Ludzie jak wiatr










Krystyna Siesicka




Ludzie jak wiatr



I. POTRZEBNA MI RADA


Jeżeli potraficie wyobrazić sobie drewniany, jednopiętrowy dom ukryty pośród gęstych drzew iglastych, otoczony wieczną zielenią świerków i jodeł, owiany żywicznym zapachem lasu, przytulony czule do niewielkiego pagórka, jeżeli potraficie zamknąć oczy i w wyobraźni stworzyć sobie obraz tego do­mu - będziecie wiedzieli, jak wygląda leśni­czówka starego Prota. Od najbliższej szosy można tu dojechać jedynie długą, Wąską przesieką, po której beztrosko skaczą nie pło­szone niczym szaraki - tak jest tam bezlud­nie i cicho.

Tą właśnie przesieką wolno prowadziłem swoją „Syrenę", nie śpiesząc się po raz pierwszy od wielu lat. I może po raz pierwszy od wielu lat byłem naprawdę sam. W mieście nigdy nie mogłem być sam. Nawet wtedy, kie­dy byłem. Tuż obok mnie czyhał telefon, za­wsze gotów rozdzwonić się przeraźliwym sy­gnałem, nad drzwiami czuwał melodyjny gong, który w każdej chwili mógł zwiastować czy­jeś przybycie, a za oknem było miasto. Czy to wam wystarczy?

Za oknem było miasto i to ono pożerało najdokładniej cały mój spokój, ono kazało mi żyć w ciągłym napięciu, pośpiechu i po­gotowiu. Jestem dziennikarzem, redaktorem kolumny miejskiej. Specjaliści angielscy uwa­żają, że śmiertelność wśród dziennikarzy jest o 30% wyższa od przeciętnej w całym społe­czeństwie. Nie jestem angielskim specjalistą od śmiertelności, ale ponieważ jestem dzien­nikarzem, sądzę, że w tym może tkwić pra­wda.

Jechałem zatem leśną przesieką w stronę domu Prota i czułem, że na twarzy błąka mi się uśmiech nie przeznaczony dla nikogo. Przypomniały mi się słowa gospodyni Prota, Anity, którą złapałem kiedyś na podobnym uśmiechu.

- Zapamiętaj sobie, Janie Sebastianie, że dopóki człowiek potrafi się śmiać sam do siebie, dopóty jest z nim wszystko w porzą­dku.

Nigdy nie byłem przekonany, czy aby na pewno Anita miała rację, znałem bowiem człowieka, który często uśmiechał się sam do siebie, a był to człowiek chory umysło­wo, biedak, któremu nawet smutne wydawa­ło się zabawne. Teraz jednak milej było, mi sądzić, że jest ze mną „wszystko w porzą­dku", zwłaszcza że najdalej za piętnaście mi­nut miałem wpaść w objęcia Anity, w jej troskliwe ramiona. Ośmieliłem się mieć na­dzieję, że przygotowała dla mnie pokój od północy, ten, w którym mieszkałem już kiedyś, wiele lat temu. Pamiętałem, że był to pokój nieduży, przytulny i że w jego kącie stała wielka dębowa skrzynia, do której Prot nie pozwolił mi zaglądać.

- Nic tam ciekawego nie znajdziecie, Ja­nie Sebastianie. Ot, rupiecie jakoweś i tyle...

- Prot wie, jak ja lubię rupiecie! Niech mi Prot pozwoli - żebrałem.

- Nie! - odpowiadał twardo, prawie oburkliwie.

- Co ty się tak Protowi naprzykrzasz z tą skrzynią? - strofowała mnie Anita. - A nie daj Boże, jakżeś się na nią uparł! W kółko to samo i w kółko to samo! Weź sobie szar­lotki, na stole stoi, chyba że koty zeżarły...

Szarlotka Anity! Być może, że właśnie wspo­mnienie o niej przywiodło mi na myśl leśni­czówkę Prota, kiedy zastanawiałem się nad tym, czy w ogóle jest na świecie jakieś miej­sce, w którym mógłbym spokojnie napisać książkę? Może to szarlotka Anity kierowała moimi krokami, kiedy wreszcie wybrałem się na pocztę, aby wysłać do Prota telegram, w którym zawiadomiłem go o swoim przy­jeździe? Takich rzeczy się nie wie, one tkwią w podświadomości. Myślałem: cisza, spo­kój, ale kto wie, czy pod tym wszystkim nie kryła się szarlotka Anity, grubo posypa­na cukrem-pudrem...?

Dojechałem do miejsca, w którym las rze­dniał, za to jego podszycie gęstniało krzewikami jagód i borówek. Spojrzałem w bok. Tuż przy drodze stał kosz pełen szyszek. Ani­ta! - przemknęło mi przez myśl. Zatrzyma­łem wóz i czekałem chwilę. Nikt się nie zja­wiał, nikt nie odzywał. Wysiadłem i opiera­jąc się o najbliższe drzewo zapaliłem papierosa. Postanowiłem zaczekać dłużej - jeżeli był kosz, powinna być i Anita. Nagle usłysza­łem ostry gwizd. Przenikliwy i przykry. Ptak? Podniosłem głowę, nasłuchiwałem. Gwizd roz­legł się znowu, ale z innej strony, nie z tej, w którą patrzyłem. Kiedy skierowałem tam wzrok, ujrzałem wysoko, na gałęzi młodej sosny czyjeś nogi w trampkach i w dżinsach nieokreślonego koloru. Niestety, to nie mogła być Anita.

- Hej! - zawołałem. - Hej! Może pod­wieźć?

Chłopak - bo nogi należały do chłopaka - zsunął się z drzewa w przeciągu sekundy. Był wysoki, szczupły i bardzo opalony. Otrze­pał ze spodni igliwie i resztki kory. Przy­glądał mi się uważnie.

- Pan do Prota? - zapytał wreszcie.

- Tak.

Bez słowa podniósł z ziemi kosz i zbliżył się do samochodu. Odsunąłem nieco swo­je bagaże, bezładnie rzucone w tyle wozu. Postawił tam kosz, sam usiadł przy mnie. Ru­szyłem. Mój pasażer patrzył przed siebie i milczał.

- Też do Prota? - zapytałem.

- Tak. A dokąd by można w tę stronę? Czy pan zapomniał? Przecież pan już tu był. Pan zapomniał, że w tej stronie poza leśni­czówką nie ma nic?

- Pamiętam. Ale ciebie nie pamiętam.

- Mnie tu nie było. W tym roku jestem przypadkiem.

- Na lato?

- Uhm... - mruknął. - Na lato... Rozmowny nie był i myślałem o tym z ulgą. Oderwał się dopiero po chwili.

- Pan Jan Sebastian, tak? Roześmiałem się.

- Tak mnie tu nazywają Prot i Anita.

- Dziennikarz? - upewniał się dalej mój rozmówca.

- I to się zgadza. Ale teraz chcę spróbo­wać czegoś innego. Mam zamiar napisać ksią­żkę, dlatego tu jadę. Potrzebny mi spokój i cisza...

Przez myśl przemknęła mi znowu szarlotka Anity. Chłopak spojrzał na mnie wzrokiem pełnym zdumienia.

- Spokój i cisza? - zapytał z niedowierzaniem.

- Właśnie.

Teraz on się roześmiał.

- To cię bawi? - zapytałem.

Znowu roześmiał się, wzruszył ramio­nami i nie odpowiedział. Być może nie mie­ściło mu się w głowie, że człowiek może szukać takich dziwnych rzeczy jak spokój i cisza. W tęsknotę za szarlotką uwierzyłby łatwiej - pomyślałem. Dopiero później, po godzinie czy dwóch, zrozumiałem ten jego śmiech i milczenie. Na razie jednak jechali­śmy przesieką w stronę leśniczówki.

- Więc ty już wiesz - zagaiłem przyja­cielsko - kim jestem, co robię, jak się nazy­wam. Może czas, żebym i Ja dowiedział się czegoś o tobie? O ile się dobrze orientuję, będziemy mieszkać pod jednym dachem?

- Nazywam się Tomasz Pochyłło. Przez „cecha" i dwa „eł". Pochyłło... takie mam głu­pie nazwisko.

- Nie głupie. Raczej oryginalne.

- Za dwa lata zdam maturę i nie mam bla­dego pojęcia, co dalej... - westchnął.

- A co bliżej? - zapytałem żartobliwie.

Spojrzał na mnie z ukosa.

- Moja babcia i Anita pochodzą z jednej wsi. Teraz my mieszkamy w mieście, więc Anita zaprosiła mnie na lato do siebie. Dla­tego tu jestem. A poza tym lubię las... - po­wiedział i jego głos zmiękł nagle. - Nawet to idiotyczne zbieranie szyszek lubię...

- Ja też zbierałem szyszki dla Anity, kie­dy byłem tu ostatnim razem. Potem piekła na nich szarlotkę.

Zamajaczył mi między drzewami dom Prota, po chwili zajeżdżałem już przed ganek. Otworzyłem drzwiczki samochodu i wysko­czyłem szybko. Tomasz bez pośpiechu wy­siadł od swojej strony. Coś zaniebieściło się w oknach oszklonego ganku, w swojej naiw­ności byłem pewien, że to Anita biegnie na moje spotkanie. Myliłem się. U szczytu schod­ków stanęła dziewczyna ubrana w błękitną bluzkę i króciutkie, granatowe szorty.

- Kto to jest? - zapytałem i po raz pierw­szy owładnęło mną niedobre przeczucie.

- To Monika. Młodsza wnuczka Prota - wyjaśnił Tomasz i roześmiał się. - Chodzi do szkoły muzycznej i lojalnie pana uprze­dzam, że każdego dnia rano ćwiczy swoje wo­kalizy.

- Wokalizy? - skrzywiłem się.

- No, tak... - Tomasz wyjął z wozu kosz i postawił go na ławce przy domu. - Samogłoski, sylaby, w różnych tonacjach. Nie jest to melodyjne. Czy mam wyjąć pana bagaż?

Spojrzałem na Tomasza i dostrzegłem jego wzrok, trochę kpiący, trochę rozbawiony.

- Bardzo cię proszę - odparłem.

Zbliżyłem się do ganku. Monika podała mi rękę gestem trochę teatralnym, a może i nie teatralnym, lecz ja od razu poczułem do niej dziwną niechęć, niczym właściwie nie uzasadnioną, bo przecież nie słyszałem jeszcze tych jej wokaliz, jeszcze mi nigdy nie świdrowały uszu ani nie budziły ze snu.

- Dziadek spodziewał się pana trochę póź­niej - powiedziała Monika - jest w lesie. Ale ja zaraz pobiegnę po niego! - zaofiaro­wała się.

Zanim zdążyłem ją powstrzymać, wyminęła mnie i pobiegła w stronę wąskiej ścieżyny, która, o ile dobrze pamiętałem, prowadziła do szkółki leśnej. Tomasz postawił na gan­ku walizkę, maszynę do pisania i torbę.

- Drobiazgi zostawiłem w wozie - powie­dział, uprzejmie nazywając „drobiazgami" moją piżamę, kąpielówki i przybory do go­lenia, o których istnieniu przypomniałem so­bie w ostatniej chwili.

- Dziękuję. Bardzo ci dzię...

Urwałem w połowie słowa, bo nagle usły­szałem w przedpokoju czyjeś kroki i szeroko rozpostarłem ramiona, żeby powitać wreszcie Anitę. Ale to nie była Anita. Stało przede mną dziwne stworzenie, drobne, chude, spa­lone na brąz tegorocznym słońcem. Stworze­nie, którego oczy dziwnie mi kogoś przypo­minały.

- Dzień dobry panu! - zawołało to chu-chro radośnie. - Świetnie, że przyjechał pan przed obiadem. Spodziewaliśmy się pana do­piero wieczorem!

Spodziewaliśmy się..." - powiedziała. A więc i ona także spodziewała się mnie do­piero wieczorem. Ale kim była, u licha?

- Kryśka... - usłyszałem za sobą dziwnie drwiący głos Tomasza. - Starsza wnuczka Prota.

Powinienem się domyślić. Przecież to oczy starego Prota patrzyły na mnie z tej opalonej, dziewczęcej buzi.

- Entuzjastka big-beatu, kolekcjonerka taśm magnetofonowych - prezentował To­masz dalej. - Nie mam pojęcia, czy wnosić pana bagaże do środka?

Ja również nie miałem pojęcia. Entuzjastka big-beatu patrzyła na mnie wyczekująco. Najprawdopodobniej szukała sprzymierzeńca, ale ja, niestety, z całego serca nie lubiłem big-beatu.

- Powiem Anicie, że pan przyjechał. Anita jest w piwnicy...

Przemknęła obok mnie i wybiegła na dwór. Piwnica w leśniczówce była poza domem, w starej kuchni, której teraz już nie używano.

- Może pan wejdzie dalej? - zapropono­wał Tomasz i popatrzył na mnie wzrokiem, któ­ry nie wróżył niczego dobrego. - O ile mnie słuch nie myli, właśnie nakrywa się do stołu.

Istotnie, z jadalni dobiegał szczęk ustawia­nych talerzy. Wlokąc nogi za sobą zbliżyłem się do drzwi i uchyliłem je ostrożnie. Dzie­wczyna stała tyłem do mnie, widziałem tylko jej ciemne włosy i jasną linię przedziałka, krótkie kucyki sterczące nad uszami i zgrabną sylwetkę. Tomasz gwizdnął ostro. Odpowie­działo mu równie ostre gwizdnięcie, a potem słowa:

- Słyszałam samochód! Jeśli mnie prze­czucie nie myli, przyjechał już Wolfgang Amadeusz, czy jak mu tam. Bardzo drętwy?

Odwróciła się i spojrzała na mnie. Z wolna jej policzki czerwieniały, a mina rzedła.

- O, pardon... - szepnęła wreszcie wy­twornie. - Nie przypuszczałam...

- To jest Babetka! - zakomunikował To­masz. - Najstarsza wnuczka Prota.

Babetka. To imię mnie dobiło. Babetka! Odwróciłem się gwałtownie i spojrzałem na Tomasza. Twarz wykrzywiał mu z trudem powstrzymywany śmiech.

- Dużo tego jeszcze? - zapytałem bez krztyny uprzejmości.

- Nie! To ostatnia. Więc jak... Czy zanieść bagaże do pokoju, który przygotowała panu Anita?

- Który to pokój?

- Pomocny, ten sam, który zajmował pan poprzednim razem.

- Zostaw tu moje rzeczy, dobrze? Chciał­bym się umyć.

- Tak przypuszczałem... - mruknął Tomasz i postawił walizkę obok kredensu.

Wyszedłem z pokoju do znajomej sieni, ale zanim ruszyłem dalej, zatrzymałem się dla na­brania oddechu.

- Drętwy! - usłyszałem wysoki głos Babetki. - I źle wychowany! Nawet nie powie­dział mi „dzień dobry!"

Odwróciłem, się i znowu uchyliłem drzwi jadalni.

- Dzień dobry, Babetko! - powiedziałem zgryźliwie.

I nagle, zupełnie nagle, zupełnie tak, jak­bym się tego nigdy w życiu nie spodziewał, objęły mnie miękkie, pachnące szarlotką ra­miona Anity.


- Tak, tak, tak... - mówił Prot, potem przełykał kolejny kawałek mięsa i powtarzał znowu: - Tak, tak, tak...

- Dziadek zachowuje się jak popsuty ze­garek! - powiedziała Babetka. - Tak, tak, tak! - naśladowała gruby głos Prota.

- A ty zachowujesz się jak niegrzeczna dziewczynka. Nie należy przedrzeźniać dziad­ka! - rozgniewała się Anita.

Na drugie były pieczone kurczęta i kiedy zaspokoiłem pierwszy głód, zacząłem obser­wować wnuczki Prota. Zawsze wydawało mi się, że sposób, w jaki człowiek je, określa go w pewnym stopniu. Monika oddzielała mięso od kości za pomocą sztućców. Męczyła się okropnie, ale przypuszczalnie wolałaby w ogóle zrezygnować z obiadu, niż jeść tak jak Kryśka. Bo Kryśka nie przejmowała się ni­czym; trzymała w garści kurzą nóżkę i bez najmniejszego zakłopotania, natomiast z wiel­kim apetytem rozprawiała się ze swoją por­cją, a białe, mocne zęby służyły jej i za nóż, i za widelec. Babetka nie jadła nic. Od cza­su do czasu sięgała po płatek mizerii i potem długo żuła go w ustach.

- Dlaczego ty nic nie jesz, Babetko? - zapytał Prot. - Musisz coś zjeść, bo inaczej schudniesz jak szczapa.

- Zjadłam przecież zupę, dziadku. To mi wystarczy. Przecież dziadek wie... - odparła, patrząc na Prota porozumiewawczo.

- Ona się odchudza - wyjaśnił mi Prot. - Twierdzi, że jest za gruba. Ale spójrzcie sami, Janie Sebastianie, i osądźcie sprawie­dliwie. Czy ona jest za gruba? Ja tam nie wi­dzę na niej ani grama tłuszczu. To są same gnaty. Aż dziwno, że nie klekocze przy cho­dzeniu!

- Klekocze! - wtrącił Tomasz żywo. - Sam wczoraj słyszałem, jak klekotała. Poszła po wodę do studni, kiedy rąbałem drzewo. I na­gle słyszę: trzask, kle, trzask, kle, trzask, kle...

- To wiadra klekotały, nie ja! - oburzyła się Babetka.- Nie opowiadaj takich głupstw i niech ci się nie zdaje, że jesteś dowcipny!

Nagle poczułem, że siedząca obok mnie Kryśka delikatnie skubie rękaw mojej koszu­li. Odwróciłem się.

- Czy pan może ofiarować mi swoje kości? - zapytała uprzejmie. - One nadają się dla psa.

- Ależ... ach, tak! Oczywiście, Krysiu! - zorientowałem się na tyle w porę, że nikt nie dostrzegł mojego przerażenia.

Kryśka zgarnęła moje kości na swój ta­lerz, wstała i wyszła z pokoju. Wtedy ode­zwała się Monika.

- Nie wiem, czy pan już słyszał o tym, że dziś o godzinie dwudziestej odbędzie się wieczorek zapoznawczy? - zapytała jak gdyby nigdy nic.

- Gdzie?

- Tu, w tym pokoju!

- Wieczorek zapoznawczy? - zdziwiłem się. - Przecież wy się chyba znacie?

- My się znamy, naturalnie! - przyznała.

- Wieczorek zapoznawczy odbędzie się z okazji pana przyjazdu. Najpierw część artystyczna, a potem...

Nie słuchałem, kiwałem tylko głową pota­kująco, bo wiedziałem, że nie ma sposobu na to, aby wieczorek zapoznawczy, który ma się odbyć z okazji mojego przyjazdu, odbył się

beze mnie. I wiedziałem również, że nawet gdybym bardzo chciał, to i tak nie uda mi się rozpocząć pierwszego rozdziału mojej książki w terminie, który sobie wyznaczyłem: „dziś, o godzinie dwudziestej" .

- Dzieci, proszę sprzątnąć ze stołu i zmyć po obiedzie! - zarządziła wreszcie Anita.

Wstali posłusznie, bez gadania. Kiedy wy­szli z pokoju, Anita powiedziała z wyraźną dumą w głosie:

- Wnuczki Prota są bardzo uzdolnione. W kierunku muzycznym. Monika nawet kształ­ci się w śpiewie.

- Wiem o tym, Tomasz mi mówi...

- Zdolne bestyjki! - pochwalił Prot. - Krystynka ma taką pamięć do melodii, że aż się człowiekowi w głowie nie mieści, jak to tak można: raz usłyszeć, a potem wyśpiewać nutka po nutce! Zdolne bestyjki... - powtó­rzył z zadowoleniem.

O Babetce ani słowa. W duchu miałem na­dzieję, że może chociaż ta jedna okaże się głucha jak pień.

- A Babetka? - zapytałem odważnie. Prot i Anita popatrzyli na siebie, a miny mieli niewyraźne.

- Z Babetka to jest tak, że w końcu nie wiadomo: dobrze czy źle. Mówią, że żadna dziewczyna nie potrafi tak grać jak ona, ale że niby to do chłopaków bardziej pasuje takie granie.

- Piłka nożna? - domyśliłem się, ale nie­fortunnie.

- Nie. Pyrkusja.

- Perkusja - poprawił Anitę Prot. - Babetka gra na perkusji, mają taki zespół w szko­le i ona tam właśnie, na tym bębnie... Po­wiedzcie nam, Janie Sebastianie, czy to w ogóle ma nogi, żeby dziewczyna grała na bębnie? Dla mnie to nie ma nóg.

Kiedy ochłonąłem i mogłem już spojrzeć Protowi w oczy, zdecydowałem się na to jed­no, najważniejsze dla mnie pytanie:

- Czy ona ma tutaj instrument?

- Nie! - Anita machnęła ręką pogardli­wie. - Gdzie by tam się z pyrkusją do nas taszczyła. No, ale odpowiedz, Janie Sebastia­nie, kiedy cię Prot pyta. Czy to się godzi, że­by panienka grała na bębnie?

- Dlaczego, może grać... - odparłem bez większego przekonania.

Anita spojrzała na Prota i powiedziała ze smutkiem:

- Widzisz ty, Procie? Jan Sebastian też nie jest tym zachwycony...

W godzinę później udało mi się wyrwać na samotny spacer do lasu. Musiałem zastanowić się nad tym, co właściwie mam robić dalej. Praca nad książką przy trzech muzykalnych dziewczętach...? Nie, to było niemożliwe. Zestawienie moich imion: Jan Se­bastian, było gorzką ironią, nie lubiłem mu­zyki, mimo że moja matka uwielbiała Ba­cha. Tęskniłem za ciszą, szukałem ciszy. Perkusja, wokalizy, taśmy magnetofonowe? Czy nie lepiej załadować z powrotem cały bagaż do „Syreny" i uciec jak najdalej stąd?

Pod nogami trzeszczały mi suche gałązki, podeszwy butów ślizgały się po złocistym igli­wiu, duszny, aromatyczny zapach bił od pod­szycia. Macierzanka, zielone jeszcze kępki wrzosów. Rude wiewiórki, dzięcioł. A w do­mu uszczęśliwiony wzrok Prota i zaradne ręce Anity... Nie, dziś nie wyjadę. Może pojutrze, może za cztery dni. Tyle wytrzymam, tyle dam radę, dłużej na pewno nie. Usiadłem na ścię­tym drzewie. Nad moją głową ćwierkał ptak, biały motyl przycupnął na żółtym kwiatku.

- Szłam za panem, bo pomyślałam sobie, że to nudno tak chodzić samemu! - usłysza­łem nagle czyjś głos za swoimi plecami.

Odwróciłem się. To była Babetka. Usiadła, obok mnie. Milczeliśmy przez chwilę, aż wreszcie ona, oczywiście ona, przerwała ciszę.

- Czy pan jest dziś w złym humorze, czy pan jest zawsze taki! - zapytała i przechyliła głowę jak zainteresowany czymś szczeniak.

- Zawsze jestem taki! - odparłem sucho.

- Ahaa... - powiedziała przeciągle.

Zrozumiałem, że rzeczywistość nie zgodziła się jej z wyobraźnią...

Uniosła w górę brwi, jakby zastanawiając się nad czymś, i wreszcie szepnęła ni to do mnie, ni do siebie:

- Może dlatego, że pan pisze... ale nie, bo kiedyś byłam na spotkaniu z Żukrowskim i on mi się wydał zupełnie normalny...

A więc wydałem się nienormalny najstar­szej wnuczce Prota! Pięknie! Jeszcze nikt nie ocenił mnie tak szybko i otwarcie. Gdyby by­ła trochę młodsza, najchętniej dałbym jej w skórę, gdyby zaś była trochę starsza, powie­działbym bez namysłu, co sądzę o dziewczy­nach, które grają na bębnie. Ale Babetka by­ła...

Spojrzałem na nią. Babetka była zmartwio­na.

- Wie pan co? - powiedziała. - Dopiero w tej chwili dotarło do mnie głupstwo, któ­re palnęłam. To już drugi raz. Czy mógłby mi pan wybaczyć te obydwa razy za jednym za­machem?

- Mógłbym - powiedziałem wielkodusz­nie. - Powiedz mi, Babetko, ile ty właściwie masz lat?

- Przedwczoraj skończyłam piętnaście - odparła precyzyjnie.

- Och, w takim razie powinienem ci może mówić pani - zastanowiłem się poważnie.

Nigdy dotąd nie rozmawiałem dłużej z dziewczynami, które przedwczoraj skończyły piętnaście lat, i doprawdy nie wiedziałem, jak się do kogoś takiego zwracać.

- Och, nie! - roześmiała się Babetka. - Skąd! To brzmiałoby strasznie głupio.

- Poradź mi w takim razie, jak mam się zwracać do twoich sióstr, Babetko.

- Po pierwsze, one nie są moimi siostrami. To kuzynki. Mamy wspólnego dziadka. Dzia­dek Prot ma trzy córki. Moją mamę, mamę Kryśki i mamę Moniki. A po drugie, to różnica wieku pomiędzy nami jest doprawdy minimal­na. Wszystkie trzy urodziłyśmy się w jednym kwartale tego samego roku. Cieszę się, że pan już jest w lepszym humorze - zakończyła nieoczekiwanie. - Przypuszczam, że był pan po prostu zmęczony podróżą.

- Możliwe - przyznałem i na chwilkę zajrzałem do własnego wnętrza. Istotnie, na­strój poprawił mi się trochę. - Czy wiesz, że przyjechałem tutaj, żeby napisać książkę? - zapytałem z nadzieją, że za pośrednictwem Babetki uda mi się może zdobyć kilka godzin ciszy dziennie.

- Wiem. Tomek mi mówił! - odparła. - I właśnie chcemy, żeby pan opowiedział nam coś o swojej książce na wieczorku zapoznawczym. To może być ciekawe. Chyba że książka będzie nudna - dorzuciła z rezerwą.

- Nie mam pojęcia, jaka będzie książka, bo jeszcze nie zacząłem jej pisać.

- Chętnie panu pomożemy! - zaofiarowa­ła się Babetka. - Tomek, moje kuzynki i ja.

- No, wiesz... nie wiem... to ma być książ­ka o miłości.

- To świetnie - powiedziała. - Temat nam odpowiada, mówiliśmy właśnie, że najle­piej byłoby o miłości. Naprawdę, chętnie pa­nu pomożemy! - zapewniła widząc moją prze­rażoną minę.

- No tak... no tak... - stękałem. - No, oczywiście...

- Niech pan się nie martwi! - zawołała Babetką. - Jakoś to będzie. Przypuszczam, że największe trudności będziemy mieli z pierw­szym rozdziałem.

Uśmiechała się do mnie krzepiąco, a ja czu­łem się jak bokser, którego przeciwnik wcis­nął do narożnika i okłada, gdzie popadnie.


Naprawdę starałem się być miły. I nawet udało mi się to zupełnie nieźle. Do pewne­go momentu. Nie usnąłem słuchając kołysanki z „Porgy and Bess" Gershwina, którą specjal­nie dla mnie zaśpiewała Monika. Wytrzyma­łem również efekty wokalne zespołów czer­wonych, czarnych, niebieskich, i Bóg wie ja­kich jeszcze, uśmiechając się przy tym jak najuprzejmiej. Wypiłem również kawę, którą tego wieczoru parzyła Babetką, chociaż z za­sady nie pijam kawy o tej porze. Naprawdę starałem się być miły, i byłbym miły z pewno­ścią aż do końca wieczorku zapoznawczego, gdyby Krystynka, ten chudzielec, nie wypa­liła prosto z mostu:

- A teraz porozmawiamy o tej książce. Mo­że pan nam opowie dokładniej, o co właści­wie będzie tam chodziło?

- Teraz wam nie mogę powiedzieć - od­parłem kategorycznie. - Kiedy książka bę­dzie napisana, wtedy ją przeczytacie i będzie­cie wiedzieli.

Przyglądali mi się z niedowierzaniem. Na­wet Tomasz.

- Pan chyba żartuje... - odezwała się Babetka po chwili przykrego milczenia. - Prze­cież ja już mówiłam, że chcemy panu pomóc... Wyglądało to tak, jakbym w ostatniej chwi­li zerwał kontrakt zawarty w uczciwej umowie.

- Niestety, moi drodzy! Dziękuję wam bar­dzo za dobre chęci, ale...

Urwałem w połowie zdania i rozłożyłem rę­ce w bezradnym geście, który miał oznaczać, że odrzucam te ich dobre chęci w sposób podły i niemiłosierny. I tak to zrozumieli.

- Książka ma być o miłości? - zaatakowa­ła znowu Babetką.

- Tak. O pierwszej miłości dwojga mło­dych ludzi - określiłem to jaśniej. - Myślę, że doprawdy wiem na ten temat trochę wię­cej niż wy.

- Pewno, co oni tam mogą wiedzieć - wtrąciła Anita podnosząc głowę sponad obru­sa, który cerowała starannie. - Nie zwra­caj uwagi na tę ich gadaninę, Janie Sebastia­nie! - poparła mnie.

- No, nie wiem... - Kryśka uśmiechnęła się sceptycznie. - Nie wiem, nie wiem, nie jestem wcale taka pewna, czy przypadkiem nie powinien pan się oprzeć na naszych do­świadczeniach.

- Co ty pleciesz, Krystynka! - ocknął się Prot. - Co tobie za głupstwa po głowie cho­dzą? Im się już zupełnie klepki w głowach poplątały, pewno od tych wrzasków, co ich wiecznie słuchają. Jakie ty masz doświadczenie, ty mi powiedz, jakie? A kto by na takie nic spojrzał? Ledwie od ziemi odrosła, mądra­la! Czekaj, czekaj, ja to wszystko powiem oj­cu! Gdybyś moja była, wiedziałbym, co zro­bić, ot, sprałbym i tyle. Ale wnuczki palcem nie tknę, niech się tam twój tato z tobą roz­prawia.

Prot sapał i rękawy od koszuli podciągał coraz wyżej, zły, patrzył na Kryśkę zagniewa­nym okiem.

- Dziadkowi to się ciągle zdaje, że my ma­my po trzy lata - powiedziała nagle Moni­ka. - A my naprawdę mamy więcej.

- Cicho bądź! - fuknął Prot. - Nie o lata chodzi, tylko o rozum. A rozumu nie macie.

- Żartują tylko! - wtrąciłem, aby ułago­dzić Prota.

- Ja wcale nie żartowałam! Mówiłam zu­pełnie poważnie! - zawołała Kryśka.

- Ej, Krystynka, Krystynka! - Anita po­kręciła głową. - Nie sprzeciwiaj ty się star­szym, bo dobrze na tym nie wyjdziesz! Co ty tam o kochaniu możesz wiedzieć? O tym nic jeszcze nie wiesz, boś za mała. Popatrz lepiej na Tomaszka, starszy od ciebie o całe dwa lata, a stoi spokojnie i nic nie mówi, bo wie, że nie ma o czym!

Spojrzałem i ja na Tomasza, rzeczywiście, stał z boku i nie odezwał się dotąd ani razu. Teraz też milczał, ale zdawało mi się, że nikły uśmiech przemknął mu po twarzy, uśmiech powstrzymany siłą.

Tego wieczoru długo nie mogłem usnąć, nie wiem, czy przeszkadzała mi kawa wypita o zbyt późnej porze, czy księżyc, który oświe­tlał pokój przesuwając się wolno za otwartym oknem. Zasnąłem więc późno i spałem długo. Obudziło mnie stukanie do drzwi.

- Proszę!

- To Ja... - usłyszałem dziewczęcy głos. - Anita przysyła panu śniadanie, bo myśmy już zjedli, a niedługo będzie obiad, więc...

- Chwileczkę!

Wyskoczyłem z łóżka i ubrałem się szybko, zostawiając golenie i mycie na potem. Otwo­rzyłem drzwi, za którymi stała Kryśka z tacą w ręku.

- O, dziękuję ci bardzo! - ucieszył mnie widok dzbanka kawy z mlekiem i puszystego drożdżowego ciasta.

Chciałem wziąć tacę z rąk Krystynki, ale ona trzymała ją mocno.

- Postawię na stole - powiedziała wcho­dząc do pokoju - i jeżeli można, to pocze­kam, aż pan zje, żeby zabrać z powrotem na­czynia. Dziś jest mój dzień na zmywanie - wyjaśniła.

- Dziękuję - odparłem bez entuzjazmu, bo nie mogłem przecież wyprosić Kryśki za drzwi, chociaż właściwie miałem na to ogrom­ną ochotę.

Usiadła na dębowej skrzyni starego Prota i przyglądała mi się uważnie. Czułem na so­bie ten wzrok, pomimo że starałem się nie patrzeć w jej stronę. Zastanawiałem się właśnie o czym mógłbym z nią porozmawiać, kiedy odezwała się:

- Wydaje mi się, że pan nie słodził jeszcze kawy...

Miała rację, mieszałem łyżeczką gorzką ka­wę. Nie przeczuwając niczego sięgnąłem po białą, porcelanową cukiernicę i uchyliłem po­krywkę. No cóż, musiało to wyglądać bardzo głupio, ale myślę, że większość ludzi na moim miejscu zachowałaby się podobnie! Bo czy mogłem wiedzieć, że w cukiernicy siedzi ża­ba? Wyskoczyła błyskawicznie i ja również błyskawicznie poderwałem się z miejsca. Sko­czyła. I ja również skoczyłem w bok. Skoczyła jeszcze raz. Skoczyłem i ja.

- Co za głupi dowcip! - ryknąłem. - Co za idiotyczne pomysły! Wyrzuć natychmiast tę żabę, nie mam zamiaru uganiać się za nią!

Dopiero teraz spojrzałem na Kryśkę. Sie­działa na skrzyni Prota z miną tak poważną, jakby widok starszego pana bawiącego się w ciuciubabkę z żabą był dla niej widokiem zu­pełnie naturalnym.

- Wyrzuć ją! - ryknąłem znowu i czu­łem, że ogarnia mnie coraz większa wście­kłość.

- Dobrze - odparła spokojnie - zaraz wyrzucę. - Odwiązała fartuch, który miała na sobie, przyrzuciła nim żabę, a potem prze­chylając się przez okno, wypuściła ją na dwór.

- Już po wszystkim... - zakomunikowała krótko i wróciła na swoje poprzednie miej­sce.

- Nie chciałbym robić ci przykrości - po­wiedziałem siląc się na opanowanie - i dla­tego nic nie powiem twojemu dziadkowi, ale chciałbym wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś? Czy uważasz, że to był dobry dowcip?

- Tak! - powiedziała bez uśmiechu. - Ja uważam, że to był dobry dowcip. A pan uwa­ża, że był zły?

- Idiotyczny.

Dopiero teraz uśmiechnęła się zwycięsko.

- To wspaniale! Wszystko się zgadza!

- Wiesz co, Krystynko? Wolałbym zjeść śniadanie sam - powiedziałem oschle.

- Dobrze, ja zaraz pójdę. Proszę mi tylko powiedzieć jedną rzecz, to nie zajmie panu dużo czasu...

Nie zachęciłem jej nawet jednym słowem do dalszych wynurzeń. Poczekała chwile, a później zaczęła sama:

- Gdyby pan był w moim wieku, czy też uważałby pan ten dowcip za tak idiotyczny?

- Nie wiem - powiedziałem z wahaniem. - Wiesz, Krysiu, że nie potrafię ci powie­dzieć. Tak dawno byłem w twoim wieku, że trudno mi...

- Właśnie! - przerwała. - Tak dawno pan był w moim wieku, że trudno będzie pa­nu pisać o pierwszej miłości, obywając się bez naszej pomocy. To chciałam panu udowod­nić...

Odwróciłem się gwałtownie. Siedziała na skrzyni Prota i patrzyła na mnie poważnie.

- Pan przecież nic nie pamięta!

To mnie dotknęło. Pamiętałem swoją pierwszą miłość znakomicie, żadne doświadczenia z żabami nie były mi potrzebne, ostatecznie, kiedy człowiek ma czterdzieści lat, nie jest jeszcze kompletnym sklerotykiem.

- Mylisz się. Pamiętam właśnie tyle, ile po­trzeba mi do samodzielnego napisania książki. Ja wam naprawdę najuprzejmiej dziękuję za pomoc. A teraz powiedz mi, czy pomysł z ża­bą był twój?

Zawahała się.

- A jeżeli nie mój...?

- Nie proszę, żebyś mi mówiła, kto to wy­myślił, ale wydaje mi się, że nie ty. Bo wi­dzisz, sam pomysł, sam dowcip był głupi i dziecinny, ale zastosowanie go jako argu­mentu trochę może zbyt dorosłe jak na twoje lata. Nie sądzę również, żeby autorką pomy­słu była Monika czy Babetka, odpadają z tych samych względów, z których ty odpadasz. Anita i Prot są wykluczeni z góry...

- Więc...? - zaniepokoiła się Kryśka.

- Tomasz - strzeliłem i jak się okazało, nie spudłowałem.

Po raz pierwszy od chwili mojego przyjaz­du ktoś spojrzał na mnie z szacunkiem.

- Ale żabę złapałam ja - powiedziała nie bez dumy.

- W to uwierzę. Jak również w to, że ciąg­nęłyście zapałki, żeby ustalić, która przynie­sie mi tacę ze śniadaniem.

- Uhm... - mruknęła Kryśka tonem wyrażającym tylko połowiczną zgodę. - To nie były zapałki. Po prostu wyliczanka.

Potem Kryśka zamilkła, ale jakoś nie śpie­szyła się z opuszczeniem mojego pokoju. Pod­czas gdy jadłem drożdżowe ciasto i popijałem je kawą, Kryśka przyglądała mi się z bardzo skupioną miną. Nagle powiedziała wolniut­ko:

- Pan może mi się przydać... oczywiście, jeżeli pan będzie chciał zająć się tą sprawą...

- Jaką sprawą, Krystynko?

Nie odpowiedziała od razu, dopiero po chwi­li i przyznam się, że jej oświadczenie zdzi­wiło mnie. Może nawet więcej niż zdziwiło.

- Potrzebna mi rada. W tym domu dzieją się dziwne rzeczy.

- Może ci się tylko, tak zdaje? - zapyta­łem, ale było coś w głosie Kryśki, co sprawi­ło, że zapytałem bez przekonania.

- Nie zdaje mi się - odparła. - Wiem. Na przykład, ta skrzynia...

W tej samej chwili coś przeleciało przez pokój i na twarzy Kryśki wylądował mały, przejrzały pomidor. Podbiegłem do okna. Krzewy przed moim oknem chwiały się jesz­cze i wydawało mi się, że widzę pomiędzy nimi żółtą plamę, która szybko zginęła mi z oczu.

- Co to za głupie żarty? - krzyknąłem, ale nikt mi nie odpowiedział.

Cofnąłem się w głąb pokoju i podałem Kryśce swój ręcznik.

- Nie, dziękuję. Pójdę się umyć.

Potarła policzek wierzchem dłoni, w pierw­szej chwili sądziłem, że chce wytrzeć sok z pomidora, później dostrzegłem, że były tam również i łzy.

- Tak cię zabolało? - zaniepokoiłem się.

- Och, nie... - powiedziała cicho. - Ale teraz sam pan widzi, że w tym domu dzieją się niedobre rzeczy. Oberwałam pomidorem tylko dlatego, że zachciało mi się mówić z pa­nem o tym. Ktoś podsłuchiwał pod oknem...

- Kto?

- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Nie wiem właśnie...

Kryśka stała już przy drzwiach i trzymała rękę na klamce, kiedy nagle odwróciła się i za­pytała cicho:

- Kiedy pan mieszkał w tym pokoju w cza­sie poprzedniego pobytu u dziadka, ta skrzy­nia już stała tutaj, prawda?

Spojrzałem na dębową skrzynię, której za­wartości Prot tak strzegł przede mną.

- Z pewnością! - odparłem z przekona­niem.

- Czy pan wie, co w niej jest?

- Nie. Nie zaglądałem do niej nigdy. A ty?

- Ja też nie. Klucze od kłódki dziadek zaw­sze trzyma przy sobie. Nawet w nocy kładzie je pod swoją poduszkę. Wydaje mi się właś­nie - Kryśka ściszyła głos jeszcze bardziej - że jest w tym wszystkim jakaś tajemnica...

Spojrzała na mnie z nagłą nieufnością.

- Może pan sądzi, że ja sobie coś zmyślam? Nie, proszę pana! - zapewniła mnie. - Kiedyś opowiem panu więcej, ale teraz muszę już iść do kuchni.

- Poczekaj, Krysiu! - chciałem zatrzymać ją jeszcze na chwilę, ale pokręciła głową przecząco.

- Nie, nie teraz. O tej rozmowie nikt nie będzie mógł wiedzieć, nikt! O, słyszy pan? - znieruchomiała nagle.

Zacząłem nasłuchiwać, ale z głębi domu do­biegał jedynie nieokreślony jazgot.

- Co to jest? - zapytałem.

Kryśka spojrzała na mnie z wyraźnym obrzy­dzeniem. I dopiero wtedy zorientowałem się, że to przez radio śpiewał któryś z bigbitowych zespołów.

Tego dnia Babetka spóźniła się na obiad.

- Zawieruszyła się gdzieś, od południa na oczy jej nie widziałam! Z nią to tak zawsze - gderała Anita. - Gdzieś łazi, nad czymś rozmyśla, wykapany dziadek!

Spojrzała na Prota, ale ten tylko uśmiechał się dobrotliwie i nawet jednym słowem nie skwitował przycinków.

- Ona najbardziej z usposobienia jest do Prota podobna - mówiła dalej Anita. - Też taka jak Prot dziwna, całkiem nie do ludzkie­go życia. Oni są jak owady jakieś, motyle albo biedronki, tylko tak by się snuli po świe­cie, tu na roślince przycupnąć, tam drzewo oblecieć, a tu znowu jakiś kwiat obejrzeć. To by im się podobało! Jak, Procie, nie mam racji?

- Może i masz, Anito - powiedział Prot wolno - może i masz. Ale taka znowu zła ta Babetka nasza nie jest, chociaż w dziadka po­szła.

- A czy ja mówię, że zła - żachnęła się Anita. - Tego mi nie przypisuj, Procie, bom tak nie mówiła. Dziwna, powiedziałam. A dziwna nie znaczy zła. Nalać ci jeszcze kom­potu, Janie Sebastianie?

Podsunąłem swój kubek pod brzeg wazy, Anita nalewała mi kompot uważnie, żeby nie poplamić serwety. Nagle drgnęła, bo drzwi od ganku trzasnęły głośno.

- Babetka - mruknęła Kryśka - czyli motyl albo biedronka.

- Przepraszam za spóźnienie, ale zaszłam daleko, nie spojrzałam na zegarek, i tak ja­koś...

- To na drugi raz patrz, kiedy trzeba. Choć­by co pięć minut. A nie żebym musiała osóbki jakieś odgrzewać, każdemu o innej porze. - burczała Anita, ale bez gniewu.

Obejrzałem się, bo Babetka cały czas stała za moimi plecami, nie podchodząc do stołu. Ubrana była w krótką płócienną spódnicę, i jaskrawożółtą bluzkę. A więc to chyba ona mignęła w krzewach malin pod moimi okna­mi! Zauważyłem, że ma ręce podrapane do krwi.

- Biłaś się z kotem, Babetko? - zapyta­łem, kiedy już usiadła przy stole. Pochwyciła mój wzrok.

- Ach, to!... Nie, po, prostu, kiedy byłam w lesie, a właściwie, kiedy przechodziłam przez zagajnik... Dziękuję, Anito. Jestem stra­sznie głodna.

Nachyliła się nad talerzem postawionym przez Anitę i pilnie zajęła się jedzeniem. Obserwowałem ją nadal, aż wreszcie udało mi się zauważyć spojrzenie, które w pewnej chwili skierowała na Kryśkę, właściwie na twarz Kryśki, na miejsce pod okiem, zaczer­wienione od uderzenia pomidorem. I nie za­pytała, co jej się stało, chociaż każdy py­tał o to i każdy zresztą otrzymywał tę samą odpowiedź: „Uderzyłam się o pal, który pod­trzymuje sufit w starej kuchni". Potem Babet­ka opuściła wzrok i spokojnie jadła - zupę szczawiową. Jeżeli działy się w tym domu rze­czy zastanawiające Kryśkę, to zachowanie Babetki było pierwszą rzeczą, która zastano­wiła mnie osobiście.

Wypiłem kompot i właśnie zamierzałem udać się do swojego pokoju, aby wreszcie rozpocząć pracę, kiedy rozległo się głośne uja­danie psów.

- Wyjrzyj, Tomek! - poprosił Prot. - Spójrz, czego one tak hałasują! Tomasz wstał, podszedł do okna i odwrócił się szybko.

- Wopista z psem! - zakomunikował. - Idzie w stronę domu.

Prot nie ruszył się z miejsca, natomiast Kryśka zaniepokoiła się wyraźnie.

- Czego on tu szuka, dziadku?

- A czy ja wiem? Czegoś tam musi chcieć. Z sieni dobiegł nas głos Anity.

- A dzień dobry, dzień dobry! Niechże pan wejdzie, pan leśniczy jeszcze przy stole, ale zaraz go poproszę.

Weszła do pokoju niosąc drugie danie dla Babetki, za nią ukazała się w drzwiach wyso­ka postać w mundurze.

- Przeszkadzam? - zapytał wopista. - Dzień dobry państwu. Dużo czasu nie zajmę...

- Prosimy, niech pan siada! - Prot uniósł się z miejsca, uścisnął wyciągniętą dłoń. - Może pan woli iść do kancelarii? - zapytał.

- Nie, możemy tu porozmawiać. Ja mam tylko jedno pytanie do pana, panie leśniczy.

Usiadł na krześle, czarny wilczur stanął obok jego kolan. Dwie pary oczu, jedne ludz­kie, drugie psie, przesuwały się po naszych twarzach. Wreszcie zatrzymały się na mojej.

- Nikogo obcego pan u siebie nie ma? - zapytał wopista Prota.

- Obcego nie mam... - odparł Prot spo­kojnie. - Przyjaciel z dawnych lat przyje­chał wypocząć, ot i wszystko.

- To pan? - wopista ciągle patrzył na mnie.

- Tak.

- Meldował się pan?

- Jeszcze nie. Przyjechałem dopiero wczo­raj, ale zemelduję się, obywatelu kapralu! - zapewniłem go.

Uśmiechnął się.

- Tu strefa nadgraniczna - powiedział. - Pan sam rozumie, musimy uważać. A że ma­my właśnie pewne kłopoty, ja pana poproszą o dowód osobisty - zażądał grzecznie.

Prot posłał Tomasza po moją marynarkę. Kiedy ją przyniósł, wyjąłem z portfela dowód osobisty i podałem go kapralowi. Obejrzał do­kładnie, porównał zdjęcie z moją twarzą.

- Dziennikarz? - zapytał.

- Tak.

Sprawdził jeszcze mój miejski meldunek, pieczątkę redakcyjną i zwrócił mi dowód.

- Dziękuję! I proszę pamiętać: radzę panu jak najszybciej dokonać formalności. Biuro jest czynne codziennie od czternastej do osiem­nastej.

Spojrzałem na zegarek.

- W takim razie pojadę do miasteczka je­szcze dziś - zdecydowałem się.

- Bardzo dobrze! - pochwalił mnie kapral.

- A pan? Może pana trzeba gdzieś pod­wieźć? Mam samochód.

- Nas jest dwóch! - wopista poklepał psa po masywnym karku. - Jeżeli to możliwe, skorzystamy chętnie.

- Oczywiście. Jeszcze tylko pójdę po dłu­gopis i wypełnię kartę, bo przecież Prot musi mi podpisać.

Prot już położył przede mną zielony blan­kiet. Kiedy wchodziłem do swego pokoju, do­goniła mnie Kryśka.

- Pojadę z panem, błagam! - powiedziała cicho. - Niech mi pan nie odmawia, bardzo pana proszę! To jedyna okazja, jedyna! To wprost znakomicie się składa! - nalegała.

- Dobrze, Krystynko - zgodziłem się bez wahania.

Kiedy wróciłem do jadalni, stała już obok mojego krzesła, jakby lękając się, że mogę nie dotrzymać słowa i pojechać sam.

- Ja też jadę! - zwróciła się do Anity. - Pan już się zgodził.

- Zgodziłeś się, Janie Sebastianie? - za­pytała Anita. - Chcesz ją wziąć ze sobą?

- Tak! - potwierdziłem i spojrzałem na Babetkę. Miała zaciśnięte usta i patrzyła w ziemię.

- Czy ja też mogłabym pojechać? - zapy­tała gwałtownie.

- Przykro mi, Babetko. Jedzie przecież pan kapral z psem, Krystynka i ja. Może innym razem? Naprawdę bardzo chętnie innym ra­zem zabiorę ciebie...

- Nie bądź natrętna! - powiedziała Mo­nika, patrząc na Babetkę z wyrzutem.

- Ona wcale nie jest natrętna! Po prostu zapytała, czy może też pojechać, zwyczajna rzecz! - oburzył się Tomasz. - Chodź, Babetko, zagramy w badmintona.

Ruszyli w stronę drzwi, zauważyłem, że Tomasz przepuścił Babetkę pierwszą, sam stanął w progu i ręką przytrzymywał drzwi. To był grzecznościowy gest mężczyzny, do tej po­ry nie zauważyłem żadnych grzecznościo­wych gestów ze strony Tomasza. I w ogóle uprzytomniłem sobie, że w jego głosie, kiedy zwracał się do Babetki, było coś, czego nie było, kiedy mówił do Kryśki lub do Moniki. Kapral z psem dojechał z nami aż do Ryn­ku.

- Biuro meldunkowe jest w Radzie Naro­dowej, o tam! - wskazał mi niewielki, biały budynek obok kościoła.

- Ja tam już byłam, trafię! - zawołała Krystynka. Kapral zasalutował.

- Daj głos! - wydał komendę psu, który natychmiast szczeknął głośno.

Jechałem powoli w stronę Rady Narodo­wej, Krystynka siedziała obok mnie, pochy­lona do przodu.

- O czym tak myślisz, Krysiu?

- Zastanawiam się, kogo on szukał w leś­niczówce. Kogo on miał nadzieję tam zastać, jak pan myśli?

- Myślę, że nikogo nie szukał, po prostu spełniał obowiązek. Mówił przecież, że tu jest pas nadgraniczny i że muszą być czujni, to zrozumiałe.

- A Ja myślę, że on kogoś szukał. Wczo­raj w nocy widziałam sama... ktoś kręcił się koło starej kuchni. Jakiś mężczyzna. I to nie był ani dziadek, ani Tomasz. To był ktoś ob­cy.

- Mówiłaś dziadkowi?

- Nnnnie... - odparła początkowo niechę­tnie, jakby z wahaniem, potem ciągnęła już raźniej.

- Kiedy widziałam tego człowieka na po­czątku zeszłego tygodnia, wtedy powiedziałam dziadkowi. „Zdaje ci się!" fuknął na mnie. „Noc jest do spania, a nie do siedzenia w oknie!" Mówiłam dziadkowi, że nic mnie się nie zda­wało, że w starej kuchni ktoś na pewno był. Powiedział, żebym nie rozpowiadała takich głupstw, bo Anita i dziewczynki będą się bały w nocy spać...

- Słusznie! - przyznałem rację Protowi i zatrzymałem wóz przed Radą. Krystynka nie wysiadła.

- Nie wiem, czy słusznie... zobaczyłam te­go człowieka po raz drugi w końcu ubiegłego tygodnia, ze starej kuchni ktoś wyszedł do niego, a później obaj poszli do lasu... może się mylę, ale chyba jednak nie... chyba po­znałam tego mężczyznę, który wyszedł z kuch­ni...

Krystynka spojrzała na mnie niespokojnie.

- To był Prot?

- Tak. Kiedy zapytałam dziadka, o której poszedł spać, powiedział mi, że o dziewiątej. Więc kiedy wczoraj znowu zobaczyłam tego obcego człowieka, wolałam już o nic nie py­tać.

- Może są sprawy, o których dziadek nie chce mówić nikomu! - chciałem uspokoić Kryśkę. - Przecież nie musi się wam zwie­rzać ze wszystkiego.

- Oczywiście! - przyznała. - Oczywi­ście, może to jest tylko zbieg okoliczności...

- Zbieg okoliczności? O czym ty jeszcze wiesz? Kryśka spojrzała na zegarek.

- Może pan się zamelduje, a ja poczekam tutaj, dobrze? Potem, jeżeli pan będzie chciał, wejdziemy do kościoła.

- Lubisz kościoły? - zapytałem.

- Nie, nie lubię. Chcę tylko panu coś poka­zać. To będzie dotyczyło zbiegu okoliczności...

- Dobrze! - zgodziłem się. - Zaczekaj tu na mnie.

Wysiadłem z wozu i skierowałem się w stronę wejścia do Rady. Opowiadanie Kry­styny zaciekawiło mnie, chociaż byłem pe­wien, że Prot nie mógł robić nic złego, na­wet jeżeli robił to „coś" po nocy i w ta­jemnicy przed resztą domowników.

A może Krystynka robi ze mnie balona? - przemknęło mi przez myśl. Może to znowu jakieś wymysły całej czwórki?

Kiedy stałem już w drzwiach, odwróciłem się i spojrzałem w stronę wozu. Krystynka siedziała na swoim miejscu tak spokojnie i z tak smutną miną, że już sam nie wie­działem, co mam sądzić o tym wszystkim.

Gdy podałem dowód osobisty i kartę mel­dunkową urzędnikowi siedzącemu przy stole, spojrzał na nazwisko, a później na mnie.

- Aaa! To pan! - powiedział tonem, któ­ry wskazywał na to, że już słyszał o mnie.

- Tak, to ja! - odparłem swobodnie. - Czekał pan na mnie?

- Ano, czekałem! - przyznał. - Już się tu o pana nasze władze dopytywały, meldo­wany, nie meldowany? Szukają pewno ta­kiego, co się zameldować nie może albo nie chce.

- Poważnie? Szukają kogoś? Urzędnik wzruszył ramionami.

- Ja tam nie wiem. To ich sprawy, nie moje. Ja melduję tych, którzy się do mnie zgłaszają. Tych, co się nie zgłaszają, zameldować nie mogę, więc mojej winy nie ma... a tu, na pograniczu trafiają się różni ludzie...

Nie wypytywałem dalej, ale zaczęło mi się wydawać, że, być może, Kryśka miała rację. Kapral z psem kogoś chyba szukał w leśni­czówce.

Kościół, do którego weszliśmy z Kryśka, był wysoki i mroczny. Tylko przy sklepieniu rozpraszało się światło, zabarwione kolorami witraży.

- To piękne, prawda? - zapytała Kryśka.

Szliśmy szerokim przejściem pomiędzy ławkami, w stronę głównego ołtarza. Byliśmy sami, nasze kroki rozbrzmiewały głuchym echem.

- Tak, Krystynko, bardzo piękne.

- Proszę zwrócić uwagę na te witraże - powiedziała.

Mówiła szeptem, głowę uniosła do góry i szarymi, uczciwymi oczami Prota spoglą­dała na wysokie okna.

Nie, ona mnie nie oszukuje! - pomyślałem. Ale i Prot jest z pewnością w porządku. Nie imałby się brudnych spraw!

- Zauważyłem te witraże, to wspaniała ro­bota - przyznałem. Kryśka zatrzymała się nagle.

- A teraz proszę spojrzeć w bok... - sze­pnęła.

We wnęce był ołtarz z wizerunkiem Ma­donny. Od głównego przejścia prowadził do niego czerwony chodnik, po którym szliśmy teraz.

- Dlaczego pokazujesz mi ten obraz, Kry­siu? Nie jest najlepszy, wydaje mi się, że...

- Ach, nie! - przerwała mi. - Obraz nie jest ważny. Proszę spojrzeć w górę.

Tak, tu okna pozbawione były witraży. Kolorowe szybki tłumiły dostęp światła. Ale było to zwykłe szkło wprawione w okienne ramy.

- To jest właśnie zbieg okoliczności, o którym mówiłam... Nie wiem, czy pan sły­szał kiedyś o tym, będąc u dziadka? Nie od niego samego, ale od ludzi w miasteczku. Czy pan słyszał, że te wszystkie witraże za­bezpieczono w czasie wojny, a później zwró­cono kościołowi, i że brakowało tylko tych, właśnie tych, z okien obok ołtarza Matki Boskiej?

- Nikt mi o tym nie mówił - przyznałem.

- Tak było. Milicja, historycy sztuki, wie­le osób starało się odnaleźć resztę. Szukali tych witraży wszędzie, starali się odnaleźć ja­kiś ślad. I nic. Dopiero ostatnio...

- Skąd o tym wszystkim wiesz? - prze­rwałem Krysi.

- Byłam kiedyś w miasteczku razem z Ani­tą. Anita poszła na targ, a ja zajrzałam do kościoła. Proboszcz oprowadzał akurat wy­cieczkę studentów historii sztuki i opowia­dał im o tym szczegółowo. Stąd wiem, że ostatnio natrafiono na pewien ślad. Znalezio­no kogoś, kto będąc dzieckiem mieszkał obok plebanii. I ten ktoś pamięta, że część witra­ży skradziono w czasie zabezpieczania, i pa­mięta również, że tej samej nocy, kiedy pro­boszcz stwierdził ich brak, jakiś człowiek zja­wił się w domu, w którym mieszkał wtedy odnaleziony teraz świadek, i razem z jego oj­cem wywozili coś do miejsca odległego, od koś­cioła o dziesięć kilometrów.

- Skąd wiedział, że właśnie o dziesięć? - zainteresowałem się.

- Bo pamiętał - wyjaśniła mi Kryśka - że ci ludzie mówili do jego matki: „To jest równo dziesięć kilometrów stąd, do rana wrócimy, Maryśka". Powtarzam panu wszystko, co sama usłyszałam od księdza. W kilka dni później zginęli rodzice tego świadka, on sam miał dopiero dziewięć lat. Nigdy przedtem nie widział mężczyzny, który jechał z jego ojcem po nocy, ani nie słyszał wtedy żadnego nazwiska.

- Może wieźli coś zupełnie innego? - po­wątpiewałem.

- Nie. On pamięta, jak matka mówiła:

Czekajcie, jeszcze was kara boska spotka, kto to słyszał, kościół okradać". I płakała.

- No, dobrze, Krystynko, ale od tego cza­su minęło już tyle lat, że ten drugi, pozo­stały przy życiu człowiek mógł tysiąc razy wywieźć witraże z kraju, zniszczyć je albo przekazać komuś innemu. To wszystko nie znaczy jeszcze, że one w dalszym ciągu znaj­dują się w promieniu dziesięciu kilometrów od kościoła! - tłumaczyłem.

- Oczywiście! - zgodziła się. - Proboszcz myśli tak samo jak pan, chociaż poszukiwania ciągle trwają. A jednak bardzo się boję, że...

Krystynka nie dokończyła. Stała obok mnie milcząc, jakby najtrudniejsza część jej zwie­rzeń była zbyt ciężka do wyznania.

- Czego ty się boisz, Krysiu? - zapyta­łem łagodnie i nagle poczułem wielką sym­patię do tego brązowego, chudego stworze­nia, które stało obok mnie tak oełne troski i obaw.

- Boję się, że tym drugim człowiekiem był nasz dziadek. I nie mogę się z tym pogodzić. Dziadek był dla mnie zawsze symbolem czegoś "naj"! Uważałam go dotąd za cudownego człowieka i uważam nadal, a jednak...

- Na czym opierasz te obawy? Przecież nie na tym, że leśniczówka jest akurat dzie­sięć kilometrów stąd i że dziadek mieszkał w niej już podczas wojny? To nonsens!

- Tak, to byłoby głupie, gdybym opierała się tylko na tym. Ale widzi pan, ja słyszałam coś jeszcze...

Kryśka odwróciła się i z wolna szliśmy do wyjścia.

- Kiedyś przechodząc obok pokoju, w któ­rym pan teraz mieszka, usłyszałam, jak dzia­dek z kimś rozmawiał. Nie wiem, z kim, bo słyszałam tylko głos dziadka. I właściwie zrozumiałam tylko kilka słów: „...to moja ta­jemnica... w naszym kościele przy ołtarzu Matki Boskiej... skarb większy, niż myślisz... nie zaglądam do tej skrzyni nigdy i boję się, żeby czas nie zniszczył...". Tyle słyszałam, ale to chyba dostatecznie dużo, prawda?

Nie odpowiedziałem. To było dużo, Kry­stynka miała rację. Wyszliśmy przed kościół. Chciało mi się pić.

- Chodź, Krystynko, widzę jakiś sklepik, może będzie tam woda sodowa.

Wody nie było, słodka oranżada nie zaspo­koiła pragnienia. W nie najlepszym humorze wsiadłem do samochodu. Krystynka usiadła obok mnie smutna i zamyślona. Zrozumiała, że nie potrafię żadnym szybkim i logicznym wyjaś­nieniem rozproszyć jej obaw.

- Powtórzyłam panu to, co sama wiem - powiedziała, kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną. - Może panu uda się przekonać ja­koś dziadka, żeby zwrócił wszystko. Bo my­ślę, że trzeba spróbować, może dziadek zrozu­mie...

Zauważyłem obawę w jej wzroku. Może lękała się, że z punktu powiadomię o wszy­stkim milicję?

- Oczywiście, że najpierw należy go przekonać! Jeżeli twoje obawy są słuszne, bo mo­że nie są! - zastrzegłem.

- I trzeba się spieszyć, bo przecież nie wia­domo, po co ten ktoś przychodzi do dziadka po nocy... - nagliła mnie nieudolnie.

- Będę się starał możliwie szybko wyja­śnić tę sprawę, Krysiu!

- Ale jak pan to zrobi? - zapytała. - Od czego pan zacznie?

- Nie wiem! - odparłem. Bo naprawdę nie wiedziałem, od czego mam zacząć.



II. LUDZIE JAK WIATR



Wróciliśmy do leśniczówki przed za­chodem słońca, powietrze było parne, nieru­chome, nawet odrobina wiatru nie chwiała ko­ronami drzew. Poczułem się zmęczony. Zajrza­łem do kuchni i łapczywie wypiłem kubek kompotu, który Anita zostawiła dla mnie z obiadu.

- Pójdę się położyć, Anito.

- A pewno! Przyjechałeś, Janie Sebastia­nie, odsapnąć trochę, a nie odsapnąłeś ani przez chwilę. Pewno, idź, się połóż. Jak bę­dzie kolacja, przyślę kogoś po ciebie, naj­prędzej Babetkę, bo taka smutna chodziła, jakżeś z Kryśką pojechał, że aż mi żal było patrzeć. Polubiły ciebie dzieciaki, widzisz ty to?

- Tak. One są zresztą bardzo miłe - po­wiedziałem, starając się zapomnieć o swoim pierwszym wrażeniu.

Mój pokój, północny, był mniej nagrzany od innych. Wyciągnąłem się na łóżku i usi­łowałem zasnąć. Nie mogłem jednak. Przy­pominało mi się ciągle opowiadanie Kryśki i bardzo chciałem znaleźć jakiś prościutki szyfr, który pozwoliłby mi rozwiązać Krysiną łamigłówkę. Mógłbym wtedy pójść do niej i powiedzieć: No i zobacz, Krystynko, jakie to były dziecinne mrzonki!

Przez pół godziny przewracałem się na łóżku usiłując zasnąć. Wreszcie wstałem i wy­szedłem do sieni. Z kancelarii dobiegł mnie kaszel Prota. Uchyliłem drzwi. Prot siedział przy stole, pracowicie pochylony nad rachun­kami. Od czasu do czasu przesuwał krążki li­czydeł.

- Czy mogę przeszkodzić, Procie? - zapy­tałem.

Skinął głową i dalej podsumowywał jakąś rubrykę. Dopiero kiedy skończył, podniósł wzrok i spojrzał na mnie. Siedziałem już na wprost niego.

- Co tam, Janie Sebastianie? - popatrzył na mnie uważnie.

- Właściwie to nic takiego, Procie. Chciał­bym poszukać czegoś do czytania w waszej bibliotece.

- A szukajcie, proszę, szukajcie jak u sie­bie. Po to są książki, żeby je czytać, a nie żeby tylko kurz na nich osiadał.

Podszedłem do oszklonej szafy, w której Prot trzymał swój księgozbiór. Nieduży był i dobrany chaotycznie, widać, że to przypa­dek, a nie gust właściciela rządził tym zesta­wem. Przez chwilę przekładałem książki, oglą­dałem ich grzbiety, raz na najwyższej półce, raz na niższych.

- Nic tam chyba nowego nie znajdziecie, same stare, chyba że dziewczyny coś swojego dołożyły.

- Ja nowych nie szukam. Wiecie, że wła­śnie to, co stare, bardziej mnie interesuje -

odpowiedziałem z ożywieniem, bo od począ­tku czekałem na chwilę, w której będę mógł wygłosić to zdanie.

- Stare też znacie. Za poprzednim pobytem wszystkieście przeczytali - uśmiechnął się Prot, złapany w moje sidła.

- To prawda. Co tylko ruszę, okazuje się znajome. A w tej skrzyni, Procie, w tej, która u mnie stoi, nie macie przypadkiem czegoś cie­kawego?

Prot pochylił głowę, jakby go nagle zainte­resowały przerwane obliczenia.

- W skrzyni żadnych książek nie ma... - powiedział wolno. - Ja już wam chyba kie­dyś to mówiłem Janie Sebastianie. Tam nie ma nic, co by was mogło zaciekawić...

- A co tam trzymacie? - zapytałem, uda­jąc, że nic nie pamiętam.

Prot przechylił się, sięgnął za siebie i wy­jął z szafki, która stała za jego plecami, pękatą butelkę z nalewką i dwa kieliszki.

- Napijecie się, Janie Sebastianie?

- Połóweczkę.

Podczas gdy napełniał kieliszki rubinowym płynem, ja ciągle czekałem na odpowiedź. Czyżby Prot w ogóle nie zamierzał mi jej dać?

- Parny dzień... - powiedział Prot i otarł czoło białą chustką. - Ciężko pracować w takiej duchówce. A deszcz potrzebny, bo jak tak dalej pójdzie, lasy zaczną płonąć przy to­rach.

Obracałem w palcach nóżkę kieliszka. Za­pytać jeszcze raz? Przypomniałem sobie powiedzonko, którym mnie raczył mój stryj przy brydżu: „Dobry furman dwa razy na­wraca!" - mówił, kiedy nie wychodziłem w odpowiedni kolor. Ale rozgrywka z Protem to nie był brydż, więc wahałem się.

- Tak! - stwierdził Prot z zadowoleniem. - Udała się Anicie ta nalewka. To ubiegło­roczna, na wiśniach. Może jeszcze kapkę?

- Nie, dziękuję, dla mnie i tego było za wiele. No cóż... Pójdę już, Procie, nie chcę wam przeszkadzać.

- Nie przeszkadzacie mi, skądże znowu. Drzwi od kancelarii otworzyły się gwałto­wnie i do pokoju wpadła Babetka.

- Dziadku! - zawołała, ale na mój widok speszyła się i dopiero po chwili wolno dokoń­czyła: - Chciałybyśmy obejrzeć sobie stare zdjęcia. Czy mogłabym je wziąć?

- A weź sobie, dziecko, są w szafie w pu­dle!

Babetka wyjęła z szafy kartonowe pudełko. Trzymając je pod pachą, stanęła przede mną.

- Może i pan ma na to ochotę?

- Na pewno... - mruknął Prot z dziwnym uśmieszkiem. - Jan Sebastian kocha takie starocie...

Wyszliśmy na ganek, gdzie przy wiklino­wym stole siedzieli Tomasz i Monika. Kryśka stała obok Anity i trzymała na wyciągniętych rękach gruby zwój wełny, którą Anita nawija­ła na kłębek. Tomasz podsunął mi fotel, sam przesunął się na ławie i zrobił obok siebie miejsce dla Babetki. Usiadła i wolno rozwiązywała sznurek.

- Jakie to dziwne! - westchnęła. - Oglądałam kiedyś te zdjęcia i pamiętam, że są tu nawet fotografie naszej prababci. Czy po nas też zostaną kiedyś tylko zdjęcia w kartono­wym pudełku?

- Ludzie są jak wiatr - powiedziała Ani­ta obserwując uważnie bieg wełnianej ni­tki. - Jedni lekko przelecą przez życie i nic po nich nie zostaje, drudzy dmą jak wichry, więc zostają po nich serca złamane jak ja­kieś drzewa po huraganie. A inni wieją jak trzeba. Tyle, żeby wszystko na czas mogło kwitnąć i owocować. I po tych zostaję piękno naszego świata...

Milczeliśmy wszyscy, Babetka z rękoma zło­żonymi na kartonowym pudełku, Monika z głową opartą na dłoniach, Kryśka stojąca nieruchomo i wpatrzona w Anitę, ja i wre­szcie Tomasz z wyrazem szczególnego napięcia w oczach.

- Od czego zależy siła wiatru, Anito? - zapytał cicho.

- Od nas samych. Od tego, co każde z nas ma w sobie! - powiedziała Anita bez namy­słu i z głębokim przekonaniem. - Jeżeli chcesz, żeby twoje życie było piękne, może takie być. Przecież to ty sam je układasz, nie?

- Tak, ale czasami przychodzi cierpienie albo coś, co jest niezależne od naszej woli - wtrąciła Babetka nieśmiało. - Na przykład wojna albo czyjaś śmierć. I życie przestaje być piękne, chociaż można bardzo chcieć, żeby było.

- A pewno! - zgodziła się Anita. - Ale cierpieć też można na różne sposoby. Jeden będzie ci krzyczał i włosy z głowy darł pa­zurami, a drugi zamknie się w sobie. I cho­ciaż wam się to może w głowach nie pomieści, ale ja wam mówię, że z cierpienia człowiek też może wyjść o coś bogatszy.

- O co? - zapytałem, bo zawsze ceniłem filozofię Anity.

- O co? - powtórzyła ze zdziwieniem. - Ty mnie pytasz, Janie Sebastianie? Alboś ty sam mało cierpiał w życiu? Na pewno wię­cej niż ja. I co w tobie cenię, to szacunek dla cudzego cierpienia i czyjejś troski. A te­go ciebie nauczyły twoje własne nieszczę­ścia... Trzymaj, Kryśka, tę wełnę porządnie, bo nić mi plączesz! - huknęła nagle. - Gapi się jak to cielę na malowane wrota! Buzię byś chociaż zamknęła, bo ci wrona wleci. Monika roześmiała się głośno.

- A ty czego znowu? - spojrzała na nią Anita.

- Bo to w końcu śmieszne, tak tu siedzisz, Anitko, w tej leśniczówce i tyle masz pracy, i tyle spraw na głowie, i jeszcze masz czas na myślenie.

- Nie mam czasu na żadne myślenie! - fuknęła Anita.

- Więc skąd wiesz o tym wszystkim, o czym nam mówiłaś?

- Przecież ja tego nie wymyśliłam. Samo mi przyszło.

Przyglądaliśmy się Anicie w milczeniu. Sie­działa na niskim stołeczku, tęga, rumiana, siwowłosa. Pewnie nawet nie wiedziała, że za­stanawialiśmy się teraz nad każdym z tych słów, które przed chwilą wypowiedziała tak łatwo i pewnie, jakby to były słowa wiersza wyuczonego na pamięć.

- Ty wiejesz jak trzeba, Anito! - powie­działem, sięgając po fajkę. - Czego się tkniesz, kwitnie i owocuje...

- E, nie gadaj, nie gadaj, Janie Sebastia­nie! - zniecierpliwiła się. - Niech ci lepiej Babetka pokaże te stare fotografie. Zacznij od pradziadka, Babetko. Pradziadek jest w tej zielonej kopercie, sama go tam kładłam.

Wyjmowaliśmy kolejno grube, sztywne kar­toniki. Kiedy Prot wyszedł na ganek, ogląda­liśmy właśnie zdjęcie jego ojca.

- Chyba był groźny, dziadku? - zapytała Monika podsuwając fotografię Protowi. - Ma taki surowy wygląd!

- W miarę groźny, Monisiu. Jak przycho­dziło co do czego, to potrafił się ze mną roz­prawić. Spuszczał mi lanie na pokładankę.

- Co to znaczy „na pokładankę"?

- Kładł na kolanie i wrzepiał do wiwatu! - roześmiał się Prot.

- Więc jednak był groźny! - powtórzyła Monika.

- Nie. Na co dzień to on był cichy i ma­łomówny.

Babetka wyjęła teraz z pudełka następną kopertę. Zajrzała do niej.

- To zdjęcia babci... - szepnęła. Prot sięgnął po jedno z nich, popatrzył chwi­lę i położył na stole przed nami.

- Tak, to moja żona - zwrócił się do mnie. - Z okresu naszego narzeczeństwa. Spójrz tyl­ko, Janie Sebastianie, jakie piękne miała oczy...

- Żadna z nas nie jest podobna do babci Małgorzaty - westchnęła Kryśka z żalem. - Ja w każdym razie nic a nic nie jestem do niej podobna.

Prot spoglądał teraz na swoje wnuczki uwa­żnie, jakby szukał w ich twarzach czegoś, cze­go dotąd nie udało mu się dostrzec.

- Nie, Krystynko, ty nie jesteś do babci po­dobna. I Monika też nie..

Kiedy spojrzał na Babetkę, na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- Może jedna Babetka...

- Naprawdę? - ucieszyła się. - A co ja mam po babci?

Prot przesunął ręką po jej czole i podbró­dku.

- Czoło, nos i chyba kształt głowy.

Cofnął rękę gwałtownie i zacisnął w pięść, jakby chciał zatrzymać w niej coś dalekiego, nieuchwytnego, coś, co wróciło teraz nieocze­kiwanie.

Prot wyszedł na dwór. Około godziny oglą­daliśmy jeszcze zdjęcia, ale były coraz mniej odległe i mniej ciekawe. Postanowiłem pójść do swojego pokoju i ponowić próbę wypoczynku. Kiedy wstałem od stołu, jeszcze raz spojrzałem na dziewczęta. Monika i Kryśka zajęte były układaniem fotografii. Babetka zaś siedziała oparta o ścianę i patrzyła w bok, nie mogłem ze swojego miejsca dojrzeć jej spojrzenia, widziałem jednak, komu przyglą­dała się tak uporczywie. I wtedy usłyszałem słowa Tomasza:

- Masz dzisiaj dziwne oczy. Wyglądają jak nie ubrana choinka.

I pomyślałem wtedy, że są ludzie, którzy godzinami czuwają, aby zobaczyć moment, kiedy pączek rośliny zamienia się w liść, że są również tacy, którzy z kamerą pilnują chwili, w której pisklę wydobywa się ze swo­jej skorupki. I że mnie trafia się inna okazja. Mogłem zobaczyć, jak z gestów, ze słów, ze spojrzeń i lekkich dotknięć ręki powstaje mo­że... przyjaźń, może... miłość.


Obudził mnie wiatr: Kiedy otworzyłem oczy, biała, przejrzysta firanka, którą przysłonięte, było okno w moim pokoju, wydymała się jak nieforemny balon. Było ciemno, musiały na­dejść chmury i przesłonić księżyc. Chciałem zapalić lampkę przy swoim łóżku, ale świa­tła nie było. Widać wichura uszkodziła gdzieś przewody, to często zdarzało się w leśniczó­wce. Przy płomyku zapalniczki spojrzałem na zegarek. Dochodziła druga. Prąd zimnego po­wietrza szedł od okna, zrobiło mi się chło­dno, postanowiłem wstać i wyjrzeć na dwór.

Po omacku odnalazłem swój gruby sweter, naciągnąłem go na siebie i podszedłem do ok­na. Widać było stąd doskonale ciemny zarys budynku, w którym mieściła się stara kuchnia, a kiedy mój wzrok przywykł do ciemności, potrafiłem nawet od reszty domku odróżnić przybudówkę-spiżarnię. Dokoła panowała cisza i spokój, żaden cień nie przemykał się w pobli­żu, żadne światło nie migotało w oknach ku­chni, nie działa się żadna z tych rzeczy, któ­rych mogłem oczekiwać.

Zamknąłem okno i usiadłem na łóżku. Ćmiąc fajkę wpatrywałem się przed siebie, zafascynowany tajemniczą nieruchomością sprzętów, które nocą wyglądają inaczej niż za dnia. Na wprost mojego łóżka, pod ścianą, stała skrzynia Prota. Prosta, dębowa skrzynia. Pa­miętałem miejsca, w których zdobiły ją oku­cia, i chociaż nie widziałem ich teraz wyraźnie, mógłbym i tak bezbłędnie trafić ręką wprost na metalowe, półokrągłe uchwyty po jej bokach, mógłbym, nawet z zamknięty­mi oczyma, dotknąć płaskich rzeźbionych ozdób i małej pociemniałej od rdzy kłódki... Znałem tę skrzynię na pamięć - była tak piękna, że oglądałem ją wiele razy. Teraz stała na niej moja torba podróżna, w której, jak sobie przypomniałem, powinna być la­tarka. Wstałem więc i idąc pewnym krokiem zbliżyłem się do skrzyni. Kiedy oparłem się o nią kolanem, poczułem, że uwiera mnie jakiś dziwny przedmiot. Co to może być? Przecież nie kłódka, bo kłódka wisiała z boku. Nie, to

musiało być coś zupełnie nowego, coś, czego tu dotąd nie było.

Odsunąłem kolano i dotknąłem ręką dzi­wnego przedmiotu. Był duży i ciężki. A je­dnak... jeszcze raz przesunąłem po nim dło­nią, jeszcze raz uniosłem do góry... tak, to jednak była kłódka. Tylko inna, nowa. Kłó­dka, której z pewnością nie widziałem odpo­czywając w swoim pokoju po powrocie z mias­teczka. Kto i kiedy ją założył?

Nie potrzebowałem zastanawiać się długo, aby rozwiązać tę zagadkę, była prostsza od zagadek Krystyny. Kłódkę założył Prot, kie­dy oglądałem zdjęcia na ganku, teraz przypomniałem sobie, jak wyszedł na dwór, jak wrócił i niósł w ręku swoje drewniane pu­dło z podręcznymi narzędziami. Tak, to Prot, zaniepokojony naszą rozmową w kancelarii, zabezpieczył skrzynię przede mną! Dlaczego? Na to pytanie już nie umiałem znaleźć odpowiedzi, bo łączyła się ona chyba z zagadką Krystyny.

Przewracając bezładnie wszystkie rzeczy w torbie znalazłem wreszcie latarkę. Skiero­wałem światło na kłódkę. Prot nawet nie usi­łował przymocować jej dyskretnie, z boku. Chyba nawet przeciwnie, celowo zawiesił kłódkę na najbardziej widocznym miejscu, aby stała się dla mnie ostrzeżeniem. Właściwie, dopiero teraz ogarnął mnie prawdziwy niepo­kój. W tej skrzyni istotnie musiało być coś, czego Prot strzegł przed ludźmi. Jeżeli nie by­ły to witraże, to... to co?

Znowu podszedłem do okna, wyjrzałem na dwór. Stara kuchnia przycupnięta w kącie podwórza spała spokojnie, spokojnie spały psy w swoich budach, chyba tylko ja jeden snułem się tu tej nocy, targany niepokojem o starego przyjaciela.

Sen chwycił mnie nagle, tak, że rano obu­dziłem się na kołdrze, wypalona fajka leżała obok łóżka, na podłodze. Ze snu wytrąciły mnie jakieś dziwne głosy. W pierwszej chwili wydawało mi się, że jest ich bardzo wiele, dopiero po jakimś czasie uprzytomniłem so­bie, że to zaledwie jeden głos, za to ostry i wibrujący. Monika ćwiczyła swoje wokalizy. Widocznie jednak zdążyłem przywyknąć już do wnuczek Prota, bo nie ogarnęło mnie ani zniecierpliwienie, ani złość. Raczej coś w ro­dzaju rozrzewnienia towarzyszyło mi aż do śniadania.

- Pięknie! - pochwaliłem Monikę, kiedy wszyscy spotkaliśmy się przy stole. - Masz silny głos.

- Obudziłam pana? A ja myślałam, że śpie­wam bardzo cicho.

- Możliwe, że potrafisz robić to głośniej! - roześmiałem się. - Kiedyś musisz mi zademonstrować całą skalę swojego głosu! - za­proponowałem Monice.

- Teraz nie mogę! Boli mnie głowa, za­wsze mnie boli głowa, kiedy zrywa się wiatr. Słyszał pan, jak wiało dziś w nocy?

- Nie. Spałem. Obudziłem się tylko na chwilę. A gdzie się podział wasz dziadek?

- Przyjechał nadleśniczy, dziadek poszedł z nim do szkółki - odpowiedziała Babetka skubiąc suchą bułkę. - Jeśli ma pan ochotę, możemy też tam pójść. Był pan już w szkół­ce?

- Nie, właściwie nie robiłem jeszcze żadnych spacerów, chętnie pójdę z tobą, Babetko.

Uśmiechnąłem się, ale bardziej do siebie niż do Babetki, bo rozbawiła mnie nagle ta rola dobrego wujaszka, którą zachciało mi się grać od rana.

- Ty doprawdy nic nie jesz! - powiedzia­łem. - Sucha bułka na śniadanie to chyba za mało, Babetko?

- Och, nie! To nawet za dużo o suchą buł­kę! Nie powinnam w ogóle jadać śniadań. Śniadania są strasznie tuczące...

Była w znakomitym humorze. Zauważyłem, że miała na ręku trzy srebrne kółka, które dźwięczały przy każdym ruchu. Może nie­zbyt pasowały do podrapanej dłoni, ale były widomym znakiem, że Babetka zadbała o sie­bie tego dnia. Kucyki przewiązała przy uszach czerwonymi aksamitkami. Wczoraj w tych miejscach były zwyczajne gumki od lekarstw.

- A gdzie Tomek? - zapytałem.

- Poszedł po szyszki. Ja nie poszłam.

- Dlaczego? Nie lubisz zbierać szyszek?

- Lubię, ale dziś jest mój dzień na zmy­wanie. Poszedł z Kryśką.

- Czy panu nie wydaje się, że Tomkowi Kryśka się podoba? - zapytała nagle Monika.

- Nie, nie wydaje mi się. A tobie?

- Mnie się wydaje!

- Tomek przyjaźni się z Kryśka - wtrą­ciła Babetka ostro. - Czy zaraz trzeba ro­bić z tego takie halo?

- Nie robię żadnego halo - odparła Moni­ka spokojnie - ty raczej zrobiłaś halo z moje­go pytania. Jeżeli pan już zjadł, to umyj szklanki i możecie pójść do szkółki.

- Zjadłem, dziękuję! A ty, Moniko, wy­bierzesz się z nami?

- Nie, ja nie mogę. Obiecałam Anicie, że jej pomogę przy robieniu obiadu. Dziś pierogi z wiśniami.

Babetka zebrała ze stołu i wyniosła naczy­nia do kuchni. Monika uśmiechnęła się z wy­raźną ironią.

- Jest śmiesznie zazdrosna.

- O kogo? - udałem zdziwienie.

- O Tomka. Widział pan jej minę, kiedy powiedziałam, że Tomkowi podoba się Kry­śka?

- Moniko...!

- Och, może nie powinnam tego panu mó­wić! - zreflektowała się gwałtownie.

Nie powinna mówić, a jednak powiedziała. Zaczęło mi się wydawać, że Monika jest bar­dziej zazdrosna o Tomka niż Babetka i że nie przyznaje się do tego sama przed sobą. Czy jest jeszcze dziecinnie przewrotna, czy może już taka na zawsze zostanie?

- Zdarzyło mi się kiedyś pokochać dzie­wczynę, z którą później ożenił się mój brat. To bolało trochę, wiesz? Ale on nigdy nie do­wiedział się o tym.

Monika nie dopatrzyła się związku pomię­dzy tym, co powiedziałem, a sobą. Zapytała tylko:

- Czy to potem panu przeszło?

- Przeszło mi.

- Tak zupełnie? Bez śladu?

- A czy jakiekolwiek uczucie może prze­chodzić bez śladu? Jak myślisz, Moniko? Chy­ba każde zostawia ślad?

Nie odpowiedziała. W tej samej chwili wró­ciła Babetka, szła szybko przez pokój, jednocześnie wkładając sweter.

- Możemy iść! - powiedziała. - Trzy szklanki umyłam, dwie stłukłam, dlatego tak szybko poszło.

Włożyłem wiatrówkę i wyszliśmy przed dom. Po zimnej nocy przyszedł zimny dzień.

- Z pogodą to jak z humorem, właściwie nigdy nie wiadomo, kiedy się zmieni i do ja­kiego stopnia. Ty, na przykład, wczoraj byłaś w złym humorze, a dziś jesteś w dobrym. Po­goda odwrotnie.

- Ja wczoraj, też byłam w dobrym hu­morze!

- Oj, chyba nie!

- Byłam w bardzo dobrym humorze! - upierała się Babetka. - Nie wiem, dlaczego uważa pan, że nie.

- A kto rzucił w Kryśkę pomidorem? - zapytałem nagle. Zatrzymała się.

- W Kryśkę? Pomidorem? - patrzyła mi prosto w oczy. - Ja? W Kryśkę? Pomido­rem?

- Tak, ty!

- Dlaczego pan mnie o to posądza?

- Po pierwsze, dlatego że widziałem, jak zwiewałaś w maliny. A po drugie, dlatego że kłamiesz teraz.

Opuściła głowę i znowu ruszyła do ataku.

- Rzuciłam w Kryśkę pomidorem dlatego, że jest wścibska, wszędzie chce wetknąć nos. Przecież słyszałam, co ona panu mówiła...

- Ach tak? Więc jeszcze podsłuchiwałaś na dokładkę. No, no, ładny z ciebie numer!

Roześmiała się. Potem zaczęła przeskaki­wać z jednej kępy trawy na drugą. Wreszcie zatrzymała się, poczekała na mnie i znowu szliśmy obok siebie.

- W tym domu nie ma żadnych tajemnic. Żadnych! - powiedziała dobitnie.

- Każdy dom ma swoje tajemnice. Inaczej nie byłby domem - odparłem prowokacyjnie. - A co dopiero, kiedy w grę wchodzi dom tak sędziwy jak leśniczówka. Tu muszą być ta­jemnice, rozumiesz, Babetko?

- Możliwe... - zgodziła się. - Ale jeżeli nawet są, to po co je odkrywać?

- Ty je znasz? - zapytałem.

Nie odpowiedziała.

- Znasz je! - stwierdziłem.

- Jedną znam. Ale nie zdradzę jej nikomu... - powiedziała Babetka tak cicho, że ledwie do­ słyszałem.

- Dlaczego? Czy jest aż tak przerażająca?

Znowu nisko zwiesiła głowę i milczała. Za­trzymałem się i na siłę podniosłem jej brodę do góry. Odwróciła głowę w bok, ale zbyt póź­no. Zdążyłem zauważyć oczy pełne łez. Wzią­łem podrapaną dłoń w swoją rękę i ruszyliśmy dalej w stronę szkółki.

- Nie! - odpowiedziała Babetka po chwili. - Wcale nie jest przerażająca.


* * *

Monika i Kryśka grały w badmintona. Usiadłem na ławce przed domem i obserwowa­łem bieg lotki.

Dlaczego marnuję czas? Powinienem teraz tkwić w swoim pokoju i zabierać się do pra­cy. A ja siedzę sobie w charakterze widza, patrzę, jak ta nieszczęsna lotka, fruwa w po­wietrzu, a co gorsza, nabieram coraz większej ochoty, żeby wyjąć rakietę z rąk Moniki i spróbować tej zabawy. Wydaje mi się śmiesz­nie łatwa, ale to pewnie złudzenie. Jeżeli spró­buję, wygłupię się przed dziewczętami, a poza tym wieczorem będą mnie bolały wszystkie kości. O, Monika znowu nie odbiła lotki, cho­ciaż padała jej wprost na rakietę! No nie, daj­cie spokój, przecież to doprawdy żadna filozo­fia, trzeba było tylko trochę podskoczyć. Chyba spróbuję. A jeżeli rozłożę się jak długi na tym żwirku? Nie zaryzykuję, miałyby zbyt wiele radości. Teraz Kryśka! Czy one doprawdy nie potrafią ruszać się trochę szybciej, a nie jak muchy w smole? Ja bym potrafił, ale może mi się tylko tak zdaje? Spróbować? Nie, nie spró­buję. Chociaż mógłbym, mimo że Monika i Kryśka uważają mnie z całą pewnością za kom­pletnego starca! W gruncie rzeczy osiągnąłem dopiero wiek, w którym człowiek powinien być w szczytowej formie psychicznej. Fizycz­na pozostawia już trochę do życzenia, zwłasz­cza moja, pewnie właśnie dlatego, że nie uprawiam żadnego sportu. Nie, Krystynko, nie! Ru­szasz się tak ciężko, jakby każda z twoich mło­dych nóg ważyła sto kilo! Ja ci zaraz pokażę, jak trzeba się ruszać...

- Moniko! - zawołałem. - Czy mógłbym wziąć od ciebie rakietkę na dziesięć minut? Tylko uprzedzam was, że ja jeszcze nigdy w życiu w to nie grałem! - zaznaczyłem prze­zornie.

Monika zbliżyła się do mnie, podała mi ra­kietkę.

- Proszę bardzo! To łatwo, nawet dziadek Prot próbował kiedyś i poszło mu świetnie.

No, jeżeli Protowi poszło świetnie, to mnie pójdzie znakomicie, Prot ma przecież blisko dwa razy więcej lat niż ja! - pomyślałem z ulgą i podniosłem się z ławki.

Kiedy pierwszy raz machnąłem rakietą, wy­leciała mi ż ręki i wylądowała obok Kryśki. Podała mi ją z uśmiechem pełnym wyrozu­miałości.

- Panu pokręciła się lotka z rakietą! Ra­kietę trzyma się w ręku.

Udawałem, że jej uwaga szalenie mnie roz­bawiła.

- Cha, cha! - zaśmiałem się nieszczerze i odważnie odbiłem lotkę w stronę Kryśki. Poleciała wysoko i upadła za moimi plecami.

- O, do czorta! - zdenerwowałem się.

Kryśka podniosła ją i odbiła w moją stro­nę. No, wreszcie udało mi się dobiec w porę, jednakże pycha, w którą wpadłem na ułamek sekundy, była przedwczesna.

- Zupełnie nieźle! - pochwaliła mnie Kryśka pomimo wszystko i odwracając głowę w stronę domu zapytała:

- Prawda, Anito?

Anita stała na ganku.

- Pewno, że nieźle! Gdzie by człowiek nie spojrzał, tam Jana Sebastiana widzi.

No, tak. Widocznie była tu już przez chwilę i obserwowała, jak miotałem się po całym podwórku. Stanowczo powinienem zrezygno­wać z dalszej gry, ale obudził się we mnie duch walki, przypuszczam, że coś takiego bu­dzi się w toreadorze na widok byka i w byku na widok toreadora.

- Gramy dalej, Kryśka! - zawołałem.

- Poczekajcie, niech ja przejdę!

Anita zeszła ze stopni ganku i wolno skie­rowała się w stronę starej kuchni. Podałem rakietę Monice.

- Rezygnują! Graj ty. Ja pójdę z Anitą.

Już wczoraj miałem ochotę zajrzeć do kuchni pod jakimś pretekstem. Wziąłem od Ani­ty kosz na ziemniaki.

- Pomogę. Po raz pierwszy na coś się tu przydam.

- E, tam, nie musisz się na nic przyda­wać, Janie Sebastianie, nie po to przyjecha­łeś. Tomaszkowi zapomniałam powiedzieć, że­by mi przyniósł... - pchnęła drewniane drzwi zamocowane na skrzypiących, zardzewiałych zawiasach. - Wejdź, tylko uważaj, bo tu sufit belką podparty...

- Nie zamykacie na kłódkę tych drzwi, Anito?

- A po co? Nic tu nie ma ważnego. Ziem­niaków parę metrów, ser, masło, trochę mię­sa. Kto się na to będzie łaszczył? Ja sobie już kosz wezmę, a ty mi, Janie Sebastianie, tylko tę klapę podnieś i latarką do góry po­świeć, bo tam to tak ciemno jest, że nic nie widać...

Podniosłem ciężką przykrywę zasłaniającą wejście do piwnicy i latarką Anity oświetli­łem ciemne wnętrze. Anita schodziła pomału.

- Jezusie, o małom nie spadła... - zatrzy­mała się w połowie drabiny. - Trzymaj ty, Janie Sebastianie, to światło jak należy!

Przestałem rozglądać się po kuchni i sku­piłem uwagę na oświetlaniu drogi Anicie. Kiedy zeszła, znowu mogłem popatrzeć dookoła. Kuchnia była zniszczona, widać nikt z niej nie korzystał od lat. W progu stał roz­padający się piec, obok jakieś stare wiadra, ja­kieś połamane grabie, zdarta miotła i drewniana skrzynka, pusta, z resztkami węgielnego pyłu na dnie. Sufit był poczerniały, w kątach wisiały pajęczyny, a okno... Chyba się nie myliłem! Okno było aż szare od kurzu i przez szy­bę nie było nic widać, nawet zarysu drzew rosnących tuż obok. A jednak na samym środ­ku, widziałem dokładnie, na samym środku szyby jaśniał krążek wielkości spodeczka!

Anita podała mi kosz pełen ziemniaków, wy­szła z piwnicy otrzepując zamaszyście swój gospodarski fartuch.

- Mógłby Prot piwnicę w naszej kuchni zrobić, a nie żebym tak się musiała mordo­wać!

Sama zamknęła klapę, a ja trzymając kosz w ręku zbliżyłem się do okna. Spojrzałem przez przetartą szybę. Widać było dróżkę pro­wadzącą do domu; widać było ganek i... i nic więcej.

- Ktoś tu sobie zrobił punkt obserwacyjny, Anito!

Spojrzała w moją stronę, wzruszyła ramio­nami i powiedziała bez zainteresowania:

- Pewnie dzieciaki. Wszędzie się plączą. Najpewniej Tomaszek, jak po ziemniaki przychodził.

To było prawdopodobne i może jasny krą­żek nie interesowałby mnie dłużej, gdybym nagle nie spojrzał w głąb drewnianej skrzyn­ki. Z poprzedniego miejsca widziałem tylko resztki miału, teraz dostrzegłem coś je­szcze. W samym kącie, na rozwiniętym pa­kowym papierze leżały resztki nie dojedzonych kromek chleba. Chyba jednak Tomasz nie musiał przychodzić do piwnicy z kanap­kami zawiniętymi w szary papier, dosyć by­ło jedzenia w leśniczówce... Anita stała w drzwiach.

- Pośpiesz się, Janie Sebastianie! - po­ganiała mnie. - Czego ty tam szukasz po tych brudnych kątach?

Wyszliśmy na dwór. Zaniosłem Anicie zie­mniaki do kuchni i poszedłem do siebie. Otwo­rzyłem okno i usiadłem przy stole. Wyjąłem swoje notatki, chciałem je przejrzeć, żeby wre­szcie zabrać się do konkretnej pracy.

- Ona po prostu wmawia w siebie! - usły­szałem nagle głos Moniki. - Tomek wcale w niej się nie kocha, wcale!

- Podoba mu się, to widać.

Kryśka i Monika rozmawiały tuż pod moim oknem. Chcąc nie chcąc słyszałem każde sło­wo.

- Mylisz się! Ona wcale nie jest w jego typie! - zaprzeczyła Monika. - Mówił mi kie­dyś, że ze swoją urodą pasowałaby do filmów kowbojskich.

- Co z tego, że tak mówił? - głos Kryśki zabrzmiał ostro. - Być może jemu podobają się właśnie takie dziewczyny? Zwróć uwagę, jak on na nią patrzy...

- Na mnie patrzy podobnie, a może nawet... - Monika urwała, a potem zakończyła gwałtownie: - Och, ja i tak mam u niego większe szansę.

- Ty? Ty u niego nie masz żadnej szansy! - roześmiała się Krystynka szczerze. - Prze­cież on na ciebie w ogóle nie zwraca uwagi. Bardzo mi przykro! - dorzuciła drwiąco.

- Dziecinna jesteś. Obydwie jesteście dzie­cinne, i ty, i Babetka. Nadajecie się do klasz­toru. Zwłaszcza Babetka.

- Do klasztoru? - oburzyła się Kryśka.

- Zwariowałaś chyba! Babetka ze swoją per­kusją?

- Babetka ze swoją perkusją! - powtó­rzyła Monika. - Właśnie ona. Babetka jest zbyt pozytywna, perkusja jej nie ratuje. Od takich dziewczyn chłopcy dostają mdłości. Są nudne.

- Babetka nie jest nudna!

- Może ty się z nią nie nudzisz. Ale To­mek...?

- Z nas trzech Tomek najbardziej lubi Babetkę. Myśl sobie o tym, co ci się podoba, ale tak jest!

- Mmmm... - zamruczała Monika. - Są­dzisz, że najbardziej lubi Babetkę?

- Na pewno! - odparła Krystynka z prze­konaniem. - Na pewno - powtórzyła.

- Naiwna jesteś, dziecino! Wściekle na­iwna, przekonasz się o tym niedługo.

Za oknem zapadło milczenie, położyłem przed sobą arkusz papieru i trzymając w rę­ku długopis zastanawiałem się nad pierwszym zdaniem mojej książki. W gruncie rzeczy wy­myśliłem je już dawno, ale nagle wydało mi się zupełnie nieodpowiednie, kiepskie stylis­tycznie.

- Grasz czy nie? - usłyszałem znowu głos Kryśki. - Bo jeżeli w dalszym ciągu jesteś zmęczona, to ja idę do domu, mam już dość siedzenia na tej ławce.

- Mogę grać.

Usłyszałem ich kroki za oknem, potem zro­biło się już zupełnie cicho i właściwie mo­głem się spokojnie zabrać do roboty. Ale właś­nie w chwili, kiedy miałem zanotować kolejną wersję pierwszego zdania, rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę...

Weszła Babetka.

- Och, pan pracuje? - zatrzymała się w progu i patrzyła na mnie z niedowierzaniem, widocznie wnuczki Prota zwątpiły już w to, abym kiedykolwiek wykazał się natchnieniem.

- Wejdź, Babetko! - powiedziałem z na­dzieją, że Babetka uszanuje jednak mój nastrój twórczy.

Nie uszanowała. Weszła i energicznie za­mknęła za sobą drzwi. Następnie usiadła na parapecie okna i westchnęła ciężko.

- Przykro mi bardzo - powiedziała - ale przyszłam do pana po składkę.

- Po jaką składkę?

- Za kilka dni są imieniny Anity. Musimy jej kupić prezent.

- Oczywiście! I niepotrzebnie jest ci przy­kro, bo chętnie będę uczestniczył w składce - uspokoiłem Babetkę. - Co zamierzacie kupić i ile macie pieniędzy?

Babetka sięgnęła do kieszeni spodni i wy­jęła garść drobnych, które zaczęła ustawiać na parapecie w wysokie wieżyczki. Były to wy­łącznie pięćdziesięciogroszówki.

- Mamy dwadzieścia pięć złotych w bilo­nie! - zakomunikowała. - A chcemy kupić Anicie chustkę na głowę.

- Piękny pomysł - pochwaliłem. - Ile kosztuje taka chustka?

- Właśnie... widzi pan... nie bardzo mi to może przejść przez gardło - wyznała szcze­rze.

Zrozumiałem, że oni załatwili sprawę bilonu, a ja miałem zająć się banknotem. To zresztą był słuszny podział i nie zamierzałem zgłaszać sprzeciwu. Położyłem portfel na stole, Babetka wbiła w niego wzrok.

- Ile wam brakuje, Babetko?

- Kiedyś byłam z Anitą w mieście i ona pokazywała mi chustkę w kwiatki, która...

- Która kosztowała...? - pomogłem. Babetka zamknęła oczy.

- Sto trzydzieści złotych! - powiedziała jednym tchem. - Ale jeżeli pan uważa, że to jest zbyt dużo, to my zrezygnujemy.

Powoli unosiła powieki do góry i wreszcie zobaczyłem jej oczy, w których czaiła się prze­można chęć obdarowania Anity chustką w kwiaty.

- Proszę cię bardzo, Babetko!

Położyłem przed sobą brakującą sumę. Ba­betka zeskoczyła z okna i łapczywym gestem zgarnęła pieniądze.

- Pan jest cudownym człowiekiem! - zawołała. - Naprawdę! Cudownym! I wcale pan nie jest nadęty!

- Nadęty? - zaniepokoiłem się, bo sam żywiłem wyjątkową niechęć do ludzi nadętych. Dlaczego miałbym być nadęty?

- Nie wiem, dlaczego. Ludzie nadymają się z różnych powodów! - wyjaśniła mi rzeczowo. - Ale niech pan się nie martwi, pan jest bar­dzo miły i kochany!

Nadęty, miły, kochany. Wszystkie przymiot­niki, których użyła Babetka, były dla mnie jednakowo szokujące.

- Więc składkę mam już z głowy! - ode­tchnęła chowając pieniądze do kieszeni. - Po­została jeszcze druga sprawa. Kupno.

- No, to już wy sami musicie załatwić, ja nie wiem, o jakiej chustce marzy Anita.

- Oczywiście, że sam pan nie pojedzie! - uspokoiła mnie Babetka, w każdym razie są­dziła, że mnie uspokaja. - Wybierzemy się we trójkę: pan, Tomek i ja. Tak zostało ustalone. Nawet przez myśl nam nie przeszło, żeby wkładać panu na głowę sprawę kupna! - za­pewniła mnie uprzejmie.

- Tak to zostało ustalone? - zapytałem niemrawo. - To znaczy, Babetko...

- To znaczy, że jutro rano pojedziemy sa­mochodem do miasta. Pan, Tomek i ja. Po­tem pan usiądzie sobie na ławeczce pod koś­ciołem, a my pójdziemy kupić chustkę.

Na ławeczce pod kościołem"! A więc w ich przekonaniu ja się nadają jedynie do siedzenia

na ławeczce pod kościołem. Zabolało mnie to, ale tylko troszeczkę, tak jak boli ukłucie szpil­ką.

- Dlaczego mam siedzieć na ławeczce? Chętnie pójdę z wami! - zbuntowałem się.

- Pan jest genialny! - Babetka obdaro­wała mnie kolejnym przymiotnikiem. - Ge­nialny i cudowny! Jutro zaprosimy pana na lo­dy, ach, nie!... - wycofała się nagle i mina jej posmutniała. - Myśmy się przecież złożyli na chustkę...

- W takim razie ja stawiam wam lody. Najpierw pójdziemy do sklepu, a potem...

- Do jakiego sklepu? - zdziwiła się Babetka.

- Do sklepu z chustkami.

- Chustkę kupimy na straganie! - zawo­łała Babetka nieomal zgorszona moją propo­zycją. - To jest przecież dzień targowy.

Dzień targowy! Marzę o ciszy i spokoju, a jutro, z własnej woli, wpakuję się w ten tłum na rynku! Pomiędzy stragany, kosze, gęganie gęsi i pianie kogutów. Pomiędzy konie, kaczki, buraki, kalafiory.

- Strasznie się cieszę, że pan pójdzie z na­mi - zapewniła mnie Babetka, jednakże w jednym ułamku sekundy radość na jej twarzy zmieniła się w zdumienie.

Patrzyła na arkusz leżący przede mną.

- Pan będzie sam ilustrował książkę?

Spojrzałem i ja. W rogu papieru, zupełnie nieświadomie, narysowałem chłopięcą twarz. Babetka pochyliła głowę nad rysunkiem, przyglądała mu się uważnie, a potem powiedziała cicho:

- Przecież to Tomek... pan pisze o Tomku?

Roześmiałem się tylko. Nie miałem ochoty zwierzać się Babetce z faktu, że nie napisałem dotąd ani jednego słowa. Gwałtownym ruchem podniosła arkusz do góry i zajrzała na odwrot­ną stronę.

- Czego tam szukasz? - spytałem.

- Niczego... tak tylko... nie rozumiem... czy to jest właśnie ta pana książka o pierwszej mi­łości?

- Hmmm... - mruknąłem nieobowiązująco.

Jeszcze raz odwróciła kartkę. Już nie py­tałem, czego szuka, wiedziałem świetnie. Szu­kała rysunku drugiej twarzy, dziewczęcej. Nie znalazła jej.

Dopiero kiedy Babetka wyszła, sięgnąłem po długopis i w sąsiednim narożniku naszkicowa­łem jej buzię. No cóż, ostatecznie tak właśnie mogła wyglądać ta para młodych ludzi, o któ­rych miałem zamiar pisać. Ale, oczywiście, książka nie będzie o Babetce i Tomku ani o ich miłości malutkiej i zielonej jak ździebełko, które kiełkuje wczesną wiosną i z którego nie wiadomo, co wyrośnie. Może jakaś roślina moc­na i zdrowa, a może chwast? I od czego to zależy w końcu? - myślałem, ozdabiając ku­cyki Babetki czerwonym długopisem. To pros­te - odpowiedziałem sam sobie - wszystko zależy od ogrodników. To im wyrasta, co sami sieją, i tak im wyrasta, jak zasianego pilnują. Ej, Babetko, czy ty aby o tym wiesz? Albo ten drągal czy wie, że każde z nas jednym głupim słowem, jednym idiotycznym gestem może zmarnować to, co się tak pięknie zapowiadało?

Gdybym tak przyszedł do niego i powie­dział: „Słuchaj, stary, chciałbym ci coś uprzytomnić...", to pewnie machnąłby ręką pogar­dliwie i fuknął: „Ja wszystko wiem, dlaczego pan się wtrąca, to przecież moja rzecz!" Ano tak, twoja rzecz, więc mocuj się z nią sam, ja najwyżej mogę ci dorysować kilka pie­gów na nosie, bo dziś przy obiedzie zauważy­łem, że je masz.

Z jednego narożnika zerkała w moją stronę Babetka, z drugiego patrzył Tomasz, a pomię­dzy nimi była czysta kartka papieru. Nie, moi drodzy, to nie ja będę pisał książkę o waszej miłości, nie ja! Sami ją sobie napiszecie i do­prawdy nie mam bladego pojęcia, jaka będzie jej treść. No i styl.



III. PIERŚCIONEK Z JARMARKU


Tomasz poszedł na pocztę, żeby na­dać listy, które Anita pracowicie pisała po­przedniego wieczoru.

- To my teraz pójdziemy kupić chustkę i spotkamy się z tobą pod kiełbaskami z rożna! - zapowiedziała mu Babetka.

Jeszcze nigdy w życiu nie spotykałem się z nikim pod kiełbaskami z rożna, ale muszę przyznać, że miejsce wydało mi się bardzo od­powiednie. W tym zgiełku, w tym tłoku, z pewnością było jedynym, które odznaczało się ja­kąś indywidualnością. Babetka ciągnęła mnie przez tłum ludzi i nie mam pojęcia, jak to się działo, ale z całą pewnością każdy człowiek szedł tu w inną stronę, przy czym stron było tyle samo, ile osób na targu. Najprawdopodob­niej wyglądałem jak cielę prowadzone na rzeź. Mój oprawca - Babetka wlokła mnie energicz­nie, a ręka naprężona do ostatecznych granic spełniała rolę postronka.

- Chustki są tam! - zawołała Babetka, wskazując ruchem brody jakieś miejsce, które wydawało mi się odległe o całe lata świetlne.

Wreszcie stanęliśmy przed straganem.

- Którą wybierzemy? - zapytała Babetka. Obrzuciłem chustki błędnym spojrzeniem.

Wszystkie były jednakowe, powiedziałem to Babetce, z trudem łapiąc oddech.

- Ależ skąd, każda jest inna, proszą bar­dzo, niech pan spojrzy! - oburzyła się szcze­rze. - O, ta ma takie kolory kwiatów, widzi pan, a ta ma takie. A ta? Przecież ta ma jesz­cze inne! O, tu ma niebieski, a tu czerwony. A tu ma zielony, a tam pomarańczowy. Ja panią poproszę o te dwie chustki - zwróciła się do właścicielki ogrodu botanicznego - chciałabym je obejrzeć. I jeszcze może mi pani poda tamtą z niebieskim, i tamtą z fioletowym.

Po chwili stała przede mną z kilkoma chust­kami w ręku. Mruczała coś, pogadywała ci­cho, przerzucała sobie przez ramię to jeden klomb, to drugi. Wreszcie coś zatrzymało jej wzrok na dłużej. Ujęła w dwa palce barwny kwadrat, odsunęła go z daleka od siebie i prze­chylając głowę w prawo, w lewo - usiłowała podjąć decyzję. Złożyła chustkę w trójkąt i nagle jednym ruchem zarzuciła mi ją na głowe. Starałem się uwolnić za wszelką cenę od roli modelki, ale Babetka silnie trzymała końce chustki pod moją brodą.

- Proszę stać spokojnie, przecież muszę zo­baczyć, jak to na kimś wygląda! - tłumaczyła mi niecierpliwie. - Oj, proszę się nie wiercić... och, ta gęś chce pana uszczypnąć! - krzyknęła. Odwróciłem się gwałtownie. Tuż obok mnie stała druciana klatka, ponad którą wiła się długa i giętka szyja. Pomarańczowy dziób zbli­żał się ku mnie niepokojąco. Pomyślałem z gwałtowną tęsknotą o ławeczce pod kościołem, było jednak za późno... Tymczasem Babetka przymierzała mi już następną chustkę.

- Panu jest w tych kolorach do twarzy! - zapewniła mnie. - Ale czy będą odpowied­nie dla Anity?

- Na pewno, na pewno! - powtarzałem go­rączkowo.

- Czy ja wiem... - wahała się Babetka. - Pan jest brunetem, a Anita siwa... Może przymierzymy jeszcze tę fioletową. Tak! Pan w niej wygląda nieszczególnie, ale dla Anity...

- Dzień dobry, panie redaktorze! - usły­szałem obok siebie jakiś głos.

Spojrzałem w bok. Na twarzy wopisty po­jawił się sympatyczny, powitalny uśmiech.

- Moje uszanowanie, panie kapralu... - wystękałem z trudem, ponieważ Babetka usi­łowała mi właśnie zawiązać pod brodą tę chus­tkę, w której wyglądałem nieszczególnie.

- Co słychać w leśniczówce? - zapytał wo­pista obrzucając moje nakrycie głowy podejrzliwym spojrzeniem.

- Babetko, na miły Bóg, daj wreszcie spo­kój tym przymiarkom! - zdenerwowałem się w końcu. - Ona wybiera chustkę dla Anity! - zwróciłem się do wopisty usiłując rozwią­zać supeł.

- Ja panu pomogę! - zaofiarował się.

- Zaraz, chwileczkę, niech tylko rzucę okiem! - powstrzymała go Babetka, niestrudze­nie dopasowując barwy kwiatów do siwizny Anity.

- No, więc jak? - zapytał kapral ponow­nie. - Co tam słychać w leśniczówce?

Uwolnił mnie wreszcie i podał chustkę Babetce.

- Spokojnie? - przyglądał mi się uważnie.

- Zupełnie spokojnie - odparłem.

- Nikt się tam nie kręci, pan leśniczy nie narzekał?

- Nie, nie narzekał...

- To w porządku. Jakby coś, panie redak­torze, to zaraz dajcie znać. Mówiłem leśniczemu... - spojrzał na chustkę i uśmiechnął się do Babetki. - Ta będzie dobra dla Anity, niech panienka bierze bez namysłu!

- Potworny dzień! - powiedziałem szcze­rze. - Zupełna makabra... a do tego ten upał.

Nagle obudziła się we mnie dusza detekty­wa. Kryśka nie darowałaby mi nigdy straco­nej okazji.

- Wracając zajdę na chwilę do kościoła! - zwierzyłem się kapralowi podstępnie. - Tam będzie chociaż trochę chłodniej, a poza tym chciałbym obejrzeć witraże, tyle o nich słysza­łem...

- Tak... - powiedział. - Tak, jest na co popatrzeć...

Urwał i nagle spojrzał na mnie pytająco z wyraźnym niepokojem.

- A co pan o tych witrażach słyszał? - do­kończył.

- Że cenne - odpowiedziałem krótko.

- Tak. Nawet bardzo. Kilku szyb brakuje, szukamy ich od dawna, ale, wie pan, jak to jest. Po tylu latach niełatwa sprawa.

Babetka schowała już chustkę do koszyka i teraz stała obok nas.

- Wątpię, żeby ktoś na nie trafił - wtrą­ciła się. - Ich tu na pewno nie ma! - opinia ta zabrzmiała dość kategorycznie i wopista spojrzał na Babetkę ze zdziwieniem.

- Dlaczego? Mogą być. I to w miejscu naj­mniej oczekiwanym. Spojrzał na zegarek i zasalutował.

- Czołem, panie redaktorze! Za parę mi­nut rozpoczynam służbę.

- Idziemy teraz pod kiełbaski! - zarzą­dziła Babetka. - Czy pana naprawdę tak in­teresują witraże? - zapytała nagle.

- Naprawdę. A szczególnie interesuje mnie los tych zaginionych - dorzuciłem. - A cie­bie nie, Babetko?

- Mnie nie - odparła krótko.

- Ale dlaczego? - zdziwiłem się, i to zdzi­wiłem się szczerze.

Babetka długo nie odpowiadała na moje py­tanie, zapach kiełbasek z rożna stawał się co­raz bardziej intensywny i wszystko wskazy­wało na to, że jego źródło, a co za tym idzie, i Tomek, jest już blisko. Zrezygnowałem z podchwytliwych pytań.

- Jesteś dziwną dziewczyną, Babetko! - powiedziałem. Roześmiała się.

- To świetnie, wie pan? Zawsze marzyłam o tym, żeby być dziwną dziewczyną, a zawsze byłam zupełnie zwyczajna. Dopiero pan odkrył we ranie jakieś niezwykłe cechy. A właściwie, to dlaczego uważa mnie pan za dziwną? - zapytała. - Czy dlatego, że szanu­ję cudze tajemnice? Czy dlatego, że mnie nie interesuje sprawa jakichś tam witraży, których na oczy nie widziałam? Interesują mnie za to inne rzeczy...

- Na przykład?

- Ludzie. Nie przedmioty. Ciekawią mnie ludzie, ich życie... - mówiła, z wyraźnym zakłopotaniem. - Może to się panu wyda śmiesz­ne, ale ja na przykład chciałabym, żeby moje życie było ładne. Pan jest dorosły i pan prze­cież wie jeszcze lepiej niż ja, że można je ła­two spaskudzić...

Spojrzała na mnie wzrokiem spłoszonym i pytającym. Pomyślałem, że musi być w tej chwili bardzo szczera. Często spotykałem się z tym, że ludzie w chwilach szczerości mają spojrzenia przestraszonych zwierząt, tak jak gdyby spojrzenie w głąb samego siebie było czymś niewłaściwym. A przecież to jest właś­ciwe spojrzenie i im szybciej dochodzi się do tego wniosku, tym lepiej dla patrzącego.

- To wspaniale, Babetko! - ucieszyłem się. - To wspaniale, że o tym myślisz!

Udało nam się wreszcie wydostać z zatło­czonego placu targowego. Szliśmy już chodni­kiem, z dala widać było wyraźny napis: KIEŁBASKI Z ROŻNA.

- Kiedy jesteście u dziadka na wakacjach, czujecie się chyba zupełnie odizolowane od swojego świata i ty, i twoje kuzynki, Babetko. Czy ci to odpowiada?

- Ja, proszę pana, nie umiem izolować się od świata. Dla mnie świat jest wszędzie. To jasne, że przez cały rok żyję inaczej niż tu­taj, Kryśka i Monika też. Ale czy to źle mieć czas na rozrachunki?

- Na rozrachunki? Co ty mówisz, Babetko! Rozrachunki to sprawa ludzi dorosłych!

Przeskoczyła zręcznie jakiś gumowy prze­wód przeciągnięty od pobliskiego domu aż do trawnika.

- Moja wychowawczyni twierdzi, że roz­rachunki ze sobą samym trzeba robić od ma­łego. To wyrabia podobno uczciwe spojrzenie. Tak ona mówi, nie wiem, może nie ma racji.

- Czy Kryśka i Monika też to robią?

- Nie pytałam ich o to... - odparła Ba­betka z wahaniem. - Nie rozmawiałam z nimi nigdy na ten temat, one, zdaje się, uważają, że jestem przemądrzała. Gdybym im zapropono­wała na dokładkę robienie rozrachunków... - roześmiała się.

- A Tomek? - zapytałem.

- Tomek... - powtórzyła. - Skąd mogę wiedzieć, jaki on jest?

- Przebywacie ze sobą dość często.

- Tak, ale...

Nie dokończyła zaczętego zdania. Opuściła głowę nisko i wyraźnie posmutniała.

- Spróbuj być ze mną szczera, Babetko! - zaproponowałem nagle. Staliśmy już pod kiełbaskami, ale Tomka nie było tu jeszcze. Babetka rozglądała się niespokojnie.

- Wolałabym, żeby Tomek nie słyszał tego, co mam do powiedzenia...

- Więc nie wiesz, jaki jest?

- Nie wiem. Może bym wiedziała, gdyby nie to, że chwilami mam wrażenie... no, wy­daje mi się po prostu... że podobam mu się... - powiedziała z wysiłkiem. - Nie bardzo ufam chłopcom, którym się podobam. Oni zawsze starają się być inni, niż są naprawdę.

- Nie ufasz żadnemu? - zdziwiłem się.

- W końcu któremuś będę musiała! - westchnęła Babetka z zabawną rezygnacją. - Ale prawdę mówiąc, nie ufam im.

Przez chwilę obserwowała kiełbaski obra­cające się na rożnie.

- Kiedyś jeden taki zbierał chrabąszcze. Uśmiercał je eterem w sposób bardzo humanitarny, to muszę przyznać. Opowiadał mi o tej swojej kolekcji i o tym, jak pięknie wyglądają ułożone w specjalnych gablotkach. I wreszcie poprosił, żebym przyszła je obejrzeć. Dałam się nabrać. Rzeczywiście, to było prześliczne. Po­tem usiedliśmy i on zaczął mówić różne takie rzeczy, które działały na mnie tak właśnie, jak eter na chrabąszcze. Zwierzyłam się z tego Edzie, mojej koleżance. Musiałam się zwierzyć komuś, czułam straszliwą potrzebę mówienia o tym chłopcu. I dobrze zrobiłam, wie pan, bo okazało się, że Eda też oglądała kolekcję chra­bąszczy i też słyszała to wszystko. Więc powie­działam sobie, że już nigdy nie dam się nabrać na żaden taki eter. Ostatecznie, mam siebie tylko jedną. To, że mam siebie tylko jedną, uprzytomniła mi moja wychowawczyni! - za­znaczyła Babetka lojalnie.

- Ona musi być wspaniałą kobietą, Babetko! - powiedziałem z przekonaniem. - Jak się nazywa? - zapytałem odruchowo.

- Ma bardzo dziwne imię, Alodia.

Alodia! Alka! Teraz ja wpatrywałem się iw kiełbaski wirujące nad płomieniem. Czy to możliwe? To imię jest jednak tak rzadkie, że chyba nie mogłem się mylić. Alka!

- Czego was uczy ta pani Alodia?

- Polskiego...

No, tak. „Masz siebie tylko jedną!" - mó­wiła kiedyś Alka Babetce, może w jakiejś rozmowie, może na godzinie wychowawczej. I gdzieś, u samych podstaw tego sformułowa­nia kryła się pewnie myśl o mnie, o moim przyjacielu z lat szkolnych, Ryśku, i o tym Tadku, który siedział zawsze na ostatniej ław­ce. Żaden z nas nie zbierał chrabąszczy, ale każdy usiłował czarować Alkę eterem słów na wyrost. I żaden z nas nie pomyślał, że ona ma siebie tylko jedną! Dla nas była wyłącznie jeszcze jedną zdobyczą, jeszcze jednym sukcesem, jeszcze jedną przechwałką w rozmo­wach,

- Może pójdziemy! - usłyszałem nagle głos Tomka.

Widocznie stał tu już od chwili, bo spo­strzegłem, że i on, i Babetka przyglądają mi się dość podejrzliwie.

- Oczywiście! To znaczy, wy ruszajcie w świat, a ja zaczekam na was przy kościele. Dochodzę do wniosku, że ta ławeczka, którą wczoraj proponowała mi Babetka, jest dla mnie rzeczywiście idealnym miejscem.

- Odprowadzimy pana! - zaofiarował się Tomek. - To w końcu nie ma znaczenia, gdzie będziemy, tu wszędzie jest dobrze!

Uśmiechnął się, ale nie do mnie, tylko do Babetki. Jeżeli ja nie wiedziałem, czy jego uśmiech był eterem, czy prawdą, skąd mogła to wiedzieć Babetka?

Kiedy ulokowali mnie wreszcie na ławce zacienionej rozłożystym kasztanowcem, ode­tchnąłem z ulgą. Wariacje targowego dnia nie były w moim stylu.

Tomek i Babetka dochodzili już do szero­kich schodów, które łączyły plac z przykoś­cielnym ogrodem. Patrzyłem, jak szli szybko i jak zabawnie sterczące kucyki Babetki poru­szały się przy każdym energiczniejszym ru­chu. Stanęli u szczytu schodów. Tomek wy­jął coś z kieszeni. Z odległości, która mnie od nich dzieliła, nie mogłem dostrzec, co to było. Widziałem tylko, że Babetka pochyliła się nad dłonią Tomka i oglądała coś ciekawie. Potem uniosła głowę do góry i stali tak przez chwilę, zupełnie nieruchomo, jak gdyby to, co leżało na dłoni Tomka, zafascynowało ich swoją wy­jątkowością. Potem widziałem jeszcze, że ten drobiazg, bo musiał to być drobiazg, przewędro­wał z ręki Tomka do ręki Babetki, a ona, uniósł­szy się na palcach, pocałowała Tomka w policzek. Babetka zrobiła krok do przodu, później jednak odwróciła się i szybko zaczęła biec w moją stronę. Usiadła obok mnie i wyciągnęła przed siebie zaciśniętą garść.

- Wie pan, co on mi kupił? - zapytała.

- Nie.

Tomek podszedł do nas, ale nie usiadł. Stał obok Babetki i przyglądał się z uśmiechem, w którym bez trudu rozpoznałem kogucią dumę i ważność.

- Nie wiem, co ci kupił.

Babetka otworzyła dłoń. Zobaczyłem pierś­cionek, jarmarczny pierścionek, przeraźliwie złoty, z oczkiem o jadowitej czerwieni.

- O! - zawołałem w sposób, który wyraź­nie zaniepokoił Babetkę.

Spojrzała mi w oczy i cała jej radość przy­cichła nagle.

- Zabawny jest, prawda? - zapytała, ode­jmując pierścionkowi całą jego ważność.

- Bardzo zabawny - przyznałem. - Za­wiera w sobie folklor tego targu - dodałem sztywno.

Babetka ciągle jeszcze wpatrywała się w pierścionek i nie miała odwagi wsunąć go na palec.

- Myślę, że możesz go nosić bez żadnych zobowiązań! - roześmiałem się, udając, że to powiedzenie jest wyłącznie żartem. Spoj­rzałem na Tomka. Przyglądał mi się z wyraź­ną niechęcią. A jednak pomogłem Babetce w jej rozterkach, bo teraz śmiało już wsunęła pierścionek na palec.

- Będę miała pamiątkę! - powiedziała swobodnie.

Tomek patrzył na rozłożyste gałęzie kaszta­nowca i gwizdał.


* * *

- Zrzuć to świństwo, mówię ci! A ty, Tomaszek, chyba rozum postradałeś, żeby dziew­czynie taką tandetę kupować!

- Przecież to żarty, Anito! - broniła się Babetka.

- Nie lubię takich żartów, jeszcze kto przyj­dzie, zobaczy i wstydu się najemy.

- Pozwól mi go nosić, Anitko!

- Oj, nie jęcz mi tu nad głową, bo już się zupełnie w tych papierzyskach połapać nie mogę. Dziadek mi zostawił pisma do stadniny, ktoś tam musi pójść i do kancelarii oddać.

- Ja pójdę! - ożywił się Tomasz. - Je­szcze nie byłem w tym roku, może mi dadzą pojeździć.

- Możesz ty pójść. Tylko pamiętaj, żeby w kancelarii te pisma przez dziennik przeszły. Tak Prot kazał.

- Chodźmy wszyscy - zaproponowała Krystynka. - Tani jest tak fajnie w tej stad­ninie. Może i pan się wybierze?

- A wiesz, że się wybiorę, nawet chętnie. Lubię konie.

Do stadniny było osiem kilometrów. Kiedy dochodziliśmy do zabudowań, Tomasz wyprze­dził nas.

- Pójdę szybciej i oddam pisma w kance­larii. Spotkamy się przy stajniach, dobrze?

Jest już późno, nie będziemy mieli dużo cza­su. Kiedy oddalił się od nas, Kryśka zauważyła domyślnie:

- On chce złapać masztalerza. Jest tam je­den taki, który go zna. Oni niechętnie dają konie obcym, ale może Tomkowi uda się ja­kiegoś wycyganić.

Kiedy zbliżyliśmy się do stajni, Tomasz już tam był.

- Pośpieszcie się! - zawołał w naszą stro­nę. - Zobaczycie zupełne cudo!

Zupełne cudo stało przy maneżu. Tomek roz­mawiał z masztalerzem, gładząc grzywę konia. Masztalerz przywitał się z nami, a potem przedstawił nam klacz:

- To Dulcynea.

- Dulcynea z Toboso - Tomasz wpatrywał się w nią jak urzeczony. - Spójrzcie, jaką ma

szyję!

Istotnie, szyję miała śliczną. Smukłą i gład­ką.

- To bardzo młoda klacz, wychowanka na­szej stadniny. - Masztalerz spojrzał na To­masza z ukosa. - Pan, zdaje mi się...

Nie dokończył.

- A można?

- Nie mam nic przeciwko temu, ale i jej trzeba grzecznie się zapytać - zażartował.

- Dulcynea, zgadzasz się? Nie tylko Tomek, ale i my wszyscy patrzy­liśmy w ciemne, lśniące oczy Dulcynei.

- W ubiegłym roku jechał pan na Trosce, pamiętam. Zrzuciła, aż echo poszło... - przypomniał Tomkowi masztalerz.

- Dulcynea nie zrzuci.

- Zobaczymy, ostra jest!

- Daj spokój... - szepnęła Babetka. - Mo­że jest tu jakiś łagodniejszy koń...

- Nie zrzuci mnie, przekonasz się.

- Tomek, ja cię proszę...

- Zrzuci cię! - roześmiała się Monika. - Już to widzę! Już widzę, jak leżysz.

- Proszę cię... - szeptała Babetka coraz ci­szej i coraz błagalniej.

- Nie bój się, Babetko, przecież trenowa­łem w klubie przez cały rok. Troska zrzuciła mnie kiedyś, ale teraz nie jestem już taki zie­lony jak wtedy.

Dulcynea czekała spokojnie, Babetka pode­szła do niej i przesuwając palcem po paskach tranzelki, poprosiła:

- Nie zrzuć go, dobrze?

Dulcynea gwałtownym ruchem uniosła gło­wę do góry, potem opuściła ją, wyciągając w stronę Babetki długą szyję.

- Wierzę ci - powiedziała Babetka. Klacz zastrzygła uchem i lekko uniosła gór­ną wargę.

- Uśmiechnęła się? - zawołała Kryśka. - Widziałaś? Och, nie zrzuci go, możesz być pe­wna!

- Zrzuci! Zrzuci! - śmiała się Monika. Spojrzałem na masztalerza, przyglądał się Babetce i Dulcynei z pobłażliwym uśmiechem.

- Wygląda na to, że się dogadały - powiedział. - Reszta zależy od jeźdźca. No i jak? Gotowy? Tomasz stał już z lewej strony Dulcynei.

- Czy mogę wyjechać z maneżu? - zapy­tał.

- Tak, na łąki.

Dosiadł Dulcynei lekko, wprawnie. Przez chwilę szła stępa, potem zmieniła krok przechodząc w kłus.

- W tym roku chłopak trzyma się dobrze i radzi sobie pewnie - pochwalił Tomka ma­sztalerz zbliżając się do mnie. - Na Trosce siedział jak na gorącej fajerce. A ta mała boi się, spójrz pan...

Istotnie, chociaż było ciepło, Babetka skuliła ramiona, podniosła kołnierz swetra pod sa­mą brodę i przytrzymywała go dłońmi sku­lonymi w pięści. Przymrużyła oczy i wpatry­wała się w kłusującą Dulcyneę. Przemknęli obok nas, Tomek uśmiechnął się do Babetkł, a mijając Monikę zawołał:

- Patrz!

Dulcynea galopowała teraz przez pusty maneż w stronę wyjścia na łąki. Babetka skuliła się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej przy­mrużyła oczy. Skrzywiła buzię, opalone pięści zbielały nagle.

Monika stała z głową uniesioną wysoko i bez lęku obserwowała oddalającego się szyb­ko Tomasza.

- Teraz go zrzuci!

- Nie zrzuci! Obiecała Babetce! - zawo­łała Kryśka z przekonaniem.

- Dziecinna jesteś! - parsknęła Monika. - Zobaczysz, że go zrzuci!

- Siedzi jak przyrośnięty - powiedział masztalerz spoglądając na Monikę z niechęcią.

- Dlaczego ma go zrzucić? Tak panience na tym zależy, żeby się potłukł?

- Lubię mocne rzeczy, a upadek z konia to mocna rzecz! - odparła Monika zaczepnie.

Masztalerz wzruszył ramionami. Milcząca do­tąd Babetka powiedziała gniewnie:

- Rzecz jest mocna tylko wtedy, kiedy czło­wiekowi coś się udaje. Czasami bywasz głupia, Moniko...

Babetka mówiła głośno, twardo. To jej po­gardliwe: „Bywasz głupia, Moniko" - za­brzmiało jak wyzwanie.

- Możliwe - odrzuciła Monika lekceważą­co. - Za to nigdy nie bywam egzaltowana.

Masztalerz przyglądał im się ze zdumieniem. Przyznam się zresztą, że i ja również.

- Chodź! - Kryśka odciągnęła Babetkę na bok. - No, chodź!

Słońce zachodziło czerwono. Ciemne chmu­ry sunące ku nam wyglądały jak kłęby dymu podświetlone ogniem. Rozległe łąki oddzielo­ne od horyzontu pasmem lasu przykuły zno­wu nasze spojrzenia. Dulcynea płynnie galo­powała po równinie, prężna, zwinna, być może szczęśliwa. Koszula Tomasza odcinała się od tła bijącą w oczy bielą.

- To cudowne! - powiedziałem szczerze. Chociaż byłem daleko, chociaż byłem jedy­nie widzem, udzieliło mi się w pewien sposób żywiołowe uniesienie tamtych dwojga, pę­dzących zuchwale poprzez lipcowe łąki. Zbli­żali się do nas, spojrzałem na Babetkę. Już mogła się uśmiechać i uśmiechała się, więc pomyślałem, że pomimo lęku i ona także mu­siała dostrzegać malowniczość wszystkiego, co roztaczało się przed nami. Czy była dumna z tego zawadiackiego chłopaka, który pędził w jej stronę, żeby z młodzieńczą fantazją dowieść swojej odwagi? Chyba tak.

Monika stała jak posąg. W pierwszej chwi­li wydawało mi się, że jej twarz nie wyraża niczego. Dopiero po chwili zrozumiałem, że ten kamienny spokój to spokój człowieka, który podjął decyzję.

Tomasz był już blisko. Babetka podbiegła w stronę zwalniającej kroku Dulcynei. Koń biegł, lecz drogę wyznaczał jeździec. Tomasz zatrzy­mał klacz przed stojącą bez uśmiechu Moniką.

- No i jak? - zapytał zeskakując. - Zrzu­ciła czy nie zrzuciła?

- Nie zrzuciła. To było wspaniałe! - od­parła Monika i odsunęła zlepiony kosmyk wło­sów opadający na czoło Tomasza. - To było naprawdę wspaniałe! Spójrz, byłeś tam...

Wyciągnęła rękę w stronę łąk, lasu, czerwo­nego nieba, skłębionych chmur.

Babetka podeszła do Dulcynei. Klacz lśniła potem, oddychała szybko, uniesiona głowa i roz­dęte chrapy nie przeraziły Babetki. Ostrożnie położyła rękę na czole Dulcynei i szepnęła coś po cichutku. Nie wiem, nie usłyszałem, co. Przypuszczam jednak, że szepnęła: dziękuję.


Nie mogłem usnąć. Gdzieś niedaleko domu hukała sowa, ale to nie ona była winna mojej bezsenności. Myślałem o swojej książce, cią­gle, jeszcze nie zaczętej, i ogarniały mnie coraz większe wątpliwości. Myślałem o Alce, którą tak nieoczekiwanie przypomniała mi Babetka, myślałem o sobie z dawnych lat. Czy to moż­liwe, żeby tamta odległa sprawa, która wy­dała mi się dziś błaha i bez znaczenia, miała jakikolwiek wpływ na to, jaka Alka jest te­raz? Sam tłumaczyłem Monice, że żadne uczu­cie nie przechodzi bez śladu, jednak myśla­łem wtedy o innych uczuciach, starszych, bar­dziej dojrzałych. Czyżby liczyły się także i te zielone ździebełka?

Moja fajka żarzyła się w ciemności, spo­glądałem w głąb cybucha jak wiedźma, która chce wróżyć z ognia. Czy to z mojego powodu i z powodu Ryśka i Tadka z ostatniej ławki uczy teraz Alka swoje dziewczynki umieję­tności ciągłego rozrachunku i czy dlatego wbi­ja im w głowy: „Masz siebie tylko jedną"? Gorzko. Może tytoń z tej nowej paczki nie jest najlepszy, a może to wcale nie sprawa tytoniu.

Sowa przycichła, za to najwyraźniej dobiegł mnie zza okna czyjś śmiech. Krótki, jakby powstrzymywany siłą. Wystukałem z fajki resztki żarzącego się jeszcze tytoniu. Wstałem i zbliżyłem się do okna. Odruchowo skierowa­łem wzrok w stronę starej kuchni, była ciem­na jak zwykle. Pod moim oknem również ni­kogo nie dostrzegłem. A jednak ktoś śmiał

się tu niedawno, ktoś musiał tu być. Wytęży­łem wzrok. Nagle na ścieżce prowadzącej w stronę szkółki leśnej dostrzegłem migające światło, było to chyba światło latarki, które raz po raz znikało z moich oczu, przysłaniane krze­wami rosnącymi po bokach dróżki.

Cofnąłem się w głąb pokoju i, jak tylko umiałem najszybciej, wciągnąłem na siebie dres. W chwili, kiedy wkładałem na nogi te­nisówki, ktoś zastukał do drzwi mojego poko­ju.

- Proszę! - powiedziałem półgłosem. Drzwi uchyliły się i przez wąskie przejście wsunęła się Krystynka. Zapaliłem latarkę.

- O! - zdziwiła się widząc, że stoję po­środku pokoju, całkowicie ubrany. - A ja myślałam, że będę musiała pana budzić! Dlaczego pan nie śpi?

- A dlaczego ty nie śpisz, Krysiu?

- Widziałam światło w starej kuchni. A po­tem oni wyszli i... - urwała. - Czy pan mo­że też to widział? - domyśliła się.

- Widziałem światło na ścieżce. Pójdę, przekonam się, kto tam może łazić. A ty tu zostań, Krysiu, i zaczekaj na mnie.

- O, nie! Ja pójdę z panem! - zaprotesto­wała gwałtownie.

Szkoda mi było czasu na targi z Krystynka. Wyskoczyliśmy przez okno. Noc była jasna, ciepła, biegliśmy w stronę ścieżki trzymając się za ręce. Dopiero kiedy minęliśmy starą ku­chnię, przystanąłem i rozejrzałem się dokoła.

- Chodźmy! - przynaglała Krystynka. - Chodźmy, bo później ich nie znajdziemy. Wystarczy, żeby weszli w las...

Nie weszli w las. Z daleka migało jakieś światło i poszliśmy w tamtą stronę. Krystynka szła bezszelestnie, lekko, ale pod moim cię­żarem coraz to skrzypiały jakieś gałązki, suche igliwie, szyszki.

- Boże! - jęknęła Kryśka w pewnej chwi­li. - Czy pan musi tak trzeszczeć?

- Co ja na to poradzę? - fuknąłem. - W powietrzu nie potrafię biec.

- Ja wiem, ale może jakoś na palcach?

Nie odpowiedziałem, chociaż fakt, że Kryś­ka chce zrobić ze mnie baletnicę, trochę mnie zdenerwował. Nie dość, że wlokłem się gdzieś po nocy w imię Krysinych mrzonek i wyobraźni, to jeszcze jej było źle. Światło przed nami znieruchomiało, jak gdyby właściciel latarki przystanął specjalnie po to, aby wsłuchać się w ciszę lasu, aby upewnić się, czy nic jej nie zakłóca. Zatrzymałem Kryśkę.

- Poczekaj... - szepnąłem. - Poczekaj, nie ruszaj się...

Po chwili światło zmieniło swój kierunek i ze zdumieniem stwierdziłem, że zaczyna się zbliżać do nas dość szybko. A więc jednak ktoś nas usłyszał.

- Zdawało ci się... - dobiegł mnie czyjś głos i nie potrzebowałem trudzić się długo, aby rozpoznać głos starego Prota. - Zdawało ci się, nikogo tu nie ma...

- Wolę się upewnić! Diabeł nie śpi. Drugi głos był obcy.


- Co mam powiedzieć dziadkowi, jeżeli nas tu znajdą? - szepnęła mi Kryśka do ucha.

- Prawdę. Ty się zresztą nie odzywaj. Ja powiem, że zaniepokoił nas hałas przed do­mem i wyszliśmy sprawdzić, co się dzieje. Po­tem zobaczyliśmy światło i...

Zamilkłem. Wąska, jasna smuga przesunęła się tuż obok, nie obejmując jednak swoim zasięgiem ani mnie, ani Kryśki.

- Tu nikogo nie ma! - powiedział Prot. - Możemy śmiało iść dalej. Jeżeli dłużej chcesz się tak ślimaczyć, to nie zajdziemy tam przed świtem. A przed świtem to ja już muszę być z powrotem!

- Boję się, że my w ogóle nie zdążymy, Procie! - obcy głos pełen był niepokoju i zniecierpliwienia. - Czy doprawdy nie możemy tego zrobić za dnia?

- Nie. Za dnia wszyscy nas mają na oczach. Musimy zajrzeć tam w nocy.

- A ten twój gość? Nie obudził się, jak wy­chodziłeś?

- Mój gość ma mocny sen. Śpi spokojnie.

Chciałbym sypiać spokojnie w leśniczówce Prota, ale doprawdy było to niemożliwe. Gdzie, u diabła, Prot miał zamiar zaglądać w nocy?

Nagle rozległ się ostry gwizd. Snop światła śmignął w górę.

- Jesteśmy tutaj! - zawołał towarzysz Prota. - Idziemy już, daruj sobie, Marcinie, to gwizdanie!

Dopiero teraz ujrzałem twarz nieznajomego, podświetloną od dołu jego własną latarką. Była to twarz okolona ciemnym zarostem, smagła, podobna może trochę do twarzy Prota, ale młodsza i ostrzejsza w wyrazie.

- Znasz go? - szepnąłem.

- Nie.

Krystynka kurczowo trzymała moją rękę. Miałem wielką ochotę pójść dalej śladem Pro­ta, ale nie mogłem przecież ciągnąć ze sobą dziewczyny.

Odchodzili szybko, zapewne ludzie, którzy czekali na nich w lesie, byli bardzo blisko, bo gwizd, który słyszeliśmy przed chwilą, nie mógł tu dobiec z daleka.

- Wracamy do domu, Krystynko...

- Nie! - zaprzeczyła. - Za nic! Chodźmy dalej, błagam pana!

- To niemożliwe, Krysiu, musimy wracać!

- Czy doprawdy okaże się pan ciepłymi kluskami w decydującym momencie? - zde­nerwowała się Krystynka.

Okazałem się ciepłymi kluskami w decydu­jącym momencie i ruszyłem w stronę domu, ciągnąc za sobą Krystynkę.

- Teraz sam pan się przekonał, że coś w tym wszystkim jest! - mówiła Kryśka z rozżaleniem.

- Nie masz chyba zamiaru śledzić własne­go dziadka, Krysiu! - odparłem. - Chyba znasz go na tyle, żeby mieć zaufanie do wszystkiego, co robi. Ja go znam i mam do nie­go zaufanie! - stwierdziłem kategorycznie, chociaż tej nocy moje zaufanie do starego Pro­ta trochę zostało zachwiane...

- Wiem, że śledzenie rodzonego dziadka nie jest... no, nie jest niczym chwalebnym, ale... och, tak się o niego martwię! Przecież starzy ludzie też mogą strzelać jakieś głupstwa!

Zwrot nie był właściwy w odniesieniu do Prota. Zastanawiałem się przez chwilę, czy mam Krystynce zwrócić na to uwagę, ale w końcu przemilczałem, ona zaś ciągnęła dalej swoje wywody:

- Niech pan pomyśli! Oni ukrywają coś przed nami wszystkimi, nawet przed panem. Czy ukrywa się sprawy, w których nie ma nic złego? Można o nich nie mówić, ale ukrywać?

- No, wiesz, Krystynko, bywają rzeczy, któ­re wymagają tajemnicy.

Zachciało mi się spać i bałem się piekielnie, że Krystynka zażąda ode mnie przykładów.

- Na przykład? - zapytała.

Westchnąłem. Wyliczyłem gładko cały sze­reg tajemnic państwowych, zawodowych i in­nych, które trzeba zachować choćby ze wzglę­du na dane komuś słowo.

- Więc pan sądzi, że któraś z tych tajem­nic może obowiązywać dziadka? To byłoby piękne, stale jednak pamiętam o tym, co przy­padkowo słyszałam...

Krystynka przerwała, bo nieoczekiwanie sta­nęła przed nami Babetka.

- Na miły Bóg! - zawołałem. - Czy do­prawdy w tej leśniczówce ludzie nie mają zwyczaju sypiać? A ciebie co wyciągnęło z łóżka?

- Głos pana i Kryśki! - odparła Babetka bez zakłopotania. - Usłyszałam rozmowę i zlękłam się po prostu, że włóczy się tu ktoś obcy. Krystyna, ja nie wiem, czy Anita będzie za­chwycona, kiedy jej powiem o twoim nocnym spacerze! - zwróciła się do Kryśki ostro.

- Więc jej nie mów o tym! - zapropono­wała Krystynka i ta propozycja wydała mi się jak najbardziej uzasadniona.

- Sama nie śpisz i nie dajesz spać innym! I jeszcze wymagasz ode mnie, żebym nie mówiła o tym Anicie!

Głos Babetki brzmiał gniewnie, w ciemnoś­ci nie widziałem jej twarzy, ale mogłem się domyślić, że Babetka była wściekła.

- Myśmy też słyszeli tu jakieś szmery! - wyjaśniłem, nie wdając się w szczegóły. - Chyba jednak nie było to nic groźnego, może­my spać spokojnie. A zatem, marsz do łóżek, moje panny! - powiedziałem tonem, którego niegdyś używać musiały damy klasowe na pensjach dla dziewcząt, a którego z całą pewnoś­cią nie używałem nigdy ja sam. Moje nagłe przeobrażenie w damę klasową wstrząsnęło mną.

- „...Im bardziej Puchatek zaglądał do śro­dka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było..." - zacytowała nagle Babetka.

- Co masz na myśli? - zapytała Kryśka żywo. - O co ci chodzi?

- O nic. Po prostu wszystkim coś się zdawało, coś groźnego, prawda? A tymczasem... - nie dokończyła. Pan ma rację, pójdziemy chyba spać.

Weszliśmy do domu przez drzwi, które Ba­betka zostawiła otwarte. Wtedy znalazłem się w swoim pokoju, nareszcie sam, nareszcie z perspektywą snu, zamiast ułożyć się wygodnie i zamknąć oczy, usiadłem na łóżku i zapaliłem światło. Zastanawiałem się przez chwilę nad poczynaniami starego Prota, patrząc na stojącą na wprost mnie skrzynię. Wstałem i podsze­dłem do niej, zaciśniętą dłonią uderzyłem w wieko. Odgłos był głuchy, ale w dalszym cią­gu nie miałem pojęcia, czy skrzynia była pus­ta, czy pełna, a jeżeli pełna, to do jakiego sto­pnia. I właśnie w tej chwili przypomniały mi się słowa Babetki: „...Im bardziej Puchatek za­glądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było..." Czyżbym z kolei z damy klasowej przeobraził się w Puchatka?


* * *

Kiedy następnego dnia w południe wszed­łem do kancelarii Prota, on siedział przy swo­im stole i ziewał, natomiast Anita, jak zwykle pełna energii, przecierała szyby w oknie.

- Coś mi się wydaje, żeście źle spali, Procie! - powiedziałem.

- Człowiek ziewa nie tylko wtedy, kiedy śpiący! Czasami i z nudów mu się to przytra­fia. - Prot poklepał leżącą przed nim książkę. - Rachunkowości nie lubię, wiecie? A noc miałem dobrą. Nawet bardzo dobrą! - za­akcentował.

Pomyślałem, że musiała mu się udać nocna wyprawa. Prot miał minę wyraźnie zadowo­loną. Przymrużył jedno oko i kciukiem wymo­wnie wskazał za siebie.

- Ale tylko kieliszeczek... - powiedziałem.

- Wy to zawsze tylko kieliszeczek! - ro­ześmiał się. - Kieliszeczek, Janie Sebastianie, dobry jest dla noworodka!

- Co też ty pleciesz, Procie - obruszyła się Anita. - Słyszał to ktoś, żeby do noworodka kieliszeczek pasował? A co do Jana Sebastia­na, to mu się chwali, że miary nigdy nie prze­biera! - Anita spojrzała na Prota wzrokiem pełnym nagany. - Oj, ty Procie, oj! Nigdy więcej, zdaje mi się, ja żadnej nalewki nie zro­bię, bo coś ciebie ten alkohol za często korci...

Zanim jednak Prot wyjął ze swojej szafki pękatą butelkę, zadzwonił telefon. Prot podniósł słuchawkę niechętnie.

- Halo... - powiedział niedbale, głosem, w którym można było wyczuć znużenie.

A jednak, w miarę jak słuchał, jego twarz rozjaśniała się, a zmatowiałe przedtem oczy nabierały blasku.

- Tak, tak! - powtarzał tylko. - Tak, tak! Tak, ja słucham, słucham, panie kapralu!

A więc, to zapewne wopista przekazywał Protowi jakieś dobre wiadomości.

- Nie! - usłyszałem nagle stanowczy głos Prota. - Z brodą to ja tu nikogo nie widziałem. Ani z brodą, ani bez brody zresztą...

Urzytomniłem sobie z całą wyrazistością twarz, którą dostrzegłem minionej nocy w blasku latarki. Dlaczego Prot kłamał? Co mam teraz zrobić? Z kim rozmawiać, z Protem czy z kapralem? A może milczeć?

W tej samej chwili, kiedy Prot odkładał słu­chawkę, do kancelarii weszła Monika. Trzymała w ręku butelkę z denaturatem.

- Nie mogłam znaleźć, Anito! - powie­działa, zbliżając się do okna. - Dlatego tak długo trwało.

Anita podała jej biały gałganek.

- Skrop go, Monisiu, i weź się za drugą szybę, pomóż mi trochę, bo późno już i z obiadem nie wydołam. A ty, Procie, masz gościa, gajowy idzie! - stwierdziła patrząc przez okno.

- Zaraz tu wrócę, Janie Sebastianie, pocze­kajcie chwilę.

Prot wyszedł, sięgnąłem po fajkę, Anita spojrzała w moją stronę.

- Ty to jesteś w porządku, Janie Sebastia­nie! - pochwaliła mnie nagle. - Nie pijesz, papierosisków nie kurzysz, tylko sobie czasem tę fajeczkę pykniesz. A Prot...? Mam ci ja kło­potów z tym twoim dziadkiem, Monisiu, oj, mam!

- Dziadek jest dobry! - odparła Monika gwałtownie. - Dlaczego Anita na niego na­rzeka?

- Dobry jest dziadek! - Anita uśmiech­nęła się pobłażliwie. - Nawet bardzo jest do­bry, Monisiu! Ponarzekam sobie na niego cza­sami, to prawda, aleś chyba ode mnie złego słowa na Prota nie słyszała, co? Takie to moje narzekanie: słów dużo, ale złośliwości mało...

Przez chwilę Anita w milczeniu szorow białe ramy okna. Potem odłożyła szczotkę, sięgnęła po miękki gałganek i znowu zaczęła mówić, głosem zatroskanym i smutnym:

- Życie to on miał ciężkie, na lepsze zasłu­żył, bo z kościami dobre chłopisko. Rodzinę miał, trzy córki przecie i ten chłopak, co go pochował, zanim się z niego radości doczekał. A teraz sam się został, córki w świat poszły, tyle co czasem która tu zajrzy albo dzieciaka podrzuci dziadkowi na lato. Inny był Prot dawniej, a inny teraz jest. Odkąd mu żona zmarła, to już nigdy do siebie nie wrócił. Bo też była z tej Małgorzaty dobra kobieta...

- Ja nic o babci nie wiem! - wtrąciła Mo­nika. - Nic, zupełnie! Dziadek niechętnie o niej opowiada...

- Ty mu się nie dziw, Monisiu! Jak kto naprawdę kocha, to mu słowa do tego niepotrzebne. Ty sobie, dziecko, zapamiętaj, że w miłości słowa nic nie znaczą. W miłości to sam człowiek się liczy, a nie jego gadanie. I taka też Małgorzata była. Małomówna, cicha, ale serce miała do wszystkiego. I za to Prot ją kochał, aż do samego końca, a kiedy zmarła, tośmy tu wszyscy myśleli, że on od zmysłów odejdzie. I ja ci coś powiem, Janie Sebastianie...

Anita odłożyła ściereczki, wytarła ręce w fartuch i stojąc przede mną ważyła w sobie jekieś słowa, widocznie niełatwe do wypowie­dzenia.

- Piękna ona nie była, wbrew temu, co Prot o niej mówi, ale swoją rację on ma. Bo dla niego zawsze była najśliczniejsza, i wca­le nie przez urodę, tylko, pomyśl sobie, Janie Sebastianie, przez to, co w niej kochania było warte...

Monika przykucnęła na parapecie okna i przyglądała się Anicie w milczeniu. Zauważy­łem, że i Anita spojrzała na nią z ukosa, za­nim zdecydowała się mówić dalej.

- Więc tak sobie często myślę, że choćby się dziewczyna nie wiem jak upiękniała, to na prawdziwe uczucie nigdy może nie natrafić, jeśli tego, co w sobie nosi, upiększyć nie umie. Bo tak już jest, że jak się szminkę i puder z buzi zmyje, to człowiekowi prawdziwa jego twarz zostaje, a tylko wtedy coś warta, jeśli sam człowiek coś wart...

Nie odezwałem się, bo w pewnej chwili zro­zumiałem, że Anita nie do mnie mówi, cho­ciaż na mnie patrzy. Monika słuchała uważ­nie, ale mały, cierpki uśmieszek błąkał się koło jej ust. Być może Anita dostrzegła go także, bo westchnęła, zanim powiedziała:

- Teraz ja pójdę obiad przyrządzać. Mo­nisiu, skończ to okno, a ty, Janie Sebastianie, na Prota zaczekaj, on tu zaraz będzie, bo coś mi się widzi, że gajowy to tylko tak przyszedł, na dwa słowa, nie więcej.

Kiedy wyszła, Monika sięgnęła po szmatkę i automatycznym ruchem przecierała szybę w jednym i tym samym miejscu.

- Coś ty się tak zadumała, Monika? Dziu­rę w końcu wytrzesz na wylot! - roześmia­łem się.

- Myślę po prostu o tym, co Anita przed chwilą mówiła. Nie bardzo lubię takie mowy... - odparła szczerze.

- Dlaczego?

- Bo to wszystko jest może słuszne, ale w życiu chyba... - zawahała się - w życiu chy­ba inaczej się układa.

- Jak, mianowicie?

- A tak, że się przede wszystkim uroda li­czy, ładne ciuchy, pieniądze. A dopiero potem cała reszta, którą Anita uważa za najważniej­szą. I dobrze to wszystko mówić komuś, kto już swoje przeżył...

- Może to są właśnie wnioski, Moniko?

- Wnioski? - roześmiała się.

- No, wnioski, wnioski. - powtórzyłem z lekką irytacją.

- Kiedy już będę stara, będę miała czas na wnioski - odparła Monika twardo. - Inne rzeczy liczą się na starość, a inne w młodości.

- A więc dla ciebie: ciuchy, uroda, pienią­dze?

- Jeżeli liczą się dla innych, muszą się li­czyć i dla mnie.

- Na miły Bóg, Moniko! - zdenerwowałem się. - Nie wmówisz we mnie, że wszyscy mło­dzi mają takie poglądy jak ty!

- Och, oczywiście! - przyznała bez dys­kusji. - Jest cała masa nudziarzy...

- Nudziarzy...?

- Uhm, nudziarzy. Ja tam nie lubię żad­nych wielkich dyskusji, tak jak Kryśka, ani

żadnych przemyśleń, tak jak Babetka. Mnie to po prostu nie interesuje. Pan wie, że one kiedyś kłóciły się przez pół dnia o to, czy przeszczepy serca łączą się z jakimiś tam pro­blemami moralnymi? A mnie to kompletnie nic nie obchodzi! Babetka twierdzi, że ona nie chciałaby mieć niczyjego serca, a Kryśka, że mogłaby, owszem, ale tylko z porządnego czło­wieka. A mnie jest wszystko jedno, ja mogła­bym nosić każde serce, jeżeli to byłoby ko­nieczne. Oczywiście serce człowieka, a nie zwierzęcia. Nie zniosłabym świadomości, że bi­je we mnie serce jakiegoś tam prosiaka albo krowy...

Pomyślałem, że z dwojga złego wolę słu­chać wokaliz Moniki niż jej rozpraw światopoglądowych. Zresztą sama znudziła się naj­wyraźniej, bo nagle zainteresowała się włas­nym odbiciem w szybie i przez chwilę przy­gładzała ręką zwisające nad brwiami kosmyki.

Do kancelarii wszedł Prot. Znowu powrócił mój niepokój o niego. Kimże był ten brodacz, o którego istnieniu Prot nie chciał powiadomić kaprala?

- No, to my się teraz napijemy, Janie Se­bastianie! - powiedział wyciągając z szafki butelkę i kieliszki. Napełnił je, podał mi je­den i sam przybliżył swój do mojego - Nasze kawalerskie! - uśmiechnął się i popatrzył na mnie tym swoim dobrotliwym spojrzeniem, które tak u niego lubiłem.

- Nasze kawalerskie! - stuknąłem kie­liszkiem o kieliszek Prota.

Monika zebrała porozrzucane gałganki, za­mknęła butelkę z denaturatem i zeskoczyła z okna wprost do ogrodu. Zostaliśmy z Protem sami. Zbyt długo i zbyt dobrze go znałem, żeby milczeć.

- Wiecie... - zacząłem, ale trudno mi to szło. - Wiecie, widziałem dzisiejszej nocy, jakżeście szli, Procie, od starej kuchni w stro­nę lasu...

- Tak...? - zdziwił się szczerze. - A to dlaczego? Co wam spać nie daje? Zawsze żeś­cie dobrze spali, Janie Sebastianie, w mojej leśniczówce...

- Tym razem nie mogę. Niespokojnie tu jakoś!

- Eeeee! - Prot machnął ręką pogardli­wie. - Jak kto chce, to i diabła może nocą zobaczyć, ważne, żeby w siebie żadnych głupstw nie wmawiać...

Zakasłałem, bo mówienie szło mi coraz opor­niej.

- Nie byliście sami, Procie, kiedy was wi­działem.

Podniósł na mnie wzrok i patrzył nierucho­mo, poważnie.

- Wy, Janie Sebastianie, skorzystajcie le­piej z środków nasennych, Anita ma u siebie w apteczce... - powiedział wreszcie, nie spu­szczając ze mnie surowego spojrzenia.

- Ja rozumiem, że wy się przede mną nie musicie tłumaczyć. Ale zrozumcie i mnie. Słyszę, szukają brodatego. A wyście przecież z tym brodatym byli!

- Jak dziecko jesteście... - Prot pokiwał głową z pobłażaniem. - Zupełnie jak dziecko.

- Byliście z brodatym! Widziałem go tak, jak was w tej chwili widzę. Chyba nie będziecie zaprzeczać...

- Zaprzeczać to nie będę, ale czy to jeden brodaty po ziemi chodzi? Jakbyście wy bro­dę zapuścili, też by wam urosła, nie?

- Tak, ale...

Urwałem i przez moment myślałem, jak by nakłonić Prota do szczerej rozmowy. A on odsunął się nieco od stołu i szeroko położył przed sobą wyciągnięte ręce.

- Wy to teraz myślicie, czy nie warto w sprawie brodatego do kaprala jechać, tak? - powiedział. - Boście przed chwilą moją roz­mowę słyszeli, o uszy wam się coś jeszcze obi­ło, a może i sam kapral o uwagę prosił... Ot, i rozumiem, że sprawa gnębi! Ale jedno tylko wam powiem: nie śpieszcie się jechać do mias­ta, Janie Sebastianie. Nie macie z czym. Wię­cej mówić nie mogę, bo cała ta rzecz nie mo­ja jest...

Prot sięgnął po butelkę i dolał nalewki do swojego kieliszka.

- No jak? - zapytał. - Wierzycie na sło­wo?

- Jasna rzecz, Procie. Wierzę. Wierzyłem istotnie.

- Jest tu jeszcze Jan Sebastian? - Anita zajrzała do kancelarii. - Jest, to dobrze. Chodź do kuchni, ja cię proszę, potem sobie wrócisz do Prota, dużo ci czasu nie zajmę.

Podniosłem się, za mną Prot.

- Do lasu idę. Wrócę na obiad, Anito! Anita popędzała mnie.

- Prędzej, prędzej, taki mam z Babetką kłopot, że już sama nie wiem, co robić...

- A co jej się stało?

- E, głupoty takie! Tomaszek jej pierścio­nek na jarmarku kupił, na palec wsadziła i teraz nieszczęście! Paluch napęczniał jak balon, bo pierścionek mały. Mydłem smarowałam, ale też nie może zsunąć, sama nie wiem, Janie Se­bastianie, ale chyba będziesz go musiał prze­ciąć! Przetnie się chyba nożyczkami taką cien­ką obrączkę, nie? Babetką siedziała przy kuchennym stole.

- Pokaż ten palec! - Anita pochyliła się nad Babetką i zajrzała jej w oczy. - Co ty, dziewczyno? Ryczysz? Jezusie, Mario! O taki ból ona ryczeć będzie! Toż ciebie chyba jesz­cze nigdy w życiu nic porządnie nie bolało! Wytrzyj nos, słyszysz? I pokaż palec, Jan Se­bastian przyszedł z ratunkiem!

Anita wyjęła z szuflady długie, ostre noży­czki i podała mi je bez słowa. Spojrzałem na nieszczęsny palec, wyglądał brzydko, ale zno­wu nie tak, żeby wsunięcie wąskiego ostrza pod obrączkę było niemożliwe.

- Może ja jeszcze raz spróbuję mydłem? - poprosiła Babetką cicho.

- Co tam mydłem! Przeciąć i już! - za­rządziła Anita zdecydowanie. - Będziesz ża­łować takiej tandety? Nie maż się, dam ci pięć złotych, kupisz sobie drugi!

- Ja wcale nie chcę drugiego, Anito...

- Więc o co te płacze? Ty sama już nie wiesz, dlaczego beczysz, paskudo! Żebyś widziała, jak wyglądasz! Nos czerwony, oczy spuchnięte...

Kiedy wsuwałem ostrze pod obrączkę, do kuchni wszedł Tomasz.

- Przyniosłem ziemniaki, Anito... - spoj­rzał na Babetkę i na mnie. - Co tu się dzieje? Podszedł bliżej.

- O! - zawołał. - To fatalnie! Czy mogę panu pomóc?

- Dziękuję, pójdzie szybko, tylko sekundę może poboleć, Babetko...

Cienki drucik nie stawiał zbytniego oporu. Pierścionek upadł na podłogę, Tomasz podniósł go i podał Babetce.

- Dlaczego płakałaś? - zapytał. - Bola­ło?

- Nie... - wymamrotała. Patrzyła na pogięty pierścionek, który le­żał teraz na jej wyprostowanej dłoni.

- Spójrz, jak on teraz wygląda... - szep­nęła, ale usłyszałem ten szept.

- Więc dlatego...? - Tomasz przykrył dłoń z pierścionkiem swoją ręką. - Nie bądź głuptasem... a zresztą... - zawahał się. - Może właśnie nie jesteś!

Nie wiem, jak Babetka, ale ja byłem wdzięczny Tomaszowi za te słowa. Przypom­niały mi się chrabąszcze, które w życiu Babetki odegrały jakąś rolę, pomyślałem jednak, że nie można dokonywać wyboru bez prób i siebie też bez prób nie można sprawdzać. Pró­bę chrabąszczy Babetka już zaliczyła, teraz zalicza próbę jarmarcznego pierścionka. Cóż, jak długo pamiętać będzie przestrogę Alki, tak długo możemy być o nią zupełnie spokojni! I ja, i dama klasowa, która znowu złowieszczo przemówiła moim głosem:

- Powinnaś przemyć to obtarte miejsce wo­dą utlenioną, Babetko! Może ci się paskudzić.



IV. TRZĘSIENIE ZIEMI


- Myślę, że Anita naprawdę ucieszyła się z tej chustki! - powiedział Tomasz.

- I mnie się tak wydaje - odparłem.

Spasieni różnymi przysmakami siedzieliśmy we dwóch na plecionych fotelach przed do­mem. Dziewczęta sprzątały po imieninowym podwieczorku. Stwierdziły, że popołudnie w dniu swoich imienin Anita powinna spędzić przy telewizorze, przecież prawie nigdy nie ogląda programu, zawsze czymś zaprzątnięta, nawet późnym wieczorem. Anita, ujęta ich do­brymi intencjami, siedziała teraz przed apa­ratem i pokornie oglądała „Misia z okienka".

- Zdaje mi się, że po dzisiejszym progra­mie Anita będzie unikała telewizji co naj­mniej przez miesiąc! - zauważył Tomek scep­tycznie. - Po „Misiu" ma być czeska kres­kówka, a potem mecz piłki nożnej.

- Przekonasz się, że twardo obejrzy cały program! Jest zachwycona, że dziewczęta pomyślały o tym. Zresztą, mecz ja również chęt­nie zobaczę. A ty?

- Nie... - Tomek skrzywił się z niechęcią. - Piłka nożna zupełnie mnie nie pasjonuje. W gruncie rzeczy to jest potwornie żałosne, musi pan przyznać: gromada dorosłych męż­czyzn lata po trawie za kawałkiem skóry. Ciekawę, czy oni w pracy też są tacy aktywni? Osobiście wątpię.

- Nie lubisz sportu? - zdziwiłem się.

- Sport lubię. Ale nie taki.

- A jaki?

- Dżudo. Mam trzecie kyu - powiedział Tomasz. - Jeżeli to pana interesuje, mogę zademonstrować kilka chwytów. Na przykład duszenie...

- Na kim chcesz demonstrować? - zapy­tałem przezornie.

- Na panu.

- W takim razie nie bardzo mnie to inte­resuje! - roześmiałem się.

- Ma pan rację! - zawołała Babetka wy­chylając się przez okno. - Jak zakładał du­szenie Anicie, to Anita wpadła do salaterki z galaretką! A jak mnie zakładał duszenie, to dostałam potem czkawki, która mnie trzymała przez dwie godziny!

- To dlatego, że mi się wyrywałaś! - za­perzył się Tomasz. - Gdybyś mi się nie wyrywała...

- Ha! - przerwała Babetka. - Gdybym ci się nie wyrywała, już dawno kwiatki by na mnie wyrosły! Niech pan się nie da namówić na duszenie za żadne skarby! On kiedyś po­pełni zbrodnię zupełnie niechcący, dlaczego ma ją popełnić akurat na panu??

Byłem tego samego zdania.

- To jest takie typowe dziewczyńskie ga­danie! - powiedział Tomek szorstko, ale jednocześnie wpatrywał się w okno kuchenne wzrokiem, w którym było wszystko prócz szorstkości.

- Ty też powinnaś znać podstawowe chwy­ty dżudo! - stwierdził. - Dopiero wtedy był­bym o ciebie zupełnie spokojny.

Zupełnie spokojny! Spojrzałem na Tomasza. Wyglądał jak nastroszony kogut, tylko oczy miał mdłe jak rachatłukum. Babetka również patrzyła na niego.

- I teraz możesz być o mnie zupełnie spo­kojny - powiedziała, a zabrzmiało to wynio­śle - chociaż nie znam żadnego chwytu dżu­do. Mam za to charakter. A dziewczynie cha­rakter jest bardziej potrzebny niż trzecie kyu!

- Oczywiście, że charakter jest bardziej potrzebny - przyznał Tomek. - Ale dżudo też może się czasami przydać, nie uważa pan? - zwrócił się do mnie.

- Jasne! - poparłem go lojalnie i z prze­konaniem zresztą. - Powinnaś koniecznie opanować kilka chwytów, Babetko!

- Nie wiem, czy się zdecyduję... - odpar­ła, przechylając zabawnie głowę. Jeden kucyk leżał teraz na ramieniu, drugi sterczał zadzierzyścię.

Pomyślałem złośliwie, ale to była serdecz­na złośliwość, że być może Babetka wcale nie ma ochoty znać żadnych chwytów dżudo, a przynajmniej nie chce, żeby Tomek o tym wiedział... Kto wie, co się tam marzy w kucykowatym łebku? Nie ufa Tomkowi, ale zależy jej na nim, opancerza się, wysuwa kolce jak mały jeż, ale jednocześnie płacze nad pogiętym pierścionkiem. „Ja mam charakter!" - mówi groźnie i dumnie, ale jednocześnie chcia­łaby, żeby ją Tomasz objął, żeby powiedział: „Jesteś najcudowniejszą dziewczyną na świe­cie!" Chciałaby móc w to wierzyć, móc przy­znać, że i on stał się jej bliski, a tu trzeba będzie przerzucić chłopaka przez bark jak wiązkę słomy albo założyć mu duszenie. Hm... gdybym był Babetką... Gdybym był Babetką! Co za szczęście, że nie jestem.

- W życiu zdarzają się paskudne układy! - powiedziała Babetką nagle. - Tak paskud­ne, że żadne dżudo nie jest w stanie ich zmie­nić. I mnie się zdaje... - urwała, podniosła w górę ramiona, a w jej oczach dostrzegłem po­płoch, jakby się zlękła własnej odwagi. - Po prostu, uważam, że znajdować wyjście z nie­dobrych układów to jest dopiero sztuka. Znać prawidłowe chwyty, którymi można bronić siebie, ludzi... Ale żeby to nie było dżudo...

Patrzyła na mnie pytająco. Zrozumiałem, że teraz Babetką nie powtarza już żadnych sentencji Alodii, tylko snuje swoją własną teo­rię. Może po raz pierwszy? Zanim cokolwiek zdążyłem odpowiedzieć, Babetką zniknęła w głębi kuchni. Przez chwilę patrzyłem w puste okno.

- Dziwna ona jest - powiedział Tomek.

- Być może dziwna, być może nie dziwna. W każdym razie zadaje sobie pytania i to się liczy. Ktoś, kto o nic nie pyta samego siebie, ma zamazaną osobowość, nie sztuka powielać się na obcych wzorach, nie uważasz?

Do tej pory Tomek nie wykazywał się zbyt­nią rozmownością, liczyłem się z tym, że zno­wu zareaguje krótkim „ma pan rację, owszem, tak" albo podobnie ogólnikową odpowiedzią. Myliłem się.

- Jak Monika! - odparł krótko, ale treści­wie. - Ona jest papużką.

Papużką? Może i tak. Papużka-nierozłączka, ptaszek, który nie potrafi żyć samotnie, pięk­nie upierzony, gruchający świergotliwie, ale przecież - to wszystko.

- Babetką jest zupełnie inna - ciągnął da­lej Tomek - i Kryśka jest inna. Nie wiem, czy pan to zauważył?

Mój Boże, nawet gdybym bardzo chciał nie zauważyć wnuczek Prota, i tak by mi się to nie udało.

- Zauważyłem, oczywiście!

- Kryśka lubi na świecie porządek. Gdy­bym był karykaturzystą, narysowałbym Kryśkę stojącą na kuli ziemskiej ze szczotką i fro­terką w ręku! - roześmiał się Tomasz. - Ona chciałaby bez przerwy porządkować ludzi i ży­cie. To jest fajne w Kryśce, bardzo ją za to lubię.

Pomyślałem, że chyba ma rację ten młodo­ciany psycholog z trzecim kyu. Krystynka lubi sprawy przejrzyste i dlatego właśnie zamart­wia się poczynaniami dziadka Prota.

- A którą z nich trzech lubisz najbardziej? - zapytałem, udając, że nie wiem.

A jednak Tomek zaskoczył mnie. Oparł się wygodnie o poręcz wiklinowego fotela, wyciągnał przed siebie długie nogi, ręce wsunął w kieszenie spodni i pogwizdywał cichutko. Za­stanawiałem się, co mu dyktuje tę pozę, wygoda czy nonszalancja, kiedy powiedział:

- Czy ja wiem? Kryśkę to chyba każdy lu­bi. Babetka jest... Babetka jest... och, no! - zmrużył oczy i patrzył przed siebie. Widać nie umiał znaleźć słowa, które mogłoby określić Babetkę w sposób jednoznaczny. Natomiast znalazł słowo dla Moniki. - Monika jest ła­dna! - stwierdził z przekonaniem. - Monika jest z pewnością najładniejsza z nich wszyst­kich.

- Co z tego? Sam uważasz, że ona jest jak papużka.

- Tak! - przyznał. - Ale... - Tomasz odwrócił się gwałtownie, miałem teraz przed sobą jego twarz. - Ale czy pan, na przykład, nie lubi papużek? - zapytał.

Nie. Ja, na przykład, nigdy nie lubiłem pa­pużek, ale to wcale nie było ważne i nie potrzebowałem wyjaśniać Tomkowi swojego po­glądu na tę sprawę. Treść zawarta w jego pytaniu nie odnosiła się do mnie, więcej, to mo­że nawet w ogóle nie było pytanie. Tomasz stwierdzał: cenię i lubię szare wróbelki, za­radne i mądre. Ale mój wzrok przyciągają również barwne piórka papużek. Czy jestem w porządku?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo właśnie Mo­nika podbiegła do nas i stanęła na wprost Tomka.

- Idę po szyszki! - powiedziała zaczepnie. - Chodź ze mną! Pójdziesz? Proszę cię, chodź... - mruczała teraz przymilnie. - Tak nie lubię być sama w lesie...

Nie odpowiadał, więc rzuciła mu na kolana pleciony koszyk. Wtedy wstał, mruknął w mo­ją stronę coś, co miało oznaczać, że przeprasza mnie na chwilę, i ruszył w stronę lasu. Monika przez chwilę szła obok niego podskakując za­bawnie, a potem wsunęła mu rękę pod ramię i szła dalej spokojnie, z podniesioną do góry głową, zdobywcza, pewna siebie. Tak ich wi­działem, a później spojrzałem w okno kuchen­ne i przekonałem się, że Babetka widziała ich także.

Wrócili o zmierzchu. Babetka nakrywała stół do kolacji, pochylona nisko nad wielkim bla­tem wygładzała rękoma załamania serwety. Znieruchomiała, kiedy Monika weszła, i nie po­trafiła ukryć swojego niepokoju: posłała Mo­nice przelotne spojrzenie, które czasami jest bardziej wymowne i przenikliwe niż długa ob­serwacja, a potem uśmiechnęła się jednym ką­cikiem ust.

- Umyj się - powiedziała - jesteś bru­dna.

Monika potarła ręką policzek.

- Brudna? To pewnie jagody. Nie masz pojęcia, ile dziś było jagód w lesie! Znaleźli­śmy całą masę.

Monika zakręciła się na pięcie i pobiegła w stronę drzwi, w progu zderzyła się z Tomkiem. Oboje wybuchnęli śmiechem. Ten śmiech poraził Babetkę... z przeraźliwym hałasem rzuciła na stół łyżki i widelce, jak gdyby chciała zagłuszyć perliste gruchanie Moniki i stłumio­ne parskanie Tomasza.

- Masz cały policzek w jagodach! - zawo­łał Tomek. - Wyglądasz jak panna Jagodzianka...

To drugie zdanie było już ciche, wyobrażam sobie jednak, jak głośno zaświdrowało w uszach Babetki. Monika wyszła, Tomek zbliżył się do stołu i zapytał:

- Pomóc ci w czymś, Babetko?

- Nic.

- Może jednak? Chleb pokroję albo coś...

- Nie! - powtórzyła Babetka ostro. - Wszystko już zrobione, Kryśka mi pomogła.

Z pochmurną miną przyglądał się, jak Ba­betka układa sztućce na stole.

- Talerze przyniosę - zaofiarował się.

- Kryśka zaraz przyniesie. Jak już zaczę­łyśmy wszystko robić we dwie, to i skończy­my we dwie - powiedziała Babetka zaczepnie.

- Nie myśleliśmy, że to już tak późno. Wcale nie chcieliśmy się migać od rofroty, tyl­ko tak jakoś nam zeszło...

- Czy ja ciebie proszę, żebyś się tłuma­czył? - zapytała Babetka godnie. - Dlacze­go się tłumaczysz? Świat się nie zawalił!

Może się nie zawalił - pomyślałem - ale porządnie nim zatrzęsło. To znaczy tym świa­tem Babetki. Być może Tomek rozumował po­dobnie, bo powiedział łagodnie:

- Nie złość się, Babet...

- Wcale się nie złoszczę! - krzyknęła Babetka gwałtownie i z prawdziwą wściekłością tupnęła nogą. - Nie wmawiaj mi, że się zło­szczę!

- Niczego ci nie wmawiam. Widzę po prostu.

- To źle widzisz. Przydałyby ci się okulary.

- Dobrze, poszukam okularów, mam je gdzieś w plecaku, bo używam tylko do czyta­nia.

- Słuchaj, Babetko - powiedziałem, kie­dy wyszedł - czy nie sądzisz, że tobie z kolei przydałby się tłumik?

Myślałem, że fuknie na mnie, ale ona chy­ba już zdążyła zrozumieć, że ma we mnie sojusznika, bo spojrzała tylko i powiedziała z westchnieniem:

- Ma pan rację, ale ja nie mam takiego tłumika. Oni mnie rzeczywiście potwornie rozzłościli. Cała imieninowa kolacja spadła na mnie i na Kryśkę. Czy to nie świństwo z ich strony? Zrobiłyśmy kanapki, zrobiłyśmy sałat­kę, zrobiłyśmy zapiekankę. We dwie. Czy pan się domyśla, ile z tym było roboty?

- Domyślam się.

A więc Babetka stała twardo na pozycji zmęczonej! To była w każdym razie lepsza po­zycja niż pozycja zazdrosnej, i nie mogłem mieć jej tego za złe.

- Za to masz satysfakcję - powiedziałem udając, że dałem się wyprowadzić w pole. - Machnęłyście we dwie robotę za czworo.

Przyjrzała mi się, a potem przemknął przez jej buzię uśmiech politowania. Widocznie krytycznie stwierdziła, że z taką znajomością psy­chiki nie mam szans na stworzenie książki o zagmatwanych sprawach pierwszej miłości.

- Babetko! - zawołała Anita wchodząc do pokoju. - Byłam w kuchni, a co wyście tam za cudeńka naszykowały! Powiadam ci, Janie Sebastianie, całe przyjęcie urządziły! W życiu swoim takich imienin nie miałam.

Spojrzenie Babetki rozjaśniło się, ale tylko na chwilę, na króciutki ułamek sekundy, bo właś­nie wszedł do pokoju Tomasz. Grube okulary w brązowej oprawce zsuwały mu się z nosa, więc przytrzymywał je palcem.

- A jednak! - powiedział żartobliwie. - A jednak, Babetko!

- Masz za słabe szkła - mruknęła.

- O czym wy mówicie? - Anita spoglądała to na Babetkę, to na Tomka. - Po co ty w tych okularach, Tomaszku?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo Babetka była szybsza od niego.

- Nie zwracaj na niego uwagi, Anitko! Nie warto!

Nie warto! Tomasz opuścił rękę i okulary zsunęły mu się do połowy nosa. Patrzył te­raz na Babetkę sponad oprawki, już powa­żnie, już bez uśmiechu. „Nie warto!" - powiedziała...

- Tomek! - wołała Monika z sieni. - Chodź, zobacz, znalazłam tu wspaniałą rzecz!

Tomasz zdjął okulary i wsunął je do kiesze­ni. Wyszedł bez słowa, a kiedy wrócił do pokoju, u jego ramienia wisiała Monika.

- Cóż ty, Monisiu? - zapytała Anita z wyraźnym niezadowoleniem. - Sama nie po­trafisz na nogach ustać?

- Potrafię, ale tak złaziliśmy się po lesie, Anitko, że już ledwo żyję. Tomek, schowałeś do swojej kieszeni moją chustkę, możesz mi ją dać, pieseczku?

- Pieseczku! - parsknęła Anita. - Też sobie pieseczka znalazłaś, kto by to pomyślał! Prędzej już Tomaszek do jakiej żyrafy podo­bny, ale do pieseczka?... Pieseczek całkiem do niego nie pasuje - stwierdziła kategorycznie.

Babetka przyniosła na stół wazonik z kwia­tami.

- Może pieseczek do mnie nie pasuje - po­wiedział Tomek samokrytycznie. - Ale to w końcu przyjemnie być pieseczkiem, Anito, bo każdy pieseczek...

- ...chodzi na smyczy - wtrąciła Babetka. - A chodzenie na smyczy to przecież coś cudownego!

Usiedliśmy do stołu, ale czekaliśmy z roz­poczęciem kolacji na Prota. Krystynka pobie­gła do kancelarii, żeby odciągnąć go od ra­chunków. Babetka rozmawiała z Anitą o za­piekance, Tomasz bawił się widelcem, Moni­ka skubała frędzle serwety. A ja myślałem o tym, jak szybko zmienił się tu układ sił. I dlaczego? Przez odrobina zazdrości, być mo­że nawet nieuzasadnionej, przez jeden zwrot „nie warto", przez jedno słowo „pieseczku"... A może troszkę i przez różnobarwne piórka pa­pużki? I oni chcieli mi pomagać w pisaniu książki o miłości! A przecież ona dla nich jest jeszcze jak mgła, gęsta, nieprzenikniona, w której każdy krok stawia się po omacku, chwiejnie i tak często wcale nie w tę stronę, w którą pragnie się iść.

- O czym ty myślisz, Janie Sebastianie? - usłyszałem głos Anity. - Taką masz minę, jakby świat dookoła ciebie nie istniał.

- A tak, siedzę sobie i myślę, Anito, o tym, jak trudno jest ludziom chodzić w czasie mgły.

Anita ściągnęła brwi, myślała dość długo, wreszcie powiedziała wolno:

- Masz rację, trudno jest, pobłądzić mo­żna. Nawet kiedy dwoje idzie blisko siebie, zdarzyć się może, że coś ich rozdzieli. I cho­ciaż mogą ręce do siebie wyciągać, żeby je­dno na drugie znowu trafiło, to nie, nie uda­je się. Albo jeszcze inaczej może się przytra­fić: pochwycisz jakąś rękę, wydaje ci się, że już znalazłeś tego, kogo zgubiłeś, a potem pa­trzysz: nieprawda! Ta ręka do innego człowie­ka należy...

Monika już plotła czwarty warkoczyk z frędzelków, Tomasz podniósł głowę i wpatrywał się w ciemne belki sufitu.

- I dziadka nie ma, i Kryśka przepadła - powiedziała nagle Babetka wstając od stołu. - Pójdę, zobaczę...

- Może ja pójdę? - Tomasz przytrzymał ją za łokieć. - Siadaj, Babet, ja pójdę.

- Dobrze - odparła Babetka łagodniejszym tonem. - Dobrze, jeżeli chcesz... Tomasz uśmiechnął się do niej, a ona również próbowała odpowiedzieć mu uśmiechem. Widziałem, z jakim wysiłkiem zmuszała do te­go swoją buzię, swoje oczy. No cóż, niezbyt dobrze to wyszło. Monika skończyła zaplatać piąty warkoczyk.

Tej nocy śniło mi się, że jestem na Capri, na której zresztą nigdy nie byłem, ale od dzie­ciństwa ta nazwa posiadała dla mnie ogrom­ny urok i od dzieciństwa również wydawało mi się, że właśnie na Capri mógłbym być szczęśliwy. Tylko raz, miałem wtedy dwa­naście lat, przeżyłem chwilę rozterki. Przy­jaciel mego ojca, filolog, wyjaśnił mi, że na­zwa Capri pochodzi od łacińskiego słowa c a p r o s, co znaczy koza. I to sprawiło, że moje marzenia o podróży na Capri zostały nieco stłumione.

Wkrótce jednak znowu począłem tam wra­cać marzeniami. Odwiedzałem moją wyspę każdej niemal nocy, odrywając się w ten spo­sób od rzeczywistości, od wojennego świata, którego prawem stało się bezprawie. Wróci­łem na moją Capri zapominając o pochodze­niu tej nazwy. Teraz bywam tam rzadko, bo już wiem, że szczęście człowieka nie zależy od flory i fauny ani od nieba, pod którym żyje.

Tej nocy jednak śniło mi się znowu, że jes­tem na Capri, że idę stokiem pełnym pachnących narcyzów. Sypiam jednak bardzo czujnie nawet podczas śródziemnomorskich wycieczek i każdy, najdrobniejszy szelest budzi mnie natychmiast. Tym razem ze snu wyrwał mnie szmer za oknem. Zupełnie wyraźnie słyszałem czyjeś kroki. Sięgnąłem po latarkę, którą każ­dego wieczoru kładłem pod poduszkę. Trzy­małem ją w ręku, nie zapaloną, skierowaną jednak w stronę otwartego okna. Kroki wy­dawały mi się coraz bliższe, a kiedy ucichły, byłem już pewien, że ktoś przystanął pod mo­im oknem. Wpatrywałem się w ciemny prosto­kąt i nie było mi przyjemnie. Nagle ujrzałem przed sobą nieczytelny zarys czyjejś sylwet­ki. Prot! - pomyślałem przesuwając wyłącz­nik latarki. Ale to nie był Prot. W smudze światła zobaczyłem obcą twarz okoloną obfi­tym zarostem. Wszystko trwało sekundy, ale zdążyłem sobie w tym czasie uświadomić, że z pewnością nie była to twarz brodatego czło­wieka, który towarzyszył Protowi w czasie je­go nocnej wędrówki. Ten nowy brodacz znik­nął mi z oczu równie błyskawicznie, jak się pojawił. Zerwałem się z łóżka i dopadłem okna. - Stać! - krzyknąłem, widząc, że ciemna postać ginie mi z oczu w krzakach malin.

W mgnieniu oka wyskoczyłem przez okno i skierowałem światło latarki na krzewy. Kie­dy przedarłem się przez kłujące gałęzie, zo­baczyłem, że nieznajomy biegnie w stronę szkółki. Byłem bez szans, moja nie najlepsza forma fizyczna z góry przekreślała sukces ja­kiejkolwiek pogoni. Mogłem jedynie możliwie szybko wrócić do domu, obudzić Prota i za­wiadomić go o nocnej wizycie obcego broda­cza. Pobiegłem wzdłuż żywopłotu, a potem

ścieżką do drzwi wejściowych. Były zamknię­te, zauważyłem jednak, że okno pokoju, w któ­rym sypiał Prot, jest lekko uchylone. Po chwili stałem już przy jego łóżku.

- Procie! - zawołałem, gwałtownie szar­piąc go za ramię. Usiadł, przytomny od razu.

- Co wam...? - zapytał z przestrachem. - Co wam, Janie...?

- Procie, przed chwilą ktoś zaglądał do mo­jego pokoju. Goniłem go, ale uciekł! - mówiłem, szukając jednocześnie wyłącznika przy nocnej lampce.

Kiedy zapaliłem światło, Prot miał już buty na nogach.

- Mówcie, jak wyglądał? Widzieliście go? Zauważyliście coś?

- Wysoki, barczysty. Jasna broda. Więcej nic nie widziałem.

- Chodźmy do kancelarii, będę dzwonił na komendę - zdecydował Prot. - Rysopis się zgadza, to może być Walter.

Nie wiedziałem, kim jest Walter, ale domy­śliłem się od razu, że musi to być właśnie ten człowiek, którego kapral szukał w okolicy, bo Protowi nerwowo drżała ręka, kiedy nakręcał numer komendy.

- Widzicie, Janie Sebastianie - mówił Prot czekając na sygnał - teraz toście słusznie po­dejrzenie powzięli. To może być Walter. Dziś tu, wczoraj u Węsierskiego szukał... Bezczel­nie łaził po całym podwórzu gajówki, myślał pewnie, że nikogo w domu nie ma, ale się pomy­lił, łotrzyk, bo Węsierska była.

Stałem obok Prota i wyraźnie usłyszałem w słuchawce głos dyżurnego. Prot złożył mu krót­ką relację o tym, czego dowiedział się ode mnie.

- Na strażnicę mam dzwonić? - zapytał jeszcze.

- Nie trzeba! Ja już się z nimi łączę. Dzię­kuję...

Prot odłożył słuchawkę, ale jeszcze przez chwilę stał trzymając rękę na aparacie. Patrzyłem na jego dłoń, dużą, kościstą, opaloną. To była dobra dłoń przyjaciela. Ta sama, któ­ra wiele lat temu otworzyła mi drzwi, kiedy wychudzony i głodny stanąłem przed nimi, wy­czerpany ucieczką z obozu. Ta sama, która później strzegła mnie i karmiła. Było mi teraz niewymownie wstyd za chwilę przelotnego zwątpienia. Ach, Krystynko! Są ludzie, których nie trzeba porządkować, kto wie, czy Babetka nie miała racji celując pomidorem w twój wścibski nosek...

- Procie...

Odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco.

- A co? Macie ochotę na coś mocniejszego, Janie Sebastianie?

- O, nie! - zaprzeczyłem gwałtownie. Ale Prot wyjął już z szafki butelkę.

- Może chociaż połóweczkę? - zapytał i prowokująco postawił na stole dwa kieliszki.

- No, połóweczkę...

- To rozumiem! - ucieszył się.

Napełnił kieliszki, uniósł swój do góry i pa­trzył na mnie.

- Na jakieś dwa dni przed waszym przy­jazdem, Janie Sebastianie, zjawił się w mia­steczku samochód z zagranicznymi znakami. Na Rynku widzieli, że wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Jeden niski, cherlawy, drugi potęż­ny z rudą brodą. Cherlawy zagranicznik wynajął pokój u kierownika restauracji, powie­dział, że przyjechał odpocząć, że potrzebuje ci­szy, bo nerwy leczy. Grzecznie się zameldował. Dziwne to się wydało naszym władzom, że aż u nas spokoju musiał szukać, parę kilometrów od strefy nadgranicznej...

Prot podniósł kieliszek,

- Nasze kawalerskie! - powiedział i wypił. Sięgnął po papierosa, chwilę go pokręcił w palcach, wreszcie zapalił.

- A ten drugi, ten z brodą, przepadł bez śladu. Ani w miasteczku się nie pokazywał, ani biletu na autobus nie kupował, ani w kasie na dworcu kolejowym kasjerka nikogo takiego nie widziała. Za to w dwa dni później gajowy spotkał go w lesie. „Turysta jestem, okolicę zwiedzam", mówił. Podejrzany wydał się Węsierskiemu, więc zameldował, komu trzeba. A wieczorem, tego samego dnia, zjawił się brodacz u Marcina Zapały, który przy plebani mieszka. „Turysta jestem, mówi, koś­ciół piękny macie!" I dalej Marcina za język ciągnąć o witraże. Gdyby jednak Marcin coś o witrażach wiedział, to one by już dawno na swoje miejsce wróciły! Im dłużej, brodacz siedział, tym bardziej jego twarz wydawała się Zapale znajoma. „Gdzieś ja tego chłopa wi­działem!", myślał sobie i to mu spokoju nie dawało. Dopiero w nocy, kiedy już dawno tam­ten poszedł, Marcin uprzytomnił sobie, z kim rozmawiał! Rankiem pobiegł na komendę i mówi: „Walter Szulc był u mnie! O witraże pytał!" Na komendzie oczy wytrzeszczyli, bo nikt o żadnym Szulcu od lat nie słyszał. Wtedy Marcin całą historię opowiedział, jak to Wal­ter Szulc podczas okupacji tu mieszkał, jak to się handlem zajmował i jak to on, Marcin, pa­mięta, że Walter razem z innymi proboszczowi pomagał ukrywać kościelne witraże. Wtedy musiał część tych witraży ukraść. On i stary Borowski.

A kiedy jeszcze tego samego dnia w połud­nie Węsierskiemu żona zaczęła opowiadać, że się jakiś rudy brodacz u niej po podwórzu krę­cił, jasne się stało, że Walter właśnie tych wit­raży w tajemnicy przed władzami szuka.

- A ten drugi? - zapytałem.

- Drugi u kierownika siedzi, krwiste bef­sztyki zamawia i czeka. - Prot napełnił swój kieliszek, ale nie wypił go. - A Waltera pa­mięć zawodzi. Pewno, tyle lat już minęło, tyle się w okolicy zmieniło! Widać na papierze nie miał narysowane, gdzie witraże ukrył. A to miejsce tylko on znał. On i Jan Borowski. Wy pamiętacie, jakżeście mnie tu którejś nocy wy­patrzyli?

- Pamiętam.

- No! Z Leonem Borowskim, synem Jana, wtedy byłem. I to Leona broda taka wam się podejrzana wydała. Równo prawie z Walterem Leon pojawił się w miasteczku. Na urlop tu przyjechał, a kiedy dowiedział się, co i jak, to sobie za ambicję wziął, żeby skradzione przez ojca witraże odnaleźć i zwrócić kościołowi. Cóż, kiedy władze zakazały mu się teraz po okolicy kręcić. Niechcący przecież Leon może Waltera na jakiś ślad naprowadzić, więc kazali mu cze­kać. Tyle, że Leon ma usposobienie niecierpli­we i wyperswadować sobie nie daje, jak może, tak zerka tu i ówdzie. Tej nocy, coście mnie z nim widzieli, aż pięć kilometrów pognał mnie i Marcina. Fundamenty jakieś znalazł i na Bo­ga się klął, że tym razem to on już ma witra­że w garści. Wstyd przyznać, poszliśmy obaj z Marcinem, tak Leon nas dręczył i prosił, tak się bał, że go Walter ze wszystkim uprzedzi.

- I co?

- Nic! - roześmiał się Prot. - Bunkier niemiecki był tam kiedyś, od razu powiedzia­łem Leonowi, ale on uparł się przy swoim jak kozioł. Przez dwie noce przychodził i molestował, żeby się z nim do tych fundamentów wy­brać.

- Za dnia nie mogliście pójść? Prot przesunął ręką po nastroszonej, siwej czuprynie.

- Eee... za dnia! - mruknął. - Za dnia kapral mógłby nas zobaczyć. A Leon miał zakazane. Mówiłem wam, bali się, że Walter mo­że jego śladem łazić. Wtedy tośmy poszli z Marcinem, bo ja tam pewien byłem, że Leon o starym bunkrze mówi, więc nawet gdyby Walter szedł za nami, i tak żadnej korzyści z tego by nie miał...

- Nie mogliście mi wcześniej tego wszyst­kiego opowiedzieć, Procie? - zapytałem z wyrzutem.

- Ha! - roześmiał się. - Móc to ja mo­głem, ale mi zakazali. „Dziennikarz"! powiadali. „Dziennikarzy to my znamy! Najpierw niech się sprawy swoją koleją potoczą, a potem będzie­my z waszym dziennikarzem, Procie, rozma­wiać!" Dopiero wczoraj wieczorem ręką mach­nęli. „Mówicie, że swój i że wam nijako praw­dę omijać, to z nim pogadajcie, gotów jeszcze i on witraży na własną rękę szukać, a tego za wiele byłoby naraz!"

Prot przymrużył oczy i patrzył na mnie z chytrym uśmieszkiem.

- Ja wiem, że wam to spokoju nie dawa­ło, Janie Sebastianie! Ja wiem, że wyście mnie posądzali...

- Prawdę mówiąc, Procie, coś takiego przez głowę mi przemknęło! - przyznałem z zakłopotaniem. - Wstyd mi, ale zrozumcie...

- Ja rozumiem! - żachnął się Prot. - Nie potrzebujecie się przede mną tłumaczyć! - Prot spojrzał na zegarek. - Trzecia dochodzi. Myślę, Janie Sebastianie, żebyście wy spokojnie do łóżka wrócili. Uważam, że oni już Wal­tera mają...

Prot odwrócił wzrok w stronę okna, ja także spojrzałem. Niebo jaśniało już, ale gęsty las był jeszcze mroczny.

- Gdzie oni go tam znajdą! - zwątpiłem.

- Znajdą. Czekali tylko na świeże ślady. Gajowy wczoraj po południu znalazł przy swo­im płocie starą czapkę. Walter musiał ją zgu­bić, bo przez ten płot uciekał, kiedy spostrzegł, że go Węsierska wypatrzyła. Skoro teraz wia­domo, że przed godziną Walter do szkółki po­biegł, pieski go znajdą. Od czapki do Waltera droga dla nich będzie prosta, zwłaszcza że w tak krótkim czasie daleko uciec nie mógł.

- Ale czy są podstawy do tego, żeby Wal­tera zatrzymać? - zaniepokoiłem się nagle. - Przecież niczego nie można mu udowodnić!

- Jedno można. To, że się od tygodnia w strefie nadgranicznej kręci, a o meldunku nie pomyślał. A zresztą - dorzucił Prot po chwili - on jeszcze coś tam ma na sumieniu, tak mi się zdaje. No, Janie Sebastianie - zdecy­dował nagle - trzeba pospać.

Kiedy wracałem do siebie, drzwi obok mo­jego pokoju uchyliły się ostrożnie.

- Proszę pana... - poznałem głos Kryśki. Podszedłem bliżej.

- Stało się coś? - zapytała niespokojnie.

- Nic się nie stało, zmykaj spać.

- Czy dziadek jest w domu?

- Jest w domu, Krystynko, rozmawiałem z nim.

- I co?

Nie mogłem zbyć jej zdawkową odpowie­dzią.

- Daję ci słowo honoru, Krysiu, że możesz być o dziadka zupełnie spokojna.

- Daje mi pan słowo honoru? - upewni­ła się Kryśka szeptem. - Przysięga pan?

- Przysięgam! - odparłem uroczyście, cho­ciaż nie lubiłem przysięgać bez istotnych powodów.

No, nareszcie Kryśka może odłożyć swoją szczotkę i froterkę - pomyślałem - dziadek jest czysty jak łza. Odszedłem już parę kro­ków, kiedy znowu zatrzymał mnie w miejscu jej szept.

- Proszę pana...

Z westchnieniem wróciłem do uchylonych drzwi.

- Proszę pana, w takim razie co dziadek może trzymać w tej skrzyni?

- Nie wiem, Krysiu. W każdym razie na pewno nie trzyma w niej witraży.

- Uhmmm... - wymamrotała bez wielkie­go przekonania i zamknęła cichutko drzwi.

Kiedy znalazłem się w swoim pokoju, za­paliłem światło i odruchowo skierowałem wzrok na skrzynię Prota. Do licha! - pomy­ślałem, drwiąc trochę z samego siebie. - Co też Prot może chować w tym pudle?


* * *

Śniadanie przyniosła mi Babetka. Zaledwie stanęła w drzwiach, zauważyłem, że buzię ma pochmurną. Nie spojrzała nawet na mnie, tyl­ko zaburczała pod nosem jakieś powitanie. Ku­cyki opadały smutno. Obraz nędzy i rozpaczy.

- No co, Babetko? Widzę, że i dziś humor ci nie dopisuje.

- Humor? - powtórzyła i uniosła w górę brwi ze zdziwieniem, jak gdyby to słowo by­ło jej zupełnie obce.

Postawiła tacę na stoliku.

- Trzeba, żeby pan się pośpieszył że śnia­daniem, bo już niedługo będzie obiad - poradziła mi.

- Rzeczywiście, już wpół do pierwszej, ale widzisz, wstałem niedawno. Mam za sobą kiepską noc. Siadaj! - zaproponowałem.

Nie usiadła. Najwyraźniej wczorajsze próby pojednania spełzły na niczym, kucyki Babetki wzbudzały we mnie najszczersze współczucie.

- Siadaj, siadaj, Babetko! - przysunąłem do stolika drugie krzesło.

Przycupnęła na nim, bardzo wyprostowana i bardzo nadęta. Milczeliśmy, ja smarowałem chleb masłem, a ona śledziła wzrokiem ruch noża.

- Masz dzisiaj smutne kucyki! - powie­działem wreszcie i uśmiechnąłem się do niej.

- Możliwe - odparła krótko.

- Przypuszczam, że znowu trafił ci się zły dzień? - zapytałem z nadzieją, że sprowokuję ją do zwierzeń.

- Chyba tak.

Uff, to musiał być fatalny dzień.

- Spotkała cię jakaś przykrość?

Po raz pierwszy spojrzała na mnie. Pomy­ślałem, że ma w tej chwili dziwnie dorosłe oczy. Żałosne wydały mi się w dziecinnej buzi te dwa smutne, nieruchome światełka.

- Babetko... - powiedziałem łagodnie, wiedziony nagłym współczuciem. - Babetko, co się z tobą dzieje?

Pokręciła przecząco głową. Bez słowa. Czyż­bym niedostatecznie złagodził naturalną szors­tkość swojego głosu?

- Nie możesz mi powiedzieć? Dziecko, prze­cież... - zająknąłem się, ale skończyłem gładko - masz we mnie przyjaciela!

- Wiem! - odparła cicho i jakaś strunka wyraźnie drżała w tym szepcie.

Opuściła głowę, a ja spoglądałem na nią z niepokojem. Jaki znowu kłopot przyniósł Babetce ten słoneczny poranek, który tak dokła­dnie przespałem? Wyprostowała się.

- Dlaczego pan nie je? Nie jadłem, bo zmartwienia Babetki ode­brały mi apetyt.

- Zaraz zjem, ale widzisz, chciałbym, żeby twoje kucyki poweselały trochę! - zażartowałem.

Chwyciła rękoma dwie smutne kitki i unio­sła je do góry.

- Już! - uśmiechnęła się.

- No, troszeczkę lepiej! - przyznałem. - Sama jednak wiesz, że nie są to jeszcze szczyty dobrego humoru.

Opuściła ręce, kucyki znowu opadły po obu stronach jej buzi jak dwie miotełki.

- Co się dzieje w domu? - zapytałem. Miałem nadzieję, że Babetce w odpowiedzi wyrwie się coś, co naprowadzi mnie na trop jej zmartwień.

- Anita gotuje, dziadka nie ma, poszedł na strażnicę. Kryśka reperuje magnetofon; bo coś w nim wysiadło - recytowała. - Monika po­szła na pocztę, bo do niej listy przychodzą, oczywiście, na poste restante...

Oczywiście" - powiedziała. - „Oczywiście, na poste restante". To był docinek, zrozumia­łem.

- A Tomek?

Nie odpowiedziała od razu. Podsunęła mi cukiernicę i miseczkę z miodem.

- Poszedł razem z Moniką...

Ach, tak! Więc tu cię boli, Babetko.

- Tomek też dostaje tajemnicze listy na poste restante? - zapytałem, żeby wywołać dalsze zwierzenia.

- Nie, jemu przywozi listonosz. Poszedł, bo... - Babetka urwała w połowie zdania, miseczkę z miodem przysunęła jeszcze bliżej mojego talerza. - Poszedł, bo... bo Monika te­go chciała! - zakończyła gwałtownie.

- Nic dziwnego, przyjemniej jest chodzić w towarzystwie - odparłem uspokajająco.

- Kryśka miała zamiar z nią pójść! Chcia­ła sobie kupić kreton na plażówkę.

- I...?

- I na to Monika się nie zgodziła. „Chcę pójść z Tomkiem!"... tak powiedziała, A kiedy Tomek zaczął się wykręcać, mówiąc, że nie ma w miasteczku żadnych spraw do załatwienia, Monika zaczęła te swoje sztuczki...

- Jakie sztuczki?

Babetka wzruszyła ramionami.

- Ja przecież nawet nie umiem tego powtórzyć - odparła bezradnie. - Nie umiem robić takich min ani mówić takim tonem, Mo­nika robi to nadzwyczajnie... - w głosie Babetki zabrzmiała nutka zazdrości.

No, proszę! - pomyślałem. - Jeszcze tro­chę, Babetko, a zapomnisz o przestrogach Alodii, o doświadczeniach z chrabąszczami, jeszcze trochę, a zaczniesz studiować przed lustrem spojrzenia i uśmiechy zapożyczone od Moniki. Gdzie twój charakter? Gdzie pewność siebie? Widzisz, jakie to wszystko trudne? Jeden chło­pak - i zaraz taki zamęt. Zapominasz o swo­ich zasadach, gubisz ambicję, tylko dlatego, że tak bardzo chcesz powiedzieć o nim: mój. A on? Roi mu się, że jest już dorosły, prawda? Sądzi, że więcej wie o życiu niż ja, i pakuje mi ropuchę do cukiernicy, aby mi to udowodnić. A przecież nie wie nic, jeżeli potrafi być giętki jak trzcina. Myślałem w ten sposób, ale powiedziałem inaczej:

- Przypuszczam, że Tomkowi było głupio odmówić i dlatego poszedł z Moniką. Zasta­nów się, co miał zrobić?

- Nie wiem. Mieliśmy zamiar grać w bad­mintona. Umówiliśmy się, rakietki leżały już na ławce, kiedy Monika zaczęła te czary. Dla­czego potrafił zrezygnować właśnie z badmintona? - zapytała.

Dlaczego potrafił zrezygnować właśnie ze mnie? Tak powinnaś sformułować swoje py­tanie, Babetko! - skorygowałem ją w myś­lach.

Znowu opuściła nisko głowę i mówiła cicho:

- Kiedyś powiedział mi, że ze wszystkich wnuczek naszego dziadka ja jestem najpodobniejsza do tej dziewczyny, którą sobie wy­marzył. Mógł mi tego nie mówić, prawda? I mógł mi nie mówić... on w ogóle lubi słowa. A przecież mógł nic nie mówić, prawda? - za­pytała gwałtownie i spojrzała na mnie swoim dawnym, zaczepnym spojrzeniem. - Ale jeżeli już coś powiedział, to nie powinien tak łatwo dać się złapać Monice na te jej magiczne sztu­czki! Jak to w końcu jest? Czy każdy chłopiec inną dziewczynę ceni, a inna mu się podoba? I czy lepiej być tą, którą ceni, czy tą, która mu się podoba, bo ja w końcu nie wiem... - za­kończyła spokojniej.

- A wiedziałaś?

- Wiedziałam - szepnęła jakby do siebie - chyba...

- Więc sama widzisz, jak trudno jest ko­rzystać w życiu z tego, co się wie. Człowiek czasami woli udawać przed samym sobą, że nie wie, Babetko. I ty w tej chwili też uda­jesz. A udajesz dlatego, że Tomasz zapadł ci w serce głębiej niż inni chłopcy.

- Wcale mi nie zapadł! - skoczyła. - Gwiżdżę na niego!

- To nieprawda - powiedziałem spokojnie.

- Nieprawda - przyznała. - Po prostu jest mi przykro.

Czekała przez chwilę w milczeniu, a potem zapytała:

- Czy nic mi pan nie powie?

- Co ja ci mogę powiedzieć, Babetko...

- To, co pan myśli. Niech pan myśli głoś­no! - poprosiła.

- Myślę, że ciągle jeszcze nie znam ciebie, ale że i ty siebie nie znasz. I myślę, że jesteś podobna do rzeźbiarza.

- Do jakiego rzeźbiarza?

- Do każdego. Mozolisz się, żeby nadać swoim uczuciom jakiś kształt, prawda?

- Powiedzmy...

- A więc jesteś jak rzeźbiarz, który ma­jąc przed sobą bryłę gliny szuka dla niej precyzyjnej formy, nadaje bezkształtnej masie treść i charakter. To, co stworzy, jest w jakimś sensie prawdą o nim samym. Z tobą rzecz ma się podobnie. Sposób, w jaki ukształtujesz swoje uczucia, będzie odbiciem twojej oso­bowości. Odbiciem jednego klocka dziwnej ła­migłówki, jaką jest każdy człowiek. Na pod­stawie jednego elementu nie można, oczywiś­cie, oceniać całości, a jednak śmiem przypusz­czać, że ktoś, kto pilnuje jednej swojej cząstki, składa się w ogóle z cząstek dopilnowanych...

- Ładnie pan to powiedział, ale ja chciała­bym wiedzieć, co mam teraz robić?

- A co chciałabyś robić?

- Właściwie, nie mogę zrobić tego, na co mam ochotę. Kiedy byłyśmy małe, Monika za­brała mi moją ukochaną szmacianą lalkę. Nie chciała mi jej oddać, a we mnie aż się coś przewracało, kiedy patrzyłam na to, jak ona się z nią obchodzi. Wreszcie... och, po prostu stłukłam Monikę na kwaśne jabłko i siłą zabrałam lalkę. Teraz to już nie jest sposób...

- Tak, teraz to już nie jest sposób - po­wtórzyłem. - Przedmiot waszego sporu to nie bezduszna, szmaciana lalka, tylko człowiek, który ma prawo wybierać sam.

- A jeżeli wybierze Monikę? Patrzyłem na Babetkę, na przestrach w jej oczach przejrzystych jak małe jeziorka.

- Jeżeli wybierze Monikę, to znaczy, że nie jest ciebie wart, Babetko! - powiedziałem szczerze.

Ściągnęła brwi i chyba zastanawiała się nad sensem tego zdania, bo dopiero po chwili za­częła uśmiechać się wolno, chociaż ze smut­kiem.

- Pan tak to powiedział, jakbym była co­kolwiek warta. A ja nie mam o sobie tego przekonania.

- To świetnie! - ucieszyłem się. - Naj­wspanialsi ludzie to ci, którzy zawsze chcą być warci więcej, niż są.

Tym razem roześmiała się głośno.

- Pan zawsze kota ogonem wykręci - po­wiedziała głosem dawnej Babetki.

Ustawiła na tacy szklankę, talerzyki i wsta­ła z krzesełka.

- Pójdę, muszę się czymś zająć - powie­działa. - Jeżeli nie zajmę się czymś, to w końcu dostanę kręćka od tego myślenia.

- Dobry pomysł, Babetko, zajmij się czymś - poparłem jej decyzję.

Ja również wyszedłem przed dom. Zobaczy­łem Prota, rozmawiał z Anitą, która raz po raz sięgała ręką do podwiniętego fartucha i rzucała przed siebie ziarno, szarą smugą opadają­ce na ziemię, pomiędzy kwoki i kurczęta.

- Sio! - tupnięciem nogi odstraszyła za­perzonego koguta. - A sio, pójdziesz!

Odszedł dumnie, błyskając w stronę Anity obrażonym okiem.

- Bezczelne kogucisko! Wszystkiego mu mało i mało, typowo męskie usposobienie, by­le się samemu najeść, a o innych pomyśleć to już szkoda fatygi...

- Co też ty mówisz, Anito? - rozgniewał się Prot. - Co też ty opowiadasz?

- A bo czy to jest inaczej? Popatrz tylko, stary Piekarski, na przykład: w domu dzieciaki przez całą zimę gołe latają, a on i na wódkę ma, i głodny nie chodzi, ile razy restau­rację mijam, tyle razy Piekarskiego widzę!

- E tam, Anito, niby mądra z ciebie kobie­ta, a żebyś się w swoich sądach na jednym Piekarskim opierała! - bronił Prot, sam już nie wiem, mężczyzn, koguta czy siebie. - Le­piej byś mnie za przykład wzięła!

- A ciebie czemu? - zdziwiła się.

- Bom wczoraj od kolacji nic w ustach nie miał! Ot, czemu! - rozzłościł się wreszcie Prot.

- Jezusie! - krzyknęła Anita, gwałtow­nym ruchem wysypując z fartucha resztę ziarna. - Toż prawda, Procie, żeś do lasu bez śnia­dania poszedł, z głowy mi to całkiem wylecia­ło! A ty byś sobie mojego gadania do serca nie brał! - fuknęła. - Wiesz przecież, że ja tak często dla samego mówienia mówię!

Anita odwróciła się i szybko pobiegła w stro­nę kuchni. Dopiero teraz Prot zauważył, że stoję na schodkach ganku. Jego twarz rozpo­godziła się.

- O! Jan Sebastian! - zawołał wesoło. - Jakże się wam spało? - Podszedł i poklepał mnie po ramieniu. - Dzielnieście się spisali, nie ma co mówić. Dziś wieczorem pan porucz­nik z milicji i kapral z WOP-u przyjadą wam osobiście podziękowanie złożyć.

- Co z Walterem? - zapytałem niecierpli­wie.

- Jest Walter! Z początku wszystkiemu zaprzeczał, ciągle tylko to swoje. „Turysta jestem!" powtarzał. Ale kiedy mu do oczu posta­wili Marcina Zapałę, inaczej zaczął śpiewać. Bo przez ten czas, kiedy Waltera szukali, Marcin sobie dowody przygotował. Ze starych ksiąg kościelnych, które się jeszcze z czasów wojny w kancelarii zachowały, Marcin jedną przyniósł. „Popatrz, Walter!" powiada. „Tu jest czarno na białym twój podpis, jako ojca chrzestnego, więc ty się nie wymiguj, żeś inny Szulc. Ten sam Szulc jesteś, tylko ci lat przybyło i brody!" Je­szcze się Walter próbował tłumaczyć, że nigdy nie był u nas, że to pewnie ktoś z jego rodziny w te strony zawędrował. Ale porucznik podpis w księdze porównał z podpisem Waltera w do­wodzie osobistym. Wszystko było podobne, a najbardziej ostatni zawijas. Wtedy Szulc zmarkotniał. Potem Zapała wyjął z portfela zdjęcie, duże jak pocztówka. A na nim ojciec chrzestny, Walter Szulc, z niemowlęciem na ręku! „Dla mnie to nic nie znaczy!" mówi Walter. „Rodzin­ne podobieństwo". Porucznik na to mu powie­dział, że owszem, możliwe, i że jeśli Walter mówi prawdę, a to się po sprawdzeniu pokaże, na­tychmiast go z tymczasowego aresztu wypusz­czą i pięknie przeproszą. Ale, niestety, chociaż im miło nie jest, teraz muszą Waltera zatrzy­mać, bo wszystko wskazuje na to, że on właś­nie jest tym gościem, który w województwie olsztyńskim z kościoła koło Giżycka dwa świątki wyniósł, a z kaplicy niedaleko Mrągo­wa, w biały dzień, podając się kościelnemu za konserwatora, ukradł stary obraz Matki Bos­kiej z Dzieciątkiem. I jeszcze grzeczniej po­rucznik Waltera poprosił, żeby bez wielkiego gadania powiedział, gdzie się znajdują skradzio­ne przedmioty. „O niczym nie wiem!" krzyczał Walter i tylko mu oczy latały z kąta w kąt. „Szkoda, porucznik na to, ale my i tak spokojni jesteśmy, że i pan Szulc niedługo się tego dowie, i milicja również." Co do witraży, nikt Walterowi nie może dowieść, że ich szukał, ale że szukał, dla wszystkich jest pewne...

- Procie! - usłyszeliśmy wołanie Anity. - Do obiadu niedaleko, ale ty chodź tu do mnie, przekąsisz trochę, bo ci w końcu żołądek do krzyża przyrośnie!

- Już mi przyrósł... - burknął Prot, ale ruszył w stronę domu.

Szedłem obok niego, a Prot im bliżej był kuchni, tym większe stawiał kroki.

- A co z tym drugim? - zapytałem.

- Myślę, że czeka, aż mu Walter witraże dostarczy. Zdrowo mu pewno płaci, ale do­brze wie, za co. Podobno te świątki, które Szulc ma na sumieniu, przedstawiają wartość muzealną. Za to Leon - Prot roześmiał się nagle - Leon dziś już od rana w okolicy grasuje! Witraży szuka w rozwalonej kuźni przy szosie do Wólki. Rumowisko z kuźni zostało, niejedni już przepatrzyli cegłę po cegle. Nie, tam on niczego nie znajdzie. W jadalni Kryśka nakrywała do stołu.

- Oj, dziadku! - zawołała na widok Prota. - Na głodnego do tej pory chodzić...

- O mnie ty się, Krystynko, nie martw. Najważniejsze, że tobie buzia ciut popełniała... - przesunął dłonią po jej okrągłym policzku.

Prot poszedł do kuchni, a ja usiadłem na wiklinowym fotelu przy oknie. Wyjrzałem. Babetka siedziała na progu starej kuchni z ja­kimś tygodnikiem w ręku. Nachylała się nad nim raz po raz i wpisywała rozwiązania w kra­tki krzyżówki. Kryśka stanęła obok mnie.

- Biedna Babetka...

- Biedna?

- Uhmm. Byłam przy tym, jak ją Monika urządziła. Myśli pan, że to przyjemnie? Zostać z dwoma rakietkami, jak kto głupi?

- Nie, nie myślę - przyznałem.

- No więc. A Babetka została. I na dokład­kę musiała jeszcze patrzeć na to, jak Monika okręca sobie Tomasza wokół palca!

- Sądzisz, że go dokładnie okręciła?

- Bardzo dokładnie - powiedziała Krystynka dobitnie. - Już ja się na tym znam. On ani zipnie, przekona się pan.

- Nie jestem taki pewien. Prawdę mówiąc, już kilka razy widziałem, jak Tomasz przyglądał się Babetce z cielęcym zachwytem.

- O, ja też to widziałam. I Monika także. Tylko panu i mnie zupełnie to nie przeszkadzało, a Monice tak. Monika wpada w szał, kiedy ludzie interesują się kimś bardziej niż nią. Gotowa jest stanąć na głowie, żeby tyl­ko zwrócić na siebie uwagę. W przypadku To­masza nie potrzebowała wcale stawać na gło­wie. Wystarczyło, że kilka razy przewróciła oczami. Ona to robi w ten sposób, proszę spoj­rzeć!

Krystyna wytrzeszczyła oczy, a potem po­ruszyła nimi tak, że źrenice uciekły jej aż pod powieki.

- Dajże spokój, dziewczyno! Musisz do­pracować ten system! - zawołałem. - Jeżeli

i ty masz zamiar tą metodą czarować chłop­ców, to z góry cią uprzedzam, że nawet najbardziej zakochany ucieknie od ciebie na ko­niec świata. Okropność.

- Monika robi to bardzo podobnie i jed­nak ma rezultaty. Jeżeli chce pan wiedzieć, Tomek już od kilku dni patrzy na nią z takim samym cielęcym zachwytem, z jakim patrzył na Babetkę! - Krystynka nachyliła się w mo­ją stronę i zapytała szeptem: - Czy to nie jest płaskie?

- Co masz na myśli, Krysiu?

- Zachowanie Moniki, rzecz jasna! Uważam, że jest płaskie. Może pana dziwi to określenie, ale mnie się wydaje, że ono znakomicie pasuje do sytuacji!

Biedna Krystynka! Przez chwilę przygląda­łem się jej zatroskanej buzi. Znowu trafiła na bałagan, znowu chętnie chwyciłaby za szczot­kę i zrobiła porządek z całym tym kramem.

- Powinien pan porozmawiać z Moniką! - usłyszałem.

- Ja? - przestraszyłem się.

- Pan! Właśnie pan!

- Krystynko, ty zawsze żądasz ode mnie rzeczy niemożliwychl

- Takiego mam już pecha, wie pan? - przyznała się. - Ile razy kogoś o coś popro­szę, tyle razy okazuje się, że to są prośby nie­możliwe do zrealizowania. Ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego pan nie chce z nią poroz­mawiać?

- Rozmawiałem z nią kiedyś i nie sądzę, żebym mógł wywrzeć jakikolwiek wpływ na jej rozumowanie.

- Może dlatego, że nie ma pan talentów pedagogicznych? Rozumiem to, bo ja też nie mam. Jestem za prędka, prawdziwy pedagog musi mówić ciurkiem, przez wiele dni, i to w ten sposób, żeby nikt nie zauważył, co się kryje pod jego gadaniem. A ja to tak: ciach, mach, kawa na ławę, nie rozumiesz, cymbale, to cześć, nie będę sobie dłużej głowy zawra­cać twoim oślim umysłem! To niepedagogicz­ne, prawda?

Roześmiałem się.

- Pan się śmieje, a dla mnie ta sprawa jest diabelnie smutna. Wybieram się właśnie na pedagogikę. Ale jakie ja mogę mieć rezultaty z takim podejściem? Już teraz myślę z najgłębszym współczuciem o tych dzieciakach, które mi wpadną w ręce. Przecież ja im łby poukręcam!

- Krystynko!

- Poukręcam! Przekona się pan. Jakby mi się trafiła taka Monika, tobym jej ukręciła jak dwa razy dwa cztery! - Kryśka mówiła teraz przez zaciśnięte zęby. - Nie cierpię, kie­dy dziewczyny zawracają głowy chłopakom tylko dlatego, żeby móc się chwalić sukcesami. Już słyszę, jak Monika trąbi na całą klasę: „On za mną szalał! Mówię wam! Kiedyś, wieczorem pocałował mnie pod sosną!"

- Pocałował ją pod sosną? - zdziwiłem się. - Skąd wiesz?

- Wcale nie wiem. Może i nie pocałował, ale Monika tak właśnie będzie mówiła. Jeżeli prawda będzie za uboga, to zmyśli. Inne dziew­czyny też zaczną zmyślać, bo każda będzie chciała być lepsza od drugiej.

- Czy ty nie przesadzasz, Krystynko? Nie chce mi się wierzyć; żeby dziewczęta myśla­ły tylko i wyłącznie o chłopcach - zwąt­piłem.

- Tylko i wyłącznie nie myślą na pewno, ale myślą dużo. Niektóre, tak jak Monika, myślą przede wszystkim.

- Powiedziałaś, Krystynko: „bo każda bę­dzie chciała być lepsza od drugiej". Czy doprawdy ilość chłopców, którym zawróciło się w głowach, jest miarą wartości?

- Dla mnie nie. I dla Babetki nie. Dla Mo­niki tak. I to mnie złości. Tłumaczę panu prze­cież, że takich Monik jest całe mnóstwo, tylko pan mi ciągle przerywa i dlatego gubimy wą­tek.

- Dobrze, nie odezwę się już ani jednym słowem. Krystynka milczała.

- No? Mów! - zniecierpliwiłem się wresz­cie.

- Kiedy mi wyleciało z głowy to, co chcia­łam powiedzieć, i teraz szukam.

- Ach, tak! Więc szukaj dalej, będę cze­kał, aż znajdziesz.

- Już prawie mam! Bo widzi pan, potem powstaje z tego jakaś zasada. Te dziewczyny, dla których chłopcy są całym światem, robią wokół siebie i tych spraw tyle hałasu, że ludziom zaczyna się wydawać, że my naprawdę nic innego nie mamy w głowach. Przylepiają nam etykietki. Czy pan myśli, że łatwo po­zbyć się takiego stempelka? Trudno, słowo daję. Piekielnie trudno! Kiedy ktoś mnie zapra­sza na prywatkę, moja mama umiera z przerażenia. Umiera, dosłownie!

- Dlaczego?

- A właśnie dlatego, że mamy etykietkę! I starsi uważają, że my to już nie potrafimy bawić się po ludzku - mówiła Krystynka obra­żonym tonem.

Znowu wyjrzałem przez okno. Babetka odłożyła pismo i długim patykiem kopała te­raz głęboki dołek przy progu starej kuchni.

- Co ona tam robi? - zaciekawiło mnie.

- Kopie grób dla swojej miłości - odpar­ła Kryśka posępnym głosem. - Tak się koń­czy ta opera!


* * *

Ciemniało już, kiedy przed dom Prota zajechał wojskowy łazik.

- Mamy gości! - zawołała Anita. - Pan kapral, pan porucznik i Leon! Dzieci, pamiętajcie, że trzeba się zachowywać przyzwoicie. Krystynka, ja bym wolała, żebyś się w ogóle nie odzywała.

- Dlaczego, Anitko?

- Bo ty to zawsze tak strzelasz, ni w pięć, ni w dziesięć. Już raz powiedziałaś panu po­rucznikowi, że mu jakiś paproch siedzi na no­sie, pamiętasz? A to była brodawka.

- Skąd mogłam wiedzieć? Wcale nie wy­glądało jak brodawka.

- Różne są brodawki. Nie należy zabie­rać głosu, jeśli się nie wie, o czym się mówi - zakończyła Anita szybko, bo goście stanęli właśnie w progu.

- Panowie do was, Janie Sebastianie - po­wiedział Prot i szerokim gestem zaprosił ich dalej. - Prosimy!

Wysłuchałem podziękowań i relacji z za­trzymania Waltera.

- Pan to może ma i żal, panie redaktorze, żeśmy pana od razu nie wtajemniczyli w na­sze kłopoty, ale szło nam o to, żeby się Walter jak najdłużej nie spostrzegł, że mamy go na oku, zaraz by się pilnować zaczął i stracił tę śmiałość, z jaką tu sobie poczynał. A tak, sam pan widział, łaził wszędzie jak u siebie, myszkował, myszkował, aż go kot złapał.

- Nie kot, a pies! - roześmiał się Prot. - Powiedzcie mi, poruczniku, co robi ten drugi?

- Wyjechał dziś nad ranem.

- I tak żeście go puścili? Przecież on te świątki i obraz święty z całą pewnością ze sobą wozi! - zlękła się Anita.

- Daleko nie wywiezie. Dostaliśmy polece­nie, żeby z miasteczka wyjechał spokojnie, a co dalej będzie, to już nie nasza sprawa. Jesz­cze drugi taki jeździ po okolicy i coś nam się widzi, że ich razem chcą załatwić. Teraz już Leon może śmiało do swojej roboty przystę­pować. Co masz w planie, Leonku?

Leon gładził dłonią kędzierzawą brodę.

- Szukanie - westchnął. - Ale już sam nie wiem, gdzie! Tylu ludzi przede mną szu­kało i nie znaleźli, ja tymi samymi tropami chodzę i też nie znajduję. Czuję, że urlop mi się skończy, a ja na tym będę stał, na czym teraz stoję.

Kryśka siedziała obok mnie, nie odzywała się ani jednym słowem. W pewnej chwili poczułem, że szarpie mnie za łokieć.

- Co znowu, Krystynko? - zapytałem ci­cho.

- Niech pan spojrzy, ale szybko... Spojrzałem w to miejsce, na które i ona patrzyła. Tomek i Babetka siedzieli na parapecie okna. Babetka milczała, a Tomek mówił coś szybko, chyba tłumaczył się z czegoś, bo gestykulował, jakby chciał jeszcze bardziej akcentować każde słowo. A Babetka tylko krę­ciła głową przecząco.

- Ona się złamie, zobaczy pan! Ona uwie­rzy w tę jego drętwą mowę.

- Może nie drętwą? - szepnąłem. - Mo­że on się połapał, że Babetka więcej warta. Krystynka wzruszyła ramionami.

- Połapie się na godzinę, a potem Monika znowu go omota. Ja Monikę znam nie od dziś, a jego też nie od wczoraj.

Kapral opowiadał Protowi o tresurze psów milicyjnych, słuchałem jednym uchem, bo w drugie Kryśka kładła mi swoje teorie. Wresz­cie umilkła, więc zrozumiałem, że akcja na parapecie zaczęła się rozwijać dalej. Spojrza­łem na tę scenę, była zresztą piękna: na tle lasu ciemniejącego w oddali i skrawka sza­rego nieba widziałem dziewczęcy profil Babetki, a obok drugi, chłopięcy, ale już zde­cydowanie pozbawiony miękości profilu dziec­ka, chociaż może jeszcze i nie męski. Oceniw­szy ten obraz w całości, zająłem się szczegółami - i to w porę, bo mogłem zobaczyć, jak na buzi Babetki pojawił się słaby uśmiech, jak rozjaśnia jej twarz stopniowo, od ust w górę, podobny do promieni słońca, które spoza chmur nachodzą łagodnie piaszczysty brzeg plaży. Aż wreszcie Babetka stała się ciepłym południem letniego dnia, uniosła rękę i położyła ją na ra­mieniu Tomasza, mówiąc chyba tylko jedno słowo, którego nie mogłem usłyszeć, ale które z całą pewnością usłyszał Tomasz, bo i on położył dłoń na swoim ramieniu, w tym samym miejscu, w którym leżała ręka Babetki, i gła­dził teraz tę rękę lekko, gestem rozbrajającej tkliwości.

- Widzisz... - szepnąłem Kryśce do ucha. - To nie jest taki zły chłopak, mówię ci, że on...

- Zły nie jest - przerwała mi Krystynka - jest nijaki, ja tam nie potrafiłabym zako­chać się w nijakim!

- Nie przesadzaj, wcale nie jest głupi, cza­sami potrafi odezwać się zupełnie sensownie.

- Głupi nie jest! - powtórzyła znowu Kryśka. - Jest nijaki! - upierała się.

- Nigdy biciem! - wołał kapral. - Nig­dy biciem! Z psem trzeba jak z człowiekiem. Nie, ja dziękuję, panie leśniczy, ja nie mogę, dziś w nocy mam służbę...

- Pół kieliszeczka! - nalegał Prot.

- Słowo honoru, nie mogę! Chętnie bym się napił, ale pan wie, panie leśniczy, służba nie drużba. Pan redaktor potowarzyszy.

- Napijecie się, Janie Sebastianie? - zwró­cił się Prot do mnie.

- Ja też dziękuję, dziś wieczorem będę pi­sał, muszę mieć przytomną głowę - wykrę­ciłem się.

Czy będę pisał? Nie wiem. Na razie zuży­łem tylko jeden arkusz papieru, ten, który ozdobiłem rysunkiem głów Babetki i Tom­ka. Moja książka ciągle jeszcze nie miała początku, Babetka i Tomek swoją historię two­rzyli szybciej niż ja.

- Niech pan opowie nam jeszcze coś o psach! - poprosił kaprala Tomasz, podcho­dząc do stołu.

- Może o koniach? Konie to moje hobby. Przez wiele lat byłem dżokejem. Wiecie, pa­nowie, koń to jest niezwykłe stworzenie! - kapral poprawił się na krześle. - Zwłaszcza koń wyścigowy. Taki „anglik", na przykład. Cóż to za inteligencja! Albo mieszaniec „anglika" z „arabem". Angielska krew to gracja i wdzięk, arabska to siła i zryw...

Anita przyniosła herbatę i szarlotkę. Roz­stawiła szklane talerzyki.

- Babetko, zajmij się, poczęstuj panów. Weź tę szarlotkę, dziecko, i nałóż na talerzyki.

Babetka sięgnęła po półmisek dziwnie nie­zręcznie. Zauważyłem, że trzyma coś w zaciśniętej dłoni.

- Przepraszam - powiedziała. - Jeszcze trochę, a wszystko zjechałoby na obrus.

Odłożyła na swój talerzyk przedmiot, który trzymała w ręku, i pierwszy kawałek szarlotki podała Leonowi. Nawet nie podziękował wpa­trzony w zielony drobiazg leżący na talerzyku Babetki. Nachylił się, żeby obejrzeć go do­kładniej. Zauważyłem w jego twarzy intensy­wne skupienie. Wreszcie sięgnął po zielony okruch. Trzymał go teraz w dwóch palcach, blisko oczu. Potem opuścił rękę i spojrzał na Babetkę.

- Dziewczyno! - powiedział bez tchu. - Skąd ty to masz?

Babetka spojrzała na jego dłoń, którą wy­sunął ponad stół.

- Pojęcia nie mam. Znalazłam gdzieś, ale nie pamiętam, gdzie. Fajne, prawda? Ma taki ładny kolorek.

Leon oglądał teraz pod światło niewielki ka­wałek zielonego szkła. Wreszcie poderwał się z miejsca tak, że jego krzesło, odepchnięte gwałtownym ruchem, upadło na podłogę.

- Słuchajcie, jestem pewien, że to szkło z witraży! - zawołał.

- ...i dlatego właśnie najbardziej lubię tego rodzaju gonitwy! - zakończył kapral i spoj­rzał na Leona z pobłażaniem. - Ej, ty zapa­lona głowo! - roześmiał się. - Wystarczy ci rozbita butelka po piwie, a już witraże widzisz!

- Gdzie butelka po piwie, gdzie? - rozją­trzył się Leon. - Wiem, co mówię!

- E tam, wiesz! - fuknął na niego kapral. Wziął do ręki szkiełko i przyjrzał mu się uważ­nie. - Po piwie, faktycznie, to nie jest...

- Pewno, po oranżadzie! - wtrąciła Anita.

- Po oranżadzie też nie jest - kapral obej­rzał szkiełko pod światło. - Diabli wiedzą, po czym jest... - spojrzał na Leona pytająco. - Jesteś pewien, że z witraży? - zapytał. - Z czego to wnosisz?

- Jak nie wierzysz, jedźmy do kościoła. Ja ci udowodnię. Proboszcz ma u siebie jedną szybkę z dolnego witraża, bo luźna była, i ju­tro ma przyjść szklarz, żeby ją przymocować.

Trzy godziny wczoraj nad tym szkłem spę­dziłem.

Milczeliśmy wszyscy. Wreszcie Prot zapytał Babetkę:

- Przypomnij sobie, dziecko, gdzieś ty zna­lazła ten odłamek? Nie pamiętasz?

- Myślę przez cały czas, dziadku. I nie wiem...

- Skup się, Babetko!

- Skupiam się, ale nie pamiętam...

Zdawało mi się, że pochwyciłem na sobie spojrzenie Babetki. Niespokojne, spłoszone. Widać moje wrażenie było słuszne, bo Kryśka nachyliła się do mnie i szepnęła:

- Babetka chce panu coś powiedzieć, ona sobie już przypomniała, tak mi się zdaje.

- Babetko, to chyba niemożliwe, żebyś nie pamiętała - nalegał Prot.

- Nie pamiętam.

- Postaraj się, to przecież takie ważne! - prosił Leon.

- Może pójdę do swojego pokoju i tam po­myślę! - zdecydowała się Babetka nagle.

Wstała i przechodząc obok nas, pociągnęła Kryśkę za rękaw bluzki. Wyszły z pokoju razem, ale Krystynka wróciła szybko. Teraz ona miała spojrzenie pełne niepokoju. Usiadła obok mnie i sięgnęła po swój talerzyk.

- Ona to znalazła dziś rano - szepnęła - kiedy kopała przy starej kuchni grób dla swojej miłości, pamięta pan?

- Uhm... - mruknąłem.

- Czy ona ma to powiedzieć? Bo Jeżeli zna­lazła przy starej kuchni, to może... Pan wie... nasz dziadek...

- Zwariowałyście doszczętnie! - syknąłem. - Niech ona tu wróci i wszystko powie!

- Ale jeżeli to nasz dziadek, to jak my mo­żemy...

- To nie wasz dziadek, powiedziałem ci już raz!

- Ale może pan się myli, może to właśnie nasz dziadek...

- Kryśka! Marsz po Babetkę - zasyczałem znowu.

- Bo, proszę pana, jeżeli to dziadek... Chciało mi się wyć. Patrzyłem teraz na zatroskaną twarz Prota, słyszałem, jak mówi:

- Ja myślę, że ona sobie pomalutku przy­pomni.

Zauważyłem jednak, że tuż u nasady czoła Prota, tam gdzie zaczynała się siwa czupryna, pojawiły się nagle grube krople. Prot był spo­cony, chociaż już dawno zapadł chłodny wie­czór.

- Idź po Babetkę, Krystynko! - powie­działem ostro. Posłuchała.

- Trzeba będzie wziąć to szkiełko i porów­nać z kościelnym - zdecydował porucznik. - Ja proponuję, panie Leonie, żebyśmy zaraz po­jechali do księdza.

- Dobrze! - Leon wstał z miejsca. - Ja mogę jechać, jestem pewien, że mam rację, ale wam muszę to udowodnić!

Prot otarł czoło chustką.

- Duszno mi! - powiedział. Anita otworzyła okno.

- Więc przypomniałam sobie! - powiedziała Babetka wchodząc do pokoju. - Ja to znala­złam przy progu starej kuchni!

Milczeliśmy, a Prot siedział i kiwał głową posępnie.

- Tego się właśnie bałem - powiedział. - Tego się bałem, dziecko, żeś ty to znalazła koło naszego domu.

- Ależ to byłoby wspaniale, Procie! - za­wołał Leon. - To może znaczyć, że witraże ukryte są gdzieś tutaj!

- Ja ich nie chowałem - powiedział Prot cicho.

- Tego nikt z nas nie mówi, panie leśniczy! - oburzył się porucznik.

- Ale co powiecie, jeżeli one się tu znajdą?

- Za dawno się znamy, panie Procie, że­byśmy o was mówili to, co się prawdy nie trzyma! - kapral wstał z miejsca. - Jedziecie z nami na plebanię?

- Zostanę - powiedział Prot i znowu otarł czoło chustką.

- Jeżeli to szkiełko pochodzi z witraży, ju­tro od rana ma nas pani u siebie, pani Anito! - powiedział porucznik, kiedy odjeżdżali swo­im łazikiem do miasteczka.

Dokończyłem herbatę i poszedłem do pokoju, rezygnując tego dnia z kolacji. Szarlotka Ani­ty wystarczyła mi, może nawet zjadłem jej zbyt dużo, bo wkrótce poczułem ociężałą senność. Nie zasnąłem jednak, już po chwili roz­legło się ciche stukanie do mojego pokoju. Zastanawiałem się, kogo zobaczę w progu: Krystynkę czy Babetkę, kiedy drzwi uchyliły się i do pokoju wszedł Prot.

Usiadł na krześle bez słowa i przesuwał pal­cami po siwej czuprynie.

- A co wy o tym sądzicie, Janie Sebastia­nie?

- Mogli coś tu ukryć. Był czas, kiedyście siedzieli w areszcie, Procie, wtedy, kiedy Niem­cy znaleźli u was konie partyzantów. Jeszcze zanim się u was zjawiłem.

- Myślałem o tym - powiedział Prot. - Jeżeli, to tylko przez te dwa tygodnie. Małgorzata jednak była w domu cały ten czas... - Czy jest możliwe, żeby pani Małgorzata pozwoliła ukryć u siebie witraże, nic wam o tym nie mówiąc?

- Nie wiem, czy to jest możliwe, Janie Se­bastianie, czy też niemożliwe - powiedział Prot z troską. - Małgorzata nie miała przede mną tajemnic, ale widzicie... jest tu w tym domu jedna rzecz, której zawartości nie znam dokładnie.

Milczałem.

- Nie pytacie, dziękuję wam za to, Janie Sebastianie, ale ja bez pytania wam powiem, bo mi rada potrzebna, ot co...

- Jeżeli tylko poradzić potrafię, Procie!

- A właśnie!... - westchnął. Podniósł się z krzesła, podszedł do swojej skrzyni, pogładził okucia.

- Anielskiej dobroci była Małgorzata, ale i dziwny to był człowiek. Ostatni raz do skrzy­ni zaglądałem ze trzydzieści lat temu. Małgo­rzata składała do niej wtedy wiano dla naszej najstarszej, dla Elżbiety. Bieliznę koronkami porozszywaną, kapy nasze ludowe, obrusy. Ja już wam kiedyś mówiłem, Janie Sebastianie, że Elżbieta za mąż nie po naszej myśli poszła. Bez pozwolenia. I matczynym wianem pogar­dziła. Także i pamiątką, którą jej Małgorzata po nas chciała zostawić, a mianowicie, suknią ślubną według naszych tradycji szytą, w której mi wierność w naszym kościele przy ołtarzu Matki Boskiej przysięgała. Płakaliśmy nad tym oboje, aż wreszcie Małgorzata zdecydowała: „Nie, to nie. Elżbieta nie chciała, może jej cór­ka najstarsza zechce..." I tak czeka ta skrzynia z otwarciem na zamążpójście Babetki, tej mo­jej wnuczki najmilszej, najbardziej do Małgo­rzaty podobnej...

- Czy Babetka wie o tym?

- Powiedziałem jej, żeby w razie mojej śmierci swoje mogła otrzymać. Wie.

A więc dlatego oberwałaś pomidorem, Krystynko!

Prot stał obok skrzyni i przyglądał się jej badawczo, jakby tym spojrzeniem chciał prze­niknąć stare drewno. Wreszcie zaczął mówić dalej:

- Pewnego razu, jeszcze na kilka lat przed śmiercią, Małgorzata wymusiła na mnie obietnicę, że do dnia ślubu wnuczki, której wtedy jeszcze na świecie nie było, ja tej skrzyni nie otworzę, „Dlaczego, pytałem, takiej obiet­nicy żądasz ode mnie, Małgorzato?" Nie chcia­ła mi tego wyjawić, lecz że zawsze prawym człowiekiem była, zaufałem. Skrzyni strzegłem i przed ludzkim okiem, i przed ciekawością zbędną, bo i po co mieli się dziwować. „Ten stary Prot na głowę chyba upadł, żeby dla wnuczki stare klamoty na prezent ślubny trzy­mać", tak by mówili. Na głowę ja nie upadłem, Janie Sebastianie, tylko mam takie życzenie, aby wola mojej Małgorzaty została spełniona. A teraz, widzisz... sam już nie wiem, czy tej skrzyni przypadkiem wcześniej nie otworzyć i nie sprawdzić jej zawartości...

- Moglibyście, Procie, zrobić to nawet i te­raz, choćby po to, żeby własne sumienie uspo­koić. Zostawię was tu, pójdę do Anity. Jedno wasze słowo i wyjdę.

- To ja wiem, ale co będzie, jeżeli... - Prot zawiesił głos i nie dokończył swojego pytania.

- Jedno szkiełko znalezione przy waszym domu niczego jeszcze nie dowodzi, Procie.

- Wiem, ale ta skrzynia podejrzanie ciężka mi się wydaje.

- Sami musicie zdecydować.

- I to wiem także.

- Więc decydujcie.

- Już od roku to podejrzenie za mną cho­dzi, ta myśl natrętna, że, nóż widelec, Małgorzata nie po mojej myśli postąpiła... Czasy ta­kie były, mogła uważać, że lepiej niech to u niej będzie, niż wróg ma sponiewierać. A zma­rła w ostatnim roku wojny!

Znowu Prot milczał pogrążony w głębokiej zadumie, której nie chciałem mu przerywać. Podniósł wreszcie głowę, spojrzał na mnie si­wymi oczyma.

- No, to wyjdź stąd, Janie Sebastianie, sam chcę zostać...

Wyszedłem ze ściśniętym sercem. Trudno mi było zostawić Prota samego, ciężar jego troski czułem niemal na swoich barkach. Przysia­dłem obok drzwi, na schodach prowadzących na stryszek. Słyszałem stąd brzęk kluczy, a potem skrzypienie zawiasów. Chociaż niejedno w życiu dane mi było przejść, czułem, że ogar­nia mnie wzruszenie. Za tymi drzwiami Prot, mój stary przyjaciel, po wielu latach trzyma w drżących rękach ślubną suknię swojej żony. Być może kładzie ją na krześle, aby wyjąć ze skrzyni małe pantofelki, stroik na głowę. A potem wiano Elżbiety, czy Babetki raczej, ob­rusy haftowane Małgorzaty rękoma, bieliznę rozszywaną koronkami, które Małgorzata sama robiła. Procie? Jak tego dokonałeś, że przez tyle lat miłość żyje w tobie taka sama jak kie­dyś, a może i większa, chociaż dziś kochać mo­żesz jedynie wspomnienia? A może właśnie ich suma jest najważniejsza? Całe życie składa się na nie i sztuka je tak przeżyć, takim być, tak kochać, żeby później niczego nie żałować. Spoj­rzeć wstecz na to, co ma się już poza sobą, i widzieć samo dobro.

- Dlaczego pan tu siedzi? - głos Babetki wytrącił mnie z zamyślenia.

- Usiądź i ty - zaproponowałem.

- Nie mogą. Obiecałam Anicie, że jej po­mogę zrobić twaróg. Lecę. Tomek na mnie czeka w kuchni.

- Ach, tak... - powiedziałem z malusieńką ironią.

- Ach, tak! - powtórzyła tym samym to­nem i roześmiała się.

Z mojego pokoju dobiegł odgłos kroków Prota.

- Kto tam jest? - zdziwiła się Babetka.

- Twój dziadek.

- Sam? - położyła rękę na klamce.

- Nie wchodź! - powstrzymałem ją w po­rę.

- Dlaczego? Co dziadek tam robi?

- Mniejsza z tym. Chce być sam. Patrzyła na mnie badawczo.

- Pan, zdaje się, już wie, jakie tajemnice kryje leśniczówka... - powiedziała wolno.

- Chyba wiem, Babetko.

- A więc, może trzeba, żeby pan wiedział wszystko. Ja na pewno nie pogardzę wianem mojej mamy i uratuję, co się tylko da urato­wać...

- To pięknie, Babetko! Drzwi mojego pokoju uchyliły się i Prot wysunął głowę.

- Możesz wejść, Janie Sebastianie... ach, ty też tu jesteś, Babetko? Wejdźcie oboje, dobrze się stało.

Stanęliśmy w progu niepewnie. Spojrzałem na skrzynię, była zamknięta, ale obydwie kłódki leżały na stole. W powietrzu czułem wyraźnie specyficzny zapach od lat nie wietrzonego materiału.

- Dziadku... - szepnęła Babetka. - Dla­czego? Przecież miałeś z tym czekać na mnie...

- Stało się inaczej, niż miało się stać, moje dziecko.

- Ale dlaczego?

- Siadajcie!

Usiedliśmy oboje na moim łóżku, Prot przy­sunął sobie krzesło, jak mógł najbliżej Babetki. Dopiero wtedy dał jej do rąk pożółkłą ko­pertę.

- Otwórz, jest zaklejona - powiedział. Babetka głośno odczytała napis:

- „Do wnuczki najstarszej".

- Kto to pisał, dziadku?

- Któż mógł pisać, Babetko? - odpowie­dział Prot pytaniem na pytanie.

Podał jej scyzoryk, który Babetka ostrożnie wsunęła pod odstający w jednym miejscu papier i rozcięła go. Wyjęła z koperty, arkusik, pokryty nierównym pasmem. Czytała w milczeniu, Prot nie patrzył na nią, widziałem tyl­ko jego głowę pochyloną nisko. Nie podniósł jej nawet wtedy, kiedy po chwili Babetka głoś­no zaczęła odczytywać list swojej babki.


Wnuczko moja! Tobie darują zawartość tej skrzyni i upraszam cię serdecznie, abyś z niej odpowiedni użytek uczyniła. Co ci sercu bę­dzie bliskie, zatrzymaj, zwłaszcza lichtarze dwa srebrne opiece twojej powierzam, bo na Ślubie moim świadczyły. Nadto cię zawiadamiam, że szkła kościelne, które na samym dnie znaj­dziesz, w drugim roku wojny od niejakiego Borowskiego Jana kupiłam i tu ukryłam, aby ręce wrogów ich nie znalazły, co jest moją ta­jemnicą. Jeśli skrzynia ta otwarta zostanie za czasów, kiedy ojczyzna nasza wolna jeszcze nie będzie, strzeż ich dalej, jeśli zaś uznasz, że czas nadszedł, aby na miejsce swoje przy świętym ołtarzu wróciły, zwróć je. Borowski Jan i Szulc Walter szkło to kościołowi naszemu ukradli, zaczem Borowski za plecami wspólnika mnie je sprzedał i odkupiłam, aby je ukryć. A ty, Procie, jeśli żyjesz, żalu do mnie w sercu nie chowaj, że przemilczałam przed tobą. Takem przysięgła Borowskiemu, który z lęku przed prawem przysięgi onej zażądał, bojąc się, że prędzej czy później ręka sprawiedliwości karę za popełnioną kradzież mu wymierzy. Teraz, po latach tylu niemożliwą jest rzeczą, aby Borowski żył jeszcze, nie sądź go, Procie, niech spoczywa w spokoju. I mnie nie sądź surowo, bom innego wyjścia nie miała...


Babetka odetchnęła głęboko, zanim zaczę­ła czytać dalszy ciąg listu Małgorzaty. Wiedziałem, że tylko oddechem usiłuje przemóc łzy, które płynęły po jej pobladłej buzi.


...A Tobie, wnuczko moja, życzę, abyś w małżeństwie była szczęśliwa i u boku swego męża szła godnie na dobre z nim i na złe, i aby dobrego wiele było, a złego mało.

Małgorzata



V. CUDOWNY WIECZÓR NA COPACABANIE



Babetka wsunęła list do koperty, wstała i obejmując ramionami pochylone plecy Prota, położyła na nich głowę. Nie widziałem jej twarzy, bo odwróciła ją w stronę skrzyni, a kiedy dostrzegłem, że pochylone plecy drżą, a młoda głowa przytula się do nich coraz moc­niej i mocniej - wyszedłem z pokoju cicho, niepostrzeżenie.


- Jeśli tak zostało postanowione, to jest w tym jakaś racja - zdecydowała Anita. - I ty się, Procie, przeciwko temu nie buntuj. Tyle lat przeleżały pod naszym dachem i do­brze było, mogą do najbliższej niedzieli prze­leżeć, wielkie rzeczy, cztery dni, masz o co krzyczeć!

- Chciałbym już widzieć je na miejscu, Anito, zrozumieć to chyba możesz!

- Tylko ja mam wszystko rozumieć, takie moje życie - westchnęła Anita. - A ty mnie zrozumieć nie chcesz! Już dwa dni kęsa chleba wdusić w ciebie nie mogę, Procie, i na darmo tłumaczę, że nogi wkrótce wyciągniesz, jak się tak dalej będziesz odżywiał!

- Anita ma rację, dziadku! - zawołała Krystynka. - Dziadek to już wygląda jak śledź!

- A ciebie o zdanie nikt nie pyta - roz­gniewał się Prot. - Przełknąć nie mogę, bo nerwami żyję!

- Nerwami nikt nie żyje, dziadku. Od ner­wów to wręcz odwrotnie...

- Cicho bądź! Ty się, Krystynko, za dużo wtrącasz.

- Mogę się nie wtrącać - powiedziała Kryśka potulnie. - Wszyscy się na mnie złoszczą, wszyscy! A przecież czasami miewam rację! - spojrzala na mnie wymownie.

- Wszyscy się złoszczą, bo wsadzasz nos w nie swój sos - warknęła Monika.

Spojrzałem na nią. Siedziała przy stole i szybko wyłuskiwała groszek z zielonych strącz­ków. Była wściekła. Już od dwóch dni cho­dziła nadąsana, ale jednocześnie przyczajona jak kot, który szykuje się do skoku.

Kiedy dziś rano usiadłem, żeby wreszcie uporać się z początkiem pierwszego rozdziału mojej książki, mimo woli sięgnąłem po arkusz „Tomka i Babetki". I również mimo woli, bez­wiednie niemal, narysowałem w dolnym ro­gu stronicy główkę Moniki. Dopiero później, kiedy szkic był już gotowy, uprzytomniłem sobie, że ta trzecia główka odgrywa też waż­ną rolę w wątku, który snuje tamta para... Kto wie przecież, czy finał całej historii nie bę­dzie w równym stopniu sprawą Moniki, jak Tomka i Babetki.


- Skończyłam, Anito! - Monika rzuciła do wiklinowego kosza ostatnie łupiny. - Czy mo­gę już iść?

- Dokąd ty się wybierasz, Monisiu? - za­pytała Anita.

Monika spojrzała w stronę okna. Tylko ko­gut spacerował po ścieżce, raz po raz dum­nie podnosząc głowę.

- Nie wiem - odparła.

Oczywiście, nie wiedziała, dokąd pójść, że­by natknąć się na Tomka, bo Tomek zginął nam z oczu zaraz po śniadaniu. Kiedy Anita zapytała o niego, Babetka powiedziała z tajemniczym uśmiechem:

- Och, nie szukaj go, Anitko, jest bardzo zajęty.

A potem przepadła i Babetka. Monika wy­szła przed dom, a po chwili ja również wy­brałem się na spacer. Chciałem dojść do karczowiska, ruszyłem wolno w tamtą stronę, zadowolony, że idę sam. W naszym świecie, w którym warkoty, szumy i zgrzyty zupełnie zagłuszają naturę, ptasi świergot staje się luk­susem i także ciche gadanie drzew, i trzask suchych gałązek pękających pod stopami idą­cego człowieka. Wsłuchiwałem się więc w te odgłosy, pilnie łowiąc uchem każdy szmer, szybkie, urywane susy wiewiórki, pracowite kucie dzięcioła, brzęczenie trzmiela.

Nagle przystanąłem. Dźwięczny śmiech Ba­betki usłyszałem tak wyraźnie, jakby stała tuż obok mnie, a przecież nie widziałem jej. Ro­zejrzałem się, opasły trzmiel krążył wokół mo­jej głowy, wiewiórka przycupnęła na gałęzi sosny, równie zaskoczona jak ja. Babetka śmia­ła się znowu. Teraz już wiedziałem, że jej głos dobiega mnie spoza krzewów jeżyn rosnących obok ścieżki. Chyba jednak nie była sama. Czy samotna dziewczyna może się śmiać aż tak? Bo śmiech Babetki wiercił w uszach jakąś szczególną wibracją, to nie było zwyczajne roz­bawienie. Pomyślałem, że to chyba jedynie szczęście pozwala dziewczynie śmiać się w ten sposób.

- Republika Białych Motyli - usłyszałem jej głos. - To jest prezydent, ten duży, widzisz? A to premier. A ten malutki to mini­ster komunikacji, lata o wiele szybciej niż in­ne. Chyba jest ich z dziesięć, nie mogę poli­czyć...

Chwila ciszy, a potem głos Tomka:

- Jedenaście.

Znowu cisza i głos Babetki:

- Dziesięć, na pewno dziesięć!

- Jedenaście.

- Dziesięć! - upierała się Babetka.

- Jedenaście. Tam dziesięć i tu jeden.

- Gdzie jeden?

- Tu.

Stojąc za jeżynami nie widziałem dziesięciu motyli. Mogłem się jedynie domyślać, jak wy­glądał jedenasty. Roześmiała się.

- No, wiesz...

- Ależ tak!

A więc tak wygląda tajemnicze zajęcie Tom­ka! - pomyślałem z rozbawieniem. Jest dostatecznie ważne na to, żeby mu nie przeszka­dzać. Trzeba po prostu cicho minąć te krzewy i iść dalej w stronę karczowiska. Niech sobie tylko wiewiórka słucha dalej tej paplaniny i tego śmiechu, ja nie będę! - postanowiłem.

Zauważyli mnie jednak.

- Proszę pana! - zawołała Babetka, cho­ciaż już oddaliłem się od nich o kilka kroków. Stanąłem.

- Proszę pana, niech pan tu podejdzie, niech pan zobaczył - trzepała szybko. - Tu jest Republika Białych Motyli, o!

Podszedłem bliżej, rzeczywiście nad kępka­mi macierzanki krążyło kilka motyli, pewnie dziesięć. Jedenasty stał obok mnie. Tomek sie­dział na pniaku drzewa i...

- Co ty robisz? - zapytałem nie wierząc własnym oczom.

- Szyję. Pękły mi dżinsy na siedzeniu.

Tak. Siedział ubrany w kolorowe kąpielówki, a na kolanach trzymał spodnie, które energicz­nie dziobał igłą.

- Nie mogłeś poprosić Anity? Ona zrobi­łaby to lepiej - zwątpiłem w jego zdolności krawieckie.

- Anita nie ma czasu, a ja tylko te jedne portki przywiozłem ze sobą - wyjaśnił. - A poza tym, każdy chłopak reperuje swoje dżinsy sam, to jest zasada.

- Pewnie dlatego one zawsze wyglądają na was trochę dziwacznie - zrozumiałem. - Ale w tej zasadzie jest jakiś wdzięk, to przy­znaję.

- Może pan usiądzie? - Babetka gościnnie wskazała mi ręką kępkę macierzanki.

- Idę na karczowisko - wyjaśniłem, ko­rzystając jednocześnie z zaproszenia.

- Karczowiska są takie smutne - powie­działa Babetka. - Takie umarłe.

Dopiero teraz zauważyłem, że tuż obok niej stoi dzbanek z jagodami. Czy spełniała polece­nie Anity, czy też może wymyśliła sobie pre­tekst, żeby przyjść do Tomasza?


Babetka poszła zaniesć dzbanek Anicie. Zostaliśmy sami z Tomaszem.

- Jeden chłopak postanowił wybierać dziewczyny drogą eliminacji - powiedział po chwili. - I wie pan, jak to się skończyło? Zostało mu dziesięć. I spośród dziesięciu nie potrafił już wybierać. Podobały mu się wszystkie. Roześmiałem się. Tomasz także.

- Głupie, co? A jednak. Pan powie, że za kilka lat on potrafi. Dziękuję pięknie, za kilka lat... - westchnął ciężko.

Był wyraźnie zgnębiony, rozumiałem, że w jego sytuacji termin „za kilka lat" był zbyt odległy. Chciał wybrać już, a chociaż wybie­rał spośród dwóch, a nie spośród dziesięciu, stopień trudności był równie wielki. Przyznać muszę, że byłem zaskoczony, wydawało mi się bowiem, że Tomasz podjął decyzję w chwili, kiedy siedząc na oknie usiłował przebłagać Babetkę, Tomasz jakby wyczuł moje myśli, bo nie pytany powiedział:

- Chwilami wydaje mi się, że już wiem na pewno. A potem, zupełnie nagle, tak ni z tego, ni z owego... - urwał i zaczął przyglądać się latającym nad samą ziemią motylom.

Ładnie „ni z tego, ni z owego" - pomyśla­łem. - Po prostu ten mały kłusownik, Moni­ka, zakłada swoje sidła, a ty wpadasz w nie, biedaku, jak zając oślepiony światłem.

- Czy bardzo widać? - Tomasz włożył spo­dnie i odwrócił się do mnie tyłem.

- Nie jest to robota arcymistrza - powie­działem szczerze - ale ujdzie.

- Wiem, że spartaczyłem trochę - wzru­szył ramionami. - Trudno, musi zostać. Idzie­my? - zapytał.

- Dokąd?

- Na karczowisko.

Ach, na karczowisko, zapomniałem, Nie uszliśmy pięciu kroków, kiedy zjawiła się Monika. Była zadyszana, uśmiechnięta, wyraz nadąsania zginął z jej buzi bez śladu. Prawdę mówiąc, wyglądała ślicznie.

- Gdzie się chowałeś przez całe rano? - zaatakowała Tomasza. - Szukałam i szukałam...

- Idziemy na karczowisko - odparł To­mek wymijająco, zdejmując z jej włosów wi­dełki igliwia. - Pójdziesz?

- Nie, zmęczyłam się. Wolałabym zostać tu­taj. O! - zawołała. - Ile motyli!

Przysiadła na pieńku i z zachwytem obserwowała Latającą Republikę. Tego dnia ubrana była w jakiś malowniczy łaszek, który sprawiał, że Monika przypominała barwną łatkę. Rękoma, pociemniałymi brzoskwiniową opalenizną, przytrzymywała opadające na czoło włosy. Spojrzałem na Tomasza. Przymrużył oczy, jak malarz, który z daleka ocenia kolorystyczne walory pejzażu, ale pejzaż, oglą­dany przez Tomka, był żywy. Poruszał się, przeginał w szczupłej talii, przechylał głowę raz w prawo, raz w lewo.

- Idziesz? - zapytałem Tomasza ostro. Drgnął.

- Tak. Idę - zdecydował się szybko.

- Zostań! - powiedziała Monika. - Zo­stań, tu tak ładnie. A pan... - obrzuciła mnie przelotnym spojrzeniem - pan na pewno chce pomyśleć trochę o swojej książce, będziesz tyl­ko przeszkadzał.

- Będę przeszkadzał? - zapytał.

Być może chciał, abym przytaknął, nie wiem.

- Z pewnością nie - odparłem przekornie. - Będzie mi bardzo miło, nie wiem nawet, czy sam trafiłbym na karczowisko.

Monika spojrzała na mnie zimno.

- Zaczekaj tu na nas, wrócimy razem do domu - zaproponował Tomek dyplomatycznie.

- Uhmmmm... - zamruczała. - Nie mam zamiaru siedzieć tu sama, zanudzę się. Zostań, na karczowisko łatwo trafić, zaraz za zakrętem tej ścieżki jest przecinka... - to było do mnie.

Tomasz podrzucał w górę pękatą szyszkę.

- Więc jak? - zapytałem. - Idziesz czy zostajesz?

- Może zostanę - powiedział wpatrując się w śmigającą szybko szyszkę.

Monika spojrzała na mnie z ironicznym uśmieszkiem. Odwróciłem się i z wolna, ruszyłem w stronę karczowiska.

Nagle usłyszałem głos Moniki:

- Ile ich tutaj jest, policz!

- Dziesięć.

Zatrzymałem się na miejscu.

- Dziesięć? Policzyłeś tak szybko? Ja nie mogę, ciągle mi się plączą.

- Dziesięć, na pewno.

A więc dziesięć. Dziesięć, nie jedenaście. Ty przegrasz, Moniko! - pomyślałem z satysfak­cją.


Z traktu leśnego wyjechałem na szosę. Lu­bię prowadzić wóz nieuczęszczanymi drogami, lubię widzieć przed sobą wolną przestrzeń. To­masz siedział obok mnie, Monika i Babetka z tyłu. Przysłuchiwałem się ich rozmowie, żar­tobliwej, leciutkiej. Żadne słowo nie miało wa­gi. Martwiłbym się może, gdybym nie wie­dział, że co najmniej dwoje z tej trójki po­trafi rozmawiać inaczej. Monika? No cóż, Mo­nika. Teraz wszyscy pletli jakieś głupstwa i śmieli się, jakby było z czego. Republika Bia­łych Motyli? O, nie! Cieszyli się po prostu do­bra chwilą, egoistycznie może, bo jechaliśmy przecież do apteki, po lekarstwo dla Kryśki chorej na anginę.

Zwolniłem przejeżdżając przez tor kolejowy. Przy tym skrzyżowaniu udało mi się kiedyś wyskoczyć z transportu. Przez chwilę kusiło mnie, żeby powiedzieć o tym głośno, ale roz­myśliłem się, wolałem słuchać ich śmiechu, który jak pianka nakładał się na moje wspom­nienia. Postanowiłem zaprosić ich na kawę. Nie na lody, na kawę. Na lody zaprasza się dzieci.

Kiedy wjechaliśmy na Rynek, Tomasz po­szedł do apteki, Monika na pocztę, dowiedzieć się o listy. Weszliśmy z Babetka do kawiarni. Wybraliśmy stolik przy oknie.

- Poczekamy na nich, czy zamówić już coś dla ciebie, Babetko?

- Poczekajmy. Tylko, że...

- Że co?

- Pan zapraszał nas na kawę, a ja wola­łabym lody.

- Proszę cię bardzo, niech będą lody. My­ślałem o kawie, bo to tak bardziej dorośle - uśmiechnąłem się do Babetki żartobliwie.

- Nie lubię kawy - powiedziała Babetka szczerze i popatrzyła na mnie szeroko otwar­tymi oczyma. - Czy to naprawdę dowód, że jestem jeszcze dziecinna?

- Nie, to chyba dowód, że jesteś wyłącznie sobą i że nie chcesz udawać nikogo innego - wyjaśniłem poważnie.

Potem przyszła Monika. Sunęła od drzwi w naszą stronę w sposób nieco teatralny, z podniesioną wysoko głową. Dopiero teraz spostrze­głem, że, w przeciwieństwie do Babetki, Moni­ka była ubrana niezwykle starannie, więcej nawet - efektownie. Króciutka sukienka od­słaniała długie, szczupłe nogi, a szerokie rondo zsuniętego aż na ramiona kapelusza tworzyło obramowanie dla jej ładnej buzi. Zauważy­łem, że młody chłopiec siedzący przy pobliskim stoliku przyglądał się jej wzrokiem pełnym nie ukrywanego zachwytu. Babetka podniosła się z miejsca, żeby ułatwić Monice przejście. No tak, ta przyjechała w swoich wyszarzałych porciętach i kretonowej bluzce niedbale wy­rzuconej na spodnie. Był w tym też jakiś mło­dzieńczy wdzięk, a może nawet i trochę non­szalancji, dostatecznie jednak umiarkowanej, żeby nie raziła.

- Lody, Moniko? - zapytałem.

- Miała być kawa - zdziwiła się.

- Ależ oczywiście! Lody, kawa. Ciekawe, na co zdecyduje się Tomek.

Okazało się, że Tomek i przy tym wyborze nie grzeszył zdecydowaniem.

- A mnie to wszystko jedno - zakomuni­kowała. - Może być to albo to.

- Zdecyduj się.

- To może kawa. Nie, przepraszam, lody! Albo może kawa. Tak, poproszę kawę. Dosta­łem lekarstwo dla Krystyny.

Podał mi fiolkę i buteleczkę z kroplami. W tym samym momencie podszedł do nas młody człowiek, który tak uważnie obserwował wcho­dzącą Monikę.

- Cześć, Tomasz... - powiedział niskim głosem, trochę jakby przez zęby. Tomek odwrócił się gwałtownie.

- Cześć!

- Można się przysiąść? Tomasz spojrzał na mnie.

- Nie wiem... - burknął. - Widzisz, że nie jesteśmy sami...

- Pan pozwoli? - młodzieniec ukłonił mi się grzecznie, choć może nieco później, niż należało.

- Proszę bardzo.

- To ja tylko przeniosę swój prowiant. Jego „prowiant" składał się z butelki oran­żady i ptysia z kremem.

- A ty co, Tomek? Na wakacjach? - za­gaił rozmowny młodzieniec.

- Na wakacjach. A ty?

- Przejazdem. Autostopem zasuwam.

- To kolega z Domu Kultury, chodzimy ra­zem na dżudo - wyjaśnił Tomek patrząc na mnie.

- Może podejdziecie do bufetu wybrać ciastka? - zaproponowałem dziewczynkom.

Wstały obydwie, kolega z dżudo odprowa­dzał je przez chwilę wzrokiem. Potem spoj­rzał na Tomasza z błyskiem uznania w oczach.

- Klasa... - szepnął. - Zwłaszcza ta w mini.

Udawałem, że studiuję uważnie sposób po­dawania oxyterracyny.

- Klasa - przyznał Tomek również szep­tem.

- Chodzisz z nią?

Z gardła Tomka wydobył się niewyraźny bełkot.

- To pięknie! - pochwalił go kolega z dżudo, który najwyraźniej zrozumiał to, czego ja nie zrozumiałem.

- Ta druga też klasa - przyznał młody człowiek. - Ale wysiada przy tej w mini, no nie?

Znowu bełkot.

- Masz szczęście, bracie, pozazdrościć. Takie nogi, ho, ho! Od ziemi aż po samą szyję.

- Dobre lekarstwo kupiłem? - zapytał Tomek zwracając się do mnie.

- Dobre, dlaczego miałeś kupić złe? We­dług recepty przecież.

- Wujaszek? - zapytał domyślnie kolega z dżudo, wskazując na mnie zarośniętą skąpo brodą.

- Nie. Pan redaktor jest tu na urlopie. Mieszkamy w leśniczówce.

- Dziennikarz? - ożywił się kolega z dżu­do i po raz pierwszy przyjrzał mi się z odrobiną szacunku. - Dobrze się składa, mam dla pana temat.

Dlaczego oni wszyscy mają dla mnie tema­ty? - pomyślałem niechętnie. Jaki może mieć dla mnie temat ten zarośnięty bęcwał?

- Tak? Jaki pan ma temat?

- Temat jak cacko! - cmoknął własne pal­ce z lubością.

- Mianowicie?

- Życiowy. Liczą się tylko życiowe tema­ty, nie?

- Zależy, co się rozumie pod słowem życio­wy - zauważyłem sceptycznie.

- Krzywda młodzieży, ma pan pojęcie o czymś takim?

- Ty, daj spokój... - skrzywił się Tomasz.

- Co ty chcesz gadać, odbiło ci coś, daję sło­wo...

- Pan redaktor nie chce, to narzucać się nie będę! - wycofał się nagle kolega z dżudo.

- Sam w przyszłości wykorzystam, jak ten, no, ten, jakże mu tam... no, ten z pazurem do współczesności?...

- Nowakowski? - podsunął Tomek.

- Nie, nie Nowakowski. Ten... taki... wyle­ciał mi z pamięci.

- Głowacki?

- Może i Głowacki, plączą mi się. Babetka i Monika wróciły wreszcie.

- Prosimy, prosimy! - ożywił się znowu kolega z dżudo. - My tu sobie właśnie rozprawiamy o literaturze - wyjaśnił.

Tomek spojrzał na mnie wzrokiem pełnym boleści. Odpowiedziałem mu podobnym spoj­rzeniem. Szczęśliwie z opresji wyratował nas jakiś dryblas, który podszedł do naszego sto­lika i klepiąc kolegę z dżudo po ramieniu, po­wiedział:

- Ej, Czesiek! Trafia nam się jeden gość z „Warszawą". Ruszymy chyba, nie?

- Powiedział, że weźmie?

- No!

- Dobra. Spadamy stąd.

Kolega z dżudo wstał i pożegnał się z nami niskim ukłonem. Potem sięgnął jeszcze po butelkę i wypił resztę oranżady.

- Powodzenia! - rzucił Tomkowi odcho­dząc. - I gratulacje, jeszcze raz... - spojrzał na Monikę przeciągle.

Tego wieczoru zastanawiałem się długo nad tym, w jakim stopniu czyjeś spojrzenie, czyjaś opinia kieruje odruchami drugiego człowieka? Bo kiedy wychodziliśmy z kawiarni, Tomek wsunął rękę pod ramię Moniki. A potem pro­wadził ją tak przez cały Rynek, aż do mojego wozu, który stał na parkingu. Prowadził ją tak, i widziałem na własne oczy, jak na jego twa­rzy malował się wyraz błogiej satysfakcji, ile­kroć napotykał spojrzenia chłopców taksują­cych z uznaniem zuchwałą urodę Moniki. I widziałem, jaki był zaborczy w tym geście po­siadacza, kiedy już na parkingu wysunął rękę spod ramienia i ogarnął nią szyję Moniki, i widziałem także, jak Babetka stanęła przy masce mojej „Syreny" gładząc ręką połyskli­wą powierzchnię karoserii. Z zadumą. A może ze smutkiem. Nagle Tomek jakby się ocknął z odurzenia. Zostawił Monikę przy drzwiczkach, a sam podszedł do Babetki.

- O czym myślisz? - zapytał tym najbar­dziej niedyskretnym pytaniem świata, bo co jak co, ale myśli są najbardziej prywatną włas­nością człowieka, a którą z nich chce ujawnić, jest jego sprawą.

Babetka poruszyła nieznacznie ramieniem i przechyliła głowę.

- O niczym specjalnie...

I wtedy Tomek zrobił najgłupszą rzecz, jaką mógł zrobić: tak, jak przed chwilą obejmował Monikę, objął teraz Babetkę. Ciągle niezdecy­dowany, ciągle niepewny, ciągle rozdarty mię­dzy tymi dwoma dziewczętami.

Babetka odepchnęła Tomka łokciem i wy­sunęła się zręcznie z jego objęcia.

- Daj spokój. Gorąco.

Nie było gorąco. Przedwieczorny wiatr ogarnął Rynek ożywczym chłodem, na pewno nie było gorąco. Ale ten gest wyrównania, bo tak Babetka musiała go zrozumieć, obraził ją. Monika wsiadła do samochodu, a ja opieszale przecierałem przednią szybę wozu. Tomasz w milczeniu patrzył na Babetkę, a potem wie­dziony impulsem, czy też silniejszym biciem serca, powiedział półgłosem:

- Jeżeli czymkolwiek dotknąłem ciebie, Babet, to przepraszam. Ty mnie też dotknęłaś teraz, więc rachunek jest wyrównany.

Uśmiechnęła się z przymusem, ale odparła bez gniewu:

- Nie mam zwyczaju wyrównywania ra­chunków, prowadzę po prostu inny rodzaj księgowości...

Kiedy wracaliśmy do leśniczówki, nikt się nie śmiał po drodze, nikt nie rozmawiał. Kątem oka obserwowałem siedzącego obok mnie Tomka i myślałem słowami Kaliguli: „...uti-nam populus Romanus unum cervicem habe-ret!..." Co w tłumaczeniu na polski znaczy: „...o, gdybyż lud rzymski miał jedną tylko szyję!"

Dopiero w niedzielę po południu Prot od­zyskał utraconą równowagę ducha.

- Jaki macie nastrój, Janie Sebastianie? - zapytał spoglądając znacząco na szafkę, w któ­rej chował nalewkę Anity.

- Owszem, Procie, chętnie! Ale wiecie, jak to ja zawsze. Tylko ciut!

- Tylko ciut! - powtórzył Prot zgodnie, z zadowoleniem. Uważnie napełniał kieliszki.

- Odetchnąłem, Janie Sebastianie, odkąd pozbyłem się z domu tego balastu. Ciążył mi.

Prot odstawił butelkę i rozsiadł się wygod­nie.

- A jak idzie wasza praca, Janie Sebastia­nie? Dużo wam brakuje do końca?

- O, to wszystko nie jest takie proste - odparłem wymijająco.

Nie miałem ochoty przyznawać się Protowi, że poza szkicami trzech główek nie stwo­rzyłem niczego więcej. Nie odpowiedziałem więc na jego pytanie i tak siedzieliśmy bez sło­wa, sącząc wolno klarowną nalewkę.

Wróciłem myślami do pierwszych dni mo­jego pobytu w leśniczówce, a ściśle - do tego dnia, w którym zaczęło mi się wydawać, że bę­dę tu świadkiem narodzin pierwszej miłości, takiej właśnie, o jakiej chciałem pisać. Okazało się jednak, że pierwsza miłość ma swoją uwer­turę! Jak ją nazwać? Czym jest właściwie? Czy tylko poszukiwaniem? A jeżeli tak, to gdzie jest granica, ten punkt zwrotny dzielący poszukiwanie od autentycznego uczucia?

Do kancelarii weszła Krystynka z gardłem owiniętym ciepłym szalem Anity.

- Dlaczego wstałaś? Marsz do łóżka! - zdenerwował się Prot. - Chcesz się doziębić, czy jak? Wracaj prędko!

- Dziadku, ja już umieram z nudów. Dzia­dku, niech dziadek mnie stąd nie wyrzuca - prosiła błagalnie.

Przysiadła na brzegu krzesła, niepewna swo­jego losu. Prot zdjął z poręczy fotela kracia­sty koc i rzucił Kryśce na kolana.

- Przykryj nogi.

- Czy nie mógłby nam dziadek czegoś opo­wiedzieć? Dziadek umie tak ciekawie... - poprosiła w naszym imieniu.

- Co ja tam mogę opowiedzieć, dziecko? Bajek nie umiem.

- Coś, co się działo, kiedy dziadek był ma­ły - zamówiła sobie Krystynka.

- Ho, ho! Kiedy byłem mały? Za wiele wy­magasz od mojej pamięci.

- Więc może coś o tym, co było, kiedy dziadek był młody.

- Młody to ja też byłem bardzo dawno.

- Niech dziadek się nie wykręca, dziadku! Ja taka jestem chora, biedna...

- Chora, biedna! - przedrzeźniał ją Prot. Potem umilkł i ściągnął brwi. Krystynka przypatrywała mu się wyczekująco.

- Może o tym, jak dziadek poznał babcię Małgorzatę - podpowiadała niestrudzenie.

- Ja babci Małgorzaty w ogóle nie pozna­łem. Myśmy z babcią od małego razem byli, w tej samej wsi, po sąsiedzku.

Krystynka westchnęła ciężko i nagle powie­działa, jakby odgadując moje myśli:

- Ale przecież w pewnej chwili dziadek zrozumiał, że babcię kocha, nie? Więc jak to było?

Prot przygładzał dłonią siwe włosy i mil­czał. Zastanawiałem się, czy potrafi znaleźć od­powiedź na to pytanie. Być może wracał teraz myślą do jakiegoś wieczoru, słodkiego od za­pachu maciejki, przypominając sobie chwilę, kiedy szedł z Małgorzatą po ogrodowej ścieżce, a krzywy księżyc wisiał nad nimi roman­tycznie? A może pamiętał jakiś dzień, w któ­rym widząc Małgorzatę idącą od studni z wia­drami pełnymi wody i uginającą się pod cię­żarem, zrozumiał, że chce przejąć wszystkie jej trudy na siebie? A może to było jeszcze inaczej, może kiedyś dowiedział się, że będzie musiał odejść od niej na długo, i wydawało mu się, że nie potrafi, bo już nie było dla niego szczęścia bez jej oczu, bez jej rąk, uśmiechu, bliskości? Może ten sygnał prawdziwej miłości to nie tylko zadurzenie, oczarowanie, uniesie­nie, ale także nagła, straszliwa wprost pew­ność?

- Więc jak, dziadku?

- Jak... jak... - powtórzył Prot. - Nie wiem, samo przyszło.

- Samo przyszło, ale przecież na pewno po­dobały się dziadkowi jeszcze i inne dziewczęta. Dlaczego dziadek wybrał właśnie babcię? Po czym dziadek poznał, że to jest ta właśnie, z którą dziadek chce żyć przez całe życie?

- Tyś chyba niemądra, Krystynko... - żachnął się Prot. - Co ty mnie, staremu, ta­kie pytania zadajesz? Uczony nie jestem.

- Kochają się wszyscy ludzie, nie tylko uczeni - zauważyła Krystynka - i chyba każ­dy powinien wiedzieć, czym się różni prawdzi­wa miłość od nieprawdziwej.

- Ja tam wiem, czym się różni jodła od świerku, Krystynko! I to ci mogę jasno wyło­żyć. A na twoje pytania nic ci nie odpowiem, bo takiej odpowiedzi nie znam. I nikt jej nie zna. Każdą miłość, zdaje mi się, nawet tę naj­bardziej prawdziwą, tak można zmarnować, że śladu po niej nie zostanie. A taką słabiutką, co ledwie koło serca ćwierka, tak niektórzy potrafią wyhodować, że staje się trwała i całe życie ludzkie wytrzymuje.

- Słusznie mówisz, Procie! - odezwała się Anita od progu.

Wszyscy spojrzeliśmy na nią. Nie zauważy­liśmy, kiedy weszła, i nie wiedzieliśmy, od jak dawna była w kancelarii.

- I ja zawsze powtarzam, że wszystko od ludzi zależy. To, co człowiek jednego dnia odczuwa, następny dzień może zmienić. Wszy­stko w życiu jest jak garnek z mlekiem. Nie dopilnujesz, wykipi. A jeśli na dokładkę ko­chanie w grę wchodzi, dwoje musi płomyka pilnować. A ty nie medytuj nad tymi spra­wami, Krystynko, bo one nie na twój rozum. Do łóżka idź, bo znowu gorączki dostaniesz i z jutrzejszego wstawania nici będą.

- Anito!

- Nie marudź, tylko rób, co ci każę! Krystynka podniosła się niechętnie.

- Nie zagrałby pan ze mną w domino? - patrzyła na mnie błagalnie.

- Chętnie zagram, Krysiu. Wyglądała tak żałośnie.

- Co ty panu suszysz głowę, Krystynko! - fuknęła Anita. - Nie może to Babetka z tobą zagrać? Widziałam, że się tu plącze po domu.

- Plątała się, Anitko, ale Tomek wrócił i słyszałam, jak... - Krystynka roześmiała się krótko. - Słyszałam, Anitko, jak on jej tłu­maczył teorię prawdopodobieństwa.

- Więc dlaczego się śmiejesz? To ładnie, że się uczą nawet w czasie wakacji. Krystynka zerknęła w moją stronę.

- Przecież Tomek sam tej teorii nie rozu­mie, mogę przysiąc. Żeby ją zrozumieć, Anito, trzeba mieć bardzo dobrze w głowie. Tomkowi się zdaje, że zaimponuje Babetce swoją rozle­głą wiedzą, ha, ha! To wszystko są akrobacje - spoważniała nagle Kryśka. - Kiedy po­myślę, że i ja mogę się nabrać na takie cyrko­we numery, włosy mi się jeżą z przerażenia.

- Widać to - odparła Anita, przyglądając się Kryśce. - Tylko że tobie nie z przerażenia się jeżą, a z tego, żeś się nie czesała od rana.

Tego dnia popołudnie wlokło się leniwie, powietrze wisiało ciężkie, już od godziny słychać było przewalającą się daleko burzę.

- Lada chwila dojdą do nas te grzmoty, zo­baczycie! - jęknęła Monika. - Umrę ze stra­chu, boję się burzy!

- Iiii, przesadzasz! - Kryśka wzruszyła ramionami. - Ja się tam burzy nie boję, dla mnie może błyskać cały dzień, a piorun? Co mi może zrobić?

- Może cię zabić, niemądra! - krzyknęła Monika.

- Iiii, zabić. Takie tam gadanie, raz na sto lat piorun zabija ludzi. Mnie nie zabije, prędzej ciebie, bo jesteś ode mnie wyższa, jak będę koło ciebie stała, to we mnie nie uderzy!

- Dziadku! Niech ona przestanie!

- Uspokój się, Krystynko! - Prot prze­ciągnął się. - Pójdę sobie pospać, odłożę ro­botę na wieczór, chłodniej będzie! - zdecydo­wał wreszcie.

- Może i ty, Janie Sebastianie? - zapropo­nowała mi Anita. - Bo ja to też się przyłożę do poduszki na godzinkę.

- Nie jestem śpiący, Anito. Tomek i Babetka grali w makao. Przyglą­dałem się rozgrywce bez zaciekawienia.

- Pan w ogóle nie gra w karty? - zapytał Tomasz. - Nawet w brydża?

- W ogóle nie gram, wyobraź sobie.

- A ja będę grała w brydża, Tomek mnie nauczy! Pana też może nauczyć - zapropono­wała Babetka.

- Dziękuję pięknie, rezygnuję z edukacji.

- A mnie nauczysz? - ożywiła się Monika. - Naucz mnie, błagam cię, pieseczku!

- Mogę, dlaczego nie? Makao.

- No, to ja przegrałam, na pewno zostały ci kiery! - westchnęła Babetka.

- Przegrałaś.

- Zawsze przegrywam, taki mój los.

- To po co grasz? Tylko wtedy powinno się grać, kiedy człowiek jest już pewien swo­ich umiejętności, nie sądzisz? - zaatakowała Babetkę Monika.

- Dla mnie to rozrywka, nie drę włosów z głowy, kiedy jadę na minusach.

- W życiu też? - zapytała Monika ostro.

- Często ci się zdarza jechać na minusach, o ile wiem.

- Każdemu się zdarza - odparła Babetka spokojnie.

- O! Mnie nie!

- To chyba tobie jednej - wtrąciła Kryśka. - Ja też często jadę na minusach. To na­wet fajne, potem się bardziej ceni plusy, no nie, Babetko?

- Jasne.

- A ty, pieseczku?

- Co ja?

- Często jeździsz na minusach?

Monika siedziała na wałku od pluszowej ka­napy i machała nogami. Zauważyłem, że Tomek przez chwilę obserwował te nogi, szczupłe i zgrabne.

- Może nie często, ale czasami - powie­dział w końcu i zaczął ustawiać domek z kart.

- Czyj to domek? - zapytała Monika za­czepnie.

- Mój - odparł z uśmiechem.

- Kto w nim będzie mieszkał?

- Ja.

- I kto jeszcze?

- Nie wiem.

Przechylił głowę i uważnie budował pier­wsze piętro.

- A jeżeli i ja się tu wprowadzę?

- Kwaterunek może cię wyrzucić! - za­wołała Kryśka.

- Pamiętaj o nosie i o sosie, moja złota! - Monika zeskoczyła z kanapy i zbliżyła się do stołu. - A jeżeli się wprowadzę? - powtó­rzyła. - Na siłę? Przywiozę swoje klamoty i powiem: „Teraz ja też tu będę mieszkała!" Co wtedy zrobisz? Wyrzucisz mnie?

- Nie. Wybuduję sobie drugi domek.

- Naprzeciwko?

- To pojęcie względne. Jak spojrzysz na mapę, to Tatry też są naprzeciwko morza.

Słuchałem tej rozmowy patrząc na Babetką. Ona z kolei przyglądała się Monice, która oparła się o stół i przybliżyła twarz do twa­rzy Tomasza.

- Dlaczego nie jesteś dla mnie miły? - zapytała przechylając głowę. - Przecież potrafisz...

- Monika! - nie wytrzymała Krystynka.

- Jeżeli w ciebie trafi piorun, to daję słowo, że będzie miał rację. Gdybym ja była pioru­nem, to przeleciałabym cały świat dookoła tyl­ko po to, żeby ciebie znaleźć!

- Ależ ty masz języczek, Krysiuniu! - ro­ześmiała się Monika. - Oooo! - krzyknęła nagle i zakryła uszy rękoma.

Przeciągły grzmot sygnalizował, że burza jest już niedaleko, coraz bliżej nas.

- Ha! - roześmiała się Kryśka jadowicie.

- Ha!

- Daj spokój... - mruknęła Babetką ci­cho. - Daj spokój, rozumiesz?

- Niby dlaczego? Kto tu powinien się uspo­koić?

- Ooooo! - krzyknęła znowu Monika.

- Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy!

Kryśka poczęstowała Monikę ulubioną sentencją Anity. - Ten jeszcze nie trafił w cie­bie, ale następny...

- Wiesz co, Krysiu? - Tomasz wstał od stołu i złożył karty. - Dałabyś już spokój.

Usiedliśmy obydwaj na kanapie. Krystynka przycupnęła obok mnie.

- Chodź do nas, Babetko! - poprosiła. Objęły się ramionami i nie słyszałem tego, co Babetką szeptała Kryśce na ucho.

- No dobrze, już dobrze... - wymamrotała Krystynka niechętnie. Tomasz usiadł na wałku.

- Zająłeś moje miejsce! - zawołała Moni­ka.

- Miejsca tu jest dosyć. Połowa kanapy i drugi wałek - odparł. I wtedy nagle zgasło światło.

- To się często zdarza w czasie burzy - wyjaśniła Babetka. - Po prostu elektrownia wyłącza.

- Ja to nawet lubię tak siedzieć po ciemku, wie pan? - Kryśka podsunęła mi pod plecy poduszkę. - Wygodnie?

- Wygodnie.

- To świetnie. Niech pan nam teraz opowie coś ciekawego o swoich podróżach. Gdzie pan był najdalej?

- W Brazylii.

- O! - usłyszałem w ciemności głos Toma­sza. - To ciekawe! Służbowo?

- Służbowo. Mieszkałem w Rio przez trzy miesiące.

- I co?

- No, pięknie tam jest!

- A co najpiękniejsze? - zapytała Babetka?

- Copacabana.

- Copacabana... jaka to dziwna nazwa... Co­pacabana... - rozmarzyła się Krystynka.

- Copacabana jest dzielnicą Rio. Wyobraź­cie sobie szeroką autostradę, która z jednej strony jest zabudowana luksusowymi wieżow­cami, a z drugiej...

Przymknąłem oczy, chociaż w pokoju było ciemno. Widziałem teraz przed sobą szeroką plażę Copacabany, odległe światła Niteroi i ciemną sylwetkę Głowy Cukru.

- A z drugiej...? - niecierpliwiła się Kry­stynka.

- Z drugiej strony Avenida Atlantica ciąg­nie się rozległa plaża. Przeżyłem kiedyś cudowny wieczór na Copacabanie...

Błysnęło.

- Boże święty, to chyba w nas strzelił! - zawołała Monika.

Dopiero teraz zauważyłem, że zajęła sobie miejsce na wałku od kanapy, ale na tym sa­mym wałku, na którym siedziała poprzednio, więc tuż obok Tomka.

- Nie przerywaj! - zdenerwowała się Kryśka. - Lepiej byś słuchała, ty strachajło! I co na tej Copacabanie?

Znowu zagrzmiało przeciągle. Za oknami ze­rwał się silny wiatr i pierwsze krople deszczu gwałtownie uderzyły o szyby.

- Kiedy wieczorem stoisz na plaży Copacabany i patrzysz przed siebie, widzisz tylko światła w oddali, błyski grzywiastej piany fal i słyszysz szum morza, tak piękny, jak naj­piękniejsza muzyka. I zapominasz, że tuż za twoimi plecami suną setki samochodów, toczy się życie wielkiego miasta. Pośród tysiąca lu­dzi czujesz się sam, i tylko ten ocean przed tobą...

Błysnęło, zagrzmiało i błysnęło znowu. W mgnieniu sekundy zobaczyłem, jak Monika gwałtownie rzuciła się do tyłu.

- Opanuj się - powiedział Tomek.

- Kiedy nie mogę, boję się po prostu stra­szliwie! - łkała Monika.

- Ona się wygłupia - usłyszałem szept Krystynki. - Doskonale wiem, że nie boi się burzy...

Jej szept dotarł również do Babetki, która sprzeciwiła się gwałtownie.

- Jesteś niesprawiedliwa. Boi się!

- Zawracanie głowy. Boi się tylko wtedy, kiedy jej z tym wygodnie. No i co? - zapytała Kryśka głośniej. - Co z tą plażą?

- Widzisz, Krystynko, zawsze brak mi słów, kiedy chcę komuś opisać jej urok. Czasami myślę, że ludzie nie stworzyli jeszcze takich, które mogłyby oddać w pełni piękno tego miej­sca. Każdy przymiotnik wydaje mi się zbyt ubogi, każdy rzeczownik zbyt suchy.

- Czy chciałby pan mieszkać tam na stałe?

- O, nie! Ale chciałbym zobaczyć to jeszcze raz.

- I potem jeszcze raz... - szepnęła Babetka.

- Możliwe - przyznałem.

- I potem jeszcze raz... i jeszcze raz... - mówiła Babetka wolno.

- A może to już tak jest, że pragnienie jest zawsze piękniejsze od spełnienia, Babetko? - zapytałem.

- Chyba nie - zaprzeczyła gwałtownie. - Chyba nie może być nic piękniejszego od spełnienia marzeń.

- Kto wie - zastanowiłem się. - Kto wie...

- Dziwne to wszystko - westchnęła Kryśka. - Człowiek chyba lepiej zna świat niż samego siebie.

Gadały tak, jak zwykle gada się po ciem­ku: trochę refleksji, trochę zadumy. Milcze­nie Tomka i Moniki zaczynało mnie niepoko­ić. Błysnęło raz po raz, zagrzmiało i znowu przeciągłe błękitne światło rozjaśniło pokój. I wtedy zobaczyłem Monikę wtuloną w objęcia Tomka, z twarzą tuż obok jego twarzy.

- Może byś jednak zapalił jakąś świecę, To­masz - powiedziałem głośno.

Przez chwilę słyszałem potrącanie krzesła, skrzypienie drzwi, trzaskanie zapałki. W po­marańczowym świetle odnalazłem twarz Mo­niki, jej uśmiech na pół drwiący, na pół zwycięski. Odnalazłem również zadumaną buzię Krystynki. Rozejrzałem się po pokoju. Babetki nie było. Tomasz również szukał jej wzrokiem, niespokojnie, z przestrachem. A potem opuścił głowę i patrzył już tylko na świecę, którą trzy­mał przed sobą, na jej płomyk migotliwy, nie­równy.

- Postaw ją na stole i chodź tu do mnie! - głos Moniki zabrzmiał despotycznie. Tomasz nie drgnął nawet.


Odnalazłem ją w kuchni. Stała przy oknie, w które deszcz walił nieprzerwanie.

- Babetko...

Wtuliła twarz w rękaw mojego swetra, a kiedy chciałem pogłaskać jej policzek, poczu­łem, że jest mokry od łez.

- Babetko...

Poruszyła głową, prosząc tym gestem, żebym milczał. I milczałem, bo cóż mogłem powiedzieć? Że całe życie jest jeszcze przed nią, cu­downe jak wieczór na Copacabanie?

- Nie będę w to dłużej grała... - usłysza­łem wreszcie jej stłumiony głos. - Mam już dosyć minusów.

- O ile zdążyłem zauważyć, nie zawsze wy­grywa ten, kto pierwszy mówi makao, Babet­ko.

- Ona już wygrała.

- Nie jestem tego pewien.

- Widziałam.

Wyprostowała się, podałem jej swoją chu­steczkę.

- A do tego nie potrafię przegrywać - po­wiedziała żałośnie. - Jak byłam mała, zaw­sze ryczałam, kiedy zostałam durniem. Teraz też.

- Z tą różnicą, że teraz ty ryczysz, chociaż durniem został ktoś inny... - zauważyłem żartobliwie.

Roześmiała się, ale przez łzy, bo wcale nie było jej lżej. Otworzyłem okno, deszcz prze­stał padać równie nagle, jak zaczął. Wionęło ku nam zapachem wilgotnego lasu, coraz ciszej szumiały liście drzew potrącane słabnącym wiatrem.

Ktoś otworzył drzwi i przekręcił kontakt.

- Światło już jest, Janie Sebastianie, cóż wy tak po ciemku? W pokoju zapalili świecę.

- A myśmy właśnie od tej świecy uciekli, dziadku... Prot przyjrzał się Babetce uważnie.

- Płakałaś...?

Spuściła oczy, Prot odwrócił się i pogwiz­dując cicho włączył grzałkę.

- Przyszła mi ochota na herbatę. Może i wy się napijecie, Janie Sebastianie?

Nie trafił Prot. Właśnie w tej chwili naj­chętniej łyknąłbym pół kieliszeczka ubiegłorocznej nalewki Anity. Pół kieliszeczka, nie więcej.

- Chętnie, Procie.

- I ja też, dziadku...

- O, proszę, ale mam towarzystwo! Naszykuj kubeczki, Babetko...

Usiedliśmy przy kuchennym stole, Babetka wyjęła kubeczki i czekając na zagotowanie wody przysiadła na kolanie Prota.

- Masz ci los! - stęknął.

- A jak mówię, że powinnam się odchu­dzać, to dziadek mi nie wierzy.

Herbata była mocna, aromatyczna, piliśmy ją pogadując od czasu do czasu.

- Dziaaadkuuu! - poprosiła nagle Babetka rozwlekłym tonem. - Nie przeszedłby się dziadek?

- A czy ty masz dobrze w głowie, Babetko? Po takim deszczu?

- Mamy przecież kalosze!

- Diabła tam kalosze. W te kałuże chcesz mnie wlec? Za stary jestem na takie spacery.

- Dziadek stary! Także coś! - oburzyła się Babetka. - Dziaaadkuuu! Ja tak dziadka proszę...

- Ej, Babetko, co ci po głowie chodzi. Posmutniała. Wstałem.

- Pójdę popracować, Procie! Muszę popra­cować w końcu.

- Ano, pójdźcie, Janie Sebastianie.

- A wy co będziecie robili?

- Ja? - Prot przesunął dłonią po czyprynie, poklepał ją i jeszcze raz przygładził. - Ja to się chyba przejdę trochę, ot co będę robił...

Nie ruszyłem się z miejsca. Patrzyłem, jak wkładają gumowce, jak Prot narzuca na ramiona Babetki swoją brezentową kurtkę. Otworzył drzwi wyjściowe, Babetka wsunęła rękę pod dziadkowe ramię.

Kiedy zostałem sam, wyjąłem z kieszeni faj­kę i pudełko z tytoniem. Od wygasłego pie­ca szło jeszcze łagodne ciepło, kot Anity siedział na wprost mnie, mrużąc sennie zielonkawe oczy. Nagle usłyszałem skrzypnięcie drzwi, odwróciłem głowę i zobaczyłem stojące­go w progu Tomasza. Szybkim spojrzeniem ogarnął puste krzesełka. A potem wtargnął do kuchni.

- Czy pan nie wie, gdzie jest Babetka? - zapytał gwałtownie.

- Wiem, poszła na spacer z dziadkiem.

- W którą stronę poszli? Jak pan myśli? Mógłbym ich dogonić?

- Mógłbyś - odparłem spokojnie. - Nie wiem tylko, czy to jest celowe.

- Dlaczego?

- Bo ona ma dosyć minusów, powiedziała mi! - przestraszyłem go. Był zbyt pewny siebie i to mnie drażniło.

- Więc pan sądzi, że...

- Nic nie sądzę! - przerwałem mu. - Nie jestem sędzią, tylko widzem. Spochmurniał.

- Nie mogę znieść myśli, że jej jest przy­kro! - powiedział otwarcie. - Nie mogę znieść.

Przyglądałem mu się bez słowa. Do tej pory mogłeś, a teraz nie możesz! Widzisz, stary, jak to cię nagle złapało... - myślałem.

- Wtedy, pan przecież wie, pan przecież też to widział, prawda? Więc wtedy właśnie zrobi­ło mi się brak B a b e t k i! Czy to nie idiotyczne?

Było to mniej idiotyczne, niż sądził. Podnio­słem się z krzesła i podszedłem do otwartego okna. Tomasz stanął obok mnie. Po chwili wyciągnął rękę.

- Tam! - powiedział. - Tam, widzi pan?

Tak, zobaczyłem ich. Szli wolno w stronę lasu. On wysoki i barczysty, ona drobna i mała.

Zupełnie inni, zupełnie tacy sami.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krystyna Siesicka Ludzie jak wiatr
krystyna siesicka ludzie jak wiatr
Krystyna Siesicka Ludzie jak wiatr
Sniegow Siergiej Ludzie Jak Bogowie
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie  W Perseuszu
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie Pętla wstecznego czasu
114 Kaiser Janice Szalona jak wiatr
Bulyczow Kir Ludzie jak ludzie
jak rozumiesz określenie bogowie jak ludzie - ludzie jak bog
Wells H G Ludzie jak bogowie
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie ?lekie szlaki
Bulyczow Kir Ludzie Jak Ludzie
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie  Dalekie szlaki
Sniegow Siergiej - Ludzie jak bogowie 03 - Pętla wstecznego czasu
Jak rozumiesz określenie Bogowie jak ludzie - ludzie jak bog, Język polski
Sawicki Andrzej Jak wiatr w stepie(1)