacunkiem: - Mrówki, dobrze!

   - Nie słuchaj ich! - poprosiła Żanna. - Oni ciebie nie kochają. Tylko ja jedna cię rozumiem. Wytrzymałam twoją symfonię od początku do końca i tylko raz krzyknęłam ze strachu.

   - Ależ oni mnie kochają! - powiedział energicznie Andre. - Ale mylą się i trzeba im przetrzepać skórę. Zaraz to zrobię.

   Następnie wygłosił mowę. To było błyskotliwe i natchnione przemówienie, równie wspaniałe, jak wszystko co robi Andre. Obrona symfonii spodobała mi się znacznie bardziej od samej symfonii. Jego zdaniem zbyt jesteśmy ludźmi i to jest złe. W naszej epoce, kiedy odkryto mnóstwo plemion różnych pod względem form i sposobów życia, człowiek winien się wstydzić tego, że uznaje swój mały światek za jedyny możliwy do przyjęcia. Jego ziemskie zwyczaje nadają się jedynie dla niego samego i nie trzeba ich wynosić poza granice Układu Słonecznego. Ale czyż człowiek nie odczuwa jedności życia w całym Wszechświecie, czyż nie jest tysiącami nici powiązany z niezwykłymi istotami innych światów? Nie chodzi tu o wspólność szczegółów i wyglądu zewnętrznego, nie, ważna jest wspólnota żywego rozumu. Właśnie o tym, o jedności istot rozumnych Wszechświata mówi jego symfonia. To nie jest muzyka ziemska, lecz kosmiczna, bo uzewnętrznia filozoficzne podobieństwo wszystkiego co żywe. Jeżeli wiele w tym utworze jest trudnego do zniesienia dla człowieka, to nic nie szkodzi, bo może to właśnie spodoba się innym istotom myślącym. Coś nie coś podobało się wam, coś innego spodoba się mieszkańcom Wegi, a jeszcze inny składnik dzieła przeniesie radość przybyszom z Fomalhauta lub utrafi w gust mieszkańców Plejad. Pracę można uważać za udaną, jeśli znajdzie oddźwięk w duszy różnych istot. Ta symfonia to las rąk wyciągniętych ku przyjaciołom ze Wszechświata. Nie żądajcie, aby wszystkie te ręce ściskały jedną waszą dłoń, nie bądźcie chciwi, bo harmonia Wszechświata nie ogranicza się do tej, która brzmi w waszych sercach.

   Zachwycony Allan podrzucił kapelusz do góry.

   - Pierwsza na świecie symfonia dla widzących, słyszących, obdarzonych zmysłem dotyku, chodzących i latających! Rozkosz dla oczu, uszu, łap, skrzeli, pancerza, trąb i przyssawek!

   Romero uśmiechnął się ironicznie.

   - Swoim utworem wskazał pan biednemu człowiekowi skromne miejsce należne mu we Wszechświecie, ale wszak człowiek nie może pogodzić się z rolą czegoś pośredniego między inteligentną jaszczurką a głupawym Aniołem. Czy pan pomyślał o tym, Andre?

   Andre czekał na moje słowa. Nie chciałem go martwić, ale nie mogłem też milczeć.

   - Twoje zamierzenia są bardzo piękne, lecz nierealne - powiedziałem. - Wydaje mi się, że nie może istnieć dzieło sztuki oddziałujące na wszystkie istoty Wszechświata. Oddajmy człowiekowi co ludzkie, natomiast myślące ryby wymagają czegoś zupełnie innego, możliwe, iż nawet zupełnie dla nas obcego.

   Nie przypominam sobie, by Andre kiedykolwiek od razu przyznał rację oponentowi. Zawsze starał się wynaleźć jakiś nieoczekiwany kruczek, improwizować zawikłane dowody wymagające dokładnej analizy i w ten sposób starał się odwlec nieuniknioną porażkę.

   - Niechaj Niebianie sami rozstrzygną nasz spór! Wrócimy do tej dyskusji na Orze!

   Wszyscy się zmieszali, a ja nie mogłem spojrzeć na Andre.

   - Czyżbyś nie wiedział - zapytała Olga z wyrzutem w głosie - że Eli nie leci z nami na Orę?

      . 7 .      

    Andre tak się zmartwił, że aż mi go się zrobiło żal. Patrzył na mnie tak, jakby nie mógł w to uwierzyć.

   - Nic na to nie można poradzić - powiedziałem. - Wy polecicie zapoznawać się z Niebianami, ja zaś załatwię na Ziemi swoje sprawy służbowe i wrócę budować sztuczne słońca na firmamentach dalekich planet.

   - Pogrzebowy ton nie pasuje do twojej ironicznej gęby, już dawno powinieneś to zrozumieć! - wykrzyknął Andre. - Czy możesz mi przystępnie wytłumaczyć, jak do tego doszło?

   Odrzekłem, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. W czasie selekcji kandydatów nie mogłem wykazać się takimi zaletami, jakimi szczycili się moi przyjaciele. Bez Olgi, Allana i Leonida nie można odbywać dalekich wypraw, są wszak inżynierami i kapitanami kosmicznymi. Andre również jest niezastąpiony, bo mało kto może się z nim równać, jeżeli trzeba rozszyfrować nieznaną mowę. Lusin też jest potrzebny: zapozna się z różnymi formami życia, a niektóre z nich spróbuje sztucznie odtworzyć. Przyda się również znawca starożytności, Romero. Kto wie, czy niektóre prawa i obyczaje nowo odkrytych społeczeństw nie pokrywają się z tym, co niegdyś panowało na Ziemi? No a ja, na co się przydam?

   - Nie spotkałem jeszcze większego durnia niż ty! - zdenerwował się Andre. - Pytam o coś innego: czy starałeś się o udział w wyprawie? Co w tym kierunku zrobiłeś?

   Wytłumaczyłem mu cierpliwie, że już rok temu zapisałem się na kurs kwalifikacyjny. Wielki Państwowy trzy miesiące temu rozpoczął analizę danych. Było nas łącznie około sześćdziesięciu milionów osób, ale po pierwszym odsiewie według kryterium zdrowia i wieku pozostało niepełne cztery miliony.

   - Przeszedłeś do drugiego etapu?

   - Tak. Ale co mi z tego przyszło? Komputer stopniowo zwężał krąg wybranych. W końcu pozostało sto tysięcy osób odpowiadających wszelkim wymaganiom. Ja również byłem wśród nich. Wówczas przeprowadzono losowanie. Przegrałem.

   Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Andre marszczył czoło. Domyślałem się, że stara się wyszukać jakąś możliwość wznowienia starań o mój udział w wyprawie. Ja byłem spokojny, bo taka możliwość nie istniała.

   - Zrobimy tak - powiedział Andre. - Eli pojedzie zamiast mnie. Doskonale sobie na moim miejscu poradzi .

   Tylko Żanna ucieszyła się, że Andre zostaje. Pozostali zgodnie mu wymyślali. Nasze oburzenie było tym większe, że wiedzieliśmy, jak trudno tego człowieka przekonać, kiedy wbije sobie coś do głowy.

   - Bez Eliego nie pojadę! - powtarzał uporczywie Andre. - Jeszcze w szkole postanowiliśmy, że pierwszą podróż do innych gwiazdozbiorów odbędziemy razem. Zrozumcie, że nie chcę się z nim rozstawać!

   - Masz rację, kochany! - mówiła pospiesznie Żanna. - Ja również nie chcę się z tobą rozstawać. Nie słuchaj ich! Zostań.

   Andrć i tak nas nie słuchał, my zaś krzyczeliśmy i wzajemnie sobie przerywaliśmy. Później odezwała się milcząca do tej pory Olga:

   - W twoich poczynaniach brak logiki, Andre. Jeżeli Eli pojedzie zamiast ciebie, to i tak będziesz musiał się z nim rozstać.

   Andre często w dyskusjach czepiał się pierwszego z brzegu argumentu, nie zważając na to, że może się on zwrócić przeciw niemu. Teraz w oszołomieniu zaczął wpatrywać się w Olgę. Skorzystał z tego Romero.

   - Wpadł mi do głowy pewien projekt - oświadczył. - Poprosimy Wierę, aby pomogła Eliemu.

   Nie chciałem, aby zwracał się do Wiery, ale wszyscy mnie zakrzyczeli.

   - Za pięć minut lecę do Stolicy - powiedział Paweł. - Jest dziesiąta. O jedenastej dowie się pan, Eli, czy los panu sprzyja.

   Zakończył tę pompatyczną przemowę równie pompatycznym gestem ręki i oddalił się. Romero to bardzo zdolny i dobry człowiek, ale mówi i zachowuje się niczym starożytny władca Rzymu.

   Andre poprosił nas do swego hotelu. Lusin przypomniał sobie o smoku i martwił się, że biednemu zwierzęciu z pewnością dokuczają pegazy. Leonid i Olga spieszyli się do swej bazy galaktycznej.

   - Chciałem ci nawymyślać za deszyfrator, ale będę musiał to odłożyć - powiedział z żalem Allan, który też miał jakieś pilne sprawy.

   Andre wziął mnie pod rękę.

   - Pospacerujemy jeszcze trochę, a później pójdziemy do mnie. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię spotkałem, Eli!

      . 8 .      

    Lubię kairskie wieczory. Oczywiście od czasu, kiedy Zarząd Osi Ziemskiej nauczył się zmieniać orientację naszej planety w przestrzeni, różnice klimatyczne pomiędzy strefami wydatnie się zmniejszyły, ale nie znikły zupełnie. Sam jeszcze pamiętam nie kontrolowane burze, które w pewnych latach szalały na Antarktydzie. Jakieś piętnaście lat temu poważnie zastanawiano się, czy przypadkiem nie należałoby stworzyć na Ziemi trwale zrejonizowanych stref klimatycznych: wiecznego lata w tropikach i wiecznej wiosny w wyższych szerokościach. Pomysł ten jednak w końcu odrzucono, z czego bardzo się cieszę. Natura ludzka wymaga zmian i sprzeciwia się jednostajności.

   Obecne, zaplanowane na poszczególne miesiące i tygodnie okresy ciepła i chłodu, deszczów i dni bezchmurnych, wiatrów i ciszy bardzo mi odpowiadają.

   Każde jednak miejsce na Ziemi ma swoje uroki. Żadne starania meteorologów nie przydadzą powietrzu Grenlandii i Jakucji południowego aromatu i delikatności. Na północy świąt jest surowszy i jaśniejszy, pod zwrotnikami zaś przyroda jest jakby zadumana i subtelniejsza. Błękitny, przepojony zapachami południowy wiatr porywa mnie swą muzykalnością. Możliwe, że należałoby to wyrazić inaczej, ale po prostu nie mogę znaleźć innych słów.

   Właśnie tak powiedziałem, kiedy wraz z Żanną i Andre spacerowaliśmy bulwarem wysadzanym palmami i cyprysami. Żanna zerwała krwawoczerwony, odurzająco pachnący amarylis. Na północy ogrodowe amarylisy, do których przywykłem, nie pachną. Ten natomiast roztaczał tak silną woń, że parę haustów powietrza znad jego kielicha wywoływało silne bicie serca.

   - Głuptasie! - Andre odebrał Żannie kwiat. Jeżeli Opiekunka nie troszczy się o ciebie, to muszę ja to zrobić. W twoim stanie powinnaś zachowywać się ostrożniej.

   Zapytałem, o jaki stan chodzi, gdyż Żanna niewiele się zmieniła od czasu, kiedy widziałem ją dwa lata temu. Andre odpowiedział, że oczekują chłopczyka, i pokazał syntetyczny wizerunek ich przyszłego dziecka, w wieku dziesięciu lat, sporządzony na podstawie wzorów. Zdumiałem się, że malec ma być aż tak podobny do ojca: te same oczy, nos, podbródek. Okazało się, iż Żanna jest w czwartym miesiącu i wczoraj, przed odlotem na koncert do Kairu, Komputer Medyczny po zbadaniu jej ustalił termin porodu, a następnie obliczył i wydrukował portret synka.

   - Spójrz na horoskop genetyczny Olega, bo chcemy go nazwać Olegiem - powiedział Andre. - Wspaniały chłopak, nieprawdaż? Jaki stopień zdolności poznawczych, jaki wskaźnik aktywności życiowej!

   Wskaźnik aktywności życiowej malca był o dwadzieścia punktów wyższy od tego, jaki w swoim czasie wyliczono mnie. Stopień zdolności poznawczych też nietuzinkowy. Ale zafascynowały mnie nie tyle zdolności przyszłego dziecka, ile jego podobieństwo do Andre. Wszystkie te wspaniałe liczby, jakimi obdarzają nas przy urodzeniu, to nic innego jak tylko możliwości: możliwości trzeba jeszcze wykorzystać, a to nie jest prosta sprawa! Zestaw wskaźników życiowych wypisanych w świadectwach urodzenia jest pułapem, który trzeba dopiero osiągnąć. Na razie ludzkość jako całość znajduje się poniżej właściwego jej poziomu. Nieszczęście polega na tym, że na razie nie dorośliśmy do samych siebie!

   - Jaskrawym przykładem nie zrealizowanych możliwości jest Paweł Romero - powiedziałem. - Czyż przy urodzeniu nie stwierdzono u niego wielkich zdolności matematycznych? A on nie znosi matematyki! Uwielbia jedynie historię!

   - Tobie wyliczono, że masz umysł krytyczny ze skłonnościami do ironii, a to chyba prawda - zaoponował Andre. - Romero jest wyjątkiem. Co do Olega, to jestem pewien, że urzeczywistni wszystko, co przepowiada jego horoskop genetyczny.

   - Na razie jest tylko bardziej podobny do ciebie niż ty sam, bo bardzo lubisz zmieniać powierzchowność. Czy przypadkiem nie ukryłeś się koło maszyny, kiedy prześwietlano Żannę?

   Oboje chórem zaprotestowali. Żanna odęła wargi. Była dumna z podobieństwa przyszłego syna do ojca bardziej niż z jego wyliczonych zawczasu niezwykłych zdolności. W naturze kobiet jest wiele rzeczy niewytłumaczalnych. Wystarczy powiedzieć, że horoskopy genetyczne dziewczynek sprawdzają się znacznie mniej dokładnie niż horoskopy chłopców.

   - Poród według przewidywań nie będzie lekki mówił Andre. - Żanna musi bardzo na siebie uważać, a niedbała Opiekunka zbyt rzadko strofuje moją nierozsądną żonę.

   - Jestem przekonany, że Opiekunka jak zwykle dobrze wywiązuje się ze swych obowiązków, a ty jak zwykle niepotrzebnie się niepokoisz.

   - Z tobą czasem trudno dyskutować. Jesteś do takiego stopnia logiczny, że nie sposób tego znieść. Wcześniej czy później ożenisz się z Olgą, a wtedy zamiast słów będziecie używać w rozmowie liczb i symboli!

   - Jesteś wstrętny - powiedziała Żanna i objęła mnie. - Eli jest dobrym chłopcem i lubię jego, a nie ciebie. Cieszę się, że odlatujesz na długo i zostawiasz mnie samą.

   Złośliwość Andre przypomniała mi, że Romero obiecał porozmawiać z Wierą. Dochodziła dwunasta. Mogłem wprawdzie sam wywołać Wierę, ale nie chciałem, aby pomyślała, że chcę ją zanudzać prośbami.

   Nie zrobiliśmy jednak nawet trzech kroków, kiedy w alei zabłysła wideokolumna, a w niej sylwetka Wiery siedzącej na kanapce i uśmiechającej się do mnie. Widziałem żyrandol i kwiaty po prawej stronie. Reszta pomieszczenia rozpływała się we mgle. Po lewej stronie Wiery ktoś stał. Wydało mi się, że to Romero, ale Wiera przechwyciła mój wzrok i oświetlona przestrzeń skurczyła się, ogarniając tylko ją samą.

   - Bracie - powiedziała Wiera - mógłbyś po przyjeździe na Ziemię pokazać się u mnie.

   - Miałem do załatwienia parę spraw służbowych, nie wiedziałem poza tym, że na waszej zwariowanej Ziemi stało się modne składanie sobie wizyt.

   - Mało się zmieniłeś, Eli - zauważyła.

   - Inni uważają, że bardzo się zmieniłem - rzuciłem.

   Przestała się uśmiechać. Uważnie, jakby nie wierzyła, że to ja, wpatrywała się we mnie. Analizowała i rozważała coś, aby nie popełnić błędu. Taka była zawsze - porywcza, gwałtowna, ale niezmiernie sprawiedliwa.

   - A teraz chcesz jechać na Orę?

   - Czy człowiek nie chce mieć wszystkiego, co mu przyjdzie na myśl?

   - Nie wszystkie życzenia dają się urzeczywistnić. - Już to przerabiałem w ramach wykładów „Granice możliwości" i zdaje się, że uzyskałem najwyższą ocenę za rozsądek, dwunastkę.

   - Obawiam się, że rozsądku starczyło ci tylko na zdanie egzaminu.

   - Często martwiłem się swoim rozsądnym zachowaniem na egzaminach.

   Roześmiała się. Lubię jej śmiech. Nikt nie umie się śmiać tak jak Wiera, która wówczas jakby rozświetla się wewnętrznie.

   - Nie można cię przegadać, bracie. Przyjdź do mnie jutro wieczorem. Sytuacja się zmieniła i niewykluczone, że twoje życzenie się spełni.

   Nie zdążyłem ani podziękować, ani zapytać dlaczego sytuacja się zmieniła, bo wideokolumna zgasła. Rozradowany Andre mocno uścisnął mi rękę.

   - A więc jedziesz z nami, Eli!

   - Wiera powiedziała tylko: możliwe.

   - Jeżeli Wiera mówi możliwe, to znaczy pewne! Żanna również gratulowała mi, ale po swojemu. Powiedziała, że na Ziemi będzie o dwóch zwariowańców mniej, a ona ma dość szaleństw. Później wsłuchała się w siebie.

   - Opiekunka żąda, abym się położyła, Andre. Nie rozumiem czemu, nie ma jeszcze przecież dwunastej. Andre chwycił nas oboje pod ręce.

   - Natychmiast do hotelu! Mogę to wytłumaczyć. Czujesz się dziś gorzej niż zwykle, ale nie wiesz o tym. Opiekunka zaś dlatego jest Opiekunką, że wszystko o nas wie.

   Po przyjściu do hotelu Żanna udała się do sypialni, a ja wyszedłem na balkon.

   W dole leżał śpiący Kair przykryty gwiezdną północą.

      . 9 .      

    Może jestem sentymentalny, ale coś we mnie zamiera, kiedy zostaję sam na sam z gwiaździstym niebem. Naszych przodków-pasterzy ogarniał lęk na widok Wszechświata mrugającego do nich tysiącami nieśmiertelnych oczu, mnie zaś ogarnia zachwyt. Tamci nie przypuszczali nawet, jak niezmiernie wielki jest rozpościerający się dokoła świat, a jednak czuli się znikomo mali wobec gwiezdnego majestatu. Wiem doskonale, ile dziesiątków i setek parseków dzieli mnie od każdej z tych jasnych gwiazd, ale nie czuję się przytłoczony ich groźną dalą i ogromem. To bzdurna zachcianka i wstyd się do niej przyznawać, ale zawsze pragnę wyciągnąć ręce ku dalekim światom, tak samo rozjarzać się i zmieniać swój blask, tak jak one posyłać we Wszechświat rozmigotane wołanie!...

   - Co ci jest? - zapytał Andre wychodząc na balkon. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

   - Zachwycam się niebem, nic więcej.

   Andre siadł na fotelu i kołysząc się z wolna, również zapatrzył się w gwiazdy. Wkrótce jego twarz przybrała dziwnie uroczysty wyraz właściwy wszystkim, którzy znaleźli się pod wrażeniem majestatu świata.

   Sfera niebieska wolno obracała gwiazdy wokół niewidzialnej osi. Atłasowoczarne niebo wisiało tuż nad głową, zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby dotknąć gwiazdy. Na północy połyskiwała nad horyzontem Wielka Niedźwiedzica, w zenicie płonął olbrzymi Orion, buchał promieniami Syriusz, a poniżej, również prawie nad horyzontem, uroczyście wznosił się Krzyż Południa i rozjarzało się purpurowe ognisko Kanopusa. Powietrze było tak przezroczyste, że łatwo dostrzegałem gwiazdy siódmej wielkości, a od palącego blasku zerowych i ujemnych bolały oczy.

   Andre powiedział cicho:

   - A tam, w niezgłębionych otchłaniach Wszechświata, będziemy tęsknić za rodzinną Ziemią. Wiesz, Eli, myślę czasem o ludziach, którzy startowali w kosmos przed odkryciem efektu Taniewa. Tym niewolnikom żałosnych szybkości podświetlnych nie starczało ich króciutkiego życia na powrót, wiedzieli o tym i mimo to parli do przodu.

   - Chcesz powiedzieć, że byli szaleni? - Chcę powiedzieć, że byli bohaterami.

   W dole cicho szumiały liście palm i akacji, zawsze nieruchome cyprysy nagle zaskrzypiały sztywnymi gałęziami. Uśmiechnąłem się i zamknąłem oczy. Prosto na mnie patrzyło pomarańczowe oko rozwścieczonego niebiańskiego byka, Aldebarana. Dzieliło nas dwadzieścia jeden parseków, sześćdziesiąt pięć lat świetlnych. Gdzieś tam, w kierunku Aldebarana, leciała niewidoczna stąd sztuczna planeta, Ora.

   - Czterysta dwadzieścia lat temu zagubili się w przestrzeni Robert List i Edward Kamagin wraz z towarzyszami - powiedział w zadumie Andre. - Może i dziś jeszcze ich statek pędzi jako błądzące ciało kosmiczne, a martwi kosmonauci ściskają rękojeści sterów zetlałymi palcami. Jak musieli cierpieć ci ludzie wspominając malutką, zieloną, na wieki już nieosiągalną Ziemię

   Obróciłem się ku niemu.

   - Skąd ten smutek, przyjacielu?

   - Boję się pozostawić Żannę samą - powiedział chmurnie.

   - Cóż za obawy! Nieudane porody już dawno się nie zdarzają!...

   - Nie, nie o to chodzi!

   Milczał przez chwilę, jakby się wahał, a trzeba powiedzieć, że Andre waha się tylko w wyjątkowych wypadkach.

   - Przed ślubem spytaliśmy wraz z Żanną Informację o naszą wzajemną przydatność do życia rodzinnego. Informacja powiedziała nam, że odpowiadamy sobie zaledwie w trzydziestu dziewięciu procentach.

   - No, no! Nigdy bym nie przypuszczał.

   - My też się tego nie spodziewaliśmy. Najwidoczniej byliśmy tak zakochani, że nie zauważyliśmy tego, co nas dzieliło. Byłem zupełnie przybity, Żanna płakała.

   - Pamiętam, pamiętam... Przed ślubem byłeś bardzo ponury...

   - Dziwisz się Wiązać się ze sobą wiedząc, że małżeństwo będzie nieudane! Później powiedziałem do Żanny: niech się dzieje, co chce, mamy trzydzieści dziewięć procent, a dawniej ludzie łączyli się przy kilku setnych wzajemnej tolerancji i jakoś żyli!... Odrzekła mi na to, że prędko się sobie znudzimy, ale ja nalegałem i musiała ustąpić... Przez kilka pierwszych tygodni pożycia usuwaliśmy sobie wzajemnie pyłki sprzed stóp, we wszystkim sobie ustępowaliśmy, aby się tylko nie pokłócić. Później jakoś oziębliśmy i znów nadszedł lęk, czy przypadkiem te przeważające złowrogie procenty nie biorą góry nad naszą miłością? Znów zapytaliśmy Informację i wyobraź sobie, że nasza wzajemna tolerancja wzrosła do siedemdziesięciu czterech procent!

   Pięknie! - Tak. Siedemdziesiąt cztery. Ulżyło nam trochę, ale niezupełnie. Nie śmiej się. Bez względu na to, czy nadaję się dla Żanny, nie chcę jej tracić. W dniu, kiedy zapadła decyzja podróży na Orę, otrzymaliśmy kolejne zawiadomienie: nasza wzajemna zgodność osiągnęła dziewięćdziesiąt trzy procent, czyli niemal całkowite zjednoczenie. Ale i te brakujące siedem procent bardzo mnie niepokoi. Naturalnie, gdybym pozostał na Ziemi...

   - Wszyscy zakochani są jednakowo głupi. Patrząc na ciebie cieszę się, że nie jestem zakochany.

   - To złośliwość, a nie argument, Eli - Andre pokiwał głową z tak smętnym wyrazem twarzy, że z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.

   - Dobrze, więc wysłuchaj argumentów. Czy słyszałeś legendę o Filemonie i Baucis? Była to najwierniejsza sobie para małżeńska wśród ludzi i bogowie podarowali im szczęście śmierci tego samego dnia, a po zgonie zamienili ich w dąb i lipę. Romero zebrał wszystkie dane o Filemonie i Baucis, a potem przekazał je Informacji do analizy. Zgadnij, jaka była wzajemna tolerancja? Osiemdziesiąt siedem, o sześć procent mniej niż u ciebie, dziwaku! Powinieneś skakać, a nie zadręczać się

   Na to Andre nie znalazł żadnej odpowiedzi, a ja dorzuciłem następny argument. Ludzie na Ziemi zbytnio polegają na maszynowym programowaniu wszelkich przejawów życia. Rozumiem oczywiście, że gigantycznej pracy sterowania wszystkimi planetami nie można wykonać bez automatów. Ale poddawać kontroli komputera te dziedziny, gdzie zupełnie wystarczy własny rozum i uczucie? My, mieszkańcy innych planet, obywamy się na razie bez Opiekunek i Informacji i jakoś nie giniemy A kiedy ja się zakocham, będę pieścił ukochaną nie pytając o wzajemną tolerancję. Siła naszej miłości będzie wystarczającym miernikiem odpowiedniości. Pocałunki zaaprobowane przez maszynę nie budzą we mnie entuzjazmu! Nie jestem Romerem z jego pasją do starożytności, ale przyznaję, że przodkowie zachowywali się rozsądniej i nie programowali swoich sympatii.

   Andre parsknął:

   - A cóż ty wiesz o starożytności? Jesteś przecież historycznym analfabetą. Któż ci powiedział, że nasi przodkowie nie programowali życia społecznego i osobistego? A ich prawa socjalne? Ich prawidła zachowania się? Ich tak zwane normy przyzwoitości? Czyż to nie był program istnienia? Spróbowałbyś przejść się po dowolnym ze starych miast! Przecież każdy krok był zaprogramowany: przechodź ulicę jedynie w wyznaczonych miejscach i tylko przy zielonym świetle, nie zwalniaj i nie biegnij, nie zatrzymuj się na jezdni, chodź po prawej stronie, a wyprzedzaj z lewej... Tysiące szczegółowych ograniczeń dawno już przez nas zapomnianych. A ich posiłki na uroczystych wieczorach? To już nie program, lecz uświęcony rytuał napojów i zakąsek, zmiany dań i nakryć! Twierdzę coś wręcz przeciwnego niż ty: jesteśmy nieporównanie swobodniejsi od naszych przodków, a komputery opiekuńcze i informacyjne jedynie zabezpieczają nas, nie krępując wolności. Tak to jest, mój ty niewydarzony maszynoburco.

   Trudno mi dyskutować z Andre, który o ułamki sekundy szybciej myśli i bezwstydnie to wykorzystuje, nie dając czasu na sformułowanie odpowiedzi.

   - Zboczyliśmy z tematu - powiedziałem.

   - Nic podobnego, ale pora już spać. Dochodzi trzecia. Położę się na łóżku, a ty na kanapce, dobrze? Poszedł do siebie, a ja zostałem na balkonie. Kiedy Orion obrócił mi się nad głową, położyłem się na kanapie i zamówiłem u Opiekunki muzykę zgodną z nastrojem. Gdyby Andre dowiedział się, co robię, zacząłby krzyczeć, że nie mam gustu i nie rozumiem wielkich dzieł. Andre uwielbia silne określenia. Co do mnie zaś, to uważam wynalazek syntetycznej muzyki do indywidualnego odbioru za największy wytwór geniuszu ludzkiego. Ta muzyka jest jedynie dla ciebie, nikt inny jej nie może zrozumieć. Zarówno starożytny Bach i Beethoven, jak późniejsi Siemienczenko i Krotthus, czy sztukmistrze-moderniści Szerstiuk i Gaal tworzą dzieła do odbioru grupowego. Podporządkowują sobie człowieka, chwytają za kołnierz i ciągną tam, gdzie chcą oni, a nie ja. Czasami nasze pragnienia pokrywają się i wtedy odczuwam rozkosz, ale to nieczęsto się zdarza. Muzyka indywidualna jest akurat tą, której w danej chwili chcę słuchać. Andre nazywa ją fizjologiczną, ale czemu niby mam się bać fizjologii? Dopóki żyję, dopóki biegną procesy fizjologiczne, nic mnie od nich nie uchroni.

      . 10 .      

    Rano dowiedziałem się, że w umiarkowanych szerokościach odbędzie się dziś święto Wielkiej Burzy Letniej i pospieszyłem do Stolicy. Andre z Żanną odlecieli o świcie.

   Kiedy podszedłem do hotelowego stereofonu, na ekranie pojawił się roześmiany Andre.

   - Tak mocno spałeś, że nie chcieliśmy cię budzić. Po wizycie u Wiery przyjdź do nas.

   Na ulicach Kairu czuło się, że ma nastąpić coś ważnego. W powietrzu mknęły aerobusy i awionetki, szumiały skrzydła pegazów, zwijały się ciała milczących smoków. Wskoczyłem do aerobusu lecącego na Dworzec Północny i przyjrzałem się z góry panoramie ogromnego miasta. Na ziemi Kair jest wielobarwny i różnokształtny, z powietrza natomiast wszystko przytłumiają dwa kolory: zielony i biały. Zanim dotarliśmy do dworca, wyprzedziliśmy co najmniej setkę pegazów i latających smoków. Ekspresy na północ startowały co minutę.

   Burza zgodnie z planem zaczynała się o dwunastej. Nad Morzem Śródziemnym wpadliśmy w pierwsze skupisko chmur. Wiedziałem, że z Atlantyku i Pacyfiku zawczasu wzniesiono do góry tysiące kilometrów sześciennych wody i że całymi tygodniami gromadzono je nad powierzchnią mórz, aby w odpowiednim momencie wysłać nad kontynent. Ale zaskoczyło mnie to, że i objęte rezerwatem Morze Śródziemne posłużyło za magazyn obłoków. Na Ziemi wiele się zmieniło w ciągu tych dwóch lat mojej nieobecności. Pożałowałem, że dowiedziałem się o święcie zbyt późno, bo chętnie poleciałbym nad Ocean Spokojny obejrzeć, jak gigantyczne masy chmur sprasowane w dziesięciokilometrową warstwę nagle ruszają z miejsca i opuszczając się z wysokości, dokąd je zapędzono, szybko suną przewidzianymi trasami na przewidziane miejsca.

   Wiatr miał szybkość około trzydziestu metrów na sekundę. Morze Śródziemne burzyło się. Za oknami robiło się coraz ciemniej . Po pewnym czasie pociąg powietrzny skręcił na wschód i wyrwał się pod jasne słońce. Około dwudziestu minut lecieliśmy wzdłuż krawędzi chmur. Zadziwiła mnie zręczność, z jaką kształtuje się obecnie transporty obłoków: kilometrowa warstwa chmur pędziła tak równym frontem, jakby obcięto ją przy linijce. Przejście z ciemności do światła było zupełnie nagłe.

   Do Stolicy dotarliśmy o jedenastej i wysiedliśmy na skrzyżowaniu Zielonego Bulwaru z Czerwoną Ulicą. Nie chciałem wychodzić na zatłoczony w święta bulwar i skręciłem w Czerwoną. Nie jest to najpiękniejsza spośród dwudziestu czterech magistrali Stolicy, ale lubię ją. Niewysokie, trzydziesto- i czterdziestopiętrowe domy górują nad nią sześcianami i ostrosłupami opasanymi werandami wiszących ogrodów i tarasami placyków spacerowych. Podoba mi się wyrazistość tej ulicy. Kolor czerwony zawiera mnóstwo odcieni i półtonów, niektóre domy tryskają w górę malinowymi jęzorami, inne rozpościerają się ścianą purpurowego ognia, jeszcze inne znów przypominają rudopomarańczowe stogi, a żaden nie jest podobny do sąsiada.

   Ale i na Czerwonej było wiele ludzi. Loty na pegazach i smokach są w Stolicy nadal zakazane, za to dziś mieszkańcy wylegli w powietrze na awionetkach. Jak zawsze najwięcej zamieszania robiła dzieciarnia, której do dokazywania wystarczy najmniejszy pretekst, a czyż może być pretekst lepszy od Wielkiej Letniej Burzy? Dzieci szaleńczo koziołkowały nad domami i drzewami. Wiedziałem, że Opiekunki pilnują ich, ale robiło mi się nieswojo, kiedy malcy zaczęli współzawodniczyć w upadkach z czterdziestego piętra. Jeden z takich dziesięcioletnich akrobatów z wrzaskiem runął na mnie. Opiekunka naturalnie w porę skręciła jego awionetkę, malec przemknął obok i zawisł o dziesięć metrów dalej.

   - Oj, bo cię dogonię! - huknąłem, starając się wstrzymać śmiech.

   - Nie dogoni pan. Ja każdemu ucieknę.

   I zaraz drapnął w górę wypatrywać z podniebnej wysokości kolejnej ofiary.

   Na skrzyżowaniu Czerwonej Ulicy z Zielonym Bulwarem stały wolne awionetki. Wsiadłem do jednej z nich i rozkazałem w myśli: „Do Dzielnicy Muzealnej". W trzy minuty później awionetka wylądowała na placu Panteonu przy pomniku Krowy.

   Przyjeżdżając do Stolicy zawsze odwiedzam Panteon. Obecnie nikogo już się tam nie umieszcza, ale potężne umysły i charaktery dawnych wieków, które swą działalnością położyły podwaliny pod nasze społeczeństwo, zasłużyły na wieczny szacunek. Szacunek ten okazali im nasi pradziadowie, którzy wznieśli Panteon. Na frontonie budowli umieszczono napis: „Tym, którzy w swych niedoskonałych czasach dorównali nam wielkością". Andre czasami śmieje się, że napis jest samochwalny, że zadzieramy nosa przed przodkami. Ja natomiast widzę w nim hołd dla najlepszych ludzi przeszłości, pragnienie, abyśmy się stali ich godni.

   Przeszedłem aleją wyimaginowanych postaci, które wywarły wpływ na rozwój duchowy ludzkości: Prometeusz, Odys, Don Kichot, Robinson, Hamlet, Budda, mały Huck Finn i inni. Nie opodal, pod ścianą, przytuliła się statua Andrieja Taniewa, obok której na chwilę przystanąłem. Andriej Taniew żył niegdyś i nie był przez nikogo wymyślony. O jego życiu wiele wiadomo, chociaż pozostałe po nim więzienne notatki zostały odnalezione dopiero w dwieście lat po śmierci autora. Ale w jego historii prawda tak pomieszała się z fantazją, że pewne jest tylko jedno: na początku wieku dwudziestego starej rachuby czasu żył człowiek, który odkrył przekształcanie się masy w przestrzeń i przestrzeni w masę, co później nazwano „efektem Taniewa". Człowiek ten długo siedział w więzieniu i swoje badania naukowe prowadził w celi.

   Rzeźbiarz przedstawił Taniewa w więziennej kurcie z rękami założonymi do tyłu i z głową wzniesioną ku górze: więzień wpatruje się w nocne niebo, rozmyśla o gwiazdach i tworzy teorię ich powstawania z „niczego" i przekształcania się w „nic". To, co wiemy o Taniewie, przemawia za innym wizerunkiem. Nie był to wcale oderwany od spraw przyziemnych myśliciel, lecz człowiek wybuchowy, niezmiernie kochający życie, po prostu życie, nieważne - dobre czy złe. Zachowały się jego więzienne wiersze: normalny człowiek na jego miejscu prawdopodobnie pogrążyłby się w smutku, on natomiast raduje się, że popracował na mrozie i zawiei, że z chciwością pożarł swoją porcję i że świetnie się wyśpi. Wątpliwe, aby człowiek cieszący się z takich głupstw bardzo tęsknił do gwiazd. A jednak Taniewowi pierwszemu udało się wyprowadzić wzory przekształcenia przestrzeni w masę i on właśnie pierwszy powiedział, iż nadejdzie czas, kiedy człowiek będzie niczym Bóg tworzył światy z pustki i poruszał się z szybkością nadświetlną. Wszystko to można odnaleźć w jego więziennych notatkach.

   Pośrodku galerii wznosi się na piedestale kryształowy klosz, w którym spoczywa czarna, kędzierzawa głowa Ngoro, największego matematyka przeszłości. Wydaje się żywa i jedynie zamknięte oczy świadczą o tym, że ten potężny mózg już nigdy nie ożyje. Ngoro jest zadziwiająco podobny do Leonida: to samo szerokie jak ściana czoło, te same potężne wargi i policzki, wydłużony podbródek, gęste brwi i masywne uszy. Wszystko w tej niezwykłej głowie jest potężne i masywne. Ale jeśli wyrazista twarz Leonida jest zawsze chmurna, a czasami kamienieje w skurczu gniewu, to Ngoro jest dobry, głęboko, niezmiernie dobry. Kiedy jeszcze w szkole dowiedzieliśmy się, że Ngoro uległ wypadkowi i nieporadna ówczesna medycyna zdołała uratować tylko jego głowę oddzieloną od ciała, zawsze budziło we mnie zdumienie to, że głowa później rozmawiała, myślała, śmiała się, nawet podśpiewywała, wieczorem zasypiała, o świcie budziła się - słowem żyła, normalnie żyła długie trzydzieści dwa lata! Pewien starożytny muzyk po ogłuchnięciu napisał najpiękniejszą ze swych symfonii, a głowa Ngoro oddzielona od tułowia zakończyła teorię tworzenia systemów naukowych drogą rozkładu dowolnego faktu doświadczalnego na szereg liczbowy. Umarł w sześćdziesiątym siódmym roku życia. Wiedział, że umiera, że sztuczny krwiobieg mógł przedłużyć życie głowy, lecz nie mógł zapewnić jej nieśmiertelności. Pożegnał się z przyjaciółmi, pozdrowił wszystko dobre i rozumne, co jeszcze zjawi się na Ziemi, i spokojnie, ze swym niezmiennym, dobrym uśmiechem zasnął o zwykłej porze na początku nocy, aby się już nie obudzić.

   I teraz stałem przed wielką głową, a Ngoro uśmiechał się czarną twarzą wyglądającą tak, jakby Ngoro usnął dziś w nocy, a nie dwieście lat temu.

   - Ngoro! - powiedziałem. - Dobry, jasnowidzący Ngoro! Chciałbym choć trochę być podobny do ciebie! Wtem na zewnątrz zadzwoniły dzwony, zaśpiewały trąbki.

   - Chmury! Chmury! - krzyczeli ludzie na placu. Pobiegłem do wyjścia polecając Opiekunce wezwać dla mnie awionetkę.

      . 11 .      

    Chmury wypłynęły zza horyzontu i szybko pokrywały niebo. Zacząłem pospiesznie nabierać wysokości nad wyspą Dzielnicy Muzealnej otoczonej przez trzy pierścienie wysokich domów zasłaniających widoczność. Pierwszy pierścień, wewnętrzny, jest jeszcze stosunkowo niski i nie przekracza sześćdziesięciu pięter, drygi natomiast, Centralny, wznosi się tarasowato do wysokości stu pięter, opasując całą dzielnicę gigantycznym, trzydziestokilometrowym łańcuchem górskim. Te ogromne gmachy widoczne z każdego punktu miasta stanowią największy zespół mieszkalny Stolicy.

   Razem ze mną wznosiły się setki innych awionetek, a w górze nad miastem było ich już tak wiele, że żaden mózg ludzki nie potrafiłby zorientować się w tym tłoku: Wyobraziłem sobie, że Wielki Komputer Państwowy przestanie działać. Opiekunki szalejących w powietrzu mieszkańców Stolicy utracą z nimi łączność i wzdrygnąłem się mimo woli: ludzie zderzaliby się ze sobą, spadali na dachy i jezdnie zmieniając się w krwawą masę. Na szczęście na Ziemi nie zdarzają się awarie.

   Chmury mknęły zwartym frontem i po minucie zakryły połowę nieboskłonu. Świat nagle rozpadł się na dwie części: jedna czarna i wzburzona wiatrem pożerała drugą, roziskrzoną i leniwie spokojną. Gwałtownie nadleciał huragan, awionetki zwróciły się dziobami w jego kierunku i zakołysały forsując silniki. Uchyliłem okno i uderzenie pędzącego powietrza na chwilę pozbawiło mnie oddechu. Nawet na tej wysokości było słychać wściekłe wycie burzy. A później gwałtownie, bez żadnego przejścia, ogarnęła nas ciemność. Nie widziałem już lecących obok i mnie już nikt nie widział. Wiedziałem, że maszyny bezpieczeństwa ochraniają nas, ale na chwilę zląkłem się i zawróciłem ku miastu. To samo pewnie odczuwali także inni, bo kiedy pierwsza błyskawica rozjaśniła przestrzeń, wszyscy dokoła pędzili w dół. Zwymyślałem się za tchórzostwo i skierowałem awionetkę prosto w splot wyładowań elektrycznych.

   Może się mylę, ale zdaje mi się, iż w tym letnim święcie najpiękniejsza jest nie sama burza, lecz jej zbliżanie się: wściekły lot chmur i starcie błyskawic. Rozbłyski światła i łoskot grzmotów wprowadzają mnie w stan podniecenia. Pędzę w malutkiej awionetce i wrzeszczę, sam podobny do kulistego pioruna. W głębi duszy każdego z nas kryją się dzicy przodkowie, czciciele grzmotu i błyskawicy. Różnimy się jedynie tym, że oni bałwochwalczo padali na kolana przed niebieskim żywiołem, a ja chciałbym się zmierzyć z siłami przyrody. Zgodnie z planem wyładowania świetlne miały trwać zaledwie dwadzieścia minut, popędziłem więc w kierunku zarodka błyskawicy, gdzie gromadzą się wysokie napięcia. Fala powietrzna ma tam prędkość eksplozji, a rozbłysk elektrycznego ognia oślepia nawet przez ciemne szkła okularów ochronnych. Uważam to za sport odważnych, chociaż inni nazywają takie zmagania z burzą zabawą szaleńców.

   W pobliżu błyskawica zapłonęła dziesiątkami załamań i rozgałęzień przypominając ogromny korzeń. Równolegle do niej trysnęła druga, a z góry uderzyła trzecia. Wszystko zlało się w jeden kłąb ognia. Wydało mi się, że dostałem się w środek pochodni i zostałem spopielony. Oślepiony i ogłuszony, na sekundę straciłem przytomność: awionetka runęła w dół i zatrzymała się dopiero tuż nad dachem domu. W jednym z lądujących aparatów dojrzałem wczorajszą nieuprzejmą dziewczynę o długiej szyi. Pomachałem do niej ręką i wpadłem w nowy zgęstek potencjałów. Tym razem nie udało mi się dotrzeć do centrum wyładowań i awionetka poszła równoległym kursem. Zrozumiałem, że interweniowała Opiekunka.

   - O co chodzi? - krzyknąłem, chociaż Opiekunkę wystarczy wywołać w myśli.

   W mózgu odezwała się jej milcząca odpowiedź: „Niebezpiecznie".

   Krzyknąłem z jeszcze większą złością:

   - Przeliczcie na nową granicę dopuszczalnych działań! Macie tam przecież trzykrotne zapasy bezpieczeństwa!

   Tym razem beznamiętna maszyna raczyła odpowiedzieć głosem. Wytłumaczyła mi dokładnie, że burza w tym roku jest wyjątkowo silna, ma taki wysoki poziom energetyczny, iż niemal sama wyłamuje się spod kontroli. Urządzenia Zarządu Osi Ziemskiej pracują pełną mocą, aby utrzymać burzę na przewidzianej trasie i nie dopuścić do przekroczenia zaplanowanego natężenia. Każde miejscowe zakłócenie systemu wyładowań może doprowadzić do rozpadu kontrolowanej masy burzowej.

   Nie ma sensu dyskutować z Opiekunką. Wyłączenie jej jest na wszystkich planetach uważane za poważne przestępstwo, a już na Ziemi, z jej surowymi przepisami, jest po prostu niemożliwe. Miotałem się więc pod chmurami od błyskawicy do błyskawicy nie zdążając na moment wyładowania, ale i tak rozkoszowałem się strumieniami światła i rykiem powietrza. Ze dwa razy dobrze mną potrząsnęło, raz odrzuciło w bok i w sumie miałem nie najgorszą zabawę.

   Kiedy minęło dwadzieścia minut przeznaczonych na wyładowania elektryczne, lunął deszcz i pospieszyłem do miasta, bo deszcze trzeba obserwować z ziemi, wyczuwać ciałem nie osłoniętym skorupą awionetki. Wylądowałem na placu i wyskoczyłem pod ulewę. Awionetka natychmiast odleciała na postój, a ja pobiegłem ku stojącemu naprzeciwko domowi. Przez drogę solidnie przemokłem. Pod daszkiem stało około dwudziestu osób. Mój widok wywołał śmiech i zdziwienie: byłem ubrany nieodpowiednio na tę pogodę. Wśród obecnych znalazła się również moja gniewna dziewczyna. Najwyraźniej od pierwszego wejrzenia nabrała do mnie antypatii, bo i tym razem jako jedyna ze wszystkich patrzyła na mnie z wrogością.

   Tak mnie zdziwiła jej milcząca niechęć, że odezwałem się uprzejmie:

   - Przepraszam, czy to nie panią spotkałem niedawno tuż pod chmurami?

   - Znacznie niżej, niemal nad samą ziemią też powiedziała chłodno. - Pan zdaje się przekoziołkował od uderzenia pioruna?

   - Straciłem panowanie nad sterami, ale później wróciłem w rejon wyładowań.

   - To również widziałam, nieznośnie pan tam pajacował.

   Najwyraźniej chciała mnie obrazić. Była niewysoka, bardzo szczupła i zwinna. Brwi rzeczywiście miała ciężkie w stosunku do wydłużonej, nerwowej twarzy. Takie brwi byłyby odpowiedniejsze dla mnie niż dla tej dziewczyny. Nie dbała o swój wygląd. Oczywiście trudno jest zmienić kształt głowy, ale łatwo jest dobrać brwi do twarzy, inne kobiety z pewnością by to zrobiły.

   - Nie lubię, jak ktoś się na mnie bezmyślnie gapi - powiedziała i odwróciła się tyłem.

   Zaskoczyło mnie to tak, że nie potrafiłem nic odpowiedzieć i wyszedłem, prawie uciekłem spod daszka. Zaczęto za mną wołać, abym wracał, ale jej głosu nie usłyszałem i przyspieszyłem kroku. Deszcz już nie padał, lecz lał strumieniami, dźwięczał w powietrzu, łomotał po chodnikach i alejach, huczał potokami wody na jezdniach. Zimna woda płynęła po ciele. To było nieprzyjemne i Opiekunka poradziła zmienić odzież na nieprzemakalną, jaką wszyscy noszą na Ziemi. Trzeba było wezwać awionetkę i polecieć do najbliższego magazynu. Po dziesięciu minutach wyszedłem na deszcz w stroju Ziemianina. Na Plutonie nie urządza się ulew i zapomnieliśmy tam już, co to znaczy ubierać się odpowiednio do pogody.

   Po pewnym czasie czerń chmur zblakła i dzień z wolna wyparł sztucznie wywołaną noc. Zaczęły wyłaniać się sylwetki domów i wieże lądowisk. Słupy padającej wody zmieniły się najpierw w pręty, później w nici, które następnie rozpadły się na strzępy i krople. Deszcz wycofywał się na wschód. Była godzina szesnasta, burza kończyła się dokładnie w wyznaczonym terminie.

   Na ulice i do parków wyległa dzieciarnia, w powietrzu znów pojawiły się awionetki, w oknach zaczęły powiewać flagi. Słońce trysnęło gorącymi promieniami, z ziemi rozległy się radosne okrzyki - święto trwało nadal.

   Wszedłem do stołówki i nie patrząc nacisnąłem trzy guziki na tablicy jadłospisu. To była stara gra: czy trafi się na coś smacznego? Udało mi się i automat podał mięsne grzybki, moją ulubioną potrawę. Dwa inne dania - przesłodzona galaretka i pieróg - były mniej udane, ale zgodnie z zasadami gry zjadłem je również.

   Pora była iść do Wiery.

      . 12 .      

    Wiera spacerowała po pokoju, a ja siedziałem. Siostra wydawała mi się taka sama jak dawniej, a jednocześnie inna. Nie mogłem określić, co się w niej zmieniło, ale czułem tę przemianę. Objęła mnie za ramiona i pochwaliła mój wygląd.

   - Stajesz się mężczyzną, Eli. Do pięćdziesiątego roku życia byłeś chłopakiem, i to w dodatku wcale nie przykładnym.

   Przyglądałem się jej w milczeniu. Tak było zawsze. Ona beształa mnie za psikusy, a ja ponuro odwracałem głowę. Niecierpliwa i wybuchowa, surowo traktowała moje „przewiny", a ja się o to na nią złościłem. Teraz nie miałem powodu odwracać się, ale nie udało mi się nawiązać swobodnej rozmowy. O naszych poczynaniach na Plutonie wiedziała tyle samo co ja.

   Wiera zatrzymywała się i zakładała ręce na kark. To jej ulubiona poza. Potrafi tak ze skrzyżowanymi na karku rękami i twarzą wzniesioną do góry chodzić i stać godzinami. Kiedyś próbowałem postać tak ze trzydzieści minut, ale nie potrafiłem.

   Dziś miała na sobie zieloną suknię z koronkami przypiętymi broszką, czerwono-żółtą żmijką z przydymionego neptuńskiego kamienia. Wiera lubi broszki, czasami zakłada bransolety i to zamiłowanie do ozdób jest chyba jedyną jej słabością. Wreszcie zrozumiałem, co się w niej zmieniło. Zmieniła się nie ona, lecz moje spojrzenie na nią. Dostrzegałem dziś to, czego dawniej nie zauważałem. Nagle pojąłem, że Wiera jest niezwykle piękna.

   O jej piękności wiedziałem już dawniej, wszyscy mi to bowiem ciągle powtarzali. „Pańska siostra to grecka bogini" - mówił Romero. Dla mnie była dotychczas jedynie starszą siostrą, która zastąpiła mi wcześnie zmarłą matkę i ojca, który zginął w katastrofie na Merkurym, siostrą surową i władczą, nie zastanawiałem się więc nad jej wyglądem. Ale teraz nie tylko wiedziałem, lecz również widziałem, że Romero ma rację.

   Wiera zapytała ze zdziwieniem: - Czemu mi się tak przyglądasz? Przyznałem się z uśmiechem:

   - Odkryłem, że jesteś ładna, siostro.

   - Czy przypadkiem nie zakochałeś się w kimś?

   - Żanna zapytała mnie o to samo. Co według was świadczy o tym, że jestem zakochany

   - Tylko jedno: zacząłeś zwracać uwagę na otoczenie. Dawniej żyłeś jedynie własnymi pasjami.

   - Pasyjkami, Wiero. Przyznasz sama, że kończyło się wszystko na psikusach. Pobiegać samemu po pustyni lub Himalajach, przedostać się po kryjomu do rakiety międzyplanetarnej - pamiętasz?

   Nie odpowiedziała. Zatrzymała się przy oknie i patrzyła na miasto. Ja również zamilkłem. Nie musiałem jej ponaglać, bo i tak powie, po co mnie do siebie wezwała.

   - Zakończyłeś już swoje sprawy służbowe na Ziemi? - zapytała po chwili odwracając się ku mnie.

   - Załatwiłem i to bardzo pomyślnie. Dostaliśmy wszystkie potrzebne nam maszyny i urządzenia.

   - Paweł powiedział mi, że wznawiasz starania o wyjazd na Orę. Czemu chcesz dostać się na konferencję gwiezdną? Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiesz zadania, jakie stawiamy sobie na Orze. Dotychczas bywałeś obojętny wobec tego, co pasjonuje innych.

   Roześmiałem się. Usposobienie Wiery nie zmieniło się w ciągu tych dwóch lat, chociaż zewnętrznie wydała mi się inna. Każda nasza rozmowa nieodmiennie przekształcała się w sprawdzian tego, co wiem i umiem. Postanowiłem za żadną cenę nie oblać dzisiejszego egzaminu.

   - Nie taki znów obojętny, Wiero. Regularnie słucham transmisji z Ziemi, a o konferencji na Orze mówi się w nich bez przerwy.

   - Nie odpowiadasz na moje pytanie, Eli.

   - Jeszcze nie zdążyłem. A odpowiedź, droga siostro, jest taka. Zbieracie na Orze mieszkańców sąsiednich układów gwiezdnych, aby zapoznać się z ich potrzebami i możliwościami, nawiązać z nimi przyjazne kontakty, zorganizować wymianę towarów i wiadomości, przygotować loty międzygwiezdne. Zamierza się nawiązać Sojusz Gwiezdny łączący wszystkie istoty rozumne z naszego rejonu Galaktyki... Dokładnie to powtarzam?

   Wiera zastanawiała się nad mymi słowami albo może myślała o czymś innym. Była zatroskana, teraz widziałem to wyraźnie.

   - Dokładnie, oczywiście, a jednocześnie zupełnie błędnie...

   - Nie rozumiem cię.

   - Widzisz, zadania Ory, z którymi wszyscy się zgadzamy, wyliczyłeś ściśle. Ale nie jestem pewna, czy będziemy je realizować. Odkryto wiele nieoczekiwanych faktów...

   Przypomniałem sobie i powtórzyłem słowa Allana o istotach podobnych do nas i równych nam potęgą.

   - Chodzi właśnie o to - potwierdziła Wiera.

   - Allan wspominał, że informacje są analizowane. Czy już otrzymaliście ostateczne wyniki?

   - Ostateczny wynik będzie znany jutro. Ale nawet tego, czego dowiedzieliśmy się wczoraj i dzisiaj, wystarczy, aby mieć powód do niepokoju...

   - Wiero, bardzo cię proszę...

   - To nie, jest żadna tajemnica i zaraz wszystkiego się dowiesz.

   - Wydało mi się, że się wahasz, czy mi powiedzieć. - Po prostu zastanawiam się, od czego zacząć. Nowe dane spadły na nas tak nieoczekiwanie... Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że zbadaliśmy jedynie malutki wycinek Galaktyki, zaledwie kilka tysięcy sąsiednich gwiazd i nie czas jeszcze na wyciąganie ostatecznych wniosków, a wątpliwe też, abyśmy kiedykolwiek mogli takie wnioski wyciągnąć... Ale odkrywając kolejne wspólnoty gwiezdne i przekonując się, że wszystkie stoją na niższym poziomie technicznym i socjalnym niż społeczeństwo ludzkie, utwierdziliśmy się jakoś w przekonaniu o swej wyjątkowości. Mieszkańcy Aldebarana i Capelli, Altairu i Fomalhauta, nawet Wegańczycy, nie mówiąc już o niezliczonych plemionach Aniołów z Hiad, wszyscy ustępują człowiekowi. Faktem jest, że nasi bezpośredni sąsiedzi gwiezdni są prymitywniejsi od nas. Również i to, że konferencje na Orze zwołujemy właśnie my, a nie ktokolwiek z nich, świadczy o szczególnej pozycji człowieka wśród mieszkańców gwiazd.

   - A nowe dane z hukiem zburzyły wasz zmodyfikowany wariant antropocentryzmu naszych przodków? Człowiek wcale nie jest pępkiem świata i najdoskonalszym wytworem natury? Czy dobrze cię zrozumiałem, Wiero?

   - Zawsze się spieszysz. Marcin Spychalski, nasz kierownik na Orze, dostarczył zapisy snów aniołokształtnych zamieszkujących układ jednej , z peryferyjnych gwiazd w Hiadach, Płomienistej B. Kilka słów o tej gwieździe. Jest nieco gorętsza od naszego Słońca, ma klasę F-8, dziewięć planet również mało różniących się od Ziemi. Wszystkie planety są zamieszkałe przez dwu i czteroskrzydłe Anioły. Poziom życia społecznego jest tam niski: prymitywna kultura materialna, wzajemna wrogość plemion, brak alfabetu i maszyn. Ale zapis ich fal mózgowych w czasie snu ujawnił fakty, których do tej pory nie znaliśmy. Aniołokształtne z Płomienistej B widzą w swoich snach istoty mało różniące się od ludzi. Widzą je w sytuacjach doprawdy tragicznych. Ciekawe, że czuwające Anioły tłumaczą swoje sny jako odbicie znanych im baśni o jakichś istotach przewyższających je rozumem i potęgą.

   - A może to naprawdę baśnie? Coś w rodzaju ludzkich legend o siłaczach i czarodziejach?

   - Baśnie też zanotowano, są uboższe od snów. Wygląda na to, że istoty podobne do ludzi przyleciały na Hiady z daleka. A propos, WKP przetłumaczył ich nazwę „Galaktowie", a nie „Niebianie" jak zwykle. To jeszcze nie wszystko. Z tego, że gdzieś we Wszechświecie są istoty podobne do nas, należy się tylko cieszyć, postaramy się też odszukać je i nawiązać kontakt. Ale pamiętasz, mówiłam, że nowe odkrycia wywołują niepokój? Chodzi o to, że Galaktowie mają potężnych wrogów, z którymi prowadzą wojnę kosmiczną na tak ogromną skalę, że jest to niemal poza zasięgiem naszego zrozumienia. Obiektami zniszczenia w tej wojnie nie są już istoty lub mechanizmy, jak w starożytnych walkach ludzkich, lecz ciała niebieskie i całe układy planetarne. Anioły nadały groźnym istotom walczącym z Galaktami miano „Zływrogów".

   - „Zływrogi"! - wykrzyknąłem. - Jaka głupia nazwa! Ma w sobie coś infantylnego. Moim zdaniem niezbyt przypomina termin naukowy.

   - Sądzę, że WKP nie bez powodu wybrał to słowo spośród tysięcy innych. Widocznie określa ono najdokładniej ich zachowanie się. Na drugim miejscu maszyna wymieniła termin „Niszczyciele". Ciekawe, że na pytanie o wygląd zewnętrzny Zływrogów WKP odpowiedział: „nie wiadomo".

   - Twardy to musi być orzech, skoro nawet superpotężny Komputer Państwowy nie mógł go rozgryźć.

   - Najwidoczniej brakuje mu danych. Z nazwą „Niszczyciele" kojarzą się rozszyfrowane pojęcia: „unicestwiać życie" i „zacieśniać światy". Jutro obejrzysz na stereoekranie, jak to wygląda. Wydaje się, że Zływrogi opanowały odwrotną reakcję Taniewa, to znaczy tworzą substancję z unicestwionej przez siebie przestrzeni, bo inaczej nie można „zacieśniać" światów. Galaktowie przeszkadzają im w tym, no i w rezultacie w przestworzach międzygwiezdnych szaleje wojna.

   Wzdrygnąłem się.

   - To przypomina opowieści o tytanicznych bitwach bogów.

   - Powtarzam ci treść rozszyfrowanych zapisów, nic więcej. A zresztą, cóż to jest „bitwa bogów"? Obecna potęga człowieka znacznie przewyższa możliwości przypisywane kiedyś bogom, nadal jednak jesteśmy ludźmi; a nie bogami. Promień światła pozostaje daleko w tyle za naszymi statkami galaktycznymi - czy to w dawnych wiekach nie wydawałoby się nadnaturalne? W czasie dzisiejszej burzy ścigałeś się z błyskawicami. Wątpię, aby ktoś sto lat temu wpadł na pomysł takiej rozrywki.

   - Jak widzę, wiesz o tym?

   - Obserwowałam cię. Jesteś w Stolicy, więc należy oczekiwać ryzykownych dziwactw. Nie wiadomo dlaczego uważasz to miasto za najlepszy teren do robienia psikusów. Na Plutonie zachowywałeś się znacznie spokojniej.

   - Na Plutonie nie miałem czasu na zabawy, zresztą nie ma tam Opiekunki. Powiedz mi, proszę, jakie wnioski wyciągacie z informacji o Galaktach i Zływrogach?

   - Jutro zbiera się Wielka Rada, wtedy zadecydujemy, co robić. Już teraz jest oczywiste, że wyłoniły się dziesiątki problemów ogromnej wagi, z których każdy wymaga szybkiego rozwiązania. Trzeba odpowiedzieć, czy Galaktowie i Zływrogi istnieją nadal, czy też informacja na ich temat to pozostałość kataklizmów sprzed wielu milionów lat? Kto z nich zwyciężył w kosmicznej batalii? A może obie strony wyginęły w swoich potwornych starciach? Co wspólnego z ludźmi mają tak zadziwiająco podobni do nas Galaktowie? Jeżeli zaś obie rasy jeszcze istnieją, to jakie okolice zamieszkują? Na planetach Układu Słonecznego nie ma śladów ich bytności. Dlaczego? Czy istnieniu ludzkości nie zagraża fakt, że gdzieś w dalekich układach gwiezdnych mieszkają te istoty? Wychodzimy po raz pierwszy w historii na trasy galaktyczne, czy te trasy są dla nas bezpieczne? Planujemy utworzenie Międzygwiezdnego Sojuszu Istot Rozumnych, czy nie za wcześnie? Może powinniśmy zasklepić się całkowicie w światku planet słonecznych? Głosi się takie poglądy, Eli! Mamy ogromne zasoby, czy nie należy więc przeznaczyć ich na budowę urządzeń obronnych? Może trzeba będzie wznieść wokół Układu Słonecznego pierścień sztucznych planet-twierdz? O tym wszystkim należy pomówić. Słowem, mnóstwo nieprzewidzianych, ważnych problemów! Niektóre z nich będziesz musiał rozwiązać ty, Eli - przy naszej pomocy, oczywiście.

   - Bardzo się cieszę - wykrzyknąłem z podnieceniem. - Czy to znaczy, że pojadę z wami na Orę, czy też będę miał inne zadanie?

   - Niebianie już zjeżdżają się na Orę. Moim zdaniem należy bezwzględnie spotkać się z mieszkańcami innych światów. Jak ci wiadomo, przeprowadzenie narady na Orze powierzono mnie. Chcę cię tam wziąć jako sekretarza.

   - Sekretarza? Cóż to takiego? Nigdy nie słyszałem tego słowa.

   - W starożytności istniał taki zawód. Mówiąc ogólnie jest to pomocnik. Sądzę, że dasz sobie radę.

   - Ja również tak sądzę. Będziesz chyba musiała zapytać komputer, czy nadaję się na sekretarza?

   - Wielki już wybrał. Poprosiłam, aby wyszukał mi na sekretarza człowieka odważnego, szybkiego w działaniu, zdecydowanego na wszystko, umiejącego w razie potrzeby ryzykować nawet życie, lubiącego przygody i w ogóle nieznane - nikt bowiem nie wie, z czym zetkniemy się w dalekich światach - i Wielki sam cię zaproponował. Muszę stwierdzić ze smutkiem, że jesteś jedynym Ziemianinem, dysponującym pełnym zespołem cech prawdziwego narwańca.

   Rzuciłem się jej na szyję. Wiera najpierw broniła się ze śmiechem, a potem gorąco mnie ucałowała. Już w dzieciństwie odkryłem, że kiedy nawet bardzo się gniewała, wystarczyło ją pocałować, aby po minucie złość minęła bez śladu. Wiera stawała się wówczas wesoła i skora do rozmowy. Jedynie niechęć do lizusostwa i czułych słówek przeszkadzała mi wykorzystywać tę zabawną cechę jej charakteru.

   - Bardzo się cieszę, że pojedziesz, Eli! - powiedziała. - I chociaż dziś mam więcej powodów do niepokoju niż do radości, bardzo jestem rada.

   Ja cieszyłem się jak dziecko.

   - No cóż, Wiero - powiedziałem po chwili. Możliwe, że na Ziemi sprawiam wrażenie narwańca, ale te nie najlepsze cechy mojego charakteru mogą się przydać w innych światach.

   - Zło także można wykorzystać w dobrych celach, ale lepiej obywać się bez zła. Jeszcze jedna sprawa. Bądź jutro w Zarządzie Komputerów Państwowych. Pokażą nam, co udało się rozszyfrować. Punktualnie o dziesiątej, nie spóźnij się - Podniosła się z fotela. - Pora spać. Twój pokój nie zmienił się od czasu, kiedy odleciałeś na Plutona, tylko oczywiście jest posprzątany.

   - Nie chce mi się spać. Posiedzę w ogrodzie.

      . 13 .      

    Wszystkie domy w Stolicy są co piąte piętro opasane werandami, a co dwadzieścia pięter mają tarasy z ogrodami. Nasze mieszkanie znajduje się na siedemdziesiątym dziewiątym piętrze Zielonego Bulwaru, wewnętrznej strony Pierścienia Centralnego. Pojechałem windą do góry i usiadłem w ogrodzie na osiemdziesiątym piętrze. Nie pamiętam już, jak długo siedziałem i o czym dumałem. Rozbiegane myśli kłębiły mi się w głowie - byłem jednocześnie szczęśliwy i zatroskany.

   W szkołach uczy się, że starożytne miasta były zalane blaskiem reflektorów i latarń jarzeniowych, że były gwarne, a na ulicach nieustannie przelewały się tłumy przechodniów. Chociaż Stolica jest miastem niemłodym (wkrótce minie czterysta lat od jej założenia) i skupiskiem wielkich gmachów zbudowanych na skrawku ziemi, czego już dawno się nie robi, to pod innymi względami jest miastem nowoczesnym. Nocą magistrale są ciemne i ciche. Aby nie zapalać oświetlenia ulicznego, ludzie zakładają wieczorem specjalne okulary noktowizyjne, które pozwalają doskonale orientować się w ciemności.

   Lubię nocne kontrasty Stolicy: ciemne ulice i bulwary obrzeżone świetlistymi wstęgami domów. Połyskliwy łańcuch górski Pierścienia Centralnego rozpływający się w oddali, czarną dolinę parku zamkniętą równoległymi liniami oświetlonych pięter Pierścienia Wewnętrznego.

   Dzielnicy Muzealnej, centrum Stolicy, nie było widać. Ani piramidy, ani świątynie egipskie i asyryjskie, ani Kreml, ani bazylika Świętego Piotra, paryska Notre Dame, koloński i mediolański gotyk, ani też żadne inne pomniki minionych wieków odtworzone na niewielkiej wyspie, doskonale, widoczne dniem, nie wyłaniały się z ciemności. Jedynie czerwona półkula na centralnym placu miasta, siedziba Zarządu Komputerów Państwowych, tonęła w potokach światła. Na Ziemi każdemu człowiekowi wolno wchodzić, dokąd zechce: do fabryk, laboratoriów czy pałaców publicznych i tylko ten jeden gmach jest objęty zakazem. Każdy z nas setki razy widział na stereoekranie wszystkie pokoje i korytarze tej sławnej „fabryki myślenia i kierowania", jak niektórzy go nazywają, ale tylko nieliczni szczęśliwcy mogą się pochwalić, że byli w nim osobiście. Trzy najważniejsze urządzenia: Wielki Komputer Państwowy, Wielki Komputer Akademicki i Informacja nieustannie, dniem i nocą, nie zatrzymując się ani na sekundę pracują tam już od nieomal dwóch wieków. Patrzyłem na czerwony budynek i myślałem, że dziś rozwiązuje się w nim jedną z najtrudniejszych zagadek, jakie stanęły przed ludzkością i że cała przyszłość Ziemi zależy być może od tego, czy maszyny rozwiążą prawidłowo tę zagadkę. Myślałem również o tym, że będę musiał znaleźć się daleko od tego miejsca, gdzie wśród stu miliardów elementów Wielkiego znajduje się mój „prywatny" fragmencik złożony z milionów komórek - moja Opiekunka, mądry i beznamiętny nauczyciel i przewodnik. Nieraz kłóciłem się z Opiekunką, beształem ją, nazywałem bezduszną i niepotrzebną, chwaliłem się nawet swym ironicznym stosunkiem do maszyn kierujących. Ale prawdę mówiąc jestem do niej przywiązany tak, jak trudno się przywiązać do żywego człowieka. Któż jak nie ona odsuwa ode mnie niebezpieczeństwo, stara się strzec przed chorobami, powstrzymuje przed nie przemyślanymi postępkami?

   Zapragnąłem po raz ostatni wypróbować potęgę obsługujących nas maszyn i poleciłem Opiekunce dowiedzieć się, co to za dziewczyna dwukrotnie mnie zwymyślała. W mózgu rozjarzyła się odpowiedź: „Zbyt mało danych, by udzielić odpowiedzi".

   Oparłem głowę o pień oleandra i zacząłem przypominać sobie spotkania z tą dziewczyną: tłok przed salą koncertową, nieprzyjemną rozmowę pod daszkiem, gdzie schroniliśmy się przed deszczem. Miałem ją przed oczyma, zagniewaną, ciemnowłosą, z delikatną twarzą, smukłą szyją i szerokimi brwiami...

   - Teraz danych wystarczy - zabrzmiał głos Opiekunki. - Dziewczyna nazywa się Mary Glann, pochodzi ze Szkocji, studiowała na Marsie, dokąd pojechała z ojcem. Ma czterdzieści trzy lata, sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, waży siedemdziesiąt pięć kilogramów, niezamężna. Najważniejsze zainteresowania - hodowla form roślinnych dla planet z wysoką grawitacją i twardym promieniowaniem.

   - Czy ta Mary Glann ma narzeczonego? - spytałem.

   - Nie jest i nie była zakochana.

   Kontynuowałem grę w „narzeczonego i narzeczoną", jak tę zabawę nazywa się w szkołach. W tym okresie młodzież zasypuje Informację pytaniami na temat wzajemnej tolerancji, zwłaszcza dziewczęta bardzo się tym pasjonują. Zwykle sprawdzają w ten sposób kilka setek „narzeczonych", a wychodzą za mąż najczęściej nie za tego, którego im polecała Opiekunka.

   - A czy ja bym jej odpowiadał? Jaki jest stopień naszej wzajemnej tolerancji?

   Tym razem Opiekunka przekazała odpowiedź Informacji dopiero po jakichś czterech sekundach. Wyobrażam sobie, jaki ogrom czułości, namiętności, uścisków, kłótni, przeprosin, nieporozumień, klęsk, krzywd, radości i zachwytów zmodelowała w ciągu tego czasu. Usłyszałem nagle pogardliwy głos Romera: „Nie wydaje się panu przypadkiem, drogi przyjacielu, że technika maszynowa naszych czasów przerosła samą siebie? Dawniej takie zjawiska określano zwrotem: «Ma nie po~ kolei w głowie»". Głos zadźwięczał tak realnie, że odwróciłem się odruchowo. Paweł nie mógł zresztą podsłuchać moich pytań, bo tajemnice myśli są bardzo surowo chronione.

   Informacja wreszcie odezwała się:

   - Wasza wzajemna tolerancja wynosi dziesięć i trzy dziesiąte procent. Jej indywidualna przydatność do tego związku - siedemnaście i dwie dziesiąte procent, twoja dwa i osiem dziesiątych. Rozwód prawdopodobny w pierwszym miesiącu pożycia, a nieunikniony w połowie drugiego.

   Przypomniałem sobie śmieszną historię opowiedzianą przez Romera. Znalazła się dwójka romantycznie usposobionych młodych, mężczyzna i kobieta, którzy tak dalece uwierzyli w nieomylność Informacji, że całkiem serio polecili jej znaleźć sobie partnerów. Informacja wybrała spośród wszystkich mieszkańców Ziemi właśnie ich, jako maksymalnie przydatnych do wspólnego życia. Teraz pozostawało tylko poznać się i pokochać. Młodzi spotkali się i poczuli do siebie wzajemną odrazę.

   Niespodziewanie dla samego siebie poczułem się dotknięty i zapytałem brutalnie:

   - Ta, jak jej tam, Mary, nie pytała przypadkiem o mnie?

   Opiekunka przemawia zwykle miłym kobiecym głosem, rzadziej opryskliwym starczym tenorkiem, a jeszcze rzadziej po prostu zapala w mózgu swoje odpowiedzi. Nie wiem, czemu tak się dzieje, ale przypuszczam, że konstruktorzy nie chcieli, aby ludzie przywiązywali się do maszyn jak do człowieka. Jeśli sprawy tak się rzeczywiście miały, to ich ostrożność okazała się niezbyt skuteczna.

   W mózgu zamigotał zimny, zielonkawy napis: „Niegrzecznie. Nie przekazuję pytania Informacji". Przeciągnąłem się i wstałem. Na świecie nie było dziewczyny, która mniej by mnie obchodziła niż ta arogancka Mary. Zresztą mówiłem już Andre, że gdy się zakocham, nie będę prosił Informacji o radę.

   Poszedłem spać.

      . 14 .      

    Nazajutrz rano nic w mieście nie świadczyło o tym, że wczoraj było święto. Gdyby w Stolicy zjawił się człowiek, który nigdy w niej poprzednio nie był, nie uwierzyłby, iż mieszka w niej piętnaście milionów osób, tak mało było przechodniów na ulicach: dzieci jeszcze wczoraj odwieziono do podmiejskich szkół i przedszkoli, a dorośli byli w fabrykach i laboratoriach. Gdy na ulicach pojawiają się ludzie nie spieszący się, rozglądający się dookoła, to od razu wiadomo, że to turyści. Szczególnie wielu turystów spotyka się w Dzielnicy Muzealnej . Zanim dotarłem do Zarządu Komputerów Państwowych, wyminąłem co najmniej dziesięć grup wycieczkowych, nie licząc zwiedzających w pojedynkę.

   Przy wejściu do gmachu spotkałem Romera i Andre.

   - Nie przyszedłeś do nas - powiedział Andre a Żanna czekała.

   - Miałem bardzo ważną rozmowę z Wierą.

   Andre wyniki tej rozmowy znał już od Romera. Obaj pogratulowali mi nominacji na Orę. Zarówno Andre, jak i Romero sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Allan, Olga i Leonid, którzy dołączyli do nas w hallu, również byli zasępieni. Zniknęła bez śladu lekkomyślna beztroska, z jaką dwa dni temu wysłuchaliśmy pierwszej wiadomości o Galaktach. Jedynie Lusin był spokojny. Jego obchodzą tylko dziwaczne zwierzęta.

   - Kto z was już tu kiedyś był? - zapytał Andre. - Ja po raz pierwszy.

   Romero oprowadził nas po gmachu. Wszystkie trzy wielkie Komputery zmontowane są w wielopiętrowych piwnicach i tam nie poszliśmy, bo to nic ciekawego: stojaki z milionami komórek roboczych i rezerwowych, miliardy działających elementów i zagadkowy dla laika gąszcz przewodów. Obejrzeliśmy za to sale posiedzeń. Tu wszystko było pełne wzbudzającego szacunek majestatu. Wielka Rada zbiera się w Sali Błękitnej, której strop imituje gwiaździste niebo. Nas zaproszono do Sali Pomarańczowej, pomieszczenia roboczego Wielkiego Komputera Akademickiego. Sala obliczona jest na pięć tysięcy osób i wszystkie te miejsca były zajęte już o dziesiątej. Naszej siódemce dano lożę. Przed oczami mieliśmy pusty sześcian stereoekranu. Wszystko, co się na nim pojawi, przekazywane będzie na ziemskie stereofony. Dzisiejszej naradzie przypisywano tak wielką wagę, że miano ją transmitować również na planety Układu Słonecznego.

   Punktualnie o dziesiątej w zamglonym wnętrzu stereoekranu pojawił się człowiek o dużej głowie, nieco wytrzeszczonych oczach, rumianych policzkach i siwych wąsach.

   - Marcin Spychalski - szepnął Andre. Wpatrywałem się z ciekawością w postać słynnego astronauty. Jego statki dotarły najdalej w głąb gwiezdnych przestworzy, on sam był w miejscach, w których nikt przed nim ani po nim nie bywał. Jak na swoje sto czterdzieści dziewięć lat trzymał się doskonale, nawet głos miał młodzieńczo dźwięczny.

   Opowiedział o wyprawie na Płomienistą B i pokazał nam kolejno dziewięć planet układu tej gwiazdy. Sama gwiazda i jej planety były nie wyróżniającymi się niczym ciałami niebieskimi, jakie można spotkać na każdym niemal kroku. Ale skrzydlaci mieszkańcy układu wywołali szepty i śmiech na sali. Rzeczywiście przypominali wyobrażenia starożytnych na temat aniołów, dlatego tak ich też nazwali odkrywcy Charles Wingdock i Zofia Kogut. Anioły z Płomienistej B mało się zresztą różnią od skrzydlatych istot zaludniających planety pozostałych stu trzydziestu gwiazd zgrupowanych w Hiadach, może są odrobinę niżsi i mniej wśród nich osobników czteroskrzydłych. Wszystkie Anioły są wybuchowe i skore do bitki, rzadko które większe zebranie odbywa się u nich bez rękoczynów. Pokazano nam bójkę na placu ich miasta -puch ze skrzydeł przesłonił wszystko jak mgła, łopot był tak głośny, że w uszach dzwoniło. A już ich mieszkania na planetach tej dalekiej gwiazdy zupełnie nami wstrząsnęły: ubogie parterowe baraki o tak niskich i wąskich drzwiach, że biedne Anioły nie wlatują do nich, lecz wpełzają z podkulonymi skrzydłami. W układach planetarnych centralnych gwiazd w Hiadach mieszka się wygodniej, bo Anioły budują tam do odpoczynku i do snu komunalne pałace z szerokimi portalami wejściowymi, a właściwie wlotowymi.

   Pokazano nam również, jak te istoty śpią - pokotem na podłodze w ciemności i ścisku, krzycząc i zrywając się, kiedy opanują je senne majaki. Później zapłonęły rozszyfrowane obrazy snów.

   Najpierw ujrzeliśmy postać z oddali zaskakująco podobną do człowieka. Postać wypływała ze skłębionej mgły przedsnu i rozjarzała się w miarę tego, jak sen się pogłębiał. Wkrótce stało się jasne, że to równocześnie człowiek i nieczłowiek, ktoś słabszy i jednocześnie silniejszy od człowieka. Patrzyły na nas spokojnie ogromne oczy, pełne rozumu i dobroci. Długie loki spadały na ramiona. Galakt podniósł rękę, na której wiło się pięć palców, tak jest, wiło się, a nie poruszało. Podrapał się w brodę jednym z tych ruchliwych palców i położył rękę na piersi, tak że dwa palce były wyciągnięte do przodu, trzy zaś wygięły się do tyłu ku grzbietowi dłoni. Ręce wywarły na mnie jeszcze większe wrażenie niż twarz.

   Na drugim obrazie był krajobraz - malinowoczerwone skały i tak samo jaskrawoczerwony płyn uderzający o nie falami (grzbiety fal były zielonkawe ) oraz ogromne błękitnozielone słońce wschodzące nad malinowym płynem. Krajobraz był tak złowieszczy, że skóra mi ścierpła, i nie od razu pojąłem, że pokazują nam po prostu jedną z planet Płomienistej B. Na skałę wszedł Galakt otoczony skrzydlatymi mieszkańcami planety. Był od nich prawie dwukrotnie wyższy. Wzrost Galakta, jak zakomunikowała maszyna, wynosił dwa metry siedemdziesiąt centymetrów. Na sali podniósł się gwar: Galakt o pół metra przewyższał rosłego człowieka! Obejrzawszy go dokładnie przekonałem się, że to ten sam osobnik, którego widzieliśmy w pierwszym obrazie. Galakt rozglądał się, osłaniając jedną ręką oczy przed jaskrawymi promieniami pełznącej ku górze gwiazdy dziennej, a drugą przyjacielsko poklepywał po ramionach tłoczące się wokół niego cztero- i dwuskrzydłe karzełki.

   Spoza skał pojawił się drugi Galakt, starzec z siwą brodą i siwymi włosami, i podszedł do pierwszego. Obaj byli ubrani w stroje podobne do starożytnych okryć ludzkich: jaskrawozielone, swobodnie spływające z ramion płaszcze.

   „Co nowego?" - zapytał starzec, a ja zdumiałem się, że mówi ludzkim językiem. Dopiero po chwili pojąłem, że WKA tłumaczył na nasz język senne widzenia Aniołów.

   „Wroga nie ma - odpowiedział młody. - Żadnych śladów Niszczycieli".

   „Niszczyciele są podstępni i zjawiają się zawsze niespodzianie - odrzekł na to starzec. - Bądźmy ostrożni". Wpatrzyli się w milczeniu w czerwone morze. Obraz zaczął blednąć.

   - Zapisano na czwartej planecie Płomienistej B zakomunikował WKA. - Kolejny zapis pochodzi z ósmej planety tego samego układu.

   Również ten obraz zaczął się od widoku krajobrazu, ale tym razem był to pejzaż szary, niemal czarny: jednostajnie pagórkowata równina, matowe gwiazdy na ciemnym niebie. Na powierzchnię planety opuszczał się cygarowaty statek rzucający snopy zielonkawego światła.

   - Fotonowy statek kosmiczny - skomentował WKA - konstrukcja podobna do budowanych przez naszych przodków cztery wieki temu.

   - Pierwszy stopień techniki kosmicznej! - mruknął Allan. - Nie najlepszy sprzęt mają ci gwiezdni pielgrzymi...

   W następnym obrazie statek fotonowy leżał na powierzchni gruntu, a wokół niego krzątali się Galaktowie i Anioły. Galaktowie trzymali w rękach skrzynki podobne do pradawnych aparatów spawalniczych. Ze skrzynek tryskały płomienie i iskry. Nie opodal, na wzgórzu, wznosiła się wieża z obrotowym reflektorem, który bez przerwy obmacywał niebo. Z części dziobowej statku wystrzeliła rakietka i pomknęła w ciemne niebo. Wyglądało na to, że Galaktowie czegoś się obawiali. Nie dowierzając obrotowemu oku na wieży przerywali pracę i wpatrywali się w gwiazdy połyskujące mętnie na czarnym nieboskłonie. Galaktowie poruszali się szybko, pracowali nerwowo, słowem, spieszyli się.

   A kiedy i ten obraz zblakł, pojawiły się zapisy dostarczone z dziewiątej, zewnętrznej planety układu. Nie było w nich ani ludzi, ani przedmiotów, jedynie mgliste pasma i świecący pył, który wkrótce zapełnił całe wnętrze stereoekranu. W tym pyle pojawiły się dwie zbliżające się do siebie, niejasno połyskujące kule. Zbliżanie się kul wyglądało na pogoń i ucieczkę: prawa kula odchylała się ku krawędzi ekranu, lewa dopędzała ją. Po chwili całą przestrzeń zalało błękitne światło i w szalonym rozbłysku pochłonęło obie kule. Odniosłem wrażenie, że obie kule eksplodowały od zetknięcia się ze sobą. WKA potwierdził, iż widziadło przedstawia zderzenie dwóch, na razie nie zidentyfikowanych ciał niebieskich.

   - Przypuszczalnie katastrofa kosmiczna - zakomunikował WKA.

   Allan pokręcił z niedowierzaniem głową.

   - Wątpię - powiedział. - W każdym razie nie wyglądało mi to na naturalną anihilację materii.

   Drugi obraz kosmiczny przedstawiony w stereoekranie już nie przypominał wybuchu. Był to wizerunek skupiska gwiezdnego, raczej rozproszonego niż kulistego. WKA poinformował, że skupiska nie udało się zidentyfikować, chociaż w snach skrzydlatych mieszkańców dziewiątej planety często się powtarza jego odbicie. Mgławica miała dziwaczny kształt, sprawiała na mnie wrażenie czegoś groźnego. Inni też to odczuli. Skupisko dzieliło się na dwie niemal jednakowe części, z wieloma tysiącami gwiazd w każdej z nich. Ta obfitość ciał niebieskich nie była niczym nadzwyczajnym. W Galaktyce jest pod dostatkiem wielogwiezdnych rojów. Dziwne było co innego. Jedna połowa wyglądała na bardziej skoncentrowaną, skupioną, podobną do zaciśniętej gwiezdnej pięści wymierzającej potężny cios drugiej grupie, która odlatywała i rozsypywała się na setki pojedynczych gwiazd. Prawdopodobnie wiedząc, że czeka nas widok potwornych gwiezdnych bitew, już zawczasu wyszukiwaliśmy je w każdym obrazie. Andre utrzymywał później, że słyszał krzyk bólu dobiegający z drugiego roju. Znam wprawdzie sytuacje, kiedy światło zdaje się krzyczeć, ale tym razem głosu rozpaczy nie słyszałem.

   - Ostatni zapis - zakomunikowała maszyna. Planeta czwarta, siódma i dziewiąta. Widzenie powtarza się w majakach wielu skrzydlatych. Do demonstracji wybrano najwyraźniejszą taśmę.

   To był obraz najbardziej dramatyczny spośród wszystkich pokazanych nam przez WKA. Galakt jak podcięty padał na ziemię, właśnie padał, a nie upadł, bo senne widziadło zaczynało się w chwili jego upadku. Później leżąc już, rozpaczliwie bił nogami i rozdrapywał ziemię swoimi ruchliwymi palcami. Próbował czołgać się z podniesioną głową. Pełzł w naszym kierunku. W jego szyi ziała szeroka rana, z której tryskała krew na ręce i ziemię. Nigdy nie zapomnę jego twarzy, młodej, pięknej, zeszpeconej bólem i strachem. Galakt krzyczał i bez przekładu WKA każdy z nas rozumiał jego krzyk. „Ratunku! - wołał przerażony młodzieniec. - Na miłość boską, ratunku!" Potem w ostatnim wysiłku wyciągnął ku nam ręce, język mu drętwiał, twarz bladła i tylko ogromne, nieludzkie oczy nadal błagały o pomoc, żądały pomocy. Wreszcie młody Galakt zamknął powieki i tylko słabe drgawki przebiegały po jego ciele, jakby w ten sposób chciał zrzucić z siebie okowy śmierci. Przez salę przetoczyło się westchnienie: tysiące wstrzymujących oddech ludzi jednocześnie wciągnęło powietrze.

   - O, niech to diabli! - klął na głos blady Andre. - Cóż to ma znaczyć, do pioruna!?

   - Zemścić się! - ryknął wściekle Leonid. Chwycił mnie za rękę i wparł we mnie pobielałe z gniewu oczy. Trzeba się zemścić, Eli!

   Jeden tylko Romero nie stracił głowy.

   - Na kim się zemścić? Za co? Jesteście pewni, że to było przestępstwo, a nie wypadek? Zgoda, młodzieniec jest czarujący, wręcz bosko piękny, choć niestety nie po bosku śmiertelny. Ale może widzieliśmy tu wydarzenie sprzed milionów lat, nie pomyślał pan o tym, mój impulsywny Mrawo?

   Leonid najpierw działa, a potem się zastanawia. Teraz oszołomiony zagapił się na Romera.

   Znów odezwał się Wielki Komputer Akademicki. Jak na akademicką maszynę przystało beznamiętnie demonstrował i opisywał aparaturę do zapisu marzeń sennych, oceniał stopień wiarygodności rozszyfrowanych obrazów. Skrzydlaci mieszkańcy Płomienistej B nie mogli, jak się okazało, wytłumaczyć wielu rzeczy, które pojawiały się w ich snach. Nie mieli na przykład najmniejszego pojęcia o statkach fotonowych i aparatach spawalniczych. WKA opowiedział, w jaki sposób doznane niegdyś silne wrażenia są przekazywane potomkom przez mechanizmy dziedziczności, a później powtórzył baśnie o Galaktach i Niszczycielach żyjące w tradycji mieszkańców planet Płomienistej B.

   Podanie o przybyszach z kosmosu znają jedynie Anioły z tego układu planetarnego. Sprowadzają się one pokrótce do tego, że w dawnych czasach ich planety były mroczne i nie zagospodarowane, po ziemi pełzały drapieżne gady, a w powietrzu, kryjąc się przed sąsiadami, przelatywały z rzadka dzikie Anioły. Skrzydlate ludy żyły we wzajemnej wrogości. Przedmiotem krwawych bójek było wszystko: gleba i powietrze, rośliny i odzież, pokarm i siedliska. Skąpa natura rodziła mało, każdy kęs sto razy przechodził ze skrzydeł do skrzydeł, z pazurów do pazurów, zanim trafił do ust. W tym prymitywie Anioły żyły niezmiernie długo i nic się nie zmieniało przez całą otchłań czasu, aż pewnego razu z nieba opuściły się statki, a z nich wyszli Galaktowie. Wystraszone Anioły najpierw poukrywały się w jaskiniach i lasach, a później przekonawszy się, że przylot Galaktów nie przyniósł zła, wysypały się w powietrze i z łopotem szybowały nad przybyszami, urządzając przy okazji gwałtowne bójki pomiędzy sobą. Galaktowie zamknęli zabijaków na swoich statkach i na wszystkich planetach zakazali wojen. Pokój i porządek zapanowały z wolna na satelitach Płomienistej B. Lata, które Galaktowie spędzili u nich, zupełnie zmieniły wygląd całego układu planetarnego. Przybysze przekopali kanały, zarośla przekształcili w ogrody, nauczyli Anioły różnych rzemiosł, przekazali im sztukę budowania kamiennych domów. Chaotyczna dzikość pierwotnego bytowania ustąpiła miejsca uporządkowanemu życiu.

   Galaktowie uważali się jednak za gości, a nie mieszkańców planet Płomienistej B. Nieustannie obserwowali niebo obawiając się napadu stamtąd. Aż wreszcie Anioły stały się świadkami bitwy kosmicznej, rozgorzałej między Galaktami a ich wrogami. Niebo zmieniło się w otchłań spopielającego płomienia. Dwie zewnętrzne planety zderzyły się i eksplodowały. Na pozostałych planetach unicestwiono zasiewy, sady, miasta i kanały. Po stworzonej przez Galaktów cywilizacji nie pozostało śladu. Kiedy wiele miesięcy po bitwie uratowane od ognia i głodu Anioły wydostały się na powierzchnię z jaskiń, w których się ukryły, zobaczyły potworny obraz zniszczeń. Skrzydlate ludy zostały znów cofnięte do stanu pierwotnego bytowania. Ani Galaktów, ani napastników-Zływrogów nigdzie nie było i więcej ani ci, ani drudzy nie pojawili się na planetach układu Płomienistej B.

   WKA tak skomentował legendy skrzydlatych:

   - Za orbitą dziewiątej planety odkryto dwa obłoki pyłowe krążące wokół Płomienistej B. Hipoteza, że są to pozostałości zniszczonych niegdyś planet, jest bardzo prawdopodobna. Na wszystkich planetach układu stwierdzono ślady zniszczeń i pożarów ukryte pod późniejszymi nawarstwieniami. Wiek szczątków zawiera się między dwustu tysiącami a milionem lat według ziemskiej rachuby czasu.

   Na tym kończyła się informacja przysłana przez Spychalskiego. Członków Wielkiej Rady poproszono do Sali Błękitnej.

   Wyszliśmy.

      . 15 .      

    Widać było, że Andre jest pochłonięty jakimiś niezwykłymi pomysłami. Allan i Leonid zaproponowali, aby zaczekać na Wierę, gdyż spodziewali się, że decyzje Wielkiej Rady będą bezpośrednio dotyczyć astronautów. Romero zaprosił nas do wiszących ogrodów Semiramidy. Uwielbia starożytną egzotykę.

   Awionetkami polecieliśmy nad dzielnice Mezopotamii i Egiptu i wylądowaliśmy na górnym tarasie Wieży Babel przy świątyni Molocha, ze złotym posągiem potwornego bóstwa. Zeszliśmy na środkowy taras, gdzie założono ogrody. Było tam przytulnie i zielono, otwierał się wspaniały widok na Dzielnicę Muzealną: piramidy po lewej i antyczne świątynie po prawej. Siedliśmy na ławce przy barierze. Pod nami szumiały cyprysy i eukaliptusy, zaskakujące w krajobrazie Stolicy. Zresztą na wyspie jest wiele rzeczy zaskakujących.

   - Powiedzcie więc, przyjaciele, co o tym wszystkim myślicie? - zapytał Andre.

   - Moim zdaniem, interesuje cię raczej nie to, co myślimy, ale to, co tobie samemu przyszło do głowy - zaoponowałem. - Nie trać więc czasu na pytania. Słuchamy cię.

   - Twierdzę, że nasze podobieństwo do Galaktów nie jest dziełem przypadku - oświadczył Andre. - Jesteśmy w jakimś stopniu spokrewnieni, z tym że oni wcześniej od nas osiągnęli wysoki stopień cywilizacji.

   - Technika maszynowa Galaktów jest mniej doskonała od naszej - zauważyła Olga.

   - Była, dwieście tysięcy lub milion lat temu. Nie wiemy natomiast, jaka jest dziś. Wtedy zresztą była dostatecznie wysoka, aby Galaktowie musieli się wydać naiwnym Aniołom co najmniej bogami.

   - Ścigani po świecie i w dodatku śmiertelni bogowie - rzuciłem ironicznie.

   - Tak, ścigani bogowie! - wykrzyknął. - W każdym razie tak się rysują w przesądnych wierzeniach ludów pierwotnych. Dla mnie Galaktowie są takimi samymi istotami jak my sami. Proponuję więc, żądam nawet, aby odszukać ich i zaofiarować sojusz. Sama natura stworzyła nas do współpracy. W każdym razie wydaje mi się ona naturalniejsza niż projektowane braterstwo z Aldebarańczykami: A jeżeli Galaktowie nadal prowadzą wyczerpującą wojnę z wrogami, mamy obowiązek przyjść im z pomocą.

   - Człowiek pomaga bogom, którym przydarzyło się nieszczęście, oto widowisko godne bogów! - powiedziałem z przekąsem.

   Do dyskusji włączył się Romero. Obrazy pokazane nam w Sali Pomarańczowej wstrząsnęły nim. Wywnioskowałem to z jego chmurnej, zasępionej twarzy.

   - Spieracie się o głupstwa - powiedział. - Nie ma żadnego znaczenia, czy jesteśmy z nimi spokrewnieni, czy też rozwijaliśmy się niezależnie od siebie. Ważne jest co innego: gdzieś w kosmosie szaleją wyniszczające wojny, które z pewnością dotrą w końcu również do nas, ponieważ wychodzimy teraz w przestrzenie galaktyczne. Uważam, iż ludzkości grozi niebezpieczeństwo. Jeżeli wrogowie Galaktów już milion lat temu potrafili pokonywać przestrzenie międzygwiezdne i zderzać ze sobą planety, to jaką techniką niszczenia dysponują dziś? Zwracam waszą uwagę na fakt, że nazywają ich Niszczycielami „Zływrogi" to jedynie pogardliwy epitet - i nie jest to nazwa przypadkowa, pomyślcie o tym! Zupełnie więc możliwe, iż Galaktowie już dawno zostali unicestwieni przez swych wrogów, a poszukiwanie gwiezdnych braci, na co nalega Andre, doprowadzi jedynie do tego, że ludzkość zetknie się oko w oko z Niszczycielami i sama z kolei zostanie unicestwiona. Zastanówcie się, nierozważni ślepcy, pomyślcie, co my w gruncie rzeczy wiemy o Galaktyce? Dopiero co wypełzliśmy poza opłotki naszego ziemskiego domku, a wokół nas rozpościera się ogromny świat pełen niespodzianek!

   Nie mogę powiedzieć, aby jego złowieszcza przemowa nie wywarła na nas wrażenia. Nie bez znaczenia był tu pełen pasji ton jego przepowiedni. Zresztą wszyscy prorocy są namiętni, zwłaszcza prorocy zguby. Beznamiętnego wieszcza nikt by nie chciał słuchać. Proroctwa działają raczej na uczucia niż na rozum. Tak też powiedziałem Romerowi i poradziłem mu nie straszyć nas i uspokoić się samemu. Tego dnia nawet w przybliżeniu nie domyślałem się, jaki przełom się w nim dokonuje.

   Romero zaczął mówić nieco spokojniej.

   - Z panem dyskutować nie będę - zwrócił się do mnie. - Dla pana, mój przyjacielu Eli, każda poważniejsza myśl jest przede wszystkim pretekstem do dowcipkowania. Nie chcę też sprzeczać się z Andre, gdyż on we wszystkim nieznanym doszukuje się materiału do niezwykłych hipotez. Sądzę, że powinienem raczej zwrócić się do całej ludzkości i przestrzec ją.

   - My również jesteśmy cząstką ludzkości - wymamrotał z chmurnym wyrazem twarzy Leonid. - I nasze zdanie także ma jakąś wagę.

   Jemu, podobnie jak mnie, nie podobały się proroctwa Romera, ale nie chciał wszczynać dyskusji, bo lepiej orientuje się w sferze przedmiotów niż w świecie myśli.

   Postanowiliśmy odprężyć się nieco i poprosiliśmy o przekąskę. Posiłek dostarczono nam na taras. Później Olga zaczęła opowiadać o swoich udoskonaleniach statków kosmicznych, a ja zapatrzyłem się na Partenon. Sławna świątynia wznosiła się o jakieś dwieście metrów od nas i z tej odległości była jeszcze bardziej harmonijna niż z bliska. Nie wiem czemu, ale grecki antyk przemawia do mnie najbardziej. Budowniczowie Dzielnicy Muzealnej rozmieścili wielkie pomniki starożytności tak, że każda świątynia i pałac stoi oddzielnie, w swym naturalnym. otoczeniu i nawet z góry nie sprawia to wrażenia gmatwaniny różniących się stylem gmachów.

   Później przyleciała Wiera. Była podniecona i bardzo z czegoś rada.

   - Powzięliśmy niezmiernie ważną decyzję - powiedziała. - Wszyscy uważają, iż znajdujemy się w punkcie zwrotnym historii ludzkości i każdy nieostrożny krok może spowodować niepowetowane szkody. Ale bezczynność również jest niedopuszczalna. Ostrożność i odwaga, oto czego dzisiejsza sytuacja wymaga od wszystkich.

   W najbliższych latach, a może miesiącach, będziemy musieli określić naszą politykę gwiezdną na całe wieki, dla wszystkich naszych potomków. Chcecie dowiedzieć się, co działo się na posiedzeniu Rady

   Naturalnie poprosiliśmy o szczegółowe sprawozdanie z przebiegu narady, ale najpierw chcieliśmy dowiedzieć się, jakie powzięto decyzje. Wiera uśmiechnęła się rozbawiona naszą niecierpliwością. Siostra jest tak dokładna, że nigdy nie zacznie od końca.

   - Muszę wam pogratulować, przyjaciele - powiedziała zwracając się do Andre i Romera. - Wielki nieustannie informował nas o ważnych myślach rodzących się w umysłach ludzi. Wśród nich była pańska, Andre, myśl o współpracy z Galaktami i twoja, Pawle, o możliwych niebezpieczeństwach kryjących się w rejonach Galaktyki. Radzę jednak nie wpadać w dumę, gdyż dokładnie tak samo myślały tysiące innych ludzi.

   Dopiero po tym oświadczeniu zaczęła mówić o uchwałach Rady. Konferencja gwiezdna na Orze została ostatecznie zatwierdzona. Zalecono dokładne zbadanie możliwości utworzenia Sojuszu Międzygwiezdnego mieszkańców naszego zakątka Galaktyki. Postanowiono również zdobyć możliwie wyczerpujące informacje o Galaktach i ich przeciwnikach, Niszczycielach. Dopiero po wszechstronnym zapoznaniu się z tymi nieznanymi narodami i ich konfliktami zostanie określona szczegółowa polityka galaktyczna, ustali się, z kim można się przyjaźnić, a z kim trzeba walczyć. Zastanawiano się również nad neutralnością Ziemi w sporach nie przez nią rozpoczętych. Wszystkie te wielkie problemy czekają jeszcze na rozstrzygnięcie. Zostanie zwiększona obronność Ziemi i planet Układu Słonecznego. Nie dowiedziono, że niebezpieczeństwo z odległych rejonów Galaktyki rzeczywiście nam zagraża, ale nie ma też pewności, że takie niebezpieczeństwo nie istnieje. Ludzkość winna być dobrze przygotowana na wszelkie niespodzianki. Rada zaleca rozpoczęcie budowy Wielkiej Floty Galaktycznej.

   - Zaaprobowano pani pomysł, Olgo, dotyczący statków dziesięciokrotnie większych od istniejących krążowników gwiezdnych - powiedziała Wiera. - Ale zbuduje się nie dwa eksperymentalne egzemplarze, jak pani proponowała, lecz serię liczącą setki sztuk. I jeszcze jedna przyjemna nowość: dowództwo pierwszej galaktycznej eskadry zostanie powierzone pani. Ty, bracie, również powinieneś się cieszyć - zwróciła się do mnie. - Gigantycznych krążowników nie można ze względów technicznych budować na Ziemi. Wobec tego postanowiono jedną z planet przekształcić w wyspecjalizowaną bazę rakietową. Wybór padł na Plutom. Merkury będzie specjalizował się w produkcji substancji aktywnej do anihilatorów Taniewa. Oto najważniejsze zalecenia Rady, które po zatwierdzeniu przez ludzkość staną się prawem.

   Cieszyłem się naprawdę, bo byłem dumny z Plutona. Allan i Leonid zapytali, kiedy polecimy na Orę. Wiera odpowiedziała, że przygotowania do wyprawy potrwają jeszcze około miesiąca, ale kapitanowie Gwiezdnych Pługów wylecą na Plutona wcześniej. Następnie przeprosiła, że nie może dłużej zostać, bo ma do załatwienia pilne sprawy.

   - Czy mogę ci towarzyszyć, Wiero? - zapytał Romero.

   - Tak, oczywiście - odpowiedziała. - Jak zawsze, Pawle.

   Wolny czas na Ziemi Wiera spędzała z Romerem. Dawniej, kiedy byłem młodszy, bardzo mnie to denerwowało, ale z wiekiem pogodziłem się z tym, że Romero zaniedbuje dla niej przyjaciół.

      . 16 .      

    Wiera, Romero i ja odlecieliśmy z Ziemi 15 sierpnia roku 563 wraz z ostatnią grupą. Zanim wsiedliśmy do międzyplanetarnego ekspresu, odbyliśmy przejażdżkę nad Ziemią. Ziemia była piękna. Zachwycałem się nią i Słońcem, bo wiedziałem, że rozstaję się z nimi na długo. Na trapie Wiera pomachała Ziemi ręką, ja zaś puściłem tylko oko do naszej staruszki.

   W kabinie planetolotu wkrótce zapomniałem o Ziemi. W myślach byłem już na Plutonie.

   Nie ma nic nudniejszego od rejsowych statków międzyplanetarnych, staroświeckich rakiet - rydwanów z napędem fotonowym. Nawet ich kształt - długie, niezgrabne cygaro - nie zmienił się od trzech wieków. W dodatku wloką się z prehistoryczną szybkością: droga na Księżyc zajmuje im pięć minut, do Marsa dobę, a na podróż do Plutona tracą cały tydzień. Żaden z tych "ekspresów" nie rozwija prędkości większej niż czterdzieści tysięcy kilometrów na sekundę, a na domiar złego nie na wszystkich statkach grawitatory dobrze działają, tak że czasami odczuwa się niewielkie przeciążenia. Jedynie z nieważkością dobrze sobie radzą, ale trudno to uważać za sukces, bo likwidacja nieważkości jest sprawą śmiesznie łatwą. Prosiłem Wierę, aby zamówiła międzyplanetarną torpedę z anihilatorami Taniewa, która osiąga Plutona w ciągu ośmiu godzin, ale odpowiedziała na to, że nie musimy się spieszyć i wszyscy się z nią zgodzili. Od dzieciństwa drażni mnie swoista doskonałość Wiery. Najważniejsze w jej słowach jest to, iż są to jej słowa. Te same myśli, lecz wypowiedziane przeze mnie, nie robią na słuchaczach żadnego wrażenia.

    - W dawnych czasach sekretarze nie krzyczeli na swoich zwierzchników, Eli - skarciła mnie, kiedym jej powiedział, co myślę o jej decyzji.

   - Powiesz mi jeszcze, że zwierzchnicy krzyczeli na swych sekretarzy, a ponieważ to będzie twoja myśl, nawet Romero uzna ją za prawdę.

   Romero istotnie potwierdził. W starożytności szefowie nie patyczkowali się z podwładnymi - powiedział. - A pewien rosyjski car w rozmowie z ministrami nierzadko używał kija. Szczególnie dostawało się jego ulubieńcom, gdyż w owym czasie chłosta uchodziła za jedną z form zachęty. Używano wówczas powszechnie wyrażeń: "Przerzucić na odpowiedzialne stanowisko", "Wlepić (lub wrzepić, historycy różnią się tu w opiniach) naganę", "Uderzeniem miecza pasować na rycerza". Wszystkie te sformułowania były synonimami awansu jednostki.

   Nie sądzę jednak, aby rycerzy przy wyznaczaniu na odpowiedzialne stanowiska dosłownie gdzieś przerzucano lub rąbano mieczami. Nasi przodkowie uwielbiali hiperbole językowe. Moim zdaniem w opisanych przez Romera barbarzyńskich czynnościach kryją się typowe dla owej epoki obyczaje religijne i obrzędy magiczne.

   - Weźmy chociażby tak rozpowszechniony wówczas termin jak "rzucono towar na sklepy" - wykrzyknąłem zapalając się do dyskusji. - Zwykły człowiek uzna za bezsens, aby wyprodukowane z trudem towary beztrosko rzucano, i to w dodatku na dach jakiegoś pomieszczenia. Ale życie społeczne owych czasów było pełne sprzeczności. Wiemy dziś, że zebranymi z trudem plonami kawy lub kukurydzy palono czasem pod kotłami parowymi lub topiono je w morzu, a buty zaraz po zejściu z taśmy kierowano na inną taśmę, gdzie krojono je na części. Jeśli nie zgodzicie się ze mną, że to wszystko robiono ze względów rytualnych, nie zaprzeczycie przynajmniej, że te dziwne terminy odzwierciedlały całkiem realne sytuacje? A w ogóle, moi złoci, logika nie była najmocniejszą stroną naszych przodków. Przeglądaliśmy kiedyś na Plutonie starożytny film. Okazuje się, że dawniej wszyscy ludzie cierpieli na wysięk z nosa, jak zdarza się to obecnie chorym. I wyobraźcie sobie, że zbierali tę bezużyteczną wydzielinę niczym największy skarb. Mało tego, niektórzy te uperfumowane i ozdobione w dodatku koronkami szmatki nosili w kieszeniach w ten sposób, aby koniuszek wystawał na zewnątrz... Nie ukrywali choroby, lecz chwalili się nią!

   Romero patrzył na mnie ze zdumieniem. Odniosłem wrażenie, iż oryginalność moich poglądów pozbawiła go na moment daru mowy.

   - Pańska wiedza historyczna jest wręcz zdumiewająca - powiedział niezmiernie uprzejmym tonem. A ponieważ tak śmiało przenika pan tajemnice przeszłości, sądzę, że nie powinno pana dziwić pokrzykiwanie przełożonego, choć zdrowy ludzki rozsądek uzna za naturalniejsze pokrzykiwanie podwładnych na szefów, gdyż przełożonym nie wypada wykorzystywać swojej przewagi, a czegóż ma się krępować podwładny?

   Trochę racji w tym bez wątpienia było.

      . 17 .      

    Za Uranem ekspresy rozpędzają się i nawet nasz wehikuł zdobył się na jedną dziesiątą szybkości światła. Pluton skrząc się w iluminatorach zmieniał się z ziarnka grochu w jabłko, a z jabłka w dużą piłkę, wokół niego śmigały malutkie sztuczne słońca. Na biegunach wznosiły się sztuczne protuberancje - wytwórnie pary wodnej i syntetycznej atmosfery ruszyły niedawno pełną mocą i produkowały teraz dziesięć milionów ton wody i dwa miliardy ton mieszanki azotowo-tlenowej na godzinę. Przytoczyłem te liczby Romerowi i Wierze z pamięci.

   - Wody na razie brakuje, atmosfera zaś jest już porównywalna z ziemską, oddycha się jak u nas w górach - powiedziałem.

   - Wydaje mi się, że najciekawszą rzeczą na Plutonie są te fabryki powietrza - powiedziała Wiera. - Od ich pracy zależy teraz powodzenie projektu przebudowy Plutona i organizacja stoczni galaktycznych.

   Nie odezwałem się, byłem bowiem przekonany, że na Plutonie jest wiele rzeczy znacznie ciekawszych niż te ponure automatyczne fabryki przerabiające glebę planety na wodę i powietrze. Są niewątpliwie potrzebne, ale zachwycać się nimi?

   Zawiadomiono nas, że przyjaciele na Plutonie chcą z nami mówić. Wkrótce na stereoekranie pojawił się Andre z Żanną, Lusin, Leonid, Olga i Allan. Mimo opóźnienia światła wyczuwalnego przy takiej odległości ich głosy docierały do nas stwarzając pełną iluzję bliskości.

   - Hura, bracia! - wrzeszczał Allan. - Do góry ich!

   - Lecicie - mówił jak zwykle urywkami zdań Lusin. - Pokazaliście się. Dobrze.

   Wykrzykiwaliśmy w odpowiedzi powitania. Dzieliło nas jakieś półtora miliarda kilometrów.

   W pobliżu Plutona Wierę zainteresowało skupisko gigantycznych brył krążące nad planetą. Jeden z głazów wyróżniał się spośród pozostałych niczym góra otoczona pagórkami.

   Powiedziałem bardzo uroczystym tonem, jak przystało w takiej chwili:

   - Baza Gwiezdnych Pługów. Ten ogromny, to "Pożeracz Przestrzeni", statek flagowy floty galaktycznej. Tu ostatecznie pożegnamy się z rakietami fotonowymi.

      . 18 .      

    Przygotowanie każdej wyprawy galaktycznej to sprawa bardzo skomplikowana, a nasza ekspedycja miała w dodatku szczególny charakter i wymagała ogromnych ilości substancji aktywnej, grającej rolę zapalnika przy wybuchowej zamianie masy w przestrzeń. Aktywną substancję przywozi się z Merkurego. Gwiazdoloty krążyły więc nad Plutonem czekając na ostatnią partię paliwa.

   Wiera zwiedzała planetę, a ja byłem jej przewodnikiem.

   Uchwała Wielkiej Rady w sprawie przekształcenia Plutona w bazę opierała się na wynikach wieloletniej pracy człowieka na tej planecie. Spośród wszystkich planet Układu Słonecznego Pluton jest najlepiej wykorzystany i tu mieści się jedyny na razie port galaktyczny. Niegdyś w dalekie rejsy statki kosmiczne startowały z Marsa, a nawet z Ziemi, lecz później ludzie zrozumieli, że takie chałupnicze metody zagospodarowania kosmosu są niedopuszczalne. Do budowy Ory zmobilizowano wszystkie rezerwy ludzkości. Pluton nie może jeszcze równać się z Orą, ale mimo wszystko w okolicach Słońca nie ma równie wielkiej budowy jak nasza!

   Najpierw zwiedziliśmy jedną z wytwórni atmosfery. Urządzenie szerokości kilometra i długości ponad dwóch poruszało się z wolna po powierzchni planety zbierając warstwę gruntu. Kiedy podjeżdżaliśmy do fabryki, jej ściana tnąca zbliżała się do granitowego wzgórza. Pagórek zapadał się w oczach i tajał jak w ogniu. Wkrótce nie zostało po nim nawet śladu, a wytwórnia popełzła dalej. W miejscu, gdzie przeszła fabryka, czerniała warstwa sztucznej gleby wzbogaconej nawozami i zasianej trawą i kwiatami. Nad urządzeniem przetwórczym hulały wiatry: tysiące ton wytworzonego powietrza ulatywały co sekundę do atmosfery. Starałem się trzymać Wierę z dala od wirów powietrznych, ale mimo to huragan zerwał jej z głowy kapelusz. Wtedy omal nie wydarzyło się nieszczęście. Romero pobiegł za kapeluszem, ale strumienie powietrza przewróciły go i trzeba było spieszyć na pomoc. Leonid i ja wczepiliśmy się w Pawła, pomógł nam również Allan i we trzech wyrwaliśmy Romera z szalejącej powietrznej otchłani.

   - Gdyby nie wy, leciałbym teraz pod obłokami powiedział z bladym uśmiechem.

   - Myślę, że teraz byłby pan przerabiany na tlen i azot - zaoponowałem. - A za jakieś pięć minut moglibyśmy panem oddychać.

   - Tak jak prawdopodobnie oddychamy moim biednym kapeluszem. Dlaczego wokół wytwórni nie ma zabezpieczeń? - zapytała Wiera.

   - Tu nie ma ludzi - wyjaśniłem. - Wszystkie fabryki atmosfery zmontowane są w pustych okolicach, a Ziemia nie zezwala na wycieczki na Plutona.

   - I nie zezwoli, póki nie skończycie montażu swojego Komputera Państwowego z co najmniej 18 milionami Opiekunek - potwierdziła Wiera. - Na Ziemi takie wypadki, jaki o mało nie przytrafił się Pawłowi, są już od dawna nie do pomyślenia.

   Oczywiście nie powiedziałem jej, że nieraz lataliśmy awionetkami w pobliżu wytwórni, aby zmagać się ze sztuczną burzą. Zamiast tego zwróciłem uwagę Wiery na zieleń pokrywającą grunt planety.

   - To na razie zaledwie trawa i kwiaty, ale wkrótce będziemy mieć tu prawdziwe lasy jak na Ziemi.

   - Zieleń smaczna - poparł mnie Lusin. - Soczysta. Bardzo.

   - Próbowałeś? - zapytał Allan i klepnął się z uciechy rękami po kolanach. - Braciszkowie, Lusin je trawę! Tak długo obcował ze swoimi syntetycznymi zwierzętami, aż przeszedł na ich pokarm.

   - Nie ja. Smok. Pegazy. Smakuje. Jak na Ziemi. Równina była oświetlona trzema roboczymi słońcami. Jedno stało w zenicie, drugie zachodziło, a trzecie wschodziło. Powiedziałem swym towarzyszom, że na Plutonie działa siedem roboczych słońc, krążących po niskich orbitach i napromieniowujących jednorazowo niewielki wycinek planety.

   - Fioletowobłękitne, teraz zachodzące, jest jednym z nowych. To białożółte w zenicie sporządzono pięćdziesiąt lat temu i dlatego już prawie się wypaliło. Pierwsi plutońscy koloniści pracowali w blasku tego jednego słońca, które wówczas wisiało nieruchomo nad półkulą północną i tylko oświetlony przez nie region nadawał się do życia. Po wystrzeleniu trzeciego słońca również i to pierwsze zostało włączone do wspólnego obiegu. Obecnie harmonogram obiegu słońc przedstawia się następująco: cztery gorące słońca tworzą ciepły dzień trwający szesnaście godzin; dwa czerwone podtrzymują umiarkowaną temperaturę w ciągu szesnastogodzinnej nocy; jedno zaś, pomarańczowe, zwiastuje odpoczynek wieczorny.

   Wschodziło pomarańczowe słońce, zamilkłem więc, bo chciałem, aby ono samo przemówiło. Dalekie ziemskie Słońce również błyszczało, ale jego maleńka tarczka ginęła obok sztucznych gwiazd. Aby odwrócić uwagę przyjaciół od wschodzącego pomarańczowego słońca, zacząłem mówić o bilansie cieplnym Plutona. Sztuczne słońca ogrzewają jedynie powierzchnię. Należy rozpalić wnętrze planety, stworzyć rozżarzone jądro jak na Ziemi. Wtedy gleba będzie ogrzewana od środka, co pozwoli zastąpić czerwone słońce kilkoma zimnymi księżycami.

   - Zawiadomcie o swojej propozycji Wielką Radę - powiedziała Wiera. - Boże, jakie to piękne. Skały i dolinki, młoda zieleń i konstrukcje wytwórni atmosfery zalewało pomarańczowe lśnienie. Blask był tak głęboki i jaskrawy, jakby wszystkie przedmioty płonęły wewnętrznym żarem, były nie oświetlone, lecz rozjarzone. Nad nimi rozpościerało się żółtobrunatne niebo, również jakby rozjarzone własnym blaskiem, bardzo niskie, niemal dotykalne, a nie puste i zwiewne jak na Ziemi.

   - Popatrzcie tylko, jakie to piękne! - zachwycała się Wiera. - Tamte słońca są wspaniałe, a to po prostu cudowne!

   - Eli robił - powiedział Lusin. - Dobrze! Bardzo!

   - Eli! - Wiera obróciła się ku mnie. -To siódme słońce, braciszku?

   - Tak - odpowiedziałem. - Kosztowało mnie trochę pracy, bo chcieliśmy, aby nie tylko przynosiło bezpośrednią korzyść, lecz również upiększało naszą młodą planetę.

   Przy kolacji Wiera powiedziała :

   - Grubo ciosana i silna planeta. Życie tu na razie jest niezbyt wygodne, ale jakież pole do popisu! Cieszę się, że a właśnie ten glob wybrano na miejsce nowych, wielkich prac.

   - Port jest doskonale obsługiwany - dodała Olga. - W ciągu godziny można załadować na statki sto tysięcy ton frachtu i paliwa.

   Romero zgasił ogólne zachwyty:

   - Grubo ciosana, silna, wspaniała... Czy to nie przesada? Mieszkać na stałe tu nie można. Najwyżej popracować dwa do trzech lat. Znaleźli w oceanie kosmicznym kamienistą wysepkę, urządzili na niej bazę przeładunkową i cieszą się jak dzieci, że tak im się wspaniale udało. A na razie jest to tylko niezdarna kopia znikomej części tego, co znajduje się na Ziemi i czym rzeczywiście można się zachwycać.

   Mówiąc to zajadał pierożki z syntetycznym mięsem i popijał je sokiem owocowym, nie sądzę więc, aby przynajmniej jadło na Plutonie wydawało się niezdarną kopią ziemskich przysmaków.

      . 19 .      

    Na razie nie miałem najmniejszego pojęcia, na czym polega funkcja sekretarza, ale nie znaczy to, abym leniuchował. Dokładnie zbadałem konstrukcję Gwiezdnych Pługów: byłem w magazynach przechowujących miliony ton zapasów i w komorach, gdzie można zmagazynować następne miliardy ton towarów, odwiedziłem wytwórnie produkujące dowolne wyroby z dowolnych surowców, spacerowałem ulicami osiedla mieszkaniowego, dotarłem do serca statku, sekcji anihilatorów Taniewa, najniezwyklejszej fabryki świata wytwarzającej substancję z pustej przestrzeni i pustą przestrzeń z masy. Kiedy anihilatory zostają uruchomione, dokoła w promieniu wielu lat świetlnych, trylionów kilometrów ścieśnia się lub rozszerza przestrzeń międzygwiezdna. Przytoczę tylko jedną liczbę, która wywarła na mnie szczególne wrażenie: moc anihilatorów Taniewa w najmniejszym z Gwiezdnych Pługów dochodzi do dwóch milionów albertów, a w "Pożeraczu Przestrzeni" przekracza pięć milionów! Wszystkie elektrownie na Ziemi w końcu wieku dwudziestego starej ery miały moc niecałych trzech albertów. Ta gigantyczna moc może być całkowicie zamieniona w szybkość nadświetlną, może w pełni zasilić anihilatory napędowe. Ale gdy jakaś nieprzewidziana przeszkoda stanie nagle na drodze statku, wówczas błyskawicznie przemówią inne anihilatory i w starym kosmosie pojawi się nowa przestrzeń w miejsce spopielonej substancji! Nigdy dotąd nie istniały mechanizmy tak doskonałe i potężnie uzbrojone jak nasze statki galaktyczne, tak mi się wtedy wydawało.

   Podzieliłem się swymi zachwytami z Olgą.

   Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.

   - Zbyt się zapalasz, Eli. Gwiazdoloty istotnie mają niemałą moc, ale nie starczy jej na głębokie przeniknięcie w Galaktykę. Nie wiemy w dodatku, co nas tam czeka: przyjaciel czy wróg, a jeżeli wróg, to jak uzbrojony? Nie jest wykluczone, że technika tajemniczych Niszczycieli stoi wyżej od naszej.

   Z Olgą można pracować, ale nie sposób rozmawiać. Najsympatyczniejszym rozmówcą byłby dla niej chyba robot cybernetyczny. Z tym swoim usposobieniem nadaje się jednak na swoje wysokie stanowisko admirała flotylli statków międzygwiezdnych.

   - Wielki Akademicki projektuje obecnie statki o mocy trzystu milionów albertów - kontynuowała Olga. - Na takim gwiazdolocie czułabym się trochę spokojniej. Ale te statki będą nieprędko.

   - Nie martw się - poradziłem. - Nawet na twoich słabiutkich stateczkach jakoś dotrzemy do Ory. A co do Zływrogów, to krążą słuchy, że wymarli milion lat temu.

   Olga nie pojęła, że z niej żartuję. Słuchała mnie i uśmiechała się. Gdybym nie odszedł, mogłaby tak słuchać i uśmiechać się godzinami. Jej złociste włosy zawsze są równiutko uczesane, jasne oczy zawsze promienieją dobrocią, a policzki pokrywa jakiś swoisty, bardzo spokojny, lekki rumieniec... Nawet dziesięciominutowa rozmowa z nią wyprowadza mnie z równowagi. Gdybym to ja został dowódcą floty galaktycznej, co najmniej przez dwa dni chodziłbym ze szczęścia na głowie. A ona nawet się nie ucieszyła!

      . 20 .      

    Andre większość czasu spędza z Żanną. Rozłąka przychodzi im bardzo ciężko. Żanna zrobiła się już tak tęga, że stało się to widoczne nawet dla postronnych. Poród został wyznaczony na 27 lutego i odbędzie się normalnie, sam to czytałem w prognozie. Ale Andre niezbyt w tę prognozę wierzy.

   Mieszkamy na statku już trzeci dzień. Żanna wraz z nami. Pradawny obrzęd pożegnania postanowiono odbyć na powierzchni planety. W południe ze wszystkich statków pomknęły na Plutona rakiety z odprowadzającymi i odjeżdżającymi. Byłem w rakiecie razem z Romerem, który nie przepuści żadnej podobnej okazji, ja natomiast chciałem jeszcze raz stanąć na twardym gruncie.

   Wylądowaliśmy w porcie, kiedy wschodziło już pomarańczowe słońce. Romero uznał to za dobry omen, chociaż wiedzieliśmy zawczasu, że znajdziemy się na planecie na początku dyżuru siódmego słońca. Na Orę leci osiemset osób, odprowadzających jest co najmniej drugie tyle. Nikt nie odchodził daleko od rakiet, ale my wraz z Romerem weszliśmy w kamieniste piargi, gdzie przysiedliśmy na niewielkim wzgórku. W blasku pomarańczowego słońca równina płonęła jak rozżarzona.

   - Proszę mi powiedzieć, Eli - zapytał Romero czy nie ma pan uczucia, iż żegnamy się z tym miejscem na zawsze?

   - Dlaczego, oczywiście że nie!

   Kiedy wracaliśmy, Romero wskazał laseczką na Andre i Żannę stojących przy trapie.

   - Pożegnanie Hektora z Andromachą. Będziemy świadkami czułych wyznań.

   Stanęliśmy tak blisko, że słyszeliśmy całą rozmowę. - Moglibyście już odjechać! - powiedziała Żanna. - Zmęczyło mnie to ciągłe żegnanie się z tobą.

   - Nie odstępuj od zaleceń lekarskich! - nastawał Andre. - Posiłki, praca, przechadzki, sen - zgodnie z przepisanym planem. Po powrocie zażądam sprawozdania.

   - A ty nie choruj i nie zalecaj się do pięknych dziewczyn z innych gwiazd, jeśli takie napotkasz. Jestem zazdrosna.

   - Zazdrość to przeżytek z najgorszych czasów historii ludzkości.

   - Dla mnie to nie jest przeżytek. Nie odpowiedziałeś mi, Andre, i to mnie niepokoi!

   - Uspokój się, na Orze nie będzie ludzi, a nie zamierzam zakochiwać się w jaszczurkach lub anielicach. Wziąłem Romera pod rękę i poszedłem z nim do rakiety.

   - Ciekawe, jaki oni mają stopień wzajemnego przystosowania? - zapytał Paweł. - Przecież od trzech lat nie odstępują jedno od drugiego.

   - Wielki nie zdradza tajemnic osobistych, a sami też nie są skorzy do zwierzeń. Nie mogę zaspokoić pańskiej ciekawości, Romero.

   Człowiek to jednak dziwne stworzenie. Niczego tak nie pragnąłem jak podróży na Orę, ale zrobiło mi się smutno, kiedy patrzyłem przez okno rakiety na oddalającego się Plutona. Pragniemy nowego i jednocześnie boimy się utracić stare. Jedną ręką nie można uchwycić dwóch przedmiotów, jedną nogą nie da się stąpnąć w dwa miejsca naraz, a jednak w gruncie rzeczy zawsze do tego dążymy. Czy nie stąd przypadkiem wywodzi się obrzęd pożegnania, z jego objęciami, łzami i smutkiem? Na myśl, że ktoś mnie na Plutonie zastąpi i ósme, najpiękniejsze słońce powstanie beze mnie, straciłem humor. Do diabła, jak mawiano w starożytności, czemu nie możemy być wszechobecni? Co przeszkadza nam zostać wszechobecnymi? Niski poziom techniki, czy po prostu to, że nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym problemem? Czemu każdy z nas jest jednym, jedynym? Lusin tworzy od niechcenia nowe zwierzęta oddziałując na kwasy nukleinowe zarodków, czyż więc tak trudno zdublować się, stworzyć kilka identycznych "egzemplarzy" tego samego człowieka? Dwie Wiery, ośmiu Romerów, Andre w czterech osobach: jeden buduje nowe deszyfratory, drugi pieści swoją Żannę, trzeci komponuje, czwarty poszukuje Galaktów! Odjechać, ale pozostawić siebie, jednocześnie być obecnym i nieobecnym, to byłoby wspaniałe!

   - Założę się, że pan fantazjuje na jakiś niebywały temat - powiedział Romero.

   Oprzytomniałem. - Rozstanie Andre i Żanny naprowadziło mnie na myśl, że urządziliśmy swoje życie nie tak znów wygodnie, jak się tym ciągle chwalimy.

   - Pragnienia zawsze wyprzedzają możliwości, nie na darmo Andre utyskuje, że połowa jego potrzeb nie jest zaspokojona, mieszając dla większego wrażenia potrzeby z pragnieniami. A propos, on ciągle jeszcze żegna się, proszę spojrzeć.

   Andre nie odstępował od okna. Planeta zmniejszała się, po jej tarczy toczyły się trzy słońca, które z oddali wydawały się jaskrawsze niż były w istocie.

   Odwróciłem się od Plutona. Przed nami wyrastał podobny do gigantycznej soczewki "Pożeracz Przestrzeni", a obok niego, zachowując przepisową odległość, wisiały pozostałe statki galaktyczne. Tylko z wielkiej odległości można było ogarnąć wzrokiem te ogromy. Oczywiście ziemski Księżyc jest większy od każdego z tych statków, ale całą Stolicę wraz z jej piętnastomilionową ludnością można by swobodnie zmieścić we wnętrzu gwiazdolotu.

   W burcie statku galaktycznego rozwarł się wylot tunelu kosmodromu i rakieta wylądowała.

      . 21 .      

    W drugim dniu lotu odwiedziłem halę dowódczą, stąd kieruje się lotem statku.

   Ma ona kształt wydrążonej kuli pokrytej na całej powierzchni wklęsłymi ekranami. W środku hali wisi na polach siłowych pięć foteli swobodnie obracających się na rozkaz myślowy w dowolnej płaszczyźnie. W centralnym fotelu siedziała Olga, po bokach jej pomocnicy: Leonid i siwiutki staruszek Osima. Przy każdym z foteli znajduje się obrotowa lorneta o gigantycznym powiększeniu. W sali było ciemno.

   Pasażerowie nie mogą tu wchodzić, ale dla mnie Olga zrobiła wyjątek.

   - Jutro w południe przechodzimy z napędu fotonowego na anihilację przestrzeni - powiedziała wkrótce po starcie. - Bądź o ósmej przy wejściu do sterówki.

   Za dwie ósma podszedłem do zamkniętych drzwi. Nikt na mnie nie czekał, zastukałem więc, ale nikt nie odpowiedział. Punktualnie o ósmej drzwi rozwarły się i coś z nieodpartą siłą wessało mnie w ciemność. Krzyknąłem z nagłego przestrachu i wtedy poczułem, że siedzę w wygodnym fotelu. Normalnie na zwykłych meblach przez chwilę usadawiamy się, tutaj natychmiast linie pola wybrały mi najwygodniejszą pozycję. Zorientowałem się w tym wszystkim znacznie później, a na razie nie mogłem wyzbyć się przerażenia: poczułem się jakby wyrzucony na zewnątrz, w bezmiar kosmosu. Gwiazdy były nade mną i przede mną, z prawej i lewej, z przodu i za plecami! Usłyszałem spokojny głos Olgi:

   - Zdaje się, że jęknąłeś, Eli?

   Z największym wysiłkiem opanowałem drżenie głosu.

   - To z zachwytu. Nigdy nie czułem się tak dobrze. Wytłumacz, co tu do czego służy.

   Olga wyjaśniła mi, że w sali nie ma dołu ani góry, wszystkie kierunki są równoprawne. Zaraz też z zimną krwią obróciła się do góry nogami. Poszedłem za jej przykładem i ta część nieba, która była pode mną, znalazła się nad ciemieniem. Odbyło się to tak, jakby góra i dół zamieniły się miejscami: moje ciało nadal ściśle przylegało do fotela.

   - Moglibyśmy obracać gwiezdną sferę - zauważyła Olga - ale wówczas wszyscy obserwatorzy widzieliby ten sam obraz. U nas każdy bada swój odcinek nieba nie przeszkadzając pozostałym. Pole siłowe zaś stwarza w każdej pozycji wrażenie, iż głowa znajduje się u góry.

   - W jaki sposób określić kierunek lotu? Przecież tu jest ciemno i gwiazdy otaczają nas zewsząd.

   - Zapragnij zobaczyć i zobaczysz. Fotel wykonał półobrót. Teraz przede mną błyszczał gwiazdozbiór Byka, a w nim dziko połyskiwało pomarańczowe oko Aldebarana i widmowo, na granicy widoczności świeciły Hiady. Z boku, podobne do kłębka promienistej wełny, płonęły Plejady; zwane też Stożarami. Na razie nie widziałem zmian w rysunku gwiazdozbiorów. Poszukałem oczami Wielkiej Niedźwiedzicy: wóz wyglądał zwyczajnie, widziałem go w takiej postaci tysiące razy. Olga roześmiała się.

   - Jesteś niecierpliwy. Lecimy niecałą dobę, i to w dodatku z napędem fotonowym. Od Plutona dzieli nas zaledwie jakieś dziesięć miliardów kilometrów, a to zbyt mało, aby gwiazdozbiory zmieniły się.

   Zapytałem, jak mierzy się szybkość statku. Odpowiedział mi Osima. Miałem już wtedy na twarzy infraczerwone okulary transformujące do bliskich obserwacji, które nie przeszkadzają w widzeniu przedmiotów odległych, promieniujących światło widzialne, rozróżniałem siedzącego obok mnie Osimę i nie zmienione gwiazdy na sferycznych ekranach.

   Szybkość gwiazdolotu określano według paralaksy jasnych gwiazd w stosunku do kulistych rojów na granicach Galaktyki. W ciemności rozjarzyły się widmowo dwie skale. Na jednej były naniesione szybkości podświetlne osiągane przy napędzie fotonowym, druga zaś określała szybkości nadświetlne i działała przy włączonych anihilatorach Taniewa. Na pierwszej skali drgała jaskrawa plamka - szliśmy z jedną trzecią szybkości światła.

   Obróciłem się do tyłu, aby popatrzeć na pozostałe statki, ale nie znalazłem nawet punkcików. Olga pokazała mi, w jaki sposób posługiwać się lornetą. Teraz widziałem wszystkie nasze gwiazdoloty lecące wachlarzem w odległości około stu milionów kilometrów. Był to dystans bezpieczeństwa. Większe zbliżenie mogło utrudnić manewrowanie międzygwiezdnej flotylli.

   - Kiedy przejdziemy w obszar nadświetlny, w ogóle przestaniemy je widzieć - powiedziała Olga. - Wtedy jedynym środkiem koordynacji lotu będzie zawczasu przygotowany wykres szybkości.

   - Lecieć nie widząc się nawzajem, bez możliwości przekazywania koniecznych informacji!... Na oślep!...

   - Cóż robić, Eli! Gwiazdoloty pędzą kilkaset razy szybciej niż światło, a nie znamy innego naturalnego nośnika informacji poruszającego się z prędkością naszych statków.

   Na jakiś czas pochłonęła mnie zabawa z lornetą. Zażądałem w myśli odpowiedniego powiększenia (maksimum milion razy) i natychmiast je otrzymałem. Przez taki instrument można by z Plutom rozróżnić wszystkie miasta i większe rzeki Ziemi. Osima powiedział, że mnożniki fotonowe, bo tak nazywają się te kosmiczne teleskopy, zostały wynalezione niedawno i na ich gwiazdolocie zainstalowano egzemplarz próbny.

   Przyrząd działa na innej zasadzie niż teleskop. Instrument optyczny jedynie zbiera światło gwiazd, natomiast mnożnik wzmacnia, pomnaża liczbę złowionych fotonów. W gruncie rzeczy to nie jest aparat, lecz optyczno-kwantowa fabryka przetwarzająca skąpą informację zewnętrzną w bogate obrazy łatwe do obserwacji. Lorneta przy fotelu jest zaledwie niewielkim ułamkiem urządzenia, którego podstawowe mechanizmy znajdują się we wnętrzu statku.

   Dobiegł mnie stłumiony głos Osimy:

   - Za dziesięć minut startują anihilatory przestrzeni.

   - Tak, widzę - odpowiedziała Olga.

   Wszystko odbyło się zwyczajnie i bez zakłóceń. Nie było wstrząsów ani łoskotu, ani błysków i przeciążeń. Krew nie napłynęła mi do twarzy, w uszach nie zaszumiało. "Pożeracz Przestrzeni" już nie leciał w przestrzeni, lecz unicestwiał ją przed sobą. W sali nikt i nic nie zmieniło swego wyglądu. Co prawda gwiazdy na kursie jakby pokryły się mgiełką, ale i to trwało zaledwie chwilę.

   - Odwróć się do tyłu - poradziła Olga. - Tam łatwiej znajdziesz coś nowego.

   Jednak i z tyłu nie odkryłem nic szczególnie zaskakującego. Szukałem potężnych efektów świetlnych, których akurat nie należało oczekiwać. Później zauważyłem za statkiem tę samą mgiełkę, co i w przodzie, lecz gęściejszą: migające gwiazdy wydawały się czerwieńsze i bardziej matowe. To była nowa substancja wytworzona przez gwiazdolot. Kosmiczna pustka spalona w anihilatorach Taniewa zyskiwała namacalny kształt, przekształcała się w obłok pyłowy. Na pierwszym paralaksometrze widniała nadal jedna trzecia prędkości światła, nasza szybkość w przestrzeni, na drugim natomiast plamka minęła dwadzieścia jednostek świetlnych, tak gwałtownie anihilatory pożerały przestrzeń. Wkrótce potem wskaźnik pierwszego paralaksometru potoczył się ku zeru, sam zaś aparat zblakł i zniknął w ciemności. Teraz posuwaliśmy się do przodu jedynie kosztem unicestwionej przestrzeni. Osiem punktów rozrzuconych wachlarzowato za nami zniknęło. My sami również staliśmy się niewidoczni dla innych gwiazdolotów. "Daliśmy nurka w niewidzialność" - powiedziałem w duchu.

   Plamka świetlna paralaksometru dotarła do liczby pięćdziesiąt. Chociaż nie wyczuwałem zmian ani w sobie, ani w otaczających przedmiotach, ani w dalekim gwiezdnym świecie, przez który tak obłędnie pędziliśmy, na myśl o tym, co się dokonuje, zrobiło mi się niewyraźnie na duchu. Po raz pierwszy poruszałem się z taką prędkością.

   Zapytałem: - Do jakiej wartości będzie wzrastać prędkość?

   - Wzrasta nieustannie - wyjaśnił Osima. - Dziś ograniczymy się do stu jednostek, a potem osiągniemy dwieście.

   Olga dorzuciła:

   - Do Ory mamy dwadzieścia parseków, sześćdziesiąt lat świetlnych. Musimy tam dotrzeć w ciągu trzech miesięcy, trzeba więc spieszyć się, Eli.

   Wznosiłem mnożnik do góry i znów go opuszczałem. Chmura pyłowa z tyłu zagęszczała się. Pięć lub sześć lotów takiej armady gwiazdolotów - myślałem a w Galaktyce ubędzie spory szmat przestrzeni i w zamian przybędzie nowe ciało kosmiczne, obłok pyłowy "stworzony z niczego", jak powiedzieliby nasi przodkowie. Nic więc dziwnego, że uruchamianie anihilatorów Taniewa w obrębie Układu Słonecznego jest zabronione.

   Czasami wydawało mi się, że gwiazdy przed nami przybliżyły się, stały się większe i jaśniejsze. Ale później zrozumiałem, że nawet przy tak wielkiej prędkości nie mogliśmy w ciągu paru godzin pokonać wielkich odległości. W kosmosie obowiązuje inna skala niż w życiu codziennym. Nawet ogrom jest tam więcej niż skromny.

   Kiedy zakończył się dyżur Olgi, zostałem wyssany na zewnątrz w ten sam sposób, w jaki dostałem się do środka. Przy wejściu spotkałem się z Leonidem, którego ponure oczy rozbłysły niedobrym światłem.

   - Miałem zezwolenie - powiedziałem.

   - Nie wątpię - odparł zimnym głosem. - Nasz surowy admirał ma dla ciebie wiele względów.

   Ten drobiazg, spotkanie z Leonidem, porządnie zwarzył mi humor. Dla pasażerów urządzono salę obserwacyjną, większą od sterówki, ale według tego samego planu: nieważkość, pole siłowe, obrotowe fotele, lornety mnożnika. Stamtąd wprawdzie nie można kierować urządzeniami statku, ale i w sterówce nie dowodziłem, tylko obserwowałem.

   "Będę korzystał z sali obserwacyjnej" - postanowiłem.

      . 22 .      

    Orę zobaczyliśmy w czterdziestym ósmym dniu podróży. Stawna sztuczna planeta pojawiła się w lornecie mnożnika jako drobniutka plamka. Mijał dzień za dniem, a plamka nie zwiększała się. Tak będzie do końca lotu. Ora nagle urośnie do wielkich rozmiarów, zmieni się z maleńkiej drobinki zawieszonej w przestrzeni w ogromne ciało niebieskie. Za to Aldebaran zajmował w polu widzenia lornety niemal pół nieba. Z bliska nie jest tak piękny jak z oddali, ot, zwyczajne słońce, nic nadzwyczajnego. Pozostawiamy go z boku, gdyż Ora leży o jakieś trzy parseki w prawo.

   Jedynym wyczuwalnym dowodem przebycia ogromnej drogi jest zmiana rysunku gwiazdozbiorów. Gwiezdny świat staje się nieznany i ta jego obcość ciągle się pogłębia. Najpierw przeobraził się Orion, wyzbył się swego lśniącego otoczenia: Capelli, Syriusza, Polluksa, a następnie sam gwiazdozbiór skurczył się i przesunął. Wielka Niedźwiedzica nie zmieniła się wyraźnie, pojawiły się natomiast błądzące gwiazdy, szybko niczym planety przemieszczające się po nieboskłonie. Nagle ruszył z miejsca Syriusz, który początkowo leciał po naszej lewej stronie, a potem zawrócił i zaczął się zmniejszać. Po dalszym miesiącu podróży dziwiliśmy się: czyżby ta skromna gwiazdka, piękna wprawdzie, bo urody i teraz nie straciła, miała być najcudowniejszą z gwiazd ziemskiego nieba? Nareszcie za Syriuszem poruszyła się uroczyście zimna Wega, która opuściła gwiazdozbiór Lutni i podążyła ku Wężowi i Skorpionowi. Później wszystko zaczęło się gwałtownie tasować: jedne gwiazdy blakły, drugie rozjarzały się i jedynie Droga Mleczna, gigantyczna rzeka światów, w ogóle się nie zmieniała.

   Po pewnym czasie w przestrzeni otaczającej Orę pojawiły się ślady życia. Zbliżaliśmy się do węzłowej stacji kosmicznej zbudowanej na skrzyżowaniu tras galaktycznych. Olga wyłączyła anihilatory Taniewa i od tej chwili znów przeszliśmy na napęd fotonowy. Pozostałe statki eskadry wynurzyły się z obszaru nadświetlnego i stały się widoczne w lornecie. O jakieś trzy miliony kilometrów od nas przemknął pasażerski statek kosmiczny używany do przewozów między planetami. "Pasażer" widocznie bardzo się spieszył, bo nie odpowiedział na nasze sygnały.

   A później Ora zaczęła rosnąć i dowództwo nad nami przejęła dyspozytorka portu międzygwiezdnego. Sądząc po głosie była to surowa i energiczna dziewczyna. Dyspozytorka poleciła nam zmienić szyk: jako pierwsze miały lądować na Orze małe statki, "Pożeracz Przestrzeni" zaś szedł w ariergardzie. Statki uchwycone polem siłowym planety kolejno wędrowały na wyznaczone miejsca. Nigdzie lądowanie nie jest tak skomplikowane jak na Orze, gdyż tu statki lądują na powierzchni planety, w innych zaś wypadkach cumują do sztucznych satelitów i same stają się sztucznymi satelitami planety, na którą przyleciały.

   W końcu pozostaliśmy tylko my i pole siłowe zacisnęło nas niczym w kleszczach, a potem nieodparcie pociągnęło ku powierzchni sztucznego ciała niebieskiego.

   Ogromne lądowisko przeznaczone dla wielkich gwiazdolotów przypominało górzystą krainę: dokoła wznosiły się zakotwiczone statki, które lądowały przed nami. "Pożeracz Przestrzeni" kołysał się w polu siłowym zbliżając się wolno do wyznaczonego miejsca postoju. Wyminęliśmy sztuczne słońce, które przygaszono, aby nas zbyt silnie nie napromieniowało. Przed nami, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się powierzchnia sztucznej planety, najwspanialszego z cudów dokonanych przez ręce i umysł człowieka!

   Statek znieruchomiał osadzony pewnie w polu hamującym i ku jego wrotom zbliżał się półprzezroczysty trap utkany z linii pola siłowego. Nie czekałem, aż zostanę wyssany na zewnątrz niczym piórko i z wrzaskiem potoczyłem się po liniach siłowych. Z góry spadł na mnie śmiejący się w głos Andre, a na niego Wiera i Paweł. Nasza zabawa nie spodobała się dyspozytorce portu, gdyż niewidzialne ręce bezpardonowo rzuciły nami w różne strony, przez kilka sekund potrzymały w powietrzu, a potem delikatnie opuściły na ląd.

   - Zupełnie jak mała dziewczynka!... Zachowuję się jak mała dziewczynka!... - mówiła Wiera. - Co ty z nami wyprawiasz, Eli!

   - A tu najwyraźniej nie lubią żartów! - zauważył Romero, który oczywiście jako pierwszy spoważniał. - Powitano nas niezbyt uprzejmie.

   Byliśmy na Orze!

      . 23 .      

    Zanim opowiem o w zdarzeniach na Orze, muszę opisać ją samą. Nie ma tematu równie pasjonującego. Będąc dziećmi marzyliśmy o niej, gdy dorośliśmy, staraliśmy się na nią dostać. Obecnie, w naszym 563 roku, potrafimy wznieść budowlę znacznie wspanialszą niż Ora, ale czegoś równie bliskiego każdemu człowiekowi już chyba nigdy nie będzie.

   Wymyślili ją nasi pradziadowie, zbudowali ojcowie. To było pierwsze wielkie ciało niebieskie uprzednio dokładnie obliczone i zaprojektowane. Ora najpierw była ideą, rysunkiem, potem stała się rzeczywistością. Ludzkość sto cztery lata żyła myślami o Orze, pracowała dla niej, śpiewała o niej i marzyła, a prawie połowę tego stulecia zajęła nie budowa planety, lecz projektowanie jej. Planet kulistych lub nieregularnych nie brakuje w kosmosie. Tylko niektóre z nich nadają się do zamieszkania i na każdej rozwija się jedynie ta szczególna forma życia, której sprzyjają miejscowe warunki. Ora była od początku pomyślana jako największy hotel galaktyczny, jako miejsce przydatne dla wszystkich form życia. Żadna planeta naturalna, bez względu na jej wyposażenie, nie nadawała się do tego celu. Ora nie jest planetą pokrytą mechanizmami, lecz mechanizmem wyrosłym do wielkości planety. I Umieszczono ją w takiej odległości od Ziemi, aby była możliwie blisko naszych gwiezdnych sąsiadów, w samym centrum naszego rejonu gwiezdnego.

   Jest to również pierwsze w historii ludzkości ciało niebieskie stworzone z pustki, z "niczego" według terminologii starożytnych. Flotylle Gwiezdnych Pługów całymi latami przeorywały i zagęszczały przestrzeń w tym zakątku Wszechświata, aż pył kosmiczny utworzył między Bykiem a Hiadami nową mgławicę. Później pył skupiono, przetworzono na minerały, metal, gazy i wodę, zasysano do fabryk umieszczonych na statkach, skąd wychodził w postaci gotowych materiałów na budowę równin, wzgórz, domów.

   Niezwykły jest również kształt Ory. Konstruktorzy zrezygnowali z formy kulistej, która ma wiele wad: praktycznie rzecz biorąc wykorzystuje się tylko powierzchnię kuli. Ora jest płaszczyzną. Początkowo w trakcie budowy była kulą, którą następnie rozwinięto i niczym gigantyczny dywan rozścielono w kosmosie. Obecnie Ora przypomina ogromny talerz. Warstwa gruntu ma kilka metrów grubości, a pod nią znajdują się dziesiątki pięter urządzeń i maszyn wytwarzających na poszczególnych obszarach żądane warunki życia. Można też określić to inaczej: Ora jest skrzynką wypełnioną mechanizmami i przykrytą wieczkiem, a wieczkiem tym jest mieszkalna powierzchnia planety.

   Jedyne w swoim rodzaju jest słońce Ory, zawieszone nieruchomo nad środkiem planety, gdzie stoi zawsze w zenicie, a w innych okolicach jest widziane pod stałym kątem. Ze słońc obrotowych, podobnych do uruchomionych na Plutonie, zrezygnowano właśnie dlatego, że Ora jest płaszczyzną, a nie kulą. Nie przeszkodziło to jednak w urządzeniu prawidłowego następstwa dnia i nocy, świtów i zmierzchów. Osiągnięto to przez regulację jego natężenia i temperatury oraz barwy światła: w nocy, wkrótce po zmierzchu, słońce znów zapala się, ale już zimnym, księżycowym blaskiem, przy czym promieniują jedynie fragmenty jego tarczy zgodnie z kolejnymi kwadrami. Pełny cykl aktywności słońca wynosi dwadzieścia cztery godziny, aby ludzie nie musieli rezygnować z przyzwyczajeń wyniesionych z dzieciństwa.

   I wreszcie powietrze! Nigdzie nie ma takiego powietrza jak na Orze. Atmosferę tworzono na wzór ziemskiej, ale na staruszce Ziemi nigdy nie oddychałem tak lekko, łatwo i radośnie. Oddychanie na Orze to nie konieczność, lecz rozkosz. Mógłbym przysiąc, że zawiera oprócz odurzających zapachów również odżywcze kalorie. W starożytności żartowano: "Odżywia się samym powietrzem". Kiedyś spróbuję żywić się samym tutejszym powietrzem.

   Taka jest Ora.

      . 24 .      

    Następnego dnia Wiera powiedziała:

   - Zaczynamy pracę. Oczywiście znasz swoje obowiązki?

   Oczywiście ich nie znałem. Wiera wytłumaczyła, czego ode mnie oczekuje. Sekretarzowanie okazało się nietrudne. Na początek miałem chodzić wszędzie z Wierą i pomagać jej. Chodzę dobrze, a co się tyczy pomocy, to dotychczas ona pomagała mnie, nie zaś na odwrót. Sądzę zresztą, że tak będzie nadal.

   - Zaczniemy od zapoznania się z mieszkańcami gwiazd - powiedziała Wiera. - Teraz pójdziemy na naradę do Spychalskiego, który zamelduje, jak wykonał polecenie Wielkiej Rady.

   Spychalski przyjął nas w gmachu Zarządu Ory, gdzie było już pełno pracowników planety. Niestety nic pocieszającego nie mógł nam zakomunikować. Po otrzymaniu polecenia z Ziemi Spychalski rozesłał specjalne wyprawy we wszystkie okolice kosmosu. Ale na gwiazdach zewnętrznych o Galaktach nie słyszano, w Hiadach zaś ekspedycje nic nowego nie wykryły.

   - Na Orę przywieziono z dziewiątej planety układu Płomienistej B pewnego czteroskrzydłego osobnika, którego nawiedzają wyraźne sny o Galaktach - powiedział Spychalski. - Będziecie mogli z nim porozmawiać. Anioł zaczął się awanturować i został oddzielony od współbraci. Do ludzi odnosi się z szacunkiem, ale swoich nie znosi. A propos, odkryliśmy na Hiadach ciekawe zjawisko astrofizyczne: Hiady oddalają się od innych gwiazd.

   Olga wszystkie wiadomości przyjmuje z niezmąconym spokojem, ale ta ją poruszyła wyraźnie.

   - Jakiż to nowy fakt, Marcinie Julianowiczu? Przecież już nasi przodkowie wiedzieli, że Hiady oddalają się od Słońca!

   - Od Słońca tak - zaoponował Spychalski. Oddalają się od Słońca i zbliżają się do innych gwiazd, tak przynajmniej uważaliśmy do tej pory. A nowe odkrycie sprowadza się do tego, że Hiady oddalają się od otaczających je gwiazd, odległość rośnie wzdłuż wszystkich osi współrzędnych.

   - Chce pan powiedzieć, że Hiady generują wokół siebie nową przestrzeń?

   - Tak, właśnie to. Przypuszczalnie pewna część masy w Hiadach ulega anihilacji. Przyczyny i mechanizm tego zjawiska nie są na razie ustalone.

   Spojrzałem na Andre i spostrzegłem, że jest podniecony, bo z zapałem tłumaczył coś Lusinowi, który z powątpiewaniem kręcił głową. Nie wątpiłem, że Andre już stworzył teorię całkowicie tłumaczącą powody, dla których Hiady wypadają z otaczającego je świata.

   W konkluzji Spychalski zaproponował nowo przybyłym, aby sami spróbowali szczęścia w wyprawach poszukiwawczych. Co zaś się tyczy poprzednich zadań, to wszystkie zostały wykonane. Na Orę zaproszono przedstawicieli gwiezdnych ludów zamieszkujących układy otaczających Słońce gwiazd. Niebian zakwaterowano w hotelach zapewniających warunki, do których przywykli.

   - Za godzinę odwiedzimy Niebian - zwróciła się do mnie Wiera. - Przygotuj deszyfrator.

   Podszedłem do Andre.

   - Nawet z daleka widać, że znów wymyśliłeś coś oszałamiającego - powiedziałem. - No, nie krępuj się, mów!

   - Pewnie, że oszałamiające! - wykrzyknął Andre zapalczywie. - Twój uśmieszek mnie nie speszy Pamiętaj, że tylko głupcy wyśmiewają się z tego, o czym nie mają najmniejszego pojęcia!

   Postarałem się przybrać poważny wyraz twarzy.

   - Cały zamieniam się w słuch, może mi się uda coś zrozumieć.

   Andre złagodniał i z zapałem wyłożył mi swoją hipotezę. Muszę przyznać, że i mnie ona wciągnęła, jeśli nie swym prawdopodobieństwem, to malowniczością. Andre uważał, iż oddalanie się Hiad od wszystkich ciał niebieskich jest skutkiem szalejącego niegdyś w tym roju gwiezdnym starcia Zływrogów z Galaktami. Jedna z walczących stron unicestwiała przestrzeń, zderzając ze sobą i spopielając planety, druga natomiast niszczyła masę, aby nie pozwolić planetom wpadać na siebie. Krótko mówiąc uruchomiono jednocześnie obie reakcje Taniewa, zwykłą i odwrotną. Zwykła dawno już się zakończyła, odwrotna natomiast - zamiana substancji w przestrzeń - trwa nadal i w rezultacie Hiady z wolna pogrążają się w wytworzonej niegdyś kosmicznej jamie.

   - Ta jama pogłębia się do dziś! - zakończył Andre energicznym głosem. - Przestrzeń powstaje obecnie z pyłu, który pozostał po eksplozji planet. Twierdzę, że nie jest to zwykły pył, lecz substancja anihilizująca. Trzeba poprosić Wielką Radę o skierowanie do Hiad ekspedycji, która sprawdziłaby moją hipotezę!

   - W porządku, proś! - zezwoliłem mu. - A ja poproszę cię o deszyfrator. Pójdziesz do Niebian?

   - Będę, zdobywał wiadomości o Galaktach, spotkania dyplomatyczne nie interesują mnie. Chcę odwiedzić tego skrzydlatego awanturnika. Deszyfrator jest w moim pokoju, weź sobie.

   W pokoju Andre spojrzałem z powątpiewaniem na potężną walizę, ostatni wariant tego DP-2, który takiego figla spłatał Allanowi na Małym Psie.

   - Teraz nazywa się "Mały Uniwersalny", a nie przenośny, w skrócie DUM - powiedział Andre - rozumiesz?

   - Tu nie chodzi przecież o nazwę.

   - Nazwa oddaje istotę urządzenia. Każdy dureń spojrzawszy na tablicę rozdzielczą potrafi porozumieć się z dowolnym rozumnym Niebianinem. Zabieraj to i zmykaj !

   Wyraziłem życzenie, aby kłótliwy Anioł wytargał Andre za kędziory, Andre natomiast zaśmiewał się patrząc, jak uginam się pod ciężarem deszyfratora. Wezwałem więc awiowózek i oddaliłem się bez pośpiechu. Wózek z aparatem płynął za mną na wysokości ramienia, holowany moim indywidualnym polem. Na Orze wszyscy otrzymują takie pola.

   Wiera wraz z Romerem już mnie oczekiwali w pokoju hotelowym. Na ulicy spotkaliśmy Spychalskiego, który wezwał autobus i zapytał, kogo najpierw zamierzamy odwiedzić.

   - Tego, kto jest najbardziej interesujący - odparłem.

   Spychalski uśmiechnął się krzywo, tak że jeden wąs powędrował mu w górę, a drugi opuścił się.

   - Dla mnie wszyscy są ciekawi, młodzieńcze. A co pana bardziej interesuje, rozum czy piękno? Rozumniejsi od nas nie są, a co do piękna... zresztą sam pan zobaczy.

   W autobusie Spychalski powiedział:

   - A więc, szanowni Ziemianie, najbliższym hotelem będzie "Gwiazdozbiór Byka i Woźnicy". Życie osiągnęło stosunkowo wysoki poziom jedynie w układach Aldebarana i Capelli. Planety są tam wielkie, ciążenie większe od ziemskiego. Sądzę, że będziecie zaskoczeni wyglądem mieszkańców tego zakątka Wszechświata. Są już uprzedzeni o waszej wizycie i oczekują jej z niecierpliwością.

   Wiera nic nie odpowiedziała, Romero uśmiechnął się, ja się roześmiałem. Mieszkańców Aldebarana i Capelli widzieliśmy na Ziemi w setkach transmisji. Były to istoty rozpłaszczone przez grawitację, podobne do ogromnych rudawych kropli. Podobieństwo tym większe, że poruszały się przelewając całe ciało. A przy tym były to istoty rozumne, umiejące odpowiadać na pytania, lecz dopiero po jakimś czasie, bo procesy życiowe mają zwolnione. Język mają prosty, wyrażany barwami leżącymi niemal całkowicie w zakresie promieniowania widzialnego. Mowę ich rozszyfrowano jako jedną z pierwszych. Nie sądzę, aby znali uczucie tak ludzkie jak niecierpliwość.

   W hotelu, niskim budynku przypominającym skorupę żółwia, każde z nas otrzymało ruchomy fotel z grawitatorem. W tym gmachu człowiek mógł czuć się normalnie jedynie siedząc w fotelu. Gdyby wypadł z niego, zostałby momentalnie zmiażdżony przez potworną grawitację. Ale wypaść z fotela można by jedynie w wypadku powszechnej katastrofy na Orze, albowiem pole siłowe nie pozwala zejść z miejsca, choć można swobodnie poruszać rękoma, głową i tułowiem. Usiadłem i dla sprawdzenia szarpnąłem się w bok, ale odrzuciło mnie z powrotem.

   Wewnątrz budynku rozpościerała się kamienista równina, usiana węźlastymi roślinami podobnymi do rąk przytulonych do ziemi; tak wyglądało pomieszczenie Aldebarańczyków. Wkrótce ujrzeliśmy ich samych: trzy rude cielska niespiesznie przelewające się ze wzgórka w dolinkę. Jeden z Aldebarańczyków popełznął w naszym kierunku. To był pierwszy Niebianin, którego zobaczyłem w naturze, a nie w stereoskopie. Przy ruchu przybierał kształt przypominający niedźwiedzie cielsko, również masę miał równą niedźwiedziej. Miękkie, prawie pozbawione kości ciało opinała mocna skóra. Szczególnie godne uwagi są oczy Aldebarańczyków: szeroka, biała wstęga oczu opasująca ciało niemal w połowie jego wysokości. Górna część tułowia - nad oczami - była organem ich języka barw. Kształtem swym przypominała czapkę. Bez tylu oczu Aldebarańczycy nie mogliby rozmawiać, gdyż mowa ich jest mało wyrazista.

   Podczas gdy Aldebarańczyk zbliżał się, wprowadziłem do deszyfratora program: "Rejon Byka i Woźnicy, język barw" i uniosłem urządzenie nadawczo-odbiorcze kulę z rękojeścią. Aldebarańczyk natychmiast skierował na kulę tę połowę swojej wstęgi ocznej, która znajdowała się z naszej strony. Powitaliśmy gościa na Orze, on podziękował nam za miłe przyjęcie, a następnie rozpoczęły się rzeczowe pertraktacje.

   - Jak się pan tu czuje? - zapytała Wiera.

   Kula nadajnika zabarwiła się kolejno na malinowo, błękitnie i żółto. W odpowiedzi zaświeciła się "czapka" Aldebarańczyka, ale barwy były bledsze niż na kuli i nie domyśliłbym się, że jest to mowa, gdybym nie wiedział o tym wcześniej. W kuli zabrzmiał głuchy, maszynowy głos. Informacje otrzymane od Niebian zamieniały się w ludzkie słowa z szybkością taką, że nie zauważyliśmy najmniejszego opóźnienia.

   - Dziękuję - powiedział Aldebarańczyk. - To bardzo miłe, że grawitacja w czasie snu zwiększa się. Jeszcze nigdy tak świetnie nie spałem.

   - Czy podobają się wam ludzie? Nie żałujecie, iż do nas przyjechaliście?

   - Wśród ludzi czujemy się dobrze.

   - A czy wiecie coś na temat istot podobnych do was? Nie wiem, jak się nazywasz, przyjacielu?...

   - Nazywam się Wlan - odparł Aldebarańczyk. O istotach podobnych do nas niczego nie wiem. Trzeba o to zapytać młodszego staruszka, najlepiej dziecko. W naszej delegacji nie ma młodych staruszków.

   Wkrótce przypełzli inni Aldebarańczycy i rozmowa stała się ogólna. Jeśli nawet oczekiwali nas z niecierpliwością, to nie dawali tego po sobie poznać: mieszkańcy Aldebarana częściej odpowiadali na nasze pytania, niż sami pytali. Zresztą już wcześniej wiedzieliśmy, że te istoty nie odznaczają się ciekawością.

   - Jakaś abrakadabra - powiedział Romero, gdyśmy się z nimi pożegnali. - Dzieci-staruszkowie, grawitacja wzrasta w czasie snu...

   Spychalski ironicznie wykrzywił twarz w swoim dziwnym uśmiechu, do którego ciągle nie mogłem przywyknąć.

   - Czy pańskim zdaniem jedynie ludzkie obyczaje mają jakiś sens? Ich informacje są w pełni logiczne.

   Spychalski opowiedział następnie, że dla Aldebarańczyków najważniejszym problemem życiowym nie jest zdobywanie pokarmu, jak się to dzieje u większości Niebian, łącznie z ludźmi, lecz sen. Pomyślność społeczeństwa zależy od możliwości zorganizowania odpoczynku. Przy normalnej w ich warunkach grawitacji Aldebarańczycy pracują, lecz nie mogą zasnąć. Zasypiają jedynie w silniejszym polu grawitacyjnym, udają się więc na wypoczynek do głębokich jaskiń. Różnica ciężkości pomiędzy powierzchnią gruntu i dnem groty jest wprawdzie niewielka, ale wystarczająca. Ponieważ Aldebarańczycy nie mogliby o własnych siłach wydostać się z dna groty, wobec tego inne osobniki wspólnymi siłami wyciągają ich na pomostach zawieszonych na pasach, które nawinięte są na kołowroty. Na Orze natomiast urządzono specjalne altany do snu. Kiedy ktokolwiek wpełza tam, natychmiast wzrasta pole siłowe i Aldebarańczyk słodko zasypia ukołysany potężniejącą grawitacją.

   - Posłuchajcie teraz, kim są ci młodzi staruszkowie - powiedział Spychalski złośliwie.

   Okazało się, że Aldebarańczycy nie piszą książek i całą wiedzę przekazują "ustnie". Niektóre osobniki od dzieciństwa specjalizują się w zapamiętywaniu. Ci uczeni Aldebarańczycy zwolnieni są z wszelkiej innej pracy, a na starość, gdy do wiadomości zasłyszanych dodadzą własne doświadczenia, stają się prawdziwymi skarbnicami mądrości. Pod koniec życia przekazują nagromadzoną wiedzę nowym strażnikom doświadczeń. Wszystkich wyuczonych (młodych i starych) Aldebarańczycy z czułością nazywają staruszkami. Słowo "staruszek", znaczy u nich tyle co "mądry". Aldebarańczyk radził zwrócić się po informacje do młodych staruszków dlatego, że od leciwych mędrców niełatwo się czegokolwiek dowiedzieć - na starość kostnieją i niezwykle powoli uruchamiają swoją bibliotekę wspomnień. Młodzi natomiast operują wiedzą znacznie swobodniej .

   - Wlan to bardzo dziwne imię - powiedziałem. - Czy coś oznacza?

   - Takie połączenie dźwięków w rzeczywistości nie istnieje. Realnym imieniem Aldebarańczyka jest kombinacja barw, które deszyfrator przetłumaczył na postać dla nas zrozumiałą. Sam Wlan nie podejrzewa nawet, że jego imię tak dla nas brzmi.

   Za pofałdowaną równiną Aldebarańczyków ukazała się druga strefa hotelu, jezioro ze skalistymi brzegami. W nadbrzeżnych skałach znajdowały się pieczary, jedyne pomieszczenia mieszkalne na tej ponurej pustyni. W jaskiniach przebywali goście z Capelli, równie masywni i niezgrabni jak Aldebarańczycy, ale jeszcze mniej rozmowni. Poznaliśmy jednego z nich i z wielkim trudem wyciągnęliśmy od niego kilka słów. Capellańczyk podejrzliwie wpatrywał się w nas wstęgą oczu i odniosłem wrażenie, iż tylko uprzejmość obowiązująca gościa powstrzymywała go od odwrócenia się tyłem. Zresztą te istoty widzą na wszystkie strony i niewykluczone, że od początku był zwrócony do nas plecami. Kiedy jednak zdecydował się mówić, okazało się, że ma wyrazisty język i jasne myśli. Zaświecił na ciemieniu kombinacją barw oznaczającą, że można tu żyć i odpełzł do pieczary.

   Podjechałem do jeziora i nachyliwszy się dotknąłem wody. Woda była zwyczajna, mokra. Ogromna siła ciężkości nie wpływała na właściwości wody. Natomiast jezioro jako całość było niezwykłe: bez fal, a nawet najdrobniejszych zmarszczek na powierzchni. Ryb w tym jeziorze też naturalnie nie było.

   Przy wyjściu Romero powiedział:

   - Nie wiem, jak dalece te istoty są rozumne, ale w każdym razie nie mają za grosz człowieczeństwa.

   - Życie społeczne mieszkańców Aldebarana i Capelli przypomina zwyczaje prymitywnych plemion ludzkich - zauważyła Wiera. - Jedyna różnica, i to na ich korzyść, polega na tym, że nie walczą ze sobą.

   - Co dla pana jest oznaką człowieczeństwa? - zapytał Spychalski Romera. - Szczupła talia i blada cera?...

   - Lepsza jest bladość, nawet półprzezroczystość, od nieprzenikliwej masywności. Szczupła talia też mi bardziej odpowiada niż zwaliste cielsko. Wolę również dwoje niebieskich oczu od czterdziestu ośmiu bezbarwnych.

   Spychalski z zadowoleniem pokiwał głową.

   - Teraz odwiedzimy wysłanników Altairu. Jeśli nie uzna ich pan za nadludzi, to nie wiem, jak panu dogodzić.

      . 25 .      

    Po takim wstępie oczekiwałem z niecierpliwością na spotkanie z Altairczykami. Hotel "Gwiazdozbiór Orła" był niewielkim metalowym budynkiem bez okien, sprawiającym wrażenie skrzyni ustawionej na ziemi. W przedsionku ubraliśmy się w przezroczyste i elastyczne skafandry.

   Za hallem znajdowała się wysoka, pusta sala. Jedyną jej ozdobą, jeśli można to uznać za ozdobę, był pas reflektorów otaczający pomieszczenie tuż poniżej stropu.

   Spychalski patrzył na nas z ironicznie-triumfalnym uśmiechem.

   - Skąd ten brak uprzejmości, drodzy Ziemianie. Otaczają was sympatyczni Altairczycy tęskniący do rozmowy z ludźmi, a wy nabraliście wody w usta! - powiedział .

   Romero ze zdumieniem rozejrzał się dokoła, starając się cokolwiek dostrzec w otaczającej pustce i wreszcie powiedział:

   - Poddaję się, niczego nie rozumiem.

   Pas reflektorów rozjarzył się blado i momentalnie wokół nas zapłonęły półprzezroczyste sylwetki, zielone i fioletowe. To były niewątpliwie żywe istoty, choć przypominały koszmarne widziadła: ni to gigantyczne pająki, ni to kule najeżone sztywną szczecinką. Zjawy odbijały się od podłogi pajęczymi nóżkami i grupowały dokoła, aż wreszcie otaczała nas cała chmura tych istot.

   - Pająkokształtne z gwiazdozbioru Orła - powiedziała Wiera, uprzedzając złośliwe komentarze Spychalskiego. - Aktywne życiowo jedynie w strumieniu twardego promieniowania.

   Przestawiłem deszyfrator na program "Rejon Orła, promieniowanie przenikliwe". Romero nieco zmieszany, lecz nadal zadziorny, szepnął mi na ucho:

   - Te istoty są chyba bardziej przejrzyste od naszych meduz, ale wdzięku mają chyba mniej od nich.

   Altairczycy krążyli wokół Wiery zasypując ją pytaniami i odpowiadając na jej pytania, a Spychalski opowiadał mnie i Romerowi o ich życiu. Altair jest gwiazdą klasy A z temperaturą powierzchni około 9000 stopni. Jego widmo zawiera znacznie więcej promieniowania twardego niż Słońce. Organizmy białkowe na planetach układu Altairu zginęłyby natychmiast pod wpływem radiacji. I oto dokonał się cud przystosowania: życie na Altairze oparło się na tym, co niosło mu śmierć. Komórki organizmów Altairczyków zaczynają funkcjonować dopiero pod wpływem twardego promieniowania wysyłanego przez gwiazdę. Każda z otaczających nas istot jest sama źródłem promieniotwórczości. Zabawny jest sposób życia tych niebezpiecznych dla nas, ale dobrodusznych z usposobienia widziadeł. Budzą się i stają się widzialni po wschodzie Altairu, w południe ich aktywność życiowa osiąga maksimum, a pod wieczór, kiedy strumień promieni rentgenowskich słabnie, stają się ospali i ogarnia ich śpiączka, z której może ich wyprowadzić jedynie dawka promieni gamma. Na Orze w określonych godzinach Altairczyków napromieniowuje się, w pozostałych zaś radiacji nie ma i pająkokształtne zasypiają. Zatroszczono się również o zajęcie dla nich. Altairczycy są doskonałymi budowniczymi: wznoszą domy, budują kanały. Za halą mieszkalną rozpościera się placyk wypełniony tworami ich "rąk". Altairczycy są zresztą również świetnymi malarzami, ale malują nie farbami, lecz substancjami promieniotwórczymi, gdyż inaczej nie mogliby oglądać swoich dzieł.

   - Powiedział pan, że są dobroduszni - powiedział Romero. - Ale te dobroduszne istoty prowadzą wyniszczające wojny.

   - To prawda, wojują. Mają dwa państwa, Sojusz Północny i Południowy.

   Zacząłem przysłuchiwać się rozmowie Wiery z Altairczykami. Naszych gości z gwiazdozbioru Orła interesowało, czy rzeczywiście ich hotel jest tworem sztucznym i czy nie mogliby zabrać na Altair wspaniałego płomienia przenikającego członki, jak nazywali promienniki gamma.

   Wiera obiecała przysłać im partię tych urządzeń.

   Romero powiedział półgłosem:

   - Nie, wcale się nie zachwycam tymi nitkowatymi rozbójnikami z Altairu ani hipopotamami z Aldebarana i Capelli. Ich słońca też nie wzbudzają sympatii.

   Wstręt Romera do tych dziwnych gwiezdnych istot wydał mi się nieco udawany, ale i zachwytu Wiery również nie pojmowałem. Siostra zaróżowiła się, oczy jej radośnie błyszczały. Zwracała się to do jednego, to do drugiego Altairczyka starając się natychmiast odpowiedzieć każdemu. Minęła co najmniej godzina, a lawina spadających na nią pytań bynajmniej nie słabła.

   - Do widzenia, przyjaciele! - powiedziała Wiera z żalem w głosie i długo machała im ręką, gdy niczym chmura różnokolorowych zjaw wirowali nad jej głową.

   - Chodźmy teraz do hotelu "Gwiazdozbiór Lutni" w odwiedziny do myślących węży z układu planetarnego Wegi - zaproponował Spychalski.

   Węże są jedynymi istotami, których nie znoszę, spojrzałem więc z przerażeniem na Spychalskiego. Jego krzywy uśmieszek niczego dobrego nie wróżył.

   Kiedy już byliśmy przy wyjściu, zaszło wydarzenie świadczące o dalekowzroczności konstruktorów Ory. Wokół mnie uwijał się jaskrawozielony Altairczyk. Próbował objąć włoskowatymi kończynami, niemal tulił się do skafandra. Wydało mi się, że smagnął mnie zimną nóżką po twarzy. Mimo woli drgnąłem, Altairczyk zaś zniknął niczym zdmuchnięty wiatrem.

   Okazało się, że pole siłowe reaguje nie tylko na właściwości przedmiotów, lecz również na odczucia właściciela i momentalnie odrzuca to, co wywołuje strach lub odrazę. Dzięki temu pole siłowe w jakimś stopniu zastępuje dobre ziemskie Opiekunki.

      . 26 .      

    I oto weszliśmy do trzeciego hotelu, wielkiego ogrodu przykrytego kopułą. Pamiętam, z jakim nieprzyjemnym uczuciem przekraczałem próg gmachu, jak wewnętrznie kurczyłem się na myśl o zetknięciu ze śliskimi gadami, które gdzieś na dalekiej gwieździe, jednej z najpiękniejszych gwiazd ziemskiego nieba, rozwinęły się do rangi istot myślących. Wega jest gorętsza od Altairu, jej promieniowanie zawiera jeszcze więcej twardej radiacji, jakimi więc potworami muszą być mieszkańcy jej układu planetarnego, skoro Altairczycy są tak straszni? Dziś niepokój, który mnie wówczas ogarnął, wydaje mi się proroczy. Stałem wtedy na skrzyżowaniu dróg życiowych, ale nie uświadamiałem sobie tego. Szepnąłem nawet Romerowi na ucho:

   - Dla takiego zwierzyńca nie warto było chyba organizować konferencji międzygwiezdnej.

   Marcin Spychalski powiedział głośno:

   - O czym pan myśli, młodzieńcze? Proszę nastroić deszyfrator na mowę dźwiękowo-barwną.

   Przenieśliśmy się w inny świat. Początkowo było ciemno. Dokoła wznosiły się jedynie rośliny: wysokie drzewa, gęste zarośla krzewów i korzennie pachnące kwiaty. Nagle wszędzie zamigotały pomarańczowe ogniki, blade jak wszystko w tym mrocznym ogrodzie. Płomyki szybko przesuwały się na tle drzew. Coś mnie ścisnęło za gardło, nie mogłem przemówić słowa z zachwytu i zdumienia. Patrzyła na mnie ludzka twarz. Rozejrzałem się dokoła. Takie same twarze widniały z boków i z tyłu. Otaczały nas istoty tak nieprawdopodobnie ludzkie, że omal nie krzyknąłem z przestrachu. Wprawdzie przypominały czymś węże, ale nie to rzucało się w oczy. Wegańczycy mieli wężowo giętki korpus uwieńczony ludzką twarzą i rękami, nieco tylko krótszymi i cieńszymi od naszych. Później dojrzałem, że nie mają nóg: ich tułów kończy się pojedynczą stopą. Poruszają się wirując na tej stopie tak szybko, że wyglądają jak połyskliwa kolumna. Początkowo nie widziałem tego, nie zauważyłem nawet, że zbliżają się wirując. Spostrzegłem ich dopiero wtedy, kiedy stali tuż obok i witali nas głosem i blaskiem. Oczarowany nie mogłem oderwać od nich wzroku.

   Powiedziałem, że ich twarze przypominają ludzkie, i jest to prawda, lecz niepełna. Ogólny kształt twarzy, zarys głowy, oczy, usta i nos są identyczne z naszymi. Ale wszystko to składa się na całość bez porównania bardziej harmonijną i delikatną. Ziemska królowa piękności nawet nie może marzyć o takiej matowej, atlasowo gładkiej cerze policzków, takich różowych wargach, wspaniałych brwiach i długich rzęsach... Zresztą nie to jest ważne, mówię o głupstwach. Weganie ubrani są w różnobarwne, półprzezroczyste szaty, suknie czy też płaszcze... Nie, również nie o to chodzi! Najniezwyklejsze są ich oczy, rozbłyskujące i gasnące, nieustannie zmieniające barwę. Mieszkańcy układu Wegi mówią blaskiem swoich oczu!

   - Zaczynamy! - powiedziała Wiera. - Chciałabym się dowiedzieć, jak czują się nasi goście?

   Choć to było zwykłe, standardowe pytanie, ręce mi zadrżały, kiedy unosiłem deszyfrator. Kula zamigotała i rozśpiewała się, polały się z niej kaskady dźwięków i barw. A w odpowiedzi jeden z Wegan zaśpiewał i zamigotał oczami. To było tak piękne, że aż nieprawdopodobne. Deszyfrator przełożył jego mowę na ludzki, szary język, wygłosił nieco ochrypłym, ludzkim głosem uprzejme, jednakowe we wszystkich gwiezdnych światach podziękowanie:

   - Czujemy się tu cudownie. Dziękujemy za gościnę. Opowiemy naszemu ludowi o tym, jacy ludzie są dobrzy i potężni.

   Jeden z przybyszów z Wegi, a właściwie jedna, gdyż była to dziewczyna, z zaciekawieniem wpatrywała się we mnie. Ja też nie spuszczałem z niej wzroku. Nawet wśród pięknych Wegan dziewczyna wyróżniała się niezwykłą urodą.

   - Jak się nazywasz? - zapytałem.

   Zaśpiewała swoje imię subtelnym głosem przypominającym dźwięki fletu i możliwym do oddania jedynie nutami, a nie literami. Równocześnie jej oczy rozbłysły fioletowym ogniem. Wykrzyknąłem:

   - Fiola! Cóż za piękne imię! w Wszyscy roześmiali się, nawet Wiera się uśmiechnęła. W oczach dziewczyny również zamigotał błękitnoróżowy śmiech.

   - Fiola - powtórzyłem w zmieszaniu. - Czyżbym źle wymawiał?

   - Fiola - zaskrzypiał maszynowy głos deszyfratora. - Fiola.

   - Niech będzie Fiola - powiedziała Wiera. Imię równie piękne jak dziewczyna. Ale czas wrócić do rozmów. Eli, staraj się nie rozpraszać!

   Ale nie potrafiłem się skupić i chociaż byłem ciekaw, czego potrzebują i do czego dążą te wspaniałe istoty, nie mogłem oderwać się od Fioli. Zbliżyłem kulę deszyfratora do tego Weganina, z którym rozmawiała Wiera, lecz patrzyłem tylko na Fiolę. Ona również patrzyła tylko na mnie, rozmawiała ze mną rozbłyskującymi i gasnącymi, zmieniającymi barwę oczami. Wiera nie była jeszcze w połowie swoich rozmów i pytań, a ja już nauczyłem się rozumieć ten zachwycająco malowniczy język. Nie, nie mogłem odpowiadać takim samym blaskiem oczu, najprawdopodobniej po prostu gapiłem się głupio na Fiolę, ale Fiola pojmowała moje milczące, nieśmiałonamiętne wyznania. Rozumieliśmy się bez słów.

   Jesteście zadziwiającymi stworzeniami - mówiła Fiola - a ty jesteś najpiękniejszym z ludzi. Masz dobrą twarz, jesteś zgrabny i piękny, tak czule patrzysz na mnie, że zapragnęłam, abyś objął mnie swoimi wielkimi rękoma. Wszyscy macie wielkie, silne ręce, ale ty jesteś najsilniejszym z Ziemian. Tak, oczywiście - odpowiedziałem - to znaczy wręcz przeciwnie, wcale nie jestem najsilniejszy i najpiękniejszy, ja i piękny, uśmiać się można! Ale za to ty jesteś cudowna, nawet nie przypuszczałem, że mogą istnieć takie istoty, drżę z radości, kiedy patrzysz na mnie swoimi wspaniałymi oczami! Tak, będę patrzył i ty patrz na mnie, nie lękaj się, nie odejdę od ciebie, zostanę, ja chcę, bardzo chcę zostać z tobą, Fiolo!...

   - Ocknij się, Eli - powiedziała Wiera. - Rozmowa skończona.

   - Trzeba już iść? Naprawdę musimy już iść?

   - A ty myślałeś, że tu zamieszkamy?

   Obróciłem się ku Spychalskiemu.

   - Marcinie Julianowiczu!... czy Ziemianie mogą odwiedzać ten hotel?

   Jego twarz znów wykrzywiła się w uśmiechu i nagle pojąłem, że jest to dobry człowiek.

   - Ten hotel jest jedynym miejscem, gdzie na ludzi nie czyhają żadne niebezpieczeństwa prócz urody jego mieszkańców.

   Chwyciłem rękę Fioli i zajrzałem w jej oczy. Były ciemne.

   - Fiolo! - powiedziałem zapominając o deszyfratorze. - Ja tu jeszcze przyjdę. Czekaj na mnie!

   Powtarzałem: "Ja tu przyjdę", póki czarne oczy Fioli nie zapłonęły barwą morskiej wody rozświetlonej słońcem. Romero pociągnął mnie za sobą.

   Za bramą hotelu Wiera udzieliła mi nagany. Ileż to razy słyszałem w dzieciństwie ten surowy głos!

   - Jestem z ciebie niezadowolona, Eli. Czemu tak się gapiłeś na tę biedną dziewczynę?

   - Zachwycałem się nią, Wiero. Nie chciałem jej peszyć, po prostu wpatrywałem się w nią pełen zachwytu!

   - Odtrącać wszystkie ziemskie dziewczyny, aby zadurzyć się w pierwszej napotkanej Niebiance, kto w to uwierzy, Eli?

   - Najważniejsze, abym ja uwierzył! - mruknąłem.

   Romero powiedział z przekąsem:

   - W starych podaniach mówi się, że wąż skusił pramatkę ludzi, niejaką Ewę. Biedny Eli dał się chyba uwieść pięknej i podstępnej wężycy.

   Patrzyłem na niego w milczeniu. Słyszałem głos dobiegający z mego starego świata, podczas gdy ja sam byłem już w nowym. Romero opierał się na idiotycznej laseczce, wyniosły i pyszałkowaty. Spostrzegłem też, jakby po raz pierwszy, że Paweł bardzo dba o swą urodę, że jego krótka broda jest pieczołowicie pielęgnowana. Między nami coś się zerwało. Romero przestał być moim przyjacielem.

      . 27 .      

   - Teraz Anioły z Hiad - powiedziała Wiera. - W społeczeństwie tych skrzydlatych istot zachowały się antagonistyczne klasy.

   - Niedorzeczny ludek - potwierdził Spychalski. - Każdego dnia wszczynają bójki. Pióra lecą z nich niczym puch z topoli.

   - Jest ich bardzo dużo, sto siedem gęsto zamieszkałych planet, dwadzieścia trzy zaludnione układy. Żadne z rozumnych plemion tak się nie rozmnożyło, prawie czterysta miliardów...

   - Rozumne plemię?... - powtórzył z powątpiewaniem Spychalski. - To zależy, co uważać za rozum... W każdym razie bardzo głodne plemię. Popatrzylibyście, co się dzieje, kiedy rozlega się sygnał na posiłki.

   Wiera zamyśliła się. Mnie nie opuszczał obraz Fioli.

   W milczeniu dolecieliśmy do hotelu "Hiady". Ten budynek wielkości całego miasta pełen jest zieleni i światła, prostokąty domów tworzą ulice, na skrzyżowaniach wznoszą się amfiteatry z ekranami, bo Anioły uwielbiają ruchome obrazy.

   Warunki w hotelu są zbliżone do ziemskich. Skrzydlaci łatwo przystosowują się do każdych parametrów grawitacyjnych i temperaturowych. Prawdopodobnie dzięki temu właśnie tak szeroko zasiedlili odmienne w charakterze planety.

   Trzy uradowane Anioły natychmiast rzuciły się na nas z szatańskim łopotem skrzydeł. Radosny pisk i uderzenia piór ściągnęły następne. Po chwili w powietrzu zakłębił się cały skrzydlaty tłum. Klepałem je po skrzydłach, ale było ich zbyt wiele, aby się z każdym przywitać.

   Anioły mają w sobie coś wzbudzającego antypatię. Wyglądają imponująco, a nawet majestatycznie: białe ciało, złote włosy, szerokie potężne skrzydła zabarwione na wszystkie kolory tęczy. Trafiały się skrzydła różowe, fioletowe, pomarańczowe, czarne (zwłaszcza u czteroskrzydłych), ale przeważały różnobarwne. W latającym tłumie więcej było dwuskrzydłych. Czteroskrzydłych najwyżej dziesięć procent, za to każdy z nich miał siły za trzech. Twarze Aniołów są z gruba ciosane i bezwłose. Żaden z nich nie ma gładkiej cery. Nawet młodzi mają pokryte zmarszczkami twarze i każdy wygląda jak postarzałe dziecko. Wrażenie to potęguje jeszcze ich zachowanie, hałaśliwe i rozbrykane. Na domiar złego Anioły rzadko się myją i po prostu cuchną. W jaskiniach Aniołów pachnie chyba nie lepiej niż w stajniach pegazów.

   Kiedy przedarliśmy się przez skrzydlaty tłum, dojrzałem stojących na uboczu Andre i Lusina.

   - Pawle, proszę mnie zastąpić przy deszyfratorze - poprosiłem Romera.

   Romero zdziwił się: czyżby aż tak podobali mi się krzykliwi lotnicy, że chcę porozmawiać z nimi na osobności? Wyjaśniłem, że chcę zamienić kilka słów z Andre.

   Paweł wziął deszyfrator, a ja ruszyłem w kierunku Lusina i Andrć. Jakiś rozbawiony Aniołek rzucił się na mnie z rozpostartymi skrzydłami, ale zdołałem mu umknąć.

   - Milcz i słuchaj! - wykrzyknął Andre. - Nowe informacje o Galaktach. Mówię ci, milcz! Uzyskaliśmy wspaniały zapis snów tego czteroskrzydłego. Czemu machasz rękami?

   - Bo kazałeś mi milczeć! - wrzasnąłem i dodałem spokojnie: - Pokaż zapisy.

   - Najpierw wysłuchaj, a potem ci pokażę.

   Lusin i Andre mieli szczęście. Kiedy przyszli do izolowanego czteroskrzydłego, Anioł spał, miał koszmary i jego mózg intensywnie promieniował. Andre nie czekając na przebudzenie Anioła natychmiast zmaterializował jego sny na wielkim deszyfratorze.

   - To jest deszyfrator! - triumfował Andre. - Allan dopiero na Ziemi zdołał odczytać mowę jakichś zdechłych mchów, a my bez kłopotu rozszyfrowujemy znacznie trudniejsze rzeczy!

   I nie zwlekając, na ulicy, w pełnym słońcu wezwał wideokolumnę. Wpatrywałem się w nią z wysiłkiem, bo światło zewnętrzne było silniejsze od wewnętrznego blasku wideokolumny. Ogarnęło mnie zdumienie. Zobaczyłem te same obrazy, które demonstrowano już na Ziemi: skały, jaskrawe gwiazdy, czarne jezioro, zniżający się cygarowaty statek. Dalej też nie było niczego nowego, sami Galaktowie, wieża z obrotowym okiem...

   - No? - zapytał Andre. - Rozumiesz, co to znaczy?

   - Rozumiem, wyblakła kopia zapisów Spychalskiego.

   - Ja również - odezwał się milczący dotychczas Lusin. - Kopia. Już widzieliśmy.

   - Mylicie się! - wykrzyknął radośnie Andre. - No to co, że już widzieliście? Ważne jest jedno: gwiezdne widzenia nawiedzają naszego czteroskrzydłowego bardzo często, skoro zapisaliśmy je już w trakcie pierwszego badanego snu. Jedynie własne doznania, a nie dziedziczność może dać tak wyraziste obrazy. Anioł sam widział Galaktów.

   Andre patrzył na nas z triumfem. Bezczelnie roześmiałem mu się w twarz.

   - Teraz idziesz przesłuchiwać tego Anioła i wyjaśnić, czy prawidłowo tłumaczysz jego sny?

   - Jakbyś zgadł.

   - Pójdę z wami, aby zobaczyć, jak wali się z trzaskiem twoja kolejna teoria.

   Czteroskrzydły awanturnik był ogromnym, zwalistym Anieliskiem, o groźnym pysku i potężnych skrzydłach. Wlepił w nas mętne ślepska i coś warknął. Anioły mają cienkie głosiki i mówiąc zawsze dławią się z pośpiechu, tak że w każdym ich zbiorowisku panuje hałas i pisk. Ten natomiast głos miał dopasowany do postury, nie piszczał, lecz grzmiał basem. Podobał mi się.

   Andre nastawił deszyfrator i powiedział uprzejmie:

   - Pozwoli pan, że zadam mu kilka pytań?

   - Na kolana! - ryknął Anioł. - Na kolana albo wynoście się do diabła!

   Jego wściekłość była tak niedorzeczna i gwałtowna, że wybuchnęliśmy śmiechem, który go jeszcze bardziej rozzłościł. Anioł groźnie pochylił byczą głowę, rozłożył skrzydła i zabulgotał.

   - Po co mamy klękać? - zapytał Andre. - Ludzie nie mają takiego zwyczaju.

   Deszyfrator przetłumaczył odpowiedź Anioła:

   - Pochodzę od bogów. Jestem księciem.

   Zwątpiłem w prawidłowość przekładu. Zwroty "wynoście się do diabła", "pochodzę od bogów", "na kolana", "książę" zbyt przypominały ziemskie pojęcia i porzekadła, aby były prawdopodobne. Nie rozumiałem, czemu z całego bogactwa języka ludzkiego deszyfrator spożytkował jedynie tę starzyznę.

   - Nie sądzę, żeby DUM kłamał - zaoponował Andre. - Pamięć ma dosyć obszerną: czterysta tysięcy słów i sto milionów pojęć, skoro więc wybrał księcia i diabła, to znaczy, że nasz jeniec miał na myśli coś, czemu w największym stopniu odpowiada "książę" i "diabeł".

   Wówczas ja zwróciłem się do Anioła:

   - Dlaczego pan uważa się za księcia?

   - Nalecę i rozdepczę! - powiedział swarliwie Anioł. - Na kolana albo śmierć.

   Przypomniałem sobie, że osobiste pole ochronne ludzi na Orze reaguje na emocje. Wywołałem więc w sobie gniew. Anioła tak trzasnęło, że wrzasnął z przestrachu. Kolejno rozszerzałem i zmniejszałem pole. Skrzydlatym "księciem" rzucało w powietrzu, choć rozpaczliwie bił skrzydłami starając się wyrwać z niewidzialnych rąk. Kiedy szczególnie mocno uderzyłem go polem, Anioł ryknął basem:

   - Ratunku! Ratunku!

   Cofnąłem pole i czteroskrzydły runął na ziemię. Przerażony i bezsilny nie próbował się nawet podnieść, lecz pełzł rozpostarłszy skrzydła w uniżonym geście. Lusin zasapał i odwrócił się. Jestem przekonany, że w owej chwili brutalny Anioł wydał mu się czymś w rodzaju jego łagodnych smoków lub cudacznego boga Hora z sokolą głową.

   - Wyższe istoty! - wymamrotał Anioł roztrzęsionym głosem. - Wyższe istoty!

   - Wstań i przestań być księciem! - powiedziałem. - Nie znoszę durniów! Pytają cię jak kogo dobrego, a ty zachowujesz się po chamsku!

   - Pytajcie! - skwapliwie odpowiedział Anioł. Choć nie wiem, co mogę powiedzieć potężnym istotom...

   Andre opowiedział Aniołowi jego sny i zapytał, czy przypadkiem nie widział Galaktów i ich wrogów.

   - To są legendy - mamrotał Anioł. - Nikt nie widział Galaktów. W dzieciństwie słyszałem o nich bajki.

   Spojrzałem wymownie na Andre, który postarał się nie zauważyć mojego wzroku. Zresztą nie bardzo przejął się fiaskiem swojej teorii. Nowe pomysły zbyt łatwo przychodzą mu do głowy.

   - A czemu chwalisz się swym boskim pochodzeniem? - spytałem Anioła. - Co znaczą te brednie?

   Anioł opuścił skrzydła i głowę.

   - Jest podanie mówiące, że czteroskrzydłych przywieźli ze sobą gwiezdni tułacze, natomiast dwuskrzydli są gatunkiem miejscowym... Nie lubię dwuskrzydłych. Chciałem im tu wytłumaczyć, że są nędznymi podistotami, ale ludzie nie pozwalają ich bić...

   - I nigdy nie pozwolimy - potwierdziłem. - Zakazujemy także uważać ich za istoty niższe. Każdy z nas jest o wiele potężniejszy od ciebie, a nawet nie pomyśli, aby się nad tobą znęcać jak nad gorszym. Jak się nazywasz?

   - Wołają na mnie Trub - odpowiedział. - Postaram się... Chcę, abyście mnie polubili.

   Był tak poniżony, że aż mi się go żal zrobiło. Przecież w końcu był dziecięciem swego niedoskonałego społeczeństwa. Czule rozwichrzyłem mu pióra. Skrzydła miał wspaniałe, jedwabiste, silne, pokryte lśniącofioletowymi piórami. Właściwie ten czteroskrzydły ma tylko dwa prawdziwe skrzydła, pozostałe zaś są raczej dodatkowymi lotkami. W zagięciu dużych skrzydeł znajduje się uwsteczniona ręka, pięć silnych czarnych palców z pazurami. Nie chciałbym bez swego pola ochronnego znaleźć się w zasięgu tych paluszków.

   Po wyjściu z anielskiej celi podsumowaliśmy informacje uzyskane od Truba. Andre próbował usprawiedliwić się ze swej nieudanej teorii.

   - Mimo wszystko czegoś nowego się dowiedzieliśmy - powiedział. - Myślę o podaniach dotyczących pochodzenia czteroskrzydłych.

   - To żadna nowość - odparłem. - Interesują nas Galaktowie, a nasza wiedza o nich nie wzbogaciła się. Takie podania mają wszystkie narody, gdzie pracowite istoty dają się osiodłać pasożytom. Czyżbyś nie wiedział, że najlepszą metodą usprawiedliwienia własnego lenistwa jest tłumaczenie go przez boską naturę?

   - Trub dobry - powiedział zmartwiony Lusin. Nie pasożyt. Piękny. Bardzo silny. Najsilniejszy ze wszystkich Aniołów.

      . 28 .      

    Wrażenia wyniesione z pozostałych hoteli zlały się w nieuchwytne uczucie czegoś nużącego. Rozumiem, że ludzka dwunoga i jednogłowa forma ciała jest zaledwie jedną z możliwych powłok rozumnego życia, i byłem przygotowany na wszelkie niespodzianki. Nie dziwiłem się nawet kiedy rozmawialiśmy z istotami składającymi się w trzech czwartych z metali czy też z galaretowatymi myślącymi kryształami ginącymi od światła. Wszystko jest możliwe. W naturze istnieje nieodparty pęd do poznania samych siebie, a jakim konkretnym sposobem to samopoznanie się realizuje, jest sprawą warunków i przypadku. Nie należy się dziwić, a tym bardziej oburzać, że warunki czasem układają się dziwacznie. Taki pogląd pomagał mi zachować spokój przy nowych znajomościach, ale pod koniec obchodu poczułem się zupełnie rozbity. Rozmaitość form życia zebranych na Orze była przytłaczająca.

   Wieczorem spacerowałem wraz z Romerem po planecie.

   Nieruchome słońce utraciło już swe dzienne gorąco i pobladło, zmieniając się w księżyc. Trzy czwarte tarczy w ogóle zgasło, był nów. Powietrze, we dnie niosące daleko każdy dźwięk, teraz go tłumiło, zamieniało w szumy i szmery, za to zapachy stawały się intensywniejsze. Woń kwiatów wywoływała lekki zawrót głowy. Romero wymachiwał laseczką, a ja opowiadałem, jakie myśli przyszły mi do głowy w czasie zapoznawania się z Niebianami.

   Romera oburzyła moja tolerancja.

   - Głupstwa opowiadasz, mój drogi! Wszystkie te anielskie gęby, wężoludzie i półprzejrzyste pająki są tylko potworkami, a z potworkami nie chcę mieć nic wspólnego. Dawniej niezbyt się zachwycałem ludźmi, teraz ich ubóstwiam. Znajomość z Niebianami przekonała mnie, że człowiek jest najwyższą formą życia rozumnego. Dopiero teraz pojąłem całą głębię kryterium "Wszystko. dla dobra ludzkości i człowieka".

   - Kryterium jest prawidłowe i nikt nie zamierza go obalać...

   - Myli się pan - odrzekł Romero ponurym głosem. - Nie podobają mi się nastroje pańskiej siostry. Chcę coś zaproponować. Wiera jest droga nam obu. Zawiążmy więc przyjacielski sojusz skierowany przeciw jej niebezpiecznym fantazjom. Pan jest zdziwiony? Proszę mnie wysłuchać uważnie, przyjacielu!

   Wsparł się na lasce i przemówił uroczyście:

   - Nasz sojusz przeciwstawi się poświęcaniu interesów człowieka dla dobra półzwierząt, moralnych i fizycznych potworków.

   Odraza zeszpeciła mu twarz. Wiele mi się w Niebianach nie podobało, ale nie na tyle, aby ich znienawidzić. - Pańskim zdaniem niebezpieczeństwo zapomnienia o interesach ludzkości jest realne?

   - Tak! - odpowiedział. - Już się o nich zapomina. Nie pamięta o nich Wiera planując szeroką pomoc dla setek układów gwiezdnych. Zapomina pan, kiedy tak oburzająco obojętnie przyznaje, że rozumne życie może równie dobrze występować w formach pięknych, jak i odrażających. Andre, gotowy poświęcić wszystkie siły grzebaniu w idiotycznych myślach prymitywnych jak debile Aniołów. Zapominają też tysiące, ba, miliony podobnych do was fantastów i szaleńców. Proszę mi odpowiedzieć, uczciwie odpowiedzieć, czy to, co się dzieje na Orze, nie świadczy o uszczuplaniu interesów ludzkości. Wszystkie bogactwa Ziemi zapewniają luksusowe warunki pająkom i hipopotamom! Gwiezdny Pług wysłany na Wegę zużył cały zapas substancji aktywnej na budowę sztucznego słońca dla kochanych wężyków. Tak wygląda nasza troska o innych. A człowiek? Człowieka odsuwa się na dalszy plan. A ja nie pozwolę człowieka krzywdzić. Jeżeli do tej pory milczałem, to teraz milczeć nie będę. Powarzam to, co już mówiłem na Ziemi. Nad ludzkością zawisło wielkie niebezpieczeństwo i obecnie musimy myśleć tylko o sobie, wyłącznie o sobie! Żadnej dobroczynności kosztem interesów człowieka!

   Ostatnie słowa krzyknął w takt uderzeń laski.

   Jeszcze niedawno nie widziałbym w jego wypowiedzi niczego niemożliwego do przyjęcia, gdyż takie poglądy odpowiadały moim ówczesnym nastrojom. Teraz, po spotkaniu z Fiolą, stałem się inny.

   - Nie rozumiem, po co ten patos, Pawle? Proszę zapytać MUK, kto ma rację, pan czy pańscy antagoniści, i wszystko stanie się jasne.

   Romerowi z wolna wracał jego zwykły ironiczno-wyniosły wygląd, a po jego twarzy przemknął niedobry uśmieszek.

   - Dzięki za dobrą radę, mój młody przyjacielu, nie omieszkam zastosować się do niej. A więc, jeżeli dobrze zrozumiałem, nie odpowiada panu proponowany przeze mnie sojusz?

   - W ogóle nie widzę potrzeby zawiązywania podobnego sojuszu.

   - Pozwoli pan, że ocenę potrzeby tego sojuszu wezmę na siebie. Dobranoc, szanowny przyjacielu. Ceremonialnie, według starożytnych wzorów, uniósł kapelusz i oddalił się. Z ciężkim sercem popatrzyłem za nim. Było mi smutno, iż nasza wieloletnia przyjaźń w tak niedługim czasie rozpadła się w proch.

   Ze spuszczoną głową wlokłem się pustynną aleją bulwaru. Przede mną wylądowała awionetka. Uświadomiłem sobie, że mimo woli zażądałem jakiegoś wehikułu. Wszedłem do kabiny i pomyślałem: "Do Fioli".

      . 29 .      

    Przekroczyłem próg hotelu "Gwiazdozbiór Lutni" i zatrzymałem się zmieszany. Po co tu przyszedłem? Jeśli nawet Romero przesadza w swojej antypatii do Niebian, nie znaczy to jeszcze, że trzeba się w nich kochać. Brakowało mi na Orze ziemskich wygód, choć ta planeta uchodziła za cud techniki. Gdyby była Opiekunka, wszystko byłoby proste. "Powiedz, co się ze mną dzieje?" - "Nic szczególnego, kaprys pozorowany chęcią poznania nowego" albo: "Przydarzyło się nieszczęście, obdarzasz ziemskim uczuciem miłości mieszkankę gwiazd, która o podobnym uczuciu nawet nie słyszała". Roześmiałem się. Na naszej wypielęgnowanej Ziemi maszyny zbyt troskliwie nas piastują! Wszedłem do parku.

   W parku lśniło to samo przytłumione do księżycowego blasku słońce, co i na zewnątrz. Nawet w ciągu dnia wszystko rozpływało się tu w półmroku, a co dopiero w nocy! Szedłem po omacku, wpadając na drzewa. W oddali pojawił się i przemknął różowy słup czy-wicher, jaskrawy i nieuchwytnie szybki. Potem rozpłomienił się drugi i zniknął. Zatrzymałem się, chcąc się zorientować, w. jakim miejscu się znajduję. Spadła na mnie dławiąca ciemność wypełniona sennym szelestem liści i niespokojnym pomrukiem moich własnych myśli.

   - Fiolo! - zawołałem półgłosem. - Fiolo!

   Z czerni krzewów znów wychynął w przelocie lśniący wir. Zabrzmiał cichy śpiew. Wpatrywałem się w gwałtownie wirującą pochodnię ginącą za drzewami i wsłuchiwałem się w śpiew. Pienia umilkły wkrótce. Cisza dzwoniła w uszach. Nagle wpadłem w gniew. Zacząłem głośno tupać nogami, a petem bezceremonialnie wtargnąłem pomiędzy krzewy. Chciałem zrobić jak najwięcej hałasu, aby zaniepokoić Wegan. Jeśli są na tyle nieuprzejmi, że uciekają nie pytając, co mnie do nich sprowadza, to ja również nie muszę się nimi krępować.

   - Fiolo! - wrzasnąłem. - Fiolo!...

   I znów nikt mi nie odpowiedział, jedynie w oddali zapalały się i gasły rozjarzone świetliście słupy. Doznałem zawrotu głowy, zaschło mi w gardle, każda komórka ciała dygotała jak w febrze. To chyba silna woń nieznanych kwiatów tak mnie oszołomiła.

   - Filo! - ryczałem. - Fiolo!

   Runąłem do przodu. Coś zastąpiło mi drogę, krzew lub istota, odepchnąłem to coś. Parłem w czujną, bojaźliwą ciszę. Pohukiwałem dla dodania sobie animuszu i rwałem do przodu odrzucając na boki wszystko, co mi przeszkadzało, potykałem się, przewracałem, znów podrywałem, kopałem nogami krzewy i biegłem dalej .

   W jakimś zakątku ogrodu przewróciłem się i już tak pozostałem. Leżałem popłakując z wściekłości i poczucia bezsiły. Byłem zwyciężony.

   - Fiolo! - szeptałem. - Fiolo!

   Podniosłem się z trudem. Nie mogłem utrzymać się na nogach. W głowie mi huczało. Ogarniał wstyd. Ja, dumny ze swego rozumu człowiek, zachowałem się jak dziki zwierz lub nieokrzesany barbarzyńca gotowy bić i tratować. I to w dodatku nie wśród ludzi, lecz w domu gości przekonanych o potędze i dobroci człowieka! Co oni teraz o nas pomyślą?

   - Wybaczcie, przyjaciele! - powiedziałem. Wybaczcie.

   Teraz myślałem tylko o jednym: jak najprędzej wydostać się z milczącego ogrodu. W oszalałym biegu wśród krzewów zapędziłem się zbyt daleko. Korony drzew łączyły się nad moją głową tak, że nie widziałem nieba. Przypomniałem sobie, jak nieoczekiwanie pojawiała się awionetka i wezwałem w myśli dyspozytornię planety. Nikt się nie zjawił, nikt nie odezwał. Nie było łączności z tym ogrodem. Ruszyłem wybierając drogę na los szczęścia. Wkrótce drzewa rozstąpiły się, ukazując niebo z gasnącym księżycem. Wyszedłem na drogę.

   Tam znów usłyszałem śpiew i przez chwilę stałem, usiłując określić kierunek, z którego dobiegał. Pienia nasilały się, dźwięczał w nich niepokój ustępujący miejsca dyskusji lub nawet kłótni. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. I nagle park rozświetlił się, pomiędzy drzewami zamigotały ogniki, które zbliżały się do mnie dźwięcząc w wysokich rejestrach. Później z krzewów wytrysnął słup tęczowego blasku i jak wicher pomknął ku mnie. Ledwie utrzymałem się na nogach i objąwszy Weganina zawirowałem wraz z nim. Nie od razu spostrzegłem, że to była Fiola.

   - Fiolo! - powiedziałem. - Fiolo...

   Trzymałem ją w objęciach, a ku nam ze wszystkich stron pędzili jej świetliści współbracia. Nie zdążyłem ochłonąć po spotkaniu z dziewczyną, a już byłem otoczony tłumem Wegan. Teraz widziałem, że świecą nie tylko ich oczy, ale również całe ciało. To, co za dnia wydawało się zabarwieniem ich odzieży, okazało się ich własnym blaskiem swobodnie przenikającym przez szaty, światłem znacznie jaskrawszym niż za dnia. Weganie nie tylko rozjaśniali ciałami ciemność, tak że w parku stało się tak jasno jak w pełnym słońcu, ale oburzali się tym jarzeniem, atakowali nim mnie i Fiolę, czynili gwałtowne wyrzuty. To było gniewne światło, tak jak u nas bywa gniewny głos. Jakaś siła, wielekroć potężniejsza od mojej, odrywała mnie od Fioli. Nasze dłonie rozwarły się i Fiola wyślizgnęła się z mych objęć. W jej śpiewie zabrzmiał szloch. Rzuciła się ku mnie, lecz znów coś ją powstrzymało.

   - Fiolo, co się dzieje? - wykrzyknąłem zapominając, że nie rozumie języka ludzi. Uspokoiłem się i zacząłem chłodno rozumować. Te istoty najwyraźniej dysponowały polami ochronnymi, podobnymi do mojego, lecz chyba słabszymi, gdyż dopiero wspólnym wysiłkiem tłumu były zdolne oddziaływać na mnie. Zorientowałem się, co robić, aby przeciwstawić się im, a jednocześnie nie odrzucić Fioli wraz z innymi. Wybrawszy odpowiednią chwilę uchwyciłem ją obiema rękami i natychmiast przywołałem pole. Gdybym nie był tak zdenerwowany, wybuchnąłbym śmiechem, kiedy Weganie rozpierzchli się niczym zdmuchnięci i zaczęli gasnąć ze strachu. Pospiesznie cofnąłem pole, aby nie porozbijali się o drzewa. Fiola tuliła się do mnie. Drżała. Oczy miała ciemne. Uchwyciła mój wzrok i głęboko westchnęła. Pogładziłem ją po włosach.

   Weganie nie rozbiegli się, na co liczyłem, lecz znów zaczęli zbliżać się do nas. Posuwali się ostrożnie, wolnymi obrotami ciał, jednakże dwukrotnie szybciej od ludzkiego biegu. Widziałem w ich twarzach przerażenie, najwidoczniej uznali mnie za potwora, wszechpotężnego i nieubłaganego. Z przestrachu blask ich oczu przygasł, za to śpiew, smutny nawet dla ludzkiego ucha, zabrzmiał głośniej . Ogarnęła mnie fala czułości dla tych wrażliwych, słabych fizycznie, lecz silnych duchem istot, które odważnie zbliżały się ku mnie, aby "wyzwolić" swoją siostrę, choć były przekonane, że idą na śmierć.

   - Głuptasy - powiedziałem. - Czemu wy się mnie boicie?

   Śpiew umilkł. Weganie starali się zrozumieć moje słowa. Uśmiechnąłem się, znów pogładziłem włosy Fioli i podałem rękę jednemu z nich. Weganin pospiesznie odskoczył, ale pozostali zachowywali się już inaczej. Otaczali mnie ciasnym kręgiem, lecz już nie nacierali, nie usiłowali oderwać mnie od Fioli.

   - Wierzcie mi - mówiłem - że prędzej bym się zabił, niż wyrządził zło Fioli lub któremuś z was.

   Nie wiem, czy mnie zrozumieli, ale śpiew, który zadźwięczał w odpowiedzi, nie był już tak beznadziejnie smutny. Weganie znów rozjarzyli swoje ciała, oczy im rozbłysły, a głosy stały się bardziej zróżnicowane: dyskutowali między sobą, przekonywali się o czymś nawzajem. I wtedy znów włączyła się Fiola.

   Oczy rozbłysły jej fioletowym płomieniem, który przemienił się w purpurę, a później w błękit opalizujący wszystkimi barwami i odcieniami. Równocześnie dziewczyna zaśpiewała. W moich uszach zabrzmiał chór srebrnych dzwonków powtarzających dwukrotnie tę samą frazę muzyczną, popartą zimnym blaskiem oczu. Zrozumiałem, że rozkazuje swym pobratymcom: "Odejdźcie! Odejdźcie!" Weganie przygaśli, zamilkli i z napięciem wpatrywali się we mnie i w Fiolę. Powtórzyłem łagodnie:

   - Fioli nic złego się nie stanie.

   A jednak nie mogli się zdecydować na pozostawienie nas samych. Jarzyli się, podźwiękiwali słabiutkimi głosikami, ale nie ruszali się z miejsca. W oczach Fioli zapłonęły zimne płomienie, w głosie odezwał się gniew. Rozumiałem każdy jej rozbłysk, każdą nutkę. "Czemu nie odchodzicie?! - oburzała się. - Odejdźcie, proszę was!" Dopiero kiedy kilkakrotnie powtórzyła swoje żądanie, tłum powoli zaczął się rozpraszać. Najpierw zawirował ktoś na skraju, za nim odsunął się w ciemność jego sąsiad, aż wreszcie stopniowo rozproszyli się pozostali. Między drzewami zamigotały oddalające się świetliste kolummy na kilka sekund wszystko znów rozjarzyło się niezwykłymi ogniami, które zgasły po chwili i dokoła zapanowała nieprzenikniona, atramentowoczarna, dławiąca się własnymi woniami ciemność obcego, niepojętego parku. Nie bałem się już jednak, gdyż obok mnie była Fiola. Uśmiechała się i ja się uśmiechnąłem do niej. Przypomniałem sobie, że jesteśmy przecież dla siebie niemi i chwyciłem za zapomniany deszyfrator w nadziei, że on nam trochę pomoże.

   - Nie trzeba! - roześmiała się Fiola. - Obejdziemy się już bez tego aparatu.

   Byłem tak zdumiony, że nie mogłem wykrztusić słowa. Rozumiałem wszystko, nie domyślałem się, lecz rozumiałem każdy dźwięk i każdą barwę jej mowy.

   - Czy nie pojmujesz - zadźwięczała Fiola - że nauczyłam się twego języka jeszcze w ciągu dnia, a teraz zrozumieli go także moi przyjaciele?

   - Mnie również wydawało się, iż chyba mnie zrozumieli - powiedziałem. - Teraz jestem tego pewien. Spojrzała na mnie filuternie. Była tak piękna, że dech mi w piersi zaparło.

   - Mam nadzieję, że i ty mnie rozumiesz, Eli. Mam rację?

   Opanowałem się. Żaden cud się nie zdarzył. Nasz mózg też jest przecież deszyfratorem, słowa jedynie towarzyszą bezpośredniemu przekazywaniu myśli, tu zaś myślom pomagały nie tylko dźwięki, lecz również i barwy. Ale nawet po zrozumieniu tego zjawiska nie przestałem się dziwić.

   - Nasz język jest uboższy od waszego - powiedziałem. - Na Ziemi nie tylko ludzie, ale także niemal wszystkie zwierzęta komunikują się ze sobą przy pomocy dźwięku, tak już jesteśmy zbudowani. Wyjdźmy na otwartą przestrzeń. To może śmieszne, ale wydaje mi się, że wasze drzewa zamiast liści mają łapy.

   - Fantazjujesz! Drzewa są naszymi obrońcami. Ich liście ekranizują promieniowanie krótkofalowe naszej gwiazdy dziennej. Nikt z nas w ciągu całego dnia nie wyjdzie na nie osłoniętą przestrzeń. Spacerujemy tylko nocą.

   Przypomniałem sobie, że piękna Wega jest gorętsza nawet od Altairu, temperatura jej wynosi około 15 000 stopni. W promieniach takiego słońca trudno spacerować. Nie ulega wątpliwości, że świecący i rozmawiający błyskami światła Weganie są po prostu stworzeni do życia nocnego.

      . 30 .      

    Wyszliśmy na polanę i siedliśmy na ławeczce. Chodzić z Fiolą było mi dosyć trudno, bo dziewczyna nie potrafiła wlec się w ludzkim tempie, a ja znów nie mogłem za nią nadążyć. Za to dobrze się z nią siedziało. Promieniuje od niej przyjemne ciepło, gdyż Weganie również są ciepłokrwiści.

   Nad polaną otwarło się nocne niebo. Księżyc zgasł, a gwiazdy płonęły czysto i jaskrawo. Na Orze ciśnienie powietrza jest równe ziemskiemu, ale grubość atmosfery znacznie mniejsza, a więc i gwiazdy świecą jaśniej. Fiola patrzyła na Wegę. Na Ziemi często podziwiałem piękny blask tej gwiazdy, tutaj wpadłem wręcz w zachwyt nad jej wspaniałością. Fiola poprosiła, abym pokazał jej nasze Słońce, ja zaś zapytałem, który gwiazdozbiór najbardziej się jej podoba. Z niepokojem czekałem na odpowiedź. Gwiazdozbiory widziane z Ory nie są podobne do ziemskich, ale Wielka Niedźwiedzica, Kasjopeja i Orion także tutaj są bardzo piękne. Jednak Fiola zwróciła płomienne oczy na równoległobok ograniczony przez Fomalhaut, Altair, Syriusza i Capellę, w środku którego połyskiwały trzy maleńkie, trudne do odnalezienia, lecz drogie memu sercu gwiazdki: Polluks, Alfa Centauri i Słońce.

   - Dobrze wybrałaś - powiedziałem. - jesteśmy stamtąd, Fiolo. - Wskazałem na Słońce.

   Zdziwiła się, że Słońce jest takie małe. Odpowiedziałem, że jest po prostu bardzo odległe. Fiola zamyśliła się.

   - Jesteście potężni, wy, ludzie - powiedzieła (a raczej zabłysła i zaśpiewała). - Kiedy wylądowaliście na naszej planecie, niektórzy myśleli, iż jesteście bóstwami, bo wasze pojawienie wydawało się im nadnaturalne.

   - Teraz już chyba wiecie, że jesteśmy zwykłymi istotami, nie lepszymi od was?

   Pokręciła głową, a oczy jej zabłysły matowo i wilgotnie. W zamyśleniu przypominała smutne dziecko i chciało się ją pocieszyć, oderwać od złych myśli przynoszących troski.

   - Pod wieloma względami jesteście nawet gorsi od nas, a jednocześnie niezmiernie nas przewyższacie. Prosiłem o wyjaśnienie. Rozumieliśmy się już tak dobrze, że mogliśmy rozmawiać na dowolny temat, choć łatwo pojmowałem jedynie proste pojęcia, a bardziej złożone myśli Fiola powtarzała mi kilkakrotnie, nim je wreszcie przyswoiłem.

   Rozpoczęła od tego, że w pierwszej chwili ludzie wydają się słabi i bezsilni.

   - Jesteście niezręczni i wolno myślicie, nie umiecie ani poruszać się szybko, ani podejmować błyskawicznych decyzji. Wreszcie rzecz chyba najważniejsza: możecie utrzymać się przy życiu jedynie w bardzo wąskim zakresie warunków i nawet niewielka ich zmiana nieuchronnie zabija was. Nie znosicie upału, ani mrozu, ani rozrzedzonego powietrza, ani wielkich ciśnień, ani przenikliwych promieniowań, ani długotrwałego głodu, ani pragnienia, ani przeciążeń. Co by się stało, gdyby kogokolwiek z was wyrzucono nagiego, bez narzędzi i maszyn, w zewnętrzny świat? Nawet środki porozumiewania się macie niedoskonałe: mowa prymitywna i powolna, a bezpośrednio nie potraficie przekazywać myśli. Przedział istnienia ludzi jest tak wąski, że wręcz tragicznie przypomina linię, na której życie ludzkie wisi jak na włosku. Jesteśmy pod wieloma względami doskonalsi od was. Wprawdzie chronimy się przed twardym promieniowaniem naszej gwiazdy, ale równie łatwo oddychamy przy jednym i czterdziestu procentach tlenu w powietrzu; znosimy stustopniowy upał i stustopniowy mróz, porozumiewamy się bez dźwięków i świateł, dźwięki i barwy jedynie towarzyszą bezpośredniej mowie naszych myśli; nie toniemy w wodzie; miesiącami żyjemy bez pokarmu i napoju; nie umieramy, jeśli przez tydzień musimy czuwać. Każdy z nas przechowuje w swoim mózgu całą wiedzę zgromadzoną przez społeczeństwo, nie potrzebujemy więc maszyn informacyjnych do uruchomienia naszych wiadomości. Oto jacy jesteśmy i jacy jesteście wy. Już przy pierwszym zetknięciu się z wami uderza fakt, że wy, tacy słabi, nie wyginęliście jeszcze w zaraniu waszej historii.

   - To dlatego, że zmusiliśmy własne braki, aby nam służyły. Nasza potęga jest odwrotną stroną naszych słabości.

   - Tak - powiedziała Fiola. - Wasza wielkość jest przedłużeniem tych słabości. To druga rzecz, która w was zdumiewa. Szkodzą wam wahania temperatury, bronicie się więc przed nimi odzieżą, budynkami, generatorami ciepła i chłodu. Spadek ciśnienia powietrza i zawartości tlenu w atmosferze jest dla was zabójczy, wobec tego wymyśliliście skafandry. Nie możecie żyć bez jadła i napoju, zabieracie więc z sobą ich zapasy i umiecie sporządzać pokarm i napój z dowolnych substancji. Od przeciążeń chronią was pola siłowe, te same pola pokonują nieważkość, tworząc specyficzne, jedynie wam odpowiadające i nader rzadko spotykane we Wszechświecie, warunki ciążenia. Macie niewielką pamięć, ale bezgranicznie poszerzyliście ją za pomocą urządzeń zapamiętujących. Macie słabe mięśnie, lecz posługujecie się niezmiernie potężnymi maszynami. Myśl wasza jest powolna, sposób wyrażania jej słowami prymitywny, nie potraficie też bezpośrednio chwytać cudzych myśli, macie za to deszyfratory, które kompensują te wasze wrodzone braki. I choć sami nie możecie się szybko poruszać na swoich słabych, źle przez naturę zbudowanych nogach, to skonstruowaliście aparaty kosmiczne łatwo wyprzedzające najszybszego biegacza Wszechświata - światło. I tak jest ze wszystkim, Eli! Wyszukujecie swoje słabe punkty, wzmacniacie je mechanizmami i wasze niedoskonałości stają się zaletami. Bez swoich wynalazków jesteście żałośnie mali, lecz wraz z nimi - nieprawdopodobnie wielcy. Niemoc w obliczu każdego z żywiołów skompensowaliście tak, że sami staliście się najpotężniejszą z sił natury. We Wszechświecie nie ma sił potężniejszych od was - malutkich, nieruchawych ludzi.

   - Pięknie - odparłem. - Podoba mi się twój wykład na temat braków i zalet ludzkich. Ale jeśli nie nasza potęga, to co wywołuje największe wasze zdumienie?

   - Od razu widać, że jesteś człowiekiem i że ludzie są prymitywni. Chociaż macie mętne oczy i wasze twarze nie odbijają waszych myśli, to teraz oczy ci zabłysły i twarz masz pełną uwagi. A wszystko dlatego, że jesteś próżny. Zawczasu cieszysz się, że zostaniesz pochwalony, nieważne za co, byle tylko pochwała była gorąca.

   To było bezlitosne, tak celne, że poczerwieniałem. Fiola patrzyła na mnie z uśmiechem. Jej oczy oświetlały mnie i rozpraszały mrok parku. Gdybyśmy nie rozmawiali na poważne tematy, wydałoby mi się, że jestem zakochany. Miłość moim zdaniem wymaga specjalnych warunków, które tu właśnie były spełnione: ciepła, przesycona zapachami noc, wspaniały, baśniowy park i wreszcie, co najważniejsze, bosko piękna dziewczyna. Ta boska piękność była piekielnie mądra i to mnie trzeźwiło. Nie była też człowiekiem, a mnie ogarniało ludzkie, nazbyt ludzkie uczucie! Ziemskie dziewczyny obejmuje się i całuje, szepcze się im czułe słowa, bo taka jest ludzka miłość, prymitywna jak my sami. A czego oczekują doskonałe mieszkanki gwiazd?...

   Fiola zrozumiała powód mego milczenia, pojęta chyba lepiej ode mnie. W jej oczach barwy zmieniały się szybko, głos śpiewał dźwięcznie i melodyjnie. Gdybym nie starał się rozszyfrować sensu tej muzyki, rozkoszowałbym się nią po prostu jak cudowną pieśnią. Wspomniałem swoje zamiłowanie do muzyki indywidualnej. To było znacznie prostsze, bo nie trzeba było łowić znaczenia każdego tonu.

   - Czemu zamilkłeś? - spytała Fiola. - Czyżby cię nie interesowało, co jest waszą najbardziej zdumiewającą cechą?

   - Ależ tak, oczywiście że interesuje! Czym więc was tak bardzo zadziwiamy?

   - Waszą dobrocią. Jesteście rozbrajająco dobrzy, mój miły człowieku. Nic nie może się równać z waszą dobrocią i wyrozumiałością.

   Nabrałem nieco otuchy. Mógłbym wprawdzie wiele opowiedzieć o wypadkach, kiedy bywamy źli, ale nie chciałem. Pomyłka Fioli sprawiała mi przyjemność. Wolałbym rozmawiać o Fioli i jej pobratymcach lub o nocy i naszym spotkaniu, a nie o ludziach. Nasza rozmowa byłaby wtedy bardziej interesująca.

   Dziewczyna powróciła do naszej potęgi.

   - Potęga przeważa nad małostkowością, wielkość jest ponad dokuczliwe drobiazgi, bo takie jest prawo natury. Gwiazda jest obojętna, nie wzrusza jej to, że swoimi promieniami podtrzymuje życie jednych istot, a zabija inne. Ludzie natomiast naruszają to prawo. Ich potęga nie jest ślepa, ponieważ burzy i tworzy planety w imię życia. Kiedy pierwsi ludzie wylądowali u nas, ogarnęło nas przerażenie, gdyż oczekiwaliśmy zguby. Ale ludzie pomogli nam uporać się z letnim nadmiarem promieniowania, pomogli uchronić się przed straszliwymi mrozami w zimie. Zbudowali pomieszczenia ekranizujące i obecnie w upał nie musimy chować się w krzewach i pod drzewami. Nie marzniemy też, kiedy nasza planeta oddala się zimą od Wegi: ogrzewa nas sztuczne słońce. Wielu myśli, że ludzie przybyli do nas jedynie po to, aby nam pomóc, że ich przylot nie miał innego celu. Czyż to nie zadziwiające`? W trakcie przelotu na Orę ludzie mówili: To wszystko jest dla was". Na Orze ciągle się nam powtarza: "Żądajcie wszystkiego, co jest wam potrzebne. Naszym obowiązkiem jest stworzyć wam najlepsze warunki".

   - A czy sami nie postąpilibyście tak samo? - zaoponowałem. - Powiedzmy, że przylecieliście na inną planetę...

   - Nie wiem. W układzie Wegi życie nie jest lekkie, a mechanizmów podobnych do waszych nie mamy. Obawiam się, że zawsze troszczylibyśmy się przede wszystkim o siebie. Pomyśl. Przyszedłeś nocą bez uprzedzenia i już zaczęło się zamieszanie. Wszyscy zlękli się ciebie, Eli, a kiedy zbliżyłam się do ciebie, chciano nas rozdzielić. Ale siedzę teraz z tobą i jest mi dobrze. Nam wszystkim jest dobrze przy ludziach. To cudowne, że na świecie jesteście wy, ludzie!

   Fiola jarzyła się w uniesieniu, śpiew jej chwytał za serce. Czułem się w tej chwili przedstawicielem ludzkości, byłem dumny, że ludzie są kochani. Wspomniałem z oburzeniem, jak Romero mówił z pogardą o sztucznym słońcu, za które Weganka dziękowała ludziom. Załoga gwiazdolotu wysłanego na Wegę zużyła na to całą rezerwę substancji aktywnej i ponieważ nie było to przewidziane w programie lotu, będzie tłumaczyć się z tego na Ziemi. Wyobraziłem sobie planetę Fioli - latem spaloną nieubłaganym żarem, ciemną i mroźną zimą. W oddali błyszczała niebieskawobiała Wega, dekoracyjna, lecz nieżyciodajna gwiazda. Tak, oczywiście, do wszystkiego można się przystosować, nawet do najgorszych warunków bytowania, Weganie przystosowali się więc kosztem niewyobrażalnych cierpień i męczarni. Rozum i serce kazał mi być razem z nimi i z tymi, którzy w lodowatą ciemność posłali falę ciepła, a skute mrozem schrony osłonili przed zabójczymi promieniami letniego światła. Nie ulega jednak wątpliwości, że znajdą się ludzie, którzy poprą Romera, uznają bezinteresowną ludzką pomoc za karygodną rozrzutność... Nie mogłem jednak powiedzieć tego Fioli, nie chciałem jej mówić, że ludzie bywają różni... !

   Tymczasem zgasły księżyc zaczął odradzać się słońcem. Na czarnej zasłonie nieba zabłysnął krąg, który stawał się coraz jaśniejszy i gorętszy. Gwiazdy blakły i niknęły. Fiola przytuliła się do mnie. Chciałem ją pocałować, a ale nie wiedziałem, czy na Wedze jest podobny zwyczaj. Zresztą było mi dobrze nawet bez pocałunków.

   - Nadchodzi dzień, Fiolo. Dzień pracy - powiedziałem.

   - Tak, dzień - odezwała się. - I ty odejdziesz. Dziękuję, że byłeś tej nocy ze mną, Eli.

   - Ja ci również dziękuję, Fiolo. Ofiarowałaś mi najpiękniejszą noc w życiu.

   - Co było w niej najpiękniejsze i najlepsze, Eli? To, że krytykowałam niesfornych ludzi?

   - Nie. To, że siedzieliśmy razem i choć odmienni, czuliśmy swoją wspólnotę.

   Dziewczyna dźwięcząc i połyskując pomknęła w głąb parku, a ja powlokłem się do wyjścia.

      . 31 .      

    Wybierałem się właśnie do Wiery, gdy ona sama mnie wezwała. Przed wejściem do hotelu zabłysła wideokolumna. Wiera siedziała przy stole. Sprawiała wrażenie zmęczonej .

   - Nie spałeś dziś, bracie? - zapytała, przyglądając mi się uważnie. - Nie było cię w domu.

   - Spędziłem noc z Fiolą w parku.

   - Ja również nie spałam. Idiotyczna noc: dyskusje, spory, kłótnie... Niektórzy ludzie zupełnie nie mają serca! Zorientowałem się, że mówi o Romerze.

   Rzadko zdarzało mi się widzieć Wierę tak zmęczoną. Dawniej spory mobilizowały ją, dodawały energii. Dyskusje ożywiały, a nie przytłaczały. Między nią a Romerem musiało zajść coś bardzo ważnego.

   - Weź natrysk radiacyjny i nie myśl o czyimś braku serca.

   - Natrysk wezmę, ale nie myśleć o ludziach bez serca nie potrafię. Oschłość może stać się groźna, jeżeli dotknie wielu ludzi. Wezwałam cię, aby zwolnić na dziś z obowiązków.

   Zjadłem śniadanie i poszedłem do Andre. Spotkałem u niego Lusina. Zaproponowałem im wyprawę po informacje na temat Galaktów. Andre zamierzał przygotować salę Narad Galaktycznych do swego koncertu. Zapewniłem go, że Niebianie odniosą się do jego koncertu nie lepiej niż ludzie, gdyż muzyka winna przynosić radość, a nie męczarnie.

   - Nasz wiek jest tragiczny - wykrzyknął Andre. - Popatrz na niebo: ileż tam nieszczęść! I jeszcze na domiar złego ci człekokształtni z ich zagadkowymi wrogami. Nasi przodkowie mogli prymitywnie cieszyć się nie wiadomo z czego, my natomiast musimy zastanowić się nad sensem istnienia.

   Gotów był wywołać gwałtowną dyskusję, ale odwróciłem się od niego i powtórzyłem propozycję Lusinowi. Lusin początkowo odmówił pod pozorem nawału pracy w stajni, ale przekonałem go, że jego wymówki są śmieszne. Bo czyż po to przyjechał na Orę, aby spełniać zachcianki pegazów i smoków? Tym można równie dobrze zajmować się na Ziemi. Lusina łatwiej jest przekonać niż Andre. Zabraliśmy ze sobą przenośny deszyfrator i pojechaliśmy do hotelu "Gwiazdozbiór Orła".

   Pomysł szukania informacji o Galaktach u Altairczyków przyszedł mi do głowy jeszcze wczoraj. Chciałem też zapoznać się z ich malarstwem. Spychalski tak je zachwalał, że rozpierała mnie ciekawość.

   W przedsionku włożyliśmy skafandry i otrzymaliśmy latarki gamma do oświetlania niewidzialnych mieszkańców układu Altairu.

   W hali było pusto. Świeciliśmy na wszystkie strony, ale nikogo nie mogliśmy znaleźć.

   W odległym końcu sali rozpoczynał się tunel, którym przedostaliśmy się na plac roboczy. Serce ścisnęło mi się na widok krajobrazu, który rozpościerał się dokoła. Na ciemnym niebie wisiała białobłękitna kula imitująca Altair. Wszystko wściekle błyszczało. Ani jednej trawki, ani jednej roślinki, tylko nieznośny biały kamień, skrzypiący biały piasek i kurz unoszący się spod nóg...

   - Ładny widoczek - powiedziałem. - Żyć się odechciewa!

   Lusin i tym razem nie stracił kontenansu.

   - Nieźle! - rzekł. - Żyć tutaj to sztuka. Wielka. Wkrótce napotkaliśmy budowle Altairczyków: kamienne sześciany bez okien, skalne pudełka ciągnące się rzędami aż do horyzontu. Weszliśmy do jednego z sześcianów i zapaliliśmy latarki. Na ścianach zapłonęły obrazy namalowane farbami luminescencyjnymi. Rysunki zmieniały barwę i natężenie, gdy tylko poruszyło się promieniem latarki. Po jej zgaszeniu z wolna nikły. Malowidła sprawiały dziwne wrażenie: same dziwacznie pogmatwane linie. Zdecydowane, miękkie, faliste. Nie urywane kreski, lecz pełne kontury. Przypomniała mi się matematyczna krzywa Peana, linia bez szerokości i grubości, lecz wypełniająca sobą dowolną bryłę. Linie Altairczyków były podobne: zapełniały całą przestrzeń, określały głębię, odtwarzały powietrze i przedmioty. Widziałem na obrazach ten sam pejzaż, który rozpościerał się na zewnątrz budynku: to samo palące słońce, pola, kamienie, piasek i budowle. W tym krajobrazie byli umieszczeni Altairczycy - nitkonodzy, pająkowaci, przemykający się między przedmiotami. Przed jednym z obrazów stałem dłuższą chwilę. Dwóch Altairczyków walczyło z sobą. Wściekle splatali kończyny i przepychali się tułowiami. Artysta wspaniale oddał ich wściekłość, szybkość i energię ruchów. Szedłem wzdłuż jednej ze ścian, a Lusin oglądał przeciwległą. Nagle krzyknął:

   - Eli, chodź tutaj! Szybciej!

   Rzuciłem się ku niemu myśląc, że przytrafiło mu się coś złego. Lusin pokazywał palcem na rysunek.

   Na obrazie byli Galaktowie.

   Ten obraz też był rysowany liniami. Na kamieniu leżał umierający brodaty Galakt w czerwonym płaszczu i krótkich spodniach. Jedną rękę bezsilnie odrzucił w bok, drugą przyciskał do piersi. Oczy umierającego były zamknięte, usta wykrzywiał grymas. Opodal stało trzech Galaktów ze skutymi rękami (na wizerunku dokładnie widać było łańcuch krępujący ich ręce wykręcone do tyłu). Artysta z taką samą przerażającą wiernością oddał męki konającego i milczącą rozpacz trzech jeńców. Galaktowie nie patrzyli na widza, głowy mieli opuszczone z bezwolną pokorą. A nad nimi przelatywali Altairczycy. Malarz z równym mistrzostwem ukazał rozterkę mieszkańców Altairu. Każda linia ich ciała krzyczała cierpieniem, chęcią niesienia pomocy i bezsiłą.

   - A gdzie są ci, którzy pojmali Galaktów? - zastanawiałem się. - Najwidoczniej to nie Altairczycy, bo oni sami zdają się umierać z przerażenia. Żadnego śladu, żadnej poszlaki wskazującej na Zływrogów! Rozumiesz, co to znaczy'? Po każdym nowym odkryciu tajemniczy Niszczyciele stają się jeszcze bardziej zagadkowi.

   - Zagadka. Trzeba szukać. Może jeszcze jeden obraz?

   Przechodziliśmy z jednego pustego budynku do drugiego. Pod naszymi latarkami rozjarzały się coraz nowe obrazy, ale nie było wśród nich wizerunku Galaktów.

   - Trzeba poszukać Altairczyków - powiedziałem. -Jedynie oni potrafią wyjaśnić zagadki własnych rysunków.

   - Chodźmy. Poszukajmy.

   Przechodząc rozżarzoną pustynią natknęliśmy się wreszcie na tłum zaciekle pracujących Altairczyków. Wyrąbywali i obciosywali kamienie, które potem nieśli do wznoszonych budynków. Praca była uciążliwa, lecz rzemieślnicy biegli. Nietrudno zresztą być zręcznym, jeśli zamiast dwóch rąk ma się dwadzieścia giętkich i silnych kończyn.

   Kula zastępująca Altair świeciła w zenicie i pająkowate istoty jarzyły się w niewidzialnych promieniach, chociaż słabiej niż w hali, gdzie je po raz pierwszy zobaczyliśmy. Tam były półprzezroczyste, tu zaś podobieństwo do widziadeł było wręcz uderzające. Dokoła były jedynie milczące cienie i sylwetki, zarysy ciał, a nie same ciała. "Teraz rozumiem ich dziwaczną manierę malarską" - pomyślałem.

   Altairczycy zauważyli nas i porzucając pracę pobiegli naprzeciw. Z takim zapałem cisnęli się ku nam, starając się objąć nas włoskowatymi nóżkami, że musieliśmy wzmocnić pole ochronne. Uregulowałem odpowiednio deszyfrator i życzyłem im zdrowia. Te dobre istoty w zamian życzyły, abyśmy nigdy nie zasypiali. Najwidoczniej sen był u nich czymś wzbudzającym lęk.

   Zwróciłem się do Altairczyka wyglądającego nieco mniej wiotko niż jego pozostali pobratymcy.

   - Bardzo się nam podobały wasze obrazy, przyjaciele.

   - Tak, tak! - wykrzykiwali chórem. - My rysujemy, zawsze rysujemy.

   - Chcielibyśmy dowiedzieć się, jakie to istoty, podobne do nas, widnieją na jednym z waszych obrazów. Kiedy deszyfrator przetłumaczył moje pytanie i wypromieniował je w postaci wiązki radiacji gamma, Altairczycy jakby skamienieli. Gdyby mieli oczy, powiedziałbym, że zamarli z wytrzeszczonymi oczami. Solidnie zbudowany Altairczyk odskoczył gwałtownie. Potem przez pierścień otaczających nas istot przebiegło drżenie: tłum zaczął rozpraszać się w popłochu.

   - Co się z nimi dzieje? - zapytałem Lusina. Wygląda na to, że zlękli się pytania.

   - Powtórz! - poradził Lusin. - Nie zrozumieli. Przez kilka chwil nie mogłem zdecydować się na powtórzenie pytania i Altairczycy powoli uspokajali się. Patrzyłem na nich w milczeniu, oni zaś tak samo milcząco czekali, czy nie powiem czegoś równie okropnego.

   Kiedy wreszcie nabrałem odwagi i powtórnie poprosiłem o wyjaśnienie, kogo przedstawia obraz, znów ogarnęła ich panika. Z taką szybkością oddalili się od nas, że po sekundzie zostaliśmy sami. Ucieczka odbywała się w zupełnej ciszy, bo deszyfrator nie przekazał nam ani jednego dźwięku. Obróciłem się ku Lusinowi.

   - Ładna historia! Czy ty coś z tego rozumiesz? - Rozumiem - odparł Lusin. - Zagadka.

      . 32 .      

    Andre nie znaleźliśmy, do Romera nie chciałem iść, a Spychalski zajmował się sprawami swego ogromnego gospodarstwa, nie mieliśmy więc z kim podzielić się nowym odkryciem i nową zagadką.

   Lusin zaraz po wyjściu z hotelu "Gwiazdozbiór Orła" zatęsknił do swych potworów.

   - Co się tam może stać? Pegazy biją się ze sobą, a smoki żują trawę. Komu na Orze potrzebne są twoje prymitywne twory?

   - Nie mów tak - mamrotał Lusin. - Nie trzeba. Dobre.

   - No to znikaj - powiedziałem. - Znudziłeś mi się. Życzę twoim pegazom, aby trafiły w paszczęki smoków.

   Uszczęśliwiony Lusin długo zaśmiewał się z mego, zabawnego jego zdaniem, życzenia. Miał rację, bo dwa najspokojniejsze nawet pegazy, jeśli im na to pozwolić, zamęczą każdego smoka.

   Poszedłem do siebie i pospałem godzinkę nadrabiając bezsenną noc.

   Obudziło mnie wezwanie Wiery.

   Siostra niespokojnym krokiem spacerowała po pokoju, czasami brała jakiś przedmiot do ręki i po chwili kładła go z powrotem na biurko. Zawsze ma wiele drobiazgów i bibelotów - kryształków z zapisami, miniaturowych lampek, lusterek, grzebyków, książek z pierwszego wieku. Kiedy Wiera denerwuje się, oczy jej ciemnieją. Teraz miała bardzo ciemne. Odpoczęła już i nie wyglądała teraz na zmęczoną, ale była najwyraźniej podniecona.

   - No i co nowego znalazłeś, Eli? - widać było, że z największym wysiłkiem zmusza się do słuchania.

   Jednak już po moich pierwszych słowach na temat obrazu z Galaktami przeobraziła się zupełnie. Zrozumiała od razu, że dokonaliśmy odkrycia. Dotychczas było wiadomo, że Galaktowie pojawiali się na pewnej odległej gwieździe w Hiadach, 0 150 lat świetlnych od Słońca. Teraz znaleźliśmy ich ślady na Altairze, w naszym najbliższym gwiezdnym otoczeniu.

   - To szalenie ważne - powiedziała Wiera. Twoje odkrycie wskazuje na to, że Galaktowie wraz ze swoimi wrogami mogą pojawić się w Układzie Słonecznym. Jeżeli już się w nim nie pojawili. To, o czym na Ziemi mówiliśmy jako o teoretycznej możliwości, stało się realnym zagrożeniem. Ale na czym polega to zagrożenie? Nadal nie wiemy, kim są Niszczyciele lub Zływrogi, którzy pojmali Galaktów. Dlaczego ich nie ma na obrazie Nie są przecież chyba duchami!

   Wiera poleciła, aby wszystkie obrazy Altairczyków zostały sfotografowane i powróciła do rozmowy o naszym odkryciu.

   - Czy potrafisz wytłumaczyć ucieczkę Altairczyków?

   Rozłożyłem ręce.

   - Jeszcze jedna zagadka! Ale chyba potrafimy ją jakoś rozwiązać. A teraz pomówmy o czymś innym.

   - To znaczy o Romerze?

   Wiera znów zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. - Tak, o Romerze. Trzy godziny temu zapytaliśmy wraz z Romerem MUK, kto z nas ma rację. Maszyna odpowiedziała, że pomocy dla Niebian nie da się pogodzić z zasadą, iż wszystko dokonuje się dla dobra ludzkości i człowieka.

   Poderwałem się z miejsca. Radząc Romerowi, aby zwrócił się z tym pytaniem do MUK, byłem przekonany, że maszyna odrzuci jego poglądy. Krzyknąłem:

   - Maszyna skłamała! Na Ziemi zapytamy Wielki Komputer. Polegać w poważnych sprawach na opinii takiego maleństwa!

   Upiera niecierpliwie machnęła ręką. Ledwie panowała nad sobą.

   - Maszynie można wierzyć, Eli. Wprawdzie nie zawiera całej wiedzy Wielkiego, ale podstawowe zasady tłumaczy prawidłowo. Taką samą odpowiedź da Wielki.

   Patrzyłem na Wierę nie wierząc własnym uszom. Wydawało mi się dotychczas, że ją znam. Dawniej nie ustępowała. Była nawet niedelikatna, jeśli wiedziała, że ma rację. Poczułem się dotknięty w swoich uczuciach do pięknych Wegan, dobrych, choć śmiercionośnych Altairczyków, nawet do gadatliwych, cuchnących, lecz na swój sposób sympatycznych Aniołów.

   - Romero wiedział, co robi - powiedziała siostra. - Potrafił zręcznie wykorzystać ostatnie dane... Podniósł krzyk, że ludzkości grozi bez mała zguba, a to wszystko po to, aby zrzucić z Ziemian odpowiedzialność za naszych gwiezdnych pobratymców. Nie rozumiem, czemu on ich tak nienawidzi, czemu jest tak nieludzki? Nasze maszyny socjalne oczywiście powielą jego wersję, w przekonaniu, że skoro nad ludzkością zawisło widmo zagłady, to trzeba myśleć jedynie o człowieku. Nie ma się czemu dziwić, maszyny muszą myśleć mechanistycznie.

   - Szybko się jednak wycofałaś, Wiero! Zbyt szybko...

   Podeszła do okna i założyła ręce na kark. Widziałem tylko jej profil - prosty nos, delikatne brwi, wysokie czoło i pełne wargi odcinające się jaskrawo od matowej cery. Miała w sobie znacznie więcej piękności niż siły. A kiedy trwa walka, potrzebne są pięści.

   - Wydaje ci się, że się wycofałam?

   - Chciałbym, aby mi się tylko wydawało. Odeszła od okna.

   - Nie wycofuję się. Zaczynam walkę. Ale nie z maszyną. Cóż to jest maszyna? Mechanizm informacyjny przystosowany do robót obliczeniowych, automatyczny sługa. Co się w nią włoży, to się z powrotem, w innej formie, odbiera. Chcę zadać ludzkości pytanie: czy nie pora już rozszerzyć zasady naszego ustroju społecznego? Zasady te istnieją od pięciuset lat bez żadnych zmian i nadszedł chyba już czas na ich dalsze rozwinięcie. Przygotowuję właśnie poświęcony tej sprawie raport dla Wielkiej Rady.

   Pomyślałem, że zapędza się zbyt daleko. Wystarczy inaczej sformułować pytanie i maszyna da inną odpowiedź. Romero jest niegłupi, znalazł sprytne posunięcie, należy więc walczyć z nim jego własną bronią: poszukać jeszcze sprytniejszego sformułowania...

   - Z nim należy walczyć otwarcie i bezpośrednio, Eli. Pomyliłeś się w jego ocenie. Romero nie jest mądry. Jest inteligentny, lecz prymitywny. Wśród dzikusów też zdarzają się inteligentne istoty. Posłuchaj, jak ja to sobie wyobrażam.

   Wiera i dawniej lubiła opowiadać przyjaciołom to, z czym później występowała na posiedzeniach Rady. Nie znosiłem jej długich przemówień, ale tego słuchałem z największą uwagą, bo myśli siostry wydały mi się mymi własnymi myślami.

   Wiera zaczęła od pamiętnego roku, kiedy to ludzkość zjednoczyła się w jedno społeczeństwo i na kuli ziemskiej nastał wreszcie koniec waśni narodowych, klasowych i państwowych. Rok zjednoczenia stał się pierwszym rokiem nowej ery, prawdziwa historia ludzkości zaczęła się od narodzin nowego społeczeństwa, od urzeczywistnienia zasady: "Społeczeństwo istnieje dla dobra człowieka. Każdemu według jego potrzeb, od każdego według jego możliwości". W początkowych latach zasada ta była jedynie pragnieniem. Należało dopiero uczynić wielką ideę oczywistym prawem. Od tej chwili minęło bez mała pięćset lat i przez te wszystkie lata ludzkość doskonaliła się. Doskonaliła się i była zapatrzona w siebie, pozostały świat interesował ją tylko w tym stopniu, w jakim dotyczył ludzi. Gdy spojrzeć wstecz, można doznać zawrotu głowy: w trakcie tysiącleci poprzedzających nową erę istnienia ludzkości nie uczyniono dla człowieka tyle dobrego, ile dokonano w ciągu tych pięciu wieków.

   Ale na tym zakończyło się zaledwie jego niemowlęctwo i nic więcej. Światopogląd dziecka jest z natury rzeczy egocentryczny, w centrum Wszechświata znajduje się ono, wszystko pozostałe obraca się wokół niego. Nadchodzi jednak czas, kiedy dziecko poznaje swoje prawdziwe miejsce w świecie. Staje się silniejsze i mądrzejsze, ale z pępka świata zmienia się w jego cząstkę. Taka jest dzisiejsza ludzkość. Rozejrzała się wokoło i zobaczyła, że formy życia rozumnego są nieskończenie różnorodne. Natura nie wyczerpała swoich możliwości na człowieku. Możliwe, że nad Altairczykami i Aldebarańczykami musiała nawet usilniej pracować, gdyż tam trzeba było pokonać znacznie więcej barier na drodze rozwoju rozumu. Ludzkość poznała wreszcie swoje miejsce we Wszechświecie, miejsce bardzo skromne.

   I oto nastaje próba rzeczywistej wartości człowieka. Odkryliśmy inne społeczeństwa i co w nich znaleźliśmy. Czy osiągnęły nasz poziom życiowy, czy go przekroczyły? Czy udało się im zawładnąć potężnymi siłami, które nam ulegają? Nie! Nikt nie opanował przyrody, natura całkowicie panuje nad nimi. Ze wszystkich sił walczą u istnienie, ciężko pracują na to tylko, aby zdobyć odrobinę ciepła i strawy.

   W tym miejscu przerwałem Wierze:

   - To nie dotyczy Galaktów, którzy mają rozwiniętą cywilizację maszynową.

   - Na razie wiemy o nich bardzo mało. Możliwe, żekiedyś zawrzemy z Galaktami sojusz, aby pomagać społeczeństwom na niskim stopniu rozwoju. Obecnie to zadanie stoi jedynie przed nami.

   Przypominam sobie, mówiła dalej, jak zmieniały się stosunki między ludźmi. Ludzkość zaczynała od zaciekłej wzajemnej nienawiści. "Człowiek człowiekowi wilkiem!", "Padającego popchnij!" - oto okrutne symbole wiary owych dalekich czasów. Co zastąpiło je, kiedy ludzkość osiągnęła jedność? Dumna formuła: "Człowiek człowiekowi przyjacielem, towarzyszem i bratem!"... Niemal pięć stuleci żyliśmy zgodnie z tym hasłem, bowiem nie znaliśmy nikogo innego poza ludźmi. Obecnie nadszedł czas, by nadać tej formule postać: "Człowiek przyjacielem wszystkiego co dobre i rozumne we Wszechświecie!" Tymczasem Romero oświadcza, że przeczy ona zasadzie: "Społeczeństwo żyje dla dobra człowieka, każdemu według jego potrzeb". Maszyna go popiera. Ale twierdzę, że po przyjęciu proponowanej przeze mnie poprawki zasada: "Każdemu według jego potrzeb" pozostanie nie naruszona. Stare, pochodzące z dwudziestego wieku starej ery pojęcie "potrzeby", zaprogramowane w pamięci maszyny, stało się zbyt wąskie. Wówczas do potrzeb zaliczano zorganizowanie dostatniego, sprawiedliwego życia człowieka wśród innych ludzi, gdyż Niebian nie znano. Obecnie człowiek stanął twarzą w twarz z innymi światami. Czy możemy przejść obojętnie wobec rozumnych istot cierpiących z braku ciepła, pokarmu i światła? Czy potrafimy im powiedzieć: "Wy sobie, a my sobie, cierpcie, skoro inaczej nie umiecie..." A ponieważ zjawiły się nowe obowiązki, wynikły również nowe potrzeby: powinniśmy stać się godnymi samych siebie. Tymczasem nasze maszyny państwowe zastygły na poziomie czasów, kiedy ludzkość znała tylko siebie. Są wyrazem naszego niemowlęctwa, my zaś stajemy się dorośli. Nie poddawać się decyzji komputerów, lecz zmienić ich program - oto mój plan. Wątpię, aby Romero mógł długo triumfować.

   Poglądy Wiery bardzo mi odpowiadały. Musiałem jednak wskazać kilka słabych punktów jej argumentacji. Wszystko znów sprowadzało się do problemu Galaktów. Czy siostra nie usłyszy w odpowiedzi, że niebezpiecznie jest zaczynać przeobrażenia kosmiczne w chwili, kiedy nie wiemy, co nas czeka jutro?

   - Tak, niewątpliwie usłyszę to. A nawet już usłyszałam. Od Romera! Ale mam na to odpowiedź. Wytężymy wszystkie siły i dowiemy się, jakie realne niebezpieczeństwo kryje się w informacji o Galaktach. Poza tym nie należy wpadać w panikę! Przez miliony lat te tajemnicze istoty nie odwiedzały naszego układu i tylko na niektórych gwiazdach przetrwały podania na ich temat, czemu więc mamy zachowywać się tak, jakbyśmy jutro oczekiwali napadu? Przecież to niegodne trząść się ze strachu przy pierwszej niejasnej wiadomości o czymś zupełnie na razie nieznanym! Wreszcie, i to jest najważniejsze, jeżeli gdzieś w przestrzeniach międzygwiezdnych szaleją okrutne wojny i wojny te mogą nas dotknąć, musimy zawczasu zjednoczyć się z gwiezdnymi sąsiadami dla odparcia ataku wrogów. Czyż po zjednoczeniu nie staniemy się silniejsi? Przecież wówczas nie jeden układ planetarny, lecz tysiące gwiazd będą tworzyć niezniszczalną zaporę na drodze nieznanego napastnika. Kto dowiódł, że będą jedynie przeciwnicy? Czyż Galaktowie, tak podobni do nas, staną się naszymi wrogami? Całkowicie zgadzam się z Andre, który twierdzi, że najpewniej będą naszymi przyjaciółmi.

   - Zasoby, Wiero, na tym polega cały kłopot powiedziałem. - Zasoby ludzkości są ograniczone. Rozumiesz, mówię to w imieniu twoich oponentów...

   Milczałem chwilę, zanim zadałem Wierze pytanie. Do tej pory nie rozmawialiśmy nigdy o jej sprawach osobistych.

   - A co z Romerem? Czy twoje argumenty nie wywarły na nim wrażenia? Zawsze mi się zdawało, że między wami istnieje całkowita jedność ducha.

   - Mnie też się tak wydawało - odparła z goryczą. - Myślałam, że nie ma człowieka bliższego mi niż on, poza tobą oczywiście. To zwaliło się na mnie tak nieoczekiwanie... Najprawdopodobniej zwyczajnie przymykałam oczy na wiele jego wad. Wczoraj w nocy zrozumiałam, że nic nas nie łączy. Krzyczał na mnie, tupał nogami, wymyślał... Przecież Paweł jest z nas wszystkich najbardziej opanowany, najuprzejmiejszy!...

   - Poprosiłaś, aby się uspokoił?

   - Wypędziłam go. Powiedziałam, że nie chcę go widzieć, że wzbudza we mnie wstręt.

   - Zawsze byłaś gwałtowna, siostro.

   - Miałam rację. Mam rację i to jedynie jest ważne! Ale kiedy on wyszedł, wydało mi się, że głowa mi pęka. Dlaczego akurat Romero? Powiedz, dlaczego on? Gdyby to był ktoś inny, zniosłabym to, różni ludzie trafiają się przecież... Ale Paweł! Wierzyłam w niego jak w siebie, byłam z niego dumna. Ty tego nie zrozumiesz, Eli, bo nikogo jeszcze nie kochałeś!...

   Zapał ogarniający ją, kiedy wykładała mi swoje teorie, argumenty i propozycje, wygasł. Wyglądała obecnie na jeszcze bardziej zmęczoną niż rankiem. Uśmiechnęła się smutnie, pochwyciwszy mój wzrok. Zalała mnie gorąca fala współczucia i miłości do niej. Milczałem, nie wiedząc co powiedzieć. Wreszcie wydusiłem:

   - Jak wyobrażasz sobie walkę z Romerem? Paweł znajdzie wielu zwolenników.

   Niewątpliwie uzyska poparcie, ale prawda jest po mojej stronie. Po powrocie na Ziemię zwrócimy się do ludzi z prośbą o rozsądzenie, kto ma rację. Zespołowy rozum ludzki i wola większości będą naszą najwyższą instancją.

      . 33 .      

    Andre oczywiście nie uwierzył, że Altairczycy uciekają słysząc pytanie na temat Galaktów. Chwycił więc deszyfrator i popędził z nim do hotelu "Gwiazdozbiór Orła". Około południa spotkałem go w stołówce, gdzie z ponurą miną żuł syntetyczne mięso.

   - Te piekielne istoty są tchórzliwsze od zajęcy! - złościł się Andre. - Ode mnie uciekali jeszcze szybciej niż od was. Coś jednak zdołałem zapisać.

   Okazało się, że Andre zawczasu nastroił deszyfrator na odbiór fal mózgowych Altairczyków i nagrał ich reakcje w chwili ucieczki. W głowach Altairczyków panował kompletny chaos i urządzenie nie potrafiło uchwycić sedna ich myśli. Odnosiło się jednak wrażenie, że panicznie hali się samego słowa "Galakt".

   - Odkrytego przez was obrazu już nie ma - dodał Andre - Altairczycy starli go do czysta.

   - Co o tym myślisz?

   - Nic nie myślę, wiem natomiast, czemu nie zobaczyliście Niszczycieli obok zakutych w kajdanych Galaktów.

   - Prawdopodobnie nie zobaczyliśmy ich z tego samego powodu, dla którego nikt ich dotychczas nie widział, jeśli wierzyć zapisom na Płomienistej B.

   - Masz rację. Ale czy pojmujesz, o co tu chodzi? - O ile rozumiem, stworzyłeś swoją kolejną błyskotliwą teorię?

   - W każdym razie prawdopodobną. Sekret polega na tym, że Niszczyciele są niewidzialni.

   Andre z zimną krwią zniósł moje niebotyczne zdumienie. Kiedy jednak powiedziałem, że próbuje rozwiązać jedną zagadkę przez wprowadzenie innej, jeszcze trudniejszej do wyjaśnienia, rzucił pogardliwie:

   - Jesteś pedantem i konserwatystą. Wszystko co nowe odpycha cię tylko dlatego, że jest nowe. Pomyśl o tym w chwili wolnej od innych zajęć. Jeszcze nie jest za późno na poprawę. Oczekuję przełomu.

   Skinął mi ręką i pobiegł kończyć przygotowania do swego koncertu. Lubił przerywać dyskusje w ten sposób, aby ostatnie słowo przynajmniej pozornie należało do niego.

   Po tej utarczce odwiedziłem Truba. Awanturniczego Anioła dniem wypuszczano na zewnątrz, ale urządził na placu kolejną bójkę i Spychalski polecił umieścić go w poprzednim miejscu. Wydało mi się, że ucieszyły go moje odwiedziny, chociaż nie zdradził tego najmniejszym nawet ruchem skrzydeł. Wlepił tylko we mnie swe ponure ślepiska i coś warknął.

   - Jak się czujesz, Trub? Koszmarne sny cię nie męczą?

   - Nie chcę tu dłużej być! - ryknął. - Odeślijcie mnie do domu! Nienawidzę nędznych dwuskrzydłych, którym się podlizujecie.

   - Nie wszystkie Anioły są dwuskrzydłe. Zdarzają się i czteroskrzydłe.

   - Tych też nienawidzę. Wszystkich nienawidzę. - A siebie lubisz?

   Zagapił się na mnie jak na idiotę. Czekałem na odpowiedź z taką powagą, że wreszcie zmieszał się.

   - Nie wiem - odparł niemal uprzejmie. - Nie myślałem o tym.

   Poklepałem go po ramieniu i pogładziłem wspaniałe skrzydła. To był rasowy egzemplarz prawdziwie bojowego Anioła.

   - Głupi jesteś, Trub! - powiedziałem serdecznie. Milczał i w podnieceniu stroszył skrzydła. Kiedy wstałem, w jego oczach zjawił się niemal ludzki smutek, ale powiedział ze zwykłą arogancją:

   - Nie odpowiedziałeś, człowieku, kiedy odwieziecie mnie z powrotem.

   - Przygotowujemy konferencję gwiezdną. Porozmawiamy o formach współżycia, o rejsach gwiezdnych i innych rzeczach, a potem do domów!

   Gdyby miał ręce, skrzyżowałby je dumnie na piersiach. Zamiast tego majestatycznie otulił się skrzydłami. - Konferencja mnie nie interesuje. Dwuskrzydłe piszczą o handlu międzygwiezdnym. Nie cierpię kramarzy! Już stojąc w drzwiach spytałem:

   - Mnie znosisz? Odwiedzać cię?

   - Przychodź! - burknął chmurnie. - I twoi koledzy... też...

   Wieczór spędziłem u Fioli. Weganie już nie rozbiegali się w przerażeniu, kiedy przychodziłem. Interesowali mnie coraz bardziej, a najbardziej oczywiście Fiola. Opowiadała mi o ich życiu, a ja, nie słuchając zbyt uważnie, rozkoszowałem się jej widokiem. Przychwyciła mnie na tym.

   - Czemu patrzysz tak na mnie, Eli? - Czyżbym patrzył?

   - Tak. I oczy ci mętnieją, kiedy się zamyślasz.

   - Nie wiedziałem o tym. Naturalnie oczy ludzkie nie mogą równać się z waszymi. Mamy jeden kolor na całe życie. Słowem, nieciekawe oczy.

   - Macie za to cudowny uśmiech. Serce mi bije, kiedy się uśmiechasz. Czemu się rumienisz?

   - Jesteś szalenie bezpośrednia. U nas to się niezbyt często zdarza.

   - Co to znaczy bezpośrednia?

   - Jak by ci to wytłumaczyć? Jeśli ktoś z nas myśli, że ktoś drugi jest dobry, to stara się zaraz mu o tym powiedzieć, żeby się tamten ucieszył.

   - U nas też tak jest.

   - No widzisz! Ale jeśli sądzimy, że ktoś jest zły, nieopanowany lub ponury, to milczymy, żeby mu nie robić przykrości.

   - Tego nie rozumiem. Ten ktoś powinien się cieszyć, jeżeli dowie się, że jest zły, bo wtedy będzie mógł się poprawić.

   - No wiesz! Na Ziemi nawet maszyna nie cieszy się, jeżeli się jej wymyśla. Zresztą mamy jeszcze wiele podobnych nielogiczności.

   Fiola zastanawiała się. W zamyśleniu stawała się jeszcze piękniejsza. Oczy jej nabierały barwy delikatnego seledynu z rozjarzającymi się w głębi iskierkami. Kiedy obracała głowę, z ciemności wyłaniały się przedmioty oświetlone jej wzrokiem. Ale zdaje się mówiłem już o tym...

   - Wkrótce zaczną was rozwozić po domach i rozstaniemy się - powiedziałem.

   - Martwi cię to?

   - Tak. Będę za tobą tęsknił.

   - Ja również. Kiedy ciebie nie ma, myślę o tobie. Nikt z nas nie chce rozstawać się z ludźmi. Zstąpiliście z nieba do naszych serc.

   Takie rozmowy mogliśmy prowadzić godzinami. Przytuliłem się do jej ramienia. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a kiedy musnąłem ustami jej wargi, zapytała bardzo poważnie:

   - Czemu to robisz`?

   Co mogłem jej odpowiedzieć? Powiedziałem, że takie dotknięcie nazywa się pocałunkiem.

   - Nie mogę powiedzieć, aby pocałunki były przyjemne - odparła na to. - Ale postaram się je znieść, jeżeli ich pragniesz.

   - Niedługo skończą się te przykrości.

   - Będzie mi cię brakowało, Eli - powtórzyła.

   - Mnie i teraz ciebie brakuje. Według ziemskich pojęć jesteś i równocześnie cię nie ma. Jesteś upragniona i nieosiągalna.

   - Dawniej mówiłeś, że jestem piękna - przypomniała mi. - Czyżby piękność była nieosiągalna? Nie spuszczasz ze mnie oczu, a więc ją widzisz.

   - Można być piękną i upragnioną, piękną i nieosiągalną, bo jedno nie wyklucza drugiego. Pragnienie też czasem bywa niedostępne.

   - Pewnie dlatego, że wy, ludzie, często pragniecie rzeczy niemożliwych. Macie taką dziwną właściwość.

   - Mamy wiele dziwnych cech.

   - Tak. A my pragniemy jedynie tego, co dyktuje rozsądek. Nie mamy rzeczy nieosiągalnych i niedostępnych, bowiem nie staramy się posiąść nieosiągalnego, ani zbliżyć się do niedostępnego.

   - Ludzie umarliby z nudów, gdyby byli tak trzeźwi jak wy.

   - Przecież powiedziałam, że jesteście dziwni.

   - Wytłumacz mi więc, czemu tu siedzisz ze mnąc - Rozmawiam z tobą. Opowiadasz wiele ciekawych rzeczy.

   - Inni ludzie mówiliby ciekawiej ode mnie, ale ty wolisz spotykać się ze mną. Dlaczego ze mną, a nie na przykład z Lusinem?

   - Jesteś mi sympatyczniejszy - przyznała się. Myślę w ciągu dnia, że wieczorem zobaczę cię, i od tej myśli robi mi się ciepło na sercu. Nie rozumiem, co to znaczy, bo u nas każdy odnosi się do wszystkich jednakowo przyjaźnie.

   - A u nas stosunek do niektórych jest inny niż do pozostałych. Nazywamy ten szczególny stosunek miłością i nie wymagamy, aby miłość była logiczna.

   - Wszystkie zjawiska mają wewnętrzną logikę, musi więc mieć ją i miłość.

   - Oczywiście, że ją ma. Ale jest to logika innego rodzaju. Tym, którzy nie znają miłości, może się ona wydawać szaleństwem. I jeśli nie zauważamy, że miłość jest dziwna, to tylko dlatego, że jest wśród nas bardzo rozpowszechniona. Nie ma chyba człowieka, który by się choć raz nie zakochał.

   - Biedacy! Pewnie przeklinacie cały świat, kiedy zwali się na was takie nieszczęście?

   - Wręcz przeciwnie, błogosławimy ją jak święty dar. Wszystko co najlepsze w człowieku związane jest z miłością.

   - Co mianowicie?

   - Jak by ci to wytłumaczyć?... Wszystko... Na przykład narodziny nowych ludzi... Bez miłości się to nie zdarza...

   - Powinniście uczyć się od nas. Wszystko jest proste i racjonalne. Jaja z zarodkami składają...

   - Fiolo, lepiej nie mów. Na Ziemi przed rozstaniem zawsze się chwilę milczy.

   Milczeliśmy. Fiola tuliła się do mnie. Może chciała zrobić mi przyjemność, a może jej samej spodobał się taki sposób okazywania sympatii... Nie wiem, bo nie pytałem. Można współpracować z Niebianami, można się z nimi przyjaźnić, pomagać im, przekazywać naszą wiedzę, korzystać z ich doświadczeń, ale kochanie się w nich jest sprzeczne z naturą. Miłość jest rzeczą ludzką, zbyt ludzką, aby przenosić ją w inne światy.

   Od tych myśli zrobiło mi się smutno na duszy.

   - Przyleć do nas - powiedziała Fiola. - Spodoba ci się na naszej planecie.

   - Może istotnie przylecę.

   - Jeśli ty nie przylecisz, ja wproszę się na Ziemię. Obiecaliście przecież gościć nas u siebie. Będziesz na mnie czekał?

   - Oczywiście - powiedziałem z westchnieniem. Wydaje mi się, że nie robię nic innego tylko czekam na ciebie. - Przyjedź koniecznie. Chcę cię widzieć bardziej niż kogokolwiek innego z ludzi.

   - To niezbyt logiczne, Fiolo.

   - Masz rację, zaraziłeś mnie swoimi dziwactwami. Trzymałem ją za ręce, gładziłem je.

   - Pocałuj mnie - prosiła samym tylko blaskiem swoich. oczu.

   Pocałowałem ją i rzekłem smutnym głosem: - Upragniona i niedostępna.

   Fiola z napięciem wsłuchiwała się w moje słowa. Wiedziałem, że będzie później powtarzać je w duchu, będzie starała się pojąć ich znaczenie. Zawstydziłem się. Czemu zaszczepiam ludzki niepokój w spokojną duszę dalekiej od człowieka istoty? Czemu narzucam jej nasze namiętności? Przecież ona potrafi zrozumieć nasze niepokoje i cierpienia, a nie dane jej będzie zaznać rozkoszy i szczęścia. Będzie potem w rozpaczy krążyć po mrocznych lasach, będzie wzywać mnie śpiewem i światłem. Po co?

   - Upragniona i nieosiągalna! - szeptałem patrząc, jak znika w głębi parku.

      . 34 .      

    Konferencja Niebian udała się doskonale. Ogromna sala przyjęć galaktycznych została podzielona na sektory. Wewnątrz sektorów stworzono warunki odpowiednie dla poszczególnych istot. Aldebarańczyey mieli ogromną grawitację, Altairczycy twarde promieniowanie swojej rozpalonej gwiazdy, Weganie intymny półmrok i wspaniałe rośliny. Jedynie Aniołom z Hiad nie stwarzano szczególnych warunków, gdyż ten ludek świetnie przystosowywał się do każdych. Wiele sektorów świeciło pustką, bo konstruktorry z Ory przewidzieli tyle różnych wariantów życia, że połowy tych hipotetycznych form istnienia nie zdołano jeszcze odkryć.

   Chciałem w czasie narady siedzieć razem z Fiolą, ale Wiera poleciła mi, abym zjawił się w sektorze Słońca, gdzie zebrali się ludzie.

   Usiadłem między Romerem i Andre, w pobliżu Olgi, Allana, Lusina i Leonida. Przed nami i za nami zajęli miejsca pracownicy Ory wolni od dyżurów przy urządzeniach sztucznej planety. Ludzi było wiele. Jeszcze więcej było gości, zwłaszcza Aniołów. Sektory wznosiły się amfiteatralnie ku górze rzędami foteli, grupami drzew lub trawnikami - każdemu ludowi zapewniono otoczenie takie, do jakiego przywykł. Przed fotelami i wszelkiego rodzaju "siedziskami" znajdowały się wideofony, tłumaczące dowolne formy mowy na zrozumiałe dla danego odbiorcy. Ludzie, Anioły i częściowo Weganie korzystali z języka dźwięków, pozostali nawiązywali kontakty przy pomocy różnorodnych rodzajów promieniowania.

   Przy oświetlonym stoliku w centrum sali zasiedli Wiera ze Spychalskim - przewodniczącym dzisiejszej narady mieszkańców naszej Galaktyki.

   Trąciłem łokciem zachmurzonego Andre.

   - Warto było wybrać prezydium, jakie lubili przodkowie, po jednym przedstawicielu z każdego gwiazdozbioru, nie sądzisz?

   Andre w ciągu ostatnich dni nie dojadał i nie dosypiał, krzątał się wśród Aniołów, ale niczego nowego nie zdołał się dowiedzieć. Nie udało mu się też nic wyciągnąć z lękliwych Altairczyków, którzy niewątpliwie zataili ważne informacje o kosmicznych podróżnikach.

   - Zwróć się do Romera - burknął. - Nie jestem specjalistą od prezydiów.

   Do Romera się nie zwróciłem. Paweł ustawił laskę pomiędzy nogami, położył ręce na rękojeści i z obojętną pogardą oglądał salę. Nadal więc wypytywałem Andre:

   - Po odwiedzinach u Aniołów chodziłeś do mieszkańców Aldebarana i Capelli. Co opowiadają?

   - To samo. To znaczy nic. - Ani słowa?

   - Przecież ci mówię! A może przynieść deszyfrator, żebyś mógł sam porozumieć się z przyjaciółmi?

   - Żadnego snu, żadnej myśli?

   - Po raz setny mówię ci, że nic! Aldebarańczycy starają się myśleć jak najmniej, a ich sny są pozbawione obrazów i przedstawiają jakieś barwne pasma. Może im się śni, że ciążenie wzrosło do tego stopnia, iż nie mogą oddychać.

   - Mają ciężki sen w dosłownym znaczeniu tego słowa... Bez zwiększenia grawitacji nie zasypiają w ogóle. - Dziękuję za informację. Zapomniałeś, że ja również słuchałem wykładu Spychalskiego o życiu na Aldebaranie i Capelli!

   Póki rozmawiałem z Andre, Spychalski zaproponował Wierze, aby powiedziała kilka słów na temat zadań pierwszej narady międzygwiezdnej. Wiera w swojej mowie proklamowała początek nowej ery kosmicznej, początek okresu współpracy wewnątrzgalaktycznej.

   Andre był zdania, że Wiera stara się przedstawić współpracę międzygwiezdną w zbyt różowych kolorach. - Wszechświatowe towarzystwo charytatywne powiedział ziewając. - Bractwo spadających z nieba syntetycznych gołąbków. Wielka Loża Niebian-Spryciarzy. Ironia Andre bardzo mnie dotknęła. Zapytałem go z wyrzutem, czy to nie on przypadkiem napisał niedawno symfonię o harmonii gwiezdnych światów.

   - Ja - odparł Andre obojętnie. - I nadal jestem zwolennikiem współpracy kosmicznej . Ale niechaj i gwiezdni braciszkowie zakaszą rękawy.

   Romero zdawał się słuchać tylko Wiery. W ciągu godziny nie odwrócił głowy, nie chrząknął i trwał w niezmiennej pozie z rękami skrzyżowanymi na lasce i z arogancką nudą na twarzy. Pochwycił jednak sedno naszej cichej rozmowy. Obrócił się ku nam.

   - To pierwsza pańska idea, drogi Andre, która wydaje mi się zdrowa. Po wczorajszej teorii sądziłem, że pan już skończył się jako myśliciel.

   Zaciekawiłem się, o którą teorię Andre mu chodzi. Czy o tę zabawną hipotezę na temat niewidzialności nieznanych wrogów Galaktów?

   - Nie, następną. Nasz przyjaciel Andre jest generatorem nowych pomysłów działającym w sposób ciągły. Nie dalej jak wczoraj przekonywał mnie, że człowiek jest czymś w rodzaju sztucznego tworu zaprojektowanego w niepamiętnych czasach przez Galaktów, którzy po skonstruowaniu porzucili nas na Ziemi ze względu na naszą całkowitą nieprzydatność.

   Niczego podobnego Andre mi nie mówił.

   - Drobiazg - rzucił lekko Andre. - Hipoteza równie dobra jak każda inna, wynik analizy jednego z teoretycznych możliwych przypuszczeń... W instytucie Lusina wytwarza się pegazy i smoki, działając na genetyczne kwasy nukleinowe koni i jaszczurek, czemu więc człowiek nie miałby być wynikiem eksperymentów genetycznych na małpach? Zadanie przy obecnym stanie wiedzy zupełnie możliwe, po prostu nikt się nim nie zajmował. Założyłem więc, że niegdyś na Ziemi wylądowali Galaktowie i trochę poeksperymentowawszy z kodem genetycznym małp, stworzyli ludzi podobnych do siebie. Zgodzicie się, że to przypuszczenie doskonale tłumaczy wiele zagadek.

   - Przypuszczenie czy fantazja? - zapytał Romero. - Ponieważ pan już zaczął, więc proszę dokończyć. Mam na myśli ocenę, jaką MUK dał pańskiej interesującej teorii.

   - MUK odrzucił moją hipotezę - powiedział niechętnie Andre. - Uznał ją za nienaukową.

   - Nazwał ją bredniami, miły Andre. Wybrał właśnie to słowo do precyzyjnej kwalifikacji pańskiego kolejnego dzieła naukowego. Co zaś do mnie, to uważam, że słówko "brednie" zawiera więcej treści niż wszystkie inne wasze uczone rozważania o Galaktach i ludziach, kwasach nukleinowych i kodach genetycznych.

   Powiedział to z taką złością w głosie, że zrobiło mi się nieprzyjemnie. Andre milczał ponuro, a ja wiedziałem, skąd się wziął jego zły nastrój.

   Po wystąpieniu Wiery zrobiono przerwę, aby goście mogli przemyśleć jej słowa. W przerwie dla chętnych wykonano symfonię Andre. Kompozytor opowiedział o swym utworze. Potem zabrzmiała mechaniczna muzyka. Słuchałem koncertu siedząc obok Fioli w jej sektorze. Muzyka wprawiła ją w zdumienie. Dźwięki są wulgarne powiedziała - a efekty barwne prymitywne. Czyżby ludzie zachwycali się czymś równie bezsensownym? Zapewniłem ją, że normalni ludzie nie zachwycają się podobną sztuką, a jeżeli zdarzają się dziwacy w rodzaju Andre, to bywają zwykle wyśmiewani. Wydaje mi się, że to wyjaśnienie zadowoliło ją.

   Postarałem się również poznać opinie innych Niebian.

   - No więc tak - powiedziałem później Andre. Altairczycy uważają, że symfonia jest zbyt pastelowa, zawiera zbyt mało promieni rentgenowskich, dla Aldebarańczyków jest zbyt lekka, Aniołom wydaje się zimna i pusta, Weganom prymitywna i monotonna... Co poza tym? Ludzie nadal mają zbyt wąskie spektrum warunków życiowych, więc dla nich jest zabójcza. Kto wygrał?

   - Idź do diabła! - powiedział Andre pogodnie. Podejrzewam, że przewidywał fiasko i zabiegał o urządzenie koncertu jedynie po to, aby spełnić warunki zakładu. - Niebianie mają jeszcze mniej poczucia estetyki niż ludzie. Rozkoszuj się swoją fizjologiczną papką muzyczną, jeżeli nie rozumiesz arcydzieł.

   - Nie powiedziałeś, kto wygrał zakład? - nalegałem.

   - Ty - przyznał niechętnie. - Ale, jeśli cię można prosić, nie tańcz i nie krzycz na całą Orę. Jak na mój gust cieszysz się zbyt hałaśliwie.

   Obiecałem mu cicho przeżywać tę radość.

      . 35 .      

    Ostatnie dni pobytu na Orze były wypełnione naradami. Ludzi pomiędzy sobą i ludzi z grupami Niebian. Na jednej z narad u Spychalskiego, na której nie było gwiezdnych gości, postanowiono, że dwa największe statki galaktyczne: "Pożeracz Przestrzeni" i "Sternik" powinny kontynuować podróż w głąb Galaktyki.

   Wiera wytłumaczyła, dlaczego penetracji gwiezdnych głębi nie można odłożyć na później. Wyprawa na Orę miała dwa zadania, z których jedno - stworzenie podstaw organizacyjnych przyszłego Sojuszu Międzygwiezdnego - wykonano.

   - Jednakże - mówiła Wiera - gdzieś wśród gwiazd mieszka podobny do nas, wysoko rozwinięty naród Galaktów, o którym nie dowiedzieliśmy się niczego. Cała praca nad tworzeniem sojuszu mieszkańców gwiazd stanie pod znakiem zapytania, jeżeli nie dowiemy się, czy projektowanej organizacji nie zagraża niebezpieczeństwo. I na odwrót, sprawa może posunąć się szybko naprzód, jeżeli zapewnimy sobie pomoc Galaktów. Dokąd skierować statki w ich poszukiwaniu? Skąd Galaktowie przylecieli do gwiazdozbioru Hiad i na Altair? Najprawdopodobniej z Plejad, które są skupiskiem gwiezdnym położonym najbliżej Hiad. Tak więc skok w Plejady, dokąd ludzie jeszcze nie docierali, będzie naszym kolejnym zadaniem.

   - Ja lecę "Pożeraczem Przestrzeni" - zakończyła Wiera. - Ewakuacji gości z Ory i wysłania statków na Ziemię podejmie się szanowny Marcin Julianowicz.

   Spychalski uśmiechnął się niewesoło.

   - Miałem nadzieję, że i mnie, staruszka, zabierzecie ze sobą w daleki rejs. Ale widzę, że trzeba będzie dożyć ostatnich lat jako dozorca tej planetki.

   - Nie jako dozorca, ale jako przedstawiciel ludzkości na wysuniętej gwiezdnej placówce. A my będziemy kontynuować pańskie poszukiwania.

   Po zakończeniu narady spytałem Romera: - Pan z nami, Pawle, czy na Ziemię?

   - W starożytności - odparł sucho - za główną cnotę mężczyzny uważano umiejętność walki z wrogiem. "Pożeracz Przestrzeni" ma zadanie szczególne: zwiad na terytorium wroga. Straciłbym dla siebie szacunek, gdybym nie wykorzystał możliwości wykazania się odwagą godną mężczyzny!

   Wydaje mi się, że mógłby powiedzieć to samo mniej zawiłym stylem.

   Kolejno odlatywały statki na Altair, Aldebarana, Capellę, Fomalhaut, aż wreszcie nastała kolej na odlot mieszkańców Wegi.

   Noc przed rozstaniem z Fiolą spędziłem w jej parku pod smętnym blaskiem sztucznego księżyca. Przeważnie milczeliśmy. W tym milczeniu było coś tak lirycznie ziemskiego, że mój smutek zamienił się w rozpacz. To była pierwsza noc, w czasie której Fiola nie wypytywała mnie ani o naukę, ani o kosmos, ani też o nasze porządki społeczne, czy też statki gwiezdne. Intymnie głupia noc, prawdziwa noc zakochanych.

   Przed świtem Fiola wstała.

   - Zapala się słońce, Eli. Muszę iść. Zobaczymy się w porcie kosmicznym.

   Wieczorem do bazy gwiazdolotów zajeżdżały kolejno autobusy, z których wypryskiwały świecące kolumny Wegan. Przytłumione, uroczyste światło, płynące z ciał mieszkańców Wegi, zalało cały port. Poszedłem tam z Lusinem i stałem na uboczu. Wielu Wegan poznawało mnie i powitalnie błyskało oczami.

   Potem zjawiła się Fiola. Ruszyłem ku niej, a ona błyskawicznie przypłynęła do mnie.

   - Obiecałeś przyjechać - przypomniała. - A jeżeli nie będę mógł, przyjedziesz ty.

   Po jej odlocie chodziłem długo po Orze wraz z Lusinem.

   - Jesteś biologiem - powiedziałem. - Wiesz, że miłość jest jednym z bodźców do przedłużenia gatunku. Czy może istnieć miłość, kiedy o tym bodźcu nie może być mowy? Jeżeli dwie istoty tak różnią się od siebie, że nie mogą mieć wspólnego potomstwa... Czy takie dwie istoty mają prawo kochać się?

   Lusin rozumiał mnie znacznie lepiej, niż mogłem przypuszczać.

   - Miłość - przedłużenie gatunku, tak. Tak się zaczynało. Będzie inaczej. Miłość - wspólnota dusz. Wyższe stadium.

   - Okazuje się - powiedziałem gorzko - że stałem się przypadkiem pionierem nowej, wyższej formy uczucia: jedności pokrewnych dusz Wszechświata. Mnie pierwszemu przypadło w udziale pokochać istotę biologicznie obcą.

   - Tak, Eli. Pierwsze kroki. Dziś obce. Jutro zwykłe.

   - Jutro będzie twój kopalny bóg z głową sokoła powiedziałem ze złością. - Na nic więcej wasza biologia się nie zdecyduje.

   Następnego dnia flotylla trzech statków odlatywała z Aniołami na Hiady. Załadunek skrzydlatych odbywał się przy akompaniamencie krzyków, łopotu skrzydeł i skowytów. Znajome Anioły rzucały się nam na szyje, potęgując zamieszanie swymi płaczami i narzekaniami.

   Nagle w skrzydlatym tłumie pojawił się Trub i roztrąciwszy pobratymców pomknął ku nam z rykiem. Krzyczał nie wiadomo dlaczego tylko do mnie:

   - Eli! Eli! Eli!

   Objął mnie skrzydłami i zabulgotał straszliwym głosem:

   - Nie pojadę! Chcę z ludźmi, tylko z ludźmi! Andre próbował przemówić do rozsądku awanturującemu się Aniołowi, ale Trub krzyczał coraz głośniej:

   - Pojadę z ludźmi! Nie chcę do siebie!

   Lusin miał łzy w oczach i czule gładził lśniące pióra krzykacza.

   - Dobry - szeptał. - Cudowny. Najlepszy.

   Odszukałem Spychalskiego i powiedziałem, co się dzieje.

   - Chcecie wziąć Anioła z sobą? A na diabła wam Anioł? - zdumiał się Spychalski.

   - Proszę na niego spojrzeć - powiedziałem. Przecież to piękny okaz. Jakie on wrażenie wywrze na Ziemi! Zresztą przywiązał się do nas nie mniej niż my do niego. Ponadto nie cierpi swoich pobratymców.

   Spychalski wywołał Wierę. Przekazał jej życzenie Truba i nasze, a od siebie dodał, że prosi o to samo.

   - Możecie zabrać Truba - powiedziała i wyłączyła się.

   Pomknąłem ku swoim krzycząc już z daleka, że sprawa załatwiona. Trub ma piekielnie mocne skrzydła i mało mi nie połamał kości.

   - Jestem twoim niewolnikiem - powiedział. Niewolnikiem na wieki, Eli!

   - Jesteś moim adiutantem - odparłem. - Adiutant jest kimś w rodzaju przyjaciela. Na prawach przyjaźni poproszę cię o jedną drobną przysługę.

   - Wszystko, co zechcesz. Jestem szczęśliwy, o potężny...

   - Wykąp się i zmień odzież. W magazynach jest wiele anielskich szat, weź co najmniej tuzin na zapas. Trub natychmiast uniósł się w górę. Jak na swoją ogromną wagę latał wspaniale.

    . 2 . Rejs Gwiezdnego Pługa    

   Kiedy spoglądam na przebytą przez nas drogę, ogarnia mnie złożone uczucie żalu z powodu poniesionych strat, pomieszanego z dumą. Byliśmy uczestnikami najtrudniejszej z dotychczasowych wypraw kosmicznych i całkowicie spełniliśmy swój ludzki obowiązek. Chodzi oczywiście nie o to, że w ciągu dwóch ziemskich lat przebyliśmy dziesięć tysięcy lat świetlnych i nie o to, że choć nie przeniknęliśmy do osłoniętego ciemnymi mgławicami centrum Galaktyki, to przynajmniej wdarliśmy się w gwiezdne głębie tak daleko, jak nikt przed nami. Gdyby nasze zasługi ograniczały się tylko do trylionów kilometrów pozostawionych za rufą statku, nie byłoby żadnych powodów do dumy. Dowiedzieliśmy się jednak, jak wielka jest potęga osiągnięta przez inne istoty rozumne, jak wielkie jest dobro i zło walczące ze sobą w galaktycznej wojnie i jak nieubłaganie to wszystko zmusza człowieka do ingerencji w konflikty nie przez niego wywołane, gdyż poza nim nikt nie może ich ostatecznie rozwikłać. "Nasz wiek jest tragiczny" - często powtarzał biedaczysko Andre i dowiódł tego własnym życiem. Obok burt naszego statku przemknęły tysiące układów gwiezdnych i na żadnym z nich nie znaleźliśmy cukierkowego raju spokoju i błogości. Musieliśmy natomiast bić ciężką pięścią ludzkiej potęgi tych, którzy budowali swój malutki dobrobyt na wielkich nieszczęściach innych. Uderzać złem w zło jest także dobrem. Oczywiście nie osiągnęliśmy całkowitego zwycięstwa, byliśmy wszak tylko zwiadowcami, a nie armią ludzkości. Wiemy jednak teraz, kogo popieramy i kto jest naszym wrogiem, wiemy, że na wieść o naszym wyjściu we Wszechświat tysiące zamieszkałych światów z błaganiem i nadzieją wyciągają ku nam ręce. Jestem przekonany, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy przetarta przez nas ścieżka w kosmosie zamieni się w szeroką drogę, najważniejszą trasę Wszechświata - od człowieka ku zamieszkałym gwiazdom, od gwiazd ku człowiekowi!

      . 2 .      

    W przodzie leciał "Pożeracz Przestrzeni", a za nim "Sternik". Dowódcą pierwszego była Olga, której pomagali Leonid i Osima. Drugim statkiem dowodził Allan. Wiera wybrała "Pożeracza Przestrzeni". Oprócz niej byli na nim: Lusin, Romero, Andre i ja.

   Codziennie przez wiele godzin ślęczałem wraz z Wierą nad jej raportem dla Ziemi, pozwoliła więc mi komunikować się ze sobą bez uprzedzania. Któregoś dnia połączyłem się z jej pokojem i ujrzałem, że siostra kłóci się z Romerem. Powinienem był oczywiście przerwać połączenie, ale byłem tak zaskoczony, że po prostu o tym zapomniałem. Wiera wyrywała się trzymającemu ją za ramiona Romerowi. Paweł ciężko dyszał, oczy błyszczały mu nieprzytomnie.

   - Nie! - syczał wściekłym głosem. - Nie, Wiero! To się nie zdarzy!

   - Odejdź! - wyrywała się Wiera. - Nie chcę na ciebie patrzeć! Puść, to boli!

   Romero cofnął się na środek pokoju. Potknął się przy tym i popatrzył wściekły na podłogę. Zapamiętałem dobrze ten wzrok człowieka nienawidzącego nawet przedmiotów. Powinienem się był wyłączyć, bo mój postępek zakrawał na podglądanie, ale wydało mi się, że siostra jest w niebezpieczeństwie i nie wygasiłem ekranu.

   Wiera poprawiła koronkowy kołnierzyk.

   - No, tak jest lepiej. I skończmy już z tym, Pawle. Milczał. Starał się uspokoić.

   - Czemu stoisz? Powtarzam: wyjdź.

   Spojrzał nie na nią, lecz na mnie. Nie mógł wiedzieć o mej niewidzialnej obecności, lecz obrócił się ku mnie. Jego ściągnięte brwi jakby uderzały jedna o drugą, mięśnie szczęk dygotały. Gdybym był z nimi w pokoju, osłoniłbym siostrę. Od człowieka z taką twarzą nie można oczekiwać niczego dobrego.

   - W starożytności istniał niegłupi zwyczaj - powiedział wreszcie ochrypłym głosem. - Damy zrywające ze swymi wielbicielami mówiły, co przestało się im podobać w porzucanym kawalerze. Mam nadzieję, że nie okażesz się mniej uprzejma niż twoje lekkomyślne poprzedniczki?

   - Chcesz powiedzieć, że jestem lekkomyślna?

   - Chcę wiedzieć, co się stało. Tylko to chcę wiedzieć...

   - Nie wiesz? To niezwykłe u tak przenikliwego człowieka, za jakiego się uważasz.

   - Wiero, przysięgam ci! Gdyby dach zwalił mi się na głowę, nie byłbym tak zaskoczony!... Wszystkiego spodziewałem się po wyprawie na Orę, ale nie tego!

   - No dobrze. Nie kocham cię. To wystarczy?

   - To wiem. Ale dlaczego? Wytłumacz mi po ludzku, dlaczego?

   - Mogłabym odpowiedzieć twoim ulubionym porzekadłem: nie wiadomo, czemu miłość przychodzi, nie wiadomo, czemu znika. Wątpię jednak, by cię zadowoliła odpowiedź w tym stylu. A więc nie kocham cię, ponieważ nie szanuję. Tym razem wystarczy?...

   Milczał chwilę.

   - To znaczy, że chodzi o gwiezdnych niby-ludzi? O hipopotamy z Aldebarana, pająki z Altaira, węże z Wegi, senną galaretę z Arktura i tępe Aniołki z Hiad? Są dla ciebie drożsi ode mnie. Stanąłem w obronie człowieka i w rezultacie utraciłem jedyne ludzkie uczucie, jakie nas łączyło - miłość!

   - Pawle, jeszcze raz proszę cię, wyjdź! Czyżbyś nie rozumiał, że każdym twym słowem wzmagasz moją odrazę do ciebie?

   Duma walczyła w nim z namiętnością. Jeszcze bardziej zląkłem się o Wierę. Paweł w swym szaleństwie mógł podnieść na nią rękę. Zaciskałem bezsilnie pięści. Powinienem osłaniać ją własną piersią, a nie podpatrywać!

   - Czołgałbym się przed tobą na kolanach, całował twoją suknię - powiedział gorzko Paweł. - Byłbym dumny z roli twego sługi, twojego niewolnika nawet, gdybyś choć w najmniejszym stopniu tego potrzebowała.

   - Niewolników nie potrzebuję, a sług każdy z nas ma pod dostatkiem.

   - Tak, mechanicznych! Mechanicznych, niech to diabli! Osiemnaście miliardów kilowatów na człowieka, dwieście miliardów egipskich niewolników! Jaki faraon, jaki prezydent mógł się pochwalić taką armią lokajów? A wśród tej otchłani kilowatów ani jednego gorącego, oddanego ludzkiego serca! Ludźmi jesteście czy automatami, wy, apostołowie powszechnej pomocy? Jak ja was nienawidzę, jak nienawidzę!

   Wiera podeszła do niego. Zląkłem się, że ona pierwsza go uderzy.

   - Nareszcie, Pawle! Długo oczekiwałam takiego wyznania. Wiem w końcu, z kim mam do czynienia - z uosobieniem nienawiści! I ty chcesz, aby cię kochano?... Sądzisz, głupcze, że miłość rodzi się z nienawiści?!

   Paweł obrzydliwie zaklął, odwrócił się i poszedł ku drzwiom. Wiera zmęczonym ruchem opadła na tapczan i zamknęła oczy. Nadal nie domyślała się, że ją obserwuję. Siedziała tak kilka minut, a potem zaczęła płakać. Płakała najpierw cicho, prawie bezdźwięcznie. Później nasilające się łkania wstrząsnęły jej ciałem i runęła twarzą na poduszkę.

   Wyłączyłem ekran.

      . 3 .      

    Lusin ze swym nowym ulubieńcem Trubem przesiaduje ciągle gdzieś we wnętrzu statku i prawie go nie widujemy. Anioł uczy się języka ludzkiego, aby móc rozmawiać z nami bez deszyfratora. Często natomiast odwiedzam Andre. W jego kajucie stoi na biurku zdjęcie Żanny. Żanna jest do niego tak podobna, że z daleka trudno małżonków rozróżnić. Wiele w tym jest naturalnego podobieństwa, ale jeszcze więcej umyślnych starań: jednakowe loki sięgające ramion, identyczne pochylenie głowy, taki sam krój odzieży. Nie wiem, kto do kogo się upodabnia, pewnie oboje się o to starają i skutek jest taki, że bardziej przypominają brata i siostrę niż małżeństwo.

   Pewnego razu na biurku Andre pojawił się również jego przyszły synek, trzy horoskopowe fotografie chłopaka w wieku jednego, dwóch i dziesięciu lat.

   - Galeria rodzinna - powiedziałem. - Stęskniłeś się, chłopie?

   - Dziś urodził się Oleg - odpowiedział Andre uroczystym tonem. - O dziesiątej rano według miejscowego czasu ziemskiego. Szarooki i rumiany grubas. Sześćdziesiąt trzy centymetry, pięć i pół kilograma uśmiechów i krzyku!

   Zainteresowałem się, w jaki sposób wiadomość z Ziemi pokonała dzielące nas wówczas czterysta lat świetlnych. Andre spojrzał na mnie z oburzeniem.

   - Nie sądziłem, że zapomnisz o komputerowym horoskopie małego! Przed odjazdem podarowano mi album Żanny we wszystkich dniach ciąży.

   Wydobył z szuflady grubą księgę. Na każdej stronie widniała fotografia Żanny, data, notatka o jej samopoczuciu oraz przepisany jej na tę dobę rozkład snu, posiłków i przechadzek. Przejrzałem album. Komputerowe prognozy medyczne sprawdzają się niezbyt dokładnie, zwłaszcza u kobiet. Poza tym możliwe są nieprzewidziane wypadki - upadek, złamanie nogi, kłótnia z przyjacielem. Nie chciałem jednak denerwować Andre swoimi wątpliwościami, nic więc nie powiedziałem.

   Andre przypatrywał się z zachwytem fotografiom żony.

   - Kiedy nareszcie zwrócisz uwagę na ziemskie kobiety, zaopatrz się w taki sam album. Będziesz daleko od ukochanej i jednocześnie obok niej! Będziesz wiedzieć o niej wszystko, odczuwać bicie jej serca i ciepło rąk!...

   - Mam nadzieję, że prędko się to nie zdarzy. Jeśli jednak to nastąpi, zaopatrzę się w prognozę nastroju żony na każdy dzień w roku i będę wiedział, kiedy spodziewać się czułości, a kiedy awantur... Sądzę, że do tego czasu podobne prognozy staną się rzeczą powszechną. Dopiero wtedy życie rodzinne zyska trwały fundament. Co o tym sądzisz?

   - Po mistrzowsku potrafisz zepsuć najlepszy nastrój - powiedział ze złością. - Nie rozumiem, czemu cię przyjaciele lubią?

   - Są minimalistami. Wiedzą, że niczego dobrego nie można ode mnie oczekiwać, i zadowalają się złym.

   Andre schował album.

   - Chodźmy do sali obserwacyjnej. Chciałbym urodziny syna uczcić jakimś niezłym odkryciem.

   Statki już trzeci miesiąc z rzędu szły kursem na Plejady. Szybkość gwiazdolotów wynosiła trzy tysiące jednostek świetlnych. Przeorywaliśmy przestrzeń z wielkim impetem. Wyrwaliśmy z kosmosu kłąb pustki wystarczający do utworzenia średniej wielkości gwiazdy. Gdyby zakłócona przez nas geometria tego odcinka Wszechświata nie wyrównywała się kosztem nienaruszonych obszarów światowej pustki, zmiany wywołane obecnością Gwiezdnych Pługów byłyby jeszcze znaczniejsze. "Popiół przestrzeni kosmicznej" - powiedział kiedyś Andre patrząc na tworzony przez nas pył. Od tej chwili inaczej tego pyłu nie nazywaliśmy.

   Andre uregulował mnożnik fotonowy i przełączył obraz na ekran zewnętrzny, abyśmy obaj widzieli ten sam wizerunek. Zagubione światy ożyły. Najpierw zalśnił równoległobok Worka Słonecznego, a potem zapłonęło samo Słońce. Wydało się nawet, że rozróżniamy obiegające je planety, ale było to oczywiście złudzenie optyczne.

   - Witaj, daleka ojczyzno! - wykrzyknąłem. -

   Witaj, człowieku imieniem Oleg, który przyszedłeś dziś na świat. Twój ojciec i twój przyjaciel ślą ci pozdrowienia z gwiezdnej głębi! Andre, jak uczcimy jego narodziny? Dawniej przy podobnych okazjach upijano się. Proponuję potańczyć i pokrzyczeć.

   Nie czekając na zgodę popchnąłem fotel Andre.

   Szerstiuk poleciał głową w dół. Pomknąłem za nim. Gwiezdny Wszechświat zawirował, ciała niebieskie zbliżały się i oddalały. Andre rozpędził się, ale go wyprzedziłem. Jeszcze przez chwilę po barbarzyńsku hasaliśmy w ciemności przenikniętej światłem gwiazd, aż zmęczeni obróciliśmy fotele do odległego Słońca.

   - Do widzenia, synu! Cudownie potańczyliśmy na twoją cześć - powiedział Andre i zajął się Plejadami.

   Przez dwa miesiące podróży w kierunku Plejad gwiazdozbiór zupełnie się nie zmieniał. Zarówno z Ziemi, jak i z Ory Plejady sprawiały wrażenie kosmicznej pajęczynki zawisłej między wielkimi gwiazdami. Kiedy do roju pozostało niewiele parseków, gwiazdozbiór zaczął się rozszerzać i napełniać blaskiem. Wspaniałe skupisko jaskrawych gwiazd rozpalało się na niebie. Słońca większe od naszego Syriusza połyskiwały różnobarwnymi ogniami, a mrowie mniejszych gwiazdek tworzyło świetlistą mozaikę.W mnożniku rój rozpadł się na pojedyncze gwiazdy.

   - Widzę układ planetarny, Eli! - powiedział wkrótce Andre.

   Zewnętrzne gwiazdy skupiska były puste i o niewielkiej jasności, ale Atlanta, olbrzym stokroć jaskrawszy od Słońca, miała satelity: trzy ciemne globy. Oglądaliśmy je przez chwilę, a potem przesunęliśmy się ku centrum gwiazdozbioru. Tam niemal każda gwiazda miała swój układ planetarny. Wokół Altiona i Mai krążyło po sześć planet i to tak blisko gwiazd, że ich orbity musiały się przecinać. Wywołałem sterówkę. Olga już wiedziała o układach planetarnych w Plejadach. Na niektórych z planet automaty wykryły atmosferę z zawartością tlenu oraz umiarkowane pola grawitacyjne.

   - Wydaje się, że na Elektrze żyją istoty o wysokiej cywilizacji - dorzuciła Olga. - Na drugiej spośród czterech jej planet zauważono sztuczne świecenie rozbłyskujące po zachodzie Elektry, a potem stopniowo przygasające. Nocne oświetlenie miast na Ziemi daje podobny efekt.

   - Ale miasta! - wykrzyknął Andre. - Co z miastami ?

   - Miast stąd nie sposób wykryć.

   Andre skierował mnożnik na Elektrę. Wkrótce znaleźliśmy krążące wokół niej cztery planety, ale nie mogliśmy nic dostrzec na ich powierzchni.

   Pozostawiłem Plejady w spokoju i odsunąwszy się nieco od ekranu skierowałem mnożnik w bok. Przede mną rozbłysły dwa rozproszone skupiska gwiezdne - Psi i Chi Perseusza. Z Ziemi i Plutona często oglądałem te dwie zwarte grupy gwiazd odległych od nas o cztery tysiące lat świetlnych. Nigdy nie interesowały mnie zbytnio, ale teraz nie mogłem się od nich oderwać. W ich rysunku było coś znajomego. Rozumiałem, że jest to zwyczajne złudzenie, ale nie mogłem się pozbyć tego uczucia. Było to tym dziwniejsze, że stąd, z Plejad, dalekie roje Perseusza widocznebyły pod innym kątem niż z Ziemi lub z Ory. Nie tylko ja, lecz także nikt z ludzi nie obserwował jeszcze tych skupisk w takiej projekcji, a więc nie mogły mi być znane. Tak to sobie tłumaczyłem w duchu, próbując stłumić narastające zdenerwowanie.

   - Co się z tobą dzieje? - zapytał Andre. - Popatrz na Elektrę. Rzeczywiście widać sztuczne światło nad jedną z planetek.

   - Odczep się! - burknąłem. - Znudziła mi się twoja Elektra.

   Z coraz większym napięciem wpatrywałem się w dwie błyszczące grupki gwiazd. Były niemal równe co do wielkości, ale jedna z nich wydawała mi się bardziej zwarta - wiele tysięcy słońc skupionych na małej przestrzeni... Jedna przypominała zaciśniętą pięść bijącą w środek drugiego skupiska, z którego gwiazdy rozlatywały się na zewnątrz niczym odłamki.

   Nagle przypomniałem sobie, gdzie widziałem ten obraz.

   Chwyciłem Andre za ramiona i potrząsnąłem tak, że głowa mu się zakołysała, a zęby mimo woli szczęknęły.

   - Oni są na Perseuszu! - wrzasnąłem. - Nie tam lecimy, gdzie trzeba, bo oni są na Perseuszu!

   - Puść mnie! - błagał Andre. - Duszę ze mnie wytrzęsiesz! Jacy oni? Co tu ma do rzeczy Perseusz?

   - Zływrogi! - powiedziałem. - Wiem teraz, gdzie gnieżdżą się Niszczyciele!

   Andre zdenerwował się tak, że aż stracił głos.

   - Przypomnij sobie zapisy pokazywane w Sali Pomarańczowej - mówiłem. - Przypomnij sobie, jak przekonywałeś nas, że słyszałeś krzyk bólu dobiegający z roju gwiezdnego... Czy to nie są te same gwiazdy? Pytam cię, czy to nie jest dokładnie ten sam widok?

   Andre oderwał się wreszcie od lornety mnożnika.

   - Eli, przyjacielu, dokonałeś wielkiego odkrycia powiedział uroczystym tonem. - Zawsze byłem przekonany, iż natura wyznaczyła ci rolę poważniejszą niż monotonna błazenada. Gratuluję ci. A teraz biegiem do Wiery.

   - Po co? Nie ma gwałtu, zdążymy.

   - Nie ma chwili do stracenia. Musimy natychmiast zmienić kurs. Po cóż nam Plejady, skoro ci, których szukamy, są na Perseuszu?

   Teraz on ciągnął mnie i popychał. Chciałem już wstać, kiedy zapłonęły sygnały awaryjne i zawyły syreny. Strefa niebieska pokryła się mgiełką, gwiazdy zakołysały się i zgasły. Rozległ się spokojny głos Olgi.

   - Przed nami w prawo od kursu ciało kosmiczne idące z szybkością przyświetlną. To nie jest meteoryt. Ogłaszam alarm ogólny. Wychodzimy z obszaru nadświetlnego.

   Andre i j a chwyciliśmy za lornety mnożników. W ciągu następnych paru minut do sali obserwacyjnej nieustannie przybywali członkowie załogi. Obok mnie usiadła Wiera. Pospiesznie opowiedziałem jej o swoich spostrzeżeniach na temat Perseusza.

   - To bardzo ważne, Eli - powiedziała siostra. - Polecimy automatom sprawdzić twoją obserwację. Ale teraz ciekawi mnie, jakie to ciało mknie z szybkością przyświetlną. Może to gwiazdolot?

   Po pewnym czasie analizatory zameldowały:

   - Przed nami stattek fotonowy z unieruchomionymi silnikami. Porusza się siłą bezwładności.

      . 4 .      

    Czarny statek kosmiczny pojawił się w mnożniku jako świecący punkcik, później powiększył się do rozmiarów małego strączka grochu. To była metalowa rakieta. Rozróżnialiśmy dysze rufowe i okna pozbawione osłon pancernych. "Pożeracz Przestrzeni" nadał sygnały wywoławcze, nieznajomy statek nie odpowiedział.

   Andre zaczął dowodzić, że to "Mendelejew" Roberta Lista, zagubiony w przestrzeni międzygwiezdnej pięćset lat temu. Wydało mi się nieprawdopodobne, aby pojazd z martwą załogą mógł błądzić nie uszkodzony w kosmosie przez pięć wieków.

   Kiedy do statku pozostało około miliona kilometrów, z jego pokładu odezwała się radiostacja niewielkiej mocy. Andre uruchomił deszyfrator na wszystkich zakresach.

   Nieznani astronauci przy pomocy starego alfabetu Morse'a starali się porozumieć z nami po rosyjsku i angielsku. Dokładnie dobiegły do nas słowa: "Ziemia... Nie mogę sterować... Kamagin, Groman... Gwiazdolot «Mendelejew»..."

   - Tym razem zgadłeś - zwróciłem się do Andre.

   - Pierwsze powodzenie po wielu klęskach.

   W przestrzeń pobiegły fale radiowe naszego statku.

   "Słyszę was dobrze - dyktowała Olga. - Tu gwiazdolot typu Pług Gwiezdny z Ziemi. Brak sterowania nie ma dla mnie znaczenia. Wyhamuję i doprowadzę do zetknięcia własnymi polami. Luków bez mojej komendy nie otwierać".

   Później "Pożeracz Przestrzeni" zawisł nad fotonowym gwiazdolotem i oświetlił go swoimi reflektorami. Rakieta wyglądała obok Gwiezdnego Pługa jak drobinka. Wyrzucone na zewnątrz pole płynnie wciągało "Mendelejewa" do wnętrza naszego statku, później wyprowadziło go na platformę postojową, gdzie stały operacyjne gwiazdoloty, planetoloty i awionetki.

   Na powitanie nieoczekiwanych gości zebrała się cała załoga.

   Luk rakiety otworzył się i wysunęła się z niego drabinka. Na trap wyszło dwóch niziutkich młodzieńców. Chłopcy zerwali z siebie hełmy i pomachali nimi w powietrzu. Zaczęliśmy bić im brawo.

   Później nastąpiła chwila ciszy i usłyszeliśmy pierwsze słowa kosmonautów z rakiety.

   - Boże, jacy oni są wysocy! - powiedział jeden z nich po rosyjsku. - To przecież olbrzymy, a nie ludzie!

   Drugi wykrzyknął z zapałem:

   - Słuchaj, Edward, oni mają normalne ciążenie! Tu nasze magnetyczne buty są niepotrzebne!

   Podszedł do nich Romero, który jako jedyny wśród nas znał starożytne języki. Uścisnął każdemu z nich rękę i pogratulował pomyślnego lądowania.

    - Mam nadzieję, że jesteście zdrowi? Jeśli nie, na statku znajdą się leki na wszelkie dolegliwości.

   - Jesteśmy zdrowi - odpowiedział pierwszy. - Jest nas dwóch: ja, zastępca kapitana, Edward Kamagin i nawigator Wasilij Groman... Nasi koledzy... niedawno zginęli w katastrofie. - Dodał po chwili drżącym głosem: - Czemu nie zjawiliście się miesiąc temu, tylko miesiąc temu?

   Paweł zapytał przyjaźnie:

   - Jak dawno wystartowaliście z Ziemi, przyjaciele?

   - Niezbyt dawno, trzy lata temu - odpowiedział Groman.

   Na platformie rozległ się nagły gwar, popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo. Rakiety podobne do tej, jaką przycumowaliśmy, można w naszych czasach obejrzeć jedynie w muzeum.

   - Zapominacie, ziomkowie, o einsteinowskim spowolnieniu czasu - powiedział wesoło Kamagin. - Im bardziej spieszyła nasza rakieta, tym wolniej biegł nasz czas pokładowy. Kiedy opuszczaliśmy Ziemię, był rok czterdziesty pierwszy nowej ery. - Popatrzył na Romera. - Czy nie zechce pan łaskawie nam powiedzieć, jakie stulecie dziś mamy?

   Romero odpowiedział:

   - Dziś jest dziesiąty kwietnia roku pięćset sześćdziesiątego trzeciego nowej ery!

      . 5 .      

    Wszystko zdumiewało tych wspaniałych chłopaków, którzy pięćset dwadzieścia dwa lata temu wystartowali w kosmos i wkrótce zagubili się w jego przestrzeniach. Zachwycali się wszystkim, co widzieli i o czym słyszeli. "To nie statek, lecz latająca wyspa!" - mówili, zaskoczeni tym, że wewnątrz gwiazdolotu oprócz maszyn znajduje się jeszcze prawdziwe miasteczko z parkami i basenami kąpielowymi. Na nas patrzyli z przestrachem. Nasz wzrost wywierał na nich chyba jeszcze większe wrażenie niż rozmiary statku. A kiedy dowiedzieli się, że poruszamy się w obszarze nadświetlnym i przekształcamy przestrzeń w masę, w ciała materialne, jak mówiono w ich czasach, i równie łatwo tworzymy gigantyczne pustki ze zniszczonych ciał materialnych, to uznali, że z nich żartujemy. Fizyka dwudziestego wieku starej ery, wraz z jej niezrozumieniem materialności przestrzeni i demonizowaniem niewytłumaczalnie granicznej dla wszystkich ciał prędkości światła, utkwiła w ich mózgach niczym gwóźdź i nie mogliśmy jej stamtąd wyciągnąć. Groman usiłował nawet dyskutować. Czarnowłosy, okrągły na twarzy, szybki w ruchach i słowach bardzo różnił się od flegmatycznego, długogłowego, płowego Kamagina, a obaj w jeszcze większym stopniu różnili się od każdego z nas.

   - Wiedzieliśmy, że nasi potomkowie pójdą daleko naprzód - powiedział Groman, kiedy wytłumaczono mu, na czym polega efekt Taniewa. - Ale taki przeskok!...

   Kiedy już nasi młodzi "przodkowie" wypoczęli, opowiedzieli nam o swej przedłużającej się podróży.

   Gwiazdolot "Mendelejew" został zbudowany do wypraw galaktycznych. Ten najdoskonalszy statek owych czasów wystartował z Ziemi w piątek 13 sierpnia roku 41 nowej ery z załogą składającą się z czternastu inżynierów i dwóch kapitanów: Roberta Lista i Edwarda Kamagina. Na pokładzie znajdowały się zapasy żywności i paliwa rakietowego (w tym antymaterii) obliczone na pięćdziesiąt lat podróży. W pierwszych miesiącach rejsu minęli Układ Słoneczny i zagłębili się w przestrzenie międzygwiezdne idąc kursem na Syriusza. Celem wyprawy było zbadanie tej podwójnej gwiazdy, a zwłaszcza mniejszego jej składnika, białego karła o gęstości czterdzieści tysięcy razy przewyższającej gęstość wody. Rejs miał trwać dwadzieścia pięć lat ziemskich. Wkrótce po wyjściu z Układu Słonecznego rozpędzili gwiazdolot do szybkości przyświetlnej . Od bariery świetlnej dzieliło ich zaledwie trzy tysiące kilometrów na sekundę. Zaczęły działać efekty przyświetlne: zwiększenie masy statku i spowolnienie czasu pokładowego. A później przyszła katastrofa - uderzenie błądzącego meteorytu i wybuch. Przedziały, w których była zmagazynowana antymateria, zostały zniszczone.

   Na szczęście statek podzielony był szczelnymi grodziami i ludzie nie ucierpieli. Zniszczone segmenty gwiazdolotu zostały zablokowane. Statek uzyskał w czasie wybuchu dodatkowe przyspieszenie i nadal mknął do przodu, lecz już nie w kierunku Syriusza, ale kursem na gwiazdozbiór Byka ku rozproszonej mgławicy Plejad. Nie mogli zmienić kursu, bo nie działały urządzenia napędowe z powodu braku paliwa fotonowego.

   Dowódca, Robert List, pierwszy otrząsnął się z niemocy i zażądał od innych członków załogi, aby również wzięli się w garść. Jest źle, mówił, ale jeszcze nie zginęliśmy i to już dobrze. Czasu jest pod dostatkiem - całe życie - są też mechanizmy, laboratoria i materiały, spróbujemy więc naprawić uszkodzenia, wyprodukować pewną ilość paliwa, oczywiście nie fotonowego, lecz zwykłego, na jakim latali pierwsi kosmonauci. Szybkość mamy gigantyczną, przekonywał, wystarczy jedynie zmienić jej kierunek, a wtedy uda się zawrócić statek. Jeszcze wrócimy na Ziemię, powtarzał, ale trzeba od razu zawinąć rękawy!

   Zabrali się do pracy trwającej według ich czasu pokładowego około trzech lat, a według ziemskiego ponad cztery stulecia. Uszkodzenia załatali, a osłabione urządzenia napędowe doprowadzili do stanu używalności. Przy- szła kolej na paliwo i kosmonauci liczyli już dni do uruchomienia silników, kiedy wydarzyła się następna katastrofa. Kamagin i Groman dyżurowali tego dnia w kabinie nawigacyjnej i jedynie oni ocaleli...

   Edward Kamagin wspominając zjawienie się błyszczącej kuli mocno zbladł, a nam udzieliło się jego zdenerwowanie. Kula pojawiła się nagle, właśnie pojawiła się, a nie zbliżyła, jakby wyskoczyła z niebytu, i to była pierwsza zagadka, jaką ze sobą przyniosła. W przestrzeni, gdzie Słońca już od dawna nie było widać, trzeba było codziennie fotografować gwiazdozbiory, aby ustalić kurs powrotny, kiedy uda się statek zawrócić. Kamagin skupił uwagę na Aldebaranie, gdy nagle gwiazda zamigotała i znikła, a w pole widzenia wskoczyła jaskrawo świecąca, zielonkawa kula. Kamagin krzyknął i cała załoga rzuciła się do iluminatorów.

   "Mendelejew" mknął tuż pod barierą świetlną, a jednak kula zaczęła dopędzać statek.

   "Edward, nadaj nasz znak rozpoznawczy! - rozkazał List. - Ciekaw jestem, czy to statek, czy ciało kosmiczne."

   To były jego ostatnie słowa. Kamagin uruchomił nadajnik i panoramiczne urządzenie rejestrujące. Nie zdążył zdjąć palców z pulpitu, kiedy straszliwy ciężar wtłoczył mu ręce w klawiaturę. Tracąc przytomność od przeciążenia słyszał jęki konających towarzyszy.

   Kiedy Kamagin się ocknął, kuli już nie było. Wywołane później zdjęcia również pokazały jej nagłe zniknięcie, znów skok w niebyt. Kula zniknęła bez śladu!

   Koło Kamagina leżał jęczący Groman. Edward wlał mu do ust trochę wody i położył na fotelu. Gdy już nieco przyszedł do siebie, obaj udali się do laboratorium. Na podłodze leżały skrwawione ciała towarzyszy: niektórzy umarli od przeciążenia, inni zaś zostali przygnieceni spadającymi z góry sprzętami. Nikogo nie udało się uratować.

   - Złożyliśmy ich do lodowni - zakończył Kamagin swą smutną opowieść. - Błony ze zdjęciami kuli przechowujemy w kasie pancernej.

   Następnego dnia przenieśliśmy szczątki kosmonautów na nasz cmentarz w parku, do mauzoleum z przezroczystymi sarkofagami, gdzie w neutralnej atmosferze zwłoki trwać będą wiecznie. Rozbrzmiewała muzyka żałobna z dwudziestego wieku, nad zmarłymi pochylał się sztandar Wyzwolonej Ludzkości przyniesiony z pokładu "Mendelejewa".

   Po zakończeniu pogrzebu oglądaliśmy na stereoekranie fotografie katastrofy. Kula istotnie ukazywała się i znikała nagle. Analizatory ustaliły, iż ma kształt idealnie kulisty, średnica jej wynosi osiemnaście i sześć dziesiątych kilometra, a zbudowana jest z nieznanego tworzywa sztucznego. Powierzchnia całkowicie gładka bez wklęśnięć i występów świeci światłem monochromatycznym o długości fali 560 milimikronów.

   Andre jak zwykle chciał się wypowiedzieć pierwszy. Oczekiwaliśmy od niego czegoś niezwykłego, nie zdziwiliśmy się więc, kiedy zdecydowanie odrzucił myśl o naturalnym ciele kosmicznym, które przypadkowo pojawiło się obok gwiazdolotu. Ciała naturalne o nienaturalnych właściwościach są cudem, a cudów w przyrodzie nie ma. Kula jest więc mechanizmem, krążownikiem wojennym, a w jej wnętrzu siedzą tajemniczy Niszczyciele zwani także Zływrogami. Wszystko wskazuje na nich. Fale grawitacyjne wstrząsające gwiazdolotem świadczą o tym, że Niszczyciele opanowali mechanikę pól grawitacyjnych, co i wcześniej było wiadome. Ich nieoczekiwane zjawienie się z "niczego" i nagły skok w "nic" można bez trudu wytłumaczyć, jeśli się przyjmie, że podobnie jak my poruszają się w obszarze nadświetlnym. Ciała przebywające poza barierą świetlną są niewidzialne, gdyż wyprzedzają światło, a po rozpoczęciu hamowania nagle pojawiają się jak z niebytu. Oczywiście to, co nam obecnie wydaje się zwykłą rzeczą, musiało się wydać cudem kosmonautom z pierwszego wieku...

   Andre tak mówił o okrętach wojennych, jakby widział Niszczycieli przy sterach i spustach dział grawitacyjnych. Przekonał mnie. Olgę również.

   - Jest faktem, że kula porusza się z regulowaną prędkością i zadała cios grawitacyjny - powiedziała. - Wniosek Andre jest logiczny: regulowały szybkość i strzelały istoty rozumne. Nie wiemy jednak, czy to byli Niszczyciele. Przekonaliśmy się jednak, że istnieje jakiś rozwinięty technicznie, napastliwy naród pozbawiony nawet problematycznej dobroci kłótliwych Aniołów z Hiad.

   Wiera zamilkła na chwilę, a później zapytała:

   - Uderzenie grawitacyjne spadło natychmiast po tym, jak tylko gwiazdolot nadał swój sygnał wywoławczy. Przypuśćmy, że w kuli znajdowali się Niszczyciele. Przy takich możliwościach technicznych musieli rozszyfrować informację radiową. Odpowiedzieli na nią śmiercionośną salwą. Dlaczego?

   - Wojna! - odparł Andre. - Po ustaleniu, że mają przed sobą ludzi, natychmiast wypowiedzieli ludzkości wojnę i próbowali unicestwić pierwszych jej wysłanników. Znaleźliśmy się w obszarze kosmicznych pobojowisk i chcąc nie chcąc staliśmy się stroną walczącą.

   To było właśnie to, co Romero przepowiadał nam na Ziemi. Wówczas nikt się z nim nie zgodził. Obecnie nikt by mu się nie ośmielił przeciwstawić. Spojrzałem na Pawła. Był zasępiony i milczący.

   - Nic nadal nie wiemy ani o naturze, ani o ustroju społecznym tych istot - kontynuowała Wiera. - Ale to, że istnieją i że są agresywni, niestety prawie nie ulega wątpliwości. Trzeba się mieć na baczności. Analizatory potwierdziły, że rój gwiezdny ze snów Aniołów pokrywa się z tym, który widzimy stąd w Perseuszu. Do skupisk Perseusza mamy ponad cztery tysiące lat świetlnych. Moim zdaniem nie trzeba zmieniać kursu. Skoro w okolicach Plejad odkryliśmy Niszczycieli, będziemy kontynuować badanie Plejad.

   Wszyscy się z nią zgodzili.

   Po naradzie wziąłem Andre pod rękę.

   - Po raz drugi dzisiaj miałeś rację. Żartowałem z twojej teorii o niewidzialności wrogów, ale zdaje się, że oni sami ją potwierdzili.

   Popatrzył na mnie uważnie.

   - Czemu jesteś taki chmurny, Eli?- Dziwisz się? Idziemy niczym ślepcy. Dokoła nas tryliony kilometrów przezroczystej przestrzeni, a w tej rzekomej przejrzystości mogą się kryć niewidzialni wrogowie! Niczym ich nie można wykryć, dopóki się sami nie ujawnią!

   Mój niepokój wywarł chyba na nim wrażenie, bo myślał przez długą chwilę, zanim powiedział:

   - Niepotrzebnie mnie chwaliłeś. Myślałem o jednostkowej, osobniczej niewidzialności Niszczycieli, a nie o znikaniu ich krążowników w obszarze nadświetlnym.

   Pod tym względem my również jesteśmy niewidzialni, ale nie o to przecież chodzi. Nie, myślę, że oni są realnie niewidzialni.

   - Nadal podtrzymujesz swą hipotezę?

   - Nie wiem. Chciałbym się mylić. To straszne, jeżeli mam rację!

   Powiedział to tak przejętym głosem, iż nie na żarty się przeraziłem. Zapalczywego, niespokojnego, bałaganiarskiego Andre widziałem na co dzień, ale Andre lękającego się czegoś nie znałem. Po wydarzeniu, jakie zaszło na Plejadach, nie mogę się wyzbyć myśli, że Andre już wówczas niejasno przeczuwał katastrofę.

      . 6 .      

    Z tyłu pozostał rozproszony gwiezdny welon Stożarów. Przybliżaliśmy. się do centrum gwiazdozbioru. Wokół nas świecą setki jaskrawych słońc. Kosmicznej pustki jednak jest pod dostatkiem: gwiazdy odległe są od siebie wprawdzie nie o dziesiątki lat świetlnych jak u nas; ale jednak nie bliżej niż o rok świetlny. Idziemy nadal kursem na Elektrę.

   Na pokładzie statku zawiązała się grupa badawcza. Włączono do niej także Kamagina i Gromana. Przewodniczy jej Andre, a ja jestem jego zastępcą.

   Spytałem kiedyś Lusina:

   - Jak się miewa Trub? Nie wyrywa się na zewnątrz?

   Twarz Lusina tak się rozpromieniła, że odpowiedź była jasna bez słów.

   - Przygotowuję Anioła do lotów. Będzie zwiadowcą.

   W pobliżu Elektry statek przeszedł na szybkości podświetlne i znów zaczęły nas obowiązywać prawa mechaniki relatywistycznej. Spowolnienia czasu pokładowego uniknęliśmy oddzielając się od bariery świetlnej wystarczającym interwałem szybkości, przez co nie mogliśmy już być niewidzialni. Wypłynęliśmy na zewnątrz z drugiego świata tak samo, jak przed kosmonautami z "Mendelejewa" wynurzył się krążownik wrogów. Obserwator wyposażony w dobre przyrządy mógł nas teraz wykryć. Z ostrożności Olga nie zbliżała się do żadnej gwiazdy oczekując na przybycie "Sternika", który leciał w obszarze nadświetlnym i był na razie niewidzialny, chociaż nas już widział. Zbliżaliśmy się do Elektry obchodząc inne gwiazdy bokiem i lawirując po skomplikowanej krzywej. Jedna grupa automatów wyszukiwała w przestrzeni sztuczne ciała, druga zaś wycelowana była w Elektrę. Druga planeta jej układu miała z pewnością rozumnych mieszkańców. Andre chwalił się, że rozróżnia miasta i kanały, ja natomiast widziałem tylko nocne zarzewie pojawiające się tuż po zachodzie miejscowego słońca. Nazwaliśmy planetę Sigmą.

   Wkrótce zaczęły napływać sygnały ze "Sternika". Zawiadomiono go o spotkaniu z "Mendelejewem" i o tajemniczej kuli.

   Spotkanie gwiazdolotów nastąpiło w pobliżu Elektry. "Sternik" położył się na kurs równoległy do naszego i wystrzelił planetolot. To Allan zostawiwszy statek pod opieką zastępcy udawał się do nas. Miał przy sobie swoją nieodstępną walizeczkę podróżną.

   - Gdzie przodkowie? - grzmiał. - Dawajcie ich tutaj, muszę ich ucałować!

   Altan tak ścisnął Kamagina i Gromana, obu naraz, że przez chwilę nie mogli słowa wydusić. Żaden z nich nie sięgał Allanowi do ramion.

   - To tacy jesteście! - huczał Altan. - Zupełnie jak na fotografiach, nic się w ciągu pięciu wieków nie zmieniliście. Popatrzcie sami, mam rację?

   Wyjął z walizki książki, pisma i monografie z pierwszego wieku. Z kart książek i czasopism patrzyli na gości oni sami wraz z ich zmarłymi towarzyszami: reportaże z kosmodromu, komunikat o utraceniu łączności ze statkiem i zmianie jego kursu. W ostatnich pismach raport rządowy komunikował o fiasku prób nawiązania łączności z zaginionym gwiazdolotem. Tam również zamieszczono wspomnienia i artykuły przyjaciół i uczonych, smutne niczym epitafia: zaginął wspaniały statek, zginęli nasi odważni towarzysze, zwiadowcy otchłani galaktycznej. Było coś dziwnego i zaskakującego w fakcie, że krewni i znajomi kosmonautów, rozpaczający po ich zgubie, sami dawno, pięć wieków temu rozstali się z życiem i nawet pamięć o nich pozostała jedynie na pożółkłych papierowych kartkach. A ci, których zgon opłakiwali, stali obok nas. Zdrowi, przystojni, dalecy nasi przodkowie, z którymi będziemy jeszcze pracować, dyskutować i ramię przy ramieniu walczyć ze wspólnym wrogiem.

   Kamagin ze łzami w oczach objął uśmiechającego się Allana. Groman także wzruszył się oglądając fotografie dawno zmarłych kolegów i krewnych.

   - To dopiero podarunek! - powiedział później Kamagin. - Najdroższy i najbardziej nieoczekiwany: spojrzenie w nieznaną nam przyszłość, która już dawno stała się przeszłością.

   - Właśnie! Wasza przyszłość - zaśmiał się Allan.

   - Najnowsze pisemko wydano w dwadzieścia lat po waszym odlocie, a przecież według kalendarza pokładowego "Mendelejewa" minęło od startu zaledwie trzy lata, tak że te wydarzenia dopiero dla was nastąpią. No a teraz pokażcie, bracia-pionierzy, na jakiej to kosmicznej łajbie poniosło was z Ziemi na Plejady.

   Poszedł z kosmonautami oglądać ich gwiazdolot, a ja zacząłem się przygotowywać do desantu na Sigmę, ponieważ mnie powierzono dowództwo grupy zwiadowczej.

      . 7 .      

    Wylądowaliśmy na planecie 8 maja roku 563. Ten dzień w kalendarzu mego serca zabarwiony jest na czarno. W szkole zapoznawano mnie z podłościami zamierzchłych wieków ludzkości. W skali kosmicznej były to zaledwie podłostki: wojny między malutkimi państewkami, ludzkie kłótnie, wyzyskiwanie przez jednych pracy i zdolności innych. Tu zobaczyłem podłość tak kosmicznie wielką, że myśli mi się w głowie mieszały. I tu - wierzę, iż przejściowo - utraciłem najbliższego mi człowieka.

   Na Sigmie były miasta. Właśnie były, gdyż po naszym wylądowaniu już nie istniały. Uprzedzam wypadki. Powinienem zacząć od tego, jak z oddali badaliśmy cztery satelity Elektry. Pierwsza, najbliższa jej powierzchni planeta, nie zainteresowała nas. Była to ognistodymna kula, oceany lawy i chmury siarkowodoru nad nimi. Żadne formy życia nie mogły istnieć w tym piekle. Dwie planety zewnętrzne również nie były zachęcające. Globy te, odległe od Elektry bardziej niż Pluton od Słońca, były pokryte ogromnymi warstwami kopalnego lodu. Natomiast Sigma, rozpalająca się wieczorami różowawym zarzewiem, była podobna do Ziemi: oceany, góry, lasy i rzeki. Jedno nas tylko zaskoczyło: zbliżanie się do planety sygnalizowaliśmy falami radiowymi i światłem, ale odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Pewnie lękają się nieoczekiwanych przybyszów, pomyśleliśmy.

   Oba gwiazdoloty zawisły nad planetą, a ku jej powierzchni wystartował planetolot ze mną, Andre, Lusinem i Trubem na pokładzie. Z ostrożności postanowiono nie posyłać na zwiad zbyt wielu ludzi.

   Najpierw okrążyliśmy Sigmę. To była doskonale zagospodarowana planeta. Od Ziemi różniła się przede wszystkim tym, że łańcuchy górskie rozciągały się wśród oceanów, lądy zaś stanowiły gładką równinę pokrytą lasami i łąkami.

   W trakcie oblotu zauważyliśmy cztery miasta i około dziesięciu osiedli, ale ani mieszkańców, ani maszyn nie zobaczyliśmy. Pod nami leżały precyzyjnie rozplanowane skrzynki ślepych budynków tworzące ulice, które z kolei wbiegały na place. Zarówno place, jak i ulice były puste.

   Andre wybrał leśną polankę w pobliżu miasta, wylądował i pierwszy wyszedł na zewnątrz. Kiedy zacząłem gramolić się do wyjścia, wyprzedził mnie Trub. Anioł z hałasem wyskoczył na łączkę. Chociaż gwiazdolot jest obszerny, to jednak tu czuł się swobodniej. Podskoczył do góry i zaczął koziołkować w powietrzu nieznanej planety niczym rozbrykany chłopak w awionetce.

   - Chodźmy szukać mieszkańców - zaproponował Andre. -

   Wsiedliśmy do awionetek i bez pośpiechu polecieliśmy w kierunku miasta. Trub pomknął do przodu usiłując nas wyprzedzić, ale wkrótce pozostał z tyłu i Lusin wziął zawstydzonego Anioła do swojej awionetki.

   Po jakimś czasie wylądowaliśmy, opuściliśmy pojazdy i poszliśmy pieszo ulicami miasta. Znając już jaskiniowe siedliska Aldebarańczyków i ochronne zarośla Wegan nie zdziwiliśmy się widokiem tego osiedla. Bądź co bądź były tu domy - skrzynki bez okien i drzwi z jakimiś otworami pod dachem, niskie, ponure i niezmiernie długie (niektóre ciągnęły się na kilometr i więcej). Gdyby nie ogromne rozmiary budowli, powiedziałbym, że przypominają mieszkania Altairczyków.

   - Założę się, że tutejsi mieszkańcy są skrzydlaci - powiedział Andre. - Przypominają z pewnością naszego Truba.

   Ale gospodarze tej ziemi przypominali raczej koniki polne niż Anioły. Wkrótce ujrzeliśmy grupę takich świerszczy wzrostu naszych dziesięcioletnich dzieci, zielonych, przezroczystych, błonoskrzydłych, z czterema giętkimi kończynami i pionowo ustawioną, wąską, niemal ludzką twarzą. Wszyscy byli martwi... Leżeli pod ścianą, skrwawieni, rozpłaszczeni i żadnemu z nich nie biło serce, żaden nie oddychał. Staliśmy przed nimi w milczeniu, jedynie Trub ze świstem wymachiwał skrzydłami.

   - Nie ma pokoju pod gwiazdami - rzekł chmurnie Andre i przywołał gestem Truba. - Wsuń no, przyjacielu, głowę w którąś z tych dziurek i powiedz, co tam zobaczysz.

   Trub podfrunął do jednego z górnych otworów i zniknął w nim na jakieś dwie minuty. Potem runął jak kamień na ziemię.

   - Śmierć! - wychrypiał zdenerwowanym głosem.

   - Wszyscy zabici!

   Skinąłem na Anioła. Trub z gotowością podstawił ramiona. To skrzydlate chłopisko jest silne jak byk i z łatwością uniosło mnie do otworu. Wsunąłem nogi do wnętrza i siadłem chwyciwszy rękami za brzegi otworu.

   - Leć do środka, Trub! - powiedziałem.

   Anioł piorunem przedostał się przez inny otwór i podleciał do mnie od wewnątrz budynku. Jestem od niego szerszy w ramionach, nie mogłem więc równie łatwo przeleźć na drugą stronę. Trub pociągnął mnie za nogi i pochwycił w locie. Objąłem go za szyję i zapaliłem kieszonkowy reflektor. Widok był straszliwy. W ogromnej kamiennej stodole leżały zwały martwych świerszczy o ludzkich twarzach. Trub ciężko machając skrzydłami poleciał w koniec hali i wrócił do mnie: wszędzie leżały trupy, same trupy. Nikt nie podniósł głowy, nikt nie poruszył błoniastym skrzydłem.

   - Zaraza czy pobojowisko? - zapytał Andre, kiedy wydostaliśmy się z Trubem na zewnątrz.

   - Chyba pobojowisko. Mieszkańcy miasta chronili się za ścianami i śmierć ich tam dopadła. Działo się to zupełnie niedawno, może kilka dni lub godzin temu.

   - Zwłoki są tak samo zmiażdżone? - zapytał Andre wskazując na trupy leżące pod ścianą.

   - Rozpłaszczone. Najpewniej salwa z dział grawitacyjnych.

   Przed nami była ściana przegradzająca ulicę, skręciliśmy więc w biegnący w lewo zaułek. Lusin nagle rzucił się do przodu z krzykiem:

   - Człowiek! My! Taki sam!

   Pospieszyliśmy za nim. Wyprzedził nas lecący z łopotem skrzydeł Trub.

   Na malutkim placyku, utworzonym przez szczyty trzech stodołowatych domów, stała grupa z trzech figur. Wysoki człowiek obejmował dwa człekogłowe świerszcze. Cała trójka śmiała się unosząc uradowane twarze ku górze. Żółty, wytworny kamień, niepodobny zupełnie do zimnego marmuru naszych pomników, podkreślał jeszcze nastrój radości.

   - Galakt - powiedział Andre, wskazując na wygięte we wszystkie strony palce centralnej postaci.

   - Spotkanie przyjaciół - rzekł Lusin. - Zszedł z nieba. Oczekuje innych.

   Nie mogłem się od figury Galakta oderwać. Ziemscy rzeźbiarze nie potrafią tak prawdziwie oddać twarzy, zawsze w ich rzeźbach pozostaje coś martwego, ukazującego, że mamy do czynienia z kamieniem, a nie z ciałem. Tu mieliśmy żywą twarz, tak żywą, iż chciało się odpowiedzieć uśmiechem na jej uśmiech. Znów byłem pod wrażeniem ogromnych oczu Galakta. Te niemal kwadratowe oczy zajmowały prawie połowę twarzy i one przede wszystkim nadawały jej wyraz. Artysta doskonale oddał tę wesołość z odcieniem niepokoju, jaka z nich tryskała. Gdy świerszcze tylko się cieszyły, Galakt jednocześnie radował się i niepokoił, był szczęśliwy i czujny, bo najwidoczniej nie tylko radosnych wieści oczekiwał wpatrując się w niebo.

   Wywołałem w myśli Wierę. W rozjarzonej wideo-kolumnie ujrzałem sterówkę i siedzących w fotelach Olgę, Wierę i Leonida.

   - Nie obawiaj się - powiedziała Wżera. - Obserwujemy was.

   - To znaczy, że widzieliście okropności tego miasta umarłych i wiecie, o czym to świadczy?

   - Tak, Eli. Jesteście chronieni potężnymi polami. Posługujcie się nimi.

   Wokół nas latał Trub, to wznosząc się do góry, to opadając w dół. Nagle pomknął w bok i wkrótce rozległ się jego rozpaczliwy krzyk. Anioł krzyczał tak straszliwie, że ze wszystkich sił rzuciliśmy się ku niemu. Przypomniałem sobie, że Trub nie potrafi posługiwać się polami siłowymi, i otoczyłem go własnym. Anioła oderwało od bryły, na którą wściekle się rzucał. Pospiesznie cofnąłem pole. Trub nie pojął, co mu się przydarzyło. Później opowiedział, że jakaś niezwykła siła chwyciła go za włosy i powlokła do tyłu.

   - Wróg! - ryczał Trub znów rzucając się na bryłę.

   - Podły!

   Ale nie była to żywa istota, lecz także kamień. Na wypolerowanym cokole wznosiło się jakieś niepodobne do niczego straszydło: ni to bryła ziemi, ni to spęczniały żółw, ni to rycerski hełm z ziemskich muzeów. Ze środka kamiennej narośli tryskała w górę giętka jak ciało żmii rurka, na końcu której znajdowało się zgrubienie podobne do wielkiego ogórka lub ananasa. "Ananas" błyszczał, promieniował światłem, lecz nie ciągłym, jakie daje lampa, ałe jakby złożonym z tysięcy kłująco jaskrawych ostrzy. Zdawało się, że zgrubienie jest inkrustowane drogimi kamieniami, których każda grań błyszczy osobno. W wyglądzie dziwnej konstrukcji było coś złowieszczego. Rozumiałem więc Truba, który rzucał się na nią z taką pa-sją.

   W milczeniu staliśmy przed monumentem. Wiedzieliśmy, że na gwiazdolotach również wszyscy go obserwują i podobnie jak my starają się pojąć, co to jest.

   - Czy to przypadkiem nie Niszczyciel? - zapytał Andre bez zwykłej pewności siebie.

   - Chyba tak - potwierdził Lusin, którego przekonał nie Andre, lecz wściekłość Truba.

   - Raczej ich pojazd bojowy - wtrąciłem. - A ten ogórek na szyjce to oczy lub peryskop. W tym wszystkim tkwi wielka zagadka, Andre.

   - Jedna? Naliczyłem ich co najmniej tysiąc.

   - Jedna - powtórzyłem. - Taka mianowicie: jeżeli mieszkańcy Sigmy tak cieszą się na widok Galaktów, co wynika z pierwszej rzeźby, to czemu wznoszą pomniki wrogom swych przyjaciół? Czemu składają im hołd?

   - Pomniki stawia się nie tylko jako wyraz czci. To może być ostrzeżenie: nie zapominajcie o tym, co wam grozi .

   - Trzeci! - krzyknął Lusin rzucając się w przejście między domami. - Pierwszorzędny Zływróg! Galakt również! ...

   

   Trzecia grupa postaci istotnie była wspaniała. Słowo „wspaniała" odnosi się do mistrzostwa wykonania, a nie do treści. Na skraju cokołu spoczywało takie samo kamienne cielsko z połyskliwą naroślą, a w centrum i na drugim skraju stało dwóch Galaktów i ośmiu mieszkań­ców Sigmy. Zamilkliśmy i zamarli przed rzeźbą. Po raz drugi (pierwszy raz na zniszczonym później obrazie Altair­czyków) ujrzeliśmy okropną scenę wzięcia do niewoli. Na szyjach Galaktów wisiały łańcuchy, takie same łańcuchy oplatały mieszkańców Sigmy. To była procesja jeńców, a połyskujący okiem czy peryskopem Niszczyciel był naj­widoczniej ich nadzorcą.

   - A jednak jest w tych potwornościach jedna rzecz, która mnie cieszy - powiedziałem w chwilę póź­niej. - Wiesz co, Andre? Teraz możemy spokojnie odło­żyć do lamusa jedno z twoich odkryć. Mam na myśli groź­ną teorię o niewidzialności Niszczycieli.

   - Nie masz pojęcia, jak ja sam się z tego cieszę! ­wykrzyknął Andre z ulgą. - Ta pancerna ropucha wyglą­da obrzydliwie, ale jest to ciało, a nie zjawa.

   - I ja sądzę... - zacząłem, lecz przerwałem w pół zdania.

   - Ratunku! - krzyknął przeraźliwie Andre. Oszałamiająco jaskrawe światło uderzyło nam w oczy, a straszliwa siła rzuciła na ścianę budynku. Wydało mi się, że dostałem się pod prasę i zostałem zmiażdżony.

      . 8 .      

    Trwało to chyba nie dłużej niż setne ułamki sekundy: bły­skawiczne, natychmiast sparowane uderzenie. Teraz zdaję sobie sprawę, że gdyby przyjaciele na statku nie obserwo­wali nas, bylibyśmy zniszczeni już pierwszym wystrzałem grawitacyjnym wroga. Nasze indywidualne pola, jak się potem okazało, były zbyt słabe, aby przeciwstawić się wy­syłanym przez Niszczycieli potężnym impulsom grawita­cyjnym. Kiedy więc wróg zadał swój zabójczy cios, nasze pola ochronne zostały spłaszczone i jedynie osłabiły na­cisk walącego się na nas tysiąctonowego ciężaru. Na po­moc pospieszyły nam automaty gwiazdolotu, których przeciwstawny impuls zneutralizował uderzenie.

   Mimo przeżytego wstrząsu utrzymałem się na no­gach. W chwilach wielkiego napięcia myśli i uczucia bieg­ną setki razy szybciej. Równocześnie odbierałem i prze­twarzałem informacje płynące z różnych stron, słyszałem, widziałem, wyczuwałem dziesiątki ważnych obrazów, rea­gowałem na nie, kwalifikowałem, odrzucałem - wszyst­ko naraz. Krzyczał we mnie wściekły głos Leonida: „Pole stożkowe, Eli! Pole stożkowe!", widziałem wykrzywioną twarz samego Leonida, który oddalony o tysiące kilome­trów walczył razem z nami. Natychmiast po tym zobaczy­łem sinych, tracących oddech Andre i Lusina. Główna fala przeciążeń spadła na nich i wtłoczeni w ścianę, niemal zmiażdżeni, walczyli z własnymi ciałami, aby nie stracić przytomności i nie stać się łupem atakującego nas złoczyń­cy. Zobaczyłem też wroga, ogromny ziemisty pęcherz z długą szyją i połyskującym na niej straszliwym okiem. Niszczyciel wypełzł zza ściany i szybko się zbliżał, szyku­jąc się do nowego, kilkadziesiąt razy silniejszego ciosu, którego nie potrafiłyby już odbić dalekie automaty statku. Wszystko to utrwaliło się w mojej pamięci jako jeden obraz, bo w gruncie rzeczy było jednym obrazem, gdyż odbyło się w ułamku sekundy: pojawienie się wroga, błyskawiczny atak Truba i mój potężny cios.

   Nie wiem dziś, co wówczas zrobiło na mnie większe wrażenie: widok umierającego Andre i Lusina, groźny wy­gląd atakującego Zływroga czy bezsilny upadek Truba. Odważny Anioł z rykiem spadł na wroga z góry wyciąga­jąc ku niemu swe straszliwe pazury. Celował w oko Nisz­czyciela i napad był widocznie tak zaskakujący, że Trubowi udało się skrobnąć pazurami po peryskopie. Wróg przechylił szyję, wyrzucił swe pole do góry i Trub nawet nie krzyknąwszy odleciał na bok. Skrzydła miał połama­ne, a postrzępione pióra chmurą zawirowały w powietrzu. W tej samej chwili zadałem Zływrogowi śmiertelny cios.

   Doskonale pamiętam swój ówczesny stan. Rykną­łem z wściekłości. Wszystkie moje pragnienia skoncentro­wały się na jednej tylko myśli: „Przebić! Przebić!" Całym wysiłkiem woli skupiłem swoje pole ochronne w wąską ni­czym promień wiązkę i pchnąłem nim wroga jak szpadą.

   Niszczyciel nie upadł zalany krwią, nie pękł jak bańka mydlana uderzona kijem. Wybuch, słup ognia i dymu, spa­dające odłamki i krople - oto wszystko. Istota atakująca nas została zamieniona na odłamki i strzępy. Nie wiedzia­łem wówczas, że jest to jedyna forma śmierci Zływroga.

   Rzuciłem się ku Lusinowi i Andre. Andre był bla­dy, oczy miał zamknięte, chwiał się na nogach. Lusin szybciej przyszedł do siebie.

   - Trub chyba zginął! - krzyknąłem.

   Lusin trzymając się ściany poszedł chwiejnym kro­kiem w kierunku Anioła. Trub leżał pod ścianą. Lusin nie mógł go sam unieść i poprosił mnie o pomoc. Cuciłem wtedy Andre, który otworzył już oczy, ale nie mógł jesz­cze mówić. Wezwałem awionetki, ale nie zjawiły się. Za­kląłem i wywołałem planetolot, który również się nie ode­zwał.

   Zapłonęła wideokolumna. Nigdy nie zapomnę stra­chu na twarzy Wiery. Patrzyła na mnie tak, jakbym już był martwy.

   - Eli! - jęknęła siostra. - Otaczają was!

   Pojawił się Leonid: Jego wyrazista twarz płonęła gniewem.

   - Awionetki zostały zniszczone przez Niszczycieli! - krzyknął. - Planetolot jest uszkodzony. W waszym kierunku pełznie co najmniej pół setki tych stworów. Wzmocniliśmy wasze pola do maksimum, spieszymy na pomoc. Trzymajcie się, bracia!

   - Ile mamy czasu? - zapytałem. - Minuty? Se­kundy?

   - Najwyżej trzy minuty! Ukryjcie się za ścianami, kamień ekranuje fale grawitacyjne!

   Zostawiłem Andre pod ścianą i pomknąłem do Lusi­na. Razem z nim przeniosłem Truba do Andre. Biedny Anioł był tak rozbity, że nie mógł poruszać palcami. Głowa bezsilnie chwiała mu się z boku na bok, ale grała w nim jesz­cze bitewna pasja, bo kiedy przechodziliśmy obok strzępków Zływroga, resztki piór na złamanych skrzydłach wściekle mu się zjeżyły. To było jednak dzielne chłopisko!

   Rozejrzałem się wokoło. Żadnego odpowiedniego schronu w pobliżu nie było. Potrząsnąłem Andre za ra­mię.

   - Ocknij się, słyszysz! Otaczają nas Zływrogi. Trzeba maksymalnie skoncentrować pola.

   Andre drgnął i usiadł. Oprzytomniał. Zostawiłem go i zająłem się Trubem. Byłem teraz spokojny o Andre. Poczucie niebezpieczeństwa i konieczność włączenia się do wspólnych wysiłków jest najlepszym lekarstwem dla ta­kich jak on.

   Z Aniołem sprawa wyglądała gorzej. Trub świetnie walczył skrzydłami i pazurami, umiejętnie uderzał swym ciężkim ciałem, ale źle operował polem. Pole uruchamia się myślą i odczuciami, a Trub w żaden sposób nie potrafił pojąć, że sama chęć obrony już jest obroną. Dla Anioła istnieje jedynie świat widzialny i wyczuwalny. Tego, czego nie można dotknąć, jego zdaniem, po prostu nie ma. Od­ważny, ale naiwny chłopak.

   - Kiedy przyjdą, nie ruszaj się, ale krzycz na nich: do tyłu! do tyłu! Krzycz w duchu, rozumiesz? - tłuma­czyłem mu. - A jeżeli nie potrafisz w duchu, wrzeszcz na głos, to również podziała.

   - Ich trzeba szarpać zębami, bić ciałem! - nie zgadzał się ze mną i w zdenerwowaniu usiłować wstać, po­magając sobie ułomkami skrzydeł. Nie mógł się jednak na nich utrzymać i z jękiem znów opadał na ziemię.

   Wtedy pojawili się Niszczyciele. Pełzli ze wszystkich stron naraz, wytaczali się zza ścian i niezręcznie maszero­wali ulicą poprzedzani mrocznym lśnieniem swoich oczo­głów. Purpurowe płomienie miotały się pomiędzy ściana­mi budynków, rozjaśniały się stopniowo, aż znaleźliśmy się jakby w centrum pchanego wiatrem pożaru, tak potęż­ne i złowieszcze było wysyłane przez nich promieniowa­nie. Aby nie oślepnąć, opuściliśmy filtry na hełmach ska­fandrów. Andre, który już ostatecznie przyszedł do siebie, otworzył walizeczkę deszyfratora i uruchomił go na wszystkich zakresach.

   - Oszalałeś, po co? - szepnąłem.

   - Nie zaszkodzi. Jestem przekonany, że oni roz­mawiają ze sobą i że blask ich głów jest z tym związany. Mam zupełnie inne usposobienie niż Andre. Cały byłem pochłonięty oczekiwaniem walki. Nie miałem pew­ności, że odeprzemy atak, wiedziałem jednak, że tanio swego życia nie sprzedamy. Brzmiał we mnie pełen niepo­koju głos Olgi: „Trzymajcie się, pomoc wkrótce nadej­dzie!" Możliwe, iż gdzieś w powietrzu zapłonęła wideoko­lumna z nią i z Wierą. Nie wiem, nie mogłem się rozglą­dać, bo patrzyłem tylko na wrogów.

   Zbierało się ich coraz więcej. Niszczyciele ustawili się w półkole i bez pośpiechu zbliżali się do nas. Rozszy­frowałem ten nieskomplikowany plan. Siła ich pól grawi­tacyjnych jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości, zmniejszając ją więc dwukrotnie mogli uderzyć cztery razy silniej. Najwidoczniej zamierzali nie atakując z daleka metodycznie zacieśniać pierścień tak długo, dopóki na to pozwoli opór naszych pól ochronnych, a później błys­kawicznie skoncentrować wysiłki i zadać decydujący cios.

   Zrozumiałem, że jeśli nie pomieszamy im szyków, zrobią z nas mokrą plamę. Dusiła mnie wściekłość na te bestie atakujące bez najmniejszego powodu i musiałem ją z siebie wyrzucić w potężnym pchnięciu pola. Mieliśmy nad nimi przewagę w postaci naszego szybkiego biegu i postanowiłem tę przewagę wykorzystać.

   - Skoncentrujcie na mnie swoje pola, kiedy rzucę się do przodu! - rozkazałem. - Zaraz pokażę tym świe­cącym żółwiom, że daleko im do ludzi!

   - Uważaj, Eli! - powiedział Lusin. - Ale nie bój się, skoncentrujemy!

   Wówczas runąłem na najbliższego, który wypełzł nieco z szeregu i zapłacił za swą nieostrożność życiem. Chroniony z boków przez przyjaciół skupiłem swoje pole w wąskie pasmo i rozciąłem Niszczyciela jak mieczem. Jego strzępy jeszcze sypały się na ziemię, kiedy moje szty­letowe pole przebiło sąsiada. Zływrogi cofnęły się, nasiliły i tak już potężne światło głów do tego stopnia, że ich blask raził oczy nawet przez ciemne filtry. Moje ciało zacisnęła niewidzialna prasa i zacząłem tracić oddech z bólu. Szczę­ki prasy zaciskały się i natychmiast cofały, zaciskały i wre­szcie osłabły: Zływrogi biły mnie impulsami grawitacyjny­mi, a przyjaciele odpierali ciosy swoimi polami. Zachwia­łem się tracąc przytomność i zanim upadłem, zdążyłem je­szcze wysadzić w powietrze następnego Niszczyciela. An­dre i Lusin podbiegli. Upadłem im na ręce, a oni szybko odnieśli mnie pod osłonę ściany.

   Lusin śmiał się i tupał nogami, Anioł wściekle war­czał ukazując kły i nawet Andre się uśmiechał. Nie zda­rzało się nam - nie mówię oczywiście o Aniele - nigdy przedtem walczyć na śmierć i życie i pierwsze powodzenie zawróciło nam w głowach. W każdym obudził się instynkt wojownika, który pozornie został wiele pokoleń wstecz wytrzebiony ze świadomości ludzkiej.

   - Na atomy! - wrzeszczał Lusin. - W strzępy! Tak trzeba!

   Andre uspokoił się pierwszy.

   - Oni powtarzają atak - powiedział.

   Niszczyciele znów napierali na nas półkolem. Nie wiem czemu, ale byłem przekonany, że zmienili plan na­tarcia. Środek szyku poruszał się ostrożniej niż skrzydła, które starały się zajść z boków i stamtąd zmiażdżyć nas między wystrzelanymi naprzeciw siebie polami. Gdybym natomiast znów wyrwał się do przodu, spokojnie wycofali­by się z centrum szyku i bez trudu rozprawili z mymi przy­jaciółmi pozbawionymi osłony z flanki. Plan obliczony był na tak głupiego przeciwnika, że poczułem do nich pogar­dę. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że nigdy nie należy uważać wroga za durnia.

   - My również powtórzymy napad, ale tym razem inaczej - powiedziałem. Mój plan opierał się na szybkoś­ci i zgraniu naszej akcji.

   Kiedy Niszczyciele dostatecznie się zbliżyli, my, zwarci w pięść - trzech ludzi z przodu i kulejący Anioł z tyłu - uderzyliśmy na ich lewe skrzydło. Wszystko było drobiazgowo wyliczone i doskonale się udało. Napadając na lewe skrzydło jednocześnie oddalaliśmy się od prawe­go, przez co osłabialiśmy jego uderzenie, z centrum szyku można się było chwilowo nie liczyć, bo nauczone doświad­czeniem Zływrogi nie wyrywały się pod ogień pól sztyleto­wych.

   Tym razem działając czterema zwartymi polami uni­cestwiliśmy sześciu Niszczycieli i zmusiliśmy ich do uciecz­ki całą lewą flanką. Nie mogliśmy ich ścigać, bo trzeba było obrócić się ku centrum i prawemu skrzydłu. Krótkim wypadem również i tę formację zmusiliśmy do wycofania się. Pole bitwy usiane było szczątkami zniszczonych wro­gów i zalane ciemną cieczą, ich krwią.

   Powtórnie schroniliśmy się w cieniu ściany.

   Te piekielne stworzenia szybko jednak uczyły się na błędach. Zrozumiały, że atakując tyralierą jedynie nara­żają się na ciosy naszych siłowych szpad. Obecnie więc szły trzema zwartymi grupami po jakieś dwadzieścia sztuk w każdej, cielsko przy cielsku, oko przy oku. To samo, czym odparliśmy ich drugi atak - wielokrotnie wzmoc­nione, zwarte w pięść pole - teraz obracali przeciwko nam. Żadnym, nawet najszybszym wypadem, nie mogliś­my stłumić tak silnego, skoncentrowanego siłowego stru­mienia. W tej sytuacji czas naszego życia zależał jedynie od szybkości ruchu wrogów.

   Andre jeszcze niezupełnie doszedł do siebie po na­padzie pierwszego Niszczyciela, lecz był zupełnie spokoj­ny. Popatrzyłem nań i domyśliłem się, co ma na sercu.

    - Zdążysz jeszcze wywołać gwiazdolot i nagrać po­żegnanie - powiedziałem i odwróciłem twarz.

   Zływrogi nie spieszyły się, bo wiedziały, że im już nie umkniemy, i nacierały z rozwagą. Andre wywołał sta­tek. Nigdy jeszcze nie słyszałem tego gorącego, porywcze­go człowieka mówiącego tak spokojnie i rzeczowo.

   - Żanno! Olegu! - dyktował. - Za dwie minuty już mnie nie będzie. Kocham was! Bądźcie szczęśliwi!

   - Obejmijmy się, przyjaciele! - zwrócił się do nas. - A potem zaatakujemy ich po raz ostatni. Nie ma sensu ciągnąć tego dalej.

   Uścisnęliśmy się i ucałowali. Trub przytulił się do mego ramienia i łkał jak człowiek. Czułość okazana temu dziwnemu stworzeniu niemal pogodziła je z nadchodzącą śmiercią. Dałem znak i wszyscy rzuciliśmy się na centralną grupę wroga.

   Tak jak się tego obawiałem, nie udało nam się ni­czego dokonać. Nie zdołaliśmy nawet skupić swych pól w jedno ostrze, gdyż skuwające nas łańcuchy przeciążeń były zbyt silne. Jedynie Lusin przebił jednego Niszczy­ciela i sam natychmiast upadł. Nie chciałem krzyczeć ani wołać o pomoc, ale jęk rozpaczy mimo woli wydarł mi się z piersi. Obok mnie krzyczał Andre. Nasze krzyki nie zdążyły jeszcze umilknąć zdławione śmiercionośny­mi oplotami wrogich pól siłowych, gdy z góry coś runęło i wszystko cudownie się przeobraziło: nagle osłabł sku­wający nas uścisk grawitacji, zgasło przenikliwe jarzenie oczodołów, a Zływróg, w którego centrum celowałem, lecz nie dosięgnąłem, trysnął w górę słupem płomieni i kurzu.

   - Skoncentrujcie się na mnie! - rozległ się dziki ryk Leonida. - Naprzód! Naprzód!

   Zachwiałem się. Podtrzymał mnie Romero.

   - Niezłe uderzenie, nieprawdaż, mój dzielny Eli? zapytał z uśmiechem. - Sądzę, że udało mi się rozło­żyć pańskiego przeciwnika na atomy. Skupmy teraz pola i udajmy się za naszym wodzem!

      . 9 .      

    Leonid rwał do przodu, a przed nim rozpadali się i znikali, jakby unoszeni wiatrem, Niszczyciele. Po bokach osłaniali go Allan i Andre, z tyłu podtrzymując się nawzajem drep­tali Lusin i Trub. Zrobiłem krok i poczułem, że nie mogę poruszać się o własnych siłach.

    - Odwagi, odwagi! - dodawał mi ducha Romero. - Panu oczywiście najwięcej się dostało, bo oni chcieli wy­kończyć pana w pierwszej kolejności, ale nie wolno się pod­dawać. Proszę zewrzeć pole i od razu będzie łatwiej iść.

   - Nie zostawaj w tyle, Eli! - pokrzykiwał Allan. - Pokaż im, do czego jesteś zdolny!

   Namowy, okrzyki i wreszcie widok Kamagina i Gro­mana biegnących na pomoc pierwszej grupie dodały mi sił. Szedłem coraz pewniej i po kilku minutach dopędziliś­my Leonida.

   - Naprzód! - krzyknął Leonid skinąwszy mi gło­wą. - Tu zostało jeszcze z dziesięć tych potworków. Chwyciłem go za rękę.

   - Czekaj! - szepnąłem. - Nie trzeba ich nisz­czyć.

   - A to niby czemu? Nie odejdziemy stąd, póki chociaż jeden wróg jeszcze się rusza.

   - Daj spokój, Leonidzie! - podtrzymał mnie An­dre. - Przynajmniej jednego trzeba wziąć żywcem.

   - Racja! - zawołał Allan. - Przywlec takiego potwora na Ziemię! Dawniej nazywało się to: „brać języ­ka". - Zwrócił się do Kamagina i Gromana: - Tak to było, przodkowie?

   Kosmonauci potwierdzili, że zdobywanie języka i obcinanie skalpów było ważną operacją w każdej cywilizo­wanej wojnie. W ich czasach wojen już nie było, ale za­chowały się podania na ich temat. Poza tym czytali o tym w książkach. Literaci, choć już dawno nikt na Ziemi nie walczył i nie umierał gwałtowną śmiercią, chętnie opisy­wali rozmaite okropności: kradzieże, morderstwa, pogoń za zyskiem i sławą, zdradzanie żon i mężów, wdrapywanie się po tak zwanej drabinie służbowej i inne dzikie czyny wymagające chytrości i krwi. Ponieważ w tym dalekim gwiazdozbiorze zetknęliśmy się z okrutnym narodem, rów­nież i my powinniśmy zapoznać się z obyczajami tych wojowniczych czasów.

   Andre wskazał na resztki:

   - Spójrzcie! To nie istoty, lecz maszyny!

   Na jego dłoni leżał zwilżony ciemnym płynem zes­pół elementów układu elektronicznego: półprzewodni­ków, oporników i kondensatorów połączonych ze sobą przewodami. Było to bez wątpienia urządzenie sztuczne.

    - To całkiem prawdopodobne - zgodziłem się. ­Wszystko, co wiemy o Zływrogach, świadczy o ich niezwy­kłym okrucieństwie. Czy normalne istoty mogłyby być ta­kie?

   - Nie - powiedział Lusin podnosząc z ziemi inny fragment ciała Niszczyciela. - Organizm. Patrzcie!

   To był kawałek żywej tkanki: plecionka nerwów, mięśni, ścięgien i kości. Andre obracał strzęp w ręku bru­dząc sobie palce lepką pokrywającą go cieczą.

    - Tak - przyznał. - Nie mechanizm.

   Nasi wybawiciele poszli dalej zabierając ze sobą Truba, a my we trójkę myszkowaliśmy po terenie niedaw­nej bitwy. Jeszcze raz przekonałem się, jak wielkie siły roz­rywały porażonych wrogów. Określenie „rozbryzgany" nie było przenośnią, lecz precyzyjnym opisem śmierci Ni­szczyciela.

   - Wydaje mi się, że dziwna forma unicestwienia stanowi klucz do zagadki ich życia - powiedziałem, gdy po jakimś czasie zebraliśmy z dziesięć fragmentów ciał Ni­szczycieli.

   Andre ułożył szczątki rzędem.

   - Spójrzcie: sześć kawałków żywej tkanki i cztery ułomki sztucznych urządzeń. Nic wam to nie mówi?

   - Rozumiem - odparł Lusin. - Na poły orga­nizm, na poły mechanizm. Pół żywy, pół sztuczny. Praw­da?

    - Tak. To właśnie miałem na myśli.

   - Zapominacie o jeszcze jednej możliwości: żywy Zływróg siedzący w maszynie - zaoponowałem. - Przy rozpadzie tkanki ciała mieszały się z fragmentami mecha­nizmu i dały taki obraz.

   - No to popatrz na ten fragmencik!

   Strzępek istotnie był interesujący: żywa tkanka przenikała się ze sztuczną strukturą, jedno było przedłu­żeniem drugiego: z kości wyrastał przewód i platynowy opornik, na kondensatorze zaś pozostały nerwy i włókien­ka mięśni. To było harmonijne połączenie, a nie mechani­czne sąsiedztwo żywego i martwego.

   - Są dwie możliwości - ciągnął Andre. - Albo istoty żywe odkryły sposób mistrzowskiego zastępowania swych niedoskonałych narządów sztucznymi organami i w ten sposób w połowie się zmechanizowały, albo na od­wrót, stworzone przez kogoś mechanizmy nauczyły się wbudowywać żywe tkanki i awansowały w ten sposób do stopnia półorganizmów. W obu wypadkach mamy do czy­nienia z obiektami wysokiej kultury materialnej.

   Dla mnie mieszana natura Zływrogów stanowiła wyjaśnienie ich zaskakującego okrucieństwa. Istoty zde­gradowane do mechanizmów musiały utracić wrodzoną dobroć. Ale jeśli to naprawdę są automaty zmontowane z elementów organicznych, to skąd biorą potrzebne im żywe tkanki? Może polują na istoty w kosmosie, aby dzię­ki ich tkankom zapewnić sobie istnienie?

      . 10 .      

    Leonid z zasępioną twarzą przechadzał się pod ścianą bu­dynków. Spojrzał na nas tak, jakbyśmy również należeli do gatunku głowookich. Byto jasne, że nie udało się żyw­cem wziąć Zływrogów.

    - Rozpadają się jak bańki mydlane. Pozostały przy życiu trzy sztuki.

   W kącie utworzonym przez załamanie ściany sie­działo trzech Niszczycieli ściśniętych naszymi polami. Zły­wrogi były wyczerpane: ich oczy ledwie świeciły, a wysyła­ne od czasu do czasu impulsy grawitacyjne utraciły dawną moc. Andre uruchomił deszyfrator. Romero, blokując wrogów z Allanem, Kamaginem, Gromanem i Trubem, przywołał mnie gestem.

   - Wie pan, czemu ani jednego nie wzięliśmy żyw­cem? Niewiarygodne, ale oni popełniają samobójstwo, kiedy sytuacja jest już bez wyjścia!

   - Buch łbem o ciało i koniec! - powiedział Allan. - Nasi przeciwnicy to samoeksplodujące konstrukcje. Tymczasem Kamagin, skoncentrowawszy na sobie trzy pola, metodycznie odrywał jednego Zływroga od dwóch pozostałych. Kiedy pomiędzy nimi utworzyła się szczelina, Niszczyciel uderzył okiem w ciało. Rozległ się wybuch i do góry trysnęły kłęby wilgotnego dymu. Dwa pozostałe potwory przywarły do siebie jeszcze silniej. Ich głowy gorączkowo migotały.

    - I tak wszystkie! - powiedział ze złością Leonid. - Gołymi rękami chwytać je za te łby, czy co?

   - Jak tam u ciebie? - spytałem Andre. - To chy­ba mowa świetlna, nie powinieneś mieć trudności z odczy­taniem.

   - Kłopot polega właśnie na tym, że to nie jest mowa świetlna. Nadają słabo modulowane fale grawita­cyjne, a świecenie tym impulsom tylko towarzyszy. Z taką formą mowy stykam się po raz pierwszy.

   Andre westchnął.

   - Klucz! Klucz! Gdybym mógł odczytać przynaj­mniej jeden sygnał...

   - Zaraz dam ci klucz. Podrażnię ich trochę, a ty obserwuj reakcję.

   Wysunąłem się do przodu, uderzyłem niezbyt silnie polem i znów się cofnąłem. Operację tę powtórzyłem trzy­krotnie, a potem zacząłem ostrożnie rozsuwać wrogów. Porzuciłem to zajęcie, aby znów przejść do uderzeń. Ciosy były słabe, raczej poklepywania niż pchnięcia. Ze dwa razy wystawiłem też w ich kierunku rozcapierzone palce.

   - Starczy! - powiedział Andre radośnie. - Teraz chyba rozszyfrujemy ich mowę. Słuchajcie, to bardzo cie­kawe.

   Później okazało się, że deszyfrator niektóre szcze­góły źle zrozumiał, ale sedno przekazał prawidłowo: „Ten sam, zabójca pierwszego... Znów ten sam... Znów... Roz­suwa... Każcie ekranowanym... Tylko oni... Na planecie jest dwóch, pozostali zginęli... Sześćdziesiąty trzeci zadał sobie śmierć. Ja słabnę. Brakuje mi grawitacji. Odpowia­dam: oni są inni, kamiennopałczaści... Ekranowanych... Dlaczego dopiero pod wieczór, przecież są bliżej?... Do wieczora nie utrzymam się... Nie wytrzymam... Wysłaliś­my wszystko, niepotrzebnie zostaliśmy... Uderzę głową... Planeta nie jest już potrzebna... Planeta..."

   Przez kilka sekund zastanawialiśmy się nad rozszy­frowanym tekstem. Najwidoczniej gdzieś w pobliżu była ich baza, z którą rozmawiali. Powinniśmy być przygotowa­ni na nowy atak. Później każdy z nas zaczął mówić o tym, co mu się wydawało najbardziej ważne.

    - Pomoc dla nich przyjdzie dopiero w nocy - po­wiedział Leonid. - Powinniśmy więc uporać się z nimi przed wieczorem.

   - O jakich ekranowanych mowa? Przed czym ekranowanych? Przed działaniem naszych pól? - zapyta­łem. - Ale oni zapominają o naszych gwiazdolotach.

   - Ich grawitacja słabnie - powiedział Andre. ­Co znaczy to dziwne zdanie? Dlaczego nie odebraliśmy impulsów ich rozmówców?

   - Rozmówcy są daleko - odparłem. - Deszyfra­tor nie uchwycił ich słabych sygnałów.

   - Planeta niepotrzebna - wymamrotał Lusin. ­Niepotrzebna. Zniszczą?

   - W tej chwili najważniejsza jest groźba: „Uderzę głową" - powiedział Kamagin. - Jest to niewątpliwie za­powiedź samobójstwa. Trzeba mu zapobiec, tylko jak?

   - Unieruchomić tym stworom głowy! - huknął Allan. - Albo po prostu odciąć im peryskopy płaskim po­lem.

   - Nie - zaoponowałem. - Wtedy rozsypią się na kawałki. Andre ma rację, że coś ważnego związane jest z faktem słabnięcia ich grawitacji. Usztywnijmy ich mię­dzy polami i przenieśmy w takim stanie do komory ciśnie­niowej .

   Unieruchomione Zływrogi zostały wkrótce rozdzie­lone. Wtedy jeden z nich zdołał jednak jakoś uderzyć się głową. Tym pieczołowiciej obchodziliśmy się z ostatnim. Nieśliśmy go do planetolotu, ściskając oddzielnymi polami tułów i głowę. Niszczyciel wyraźnie słabł, jego impulsy stawały się nieczytelne, głowa przestała się poruszać i zga­sła.

   - Chyba umarł - powiedział Andre, kiedy umieś­ciliśmy potwora w komorze ciśnieniowej planetolotu. ­Deszyfrator nie odbiera żadnych sygnałów.

   Wzmocniliśmy ciśnienie w komorze i uruchomiliśmy pokładowy grawitator w nadziei, że wielkie ciążenie wskrzesi Niszczyciela. Zamocowawszy głowę tak, aby przypadkiem nie upadła na ciało, pozostawiliśmy Niszczy­ciela w jego tymczasowym więzieniu.

    - Zostanę tu - powiedział Andre - i postaram się zbadać budowę ciała oraz fizjologię naszych przeciwni­ków.

    - My tymczasem poszukamy mieszkańców planety - oświadczył Leonid. - Może nie wszyscy zginęli. Planeta wydawała się po dawnemu martwa. Oble­cieliśmy miasto i skierowaliśmy się ku innym osiedlom, które wyglądały jak kopie pierwszego. Wszędzie spotyka­liśmy okropne ślady pogromu. Zielone jeszcze rankiem lasy i łąki żółkły i więdły. Rośliny na planecie były całko­wicie zniszczone, podobnie jak uprawiające je rozumne świerszcze z niemal ludzkimi głowami.

   Nastroiłem deszyfrator na dowolne fale jeszcze pra­cującego mózgu. Po godzinie poszukiwań odebraliśmy sła­be impulsy i polecieliśmy w kierunku ich źródła.

   Peleng falowy doprowadził nas do podziemnego ka­nału czy też rury kanalizacyjnej zagubionej wśród lasu. Wejście do kanału było zasłonięte trawą i krzewami. De­szyfrator wykazywał obecność trzech żywych istot.

   Próbowałem przedostać się do wnętrza rury, ale otwór był dla mnie zbyt wąski i do środka wpełzł Kama­gin. Poprosił o pomoc i za nim udał się również szczupły Groman. We dwójkę wydobyli na zewnątrz konającego sześcioskrzydłego. Rozumny świerszcz nie odpowiadał na pytania, nie poruszał się i prawie nie oddychał, ale jego mózg jeszcze pracował z gorączkową szybkością.

   - Tam są ich całe setki - powiedział Kamagin ­ale wszyscy martwi.

   - Dwóch jeszcze żyje - odpowiedziałem. - Przy­rząd odbiera prądy czynnościowe ich mózgów. Weźcie bioskop.

   Z aparacikiem wykrywającym ślady życia wrócili do kanału. Dwóch wydobytych mieszkańców planety było w jeszcze gorszym stanie niż pierwszy. Jeden skonał, kiedy go wynoszono na zewnątrz, drugi żył jeszcze kilka minut i mogłem zapisać promieniowanie jego umierającego mó­zgu.

   Zająwszy się pierwszym, przekonałem się, że nie ma nadziei na jego powrót do zdrowia, ale można przez jakiś czas podtrzymywać gasnący płomyk życia. Zbliżał się wieczór, kiedy przekonaliśmy się, że na planecie nie ma już żywych istot.

   - Zabierzemy pomniki - zaproponował Leonid. Automaty zdjęły rzeźby z cokołów, a później prze­niosły do planetolotu również same postumenty.

   - Nadal brak sygnałów statku idącego wrogom na pomoc - powiedział Andre. - Jego milczenie działa mi na nerwy.

   - Wsiadać! - zakomenderował Leonid. - Wra­camy do gwiazdolotu.

   Spojrzałem na niebo. Elektra zaszła za horyzont i nastąpił zmierzch. Nad miastem zapłonęło tysiące latarń. One jedne nadal działały. Wstrząsające wrażenie robiła ta wspaniała iluminacja w królestwie śmierci i chaosu.

      . 11 .      

    Teraz przechodzę do tragedii Andre i na myśl o niej roz­pacz ściska mnie za gardło. Nawet teraz, oddzielony od owego strasznego dnia latami i jeszcze straszliwszymi wy­darzeniami, nie pojmuję do końca tego; co się wtedy sta­ło. Przede wszystkim nie rozumiem siebie. Jak mogłem okazać się tak lekkomyślny? Czemu wszyscy zachowywa­liśmy się jak stado cieląt? Wszak już wtedy wiedzieliśmy, że walczymy z podstępnym, dysponującym potężnymi środkami technicznymi wrogiem, wiedzieliśmy też, iż wróg ten pod wieloma względami nas przewyższa. Dlacze­go, dlaczego nie pomyśleliśmy o najprostszych, elementar­nych wręcz środkach ochronnych? Wróg sam oświadczył, że zamierzą nas pokonać. Dlaczego zlekceważyliśmy jego groźby? Czytając po raz któryś z rzędu zapis rozmowy Zływrogów ze swą bazą, przekonałem się ostatecznie, że ze wszystkich możliwych znaczeń zagadkowego słowa „ekranowany" wybrałem najdalsze od prawdy i nie tylko pomyliłem się, lecz również przekonałem wszystkich, że mam rację. I Andre! Biedny Andre, który tak przenikli­wie domyślił się niewidzialności naszych przeciwników, też z ulgą zrezygnował ze swego odkrycia. Znów pytam się, czemu nasze oczy zaćmiła ślepota wówczas, kiedy po­trzebna była cała ostrość wzroku? Czy to dlatego, że uj­rzawszy jak brzydcy i niezdarni są nasi przeciwnicy i jak łatwo rozprawiamy się z nimi naszymi słabymi polami, od razu nabraliśmy do nich pełnej zadufania pogardy i nawet nie próbowaliśmy się dowiedzieć, czy wszyscy są tacy sami? „Dlaczego nie możecie być przed nocą?" - wołał do swoich ostatni Zływróg. Na Sigmie zapadała noc. Po­słana przez wrogów pomoc już zbliżała się do planety. Od okrutnego ciosu dzieliły nas minuty, a my beztrosko pa­plaliśmy, ciesząc się z łatwego zwycięstwa!

    - Tu są piękne noce! - powiedziałem do Andre. - Nawet ta automatyczna iluminacja nie tłumi blasku gwiazd.

   Andre uniósł głowę i przez chwilę patrzył w niebo. Powietrze było niezwykle przejrzyste. Ekranowani wrogo­wie już wisieli nad nami, a my spokojnie zachwycaliśmy się gwiazdami Plejad.

   - Pospieszcie się! - krzyknął gniewnie Leonid. ­Tylko na was czekamy.

   Ruszyłem ku planetolotowi i wtedy usłyszałem krzyk Andre, ochrypły i przerywany. Dusili go, a on się wściekle wyrywał. Czułem pulsację jego pola.

   - Eli, pomóż! - krzyczał Andre. - Eli! Eli! Rzuciłem się ku niemu. Nie dojrzałem go. Nad ciem­ną ziemią jaskrawo połyskiwały gwiazdy, powietrze było spokojne i przejrzyste. Gdzieś obok mnie dławił się i wo­łał o pomoc Andre. Słyszałem go zupełnie dokładnie, wiedziałem, że mu kneblują usta, a on się wyrywa i znów krzyczy:

    - Eli! Eli! Na pomoc!

   - Niewidzialni! - wrzasnąłem i rzuciłem swoje pole w kierunku krzyku; nie zdając sobie nawet sprawy, że jest równie niebezpieczne dla Andre, jak i dla napastni­ków.

   Wtedy zobaczyłem Andre po raz ostatni. Moje ude­rzenie odrzuciło któregoś z atakujących go Niewidzial­nych. W powietrzu nagle zjawiły się nogi Andre, wściekle wierzgające i zadające komuś ciosy. Widać było tylko nogi! Na miejscu, gdzie powinien być tułów i głowa, spo­kojnie świeciły gwiazdy. Od tej pory minęło wiele lat, ale ciągle jeszcze widzę ten obraz: same tylko zawieszone w powietrzu, walczące nogi Andre.

   Nie zdołałem zewrzeć jeszcze całkiem pola, kiedy zadałem nowy cios. Wiedziałem, że koledzy spieszą już na pomoc i najważniejszą rzeczą w tej pierwszej minucie bi­twy było nie pozwolić wciągnąć Andre w całkowitą niewi­dzialność, zanim reszta ludzi nie włączy się do walki. Chciałem całkowicie odkryć Andre, ale chybiłem. Jakaś nowa siła podrzuciła mnie w powietrze. Rozejrzałem się i pojąłem, że stałem się niewidzialny. Nie znalazłem swoje­go tułowia i nóg. Widziałem przez swoje ciało kamyki i trawki na ziemi, które szybko oddalały się i nikły w ciem­nościach nocy. Jakieś elastyczne pęta wiązały mi ręce i cią­gnęły ku górze. Choć zaskoczony, do granic możliwości napiąłem swoje pole i zatrzymałem wznoszenie. Teraz ko­łysałem się o jakieś pięć metrów nad gruntem. Andre na­dal krzyczał, ale jego głuchy, przerywany głos dobiegał gdzieś z wysoka. Powoli, lecz nieustępliwie ciągnięto go do góry. Znów był całkowicie niewidoczny.

   W dole zobaczyłem biegnących ludzi kierujących się na krzyk Andre. Ja sam napinając maksymalnie pole, aby nie dać się pokonać, walczyłem w milczeniu. Leonid za­trzymał się pode mną i uniósł głowę do góry.

   - Gdzie jesteście? - krzyczał zatrwożony. ­Gdzie jesteście? Nie widzę was!

   Coś wstrętnie szorstkiego i zimnego zakryło mi usta. Wyrwałem się i krzyknąłem:

   - Koncentrujcie na mnie swoje pola! Andre uno­szą do góry!

   Tym razem dźwignie ścisnęły moją głowę i szyję tak silnie, że płucom zabrakło oddechu. Przed oczami zami­gotały czerwone kręgi, ale równocześnie poczułem, jak napełnia się siłą moje słabnące pole. Niemal traciłem już przytomność z braku powietrza, ale nie straciłem jasności myśli. Nie użyłem pola natychmiast, lecz trochę jeszcze opierałem się, nie dając się wlec do góry, a kiedy już nie mogłem wytrzymać, szarpnąłem się ze wszystkich sił.

   Osaczający mnie przeciwnicy najwidoczniej nie oczekiwali takiego uderzenia i zostali odrzuceni jak piór­ka. Jeden, zupełnie porażony ciosem pola, wypadł z nie­widzialności i runął obok mnie na ziemię. Nie traciłem czasu na przyglądanie mu się. Poderwałem się na nogi i wezwałem awionetkę. Obok wznosiła się ku górze awio­netka Romera.

   - Strzeżcie się, oni są niewidzialni! - krzyknąłem i usłyszałem jeszcze, że Leonid polecił uruchomić lokato­ry planetolotu.

   Wzniosłem się do góry i zatrzymałem awionetkę.

   Romero także znieruchomiał w powietrzu. Wsłuchiwaliś­my się w ciszę, w nadziei, że usłyszymy jeszcze krzyki An­dre. Głosów nie usłyszałem, ale wydało mi się, że z boku dobiega jęk i odgłos przerywanego oddechu. Rzuciłem się w kierunku tych odgłosów walki, obmacując przezroczy­ste powietrze liniami pola siłowego. Romero czynił to samo, ale żaden z nas niczego nie wykrył.

    - Trzeba jakoś zracjonalizować nasze poszukiwa­nia - powiedział Romero zbliżając się do mnie. - Zgo­dzi się pan, że miotanie się na oślep...

   - Oni go uniosą ze sobą! - mówiłem nie słuchając go. - Porwą i uniosą, niech pan to zrozumie!...

   - Oni już porwali Andre. Pytanie, gdzie się ukry­li? Szukamy ich nad polem walki, a oni mogli już dawno opuścić planetę. Trzeba wezwać gwiazdoloty.

   Na statkach już wiedziano o nieszczęściu Andre. Lo­katory pokładowe przeszukiwały przestrzeń wokół planety. Czułość tych urządzeń jest taka, że wykrywają przedmiot wielkości guzika z odległości stu tysięcy kilometrów. Andre i jego porywacze byli więksi od guzika, a statki znajdowały się w odległości mniejszej niż sto tysięcy kilometrów, ale na­wet śladu Zływrogów nie wykryły. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że wszelkie typy lokatorów są bezsilne wobec ich urządzeń ekranujących. Skuteczne środki walki z niewidzial­nymi należało dopiero wynaleźć. Obecnie każdy rozumie, że nierozważnie uwikłaliśmy się w walkę, wprawdzie dobrze uzbrojeni, jak tego później dowiedliśmy, ale nie mając zupe­łnie pojęcia, jakie środki techniczne będą do tej walki po­trzebne. Byliśmy podobni do ślepego giganta rzucającego się wściekle na widzących wrogów, którzy oczywiście będą mieli za swoje, jeżeli dostaną się w jego ręce, jeżeli się dostaną!... Nieszczęście - porwanie Andre - już nas dotknęło, ale nikt nie zdawał sobie sprawy z wielkości tego nieszczęścia. Możliwe zresztą, że dobrze się stało. Gdybyśmy dokładnie wiedzieli, co nam grozi, niemal na pewno nie odważylibyś­my się tak ryzykować, jak ryzykowaliśmy i nie osiągnęli­byśmy takich sukcesów, jakie stały się naszym udziałem.

   Ja najmniej ze wszystkich pojmowałem daremność naszych ówczesnych poszukiwań. Dygotałem z rozpaczy i wiedziałem jedynie to, że przed porwaniem Andre tylko mnie wołał na pomoc, a ja mu tej pomocy nie udzieliłem. Nie mogłem tłumaczyć się przed sobą nagłością napadu niewidzialnych, gdyż w gruncie rzeczy nie było to żadną niespodzianką (wszak w swych rozważaniach dopuszczaliś­my niewidzialność Niszczycieli).

   Nie pamiętam, jak długo trwała ta szamotanina nad planetą. Do mnie i Romera dołączyli Lusin i Allan. Czte­ry skrzyżowane pola siłowe obmacywały każdą drobinę powietrza. Nakładały się na nie potężne pola lokacyjne gwiazdolotów i szerokie stożki siłowe planetolotów. Wszystko na próżno.

   Znów podleciał do mnie Romero.

   - Ze statku przekazano polecenie, abyśmy zaprze­stali poszukiwań. Dają nam kwadrans na powrót. Wyda­rzyło się coś jeszcze ważniejszego.

   Byłem wtedy już tak zmęczony i zobojętniały, że przyjąłem to bez protestu. Wylądowałem koło planetolo­tu i powlokłem się do wejścia, gdzie czekał na mnie przy­gnębiony Leonid.

   - Spójrz, kto z tobą walczył - powiedział wskazu­jąc na skrzynię stojącą obok planetolotu.

   W skrzyni leżały szczątki mojego wroga. Patrzyłem na niego tępym wzrokiem, nie zdając sobie sprawy z tego, co widzę. Bytem tak pewny, że wszystkie umierające Zły­wrogi rozpadają się na strzępy, że nawet nie dopuszczałem dla nich innej formy zgonu. Nie wątpiłem, że uwidocznio­ny niewidzialny wróg już dawno rozproszył się na powierz­chni planety. Potem zrozumiałem, że jeśli nawet mam przed sobą Niszczyciela, to niewiele był podobny do tych, z którymi walczyliśmy poprzednio.

   - Wiecie, kogo mi przypomina ten potworek? ­wyszeptał zdumiony Romero. - Ludzików ze stali zbroje­niowej i złomu, jakimi straszyli swoich pobratymców sta­rożytni rzeźbiarze abstrakcjoniści.

   Obróciłem się w milczeniu ku Romerowi. Nie mia­łem pojęcia, że kiedykolwiek żyli tacy rzeźbiarze i nigdy nie widziałem ich prac. Istota spoczywająca w skrzynce składała się z samych kości lub prętów: kolumna central­na, dwie nogi, dwie ręce, dwa pierścienie o grubości na­szej szyi umieszczone tam, gdzie ludzie mają biodra, i za­miast głowy znana już nam połyskliwa, a teraz martwa na­rośl. To był szkielet istoty, a nie istota, tak mi się przynaj­mniej wydawało. Stawy szkieletu, wytrzymałego i giętkie­go, zginały się łatwiej niż ludzkie. Tylko w gorączkowym śnie można zobaczyć takiego mieszkańca zaświatów.

   Lusin był bardziej obyty z takimi istotami, hodował przecież swoich ptasiogłowych bogów i cudaczne zwierza­ki. Podniósł teraz złamaną przy wyjściu z niewidzialności i upadku na ziemię kość nogi.

   - Popatrz, Eli. Mięśnie i nerwy też. Tylko wew­nątrz. Dla nas kości są rusztowaniem. Dla nich powłoką. Niezawodna konstrukcja. Lepsza od ludzkiej. Natura się postarała... Ciekawe, ile miliardów lat? Sto milionów nie wystarczy na pewno...

   - Gwiazdoloty znów nas popędzają! - powiedział Leonid. - Zabieramy skrzynkę i odlatujemy.

      . 12 .      

    Droga do gwiazdolotu zabrała nam kilka minut. Kiedy planetolot zniknął we wnętrzu „Pożeracza Przestrzeni", oba statki szybko oddaliły się od Sigmy. Twarz Wiery zapuchła od płaczu. O nic nas nie pytała, gdyż widziała na ekranie naszą walkę z niewidzialnymi. Zapytałem, czemu zakazano nam dalszych poszukiwań. Musiało się wydarzyć coś okropnego, skoro porzuciliśmy Andre na pastwę losu!

    - Przestrzeń pełna jest zakłóceń grawitacyjnych ­odpowiedziała Wiera. - Deszyfratory przechwyciły gra­wigram niewidzialnych. Na szczęście złamaliśmy ich kod i odczytaliśmy tę wiadomość. Sądząc z doniesienia, Andre na planecie już nie ma. „Wzięliśmy jednego kamiennopal­czastego. Niszczyciel numer sto trzydzieści zginął. Wyco­fujemy się do bazy. Możliwe są wszelkie niespodzianki. Natychmiast zabierzcie nas. Pora już skończyć z planetą".

   Wszyscy członkowie załogi wolni od wachty byli w sali obserwacyjnej. Obok mnie usiadła Wiera. Milczeliś­my czekając na nowe wiadomości. Potem przysiadła się do nas Olga, która przekazała dowództwo Leonidowi na czas jego wachty.

   - Eli, kochany - powiedziała Olga. - Wszyscy cierpimy. Taka okropna śmierć...

   - Porwanie - odparłem. - Andre nie zginął, lecz został porwany. Zapamiętaj to, Olgo.

   Olga nic na to nie odparła. Ja również nie chciałem nic mówić. Słowa nie mogły pomóc ani pocieszyć. Nie wiedzieliśmy przecież rzeczy najważniejszej: gdzie jest Andre! Może gdzieś w pobliżu, niewidzialny i niedostęp­ny? Zacisnąłem zęby z wściekłości i rozpaczy.

   - Uspokój się, Eli - powiedziała Wiera. - Nie trzeba tak rozpaczać.

   I wtedy pojawiła się kula Niszczycieli. Pojawiła się dokładnie tak, jak to opisywali kosmonauci z „Mendeleje­wa". Wyskoczyła z niebytu i zwalniając stopniowo bieg pomknęła ku powierzchni Sigmy. Wstrzymaliśmy oddech i nie odrywaliśmy od niej wzroku.

   - Co oni robią! - wykrzyknęła po chwili Wiera. - Musimy im przeszkodzić, to potworne!

   Kula leciała teraz nad powierzchnią Sigmy. Nikt nie zauważył, kiedy jej lot przekształcił się w grawitacyjny atak na planetę. Wszystko, co się na niej znajdowało ­miasta, lasy, równiny - nagle poderwało się do góry, jak­by przeorane gigantycznym pługiem. Na Sigmie podnosiła się ogromna fala przypływowa, z tym tylko, że nie była to fala oceaniczna, lecz fala twardej masy planetarnej, skał i gruntu. Ciężkie chmury pyłu zasnuły unicestwianą plane­tę. Żaden wybuch wulkanu, żadna eksplozja atomowa nie spowodowałaby takich potwornych zniszczeń, jak jeden oblot groźnej kuli wokół planety. Musi minąć wiele tysię­cy lat, zanim Sigma znów będzie nadawać się do życia.

   Krążownik wroga skrył się za krawędzią Sigmy i przeorywał z kolei jej odwrotną stronę.

   - Leonidzie! - krzyczała Wiera. - Żądam inter­wencji!... Zatrzymaj ich siłą!

   - Nie! - krzyknąłem. - Nie, Wiero! Na Sigmie nie ma już życia, a w kuli lub w jej pobliżu jest Andre. Nie wszystko jeszcze stracone i możemy go uratować!

   - Zresztą już za późno na pomoc dla Sigmy - do­rzucił Leonid. - Nie spodziewaliśmy się, że ich statek jest zdolny do podobnych działań. Niewykluczone, że z nami spróbują postąpić tak samo.

   - Jesteście gotowi do odparcia ataku? - spytała Wiera, która zdołała się opanować.

   - Gotowi. Allan donosi, że jego anihilatory czeka­ją tylko na rozkaz. Atak na nas nie wyjdzie bandycie na zdrowie.

   - Jeżeli trzeba będzie walczyć, pamiętajcie, że na tamtym statku jest Andre.

   Statek wrogów wynurzył się zza tarczy Sigmy i już kładł się w powrotny kurs, kiedy nas zauważył. Naty­chmiast zawrócił i począł się do nas zbliżać. Leonid i Allan uruchomili anihilatory masy. Substancja aktywna zamieni­ła się w przestrzeń. Ani Allan, ani Leonid z ostrożności nie włączyli otaczających nas ciał kosmicznych do reakcji rozkładu masy. Nie było to na razie potrzebne, bo wrogi krążownik, lecący z szybkością niemal świetlną, nie zbliżał się do nas nawet o kilometr. Wytwarzaliśmy taką ilość pu­stki kosmicznej, że nie zdołał się przez nią przebić. Mogło się pozornie wydawać, że nasze statki dysponujące prze­wagą szybkości uciekały co sił przed pościgiem. Jeżeli Ni­szczyciele sami nie opanowali techniki anihilacji substan­cji, to nie mogli się domyślić, iż w rzeczywistości nie za­mierzaliśmy nawet ruszać z miejsca.

   MUK rozszyfrował grawigram krążownika: „Widzę obcy statek. Nie mogę się do niego zbliżyć. Atakować z wielkiej odległości nie mogę. Przechodzę w nadświetlną, aby wejść w stożek ciosu".

   - Przechodzą w nadświetlną! - krzyknęła Wiera. - Niech przechodzą - odezwał się Leonid. - Im szybciej rwą się ku nam, tym energiczniej ich odrzucamy. Na razie nie widzę zbytniego niebezpieczeństwa.

   Nie podzielałem optymizmu Leonida. Krążownik po przejściu do obszaru nadświetlnego stał się nie tylko niewidoczny, lecz również umknął spod naszej kontroli. Nie wiedząc, o ile wyprzedza światło, nie mogliśmy być pewni skuteczności obrony anihilacyjnej. Statek Zływro­gów mógł się przebić w takiej sytuacji przez tarczę nieu­stannie generowanej pustki.

   Leonid mnie uspokoił:

   - Odrzucimy go, nawet nie wiedząc, gdzie się znajduje. A jeżeli się zbliży, zdążymy zawsze realnie uciec nie wdając się w walkę.

   Wkrótce Niszczyciele pojęli, że niczego nie osiągną, i po zahamowaniu znów stali się widzialni. MUK rozszy­frował kolejny meldunek:

   „Atak się nie powiódł. Zabieram bazę ekranowa­nych i wracam do eksadry".

   Zaraz po tym krążownik zniknął równie nagle, jak się pojawił. Razem z nim zniknęła ostatnia nadzieja na wyzwolenie Andre, który unoszony przez kosmicznych zbójców mknął do wnętrza Plejad, gdzie stacjonowała ich eskadra. Jeżeli naturalnie jeszcze żył...

      . 13 .      

    Byłem tak zmęczony, że zasnąłem w fotelu. Przyśnił mi się Andre i obudziłem się z krzykiem. Oba gwiazdoloty szły w obszarze nadświetlnym kursem niewidzialnej kuli. Dowiedziałem się, że postanowiono odszukać tajemniczą eskadrę wrogów, a po jej wykryciu działać zależnie od okoliczności. Przemyślawszy wszystko, z ciężkim sercem uświadomiłem sobie, że nie ma prawie szans na uratowa­nie Andre.

   Po zniknięciu Andre cała jego praca przypadła na mnie. Razem z Lusinem cały ranek spędziliśmy na bada­niu szczątków obu wrogów i rozszyfrowywaniu nagrań prądów mózgowych sześcioskrzydłych. W południe ostat­ni mieszkaniec nieszczęsnej Sigmy zmarł. Umieściliśmy jego zwłoki w środowisku konserwującym, aby przywieźć je na Ziemię w nienaruszonym stanie. Pracowałem z pas­ją, ale czasami dosłownie sztywniałem gubiąc myśli i tra­cąc orientację. Wówczas Lusin delikatnie pociągał mnie za rękaw lub gładził po ramieniu. Jego przyjazne współ­czucie wracało mi siły.

   W przerwie odwiedziliśmy Truba. Anioł popłakiwał i wycierał oczy szczątkami skrzydeł. Przeżywał nasze wspólne nieszczęście otwarcie, nie kryjąc się z tym tak jak my.

   - Czy nasi wczorajsi przeciwnicy podobni są do tych, którzy zwalczali Galaktów przebywających niegdyś na waszej planecie? - zapytałem.

   - Od razu pojąłem, że to oni. Od razu, od razu... - odparł i cały się najeżył. Poruszał się z trudem, ale sprawiał wrażenie gotowego do nowego boju.

   - Bitwy jeszcze będą - pocieszyłem go. - Wąt­pię, aby ludzkość mogła współistnieć z tymi potworami. Musisz się teraz leczyć, aby nabrać sił do walki. Zgodnie z prognozą skrzydła ci odrosną lepsze od starych.

   - Stoimy? - zapytał. - Gdzie jesteśmy?

   - Idziemy kursem na Maję, w sam środek Plejad. - Na oślep - mruknął Lusin ponurym tonem. ­Nie widzimy. A oni?

   Ja również niemal bez przerwy o tym myślałem. Już Andre był zaskoczony, że kiedy Niszczyciel rozmawiał ze swoim krążownikiem mknącym w obszarze nadświetlnym, jego grawigramy rozszyfrowywaliśmy, ale odpowiedzi stat­ku nie mogliśmy pochwycić. Dopiero kiedy krążownik wyhamował w przestrzeń podświetlną, jego depesze gra­witacyjne zaczęły do nas dochodzić. To było zrozumiałe, gdyż wyprzedzał swoje fale grawitacyjne rozchodzące się z prędkością światła. Pola grawitacyjne jedynie towarzy­szą ich dalekiej łączności, rozmyślałem, sama zaś łączność odbywa się za pomocą jakiegoś innego, skuteczniejszego sposobu.

   - Tak - powiedziałem z westchnieniem. - Oni nie są ślepi. Wygląda na to, że mają jakiś sposób porozu­miewania się w obszarze nadświetlnym.

   Wieczorem przedstawiliśmy załodze rozszyfrowane majaczenia zmarłego mieszkańca Sigmy. Obraz składał się z chaotycznie pojawiających się i niknących strzępków akcji, postaci, miast i nieba planety. Znajdowało się w nim wszystko to, co znalazło się w polu widzenia, i wszyst­ko stanowiło akt oskarżenia przeciwko agresorom. Na ste­reoekrąnie płonęło białawe niebo Sigmy, Elektra stała w zenicie. Nagle, zaciemniając wspaniały dzień, nad planetą zawisła zielonkawa kula. Po niewidzialnych grawitacyj­nych schodach wdarli się na planetę flibustierzy kosmosu, zunifikowani i jak maszyny nieubłagani. Na bezbronne istoty spadały grawitacyjne ciosy, pętały je grawitacyjne łańcuchy, rwały grawitacyjne haki, a grawitacyjny tran­sporter wysysał z planety do wiszącej nad nią kuli. Tysiące słabiutkich mieszkańców Sigmy wymachiwały rozpaczli­wie skrzydłami i płakały. Jaki los czekał ich w ładowniach krążownika? Mieli zostać pokarmem dla nienasyconych gardzieli, czy rezerwą tkanek dla starzejących się mecha­nizmów oprawców? Nikt tego nie wiedział. Widzieliśmy natomiast, jak rozprawiano się z tymi, którzy próbowali się ukryć. Grawitacyjne ciosy spadały na zbiegów, nie osz­czędzano nikogo, nikt się nie uratował.

   Patrzeliśmy w przygnębieniu na pociemniały stereo­ekran. Odczuwaliśmy strach i wstyd, że coś podobnego dokonuje się we Wszechświecie, w którym my, ludzie, ży­jemy w szczęściu i dobrobycie.

   Prześwietlenie ciał ujętych przez nas wrogów po­twierdziło ich dwoistą strukturę anatomiczną: żywe tkanki sąsiadowały ze sztucznymi, kable były przedłużeniem ner­wów, a kondensatory i oporniki wrastały w kości. Płyn o szczególnych właściwościach mało przypominających krew płynął sztucznymi rurkami i kapilarami. Natomiast mózg u obu form Niszczycieli był pochodzenia biologicz­nego i mieścił się u pierwszych w środku ciała, u drugich zaś w górnym pierścieniu. Najdziwniejszym narządem tych „żywych mechanizmów" było serce - miniaturowy grawitator wielkiej mocy. U niewidzialnych grawitator znajdował się w drugim pierścieniu, a u pojmanego „żół­wia" w górnej części cielska. Ten aparacik potrafił indu­kować krótkotrwałe, miejscowe pole grawitacyjne równo­ważne przyciąganiu powierzchniowemu kilkuset planet typu Ziemi. Najwidoczniej któryś z ich organów wymagał dla podtrzymania działalności potężnych impulsów grawi­tacyjnych. Serce pracowało z oszałamiającą prędkością kilku tysięcy uderzeń na sekundę. Ale to jeszcze nie wszy­stko. Grawitacyjne serce Niszczyciela generowało w prze­strzeni ukierunkowane fale, było więc urządzeniem bojo­wym. Jedynym sposobem unicestwienia wroga mógł być cios w serce. Co do oczu, to wykryliśmy w nich substancję radioaktywną wywołującą świecenie. Narośl na szyi jed­nocześnie oświetlała, wypatrywała i raziła zdobycz. Przy sprzyjających okolicznościach Zływróg mógł zabić ofiarę wiązką światła, a w każdym razie łatwo oślepić.

   - Wyjaśniliśmy również mechanizm samobójstwa - powiedziałem, kończąc raport z badania ciał przeciwni­ków. - Kiedy oko uderza w ciało, serce ulega chwilowe­mu paraliżowi. Siły grawitacyjne już nie przeciwdziałają panującemu wewnątrz ciała wysokiemu ciśnieniu. Nastę­puje eksplozja. W komorze ciśnieniowej utrzymujemy ciś­nienie ośmiu tysięcy atmosfer, aby siły wewnętrzne nie rozpryskały martwego ciała wroga. Wynika z tego zresztą, że Niszczycieli łatwiej razić strumieniami promieniowania przenikliwego i korpuskularnego niż polami siłowymi. Po­tężne źródło promieniowania gamma lub protonów będzie dla nich zabójcze. Zapoznajcie się teraz z zapisami działal­ności ich mózgów.

   Zapobiegliwość Andre, który przed walką urucho­mił deszyfrator na wszystkich zakresach, okazała się uza­sadniona. Zobaczyliśmy teraz nas samych, bladych, przy­partych do ściany, lecz odważnie walczących. Znów bie­głem z wściekle wykrzywioną twarzą na centrum wrogiej formacji. Z nieba spadał Leonid i Allan, Romero zadawał ciosy. Przerażeni i umierający Niszczyciele uważali nas ra­czej za potwory. Ta część zapisu nie przyniosła żadnych rewelacji, była po prostu powtórzeniem tego, co sami wie­dzieliśmy. Natomiast myśli Niszczyciela ujętego żywcem i zmarłego w kleszczach naszych pól dały coś nowego.

   Niegdyś wierzono, że przed oczami umierającego przesuwa się całe jego życie. Badanie czynności mózgu umierających wykazało, że ich myśli są rozmyte i pozba­wione logiki. Jednak ten konający Niszczyciel przed śmiercią wspominał, jeśli nie całe swe życie, to przynaj­mniej znaczną jego część. Ukazała się nam na ekranie dzi­ka planeta, sprawiająca wrażenie ulepionej z ołowiu i zło­ta: metalowe góry ustępowały miejsca metalicznym po­lom, w metalowych sadach rosły metaliczne kryształy traw i krzewów. Pod koronami metalowych drzew kryły się me­talowe budowle. I wszędzie były Zływrogi, tłumy i chmary ślepiących oczogłowami, rojących się, pełzających, obrzy­dliwie identycznych... Nad ich przerażającym światem wznosiła się ogromna, ze trzydzieści razy większa od Słoń­ca, mętnawa gwiazda. Jeszcze jedna rzecz zaskakiwała: jak daleko sięgał wzrok, ciągnęły się metalowe góry, pola i budowle, chciałoby się rzec do horyzontu, ale horyzontu nie było - planeta była znacznie większa od Ziemi.

   Po zakończeniu demonstracji Wiera zapytała mnie: - Zwróciłeś uwagę, że drugi Niszczyciel nie pozo­stawił śladów ani w mózgu pobratymców, ani w mózgu mieszkańców Sigmy?

   - To naturalne, gdyż w normalnych warunkach jest niewidzialny. Dopiero po ciężkiej walce udało się nam wyrwać go z niewidzialności.

   - A jaki jest mechanizm tej niewidzialności?

   - Nie wiem, Wiero. Nie zdołaliśmy tego rozszyfro­wać.

   - Wydaje mi się, że właśnie niewidzialni są ich żoł­nierzami - powiedziała Wiera. - W Hiadach, gdzie to­czyli walki z Galaktami, nie zachowały się dane o ich wy­glądzie i to świadczy na korzyść tej tezy. Te żółwiokształ­tne natomiast są raczej robotnikami i nadzorcami niewol­ników. Żaden nie uszedł z życiem. Niewidzialni walczyli inaczej: jedno ich życie kosztowało jedno nasze.

   - Andre nie zginął, lecz zniknął - powiedziałem sucho. - To są różne rzeczy, Wiero. Nie należy go grze­bać przed czasem.

   - Niektóre z zagadkowych postępków i właściwoś­ci Niszczycieli dają się wytłumaczyć - wtrąciła Olga. ­Na przykład ich niewidzialność. Odnoszę bowiem wraże­nie, iż nasi przeciwnicy głębiej od nas wniknęli w naturę grawitacji.

   Olga zrobiła nam cały wykład. Zaczęła od poglą­dów najdawniejszych uczonych - Newtona, Einsteina i Ngoro. Ich wzory opisywały jedynie stacjonarne pola gra­witacyjne, to znaczy ustalone raz na zawsze ciążenie. Tym­czasem realne procesy przyrodnicze są z reguły chwiej­ne. Niszczyciele wspaniale operują polami zmiennymi, których nie sposób ująć we wzory Newtona, Einsteina ani nawet uogólnione szeregi Ngoro. Umiejętność posługiwa­nia się szybkozmiennymi polami ciężkości daje przeciwni­kom wielką przewagę nad nami. Gdyby cios grawitacyjny zadany Sigmie przybrał charakter zrównoważonego pola jednakowo przyciągającego krążownik do planety i plane­tę do krążownika, to w rezultacie statek runąłby na po­wierzchnię Sigmy, która ma nieporównywalnie większą masę. Tymczasem krążownik przekształcił powierzchnię planety w otchłań gruzów i spokojnie oddalił się nawet nie czując jej przyciągania. W boju spotkaniowym Zływrogi zawsze nas pokonają, a więc nie należy dopuszczać do walki na bliskie dystanse. Taki jest pierwszy wniosek.

   Wniosek drugi stanowi uzupełnienie pierwszego. Oni także potrafią zamieniać przestrzeń w masę, lecz nie posługują się reakcją odwrotną - zamianą masy w prze­strzeń. Najwidoczniej jeszcze jej nie odkryli. Jest to w pew­nym stopniu zrozumiałe, gdyż rozszerzanie przestrzeni prowadzi do osłabienia pól ciężkości, które Niszczyciele starają się wzmocnić.

   - Wytwarzanie przestrzeni jest niezawodną bronią przeciwko nim - zakonkludowała Olga. - Niestety nie mamy zbyt wielkich zapasów substancji anihilującej i nie wytrzymamy wielokrotnych starć kosmicznych. Teraz o naturze ich niewidzialności. Również i tu, moim zdaniem, rozwiązanie zagadki kryje się w umiejętności wytwarzania przez nich nie znanych nam rodzajów pól o wielkiej inten­sywności. Nazwijmy je umownie mikrograwitacyjnymi. Widziałam zwłoki niewidzialnego. Budowa ciała jest wspaniale przystosowana do pełnienia funkcji niewidzial­nego żołnierza. Serce - grawitator wytwarza wokół ciała stożek zakrzywionej przestrzeni. Promień światła padają­cego na ten stożek nie przenika go i nie odbija się, lecz ugina się i wychodzi po drugiej stronie dokładnie na prze­dłużeniu swej pierwotnej drogi. Wszystko, co znajduje się wewnątrz stożka - i on, i jego łup - jest oczywiście nie­widzialne i niedostępne dla zwykłych lokatorów.

   Zapytałem: - Nie wydaje ci się, Olgo, że ich łączność jest dos­konalsza od naszej? Moim zdaniem wykryli oni jakiś mo­mentalnie rozchodzący się czynnik i modulując go dosko­nale porozumiewają się między sobą w obszarze nadświe­tlnym.

   - Tak, to jest możliwe - przyznała Olga. - Stąd wynika jeszcze jeden wniosek: w obszarze nadświetlnym należy unikać spotkania. Wątpliwe, aby ich flotylla poru­szała się na oślep, jak to, niestety, my musimy robić. Jest jednak pewna sprzyjająca nam okoliczność. Fale grawita­cyjne rozchodzą się z prędkością światła, wobec czego Ni­szczyciele mogą nas atakować jedynie w przestrzeni opty­cznej, gdyż w przeciwnym wypadku wyprzedziliby swe własne ciosy. Innymi słowy, przed atakiem musimy ich zo­baczyć.

   Zwróciłem się do Romera, sądziłem bowiem, że wi­zerunki na stereoekranie wywarły na nim jakieś wrażenie. Paweł gniewnie ściskał rękojeść swojej laseczki.

   - Widzi pan teraz, że nie możemy stać z boku? Ich zbrodnie wołają o pomstę...

   Romero spojrzał na mnie wyniośle.

   - Moje ucho nie słyszy wołań, gdyż rozlegają się zbyt daleko od Układu Słonecznego. Któż zresztą woła? Kogo bierzecie w obronę? Do pająków i węży dodajecie świerszcze i dla nich gotowiście ryzykować istnieniem ludzkości! Czyżbyście nie pojmowali, z jakim potężnym przeciwnikiem świadomie nas skłócacie? Andre już zgi­nął, nie wiadomo dlaczego i po co, a wam jeszcze tego mało?

   - Andre został porwany - powiedziałem. Serce zabiło mi mocno, bałem się, że głos mi zadrży. - Jestem przekonany, iż Andre żyje.

   Romero powiedział:

   - A propos naszego nieszczęśliwego przyjaciela An­dre. Ciągle pan powtarza, że nie zginął, lecz został porwany. Sądzę, iż nikt nie wątpi, że chętnie oddałbym własne życie, aby go uratować. Ale jeśli mam być szczery, to byłoby lepiej dla nas i dla całej ludzkości, a nawet dla tak przez pana uko­chanych półrozumnych gwiezdnych zwierzaków, gdyby An­dre zginął w walce z niewidzialnym.

   - Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan mówi, Pawle?

   - Całkowicie. Andre zbyt wiele wie na temat osią­gnięć ludzkości. Nie wie natomiast, czym są tortury, fizy­czne i moralne. Jeżeli Niszczyciele znają chociażby taką technikę przesłuchań, jaką stosowano w lochach starożyt­nych władców Ziemi... Pan mnie rozumie?

   Na to również nie odpowiedziałem. Myślałem o lo­sie oczekującym Andre, jeśli został przy życiu. Miły i ge­nialny, rozpieszczony i miękki Andre najmniej z nas wszystkich zdolny był znieść gwałt i cierpienie. „Eli! Eli!" - krzyczał znikając. Dlaczego on, czemu nie ja! Gdyby mi pozwolono zamienić z nim losy, z jaką ulgą i radością bym to uczynił!

   Po statku przetoczył się ryk syreny, zabrzmiał wład­czy głos Leonida:

   - Wszyscy na miejsca! Statki wroga w przestrzeni optycznej! Alarm bojowy!

      . 14 .      

    Alarm! Alarm! Alarm! - huczał statek.

   Moje stanowisko bojowe znajdowało się przy pulpi­cie wielkich deszyfratorów MUK. Wypadłem z klubu, gdzie się naradzaliśmy, do sali obserwacyjnej, gdyż stam­tąd miałem najlepszą łączność z deszyfratorami. Wraz ze mną biegli na swoje stanowiska alarmowe inni członkowie załogi. Hałas trwał jeszcze parę chwil, a potem w gwiaz­dolocie zapanowała pełna napięcia cisza.

   Byliśmy gotowi do walki.

   Do walki! Przez niemal pięćset lat ludzkość nie uży­wała tego słowa w jego pierwotnym znaczeniu. Istniało jesz­cze w języku jako słownikowe kuriozum, jak temat do uczo­nej rozprawy o przeszłości, lecz nie stała już za nim rzecz najważniejsza - działanie. Ludzie mego pokolenia, piętna­stego już z kolei pokolenia nie znającego wojny, utracili wo­jowniczość. Urodziliśmy się w pokoju i w wiecznym pokoju powinniśmy umrzeć, tak nam się przynajmniej wydawało. O nie, nie byliśmy zniewieściali, duch nasz nie osłabł. Po prostu od dawna zapomnieliśmy, czym jest wojna. Siła nie stanowiła już na Ziemi argumentu i byliśmy szczerze prze­konani, że pozbyliśmy się nawet instynktu walki.

   Ale okrutne okoliczności narzuciły nam walkę i w każdym z nas natychmiast obudził się wojownik. Skupieni trwaliśmy na swych stanowiskach bojowych, w milczeniu oczekując na atak. Wróg w swym szaleństwie napadł na nas i musi być surowo ukarany - myślał każdy z nas. MUK nieustannie sumował nasze myśli oraz odczucia i niezwłocznie meldował je dowódcy statku: były niemal identyczne. Około setki kobiet i mężczyzn, starych i mło­dych, zrównoważonych i porywczych, poważnych i weso­łych stało się nagle jednym organizmem, ożywianym nieu­giętą wolą i wspólnym rozumem. Na statku panowała ci­sza pełna pasji i napięcia.

   Byliśmy gotowi do walki!

   Wtedy zobaczyliśmy krążowniki przeciwnika. Wyhamowawszy z obszaru nadświetlnego w zwykłą przestrzeń wrogie statki wyskoczyły z pseudoniebytu w świat normalnych ciał i wielkości. Bez względu na to, co Olga mówi na temat niebezpieczeństwa bliskich ciosów grawitacyjnych, główne zagrożenie kryło się w niespodzie­wanym pojawianiu się wrogów.

   Tym razem Niszczyciele się przeliczyli. Gdyby skry­cie podlecieli bliżej, byłoby nam znacznie trudniej. Ale ujawnili się o jakieś dziesięć milionów kilometrów od nas. Błąd tym dziwniejszy, że lecąc w przestrzeni dla nas niewi­dzialnej sami nas doskonale widzieli, podobnie jak my le­cąc w obszarze nadświetlnym widzimy ciała kosmiczne, do których się zbliżamy. Jedynie przekonanie o własnej potę­dze, która do tej pory nie napotykała godnego siebie prze­ciwnika, mogło wytłumaczyć ten nierozważny krok.

   Naliczyłem szesnaście kul mknących ku nam ze wszystkich kierunków. Później dołączyły do nich jeszcze dwa statki, które pozostały w tyle za głównym szykiem.

   Ze swymi osiemnastoma krążownikami przeciwko dwóm naszym statkom Niszczyciele mogli liczyć na łatwe zwycię­stwo. Całkowicie o nim przekonani troszczyli się głównie o to, abyśmy nie uciekli. Zamknęli nas w sferę - pierś­cień, jak mówili nasi przodkowie walczący jedynie w prze­strzeni dwuwymiarowej. Zwyczajem wszystkich piratów nie próbowali nawet pertraktować z nami, badać naszych zamiarów, lecz natychmiast po utworzeniu szyku zaatako­wali. Znów zagrały anihilatory Taniewa przekształcone w baterie zaporowe.

   Gdybym potrafił oglądać te sceny wzrokiem po­stronnego, beznamiętnego obserwatora, mogłyby mi się one wydać nawet w jakimś stopniu zabawne. Błyskawicz­nie rosnące kule nagle odskoczyły. Generowana przez dwa gwiazdoloty przestrzeń utworzyła w kosmosie jamę, spowodowała nieciągłość w jego metryce i kule szamotały się na granicy nieoczekiwanie rozwartej przepaści, odlatu­jąc coraz dalej. Krążowniki nadal pędziły ku nam ze wszystkich kierunków gwiezdnej sfery i na wszystkich osiach gwiezdnych odległość między nami rosła. Teraz na­wet najgłupsi z nich powinni się zorientować, że nie ucie­kamy, lecz po prostu nie pozwalamy zbliżyć się do siebie: gdybyśmy uciekali przed jednymi, musielibyśmy zbliżać się do innych.

   Deszyfratory milczały. We wściekłym wirze rozry­wanej przestrzeni zaplątywały się i rwały najpotężniejsze fale grawitacyjne.

   Po odparciu pierwszego ataku krążowników i odrzu­ceniu ich tak daleko, że nawet nastawiony na maksymalne powiększenie mnożnik z trudnością je identyfikował, Leo­nid i Allan zatrzymali anihilatory bojowe, aby nie zużywać bez potrzeby zapasów substancji aktywnej.

   Po pewnym czasie kule znów ukazały się w strefie widzialności, a deszyfrator wreszcie wychwycił grawigra­my rozmów między statkami przeciwnika. Jeden z krążo­wników był, jak się okazało, okrętem flagowym. Zasypy­wano go pytaniami, a on wydawał rozkazy. Niszczycieli oszołomiła nasza umiejętność generowania przestrzeni i na razie nie potrafili znaleźć sposobów walki z tym zjawis­kiem. Ich dowódca zamierzał teraz przebić się przez zwały pustki na szybkościach ponadświetlnych. Wiedziałem, że Leonid otrzymuje bezpośrednio wszystkie dane z maszyn, ale na wszelki wypadek powtórzyłem mu tę informację.

   - Raz już próbowali się przebić na nadświetlnej i nic im nie wyszło - odparł Leonid. - Tym razem też nic nie wskórają.

   Zbliżywszy się na wystarczający ich zdaniem dy­stans, kule jedna za drugą nurkowały w niewidzialność. Nie mogłem wyzbyć się poczucia bezsilności, kiedy utraci­łem z oczu okręty wroga. Znów usiłowałem rozwiązać dręczącą mnie zagadkę. Wokół nas rozpościerały się mi­liardy kilometrów przestrzeni i w tej rozjarzonej gwiazda­mi pustce mknęło ku nam osiemnaście niewidzialnych, śmiercionośnych kul. Co się stanie, jeżeli Leonid i Allan pomylą się i szybkość zbliżania się przekroczy intensyw­ność „puchnięcia" przestrzeni? Jeżeli wrogie okręty poże­rające pustkę wezmą górę nad naszymi statkami, rozrzu­cającymi pustkę dokoła siebie? Odpowiedź może dać je­dynie doświadczenie, lecz doświadczenie jest kijem o dwóch końcach. Jeśli zwróci się przeciwko nam, błędu już nie będzie można naprawić.

   Kiedy mnożnik wykrył pojawienie się kul na granicy widzialności, kamień spadł mi z serca. Ale zbyt wcześnie triumfowałem. Niszczyciele okazali się inteligentniejsi, niż przypuszczałem. Znaleźli jedyny skuteczny sposób walki: narzucili nam wielokrotne starcia, jakich długo wytrzymać nie mogliśmy. Aparaty rozszyfrowały rozkaz statku flago­wego: „Atakować na zwykłych szybkościach, dopóki nie wyczerpie się ich możliwość wytwarzania przestrzeni". Doskonale zrozumieli, że generacja przestrzeni odbywa się kosztem zapasów uprzednio zgromadzonej materii, a zapasy muszą się w końcu wyczerpać. Nie wiedzieli jed­nak, jak wkrótce tego dowiódł przebieg wydarzeń, że po­trafimy włączać do reakcji niszczenia masy także ciała znajdujące się na zewnątrz statku, w tym również ich okręty.

   I tak powtarzało się kilkakrotnie: odrzucaliśmy ich wytwarzając przestrzeń, oni zaś nurkowali w niewidzial­ność i przebijali się na szybkościach nadświetlnych. Ich ataki stawały się coraz niebezpieczniejsze. Teraz hamowa­li tak blisko, że jedynie użycie pełnej mocy wszystkich ani­hilatorów ratowało nas przed grawitacyjną salwą. Wrogo­wie nie wątpili, że w końcu „wezmą nas na muszkę".

   Leonid poprosił wszystkich członków załogi obu gwiazdolotów, aby zgłaszali swoje propozycje za pośred­nictwem MUK.

   - Mamy dwie możliwości wyjścia z walki. Pierw­sza: przebić się z okrężenia i pozostawiając Plejady wrogo­wi uciekać w kierunku Słońca. Nie mogę gwarantować, że wyrwiemy się bez unicestwiającego starcia. Możliwe też, iż wróg będzie nas ścigał i narzuci decydującą walkę. Dru­ga: przejść z obrony do natarcia. Jestem pewien, że uda się zanihilować kilka krążowników wroga. Wiem, że na jed­nym z nich może znajdować się nasz porwany towarzysz, ale mimo to sądzę, że należy atakować.

   Każdy z nas myślał w owej groźnej chwili o Andre.

   Nie spieszyliśmy się z podjęciem decyzji. Mieliśmy do speł­nienia ważny obowiązek: musieliśmy wrócić na Ziemię i opowiedzieć o tym, co odkryliśmy w dalekich rejonach Galaktyki. Ale nie chcieliśmy również uchylać się od od­powiedzialności za śmierć naszego przyjaciela, któremu przydarzyło się nieszczęście, po prostu nie mogliśmy się od niej uchylać! Wiedzieliśmy, jaką należy podjąć decy­zję, ale nikt nie spieszył się z jej wypowiedzeniem.

   Później MUK zakomunikował, że nie ma przeciw­nych ani wstrzymujących się. Trzeba przyjąć bój, który nam narzucono.

   I znów, już po raz ostatni, na wszystkich osiach gwiezdnej sfery pojawiło się osiemnaście rozpędzonych kul. Krążowniki przeciwnika zorientowały się, że jesteśmy gotowi przyjąć walkę, zaczęły więc wyhamowywać i usta­wiać się w szyku sferycznym, którego centrum stanowiły nasze dwa statki. Po chwili okręty Zływrogów wyrównały swoje wzajemne szybkości tak, aby znaleźć się jednocześ­nie w naszym pobliżu. Złowieszczy blask eskadry napast­ników gasił światło otaczających nas gwiazd. Od salwy wszystkich dział grawitacyjnych Niszczycieli dzieliły nas minuty. Wszystko teraz zależało od tego, kto pierwszy zdoła zadać cios.

   Kiedy osiemnaście statków wroga, nie osiągnąwszy jeszcze sfery własnego skutecznego ognia, znalazło się w zasięgu naszego działania, Allan i Leonid równocześnie uruchomili anihilatory trakcyjne unicestwiające prze­strzeń. Wrogowi mogło się wydawać, że my sami zaczęliś­my się gwałtownie zbliżać. Ale Niszczyciele nie dali się oszukać, spostrzegli bowiem, że odległość między nimi a nami maleje we wszystkich kierunkach. Ogarnęła ich pa­nika. Cztery z osiemnastu krążowników wroga, zagarnięte stożkami znikającej przestrzeni, gwałtownie oderwały się od swoich. Rozszyfrowaliśmy ich rozpaczliwe depesze: „Pomóżcie, straciliśmy sterowność!" i paniczne rozkazy flagowca: „Dajcie całą wstecz i bijcie z dział grawitacyj­nych, bo zderzycie się z nimi!" Roześmiałem się triumfal­nie: wrogowie nawet w ostatniej chwili swego życia nie do­myślali się, jaki los ich czeka.

   Ani Allan, ani Leonid nie czekali na przedśmiertną salwę ginących piratów. To, co zobaczyliśmy i co niewąt­pliwie ujrzeli pozostali przy życiu wrogowie, było wspa­niałe. Teraz Zływrogi poznały całą moc ludzkiej potęgi. Na gwiaździstym niebie oślepiająco zapłonęły cztery pur­purowe słońca, które natychmiast zgasły tworząc mgliste obłoki. Pyłowe chmury wirowały, rozpraszały się i nikły - wszechświatowa pustka wzbogaciła się o cztery nowe otchłanie. Złowieszcze krążowniki stały się kilometrami, nie gazem, nie molekułami, nie atomami nawet, lecz mi­lionami kilometrów bezcielesnej przestrzeni, milionami kilometrów pustego „nic"!

   Pozostałe okręty wroga rzuciły się do ucieczki. Leo­nid próbował je gonić, lecz kule przeszły w obszar nad­świetlny. Zdołaliśmy jednak przedtem odebrać rozkaz na­dany z pokładu flagowca Niszczycieli: „Natychmiast opuś­cić gromadę gwiezdną! Wszystkie okręty opuszczają gro­madę gwiezdną!"

   Pobiegłem do Romera. Musiałem mu rzucić moją radość w twarz jak gryzący wyrzut.

   - Andre niczego nie powiedział, Pawle! Z rozkazu admirała wynika jasno, że do ostatniej chwili Niszczyciele obawiali się zwykłego zderzenia z nami, a nie anihilacji!

   Romero długo patrzył na mnie bez słowa. Zauważy­łem nagle, że zgarbił się i postarzał.

   - Proszę mi wierzyć, że cieszę się wraz z panem ­powiedział zmęczonym głosem. - Chociaż, prawdę mó­wiąc, z czego tu się cieszyć?...

   Nienawidziłem go, bo nie wierzył, że Andre mógł pozostać przy życiu i nie wydać naszych sekretów. Dla nie­go istniała tylko jedna możliwość: Andre dawno zginął.

      . 15 .      

    Plejady zostały za nami.

   To była bardzo smutna podróż.

   Dzień za dniem i tydzień za tygodniem oblatywaliś­my kolejne układy gwiezdne. Na tych planetach, gdzie ist­niały warunki do powstania życia i gdzie jeszcze niedawno życie kwitło, teraz życia nie było.

   Zjawiliśmy się w Plejadach zbyt późno.

   Zdziwiłem się, kiedy WKA tłumacząc nazwę dziw­nych istot używał infantylnego słowa „Zływrogi". Teraz ze wzrastającą wściekłością przekonywałem się o precyzji przekładu. Tam, gdzie pojawiali się oni, zjawiało się zło. Nawet myśl o tym, że istnieją w tym samym świecie co my, budziła odrazę. Nie chodziło już o to, aby zatrzymać agre­sorów. Trzeba ich po prostu zniszczyć, znaleźć i unice­stwić!

   Dzień za dniem i tydzień za tygodniem w lornetach mnożników i na stereoekranach ukazywały się te same wi­doki: gęste chmury popiołu i pyłu kłębiące się nad plane­tami, lądy wymieszane z oceanami w jedną grząską masę...

   Spróbowaliśmy wylądować na jednej ze zniszczo­nych planet. Było to w układzie Alcjony, wspaniałej, jas­nej gwiazdy. W niedalekiej przeszłości z pewnością nicze­go tam nie brakowało, było pod dostatkiem światła i cie­pła, wody i zieleni, powietrza, minerałów i strawy. W smutnej teraźniejszości był kurz, nic poza pyłem... Nad planetą kłębiły się czarne chmury delikatnej zawiesiny. Wpatrywaliśmy się w powierzchnię globu, domyślaliśmy się ruin miast pod górami popiołu. Po wylądowaniu omal nie utonęliśmy w pyle podobnym do sproszkowanego gra­fitu, który ciekł niczym woda. Musieliśmy wrócić.

   Pewnego wieczoru w klubie pokładowym Wiera za­pytała nas, co robić dalej. Wiemy teraz, że w Galaktyce buszują dziwne pół istoty, pół mechanizmy, tworzące wo­jowniczy naród o wysokiej kulturze technicznej - mówi­ła. Dotarliśmy do przestrzeni galaktycznych i przekonaliś­my się, że są opanowane przez piratów. Ale nie wszystko jeszcze jest jasne. Nie wiemy, gdzie oni mają swoją bazę. Po co dokonują swych niszczycielskich napadów? Gdzie mieszkają podobne do nas istoty? Widzieliśmy je w sen­nych majakach Aniołów, na obrazach Altairczyków i w rzeźbach mieszkańców Sigmy, ale nie widzieliśmy ich ży­wych. Może ten naród naszych potencjalnych przyjaciół już nie istnieje? Nie jest wykluczone, że staliśmy się świadkami ostatniej fazy kosmicznej wojny między Nisz­czycielami i pokojowo usposobionymi Niebianami, w któ­rej zginęli wszyscy przeciwnicy Zływrogów. To jeszcze na­leży wyjaśnić. Jednocześnie pora już wracać na Ziemię. Trzeba zapoznać całą ludzkość z zebranymi informacjami, aby jej decyzje były obiektywne.

   Wiera zaproponowała podzielić flotyllę. Jeden gwiazdolot weźmie kurs na Ziemię, drugi zaś będzie kon­tynuował poszukiwanie gwiezdnych siedlisk wykrytych nieprzyjaciół i nieznanych sprzymierzeńców. W ciągu kil­ku miesięcy oddaliliśmy się od Słońca o pięćset lat świe­tlnych i wtargnęliśmy w Plejady. Kolejnym obiektem zwia­du powinno być chyba skupisko gwiezdne w Perseuszu, od którego dzieli nas cztery tysiące lat świetlnych. Wyprawa do tego roju potrwa co najmniej kilka lat, ale jest niezbęd­na. Dopóki nie dowiemy się, gdzie ukryła się flotylla wro­ga, nikt na Ziemi nie będzie mógł żyć w spokoju.

   - Wracam na Ziemię - zakończyła Wiera. ­Wiecie, dlaczego: trzeba pokonać izolacjonistów.

   - Jestem gotowa lecieć dalej - oświadczyła Olga. - „Pożeracz Przestrzeni" jest lepiej przystosowany do da­lekich podróży niż „Sternik". Weźmiemy część zapasów substancji aktywnej ze „Sternika". Załogę skompletujemy z tych, którzy zgłoszą się na ochotnika.

   Powiedziała to tak spokojnie, jakby chodziło o po­dróż z Ziemi na Syriusza lub Alfę Centauri. Inni nie spie­szyli z odpowiedzią.

   Myślałem o Ziemi i Orze, o gwiazdach rozsianych wokół nich. Nic mnie szczególnie nie ciągnęło na Ziemię, wabił mnie raczej Pluton, ale i bez Plutona mogłem żyć. Wprawdzie na dalekiej Wedze, pięknej, błękitnawobiałej Wedze, gdzie nigdy nie byłem i chyba nie będę, pozostało to, co choć trochę wiązało mnie z przeszłością. Ale cóż się zmieni, jeżeli zawrócę? Łączy mnie z Fiolą jedynie czcze pragnienie jedności. Nasza miłość nie ma sensu, jest przedwczesna, jak to uczucie określił Lusin. Natomiast tam, do dalekiego Perseusza, rwę się całą pasją swojej du­szy, wszystkimi argumentami rozumu. Gdzieś tam jest mój przyjaciel, który wzywał mnie na pomoc w chwili nie­bezpieczeństwa. Może też uda mi się rozwikłać niektóre zagadki Zływrogów, bo gdzie szukać ich rozwiązania, jeśli nie wśród przeciwników?

   - Lecę do Perseusza - powiedziałem.

   Romero i Lusin postanowili wrócić na Ziemię. Za­bierali ze sobą Truba.

   Później nadszedł dzień rozstania. Pożegnanie było smutne. Wiera objęła mnie i ucałowała. Nie wiedziałem, czy ją kiedykolwiek jeszcze zobaczę. Przed nią nie musia­łem ukrywać smutku.

   - Wiero, w tak dalekiej podróży wszystko może się zdarzyć - powiedziałem. - Zapamiętaj moje ostatnie życzenie: Romera trzeba pokonać. Jeżeli ludzie nie przyj­dą z pomocą Niebianom, będą niegodni siebie.

   Patrzyła na mnie przez łzy.

   - Ludzie pomogą wszystkiemu co dobre, rozumne i wymagające pomocy. Mogę cię o tym zapewnić.

   Ostatni żegnali się ze mną Groman i Kamagin. Od­ważni kosmonauci, nasi przodkowie, byli również wzru­szeni.

   - Trzy lata temu, pięćset dwadzieścia lat planetar­nych, rozstaliśmy się z Ziemią - powiedział Kamagin. ­Niewiele się przez ten czas zmieniliśmy, choć Ziemia i lu­dzie zmienili się nie do poznania. Z całego serca życzę wam w dalekiej podróży większego szczęścia, niż nam przypadło w udziale.

   - A wam życzymy dobrego spotkania z Ziemią ­odparłem. - I dobrego nowego życia na naszej zielonej staruszce, na wiecznie młodej kolebce ludzkości!

   - Masz tu podarunek na drogę = powiedział Al­lan i dał mi największy swój skarb, książki i czasopisma z dwudziestego wieku.

   Siedzieliśmy wraz z Olgą w sali obserwacyjnej. Kon­tury „Sternika" szybko nikły na tle gwiazd i wkrótce nie można było go dostrzec gołym okiem, chociaż Allan włą­czył wszystkie reflektory statku.

   - No i zostaliśmy sami - powiedziałem. - Jak długo potrwa ta samotność?

   - Nie boję się samotności - odparła Olga. ­Mogę lecieć chociażby na tamten świat, ale nie wiem, gdzie tamten świat się znajduje.

   Popatrzyłem na nią ze zdumieniem. Olga uśmiecha­ła się do mnie. Poczułem się tak, jakbym zrobił coś złego i w zmieszaniu znów obróciłem się ku gwiazdom.

      . 16 .      

    Zgodnie z programem opracowanym przez MUK mieliś­my do rojów gwiezdnych w Perseuszu lecieć ponad rok z szybkością równą pięciu tysiącom prędkości świetlnych. Podobnych szybkości nikt przed nami nie osiągał, ale Leo­nid i Osima byli pewni, że nam się to uda.

   - Dotychczas Allan nas hamował - dowodził Leo­nid - bo jego statek jest znacznie wolniejszy.

   Po wejściu w obszar nadświetlny Leonid dał upust swoim zamiłowaniom do pędu. Wszyscy wiedzą, że przestrzenie galaktyczne są puste. Co innego jednak wiedzieć, a co innego czuć. W czasie przelotu z Ziemi na Orę nie poczułem pustki, gdyż ciała niebieskie zbliżały się i oddalały, zmieniał się też kształt gwiazdozbiorów. Tchnienie ogromnej pustki dosięgło nas w locie do Ple­jad: mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, pędzi­liśmy tysiąckrotnie szybciej od światła, a na zewnątrz statku wszystko pozostawało bez zmiany. Dopiero jed­nak po wyjściu z Plejad zrozumiałem, jak bezdennie pu­sty jest Wszechświat. Już po tygodniu wspaniała groma­da gwiezdna przekształciła się w taki sam kłębuszek waty, na jaki wygląda z Ziemi.

   Teraz miałem własny fotel w sterówce obok dyżur­nego dowódcy. Deszfratory łowiły każdą falę i impuls, strumienie cząstek, pola elektryczne i grawitacyjne. Za­warte w nich informacje trafiały do komputera, który wy­dawał rozkazy automatom, ja zaś, obserwując nieustanną pracę badawczą, dawałem mechanizmom dodatkowe za­dania. Zwykle dyżurowałem wraz z Olgą: Milczeliśmy wówczas godzinami, wpatrując się w gwiaździste niebo i rozmawiając w myślach z podległymi nam maszynami.

   Codziennie zjawiałem się w laboratorium grawita­cyjnym. Uruchamiałem mechanizmy, a impulsy odebrane przez deszyfratory przekazywałem do analizy komputero­wi pokładowemu. Ciągle od nowa badałem promieniowa­nie mózgu Zływrogów nagrane przez Andre i grawigramy atakujących nas krążowników.

   Uważałem tę pracę za swe naczelne zadanie. Daw­niej Andre wszystko robił sam, my zaś tylko mu pomaga­liśmy. Żartowaliśmy z jego tworzonych na kolanie teorii, pobłażliwie akceptowaliśmy genialne wizje i czuliśmy się pewni i bezpieczni. Przy nas gorzał ogromny rozum, nieu­stannie rodzący błyskotliwe idee. Andre chciwie rzucał się na każdą zagadkę i nie spoczywał, póki jej nie rozwiązał. Wszystko, co można zrobić, robił znacznie lepiej od kogokolwiek z nas, po cóż więc mieliśmy się trapić? Teraz An­dre nie było. Zniknął genialny generator nowych pomy­słów. Trzeba go było zastąpić chociażby częściowo. Nie miałem nawet odrobiny owej natchnionej lekkości Andre, lecz nieustannie, uparcie myślałem - chciałem pracowi­tością zrekompensować jego intuicję.

   Siadałem na kanapce, zamykałem oczy i po tysiąc­kroć wracałem myślami do tej samej sceny. Zacisnęliś­my polami osłabłego oczogłowa, który rozpaczliwie wzywał pomocy na falach grawitacyjnych. Jego impulsy grawitacyjne biegły z normalną szybkością światła, z tą samą prędkością przychodziły odpowiedzi. Można było według czasu dzielącego pytania i odpowiedzi obliczyć odległość dzielącą Sigmę od krążownika śpieszącego na pomoc. A krążownik zawiadamiał, że nawet lecąc z szybkością nadświetlną nie zdoła dotrzeć do celu przed nocą. Ile dni lub tygodni świetlnych miał do pokonania? Tymczasem Zływróg rozmawiał z okrętem tak, jakby stał obok niego.

   „Jak to było możliwe? - pytałem w duchu. - Co może poruszać się w przestrzeni z szybkością nadświetlną nie unicestwiając tej przestrzeni?"

   Nawet we śnie próbowałem rozwikłać tę zagadkę. Kiedyś przez nieuwagę nie wyłączyłem na noc de­szyfratora nastrojonego na promieniowanie mojego móz­gu i urządzenie zarejestrowało moje sny. Wreszcie z wol­na zacząłem dostrzegać zarysy rozwiązania. Rozwiązanie było tak proste, że początkowo nie uwierzyłem w jego prawidłowość. Ale wszystkie drogi wiodły do tego samego punktu, wszystkie nici logicznie zapętliły się w jeden wę­zeł. Przekazałem swoje domysły komputerowi, który po analizie zawiadomił mnie, że hipoteza jest niesprzeczna i może być przyjęta za punkt wyjściowy do dalszych roz­ważań. Znalazłem się na właściwej drodze. Do celu było wprawdzie jeszcze bardzo daleko, lecz wiedziałem, że do niego dotrę.

   Poprosiłem Olgę do siebie. Przyszła do laborato­rium, długo słuchała nie przerywając mi, a potem powie­działa:

   - Uważasz więc, że tym zagadkowym nośnikiem łączności momentalnie przenikającym przestrzeń, jest sama przestrzeń?

   - Tak, sama przestrzeń, a właściwie drgania gęsto­ści przestrzeni. Doszedłem do wniosku, że jedynie zmiany stanu przestrzeni mogą rozchodzić się w niej z szybkością nadświetlną.

   Olga zastanawiała się przez chwilę. Później skinęła głową i zaczęła rozwijać moją hipotezę:

   - Nauczyliśmy się przekształcać masę w przestrzeń i znów otrzymywać z niej masę. Krótko mówiąc operuje­my stanami krańcowymi - niszczeniem i tworzeniem... Tymczasem okazuje się, że między nimi zawiera się całe spektrum stanów przejściowych, może równie ważnych jak punkty graniczne... Musimy ich szukać, musimy szu­kać wszyscy, a nie tylko ty, Eli.

   Z radości ucałowałem Olgę w oba policzki. Nie po­winienem był tego robić. Olga zmieszała się jak mała dziewczynka zaskoczona przy niedozwolonej zabawie, chociaż winny byłem ja, a nie ona.

   - Nie gniewaj się - powiedziałem ze skruchą. ­Nie chciałem ci zrobić przykrości.

   - Wcale się nie gniewam - odparła smutnym gło­sem. - Czy nie zauważyłeś, że nie potrafię się na ciebie gniewać?

      . 17 .      

    Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o An­dre. Przyjaciel pochwaliłby mnie za odkrycie fal przestrze­ni. Rzadko zasługiwałem na jego pochwały, kiedy byliśmy jeszcze razem, ale teraz by mnie pochwalił, jestem tego pewien, bo lepiej niż ktokolwiek inny potrafiłby ocenić wagę tego odkrycia.

   Andre stał przede mną. Słyszałem jego głos. Zamy­kałem oczy, aby go lepiej widzieć i słyszeć. Przyjaciel cho­dził po kajucie, potrząsał ekstrawaganckimi kędziorami i spierał się ze mną. Był jak zawsze odrobinę śmieszny i bardzo miły. Patrzyłem na niego z bólem: Andre znalazł się w niebezpieczeństwie, a ja nie mogłem mu pomóc.

   „Ciężko myślisz, Eli - mówił Andre gniewnym to­nem. - Krytycyzm i ironia łączą się w twoim mózgu z nie­złą dawką tępoty. Gdybym powiedział to, do czego sam z takim trudem doszedłeś, na wszelki wypadek wyśmiał­byś mnie. Dowcipkowałeś na temat każdego mojego po­mysłu, czyż nie mam racji?"

   „Nie masz - broniłem się. - Bądź sprawiedliwy, Andre. Wiele idei akceptowałem od razu":

   Zacząłem przypominać sobie jego idee i teorie. Było ich tak wiele, że godziny biegły, a ja przypominałem sobie wciąż nowe. Już nie dyskutowałem z Andre, byłem gotów przyjąć każdą hipotezę tylko dlatego, że on był jej autorem. Pod koniec nocy wspomniałem jego teorię po­chodzenia ludzi, tak nieubłaganie skrytykowaną przez Ro­mera. Nabrałem teraz do niej wielkiej sympatii także dla­tego, że Paweł z taką zaciekłością się na nią rzucił.

   Znów zamknąłem oczy, aby dokładniej widzieć na­pływające pod powieki obrazy, i pogrążyłem się w półsen przypominający gorączkowe majaczenia. Powróciłem na Ziemię i cofnąłem się w jej głęboką przeszłość. Ujrzałem dzikie, dawno już nie istniejące lasy, pradawny statek kos­miczny leżący na boku u stóp wzgórza. Z rozdartego wnę­trza gwiazdolotu wysypały się beczki, trapy, skrzynie, nie­znane mechanizmy. Dostrzegłem mknące po niebie pos­trzępione chmury, usłyszałem krzyki małp, poczułem wil­gotny upał wiszący w powietrzu nad wyimaginowanym przeze mnie zakątkiem Ziemi.

   Na szczyt wzgórza wspina się starzec (widziałem go już kiedyś na stereoekranie w Sali Pomarańczowej). Sta­rzec jest wysoki, szczupły i siwy, ma wielkie, nie po ludz­ku promienne oczy. Rozgląda się dokoła z dezaprobatą. Nie podoba mu się okolica, w której znalazł się statek.

   Do starca zbliżają się dwaj młodzieńcy. Pierwszego również widziałem w Sali Pomarańczowej. Drugiego nie znam, wymyśliłem go. Zresztą podobny jest do zabitego z obrazu Altairczyków.

   „Ale wpadliśmy! - mówi pierwszy młodzieniec. ­Że też musieliśmy się tak rozbić! Naprawa potrwa ze dwa tysiące miejscowych lat. Laboratoria zabraliśmy ze sobą, ale fabryki zostały w domu".

   „Musimy znaleźć pomocników - mówi drugi. ­Jest nas dwudziestu, to zbyt mało, a tutejsze istoty żywe potrafią na razie tylko skakać z gałęzi na gałąź. Zdobywa­ją pokarm pożerając się nawzajem. Mają potężne zęby, ale za grosz rozumu".

   Starzec ich uspokaja. Nie jest tak źle - mówi. Uda­ło się wybrać planetę ze znośną temperaturą, dostatkiem wody i zieleni. Już sam fakt, że można chodzić bez skafan­drów ochronnych, bardzo wiele znaczy. A fabryki? Cóż, fabryki można zbudować, oczywiście prymitywne.

   „Bez pomocy?" - przerywa mu pierwszy, zdumio­ny spokojem starca.

   „Znajdziemy pomocników. Spójrzcie na te ogonia­ste istoty hałasujące w koronach drzew. Kiedyś zaczęliśmy się rozwijać z podobnych zwierzaków. Po jakichś pięciuset milionach tutejszych lat ogoniaści staną się rozumnymi istotami. Dlaczego nie moglibyśmy przyspieszyć ich ewo­lucji?"

   „Ile to zajmie lat, pomyśl! - mówi drugi. - Nie je­steśmy nieśmiertelni. Połowa z nas umrze tutaj". Nie do­myśla się naturalnie, że przyjdzie mu zginąć w innym miejscu.

   „Będziemy się spieszyć. Ja pewnie nie dożyję startu, ale wy opuścicie tę planetę".

   Biorą się do pracy. Jedni szukają rud, drudzy łatają wyrwy w poszyciu i naprawiają urządzenia wewnątrz stat­ku, inni jeszcze łowią małpy i eksperymentują z ich zarod­kami, zmieniają kody genetyczne. Nie od razu udaje się wyhodować istoty podobne do siebie, bo trudno w ciągu jednego pokolenia zmienić małpę w herosa. Niebiańscy przybysze zawijają więc rękawy i pracują, pracują, pracu­ją. Pewne rzeczy się udają, ale niepowodzeń jest znacznie więcej. Wreszcie zjawia się prawdziwy człowiek, od razu we wszystkich wariantach: biały i czarny, kędzierzawy i prostowłosy, pigmej i gigant. Czyżby tym razem powo­dzenie? Nie, znów fiasko! Słyszę głosy Galaktów, ich dys­kusje na naradzie produkcyjnej.

   „I to ma być człowiek? - oburza się jeden z nich. - Spójrzcie na projekt i jego realizację. Na papierze isto­ta rozumna, a w rzeczywistości zwierzę. Protestuję przeciw­ko takiemu brakoróbstwu!"

   „Konkretniej! - mówi przewodniczący. - Jakie macie zarzuty?"

   „Tysiące zarzutów! Absolutne nieprzystosowanie do życia. Brak sierści, pazurów, kłów, rogów. Jak to stworze­nie ma zdobywać pokarm, poruszać się i bronić? Palce jak sęki, oczy jak szparki. I to ma być istota stworzona na nasz obraz i podobieństwo?"

   „A jednak jest podobna do nas - mówi starzec. ­Podobna, choć nieidentyczna. Zapominacie o rzeczy naj­ważniejszej: o tym, że człowiek ma potencjalnie nieogra­niczone możliwości. Spójrzcie na wykres zdolności opra­cowany przez maszynę. Jeśli zdolność samodoskonalenia się psa przyjąć za jedność, to nie ma zwierzęcia, u którego ten wskaźnik przekroczyłby dziesięć. A tymczasem u czło­wieka wynosi on 1 395 660 800! Rozumiecie? Miliardy razy więcej niż u dowolnego zwierzęcia! Setki razy więcej niż u nas! Uważam, że stworzyliśmy cud rozumu!" „Na ra­zie jest to cud głupoty i nieprzystosowania! - krzyknął ktoś gniewnie. - Wasz rozumny człowiek jest debilem! Próbowałem wpoić temu dzikusowi elementarne pojęcia z dziedziny mechaniki grawitacyjnej i przestrzennej, a on tylko ślepia rozdziawiał i skomlał. Wówczas zapro­wadziłem go do koryta z żarciem. To warto było zoba­czyć! Upłyną miliony lat, zanim wasz cud natury domy­śli się, że ma jakiekolwiek zdolności. Proponuję odrzu­cić zademonstrowany nam model człowieka i kontynuo­wać badania".

   „Proszę głosować - powiedział przewodniczący. ­Kto jest za odrzuceniem człowieka i kontynuacją? Kto przeciw? Kto się wstrzymuje? A więc człowiek został odrzucony wszystkimi głosami poza jednym wstrzymują­cym się. Jakie wymagania ma spełnić nowy model, który zamierzacie opracować? Słucham".

   Znów wstaje pierwszy:

   „Sądzę, że nie należy upierać się przy zewnętrznym podobieństwie do nas, gdyż nie jest ono w praktyce osią­galne i przekształca się w kalectwo. Potrzebujemy nie nad­zwyczajnych zdolności, lecz realnej żywotności, szybkiej reakcji i sprytu! Proponuję nowy model opracować tak, aby mógł w maksymalnym stopniu przystosować się do dowolnych warunków życiowych".

   „Są jakieś inne propozycje? Nie? A więc wniosek przyjęto - mówi przewodniczący. - Proszę zapisać: na­stępny model zaopatrzyć w sierść, pazury, kły, rogi i kopy­ta... Co jeszcze?... Aha... Ogon do czepiania się gałęzi... Jak nazwiemy model?"

   „Mamy wolną literę «d» - odzywa się jakiś głos z kąta. - Może więc diabeł?..."

   „Diabeł brzmi nieźle - stwierdza przewodniczący. - Uruchamiamy więc produkcję diabła biorąc za podsta­wę nieudany model człowieka. Pozostaje ostatni problem: co robić ze stworzonymi ludźmi?"

   „Zanihilować! - krzyczy zapalczywy głos. - Do piachu! Nie ma sensu płodzić bezbronne potworki". Starzec znów protestuje. Przypomina, jak wiele szlachetnych cech wkonstruowano do ludzkiego mózgu. Niechaj więc ludzie żyją, niech brną trudną drogą samo­doskonalenia się. Otrzymali wiele i wiele mogą osiąg­nąć".

   „Racja - powiedział przewodniczący. - Nie warto ludzi unicestwiać. Jeśli rozwiną się ich dobre cechy, to człowiek zwycięży w ciężkiej walce o przetrwanie, jeśli na­tomiast górę wezmą wady wynikające z naszej niedbałej pracy, to zguba tego modelu nie zmartwi nas zbytnio".

   I oto ludzi wygnano z obozu awaryjnego niebiań­skich przybyszów, z raju, w którym małpę przemieniono w człowieka. Odtąd będzie się on rodził w mękach, w pocie czoła pracował na chleb i cierpiał choroby. Za­miast niego pojawi się udoskonalony model: mądry, zrę­czny, pracowity diabeł. Ten nowy model udał się nad podziw. Ogoniasta i rogata istota jest nader wszech­stronna: biega, skacze z gałęzi na gałąź, nurkuje w wo­dzie i wciska się w ziemne szczeliny. Usłużny diabeł, prawdziwy sługa swojego boga, naśmiewa się z pecho­wych wygnańców skazanych na samodzielne życie, a lu­dzie szczerze go za to nienawidzą. Kiedy więc Galakto­wie usunęli wreszcie uszkodzenia statku, zabrali ze sobą stworzone przez siebie diabły, które trzęsły się na myśl o tym, że mogą pozostać sam na sam z nieudanym ludz­kim plemieniem.

   „Żegnaj, dzika planeto! - mówi uroczystym gło­sem starzec. - Jestem pewien, że posiane przez nas ziar­no rozumu wyda owoce. Chociaż dożyłem do startu nasze­go statku, na pewno nie doczekam twojego rozkwitu, człowieku. Żyj więc i doskonal się!"

   Dobry starzec macha mi ręką, a ja uśmiecham się do niego i otwieram oczy, aby przepędzić z głowy kłębiące się w niej obrazy. Przecieram czoło i wywołuję MUK.

   - Proszę zanalizować myśli na temat Galaktów, którzy niegdyś przekonstruowali małpę w człowieka, spraw­dzić wszystkie obrazy pojawiające się w moim mózgu i ocenić je. Tylko jednym słowem, bo nie lubię tych wa­szych - z jednej strony, z drugiej strony...

   MUK odpowiedział jednym słowem: - Brednie.

   - No dobrze, może być nie jednym słowem - po­wiedziałem.

   Tym razem MUK odpowiedział następująco:

   - Pseudohipoteza nadająca się jedynie na temat do powieści fantastyczno-naukowej.

   Przypomniałem sobie, że inny komputer, na Orze, niemal identycznie ocenił tę ideę Andre i uspokojony zas­nąłem.

      . 18 .      

    Przez cały rok, póki lecieliśmy ku podwójnemu skupisku Perseusza, byłem pochłonięty badaniem właściwości prze­strzeni. Przebudowane laboratorium po pewnym czasie zamieniło się w niewielką fabrykę. Urządzenia laborato­ryjne różniły się od anihilatorów napędowych i bojowych jedynie mocą. Moje malutkie aparaciki nie rozwijały bo­wiem nawet miliarda kilowatów, podczas gdy tamte dys­ponowały milionami albertów. Nie chciałem, aby przez mą nieostrożność nasz gwiazdolot sam zamienił się w taką przestrzenną jamę, jaką robiliśmy z innych ciał. Moje me­chanizmy nie unicestwiały przestrzeni, lecz zmieniały jej gęstość operując daleko od stanów granicznych, kiedy to przestrzeń koncentruje się w masę, a masa rozpada się na przestrzeń.

   Nie będę tu szczegółowo opisywał doświadczeń. Niepowodzenia i sukcesy zostały zanotowane w pamięci komputera i tam odsyłam zainteresowanych. Ważne jest jedno: niezliczone eksperymenty dowiodły, że wahania gęstości przestrzeni podlegają prawom mechaniki falowej. Otrzymywaliśmy fale kuliste, stożkowe i cylindryczne w postaci wąskiego promienia przebijającego przestrzeń. Jed­no tylko prawo ruchu drgającego nie sprawdzało się w wypadku fal gęstości przestrzeni, fale te mianowicie roz­chodziły się zawsze z prędkością nadświetlną. Samo świat­ło było szczególnym, granicznym rodzajem fal przestrzen­nych i to tłumaczyło jego zagadkową dotąd stabilność w poruszających się układach. Wkroczyliśmy w niezwykły, nie znany jeszcze na Ziemi świat!

   Kiedy odkrycie zostało wszechstronnie zbadane i sprawdzone, zmontowaliśmy zespół nowych maszyn: ge­neratorów fal przestrzennych, odbiorników i deszyfrato­rów depesz nadawanych na tych falach. Teraz mogliśmy notować dowolne zakłócenia poczynając od przyświe­tlnych, kiedy fala przestrzenna o niskim poziomie ener­getycznym była o krok od zamiany na światło, aż do hi­perprędkich, rozchodzących się z szybkościami równymi miliardowym wielokrotnościom szybkości światła. Odtąd już Zływrogi nie mogły się do nas niepostrzeżenie podkraść, gdyż mogliśmy ich obserwować w obszarze nadświetlnym na falach przestrzennych. Przestała nam grozić walka na oślep z widzącym przeciwnikiem. I znów wprawiła mnie w zdumienie świetna konstrukcja zagadkowych istot zwanych Zływrogami lub Niszczycie­lami. Zdjęcia anatomiczne ciał przekonały nas, że ich serce było nie tylko grawitatorem i bronią grawitacyjną, lecz także doskonałym nadajnikiem fal przestrzen­nych.

   Olga marzyła o zorganizowaniu służby dyspozycyj­nej żeglugi międzygwiezdnej.

   - Obecnie zaraz po starcie statek niknie w obsza­rze nadświetlnym i nie ma z nim żadnego kontaktu. Wkrótce to się zmieni. Dyspozytor na Orze będzie wie­dział wszystko o każdym statku bez względu na to, jaka odległość go od niego dzieli. Wydawać rozkazy gwiazdolo­tom znajdującym się na przeciwległym krańcu Wszech­świata i natychmiast uzyskiwać odpowiedzi! W głowie się kręci... Czyż to nie wspaniałe?

   A ja wspominałem Andre tęskniącego za Żanną i nigdy nie widzianym Olegiem. O ile piękniejsze byłoby jego życie, gdyby mógł komunikować się z ukochanymi, gdyby nie czuł się od nich odcięty, zamknięty w obcym świecie. Czyż możliwość natychmiastowego pokonywania niewyobrażalnych przestrzeni nie jest urzeczywistnieniem odwiecznych ludzkich marzeń o wszechobecności?

   - Słuchać Ziemi! - powiedziałem. - Widzieć Ziemię! Zawsze być razem z Ziemią!

      . 19 .      

    Później nastąpiło to, co już wielokrotnie zdarzało się w trakcie naszej kosmicznej Odysei i co od dawna winno spo­wszednieć, a mimo to za każdym razem zaskakiwało maje­statem i pięknem.

   Podwójna gromada gwiezdna Chi i Psi Perseusza, matowa mgiełka od roku nie zmieniająca ani kształtu, ani wielkości, ani jasności, nagle ożyła i zaczęła rosnąć. Sku­pisko zmieniało się w oczach, pęczniało, rozpełzało się jaskrawymi gwiazdami, ogromniało. Nastała wreszcie chwila, kiedy cała przednia półkula pokryła się słońcami Perseusza i tylko z tyłu zostały gwiazdy z innych gromad. Potem również i one zniknęły. Znaleźliśmy się wewnątrz gwiazdozbioru

   Dyżurujący w owej znamiennej godzinie Osima za­czął zmniejszać prędkość.

   Wtargnęliśmy do jednego z największych skupisk gwiezdnych Galaktyki, wyraźnie rozpadającego się na dwa zespoły ciał. Niebo wzdłuż równika sfery gwiezdnej przecinało ciemniejsze pasmo, oddzielające te zespoły od siebie, jednak słońc w tym „ciemnym" paśmie było znacz­nie więcej niż w najjaśniejszym wycinku ziemskiego nie­boskłonu. Niebo obu skupisk płonęło tak jaskrawym światłem, że bez trudu rozróżniałem litery na formula­rzach obserwacyjnych. W Perseuszu nie ma nigdy napraw­dę ciemnych nocy.

   Z ostrożności lecieliśmy w równikowej strefie ciem­ności, nie wychodząc z obszaru nadświetlnego.

   Kilka dni minęło bez niespodzianek: żadna gwiazda nie sygnalizowała swojej obecności, my sami też nikogo nie zauważyliśmy. Wokół wielu słońc obracały się plane­ty, lecz znajdowały się one bardzo daleko od nas.

   Później odbiorniki fal przestrzennych zarejestro­wały słabe impulsy. Okresowo dobiegające do nas zgę­szczenia i rozrzedzenia przestrzeni układały się w ciągle to samo zdanie. Założyliśmy, że jest to pytanie: „Kim jesteście?", gdyż o to właśnie powinni przede wszystkim zapytać nieznani korespondenci. Deszyfratory, wziąwszy za podstawę taki odczyt, sporządziły wstępny kod. Kod niewiele się różnił od dotychczas używanych przez nasze maszyny. Stało się jasne, że zdołamy porozumieć się z nieznanymi istotami wysyłającymi sygnały przestrzen­ne.

   Chciałem już nawiązywać łączność, ale Olga oba­wiała się, że to może być prowokacja przeciwników, któ­rzy starają się poznać nasze tajemnice. Większość załogi ją poparła.

    Miałem inne zdanie i wraz z Leonidem, który się ze mną zgadzał, przekonaliśmy wątpiących. Zływrogi nie będą przed czasem pokazywać, że nas zauważyły - mówi­liśmy. Ich broń działa na niewielkie dystanse, postarają się więc, abyśmy się do nich maksymalnie zbliżyli. Nie wie­my, kto szuka z nami kontaktu, ale nie mogą to być wro­gowie!

   Jako podstawy naszego kodu użyliśmy, podobnie jak nasi poprzednicy przy spotkaniach z istotami rozumny­mi, tablicy pierwiastków. W następnych dniach generato­ry fal przestrzennych nadawały je we wszystkich kierun­kach, z jakich docierały do nas sygnały. Byłem przeko­nany, że po zakończeniu tej transmisji zaczną nadawać obcy.

   Nie pomyliłem się. Natychmiast po wyłączeniu na­szych nadajników w przestrzeni pojawiły się nowe fale. Niosły one jednak nie wiadomość przeznaczoną dla nas, lecz raczej jakieś rozmowy wewnętrzne. Nieznane istoty pytały i odpowiadały, o czymś się nawzajem przekonywa­ły (tak przynajmniej mi się wydawało, a MUK nie zaprze­czał tej możliwości). Wdzieraliśmy się w głąb skupiska stokrotnie wyprzedzając światło, a dokoła niespokojnie pulsowała przestrzeń, zastanawiając się, kim jesteśmy.

   - Skręcamy w lewo - powiedziała któregoś dnia Olga, w czasie naszego wspólnego dyżuru. - Będziemy badać skupisko Chi, które zawiera więcej gwiazd niż sku­pisko Psi. Czy masz jakieś nowe wiadomości?

   - Na razie nie - odparłem. - Tajemnicze rozmo­wy trwają. Zapisujemy zakłócenia gęstości przestrzeni i po rozszyfrowaniu języka zdołamy odczytać treść trans­misji.

   Tego dnia Niebianie ponownie zwrócili się bezpoś­rednio do nas. Zrozumiałem to natychmiast po przejrze­niu zapisu.. Nasi korespondenci wyliczali pierwiastki, pow­tarzając w swoim języku naszą niedawną transmisję. De­szyfratory przekształciły wstępny szkic kodu w precyzyjny słownik. Od tej chwili mieliśmy wspólny język.

   Podyktowałem telegram zaaprobowany przez całą załogę: „Lecimy z daleka. W Plejadach zaatakowało nas osiemnaście statków kosmicznych. Widzieliśmy potworne zniszczenia układów planetarnych, gdzie dawniej kwitło życie rozumne".

   Byliśmy wraz z Olgą w laboratorium fal przestrzen­nych, kiedy nadeszła nowa depesza. Deszyfratory Niebian pracowały nie gorzej od naszych. Korespondenci przeka­zali lakoniczny tekst: „Zrozumieliśmy. Niezwłocznie za­wracajcie. Grozi wam zguba. Uciekajcie pełną mocą silni­ków" .

   Spojrzałem wstrząśnięty na pobladłą Olgę. Nie mo­głem wydusić z siebie słowa.

   - Co to znaczy?... - zacząłem wreszcie, ale nie zdołałem skończyć.

   Ryknęła syrena alarmu bojowego. Leonid i Osima wzywali nas do sterówki.

      . 20 .      

    Po ogłoszeniu alarmu bojowego informacje o sytuacji wo­kół statku, w normalnych warunkach docierające jedynie do sterówki, przekazuje się wszystkim członkom załogi, a MUK nieustannie sumuje i uogólnia ich opinie. W takich chwilach dowódcą staje się zespół ludzki i nominalny do­wódca dysponuje władzą jedynie w takim zakresie, jaki niezbędny jest do realizacji kolektywnej woli załogi, w której jego osobista wola spełnia rolę ważną, lecz nie de­cydującą.

   Leonid był ponury, ale spokojny. Osima wyglądał na zdenerwowanego. Zajęliśmy swoje miejsca i Osima po­wiedział:

   - Szliśmy z prędkością stu dziesięciu jednostek. Rozkazałem automatom zmniejszyć prędkość o dwadzieś­cia procent. Po wyhamowaniu okazało się, że szybkość wynosi nie osiemdziesiąt dziewięć, lecz dziewięćdziesiąt sześć jednostek. Wokół nas samorzutnie znika przestrzeń w tempie około siedmiu jednostek świetlnych.

   Olga zamyśliła się. Tajemnicze niknięcie przestrzeni mogło mieć związek z odebranym przez nas groźnym ostrzeżeniem. Ale czemu ktoś przyspiesza nasz lot, skoro i tak idziemy w obszarze nadświetlnym?

   - Musimy zdecydować - powiedziała wreszcie ­co teraz robić. Zagłębiać się nadal w skupisko gwiezdne, czy też wycofać się, jak radzą nieznani przyjaciele?

   - Lub wrogowie - zaoponował Leonid. - Nie je­stem przekonany, że depesza pochodzi od przyjaciół. Pro­ponuję kontynuować rejs.

   MUK zawiadomił, że załoga popiera Leonida. Przy­kro było po długiej podróży uciekać przed nie wiadomo czym. Na Ziemi nie zrozumiano by zresztą takiego postę­powania. Nawet nowy telegram naszych zagadkowych ko­respondentów: „Macie jeszcze czas na ratunek! Wracaj­cie, bo mkniecie ku zgubie!" nie zmienił naszej decyzji. Nadałem tylko naszą odpowiedź: „Kontynuuję rejs. Na czym polega niebezpieczeństwo?"

   - Póki będą się zastanawiać, sami postaramy się zrozumieć, co się dzieje - powiedziała Olga. - Trzeba będzie zmieniać prędkości. Na początek dodamy ze trzy­dzieści jednostek.

   Po wykonaniu przez automaty rozkazu mieliśmy sto dwadzieścia jednostek. Nie zaobserwowaliśmy dodatko­wej anihilacji przestrzeni. Jeśli poprzednio ktoś starał się przyspieszyć nasz lot, to obecna prędkość mu odpowia­dała.

   - Zwolnijmy teraz o te same trzydzieści jednostek, ale etapami - rozkazała Olga.

   Na rubieży stokrotnej prędkości światła pojawiły się oznaki zewnętrznej ingerencji. W miarę hamowania ta in­gerencja nasilała się. Szybkość własna statku zmniejszyła się do sześćdziesięciu jednostek, natomiast prędkość su­maryczna wynosiła siedemdziesiąt pięć jednostek świet­lnych, a więc ktoś dodawał nam piętnaście jednostek. Przez jakiś czas lecieliśmy z tą prędkością, nie zmniejsza­liśmy własnej i nie dodawano nam zewnętrznej. Wrogo­wie ścieśniają świat - przypomniałem sobie komunikat przekazany przez Spychalskiego na Ziemię. Oto ich ścieś­nianie świata, myślałem. Wygrzebują własną przestrzeń gwiezdną, aby podprowadzić nas na dystans ciosu grawita­cyjnego. Ryzykują równowagę kosmiczną swojego świat­ka, aby tylko zniszczyć przeciwnika.

   - Anihilatory napędowe stop! - powiedziała Olga. - Wyhamować lot swobodny!

   Wkrótce nie wydatkowywaliśmy na ruch ani jedne­go alberta, a gwiazdolot pędził naprzód z prędkością dwu­dziestu pięciu jednostek świetlnych. Ktoś intensywnie po­chłaniał leżącą na naszej drodze przestrzeń.

   Odbiorniki pochwyciły nowy komunikat. Tym ra­zem trudno go było rozszyfrować. Pojawiły się zakłóce­nia, jedna fala nakładała się na drugą. „Wpadliście do stoż­ka ścieśnienia... anihilacja do trzydziestu dwóch świet­lnych... jeszcze czas... peryferie... uciekajcie pełną mocą... okrutni... niestety bezsilni... wracajcie..."

   - Jasne - powiedziała Olga. - Radzą uciekać, póki mamy jeszcze czas i starcza nam mocy.

   - Wróg przyciągający nas do siebie zakłóca trans­misję, aby rady przyjaciół do nas nie dotarły - dodałem. - Sądzę, że trzeba postępować odwrotnie, niż tego sobie życzy wróg - kontynuowała Olga. - W tej sytuacji należałoby chyba jednak wycofać się na razie ze skupiska. Wrócić tu zawsze zdążymy.

   - Nie rozumiem, czego się boisz? - powiedział

   Leonid ze złością. - W depeszy powiedziano, że maksy­malne ścieśnienie przestrzeni wynosi trzydzieści dwie jed­nostki świetlne, my zaś rozwijamy pięć tysięcy jednostek! Jeśli zajdzie potrzeba, przebijemy się przez ich osłonę jak nosorożec przez ściankę namiotu! Nalegam na kontynuo­wanie wyprawy, gdyż na razie żadne z jej zadań nie zosta­ło wykonane!

   Leonid łatwo wpada we wściekłość, kiedy ktoś mu się opiera. Jego czarna skóra szarzeje, oczy robią się cał­kiem białe, spod uchylonych warg ukazują się zęby. Zaw­sze też wybiera spośród wielu możliwości tę, która daje najwięcej szans na bójkę. W starożytności byłby zapewne wodzem bitnego plemienia. Ale póki do walki nie doszło, jego rady trzeba traktować z wielką ostrożnością. Zresztą w tym wypadku stałem po jego stronie.

   Olga zwróciła się do mnie: - Eli, a fale przestrzenne?

   Wiedziałem, co ją niepokoi. Jeśli zginiemy, razem z nami przepadnie nasze odkrycie, tak potrzebne ludzkości. Ile czasu minie, zanim inni na nie natrafią? Czy wobec tego mamy prawo poddawać szalonemu ryzyku jej dobro? Ale któż dowiódł, że nasze ryzyko jest szaleńcze?

   - Jestem za kontynuowaniem wyprawy. Na razie nie widzę powodów do paniki.

   - Niechaj więc znów MUK się wypowie - powie­działa Olga.

   MUK oświadczył, że jedynie dowódca nalega na po­wrót, wszyscy zaś pozostali członkowie załogi żądają kon­tynuowania rejsu.

   - Muszę się więc podporządkować większości ­powiedziała Olga z troską w głosie.

   Leonid uruchomił anihilatory.

      . 21 .      

    Doskonale pamiętam swoje odczucia, kiedy wtargnęliśmy w gęstwę ogromnego zbiorowiska gwiezdnego. Nie przy­puszczałem wtedy nawet, że nasz ryzykowny wypad omal nie zakończy się tragicznie dla gwiazdolotu, a ja sam na wiele miesięcy stanę się inwalidą. Byłem jednak wówczas w kiepskim nastroju. Spoglądałem na płonącą gwiezdną sferę i wszystko mi w duszy aż drżało z niepokoju. Świet­nie ten stan pamiętam.

   Siedziałem na zewnętrznym fotelu, obok Leonid, za nim Olga i Osima. Prędkość statku wzrastała i wszystko dokoła nieuchwytnie się zmieniało. Gwiazdy były już nie punkcikami, lecz ziarenkami grochu błyszczącymi jak ma­lutkie księżyce. Szczególnie jasne gwiazdy otoczone były koronami. Gęstość gwiazd setki, jeśli nie tysiące razy przewyższała tę, do jakiej przywykliśmy w okolicach Układu Słonecznego. Ale cały ten majestat był groźny, emanowało zeń tajemnicze niebezpieczeństwo.

   Z zadumy wyrwał mnie głos Osimy:

   - Trajektoria statku wiedzie ku gwieździe widocz­nej obecnie pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Wskazał mi ciało niebieskie połyskujące w bok od kursu. Dzieliło nas od niego kilka lat świetlnych, lecz jego jasność absolutna była wyższa od wszystkich znanych mi dotychczas gwiazd. Był to typowy czerwony superol­brzym. W pobliżu świeciły inne, słabsze gwiazdki.

   - Komputerowi coś się pomyliło - odezwał się Leonid. - Nie zamierzałem wcale lecieć kursem ku tej gwieździe. Czerwony gigant pozostanie z boku.

   Oglądałem gwiazdę przez lunetę mnożnika. Okrą­żały ją trzy planety. Wszystkie trzy wydawały mi się dziw­ne, gdyż zbyt silnie błyszczały. Analizatory określiły ich skład. Planety były metalowe.

   W przestrzeni działy się niezwykłe rzeczy. Ktoś nie­ustannie nadawał fale, ktoś inny natychmiast je gasił. De­szyfratory nie potrafiły sobie poradzić z plątaniną infor­macji i zakłóceń. Z niewyobrażalnego chaosu udało się je­dynie wydobyć wielokrotnie powtarzane słowa: „Nie wol­no!"

   - Nieznani przyjaciele ze wszystkich sił starają się przekazać nam jakąś wiadomość, nieznani wrogowie ener­gicznie temu przeciwdziałają - powiedziałem.

   - Niewątpliwie ich wiadomość odnosi się do tej gwiazdy - odezwała się Olga. - Mamy ją już pod kątem trzydziestu pięciu stopni do kursu. Jesteśmy na nią znosze­ni, a ktoś ostrzega, że nie wolno tam lecieć.

   - Nazwijmy ją Groźną.

   Leonid, przekonawszy się, że MUK się nie mylił, wyrównał kurs. Teraz Groźna zaczęła się oddalać. Zdrzem­nąłem się w fotelu.

   Kiedy obudziłem się, rozdrażniony Leonid spierał się z Osuną. Okazało się, że przed nami pojawiła się grupka gwiazd, czerwonych i białych olbrzymów równie jasnych jak Groźna. Znosi nas na nie przy całkowicie wyłączonych anihilatorach, gdyż przestrzeń przed nami jest gwałtownie niszczona. MUK ustalił, że znaleźliśmy się w obszarze przestrzeni o wysokim stopniu zakrzywie­nia i poruszamy się po krzywej geodezyjnej, zbliżając się do nieznanego punktu. Zakrzywienie przestrzeni zmienia się i wygląda na to, że nasi wrogowie swobodnie ją re­gulują.

   - Trzeba zawrócić i wyrwać się poza krzywiznę ­nalegał Leonid. - Kiedy rozniesiemy w strzępy ich krzy­woliniową metrykę, wrogowie zaprzestaną prób dyktowa­nia nam kierunku lotu.

   - Obawiam się, że nie doceniasz ich możliwości, ale masz rację, nie mamy innego wyjścia jak tylko gwałto­wnie zmienić kurs - powiedziała Olga.

   Leonid i Osima wydali odpowiednie rozkazy, a tym­czasem Olga kontynuowała:

   - Znaleźliśmy się chyba w trudnej sytuacji, Eli. Wiedziałam wprawdzie, że Zływrogi lepiej od nas poznały naturę przyciągania, ale fakt, że potrafią zmieniać metry­kę przestrzeni wszechświatowej, stanowi dla mnie niespo­dziankę. My, z naszymi możliwościami technicznymi, nie możemy na razie nawet o tym marzyć.

   - No, powiedzmy, że nie wszechświatowej, lecz na razie własnej przestrzeni międzygwiezdnej - zaopo­nowałem. - W ich malowniczym skupisku jest tak wiele materii i tak mało pustki, że bez szczególnego trudu można wytworzyć dowolną krzywiznę w dowolnym pun­kcie.

   Olga spojrzała na mnie z wyrzutem i pokręciła gło­wą. Nie musiała tego robić, sam wiedziałem, że nie mam racji.

   Manewr Leonida udał się. Sztuczna krzywizna prze­strzeni została rozerwana przez anihilatory gwiazdolotu. Szczerząca na nas zęby grupka gwiazd - nazwałem ją Niedobrą - potoczyła się w prawo. Analizatory doniosły, że przestrzeń na nowej trasie mało różni się od euklideso­wej. Leonid triumfował. Nasz statek nie na darmo nazy­wano Gwiezdnym Pługiem! Wszystkie konstrukcje i struk­tury przestrzeni, zwane metryką, trzeszczą i rozpadają się tam, gdzie on przejdzie.

   Olga zirytowała się:

   - Wcale nie jestem przekonana, że krzywiznę przestrzeni my zniszczyliśmy!

   - Ależ to oczywiste, Olgo!

   - Nic podobnego. Zakłócenia metryki przestrzen­nej wywoływane są przez jakiś supergigantyczny mecha­nizm. Wyobraź sobie, że po naszej zmianie kursu mecha­nizm ten został unieruchomiony.

   - Dlaczego? Czy potrafisz wytłumaczyć dlaczego? - W każdym razie domyślam się. Zawróciliśmy akurat w tę stronę, w którą nas się zwabia, i teraz wystar­czy prosta droga, abyśmy wpadli w pułapkę.

   Nawet Leonid się przeraził. Zamilkł i wbił ponury wzrok w ekrany. Na ekranach widniało czarne niebo roz­płomienione wielkimi gwiazdami. Takie samo niebo było po lewej, gdzie została Groźna, i po prawej, skąd uciekliś­my, aby nie wpaść w gwiazdozbiór Niedobrej.

   - Idźcie odpocząć - powiedziała Olga do Leonida i do mnie. - Minie wiele godzin, zanim wyjaśni się, co nas czeka na nowej drodze.

   Poszliśmy do jadalni. Jedliśmy w milczeniu, zatopie­ni w niewesołych myślach. Przy naszym stoliku usiadło dwóch mechaników z anihilatorni. Leonid powiedział:

   - Te diabelskie Zływrogi są sprytniejsze, niż sądzi­łem.

   - Zmuszą nas do szybkiego zużycia wszystkich za­pasów substancji aktywnej - zauważył jeden z mechani­ków, młody i wesoły, z gatunku tych, którzy w każdej przygodzie widzą jedynie jej dobrą stronę. - Zbyt często zmienialiśmy dziś szybkości i kursy.

   - Podejmowaliście decyzję razem ze mną - roz­złościł się Leonid. Był tak -zdenerwowany, że obawiałem się, iż wywoła kłótnię.

   - Poparliśmy pańską decyzję dowódcy. Proszę nie myśleć, że protestuję. Po prostu myślę o przyszłości.

   Drugi z mechaników, chudy, ponury, z wielkim no­sem i cienkimi wargami, głosu nie zabierał, ale było jasne, że zgadza się z kolegą. Leonid poszedł do swojej kabiny. Wątpię, aby mu się dobrze odpoczywało.

   Zacząłem zaglądać kolejno do wszystkich pomiesz­czeń statku. Odbiorniki fal przestrzennych nadal zapisy­wały nie rozszyfrowany chaos informacji i zakłóceń. Sala obserwacyjna była pełna wolnych od wachty astronautów. Zawołano mnie. Miałem prawo wstępu do sterówki, a więc ponosiłem odpowiedzialność za to, co się tam działo.

   - Znacie sytuację, chłopcy - odpowiedziałem na grad pytań sypiących się ze wszystkich stron. - Kręcimy się między tymi diabelskimi gwiazdami i nie możemy się wyrwać.

   MUK zażądał nowej decyzji. Wielotysięczne skupis­ko Chi składało się z mnóstwa małych gromadek liczących po dziesięć do dwudziestu gwiazd. Znów byliśmy znoszeni na jedną z takich grupek. Analizatory sygnalizowały zni­kanie przestrzeni na trasie i znaczne zakrzywienie jej me­tryki.

   Olga poprosiła o zgodę na zmianę kursu.

   Obecni na sali obserwacyjnej milczeli. MUK po zsu­mowaniu naszych myślowych opinii zameldował, że zało­ga zgadza się z dowódcą. Trzecia zmiana kursu podziałała na wszystkich przygnębiająco. Nawet optymiści pojęli, że dzieje się coś niedobrego.

   Poszedłem do parku i siadłem na ławce. W parku była wiosna, prawdziwa ziemska wiosna. Siedem pór roku przeminęło od chwili, kiedy wylądowałem na rakietodro­mie tego statku. Zaledwie siedem pór, niecałe dwa lata, a wydało mi się, że przeszły stulecia, tak bardzo zmieniłem się wewnętrznie.

   Nade mną kwitła brzózka, z jej liści spadały lepkie krople spadzi. Wokół pnia utworzył się wilgotny krąg. W koronie niziutkiej jabłoni, wśród białych kwiatów wiśni i moreli miarowo brzęczały pszczoły. Gdy się zamknęło oczy, można było pomylić drzewa z działającym anihilato­rem, który wydaje taki sam brzękliwy pomruk. Zrobiło mi się duszno od nieruchomego aromatu kwitnących drzew, cierpkiego zapachu brzózki i silnej woni bzów nad sta­wem. Poprosiłem w myśli o wietrzyk. Wietrzyk nadleciał szumiąc w gałęziach i trawie, wszystko dokoła zakołysało się, duszący aromat znikł. Otworzyłem oczy i wpatrzyłem się w maleńki światek parku, tak doskonale imitujący da­leką Ziemię. Tylko te pszczoły, brzęczące jak anihilatory Taniewa...

   Wzdrygnąłem się. Wstałem i poszedłem do siebie. W kabinie zacząłem przeglądać pisma ofiarowane mi przez Allana. Z dziwnym uczuciem czytałem o trudno­ściach i obawach kosmonautów z dwudziestego pierwsze­go wieku. Mknęli w wielkiej ciszy kosmosu czując się niez­miernie samotnie, jeśli o miliard kilometrów nie połyski­wała gościnna planetka ze stacją kosmiczną. Jaki zresztą niezmierny wydawał im się ten żałosny miliard kilome­trów! Nie, dzisiejsze trudności nie dadzą się porównać z ówczesnymi. Boimy się dzisiaj nie pustki i milczenia, lecz raczej tego, że kosmos jest gęsto zaludniony niebez­piecznymi istotami. Później zawstydziłem się, że tak my­ślę. Każda epoka ma swoje problemy i swoje bohaterskie czyny.

   Zdrzemnąłem się nad czasopismami. Zbudził mnie sygnał wywołania. Leonid wzywał mnie do sterówki.

   Leonid był aż szary z podniecenia. W ciągu kilku dni spędzonych w Perseuszu wychudł tak, jak w starożyt­ności ludzie chudli w czasie choroby. Głos mu drżał z wściekłości:

   - Znów nas niesie na Groźną! Zrobiliśmy w tym piekielnym skupisku zamkniętą pętlę!

      . 22 .      

    Sens jego słów nie od razu do mnie doszedł. W pierwszej chwili zrozumiałem tylko, że Leonid jest szalenie zdener­wowany i że w tym stanie nie powinien dowodzić stat­kiem.

   - Zastanówmy się, a potem będziemy decydować - powiedziałem i przesuwając lornetą po gwiezdnej sfe­rze, umyślnie nie spieszyłem się z wnioskami, aby dać mu czas na uspokojenie. W mnożniku ukazał się obraz podob­ny do tego, jaki widzieliśmy przelatując po raz pierwszy obok Groźnej. Od jaskrawej gwiazdy znów dzieliły nas miesiące światła. W obszarze nadświetlnym przestrzeń była czysta. Jeśli nawet Zływrogi przygotowywały napad, to najwyraźniej się z nim nie spieszyły.

   - Trzeba zawracać - powiedział Leonid. - Do­kąd zawracać i co to da? Jak długo będziemy błądzić? Opowiedział mi następnie, że na dyżurze Olgi i Osi­my przestrzeń znów zaczęła się zakrzywiać, z godziny na godzinę zmieniać swoją metrykę. W rezultacie kurs został przymusowo zniekształcony i zamiast pozostawić Groźną daleko po prawej, pędzimy prosto na nią.

   - Do gwiazdy jest jeszcze daleko - zauważyłem. - Mamy czas do namysłu. Na wszelki wypadek należy się przygotować do odparcia ataków grawitacyjnych.

   Leonid zastopował anihilatory napędowe. Od tej chwili lecieliśmy jedynie dlatego, że ktoś przed nami nisz­czył przestrzeń. Za jakieś trzy doby, jeżeli nic się nie zmieni, wlecimy prościutko do układu planetarnego Groź­nej.

   - Jeśli dam całą wstecz, ich anihilatory nas nie za­trzymają - powiedział Leonid.

   - Nikt nas nie będzie zatrzymywał. Przy biegu wstecznym powrócimy do centrum skupiska, a o to im chodzi. Zapominasz jeszcze o jednym, Leonidzie. Anihi­latory mają wprawdzie słabsze od naszych, ale potrafią zmieniać metrykę przestrzeni i zadawać miażdżące ciosy grawitacyjne. Jeżeli zastosują te obie możliwości naraz, na zdrowie nam to nie wyjdzie!

   W sterówce zjawiła się Olga wraz z Osimą. Sytuacja była zbyt groźna, aby przestrzegać kolejności dyżurów. - Ich plan jest oczywisty - powiedziała Olga. ­

   Będą nas rzucać od gwiazdy do gwiazdy, póki nie wyczer­piemy zapasów substancji aktywnej. Wówczas bez trudu naprowadzą nas pod salwę grawitacyjną z jakiegoś układu planetarnego.

   - Jeśli oni się nie spieszą, to i my nie musimy się gorączkować - zauważyłem. - Przybyliśmy do Perseu­sza, aby dowiedzieć się o nim możliwie najwięcej, a na ra­zie tylko miotamy się bez sensu i celu. Spróbujmy konty­nuować kurs na Groźną i dowiedzieć się, czym ona w koń­cu jest.

   - Trochę to niebezpieczne, ale musimy spróbo­wać.

   Przez całą noc i połowę następnego dnia gwiazdolot z wyłączonymi anihilatorami mknął ku złowieszczej gwieź­dzie.

   „W przestrzeni optycznej zewnętrznej planety krą­żowniki przeciwnika" - zameldował w południe kompu­ter.

   Obserwowałem przez mnożnik metalowe planety. Dwie wewnętrzne były z ołowiu, trzecia zaś, zewnętrzna, błyszczała powłoką ze złota. Pole ciężkości wokół Złotej było tysiąckrotnie większe od tego, jakie powinno działać, gdyby planeta składała się całkowicie ze złota: jej jądro najwidoczniej zawierało supergęstą plazmę. Pola grawita­cyjne pozostałych planet nie odbiegały od normy.

   Okręty przeciwnika krążyły wokół Złotej po orbi­tach sztucznych satelitów. Nie różniły się niczym od tych, które zaatakowały nas w Plejadach. Policzyłem je: krążo­wników było dziesięć.

   - Ciekawe, gdzie one teraz naprawdę są? - po­wiedziała Olga. -Przecież dzieli nas od nich około trzech tygodni świetlnych. Widzimy wizerunek przeszłości.

   - W obszarze nadświetlnym ich nie ma, bo przy­rządy niczego nie wykazują. Nie obawiaj się, Olgo. Nikt nas na razie nie atakuje.

   Znacznie uważniej niż w Złotą wpatrywałem się w dwie planety wewnętrzne. Znałem je. Obrazy tych globów Andre rozszyfrował w przedśmiertnych widzeniach głowo­okiego. Smętna metalowa równina, metalowe góry i meta­lowe konstrukcje podobne do budynków... Gdzieś tam, na martwych ołowianych polach, w głębi ołowianych gór cierpią więźniowie. Może nawet Andre jest wśród nich...

   - Automaty zarejestrowały wszystko, co można dojrzeć. Pora zawracać - powiedział Leonid.

   Uruchomił wsteczny ciąg anihilatorów. Przez chwilę wisieliśmy nieruchomo, pokonując siły zasysające nas ku Złotej, gdyż właśnie na niej znajdowały się urządzenia ni­szczące przestrzeń, a później wyrwaliśmy się z przepaści, w którą chciano nas zepchnąć. Leonid nieustannie zwięk­szał prędkość i wkrótce mieliśmy tysiąc jednostek świet­lnych. Olga zwróciła mu uwagę, że wśród gęsto rozsianych gwiazd takie tempo jest niebezpieczne.

   Leonid odwarknął:

   - Od najbliższej gwiazdy dzielą nas miesiące świetlne. Trzeba uciekać jak najdalej od tych metalowych gwiazd i w ogóle z tego skupiska!

   - Jeszcze niedawno rwałeś się tu ze wszystkich sił - przypomniała Olga. - Wreszcie zrozumiałeś, że nie je­steśmy przygotowani do podróży po tym niebezpiecznym rejonie. A jak ty uważasz, Eli?

   Pomyślałem, że nadzieja na łatwe znalezienie An­dre w gwiezdnym legowisku naszych wrogów była co naj­mniej naiwna. On oczywiście żyje, bo porwano go nie po to, aby od razu zabić, ale może znajdować się na każdej z tysięcy planet i nie wiadomo na której. Jeden gwiazdolot nie zdoła walczyć ze wszystkimi planetami naraz, nie zdo­ła nawet dotrzeć do każdej z nich!

   - Głosuję za powrotem - rzekłem.

   - Zapytajmy o zdanie załogę, a potem pomyślimy, jaką drogą uciekać - powiedziała Olga. - Według mnie najlepszym wyjściem jest rejon Groźnej, za którą rozpoś­ciera się pusty kosmos, skąd przybyliśmy.

   W czasie, kiedy MUK ankietował członków załogi, oddalaliśmy się od metalowych planet. Z przodu pojawiła się nowa grupka gwiazd, na której też nas chyba oczeki­wano, bo kurs statku zaczął się odchylać w tamtą stronę. Załoga poparła decyzję Olgi. Leonid poweselał i zawrócił w kierunku Groźnej.

   - Tak szybko przemkniemy obok tej paskudnej planety, że Zływrogi nawet nie zdążą mrugnąć swymi gło­wooczami - powiedział z zapałem. - Zamierzam pobić teraz wszystkie własne rekordy prędkości

   Natychmiast przystąpił do spełniania swego zamia ru. Anihilatory napędowe ruszyły jeden za drugim. „Pożeracz Przestrzeni" jeszcze nigdy nie pochłaniał jej tak gwał­townie. Za nami ciągnął się szeroki woal mgławicy gazo­wo-pyłowej. Paralaksometry wykazywały prędkość trzech, a potem czterech i pięciu tysięcy jednostek świe­tlnych - Leonid dotrzymywał słowa. Groźna, teraz już ogromna, połyskiwała z lewej. Przeskakiwaliśmy obok niej z rekordową szybkością sześciu tysięcy jednostek świetlnych. Zaschło mi w gardle, serce głośno biło. Nawet opanowany zwykle Osima wykrzykiwał coś w podniece­niu. Tylko Olga w milczeniu wpatrywała się w nadlatującą na nas z boku Groźną.

   Zwyciężaliśmy, to było oczywiste! Kąt kursowy w stosunku do Groźnej powiększał się, gwiazda oddalała się w bok. Już byłem gotów krzyczeć „Hura!", gdy MUK za­wiadomił o gwałtownie narastającej krzywiźnie. Z każdą chwilą zakrzywienie się zwiększało. Statek nadal unice­stwiał miliony kilometrów sześciennych pustki, zamienia­jąc ją na pyły i gaz, ale wszystko to odbywało się wew­nątrz niepojętej dla nas metryki. Wbrew prawom geome­trii euklidesowej nie wydostawaliśmy się na zewnątrz, lecz ostro skręcaliśmy zgodnie z podyktowanym nam torem.

   Groźna nadal cofała się do tyłu i była teraz na pro­stopadłej do osi lotu. Za to inne gwiazdy ruszyły z miejsc. Cała sfera niebieska zawirowała. Punkt, do którego dąży­liśmy wyrywając się na zewnątrz, znalazł się za naszymi plecami. Zatoczyliśmy wokół Groźnej gigantyczne półko­le i ponownie znaleźliśmy się w centrum skupiska.

   Rozwścieczony Leonid uderzył pięścią w oparcie fotela.

   - Oni są silniejsi! - wrzasnął. - Są silniejsi od nas!

   Olga chwyciła go za ramię. Do owej chwili nawet nie przypuszczałem, że potrafi się zdenerwować.

   - Wstydź się! Natychmiast przestań histeryzować! Oni nie są silniejsi od nas, lecz my jesteśmy szaleni!

      . 23 .      

    Jej okrzyk otrzeźwił nie tylko Leonida. Prawie wszyscy straciliśmy głowy: jeszcze nigdy dotąd nie forsowaliśmy tak anihilatorów, a i to nie pomogło. Nawet nie fatygowa­no się nas odrzucić, po prostu zmieniono kurs!

   - Proszę o całkowity spokój! - powiedziała sta­nowczo Olga. Komputer przekazał jej słowa wszystkim członkom załogi. - Sytuacja skomplikowała się, ale nie jest beznadziejna. To, co nie udało się koło Groźnej, może udać się w innym rejonie. Pozostała nam jeszcze jed­na możliwość: przebijać się w walce!

   Gwiazdolot, okrążywszy Groźną, powtórnie mknął ku gromadce Niedobrej, skąd pospiesznie uciekaliśmy. Olga skierowała statek w prawo od tej grupki słońc. Mię­dzy Groźną a Niedobrą płonęły gęsto rozsiane gwiazdy.

   Wkrótce okazało się, że nie wszystkie gwiazdy nas przyciągały. Z niektórych tryskał stożek anihilowanej przestrzeni i te aktywne ciała skwapliwie omijaliśmy. Obawa przed nimi zamieniła się w prawdziwy lęk, kiedy wokół jednej z gwiazd odkryliśmy układ takich samych metalowych planet, jak i dokoła Groźnej, a na planetach krążowniki przeciwnika. Nie ulegało wątpliwości, że chciano nas przyciągnąć, aby z bezpośredniej odległości zadać cios grawitacyjny.

   Ale były też i inne słońca, które nie emitowały stoż­ków pustki. Gwiazdy te również miały układy planetarne, lecz planety przypominały nasze słoneczne i nie miały nic wspólnego ze złotymi globami Zływrogów. Wydawało mi się nawet, że na jednej z nich dostrzegłem miasta, ale rów­nie dobrze mogło to być złudzenie optyczne.

   - Musimy się przebijać w rejonie jednej z gwiazd nieaktywnych - zdecydowała Olga. - Postarają się nam w tym przeszkodzić, trzeba więc będzie działać możliwie sprytnie.

   Nowy plan ucieczki wyglądał następująco: najpierw wymacywanie zapór na małych szybkościach, a potem przebijanie bariery z pełną mocą napędu. Wokół gwiazd nieaktywnych trudniej jest zakrzywić przestrzeń niż w re­jonie planet zamieszkanych przez Zływrogów, mówiła Olga, wobec czego będziemy starać się przerwać ich zapo­ry w najsłabszym miejscu.

   Wrogowie doskonale orientowali się, co chcemy osiągnąć. Chwycili nas w gwiezdną pułapkę i nie zamierza­li z niej wypuszczać. Zmieniali metrykę przestrzeni z niez­wykłą łatwością i energią. Nawet nie pozwolili nam zbliżyć się do nieaktywnych gwiazd, po prostu przegrodzili wszyst­kie wiodące tam drogi. Raz za razem próbowaliśmy się przebić i zawsze na naszym kursie wyrastała złowieszcza aktywna planeta, otoczona wianuszkiem metalowych okrętów zacumowanych na jej powierzchni.

   Po szeregu nieudanych prób przebicia się Olga po­wiedziała:

   - Oni nader zdecydowanie przegradzają nam dro­gę ku nieaktywnym gwiazdom, a więc najwidoczniej ist­nieje realna szansa przebicia się w tym rejonie. Do gwiazd aktywnych przyciągają nas teraz bez szczególnej energii. Czekają pewnie, póki nie zużyjemy wszystkich zapasów substancji aktywnej. Musimy skorzystać z tego i obrócić ich plan na swoją korzyść.

   - Co zamierzasz zrobić? - spytałem.

   - Wkrótce ci powiem, Eli. Jeszcze nie przemyśla­łam wszystkich szczegółów.

   Odbiorniki nadal wychwytywały strzępki informa­cji, niesionych przez fale przestrzenne. Jedną z transmisji udało się nam częściowo rozszyfrować: „Kontynuujcie... Zapory... ograniczoną trwałość... jedyny..." Tę depeszę odebraliśmy w czasie atakowania krzywizny w rejonie jed­nej z nieaktywnych gwiazd. Nasi przyjaciele nie wiedzieli, że musimy oszczędzać paliwo.

   Oddaliwszy się od gromadki Niedobrej, zaatakowa­liśmy serię nieaktywnych gwiazd położonych w pobliżu. Ataki były coraz słabsze. Przeraziłem się, że istotnie zapa­sy substancji aktywnej już się kończą, ale Olga mnie uspo­koiła.

   - Niechaj wrogowie odniosą takie samo wrażenie jak i ty. Chciałabym, aby nabrali przekonania, że jesteśmy bezsilni.

   Po pewnym czasie gwiazdolot zaczął zmniejszać szyb­kość. Jeśli poprzednio krzywizny przestrzeni atakowaliś­my przy pięciu lub sześciu tysiącach jednostek świetlnych, a wewnątrz skupiska rozwijaliśmy kilkaset jednostek, to obecnie nasza prędkość była wyższa od szybkości światła zaledwie kilkadziesiąt razy. Wtedy Olga ujawniła nam swój plan: Zływrogi zakrzywiają przestrzeń, kiedy stara­my się przemknąć obok gwiazd aktywnych, ale nie przesz­kadzają w zbliżaniu się ku nim. Trzeba więc lecieć w sto­żek unicestwianej przestrzeni, tryskający z metalowej pla­nety, a następnie, już z najmniejszej odległości, ostrzelać ją z anihilatorów bojowych. To ostateczność, lecz nie po­zostało nam nic innego, jak tylko zamienić ciało niebies­kie w jamę pustej przestrzeni i przez tę wyrwę przedrzeć się na zewnątrz.

   Wiedziałem, że Olga ma ukiś śmiały pomysł, przy­puszczałem jednak, że ograniczy się do wydania bitwy krążownikom wroga. W tym mieliśmy już pewne doświad­czenie. Allan i Leonid zniszczyli cztery okręty przeciwni­ka, potrafimy więc w razie konieczności unicestwić całą flotyllę. Ale zanihilować planetę!... Ludzkość potrafiła tworzyć planety z „niczego", trwało to jednak długo i ko­sztowało wiele wysiłku. Budowa niewielkiej Ory zajęła dwa pokolenia. Teraz mieliśmy w ułamku sekundy znisz­czyć metalowy glob o średnicy pięciokrotnie i masie tysiąc­krotnie większej od Ziemi. Zniszczyć ciało niebieskie wy­posażone we własne mechanizmy obronne i strzeżone przez całą flotę okrętów bojowych!

   Olga spokojnie odparowała sypiące się ze wszyst­kich stron wątpliwości. Plan jest całkowicie realny. Zapa­sów substancji aktywnej wystarczy na zburzenie dowolnej planety bez względu na jej masę. Trzeba jedynie maksy­malnie zbliżyć się do celu. Ale o to już zatroszczą się sami wrogowie.

   - Powtarzam, nie mamy innej szansy przebicia się na zewnątrz! - powiedziała Olga. - Jeszcze z dziesięć okrążeń skupiska gwiezdnego, jeszcze kilka ciosów w za­pory przestrzenne i zupełnie bezbronni staniemy się łatwą zdobyczą bandytów.

   Olga jednogłośnie otrzymała żądane pełnomocnic­twa na czas bitwy kosmicznej. Wtedy powiedziała:

   - Sama będę dowodzić statkiem w czasie szturmu. Nie chcę obrażać mężczyzn, ale nie potraficie skutecznie walczyć. Jesteście na to zbyt niezrównoważeni i gorąco­krwiści. Odpocznijcie, czeka was ciężka próba. Niechaj każdy spełni swój obowiązek, jak mawiali przodkowie.

   Odniosłem wrażenie, iż Leonid z radością przyjął wiadomość, że nie on będzie dowodził statkiem w czasie bitwy. Po nieudanym ataku na rejon Groźnej stracił nieco pewność siebie.

      . 24 .      

    Każdy z nas w myśli starał się przyspieszyć starcie z wro­giem, lecz Olga ciągle zmniejszała prędkość. Już nie mknęliśmy, zmiatając przestrzeń na swej drodze, lecz wle­kliśmy się na samej granicy obszaru nadświetlnego. Wy­starczyło lekko zahamować, a znaleźlibyśmy się po drugiej stronie bariery. Pomyślałem nawet, że Olga chce wyjść w przestrzeń optyczną, przekształcić statek w zwykłe mate­rialne ciało, podlegające prawom mechaniki elementar­nej. Myliłem się.

   Dla obserwatora z zewnątrz nasz gwiazdolot stano­wił teraz grudkę zmaterializowanej rozpaczy, pustą skoru­pę miotaną bezwolnie we wszystkie strony. W tej chaoty­cznej pozornie miotaninie był jednak narzucony z zew­nątrz system: krzywizna przestrzeni sama kierowała nas ku Groźnej.

   Po raz trzeci zbliżaliśmy się do tej gwiazdy. Jakieś gigantyczne mechanizmy tasowały metrykę kosmosu, kie­rując nas wprost w otwartą paszczę. Olga pokornie wiodła statek po narzuconej drodze, nawet nie usiłując skręcić w bok. Wiedzieliśmy oczywiście, że stara się w ten sposób zmylić wroga, ale każdemu było ciężko na duszy, gdy wi­dział, jak nieubłaganie olbrzymieje złowieszczy glob Groź­nej, którą teraz mieliśmy bezpośrednio na kursie.

   Bezwładny lot statku trwał do chwili, kiedy zakrzy­wienie przestrzeni ustąpiło, a zaczęło się unicestwianie sa­mej przestrzeni. Znów z układu planetarnego Groźnej trysnął stożek anihilowanej pustki, który zaczął nas wsy­sać. Gwiazdolot jakby ocknął się i skoczył do tyłu. Naty­chmiast chwycono nas w kleszcze geometrii nieeuklideso­wej. Za każdym razem wróg działał pewniej, a nasz opór słabł.

   Wreszcie nastała chwila, kiedy statkowi zabrakło mocy na wyrwanie się ze stożka wciągającej go pustki. Z generowanych przez wrogów trzydziestu jednostek świetlnych neutralizowaliśmy początkowo ruchem wstecz­nym dwadzieścia cztery jednostki, później dwadzieścia, piętnaście, dziesięć... Walczyliśmy, beznadziejnie walczy­liśmy, starając się odwlec zgubę - takie to powinno spra­wiać wrażenie na obserwatorze... Wkrótce nie mieliśmy już szybkości własnej, niepodzielnie rządziła nami obca wola. Groźna coraz bardziej odchylała się od osi lotu: przyciągano nas do Złotej Planety, bazy krążowników przeciwnika, wystawiano nas pod salwę jej mechanizmów grawitacyjnych.

   Jeśli można było mówić w owych ciężkich chwi­lach o uldze, to coś podobnego do ulgi odczułem. Na Złotej, poza Niszczycielami, ze względu na panującą tam wysoką grawitację nie mogły bytować żadne istoty żywe, nie było więc tam z pewnością więźniów zagarnię­tych do niewoli. Walka wobec tego będzie uczciwa, wróg przeciw wrogowi.

   Olga oderwała mnie od lornety mnożnika.

   - Co tam widać, Eli? - zapytała. Kierując pracą wszystkich urządzeń statku nie miała czasu na obserwacje. - Nadal te same krążowniki.

   - Nie lecą nam naprzeciw?

   - Nie, obszar nadświetłny jest pusty.

   - Wkrótce ruszą. Złota zmniejsza anihilację. Zły­wrogi doszły widocznie do wniosku, że nie muszą się spie­szyć, bo i tak im się nie wymkniemy. Za kilka minut prze­konają się, jak bardzo się pomylili.

   Te minuty ciągnęły się bardzo długo, a kiedy upły­nęły, zaczęło się to, na co tak czekaliśmy i czego tak bar­dzo się lękaliśmy. Olga uruchomiła anihilatory i Gwiezdny Pług runął wprost na Złotą Planetę. Wszystkie rekordy ustalone poprzednio przez Leonida zostały pobite. Olga w ciągu niewielu sekund rozpędziła statek do siedmiu tysięcy jednostek świetlnych i przy tej szybkości zaatakowała!

   Wtedy spostrzegliśmy, że Niszczyciele pojęli wresz­cie swój błąd. W obszarze nadświetlnym pojawiło się dzie­sięć mknących naprzeciw nam punkcików. Obserwowa­łem dwa różne obrazy. Lorneta mnożnika pokazywała je­szcze okręty przeciwnika krążące czujnie wokół planety, ale rzeczywistość była inna. Przestrzeń optyczna z jej wol­no biegnącym światłem dawała wizerunek przeszłości, a w teraźniejszości dziesięć krążowników, niczym sfora psów, pochłaniało dzielącą nas pustkę. Nasze generatory fal przestrzennych wykryły to bez trudu.

   Zdumiała mnie odwaga naszych wrogów. Nie, nie przestałem ich nienawidzić! Skoncentrowali w sobie całe zło kosmosu. Zła nie można akceptować, tolerować i sza­nować. Jedyne, na co zasługuje, to pogarda, nienawiść i unicestwienie. Ale Niszczyciele byli odważni, to trzeba im przyznać. Mogli przecież uciec od skazanej na zgubę planety. Załogi krążowników miały dosyć czasu i wystar­czającą szybkość, aby uratować własne skóry. Nie zrobiły tego, lecz wybrały śmierć, starając się ocalić pobratymców na planecie.

   Wspominając teraz przebieg wydarzeń, nie przesta­ję się dziwić, że ich szaleńczy plan się nie powiódł. Byli wszak o krok od jego urzeczywistnienia, co mówię, zaled­wie tysięczne ułamki sekundy dzieliły ich od sukcesu.

   Na widok tych pędzących ku nam punkcików ogar­nęła mnie panika.

   - Olgo, atakuj! - krzyknąłem.

   - Za wcześnie! - odparła. - Za wcześnie, Eli! - Atakuj! - błagałem pełen strachu. - Zrozum, że oni wyprzedzają własne salwy grawitacyjne. Każda chwila zwłoki oznacza nowe fale przeciążeń, które spadną na nas później!

   - Grawitatory je zamortyzują! Nie mogę zbyt wcześnie atakować, bo zboczę z bezpośredniego kursu na planetę. Pamiętaj, że to właśnie Złota zagradza nam dro­gę ku wolności!

   Nasza prędkość sumowała się z prędkością krążow­ników i punkciki widoczne w obszarze nadświetlnym błys­kawicznie powiększały się, zamieniały w kule. Wtedy Leo­nidowi z kolei nerwy odmówiły posłuszeństwa.

   - Dłużej nie wolno czekać, Olgo! - krzyknął ochryple. - Doprowadzisz nas do zguby!

   - Za wcześnie! - powiedziała.

   Leonid stracił zupełnie opanowanie. Chwycił Olgę za ramiona i zaczął potrząsać.

   - Jestem takim samym dowódcą jak i ty! Słyszysz? Nie pozwolę nas zgubić!

   Wyrwała mu się i powiedziała ostrym tonem:

   - Rozkazuję zachować spokój i milczenie! Nie wol­no mi przeszkadzać, tu chodzi o życie nas wszystkich!

   Znów przez parę chwil panowała pełna napięcia ci­sza, wypełniona ciężkim pulsowaniem krwi w żyłach. Krą­żowniki galaktyczne przeciwnika były już wyraźnie wido­czne. Znajdowały się od nas o godziny biegu światła i se­kundy zaledwie naszego piorunującego pędu. Wtedy Olga włączyła anihilatory bojowe. Ciała widoczne na ekranach lokatorów fal przestrzennych momentalnie rozpadły się, zamieniły w połyskliwą plamę. Przemknęliśmy przez to, co niegdyś było okrętami, i dostrzegliśmy w urządzeniach optycznych dziesięć jaskrawych rozbłysków. Flota wroga przestała istnieć, przestała nam zagrażać. Zapomniałem w owej chwili o wystrzelonych przez wrogów salwach grawi­tacyjnych. Krążowniki Niszczycieli pędząc ku nam wy­przedziły bowiem znacznie własne ciosy.

   Teraz widzieliśmy w przestrzeni optycznej jedynie wolno rosnącą, skazaną na zagładę Złotą Planetę, gorącz­kowo wysyłającą, jak wykazały potem rejestratory, ochronne pola grawitacyjne. Później znaleźliśmy się w strefie salwy unicestwionych okrętów i okazało się, że na­sze grawitatory nie potrafią całkowicie jej zneutralizować. Potężna siła zmiażdżyła mi klatkę piersiową, jęknąłem z bólu. Obok jęczał Osima, a Leonid klął. Ta fala przecią­żeń była najsłabsza, krążowniki wyemitowały ją tuż przed zniszczeniem i najwidoczniej ich działa nie miały już wtedy pełnej mocy. Jestem przekonany, że oni sami wiedzieli o wyczerpaniu zasobów energii grawitacyjnej i starali się po prostu nas staranować, unicestwić nas i siebie w zderze­niu czołowym.

   Druga fala przeciążeń była za to tak potężna, że za­brakło mi powietrza w płucach nawet na jęk. Leonid stra­cił przytomność, z jego ust wydobywał się przedśmiertny, jak mi się wydawało, charkot. Jedynie Olga, wczepiwszy się w poręcze fotela, potrafiła ustrzec się przed omdle­niem. Wiedziała, że musi być przytomna i zachowała przy­tomność.

   - Olgo! - wychrypiałem starając się unieść. ­Olgo, trzeciego uderzenia...

   - Trzymaj się, Eli! - krzyknęła tracąc oddech. ­Trzymajcie się, przyjaciele. Zaraz ich zniszczymy!

   Trzecia fala przeciążeń runęła na nas w chwili, kiedy rozpadła się przeklęta planeta. Ogromna tarcza rozjarzyła się w obszarze nadświetlnym i natychmiast rozprysnęła na strzępy, by po chwili zamienić się w mgławicę. W prze­strzeni optycznej zobaczyliśmy gigantyczną eksplozję, gej­zer płomieni tryskający z wnętrza planety. Olga precyzyj­nie obliczyła salwę i wystrzeliła ją w odpowiedniej chwili. Wszystko skończyło się w ułamku sekundy. Okropna pla­neta, zagradzająca nam swymi gigantycznymi mechaniz­mami grawitacyjnymi wyjście ze skupiska gwiezdnego, przestała istnieć. Na jej miejscu rozwarła się nowa jama w pustce, dziura w przestrzeni kosmicznej. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, zanim straciłem przytomność od trzeciego ciosu grawitacyjnego, który spadł zbyt późno, aby urato­wać Niszczycieli, był obraz odrzuconej daleko w bok, za­mienionej w czerwony punkcik Groźnej na tle czystego nieba, połyskującego dalekimi gwiazdami. Dostrzegłem jeszcze wspanialszą Drogę Mleczną. Zrozumiałem, że uciekliśmy z gwiezdnego więzienia, które omal nie stało się naszym grobem.

    . 3 . Ziemia    

   - Eli! - dźwięczał mi w uszach głos. - Eli! Eli! Chciałem się odezwać, chciałem powiedzieć, że słyszę, że żyję. „Zdaje się, że oślepłem, ale wszystko pozostałe jest w porządku! - chciałem odkrzyknąć temu głosowi. - Zaraz wstanę, nie wołaj mnie tak rozpaczliwie, nic się nie stało. Zostaw mnie na chwilę w spokoju!"

   Wydawało mi się wówczas, że myślę sprawnie i precyzyjnie. Dzisiaj, przeglądając zapisy pracy mózgu, widzę, że moja świadomość ledwie się tliła. na pograniczu jawy i gorączkowych majaków. Dziesięć razy umierałem i dziesięć razy przywracano mnie do życia, zanim sam nie zacząłem o to życie walczyć.

   - Eli! - wołano. - Eli! Eli!

   Głos nie pozostawiał mnie w spokoju. W ciemnym zewnętrznym świecie nie było nic prócz niego, cały świat był tym głosem. Ciasny, krzyczący, niespokojny świat. Nareszcie zdecydowałem się spełnić prośbę głosu. Otworzyłem oczy.

   Koło łóżka siedzieli Olga i Osima. Wpatrywali się we mnie.

   - Odzyskuje przytomność! - powiedziała Olga szeptem.

   Powieki znów mi opadły. Ciążyły mi tak bardzo, tak wiele wysiłku kosztowało mnie ich dźwiganie, że musiałem trochę odpocząć. Nie mogłem jednak, bo znów wypełnił mnie głos krzyczący: "Eli! Eli!" Jęknąłem.

   - Przestań! - wyszeptałem i znów otworzyłem oczy.

   Olga płakała. Osima również wycierał łzy.

   - Przyjaciele! - powiedziałem i spróbowałem się podnieść.

   - Leż! - rozkazała Olga. - Nie wolno ci się ruszać.

   Ogarnęło mnie przerażenie. Przypomniałem sobie krwawą czerwień Groźnej. Musiałem się przekonać, iż oddalamy się od straszliwego skupiska Chi w Perseuszu...

   - Leż! - powtarzała Olga gładząc mi ręce. - Nic nie zobaczysz. Jesteśmy bardzo daleko od tego miejsca. - A więc gdzie jesteśmy? - zapytałem. - Ile czasu upłynęło od bitwy?

   Zdążyłem usłyszeć, że od Perseusza dzieli nas trzy tysiące lat świetlnych i znów straciłem przytomność.

   W ten sposób rozpoczęła się moja rekonwalescencja.

      . 2 .      

    Uczyłem się być żywym: otwierać oczy, słuchać, odpowiadać na pytania, jeść. Potem doszła do tego nauka wielkiej sztuki chodzenia. To była trudna nauka. Upłynęło wiele miesięcy, zanim znów stałem się podobny do innych ludzi.

   Miałem pecha: ucierpiałem więcej od innych. Trzecia fala przeciążeń narobiła wiele szkód, ale tylko mnie porozrywała tkanki i zmiażdżyła kości. Osiem osób, a wśród nich Leonid, straciło na krótko przytomność i ocknęło się, gdy gwiazdolot wyrwał się na otwartą przestrzeń.

   - Ja również zemdlałam - mówiła Olga. - Stało się to wtedy, kiedy zobaczyłam, w jakim stanie ty... Przypomniałam sobie, jak bardzo prosiłeś, abym natychmiast zniszczyła krążowniki wroga...

   Byliśmy w parku. Siedziałem w wózku-awionetce, a Olga stała obok mnie. W parku rozkwitły bzy, trzecie wiosenne bzy w czasie naszej wyprawy. Pachniała ziemia. Olga wychudła, była blada i nieśmiała. Przekonałem się, że potrafi płakać. Wzruszało mnie to, ale jednocześnie irytowało. Chciałem widzieć przy sobie nie roztrzęsioną, wspominającą straszliwe przeżycia, lecz dawną rozsądną i beznamiętną, spokojną Olgę, a jeszcze chętniej taką, jaka była w Perseuszu: odważną i przewidującą...

   Zażartowałem: - W każdym razie postąpiliśmy ze Zływrogami nader zływrogo. Myślę, że całe to wstrętne skupisko gwiezdne drży na myśl o tym, że moglibyśmy powrócić.

   - Dlaczego nazywasz to skupisko wstrętnym? Czyżbyś nie zachwycał się dawniej jego pięknością? Zresztą nie wszyscy jego mieszkańcy myślą ze strachem o naszym powrocie. Mamy tam przyjaciół.

   - Mówisz o Galaktach?

   - Właśnie o nich. Pamiętasz nieaktywne gwiazdy, od których Zływrogi odrzucały nas tak energicznie?

   - A więc Galaktowie zamieszkują układy tych gwiazd? To jest pewne?

   - Sam się o tym przekonasz, kiedy zapoznasz się z danymi przetworzonymi przez komputer. Przyjaznych gwiazd jest w skupiskach Perseusza więcej niż zasiedlonych przez Zływrogów. Nie dotyczy to przestrzeni międzygwiezdnych, którymi oni całkowicie władają. Niestety nasze odbiorniki są zbyt słabe, aby utrzymywać dalekosiężną łączność na falach przestrzeni.

   Przypomniałem jej bitwę ze Złotą Planetą.

   - Wrogowie do końca nie wiedzieli, do czego jesteśmy zdolni. Inaczej unikaliby zbliżenia z naszym gwiazdolotem.

   Olga przez chwilę myślała, a potem zapytała ostrożnie:

   - Czemu o tym wspominasz?

   - Nie wiem, tak jakoś samo przyszło na myśl...

   - Sądzisz, że Andre jeszcze żyje? Niczego się o nim nie dowiedzieliśmy i nie zdołaliśmy pomóc... Przecież ty sam w Perseuszu głosowałeś za powrotem...

   - Wówczas nie mogliśmy pomóc, trzeba więc było wracać.

   - Uważasz, że sytuacja się zmieniła?

   Udałem, że rozmowa mnie zmęczyła. Nie chciałem ujawniać tego, co mnie niepokoiło. Zanim nie przybędziemy na Ziemię, nie można być niczego pewnym.

      . 3 .      

    Któregoś dnia, kiedy jak zwykle usiłowałem spacerować po parku, Leonid powiedział, że chce ze mną porozmawiać.

   Domyśliłem się, jaki będzie temat tej rozmowy.

   - Chcesz tutaj, czy wolisz pójść do mojej kabiny?

   - Lepiej do ciebie, aby nikt nie przeszkadzał.

   W kajucie wisiał na ścianie wykres powrotu: świecąca linia i pełznący po niej czerwony punkcik - nasza droga na Ziemię i statek. Czerwony punkcik zbliżał się do końca linii. Od gwiezdnych skupisk Perseusza dzieliło nas bez mała pięć tysięcy lat świetlnych. Przez dwie trzecie przebytej drogi byłem nieprzytomny.

   - Za miesiąc Ora, za trzy miesiące Ziemia - powiedziałem wskazując na wykres.

   - Tak. Ora za miesiąc, Ziemia za trzy. Ale dla mnie nie mało żadnego znaczenia.

   - Skąd ta obojętność?

   - Doskonale wiesz o co chodzi, Eli.

   - Naturalnie. Chodzi o Olgę. Co mi chcesz o niej powiedzieć?

   Leonidowi zszarzała twarz. Mój zimny ton przyprawił go o wściekłość, ale postanowił za wszelką cenę zachować spokój.

   - Wiesz doskonale, jak ona się do ciebie odnosi. Kiedy chorowałeś, zaniedbywała statek, całymi dniami i nocami siedziała przy twoim łóżku...

   - I jakie wnioski z tego wyciągasz? - zapytałem. Źrenice mu się rozszerzyły. Ledwie nad sobą panował.

   - Czemu się z nią nie ożenisz?

   - Dziwią mnie takie rady słyszane od ciebie.

   - Nie! - krzyknął. - Nie ma w tym nic dziwnego! Jeżeli nie masz serca... Nie wolno ci się nad nią tak znęcać! Dlaczego milczysz? Czemu nie odpowiadasz?

   Zastanawiałem się, co mam mu odpowiedzieć. Ani on, ani Olga nie zrozumieliby tego, co się we mnie dokonywało. Oni są normalni, a ja nie. To, czym obecnie żyłem, wykluczało jakąś dodatkową namiętność. Nie mogłem sobie pozwolić nawet na malutką miłostkę, a Olga zasługiwała na wielką miłość - doskonale to pojmowałem.

   Tłumaczyć to Leonidowi nie miało sensu. Powiedziałem więc:

   - Milczę, ponieważ oczekiwałem od ciebie nie pytań, lecz prośby, takiej prośby, w odpowiedzi na którą mógłbym ci tylko uścisnąć rękę i powiedzieć: masz rację, nie mam żadnych kontrargumentów.

   - Oczekiwałeś więc prośby, a nie pytań. Powiedz mi wobec tego, jakiej prośby oczekiwałeś?

   - Spodziewałem się, że powiesz: Eli, Olga nie dostrzega, że jest ci obojętna, w ogóle nie widzi żadnej z twoich wad, bo wydaje się jej, iż w tobie skupiły się wszelkie ludzkie zalety. Ta mądra i przenikliwa kobieta myli się tylko w jednym: w ocenie ciebie. Ale wiemy obaj - czekałem, że mi to powiesz, Leonidzie - że jesteś człowiekiem bez serca i niegodnym jej, że nie dasz jej szczęścia, bo chyba w ogóle nikomu szczęścia dać nie możesz. Ja za to nie znam innej radości, jak tylko być zawsze razem z nią, pomagać jej, przyjmować jej pomoc... Wiemy także, iż będzie to również jej szczęście, bo przy mnie Olga potrafi dać z siebie wszystko, co w niej najlepszego...

   Leonidowi tak rozbłysły oczy, że trudno mi było w nie patrzeć.

   - To nieprawda, że nie masz serca. Ale przypuśćmy, iż powiedziałem ci to wszystko własnymi słowami. Co mi na to odpowiesz?

   Wskazałem mu na ścianę, gdzie czerwony punkcik wolno - zaledwie z tysiąckrotną prędkością światła pełzł po świetlistej linii.

   - Za miesiąc znajdziemy się na Orze i tam się pożegnamy. Ty zostaniesz z Olgą, ja odejdę. Będziecie pokonywać kosmiczne przestrzenie, a ja muszę lecieć na Ziemię. Nawet nie podejrzewasz, jak bardzo pragnę być na Ziemi!

   Objął mnie i wyszedł nie powiedziawszy ani słowa.

      . 4 .      

    Kiedy w przestrzeni optycznej ukazała się Ora, kończył się trzeci rok naszej kosmicznej odysei.

   Szliśmy w obszarze nadświetlnym i na Orze nas nie widziano. My natomiast widzieliśmy sztuczną planetę, a właściwie oglądaliśmy jej przeszłość, nieustannie zbliżając się ku teraźniejszości.

   Zadumałem się nad tym przez chwilę: zwykle teraźniejszość odsuwa się od nas i staje się przeszłością, tu zaś było na odwrót - przeszłość stawała się teraźniejszością.

   Lokatory pracujące na falach przestrzennych przekazywały również, jak Ora wygląda obecnie. Różnicy nie było.

   O dobę świetlną przed Orą "Pożeracz Przestrzeni" wynurzył się z obszaru nadświetlnego i już jako zwykłe ciało materialne kontynuował podróż w nie naruszonej przestrzeni. Dopiero wówczas nas wykryto. Na spotkanie pomknął jeden z gwiazdolotów. Wkrótce przekonaliśmy się, że to był "Sternik", którym nadal dowodził Allan. Allan już z daleka zasypał nas powitalnymi depeszami, pytał, co się wydarzyło w rejsie i czy uzyskaliśmy jakieś wiadomości o Andre. Na to ostatnie pytanie odpowiedzieliśmy niezwłocznie, natomiast resztę obiecaliśmy opowiedzieć osobiście. Zagroził, że wejdzie w obszar nadświetlny, aby szybciej się z nami spotkać. Olga odpowiedziała: "Wchodź! I tak będziemy widzieć twój stateczek".

   Kiedy statki położyły się na równoległe kursy, Allan przekazał dowodzenie zastępcy i przyleciał do nas. Z radości nieco przesadził. Nawet Leonid postękiwał wyrwawszy się z jego objęć. Dla mnie Allan zrobił wyjątek, traktując mnie jak chorego.

   - Ach wy włóczęgi! - wrzeszczał po chwili. Gdzieście się podziewali przez ponad dwa lata? Opowiadajcie, opowiadajcie: gdzie? co? jak?

   Zaprowadziliśmy go do klubu, gdzie zebrała się cała załoga. Niepokoiła nas tylko jedna sprawa: co słychać na Ziemi i jak zakończył się spór Wiery z Romerem?

   Altan rozsiadł się w fotelu i popatrzył na nas rozpromienionym wzrokiem. Cieszył się z naszego niepokoju o ziemskie sprawy, bo nie mógł pojąć całej głębi naszej rozterki.

   - Jaki spór? Drobiazg, dawno się już wszystko uspokoiło. Wprawdzie coś tam było i ludziska wiecowali niczym starzy, dobrzy przodkowie. Romero hałasował we wszystkich głośnikach i błyszczał we wszystkich wideokolumnach. Z taką pasją bronił starych zasad społecznych, że łzy z oczu wyciskał. Krzyczał o przodkach, o potomkach, o nas, o Zływrogach, o Niebianach, o komputerach wielkich, małych, informacyjnych i akademickich. A propos, Wielki Komputer Akademicki również przyznał mu rację. Ale nadszedł dzień plebiscytu, który postanowiono przeprowadzić, chociaż i tak wszyscy wiedzieli, jaki będzie jego wynik.

   Zaśmiał się triumfalnie. W klubie wisiała kamienna cisza, baliśmy się nawet spojrzeć na siebie. Allan nie zrozumiał, dlaczego mu nie przerywamy. - Ludzkość zwariowała! - krzyczał radośnie. To było masowe szaleństwo, mówię wam. Romero uzyskał poparcie niecałych trzech dziesiątych procent ogółu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent z ułamkami zgadzało się z Wierą. Wielki uznał własną klęskę i zażądał uaktualnienia swych własnych podstawowych programów.

   Podbiegliśmy do Altana i z radością zaczęliśmy podrzucać go pod sufit. Jedynie my, którzy poznaliśmy pułapki Perseusza i ogień walki z Groźną, mogliśmy do końca, całym sercem, a nie tylko rozumem pojąć, jak dalece słusznie postąpiła ludzkość.

   Kiedy podniecenie trochę opadło, powiedziałem ironicznie:

   - Ty oczywiście znalazłeś się między tymi, którzy zachowali rozsądek do końca i głosowali za Romerem?

   - Ja? - zdziwił się Altan. - Chyba zwariowałeś, Eli. To właśnie mnie oskarżył Romero, że uległem szaleństwu. Nie jestem takim mówcą jak on, ale kiedy występowałem, ludzie wyłączali transmisje Pawła. Słowo daję, że tak było! Kamagin z Gromanem i nasz Trub również dolewali oliwy do ognia. Śmierć kosmonautów i niszczenie planet w Plejadach doprowadzały ludzi do wściekłości. A Trub latał nad tłumem i dziko wrzeszczał archanielskim głosem.

   - Jak się czują na Ziemi kosmonauci i Anioł? zainteresowała się Olga.

   - Doskonale! Trub jest szczęśliwy i jedyną jego troską jest to, że małe dzieci trochę się go boją, bo nie potrafi cicho latać. Nastolatki urządzają z nim wyścigi na awionetkach, no i oczywiście wygrywają. Kosmonauci przekwalifikowują się na nawigatorów gwiazdolotów i opędzają się od kandydatek na żony. Nie dacie wiary, ile się w nich dziewcząt zakochało! Wspaniali chłopcy, młodsi od każdego z nas, a jednak urodzili się ponad czterysta lat temu - moim zdaniem to kobiety najbardziej pociąga.

   Zapytałem, jakie ważne prace rozpoczęto ostatnio na Ziemi. Allan odpowiedział mi na to całą przemową. Entuzjazm, który ogarnął Ziemię, znalazł upust w praktycznym działaniu. Utworzono przedsiębiorstwa: "Zakłady Budowy Gwiazdolotów" z bazą na Plutonie i "Zakłady Budowy Planet", które trudno nazywać przedsiębiorstwami, gdyż połowa ludzkości w nich pracuje. Na zielonej Ziemi pozostali jedynie starcy, dzieci i obsługa ziemskich fabryk. Bałaganu i zamieszania jest na razie tyle, że postronnemu obserwatorowi włosy by się zjeżyły na głowie, ale obserwatorów nie ma, wszyscy są uczestnikami i każdy w miarę własnych sił stara się bałagan pogłębić. Zacznijmy od tego, że na razie nie ma jeszcze konkretnego planu pracy dla "Zakładów Budowy Planet". Jednym z proponowanych kierunków działalności jest wznoszenie nowych planet wokół samotnych gwiazd sąsiadujących ze Słońcem. To się już robi. Budowa przebiega pod hasłami: "Precz z pustymi gwiazdami!", "Wszyscy do walki o najwyższą planetność gwiazd naszego rejonu Galaktyki!", "W układzie każdej gwiazdy planety przydatne dla każdej formy życia!" i tak dalej, i tak dalej. Plakaty i transparenty z tymi złotymi myślami spotyka się na wszystkich zaludnionych planetach, nie sposób przed nimi uciec. Do Aldebarana w jedną stronę i gdzieś poza Krzyż Południa w drugą nie ma gwiazdy, gdzie by nie kipiała robota. Ale ostatnio słyszy się głosy, że wybrano nieodpowiedni kierunek inwestycji, że droga jest wprawdzie najłatwiejsza, lecz mało skuteczna. Z wolna coraz więcej entuzjastów zyskuje idea, aby zamiast przysposabiać się do natury, przystosować ją do naszych wymagań. Nie wznosić rojów planet wokół gotowych gwiazd, lecz zbudować cały obszar planetarny dla wszystkich wyobrażalnych form życia i zaopatrzyć go w odpowiednie sztuczne słońca. To jest oczywiście znacznie trudniejsze, ale też i bez porównania ciekawsze. Przykładem takiej wszechstronnie przemyślanej planety może być Ora. Rejon budowy już wybrano: okolice Syriusza i jego sąsiada, białego karła - zwarty wycinek kosmosu między Orionem a Wielkim Psem o objętości około tysiąca parseków sześciennych. W myśl tego projektu na stworzone od podstaw uniwersalne planety z pełną automatyzacją produkcji i usług należy stopniowo przenieść wszystkich Niebian, którym jest ciasno i niewygodnie w domu. Na razie jest to pieśnią przyszłości: plany poszczególnych planet są jeszcze w stadium szkiców, bo zespoły wydelegowane dla uzgodnienia warunków życiowych z przyszłymi mieszkańcami jeszcze wędrują po gwiazdozbiorach. Trzeba bowiem ustalić rozmiary globów, temperaturę słońc, długość dnia i nocy, skład atmosfery i siłę ciążenia, rodzaj pomieszczeń mieszkalnych i pokarmu. Ale już teraz, kiedy zbiera się te wszystkie dane, flotylla Gwiezdnych Pługów, powolnych statków przestarzałej konstrukcji, orze kosmos w pobliżu Oriona i wytwarza mgławice pyłowe do dalszej przeróbki na planety lub słońca.

   - Chociaż sprawa jest aż nazbyt prosta - wrzeszczał Allan - bałaganu i tam nie brakuje. U nas tak zawsze. Najpierw całymi miesiącami nie możemy podjąć decyzji, a potem zaczyna się popłoch i szturmowszczyzna: Gwiezdne Pługi chodzą z maksymalnymi- prędkościami, przestrzeń kosmiczna trzeszczy w szwach, na każdym kroku obłoczki pyłowe! Niby określono granice, niby wydano instrukcje, ale włażą ludziska do rezerwatów, jakby już pustki zabrakło. Na gwiezdnych trasach dzieją się okropne rzeczy! W drodze na Orę nasz "Sternik" o mało nie wleciał do obszaru kompleksowego zniszczenia: przed nami rozpadała się jakaś zbędna gwiazda z kategorii czarnych karłów, a po bokach przestrzeń zamieniano na pierwotny pył budowlany. Nie wiadomo którędy lecieć. Minął czas romantyki międzygwiezdnej. Jeśli tak dalej pójdzie, przestanę latać i pójdę budować planety.

   Popatrzył na nas roześmianymi oczami i zakończył: Tak wyglądają nasze ziemskie sprawy, braciszkowie teraz mówcie, co wieziecie ze sobą z Perseusza?

   - Zaraz ci pokażemy na stereoekranie coś ciekawego - odparł Leonid.

   Kiedy Leonid przygotowywał pokaz, zwróciłem się do Olgi:

   - Czemu spoglądałaś na mnie co chwila w czasie opowiadania Allana o Ziemi? Patrzyłaś na mnie, jakbyś była czymś zaskoczona.

   - Dziś się śmiałeś - odpowiedziała. - Śmiałeś się po raz pierwszy od dwóch lat, Eli!

   - No i cóż z tego? Spodobało ci się to, czy przeraziło?

   - Sama nie wiem. Zdumiałam się. Zobaczyłam nagle, że bardzo się zmieniłeś.

      . 5 .      

    Na Orze przeniosłem się z "Pożeracza Przestrzeni", który oddano do dyspozycji Spychalskiego, na "Sternika" odlatującego na Ziemię. Leciałem sam, bo załoga "Pożeracza Przestrzeni" musiała jakiś czas pozostać na Orze, aby przekazać gwiazdolot nowemu dowódcy.

   Jeszcze przed startem "Sternika" na Ziemię pomknął kurier z wiadomością o naszym powrocie z Perseusza.

   W trakcie mojej wielomiesięcznej choroby na statku zbudowano trzy urządzenia do generacji i odbioru fal przestrzeni, niewiele różniące się od tego, które takie usługi oddało nam w gwiezdnym skupisku. Nazwaliśmy te mechanizmy SFP-1, to znaczy stacja fal przestrzennych model pierwszy. Jedną SFP-1 przekazaliśmy Spychalskiemu, drugą przeznaczyliśmy dla Plutona, ostatnią natomiast wraz ze wszystkimi notatkami i obliczeniami, wykonanymi w czasie rejsu, zabrałem ze sobą, aby poddać je kontroli na wielkich maszynach.

   Trudno mi opisać zachwyt Spychalskiego, kiedy dowiedział się, do czego służy to urządzenie. Trzeba, podobnie jak on, całe życie strawić na lotach bez widoczności, a potem nieoczekiwanie zyskać wzrok, aby zrozumieć jego stan. Staruszek rozpłakał się obejmując nas wszystkich po kolei.

   Do mnie powiedział:

   - Panu podziękuję osobno. Proszę przyjąć w rewanżu malutki prezencik. Sympatyczny, prawda? Podarkiem okazała się taśma z zapisem listu Fioli.

   Poszedłem do swego pokoju, aby w samotności przeżyć spotkanie z dziewczyną. Przeszłość ogarnęła mnie z taką siłą, że na moment wydała mi się ważniejsza od teraźniejszości. Fiola, rozświetlona i piękna, zapłonęła w półmroku tajemniczych lasów planety krążącej wokół białej Wegi. To była Fiola u siebie w domu, nie pośród cudów stworzonych przez człowieka, lecz u siebie! "Eli, mój Eli! - śpiewała i jarzyła się Fiola. - Czekam, obiecałeś przyjechać, chcę cię zobaczyć!" Zrobiło mi się smutno, że nie mogłem udać się do niej, ale cieszyłem się, że mnie chce zobaczyć. Później schowałem taśmę, aby często jej nie wyjmować. Musiałem myśleć o Ziemi, a nie o Wedze. W całym Wszechświecie istniało dla mnie jedno tylko pociągające miejsce - maleńka i potężna Ziemia, prawdziwy, a nie geometryczny środek świata. Tęskniłem do niej i bałem się jej. Nie byłem pewien, czy zechce być tym, w co ją chcę zmienić.

   Napisałem odpowiedź na list Fioli i przekazałem Spychalskiemu, który obiecał przesłać ją dziewczynie z pierwszym kurierem, jaki poleci do gwiazdozbioru Lutni.

   - A sam pan przypadkiem nie zechce się przespacerować na Wegę? - zapytał z uśmiechem. - Niezła gwiazdka.

   - Nie - odparłem. - Muszę lecieć na Ziemię.

   - Tak, oczywiście. Powinien się pan podleczyć, a gdzie to można zrobić lepiej niż na staruszce Ziemi?

   On też zupełnie mnie nie rozumiał! Następnego ranka wystartowaliśmy na Ziemię.

      . 6 .      

    Nie mogę sobie teraz przypomnieć tygodnia spędzonego na pokładzie "Sternika". Allan należy do tego gatunku astronautów, którzy powierzając sterowanie automatom nie odchodzą od nich na krok. Spotykałem go tylko w jadalni. Godzinami siedziałem na fotelu ustawionym w parku i drzemałem.

   Na Plutonie zatrzymałem się dwa dni.

   Nie poznałem planety: w starym projekcie planowaliśmy wspaniałą atmosferę nie gorszą od ziemskiej, rozległe lasy, nawet ocean. Atmosferę zdążono wytworzyć, sady i parki zasadzono, ale oceanu nie było, gdyż na jego miejscu rozciągały się zautomatyzowane hale produkcyjne, bezludne fabryki, całe setki i tysiące kilometrów fabryk...

   Nazywaliśmy Plutona pracowitą planetką. Dziś należałoby go nazwać "huczącą planetą". Łoskot rozlegał się wzdłuż równika i pod biegunami, w głębi skał i w stratosferze. Wszędzie panował taki harmider, jaki nie zdarza się nawet w czasie trzęsienia ziemi.

   - To się nazywa rozmach, co? - krzyknął do mnie Allan, z którym wybrałem się awionetką na oblot globu. - Przyznaj się, że nie oczekiwałeś czegoś podobnego!...

   - Oczywiście, że nie.

   - Główne warsztaty Sojuszu Gwiezdnego...

   Chcesz zobaczyć nowe gwiazdoloty?

   - Naturalnie.

   - Statki są na Biegunie Południowym, w magazynie wyrobów gotowych. Surowce wyładowuje się na Biegunie Północnym, skąd rozsyła się je po całej planecie do fabryk, a potem już w postaci gotowych gwiazdolotów trafiają właśnie na Biegun Południowy.

   Na Biegunie Południowym przelecieliśmy nad obszarem równym co do wielkości Europie - to właśnie był magazyn wyrobów gotowych. Tysiące kilometrów kwadratowych, pokrytych ogromnymi iglicami gwiazdolotów gigantycznej floty galaktycznej zajętej ostatnimi robotami wykończeniowymi przed startem w otwarty kosmos. Nawet jedyny w swoim rodzaju do niedawna "Pożeracz Przestrzeni" wydałby się karzełkiem w porównaniu z tymi ogromami.

   - Trzeba wracać - powiedział Allan po pewnym czasie.

   - Wracaj sam - odparłem. - Ja się jeszcze trochę powłóczę nad planetką.

   - Możesz nawet pokoziołkować, bo zdaje się lubisz tę zabawę. Na Plutonie już zainstalowano własny Wielki Komputer, na razie tylko na dziesięć milionów Opiekunek, ale ty, jak wszyscy kosmonauci, jesteś w nim zdublowany.

   - Co mówisz! To wielka wygoda, z pewnością skorzystam z okazji.

   Długo krążyłem nad równinami Plutona. Nie minęły nawet pełne trzy lata od mego rozstania z tymi okolicami. Wspomnienia tłoczyły mi się w mózgu, ale nigdzie nie mogłem znaleźć zapamiętanych widoków. Nawet słońca świeciły inaczej! Jedna gwiazda sztuczna dopędzała drugą, dzienna ustępowała miejsca wieczornej, a za nią wytaczała się nocna. Niegdyś były to różne słońca o odrębnej charakterystyce, sprzyjające pracy lub odpoczynkowi. Dziś wszystkie błyszczały jednakowo jasno, przez okrągłą dobę panował dzień i planeta nie znała odpoczynku. Ten hałaśliwy, rozpasany Pluton nie znający snu i wypoczynku podobał mi się bardziej niż dawny, który znałem: statecznie pracujący i równie statecznie odpoczywający po pracy... Tam była miarowa robota, tu zaś natchniona praca, do której wszyscy tęskniliśmy.

   Rozpędziłem awionetkę do maksimum. Górskie szczyty gwiazdolotów odpływały do tyłu i zapadały się poza horyzont. Mogłem poszaleć w powietrzu, bo teraz strzegła mnie Opiekunka, ale po szamotaninie w nieeuklidesowych sieciach Perseusza straciłem zapał do psot. Zresztą jeszcze niecałkowicie wylizałem się z ran.

   Leciałem spokojnie po prostej i pogrążałem się w rozmyślaniach. Myślałem nie o Plutonie, lecz o Ziemi. Po tym, co tu zobaczyłem, już nie obawiałem się spotkania z Ziemią.

   Przed kosmodromem zatrzymałem awionetkę w powietrzu i zamknąwszy oczy wsłuchałem się w łoskot planety. Lubiłem muzykę klasyczną, przed snem zamawiałem sobie indywidualne melodie zgodne z nastrojem, wytrzymałem nawet "Harmonię Gwiezdnych Sfer" Andre, ale niczego równie potężnego, podobnego do uczucia, jakie wywołał we mnie grzmot tego kosmicznego warsztatu, nigdy przedtem nie doznałem. Wreszcie poznałem prawdziwą harmonię gwiezdnych sfer!

   Oddalając się już od Plutona w kierunku Ziemi, nadal czułem w sobie ten potężny, twórczy łoskot...

      . 7 .      

    Lecąc ku Ziemi spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego, że zgotują mi uroczyste powitanie. Wróciłem najwcześniej i zapłaciłem za to: jeśli nie wszystkie należne nam hołdy, to w każdym razie większość z nich przypadła w udziale mnie jednemu. Poczynając od Marsa naszemu gwiazdolotowi towarzyszyła honorowa eskorta kosmiczna. Nie będę opisywał scen powitania na kosmodromie, gdyż transmitowano je na wszystkie planety Układu Słonecznego. Przez trzy godziny kłaniałem się, ściskałem dłonie, uśmiechałem się i powiewałem kapeluszem, aż wreszcie zwaliłem się z nóg ze zmęczenia.

   Dopiero w domu, w starym mieszkaniu na Zielonym Bulwarze, mogłem odetchnąć z ulgą w otoczeniu przyjaciół.

   - Czuję się tak, jakbym okradł kolegów - poskarżyłem się. - Gdybym wiedział, nigdy bym sam nie przyleciał.

   - Powitamy ich równie gorąco - pocieszyła mnie Wiera. - A ciebie witano nie tylko jako członka wyprawy. Mam przyjemną wiadomość: twój projekt przekształcenia Ziemi w ucho, oko i głos Wszechświata został zatwierdzony.

   Byłem zaskoczony i oszołomiony, bo jeszcze z nikim swymi myślami się nie dzieliłem.

   - Z dala od Ziemi zapomniałeś o naszych zwyczajach - powiedziała Wiera z uśmiechem. - Czyżby ci nie mówiono, że na Plutonie zainstalowano Komputer Państwowy? Spacerowałeś nad planetą, a Opiekunka zapisywała twoje myśli, które uznała za tak ważne, iż natychmiast przesłała je na Ziemię. Nasz Wielki, także niezwłocznie, przekazał je każdemu człowiekowi. Dopiero wchodziłeś na Plutonie na pokład gwiazdolotu, gdy tu ludzie już dyskutowali nad twoją ideą. Na jutro jesteś zaproszony na posiedzenie Wielkiej Rady, gdzie będziesz referował swoje propozycje.

   - To znaczy, że projekt nie został jeszcze zatwierdzony? - zapytałem.

   - Nic podobnego. Poparli go w zasadzie wszyscy. Ale naturalnie będziesz musiał odpowiedzieć na szereg pytań. Poza tym przed urzeczywistnieniem projektu musisz się podleczyć, bo stan twego zdrowia wzbudza niepokój w Komputerze Medycznym.

   Mnie stan własnego zdrowia nie kłopotał. Spotkanie z przyjaciółmi i radosna wiadomość o przyjęciu projektu podziałały na mnie lepiej od najskuteczniejszego lekarstwa. Duży pokój Wiery ledwo pomieścił wszystkich zebranych. Szczególnie wiele miejsca zajmował Trub. Na kosmodromie razem z nami wtłoczył się do aerobusu, wiedząc już z doświadczenia, że te aparaty latają znacznie szybciej niż Anioły. Natomiast kategorycznie odmówił korzystania z windy i oświadczył, że samodzielnie wleci na siedemdziesiąte dziewiąte piętro. Przyznam się, że mu nie uwierzyłem: Trub waży około stu kilogramów, a do pokonania miał około trzystu metrów wysokości. Anioł postawił jednak na swoim. Najpierw odpoczywał co dwadzieścia pięter w parkach, później co piąte piętro na werandach, ale dotarł do mego mieszkania. Zdyszał się, spocił i był niesłychanie z siebie dumny. Trub stopniowo przyzwyczaja się do ziemskich warunków, lecz stara się zawsze chodzić własnymi drogami. Lusin jest w nim dosłownie zakochany, do tego stopnia, że nawet zaniedbał swój projekt ptasiogłowego bożka.

   Mimo wszystko ziemskie mieszkanie, a zwłaszcza kobiece pokoje, nie nadają się dla Aniołów. Trub sam rozumiał, że latać w nich nie można, i starał się zachowywać spokojnie, ale nawet przy najlepszych chęciach każdemu jego poruszeniu lub drgnięciu skrzydeł towarzyszył łoskot jakiegoś przedmiotu spadającego ze ściany lub mebli.

   Wśród gości nie było Żanny. Zapytałem o nią. Wiera odpowiedziała, iż Żanna zjawi się później.

   Żanna przyszła razem z Olegiem, ładniutkim trzyletnim chłopczykiem z żywymi, rozumnymi oczami i tak podobnym do ojca, że wydało mi się, iż widzę malutkiego Andre.

   Ze sto razy ćwiczyłem w myśli spotkanie z Żanną, wybierałem słowa, które jej powiem, i wyraz twarzy, jaki przybiorę. Teraz wszystko zapomniałem. Żanna położyła mi głowę na ramieniu i rozpłakała się. Objąłem ją w milczeniu.

   Później wymamrotałem:

   - Wierz mi, jeszcze nie wszystko przepadło. Spojrzała na mnie tak zrozpaczonym wzrokiem, że tylko całym wysiłkiem woli zmusiłem się, aby nie odwrócić oczu.

   Po pewnym czasie, pozostawiwszy Olega gościom, poszliśmy z Żanną do mego pokoju. Wpatrywałem się w nią z niepokojem. Bardzo się zmieniła, mało w niej zostało z tej przystojnej, kokieteryjnej, dosyć lekkomyślnej kobiety, jaką znałem. Miałem przed sobą poważnego, głęboko przeżywającego człowieka, który nie potrafił się pogodzić ze swoim nieszczęściem.

   - Opowiedziano mi wszystko o Andre - odezwała się wreszcie. - Codziennie słucham jego głosu, jego pożegnania ze mną i Olegiem przed napadem Zływrogów... Wiem, że zrobiliście wszystko, aby go wyzwolić lub chociażby odszukać jego ślady. Wiem nawet, że przed śmiercią krzyknął "Eli!", a nie "Żanno!".

   - Przed zniknięciem, Żanno. Andre nie zginął, lecz został porwany. Dlatego właśnie wołał mnie, a nie ciebie. Znalazł się wprawdzie w niebezpieczeństwie, ale śmierć mu nie groziła i nie zamierzał się z tobą żegnać.

   - Czemu tak sądzisz?

   Widziałem, że mi nie wierzy. Nikt prócz mnie nie wierzy, że Andre żyje. Z innymi mogłem się liczyć, ale ją musiałem przekonać.

   - Właśnie dlatego. Żył, kiedy go już całkowicie spętali. Romero pewnie ci mówił, że słyszeliśmy jego wołanie o pomoc, zupełnie już go nie widząc?

   - Tak, mówił. Romero uważa, iż Andre nie żyje. - Posłuchaj teraz mnie, a nie Romera. Gdyby Niszczyciele chcieli Andre zabić, nie walczyliby z nim, starając się wziąć żywcem. Ma dla nich nieocenioną wartość jako jedyny przedstawiciel najpotężniejszych w ich historii wrogów: Co im da unicestwienie pojedynczego człowieka? Jestem przekonany, że oni lepiej dbają o jego zdrowie, niż ty sama potrafiłabyś to zrobić!

   - Zniszczyliście cztery krążowniki przeciwnika. Andre mógł być na każdym z nich.

   - Andre nie mogło być na żadnym z nich, bo chociaż Niszczyciele byli wówczas jeszcze bardzo pewni siebie, z pewnością nie narażali jeńca na przypadkowe niebezpieczeństwo, jakie zawsze może grozić w czasie walki. Mogli liczyć na zwycięstwo, ale nie na to, że nie poniosą żadnych strat, i na pewno natychmiast po wzięciu do niewoli umieścili Andre w bezpiecznym miejscu.

   - Mówisz tak, jakbyś to wszystko widział na własne oczy.

   - Po prostu sam bym tak postąpił, a nie mam podstaw sądzić, że wrogowie są głupsi od nas.

   Żanna zamyśliła się. Obudziłem w niej nadzieję, z którą nie chciała się już rozstawać, lękając się równocześnie, że nadzieja się nie spełni.

   Nagle powiedziała:

   - A czy za śmiercią Andre nie przemawia to, że niczego nie... Rozumiesz mnie, Eli! Romero uważa, że wrogowie starali się wydobyć z niego nasze tajemnice, ale najwyraźniej niczego się nie dowiedzieli... To przecież prawda?

   Ogarnęła mnie wściekłość. Chwyciłem przestraszoną Żannę za ramiona i zajrzałem jej w oczy.

   - Kochałaś Andre - powiedziałem dobitnym szeptem. - Znałaś go lepiej od nas wszystkich, Żanno! Jak śmiesz tak o nim mówić? Czyżbyś była na tyle ślepa, że nie rozumiałaś własnego męża?

   Żanna znów się rozpłakała. Nie mogłem i nie chciałem jej pocieszać, bo to byłoby potwierdzeniem tego, że Andre nie żyje. Chodziłem po pokoju i samemu chciało mi się płakać.

   Opanowawszy się Żanna powiedziała:

   - To wszystko jest tak okropnie trudne, Eli. Gdyby nie Oleg, nie potrafiłabym znieść takiego nieszczęścia. Zastanawiałam się już poważnie nad tym, czy warto żyć, skoro Andre zginął.

   - Został porwany, Żanno!

   - Tak, został porwany. Czyżbym powiedziała inaczej? Ale jeśli Andre żyje, to czy istnieje najmniejsza nawet szansa wyzwolenia go z niewoli? Wkrótce do Perseusza uda się nowa wyprawa Floty Galaktycznej. Sądzisz, że Andre uda się uratować?

   - W każdym razie będziemy próbować. Jedno mogę ci obiecać: nie wrócimy z Perseusza, zanim nie zbadamy każdej, nawet najmniejszej planetki, nie przeszukawszy jej cal po calu.

   Wstała. - Muszę już wracać z Olegiem do domu. Dziękuję ci! Dziękuję! Zawsze byłeś serdecznym przyjacielem Andre, czasami nawet byłam o ciebie zazdrosna. Ale teraz, po jego śmierci...

   - Porwaniu - powiedziałem z pasją w głosie. Andre został porwany!

   Spojrzała na mnie z przestrachem.

   - Nie poznaję cię. Sądziłam początkowo, że to z powodu choroby tak się zmieniłeś. Ale to coś innego. Trochę się ciebie boję.

   Uśmiechnąłem się z wysiłkiem.

   - Niepotrzebnie. Przyjaciele nie muszą się mnie lękać.

      . 8 .      

    Po wyjściu gości zostaliśmy we dwoje z Wierą. Siedziałem w jej pokoju, a siostra chodziła od drzwi do okna i z powrotem. Pamiętałem jeszcze z dzieciństwa, że potrafiła tak spacerować godzinami, zatrzymując się czasami przy oknie i patrząc w milczeniu na miasto. Tak było i teraz. Wszystko pozostało po staremu.

   A jednak wszystko się zmieniło. Zmieniła się Wiera, zmieniłem się ja. Trzy lata temu odkryłem ze zdumieniem, że siostra wcale nie jest starą kobietą, jaką mi się zawsze wydawała, lecz młodą dziewczyną, nieco tylko starszą ode mnie. Dziś zobaczyłem, że Wiera osiągnęła wiek dla kobiety przełomowy: rozkwit bezpośrednio poprzedzający powolne więdnięcie. Te trzy ubiegłe lata musiały ją wiele kosztować.

   - Wiero - zapytałem - nie pogodziłaś się z Pawłem?

   - Nie kłóciliśmy się przecież, po prostu zrozumieliśmy, że jesteśmy sobie obcy...

   - Jeśli dobrze pamiętam, Romero nie chciał zerwania.

   - A czyż ja chciałam? Zerwanie nastąpiło niezależnie od naszych pragnień.

   - Bolejesz nad tym?

   - Byłoby mi trudniej, gdybym utrzymywała znajomość z człowiekiem, który stał mi się obcy.

   - A Paweł? Czy nadal cię kocha?

   - Kocha, kocha!... Romero kocha przede wszystkim siebie. Jestem przekonana, że cierpi tylko z powodu urażonej dumy, a zrujnowana miłość nic go nie obchodzi.

   - No cóż, Romero jest istotnie dumny...

   - Pomówmy lepiej o czymś innym - powiedziała Wiera. - Wielki Komputer tak zinterpretował twój plan: najpierw trzeba zmienić Ziemię w gigantyczny nadajnik fal przestrzennych, a dopiero później rozpoczynać poważne batalie.

   - Zupełnie słusznie.

   - Zbudowaliśmy wielką Flotę Galaktyczną - powiedziała w zadumie Wiera. - Widziałeś statki na Plutonie. Każdy z nich jest silniejszy od całej eskadry "Pożeraczy Przestrzeni". Zapadła już decyzja wysłania tej floty do Perseusza. Teraz, w związku z realizacją twego planu, wyprawa zostanie na pewien czas wstrzymana.

   - Nie wstrzymana, lecz po prostu odpowiednio przygotowana. Czekają nas gigantyczne bitwy, których skali nawet po powrocie z Perseusza nie potrafimy sobie wyobrazić. Nie zapominaj, że przeciwnicy znają teraz naszą potęgę i nie zasypiają gruszek w popiele!

   - Dlatego wszyscy tak gorąco cię poparli - zauważyła Wiera. - Doskonale zaprojektowałeś wojnę, a teraz trzeba zaplanować pokój.

   - To jedno i to samo, Wiero. Wojna kończy się zwycięstwem, a zwycięstwo jest początkiem pokoju.

   - Mylisz się, to są różne rzeczy.

   - Wytłumacz mi, bo nie rozumiem...

   - Widzisz, wojna nie rozwiązuje wszystkich problemów.

   - Twoim zdaniem pokonanie wrogów, starcie na pył ich potęgi wojskowej nie stanowi rozwiązania problemu?

   - To tylko początek rozwiązania, jego punkt wyjściowy, nic więcej. Prawdziwym sukcesem będzie dopiero wprowadzenie naszych przeciwników na tory życia pokojowego.

   Popatrzyłem na siostrę z niedowierzaniem.

   - Zwariowałaś?! Istotnie spodziewasz się, że rozmowy pokojowe z tymi piekielnymi istotami dadzą jakiekolwiek rezultaty?

   - Gdybym nie miała nadziei na pokojowe rozwiązanie konfliktu, nie głosowałabym za budową floty wojennej. Nie gorzej od ciebie rozumiem, że perswazjami nic się nic wskóra. Trzeba ich pokonać.

   - I wszystkich wyniszczyć.

   - To po prostu niemożliwe. Nie można przecież mieć pewności, że pojedyncze statki Niszczycieli, zawczasu lub po bitwie, nie uciekną do innych galaktyk i tam wrogowie nie udoskonalą się tak dalece, że prześcigną ludzi jak niegdyś prześcignęli Galaktów. Nie możesz też zaręczyć, że już teraz gdzieś w odległych rejonach gwiezdnych nie ma ich kolonii. W samej tylko naszej Galaktyce jest sto pięćdziesiąt miliardów gwiazd, a poza jej granicami istnieje niezliczone mrowie innych galaktyk. Nie można ich przecież wszystkich zbadać pokolei!... Czy możesz zagwarantować, że nasi wrogowie tam nie dotarli?

   - Nie mogę. Zływrogi mogą być wszędzie. Chodzi jednak o to, aby oczyścić z nich skupiska Perseusza.

   - To znaczy wygrać jedną bitwę i później wplątać się w nic kończącą się, wyniszczającą wojnę. Powiesz, że to jedynie hipotetyczna możliwość, która może się spełnić. Ale kiedy określa się politykę na całe tysiąclecie, należy brać pod uwagę wszystkie możliwości, nawet najmniej prawdopodobne. Zwyciężyć w jednej, tak zwanej decydującej bitwie i zostawić potomkom w spadku niebezpieczeństwo całkowitej zagłady - nie, do tego nie można dopuścić!

   Słuchając jej przeniosłem się myślą do Perseusza. Znów ujrzałem Złotą Planetę. W czymś przypominała Plutona - takie same kosmiczne warsztaty, w których wprawdzie nie produkowano gwiazdolotów, lecz za to zmieniano krzywiznę otaczającego świata, zamieniano przestrzeń w materię, wzbudzano potężne pola grawitacyjne. Ile tysięcy takich planet stoi naprzeciw jednego naszego Plutona? Na ilu tysiącach takich globów przeklęte głowookie stwory usiłują przejąć naszą umiejętność rozpylania materii, zamieniania jej w "nic", jak my przejęliśmy od nich sztukę zmiany gęstości tego światowego "nic"? Przy ich talencie technicznym zadanie nie jest zbyt trudne, a Zływrogi przy tym bardzo się spieszą... Co będzie, jeśli nasza flotylla natknie się na ogień zaporowy nowo zbudowanych anihilatorów masy?

   - Na razie mamy nad nimi wielką przewagę - powiedziała Wiera. - Nie możemy jej utracić.

   - Powiedziałaś, że zwycięstwo w wojnie to dopiero początek.

   - Tak, początek. Najpierw zmusimy ich siłą do zaniechania okrucieństw, a następnie stopniowo wciągniemy do stowarzyszenia rozumnych i wolnych istot Galaktyki. Sam mówiłeś, że są pracowici i odważni, że mają ogromne osiągnięcia techniczne. Czy sumienie pozwoli nam na zawsze odsunąć taki naród od współpracy międzygwiezdnej? - Nie widzę możliwości współpracy z nimi.

   - Do niedawna nie wiedziałeś nawet o ich istnieniu. Nie byłoby rozwoju, gdybyśmy od razu wszystko wiedzieli. Nie wierzę zresztą w przestępstwa popełnione z samej tylko miłości do zła. Nasi wielcy przodkowie uczyli, że u źródeł polityki leżą potrzeby gospodarcze. Jeżeli Zływrogi zostały przestępcami, to znaczy, że przestępstwa przynoszą im korzyści.

   - Zamierzasz znaleźć inny sposób zaspokojenia ich potrzeb?

   - Przypomnij sobie: po zjednoczeniu Ziemi, kiedy żaden człowiek już nie wyzyskiwał drugiego, cała ludzkość jeszcze długo żyła kosztem innych, wprawdzie nierozumnych, istot. Całe stada krów, owiec, kur i kaczek prowadzono na ubój, aby człowiek miał mięso. Syntetyczne mięso z naszych fabryk jest smaczniejsze od zwierzęcego; sztuczne mleko lepsze od krowiego... Nie potrzebujemy produktów organizmów żywych i nikt już nie hoduje zwierząt na pokarm. Czy przypadkiem coś podobnego nie zachodzi u Zływrogów? Zaczęli uciskać sąsiadów, gdyż znaleźli łatwy sposób zaspokajania własnych potrzeb. Może znajdziemy inne sposoby ich zaspokojenia, jeżeli oczywiście te potrzeby są życiowo uzasadnione?

   - Wydaje mi się, że mówiąc o potrzebach, w jakimś stopniu usprawiedliwiasz postępowanie Zływrogów!...

   - Mylisz się. Zrozumieć - nie znaczy usprawiedliwić. Niewolnictwo nie staje się moralnie bez zarzutu tylko dlatego, że niewolnik przynosi właścicielowi korzyść. Zło ma pędy i korzenie. Jeżeli zetniemy pień nie karczując korzeni, korzenie mogą wypuścić nowe pędy. Siłą zmusimy Zływrogów do zaprzestania rozbojów i uwolnimy ich niewolników - zrąbiemy pień wyhodowanego przez nich zła. Później trzeba wykluczyć samą możliwość odrodzenia się zła, a do tego należy wykryć korzenie, z jakich wyrastało. Jeśli Zływrogom na przykład do podtrzymywania własnego istnienia potrzebne są żywe tkanki, mogą zająć się hodowlą syntetycznych tkanek i narządów, w czym chętnie im pomożemy.

   - Powiem tylko, że przekształcenie diabłów w anioły nie jest rzeczą prostą.

   - Podobnie jak nauczanie Aniołów ludzkich zwyczajów. Ale musimy się tym zająć.

   - Wątpię, aby nasze pokolenie doczekało rezultatów tych wysiłków.

   - Już ci powiedziałam, że opracowujemy politykę na całe tysiąclecia. Warto się starać, gdyby nawet dopiero wnuki doczekały się wyników.

   Poszedłem do siebie i zmieniłem ubranie. Zapłonęła wideokolumna. Pośrodku pokoju stał Romero opierając się na swojej nieodłącznej laseczce.

   - Gratuluję szczęśliwego powrotu, drogi przyjacielu! Proszę nie wstawać, doskonale pana widzę, a uścisnąć sobie dłoni i tak nie będziemy mogli. Zechce mi pan uczynić ten zaszczyt i spotkać się ze mną jutro.

   - Chętnie, ale wieczór mam zajęty. Jestem oczekiwany o tej porze w Wielkiej Radzie.

   - W takim razie w porze obiadu. Posiedzimy razem przy stole jak za starych, dobrych czasów. Mam nadzieję, że nie obraził się pan za to, że nie byłem na spotkaniu? Rozumie pan, wśród witających były osoby...

   - Rozumiem, Pawle. Jutro w porze obiadowej będę u pana.

   Romero zniknął.

      . 9 .      

    Przez cały ranek włóczyłem się po ulicach Stolicy, wzlatywałem w awionetce nad jej spiętrzonymi domami, wyprawiałem się na okoliczne pola i do lasów, a wreszcie wykąpałem się w kanale. Chłopcy z mieszczącego się po sąsiedzku internatu patrzyli z szacunkiem, jak wychodziłem z wody: był już listopad. Trzeba na trzy lata zagubić się w kosmicznych przestworzach, aby odczuć, jak dobrze jest w domu!

   Później wróciłem do miasta. Ulice były puste. Przechodniów było niewielu.

   Przysiadłem na ulicznym skwerku. Naprzeciw wznosił się dom z daszkiem otaczającym parter. Pod tym właśnie daszkiem w czasie poprzedniego pobytu na Ziemi chroniłem się przed deszczem. Wspomniałem nieznajomą dziewczynę o długiej szyi i szerokich brwiach, Mary Glann, która wówczas stała obok i wymyślała mi.

   Co się teraz z tą nieznośną Mary dzieje? Czy jest jeszcze w stolicy, czy też, jak wszyscy, pomknęła na jakąś nową budowę?

   Ktoś usiadł na tej samej ławce. Początkowo nie zwracałem na sąsiada uwagi i dopiero po dłuższej chwili obróciłem się ku niemu.

   To była Mary Glann.

   Jej zjawienie się tak mnie zaskoczyło, że zrazu nie potrafiłem wydusić z siebie słowa.

   - Witam pana, Eli! - powiedziała dziewczyna. -Bo pan nazywa się Eli Gamazin, prawda?

   - Dzień dobry! - odparłem. - Tak, jestem Eli Gamazin, a pani, jeśli się nie mylę, nazywa się Mary Glann?

   Nie zdziwiła się i spokojnie skinęła głową.

   - Cóż za przypadek - powiedziałem. - Proszę sobie wyobrazić, że przed chwilą myślałem o pani!

   - Pan uważa to za przypadek? Po prostu chciałam się z panem spotkać i poprosiłam Opiekunkę, aby napro-wadziła pana na myśl o mnie. Wczoraj byłam wśród wita-jących na kosmodromie.

   Poczułem się głupio. W czasie swych podróży zdą-żyłem zapomnieć, że na Ziemi działają Opiekunki. Gdyby moje spotkanie z Mary uznać nawet za cud, to był to cud wytłumaczalny i dobrze zorganizowany.

   - A więc chciała się pani ze mną spotkać i przygo-towała to spotkanie? Nadal jednak utrzymuję, że myśla-łem o pani niezależnie od tego, zastanawiałem się, gdzie może pani być. Cóż więc teraz powiemy sobie, skoro na-sze życzenia się spełniły?

   Nie spieszyła się z odpowiedzią. Później przekona-łem się, że często jej się to zdarzało. Zastanawiała się nad czymś, a ja się jej przyglądałem. Zapamiętałem ją jako bardzo brzydką, ale to nie była prawda. Mary była zdecy-dowanie ładna. Szczególnie podobały mi się jej ciemne, zamyślone oczy.

   - Zawiniłam wobec pana - powiedziała wreszcie Mary. - Nie wiem czemu byłam taka opryskliwa w Kai-rze i na tym placu. Postanowiłam pana za to przeprosić przy najbliższej okazji. Ale najpierw poleciał pan na Orę, a potem w Plejady i do Perseusza... No więc, wrócił pan i przepraszam!

   Wstała, ale ją zatrzymałem. Miałem ochotę zażar-tować.

   - A czy wie pani, że przed odlotem pytałem Infor-mację o naszą wzajemną odpowiedniość?

   Mary zupełnie się nie speszyła.

   - Tak, wiem. Wiem również i to, że pod żadnym względem do siebie nie pasujemy. Powodzenia, Eli.

   Nie śmiałem jej dłużej zatrzymywać. Siedziałem na ławce i patrzyłem, jak odchodzi. Skłamała. Opiekunki nie zdradzają osobistych tajemnic, więc Mary nie mogła się dowiedzieć, iż zwracałem się do Informacji. Najwidocz-niej sama pytała o naszą odpowiedniość i stąd wie, że nie nadajemy się dla siebie. Zorientowała się, że mogę domy-ślić się jej małego sekretu i odeszła.

   - Przypominam, że czeka na pana przyjaciel -powiedziała Opiekunka głosem staruszka.

   Wezwana awionetka pojawiła się natychmiast, ale mimo to spóźniłem się do Romera o pół godziny.

   - Chciałem już lecieć po pana - powiedział Pa-weł serdecznie mnie obejmując. - Informacja podała mi, że zamyślił się pan na jednym ze stołecznych placów. Do-kąd pójdziemy, mój młody nieszczęsny Odysie? Do obia-du mamy jeszcze około dwóch godzin, jeśli oczywiście nie chce się pan wcześniej czymś posilić.

   Zachowywał się tak swobodnie, jak gdybyśmy się nigdy nie kłócili. Chętnie podtrzymywałem ten ton. Po sromotnej klęsce Romerowi było chyba nieprzyjemnie i wracać do naszych dawnych sporów. Spędziłem z Paw-łem dwie godziny i przekonałem się, że uważa swe da-wne poglądy za sprawę niebyłą, a nawet trochę z nich pok-piwa.

   - Chodźmy na szczyt Pierścienia Centralnego, chcę stamtąd popatrzeć na Stolicę.

   - Doskonale.

   Jadąc na dach budynków, przyglądałem mu się ukradkiem. Wszyscy moi znajomi bardzo się zmienili i je-szcze nie przywykłem do ich nowego wyglądu.

   - Dawno się nie widzieliśmy - powiedział Rome-ro z uśmiechem.

   - Zaledwie dwa i pół roku.

   - Nie, mój młody przyjacielu, całą epokę. Rozsta-liśmy się z jednym układem społecznym, powitaliśmy dru-gi. Rachubę czasu należy prowadzić według wydarzeń, a nie według godzin. Czas niczym nie wypełniony wydaje się krótki, natomiast naszpikowany faktami rozciąga się niepomiernie.

   - Wydarzeń istotnie było wiele...

   - Była rewolucja, przyjacielu. Wprawdzie władza nie przeszła w ręce innej klasy, jak to zdarzało się u przodków, ale tylko dlatego, że klasy nie istnieją. Nie zmniejsza to zresztą wagi dokonanego przewrotu.

   - Nazywa pan to przewrotem?

   - A pan uważa, że nie mam racji? Dotychczas ży-liśmy jedynie dla siebie, a teraz zanim Wielki zaaprobuje jakiekolwiek przedsięwzięcie, niewątpliwie korzystne dla ludzkości, będzie tydzień zastanawiał się, czy nie przynie-sie ono szkody któremuś z gwiezdnych narodów. - Zro-zumiałem od razu, że nie tyle usiłuje sprowokować mnie do sporu, ile stara się wyrzucić z siebie nagromadzoną go-rycz.

   - Nazwałbym to inaczej, Pawle. Po prostu ludz-kość tak się rozwinęła, że do wszystkich jej dotychczaso-wych potrzeb doszła i potrzeba pomocy innym narodom.

   - Zostawmy ten temat - powiedział. - Nie za-mierzam nikogo przekonywać. A propos... Kiedy ostatnio Wielki Komputer doniósł o pańskich oszałamiających od-kryciach w Perseuszu, ja, podobnie jak pozostali ludzie, z czystym sumieniem głosowałem za projektem pozbawie-nia Ziemi resztek samodzielności.

   Rozmowa ta odbywała się już na dachu setnego pię-tra Pierścienia Centralnego.

   - Wieczne miasto - powiedziałem wskazując na rozpościerającą się u naszych stóp Stolicę. - Będzie stało jeszcze w tysiąc lat po naszej śmierci jako pomnik naszych idei i dokonań.

   - Umierające miasto - odparł Romero. - Jedy-ne miasto na Ziemi, które zaczęło umierać już przed swy-mi narodzinami.

   Wiedziałem, że dla zgrabnego kalamburu Romero gotów jest nie szczędzić niczego, ale jego opinia o mym rodzinnym mieście do głębi mnie oburzyła.

   - Nie zna pan historii Stolicy? - zdziwił się Pa-weł.

   - Wiem tylko, że było to pierwsze miasto zwycięs-kiego komunizmu.

   - W historii Stolicy jest to oczywiście najbardziej istotne. Ale poza sprawami zasadniczymi każda wiedza obfituje w interesujące drobiazgi. O jednym z takich dro-biażdżków chciałbym opowiedzieć, jeśli pan pozwoli. Wkrótce po zjednoczeniu ludzkości - zaczął Paweł -rozpoczęto poszukiwania wszystkich wybitnych idei, które utalentowani ludzie wymyślili w epoce rozbicia klasowego i których wówczas nie można było urzeczywistnić. Chodzi-ło tu o projekty maszyn, przekształcenia przyrody, wiel-kich robót budowlanych, a wśród nich wielkich zamysłów architektonicznych. Ktoś odkrył album rysunków dawno już wówczas nieżyjącego Borysa Landa, architekta pro-jektującego domy mieszkalne, hale sportowe i stadio-ny. Borys byt najwidoczniej jednym z tych, których w owej epoce nazywano "utalentowanymi pechowcami". Dniem opracowywał rysunki standardowych pomieszczeń mieszkalnych, a nocą wznosił na papierze niemożliwe do realizacji miasta. Wśród jego wspaniałych fantazji znala-zło się również miasto na dwieście tysięcy mieszkańców -jeden wysokościowy dom otoczony parkiem... Dom-mia-sto mógł być łatwo wzniesiony za pomocą środków, jakimi dysponował pierwszy wiek komunizmu. I choć już wtedy było oczywiste, że miasta-giganty przeżyły się, ludzkość postanowiła wznieść Stolicę, miasto-pomnik i miasto pra-cujące, ostatnie ze skoncentrowanych osiedli ziemskich, dające mieszkańcom wszystkie wygody, jakie tylko mogli sobie wymarzyć. Wewnątrz pierścieniowych gmachów roz-mieszczono fabryki i magazyny oraz miejskie trasy komu-nikacyjne. Na zewnątrz powstały tarasowe masywy miesz-kalne poprzedzielane zgodnie z projektem parkami. Zale-ty projektu wkrótce stały się jego wadami.

   Najpierw zbędne okazały się wspaniałe autostrady biegnące wewnątrz każdego budynku co dwadzieścia pię-ter. Zjawiły się centralne maszyny bezpieczeństwa i Opie-kunki, obumarły więc trolejbusy i elektromobile. Nikt nie chciał wlec się po szosie, skoro całkowicie bezpiecznie mógł latać w powietrzu. Życie i ruch, ukryte w luksuso-wych niczym pałace tunelach, znów wyrwały się na zew-nątrz.

   Następnie przyszła kolej na fabryki. Zautomatyzo-wano je do tego stopnia, że przy całych kilometrach linii produkcyjnych trudno było spotkać jednego człowieka. Budując zakłady produkcyjne wewnątrz gmachów miesz-kalnych, zamierzano skrócić drogę robotnika do pracy. Ale skoro robotnik przestał być potrzebny, fabryki w po-bliżu mieszkań straciły rację bytu. Zautomatyzowane, bez-ludne wytwórnie zaczęto budować na pustyniach. Nie-które ze zwolnionych pomieszczeń Stolicy zajęły instytuty naukowe, w innych urządzono zimowe ogrody i parki -ulubione miejsca odpoczynku i staruszków, i dzieci. Ale wszystkich pomieszczeń nie zdołano zagospodarować. Stolica zieje kawernami. Trzech czwartych jej kubatury nie można spożytkować. Stało się oczywiste, że idea kon-centracji wielkiej liczby ludzi na niewielkiej powierzchni przeżyła się ostatecznie.

   W pierwszym miesiącu rekrutacji ochotników na nowe budowy kosmiczne opuściło Stolicę trzy czwarte jej mieszkańców - zakończył Romero. - Na razie jest to je-szcze wielka metropolia. Wkrótce stanie się pustym miej-scem, a jeszcze po jakimś czasie - miastem niepotrze-bnym...

   Zatrzymaliśmy się przy barierze. W dole, między Aleją Wielkich Przodków a Aleją Zieloną rozpościerał się rozległy park. Z purpury więdnących klonów, lip i dębów tryskał w górę łańcuch górski Pierścienia Wewnętrznego. Stolica była nie tylko wielkim miastem. Była pięknym, najpiękniejszym z miast zbudowanych kiedykolwiek przez ludzi.

   - A pan, Pawle? Również zamierza pan porzucić Stolicę jako miasto niepotrzebne?

   - Ja? Skąd ten pomysł, szanowny przyjacielu? Urodziłem się w Stolicy i tu wyciągnę kopyta, że użyję tego archaicznego zwrotu. Jak panu zapewne wiadomo, zajmuję się historią odkryć technicznych. Dotychczas była to nauka dosyć oderwana, aby nie rzec akademicka... Po dokonanym przez pańską siostrę przewrocie socjalnym sy-tuacja zmieniła się również w tej dziedzinie. Kompletuje-my obecnie informacje o naszej kulturze i osiągnięciach technicznych i tłumaczymy je na języki nowych przyjaciół. Należy wszak podnosić szanownych gwiezdnych pobra-tymców do poziomu kultury ludzkiej, a najwygodniej ro-bić to właśnie w Stolicy, gdzie skoncentrowano całą naszą mądrość... Chodźmy na obiad, bo stracimy najlepszą porę na posiłek.

   - Jeszcze jedno pytanie, Pawle, i zaraz idziemy. Powiedział pan, że poparł mój projekt przekształcenia Ziemi w galaktyczny generator fal przestrzennych. Dla-czego pan to uczynił? Zdawał pan sobie oczywiście spra-wę, że Ziemia przejdzie w ten sposób na służbę całego So-juszu Międzygwiezdnego.

   Nie oczekiwał takiego pytania i nieco się zmieszał. - Cóż mogę odpowiedzieć? No, po prostu chcia-łem pana poprzeć... Znudziło mi się płynąć pod prąd. Dlaczego ja jeden mam być rozsądny, kiedy wszyscy do-koła poszaleli?

   - Spodziewałem się poważniejszej odpowiedzi, Pawle.

   - Poważniejszej? Proszę bardzo! Do pańskiego projektu od razu przekonał mnie jego rozmach... Skoro już wplątaliśmy się, mimo moich przestróg, w taką wielką wojnę, to należy prowadzić ją na odpowiednią skalę!...

   - Dobre i to! - powiedziałem wesołym tonem. -Sądzę, że znajdziemy wspólny język także w pozostałych sprawach. Nie, Pawle. Stolica nie umarła i jeszcze nie czas jej grzebać. Dziś poproszę Wielką Radę, aby w wolnych pomieszczeniach miasta zainstalowano doświadczalną sta-cję fal przestrzennych. Wkrótce kawerny znikną.

   Romero zdjął kapelusz i złożył mi ceremonialny ukłon, dając w ten sposób do zrozumienia, że brak mu słów na wyrażenie swego uznania. Zrobił wszystko, aby jego milczenie było wymowne.

      . 10 .      

    Dni nie biegły, lecz pędziły. Wstawałem o świcie i nie zdążyłem się nawet obejrzeć, kiedy następował wieczór. Spieszyłem się, cała Ziemia się spieszyła, gdyż Wielka Flota Galaktyczna po opuszczeniu Plutona już skoncentrowała się w pobliżu Ory. Statki trzeba było wyposażyć w superdalekosiężne lokatory, bo obecnie bez nich nie można było nawet myśleć o wyprawianiu się w przestworza kosmiczne. Cała ta robota spadła na mnie. Doglądałem projektowania gigantycznego nadajnika fal przestrzennych SFP-3 i kierowałem produkcją urządzeń pokładowych typu SFP-2. Wszystkie wolne pomieszczenia w Stolicy zostały oddane nowej wytwórni, ale powierzchni produkcyjnej zabrakło i z miasta trzeba było wysiedlić kilka instytutów oraz usunąć magazyny. Nigdy jeszcze za mojej pamięci Stolica nie żyła w tak wytężonym tempie.

   Generatory pokładowe różniły się znacznie od tego, który tak wielkie usługi oddał nam w skupiskach Perseusza. Badania przeprowadzone na Ziemi wykazały, że jego zasięg jest zbyt mały, gdyż z trudem wykrywa obiekty leżące zaledwie o dwadzieścia lat świetlnych. SFP-1 nadawała się jedynie do przeczesywania bliskiej przestrzeni w rejsach ze Słońca ku Syriuszowi lub gwiazdom Centaura, nie dalej. Mogła też nawiązywać łączność na dalekie dystanse jedynie z potężnymi nadajnikami fal przestrzennych, których w Galaktyce dotychczas nie było. Mówię to na podstawie doświadczeń z naszej wyprawy, kiedy to oddalając się od Perseusza, bardzo szybko straciliśmy kontakt z Galaktami.

   Natomiast model SFP-2 łatwo lokalizował ciała odległe o sto lat świetlnych. Gwiazdoloty wyposażone w takie mechanizmy już nie traciły się nawzajem z oczu i nie lękały się napadu ze strefy niewidzialności. Poza tym SFP-2 doskonale podtrzymywały dwustronną łączność telewizyjną w promieniu tych samych stu lat świetlnych, z silniejszymi zaś stacjami mogły porozumiewać się na znacznie większe odległości.

   Właśnie taką potężną stację SFP-3 instalowaliśmy obecnie na Ziemi. Żaden gwiazdolot nie pomieściłby podobnie wielkiego urządzenia. Pobierana przezeń energia - pięć miliardów albertów - wielokrotnie przewyższała wydajność urządzeń energetycznych działających na Ziemi. Wszystkie planety pracowały, aby umożliwić montaż i uruchomienie SFP-3, która stała się jedynym wielkim przedsiębiorstwem na Ziemi. Wielka Rada uznała instalację SFP-3 za najważniejszą budowę Sojuszu Międzygwiezdnego.

   Podstawowe budynki i urządzenia stacji postanowiono umieścić na dawnej pustyni Saharze. Zajmująca dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych SFP-3 miała według założeń działać w promieniu dziesięciu tysięcy lat świetlnych. Do centrum Galaktyki, w rejon Strzelca i Wężownika, nie sięgaliśmy, ale skupiska gwiezdne Perseusza, Hiady i Plejady znalazły się w strefie działania stacji. Już niebawem miała nastąpić chwila, kiedy- błyskawicznie działająca łączność scementuje wszystkie słońca Sojuszu Międzygwiezdnego w jedną całość.

   Na Saharze budowano gmachy i montowano wielkie konstrukcje, a ja tymczasem pracowałem w doświadczalnej fabryce mieszczącej się wewnątrz Pierścienia Centralnego Stolicy. Sprawdzałem wraz z pomocnikami obliczenia całości i składałem najważniejsze podzespoły nadajnika.

   Pracę tę przerwałem tylko dwukrotnie. Za pierwszym razem zdarzyło się to wtedy, kiedy na Ziemię powróciła załoga "Pożeracza Przestrzeni". Męczące mnie do tej pory poczucie winy znikło. Olgę i jej towarzyszy witano znacznie uroczyściej niż mnie. Obchody na ich cześć trwały cały tydzień, musiałem więc i ja poświęcić na nie przynajmniej dwa dni.

   Drugą pauzę zrobiłem sobie, kiedy Wiera, Lusin (oczywiście wraz z Trubem) i wielu innych moich kolegów odlatywało na Orę.

   - Mam nadzieję, że nie pozostaniesz na Ziemi zbyt długo? - powiedziała Wiera przy pożegnaniu. - Bez ciebie jakoś nie wypada wyruszać na dalekie wyprawy.

   Uśmiechnąłem się i wskazałem na mego pomocnika Alberta Byczachowa, który także przyjechał na kosmodrom. Albert, wesoły, białowłosy inżynier, kierował montażem urządzeń na Saharze.

   - To on mnie tu trzyma, Wiero. Nie puści mnie, dopóki nie zbadamy wszystkich zakątków Perseusza. Zresztą i wy nie wyruszycie w daleką drogę, zanim nie zakończymy swej pracy.

   Pożegnanie z przyjaciółmi wybiło mnie z rytmu pracy, zapragnąłem więc pospacerować opustoszałymi alejami Stolicy.

      . 11 .      

    Jesień w Stolicy jest zawsze ładna, a tego roku była wręcz piękna. Chociaż Zarząd Osi Ziemskiej na wszelkie sposoby reklamuje swoją władzę nad klimatem i rzeczywiście potrafi zgodnie z uprzednio sporządzonym planem zapewnić dni słoneczne i słotne, huraganowe wiatry i nieruchomą ciszę, mrozy i odwilże, to jego możliwości kończą się na przygotowaniu zjawisk atmosferycznych. Subtelne odcienie pogody, które stanowią o jej uroku, pozostają poza zasięgiem meteorologów. "Jutro między 10 a 14 spadnie czterdzieści osiem milimetrów deszczu, a później będzie pogoda słoneczna i bezwietrzna". Tego rodzaju komunikaty były na porządku dziennym, ale nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć prognozy: "Tegorocznej jesieni jaskrawość czerwieni liści klonowych przekroczy średnią wieloletnią 0 18 procent, powietrze będzie przejrzystsze o 24 procent, a klangor żurawi nabierze szczególnej dźwięczności". W gruncie rzeczy zaledwie dajemy sobie radę z żywiołowymi siłami natury, a cóż dopiero mówić o kształtowaniu jej piękna! Przyroda swe piękno tworzy sama.

   Szedłem Gwiezdną Aleją i cieszyłem się, że wokół jest tak cudownie. Pokryte chmurami niebo nad samą głową, wiatr szumiał w gałęziach drzew i krzewów, a kiedy nadlatywał silny poryw wichru, cieniutkim głosikiem poświstywała trawa. Przechodniów nie spotykałem. Ziemia była samotna i odświętna.

   Na zakręcie Alei o mało nie zderzyłem się z Mary i Romerem. Zatrzymałem się zaskoczony, a kiedy po chwili ochłonąłem i chciałem pójść dalej, przystanęli oni.

   - Jak się pan czuje, drogi przyjacielu? - zapytał Paweł. - Wygląda pan nieźle.

   - Dziękuję, nie narzekam na zdrowie. Przepraszam, ale się spieszę.

   - Może pan iść - zezwolił łaskawie Romero salutując laseczką. - Zawsze był pan niesłychanie punktualny.

   Oddalając się, usłyszałem jeszcze głos Mary.

   - Eli mógłby chyba wybrać się razem z nami na tę wycieczkę? Jak pan sądzi, Pawle?

   Odpowiedzi Romera już nie zrozumiałem. Wycieczek nie znoszę od czasów szkoły, kiedy nas nimi zamęczano. Zdziwiłem się jednak, że Mary nazywa Romera Pawłem.

   Długo spacerowałem Aleją Gwiezdną. Szumiały lipy i dęby, lekki wiatr przeczesywał trawę, a ja rozmyślałem o różnych wydarzeniach. Nie ma nic dziwnego w fakcie, że Romero zna Mary. Paweł opuścił Ziemię jedynie na rok, a pozostały czas spędził w Stolicy. Miejmy nadzieję, że z Mary będzie szczęśliwszy niż z Wierą. Czy warto mówić o tym Wierze? Lepiej nie, siostra jest już daleko stąd i nie ma sensu jej martwić...

   Później usiadłem zmęczony na ławce i znów się poderwałem. Iść do pracy nadal nie miałem ochoty. Zapytałem Informację, co mi może zaproponować na popołudnie.

   Zdecydowałem się na stereoteatr, najstarszy z teatrów Stolicy, dumny ze swej staroświeckości i z tego, że już od dwóch przeszło stuleci nic się w nim nie zmieniło.

   Staroświeckością tchnęło na mnie już w westybulu. Oddałem płaszcz robotowi i trafiłem pod natrysk radiacyjny wywołujący krótkotrwały dobry nastrój - naiwna gwarancja, że dowolny program się spodoba. Inny robot zapytał, czy wolę stałe miejsce, czy też takie, które obiektywnie najbardziej mi odpowiada. Powiedziałem, że nie mam stałego miejsca i niech mi wobec tego wskaże jego zdaniem najodpowiedniejsze. Zaprowadził mnie do piątego fotela w trzynastym rzędzie i poprosił o wybranie indywidualnego mikroklimatu. Zamówiłem temperaturę osiemnastu stopni, pięćdziesięcioprocentową wilgotność, lekki wietrzyk i zapach świeżo skoszonej łąki nagrzanej słońcem. Dewiza teatru brzmiała: "Przedstawienie zaczyna się tuż za drzwiami wejściowymi".

   Dawano jakąś sztukę z dwudziestego pierwszego wieku, pełną naiwnej romantyki i nieznośnego patosu. Gdybym spotkał jej bohaterów na ulicy, wyśmiałbym ich pewnie za sztuczność i nieumiarkowanie w okazywaniu uczuć. Ale tu, w swoim indywidualnie klimatyzowanym fotelu, przeżywałem obce cierpienia, klęski i radości niczym swoje własne.

   Przedstawienie tak mnie podnieciło, że znów nie mogłem myśleć o pracy. Przechodząc obok kombinatu usługowego przypomniałem sobie, że od powrotu nie zmieniałem wierzchniej odzieży, która już się nieco zniszczyla i stała się niemodna. W kombinacie było równie pusto jak na ulicach. Przenośnik podał mi trzydzieści modeli płaszczy, garniturów i nakryć głowy mojego rozmiaru. Do jednego z garniturów włożyłem swój adres, aby wysłano mi go do domu, płaszcz zaś włożyłem na siebie. Nowe okrycie było ładniejsze, ale nie tak wygodne jak stary płaszcz. Zawsze czułem się nieprzytulnie w nowym ubraniu. Wyszedłem zadowolony, że pozbyłem się starej odzieży, i trochę jej żałując. Nie przeszedłem jeszcze stu kroków, kiedy nagle zawróciłem i wszedłem do kombinatu. Dyżurny automat spytał, czego sobie życzę.

   - Życzę sobie, abyście mi zwrócili stary płaszcz.

   - Chętnie, jeżeli jeszcze nie został pocięty na szmaty. Nie, jeszcze jest na taśmie. Nowe okrycie również pan zabierze ze sobą? Może wysłać do domu?

   - Nie, dziękuję.

   - Nie podobają się panu nasze wyroby? -obojętnym głosem zapytała maszyna. - Proszę powiedzieć, co panu nie odpowiada, to wykonamy indywidualne zamówienie.

   - Wszystko się podoba. Wspaniała odzież. Ale przyzwyczaiłem się do starego płaszcza. Jak by to powiedzieć... zżyłem się z nim.

   - Rozumiem. W ciągu ostatniego roku zapotrzebowanie na nowości spadło o czternaście procent, a przywiązanie do starych rzeczy wzrosło o dwadzieścia jeden procent. To niezdrowa tendencja. Będziemy ją zwalczać przez powszechne polepszenie jakości.

   Włożyłem odzyskany płaszcz i uciekłem.

   Wiatr nadal kołysał konarami drzew i strącał żółte liście, które szeleściły mi pod nogami. Usiadłem na ławeczce i zapytałem samego siebie, czego potrzebuję. Nie potrzebowałem niczego konkretnego, ale nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Posiedziałem trochę, a później po chwili wahania poprosiłem Opiekunkę, aby połączyła mnie z Mary Glann. Mary ukazała się natychmiast po wywołaniu. Siedziała z podkurczonymi nogami na kanapie i patrzyła na mnie ironicznym wzrokiem.

   - Ma pan wiele zimnej krwi - powiedziała. Oczekiwałam wywołania znacznie wcześniej.

   - Witam panią - odparłem. - Nie rozumiem, o czym pani mówi?

   - No więc tak: zbliża się Święto Pierwszego Śniegu. Pański przyjaciel Romero zamierza je uczcić ucztą przy ognisku. Wszystko będzie tak jak w starożytności. Paweł ręczy za autentyczność obrzędów. Chcę, aby pan mi towarzyszył. Zgoda?

   - Naturalnie, jeśli pani sobie tego życzy. Ze swojej strony zapraszam panią i Pawła na próbne uruchomienie stacji dalekiej łączności kosmicznej. Powinno to panią zainteresować.

   - Przypisuje pan innym swoje pragnienia - zaoponowała. - Ma pan tam, zdaje się, swych gwiezdnych przyjaciół, a ja tam nikogo znajomego nie mam. Podobnie jak pański przyjaciel Romero jestem przywiązana do Ziemi, a tu do orientacji wystarczy Opiekunka. Wątpię, aby mogło mnie tam cokolwiek zaciekawić.

   - Przy takiej wspólnocie zainteresowań ziemskich pani jest chyba bliższa Pawłowi niż ja - odparłem sucho. - A ponieważ nie ciekawi pani uruchomienie łączności galaktycznej...

   - Zbieramy się przy Krowie. Czekam! - powiedziała i znikła.

      . 12 .      

    Było to ostatnie wielkie święto roku. Poza uroczyście obchodzonymi rocznicami wielkich dat wyzwolenia ludzkości od niesprawiedliwości społecznej na Ziemi obchodzi się święta związane ze zjawiskami natury: Przesilenie Zimowe, Wielka Odwilż, Przesilenie Letnie, Wielka Burza Letnia, Pierwszy Śnieg. W tym roku wszyscy byli przekonani, że Pierwszy Śnieg się nie uda. Uroczystość wymagała zbyt wiele energii, a całe zasoby Ziemi oddano na budowę SFP-3. Poza tym połowa ludności planety wyjechała na budowy kosmiczne, a ci, którzy pozostali, mieli zbyt wiele zajęcia z uruchomieniem stacji superdalekosiężnej łączności kosmicznej.

   Ale Zarząd Osi Ziemskiej wykonał swoje zobowiązanie co do joty. Nawet gdyby na Ziemi pozostał jeden człowiek chętny do zabawy, wszystkie ustalone święta zorganizuje się dla tego jednego.

   Moim zdaniem jest to całkowicie słuszne. Albert, widząc rozmach przygotowań, wystosował wielki protest: Ludzkość nie ma obecnie czasu na świętowanie poza najwyżej kilkoma wesołkami, czy to nie rozrzutność? Na to Wielki odpowiedział: "Każdy człowiek ma prawo do tego, do czego ma prawo cała ludzkość". Po takiej odpowiedzi Albert zapomniał o protestach i nawet włączył do swego harmonogramu kilka godzin poświęconych na obchody święta.

   Chmury śniegowe jak zwykle przygotowano zawczasu nad północnym akwenem Oceanu Spokojnego. Z ciekawości poleciałem tam rakietą dalekiego zasięgu, a na Kamczatce przesiadłem się do awionetki. Opiekunka uprzedziła mnie, że trzeba się ciepło ubrać, ale zlekceważyłem jej radę, czego później żałowałem. W chmurach było piekielnie zimno. Nie wiedziałem przedtem, że chmury śniegowe składają się z drobniutkich kryształków lodu, które później rosną i zamieniają się w gotowe śnieżynki.

   Zaprosiłem Alberta na Święto Pierwszego Śniegu za zgodą Mary i Romera. Gdy zjawiłem się przy pomniku Krowy, Albert już siedział na jego stopniach i coś liczył.

   - Nasi przyjaciele spóźniają się - powiedział do mnie i znów pogrążył się w obliczeniach.

   Usiadłem obok niego. To miejsce przed Panteonem jest ulubionym miejscem spotkań. Z niskiego cokołu wykonanego z czerwonej granitowej bryły wpatrywał się we mnie wypukłymi oczyma posąg rogatej krowy. Po raz chyba tysięczny przeczytałem napis, który nie wiadomo dlaczego zawsze mnie rozczula: "Swojej karmicielce wdzięczna ludzkość". Nikt już od dawna nie pije krowiego mleka, ale człowiek nie zapomina o swej przeszłości.

   Nad kamienną czerwono-czarną krową niespiesznie przesuwały się chmury, zwykłe jeszcze, nie świąteczne. Kasztanowce i klony stały obnażone, jedynie wysokie piramidalne dęby nie chciały rozstać się z porudziałym listowiem. Ochłodziło się i na kałużach zaczęły się tworzyć skorupki lodu.

   Na placu wylądowała awionetka Romera. Kabina pojazdu była zastawiona pakunkami i zawiniątkami. Paweł pomachał nam ręką.

   - Mary jeszcze nie ma? To nic, zaraz ją sprowadzę.

   Tymczasem wylądowało jeszcze kilka awionetek z przyjaciółmi Romera. Pawła ciągle nie było. Wreszcie ukazała się jego awionetka poprzedzająca pojazd Mary.

   Mary, nie patrząc na mnie, powiedziała gniewnie: - Nie spełnia pan obietnic, Eli. Jeśli się przyjęło zaproszenie, należałoby wstąpić po mnie.

   - Sądziłem, że zrobi to Paweł i okazało się, iż miałem rację...

   Tak mnie zmroziła swoim zachowaniem, że zaczynałem się już zastanawiać, czy aby nie zrezygnować z wycieczki. Gdyby nie Albert, zrobiłbym to na pewno.

   Polecieliśmy na północ. Romero kierował się ku łukowi rzeki, która tworzyła w tym miejscu zarośnięty drzewami półwysep. Wylądowaliśmy na polance.

   - Zaczynajmy! - powiedział Romero. - Śnieg zacznie padać o szesnastej, czyli za cztery godziny. Zużyjemy ten czas na rozpalenie ogniska i przygotowanie posiłku. Dziś wielu z was prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu skosztuje jadła i napojów, których nie sporządziły automaty.

   Niepraktyczny zwykle Romero energicznie komenderował uczestnikami wycieczki. Ja wraz z Albertem zbierałem chrust, inni mężczyźni oczyszczali miejsce pod ognisko, a kobiety rozpakowywały zawiniątka i wydobywały z nich niezwykłe nakrycia - porcelanowe talerze, metalowe noże i widelce, kryształowe kieliszki i obrusy z dziwnej tkaniny.

   - Gdzie pan zdobył takie starocie, Pawle? - zapytałem.

   - W muzeum.

   - Mam nadzieję, że pokarm nie pochodzi z muzeum? Nie miałbym ochoty jeść kotletów przygotowanych pięćset lat temu!

   - Proszę się nie obawiać. Z muzeum pochodzą jedynie wina, choć i one nie liczą Sobie pięciuset lat. Przodkowie uważali, że wino im starsze, tym lepsze. Sprawdzimy, czy mieli rację. Poza tym poczęstuję was szaszłykiem z prawdziwego jagnięcia, które jeszcze wczoraj biegało po muzealnym parku!...

   Za kwadrans czwarta Romero rozdał kieliszki i zaczął otwierać butelki. Korki skamieniały i zassały się w szyjkach tak, że trzeba je było po prostu utrącać. Wino wydzielało silny aromat na poły przyjemny, na poły odpychający.

   Opiekunka przekazała każdemu uroczyste bicie zegara. Przysłuchując mu się w milczeniu, podnieśliśmy na sygnał Romera kielichy do góry.

   - Zima idzie, przyjaciele! Za dobrą zimę!

   Zaczął padać gęsty śnieg. Wypiliśmy wino. Nie mogę powiedzieć, aby mi smakowało. Było cierpkie i paliło w ustach niczym kwas. Skrzywiłem się i powiedziałem półgłosem do siedzącej w pobliżu Mary:

   - Nie wiem, co nasi przodkowie jedli, ale pili paskudztwo!

   Mary pracowicie żująca kawałeczek szaszłyka, nagle ze wstrętem wypluła go na ziemię:

   - Jedzenie też jest obrzydliwe! Siedziałem patrząc w milczeniu na ogień.

   - Źle się pan czuje? - zapytał z niepokojem Albert. - Chodźmy lepiej do domu. Mnie również znudziły się te smętne barbarzyńskie obrządki.

   - Wcale nie mówiłem, że mi jest nudno - zaoponowałem z niezwykłym podnieceniem w głosie. - Ja przeżywam... rozterkę.

   - W porządku, posiedźmy jeszcze trochę - zgodził się Albert. - Ale moim zdaniem później będzie jeszcze nudniej.

   Zdrzemnąłem się. Obudził mnie śpiew siedzących przy ognisku ludzi. Popatrzyłem na tępe, pijane twarze mężczyzn i kobiet... Przeraziłem się. Chwyciłem Mary za rękę i krzyknąłem:

   - Wstawaj! Idziemy stąd!

   - Co się z panem dzieje? - zapytała z przestrachem. - Czyżby tak źle na pana podziałało wino? Eli, musi pan zażyć jakieś lekarstwo...

   - Do diabła z lekarstwem! Idziemy do domu! Siadaj do awionetki!

   Podskoczył do nas uradowany Albert.

   - No, nareszcie zdecydowaliście się! Zuchy! Popędziliśmy do awionetek, gdzie dognał nas ciężko dyszący Paweł. Chwycił mnie za ramię i potrząsnął tak, że ledwie utrzymałem się na nogach.

   - No, no - szarpnąłem się. - Uważaj !

   - To tak! - syczał Romero. -To się kiedyś nazywało podrywaniem dziewczyn kolegom! A mnie, pańskim zdaniem nie należy pytać o zdanie?

   - Nie należy - odparłem. - Przyszła mi natomiast do głowy inna myśl. - Obróciłem się ku Mary i Albertowi. - Lećcie do domu, a ja tu trochę jeszcze zostanę. Mam do pogadania z mym starym przyjacielem Pawłem.

   - Nie pozwolę!... - zaczął Romero, ale stałem między nim a awionetkami, zamilkł więc wpatrując się w moją twarz. Ja także milczałem.

   - Czekamy na pana! - krzyknęła Mary i odleciała. - Teraz możemy się nie krępować - powiedziałem, kiedy i awionetka Alberta zniknęła w padającym śniegu. - Jaki wniosek zamierza pan wyciągnąć z dzisiejszego wydarzenia, Pawle?

   - Był kiedyś dobry zwyczaj - odparł Romero że kiedy między dwoma mężczyznami stanęła kobieta, konkurenci sami rozstrzygali swój spór... Pojmuje pan, Eli?... Godzę się na każdy wariant - szpady, pistolety, karabiny... Broń wypożyczymy z muzeum.

   Popatrzyłem uważnie w jego rozwścieczoną twarz, starając się zorientować, czy nie żartuje. Był nieprzytomny z gniewu.

   - Nie jestem takim miłośnikiem starożytności jak pan - odparłem. - Osobiście wolałbym pojedynek na anihilatory...

   - Krótko mówiąc odmawia pan z tchórzostwa! rzucił mi wyniosłym tonem. - Mogę więc panu powiedzieć, że nikt jeszcze nie zdobył serca kobiety tchórzostwem.

   - Tak? - spytałem, nacierając na niego ciałem. - Ma pan oczywiście większe doświadczenie, taki zdobywca serc... Ale czy nie przyszło ci, mężny rycerzu, do głowy, że mogę złapać za klapy i wybić szanowną osobą dziuplę w jednym z tych dębów?

   Teraz on wpatrywał się w moją twarz, starając się dociec, jak daleko mogę się posunąć. Wreszcie odezwał się:

   - No cóż, gołymi rękami też walczono. Wprawdzie nie jestem zwolennikiem neandertalskich metod, ale jeśli pan nalega...

   - Nie - powiedziałem. - To pan nalega. Ja chcę spać, a pan nie pozwala mi wrócić do domu. Ale moja cierpliwość jest już na wyczerpaniu!

   - Ma pan rację, mój drogi przyjacielu - odparł Romero dawnym ironicznym tonem. - W naszych czasach serca kobiety nie zdobywa się pięściami. Poza tym zapomniałem, że czekają na mnie goście. Najwidoczniej upiłem się, bo tak samo jak i pan po raz pierwszy spróbowałem starego wina. Życzę dobrych snów.

   Odwracając się stracił równowagę. Podtrzymałem go. Dumnym gestem odsunął moją rękę.

   - Stój! - powiedziałem wściekłym głosem. Czy nie czas porozmawiać jak przyjaciel z przyjacielem? Dlaczego jesteś tutaj, a nie na Orze?

   - Dziwne pytanie - odparł wzruszając ramionami. - Zdaje się zapomniał pan, że tam jest Wiera.

   - No to co?

   - Przecenia pan moją wytrzymałość nerwową, przyjacielu - warknął Romero. - Z Wierą nic nas nie łączy. Gdyby pan wiedział, jak bardzo pokłóciliśmy się jeszcze wtedy, na statku...

   - Widziałem waszą kłótnię, włączyłem się przypadkowo, ale wszystko widziałem.

   - A więc widział pan, jak mnie z zimną krwią wygnała? Pańskim zdaniem to można znieść?...

   - Głupcze! Po pańskim wyjściu Wiera płakała jak szalona... Pawle, na Plutona codziennie startują trzy ekspresy, zdążysz jeszcze na nocny.

   - Zastanowię się - odpowiedział. - A teraz muszę wracać do gości.

   Popatrzyłem za nim. Szedł szybko i lekko, jakby wcale nie był pijany.

      . 13 .      

    Rankiem obudził mnie Albert. Jego uśmiechnięta twarz promieniała w wideokolumnie.

   - Proszę się ocknąć! - krzyczał mój pomocnik. Jak samopoczucie po wczorajszej wyprawie? Mary i ja czujemy się doskonale. Dziewczyna pozdrawia pana... Proszę się wreszcie obudzić!

   - Co się stało? - zapytałem zrywając się na równe nogi. - Skąd taki pośpiech?

   - Czyżby pan zapomniał, że dziś uruchamiamy łączność z Orą? Jestem już na Saharze. Kogo z pańskich przyjaciół zaprosić?

   - Żannę i Mary. Zresztą już je zaprosiłem. - A nasz wczorajszy gospodarz Romero? - Myślę, że jest w drodze na Plutom.

   Szybko ubrałem się i poleciałem na dworzec aerobusów kursujących na Saharę.

   Wszystko było już przygotowane do uruchomienia łączności. Z naszej strony miała pracować SFP-3, na Orze zaś wysłana tam uprzednio SFP-2.

   Gości było niewielu, a wśród nich Żanna. Zaprowadziłem ją do sali i usiadłem obok niej. Prosiła mnie, abym w czasie prób zademonstrował okolice, w których toczyły się starcia ze Zływrogami. Obiecałem jej to.

   Później przyszła Mary i z uśmiechem uścisnęła mi rękę.

   - Co pan zrobił z Romerem, Eli? Wie pan, że zaraz po zakończeniu święta Paweł odleciał na Orę?

   - Martwi to panią?

   - Czy wyglądam na zmartwioną? Pan zdaje się myślał, że jestem w nim zadurzona?

   - No cóż, cieszę się, że się myliłem - odparłem. Stację miał uruchomić Albert, który zasiadł w specjalnej kabinie zainstalowanej w sali poza naszymi plecami. Przed nami ciemniała obszerna skrzynia podobna do głębokiej sceny teatralnej - sześcian odbiorczy stacji.

   - Fala w przestrzeni - powiedział Albert punktualnie o dwunastej.

   Wszystko odbyło się bez żadnych efektów zewnętrznych: Ziemia nie zatrzęsła się i nawet fotele nie drgnęły. Ale każdy z nas wiedział, że w przestrzeń kosmiczną pomknął strumień energii o nie znanej dotąd mocy i koncentracji, zdolny w innej postaci rozpylić bez śladu dowolne ciało niebieskie. Gdyby nasze wysiłki doprowadziły jedynie do sterowanej emisji takich ogromnych strumieni energii, to i tak byłby to wielki sukces.

   - Gwiazdolot w wiązce - zameldował po kilku minutach automat. - Na połowie drogi do Ory.

   W sześcianie odbiorczym płynął samotny, ciemny punkcik, który po chwili zniknął.

   - W wiązce Ora! - krzyknął Albert wyprzedzając automat.

   Ora leciała ku nam, szybko zwiększając się w mgiełce stereoprzestrzeni odbiorczej. Widzieliśmy na razie nasze impulsy odbite od powierzchni sztucznej planety. Później włączył się jej własny nadajnik. Ujrzeliśmy Salę Gwiezdną wypełnioną tłumem ludzi, a wśród nich Wierę, Olgę, Allana i Marcina Spychalskiego.

   Spychalski odchrząknął i powiedział uroczystym tonem:

   - Rozpoczynamy pierwszy seans dalekosiężnej łączności galaktycznej. Meldujemy: znaleźliśmy się w waszej wiązce.

   Odpowiedziałem w imieniu wszystkich znajdujących się na saharyjskiej stacji i wszystkich, którzy nas w owej chwili słuchali i oglądali na Ziemi:

   - Ziemia gorąco wita was i pozdrawia!

   Spychalski zameldował, że urządzenie SFP-2 zostało już wcześniej wypróbowane i w łączności ze statkami w locie, i pobliskimi gwiazdami. Później przeszedł do spraw bieżących:

   - Potrzebujemy jeszcze co najmniej ze dwadzieścia Gwiezdnych Pługów, aby przyspieszyć syntezę materii dla nowych planet i polepszyć komunikację w naszym rejonie. Albert nieoczekiwanie zwrócił się do mnie:

   - Uruchomiliśmy jeszcze jeden kanał łączności z Orą. Tamtejsza stacja zgłasza pilną rozmowę z panem. Gdzie zogniskować obraz?

   Spojrzałem nań ze zdziwieniem i powiedziałem spokojnie:

   - Nie mam żadnych tajemnic, proszę więc zogniskować w zwykłą wideokolumnę.

   W wideokolumnie zobaczyłem inżyniera z Ory, który pozdrowił mnie i zakomunikował, że przełącza kanał na Wegę. "Tylko trzy minuty - uprzedził. - Niestety na więcej nie starcza nam energii!" A później ukazała się Fiola.

   Stała wraz z przyjaciółmi w mrocznym parku, do którego nawet w południe nie przenikał promyk światła. - Fiolo! - krzyknąłem zachwycony i wyciągnąłem ku niej ręce.

   - Witaj, Eli! - śpiewała dziewczyna. - Widzę cię na dalekiej Ziemi. Wyglądasz wspaniale, choć wiem, że byłeś chory. Jak się czujesz?

   - Cudownie! - zawołałem. - A ty?

   - Też wspaniale. Chciałabym cię zobaczyć, przyjedź do mnie!

   Trzy minuty dobiegały końca i zdążyłem tylko krzyknąć, że na pewno przyjadę. Kiedy Fiola wyłączyła się, Mary powiedziała zimnym tonem:

   - Pańska przyjaciółka jest bezsprzecznie malownicza, ale wygląd ma niezbyt ludzki. Kiedy pan będzie na Wedze, proszę przekazać swojej wężycy ukłony od ziemskich dziewcząt.

   Roześmiałem się głośno. Mary popatrzyła na mnie z oburzeniem. Zamierzała powiedzieć coś bardzo złośliwego, ale wtedy w przestrzeni odbiorczej pojawiła się Wiera.

   - Kończymy przygotowania do wyprawy - powiedziała siostra. - Już prawie na wszystkich statkach zainstalowano lokatory fal przestrzennych. Meldujemy Wielkiej Radzie, że Flota Galaktyczna czeka na rozkaz startu w kierunku Perseusza.

   Potem zwróciła się do mnie:

   - Na ciebie też czekamy, bracie.

   - Już niedługo - odparłem. - Już niedługo. Albert wyłączył Orę. Pierwsza łączność była z konieczności krótka i nieco odświętna. Teraz trzeba było sprawdzić, jak daleko sięgają fale naszego urządzenia.

   - Kieruję wiązkę na Hiady - powiedział Albert. Ukazywały się nam kolejno układy planetarne gromady gwiezdnej, odległej o sto dwadzieścia lat świetlnych. Mimochodem zobaczyliśmy też cztery nasze statki znajdujące się w tym rejonie przestrzeni kosmicznej. Później Albert przesunął wiązkę i zwiększył moc nadajnika. W stereoprzestrzeni odbiorczej zapłonęły gwiazdy w Plejadach.

   - To zdarzyło się tam - zwróciłem się do Żanny. Plejady były puste. W przestrzeni nie było ani jednego statku. Wspaniała gromada gwiezdna była pusta. Centrum skupiska, gdzie rozegrała się bitwa naszej eskadry z flotyllą gwiezdną wroga, nie wykazywało najmniejszych przejawów życia. Żanna cicho płakała nie wycierając płynących łez, aby nie stracić z oczu planet majaczących w stereoprzestrzeni. Nie pocieszałem jej, gdyż mnie samego ogarnęło silne wzruszenie.

   - Spróbujmy teraz dotrzeć do Perseusza - poprosiłem Alberta.

   Nastąpiła decydująca próba urządzenia. Ziemia wysyłała swoje potężne promienie na odległość pięciu tysięcy lat świetlnych. Za chwilę miało się okazać, czy obliczenia były prawidłowe, czy też nasze wysiłki zakończyły się fiaskiem.

   Kilka minut przeszło w milczącym oczekiwaniu. Później w stereoprzestrzeni rozbłysło najpiękniejsze skupisko gwiezdne naszej Galaktyki... Znałem ten obraz, przez okrągły rok oglądałem go codziennie w sterówce gwiazdolotu mknącego ku Perseuszowi... Skupisko olbrzymiało, gwiazdy rozbiegały się na boki - wiązka fal przestrzennych znalazła się w centrum gwiazdozbioru. Byliśmy teraz gdzieś w okolicy Groźnej.

   - W obszarze nadświetlnym dwie flotylle gwiazdolotów - zameldował beznamiętnym głosem automat. Idą równoległymi kursami z szybkością nie przekraczającą stu jednostek świetlnych.

   Zobaczyliśmy punkciki wolno przesuwające się w mglistym wnętrzu stereoprzestrzeni odbiorczej. Pierwsza grupa składała się z pięciu, a druga z siedmiu krążowników. Dokąd zmierzały? Ku zablokowanym planetom Galaktów? A może po prostu patrolowały należącą do nich przestrzeń kosmiczną?

   - Proszę nadać wiadomość - poleciłem Albertowi.

   Był to krótki apel, przedyskutowany i zaaprobowany przez całą ludzkość, pierwsze posłanie człowieka skierowane do całego Wszechświata:

   "Mówią ludzie. Słuchajcie nas, Niebianie. Niesiemy pokój i dobrobyt wszystkiemu co rozumne i sprawiedliwe. Czekajcie na nas!"

   - Nadaję apel na drugim kanale - zameldował Albert. - Trzeci kanał włączyłem na odbiór wszystkich zakresów fal przestrzennych.

   Krążowniki wroga szły nie zmienionym kursem i nic nie wskazywało na to, że odebrały transmisję. Oba skupiska Perseusza, wszystkie jego gwiazdy milczały, nie odpowiadały. Odbiorniki rejestrowały zmiany gęstości przestrzeni, ale były to tylko zwykłe szumy galaktyczne. Uśmiechnąłem się. Milczenie kosmosu nie miało znaczenia, bo nie miałem wątpliwości, że wkrótce przemówi. Mieszkańcy gwiazd muszą mieć czas na zastanowienie się nad naszym posłaniem!

   - Przełączam lokatory, nadajniki i odbiorniki na zapis automatyczny - powiedział Albert i zapalił światło w sali.

   Wyciągnąłem ręce ku Żannie i objąłem ją.

   - Widziałaś miejsce, gdzie zniknął Andre i okolice, gdzie jest dziś więziony - powiedziałem. - Nie jest wykluczone, że nasz apel dotrze do niego i Andre zrozumie, iż my, już przygotowani, idziemy go wyzwalać!

   Żanna wycierała zaczerwienione oczy. Odwróciłem się do Mary. Mary nie było.

   - Twoja znajoma wyszła, kiedy pojawił się Perseusz - odezwała się Żanna. - Cichutko wstała i wyszła. Chciałam ci powiedzieć, ale tak byłeś zaabsorbowany tymi okrętami... Martwi cię jej ucieczka, Eli?

   - Wręcz przeciwnie - odparłem wesoło. - Bardzo cieszy.

   Później zwróciłem się do Alberta:

   - A więc rozruch mamy za sobą. Zgodnie z decyzją Wielkiej Rady jestem od tej chwili wolny. Życzę powodzenia, Albercie.

      . 14 .      

    Teraz pozostało niewiele do zrobienia. Rzeczy były już wcześniej zapakowane i oczekiwały mnie na kosmodromie. Do startu wieczornego ekspresu na Plutona miałem trzy godziny. Wywołałem Mary. Opiekunka znalazła ją na jednym z miejskich bulwarów. Mary szła do domu, gniewna i zapłakana, co było można dostrzec nawet w wideokolumnie.

   Drgnęła, kiedy nieoczekiwanie zaświeciłem się przed nią.

   - Próbowała pani uciec - powiedziałem - ale znalazłem panią i chcę, żeby pani niezwłocznie przyleciała do mnie. Muszę panią zobaczyć, Mary...

   Patrzyła w bok. Potem rzuciła niechętnie:

   - Dobrze, wieczorem. Jeśli będę miała ochotę na spotkanie z panem...

   - Wieczorem będzie za późno, Mary. Odlatuję dziś na Orę.

   Spojrzała mi zaskoczona w oczy. Zrozumiała, że nie żartuję.

   - Wobec tego wzywam awionetkę.

   Na kosmodromie zjawiliśmy się jednocześnie. Mary nie podała mi ręki i najwidoczniej zamierzała na pożegnanie powiedzieć mi kilka złośliwości, widziałem to po jej oczach.

   - Kiedy dotrze pan na Wegę, proszę przekazać... -zaczęła, ale przerwałem jej:

   - Nie wiem, czy uda mi się w najbliższym czasie odwiedzić Wegę. Lecimy do Perseusza. Chcę, aby pani leciała razem ze mną.

   - Nie lubię głupich żartów! - powiedziała z oburzeniem. - Żałuję bardzo, że zgodziłam się odprowadzić pana!...

   Zatrzymałem ją.

   - Wcale nie żartuję, Mary. Co panią trzyma na Ziemi? A ze mną będzie pani dobrze, obiecuję. Na Plutonie można zaopatrzyć się we wszystko, co niezbędne do dalekiej podróży... Bardzo proszę...

   Popatrzyła na mnie z wahaniem. W jej oczach znów pojawiły się łzy.

   - Dziwię się - powiedziała wolno. - Wygląda na to, że pan zaczął się zastanawiać nad tym, co jest dla mnie dobre, a co złe. Dotychczas myślał pan przeważnie o sobie.

   - To dlatego, że do tej pory częściej przebywałem z samym sobą niż z innymi. Poza tym mężczyźni są większymi egoistami od kobiet, tak przynajmniej utrzymywali przodkowie. Ale teraz wszystko się zmieni.

   - Postanowił pan wyrzec się swego męskiego egoizmu?

   - Nie, pragnę go zaspokoić. Pozostawić panią na Ziemi i później nie zaznać chwili spokoju, martwić się czy pani przypadkiem nie zakochała się w kimś lub nie zachorowała? Będę znacznie spokojniejszy, mając panią obok siebie... Móc do woli patrzeć w oczy, mówić, spełniać kaprysy, wysłuchiwać złośliwości!... Jestem zbyt wielkim egoistą, aby przegapić własne szczęście.

   - To bardzo dziwny egoizm, Eli.

   - Nic w tym dziwnego. Chodźmy, Mary. Pozostało kilka minut do odlotu...

   Ruszyła w kierunku statku i zatrzymała się.

   - Ale uprzedzam, Eli, tę pańską piękną wężycę...

   Przerwałem jej wesoło:

   - Naszą, Mary, naszą. Jestem przekonany, że serdecznie się z Fiolą zaprzyjaźnicie.

    . 4 . W Perseuszu    

   Wszystko powtórzyło się, wszystko stało się inne. Poprzednim razem leciałem na Orę czując się jak odkrywca. Gwiezdny świat, połyskujący na półkulach stereoekranu był dziewiczo jasny. Teraz mknęliśmy przetartą drogą w grupie dziesiątków statków lecących za nami i przed nami. Spieszyłem na Orę. Nie chciałem już być gwiezdnym turystą, pragnąłem być żołnierzem największej armii, jaką kiedykolwiek wystawiła ludzkość, i spóźniałem się na punkt zborny!

   - Nie rozumiem cię - powiedziała Mary marszcząc swe szerokie brwi, kiedy utyskiwałem na zwłokę wywołaną tym, że na jednym ze statków wykryto jakieś uszkodzenie. Pięćdziesiąt gwiazdolotów straciło przez to prawie miesiąc. - Nikt bez ciebie do Perseusza nie poleci, czemu więc się denerwujesz? I czyż piękno straciło coś przez to, że już raz się nim zachwycałeś?

   - Takie piękno przestaje zaskakiwać - mruknąłem. Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej wpatrzeni w Aldebarana, który ciągle się nie powiększał.

   Mary ma wiele wspólnego z Wierą, chociaż zewnętrznie nie jest do niej podobna. W każdym razie posługują się tą samą suchą, prostolinijną logiką, którą zwykło nazywać się kobiecą.

   - Piękno jest doskonałością, czyli szczytem tego, czego się pragnie i oczekuje - powiedziała Mary głosem MUK. - Upragniona i oczekiwana niespodzianka - to brzmi bezsensownie...

   - Zgodzisz się chyba, Wiero... - ugryzłem się w język.

   - Widziałam twoją siostrę jedynie na stereoekranie - powiedziała ze śmiechem Mary - a ty już nie po raz pierwszy nazywasz mnie jej imieniem. Mylisz się zaś wtedy, kiedy nie masz racji i zamierzasz się usprawiedliwiać... Prawda?

   Pocałowałem ją. Jest to chyba jedyna czynność nie wymagająca uzasadnienia lub usprawiedliwiania się.

   Nie pomogło. Mary powiedziała z wyrzutem:

   - Sądziłam, że będziesz moim przewodnikiem na gwiezdnej trasie. Niegdyś wyprawy nowożeńców nazywano podróżami poślubnymi. Odnoszę wrażenie, że cię ta nasza poślubna podróż znużyła.

   Musiałem wyprowadzić ją z błędu. Zacząłem przypominać sobie wszystko, co wiem o gwiazdach, opowiedziałem o locie do Hiad i Plejad.

      . 2 .      

    Tym razem Ora nie była samotna. Otaczały ją setki krążowników galaktycznych, z których każdy wyglądał jak niewielka planetka.

   Witało nas tak wiele osób, że nie miałem już siły obejmować, ściskać rąk i poklepywać po plecach. Obok Wiery stał Romero, jak zwykle elegancki i chłodno-ironiczny. Ograniczył się do mocnego uścisku ręki i wyminął mnie bez słowa kierując się ku Mary.

   - Można pogratulować? Jeśli się nie mylę, pani skryte marzenia się spełniły, prawda? - powiedział tonem wręcz obraźliwym.

    Dawniej obawiałem się, że Mary może zakochać się w Pawle, ale teraz wydało mi się, że go nienawidzi.

    - Tym razem zgadł pan, Pawle. Rzeczywiście moje najskrytsze marzenia się spełniły!

   - Co to znaczy? - zapytała Wiera spoglądając na mnie ze zdumieniem. - Czy coś się zdarzyło?

   - Tak, stało się coś dla mnie bardzo ważnego! wziąłem Mary za rękę. - Przedstawiam ci moją żonę, Wiero.

   Zawsze dziwiłem się łatwości, z jaką niewiasty się zaprzyjaźniają. Mężczyźni w podobnej sytuacji musieliby . stracić co najmniej tydzień na wzajemne przyglądanie się, badanie i sondowanie... Wiem natomiast zbliżyła się do Mary, a ta natychmiast rzuciła się w jej objęcia.

   - Nareszcie, Eli! - wykrzyknęła siostra po chwili. -Cieszę się, że wybrałeś właśnie ją.

   - Ja się też bardzo cieszę, ale nie był to najlepszy wybór! - zaoponowałem. - Informacja przepowiedziała nam rozwód w trzecim miesiącu pożycia. Wprawdzie minęło już niemal cztery...

   Wiera odeszła z Mary na bok, a ja znalazłem się w objęciach przyjaciół.

   Bardzo już tęga Olga z całego serca życzyła mi szczęścia, Leonid dodał do tego swoje gratulacje, Allan odgrażał się, iż nigdy nie zdradzi stanu kawalerskiego, a Lusin, patrząc na mnie z taką czułością, jakbym był wyhodowanym w jego instytucie skrzydlatym bykiem z ludzką głową, powiedział nagle: - Chcesz podarunek? Wspaniały smok! Lataj na nim z Mary. Cudowne uczucie.

   - Na ognistych smokach lata się tylko do piekła, a tam się na razie nie wybieram - odparłem.

   Tymczasem nadleciał Trub wzmagając ogólne zamieszanie. Wydostałem się z jego skrzydlatych objęć porządnie pokiereszowany. Minęła co najmniej godzina, zanim chaotyczne okrzyki i wybuchy śmiechu zmieniły się w spokojną rozmowę.

   - Nie gniewa się pan na mnie? - zapytałem Romera. - Mam na myśli moją sugestię co do podróży na Orę...

   - Jestem panu wdzięczny, Eli - odparł bez zwykłego namaszczenia w głosie. - Byłem ślepcem, muszę to ze smutkiem przyznać. Nasze przeprosiny z Wierą były tak niespodziewanie szybkie...

   Nie mogłem się powstrzymać od ironii.

   - Nie wierzę w niespodzianki, zwłaszcza szczęśliwe. Dobra niespodzianka wymaga solidnej pracy organizacyjnej. Tę, jak pan pamięta, poprzedziła nasza kłótnia w lesie.

   - Za to pan będzie tu miał niespodzianki przez nikogo nie przygotowane - oświadczył z przekonaniem w głosie Romero. - I to już niedługo, drogi przyjacielu.

   Wiera i Mary, nadal objęte w pół, podeszły do nas. Siostra powiedziała:

   - Musimy na osobności pomówić o wyprawie do Perseusza. Może zrobimy to zaraz?

   Zdziwiłem się, czemu to Wiera musi o wyprawie do Perseusza mówić ze mną bez świadków, ale nie chciała mi tego wytłumaczyć.

   - Pełnię obowiązki przewodnika, siostro. Mary jest po raz pierwszy na Orze. 8

   - Przyjdź więc po spacerze do mego pokoju hotelowego.

   Wiem odeszła z Pawłem, za nimi ruszyli Olga z Leonidem, Osima, Allan i Spychalski - na wszystkich czekały obowiązki.

   Jedynie Lusin z Trubem nie opuszczali nas ani na krok. Opiekun Anioła oświadczył, że nie uspokoi się, póki nie pokaże nam zwierzyńca przywiezionego z Ziemi.

   Nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości i poszliśmy obejrzeć wyhodowane przezeń dziwadła.

   Samych pegazów była co najmniej setka - czarnych, pomarańczowych, żółtych, zielonych i wielobarwnych. Co najmniej setka uskrzydlonych koni, wojowniczo rżących, wzbijających się w powietrze i lądujących...

   Trub ze skrzyżowanymi na piersiach skrzydłami obserwował hałaśliwy, niespokojny tłumek.

   - Cóż to za głupie stworzenia? - powiedział wreszcie. - Nie umieją ani pisać, ani czytać, nie umieją nawet mówić po ludzku!...

   W pierwszym roku swego pobytu na Ziemi Trub opanował alfabet, a przed odlotem na Orę zdał egzamin z programu szkoły podstawowej, do którego wchodzi elementarna teoria materii i rachunek różniczkowy oraz szeregi Ngoro. Na Orze Anioł urządził dla swych pobratymców szkoły. Mieszkańcy Hiad mieli, jak się okazało, nietuzinkowe uzdolnienia techniczne. Pasjonowali się zwłaszcza budową urządzeń elektrycznych.

   - Przecież to tylko konie, chociaż skrzydlate odparłem. - Tym bardziej nie mogę im wybaczyć tępoty. Mrugnąłem do Mary. Bawiło mnie, że jeden z ulubieńców Lusina oczernia innych jego podopiecznych.

   Okazało się jednak, że Lusin bez protestu znosi wybryki Anioła.

   - Rasista - powiedział i uśmiechnął się tak promiennie, jakby Trub wychwalał, a nie mieszał z błotem pegazy. - Kult istot wyższych. Dziecięca choroba rozwoju.

   Za stajnią pegazów znajdowała się woliera skrzydlatego smoka ognistego, który nas szczególnie zainteresował. Smok był tak ogromny, że przypominał raczej wieloryba niż gada. Był pokryty ognistoczerwonym, grubym pancerzem, z nozdrzy kurzył mu się dym, a od czasu do czasu tryskały z łopotem jęzory płomieni. Skrzydlaty potwór spoglądał na nas dumnie spod półotwartych powiek. Wydawało się nieprawdopodobne, że ten ogrom może wznieść się w powietrze.

   - On ma koronę! - wykrzyknęła Mary.

   - Urządzenie wyładowcze! - oświadczył z dumą Lusin. - Spala błyskawicami. Świetny, co?

   Na głowie smoka istotnie rosły trzy złocone rogi, z których zeskakiwały iskierki otaczające paszczękę czerwonawą aureolą. Ale iskierki w niczym nie przypominały spopielających błyskawic.

   - Sprawdź! - powiedział Lusin. - Rzuć kamień. Lub coś innego.

   - A czemu sam nie rzucisz? Twoje dzieło, sam więc kontroluj.

   - Szkoda mi - przyznał z uśmiechem. - Nie mogę.

   Na wylizanej Orze trudno o kamień, rzuciłem więc w smoka scyzorykiem.

   Zwierzę gwałtownym ruchem obróciło głowę, błysnęło oczami i wystrzeliło z korony błyskawicę. Wyładowanie dosięgło nożyka jeszcze w locie i zamieniło w obłoczek plazmy. Zaraz potem druga błyskawica trafiła mnie prosto w pierś.

   Gdybyśmy, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Ory, nie byli chronieni indywidualnymi polami, z pewnością zostalibyśmy oślepieni wyładowaniem, a ja sam rozleciałbym się na strzępy.

   - Może trzy błyskawice naraz - powiedział z zachwytem Lusin. - W trzech kierunkach. Nazywa się Gromowładny.

   - Nie chciałbym walczyć z Gromowładnym w powietrzu! - wykrztusił zaskoczony Anioł.

   Sądzę, że Trub nie tyle się przestraszył, ile pozazdrościł smokowi jego groźnej broni.

    - Niech ci będzie Gromowładny - powiedziałem pobłażliwie. - Ale po co mamy wieźć na Perseusza smoki i pegazy?

   - Przydadzą się, Eli.

   Nie przypuszczałem nawet wówczas, jak bardzo uzasadniona okaże się przezorność Lusina!

    Wyszedłem z Mary na zewnątrz.

   Był wieczór, sztuczne słońce już zgasło.

   - Sami! - krzyknąłem. - Nareszcie sami na Orze!

   - Dotychcaas bardziej zależało ci na towarzystwie przyjaciół niż na samotności we dwoje - powiedziała z lekkim wyrzutem Mary.

   - Czyżbyś była zazdrosna o Lusina i Truba? - odparłem ze śmiechem. - Chodźmy, pokażę ci Orę.

   Długo spacerowaliśmy alejami planety, wstępowaliśmy do opustoszałych gwiezdnych hoteli. W czasie spaceru opowiadałem Mary, jak poznałem Altairczyków, 10

   Wegan i Aniołów. Przeszłość stanęła przede mną jak żywa. Przypomniałem sobie Andre, który tu właśnie dokonywał wielkich odkryć, podczas gdy ja szczerzyłem zęby, wyśmiewałem go, przyczepiałem się do nieistotnych błędów. Dopóki żył wśród nas, zbyt nisko go ceniliśmy, a najwięcej w tym mojej winy.

   Nagle ujrzałem łzy w oczach Mary.

   - Sprawiłem ci czymś przykrość? - zapytałem. Spojrzała na mnie przelotnie i powiedziała niemal wrogo:

   - Nie zauważasz we mnie żadnych zmian?

   - Jakich?

   - Różnych... Nie sądzisz, że zbrzydłam? Wytrzeszczyłem na nią zdumione oczy. Nigdy przedtem nie była tak piękna. Odwróciła się ode mnie, kiedy jej to powiedziałem, i długo milczała. Zgasłe słońce zapłonęło znów księżycem, gdyż zgodnie z harmonogramem był właśnie na Orze czas pełni.

   - Jesteś dziwnym człowiekiem, Eli - powiedziała wreszcie. - Dlaczego właściwie zakochałeś się we mnie?

   - To bardzo proste. Jesteś Mary. Jedyna i niepowtarzalna.

   - Każda istota ludzka jest jedyna i niepowtarzalna, sobowtóry się nie zdarzają. Naprawdę kochasz jedynie dwie osoby. Głos ci drży i oczy błyszczą, kiedy o nich mówisz.

   - Masz na myśli Andre?

   - I Fiolę!

   - Nie mów tak, Mary! - wziąłem ją za rękę, ale się ode mnie odsunęła. Spróbowałem obrócić to w żart. Masz rację, oboje są mi bardzo bliscy. Ale naprawdę, niepokoiłem się jedynie wtedy, kiedy byłaś z dala ode mnie.

   Nawet teraz na myśl o naszym rozstaniu zatrząsłem się ze strachu!

   - Ale głos ci nie drży - zaoponowała ze smutkiem. - Mówisz o swoim strachu bardzo spokojnym tonem, Eli. Ale to nic. Musisz już iść do Wiery. Obiecaj mi potraktować poważnie to, co ci ona powie.

   - Wiesz, co mi zamierza powiedzieć?

   - Siostra powie ci to znacznie lepiej.

   - Same zagadki! Romero zapowiada niespodzianki, Wiera może rozmawiać jedynie w cztery oczy, ty również jesteś tajemnicza. Powiedz od razu!

   - Wiera zrobi to lepiej - powtórzyła Mary.

      . 3 .      

   - Jesteś oczywiście zdziwiony, że nasza rozmowa odbywa się bez świadków - zaczęła Wiera. - Chodzi o to, że mowa będzie o sprawach osobistych. Zgodnie z decyzją Wielkiej Rady muszę poradzić się ciebie, kogo mianować admirałem naszej floty. Od admirała wymaga się czego innego niż od dowódców statków lub nawet eskadr.

   Wzruszyłem ramionami.

   - Najpierw muszę, wiedzieć, jakie są wymagania. - Po pierwsze, walory ogólnoludzkie - odwaga, zdecydowanie, nieustępliwość, wytrwałość w dążeniu do celu, szybka orientacja... Po drugie, cechy specjalne umiejętność dowodzenia statkiem i ludźmi, dobra orientacja w przestrzeni galaktycznej, znajomość przeciwnika i jego metod walki. I wreszcie wymogi szczególne - giętki intelekt, precyzja myśli, doskonałe rozumienie nowej sytuacji i dobre, czułe na niedole innych serce... Bowiem ten człowiek, nasz admirał, będzie głównym przedstawicielem ludzkości wobec na razie nam nie znanych, lecz niewątpliwie bardzo starych i potężnych cywilizacji galaktycznych.

   Roześmiałem się.

   - Nakreśliłaś wizerunek bóstwa, nie człowieka. Oblicze świętego! Niestety, ludzie nie są bogami.

   - Potrzebujemy takiego właśnie człowieka. Nikomu innemu ludzie nie mogą powierzyć naczelnego dowództwa.

   Zaczęliśmy omawiać kandydatury.

   Ani Olga, ani Osima, ani Allan nie nadawali się, to było oczywiste. Zaproponowałem Wierę, ale siostra nie chciała o niczym słyszeć. Powiedziałem wówczas, że gdyby Andre nie był w niewoli, byłby idealnym kandydatem na dowódcę. Wiem zdyskwalifikowała i jego, uważała bowiem, iż Andre ma intelekt przenikliwy, lecz zbyt jednostronny.

   Ogarnęła mnie złość: ta zabawa w wybory nie miała sensu. Wszystko mi jedno, kto będzie mną dowodził. Trzeba się zwrócić do Wielkiego. Beznamiętna maszyna da najlepszą odpowiedź.

   - Zwracaliśmy się do Wielkiego.

   - Jakoś o tym nie słyszałem.

   - Trzymano to w tajemnicy. Zleciliśmy maszynie sprawdzenie kandydatury, zaproponowanej jednogłośnie przez Wielką Radę. Komputer potwierdził wybór.

   Poczułem się mocno dotknięty. Wielka Rada mogła nie kryć przede mną swojej decyzji, bądź co bądź w sprawach Perseusza nie byłem zupełnym laikiem. Zapytałem sucho:

   - Kim więc jest ten niezwykły człowiek, ten chodzący magazyn cnót i zalet? Kogo wybraliście na swego dowódcę?

   Wiem odparła spokojnie:

   - Tym człowiekiem jesteś ty, Eli.

   Byłem tak zaskoczony, że nawet się nie oburzyłem. Po chwili zacząłem przekonywać, że ich decyzja to oczywisty błąd, pomyłka, brednie i obłęd - do wyboru. Przecież znam siebie dobrze i w żaden sposób nie umiałbym się wcisnąć w nakreślony przez siostrę portret idealnego polityka i zręcznego dowódcy.

   Wiera zawczasu przygotowała się do dyskusji. Moje , argumenty odskakiwały od niej jak groch od ściany.

   - Czy wydaje ci się, że nie masz żadnych zalet?

   - Mam za to kilka dobrych ludzkich wad!...

   - Wymigujesz się. Słucham cię z uwagą, lecz nie usłyszałam nic konkretnego - oświadczyła Wiera. - Jeżeli będziesz odmawiał, twój upór może wywołać zdumienie, a nawet obrazę ludzi, którzy ci zaufali.

   Zamilkłem. Podobnie jak w dzieciństwie, kiedy siostra beształa mnie za jakieś przewinienia, nie mogłem teraz znaleźć kontrargumentów. Zgodziłem się więc z jej dowodami, ale nie powiem, aby mnie to ucieszyło. Przypomniałem sobie moje oburzenie spokojem Olgi, kiedy mianowano ją dowódcą eskadry. Dawna naiwność znikła bez śladu: nie radowałem się, lecz lękałem odpowiedzialności.

   - Długo tak zamierzasz milczeć? - zapytała z ironią Wiera.

   - Zastanówmy się jeszcze raz nad innymi kandydatami.

   - Wielka Rada już to zrobiła. Komputer Państwowy z największą dokładnością sprawdził każdego człowieka pod kątem jego przydatności na stanowisko naczelnego dowódcy. Kapitanowie statków przyjęli decyzję Wielkiej Rady z entuzjazmem... Czego jeszcze chcesz?

   Zrozumiałem, że nie mam wyjścia i rzekłem:

   - Zgadzam się.

   Obojętnie skinęła głową. Niczego innego nie oczekiwała.

   - Teraz kilka słów o pozostałych nominacjach. Będziesz miał dwóch zastępców i trzech doradców. Zastępcą do spraw państwowych będę ja, do spraw astronawigacji - Allan. Pomocnikami i doradcami zostali dowódcy trzech eskadr - Leonid, Osima i Olga. Odpowiada ci to?

   - Oczywiście.

   - Jeszcze jedna sprawa. Byłeś kiedyś moim sekretarzem, niezbyt zresztą dobrym. Teraz sam musisz mieć sekretarza. Na to stanowisko proponuje się...

   - Mam nadzieję, że nie ciebie! - przerwałem z przerażeniem w głosie.

   - Jestem twoim zastępcą, a to znacznie wyższe stanowisko.

   - Wybacz, ale hierarchia rang nie jest moją najmocniejszą stroną. Kogo więc wyznaczono mi na sekretarza?

   - Pawła Romero, który równocześnie będzie kronikarzem wyprawy. Ale jeżeli go nie chcesz, możemy znaleźć innego.

   Zamyśliłem się. Moje stosunki z Romerem były zbyt złożone, abym mógł odpowiedzieć zwyczajnie "tak" lub "nie". Nie znałem innego człowieka, który by równie mocno różnił się ode mnie. Ale może odmienność charakterów jest konieczna dla powodzenia wspólnej pracy?

   Wiera spokojnie, zbyt spokojnie czekała na moją odpowiedź. Uśmiechnąłem się. Widziałem ją na wylot.

   - Pozwolisz, iż zadam ci jedno pytanie o charakterze osobistym?

   - Jeśli dotyczy Pawła, to moje stosunki z nim nie mają tu nic do rzeczy. Decyduj tak, jakbym Romera w ogóle nie znała.

   - Paweł z pewnością będzie lepszym sekretarzem niż ja dowódcą. Aprobuję jego kandydaturę z radością. Czy teraz już mogę zadawać niedyskretne pytania?

   - Teraz już tak - Wiera odczuła wyraźną ulgę. - Nigdy nie mieszałem się do twoich spraw prywatnych, ale raz sobie na to pozwoliłem. Czy muszę cię za to przeprosić?

    - To raczej ja winnam ci podziękować za ingerencję

   - Paweł mówił ci, w jakich okolicznościach odbyła się nasza ostatnia rozmowa?

   - Mówisz o tej, która omal nie przekształciła się w bójkę? Wiem o wszystkim: o tym, jak prawie zakochał się w Mary, a ty stanąłeś na jego drodze i jak Mary - przed tym piknikiem w lesie - wyznała Pawłowi, że cię kocha, kocha od dawna, bodajże od jakiegoś waszego spotkania w Kairze. Wiem też, że gdyby nie podchmielenie, Paweł pogratulowałby ci tam przy ognisku, a nie wszczynał kłótni. Taki przynajmniej miał zamiar...

   - A ja tego nie wiedziałem. W Kairze Mary zwymyślała mnie tak, jakby znienawidziła od pierwszego wejrzenia. Przez te kilka miesięcy, które spędziliśmy razem, też nic o Kairze nie wspominała.

   - Mnie zaś powiedziała dzisiaj, że tak bezbronnie spojrzałeś na nią, gdy nazwała cię źle wychowanym, że serce jej gwałtownie zabiło. Masz szczęście, Eli. Chcę, abyś wiedział, że bardzo kocham twoją żonę.

   Wstałem. - Ja także Wiero. A nie zdarzało nam się zbyt często, abyśmy zgadzali się w poglądach. Mogę iść?

   - Teraz ty musisz mi pozwalać lub nie pozwalać przypomniała mi z dawną pedanterią.

   - Wobec tego pozwalam sobie odejść, tobie natomiast pozwalam zostać.

      . 4 .      

    Nie wyobrażałem sobie dawniej, jak trudno jest dowodzić. Gdybym miał wybierać ponownie, wolałbym zostać podwładnym. Odpowiadałem za wszystko, a miałem pojęcie jedynie o nikłej cząsteczce tego "wszystkiego". Zawodowy wojskowy wyśmiałby mnie za moje próby organizacyjne. Przed hańbą ustrzegło mnie tylko to, że zawodowych wojskowych już dawno nie było.

   Jedno wkrótce stało się dla mnie zupełnie jasne: flota nie jest gotowa do dalekiej wyprawy. Zameldowałem więc Ziemi kanałami łączności ponadświetlnej, że potrzebujemy jeszcze co najmniej roku na przygotowania.

   Pewnego razu Romero zwrócił się do mnie z prośbą:

   - Drogi admirale - Paweł i Osima zwracali się teraz do mnie wyłącznie w ten sposób, Osima poważnie, Romero zaś nie bez odrobiny ironii - chciałbym zaproponować, aby zechciał pan wprowadzić do swego rozkładu dnia jeszcze jeden punkt: pisanie pamiętnika.

   - Pamiętnika? Nie rozumiem... W starożytności coś takiego wprawdzie było, ale w naszych czasach pisać wspomnienia?

   Romero wytłumaczył, że nie muszę pisać lub dyktować, wystarczy, abym po prostu wspominał ważniejsze zdarzenia, a MUK sam zanotuje myśli. Ale utrwalić moje życie trzeba koniecznie, gdyż tak postępowały wszystkie postaci historyczne przeszłości, a jestem teraz wszak niewątpliwie postacią historyczną.

   - Po wyprawie, jeżeli wrócimy z niej żywi, podyktuję ważniejsze przygody, jakie się nam przydarzą. Romero jednak upierał się przy swoim. Kronikarz wyprawy sam beze mnie opisze najważniejsze wydarzenia, ja zaś powinienem opowiedzieć o swoim życiu. Moje życie nagle stało się znaczącym faktem historycznym, a któż je zna lepiej ode mnie samego?

   - A od czegoż są Opiekunki? Proszę zwrócić się do nich. Opowiedzą takie rzeczy, których ja sam się nawet nie domyślam.

   - Właśnie - odparł na to - sam pan nie wie, co Opiekunka przechowuje w swoich komórkach pamięciowych. Nas natomiast interesuje to, co pan sam uważa za ważne, a co za błahe. I jeszcze jedna rzecz: Opiekunka pozostała na Ziemi i naszego pozaziemskiego życia nie zna, nie zna więc rzeczy najbardziej interesujących.

   - Pan jest dyktatorem, a nie sekretarzem - powiedziałem. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że w pamiętniku będę musiał często wspominać o panu? A obawiam się, że moje opinie nie zawsze będą pochlebne...

   - Człowiekowi imieniem Paweł te opinie mogą istotnie sprawić przykrość, lecz kronikarz Romero rzuci się na nie jak sęp, gdyż pozwolą one poznać głębiej pański stosunek do ludzi.

   Tego samego dnia zacząłem dyktować pamiętnik. W moim dzieciństwie nie było nic godnego uwagi, rozpocząłem wobec tego od czasów, kiedy dotarły do nas pierwsze wieści na temat Galaktów. Zdarzyło się tak, że w owej chwili obok mego okna przelatywał Lusin na Gromowładnym. Przypomniało mi to innego smoka, na którym Lusin dawniej lubił odbywać przejażdżki, od niego też zacząłem.

   Od tego czasu minęło wiele lat. Dawno zapomniałem pierwszą część pamiętnika, pierwszą księgę wspomnień, jak ją nazywa Romero. Dyktuję teraz drugą - nasze męczarnie w Perseuszu.

   Leży przede mną taśma z zapisem, obok niej ten sam zapis w formie pięciu wydanych na starożytną modłę książek, pięciu grubych tomów w ciężkich okładkach. To oficjalne sprawozdanie Romera z wyprawy do Perseusza. Wiele się tam mówi o mnie, znacznie więcej niż o kimkolwiek innym.

   Chcę podyskutować z pracą Romera i sam opowiedzieć o sobie. Nie byłem tym władczym, nie znającym wahania, dumnym i nieustraszonym dowódcą, jakim mnie przedstawił. Cierpiałem i radowałem się, ogarniała mnie panika i znów bratem się w garść, czasami sam sobie wydawałem się żałosny i zagubiony, ale szukałem, nieustannie szukałem prawidłowego wyjścia z sytuacji niemal beznadziejnych. Tak to wyglądało. Będę obalał, a nie uzupełniał książkę Pawła. Nie chcę dyktować powieści o naszych błędach i ostatecznym zwycięstwie, bo o tym mówi wystarczająco dokładnie oficjalne sprawozdanie. Chcę opowiedzieć o mękach mego serca, rozterkach mojej duszy i krwi mych bliskich, którzy zginęli...

      . 5 .      

    Nasz meldunek, że eskadra nie jest gotowa do dalekiej wyprawy, wywołał na Ziemi wielkie zaniepokojenie. Wierę i mnie wezwano na posiedzenie Wielkiej Rady. Poprosiłem Mary, aby nam towarzyszyła w podróży. Nie widywałem teraz żony całymi tygodniami: ja przeprowadzałem inspekcję statków, ona znalazła sobie zajęcie w laboratoriach Ory.

   Wydało mi się, że jest chora. Wiedziałem oczywiście, że na Orze, podobnie jak na Ziemi, choroby są niemożliwe, ale Mary była smutna, błyszczały jej oczy, a napuchnięte wargi były tak suche, że się nie na żarty przejąłem.

   - Ach nie, nic mi nie jest, jestem zdrowa za dwoje i - powiedziała niecierpliwie. - Kiedy odlatujecie?

   - Może jednak o d l a t u j e m y ? Po co masz zostawać na Orze?

   - A po cóż mam lecieć na Ziemię? Ty musisz, więc leć.

   - Taka długa rozłąka...

   - A tu nie ma rozłąki? W ciągu ostatniego miesiąca widziałam cię trzy razy!

   - Na statku będziemy ciągle razem.

   - Tam też znajdziesz powód, aby mnie zostawić , samą. Nie namawiaj mnie.

   Milczałem. Powiedziała nieco cieplejszym tonem: - Zresztą dam ci zlecenie. Spis materiałów do mego laboratorium.

   Przyszła mi do głowy pewna myśl, która wydała mi się doskonała.

   - Na Wegę leci kurier galaktyczny "Wężownik". Nie chciałabyś się tam przespacerować? Wyprawa na Wegę zajmie ze trzy miesiące i na Orę wrócimy niemal równocześnie.

   - Czy mógłbyś mi wytłumaczyć, co ja na tej Wedze zgubiłam?

   - Nic nie zgubiłaś, ale wiele możesz znaleźć...

   - Masz na myśli oczywiście Fiolę?

   - Chciałaś przecież się z nią zaprzyjaźnić.

   - To ty tego chciałeś, a nie ja. Nigdy nie pragnęłam przyjaźni wężycy, nawet najpiękniejszej, i to w dodatku ukochanej wężycy mego męża!

   Wszystko się jednak dobrze skończyło, bo udało mi się żonę udobruchać. Mary odprowadziła mnie na "Cielca", objęta, ucałowała i wręczyła spis potrzebnych jej materiałów. Lista była tak obszerna, że ledwie mieściła się na metrowej taśmie.

   Już na statku Wiera powiedziała do mnie:

   - Mary dobrze wygląda. I chyba zdrowie jej dopisuje?

   - Jest zdrowa za dwoje, tak mi przynajmniej powiedziała.

   Siostra spojrzała na mnie uważnie, ale rozmowy na ten temat nie kontynuowała.

   Wszystkie dni lotu były wypełnione ciągłymi naradami z Wierą i jej doradcami, których było co najmniej stu. Cały ten zespół wzbogacony o Mały Komputer Pokładowy opracowywał szczegóły wszechświatowej polityki ludzkości. Nudziło mnie to śmiertelnie i na jednym takim sympozjum powiedziałem coś zjadliwego. Nie miałem widać racji, bo członkowie Wielkiej Rady z entuzjazmem wysłuchali referatu Wiery "Zasady polityki galaktycznej ludzkości" i urządzili jej owację. Mnie zresztą również oklaskiwano, chociaż nie mówiłem o szlachetnych celach, lecz o trudnościach materialnych, które nie zlikwidowane w porę mogą spowodować fiasko całej wyprawy.

   Po zakończeniu posiedzenia członkowie Wielkiej Rady rozjechali się na planety produkcyjne, aby dopilnować na miejscu pracy w tamtejszych zakładach wytwórczych, a ja wraz z Wierą zacząłem zbierać się do powrotu. Kilka dni zajęło mi kompletowanie materiałów dla Mary. Zdążyłem jeszcze wstąpić do Olgi, która na krótko przed nami przyleciała na Ziemię rodzić i teraz pielęgnowała ładniutką córeczkę Irenkę. Olga też zamierzała wracać na Orę.

   W ciągu czterech miesięcy naszej rozłąki Mary bardzo się zmieniła. Była tęga, a jej porywisty krok zmienił się w ostrożne, niezręczne stąpanie. Gwizdnąłem ze zdumienia, a później chwyciłem ją na ręce.

   - Uważaj! - zawołała. - W prognozie ciążowej noszenia na rękach nie przewidziano...

   - Powinienem ci dać klapsa! - powiedziałem, stawiając ją ostrożnie na podłodze. - Nie pisnęłaś ani słowa. Wżera też dobra... Przecież z pewnością wiedziała!

   - Wiedziała, a ty powinieneś się był domyślić! odparła z żartobliwym wyrzutem Mary. - Powiedziałam ci zresztą, że jestem zdrowa za dwoje. Zwyczajny człowiek, a nie admirał na pewno by zrozumiał. Co do Wżery, to umówiłyśmy się nic tobie nie mówić, bo na Ziemi miałeś i tak dość kłopotów.

   Zasypywałem żonę pytaniami. Chciałem się dowiedzieć, kiedy będzie poród i jak przebiegnie. Mary błagalnym gestem podniosła ręce do góry. Dawno nie widziałem jej w tak wyśmienitym nastroju.

   - Nie wszystko od razu, Eli! Za miesiąc będziesz miał syna, szybko wybieraj dla niego imię. A teraz powiedz, co z moim zamówieniem?

   - Sto ciężkich skrzyń leży w ładowni statku. Starożytne bomby jądrowe przechowywane w muzeach są znacznie lżejsze od twojego sprzętu. Omal nie wyzionąłem ducha podnosząc najmniejszą z tych paczuszek.

   Mary roześmiała się.

   - W skrzyniach też są bomby, tyle że rozsiewające życie, a nie śmierć. Dziwi cię to? Naszym kobiecym przeznaczeniem jest wszak przedłużanie życia. To mężczyźni z dawien dawna zajmują się niszczeniem. I jeżeli u Zływrogów. ..

   - Nie musisz mnie agitować, ale na matriarchat się nie zgodzę. Mogę co najwyżej uznać równouprawnienie. Masz pozdrowienia od jeszcze jednej siewczyni życia, Olga urodziła córeczkę, Irenkę. Prognozy sprawdziły się co do joty, a poród był lekki.

   - Cieszę się bardzo, że z Olgą wszystko w porządku... Ale odnoszę wrażenie, że stan innych kobiet interesuje cię bardziej niż samopoczucie własnej żony?

   - Inne kobiety nie są tak skryte, nie mówiąc już o ich mężach. Jeżeli jeden dowódca eskadry prosi nagle o urlopowanie go na Ziemię, a drugi niemal co godzinę pojawia się na stacji łączności dalekosiężnej, to admirał chcąc nie chcąc musi się w końcu zainteresować, o co tu chodzi. Ciebie także wyślemy na Ziemię najbliższym statkiem ekspresowym, abyś tam urodziła, jak każe-tradycja.

   - Zapoczątkujemy nową tradycję: urodzę na Orze. Prosiłam już Spychalskiego, aby pozwolił mi tu zostać. Zgodził się. Nie chmurz się, opieka lekarska jest tu równie dobra jak na Ziemi.

   - Wobec tego nasz syn będzie nazywał się Aster - powiedziałem uroczyście. - Będzie pierwszym człowiekiem urodzonym wśród gwiazd, musi więc mieć gwiezdne imię.

      . 6 .      

    MUK przepowiedział, że poród będzie ciężki i poród istotnie był ciężki.

   W tych trudnych dla mnie dniach często wspominałem Andre, który niepokoił się o Żannę, chociaż wiedział, że nowy człowiek pojawi się na świat zdrowy i w przepisowym terminie. Żartowałem wtedy z niego, a teraz mimo pewności, iż Aster urodzi się pomyślnie, denerwowałem się tak samo.

   To był świetny chłopak, ten nasz Aster. Pięć kilogramów mięśni i nieprzepartego uroku. Synek roześmiał się, jak tylko otworzył oczy, i radośnie wierzgnął nóżkami. Świat wydał mu się piękny!

   - Wiedziałam, że Aster będzie podobny do ciebie - powiedziała Mary. - Miałam jego wizerunki horoskopowe już w trzecim miesiącu ciąży, ale nie pokazywałam, bo się na ciebie nieco gniewałam. Nie tłumacz się, powiedz lepiej, kiedy start?

   - Już wkrótce. Chcesz być przy tym obecna, czy powrócisz na Ziemię wcześniej?

   - Chcę lecieć z tobą! - wypaliła.

   - Głupstwa mówisz - powiedziałem pobłażliwie.

   - Nie dziwię się zresztą, bo podobno takie dziwne zachcianki miewają niemal wszystkie młode matki.

   - Wszystkich moich zachcianek nawet się nie domyślasz - zauważyła pogodnym tonem. - Będziesz jednak musiał zabrać mnie i Astera ze sobą.

   Starałem się ją przekonać, że to nie ma sensu. Stawiałem za przykład Olgę, która jako jedna z najbardziej doświadczonych astronautek powinna w pierwszej kolejności wziąć udział w wyprawie, a jednak poprosiła o wyznaczenie jej na dowódcę trzeciej eskadry rezerwowej, startującej z Ory za jakieś trzy lata, aby jak najdłużej być ze swoją Irenką. O tym, żeby brać dziewczynkę na niebezpieczną wyprawę, ani ona, ani Leonid nawet nie pomyśleli.

   - Macierzyństwo - powiedziałem - jest najszczytniejszym i najstarszym powołaniem kobiety. Wszyscy winniśmy liczyć się ze świętymi prawami matki nawet w naszych czasach, kiedy żłobki zapewniają dziecku znacznie lepszą opiekę niż ich własna rodzicielka.

   - Moim zdaniem nie gorzej od ciebie znam obowiązki macierzyńskie - powiedziała Mary gniewnie. Nic nie wskórasz, lecimy z tobą.

   - Ale dlaczego?! - wykrzyknąłem. - Czemu, wytłumacz mi to po ludzku, chcesz narazić siebie i Astra na trudy i niebezpieczeństwa dalekiej podróży?

   - Gdzie ty, Kajusie, tam i ja, Kaja.

   Nie zrozumiałem, czemu nazwała mnie Kajusem, nie znalazłem też potem czasu, aby zapytać o to MUK.

   - Chcesz, abym wpisał Astra na listę załogi?

   - Nie ironizuj, właśnie tego chcę!

   Podszedłem do synka, chwyciłem go na ręce i powiedziałem uroczyście:

   - Gotuj się do dalekiej drogi, mały człowieku imieniem Aster!

   - By! - odpowiedział synek głośno i wyraźnie.

      . 7 .      

    Lecieliśmy dwoma eskadrami po sto gwiazdolotów. Każdy z krążowników był pięćdziesiąt kroć potężniejszy od naszego "Pożeracza Przestrzeni". Podniosłem swój admiralski proporzec na "Cielcu", okręcie flagowym Osimy. Na jego pokładzie zamieszkali również Wiera i Lusin. Na "Skorpionie" dowodzonym przez Leonida leciał Allan ze swoim sztabem.

   Wieści otrzymane z Ziemi tuż przed startem nie były pocieszające. Lokatory nadświetlne Alberta nie wykryły żadnego ruchu wśród gwiazd Perseusza. Zaobserwowano tylko jedno zagadkowe zjawisko, które wówczas zlekceważyliśmy. Zresztą, gdybyśmy nawet pojęli, co ono oznacza, nie zaważyłoby to na naszych planach. Albert doniósł, że nagle zniknęła jedna z gwiazd skupiska Phi wraz z jedną planetą zamieszkaną najprawdopodobniej przez Zływrogów.

   - Wzięła i znikła - mówił Albert. - I to niezła gwiazda: olbrzym klasy K o jasności bezwzględnej około minus pięciu - jakieś dziesięć tysięcy jaskrawsza od Słońca!

   - A może to anihilacja? - zapytałem. Doniesienie Alberta bardzo mnie zaniepokoiło. Jeżeli Niszczyciele posiedli umiejętność przekształcania materii w przestrzeń, to utraciliśmy naszą główną przewagę wojskową. - Nie sprawdził pan, czy skupisko się rozszerza?

   - Za kogo pan mnie ma, Eli? - powiedział Albert urażonym tonem. - Oczywiście, że to zrobiłem! Żadne nowe jamy pustki w Perseuszu się nie pojawiły. Gwiazda po prostu zniknęła bez śladu i to wszystko!

   - Obserwacje prowadzono przy pomocy SFP?

   - Naturalnie! W przestrzeni optycznej ta gwiazdka będzie spokojnie świecić co najmniej pięć tysięcy lat. Pomarańczowa - bo tak ją nazwaliśmy - zniknęła z przestrzeni ponadświetlnej.

   Stacje fal przestrzennych na statkach i na Orze były zbyt słabe, aby zaobserwować zniknięcie Pomarańczowej. Dokładnie natomiast obejrzeliśmy ją sobie przez urządzenia optyczne.

   Gwiazda była nader efektowna, jasnopomarańczowa, zaćmiewająca wszystkie sąsiednie ciała niebieskie swym jaskrawym blaskiem. Dawno już zwróciłem uwagę na fakt, że Niszczyciele najchętniej osiedlają się wokół takich gigantów wysokich klas spektralnych. Powiedziałem o tym Osimie.

   Sprawa zniknięcia Pomarańczowej zajmowała nas niedługo i nikogo szczególnie nie zaniepokoiła. Romero uważał, że chodzi tu prawdopodobnie o uszkodzenia w SFP i napisał to w raporcie.

   Nie będę opisywał podróży do skupisk gwiezdnych Perseusza, gdyż lepiej ode mnie zrobił to Paweł w swoim sprawozdaniu. Wspomnę tylko, że każdy ze statków obu eskadr był znacznie szybszy od "Pożeracza Przestrzeni", lecz cała flotylla poruszała się wolniej od tego zwiadowcy, nie mogliśmy bowiem liczyć na to, że tak wielkie zgrupowanie okrętów zdoła niepostrzeżenie podkraść się do twierdz Niszczycieli. Należało więc przedsięwziąć środki ostrożności, aby atak wroga nie zaskoczył nas w podróży.

   Aster rozpoczął szósty rok życia, gdy przed nami, zajmując całe niebo, rozlały się gigantyczne skupiska gwiezdne Perseusza.

      . 8 .      

    Oczekiwano nas.

   Już z dala zaczęliśmy rozszyfrowywać wiadomości nadawane przez przyjaciół i wrogów. I znów, jak w trakcie lotu zwiadowczego "Pożeracza Przestrzeni", w kosmosie rozszalała się burza zakłóceń. Szumy zagłuszały informacje Galaktów, a depesze wewnętrzne Niszczycieli były tak niejasne, że ich rozszyfrowanie niczego nam nie dało.

   Podeszliśmy do pasma pustki kosmicznej rozdzielającej oba skupiska: Phi i Chi. Odległość między skupiskami wynosiła około stu parseków - drobiazg w skali galaktycznej , lecz wcale nie drobiazg dla naszych statków. Niektórzy z kapitanów nalegali na eksplorację bliższego skupiska Phi, ale ja wytyczyłem kurs na Chi, gdzie nas oczekiwali doskonale przygotowani na to spotkanie wrogowie, lecz także niewątpliwi przyjaciele. Nieznani przyjaciele już poprzednim razem usiłowali nam pomóc, mogliśmy więc i teraz liczyć na ich skuteczne poparcie.

   Wkrótce zostawiliśmy po obu stronach puste gwiazdy peryferyjne i znaleźliśmy się w okolicy, gdzie ciała niebieskie tłoczyły się jedno przy drugim.

   Obie eskadry leciały odrębnymi szykami taranowymi. W eskadrze Osimy ostrzem tarana był "Cielec", za nim szedł "Pies Gończy" otoczony pierścieniem dwunastu innych statków. Następne siedem warstw szyku również zawierało po trzynaście gwiazdolotów, z tym że średnica każdej kolejnej tarczy była większa od poprzedniej. Gigantyczny stożek złożony ze stu dwóch okrętów atakował okowy przestrzeni nieeuklidesowej, które niegdyś zacisnęły się wokół "Pożeracza Przestrzeni". Według obliczeń MUK moc eskadry wystarczyłaby na pokonanie dowolnego zakłócenia metryki.

   W odległości kilku tygodni świetlnych dokładnie taki sam zespół statków pod dowództwem Allana i Leonida drążył własny tunel w przestrzeni. Pierwsze ich depesze donosiły, że wszystko idzie zgodnie z planem.

   Byliśmy pewni sukcesu.

   Doskonale pamiętam dzień, kiedy przekonanie, iż bez trudu zwyciężymy, rozwiało się bez śladu. Owego dnia siedzieliśmy w sterówce we czwórkę: Osima, Wiera, Romero i ja. Blask gwiazd był tak jaskrawy, że rozróżniałem ich twarze. Eskadra anihilując przestrzeń mknęła lu czerwonożółtemu słońcu z jedną planetą. To była Pomarańczowa, która nagle zniknęła z Perseusza przed naszym startem z Ory i równie nieoczekiwanie z powrotem tam się pojawiła. Przedtem, jak już mówiłem, nie zwróciłem na ten fakt szczególnej uwagi, teraz jednak Pomarańczowa niepokoiła mnie coraz bardziej...

   - Na razie chyba wszystko idzie pomyślnie? odezwała się Wiera.

   - Sądzę, że Niszczycielom tym razem nie udadzą się ich prymitywne sztuczki, którymi omal nie pokonali Olgi i Leonida - odparł Romero, który początkowo nastrojony był bardzo optymistycznie.

   - Ja też tam byłem - przypomniał sucho Osima.

   - Doskonale pamiętam, szanowny kapitanie Osimo, że i pan był wśród trzech dowódców uciekających na złamanie karku z Perseusza - dorzucił beznamiętnym tonem Romero. - I bardzo się cieszę, że właśnie pan kieruje zwycięskim powrotem.

   Obserwowałem wówczas Pomarańczową. Fale przestrzenne obmacujące dziwną gwiazdę zamieniły się w urządzeniach lokacyjnych w zwykłe światło i układały się w jej aktualny wizerunek. Oczekiwałem jakichś niezwykłych przemian, rozbłysków, protuberancji. Nie zdziwiłbym się, gdyby na moich oczach zamieniła się w supernową.

   - Czemu tak się wpatrujesz w Pomarańczową? zaciekawiła się Wiera.

   - Coś się wydarzy - odparłem. - To przecież nie jest zwyczajne ciało niebieskie, lecz broń gwiezdna wroga... Oby nie wystrzelili w nas salwy niszczycielskich cząsteczek lub pól siłowych!

   - Niech tylko spróbują admirale - odezwał się Osima. - Nasze środki ochronne przed cząsteczkami i polami są zupełnie pewne.

   Widocznie wypowiedziałem swe obawy w złą godzinę, bo wkrótce zaszły zmiany, lecz nie takie jakich oczekiwałem. Pomarańczowa nie rozbłysła, gigantyczna eksplozja nie zmieniła jej w supernową tryskającą potokami spopielającego promieniowania. Gwiazda zaczęła blednąć, po prostu blednąć. Spojrzeliśmy po sobie z niepokojem. Coś w tym słabnięciu blasku wzbudzało trwogę.

   - Wiadomość od Allana! - wykrzyknął Romero. - Proszę uważnie słuchać komunikatu MUK. Zdaje się, źe nadszedł meldunek o całkowitym zwycięstwie!

   Ale niestety był to meldunek o klęsce. Później odebrałem wiele podobnych raportów i sam wielokrotnie meldowałem na Ziemię o własnych niepowodzeniach, aż stopniowo do nich przywykłem. Ale tego dnia słowa depeszy zabrzmiały w mych uszach jak marsz pogrzebowy.

   Próba eskadry Altana, która usiłowała wtargnąć do wnętrza skupiska, skończyła się fiaskiem. Powtarzało się to samo, co niegdyś z "Pożeraczem Przestrzeni", z tą różnicą, że obecnie nie wpuszczano nas do wnętrza skupiska.

   Ponad sto superpotężnych statków bez powodzenia szturmowało palisady gwiezdne wroga. Z równą gwałtownością, z jaką Leonid uderzał taranem eskadry w zapory przeciwnika, oddział szturmowy odrzucano do tyłu: tylne szeregi statków jeszcze atakowały peryferyjne gwiazdy skupiska, a ostrze szyku, okręt flagowy "Skorpion" znajdował się już na zewnątrz, w przestrzeni wolnej od ciał niebieskich. Drogi ku skupisku Chi były zabarykadowane.

   Pomarańczowa ciągle traciła blask. Pojąłem już, że jest to w jakiś sposób związane z zakrzywieniem przestrzeni. Niebawem my sami, śladem Altana, mieliśmy się wytoczyć po narzuconej nam krzywiźnie w otwarty kosmos.

   Oczekujesz czegoś, Eli. Prawda? - zapytała Wiera.

   - Tak. Sądzę, że zostaniemy stąd wyrzuceni tak gwałtownie, że nawet nie zdołamy zredukować szybkości. Miałem rację. MUK zameldował wkrótce o narastającym zakrzywieniu przestrzeni.

   - Niszczyciele działają na razie według znanego schematu - zauważył Romero. - A czy pan nie zamierza poszukać nowych wariantów postępowania, drogi admirale?

   - Już szukam...

   - No i?...

   - Jeżeli oni powtarzają się w swoim działaniu, to i my możemy powtórzyć udany atak Olgi. Znajdziemy odpowiednią planetkę na skraju skupiska, zanihilujemy ją i wtargniemy do wnętrza przez wytworzoną przez nas pustkę.

   Osima przekazał dowodzenie automatom i zapalił światło. Na wklęsłych ekranach rozbłysły mapy skupiska Chi. Nie było ono tak zwarte jak gromady gwiezdne na skraju Galaktyki, dostrzegliśmy w nim także pojedyncze gwiazdy z planetkami i ciemne karły wędrujące wśród innych ciał niebieskich. Należało wybrać planetę leżącą możliwie blisko twierdz wroga, aby ich mechanizmy zakrzywiające nie zdążyły ogarnąć swoimi polami wytworzonej przez nas pustki.

   W rejonie kosmosu, do którego zbliżały się obie eskadry, znajdowało się około dziesięciu samotnych gwiazd z planetami i tyleż ciemnych karłów. Każdy z tych obiektów mógł być spożytkowany do wytworzenia jamy w pustce. Ale na to musieliśmy nieco poczekać.

      . 9 .      

    Poszedłem do laboratorium, w którym Mary zajmowała się hodowlą najprostszych form życia zdolnych do bytowania w różnych warunkach grawitacyjnych, cieplnych i ciśnieniowych oraz do pobierania pokarmu z najrozmaitszych źródeł. Właśnie do tej pracy były jej potrzebne dostarczone przeze mnie z Ziemi materiały.

   Patrzyłem bez zainteresowania na kolby z mętnym płynem, które Mary pieczołowicie przestawiała z miejsca na miejsce.

   - Nic ciekawego, prawda? - zapytała z uśmiechem.

   - A cóż może być ciekawego w tym rzadkim błotku?

   - Wyobraź więc sobie, że jedna kropelka tego błotka, wylana niechcący z kolby, wystarczy do zniszczenia całego naszego statku!

   Spojrzałem na kolbę pod światło. Była to bez wątpienia kultura bakteryjna, ale o mikrobach niszczących statki do tej pory nie zdarzyło mi się słyszeć. Poprosiłem o wyjaśnienie, jak to się stało, że na pokładzie flagowca znalazły się tego rodzaju niebezpieczne preparaty.

   - Wszystko jest zgodnie z przepisami odnotowane w odpowiednich wykazach inwentarza - uspokoiła mnie żona.

   - Ale przecież te bakterie niosą w sobie zagładę! Dowódca wyprawy powinien chyba wiedzieć, w jakim celu znalazły się one na pokładzie statku!

   - Czyż to jedyne potencjalnie niebezpieczne przedmioty? W porównaniu z anihilatorami niszczącymi planety moje mikroby są niczym!

   Opowiedziała mi, że na Ziemi niedawno zsyntetyzowano zadziwiające bakterie o właściwościach mikroskopijnych zakładów atomowych. Przy wystarczającym dopływie energii z zewnątrz, a czasem nawet kosztem energii wewnętrznej procesów trawiennych drobnoustroje te przebudowują jądra atomów substancji stanowiących ich pożywienie.

   - Na przykład te drobinki żywią się czystym żelazem - powiedziała Mary wskazując na jedną z kolb. Tam, gdzie one przejdą, żelaza już nie ma, jest natomiast tlen i wodór, krzem i węgiel... Jeżeli natkniemy się na planetę z czystego żelaza, zakażę jej powierzchnię tymi mikrobami i po upływie kilku tysiącleci na martwym metalu wytworzy się warstwa spulchnionej gleby przydatnej dla roślin.

   - Uspokoiłaś mnie - powiedziałem. -Możesz do woli bawić się swoimi bakteriami. Do budowy naszego statku nie użyto nawet grama żelaza.

   - To nie jest jedyna kolba - odparła Mary z filuternym uśmiechem. - Mam ich około dwudziestu, a w każdej znajdują się drobnoustroje niszczące inne pierwiastki...

   Naszej rozmowie przysłuchiwał się Aster, który wszędzie towarzyszył matce. Teraz siedział na podłodze i majstrował przy uszkodzonym smoku-zabawce.

   - Tato, zreperuj grawitator - poprosił synek. Już dwa razy spadłem na podłogę.

   Przeczyściłem szczoteczką kontakty grawitacyjne, uregulowałem promienniki i Aster zaczął latać na smoku po całym laboratorium.

   - Nie boisz się, że zrobi sobie krzywdę? - powiedziała z wyrzutem Mary. - Ucieszyłam się, kiedy ten wstrętny jaszczur się zepsuł. Przynajmniej jeden dzień minął bez zadrapań i siniaków.

   - Chłopak bez zadrapań i siniaków nie jest wiele wart - odparłem spoglądając spod oka, czy nie trzeba spieszyć synkowi na pomoc.

   - Jeżeli mamie nie podoba się mój zwierzak, to poproszę Lusina, aby przewiózł mnie na Gromowładnym! - krzyknął Aster spod sufitu. Uczepił się rękoma żyrandola, a nogami utrzymywał w miejscu rwącego do przodu smoka. Gdyby zabawka wyśliznęła się spod niego, musiałby spaść.

   Skarciłem go i kazałem opuścić się na dół. Posłuchał .

   Mary domyśliła się, że coś mnie gnębi, i zapytała o to.

   - Istotnie, sytuacja nie jest najlepsza - odparłem. - Drogi do wnętrza skupiska są całkowicie zablokowane. Spróbujemy wobec tego metody, jaką Olga zastosowała przy ucieczce z Perseusza.

   Mówiłem cicho, ale Aster miał doskonały słuch. - Chcecie anihilować gwiazdy?

   - Po co od razu gwiazdy? - odrzekłem już pełnym głosem. - Wystarczą planetokształtne wędrowne karły. Widowisko będzie bardzo malownicze, spodoba ci się.

   - Widziałem na stereoekranie - oświadczył syn - jak wraz z kapitanem Olgą Trondicke zanihilowałeś złowrogą Złotą Planetę. To był wspaniały cios!

   - My też dostaliśmy za swoje, synku. Ale masz rację: anihilacja udała się i uzyskaliśmy dosyć pustej przestrzeni do manewru.

   Mary już przedtem bez aprobaty przysłuchiwała się moim rozmowom z Astrem, ale tym razem nie potrafiła się opanować.

   - Idź do siebie; synu! - powiedziała ostrym tonem. Aster pokornie wyszedł, wiedząc, że nie warto się spierać.

   Czuję, że mnie zbesztasz! - powiedziałem z uśmiechem.

   - Zupełnie nie znasz miary, Eli! - wykrzyknęła Mary. - Jak ty z nim rozmawiasz?

   - Zwyczajnie. Jak z tobą lub z Romerem.

   - Właśnie. Ale zapominasz, że my jesteśmy dorosłymi ludźmi, a on dzieckiem! Zaczynam żałować, że na statku nie ma internatu, aby cię od niego odseparować.

      . 10 .      

    Przeklęci Niszczyciele byli mądrzejsi, niż byśmy sobie tego życzyli. Ani do gwiazd peryferyjnych, ani do wędrownych karłów nie mogliśmy dotrzeć. Atakowaliśmy raz za razem, dzień za dniem, miesiąc za miesiącem - wszystko bez skutku. Nieeuklidesowa sieć najpierw uginała się pod ciosem, a potem wyrzucała nas na zewnątrz. Gigantyczne skupisko rozpłomienione potężnym blaskiem wielu słońc było dla nas nieosiągalne.

   Albert na swej ziemskiej SFP wykrył sześć gwiazd podobnych do Pomarańczowej. Nasza stara znajoma, Groźna, również należała do tego kordonu kosmicznych twierdz. Każda z nich broniła własnego odcinka przestrzeni, a strefy ich działania częściowo się pokrywały, tak że nie sposób było przecisnąć się przez tę siłową ścianę.

   Gdybym dyktował powieść w stylu romantycznych przodków, a nie suche wspomnienia, miałbym do dyspozycji wiele pasjonującego materiału. Sam opis pogoni za samotnymi ciałami niebieskimi, znikającymi w chwili, kiedy kierowaliśmy na nie swoje anihilatory, wystarczyłby za fabułę opowiadania przygodowego. A nasze rozczarowania nieuchronnie następujące po krótkotrwałej nadziei na powodzenie! A topniejące zapasy substancji aktywnej, spalanej w ilościach przekraczających wszelkie normy! I wreszcie rzecz chyba najbardziej niezrozumiała i przygnębiająca: żadna z "nieaktywnych" gwiazd zamieszkanych przez Galaktów nie odpowiedziała na nasze apele, żadna nie przyobiecała ani nie udzieliła pomocy!

   Trzy pełne ziemskie lata minęły od dnia, w którym dolecieliśmy do skraju Perseusza, i przez ten cały czas bezskutecznie usiłowaliśmy przekroczyć rubieże skupiska. Wtedy właśnie przyszedł mi do głowy pomysł, który później wywołał tyle kontrowersji wśród historyków. Nie chcę się ani chwalić, ani oskarżać. Pragnę po prostu wyrazić własne zdanie na ten temat. Otóż twierdzę, że większej katastrofy niż ta, która spotkała wyprawę w wyniku realizacji mego planu, nie można sobie wyobrazić. Wprawdzie wynik ostateczny był dla nas pomyślny, lecz trudno tu mówić o błędzie Niszczycieli lub mojej zasłudze, bowiem do naszej zaciętej walki nieoczekiwanie wmieszała się siła zewnętrzna.

   Opowiem wszystko po kolei.

   Wezwałem na "Cielca" Altana, Leonida i innych kapitanów statków, gdyż nie chciałem naradzać się z dowódcami na falach przestrzennych. Przybyłym zaproponowałem, aby obie eskadry zwartą grupą zaatakowały krzywiznę przestrzeni w pobliżu Pomarańczowej. Chcąc odeprzeć tak silny cios, Niszczyciele będą musieli skoncentrować całą dysponowaną moc w mechanizmach obronnych Pomarańczowej. W tym czasie trzy statki z "Cielcem" na czele uderzą z drugiej strony, gdzie w chwili ataku całej floty obrona będzie niewątpliwie słabsza. Trzy statki wtargną do wnętrza i utorowaną przez nie drogą pospieszą pozostałe gwiazdoloty obu eskadr. MUK zanalizował ten plan i uznał go za realny. Oczekiwałem protestów i nie myliłem się.

   Allan powiedział:

   - Albert donosi, że eskadra rezerwowa Olgi wreszcie wypełniła wszystkie ładownie substancją aktywną. Czy nie lepiej poczekać na jej przylot?

   - Trzecia eskadra wprawdzie zwiększy moc całej floty, ale MUK nie gwarantuje, że ta dodatkowa moc wystarczy do rozbicia zakrzywionej metryki przestrzeni - zaoponowałem. - Okręty Olgi będą tu najwcześniej za trzy lata. Czemu mielibyśmy te lata bezproduktywnie tracić? Niszczycieli trzeba pokonać nie siłą, lecz podstępem, a oszukać ich można nawet bez statków Olgi.

   - Ryzyko porażki oczywiście istnieje - zakończyłem. - Ale każda wojna niesie w sobie ryzyko. Nie wymagam natychmiastowej zgody. Pomyślcie, naradźcie się z załogami, a jutro nadajcie na "Cielca" uzgodnioną decyzję: "tak" lub "nie".

   Kapitanowie odlecieli na swoje statki, zatrzymałem tylko Allana i Leonida. Leonid był ponury, Allan radosny. Nie pamiętam zresztą, abym go kiedykolwiek widział w złym humorze. To byt idealny dowódca dla wyprawy, której przydarzyło się nieszczęście. Powiedziałem do nich:

   - Okrętami z grupy szturmowej będę dowodził osobiście. Zwierzchnictwo nad flotą obejmie Allan. Nie martw się, Leonidzie, bywaliśmy w gorszych tarapatach.

   - W gorszych od naszej dzisiejszej sytuacji, zgoda - odparł ze złością. - Ale nie jestem pewien, czy przypadkiem za tydzień "Cielec" nie zaplącze się w tym diabelskim nieeuklidesowym ślimaku. Niszczyciele nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

   - Mówiłeś już przecież, że wojna ta stanowi wielkie ryzyko.

   Nie przekonałem go wprawdzie, ale więcej nie protestował, choć nie rozchmurzył się do samego odlotu. Pożegnałem ich obu i i poszedłem do Wiery. Była u niej Mary.

   - Będziesz musiała rozstać się z Pawłem - zwróciłem się do siostry. - Operacja "Cielca" jest manewrem czysto wojskowym i nie ma sensu, aby brał w niej udział kierownik polityczny wyprawy. Wszystko się przecież może wydarzyć. Paweł pojedzie ze mną, a ty przeniesiesz się do Altana.

   - Jak trzeba, to trzeba - odparła.

   Odniosłem wrażenie, iż spodobała się jej moja stanowczość. Dawniej często wypominała mi, że sam nie wiem, czego chcę i nie potrafię dążyć do wytkniętego celu.

   - Pojedziesz z Wierą i Astrem, Mary. Żona gwałtownie zaprotestowała.

   - No dobrze, pozostań na "Cielcu" - skapitulowałem. - Ale po co brać ze sobą chłopca? Oddamy Astra pod opiekę Wierze. Jeśli coś się stanie, nigdy sobie tego nie wybaczymy!

   - Co Astrowi może przydarzyć się takiego, co by nie przydarzyło się nam samym? - wykrzyknęła zapalczywie. - Już od kilku lat rozmawiasz z chłopcem jak z dorosłym, czemu więc odmawiasz mu prawa do dorosłego działania? Nie, wysłuchaj mnie do końca. Jestem twoją żoną, a on twym synem... Musimy być z tobą, dzielić twój los!

   Nie opierałem się więcej.

   Ze wszystkich statków nadeszła odpowiedź "tak". Żadna załoga nie zadecydowała "nie", żadna nie wstrzymała się od głosu. Można było przystąpić do wykonania pozorowanego manewru.

      . 11 .      

    "Cielcowi" towarzyszyły "Pies Gończy" i "Woźnica". Grupa czekała na wiadomość od Altana, że flota rozpoczęła atak. Altan zawiadomił mnie, że nowa próba przebicia się również nie przyniosła powodzenia. Gwałtownie zakrzywiana przestrzeń wyrzucała na zewnątrz skupiska jeden gwiazdolot po drugim.

   - Już czas! - nadałem sygnał do szturmu i nasze okręty runęły do przodu.

   Siedzieliśmy w sterówce we trzech - Osima dowodził, a ja z Pawłem zajmowałem się obserwacją. Na osi lotu połyskiwała Pomarańczowa z widoczną w mnożniku kuleczką jej samotnej planety. Jeżeli tam rzeczywiście były Zływrogi, to powinny przedsięwziąć jakieś kroki obronne, chociażby nieskuteczne, lecz niezwłoczne. Lecieliśmy z ciągle wzrastającą szybkością nie napotykając żadnych przeszkód. Nic nie wskazywało na to, że zostaliśmy wykryci. Trzy gwiazdoloty wtargnęły do wnętrza skupiska.

   - Jest zbyt dobrze, aby było naprawdę dobrze przerwał milczenie Romero. - Pomarańczowa jest podejrzanie spokojna!

   Jeżeli Zływrogi zamierzały zrobić nam jakiś paskudny kawał, to na razie się z tym nie zdradzały. Nadal lecieliśmy do przodu w nienaruszonej przestrzeni.

   - Wśród wielu wariantów omawialiśmy .również i taką sytuację, kiedy Niszczyciele będą starali się zwabić nas w pułapkę - odezwał się Osima. - Czy nie wydaje się panu, admirale, że mamy do czynienia z tym właśnie wariantem?

   Allan przekazał mi wiadomość, że Pomarańczowa działa nader energicznie i jedynie na naszym kursie nie ma żadnych oznak jej aktywności. Przypuszczenie Osimy stawało się bardzo prawdopodobne. A jednak nie mogłem w nie uwierzyć. Trzeba było dysponować potęgą większą od naszej, odwagą graniczącą z szaleństwem, aby bez oporu wpuścić na swe terytorium trzy gwiazdoloty po tym, czego tam dokonał samotny "Pożeracz Przestrzeni".

   - Na razie wszystko idzie zgodnie z planem odpowiedziałem Osimie. - Niszczyciele zostali zaskoczeni.

   Przemknęliśmy obok samotnych, peryferyjnych gwiazd i nareszcie znaleźliśmy się w centrum Perseusza. Na ekranach odbiorników fal przestrzennych ujrzeliśmy mnóstwo świetlnych punkcików, które przybliżały się, mnożyły i rosły. To statki Leonida nie czekając na rozkaz spieszyły w rejon dokonanego przez nas wyłomu. Przestrzeń nadal była spokojna i bez śladu zakłóceń.

   - Wygląda na to, że przeciwnik stracił głowę i przegapił ostatnią szansę na skuteczne przeciwdziałanie - powiedział Romero, a Osima tylko ze zdumieniem pokiwał głową.

   Wyczerpany napięciem ostatnich godzin zdrzemnąłem się w fotelu. Przyśnił mi się koszmarny sen, pierwszy z serii zadziwiających widziadeł, które tak często później mnie nawiedzały.

   Znalazłem się w ogromnej sali, pokrytej kopułą usianą gwiazdami. Ale to był ekran. Doskonale wiedziałem, że oglądam projekcję gwiazd na suficie, a nie same gwiazdy. Stałem pod ścianą sali, potem zacząłem wzdłuż niej iść, później biec. Biegłem po okręgu, którego średnica ciągle się zmniejszała, i po spirali zbliżałem się ku środkowi hali, dokąd nie chciałem iść, bo tam między podłogą a stropem unosiła się w powietrzu półprzezroczysta kula. Nie wiadomo dlaczego bałem się tej kuli, a jednocześnie coś mnie z nieodpartą siłą ku niej popychało. Aby tylko na kulę nie patrzeć, wzniosłem oczy ku sufitowi i ujrzałem na nim wśród jaskrawych gwiazd jaśniejsze od nich punkty, nerwowo miotające się w przestrzeni. Wiedziałem, że były to statki naszej floty. Allan uparcie szturmował skupiska i z równym uporem odrzucano go na zewnątrz.

   - Zdaje się, że trafiłem we śnie do sali obserwacyjnej Zływrogów - powiedziałem po przebudzeniu do towarzyszy. - Pawle, pan jako kronikarz wyprawy powinien zainteresować się idiotycznymi widziadłami, które nawiedzają jej dowódcę.

   - Rzeczywistość jest gorsza od koszmarnego snu - odparł ponurym głosem Osima. - Proszę zapoznać się z depeszą Allana.

   MUK przekazał, że statki Allana, które przebyły już większość przetartej przez nas trasy, natknęły się nagle na metrykę nieeuklidesową i zostały zmuszone do powrotu. Wrota rozwarte dla trzech gwiazdolotów zatrzasnęły się przed pozostałymi statkami floty...

   - Druga nowina jest jeszcze ciekawsza-mruknął Romero. - Proszę spojrzeć na ekran.

   Spojrzałem i serce we mnie zamarło. Krążowniki wroga błyskawicznie brały nas w szyk sferyczny.

   - Około dwustu okrętów przeciwko trzem - powiedział Osima. - Mają przed nami respekt, admirale! - Jeszcze raz się przekonają, że gołymi rękami nie sposób nas wziąć. Alarm bojowy dla "Cielca", "Psa Gończego" i "Woźnicy"!

   Pomknęliśmy na spotkanie eskadr przeciwnika.

      . 12 .      

   - Paskudna historia - powiedział Romero ziewając. A co najgorsze, nie widzę żadnego wyjścia z sytuacji.

   Minęło już wiele dni od chwili, kiedy rzuciliśmy się na przeciwnika, a do starcia ciągle nie dochodziło. Atakowane statki uciekały, a nas z kolei dopędzały te, od których staraliśmy się oddalić. Kiedy zwracaliśmy się ku nim, uciekały i one. Taktyka wroga była oczywista: nie wypuszczali nas, ale do walki nie chcieli dopuścić.

   - Gdyby choć jedna nieaktywna gwiazda się odezwała! - wykrzyknąłem ze złością. - Czyżby w skupisku nie było już żadnego słońca zamieszkanego przez Galaktów?

   Romero milczał, ale wiedziałem, o czym myśli: przybyliśmy tu nie jako turyści, lecz oswobodziciele pokrewnych narodów, którym przydarzyło się nieszczęście. Teraz sami byliśmy w trudnej sytuacji, a osłabłe cywilizacje nie mogły nam pomóc.

   Coraz bardziej przygnębiała nas różnica między tym, co działo się w czasie lotu "Pożeracza Przestrzeni" a tym, z czym spotkaliśmy się obecnie. Wtedy nieaktywne gwiazdy, które nie potrafiły zmieniać metryki przestrzeni, uporczywie przestrzegały nas przed niebezpieczeństwem, cieszyły się z naszych sukcesów. Teraz przestrzeń była martwa. Nieustannie, całą mocą naszych generatorów, poszukiwaliśmy przyjaciół, ale przyjaciele nie chcieli się odezwać, powiedzieć, gdzie ich szukać.

   - Za sferą krążowników wroga widać ciemnego karła - zameldował Osima. - Jeżeli go zdobędziemy, zyskamy swobodę manewru.

   - Proszę wezwać dowódców statków. Naradzimy się - rozkazałem.

   Osima rozkazał statkom wyhamować się w przestrzeń einsteinowską. Wkrótce "Woźnica" i "Pies Gończy" pojawiły się na ekranach urządzeń optycznych. Zatrzymaliśmy się w swym ponadświetlnym biegu, a wraz z nami zamarły w oddali krążowniki wroga.

   - Musimy podjąć ważne decyzje - powiedziałem na naradzie kapitanów. - Nie ma sensu dłużej miotać się wokół Pomarańczowej.

   - Mam zastrzeżenia do nowego planu - oświadczył Kamagin, kiedy skończyłem mówić. - Nasze zapasy substancji aktywnej są zbyt małe, aby udało się nam pojedynczo zniszczyć wszystkie statki przeciwnika. Wątpię, żeby zdobycie wędrownego karła coś w tej sytuacji pomogło

   - Nie zgadza się pan na to?

   - Nie. Jestem przeciwny temu, aby gwiazdkę spożytkować jako odskocznię do nowej pogoni za krążownikami wroga.

   - A jeżeli zużyjemy ją na podróż do przyjaznej gwiazdy?

   - Może pan podać współrzędne takiej gwiazdy? Nie? Wobec tego powiem, że przebijanie się na oślep jest równie złe, jak zwyczajne błądzenie.

   - Po cóż więc mamy zdobywać karła?

   - Aby uciec do swoich - odparł spokojnie Kamagin.

   - Nie chce pan wykorzystać faktu, że pomyślnie wtargnęliśmy do wnętrza skupiska? - zapytał niemal wrogo Osima, najbardziej wojowniczy z nas.

   Kamagin obrócił się ku niemu:

   - Wcale nie uważam tego wtargnięcia za pomyślne. Moim zdaniem atak zakończył się fiaskiem. Plan przewidywał przecież, że najpierw przedrą się trzy statki, a za nimi cała flota. A co osiągnęliśmy? Flota została odrzucona do tyłu, my zaś miotamy się niczym zwierzę zagnane w pułapkę. Trzeba uciekać!

   - Uciekać? - powtórzył Romero z uśmieszkiem. - Sądzi pan, drogi kapitanie, że mamy dokąd uciekać? A może pan chce powtórzyć eksperyment Olgi?

   - Powtórzyłbym go, gdyby była jakaś szansa na powodzenie. Ale od tego czasu Niszczyciele zmądrzeli i nie pozwolą nam zbliżyć się do swoich planet. Dlatego głosuję za próbą zdobycia wędrownego karła.

   - O czym z takim napięciem myśli nasz szanowny admirał? - zapytał mnie Romero.

   - Wasz szanowny admirał - odparłem tym samym tonem - zgadza się z kapitanem Kamaginem. Mamy zbyt mało sił, aby opanować skupisko. Inwazja nie udała się, pora wracać. Ale tak czy inaczej musimy najpierw zdobyć tę ciemną gwiazdkę.

      . 13 .      

    Nie przypuszczałem oczywiście, że Niszczyciele oddadzą nam bez boju gwiazdkę, która mknęła między ich okrętami jak przywiązana. W kronice Romera znajdziecie dokładne obliczenia naszego manewru i opis tego, jak nasze trzy gwiazdoloty lecące dotąd w zwartej grupce rozprysnęły się nagle każdy w swoją stronę, rozbiły precyzyjny szyk Zływrogów, a kiedy znów wzięły kurs na zbliżenie, co najmniej dziesięć krążowników przeciwnika wraz z ciemnym karłem znalazło się z trzech stron na osi naszego marszu.

   Dodam tu tylko, że widowisko panicznej ucieczki wroga było bardzo malownicze. Ani Osima, ani Petri nie ścigali uciekinierów, ale Kamagin wziął odwet za podstępny napad na "Mendelejewa" w Plejadach. Jeden z krążowników znalazł się w stożku skutecznego ognia "Woźnicy" i już z niego nie wyszedł. Słońce zapalone przez Kamagina płonęło tylko kilka chwil, lecz jego złowieszczy blask napędził wrogom jeszcze większego strachu.

   Później nasze gwiazdoloty zawisły nad powierzchnią karła, oświetlając go dalekosiężnymi reflektorami. Ten kamienisty glob nie przedstawiał dla nikogo żadnej wartości i można go było bez żalu zniszczyć.

   Karzeł tajał, rozlewając wokół siebie przestrzeń, "parował przestrzenią" według celnego określenia Pawła. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Staliśmy się niezależni od zakłóceń metryki wytwarzanych przez Zływrogów. Zakłócenia metryki to zmiana struktury przestrzeni już istniejącej, a tu przestrzeń dopiero powstawała i trzeba było dopiero nadać jej taką lub inną strukturę. Przestrzeń rosła, rozszerzała się, a my pędziliśmy w tym własnym, nieustannie generowanym pęcherzu ochronnym, pewni siebie i bezpieczni.

   Powiedziałem, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wszystko, poza jednym. Nie zdołaliśmy wyrwać się na zewnątrz. Pęcherz autonomicznej przestrzeni był tylko pęcherzem. Rozszerzyliśmy jedynie objętość skupiska Chi, wytworzyliśmy w nim malutką opuchliznę, podczas gdy należało rozsadzić gigantyczną sferę zamkniętą wokół Pomarańczowej. Teraz doskonale to rozumiemy. Człowiek jest mądry po szkodzie...

   Dzień za dniem oddalaliśmy się od Pomarańczowej, warstwa przestrzeni zwiniętej w nieeuklidesowego ślimaka stawała się coraz cieńsza, widzieliśmy już nawet statki Allana znajdujące się po drugiej stronie zapory i odbieraliśmy ich depesze. Wydawało się nam, że wystarczy jedno silniejsze uderzenie, aby wyrwać się na wolność. Kiedy więc zaczęły tajać ostatnie megatony zdobytej przez nas substancji gwiezdnej, bez wahania rozkazałem przygotować "Woźnicę" i "Psa Gończego" do anihilacji.

   - Lepiej poświęcić dwa gwiazdoloty niż narazić całą wyprawę na klęskę! - przeciąłem nieśmiałe protesty Osimy. - Proszę rozpocząć ewakuację załóg obu statków na "Cielca". Niech maszyny pokładowe przeanalizują nasze szanse.

   Wszystkie trzy komputery potwierdziły zgodnie, że dodatkowej materii wystarczy na przebicie ostatniej warstwy metryki nieeuklidesowej. Nie przypuszczaliśmy jeszcze wtedy, że supermądry MUK także może się mylić...

      . 14 .      

    Planetoloty zaczęły ewakuować na "Cielca" ludzi i cenny sprzęt ze skazanych na zagładę okrętów. Dowódcy statków naradzali się w mesie, a ja siedziałem z Mary i Astrem. Starożytni kapitanowie żaglowców byli mądrymi ludźmi i mieli rację nie chcąc zabierać swych rodzin na niebezpieczne wyprawy - teraz pojąłem to z całą jasnością.

   Aster większość wolnego czasu spędzał w sali obserwacyjnej. Kiedy spotykaliśmy się, dawał mi zapalczywe rady nie gorsze od innych udzielanych mi rad lub moich własnych decyzji. Proszę mnie źle nie rozumieć: wcale nie chcę przez to powiedzieć, że syn był genialny. Po prostu wszyscy członkowie wyprawy byli zwykłymi ludźmi (o czym teraz zaczęto zapominać, kreując nas niemal na tytanów), do których poziomu nie było trudno dorosnąć.

   - Niepotrzebnie anihilujesz dwa statki, ojcze! przekonywał mnie Aster. - Tak pochopnie zmniejszać naszą siłę uderzeniową! To nierozsądne...

   - Trzy statki istotnie znaczą więcej niż jeden zgodziłem się - ale nie mamy innego wyjścia!

   - Mamy! Trzeba zdobyć okręty wroga i zamienić je w przestrzeń.

   - To bardzo dobry pomysł - rzekłem z westchnieniem. - Gdybyśmy jeszcze mogli się do nich zbliżyć... Idź na spacer, synku, muszę porozmawiać z mamą.

   - Nie ukrywaj przede mną niczego! - powiedziała po jego odejściu Mary. - Grozi nam zguba, prawda? - Nastąpił kryzys - odparłem. - Po kryzysie następuje albo koniec, albo poprawa. Nie należy więc tracić nadziei, lecz trzeba również być gotowym na wszystko...

   - A jeśli coś się stanie... - wyszeptała zmienionym głosem - nie wybaczysz mi nigdy, że zabrałam ze sobą Astra!

   - Aster jest takim samym człowiekiem jak my i jeżeli trzeba będzie umierać, nie umrze wcześniej od nas. Wyszedłem. Na wewnętrznej "uliczce" podszedł do mnie Romero. Świetnie widać wyczuwał moje samopoczucie, bo chociaż słowa jego były pełne ironii, ani w głosie, ani w wyrazie twarzy tej ironii nie znalazłem.

   - Drogi Eli, czy nie zazdrości pan swoim wojowniczym przodkom udającym się na wyprawy bez rodzin? Widzę, że tak. Proszę więc pamiętać, iż owi przodkowie często musieli walczyć w obronie swych dzieci i żon... I walczyli wówczas z samozaparciem, zaciekle, okrutnie i do końca!

   - Niestety, muszę odpowiedzieć na to banałem rzuciłem suchym tonem. - Będziemy walczyć z samozaparciem, zaciekle i do końca, Pawle. Ale nie tylko w obronie swoich żon i dzieci, nie tylko w obronie całej ludzkości, lecz także wszystkich istot rozumnych, potrzebujących naszej pomocy!

   W mesie przede wszystkim spojrzałem na ekran. Gwiezdne półkule płonęły jaskrawym, wielobarwnym blaskiem, od którego bolały oczy. Pomarańczowa, odległa od nas o tygodnie drogi światła, wyglądała jak ziarnko grochu. Zamyśliłem się. Trzeba zniszczyć gwiazdoloty, ale nie mogłem się na to zdecydować. Za nieeuklidesową barierą pozostała flota, którą nadal formalnie dowodziłem i której musiałem wydać ostatni rozkaz na wypadek niepowodzenia naszej próby przebicia się na zewnątrz. Powiedziałem o tym Pawłowi.

   - O ile dobrze zrozumiałem, zamierza pan sporządzić testament? - zapytał. - Czy nie za wcześnie, admirale?

   - Na testament istotnie jest za wcześnie. Ale czas już ocenić wyniki naszej wyprawy... Jeżeli zginiemy, nikt tego za nas nie zrobi.

   - Naszkicowałem tekst depeszy - powiedział Romero. - Proszę posłuchać.

   Admirał Wielkiej Floty Galaktycznej Eli Gamazin do Ludzkości

   Atak trzech gwiazdolotów na skupisko Chi Perseusza może zakończyć się klęska. Dwa statki zostano zanihilowane przez nas samych, lot trzeciego ze wszystkimi załogami na pokładzie jest trudny do przewidzenia. Traktujcie tę wiadomość jako mój ostatni rozkaz wydany flocie.

   Odwoluję jako nierealny bezpośredni atak na Perseusza. Do skupiska należy przedostawać się stopniowo, uprzednio zniszczywszy nieeuklidesowa metrykę. Próba zagarnięcia samotnych gwiazd i planet na peryferiach skupiska nie powiodła się. Radzę wobec tego opanować pojedyncze ciała niebieskie znajdujące się z dala od skupiska i podciągnąć je do granic Perseusza. Dopiero po skoncentrowaniu dostatecznie wielkiej masy takich ciał przy barierze nieeuklidesowej przystąpić do kolejnego etapu szturmu - anihilacji. Po takim przygotowaniu, które może potrwać kilkadziesiąt lat ziemskich, można liczyć na sukces ataku.

   Proszę potwierdzić odbiór.

   Trzykrotnie nadaliśmy ten tekst na falach przestrzennych. Nie wątpiliśmy, że wrogowie przechwycą naszą transmisję, ale nie chcieliśmy trzymać jej w tajemnicy, bowiem nowy nasz plan opierał się nie na podstępie, lecz na potędze.

   Po chwili otrzymaliśmy odpowiedź Altana: "Rozkaz admirała odebraliśmy".

   - Przystąpić do anihilacji gwiazdolotów! - rozkazałem.

      . 15 .      

    I znów "Cielec" pędził w pęcherzu autonomicznej przestrzeni, rodzącej się tym razem z niszczonego statku. W sterówce znajdował się tylko Osima, któremu powierzyłem dowództwo w próbie przebicia się na zewnątrz. Ja wraz z innymi siedziałem w mesie, bowiem sala obserwacyjna została zajęta przez ewakuowane załogi anihilowanych statków. Nie patrzyłem na ekrany, pozostawiając obserwację Romerowi.

   Paweł powiedział w pewnej chwili:

   - Zakrzywiona metryka cofa się trzykrotnie wolniej, niż to jest konieczne do przebicia się na zewnątrz. Flotylla wroga przeszła w obszar nadświetlny... Niech pan zajrzy do sterówki, Eli.

   Udał się tam wraz ze mną. Siedzieliśmy obok milczącego Osimy. Na ekranie rozpadał się ostatni fragment "Woźnicy". Ostatnia szansa, myślałem, ostatnia szansa!

   - "Woźnica" przestał istnieć, admirale! - powiedział wibrującym głosem Osima. - MUK donosi, że przebyliśmy najwyżej jedną czwartą drogi na zewnątrz. Czy kontynuować anihilację?

   - Oczywiście - odrzekłem spokojnie. - Teraz kolej na "Psa Gończego". Nie rozumiem pańskiego pytania, Osimo.

   Kapitan już się opanował.

   - MUK radzi przyspieszyć anihilację drugiego statku.

   - Wprawdzie na obliczeniach komputera nie bardzo można polegać, ale nie mamy innego wyjścia - odparłem.

   Tym razem nie udało się uniknąć rozbłysku. Ognista kula rozlała się na miejscu zniszczonego gwiazdolotu, a my pomknęliśmy ku centrum eksplozji. Po chwili okazało się, że ofiara była daremna.

   - Koniec, admirale - wykrztusił martwym głosem Osima. - Nie zdołaliśmy przebić bariery. Przeciwnik zbliża się do statku. Czekamy na rozkazy - zakończył spokojnie.

   - Ogłosić alarm bojowy - rzuciłem i wyszedłem ze sterówki.

      . 16 .      

    Za drzwiami zatrzymałem się i bezsilnie oparłem o ścianę. Korytarz przy wejściu do sterówki był pusty i mogłem być przez chwilę sam. Postałem tak chwilę, zbierając myśli, a potem ruszyłem przed siebie. Szedłem krętymi tunelami i przede mną bezszelestnie rozsuwały się drzwi, bo wszystkie mechanizmy ochronne i blokujące były nastrojone na moje indywidualne pole, na pole admirała Wielkiej Floty Galaktycznej. Admirała! "Jeszcze jesteś admirałem, Eli! - powiedziałem do siebie z gniewem. - Walka jeszcze trwa!"

   Wszedłem do pomieszczenia MUK, które jedynie ja mogłem odwiedzać bez zezwolenia kapitana statku. Pośrodku pokoju stał fotel. Usiadłem w nim. Przede mną na stoliku, przez który biegły tysiące przewodów do czujników i analizatorów, wznosiła się niewielka skrzyneczka - krystaliczny mózg naszego pokładowego komputera, jednego z setek identycznych egzemplarzy maszyn typu MUK rozsianych po wielu planetach, zamontowanych na wielu statkach.

   - Powiedz supermądry, nieomylny mózgu - rzekłem na głos - powiedz, intelekcie absolutny, co czeka nas w wyniku rozgrywanej obecnie na zewnątrz kombinacji: dwieście okrętów wroga przeciwko jednemu naszemu?

   "Klęska! - zapłonęła w moim mózgu beznamiętna odpowiedź komputera, który po chwili uściślił: - Zguba «Cielca» po zniszczeniu wielu atakujących statków wroga".

   - A więc i twoja zguba?

   "Moja przede wszystkim. Jeśli wpadnę w ręce wroga, ludzkość będzie zgubiona, bo zbyt wiele wiem. Dla dobra człowieka powinienem zostać zdemontowany jeszcze przed ostateczną klęską".

   - To ci obiecuję, ty tępa imitacjo ludzkiego rozumu!

   Zerwałem się i wyszedłem. Pobiegłem na oślep przed siebie i nieoczekiwanie znalazłem się w pomieszczeniu Aniołów. Trub radośnie objął mnie skrzydłami. Odprowadziłem go na bok.

   - Jest bardzo źle - powiedziałem.

   - Gorzej niż było w Plejadach, kiedy napadły nas Zływrogi? - zapytał. Wydarzenia owych dni stanowiły dla niego coś w rodzaju wzorca właściwego postępowania.

   - Znacznie gorzej. Chodzi o nasze życie, a MUK dał ujemną prognozę...

   - Chcesz powiedzieć, że zginiemy w oczekującym nas starciu, Eli?...

   - Tak. Wiem, że trudno jest umierać, ale historia nie kończy się na nas...

   Od Aniołów poszedłem do Lusina, który właśnie uczył skrzydlatego smoka walki powietrznej. Na Gromowładnego napadło stado pegazów, a jaszczur odpędzał wojownicze konie.

   - Jak tam na zewnątrz? - zapytał Lusin. - Jesteśmy ścigani?

   Opisałem mu naszą sytuację.

   - Wszyscy zginą, Eli?

   - Czyżbyś się spodziewał, że któryś z twoich tworów ocaleje z tego kataklizmu?

   - Tylko Gromowładny, trzeba go uratować! Nas jest wielu, a on jeden jedyny. Pegazy też. Wysadź je na jakiejś planecie, niech się rozmnażają...

   - Gdyby to było możliwe - odparłem - to razem z pegazami wysadziłbym na jakiejś bezpiecznej planecie również Astra i Mary!

   Nagle się uspokoiłem. Rozpacz dławiąca mnie jeszcze kilka minut temu zniknęła, uspokoiłem się. Wiedziałem już, czego chcę, wiedziałem też, że będzie mi trudno obronić ten mój nowy plan przed dowódcami i załogami trzech gwiazdolotów, ale że tego dokonam. Moje miejsce było w sterówce, poszedłem więc tam niezwłocznie.

   - Nareszcie pan jest, admirale! - wykrzyknął

   Osima rozdrażnionym tonem. - Dowódca floty wroga nadal bezczelne ultimatum, na które musimy godnie odpowiedzieć.

      . 17 .      

    Przed zapoznaniem się z depeszą Niszczycieli spojrzałem na stereoekran. Zielone ogniki krążowników zbierały się w grupki. Coś się zmieniło - statki Zływrogów przekroczyły dystans bezpieczeństwa, do niedawna tak ściśle przeze mnie przestrzegany.

   - Czemu oni nagle przestali się nas obawiać? powiedziałem nieświadomie na głos.

   - Jeden gwiazdolot jest dokładnie trzy razy słabszy od trzech - odparł chmurnie Kamagin.

   Puściłem to mimo uszu i rozkazałem komputerowi: - Odczytaj ultimatum przeciwnika!

   MUK włączył się natychmiast:

   "Do statku galaktycznego, który wtargnął do naszego skupiska gwiezdnego. Wasza próba przedarcia się na zewnątrz nie powiodła się. Nie uda się też wam zniszczyć jakiegokolwiek z naszych okrętów. Jesteście skazani na zagładę. Proponujemy kapitulację. Gwarantujemy zachowanie życia. Orlan Niszczyciel Pierwszej Kategorii Imperialnej".

   Spojrzałem na swych pomocników.

   Romero odwrócił twarz, Osima spokojnie czekał na rozkazy, aby natychmiast wcielić je w życie.

   - Kapitulujemy - rzekłem sucho.

   Obecni w sterówce najpierw zmartwieli, a potem zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego, zarzucając mi tchórzostwo, szaleństwo, obłęd. Przeczekałem to. Pierwszy odzyskał spokój Osima.

   - Proszę pomyśleć, admirale. Chodzi przecież nie tylko o nasze życie. Będziemy musieli oddać wrogowi sprawne anihilatory bojowe i napędowe oraz MUK, a to oznacza zagrożenie dla całej ludzkości!

   - Oddać, tak, lecz niesprawne. MUK zostanie zniszczony, a urządzenia sterujące anihilatorów zdemontowane. Zrobi to Kamagin i pan, Osimo.

   Po chwili milczenia odezwał się Romero:

   - Widzę, że pan to wszystko dokładnie przemyślał, Eli. Czy nie zechce pan wobec tego być tak uprzejmy i oświecić nas, czemu mamy iść do niewoli razem ze statkiem? Czy życie w kajdanach wroga jest lepsze od honorowej śmierci? I czy przypadkiem na decyzję szanownego admirała nie wpływa ta okoliczność, że na pokładzie statku znajduje się jego rodzina?

   - Tak, wpływa. Gdyby na statku nie znajdowała się moja rodzina, decyzję kapitulacji podjąłbym znacznie wcześniej i bez tak wielkich oporów.

   - Powiedział pan: decyzję? - obojętnie zapytał Kamagin. - A nam się zdawało, że to na razie tylko propozycja...

   - Proszę mnie wysłuchać - powiedziałem - i dopiero wtedy osądzać. Gdyby chodziło tylko o nas, to istotnie uczciwa śmierć w nierównej walce byłaby znacznie lepsza od niewoli Zływrogów. Ale nie mamy prawa myśleć tylko o sobie. Jesteśmy wszak pierwszymi przedstawicielami ludzkości i jej gwiezdnych przyjaciół, którzy znaleźli się w legowisku wroga, i musimy zachowywać się z godnością. Umrzeć potrafi każdy, a życie w trudnych warunkach jest bohaterstwem. Nie zależy mi na własnym życiu i nawet nie na tym, aby lepiej poznać przeciwnika, choć to może okazać się cenne po naszym ewentualnym uwolnieniu. Najważniejsze jest to, żeby Niszczyciele nas poznali. Wielkie idee, które popchnęły nas ku wyprawie do Perseusza, nie umarły, dopóki my żyjemy. Nasi przeciwnicy muszą dowiedzieć się, o co nam chodzi. Wtedy jedni z nich poczują do nas jeszcze większą nienawiść, drudzy zawahają się, a inni jeszcze, na pewno nieliczni, staną się naszymi sprzymierzeńcami: przecież Niszczyciele są nie tylko okrutni, lecz także bez wątpienia mądrzy, nikt ich inteligencji nie neguje... Nie, walka ze Zływrogami nie kończy się z chwilą naszego uwięzienia! Będzie trwać nadal, tylko w innej formie. W starożytności nazywano to wojną ideologiczną. Wierzę, iż w tej wojnie zwyciężymy!

   Skończyłem i zamknąłem oczy. Przez kilka chwil panowała cisza. Ludzie zastanawiali się nad mymi słowami. Nagle rozległ się okrzyk Kamagina:

   - Spójrzcie na ekran! Spójrzcie na ekran!...

   Na ekranie szalał płomień. Wrażenie było takie, jak gdybyśmy znaleźli się w epicentrum wybuchu, który rozrzucił na wszystkie strony krążowniki przeciwnika. Pomarańczowa rozprzestrzeniła się na cały horyzont, zajęła całe niebo.

   - Admirale, Niszczyciele giną! - wykrzyknął radośnie Osima.

   - Ale my zginiemy wraz z nimi, drogi kapitanie ostudził jego zapały Romero, który nawet w owej strasznej chwili nie stracił swego poczucia humoru.

   Później gwałtowny rozbłysk światła rozjaśnił mroczną sterówkę i wszyscy naraz straciliśmy przytomność.

      . 18 .      

    Odzyskaliśmy przytomność również jednocześnie. Sterówka była jasno oświetlona, a na białych ekranach przesuwały się wizerunki gwiazd. Uniosłem głowę i stwierdziłem z ulgą, że wszyscy moi towarzysze żyją. Później spojrzałem na wejście do sali.

   Przy drzwiach stały trzy dziwaczne istoty podobne do ludzi. Były też podobne do ujętego przez nas Niewidzialnego, ale różniły się od niego zasadniczo: tam była goła konstrukcja sporządzona według suchych obliczeń, tu zaś mieliśmy przed oczami coś w rodzaju prawdziwego ciała.

   Jeden z Niszczycieli wysunął się do przodu i powiedział nienaganną ziemszczyzną:

   - Admirale Eli, proszę rozkazać otworzyć luki pańskiego statku. Jestem Orlan i ja teraz będę dowodził "Cielcem"!

   Osima rzucił się ku Orlanowi i uderzył go ręką w pierś. Jego dłoń swobodnie przeszła przez ciało Niszczyciela, jakby niczego w tym miejscu nie było.

    . 5 . Wielki Niszczyciel    

   - Zjawa! - wykrzyknął Osima. - Admirale, to jest widziadło!...

   Znów uderzył pięścią w sylwetkę dziwacznej istoty stojącej przy wejściu i odskoczył z grymasem bólu na twarzy. Z rozbitych knykci trysnęła mu krew. Romero spojrzał na mnie porozumiewawczo. Milczałem. Byłem jak skamieniały. W głowie kłębiła się tylko jedna myśl: "MUK dostanie się w ręce wrogów".

   - Nie ruszać się! - powiedział Orlan. - Powtórnie rozkazuję otworzyć wejścia!

   Gorączkowo próbowałem połączyć się z komputerem, który nie odpowiadał na wezwania. Wszystkie połączenia energetyczne statku zostały najwidoczniej uszkodzone w czasie zderzenia, które pozbawiło nas przytomności. Ale gwiazdolot był cały, luki miał zamknięte, my żyliśmy, chyba więc i MUK nie poniósł szwanku. Przerażenie wyzierające z oczu Romera mówiło, że i on pojmował ogrom klęski. Do niewoli dostały się bowiem nie tylko załogi trzech statków, których życie nie było w końcu tak wiele warte, wróg zdobył również najpilniej strzeżone tajemnice ludzkości. Nigdy jeszcze nie wytężałem tak umysłu w poszukiwaniu jakiegokolwiek rozwiązania i nigdy mój mózg nie był tak pusty.

   - Otwórzcie luki, bo was unicestwimy - powiedział beznamiętnym tonem Niszczyciel.

   Dłużej nie można było milczeć.

   - Zamknięte luki nie stanowią przecież dla was przeszkody - odparłem.

   - Dla mnie nie, lecz moi żołnierze nie potrafią przenikać przez bariery materialne.

   - Wynoście się więc do diabła! - powiedziałem z nienawiścią. - Możecie nas unicestwić razem ze statkiem.

   Żaden z Niszczycieli nawet nie drgnął. Orlan powiedział nieco łagodniejszym tonem:

   - Potrafimy was zlikwidować bez zniszczenia statku. Odholujemy go na bazę z wami lub bez was.

   Nie od razu znalazłem odpowiedź. Na pomoc przyszedł mi Romero:

   - Pański rozkaz jest niewykonalny chociażby dlatego, że utraciliśmy możliwość dowodzenia mechanizmami wykonawczymi gwiazdolotu. Przywróćcie nam łączność z aparatami.

   - Abyście spróbowali wysadzić statek? - W głosie Niszczyciela zabrzmiała niemal ludzka ironia. - Wasze anihilatory są skutecznie zablokowane przez nasze pola.

   - Czego się więc obawiacie? W inny sposób nie można otworzyć luków gwiazdolotu. My przynajmniej tego nie potrafimy.

   - A otworzymy je tylko w tym wypadku, jeżeli zagwarantujecie wszystkim poddającym się życie i wolność - dorzuciłem.

   - Życie wam gwarantujemy, już to obiecałem. Co zaś do wolności, to nie jest w mojej mocy dawać ją lub odbierać. Za trzy minuty odzyskacie utraconą łączność.

   Spojrzałem bezradnie na przyjaciół. Zapomniałem, że przy braku łączności z komputerem mogę skorzystać z miniaturowego, naręcznego deszyfratora DN-2, ostatniego wynalazku Andre. Moi pomocnicy wcześniej zdali sobie z tego sprawę. Usłyszałem rozlegający się w moim mózgu myślowy szept Osimy: "Admirale, zdaje się, że dadzą nam tę szansę. Pamiętam o pańskim rozkazie i spróbuję zdemontować MUK!" Zamknąłem oczy, aby Niszczyciele nie dojrzeli w nich błysku radości.

   Łączność z komputerem wracała powoli, jakby niechętnie. MUK zdawał się budzić z głębokiego snu. Kiedy wreszcie komputer się ocknął i poczułem, że porwane dotychczas nici wiodące do maszynowego mózgu statku znów się zrosły, błyskawicznie spróbowałem wywołać anihilatory. Nic z tego jednak nie wyszło - anihilatory były dokładnie zablokowane. Najwidoczniej to samo usiłowali zrobić moi przyjaciele, gdyż Kamagin nagle jęknął, a Petri zaklął z pasją.

   - Czemu tak długo? - zapytał Orlan.

   - Zły kontakt - odparłem.

   Osima miał senną twarz, a Kamagin otworzył w napięciu usta i nie widzącymi oczyma wpatrywał się w jakiś punkt na ekranie. "Może im się uda!" - pomyślałem z nadzieją.

   Spośród miliardów możliwych kombinacji elementów tworzących MUK jedna tylko umożliwiała mu prawidłową pracę, teraz zaś komputer pod dyktando Osimy i Kamagina sam układał schemat nowych połączeń. Kiedy któryś z nich, Osima lub Kamagin, powie: "Koniec programu. Wykonuj!", ta jedyna kombinacja zostanie zastąpiona dowolną inną, przypadkową, bezsensowną, jedną z miliardów bezsensownych kombinacji połączeń.

   - Koniec! - wykrzyknął Osima z ulgą.

   - Koniec! - powtórzył jak echo Kamagin. Poczułem w mózgu i całym ciele rozbłysk bólu. Nasz inteligentny MUK, magazynier i strażnik wiedzy całej ludzkości, przestał istnieć. Została bezużyteczna składanka kryształów oplątana gąszczem przewodów.

   - Admirale! - powiedział uroczyście Osima. Rozkaz został wykonany.

   - Petri, proszę otworzyć luki - zarządziłem. - Trzeba spełnić warunki kapitulacji. Potrafi pan chyba ręcznie uruchomić awaryjne urządzenia odryglowujące?

   - Dam sobie radę - mruknął Petri kierując się ku wyjściu. Kiwnął palcem na Niszczycieli. - Może któryś z was pójdzie ze mną?

   Jeden ze Zływrogów roztajał i zniknął. Dwaj pozostali tkwili nadal na starych miejscach.

   Po pewnym czasie pilnujący drzwi Niszczyciele odsunęli się na boki, jakby przepuszczali kogoś do sterówki, ale nikt nowy w sali się nie pojawił. Jednocześnie instynktownie poczułem, że wokół nas zrobiło się ciaśniej.

   - Niewidzialni! - rzucił ostrzegawczo Romero.

   - Możecie iść do swoich towarzyszy - powiedział beznamiętnym głosem Orlan.

      . 2 .      

    Paweł skierował się do parku. Ruszyliśmy za nim. Po drodze zobaczyliśmy całe kohorty pancernych żółwi, które niezgrabnie kołysząc zastępującymi im głowy peryskopami rozlewały się wzdłuż korytarzy biegnących do lądowiska i zajmowały jedno pomieszczenie za drugim. Zływrogi gnały przed sobą wypędzonych stamtąd ludzi. Na lądowisku stały lekkie statki podobne do naszych planetolotów. Z ich otwartych luków sypały się nowe zastępy głowookich. Nie pozwolono nam obserwować tej sceny. Nagle pojawił się Orlan i rozkazał odejść stamtąd.

   - Sprawdźcie deszyfratory! - poradził Romero i po chwili, kiedyśmy uregulowali nasze DN-2, kontynuował już w myśli: "Zływrogi mają dobry słuch, ale naszego promieniowania mózgowego chyba nie odbierają, nie mówmy więc niczego na głos".

   Zgodziliśmy się z nim i każdemu napotkanemu człowiekowi polecaliśmy uruchomić deszyfrator. W alejach parku było pełno ludzi. Wokół każdego dowódcy tworzył się tłum złożony głównie z członków załogi jego statku. Mnie na razie pozostawiono w spokoju, usiadłem więc na ławce w towarzystwie Mary i Astra. Po chwili dołączył do nas Romero. W parku panowała ziemska jesień, między drzewami szumiał lekki wiatr, sypały się pożółkłe liście.

   - Zabiją nas, ojcze? - zapytał Aster patrząc mi uważnie w oczy.

   Uśmiechnąłem się z wysiłkiem i odwróciłem głowę.

   - A to niby czemu? Nasze życie jest teraz bardziej potrzebne Niszczycielom niż nam samym.

   Aster zamyślił się. Nad tłumem pojawił się Trub z Lusinem na barkach. Anioł wylądował obok naszej ławki i Lusin zeskoczył na grunt. Trub patrzył na mnie jak na zdrajcę.

   - Eli, jak mogłeś poddać się bez walki? Anioły nigdy nie idą do niewoli, a ludzie...

   - Przypomnij sobie, co mówiłem na statku - odparłem i poprosiłem, aby uruchomił deszyfrator. - Uważajcie się nie za jeńców, lecz za wywiadowców w jaskini wroga.

   - Możemy się za takich uważać, ale co na to wrogowie, którzy pochwycili nas siłą? - zaoponował Lusin, wyrażając się nadspodziewanie jasno. Przekonałem się zresztą z czasem, że rozmawiając bez słów potrafi być bardzo precyzyjny w sądach i wymowny. Jeszcze teraz, spotykając się na Ziemi, włączamy nasze deszyfratory i wówczas porozumiewamy się bez przeszkód.

   - No, zobaczymy - rzucił powściągliwie Romero. Żona w milczeniu tuliła się do mego ramienia. Rozumieliśmy się bez słów. Posmutniały Lusin rozmawiał półgłosem z Romerem, a Trub i Aster dołączyli do grupki otaczającej Kamagina. Liście spadały coraz obficiej przywodząc mi na myśl ów dzień na nieosiągalnie dalekiej Ziemi, kiedy to w alei Zielonego Prospektu spotkałem Mary. Teraz była obok mnie, wymęczona, cierpliwa, nieskończenie bliska, a ja z czułością myślałem o tamtej, niechętnej, pogardliwie odburkującej na moje pytania...

   - Nie trzeba! - wyszeptała błagalnie Mary, której deszyfrator przekazał moje myśli.

   - Masz rację! - powiedziałem z westchnieniem, dostrzegając idącego ku nam Orlam, któremu towarzyszyli ci sami dwaj widmowi Niszczyciele.

   Później zrozumieliśmy, że ich widmowość jest pozorna, byli bowiem całkowicie materialni, tyle że bardzo "nieludzcy". Odmienność Zływrogów od ludzi była szczególnie widoczna podczas ruchu. Nieruchomego Niszczyciela, zwłaszcza z daleka, można było z łatwością pomylić z człowiekiem. Chód jednak natychmiast ich zdradzał: nie kroczyli, lecz raczej lekko podskakiwali na sztywnych nogach wyrzucając je kolejno do przodu niczym szczudła. Kołysali przy tym całym tułowiem jak ziemscy "chodziarze", bijący rekordy szybkości. Jeszcze mniej cech ludzkich miały ich twarze. Na głowach przypominających zarysem głowę człowieka mieli włosy, uszy, oczy, usta i podbródek, ale brak tam było nosa, zamiast którego widniał okrągły otwór zakryty płatem skóry przypominającym niewielki ryjek, wznoszący się i opadający przy oddychaniu. Twarze ich zmieniały barwę zależnie od nastroju: były raz białe, raz żółte to znów niebieskie. Zmiana koloru i blasku nie przypominała w niczym zadziwiającego języka barw mieszkańców Wegi, przywodziła na myśl raczej naszą bladość lub rumieńce, znacznie jednak silniejsze, wręcz złowieszcze.

   Orlan uniósł głowę do góry-nie obrócił jej na szyi ku tyłowi jak my to czynimy podnosząc głowę, lecz właśnie uniósł: szyja nagle wydłużyła się i głowa zawisła o jakieś trzydzieści centymetrów nad ramionami. Później domyśliliśmy się, że jest to pozdrowienie przyjęte u Niszczycieli, którzy uprzejmie podnoszą głowy, jak nasi przodkowie uchylali kapelusza.

   Orlan odezwał się nie opuszczając głowy:

   - Żaden z mechanizmów napędowych statku nie działa. Coście z nimi zrobili?

   - To nie nasza wina, zablokowaliście anihilatory gwiazdolotu.

   - Odblokowaliśmy je, ale nie znamy schematów waszych urządzeń. Powiedzcie, jak je należy obsługiwać.

   - Nie zrobimy tego - oświadczyłem. - Sterujący napędem komputer pokładowy został zniszczony. Ale gdybyście nawet wiedzieli, jak uruchomić anihilatory bez jego pomocy, i tak nie zdradzilibyśmy naszych sekretów.

   Głowa Orlana opadła. Było to tak nieoczekiwane, że Mary krzyknęła z przestrachu. Szyja zniknęła całkowicie, a czaszka do połowy skryła się w klatce piersiowej, wydając przy tym dźwięk podobny do suchego wystrzału. Nad ramionami Niszczyciela wystawało teraz jedynie czoło i dwoje oczu. Te widoczne fragmenty Orlanowej twarzy rozbłysły niebieskim światłem. W ten sposób po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak Zływrogi wyrażają swoje rozdrażnienie i dezaprobatę.

   - Doniosę o tym Wielkiemu - dobiegł nas zmieniony głos Orlana.

   - Proszę bardzo - odparłem. - Chciałem jednak najprzód zadać panu kilka pytań. Czy można?

   - Słucham - jego głowa wróciła na miejsce.

   - Co zamierzacie z nami zrobić? Kim jest Wielki Niszczyciel? Skąd wiecie, jak mam na imię i kim jestem? Jak nauczyliście się ludzkiego języka? Jak przedostaliście się do wnętrza naszego gwiazdolotu?

   - Na żadne z tych pytań nie udzielę na razie odpowiedzi - oświadczył Orlan znów kryjąc głowę w piersi. Po chwili wydobył ją z powrotem i dodał: - A o tym, czy je kiedykolwiek uzyskacie, zdecyduje później Wielki.

   - Niech mi pan wobec tego powie, co możemy i czego nam nie wolno robić.

   - Możecie robić wszystko to, co dotychczas, z jednym wyjątkiem: nie wolno wam zbliżać się do urządzeń napędowych i sterujących statku.

   - Odblokujcie nam przynajmniej stereoekrany w sali obserwacyjnej - poprosiłem. - Chyba wam nie zaszkodzi, jeżeli popatrzymy na słońca waszego malowniczego skupiska?

   - Patrzeć na gwiazdy możecie - rzucił oddalając się w podskokach.

      . 3 .      

    Kronika Romera dokładnie opisuje pierwsze dni naszej niewoli, nasze ówczesne niepokoje, zaskoczenia, rozpacz i wściekłość ogarniającą ludzi na widok Zływrogów szarogęsiących się na gwiazdolocie. Ja z owych dni zapamiętałem przede wszystkim dręczące mnie bezustannie pytania, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Tylko z dwojgiem ludzi mogłem podzielić się swymi wątpliwościami. Mary widziała jedynie katastrofalny w skutkach zbieg okoliczności, Romero natomiast utrzymywał, że ocenę winy za to, co się stało, należy pozostawić historykom, a moim obowiązkiem jest trzeźwa analiza sytuacji. Dyskusje z nimi nie przyniosły mi żadnej ulgi, data mi ją dopiero rozmowa z malutkim kosmonautą i Astrem. Kamagin zatrzymał mnie kiedyś u drzwi do sali obserwacyjnej.

   - Admirale - powiedział ze wzruszeniem w głosie - ma pan wszelkie powody być niezadowolonym ze mnie...

   - Pan ma ich znacznie więcej, aby być niezadowolonym ze mnie! - zaoponowałem.

   - Nie i jeszcze raz nie! - wykrzyknął. - Nawet MUK nie przewidział tego, co się stało, a człowiek jest tylko człowiekiem.

   Odszedłem usiłując ukryć wzruszenie.

   Tego samego dnia Aster powiedział do mnie: - Bardzo mi cię żal, ojcze!

   Synek siedział w moim pokoju i oglądał stereofilm z widokami Ziemi, zachwycając się Himalajami, Saharą, Oceanem Spokojnym i stupiętrowymi gmachami Stolicy.

   - Dlaczego? - zapytałem nieuważnie, bo wydawało mi się, iż jego słowa odnoszą się do filmu.

   - Wyobraziłem sobie, że to ja jestem admirałem, że spaliłem dwa swoje statki, a trzeci poddałem wrogom... I odechciało mi się żyć. A tobie jest przecież znacznie gorzej, bo ty nie bawisz się w admirała...

   - Baw się w gry na poziomie nie wyższym od żołnierza lub inżyniera - poradziłem mu i wyszedłem z pokoju. Długo potem nie mogłem się opanować.

   Na ekranach sali obserwacyjnej widzieliśmy co dnia to samo: jaskrawe gwiazdy i płynące między nimi zielone punkciki eskadry Niszczycieli.

   Trudno powiedzieć, czy przeciwnik nie chce, abyśmy zorientowali się, w jakim kierunku lecimy, czy też urządzenia gwiazdolotu były niesprawne, w każdym razie trudno było dociec, jakim kursem i z jaką prędkością porusza się eskadra. Jasne było jedynie to, że nasz statek znajduje się w centrum szyku, gdyż -na wszystkich ekranach lśniły krążowniki Niszczycieli.

   Osima przypuszczał, że wzięli nas w szyk kulisty po prostu dlatego, że ich statkom łatwiej było w ten sposób holować "Cielca" swoimi polami, bo nasz statek pozbawi0ny napędu nie mógł przecież uciec i nie trzeba go było pilnować tak pieczołowicie.

   Pomarańczowa z wolna odchylała się od osi lotu. W zenicie pojawiła się inna gwiazda, niemal błękitna, ale niezbyt jasna. Po jakimś czasie i ona pozostała z boku, a przyrządy wykazały, iż eskadra wyhamowuje się w przestrzeń einsteinowską.

   I znów ujrzeliśmy, tym razem w lornetkach mnożników optycznych, niepozorną błękitną gwiazdkę i ciemną kulkę jej planety.

   - Dobrze ukryli swą bazę - zauważył z uznaniem Kamagin. - Błękitnego karła trudno znaleźć w tym rojowisku olbrzymów i superolbrzymów, a zagubiony w ciemności satelita jest po prostu niewidoczny.

      . 4 .      

    Krążowniki wrogów jeden za drugim znikały w ciemności, a ich przenikliwe światła stopniowo bladły. Kiedy "Cielec" zaczął podchodzić do lądowania, towarzyszyło mu zaledwie około dziesięciu statków.

   Ten dzień na zawsze utrwalił się w mojej pamięci. Nasze statki galaktyczne nie potrafią lądować na planetach, a gigantyczne krążowniki Niszczycieli opadły na powierzchnię globu z lekkością awionetek. Na płaskiej równinie w ciągu niewielu godzin wyrosły ogromne "wzgórza", a w jednej z dolinek pomiędzy nimi miękko przycumował "Cielec".

   - Wychodzić! - rozkazał Orlan pojawiając się nieoczekiwanie w sali obserwacyjnej, skąd przyglądaliśmy się lądowaniu.

   Poleciłem założyć skafandry. Orlan odwołał mój rozkaz:

   - To zbyteczne, admirale Eli. W bazie stworzyliśmy warunki, jakich potrzebujecie: atmosfera z azotem i tlenem, woda, odpowiednie ciążenie i temperatura, a nawet wasz ulubiony zielony kolor. Co zaś do promieniowania - wskazał ręką na niebieskawe słońce - to nie jest ono groźne.

   Z luku ładunkowego "Cielca" wysunęła się platforma cumownicza. Wyszliśmy na zewnątrz. Aster powiedział radośnie:

   - Ojcze, prawda, że ta planeta jest podobna do Ziemi? Mama mówi, że nie, ale moim zdaniem jest podobna!

   Planeta istotnie przypominała Ziemię, ale w ten sposób, w jaki Niszczyciele kopiowali ludzi. Było to podobieństwo karykaturalne i widmowe. Nie potrafiłem wytłumaczyć tego Astrowi, który widział Ziemię jedynie na stereoekranie.

   Malutkie błękitnawe słońce dawało wystarczającą ilość światła, ale zupełnie nie grzało. Tutejsze południe bardziej przypominało ziemskie księżycowe noce niż najpochmurniejsze dni. Na szarym niebie planety mętnie połyskiwały gwiazdy. Planeta była zielona, jak to obiecywał Orlam lecz była to zieleń martwa, z metalicznym połyskiem. W górze, zasłaniając gwiazdy, kłębiły się chmurki, również jadowicie zielone.

   - Metalowa! - powiedział ze smutkiem Lusin. Nieznany metal, Eli.

   - Doskonale znany metal: nikiel - poprawił go Kamagin. - Za moich czasów nikiel był drugim co do ważności po stali materiałem konstrukcyjnym. Zaręczam, że te wszystkie zieloności to sole i tlenki niklu.

   Jedynie nasz absolutnie czarny statek naruszał monotonny koloryt planety. Na jej zielonej powierzchni toczyły się zielone rzeki, wpadające do zielonych jezior otoczonych zielonymi wzgórzami. Dotknąłem ręką jednej z zielonych roślin i przekonałem się, że to po prostu druzy mętnych. śliskich w dotyku kryształów. Zaczerpnąłem dłońmi ptynu ze strumyka: to również były roztwory soli niklowych o nieprzyjemnym ostrym zapachu. Ciecz zabarwiła mi ręce tak silnie i równomiernie, jakbym założył zielone rękawiczki.

   Później szliśmy aleją metalowych drzew z błękitnawobiałymi pniami i koronami pokrytymi zielonym nalotem. Metalowe gałęzie kołysały się w podmuchach wiatru i strącały na ziemię wielkie grona dojrzałych kryształów. Nieprzyjemny zapach związków niklu, wypełniający ten metalowy las, stawał się nie do zniesienia.

   Po wyjściu z gwiazdolotu znów ujrzeliśmy swoich strażników - głowooki. Na statku Zływrogi pilnowały urządzeń i starały się nie wchodzić nam w drogę. Tutaj były wszędzie: na platformie cumowniczej, przy grawitacyjnym eskalatorze, wokół statku. Zanim trafiliśmy do metalowego lasu, nad brzegi rzeczek wypełnionych roztworami soli niklu, musieliśmy przedefilować między szpalerami strażników, pilnujących czujnie, abyśmy nie zbliżali się do ich statków. Jeżeli jeniec zbytnio zbaczał z wyznaczonej drogi, zawracano go na trasę solidnymi pchnięciami pól grawitacyjnych. Mnie pierwszego dosięgnął taki bicz. Później nie próbowałem się już opierać. Pozostali ludzie zachowywali się podobnie, ale z Aniołami głowooki miały wiele kłopotu.

   Truba i jego współplemieńców wyssał ten sam transporter siłowy, z którego i my skorzystaliśmy. Trub wzleciał, a za nim z hałasem poderwały się do lotu pozostałe Anioły. Głowooki wpadły w popłoch, ich peryskopy straszliwie się rozjarzyły, ale siła ciosów grawitacyjnych malała proporcjonalnie do odległości i Anioły szybko pojęły ten prosty fakt. Wzlatywały więc wysoko i tam, nieosiągalne dla ciosów, szalały w powietrzu.

   Wkrótce w ich pstry tłum hałaśliwie wtargnęły pegazy, a za nimi uniósł się ogromny i majestatyczny Gromowładny z Lusinem na grzbiecie. Drobniejsze smoki popędziły za swym wodzem. Wkrótce w powietrzu utworzyła się trójwarstwowa piramida. Najwyżej, całkowicie nieosiągalne dla głowooków, szybowały skrzydlate smoki, pośrodku miotały się Anioły, a na samym dole pod nimi szalały latające konie, które zupełnie potraciły głowy na widok wolnej przestrzeni. Trudno się im dziwić: tyle czasu w ciasnych stajniach gwiazdolotu... Zływrogom udało się strącić kilka pegazów, ale i te pobiegawszy chwilę po gruncie z radosnym rżeniem podrywały się do góry.

   Stojący w pobliżu mnie Kamagin i Osima wymienili spojrzenia.

   - Tylko bez słów! - ostrzegłem ich w myśli. Również bez milczących rozważań. Nie wiemy, jaką techniką podsłuchu dysponują Niszczyciele w swej bazie. Spróbujcie też z łaski swojej nie gestykulować...

   Koniec pierwszego zamieszania był szybki i nieoczekiwany. Na pancerzu jednego ze statków rozjarzył się żółty krąg i konie, Anioły, wreszcie Lusin wierzchem na Gromowładnym runęli w dół. Gdybym mógł na to patrzeć okiem postronnego obserwatora, widowisko pewnie wydałoby mi się zabawne. Powietrzni akrobaci nadal energicznie wymachiwali skrzydłami, ale pędzili w dół niczym lądujące samoloty.

   - No cóż, krążowniki! - mruknął w myśli Kamagin. - Ale te diabelskie maszyny bywają przecież nie wszędzie!...

   Pierwsze szeregi ludzkiej procesji zagłębiły się w las. Po chwili dotarli do nas Trub i Lusin. Anioł był zawstydzony niefortunnym wybrykiem, a Lusin promieniał. Gromowładny pokazał, że potrafi wspaniale latać, a to było dla niego ważniejsze niż niewola.

   - Świetny, co? - pochwalił się na głos.

   Nie odezwałem się, a Kamagin powiedział przez deszyfrator:

   - Doskonale. Twoi skrzydlaci przyjaciele pomogą nam przeżyć niewolę.

   Zwróciłem się do Truba, który wlókł się ze smętnie opuszczonymi skrzydłami.

   - Jak się lata w górze? Odpowiedz przez aparat. W przeciwieństwie do Lusina Trub zupełnie gubił się przy bezpośrednim przekazie myśli i nie potrafił sklecić zdania.

   - Latało się... - jąkał Trub - jak na Ziemi! Lepiej od Ory... Wyżej było trudniej... Szybkie rozrzedzenie w górę...

   Z tych mętnych wyjaśnień trudno było cokolwiek zrozumieć, w każdym razie nie więcej niż to, że pole ciążenia planety miało strukturę nienewtonowską.

   Za zakrętem metalowej alei ukazała się metalowa budowla pokryta zieloną łuską tlenków i narostami kryształów. Do wnętrza budynku prowadził tunel. Zatrzymałem się i obróciłem do tyłu.

   Za mną szły załogi wszystkich trzech statków, dalej polatywały Anioły, a na samym końcu dreptały pegazy i smoki. Trudno było nawet pomyśleć, że taki tłum jeńców można wcisnąć do niziutkiego budynku.

   - Zapraszają nas i to na razie dosyć uprzejmie - Romero wskazał strażników usilnie wymachujących połyskującymi peryskopami w kierunku wejścia do tunelu.

   - Poczekajmy na Orlana - zdecydowałem. Tymczasem zielona chmurka pełznąca w zenicie zaczęła kropić zielonym roztworem soli niklu. Pojedyncze krople złączyły się wkrótce w ulewę, podobną do tych, jakie urządza się na Ziemi w dniach letnich burz. Pociemniałe niebo rozbłysło ciemnoczerwonymi, mętnymi błyskawicami.

   Odszukałem żonę i syna i okryłem ich swoim płaszczem. Mary drżała, a syn z oburzeniem przekonywał mnie, że potrafi znieść wszystko to, co inni mężczyźni.

   - Niewątpliwie - zgodziłem się z nim. - I gdyby ta ulewa zmuszała do wysiłków duchowych lub fizycznych, sam bym cię do tych wysiłków namawiał! Ale ona tylko brudzi, a brud nie jest dowodem męskości...

   Ulewa ustała równie nagle, jak się rozpoczęła i na niebie znów pojawiło się mętne słońce zbliżające się już ku horyzontowi. Byliśmy mokrzy i brudni. Ludzie zamienili się w zielone posągi, Anioły stroszyły namokłe zielone skrzydła, a Trub otrząsał się jak pies po przymusowej kąpieli.

   - Pojawił się Orlan.

   - Nie mogliście wybrać dla nas mniej brudnej planety? - zapytałem ze złością.

   - Na innych panują ciężkie warunki, a Wielki chce zachować was przy życiu.

   - Skoro tak się o nas troszczycie, to czemu wpędzacie nas do tej ciasnej nory?

   - Miejsca starczy dla wszystkich.

   Tunel prowadził do obszernego hallu, z którego rozbiegały się szerokie korytarze ze świecącymi ścianami. Pod niepozornym domkiem krył się wielki zespół pomieszczeń. Nikiel utracił w tych podziemiach monotonną zieleń i występując w swej czystej metalicznej postaci pobłyskiwał srebrzyście i niebieskawo.

   - Na prawo ludzie, prosto i na lewo wasi sprzymierzeńcy - zarządził Orlan.

   Zapytałem, czy będziemy mogli komunikować się ze swymi przyjaciółmi. Uzyskałem odpowiedź twierdzącą. Anioły ruszyły prosto przed siebie, pegazy i smoki popędziły w lewo, a my, poprzedzani przez Orlana, skręciliśmy w prawo.

   Świecący korytarz doprowadził nas do ogromnej, czworokątnej sali. Wzdłuż ścian ciągnęły się szeregi dziwnych, podobnych do żłobów konstrukcji. W takim więzieniu można było więzić załogi całej floty galaktycznej...

   - Prycze - powiedział Romero wskazując na żłoby.

   - Urządzajcie się! - rzucił Orlan i obrócił się do mnie. - Pan pójdzie ze mną, admirale.

   W jednej chwili podbiegli do mnie Osima, Kamagin i Romero.

   - Nie puścimy admirała samego! - powiedział Osima.

   - Admirał pójdzie sam. Wy nie jesteście potrzebni - odparł sucho Orlan.

   - Pozwoli pan zwrócić sobie uwagę na fakt, że panu towarzyszą adiutanci - wtrącił Paweł wskazując na "opiekunów" Orlam. - Admirałowi ze względu na stanowisko również należy się asysta!

   - Admirał pójdzie sam! - powtórzył z naciskiem Orlan.

   - Nie denerwujcie się - uspokoiłem przyjaciół. - To nie ma żadnego znaczenia, gdyż i tak znajdujemy się całkowicie w ich władzy.

      . 5 .      

    Ledwie nadążałem za swymi przewodnikami: ich płynne skoki przypominające raczej taniec były szybsze nawet od mojego biegu. Czasami zatrzymywali się i czekali na mnie. Nie obracali się przy tym do tyłu, jakby widzieli plecami równie dobrze jak oczami. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że dokoła pełno jest niewidzialnych. Korytarzem mogło swobodnie iść dziesięć osób obok siebie, a mnie brakowało przestrzeni. Udając, że tracę równowagę, ze trzy razy zataczałem się na boki, ale wszędzie było pusto. Nie udało mi się zderzyć z niewidzialnymi.

   W pomieszczeniu, do którego weszliśmy, małym i skąpo oświetlonym, Orlan kazał mi się zatrzymać. Stanąłem pośrodku, Orlan z asystą podszedł do znajdujących się w głębi drzwi, które otwarły się przed nim.

   Do środka wbiegł w podskokach człowiek, którego natychmiast poznałem.

   To był Andre.

   Poruszał się nie jak Andre, miał starczo przygarbioną sylwetkę, głowa mu się trzęsła, wymachiwał rękoma i coś mamrotał skrzekliwym głosem. W niczym nie przypominał przyjaciela, wszystko w nim było inne, obce, nieznane i przerażające...

   Ale to mógł być tylko Andre.

   - Andre! - krzyknąłem i rzuciłem się ku niemu. Uniósł głowę. Zobaczyłem jego twarz, postarzałą, wynędzniałą i tak okropnie zmienioną, że radość ze spotkania momentalnie zmieniła się w strach. Chwyciłem przyjaciela, objąłem go, ale już w owej pierwszej chwili zrozumiałem, że powrót Andre z niebytu przyniesie nie tylko radość, a może właśnie najmniej radości.

   Andre odepchnął mnie. Nie poznał.

   - Andre - błagałem. - Spójrz, przecież to ja, Eli! Twój przyjaciel Eli! Andre, Andre, Andre!

   Nadal z niechęcią się odwracał. Mój strach zamienił się w przerażenie. Szarpnąłem go ku sobie. Patrzył na mnie i nie widział. Takie oczy miewają ludzie pochłonięci jakimiś ciężkimi myślami. Odzyskałem przyjaciela, ale odzyskałem go jedynie fizycznie, bo nie opuścił dla mnie jakiegoś swojego dalekiego świata. Andre był już obecny, ale go nie było!

   - Andre! - krzyczałem rozpaczliwie. - To przecież ja, Eli!...

   Zdołał się wyrwać i zaczął uciekać. Dopędziłem go i potrząsnąłem jeszcze silniej. Andre bezsilnie przelewał mi się przez ręce. Nagle zamknął oczy, pobladł, a ogniste kędziory - jedyne, co przypominało dawnego Andre zakryły mu twarz.

   Orlan i dwaj jego adiutanci w milczeniu obserwowali tę scenę. Zostawiłem Andre w spokoju i podskoczyłem do Orlam. Byłem gotów rzucić się na niego z pięściami. Nawet się nie poruszył.

   - Wstrętne potwory! - krzyknąłem. - Coście z nim zrobili? Czemu pozbawiliście go rozumu?

   Odpowiedź Orlana zabrzmiała tak uroczyście i poważnie, że chyba tylko to powstrzymało mnie od bójki:

   - Wielki nie chciał pozbawić go rozumu.

   Nagle dobiegł mnie cichy głos Andre, który monotonnie śpiewał kołysząc w takt całym ciałem:

   Była babuleńka z rodu bogatego,

   Miała babuleńka kozła rogatego...

   Śpiewał głosem cieniutkim i żałosnym. Nigdy przedtem nie słyszałem u niego takiego głosu.

   Obróciłem się ku Orlanowi.

   - Czego więc ode mnie chcecie?

   - Człowiek Andre jest do pańskiej dyspozycji, admirale Eli - odparł Orlan.

   - Chodźmy, Andre - powiedziałem i pociągnąłem go za rękaw.

      . 6 .      

    Do sali, w której rozkwaterowano mych przyjaciół, wszedłem już zewnętrznie spokojny. Rzucił się ku nam Kamagin i z przerażeniem odskoczył. Rzadko widywał Andre, ale poznał go od razu. Paweł śmiertelnie zbladł, a jego laseczka, z którą nawet w niewoli nie rozstawał się ani na chwilę, upadła z łoskotem na podłogę.

   - Andre! - wyszeptał Paweł zduszonym głosem. - Eli!... Rozumie pan, co się stało?

   - Tak - odparłem z goryczą. - Powłoka cielesna została, a duszy nie ma.

   Romero wziął Andre za rękę i przemówił tak spokojnym głosem, jakby spotkał go po paru dniach niewidzenia i nic przez ten czas szczególnego nie zaszło:

   - Witaj, Andre. Będzie ci u nas dobrze, jesteśmy twoimi starymi przyjaciółmi. Chodź!

   Poprowadził Andre pod rękę ku posłaniom, a ten szedł, bezwolnie kołysząc głową, szedł obojętnie, niechętnie i bez oporu... Spazm ścisnął mi gardło. Chciałem westchnąć i nie mogłem. Krew uderzyła mi do głowy. Mary położyła mi rękę na ramieniu i dopiero wtedy zdołałem wciągnąć powietrze.

   - Zabawne uczucie - powiedziałem uśmiechając się z wysiłkiem. - Coś w rodzaju chwilowego paraliżu. - Usiądź - powiedziała żona.

   Siadłem na pryczy obok syna. Starałem się nie patrzeć w tę stronę, gdzie siedział Andre otoczony przez przyjaciół. Posłania przypominające żłoby nieoczekiwanie okazały się bardzo wygodne, można się było w nich kołysać jak w hamakach. Aster patrzył na mnie ze strachem. Opanowałem się wreszcie.

   - Nasze legowiska spoczywają chyba na polach sitowych - powiedziałem, dopiero teraz spostrzegając, że prycze wiszą w powietrzu. - Czemu się nie bawisz, Astrze? Widziałem, że Anioły pomagały ci nieść zabawki, a jednego pegaza objuczyłeś jak wielbłąda.

   - Nie w głowie mi zabawa, ojcze - odparł smutnym głosem.

   Nie potrafiłem znaleźć na to odpowiedzi. Aster był jeszcze zbyt mały, aby znać smak prawdziwej ludzkiej wolności, ale niewolę poznał wcześnie.

   - Baw się! - powiedziałem stanowczym tonem. - Baw się, wesel, psoć. Świeć im w oczy wesołością, rozgniewaj beztroską, gdyż nie ma rzeczy bardziej dla nich przyjemnej niż nasz smutek. Pozbaw ich tej ponurej satysfakcji!

   - Będę się bawił, ojcze - obiecał Aster, któremu moje słowa przemówiły do przekonania. - Będziesz ze mnie zadowolony! - Poderwał się z posłania i odszedł .

   Nie wiem, jak długo siedziałem w milczeniu obok milczącej Mary, póki znów nie poczułem tłoku, jakby wokół mnie zaczęła znikać przestrzeń. Uniosłem głowę i zderzyłem się z zimnym wzrokiem szeroko otwartych oczu Orlana.

   - Wielki cię wzywa - oświadczył Orlan. Wokół mnie zaczęli gromadzić się jeńcy.

   - Po cóż jestem potrzebny twojemu władcy?

   - Sam ci to powie.

   - A jednak? Może to nie taka znów wielka tajemnica, żeby nie mogli dowiedzieć się o niej moi przyjaciele?

   - Nie ma tajemnicy. Wielki proponuje ludzkości zawarcie sojuszu.

   Byłbym mniej zaskoczony, gdyby Orlan powiedział, iż Niszczyciele zamierzają nas uwolnić. Ochłonąwszy, zwróciłem się o Orlam:

   - Wygląda na to, że u was decyzje podejmuje sam władca, u nas natomiast uprawniony jest do tego ogół. Odejdź, abyśmy mogli się naradzić. Nie jest wykluczone, że koledzy nie pozwolą mi pójść do twego władcy.

   - Nie możesz nie pójść.

   - Co innego iść z własnej woli, a co innego zmuszony do tego siłą. Ale przemoc nie jest najlepszą przesłanką dla projektowanego przez was paktu...

   Niszczyciele odeszli. Poprosiłem kolegów o nastrojenie deszyfratorów na moje promieniowanie mózgowe, abyśmy mogli naradzać się bez słów.

   Zacząłem od tego, że tytuł "Wielkiego Niszczyciela", którym posługuje się władca Zływrogów, świadczy o jego ograniczeniu i zadufaniu w sobie. Władca przeciwników - mówiłem dalej - zaproponował sojusz nie Eliemu Gamazinowi, admirałowi Wielkiej Floty Galaktycznej szturmującej jego międzygwiezdne szańce, choć nic nie stało temu na przeszkodzie, lecz usiłuje nawiązać rokowania z jeńcem, którego życie ma w swoich rękach. Można więc wątpić w jego dobrą wolę. Na jakich zresztą zasadach oprzeć sojusz człowieka, twórcy i opiekuna potrzebujących, z niszczycielem i tyranem? Razem pognębiać wolne jeszcze narody? Wspólnie unicestwiać jeszcze nie unicestwione, niszczyć jeszcze nie zniszczone? Zrezygnować z sojuszu z nie znanymi nam jeszcze Galaktami, którzy tak bardzo są do nas podobni i z wyglądu, i ze swego stosunku do innych rozumnych istot?

   Ledwie skończyłem, posypały się rozgorączkowane myśli uczestników narady. Pierwszy jak zwykle był Kamagin:

   - Żadnych pertraktacji ze zbrodniarzami! Ze wszystkich sił, całą bronią, jaka nam jeszcze została!... - Jedyne, czym jeszcze dysponujemy, to nasze niezbyt ważne życie - wtrącił Romero.

   - A więc oddać nasze nieważne życie! - poderwał się wzburzony Kamagin, który ledwie się opanował, aby nie wykrzyknąć tego na głos.

   - Jestem za pertraktacjami! - oświadczył rozsądny Osima. - Umrzeć zawsze zdążymy. Ale skoro admirał będzie mówił w imieniu ludzkości, niechaj nie zapomina, że stoi za nim cała ludzka potęga. Jesteśmy w niewoli, ale ludzkość jest wolna!

   - Zagrozić Wielkiemu krachem jego imperium! podtrzymał Osunę Petri. - Uderzyć pięścią w stół! Niechaj zdejmie zapory na gwiezdnych rogatkach i całkowicie zaprzestanie kosmicznych rozbojów. To niezbędny warunek porozumienia.

   - Niech nas uwolni i zwróci gwiazdolot - dodała Mary.

   - Krótko mówiąc, Niszczyciele powinni skapitulować - podsumował Romero. - Wprawdzie nie wierzę, aby admirał osiągnął perswazją to, czego nie potrafiliśmy zdobyć siłą, ale popieram cały plan.

   Zawiadomiłem Orlana, że godzę się na spotkanie. Wychodząc, usłyszałem dźwięczny głosik Astra:

   - Wracaj szybko, ojcze!

   Uśmiechnąłem się do niego.

      . 7 .      

    Wielki Niszczyciel był jeszcze bardziej podobny do człowieka niż Orlan i jednocześnie bardziej nieludzki.

   Miał niemal cztery metry wzrostu i maleńką główkę wznoszącą się na nieproporcjonalnie długiej szyi. Beznosa twarz z wielkimi ustami i ogromnymi oczyma przypominała pysk żmii.

   Władca spoczywał na pomoście podobnym do tronu. Dla mnie siedzenia nie przygotowano. Usiadłem więc na podłodze i skrzyżowałem nogi. Poza nami w ogromnej sali nikogo nie było.

   - Wiesz, że chcę wam zaproponować sojusz? - powiedział Wielki Niszczyciel na poły pytająco znośną ziemszczyzną.

   - Wiem, ale zanim będziemy mówić o sojuszu, muszę zadać kilka pytań.

   - Pytaj - tak samo jak Orlan nie uznawał grzecznościowych zwrotów.

   - Podobny jest pan do człowieka i mówi ziemskim językiem. Ale nie ma między nami nawet odległego pokrewieństwa.

   - Przybieram wedle woli dowolną postać, byle była biologicznie możliwa. Upodobniłem się do człowieka, aby ci było łatwiej ze mną rozmawiać.

   - Wolałbym pański rzeczywisty wygląd. Byłoby mi przyjemniej, gdyby pan nie był do mnie podobny. Odparł na to, że zmiana postaci jest sprawą dosyć trudną i czasochłonną i że nie nadużywa bez potrzeby swoich zdolności transformacyjnych. Bardzo mnie to uradowało: skoro zmiana wyglądu nawet dla władcy nie jest rzeczą prostą, to pojawienie się wśród nas pseudoludzi w najbliższym czasie nam nie grozi. Było kilka drobiazgów, które mnie niepokoiły, i zanim przeszedłem do spraw podstawowych, zapytałem o nie:

   - Nasz gwiazdolot był szczelnie zamknięty, a jednak Orlan przedostał się do wnętrza. Jak to zrobił?

   - Przedostał się nie on, lecz jego projekcja zogniskowana w statku. Czyżbyście nie przekazywali obrazów na odległość?

   - Oczywiście, że przekazujemy, ale tylko obrazy zewnętrzne... A Osima pokaleczył sobie palce o wizerunek Orlana.

   - Najwidoczniej przekazujecie jedynie charakterystykę optyczną obiektu, my zaś przesyłamy także inne jego właściwości - masę, ciepłotę, a nawet potencjał elektryczny. To bardzo proste.

   Musiałem się z nim zgodzić.

   - Są jeszcze pytania?

   - Tak. Pytania i wyjaśnienia.

   Zawiadomiłem naczelnego Zływroga, że posiadam pełnomocnictwa do prowadzenia wojny, niewładny jestem natomiast zawierać sojusze. Jeśli więc zamierza poruszać problemy interesujące całą ludzkość, to przynajmniej ta część ludzkości, która znajduje się w pobliżu, a więc moi towarzysze, winna uczestniczyć w pertraktacjach. Odparł na to, że jeżeli będziemy transmitować naszą rozmowę, to usłyszą ją także jego poddani. Mnie to nie przeszkadzało. Wielki Niszczyciel zauważył, iż rozmawiam tonem zwycięzcy, a nie pokonanego. Zwróciłem wobec tego uwagę, że należy odróżnić rozmowę od pertraktacji: rozmawia ze swoim jeńcem, ale pertraktuje z przedstawicielem całej ludzkości, musi więc przywyknąć do tonu, jaki wolna ludzkość do tych pertraktacji wybierze. Oświadczył na to, że na początek zadowoli się porozumieniem ze mną. Zapytałem więc, czy ma na myśli również moich towarzyszy. Potwierdził. W takim razie upierałem się, aby informacje zostały przekazane wszystkim.

   Niszczyciel milczał przez dłuższy czas. Wreszcie powiedział niechętnie:

   - Zgoda. Nasza rozmowa będzie transmitowana. Ale jeśli się z wami nie dogadam, będę musiał później pokazać swoim poddanym, jak rozprawiam się z niepokornymi.

   - Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - odparłem spokojnym głosem, choć bardzo się denerwowałem.

   W tej samej chwili mój deszyfrator odezwał się podnieconymi głosami przyjaciół. Ludzie zapominając 0 ostrożności na głos omawiali moją sytuację. Przerwałem ich wielogłosowy chór i zaproponowałem, aby wysłuchali mojej rozmowy z Wielkim Niszczycielem. Nastąpiła pełna zaskoczenia cisza, w której rozległ się gromki głos Wielkiego Niszczyciela:

   - Zaczynamy!

   Zływróg przybrał postać człowieka, ale nie przyswoił sobie ludzkiego sposobu bycia i ryknął te swoje zaproszenie do "przyjacielskiej rozmowy" niczym właściciel karcący niewolnika.

      . 8 .      

    Wielki nie negował naszych osiągnięć. Przypominamy wyglądem starych jego przeciwników, Galaktów - mówił. Niszczyciele, którzy zetknęli się z nami w Plejadach, zameldowali: "Widzimy Galaktów, weźmiemy ich do niewoli". Wojna z Galaktami trwająca od niepamiętnych czasów zbliża się ku końcowi. Galaktowie zostali zablokowani na ich ostatnich planetach. Mogą liczyć jedynie na to, że zostawi się ich w spokoju, ale jest to płonna nadzieja powiedział twardo.

   Ludzie jednak nieoczekiwanie okazali się zupełnie inni. Zdołali rozproszyć w Plejadach flotyllę Niszczycieli, a w Perseuszu zniszczyli jedną z potężnie uzbrojonych planet. On, Wielki Niszczyciel, musiał zakazać swoim okrętom pojawiania się na trasach galaktycznych opanowanych przez ludzi. Tym trwałej okopał się w swoim skupisku gwiezdnym. Tutaj jego potęga bazuje na sześciu warownych planetach wyposażonych w urządzenia o wielkiej mocy do zakrzywiania wewnętrznej przestrzeni międzygwiezdnej. Nie ma na świecie siły zdolnej przebić wzniesione przez niego zapory.

   - Myśmy je przebili - zaoponowałem. - Mówię o rajdzie trzech naszych okrętów.

   - Udało się wam: w momencie wtargnięcia niespodziewanie osłabły mechanizmy obronne Trzeciej Planety. Więcej się to nie powtórzy.

   - Jeżeli nie chcieliście naszej obecności, to czemu nie wypuściliście nas z powrotem? - zapytałem natychmiast.

   - Ta sprawa nie dotyczy naszych pertraktacji ryknął. - Ważne, że zostaliście pojmani, a nie zwyciężyliście.

   Wielki Niszczyciel powiedział dalej, że pod pewnymi względami przewyższyliśmy ich, natomiast wiele rzeczy mamy tak niedoskonałych, jakbyśmy znajdowali się u zarania cywilizacji. Jeżeli obie nasze cywilizacje się zjednoczą, to nikt nie potrafi się im oprzeć.

   Byłem zaskoczony jego prymitywizmem.

   - Doprawdy? Zływrogi... Przepraszam, Niszczyciele władają zaledwie niewielkim wycinkiem Galaktyki, a posiadłości gwiezdne Ziemian są jeszcze mniejsze. Czy można więc mówić o powszechnym panowaniu?

   Odpowiedź Wielkiego Niszczyciela była jednak nieoczekiwana, od razu oceniłem jej wagę.

   - Rozumiem twoje aluzje. Potęga Ramirów jest oczywiście nieporównywalna z naszą i waszą. Ale Ramirowie dawno opuścili skupisko Perseusza i zajęli się przebudową jądra Galaktyki. Nie będą więc sobie zawracać głowy Niszczycielami lub Ziemianami, a tym bardziej tchórzliwymi Galaktami.

   Wysłuchałem władcy tak, jakbym wiedział o Ramirach znacznie więcej od niego. Przyjaciele natomiast nie potrafili się opanować i deszyfrator przekazał ich pełne podniecenia szepty, wywołane nowiną o nie znanej nam cywilizacji gwiezdnej.

   - Zostawmy Ramirów w spokoju, mają dość własnych kłopotów - powiedziałem. - Pomówmy lepiej o zasadach proponowanego przez was sojuszu ludzi i Niszczycieli.

   - Zasada jest prosta: zewrzeć w jedną pięść nasze podzielone obecnie potęgi.

   - To nie jest cel, ale środek do jego osiągnięcia. - Mogę przedstawić również i cel.

   - Bardzo proszę!

   Mówił chętnie i głośno, zbyt głośno. Nie było w tej mowie niczego nowego - te same podłe zasady wyzysku słabszego przez silnego, kosmiczne barbarzyństwo i rozbój. Proponował nam "współwrogość", nienawiść do wszystkiego, co nie będzie "nami". Trzeba było być bardzo zaślepionym i zadufanym w sobie, aby zwrócić się do ludzi z takim projektem.

   W odpowiedzi wygłosiłem z pamięci deklarację uchwaloną na Orze i przyjętą przez konstytucję Sojuszu Międzygwiezdnego.

   Usłyszałem okrzyki kolegów i tym razem nie rozgniewałem się, że tak burzliwie wyrażają mi swoje poparcie.

   Mój program rozwścieczył naczelnego Zływroga. - Zapominasz, gdzie jesteś! - ryknął.

   - Doskonale pamiętam! - odparłem ze spokojem, który bardzo wiele mnie kosztował. Ale to ja jego, nie on mnie powinien przywoływać do porządku. - Znajduję się we władzy okrutnych wrogów, panów mojego życia i śmierci.

   - I ty masz czelność proponować mi wyzwolenie ujarzmionych narodów i wprowadzić obrzydliwą pomoc wzajemną?!

   - Bez tego nie do pomyślenia jest twórcze istnienie. Chcecie tego lub nie, z wami lub bez was, ale ta zasada zwycięży we wzajemnych stosunkach rozumnych Niebian.

   Wydało mu się, że wykrył moją słabą stronę i łatwo weźmie nade mną górę w dyskusji.

   - Powiedziałeś "twórcze istnienie"? Bzdura! Na świecie istnieje jeden tylko realny proces - niszczenie, zgładzanie. I my, Niszczyciele, swoją rozumną działalnością przyspieszamy ten samoistny proces.

   - Działalność ludzi jest inna.

   - A więc jest nierozumna. Wszechświat dąży do chaosu. Rozumne i majestatyczne jest tylko sprzyjanie rozpowszechnieniu tego chaosu. Jedynie w chaosie można znaleźć pełne wyzwolenie od nierówności i niewoli.

   - Istoty żywe starają się zastąpić chaos organizacją.

   - Dążenie do likwidacji chaosu to błąd początkowych stadiów rozwoju, kiedy nierówności i komplikacje są jeszcze powszechne. Ale najwyższym wykwitem rozwoju jest upajająca monotonność wszystkiego, zachwycająca niwelacja różnic!

   - Pańskim zdaniem dążenie do pokonania żywiołu samo jest żywiołem? Wy, Niszczyciele, stworzyliście najpotężniejszą organizację, jaką zna świat...

   - Zapomniałeś o Ramirach, człowieku.

   - Ramirowie są daleko, nie mówmy więc o nich. Wasza organizacja, wasz surowy porządek, wasz potworny brak wolności dla wszystkich...

   - Organizacja została stworzona dla zwiększenia dezorganizacji, porządek służy rozpowszechnianiu nieporządku, a powszechny brak wolności jest tylko niezbędnym pośrednim etapem na drodze absolutnego wyzwolenia wszystkich ze wszystkiego... Sprzyjamy, a nie przeciwdziałamy najgłębszym tendencjom natury.

   Dyskutował z zadufaniem półgłówka, przekonanego, że świat jest skończony i ogranicza się do jego najbliższego sąsiedztwa, z pewnością siebie nieuka, który podniósł swoją niewiedzę do godności filozofii. Mogłem pokonać go bez trudu, ale nie wiedziałem, czy zdoła pojąć, że został pokonany.

   - Milczysz, a więc uznajesz się za zwyciężonego! - ryknął triumfalnie.

   - Przeczy pan sam sobie - odparłem.

   - Tego trzeba dowieść.

   - Naturalnie. Proszę uzasadnić swój światopogląd, a ja dowiodę, że z każdej pańskiej tezy wynika wniosek odwrotny do tego, jaki pan sam z niej wyciąga.

   - Można i tak - zgodził się. - Będzie z pożytkiem dla moich poddanych, jeżeli raz jeszcze utwierdzą się w zasadach naszej filozofii, chociaż i tak nie budzi ona w nich nawet cienia wątpliwości.

   - Ludzie i nasi gwiezdni przyjaciele także odniosą korzyść z wykładu waszej filozofii - odparłem, ale nie zrozumiał groźby kryjącej się w moich słowach.

   Zaczął oryginalnie, trzeba mu to przyznać. Wszechświat narodził się kiedyś - mówił - jako otchłań wszelakich różnic i gniazdo niepodobnych do siebie nawzajem najróżnorodniejszych form. Pusta przestrzeń i gwiezdne olbrzymy, skomplikowane życie biologiczne i bezpostaciowa plazma; na jednym biegunie zawsze zindywidualizowany myślący rozum, na drugim ubóstwo rozproszonych atomów. Nierównomierność i niejednakowość, wstrętna swoistość wszystkiego i we wszystkim, barbarzyństwo zorganizowanych wspólnot, tyrania porządku, niewola wszelkich struktur hierarchicznych - oto jaki był początek świata i jak, mimo wielkiego postępu, świat w znacznym stopniu wygląda do dzisiaj.

   - Ale wszystko tylko zaczyna się od komplikacji - grzmiał Niszczyciel - a idzie ku prostocie. Czyż rozwiązując zadanie nie posuwamy się od złożoności do składających się nań elementów? Czyż wykrywanie prostoty wewnętrznej nie jest najwyższym celem poznania? O ile więc szlachetniejsze jest nie wykrycie, lecz tworzenie prostoty, wzbogacanie świata w prostotę! A jaka prostota jest najdoskonalsza? Oczywiście prymityw. Trzeba więc rozpowszechniać prymityw w jego najwyższej postaci, w postaci chaosu!...

   W przestrzeni, kontynuował; istnieje sześć kierunków, w czasie natomiast tylko jeden: do przodu, wyłącznie do przodu! Naprzód ku najwyższej formie istnienia monotonii. Taki jest kierunek rozwoju natury i takiż cel postawili przed sobą Niszczyciele! Wypowiedziawszy śmiertelną walkę wszelkiej odrębności, a w pierwszym rzędzie oczywiście każdej formie życia biologicznego, jako najbardziej swoistej.

   - Teraz rozumiem, dlaczego nazywacie siebie Niszczycielami - powiedziałem.

   - Właśnie dlatego - wykrzyknął z dumą - że niczego nie stworzyliśmy, lecz potrafimy wszystko zniszczyć! Mam nadzieję, że przekonałem cię człowieku, o historycznej wadze naszej misji?

   Wtedy zacząłem mówić ja:

   - Władca Niszczycieli twierdzi, że niczego nie stworzył, ale może wszystko unicestwić. Gdyby to było prawdą, to w oczach ludzi wywołałoby jedynie odrazę. Na szczęście nie jest to zgodne z rzeczywistością. Wiele jest rzeczy, których zniszczyć nie potrafi, a sama jego niszczycielska działalność niesie w sobie elementy tworzenia, że wspomnę tylko o budowanych przez niego miastach, fabrykach, warowniach gwiezdnych...

   Wydaje się mu, że niweluje odrębności, a w gruncie rzeczy powołuje do życia nowe. Swoistość obiektów naturalnych stanowi o harmonii Wszechświata, a proporcji różniących się od siebie struktur nie da się zmienić według czyjegoś widzimisię. Wielki Niszczyciel utrzymuje, że Wszechświat idzie od złożoności ku prostocie. Ja twierdzę natomiast, że równolegle zachodzi w nim proces odwrotny i co za tym idzie, starania Niszczycieli skazane są na niepowodzenie. Już chociażby z tego powodu ludzie, jako istoty rozumne, nie będą brać udziału w bezsensownych działaniach. Ale to tylko margines: ludzie nie mogą zgodzić się na sojusz, którego celem jest niszczenie wszystkiego, co żywe! Wobec tego w imieniu wszystkich narodów gwiezdnych wypowiadam wam wojnę! Niszczyciele zostaną zniszczeni!

   Władca długo milczał, a kiedy wreszcie się odezwał, w jego głosie brzmiała groźba:

   - Ludzie i ich przyjaciele są istotami żywymi, prawda?

   - Tak samo jak Niszczyciele.

   - Instynkt samozachowawczy jest najważniejszą chyba cechą wszystkich żywych. Strach przed śmiercią jednoczy żyjących. Zgadzasz się ze mną, człowieku?

   Zrozumiałem, że skazuje nas na śmierć. To zadufane w sobie bydlę oczekiwało naszej rozpaczy. Wiedziałem, że nikt z nas nie sprawi mu tej przyjemności.

   - Strach przed śmiercią istotnie jednoczy żyjących. Ale ludzi bardziej jednoczy honor i duma, przekos panie o własnej prawdzie. To jest dla nas ważniejsze od fizycznego istnienia.

   - Ale śmierć nie jest waszym pragnieniem, celem, do którego dążycie?

   - Oczywiście, że nikomu ona nie sprawia radości...

   - Będziesz więc czekał śmierci jak wybawienia, jak najwyższej rozkoszy. A śmierć nie nadejdzie... - powiedział władca głosem maszyny i zniknął.

   Zostałem sam w ogromnej sali.

      . 9 .      

    Niezmiennie obojętny Orlan odprowadził mnie z powrotem do naszych "koszar". Petri uścisnął mi rękę, Kamagin rzucił się na szyję. Wszyscy byli pod wrażeniem mojego przemówienia i serdecznie mi gratulowali.

   - Trzeba przygotować się na represje! - powiedział rzeczowo Osima i zaczął się energicznie krzątać między legowiskami, jakby natychmiast zamierzał odeprzeć przewidziany atak.

   Romero natomiast odezwał się ze smutkiem w głosie:

   - Niewątpliwie zachował się pan jak należy. Co innego jednak deklaracje, a co innego ich realizacja. Ponieważ obiecano zachować nas przy życiu...

   - ...to zostaniemy poddani torturom. Pokażemy więc, że torturami nie można człowieka złamać!

   Spojrzał na mnie z pełną współczucia czułością.

   - Wydaje mi się, admirale, że oczekuje pan tortur z równą niecierpliwością jak niedawnej bitwy. Jest pan zadziwiającym człowiekiem, przyjacielu. Zresztą, gdyby pan był inny, nie wybrano by pana na dowódcę naszej armii...

   - Nie mówmy o tym. Jak pan przyjął wiadomość o Ramirach, Pawle?

   Romero zgodził się, że największą korzyścią z mojej dyskusji z Wielkim Niszczycielem jest nowina o istnieniu jeszcze jednej wysoko rozwiniętej cywilizacji galaktycznej. Niestety, Ramirowie są zbyt daleko, aby ich można było poprosić o pomoc.

   - Niech pan odpocznie, Eli - poradził Paweł. Nie wiadomo, co czeka nas za chwilę.

   Położyłem się przy Mary, obok przysiadł Lusin, którym miotały sprzeczne uczucia: jednocześnie zachwycał się moją odwagą i bał się, że zostanę okrutnie za nią ukarany. Aster stał w pobliżu i patrzył na mnie oczami tak pełnymi przestrachu, że poprosiłem Mary, aby go czymś zajęła. Żona odesłała syna do Aniołów, a potem rzekła do mnie z wyrzutem:

   - Przeceniasz rozum i wiedzę malca, ale nie doceniasz jego uczuciowości. Kiedy dyskutowałeś ze Zływrogami, nie miałeś lepszego słuchacza niż Aster.

   - Andre, Eli. Deszyfrator też - powiedział Lusin z westchnieniem.

   - Mów samymi myślami - poprosiłem. - Łatwiej mi rozumieć twoje myśli niż słowa.

   Posłuchał mnie i wyjaśnił, że założył na rękę Andre deszyfrator, ale myśli tego biedaka też są zupełnie poplątane. Nastroiłem deszyfrator na promieniowanie mózgowe Andre, który siedział opodal kołysząc nieustannie głową. Dobiegało mnie jedno tylko nieustannie powtarzane zdanie: "Miała babuleńka kozła rogatego, kozła rogatego..."

   - Jak bardzo musieli go torturować, aby świat zawęził się mu do jakiegoś nędznego kozła! - powiedziałem.

   - Tortury były, Eli - odparł Lusin myślami. A ile ich jeszcze będzie!

   Lusin odszedł i pozostałem we dwójkę z Mary. Żona milczała, jej myśli do mnie nie dochodziły, ale i bez tego wiedziałem, co ją dręczy. Powiedziałem więc:

   - Nie trzeba, Mary. Będzie, co ma być. Nieco pierwotnego fatalizmu teraz nam nie zaszkodzi.

   - Nie o to chodzi, Eli - odparła. - Liczyliśmy się przecież z możliwością tragicznych niepowodzeń, klęsk. Słuchałam cię dziś i myślałam, że byłam egoistką. Chciałam dzielić twój los, ale okazało się, że nań oddziałuję i pogarszam. Wiem, że czułbyś się pewniej, gdyby mnie i Astra tu nie było. Muszę naprawić swój błąd. Póki jesteśmy w niewoli, nie traktuj mnie jak żony i Astra jak syna. Będziemy takimi samymi członkami załogi, takimi samymi więźniami jak pozostali... Nie, nie oponuj!... Nic nie mów. Pocałuj mnie. To będzie nasz ostatni pocałunek. Uwalniam cię od nas!

   Pocałowałem ją i objąłem, ale natychmiast mnie odepchnęła. Zdenerwowany tą sceną postanowiłem się przejść i może porozmawiać z kimś bardziej zrównoważonym. Szukałem Romera, ale natknąłem się na Astra prowadzącego za rękę Andre.

   - Rozmawiam z nim, ale on nic nie rozumie - powiedział ze smutkiem Aster. - Słucha i nie rozumie. Chciałem coś na to odpowiedzieć, ale w tej samej chwili jakaś potężna siła odrzuciła mnie od syna. Wszystko dokoła mnie najpierw zawirowało, a potem zacząłem zapadać się w mętną otchłań. Wydawało mi się, że trwa to wieki całe, że zdążyłem się w czasie spadania zestarzeć i umrzeć, zeschnąć i zbutwieć... Kiedy się jednak ocknąłem, znajdowałem się w tym samym miejscu, w tej samej sali. Ujrzałem okropnie zmienioną twarz Romera, zapłakaną Mary, przerażonego syna. Wołali do mnie, wyciągali ręce, próbowali się do mnie przebić. Ale byłem dla nich bardziej niedostępny, niż gdybym przeniósł się do innej galaktyki.

   Wielki Niszczyciel zamknął mnie w klatce z pól siłowych.

      . 10 .      

   - Eli, co się stało? - krzyczała Mary. - Eli!

   Obijała się o niewidzialną ścianę stojącą na jej drodze. Inni też starali się do mnie przebić, jak gdyby to mogło cokolwiek pomóc. Osima, który zachował rozsądek, podniesionym głosem zażądał spokoju i ciszy. Wreszcie się uspokoili. Widziałem ich doskonale i słyszałem, gdyż klatka, nieprzenikliwa dla ciał materialnych, świetnie przepuszczała światło i dźwięk.

   - Jak się pan czuje, admirale? - zapytał Osima. - Nie jest pan ranny?

   - Wszystko w najlepszym porządku - odparłem. Sądzę, że udało mi się opanować drżenie głosu. Spróbowałem się uśmiechnąć. - Zostałem od was odizolowany. Wobec tego, że pozbawiono mnie swobody ruchów, chcę złożyć władzę, której już nie mogę normalnie wykonywać. Na swego zastępcę wyznaczam Osinę.

   Po jakimś czasie wokół mnie pozostało tylko kilku przyjaciół. Romero zaproponował, aby szczerze omówić powstałą sytuację.

   - Po co urządzono to przedstawienie, Eli? Chodzi chyba o poddanie pana publicznym torturom... Ofuknąłem go i zażądałem, aby nie zwracano na mnie uwagi, bez względu na to, co mi się przytrafi. - Mary się rozpłakała, Kamagin w milczeniu zaciskał pięści.

    - Zbliża się pora kolacji - powiedziałem. - Jeżeli Zływrogi dostarczą jakiś pokarm, jedzcie i układajcie się do snu, jakby nic się nie wydarzyło. Na mnie nie zwracajcie uwagi...

   Odeszli. Po chwili w ścianach nad legowiskami otwarły się nisze, w których stały dostarczone przez Niszczycieli naczynia ze strawą. W mojej klatce nic się nie zjawiło. Uśmiechnąłem się z politowaniem: Wielki Niszczyciel nie grzeszył zbytnią fantazją. Ułożyłem się wygodnie na podłodze i spróbowałem zasnąć. Towarzysze zastosowali się do mojej prośby i pozornie całkowicie mnie ignorowali.

   Zdrzemnąłem się. Obudził mnie Romero, który i czekał, aż większość ludzi zaśnie i dopiero wtedy podszedł do mego więzienia.

   - A więc skazano pana na głód, drogi przyjacielu - odezwał się ponurym głosem. - W starożytności głodówkę uważano za jedną z najcięższych kar.

   - Nie jest tak źle. Starożytna tortura głodu dlatego była tak nieznośna, że poddawany jej zdawał sobie sprawę, z nieuchronnej śmierci. Mnie to nie grozi, gdyż skazano mnie na męki, a nie na unicestwienie.

   Romero odszedł, a ja znów się zdrzemnąłem. Nagle usłyszałem czyjś niewyraźny głos. Uniosłem się na łokciu. Po drugiej stronie przezroczystej ściany, stał, opierając się o nią rękami, Andre. Twarz szaleńca wykrzywiał uśmiech, jego mętne dniem oczy płonęły gorączkowym blaskiem, w którym jednak można było dostrzec iskierkę rozumu. Zbliżyłem się do niego, ale i wtedy nie zdołałem zrozumieć szybkiego, niewyraźnego mamrotania.

   - Wiem - powiedziałem zmęczonym głosem. Miała babuleńka kozła rogatego. Idź spać.

   Andre zachichotał, a potem powiedział dobitnie:

   - Zwariuj! Zwariuj!

   - Nie, Andre - odparłem po chwili, raczej sobie niż jemu. - Nie oszaleję, mój biedny przyjacielu. Nie mogę sobie na to pozwolić...

   Tlejąca iskierka rozumu zgasła w jego oczach. Zachichotał jeszcze raz, wykrzywił się nieprzyjemnie i zaczął powtarzać coraz ciszej, jakby zasypał:

   - Zwariuj! Zwariuj! Zwariuj!...

      . 11 .      

    Głód mi zbytnio nie dokuczał, ale doprowadzało mnie do wściektości to, że moją głodówkę zamieniono w obrzydliwe widowisko. Nie otrzymywałem pożywienia, a moi przyjaciele nie mogli przełknąć choćby kęsa. Słyszałem, jak Mary namawiała Astra do jedzenia, karciła go, ale sama nie jadła. Jedynie Romero i Osima spokojnie się pożywiali i byłem im za to wdzięczny, gdyż im też nie przychodziło to z łatwością.

   Pewnego dnia zawołałem Mary i powiedziałem gniewnie:

   - Czy sądzisz, że będzie mi lżej, jak zachorujesz z wycieńczenia? Słaniająca się z głodu matka nie jest najlepszą opiekunką dla syna! Sama nalegałaś, abym traktował cię jak zwykłego członka załogi. Bierz przykład z Osimy i Romera!

   - Spójrz więc na Kamagina - odparła. - Jestem twoją żoną, a on tylko kolegą i również nie je!

   - Przynajmniej ty mnie nie męcz! - wykrzyknąłem i położyłem się na podłodze plecami do niej. Odeszła bez słowa. Później widziałem, że jadła.

   Kamagin też się pożywiał. Udałem, że zasypiam, a tak dobrze udawałem, że istotnie zmorzył mnie sen. Wkrótce pojąłem, iż najlepiej dla wszystkich będzie, jeżeli zacznę przesypiać godziny, kiedy wszyscy pozostali są na nogach. Początkowo nie bardzo mi się to udawało, ale wkrótce nauczyłem się przywoływać sen wtedy, kiedy był potrzebny.

   Słyszałem, że głodujący wyobrażali sobie najsmaczniejsze potrawy i tym doprowadzali się do szaleństwa. Przekonałem się, że w opowieściach tych było wiele przesady. Nie pociągały mnie obrazy uczt i obżarstwa. Wspominałem wprawdzie swoje ulubione syntetyczne grzyby mięsne, chrupiące pierożki i wiele innych pokarmów uzyskiwanych na Ziemi w drodze przeróbki ropy naftowej i jej produktów, ale nigdy nie przybrało to postaci obsesji. Dopiero po wielu dniach przypomniałem sobie nieudany szaszłyk z prawdziwego jagnięcia przyrządzony przez Romera i przyznam się, że wtedy nawet to cuchnące mięso przełknąłbym z radością.

   Męki pragnienia też moim zdaniem nie są tak straszliwe, jakby to wynikało z niezliczonych opowiadań zachowanych w ludzkiej pamięci. Wiem, że w starożytności tysiące rozbitków umierały z pragnienia, ale jestem przekonany, że ich męczarnie wzmagały się na widok niezmierzonych mas słonej oceanicznej wody niezdatnej do picia. Powtórzę jeszcze raz to, co mówiłem Romerowi: najgorszy w głodówce jest strach przed śmiercią wzmagający cierpienia mające swe źródło w zjawiskach fizjologicznych, a mnie tego strachu pozbawili sami moi niezręczni kaci. Słabłem więc, ale nie traciłem ducha.

   Koszmarów głodowych oszczędzono mi, ale za to nawiedzały mnie inne widziadła, które z każdym dniem stawały się coraz bardziej wyraziste. Znów zobaczyłem dziwną salę pod kopułą i znów biegłem pod ścianami wokół półprzezroczystej kuli bojąc się do niej zbliżyć. Znów na kopule pojawiły się wizerunki gwiezdne, wśród których przemykały ruchome światełka naszej floty szturmującej Perseusza. Wpatrywałem się w ognie krążowników Allana nie mogąc początkowo zrozumieć ich ruchów, aż wreszcie pojąłem, że obserwuję łowy na wygasłe ciała kosmiczne poza granicami skupiska gwiezdnego. Allan w moich majaczeniach podciągał zdobyte karty ku Perseuszowi, przygotowując je do anihilacji u ścian bariery nieeuklidesowej, aby po wybuchu wtargnąć do wnętrza twierdzy Zływrogów.

   - Jeszcze raz znalazłem się w sterówce galaktycznej Niszczycieli - rzekłem któregoś wieczoru do Romera i następnie opowiedziałem mu cały swój niby-sen.

   Romero przyjrzał mi się smutnie i badawczo: moje sny interesowały go jedynie jako sprawdzian mego stanu, dowód rozstroju psychiki.

   - W starożytności psycholodzy uważali sny za urzeczywistnienie marzeń. Trzeba przyznać, drogi przyjacielu, że pańskie widzenia nader posłusznie kopiują pragnienia.

   Sterówka Zływrogów przyśniła mi się tylko raz, natomiast Wielkiego Niszczyciela widywałem bardzo często. Władca pojawiał się w otoczeniu notabli, wśród których był także Orlan meldujący o zachowaniu się jeńców.

   Moja rozpalona fantazja nadawała Niszczycielom dziwaczny wygląd, oblekała ich w fantasmagoryjne postacie, których wrogowie, wedle tego, co teraz wiem, nigdy nie przybierali. Wielki Niszczyciel natomiast i Orlan zawsze byli podobni do siebie. Zarówno wygląd członków sztabu Wielkiego Niszczyciela, jak i sposób ich porozumiewania się ze sobą były tak nieprawdopodobne, że coraz częściej zastanawiałem się, czy przypadkiem nie postradałem zmysłów.

   Było jednak coś, co powstrzymywało mnie od tego wniosku. Ciało wprawdzie słabło, ale rozum pozostawał jasny. Poza obłędnymi majakami wszystko było realne: twarze przyjaciół, kształty otaczających przedmiotów. Nie to jednak było najważniejsze: poprzebierani w najfantastyczniejsze kształty notable dyskutowali jednak nader rozsądnie i logicznie. Ja sam, gdybym znalazł się w analogicznej sytuacji, rozmawiałbym ze swoimi pomocnikami podobnie.

   Romero po pewnym czasie zmienił stosunek do mych majaczeń i nie było teraz dnia, aby nie pytał o ich treść. Zdumiewało mnie to i nawet nieco złościło.

   - Zabawia się pan moim kosztem? - zapytałem go pewnego razu. - Czy też potrzebuje pan dodatkowych informacji o moim stanie psychicznym?

   Pokręcił przecząco głową.

   - Pańskie sny, admirale, niosą informację. Dziwnie wprawdzie zniekształconą, lecz realną informację o rzeczywistych wydarzeniach... Nie wiem, jak wieści o nich przenikają do pańskiego mózgu, może to głód uczynił pana nadwrażliwym, ale chyba istotnie bywa pan we śnie świadkiem narad sztabu naszych wrogów.

      . 12 .      

    Dni przełomowe dla naszego lotu zapadły mi w pamięć ze wszystkimi szczegółami.

   Wieczorem, przed kolacją, usnąłem. Obudziłem się w nocy, kiedy wszyscy spali. Usiadłem - wstać i przespacerować się po klatce, jak to robiłem do niedawna, nie miałem już sił. Ostatnio zacząłem gorzej widzieć, a w dodatku nocą samoświecące ściany przygasały i niczego wokół nie dostrzegałem. Głodówka za to wyostrzyła mi słuch i bez trudu chwytałem dźwięki, których dawniej nie potrafiłbym rozróżnić.

   Dlatego natychmiast usłyszałem ostrożne kroki, których odgłos niemal całkowicie tonął w chrapaniu i ciężkich oddechach śpiących. Ktoś się skradał w moim kierunku. Znieruchomiałem. Do bólu w oczach wpatrywałem się w ciemność, aż w końcu dostrzegłem malutkiego człowieczka napierającego całym ciałem na przezroczystą barierę.

   - Po coś tu przyszedł, Astrze? - zapytałem. Kazałem ci przecież zachowywać się tak, jakby mnie w ogóle nie było.

   - Ojcze! - wyszeptał przez łzy. - Może przynajmniej nocą uda mi się podać ci coś do jedzenia?

   Ale kawałki pokarmu nie chciały przechodzić przez siłową barierę, odskakiwały od niej, spadały na podłogę. Aster zaczął głośno szlochać.

   - Idź spać! - rozkazałem, bojąc się, że jego rozpaczliwy płacz może obudzić Mary.

   Nasza cichutka rozmowa zwróciła jednak uwagę Andre. Szaleniec spał mało i czujnie. Teraz podszedł do miejsca, skąd Aster usiłował się do mnie przebić, i oparł się łokciami o pole siłowe. Nie zwróciłem początkowo uwagi na jego mamrotanie sądząc, że znów mi radzi, abym zwariował. Dopiero po chwili dobiegły mnie wyraźne słowa: "Nie trzeba, nie trzeba!"

   - Dajesz mi nową radę? - spytałem zdziwiony. - Odejdź, jestem bardzo zmęczony.

   Tym razem usłyszałem powtórzone dwukrotnie zdanie:

   - Tracisz rozum! Tracisz rozum!

   - Ciesz się, istotnie tracę zmysły! - powiedziałem gorzko. - Tak jak chciałeś, Andre. Szukałem innego wyjścia, ale go nie znalazłem. Czemu się nie cieszysz?

   - Nie trzeba! Nie trzeba!

   Dopiero teraz zrozumiałem, o co mu chodzi. W głowie mi zawirowało i straciłem przytomność.

   Kiedy się ocknąłem, Andre już nie było. Ułożyłem się ponownie na podłodze i zapadłem w gorączkowy sen. Wkrótce znów nawiedziło mnie widzenie statków Allana szturmujących twierdzę Perseusza.

   Tym razem nie zobaczyłem pokrytej kopułą sali, lecz po prostu gwiezdną sferę na pograniczu skupiska Chi. Mknąłem wśród gwiazd, sam zamieniony w rodzaj ciała kosmicznego. Wiedziałem przy tym dokładnie, że jestem człowiekiem, a nie ciałem niebieskim i że nie lecę w kosmosie, lecz znajduję się w jakimś punkcie obserwacyjnym. Wiedziałem też, że na ekranie widnieją wizerunki gwiazd, a nie same gwiazdy.

   Kiedy przede mną zabłysły ognie galaktyczne krążowników Allana, zacząłem je gorączkowo liczyć. Dwa rozciągnięte warkocze iskierek, po sto światełek w każdym, mknęły klinem w kierunku Perseusza. Ostrze klina celowało w Pomarańczową, która stopniowo mętniała i bladła. Wiedziałem już, co znaczy jej złowieszcze znikanie.

   "Przebiją się czy nie?" - myślałem, wpatrując się w ciemne ciała ogarnięte masą jaskrawych ogni. Ciemnych karłów było niewiele, najwyżej dziesięć. Każdy z nich jednak miliony razy przewyższał masą gwiazdoloty eskadry.

   Zobaczyłem oślepiającą eksplozję i chmary statków galaktycznych pędzących do epicentrum wybuchu anihilacyjnego, ujrzałem gwiazdy rozrzucone na boki ciśnieniem pęczniejącej przestrzeni i zagubioną w tym chaosie Pomarańczową. A eskadra ciągle gnała do przodu, tylko do przodu, nam na pomoc...

   Potem jakaś nieznana siła pochwyciła moje nieważkie ciało i rzuciła do góry. Leciałem długo, nie wiedząc dokąd pędzę, ale przepełniało mnie cudowne i już niemal zapomniane uczucie swobody i wolności.

   Wreszcie upadłem na podłogę w znajomej sali wypełnionej po brzegi cudacznymi figurami. Na tronie zasiadł naczelny Zływróg. Znalazłem się w sztabie Wielkiego Niszczyciela...

      . 13 .      

    Nie dostrzeżono mnie, wiedziałem zresztą, że dostrzec mnie nie sposób, ale zręcznie odpełzłem w kąt, skąd doskonale widziałem wszystkich zebranych. Władca na coś w milczeniu czekał i wszyscy wokół niego także zachowywali milczenie. "Ich sprawy muszą bardzo źle stać, skoro są tak przygnębieni" - pomyślałem ze złośliwą radością.

   Dostojnicy nagle się poruszyli. Jeden z nich zaczął przekazywać jakieś informacje, a robił to w sposób zdumiewający. Z ciemnej skrzyni, pod postacią której występował, wystrzelił ku górze pień obrastający w mgnieniu oka rozłożystą koroną. Gałęzie rozpełzły się po całej sali, pokrywały liśćmi rozjarzonymi fioletowym blaskiem. Patrzyłem na to jak urzeczony. Po chwili zorientowałem się ze zdumieniem, że doskonale rozumiem tę "krzaczastą mowę". Drzewokształtny notabl przekazywał wiadomość, iż tylko awarią na Trzeciej Planecie można wytłumaczyć fakt niebezpiecznego wtargnięcia ludzkiej floty w peryferyjne obszary metryki nieeuklidesowej otaczającej skupisko Chi.

   - Druga i Czwarta przejęły kontrolę nad zagrożonym obszarem. Pierwsza, Piąta i Szósta również przerzuciły część swoich pól grawitacyjnych na odcinek Trzeciej - szeleścił dostojnik. - Flocie wroga nie uda się przebić naszej gwiezdnej zapory, o Wielki...

   Naczelny Zływróg w rozdrażnieniu błysnął oczyma. Rozłożysta korona mówcy zaczęła marszczyć się i opadać, by po chwili zupełnie zniknąć. Na podłodze sali znów stała tylko ciemna, obskurna skrzynia.

   Wielki Niszczyciel zapytał grzmiącym głosem (tylko on i Orlan posługiwali się zwyczajną mową):

   - Czy udało się odrzucić przeciwnika na pozycje wyjściowe?

   - Udało się dokonać wiele, bardzo wiele - odparł mu inny dostojnik, który dla odmiany zamienił się w strumyk rozlewający się po podłodze. - Flotylli wroga nie udało się wedrzeć do wnętrza skupiska, nie udało się...

   - Zostali wyrzuceni poza linię twierdz?

   - Nie, na razie nie, ale są wypierani, stopniowo wypierani przez coraz silniejsze pola grawitacyjne... Wielki, zniecierpliwiony, machnął ręką i gadatliwy strumyk błyskawicznie wysechł.

   - Zanihilowali dopiero jedną planetę, a holują ze sobą co najmniej dziesięć karłów. Co się stanie, jeżeli powtórzą anihilację?

   Kolejni "mówcy" odpowiadali błyskami eksplozji, snopami iskier, pióropuszami płomieni, kłębami dymu lub mglistymi obłoczkami, a nawet smugami trudnych do zniesienia zapachów. Wszystkie te sposoby przekazywania informacji były dla mnie całkowicie zrozumiałe, dalszy dialog przytoczę w takiej postaci, jakby odbywał się on przy użyciu zwykłego ludzkiego języka:

   - Jeżeli wrogowie zanihilują całą zabraną ze sobą materię kosmiczną i przekształcą ją w przestrzeń, uda się im wedrzeć do skupiska.

   - Co wtedy?

   - Pozostanie nam tylko bezpośrednie starcie całej naszej floty z ich flotą, walka na śmierć i życie do ostatecznego zwycięstwa...

   - A jeżeli nie zdołamy zadać wrogom klęski?

    - Musimy wycofać się na chronione planety i "okopać" się na nich.

   - Innymi słowy, opuścić przestrzenie międzygwiezdne Perseusza, którymi władamy od wielu pokoleń - zakonkludował ponurym głosem Wielki Niszczyciel. Znaleźć się w sytuacji ściganych Galaktów, zablokowanych w swych gwiezdnych legowiskach? Bronić się bez nadziei na ostateczne zwycięstwo? Zgadzacie się na coś podobnego?

   Okazało się, że nikt nie zgadza się z takim projektem. Opinię większości wyraził jakiś wybitny strateg, który przekazał ją w postaci kłębów wilgotnej mgły zaściełającej całą salę narad.

   - Nasi przeciwnicy nie będą atakować ufortyfikowanych planet. Nie można liczyć na to, aby narażali na zgubę okręty swojej floty. Po prostu zjednoczą się z Galaktami, zabiorą z ich odblokowanych planet straszliwą broń biologiczną i unicestwią nas z dalekiego dystansu. Nie zapominajcie, że pełna mechanizacja naszych organizmów nie została jeszcze w pełni zakończona.

   Władca zamyślił się.

   - Racja! - zagrzmiał po chwili. - Postępowy proces prymitywizacji dopiero się rozpoczął. Zajęliśmy się sprawami drugorzędnymi i zbyt mało uwagi poświęcaliśmy najważniejszemu problemowi trzebienia pierwotnych komplikacji. Jeżeli działa biologiczne Galaktów zjawią się w pobliżu naszych planet, będziemy zgubieni. Nie możemy dopuścić do połączenia się ludzi z Galaktami. A teraz czekam na informację z Trzeciej Planety.

   - Nowy Nadzorca przejął dowództwo nad Mózgiem Sterującym - odparł dostojnik, który wszedł na salę w trakcie narady. -Awaria urządzeń nie była trudna do usunięcia, choć mogła doprowadzić do katastrofalnych skutków. Teraz aparaturę naprawiono i nasza najpotężniejsza twierdza na Trzeciej Planecie znów zajęła swe miejsce w systemie obronnym Perseusza. Flota przeciwnika została zatrzymana...

   - Starczy! - ryknął Wielki Niszczyciel. - Teraz Orlan zamelduje, jak czują się jeńcy i co z nimi robić.

   - Jeńcy są przygnębieni losem admirała, sam admirał natomiast usiłuje robić dobrą minę do złej gry, chociaż osłabł już do tego stopnia, że nie może się poruszać. Co zaś do sposobu postępowania z jeńcami, to zależy on od tego, co my zamierzamy zrobić.

   - Ewakuować się! - zagrzmiał władca. - Niklowa znajduje się niebezpiecznie blisko linii natarcia przeciwnika. Przeniesiemy się na Manganową lub Sodową. Jeńców zabierzemy ze sobą.

   - Na żadnej z tych planet nie uda się utrzymać ich przy życiu, o Wielki. Ludzie są zbyt słabi, aby przetrwać w tamtejszych warunkach. Mają zbyt skomplikowaną strukturę...

   - To ich sprawa. Niechaj wiedzą, że z taką strukturą biologiczną nie można podbić Wszechświata, a oni, choć ględzą o przyjaźni i braterstwie, właśnie do tego dążą. Załadujcie ludzi i ich towarzyszy na zdobyty statek i pod konwojem natychmiast odeślijcie na Manganową.

   - Tak jest! Co do admirała... Gwarantowałeś mu życie, o Wielki?

   - Zagwarantowałem mu jedynie to, że nie będę na jego życie nastawał. A jeżeli ten zadufany w sobie pechowiec zdechnie sam, nie będę się martwił. Jeszcze mniej obchodzi mnie los jego towarzyszy...

   Nagle majaki zniknęły, Wielki przerwał w pół słowa. Ocknąłem się leżąc pod niewidzialną ścianą mojej klatki tak wycieńczony, że nie mogłem nawet poruszyć ręką. Poczułem na sobie czyjś wzrok. Uniosłem powieki. Z drugiej strony bariery stał Romero.

   - Zdaje się, drogi przyjacielu, że znów przyśniło się panu coś zadziwiającego? - zapytał z nadzieją w głosie.

      . 14 .      

   - Wspaniały sen! - wyszeptałem. - Uśmieje się pan, Pawle.

   Do Romera przyłączyli się Kamagin z Lusinem, potem Osima i Petri. Słuchali mnie uważnie i z powagą. Kiedy skończyłem, Osima wzruszył ramionami, a Kamagin wykrzyknął:

   - Widzenia są fantastyczne, a rzeczywistość potworna. Niestety, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wyśmiewać się z naszych dręczycieli, chociażby w wyobraźni.

   - Te sny są zbyt skomplikowane, aby miały być jedynie snami - powiedział ostrożnie Romero.

   - Nie chce pan chyba powiedzieć przez to, że jakiś nieznany przyjaciel dostarcza admirałowi tajnych informacji, nadawszy im dla niepoznaki postać majaków sennych? - zapytał ironicznie Kamagin.

   - Chcę powiedzieć - odparł spokojnie Romero - że nie zdziwiłbym się, gdyby tak było w rzeczywistości. W każdym razie wszystko układa się w logiczny ciąg. Admirał dowiedział się we śnie, że Allan atakuje Perseusza taranem anihilowanych karłów, że w najpotężniejszej twierdzy Zływrogów nastąpiła awaria jakiegoś urządzenia i wreszcie, że Galaktowie posiadają broń biologiczną, której Niszczyciele panicznie się boją. O żadnym z tych faktów nie słyszeliśmy, zanim Elego nie zaczęły nawiedzać sny. Sny zawierają więc informacje całkowicie nowe. Nie wiadomo natomiast, czy są to informacje prawdziwe.

   - Cóż za informacje mogą zawierać majaczenia? - wykrzyknął zapalczywie Kamagin, opanował się jednak po chwili i powiedział ze skruchą: - Przepraszam, nie chciałem pana obrazić, admirale.

   - Nie szkodzi - uśmiechnąłem się z trudem. Wszak nie przeczę, że to jest wytwór chorej wyobraźni. Romero powiedział zimnym tonem:

   - Utrzymuję, że jeżeli choć jeden z faktów podanych nam przez admirała okaże się prawdziwy, prawdziwe będą także pozostałe. Zgadzacie się z tym?

   - Ja się zgadzam - odparł z uśmieszkiem Kamagin. - Zapomniał pan, Pawle, że wkrótce będziemy mogli to sprawdzić. Ze snu admirała wynika, że mamy być ewakuowani dziś na jakąś Planetę Manganową. Jeśli więc dziś ewakuacja nie nastąpi...

   Przerwał nagle, bo nieoczekiwanie pojawił się jak spod ziemi Orlan

   - Admirale Eli, pierwsza próba dobiegła końca powiedział obojętnym głosem. - Wkrótce zostaniesz nakarmiony... Potem wszyscy jeńcy mają zebrać się w tej sali. Zostaniecie przewiezieni na Planetę Manganową.

   Romero opuścił laskę, zawsze spokojny Osima tym razem nie mógł opanować zaskoczenia, a Kamagin stał jak gromem rażony.

   Orlan zniknął równie nieoczekiwanie, jak się pojawił .

    . 6 . Marzycielski Automat    

   Ewakuacja przypominała paniczną ucieczkę.

   Do sali wtargnęły głowooki, które bez żadnych dyskusji zaczęły nas zaganiać ku wyjściu, poszturchując opornych ciosami pól grawitacyjnych. Znów pojawił się Orlan i po raz pierwszy usłyszeliśmy jego krzyk, rozlegający się później tak często, że do tej pory dźwięczy mi w uszach. - Szybciej! Szybciej! Szybciej!

   Niewiele pamiętam z początkowego stadium ewakuacji, bo wkrótce po uwolnieniu mnie z klatki grawitacyjnej straciłem przytomność. Ocknąłem się na pryczy z głową na kolanach Mary i usłyszałem jej szczęśliwy głos:

   - Ocknął się! Żyje!

   - Na jaki statek nas ładują? - spytałem.

   - Na "Cielca" - odparł Kamagin, który stał w pobliżu. - Władcy Wszechświata boją się pokazać nam wnętrze swoich okrętów - dorzucił ironicznie.

   Znów straciłem przytomność. Przyszedłem do siebie już na pokładzie "Cielca" stwierdzając ze zdumieniem, że półleżę na grzbiecie jednego ze skrzydlatych wychowanków Lusina. To właśnie jakiś gwałtowniejszy ruch pegaza przywrócił mi zmysły.

   - Nareszcie w domu! - wykrzyknął Osima idący obok mnie.

   Niszczyciele nie tknęli niczego w naszych kabinach.

   Co chwila ktoś wybiegał na korytarz, , wołając radośnie, że nie ma żadnych uszkodzeń, że niczego nie brakuje.

   - Zajrzyj do nas - poprosiłem Mary, kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami naszego mieszkania. - Ja wstąpię do sali obserwacyjnej. Nie obawiaj się o mnie, czuję się już całkiem dobrze.

   Nie zdążyłem odejść na dwa kroki, kiedy obok mnie przemknął Aster z jakimś naczyniem w ręku. Zawołałem go, ale nawet się nie odwrócił.

   - Dokąd on tak pędzi? - zapytałem z niepokojem. - Nie pora teraz na bieganinę po statku!

   Mary uśmiechnęła się pogodnie.

   - Nic mu się nie stanie. Poczekajmy tu chwilę na jego powrót.

   - Wszystko załatwione, mamo! - krzyknął już z daleka. - Wprawdzie nie udało mi się wyjść ze statku, ale wylałem płyn na zewnątrz przez kanał analizatora. Planeta jest zakażona.

   - Co to znaczy, Mary? O jakim zakażeniu on mówi?

   Okazało się, że Aster na polecenie Mary rozpylił na planecie kulturę bakterii odżywiających się niklem i jego solami. Planeta została zarażona życiem. Proces będzie z początku rozwijał się powoli, póki epidemia życia nie ogarnie całego globu, a wtedy rozwój życia można będzie przerwać jedynie unicestwiając całą planetę.

   Zuch jesteś, synu! - powiedziałem, klepiąc go po ramieniu.

   Po krótkotrwałym ożywieniu znów poczułem się źle. Zachwiałem się. Podchwycił mnie Petri i zaprowadził do mego pokoju. Tam położył mnie na kanapie. Siły stopniowo wracały. Uruchomiłem deszyfrator i poprosiłem przyjaciół, aby nastroili się na moje promieniowanie. Rozmawiać myślami było nie tylko bezpieczniej, ale i łatwiej, przynajmniej dla mnie, gdyż bardzo osłabłem i słowa z trudem przeciskały mi się przez gardło.

   - Zdarzyło się wiele zadziwiających rzeczy i musimy zanalizować sytuację - powiedziałem. - Chciałbym poznać pańską opinię, Pawle.

   W tej samej chwili do pokoju wszedł Lusin z Astrem, prowadząc pod rękę Andre. Andre miał na sobie nowe ubranie, był ogolony i porządnie uczesany. Przypominał teraz dawnego Andre, nieco tylko wychudłego i postarzałego. Tak pewnie wyglądali w starożytności ludzie wstający z łóżka po długiej chorobie. Wywołało to chwilowe zamieszanie.

   - Pańskie sny, admirale - powiedział Romero, kiedy nowo przybyli usiedli - są chyba swoistą formą informacji przekazywanej przez naszych ukrytych przyjaciół z obozu Niszczycieli.

   - Właśnie na uzyskanie takich przyjaciół spośród narodów gnębionych przez Zływrogów i samych Niszczycieli liczyłem, prowokując publiczną dyskusję ze zwierzchnikiem wrogów. I zdaje się, że osiągnąłem pewien sukces.

   Romero zaoponował: - Tu nie chodzi o szeregowych Zływrogów, zyskaliśmy tajnych sprzymierzeńców w bezpośrednim otoczeniu Wielkiego Niszczyciela. Świadczą o tym wiadomości z narady w sztabie generalnym przeciwnika, z których jedna - nasza ewakuacja - już się potwierdziła. Odnoszę przy tym wrażenie, iż działają tu nie pojedynczy sympatycy, lecz cała organizacja przyjaciół, która być może spowodowała awarię na Trzeciej Planecie. Jedynym godnym zaufania źródłem informacji - zakonkludował Paweł - są dziś sny Elego. Zdaję sobie sprawę, że byłoby głupotą prosić admirała, aby zechciał jak najwięcej śnić. Można go jednak prosić, żeby zapamiętywał dosłownie wszystko, co ujrzy w swych majakach. Życzymy przyjemnych snów!

      . 2 .      

    Czasami odnosiliśmy wrażenie, iż nasi strażnicy opuścili statek, tak swobodnie mogliśmy się poruszać po części mieszkalnej i parku. Wystarczyło jednak zbliżyć się do pomieszczeń służbowych i już nie wiadomo skąd pojawiał się dyżurny Zływróg. Zakazem nie była objęta tylko sala obserwacyjna, w której dniem i nocą tłoczyli się ludzie.

   Nieraz łamałem sobie głowę nad zagadką, czemu Niszczyciele nas tam puszczają, zdradzając tym samym tajemnicę fortyfikacji Perseusza. Petri uważał, że czynili to umyślnie, aby zastraszyć nas swoją potęgą, a potem narzucić traktat pokojowy na własnych warunkach.

   Wrogowie rzeczywiście mieli się czym pochwalić. Pędziliśmy w otoczeniu statków wrogiej eskadry, poza granicami wyznaczonej przez nie sfery rozpościerała się majestatyczna panorama: jedna gwiazda zastępowała drugą, nie było im końca, a przy każdej z nich mnożniki wykrywały planety, setki planet, zagospodarowanych, uprzemysłowionych, z miastami i fabrykami i tysiącami okrętów krążących wokół globów. Patrzyłem na to w przerażeniu, bo wróg istotnie był bardzo potężny.

   Kamagin zapisywał w dzienniku pokładowym, zabranym z jego starego statku, wszystko, co dostrzegał na stereoekranie. Wkrótce na podstawie tych notatek sporządził schemat przebytej drogi, nie tak dokładny, jaki mógłby wykonać komputer, ale wystarczająco szczegółowy.

   Jedynie na Osunie demonstracja potęgi Niszczycieli nie wywarła żadnego wrażenia. Uważał on mianowicie, że wszystkie te piekielnie uzbrojone planety ze sztucznymi księżycami i armadami krążowników są w trzech czwartych mistyfikacją. Wróg miał wedle jego opinii krążyć wokół tego samego rejonu i pokazywać go z różnych stron.

   - Przypatrzcie się uważnie - dowodził, wodząc palcem po mapie Kamagina. - Charakterystyki planet powtarzają się. Dlaczego?

   Nie przekonał mnie: lecieliśmy prosto na Pomarańczową, a nie krążyliśmy wokół niej. Wkrótce jednak Pomarańczowa zeszła z osi lotu. Minęliśmy ją i po paru dniach pomknęliśmy ku środkowi skupiska.

   W dniu katastrofy byłem w laboratorium Mary, która ze świeżym zapałem badała prymitywne formy życia. Pomagał jej w tym Aster.

   - Ożywimy nie tylko Niklową, lecz te wszystkie metalowe pustynie, jeżeli kiedykolwiek zdołamy do nich dotrzeć - mówiła żona. - Obok krystalicznych pseudoroślin zjawią się tam organizmy żywe, najpierw mikroskopijne, a później takie, do jakich przywykliśmy na Ziemi.

   Nagle przez cały statek przebiegł skurcz. Wszystko zadygotało, ruchome przedmioty poderwały się ze swoich miejsc. Ściany zbliżały się ku sobie, a podłoga wznosiła się ku opadającemu sufitowi.

   - Mary, co z tobą? - wykrzyknąłem przerażony, widząc, jak żona spłaszcza się niczym naleśnik, by po chwili spęcznieć i zamienić się w karzełka. Przypominało to widoki z gabinetu krzywych luster. Ja pewnie też wyglądałem nie lepiej, bo Mary zbladła i szarpnęła się, kiedy wreszcie udało mi się chwycić ją za rękę.

   Wszystkie przedmioty wróciły po chwili do swych normalnych proporcji, ale "Cielec" nadal wibrował i cały statek wypełniony był łoskotem mechanizmów.

   - Biegnijmy do sali obserwacyjnej! - krzyknąłem. - To jakiś nowy podstęp przeklętych Niszczycieli!

   Na wewnętrznej uliczce omal nie zderzyłem się z pędzącym Orlanem. Tym razem nie miał eskorty, a jego wygląd świadczył o tym, że katastrofa również dla niego była zaskoczeniem. Chwyciłem go za ramię.

   - Co się stało?

   Orlan zaczął się w milczeniu wyrywać. Poczułem, że traci siły. Dowiedziałem się później, iż Niszczyciela pozbawionego środków technicznych, wszystkich tych pól grawitacyjnych, zakrzywionych powłok przestrzennych i wyładowań elektrycznych, może pokonać byle ziemskie dziecko.

   - Puść mnie! - wychrypiał Orlan. - Wszyscy tu zginiemy, jeżeli mnie nie puścisz!

   Mary szarpnęła mnie za rękaw. Niechętnie uwolniłem nienawistnego Zływroga i Orlan pomknął takimi , niewiarygodnymi skokami, że aż mi zamigotało w oczach.

   W sali obserwacyjnej uderzył mnie przeraźliwy krzyk Kamagina:

   - Admirale, spadamy na Pomarańczową!

      . 3 .      

    Trzy czwarte gwiazd skupiska zniknęło z ekranów, a pozostałe bladły w oczach. Chwyciłem lornetę mnożnika, ale i tam również dostrzegłem jedynie czarną pustkę.

   - Zabawna przygoda! - powiedział Osima głosem, w którym nie było śladu lęku, a tylko zainteresowanie. Energiczny kapitan najwidoczniej zastanawiał się już, jaką korzyść możemy wyciągnąć z awarii.

   Pomarańczowa nie świeciła, lecz pałała jak nieustanny jaskrawożółty rozbłysk eksplozji. Kamagin miał rację, spadaliśmy na nią, i to z coraz większą prędkością, wielokrotnie już teraz przekraczającą szybkość światła.

   - Wkrótce nie będzie już żadnej gwiazdy powiedział w zadumie Romero. - Przedziwny świat! Czy panu, admirale, nie śniło się przypadkiem nic podobnego?

   Gwiazdy nadal blakły i znikały, a za nimi zaczęły rozpływać się okręty wrogów. Wokół nas szalała burza, jakiej od dawna nie potrafiliśmy sobie nawet wyobrazić, burza nieustannie zmieniająca metrykę przestrzeni.

   - Admirale Eli! Proszę do sterówki! - rozległ się z głośników ostry głos Orlam. - Natychmiast do sterówki!

   Zawahałem się, ale Romero powiedział:

   - Proszę iść, to nie zaszkodzi. Najwidoczniej zdarzyło się coś niezwykłego, skoro potrzebują pańskiej pomocy...

   Sterówka była oświetlona, transportery siłowe nie działały i musiałem ręcznie otwierać drzwi. W pobliżu foteli stał Orlan ze swymi adiutantami. Skłoniłem się w odpowiedzi na jego powitanie.

   - Trzeba uruchomić urządzenia napędowe statku, admirale! - rozkazał Orlan. - Chodzi o życie twoje i twoich przyjaciół!

   - O wasze chyba też - dorzuciłem ironicznie. Mówiłem już, że komputer sterujący napędem jest uszkodzony.

   - Musicie go natychmiast naprawić!

   - Nie znam się na takich skomplikowanych aparatach.

   - A kto się zna?

   - Nikt. Maszyny sterujące remontuje się jedynie w bazie kosmicznej.

   - Macie chyba sterowanie ręczne?

   - Tak, ale można go używać tylko w przestrzeni einsteinowskiej, a nie w obszarze nadświetlnym. Powiedz zresztą, co się stało, abym mógł zdecydować, czy warto wam pomagać.

   Orlan milczał przez chwilę i zdawał się czegoś nasłuchiwać. "Pewnie mają łączność telepatyczną" - pomyślałem.

   - Powiem - odezwał się wreszcie. - Mechanizmy, kształtujące metrykę, zainstalowane na gwieździe, obok której przelatywaliśmy, rozregulowały się. Kurs flotylli został zmieniony, a statki rozproszone. Znaleźliśmy się wewnątrz ślimaka przestrzennego, a krążowniki konwoju na zewnątrz.

   - Nie widzę w tym żadnej tragedii, chyba że coś przede mną ukrywasz.

   Orlan wahał się kilka sekund.

   - Wielki zabronił tracić "Cielca" z oczu. Kiedy zaczniemy znikać, okręty nas zaatakują. Musimy się trzymać w pobliżu eskorty lub odeprzeć ich salwę grawitacyjną, bo inaczej koniec z nami. Uruchom mechanizmy obronne, admirale!

   - Czy mamy za cenę życia sprzedać najważniejsze tajemnice ludzkości? Nasze życie nie jest tyle warte!

   - Za późno! - krzyknął strasznym głosem Orlan. - Jesteśmy ostrzeliwani!

   Obok Pomarańczowej pałającej złowieszczym światłem na wygasłym niebie pozostały jeszcze trzy zielone punkciki, trzy niknące w innym świecie gwiazdoloty. Wiedziałem już, co to znaczy atak grawitacyjny. Bez pól ochronnych nie sposób go przeżyć. Zamknąłem oczy.

   - Nie! - wykrzyknął triumfalnie Orlan. Nie!...

   Otworzyłem oczy. Na czarnym niebie płonęła tylko Pomarańczowa. Krążowniki zostały wyrzucone z naszej przestrzeni wraz z wystrzelonymi przez siebie falami grawitacyjnymi. Nie wiedziałem, co nas czeka w przyszłości, ale Orlan również byt najwidoczniej kompletnie zdezorientowany.

   - No i obeszło się bez zdrady ludzkich tajemnic! - zakpiłem z niego. - Czy nie wydaje ci się przypadkiem, iż po naszej stronie wystąpiły siły znacznie potężniejsze od całej floty waszych krążowników?

   - Po waszej stronie, mówisz? - Wskazał ręką na Pomarańczową. - Gdybyś wiedział, dokąd pędzimy, wolałbyś zginąć od salwy dział grawitacyjnych. W imperium Wielkiego Niszczyciela nie ma miejsca groźniejszego niż Trzecia Planeta!

   Odwrócił się do mnie plecami.

   Niewidzialne, giętkie ręce chwyciły mnie za ramiona, odwróciły i popchnęły ku wyjściu. Wściekłym szarpnięciem spróbowałem się uwolnić, ale nie miałem teraz pola osobistego, którym niegdyś poraziłem atakującego mnie niewidzialnego. Pogroziłem więc tylko pięścią Orlanowi i spokojnie wyszedłem na korytarz.

      . 4 .      

    Na wklęsłych ekranach złociło się niebo. Powiedziałem "niebo" i poczułem, jak słowo to kłóci się z widokiem rozpościerającym się przed nami. Niebo to przestrzeń z gwiazdami, planetami i satelitami. Tu zaś była tylko wypełniająca wszystko Pomarańczowa i krążąca wokół niej samotna planeta.

   Tuż przed lądowaniem na planecie Orlan odnalazł mnie w parku, gdzie przechadzałem się z synkiem, i odwołał na bok.

   - Admirale Eli - powiedział. - Statek opada w złym miejscu. Przyciąganie na planecie zależy od szerokości geograficznej, a my lądujemy w strefie wysokiej grawitacji. Należy szybko dotrzeć do Stacji Metryki Przestrzennej, tam będzie lżej. Na Planecie nie ma środków komunikacji, gdyż nie wolno jej odwiedzać. Stacja nie odpowiada na wezwania. Musisz zatroszczyć się o to, aby jeńcy szli możliwie szybko.

   - Jakie ciśnienie i temperatura panują na planecie? Czy potrzebne są skafandry? Jak z wodą i żywnością? - Skafandry zostawcie na statku. Ciśnienie i temperatura są znośne. Żywność i wodę załadujcie na swoje awionetki. Masz jeszcze jakieś pytania?

   - Tak. Co to za planeta? Czemu na niej lądujemy? Jaki los nas czeka?

   - Na te pytania nie odpowiem - rzucił zimno i pośpiesznie się oddalił.

      . 5 .      

    To była metalowa planeta, naga metalowa pustynia nigdzie nie zakamuflowana nawet pseudoroślinami podobnymi do "rosnących" na Niklowej. Nad oślepiająco błyszczącą złotem i ołowiem równiną rozpościerało się połyskliwe, złotawe niebo z pałającą na nim czerwonawą gwiazdą, której pozorna średnica była około pięciu razy mniejsza od naszego ziemskiego Słońca.

   Schodząc po trapie upadłem. Potężna siła pochwyciła mnie i rzuciła w dół. Na mnie zwalił się Petri, a na niego Osima. Spróbowałem się unieść na rękach, ale nie zdołałem. Petri pomógł mi wstać. Pomagając sobie laską przykuśtykał do nas Romero. Zawsze był z natury blady, ale teraz jego bladość nabrała niebieskawego odcienia.

   - Co najmniej trzykrotne przeciążenie-wykrztusił próbując się uśmiechnąć, co nie bardzo mu sil udało. - Obawiam się, drogi przyjacielu, że tego nie wytrzymamy.

   Stosunkowo najlepiej czuł się Kamagin. W jego czasach kosmonautów trenowano na wielkie przeciążenia, gdyż nie było wówczas grawitatorów stwarzających normalne warunki przyciągania ziemskiego w kosmosie.

   Anioły i całe gospodarstwo Lusina wyładowano przed ludźmi. Skrzydlate istoty również nie czuły się najlepiej.

   Zobaczyłem w oddali Orlana i poprosiłem Petriego, aby pomógł mi do niego dotrzeć. Wyładunek trwał nadal, a ja z przerażeniem myślałem, co będzie z Mary i Astrem. Orlanowi ciążenie także dawało się we znaki. Poprosiłem go:

   - Czy nie można zostawić najsłabszych? Na statku działają grawitatory...

   - Wszyscy wysiadają! - uciął. Powróciłem do towarzyszy. W tej samej chwili na trapie pokazał się Aster z plecakiem na ramionach. Za nim szła Mary. Malec nieostrożnie postawił nogę na stopniu, potknął się i potoczył na ziemię. Gdyby Petri nie podtrzymał go w ostatniej chwili, synek skręciłby sobie kark. Pospieszyłem ku niemu i zabrałem plecak, w którym, jak się później okazało, leżały pojemniki z kulturami bakterii żywiących się złotem i ołowiem.

   Kiedy ostatni człowiek zszedł na grunt, automaty zaczęły wyładowywać awionetki z zapasami wody i jadła oraz jakieś długie skrzynie z rzeczami Niszczycieli. Petri wrzucił do jednej z awionetek plecak Astra.

   Awionetki nie mogły unieść się w powietrze i tylko niezgrabnie pełzły po gruncie, chociaż zabrały zaledwie połowę zwykłego ładunku. Skrzynie Zływrogów poruszały się same ślizgając się nisko nad ziemią na poduszce grawitacyjnej .

   Podszedł Osima.

   - Co pan zarządzi, admirale?

   - Rozkazy wydaje tu Orlan - powiedziałem z goryczą. - A zresztą jakiż to ze mnie teraz admirał. Proszę więcej się tak do mnie nie zwracać!

   Mary ścisnęła mnie za łokieć.

   - Opanuj się, Eli!

   Romero był dla mnie jeszcze surowszy.

   - Nie oczekiwałem takiej małoduszności, drogi przyjacielu! Wybraliśmy pana na zwierzchnika i pozostanie pan naszym zwierzchnikiem dopóty, dopóki nie zmienimy decyzji. Tak więc, jakie rozkazy wyda pan, admirale?

   - Dobrze, rozkazuję wam i apeluję do was, abyście spełniali i wytrzymali to, co ja sam zdołam spełnić i wytrzymać.

   - Kto pójdzie pierwszy w kolumnie? - spytał Orlam który przykuśtykał do nas w towarzystwie swych adiutantów.

   - Ja - odparłem.

   Ruszyliśmy w nieznane. Pierścień głowooków otaczał kolumnę, na czele której szedłem wraz z Mary, Romerem, Osimą, Petrim i Kamaginem. Za nami szli pozostali jeńcy. Skrzydlate smoki i awionetki z zapasami zamykały pochód.

   Starałem się nie patrzeć na przygnębiający blask pustyni, na grę świateł załamujących się w ołowianych skałach wyrastających ze złotej równiny. Szedłem czując, że każda noga waży przynajmniej sto kilogramów i że długo tak iść nie zdołam.

   Petri odkrył, że nie należy przestawiać nóg, lecz je przesuwać i wkrótce wszyscy ślizgaliśmy się jak na nartach. Ale i w ten sposób nie mogliśmy nadążyć za niezmordowanie pełznącymi głowookami, którym nie przeszkadzała zwiększona grawitacja, i za niezręcznie podskakującym Orlanem.

   - Szybciej! -wykrzykiwał co chwila Orlam a każdemu jego okrzykowi towarzyszyły grawitacyjne ciosy strażników bezlitośnie nas popędzających.

   Kiedy Orlan zarządził pierwszy odpoczynek, wszyscy zwalili się bez sił, gdzie kto stał. Upadłem obok Mary. Żona chrapliwie oddychała, oczy jej zapadły gdzieś pod czaszkę. Wyszeptała:

   - Nic mi nie jest, wytrzymam. Ale Aster...

   Aster podszedł do nas razem z Trubem. Potężny Anioł chciał nieść synka, ale ten nie pozwolił mu nawet podtrzymywać się pod rękę.

   - Wytrzymam wszystko to, co wytrzymasz ty, ojcze - szeptał Aster w odpowiedzi na moje wyrzuty i upadł na ziemię obok Mary.

   - Jesteś nie tylko moim synem, lecz także członkiem załogi "Cielca" i musisz podporządkować się rozkazom. Rozkazuję ci więc, abyś przyjął pomoc Truba.

   W połowie drugiego odcinka marszu zaszła Pomarańczowa. Niebo szybko ciemniało, aż wreszcie nad nami rozlała się jednolita czerń, bez jednej gwiazdki, jednego rozbłysku światła.

   - Naprawdę wypadliśmy z przestrzeni! - wykrzyknął Romero. - Zwichrowania metryki są widać bardzo szczelne.

   W ciemności rozgorzały peryskopy głowooków. Teraz tylko one oświetlały powierzchnię planety.

   Orlan zarządził drugi postój. Awionetka z zapasami przepełzła wzdłuż szeregu. Prowadzący ją mechanik rozdał jedzenie. Posililiśmy się.

   Zaraz po kolacji znów zabrzmiał rozkaz: - Wstawać! Idziemy! Szybciej! Szybciej!

   I znów szliśmy wśród czarnej nocy otoczeni łańcuszkiem niby-pochodni na głowach Zływrogów, popędzani niecierpliwym krzykiem Orlana.

      . 6 .      

    Noc ciągnęła się bez końca. Trochę spaliśmy, ale przez większą część tej nocy szliśmy.

   Ranek zastał nas na postoju. Niebo najpierw sfioletowiało, później przybrało odcień niebieski, zielonkawy, ai wreszcie stało się jednolicie jaskrawozłote.

   Aster leżał między mną a Mary. Potrząsnąłem go za ramię. Syn otworzył z wysiłkiem oczy, spróbował wstać, ale nie zdołał tego zrobić i znów zamknął powieki. Po chwili wyszeptał tak cicho, że ledwie go usłyszałem:

   - Mamo, zaraziłaś planetę życiem?

   - Tak, kochanie - odparła pospiesznie żona. Kiedy spałeś, zaszczepiłam tu życie. Nie martw się o to. Awionetka z pożywieniem dotarła do nas. Spróbowałem nakarmić Astra, ale nie chciał jeść. Możliwe zresztą, że nie miał już sił żuć i przełykać.

   - Wkrótce stracimy syna - powiedziałem do żony.

   Słyszałem swój głos jakby z boku - drewniany, beznamiętnie spokojny. Mary spojrzała na mnie, lecz nic nie powiedziała. Przez wszystkie te nocne godziny szła za mną bez słowa skargi, bez jęku, ale teraz przy świetle dnia widziałem, ile ją ta noc kosztowała.

   Odwołałem na bok Romera.

   - Pawle - powiedziałem. - Zapomnieliśmy co to choroby, lecz pozbawieni opieki maszyn stajemy się słabi i bezbronni. Dawniej ludzie byli odporniejsi, bardziej żywotni, znali masę zabiegów, lekarstw, masaży podtrzymujących życie. Pan jeden może nam pomóc. Może wśród starożytnych recept była i taka, która mogłaby teraz uratować mi syna?

   Pokręcił ze smutkiem głową.

   - Lekarstwa na przeciążenie nie znali nawet starożytni. Moim zdaniem jest tylko jeden sposób ratunku dla Astra. Musi pan zobaczyć jeszcze jeden wieszczy sen i do wiedzieć się, dokąd Zływrogi nas z takim pośpiechem pędzą...

   - Nie martw się, Eli! - wykrzyknął Trub, który z dala przysłuchiwał się naszej rozmowie. - Mam jeszcze dość siły, aby nieść twojego syna.

   - Sam chwiejesz się na nogach - zaoponowałem. - Astra musimy położyć w awionetce.

   Poprosiłem Orlana o awionetkę dla Mary i Astra. Zgodził się ją dać, ale pod warunkiem, że pojazd będzie posuwał się w tyle kolumny jeńców. Trub i Osima namawiali mnie, abym się na to nie zgodził, bo syn znalazłby się wtedy w całkowitej władzy Niszczycieli. Trub chwycił Astra na ręce, pokazując, że nie jest mu wcale ciężko.

   - Dziś mniej przyciska do gruntu, Eli!

   - Grawitacja rzeczywiście słabnie - potwierdził Osima.

   Przekonali mnie, tym bardziej że i Mary nie chciała znaleźć się sama wśród wrogów. Trub z Astrem stanął między mną a żoną.

   Kiedy ruszyliśmy, zbliżył się do mnie Lusin.

   - Słusznie, Eli - powiedział. - Będziemy po kolei. Smoki. Pewien pegaz. Bardzo silny. Nie trap się. Doniesiemy.

   - Dokąd? - zapytałem z rozpaczą w głosie. Spójrz dokoła, nie ma nawet miejsca, gdzie można by wykopać grób. Wszędzie ołów i złoto, złoto i ołów!...

      . 7 .      

    Szedłem nie wiedząc, co się wokół mnie dzieje. Odgrodziłem się od wszystkiego i ze wszystkich sił, z całej duszy. Błagałem nieznanego przyjaciela lub przyjaciół o pomoc. Nie wiedziałem, czy naprawdę istnieją, czy nie są tylko wytworem mojej chorej wyobraźni, ale prosiłem, błagałem, padałem przed nimi na klęczki, modliłem się do nich o pomoc i ratunek dla syna.

   - Co z Astrem? - zapytałem Mary, gdy Orlan zarządził kolejny postój. Truba obok niej nie było.

   Żona w milczeniu zaprowadziła mnie do smoka pełznącego wśród ludzi. Na grzbiecie zwierzaka leżał nieruchomo Aster. Gładziłem ręce syna, przemawiałem do niego, ale wiedziałem, że się nie odezwie, że odchodzi od nas na zawsze...

   - Musisz odpocząć, Eli - powiedziała cicho Mary.

   Posłuchałem, a moje miejsce koło Astra zajęli Lusin i Andre. Mary płakała. Pomyślałem, że pewnie byłoby mi lżej, gdybym i ja potrafił się rozpłakać, ale pod powiekami nie było łez.

   Noc zastała nas w marszu. Po zachodzie gwiazdy Orlan zarządził nocleg. Aster nadal nie poruszał się i nie odzywał, ale stan jego się nie pogorszył i to uznałem za dobry omen. Jutro grawitacja zmniejszy się, pomyślałem, i nagle poczułem, że tracę przytomność.

   Zapadałem w sen jak w głęboką studnię, tak gwałtowny był przeskok z jawy do sennych majaków. Zobaczyłem jakby z boku, że przenoszę się poza łańcuch strzegących nas głowooków do tej części obozu, gdzie wypoczywali Niszczyciele, i sam gwałtownie przemieniam się w Zływroga. Szedłem obok Orlana - teraz byłem jednym z jego dwóch adiutantów, którzy stale mu towarzyszyli i Orlan szepnął do mnie:

   - Krad, zapamiętaj każdą wypowiedź, to bardzo ważne...

   - Tak jest - odparłem z groźbą w głosie, dokładnie tę groźbę w głosie usłyszałem. Orlan nie wiedział wszak, że nie jestem żadnym Kradem, lecz Elim. - Zapamiętam!

   Wkrótce człowiek, który przybrał postać Zływroga, admirał ludzkiej floty, wziął udział w naradzie oficerów i strażników - Niszczycieli.

   Niezbyt dobrze widziałem tych, którzy odzywali się w ciemnościach, ale jednego doskonale rozróżniałem. Był to ogromny niewidzialny, który pozbył się swego ekranu, przerastający co najmniej o głowę innych Niszczycieli. Obok niego stało jeszcze dwóch innych niewidzialnych, już normalnego wzrostu.

   - Sytuacja się skomplikowała - zagaił naradę Orlan. - Musimy podjąć ważne decyzje.

   - Powiedz nam, co wiesz - powiedział olbrzym. - Bez dokładnej informacji nie możemy podjąć skutecznych kroków.

   - Jedynym wyjściem jest unicestwienie wszystkich jeńców - rzucił ostro drugi adiutant Orlana, który zachowywał się teraz raczej jak zwierzchnik niż milczący strażnik, jakim go dotychczas znałem. Uświadomiłem sobie nagle, że nigdy mu się dokładnie nie przyglądałem. Teraz ze względu na ciemności też nie mogłem rozróżnić jego twarzy.

   - Rozumiem cię, Gigu - zwrócił się Orlan do olbrzymiego niewidzialnego - ale chyba nie będę mógł zaspokoić-twej ciekawości, bo łączności ze Stacją nadal nie ma. Poruszamy się i działamy na oślep.

   - Mamy program uświęconych idei Wielkiego Niszczyciela, a ten program rozjaśnia każdy mrok - jeszcze ostrzejszym tonem powiedział drugi adiutant.

   - Masz rację, idee Wielkiego rozjaśniają wszelki mrok - zgodził się Orlan. - Może więc dobrze będzie, jeżeli powtórzę krótko, co wiemy i czego nie wiemy.

   Zaczął od wiadomości o flocie ludzkiej atakującej Perseusza. Ludzie zanihilowali drugie ciało kosmiczne. Wielki Niszczyciel przeniósł swoją rezydencję na Planetę Sodową, odległą od teatru wojny. Obecna siedziba Wielkiego też nie jest zupełnie bezpieczna, gdyż wokół Sodowej znajduje się wiele osiedli Galaktów i jeżeli odwieczni wrogowie zdecydują się wyjść ze swych twierdz, sytuacja stanie się groźna.. .

   - Nie strasz nas! - przerwał drugi adiutant. Nie kłopocz się o bezpieczeństwo Wielkiego. Bezczelnych ludzi czeka zguba, jeżeli zdołają się przedostać za nasze kosmiczne zapory, bo Galaktowie nie przyjdą im z pomocą. Tak rzekł Wielki. Mam nadzieję, że nie podajesz w wątpliwość prognoz Wielkiego?

   - W żadnym wypadku! - wykrzyknął pospiesznie Orlan.

   - Mówmy więc o naszej sytuacji, bo Wielki sam się o siebie potrafi zatroszczyć.

   - Trzecia Planeta - kontynuował Orlan zachowuje się niezrozumiale. Poprzednio żaden statek nie mógł się do niej zbliżyć, a teraz sama ściągnęła "Cielca" na swą powierzchnię. Lądujący gwiazdolot nie został zniszczony w polach ochronnych, jeńcy i Niszczyciele też na razie żyją - z takim dobrym przyjęciem jeszcze nikt tu się nie spotkał. Przy tymi mechanizmy Stacji działają, grawitacja zmienia się w sposób prawidłowy. Wylądowaliśmy w niebezpiecznej strefie, część jej przeszliśmy, ale do spokojniejszych okolic jest jeszcze daleko. W Stacji znów nastąpiła awaria, to jedyne wytłumaczenie. Kiedy automaty biologiczne Stacji naprawią uszkodzenie, zostaniemy wszyscy unicestwieni, jeśli do tego czasu nie zdołamy opuścić niebezpiecznej strefy. W paśmie żywej straży zdołamy wytłumaczyć żołnierzom Stacji naszą obecność. Naszym zadaniem jest dotrzeć do Stacji, aby zachować swoje życie.

   - I życie jeńców - dorzucił olbrzymi niewidzialny.

   - To nie jest konieczne - odparował drugi adiutant. - Dyrektywa Wielkiego zezwala rozprawić się z jeńcami, gdy tylko zajdzie potrzeba. Uważam, że taki moment nadszedł. Zwłaszcza że nie możemy pozwolić jeńcom zbliżyć się do mechanizmów Stacji.

   - Nam również zakazano zjawiać się w rejonie Stacji - zauważył Orlan. - I gdybyśmy znaleźli się tu z własnej woli, kara byłaby tylko jedna - śmierć...

   - Dobrze to ująłeś, Onanie, nie znaleźliśmy się tu z własnej woli. Ale jesteśmy przyjaciółmi, a oni wrogami. Nie widzę powodów, aby nadal niańczyć się z jeńcami.

   - Może rozdzielić się na dwie grupy? - zaproponował Gig. - Jeden oddział pójdzie z jeńcami, a drugi pospieszy w kierunku Stacji zawiadomić strażników o naszej obecności i dogadać się z Nadzorcą, aby. zapewnił wszystkim bezpieczeństwo. Powiem szczerze: niewidzialni nie lubią zabijać bezbronnych. Wyznaczono mnie do konwoju, a nie do plutonu egzekucyjnego!...

   - Cóż ja słyszę! - powiedział z oburzeniem adiutant Orlana. - Zdaje się, że zapomniałeś, co mówi Wielki: zniszczenie jest najwyższym celem rozwoju, a wobec tego powszechna wojna i unicestwienie wszystkiego, co żyje, stanowi idealne wcielenie życia.

   - Jestem żołnierzem, a nie filozofem. Co innego zniszczyć wroga w walce...

   - Rozumiem. Czy wszyscy niewidzialni podzielają wątpliwości swego dowódcy?

   Obaj niewidzialni drgnęli i powiedzieli chórem jednakowymi głosami:

   - Wykonamy każdy rozkaz. Niech Orlan decyduje.

   - Co powiedzą dowódcy głowooków?

   Jeden z głowooków pospiesznie zaświecił peryskopem.

   - Ze świętym oburzeniem odrzucamy wszelkie wątpliwości. Kiedy Orlan rozkaże, jeńcy zginą natychmiast!

   Do rozmowy znów wtrącił się zdenerwowany Gig: - Źle mnie zrozumiano. Unicestwiłbym sam siebie, gdybym podejrzewał się o jakiekolwiek wątpliwości. Moje oddanie Wielkiemu zaprawdę nie ma granic.

   - Tak przypuszczałem, Gigu. Prawem starszeństwa decyzja należy do Orlana. Mamy nadzieję, Onanie, że twój rozkaz będzie zgodny z natchnioną, postępową myślą destrukcyjną Wielkiego Niszczyciela.

   - Możecie w to nie wątpić. Zdecydowałem, co następuje: przejdziemy jeszcze dwa odcinki drogi według dotychczasowego porządku, aby zachować dusze jeńców jako glebę, w której posiejemy ziarno zwątpienia, i wytrzebimy z niej wszystko co ludzkie - zgodnie z ideą Wielkiego. Jeśli jednak warunki się nie zmienią, jeńców trzeba będzie zabić. Jak to zrealizować? Chciałbym wysłuchać zdania specjalistów wojskowych.

   - Należy oddzielić ludzi od skrzydlatych - zaświecił jeden z głowooków. - Bez ludzi skrzydlaci nie są groźni. Nie zapominajcie, że od góry jesteśmy gorzej chronieni, a grawitacja stopniowo słabnie i wkrótce te stwory będą mogły latać.

   - Oddzielimy ludzi od skrzydlatych - zadecydował Orlan. - Pozwolimy ludziom usnąć i w czasie snu unicestwimy ich. Po śmierci ludzi pozostali nie będą się bronić.

   Poderwałem się gwałtownie. Wokół znów rozpościerała się metalowa równina oświetlona już promieniami czerwonawej gwiazdy. Obok mnie siedział Romero.

   - Co się stało, drogi przyjacielu? Czyżby jakiś sen?

   - Tak, informacyjny!

   - Wolę nazwać go starym słowem - proroczy. Ale przejdźmy na bezpośrednią wymianę myśli. Opowiedziałem mu o wszystkim, czego dowiedziałem się we śnie. Romero zamyślił się.

   - Wygląda na to - powiedział po chwili - że wśród wrogów zapanowała niezgoda... Pozwoli pan, admirale, że pomówię o tym z kapitanami statków. Lepiej, abym to zrobił ja, bo nie jestem tak pilnie śledzony.

   - Zgoda.

   Paweł odszedł, a ja zająłem się Astrem.

   - Ani razu nie odzyskał przytomności - powiedziała Mary.

   Nic na to nie odparłem. Każde moje słowo mogło tylko pogłębić jej rozpacz. Wkrótce nadszedł Lusin i dopiero wtedy się odezwałem:

   - Porozmawiaj z Romerem, ma ci coś do powiedzenia

   - Już - odparł Lusin. - Przygotowujemy się. Wszystko tak się pomiesza, że nikt nie zdoła oddzielić ludzi od Aniołów i skrzydlatych zwierzaków. Resztę powie ci Paweł.

   W oddali pokazał się Orlan. Wstałem. Lusin zawołał smoka, ale siedzący w pobliżu Trub krzyknął, że on poniesie chłopca.

   - Sam będę niósł syna - uciąłem.

      . 8 .      

    Aster nie otworzył oczu, kiedy brałem go na ręce, ale po twarzy przemknęło mu jakieś nieuchwytne drżenie. Oddychał szybko i płytko, serce biło tak silnie, że wyczuwałem rękami jego uderzenia. Stanąłem na czele kolumny i ruszyłem. Za mną szli Mary i Andre.

   Z tyłu podszedł do mnie Romero i powiedział szeptem:

   - Proszę się nie odwracać, admirale. Zorientuję pana w naszych planach. Kamagin nalega, abyśmy zorganizowali powstanie. Zgadzamy się z nim. Kiedy Orlan rozkaże ludziom oddzielić się od reszty jeńców, rzucimy się na strażników i wybijemy wszystkich, którzy nie przejdą na naszą stronę.

   - Jak to sobie wyobrażacie? Bezbronni ludzie nie zdołają pokonać nawet jednego głowooka!

   - Myli się pan sądząc, że jesteśmy bezbronni. Kamaginowi udało się załadować na awionetki trochę broni ręcznej: laserów, granatów, iskierników elektrycznych...

   - Nasza broń jest bezradna wobec przeklętych niewidzialnych. Oni są najgorsi...

   - Najgorsza jest bezczynność. Osima twierdzi zresztą, ie w samobieżnych skrzyniach Zływrogów znajduje się broń. Nie jest wykluczone, że tej broni po zdobyciu skrzyń zdołamy użyć przeciwko Niszczycielom.

   - Zbyt wiele tu niewiadomych, Pawle...

   - Odmawia pan zgody na rozpoczęcie powstania? - Nic podobnego, zgadzam się! Kto nas poprowadzi?

   - Proponujemy Osimę, a na zastępców Petriego i Kamagina. Skrzydlatymi będą dowodzić Lusin i Trub. Atak rozpoczniemy z powietrza, aby zaskoczyć przeciwnika z jego najsłabszej strony.

   Romero odszedł. Potknąłem się o bryłę ołowiu i omal nie upuściłem Astra. Mary chwyciła mnie pod rękę.

   - Pobladłeś, Eli - powiedziała z niepokojem. Zawołam Lusina.

   - Nie trzeba - wymamrotałem. - Dam sobie radę.

   Poczułem na ręce czyjeś dotknięcie. To był Andre. Spojrzałem nań i. zrozumiałem, że rozum mu powraca. Oczy miał pełne smutku, lecz przytomne.

   - Daj... mnie... - powiedział z trudnością, pokazując na Astra. - Daj... ja...

   - Później, Andre - odparłem. - Jeszcze mogę nieść swojego syna, zresztą wkrótce będzie postój.

   Tym razem odpoczynek trwał bardzo długo. Orlan gdzieś zniknął i nie wracał. Obok mnie przysiedli kapitanowie statków i Romero. Osima z właściwą mu energią i precyzją przygotowywał akcję zbrojną. Ręczne lasery rozdzielono w czasie posiłku, ja także otrzymałem tę zabawkę. Mówię "zabawkę", gdyż niewidzialnym nie mogliśmy tą bronią zaszkodzić, a głowooki miały tylko jeden czuły na jej promieniowanie punkt - peryskopy.

   - A więc mamy dwie możliwości: albo w nocy, albo jutro rano - powiedział Osima. - Wszystko gotowe, admirale.

   - Dobrze - odparłem. - Rozejdźcie się teraz. Pomarańczowa utonęła za horyzontem. Złote niebo poczerniało. Wokół obozu znieruchomiały ognie pełniących wartę Zływrogów. Zostawiłem Astra pod opieką Mary i przeszedłem się po obozie. Ludzie byli przemieszani z pegazami i smokami, tak aby na pierwszy sygnał wskoczyć na ich grzbiety i ruszyć do ataku. Osima i Petri wraz z innymi jeńcami przytwierdzili na bokach smoków skrzynki wypełnione jakimiś nie znanymi mi metalowymi przedmiotami.

   - Starożytne granaty ręczne - wyjaśnił Osima. Na pokładzie "Mendelejewa" było ich mnóstwo. Edward część ich zabrał na "Woźnicę", a później na "Cielca". Większość granatów wysłano do ziemskich muzeów, ale pozostałe przydadzą się teraz nam. Są bardzo łatwe w użyciu, Kamagin nam pokazał.

   Samego Kamagina zastałem u Aniołów. Rozmawiał z Trubem. Przed nimi leżała skrzynka z takimi samymi granatami.

   - Laserów Aniołom nie daliśmy - oświadczył Kamagin. -Ten sprzęt im nie odpowiadał, ale za to granaty i iskierniki zostały jakby dla nich stworzone. Trub, spróbuj trafić w tę plamkę.

   Trub podniósł coś z gruntu i rzucił w złoty samorodek majaczący w ołowianej skale. Przeraziłem się, że teraz nastąpi wybuch, który zaalarmuje wroga. Anioł jednak użył do ćwiczenia kawałka złota leżącego pod nogami. Miał zadziwiająco celne oko: dwa kawałki metalu zwarły się ze sobą jak zespawane. Rozejrzałem się wokoło i spostrzegłem, iż żaden Anioł nie śpi, wszyscy ćwiczyli się w rzutach. Skrzydlaci zachowywali całkowite milczenie i tylko głuche uderzenia ciskanego metalu zakłócały ciszę.

   - Ludzie szyją woreczki na granaty - powiedział Kamagin. - Anioły zawieszą je sobie pod skrzydłami, gdzie będą zupełnie niewidoczne.

   W czasie swej wędrówki po obozie natknąłem się niespodziewanie na Orlana. Szedł bez asysty. Pospiesznie cofnąłem się w ciemność nie nawiązując rozmowy. Orlan najwidoczniej również sprawdzał porządek w obozie.

   Wróciłem do Mary. Żona spała objąwszy rękami Astra. Syn oddychał, ale bardzo słabo.

   "Jutro - pomyślałem zasypiając. - Rano, kiedy grawitacja osłabnie..."

      . 9 .      

    Rano Aster umarł.

   Obudził mnie krzyk Mary. Poderwałem się i chwyciłem syna na ręce. Już zesztywniał.

   Na krzyk Mary zbiegli się ludzie, obok ciężko wylądował Trub. Nadal trzymałem Astra na rękach, ale patrzyłem na żonę. Leżała na ziemi i dławiła się łzami...

   - Eli! Eli! - dobiegł mnie szept Andre. - On umarł?

   - Tak, umarł - odparłem. - Był o trzy lata młodszy od twojego Olega, Andre.

   - Był o trzy lata młodszy od mego Olega - powtórzył cicho Andre wsłuchując się w swoje słowa. Potem wyciągnął ku mnie ręce błagalnym gestem: - Daj mi go, Eli.

   Podałem mu ciało syna i klęknąłem obok żony, objąłem ją i zacząłem gładzić po głowie. Nie mogłem jednak wykrztusić żadnego słowa pociechy, gdyż każde zabrzmiałoby fałszywie. Dokoła nas stali w milczeniu ludzie. Mary wreszcie przestała płakać, otarła twarz i wstała.

   - Co z nim zrobimy? - spytała zmęczonym głosem. - Tu nie ma nawet gdzie go pochować.

   - Będziemy nieść - odparłem. - Będziemy nieść do miejsca, gdzie będzie można wykopać grób, albo dopóty, dopóki sami nie umrzemy.

   Dopiero teraz Romero i Lusin zauważyli, że Andre odzyskał zmysły. Ich radość mieszała się ze smutkiem, widziałem uśmiechy szczęścia i łzy rozpaczy, tylko ja nie potrafiłem cieszyć się ani płakać. Chciałem zabrać od Andre ciało Astra, ale Trub mi nie pozwolił. Kiedy Orlan dał rozkaz wymarszu, Anioł z Astrem na skrzyżowanych czarnych skrzydłach zajął wolne miejsce na czele kolumny. Trub niósł ciało syna do postoju, a potem położył obok Mary. Zbliżał się wieczór.

   - Proszę oddzielić ludzi od skrzydlatych - powiedział Orlan. - Zmianę szyku rozkazuję przeprowadzić przed nastaniem ciemności.

   - Zaraz wydam polecenia! - odparłem spokojnie i poszedłem do swoich.

   Tysiące oczu śledziły mnie w napięciu. Wszelki ruch ustał. Nad planetą zapadła cisza. Osima i Kamagin stali wśród pegazów, Trub wznosił się o głowę nad swymi mniej rosłymi pobratymcami, Lusin siedział już na grzbiecie smoka. Wszystko było gotowe do powstania.

   - Kazano nam rozdzielić się od skrzydlatych! Pewnie dla naszego dobra - dorzuciłem ironicznie. - Postępujcie zgodnie z planem!

   - Za mną! - krzyknął Osima wskakując na pegaza, który natychmiast rozwinął skrzydła.

   - Za mną! - krzyknął jak echo Kamagin wzlatując w ślad za nim.

   Już w powietrzu rzucił granatem w kierunku Niszczycieli. Rozległ się pierwszy wybuch.

      . 10 .      

    Wspominając teraz naszą walkę na Trzeciej Planecie widzę wyraźnie, że jeśli ktokolwiek spodziewał się naszego powstania, to jedynie nasi tajni przyjaciele, wrogowie zaś byli całkowicie zaskoczeni.

   Pegazy z ludźmi na grzbietach i Anioły dowodzone przez Truba potężną falą runęły z góry na zdezorientowane głowooki. Dymna ściana wybuchów przesłoniła obóz, a promienie laserów wznieciły słupy ognia. A kiedy do walki włączyły się smoki i błyskawice miotane przez Gromowładnego rozświetliły martwym blaskiem szybko zapadającą ciemność, walka stała się powszechna. Uderzenie oddziału pieszych z Petrim i Romerem na czele, oczyszczającego sobie drogę granatami i laserem, natychmiast przerwało tyralierę głowooków, które zbite w niewielkie grupki walczyły teraz w okrążeniu.

   Trzeba im przyznać, że szybko opanowały pierwszy szok i biły się odważnie i skutecznie: na grunt posypały się pegazy i smoki, nie mówiąc już o Aniołach. Rozwścieczone Anioły zbyt szybko pozbyły się ładunku granatów i za bardzo zaufały swoim skrzydłom. W powietrzu wirowały teraz całe chmury czarnych i białych anielich piór. Zostali ranni Trub i Lusin, Petri i Romero, lekko draśnięci Osima i Kamagin, a tylko Andre walczący w największym ścisku cudem nie odniósł szwanku.

   Wdrapałem się na ołowianą skałę wznoszącą się nad złotą równiną i spojrzałem na pole walki. Coś mnie niepokoiło. Nie mogłem zrozumieć, czemu tak łatwo zwyciężamy. Przecież dokoła musiało być pełno niewidzialnych, a żaden z nich dotychczas nie wtrącił się do starcia ani po naszej stronie, ani przeciwko nam. Dlaczego?

   Nagle usłyszałem znajomy głos, dźwięczący tym razem nie wewnątrz mnie, lecz na zewnątrz, ten sam głos, który wielokroć rozmawiał ze mną w snach. "Eli, na pomoc! Na pomoc - krzyczał głos. - Na pomoc, Eli!" Rzuciłem się w jego kierunku, wiedząc, że wzywa mnie przyjaciel.

   Głos nagle się urwał, ale w tej samej chwili dostrzegłem tego, który mnie wołał. Trub wraz z dwoma rozwścieczonymi Aniołami atakował Orlana i jego adiutantów. Adiutanci już padli, Orlan jeszcze się bronił. To on wołał!

   W tej samej chwili Niszczyciel zwalił się pod ciosem ciężkiego skrzydła Truba. Rzuciłem się do przodu, upadłem i osłoniłem go własnym ciałem. Ku nam z laserami w rękach biegli Romero i Petri.

   - Eli, wstań, zabiję tego złoczyńcę! - wrzeszczał Trub i tak popchnął mnie skrzydłem, że potoczyłem się wraz z Orlanem po ziemi.

   Romero chwycił Truba za skrzydła, Petri stanął pomiędzy nami.

   - Uspokój się, szaleńcze! - krzyknął Romero. O mało nie zabiłeś sprzymierzeńca!

   Nie wiem, co Trub by zrobił, gdyby nagle obok nas nie spadł na ziemię niewidzialny pozbawiony niespodziewanie swego ekranu. To był taki sam przerażający szkielet, jaki widzieliśmy na Sigmie, ale jeszcze żywy, choć bardzo poraniony. Nawet zapalczywy Anioł zrozumiał, że rozpoczęta przez nas walka jest jedynie częścią wielkiego starcia, toczącego się również w przestrzeni niewidzialnej. Machnął więc skrzydłem w kierunku grupki broniących się głowooków i krzyknął do swych pobratymców:

   - Za mną! Wykończymy tych drani!

   Pomogłem Orlanowi stanąć na nogi. Niszczyciel chwiał się i mówił z wielkim trudem. Anioły nieźle go poturbowały.

   Romero przełożył laser do lewej ręki i ceremonialnym gestem wyciągnął ku niemu prawicę.

   - Witamy pana w naszym obozie, drogi, choć niespodziewany sojuszniku.

   - Sądzę, że moja przyjaźń dla was nie powinna być taką znów niespodzianką - odparł Orlan. - Znamy się przecież z Elim od dawna.

   - To byłeś ty, Orlanie? - wykrzyknąłem zdumiony.

   - Tak, to byłem ja. Tak bardzo mnie nienawidziłeś, że nieustannie o mnie myślałeś. To ułatwiło zestrojenie naszego promieniowania mózgowego. Ale największym waszym przyjacielem był on - dorzucił z goryczą, wskazując na ciało jednego ze swych adiutantów.

   - Zginął w walce - powiedział Petri. - Ale nie wiedzieliśmy, kto z was jest przyjacielem, a kto wrogiem.

   - Nie mam do was pretensji - rzekł Orlan swym dawnym, beznamiętnym głosem. - Sami jesteśmy temu winni. Dobrze przygotowaliśmy wybuch powstania, lecz nie zatroszczyliśmy się o swoje bezpieczeństwo. Myśleliśmy jedynie o zwycięskiej walce.

   - Dobrze przygotowaliście powstanie? - powtórzył Romero. - Tak, oczywiście... Ale i my coś niecoś zrobiliśmy!

   - Niewątpliwie. Ale dość się nadenerwowaliśmy, zanim przyjęliście zasugerowany wam plan. Wasze myślowe rozmowy, z których tak byliście dumni, nie stanowiły dla mnie sekretu. Przekazywałem je Gigowi. Jemu przypadło najtrudniejsze zadanie, gdyż nie wszystkich niewidzialnych udało się przeciągnąć na naszą stronę. Za to Gig nie pozwolił tym, którzy pozostali wiernymi sługami imperium Wielkiego Niszczyciela, pospieszyć z pomocą głowookim i to zdecydowało o sukcesie.

   Romero z powątpiewaniem rozejrzał się wokoło. W powietrzu miotały się tylko Anioły. Pegazy i smoki rozpoczęły powietrzną bitwę, lecz nie mogły długo latać przy wysokiej grawitacji.

   - Jaka szkoda, szanowny sprzymierzeńcze, że nie możemy oglądać powietrznego... pola walki bohaterskiego Giga.

   - Dlaczego? Zaraz się z nim połączę i zobaczycie, co się tam dzieje - odparł Orlan.

   Wkrótce widok całkowicie się przeobraził. Bitwa w trzecim wymiarze była znacznie okrutniejsza i bardziej imponująca niż ta, która toczyła się na płaszczyźnie. Niewidzialny zwierał się z Niewidzialnym. Pierwszy już rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że jedna, liczniejsza grupa niewidzialnych żołnierzy, brała górę nad drugą. Wśród zwyciężających dostrzegłem olbrzymiego Giga.

   - Wielu jednak przeszło na naszą stronę - powiedziałem do Orlana.

   - Wielu. Macie zwolenników już na wszystkich planetach Perseusza. Wielki popełnił brzemienny w skutkach błąd, kiedy pozwolił na transmisję swojej dyskusji z tobą. Poddani Wielkiego wiedzą teraz od was samych, czego po ludziach można się spodziewać.

   Pokazałem na głowooki.

   - Ale ci nawet nie myślą zdradzić swego władcy. - To są strażnicy wychowani z dala od polityki. Ale ich pobratymcy też się z czasem do nas przyłączą. Zresztą potęga Wielkiego nie na nich się opiera.

   Walka dobiegała końca.

   Pojedyncze grupki Zływrogów ginęły pod wspólnymi ciosami ludzi, Aniołów i niewidzialnych. Kilku niewidzialnych Anioły konwojowały do centrum obozu, gdzie Osima kazał umieścić jeńców. Tam również odprowadzono głowooki, które zaprzestały sporu.

   W pobliżu nas opadł na grunt zmęczony, lecz zadowolony z siebie Gig.

   - Grawitatory gonią resztkami, szefie - powiedział, zwracając się do Orlana. - Na tej diabelskiej planecie zużycie energii dziesięciokrotnie przewyższa normę... - Dopiero później obrócił się ku mnie: - Zdaje się, że wśród ludzi przyjęty jest uścisk dłoni, daj więc rękę, admirale.

   - Co zrobić z jeńcami? - zapytałem swych nowych przyjaciół, patrząc na ostatnią grupkę głowooków prowadzonych do centrum obozu.

   - Unicestwić! - Gig był zwolennikiem radykalnych rozwiązań.

   - Jeńcy się przydadzą - powiedział Orlan. - Nie wiemy, co nas czeka na Stacji. Jeżeli trzeba będzie walczyć, głowooki pomnożą nasze siły.

   - Oddajcie ich pod moją komendę, a ja już potrafię dać sobie z nimi radę! - zapalił się Gig.

   W naszym kierunku szedł Osima z Kamaginem, do których po drodze przyłączyli się Petri i Romero, Lusin, Andre i Trub. Trubowi towarzyszyły jego skrzydlate zastępy. Żaden Anioł nie pominie takiej okazji, jak raport ze zwycięskiej bitwy.

   Osima patrzył ze zdumieniem na Orlana i Giga. Romero jeszcze nie zdążył mu o nich opowiedzieć. Przedstawiłem zebranym nowych towarzyszy.

   - Jednego z nich widzieliście codziennie i myśleliście, że dobrze go znacie. Istnienia drugiego mogliście się jedynie domyślać. A oni troszczyli się o nasze bezpieczeństwo i pomyślność. Oto Orlan i Gig, nasi przyjaciele, a nawet więcej - zbawcy.

      . 11 .      

    Każdy z nas miał dziesiątki pytań, które chciał zadać Gigowi i Orlanowi, kiedy więc jeńców umieszczono pod dobrą strażą, zebraliśmy się na rozmowę.

   Orlan nie miał żadnych nowych wiadomości o flocie Allana, bo wszystko przekazał w moich ostatnich snach. Nie wiedział też nic konkretnego o wydarzeniach na Stacji. Awaria jej urządzeń była nam na razie na rękę. Nie można było jednak liczyć na to, że uszkodzenia nie zostaną naprawione. Trzeba więc było iść możliwie szybko w jej kierunku, bo tylko to mogło nas uratować.

   Kamagin zaproponował powrót na statek. Za pancerzem gwiazdolotu - powiedział - będziemy bezpieczniejsi niż na gołej równinie. Poza tym na "Cielcu" działają grawitatory, a gdy uda się uruchomić MUK, będziemy mogli wystartować w kosmos i połączyć się ze swoimi.

   - To wszystko jest nierealne - zaoponował Orlan. - Nie zdołacie naprawić swojej myślącej maszyny, a nawet gdyby się to wam udało, "Cielec" nie przebije zakrzywionej metryki wokół Pomarańczowej, gdyż moc całej ludzkiej floty do tego nie wystarczy. Wreszcie poza strefą działania stacji grawitacyjnej czyhają krążowniki gwiezdnej flotylli Niszczycieli, tak że wyjścia nie ma.

   - A co będzie, jeśli po prostu zamkniemy się na "Cielcu" i poczekamy, aż sytuacja zmieni się na lepsze? - To też nic nie da, bo sytuacja zmienia się na gorsze. Nie powiedziałem jeszcze o jednym niebezpieczeństwie: zabójcze promieniowanie gwiazdy zamkniętej w skorupie zakrzywionej metryki nie rozprzestrzenia się na zewnątrz, lecz kumuluje w niewielkiej stosunkowo przestrzeni ograniczonej tą właśnie skorupą. Wkrótce wszystko nasyci się radiacją i rozpocznie się rozkład: zginie życie, wyparuje powierzchnia planety, a wszystkie urządzenia sztuczne zamienią się w plazmę.

   - Miła perspektywa! - wykrzyknął Petri.

   - Drogi sprzymierzeńcze - powiedział Romero. - Pańska przepowiednia jest przerażająca. Chyba więc pozostaje nam tylko iść możliwie szybko w kierunku Stacji. Ciekaw jestem, kogo tam spotkamy - wrogów czy przyjaciół?

   - Sam bym chciał to wiedzieć - odparł Orlan. Nikt nie ma dokładnych informacji o Stacji Metryki...

   - Sformułuję więc pytanie inaczej. Przypuśćmy, że istotnie w urządzeniach Stacji nastąpiła awaria, ale jutro zostaną naprawione. Co nas wtedy czeka?

   - Można spróbować pertraktacji z Nadzorcą. Możliwe jest również błyskawiczne unicestwienie nas przez mechanizmy ochronne Stacji bez żadnego uprzedzenia. Można wreszcie spodziewać się napadu automatów obronnych działających w małym promieniu od Stacji. Automaty te są czymś w rodzaju kombinacji organizmów z polami siłowymi i mogą przybierać postać najbardziej odpowiadającą zadaniu, jakie zleci im Nadzorca.

   Na zakończenie rozmowy poprosiłem Giga, aby rozkazał swym niewidzialnym zrzucić ekrany ochronne. Wbrew moim obawom bardzo się z tego ucieszył.

   - Oto polecenie, które spełniamy z radością! wykrzyknął. -Nie macie pojęcia, jak trudno pozostawać niewidzialnym, gdy generatory krzywizny słabną!

      . 12 .      

    Wzięte do niewoli głowooki świeciły bardzo słabo i teraz cały obóz pogrążył się w czarnym niebycie. Nie wiedziałem, gdzie jest Orlam Gig, sprzyjający niewidzialni i głowooki. Napięcie niedawnej walki nie pozwoliło mi usnąć, odszukałem więc przyjaciół i usiadłem z nimi na jakimś występie ołowianej skały.

   Milczeliśmy chwilę, a później Romero zwrócił się do Andre.

   - Drogi przyjacielu, wielu z nas i ja wśród nich, co ze wstydem przyznaję, uważało, że jesteś martwy, gdyż nic nie wskazywało na to, aby Niszczyciele poznali jakieś ludzkie tajemnice. Wydawało mi się niemożliwe, aby Zływrogi nie mogły z żywego wydobyć ważnych informacji. Ale miał pan szczęście, jeśli szczęściem można nazwać utratę rozumu... O tej możliwości nikt z nas jednak nie pomyślał.

   - Sam tę możliwość wynalazłem! Traciłem zmysły świadomie i metodycznie! Z przerażeniem myślałem o torturach, jakie wrogowie będą mi zadawać. Postanowiłem więc popełnić samobójstwo. Pilnowano mnie jednak nieustannie i nic z tego nie wyszło. Wówczas postarałem się uszkodzić swój mózg, przemontować jego schemat nerwowy...

   - I wtedy zjawił się koziołek?

   - Tak, Eli. Myślałem o koziołku na jawie i we śnie. Na wszelkie bodźce odpowiadał obrazek babcinego koziołka. I z wolna kudłata istota z rogami i kopytami wypełniła wszystkie komórki mózgowe, wyparła z nich wszelką informację poza tą, że jest ona babcinym koziołkiem. Zapadłem w całkowitą myślową pustkę, z której dopiero wy mnie wyciągnęliście! Ale ty nie słuchasz!...

   - Przepraszam. Myślałem o pewnym trudnym problemie. Chodzi o to, że uszkodziliśmy nasz pokładowy komputer metodą bardzo zbliżoną do twojej - splątaliśmy jego połączenia wewnętrzne.

   - Zabawne! Pozbawiliście maszynę rozsądku i pewnie nie pamiętacie schematu demontażu?

   - Obawiam się, że nie, bo Osima i Kamagin działali w pośpiechu.

   - Sądzę, że można komputerowi przywrócić sprawność - powiedział Andre. - MUK nie jest bardziej złożony niż mózg ludzki, a mnie udało się go odbudować.

   - Czy nie należałoby się przespać? - zaproponował Romero. - Jesteśmy zmęczeni walką, a jutrzejszy dzień też pewnie nie będzie lekki.

   Zbudził mnie odgłos kroków. Uniosłem głowę i zobaczyłem Osunę, Orlana i Giga zbliżających się do mnie równym szeregiem.

   - Jesteśmy gotowi do wymarszu, admirale - zameldował Osima.

   - Rozmawiałem z wziętymi do niewoli głowookami - oświadczył Orlan. - Nadal uznają mnie za swego dowódcę. Sądzę, że nie trzeba ich pilnować. Wystarczy sformować z nich oddzielną grupę marszową.

   - A niewidzialni znów są razem! - pochwalił się Gig. - Ci, którzy wczoraj walczyli z nami, jutro będą bić się pod mymi rozkazami.

   Poleciłem Gigowi zająć miejsce w środku kolumny przed Aniołami. Niewidzialny z radości tak zagrzechotał swym szkieletokształtnym ciąłem, że stojące w pobliżu pegazy przestraszyły się i poniosły.

   - Położyłam Astra na awionetkę - powiedziała Mary. - Nie będziemy go już nieść na rękach.

   - Ty również powinnaś wsiąść do awionetki. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

   - Czy zapomniałeś o rozkazie admirała? Wytrzymam wszystko, co ty wytrzymasz.

      . 13 .      

    Stacja Metryki przypominała wyglądem kopułę lub niskie wzgórze otoczone trzema mniejszymi wzniesieniami. Starożytne twierdze z ich murami obronnymi, fortami i wieżami wyglądały bardziej imponująco.

   Stację odkrył Lusin odbywający lot zwiadowczy na Gromowładnym. Wystarczyło mu rozsądku na to, aby zawrócić, gdy tylko ujrzał z daleka niewysokie kopuły, wokół których nic się nie działo.

   Natychmiast zwołaliśmy naradę. Uczestniczący w niej Orlan sprzeciwił się marszowi w kierunku Stacji, zanim nie zorientujemy się dokładnie w sytuacji. Wprawdzie Trub nalegał, aby zwiad poruczyć Aniołom, ale zdaniem większości bardziej do tego nadawali się niewidzialni.

   - Czy nie moglibyście zaopatrzyć mnie w ekran ochronny? - zapytałem Giga, który miał dowodzić oddziałem. - Chętnie bym wziął udział w waszej wyprawie, choćby na piechotę.

   Gig wyjaśnił, że generatory krzywizny dobierane są indywidualnie w odpowiednich warsztatach. Poza tym człowiek jest zbyt słaby, aby wytrzymać błyskawiczne przejście do kokonu zakrzywionej przestrzeni.

   - Trudno - powiedziałem. - A co u pana. Osimo?

   Osima znalazł w samobieżnych skrzyniach Niszczycieli działa elektromagnetyczne, sprawne i łatwe w obsłudze. Wypróbował je i stwierdził, że mają wielką siłę ognia. Wyrzucane przez nie strumienie ładunku elektrycznego zamieniają w plazmę wszystkie przedmioty znajdujące się na osi strzału.

   - Możemy bezzwłocznie rozpocząć ostrzał Stacji - zameldował Osima.

   Orlan zmienił się na twarzy. - O co chodzi? - zapytałem.

   - Działa elektromagnetyczne są groźną bronią, ale gdy dojdzie do walki, największe nadzieje musimy pokładać w głowookach. Ich zmasowane uderzenia grawitacyjne dadzą lepsze efekty niż salwa elektromagnetyczna. Mamy tylko dwa działa, głowooków zaś jest ponad sto. Wprawdzie nieco osłabły, ale szybko przychodzą do siebie. Sam je poprowadzę do boju.

   Rozległ się dziki hałas i grzechotanie. To wracał Gig już na czele oddziału zwiadowców.

   - Wybrałem żołnierzy z wyjątkowo precyzyjnymi odczuwaczami - zameldował. - Jesteśmy gotowi do drogi. Czy możemy ruszać?

   - Lećcie! - zezwoliłem.

   Wiedziałem, że lot niewidzialnych nie jest zbyt szybki i że droga do Stacji i z powrotem zajmie im co najmniej godzinę, tym bardziej że będą musieli kontrolować wskazania swoich odczuwaczy. Muszę tu wyjaśnić, że odczuwacze są czymś w rodzaju narządów zmysłowych działających jedynie w stanie niewidzialności. Odbierają one wszelkie zewnętrzne pola elektryczne, zakłócenia grawitacyjne i strumienie cząstek, przy czym wykrywają je z daleka i w najmniejszym nawet natężeniu. W oczekiwaniu na powrót zwiadowców przekazałem przewodnictwo Osimie i wraz z Romerem i Andre udałem się na szczyt najbliższego wzgórza. Kopuł stamtąd nie było widać, ale można było bez przeszkód obserwować przestrzeń powietrzną nad Stacją.

   - Niewidzialni powinni już być nad urządzeniami Stacji - powiedział Andre. - Wygląda na to, że ich nie odkryto, bo nic szczególnego się nie dzieje.

   W tej samej chwili w oddali zapłonęło dziesięć ognistych pochodni. Przez jakiś czas pochodnie mknęły siłą rozpędu do przodu, a następnie ostro zawróciły. Przez lornetki dostrzegliśmy, że wewnątrz mknących ku nam ognisk jest pusto.

   - Zuch Gig, że nie zrzucił niewidzialności! - wykrzyknął Andre.

   Pochodnie przemknęły nad nami i runęły na grunt pośrodku obozu. Do zwiadowców zbliżyły się głowooki i zaczęły zręcznie zbijać z nich płomienie ciosami grawitacyjnymi. Te stwory były świetnymi strażakami!

   Dopiero po ugaszeniu ognia zwiadowcy zaczęli pozbywać się swoich niewidzialnych pancerzy. Nikt nie odniósł szwanku.

   - Eli, popatrz! - krzyknął Andre. - Na Stacji nic się nie dzieje, nikt nie ściga uciekinierów...

   - A po co ich ścigać? Odpędzili i dosyć - odparłem. - Nie chcą nas zabijać, ale puszczać na Stację też nie mają zamiaru.

      . 14 .      

   - Wasze odczuwacze źle się spisały - zwróciłem się do Giga, kiedy przyszedł do siebie po wstrząsie. - Póki was nie ogarnął płomień, nawet nie zdawaliście sobie sprawy z niebezpieczeństwa!

   - Nie masz racji, admirale! - oburzył się Gig. Poczuliśmy pulsację nieznanych pól, ale się nie wycofaliśmy. Wróciliśmy dlatego, że wykryty zwiadowca staje się tylko żołnierzem, a nie mieliśmy rozkazu rozpoczynać walki...

   Niewątpliwie miał nieco racji. Teraz stało się oczywiste, że Stację należy atakować. Nie spieszyłem się jednak z wydaniem rozkazu do szturmu. Postanowiłem zaczekać w nadziei, że jednak zdołamy uzyskać jakieś dokładniejsze informacje o przeciwniku. Poza tym Orlan zażądał tygodnia na podładowanie grawitatorów wyczerpanych poprzednim pochodem i walką głowooków.

   Ludzie też nie próżnowali. Osima przestrzeliwał działa grawitacyjne, Anioły ćwiczyły się w użyciu iskierników. Lusin trenował swoich podopiecznych. Ale najwięcej dokonał Andre: zbudował cztery doskonałe analizatory pól siłowych.

   - Teraz nawet w wypadku niepowodzenia szturmu dowiemy się wszystkiego o uzbrojeniu przeciwnika, co przyda się nam do następnego ataku - obiecał Andre.

   Liczyliśmy teraz nie na zaskoczenie, lecz na siłę naszego uderzenia. Plan ataku wyglądał w skrócie następująco: pośrodku miały iść głowooki wspierane z góry przez niewidzialnych. Na lewym skrzydle Anioły pod dowództwem Truba, na prawym oddział pegazów Kamagina i skrzydlate smoki dowodzone przez Lusina. Oddział lekkiej piechoty zamierzałem na razie trzymać w rezerwie. Osima wraz z samobieżnymi działami elektromagnetycznymi miał walczyć wśród głowooków.

   Punkt dowodzenia umieściłem na szczycie wzgórza w pobliżu Stacji. Był tam również Andre ze swymi analizatorami i Romero jako kronikarz wyprawy. W wąwoziku na zboczu wzgórza stało kilka pegazów łącznikowych.

   Zgodnie ze starym obyczajem bitwę rozpoczęliśmy o świcie.

   - Zaczynajcie! - nadałem przez deszyfrator.

   - Na Stacji nic się na razie nie dzieje - zameldował Andre znad analizatorów.

   Najpierw ruszyły głowooki. Potężna kolumna niemal dwustu ruchomych twierdz kołyszących wzniesionymi ku górze peryskopami wyglądała bardzo groźnie. Idące na czele dwa samobieżne działa Osimy przypominały dwa tarany przecierające drogę całemu szykowi. Nad głowookami polatywali niewidzialni. Słyszałem w deszyfratorze komendy wydawane przez Giga, ale jego samego oczywiście dostrzec nie mogłem.

   Osima wystrzelił salwę, gdy tylko osiągnął dystans skutecznego ognia. Z naszego punktu obserwacyjnego ujrzeliśmy, jak z luf trysnęły dwie ogniste rzeki i pokryły główną kopułę kłębami ognia. Początek był dobry, ale niestety na dobrym początku wszystko się skończyło.

   W powietrzu nad atakującą kolumną pojawiło się mnóstwo płomiennych wirów. Z mimowolnym szacunkiem obserwowałem, jak odważnie i spokojnie walczą pozornie niezgrabne głowooki. Aż do nas dobiegały ciężkie tąpnięcia zadawanych przez nie zsynchronizowanych ciosów grawitacyjnych, którymi gasiły szalejące w górze płomienie. Zływrogi tak dobrze broniły swoich dowódców, że ani Orlana, ani Osimy latające pochodnie nawet nie musnęły.

   Działa Osimy wystrzeliły drugą salwę, niszcząc dwie małe kopułki, ale pole bitwy ogarnęła nowa fala ognia. Teraz był to jeden wielki płomień, totalna pożoga pokrywająca kolumnę głowooków, Osimę z jego działami, a nawet niewidzialnych żołnierzy Giga. Myślałem już, że cały oddział zostanie unicestwiony, ale wkrótce płomienie zaczęły znów opadać i ujrzeliśmy metodycznie walczące głowooki. Zacząłem nabierać nadziei, że ponownie uda się odeprzeć płomienny kontratak. Ale do walki włączyła się nowa siła. Killta głowooków wywróciło się, a kolumna ściskana niewidzialnymi kleszczami stopniowo zbiła się w niezdolny do oporu tłum. W powietrzu ukazało się w krótkich odstępach czasu kilku rozekranowanych niewidzialnych i bezsilnie runęło w dół.

   - Burza jakichś nieznanych pól! - zawołał Andre. - Osima i Orlan wzywają pomocy. Osima nie może zarepetować dział, a głowooki w katastrofalnym tempie tracą grawitację!

   Znaleźliśmy się o krok od klęski. W tej sytuacji rozkazałem włączyć do akcji oddziały skrzydlatych i ludzką piechotę.

   Z lewej wyprysnęły Anioły uzbrojone w iskierniki i granaty ręczne. Błyskawicznie ogarnął ich zimny, oślepiający płomień, który poza tym nie wyrządzał żadnej szkody. Najwidoczniej był to ogień różny od dotychczas używanego przez wrogów. Anioły leciały więc nadal nie łamiąc szyku, podniosły tylko nieopisany wrzask. Najgłośniej oczywiście ryczał Trub. On też pierwszy dotarł nad pole boju i pierwszy rzucił granat, a następnie uniósł iskiernik do góry. Cały jego oddział postąpił tak samo. Klucz Aniołów leciał prosto na Stację paląc z iskierników na wszystkie strony. Ich atak okazał się w rezultacie zupełnie nieskuteczny, ale był nader widowiskowy.

   Później z prawej nad rejon starcia napłynęła skrzydlata konnica Kamagina i Lusin na czele smoków. Dosiadany przez niego Gromowładny wyprzedził swych mniejszych współbraci i z taką furią runął w gęstwę ognia, że miotające się w powietrzu bojowe pochodnie cofnęły się przed nim jak żywe. Z korony smoka tryskały błyskawice. To była dziwna walka: płomienie przeciwko błyskawicom. I zwyciężały błyskawice, gdyż na drodze Gromowładnego ognie szybko gasły.

   Łopot skrzydeł anielich, dziki świst smoków, triumfalny charkot Gromowładnego, wściekłe rżenie pegazów i okrzyki bojowe ludzi zlały się w ogłuszającą kakofonię.

   - Górą nasi! - powiedziałem odwracając się do Romera. - Pawle, chyba nareszcie zwyciężymy!

   - Eli! - wykrzyknął z przestrachem Andre. Spójrz, co się tam dzieje!

   Od głównej kopuły mknęły w naszym kierunku trzy skrzydlate eskadry! Anioły dowodzone przez Truba, kawaleria pegazów z Kamaginem na białym koniu i ogniste smoki z wyprzedzającym ich Gromowładnym dosiadanym przez Lusina. Te bliźniacze zastępy były, podobnie jak nasze, spowite w aureole purpurowego, zimnego płomienia, z ich gąszczu tak samo tryskały strugi laserowych wyładowań i błyskawic.

   - Fantomy! - zawołał Andre, który już zdołał oprzytomnieć. -Trzeba zawiadomić naszych!...

   Ale ostrzeżenia nie były potrzebne. Orlan i Gig szybko zorientowali się, z kim mają do czynienia. Lusin, Kamagin i Trub również nie stracili głowy. Osima wreszcie zarepetował swoje działa i wystrzelił trzecią salwę. Strumienie plazmy runęły na oddziały fantomów siejąc spustoszenie w ich szeregach. Nasi niewidzialni zwarli się z wrogimi zjawami. Nadal nie widziałem Giga, ale po tym, jak stawały dęba fantomy skrzydlatych koni, jak w strachu odskakiwały sztuczne Anioły i walili się na ziemię zjawiskowi ludzie, mogłem sobie wyobrazić zaciętość nowo rozgorzałej walki. I znów przez chwilę miałem nadzieję, że wszystko się jeszcze dobrze dla nas skończy. Ale i tym razem była to nadzieja złudna. Zaraz po tym dwóch Gromowładnych, żywy i sztuczny, zderzyły się ciałami. Sieć purpurowych błyskawic oplotła ich głowy. Jeden ze smoków runął na ziemię. Przeraziłem się, że mógł to być prawdziwy wychowanek Lusina z nim samym na grzbiecie, i z trudem opanowując drżenie głosu poleciłem Andre wydać rozkaz odwrotu.

   Wszyscy dowódcy zaczęli wycofywać swoje oddziały. Jedynie Trub rozgorączkowany walką zlekceważył polecenie.

   - Natychmiast leć do Truba i wycofaj Anioły z walki, Pawle! - rozkazałem.

   Romero wskoczył na pegaza i wkrótce podkomendni Truba zaczęli opuszczać pole boju.

   Zszedłem ze wzgórza i udałem się do obozu.

   - Mary, wydawało mi się, że Lusin spadł! - powiedziałem do żony. - Gdzie on jest?

   - Lusin został lekko ranny, ale z Gromowładnym jest bardzo źle.

   Lusin miał obandażowaną głowę i rękę na temblaku. Gromowładny leżał na boku. Był nieprzytomny. Oczy miał zamknięte, a z resztek wspaniałej korony bojowej spływały błękitnawe, przedśmiertne ognie św. Elma.

   - Taki przyjaciel, Eli! - wyszeptał Lusin przez łzy. -Taki przyjaciel!

      . 15 .      

    Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: ponieśliśmy klęskę, ale dowiedzieliśmy się, jakimi siłami dysponuje Stacja. Analizatory Andre rozszyfrowały w trakcie bitwy parametry fizyczne fantomów. Twory te były niemal pozbawione masy i stanowiły nieprzezroczysty dla promieni świetlnych zgęstek promieniowania energetycznego.

   - Uprzedzałem przecież, że automaty ochronne składają się głównie z pól siłowych, mogących przybierać dowolną postać - przypomniał Orlan.

   - Nie przypuszczaliśmy jednak, że potrafią nas zdublować - powiedział Andre. - Tymczasem okazało się, że przeciwnik ma szybkosprawne analizatory umożliwiające mu poznanie wszystkich szczegółów naszej budowy. W takiej sytuacji sporządzenie identycznych optycznie replik było już łatwym problemem technicznym.

   - My niestety nie mamy podobnych możliwości - odparł z westchnieniem Romero. - Pańskie wyjaśnienie, drogi Andre, nic nam więc w tej sytuacji nie pomoże.

   - Tak pan sądzi? - zapytał Andre z filuternym uśmiechem. - A ja akurat zamierzam poszczuć na zjawy przeciwnika nasze własne fantomy, może mniej doskonałe konstrukcyjnie, ale za to jeszcze efektowniejsze optycznie.

   - Wojna fantomów z fantomami jest niestety operacją pozorną, a my potrzebujemy realnych wyników przypomniał Osima.

   - Wyciąga pan zbyt pochopne wnioski. Nasze fantomatyczne wojsko będzie jedynie wybiegiem taktycznym. Póki zjawy przeciwnika będą zajmować się nieskutecznym zwalczaniem naszych zjaw, przygotujemy miażdżące uderzenie.

   Aparatura wykazuje, że twory obronne przeciwnika skonstruowane są z dwóch przeciwstawnych sił, nazwijmy je umownie prawym i lewym polem. Fantomy powstają w punkcie zogniskowania tych pól. Działa elektromagnetyczne, lasery, iskierniki i ciosy grawitacyjne rozrywały jedynie te pola, lecz nie niszczyły ich symetrii, przez co główna siła wroga pozostawała nietknięta.

   - Znaleźliśmy w obozie generatory - zakończył Andre - zdolne odtworzyć dowolne pole przeciwnika. Kiedy więc wrogie zjawy będą walczyły z naszymi fantomami, a działa Osimy wzmogą jeszcze powszechne zamieszanie, wprowadzimy układ energetyczny przeciwnika w taką autowibrację, iż żadne ograniczniki nie uchronią go od rozpadu.

   - Czego potrzebujesz do przygotowania armii zjaw? - zapytałem.

   - Dwa dni i z dziesięciu dobrych pomocników. - Zabieraj się do roboty - zdecydowałem.

      . 16 .      

    Teraz na moim punkcie dowodzenia zebrało się co najmniej trzydzieści osób, ludzi i sojuszników. Drugie starcie przebiegało całkowicie zgodnie z planem. Kiedy naprzeciw naszych realnych wojsk, wypuszczonych "na wabia", jak to określił Romero, wyskoczyły zgraje nieprzyjacielskich fantomów, poczułem ogromną ulgę. W powstałym ścisku pojawiały się coraz to nowe postacie. Chociaż wiedziałem, że owi "żołnierze" są jedynie złudzeniem optycznym, nie mogłem ich odróżnić od prawdziwych.

   Zgodnie z założeniem nasze wojsko cofnęło się, jak tylko zjawiły się wśród niego fantomy Andre. Dla nie wtajemniczonego obserwatora wyglądało to zapewne inaczej: część naszych żołnierzy nie wytrzymując naporu wroga ucieka w popłochu z pola walki. Stwory przeciwnika uznały widać, że nie warto zajmować się uciekinierami, i ze zdwojoną zaciekłością natarły na pozostałych, to znaczy na zjawy optyczne. Pochłonięty obserwacją tej niby-bitwy nie zauważyłem, kiedy Andre uruchomił generatory, i w pewnej chwili spostrzegłem ze zdumieniem, że fantomy przeciwnika zaczęły puchnąć, tracić wyraźnie zarysy i przekształcać się w sylwetki.

   To Andre wzmocnił maksymalnie wszystkie pola o prawej orientacji. Zaskoczony wróg pospiesznie wzmógł poła lewoskrętne, aby utrzymać zachwianą symetrię. Nasz operator jednak precyzyjnie uchwycił ten moment i gwałtownie przerzucił potencjał swych generatorów w tym samym kierunku. Zjawy, które nie zaprzestały walki z naszymi iluzorycznymi tworami, zaczęły teraz opadać, kurczyć się, zmieniać w abstrakcyjne figurki. Tak rozpoczął się wśród nich proces niszczącej autowibracji.

   Najpierw wystąpiły drgania w zgodnej fazie: fantomy jednocześnie puchły, rozpływały się i bladły, a potem gwałtownie kurczyły się, koncentrowały i rozżarzały do białości. Później zaczęły się nie skoordynowane, różnokierunkowe wibracje. Przeciwnik próbował zgasić drgania ostrymi przerzutami potencjałów, ale Andre miał się na baczności i spokojnie parował jego poczynania.

   Wkrótce jedne z fantomów zaczęły niepomiernie rosnąć, inne zaś gwałtownie malały. Częstotliwość drgań spadała, a ich amplituda osiągnęła niewiarygodną wprost wielkość. Nieuniknionym skutkiem tych żywiołowych autowibracji musiał być wybuch w centrali energetycznej wroga.

   Ale zanim jeszcze spodziewana eksplozja rozproszyła nieprzyjacielskie wojsko, staliśmy się nieoczekiwanie świadkami swego rodzaju "wojny domowej" między fantomami. Karlejące zjawy rzuciły się na olbrzymów, olbrzymy z kolei rozprawiały się z karłami. Przez kilka długich minut nad polem bratobójczej walki rozlegały się wrzaski, ryki i piski, które wreszcie utonęły w odgłosie gigantycznego wybuchu.

   Nad główną kopułą Stacji pojawił się ogromny słup dymu przesyconego płomieniem spopielającym resztki walczących ze sobą fantomów. Obrona przeciwnika została złamana.

   Na niedawne pole boju wysypali się nasi prawdziwi żołnierze. Z dzikim łopotem skrzydeł przemknął oddział Truba wyprzedzający rżącą triumfalnie pegazią kawalerię Kamagina. Nad nimi zaś wesoło grzechotały żywe szkielety Giga, które wyzbyły się już pancerza niewidzialności. Ogniste smoki Lusina też starały się nie pozostawać w tyle.

   W ariergardzie atakujących oddziałów toczyła się niczym na jakiejś dziwnej defiladzie żelazna kolumna głowooków Orlan, a po jej bokach biegły dwie grupy ludzi z Osuną i Petrim na czele.

   Wskoczyłem na pegaza niecierpliwie przestępującego z nogi na nogę, to samo zrobili Andre i Romero. Skrzydlate konie wzleciały i pomknęliśmy ku rozłupanej, dymiącej kopule, do wnętrza której wtargnęły już nasze lekkie oddziały Aniołów i niewidzialnych.

      . 17 .      

    Patrzyłem z odrazą na ujętego Nadzorcę Stacji. Przypominał człowieka, ale straszliwie zeszpeconego. To nie był wynik choroby lub nieszczęśliwego wypadku. Nadzorca został przekonstruowany.

   Ten ponad trzymetrowy gigant miał niemal piękną twarz o zimnych oczach patrzących bacznie i ponuro. Ciemne włosy zakrywały mu uszy i szyję. Zamiast nóg miał dwa elastyczne wsporniki zginające się z łatwością w dowolnym punkcie, zamiast rąk takie same, cieńsze nieco i krótsze cylindryczne rury z dziesięcioma przyssawkami na końcu. Miał naturalnie tułów, takiego torsu mógłby mu pozazdrościć Herkules, ale na brzuchu - w szamotaninie zdarto z niego odzież - widniały wmontowane w ciało drzwiczki, za którymi znajdowały się jakieś aparaty, akumulatory i silniki.

   Ten człekopodobny stwór był na póły maszyną!

   Za plecami Nadzorcy stała z opuszczonymi głowami grupka inżynierów Stacji wziętych do niewoli przy pulpitach sterowniczych i aparatach. Kiedy odciągano ich od maszyn, krzyczeli podobno głosami do złudzenia przypominającymi ludzkie.

   Nadzorca, kołysząc się na swych wspornikach, patrzył na nas oczami pełnymi nienawiści. Prześliznął się wzrokiem po mnie, Andre i Romerze. Później spojrzał na Orlana i gwałtownie się przeobraził. Wsporniki wyprostowały się mu tak nagle, że wydało się nam, iż jego ciało wystrzeliło do góry.

   - Orlan? Razem z wrogami? - wychrypiał. Naręczny deszyfrator przekładał z łatwością jego słowa na ziemszczyznę.

   Orlan postąpił dwa kroki do przodu i bez pośpiechu uniósł głowę.

   - Razem tak. Ale nie z wrogami, lecz z przyjaciółmi - powiedział ironicznie.

   - Jesteś zdrajcą - rzucił groźnie Nadzorca. Dziwiliśmy się, że zostałeś awansowany i mieliśmy rację. Koniec twój będzie okropny. Przy spotkaniu z Wielkim opowiem mu wszystko.

   Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy, że Niszczyciele potrafią się śmiać.

   - Nie mam nic przeciwko temu - powiedział Orlan, kiedy już naśmiał się do woli. - Sami ci to spotkanie wkrótce ułatwimy - w jednym z więzień, gdzie go na wieki zamkniemy. A tymczasem odpowiadaj na pytania, które ci zadadzą ludzie.

   Przesłuchanie prowadził Romero, który najpierw zwrócił się do Orlana:

   - Drogi sojuszniku, czy pan wiedział, że na Stacji pracują człekopodobni? -

    Wiedziałem tylko o jednym z nich - Nadzorcy. Jego kandydaturę przedstawiono do akceptacji samemu Wielkiemu i wtedy go poznałem. Przedtem wiedziałem jedynie, że jest potomkiem wziętych do niewoli Galaktów przekonstruowanym do wykonywania prac szczególnie w tajnych.

   - A te istoty również są potomkami Galaktów? spytał Paweł wskazując inżynierów Stacji.

   - Chyba tak, ale dokładniejszych informacji może udzielić Nadzorca.

   - Wszyscy słudzy Stacji są potomkami jeńców odparł Nadzorca. - Wszyscy jesteśmy istotami żywymi, zrodzonymi i śmiertelnymi, wszystkich nas w swoim czasie przekonstruowano.

   - To znaczy, że nie ma między wami żadnych różnic?

   - Są ogromne różnice rang, określające nasze miejsce w hierarchii. Jedni z nas mogą być zreprodukowani w drodze łączenia osobników różnopłciowych, inni nie. Ja jestem istotą kategorii najwyższej, której nie da się stworzyć prymitywnymi metodami biologicznymi. Po pierwotnym akcie narodzin indywidualnych dopracowywano mnie na taśmie produkcyjnej, póki nie osiągnąłem doskonałości. Ale ci pustogłowi - wskazał macką na inżynierów Stacji - pozostali od chwili swych wulgarnych narodzin zwykłymi idiotami.

   - Czemu przezywasz swych podwładnych pustogłowymi? - zapytał Romero.

   - To nie przezwisko, lecz klasyfikacja. Inżynierom wyjęto własne mózgi i na ich miejsce zainstalowano czujniki łączności z Głównym Mózgiem Stacji.

   Mnie natomiast mózg pozostawiono, abym mógł nadzorować Główny Mózg. Jestem Nadzorcą Pierwszej Kategorii Imperialnej z funkcją kontroli Głównego Mózgu Stacji.

   - Główny Mózg Stacji całkowicie ci podlega?

   - Powinien podlegać, ale czasami zdarzają się awarie. Główny Mózg jest wszak tylko automatem biologicznym o plebejskim pochodzeniu naturalnym. Wyjęto mózg dziecka, rozwinięto go sztucznie w pożywce...

   - O jakie awarie chodzi? - kontynuował Romero. - No cóż... Zwyczajne awarie. Bywają rzeczy gorsze od uszkodzeń. W trakcie wojny z Galaktami jeden z poprzedników tutejszego Mózgu zbuntował się i Galaktowie omal nie zdobyli Trzeciej Planety. Od tej pory każdy z sześciu Głównych Mózgów otrzymuje Nadzorcę arystokratycznej, taśmowej produkcji. Główny Mózg jest mym niewolnikiem. W razie nieposłuszeństwa zniszczę go natychmiast.

   - Tutejszy Główny Mózg funkcjonuje prawidłowo?

   - Gdyby funkcjonował prawidłowo, was by tu nie było. Lądowanie waszego statku nie było zaprogramowane, nie mówiąc już o zdobyciu Stacji.

   - Dlaczego więc nie zniszczyłeś Mózgu?

   - Nieposłuszeństwa nie stwierdziłem. Wszystkie moje rozkazy wykonywał bez oporu. Sam kontrolowałem polecenia, które wydawał wykonawcom. Był mi posłuszny aż do chwili wybuchu, kiedy straciłem z nim kontakt.

   - Ale nie udało ci się go zniszczyć?

   - Nie udało się. Najwidoczniej zostały uszkodzone aparaty wykonawcze. Zakłócenia zdarzały się i przedtem. Odkomenderowano mnie tu dlatego, że poprzedni Nadzorca zameldował o nagłym osłabieniu kontaktu z Mózgiem.

   - Moim zdaniem, admirale - zwrócił się do mnie Romero - z tym bałwanem nie ma sensu rozmawiać. Wolałbym przejść do pomieszczeń Głównego Mózgu Stacji.

      . 18 .      

    Ledwie przekroczyłem próg, wykrzyknąłem ze zdumienia. Przeczuwałem, że czeka mnie jakaś niespodzianka, i przygotowywałem się do niej, ale to, co ujrzałem, przekraczało wszelkie wyobrażenia.

   W pomieszczeniu, do którego teraz weszliśmy, bywałem już wielokrotnie w moich snach.

   To była galaktyczna sterówka Niszczycieli. Na wysokiej, niknącej w mroku kopule widniały ciemne teraz ekrany, ale pamiętałem je rozjarzone gwiazdami i światłami okrętów. To właśnie tutaj obserwowałem z zamarłym sercem, jak flota Allana szturmuje nieeuklidesowe zapory Perseusza.. .

   Pośrodku sali, między podłogą a sufitem, unosiła się półprzezroczysta kula. Wówczas, w swoich proroczych majakach, panicznie bałem się zbliżyć, a teraz ciągnęło mnie ku niej, ale nogi nie chciały mnie słuchać, bo wewnątrz kuli pływał w płynie odżywczym Główny Mózg Stacji...

   Nie wiem, jak długo stałbym tak w progu zagradzając wszystkim przejście, gdyby w pomieszczeniu nie rozległ się Głos.

   - Wejdźcie ludzie i przyjaciele ludzi! - mówił Głos w tak nienagannej ziemszczyźnie, że jedynie Romero mógł z nim konkurować pod względem słownictwa i dykcji. - Długo na was czekałem i wreszcie przyszliście! Cieszę się, że tu jesteś, admirale Eli! - kontynuował Głos. - Jestem szczęśliwy, że zwyciężyliście!...

   - Jeśli cieszysz się z naszego zwycięstwa - odparłem zdławionym ze wzruszenia głosem - czemu nie pomagałeś nam w odniesieniu tego zwycięstwa?

   - Mylisz się - odparł Głos tonem delikatnego wyrzutu - pomagałem wam nieustannie.

   Spojrzałem w zmieszaniu na swych towarzyszy. Wyglądali na równie oszołomionych jak ja. Podziałało to na mnie uspokajająco i poprawiłem się już bez drżenia w głosie:

   - Chciałem powiedzieć: czemu nie otworzyłeś nam drzwi Stacji bez krwawych starć z fantomami?

   - Zapomniałeś o Nadzorcy. Ten dureń kontrolował każde moje polecenie. Musiałem więc szukać sposobów niedostępnych jego móżdżkowi.

   Z wolna przychodziłem do siebie. Przestałem się gorączkować i zadawałem przemyślane pytania.

   - Nazwałeś mnie po imieniu... Pewnie wszystkich nas doskonale znasz?

   - Tak, znam was. Twojego sekretarza, Romera, i trzech kapitanów, Osimę, Petriego i Kamagina. Znam dobrego Lusina i ciebie, biedna Mary, która straciłaś jedynego syna - starałem się go uratować, ale nie zdołałem... Ciebie też znam, mądry Orlanie. Często odwiedzałem cię, budziłem wątpliwości i sugerowałem plany postępowania. Ty, odważny Gigu, również się ze mną spotykałeś, od chwili lądowania na Trzeciej Planecie pracowaliśmy na tej samej fali mózgowej. Do ciebie, bohaterski Trubie, zwracałem się nieraz twoim własnym głosem, chociaż nie bardzo się przysłuchiwałeś swojemu głosowi. Z tobą także rozmawiałem, błyskotliwy Andre, który tak umiejętnie pozbawiłeś się zmysłów... Razem z twoimi przyjaciółmi starałem się pomóc ci wydostać się z otchłani szaleństwa. Wszyscy jesteście mymi znajomymi i przyjaciółmi od chwili, gdy zamknąłem waszym statkom wyjście z Perseusza. Ale najbliższy jest mi Eli, którego potężne promieniowanie mózgowe wcześniej od innych fal ludzkich dotarło do mych czułych receptorów i któremu, jako jedynemu z was, otwarcie zjawiałem się w snach.

   - Powiedziałeś: "zamknąłem wyjście"... Czemuś to uczynił? - zapytałem z wyrzutem.

   - A czyż dążyliście do Perseusza tylko po to, aby natychmiast z niego uciekać? Chcieliście wszak dowiedzieć się, co się dzieje w naszym skupisku, stworzyłem wam więc możliwość urzeczywistnienia tego zamiaru. A teraz oddaję w wasze ręce najpotężniejszą z twierdz wroga. Czy to mało?...

   Zawstydziłem się. Zjawienie się Głosu było zbyt nieoczekiwane, abym mógł od razu ocenić wszystkie wynikające z tego skutki. Jednak po chwili opanowały mnie wątpliwości. Czy przypadkiem nie zetknęliśmy się z nową imitacją? Fantomy na Trzeciej Planecie powstawały zbyt łatwo, aby wykluczyć jeszcze jedną iluzję, tym razem akustyczną. Podstęp wroga był równie prawdopodobny, jak i pomoc przyjaciela. Poprosiłem więc:

   - Opowiedz, co nowego wydarzyło się na granicach Perseusza.

   - Kiedy odgradzałem gwiazdoloty konwoju od "Cielca", flota ludzka pokonała już pierwszą linię zapór. Jednak droga do wnętrza skupiska nie jest łatwa, gdyż lukę wytworzoną wskutek mojego przejścia na waszą stronę zlikwidowały inne Stacje Metryki. Niestety pięć pozostałych Głównych Mózgów nadal wiernie służy Niszczycielom. Są równi mi potęgą, lecz mają inne zamiłowania. - Co przez to rozumiesz?

   - Oni są wykonawcami, ja zaś - marzycielem. - Marzycielem?! A o czym ty marzysz?...

   - O wszystkim, co pochłania moją wyobraźnię. Pięciu moich współbraci pracuje, następnie wypoczywa. Ja marzę i to jest moim głównym zajęciem, bo pracę, kierowanie Stacją, traktuję jako odpoczynek... Poza tym tęsknię. Tęsknota jest jedną z form mego istnienia.

   - Nie odpowiedziałeś mi na pytanie...

   - Odpowiedziałem, że marzę o wszystkim.

   - Nie rozumiem tego. Ludzkie marzenia są ukierunkowane, dotyczą rzeczy możliwych do spełnienia, jeśli nie zaraz, to chociażby za sto lat... Nasze marzenia są zapowiedzią dokonań. A twoje?

   - Moje marzenia są zupełnie inne, gdyż nigdy ich nie będę mógł spełnić... Zastępując mi działanie, są nieustanną tęsknotą do działania, które nie jest mi dane.

   - O jakie konkretnie działanie ci chodzi, Mózgu? Zwierz się nam ze swych smutków.

   - Czy mnie zrozumiecie? Jesteście swobodni, ja jestem niewolnikiem. Wszechpotężnym, ale niewolnikiem. Żaden z was nigdy tego nie pojmie!

   - Czemu? Przecież niedawno byliśmy jeńcami!

   - Byliście w niewoli tylko czasowo, wiedzieliście, że prędzej czy później niewola się skończy. A ja do końca swoich dni pozostanę w więzieniu. Pomyśl tylko, Eli! Więzienie od narodzin do śmierci! Więzienie jako naturalna forma życia, więzienie, z którego tylko śmierć może wyzwolić!

   - Rozumiem. Marzysz tylko o wolności!

   - O wszystkim! O wszystkim, co znajduje się poza mną! O wszystkim, co jest mi niedostępne! O wszystkim na świecie! O całym Wszechświecie!

   Zamilkłem, nie wiedząc, co mogę jeszcze powiedzieć. Wyręczyła mnie Mary.

   - Opowiedz o swoim życiu, Mózgu - poprosiła. - Nazwałeś nas swymi przyjaciółmi i nie omyliłeś się, wszyscy ci serdecznie współczujemy...

      . 19 .      

    Namyślał się, być może się wahał. Nie zdawał się przekonany, że wypada tak bardzo się przed nami obnażać. Był naszym przyjacielem, ale jeszcze się nie przekonał, że my tę przyjaźń odwzajemniamy. Wreszcie przemówił...

   Nie był wieczny, lecz bardzo według ziemskich pojęć wiekowy. Od pierwszego przebłysku świadomości pamiętał siebie oddzielonego od ciała. Niewątpliwie został poczęty w organizmie jakiegoś rodzica, pewnie jeńca-Galakta, mógł więc zostać mózgiem jakiegoś dziecka tego plemienia, ale skazano go na samodzielne istnienie, zanim jeszcze zjawiła się świadomość. Od początku też specjalizowano go w kierowaniu Stacją Metryki na Trzeciej Planecie. Zawsze był tu i zawsze był samotny. Nie pamięta swoich nauczycieli, choć sądzi, że musiał ich mieć. Przypuszczał, iż "tresowano" go impulsami doprowadzanymi bezpośrednio do tkanki nerwowej. Chciano go uczynić myślącym automatem, ale nie udało im się to, choć nie uważano go za gorszego od pięciu innych Głównych Mózgów strzegących bezpieczeństwa Imperium Niszczycieli. Ale w odróżnieniu od nich nie tylko się uczył, lecz także indywidualizował .

   W miarę narastania zaprogramowanej wiedzy rodziły się też nieprzewidziane pragnienia. Im głębiej przenikał w świat, tym tragiczniej od tego świata się oddzielał. Zrozumiał, co mu zabrano, zabierając ciało... Mógł przesuwać gwiazdy i planety, ale nie był zdolny nawet o milimetr przenieść samego siebie!

   Zaczął więc marzyć. Odwiedzał miejsca, których nigdy nie będzie mu dane zobaczyć, stawał się tym, kim nigdy stać się nie mógł. Był Galaktem i Niszczycielem, Aniołem z Hiad i sześcioskrzydłym świerszczem z Plejad, smokiem i ptakiem, rybą i zwierzęciem, zamieniał się nawet w roślinę... Bawił się, weselił, hasał w cudzej, na wieki niedostępnej postaci. Znał wszystkie formy życia w swym rejonie gwiezdnym!

   Pogrążony w swoje dwoiste istnienie był już przekonany, że zestarzeje się nie zaznawszy prawdziwej młodości, gdy do Perseusza wtargnął obcy gwiazdolot - pierwszy posłaniec ludzkości - i jego sąsiad, Główny Mózg z Drugiej Planety, próbował zatrzymać statek i nie zdołał tego uczynić.

   Mózg na Trzeciej triumfował: życie nie kończyło się na Perseuszu, gdzieś daleko pojawiła się potęga większa od potęgi Niszczycieli, o czym świadczyła unicestwiona Złota Planeta. Przy czym ludzie, bo tak nazywali się w swych depeszach odbieranych przez wszystkie Główne Mózgi, ofiarowali pomoc wszystkim uciśnionym, chcieli budować, a nie niszczyć!

   I kiedy trzy ludzkie gwiazdoloty znów przeniknęły do labiryntu Perseusza, Mózg na Trzeciej Planecie zamknąwszy im drogę odwrotu nie pozwolił ich jednak unicestwić. Nie dopuścił. do nierównej walki całej flotylli z "Cielcem", a później rozproszył tę flotyllę, gdy konwojował "Cielca" ku miejscu zagłady w głębi skupiska gwiezdnego.

   W ten sposób pierwsze istoty żywe - nie automaty biologiczne, lecz ludzie i ich sojusznicy - zstąpiły bezkarnie na zakazaną planetę. Tak wyglądała owa sławetna "awaria na Trzeciej".

   Mózg zakończył swą spowiedź głębokim westchnieniem... Wszyscy milczeli, a ja zastanawiałem się, jak pomóc Głównemu Mózgowi Stacji Metryki na Trzeciej Planecie. Po chwili zwróciłem się do niego:

   - Cierpisz nad swą bezcielesnością, ale gdybyś nagle zyskał jakieś ciało, stałbyś się zwyczajną żywą istotą i straciłbyś wiele ze swych obecnych możliwości... Wprawdzie i teraz nie jesteś wieczny, ale wtedy zawisłoby nad tobą widmo szybkiej, nieuchronnej śmierci. Odczuwałbyś nie tylko radość, ale także cierpienia. Pomyślałeś o tym? Zdecydowałbyś się na zamianę potęgi na słabość?

   - Na cóż mi potęga, skoro nie mam życia? - odparł ze smutkiem.

   Obróciłem się do Lusina:

   - Gromowładny zdaje się jeszcze żyje?

   - Umrze - odpowiedział Lusin. - Dziś. Nie ma ratunku. Mózg uszkodzony.

   - Świetnie! To znaczy żal mi biednego smoka... Ale powiedz, czy mógłbyś zrobić Gromowładnemu transplantację innego mózgu - żywego, zdrowego - i w ten sposób uratować twego wychowanka od śmierci?

   - Naturalnie. Prosta operacja. Trudniejsze robiłem.

   - Słyszałeś? - zwróciłem się do Głosu. - Oto świetna okazja uzyskania ciała. Najpierw otworzysz nam przestrzeń, pomożesz naprawić statek i nauczysz posługiwać się mechanizmami Stacji... Ale o tym wszystkim porozmawiamy później. Teraz odpowiedz tylko, czy się zgadzasz.

   - Tak! Tak! Tak!

   - Wobec tego gratuluję ci przekształcenia się z władcy przestrzeni i gwiazd w zwykłego myślącego smoka imieniem Gromowładny.

   - Na to się nie zgadzam! - zaoponował nagle Głos, a nikt zrazu nie zorientował się, o co mu chodzi.

   - Na co się nie zgadzasz? - spytałem ze zdumieniem.

   - Na imię. Już dawno wymarzyłem sobie inne...

   - Słuchamy cię więc. Jakie?...

   - Od dzisiaj nazywać się będę Włóczęga!...

    . 7 . Finał    

   Byłem nieustępliwy, choć Romero w swoim raporcie często wyrzucał mi później nieostrożność. Tęskniący do ciała Mózg narzekał na mój brak serca, ale nie ugiąłem się przed jego prośbami. Najpierw pomożesz nam - powiedziałem - a dopiero wtedy damy ci obiecane ciało.

   - Powiedz, coście zrobili z komputerem pokładowym? - zwrócił się do mnie Andre wkrótce po zdobyciu Stacji. - Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że dopóki nie mamy dobrze działającej maszyny informacyjnej, uwolnienie Mózgu jest równoznaczne z samobójstwem? Chyba że sam zamierzasz zająć miejsce Głównego Mózgu...

   Niczego podobnego nie zamierzałem, wierzyłem jednak, że Andre potrafi odbudować MUK.

   - Mózg ci w tym pomoże - powiedziałem. - Ale jak dotrzeć do statku? Podróże piesze na tej planecie nie należą do przyjemności.

   - Zrobimy inaczej - odparł Andre. - MUK przywieziemy tu awionetką, te pojazdy mają rezerwę mocy, którą potrafię odblokować. Zrekonstruowany komputer powtórnie zainstalujemy na statku, a Główny Mózg Stacji ja sam zastąpię. Dublować mnie będą Kamagin i Petri. Co ty na to?

   - Czy potraficie zastąpić Mózg?

   - Chyba tak. On sam zbadał naszą trójkę. Mnie zaaprobował od razu, natomiast Kamagin i Petri będą musieli jeszcze nieco potrenować... Zresztą funkcje Mózgu nie są zbyt skomplikowane. Wiem, wiem, co powiesz! Ale zapomniałeś o inżynierach z obsługi. To świetne automaty, które same wykonują większość czynności, ich pracę trzeba tylko skoordynować. .

   Wybuch na Stacji spowodował raczej wstrząs psychologiczny, a nie realne szkody. Takiego urządzenia jak Stacja Metryki w ogóle nie sposób zniszczyć, chyba że razem z całą planetą.

   Domyślaliśmy się, że cała Trzecia Planeta jest sztucznym mechanizmem, przypominającym w jakimś stopniu naszą Orę. Ale nikt z nas nawet nie przypuszczał, że jej urządzenia mogą być tak gigantyczne. Teraz, kiedy wędrowałem i latałem po wewnętrznych pomieszczeniach planety, naiwne wydawały mi się moje zachwyty nad doskonałością Plutona. Prawdziwą doskonałość - doskonałość zła - dopiero tu zobaczyłem! A jednak wystarczył niewielki wstrząs, by ta doskonałość służąca złu zachwiała się i runęła...

      . 2 .      

    Zwijanie przestrzeni w nieeuklidesową spiralę było niemal dziełem jednej chwili, natomiast jej powrotne rozkręcanie było procesem żmudnym i długotrwałym.

   Andre już drugi tydzień z rzędu siedział przy pulpicie sterowniczym umieszczonym pod zawieszoną w powietrzu kulą, w której nadal spoczywał Mózg, i samodzielnie wydawał rozkazy operatorom. Zgrał się z nimi doskonale, współpraca układała się nawet lepiej niż Mózgowi, bo nie było przeszkadzającego we wszystkim tępego Nadzorcy.

   Zmiany metryki cofały się powoli, lecz nieustannie i stopniowo wydostawaliśmy się w otwarty kosmos rozdzierając ścianki sztucznego kokonu przestrzennego... Wreszcie po kolejnym zachodzie Pomarańczowej nastała prawdziwa noc. Na niebie słabo zapłonęły gwiazdy, pierwsze gwiazdy od czasu naszego lądowania na Trzeciej!

   Na szczęście w owej chwili powszechnej radości ani Andre, ani Mózg nie utracili jasności myśli.

   - Przestrzeń dokoła Trzeciej jest czysta - powiedział Andre do osób znajdujących się w sterówce, a zebrali się w niej niemal wszyscy. - Ale o dziesięć parseków widać gwałtowny ruch jakichś statków.

   - Tam koncentruje się flota gwiezdna Niszczycieli - wyjaśnił Mózg. - Muszę skomunikować się z Mózgami na pozostałych Stacjach Metryki, aby zorientować się w sytuacji. Oczywiście nic im nie powiem o zmianach, jakie tutaj zaszły.

   Nawiązanie łączności i systematyzowanie informacji zajęło kilka dni. Wtedy zwołałem naradę dowódców i poprosiłem Mózg o dane.

   - Flota Allana nadal atakuje zapory przestrzenne, ale posuwa się naprzód bardzo wolno. W rejonie szturmu koncentrują się krążowniki Niszczycieli. Statki Galaktów w przestrzeni międzygwiezdnej Perseusza nie pojawiły się ani razu. Niszczyciele na razie nie mają czasu się nimi zajmować. Nie wiem, czy istotnie wierzą, że mamy tu tylko trudności techniczne, ale bezpośredni atak na planetę nie grozi. W gorszej natomiast sytuacji jest Allan. Wkrótce runie ostatnia zapora nieeuklidesowa i statki ludzi rzucą się w głąb Perseusza. Wielki Niszczyciel planuje gigantyczne starcie. Ludzie w takim gąszczu statków nie będą mogli swobodnie używać anihilatorów, aby nie zniszczyć własnych okrętów, natomiast działa grawitacyjne biją bardzo celnie. Nie mogę wykluczyć pełnego wzajemnego unicestwienia się przeciwników. Sądzę zresztą, że stratedzy Niszczycieli dążą właśnie do tego.

   - Już dawno opracowano plan unicestwienia zamieszkanych planet Imperium w wypadku, gdyby nie udało się ich obronić. Wielki Niszczyciel ma dość środków do wytrzebienia życia w całym Perseuszu - powiedział Orlan.

   - Na gwiazdach Galaktów również?

   - Z wyjątkiem gwiazd Galaktów, i tu kryje się jedyna możliwość pokrzyżowania planów Wielkiego Niszczyciela. Trzeba poprosić Galaktów o pomoc.

   - Czy można nawiązać łączność z Galaktami korzystając z twoich urządzeń, Mózgu? - zapytałem.

   - Naturalnie, najbliższe ich gwiazdy znajdują się o niecałe cztery parseki stąd - odparł. - Mogę ich zawiadomić o tym, co się tu stało. Ale nie wiem, czy Galaktowie uwierzą. Boją się nas i nienawidzą, gdyż planety obronne zostały zbudowane umyślnie do walki z ich działami biologicznymi. Mój poprzednik na Trzeciej skutecznie zwracał przeciwko Galaktom śmiertelne promieniowanie ich własnej broni...

   Po naradzie Mózg zapytał mnie, jak długo jeszcze przyjdzie mu czekać na ciało. Gromowładny umarł i został zakonserwowany, a Włóczęga nie może się urodzić!

   - Lusin jeszcze dzisiaj przeprowadzi operację odparłem po chwili wahania. - Ale stawiam jeden warunek: w swojej nowej postaci będziesz codziennie przez co najmniej trzy godziny pomagał naszym operatorom w kierowaniu mechanizmami Stacji!

      . 3 .      

    Romero w swojej kronice szczegółowo opisuje "przebudzenie" komputera pokładowego, który z kolei ożywił wszystkie urządzenia "Cielca", omawia też z detalami naszą ponowną przeprowadzkę na gwiazdolot, nie będę więc tego wszystkiego tu powtarzał.

   Nie będę też wracał do tego, jak nawiązaliśmy łączność z Galaktami, którzy nie od razu uwierzyli, iż potężna kosmiczna twierdza Zływrogów przestała im zagrażać, i dopiero po długich namowach zgodzili się wpuścić nasz gwiazdolot na kontrolowane przez siebie tereny kosmosu, uprzedzając jednakże, iż w razie jakiegokolwiek oszustwa spotka nas kara...

   - Ufff!... - westchnęła Mary z ulgą, kiedy Romero wysłał Galaktom odpowiedź zawierającą zgodę na ich warunki. - Ależ te tajemnicze istoty są wystraszone!

   - Wkrótce nabiorą odwagi - odparłem. - Zaraz do nich wyruszamy. Poradź, kogo mam ze sobą zabrać. - Oczywiście mnie - odrzekła. - Co zaś do pozostałych, to zdecyduj sam, aby Romero nie rozgłosił później, że siedzisz u żony pod pantoflem. A więc kogo?

   - Romera i Osunę koniecznie. Również Orlana i Giga. Może Lusina z Trubem, parę pegazów i smoków... - Gromowładnego też?

   - Masz na myśli Włóczęgę? Jego zostawimy na planecie. Widziałaś go w nowej postaci?

   - Widziałam, jest bardzo zabawny. Nie wiem tylko, kto przesadził: ty obdarzając go ciałem, czy on korzystając z tego podarunku.

   W wolnej chwili odwiedziłem Lusina. Poleciałem do niego na pegazie razem z Trubem, który chciał mi towarzyszyć. Zapytałem go, jak mu się podoba odrodzony smok.

   - Sam zobaczysz - odparł tajemniczo.

   Smok unosił się w powietrzu tak wysoko, że ani pegaz, ani Anioł nie mogli do niego dotrzeć.

   Zeskoczyłem z konia na ołowianym pagórku, obok przysiadł Trub. Pegaz biegał po złotej równinie, bezskutecznie starając się wypatrzeć na niej coś jadalnego. Włóczęga zobaczywszy nas pomknął w dół i wylądował w pobliżu.

   Odrodzony smok wyglądał znacznie bardziej imponująco niż poprzedni.

   - Doskonała robota - pochwaliłem Lusina. Bardzo efektowne zwierzę.

   - Nowy gatunek - promieniał Lusin. - Zwrot w historii. Porozmawiaj z nim.

   - Porozmawiać ze smokiem? - zdziwiłem się. Ależ on mi nie może odpowiedzieć!

   - Spróbuj - nalegał Lusin.

   - Witaj, Gromowładny! - powiedziałem. - Wydaje mi się, że nieźle czujesz się w nowej skórze.

   Smok odpowiedział ludzkim głosem. Gdybym nie widział, jak rozwiera paszczękę, byłbym przysiągł, że mówi jakiś ukryty w pobliżu człowiek.

   - Nie nazywam się Gromowładny!

   - Przepraszam cię, Włóczęgo! Zapomiałem... No . więc, jak się czujesz? Nigdzie cię... Chciałem spytać, czy wnętrze czaszki jest dość obszerne?

   - Nigdzie mnie nie uwiera, jeśli ci o to chodzi! zaśmiał się. - Zobacz zresztą sam. Siadaj mi na grzbiet, przewiozę cię.

   Lusin przywołał pegaza. Trub leciał z tyłu.

   Smok gnał jak rakieta, nie machając skrzydłami, a jedynie skręcając i rozwijając wężowym ruchem całe ciało. Zatoczyliśmy wielki krąg i wracaliśmy już do miejsca startu, gdy Włóczęga nagle radośnie coś krzyknął i podwoił prędkość. Gdyby Trub nie zdołał mnie pochwycić w powietrzu, z pewnością rozbiłbym się o metalową powierzchnię planety.

   - Wściekł się czy co? - spytałem Lusina, kiedy już nieco ochłonąłem z przerażenia.

   - Miłość - odparł Lusin. - Zadziwiające uczucie.

   - Zgadzam się, że miłość jest zadziwiającym uczuciem - rzuciłem poirytowanym głosem. - Ale to wcale nie znaczy, że ja muszę z tego powodu cierpieć.

   Z dalszych wyjaśnień zrozumiałem, że w stadzie Lusina są cztery smoczyce, a Włóczęga poczuł się prawdziwym mężczyzną, odpędził pozostałe smoki i umizga się do czterech "pań" równocześnie. Szczególnymi jego względami cieszy się biała smoczyca, najmłodsza i najbardziej kokieteryjna ze wszystkich. To właśnie za tą albinoską popędził teraz Włóczęga na nic nie zważając.

   - Miłość. Okropne, niezrozumiałe uczucie - zakończył Lusin.

      . 4 .      

    Czytelników interesujących się szczegółami lotu do Galaktów odsyłam również do raportu Romera. Ja natomiast rozpocznę opowieść od momentu, kiedy przywódca oczekującego nas w pół drogi statku Galaktów zaproponował mi przejście na jego pokład.

   Do planetolotu wsiedliśmy we czworo: Romero, Mary, Lusin i ja. Orlam i Giga nie zabraliśmy ze sobą, z czego byli chyba zadowoleni, gdyż nie bardzo kwapili się do spotkania z Galaktami.

   Na ekranie planetolotu wyrastała zielonkawa kula podobna do krążowników Niszczycieli, ale znacznie od nich mniejsza. Spadaliśmy na gwiazdolot jak na planetę, lecz zanim uderzyliśmy o jego powierzchnię, w poszyciu ukazał się otwór tunelu, do którego zostaliśmy płynnie wciągnięci. Sposób cumowania przypominał przyjęty na naszych statkach i oczekiwaliśmy, że wkrótce znajdziemy się na placu postojowym dla lekkich pojazdów kosmicznych. Ale nic podobnego nie nastąpiło. Ogarnęła nas kompletna ciemność, zgasły również wszystkie światła wewnątrz planetolotu. Rozległ się nieznany ludzki głos, dobitnie wymawiający poszczególne słowa.

   - Nie bójcie się. Wykryliśmy u was trzy procent sztuczności. Zostaniecie uwolnieni, jak tylko poznamy charakter tej sztuczności.

   - Byłoby prościej spytać nas samych o tę sztuczność - stuknął laską Romero. - Ja na przykład poza ośmioma zębami, dwoma stawami i trzema syntetycznymi ścięgnami, wymienionymi jeszcze w młodości, nic sztucznego w sobie nie mam.

   - Wcale nie prościej - zaoponował ten sam głos. - Wielu form swojej sztuczności nawet się nie domyślacie.

   - Ja mam syntetyczne płuca - mruknął ponurym głosem Lusin. - Spadłem z pegaza. W Himalajach. Stare płuca zamarzły.

   - Na Ziemi kosmonauci również przechodzą kwarantannę - kontynuował Romero - ale tam obawiają się bakterii, a nie sztuczności.

   - Sztuczność jest niebezpieczniejsza od bakterii znów zabrzmiał głos - ale wasza nie jest groźna. Możecie wychodzić, przyjaciele.

   Zapłonęło światło. Szeroko rozlany, radosny blask prysnął do wnętrza przez iluminatory. Za przezroczystym pancerzem okien rozpościerała się wielka równina: łąki, zagajniki, niewysokie pagórki, strumienie i rzeki biegnące aż po horyzont. Nad brzegami rzek, na skraju lasów wznosiły się domy. Jedne z nich przypominały wysmukłe wieże, inne znów niskie żywopłoty, wewnątrz których dostrzegliśmy ogrody pełne kwiatów i owocowych drzew. W powietrzu unosiły się jaskrawe ptaki i wężokształtne zwierzęta podobne do latających pochodni. Nad równiną, budynkami i latającymi stworzeniami rozpościerało się błękitne niebo.

   - Doskonała iluzja - powiedział Romero. Znacznie doskonalsze od naszych stereowizerunków. Nie wyobrażam sobie jednak, jak można wyjść na tę zjawiskową scenę.

   - Wychodźcie, przyjaciele. Czekamy na was - rozległ się głos.

   Otworzyłem pokrywę luku i wyszedłem na zewnątrz. Planetolot stał na łące. Wokół tłoczyli się Galaktowie, do złudzenia przypominający tych, których widzieliśmy na obrazach Altairczyków i na rzeźbach z Sigmy. Zeskoczyłem na grunt i znalazłem się w objęciach jednego z gospodarzy.

      . 5 .      

    Siedzieliśmy na trawie nad brzegiem rzeczki: czterech Ziemian i dziesięciu Galaktów ubranych w kolorowe stroje. Czułem się doskonale, ale nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że znów nawiedził mnie jakiś nierealny sen.

   - No, dobrze, mili gospodarze - powiedział Romero. - Znaleźliśmy się w królestwie nieprawdopodobieństw, które stały się już powszechne. Jeśli chcieliście nas zadziwić, udało się to wam w zupełności.

   - Wcale nie chcieliśmy was zaskakiwać i nie ma w tym żadnych cudów - zaprzeczył jeden z Gałaktów, którego imię brzmiało Tigran. - Galaktowie uważają cud, to znaczy odchylenie od powszechnych praw natury, za przestępstwo, chociaż każdy z nas potrafi tworzyć cuda. Dzieciom, oczywiście, pozwalamy na to, ale młodocianych Galaktów jest niewielu.

   - A czy ten doskonały stereowizerunek jest dziełem dzieci? - zapytał Romero.

   - To nie jest iluzja, znajdujesz się w realnej przestrzeni.

   - W realnej? - zmarszczył brwi Paweł. - Nie jestem aż tak naiwny. Wasz gwiazdolot ma najwyżej kilometr średnicy, a tutaj do horyzontu jest co najmniej dwadzieścia pięć...

   - Za horyzontem są też łąki i lasy, dalej morze, później znów las i rzeki, znów łąki... Ile masz wzrostu?

   Około dwóch i pół tysięcznych kilometra? No to obwód wyniesie około dwóch tysięcy kilometrów, licząc według twojej miary.

   - A więc planetę o obwodzie dwóch tysięcy kilometrów, czyli sześciuset kilometrów średnicy, zmieściliście w kuli o średnicy niepełnego kilometra? I chcecie, abym uwierzył, że to nie iluzja i cud?

   - A jednak ani cud, ani iluzja. W miarę waszej wędrówki w głąb gwiazdolotu odpowiednie urządzenia redukowały rozmiary waszych tkanek. Niestety nie potrafimy jeszcze zmniejszać proporcjonalnie organizmów żywych i ciał nieożywionych. To właśnie, choć nie to głównie, było przyczyną naszego zaniepokojenia obecnością elementów sztucznych w waszych ciałach. Baliśmy się, aby was niechcący nie zniekształcić.

   - Powiedział pan, że ewentualne zniekształcenia naszych ciał nie były główną przyczyną waszego zaniepokojenia. Dlaczego nasze sztuczne tkanki tak was przeraziły?

   - Galaktowie nie mają tajemnic, ale aby odpowiedzieć na to pytanie muszę opowiedzieć o smutnych wydarzeniach, które rozbiły Perseusza na dwa wrogie obozy. Właśnie problem, czy należy zwiększyć, czy też zmniejszyć stopień sztuczności istot żywych doprowadził do wojny między Galaktami i Niszczycielami. Podnoszenie procentu elementów sztucznych w organizmie dawno już uznaliśmy za zło. Jest to zbyt łatwa droga tworzenia, a my najsurowiej zakazaliśmy sobie korzystania z łatwych dróg.

   Wyjaśnienie Tigrana wywołało krótkotrwałą ciszę. Później odezwała się Mary:

   - Piękno rozległego kraju zmieściliście na swoim stateczku! Ludzie na razie nie potrafią tego...

   - O, tego was bardzo prędko nauczymy! - wykrzyknął inny z Galaktów.

   Mary podziękowała mu uśmiechem i zakończyła:

   - Ale zastanawiam się, czy to jest w ogóle potrzebne? Dla ludzi surowość warunków bytowych na statkach kosmicznych stanowi jedną z atrakcji zawodu astronauty. Nasi konstruktorzy wcale .nie zamierzają dawać załogom gwiazdolotów wszystkich ziemskich wygód, absolutnego zabezpieczenia przed możliwymi niebezpieczeństwami... My to nazywamy romantyką dalekich podróży.

   Galaktowie spojrzeli na siebie znacząco, jestem pewien, że stwierdzenie Mary wydało im się nietaktowne. Głos odpowiadającego jej Tigrana zabrzmiał jednak równie przyjaźnie jak poprzednio:

   - Nasze obyczaje można by w skrócie przedstawić następująco: każdy ma prawo żądać tego, czego społeczeństwo jako całość może mu dostarczyć. I na odwrót: nikogo nie można pozbawiać tego, z czego korzysta chociażby jeden z członków społeczeństwa. Dlatego też mamy obowiązek zapewnić załodze statku dalekiego zasięgu takie same wygody, z jakich korzystają Galaktowie pozostający na miejscu. W przeciwnym wypadku zostałaby zachwiana zasada równouprawnienia podróżnicy żyliby inaczej niż mieszkańcy planet. Niestety nie potrafimy w pełni zrealizować tej zasady i piękna kraina zawarta w naszym statku, która tak was zachwyciła, jest o wiele uboższa od przyrody naszych planet. Z tej niedoskonałości naszej cywilizacji wypływa wiele smutnych wniosków.

   - Nie należy wysyłać Galaktów w kosmos, gdyż na statkach nie może być im tak wygodnie jak na planetach? - ironicznie podpowiedziała Mary.

   - Tak, musimy rezygnować z wielu wypraw - potwierdził Tigran, z niezmiennie uprzejmym uśmiechem.

   I znów rozmową zawładnął Romero.

   - Powiedział pan, równouprawnienie. U nas również jest równouprawnienie społeczne, w znaczeniu zapewnienia każdemu zaspokojenia jego podstawowych potrzeb: wyżywienia, mieszkania, nauki, pracy... Ale nie gwarantujemy każdemu, że pokocha go właśnie ta, którą on pokocha. O to już dany osobnik sam musi się starać. Tu społeczeństwo mu nie pomoże.

   - Tak, miłość - powiedział Galakt kręcąc głową. Miłość indywidualna to trudny problem. Okropnie nieobiektywne uczucie. Zdajemy sobie sprawę z istnienia niesprawiedliwego uczucia zakłócającego doskonałość zasady równouprawnienia, ale na razie nie potrafimy go zwalczyć. Zresztą szukamy rozwiązania tego odwiecznego problemu i mam nadzieję, że wkrótce nam się to uda.

   - No, dobrze, zostawmy na razie miłość w spokoju - Romero nie dawał za wygraną. - Mówił pan o załogach gwiazdolotów... Skoro są załogi, to muszą być chyba i dowódcy?... Dowódca najprawdopodobniej wydaje rozkazy, które jego podwładni muszą wykonywać. Sam zaś natomiast rozkazów członków załogi nie wykonuje? Nieprawdaż, mili gospodarze?

   Tigran pokręcił głową.

   - U nas nie ma dowódców. Gwiazdolotem dowodzimy wspólnie. Jego mechanizmy wykonawcze dostrojone są do naszych fal mózgowych i reagują na naszą wspólną wolę.

   - Ale jeżeli zdarzą się różnice zdań?...

   - Załogę kompletuje się z osobników o zbliżonych charakterach, reagujących podobnie nawet na nadzwyczajne wydarzenia.

   Teraz nawet Romero nie wiedział, co powiedzieć. Galakt zwrócił się do mnie:

   - Tylko ty nie odezwałeś się nawet słowem, dlaczego?

   - Słuchałem waszej rozmowy.

   - Nie masz żadnych pytań? - Co najmniej z setkę.

   - A więc słuchamy cię.

   - Chciałbym się dowiedzieć, co wam wiadomo o Ramirach i jak zaczęła się wojna pomiędzy Galaktami i Niszczycielami. Wbrew własnej woli zostaliśmy wplątani w walkę z Niszczycielami i już chociażby dlatego uważamy was za swych naturalnych sprzymierzeńców...

   Galaktowie znów wymienili spojrzenia. Tigran najwidoczniej uzyskał zgodę towarzyszy na poinformowanie nas o początkach wojny w Perseuszu.

   - Opowieść będzie długa - uprzedził.

   Usiedliśmy wygodnie na trawie. Woda cicho szemrała, prawdziwa woda, a nie trujące roztwory soli niklowych jak na planetach Niszczycieli. Tak samo jak na Ziemi szumiały pobliskie drzewa. W tym sielankowym, uroczym miejscu Tigran snuł ponurą opowieść o tysiącleciach straszliwych zmagań.

      . 6 .      

    Galaktowie niewiele wiedzieli o Ramirach. Zachowały się jedynie niejasne legendy. Ten dziwny naród gospodarzył w skupiskach Perseusza jeszcze przed zjawieniem się Galaktów lub też na początku ich cywilizacji. Nie zachowały się dane ani o sposobie życia tych istot, ani o ich wyglądzie. Znikły także ślady ich działalności, jeśli pominąć same planety. Chodzi o to, że gwiazdy Perseusza są wyposażone w znacznie większą liczbę planet niż słońca w innych okolicach kosmosu. "Wyposażone". Tak właśnie wyraził się Galakt. W Perseuszu jest wiele gwiazd obieganych przez dziesięć do piętnastu satelitów. Legenda przypisuje tę obfitość planet działalności Ramirów, którzy rzekomo lepili te ciała niebieskie z zagęszczanej przestrzeni. Możliwe, że i same skupiska Perseusza powstały również z zagęszczenia przestrzeni pomiędzy oddalonymi gwiazdami. Ramirowie przenieśli się później do jądra Galaktyki, a opustoszałe planety Perseusza zostały opanowane przez Galaktów.

   - Chyba także przez Niszczycieli? - zapytał Romero.

   - Perseusz należał wyłącznie do Galaktów, bowiem Niszczycieli, a właściwie Serwów, stworzyliśmy dopiero potem.

   - Niszczyciele są waszym dziełem?

   - Tak, stworzyliśmy, a ściślej mówiąc wyprodukowaliśmy ich. Popełniliśmy jednak pewien błąd. Niszczyciele - to początkowo były mechanizmy. Ale nasi konstruktorzy stale je doskonalili. Każda nowa generacja Serwów zawierała coraz mniej elementów mechanicznych. Zastępowano je stopniowo składnikami biologicznymi. Żywa tkanka jest urządzeniem najsprawniejszym energetycznie. Zwiększenie ilości tkanek organicznych było więc koniecznością, a nie zachcianką.

   Jak się już chyba zorientowaliście, Serwy były rodzajem robotów. Obdarzono je rozumem i zdolnością do reprodukcji. Pozbawiono jednak płci. Chciano wyzwolić je spod wpływu nieobiektywnego uczucia miłości. Uczucia, które zniekształca realny obraz świata. - Nie przewidziano jednak, że spowoduje to rozwój samouwielbienia, które w jeszcze większym stopniu skrzywia właściwe proporcje. Zamierzano stworzyć doskonałość, a wyprodukowano potworki.

   W epoce, w której kontynuowano doskonalenie Serwów, ta nie zaprojektowana cecha była jeszcze utajona. Serwy zbierały same pochwały: mądre, pracowite, szybko reprodukujące się, doskonali rachmistrzowie, świetni eksperymentatorzy i znakomici konstruktorzy.

   Ale w miarę tego, jak z pokolenia na pokolenie zwiększał się stopień ich biologiczności, stawało się oczywiste, że dla Serwa istnieje tylko jeden obiekt zachwytu on sam. Samouwielbienie ze wstydliwego, ukrywanego uczucia przekształciło się w jedyną zasadę, na jakiej opierały one wzajemne stosunki. Egoizm podniesiony do godności systemu filozoficznego.

   Kiedy zorientowano się, jak daleko zaszły zmiany w psychice Serwów, próbowano oddziaływać na nie perswazją. Bez skutku. Uznano wreszcie, że charakterologiczne skrzywienie Serwów zostało wywołane dwoistością ich natury, łączącej w sobie martwe i żywe, naturalne i sztuczne. Wtedy też wydano prawo zakazujące umieszczania sztucznych narządów w organizmie żywych. Od tej chwili nowe Serwy miano tworzyć wyłącznie z tkanki żywej, a istniejące już całkowicie zbiologizować.

   Ale Serwy nie czekały na przekonstruowanie. Rozpoczęły się ich masowe ucieczki z planet Galaktów. Operacja była sprytnie przygotowana. Kolonie Serwów przenosiły się na nie zamieszkałe planety pod pozorem zagospodarowania ich. Galaktowie cieszyli się, iż życie zrodzone w ich systemie gwiezdnym szybko rozprzestrzenia się na wszystkie słońca Perseusza. Poza tym bez Serwów żyło się znacznie łatwiej. Kiedy pojęto rozmiary klęski, było już za późno.

   W międzygwiezdnych przestrzeniach Perseusza wybuchła niszczycielska wojna. Najokropniejsze było to, że Serwy przekształciwszy się w Zływrogów i Niszczycieli nie tylko wywalczały sobie miejsce pod gwiazdami, lecz głosiły ideę unicestwiania wszystkiego, co Galaktowie uważali za najważniejsze i starali się rozpowszechnić we Wszechświecie.

   Galaktowie starają się pomóc w rozwoju wszystkim istotom rozumnym, które spotykają w swoich podróżach kosmicznych. Pomagają organizmom żywym podnieść stopień komplikacji biologicznej. Niszczyciele natomiast obniżają biologiczność organizmów zamieniając stopniowo istoty żywe w maszyny. Etap za etapem zastępują rodzących się mechanizmami wyprodukowanymi taśmowo.

   - Wy ożywiacie mechanizmy, oni mechanizują organizmy - powiedział Romero. - Ludzie natomiast mają własną drogę rozwojową: pozostawiamy mechanizmy mechanizmami, zaś istoty żywe żywymi.

   Nasze maszyny pomagają nam, a nie stają się naszymi wrogami. Nie staramy się przekształcić maszyn w biologiczne doskonałe urządzenia uniwersalne, zwiększamy natomiast niepomiernie ich wyspecjalizowane możliwości.

   - Nie znam waszej historii - przyznał się Galakt. Ale że jesteście od nas potężniejsi, pojęliśmy natychmiast, gdy tylko zjawiliście się w Perseuszu.

   Zapytałem, w jakim stadium jest obecnie wojna Galaktów z Niszczycielami. Tigran odparł, że Zływrogi władają niepodzielnie przestrzeniami międzygwiezdnymi, Galaktowie natomiast są całkowicie bezpieczni na swoich planetach.

   Galaktowie wynaleźli broń niszczącą wszystko co żywe. Niszczyciele, którzy nie zdołali się jeszcze w pełni zmechanizować, śmiertelnie się jej lękają i praktycznie pozostawili Galaktów w spokoju.

   - Ale perspektywa? - nalegałem. - Zostawili was w spokoju, a wy co? Zgadzacie się na ich złowrogą działalność w kosmosie?

   - Nie zgadzamy się, ale cóż mamy robić? Przejąć niszczycielską filozofię Serwów? Przejść do unicestwienia, ponieważ nie udało się ich wychować? To nie dla nas. Poza tym starcia w kosmosie doprowadzą do śmierci wielu Galaktów.

   - Co to znaczy doprowadzą do śmierci? - pogardliwie wycedził Romero. - Czyżby u siebie w domu nie umierali? A może jedna forma śmierci jest dla was do przyjęcia, a druga nie?

   - Na naszych planetach jesteśmy nieśmiertelni. Ale już chyba was zmęczyliśmy, drodzy goście. Później porozmawiamy.

   - Muszę połączyć się z "Cielcem" - powiedziałem wstając. - Jeśli mnie teraz nie usłyszą, pomyślą, że jesteśmy uwięzieni.

      . 7 .      

    Dom, który oddano nam do dyspozycji, przypominał wewnątrz ziemskie hotele, a malowniczy krajobraz za oknami pogłębiał jeszcze wrażenie swojskości.

   - Twardy orzech - powiedział zatroskanym głosem Romero, kiedy zostaliśmy sami. - Teraz już rozumiem, czemu oni nie przyszli z pomocą naszym gwiazdolotom. Obawiam się, że zarażeni są manią izolacjonizmu, jak to nazywano w starożytności.

   - Nieśmiertelność na planetach. Śmiertelni w kosmosie. Dlatego - wymamrotał Lusin.

   - Moim zdaniem ważne jest to, że są naszymi przyjaciółmi, a nie wrogami - wtrąciłem.

   - To i dawniej było oczywiste - zaoponował Romero. Był gotów wciągnąć mnie do nowej dyskusji, ale ja nie miałem na nią ochoty.

   - Coś mi się w Galaktach nie podoba - powiedziała Mary, kiedy zostaliśmy sami. - Są bosko piękni, mądrzy, uprzejmi i ubrani tak, że oczu nie można oderwać...

   - Zamierzałaś mówić, co ci się w nich nie podoba, a zamiast tego wszystko chwalisz.

   - Nie wszystko. W ich obecności czuję skrępowanie, niemal wrogość.

   - Przecież Tigran patrzył na ciebie z takim zachwytem, że byłem o niego prawie zazdrosny!...

   Przekomarzaliśmy się tak. starając się zagłuszyć żartami opanowujący nas niepokój. Gdybyśmy byli tylko zwykłymi ludźmi, którzy przypadkowo złożyli wizytę Galaktom, takie odwiedziny mogłyby nam sprawić jedynie radość. Ale chcieliśmy zmusić gospodarzy do działania, a to nie było proste.

   Leżąc w wannie myślałem jedynie o tym zadaniu. Nigdy jeszcze nie brałem tak doskonałej kąpieli. W wannie była oczywiście woda, ale woda świetnie spreparowana, pieszcząca i podniecająca, uspokajająca i dająca radość. Wspaniała woda - pomyślałem z niechęcią.

   - Wiesz - powiedziałem do Mary po wyjściu z łazienki - jeżeli przywyknąć do ich wygód, to życie w kosmosie może istotnie wydawać się ogromnym wyrzeczeniem. - Tak, kąpiel była znakomita - zgodziła się żona. W naszej sypialni stało wielkie lustro. Po naciśnięciu guzika zamieniało się ono w ekran, na którym można było oglądać programy rozrywkowe lub wizerunek gwiezdnego nieba.

   Najpierw obejrzeliśmy sobie krajobrazy zamieszkanych planet, wygodnych, luksusowo urządzonych, później przywołałem obraz sfery gwiezdnej. Wśród gwiazd Perseusza połyskiwał czerwonym światłem "Cielec" oświetlony reflektorami znajdującego się opodal statku Galaktów...

   - Wiem, że to głupie z mojej strony - powiedziałem - ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że tajemnicza broń biologiczna wycelowana jest teraz w "Cielca" i że jakiś Galakt siedzi w tej chwili przy pulpicie z palcem na przycisku spustowym...

      . 8 .      

    Długo szliśmy kursem na Płomienistą, jedną z tych "nieaktywnych gwiazd", które w czasie wyprawy "Pożeracza Przestrzeni" nawiązały z nami łączność. Był to olbrzym klasy B, obiegany przez czternaście planet różnych co do wielkości, niejednakowych pod względem klimatu, ale identycznie zagospodarowanych, monotonnie doskonałych...

   Za orbitami planet obiegały gwiazdę asteroidy o średnicy od stu do ośmiuset kilometrów. Było ich tysiące, tworzyły zamkniętą sferę ochraniającą cały układ planetarny od wtargnięcia z zewnątrz...

   Towarzyszący nam Tigran powiedział, że przycumujemy do jednego z asteroidów.

   - Kolejna dezynfekcja? - zapytał Romero.

   - Nie tylko. Polecono mi zapoznać was z naszymi kosmicznymi urządzeniami bojowymi.

   Na asteroidzie oczekiwali już nas ubrani w skafandry Osima, Trub, Orlan i Gig, którzy wcześniej zeszli z pokładu "Cielca", my natomiast musieliśmy strawić wiele godzin na ponowne "wyrośnięcie" do normalnych rozmiarów, stąd opóźnienie.

   Galaktowie powitali Osunę i Truba z całą serdecznością. Niszczycieli natomiast potraktowali uprzejmie, lecz chłodno. Nie było w tym nic dziwnego: nie da się od razu usunąć ze świadomości tysiącleci strachu i wrogości.

   Asteroid oblatywaliśmy w zabawnym urządzeniu przypominającym skrzydlatego wieloryba, raczej istotę żywą niż maszynę. Po wejściu do kabiny nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że znaleźliśmy się w czyichś wnętrznościach.

   W gigantycznej, jasnej pieczarze, do której nas wprowadzono, ujrzeliśmy jezioro, dziwne jezioro, bo pokryte przezroczystą, grubościenną kopułą, już na pierwszy rzut oka sprawiającą wrażenie tak masywnej i mocnej, iż żadna siła nie potrafiłaby jej przebić. Pod kopułą wściekle kipiała mlecznobiała masa. Nad powierzchnią mlecznego płynu wystrzelały żółtawe jęzory, bijące nieustannie o kopułę.

   - Co to jest? - zapytałem Tigrana.

   Tigran odparł tonem bardzo uroczystym, tak uroczystym, że nawet uśmiech znikł na chwilę z jego twarzy: - Widzicie najpotężniejszą broń biologiczną w naszym rejonie gwiezdnym. Dwa tysiące podobnych dział ochrania planety układu przed napadem z zewnątrz. Przez kilka minut wpatrywaliśmy się w milczeniu w rozszalałe jezioro. Coraz bardziej przypominało mi ono żywą istotę zamkniętą w kamiennej klatce. Tigran wyjaśnił nam, że jezioro jest istotnie żywą istotą, ogromnym zgęstkiem plazmy wypełniającym całe jądro asteroidu. Pokazano nam jedynie znikomą jego część, maleńkie "oczko", przykryte ochronną kopułą. Pozostała część istoty znajduje się w wielokilometrowej głębi. Chociaż ta istota, broń biologiczna, pozbawiona jest rozumu w naszym pojmowaniu tego słowa, ma jednak kapryśny i złośliwy charakter. Nie tylko trzeba ją doskonale karmić - substancje odżywcze dostarczane są z planet wewnętrznych - lecz także obłaskawiać odpowiednim nagrzewaniem, specjalnym napromieniowaniem i łaskoczącymi wyładowaniami elektrycznymi. Produktem działalności życiowej jądra jest radiacja błyskawicznie unicestwiająca wszystko co żywe.

   Kopuły, podobne do tej, którą nam pokazano, znajdują się w różnych miejscach asteroidu. Wobec tego krążownik wroga, atakujący z dowolnego kierunku, znajdzie się zavysze na osi strzału. W odpowiedniej chwili sklepienie pieczary otwiera się, tarcza ochronna zmienia swą strukturę molekularną i strumień zabójczego promieniowania tryska na zewnątrz, zabijając wszystko na swojej drodze.

   - Po jakimś czasie nie uwolniona radiacja gromadzi się wewnątrz jądra - powiedział Romero. - Czy nie odbija się to na działalności życiowej plazmy?

   Romero dotknął bolesnego punktu. Zabójczego promieniowania nie wolno wypuszczać na ślepo, gdyż w kosmosie ono nie zanika i wędruje dopóty, dopóki nie natrafi na jakieś ciało materialne. Stanowi zatem ciągłe zagrożenie dla wszelkiego życia. Z drugiej zaś strony żywe jądro asteroidu pochłaniając własne promieniowanie ulega częściowemu samozniszczeniu. Zachodzi równoczesny rozpad starych i synteza nowych komórek. Obserwowana przez nas burza na powierzchni jeziora jest zewnętrznym wyrazem tych reakcji. Co jakiś czas jądro słabnie i gaśnie, a następnie synteza bierze górę nad rozpadem i "broń" znów ożywa.

   - A jeżeli wróg zbliży się właśnie w okresie, gdy działalność jądra zamiera?

   - Okresy spadku aktywności są przesunięte w czasie na różnych asteroidach. Co najmniej połowa jąder jest w danej chwili aktywna. Zresztą periodyczne przygasanie jest konieczne do samoregulacji jądra. Jeśliby plazma swobodnie wydzielała swą radiację, jej komórki wkrótce rozsadziłyby cały asteroid. Im szybciej następują po sobie okresy wygasania i pełnej aktywności jądra, tym bardziej jest ono niezawodne.

   - Czy wasze statki kosmiczne są wyposażone w broń biologiczną?

   Wyraźnie było widać, że Tigran wolałby nie odpowiadać na to pytanie. Ale Galaktowie nie umieją kłamać. Jeżeli nie uda im się zbyć pytania milczeniem, mówią prawdę.

   - Mamy, ale są to działa o mocy znacznie mniejszej.

   Poza żywym jądrem nie było na asteroidzie nic ciekawego. Galaktowie zaprowadzili nas do pomieszczeń mieszkalnych i zaproponowali odpoczynek. Kiedy nasi przewodnicy odeszli już, zaczęła się dyskusja.

   Rozpoczął, jak zwykle, Romero.

   - Dziwię się - powiedział - że Galaktowie dysponując bronią absolutną, nie uzyskali przewagi w tej walce. Zgodzi się pan, drogi Orlanie, że wasze statki są znacznie słabiej uzbrojone. Zarówno wasze ciosy grawitacyjne, jak ich promieniowanie biologiczne rozchodzą się z prędkością światła. Ale fala grawitacyjna słabnie proporcjonalnie do kwadratu odległości, natomiast wiązka radiacji Galaktów praktycznie rzecz biorąc nie rozprasza się i nie znika. Na dalekich dystansach krążownik Galaktów zawsze weźmie górę nad okrętami Niszczycieli.

   Orlan odpowiedział tak beznamiętnie, że jego spokój mógł uchodzić za ironię:

   - Zapominasz, Romero, że nasz gwiazdolot może uskoczyć przed wąskim promieniem, zaś statek Galaktów zawsze znajdzie się w polu działania, choćby osłabionej, ale zawsze niebezpiecznej fali grawitacyjnej.

   Broń biologiczna nie bardzo nadaje się do walki manewrowej.

   - Ale jeśli walka manewrowa - nie poddawał się Romero - nie mogła przynieść zwycięstwa Galaktom, to czemu nie zaatakowali oni waszych układów planetarnych, chociażby Trzeciej Planety? Nie potraficie przecież odsunąć jej w bok, a trajektorię strumienia radiacyjnego można obliczyć z dokładnością do kilometra?

   - Właśnie po to, aby uniknąć tego niebezpieczeństwa, zbudowaliśmy sześć Stacji Metryki.

   Orlan opowiedział dalej o przebiegu ostatniego wielkiego starcia Galaktów z Niszczycielami. Galaktowie zaatakowali jedną stację Metryki, ale stacja zwinęła przestrzeń w swoim rejonie i wystrzelony w jej kierunku strumień promieniowania biologicznego odbiła z powrotem na planety przeciwnika. Od tej pory Galaktowie całkowicie zrezygnowali z walki o panowanie w skupisku gwiezdnym.

   - Namawiałeś nas, Orlanie - powiedziałem z wyrzutem - abyśmy zwrócili się do Galaktów o pomoc, a teraz mówisz, że ich broń biologiczna nie jest skuteczna w walce.

   - To zależy od tego, w jakiej walce, Eli. W strefie szturmu ziemskiej flotylli nasze krążowniki będą miały ograniczone pole manewru. Przecież jeżeli ratując się przed promieniami broni biologicznej rozpierzchną się we wszystkich kierunkach, to chyba to też was urządzi, prawda?

   Wokół globu krążyły dwa księżyce. Opuściliśmy gwiazdolot na satelicie zewnętrznym i przesiedliśmy się do planetolotu. Po wylądowaniu na planecie na próżno szukaliśmy jakichkolwiek osiedli. Same lasy. Niezwykłe, ogromne puszcze.

   - Oczy mnie już bolą od blasku tych drzew - powiedziała Mary.

   - Drzewa zastępują w nocy światło gwiazdy-wyjaśnił Tigran. - A czyż wasze planety są inaczej oświetlone?

   Uprzejmie wysłuchał odpowiedzi. Jestem jednak pewien, że nasze lampy i reflektory, samoświecące ściany i sufity wydały mu się dzikim barbarzyństwem. Zobaczyliśmy później, że w każdym pomieszczeniu Galaktów stoi niewielkie drzewko oświetlające pokój i odświeżające powietrze.

   Wreszcie wśród gęstego lasu pojawiła się polanka, nasz aerobus pomknął w tamtą stronę.

   Na rozległym placyku oczekiwali nas mieszkańcy. Nie będę opisywał powitania, gdyż wszyscy mogli oglądać je na stereoekranach. Wspomnę tylko o naszym zdumieniu, gdy wśród tłumu witających zobaczyliśmy nie tylko Galaktów. Dokoła tłoczyły się Anioły, sześcioskrzydłe świerszcze z mądrymi, ludzkimi twarzami, piękni Weganie. Zacząłem już obawiać się, iż wypuszczono na nas zgraję fantomów, powtarzających utrwalone w naszych mózgach wizerunki, ale potem dojrzałem wiele istot tak dziwacznych, że nikt by nie potrafił ich wymyślić.

   Przechodziliśmy z rąk do rąk, ze skrzydeł do skrzydeł. I radośni ludzie, i niezmiennie spokojny Orlan, i podniecony Trub, i hałaśliwy Gig - wszyscy otrzymali swoją porcję uścisków i czułości.

   Kiedy ucichł już zamęt pierwszego powitania, wraz z całym placem polecieliśmy gdzieś w dół i znaleźliśmy się w parku, pośród którego rozpościerało się miasto.

   Było i podobne do naszych, i jednocześnie odmienne. Ulice byty rozległe i szerokie jak na Ziemi, ale wzdłuż nich nie wznosiły się domy z oknami i drzwiami, lecz wyrastały ślepe ściany podziurawione ciemnymi wlotami tuneli. Nad ulicą stykały się korony gigantycznych, świecących drzew. W powietrzu wyczuwało się całą gamę najróżnorodniejszych aromatów. Jeśliby zestaw tych zapachów nie zmieniał się co krok, można by pomyśleć, że to tak pachnie samo powietrze w mieście. Po chwili zorientowaliśmy się, że źródłem woni są świecące drzewa.

   Wprowadzono nas do jednego z tuneli. Na końcu tunelu znajdowała się obszerna sala. Na nasze powitanie wstał Galakt, którego Tigran przedstawił jako Gracjusza.

   - Na planetach zastąpi mnie Gracjusz - powiedział. - Będzie z wami pertraktował.

      . 9 .      

    Wieczorem w małym gronie odbyliśmy naszą pierwszą rozmowę. Zacząłem ją od pytania, czy przypadkiem Galaktowie nie są genetycznie spokrewnieni z ludźmi. Nie będę zdziwiony, powiedziałem, jeżeli okaże się, że na jednej z planet odległych od Perseusza Galaktowie-astronauci pozostawili przedłużenie swojej rasy w postaci własnego wizerunku, odtworzonego z grubsza i na chybcika...

   - My z kolei sądziliśmy, że Galaktowie są tworem ludzi, którzy pojawili się w Perseuszu około dziesięciu milionów lat temu - powiedział Gracjusz. - Po rozszyfrowaniu transmisji stereoskopowych z "Pożeracza Przestrzeni" byliśmy zdumieni naszym podobieństwem do ludzi. Jedynym wytłumaczeniem tego faktu była hipoteza, że jesteśmy waszymi potomkami.

   Gracjusz bardzo się rozczarował, kiedy powiedzieliśmy mu, że cywilizacja ludzka liczy zaledwie od siedmiu do dziesięciu tysięcy lat, a człowiek pojawił się około miliona lat temu.

   - Milion lat temu byliśmy już dobrze ukształtowanym społeczeństwem - powiedział z wyraźnym żalem rezygnując ze swej hipotezy. - Nie mamy też legend mówiących o utworzeniu jakichś istot na nasz obraz i podobieństwo. Najwidoczniej sama natura stworzyła w różnych miejscach kosmosu istoty łudząco do siebie podobne.

   Po tej wstępnej informacji "wziąłem byka za rogi", jak to określa Romero, i wyłożyłem powody, dla których sojusz ludzi i Galaktów jest naszym zdaniem konieczny.

   - Imperium Niszczycieli miotane jest wewnętrznymi sprzecznościami. Trzeba więc uderzyć weń, a rozpadnie się ostatecznie. Flota ludzi, zagłębiająca się w Perseuszu, potrzebuje jednak pomocy. Jeżeli Zływrogi pokonają teraz ludzi, to wszyscy mieszkańcy tego rejonu kosmosu utracą na wiele tysiącleci możliwość wyzwolenia się spod stałej groźby zagłady. Zniszczenie floty ziemskiej nie leży więc w interesie Galaktów.

   - Przekażemy waszą propozycję narodom zamieszkującym planety Płomienistej - obiecał Gracjusz z miłym uśmiechem. Wyraz jego twarzy był przy tych słowach pełen tak uprzedzającej grzeczności, że odniosłem wrażenie, iż biję głową o ścianę uprzejmej obojętności. - Zawiadomię także społeczeństwo Galaktów w innych systemach gwiezdnych. A na razie zapraszam was na wieczorną uroczystość zorganizowaną na waszą cześć.

   - Nie - odparłem zdecydowanie. - Żadnych uroczystości, zanim nie uzyskamy konkretnej odpowiedzi. Gracjusz ze zdziwieniem uniósł brwi do góry.

   - Nie potrafię przewidzieć, jakie decyzje podejmą wszystkie nasze narody - powiedział. - Mamy wiele powodów, powstrzymujących nas od udziału w otwartej wojnie z Niszczycielami. Musimy porównać straty, jakie niewątpliwie poniesiemy w walce z ewentualnymi korzyściami, jakie przyniesie nam zwycięstwo. Dopiero wtedy obierzemy właściwą linię postępowania.

   - Zrozumcie - rzuciłem w podnieceniu - że nie chodzi mi o to, abyście natychmiast podali nam waszą ostateczną decyzję, powiedzcie jednak, jakie macie zastrzeżenia, żebyśmy mogli ustosunkować się do nich.

   - Mamy dwa najbardziej zasadnicze zastrzeżenia. Jeżeli wyślemy na pomoc ludziom eskadrę okrętów z bronią biologiczną, to w ogniu walki działa te mogą chybić. Na samą myśl o tym ogarnia nas przerażenie. Jeśli strumień promieni trafi w cel, wiązka zostaje zneutralizowana, ale jeśli chybi, będzie mknął we Wszechświecie przez całe miliardy lat, aż wreszcie spotka na swej drodze jakieś ognisko życia i unicestwi je. Staniemy się wtedy mimowolnymi zabójcami. Żaden Galakt nie zgodzi się na takie przestępstwo!

   - Tak, to bardzo istotne. Zastanowimy się, jak uniknąć tego niebezpieczeństwa. A teraz chciałbym usłyszeć wasze drugie zastrzeżenie.

   - Jest związane z pierwszym. Zdobyliście jedną Stację Metryki, ale pięć pozostałych jest nadal w rękach Niszczycieli. Jeżeli chybimy, wrogowie tak zakrzywią przestrzeń, że wystrzelone przez nas promienie ugodzą w nas samych. Raz już to się zdarzyło i wiele planet zmieniło się w cmentarzyska. Chcecie, byśmy działali na własną zgubę?

   Nie odpowiadając Gracjuszowi zwróciłem się do Tigrana:

   - Mówił pan, że na swoich planetach jesteście nieśmiertelni. Nie wyzbyliście się jednak strachu przed śmiercią?

   Odpowiedział mi znów Gracjusz:

   - Zapewniliśmy sobie takie warunki życia, że możemy nie obawiać się śmierci. Czynniki przynoszące śmierć mogą pojawić się tylko z zewnątrz. Promieniowanie biologiczne może być takim czynnikiem.

   Poprosiłem o bardziej szczegółowe wyjaśnienie.

   - Śmierć - odparł Gracjusz - zjawia się w wyniku choroby lub katastrofy. Katastrofy nie zdarzają się na naszych planetach. Choroby zostały już pokonane. Z jakich więc powodów Galaktowie mogą umierać? Po zużyciu jakiegoś organu zastępuje się go nowym. Sam trzy raz zmieniałem serce, dwa razy mózg i chyba z osiem razy żołądek. Po takiej transplantacji cały organizm się odmładza.

   - Ruch wahadłowy pomiędzy starością a niemowlęctwem - rzucił Romero. - Czy też na wieki zakonserwowana starość? Nasz strożytny pisarz Swift opisał takich nieśmiertelnych starców. Niedołężnych, kłótliwych, nieszczęśliwych.. .

   Uwaga Pawła była zbyt wyzywająca, aby Galakt mógł pozostawić ją bez odpowiedzi.

   - Nie słyszałem o Swifcie. Starości jednak nie można zakonserwować, nie sposób. I w młodości i w starości zmiany biologiczne przebiegają tak szybko, że nie warto nawet próbować ich powstrzymywać. Ale pełny rozkwit następuje w wieku, kiedy organizm pracuje najrówniej. Właśnie ten wiek, stabilną dojrzałość, wybieramy jako najbardziej godny zachowania. Chętnie przekażemy ludziom tę umiejętność, aby mogli być rozumnie nieśmiertelni.

   Nie wtrącałem się do rozmowy, jedynie słuchałem i obserwowałem. W każdym słowie, w każdym geście Galaktów odkrywałem ogromny strach przed śmiercią. Nie, to nie był nasz odwieczny lęk przed niebytem, gdyż my od dzieciństwa wiemy, że śmierć jest naturalnym zakończeniem życia. Przypadkowy początek i nieunikniony koniec - oto nasze pojmowanie istnienia. Nasz lęk przed umieraniem wyraża się jedynie w chęci przedłużenia życia. A ci nieśmiertelni pełni są chorobliwej obawy przed śmiercią, którą uważają za katastrofę.

   Trudne zadanie, Eli - pomyślałem - przypadło ci w udziale. Nie zawieranie korzystnego i szlachetnego sojuszu, lecz przełamywanie natury Galaktów!

   - Rozumiecie teraz, niespokojni przyjaciele, jak wielkie są nasze wątpliwości - zakończył Gracjusz swoją wypowiedź. - Nie nadużywajmy jednak cierpliwości zebranych i chodźmy na festyn. Wszyscy już od dawna czekają.

      . 10 .      

    Szybko opuściłem festyn.

   Rozrywek było zbyt wiele: różnobarwnego blasku różnorodnych zapachów, dziwacznych postaci, zbyt uprzejmych słów i zbyt radosnych uśmiechów... Bal pod świecącymi, wonnymi drzewami wydał mi się tak męczący, jak męczące musiały być starożytne bale ludzi na parkietach dusznych sal. Mary jednakże zabawa podobała się i przez wzgląd na nią wytrzymałem, jak długo mogłem.

   W pewnej chwili podszedł do mnie podniecony Romero.

   - Drogi admirale, czemu takie smętne oblicze? Byłoby wspaniale, gdyby dowódca gwiezdnej armii ludzi zatańczył z najnowszymi sojusznikami!

   - Z sojusznikami, Pawle, tylko z sojusznikami! Ale niestety nie mogę. Proszę tańczyć w moim imieniu.

      . 11 .      

    Zawieziono nas na jedną z pustynnych planet, którą właśnie przystosowano do życia organicznego. Ta wyprawa interesowała mnie o wiele bardziej, niż zapoznawanie się z trybem życia Galaktów w ich bajecznie urządzonych siedzibach. Planetę nazwano "Masywna". Była istotnie masywna - gigantyczny kamień pokryty szczytami i rozpadlinami bez dna, które przecinały glob od bieguna do bieguna. Ani śladu atmosfery, całkowity brak wody - nawet kopalnej.

   Tę całą tytaniczną szyszkę pokrywała brunatna "pleśń", nieprzyjemna w dotyku pleśń, w oczach zżerająca całe góry. Nie były to bakterie rodzące życie, jakie wyhodowała Mary, lecz jedynie organizmy rozkładające na poszczególne pierwiastki kamień. Nasze wytwórnie atmosfery na Plutonie pracowały intensywniej, ale przetwarzały za jednym zamachem tylko niewielki fragment powierzchni planety, natomiast "mchy" Galaktów "nadgryzały" od razu cały glob. Martwa planeta parowała strugami azotu i tlenu, kropelki wody łączyły się w potoki i rzeki napełniające zapadliska przyszłych mórz.

   Po wytworzeniu atmosfery i nawodnieniu planety ludzie rozpoczęliby kolonizację: przywieźliby z Ziemi nasiona roślin, ptaki, ryby, zwierzęta. Galaktowie postępowali inaczej. Na Masywnej - z jej wielką grawitacją zamierzali wyhodować gatunki lekkich istot o niewielkiej masie, potężnym umięśnieniu, wyposażonych w skrzydła. Poznali tak głęboko genetyczne możliwości ewolucji, że wydawało się to nam aż niemożliwością. Nowo powstałe oceany były już zamieszkałe przez prymitywne organizmy składające się z kilku komórek. Pokazano nam na modelach, w co te pierwotniaki przekształcą się w przyszłości. Po kilku tysiącach lat naturalnej ewolucji miały powstać nowe istoty rozumne, podobne zarazem do Aniołów, sześcioskrzydłych świerszczy i nawet do samych Galaktów. Nasi gospodarze mówili o nich tak, jakby te projektowane istoty od dawna już żyły w swojej ostatecznej formie.

   Po zwiedzeniu Masywnej Gracjusz powiedział do mnie:

   - Przygotuj apel do Galaktów. Wracamy na naszą planetę. Stamtąd będziemy prowadzić transmisję na wszystkie satelity Płomienistej oraz do zaprzyjaźnionych systemów gwiezdnych. Będziesz miał wielkie audytorium, przyjacielu Eli.

   Gracjusz i Tigran wprowadzili mnie do pustej sali, w której stały dwa stoły. Przy pierwszym z nich usiedli obaj Galaktowie, przy drugim ja wraz z Romerem i Orlanem.

   Dokoła nas znajdowały się tylko połyskliwe ściany zbiegające się w kopułę. Nie widzieliśmy nikogo, ale wiedzieliśmy, że patrzy teraz na nas kilka miliardów osób: wszystkie systemy gwiezdne Galaktów odbierały transmisję. Później okazało się, że Niszczyciele nie zakłócili łączności. Sądzę zresztą, że nie próbowali: wrogowie sami chcieli się dowiedzieć, o czym będziemy mówić i co ich w związku z tym czeka.

   - Mów, Eli - powiedział Gracjusz.

   Zacząłem od tego, że jesteśmy przyjaciółmi, a wśród przyjaciół szczerość jest rzeczą normalną. Galaktowie dokonali bardzo dużo. Ludzie nie marzą jeszcze nawet o wielu osiągnięciach, które w Perseuszu stały się powszechne. Całe nieszczęście polega jednak na tym, iż Galaktowie pogodzili się z rolą dobrze strzeżonych jeńców, zamkniętych w niewielkim rejonie kosmosu i odciętych od innych światów. Światy gnębione przez Niszczycieli błagają potężnych Galaktów o pomoc, Galaktowie jednak pozostają głusi na te wołania.

   - Tak, wiem, że boicie się zguby, gdyż śmierć jest dla was katastrofą - powiedziałem brutalnie. - Nie mogę też zagwarantować wam, że któryś z was nie zginie: wojna jest wojną. Ale chcę powiedzieć, że nie będziecie sami w tej bitwie i że wraz z wami będą walczyć ludzie znajdujący się na swych statkach uzbrojonych w anihilatory. Dowodzę flotą ludzi i uroczyście obiecuję, że jeśli któryś z waszych gwiazdolotów chybi, zanihilujemy przestrzeń wraz z zabójczą wiązką promieni. Potrafimy to zrobić. Nie musicie się więc obawiać, że doprowadzicie do zniszczenia jakiegoś dalekiego życia, nie musicie również bać się tego, że promieniowanie biologiczne unicestwi którąś z waszych planet. Zagraża wam w tej chwili głównie własny strach. A czeka cały świat. Wyjdźcie mu naprzeciw!

   Mary mówiła mi później, że krzyczałem i wymachiwałem rękami jak nasi przodkowie na wiecach.

   Kiedy już nieco uspokoiłem się, zwróciłem się do Gracjusza:

   - Czy możemy dowiedzieć się, co teraz dzieje się na waszych planetach?

   - Możecie nawet zobaczyć - odparł.

   Na ścianach sali, które przekształciły się w ekran, zobaczyliśmy zbliżającą się planetę, a później miasto i tłumy Galaktów na jego placu. Wszyscy rozmawiali z ożywieniem. Dźwięku nie przekazywano nam, ale i bez tego było jasne, o czym dyskutują z taką pasją.

   - Możemy odwiedzić inne Planety Płomienistej albo przenieść się do sąsiednich układów gwiezdnych zaproponował Gracjusz. - Transmisję prowadzimy na falach nadświetlnych.

   Wszędzie powtarzał się ten sam widok: takie same rozmowy, takie same dyskusje. Nie wiem, jak długo trwał "oblot" planet i gwiazd, ale zmęczyliśmy się solidnie. Gracjusz zaproponował, abyśmy się posilili i odpoczęli.

   Po obiedzie zebraliśmy się w saloniku, którego drzwi prowadziły wprost do sali z kopułą. W chwilę później weszli tam również Gracjusz i Tigran.

   - Nie przekonałeś nas, admirale Eli - oświadczył Gracjusz. - Mówiłeś z nami szczerze, my także chcemy otwarcie postawić ci dwa pytania. Pierwsze: czy uważasz za rozsądne, aby Galaktowie zamienili swoje spokojne bytowanie na niewygody i niebezpieczeństwa wojny prowadzonej w obcym interesie? Drugie: czy jesteś przekonany, że nasi obecni wrogowie mogą zmienić swoją naturę? Czy można przyciągnąć do twórczego życia tych, którzy do tej pory zajmowali się jedynie niszczeniem?

   - Chodźmy - rzuciłem z tłumioną pasją. - Jeśli zadano pytania, należy na nie odpowiedzieć.

      . 12 .      

    Jeszcze zanim podszedłem do swojego stołu, zdołałem się nieco uspokoić. I gdy poczułem, że patrzą na mnie miliardy oczu, rozum mój pracował już jasno i precyzyjnie.

   - A więc odpowiadam na pierwsze pytanie - powiedziałem. - Czy rozsądnie jest rezygnować z obecnych wygód na rzecz niebezpieczeństw wojny? Tak, rozsądnie. Co więcej, jest to konieczność! Nie ma bowiem innego sposobu zapewnienia równie spokojnego bytu w przyszłości, jak tylko poddanie się obecnie wszystkim niewygodom i całemu ryzyku walki. Walczyć będziecie przy tym nie o cudzą sprawę, lecz o swoje własne interesy. Jesteście nieśmiertelni na swoich planetach, równie dostępne są wam obecna rzeczywistość i odległe jutro. Dlaczego więc żyjecie tylko dniem dzisiejszym? Słuchajcie mnie więc uważnie, słuchajcie i zastanówcie się!

   Tam, w dalekim kosmosie, skąd zostaliście kiedyś wypędzeni, panują obecnie wasi wrogowie, Niszczyciele. Sądzicie, że wam nie zagrażają? Uważacie, że broń biologiczna dostatecznie chroni was przed nimi? Dziś, moi drodzy, ta broń jest wystarczająca. Ale jutro już nie będzie! A wy wszak istniejecie "zawsze". Chcecie wiedzieć, co wydarzy się jutro? Czym skończy się wasze "zawsze"?

   Niszczyciele doskonale wiedzą, że istota żywa do was nie dotrze. Wobec tego wcale nie próbują. O swoje dziś możecie być spokojni. Musicie jednak pamiętać o tym, że Zływrogi mają jedną wspaniałą zaletę, której wam całkowicie brak. Cechę szalenie dla was groźną. Osiągnęliście doskonałość i spoczęliście na laurach. W gruncie rzeczy zajmujecie się jedynie tym, aby wspaniały dzień dzisiejszy przedłużyć we wspaniałą wieczność. Oni natomiast rozwijają się i nieustannie doskonalą. Sądzicie, że głoszona przez Wielkiego Niszczyciela idea przekształcania organizmów w mechanizmy jest tylko pustym słowem? Nie, to cel ich pracy. A jak sami wiecie, pracować potrafią!

   - A teraz - kontynuowałem - mogę opisać, o Nieśmiertelni, co czeka was jutro. Setki okrętów wroga zjawią się przy waszych kordonach, a wy wystrzelicie salwę promieniowania biologicznego. Tylko że tym razem gwiazdoloty będą bezpiecznie sunąć naprzód, gdyż na żadnym z nich nie będzie ani jednej żywej komórki. Nie wierzycie mi? Zaprzeczacie możliwości istnienia rozumnych mechanizmów? My jednak widzieliśmy już automaty, wprawdzie na razie żywe, ale których mózg zastąpiony został czujnikami przekazującymi polecenia obcego mózgu znajdującego się z dala od nich. Oto realna perspektywa przyszłości: gigantyczny sterujący rozum na jednej z odległych, niedostępnych gwiazd i automaty wykonawcze połączone z nim precyzyjnie zaszyfrowanymi falami. Co was wtedy czeka? Nie wiecie? To również wam powiem, moi przyjaciele!

   Znaczna liczba nieśmiertelnych zginie już w czasie pierwszego ataku i ci jeszcze będą mieli szczęście! Najcięższy los czeka tych, którzy pozostaną przy życiu. Na wasze wspaniałe planety zwalą się ciosy grawitacyjne. W pył zamienią się wasze doskonałe miasta i cudowne parki. Taki kurz, płynący jak woda, widzieliśmy na Sigmie, w Plejadach. Ale przed unicestwieniem planet zostaniecie spętani łańcuchami i bezduszne automaty pognają was w niewolę.

   Takie jest wasze jutro! Znacznie lepsze od waszego "pojutrza". Żywy, nieśmiertelny niewolnik martwego mechanizmu - gospodarza, który wysysa z niego soki. Wieczny lokaj maszyny, wiecznie spełniający jej zachcianki. A zapewniam was, że maszyna będzie miała zachcianki. Głupie, bezmyślne, nielogiczne. Zachcianki te niewolnik będzie musiał spełniać. Jakie znajdziecie wówczas wyjście? Kogo wezwiecie na pomoc? Nie będzie wyjścia, nie będzie pomocy, gdyż sami kopiecie dziś przepaść, do której jutro wpadniecie!

   A teraz odpowiedź na drugie pytanie: nie wierzycie, że Zływrogi mogą stać się waszymi przyjaciółmi. Zastanówmy się nad tym wszystkim spokojnie i obiektywnie. Jesteście dziś prawdopodobnie najbardziej kunsztownymi twórcami życia na świecie, przynajmniej w tej jego części, którą znamy. Historycznym celem waszego istnienia jest podnoszenie poziomu biologicznego życia we wszystkich jego przejawach. Nienawidzicie martwoty automatów, skrupulatnie kontrolujecie, czy goście waszych planet nie przynoszą w swoich ciałach jakichś elementów sztucznych. Sami odczuliśmy to na własnej skórze. Wychwalałbym was jako największą życiodajną siłę kosmosu, gdybyście jednocześnie nie byli największymi zabójcami we Wszechświecie! Czyż nie skonstruowaliście broni grożącej zagładą wszystkiemu co żywe? Gdyby dziś wybuchł jeden, tylko jeden z tysięcy waszych asteroidów, unicestwiłby więcej życia niż wszystkie Zływrogi do tej pory. Sama wasza nieśmiertelność też opiera się na tym, że potraficie w ułamku sekundy zniszczyć każde życie, nawet nieśmiertelne.

   Teraz przyjrzyjcie się Niszczycielom. Ogłosili unicestwianie swoją ideą. Uważają się za siewców chaosu i nieporządku. Tak jest w istocie, ale żeby wprowadzić powszechny chaos, zorganizowali u siebie surowy, okrutny, niesłychanie precyzyjny porządek. Stworzyli gigantyczne imperium, budują miasta i fabryki, urządzają przystanie kosmiczne, napełniają kosmos chmarami okrętów. Nie ma dziś w Perseuszu organizatorów i większych twórców od tych "niszczycieli". Nie mam zamiaru ich usprawiedliwiać, ale chcę zwrócić uwagę na złożoną naturę ich działalności, na sprzeczności wewnętrzne, które ich rozdzierają.

   Twierdzę, że ta druga strona ich działania, budząca podziw kosmiczna praca inżynieryjna, jest sama w sobie obiektywnie pożyteczna. Nie będę wyliczał tu osiągnięć technicznych Niszczycieli, gdyż znacie je lepiej ode mnie. Twierdzę tylko, że bezimienni autorzy tych sukcesów są najlepszymi potencjalnymi przyjaciółmi. Spytacie, gdzie ich szukać? Nie znajdziecie ich na powierzchni. Zbyt wielki jest ucisk, który ich krępuje, zbyt ciężkie kary grożą za najmniejszą przewinę. Czy jednak ogrom ucisku i okrucieństwo kar nie świadczą o potędze ukrytej opozycji? Dawny Niszczyciel, nasz przyjaciel Orlan, powiedział, że wystarczy jeden cios, aby imperium Niszczycieli rozpadło się z trzaskiem. A więc zadajmy ten cios, przyjaciele!

   - Możesz odpocząć, Eli - powiedział Gracjusz, kiedy opadłem na fotel. - Przerwaliśmy na razie transmisję, aby Galaktowie mieli czas zastanowić się nad twoją przemową.

   Wyszedłem do saloniku. Obstąpili mnie przyjaciele. - Okazuje się, że jest pan świetnym mówcą, admirale - rzekł Romero z szacunkiem.

   - Przemówienia są dobre jedynie wówczas, kiedy przynoszą dobre rezultaty - powiedziałem zniecierpliwiony. - Jeśli Galaktowie nie udzielą nam poparcia, to znaczy, że mowa była do niczego.

   Rozmawialiśmy jeszcze chwilkę, póki nie usnąłem nagle. Mary powiedziała mi później, że rzucałem się i jęczałem przez sen. Obudziłem się szarpnięty przez żonę za rękaw.

   Do saloniku weszli Gracjusz i Tigran. Po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem Galaktów zdenerwowanych, bez zwykłych uprzejmych uśmiechów na twarzy.

   - Admirale Eli - powiedział uroczystym tonem Gracjusz. - Oto nasza decyzja. Po wielu tysiącleciach Galaktowie znów wychodzą w przestrzeń międzygwiezdną. Wy, ludzie, jesteście dziś od nas potężniejsi, wobec czego poddajemy się waszym rozkazom. W najbliższym czasie w pobliżu sfery asteroidów zbierze się eskadra układu Płomienistej składająca się z trzydziestu pięciu okrętów bojowych. Z innych układów gwiezdnych wyruszą dalsze eskadry, łącznie czterysta pięćdziesiąt gwiazdolotów. Obejmuj więc dowództwo nad flotą Galaktów, admirale ludzi!

      . 13 .      

    Nie czekałem na eskadry Galaktów z innych systemów układów gwiezdnych. Andre doniósł mi z Trzeciej Planety, że przeciwko okrętom Allana wyruszyło gigantyczne zgrupowanie krążowników Niszczycieli. Nie ulega wątpliwości, że Zływrogi nie będą zwlekać z decydującym starciem. Jeśli chcieli odnieść sukces, musieli zniszczyć flotę Allana, zanim nadciągną okręty Galaktów. Sam bym tak postępował na ich miejscu, a nie miałem powodu uważać Niszczycieli za głupszych od siebie.

   Kiedy trzydzieści pięć gwiazdolotów z Płomienistej zebrało się w ustalonym miejscu, zarządziłem wymarsz. Pozostałe eskadry Galaktów miaty zgrupować się w dwie flotylle i przebijać się, każda własną trasą, do rejonu ataku Allana. Na "Cielcu" znów podniosłem admiralski proporzec. Statkiem dowodził Osima, pomagał mu Tigran, który w ten sposób zapoznawał się z urządzeniami ziemskich okrętów.

   Szliśmy w obszarze nadświetlnym, ale tylko jakieś dwieście razy wyprzedzaliśmy światło, gdyż statki Galaktów nie osiągały wyższej prędkości.

   W trzecim miesiącu podróży zaszły dwa ważne wydarzenia. Nadeszła informacja, że druga flotylla Galaktów w składzie dwustu okrętów ruszyła w przestrzenie międzygwiezdne i z pełną szybkością mknie w naszym kierunku. Następne dwieście dwadzieścia gwiazdolotów trzeciej flotylli naszych sojuszników wyruszy w drogę za parę dni. Druga wiadomość była niepokojąca: na trawersie naszej flotylli pojawiły się krążowniki Niszczycieli.

   Rzadko bywałem w sterówce, aby nie przeszkadzać Osimie w szkoleniu Tigrana, za to prawie nie wychodziłem z sali obserwacyjnej. Byłem tam również, kiedy pojawiły się statki przeciwnika. Krążowniki Zływrogów lokalizowane na falach przestrzennych rozjarzyły się na ekranach zielonymi punkcikami. W kilka godzin po zjawieniu się pierwszego naliczyłem ich przeszło pięćdziesiąt i ciągle jeszcze zapalały się nowe punkciki.

   - Niepokoi mnie ta sytuacja - przyznał się Orlan który również znajdował się na sali. - Wielki obmyślił jakiś podstęp. Obawiam się, że postara się nie przepuścić nas do rejonu walki z eskadrami Allana.

   Nie widziałem na razie powodu do niepokoju. Nie wątpiłem wprawdzie, że Niszczyciele będą chcieli nawiązać z nami kontakt bojowy jeszcze w drodze, ale "Cielec" z jego urządzeniami anihilacyjnymi stanowił obiekt trudny do zniszczenia. Przekazałem na Trzecią Planetę, że widzę wroga. Andre wykrywał każdy okręt wrogów spieszących w naszym kierunku. Zaniepokojony ich nieoczekiwanie wielką liczbą radził nam zmienić kurs w kierunku Pomarańczowej. Na bliskie dystanse mechanizmy Stacji działają skutecznie, ale generatory dalekiego zasięgu jeszcze nie zostały odbudowane, chociaż pracowano nad tym dzień i noc. "Waszą eskadrę zdołamy osłonić jedynie w rejonie Pomarańczowej" - donosił Andre.

   Długo zastanawiałem się nad depeszą. Wszystko protestowało we mnie przeciwko ucieczce pod osłonę Stacji. Przecież wrogowie dążyli do tego, abyśmy zrezygnowali z połączenia się ze statkami floty Allana. Obiekcje te przekazałem dowódcom wszystkich statków swojej flotylli.

   Było już jasne, że przeciwnik zgromadził przeciwko nam wielkie siły. Cała północna półkula niebieska usiana była zielonymi ognikami. Naliczyłem ich ponad dwieście. Orlan był przekonany, że Wielki Niszczyciel nie chcąc osłabiać swoich głównych sił powstrzymujących Allana zmobilizował do walki z nami wszystkie swoje rezerwy kosmiczne. Dobre w tym było jedynie to, że dwóm pozostałym flotyllom Galaktów nie groziło już spotkanie z większymi zgrupowaniami wroga.

   Flota przeciwnika zachowywała się na pozór spokojnie, szła zwartą grupą kursem równoległym do naszego, nie wyprzedzając i nie pozostając w tyle. Znajdowaliśmy się wówczas dokładnie na trawersie Pomarańczowej. Dogodniejszej sposobności do ukrycia się w zasięgu działania mechanizmów Stacji niż wtedy być nie mogło, każda godzina dalszego lotu oddalała nas bowiem od Trzeciej Planety.

   - Musimy zdecydować się - powiedziałem do Gracjusza. - Ludzie są zdania, że ucieczka spowoduje fiasko wyprawy, natomiast kontynuowanie marszu może doprowadzić do starcia z wrogiem.

   - Obraliśmy cię dowódcą, Eli - rzekł Galakt po krótkim wahaniu - nie po to, aby przy pierwszej sposobności podnieść bunt. Jestem za kontynuacją wyprawy i przekazałem swoją opinię na wszystkie okręty flotylli. Właśnie teraz odebrałem wiadomość, że załogi zgadzają się na dalszy marsz.

   Zaczęliśmy się oddalać od Pomarańczowej. Poleciłem komputerowi, aby obliczył, kiedy przekroczymy granice działania małych generatorów Stacji. MUK zawiadomił, że od tej granicy dzieli nas zaledwie kilka dni lotu.

   Zdaniem Orlana flota Niszczycieli będzie towarzyszyć nam nie atakując do końca strefy działania generatorów małego zasięgu Stacji Metryki. Kiedy nie będziemy mogli liczyć na pomoc Trzeciej Planety, natychmiast ruszą do szturmu. Dowódcy Zływrogów zdają sobie sprawę, że główną siłą naszej eskadry jest "Cielec" i będą manewrować krążownikami tak, żeby nie znaleźć się na linii strzału jego anihilatorów. Przy tych manewrach mogą trafić pod ogień broni biologicznej Galaktów. Załogi wielu statków mogą wprawdzie wtedy zginąć, ale nie wiadomo, kto kieruje gwiazdolotami Niszczycieli. Co się stanie, jeżeli przy sterach siedzą już martwe automaty zdalnie sterowane przez centralny mózg?

   Nie mogę powiedzieć, aby ponure prognozy Orlana nie zrobiły na nas wrażenia. Współczułem milczącemu Gracjuszowi, który musiał czuć się gorzej niż my, od dzieciństwa przywykli do myśli, że w każdej chwili możemy zginąć.

   Zbliżaliśmy się do strefy działania małych generatorów Stacji i przekroczyliśmy je. Na wszystkich gwiazdolotach ogłoszono alarm bojowy. "Cielec" wycelował anihilatory w nieprzyjacielską flotę, Galaktowie dyżurowali przy działach biologicznych. Zastanawiałem się przez moment, czy samemu nie rozpocząć działań zaczepnych. "Cielec" przewyższał szybkością krążowniki Zływrogów, mogłem więc spróbować rzucić go na jądro zgrupowania Niszczycieli i zanihilować je od jednego ciosu.

   MUK przeprowadził jednak obliczenie, z którego wynikało, że zanim "Cielec" podejdzie na odległość skutecznego ognia, nieprzyjaciel zdoła się rozproszyć. Nie można więc było liczyć na zniszczenie więcej niż dwóch do trzech krążowników wroga. W czasie kiedy "Cielec" będzie się z nimi rozprawiał, cała chmara Niszczycieli runie na praktycznie bezbronne statki Galaktów. Zrezygnowałem więc z tego planu i czekałem z niepokojem w duszy na dalszy rozwój wypadków.

   Nie czekałem zbyt długo. Na statku zadźwięczał sygnał alarmu bojowego. Wszyscy pospieszyli na swoje stanowiska. Udałem się do sterówki, w której siedzieli już Osima, Orlan i Tigran.

   - Zaczyna się - powiedział ze złowieszczym spokojem Orlan.

   Na ekranie mrowiły się ognie pędzących w naszym kierunku okrętów wroga. Nieprzyjacielska flotylla działała dokładnie tak, jak to przewidział Orlan. Co najmniej połowę ich gwiazdolotów czekała zguba, ale najwidoczniej pogodzili się z tym, chcąc nas za wszelką cenę unicestwić.

   Rozkazałem statkom Galaktów zbić się w ciasną grupkę, a Osunie wyprowadzić "Cielca" do przodu. Podałem plan walki: Galaktowie bronią się w przestrzeni einsteinowskiej działami biologicznymi, "Cielec" natomiast z najwyższą, osiąganą prędkością zataczać będzie wokół eskadry koła i anihilować wrogów trafiających w stożek zniszczenia. Jestem przekonany, że udałoby się nam osłonić statki Galaktów przed bezpośrednim ciosem, umożliwić im prowadzenie zabójczego ognia, który siałby śmierć wśród wrogów, ale bitwa potoczyła się zupełnie inaczej.

   - Admirale, oni się cofają! - wykrzyknął Osima. Niszczyciele jednak nie cofali się: straszliwa burza runęła na ich krążowniki, zielone światła drgały i znikały w obszarze nadświetlnym. Nawet lokatory przestrzenne nie mogły przeniknąć do piekła, które rozszalało się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się nieprzyjacielska flota. My sami kiedyś znaleźliśmy się w takiej pułapce, ale to, co teraz przeżywali wrogowie, było stokroć okropniejsze.

   - Działają wielkie generatory Stacji Metryki przerwał milczenie Orlan. - I jeśli się nie mylę, Andre narzucił flocie wroga kurs na Płomienistą, prosto pod działa biologiczne z asteroidów. Zbliża się finał!...

   Oderwałem się ód ekranu, na którym jedne po drugich nikły zielone światełka krążowników Zływrogów.

   - Jedno jest pewne, drogi Onanie, nikt nam teraz nie przeszkodzi w połączeniu się z flotą galaktyczną ludzi. A co wtedy będą mogli Niszczyciele przeciwstawić zjednoczonej potędze Ziemian, Galaktów i waszych wyzwolonych planet?

      . 14 .      

    Planetolot płynnie zanurzył się w tunelu cumowniczym "Skorpiona". Wybiegłem z niego pierwszy i zeskoczyłem na placyk lądowiska.

   Nie zdążyłem nawet krzyknąć, kiedy znalazłem się w objęciach Allana. Później objął mnie Leonid, a później była Olga, Wżera, inni przyjaciele... Były ukochane twarze, silne ręce, radośnie uśmiechnięte usta... Coś mówiłem, coś wykrzykiwałem, ale nie słyszałem ani siebie, ani innych.

   Po pewnym czasie wszyscy się uspokoili i mogłem wreszcie rozejrzeć się dokoła. Mary płakała na ramieniu Wżery, Osima coś energicznie tłumaczył Oldze i Leonidowi, starając się chyba w kilku słowach opowiedzieć im na gorąco wszystkie tragiczne przygody, jakie przeżyliśmy w Perseuszu.

   - Eli, kto to jest? - zapytała w pewnej chwili przerażonym głosem Olga.

   Obejrzałem się szukając tego, co mogło przestraszyć tak zawsze zrównoważoną Olgę.

   Na trap planetolotu wyszedł Gig. Stał tam, spoglądając radośnie na zebranych ludzi swymi czarnymi oczodołami i chichocząc całym szkieletowym ciałem. Obok niego zjawili się Orlan i Gracjusz z jednej strony, po drugiej zaś stanął Lusin z Tigranem. Ta grupa złożona z Galaktów, Ziemian i Niszczycieli sprawiała tak niesamowite wrażenie, iż nad całym placykiem zapadła na chwilę kamienna cisza. Ludzie w oszołomieniu gapili się na Galaktów i Niszczycieli, ci z kolei patrzyli z ciekawością na ludzi.

   Szybko wbiegłem na schodki i objąłem Orlana i Gracjusza, Lusin objął Tigrana i Giga.

   - Przyjaciele! - zwróciłem się do ludzi. Nie dziwcie się, lecz cieszcie. Trzy największe narody gwiezdne naszego zakątka Wszechświata łączą się w braterskim sojuszu dla dobra i rozkwitu wszystkich ludów! Chociaż jeszcze nie można powiedzieć, że wszyscy Niszczyciele zamienili się w twórców, ale kilku takich mogę wam już przedstawić. Oto oni, powitajcie ich!

   Triumfalne "hura!" zagłuszyło moje słowa. Zeszliśmy w dół i zagubiliśmy się w tłumie.

   - Chodźmy do sali obserwacyjnej - powiedziałem do Allana. - Pokażę ci Pomarańczową, gdzie obecnie w mojej rezydencji na Trzeciej Planecie zasiada Andre Szerstiuk. Tak, nasz Andre, żywy i cały, niemal wszechpotężny!... Co najmniej jedna czwarta gwiazd Perseusza znajduje się w jego władzy. Dokąd biegniesz?

   - Chwileczkę, jedną chwileczkę, Eli! - wykrzyknął Allan rozpychając towarzyszący tłum.

   - Co mu się stało? - spytałem zdumiony Olgę. Czym go tak przeraziłem?

   - Zaraz się dowiesz - odparła. - Nie przeraziłeś lecz uradowałeś.

   Allan zjawił się, kiedy już wchodziliśmy do sali obserwacyjnej. Prowadził za rękę młodego mężczyznę. Młodzieniec był tak podobny do Andre, że znieruchomiałem. To był Andre, ale nie postarzały i nerwowy, jakiego zostawiliśmy na Trzeciej Planecie, lecz dawny Andre, mój przyjaciel z młodych lat: wysoki, zgrabny, przystojny, z takimi samymi czerwonorudymi kędziorami do ramion...

   - Oleg! - wykrzyknąłem. - Jego syn?...

   Chłopak podszedł do mnie nieśmiało. Objąłem go serdecznie.

   - Jak się tu znalazłeś? - zapytałem.

   - Trzy lata temu pozwolono mi przyłączyć się do wyprawy - odparł młodzieniec. - Mama została na Orze, a ja jej obiecałem, że natychmiast dam znać, jeżeli dowiem się czegoś o ojcu.

   - Jeszcze dziś wyślesz wiadomość, że ojciec się odnalazł. Przekażemy depeszę na SFP poza kolejnością. A sam wkrótce go zobaczysz: połączone floty lecą na Pomarańczową, gdzie dowodzi twój ojciec.

   Do sali obserwacyjnej wcisnęło się tyle ludzi, że zabrakło dla wszystkich miejsca i trzeba było stać. Na półkulach ekranów światła gwiazdolotów zaćmiewały blask słońc. Zielonkawe punkciki statków Galaktów przemieszały się z czerwonymi kropkami naszych okrętów. Skierowałem mnożnik na parę takich różnobarwnych ogników. Statek Galaktów był w porównaniu z naszym ogromny. Uśmiechnąłem się: nie mieliśmy powodów do narzekań, bo nasze niewielkie okręciki kryły w sobie wielką potęgę

   W zakończonym niedawno starciu ani eskadra Altana, ani zjednoczone siły Galaktów nie utraciły żadnego ze swych statków. Niszczyciele natomiast poza co najmniej jedną trzecią swojej flotylli stracili rzecz ważniejszą: nadzieję na zwycięstwo.

   - Zrobiliśmy dobrą robotę - powiedziałem na głos. - Ale to dopiero początek, przyjaciele!

   - Zrobiliście już właściwie wszystko - odparł z tajonym smutkiem Oleg. - A dla nas, młodzieży, zostały tylko drobne zabiegi porządkowe...

   Przez strefę ogni zjednoczonej floty Ziemian i Galaktów przebijały się światełka gwiazd skupiska Phi Perseusza, a za nimi występowała z brzegów Droga Mleczna, najbardziej majestatyczna gwiezdna rzeka Wszechświata. Nigdzie nie wygląda ona tak pięknie i nigdzie nie są tak groźne pożerające jej jądro mgławice.

   - Zrobiliśmy dobrą robotę - powtórzyłem. Ale tego, co należy jeszcze zrobić, wystarczy wszystkim na całe wieki. Tobie, Olegu, wyznaczymy inne zadanie poza granicami Perseusza, gdyż jedynie twoje pokolenie będzie mogło je wykonać. Gdzieś tam - wskazałem ręką na ciemne mgławice - mieszka zagadkowy i potężny naród Ramirów. Musimy się dowiedzieć, jacy oni są. Wyprawa do jądra galaktyki jest zadaniem, do którego twoje pokolenie już teraz musi zacząć się przygotowywać.

    . 8 . Dysharmonia gwiezdna    

   Tego dnia, doskonale to pamiętam, lunął niezapowiedzia-ny deszcz. Widocznie instalacje Zarządu Osi Ziemskiej uległy jakiejś drobnej awarii, bo święto Wielkiej Burzy Letniej miało się odbyć dopiero za tydzień. A tymczasem strugi ulewy łomotały o szyby, na bulwarze zaś woda się-gała zaskoczonym przechodniom do kostek. Popędziłem na werandę osiemdziesiątego piętra i z rozkoszą wystawi-łem twarz na niezaprogramowany deszcz, łowiąc ustami grube krople. Oczywiście natychmiast przemokłem do su-chej nitki i kiedy Mary mnie zawołała, nie odezwałem się. Wiedziałem, że się na mnie gniewa. Nigdy zresztą wybie-gając na deszcz nie zakładałem płaszcza, co nieodmiennie wywoływało jej niezadowolenie. Mary nie rezygnowała:

   - Eli! Eli! Zejdź na dół! Romero chce z tobą mó-wić.

   Skwapliwie wróciłem do mieszkania. Pośrodku po-koju stał Paweł. Oczywiście nie on sam z krwi i kości, lecz tylko jego przestrzenny wizerunek, ale technika łącznościo-wa osiągnęła już takie wyżyny doskonałości, że przynaj-mniej dla mnie stereofantom niczym się na oko nie różni od żywego człowieka, któremu chciałoby się uścisnąć rękę.

   - Drogi admirale! Mam złe wiadomości!

   Już od co najmniej dwudziestu lat nie jestem admi-rałem, ale Romero nadal się tak do mnie zwraca.

   - Wreszcie rozszyfrowaliśmy okoliczności, w jakich uległy zagładzie wyprawy naszych przyjaciół Allana i Leoni-da. Muszę pana z najwyższym ubolewaniem poinformować, iż pierwotna hipoteza o przypadkowej awarii została defini-tywnie obalona. Nie potwierdziło się również przypuszcze-nie, że Leonid i Allan popełnili jakieś błędy lub przedsię-wzięli nieprzemyślane działanie. Wszystkie ich rozkazy zo-stały dokładnie przeanalizowane i zaaprobowane przez Wielką Maszynę Akademicką, która stwierdziła, iż działa-nia naszych biednych przyjaciół były najlepsze z możliwych w tych straszliwych warunkach, w jakich się znaleźli.

   - Chce pan powiedzieć... - zacząłem, ale Paweł nie pozwolił mi dokończyć. Był tak zdenerwowany, że za-pomniał o swoich nienagannych manierach.

   - Tak, właśnie to, admirale! Chociaż Allan i Leo-nid niczego się nie domyślali, prowadzono przeciw nim działania bojowe! Meldowali o naturalnych klęskach ży-wiołowych, my zaś w trakcie analizy wykryliśmy celowe wrogie działania. Opisywali niecodzienne zjawiska natu-ry, które w gruncie rzeczy były okrutnymi ciosami podstęp-nego przeciwnika, konsekwentnie wznoszącego przeszko-dy na ich drodze. Nie było groźnych żywiołów, drogi ad-mirale, tylko bezpardonowa wojna! Nasza pierwsza wy-prawa do jądra Galaktyki zginęła na gwiezdnym polu bi-twy, a nie w wyniku igraszki żywiołów - taka jest smutna prawda o losach eskadr Allana i Leonida.

   Romero zawsze wyrażał się nader kwieciście. Od kie-dy został wybrany do Wielkiej Rady i mianowany głównym historiografem Związku Międzygwiezdnego, ta jego zabaw-na cecha przybrała jeszcze na sile. Być może ludzie w staro-żytności rozmawiali tylko w ten sposób, ale mnie osobiście jego nazbyt wyszukany styl czasami mocno irytuje, zwłasz-cza kiedy posługuje się nim dla omawiania jakichś zwy-kłych, powszednich spraw. Teraz jednak ów styl był zupeł-nie na miejscu. O zagładzie pierwszej wyprawy do jądra Galaktyki nie można było mówić inaczej. Zapytałem:

   - Kiedy odbędzie się pogrzeb poległych?

   - Za tydzień. Admirale, jest pan pierwszą osobą, którą poinformowano o okolicznościach zagłady wyprawy galaktycznej. Naturalnie domyśla się pan, dlaczego Rada zwróciła się najpierw do pana!

   - Wręcz przeciwnie, nie mam najmniejszego poję-cia, dlaczego tak się stało!

   - Wielka Rada pragnie zasięgnąć pańskiej opinii. - Romero powiedział to z takim naciskiem, jakby powie-rzał mi tajemnicę równie ważną jak prawda o zagładzie wyprawy. - Prosimy, aby zechciał pan zastanowić się nad tym, co panu przekazałem.

   - Zastanowię się - powiedziałem, i wizerunek Romera rozpłynął się w powietrzu.

   Narzuciłem płaszcz i wróciłem do wiszącego ogrodu na osiemdziesiątym piętrze.

   Wkrótce zjawiła się tam również Mary. Objąłem ją ramieniem i przytuliłem. Jasny ranek zamienił się w mrocz-ny wieczór, nie było widać ani chmur, ani drzew na bulwa-rze, ani nawet krzewów na werandzie sześćdziesiątego pię-tra. Na świecie był tylko deszcz, połyskliwy, rozgłośny, śpie-wny i rozbuchany, że zatęskniłem za skrzydłami, abym mógł sam zmierzyć się w powietrzu ze strumieniami tej triumfują-cej wody. Lot awionetką jednak nie daje tej pełni wrażeń.

   - Wiem, o czym myślisz - powiedziała Mary.

   - Tak - odparłem. - Dokładnie trzydzieści lat temu również w czasie święta Burzy Letniej leciałem wśród strumieni wody, ty zaś zarzuciłaś mi, że zachowuję się w powietrzu zbyt lekkomyślnie. Zestarzeliśmy się, Mary. Teraz już bym nie zdołał utrzymać się w jądrze wy-ładowań elektrycznych.

   Czasami wręcz przeraża mnie fakt, iż Mary o wiele lepiej ode mnie samego potrafi zanalizować moje własne odczucia i nastroje. Uśmiechnęła się ze smutkiem.

   - Myślałeś o czymś zupełnie innym - powiedziała. - Żałujesz, że nie było cię w tym zakątku Wszech-świata, w którym zginęli nasi przyjaciele. Wydaje ci się, że gdybyś tam był, wyprawa wróciłaby bez takich strat.

   ...Dyktuję ten tekst w kokonie bytu pozaczasowego. Co to znaczy wytłumaczę później. Przede mną w przezroczy-stym pojemniku zawieszonym w polu siłowym spoczywają nieruchomo zwłoki, obrzydliwe i niezniszczalne, zwłoki zdrajcy, który zepchnął nas w otchłań bez wyjścia. Na trójwymiarowych ekranach widnieją pejzaże niewyobra-żalnego, nieprawdopodobnego świata, piekło katastrofal-nego gwiezdnego wiru. Wiem ponad wszelką wątpliwość, że ten potworny świat jest mi obcy, nieludzki, wrogi nie tylko wszystkiemu co żywe lecz również wszystkiemu co rozumne. I już nie wierzę, że mój udział w wyprawie może zapobiec stratom. Odpowiadam za naszc wyprawę i świa-domie prowadzę ją drogą, na której końcu najprawdopo-dobniej czyha zguba. Taka jest prawda. Jeśli te notatki ja-kimś cudem dotrą na Ziemię, niechaj ludzie dowiedzą się: wyraźnie widzę groźną prawdę i całkowicie uświadamiam sobie własną winę. Nic nie może mnie usprawiedliwić! To nie jest krzyk rozpaczy, tylko zimna konkluzja.

   A owego dnia na pięknej zielonej Ziemi, na Ziemi teraz niewyobrażalnie dalekiej, wśród radosnego plusku ulewy, odpowiedziałem żonie ze smutkiem:

   - Pragnę bardzo wielu rzeczy, Mary! Pragnienia zwiększają inercję, bezwładność istnienia - najpierw cią-gną do przodu, a potem hamują uwiąd. W młodości i sta-rości człowiek pragnie więcej niż może osiągnąć. Niestety, jestem za stary na moje marzenia... Teraz pozostaje nam tylko jedno, moja droga, po prostu spokojnie i w pokorze usychać. Tylko to: spokojnie usychać!

      . 2 .      

    Na kosmodromie, gdzie lądował gwiazdolot z Perseusza, nie byłem, na uroczystości żałobne w sali Wielkiej Rady nie poszedłem, stereoekrany w moim pokoju wyłączyłem. Mary zrelacjonowała mi potem ze łzami w oczach przebieg obu uroczystości. Wysłuchałem jej w milczeniu i poszedłem do siebie.

   Gdybym tak zachował się w pierwszych latach naszej znajomości żona zarzuciłaby mi brak serca, ale teraz doskonale mnie rozumiała. Na Ziemi od dawna już nie ma żadnych chorób, nawet słowo "lekarz" zniknęło ze słownika, ale stanu, w jaki popadłem po zapoznaniu się z przebiegiem wyprawy Allana i Leonida, nie można było nazwać inaczej, jak tylko chorobą. "Niełatwo jest to przeżyć" - powiedział Romero, wręczając mi kasetę z zapisem wszystkich wydarzeń poczynając od startu wyprawy z Trzeciej Planety w Układzie Perseusza i kończąc na powrocie do bazy statków z martwymi załogami. Miał rację, tego nie dało się łatwo przeżyć, to trzeba było wręcz ciężko odchorować.

   Prawdopodobnie nie poszedłbym także na uroczysty pogrzeb ofiar, gdybym nie dowiedział się, że na Ziemię przyleciała Olga. Z pewnością nie wybaczyłaby mi, gdybym nie oddał ostatniej posługi jej mężowi. Należało też zobaczyć się ze starymi przyjaciółmi - Orlanem i Gigiem, Osimą i Gracjuszem, Kamaginem i Trubem, którzy przybyli wraz z Olgą na jej "Orionie", aby uczestniczyć w uroczystym złożeniu prochów w Panteonie. Mimo wszystko jednak długo nie mogłem się zdecydować wyjść z domu. Bałem się, że nie zniosę ceremonii żałobnych. Romero uprzedził mnie, że powinienem wygłosić mowę, a cóż ja mogłem powiedzieć poza tym, że polegli byli mężnymi pionierami Kosmosu, i że bardzo ich kochałem?

   W Sali Ceremonii Żałobnych Panteonu zebrali się krewni i przyjaciele poległych. Olga rozpłakała się i oparła głowę na mym ramieniu, a ja ze współczuciem gładziłem jej siwe włosy. Ona najdłużej z nas wszystkich opierała się niszczącemu wpływowi czasu, ale nieszczęście kompletnie ją załamało. Z trudem, żeby tylko coś powiedzieć, wymamrotałem:

   - Olu, mogłabyś wybrać jakiś inny kolor włosów, to przecież takie proste.

   Nadal wszystko brała dosłownie. Teraz też potraktowała moje słowa poważnie i uśmiechnęła się z takim smutkiem, że omal się nie rozpłakałem.

   - Leonidowi podobałam się taka, jaka jestem, a poza nim nie mam się dla kogo upiększać.

   Wraz z Olgą przyszła na pogrzeb Irena, jej córka. Nie widziałem Ireny co najmniej piętnaście lat i zapamiętałem ją z tamtych czasów jako rozkapryszoną, nieładną dziewczynkę, podobną jak dwie krople wody do Leonida i z jego charakterem. Dawniej często się dziwiłem, że Irena tak mało wzięła od matki rozsądku, spokoju, jej umiejętności przenikania do sedna każdej tajemnicy i niezłomnej woli ukrytej pod pozorami miękkości, dobrego wychowania i nieudawanej życzliwości dla wszystkich. A w Panteonie ujrzałem kobietę smukłą i smagłą, porywczą, mówiącą szybko i zdecydowanie, o energicznych ruchach i tak ogromnych czarnych oczach, że trudno było od nich oderwać wzrok. Irena wydała mi się jeszcze bardziej podobna do Leonida niż dawniej, przy czym nie było to podobieństwo czysto zewnętrzne. Dzisiaj, kiedy trudno już cokolwiek naprawić, widzę jak bardzo myliłem się co do charakteru Ireny. W długim łańcuchu przyczyn, które doprowadziły do dzisiejszego nieszczęścia, również i ta moja pomyłka odegrała swoją rolę.

   Objąłem dziewczynę przyjaźnie i powiedziałem:

   - Bardzo kochałem twojego ojca, drogie dziecko. Odsunęła się ode mnie gwałtownym gestem, błysnąwszy przy tym oczami. Zbanalizowane do szczętu wyrażenie "błysnąć oczami" w tym wypadku jest jedynie odpowiednie, gdyż po prostu nie mogę wyrazić się inaczej. Błysnęła więc oczami i odpowiedziała z wrogością, która mnie zdumiała:

   - Ja też kochałam swojego ojca, ale już nie jestem dzieckiem, Eli.

   Powinienem był zastanowić się nad sensem jej słów, a zwłaszcza nad tonem i wówczas wiele spraw potoczyłoby się inaczej. Ale akurat wtedy podeszli do nas Lusin i Trub, więc nie miałem już czasu na analizowanie zachowania się jakiejś postrzelonej dziewczyny. Lusin ze łzami w oczach uścisnął mi rękę, a stary anioł mocno objął mnie czarnymi skrzydłami. Leki na nieśmiertelność, tak energicznie propagowane przez Galaktów, równie mało pomagają moim przyjaciołom, jak i mnie. Lusin wyglądał znakomicie, bo w jego szczupłym ciele więcej było ścięgien i kości niż mięsa, a tacy ludzie długo się nie starzeją. A Trub bardzo się posunął. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że można się tak pięknie zestarzeć, tak, proszę mi wybaczyć ten zbyt może kwiecisty zwrot, cudownie zwiędnąć. Ze wzruszeniem mówię o tym cudownym więdnięciu i z bólem w sercu przypominam sobie poległego Truba takim, jakim ujrzałem go na żałobnej ceremonii - ogromnego, czarnoskrzydłego, z bujną, całkowicie posiwiałą czupryną i gęstymi też zupełnie siwymi bokobrodami...

   - Nieszczęście! - powiedział głucho Lusin. - Cóż to za nieszczęście, Eli!

   - Dokoła byli wrogowie! - ryknął Trub. - Allan i Leonid analizowali naukowo zagadkowe zjawiska przyrodnicze, kiedy trzeba było walczyć! Ty byś walczył, Eli, jestem tego pewien! Szkoda, że mnie tam nie było! Ja też bym potrafił skorzystać z doświadczeń wyniesionych z bitew na Trzeciej Planecie!

   Zbliżył się do nas Gracjusz z Orlanem. Kiedy pojawiają się obaj na planetach zamieszkałych przez ludzi, wówczas chodzą tylko razem. Jest w tym jakaś wzruszająca w swej naiwności demonstracja - Galakt i Niszczyciel zdają się przekonywać każdego, że okrutna nienawiść od wielu milionów lat dzieląca ich narody teraz zamieniła się w gorącą przyjaźń. Po dawnemu nazwałem Orlana Niszczycielem, chociaż teraz nadano im miano "Demiurgów", z którego są niezmiernie dumni, bowiem oznacza ono coś w rodzaju mechanika lub budowniczego, w każdym razie twórcy, nie zaś niszczyciela. Nowa nazwa dość dokładnie oddaje rolę byłych Niszczycieli w naszym Związku Gwiezdnym, ale nie sądzę, aby ostentacyjnie demonstrowana przyjaźń łatwo przychodziła Orlanowi i Gracjuszowi, zwłaszcza temu ostatniemu. Astropsycholodzy utrzymują, że podobnie jak ludziom, nie da się zaszczepić zamiłowania do brzydkich zapachów i brzydkich postępków, tak samo Galaktów nie można skłonić do tolerowania sztucznych narządów i tkanek, a Demiurgowie zmienili tylko nazwę, nie zaś strukturę ciała, w którym pełno jest sztucznych tkanek i narządów.

   - Witaj Eli, mój stary przyjacielu i preceptorze! - rzekł uroczystym tonem Galakt, ludzkim zwyczajem wyciągając do mnie rękę. Moje drobne palce zniknęły w jego gigantycznej dłoni jak w ogromnej muszli.

   Wymamrotałem jakąś stosowną odpowiedź. Nie przyszło mi to łatwo, bo kwiecistością mowy Galaktowie nawet Romera potrafią zapędzić w kozi róg. Orlan ograniczył się do tego, że powitalnie rozpromienił swą niebieskawą twarz, uniósł wysoko głowę i z głośnym trzaskiem wbił ją w ramiona. Weszliśmy razem na salę.

   Po zakończeniu ceremonii, której nie będę tu opisy wał, by nie przywoływać raz jeszcze bolesnych dla mnie wspomnień, zamierzałem jak najszybciej udać się do domu, ale zatrzymał mnie Romero, który podszedł do mnie w towarzystwie Olega. Romero powiedział:

   - Drogi admirale, mam obowiązek poinformować pana, iż Wielka Rada postanowiła zorganizować drugą wyprawę do jądra Galaktyki i na stanowisko dowódcy eskadry gwiazdolotów powołała kapitana Olega Szerstiuka, naszego wspólnego przyjaciela.

   Oleg, nie dopuszczając mnie do głosu, pospiesznie dodał:

   - Zgodziłem się objąć dowództwo jedynie pod warunkiem, że pan, Eli, również weźmie udział w wyprawie! Powinienem równie kategorycznie odmówić, jak już to wielokrotnie czyniłem w odpowiedzi na propozycje dowodzenia wyprawami gwiezdnymi lub brania w nich czynnego udziału. Po wyzwoleniu Perseusza, po tragicznej śmierci Astra na trzeciej Planecie, Mary i ja straciliśmy zapał do dalekich podróży. Wróciliśmy na zieloną pramatkę Ziemię, aby nigdy już jej nie opuszczać. Tak postanowiliśmy dwadzieścia lat temu i do tej pory nigdy temu postanowieniu się nie sprzeniewierzyliśmy.

   Teraz jednak nieoczekiwanie dla siebie samego odparłem:

   - Zgoda. Przyjdźcie do mnie wieczorem. Naradzimy się.

      . 3 .      

    Mary chciała wracać do domu pieszo. Dzień był pochmurny, po niebie pędziły ciemne obłoki. Na Bulwarze Okrężnym wiatr unosił w powietrze opadłe liście. Z rozkoszą wdychałem zimne, jesienne już powietrze, powoli dochodząc do siebie po przeżytym wstrząsie. Mary powiedziała cicho:

   - Jakaż piękna jest nasza stara Ziemia! Czy ujrzymy ją jeszcze kiedykolwiek, czy też na zawsze zagubimy się w gwiezdnych przestworzach?

   - Możesz zostać w domu - zaproponowałem ostrożnie.

   - Naturalnie! - odrzekła z lekką ironią. - Ale czy ty zdołasz beze mnie polecieć?

   - Nie, Mary, nie potrafię - wyznałem uczciwie. - Być bez ciebie, to niemal być bez siebie samego. Taki już mój los, że w pojedynkę jestem tylko połową całości. A to nie jest najprzyjemniejsze uczucie...

   - Mógłbyś przynajmniej dzisiaj obyć się bez wątpliwych dowcipów! - skarciła mnie żona.

   Przez dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu, a ja zerkałem na nią z niepokojem. Od tylu już lat jesteśmy razem i mimo wszystko nadal lękam się zmiennych nastrojów Mary: Wreszcie mars na jej czole ustąpił miejsca wyrazowi rozmarzenia. Zapytała:

   - Wiesz, o czym myślę?

   - Oczywiście, że nie.

   - Przypomniał mi się wiersz pewnego starożytnego poety - powiedziała i zadeklamowała coś o krążących na wietrze liściach, śmierci i tajemnicach bytu.

   Zgodziłem się z nią, że wiele w tej poezji kojarzy się z obecną chwilą, zwłaszcza owe krążące liście. Ale tajemnice bytu?

   - Jak ty to wszystko potrafisz sprymitywizować! oburzyła się na mnie i znów zamilkła.

   Aby przerwać wreszcie milczenie, zapytałem ją, co sądzi o przyczynach katastrofy wyprawy Allana.

   - W każdym razie zdecydowanie nie zgadzam się z teorią, którą lansuje Paweł - odparła lekceważąco. Mężczyźni zawsze szukają w każdej zagadce czyjejś złej woli. Tyle w was wojowniczości, że gotowi jesteście uwierzyć, że to sama natura toczy z wami ciągłą walkę i marzy tylko o tym, aby rzucić was na kolana. Przypisywanie naturze własnych wad jest łatwe i niesłychanie wygodne, ale z pewnością nie najsłuszniejsze!

   - Za wojowniczość mężczyzn ponoszą winę kobiety, bo to one właśnie wydaj ą nas takimi na świat - postarałem się obrócić sprawę w żart. - Mówiąc jednak poważnie, nie obaliłaś żadnego z argumentów Romera.

   - Nie muszę niczego obalać - odparła swym zwykłym ostrym tonem - bo znalazłam w raporcie jedynie opis niezrozumiałych faktów i nieudolne próby ich interpretacji.

   Jej słowa wywarły na mnie większe wrażenie niż owego dnia skłonny byłem to przyznać.

   Wieczorem nasz salonik wypełnił się po brzegi. Olga, Romero, Orlan i Lusin zajęli fotele, zaś Trub i Gracjusz z trudem usadowili się na kanapach: aniołowi przeszkadzały skrzydła, zaś trzymetrowy Galakt bał się ruszyć z miejsca, żeby nie uderzyć głową w sufit. Romero swoim kwiecistym stylem opisał wrażenie, jakie na Wielkiej Radzie wywarł raport o przyczynach zagłady pierwszej wyprawy do jądra Galaktyki. Oświadczył również, że kolejna wyprawa ma na celu wykrycie nieznanego przeciwnika czy przeciwników i zbadanie możliwości pokojowego współżycia z nimi. Dlatego też Wielka Rada przeznaczyła wszystkie swe zasoby na wyposażenie drugiej wyprawy galaktycznej.

   - Czekam teraz na pańskie pytania i zastrzeżenia, admirale - zakończył Paweł.

   Miałem tylko jedną wątpliwość: pierwsza wyprawa nie zdołała odnaleźć Ramirów, na poszukiwanie których wyruszyła. Drapieżne planety ścigające nasze statki zostały przez Allana nazwane żywymi istotami, ale niezbite dowody na to, że rzeczywiście są to istoty żywe, a nie igraszka martwej natury, nie istnieją. Rejon "słońc pyłowych", na peryferiach którego zginęła wyprawa, jest zdaniem Allana siedliskiem rozwiniętej cywilizacji, ale żadnego jej przedstawiciela nie spotkano, zatem istnienie owej cywilizacji pozostaje jedynie hipotezą. Próby przedarcia się do jądra napotkały na aktywne przeszkody, ale co z tego wynika? Przeciwdziałanie mogło mieć naturę czysto fizyczną, choć na razie nam nieznaną, bo przecież nikt nie odważy się twierdzić, że znamy już wszystkie prawa rządzące Wszechświatem.

   Paweł chciał mi odpowiedzieć, ale ja zwróciłem się do Olega:

   - Dowodzisz drugą eskadrą. Co sądzisz o moich wątpliwościach?

   - Że można je rozstrzygnąć - odparł powściągliwie - tylko w jeden jedyny sposób: należy znów polecieć w kierunku jądra Galaktyki i na miejscu sprawdzić, co przeszkadza w przedarciu się do jej wnętrza.

   - Twoja odpowiedź w pełni mnie zadowala - powiedziałem, patrząc z przyjemnością na syna Andre, który odziedziczył po ojcu nie tylko odwagę i charakter, lecz także urodę. - A teraz powiedzcie mi, na jakim etapie są przygotowania do wyprawy.

   Romero wyjaśnił, że prace przygotowawcze prowadzone są na znanej nam wszystkim Trzeciej Planecie Perseusza, i że kieruje nimi Andre wraz z Demiurgiem Ellonem. Na gwiazdolotach poza anihilatorami Taniewa instaluje się również broń biologiczną Galaktów oraz mechanizmy zmieniające rozmiary statków wraz z całą ich zawartością. Najważniejszymi jednak nowymi instalacjami są urządzenia szybko zmieniające metrykę przestrzeni wokół gwiazdolotu. Dzięki temu każdy statek upodobni się do małej Trzeciej Planety, zdolnej do wytwarzania wokół siebie dowolnego zakrzywienia przestrzeni. Gdyby eskadra Allana była wyposażona w mechanizm ślimaka grawitacyjnego, mogłaby uniknąć wielu nieszczęść. Konstrukcję generatorów metryki opracowuje grupa kierowana przez Ellom.

   - Ellon... Nic o nim nie słyszałem. Znasz go, Orlanie?

   - To ja zaproponowałem jego kandydaturę oświadczył z dumą Orlan. - W Perseuszu nie ma Demiurga, który dorównywałby mu pod względem zdolności konstruktorskich.

   Zauważyłem, że Gracjusz z zatroskaniem pokręcił głową.

   - Pozostaje jeszcze jedna kwestia - ciągnąłem. - W jakim charakterze, zdaniem Wielkiej Rady, mam uczestniczyć w wyprawie? Czyli, że użyję starożytnych terminów, jakie stanowisko mi się proponuje?

   - Będzie pan duszą i sumieniem wyprawy, Eli powiedział Oleg.

   - Trudno wyobrazić sobie dobrze zorganizowaną wyprawę, w której dusza i sumienie byłaby oderwana od pozostałych jej uczestników.

   Mówiłem poważnie, ale moje słowa wywołały śmiech. Gdy ucichły, Romero powiedział:

   - Skoro zależy panu na terminach określających tak zwane stanowisko, to nazwijmy je kierownictwem naukowym. Używano niegdyś i takiego określenia, drogi admirale.

   - Pan też zamierza uczestniczyć w wyprawie?

   - Sądzę, że Wielka Rada pozwoli mi opuścić na pewien czas Ziemię.

   Po zakończeniu narady przysiadłem się do Galakta:

   - Kiedy Orlan chwalił Ellom, westchnąłeś Gracjuszu. Dlaczego? Czyżbyś się nie zgadzał z jego oceną?

   Gracjusz uśmiechnął się promiennie. Galaktowie tak lubią się uśmiechać, że rozpromieniają się z byle powodu.

   - Nie, Eli, mój przyjaciel, Demiurg Orlan całkiem słusznie scharakteryzował Ellom jako geniusza inżynierskiego. Ale widzisz, Eli... - Zająknął się, choć nie zmienił promiennego wyrazu twarzy. - Znasz przecież nasz stosunek do sztucznych tkanek... W organizmie Ellona stopień sztuczności jest o wiele, wiele wyższy niż u pozostałych Demiurgów; obawiam się, że i jego mózg zawiera sztuczne elementy, chociaż Orlan zdecydowanie temu zaprzecza.. .

   Teraz ja się uśmiechnąłem, ale po człowieczemu, ironicznie. Niechęć Galaktów do sztucznych narządów zawsze wydawała mi się zabawnym dziwactwem, puściłem więc zastrzeżenia Gracjusza mimo uszu. Wszyscy ludzie popełniają błędy, mnie zaś zdarzało się to chyba o wiele częściej niż innym. I wiele moich błędów czy pomyłek, tak na pierwszy rzut oka niewinnych, miało niestety tragiczne wręcz następstwa.

      . 4 .      

    Jak okropnie zmienił się Andre! Olga uprzedzała mnie, że mogę go nie poznać, a ja się tylko śmiałem. Nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której nie poznałbym swego najbliższego przyjaciela! I naturalnie poznałem Andre natychmiast, gdy tylko "Orion" zawisł nad lądowiskiem Trzeciej Planety i Andre wpadł jak burza przez rozwarte na oścież wrota statku. Byłem jednak wstrząśnięty. Pozostawiłem Andre w Perseuszu jako schorowanego, na wpół jeszcze szalonego, ale w miarę energicznego mężczyznę w średnim wieku, a teraz w moje objęcia padł rozdygotany, nerwowy, pomarszczony, siwy jak gołąbek staruszek.

   - Tak, tak, Eli! - wykrzyknął z nerwowym śmieszkiem Andre, widząc moje poruszenie. - Obcując bezpośrednio z nieśmiertelnymi Galaktami nie wiedzieć czemu szczególnie szybko się starzejemy. Zresztą winna jest raczej piekielna grawitacja tej planetki, a ciągłe zwijanie i rozwijanie przestrzeni też pewnie nie sprzyja harmonijnemu metabolizmowi. Pamiętasz Włóczęgę? Ten potężny mózg, który nie wiadomo czemu zapragnął wcielić się w postać figlarnego smoka?

   - Mam nadzieję, że dobrze się miewa?

   - Żyje, ale za smoczycami już od dawna się nie ugania. Jego intelekt zresztą na tym nie ucierpiał. Opuściliśmy pokład "Oriona" i wylądowaliśmy na planecie. Nie opisuję naszej podróży do Układu Perseusza, bo wrażenia z tego rejsu nie mają żadnego znaczenia dla przyszłych wydarzeń. Wspomnę jedynie, że Oleg zatrzymał się na Ziemi, żeby skompletować załogi statków i zamierzał przybyć na Trzecią Planetę następnym rejsem. Nie będę również opisywał wszystkich spotkań na tym globie, gdyż były one interesujące jedynie dla Mary i dla mnie. Zrelacjonuję tylko jedno wrażenie spośród tych, które nie wywarły wpływu na dalszy bieg wydarzeń. Mówię o wrażeniu, jakie sprawia obecny krajobraz Trzeciej Planety.

   Lecieliśmy z Mary nad jej powierzchnią w zwyczajnej awionetce, takiej samej, jakich używamy powszechnie na Ziemi. Zapamiętaliśmy na zawsze straszliwy obraz groźnej kosmicznej twierdzy Niszczycieli - naga ołowiana powierzchnia z rozrzuconymi po niej złotymi głazami. Teraz nie było ołowiu ani złota i wszędzie jak okiem sięgnąć rozpościerały się błękitnawe lasy, połyskiwały jeziorka i rzeki.

   - Chciałabym tu wylądować - Mary wskazała samotny wzgórek, którego nagi szczyt na razie oparł się zwycięskiemu pochodowi roślinności.

   Wysiedliśmy z awionetki i po raz pierwszy poczuliśmy, że znajdujemy się na dawnej planecie. Ekrany grawitacyjne pojazdu osłaniały nas przed jej straszliwym ciążeniem, które zresztą w okolicach Stacji niewiele różniło się od ziemskiego, a tutaj dosłownie przycisnęło nas do gruntu. W głowie mi zaszumiało, zachwiałem się i byłbym upadł, gdyby nie podtrzymała mnie Mary, która łatwiej poradziła sobie z przeciążeniem.

   - Teraz już nie zdołałbym odbyć drogi od miejsca lądowania do Stacji - wyznałem, próbując się uśmiechnąć.

   - Poznajesz to miejsce, Eli?

   - Nie.

   - U podnóża tego pagórka umarł nasz syn...

   Przeszłość ożyła w mojej pamięci. Popatrzyłem z obawą na żonę. Uśmiechnęła się do mnie. Zdumiał mnie ten uśmiech, tak wiele w nim było spokojnej radości. Powiedziałem ostrożnie:

   - Tak, to było właśnie tutaj... Ale czy nie powinniśmy stąd odejść?

   - Tak wiele razy widziałam w myślach to złote wzgórze i martwą pustynię wokół niego - powiedziała. I zawsze wspominałam, jak Aster bardzo marzył o tym, żeby ta metalowa martwota zapulsowała życiem. Pamiętasz, jak nazywał się siewcą życia? Na niklowej planecie ten siew nie był trudny, gdyż panuje tam niska grawitacja, ale i tutaj udało się zaszczepić życie metalowi. Chciałam zobaczyć, jak czują się tutaj nasze nowe rośliny wyhodowane umyślnie dla światów o wysokim ciążeniu.

   - To właśnie te rośliny, nad którymi pracowaliście w Instytucie Astrobotaniki?

   - Nad którymi pracowałam wyłącznie ja, Eli! Wyhodowałam je specjalnie dla Trzeciej Planety, to jest mój pomnik wystawiony synowi. Aster byłby zadowolony, że jego marzenie się spełniło. A teraz wróćmy na Stację.

   Dwa inne wydarzenia, o których wspomnę, są bezpośrednio związane z losami wyprawy.

   Wśród witających nie było Włóczęgi, więc Lusin natychmiast pobiegł go szukać. Nic dziwnego, gdyż to właśnie Lusin był w jakiejś mierze twórcą tej niecodziennej istoty i pysznił się nią bardziej niż którymkolwiek ze swych innych tworów. Włóczęga, jak się okazało, niedomagał i żadne leki już nie skutkowały. Lusin po powrocie od niego powiedział ze smutkiem, że Włóczęga przy całej swej nieczłowieczej postaci jest zbyt ludzki, aby można było mu zaszczepić nieśmiertelność lub chociażby prawdziwą tężyznę.

   - Bardzo chce zobaczyć. Ciebie - dodał swym telegraficznym stylem, więc następnego ranka poszliśmy odwiedzić smoka.

   Włóczęga na oko niemal się nie zmienił. Latające smoki nie chudną i nie tyją, nie odbarwiają się i nie siwieją. Włóczęga był więc niemal taki sam, jak w chwili naszego rozstania - jaskrawo ubarwiony, potężny i skrzydlaty. Ale już nie latał. Na nasz widok wysunął się ze swej jamy i z wysiłkiem popełznął naprzeciw. Smok z latającego przekształcił się w pełzającego. Ponadto prawie już nie zionął ogniem. To nie ironia, tylko smutne stwierdzenie faktu.

   - Witam przybysza! - usłyszałem niemal zapomniany, sepleniący głos. - Cieszę się, że cię widzę, admirale! Usiądź mi na grzbiecie, Eli.

   Przysiadłem mu na łapie i żartobliwie trąciłem nogą pancerny bok:

   - Jeszcze jesteś mocny, Włóczęgo, chociaż pewnie już młodej smoczycy nie dopędzisz.

   - Nalatałem się już, nabiegałem i naszalałem, ale niczego nie żałuję, Eli. Żyłem jak król i zaznałem wszystkich rozkoszy, jakie dać może istnienie w żywym ciele. Ale tak to już jest, że im większa radość, tym krócej trwa. Niedługo przyjdzie mi umierać, ale możesz być pewien, że nie zadrżę, kiedy nadejdzie czas pożegnać się z życiem.

   - Daj spokój! - przerwałem mu, huśtając się na jego muskularnej łapie. - Na Ziemi opracowano nowe metody stymulowania organizmu. Wypróbujemy je na tobie i z pewnością jeszcze sobie pohulasz nad tą planetką ze mną na grzbiecie. Tylko obiecaj, że nie zrzucisz mnie na ziemię, jak to ci się już raz zdarzyło!

   Popatrzył na mnie ironicznie swymi wypukłymi, bursztynowymi ślepiami i nic nie odpowiedział. Wróciłem do siebie zdenerwowany, smutny i pełen poczucia winy. Włóczęga w swoim poprzednim wcieleniu jako marzycielski mózg mógł żyć dziesięciokrotnie dłużej niż ktokolwiek z nas. Ja obdarzyłem go ciałem, ale radości cielesnego bytu są przelotne i kończą się nieuchronną śmiercią. Dlatego też poniewczasie zacząłem się zastanawiać, czy postąpiłem słusznie.

   Drugim ważnym wydarzeniem było spotkanie z Ellonem.

   Odwiedziliśmy jego pracownię w szóstkę: Mary, Olga, Irena, Andre, Orlan i ja. Przed laty niejednokrotnie schodziłem do wnętrza planety, zanurzałem się w gąszcz jej tytanicznych mechanizmów, ale nigdy nie zapuszczałem się tak głęboko. Andre mówił, że trzeba pokonać windą zaledwie trzysta kilometrów, ale mógłbym przysiąc, że opadaliśmy co najmniej na tysiąc. W ogromnej i jasnej, jakby rozsłonecznionej sali powitał nas Ellon.

   Powinienem go opisać takim, jakim go ciągle jeszcze widzę, ale nie potrafię. Powiem zatem tylko jedno: jeśli kiedykolwiek w życiu zetknąłem się z istotą w pełnym tego słowa znaczeniu niezwykłą, to istota ta nosiła imię Ellon!

   - Ellonie, ludzie przyszli zapoznać się z twymi dokonaniami - powiedział Orlan tonem dziwnie nieśmiałym i niepewnym, zupełnie nie licującym z osobą nieulękłego wojownika, jakiego znałem. - Mam nadzieję, że nasze odwiedziny nie zakłócą toku twoich myśli?

   - Patrzcie i podziwiajcie! - odparł Ellon w nienagannej ziemszczyźnie i zatoczył szeroki łuk długą i giętką, bezkostną ręką. Jego niebieskawa twarz poróżowiała, chyba z zadowolenia.

   Nie było jednak czego podziwiać. Dokoła były mechanizmy, na oko dokładnie takie same, jakie wypełniały całe wnętrze planety. Orlan zauważył moje niezadowolenie i powiedział tym samym nieśmiałym tonem:

   - Czy nie byłoby lepiej, gdybyś osobiście nam wszystko wyjaśnił?

   Ellon bez słowa ruszył wzdłuż ściany sali i wskazując ręką kolejne maszyny wyjaśniał ich przeznaczenie i opisywał konstrukcję. Szedł przodem, ale głowę miał obróconą w naszym kierunku. Wszyscy Demiurgowie mają bardzo giętkie szyje, ale nikt poza Ellonem nie potrafi obrócić głowy o pełne sto osiemdziesiąt stopni. Słuchałem więc jego wyjaśnień i patrzyłem tylko na niego, na jego twarz, starając się zrozumieć nie tyle sens jego słów, ile ich ton. I im baczniej wpatrywałem się w Ellona, tym silniej utwierdzałem się w przekonaniu o jego niezwykłości.

   Po zakończeniu obchodu sali Ellon powiedział (tylko to zapamiętałem z długiego wykładu):

   - Ani ludzie, ani Demiurgowie, ani tym bardziej Galaktowie jeszcze nigdy nie mieli równie doskonale uzbrojonych statków. Gdybyśmy w trakcie ataku ziemskich eskadr mieli w Perseuszu chociaż jeden taki statek, wydarzenia potoczyłyby się zupełnie inaczej.

   - Martwi cię to, Ellonie? - zapytałem sucho. Diabolicznie zachichotał, opanował się i powiedział :

   - Ani martwi, ani cieszy. Po prostu stwierdzam fakt, nic więcej.

   Wtrąciła się Olga i zaczęła wypytywać Ellona o jakieś szczegóły, po czym do dyskusji na tematy techniczne włączyła się Irena. Odciągnąłem Andre na bok:

   - Stworzone przez Demiurgów urządzenia są bez wątpienia znakomite - powiedziałem. - Ale kto będzie nimi naprawdę sterował?

   Andre przerwał mi bezceremonialnie. Nadal jak widać potrafił łowić myśl rozmówcy w pół słowa i nadal dobre wychowanie nie było jego najsilniejszą stroną.

   - Możesz się nie obawiać! - wykrzyknął. - Ellon konstruuje instalacje, ale ja nimi dowodzę. Ich pola rozruchowe sprzężone są bezpośrednio z promieniowaniem mojego mózgu. A kiedy eskadra wyruszy w Kosmos, przekażę nadzór nad nimi Olegowi i dowódcom poszczególnych statków.

   Wyjechaliśmy na powierzchnię. W windzie Irena wykrzyknęła z zachwytem:

   - Demiurg Ellon jest doprawdy niezwykły! Całkiem niepodobny do innych! - Przyciszyła głos, żeby Orlan jej nie usłyszał. - Oni wszyscy wydają mi się potwornie brzydcy, a Ellon jest przystojny! I cóż za doskonałe rozwiązanie konstrukcyjne!... Eli, pozwoli mi pan na statku pracować w grupie Ellona?

   - Wybór miejsca pracy zależy wyłącznie od ciebie - odparłem i pomyślałem przy tym, że jeśli o mnie chodzi, to właśnie Ellon wydał mi się najbrzydszy ze wszystkich znanych mi Demiurgów.

   - Nie mam prawa wtrącać się do decyzji kierownictwa naukowego wyprawy - powiedziała do mnie Mary w hotelu - ale mogę wyrazić opinię o postępowaniu męża. Eli, jestem z ciebie niezadowolona!

   - Dlaczego? Znów się nietaktownie zachowałem? Obraziłem kogoś?

   - Niepokoi mnie Ellon - odparła z westchnieniem. - Jest tak potworny, że wręcz piękny w swej brzydocie, w tym się mogę z Ireną zgodzić. Ale pozwolić, żeby ktoś taki kręcił się na co dzień po statku!... A widziałeś, jak Irena na niego patrzyła? Gdyby tak patrzyła na mężczyznę, powiedziałabym, że dziewczyna się bez pamięci zakochała.

   - A cóż w tym złego? - zapytałem beztrosko. Doskonale pamiętasz, że i mnie samemu zdarzyło zakochać się kiedyś w nieziemiance Fioli. Taki afekt jest nieszkodliwy już z tego chociażby powodu, że absolutnie pozbawiony perspektyw. A Ellona musimy wziąć ze sobą, bo to przecież uznany geniusz inżynieryjny. Obawiam się, że przemawia przez ciebie zwyczajny ludzki szowinizm, a w naszej epoce braterstwa gwiezdnego musimy zwalczać wszelkie przejawy szowinizmu. Mam nadzieję, że to cię przekonuje?

   - Przekonałeś mnie swoją beztroską - odparła Mary ze smutnym uśmiechem. - Nie zwracaj uwagi na moje nastroje i obawy. Wynikają one nie z rozumowej analizy, jak u ciebie lub Olgi lecz z idiotycznych przeczuć...

   Często później wspominałem tę rozmowę z żoną w hotelu na groźnej Trzeciej Planecie!

      . 5 .      

    Nie sporządzam przeznaczonego dla potomków raportu z naszej wyprawy! Mówiłem już, iż nie jestem pewien, czy moje notatki trafią w ogóle na Ziemię i dlatego po prostu staram się zwyczajnie zanalizować dla siebie samego sens i przebieg wydarzeń. Wciąż od nowa zadaję sobie inkwizytorskie pytania, podchodzę do martwego ciała zdrajcy zawieszonego nieruchomo w polu siłowym i po raz setny powtarzam w duchu: "Eli, tu coś nie jest w porządku, coś jest inaczej niż myślisz i dlatego musisz, za wszelką cenę musisz rozwikłać tę zagadkę!" Ale nie potrafię, bo jestem na to zbyt rozsądny. Może to paradoksalne, ale jedna z nowych prawd, która tak długo i z takimi oporami docierała do naszej świadomości, brzmi następująco: im wywód jest logiczniejszy, tym wniosek dalszy od prawdy. Świat, w którym dziś wędrujemy, podporządkowany jest prawom fizyki, ale rządzi się logiką odmienną od naszej. Zbyt późno ten świat zrozumieliśmy i właściwie nie jestem pewien, czy i dziś pojmujemy go do końca.

   Nie będę opisywał przygotowań do wyprawy i samego jej startu, bo na Ziemi wszyscy znają to w najdrobniejszych szczegółach. Wiedzą, że ograniczyliśmy skład eskadry do piętnastu gwiazdolotów (jedenastu bezzałogowych gigantycznych magazynów sterowanych przez automaty oraz czterech z załogami dowodzonymi przez Osimę, Olgę, Kamagina i Petriego), że pozwoliłem zaokrętować na pokład flagowego "Koziorożca" Włóczęgę, chociaż Oleg był przeciwny zabieraniu w podróż starego smoka, i że na tymże "Koziorożcu" zainstalowaliśmy laboratorium inżynieryjne Ellona. Wiedzą też jak ruszyliśmy do gwiazdozbioru Strzelca przez obłoki pyłowe zasłaniające przed naszym wzrokiem jądro Galaktyki, jak przez trzy lata pędziliśmy w jego kierunku, podtrzymując łączność z Ziemią na falach przestrzeni za pośrednictwem przekaźnika na Trzeciej Planecie, gdzie pozostał Andre, bo przy tysiąckrotnej prędkości światła wszelkie inne środki łączności zawodzą, jak wreszcie w czwartym roku podróży łączność nadświetlna urwała się bezpowrotnie...

   Właśnie od tego momentu rozpocznę swoją relację o naszych przygodach w jądrze Galaktyki.

   Nagle wszystkie generatory fal przestrzennych całkowicie odmówiły posłuszeństwa: nie mogliśmy już odbierać żadnych wiadomości z Trzeciej Planety i wysyłać na nią własnych depesz. Urządzenia były sprawne, zmieniła się sama przestrzeń. Kosmos był taki sam, nadal z równą energią pochłanialiśmy go gardzielami anihilatorów, przekształcając w obłoki pyłów i gazów, wszystko zatem dokoła było takie samo, a jednak niezrozumiale się zmieniło: impulsy generatorów nie przenikały na zewnątrz, anteny nie odbierały żadnych sygnałów. Wyprawa nagle jakby oniemiała i straciła słuch.

   Nie straciła jednak wzroku. Przyrządy pokładowe wykryły w dużej odległości drapieżną planetę, dokładnie taką samą, jaka napadła na eskadrę Allana. Z tym, że Allan w momencie napadu utrzymywał łączność z bazą w Perseuszu, a my byliśmy takiej możliwości pozbawieni. Wówczas z niedowierzaniem przyjęliśmy wiadomość od Allana, że ściga ich nie martwy bolid, a nawet nie ogromny statek kosmiczny, niepomiernie większy od każdego z naszych gwiazdolotów, lecz zagadkowa istota kosmiczna najwyraźniej zamierzająca dopaść i połknąć całą eskadrę. Wyobrażenie o niesłychanej wielkości gwiazdolocie było jednak bliższe naszemu ówczesnemu pojmowaniu świata.

   Ale bez względu na to, czy był to gwiazdolot, czy też istota kosmiczna, wszyscy odczuliśmy głęboki niepokój, kiedy analizatory wykryły w oddali zagadkowy glob i zameldowały beznamiętnie, że ciało to podąża za nami. Szliśmy wówczas skrajem ciemnych obłoków pyłowych osłaniających jądro. Słowo "skraj" jest pojęciem umownym, bo na wiele miliardów kilometrów dokoła rozpościerała się mgławica gazowa - zimna, półprzezroczysta, mętna i niezmiernie przygnębiająca. Gwiazdy ledwie tliły się. w jej purpurowym półmroku. Mary powiedziała do mnie z westchnieniem: "Nieźle nadymili w tym zakątku Wszechświata". Drapieżna planeta ukazała się jako pomarańczowa plamka w krwistej mgle i szybko się powiększała. Szliśmy w obszarze ponadświetlnym, ona zaś pędziła w przestrzeni Einsteinowskiej. Za nami ciągnął się ogon przekształconej w pył pustki. Kosmos za planetą był czysty. My niszczyliśmy przestrzeń, a planeta pędziła w niej z taką potworną prędkością, że dopędzała nas i sprawiała, że prawa fizyki przestawały obowiązywać. Tak się nam przynajmniej wydawało. Dopiero teraz zaczynamy niejasno pojmować, jak skąpa była nasza wiedza o prawach natury.

   Tak więc planeta nas dopędzała. Była ogromna jak Ziemia, a nawet chyba od niej większa. Tysiące naszych gwiazdolotów mogły pomieścić się na jej powierzchni, dziesiątki tysięcy zapaść w jej wnętrzu. Tor jej lotu zmieniał się nieustannie, zdradzając niewątpliwy cel - naszą eskadrę. Podobnie jak Allan moglibyśmy mówić o wolnej woli kierującego lotem drapieżnika, ale nadal uważaliśmy, że ściga nas nie żywa istota, lecz statek kierowany przez istoty rozumne ukryte we wnętrzu globu, przy pulpitach sterowniczych nieznanych nam, groźnych urządzeń. Istoty te nie odpowiadały na nasze sygnały, chociaż niepotrzebny był zbyt wyrafinowany intelekt, aby je rozszyfrować. To było zadanie dla ucznia szkoły podstawowej, a nie dla inżyniera kosmicznego. Ale planeta milczała, milczała i nieubłaganie nas dopędzała. Dopędzała w sposób wręcz nadprzyrodzony z prędkością nadświetlną w zwykłej przestrzeni podświetlnej.

   Oleg przemówił do załóg wszystkich gwiazdolotów. - Allan uratował się przed atakiem drapieżnej planety w ten sposób - powiedział - że gwałtownie zanihilował substancję aktywną. Ścigający nie zdołał pokonać bariery wytworzonej w ten sposób nowej pustki. Ale eskadra straciła trzy czwarte zasobów i później nie miała już środków na pokonanie dalszych trudności. Czy mamy powtórzyć manewr Allana?

   Wszyscy jednogłośnie opowiedzieli się przeciwko takiemu rozwiązaniu. Byliśmy uzbrojeni o wiele lepiej niż eskadra Allana, mogliśmy zatem dopuścić dziwnego prześladowcę bliżej niż on. Ponadto trzeba było ponad wszelką wątpliwość ustalić, czy to istotnie jest atak, czy też jakaś nowa forma kontaktu. A na to pytanie mógł dać odpowiedź jedynie eksperyment.

   Jeśli nasze stereofilmy kiedykolwiek dotrą na Ziemię, ludzie na własne oczy zobaczą wynik tego eksperymentu. Oddzieliliśmy od eskadry jeden z automatycznych gwiazdolotów opróżniony uprzednio z wszystkich ładunków. Planeta rzuciła się na statek jak jastrząb na przepiórkę. Ujrzeliśmy wybuch, rozbłysk płomienia, a potem chmurę szybko ciemniejącego pyłu. I planetę czółenkowym ruchem przeszywającą tę chmurę i chciwie, całą powierzchnią wchłaniającą resztki eksplozji. Pył osiadał, kondensował się na globie i natychmiast zapadał pod jego powierzchnię. Przestrzeń oczyściła się i po chwili pozostał w niej tylko gigantyczny odkurzacz.

   - Obrzydliwa kosmiczna paszczęka! - wykrzyknęła z oburzeniem Mary.

   Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej, przypatrując się zagładzie podrzuconej drapieżnikowi przynęty.

   - Raczej kosmiczny asenizator, droga Mary - powiedział Romero i dodał z westchnieniem: - Przykre jest tylko to, że ten galaktyczny śmieciarz nie wiedzieć czemu i nas uważa za niepotrzebny strzępek papieru.

   Słuszność uwagi Romera oceniliśmy znacznie później, kiedy stało się oczywiste, że drapieżna planeta nie pędziła zupełnie bez celu przez mgławicę, do której wtargnęła nasza eskadra, lecz przy okazji pochłaniała otaczający ją gaz, likwidując w ten sposób samą mgławicę. Jednak w tamtym momencie rozważania o funkcji kosmicznego asenizatora wydawały się nam zbyt akademickie. Oleg wezwał mnie i Romera, a ponadto Orlana i Gracjusza. Zaprosił na stanowisko dowodzenia również Ellona, który jednak wymówił się pilnymi zajęciami w laboratorium. Demiurgowie w przeciwieństwie do Galaktów nie przepadają za naradami, które uważają za niepotrzebną stratę czasu.

   Olega interesowało tylko jedno: uciekać czy odeprzeć atak?

   - Uciekać, oczywiście uciekać! - powiedział skwapliwie Gracjusz.

   Już dawno zauważyłem, że jeśli istniała najmniejsza bodaj możliwość uniknięcia walki, to nieśmiertelni Galaktowie zawsze starali się z niej skorzystać. Zresztą akurat w tym wypadku wszyscy zgodnie poparli Gracjusza.

   Natomiast sposób ucieczki wywołał gorące spory. Ja uważałem, że możemy sobie pozwolić na wykorzystanie substancji aktywnej, której mamy o wiele więcej niż Allan. Tym bardziej, że był to sposób o wypróbowanej już skuteczności. Ale nie zgodzono się ze mną.

   - Tylko ślimak grawitacyjny! - oświadczył bezapelacyjnym tonem Orlan. - Mamy przecież instalacje zmieniające skutecznie metrykę przestrzeni, co pozwoli nam łatwo zgubić kosmicznego rozbójnika. Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Ellonie? - zapytał, nie czekając na naszą decyzję.

   Ellon, którego twarz ukazała się na ekranie, potwierdził, że zastosowanie ślimaka grawitacyjnego jest rozwiązaniem najprostszym i dodał, że eskadra nie musi uciekać, bo łatwiej jest wpędzić drapieżnika do tunelu grawitacyjnego.

   - Planeta wystrzeli z niego, jak z armaty. I będzie miała szczęście, jeśli wyjdzie z tej przygody bez szwanku! - wykrzyknął. Najwidoczniej w przeciwieństwie do Gracjusza cieszyła go perspektywa starcia, był bowiem równie wojowniczy co utalentowany.

   Zjechałem do laboratorium Ellona, który krzątał się już przy urządzeniach sterujących, podskakując przy tym jak wszyscy Demiurgowie. Przy pulpicie przypominającym klawiaturę starożytnego fortepianu siedziała Irena wodząc oczyma za Ellonem. Pod przeciwległą ścianą rozłożył się Włóczęga, zajmując niemal trzy czwarte wolnej przestrzeni. Na mój widok przyjaźnie wypuścił z nozdrzy dwa kłęby dymu i rozjarzył koronę powitalnymi błyskawicami, dużo jednak słabszymi i bledszymi od tych, jakie miotał w latach bujnej młodości. W milczeniu skinąłem mu głową i stanąłem za plecami Ireny.

   - Włącz pierwsze zakrzywienie - rozkazał Ellon, i Irena przebiegła palcami po klawiszach startowych.

   Do tego czasu wszystkie gwiazdoloty eskadry zgrupowały się tak blisko "Koziorożca", że poczułem się zaniepokojony. Nic na to nie mogę poradzić, że zbliżenie skutków na odległość kontaktu wizualnego zawsze wywołuje we mnie lęk. Ale bez maksymalnej koncentracji floty nie dałoby się jej otoczyć barierą nieeuklidesową, którą Irena właśnie włączyła kilkoma ruchami palców. Przez chwilę nic się nie działo, a potem Ellon ze śmiechem pokazał na ekranie, jak planeta, czy też sterujące nią istoty, rozbija sobie o zaporę głupi łeb. Nie wiem, czy planeta może mieć łeb, ale wpadła na zakrzywioną przestrzeń z niesłychaną prędkością i równie gwałtownie odskoczyła. Powtórzyło się to kilka razy. Atak i odskok, atak i odskok. Ellon był zachwycony, cały pochłonięty bitewnym zapałem i nie mógł oderwać wzroku od uparcie atakującej i wciąż od nowa odrzucanej do tyłu planety. Ja jednak wolałbym, żeby Ellon zbyt długo nie kusił losu. Musiał to wyczuć, bo rozkazał:

   - Włącz tunel odlotowy!

   Irena znów nacisnęła kilka klawiszy i zaraz przekonaliśmy się jak potężne są nasze generatory metryki. Planeta została wyrzucona w jakąś otchłań i to nie bezwładnym ślizgiem w zakrzywionej przestrzeni, z którym tak rozpaczliwie walczyliśmy podczas naszej pierwszej bytności w Perseuszu, lecz energicznym "kopniakiem" pola. Powiedziałem coś do Ellona, który nie zareagował, zwijając się w pełnym samozachwytu bezdźwięcznym chichocie, zwróciłem się więc do smoka:

   - To nie jest zwyczajna zmiana metryki. Wiesz o tym, Włóczęgo?...

   Smok pląsał nie gorzej od Ellona, sypiąc blade iskry ze swej korony.

   - Naturalnie! Kiedy byłem jeszcze Głównym Mózgiem zawsze marzyłem o tym, żeby nie trzeba było ograniczać się do biernego zakrzywiania przestrzeni, żeby nadać wyrzucanemu z układu gwiazdolotowi dodatkowy impuls skierowany na zewnątrz. Ellonowi udało się zrealizować to moje stare marzenie. Skuteczny środek, nieprawdaż?

   Zgodziłem się, że środek istotnie jest niezwykle skuteczny i pospiesznie odszedłem na drugi koniec sali, bo rozentuzjazmowany Włóczęga wyrzucił z siebie kłąb duszącego dymu.

   - Eli, Eli! - powiedziała Irena głosem, jakiego jeszcze u niej nie słyszałem. - Cóż to za człowiek! Cóż to za zdumiewający człowiek!

   Mógłbym zaoponować, powiedzieć, że zdumiewająca niecodzienność Ellona polega akurat na tym, że nie jest on człowiekiem, ale zmilczałem. Odchodząc popatrzyłem na pozostawianą w laboratorium trójkę. Od tej chwili minęło mnóstwo czasu, być może rok albo wiele milionów lat przemknęło w realnym świecie obok naszej dzisiejszej pozaczasowości, ale ten obraz widzę tak dokładnie, jakbym go oglądał dopiero przed chwilą. Na podłodze pod ścianą rozciągał się dymiący triumfalnie smok, przed ekranami pląsał rozgorączkowany Ellon, a Irena, z ręką przyciśniętą do piersi i pobladłą twarzą patrzyła na niego w niemym zachwycie...

      . 6 .      

    Tak oto wdarliśmy się do mgławicy zasłaniającej jądro. Najpierw odmówiły posłuszeństwa generatory fal przestrzennych, pozbawiając nas łączności z bazą na Trzeciej Planecie, a następnie zaatakował nas drapieżny glob, którego Ellon pozbył się tak skutecznie, że jak wykazały analizatory w ogóle zniknął z naszego świata. Teraz sądzę, że po prostu wypadł z naszego czasu...

   A na ekranach dzień po dniu widzieliśmy ten sam ponury obraz: mglisty tuman, a w tej mgle pojawiające się z rzadka zjawy gwiazd. Przez wiele miesięcy mknęliśmy w mglistym mroku nie zmieniając kursu prowadzącego do jądra Galaktyki i tylko od czasu do czasu wymijając napotykane po drodze gwiazdy. I dopiero gdy analizatory wykryły krążącą wokół jednej z nich samotną planetę, na której mogło istnieć życie, eskadra zmieniła kurs i wynurzyła się w przestrzeni Einsteinowskiej. Wszystkie napotykane dotychczas gwiazdy pozbawione były satelitów, więc pierwsza na naszej drodze planeta musiała nas zainteresować.

   Gwiazdę nazwaliśmy Czerwoną, choć taką wydawała się tylko z daleka, a w miarę zbliżania się przybierała stopniowo barwę błękitną. To była młoda, energiczna, życiodajna gwiazda, prawdziwy dar losu dla krążącej wokół niej planety. Nasze analizatory wykryły na niej życie, chociaż na żaden sygnał planeta nie odpowiadała. Nawet kiedy gwiazdoloty zawisły nad jej powierzchnią, hipotetyczni mieszkańcy globu nie zareagowali.

   Oleg rozkazał głównej grupie eksploracyjnej wylądować na planecie. Na każdym statku jest własna grupa eksploracyjna, a grupą główną kieruję ja. Na członków grupy wyznaczono Truba i Giga - latających zwiadowców i wojowników, Romera - historyka i znawcę obcych cywilizacji, Mary - astrobotanika, Lusina - astrozoologa, Irenę ze wspomagającymi ją robotami oraz Orlana i Gracjusza. Z własnej inicjatywy włączyłem do grupy Włóczęgę. Wprawdzie Oleg uważał, że starzejący się smok będzie zawadą w poszukiwaniach, ja jednak uparłem się, bo na stosunkowo ciasnym statku staruszek nie mógł nawet porządnie rozprostować swoich gigantycznych kości.

   Wylądowaliśmy. Planeta wyglądała zwyczajnie jedynie z daleka, z Kosmosu, ale po wylądowaniu ze zdziwienia zaparło nam dech w piersiach. Ten świat znał tylko dwa kolory czerwony i czarny. Po czerwonej ziemi płynęły czerwone rzeki, połyskiwały niewielkie czerwone jeziorka, z czerwonych skał spadały czerwone siklawy. A na tle tej wszechobecnej czerwieni czerniały lasy i pola - czarne drzewa, krzewy i trawy. Nad czarnymi lasami polatywały czarne ptaki, w czarnych zaroślach przemykały się czarne zwierzęta, w czerwonej wodzie pływały czarne ryby. I nad tym wszystkim unosiły się chmury, których czerń na krawędziach przechodziła w krwistą czerwień.

   - To wygląda na przedsionek piekieł, nie uważasz, Eli? - mruknął Trub, tarmosząc pazurami bokobrody. - Co anioł może wiedzieć o piekle? - spróbowałem zażartować.

   - Zaraz się wszystkiego dowie - odparł i wzbił się w powietrze.

   - Wydaje mi się, że cała materia nieożywiona jest tu zabarwiona na czerwono, zaś formy żywe wyróżniają się czernią - zauważyła Mary.

   Gracjusz majestatycznie skinął głową, bo doszedł do tego samego wniosku, ale Trub niebawem wyprowadził ich oboje z błędu. Popędził za ptakiem przypominającym ziemską gęś, tylko co najmniej trzy razy od niej większym. Czarna gęś nie zdołała umknąć szybko dopędzającemu ją aniołowi, złożyła więc skrzydła i zaczęła spadać zmieniając się w oczach z czarnej w ogniście czerwoną. Na czerwoną ziemię opadła czerwona bryła. Trub wylądował przy niej i zawołał nas. Na ziemi leżał niewielki głaz, martwy, zimny i czerwony jak wszystko dokoła.

   - To on, to on! Ptak zamienił się w kamień! -wykrzykiwał Trub i z irytacją podważał czerwoną bryłę to nogą, to znów skrzydłem, ale w żaden sposób nie mógł ruszyć jej z miejsca. Kamień wrósł w ziemię tak, jakby przeleżał na tym miejscu co najmniej kilka tysiącleci.

   - Tu nawet dźwięki są czarne! - powiedziała Mary z obrzydzeniem.

   Istotnie, wszystko brzmiało tu głucho i niewyraźnie. Dodałbym do tego, że i zapachy były na tej planecie czarne: czerwona woda i czarne rośliny pachniały jednakowo, a właściwie nie pachniały wcale. Kopnąłem nogą czerwony kamień, który wedle Truba miał być przeistoczonym ptakiem, Romero stuknął swoją metalową laseczką w metalową pokrywę deszyfratora i nic: usłyszeliśmy jedynie głuchy szelest, jakby otarły się o siebie dwa kłęby waty.

   Trubowi zachciało się polatać nad lasem, nad którym wypatrzył inne ptaki, ale po chwili żadnych ptaków już nie było, a i sam las zaczął znikać, gdy tylko Anioł zbliżył się do niego... Drzewa kurczyły się, opadały na ziemię, czerwieniały i po chwili leżała przed nami już tylko naga, martwa krwistoczerwona pustynia.

   - Gig - zwróciłem się do zwierzchnika niewidzialnych. - Twojemu przyjacielowi zwiad się nie powiódł. Czy nie mógłbyś mu pomóc?

   - Już zakładam mundur, admirale! - wykrzyknął dziarskim tonem Gig i popędził za aniołem. Zniknął nam z oczu już w powietrzu.

   Zdezorientowany Trub szybował nad byłym lasem, zataczając coraz to szersze kręgi. Widzieliśmy go doskonale. Gig oczywiście był niewidzialny, ale kręta linia czerwieni przecinająca stojący jeszcze las zdradzała trasę jego lotu.

   - Ekrany optyczne tu nie działają - powiedział zdziwiony Orlan. - A byliśmy przekonani, że są niezawodne!

   Irena potwierdziła ten fakt. Powiedziała, że jeśli obserwuje nas jakaś istota rozumna, to widzi Giga równie wyraźnie jak nie uznającego ekranów Truba.

   - Odległość reakcji wynosi dwieście metrów wyjaśniła. - Po przekroczeniu tej granicy rozpoczyna się coraz szybszy proces martwienia. Wielkością krytyczną jest sto metrów. W kole o takim promieniu możemy się natknąć wyłącznie na martwy, skamieniały grunt.

   Słowa Ireny nie wyjaśniły niczego, stwierdzały tylko fakt. A tymczasem zetknęliśmy się z nową zagadką. Rozwścieczony niepowodzeniem Gig rzucił się na rzekę, w której dostrzegł kilka czarnych ryb. Rzeka skoczyła w bok, gwałtownie zmieniając koryto i jak szalona popędziła po kamieniach. Trafiła po drodze na dosyć strome urwisko i trysnęła z niego w dół szerokim łukiem. To była żywa istota, szybka, zwinna i śmiertelnie przerażona - takie przynajmniej sprawiała wrażenie. A kiedy niewidzialny jednak jej dopadł, rzeka w jednej chwili zniknęła. Było poprzednie koryto, były ślady szamotania się żywej wody, ale nie było już rzeki. Nie spłynęła pod ziemię, nie zniknęła nawet jak zjawa, tylko po prostu skamieniała.

   Gig wyłączył ekran i wylądował koło nas.

   - Admirale! - wykrzyknął. - Jestem szczerze oburzony! Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z istotami tak tchórzliwymi, jak tutejsze drzewa. No i ta woda! Orlanie, mógłbyś mi wytłumaczyć, dlaczego ta zwariowana rzeczka uciekła przede mną?

   Orlan wiedział dokładnie tyle, co i ja, a ja niczego nie rozumiałem. Nie uzyskawszy odpowiedzi Gig, tym razem bez ekranu, dołączył do Truba, który nadal krążył nad zmartwiałym lasem. Podszedłem do Włóczęgi.

   Smok spróbował trochę sobie polatać, ale uniósłszy się na jakieś dziesięć metrów w górę zrezygnował i opadł ciężko na ziemię. Zacząłem żałować, że zabrałem go na tę ryzykowną wyprawę, ale zmieniłem zdanie, gdy spojrzałem w jego roziskrzone ironią oczy. Włóczęga miał piekielnie inteligentny wzrok.

   - Zabawna planetka - powiedziałem. - Nie wydaje ci się, Włóczęgo, że mamy tu do czynienia z mnóstwem zagadek?

   - Tylko z jedną - odpowiedział.

   - Jedną? A ja tu widzę co najmniej trzy: żywe rzeki i drzewa, ich lęk przed nami i wreszcie momentalna przemiana w martwą ziemię. Nie mówiąc już o tym, że tutaj nawet ptaki zamieniają się w kamienie!

   - Tylko z jedną - powtórzył Włóczęga. - Mam wrażenie, jakbym spotkał się z samym sobą, z dawnym sobą... Wyczuwam obecność myślącego mózgu, ale nie mogę nawiązać z nim kontaktu...

   Na rozłożonym skrzydle smoka siedział Lusin. Zwróciłem się z kolei do niego:

   - A co ty o tym sądzisz?

   - Dziwna planeta - odparł po chwili namysłu. Pomyślał jeszcze i dodał z głębokim przekonaniem:

   - Bardzo dziwna, bardzo!

      . 7 .      

    Nie mogłem sobie pozwolić na dłuższy namysł: Trub czekał na wskazówki, Gig na rozkazy, a wszyscy pozostali na wyjaśnienia.

   - Niewiele warte są przyrządy - powiedziałem opryskliwie do Ireny - które nie potrafią odróżnić żywe od nieożywionego.

   Popatrzyła na mnie wyzywająco i odpowiedziała krnąbrnie, czego Olga nie zdołała jej oduczyć w dzieciństwie:

   - To nie wina moich przyrządów, tylko pańskich wyobrażeń o tym co jest zwykłe, a co niezwykłe na tej planecie! - zreflektowała się pod moim wzrokiem i zapytała oficjalnym tonem:

   - Czy mogę polecieć na "Koziorożca" po skafandry? Ellon opracował nowy model zapewniający lepsze ekranowanie.

   - Niewidzialnym czy nam?

   - Dla każdego, kto zechce stać się niewidzialnym. - Nie! - odpowiedziałem ostro. - Sam wrócę na "Koziorożca", bo muszę naradzić się z dowódcą wyprawy. Reszta na razie zostanie tutaj.

   Paweł zerknął na mnie i lekko pokręcił głową. Zdziwiłem się:

   - Jest pan niezadowolony?

   - Może byłoby lepiej, gdybyśmy wszyscy wrócili na statek, drogi admirale. Szczerze mówiąc nie chciałbym spędzić nocy na tej planecie.

   - Dlaczego?

   Romero rozłożył ręce:

   - Po prostu trawi mnie atawistyczny lęk przed nieznanym.

   Poradziłem mu niezbyt uprzejmie, żeby stłumił w sobie ten lęk, ale zgodziłem się na powrót całej grupy eksploracyjnej (co zresztą jak się niebawem okazało było rozsądną decyzją), bo doszedłem do wniosku, że rozszyfrowanie zagadek samotnego świata nie jest najważniejsze w świetle czekających nas zadań. Tak właśnie przedstawiłem sprawę Olegowi.

   Oleg wysłuchał mnie ze swym niezmiennym, bezosobowo uprzejmym uśmiechem. Nie musiał mnie zresztą o nic wypytywać, bo każda nasza czynność i każde słowo wypowiedziane na planecie było natychmiast przekazywane na wszystkie statki. Nie musiał też uzbrajać się w ten swój odpychający uśmiech, którym utrzymywał wszystkich na dystans, w przeciwieństwie do kapitanów pozostałych gwiazdolotów, których stosunki z załogą były o wiele serdeczniejsze. Nie podobało mi się to i postanowiłem przy okazji dać temu wyraz. Nie musiałem długo na nią czekać. Zaproponowałem zwołanie narady dowódców gwiazdolotów, aby zdecydować wspólnie czy należy kontynuować badania pierwszej odkrytej przez nas planety.

   - Ale przecież ty sam uważasz, że nie należy tego robić! - zaoponował Oleg.

   - Moje zdanie nie jest tu najważniejsze, a zresztą mogę się mylić. Ellon jest tu chyba bardziej kompetentny, bo zwiad instumentalny należy do jego grupy.

   - Narada jest niepotrzebna! - uciął Oleg. Opuścimy niebawem ten rejon.

   Wówczas postanowiłem wyłożyć kawę na ławę (Romero jednak zaraził mnie swoim kwiecistym językiem): - Oleg, dlaczego zachowujesz się tak oschle? Daję ci słowo, że nie tylko na mnie wywiera to przykre wrażenie! Zawahał się.

   - Nie mogę zachowywać się inaczej, Eli - powiedział wreszcie.

   - Nie możesz?

   Z jego twarzy opadł przyklejony do niej dotychczas maskujący uśmiech. Oleg znów stał się szczerym, prostym chłopcem, jakiego pamiętałem z Ziemi.

   - Nie znoszę Ellona, Eli - wykrztusił.

   - Nikt nie lubi Ellona - odparłem. - Mylisz się!

   - Z wyjątkiem Ireny - poprawiłem się.

   - Dla mnie jest to wystarczająco ważny wyjątek wyznał ponuro Oleg. - Bardzo się ze sobą przyjaźniliśmy, zanim Irena nie zaczęła pracować z Ellonem. To bardzo wybitny intelekt, ale dziewczyna zbytnio mu się podporządkowała. A ponadto Ellon, zwłaszcza w jej obecności, podkreśla nieustannie, że przewyższam go stanowiskiem, ale nie znaczeniem.

   - Ellon wychował się w społeczeństwie Niszczycieli, w którym poczucie hierarchii było silnie rozwinięte. Tego z dnia na dzień zmienić się nie da - powiedziałem. - A ponadto mówimy o twoim stosunku do wszystkich, nie tylko do tego Demiurga!

   - Nie mogę traktować Ellona inaczej niż pozostałych członków załogi, ale też nie potrafię odnosić się do niego równie serdecznie jak do Orlana, Romera czy Gracjusza. Muszę więc być wobec wszystkich jednakowo oschły.. .

   Naszą rozmowę przerwał sygnał alarmowy. Pospieszyliśmy na stanowisko dowodzenia. Analizatory wykryły na,gwieździe, wokół której krążyła Czerwona, jakieś dziwne zjawisko, na które wszystkie cztery mózgi pokładowe statków znalazły tylko jedno określenie - atak.

   Zdumieni i zaskoczeni nie mogliśmy oderwać oczu od ekranów. Z daleka, z rejonu, w który prowadził nasz kurs, tryskał potężny strumień promieniowania wycelowany dokładnie w Czerwoną Gwiazdę. Potok energii był tak intensywny, że był widoczny w przestrzeni jako blada smuga przesłaniająca lekko odległe gwiazdy.

   Oleg zbladł i powiedział drżącym głosem:

   - Jakie to szczęście, Eli, że zbliżyliśmy się do planety! Gdybyśmy byli teraz po przeciwległej stronie gwiazdy, cała eskadra przekształciłaby się w chmurkę plazmy!

   - Co zamierzasz zrobić? - zapytałem.

   - Uciekać stąd jak najszybciej?

   - Zbliżyć się do Czerwonej Gwiazdy. Musimy dokładnie zbadać naturę tego ataku, Eli. Oczywiście z zachowaniem najwyższej ostrożności.

   Ostatnie zapisy dziennika pokładowego Allana mówiły o tym, że na eskadrę runął strumień zabójczych cząstek i że Allan wraz z Leonidem próbowali wyprowadzić statki poza jego zasięg. Bez skutku, bo promienie śmierci nieubłaganie ścigały ich na każdym kursie. Tak trwało do chwili, kiedy gwiazdoloty z martwymi załogami, które przed śmiercią zdążyły jeszcze zadać automatom kurs powrotny, wynurzyły się w Perseuszu.

   Teraz było podobnie, z tą jedynie różnicą, że celem ataku była gwiazda i że natężenie promieniowania było bez porównania wyższe od tego, które spadło na statki Allana i Leonida.

   - Wojna! - powiedziałem mimo woli na głos. Jakąż potęgą trzeba dysponować, żeby tak ostrzeliwać gwiazdy!

   - Nie wiem - zaoponował Oleg. - Nie ustaliliśmy jeszcze czy jest to czyjaś świadoma działalność, czy też niecodzienne zjawisko przyrodnicze. Atak na obce statki byłby rzeczą okropną, niemoralną i zbrodniczą, ale jednak zrozumiałą. Ale po co ktoś miałby walczyć z martwą gwiazdą?

   - Nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie powiedziałem bezradnie. - Wiem tylko jedno: jeśli nie zachowamy maksymalnej ostrożności, to czeka nas los o wiele gorszy od tego, jaki stał się udziałem wyprawy Allana, bo nawet nasze zwłoki nie wrócą na Ziemię!

   Oleg urzymywał eskadrę z dala od straszliwego promienia, a załogi statków nie opuszczały stanowisk bojowych. Gotowi byliśmy uruchomić wszystkie nasze środki obronne - anihilatory przestrzeni, generatory metryki, ślimaki grawitacyjne - gdyby tylko śmiercionośny promień zwrócił się w naszą stronę. Ja jednak już wówczas byłem nieomal pewien, że te wszystkie tak potężne naszym zdaniem urządzenia znaczyły równie mało, jak dziecinny straszak przeciwko armacie. Ocaleliśmy tylko dlatego, że nas zignorowano. Celem ataku była gwiazda, a nie eskadra.

   Gwiazda oślepiająco rozbłysła i przekształciła się w szybko gasnący kłąb płomieni. Promień zniknął. Było po wszystkim, gwiazda umarła.

   Umarła też planeta, którą opuściliśmy zaledwie przed paroma godzinami. Beznamiętne analizatory zanotowały, że cała jej powierzchnia zwrócona ku gwieździe pokryta jest szklistą, rozżarzoną masą. Być może na jej przeciwległej stronie dałoby się odszukać jeszcze bodaj ślady dziwnych czarno-czerwonych istot, ale i tam szalały pożary. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że zginęlibyśmy, gdybyśmy pozostali w tę straszliwą noc na planecie.

   Natury promienia, który tak nagle się pojawił i równie nagle zniknął, nie udało się nam rozszyfrować. Stwierdziliśmy wprawdzie, że zawierał banalne fotony, neutrony, protony, rotony, neutrina i mało jeszcze dotychczas zbadane ergony z domieszką innych nieznanych mikrocząsteczek, ale niejasny pozostał mechanizm ich wzajemnego oddziaływania w promieniu, nie mówiąc już o sposobie jego emisji i przeznaczeniu. Nie można było wyobrazić sobie żadnego naturalnego procesu zdolnego wytworzyć generator o tak potwornej mocy. Ale jeśli to był zamierzony atak, to kto i po co ostrzeliwał gwiazdę?

   Oleg zwołał naradę dowódców gwiazdolotów. Przybyli na nią Olga, Kamagin i Petri.

   Przebieg narady był transmitowany na wszystie statki. Na wstępie Oleg zwrócił się do kapitanów z najważniejszym pytaniem: co myślą o naturze katastrofy na Czerwonej Gwieździe?

   - Sądzę - powiedziała Olga - że była to właśnie katastrofa kosmiczna z wyzwoleniem ogromnej ilości energii. Według pobieżnych obliczeń strumień promieniowania tryskający z jądra Galaktyki niósł energię wystarczającą do stworzenia dziesięciu nowych planet. Jest mało prawdopodobne, aby gdziekolwiek udało się zbudować broń o takiej mocy. Jestem skłonna uważać, że zetknęliśmy się z nowym procesem kosmicznym.

   - W każdym razie jest to zjawisko niezwykle groźne - powiedział ostrożny Petri: - Gdyby nasza eskadra znalazła się na drodze tego promienia, nie pozostałoby po nas nawet wspomnienie... Nie chcę na razie zajmować zdecydowanego stanowiska, ale niepokoi mnie celność promienia. Biegł z daleka i trafił dokładnie w gwiazdę. Wątpliwe, aby taka precyzja była wynikiem procesów naturalnych.

   - Wojna kosmiczna! - wykrzyknął Kamagin. Zapytacie, dlaczego ktoś napada na martwą gwiazdę. A czyż ludzie kiedyś nie atakowali kamiennych fortów i twierdz wroga, czyż nie niszczyli lasów i zasiewów, nie zatruwali wód, żeby pozbawić przeciwników schronienia i środków do życia? Nie znamy celów wojny, nie wiemy jaką korzyść przyniosło komuś zniszczenie Czerwonej, ale gwiazda ta została niewątpliwie zniszczona celowo, a w rezultacie uległy zagładzie unikalne formy życia.

   - Jeśli to wojna - oświadczył Osima - to trzeba ustalić, po czyjej jesteśmy stronie. Co do mnie, to żal mi dziwnych istot zamieszkujących planetę. Atak był skierowany przeciwko nim, a one nie mogły zadać kontruderzenia...

   W naradach kapitanów zawsze uczestniczyli Orian i Gracjusz. Oleg również ich zapytał o zdanie. Odmówili wypowiedzenia własnych opinii, gdyż uznali, że nie mają wystarczających informacji. Sam Oleg także wstrzymał się od głosu, zwracając się na koniec do mnie.

   - Interesuje nas twoje zdanie, Eli - powiedział. - Jesteś kierownikiem naukowym wyprawy, więc twoja opinia będzie decydująca.

   - Moja opinia nie może o niczym decydować oświadczyłem - gdyż zgadzam się ze wszystkimi po trosze. Wszystkie zdania są uzasadnione, więc nie mogę zdecydowanie przychylić się do żadnego z nich. Najbliższa mi jest analiza Kamagina i pragnienia Osimy. Ale nie zaryzykowałbym działania według ich programu. Dlatego popieram poprzednią decyzję dowódcy, aby kontynuować badania, zaś ostateczną decyzję odłożyć do wyjaśnienia.

   - Wobec tego kontynuujemy lot w kierunku jądra - podsumował Oleg. - Nie wtrącamy się do lokalnych potyczek, tylko je obserwujemy.

   Po naradzie Kamagin powiedział do mnie z wyrzutem w głosie:

   - Eli, dawniej był pan bardziej zdecydowany! I nie zgadzał się pan skwapliwie ze wszystkimi, lecz zawsze podejmował własne decyzje i to czasem tak szalone, że człowiek dostawał zawrotu głowy. Zestarzałeś się, admirale!

   Popatrzyłem na niego z czułością. On się nie zestarzał. Choć najstarszy z nas wszystkich, wciąż był tym samym odważnym młodzieńcem, którego wypisane złotymi głoskami imię otwiera w Panteonie długą listę wielkich galaktycznych kapitanów. Serdecznym gestem położyłem mu rękę na ramieniu:

   - Drogi Edwardzie, ja naprawdę zaczynam bać się własnego cienia, ale nie potrafię zapomnieć o tym, że wyruszyliśmy na poszukiwanie Ramirów, tajemniczego narodu, o którym wiemy tylko to, że jest potężniejszy od nas. A może wydarzenia, których byliśmy świadkami, są formą ich działalności w okolicach Kosmosu przylegających do jądra Galaktyki?

   Kamagin słuchał mnie ze sceptyczną miną:

   - Rozumna cywilizacja zajmująca się niszczeniem gwiazd, skazując w ten sposób na zagładę wszystkie formy życia w ich układzie? Rozum niweczący rozum? Czy to w ogóle możliwe?

   - Nie wiem. A może Ramirowie mają konkurentów? Może okolice jądra zamieszkuje kilka wrogich sobie nawzajem potężnych cywilizacji? Mówił pan o niszczeniu zasiewów i zatruwaniu rzek przez naszych odległych przodków. Może więc to niszczenie gwiazd jest jakimś ekwiwalentem burzenia pogranicznych fortów? Wedle stawu grobla...

   - No dobrze, wobec tego będziemy na razie dreptali wokół naszej kałuży (ja też zaraziłem się od Romera!) i bali się każdej żaby - powiedział na pożegnanie Kamagin, uśmiechając się przyjaźnie, abym nie poczuł się zbytnio urażony jego słowami.

   Olga odwiedziła Irenę, a potem przyszła do nas.

   - Jesteś zadowolony z mojej córki, Eli? - zapytała.

   - To raczej ją powinnaś zapytać, czy jest zadowolona ze mnie - zażartowałem. - Wprawdzie za mną nie przepada, ale jak na razie się nie kłócimy. Coś więcej o Irenie mógłby powiedzieć Oleg.

   - Rozmawiałam z nim. Nie ma Irenie nic do zarzucenia, ale oświadczył mi to zbyt oficjalnym tonem. Niepokoi mnie, że coś się między nimi zepsuło.

   - To coś nazywa się Ellon - wtrąciła się do rozmowy Mary - prawda, Eli?

   - Irena pochłonięta jest pracą w laboratorium odparłem wymijająco - i pewnie dlatego nie może już poświęcić Olegowi tyle uwagi.

   Dowódcy wrócili na swe gwiazdoloty, Oleg rozkazał uruchomić anihilatory Taniewa i eskadra ruszyła w dalszą podróż. Czerwona z jej ginącą planetą pozostała za nami.

    . 9 .Ginące Światy    

   Oleg wezwał mnie na stanowisko dowodzenia. Gdy tam przyszedłem, przy sterach siedział Osima, a Oleg rozmawiał z Ellonem. Musiało zajść coś naprawdę ważnego, jeśli Oleg zaprosił Ellona do siebie, a ten zdecydował się porzucić laboratorium.

   Na ekranach dalekiego zasięgu, niewyraźnie wśród nieskończonych mgławic, rysowało się jądro Galaktyki, do którego pozostało już niespełna trzy tysiące lat świetlnych. Z boku migotała plamka gromady kulistej. Ten widok nie wydał mi się niezwykły, gdyż obserwowałem go już od co najmniej tygodnia.

   - Przed nami wprost na kursie mamy jamę w przestrzeni, gdyż im bliżej podlatujemy do jądra, tym bardziej się ono od nas oddala. Wniosek z tego jest jeden: zapadamy się w jakąś nieciągłość metryki.

   - Czy to znaczy, że lecąc dotychczasowym kursem nie dotrzemy do jądra? - zapytałem.

   - Światło jądra do nas dociera - odparł Oleg ale to nie znaczy, że przebijemy się do niego po prostej. Może się przecież okazać, że w jamie nie ma przestrzeni fizycznej, która mogłaby anihilować w generatorach Taniewa. Wówczas ugrzęźniemy bezpowrotnie w bezdennej otchłani.

   - O ile dobrze pamiętam teorię Ngoro - powiedziałem - nieciągłość metryki może również tłumaczyć spowolnienie czasu w tych okolicach.

   Odpowiedział mi Demiurg:

   - To byłoby jeszcze gorsze, admirale, gdyż z jamy czasowej nie ma wyjścia. Jestem zdecydowanie przeciwny kontynuowaniu dotychczasowego kursu.

   - Pozostaje nam zatem jedynie droga okrężna przez gromadę kulistą! - zakonkludował Oleg.

   - Dlaczego? - zdziwiłem się. - Dlaczego nie możemy wytyczyć kursu omijającego tę gromadę przez czysty Kosmos? Czy coś tam nam grozi?

   - Właśnie. MUK sygnalizuje, że okolice jądra obfitują w nieciągłość metryki, w takie same jamy przestrzenne, jaka rozwiera się wprost przed nami.

   - Czy mogę odejść? - zapytał Demiurg. - Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat.

   Ellon wyszedł, a ja wraz z Olegiem wpatrywałem się w ekran dalekiego zasięgu, na którym migotała niewielka plamka roju gwiezdnego. Analizatory wykryły go przed niespełna dwoma tygodniami i przez ten czas, lecąc w obszarze nadświetlnym, zbliżyliśmy się do niego o jakieś sto lat świetlnych. MUK wiedział już o nim niemało: gromada kulista o średnicy około dwudziestu lat świetlnych i zawierająca około pięciu milionów gwiazd, przeważnie starych. Oddala się od jądra prostopadle do płaszczyzny Galaktyki z prędkością 50 kilometrów na sekundę. Szybkość pozornie niewielka, ale jeśli zwarzyć, że gromada istniała od co najmniej dwustu milionów lat, co w skali kosmicznej jest czasem względnie krótkim, to gromada nie tyle przemieszczała się w przestrzeni, ile panicznie uciekała z Galaktyki!

   MUK stwierdził jeszcze jedno: morderczy promień, który spalił Czerwoną, wystrzelił najprawdopodobniej z tej właśnie gromady, gdyż na jego trasie nie było innych ciał niebieskich, które mogłyby go wygenerować. I ta gromada była jedyną furtką do jądra.

   - Nie mamy innego wyjścia? - zapytałem Olega. - Nie mamy - przytaknął z westchnieniem. Eskadra ruszyła nowym kursem.

   Wielokrotnie opisywałem gwiezdne niebo w rozproszonych gromadach Plejad i Perseusza. Teraz chciałbym, nie obawiając się powtórzeń, opowiedzieć ze szczegółami, jak wyglądał nowy dla mnie krajobraz gwiezdny. I jeśli tego nie czynię, to tylko dlatego, że prawdziwego piękna nie da się wyrazić słowami. Muszę jednak zatrzymać się przy jednym szczególe, który stanowi o istocie zjawiska nazywanego kulistą gromadą gwiezdną. Otóż przestrzeń wewnątrz niego jest absolutnie przezroczysta, tak przezroczysta, że puste okolice Kosmosu wydają się w porównaniu z nią mętne i zadymione. Na widok tej krystalicznej przejrzystości rozświetlonej iskrami gwiazd nawet człowiekowi o najmniej poetyckiej duszy przychodziło na myśl określenie: muzyka gwiezdnych sfer.

   Wokół wielu gwiazd krążyły planety, z których każdą starannie choć z daleka badaliśmy. Na planetach panowały warunki wręcz idealne dla rozwoju życia białkowego: umiarkowane promieniowanie słoneczne, atmosfera zbliżona do ziemskiej, odpowiednie proporcje wód i lądów. Ale na żadnej z nich nie było nawet śladu rozumnej cywilizacji, nie było nawet najprymitywniejszych przejawów życia. Były to niezmiernie piękne, ale całkowicie martwe światy. Mary chciała zaszczepić życie przynamniej na jednej planecie, ale nie mieliśmy na to czasu pędząc ku bramie do innego świata. Brama zdawała się szeroko otwarta, ale co czekało nas za nią?

   Zadaniem Ellona było poszukiwanie na planetach gromady kulistej mechanizmów generujących śmiercionośne promienie, ale mimo usilnych starań nie wykrył nawet śladu superlasera. Co więcej, nie wykrył najdrobniejszych bodaj dowodów na istnienie potężnej cywilizacji, zdolnej do stworzenia takiej tytanicznej broni. I tak, małym ciągiem anihilatorów mknęliśmy przez cudowny, pusty, niczyj świat, zapylając jego krystaliczne przestwory spopieloną w generatorach przestrzenią i bez skutku wsłuchując się w cichy szmer wyładowań w gtośnikach. Kosmos milczał.

      . 2 .      

    Przemknęliśmy przez gwiezdne wrota jądra i znów znaleźliśmy się w zamglonej przestrzeni. Olga sporządziła kolejne obliczenie, z którego wynikało, że masa materii rozpylonej w przestrzeni jest o wiele wyższa od masy wszystkich tutejszych gwiazd. Rezultat obliczeń zdziwił ją i ucieszył, gdyż z czymś takim do tej pory się nie zetknęła. Ja nie zdziwiłem się ani nie ucieszyłem, bo nie lubię kurzu ani na Ziemi, ani w Kosmosie. Mary wykrzyknęła z irytacją:

   - Nie rozumiem, dlaczego mianowano cię kierownikiem naukowym wyprawy! Przecież ciebie nie interesują żadne nowe fakty!

   - Za to kocham uczonych i potrafię znieść każde ich odkrycie, a to już dużo - odparłem. - Poza tym masz rację, interesują mnie i cieszą tylko fakty pomyślne.

   Gdy tak się z nią przekomarzałem w prawo od kursu pojawiło się jakieś ciało kosmiczne, prawdopodobnie gwiazdolot. W tym pustym zakątku Kosmosu mogliśmy spodziewać się wszystkiego, tylko nie obcego statku, ale analizatory twierdziły uparcie, że jest to sztuczna konstrukcja.

   Poszedłem na stanowisko dowodzenia. To istotnie był gwiazdolot, a nie martwy kosmiczny włóczęga. Statek pędził w naszą stronę z nieprawdopodobną prędkością. W tym momencie Olga nadała ze swego statku jeszcze bardziej nieprawdopodobną wiadomość: jej MUK stwierdził, że obcego gwiazdolotu nie ma!

   Oleg pospiesznie przeprowadził odpowiednie obliczenia i potwierdził tę wiadomość.

   - Bzdura! - wykrzyknąłem ze złością. - Mam serdecznie dosyć zjaw i duchów. Chyba że to znowu jakiś fantom, tym razem kosmiczny, a nie planetarny.

   - Fantomy są tworami fizycznymi, realnie istniejącymi obiektami, udającymi inne realnie istniejące obiekty - zauważył Oleg. - A tego statku po prostu nie ma, chociaż wyraźnie go widzimy.

   Nasz MUK jeszcze raz sprawdził doniesienie Olgi. I znów okazało się, że przestrzeń wokół nas jest kompletnie pusta, że w naszą stronę pędzi niematerialna zjawa. Udałem się do laboratorium Ellona.

   Zastałem już tam Orlana, Gracjusza i smoka jak zwykle rozciągniętego pod wolną ścianą sali. Ellon zawzięcie perorował, lecz na mój widok umilkł.

   - Ellonie - powiedziałem - na ekranach widzimy obce ciało, ale pola poszukiwawcze nie wykazują jego obecności. Czy potrafisz przystępnie wytłumaczyć mi ten paradoks?

   - Przystępnie nie potrafię - odparł Demiurg z lekką pogardą.

   - A nieprzystępnie?

   - Obserwowany przez nas gwiazdolot nie istnieje w naszym czasie.

   Wymieniłem spojrzenia z Gracjuszem i Orlanem, potem spojrzałem na smoka. Rozumieli nie więcej niż ja. Opodal siedziała Irena i to, z jakim zapałem potakiwała każdemu słowu Ellona zdawało się świadczyć o tym, że przynajmniej dla niej wszystko jest jasne i oczywiste.

   - Nie istnieje w naszym czasie? W jakim zatem, do diabła, czasie ta zjawa pędzi w naszym kierunku?!

   - Dla nas pędzi ona z naszej przyszłości w naszą teraźniejszość.

   - A nie z przeszłości w teraźniejszość? - zapytałem bezradnie, bo wyjaśnienie Ellona było z gatunku tych, które raczej zaciemniają sytuację.

   - Z przeszłości w teraźniejszość pędzimy my. A ściślej mówiąc nieustannie odsuwamy naszą teraźniejszość ku przeszłości. Czas związany jest z nami na zasadzie reakcji: popycha nas ku przyszłości, a sam oddala się w przeszłość. Ruch obcego jest niczym strzał z przyszłości w teraźniejszość. Jego czas nie odbija się od niego, lecz pędzi wraz z nim, jak gazy prochowe w lufie armaty pędzą za pociskiem.

   - Strzał z przyszłości? - zastanowiłem się nad tym porównaniem. - Ale przecież widzimy obcy gwiazdolot, widzimy go w naszej teraźniejszości już od dwóch godzin, a przez ten czas ówczesna teraźniejszość stała się już przeszłością. Innymi słowy statek istnieje w teraźniejszości i przeszłości, a nie w przyszłości! - powiedziałem triumfalnie.

   Demiurg jednak dobrze przemyślał swoją koncepcję.

   Widzimy w teraźniejszości jego cień - powiedział - cień padający z przyszłości i poprzedzający pojawienie się realnego obiektu. Cień zmniejsza się, a zatem gwiazdolot zbliża się ku nam z przyszłości. Kiedy ów cień pokryje się z obiektem, statek pojawi się realnie.

   - Nie przeskoczy z teraźniejszości w przeszłość?

   - Sądzę, że zabraknie mu energii, aby pokonać temporalne zero zwane również "teraźniejszość", "obecnie" lub "współczesna chwila".

   - Słyszysz, Olegu? - zapytałem przez stereofon. - Jeśli hipoteza Ellona jest słuszna, to zderzenie eskadry z obcym gwiazdolotem nie grozi żadnym niebezpieczeństwem, gdyż zetkniemy się z nim w punkcie, w którym teraz się znajdujemy, podczas gdy on sam pozostanie w naszej przyszłości. Rozumiesz to?

   Oleg odparł, że postara się uniknąć kontaktu z obcym statkiem bez względu na to, w jakim czasie ten istnieje.

   A niebawem nastąpiło spotkanie, i to dokładnie takie, jak przewidział Elłon.

   Oleg uformował eskadrę w pierścień, ku środkowi którego pędził obcy statek. Właściwie nie pędził, tylko leciał coraz wolniej, by wreszcie zatrzymać się w pewnej odległości od płaszczyzny naszego szyku i zawisnąć nieruchomo w przestrzeni: widocznie dotarł do punktu, w którym rozpoczęła się inwersja czasu i to było akurat nasze "teraz".

   Eskadra otoczyła obcy statek i czekała aż się realnie pojawi, gdyż nadal nasze pola poszukiwawcze nie stwierdzały jego fizycznej obecności. I nagle obcy wtargnął do naszego czasu.

   Wyraźnie teraz widoczny gwiazdolot przypominał ślimaka zwiniętego z potrójnych spiralnych pierścieni. Ani ludzie, ani Demiurgowie i Galaktowie nie znali podobnych konstrukcji. Aparat był całkowicie przezroczysty, jakby nie posiadał żadnej powłoki i zbudowany był wyłącznie z migotliwego gazu, zwiniętego przez nieznane siły w trzypiętrową spiralę. Jedynie na szczycie ślimaka wznosiła się ciemna narośl wielkości naszej sali zebrań, najwidoczniej pomieszczenia załogi. MUK doniósł, że znajdują się w niej jakieś nieprzejrzyste ciała.

   Po raz pierwszy zobaczyłem zdumionego Ellona. - Eli! - wykrzyknął Demiurg, zapominając o moim tradycyjnym tytułe. - Eli, czy pan wie, co to jest za bryła? To dokładny odpowiednik ślimaka grawitacyjnego, z pomocą którego wypchnąłem z naszej przestrzeni drapieżną planetę!

   Smok był zdumiony nie mniej od Ellona:

   - To nieprawdopodobne! - wykrzyknął. - A zatem mogą istnieć konstrukcje, które same sobie potrafią dać grawitacyjnego kopniaka!...

   Gwiazdolot nie reagował na żadne sygnały i nic nie wskazywało na to, że w ogóle zostaliśmy przezeń zauważeni. Gracjusz wyraził przypuszczenie, że statek jest istotą żywą, która zginęła podczas lotu pod prąd czasu. Po spotkaniu z drapieżnymi planetami jego hipoteza nikogo nie zaskoczyła.

   Oleg polecił wysłać planetolot w pobliże obcego statku. Dowodzący nim Osima obleciał ślimaka wokół, wysondował go polami, ale nie odnalazł żadnego włazu. Wówczas postanowił oddzielić kabinę od reszty konstrukcji. Operacja się powiodła, ale kadłub z migotliwego gazu rozpadł się, zamienił w rzadką chmurkę ciemnego pyłu.

   Planetolot przybił do kei "Koziorożca". Dziarski Osima wykrzyknął rubasznie:

   - Przywiozłem akwarium! Obcy astronauci są w środku, ale niestety martwi i to martwi od wielu milionów lat, jeśli Ellon się nie myli i mamy do czynienia nie z gwiazdolotem, lecz z maszyną czasu!

   Wewnątrz kabiny leżało sześć ciał. Martwych, choć niegdyś bez wątpienia były to istoty żywe. Przezroczyste ścianki kabiny przypominały ekrany siłowe rozpięte na równie przezroczystym szkielecie.

   - Kabinę najlepiej będzie rozmyć - powiedziała Irena. - Zrobią to bez trudu nasze generatory pola ochronnego pracujące na biegu rewersyjnym.

   Istotnie, pompy siłowe z łatwością wchłonęły ściany kabiny i martwe ciała wypadły na zewnątrz.

   Nic nie wskazywało na to, aby tragiczna dla obcych astronautów katastrofa miała zdeformować ich ciała. Ale i tak były to bardzo dziwne istoty!

   Przypominały po trosze nas wszystkich - Ludzi, Demiurgów, Galaktów, Anioły, a nawet smoki - i były jednocześnie nieskończenie od nas inne: każda miała głowę, twarz i włosy na głowie, ale te włosy miały grubość palca i przypominały węże; miała oczy, a tych oczu było trzy... Każda z tych istot miała również okrągły otwór pełniący rolę ust, w tej chwili u każdej z nich półotwarty.

   Niewielka głowa spoczywała na potężnym czarnym ciele pająka, opierającym się na dwunastu opatrzonych w osiem stawów nóg grubości ludzkiej ręki.

   - Żywe! - wykrzyknął podniecony Lusin, rzucając się ku jednej z rozpostartych na podłodze istot. - Rusza się!

   Gracjusz pospiesznie chwycił go za rękę i zatrzymał. Z potężnych rąk Galakta Lusin nie mógł się wyrwać, ale coraz głośniej wykrzykiwał, że jeden z obcych żyje.

   Teraz i ja zobaczyłem, że jedna z nóg pająkokształtnego poruszyła się, a potem drgnęły też wężowłosy na jego głowie. Nieznajomy spróbował unieść się z ziemi i znowu upadł. Dwoje jego dolnych oczu otwarło się z wysiłkiem, popatrzyło na nas nieprzytomnie i znów się zamknęło, po czym astronauta ponownie stracił przytomność.

   - Pozostała piątka jest martwa, ale tego da się chyba jeszcze ocucić - powiedział Oleg. - Gdzie go umieścimy?

   Ellon poprosił, żeby pozwolono mu zabrać przybysza do siebie. Wprawdzie jego laboratorium jest dość ciasne, ale dla takiej niecodziennej istoty miejsce zawsze się znajdzie. A ponadto reanimacja pająkokształtnego może wymagać urządzeń techniczych, których nie ma nigdzie indziej na statku.

   Oleg zgodził się z argumentacją Demiurga, zaś Romero zwrócił się do obecnych:

   - Szanowni przyjaciele, czy pozwolicie, że naszym nowym dwunastonogim znajomym nadam nazwę Aranów?

   Zapytaliśmy go, dlaczego wybrał właśnie tę nazwę, na co Romero wyjaśnił, że słowo "aran" w starożytnych językach ziemskich kojarzy się w jakiś sposób z wizerunkiem pająka, a obcy bez wątpienia przypominają pająki.

   - Przypominają również Altairczyków - zauważyłem - tyle że tamci są znacznie sympatyczniejsi.

   - Sympatyczniejsi, bardziej przyjaźni i niewątpliwie o wiele niżej rozwinięci od Aranów - zakonkludował Paweł .

   Później wielokrotnie wspominałem, z jaką precyzją Romero na pierwszy rzut oka określił charakter pająkokształtnych.

      . 3 .      

    Aran stał na dwunastu nogach z główką pochyloną na bok. Z daleka wydawało się, że jest to jego naturalna poza, że lada chwila ruszy z miejsca i pobiegnie przebierając szybko odnóżami. Ale wystarczyło lekko osłabić podtrzymujące go pole, aby pająkokształtny natychmiast się przewrócił. Był wciąż nieprzytomny czy też przebywał poza czasem, jak pół żartem utrzymywał Gracjusz, któremu podobnie jak i mnie przypadła do gustu teoria Ellona o inwersji czasu.

   Dzień, w którym Aran otworzył oczy, zapamiętali wszyscy bez wyjątku. Od spotkania z obcym statkiem upłynął już ponad miesiąc, kiedy wstąpiłem do laboratorium Ellona, żeby z nim porozmawiać. W pewnym momencie usłyszeliśmy okrzyk Ireny:

   - On lata! Ellonie, Eli! Aran unosi się w powietrzu.

   Aran rzeczywiście latał. I nie tylko biernie unosił się w powietrzu, lecz szybko sunął w naszym kierunku. Odskoczyliśmy do tyłu. Mnie przeraziło trzecie oko pająkokształtnego, które po raz pierwszy zobaczyłem otwarte. Oko to nie patrzyło, lecz przenikliwie świeciło. Wzrok dwojga dolnych oczu był zwyczajny, mądry, nieco smutny, ale nic ponadto. Później dowiedzieliśmy się, że górne oko Aranów może oślepiać promieniem zbliżonym do laserowego.

   Ellon pospiesznie wzmocnił pole ochronne, które odepchnęło Arana i rzuciło go na podłogę. Demiurg tłumaczył się potem, że obawiał się ataku potwora. Sądzę, że postąpił prawidłowo. Skutki inwersji czasu jeszcze nie przeszły, zatem mózg Arana był jeszcze daleki od zwykłej sprawności. Wspomnę przy okazji, że w normalnym stanie

   Aranowie nie przedstawiają niebezpieczeństwa dla Ziemian i Demiurgów, jeśli są niezbyt liczni.

   Ellon osłabił pole, zaś Aran podciągnął rozpełzające się nogi i znów uniósł się w powietrze, przy czym najwyraźniej zamierzał zbliżyć się do nas.

   - Włącz z łaski swojej deszyfrator - poprosiłem Irenę. - Może uda się nam znaleźć wspólny język. Następnie zwołałem do laboratorium wszystkich eksploratorów. Przyszła Mary, Lusin, Romero, Orlan, Gracjusz, zjawił sę Włóczęga, który zatrzymał się z ogonem w korytarzu, ale Aran uniósł się wyżej i smok wygodnie wyciągnął swą długą szyję akurat pod nim.

   Irena uruchomiła deszyfrator na wszystkich zakresach, ale kontaktu nie było. Jeśli nawet Aran generował jakieś sygnały, to do nas one nie docierały. Irena powiedziała zrozpaczonym tonem:

   - To niewątpliwie istota rozumna, ale nasze odbiorniki nie są w stanie go zrozumieć.

   - Za to, jak mi się wydaje, on sam doskonale nas rozumie bez dodatkowych urządzeń - powiedział Orlan, którego, podobnie jak mnie, zastanowiło myślące spojrzenie dolnych oczu Arana i przenikliwy blask trzeciego.

   Zirytowała mnie zabawa z deszyfratorem, więc wstałem z miejsca. Podniosła się również Mary, podeszła do mnie i razem zbliżyliśmy się nie dalej jak na krok do pająka-kosmonauty. Najwidoczniej zmobilizowała nas do tego uwaga Orlana i oburzenie na to, że choć przybysz najwyraźniej doskonale nas rozumiał, być może nawet beznamiętnie badał, my, niczym króliki doświadczalne, czekaliśmy pokornie aż eksperymentator zechce w niezmiernej swej łaskawości przemówić do nas bodaj słowem. Nie wiem, czy udało mi się precyzyjnie oddać mój ówczesny nastrój, ale jestem pewien jednego: gotowałem się z wściekłości.

   Przerażona Mary chwyciła mnie za rękę: - Eli, co się z tobą dzieje?

   - Daj mi spokój! - warknąłem przez zęby. Chcę pokazać temu gwiezdnemu włóczędze, że spotkał się z siłą wyższą, a nie z głupimi zwierzakami!

   Zaraz jednak zawstydziłem się, że dałem się ponieść niekontrolowanym emocjom niegodnym człowieka, a już zupełnie niewybaczalnym dla kierownika wyprawy gwiezdnej. Gotów już byłem przeprosić wszystkich za mój wybuch, gdy zauważyłem, iż górne oko Arana przygasło i nie różniło się już niczym od dwóch pozostałych. Odwróciłem się na pięcie i powiedziałem, starając się na nikogo nie patrzeć:

   - Pójdę już. Kontakt z pająkokształtnym niewątpliwie nastąpi, chociaż trzeba będzie chyba jeszcze trochę nań poczekać.

   Nie zdążyłem jednak zrobić nawet trzech kroków w stronę drzwi, kiedy rozległ się głos przybysza. Aran mówił nienaganną ziemszczyzną.

   Nie, to nie była mowa w ścisłym tego słowa znaczeniu, mowa kojarząca się z drganiami powietrza nazywanymi dźwiękiem. Głos Arana rozlegał się bezpośrednio w głowie każdego z nas, wywoływał w mózgach rodzenie się właściwych słów i zdań. Jeśli uda się nam kiedykolwiek wrócić na Ziemię, specjaliści z pewnością rozszyfrują mechanizm, dzięki któremu Aran potrafi kontaktować się z każdą myślącą istotą.

   - Rozumiem was - zwrócił się do każdego z obecnych w jego rodzimym języku. - Teraz i wy będziecie mnie rozumieć. Jestem uciekinierem z Ginących Światów. Było nas sześciu. Chcieliśmy odwrócić nasz czas, dotrzeć do czasów odległych i pozostać w nich. To się nam nie udało i znów spadliśmy do naszego czasu. Moi towarzysze zginęli przy pierwszym nawrocie, nie znieśli przyszłości, gdyż mogli żyć tylko w swym własnym czasie. Ja ocalałem, lecz straciłem na długo przytomność. Uratowaliście mnie. Zadawajcie pytania.

   Słuchaliśmy pająkokształtnego astronauty z niezmiernym zdumieniem, które mnie osobiście mocno zaskoczyło. Przecież spotykaliśmy już istoty o jeszcze dziwaczniejszym wyglądzie, a i bezpośrednie przekazywanie myśli z mózgu do mózgu też w końcu nie było niczym nadzwyczajnym: nie inaczej w swoim czasie komunikował się ze mną Orlan. Wreszcie zrozumiałem, że to, co bratem za zdziwienie, było lękiem, poczuciem zagrożenia ze strony Arana, który wprawdzie ugiął się przed "siłą wyższą", ale wcale nie zrezygnował z walki.

   Pierwszy opanował się Romero.

   - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, admirale powiedział - wezmę na siebie ciężar rozmowy z szanownym podróżnikiem w czasie. - I zwrócił się do Arana: A zatem, drogi gwiezdny przybyszu, jest pan uciekinierem z Ginących Światów. Czy moglibyśmy się zatem dowiedzieć co to są owe Ginące Światy?

   W mózgu każdego z nas rozległa się odpowiedź:

   - Wkrótce je zobaczycie, gdyż wasz kurs prowadzi wprost na nie.

   - Należy pan do mieszkańców Ginących Światów? - Zamieszkują je tacy jak ja i moi polegli towarzysze.

   - Jeśli można, wrócę jeszcze później do natury waszych siedlisk, teraz jednak interesuje mnie inny problem. Ucieka pan ze swych Ginących Światów z jakichś sobie tylko znanych powodów, których nie zamierzamy dociekać. W porządku. Ale czemu wybrał pan taką niecodzienną metodę jak inwersja czasu?

   - Nasze światy zostały dotknięte chorobą czasu. Nasz czas jest gąbczasty, zetlały i często się rwie. Odnajduję w waszych mózgach nazwę straszliwej choroby szalejącej niegdyś w waszych światach. A więc nasze światy toczy rak czasu.

   - Rak czasu! - wykrzyknęliśmy niemal chórem. - Tak! Ta nazwa najlepiej oddaje istotę choroby czasu w Ginących Światach. Chcieliśmy wyrwać się z chorego czasu w jakikolwiek inny, przeszły lub przyszły, byle zdrowy. Skorzystaliśmy z tworzącego się właśnie kolapsaru, dokonaliśmy, zgodnie z zamierzeniem, inwersji, ale przyszłość nas odrzuciła.

   - To smutne, mój drogi... Przepraszam, jak mam się do pana zwracać?

   - Nazywajcie mnie Oanem, to imię najbardziej odpowiednie dla pańskiego języka.

   - Wracając do tematu naszej rozmowy, postanowiliście w szóstkę uciec z waszego czasu i waszego społeczeństwa?

   - Z czasu, ale nie ze społeczeństwa. Byliśmy wysłańcami odsuwaczy końca.

   - Odsuwaczy końca?

   - Tak, dobrze mnie pan zrozumiał. Odsuwacze końca - to nasi bracia, którzy wysłali nas na poszukiwanie dróg do zdrowego czasu. Naszymi wrogami są przyspieszacze końca, których zachwyca perspektywa rychłej zguby.

   - Jeśli dobrze zrozumiałem, to między tymi dwoma grupami panuje niezgoda?...

   - Wojna! - zabrzmiała odpowiedź. - Odsuwacze walczą z przyspieszaczami, żeby przeszkodzić im w przyspieszaniu, ci zaś napadają na odsuwaczy, żeby nie odsuwali końca. Przyspieszaczy popiera Ojciec Akumulator.

   - Ojciec Akumulator? U nas to słowo oznacza urządzenie techniczne, nie zaś istotę żywą!

   - Znalazłem je w waszych mózgach. Słowo to dobrze oddaje naturę władcy, dawcy życia i tyrana realizującego groźną wolę Okrutnych Bogów.

   Romero popatrzył na mnie oszołomionym wzrokiem. Wiedziałem co go dręczy: nie jakieś tam spory cudacznych odsuwaczy z przyspieszaczami, lecz to, w jakiej formie toczyła się sama rozmowa. Zagniewała mnie ta jego rozterka, więc powiedziałem:

   - Pawle, stara się pan być uprzejmy wobec tego pająka, wypytywać możliwie jak najdelikatniej, żeby nie urazić jego uczuć, a on śmieje się w kułak, bo zawczasu zna odpowiedzi na pytania, o których jeszcze nawet nie zdążyliśmy pomyśleć.

   Mówiłem to nie odrywając wzroku od Arana, który spokojnie unosił się w powietrzu, gestykulując jedynie słowo "gestykulacja" wydaje się tu najodpowiedniejsze - wężowłosami porastającymi jego głowę. Romero wspomniał mi potem, że podobne włosy miały dawno wymarłe gorgony. Sądzę, że koloryzował, bo chociaż dobrze znam ziemskie muzea zoologiczne, w żadnym z nich nie widziałem bodaj wizerunku gorgony.

   Oan doskonale wiedział, o co mi chodzi, ale ani myślał spełniać moje życzenia. Romerowi nie pozostawało więc nic innego, jak kontynuować wypytywanie:

   - Mamy zatem odsuwaczy i przyspieszaczy końca, dawcę życia i tyrana Ojca Akumulatora, wreszcie Okrutnych Bogów... Nie jestem pewien czy ziemskie określenie "Bóg" jest odpowiednie dla realnych istot z waszego świata. Nasi bogowie są tworami fantazji nie posiadającymi rzeczywistych odpowiedników. Rozumie mnie pan, szanowny Oanie?

   - Tak. Pojęcie "bogowie" zaczerpnięte z pańskiego mózgu całkowicie odpowiada naturze samowładców Trzech Mglistych Słońc. Trzeba jedynie dodać epitet "okrutni" (słówko "epitet" zabrzmiało wyraźnie w moim mózgu), bowiem ci samowładcy są pozbawieni litości. Przyspieszacze są posłuszni nakazom Okrutnych Bogów, odsuwacze zbuntowali się przeciwko nim.

   - Widział pan kiedykolwiek któregoś z Okrutnych Bogów? Wnoszę bowiem, że jest ich wielu?

   - Tak. Jest ich wielu i mogą przybierać każdą postać. Okrutni Bogowie wiedzą o nas wszystko, ale nie pozwalają, abyśmy wiedzieli cokolwiek o Nich. Wasze słowa "szatański spryt" dokładnie wyrażają ich stosunek do nas. Są bogami zagłady, bogami-diabłami. Byliśmy niegdyś wielkim narodem, a teraz staliśmy się nędznym plemieniem, bo taka była Ich wola.

   - Rozumie pan coś z tego, Eli? - zapytał Romero.

   - Tylko jedno: istnieje potężna cywilizacja, która nie patyczkuje się z Aranami. Być może są to Ramirowie, których szukamy. W każdym razie wedle słów Oana cywilizacja ta nie przedstawia się w najlepszym świetle.

   Romero wyczerpał swoje pytania i rozmowa stała się ogólna. Jedynie Włóczęga, Ellon i ja nie zadawaliśmy Oanowi żadnych pytań. Smok zawsze wolał słuchać i analizować, Ellon czuł się najwyraźniej urażony, że przestał być ośrodkiem powszechnego zainteresowania, co zaś do mnie, to wszystkie pytania, które mi się nasuwały, zadali już przede mną inni. dzięki czemu mogłem wytworzyć sobie obraz świata Aranów.

   Pająkokształtni zamieszkiwali drugą planetę spośród dziewięciu obiegających Trzy Mgliste Słońca, najprawdopodobniej gwiazdę potrójną. N~ pozostałych ośmiu planetach układu życie się nie rozwinęło. Zachowały się podania o tym, że niegdyś Trzy Słońca były jasne i czyste, a sami Aranowie tworzyli potężny naród. Udało się im pokonać przyciąganie planetarne i wyruszyć w przestrzeń kosmiczną. Kunszt budowy statków galaktycznych został już dawno temu utracony i jeden tylko pojazd zachował się w grotach Ojca Akumulatora. Ten właśnie aparat porwali odsuwacze, kiedy postanowili spróbować ucieczki w przyszłość.

   Przez wiele tysiącleci nikt nie słyszał o Okrutnych Bogach, aż pojawili sie nieoczekiwanie, zmącili Jasne Słońca, zasnuli duszącym pyłem planetę. Burze elektryczne zaczęły wysysać energię z ciał Aranów tak skutecznie, że po każdej nawałnicy powierzchnia globu pokrywała się tysiącami ich zwłok.

   Aranowie próbowali walczyć, budować statki pochłaniające pył kosmiczny, które gromadziły rozproszoną materię, rosły i stopniowo przekształcały się w niewielkie planetki. Dwie takie sztuczne planety zbliżyły się do Trzech Mglistych Słońc i zaczęły spychać pył na te gwiazdy. Do tego momentu Aranowie zupełnie nie interesowali potężnych przybyszów. Teraz zaczęli działać. Statki-wymiatacze zostały zniszczone w stoczniach i w kosmosie, a gwiazdoloty, które zdążyły już przekształcić się w planety - wyrzucone poza granice układu. Teraz krążą gdzieś, pochłaniając napotkany po drodze pył i niszcząc niewielkie ciała kosmiczne, gdyż zostały skonstruowane w ten sposób, że jedynie stały dopływ materii utrzymuje te niby-istoty przy życiu.

   - Jeden z tych kosmicznych drapieżców napadł na nas - zauważył Romero - ale go odrzuciliśmy.

   - Lepiej byłoby, gdybyście go zniszczyli - powiedział Oan. - Taki statek po wyjściu spod kontroli może sprowadzić wiele nieszczęść.

   Po zniszczeniu kosmicznych odkurzaczy uległy zagładzie również zwyczajne gwiazdoloty, które przed dalekimi rejsami akumulowały energię na niskiej orbicie wokół Trzech Słońc. Teraz eksplodował każdy statek, który tylko się do nich zbliżył. Kilka gwiazdolotów wyruszyło ku innym słońcom, ale wkrótce łączność z nimi się przerwała. Prawdopodobnie również zginęły.

   Aranowie zrezygnowali z lotów kosmicznych, przypadli do ziemi i czekali, aż okrutni władcy, którzy tak niespodziewanie zjawili się w ich świecie, równie nagle go porzucą. Niestety, Okrutnym Bogom nie spodobał się miarowo płynący, prostoliniowy czas Aranów, zaczęli go więc skłębiać i wyginać, strzępić i rozdzielać na włókienka. Granice czasu przebiegały czasem przez ciało Arana, które zaczynało żyć równocześnie w przeszłości i przyszłości, starzeć się i młodnieć zarazem.

   Świadomość nieuchronnego końca zrodziła wśród niezarażonych jeszcze rakiem czasu rozpaczliwy bunt przeciwko Okrutnym Bogom. Za późno. Na słabnącą, wymierającą społeczność Aranów spadły raz jeszcze nieokiełznane burze elektryczne. Dawniej pająkokształtni swobodnie pochłaniali energię elektryczną - jedyny ich pokarm, język i sposób myślenia - a teraz pokarmu było zbyt dużo, gdyż wyrzucała go z siebie nieustannie groźna Matka Błyskawic, zatapiając wszystko strumieniami energii.

   Wtedy właśnie zrodził się ruch przyspieszaczy końca. Lepszy tragiczny koniec, niż tragedia nie mająca końca - takie było ich rozpaczliwe wyznanie wiary, której wyrazem stały się uroczyste samospalenia w elektrycznym ogniu czerpanym z zasobów Ojca Akumulatora, jedynego źródła energii na planecie. Dawca życia zamienił się w kata.

   - Odsuwacze są w naszym świecie nieliczni - zakończył Oan. - Wierzymy jednak, że koniec można odwlec. Dlatego wykradliśmy gwiazdolot i postanowiliśmy sprawdzić, czy możliwy jest powrót do przeszłości okrężną drogą, przez przyszłość. Chcieliśmy zamknąć pierścień czasu, ale przyszłość nas odrzuciła. Nie wiem kim jesteście, przybysze, ale jesteście szlachetni, czytam to w komórkach waszych mózgów. Pomóżcie nieszczęśliwym, wyzwólcie spod panowania Okrutnych Bogów!

   Tym dramatycznym apelem Oan zakończył swą przemowę. Później dowiedzieliśmy się, że wyczerpał swój zapas energii, którego uzupełnienie w wewnętrznym akumulatorze wymaga sporo czasu. Wówczas zaś pomyśleliśmy po prostu, że zmęczyła go nasza indagacja, więc umieściliśmy go w izolowanym pomieszczeniu laboratorium EIlona.

   Dobrze się zresztą złożyło, gdyż należało się naradzić bez jego obecności, bez obecności istoty, która swobodnie czyta nawet najbardziej ukryte myśli.

   - Ellonie - powiedziałem - czy nie można wyposażyć nas wszystkich w ekrany nieprzenikliwe dla myśli? Telepatyczne zdolności Oana trochę mnie niepokoją, tym bardziej że jego opowieść wydaje mi się niespójna. Prymitywne zabobony jakoś mi się nie wiążą z obrazem wysokiej cywilizacji, jaka rzekomo miała istnieć w Układzie Trzech Mglistych Słońc. A może źle Oana zrozumiałem, może ty w swoim rodzimym języku nie usłyszałeś nic na temat Okrutnych Bogów, groźnego Ojca Akumulatora i krwiożerczej Matki Błyskawic?

   - Nie sądzę, żeby taki ekran się udał, admirale pokręcił głową Demiurg - a poza tym uważam, że laboratorium nie powinno się zajmować podobnymi głupstwami, kiedy nie ukończyliśmy jeszcze prac nad instalacjami obronnymi przeciwko niespodziewanemu atakowi fotonowemu i rotonowemu, kiedy mechanizmy ślimaka grawitacyjnego wymagają pewnych udoskonaleń. Mnie też Aran niezbyt się podoba, ale mogę poradzić tylko jedno: proszę kontrolować swoje myśli! To, co nie przeniknie do mózgu, tego kosmiczny pająk nie zdoła odczytać. To przecież takie łatwe, admirale!

   To wcale nie było takie łatwe, jak to sobie wyobrażał Ellon. Nie wdawałem się jednak z nim w dyskusję, bo Demiurgowie w ogóle są uparci, a Ellon nawet wśród nich wyróżniał się uporem. Po prostu nie potrafiłby zrobić tego, czego zrobić nie chciał, bo wydawało mu się to niepotrzebne. Wstałem.

   - Chwileczkę, admirale - powiedział Ellon. Zadawałeś mi pytania, teraz więc ja cię o coś zapytam. Gwiezdny pająk poprosił o pomoc. Czy mu jej udzielimy? - Czyżbyś był temu przeciwny, Ellonie?

   - Przeciwny nie jestem, ale mam wątpliwości. Nie jestem pewien, czy należy okazywać pomoc każdemu, kto o nią poprosi. Ja osobiście najpierw bym sprawdził, czy ten ktoś na pomoc zasługuje.

   - Obawiam się, że załogi statków nie podzielą twoich wątpliwości - odparłem sucho. - Mówię w pierwszym rzędzie o ludziach, ale nie tylko o nich. Uważamy za swój święty obowiązek pomagać tym, którzy proszą o pomoc. Dziwi cię takie stanowisko ludzi?

   - Dziwi. Jesteście niesłychanie elastyczni, jeśli chodzi o podporządkowanie sobie sił natury. Jesteście bardzo wszechstronni jako inżynierowie i konstruktorzy, ale sztywniejecie natychmiast, gdy tylko bodaj muśniecie jakąkolwiek sprawę mającą aspekt moralny. Wasza moralność jest prostolinijna i nie uznaje jakichkolwiek odstępstw i kompromisów. Dlatego sami sobie komplikujecie stosunki z innymi cywilizacjami.

   - Chlubimy się tym, że nie szukamy łatwych dróg, Ellonie! Powiadasz, że jesteśmy sztywni i prostolinijni w kwestiach moralności. Masz rację, szanowny Ellonie, ale my jesteśmy z tego dumni.

   Poszedłem do siebie i tam dowiedziałem się, że Oleg postanowił zwołać ogólne zebranie załóg wszystkich gwiazdolotów, aby przedyskutować z nimi informacje uzyskane od Oana. Oczywiście chodziło o zebranie stereowizyjne. Zagaił je następująco:

   - Naturalnie nikt z nas zapewne nie wierzy w istnienie jakichś sił nadprzyrodzonych, gdyż nawet pogwałcenie praw natury okazuje się w rezultacie działaniem praw natury wyższego rzędu. Zatem określenie "Okrutni Bogowie" musi być jedynie symbolem oznaczającym, że w światku Trzech Mglistych Słońc zagnieździły się istoty potężne, lecz wyzute z dobroci. Potęga ich jest wielka, ale nie przewyższy potęgi natury, która, jak na razie, sprzyja nam. Aranowie błagają o pomoc. Jestem zdania, że należy jej udzielić. I jeśli przyjdzie zetrzeć się z nieznaną złą cywilizacją, nie będziemy tego starcia unikać. Sądzę, że wyjdziemy z niego zwycięsko, bowiem słuszność jest po naszej stronie!

   Dziś, kiedy nikt nie wie, czy zdołamy się uratować, postępowanie moje może wydać się lekkomyślne, gdyż całym sercem poparłem Olega, a w rozpętanej również i przeze mnie wojnie ponosimy jak dotąd same klęski. Tłumaczy nas jedynie to, że nie mieliśmy pojęcia, na jaką potęgę się porywamy. Ale nawet teraz, znając przebieg dalszych wydarzeń, nie żałuję decyzji, którą na tej naradzie jednomyślnie podjęliśmy. Proszono nas o pomoc, więc nie mogliśmy jej odmówić. Jeśli moje słowa dotrą kiedykolwiek na Ziemię, niechaj ludzie się dowiedzą, że - powtarzam to raz jeszcze! - niczego nie żałujemy. Po prostu okazaliśmy się niedostatecznie uzbrojeni. Ręce nasze są słabe, ale dusze czyste. Przestrzeń ma trzy wymiary, ale moralność tylko jeden. Oto mój testament: raczej śmierć niż zgoda na podłość!

      . 4 .      

    Romero nazwał planetę pająkokształtnych Aranią. W przeciwieństwie do naszego historiografa słowotwórstwo mnie nie pasjonowało, interesowało mnie raczej czego Aranowie konkretnie potrzebują i jak im pomóc. Jak postąpić? Zjawić się otwarcie, czy też raczej działać z ukrycia?

   Oan rozwiał moje wątpliwości.

   - Nie możecie wylądować jako jawni dobroczyńcy, bo naród Aranów jest rozdarty wewnętrznie. Przyjaciele odsuwaczy staną się wrogami przyspieszaczy. Musicie się zatem zamaskować. Przybieżcie postać Aranów. Okrutni Bogowie zstępują do nas w naszej cielesnej powłoce. Weźcie więc przykład z nich.

   Ja nie byłem pewien, czy nasze możliwości sięgają aż tak daleko, ale Ellon uspokoił mnie, że wystarczą tu odpowiednie skafandry, które bez trudu sporządzi. Jedynie smok będzie musiał zrezygnować z wyprawy jako zbyt wielki.

   - Zresztą - dodał Demiurg - jeśli komuś nie odpowiada postać pająka, zawsze może stać się niewidzialny, bo ostatnie modele ekranów są prawie niezawodne. Inna rzecz, iż ludzie mogą bez szkody dla zdrowia pozostawać w niewidzialności stosunkowo niedługo.

   Żaden z nas nie miał ochoty na to rozwiązanie, zwłaszcza że Ellon niezbyt dokładnie orientował się, co w istocie może być dla człowieka bezpieczne, a co szkodliwe.

   Eskadra gwiazdolotów weszła do Ginących Światów.

   Lecieliśmy ku dużej gwieździe, rozbłyskującej i przygasającej na przemian. To właśnie były Trzy Mgliste Słońca. Oleg rozkazał eskadrze utworzyć ciasny szyk i wyhamować. Teraz staliśmy się grupowym satelitą planety, z której uciekł Oan, przezornie zachowując dość wysoką orbitę. Nie wiem, jak Okrutni Bogowie, ale nieszczęśni Aranowie nie mogli z pewnością wykryć nas z takiej odległości nawet z pomocą silnych przyrządów optycznych.

   Przed lądowaniem zaszedłem do Włóczęgi, który mieszkał w przestronnym pomieszczeniu, które i tak dla niego było zbyt ciasne - w specjalnie zaprojektowanej stajni dla pegazów. Pegazów mimo usilnych nalegań Lusina na wyprawę nie zabraliśmy i dzięki temu smok miał na statku własny kąt.

   U Włóczęgi siedział Lusin z Mizarem. Mizar, piękny owczarek, owczarz, jak z czułością nazywał go Lusin (Romero wielokrotnie zwracał mu uwagę, że owczarzem nazywano niegdyś nie psa, lecz człowieka zajmującego się hodowlą owiec, na co Lusin replikował, że każdy starożytny owczarz ustępował znacznie Mizarowi pod względem intelektualnym), był jedynym zwierzęciem, jakie zabraliśmy ze sobą, jeśli słowo "zwierzę" w ogóle dawało się zastosować do tej mądrej istoty, dla której arytmetyka nie miała tajemnic, a studiowanie fizyki i chemii było ulubioną rozrywką.

   Przysiadłem na smoczej łapie i pogłaskałem wspaniałego psa.

   Owczarek byt ogromny, wyższy ode mnie, gdy stawał na tylnych łapach, tak potężnych, że jednym ciosem mógł powalić każdego człowieka. Nigdy oczywiście tego nie robił, ale Demiurgowie woleli omijać go z daleka, bo nie przepadał za byłymi Niszczycielami i z żadnym z nich się nie przyjaźnił.

   Mizar nosił na szyi elegancką pomarańczową opaskę, jego indywidualny deszyfrator był tak doskonale zestrojony przez Lusina, że psia mowa brzmiała w naszych mózgach zupełnie jak ludzka, Mizar zresztą doskonale rozumiał ludzi nawet bez deszyfratora.

   - Włóczęgo, będziesz musiał pozostać na statku, bo na pająkokształtnego nie dasz się przerobić. Mizara też nie weźmiemy.

   - Niesłusznie, admirale Eli - warknął Mizar, który podobnie jak wszystkie psy doskonale orientował się w ludzkich rangach. - Nie jestem pewien czy mechanizmy potrafią obronić pana tak skutecznie, jakbym to mógł zrobić ja.

   - Postaramy się unikać niebezpiecznych sytuacji, Mizarze. A propos, rozmawialiście z Trubem i Gigiem? - Skafandry - odparł Lusin z westchnieniem nie podobają się. Są obrażeni. Obaj. - A jak twój skafander?

   - Znakomity. Druga skóra.

   - Porozmawiam z Aniołem i Demiurgiem, a jeśłi moje argumenty nie poskutkują, będę musiał ich obu zostawić na statku.

   Zbiórkę eksploratorów wyznaczyłem w śluzie lądowiska, gdzie na każdego czekał już skafander maskujący. Mój był tak znakomity, że po włożeniu poczułem się tak, jakbym znalazł się w nowym ciele. Reszta skafandrów była niegorsza, ale mimo moich nalegań Trub i Gig kategorycznie odmówili ich użycia.

   - Anioły gardzą pająkami - wykrzyknął Trub, dumnie krzyżując na piersi nieco już wyleniałe skrzydła i żaden z nich nigdy nie upodobni się do jakiegoś tam owada!

   Dziarski Gig też za nic na świecie nie chciał rozstać się ze swoim mundurem. Zresztą doskonale ich obu rozumiałem i po chwili wahania pozwoliłem im lecieć.

   Wylądowaliśmy na szczycie wzgórza. Z pewnej odległości Arania wydawała się pokryta w całości oceanem cieczy tylko odrobinę lżejszej, jak się potem okazało, od rtęci. Po jej powierzchni ślizgały się jakieś migotliwe ciała. Oan poradził nam trzymać się z dala od oceanu, wielkiego drapieżnika zamieszkałego w dodatku przez pomniejszych drapieżców, atakujących pospołu nieliczne lądy i wszystko co na nich żyło.

   - Wasze skafandry sporządzone są z substancji nieznanych na mojej planecie, a zatem prawie na pewno nie grozi wam napad morskich drapieżników - pocieszył nas na koniec Aran.

   Wybraliśmy na miejsce lądowania nocną stronę globu. Opodal leżało główne miasto planety. Oan pierwszy wyszedł na zewnątrz i zawołał nas.

   Dokoła panował mrok, zupełnie nie przypominający naszych nocnych ciemności. Ziemia blado świeciła, niedaleki ocean lśnił, niewielki lasek fosforyzował bladym fioletem, zewsząd tryskały niebieskawe iskierki, a każdemu naszemu krokowi towarzyszyły pomarańczowe wyładowania między stopami pajęczych nóg skafandrów a powierzchnią gruntu. Wszystko tu było przesycone elektrycznością, wszystko świeciło się, lśniło, błyszczało i jarzyło. My też zaświeciliśmy się po zejściu na grunt planety. Romero żartował potem, że nasze indywidualne barwy zależały nie od konstrukcji skafandra, lecz od rangi jego posiadacza: ja lśniłem admiralskim błękitem, Orlan i Gracjusz - szlachetnym oranżem, Irena i Mary - pokornym fioletem, Lusin - pokorną żółcią, Romero - ostrożną zielenią i wreszcie Oan - groźną purpurą.

   Nie świeciło tylko niebo. Panowała tam prawdziwa ciemność, której nie zakłócały nawet rzadkie gwiazdy, tlące się czerwonawo wśród gęstych kłębów kosmicznego pyłu.

   Oan ruszył ostrożnie w stronę fioletowego lasku, a my równie ostrożnie podążyliśmy za nim. W zaroślach Oan się zatrzymał.

   - Eli - powiedział - czuję wyładowania Iao, odsuwacza, który dziś pełni dyżur ostrzegawczy. Ustaliliśmy takie dyżury, żeby uniknąć niespodziewanego ataku przyspieszaczy. Powiem mu, że jesteście odsuwaczami z drugiej strony planety, nową grupą naszych zwolenników.

   Spotkanie nastąpiło po niespełna trzech minutach. Jeszcze na "Koziorożcu" umówiłem się z Oanem, że będzie mi telepatycznie przekazywał swoje rozmowy ze współbraćmi. Dotrzymał słowa. W moim mózgu zabrzmiał ostry, bulgocący głos:

   - Zatrzymaj się, ty, który się skradasz! Wymień swoje imię i powiedz jak mnie zowią!

   - Jestem Oan, a ty jesteś Iao - usłyszeliśmy odpowiedź.

   - Jestem Iao, masz rację Oanie. Cieszę się, że nie zginąłeś. Rozświetl się, żebym mógł cię zobaczyć. Tak, jesteś Oanem. Rad jestem widzieć cię żywym, wielki Oanie, bliski przyjacielu wielkiego Oora. Ale gdzie są twoi towarzysze? Coś uczynił ze swymi wielkimi współbraćmi w ucieczce do innego czasu, Oanie?

   - Wszyscy zginęli, Iao. Zamelduję o tym Oorowi i wspólnocie, a teraz mnie przepuść.

   - Nie jesteś sam? Co to znaczy, Oanie?

   - Są ze mną nowi wyznawcy odsuwania, nasi przyjaciele z drugiej strony planety. Przywiodłem ich, aby dostąpili zaszczytu wysłuchania nauk wielkiego Oora, bo niczego tak nie pragną, jak walki z przyspieszaczami.

   - Dostąpią szczęścia obcowania z wielkim Oorem. Dane też im będzie walczyć z obmierzłymi przyspieszaczami, umożliwimy im to, Oanie. Niechaj się rozświetlą. Dzielne chłopy! Dobrze zrobiłeś, Oanie, że ich tu przywiodłeś. Już jutro będą mogli czynem dowieść swojego zapału!

   - Stało się coś ważnego?

   - Przyspieszacze znowu chwytali wszystkich, którzy się im nawinęli w porze Ciemnych Słońc. Samospalenie wyznaczyli na jutrzejszy wieczór. Postaramy się odbić nieszczęśników. Idź, Oanie. Zazdroszczę tobie i twoim przyjaciołom, albowiem usłyszycie natchnione słowa Oora, największego z wielkich. Idź śmiało, bo nie ma tu przyspieszaczy.

   Oan nieco przyspieszył kroku, my zaś poszliśmy za jego przykładem. Wkrótce znaleźliśmy się w obszernej jaskini rozświetlonej blaskiem ścian, w której mrowili się Aranowie. Było ich tak wielu, że tworzyli jakby jedno migotliwe ciało pokrywające szczelnie całą posadzkę groty. Wniknęliśmy w to ciało, stając się jego częścią, roztopiliśmy się w nim. Nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi, nikogo nie zainteresowaliśmy, gdyż byliśmy tacy sami jak wszyscy, stanowiliśmy komórki tego samego organizmu pulsującego w jednym rytmie.

   - Oor! - powiedział dobitnie Oan. Żaden z Aranów nie zareagował, gdyż głos Oana dotarł tylko do nas. Pośrodku jaskini jeden z pająkokształtnych upadł na plecy i wyciągnął do góry wyprężone nogi. Na ten dwunastonogi piedestał wgramolił się inny Aran, zachybotał się, znieruchomiał i rozjarzył się zmiennymi barwami. Przemawiał, a jego słowa tłumaczone przez Oana wyraźnie rozbrzmiewały w naszych mózgach. To był Oor, Naczelny Odsuwacz Końca.

   - Eli, to potworne! Te pająki potępiają zgubę, gdyż ideałem ich jest wegetacja! Bezmyślna, ale beztroska wegetacja - szepnął zdumiony Lusin. Szepnął oczywiście w myśli, gdyż głośno nie zdołałby wypowiedzieć takiego składnego zdania nawet przez miesiąc.

   - Pająkokształtny kosmiczny Eklezjasta! - wykrzyknął niezrozumiale Romero.

   Z początku Oor apelował o uratowanie tych, którzy mieli jutro zginąć i z nienawiścią atakował przyspieszaczy końca, jako bezmyślnych wrogów wszystkiego co żywe, potem zaś zaczął górnolotnie sławić bytowanie na planecie. Filozofia nie jest moją najmocniejszą stroną, ale zgodziłem się z Lusinem, że światopogląd odsuwaczy sprowadzał się do pochwały istnienia w imię samego istnienia, byle jakiego, nędznego, pełnego cierpień i pozbawionego wyższych radości, ale istnienia.

   - Najważniejsze w życiu jest samo życie! -wieszczył Oor. - A zatem żyjcie, istniejcie nawet w pohańbieniu! Żyjcie wbrew woli Okrutnych Bogów! Odrzućcie mrzonki o życiu godziwym za cenę niepotrzebnych ofiar! Bytujcie wbrew wszystkiemu! Matko Błyskawic, smagaj nas swymi ognistymi biczami! Siecz i katuj! Wytrzymamy i to, albowiem byt fizyczny to wszystko!

   - Jakaż to straszliwa filozofia, Eli! - znów szepnął Lusin.

   - Oor mówi zupełnie coś innego niż ty nam opowiedziałeś o odsuwaczach końca - zwróciłem się w myśli do Oana.

   - Naczelny Odsuwacz - odparł mi Oan z mózgu do mózgu - przekonuje swoich zwolenników o bezsensie rychłego końca. To najpilniejsze z naszych zadań. Kolejnym jest znalezienie rozumnego wyjścia z dzisiejszej beznadziejności. Zauważ, że Oor ani razu nie powiedział, że upodlająca wegetacja ma trwać wiecznie. Twierdził tylko, że jest ona jedynym wyjściem dla obecnego pokolenia. Wielu z Aranów to rozumie, ale nie wszyscy dostąpili wyższego wtajemniczenia.

   Odpowiedź była dość mętna, ale zrezygnowałem z dalszych indagacji, bo w jaskini zaczęła się rozgrywać nowa scena. Po zakończeniu swej oracji, którą tłum skwitował gromkim "Istnieć! Bytować!", Oor powiedział uroczyście:

   - A teraz, o najnędzniejszy z nędznych, teraz, bracia moi, przystąpimy do nawracania na prawdziwą wiarę naszego jeńca, żałosnego i zbrodniczego samopaleńca!

   - Ukarać! - zawył tłum. - Poniżyć przez wywyższenie! Ukarać!

   W powietrze wzleciał jeden z Aranów, przerzucany jak piłka z kąta w kąt jaskini, aż w końcu umieszczony obok Oora na jeszcze jednym żywym piedestale. Jeniec drżał na całym ciele i w rytm tych drgawek rozjarzał się pulsującym światłem.

   Oor rozpoczął uroczyste przesłuchanie przyspieszacza:

   - Uulu, czy zaplanowaliście?

   - Tak, wielki Oorze, zaplanowaliśmy.

   - Samospalenie?

   - Tak, wielki Oorze, samospalenie.

   - Publiczne?

   - Tak, wielki Oorze, publiczne.

   - Jutro, w porze Ciemnych Słońc?

   - Jutro, w porze Mglistych Słońc.

   - Ciemnych czy Mglistych? Mów prawdę, godzien pogardy Uulu.

   - Mglistych Słońc, wielki Oorze, Mglistych! Nie odważyłbym się okłamywać Ciebie, wielki Oorze!

   - Zdolny jesteś, przebrzydły przyspieszaczu końca, zataić dokładny termin, abyśmy nie zjawili się na wasze wstrętne bachanalie (znaczenie tego słowa wytłumaczył mi później Romero).

   - Rad jestem podać dokładny czas, abyś i ty, wielki Oorze, mógł przybyć na naszą cudowną uroczystość.

   - Ilu nieszczęśników zamierzacie jutro okrutnie ukarać?

   - Stu trzech wybrańców losu dostąpi jutro najwyższej radości.

   - Stu trzech oddanych na pastwę zniszczenia? Nie kłamiesz, godzien najwyższej pogardy potworze?

   - Stu trzech pragnących zachwycającej śmierci, stu trzech rozkoszujących się myślą o rychłym końcu! Nie kłamię, o największy z wielkich!

   - Ale ty, najgorszy z najgorszych, nie zamierzałeś znaleźć się w gronie triumfujących skazańców? Odmówiłeś sobie rozkoszy niebytu? Czy nie dlatego, wstrętny Uulu, że zrozumiałeś marność rzekomej rozkoszy unicestwienia?

   - Nie, szacowny Oorze, ja najbardziej ze wszystkich wierzę w radość samozagłady, ale na razie mi jej odmówiono. Jeszcze nie zasłużyłem na nagrodę. Muszę przedtem zaprowadzić na cudowny stos trzydziestu wybrańców, aby dana mi była łaska własnej śmierci. Mam stopień łapacza drugiego stopnia, mądry Oorze, ulubiony synu Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic!

   Teraz Oor zwrócił się do obecnych:

   - Co uczynić z tym godnym pogardy zbrodniarzem, którego pojmaliśmy, gdy po zbójecku oplątywał swymi wstrętnymi włosami naszego brata, biednego Iaala, aby zawlec go do ciemnicy skazańców?

   - Ukarać! Ukarać! Ukarać!!! -zawył tłum.

   Gdy wrzaski nieco ucichły, Najwyższy Odsuwacz Końca ogłosił surowy werdykt:

   - Pragniesz śmierci, a zatem otrzymasz życie. Odprowadźcie Uula do lochu, gdzie nie dociera blask Trzech Mglistych Słońc, nie przenikają ładunki Ojca Akumulatora i gdzie nie słychać gromowego głosu Matki Błyskawic. Niechaj stanie się najniższym z niskich. Najnędzniejszym z nędznych, najgłodniejszym z głodnych i najgłupszym z głupich. I kiedy uraduje się ze swej niewoli, kiedy zachwyci go męka bytu, dopiero wówczas wynieście go na zewnątrz.

   Jeńca wyprowadzono, Oor zeskoczył ze swego żywego piedestału, a tłum ruszył ławą ku wyjściu.

   - Wracamy do planetolotu - powiedziałem do Oana.

   Zapytał mnie czy nie pragniemy stanąć przed obliczem Naczelnego Odsuwacza Końca, aby przedstawić się i wyjaśnić, w jaki sposób możemy pomóc jego zwolennikom, ale ja nie miałem najmniejszej ochoty na znajomość z Oorem, a tym bardziej nie zamierzałem mu pomagać.

      . 5 .      

    Gdy przepychaliśmy się przez tunel zatłoczony spieszącymi na zewnątrz pająkokształtnymi, Lusin szepnął do mnie w myśli:

   - Cóż to za nieszczęsne istoty, Eli! Przy czym obie sekty są jednakowo nieszczęśliwe. Płakałem słuchając Oora i Uula. Jakież musieli znosić cierpienia, żeby wytworzyć taki potworny światopogląd!

   - Oni wszyscy są szaleni! - powiedział Romero. - Trudne warunki bytowania zezwierzęciły ich, przekształciły w bestie. Nie wiem nawet, która z sekt, że użyję celnego określenia Lusina, jest bardziej bestialska.

   - Dwa końce tego samego kija - zauważyłem. Naturalnie trzeba im pomóc, ale całemu narodowi, a nie którejś z sekt. Odsuwacze nie są wcale lepsi od przyspieszaczy. Nie dotknąłem cię tym stwierdzeniem, Oanie?

   - Pomoc jest nam potrzebna jak energia Ojca Akumulatora - odparł Aran. - Jeśłi potraficie pomóc nam wszystkim, pomóżcie.

   W planetolocie połączyliśmy się z eskadrą, której załoga była poinformowana o sytuacji na Aranii, gdyż Irena nieustannie przekazywała na statki wszystko co widzieliśmy i co tłumaczył Oan. Wszyscy byli zgodni ze mną: Aranom należy pomóc, ale bez wplątywania się w walkę po stronie jednej z sekt.

   - Proszę pamiętać, Eli - powiedział na koniec Oleg - że prawie nic nie wiem o naturze Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic, a wygląda na to, iż odgrywają oni w całej tej sprawie niezwykle ważną rołę. Uważamy, że w pierwszym rzędzie należy wyzwolić jutrzejsze ofiary i nie dopuścić do samospalenia.

   - To rozkaz? - zapytałem. - Nie, rada.

   Zamyśliłem się. Dopiero przed chwilą postanowiliśmy nie popierać żadnej ze stron w konflikcie, lecz starać się ulżyć losowi całego narodu, a teraz mamy udzielić bezpośredniej pomocy odsuwaczom. Jak to ze sobą pogodzić?

   - Oanie - zapytałem po dłuższej chwili - twoi współwyznawcy zamierzają jutro uratować skazańców... Czy im to się uda?

   - Nie - odparł Aran. - Już wielokrotnie podejmowaliśmy takie próby, zawsze jednak kończyły się one niepowodzeniem. Jutrzejszy atak jest po prostu aktem rozpaczy.

   Znów się zamyśliłem, choć takie wyjaśnienie każdego człowieka musiało zmobilizować do natychmiastowego działania. Mary powiedziała ze zdziwieniem:

   - Eli, czyżbyś stchórzył? To przecież do ciebie zupełnie niepodobne!

   - Brak zdecydowania też nigdy nie należał do cech pańskiego charakteru, drogi admirale! - dodał Romero. - Będziemy działać zgodnie z sytuacją - zdecydowałem, jeśli to można było w ogóle nazwać decyzją. W każdym razie nie pozwolimy, aby na naszych oczach ginęły niewinne istoty.

   Dobiegł mnie głos przysłuchującego się rozmowie Kamagina:

   - Nasze statki zawsze gotowe są pospieszyć wam z pomocą. Jeśli dowódca pozwoli, podprowadzę swojego "Węża" na bezpośrednią odległość do planety.

   Oleg pozwolił mu wyprowadzić gwiazdolot z szyku eskadry.

   - Ciesz się - powiedziałem do Lusina. - Wszystko będzie tak jak pragnąłeś.

   - Będę się cieszył jutro, kiedy własnymi rękami uwolnię skazanych z szafotu! - wykrzyknął Lusin z niezwykłą u niego elokwencją.

   Gdyby wiedział, co mu przyniesie jutro! Rozeszliśmy się do kabin, gdzie zdjęliśmy maskujące skafandry, tylko Oan pozostał na zewnątrz. Był u siebie.

   Noc minęła, nastąpił mętny ranek. W ciemności Arania była tajemnicza i może nawet na swój sposób piękna. W świetle dnia ujrzeliśmy natomiast tylko ponure, brzydkie rumowiska kamieni i ocean wypluwający na poszarpany brzeg zwały przetrawionego przez siebie mułu. Założyliśmy skafandry, automaty zaryglowały włazy planetolotu i otoczyły go ochronnym polem siłowym, my zaś zwartą grupą pobiegliśmy przez lasek w kierunku miasta.

   Miasta właściwie nie było. Był tylko łańcuch pagórków ze zboczami podziurawionymi wejściami do jaskiń, w których gnieździli się Aranowie. Pod ziemią mieściły się również fabryki czy warsztaty i rozległe sale pełniące rolę placów publicznych, na których odbywały się nocne wiece. Między wzgórzami wiły się gruntowe drogi, tak jednak ubite i wygładzone, że stały się twardsze od najlepszych ziemskich asfaltowych szos starożytności. Z wylotów jaskiń wypełzali niezliczeni pająkokształtni i żwawo pędzili do rozległej doliny między czterema miejskimi wzgórzami-na rynek stołecznego miasta Aranii. Dołączyliśmy do tego potoku.

   Na rynku wznosił się szafot do złudzenia przypominający starożytne ziemskie piece elektryczne.

   - Za chwilę pojawi się grupa idących ku końcowi nadał Oan, kiedy zatrzymaliśmy się opodal szafotu. - Przyjdzie pod konwojem strażników końca, zwyczajnych przyspieszaczy, tyle że silniej naładowanych energią elektryczną. Przyspieszacze obsadzili każde dojście do Ojca Akumulatora i dlatego ich strażnicy są lepiej uzbrojeni od naszych ostrzegaczy, a co za tym idzie nigdy nie udaje się nam ich zwyciężyć. Kto cieszy się łaską Ojca Akumulatora, ten włada.

   Skazańcy nie pokazywali się, a tymczasem naszą uwagę zwrócił Aran wznoszący się nad pozostałym tłumem na dwupiętrowym żywym piedestale, utworzonym z czterech pająkokształtnych.

   - Uoch, Naczelny Przyspieszacz Końca, Wielki Realizator - powiedział ze wstrętem Oan. - Gdybyście usunęli tego pajaca, którego wielbią wszyscy przyspieszacze, walka z nimi stałaby się o wiele łatwiejsza.

   Uoch, rozparty wygodnie na swym piedestale, wykrzyknął zgrzytliwie:

   - Chwała niechaj będzie Okrutnym Bogom! Czyńmy Koniec!

   W odpowiedzi rozległ się ogłuszający ryk:

   - Czyńmy! Niechaj Okrutni Bogowie będą pochwaleni!

   Z jaskini znajdującej się pod szczytem wzgórza za plecami Naczelnego Przyspieszacza wyłoniła się kolumna czyniących Koniec. Skazańcy szli czwórkami w asyście uwijających się po bokach konwojentów. Głowa każdego ze strażników przypominała płonące ognisko tryskające iskrami, tak bardzo ich ciała były przeładowane elektrycznością. Tłum zatrząsł się z entuzjazmu. Rozległy się gromkie, chóralne krzyki:

   - Czyńmy Koniec! Czyńmy Koniec!

   Kiedy kolumna skazanych znalazła się już na poziomie dna kotliny, z jaskiń pobliskiego wzgórza wytrysnął nagle snop iskier i oddział odsuwaczy runął na konwój. Strażnicy wściekle odpierali ataki, tłum ruszył na pomoc swoim. Wkrótce było po wszystkim. Kolumna skazanych, znacznie teraz liczniejsza, bo znaleźli się w niej pokonani odsuwacze, znów ruszyła w stronę szafotu. Zresztą wielu odsuwaczy uciekło.

   Naczelny przyspieszacz znów zakrzyknął:

   - Czyńmy Koniec na chwałę Okrutnych Bogów! Patrzyłem na to wszystko jak sparaliżowany i nie potrafiłem podjąć żadnej decyzji, a tymczasem tłum szalał:

   - Czyńmy Koniec! Czyńmy Koniec!

   - Na chwałę Ojca! Dla przebłagania Matki! Niechaj uśmierzy swój gniew!

   - Niechaj się zmiłuje!

   Uoch uniósł swe włosy i splótł je nad głową. Strażnicy chwycili jednego ze skazanych i wrzucili go do pieca. Teraz już wiemy, że czyniący Koniec zwarł swym ciałem dwie elektrody pod wysokim napięciem. A wówczas usłyszeliśmy odgłos eksplozji i ujrzeliśmy błysk wyładowania. Nad placem przetoczył się ciężki grzmot, który utonął w ryku tłumu. Posypał się na nas gorący popiół, miałki jak mąka proch spopielonej istoty!

   - On był żywy, Eli! On przecież był żywy! - jęknął Lusin.

   Uoch powtórnie splótł włosy nad głową i druga ofiara zniknęła w gardzieli pieca. Wówczas już Lusinowi nerwy odmówiły posłuszeństwa.

   - Eli, czynisz nas wspólnikami zbrodni! Jeśli się nie wtrącisz, zrobię to sam. Sam jeden. Zbuntuję się, Eli! Zdecydowałem się błyskawicznie. Trzeba zniszczyć szafot, żeby już nie było dalszych ofiar, ale zanim zdołałem wydać rozkaz, Oan wykrzyknął z przerażeniem:

   - Nie rób tego! Kiedy zniszczysz szafot, wówczas wszyscy Aranowie zginą!

   - Unieszkodliwić straż! - krzyknąłem, nie pytając nawet, dlaczego nie wolno niszczyć pieca, i rzuciłem się ku Naczelnemu Przyspieszaczowi Końca.

   Lusin pomknął z taką szybkością, że wyprzedził mnie o dobre dziesięć skoków. Staranował żywy piedestał i Uoch poleciał w dół. Lusin zadał mu taki cios, że Naczelny Przyspieszacz z przenikliwym piskiem znów uniósł się w powietrze. Na Lusina rzucił się dobry tuzin strażników. Setki błyskawic wbiły się w jego ciało, otaczając je płomienistą aureolą.

   - Pole! - krzyknąłem!.

   - Pole! - zawtórował mi Romero, i Lusin, którego zaskoczył wściekły atak Aranów, dopiero teraz wywołał pole ochronne.

   Reszta rozegrała się w ułamku senkundy. Nasi inżynierowie niestety zbyt dobrze znali się na swoim fachu, by sporządzone przez nich skafandry nie miały się oprzeć słabym w gruncie rzeczy wężowłosom Aranów. Ale Lusin miał jeszcze w pamięci zaciekłe walki z głowookami i ponaglany przez nas uruchomił z maksymalną mocą swe pole ochronne. Gdy jednak zobaczył, jakie spustoszenie wywołało ono wśród goryli Uocha, zdjęło go przerażenie. Nie zastanawiał się, nie tracił czasu na powolne osłabianie pola, tylko gwałtownie je wyłączył. I natychmiast, niestety, padł ofiarą swego humanitaryzmu.

   Jeden ze strażników, który jakimś cudem przeżył uderzenie pola, szarpnął swoje wężowłosy zaplątane w skafander Lusina, stracił równowagę i pociągając za sobą naszego biednego przyjaciela zwalił się w dół. Stali obaj na krawędzi szafotu i spadli teraz w gardziel pieca pomiędzy dwie śmiercionośne elektrody. Znów buchnął płomień, zgaszony jednak natychmiast powracającym automatycznie polem ochronnym. My również, Romero, ja oraz biegnący tuż za nami Demiurg i Galakt, zogniskowaliśmy tam nasze pola, ale było już za późno. Wśród poskręcanych eksplozją siłową odłamków piekielnego elektrycznego szafotu leżał rozłupany skafander, a w nim martwe ciało Lusina!

   - Planeta zginęła! - krzyknął przerażony Oan. Zachwiałem się, lecz szybko odzyskałem przytomność, bo musiałem walczyć, zabijać, zetrzeć na pył wszystkich miotających się po placu pająkokształtnych. Do dziś nie rozumiem, w jaki sposób udało mi się stłumić rozpacz i nie dać ujścia wszechogarniającej wściekłości.

   - Okrutni Bogowie! Okrutni Bogowie zstąpili z nieba! - wrzeszczeli Aranowie uciekając co sił w nogach. Zrzuciłem skafander. Irena i Mary również pozbyły się wstrętnego nam teraz odzienia. Usiłowały ożywić Lusina, a Romero pomagał im, chociaż wiedział, że najgorsze już się stało, że jest ono nieodwracalne. Ja zaś opadłem bez sił na ziemię i nie mogłem nawet wydać z siebie głosu, żeby wezwać pole sanitarne.

   Zbliżyli się do mnie Gracjusz z Orlanem, którzy nie zdjęli dotąd maskujących skafandrów.

   - To okropne nieszczęście! - powiedział Gracjusz. - Szczerze ci współczuję, Eli, ale może wydarzyć się coś jeszcze gorszego. Proszę cię, wysłuchaj Oana!

   Dopiero teraz zorientowałem się, że Oan coś do mnie mówił.

   - Czego chcesz? - zapytałem. - Czego ty jeszcze ode mnie chcesz?!

   - Matka Błyskawic wpadła w gniew - dobiegł mnie jakby z oddali przerażony głos Oana. - Uciekajcie! Teraz wszyscy Aranowie zginą i wy wraz z nami, jeśli nie uciekniecie!

   Jego ,splecione ze sobą, wyprężone sztywno wężowłosy wskazywały na wschód, skąd nadchodziła noc, pędziły ogniste chmury, kłęby migotliwego płomienia i snopy iskier. Nadchodziła burza elektryczna o takiej sile, jakiej nie sposób sobie było wyobrazić.

   - Włączyć indywidualne pola ochronne! - krzyknąłem i wywołałem Kamagina. Błogosławiłem los, że Oleg pozwolił mu zbliżyć się do planety. - Widzi pan, co się tutaj dzieje, Edwardzie?

   - To potworne, Eli! - odpowiedział znękanym głosem Kamagin. - Widzieliśmy wszystko, ale niestety nie mogliśmy pomóc. Co mam teraz zrobić, admirale?

   - Edwardzie, nad planetą rozszaleje się wkrótce elektryczny huragan. Podejrzewam, że groźna Matka Błyskawic, jak Aranowie nazywają swoją władczynię, zamierza rozszarpać swój naród na strzępy. Jej gniew wywołany jest chyba zniszczeniem elektrycznego szafotu. Trzeba jej pokazać, że ludzie są potężniejsi od Okrutnych Bogów!

   - Zapewniam cię, admirale, że bez trudu uśmierzymy gniew groźnej mamusi! - zapewnił mnie Kamagin. - Zamiast tępić swoich synów zajmie się dzisiaj uzupełnieniem naszych zapasów substancji aktywnej.

   Burza runęła na nas w jakieś trzy minuty po tej rozmowie. Nasze ziemskie burze, to zwały chmur, padający z nich deszcz i trochę słabych wyładowań atmosferycznych. Burza na Aranii, to potoki ognia spływającego na ziemię, gejzery błyskawic tryskających z ziemi ku chmurom, palisada błyskawic na szczytach wzgórz i dżungla wyładowań w dolinach. Gdybyśmy nie otoczyli się polami ochronnymi w mgnieniu oka pozostałaby z nas jedynie garstka popiołu. Romero osłonił swoim polem Oana, ale Aran nie znał jego wytrzymałości i dygotał z przerażenia oczekując nieuchronnej jego zdaniem zguby.

   A potem wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kamagin potrzebował czterech minut na otwarcie zaworów ssących w zbiornikach substancji aktywnej i kiedy tego dokonał, błyskawice, jeszcze przed minutą bijące w ziemię, trysnęły w górę grzęznąc w trzewiach statku.

   Na planecie zrobiło się zdumiewająco cicho. Po kwadransie chmury zaczęły rzednąć, rozpadać się na strzępy, gasnąć. I choć błyskawice już z ich nie tryskały, Kamagin nie zatrzymał pomp ssących, gdyż chciał maksymalnie napełnić zbiorniki substancji aktywnej.

   - Teraz podmiotę trochę samą planetę - powiedział Kamagin, kiedy rozładował do końca chmury. Jest tak przesycona energią elektryczną, że nikt nie poniesie szkody, jeśli jeszcze trochę jej uszczkniemy. Uważam zresztą, że wyjdzie to Aranom na korzyść, bo ich pobudliwość i fanatyzm wynika prawdopodobnie z nadmiaru elektryczności.

   - Jesteś zadowolony, Oanie? - zapytałem, kiedy Kamagin zamknął zawory ssące zbiorników.

   - Pokonaliście straszliwą Matkę! - wykrzyknął Aran z bogobojnym podziwem. -Ach, jak wspaniale pokonaliście Matkę Błyskawic! Nasza straszliwa rodzicielka została pokonana!

      . 6 .      

    Ciało Lusina umieściliśmy w konserwatorze, który zachowa je po wsze czasy w nienaruszonym stanie. Siedzę tu teraz, kiedy zwłoki naszego biednego przyjaciela są już jednymi z wielu, a być może i my, nieliczni pozostali przy życiu, też tu niebawem spoczniemy. Lusin zamknięty w przezroczystym sarkofagu wygląda jakby spał, gdyż Mary udało się przywrócić mu dawny wygląd. Ale nie patrzę na niego, tylko na tego, który leży naprzeciw. I rozmawiam głośno z tym drugim, bo nie mam nic do powiedzenia poległemu przyjacielowi, natomiast wiele martwemu wrogowi.

   Wrócę jednak do wydarzeń na Aranii.

   Gdy wróciliśmy na pokład gwiazdolotu, Trub, roztrącając ludzi, rzucił się na ciało Lusina i wykrzyknął rozpaczliwie:

   - Mogłem pójść z wami i obronić mego przyjaciela! Nigdy sobie nie wybaczę, że nie poszedłem!

   Gig powiedział do mnie z pełnym smutku wyrzutem:

   - Admirale, ludzie nie mogą obyć się bez niewidzialnych. Zapewniam cię, że gdybyś nie zmuszał nas do zakładania tych idiotycznych skafandrów, osłoniłbym Lusina skuteczniej niż pole siłowe.

   Pod naszą nieobecność odbyła się w eskadrze narada. Gig i Ellon byli zdania, że śmierć Lusina nie może pozostać nie pomszczona. Ale kogo karać? Aranów? Za co? Ostatecznie zdecydowano raz jeszcze, że nie powinniśmy wtrącać się do sporów przyspieszaczy z odsuwaczami, że należy po prostu oczyścić Układ Trzech Mętnych czy Mglistych Słońc (czasami używaliśmy tej pierwszej nazwy) z pyłu kosmicznego, co będzie stanowiło najlepszą pomoc dla wszystkich pająkokształtnych. Wprawdzie Arania oddali się wówczas nieco od gwiazdy potrójnej, lecz ta większa odległość zostanie skompensowana większą przezroczystością przestrzeni kosmicznej, co sprawi, że ilość promieniowania docierającego do planety się nie zmieni. Należy jednak uprzednio sprawdzić, jakie zjawiska czy istoty kryją się pod nazwami Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic.

   Zaczęliśmy przygotowywać się do powtórnej wyprawy na Aranię, gdy Oan nagle zaczął protestować przeciwko naszemu zamiarowi odwiedzenia Ojca Akumulatora. Zapytany o przyczyny, zamiast odpowiedzi wyemitował do mojego mózgu uczucie panicznego strachu. Ale ponieważ był to tylko jego strach, nadal wypytywałem go o powody tego lęku.

   - Spokój Ojca jest dla Aranów święty - odparł niechętnie Oan.

   - To znaczy, że Ojciec Akumulator karze każdego, kto ten spokój ośmieli się zakłócić?

   - Nie, Ojciec źle się czuje, gdy ktoś odważy się przerwać jego święte odosobnienie.

   - Rozregulowuje się? Przestaje działać?... A kto strzeże jego spokoju? Wasi Okrutni Bogowie?

   - Okrutni Bogowie nie wtrącają się do spraw Ojca i Matki. Ojca ochrania gwardia strażników, z których każdy wybierany jest przez samego Uocha.

   - Z najbardziej doborową gwardią poradzimy sobie bez trudu - zapewniłem go. - A teraz powiedz mi, czym jest Matka Błyskawic.

   - Straszliwa Matka strzeże spokoju Ojca. - I to było wszystko czego zdołaliśmy dowiedzieć się od Oana. Wylądowaliśmy na starym miejscu w środku dnia.

   Dokoła kręcili się Aranowie, ale żaden z nich nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Na miejskim rynku krzątała się grupa pająkokształtnych, odbudowujących pospiesznie zniszczony przez nasze pola ochronne szafot elektryczny. Nie przeszkadzaliśmy im w tym zajęciu, bo przyczyna zła tkwiła gdzie indziej.

   Oan wspiął się na szczyt wzgórza i zatrzymał się przed wlotem do jaskini, nie różniącym się niczym od sąsiednich. - To tutaj - powiedział. - Ale pierwszy do środka nie wejdę.

   - Idź w środku grupy - postanowiłem.

   Na strażników natknęliśmy się już po paru krokach. To były rosłe pająki, nieulękłe i zdeterminowane, ale nawet ci wybrani z wybranych zmykali po chwili z taką szybkością, iż nie mogliśmy żadnego z nich dopędzić. Rzecz była nie tylko w tym, że Aranowie nie mogli się oprzeć naporowi naszych pól ochronnych. Ważniejsze było to, że nie znali ich natury. Nic więc dziwnego, że odepchnięci niewidzialną siłą, co sił w nogach rzucili się do ucieczki, wrzeszcząc jak niedawno tłum na rynku:

   - Okrutni Bogowie! Okrutni Bogowie zstąpili z nieba!

   Wewnętrzny rzut straży nie uwierzył widać w paniczne informacje pierwszej grupy, gdyż w jaskini, przez którą wiodła dalsza droga, rzuciła się na nas cała armia. Tu już musieliśmy skoncentrować nasze pola i po zakończonej potyczce na ziemi zostały ciała kilku szczególnie zaciekłych fanatyków.

   Jaskinia miała cztery wejścia. Przez jedno wkroczyliśmy my, w dwa boczne umknęli pokonani strażnicy, a czwarte, na wprost nas, pozostało wolne. Wskazałem na nie jedną ze swoich licznych rąk:

   - Tędy, Oanie?

   - Tędy. Nikogo już nie napotkamy po drodze do komnat Ojca. Ten tunel jest dla wszystkich tabu.

   Zakazana droga była długa. Biegła niskim korytarzem przechodzącym w łańcuch obszernych jaskiń i kończyła się w ogromnej grocie, tak wysokiej, że nawet promień silnego reflektora nie sięgał stropu. Całą grotę zajmowało jezioro gęstego płynu pokrytego twardą skorupą. Powierzchnia jeziora nieustannie falowała, a spod pękającej w różnych niejscach skorupy tryskały słupy płomieni rozpraszających się po chwili w zielonkawej, martwo fosforyzującej mgle. Czasami ku niewidzialnemu stropowi strzelały błyskawice, aby za moment powrócić w dół. Tak to przynajmniej wyglądało, chociaż te odbite błyskawice były po prostu przeciwbieżnymi wyładowaniami o odwrotnym znaku.

   - Ojciec Akumulator zabija każdego, kto się doń zbliży - wyszeptał ze strachem Oan.

   - Swoisty mechanizm wytwarzający energię elektryczną albo, jak mawiali starożytni, elektrownia stwierdził Romero.

   - Elektrownia, tak - zauważył Gracjusz - ale nie mechaniczna. To jest żywy organizm. Przypomina mi naszą broń biologiczną, tyle że nie jest to gigantyczna kolonia bakterii jak u nas, lecz bez wątpienia istota rozumna.

   Na wszelki wypadek poleciłem wzmocnić pola ochronne, chociaż nie sądziłem, aby to było potrzebne. Odniosłem nagle wrażenie, że jesteśmy przez kogoś życzliwie obserwowani. Oan utrzymywał, że Ojciec Akumulator śledzi każdy nasz ruch, słyszy każde słowo, odbiera każdą myśl. Być może miał rację.

   - Ojciec was nie zabija! - wykrzyknął zdumiony Aran, gdy Irena pobrała do analizy próbkę substancji jeziora.

   - Niech by tylko spróbował! - mruknąłem. Postaraj się nawiązać z nim kontakt - zwróciłem się do Ireny, a Oana zapytałem: - Ile lat liczy sobie to stworzenie?

   Pająkokształtny na temat wieku jeziora nie potrafił powiedzieć niczego konkretnego. Wiedział jedynie, że było już, kiedy na planecie pojawili się Aranowie. Ojciec stworzył życie, kiedy samotność zbytnio mu już dokuczyła. Stworzył najpierw Matkę, a potem już oboje dali życie roślinom i Aranom. Drapieżny ocean też jest tworem Ojca.

   - Ocean jest zapewne odpadem produkcyjnym tej żywej elektrowni - zauważył Romero. - Elektrowni zaopatrującej w energetyczny pokarm wszystkich mieszkańców tej planety.

   - Musimy zatem zdecydować - zakonkludowałem - czy zniszczymy Ojca jako twór torturujący Aranów, czy też zachowamy go przy życiu. W pierwszym wypadku musimy zbudować na Aranii automatyczną elektrownię, żeby jej mieszkańcy nie pomarli z głodu, w drugim zaś trzeba się zastanowić nad sposobami okresowego rozładowywania przesyconego energią Ojca bez udziału nieokiełznanej Matki.

   - Zniszczenie jest równoznaczne z morderstwem - powiedział pospiesznie Galakt.

   - Co zaś do groźnej Matki - wtrącił Romero to jej funkcja sprowadza się jedynie do likwidowania nadmiaru elektryczności. Oanie, czy ktoś widział Matkę Błyskawic?

   - Jej nie można zobaczyć, gdyż istnieje tylko w zrodzonych przez siebie burzach.

   - Inaczej mówiąc jest po prostu naturalnym wyładowaniem nadmiaru energii - stwierdziłem. - W porządku, Oanie. Nikt już więcej na tej planecie nie usłyszy o groźnej Matce, bo jej funkcje przejmie odbudowany szafot.

   Opuściliśmy grotę. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Ojciec Akumulator uśmiechnął się do nas na pożegnanie. Brzmi to dziwnie w odniesieniu do rozpłomienionego błyskawicami jeziora, ale... Poza tym kontaktu nie było: Ojciec Akumulator nie reagował na sygnały, którymi zarzucała go Irena.

   Po wyjściu na powierzchnię wezwałem mechaników z "Koziorożca", którzy w ciągu niespełna dwóch godzin przekonstruowali szafot w ten sposób, aby nadmiar energii wyładowywał się automatycznie na iskrownikach. Wystraszeni Aranowie poukrywali się w jaskiniach i nie przeszkadzali im w pracy.

   - Admirale, znalazłem sposób na to, aby pająkokształtni nie zniszczyli naszego iskrownika! - pochwalił się Ellon. - Odchyliłem jego ostrza w ten sposób, aby przy każdym wyładowaniu tryskał w niebo płomienisty słup, który musi przerazić każdego Arana.

   - I położyłeś w ten sposób podwaliny nowej religii, Ellonie - zakonkludowałem ze smutkiem. - Minie teraz niejeden wiek, zanim jakiś genialny pająk zrozumie, że iskrownik nie jest istotą nadprzyrodzoną, lecz prymitywnym urządzeniem technicznym. A przecież ich przodkowie budowali gwiazdoloty! Ale trudno, to jest mniejsze zło niż ofiarny stos. Zresztą nie przestaje mnie dziwić przenikliwość fanatycznych przyspieszaczy, którzy tak celnie odgadli przyczyny "gniewu Ojca" i skuteczność, z jaką im zapobiegali... Żeby jednak nie zapragnęli powrócić do starych metod, na wszelki wypadek zainstalujemy wokół "szafotu" barierę ze słabego pola ochronnego, żeby nikt nie mógł się nawet zbliżyć do niego.

   Przed zachodem Trzech Mglistych Słońc głuchy grzmot obwieścił, że likwidacji nadmiaru energii nie muszą towarzyszyć okrutne egzekucje lub niszczycielskie burze. Ponad szczyty wzgórz wzniósł się słup krwawych płomieni.

   Dziwnie nieśmiałym krokiem zbliżył się do mnie Oan:

   - Opuszczacie nas, Eli? - zapytał. - Uratowaliście mnie i staliście się dobroczyńcami całego naszego narodu. Będzie mi bez was źle, admirale.

   Popatrzyłem na niego bez słowa. Tkwiła w nim jakaś zagadka. Zagadka tkwiła w całym narodzie Aranów. Nie potrafiłem zapomnieć, że przodkowie tych ciemnych, fanatycznych, zabobonnych istot stworzyli potężną cywilizację kosmiczną, która oto zniknęła bez śladu. Tego nie można było złożyć na karb degradacji spowodowanej niesprzyjającymi warunkami, bo degradacji w potocznym tego słowa znaczeniu nie było, czego najlepszym dowodem stał się dla mnie sam Oan. Był taki sam jak wszyscy Aranowie i pod wieloma względami nas przewyższał! Czyż nie znaleźliśmy go na pokładzie statku posuwającego się pod prąd czasu? Czyż nie czytał z zadziwiającą swobodą każdej naszej myśli? Czyż istniała dla niego bariera językowa, nie do pokonania dla nas bez skomplikowanych urządzeń technicznych? Posiadał jeszcze wiele innych cech stawiających go ponad nami!

   - Oanie - powiedziałem wreszcie. - Potrafisz pilotować gwiazdoloty. Wiesz o naturze zakrzywionego czasu więcej niż my. A twoi bracia Aranowie są ciemnymi fanatykami. Skąd czerpiesz swoją wiedzę? Dlaczego różnisz się od innych?

   - O nie, admirale - odparł Aran z rozbrajającą szczerością. - Takich, którzy w zalewie dzisiejszej ciemnoty zachowali starożytną wiedzę jest wśród nas jeszcze wielu. Gdybyście pozostali na planecie, poznalibyście większość z nich.

   Niestety, nie mogliśmy sobie na to pozwolić.

   - Weźcie mnie z sobą - poprosił Oan, gdy mu to powiedziałem. - Wiele wiem o paradoksach czasu. Nasi przodkowie badali linie temporalne w gromadach gwiezdnych i dobrze je poznali. Nie potrafiliśmy wykorzystać tej wiedzy, ale nic z niej nie uroniliśmy. Wam ta wiedza się przyda.

   - A twoi przyjaciele, Oanie? Czy nie będzie im ciebie brakować?

   - To jest również prośba moich przyjaciół, którzy poradzili mi przyłączyć się do was.

   - Wsiadaj do planetolotu; Oanie - powiedziałem niemal bez zastanowienia. - Polecisz ze mną na "Koziorożcu".

      . 7 .      

    Wszystko z początku wydawało się proste. Potrafiliśmy w razie potrzeby rozbijać planety, więc odkurzenie arańskiego nieba tym bardziej nie stanowiło dla nas problemu. Mogliśmy użyć do tego celu pojedynczego gwiazdolotu lub całej naszej eskadry, na co nalegał Kamagin, jako zwolennik rozwiązań szybkich i radykalnych. Ogół postanowił inaczej. Zdecydowaliśmy się zaprogramować na czyszczenie układu jeden ze statków transportowych i ruszać w dalszą drogę. Jeśli będziemy wracać tą samą trasą, wtedy zabierzemy pozostawioną kosmiczną ciężarówkę.

   Plan był dobry, jestem tego pewien jeszcze i dziś, i zawalił się nie z naszej winy.

   Kosmiczny odkurzacz nosił nazwę "Taran". Już sama jego nazwa zdawała się stanowić gwarancję powodzenia akcji. Kamagin z Ellonem sprawdzili wszystkie urządzenia statku i przekonali się, że działają bez zarzutu. MUK "Tarana", działający podobnie jak pozostałe komputery pokładowe w czasie rzeczywistym, został odpowiednio poinstruowany i przeegzaminowany. Automatyczny mózg wymodelował wszystkie teoretycznie możliwe warianty zakłóceń, uszkodzeń i awarii i znakomicie sobie z nimi poradził. Niestety, nikomu nie przyszło do głowy symulowanie wariantów teoretycznie niemożliwych. Zresztą nie mieliśmy czasu na takie głupstwa.

   Nie należy sądzić, że w swym zadufaniu w ogóle nie liczyliśmy się z niespodziankami. W Ginących Światach zetknęliśmy się już z tyloma niezwykłymi zjawiskami, że właściwie nic już nie mogło nas zaskoczyć. Przygotowaliśmy się więc na najgorsze. Nasz błąd polegał jedynie na przekonaniu, że wszelkie wrogie działania groźnych sił panoszących się w Układzie Trzech Mglistych Słońc, działanie owych arańskich~ Okrutnych Bogów, będzie oparte na prawach natury, a zatem mieścić się będzie w ramach logiki. Ludzkiej logiki.

   Pozwoliłem sobie na tę dygresję, aby lepiej uzmysłowić to; co wydarzyło się gdy "Taran" przekształcił się w satelitę potrójnej gwiazdy. Wszystko przebiegało zgodnie z programem. Statek zbliżył się do centrum układu po zwężającej się spirali, a potem MUK uruchomił anihilatory masy. Zataczał teraz wyciągnięte elipsy, a za nim ciągnęła się smuga czystej przestrzeni, w której czerwonawy blask Trzech Mglistych Słońc przybierał swą właściwą barwę srebrzystego błękitu. Nie upłynie nawet ziemskie półwiecze i przynajmniej jeden z Ginących Światów przekształci się w Świat Odrodzony!

   Zszedłem do stajni pegazów. U Włóczęgi był Romero, przy którego nogach rozciągnął się Mizar. Mądry pies nie przyszedł jeszcze do siebie po tragicznej śmierci Lusina. Unikał nas, gdyż najwidoczniej uważał, że nie zrobiliśmy wszystkiego co możliwe, żeby uratować jego przyjaciela i nauczyciela. Nigdy tego nie powiedział, nie pozwolił sobie na najmniejszą aluzję, na najcichsze warknięcie, ale odwiedzał tylko smoka. Włóczęga przecież nie był na powierzchni Aranii, a zatem nie miał nic wspólnego z tragedią.

   - Wszystko idzie dobrze, Włóczęgo - powiedziałem.

   - Zbyt dobrze, aby było naprawdę dobrze - odparł smok.

   - Nie rozumiem, co masz na myśli. A ty, Mizarze - pogładziłem psa - co myślisz o pesymizmie Włóczęgi? - Nie potrafię już myśleć o niczym i nikim poza Lusinem - odwarknął ze smutkiem pies. - Oduczyłem się myśleć po waszemu.

   Romero powiedział:

   - Drogi admirale! Moim zdaniem niesłusznie oskarża pan naszego przyjaciela Włóczęgę o czarnowidztwo. W jego paradoksalnej uwadze tkwi głębsza myśl. Nasz mądry przyjaciel zapewne postawił się na miejscu Okrutnych Bogów, których zresztą może w ogóle nie ma, i zastanowił się, jak by wówczas działał. I doszedł do wniosku, że w tym wypadku działaniem najskuteczniejszym było zaniechanie wszelkiego działania, przynajmniej z początku. Włóczęga, będąc Okrutnym Bogiem, najpierw starannie zbadałby cele i możliwości fizyczne naszego kosmicznego odkurzacza, a dopiero potem postarał się go unieszkodliwić.

   - Wprawdzie zastrzegł się pan, że nie bardzo wierzy w realne istnienie Okrutnych Bogów, ale mówi o ich hipotetycznych działaniach jak o czymś oczywistym! -.zaoponowałem. - Tymczasem groźni władcy Układu Trzech Mglistych Słońc mogą być po prostu takim samym płodem fantazji Aranów, takim samym upostaciowaniem banalnych zjawisk fizycznych, jakim okazała się śmiercionośna Matka Błyskawic.

   To zdanie kończyłem już w drodze na stanowisko dowodzenia, gdzie Oleg pilnie wzywał nas obu. Z "Taranem" coś się stało. Jego anihilatory przestały nagle wygarniać pył kosmiczny, a sam statek po wyłączeniu napędu wszedł na niesterowną keplerowską orbitę. Nie reagował na żadne sygnały, ale jego MUK nie przestał funkcjonować, bo generował słabe impulsy, takie jednak niezborne, że nie sposób ich było rozszyfrować.

   - Musimy wysłać holownik - powiedział chmurnie Oleg. - Ale jak dostać się do wnętrza statku? Wprawdzie "Taran" nie wydaje się być uszkodzony, ale przy niesprawnym mózgu pokładowym włazy nie dadzą się otworzyć. Trzeba chyba będzie wyciąć otwór w kadłubie.

   Najbliżej unieruchomionego statku znajdował się gwiazdolot dowodzony przez Petriego, więc Oleg rozkazał mu przyprowadzić "Tarana". Wkrótce oba statki znalazły się przy burcie "Koziorożca". Petri jeszcze w drodze polecił z pomocą komory remontowej wyciąć otwór w pancerzu kosmicznego odkurzacza i wymontować MUK. Sam go następnie dostarczył na pokład flagowca. Mózg wyglądał na całkowicie sprawny - żadnego uszkodzenia mechanicznego, najmniejszego nawet zadrapania na obudowie, żadnych przerw w obwodach elektrycznych - jego sterujący kryształ nadal lśnił cudownym zielonkawym blaskiem, jakim poszczycić się może tylko neptunian najczystszej wody, ale MUK zachowywał się jak szalony i plótł niesamowite bzdury.

   Umieszczono go na stanowisku testującym i Ellon z Ireną przystąpili do badania zepsutej maszyny. Stanąłem opodal, żeby im nie przeszkadzać. Wspominałem już zapewne, że Ellona niełatwo jest zadziwić, ale tym razem nawet nie starał się ukryć zdumienia.

   - Admirale - powiedział. - Jestem wstrząśnięty. Pola ochronne mózgu nie zostały przebite, zdeformowane lub chociażby osłabione. MUK rozregulował się sam. Sam, admiralne, gdyż kategorycznie wykluczam tu działanie sił zewnętrznych. Ale wewnętrznych uszkodzeń układu elektrycznego też nie stwierdziliśmy. Z niczym podobnym do tej pory się jeszcze nie zetknąłem! Pozostała tylko jedna możliwość: samoczynna degradacja któregoś z podzespołów. Muszę to sprawdzić, ale zajmie mi to co najmniej parę godzin...

   - No cóż - powiedziałem - zaczekamy na wynik. - Po czym wróciłem do Włóczęgi.

   Smok, któremu nadal towarzyszył Mizar, czekał z niecierpliwością na najświeższe wiadomości.

   - Włóczęgo - powiedziałem. - Najlepiej z nas wszystkich znasz naturę przestrzeni, więc może potrafisz rozwikłać zagadkę "Tarana". Posłuchaj uważnie. Jego MUK przestał działać, chociaż nie miały na to wpływu żadne siły zewnętrzne ani wewnętrzne. Inaczej mówiąc, w przestrzeni, przez którą mknął mózg wraz ze statkiem nic się nie wydarzyło. Rozumiesz mnie, Włóczęgo? Chodzi mi o to, czy na MUK nie mogła zgubnie podziałać sama przestrzeń. Czy przestrzeń, będąca w warunkach normalnych jedynie biernym nośnikiem pól, fal i korpuskuł, nie mogła się nagle uaktywnić?

   - Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie - wyznał smok. - Miałem do czynienia jedynie z pasywną przestrzenią, którą potrafiłem niemal dowolnie kształtować. Wiem, że potrafi wytwarzać własne fale, które wy nazywacie falami przestrzennymi, że można ją przekształcić w materię, z której znów da się wytworzyć przestrzeń. To wszystko prawda, ale według mojej wiedzy przestrzeń nie może oddziaływać na ciała materialne inaczej niż za pośrednictwem działających w niej sił.

   - Ja też tak sądzę. Zapytajmy jeszcze jednak o zdanie Oana, który lepiej od nas poznał tajemnice tutejszego świata.

   Dwunastonogi myśliciel zjawił się wraz z Orlanem i Gracjuszem, którzy też byli ciekawi opinii Arana.

   Nie zdążyłem jeszcze zadać swoich pytań, gdy do stajni smoka wszedł Oleg z Ellonem, który przyniósł graficzny wynik badań testowych.

   - Admirale! - wykrzyknął impulsywnie Ellon. Zaręczam, że nigdy o czymś podobnym nawet nie słyszałeś! MUK "Tarana" myli skutki z przyczynami! I to wszystko, powtarzam, bez śladu jakiegokolwiek uszkodzenia! To prawdziwy cud, że zwańowana maszyna nie wysadziła całego statku w powietrze, a przy okazji nie spopieliła przynajmniej jednego z Trzech Mętnych Słońc.

   - Rozumiesz coś z tego? - zapytałem Oana. Możesz wyjaśnić to piekielne zjawisko?

   - Nie ma w nim nic piekielnego - odparł bez wahania Aran. - Wasza maszyna zapadła na raka czasu. Czas eksplodował w jej wnętrzu, rozerwał jej łańcuchy logiczne i rozsypał ich ogniwa po przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dlatego niezdolna jest do zrealizowania jakiegokolwiek programu. Rak czasu jest najcięższą chorobą naszego świata.

   - Czy i my możemy się nią zarazić? - zapytał Orlan, którego głowa z przerażenia tak głęboko zapadła się w ramiona, że na zewnątrz wystawały jedynie oczy.

   - Jeśli tylko Okrutni Bogowie tego zapragną! Właśnie dlatego starałem się wyrwać do innego czasu. Jesteście potężni, więc wam może się to udać. Jeśli jednak nie chcecie chronić się w pozaczasie, to lepiej uciekajcie z tego miejsca. Okrutni Bogowie nie zauważali was dotychczas, ale teraz spostrzegli. To jest zły znak.

   Mówił o tym, że Okrutni Bogowie raczyli wreszcie popatrzyć na nas niedobrym okiem, a ja po raz któryś z rzędu przypatrywałem się uważnie jemu samemu. Wydało mi się nagle, że widzę go po raz pierwszy. Dwoje jego dolnych oczu patrzyło na nas, zwyczajnie patrzyło. A trzecie, umieszczone nad nimi, świdrowało przenikliwym blaskiem, promieniowało, wbijało do naszych głów jego myśli, obce dla nas i groźne. Przebiegł mnie mimowolny dreszcz. Oan też miał niedobre oko...

      . 8 .      

    Gdybym miał jednym zdaniem wyrazić natrętne pragnienie, które nas wszystkich opanowało, powiedziałbym tylko: "Spłachetek czystego nieba!" Nieznani przeciwnicy zabronili nam oczyszczać przestrzeń kosmiczną, ale gotowi byliśmy walczyć z każdym przeciwnikiem. Nieoczekiwana przeszkoda sprawiła, że zagrała w nas krew wojowniczych przodków, którzy stawiali czoło nawet bogom. Nie chcieliśmy być od nich gorsi.

   Oleg wezwał na odprawę dowódców statków, a przed ich przybyciem przyszedł się ze mną naradzić.

   - Eli - powiedział - jednym z najwspanialszych wyczynów twojej Pierwszej wyprawy do Perseusza było zniszczenie Złotej Planety, w sposób tak zdecydowany i mistrzowski dokonane przez Olgę Trondicke. Zamierzam zaproponować załogom przeprowadzenie podobnej akcji.

   Poprosiłem o wyjaśnienia i Oleg sprecyzował swoją myśl. Olga wysadziwszy wówczas Złotą Planetę stworzyła ogromny obszar nowej przestrzeni i wyprowadziła przez nią uwięziony w pułapce gwiazdolot. Niszczyciele wiele musieli się natrudzić, aby włączyć ów nowy przestwór do swojego świata. W gromadzie gwiezdnej Ginących Światów panują istoty najwidoczniej od Niszczycieli potężniejsze, które dla jakichś swoich celów zaśmiecają gwiazdy i zdecydowanie przeciwstawiają się oczyszczaniu przestrzeni. Ale możemy ich zaskoczyć przez zanihilowanie większej masy i przynajmniej na kilka pokoleń dać Aranom obiecany skrawek czystego nieba.

   - Zasadniczą trudnością twojego planu - powiedziałem - jest konieczność zachowania go do czasu w tajemnicy przed Ramirami, bo na razie wszystko wskazuje na to, że to oni właśnie są owymi Okrutnymi Bogami pająkokształtnych. Poza tym nie mam żadnych uwag.

   Plan spodobał się wszystkim dowódcom gwiazdołotów, tym bardziej że jego realizacja wydawała się względnie łatwa. Nasze anihilatory były znacznie potężniejsze od zainstalowanych kiedyś na "Pożeraczu przestrzeni", a i z wyborem obiektu zniszczenia nie było większego kłopotu, bo wokół Trzech Mglistych Słońc krążyło przecież kilka martwych planet. Dyskusję wywołała jedynie sprawa zamaskowania operacji.

   - Ramirowie, jeśli to istotnie oni są Okrutnymi Bogami - powiedziała Olga - mogą z łatwością zapobiec zniszczeniu planety w momencie, kiedy skierujemy w jej stronę statek z uruchomionymi anihilatorami bojowymi. Najlepiej zatem - kontynuowała - będzie przeprowadzić akcję w dwóch etapach. Rozpylenie pojedynczego gwiazdolotu nie powinno zwrócić uwagi Ramirów, a my uzyskamy nieco nowej przestrzeni wyłączonej do czasu spod ich władzy, którą możemy wykorzystać jako tunel dolotowy dla statku zadającego główne uderzenie.

   Kamagin poprosił, żeby to jemu pozwolono przeprowadzić anihilację maskującą, ale Oleg wolał powierzyć mu ochronę gwiazdolotu rozpylającego planetę, jako że nikt inny nie nadawał się lepiej od niego do wykonania zadań wymagających nie tyle ostrożności i zimnej kalkulacji, ile szybkiej reakcji i zdecydowania w działaniu.

   - Anihilację maskującą przeprowadzi pański "Cielec" - zwrócił sią Oleg do flegmatycznego Petriego. A uderzyć na planetę zechce Olga, gdyż tylko ona jedna spośród nas ma doświadczenie w rozpylaniu dużych obiektów kosmicznych.

   - Zgadzam się wykonać rozkaz dowódcy eskadry - powiedziała Olga - ale pod jednym warunkiem. Eli zwróciła się do mnie - w chwili ataku na Złotą Planetę siedziałeś obok mnie na stanowisku dowodzenia. Twoja obecność dodała mi ducha. Chciałabym, abyś na czas operacji przeniósł się na mój statek.

   - Zgoda, jeśli widok człowieka śmiertelnie przerażonego dodaje ci odwagi! - odparłem ze śmiechem i spojrzałem pytająco na Mary: - Pozwolisz Oldze porwać mnie na parę dni?

   - Będę cierpiała męki zazdrości, ale czegóż nie robi się dla dobra sprawy! - westchnęła ciężko Mary, ale nie zdołała zachować powagi i też parsknęła śmiechem.

   Odpowiednią planetkę znaleźliśmy bez trudu. Jedyny kłopot polegał na tym, że jej orbita leżała za orbitą Aranii, my zaś chcieliśmy dokonać anihilacji między planetą pająkokształtnych a Trzema Mglistymi Słońcami. Za to Gracjusz ustalił ponad wszelką wątpliwość, iż życia na przeznaczonym do zagłady globie nigdy nie było i jego powstanie tam w przyszłości również jest absolutnie wykluczone.

   Nieznane wrogie siły nie reagowały, gdy trzy towarowe gwiazdoloty wzięły planetkę na hol i pociągnęły ją w stronę Trzech Mglistych Słońc.

   W czasie gdy dokonywała się roszada orbit planetarnych, Olga przygotowywała się już do drugiego etapu operacji. Siedziałem obok niej na stanowisku dowodzenia i wpatrywałem się w Kosmos, w którym panował zupełny spokój, co zarazem cieszyło i napawało niepokojem. "Wąż", "Cielec" i "Koziorożec" zostały w tyle i ich światła pozycyjne ledwie tliły się na ekranie powiększalnika optycznego. Było to zgodne z planem, który przewidywał, że statki załogowe winny się trzymać na uboczu, aby nie narazić się na niebezpieczeństwo niespodziewanego ataku ze strony Ramirów.

   - Planetka weszła na optymalną orbitę, Eli - powiedziała Olga. - Petri zbliża się do niej na odległość skutecznej anihilacji. Wkrótce nadejdzie nasza kolej.

   Nasza kolej nie nadeszła, bo do akcji wkroczyły obce, wrogie siły. Do końca życia nie zapomnę tego, co rozegrało się na moich oczach.

   Planetka znajdowała się dokładnie pośrodku między Aranią a Trzema Mglistymi Słońcami. Mknęła swobodnie po swej nowej orbicie, poprzedzana zwartą grupką trzech holujących ją dotychczas gwiazdolotów. Za nią, również w szyku zwartym, pędziły pozostałe transportowce kosmiczne, a jeden z nich, skazany na anihilację, krążył wokół globu po niskiej elipsie. Nasz gwiazdolot ustawił się na linii łączącej Aranię z Trzema Słońcami. Z boku pojawił się "Cielec", aby błyskawicznie ostrzelać skazany na zagładę gwiazdolot i równie błyskawicznie wyłączywszy anihilatory odlecieć do tyłu na fali nowej przestrzeni. My zaś mieliśmy wtargnąć w samo oko kosmicznego cyklonu i zadać decydujący cios. Taki był plan. Nic więc dziwnego, że widząc w powiększaczu zbliżającego się "Cielca" widziałem jednocześnie oczami duszy samego Petriego, jak lekko pochylony do przodu wpatruje się w rosnący na ekranie gwiazdolot i unosi rękę, by za chwilę opuścić ją z okrzykiem: "Pal". Ale to nie on wypalił...

   Trysnął promień, ten sam przeklęty promień, który spopielił Czerwoną Gwiazdę! Tym razem był cieńszy i nie jarzył się tak długo. Wystrzelił z zamglonej dali i momentalnie zgasł, jak zdmuchnięty. Promień trwał przez mgnienie oka, ale to wystarczyło, aby w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się potężny statek wyposażony w groźną broń, gwiazdolot, na którego pokładzie znajdowali się ludzie i Demiurgowie, żeby w tym miejscu buchnął kłąb płomieni. Nie było już gwiazdolotu, nie było już nowoczesnych maszyn, nie było ludzi i Demiurgów, nie było nawet ich zwłok. Był tylko szybko gasnący ogień, a potem rozpełzający się w przestrzeni miałki, srebrzysty pył.

   Zobaczyłem też, jak pozostałe gwiazdoloty schodzą z precyzyjnie obliczonych trajektorii, zderzają się i giną kolejno w takich samych kłębach ognia, w jakich spłonęli nasi przyjaciele z "Cielca". Przylgnąłem twarzą do ekranu powiększalnika, bo przez Kosmos wprost w rozszalałe ognisko pędził bezwładnie "Koziorożec". Gryzłem palce do krwi, ryczałem z wściekłości i bólu, ale musiałem zobaczyć co się dzieje. Żeby zrozumieć i straszliwie zemścić się na sprawcach katastrofy, jeśli sam ją przeżyję!

   "Koziorożec" jakimś cudem wyminął nagle dogasające pogorzelisko gwiazdolotów i pomknął w mętny tuman zapylonej przestrzeni, a "Wąż" jeszcze wcześniej wykonał zwrot i teraz odsuwał się po łagodnej krzywej od epicentrum katastrofy.

   Opadłem bez sił na fotel i dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że Olga rozpaczliwie szarpie mnie za rękaw kombinezonu.

   - Eli! Ocknij się! - wołała. - Nasz MUK odmówił posłuszeństwa. Nie mogę przekazać żadnego rozkazu do maszynowni, statek jest niesterowny i coraz szybciej spadamy na płonące transportowce!

   Nie wiem, jak długo mnie wołała, ale gdy tylko jej głos dotarł do świadomości, gdy tylko uświadomiłem sobie grozę naszej sytuacji, nie wahałem się ani przez chwilę.

   - Bez paniki! - krzyknąłem. - Przechodzimy na ręczne sterowanie!

   Ale nie było na co przechodzić, bo ręczne stery, podobnie jak wszystkie urządzenia zautomatyzowane, również nie działały. Wszystkie niezliczone klawisze i przyciski na pulpicie sterowniczym zostały zablokowane, wszystkie lampki sygnalizacyjne jarzyły się purpurową barwą alarmu! I nagle przypomniałem sobie, że istnieje jeden jedyny obwód, którego nie można wyłączyć ani zablokować rozkazem myślowym, który można uruchomić tylko staroświeckim kluczem. Sam ten obwód jeszcze kiedyś w szkole zaprojektowałem, sam obliczytem niezbędną liczbę i siłę ładunków wybuchowych niszczących statek od środka. To był obwód rozpaczy, ostatnia deska ratunku w warunkach najwyższego zagrożenia.

   - Klucz! - ryknąłem. - Klucz od komór wybuchowych!

   Olga zbladła z przerażenia.

   - Eli! - powiedziała błagalnie. - Może jeszcze nie trzeba?... Ja jeszcze nie straciłam nadziei...

   Gotów byłem ją udusić. Nadziei nie było.

   - Uspokój się, idiotko! - wrzasnąłem. - Nie zamierzam popełniać zbiorowego samobójstwa. Natychmiast dawaj klucz!

   Olga trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami rozpięła bluzkę i wyciągnęła spod niej zawieszony na szyi łańcuszek z kluczem. Nie czekając, aż odepnie go zesztywniałymi palcami, szarpnąłem klucz i popędziłem w kąt sterówki, gdzie znajdował się skomplikowany zamek w zapieczętowanej kasecie. Zerwałem pieczęć, wsunąłem klucz do dziurki i ostrożnie, napominając się w duchu, żebym nie popełnił fatalnego błędu, przekręciłem go o jedną trzecią obrotu.

   Ciężki wybuch wstrząsnął statkiem. Prawa strona rufy, gdzie były zmontowane nasze groźne anihilatory, przestała istnieć... Przestała istnieć, zda się niezwyciężona, gwiezdna twierdza zdolna do rozpylania planet i rozproszenia nieprzyjacielskich flot. Ale statek został, przeżył, bo straszliwa eksplozja rzuciła go w lewo, zepchnęła z kursu prowadzącego wprost ku zagładzie. W ostatniej chwili, bo za sekundę byłoby już za późno.

   Olga rozpłakała się i padła na fotel. Przez kilka minut nie odzywaliśmy się ani słowem i trwaliśmy tak w kompletnej ciszy, bo do stanowiska dowodzenia nie docierały żadne dźwięki. A przecież po korytarzach statku miotali się teraz ludzie i ich gwiezdni przyjaciele, przerażeni i zdezorientowani. Nie wiem nawet, co silniej zszarpało ich nerwy: oczekiwanie na niechybną śmierć czy nieoczekiwany ratunek. Wreszcie Olga powiedziała słabym głosem:

   - Eli, jak to się mogło stać? Przecież nasz MUK jest szczelnie otoczony polem ochronnym! Jaka siła mogła go przebić? Dlaczego milczysz? Boję się, odezwij się do mnie!

   - Milczę, bo wszystko zrozumiałem - odparłem, starając się zachować spokój. - Ramirowie wypowiedzieli nam wojnę. Zniszczyli eskadrę Allana i twojego męża, Olgo. Teraz przyszła kolej na nas.

   Patrzyła na mnie okrągłymi, szalonymi ze strachu oczami.

   - Przywykłam ci wierzyć, Eli - powiedziała. Zawsze wierzyłam w każde twoje słowo... Ale przecież oni nie mogli wiedzieć, że to właśnie Petri ma zacząć operację. Nie ja, nie Kamagin, nie Osima, tylko Petri! O tym wiedziały tylko nasze załogi, a Ramirowie zaatakowali Petriego!

   - Nam też nieźle się dostało, też o mało nie zginęliśmy - zaoponowałem ponuro. - A co się tyczy pytania, w jaki sposób Ramirowie poznali plan operacji, to odpowiedź może być tylko jedna: na któryś z naszych statków przedostał się ich szpieg!

   - Szpieg?

   - Nie podoba ci się to słowo? Wobec tego konfident, zwiadowca, kapuś, tajny agent, zdrajca, co wolisz... I ten zdrajca znajduje się na statku flagowym eskadry, na "Koziorożcu", Olgo!

    . 10 . Zerwane więzi czasu    

   O odtworzeniu anihilatorów nawet nie było co marzyć, bo ich konstruktorzy zatroszczyli się o to, aby w razie nieszczęścia hipotetyczny wróg nie tylko nie dostał tej broni w swoje łapy, ale nawet nie mógł się domyślić, jaka potęga kryła się pod rufowym pancerzem. Po obejrzeniu uszkodzeń Olga wyznała mi:

   - Nawet nie pomyślałam, że w ten sposób można zmienić tor lotu. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że można się bronić niszcząc własną broń... Nosiłam ten klucz jak zwyczajny breloczek czy medalion. Jak zdołałeś sobie o nim przypomnieć?

   - Pomyślałem o nim pewnie dlatego, że przez ostatnie dni myślałem prawie wyłącznie o rzeczach nie mieszczących się w głowie - powiedziałem. - Poza tym już raz popełniłem ten błąd, że poddałem nieuszkodzony gwiazdolot Orlanowi.

   - Na szczęście mogliśmy się wówczas ograniczyć do rozregulowania mózgu pokładowego.

   - Co teraz za nas zrobili wrogowie! - zauważyłem z goryczą.

   W tym czasie było już jasne, że nasz MUK nie da się szybko naprawić, chociaż również nie miał żadnych widocznych uszkodzeń, jak i unieruchomiony niedawno MUK "Tarana". Tamten jednak jakoś funkcjonował, myląc przyczyny ze skutkami, nasz natomiast po prostu nie działał.

   Udało się jednak doprowadzić do porządku urządzenia sterowania ręcznego. Statek mógł się zatem poruszać, ale ruchem prymitywnym i powolnym. Osiągał jedynie taką prędkość, na jaką pozwalał ślimaczy w porównaniu z maszynowym refleks sterujących nim żywych nawigatorów...

   Do rejsów galaktycznych taki statek już się nie nadawał .

   Nagle ożyły odbiorniki:

   - ...wzywa "Strzelca"! "Koziorożec" wzywa "Strzelca"! Odbiór!

   Nawiązaliśmy normalną łączność stereowizyjną i wtedy Oleg poprosił Olgę i mnie o przybycie na pokład flagowca. Powiedział też, o czym już sami wiedzieliśmy, że zagładzie uległo trzy czwarte eskadry: "Cielec" i większość transportowców, z których zostały tylko dwa. Mózgi pokładowe "Koziorożca" i "Węża" również przestały działać, a mechanicy wątpili, aby udało się szybko je uruchomić.

   Gdy przybyliśmy planetolotem na "Koziorożca", Mary rzuciła mi się z łkaniem na pierś. Opłakiwała mnie tak, jakbym zginął. Otarłem jej łzy i powiedziałem:

   - Przypatrz mi się dobrze! Jestem żywy, zdrowy i długo jeszcze zamierzam takim zostać!

   - Zemdlałam z przerażenia, kiedy zobaczyłam, dokąd pędzi "Strzelec"! - Wpatrywała się we mnie niedowierzającym wzrokiem. - Byliście już tak blisko epicentrum eksplozji!...

   Dopiero teraz uświadomiłem sobie, co musieli przeżywać nasi przyjaciele z "Węża" i "Koziorożca". Bałem się o nich, ale oni mieli jeszcze większe podstawy, aby lękać się o nas.

   Romero powiedział gorzko, tym szczególnym tonem, którego używał zawsze, kiedy uciekał się do przykładów z historii:

   - Rzuciliśmy "Cielca" na pożarcie, drogi admirale. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że wrogowie są potężniejsi od nas.

   - Nie wiem czy potężniejsi - odparłem - ale z pewnością sprytniejsi.

   A przygnębionemu Olegowi powiedziałem:

   - Przeszłości nie da się odwrócić, myślmy zatem o przyszłości. Zadam ci teraz pewne pytanie. Od twojej odpowiedzi zależy bardzo wiele, dobrze się więc nad nią zastanów. Wasz MUK zacinał się dwukrotnie, prawda? Najpierw odmówił posłuszeństwa, potem pracował przez parę sekund normalnie i znów, tym razem już ostatecznie stanął?

   - Było dokładnie tak, jak mówisz, Eli - powiedział ze zdziwieniem. - Jakie wnioski stąd wyciągasz?

   - Niezwykle ważne - zapewniłem go i zażądałem zwołania poufnej narady wąskiej grupy kierownictwa wyprawy.

   Potem poszedłem do konserwatora; gdzie w przezroczystym sarkofagu leżał Lusin, taki zwyczajny, taki niemal żywy, że nie mogłem patrzeć na niego w milczeniu. Powiedziałem więc:

    - Wiesz przyjacielu, że nigdy nie byłem mściwy. Nie chciałem nawet mścić się za śmierć syna poległego na Trzeciej Planecie. Ale za ciebie się zemszczę. Zemszczę się za ciebie, za Petriego, za wszystkich członków załogi "Cielca", za Allana i Leonida. I za Aranów, potężny niegdyś naród, a obecnie ciemne, zabobonne plemię. Zemszczę się za ofiary perfidnej podłości. Wrogowie nie zostawili nam innego wyjścia!

   Rozmawiałem z nim tak szczerze, jak nie rozmawiałem nigdy nawet z Mary, i wyszedłem z konserwatora jeśli nie uspokojony, to przynajmniej pogodzony z koniecznością działania wbrew przekonaniu, wbrew zasadom, które przez całe życie wyznawałem.

   Zażądałem, aby poufną naradę zwołano w dobrze odizolowanym od reszty statku pomieszczeniu. Oleg uznał, że najodpowiedniejsza będzie dawna stajnia pegazów, gdyż w innych ekranowanych kabinach Włóczęga, który naturalnie miał w naradzie uczestniczyć, po prostu by się nie zmieścił. Kiedy tam przyszedłem, wszyscy już na mnie czekali. Kamagin i Osima zameldowali, co działo się na "Wężu" i "Koziorożcu", Olga zrelacjonowała wydarzenia na pokładzie "Strzelca". Na wszystkich gwiazdolotach nieznane pole odcięło mózgi pokładowe od mechanizmów wykonawczych, przy czym na "Koziorożcu" odbyło się to w dwóch fazach. Na "Strzelcu" i "Koziorożcu" udało się szybko uruchomić ręczne sterowanie, a na "Wężu" urządzenia te nie zostały w ogóle zablokowane. Wszystkie statki przed naprawieniem MUK niezdolne były do kontynuowania zamierzonego rejsu ani do powrotu. "Strzelec" ucierpiał tak mocno, że mógł być wykorzystany jedynie jako statek transportowy. W ten sposób z ogromnej eskadry zostały nam dwa niezbyt sprawne gwiazdoloty załogowe i trzy transporkowce.

   - Eli, narada została zwołana na twoje żądanie zwrócił się do mnie Oleg. - Obiecałeś złożyć ważne oświadczenie. Zatem słuchamy.

   Zacząłem od pytania zadanego smokowi.

   - Włóczęgo, czy mózg biologiczny, powiedzmy równie potężny jak twój, może wpływać na MUK nie przez wydawanie mu zewnętrznych poleceń, jak my to robimy, lecz przez równoległe dublowanie pracy wszystkich jego obwodów?

   Smok patrzył na mnie z niezwykłą u niego powagą. Pytanie było zbyt ważne, aby dało skwitować się jakimś żarcikiem.

   - Zbyt wiele żądasz od zwykłego mózgu, Eli. MUK liczy z szybkością kilku miliardów operacji na sekundę, a mózg biologiczny nie jest do tego zdolny. Poza tym działa na innej zasadzie logicznej, nie jest czysto analityczny, lecz raczej intuicyjny. Nie atomizuje sytuacji, ale ogarnia ją całościowo... Przynajmniej ja tak pracowałem na Trzeciej Planecie.

   - A zatem twoim zdaniem mózg biologiczny nie jest zdolny do takiego działania. Skoro jednak potrafiliśmy zbudować MUK, to możliwe są również konstrukcje o wiele doskonalsze. I jeśli ta superpotężna maszyna myśląca znalazłaby się w naszej eskadrze i, działając z nim unisono, zapragnęła brutalnie wyłączyć MUK, to przyczyny awarii przestałyby być zagadką, nieprawdaż?

   Włóczęga nie odpowiedział, a Oleg wykrzyknął z niedowierzaniem w głosie:

   - Ale najpierw trzeba dowieść, że ów potężny wrogi mózg istotnie znajduje się na jednym ze statków. - Ten mózg znajduje się na "Koziorożcu".

   - Wymień jego imię! - krzyknął Ellon.

   Nie lubił wydłużać szyi, ale teraz jego głowa wystrzeliła niemal pod sufit. Był pewien, że to jego mam na myśli.

   - Uspokój się, Ellonie - powiedziałem sucho. Gdyby to o ciebie mi chodziło, z pewnością nie zostałbyś zaproszony na naradę. Tajny agent wroga nosi imię Oan.

   Podniósł się gwar. Wszyscy zaczęli mówić na raz. Oleg raz jeszcze zażądał dowodów. Poprosiłem o zadawanie mi pytań, na które mam odpowiedzieć. Pytań jednak nie było, były wątpliwości. Kamagin powiedział, że hipotetyczny wrogi mózg musiałby działać z równą co najmniej szybkością co MUK, a struktury biologiczne, jak to przed chwilą dowiedziono, nie są do tego zdolne. A zatem należy z kolei dowieść, że Oan nie jest istotą żywą, tylko zakamuflowaną maszyną. Osima dodał, że MUK zużywa niemało specyficznej energii wyspecjalizowanych pól, a skąd Oan miałby potajemnie otrzymywać taką energię? Olga z kolei zauważyła, że agent zakłócający pracę mózgu pokładowego musiałby przekazywać swoje rozkazy na inne statki za pomocą jakichś pól, ale obecności takich pól w przestrzeni nie zarejestrowano. Wreszcie Orlan przypomniał, że szpieg musiałby rozszyfrowywać zamysły astronautów nie będąc obecnym przy ich rozmowach, musiałby odczytywać zdalnie i potajemnie ich myśli. Nawet Demiurgowie tego nie potrafią, a w Imperium Niszczycieli technika podsłuchu stała przecież na niezłym poziomie!

   - Poza tym wszędzie mamy takie szczelne ekrany - włączył się do dyskusji Gracjusz. - Nie mogę sobie na przykład wyobrazić, aby stąd przeciekły jakieś informacje. A inne pomieszczenia są wcale nie gorzej zabezpieczone.

   - Krótko mówiąc szpieg musiałby być istotą nadprzyrodzoną! - podsumował Oleg.

   - Cóż to jest istota lub zjawisko nadprzyrodzone? - powiedziałem. - Każdemu z naszych przodków anihilowanie przestrzeni lub podróże z prędkością ponadświetlną wydałyby się cudem, a przecież dokonujemy tego my, zwykli śmiertelnicy. Moim zdaniem zetknęliśmy się z nie codziennym zjawiskiem, którego wytłumaczenie może być zupełnie banalne.

   Po czym przypomniałem, w jaki sposób trafił do nas Oan, który chciał przedostać się do innego czasu lecąc pod jego prąd. Jeśli jego wyjaśnienie było prawdziwe, to było z pewnością również zdumiewające jako sprzeczne z tym, co dotychczas wiemy o biegu czasu we Wszechświecie. I drugi zdumiewający fakt: wszyscy towarzysze Oana zginęli, a on jeden ocalał. Ale to jeszcze nie koniec szeregu niecodziennych faktów i wydarzeń. Oan nie tylko potrafił wykraść gwiazdolot, którego konstrukcji i zasad działania nawet my nie potrafiliśmy rozszyfrować, nie tylko nauczył się go obsługiwać, ale również wyruszył nim w przestwory Kosmosu w towarzystwie podobnych mu przedstawicieli ną poły dzikiego narodu! Kim Oan jest wśród Aranów swoim czy obcym? Powiedział kiedyś mimochodem, że Okrutni Bogowie żyją na Aranii pod postacią jej mieszkańców. On sam zatem musi być rezydentem Ramirów wśród pająkokształtnych. Wrogim zwiadowcą przebranym za Arana!

   - A po zetknięciu się z nami zmienił obiekt zainteresowania - kontynuowałem. - Z oczywistych względów nie mógł przybrać postaci któregoś z nas: człowieka, Demiurga, Galakta, Anioła czy smoka, gdyż natychmiast zostałby zdemaskowany. Ale mógł działać w swym dotychczasowym kształcie, mógł nie tylko przenikać w nasze plany i uszkadzać nasze maszyny. Mógł także zabijać, bo nie kto inny jak on spowodował śmierć Lusina! Popatrzcie na ekran.

   Na ekranie pojawiła się scena pod szafotem. Wielokrotnie w samotności przeglądałem ten zapis i stale czegoś mi w nim brakowało, coś w tej scenie wydawało się niezborne. I dopiero po powrocie na "Koziorożca" z tragicznej wyprawy na "Strzelcu" zrozumiałem, gdzie należy szukać rozwiązania trapiącej mnie od dawna zagadki.

   - Użyłem wielokanałowego chronoskopu, przyjaciele. Poszczególne kanały dostroiłem do naszych indywidualnych pól, a niektóre z nich zaprogramowałem na indykację pól obcych. Patrzcie uważnie! Oto Lusin z wczepionym w niego strażnikiem. A teraz Lusin zwija pole rażące atakujących go przyspieszaczy i sam wpada do wnętrza pieca pod ciężarem szarpiącego się strażnika. I znów Lusin wyzwala swoje pole. Sprawdźcie czas! Lusin zareagował na jedną dziesiątą sekundy przedtem, zanim nastąpiło wyładowanie między elektrodami. A jedna dziesiąta sekundy to bardzo wiele czasu. Tymczasem jego pole nie zadziałało, a właściwie zostało zablokowane obcym polem, którego nasze przyrządy nie zarejestrowały. Teraz spójrzcie tu. Oan przez jedną dziesiątą sekundy, akurat przez tę samą jedną dziesiątą sekundy stał bez ruchu, a potem przesunął się w bok i dokładnie w tym samym momencie pole hamujące zniknęło...

   Gracjusz pokręcił z powątpiewaniem głową:

   - Eli, twoje spekulacje robią wrażenie, ale niczego konkretnego nie zawierają. Nasze znakomite analizatory nie zarejestrowały żadnego kontrpola, a tylko to mogło stanowić niepodważalny dowód winy Oana.

   - Wobec tego popatrz na ciąg dalszy tej sceny zmontowanej zresztą w innej niż rzeczywista kolejności. Wyzwolone przez Lusina pole rozrzuciło Aranów po placu jak garść plew. Tylko jeden z nich stoi nieruchomo jak spiżowy pomnik na lekkim wietrze. I tym jedynym jest znów Oan. Policzcie, ile musiałby ważyć ten fałszywy Aran, aby nawet nie drgnąć pod uderzeniem pola?

   - Co najmniej sto pięćdziesiąt ton! -odparła niemal natychmiast Olga.

   - Słyszeliście? Co najmniej sto pięćdziesiąt ton. A Oan waży nie więcej niż sto kilogramów. Czy to nie wystarczy za dowód?

   Nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Dopiero po dłuższej chwili Romero zauważył ostrożnie:

   - Admirale, sprawca śmierci nie zawsze musi być mordercą... Zdarza się, że bywa jedynie nieświadomym narzędziem w czyichś rękach. Zanim wyrobię sobie ostateczne zdanie wolałbym porozmawiać z samym Oanem.

   - Z zabójcą Lusina, Pawle? Zamierzasz pogawędzić sobie z nim po przyjacielsku?! - Nie posiadałem się z oburzenia.

   - Po co ta ironia, Eli? W starożytności używano w takich okolicznościach określenia "przesłuchanie". I to pan powinien je przeprowadzić. My zaś będziemy świadkami, obrońcami i widzami, drogi admirale. Nasi przodkowie zawsze tak postępowali.

   Długo by jeszcze zapewne rozwodził się na temat starożytnych ziemskich obyczajów, gdyby nie Oleg, który zaproponował, abyśmy wrócili do zasadniczego tematu narady. Niebawem ustaliliśmy wspólnie, że Oan zostanie przesłuchany nazajutrz, gdyż do tej przykrej operacji trzeba było przygotować się nie tylko psychicznie, lecz również technicznie.

   - Porozmawiajmy teraz o promieniu, który zniszczył "Cielca" - zaproponował Oleg.

   - Nie sądzę, aby to miało większy sens - zauważyłem. - Wiemy tylko tyle, że nic nie wiemy. Lepiej z omawianiem tego problemu zaczekać do jutra, kiedy spróbuję wysądować Oana. Może on powie nam coś o naturze tej śmiercionośnej broni. Gdybyśmy dowiedzieli się gdzie i jak ten promień jest generowany, wówczas moglibyśmy się zastanowić nad metodami obrony.

   - Zaczekaj, admirale - powiedział Ellon, kiedy wszyscy zaczęli się już rozchodzić. - Przekonałeś mnie, że Oan jest agentem Ramirów, ale czy w takim razie nie będzie rzeczą lekkomyślną otwarte przesłuchiwanie go? Jeśli jest naprawdę tym, za kogo go uważamy, może nas gwałtownie zaatakować.

   - Dlaczego nie powiedziałeś tego w trakcie narady, Ellonie?

   - Nie jestem zwolennikiem narad, za którymi ludzie tak przepadają - skrzywił się pogardliwie Demiurg. - Mam zresztą powody, dla których wolę rozmawiać z tobą na osobności, admirale. Nie znam lęku przed śmiercią tak powszechnego wśród ludzi i Galaktów. Demiurgowie są pod tym względem doskonalsi od was... Ale żal mi Ireny i pana, admirale.

   Nie odpowiedziałem Ellonowi od razu, tylko poklepałem smoka po łapie, na której siedziałem i zwróciłem się do niego:

   - Włóczęgo, w ogóle nie zabierałeś głosu na naradzie. Może teraz coś powiesz?

   - Ellon ma rację - wychrypiał smok. - Przesłuchanie jest niebezpieczne. Chcesz przyprzeć Oana do ściany, a jego trzeba starannie omijać. Rozsądniej byłoby zrezygnować z przesłuchania, Eli.

   - Najrozsądniej byłoby w ogóle nie pchać się do gromady Ginących Światów, ale skoro już tu jesteśmy, to musimy zachowywać się konsekwentnie. Oana trzeba zdemaskować!

   - Wobec tego pomówmy o czym innym. Stupięćdziesięciotonowe pole Oana to dla moich generatorów fraszka. Poradzą sobie nawet z tysiącem ton - powiedział Ellon. - Potrzebne mi jednak będzie odpowiednie, dobrze ekranowane pomieszczenie, w którym dałoby się maksymalnie zogniskować pola ochronne i uniemożliwić Oanowi skontaktowanie się ze swoimi. Przesłuchaj go w konserwatorze - zakonkludował rzeczowo.

   - W porządku, niech będzie konserwator. Wprawdzie Włóczęga nie będzie mógł być obecny na przesłuchaniu, ale potem pokażemy mu stereofilmy.

   - Jeszcze jedno pytanie, admirale. W jaki sposób zamierzasz przesłuchiwać Oana, skoro on zawczasu zna wszystkie twoje jeszcze nie postawione pytania?

   - Postaram się kontrolować swoje myśli.

   - Słusznie, admirale. Zbadaliśmy z Ireną możliwości mentalne Oana, naturalnie w tajemnicy przed nim. Okazało się, że Oan potrafi odczytać jedynie te myśli, które powstały w śledzonym mózgu w jego obecności. Nasza pamięć jest przed nim zamknięta.

   - A może dowiedziałeś się również, dlaczego tak się dzieje?

   - Oan, podobnie jak wszystkie elektryczne pająki, odbiera zapewne wyłącznie zmienne mikropotencjały mózgu, w tym tkwi cała tajemnica. Jutro zresztą sprawię mu niezłą niespodziankę: nasycę konserwator mikrowyładowaniami, które zaciemnią obraz elektryczny pańskiego mózgu. Ale mimo wszystko będzie lepiej, admirale, gdy nie będziesz myślał z wyprzedzeniem.

   - Dziękuję za ostrzeżenie. A teraz powiedz, Ellonie, jakie to względy przeszkodziły ci w rozmowie ze mną przy wszystkich.

   - Nie domyślasz się, admirale?

   - Czy nie obawiałeś się przypadkiem, że ciebie oskarżę o zdradę? - zapytałem.

   - Tak, tak! - wykrzyknął impulsywnie. I wiesz, o czym myślałem?

   - Skąd niby mam znać twoje myśli?

   - Żałuj, że ich nie znasz! Myślałem o tym, że jeśli mnie oskarżysz, to nie zdołam się obronić. Oskarżyciel zazwyczaj dobiera jedynie fakty popierające jego tezę, a pozostałe ignoruje... Przeraziłem się, admirale!

   - Nie przypuszczałem, że w ogóle wiesz, co to strach.

   - Nie znam tego uczucia, kiedy myślę o wrogach. Ale was się boję! Nie was samych, nie waszej siły, lecz waszych błędów. Jesteśmy sobie obcy i dlatego wiele czasu upłynie, nim wreszcie naprawdę się zrozumiemy. I dlatego się przeraziłem.

   Położyłem mu rękę na ramieniu. Nie był człowiekiem i na każdym kroku starał się to podkreślać. Gdyby na statku były dzieci z pewnością by je straszył. Ale był inny niż chciał się wydawać.

   - Nie doceniasz ludzkiej przenikliwości, Ellonie powiedziałem niemal z czułością.

   - Nie strać swojej przenikliwości na jutrzejszym przesłuchaniu! - odwarknął Demiurg.

      .2 .      

    Wieczór spędziłem we dwójkę z Mary. Chciałem się skupić i jeszcze raz wszystko spokojnie przemyśleć. Mary zawsze bardzo mi w tym pomaga samą swoją obecnością, milczącym zrozumieniem moich wszystkich problemów.

   - Jak sądzisz - zapytała akurat wtedy, gdy o tym pomyślałem - czy Oan nie jest przypadkiem fantomem?

   - Tego byłoby już za wiele! - zaoponowałem.

   - Uważasz to za niemożliwe? Dlaczego? Nasi przodkowie nauczyli się przesyłać na odległość dwuwymiarowe obrazy, my potrafimy robić to samo z wizerunkami przestrzennymi, a fantomy Demiurgów mają już pewne cechy materialności. Ramirowie mogli zatem uczynić kolejny krok na tej drodze i doprowadzić do stuprocentowego dublowania swoich aktualnych postaci. To jest problem natury czysto technicznej, kwestia poziomu techniki!

   Jej argumenty przekonały mnie i następnego dnia rano poszedłem poradzić się w tej sprawie Olgi, która zamieszkała razem z Ireną, chociaż na statku było pod dostatkiem wolnych kabin. Irena wychodziła akurat z laboratorium, a Olga jak zwykle coś liczyła.

   - Skoro już nie możesz żyć bez swoich rachunków - powiedziałem - to zrób coś i dla mnie. Oblicz z łaski swojej stopień materialności duchów.

   - Duchów, Eli? Co chcesz przez to powiedzieć? - To, co powiedziałem. Chodzi mi o zbadanie realności różnych zjaw poczynając od jakiejś babci angielskiego lorda, która zginęła gwałtowną śmiercią, a kończąc na Oanie.

   - To on jest zjawą?

   - Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć.

   Olga spokojnie zasiadła do nowych obliczeń. Patrzyłem z ciekawością jak w okienku podręcznego kalkulatora, na klawiaturze którego wystukiwała swoje pytania pojawiały się kolejno ośmiocyfrowe liczby. Żadna z nich nic mi nie mówiła.

   - Mam już wstępną odpowiedź - powiedziała niebawem Olga. - Wyniki obarczone są najwyżej czteroprocentowym błędem. Co się tyczy duchów snujących się po salach starych angielskich zamków, to stopień ich materialności jest względnie wysoki, od osiemnastu do dwudziestu dwóch procent. Duch ojca Hamleta jest materialny w dwudziestu dziewięciu procentach, zaś posąg Komandora, który zabrał ze sobą w zaświaty Don Juana, aż w trzydziestu siedmiu. Natomiast bohaterowie starożytnych filmów osiągali materialność co najwyżej pięcioprocentową...

   - Chwileczkę, co ty pleciesz! - przerwałem jej niegrzecznie. - Przecież ani Kamienny Gość, ani duchy angielskich zamków nigdy realnie nie istniały, w przeciwieństwie do bohaterów filmowych, które jednak miały jakiś wyraz fizyczny w postaci zdjęć... Skąd więc ta sprzeczność?

   - Nie ma w tym żadnej sprzeczności - odparowała Olga. - Materialność zjawy jest pojęciem nie tylko fizycznym, lecz także psychologicznym, a średniowieczne duchy i Duch Ojca Hamleta były tak psychologicznie prawdziwe, że równoważyło to z nadmiarem ich, że się tak wyrażę, niefizyczność. Ludzie wierzyli w ich istnienie, podczas gdy bohaterowie filmowi zawsze byli dla nich nie więcej niż cieniami na ekranie.

   - Zgoda. Przekonałaś mnie, Olgo. A co sądzisz o stopniu materialności Oana?

   - Właśnie miałam o tym mówić. Nie jestem pewna, że Oan jest fantomem, ale jeśli nawet, to fantomem w osiemdziesięciu ośmiu procentach materialnym.

   Wyliczenia Olgi nie tylko nie rozwiały moich obaw, ale wręcz je pogłębiły. Osiemdziesiąt osiem procent, to jednak nie sto...

   - Chodźmy - powiedziałem. - Pewnie już na nas czekają.

   Oan przybiegł do konserwatora jak zawsze skwapliwy i uniżony. Powitał nas pełnym szacunku gestem swoich splecionych wężowłosów, a ja znów odniosłem wrażenie, że to nie istota żywa, lecz tylko doskonały, niemal w pełni materialny fantom. Powiedziałem jednak spokojnie:

   - Oanie, dwie trzecie naszej eskadry uległo zagładzie. Zginęli nasi towarzysze. Czy wiesz coś o źródle i naturze niszczycielskiego promienia, który zniszczył "Cielca"?

   Zadając te pytania zauważyłem pełen zmieszania niepokój pająkokształtnego. Zdumiało go widocznie, że dzisiaj nie potrafi tak swobodnie czytać naszych myśli jak dawniej. Jego odpowiedzi też nie rozlegały się w naszych mózgach ze zwykłą wyrazistością. Urządzenia zakłócające zainstalowane w konserwatorze przez Ellona w jakimś stopniu przeszkadzały i nam.

   Jak należało się spodziewać, Oan nic nie wiedział o śmiercionośnym promieniu, gdyż w ich gromadzie gwiezdnej podobnego zjawiska nigdy nie zaobserwowano. Legendy też o nim nie wspominały.

   - Znasz może jednak miejsce generacji promienia lub przyczyny, dla których uderzył w nasz gwiazdolot.

   Na to Oan miał swoją zwykłą odpowiedź:

   - Rozgniewaliście Okrutnych Bogów i Bogowie surowo was ukarali.

   - Ukarali? Za co? Czym rozgniewaliśmy mściwych bogów?

   - Nie mściwych, Eli, tylko surowych.

   Poprawka Oana w mózgu każdego z nas zabrzmiała właśnie w ten sposób. Poprosiłem wcześniej wszystkich obecnych na przesłuchaniu o zapisywanie w osobistych deszyfratorach wszystkich odpowiedzi fałszywego Arana. Później porównaliśmy nagrania. Treść wypowiedzi, choć wyrażona w różnej formie, byta u wszystkich ta sama, ale to akurat zdanie zabrzmiało na każdej taśmie jednakowo.

   - W porządku. Surowych a nie mściwych. Nie będziemy czepiać się słów. Spróbuj teraz wyjaśnić nam co innego. Nasze maszyny myślące zostały zablokowane przez wrogie siły. Mózg pokładowy "Tarana" miał rozchwiany układ logiczny...

   - Układ więzi czasowych - przerwał mi Oan. Już wam mówiłem, że maszyna zapadła na raka czasu.

   - Tak, już to mówiłeś. Ale powiedzieć, to nie znaczy wytłumaczyć. Porozmawiajmy więc o chorym czasie, Oanie, bo właśnie tego zupełnie nie rozumiemy. Dlaczego zachorował czas w Ginących Światach?

   - W wyniku działalności Okrutnych Bogów.

   - To też już mówiłeś. Ale na czym polega ich działalność?

   - Nie wiem.

   - Pewnie! Skąd niby zwykły Aran mógłby się dowiedzieć o istocie działalności bogów! Przecież oni nie naradzają się z wami, prawda Oanie? Wróćmy jednak do problemu czasu. Czas chory, gąbczasty, rozerwany, to przecież określenia różnych odmian tego samego zjawiska. Po cóż więc podjąłeś wraz z towarzyszami śmiertelnie niebezpieczną próbę wyrwania się w inny wymiar czasowy, skoro na miejscu miałeś różnych czasów pod dostatkiem?

   - Pomyliłeś czas chory z czasem przetransformowanym. Nasz czas jest gąbczasty, słaby, trudny do wykorzystania. Kiedy więc w okolicach Aranii pojawił się kolapsar, wokół którego czas jest gęsty, nie mogliśmy przepuścić takiej okazji. Gdyby bowiem udało się opanować taki czas, można byłoby ewakuować w przeszłość, w przyszłość lub boczne "teraz" każdą planetę i całe gwiazdozbiory ginące w słabnącym czasie.

   Miałem go. Zerknąłem na Ellona, który lekkim gestem dał mi do zrozumienia, że jest gotowy. Oan też zrozumiał, że został zdemaskowany. Dwoje dolnych oczu nadal patrzyło wzrokiem pokornym i uniżonym, ale trzecie, niedobre oko gwałtownie się rozjarzyło.

   - Mówiłeś przedtem, że ty i twoi towarzysze byliście uciekinierami - zauważyłem. - A teraz okazuje się, że wcale nie uciekaliście, tylko dokonywaliście eksperymentu. Nie zamierzaliście wcale uciekać, tylko opanować, okiełznać gęsty czas wokół kolapsaru. Dobrze cię zrozumiałem, Oanie?

   Nie poddał się jednak, tylko podjął rozpaczliwą próbę uratowania twarzy:

   - Owszem. W przyszłość można się przedostać jedynie okrężną drogą, omijając naturalny prąd czasu. Próbowaliśmy zbadać czy nie uda się prześliznąć również w przeszłość. Przekroczyć granicę teraźniejszości można jedynie w sprasowanym, zawirowanym polu temporalnym kolapsaru, gdzie gałęzie spirali czasowej leżą bardzo blisko siebie. Tak blisko, że niemal się dotykają.

   - I po tym wszystkim, co nam tu opowiedziałeś, będziesz nadal utrzymywał, że twoi polegli towarzysze i ty sam jesteście Aranami?

   Nie odpowiedział mi. Odchodził. Był i przestawał być. Stawał się przezroczysty, przekształcał się z ciała w cień. Zapadał się w niebyt, powoli ale nieuchronnie.

   - Ellonie! - krzyknąłem rozpaczliwie.

   Ellon zawahał się na moment, bo nie chciał nam zrobić krzywdy, ale nie miał innego wyjścia i z pełną mocą wyzwolił pole. Rzuciło nas na podłogę, laseczka Romera szerokim łukiem przeleciała przez konserwator i omal nie wbiła się w ścianę, ale Oan został. Kleszcze pola siłowego uchwyciły go akurat w tym momencie, kiedy jeszcze nie całkiem zniknął.

   Teraz wisiał nad nami jak ćwierćmaterialna zjawa dwunastonogiego pająka. Iskra, która w momencie znikania przeskakiwała między wężowłosami, zawisła w pół drogi i tak już na zawsze została. Ucieczka z naszego czasu nie powiodła się. Oan został schwytany w ostatniej mikrosekundzie swego tutejszego bytu i zakonserwowany na wieki.

   - Znakomicie to zrobiłeś, Ellonie! - wykrzyknąłem i spróbowałem podejść do unieruchomionego wroga, ale natychmiast boleśnie uderzyłem się o niewidzialną przeszkodę. - Czy on żyje? A jeśli tak, to czy klatka siłowa jest dość mocna, aby go utrzymać?

   - Żyje, ale jest nieprzytomny i nie powinien się ocknąć - odparł Ellon. - Gdyby jednak nawet powrócił z niebytu, to i tak nic nam z jego strony nie grozi.

   - Co zrobimy z tym strachem na wróble, Eli? zapytał Oleg.

   - Zostawmy go tutaj. Niech morderca patrzy na swoją ofiarę - odparłem, myśląc o Lusinie.

   - Przesłuchanie niewiele nam dało - powiedział Oleg z westchnieniem. - Nie dowiedzieliśmy się najważniejszego: czym tak rozgniewaliśmy Ramirów, że postanowili nas zniszczyć. Dalej też nie wiemy nic o ich śmiercionośnym promieniu.

   - Za to dowiedzieliśmy się, że Ramirowie nie są tak wszechmocni, jak się tego obawialiśmy. Ich agent wyznał, że eksperymentował z zawichrowanym czasem wokół kolapsara. A zatem oni też nie wiedzą wszystkiego, nie wszystko potrafią. Czyż to nie jest pocieszające?

   - Tak się pan z tego cieszy, admirale - uśmiechnął się ironicznie Romero - jakby naprawdę sądził pan dotychczas, że Ramirowie są prawdziwymi bogami!

   Rzeczywiście się cieszyłem, ale nie dlatego, że przekonałem się o ułomności boskich rzekomo Ramirów. Ich boskość mało mnie wzruszała, ale zaczynałem już wierzyć w ich wszechpotęgę, podobnie jak uwierzyłem w ich okrucieństwo. Zeznania Oana świadczyły o tym, że jeszcze nie wszystko leżało w ich mocy. Po prostu wyprzedzili nas w rozwoju technicznym o jeden, może dwa rzędy wielkości, a to jeszcze nie powód, żeby pokornie kłaniać im się w pas. Powiedziałem:

   - Jedno w każdym razie osiągnęliśmy, przyjaciele. Nie ma już wśród nas nieprzyjacielskiego szpiega. Unieszkodliwiliśmy go, a to równa się wygranej bitwie!

      . 3 .      

    Wszyscy chcieli zobaczyć pokonanego wroga i przez kilka dni z rzędu konserwator był najczęściej odwiedzanym miejscem na statku. Nawet Włóczęga, który nie przyszedł do siebie po śmierci Lusina, dowlókł się tam z trudem i wsunął głowę do wnętrza. Popatrzył na cień Oana i powiedział do mnie:

   - Jesteś pewien, że on nie żyje, Eli? Zmienił się, to prawda, ale w tym dziwnym świecie transformacje cielesne nie są niczym nadzwyczajnym...

   - Żyje, ale jego aktywność została całkowicie zatrzymana, a to praktycznie równa się śmierci.

   Ellon, kiedy już umieścił klatkę siłową Oana na wyznaczonym jej miejscu, powiedział z nieukrywanym zadowoleniem:

   - Admirale, uwięziłem czas. Wyłączyłem go. Pająk, którego na nasze nieszczęście sprowadziłeś na statek, znalazł się poza czasem. Zestarzejemy się, umrzemy, tysiąckrotnie odrodzimy się w potomkach, a on wiecznie będzie tam trwał. To mam już za sobą i teraz mogę zająć się o wiele ważniejszym problemem. Spróbuję zdynamizować czas. To nie udało się dotychczas żadnemu Demiurgowi! I człowiekowi - dodał niemal uprzejmie.

   - Co masz na myśli, Ellonie? - zapytałem. Rozdziawił w szerokim uśmiechu swoją przerażającą paszczękę. Wszyscy byli przygnębieni, a on się cieszył. Dla niego sens istnienia polegał na rozwiązywaniu coraz to nowych problemów technicznych. Teraz znalazł nowy przedmiot badań, przeczuwał ważne odkrycie, jakże więc mógł się nie cieszyć?

   - Postaram się wytworzyć mikrokolapsar i zobaczyć jak on transformuje czas. - Dostrzegł wyraz niepokoju na mojej twarzy i pospiesznie dodał: -Nie obawiaj się, na razie zamierzam eksperymentować na poziomie atomowym. Dopiero kiedy uda mi się uruchomić generator mikroczasu, spróbujemy pokazać ciemnym Ramirom, że daleko im jeszcze do nas. Podczas gdy oni muszą wyszukiwać kolapsary kosmiczne, ja stworzę własny w laboratorium.

   I jak zwykle zakończył przeraźliwym, bezdźwięcznym chichotem.

   Często przychodzę do konserwatora, gdzie najlepiej mi się myśli. Pamiętam, iak po raz pierwszy zostałem sam na sam z wrogiem zatopionym jak mucha w bursztynie w skoncentrowanym polu siłowym. Nie potrafiłbym wytłumaczyć, dlaczego musiałem usiąść naprzeciw Oana i rozmawiać z nim na głos, zwierzać mu się ze swej nienawiści i determinacji, powtarzać, że nas nie można zawrócić z obranej drogi, że człowiek nigdy się nie cofnie, jeśli jest przekonany o swojej słuszności.

   - A więc zginąłeś, Oanie - mówiłem. - Wreszcie zginąłeś, podły zdrajco! W starożytnej księdze ludzi jest powiedziane: każdy z nas pełni wolę tego, który go posłał. Ty spełniałeś wolę swoich okrutnych panów, a może jesteś jednym z nich przebranym za kogoś innego. Nie, byłeś! Teraz jesteś tylko zmaterializowaną pamięcią o ukaranym zdrajcy!... My też spełniamy wolę tych, którzy nas posłali - ciągnąłem głosem przerywanym ze wzruszenia. - My, to znaczy ludzie i gwiezdni przyjaciele ludzi. A posłano nas do waszych Ginących Światów, abyśmy dowiedzieli się, jak żyją tu istoty rozumne, aby im dopomóc, jeśli potrzebują pomocy, uczynić ich swoimi przyjaciółmi i czegoś się od nich nauczyć, jeśli wiedzą coś, czego my jeszcze nie wiemy. Ty tego nie potrafisz zrozumieć, bo nie wiesz co to miłość żywego do żywego, bo jesteś cały nienawiścią i pogardą. Ale nienawiść zasługuje jedynie na nienawiść. Trwaj więc wiecznie zasklepiony w swojej nienawiści i pogardzie! Teraz nie jesteś już dla nas groźny...

   Uspokojony nieco tą dziwną rozmową z martwym wrogiem poszedłem na stanowisko dowodzenia, gdzie Oleg z Osimą i Olgą, pozostawiwszy statek pod nadzorem automatów, opracowywali plan ratunku dla resztek eskadry.

   - Eli - powiedział Oleg - "Strzelec" nie nadaje się nawet na transportowiec. Olga uważa, że trzeba jego załogę przenieść na "Węża" i "Koziorożca", zdemontować ważniejsze urządzenia, przeładować zapasy, a sam statek anihilować.

   - I spowodować nowy atak Ramirów! - zaprotestowałem. - Może zapomniałeś, że okrutni władcy Ginących Światów nie znoszą anihilacji mas materialnych?

   - Wobec tego wysadźmy "Strzełca" za pomocą materiałów wybuchowych. Ramirowie nie reagują na eksplozje konwencjonalne, nawet sami je wywołują, o czym najlepiej świadczy zagłada naszych statków. A teraz sprawa najważniejsza i najpilniejsza, Eli. Trzeba uruchomić MUK. Zajmij się tym z Ellonem.

   - Ellon zamierza zmienić bieg czasu w procesach laboratoryjnych, żeby rozszyfrować istotę zjawiska, które Oan nazwał rakiem czasu.

   - Admirale! - wybuchnął nagle Osima. - Nie pora teraz na zajmowanie się głupstwami! Eskadra znalazła się w niebezpieczeństwie i pan, jako kierownik naukowy wyprawy, ma obowiązek to niebezpieczeństwo od niej odsunąć. Musi pan opracować plan ratunku, który my niezwłocznie zrealizujemy. Nie poznaję pana, admirale! Dawniej działał pan o wiele szybciej i skuteczniej!

   Spuściłem głowę. Nie tylko ja się zmieniłem, ale w niczym mnie to nie usprawiedliwiało. Oleg milczał, ale tym milczeniem również mnie potępiał.

   - Macie rację, przyjaciele - powiedziałem. Najpilniejszym zadaniem jest przywrócenie sterowności statków. Zajmijcie się ewakuacją "Strzelca", a ja w tym czasie postaram się coś zrobić z mózgami pokładowymi.

   Prosto ze stanowiska dowodzenia poszedłem do Włóczęgi, który leżał płasko rozpostarty na podłodze. Na jego grzbiecie Trub z Gigiem zapamiętałe grali w durnia. Tej gry nauczył ich Lusin, który i mnie usiłował zarazić pasją do kart, ja jednak nie potrafiłem opanować prostych w gruncie rzeczy zasad gry. Anioł z niewidzialnym grali o prztyczki. Kiedyś zdarzyło mi się obejrzeć finał ich gry. Gig przegrał i zainkasował taki cios skrzydłem, że wyłeciał pod sufit jak z procy, spadł na podłogę i o mało nie połamał sobie wszystkich kości. Prztyczki Giga były słabsze, ale niewidzialny częściej wygrywał, więc Anioł też miał za swoje. Gig wyjaśnił mi z dumą, że niewidzialnym musi się szczęścić w grze, bo gra to przecież walka, a czyż istnieją lepsi żołnierze niż on i jego pobratymcy?

   - Eli, siadaj z nami - zaproponował Trub, rozczesując pazurami bokobrody. - We trójkę też można grać.

   - Nie chcę być durniem, nawet w grze - odparłem.

   - Jeśli nie lubisz durnia, możemy zagrać w pokera. Ta gra powinna ci się spodobać! - wykrzyknął Gig. Blef to taki znakomity manewr bojowy!

   Ale poker też mnie nie skusił.

   - Przyjaciele - powiedziałem - muszę porozmawiać z Włóczęgą w cztery oczy.

   Trub bez cienia urazy machnął skrzydłami i poleciat do wyjścia, ale Gig poczuł się trochę urażony, mrugnąłem więc do niego porozumiewawczo. Poweselał i przestał się dąsać.

   - Włóczęgo, jak się dzisiaj czujesz? -zapytałem, gdy zostaliśmy sam na sam.

   - Jak się czuję? - wychrypiał, łypiąc na mnie z ironią swoim bursztynowym okiem. - Nienajlepiej. Teraz to ciało jest dla mnie zbyt wielkie. Przytłacza mnie.

   - A może zrobić te ciało nieważkim? Będziesz mógł wówczas swobodnie unosić się w powietrzu. Dziwne, że do tej pory o tym nie pomyśleliśmy...

   - I bardzo dobrze, żeśmy nie pomyśleli. Zwrócisz mi młodość?

   - Niestety, tego nie potrafię.

   - A po co mi nieważkość bez młodości? Czy latający starzec jest w czymkolwiek lepszy od pełzającego? Ja nie lubię się oszukiwać, chociaż tęsknię do działania, do ruchu. Ruch przez całe życie był moim największym marzeniem.

   - Nawet wówczas, kiedy zostałeś smokiem?

   - Nie, wtedy byłem prawdziwie szczęśliwy, bo miałem posłuszne mi ciało. Moje cielesne życie było krótkie, ale nie oddałbym za nie nieśmiertelnej wieczności w swym poprzednim kształcie. Dziękuję ci, Eli, że podarowałeś mi tę radość.

   - Mówisz tak, jakbyś się już żegnał. Niepotrzebnie. Do końca ci jeszcze daleko.

   - Mylisz się, mój koniec jest już bardzo bliski. Chciałbym tylko przed śmiercią przekonać się, że nic wam nie grozi, że wyrwaliście się z pułapki.

   - Możesz nam w tym pomóc - powiedziałem. - Nie rozumiem! W jaki sposób?

   - Posłuchaj, Włóczęgo. Oglądałeś zapis przesłuchania Oana? Szpieg przyznał się, że Ramirowie przeprowadzają eksperymenty z czasem. A zatem istnieje coś, czego i oni nie potrafią! Ellon, który wpadł na interesujący pomysł transformacji czasu, nazwał ich nieukami.

   - Ellon to chwalipięta.

   - Istotnie, zbyt skromny to on nie jest, ale ważne jest co innego: z Ramirami można walczyć. Rzuciliśmy się do boju nieprzygotowani i drogo za to zapłaciliśmy. Nie cofniemy się jednak, bo nie możemy się wycofać: nasze statki są praktycznie unieruchomione...

   - Wola twoja, Eli...

   - Pomóż nam! Przypomnij sobie jak twojej woli podporządkowywały się gwiazdy i planety. Ożyw nasze gwiazdołoty!

   - Mam ożywić statki? Ja, schorowany smok?...

   - Właśnie ty, bo nikt inny tego nie potrafi. Nie ty się zestarzałeś, tylko twoje ciało. Twój potężny intelekt jest nadal sprawny, zastąp więc nasz MUK, podporządkuj sobie analizatory i mechanizmy wykonawcze!

   - Zapomniałeś o moim strupieszałym cielsku, Eli... - Wyzwolimy cię z niego. Przywrócimy ci poprzednią postać. Wiem, że nienawidziłeś tamtego bytowania, ale wtedy było ono życiem niewolnego nadzorcy więziennego. Ja natomiast proponuję ci rolę wyzwoliciela, zbawcy przyjaciół, którzy tak cię kochają i tak potrzebują twojej pomocy.

   - Tylko Lusin mógłby to zrobić, a Lusin nie żyje, Eli.

   - Zrobi to Ellon. Demiurgowie kiedyś wypreparowali twój młody mózg z ciała Galakta, więc i dziś potrafią powtórzyć tę operację.

   - Ellon mnie zabije.

   - Będzie przeprowadzał operację pod nadzorem Orlana, a jemu chyba wierzysz?

   - Orlanowi wierzę, ale chciałbym, żebyś i ty był przy tym obecny. - Dobiegło mnie słabe westchnienie, któremu nie towarzyszył najmniejszy bodaj kłębuszek dymu. - Pospiesz się więc, Eli! Życie wycieka ze mnie, jak woda z dziurawej beczki...

   Poszedłem do Orlana.

      . 4 .      

    U Orlana siedział, a właściwie majestatycznie zasiadał na kanapie Gracjusz. Dobrze się złożyło, że zastałem ich obu, bo nie będę musiał wszystkiego powtarzać dwukrotnie.

   - Operacja ekstrakcji mózgu nie przedstawia żadnych trudności - powiedział Orlan. - W ciągu tysiącleci tak udoskonaliliśmy technikę tego zabiegu, że...

   - Znów chcecie przysposabiać żywy Mózg do pracy, którą tak doskonale wykonywały wasze mechanizmy, Eli! - wykrzyknął z dezaprobatą Gracjusz.

   - Mechanizmy odmówiły posłuszeństwa. Nie rozumiem cię, Gracjuszu. Powinieneś być przecież dumny, że struktura biologiczna okazała się lepsza od sztucznej konstrukcji!

   - Chodźmy do Ellona - powiedział Orlan.

   Ellon regulował właśnie kondensator grawitacyjny, na którego okładkach zamierzał uzyskać pole ekwiwalentne w mikroskali polu grawitacyjnemu kolapsara. W istocie była to po prostu odmiana konstrukcyjna generatora metryki wytwarzającego spiralę grawitacyjną. Powiedziałem mu, że będzie musiał oderwać sę od tego zajęcia i przeprowadzić pilną operację.

   - Głupi pomysł! - odparł Ellon. - Żaden smok nie jest potrzebny, bo wkrótce uruchomię nasze mózgi pokładowe.

   - Co to znaczy wkrótce?

   - Wkrótce, to znaczy wkrótce. Zresztą nikt nas na razie nie atakuje, więc nie musimy się spieszyć.

   - Musimy. Smok jest umierający. Stracimy jego mózg, jeśli go niezwłocznie nie zoperujemy.

   - Niewielka strata, admirale. - Operacja jest niezbędna!

   - Ani myślę jej robić! - Ellon odwrócił się do swojego kondensatora.

   Powstrzymał go władczy okrzyk Orlana: - Ellonie, ja cię nie zwalniałem!

   Ellon zamarł. Tułów gotów był skoczyć na nas, ałe głowa obracała się pokornie ku Orlanowi.

   - A czy muszę pytać cię o zgodę na odejście? zapytał chmurnie.

   Orlan pogardliwie zignorował jego pytanie.

   - O ile dobrze pamiętam, w szkole przygotowywałeś się do egzaminu na Niszczyciela Czwartej Kategorii Impeńalnej, do którego obowiązków należało przeprowadzanie właśnie takich zabiegów. A może się mylę, Ellonie?

   - To było przed Wyzwoleniem, a teraz jestem naczelnym inżynierem eskadry kosmicznej i nie mam obowiązku spełniać wszystkich próśb zwariowanego admirała! - Próśb tak, ale to jest mój rozkaz, Ellonie!

   Ellon wpił się wściekłym wzrokiem w fosforyzującą niebieskawym blaskiem, nieruchomą twarz Orlana. Wspominałem już, że stosunki tych dwóch Demiurgów były dla mnie tajemnicą. Orlan zachowywał się wobec Ellona z zaskakującą uniżonością, a teraz przekonałem się, że sprawa nie jest tak prosta, jak by to na pierwszy rzut oka mogło się wydawać. Po Wyzwoleniu zlikwidowaliśmy wszystkie rangi i od tej pory jedyną miarą wartości osobnika stały się jego zdolności. Orlan starał się dowieść, że z całego serca popiera nowe porządki, ale nie potrafił zachować w tym umiaru. Przybrawszy nazwę Demiurga stał się Niszczycielem na odwrót i dobrowolnie się poniżał, płacąc tym za uprzednie wywyższenie. Teraz z obu opadły z trudem przyswojone nowe zasady zachowania. Przed dumnym Niszczycielem Pierwszej Kategorii Imperialnej zginał się w pokornym ukłonie nędzny, czwartorzędny urzędniczyna. Ellon, choć złamany, próbował jednak jeszcze walczyć: - Nie rozumiem cię, Orlanie...

   - Kiedy przystąpisz do operacji?

   Ellon z łoskotem wbił głowę w ramiona. Na bardziej zdecydowany protest już się nie ośmielił.

   - Gdy tylko przygotuję aparaturę i płyny odżywcze. Jeszcze dzisiaj. - I ponownie pochylił się w kornym ukłonie.

   - Wykonasz zabieg pod moim nadzorem! - powiedział dobitnie Orlan, odwrócił się na pięcie i długim, posuwistym krokiem wypadł z laboratorium.

   Dopędziliśmy go z najwyższym trudem, gdy jednak udało się to nam, Orlan znów był Demiurgiem, uprzejmym, dobrze ułożonym przyjacielem ludzi i ich gwiezdnych braci. Nie potrafiłem się powstrzymać od niezręcznej uwagi:

   - Wyobrażam sobie, Orlanie, jakiego strachu potrafiłeś napędzić w czasach, kiedy byłeś jednym z najulubieńszych dostojników na dworze Wielkiego Niszczyciela.

   - To było tak dawno, że czasami wątpię, iż naprawdę było - odparł mi swym zwykłym łagodnym tonem.

   - Włóczęga boi się operacji, a zwłaszcza tego, że operował go będzie Ellon - powiedziałem.

   Na krótką chwilę znów ujrzałem nie swego przyjaciela Demiurga Orlana, lecz pysznego dostojnika Imperium Niszczycieli.

   - Niepotrzebnie. Demiurgowie od dzieciństwa wychowywani są w duchu posłuszeństwa i rzetelności. Ellon to wybitny umysł, ale pod innymi względami nie różni się niczym od pozostałych Demiurgów.

   Wróciłem do Włóczęgi, u którego zastałem perorującego Romera. Smok powiedział mu o mojej propozycji i wyznał, że lęka sę powtórnego uwięzienia, więc Paweł starał się rozproszyć jego obawy, przytaczając swoim zwyczajem mnóstwo argumentów zaczerpniętych ze starożytnej historii. Ku mojemu zdziwieniu krasomówstwo Romera odniosło skutek, bo Włóczęga popatrzył na mnie niemal z nadzieją.

   - Dzisiaj, Włóczęgo - powiedziałem. - Już dzisiaj dokonasz kolejnego przekształcenia. Ty jeden wśród nas zmieniasz postaci jak kobieta fryzury. Zazdroszczę ci tego, mój przyjacielu!

   - Dziękuję, Eli - zaszeleścił smok przymykając oczy.

   Zgodnie z obietnicą byłem obecny przy operacji. Opisywać jej nie będę, gdyż był to zabieg dość banalny, muszę jednak wyznać, że byłem wstrząśnięty, gdy po raz pierwszy wszedłem do pomieszczenia, w którym odtąd miał rezydować Mózg. Kabina przypominała galaktyczne stanowisko dowodzenia Niszczycieli na Trzeciej Planecie: ta sama niknąca w ciemności kopuła, gwiezdne sfery, pierścieniowe ściany. A pośrodku kabiny, między stropem a podłogą, unosiła się swobodnie w powietrzu półprzezroczysta kula, w której znajdował się nasz przyjaciel Włóczęga na wieki przykuty do tego miejsca.

   Wstrząsnął mną nie widok kabiny, bo byłem nań przygotowany, lecz głos, który zabrzmiał w moich uszach. Spodziewałem się usłyszeć sepleniący, ochrypły głos smoka, a nie śpiewny, melodyjny, dawno zapomniany głos Mózgu:

   - Zaczniemy, Eli? - zapytał ów głos.

   - Jesteś tu Włóczęgo? - wymamrotałem głupio. - Dobrze ci jest?

   - Nigdzie mnie nie uwiera - odparł z lekką ironią głos. - Ellon wyrósłby na znakomitego fachowca od ekstrakcji mózgów, gdybyście nie rozbili Imperium Niszczycieli. Spieszę cię poinformować, że nawiązałem już kontakt z większością mechanizmów wykonawczych. Wkrótce uruchomię statek, a jeśli Ellon zamontuje odpowiednie anteny, również i "Wąż" będzie niebawem gotowy do drogi.

   - Dziękuję ci, Włóczęgo - powiedziałem ze wzruszeniem. - Czy mogę cię tak nazywać?

   - Nazywaj jak chcesz, byleś nie zwracał się do mnie jako do Głównego Mózgu. Nie chcę, abyś mi przypominał o Trzeciej Planecie...

   - Będziesz dla nas Głosem - powiedziałem uroczyście. - Tak cię będziemy nazywać!

   Zameldowałem Olegowi, że może już wytyczać dalszy kurs w kierunku jądra, a potem wstąpiłem do Gracjusza. Galakt był sam. Opadłem na kanapę. Byłem porządnie zmęczony.

   - Źle się czujesz, Eli? - zapytał troskliwie gospodarz. - Mogę dać ci niezły...

   - Gracjuszu - przerwałem mu - interesowałeś się jak nasz były Włóczęga zwany obecnie Głosem wchodzi w swoją nową rolę? Niebawem będziemy mogli poruszać się z szybkością nadświetlną. Ożyją też nasze anihilatory bojowe. Gracjuszu, pomóż Głosowi, zostań jego asystentem.

   Galakt popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

   - Co kryje się pod twoją propozycją, admirale? zapytał .

   - Nie wiem - odparłem niepewnie. - Chyba przeczucie. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć, bo to nie da się wyrazić słowami, ale przeczucia dla ludzi mają swoje znaczenie. Należysz do tej samej rasy, co i Głos, dlatego proszę cię, żebyś mu pomógł...

   - Zostanę asystentem Głosu, Eli - odparł z serdeczną powagą Galakt.

      . 5 .      

    Nikt nadal nie wiedział, jakie siły blokowały pracę MUK, ale siły te stopniowo słabły i przestawały już być niepokonaną przeszkodą w uruchomieniu mózgów pokładowych. Pierwszy ocknął się MUK "Strzelca" wymontowany z ewakuowanego gwiazdolotu. Olga na wiadomość o tym wyściskała nawet Ellona, który zapewnił, że wszystkie mózgi, działające jeszcze jakby ospale, odzyskają niebawem pełną sprawność, bo siły blokujące ich działalność myślową szybko zanikają. Dodał też, że wówczas można będzie zrezygnować z usług naszego zamkniętego w kuli ulubieńca.

   - Nie lubisz Głosu, Ellonie? - zapytałem.

   Zamiast odpowiedzi odwrócił się do mnie plecami. Demiurgowie nie uczą się w szkołach zasad dobrego ludzkiego wychowania, a w dodatku Ellon nie zapomniał jeszcze, że kiedyś był wielce obiecującym Niszczycielem.

   Rozmowa z Ellonem skłoniła mnie do zastanowienia. W dniu, kiedy mózgi pokładowe zaczną działać, Głos przestanie być potrzebny. Nie mogłem tego negować, ale kłopoty z maszynami myślącymi sprawiły, że nie mogłem już odnosić się do nich z pełnym zaufaniem. W Ginących Światach po prostu nie można było na nich polegać. Powiedziałem to przy okazji Olegowi.

   - Nikt nas nie zmusza do rezygnowania z usług Głosu, kiedy mózgi pokładowe będą już w pełni sprawne - zauważył Oleg. - Będzie nawet lepiej, gdy sterowanie zostanie zdublowane.

   - To właśnie chciałem zaproponować. Ale Ellon nie będzie zachwycony takim rozwiązaniem.

   - Do moich obowiązków nie należy wzbudzanie zachwytu Ellona - powiedział cicho Oleg. - Na razie to ja dowodzę eskadrą, a nie on.

   - Co zamierzasz? - zapytałem. - Kontynuować zaplanowany rejs czy w związku z utratą trzech czwartych eskadry wracać do bazy?

   Nie odpowiedział mi od razu.

   - Zżymam się na myśl o powrocie, który miałby wszelkie znamiona ucieczki, ale nie chciałbym też pchać się na oślep w ogień.

   - Nie wykonaliśmy zadania - przypomniałem. Nie spełniliśmy też obietnicy danej Aranom. Gdzie jest ów skrawek czystego nieba, o którym tak wiele mówiliśmy?

   Od chwili, gdy gwiazdoloty odzyskały zdolność ruchu, myślałem niemal wyłącznie o tym. Zaraz po katastrofie paniczny lęk skłaniał do ucieczki, ale w miarę upływu czasu strach mijał, osłabło też pragnienie zemsty za poległych przyjaciół i znów powróciło pytanie: czy mamy pomóc Aranom? To nie był nasz obowiązek, bo zjawiliśmy się w Ginących Światach jako zwiadowcy, a nie cywilizatorzy, mogliśmy więc z czystym sumieniem pozostawić Aranię jej losowi. Ale nie miałem czystego sumienia - miałem za to masę wątpliwości. Kiedyś przyznałem się do :.ich Głosowi.

   - Chcesz narazić na niebezpieczeństwo resztę eskadry, Eli?

   - W żadnym wypadku, Głosie. Szukam innych możliwości oczyszczenia przestrzeni niż ten, który zirytował Ramirów. Nieustannie o tym myślę. Ty też spróbuj się nad tym zastanowić, Głosie!

   W nocy nie mogłem długo zasnąć i w milczeniu miotałem się po kabinie. Myślałem. Jeśli Ramirowie nie zdołali nas zniszczyć, to sprawa jest prosta, nie dali rady. Co znaczy nie dali rady? Nie chcieli! Spaliwszy "Cielca" osiągnęli jakiś swój cel i lekceważąco zignorowali pozostałe gwiazdoloty. Jaki to był cel? Nie dopuścić do anihilacji planety! Znali z doniesień Oana nasze zamiary i przeszkodzili nam w ich realizacji. Dlaczego? Po co im była potrzebna ta martwa planetka? Co kryje się za ich okrucieństwem wobec Aranów?

   Nad ranem weszła do mnie przestraszona Mary i powiedziała z ulgą:

   - Jesteś tutaj? Obudziłam się, zobaczyłam, że ciebie nie ma i pomyślałam, iż wydarzyło się jakieś nowe nieszczęście.

   - Mary - powiedziałem - odpowiedz mi dlaczego Okrutni Bogowie są okrutni? Przecież okrucieństwo jest jednym z przejawów tchórzostwa i słabości, a nie potęgi!

   - Tak jest w społeczeństwach ludzkich - zaoponowała z uśmiechem - ale nie musi być w cywilizacjach gwiezdnych jądra Galaktyki. Różne miejsca, różne obyczaje...

   - Nie chodzi tylko o zwyczaje, ale o logikę, która wszędzie musi być jednakowa!

   - Doprawdy? Dlaczego więc zarzucasz mi czasem "kobiecą logikę", a więc logikę różną od twojej?

   - Masz rację, Mary! - wykrzyknąłem ze śmiechem. - Postaram się zapamiętać, że we Wszechświecie istnieje mnóstwo rozmaitych logik czy też różnych systemów myślenia. Założę też z góry, że nasz system myślenia jest odmienny od innych i spróbuję przetransponować go, przenieść w inny układ współrzędnych i zobaczyć, jakie prawa pozostaną niezmienione, poszukać inwariantów. Inwariantów logiki i etyki międzygwiezdnej. I jeśli nawet wówczas nie zrozumiem dlaczego Ramirowie z nami walczą i czego w ogóle chcą, to znaczy, że na starość oduczyłem się myśleć.

   Mary wróciła do siebie, a ja nadal biegałem po kabinie, myślałem za siebie i za Ramirów, konstruowałem i odrzucałem dziesiątki koncepcji, z których wreszcie jedna wydała mi się godna uwagi. Musiałem to natychmiast sprawdzić, więc pobiegłem do kabiny Głosu, po której majestatycznym krokiem przechadzał się Gracjusz.

   - Przyjaciele - powiedziałem. - Dowódca eskadry polecił przygotować się do kontynuowania rejsu w kierunku jądra. Uszkodzonego gwiazdolotu wziąć ze sobą nie możemy, zaś jego zanihilowanie może spowodować nową kontrakcję nieznanych wrogów. Dlatego Oleg chce go zniszczyć przez zastosowanie konwencjonalnej eksplozji. Ja mam inną propozycję: może poddać "Strzelca" anihilacji tlącej? W pobliżu Ziemi często stosujemy tę metodę, jeśli zależy nam, aby zbyt gwałtowny wybuch nie naruszył równowagi ciał niebieskich:

   Głos zrozumiał mnie w pół słowa.

   - Masz nadzieję, że przeciwko takiej anihilacji Ramirowie nie zaprotestują? - zapytał. - Chcesz zbadać zakres tolerancji Okrutnych Bogów?

   - Chcę im zadać konkretne pytanie i otrzymać na nie wyraźną odpowiedź, a nie widzę na to innego sposobu poza tym ryzykownym eksperymentem. Potrafisz przeprowadzić taką operację na odległość, Głosie?

   - Bez najmniejszego trudu!

   Oleg rozkazał "Koziorożcowi" i "Wężowi" oddalić się od skazanego na zniszczenie "Strzelca" na granicę widoczności optycznej, a ciężarówki odsunąć jeszcze dalej. I Głos przystąpił do akcji.

   Osima, jako obdarzony najszybszym refleksem, zasiadł za sterami "Koziorożca", aby w razie najmniejszego niebezpieczeństwa rzucić się do natychmiastowej ucieczki, my zaś zgromadziliśmy się w kabinie Głosu. Niedawny Włóczęga uspokoił nas, że eksperyment przebiega sprawnie. "Strzelec" wolno się wypala, przekształcając się w pustą przestrzeń i nie napotykając przy tym zbyt wielkiego oporu.

   - Jak mam cię rozumieć, Głosie? - zapytałem. - Wyczuwam pewne ograniczenie, Eli. Moje rozkazy wykonywane są z opóźnieniem. Niewielkim, liczonym w mikrosekundach, ale jednak opóźnieniem...

   - Głosie - powiedziałem. - Spowolnij anihilację, a potem stopniowo ją zintensyfikuj i zaobserwuj, jak zmieniają się siły hamujące.

   Siły hamujące zanikały, gdy Głos wygaszał anihilację i wyraźnie narastały, gdy ją aktywizował. W pewnej chwili poskarżył się, że jeśli jeszcze bardziej ją przyspieszy, to cały proces wymknie mu się spod kontroli.

   - Obawiasz się wybuchu czy tego, że zostaniesz zablokowany?

   - Nie jestem MUK, żeby można mnie było zablokować, ale mechanizmy wykonawcze odmówią mi posłuszeństwa.

   Poszedłem na stanowisko dowodzenia. Na wielkim ekranie gwiezdnym "Strzelec" jeszcze płonął, jarzył się ciemnym blaskiem niczym rozgrzana do czerwoności śrucina. Widziałem tę iskierkę tak wyraźnie, jak niczego jeszcze nie oglądałem w niebie Ginących Światów, gdyż rozdzielała nas już nie mgławica pyłowa, lecz czysta przestrzeń, w którą stopniowo przekształcał się nasz anihilowany gwiazdolot.

   Olga, siedząca w fotelu drugiego pilota, cicho opłakiwała swój statek. Płakała chyba po raz pierwszy w życiu. Położyłem jej rękę na ramieniu.

   - Ciesz się, Olgo! - powiedziałem. - Dzięki twojemu "Strzelcowi" uratuje się cała cywilizacja gwiezdna!

   - Przestań dowcipkować, Eli! - obraziła się niespodziewanie Olga. - To nie jest odpowiednia chwila do żartów.

   - Wcale nie żartuję. Już teraz widzę, że będziemy jednak mogli zanihilować planetę, przez którą uległo zagładzie dwie trzecie naszej eskadry.

   Olga nie wiedziała jeszcze, że po wypaleniu gwiazdolotu zamierzaliśmy w ten sam sposób postąpić z planetą, jeśli w pierwszym etapie akcji nie zostaniemy "skarceni" przez Ramirów. Jednak "Strzelec" wytlił się bez przeszkód. Okrutni Bogowie odpowiedzieli na moje pytanie, że zdecydowanie nie życzą sobie eksplozyjnego narastania przestrzeni, natomiast nie mają nic przeciwko tego rodzaju wolno przebiegającym procesom.

   - Chyba dlatego, że w przeciwieństwie do procesów gwałtownych nie zakłócają one zbytnio równowagi kosmicznej w gromadzie gwiezdnej - zauważyła Olga. Spróbuję to policzyć.

   Martwa planeta nadal krążyła po tej samej orbicie między Aranią a Trzema Mglistymi Słońcami, na którą ją wciągnęliśmy. Było oczywiste, że naszym wrogom obojętna jest jej lokalizacja w układzie, pod warunkiem, że nie będziemy jej wysadzać. Ale stopniowe wyparowywanie ciała kosmicznego tej wielkości nie było rzeczą prostą. Anihilacja tląca wymagała nie tylko czasu, lecz także nieustannego podtrzymywania z zewnątrz. Planety nie można było podpalić i zostawić, bo proces wkrótce by wygasł.

   - Trzeba będzie poświęcić transportowiec - powiedział Oleg z westchnieniem.

   - Dwa! - wtrącił Osima. - Pozbędziemy się w ten sposób kuli u nogi, bo trudno nimi kierować przy szybkościach nadświetlnych, a poza tym nie ma z nich żadnego pożytku!

   Poszedłem do parku. W parku lało. Wedle ziemskiej rachuby czasu mieliśmy późną jesień. W pozostałych pomieszczeniach statku umowne pory roku nie przejawiają się w żaden sposób: panuje w nich ciągle ta sama "pogoda", komfort klimatyczny najbardziej sprzyjający człowiekowi. Ja jednak, aby normalnie funkcjonować, musiałem od czasu do czasu dać się zmoczyć ulewie, wysmagać mroźnemu wiatrowi lub poczuć zapach wiosny. Nie tylko zresztą ja, bo ludzie bardzo często wypoczywali w parku. Nie pamiętam natomiast, żeby kiedykolwiek z własnej inicjatywy pojawił się tam Demiurg lub Galakt. Demiurgów to nie bawi, zaś Galaktowie tak dbają o swoją nieśmiertelną cielesną powłokę, że nie chcą jej narażać na żadne niepotrzebne niebezpieczeństwo...

   Jedna z alei parku prowadziła do konserwatora. Podszedłem do sarkofagu Lusina i zacząłem z nim bezgłośną rozmowę. "Przyjacielu - mówiłem doń w myśli - nigdy byś nam nie wybaczył, gdybyśmy po prostu stąd uciekli, powiedziałbyś, gdybyś tylko zdołał przemówić, że nie po to wyruszyliśmy na daleką wyprawę, że naszym obowiązkiem jest udzielić pomocy nieszczęsnym, którzy o tę pomoc błagają. Masz rację, przyjacielu. Nie zamierzam się z tobą spierać i nawet wspominać o zemście, chociaż nie należę do tych, którzy podstawiają drugi policzek. Gdybyś mógł wstać! Zobaczyłbyś piękny widok tlącej się ogromnej planety, a wokół niej rozszerzający się przestwór czystego nieba!"

   A potem usiadłem w fotelu naprzeciw Oana. "Morderco i szpiegu! - wykrzyknąłem chyba nawet na głos. - Potrafiłeś swobodnie przekazywać myśli wprost do naszych mózgów, mogłeś więc bodaj dać do zrozumienia na co pozwolą, a czego zdecydowanie nie życzą sobie twoi okrutni panowie. Dlaczego więc milczałeś?... Pragnąłeś naszej zagłady? My jednak nie potrafimy zostawić nikogo na pastwę łosu i musimy pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebują. I oto znaleźliśmy sposób na udzielenie tej pomocy, a teraz opuszczamy przeklęte Ginące Światy, zostawiając za sobą skrawek czystego nieba. Bez gwałtownych wybuchów, bez zakazanej anihilacji planet. Szkoda, że już nie żyjesz, bo mógłbyś to twoim panom powiedzieć...

   Tego wieczoru Mary powiedziała do mnie:

   - Cała załoga zna już plan tlącej anihilacji planety. Chciałabym się w związku z tym z tobą naradzić, bo i ja przecież będę musiała wyrazić swoją opinię na ten temat. Szukałam cię, Eli. Gdzie byłeś?

   - Spacerowałem po parku.

   - I oczywiście odwiedziłeś konserwator? - Dlaczego oczywiście?

   - Czasami się ciebie boję, Eli. Masz w sobie coś z dzikusa uprawiającego kult zmarłych.

   - Zaskakujesz mnie!

   - Czyżbyś zapomniał, że i w ziemskim Panteonie też potrafiłeś przesiadywać całymi godzinami? A w Sali Wielkich Przodków tak patrzyłeś na posągi, jakbyś się do nich modlił...

   - Naprawdę tak to wyglądało? - zapytałem ze śmiechem. - Nie wiedziałem, bo z pewnością postarałbym się zachowywać inaczej. Masz jednak rację, że mam wielki szacunek dla przodków, bo zawsze pasjonowałem się historią.

   - Pasjonowałeś się historią! - wykrzyknęła ironicznie Mary. - Romero uważa, że nie masz o historii najmniejszego pojęcia, a ja się z nim pod tym względem zgadzam. Nie, ty po prostu jesteś cały zwrócony ku przeszłości, a to zupełnie coś innego.

   - Czego ty właściwie ode mnie chcesz, Mary?

   - Chcę wiedzieć, co cię skłania do nieustannego obcowania ze zmarłymi - odparła krótko.

   Postarałem się, żeby odpowiedź zabrzmiała żartobliwie.

   - Przecież sama mi to powiedziałaś! - wykrzyknąłem. - Jestem po prostu dzikusem uprawiającym kult zmarłych. ..

      . 6 .      

    Eskadra opuściła gromadę gwiezdną Ginących Światów. Przez jakiś czas obserwowaliśmy jeszcze malowniczy widok planety sublimującej aureolą czystej przestrzeni, ale niebawem jarzący się ognik został daleko za rufą gwiazdolotu, niewidoczny nawet na ekranie powiększacza optycznego i znów powtórzyły się znajome krajobrazy.

   Wyrwaliśmy się z zapylonej gromady, wokół rozpościerała się czysta przestrzeń, gęsto i bezładnie wypełniona gwiazdami. A przed nami narastał gigantyczny gwiezdny pożar - groźne jądro Galaktyki...

   Dawniej wolny czas spędzałem przed ekranami, ale teraz, chociaż było co na nich obserwować, najchętniej przebywałem w laboratorium Ellona, gdzie budowano kondensator czasu.

   Urządzenie miało kształt kuli z superwytrzymałego plastiku, coś w rodzaju niewielkiego autoklawu oplecionego jednak gąszczem przewodów, szyn prądowych i rur.

   - Praca została zakończona, admirale! - wykrzyknął pewnego dnia Ellon. - Wewnątrz tej kuli znajduje się strzępek materii o wymiarach jądra wodoru. Ale jego masa przekracza sto tysięcy ton!

   - Ależ to teoretycznie niemożliwe! - powiedziałem zdumiony.

   - Co mnie obchodzą ludzkie teorie, admirale! błysnął oczyma Demiurg. - Niech je studiują Ramirowie, którzy tak samo jak wy nie mają zielonego pojęcia o naturze kolapsu grawitacyjnego i muszą korzystać w swych badaniach z energii naturalnych kolapsarów. Ja natomiast transformuję czas przy użyciu tego mikroskopijnego kolapsanu - podkreślił tonem głosu nowy termin. - Kiedy go wyłączę, zainplantowane do wnętrza cząsteczki wystrzelą w daleką przeszłość albo w jeszcze dalszą przyszłość!

   - A sami nie powędrujemy za nimi? Ellon popatrzył na mnie z pogardą.

   - Uważasz mnie za Okrutnego Boga, admirale? zapytał. - Nie jestem takim nieukiem, jak oni!

   Kiedy wychodziłem z laboratorium, zapytał mnie jeszcze:

   - Admirale, jesteś zadowolony z pracy mózgów pokładowych?

   - Na razie nie mogę się na nie uskarżać.

   - Wobec tego czemu nadal rządzi nimi Mózg? Po co je uruchamiałem?... Nie wydaje ci się dziwne, że ja, Demiurg, namawiam cię do przywrócenia ludzkiego sposobu kierowania eskadrą? Bo przecież MUK jest ludzkim wynalazkiem, prawda?...

   - Wcale mi się to nie wydawało dziwne, bo wiedziałem, że Ellon wcześniej czy później znów zażąda "zdymisjonowania" Głosu. Demiurg od początku nie znosił smoka, a teraz wręcz go znienawidził, bowiem jego obecną rolę uważał za niesprawiedliwe wywyższenie. Tego nie potrafił znieść tym bardziej, że transformacja Włóczęgi w Głos została dokonana wbrew jego woli, ale za to jego własnymi rękami. Aby go nie urazić jeszcze bardziej, wyjaśniłem oględnie, że Głos nie dowodzi mózgami pokładowymi, tylko dubluje ich czynności, że dobrze byłoby mieć na wszelki wypadek innych jeszcze dublerów, w związku z czym Gracjusz wprawia się w sterowaniu eskadrą, że wreszcie to nie ja zarządziłem taki tryb pracy, tylko dowódca wyprawy... Ellon jednak przerwał mi pełnym zniecierpliwienia gestem:

   - Nie mam nic przeciwko Gracjuszowi! Niech sobie ćwiczy na zdrowie i tak całej jego nieśmiertelności nie starczy mu na opanowanie funkcji MUK, ale Głos jest zbędny!

   - W tej sytuacji mogę zaproponować tylko jedno: niech na temat roli Głosu wypowie się cała załoga eskadry. Jeśli wszyscy uznają twoje antypatie za uzasadnione...

   - Moje sympatie i antypatie nie mają tu nic do rzeczy, ale jeśli mózgi pokładowe znów się rozregulują, ja ich więcej remontować nie będę. Nie zamierzam dostarczać wam coraz to nowych niewolników!

   Wieczorem przyszła do nas Irena.

   - Chciałabym porozmawiać z Elim - powiedziała. Mary wstała, ale Irena nie pozwoliła jej odejść.

   - Eli - powiedziała - przy twojej żonie będzie mi łatwiej z tobą rozmawiać. Wiesz chyba, z czym przyszłam?

   - Nie wiem, ale się domyślam. Chodzi o coś związanego z Ellonem, prawda?

   - Tak, z Ellonem! - wykrzyknęła zaciskając nerwowo palce. - Dlaczego odnosi się pan do niego z taką pogardą, admirale?

   Takiego oskarżenia się nie spodziewałem, dlatego też odpowiedziałem dopiero po dłuższej chwili:

   - Czy aby nie przesadzasz, Ireno? Wszyscy, zarówno ja, jak i Oleg, kapitanowie statków i cała reszta załogi odnosimy się do Ellona z takim szacunkiem...

   - Na temat Olega też mam kilka słów do powiedzenia! A jeśli chodzi o tak zwany szacunek do Ellona, to ogranicza się on do zdawkowych wyrazów uznania, że niby jest zdolny, wybitny, może nawet w pewnym stopniu genialny, ale... A on jest zdolny nie na niby, wybitny bez zastrzeżeń i genialny bez żadnego ale! Kto potrafi zrobić to, co on do tej pory dla nas zrobił?

   - Istotnie, zrobił wiele - odrzekłem poważnie ale za to nie jest zdolny zrobić tego, co potrafią inni. Wśród naszych załóg nie ma postaci szarych, przeciętnych, niewybitnych. Takich po prostu zostawiliśmy w domu. A może twoim zdaniem szary jest na przykład Kamagin, twoja zaś matka przeciętna?

   - Mówię o Ellonie, a nie o mojej matce lub Kamaginie. Ellon zasługuje na coś więcej niż zdawkowe uznanie! - Czego więc od nas żądasz?

   - Dlaczego postawił pan nad nim smoka? - wypaliła Irena. - Dlaczego każe mu pan służyć obrzydliwemu gadowi, który w dodatku przeszkadza mózgom pokładowym w kierowaniu eskadrą?

   - Pamiętaj, że maszyny raz już odmówiły posłuszeństwa.

   - To co z tego? Ale znów działają, robią to, do czego zostały skonstruowane. Pańskie przywiązanie do smoka jest w tej sytuacji obraźliwe dla wszystkich, czy pan tego nie potrafi zrozumieć?!

   - Nie potrafię zrozumieć czegoś innego. Tego mianowicie, za co Ellon tak nienawidzi biednego Włóczęgi? - Nie wiem! Proszę raczej zapytać, dlaczego ja nie znoszę tego smoka...

   - Dobrze - odparłem. - Dlaczego więc nie znosisz Głosu?

   - Nie lubię go i już! Nie cierpiałam go już na Trzeciej Planecie! Obrzydliwe, cuchnące cielsko...

   - Włóczęga od tej pory bardzo się zmienił, Ireno. - Tak, zestarzał się i amory już mu nie w głowie. Ale nadal cuchnie. Dziwię się, że pan potrafił przesiadywać z nim godzinami, podczas gdy ja musiałam w jego obecności zatykać nos.

   - Nie wiedziałem, że to tak wygląda...

   - Oleg też się nim brzydzi, ale ustąpił panu, bo panu ustępuje zawsze i we wszystkim. Pana zaś inni zupełnie nie obchodzą, bo liczą się dla pana jedynie własne zachcianki!

   - To mocny zarzut, Ireno!

   - Ale sprawiedliwy! Lusin oprócz Mizara chciał wziąć ze sobą jeszcze dwa koty, ktoś jednak powiedział, że pan kotów nie cierpi. Sprawdzono to i okazało się, że istotnie za kotami pan nie przepada, admirale! No i Lusin bez słowa zrezygnował z zabrania swoich ulubionych kotów. A pan zapytał kogoś czy towarzystwo ognistego smoka sprawia mu przyjemność?

   - Smoka nie ma - powiedziałem. - Jest myślący Głos koordynujący, pracę dwóch mózgów pokładowych.

   Jeśli okaże się, że naprawdę nie daje sobie z tym rady, zwolnimy Głos z jego obecnych obowiązków i zatrzymamy w rezerwie.

   Irena wstała. Zatrzymałem ją.

   - Wspomniałaś, że masz jeszcze coś do powiedzenia na temat Olega. Zatem słucham.

   Zawahała się i dopiero po dłuższej chwili powiedziała ze łzami w oczach:

   - Oleg bardzo się zmienił, nie jest już taki jak dawniej. To przez pana. Jest pan główną postacią w eskadrze i wszystkich pan sobie podporządkował. Jego również. Dawniej byłam z niego dumna, teraz mi go żal. Powiedziałam mu: mój ojciec też latał z Elim, ale nie pozwalał tak sobą komenderować. Odparł mi na to, że mówię od rzeczy...

   - I miał świętą rację! - wykrzyknąłem.

   Po jej wyjściu przez parę minut krążyłem w milczeniu po kabinie. Mary obserwowała mnie z uśmiechem.

   - Cieszysz się - wykrzyknąłem z irytacją - że na statku zaczynają się swary?

   - Cieszy mnie to, że wreszcie usłyszałeś kilka nieprzyjemnych słów prawdy! - Śmiała się tak zaraźliwie, że i ja nie mogłem utrzymać powagi. - Ja sama już nie raz zamierzałam powiedzieć ci coś podobnego, ale ty tak przejmujesz się najmniejszym głupstwem... A jeśli chodzi o koty, to sama poprosiłam o ich pozostawienie na Ziemi.

   - Niepotrzebnie! Jakoś bym wytrzymał ich obecność na statku...

   - Chodziło właśnie o to, żebyś nie musiał wytrzymywać.

   - Dość już o kotach! - zawołałem ze złością. Nie znoszę ich i basta! Powiedz lepiej, co mam robić!

   - Przede wszystkim ustalić jak wygląda współpraca Głosu z Mózgami. Jeśli istotnie są w niej jakieś zahamowania, to sprawa jest poważna.

   - Masz rację - powiedziałem. - Zaraz to sprawdzę.

   Wokół kabiny Głosu majestatycznie przechadzał się Gracjusz, pełniąc w ten sposób swoje nowe obowiązki, które jak na razie sprowadzały się do rozmów z Głosem na wszelkie możliwe i niemożliwe tematy.

   - Głosie - powiedziałem. - Jak układa ci się współpraca z maszynami myślącymi?

   - Oba mózgi pokładowe są zbyt powolne - poskarżył się.

   - Chcesz przez to powiedzieć, że szybciej od nich przeliczać warianty?

   - Nic podobnego! Nikt nie może liczyć szybciej niż MUK, ale kiedyś ci już wspominałem, że nie analizuję kolejnych wariantów rozwiązania, tylko od razu znajduję właściwą odpowiedź.

   - Tak, mówiłeś mi o tym, ale jakoś nie potrafię zrozumieć jak to w ogóle jest możliwe.

   - Wszystkie rozwiązania wariantowe pojawiają się we mnie jednocześnie. Moim zadaniem jest wybór najodpowiedniejszego, więc robię to w sposób intuicyjny. Oceniam cały zbiór wariantów całościowo, nie tracąc czasu na ich kolejne analizowanie. MUK jeszcze nie zdąży przeliczyć poszczególnych możliwości, kiedy już podpowiadam jedynie właściwą odpowiedź. Trochę to utrudnia pracę mózgów, ale nigdy jeszcze nie spowodowało błędu.

   - A czy ty, Gracjuszu - zwróciłem się do Galakta - też myślisz gotowymi ocenami?

   - Staram się, Eli - odparł z majestatyczną skromnością.

   Sytuacja zatem wyglądała zupełnie inaczej niż sądzili Ellon i Irena. Poszedłem na stanowisko dowodzenia i żeby nie przeszkadzać Osimie wywołałem Olega na korytarz. Zaprosił mnie do siebie. Zajmował malutkie mieszkanko składające się z dwóch pokoików urządzonych na wzór starożytnych kajut okrętowych.

   Opowiedziałem dowódcy eskadry o żądaniach Ellona popartych natarczywymi prośbami Ireny. Oleg słuchał z obojętnym wyrazem twarzy, i uśmiechnął się tylko raz, kiedy referowałem mu zarzuty, jakie postawiła mi dziewczyna.

   - Zdaje się, że bardzo cię to ubodło, Eli? - zauważył .

   - Człowiekowi nie może być przyjemnie, kiedy rzuca mu się w twarz takie oskarżenia.

   - Nie przejmuj się. Ja nie jestem z tych, których można zmusić do postępowania wbrew własnej woli. Jeśli zgadzam się z tobą to tylko dlatego, że masz rację. Właśnie dlatego nalegałem na twój udział w wyprawie, żeby wysłuchiwać twoich rad. To współpraca, a nie utrata samodzielności i wielka szkoda, że Irena tego nie rozumie.

   - Ona nie rozumie również wielu innych rzeczy dodałem.

   Oleg powściągliwie skinął głową. Powiedziałem, że skoro Głos stworzył nowy system kierowania statkiem, system skuteczniejszy od realizowanego dotychczas przez MUK, to rezygnowanie z niego byłoby nierozsądne.

   - Rzecz polega na tym - ciągnąłem - że ich konstruktorzy wykorzystali jedną tylko cechę ludzkiego myślenia: zdolność analizowania i wyciągania logicznych wniosków. MUK mnoży i porównuje warianty i na tym jego rola się kończy. Jednak myślenie człowieka nie ogranicza się do zimnej analizy, jest zatem bogatsze od maszynowego. A w trudnych sytuacjach ta nietożsamość dwóch sposobów myślenia może doprowadzić do ciężkich kłopotów, może nawet do katastrofy...

   - Nie potrafię ocenić, jak dalece słuszne są twoje zastrzeżenia co do sprawności mechanicznego intelektu, ale wspomniałeś o możliwych kłopotach... Co miałeś na myśli, Eli?

   - Tylko to, że w każdej chwili może pęknąć każde z ogniw niezliczonych łańcuchów logicznych i wtedy skomplikowane obliczenia mózgów pokładowych doprowadzą do absurdu. Przypomnij sobie awarię na "Taranie". Jego MUK pomylił skutki z przyczynami i całe rozumowanie diabli wzięli. Dobrze jeszcze, że zdezorientowany mózg sam siebie wyłączył, bo przecież wśród absurdalnych komend mógł się znaleźć rozkaz samozagłady lub skierowania anihilatorów na inne gwiazdoloty.

   - Nasze MUK są wyposażone w wielostopniowy układ samokontroli - przypomniał Oleg.

   - Mówię o sytuacjach, w których i samokontrola może zawieść.

   - A czy jesteś pewien, Eli, że Głosowi nic podobnego nie może się przytrafić?

   - Tak, o ile tylko nagle nie zwariuje. Głos myśli panoramicznymi obrazami. Liczy też i analizuje, ale to dla niego jedynie chwyt pomocniczy. Jest zatem rzeczą oczywistą, że ma przewagę nad maszynami.

   - Zgadzam się z tobą - powiedział Oleg głosem pozbawionym wyrazu. - Możesz uznać, że jeszcze raz brutalnie narzuciłeś mi swoją wolę. Na pewno zetkniemy się jeszcze z niejedną trudną sytuacją.

   - Który z nas powie Irenie i Ellonowi, że ich prośba została ponownie odrzucona?

   - Powiedz lepiej ty - odparł Oleg po chwili wahania. - Mnie trudno jest rozmawiać z Ireną, która straciła głowę dla swego mentora.

   - Ale przecież to jest śmieszne! Nasi gwiezdni przyjaciele są jedynie przyjaciółmi i nic więcej... Istnieją w końcu przeszkody natury cielesnej uniemożliwiające miłość. Irena myli ze sobą dwa zupełnie różne uczucia.

   - Słyszałem - zauważył jakby mimochodem Oleg - że kochałeś się kiedyś w niejakiej Fioli, wężycy z Wegi. Cielesne różnice ci nie przeszkadzały?

   - To było głupie młodzieńcze zadurzenie, o którym już dawno zapomniałem. Bardzo szybko zrozumiałem, że zbyt wiele nas dzieli.

   - Irena też to zrozumie, ale chyba nieprędko...

      . 7 .      

    Przekroczyliśmy granicę jądra Galaktyki.

   Jak to banalnie brzmi! Jakby istniała miedza oddzielająca jądro od przestrzeni wokół jądrowej, a myśmy przez tę miedzę przeszli. Jednak nie było żadnej miedzy, nie było nawet większego zagęszczenia gwiazd, ale weszliśmy do jądra i natychmiast zorientowaliśmy się, że tam jesteśmy, bo gwiazdy nagle oszalały. Astrofizycy skrzywią się zapewne na to określenie, zarzucą mi, że przypisuję ludzkie cechy martwym ciałom niebieskim, ale nie potrafię znaleźć trafniejszego określenia niż to, które mi się od razu narzuciło. A zatem gwiazdy oszalały! Świecenie przestało być ich główną cechą, bo najważniejsza stała się pasja, z jaką to czyniły.

   Nie sposób tego przekazać słowami, nie sposób wytłumaczyć komuś, kto sam nie zanurzył się w chaos wściekle rozpędzonych, miotających się, wpadających na siebie i odskakujących na powrót rozpłomienionych mas materii, nie stał się nikczemnym pyłkiem pośród sabatu gigantów!

   Znaliśmy już różne gromady gwiezdne zarówno rozproszone, jak i kuliste, ale wszędzie gwiazdy zawieszone były w przestrzeni względnie nieruchomo, wszędzie ich wzajemne odległości niemal się nie zmieniały, wszędzie panował porządek narzucony przez prawa grawitacji.

   Tu zaś panował chaos, bo czy może być harmonia w eksplozji?

   - Eli, nie mogę obliczyć trajektorii żadnej z gwiazd! - niemal z przestrachem wykrzyknęła Olga, kiedy we czwórkę siedzieliśmy na stanowisku dowodzenia. Prawa Newtona są tu nie do poznania zdeformowane przez jakieś nadrzędne siły. Jądro kipi, a ja nie potrafię zrozumieć, co powoduje kipienie gwiazd. Nie potrafię wyobrazić sobie potęgi zdolnej do zakłócenia ich równowagi! Oleg z zadumą wpatrywał się w ekrany.

   - Czy nie wydaje się wam - powiedział - że wszystkie te gwiazdy spadają nawzajem na siebie, aby potem przekształcić się w eksplodującą mgławicę?

   - To doprowadzi do zagłady całej naszej Galaktyki -odpowiedziała Olga. -Ze składających się na nią około dwustu miliardów gwiazd około połowy skupia się w jądrze. Jeśli te sto miliardów eksploduje, to z pozostałych stu miliardów, w tym z naszego Słońca i Perseusza Demiurgów i Galaktów nie zostanie nawet garstka popiołu.

   - Za to rozumni obserwatorzy z innych galaktyk odnotują pojawienie się kolejnego kwazara - pocieszyłem ich.

   - Zaczynam podejrzewać - wyznała Olga - że postąpiliśmy nieroztropnie, pchając się do tego wrzącego kotła. W każdym razie szybkości nadświetlne są tu niebezpieczne.

   Obawy Olgi, jak się wkrótce okazało, były uzasadnione. Siedzieliśmy znów we czwórkę na stanowisku dowodzenia, Osima prowadził statek, Olga coś liczyła, a ja rozmawiałem półgłosem z Olegiem.

   - Z obliczeń wynika - powiedziała nagle Olga że pędzimy ku zgubie. Pewnie musiałam się gdzieś pomylić!

   W tym momencie rozległy się sygnały alarmowe, na tablicy świetlnej zapłonął złowieszczy napis: "Generatory przestrzeni - gotowość bojowa!" Sięgnąłem po słuchawkę, ale Oleg mnie wyprzedził:

   - Głosie, co się stało? - krzyknął. Dowiedzieliśmy się, że grupka miotających się bezładnie gwiazd, wśród których przeciskał się nasz statek, jednocześnie, jakby na dany sygnał zmieniła kierunek ruchu i popędziła w kierunku geometrycznego środka, w którym akurat się znaleźliśmy. Jedyna droga ucieczki wiedzie przez nowo utworzony kanał świeżej przestrzeni...

   - Właśnie przystąpiliśmy do obliczeń - poinformował Głos.

   - Wątpię, aby obliczenia przyniosły pozytywny wynik - powiedziała spokojnie Olga. - Sytuacja jest niedobra. Zapasów całej eskadry nie wystarczy na przebicie tunelu przestrzennego na zewnątrz.

   Wywołałem laboratorium.

   - Ellonie - powiedziałem, gdy Demiurg ukazał się na ekranie. - Znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie i chyba tylko ślimak grawitacyjny może nas uratować. Porozum się z Głosem.

   Ellon uśmiechnął się szatańsko.

   - Potrafiłem wysłać do piekła całą planetę, więc z dwoma statkami też sobie poradzę. Niech tylko twój ulubieniec przyzna się do tego, że nie potrafi nawigować wśród gwiazd, a natychmiast naprawię jego błąd, admirale!

   W minutę później Głos zawiadomił nas, że anihilacja substancji aktywnej nie uchroni nas przed skutkami eksplozji gwiezdnej i że jedyną nadzieją jest ucieczka przez ślimak grawitacyjny.

   - Na co więc czekasz? - zapytałem niecierpliwie. - Jest jeszcze za wcześnie - uspokoił mnie Głos. -Jesteśmy z Ellonem zgodni co do tego, że stosowny moment jeszcze nie nadszedł.

   Wszystkie pokładowe źródła energii zostały przełączone na zasilanie generatorów metryki. "Wąż" szedł w szyku torowym za "Koziorożcem". Czekaliśmy.

   Potem zobaczyliśmy, jak dwa słońca wyrwały się z gąszczu pozostałych gwiazd i pomknęły naprzeciw sobie, przecinając tor naszego lotu. Nie mieliśmy nawet tej pociechy, że przed śmiercią ujrzymy koniec świata. Obie gwiazdy eksplodują wcześniej niż pozostałe zdążą dotrzeć na miejsce katastrofy, my zaś wyparujemy jeszcze wcześniej, jeśli tylko nie zdołamy się wyśliznąć po spirali ślimaka grawitacyjnego.

   - Start! - usłyszałem potrójną komendę, w której zmieszały się melodyjny nawet w takiej chwili Głos, skrzekliwy wrzask Ellona i beznamiętny rozkaz Olega.

   Straszliwy ból skręcił moje ciało. Na pół oślepły kątem oka zdążyłem jednak zarejestrować jak w swoich fotelach wiją się Osima i Olga, jak Oleg chwycił ręką za gardło. Widok na ekranie był tak niezwykły, że na moment oprzytomniałem i zapomniałem o bólu.

   Pędzące ku sobie słońca zderzyły się, ale nie wybuchły! Po prostu przeszły nawzajem przez siebie. Pomyślałem, że tracę zmysły, że ból rozdzierający moje ciało przyprawił mnie o szaleństwo. Nawet nie ucieszyłem się, że jeszcze żyjemy. Nie widziałem dróg ratunku, bo ratunek był zwyczajnie niemożliwy, chociaż gwiazdy wciąż jeszcze nie eksplodowały, lecz zachodziły na siebie jak dwa pokrywające się na chwilę cienie.

   - Gwiezdne fantomy! - wykrzyknąłem ze zgrozą. Słońca przeniknęły przez siebie i teraz się rozbiegały. Doszło do zderzenia, którego nie było. Nieunikniona eksplozja nie nastąpiła. Byliśmy w królestwie fantomów, gdzie jedyną realnością był ból rozrywający na strzępy każdą tkankę, każdą komórkę naszego ciała!

   Wygramoliłem się z fotela i zatoczyłem ku Olegowi, który wychrypiał z trudem:

   - Do Ellona! Ja spróbuję pomóc Oldze i Osimie. Wyskoczyłem na korytarz i upadłem. Nogi miałem jak z waty, a w dodatku nie mogłem ich przestawiać normalnie, po kolei, tylko obie naraz. Zacząłem więc posuwać się skokami, jak Demiurgowie, ale zanim dotarłem do laboratorium odzyskałem władzę w nogach.

   Laboratorium wyglądało jak po trzęsieniu Ziemi. Wszystkie ruchome urządzenia wyrwały się ze swoich gniazd i tylko stanowiska badawcze pozostały na swoich miejscach. Ellon leżał przy generatorze metryki i spazmatycznie poruszał kończynami. Klęczała przy nim Irena, wykrzykując coś bez związku, płacząc i całując nieprzytomnego Demiurga. Zwróciła do mnie zalaną łzami twarz i zawołała błagalnie:

   - Niech mu pan pomoże! On umiera! Ja tego nie przeżyję! . . .

   Udało nam się wspólnie podnieść Ellona z podłogi i posadzić go na fotelu. Irena znów uklękła przed Demiurgiem.

   - Żyjesz, żyjesz! - wykrzykiwała. - Żyjesz najdroższy! Kocham cię!

   Spróbowałem ją od niego odciągnąć, ale nic z tego nie wyszło. Ellon otworzył z trudem oczy. Spojrzenie miał półprzytomne.

   - Ireno - jęknął. - Ireno, nie umarłem? Dziewczyna zaczęła go całować z jeszcze większym zapamiętaniem.

   - Tak, tak, tak! Żyjesz, a ja cię kocham! Obejmij mnie, Ellonie, mój najdroższy!

   Demiurg chwiejnie uniósł się na nogi.

   - Obejmij! - domagała się Irena. - Obejmij mnie, Ellonie!

   Tym razem popatrzył na nią przytomnym wzrokiem.

   - Objąć? - zapytał ze zdumieniem. - Po co mam cię obejmować?

   Irena zakryła twarz rękami i wybuchnęła łkaniem. Dotknąłem jej ramienia.

   - Ireno, opanuj się! - powiedziałem. - Ellon cię nie rozumie.

   Odskoczyła ode mnie jak oparzona:

   - Czego pan chce? Jest pan złym człowiekiem i nikogo nie chce zrozumieć!

   - Natychmiast przestań histeryzować! Nie czas teraz na babskie humory!... Ellonie, co się stało? Zdążyłeś włączyć generator metryki?

   - Nie, admirale, nie zdążyłem niczego zrobić odparł Demiurg. Mówił jeszcze z wielkim trudem. - Nagle skręciło mnie i rzuciło na podłogę, ale widzę, że jesteśmy uratowani... - Poczuł się widać lepiej, bo z nowym zdziwieniem popatrzył na Irenę. - Co ci jest? Coś sobie uszkodziłaś? Zaprowadzić cię do maszyny medycznej?

   Irena zdołała wziąć się w garść. Potrafiła nawet blado się uśmiechnąć, tylko głos miała jeszcze trochę niepewny.

   - Już wszystko w porządku - odparła. - Posprzątam laboratorium.

   Odeszła, a Ellon powtórzył, że upadł w momencie, kiedy zamierzał wpuścić oba gwiazdoloty do ślimaka grawitacyjnego. Przypomniałem sobie, że nie znam losów Mary i wywołałem ją. Mary czuła się nie najlepiej, ale z wolna wracała do siebie. Paroksyzm bólu dopadł ją w kabinie, więc zdołała dotrzeć do łóżka.

   - Nie martw się o mnie, Eli. Zajmij się ważniejszymi sprawami.

   Teraz trzeba było pójść do kabiny Głosu, gdzie na szczęście nic się nie zmieniło. Oparłem się bez tchu o ścianę. Podtrzymał mnie Gracjusz. Galakt był blady, ale twardo trzymał się na nogach. Wymamrotałem:

   - Głosie, Gracjuszu, cóż to były za straszliwe fantomy!

   Jakby z daleka dobiegła mnie odpowiedź Głosu:

   - To nie były fantomy, Eli. To realne słońca pędziły ku sobie nawzajem!

   - I nie zderzyły się? Nie ekplodowały? Przeszły przez siebie bez szwanku? Gracjuszu, rozumiesz coś z tego? Albo wszyscy zwariowaliśmy, albo znaleźliśmy się w świecie, w którym nie działają żadne prawa fizyki, nawet prawo powszechnego ciążenia!

   Gracjusz nie odpowiedział. Był równie skonsternowany jak ja. Tymczasem Głos ciągnął:

   - Nagle rozerwał się we mnie strumień czasu. Byłem jednocześnie w przeszłości i przyszłości, ale w teraźniejszości mnie nie było. Wyrzucono mnie z mojego "teraz". To było potworne, Eli... Z przeszłości nie mogłem wpływać na przyszłość, gdyż nie było teraźniejszości, przez którą te oddziaływania muszą przebiegać.

   Ta informacja tak mną wstrząsnęła, że nie byłem zdolny do myślenia. W tym momencie mogłem jedynie wykonywać jakieś proste czynności: kogoś ratować, z kimś walczyć, na kogoś krzyczeć...

   - Głosie, pytam cię o zderzenie słońc, a nie o twoje samopoczucie! - wrzasnąłem.

   - Zderzenia nie było, Eli! Pękła nić czasu łącząca ze sobą dwie pędzące ku sobie gwiazdy. Wpadliśmy w tę przerwę i dlatego nasz czas również się rozerwał... Słońca wpadły na siebie nie w ich teraźniejszości. Prawdopodobnie jedno cofnęło się w przeszłość, drugie zaś zostało przerzucone do przyszłości. Przemknęły przez to samo miejsce, ale w różnym czasie i dlatego nie było eksplozji. Zaczynałem coś pojmować.

   - Mówisz potworne rzeczy, Głosie. Mogę dopuścić, że Juliusz Cezar i Attyla chodzili w różnych czasach po tej samej ziemi, że deptali te same kamienie, ale nie mogli się spotkać, bo dzieliły ich całe wieki, ale żeby sam czas tracił ciągłość!...

   - To jedyne logiczne wytłumaczenie, Eli. - Udowodnij to, Głosie!

   - Mózgi pokładowe analizują w tej chwili wszystkie zjawiska zarejestrowane przez analizatory.

   Wróciłem na stanowisko dowodzenia. Oleg i Osima czuli się nie najlepiej, ale poruszali się bez większego trudu. Oleg znów oddał stery Osimie, a sam zajął się przeglądaniem wyników obliczeń dostarczanych sukcesywnie przez MUK.

   Wkrótce mieliśmy już ostateczny rezultat. Był przerażający. Gwiazdy realnie pędziły ku sobie, ale w momencie, kiedy ich wzajemne przyciąganie osiągnęło jakąś wartość graniczną, bieg ich czasu został zakłócony. Czas przerwał się, przestał być synchroniczny. Luka czasowa wynosiła parę mikrosekund dla cząstek elementarnych, kilka sekund dla nas i tysiąclecia dla słońc, była zatem proporcjonalna do masy. Te pozaczasowe sekundy omal nas nie zabiły i nie było na razie jasne, dlaczego tak się nie stało. Poza tym wszystko było jasne, jeśli można coś takiego powiedzieć o zjawisku, którego mechanizmów zupełnie nie rozumieliśmy.

   Wieczorem wstąpił do nas Romero. Czuł się nie najlepiej, co Mary natychmiast zauważyła. Paweł powiedział nam, że tylko Mizar nie odczuł wpływu luki czasowej, że - jak się wyraził - zakłócenie temporalne zagoiło się na nim jak na psie. Gig też był w niezłej formie, ale Trub poważnie zachorował. Stary Anioł nie umiał pogodzić się z tym, że stał się igraszką jakichś potężnych sił, rozwścieczało go to i przygnębiało. Stąd choroba.

   - Dlaczego jesteś taki posępny? - zapytała mnie Mary, kiedy Romero, postukując swoją nieodłączną laseczką poszedł do siebie. - Przecież wszystko skończyło się pomyślnie.

   - Mylisz się - odparłem. - To był dopiero początek i nie wiadomo jaki będzie ciąg dalszy. Z prawdziwym lękiem oczekuję co nam przyniesie jutro.

   Jutro nie przyniosło nam nic złego, podobnie jak i kilka następnych dni. Nic się nie działo, jeśli nie liczyć ciągłego migotania snujących się bez celu, miotających bezładnie gwiazd. A potem znów rozdzwoniły się sygnały alarmowe i każdy pospieszył na swe stanowisko bojowe. Na ekranach ukazał się znany już obraz sypiącego się na nas zewsząd rojowiska gwiazd. Osima krzyknął z przerażeniem, że jest to ten sam rój gwiezdny, w którym już byliśmy. Niemal natychmiast Głos potwierdził to przypuszczenie.

   - Zapadamy się w przeszłość! - Oleg wpatrywał się z pobladłą twarzą w migotliwe iskierki szybko wyrastające do rozmiarów gwiazd.

   - Pędzimy w przyszłość - poprawiła go skrupulatna Olga. - Wszystko co nas czeka jest przecież naszą przyszłością, chociaż akurat w tym szczególnym wypadku owa przyszłość już raz nam się przydarzyła.

   Intensywnie myślałem. Lot ku przyszłości, która jest zarazem przeszłością, mógł oznaczać tylko jedno. Wpadliśmy w tak zakrzywiony strumień czasu, że nie było w nim początku ani końca i gdzie każda chwila była zarazem przeszłością i przyszłością. Dotychczas podobne sytuacje zdarzały się jedynie w powieściach fantastycznych i nikt nie podejrzewał nawet, że zawirowanie czasu może w ogóle realnie istnieć.

   - Znaleźliśmy się w pętli czasowej - powiedziałem. - I sądząc z tego, że przeszłość nastąpiła bardzo szybko, średnica pętli jest niewielka. Będziemy teraz nieustannie krążyć po zamkniętym torze, kręcić się jak pies wokół własnego ogona. Co zamierzasz zrobić, Olegu?

   Oleg zbladł jeszcze bardziej, ale jego głos brzmiał pewnie i zdecydowanie:

   - Postaramy się wyrwać z tej pętli. Ellonie, przygotuj się do włączenia generatorów metryki! Głosie, daj sygnał do ich włączenia zanim ponownie znajdziemy się w luce czasowej!

   Teraz pozostawało jedynie czekać. Znów rozpłomieniło się stado słońc, znów dwie gwiazdy wyprysnęły z roju i z szaloną szybkością popędziły ku sobie, a ja skurczyłem się w oczekiwaniu na rozdzierający ból, którego tym razem pewnie bym nie przeżył... Ale samobójcze słońca zaczęty nagle blednąć i znikać, i już po chwili nie było zwartego gwiezdnego roju, tylko uprzedni gwiezdny chaos, może jedynie nieco gęściejszy i bardziej rozedrgany.

   Wyrwaliśmy się ze śmiertelnej pułapki w zwyczajną przestrzeń jądra.

   - Luka czasowa była, jak się okazuje, nie tylko przerwą w strumieniu temporalnym, lecz także jego odgałęzieniem - powiedziała z ulgą w głosie Olga. - W przeciwnym razie nie znaleźlibyśmy się w przyszłości poprzedzającej przeszłość.

   Poradziłem jej, aby podyskutowała na ten temat z Głosem, który przecież jako pierwszy wykrył lukę czasową. Ten problem nie wiedzieć czemu wydawał mi się w tym momencie mało ważny. Bardziej niepokoiło mnie to, że ślimak grawitacyjny nie wyrzucił nas poza granice jądra, lecz jeszcze głębiej wepchnął do jego środka.

      . 8 .      

    Wybrałem się z Mary do Truba, który czuł się bardzo źle. Stary Anioł leżał na miękkiej sofie zwiesiwszy na podłogę swe ogromne skrzydła. Jego postarzała, silnie pomarszczona twarz była równie szara jak jego wyblakłe bokobrody. Z przyzwyczajenia rozczesywał je zakrzywionymi pazurami, ale tak wolno i niepewnie, że Mary nie zdołała powstrzymać łez. Truba próbowano leczyć wszelkimi znanymi metodami - od natrysków promienistych do baniek - ale było oczywiste, że jego dni są już policzone.

   Wiedział, że jest już jedną nogą na tamtym świecie, lecz zachowywał pogodę ducha.

   - Eli, ta luka czasowa mnie wykończyła - wyszeptał. - Anioły nie mogą istnieć w paru czasach naraz. Wiesz przecież, admirale, że mamy piekielnie silny organizm, ale co za dużo to niezdrowo! Każdy z nas jest zdeklarowanym realistą i nie umie pogodzić się z żadnym zjawiskiem nadprzyrodzonym, a przecież poplątanie czasu zakrawa na cud. Lusin zresztą nie zniósłby czegoś podobnego, jestem o tym święcie przekonany.

   Mary pocieszała Truba, a mnie nie było na to stać. Kobiety potrafią zbuntować się przeciwko najoczywistszym w świecie faktom, jeśli tylko ranią one ich uczucia. Mary pod tym względem była nieodrodną córą Ewy. Słuchałem w milczeniu, jak przekonywała Anioła, że nie jest z nim wcale tak źle, że jeszcze wstanie z posłania i będzie latał jak młodzieniaszek. Musi tylko cierpliwie poddać się leczeniu, a wszystko niebawem będzie w najlepszym porządku. Nie jest wykluczone, że sama wierzyła we własne słowa. Trub nie wierzył, ale patrzył na nią z wdzięcznością. Wszedł Romero i zapytał mnie szeptem o czym myślę. Myślałem o tym, że luka czasowa niemal nie zaszkodziła przedmiotom, a na wszystkie istoty żywe poza Mizarem sprowadziła groźne dolegliwości.

   Paweł pogłaskał Mizara, który położył się przy jego nodze. Mądry pies nie spuszczał oczu z Truba. Słyszał, co o nim mówiłem, ale nie zareagował. Wprawdzie dzięki staraniom Lusina doskonale rozumiał ludzką mowę, jeśli tylko nie zawierała ona pojęć zbyt dla niego abstrakcyjnych, ale jednak nigdy nie proszony nie wtrącał się do naszych rozmów.

   - Wskazał pan na fakt ogromnej doniosłości, admirale - powiedział Romero. - Prawdopodobnie fazowe przesunięcie czasu czy też jego przerwanie, jak uważa Głos, było w naszym pokładowym światku tak minimalne, że przedmioty martwe nie zdołały nań zareagować. Jednak dla żywej komórki, zwłaszcza komórki nerwowej nieistnienie w ciągu jednej lub dwóch sekund równa się mikrośmierci. Musimy w przyszłości o tym pamiętać.

   - Najbardziej dostało się Trubowi. - Podobnie jak Romero mówiłem niemal szeptem. - Wstrząs, jakiego doznały komórki nerwowe, doprowadził do ciężkiej choroby. On sam zresztą tak to sobie tłumaczy.

   - Anioł chyba poczuł się lepiej - powiedział uradowanym głosem Paweł. - Poruszył się!

   Romero niestety się mylił. To nie było ożywienie, tylko agonia. Ciało Truba wyprężyło się gwałtownie, zadygotało i opadło. Skrzydła znów bezsilnie rozpostarły się na podłodze. Trub odszedł.

   - To koniec, Mary! - wykrzyknąłem z rozpaczą. - Na kogo teraz przyjdzie kolej?

   Mary płakała. Romero w milczeniu stał przy posłaniu i nie ocierał łez płynących mu po twarzy. Dopiero teraz spostrzegłem, że jego nieodłączna laseczka przestała mu już służyć wyłącznie jako starożytny atrybut stroju i stała się po prostu niezbędną podporą. Wyprężony opodal Gig żałobnie postukiwał kośćmi. Ten chrzęst szkieletu na zawsze pozostanie w mej pamięci.

   W konserwatorze stanął kolejny przezroczysty sarkofag.

   Przez kilka kolejnych nocy zupełnie nie mogłem spać. Wspominam o tym nie dlatego, żeby wzbudzić czyjeś współczucie czy też podziw dla mojej wrażliwości. Nic podobnego! Romero powiedział mi kiedyś, że w starożytności bezsenność była niemal powszechną dolegliwością, chorobą wymagającą leczenia. Ale ja nie byłem chory ani nadmiernie wrażliwy. Przeżyłem śmierć Wiery i Astra, Allana, Leonida i Lusina, cierpiałem, ale snu mi to nie odebrało. Teraz jednak nie spałem, bo nie mogłem sobie poradzić z myślami. Podczas dyżurów i rozmów z przyjaciółmi nie potrafiłem się skupić. Nie umiem tak jak Olga wyłączyć się w największym nawet tłumie i hałasie. Do rozmyślań potrzebna mi jest bezwzględna samotność.

   Wstawałem więc, kiedy Mary zasypiała, szedłem do mojej kabiny i wpatrywałem się w malutki gwiezdny ekran, na którym wciąż szalała niesłychana gwiezdna burza, panował niewyobrażalny gwiezdny chaos, zrodzony przez jakąś przedwieczną, wszechogarniającą i trwającą wciąż eksplozję. Patrzyłem na to i zastanawiałem się, co mógł oznaczać taki potworny wręcz brak elementarnego porządku, nie mówiąc już o majestatycznej harmonii gwiezdnych sfer? Jądro kipi, powiedziała kiedyś Olga mimochodem i to zdanie nie mogło mi wyjść z głowy. Co zmusza jądro do kipienia, co rozpryskuje gwiazdy niczym krople wrzącej wody? Jakaż straszliwa temperatura sprawia, że gigantyczne ciała niebieskie miotają się zupełnie jak molekuły przegrzanego gazu, i czy ta niesłychana temperatura nie powoduje zmian właściwości samej przestrzeni? Cóż zresztą wiemy o jej właściwościach! Że nie jest pustym nośnikiem ciał materialnych, gdyż może zamieniać się w materię i z materii powstawać? Ale co wiemy poza tym? Przestrzeń jest największą tajemnicą natury, najbardziej tajemniczą jej zagadką. A czas? Czy i on nie jest tu zanadto przegrzany? Przywykliśmy do spokojnego, równomiernego upływu czasu na naszej spokojnej gwiezdnej prowincji, więc nie mamy pojęcia jakie jeszcze postaci może przybierać. Bo czyż ten, który widzi ocean podczas flauty potrafi sobie wyobrazić go podczas szalejącego sztormu? Tutaj czas jest nieciągły, zrakowaciały mówił zdrajca Oan... Straszył czy ostrzegał? Biedny Trub padł ofiarą luki czasowej... A gdyby tej luki nie było? Wówczas wszyscy padlibyśmy ofiarą gigantycznej katastrofy. My, nasze statki i same gwiazdy. Cóż to byłaby za eksplozja!

   - Poczekaj! -wykrzyknąłem do siebie na głos. Przecież to oczywiste i udowodnione przez MUK, że luka czasowa zapobiegła zniszczeniu co najmniej setki gwiazd! Czy zatem rak czasu nie jest szczególną formą równowagi jądra? Kiedy atom wpada na atom, cząsteczka na cząsteczkę, ich nieustannym zderzeniom zapobiegają oddziaływania elektryczne, odpychanie się różnoimiennych ładunków. Właśnie dlatego istnieją ludzie, przedmioty, organizmy i dzieła sztuki, że ich mikroskopijne atomy nie mogą się ze sobą zderzyć. A tutaj, w tym ogromnym gwiezdnym autoklawie? Tu nie ma oddziaływań elektrycznych, jest natomiast newtonowska grawitacja pchająca wszystko ku nieuchronnej zagładzie. I zagłada nie następuje jedynie dlatego, że działa też tu nowe, potężniejsze, jeszcze nie znane nam prawo wywołujące zakrzywienie i nieciągłość czasu. Tak, to właśnie jest grawitacja trwałości jądra! To właśnie ratuje przed zagładą cały Wszechświat... Wiemy już zatem, że dysharmonia temporalna jądra zapewnia mu trwałość, ale Trub miał rację, to nie jest dla nas.

   Poznaliśmy granice istnienia życia, przekonaliśmy się, że w jądrze skupiającym większość gwiazd Galaktyki jest ono niemożliwe, wykonaliśmy zadanie postawione wyprawie i teraz najwyższa pora wynosić się z tego gwiezdnego piekła.

   Tymi właśnie słowami na kolejnej naradzie kapitanów zaproponowałem, aby zakończyć wyprawę i wracać do domu.

   Przygotowania do powrotu rozpoczęliśmy niezwłocznie.

      . 9 .      

    Zgadzaliśmy się wszyscy co do jednego: jądro Galaktyki jest gigantycznym piecem, piekłem materii, przestrzeni i czasu. Niemal bez dyskusji przyjęto też moją hipotezę, iż luki czasowe zapewniają mu trwałość. Jedynie Romero miał pewne wątpliwości.

   - Drogi admirale - powiedział. - Jeśli tylko do pomyślenia są dwa różne wytłumaczenia jakiegoś zjawiska, jedno banalne i drugie niecodzienne, pan zawsze wybierze to drugie. Taką już ma pan naturę.

   - Zaprzecza pan istnieniu luki czasowej? - zapytałem. - Zapomniał pan już, jak leżał bez zmysłów na podłodze? - dodałem złośliwie.

   - Tego akurat nie zapomniałem, ale wolałbym tłumaczyć to sobie bez konieczności przywoływania nieznanych praw natury, które pan zdaje się przed chwilą odkrył, admirale! - wykrzyknął Romero i obrażony opuścił naradę.

   Ellon i Głos nie mieli żadnych zastrzeżeń, co było tym dziwniejsze, że ci dwaj bardzo rzadko zgadzali się ze sobą. Szczególnie ucieszyło mnie poparcie Ellona, bo to on właśnie musiał opracować sposoby ucieczki z jądra, które wciągało nas coraz głębiej.

   - Admirale, nie mam pojęcia dlaczego mój ślimak działa tylko w jedną stronę - wyznał mi kiedyś dumny Demiurg. - Wedle obliczeń statki już dawno powinny znaleźć się na zewnątrz jądra, a tymczasem coraz bardziej się w nie pogrążają.

   Rozmawialiśmy w laboratorium. Opodal, obrócona do nas plecami, pracowała w milczeniu Irena. Nie wybaczyła mi dotąd tego, że widziałem jej rozpacz i łzy. Ellonowi potrafiła wybaczyć brak zrozumienia dla jej uczuć, ale mnie wybaczyć nie chciała. Odwracała się na mój widok, zagadnięta odpowiadała półsłówkami i w ogóle traktowała jak najgorszego wroga. Omawiałem z Ellonem problemy o najwyższej wadze i jednocześnie korciło mnie, żeby podejść do niej, potrząsnąć brutalnie za ramię i krzyknąć: "Przestań się dąsać, idiotko! Przecież to nie moja wina!"

   - Nie widzisz żadnego wyjścia, Ellonie? -zapytałem.

   - Tu jest bardzo dziwna przestrzeń, admirale. Nie rozumiem jej. - Zamilkł i dodał niechętnie: - Naradź się z Mózgiem, on kiedyś nieźle znał się na właściwościach przestrzeni.

   Potrafiłem ocenić, ile musiała kosztować go taka rada.

   Poszedłem niezwłocznie do kabiny Głosu.

   - Włóczęgo - powiedziałem. - Zgodziłeś się ze mną, że musimy stąd jak najprędzej uciekać. Generatory metryki nie potrafią nam otworzyć drogi powrotnej, może więc spróbować wyrwać się z jądra z szybkością nadświetlną, anihilując przestrzeń?

   - Jestem temu kategorycznie przeciwny! - zabrzmiała zdecydowana odpowiedź. - Nieeuklidesowe zakrzywienie przestrzeni, którym blokowałem drogę statkom kosmicznym w Perseuszu, było wielokrotnie słabsze od tych, z jakimi tu mamy do czynienia. I jeszcze jedno, Eli: tam przestrzeń jest bierna i dlatego łatwo układa się w zaprogramowaną metrykę, tutaj zaś wykazuje zupełnie inne właściwości i aktywnie opiera się wszelkim oddziaływaniom.

   - A nasz wypróbowany sposób anihilacji planet? - Przypominam ci, że zginęło dwie trzecie eskadry, kiedy zastosowaliśmy tę metodę!

   - Tam byli Ramirowie, którzy z jakichś względów nie chcieli pozwolić na zakłócanie równowagi w Ginących Światach. A tutaj Ramirów prawdopodobnie nie ma, a w każdym razie nic nie świadczy o ich obecności. Wątpię zresztą, aby jakaś cywilizacja mogła istnieć w tym piekle.

   - Spróbujmy zatem anihilować planetkę-zgodził się Głos.

   Ale planet w jądrze nie było. Wśród milionów gwiazd nie znaleźliśmy bodaj jednej z własnym satelitą. Nie było nawet gwiazd podwójnych lub potrójnych.

   Oleg zwołał naradę kapitanów, aby znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Jako pierwszy głos na niej zabrał Kamagin.

   - Chciałbym dzisiaj naprawić błąd, który popełniłem dwadzieścia lat temu - powiedział gorąco. - Wtedy admirał Eli rozkazał zniszczyć dwa gwiazdoloty, żeby trzeci mógł wyrwać się na wolność. Zaprotestowałem. Teraz proponuję powtórzyć tę operację z Perseusza. Do zniszczenia można przeznaczyć mojego "Węża".

   - O ile dobrze pamiętam, taka operacja w Perseuszu zakończyła się fiaskiem - zauważyła spokojnie Olga. Kamagin w odpowiedzi zaczął z pasją dowodzić, że w Perseuszu musieliśmy pokonywać opór groźnego wroga, a tutaj żadnych nieprzyjaciół nie ma, że sami przekonaliśmy się, iż żywe istoty nie mają co w jądrze robić, chyba że któraś z nich lubi kąpać się w gorącej smole.

   - Zgadzam się z Elim - ciągnął - iż życie i rozum jest w naszej Galaktyce zjawiskiem peryferyjnym i wyciągam z tego taki oto wniosek: celowego przeciwdziałania nie będzie, zaś ze ślepym żywiołem z pewnością sobie poradzimy.

   - Co ty na to, Eli? - zapytał Oleg.

   Wyznam ze wstydem, że ogarnęło mnie niezdecydowanie. Nie mogłem poprzeć Kamagina, nie mogłem mu się przeciwstawić. Milczałem przez dłuższą chwilę. Wreszcie wykrztusiłem:

   - Nie mam na ten temat żadnego zdania...

   Już po naradzie, na której przyjęto projekt Kamagina, podzieliłem się swoimi wątpliwościami z Głosem i Ellonem. Demiurg uważał, że ucieczka się nie powiedzie, bo gwiazdolot ma zbyt małą masę do wytworzenia tunelu przestrzennego prowadzącego na zewnątrz jądra, a ponadto nie był pewien, że tunel będzie wolny...

   - Anihilacja masy może sobie nie poradzić z dziwną tutejszą przestrzenią - ostrzegł. - Nie warto się spieszyć, Eli. Wkrótce do końca uruchomię swój kolapsan i wówczas bez trudu wyślizgniemy się na zewnątrz w nowym ślimaku grawitacyjno-temporalnym. Sam możesz się przekonać, że czas atomowy zmieniam już bez trudu.

   - Od atomów do gwiazd droga jeszcze daleka! ostudziłem jego zapał. - A my natychmiast musimy wracać do domu.

   - Wkrótce przejdę do makroczasu - obiecał Ellon. - Powtarzam ci, admirale, nie spiesz się! Na razie nikt nas nie zamierza zabijać.

   Ellon już nie raz obiecywał mi skonstruować przystawkę temporalną do ślimaka grawitacyjnego, ale choć dzięki kolapsanowi udało mu się podporządkować sobie czas atomowy, to jednak wbrew jego zapewnieniom od atomu do ciał makroświata prowadziła długa i żmudna droga. Naradziłem się z Głosem, który uważał projekt Kamagina za jedyny realny sposób ucieczki. Trzeba tylko, dodał, wybrać fragment biernej przestrzeni, co podejmuje się zrobić bez udziału MUK. Ma takie wrażenie, że przestrzeń to on sam, że to właśnie jego skręcają i ogłupiają zawirowania przestrzeni. Za to jak wspaniale mu się myśli, kiedy napięcie słabnie!

   - Będziemy czekać na twój sygnał, Głosie! - powiedziałem.

   I oto zaczęła się ostatnia w naszej wyprawie do jądra ewakuacja gwiazdolotu. Powiedziałem ostatnia ewakuacja, gdyż "Wąż" był ostatnim statkiem jaki można było jeszcze porzucić. Akcją dowodził Kamagin. Dowodził energicznie i rzekłbym nawet wesoło, bo wierzył, że składając w ofierze swój statek uratuje wszystkich. Ja zaś nie byłem tak dobrej myśli. Spotykały nas dotąd same niepowodzenia, flota praktycznie przestała istnieć, a zgrupowani na jedynym statku kosmonauci stali się więźniami szalonego świata, gdzie miliardy gwiazd balansują na ostrzu noża, po obu stronach którego rozpościera się otchłań powszechnej zagłady. Czułem się tak przygnębiony, że musiałem swoje obawy wykrzyczeć na głos, aby jednak nie zarazić nimi przyjaciół postanowiłem pójść do konserwatora.

   - Morderco! - powiedziałem do szpicla Ramirów. - Wszystkie nasze nieszczęścia zaczęły się od znajomości z tobą. Zdradzałeś staczających się Aranów, spróbowałeś zdradzić również i nas. Lusin padł ofiarą twojej fałszywej przyjaźni, a Petri wraz ze swoją załogą zapłacili życiem za twoje donosy. Nie wiem, dlaczego twoi panowie stworzyli na Aranii warunki zabójcze dla jej mieszkańców, po co przybrali dla nich obrzydliwą maskę Okrutnych Bogów. Natomiast wiem już teraz, że nie jesteście żadnymi bogami, żadną siłą wyższą. Jesteście tylko okrutni i potężni, ale wcale nie wszechmocni. "Ci niedouczeni Ramirowie!", mówi o was z pogardą Ellon. Ma rację, jesteście niedouczeni. Bałeś się panicznie transformacji czasu w jądrze, Oanie! Ostrzegałeś nas przed rakiem czasu, a ten czas wcale nie jest chory, tylko zmienny, eksplodujący przy zbyt bliskim kontakcie wielkich mas pękiem linii temporalnych. I te eksplozje zabezpieczają jądro, do którego nie odważacie się nawet wsunąć nosa, od innego wybuchu, wybuchu materii. Wiedzieliście o tym? Skąd! Przecież jesteście nieukami, prymitywnymi i ciemnymi jak wszyscy okrutnicy!

   Zamilkłem. Wiele bym dał za to, żeby można było ożywić fałszywego Arana i wtedy rzucić mu w złowieszcze górne oko moje pełne pasji oskarżenia. Ale Oan był martwy. Zdołał uniknąć kary. Uciekł z życia, ale nie ze świata. Jego obrzydliwe zwłoki wiecznie będą wisiały w przezroczystej klatce siłowej Demiurgów.

   - Nie - ciągnąłem - pod jednym względem nie mam racji. Musieliście wiedzieć o mechanizmach rządzących tym kipiącym piekielnie gwiezdnym kotłem, który my nazywamy jądrem Galaktyki. Sami chcieliście opanować sztukę odwracania czasu, to jasne... Głupcze, nie potrafiłeś wymyślić niczego lepszego niż nurkowanie w otchłań kolapsaru. A my umieściliśmy go na stole laboratoryjnym. Nie umiemy jeszcze zmieniać czasu gwiazd, ale czas atomowy kształtujemy już całkiem dowolnie. Opuszczamy jądro, zdrajco, ale jeszcze tu wrócimy! I wówczas z pewnością nie zdołacie nas przekonać, że wasza siła równa się waszemu okrucieństwu...

      . 10 .      

    A potem stało się to, co - dziś widzę to zupełnie wyraźnie - musiało nieuchronnie nastąpić.

   Głos znakomicie wyczuwał przestrzeń; MUK bezbłędnie obliczał skupiska mas; Osima po wirtuozersku lawirował w przestrzeni, wymijając gwiezdne roje i pojedyncze słońca. Dublowali go Olga i Kamagin, równie odważni jak on i równie doświadczeni. Wszystko zostało zaplanowane, wszystko doskonale zorganizowane i przewidziane.

   Wszystko poza jednym. Okazało się, że wbrew oczekiwaniom nie byliśmy jedyną rozumną siłą w jądrze. Nie byliśmy też gospodarzami nawet tego strzępka przestrzeni, przez który zamierzaliśmy się przebić. Pomyliliśmy się w najważniejszej sprawie, sądząc, że przyjdzie pokonywać jedynie opór ślepego żywiołu. A tymczasem przeciwdziałał naszym poczynaniom potężny wrogi rozum. Rzuciliśmy się do boju w nadziei, że nasi tajemniczy przeciwnicy zostali daleko, a oni byli tuż, tuż i naszej sile przeciwstawili swoją. Siła złamała siłę.

   Głos zasygnalizował zbliżanie się biernego sektora przestrzeni, chociaż wokół w dzikim pląsie nadal miotały się rozszalałe gwiazdy, a mózgi pokładowe i analizatory nie wykryły żadnych zmian w naszym otoczeniu. Oleg jednak wierzył w możliwości Głosu i rozkazał ustawić "Węża" w stożku promieniowania anihilatorów.

   Na stanowisku dowodzenia znajdowali się wówczas wszyscy trzej kapitanowie i Oleg. Dla mnie wstawiono tam dodatkowy fotel, ale nie skorzystałem z niego. Wolałem pójść do sali obserwacyjnej, w której zebrały się wolne od wacht załogi trzech gwiazdolotów. Na widok tego tłoku wycofałem się i wraz z Romerem i Mary zasiadłem przed małym ekranem w swojej kabinie. Dzięki temu zobaczyłem wyraźnie, jak rozegrała się nowa katastrofa.

   "Wąż" leciał w pewnej odległości przed dziobem "Koziorożca", prowadzony z naszego pokładu przez samego Kamagina. W pewnym momencie w głośnikach łączności wewnętrznej - komendy kapitanów przekazywane były do wszystkich pomieszczeń statku - rozległ się jego głos:

   - Odblokowuję anihilatory masy. Cel w stożku zero-zero-trzy. Zaczynam odliczanie: dziesięć, dziewięć, osiem, siedem...

   I wtedy z mętnej mgławicy spośród miotających się bezładnie gwiazd wytrysnął znany już nam promień, dokładnie taki sam, jaki rozpylił "Cielca". Wyminął "Koziorożca" i trafił "Węża". Na ekranie powtórzyła się znów scena zagłady gwiazdolotu. Pełne grozy milczenie przerwał przeraźliwy krzyk Kamagina:

   - Mózgi pokładowe zablokowane! Głosie, masz łączność z mechanizmami wykonawczymi? Głosie, odpowiedz!

   Głos nie odpowiadał. Mary jęknęła i chwyciła się za serce. Śmiertelnie pobladły Romero wymamrotał:

   - To Ramirowie, admirale! Są w jądrze! Uwięzili nas!

   Wstrząśnięty i zaskoczony nie mogłem oderwać się od ekranu. MUK nie działał, anihilatory zostały zablokowane, a jakaś siła zawróciła "Koziorożca" i rzuciła go na poprzedni kurs wiodący wprost do środka jądra, w rozszalały żywioł kipiących gwiazd.

   - Ramirowie wiedzą o nas wszystko - powiedziałem beznadziejnie. - Mogli z łatwością zniszczyć również "Koziorożca", ale najwidoczniej woleli pobawić się z nami w kotka i myszkę!...

    . 11 . Zerwane więzi czasu    

Pogoń za własnym cieniem    Niemal natychmiast po nowej katastrofie z przerażeniem domyśliłem się przyczyny naszego nieszczęścia, jednak ta myśl nie zdołała mnie całkowicie opanować, bo nie to mi było akurat w głowie. Trzeba było najpierw ratować statek, a dopiero potem zastanawiać się, dlaczego kolejna próba ucieczki zakończyła się niepowodzeniem. Popędziłem na stanowisko dowodzenia. Dowódca eskadry i Olga wyszli z tego bez szwanku, tyle że już nie byli dowódcami, lecz podobnie jak my wszyscy bezradnymi pasażerami pozbawionego napędu galaktycznego wraku. W laboratorium też wszystko było we względnym porządku. Aparatura nie ucierpiała, Ellon i Irena czuli się dobrze, jeśli można mówić o dobrym samopoczuciu istot pozbawionych kompletnie możliwości działania. Na razie nie mogli nic zrobić, bo laboratorium zostało odcięte od dopływu energii.

   - Nie chcieliście nas słuchać! - wykrzyknął gniewnie Demiurg. - Spieszyliście się, a przecież nic nam nie groziło, dopóki nie podjęliśmy tej szalonej próby ucieczki!

   - Chodź z nami, Ellonie! - rozkazał Oleg, który w ślad za mną wszedł do laboratorium.

   Pospieszyliśmy do kabiny Głosu.

   Głos brzmiał słabo, ale wyraźnie. Poskarżył się, że odczuł bolesny wstrząs, kiedy zerwała się łączność z mózgami pokładowymi i mechanizmami wykonawczymi. Wróg sparaliżował sterowanie anihilatorami bojowymi i do tego się ograniczył, ale Głos ucierpiał niejako rykoszetem.

   - To Ramirowie! - powiedział Głos. - Nie chcą nas wypuścić z jądra. Jesteśmy ich więźniami...

   Jego opinia na ten temat była o wiele bardziej autorytatywna od naszej, bo dokładnie wiedział, co to znaczy więzić statek kosmiczny. Znał się na tym!

   Najgorzej zniósł katastrofę Gracjusz, który w momencie zablokowania mózgów pokładowych runął bez zmysłów na podłogę i teraz ten nieśmiertelny, po utracie całego swojego majestatu, wyglądał o wiele słabiej od nas, zwykłych zjadaczy chleba. Galaktowie są zupełnie nieodporni na jakiekolwiek wstrząsy, bo w swoich rajskich ogrodach dawno już zapomnieli o tym, że świat pełen jest niebezpieczeństw.

   - Trzeba skontrolować MUK - powiedział Oleg. MUK nie pracował. Odłączyliśmy go od mechanizmów wykonawczych i przenieśliśmy do laboratorium, gdzie jak nam się wydało znów zaczął działać. Były to jednak tylko pozory. Obwody przewodziły wprawdzie sygnały, ale całość zwana Małym Uniwersalnym Komputerem uległa rozkładowi.

   - Odnoszę wrażenie, że wasza maszyna straciła przytomność na skutek szoku - zauważył Gracjusz, który zaczynał odzyskiwać formę. - Co zresztą innego można oczekiwać od martwego mechanizmu?

   Ellon łypnął na niego złym okiem. Pospieszyłem zmienić temat rozmowy, bo ten mógł doprowadzić jedynie do kłótni między Demiurgiem i Galaktem.

   - Jeśli maszyna tylko zemdlała - powiedziałem -to może jeszcze uda się ją ocucić.

   Oleg polecił dostarczyć do laboratorium dwa rezerwowe mózgi wymontowane ze "Strzelca" i "Węża". One również były w szoku, a skontrolowany przy okazji MUK "Tarana" nadal mylił przyczyny ze skutkami.

   - Gracjuszu - zwróciłem się do Galakta - teraz na ciebie i Głos spadnie najcięższy obowiązek. Analizatory i mechanizmy wykonawcze znów, podobnie jak w Ginących Światach, zostaną podłączone bezpośrednio do was. Mam nadzieję, że sobie poradzicie, bo jeżeli nie, oznacza to koniec nas wszystkich.

   - Ja też mam tę nadzieję - odparł z godnością. MUK "Koziorożca" zaczął dawać znaki życia. Z głębokim smutkiem słuchaliśmy jego odpowiedzi na kontrolne sygnały. Maszyna zwariowała. We własnym przekonaniu była teraz duszą dziewczyny imieniem Czarna Mańka, opłakującą z zaświatów swój nędzny i tragiczny doczesny żywot. Nie reagowała na pytania, nie wykonywała poleceń i wszelkie impulsy doprowadzane do jej wejścia kwitowała rozdzierającym stwierdzeniem: "Nie ma Mańki, bo umarła! Czarna Mańka zimny trup!..." Potem zaczynała rozpaczliwie płakać i przez łzy złorzeczyła ostatnimi słowami jakiejś "Ciepłej Personalnej".

   Wkrótce jednak zmieniła repertuar i głębokim, piersiowym altem wykonała pieśń zaczynającą się od słów: "Puchowy śniegu tren, w krąg roztoczył swe czary, dźwięczą sanek janczary, miasto spowił już mrok"...

   Te komputerowe majaczenia były nie tylko idiotyczne, ale również zdumiewające. Przecież konstruktorzy mózgu nie umieścili w jego pamięci żadnych informacji na temat kochanek bandytów, obyczajów "paniczów bogatych" rozbijających się sankami po zaśnieżonych miastach, ani zasad wersyfikacji. Wszystko to maszyna wymyśliła sama, gdy straciła rozsądek.

   Szaleństwo dotknęło również inne maszyny. MUK "Węża" na pytanie: "Ile gwiazd trzeciej wielkości mieści się w stożku o kącie rozwarcia równym ośmiu stopniom, wysokości dwóch lat świetlnych i osi zorientowanej dokładnie na wschód?" odpowiadała wyliczeniem od końca wszystkich pierwiastków zawartych w Tablicy Mendelejewa. Natomiast w maszynie "Strzelca", podobnie jak dawniej w mózgu pokładowym "Tarana", rozchwiały się związki przyczynowo-skutkowe. Dałem jej banalne zadanie kontrolne: "Wszyscy ludzie są śmiertelni. Jestem człowiekiem. A zatem jestem?..." Podała natychmiast trzy różne odpowiedzi do wyboru: "Jesteś gruby w szóstym wymiarze. Jesteś gwoździem drugiego rzędu w kratkę typu pepita. Kwiaty już zwiędły, a całka trwa". Zaś na pytanie Olega czemu równa się sto czterdzieści trzy do sześcianu, odpowiedziała równie szybko i też troiście: "Idź się utop. Dwadzieścia osiem ton koma szesnaście metrów plus wyrazy współczucia. Byk ma rogi niezwykle kwadratowe". Nie dość, że gadała brednie, to jeszcze nie wiedzieć czemu powtarzała je na trzy równie kretyńskie sposoby.

   Odniosłem wrażenie, że mózgami "Strzelca" i "Węża" warto się jeszcze zająć, natomiast MUK "Koziorożca" jest w beznadziejnym stanie. Nie omieszkałem powiedzieć tego na głos:

   - Szaleństwo dwóch pierwszych maszyn nie wychodzi poza granice ich specjalności. Straciły rozsądek, ale zachowały osobowość, jeśli w ogóle można mówić o osobowości jakiegoś urządzenia. Pozostały jednak maszynami myślącymi, chociaż myślą źle, niesprawnie i pokrętnie. Natomiast MUK "Koziorożca" w swoim przekonaniu stał się nieszczęśliwie zakochaną dziewczyną z półświatka piszącą w dodatku wiersze. To jest dopiero czyste szaleństwo!

   - Nie jestem pewien, czy Romero zgodzi się z tezą, iż pisanie wierszy dowodzi kompletnej utraty władz umysłowych - zauważył Oleg.

   - Mówię o maszynach, a nie o ludziach. Ludzie często oddają się dziwnym i bezużytecznym zajęciom, a ponadto mają do szaleństwa szczególny stosunek, co było widoczne zwłaszcza w starożytności. Bo czyż nie mówiono wtedy: "Ona mi się szalenie podoba!" albo "Kocham go do szaleństwa!"... Niestety myślenie ludzkie nie zawsze podporządkowuje się logice, w przeciwieństwie do myślenia maszynowego, zawsze logicznego, trzeźwego i konkretnego. Tym akurat zresztą intelekt maszyn różni się od intelektu ich niedoskonałych twórców.

   - Żartowałem - powiedział Oleg. - Ellonie zwrócił się do Demiurga - zajmiesz się uruchomieniem mózgów pokładowych, ale postaraj się zrobić to bez zaniedbywania innych prac. Jak przebiegają doświadczenia z kolapsanem?

   - Czas atomowy kształtuję już zupełnie swobodnie.

   - To za mało. Ireno, można cię prosić?

   Irena jak zwykle, gdy ktoś wchodził do laboratorium, i tym razem odeszła w jego przeciwległy kąt. Teraz zbliżyła się do nas bez pośpiechu. Oleg powiedział ze wzruszeniem, które tak rzadko uzewnętrzniał:

   - Przyjaciele moi, Ireno i Ellonie. Lękam się, że nie wyprowadzimy statku z jądra, jeśli nie zdołamy odkryć jakiegoś procesu fizycznego, który pozwoli nam uniknąć wrogiej obserwacji Ramirów. Dajcie mi możliwość choć na moment oderwać się od nich w czasie. Całkiem możliwe, że "dawniej" ich nie było albo nie będzie "potem", ale "teraz" są i są znacznie silniejsi od nas. Rozumiecie mnie, przyjaciele?

   Irena tylko skinęła głową, Ellon zaś powiedział:

   - Mam już wszystko przygotowane do doświadczeń z makroczasem, ale brak mi jeszcze odpowiedniego martwego przedmiotu i istoty żywej. Przedmiot martwy wybiorę bez trudu, ale skąd wezmę żywą istotę?

   - Weź Mizara, Ellonie - poradziłem. - Już w starożytności przeprowadzano doświadczenia na psach. Wprawdzie Mizar jest zwierzęciem myślącym, więc trzeba będzie wytłumaczyć mu istotę eksperymentu i uzyskać jego zgodę, ale...

   - Sam z nim porozmawiaj - przerwał mi bezceremonialnie Ellon. - Demiurgowie nie uważają zwierząt za istoty równe sobie, jak to czasem czynią ludzie.

   - Ireno, może ty podejmiesz się przekonać Mizara? - poprosiłem. - Masz rację, Ellonie, człowiek potrafi traktować zwierzęta po ludzku.

   Wątpię, by Ellon właściwie zrozumiał moją replikę, ale mało mnie to obchodziło. Ważne było to, że Irena zgodziła się porozmawiać z Mizarem. Nieco tym uspokojony znów podszedłem do mózgu pokładowego "Koziorożca". - Znasz mnie? - zapytałem. - Pamiętasz?

   W odpowiedzi MUK zaśpiewał drżącym dyszkantem, w niczym nie przypominającym jego normalnego barytonu:

   Jak pantera, co w złotej klatce śpi

   Prężysz swój złocisty kark

   I rozchylasz czerwień warg,

   By za chwilę ramionami zwisnąć u mych bark!

   Widok wspaniałej, jeszcze niedawno tak rozumnej i na swój sposób błyskotliwej maszyny, a teraz uważającej się za żywą istotę i kompletnie pomylonej na punkcie stosunków męsko-damskich, był tak smutny i żałosny, że z najwyższym trudem powstrzymałem się od łez.

      . 2 .      

    Wieczorem wstąpił do mnie Romero.

   Usiadł w fotelu, ustawił laseczkę między kolanami i zagapił się roztargnionym wzrokiem w ekran, na którym wciąż bezładnie krążyły rozszalałe gwiazdy. Spostrzegłem nagle z bolesnym współczuciem to, na co dawniej jakoś nie zwróciłem uwagi: Romero zaczynał tracić formę, dziadział, jak dosadnie mawiali jego ulubieni starożytni. Wprawdzie nadal dbał o to, żeby w jego czarnej fryzurze i starannie pielęgnowanym zaroście nie pojawił się bodaj jeden siwy włosek, ale głębokich zmarszczek, które przeorały mu twarz nie dało się zamaskować. Widziałem, że jest załamany, że potrzebuje pociechy. Powiedziałem więc lekkim tonem:

   - Przeżyliśmy niezwykle interesującą przygodę, nieprawdaż?

   Patrzył na mnie długo wielkimi ciemnymi oczami, wpatrywał się tak intensywnie, że nagle przypomniałem sobie, jak kiedyś w momencie irytacji Mary wykrzyknęła: "Paweł jest taki przystojny, wytworny i dobrze wychowany, ma tak piękne oczy, których może mu pozazdrościć każda kobieta, a ja musiałam zakochać się akurat w tobie, ty zwariowany brzydalu! Cóż to za niesprawiedliwość losu!"

   - Admirale, pańskie zamiłowanie do paradoksów przekracza granice przyzwoitości! - wykrzyknął wreszcie z oburzeniem. - Tragedię nazwać interesującą przygodą! To niesłychane...

   - W porównaniu z losami Petriego i jego towarzyszy...

   - Mówię w tej chwili o nas, o mnie i panu, Eli! Popisaliśmy się niewybaczalną głupotą, mój przenikliwy admirale! Wlecieliśmy do jądra jak ćmy do ogniska!... Ćmy w piekielnym gwiezdnym piecu, słabe owady w twardych palcach okrutnych wrogów!

   - Dostał pan obsesji na punkcie ciem, Pawle?

   - Prawie - odparł z goryczą. - Od momentu, gdy Ramirowie zniszczyli "Węża", ciągle sobie powtarzam, że jesteśmy słabymi ćmami lecącymi do ogniska. A wie pan, że tego samego słowa użył nasz pokładowy MUK?

   - Był pan w laboratorium?

   - Właśnie stamtąd wracam. Zapytałem mózg pokładowy, co sądzi o nieciągłości czasu w tym dziwnym świecie, nazywanym przez nas jądrem Galaktyki. I w odpowiedzi usłyszałem... Jak pan sądzi, co to mogło być?

   - Pewnie jakaś głupawa piosenka albo wierszyk. - Właśnie. Dziwny wierszyk. Proszę posłuchać. I Romero wydeklamował:

   Motylem jestem, ćmą tęczoskrzydłą.

   Świat mi się znudził, życie obrzydło...

   Jak długo można z kwiatka na kwiatek,

   Gdy róża kole, więdnie bławatek,

   Gdy drży osika z wielkiego strachu? Nie chcę nektaru! Pójdę do piachu...

   - Dziwne w tych rymach wydaje mi się jedynie to, że MUK przestał się uważać za sentymentalną dziewczynę z półświatka i zaczął przemawiać jak znudzony łatwymi podbojami prowincjonalny donżuan.

   - Nie, mój uczony przyjacielu, dziwne jest coś innego. W moim mózgu tkwiło uparcie słowo "ćma", a MUK użył właśnie tego wyrazu. Nic to panu nie mówi? - Nic a nic.

   - Wielka szkoda, admirale, że nigdy nie interesował się pan starożytnymi obyczajami, bo znajomość historii bywa czasem niezmiernie użyteczna... Ale zostawmy te utyskiwania. Otóż moja uniwersytecka praca dyplomowa nosiła tytuł "Folklor miejski pierwszej połowy dwudziestego wieku starej ery" i cytowała wszystkie piosenki i wierszyki, którymi teraz operuje nasz zwariowany MUK.

   - To rzeczywiście jest bardzo dziwne i interesujące.

   - Cieszę się, że to do pana dotarło. Atak Ramirów spowodował rozdwojenie jaźni naszej biednej maszyny. - Rozdwojenie czasu, Pawle.

   - Ma pan rację, rozdwojenie czasu. MUK przebywa równocześnie w dwóch epokach. Fizycznie, materialnie znajduje się tutaj, na pokładzie "Koziorożca", natomiast psychicznie, jeśli tego określenia można użyć w stosunku do maszyny, tkwi w przeszłości. Wszyscy, jak pan wie, jesteśmy powiązani z mózgiem pokładowym naszym indywidualnym promieniowaniem, a zatem i moje biopole jest w nim zakodowane. MUK nieustannie odbierał wszystkie moje impulsy mózgowe, przyswajał sobie całą moją wiedzę, moje wyobrażenia o przeszłości, ale wszystkie te informacje były nieprzydatne do jego bieżącej pracy. Teraz natomiast, gdy został wypchnięty w przeszłość, operuje jedynie tymi wiadomościami, które dotyczą tego zamierzchłego okresu. Pytał pan czy MUK pana zna, ale w przeszłości, która stała się jego teraźniejszością, admirał Eli po prostu nie istniał. Szaleństwo mózgu pokładowego "Koziorożca" polega, powtarzam, na tym, że fizycznie jest on tu i teraz, zaś intelektualnie tam i wcześniej.

   - A co z innymi maszynami myślącymi, Pawle?

   - Każdy wariuje na swój sposób, admirale. Odnosi się to nie tylko do ludzi, ale także do maszyn.

   - Pańska hipoteza otwiera obiecujące możliwości uzdrowienia mózgów pokładowych - powiedziałem.

   - Ja natomiast widzę inną możliwość. Lękam się, że my wszyscy wkrótce tu powariujemy! - odparł z goryczą Romero.

   Po czym przypomniał mi Oana i jego chory czas. Przepowiednia zdrajcy spełniła się co do joty: znaleźliśmy się w chorym czasie. Wielkim błędem z naszej strony było to, że krążąc wśród światów, gdzie dysharmonia temporalna jest zjawiskiem normalnym, obowiązującym powszechnie prawem, łudziliśmy się, iź nas samych ta klęska nie dotknie. W dzikim chaosie jądra niestabilność czasu gwarantuje, być może, fizyczną trwałość gwiazd, ale też z pewnością jest zabójcza dla naszych harmonijnych organizmów. Trwająca niewiele dłużej niż mgnienie oka luka w "teraz" omal nie doprowadziła nas do zguby. Zachorowaliśmy, na razie o tym nie wiedząc. Rozpad więzi czasowych dokonuje się teraz również i w nas.

   - Ale maszyny myślące już zwariowały, my natomiast jak dotąd zachowaliśmy trzeźwe głowy. Jeśli oczywiście nie uznamy za przejaw szaleństwa pańskiej teorii o stopniowym rozpadzie naszego indywidualnego czasu...

   - Funkcjonujemy na innej zasadzie niż intelekty mechaniczne - odparł Romero ignorując moją złośliwość. - Organizmy mają zapewne wewnętrzne stabilizatory czasu, bo nie wątpię, że natura tworząc życie zatroszczyła się o jego ochronę również przed takimi kataklizmami, jak zakłócenie rytmu temporalnego. Natura wie przecież najlepiej, na co ją stać... My zaś nie mieliśmy pojęcia, że trzeba MUK zaopatrzyć w stabilizator czasu i dlatego maszyny myślące są słabsze od naszych mózgów przynajmniej pod tym względem. Ale naszej odporności też nie wolno przeceniać! Zakłócenia synchroniczności nawarstwiają się w komórkach i kiedy pokonają próg wytrzymałości stabilizatora biologicznego, my też stracimy rozsądek.

   - Postaramy się uciec z zagrożonego obszaru zanim do tego dojdzie. Pawle, mam propozycję. Jeśli zależy panu na sprawdzeniu słuszności hipotezy o rozszczepieniu indywidualnych czasów, proszę zająć się wraz z Ellonem i Ireną uruchomieniem naszych mózgów pokładowych.

   - Żartuje pan, admirale? - wykrzyknął zdumiony Romero. - Ośmielę się zauważyć, że remont przyrządów to domena inżynierów, a ja jestem z wykształcenia historykiem!

   - O to właśnie chodzi! Właśnie historyk jest do tego niezbędny! Jeśli MUK znajduje się intelektualnie w przeszłości, to jedynie historyk może go przywrócić czasom obecnym. Proszę sobie wyobrazić człowieka, który zasnął sześćset lat temu i niedawno się obudził. Co by pan z nim zrobił? Posadził w ławce i zmusił do nauczenia się, poznania wydarzeń i faktów, które zaszły podczas jego snu. Po zakończeniu nauki nasz śpioch znajdzie się w swoim nowym czasie, prawda? Trzeba zatem postąpić tak samo ze zwierszokleciałym mózgiem! Mam nadzieję, że pana, jako miłośnika poezji, takie określenie nie nazbyt szokuje...

   - Już dawno pogodziłem się' z faktem, że ludzie nie zawsze najstaranniej dobierają wyrażenia. Pozwolę sobie jednak przypomnieć panu, admirale, że "zwierszokleciał" tylko jeden MUK, a pozostałe zachorowały na co innego. Czy je również będziemy leczyć lekcjami historii?

   - Zaaplikujemy im lekcje logiki. Przyczyna poprzedza skutek, oto zasada, na której zbudowano nasze maszyny. Luka czasowa naruszyła logikę obliczeń. Znamy istotę schorzenia i chyba potrafimy zwalczyć szaleństwo logiczne, jeśli pan poradzi sobie z szaleństwem historycznym. Myślałem, że już go przekonałem, gdy nagle Romero uniósł tragicznym gestem laseczkę i wykrzyknął z patosem:

   - Po cóż te wszystkie remonty, kuracje i naprawy?... Trafiliśmy do piekła, z którego nie ma ucieczki. Gdzie się znajdujemy? W jądrze Galaktyki? Nic podobnego! Nie ma żadnego jądra, bo coś zwartego może istnieć tylko w spójnym czasie, a takiego akurat czasu tu nie ma! Jesteśmy nigdzie, gdyż znajdujemy się wszędzie jednocześnie!... To się nie mieści w głowie! Oszaleję, jeśli mi ktoś tego nie wytłumaczy... Już oszalałem!...

   Złapał się rękami za głowę i wydawało się, że lada chwila zacznie rwać włosy, wrzeszczeć, toczyć pianę z ust. Jeszcze nie oszalał, ale już dostał ciężkiego ataku histerii. Wpadłem we wściekłość. Zacisnąłem pięści i już gotów byłem go uderzyć, gdy nagle popatrzył na mnie uważnie, opuścił wolno ręce i zapytał:

   - Chce mnie pan zbić, admirale? Proszę bardzo, nie będę się bronił. Dawniej ludzi bijano i czasem to pomagało.

   Tylko te słowa, którym towarzyszył niepewny uśmiech, uratowały go przed policzkiem. Opadłem na fotel i położyłem ręce na kolanach, żeby uspokoić rozdygotane dłonie. Rozumiałem teraz, co czuli kapitanowie statków, kiedy załoga odmawiała wykonania ich rozkazów. Histeria w obliczu powtarzających się katastrof nie była przecież lepsza od buntu na zagubionym w oceanie żaglowcu.

   - Pawle, apeluję do pańskiego rozsądku, do pańskiego wspaniałego rozumu! Poczuł się pan dotknięty, że tragedię nazwałem interesującą przygodą? Ale czyż mówiąc o przygodzie nie mamy zarazem na myśli jej szczęśliwego zakończenia? I czyż dziś nie jesteśmy pod pewnym względem najszczęśliwszymi z ludzi?

   - My mamy być najszczęśliwszymi z ludzi? - zapytał głucho Romero. - Mówiłem już panu, admirale, że pańskie paradoksy mnie nużą...

   Przypomniałem mu jednak, że Oleg od dzieciństwa marzył o wyprawie do jądra Galaktyki, najbardziej tajemniczego i niedostępnego miejsca w całym Wszechświecie i że to on właśnie jako pierwszy z galaktycznych kapitanów doprowadził tu eskadrę. Dzięki temu wejdzie do historii jako odkrywca jądra. A czyż może być nieszczęśliwy pionier, jeśli nawet zapłaci przedwczesną śmiercią za miejsce w Panteonie? Że sam Romero, znawca starożytności, specjalista w dziedzinie historii porównawczej społeczeństw zyskał możliwość poznania takich form życia, takich cywilizacji rozumnych, o których nam się nawet dawniej nie śniło. Czy to też należy zaliczyć do nieszczęść? Że Olga, Osima i Kamagin zawsze za sens swojego życia uważali prowadzenie potężnych statków po niezbadanych gwiezdnych trasach. Czyż więc nie dopięli celu swojego życia, nawet jeśli teraz przyjdzie im z tym życiem się rozstać? I czy nieszczęśliwy jest Głos, nasz Główny Mózg, nasz były Włóczęga, który zaznał wszystkiego, o czym mógł tylko zamarzyć: potęgi myśli, rozkoszy cielesności, władzy nad przestworem Wszechświata? A Galakt i Demiurgowie? Czyż każdy z nich nie realizuje najlepszych cząstek swych osobowości, nie wciela w życie tego, do czego zdolny był w swoich marzeniach, pragnieniach i zrywach woli? Nie, tu o nieszczęściu nie może być mowy. Nawet jeśli pisany jest nam tragiczny koniec, to już dziś nasz los jest godzien pozazdroszczenia!

   Romero uniósł się z trudem, wspierając się ciężko na lasce.

   - Mój stary przyjacielu Eli! - powiedział. - Nie chcę, nie mogę się z panem kłócić. Admirale, czy mogę przystąpić do wykonywania rozkazu?

   Zasunąłem drzwi, aby nawet Mary nie mogła w tym momencie do mnie wejść. Nawet ona nie powinna oglądać mnie w tym stanie. Bo gdy tylko w oddali ucichło postukiwanie laseczki opadłem na fotel, chwyciłem się za głowę, jak to niedawno uczynił Romero i zacząłem jęczeć z rozpaczy, poczucia bezsiły i przerażenia na myśl o końcu, który przepowiadałem. Atak histerii, któremu nie pozwoliłem opanować Romera, dopadł teraz mnie. Miałem znacznie więcej powodów do utraty opanowania niż on, a w dodatku nie mogłem nikogo prosić o pomoc. Nie mogłem zdradzić tajemnicy zanim statek znajdzie się poza zasięgiem niebezpieczeństwa.

      . 3 .      

    Ellon poczuł się śmiertelnie obrażony, kiedy poprosiłem go, aby do transformatora czasu dobudował jeszcze stabilizator podobny do tego, w jaki natura wyposażyła nasze ciała. Tak uwierzyłem w hipotezę Romera, że przyjąłem ją za pewnik. Demiurg błysnął wściekle oczami i warknął:

   - Admirale, nie wtrącaj się do spraw, o których nie masz zielonego pojęcia! Transformator, stabilizator, może jeszcze multiplikator? Wymyślaj swoje nazwy, ale nie przeszkadzaj mi w robocie. Sądzisz, że jeden chaos zastępujemy innym? No to zapamiętaj sobie raz na zawsze, że budujemy uniwersalną maszynę czasu!...

   Wykrzykując to skakał przede mną jak konik polny i wściekle wymachiwał rękami. Wiedziałem, że Ellon jest źle wychowany jak na ludzki gust i że studiując ziemszczyznę najchętniej uczył się słów powszechnie uznawanych za obelżywe, więc nie bardzo przejąłem się jego zachowaniem. Przypisałem jego podniecenie skutkom zagłady "Węża", myśląc przy tym, że nawet wytrzymałość niezmordowanych Demiurgów ma swoje granice. Wątpię, aby od momentu ostatniej katastrofy Ellon wypoczywał choćby godzinę. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że mogą to być pierwsze objawy szaleństwa przepowiedzianego przez Romera.

   Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać coś złego dopiero wtedy, kiedy Mizara przyprowadzono do transformatora czasu, ogromnej przezroczystej kuli spoczywającej na postumencie. Wokół kuli stało mnóstwo różnych promienników i reflektorów, a sam transformator połączony był z kolapsanem grubościenną rurą o wielkiej średnicy. Było tam jeszcze wiele innych urządzeń i mechanizmów, których przeznaczenia nie znałem i których nie podejmuję się opisać.

   Powiem jedynie, że przed doświadczeniem z udziałem psa Ellon eksperymentował na kilku przedmiotach, wysyłając je na przemian w przeszłość i przyszłość. Z obu tych kierunków czasowych przedmioty powracały nietknięte. Gdyby zatem również doświadczenie z Mizarem się powiodło, oznaczałoby to znalezienie realnej drogi ucieczki z jądra, bowiem w wypadku zderzenia z gwiazdą nie przez nią, lecz przez pustą w innym czasie przestrzeń. Naturalnie nasze plany oparte były poza tym na ryzykownym założeniu, iż tym razem Ramirowie nie będą nam w ucieczce przeszkadzać.

   W doświadczeniu uczestniczyli w charakterze obserwatorów Oleg i Romero, Gracjusz i Orlan, Mary i Olga. Ellon sam otworzył właz transformatora czasu, a Irena przyprowadziła psa. Pies cicho popiskiwał, trącił mnie nosem w kolano, polizał Mary w rękę i nagle oparł przednie łapy na ramionach Romera, który zaskoczony tym dowodem psiej sympatii upuścił nieodłączną laseczkę. Irena głaskała Mizara po grzbiecie i coś mu szeptała do ucha. Zaniepokoił mnie wyraz jej twarzy, więc podszedłem bliżej .

   - Kochany piesku! - szeptała Irena. - Leć w przeszłość, w daleką przeszłość! Do lasu. Też chętnie bym się z tobą tam znalazła, chętnie bym pobiegała po lesie i szczekała jak ty!

   - Do lasu! Do lasu! - powarkiwał radośnie pies i lizał ją po rękach. - Zapolujemy sobie razem, poszczekamy! Szybciej, Ireno! Szybciej!

   Szept Ireny słyszałem tylko ja, natomiast odpowiedzi Mizara docierały do wszystkich za pośrednictwem deszyfratorów osobistych. Nic więc dziwnego, że obecni w niczym się nie zorientowali i sądzili, że Irena czułymi słówkami po prostu dodaje psu otuchy przed jego niebezpieczną podróżą. Ja jednak doskonale wiedziałem, że Mizar po szkole Lusina doskonale zna ludzką historię i nie potrzebuje do podjęcia decyzji żadnych kłamliwych zachęt, że wystarczy mu naga prawda o niebezpieczeństwie, ale też i o wadze jego udziału w eksperymencie. To wszystko już zresztą dawno z Ireną ustaliliśmy.

   - Ireno! - powiedziałem cicho. - Ireno, odwróć się!

   Wolno uniosła się z klęczek. Oczy miała dziwne, gdy powiedziała:

   - Admirale, pozwoli mi pan odejść z Mizarem? Kocham go!

   Chwyciłem ją za rękę i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknęła z bólu. Na ból jeszcze reagowała.

   - Mylisz się, Ireno! - wyskandowałem dobitnie. - Nie kochasz Mizara, tylko Ellona!

   Z takim napięciem wsłuchiwała się w moje słowa, że przez chwilę stała z otwartymi ustami. Nigdy przedtem nie widziałem jej z taką głupią miną, Irena należała bowiem do kobiet bardzo dbających o swój wygląd.

   - Ellona? - zapytała dziecięcym głosikiem. Jak mogę kochać Ellona, skoro pan mi tego zabronił, admirale? Ja jestem bardzo posłuszną dziewczynką...

   - Gadasz głupstwa! - syknąłem ze złością. Wcale nie jesteś posłuszna, tylko krnąbrna. A teraz w dodatku źle się czujesz, jesteś chora i dlatego wyobrażasz sobie niestworzone rzeczy. Musisz się położyć, Ireno.

   - Myśli pan, że nie lubię Mizara? - zapytała z powątpiewaniem w głosie.

   - Naturalnie, że go lubisz. Ja też go lubię, podobnie jak twoja matka, Mary i wszyscy inni... Ale to nie wystarczy, żeby wybierać się we wspólną podróż w czasie.

   - Za mało cię lubię, Mizarze - powiedziała pokornie Irena. - Wydało mi się, że lubię cię najbardziej ze wszystkich, że cię kocham... - Nagle załamała ręce i wykrzyknęła błagalnie: - Admirale, pozwól mi kogoś pokochać! Jestem taka posłuszna, że bez twojej zgody nie potrafię!

   Przywołałem Olgę, za którą przybiegli Mary i Oleg. Na jego widok Irena skrzywiła się boleśnie i wykrzyknęła:

   - Nie, tylko nie ty! Porzuciłeś mnie dla wyprawy, podczas której zginiesz...

   - Ireno, ocknij się! - wykrzyknął blady jak płótno Oleg. - Przypomnij sobie naszą rozmowę na bazie. Przecież sama nalegałaś na swój udział w wyprawie. Jesteśmy razem na pokładzie statku flagowego. Nie zostałaś na Perseuszu, Ireno!

   Dziewczyna rozpłakała się spazmatycznie, kryjąc twarz na piersi matki.

   - Olgo, zaprowadź ją do siebie - powiedziałem. - I nie ruszaj się od niej na krok. Obawiam się, że jej stan może się pogorszyć.

   Kiedy tak gorączkowo szeptaliśmy, stojąc ciasną grupką wokół Mizara, Ellon w miarę spokojnie czekał przy otwartym włazie, ale kiedy Olga troskliwie podtrzymując Irenę wyprowadziła ją z laboratorium, nie wytrzymał i wrzasnął ze złością:

   - Ludzie, przestańcie tracić czas! Transformator przegrzewa się na jałowym biegu i lada chwila wszyscy możemy znaleźć się w niekontrolowanej przyszłości. Kto w końcu przyprowadzi Mizara?!

   - Ja - odpowiedziałem i podobnie jak przed chwilą Irena uklęknąłem przy psie i czule pogłaskałem go po karku. - Mizarze, przyjacielu - powiedziałem. Niestety, na razie nie pobiegasz sobie po lesie. Musimy najpierw przeprowadzić niezwykłe doświadczenie, od którego zależy ratunek nas wszystkich. Gotów jesteś nam w tym pomóc?

   - Prowadź mnie, Eli! - warknął mężnie pies i polizał mnie po ręce.

   Zaprowadziłem go do włazu. Ellon chciał brutalnie chwycić go za kark i wrzucić do środka, ale mu na to nie pozwoliłem. Mizar popatrzył na nas smutnym, pożegnalnym wzrokiem, szczeknął "Żegnajcie!" i sam wskoczył do transformatora. Ellon zatrzasnął pokrywę i odszedł na bok, do stanowiska kolapsanu. Zaczęło się niebezpieczne doświadczenie.

   Wkrótce spostrzegliśmy, że Mizar znika. Nie rozpadał się, nie kurczył do rozmiarów kropki, jak tego z niewiadomych względów oczekiwaliśmy, lecz znikał tak samo jak Oan podczas swej nieudanej próby ucieczki, stopniowo przekształcając się w mglistą sylwetkę. W transformatorze musiało być gorąco, bo pies zaczął gwałtownie dyszeć z wywieszonym językiem, a jego oczy nabrały gorączkowego blasku. Ciało Mizara zbladło i zniknęło, i tylko te płonące oczy i czerwony jęzor jeszcze przez dłuższą chwilę pozostawały w teraźniejszości. Wreszcie i one umknęły w przyszłość. Przezroczysta kula transformatora czasu opustoszała.

   - Mizar jest w przyszłości! - wykrzyknął Ellon, odchodząc od kolapsanu. - W bardzo bliskiej przyszłości, o co najwyżej tysiąc lat wedle waszej ziemskiej rachuby. Smaży się w roztopionym czasie! - zachichotał okrutnie.

   - Jak długo tam pozostanie?

   - Zaledwie godzinę, jedną małą godzinkę, admirale! A potem wyłączę kolapsan i twój pies wypadnie do naszego czasu, podobnie jak zrobił to Oan, kiedy próbował uciec w dalekie jutro.

   Triumf Demiurga był oczywisty i uzasadniony, ale jednak przykro było nań patrzeć. Nawet radość eksperymentatora dokonującego epokowego odkrycia nie powinna przecież przesłaniać niepokoju o los bohaterskiego psa. Ponadto miałem do Ellona wielką pretensję o to, że zupełnie nie przejął się chorobą Ireny. Oleg poszedł na stanowisko dowodzenia, zaś Romero, widząc mój stan, wziął mnie pod rękę i zapytał:

   - Nie ma pan ochoty, admirale, przekonać się jakie postępy na drodze do normalności poczynił MUK "Koziorożca"?

   Chora maszyna stała w przeciwległym kącie laboratorium. Zapytałem ją, co myśli o podróżach w czasie i czy jest nadzieja, że Mizar powróci pomyślnie z przyszłości. MUK wyśpiewał swoją odpowiedź przyjemnym altem:

   Żadna istota nie przeminie!

   Bo wieczność dalej przez nią płynie. Więc trwaj i raduj się twym bytem! Byt jest odwieczny...

   - Odpowiedź mało konkretna, ale niezupełnie pozbawiona sensu - zauważyłem. - W dodatku optymistyczna! A i wiersz wydaje mi się lepszy od tych bredni, którymi maszyna nas do tej pory częstowała.

   - Ten wiersz wyszedł spod pióra jednego z największych poetów starożytności, o którym zapewne nie słyszał pan, admirale. Ten poeta nazywał się Goethe... To zresztą nieważne. Ważne jest jedynie to, że MUK wspomniał o wieczności, o wiecznym trwaniu każdej istoty. A wiesz, Eli, czemu zawdzięczamy to trwanie? Pamięci! Pamięć jest jedyną gwarancją nieśmiertelności, katalizatorem przekształcającym każdą chwilę w wieczność, dającym jej ponadczasowe trwanie!...

   Język Romera zawsze odznaczał się nadmierną kwiecistością, ale równie podniosłych słów nigdy jeszcze od niego nie słyszałem.

   - Cóż za wspaniała oda do pamięci, Pawle!

   - Dziś w nocy przyszła do mnie pańska siostra, Eli. Proszę tak na mnie nie patrzeć, przyjacielu, na razie jeszcze nie zwariowałem. Doskonale wiem, że Wiera dawno umarła i że przed opuszczeniem Ziemi pokłoniłem się jej prochom w Panteonie. Odwiedziła mnie we wspomnieniach, tylko w moich wspomnieniach! Całe moje życie stało się nagle wspomnieniem o moim życiu i to było piękne, kuzynie! Posprzeczaliśmy się z Wierą, o czym doskonale wiesz, admirale. Nie, jeszcze nie był pan admirałem, tylko zwykłym młodzieńcem... Dopędziłem więc Wierę na Plutonie, wszedłem to hotelu, do tego samego numeru, w którym już kiedyś byliśmy razem i upadłem przed nią na kolana... Ucałowałem jej stopy, a ona rozpłakała się i również mnie ucałowała. Tak bardzo ucieszyła się z mojego powrotu i z tego, że może mi wybaczyć... Eli, przyjacielu mój i kuzynie, nawet nie masz pojęcia jak bardzo jestem ci wdzięczny za to, że rozkazałeś mi popędzić na złamanie karku za twoją siostrą, że dzięki temu przywróciłeś mi życie! Klęczeliśmy naprzeciw siebie, co musiało zapewne wyglądać śmiesznie dla kogoś patrzącego z boku, ale nic to nas nie obchodziło, bo byliśmy niezmiernie szczęśliwi... I to było zaledwie parę godzin temu, to było tej nocy, Eli!

   Zachwiał się. Wybuch szaleństwa był tak gwałtowny, że nie zdążyłem Pawłowi przerwać i zareagowałem dopiero wtedy, kiedy omal nie zwalił się bez zmysłów na podłogę. Podtrzymałem go. Romero drgnął i oprzytomniał. Oczy miał zmętniałe ze szczęścia.

   - Czy coś się stało? -zapytał. -Co ja mówiłem? - Rozmawialiśmy o przywracaniu świadomości mózgowi pokładowemu, Pawle. A teraz może podsłuchamy, o czym tak gorąco dyskutuje Ellon z Orlanem i Gracjuszem.

   Ta rozmowa istotnie zasługiwała na uwagę. Ellon utrzymywał, że znalezienie drogi do przyszłości jest dla jego mechanizmów zupełnym drobiazgiem, bo w tym wypadku należy jedynie przyspieszyć bieg czasu, nie zmieniając jego kierunku. Czas naturalny płynie od przeszłości ku przyszłości, kolapsan popędzi go, i po kłopocie. Gorzej jest z podróżą w przeszłość, chociaż kolapsan i z nią sobie poradzi. Jak jednak na zmianę znaku czasu zareagują poddane tego rodzaju transformacji temporalnej obiekty? Przedmioty martwe zapewne zniosą ją bez szwanku, natomiast organizmy najprawdopodobniej zginą, jeśli nie zastosuje się szczególnej metody odwracania czasu.

   - Co masz na myśli, Ellonie, mówiąc o szczególnej metodzie odwracania czasu? - zapytał Gracjusz. - I dlaczego przejście przez zero temporalne ma stanowić zagrożenie dla tkanek naturalnych?

   - Dlatego, że zero temporalne oznacza zatrzymanie wszelkich procesów. W wypadku metalu czy kamienia, czy wreszcie skomplikowanych mechanizmów, nie ma to większego znaczenia, natomiast dla organizmów równa się śmierci.

   Zauważyłem, że kiedyś już, przy zderzeniu dwóch słońc, znaleźliśmy się w luce czasowej, utraciliśmy na moment nasze "teraz", na co Ellon zareagował ze zwykłą gwałtownością. Zwymyślał mnie od nieuków, po czym łaskawie wytłumaczył, że luka czasowa jest czymś zupełnie różnym od zera temporalnego. Podczas niedoszłego zderzenia gwiazd zamarliśmy tylko na krótką chwilę, ale nie umarliśmy, bo natychmiast powrócił naturalny bieg czasu od przeszłości ku przyszłości, natomiast odwrócenie czasu równało się niszczącej eksplozji.

   - Musiałbym wyciągać z przeszłości pańskiego trupa, admirale! -zakończył zjadliwie.

   Pobiegał chwilę po laboratorium, a potem oświadczył, że jednak znalazł sposób, dzięki któremu organizmy żywe zdołają dotrzeć bez przeszkód w przeszłość. Trzeba istotę żywą z pomocą transformatora wyrzucić w przyszłość wzdłuż naturalnych linii temporalnych, i jeśli się w tej przyszłości nie utrzyma, nie zatrzymywać jej we współczesności, lecz pozwolić spadać dalej w przeszłość. Będzie to jednak spadanie inercyjne, nie zaś pod wpływem sił zewnętrznych. Ruch bezwładny w czasie jest zawsze przesuwaniem się do punktu realnego istnienia, co wynika z samej natury czasu. I jeśli istota spadająca siłą bezwładności z przyszłości w teraźniejszość sama znajdzie się w przeszłości, to ów wsteczny ruch, ciągle spowalniany, stanie się niebawem normalnym ruchem do przodu. Teraz wystarczy temu znormalniałemu ruchowi w czasie nadać odpowiednie przyspieszenie, aby obiekt biologiczny bez szkody dla zdrowia osiągnął nawet milionoletnią przeszłość...

   Trochę to moim zdaniem było zanadto pokrętne i nieprzekonujące, ale postanowiłem na razie nie wdawać się z Demiurgiem w dyskusję, gdyż była już najwyższa pora zawrócić Mizara z dalekiej drogi. Ellon przesunął dźwignię rewersu czasowego na pulpicie sterowniczym kolapsanu. Wnętrze transformatora zmętniało, zamgliło się, a w tej mgle ukazał się najpierw czerwony jęzor, za nim zaś dwoje gorejących oczu. Wkrótce ujrzeliśmy całą postać żywego i zdrowego, szalejącego z radości Mizara.

   - Wróciłem! Wróciłem do was! - szczekał nie posiadając się ze szczęścia.

   Odskoczyła pokrywa włazu i Mizar wypadł na zewnątrz jak wystrzelony z procy. Skoczył z impetem na pierś Romerowi, przewrócił go, potem zbił z nóg mnie i spróbował tej samej sztuczki z Gracjuszem, ale masywny Galakt tylko lekko się zachwiał pod naporem psiej radości.

   - Przestań, wariacie! - zawołałem ze śmiechem. - Opowiedz lepiej, co widziałeś w czasie tej swojej nieprawdopodobnej podróży!

   Mizar jednak niczego nie widział. Dokoła była tylko gęsta biała mgła. Tkwił w tej mgle całą wieczność, a potem pojawiły się gwiazdy, które jak wściekłe pędziły po niebie i groźnie błyszczały. Zupełnie tak samo jak na ekranach. Tyle tylko, że było okropnie gorąco, tak gorąco, że Mizar umierał z pragnienia.

   - Zaraz dostaniesz pić - burknął Ellon i nie czekając, aż pies wychłepce wodę, zaczął przygotowywać transformator do nowej podróży w czasie.

   Zapytałem Demiurga czy nie można odłożyć dalszej części eksperymentu na jutro, żeby pies mógł trochę odpocząć. Odparł na to, że nie mamy do stracenia ani chwili nie tylko obecnego, ale również i dawno minionego czasu. Znów pogłaskałem Mizara i zapytałem go czy Irena powiedziała mu wszystko o programie eksperymentu. Pies uśmiechnął się, jak potrafią uśmiechać się tylko naprawdę inteligentne psy i odpowiedział, zupełnie po ludzku przymrużając oko:

   - Skąd mogę wiedzieć, czy powiedziała mi wszystko? Ze zdenerwowania zadajesz mi nierozsądne pytania, admirale. W każdym razie powiedziała mi, że najpierw udam się w przyszłość, a potem w przeszłość, gdzie będzie Ziemia i las. Gdzie ona jest?

   - Irena bardzo źle się poczuła. Najlepszym lekarstwem na jej chorobę będzie sukces tego doświadczenia. - Zrobię wszystko, co tylko będzie trzeba.

   I znów zobaczyliśmy jak piękne, zwinne ciało Mizara zamienia się w sylwetkę, w której błyszczały tylko gorejące oczy. W laboratorium zjawił się ponownie Oleg. Powiedział nam, że Irena leży nieprzytomna pod opieką matki i że jej stan budzi bardzo poważne obawy. Wyprawa dysponowała znakomitymi lekarstwami dostarczonymi przez ludzi i Demiurgów, w tym także lekami działającymi na chorą psychikę, ale żadne z nich nie poskutkowało. Automat medyczny co chwila zmieniał diagnozę i przepisywał coraz to nową kurację, gdyż jego pamięć nie zawierała żadnych informacji na temat jej niezwykłej, jak się okazało, dolegliwości.

   - Uwaga! - rozległ się ostry głos Ellona. - Powrót z przyszłości! Inercyjny przeskok w przeszłość! Mizar wypadł z przyszłości. W transformatorze za rysowało się dwoje oczu, ciężko pulsujący język i półprzezroczysta sylwetka ciała. Przez chwilę miałem nadzieję, że całkowicie już cielesny pies zaszczeka radośnie i zacznie domagać się wypuszczenia na zewnątrz, ale tułów znów zbladł i zniknął. Mizar nie zatrzymał się w naszej chwili obecnej i z rozpędu zanurzył się w przeszłość. Ellon nisko pochylony nad pulpitem sterowniczym uważnie obserwował pulsowanie lampek sygnalizacyjnych.

   - Doświadczalny pies Mizar pomknął w przeszłość - zameldował Olegowi. - Zero temporalne przekroczył bez szkody dla zdrowia, dlatego też dodałem trochę czasu wstecznego, przyspieszyłem inercyjny wylot z przyszłości.

   - Jak długo będziemy czekać na powrót psa? - Również około godziny, dowódco.

   - Jeśli zostaniesz tu - zwróciłem się do Olega to ja odwiedzę teraz Głos, który pewnie stęsknił się za towarzystwem.

   W kabinie Głosu zacząłem spacerować pierścieniowym chodnikiem pod jej ścianami, jak to lubił robić Gracjusz. Nie musiałem opisywać unieruchomionemu Włóczędze przebiegu eksperymentu, bo analizatory przekazywały mu na bieżąco znacznie pełniejszy obraz niż ja to bym potrafił uczynić. Nie zdziwiłem się więc, gdy Głos zapytał o mój stosunek do podróży w czasie. Odparłem, że sam nie potrafię tego ściśle sformułować, bowiem jestem pełen nadziei zmieszanej z obawą i czymś, co można byłoby nazwać instynktowną niechęcią do tego rodzaju doświadczeń przeprowadzanych na istotach żywych.

   - Zgadzam się z tobą w tym ostatnim punkcie, ale sytuacja jest chyba o wiele groźniejsza niż nam się wydaje. - Również obawiasz się, że grozi nam szaleństwo? - zapytałem.

   - Szaleństwo już się zaczęło - odpowiedział Głos.

   - Jeśli nie liczyć maszyn, nikt z nas poza Ireną na razie nie stracił zmysłów.

   - Intelekt maszynowy nie jest chroniony wewnętrznym stabilizatorem czasu, jak to ma miejsce w wypadku organizmów żywych. Nic więc dziwnego, że mózgi pokładowe ucierpiały pierwsze.

   - Uważasz zatem, że hipoteza Romera jest słuszna?

   - To nie jest hipoteza, tylko stwierdzenie faktu. - A więc i my utracimy rozsądek? W pierwszej awarii z twojej świadomości wypadło poczucie "teraz", ale chyba nie wątpisz, że tym razem żyjemy we własnej teraźniejszości?

   Jednak Głos właśnie w to wątpił. Nawet więcej, był wręcz przekonany, że już utraciliśmy swoje "teraz". Powiedział, że czas pokładowy pulsuje, miota się między najbliższą przeszłością a równie bliską przyszłością. Nie płynie równomiernie od przeszłości ku przyszłości, lecz bardzo szybko wibruje, gorączkowo drga. Głos wyczuwał te drgania w każdej komórce swojego mózgu, bo wibracja czasu prowadzi do rozdygotania myśli, do falowania rozkazów wydawanych mechanizmom wykonawczym. Na szczęście maszyny nie wyczuwają takich subtelności, bo dla nich najważniejsza jest treść rozkazu, a nie ton, jakim został on wydany, ale długo to trwać nie może. Nieuchronnie nastąpi chwila, kiedy wibrujący rozkaz przestanie być rozkazem, zamieni się w niezrozumiały bełkot, a wówczas statek umrze.

   - Gracjusz dubluje twoją pracę, Głosie, ale na nic podobnego się nie uskarża! - powiedziałem zdumiony. - Wkrótce i on to poczuje. Wkrótce wszyscy to poczujecie, Eli. Czas drży coraz silniej, zwiększa się amplituda jego wibracji. Każda wibracja zostawia ślad: nawarstwia się przeszłość, koncentruje przyszłość. Kiedy ich niezgodność osiągnie wartość graniczną wówczas czas znów się rozerwie, a wątpię, żebyśmy i tym razem zdołali tak łatwo jak poprzednio wymknąć się z powstałej luki. Wtedy uciekliśmy z wyrwy czasowej między dwoma słońcami, ale co będzie, kiedy czas pęknie na samym statku?

   - To okropne, co mówisz, Głosie! Czy mamy jakąś szansę ratunku?

   - Uratować nas może tylko natychmiastowe ustabilizowanie czasu pokładowego. Stabilizator jest teraz ważniejszy niż transformator czasu.

   Wezwano mnie do laboratorium. Na podłodze leżał Mizar. Oczy miał wytrzeszczone, z szeroko rozwartej paszczy wysuwał się obrzmiały język. Pies był martwy. W przygnębiającej ciszy zabrzmiał groźny głos Orlana:

   - Ellonie, obiecałeś, że Mizar pomyślnie przekroczy zero temporalne. Skłamałeś!

   Ellon tak głęboko wciągnął głowę, że spomiędzy ramion wystawały tylko oczy, zapadłe i przygaszone.

   - Nie kłamałem, Orlanie, nie kłamałem. Mizar był żywy, kiedy przekraczał zero... Wszyscy widzieli.

   - Ale wrócił martwy! Czy masz coś na swoją obronę, Ellonie? Czy potrafisz się wytłumaczyć?

   - Nie potrafię - wyznał szeptem Demiurg. - Ale będę szukał wytłumaczenia...

   Ellon wraz z pomocnikami przenieśli Mizara na stół sekcyjny, a ja opowiedziałem przyjaciołom o obawach Głosu.

   - Lepiej będzie, jak do niego pójdziesz - poradziłem Gracjuszowi. - Głosowi nerwy zaczynają odmawiać posłuszeństwa.

   - Porozmawiam z Ellonem o wibracjach czasu zdecydował Orlan i przywołał go władczym gestem.

   Ellon był taki przybity, że nieomal zrobiło mi się go żal.

   - Głos informuje, że czas pokładowy wibruje między przeszłością a przyszłością. Amplituda drgań szybko się zwiększa. Kiedy ruszy stabilizator czasu, Ellonie? zapytał Orlan.

   - Natychmiast się nim zajmę, Orlanie. Rzucę prace nad transformatorem i przełączę stabilizator z czasu atomowego na pokładowy - odparł skwapliwie Ellon.

   - Nie zrozumiałeś mnie, Ellonie. Nie pytałem cię o twoje plany. Ty mnie zupełnie nie interesujesz-odparł zimno Orlan. - Kiedy ruszy stabilizator?

   - Stabilizator uruchomię najdalej jutro - powiedział pokornie Ellon.

   Popatrzyłem ze smutkiem na zwłoki psa i wyciągnąłem Olega na korytarz, gdzie mu powiedziałem:

   - Pamiętaj, że jeśli my obaj poddamy się szaleństwu, to skutki mogą być straszne. Dlatego za wszelką cenę musimy zachować przytomność umysłu, nie poddawać się wibracji czasu. A jeśli mimo wszystko twój czas się zerwie, trzymaj się pazurami przyszłości, nie daj się zepchnąć w przeszłość. To niezwykle ważne, Olegu. Pamiętaj, trzymaj się przyszłości!

   - Masz rację, musimy się trzymać - odpowiedział ze smutnym uśmiechem.

   Zajrzałem mu w oczy, czerwone i opuchnięte ze zmęczenia. Westchnąłem. Tylko na nas dwóch spośród całej załogi mogłem w jakimś stopniu liczyć. To było przerażające tym bardziej, że nie mogłem powiedzieć Olegowi całej prawdy.

      . 4 .      

    Wróciłem do siebie bardzo późno. Mary już spała, więc rozbierałem się bardzo ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Długo nie mogłem usnąć, a kiedy mi się to nareszcie udało, prawie natychmiast poderwało mnie rozpaczliwe łkanie żony. Mary siedziała na łóżku i płakała z głową opartą na rękach.

   - Co ci jest, Mary? Co się stało?-wykrzyknąłem z przerażeniem.

   Odsunęła się ode mnie jak od najgorszego wroga. - Nie kochasz mnie! -załkała.

   - Mary, co ty mówisz? Ja miałbym ciebie nie kochać? Ja?...

   - Przygarnąłem ją i pocałowałem.

   Wyrwała mi się i gniewnie tupnęła nogą.

   - Nie dotykaj mnie, bo mnie nie kochasz! Ja zresztą też cię wcale nie kocham!

   Dopiero w tym momencie naprawdę się obudziłem i zacząłem pojmować co się dzieje. Odszedłem na bok, usiadłem w fotelu i powiedziałem spokojnie:

   - Powiadasz więc, że cię nie kocham i że ty też mnie nie kochasz. W porządku! Ale czy możesz mi wytłumaczyć, jak dosztaś do takiego wniosku?

   - Zasięgałeś o mnie informacji! - mamrotała przez łzy. - Przestraszyłeś się, że jesteśmy dla siebie nieodpowiedni. Ja też się tego obawiałam, ale wciąż o tobie myślałam i próbowałam się z tobą spotkać! Pragnęłam tego nieustannie od tamtego wieczoru w Kairze, a ty wyjechałeś na Orę nawet nie spojrzawszy na mnie... Uciekłeś, a ja tak chciałam cię przeprosić za moje zachowanie podczas koncertu, tak bardzo chciałam cię przeprosić! Ciągle o tobie myślałam i ani na chwilę nie wyłączałam stereoekranów, żeby przypadkiem nie przegapić transmisji z Ory. A ty zakochałeś się w jakiejś żmii i poleciałeś na Perseusza. Nic cię nie obchodziło, że płakałam po nocach, kiedy twoja siostra wróciła sama. Paweł opowiadał mi, jak namiętnie patrzyłeś na twoją piękną wężopannę, jak spieszyłeś na nocne spotkania, jak usychałeś z miłości do niej... Wszystko mi opowiedział, a ja mu wciąż odpowiadałam, że mimo wszystko cię kocham i kochać nie przestanę, chociaż już wtedy cię nienawidziłam! Teraz też cię nienawidzę! Możesz nie przyjeżdżać, bo i tak dobrego słowa ode mnie nie usłyszysz! Najwyżej popatrzę na ciebie z zimną pogardą... Właśnie tak, z zimną pogardą! Czemu milczysz?

   - Paweł nie opowiedział ci wszystkiego, Mary powiedziałem.

   - Wszystko! Właśnie że wszystko! -przerwała mi głosem rozkapryszonej dziewczynki.

   - Nie, nie wszystko - powtórzyłem z łagodnym naciskiem. - Paweł nie mógł ci powiedzieć wszystkiego z tego prostego powodu, że nie wszystko o mnie wiedział. Nie mógł ci zatem powiedzieć tego, że od pierwszego wejrzenia, od pierwszego słowa zakochałem się w tobie bez pamięci raz i na zawsze. Nie powiedział ci i tego, że to ty zachowywałaś się wobec mnie nieuprzejmie i dopiero zamierzałaś mnie przeprosić, a ja cię kochałem, po prostu kochałem całym sercem. To prawda, że zadurzyłem się przelotnie we Fioli, ale zawsze kochałem tylko ciebie, ani na chwilę nie przestawałem cię kochać. Wymyślałaś mi, a ja myślałem: jaki ona ma cudowny głos! Marszczyłaś brwi, a ja omdlewałem z zachwytu nad twoimi wspaniałymi brwiami. Piorunowałaś mnie wzrokiem, a ja myślałem z rozczuleniem, że nikt inny na całym świecie nie ma równie wspaniałych oczu. Odchodziłaś ze złością, a ja zachwycałem się twoją figurą, twym tanecznym krokiem, sposobem w jaki wymachujesz rękami i byłem szczęśliwy, że mogę na ciebie patrzeć, że dane jest mi cię podziwiać... Tak to właśnie było, choć Paweł nic o tym nie wiedział!

   - Powiedziałeś "było" - znów mi przerwała. A więc już tego nie ma!

   - Masz rację, Mary było - ciągnąłem tym samym tonem. - Było zresztą nie tylko to. Była też nasza wyprawa do Perseusza. Pamiętasz ją, prawda? Ach cóż to była za wspaniała podróż poślubna! Nie rozstawaliśmy się nawet na chwilę, bo chwila spędzona nie we dwójkę była dla nas stracona... Przypomnij to sobie, Mary, przypomnij! Znów cię kochałem, byłem z ciebie dumny, zachwycałem się tobą i cieszyłem się, że jesteś ze mną, że jesteś moja, że jesteś tym, co we mnie najlepsze, najszlachetniejsze i budzące największe nadzieje... Przypomnij sobie, Mary, przypomnij sobie, że tak właśnie było!

   - Ach! - jęknęła. - To okropne słowo "było"! Jesteś okrutny, Eli, bo wszystko u ciebie było, było, tylko było!...

   - Tak, Mary, znów masz rację jak zawsze. Słówko "było" okropnie brzmi, a jednak ileż w nim dobrego! Wszak wśród tego dobrego, co było, był również nasz syn, nasz jedyny syn Aster, bo przecież mieliśmy syna o tym imieniu!

   - Nazywał się Aster... - wyszeptała Mary.

   - No i widzisz, Mary, przypomniałaś sobie! To cudowne, że sobie przypomniałaś, jestem ci za to nieskończenie wdzięczny. Jestem ci wdzięczny za to, że przypomniałaś sobie naszego syna Astra, który zginął okropną śmiercią na Trzeciej Planecie, umarł na twoich rękach, Mary! Przypomnij sobie, jak umierał nasz syn Aster!...

   - Przestań! - załkała. - Ranisz mi serce, Eli! Padłem przed nią na kolana, wtuliłem twarz w jej gorące dłonie i szeptałem, szeptałem...

   - Nie, Mary, nie przestanę! I jeśli nie ma innego wyjścia, będę rozkrwawiał ci serce, ale nie pozwolę zapomnieć o Astrze! Przypomnij sobie syna, naszego biednego syna zmiażdżonego przez grawitację na Trzeciej Planecie, przypomnij sobie naszą rozpacz. Przypomnij sobie, że jego proch spoczywa w ziemskim Panteonie, że na jego grobie widnieje napis: "Pierwszemu człowiekowi, który oddał życie za gwiezdnych przyjaciół ludzkości"! Mamy co wspominać, mamy z czego być dumni, Mary!

   Szaleństwo jeszcze zmagało się w niej z rozsądkiem, ale rozum zaczynał zwyciężać, bo powiedziała gorzko:

   - Tak, Eli, mamy co wspominać, mamy z czego być dumni, ale to wszystko zapadło w przeszłość. Wstałem. Wiedziałem już, że ją uratuję.

   - Tak - powiedziałem. - Wiele należy do przeszłości, ale nie wszystko. My nie zapadliśmy w przeszłość. Jesteśmy i nasza miłość jest z nami. Była i jest z nami!

   Teraz ona podeszła do mnie, chwyciła za ramiona. - Powiedziałeś "jest", Eli? - zapytała. - Tak powiedziałeś? Dobrze usłyszałam?

   - Dobrze usłyszałaś Mary. Jest! Jesteśmy i nasza miłość jest z nami. - Dopiero teraz pozwoliłem swojemu głosowi zadrżeć. - Kocham cię teraz tak samo mocno, jak zawsze kochałem, choć postarzałaś się, wychudłaś, może nawet nieco zbrzydłaś... Kocham cię, bo cię kocham i nigdy kochać nie przestanę!...

   Głos odmówił mi posłuszeństwa, a nogi tak silnie zaczęły dygotać, że musiałem usiąść. Mary zakryła twarz rękami. Przez chwilę zastanawiałem się z bólem serca, a nie była to żadna przenośnia, czy naprawdę zdołałem przywrócić ją rzeczywistości dopóki nie opuściła rąk i nie zapytała trochę jeszcze nieprzytomnie:

   - Eli, przytrafiło mi się coś złego?

   - Wszystko już przeszło - odparłem pospiesznie. - Nie warto o tym mówić, Mary.

   - Drży ci głos - powiedziała wpatrując się we mnie uważnie. - Trzęsą ci się ręce. Z oczu płyną ci łzy, Eli! Nigdy nie płakałeś. Nie płakałeś nawet po śmierci naszego syna... Czy ze mną było aż tak źle?...

   - Wszystko już przeszło - powtórzyłem spokojnym głosem, chociaż gardło miałem zdławione łkaniem. - A na mnie nie zwracaj uwagi... Po prostu na chwilę nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. Wiesz przecież, w jakiej trudnej sytuacji się znaleźliśmy... A teraz muszę już iść do laboratorium. Zawołaj mnie, gdy tylko źle się poczujesz.

   Uśmiechnęła się do mnie. Znów widziała mnie na wylot. Zrozumiałem z ulgą, że już nie muszę się o nią martwić.

   - Idź, Eli - powiedziała. - Ja też niedługo wyjdę. Zajrzyj po drodze do Ireny.

   Pomachałem jej dziarsko ręką na pożegnanie, a za drzwiami oparłem się bezsilnie o ścianę i zamknąłem oczy. Czułem się jak niedoszły topielec, którego wyciągnięto z wody, ale któremu wciąż brakuje powietrza.

   Irena leżała w swoim pokoju. Oczy miała zamknięte. Do tej pory nie ocknęła się z omdlenia w laboratorium. Przy posłaniu córki siedziała Olga. Opadłem na kanapę. Olga powiedziała ze współczuciem:

   - Źle wyglądasz, Eli.

   - Wszyscy wyglądamy nie najlepiej, Olgo. Co z Ireną?

   - Elektroniczny medyk utrzymuje, że jej życiu nic nie grozi. Niepokoi mnie jednak to, że ciągle nie odzyskała przytomności.

   - To może nawet lepiej, że jest nieprzytomna. Świadomość wyłączona jest mniej groźna niż świadomość rozdarta w czasie.

   Olga nie spuszczała ze mnie uważnego wzroku, co nagle zaczęło mnie irytować.

   - Czy po śmierci Mizara coś jeszcze się stało, Eli? - Dlaczego tak sądzisz, Olgo?

   - Widać to po tobie.

   - Mary zachorowała - powiedziałem niechętnie. - Z jej świadomości wypadło poczucie chwili obecnej. Została tylko przeszłość. Wyobraziła sobie, że jest taka, jak w chwili naszego poznania i że jej nie kocham. Szczęśliwie udało mi się wyciągnąć ją z przeszłości, ale bardzo wiele mnie to kosztowało...

   - A Irena jest bardzo nieszczęśliwa, bo pragnie się zakochać - powiedziała trochę bez związku Olga. - Przy czym nie znosi obecności osób, których nie lubi, ale które ją kochają. Mnie jeszcze toleruje, ale innych...

   - Co ty pleciesz, przecież ona jest nieprzytomna! - To nic nie znaczy. Kiedy przyszedł Oleg i usiadł obok niej, Irena zaczęła się niespokojnie rzucać na łóżku, po czym wyrwała rękę, za którą ją ujął.

   - Nie odzyskując przytomności?

   - Właśnie. Zakłócenie biegu czasu powoduje bardzo dziwne objawy, Eli. Bardzo żałuję, że nie jestem psychologiem, bo wtedy potrafiłabym wyliczyć związki między pulsacjami czasu a zmianami w psychice.

   - Tak, to istotnie wielka szkoda, bo mając wyniki takich obliczeń moglibyśmy uniknąć wielu niebezpieczeństw. Ale pocieszmy się przynajmniej tym, że oboje na razie nie ulegliśmy szaleństwu. Bo chyba ty nie zamierzasz zapadać myślą w przeszłość?

   Roześmiała się cicho.

   - A co by to zmieniło, Eli? Moja przeszłość nie różni się niczym od teraźniejszości. Zawsze ten sam los... - Co masz na myśli mówiąc o tym samym losie? zapytałem nieostrożnie.

   - Kochałam cię, Eli - odparła spokojnie. - Kochałam cię jako podlotek, kochałam jako kobieta dorosła. Byłam żoną Leonida, ale kochałam ciebie. To już niczego nie zmieni, ale chcę, żebyś to wiedział: nie znałam nigdy żadnego innego uczucia poza tą miłością. Czasem myślę sobie, że urodziłam się tylko po to, żeby ciebie kochać i dlatego niczego innego w życiu nie zaznałam.

   Zaskoczony tym niespodziewanym wyznaniem pozwoliłem się jej wygadać, patrząc z osłupieniem na tę drobną, posiwiałą, ale jak zwykle rumianą i spokojną kobietę, którą znałem od tylu lat i nagle zrozumiałem, że się mylę! Że ta zrównoważona kobieta nie wyznaje mi rozpierającego ją teraz gorącego uczucia, lecz tylko ogląda się za siebie, po prostu bilansuje swoje życie. Odkrycie było tak ważne, że przezwyciężając zmieszanie wykrzyknąłem:

   - To nieprawda, Olgo! Twoje życie było tak bogate, tyle w nim było sukcesów i sławy, że zawiedzione uczucie zupełnie się w nim zagubiło. Przypomnij sobie, kim jesteś! Jesteś sławnym astronawigatorem, pierwszą kobietą, która została kapitanem galaktycznym, wielką uczoną, wspaniałą zdobywczynią kosmosu!

   Pokręciła lekceważąco głową.

   - Tak, masz rację, Eli. Miałam życie dość urozmaicone, ale najważniejsza w nim była miłość do ciebie. Miłość wierna i długa jak całe moje życie. A kiedy umierałam, ty byłeś przy mnie, ty gładziłeś moją rękę, a ja ci mówiłam jak bardzo cię kochałam, jak tylko ciebie jednego kochałam!

   - Popatrz na mnie, Olgo! - rozkazałem. Popatrzyła na mnie z uśmiechem, kładąc rękę na mojej dłoni. Była tutaj, w teraźniejszości, bo czułem wyraźnie ciepło jej palców, ale patrzyła na mnie z przyszłości. Każdy wariuje na swój sposób...

   Irena poruszyła się i Olga powiedziała:

   - Ona chce wstać. Zostaw nas same, Eli. Wędrowałem długimi korytarzami statku i bezsilnie zaciskałem pięści. Wróg, z którym walczyłem miał nade mną przewagę już chociażby z tego powodu, że nie potrafiłem przewidzieć z jakiej strony uderzy. Niedaleko stanowiska dowodzenia wpadł na mnie z rozpędu Osima. Kapitan gorączkowo wymachiwał rękami. Nigdy nie przypuszczałem, że porywczy, lecz zdyscyplinowany kosmonauta może się tak zachowywać. Chwyciłem go za rękę.

   - Osima, dlaczego opuścił pan posterunek?

   - Proszę mnie puścić, admirale. Przekazałem wachtę Kamaginowi, a teraz bardzo się spieszę!

   - A dokąd to tak bardzo się pan spieszy, kapitanie Osimo? - zapytałem nie cofając ręki.

   Przestał się wyrywać, choć jako silniejszy ode mnie mógł to zrobić bez trudu, i obniżył głos do konfidencjonalnego szeptu:

   - Pędzę na spotkanie z Charu-san. Z dziewczyną imieniem Wiosenka.

   - Osima, co pan mówi? Na naszym statku nie ma dziewczyny o takim imieniu!

   - Admirale! - wykrzyknął z niedowierzaniem kapitan. - Powinienem panu wierzyć, ale nie potrafię. Nie ma Wiosenki? Ale ja przecież myślę tylko o niej i pragnę się z nią spotkać!

   - Takiej dziewczyny nie ma na statku. Wiosenka istnieje tylko w pańskiej wyobraźni, Osimo! Śni pan na jawie, mój przyjacielu. Proszę wracać na stanowisko dowodzenia!

   Moje słowa nie docierały do niego, nie mogły się przebić do zamroczonego mózgu.

   - Jak może jej nie być, skoro wciąż o niej myślę? - zapytał z tępym uporem pedanta. - Jest zawsze ze mną, więc jak może jej nie być?

   - Nigdy nie było dziewczyny imieniem Wiosenka! - krzyknąłem z wściekłością. - Nigdy nie było Charu-san! - Wobec tego pójdę jej szukać, admirale! - oświadczył Osima z wielkim entuzjazmem w głosie. - Jeśli jej dotąd nie było, to koniecznie muszę ją znaleźć. Pójdę i nie wrócę bez tej, której nie było!

   Spróbował mnie wyminąć, ale szarpnąłem go za rękę. Osima wykonał jakiś nieuchwytny ruch i runąłem jak długi na ziemię. Byłem od niego o głowę wyższy i półtora raza cięższy, a on rzucił mnie na ziemię jak szmacianą lalkę. Na moment straciłem przytomność.

   - Admirale, admirale! - dobiegł mnie pełen przestrachu głos Osimy. - Zrobiłem panu krzywdę? Naprawdę nie chciałem, proszę mi uwierzyć! Sam nie wiem, co się ze mną dzieje...

   Podniosłem się z trudem, podtrzymywany troskliwie przez Osimę, który momentalnie odzyskał zmysły.

   - Wszystko w porządku, kapitanie Osima - powiedziałem. - Idziemy na stanowisko dowodzenia.

   W fotelu pierwszego pilota siedział Kamagin, a Oleg niespokojnie krążył po kabinie. Popatrzyłem z lękiem na małego kosmonautę, ale Kamagin pracował szybko i sprawnie. MUK nadal nie działał, więc wszystkie rozkazy do mechanizmów wykonawczych musiał przekazywać za pośrednictwem Głosu i tą samą drogą otrzymywał informacje od analizatorów, ale mimo tego zachowywał się tak, jakby nic w systemie kierowania statkiem się nie zmieniło. Na ekranie nadal kipiało jądro, pryskając na wszystkie strony rozszalałymi gwiazdami, ale Kamagina zdawało się to zupełnie nie wzruszać. Pomyślałem z ulgą, że gdyby nawet Kamagin wpadł w szaleństwo przeszłości, to nie będzie ono zbyt dla nas groźne, gdyż i w swojej dalekiej przeszłości Edward był odważnym galaktycznym kapitanem, tym odważniejszym, że dowodził statkami w epoce, kiedy o mózgach pokładowych klasy MUK jeszcze się nikomu nawet nie śniło. I gdyby nawet zginął Głos, co dla każdego z nas byłoby niewyobrażalną katastrofą, on po prostu wróciłby do starej, świetnie przez siebie opanowanej metody ręcznego sterowania statkiem...

   Osima usiadł w fotelu obok niego. Odciągnąłem Olega na bok i powiedziałem półgłosem:

   - Zauważyłeś, w jakim stanie jest Osima?

   - Z Osimą jest bardzo niedobrze - odpowiedział Oleg. - Właśnie dlatego pozwoliłem mu wyjść.

   - A ja zawróciłem go z drogi, bo obawiam się, że tolerowanie nierozsądnych zachowań tylko pogłębia szaleństwo. Udało mi się trochę nim potrząsnąć i otrzeźwić, ale nie wiem na jak długo.

   - W każdym razie nie wolno mu już powierzać samodzielnego prowadzenia statku - powiedział Oleg, a ja się z tą opinią zgodziłem.

   Kiedy po paru minutach opuszczałem stanowisko dowodzenia, Osima rozpłakał się jak dziecko i zaczął głośno rozpaczać:

   - Nie było Wiosenki! Nie było dziewczyny imieniem Charu-san! Nie było kwiatów sakury w jej włosach! O, światło moich oczu, niezapomniana Wiosenko, do końca moich dni będę płakał z tęsknoty za tobą, chociaż nigdy cię nie było!

   - Ja bym go jednak skierował do szpitala, Eli powiedział Oleg.

   - A kto go tam będzie pielęgnował? Tacy sami szaleńcy? A poza tym odnoszę wrażenie, że Osima czuje się już trochę lepiej... Jeszcze niedawno szukał Charu-san, a teraz się z nią żegna.

   Jakby na potwierdzenie moich słów Osima wyjął chusteczkę, wytarł załzawione oczy, wysiąkał nos, obciągnął mundur i powiedział niemal normalnym głosem:

   - Admirale, melduję, że trochę mi się kręci w głowie. Dlatego przekazałem wachtę Kamaginowi. Czy mogę się trochę zdrzemnąć?

   Zamknął oczy i natychmiast zasnął. Po chwili jego twarz rozluźniła się, nabrała swego zwykłego wyrazu. Odeszliśmy cicho od niego. Oleg pozostał na stanowisku dowodzenia, a ja ruszyłem do laboratorium.

   Trwał tam montaż stabilizatora czasu. Ostry głos Ellona rozlegał się w całym pomieszczeniu, a Demiurgowie i ludzie biegiem wykonywali jego polecenia. W głębi hali krążył od ściany do ściany Orlan, a wokół niego, co natychmiast zauważyłem, wytworzył się skrawek wolnej przestrzeni: nikt widocznie nie odważał się przekroczyć niewidzialnej bariery odgradzającej go od pozostałych. Jeszcze przed paroma dniami taki widok był nie do pomyślenia, gdyż Orlan tak bardzo starał się nie wyróżniać spośród otoczenia, że niknął w każdej grupie liczącej więcej niż trzy osoby. Nie chcąc przeszkadzać Ellonowi i jego ekipie w pracy, podszedłem do samotnego Demiurga.

   - Witaj, przyjacielu Orlanie! - powiedziałem, starając się, żeby mój głos brzmiał serdecznie i ciepło. Jest nadzieja, że stabilizator czasu zacznie działać?

   - Dziwne pytanie, admirale Eli! - odparł Orlan zimno. - Czyż nie słyszałeś, że Ellon przyrzekł mi uruchomić go dzisiaj?

   - Tak - wymamrotałem zmieszanym głosem. Słyszałem, Orlanie, jak Ellon ci to obiecywał...

   - Sądzisz, że Ellon ośmieliłby się mnie oszukać? Taka rzecz wśród Demiurgów nie może się zdarzyć! Uspokój się, dzień dopiero się zaczął, admirale Eli.

   On również popadł w szaleństwo. Wszyscy na statku tracili zmysły, bo nieuchwytna dla przyrządów wibracja czasu rozbijała im psychikę. W świadomości nawarstwiała się przywrócona do życia przeszłość, zagęszczała się mająca dopiero nastąpić przyszłość. W rozdwojonej duszy przeszłość zaczynała przeważać, gdyż jako dobrze już znana wydawała się bliższa. Tylko Olga stanowiła wyjątek, bo cała reszta zapadała się coraz głębiej w czas miniony.

   Patrząc na dumnie kroczącego od ściany do ściany Orlana nagle zobaczyłem go takim, jakim był, gdy jeszcze nie stał się naszym przyjacielem, wyobraziłem sobie, jak wobec niego zachowywali się otaczający go lokaje, jego niewolnicy. Sztywna hierarchia, wymóg bezwzględnego posłuszeństwa wobec przełożonych jako nadrzędna zasada obowiązywała w społeczeństwie, gdzie nawet myśl o wolności była najcięższym przestępstwem i dawny Orlan był produktem tego właśnie społeczeństwa. To naturalnie nie jego wina, myślałem, że coraz głębiej grzęźnie w przeszłości, to jego nieszczęście, a nie wina. A poza tym w naszej obecnej tragicznej sytuacji jego pycha, jego surowa władczość może tylko sprzyjać wyzwoleniu nas z nieszczęścia... W nadzwyczajnych okolicznościach należy stosować jedynie nadzwyczajne środki. Ale co będzie, jeśli my się uratujemy, a on pozostanie takim oto pełnym pychy dostojnikiem? Czułem, że tracę przyjaciela, jednego z najbliższych i najserdeczniejszych przyjaciół...

   - Można oszaleć na taki widok - wyrwało mi się. Orlan usłyszał to i zapytał groźnie:

   - Co powiedziałeś? Powtórz!

   - Nie pamiętam już, co mamrotałem, Orlanie odpowiedziałem i poszedłem do siebie.

   Mary spała i błogo uśmiechała się we śnie. Popatrzyłem na jej zarumienioną twarz, wziąłem dyktafon i poszedłem do konserwatora, w którym przybył nowy sarkofag ze zwłokami Mizara, który nie przeżył powrotu z przeszłości. Przysunąłem fotel do klatki siłowej Oana. Gdzie on był? W przeszłości czy przyszłości? W jakim momencie uchwyciły go niewidzialne pęta Ellona? Czy zdoła powrócić do rzeczywistości, gdy zdejmiemy krępujące go okowy?

   - Co do jednego miałeś rację, zdrajco - powiedziałem. - Ostrzegałeś nas przed rakiem czasu i rak czasu nas poraził. Nie powiedziałeś tylko, że stanie się to za sprawą twoich okrutnych władców, a może braci. Ciesz się, Oanie, jesteśmy chorzy! Nasze dusze krwawią, a wkrótce również nasze ciała udręczone przez rozdwojoną psychikę odmówią posłuszeństwa, zwalą się bez sił, skamienieją na podłodze, w łóżkach czy fotelach. Cieszcie się, okrutni, zwyciężyliście! Ale po co wam takie zwycięstwo? Odpowiedz mi, zdrajco, dlaczego z nami walczycie? Po co zniszczyliście naszą eskadrę? I dlaczego pozostawiliście nam jeden statek, ale za to poszarpaliście na strzępy jego czas pokładowy? Mało wam zwycięstwa? Chcecie jeszcze porozkoszować się widokiem naszych męczarni? Przesądni Aranowie nazwali was bogami. Mylili się. Jesteście po prostu okrutnymi katami! Ale nie ma sensu złorzeczyć... Odpowiedz mi lepiej co będzie, gdy jednak wyrwiemy się z obszaru chorego czasu. Będziecie nas ścigać? Spopielicie ostatni statek? Jeszeze raz pytam, dlaczego z nami walczycie? Dlaczego nie wypuszczacie nas ze swego piekła? Czym was rozgniewaliśmy?

   Zamilkłem na chwilę, a potem znów mówiłem już nieco spokojniej:

   - Szaleństwo ogarnia całą załogę. Mnie również. Już to, że ja żywy, rozmawiam z tobą - martwym, nie świadczy dobrze o moich zdrowych zmysłach. Każdy wariuje na swój sposób, a ty jesteś moją formą szaleństwa. Coś nieodparcie ciągnie mnie tutaj, ale nie ciesz się, jeszcze cię przechytrzę! Ja również wpadłem w przeszłość, ale nie utonę w niej, utrzymam się na wzburzonej powierzchni czasu... Widzisz to? Wyrzucę przeszłość ze swej świadomości i unieruchomię ją na taśmie dyktafonu. Ciężar minionych lat omal nie zgubił mojej żony, ale ja się od tego ciężaru wyzwolę.

   Będę przed tobą spokojnie, konsekwentnie, godzina po godzinie leczył się z choroby, którą mnie perfidnie zaraziłeś.

   Odwróciłem się do Oana plecami, ująłem w prawą rękę dyktafon i zacząłem mówić:

   Tego dnia, doskonale to pamiętam, lunął niezapowiedziany deszcz...

      . 5 .      

    Zasnąłem zmęczony wielogodzinnym dyktowaniem. Obudziło mnie dwukrotne wezwanie: "Admirał Eli proszony do laboratorium! Admirał Eli proszony jest do laboratorium!" Rzuciłem dyktafon na fotel i wybiegłem z konserwatora.

   W laboratorium ujrzałem Ellona pochylonego kornie przed Orlanem. Obaj stali przy stabilizatorze czasu, a opodal zbili się w ciasną grupkę Oleg, Gracjusz i Romero. Orlan przywołał mnie gestem ręki, jak smarkacza, któremu chciałby dać nauczkę. Na Ellona w ogóle nie zwracał uwagi.

   - Dzień się kończy i nasz stabilizator rozpoczyna pracę, admirale! - powiedział butnie i niemal nie odwracając głowy zapytał lekceważąco Ellona:

   - Gotowe, mój dobry Ellonie?

   - Wszystko, absolutnie wszystko Orlanie! - odparł skwapliwie Ellon, jeszcze niżej pochylając się w swoim kornym ukłonie.

   - Wobec tego włącz aparat!

   Usłyszeliśmy ostry szczęk i to było wszystko. Przez kilka pełnych napięcia sekund oczekiwaliśmy dalszych dźwięków, błysków czy wibracji, ale aparat pracował bez jakichkolwiek efektów zewnętrznych. Obrzuciłem wzrokiem obecnych i z nagłą goryczą spostrzegłem, jak bardzo się wszyscy zmienili. Poszarzałe ze zmęczenia twarze, przygarbione ramiona i zapadnięte oczy świadczyły o przebytej ciężkiej chorobie. Nawet nieśmiertelny Galakt, nawet wspaniały Gracjusz wznoszący się ponad nami o dobrą głowę już nie przypominał dawnego majestatycznego posągu, a cała reszta, to był prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Powrót w lata młodości nikomu nie wyszedł na dobre, pomyślałem.

   Z zadumy wyrwał mnie triumfalny okrzyk Orlana:

   - Eli, Eli, czas jest spójny!

   Drgnąłem i otworzyłem oczy. Orlan szedł ku mnie wyciągając po ludzku ręce. Chwyciłem jego kościstą dłoń, wpatrując się natarczywie w twarz byłego Niszczyciela. Orlan był taki jak dawniej, Orlan powrócił z przeszłości, odrodził się, stał się znów tym Orlanem, którego kochałem, dobrym, łagodnym, wiecznie uśmiechniętym Orlanem! Objąłem go, dałem solidnego kuksańca, ale on nie przestał się uśmiechać. To było tak wspaniałe, tak upragnione i tak zarazem nieoczekiwane, że zakrawało na cud, gdyby nie widok stabilizatora, przy którym stał wciąż pochylony w niskim ukłonie Demiurg Ellon. Po chwili w laboratorium zapanowało radosne zamieszanie: wszyscy się cieszyli, wszyscy wszystkim gratulowali, wszyscy obejmowali wszystkich.

   - Eli! - zwrócił się do mnie z wyrzutem Orlan, gdy radość nieco ucichła. - Zapomniałeś podziękować naszemu wspaniałemu inżynierowi! Bo musisz teraz przyznać, że miałem rację nalegając na udział Ellona w wyprawie, prawda? Ellon to prawdziwy geniusz techniczny, jakiego dotąd nie było nawet wśród Demiurgów!

   Podeszliśmy obaj do Ellona, który nie zmieniając nadal pozy popatrzył na mnie chmurnym wzrokiem.

   - Ellonie! - powiedziałem ze wzruszeniem. Dokonałeś niezwykłego czynu! Zwyciężyłeś raka czasu. Tylko dzięki tobie ta najstraszliwsza ze znanych chorób przestała być dla nas groźna!

   - Spełniałem tylko wolę tego, który mnie posłał! - powiedział sucho Ellon. - Podziękuj Orlanowi, admirale Eli!

   Odrodzonemu Orlanowi moje podziękowania nie były potrzebne.

   - Nie, Ellonie! - wykrzyknął gorąco. - To ty nas uratowałeś i dlatego musisz przyjąć nasze najszczersze podziękowania - dodał z takim pośpiechem i naciskiem, jakby obawiał się, że w przeciwnym razie całą eskadrę spotka nowe nieszczęście. - Poza tym mylisz się sądząc, że ci rozkazywałem... Ja cię tylko prosiłem jak przyjaciela...

   Ellon pochylił głowę wykrzywiając usta w złym uśmiechu. On się nie odrodził. Orlan wrócił do poprzedniego bytu, Ellon zaś pozostał rozdarty między przeszłością a przyszłością, bo rak czasu wyrył w jego psychice zbyt głęboką wyrwę, aby dała się ona czymkolwiek zapełnić. Zrozumiałem to dopiero później, a wówczas, patrząc z pełną zachwytu wdzięcznością na Ellona pomyślałem jedynie, że ma większą od nas wszystkich inercyjność duszy, że po prostu trzeba mu nieco więcej zdrowego czasu na przywrócenie równowagi. Wiele spraw potoczyłoby się inaczej, gdybym w tym momencie okazał się bardziej przenikliwy!

   Romero płonął z niecierpliwości, żeby sprawdzić, jak stabilizacja czasu odbiła się na zwariowanych mózgach pokładowych. W maszynach z "Tarana" i "Węża" działały jeszcze nie wszystkie obwody i dlatego ich poziom intelektualny nie wykraczał poza znajomość tabliczki mnożenia. Nie były już szalone, ale nadal silnie ograniczone umysłowo. MUK "Strzelca" wyleczył się z natręctwa potrójnych odpowiedzi. Na pytanie o samopoczucie i o to, czy gotów jest przystąpić do pracy, zameldował dziarsko: "Było ich dwudziestu i każdy do kwadratu, przy czym pierwszy i szósty dodatkowo nieciągły w przedziale od zwiewnej koronki do czekolady z orzechami".

   - To było do przewidzenia - powiedziałem do Romera. - W maszynach uległa zerwaniu więź przyczynowo-skutkowa, dlatego same nie zdołają powrócić do poprzedniego stanu. Jednak po przywróceniu drożności obwodów będą jak nowe. Interesuje mnie bardziej MUK "Koziorożca", którego uczył pan historii, kurując w ten sposób z utraty osobowości...

   - Na cóż więc pan czeka, drogi admirale? Podeszliśmy do maszyny-wierszokletki.

   - Czy możesz mi powiedzieć, co się z tobą działo? MUK znów mi odpowiedział słowem wiązanym:

   Polowałem wśród słów gęstwiny, Jedno słowo splatałem z drugim. To zajęcie niegodne maszyny Uprawiałem długo za długo!

   - Widzę, że ci powraca samokrytycyzm. Gratuluję, MUK! A teraz jeszcze jedno pytanie: jak się czujesz?

   Maszyna odpowiedziała tym razem dobrze nam znanym. niespiesznym barytonem:

   - Dziękuję. Wszystkie obwody w porządku. Reakcje w normie. Mogę przystąpić do pracy.

   Romero rozpłakał się jak dziecko. Tak wiele ostatnio widziałem łez, tak często sam nie mogłem się od nich powstrzymać, że widok płaczącego człowieka stał się dla mnie czymś najzupełniej normalnym. Ale Romero był zawsze tak powściągliwy, tak wielką wagę przywiązywał do dobrych manier, że jego zapłakana twarz przyprawiła mnie o wstrząs, z którego wyrwał mnie dopiero jego oburzony okrzyk:

   - Admirale, ma pan tak ponurą minę, jakby nie cieszył się pan z powrotu do zdrowia! - Romero zaraz się jednak zreflektował i zapytał już spokojniejszym tonem: - A może pana coś dręczy?

   - Dręczy mnie wiele rzeczy. Najbardziej to, że nie wiem jak się czuje Głos! -powiedziałem pierwsze, co mi przyszło do głowy i pomyślałem, że naprawdę muszę to jak najszybciej sprawdzić.

   Pobiegłem do kabiny Głosu.

   - Włóczęgo, przyjacielu, czas się ustabilizował powiedziałem i dopiero wówczas zauważyłem Gracjusza, który powrócił na swój posterunek. - Czujesz, że znów znaleźliśmy się w zdrowym czasie?

   - Czuję, że czas się ustabilizował - odparł Włóczęga ze smutkiem - ale nie czuję w sobie jedności. Obawiam się, że we mnie po prostu utrwaliła się wyrwa między przeszłością a przyszłością.

   Nie mogłem w to uwierzyć. W porze pogmatwanego czasu Głos był ochrypły i jakby rozdygotany, a teraz znów brzmiał czysto i melodyjnie.

   - Przesadzasz, Głosie! - powiedziałem lekceważąco. - W zdrowym czasie nie może być przyszłości. Ślady przeszłości pozostają, ale przyszłość dopiero będzie. Widzę cię i słyszę, a zatem jesteś w teraźniejszości, w ustabilizowanej teraźniejszości!

   - Zbyt wiele we mnie jest tych śladów przeszłości, Eli!

   - W tobie - zwróciłem się do Gracjusza - luka czasowa chyba się nie ustabilizowała?

   Galakt zatrzymał się, pomyślał chwilę i odpowiedział niespiesznie:

   - We mnie nie było żadnej luki czasowej, Eli.

   A jeśli nawet była, to jej nie czułem. Wiesz przecież, admirale, że nasza przyszłość powtarza naszą przeszłość. Jesteśmy nieśmiertelni, a zatem zawsze przebywamy w najlepszym z możliwych czasów.

   Miał rację. Glaktowie są tak doskonali, że przyszłość nie może ulepszyć ich przeszłości. To jednak nie dotyczyło Głosu, który wprawdzie genetycznie wywodził się z Galaktów, ale w jego życiu cierpienia ustępowały miejsca radości, a radość przeradzała się w cierpienia. Dla niego istnienie w różnych czasach na raz oznaczało nakładanie się przeciwstawnych form istnienia, co musiało w ostatecznym rezultacie doprowadzić do rozdwojenia psychiki. Nie powiedziałem tego Głosowi, ale zdradziłem się ze swymi obawami Romerowi, kiedy odwiedził mnie w kabinie mieszkalnej.

   - To chyba przedwczesny pesymizm, Eli! Wszystkie maszyny są już niemal stuprocentowo sprawne, a w każdym razie nie stwierdziliśmy śladowych zaburzeń w ich psychice.

   Przepełniała go taka radość, z taką euforią przyjął powrót zwartego czasu, że musiałem nieco ochłodzić jego bezkrytyczny zapał.

   - To niestety nie jest żadnym argumentem, Pawle, bo intelekt maszyn różni się diametralnie od naszego. Nauczono je konstruowania ciągów logicznych, to znaczy wyciągania prawidłowych wniosków z danych przesłanek, i to wszystko. Rozsądek to jeszcze nie rozum. Natura nie składa się bowiem ze zbiorowiska wyodrębnionych ciągów logicznych, lecz jest zwartą całością, spójną, rozumną, choć pozornie nie zawsze logiczną. Trzeba o tym zawsze pamiętać, Pawle, bo to jest niesłychanie ważne!

   - Dlaczego pan mi to mówi, Eli? Czyżbym ja?... - Chwileczkę, Pawle. Jeszcze nie skończyłem. Nasza świadomość jest rozumna, a tak zwany zdrowy rozsądek jest jedynie jej cząstką. Zgadzam się, że każdy z nas tę cząstkę odzyskał, ale jego rozum mógł pozostać rozdarty. Co wtedy? Czy aby w jednym mózgu nie pojawiają się dwie osobowości? A jeśli tak, to czy pogodzą się ze sobą, czy też zaczną się nawzajem zwalczać?

   - Jedna z pewnością pokona drugą! - A jeśli zwycięży ta gorsza?...

   - Zbyt czarno patrzy pan na świat, Eli!

   - Po prostu staram się przewidzieć niebezpieczeństwa, aby im w porę zapobiec albo przynajmniej ograniczyć skutki tych zagrożeń...

   - Taką przezorność nazywano w dawnych czasach czarnowidztwem! - zauważył ironicznie Paweł. Najwidoczniej nadal mnie nie rozumiał! Spróbowałem zatem wyłożyć mu rzecz inaczej, uciekając się do elementarnej matematyki, której Romero, jak wszelki człowiek daleki od techniki, przypisywał sens magiczny i wierzył bez zastrzeżeń.

   - Weźmy za przykład nas, Pawle. W swym normalnym bycie tworzymy parę Eli-Paweł. Możemy mieć dobre lub złe charaktery, ale nasz wzajemny stosunek zawsze będzie jednoznaczny.

   - Możemy zwalczać się lub żyć w zgodzie...

   - To nie ma w tym wypadku znaczenia. Powtarzam, nasze stosunki będą zawsze jednoznacznie określone. Załóżmy teraz, że nastąpiło w nas rozdwojenie jaźni. Będę zatem teraz jednocześnie Elim Starym i Elim Nowym, pan zaś Pawłem Starym i Pawłem Nowym, a zatem możemy utworzyć sześć par: Eli Stary - Eli Nowy, Paweł Stary - Paweł Nowy, Eli Stary - Paweł Stary, Eli Stary Paweł Nowy, Eli Nowy - Paweł Stary, Eli Nowy - Paweł Nowy. Inaczej mówiąc zaczyna się walka dwóch osobowości w nas samych, bowiem takie rozdwojenie musi być dramatyczne, jeśli tylko nie jest się Galaktem, w którym nowe i stare jest równie piękne i doskonałe. I cztery różne konfiguracje stosunków między nami zamiast jednej. Proszę się nad tym dobrze zastanowić, Pawle. Czterokrotnie zwiększa się możliwość konfliktów, niezgodności, odmiennych spojrzeń na tę samą sprawę!...

   - I tak samo czterokrotnie zwiększa się prawdopodobieństwo zgodności poglądów, sympatii, przyjaźni!... Dlaczego widzi pan tylko czarne strony życia, Eli? Nie poznaję pana, admirale.

   - Starzeję się, Pawle. Wszyscy się powoli na swój sposób starzejemy. Ja widocznie wybrałem ten gorszy sposób...

   Nie pozwolił mi się wykpić żartem. Nie spuszczając ze mnie uważnego wzroku powiedział wolno:

   - Ukrywa pan jakąś tajemnicę, Eli... Proszę mi ją zdradzić, a na pewno poczuje się pan lepiej.

   Wstałem. Rozmowa zaszła za daleko.

   - Tak, mam pewną gorzką tajemnicę - powiedziałem. - Ale jeszcze nie pora na to, żeby przestała być tajemnicą.

   - Wydaje mi się, Eli, że znam pański sekret rzucił Romero już od progu.

   Uśmiechnąłem się. Paweł nie mógł znać mojej tajemnicy.

      . 6 .      

    Głos i Ellon mieli pecha. Z czterech utworzonych przez nich par górę wzięła najgorsza z możliwych: "Głos Stary - Ellon Stary", co musiało doprowadzić do nieuchronnej tragedii. Niestety, stało się to jasne dopiero wówczas, kiedy już nie mogliśmy zapobiec nieszczęściu.

   Byłem na stanowisku dowodzenia, kiedy Olega i mnie jednocześnie poprosili pilnie do siebie Głos i Ellon. "Koziorożec" w tym czasie wymijał niebezpieczne skupisko gwiazd. MUK pracował ze swą dawną precyzją, więc Osima i Kamagin, dublując siebie nawzajem, musieli jedynie nadawać jego zaleceniom kształt konkretnych rozkazów.

   - Idź do laboratorium, a ja pójdę do Głosu zwróciłem się do Olega.

   Głos powitał mnie pełnym lęku okrzykiem:

   - Eli, Eli, Ellon zamyśla coś niedobrego. Zapobiegnij temu!

   - Co to jest? - zapytałem szybko. - Muszę znać szczegóły!

   - Nie wiem - jęknął Głos. - Coś bardzo niedobrego. Pospiesz się, Eli!

   Popędziłem na złamanie karku do laboratorium, gdzie w oczy natychmiast rzuciła mi się Irena. Wychudła po przebytej chorobie dziewczyna w milczeniu stała przy kolapsanie. Uśmiechnąłem się do niej, co skwitowała zdawkowym skinieniem głowy. Ellon coś zapalczywie tłumaczył Olegowi, a kiedy podszedłem do nich, wykrzyknął agresywnie:

   - Posłuchaj i ty, co powiedziałem dowódcy. Nie mam zamiaru dłużej tolerować twojego ulubionego mózgu. Wsadźcie go sobie w jakieś smocze albo ropusze cielsko. W takiej postaci potrafię go jeszcze jakoś strawić...

   - Co powiedział dowódca? - poinformowałem się spokojnym tonem.

   - Że smoków na statku nie ma, wobec czego mózg musi pozostać w swojej lewitującej kuli. Chyba wytłumaczysz dowódcy, że jego decyzja jest niesłuszna i skłonisz go do jej zmiany?

   - Nie mam prawa zmieniać rozkazów dowódcy, a ponadto uważam jego decyzję za słuszną.

   Gdyby wzrok mógł zabijać, zostałaby ze mnie tylko garstka popiołu. Ellon świdrował mnie oczyma i milczał. Ja z Olegiem również się nie odzywałem.

   - Wasza decyzja jest ostateczna? - zapytał wreszcie Demiurg.

   - Ostateczna! - odparliśmy niemal chórem. Ellon uniósł wysoko głowę na cienkiej szyi i z takim złowieszczym chrzęstem wbił ją w ramiona, że ciarki przeszły mi po grzbiecie.

   - Skoro dwaj admirałowie są tego samego zdania, to dalsza dyskusja nie ma sensu - rzucił niemal obojętnie. Ten jego podstępnie udawany spokój całkowicie nas zmylił .

   - Zawołałeś nas tylko po to, żeby zgłosić pretensje wobec Głosu? - zapytał Oleg.

   - Nie, admirale! - wykrzywił się straszliwie Demiurg. - Jak wiesz, na rozkaz Orlana przerwałem pracę nad udoskonaleniem transformatora czasu, żeby zająć się stabilizatorem. Teraz go dokończyłem. Popatrzcie!

   Pokazał nam nowy pulpit sterowniczy wyposażony w dźwignie czasu postępującego i wstecznego, dźwignie sterujące powrotem podróżnika w czasie do teraźniejszości i odcinające kolapsan od transformatora. Potem wróciliśmy do głównej części maszyny. W kuli transformatora stał fotel, a przy nim miniaturowy pulpit z dźwigniami o takim samym przeznaczeniu.

   - W poprzedniej wersji urządzenia przebiegiem podróży w czasie sterował operator od pulpitu przy kolapsanie - powiedział Ellon. - Widzieliście, jak się to odbywało podczas doświadczenia z Mizarem. Teraz sam podróżnik decyduje o własnym losie.

   Zrobił krok w kierunku otwartego włazu. Odruchowo chwyciłem go za ramię.

   - Obawiasz się, że umknę do innego czasu? - zapytał z gryzącą ironią. - I sądzisz, że potrafisz mi w tym przeszkodzić? Zastanów się, admirale! Przecież mógłbym uciec wtedy, kiedy tu nie ma nikogo!...

   Uwolniłem go, a Ellon spokojnie wszedł do wnętrza kuli i usiadł na fotelu, po czym zatrzasnął właz.

   - Słyszycie mnie? - dobiegł nas jego głos. - No więc słuchajcie uważnie! Dla mózgu nie ma miejsca na statku, bo tu jedynie przeszkadza. Pożytek z niego może być jedynie w przeszłości, co mogę wam oświadczyć jako niedoszły Nadzorca Czwartej Kategorii Imperialnej, który doskonale wie, jak należy postępować z takimi wstrętnymi stworami. Dowiedzcie się, że transformator został zogniskowany na mózgu i że za chwilę wyrzucę go na Trzecią Planetę w czasy na długo przedtem zanim ją podbiliście.

   Oleg skoczył do transformatora, a ja pomknąłem w stronę kolapsanu. Irena zastąpiła mi drogę. Pewnie liczyła na swą kobiecą nietykalność, ale pomyliła się. Odepchnąłem ją, ale leżąc już na ziemi wściekle wczepiła się w moją nogę. Usłyszałem triumfalny okrzyk Ellona:

   - Za późno, admirale! Mózg już jest w Perseuszu. A teraz popędzę za nim. Odwiedź nas wczoraj, admirale! Dziś i jutro już nas nie będzie. Oczekujemy cię wczoraj! - Demiurg zaczął szybko znikać.

   Oleg rzucił mi się na pomoc. Oderwał ode mnie Irenę, a ja szarpnąłem dźwignię kolapsanu. W transformatorze znów pojawił się cień Ellona: Demiurg wyrzucił się w niedaleką przyszłość i prawie natychmiast wrócił, aby minąć ruchem inercyjnym zero temporalne. Irena krzyknęła rozpaczliwie:

   - Nie dotykaj dźwigni powrotu, admirale! On już jest w przeszłości i nie przeżyje ponownego przejścia przez zero czasowe!

   Nie słuchałem jej. Bez względu na to, co się miało stać z Głosem, nie mogłem pozostawić go w przeklętej przeszłości. Irena przestała się wyrywać Olegowi i załkała. W kuli transformatora ponownie zmaterializował się Ellon. Sam i martwy. Irena straciła przytomność. Oleg krzyknął, żebym wezwał pomocy, ale ja zamiast tego wywołałem Głos. Ellon mógł się przecież pomylić w swych obliczeniach, tym bardziej że Głos ani razu nie ukazał się wewnątrz transformatora... Ale na moje rozpaczliwe wołanie odpowiedział jedynie przerażony Gracjusz:

   - Admirale, Głos nagle zniknął! Potrząsnąłem brutalnie Ireną:

   - Mów, co można zrobić! Mów natychmiast!...

   - Nic się już nie da zrobić... - wyszeptała nie otwierając oczu. - Zabiliście Ellona.

   Znów zaczęła omdlewać, ale ja potrząsnąłem ją jeszcze silniej.

   - Ellon nic mnie nie obchodzi, zbrodniarko! Powiedz tylko jak uratować Głos!

   Otworzyła oczy. Nigdy nie zapomnę jej spojrzenia. Oleg powiedział:

   - Być może Irena istotnie jest zbrodniarką, ale w tej chwili potrzebuje pomocy...

   - Nie będzie żadnej pomocy! - wrzasnąłem. Nie otrzyma żadnej pomocy, dopóki nie powie, co mamy teraz robić!...

   - Mówiłam już, że nic nie da się zrobić... odezwała się Irena nieco pewniejszym głosem. - Niestety Włóczęga zginął, jest przecież organiczny... W Ellonie było tak wiele składników sztucznych, ale i on nie przeżył drugiego nawrotu. Za wcześnie przełożył pan dźwignię, admirale, a ja panu nie zdołałam przeszkodzić... Jestem taką samą morderczynią, jak pan, Eli! I rozpłakała się.

   Staliśmy nad nią w milczeniu. Poczułem, że lada chwila zwalę się bez zmysłów na ziemię, gdy Oleg powiedział:

   - Ireno, twój karygodny czyn osądzi cała załoga. Ale powiedz nam przynajmniej, dlaczego to zrobiłaś?

   - Ellon mnie uprosił - odpowiedziała przez łzy. - Powiedział, że pochodzimy z różnych czasów i dlatego nie możemy się kochać, że kiedyś kobieta będzie mogła być szczęśliwa z Demiurgiem, ale nie nastąpi to za naszego życia i że najlepiej się rozstać...

   - Nie odpowiadasz na pytanie, Ireno...

   - Powiedział, że chce zniknąć w przeszłości, ale razem ze smokiem... Obiecałam mu pomóc i stałam się morderczynią. Nigdy sobie tego nie wybaczę!... -Jej głos utonął we łzach.

   Wcale mnie tym nie wzruszyła. Powiedziałem:

   - Przez próżność Demiurga i głupotę kobiety straciliśmy jednego bezbronnego przyjaciela i jednego genialnego wynalazcę. To tragiczne. Wydobądźmy teraz ciało Ellona, Olegu, aby mógł zająć należne mu miejsce w konserwatorze.

   - Ireno, idź do siebie! - rzucił szorstko Oleg.

   - Dobrze, pójdę do siebie - odparła pokornym tonem.

   Spróbowałem wydobyć ciało Ellona z transformatora, ale szło mi to niesporo, więc Oleg pospieszył mi z pomocą. We dwójkę wynieśliśmy sztywne ciało Demiurga i położyliśmy je na wolnym stole pod ścianą. Zajęci tym nie zauważyliśmy, jak Irena przekradła się do laboratorium, przebiegła je i wskoczyła do kuli transformatora. Dopiero trzask zamykanego włazu zaalarmował Olega, który krzyknął:

   - Ireno, błagam, nie rób tego!

   - Żegnajcie! - odkrzyknęła z przezroczystej kuli. - Nie potępiajcie mnie! - I szarpnęła dźwignię. Zniknęła prawie natychmiast, zanim zdążyliśmy podbiec do kolapsanu. Oleg chwycił za dźwignię powrotu, ale go powstrzymałem:

   - Sprawdź najpierw, gdzie ona jest i uważaj, jeśli znalazła się w przeszłości!

   Szybko przebiegł wzrokiem lampki sygnalizacyjne na pulpicie.

   - Jest w przyszłości, Eli!

   - Wobec tego zawracaj, ale ostrożnie. Powrót z przyszłości jest możliwy.

   Irena jednak nie wróciła, bo zbyt szybko pomknęła w przyszłość. Chyba z dziesięć minut staliśmy przy transformatorze, czekając na zmaterializowanie się jej w przezroczystej kuli. Wreszcie kolapsan po wyczerpaniu energii powrotu wyłączył się automatycznie.

   - To już koniec, Eli! - powiedział Oleg znużonym głosem. - Dla nas Irena przestała istnieć. Co najwyżej nasi dalecy potomkowie będą ją mogli gdzieś spotkać. Chodźmy zawiadomić załogę o nowej tragedii.

   - Musimy ją zawiadomić nie tylko o odejściu trzech przyjaciół...

   - O czym ty mówisz. Eli? Czy to jeszcze nie koniec naszych nieszczęść?

   - Niestety. Na pokładzie jest jeszcze jeden zdradziecki agent Ramirów. Zdemaskowałem go.

      . 7 .      

    Zamknąłem się u siebie. Olegowi powiedziałem, że przygotuję raport na ogólne zebranie załogi i wyjdę dopiero wtedy, kiedy wszyscy się już zbiorą. Zapukał do mnie Romero, ale się nie odezwałem. Mary poprosiła przez zamknięte drzwi, żebym ją wpuścił, ja jednak odkrzyknąłem, że jestem bardzo zajęty, że muszę się skupić, a czyjakolwiek obecność mi w tym przeszkadza. Nie wpuszczałem nikogo. Raz tylko zawahałem się, gdy za drzwiami uslyszałem głośny płacz Olgi. Ona miała prawo mnie zobaczyć, ho jej córka zginęła na moich oczach... Otworzyłem drzwi i stanąłem w progu.

   - Olgo, możesz uważać mnie za człowieka bez serca, ale w tej chwili nie mogę z tobą rozmawiać o Irenie. Sama wkrótce zrozumiesz dlaczego. Idź do Olega, on ci wszystko opowie, a ja naprawdę nie mogę, uwierz mi.

   Popatrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem i odeszła bez słowa. Wyglądała jak cień i było mi jej naprawdę serdecznie żal. Ta posiwiała, przygarbiona teraz kobieta przeżyła męża i córkę, przeżyła straszliwą śmierć obojga i potrzebowała jak nigdy mojej pomocy. Ale ja miałem zmartwienie o wiele cięższe nawet od jej tragedii...

   Nie przygotowywałem raportu. Leżałem na tapczanie i gryzłem się, zadręczałem pytaniami bez odpowiedzi. Zastanawiałem się bez końca, dlaczego nigdy nie spotkaliśmy Ramirów w ich cielesnej postaci, chociaż ich fizyczne istnienie nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości; zachodziłem w głowę czym ich tak bardzo rozgniewaliśmy, że bez pardonu zniszczyli prawie całą eskadrę i dlaczego wreszcie nie rozpylili ostatniego statku, skoro już z nami walczą i zagłada gwiazdolotu leży w ich możliwościach... To była tajemnica, którą za wszelką cenę musiałem przeniknąć, ale tego nie umiałem. Myślałem też o Lusinie i nieszczęsnym Głosie, o Irenie, która tak okrutnie nas porzuciła, myślałem o Ellonie i mądrym, sympatycznym psie Mizarze, ale przede wszystkim o nowym szpiegu Ramirów. Nienawidziłem go jak nikogo dotąd i w swej nienawiści gotów byłem obedrzeć ze skóry ku przestrodze każdego, kto chciałby być agentem naszych wrogów.

   Do drzwi w umówiony sposób zapukał Oleg. Wpuściłem go.

   - Wszyscy wolni od wacht zebrali się w sali obserwacyjnej -powiedział chmurnie. - Jak się czujesz, Eli?

   - Dlaczego o to pytasz?

   - Jesteś bardzo blady.

   - Za to pełen zdecydowania. Chodźmy!

   - Poczekaj - zatrzymał mnie. - Chciałbym wiedzieć, kogo podejrzewasz o szpiegostwo.

   - Dowiesz się na zebraniu. Chodźmy... Ale Oleg był uparty:

   - Eli, jestem dowódcą eskadry. Mam prawo wiedzieć więcej i wcześniej niż inni.

   Zastanowiłem się. Oleg przyparł mnie do muru, ale znalazłem wyjście. Uśmiechnąłem się krzywo.

   - A jeśli podejrzewam ciebie? -zapytałem.

   - Mnie?! Oszalałeś, Eli?

   - Być może. Wszyscy przecież niedawno postradaliśmy rozum i nie jest wykluczone, że nie całkiem jeszcze powróciliśmy do zdrowia... - Patrzyłem mu prosto w oczy. - Jeśli wydasz rozkaz, będę go musiał wykonać, ale bardzo cię proszę, nie rób tego!

   - Idziemy! - rzucił krótko i ruszył przodem. Ekrany gwiezdne w sali obserwacyjnej zostały wygaszone. Na podwyższeniu ustawiono- stolik, przy którym usiedliśmy z Olegiem. Popatrzyłem na salę, w której zgromadzili się wszyscy moi przyjaciele, ludzie i Demiurgowie. Pod ścianą niczym majestatyczny posąg wznosił się górujący nad wszystkimi Gracjusz w towarzystwie Orlana. W pierwszym rzędzie siedziały Mary z Olgą, a między nimi Romero. Mary patrzyła na mnie z takim niepokojem, że pospiesznie odwróciłem oczy. Oleg poprosił o ciszę.

   - Wiecie już o tragedii, jaka rozegrała się niedawno w laboratorium - powiedział. - Teraz jednak zebraliśmy się nie po to, żeby uczcić naszych poległych przyjaciół. Kierownik naukowy wyprawy jest zdania, że wykrył na statku kolejnego szpiega Ramirów i pragnie przedstawić ogólnemu zebraniu załogi odpowiednie tego dowody. Wstałem.

   - Zanim to uczynię - powiedziałem - chciałbym prosić zebranych o przegłosowanie kary, na jaką ich zdaniem szpieg zasłużył. Moja propozycja brzmi: kara śmierci!

   - Śmierć?! - dobiegł mnie oburzony głos Romera. _

   Jego protest utonął w głośnych krzykach sali. Oburzali się nie tylko ludzie, lecz także Demiurgowie, a majestatyczny Gracjusz zaczął wściekle wymachiwać rękami. Spokojnie czekałem, aż gwar ucichnie.

   - Tak, kara śmierci! -powtórzyłem. -Nie uwięzienie, nie konserwacja, lecz właśnie stracenie. Kara śmierci to przeżytek starożytności, relikt barbarzyńskich czasów, ale nalegam na jej orzeczenie, gdyż szpiegostwo jest również reliktem barbarzyństwa. Kara za hańbiącą zbrodnię również powinna być hańbiąca.

   Romero uniósł laskę, prosząc w ten sposób o głos. - Zechce pan wymienić nazwisko zbrodniarza, admirale, i dokładnie opisać przestępstwo - powiedział. Dopiero wówczas zdecydujemy czy zasługuje on na karę główną.

   Wiedziałem, że wszyscy będą przeciwko mnie i byłem na to z góry przygotowany, powiedziałem więc zimno: - Kara musi być orzeczona zanim wymienię nazwisko zbrodniarza!

   - Ale dlaczego, admirale? Może nam pan to wytłumaczyć?

   - Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi i kiedy podam nazwisko szpiega, nie zdołacie od razu się od niego odciąć, odzwyczaić od myśli, że jest waszym przyjacielem i natychmiast zaczniecie podświadomie szukać okoliczności łagodzących. Ja natomiast chcę, żeby ukarane zostało samo przestępstwo.

   - To bardzo pięknie, ale w razie orzeczenia kary śmierci zostanie stracony konkretny członek załogi, według pana nader nam bliski, a nie abstrakcyjny przestępca! - upierał się Romero.

   - Gdybym mógł osądzać jedynie przestępstwo, ignorując z pogardą samego zbrodniarza, wtedy bym mu wybaczył. Niestety jest to niemożliwe.

   - Jak pan uważa, admirale! W każdym razie ja, zanim nie poznam nazwiska szpiega, powstrzymam się od głosowania.

   Romero usiadł i z kolei głos zabrał Oleg:

   - Kierownik naukowy wyprawy przedstawił problem, który nazwałbym problemem kodeksu. W starożytności istniał przepis, zgodnie z którym karano sprawcę niegodnego czynu za sam czyn, nie biorąc pod uwagę żadnych innych okoliczności. Eli zatem proponuje przywrócić, moim zdaniem słusznie, stary obyczaj.

   - Ale również w starożytności zespół ludzi orzekających o winie, a nazywany wówczas sądem, wiedział o czyjej winie orzeka! - zaoponował gorąco Romero.

   Postanowiłem za wszelką cenę zmusić go do milczenia.

   - Romero zachowuje się tak - powiedziałem głośno - jakby obawiał się, że to on zostanie oskarżony o szpiegostwo!

   Paweł opanował się z największym trudem, ale odpowiedział ze zwykłą godnością:

   - Gdyby chodziło o mnie, z pewnością głosowałbym za karą śmierci!

   - Może zatem lęka się pan, że domniemany zbrodniarz jest panu droższy od samego siebie?

   - Dopuszczam taką możliwość - odparł ponuro. - W naszej sytuacji wszystko jest możliwe...

   - To nie jest odpowiedź!

   - Dobrze, niech i tak będzie! - wykrzyknął z determinacją Romero. - Głosuję za karą główną... jeśli przestępstwo zostanie dowiedzione.

   - A zatem głosujmy wszyscy - powiedział Oleg. - Kto jest za?

   Las rąk uniósł się nad głowami obecnych.

   - Dopiął pan swego, Eli - zwrócił się do mnie Oleg. - Proszę więc wymienić nazwisko szpiega i przedstawić dowody jego winy.

   Wiedziałem, że sprawię ból przyjaciołom, że ugodzę boleśnie Mary, ale nie miałem innego wyjścia. Postarałem się tylko, żeby moje słowa zabrzmiały spokojnie.

   - Szpiegiem naszych wrogów jestem ja - powiedziałem.

      . 8 .      

    Odpowiedzią była głucha cisza, w której zabrzmiał jedynie pełen współczucia okrzyk Galakta:

   - Biedny Eli! On też... - I znów zrobiło się cicho. Wpatrywałem się w twarze zebranych i z ogromnym zdumieniem odkrywałem wszędzie ten sam wyraz serdecznego współczucia. Tylko Mary nie uwierzyła w moje szaleństwo. ..

   Podbiegł do mnie Osima.

   - Admirale! - wykrzyknął. - Proszę się nie martwić, wszystko będzie w porządku! Odprowadzę pana do łóżka...

   Odsunąłem jego rękę. Oleg zwrócił się do sali, nadal milczącej i sparaliżowanej współczuciem:

   - Czy nie powinniśmy odłożyć narady, przyjaciele? Elektroniczny medyk...

   Romero przerwał mu stukając laską w podłogę.

   - Protestuję! - powiedział zrywając się z miejsca. - Szukacie prostych rozwiązań, ale proste i najłatwiejsze rozwiązania nie istnieją. Admirał Eli cieszy się lepszym zdrowiem niż którykolwiek z nas i ma podstawy mówić to, co powiedział, a my musimy go wysłuchać.

   - Pan jeden nie jest zdumiony - zauważyłem.

   - Tak, Eli - odparł sucho Romero. - Nie jestem zdumiony, bo spodziewałem się takiego właśnie wyznania.

   - A zatem kontynuujemy? - zapytał Oleg obecnych na sali i w odpowiedzi usłyszał kilka aprobujących okrzyków. Osima, potrząsając z niedowierzaniem głową wrócił na miejsce, a Oleg zwrócił się do mnie: - Mów!

   Zacząłem od przypomnienia tego, co Oan mówił o zwyczaju Okrutnych Bogów, którry czasem penetrowali społeczność Aranów przybierając ich postać. Ale kimże są Aranowie? Do czego jest zdolna, czym może zagrażać ich uwsteczniona, słaba, pełna zabobonów cywilizacja? Czy nie wynika z tego, że Ramirowie napotkawszy przedstawicieli nieporównanie wyższej i potężniejszej cywilizacji będą maskować się jeszcze staranniej, że naślą na nich liczniejszych szpiegów niż na bezbronnych w gruncie rzeczy pająkokształtnych? Wysłali najpierw Oana, który rozszyfrował nasze plany i przekazał je swoim zleceniodawcom, ci zaś te plany skutecznie pokrzyżowali.

   Ale nie koniec na tym. Byliśmy przekonani, że pozbywszy się Oana, pozbyliśmy się tym samym szpiega Ramirów. Zagłada "Strzelca" rozwiała te iluzje. Jak Ramirowie mogli się dowiedzieć, co zamierzaliśmy z nim zrobić? Z naszego zachowania nie mogli nic wywnioskować, a jednak bezbłędnie określili nasze cele. Musieli zatem poznać nasze plany niejako od środka. Kto je im zdradził? Szpieg, który zaczął wśród nas działać po śmierci Oana! Napad Ramirów na "Strzelca" dobitnie świadczy o tym, że na pokładzie "Koziorożca" rezyduje ich agent.

   Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli przyjąć, że nasi wrogowie nie są kompletnymi głupcami. Na pewno nie są głupsi od nas, a więc musieli zdawać sobie sprawę z tego, że jeden informator to za mało, że potrzebny jest rezerwowy szpicel i to taki, który ma dostęp do wszystkich planów i wpływ na ich realizację. Do wyboru mieli dwóch członków załogi odpowiadających tym kryteriom: dowódcę eskadry i jej kierownika naukowego.

   W tym miejscu przerwał mi Romero:

   - Myli się pan, Eli. Ramirowie nie mieli wyboru, gdyż jedynie kierownik naukowy całkowicie spełniał ich oczekiwania. Pan zna wszystkie zamierzenia dowódcy, natomiast on, chociażby z braku czasu, nie może wnikać w każdy szczegół prowadzonych badań.

   - Ma pan rację, Romero! To musiałem być ja. Przypomnę tu, że zrządzeniem losu również w poprzednich wyprawach przeciwnik na mnie właśnie zwracał najpilniejszą uwagę. Czyż to nie ty, Orlanie, wybrałeś mnie na swojego powiernika, kiedy postanowiłeś przejść na naszą stronę? Czyż to nie ze mną kontaktował się Główny Mózg Trzeciej Planety? A więc Ramirowie postanowili mnie zwerbować i dopięli swego. Jestem ich agentem. Przyznaję to z wielkim wstydem, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, jeśli nie chce się ponosić ciągłych porażek... Nabrałem powietrza i mówiłem dalej:

   - Byliśmy naiwni jak dzieci sądząc, że schwytany w siłową pułapkę, martwy Oan nie może nam już w niczym zaszkodzić. Bo cóż może wskórać trup zamknięty w konserwatorze, myśleliśmy... Byliśmy naiwni, powtarzam. Ramirowie mogli bez trudu uratować swojego agenta, ale woleli, żeby jego zwłoki zostały wśród nas i kontynuowały służbę. Bo Oan jest teraz przekaźnikiem pochodzących ode mnie informacji, raportów szpiegowskich pochodzących z mojego zniewolonego mózgu. Ramirowie znają każdą moją myśl, każde moje zamierzenie, moje każde najskrytsze nawet pragnienie...

   Tu znów na chwilę zamilkłem. Mary nie spuszczała ze mnie zrozpaczonych oczu, Romero gapił się ponuro na rączkę swojej laski, a Osima wręcz pożerał mnie wzrokiem. Na twarzy miał wypisane, że nie wierzy w bodaj jedno moje słowo. Gracjusz i Orlan wierzyli, chociaż nie chcieli uwierzyć...

   Przeszedłem do tego, w jaki sposób dowiedziałem się o swojej haniebnej roli. Nie było to łatwe, chociaż nieraz zastanawiałem się, dlaczego tak mnie ciągnie do konserwatora, po co tak często rozmawiam na głos z nieboszczykami. Przecież nigdy nie miałem skłonności do wygłaszania monologów i w ogóle z natury jestem dość małomówny. Olśniło mnie po katastrofie "Strzelca", kiedy stało się oczywiste, że ktoś musiał przekazać Ramirom tajne informacje. Kto? Po zastanowieniu się musiałem wykluczyć wszystkich członków załogi poza mną. Konserwator jest najlepiej ekranowanym pomieszczeniem na całym statku, a zatem Oan mógł najłatwiej nawiązać kontakt z tymi, którzy często go odwiedzają... Jeszcze jeden dowód na to, że właśnie ja jestem szpiegiem Ramirów!

   - To wszystko, co wiem o sobie - powiedziałem na zakończenie. -Moja wina jest bezsporna, bo powinienem przewidzieć skutki dziwnych rozmów z ciałem szpiega, którego tajemnicza natura dla nikogo nie stanowiła sekretu. Zachowywałem się nieostrożnie, a w naszej ciężkiej sytuacji jest to zbrodnią. Żądam zgładzenia mnie nie tylko jako karę za przestępstwo przeze mnie popełnione, ale przede wszystkim jako gwarancji bezpieczeństwa całej wyprawy. Ramirowie precyzyjnie namierzyli mój mózg i choćbym tego bardzo nie chciał, zawsze zdołają za moim pośrednictwem uzyskać informacje o wszystkich naszych planach. A w momencie, kiedy podejmiemy nową próbę wyrwania się z jądra, taki przeciek będzie szczególnie niebezpieczny.

   Usiadłem. Milczenie sali bardzo mnie przygnębiło. Nie dlatego, abym liczył na czyjąś obronę, lecz z tego powodu, że odejść z życia z obrazem zamarłej sali po prostu nie mogłem i nie chciałem. Oleg zapytał czy są jakieś pytania, opinie, uwagi - odpowiedziała mu grobowa cisza. Romero coś szepnął Mary do ucha, a ona kiwnęła głową.

   - A więc kto chce zabrać głos? - zapytał ponownie Oleg.

   Nieoczekiwanie wybuchnął Osima. Zaczął wykrzykiwać, że nie można mojej spowiedzi brać poważnie, bo to wszystko są płody mojej chorej wyobraźni. Admirał trzymał się najdzielniej z nas wszystkich, mówił gorąco, ale nerwy w końcu musiały odmówić mu posłuszeństwa. Zresztą jego choroba nie wygląda zbyt groźnie... Wystarczy żeby trochę sobie poleżał pod opieką żony i niebawem powróci do normy!

   I znów wstał Romero:

   - Mówiłem już, że Eli cieszy się znakomitym zdrowiem, więc nie ma co wracać do tej sprawy. Admirał udzielił nam zbyt ważnych informacji, abyśmy mogli je zignorować. Dlatego też nalegam na ich przedyskutowanie.

   - W takim razie proszę zapoznać nas ze swoją opinią - powiedział Oleg.

   - Zgoda. Otóż w słowach admirała są rzeczy, z którymi się zgadzam, ale również są i takie, z którymi kategorycznie zgodzić się nie mogę. Podzielam jego zdanie, że Oan nie jest zwyczajnym nieboszczykiem, lecz urządzeniem łącznościowym, sprytnie zakamuflowanym przekaźnikiem Ramirów. Uważam również, iż na statku znajdują się ich informatorzy i że jednym z nich jest admirał.

   - A zatem w pełni popiera pan jego samooskarżenie? - zapytał Oleg.

   - Ani mi się śni!

   - Skoro jednak w tylu punktach zgadza się pan z relacją kierownika naukowego wyprawy...

   - Punktów, w których zupełnie się z nim nie zgadzam będzie o wiele więcej. Wymienię najważniejsze. Zwłoki Oana nie są z pewnością jedynym przekaźnikiem danych wywiadowczych. Ramirowie musieli liczyć się z ewentualnością usunięcia przez nas Oana. Mogliśmy na przykład spalić jego zwłoki, a popioły wyrzucić w Kosmos... Dlatego też Oan za życia prawdopodobnie zainstalował na statku liczne urządzenia podsłuchujące, podpatrujące i czytające myśli tak dobrze zamaskowane, że z pewnością wszystkich nie znajdziemy. Dalej. Wątpię, by admirał był jedynym źródłem informacji dla Ramirów. Z tych samych powodów: mógł umrzeć, zachorować, zwariować... Kierownik naukowy uważa, że zdublował rolę Oana. Ale kto może zagwarantować, iż którykolwiek z nas nie dubluje w tym sensie samego admirała? Nie ulega wątpliwości, że jest najcenniejszym źródłem informacji, ale z pewnością nie jedynym.

   - Jest pan o wiele większym pesymistą niż kierownik naukowy - zauważył Oleg.

   - Zaraz się pan przekona, że wcale tak nie jest. Twierdzę, że admirał nie jest szpiegiem już chociażby dlatego, że został nim wbrew własnej woli, zaś agent wywiadu to zawód, a nie nazwa ofiary nieszczęśliwego wypadku, jaką jest Eli. I za to mamy go karać? Jest jeszcze poza tym jeden wyjątkowo ważki powód, dla którego musimy z oburzeniem odrzucić propozycję admirała. Czy mogę przedstawić go nieco obszerniej?

   - Naturalnie! - wykrzyknął skwapliwie Oleg. Sala milczała, kiedy ja mówiłem, ożywiła się, gdy Romero przytaczał swoje kontrargumenty i znów pogrążyła się w pełnym napięcia milczeniu, kiedy wspomniał o "wyjątkowo ważkim powodzie". W tym miejscu, zamiast mojej relacji, pozwalam sobie zamieścić zapis wypowiedzi Romera. Mógłbym wprawdzie pominąć pochwały pod moim adresem, ale nie zrobiłem tego, gdyż z tego fragmentu przemowy Pawła wyniknęły ważne wnioski praktyczne. A zatem cytuję:

   - Admirale, znam pana od dzieciństwa i wciąż nie przestaję pana podziwiać. Jest pan zwyczajny i niezwykły zarazem, a to dlatego, że zawsze dostosowuje się pan do okoliczności w tym sensie, że potrafi pan jak nikt inny im sprostać. W normalnych warunkach jest najprzeciętniejszym z przeciętnych, ale w trudnych okolicznościach zmienia się pan diametralnie, staje się człowiekiem wybitnym... Przypomnijcie sobie przyjaciele jak niedawno umęczeni wibracją czasu wszyscy powoli wpadaliśmy w szaleństwo, traciliśmy wolę walki. Przypomnijcie sobie, że jedynym wśród nas, który oparł się zgubnemu rakowi czasu i zwalczył w sobie słabość, był kierownik naukowy wyprawy, nasz przyjaciel admirał Eli. Jak mogłeś, przyjacielu, zażądać od nas, abyśmy własnymi rękami zgładzili swojego wybawcę, zgasili wspaniały mózg, wyzbyli się największego bogactwa i jedynej gwarancji naszego bezpiecznego powrotu do domu?!"

   Romero był mówcą w starym stylu, z gatunku tych, których w starożytności nazywano demagogami, nic więc dziwnego, że bez reszty przyciągnął uwagę sali. Na mnie nikt już nie patrzył, bo wszyscy jak zaczarowani wpatrywali się w niego. Sam bym z pewnością dał się porwać jego oracji, gdyby dotyczyła kogoś innego. Ale Romero mówił o mnie, spróbowałem więc sprowadzić go na ziemię:

   - Nie wiem, Pawle, czy zdaje sobie pan sprawę z tego, że rezygnując z walki z mimowolnymi agentami Ramirów, oddajemy się w ten sposób na pastwę potężnego i bezlitosnego wroga?

   - Głęboko się pan myli, admirale!

   - Chce pan przez to powiedzieć, że Ramirowie nie są potężni i bezlitośni?

   - Że są potężni, zgoda. Nie będę przeczył oczywistym faktom. Ale nie zgadam się z tym, że są bezlitośni. Popatrzyłem ze zdumieniem na Olega, który rewelacje Romera przyjął z tak kamienną twarzą, jakby zawczasu był o nich poinformowany.

   - Jak może pan mówić coś podobnego - wykrzyknąłem z oburzeniem - mimo iż wie pan, jak Ramirowie znęcali się nad Aranami? Czy już zapomniał pan, jaką grozą przejmują tych biedaków ich tak zwani Okrutni Bogowie? Czy wreszcie nasi polegli i rozgromiona eskadra nie świadczą o bezlitosności naszych wrogów?

   - Nie, drogi admirale!

   - Ktoś tu naprawdę zwariował! I jestem pewien, że to nie ja. Kim zatem pańskim zdaniem, jeśli nie naszymi okrutnymi wrogami, są Ramirowie?

   - Ramirowie są potężni, admirale, a my jesteśmy im zupełnie obojętni.

      . 9 .      

    Są słowa wybijające się spośród innych, słowa-klucze, słowa-olśnienia otwierające w mgnieniu oka zamczyste drzwi tajemnic. Takim kluczowym słowem stał się dla mnie wyraz "obojętni". Jeśli chodzi o mnie, to dalsza oracja Romera była zupełnie niepotrzebna, bo uwierzyłem mu od razu i bez zastrzeżeń.

   A Romero tymczasem mówił i mówił, podniecając się własnym krasomówstwem i podziwem zapatrzonych w niego bez tchu słuchaczy. Opowiedział, jak to zagłada "Strzelca" podsunęła mu myśl, że Ramirowie po śmierci Oana wciąż mają na pokładzie "Koziorożca" swojego informatora, że któryś z członków załogi jest szpiegiem wrogów. Potem jednak w to zwątpił, bo przestał być pewien, że Ramirowie istotnie są naszymi wrogami. Przypomniał sobie podania Galaktów i Niszczycieli, w których powtarzała się informacja, że potężni Ramirowie przenieśli się do centrum Galaktyki, aby przebudować jądro, to jądro, ten przeraźliwy chaos, który nas teraz otacza. Jak przebudować, jak uporządkować taką permanentną eksplozję?

   - Wyobraziłem sobie - powiedział - że jesteśmy o kilka rzędów potężniejsi niż obecnie i że postanowiliśmy podjąć się usunięcia z jądra na peryferie Galaktyki wszystkiego, co zagraża mu wybuchem, że zaczęliśmy wymiatać gwiezdne śmieci w rodzaju Ginących Światów i palić kosmiczne odpadki. Taka operacja nie może przebiegać bezboleśnie, bo zawsze może się zdarzyć, że przy okazji ucierpią jakieś formy życia, ale nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, jak powiadali starożytni. Oburza was to? Mnie również. Wyobraźcie sobie jednak taką sytuację. Groźna choroba zaatakowała niewielki obszar lasu i coraz bardziej się rozprzestrzenia. Jeśli zostawić sprawy własnemu biegowi, zagładzie ulegnie cała puszcza, trzeba więc póki czas wyciąć chore drzewa. Czy drwale zajęci ratowaniem lasu będą zważać na to, że mimo woli zadepczą trochę mrówek? Po prostu nie zwrócą na nie uwagi. Ale jeśli owady, rozwścieczone burzeniem ich domów, zaatakują nas, to je najzwyczajniej w świecie wytępimy, żeby nie przeszkadzały. Czy nie widzicie analogii z tym, co obserwowaliśmy w Ginących Światach?

   - Nas również zalicza pan do galaktycznych mrówek? - zapytał spokojnie Oleg.

   - W jakimś stopniu tak. Ramirowie już dawno mogli nas wytępić, podobnie zresztą jak Aranów, gdybyśmy byli ich realnymi wrogami. Ale znaczymy dla nich tyle, ile mrówka dla człowieka. A że interesują się naszymi poczynaniami, to jeszcze nic nie znaczy. My też przecież chcielibyśmy znać trasy mrówek po karczowanym lesie, już chociażby dlatego, żeby ich bez potrzeby nie niszczyć... - W tym miejscu Romero zwrócił się wprost do mnie: - Przekonałem pana, przyjacielu?

   - Tyłko w trzech czwartych, Pawle. - Dlaczego nie całkowicie?

   - Nie mogę się pogodzić z rolą, jaką nam pan wyznaczył .

   - Kiedyś ludzie nie mogli pogodzić się z myślą, że Ziemia krąży wokół Słońca, a nie na odwrót. Czasem prawda, jaką odkrywamy w procesie poznawania świata nie jest najprzyjemniejsza, co nie zmienia faktu, że jest obiektywną prawdą, Eli!

   - Dlaczego zwraca się pan tylko do mnie? Proszę mówić do całej sali!

   - Dyskutujemy o roli, jaką w planach Ramirów odegrał pan, a nie wszyscy tu obecni. Ale dobrze, będę mówił do całej załogi... Przyjaciele, popełniliśmy błąd wyobrażając sobie ich jako istoty człekopodobne lub szerzej stworzeniopodobne, do czego nie mieliśmy żadnych przesłanek. Owi Okrutni Bogowie nie mają zapewne żadnego stałego kształtu i mogą przybierać dowolną postać. Oan nie był zatem Ramirem w masce Arana, nie był przebranym szpiegiem, lecz zwyczajnym Ramirem, który wybrał cielesny kształt Arana... Kiedyś również nasi potomkowie będą swobodnie zmieniać swoje ciała, jeśli to z jakichś względów okaże się korzystniejsze od przebudowy ich środowiska. Głęboko w to wierzę, przyjaciele!

   - Oczyściliśmy kierownika naukowego wyprawy z niesłusznych zarzutów, które sam sobie postawił - powiedział Oleg. - Bardzo mnie to cieszy! Martwi natomiast fakt, że nadal nie wiemy w jaki sposób wyprowadzić statek z jądra. Dotychczas szukaliśmy prostych rozwiązań, rozwiązań skutecznych same przez się. To był błąd. Tutaj można zastosować jedynie taką metodę ucieczki, która nie spowoduje kontrakcji Ramirów. Dlatego mam wielką prośbę do admirała. - Dowódca uśmiechnął się do mnie z pełną smutku ironią. - Jeśli naprawdę jest pan ich łącznikiem, to proszę wytłumaczyć Ramirom jak ważna jest dla nas odpowiedź na to pytanie. Może jednak zechcą odpowiedzieć, bo ja również nie bardzo wierzę w ich obojętność...

   Po zamknięciu zebrania podszedłem do Mary, która patrzyła na mnie tak, jakbym wrócił z zaświatów. Sama też wyglądała jak żywy trup.

   - Już po wszystkim - powiedziałem gładząc ją po mokrej od łez twarzy. - Tej nocy będziemy spać spokojnie. Podziękuj za to Pawłowi.

   Romero skłonił się i powiedział unosząc laskę do góry:

   - Wszyscy jesteśmy przekonani, że pan szczerze wierzył we własną zdradę, admirale. Nie sądzę jednak, aby pańska żona była tak naiwna.

   - Sama już nie wiem, co o tym myśleć - odparła Mary znużonym głosem. - Przecież po Elim naprawdę można się spodziewać wszystkiego...

   Zauważyłem Olgę kierującą się ku wyjściu, przeprosiłem więc Mary i podszedłem do niej.

   - Teraz już rozumiesz dlaczego nie mogłem rozmawiać z tobą przed zebraniem, prawda? - zapytałem. - Chcesz mnie o coś zapytać?

   - Tylko o jedno: czy Irena zginęła. Całą resztę opowiedział mi Oleg.

   - Tego nie wiem - odparłem - mam jednak nadzieję, że nie... Zarówno Mizar, jak i Ellon wrócili martwi z przeszłości, ale Irena powędrowała w odwrotnym kierunku, można więc przypuszczać, że nic jej się nie stało.

   - Oleg mówił mi to samo, ale obawiam się, że chciał mnie tylko pocieszyć.

   - On sam potrzebuje pociechy, bo kocha Irenę. A zresztą słowo "pociecha" jest tu zupełnie nie na miejscu. Jesteś nie tylko kapitanem galaktycznym, lecz także znakomitym uczonym, a więc to raczej my powinniśmy cię zapytać o przypuszczalne losy Ireny, a nie ty nas.

   - Mam prośbę do ciebie i Olega. Po zniszczeniu "Strzelca" pozostałam właściwie bez przydziału i mogę co najwyżej dublować Osimę, ale on już ma znakomitego dublera w osobie Kamagina. Chciałabym zająć się maszynami czasu, bo uważam za swój obowiązek dokończyć prace córki. Pamiętaj, że jakakolwiek awaria stabilizatora może znów unieruchomić MUK i wpędzić nas w nowe szaleństwo.

   Domyślałem się, że nie powiedziała mi wszystkiego, że pragnie zająć się maszynami czasu przede wszystkim dlatego, żeby znaleźć bezpieczną drogę w przyszłość i w ten sposób dowiedzieć się o losy córki.

   - Zgoda - powiedziałem. - Sądzę, że i Oleg nie będzie przeciwny.

      . 10 .      

    Miejsce zaginionego Głosu zajął Gracjusz, chociaż zastanawialiśmy się poważnie, czy nie należałoby powrócić do poprzedniego systemu sterowania, opartego na schemacie "analizatory-MUK dowódca statku". Przeważyło jednak zdanie, że nie możemy ryzykować utraty kontroli nad gwiazdolotem w razie kolejnych zaburzeń czasu, na które maszyny okazały się tak bardzo nieodporne. Osima i Kamagin, którzy byli bardzo przywiązani do starego systemu, ustąpili wreszcie, gdy Oleg ich zapewnił, że Gracjusz doskonale sobie poradzi z funkcją koordynatora lotu.

   - Ma identyczną strukturę mózgu jak Głos - powiedział. - Przecież i Głos był kiedyś Galaktem.

   Zanim jeszcze Gracjusz zajął kabinę sterowniczą Głosu odwiedził mnie nieoczekiwanie Orlan. Demiurg nie lubił chodzić w gości i dlatego spotykaliśmy się zazwyczaj w pomieszczeniach służbowych. Jedynie w mieszkaniu Gracjusza Orlan bywał dość często, prawdopodobnie z chęci podkreślenia, że między Demiurgami a Galaktami nie ma już nienawiści tak długo dzielącej ich narody.

   - Eli, czy to prawda, że pracami nad transformacją czasu kieruje obecnie kapitan Olga Trondicke? - zapytał niesłychanie oficjalnym tonem.

   - Masz coś przeciwko temu, Orlanie?

   - Te prace prowadzili Demiurgowie - odparł sztywno. - Ja sam chciałbym zastąpić Ellona.

   Zaskoczył mnie. W różnych okresach znałem Orlana jako admirała wrogiej floty, potężnego dostojnika Imperium Niszczycieli, wreszcie jako jednego z twórców Wspólnoty Gwiezdnej i mojego przyjaciela, najbliższego chyba spośród rozumnych nieludzi, ale nigdy nie myślałem o nim jako o inżynierze. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wykazywał pociąg do matematyki lub jej technicznych zastosowań... Powiedziałem mu to, ale Demiurg wyjaśnił, że w młodości kształcił się na organizatora przemysłu, a nawet odbył staż w zakładach budowy statków kosmicznych i nie został ministrem tego resortu jedynie dlatego, że Wielki Niszczyciel poruczył mu sprawy wielkiej polityki galaktycznej.

   - To Olga Trondicke i ty, Eli sprawiliście, że za rzuciłem działalność inżynierską. Po wtargnięciu "Pożeracza przestrzeni" do Układu Perseusza Wielki Niszczyciel postanowił otoczyć się tymi, którzy mogliby stanowić nie zachwianą podporę tronu...

   - A teraz chciałbyś powrócić do techniki?

   - Eli, jestem w tej chwili jedynym członkiem załogi "Koziorożca", który nie ma indywidualnego przydziału pracy. Po zajęciu przez Gracjusza stanowiska Głosu, a zwłaszcza po śmierci wielkiego Ellona jeszcze trudniej znoszę swoją bezczynność.

   - Czy zgodzisz się pracować z Olgą tak samo, jak jej córka pracowała z Ellonem?

   - Jeśli tylko ona się zgodzi...

   - Zgodzi się na pewno, Orlanie.

   Załatwianie spraw bieżących zajęło mi parę dni i w tym czasie nie chodziłem do konserwatora, potem jednak znów zapragnąłem odwiedzić nasz pokładowy cmentarz.

   W konserwatorze pojawił się nowy sarkofag, grób Ellona. Pomyślałem z żalem, że nawet ten geniusz nie mógł znieść rozdarcia między przeszłością a przyszłością, gdy spod nóg usunął mu się twardy grunt teraźniejszości.

   Przechodziłem wolno od sarkofagu do sarkofagu, od Ellona do Mizara, od Mizara do Truba, od Truba do Lusina. Nie spieszyłem się też do Oana, chociaż znów chciałem z nim porozmawiać.

   - Oanie - powiedziałem, gdy wreszcie stanąłem przed jego siłową klatką - nie wiem teraz, kim jesteś. Nie wiem czy jesteś szpiegiem, beznamiętnym badaczem, czy też życzliwym obserwatorem, posłańcem niewyobrażalnej potęgi. A przecież zgodzisz się ze mną, że zwłaszcza teraz muszę to koniecznie wiedzieć! Jesteś wprawdzie tylko przekaźnikiem informacji, to akurat wiem na pewno, ale możesz rozwiać moje wątpliwości. Powiedziałeś nam już wiele. Zdradziłeś, że macie szpiegów wśród Aranów i że ty jesteś jednym z nich, że czas tu jest chory i dlatego niebezpieczny również dla nas; że próbujecie opanować bieg czasu i że w trakcie takiej próby zginęło pięciu twoich towarzyszy... Jesteś zatem przekaźnikiem dwukierunkowym, możesz więc dać nam przynajmniej do zrozumienia, czego wy właściwie od nas chcecie. Powiedzieć w czym wam przeszkadzamy i gdzie skręcić z naszej drogi, żeby nie plątać się wam pod nogami...

   Oan wciąż milczał, a ja wpadłem w histeryczną wściekłość, podniosłem głos, wrzeszczałem:

   - Milczysz? Nie chcesz odpowiadać? To przynajmniej myśl o mnie, myśl o moich pytaniach, przekazuj je swoim obojętnym współbraciom. Nie jesteśmy galaktycznymi mrówkami bez względu na to, co Romero wygaduje o waszej potędze i naszej nicości. Wyrwiemy się z tego piekła, w którym nas zamknęliście. Myślicie, że zagrodziliście nam wszystkie drogi? Nieprawda! Wyrwiemy się przez ten czas, który uważacie za chory, chociaż w istocie stanowi jedyny ratunek przed zagładą Wszechświata. Urobimy ten czas jak miękką glinę i wyrwiemy się przezeń do przodu, wstecz lub w bok!...

   Zamilkłem. Oszołomił mnie własny okrzyk. Stało się! Słowo zostało wypowiedziane i niczym błyskawica rozświetliło mrok tajemnicy. Na razie było to jedynie słowo, ale słowo na wagę ratunku. Brzmiało ono - "w bok".

   Jak szalony wybiegłem z konserwatora. Musiałem natychmiast zobaczyć się z Olegiem. Już na korytarzu przypomniałem sobie, że MUK pracuje i że można posłać wezwanie myślowe. Zażądałem natychmiastowego połączenia i usłyszałem zdziwiony głos Olega:

   - Chcesz się ze mną pilnie zobaczyć, Eli? U ciebie czy w laboratorium?...

   - Najlepiej u ciebie - odparłem.

   - Czekam - Oleg się rozłączył.

   Po chwili byłem już w jego kabinie. Popatrzył na moją rozgorączkowaną twarz i zapytał z nadzieją:

   - Masz jakąś dobrą wiadomość, Eli?

   - Znalazłem wyjście z pułapki! - odparłem. Spróbujemy wydostać się z niej przez czas prostopadły. Widać było, że Oleg natychmiast mi uwierzył, ale uwierzył jako człowiek prywatny, bo powiedział to, co na jego miejscu powinien powiedzieć każdy odpowiedzialny dowódca eskadry:

   - Tak, to byłoby rozwiązanie... Ale czy czas prostopadły w ogóle istnieje, a jeśli tak, to czy zdołamy się nim posłużyć?

   - Rozważmy to - powiedziałem, po czym zacząłem referować swoją koncepcję.

   Zacząłem od tego, że do tej pory znaliśmy jedynie czas jednowymiarowy i jednokierunkowy, biegnący od przeszłości przez teraźniejszość ku przyszłości, czas wektorowy. Tylko wzdłuż niego przebiegają nasze mikroskopijne w skali kosmicznej procesy, procesy naszego małego światka. Patrząc na nie uwierzyliśmy, że inaczej w ogóle być nie może i kiedy w jądrze zetknęliśmy się z czasem giętkim i nieliniowym, nie zrozumieliśmy jego istoty i uznaliśmy za nietrwały, zrakowaciały i poszarpany.

   - Innymi słowy twierdzisz, że wyrwy czasowe nie istnieją?

   - Właśnie. Luka czasowa to jedynie nasze prymitywne wyobrażenie o niepomiernie bardziej złożonym procesie jego ugięcia... Czas realny jest dwuwymiarowy, a zatem można go przedstawić w postaci wektorów na płaszczyźnie, my natomiast badamy jedynie jego pokrywające się rzuty na osi. Na domiar złego jesteśmy przekonani, że nic poza tymi rzutami nie istnieje. I jeśli czas odszedł prostopadle w bok, na osi pojawi się przerwa, nieciągłość, którą uznajemy za przerażającą lukę czasową, której w istocie nie ma. Przypomnij sobie, dodałem sam niezmiernie zaskoczony tym wspomnieniem, że Oan też wspominał o ugięciach czy zawirowaniach czasu i że wówczas zlekceważyliśmy jego słowa.

   - Pewnie dlatego, że trudno sobie było wyobrazić ugięcie czasu - zauważył Oleg.

   - A łatwiej jest wyobrazić sobie zakrzywienie pustej przestrzeni? Zaręczam ci, że we Wszechświecie czas jednowymiarowy nie istnieje, że jest czystą abstrakcją. Taką samą abstrakcją jak bryła geometryczna pozbawiona właściwości fizycznych!

   - Prawie mnie przekonałeś, Eli - przerwał mi Oleg - ale chciałbym wiedzieć, jak wyobrażasz sobie praktyczną realizację twojej koncepcji ucieczki przez czas prostopadły. Muszę przecież ustalić plan działania.

   - Realizacja techniczna nie należy do mnie, bo się na tym nie znam - odpowiedziałem. - Mogę jedynie teoretycznie rozwinąć mój pomysł. Skoro ucieczka przez przyszłość lub przeszłość nie udała się, gdyż przekroczenie zera temporalnego jest zabójcze dla organizmów żywych, to należy przedostać się do czasu dwuwymiarowego, do pozaczasu, jeśli się tak można wyrazić. Można to zrobić odchylając czas własny, zakrzywiając go w ten sposób, aby poruszać się w nim w bok i do przodu, w stronę przyszłości. Utrzymując stały kąt odchylenia w jakimś punkcie rozstaniemy się ze swą przeszłością i nie przekraczając zera temporalnego zaczniemy zbliżać się do przeszłości, która w tej chwili jest właśnie naszą przyszłością.

   - Opisujesz mi ruch po okręgu koła, Eli.

   - Masz zupełną rację. Mój pomysł polega właśnie na tym, aby wyrwać się z czasu jednowymiarowego, prostoliniowego i znaleźć się w czasie dwuwymiarowym, zapętlonym.

   - Pętla wstecznego czasu... - powiedział Oleg w zadumie. - Brzmi to nieźle. Zaraz porozumiem się z Olgą i Orlanem i zapowiem swoje przyjście do laboratorium. Naszkicujemy razem plan operacji powrotu do domu. Plan "Pętla wstecznego czasu"...

   Podczas całej naszej rozmowy Oleg nie spuszczał wzroku ze stojącego na biurku rejsografu, miniaturowego urządzenia rejestrującego w krysztale nieptunianu cały przebieg podróży. Teraz wziął go, żeby odstawić do szafy pancernej.

   - Czemu akurat teraz zainteresowała cię przebyta przez nas droga? - zapytałem.

   Oleg w milczeniu postawił rejsograf na biurku i nacisnął klawisz. Na ekranie aparatu zapłonął wielokrotnie widziany obraz dzikiego gwiezdnego chaosu, nieruchomy obraz jednego z momentów naszego długiego lotu. Popatrzyłem na Olega ze zdziwieniem.

   - Nie poznajesz tego miejsca, Eli? - Oczywiście, że nie.

   - Tutaj właśnie odeszła od nas Irena.

   - Rozumiem. Ale czy bolesne wspomnienia...

   - Nie, Eli - przerwał mi. - Nie tylko wspomnienia... Powiedz mi, Eli, czy po szczęśliwym powrocie na Ziemię zdecydujesz się jeszcze na udział w jakiejś wyprawie galaktycznej?

   - Wątpię. Będę na to za stary. Już jestem!

   - A ja polecę. Jestem od ciebie znacznie młodszy i penetrowanie Kosmosu jest jedyną treścią mojego życia. - Wrócisz do jądra?

   - Dotarliśmy tu po raz pierwszy, ale czyż można na tym poprzestać? Nowa wyprawa będzie z pewnością lepiej przygotowana, to pewne. I jeśli wezmę w niej udział, to zapis rejsografu bardzo mi się przyda.

   - Chcesz odnaleźć Irenę? - zapytałem wprost. Ostrożnie wsunął rejsograf do gniazda w kasie pancernej, starannie sprawdził połączenia aparatu z mózgiem pokładowym i dopiero wtedy odparł z udawanym spokojem.

   - W każdym razie pragnąłbym się dowiedzieć, co się z nią dzieje.

      . 11 .      

    Dopiero teraz mogliśmy w pełni docenić geniusz inżynieryjny Ellona. Kolapsan pozwalał nie tylko zagęścić lub rozrzedzić czas, zmienić jego znak, ale również dowolnie zakrzywiać, odchylać pod żądanym kątem od pierwotnej osi. Olga nazwała to odchylenie "fazowym kątem ucieczki w pozaczas" i określiła jego pożądaną wielkość za pomocą skomplikowanych wzorów własnego pomysłu. Dla mnie była to kompletna czarna magia, ale Orlan rozumiał Olgę w pół słowa, a niektóre z wielopiętrowych wzorów były wręcz jego autorstwa. Wcale się temu nie dziwiłem, bo Demiurgowie mają wrodzone zdolności do mechaniki niebieskiej.

   Próby modelowania przesunięcia fazowego czasu na procesach atomowych przebiegały na tyle sprawnie, że już niebawem Olga powiedziała do mnie przy śniadaniu:

   - Być może jutro, Eli.

   Znaczyło to, że już jutro inżynierowie wypróbują generatory odchylające makroczas całego statku.

   - Prawdopodobnie jutro - rzucił Orlan podczas obiadu.

   - A więc jutro, przyjaciele! - oświadczył Oleg w czasie kolacji.

   Z samego rana pospieszyłem na stanowisko dowodzenia, gdzie zastałem już wszystkich kapitanów i Orlana. Sterowanie generatorami czasu fazowego przejął Gracjusz, bo dla nieśmiertelnego Galakta przerzut do innego czasu nie był takim wstrząsem, jak dla któregokolwiek z nas. Fotel pierwszego pilota statku zajął Kamagin, również obeznany już z podróżami w czasie. A całej reszcie przypadła rola biernych widzów. Czekałem niecierpliwie na wspaniałe widoki, których spodziewałem się przy przejściu do obcego czasu, choć bardzo się lękałem reakcji Ramirów. Po Okrutnych Bogach wszystkiego można się było spodziewać!...

   - Trzy, dwa, jeden, zero! - wykrzyknął Kamagin i czas nieco się odchylił.

   Powinien się odchylić, a tymczasem nic o tym nie świadczyło. Na ekranach trwał ten sam co przed chwilą niewyobrażalny gwiezdny chaos, nadal wszystko kotłowało się w tytanicznym wybuchu.

   - Czy generatory aby na pewno pracują? - mruknął zaniepokojony Osima.

   - Ramirowie nie dają o sobie znać - zauważył Kamagin. - Przegapili nasz manewr czy co?

   - I tak byśmy nie zauważyli ich reakcji - powiedział poważnie Orlan. - Ich promień spopieli nas wcześniej niż cokolwiek zdążymy pojąć.

   Po pewnym czasie MUK zakomunikował, że obraz chaosu gwiezdnego powoli się zmienia, a Gracjusz potwierdził tę informację. My jednak niczego nie dostrzegliśmy.

   - Gwarantuję, że jesteśmy w pozaczasie-powiedziała Olga. - Kąt fazowy jest jednak tak niewielki, że musi upłynąć parę godzin zanim zmiany na niebie staną się wyraźnie widoczne.

   Mary zaproponowała, żebyśmy poszli do nas i trochę odpoczęli. W kabinie wygasiła ekran i usiadła w fotelu, ja zaś postanowiłem nieco się zdrzemnąć. Żona obudziła mnie po dwóch godzinach.

   - Popatrz na ekran! - wykrzyknęła z podnieceniem.

   Na ekranie był zupełnie inny świat. Nie, świat był nadal ten sam. Ten sam świat rozszalałego jądra Galaktyki, tyle że teraz przybrał on nieuchwytnie inny kształt. Tak, to było jądro, lecz jądro w innym czasie, nie w przeszłym, nie w przyszłym, ale w innym...

   - Mary, Ramirowie nas wypuścili! - zawołałem radośnie. - Już nas nie zaatakują!

   Od tego dnia upłynęło wiele czasu. Może godzin, może wieków, a może nawet milionoleci. Nie potrafię określić jednostki, bo cżas, w którym się poruszamy jest nam obcy. Przyrządy go mierzą, MUK zapamiętuje, rejsograf rejestruje, a ja go nie rozumiem, bo to nie mój czas.

   Pozwoliłem sobie na tę dygresję, siedząc w konserwatorze i dyktując historię naszej ucieczki z jądra Galaktyki, pozwoliłem sobie na nią po to tylko, aby oddać niecierpliwość z jaką oczekujemy powrotu do naszego normalnego czasu. Przebyliśmy już trzy czwarte okręgu pętli czasu wstecznego i niebawem zaczniemy doganiać naszą przeszłość, która po zatoczeniu niemal pełnego koła znalazła się przed nami, stała się naszą przyszłością.

   Czekam na powrót do naszego czasu, ale myślę o czymś innym. Ramirowie nas wypuścili, to oczywiste, a zarazem bardzo dziwne. Chcę dociec, dlaczego tym razem pozwolili nam odejść. Muszę to zrozumieć, bo przecież ludzie jeszcze kiedyś spotkają się z tą nieuchwytną cywilizacją. Nie uwierzę w obojętność Ramirów... Wczoraj zaprosiłem do siebie Romera.

   - Pawle - powiedziałem. - Nie podoba mi się pańska przypowieść o drwalach i mrówkach.

   - Mogę ją więc zmodyfikować. Co by pan powiedział o ćmach lecących do ogniska drwali?

   - Rola ćmy też mnie w pełni nie urządza - odparłem.

   - Kim zatem wedle pana jesteśmy?

   - Jesteśmy królikami, Pawle.

   - Królikami? Nie przesłyszałem się?

   - Tak, królikami. Królikami doświadczalnymi, jak to się kiedyś nazywało. Biednymi zwierzakami, na których nasi przodkowie dokonywali eksperymentów medycznych.

   - Uważa pan, że jesteśmy obiektem doświadczalnym, że Ramirowie dokonują na nas eksperymentów?

   - W każdym razie usiłują nas do tego celu użyć.

   - W tym coś jest - powiedział z zastanowieniem Paweł. - A czy ma pan jakieś dowody?

   - Raczej poszlaki, Pawle. Proszę posłuchać. Zacząłem od tego, że Ramirowie natychmiast zniszczyli pierwszą eskadrę wysłaną do jądra, a właściwie zabili załogi, pozostawiając w spokoju gwiazdoloty. Nędzne mróweczki zostały wytrute środkiem owadobójczym na wszelki wypadek, żeby czasem nie pogryzły zajętych ważną pracą drwali. Jednak w stosunku do drugiej wyprawy zachowali się już inaczej. Wprawdzie nie patyczkowali się również i z nami, kiedy "Strzelec" zakłócił tworzoną przez nich strukturę gromady Ginących Światów, ale oszczędzili "Koziorożca" i "Węża". Dlaczego? Bo się nami zainteresowali i zaczęli badać. Nasłali na nas Oana, żeby mieć ścisłe informacje. Obudziliśmy ich ciekawość prawdopodobnie tym, że udało się nam uratować fałszywego Arana i że następnie zajęliśmy się problernem transformacji czasu. To w ich oczach podniosło naszą rangę.

   - Z mrówek na króliki, to ma pan na myśli?

   - Pawle, mówiłem panu kiedyś, że staram się przebudować swój system myślenia, upodobnić go do systemu myślenia Ramirów... Proszę sobie na moment wyobrazić, że ludzkość jest starsza o milion lat i że przez całe te tysiąclecia nieustannie się doskonaliła.

   - To oznaczałoby niewiarygodną wprost potęgę!

   - Tak, Pawle. Już teraz potrafimy tworzyć, przebudowywać i niszczyć planety, czy więc za milion lat nie zapragniemy uporządkować nie tylko pojedyncze układy planetarne lub gromady gwiezdne, lecz całą Galaktykę? Galaktyka jest chora, jej jądro grozi wybuchem, więc przy tej całej naszej przyszłej potędze z pewnością nie pogodzilibyśmy się z nieustannym balansowaniem na krawędzi zagłady i postarali raz na zawsze zapobiec niebezpieczeństwu. Proszę sobie teraz wyobrazić, że owa potężna ludzkość ustaliła, iż jedyną gwarancją zapewnienia stabilności gwiazd w jądrze jest dowolne kształtowanie czasu, a tego akurat przy całej swojej pozornej wszechmocy ludzkość robić nie potrafi... I oto zjawiają się jacyś żałośni przybysze, jakieś mrówki, które bezczelnie plączą się pod nogami i przeszkadzają w robocie. Jaka byłaby pana pierwsza reakcja? Naturalnie wytępić złośliwe owady!

   - Ośmielę się zauważyć, admirale, że na razie nic nowego mi pan nie powiedział...

   - Chwileczkę, Pawle! Wkrótce jednak okazuje się, że mrówki mają dziwną maszynową cywilizację i że potrafią dzięki tym swoim mechanizmom zagęszczać i rozrzedzać czas, a nawet zmieniać jego kierunek. Wprawdzie zaledwie na poziomie atomowym, ale... Tutaj z pewnością by się pan tymi mrówkami poważnie zainteresował, przyjrzał im się uważnie, zmusił do eksperymentowania w najtrudniejszych warunkach. Nie uda się im wyrwać z pułapki - mała strata, ale za to jeśli im się powiedzie, jeśli mrówki potrafią coś wymyśleć - czysta korzyść dla pana, bo można będzie skorzystać z gotowych rezultatów. Tak właśnie wyobrażam sobie nasze wzajemne stosunki z Ramirami, Pawle.

   - Jeśli to prawda, to jesteśmy uratowani. Mnie taka sytuacja w pełni satysfakcjonuje.

   - A mnie nie! - wykrzyknąłem zrywając się z miejsca. - Mnie taka sytuacja wręcz oburza! Nigdy nie pogodzę się z tym, żeby ktoś traktował nas jak dokuczliwe mrówki lub w najlepszym razie jak bezrozumne, ale pożyteczne króliki doświadczalne!...

   - Czegóż więc pan chce, admirale?

   - Równouprawnienia!

   - Obawiam się - powiedział Romero kręcąc z powątpiewaniem głową - że nikt naszych pragnień nie będzie brał pod uwagę. A poza tym jak zamierza zakomunikować pan swoje żądanie Ramirom?

   - Spróbuję znaleźć jakiś sposób... Popatrzył na mnie z uśmiechem i powiedział:

   - Każdy z nas ma swoje powody do zdenerwowania, Eli. Pan podnieca się problemami globalnymi, mnie natomiast doskwierają rzeczy znacznie mniejszej wagi. Wie pan jakie?

   - Nie sądzę, żeby to był jakiś zupełny drobiazg. - A jednak... Zbliżamy się do naszej przeszłości. MUK sporządza właśnie odpowiednią prognozę. Prognozę przeszłości, to przecież potworne!

   - Nie rozumiem czemu.

   - To jasne, Eli. Przeszłość należy opisywać, a nie przepowiadać... Przy czym wcale nie jestem pewien czy tę naszą przeszłość uda się nam naprawdę trafnie przepowiedzieć!

   W żaden sposób nie mogłem pojąć, dlaczego Romera tak bardzo niepokoi sprawa przepowiedzenia przeszłości. Zadanie było proste, a w każdym razie nie przekraczające możliwości mózgu pokładowego i nadzorującego jego pracę Gracjusza.

      . 12 .      

    Jesteśmy już poza granicami jądra. Nareszcie wyrwaliśmy się z promiennego piekła!

   Dokoła rozpościera się normalny Kosmos, w którym gwiazdy dzielą od siebie dziesiątki lat świetlnych, a fundamentalne prawo Wszechświata, powszechne ciążenie, gwarantuje porządek niezakłócony szaleństwami czasu. Wspaniały świat!

   Ale to jeszcze nie jest nasz własny świat, bo na razie znajdujemy się jeszcze w pozaczasie. Przeszłość jest jeszcze przed nami.

   Odwiedziłem Olega.

   Dowódca eskadry siedział przed rejsografem i porównywał otaczający nas pejzaż gwiezdny ze zdjęciami okolic jądra wykonanymi podczas zbliżania się do niego. Pełnej tożsamości na razie nie było, ale różnice zmniejszały się z każdym dniem. Gracjusz obwieścił niedawno, że kąt fazowy dzielący nas od swego czasu spadł poniżej dziesięciu stopni, podczas gdy jego maksymalna wartość wynosiła sto osiemdziesiąt stopni!

   - Kręcimy się jak pies wokół własnego ogona powiedziałem. ,

   - Ja wyraziłbym się mniej dosadnie - odparł Oleg z uśmiechem. - Powiedziałbym, że gonimy własny cień. Zbliża się południe, cień jest coraz krótszy... Orlan i Olga zmniejszają natężenie grawitacji w kolapsanie i niebawem wpłyniemy łagodnie do własnego czasu. Oby jak najprędzej!...

   - W jakim punkcie przestrzeni?

   - Romerowi z jakiegoś względu bardzo zależy na ścisłej prognozie...

   - Z obliczeń Olgi wynika, że stanie się to w okolicach Ginących Światów.

   - Doskonałe miejsce! Byle tylko znowu nie wpaść do jądra!

   Porozmawiałem jeszcze chwilę i wyszedłem. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Mary każdego ranka szła do swego laboratorium astrobotanicznego, w którym hodowała nowe rośliny dla martwych planet, Romero pisał kronikę wyprawy, a ja włóczyłem się po statku, trwoniąc bezużytecznie pozaczas.

   Wreszcie postanowiłem pójść do konserwatora. Fotel nadal stał przed sarkofagiem Oana. Usiadłem w nim i powiedziałem:

   - Wiesz, Oanie, wciąż zastanawiam się, kim wy naprawdę jesteście i jaka jest wasza natura... Wiem tylko, że z pewnością nie jesteście istotokształtni, ale nic poza tym. Podejrzewam jedynie, że to, co nazywamy Ramirami, jest wysokozorganizowaną martwą materią, która osiągnęła poziom samoświadomości bez udziału struktur białkowych. Czymś w rodzaju naszych sztucznych mózgów rozbudowanych do skali kosmicznej. Wcale was tym porównaniem nie chcę obrazić! Wiem zresztą, że tego rodzaju reakcje są właściwe jedynie organizmom żywym... Kim więc jesteście? Myślącą planetą, myślącym układem planetarnym, a może nawet mózgiem, który przybrał kształt gwiazdy? Wszystko jest możliwe! Wiem przecież, że myślenie nie jest monopolem żywego mózgu i dopuszczam nawet, iż myślenie całą planetą może być łatwiejsze i skuteczniejsze. Tym bardziej, że taki planetarny mózg może tworzyć z własnego materiału dowolne żywe przedmioty tak samo, jak my lepimy rzeźby z gliny. Tworzyć i zachowując z nimi łączność myśleć w nich i za ich pośrednictwem. Wszyscy Ramirowie czy też cały Ramir myśli w tobie, Oanie!... Jesteście zatem zorganizowaną martwą materią, zagrożoną w swym bycie przez niestabilność jądra Galaktyki. Myślicie kategoriami martwego Kosmosu i zdaniem mojego przyjaciela jesteście obojętni na czyjekolwiek losy. Mój przyjaciel myli się: obchodzą was bardzo losy świata i jesteście obojętni tylko wobec materii żywej, wobec żywego rozumu. Popełniacie wielki błąd, potężni! Zaraz postaram się wam to udowodnić.

   Zamilkłem, żeby opanować podniecenie, odetchnąć i uporządkować myśli. Nie chciałem, żeby mój głos drżał.

   - Tak - ciągnąłem po chwili. - Jestem w porównaniu z wami drobinką, miniaturowym pyłkiem żywej materii, o wiele mniejszym niż mrówka wśród słoni, ale we mnie zawiera się cały Wszechświat. Tego właśnie nie potraficie zrozumieć. Nie potraficie zrozumieć tego, że mój mikroskopijny mózg potrafi wytworzyć 10^60 połączeń, a więc więcej niż jest atomów w całym Kosmosie. A każde połączenie to obraz zjawiska, wydarzenia, cząstki, fali, sygnału, wizerunku tegoż Kosmosu. Mówię "ja", ale myślę "my" i ostrzegam: my, życie rozumne, jesteśmy na razie siłą niemal niezauważalną w martwym Kosmosie, który wy staracie się utrzymać w stanie równowagi. Powstaliśmy na peryferiach Galaktyki i posuwamy się ku jej środkowi. Wszechświat dzięki nam się zmienia, życie nieuchronnie podporządkowuje sobie nowe obszary. Musicie się z tym liczyć, bo to my właśnie jesteśmy przyszłością tego świata. Jeśli nawet zginiemy, życie przez to nie wygaśnie, nie zaprzestanie swego marszu naprzód, bo po nas przyjdą tu nasi potomkowie, więcej wiedzący i lepiej uzbrojeni. To nie jest groźba, bo nie chcemy nikomu grozić. My chcemy jedynie poznawać świat na swój własny, niedoskonały jeszcze sposób, nawiązywać przyjaźń ze wszystkim, co rozumne, okazywać dobroć i doznawać dobroci, zatem i wy, potężni Ramirowie, dajcie nam dowody przyjaźni!

   Podszedłem do Oana i długo wpatrywałem się w jego półprzezroczyste ciało.

   - A teraz zniknij - powiedziałem. -Twoja misja dobiegła końca. Pamiętaj, że jestem człowiekiem, istotą potężną, ale jeszcze niedoskonałą. Nie nauczyłem się jeszcze rozumieć wszystkiego od razu, jeszcze do pełnego zrozumienia muszę mieć wyraźne znaki i sygnały... Jeśli znikniesz, będzie to dla mnie znakiem, że zostałem zrozumiany.

   Już od dłuższej chwili w konserwatorze rozlegało się wezwanie:

   - Admirał Eli proszony na stanowisko dowodzenia! Admirał Eli proszony na stanowisko dowodzenia!... Wyszedłem z konserwatora.

      . 13 .      

    Na stanowisku dowodzenia zebrali się wszyscy moi przyjaciele: Oleg, Osima, Kamagin, Olga, Orlan. Oleg zapytał, wskazując gwiezdne ekrany:

   - Eli, wiesz gdzie jesteśmy?

   Obraz był tak znajomy, że bez wahania wykrzyknąłem:

   - Jesteśmy w Ginących Światach!

   - Dokładniej na skraju gromady gwiezdnej sprecyzował Oleg. - Na granicy otwartego Kosmosu. Stare i nowe kadry w rejsografie pokryły się ze stuprocentową dokładnością. Wróciliśmy w to samo miejsce, które kiedyś opuściliśmy.

   - To znaczy kiedy? - popatrzyłem pytająco na Olgę.

   - Byliśmy tu dokładnie jeden ziemski rok temu. Nasze wędrówki po jądrze i ucieczka z niego wzdłuż pętli czasu wstecznego trwały zaledwie rok według czasu pokładowego.

   Naszą rozmowę przerwał głos Gracjusza. Galakt informował, że analizatory wykryły pozostawione przez nas dwa statki transportowe. Są jeszcze wprawdzie daleko, ale nie ulega wątpliwości, że transportowce są absolutnie sprawne i nadal oczyszczają przestrzeń.

   - Postarzeliśmy się o rok, a Ginące Światy odmłodniały o stulecie - powiedział Oleg. - Do Układu Trzech Mglistych Słońc powracają barwy czystego nieba.

   Do sterówki wbiegł podniecony Romero. Był tak blady i zadyszany, że spodziewaliśmy się najgorszego.

   - Eli! Olegu! - wykrztusił z trudem Paweł. - Zajrzałem do konserwatora, żeby sprawdzić jak nasi nieboszczycy znieśli podróż przez wsteczny czas i zobaczyłem... To nieprawdopodobne, to zakrawa na cud, przyjaciele!...

   - Nie ma w tym żadnego cudu! - przerwałem mu. - Chce pan powiedzieć, że Oan zniknął?

   - Tak, z tym tu przybiegłem... Sarkofag jest nienaruszony, pola blokujące na miejscu, ale Oan zniknął bez śladu! Jeśli to nie jest cud, Eli...

   Wziąłem go pod rękę i posadziłem na wolnym fotelu. - Uspokój się, Pawle. Żadne z praw natury nie zostało pogwałcone. Po prostu otrzymaliśmy znak, że zamknęliśmy jeszcze jedną pętlę, że przebyliśmy drogę od znajomości przez niechęć, walkę, wzajemne zainteresowanie do przyjaźni!

K O N I E C    



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie  W Perseuszu
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie Pętla wstecznego czasu
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie ?lekie szlaki
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie  Dalekie szlaki
Sniegow Siergiej - Ludzie jak bogowie 03 - Pętla wstecznego czasu
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie 01 Dalekie szlaki
Sniegow Siergiej Ludzie Jak Bogowie Tom 2 W Perseuszu
Wells H G Ludzie jak bogowie
Wells H G Ludzie Jak Bogowie
jak rozumiesz określenie bogowie jak ludzie - ludzie jak bog
Jak rozumiesz określenie Bogowie jak ludzie - ludzie jak bog, Język polski
Sniegow Siergiej W jadrze galaktyki (rtf)
Bulyczow Kir Ludzie jak ludzie
Ludzie jak wiatr
Bulyczow Kir Ludzie Jak Ludzie

więcej podobnych podstron