JANICE KAISER
SZALONA JAK WIATR
Tytuł oryginału Wild like The Wind
PROLOG
Julia Powell przechodząc wczesnym rankiem przez
hol na piętrze rezydencji ojca na Long Island, po-
prawiła pasek przy kaszmirowym szlafroku. Chciała
choć na chwilę zajrzeć do Zary. Potem szybko ubierze
się i przygotuje do wyjścia.
Zdawała sobie sprawę, że nie powinna być nadopie-
kuńcza w stosunku do córeczki. Zara, podobnie jak
większość małych dzieci, miała żywe usposobienie
i lubiła ciągle być w ruchu. Julia bezustannie usiłowała
zainteresować małą spokojniejszymi zajęciami, takimi
jak słuchanie bajek i rysowanie.
W dziecinnej sypialni Julia podniosła z ziemi różo-
wą satynową poduszkę, która spadła z łóżeczka,
i uśmiechnęła się czule. Widok Zary, pogrążonej
w głębokim śnie, był rozbrajający.
Jej córeczka wyglądała uroczo i niewinnie. Drobna
i krucha, była prześlicznym dzieckiem. Po rodzinie
Powellów odziedziczyła błękitne oczy, szlachetne rysy
twarzy i delikatną budowę, a po Dajanich - ciemne
włosy i egzotyczną, wschodnią cerę. Kasim był nie-
zwykle przystojnym mężczyzną. Już teraz było wi-
dać, że mała, mając urodziwych rodziców, wyrośnie
na prześliczną kobietę. Julia nie potrafiła odpowie-
R
S
dzieć sobie na podstawowe pytanie: czy córka zostanie
wychowana w kulturze amerykańskiej, czy arabskiej?
Czułym gestem odgarnęła z buzi dziecka ciemne
wijące się loki. Sama chciałaby móc spać tak smacznie
jak Zara. Targana niepokojem o los córki, spędzała
bezsenne noce. Zazdrościła innym rodzicom, którzy
mieli na głowie tylko zwykłe kłopoty, towarzyszące na
co dzień wychowywaniu potomstwa.
Westchnęła głęboko. Jakoś nic nie układało się jej
pomyślnie. Ani młodość, ani małżeństwo. Ani tym
bardziej życie po rozwodzie. Musiała jednak uczciwie
przyznać, że nie powinno być to dla niej zaskoczeniem.
Ojciec dziesiątki razy ostrzegał ją przed Kasimem
Dajanim.
Julia opuściła pokój Zary. Do porannej wizyty
w kancelarii adwokackiej, mieszczącej się w centrum
Nowego Jorku, pozostało niewiele czasu. Przed wyjaz-
dem z domu musiała jeszcze się umyć i ubrać. Do tej
pory nie powiedziała ojcu o tym, że postanowiła
spotkać się z byłym mężem w obecności adwokatów
obu stron.
Wracając do swych pokojów, tych samych, które
zajmowała podczas każdego pobytu w domu na Long
Island, rzuciła okiem w dół przez balustradę wewnętrz-
nych schodów. Drzwi do biblioteki były otwarte,
a w środku paliło się światło. Oznaczało to, że ojciec
już wstał i zabrał się do pracy. Zapewne, jak zawsze,
wysyłał faksem pisma do podwładnych, informując
o powziętych decyzjach i wydając polecenia, mogące
zaważyć na istnieniu całych korporacji. Julia miała
nadzieję, że wszechwładny Wilson Powell zjadł już
śniadanie. W przeciwnym razie spotkanie z nim przed
wizytą w kancelarii adwokackiej stanie się, niestety,
nieuniknione.
R
S
W sypialni zdjęła szlafrok i poszła do łazienki. Ze
wszystkich domów, które posiadał jej ojciec, najbar-
dziej lubiła rezydencje na Long Island. Po śmierci
matki rzadko odwiedzała dom w Wirginii. Mieszkała
najczęściej w Nowym Jorku lub w Kalifornii. Tak
działo się do chwili, w której w jej życie wkroczył
Kasim Dajani. Wówczas zmieniło się wszystko.
Julia wzięła prysznic i szybko się ubrała. W nocy,
leżąc bezsennie i myśląc o dzisiejszym spotkaniu,
postanowiła, że założy prosty kostium i upnie włosy
na karku. Nie zależało jej na tym, aby wyglądać
poważnie, lecz chciała przynajmniej w ten sposób
pokazać Kasimowi, jak dalece wyzwoliła się spod
jego wpływu. Nie znosił kobiet ubranych w kos-
tiumy. Swą młodą żonę zawsze chciał widzieć w suk-
niach pochodzących od najlepszych krawców, wy-
twornych, powiewnych i bardzo kobiecych. Teraz
jednak Julia już dłużej nie zamierzała zaspokajać
jego gustów.
Schodząc po schodach, zauważyła, że światło w bib-
liotece już się nie pali. Ojciec nigdy nie wychodził
z domu przed dziesiątą, musiał być więc w jadalni.
Zobaczyła go przy stole, pijącego poranną kawę. Na
widok córki odłożył trzymaną w ręku gazetę.
- Dzień dobry, tato.
Rzucił okiem na Julię i zmarszczka przecięła mu
czoło. Domyślił się, co oznacza jej strój.
- A więc zdecydowałaś się rozmawiać z tym łaj-
dakiem - powiedział z surową naganą w głosie.
- Jeśli masz na myśli Kasima, to tak. O ósmej
spotykam się z nim u mojego adwokata.
Wilson Powell westchnął głęboko.
- Dziecko, nie możesz dowierzać temu człowie-
kowi! Nigdy nie powinnaś tego robić. Ani przedtem,
R
S
ani teraz. Twoja rozmowa z nim to czysta strata
czasu.
- Tato, jestem mu winna...
- Nic nie jesteś winna! To on cię wykorzystał.
Uczynił swoją własnością. Mimo moich ostrzeżeń
wyszłaś za tego łajdaka. I co ci to dało?
- Zarę. - Głos Julii brzmiał spokojnie i czysto.
Wilson Powell upił następny łyk kawy. Milczał
przez chwilę. A kiedy się odezwał, mówił znacznie
spokojniejszym tonem.
- Sąd przyznał ci opiekę nad dzieckiem. Twój
rozwód jest zakończony. Każda dalsza rozmowa z tym
człowiekiem będzie oznaką twej słabości.
Zanim Julia zdążyła odpowiedzieć ojcu, do pokoju
weszła Rose. Wniosła tacę ze świeżymi, słodkimi
bułeczkami i dzbanek pomarańczowego soku.
- Proszę tylko o sok - powiedziała Julia do gos-
podyni.
- Spróbuj bułeczek. Upiekłam je specjalnie dla
ciebie.
- Dziękuję. Nie jestem głodna.
Rose nalała soku do szklanki i wyszła z pokoju.
Julia rzuciła okiem na ojca. Był postawnym mężczyzną
o nieco przysadzistej sylwetce i surowych rysach
twarzy. Miał na sobie koszulę z krawatem i długi,
rozpinany sweter.
Wilson Powell sprawiał wrażenie rozluźnionego.
Julia wiedziała jednak, że to tylko pozory. W każdej
minucie swej egzystencji był człowiekiem czynu. Dla
niego życie stanowiło jedno wielkie wyzwanie. Lubił
grę i towarzyszące jej ryzyko. Im stawki były wyższe,
tym czuł się lepiej.
Julia miała mu za złe takie postępowanie. Był
człowiekiem o niezwykle silnym charakterze, despo-
tycznym i władczym. Od śmierci żony, która zmarła na
raka, roztaczał nad córką stałą kontrolę. Ostro prze-
R
S
ciwstawiał się jej małżeństwu z arabskim księciem.
Ostrzegał, że jako reprezentant odmiennej kultury
Kasim Dajani nie będzie w stanie zrozumieć potrzeb
kobiety wychowanej i przyzwyczajonej do życia w Sta-
nach. Jak na ironię, mąż Julii był pod wieloma
względami podobny do jej ojca. Obaj lubili dyrygować
innymi ludźmi, zwłaszcza nią, i żaden z nich nie
potrafił przegrywać;
Wypiła jeszcze łyk soku. Była zbyt zdenerwowa-
na, aby cokolwiek zjeść. Pocieszała ją tylko myśl, że
być może stanie się cud i po dzisiejszym spotkaniu
z Kasimem sprawy wezmą korzystniejszy obrót. Po-
stanowiła, że znalazłszy się na stałe w Stanach, od-
nowi znajomości z czasów szkolnych i uniwersytec-
kich i nawiąże jakieś towarzyskie kontakty. A po-
tem, kiedy Zara podrośnie i będzie można zopero-
wać jej chore serce, podejmie przerwaną pracę
zawodową.
- Tato, wiem, że dzisiejsze spotkanie z Kasimem
uważasz za błąd z mojej strony - powiedziała po
chwili. - Jest jednak ojcem Zary. I kocha ją. Nie
mogę dziecka całkowicie pozbawiać ojca. Jeśli pó-
jdzie na kompromis, będzie to z korzyścią dla małej.
Wilson Powell potrząsnął głową.
- Ten łajdak nie uznaje żadnych kompromisów.
Chce mieć Zarę wyłącznie dla siebie. W świecie,
w którym żyje, uznaje się tylko dwie skrajności:
wojnę albo pokój. Dla niego nastała teraz pora
wojny.
Przez całą drogę do centrum miasta dźwięczały
jej w uszach złowieszcze słowa ojca. Obawiała się,
że ma rację. Była pełna jak najgorszych przeczuć.
Z upływem czasu miłość Kasima do córki przerodziła
się w prawdziwą obsesję. Uważał ją za swoją nie-
podzielną własność.
R
S
Do dziś Julia nie była w stanie pojąć, jak mogła tak
się pomylić. Dopiero po ślubie przekonała się, z kim
ma do czynienia.
Nie warto było wracać myślami do przykrych
spraw. Za swój życiowy błąd już zapłaciła ogromną
cenę. Pozostał jednak jeszcze jeden ważny problem.
Wychowanie dziecka. Kasim za wszelką cenę chciał
zabrać Zarę na stałe do Sumaru.
Z rozgoryczeniem i złością przyjął do wiadomości
wyrok amerykańskiego sądu, przyznający matce opie-
kę nad dzieckiem. W obszarze kultury arabskiej,
w którym wyrósł, było to nie do pomyślenia. Julia
przeczuwała, że były mąż nie da za wygraną, i to
napawało ją przerażeniem.
Wszystko, od samego początku, było wyłącznie
jej winą. Nie powinna wychodzić za Kasima. Nie
posłuchała ani głosu rozsądku, ani ojca. Bez pamięci
zakochała się w arabskim księciu, należącym do
rodziny panującej.
Z poczęciem potomka chciała trochę poczekać. Jej
dotychczasowa kariera zawodowa w Banku Świato-
wym przebiegała pomyślnie. Julia chciała jeszcze po-
pracować i wyrobić sobie mocniejszą pozycję, zanim
zdecyduje się na urodzenie dziecka.
Przed ślubem Kasim wydawał się rozumieć obiekcje
Julii co do wczesnego macierzyństwa, lecz - począw-
szy od nocy poślubnej - diametralnie zmienił swoje
nastawienie i przestał zważać na jej racje.
Gdy tylko zaszła w ciążę, Kasim przestał być
czułym i uważającym mężem. Dla Julii stało się
jasne, że zależało mu nie na niej, lecz na potom-
stwie. Jej podstawowa rola, podobnie jak każdej
arabskiej żony, miała się ograniczać do rodzenia
dzieci.
R
S
Kiedy przebywali wśród ludzi, Kasim zachowy-
wał się poprawnie i z szacunkiem odnosił do żony.
Szybko jednak zaczął się od niej oddalać. Często
wieczorami opuszczał dom i Julia była przekonana,
iż spotyka się z innymi kobietami. I to ją ostatecznie
załamało.
Próby porozumienia się z Kasimem spełzły na
niczym. Nie chcąc wysłuchiwać skarg żony, po prostu
się od niej odsunął.
Z dnia na dzień sytuacja się pogarszała. Po żarze
miłości pozostał tylko popiół.
Jedyną nadzieją Julii stało się dziecko. Bardzo go
pragnęła.
Po urodzeniu Zary wszystkie myśli skupiła na córce.
Widząc jednak, że życie z Kasimem staje się nie do
zniesienia, postanowiła działać.
Od dwóch lat mieszkała w Sumarze. Teraz zdecydo-
wała się wrócić na jakiś czas do Stanów, zamieszkać
z córeczką u ojca i powziąć decyzję co do dalszych
losów.
I tak się stało. Kiedy pewnego dnia w rezydencji
Wilsona Powella na Long Island zjawił się Kasim, żeby
zabrać rodzinę z powrotem do Sumaru, Julia zażądała
rozwodu.
Decyzja żony nie zrobiła na nim większego wraże-
nia. Było widać, że jest jedynie rozgoryczony. Być
może on sam także był rozczarowany małżeństwem.
Sprawa rozwodowa przebiegła szybko i spokojnie.
Jedyny, lecz ważny punkt sporny stanowiła dalsza
opieka nad Zarą.
W krajach arabskich jest nie do pomyślenia, aby
dziecko powierzać matce. Kasim nie przyjął do wia-
domości zapewnień Julii, że będzie mógł widywać
córkę, kiedy tylko zechce. Poznawszy już dobrze
R
S
jego charakter, Julia bała się, że - mimo sądowego
wyroku - odważy się siłą odebrać jej dziecko. Dlatego
postawiła warunek. Wszystkie spotkania ojca z córką
miały się odbywać w domu Wilsona Powella na Long
Island.
Powodowała nią wyłącznie troska o bezpieczeń-
stwo dziecka. Zdawała sobie sprawę, że upokarza
dumnego księcia, lecz stawka była zbyt wysoka, by na
to zważać. Kasim z łatwością mógłby przemycić
malutką Zarę do samolotu i wywieźć ją ze Stanów.
A wtedy Julia nie miałaby już żadnych szans na
odzyskanie dziecka.
Kasim nigdy jej nie groził. Wiedziała jednak, że nie
pogodził się z wyrokiem sądu. Przez znajomości
w oficjalnych kręgach załatwił interwencję rządową.
Julia oświadczyła przedstawicielom Departamentu
Stanu, że w żadnym razie nie zamierza zabronić ojcu
widywania córki, lecz sama nie zrzeknie się opieki nad
nią i pozwoli Zarze opuścić Stany, dopiero gdy stanie
się pełnoletnia.
Po tak stanowczym sformułowaniu swego stanowi-
ska Julia miała nadzieję, że Kasim zaprzestanie dal-
szych prób odebrania dziecka. Przez parę miesięcy nie
dawał znaku życia. Była jednak przekonana, że coś
knuje, i stawała się coraz bardziej nerwowa. Nie
dowierzając byłemu zięciowi, Wilson Powell przedsię-
wziął nadzwyczajne środki ostrożności. W rezydencji
na Long Island założono niezawodny system alar-
mowy i zatrudniono wartowników.
Po dłuższym wahaniu Julia przystała na spotkanie
z Kasimem w obecności adwokatów obu stron. Nie
miała ochoty rozmawiać z byłym mężem, lecz uznała,
że dla dobra dziecka nie powinna jeszcze bardziej
zadrażniać i tak już napiętej sytuacji.
R
S
Limuzyna Wilsona Powella zatrzymała się przed
granitowym wieżowcem, w którym mieściła się kan-
celaria adwokacka Edwarda Kadisha, prowadząca
sprawy rodziny Powellów.
Po dziesięciu minutach Julia siedziała już w sali
konferencyjnej i zdenerwowana czekała na swych
rozmówców.
Po chwili zjawił się Edward Kadish w towarzystwie
drugiego prawnika, a kilka minut później do pokoju
wszedł Kasim Dajani. Wysoki, przystojny, o nie-
przeniknionym wyrazie twarzy. Na widok jego zim-
nych, wpatrzonych w nią oczu, Julia poczuła się
nieswojo. Podobnie jak wówczas, gdy swego przy-
szłego męża ujrzała po raz pierwszy.
Kasim robił wrażenie na kobietach. Natychmias-
towe i nieodparte. Imponowały im jego pasja i władczy
stosunek do życia.
Nawet teraz Julia bezwiednie zaczęła poddawać
się męskiemu urokowi byłego męża, mimo że jej mi-
łość do tego człowieka zdążyła przerodzić się w nie-
nawiść. Była gotowa rzucić się na niego z pazurami
z taką samą żarliwością, z jaką niegdyś pragnęła mu
się oddać.
Tym razem jednak spojrzenie Kasima Dajaniego
było lodowate. Nie odkryła w nim nawet cienia
zmysłowego pożądania. Z jego oczu biły ostre błyski
odzwierciedlające żelazną wolę.
Miał na sobie idealnie skrojony, szary, lekki ga-
rnitur i jedwabną koszulę z wiśniowym krawatem.
Nadal w oczach Julii był najwytworniejszym i naj-
atrakcyjniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek
spotkała. Nawet teraz zdawała sobie z tego sprawę
i bezwolnie poddawała się jego niezaprzeczalnemu
urokowi.
R
S
Poznali się w biurze prezesa Banku Światowego.
Widok Kasima, siedzącego w fotelu z filiżanką kawy
w ręku i obrzucającego Julię władczym, męskim
spojrzeniem, sprawił, że z wrażenia ugięły się pod nią
nogi. Gdyby wtedy od razu zoponował pójście do
hotelu, z pewnością nie potrafiłaby odmówić. Tak
ogromne zrobił na niej wrażenie.
W łóżku znaleźli się po tygodniu znajomości. I wte-
dy Kasim, bez żadnych wstępów, zaproponował jej
małżeństwo.
- Czy nie za szybko? - spytała. - Znamy się prze-
cież zaledwie kilka dni.
- Czas nie gra żadnej roli - odparł bez wahania.
- Muszę cię mieć. I będę miał.
Tak też się stało. Nie była w stanie mu się oprzeć.
- Dzień dobry, Julio - Z rozpamiętywania wspo-
mnień wyrwał ją głos Kasima. Przywitał ją, wchodząc
do sali konferencyjnej z uniesioną dumnie głową.
Zachowywał się jak dyplomata. Układny, uprzedza-
jąco grzeczny, o idealnie opanowanym głosie.
Julia popatrzyła na byłego męża z rozgoryczeniem
i nienawiścią, lecz zarazem z mimowolnym zafas-
cynowaniem. Z przerażeniem uzmysłowiła sobie, że do
tej pory nie potrafiła wyzwolić się całkowicie spod
wpływu tego człowieka.
Kasimowi towarzyszył niski, łysiejący blondyn
w okularach. Był to adwokat prowadzący jego sprawy
w Stanach Zjednoczonych.
Gospodarz spotkania, Edward Kadish, zapropono-
wał gościom zajęcie miejsc. Kasim, jak zwykle o niena-
gannych manierach, czekał spokojnie, aż Julia pierw-
sza usiądzie za stołem. Nie spuszczał z niej wzroku.
Przebijał ją na wskroś zimnymi oczyma.
Mimo że nie było w nich cienia czułości, przypo-
mniała sobie najbardziej intymne chwile, które przeży-
wała z tym człowiekiem. I własną miłość. Dziś niena-
wi-
R
S
dziła go tak bardzo, jak przedtem kochała. Także
z całego serca.
- W moim kraju zaszło ostatnio wydarzenie wagi
państwowej - zaczął Kasim Dajani, nie zważając na
adwokata Julii. - Stawia sprawę Zary w całkiem no-
wym świetle.
Julia zauważyła, że znów mówi poprawną angiel-
szczyzną. Pozbył się amerykańskich naleciałości,
które przejął od niej podczas dwóch lat wspólnego
życia.
- W zeszłym tygodniu zabito na pustyni mego
stryjecznego brata Amala - ciągnął. - Julio, wiesz do-
brze, co to oznacza. Król Fouad stracił jedynego syna.
Następcę tronu.
Wiedziała dobrze, co to oznacza. Sukcesja znalazła
się teraz w rękach Kasima.
- Tak więc sytuacja uległa zmianie. Po śmierci
stryja Fouada ja zostanę władcą Sumaru - oświa-
dczył.
Julia nerwowo przełknęła ślinę. A więc były mąż
przyjmuje inną taktykę. Za nowy oręż obiera sprawy
wagi państwowej.
- Zara nie może stać się twoją następczynią
- stwierdziła szybko.
- Masz rację. Pewnego dnia zostanie jednak córką
króla. Musi więc otrzymać odpowiednie wychowanie
i prowadzić życie, jakie przystoi księżniczce. Nie ma
innej możliwości.
- Kasimie, Zara jest także moim dzieckiem. Faktu
tego nie zmienisz, gdybyś nawet został prezydentem
Stanów Zjednoczonych.
- Nie proszę, żebyś się jej wyrzekła. Jesteś i bę-
dziesz
matką Zary.
- Nie zmieni się także faktu, że dziecko jest bardzo
wątłe. I do chwili operacji serca wymaga troskliwej,
matczynej opieki.
R
S
- W Sumarze będzie miało doskonałe warunki.
Mamy służbę medyczną i aparaturę na najwyższym
światowym poziomie. A jeśli będzie potrzebny jakiś
nadzwyczajny zagraniczny chirurg, bez trudu kupię
jego usługi. Wiesz, że zawsze mam to, co najlepsze.
- Matczynej miłości nic dziecku nie zastąpi - stwier-
dziła Julia. W środku aż gotowała się ze złości.
- Nie musisz opuszczać Zary. O to cię nie proszę.
- Świetnie wiesz, że sprawa dziecka jest przesądzo-
na. Twoje nowe argumenty do mnie nie przemawiają.
Nadal szanuję ciebie i twoją rodzinę. Nie oddam ci
jednak Zary tylko dlatego, że zmienia się twoja poli-
tycz-
na pozycja w Sumarze. Sąd przyznał mi opiekę nad
dzieckiem, bo uznał, że dla małej tak będzie najlepiej.
- Przyjechałem nie po to, by mówić o polityce
i przepisach prawnych - lekko zniecierpliwionym to-
nem powiedział Kasim. - Julio, jestem gotów zrekom-
pensować ci oddanie dziecka.
- Zrekompensować? - powtórzyła zaskoczona.
- Otrzymasz dwadzieścia milionów dolarów. Zo-
staną przelane na twoje konto, gdy tylko przekażesz mi
opiekę nad córką. Pieniądze czekają. Formalności
załatwią nasi adwokaci:
- Nie wierzę własnym uszom, Kasimie. Chcesz
kupić ode mnie Zarę za dwadzieścia milionów do-
larów?
- I tak będę ją miał. W taki czy inny sposób. Ten
wydawał mi się sensowny.
Julia potrząsnęła z niedowierzaniem głową. Była
wstrząśnięta.
- Moje dziecko nie jest na sprzedaż. Za żadną cenę.
Jak w ogóle mogłeś przypuszczać, że przystanę na taką
propozycję?
- Dwadzieścia milionów to ogromna suma. Więcej
pieniędzy nie będziesz w stanie wydać.
- Nie. Odmawiam.
R
S
- Trzydzieści milionów - zaproponował.
- Za żadne pieniądze nie oddam dziecka — szybko
odparła wzburzona Julia.
- Nie będziesz musiała rozstawać się z Zarą. Umoż-
liwię ci stały kontakt z córką. Kiedy tylko zechcesz się
z nią zobaczyć i przyjechać do Sumaru, pałac w Qatum
będzie do twojej dyspozycji. Otrzymasz pieniądze,
które ci zaoferowałem. Zara będzie wychowywana jak
przystało na córkę przyszłego króla. To mój jedyny
warunek.
- A więc Zara otrzyma edukację w haremie. I ty
sam wybierzesz jej męża. To masz na myśli?
- Uwzględnię pragnienia córki. Wiesz przecież,
Julio, że nie jestem człowiekiem zacofanym. Sądzę, że
nie muszę ci o tym przypominać.
- Nie musisz - odparła cierpko.
Popatrzył na nią uważnie.
- Twojej odmowy nie przyjmuję do wiadomości
- oświadczył spokojnie. - Musisz się zgodzić. Nie
masz wyboru.
- Mam. Ty możesz go nie mieć.
Kasim lekko się uśmiechnął, lecz zaraz jego twarz
przybrała kamienny wyraz.
- Rząd Stanów Zjednoczonych ani żadna inna siła
na niebie i ziemi nie zmusi mnie, żebym ustąpił. Julio,
odzyskam córkę. Z twoją zgodą lub bez niej. - W
głosie Kasima brzmiała wściekłość. - Nikt nie jest
w stanie niczego mi odmówić, a zwłaszcza ty!
- Twój tron nic dla mnie nie znaczy. Zara jest moja!
Kasim walnął pięścią w stół, aż wszyscy pod-
skoczyli.
- We wszelkich ziemskich sporach ostatecznym
arbitrem jest śmierć - powiedział złowieszczo. - Po-
myśl o tym, Julio. Bądź rozsądna. To jedyne ostrzeże-
nie z mojej strony. Przysięgam na wszystkie świętości,
że przeprowadzę to, co zamierzam!
R
S
Julia podniosła się z krzesła. W ślad za nią uczynili
to samo trzej prawnicy. Tylko Kasim nadal siedział.
Z furią i nie ukrywaną wrogością patrzył na byłą żonę.
- Odrzucam twoją propozycję - oświadczyła Julia
głośno i zdecydowanie. - Możesz odwiedzać córkę,
kiedy tylko zechcesz. Ale to wszystko. - Starała się
mówić spokojnie.
Kasim podniósł się zza stołu. Nie spuszczał wzroku
z Julii.
- Odzyskam swoje dziecko - powiedział ze śmier-
telną powagą. - Będę miał Zarę.
R
S
ROZDZIAŁ 1
Gdy prywatny odrzutowiec podchodził do lądo-
wania, ponad wzgórzami otaczającymi zatokę zaczęło
wschodzić słońce. Julia wyglądała przez okno samolo-
tu. Od niewyspania bolały ją oczy. Ostatnie miesiące
były dla niej pasmem niepokoju i udręki. Czy jeszcze
tym razem uda się dotrzeć bezpiecznie na miejsce, czy
też opuści ich dotychczasowe szczęście?
Kiedy znajdą się na ziemi, może wydarzyć się
bardzo wiele. Kasim jest w stanie zaatakować w dowo-
lnej chwili i w dowolnym miejscu. To człowiek nie-
obliczalny. Stać go na wszystko. Przez ostatni rok
Wilson Powell robił wszystko, żeby zapewnić bez-
pieczeństwo Julii i dziecku. Żyła w bezustannym
strachu. Bała się każdej następnej godziny. Każdego
następnego dnia.
Rzuciła okiem na śpiącą obok córeczkę. Opierała
ciemną główkę na różowej satynowej poduszeczce,
która towarzyszyła im we wszystkich podróżach.
Gdy Julia poczuła, że wysunęło się podwozie,
delikatnie potrząsnęła Zarą, żeby ją obudzić. Musiała
ubrać dziecko w samolocie. Na zewnątrz, na otwartej
przestrzeni, było zbyt niebezpiecznie. A ponadto będą
musiały wsiąść błyskawicznie do czekającego samo-
chodu.
R
S
FBI zdobyło informację o przygotowywanej akcji
uprowadzenia Zary. Były w nią zamieszane osobistości
ze Środkowego Wschodu. Ta pierwsza konkretna
wiadomość o działaniach Kasima przeraziła Julię.
Od czasu gdy FBI poinformowało o tym Wilsona
Powella, nie zaznała chwili spokoju. Wraz z córką
i ojcem żyła w stałym zagrożeniu.
Wilson Powell podjął natychmiast nadzwyczajne
środki ostrożności. Wynajął nawet dla Julii osobistego
ochroniarza, Jerry'ego Bolesa.
Samolot wylądował. Toczył się teraz na boczny pas
lotniska. Julia patrzyła, jak wiatr przygina trawy do
ziemi.
Odwróciła głowę, żeby zobaczyć, co robi Jerry
Boles, zajmuący tylne siedzenie. Kończył sprawdzać
broń. Włożył pistolet do kabury, rozpiął pas bez-
pieczeństwa, podniósł się i podszedł do Julii.
- Pani Powell, proszę przygotować córkę do wyj-
ścia - powiedział. - Za chwilę opuścimy pokład sa-
molotu. Pani też przyda się sweter. Na zewnątrz wieje
zimny wiatr.
- Dobrze.
Julia nie mogła się przyzwyczaić do wydawanych
jej poleceń. Ludzie z ochrony w porozumieniu z Wil-
sonem Powellem podejmowali za nią teraz wszystkie,
najdrobniejsze nawet decyzje. Wzięła-Zarę na ręce.
Rozespana dziewczynka przytuliła buzię do piersi
matki.
Julia owinęła dziecko białą wełnianą chustą, a sama
założyła gruby sweter.
Samolot toczył się dalej.
Tym razem, oprócz limuzyny, czekały na nich czte-
ry dodatkowe samochody. Julia była przyzwyczajona
do widoku dwóch.
R
S
- Dlaczego jest aż tyle wozów? - zapytała Bolesa.
- Nie wiem.
Samolot się zatrzymał.
Rozespana Zara z nieszczęśliwą miną rozglądała się
wokoło.
- Obudziłaś się wreszcie? Dziadek na nas czeka.
Zaraz się z nim przywitamy. Chcesz wyjrzeć przez
okno?
- Dziadek? - powtórzyła mała. Zadowolona, przy-
cisnęła nosek do szyby.
Julia zobaczyła ojca. Stał obok limuzyny. Pomachał
im ręką.
Zara i Julia odpowiedziały tym samym gestem.
Otwarto drzwi. Do wnętrza samolotu wdarło się
zimne, przenikliwe powietrze.
Pierwszy wysiadł Jerry Boleść Wraz z drugim
ochroniarzem pomogli Julii i Żarze zejść po scho-
dkach. Dziewczynka rzuciła się natychmiast w ra-
miona dziadka.
Wilson Powell pocałował Julię w policzek.
- Dobrą miałaś podróż, kochanie? - zapytał, uj-
mując córkę pod ramię.
- Tak. Dobrą - odparła. Mało brakowało, a by się
rozpłakała. Miała stargane nerwy. Coraz trudniej było
jej zachowywać spokój.
Przy limuzynie czekał szef ochrony, Bill Harbold.
Szybko otworzył przed Julią tylne drzwiczki.
- Dzień dobry, pani Powell.
- Dzień dobry.
Wsiadła do środka. Po chwili na miękkim, skórza-
nym siedzeniu znaleźli się przy niej ojciec i Zara.
Przejście z samolotu do wozu nie trwało dłużej niż
trzydzieści sekund. Za godzinę znajdą się w dobrze
strzeżonym domu ojca.
R
S
- Dobrze wyglądasz, tato - powiedziała Julia, si-
ląc się na spokój.
- Ty też, córeczko. I mała. Cieszę się, że przyjecha-
łyście.
Pocałował wnuczkę, która siedziała mu na kola-
nach. Walizki szybko umieszczono w bagażniku.
Ochroniarze wskakiwali już do stojących obok samo-
chodów.
- Po co aż tylu ludzi? - zapytała podejrzliwie Julia.
- Och, wprowadziłem drobną zmianę - odparł
Wilson Powell wymijająco.
Kawalkada ruszyła z miejsca.
Julia oparła się wygodnie. Usiłowała się odprężyć.
Wiele by dała za to, aby móc wreszcie poruszać się
bez tych wszystkich ochroniarzy i chodzić tam, gdzie
zechce.
Zanim otrzymała hiobową wiadomość z FBI, od
czasu do czasu umawiała się ze starymi znajomymi.
Dwukrotnie jadła kolację w towarzystwie szkolnego
kolegi, prawnika, lecz nie były to udane wieczory. Na
początku martwiła się o Zarę, a potem, kiedy się
zrelaksowała i poczuła lepiej, natychmiast przypomi-
nała sobie córeczkę i zaczynały ją nękać wyrzuty
sumienia, że ją zostawiła.
Popatrzyła przez okno limuzyny. Zmierzali w prze-
ciwnym kierunku niż dom ojca.
- Dokąd jedziemy? - spytała.
- Jest mały problem - odparł Wilson Powell.
Serce podeszło jej do gardła.
- Jaki?
- Odkryto przygotowania do akcji. Wiesz sama, do
jakiej. - Kątem oka spojrzał na wnuczkę.
- Och, Boże! - szepnęła przerażona.
- Dowiedziałem się o tym dopiero wtedy, kiedy
byłyście już w powietrzu. Mieliśmy do wyboru albo
zmianę miejsca lądowania, albo zwiększenie ochrony
R
S
i wybranie innej trasy. Zdecydowaliśmy się na drugie
rozwiązanie.
Samochód jechał ze średnią prędkością. Pasem
szybkiego ruchu wyprzedzały go inne wozy.
- Jakie przygotowania?
- Dowiedzieliśmy się, że do Stanów Zjednoczo-
nych zjechali w zeszłym tygodniu najemnicy, zwer-
bowani w różnych krajach europejskich. Istnieje po-
dejrzenie, że pracują dla Kasima. Podobno wszyscy
mieli się spotkać w San Francisco.
- Skąd te informacje? Z FBI?
- Mam także inne źródła. Muszę być dobrze poin-
formowany.
Julii zrobiło się słabo. To, co usłyszała od ojca, było
przerażające.
- Pewnego dnia nas dosięgną i Kasim zabierze
Zarę -jęknęła. - Mam przeczucie, że tak się stanie.
- Julio! Nie wolno ci nawet myśleć o czymś podob-
nym - ofuknął ją ojciec. - Przegrywa ten, kto wątpi.
- Och, tato.
- To poważna sprawa, córeczko. Kasim nie zawa-
ha się przed niczym. Ty, ja i każdy inny człowiek, który
stanie mu na drodze, może zginąć. W każdej chwili.
Julia nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
- Jeszcze nie powiedziałeś, dokąd jedziemy.
- Dowiedziałem się, że zamierzają nas zaatakować
w drodze. Podczas zmiany środka lokomocji. Za-
brałbym was do domu helikopterem, ale nie wiem,
czy miałby gdzie wylądować. Dlatego weźmiemy moją
łódź. Zajmie to więcej czasu, ale przynajmniej przez
dwie godziny pooddychamy świeżym, słonym po-
wietrzem.
- Dobrze, tato. Najważniejsze, aby Zara była bez-
pieczna.
- Nie martw się o nią. Wszystko zostało starannie
przygotowane.
R
S
Chwilę później tuż przed limuzynę wjechał jakiś
samochód i szofer musiał ostro hamować. Siedzący
obok niego Jerry Boles wyciągnął broń. Po chwili
jednak okazało się, że to fałszywy alarm. Zajechał im
drogę jakiś niewprawny kierowca. Wszyscy odetchnęli
z ulgą.
Po dziesięciu minutach znaleźli się na przystani.
Zaparkowali tuż przy łodzi motorowej należącej do
Wilsona Powella. Drzwiczki limuzyny zostały otwarte
dopiero wtedy, kiedy ludzie z obstawy wyskoczyli
z samochodów i zajęli wyznaczone miejsca.
Pierwszy wysiadł Jerry Boles.
Chwilę później limuzynę opuściła reszta pasażerów.
Julia zobaczyła manewrującą w pobliżu małą łódź.
Trzymając mocno Zarę za rękę, szybko wbiegła na jej
pokład.
- Mamusiu, obejrzymy wieloryby? - spytało dzie-
cko.
- Nie, córeczko. Nie dzisiaj.
- Chcę zobaczyć wieloryba - upierała się Zara.
- Będziemy oglądały ptaki i łódki. A może nawet
zobaczymy jakiś duży statek. I będziemy się ścigali
z jakąś inną łodzią, tak jak ostatnim razem.
Julia weszła do kabiny i usiadła na ławeczce.
Postanowiła, że kiedy wypłyną, wyjdzie na pokład.
Miała ochotę pooddychać rześkim, słonym powie-
trzem.
Nie mogła się odprężyć. Ciągle myślała o Kasimie.
Gdyby poszedł na ugodę, życie jej i Zary stałoby się
mniej uciążliwe. Westchnęła ciężko.
Uruchomiono silnik. Wilson Powell podniósł do
oczu lornetkę i zaczął uważnie lustrować wody zatoki.
Blisko brzegu płynęła flotylla żaglówek. W odległości
R
S
mniej więcej trzech kilometrów, prawie pod Bay
Bridge, był widoczny duży kontenerowiec. Nagle
dobiegł go z góry głośny warkot. Podniósł głowę. Tuż
za łodzią, równoległym kursem, leciał na północ
helikopter. Nie oznakowany.
Na polecenie dane kapitanowi łódź ruszyła. Po
chwili szybko przecinała fale.
Helikopter zmienił kurs i odleciał w stronę Oak-
land.
Obok Wilsona Powella stanął szef ochrony, Bill
Harbold. Zapinał pod brodą skafander.
- Okropnie tu zimno.
Ojciec Julii poklepał go po ramieniu.
- Trochę świeżego powietrza dobrze ci zrobi.
Stali w milczeniu, wpatrzeni w wodę.
- Gdybyś miał zorganizować napad, gdzie i jak byś
to zrobił? - zapytał nagle Wilson Powell.
Szef ochrony zamyślił się.
- W jakimś odludnym miejscu. Musiałbym mieć
dużą przewagę liczebną. Dobrze wyszkolonych ludzi
-odparł.
Wilson Powell popatrzył uważnie na Billa Har-
bolda.
- To znaczy gdzie? Na przykład tutaj, na wodzie?
- Być może. Aczkolwiek pomyślne przeprowadze-
nie takiej akcji byłoby bardzo skomplikowane. Wyma-
gałoby użycia kilkunastu łodzi.
- Nie sądzę, aby Sumar nimi dysponował - cierp-
ko odrzekł ojciec Julii. W tym momencie znów usłyszał
nad głową warkot helikoptera. Leciał tym samym kur-
sem, co łódź. Wilson Powell wcisnął Billowi Harbol-
dowi lornetkę do ręki.
- Nie wiem, czy Sumar posiada siły powietrzne.
Bill, na wszelki wypadek skontaktuj się z portem
R
S
i dowiedz się czegoś o tym helikopterze. Coś mi się
zdaje, że nas pilnuje lub eskortuje.
Po chwili Wilson Powell został sam przy burcie.
Z rosnącym niepokojem wpatrywał się w przepływają-
ce w pobliżu łodzie. Ogarniały go złe przeczucia.
Czyżby się przeliczył i nie docenił wroga? Czy to
możliwe, by Kasim odważył się zaatakować łódź na
morzu? Skąd się dowiedział o utrzymywanej w sekrecie
trasie podróży i zmianie planów niemal w ostatniej
chwili? Kupił informatora? Za ile? Za milion dolarów?
Za pięć?
Nagle tuż nad łodzią pojawił się drugi helikopter.
Także nie oznakowany.
Na pokład wbiegł Bill Harbold.
- Panie Powell, chyba dzieje się coś niedobrego!
- zawołał. - W tym helikopterze jest pełno mężczyzn.
- Casey! - krzyknął Wilson Powell do człowieka
na mostku. - Skieruj natychmiast łódź w stronę brze-
gu. Szybko. Cała naprzód!
Oba helikoptery były tuż, tuż. Leciały nad łodzią.
- Bill, zaraz nas zaatakują! - wykrzyknął przera-
żony ojciec Julii. - Boże, i to na środku zatoki!
Poczuła nagle, że łódź ostro zmienia kurs. Zdążyła
jednak przytrzymać Zarę i uchronić ją przed upad-
kiem. Oprócz znajomych odgłosów silnika łodzi sły-
szała teraz głośny warkot. Na pokład łodzi padł cień
helikoptera.
Czy nas napadnięto?
Wyglądając przez bulaj, zauważyła drugi heliko-
pter.
Tak. To chyba atak. Boże, chcą porwać Zarę!
Drzwi do kabiny otworzyły się z trzaskiem. Stanął
w nich Wilson Powell.
R
S
- Kładź się na podłodze - polecił córce, podcho-
dząc do gabloty, w której trzymał broń. - Schowajcie
się, na litość boską!
Wyciągnął dwa automaty.
- Tato, czy to Kasim? - zbielałymi wargami spyta-
ła Julia.
- Tak. - Wilson Powell spojrzał na córkę. - A
gdzie Jerry Boles? - zapytał nagle.
- Nie widziałam go. Od wejścia na pokład.
- Cholera. - Wilson Powell lekko się zawahał,
lecz po chwili odpiął kurtkę, wyjął z kabury pistolet
i po podłodze popchnął go w stronę Julii. - Użyj,
jeśli będzie trzeba. - Odwrócił się i wyszedł szybko
z kabiny.
Julia powoli podniosła pistolet. Patrzyła na broń
szeroko rozwartymi oczyma.
- Boże! - jęknęła głucho.
- Mamusiu! Mamusiu!
Zara zaczęła płakać. Uczepiła się kurczowo ramie-
nia matki.
- Wszystko w porządku, kochanie. Zobaczysz,
wszystko będzie dobrze - uspokajała dziecko. Bała się
o chore serce małej. Zbytnie emocje mogły okazać się
zabójcze.
Ryk silników stawał się coraz głośniejszy. Heliko-
ptery wisiały w powietrzu tuż nad łodzią. Do uszu
Julii dobiegły nagle odgłosy strzałów. Całej serii.
Przez bulaj zauważyła podpływającą łódź motorową.
Na jej pokładzie znajdowało się kilku mężczyzn. Byli
w czarnych kombinezonach, mieli zamaskowane twa-
rze.
Julia złapała Zarę i pobiegła do dalszej, ostatniej
kabiny. Kiedy znalazły się przy drzwiach, łódź za-
chybotała się silnie. Impet odrzucił je na ścianę.
R
S
Z pokładu dobiegały odgłosy dalszych strzałów.
Julia zamknęła drzwi kabiny i założyła zasuwę.
Rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Nie-
mal całe zajmowało ogromne łóżko. Nie było już gdzie
uciekać!
Wokół rozpętała się strzelanina.
Julia usiadła na łóżku. Jedną ręką przyciskała do
boku Zarę. W drugiej dłoni ściskała pistolet.
Nagle na pokładzie zrobiło się cicho. Zamilkły
strzały. Julia zobaczyła zamaskowanego, ubranego na
czarno człowieka. Biegł w stronę kabiny. Wiedziała, że
po nią.
Złapała Zarę za rękę i pociągnęła w stronę szafy.
Wepchnęła małą do środka i kazała jej usiąść. Przera-
żone niebieskie oczy dziecka były wpatrzone w matkę.
- Kochanie, musisz tu zostać. Mamusia podejdzie
teraz do drzwi, żeby cię bronić. Siedź cichutko. Bardzo
cichutko. Rozumiesz, co mówię?
Zara skinęła główką. Drżały jej wargi.
Julia nachyliła się i pocałowała córkę w policzek,
- Kocham cię, maleńka. Zapamiętaj to sobie. Ma-
musia będzie cię zawsze kochała.
Julia wsunęła Żarze do rączki pluszową zabawkę,
którą znalazła na łóżku, i zamknęła drzwi do szafy.
Stanęła na wprost drzwi. Oparła się plecami o ścia-
nę. Wyciągnęła przed siebie pistolet.
Powoli ucichł warkot helikopterów. Odleciały. Mil-
czał silnik łodzi. Zapanowała złowroga cisza. Od czasu
do czasu przeszywał ją tylko jakiś krzyk.
Co się stało z ojcem?
Nagle usłyszała szybkie, ciężkie kroki. Ktoś prze-
kręcił gałkę u drzwi.
Ujęła broń w obie ręce i wymierzyła przed siebie.
Pod naporem siły drzwi otworzyły się z hukiem.
Julia zobaczyła w nich zamaskowanego mężczyznę.
Pociągnęła za spust.
R
S
Napastnik zachwiał się i upadł.
Po chwili w szeroko otwartych drzwiach pojawiła
się ręka z wycelowanym pistoletem. Zanim Julia
zdążyła ponownie nacisnąć na spust, od strony wejścia
do kabiny padł strzał.
Zgięła się wpół i powoli osunęła na ziemię.
Julia Powell poczuła, że umiera.
R
S
ROZDZIAŁ 2
Julia leżała w szpitalnym łóżku. Nie mogła się
pogodzić z utratą Zary. Łatwiej byłoby jej przetrwać
miesiąc bezustannego bólu i dwie operacje chirurgicz-
ne, gdyby tylko potrafiła uratować dziecko.
Wzięła do ręki fotografię stojącą na stoliku przy
łóżku. Przedstawiała Wilsona Powella z wnuczką.
Ojciec Julii wyglądał na szczęśliwego człowieka. Zara
miała na sobie nową niebieską sukienkę z koron-
kowym kołnierzykiem i niebieską przepaskę we wło-
sach, podkreślającą kolor jej oczu..
Julia przypomniała sobie, że kilka minut po zrobie-
niu zdjęcia dziewczynka poplamiła swą piękną sukien-
kę czekoladowymi lodami. Julii stanęła teraz przed
oczyma usmarowana buzia. Na myśl, że już nigdy nie
zobaczy dziecka, jej serce ścisnęło się z bólu.
Wiedziała, że do końca życia nie zapomni strasz-
liwego dnia na łodzi. Ocknęła się na podłodze w kabi-
nie. Leżała w kałuży krwi. Wokół panowała cisza.
Jedynym dźwiękiem, który do niej docierał, było
miarowe stukanie o ścianę kabiny roztrzaskanych
drzwi.
Słabym głosem bezskutecznie przywoływała Zarę.
Z największym trudem, nie zważając na potworny ból,
zaczęła się czołgać. Przyciskała ręką krwawiący, roz-
R
S
szarpany brzuch. Wydawało się jej, że minęły całe
wieki, zanim dotarła do krawędzi łóżka. Z tego miejsca
dopiero mogła zobaczyć drzwi szafy. Stały otworem.
Dziecka w środku nie było. Została tam tylko pluszo-
wa zabawka.
Dopiero następnego dnia Julia się dowiedziała, że
żaden z pasażerów łodzi nie przeżył. Napastnicy
zamordowali wszystkich. Także jej ojca.
Tak więc Kasim sprawił, że straciła najbliższych
sobie ludzi. Zarówno ojca, jak i dziecko. Była teraz
sama na świecie. Przy życiu utrzymywało ją tylko
jedno pragnienie. Za wszelką cenę chciała odszukać
Zarę.
Gdy w sanitarnym helikopterze, którym transpor-
towano ją do szpitala, odzyskiwała na chwilę świado-
mość, pytała o córkę. Nikt nie potrafił jej powiedzieć,
co stało się z dzieckiem.
Następnego dnia po wypadku w szpitalu zjawił się
agent FBI.
- Pani Powell - powiedział - jest bardzo prawdo-
podobne, że porywacze wywieźli dziecko z kraju.
- A więc ma je Kasim! -jęknęła Julia.
- Nie udało się jeszcze tego ustalić. Rząd Sumaru
wystosował jedynie list z wyrazami ubolewania z po-
wodu tego nieszczęśliwego wydarzenia. To wszystko.
- Dlaczego sądzicie, że Zarę wywieziono ze Sta-
nów?
- Dwadzieścia minut po jej uprowadzeniu z lotnis-
ka San Jose wystartowały cztery prywatne odrzutow-
ce. Zdołaliśmy ustalić, że chwilę przedtem wylądował
tam helikopter. Prawdopodobnie z pani córką. Istnieje
podejrzenie, że dziecko przetransportowano na po-
kład jednego z gotowych do startu odrzutowców,
które natychmiast odleciały w różne strony świata.
Jeden do Vancouveru, drugi do Nowego Jorku, trzeci
do Meksyku, a czwarty na Kajmany. Zapewne po to,
R
S
żeby zmylić ślady. Całą operację zaplanowano dosko-
nale. W najdrobniejszych szczegółach.
Julia zaczęła płakać.
Skontaktowała się telefonicznie z pałacem królews-
kim w Sumarze, lecz Kasim nie zgodził się z nią
rozmawiać.
Upłynęło wiele godzin, zanim agent FBI ponownie
pojawił się w szpitalnym pokoju Julii. Tym razem
przyniósł jej komunikat Departamentu Stanu potwier-
dzający, że Zara jest w Sumarze.
Wiadomość o wydarzeniu podały wieczorne dzien-
niki radiowe i telewizyjne. Rzecznik prasowy rządu
Sumaru złożył oficjalne oświadczenie, że grupa mię-
dzynarodowych najemników uprowadziła ze Stanów
księżniczkę Zarę i że jej ojciec, książę Kasim, zapłacił
okup i odzyskał ją. Gazety spekulowały na temat
całego wydarzenia, lecz żaden z dziennikarzy nie
potrafił podać faktów, które podważyłyby wiarygod-
ność oświadczenia rządu Sumaru.
Następnego dnia do San Francisco przyleciał osobi-
sty prawnik Julii Steven Bettencourt. W jego obecności
urzędnik Departamentu Stanu oficjalnie zalecił zroz-
paczonej matce powstrzymanie się od rozmów z przed-
stawicielami prasy ze względu na skomplikowaną
i delikatną sytuację w stosunkach Stanów Zjednoczo-
nych z Sumarem.
- Obiecuję, że nie będę rozmawiała z reportera-
mi - odparła Julia - ale stawiam jeden warunek. Bę-
dziecie informować mnie na bieżąco o wszystkim, co
dotyczy tej sprawy.
Urzędnik Departamentu Stanu przystał na takie
rozwiązanie.
Tego samego dnia poddano Julię drugiej operacji.
Wiele dni później, kiedy poczuła się na tyle dobrze, by
R
S
wziąć do ręki gazety, zobaczyła w nich fotografię
przedstawiającą Zarę w towarzystwie Kasima. Dziec-
ko było uśmiechnięte, lecz Julia ani przez chwilę nie
wierzyła, że jest szczęśliwe.
Postanowiła się nie poddawać, ale leżąc w szpitalu,
nie mogła podjąć żadnych działań. I to męczyło ją
najbardziej.
Dopiero po upływie kolejnego tygodnia zaczęła
wstawać z łóżka. Chirurg ostrzegł ją, że rekonwales-
cencja będzie długa i uciążliwa.
- Julio, możesz już sama iść do łazienki - powie-
dział. - Nie oznacza to jednak, że stać cię na większy
wysiłek. Nie przyspieszysz naturalnego biegu rzeczy.
Będziesz bardzo powoli odzyskiwała sprawność fizy-
czną. Ciesz się, że w ogóle żyjesz.
Julia była owładnięta jedną, je'dyna myślą. Pragnęła
jak najszybciej odzyskać córkę. Tylko ta myśl utrzy-
mywała ją przy życiu i dodawała sił. Postanowiła
walczyć.
Ludzie byli dla niej bardzo mili, lecz nie zdawali
sobie sprawy, jak głębokie jest jej cierpienie. Życzliwy
i oddany Steven Bettencourt dwukrotnie przylatywał
do Kalifornii, żeby osobiście przekazać uzyskane
informacje. Niestety, jego pomoc była ograniczona.
Mógł służyć jedynie radą.
Julia poprosiła go o jeszcze jedną wizytę w szpitalu.
Niecierpliwie czekała teraz na gościa. Nie mogła
usiedzieć w miejscu. Mimo bólu, zaczęła nerwowo
chodzić po pokoju. Postanowiła jak najszybciej odzys-
kać dobrą formę, mimo że pielęgniarki ostrzegały ją
przed zbyt wczesnym i nadmiernym wysiłkiem. Zmę-
czona, położyła się do łóżka.
Chwilę później usłyszała ciche pukanie do drzwi.
Do pokoju wsunął głowę Steven Bettencourt.
R
S
- Och, świetnie, że jesteś - przywitała go Julia.
- Wejdź, proszę.
- Jak się dzisiaj czujesz? - zapytał, podchodząc do
łóżka.
- Dobrze. Bardzo dobrze.
Siwowłosy pan ujął w dłonie jej szczupłą rękę.
- Pielęgniarki mówiły co innego. Stan twego zdro-
wia pozostawia jeszcze wiele do życzenia. Upłynie
sporo czasu, zanim stąd cię wypuszczą.
- Podjęłam decyzję. Wychodzę ze szpitala. Najpóź-
niej za dwa dni - oświadczyła Julia. - Dłużej nikt
mnie tu nie zatrzyma.
Steven Bettencourt popatrzył na nią z niepokojem.
- Co zamierzasz zrobić? - zapytał.
- Właśnie w związku z tym ściągnęłam cię dziś do
San Francisco - odparła szybko. - Mam pomysł, jak
odzyskać Zarę.
- Chyba nie chcesz wciągać w to władz państwo-
wych? Od naszej ostatniej rozmowy sytuacja skom-
plikowała się jeszcze bardziej.
- Dlaczego? - spytała zaniepokojona Julia. - Czy
coś się stało?
- Król Fouad miał ciężki atak serca. Poinfor-
mowano mnie o tym w Departamencie Stanu. Jeżeli
umrze...
- To Kasim zajmie jego miejsce - dokończyła Julia.
- Tak. I będzie go chronił dyplomatyczny immu-
nitet, przysługujący głowom państwa.
- Przestałam już liczyć na pomoc Waszyngtonu.
Z chwilą śmierci ojca stałam się bardzo bogata. Jeśli
Kasim wydaje miliony, żeby uprowadzić Zarę, to samo
mogę zrobić ja.
- O czym ty mówisz? - zaniepokoił się prawnik.
- Zamierzasz porwać dziecko?
R
S
- Czemu nie?
Steven Bettencourt potrząsnął smutno głową.
- Julio, to nierealne. Potrzebowałabyś całej armii,
a nie grupy najemników. A ponadto jak chcesz doko-
nać czegoś takiego na zupełnie obcym terytorium, na
Środkowym Wschodzie? Masz teraz do czynienia
z przyszłym królem, a nie tylko z bogatym byłym
mężem.
- Nie zniechęcaj mnie, proszę. Czy nie rozumiesz,
że nie mam innego wyjścia? - W oczach Julii pojawiły
się łzy.
Prawnik poruszył się niespokojnie na krześle.
- Czego chcesz ode mnie? - zapytał.
- Znajdź najemnika. Najlepszego, jaki istnieje.
Zapłacę mu każde pieniądze, jakich zażąda. Ale załatw
to szybko. Proszę.
- To trudna sprawa. Niełatwo będzie zdobyć na-
zwisko takiego człowieka. Muszę zasięgnąć języka.
Moje zwykłe kontakty na nic, się nie przydadzą.
Nigdy nie miałem do czynienia z ludźmi tego po-
kroju.
- Postaraj się. Pokryję wszystkie twoje wydatki.
Bardzo zależy mi na czasie. - Julia po raz pierwszy
dosłyszała we własnym głosie stalowy, nie znoszący
sprzeciwu ton Wilsona Powella. - Od ciebie potrzebu-
ję tylko nazwiska. Muszę wiedzieć, do kogo się zwró-
cić. Przekażesz mi je, gdy tylko dotrę do Wirginii.
Powiedzmy za tydzień.
- Wybierasz się do Wirginii?
- Tak. Już dawno nie odwiedzałam farmy. Poczuję
się tam mniej samotna.
Prawnik ze zrozumieniem skinął głową.
- Zrobię, co w mojej mocy. Wiedz jednak, że
niezmiernie trudno będzie znaleźć takiego człowieka.
R
S
A poza tym może się okazać, że jest już na żołdzie
Sumara i pracuje dla Kasima.
- Ufam ci, Stevenie. Jestem pewna, że wyszukasz
kogoś odpowiedniego. I zrobisz to szybko. Przyjedź
do mnie za tydzień do Wirginii. Muszę zacząć dzia-
łać. Nie mam czasu do stracenia. Każda minuta jest
cenna.
Przedpołudniowe słońce stopiło warstwę szronu.
Powietrze zapachniało jesienną wilgocią. Od czasu do
czasu powiewy wiatru przynosiły cierpką woń palone-
go drewna.
Julia założyła na siebie gruby sweter, żakiet, długą,
ciepłą spódnicę i buty po kolana. Wybrała się na
spacer. Już trzeci dzień była w Wirginii. Oddychała
z lubością czystym, rześkim powietrzem. Czuła się
dobrze w znajomym otoczeniu. Na farmie odżywały
wspomnienia. Myślała o dawno utraconej matce.
Najmilsze nawet reminiscencje z dzieciństwa przy-
ćmiewała stała troska o córkę. Julia nie mogła otrząs-
nąć się z rozpaczy. Chwilami czuła się bezradna, lecz
zaraz potem mobilizowała się psychicznie i była goto-
wa poruszyć niebo i ziemię, aby odzyskać Zarę.
Z dnia na dzień stan jej zdrowia ulegał poprawie. „
Robiła coraz dłuższe spacery. Mimo że spodziewała się
dziś przyjazdu Stevena Bettencourta, poszła ścieżką
w dół, do strumienia przepływającego skrajem rodzin-
nej posiadłości. Często chodziła tędy z ojcem. Pamięta-
li oboje, że Dina, matka Julii bardzo lubiła ten zakątek.
Jedno z najżywszych wspomnień wiążących się
z Diną Powell dotyczyło właśnie strumienia. Kiedyś,
jako małe dziecko, Julia ubrudziła się błotem. Matka
poprowadziła ją ścieżką w dół ku wodzie, a potem
obmyła w niej ręce i nogi. Do dziś Julia pamiętała
R
S
wesoły śmiech i pocałunki matki. Ojciec obserwował je
z brzegu strumienia. Po śmierci Diny oboje często
wspominali potem tę scenę.
Julia zeszła nad wodę. Ze smutkiem wpatrywała się
w ciemną toń. Na powierzchni strumienia tańczyły
żółte, jesienne liście. Wokół rosły drzewa o konarach
nagich o tej zimnej porze roku. W powietrzu unosił się
chłód. Zadrżała.
Gdyby była z nią teraz Zara, czułaby się zupełnie
inaczej i świat z pewnością nabrałby znacznie żyw-
szych i weselszych kolorów. Na myśl, że upłynie
wiele czasu, zanim zobaczy znów córkę, o ile
w ogóle się to stanie, przeniknął ją lodowaty
dreszcz,
Wiedziała, że tylko od niej zależą dalsze losy
dziecka. W pełnym przepychu pałacu Kasima Zara
będzie prowadziła luksusowe życie, lecz będzie ono
pozbawione podstawowych wartości. Możliwości wy-
boru. Jako księżniczka będzie musiała poddać się woli
ojca i poślubić wybranego przez niego mężczyznę.
W Sumarze małżeństwa w królewskiej rodzinie nadal
były zaliczane do spraw wagi państwowej.
Julia ceniła wschodni sposób życia. Dla własnej
córki pragnęła jednak czegoś innego. Chciała, aby
Zara mogła się kształcić, wybrać zawód zgodny z zain-
teresowaniami i zdobyć własną pozycj'e społeczną.
Jeśli, oczywiście, dziewczynie będzie na tym zależało.
Potem powinna sama decydować o wyborze życiowe-
go partnera. Kasim twierdził wprawdzie, że w Sumarze
nie zmusza się kobiet do zamążpójścia wbrew ich woli,
Julia wiedziała jednak - z własnego, smutnego do-
świadczenia - że istnieją różne sposoby ingerowania
w życie dzieci i kształtowania go wedle własnych chęci
i upodobań.
R
S
Przez długie lata zastanawiała się nad tym, jak
potoczyłoby się jej życie, gdyby tak wcześnie nie
straciła matki. Dina pewnie byłaby zdolna utem-
perować ojca, złagodzić jego despotyczny charak-
ter i sprawić, żeby w stosunku do córki był mniej
zaborczy i apodyktyczny. Jeśli więc ona sama bę-
dzie z dala od córki, kto złagodzi charakter jej
byłego męża, tak bardzo podobny do usposobie-
nia Wilsona Powella? Odpowiedź była jednozna-
czna. Nikt.
Arabska rodzina Kasima będzie wychowywała
dziewczynkę w nienawiści do obcej kulturowo matki,
Staną się sobie obce. Kiedy spotkają się po latach,
niewiele je będzie łączyło.
Julia nie potrafiła wyobrazić sobie dalszego życia
bez córki. Bez towarzyszenia jej przeżyciom. Pierwszy
dzień w szkole. Pierwsza lekcja tańca. Pierwszy chło-
piec. Pragnęła być przy Żarze. Dzielić z nią radości
dnia codziennego. Wspierać w chwilach zwątpienia.
Pomagać w niepowodzeniach.
Na myśl o przyszłości Julia zaczęła drżeć na całym
ciele. Czuła się fatalnie. Zarówno fizycznie, jak i psy-
chicznie. Postanowiła zawrócić w stronę domu. Miała
nadzieję, że Steven Bettencourt przywiezie pomyślne
wieści.
Ruszyła ścieżką w górę. Spacer okazał się bardzo
męczący. Na szczęście, zimny wiatr wiał teraz nie
w twarz, lecz w plecy.
Była już blisko domu, gdy zobaczyła samochód
wyjeżdżający z wysadzanej drzewami alei. Wysiadł
z niego Steven Bettencourt. Zobaczył Julię i pospieszył
w jej kierunku.
- Słuchałaś ostatnich wiadomości? - zapytał.
- Nie. Czy coś się stało?
R
S
- Wczoraj w nocy zmarł król Fouad.
Julia wstrzymała oddech. Od tej pory nie mogła już
liczyć ani na przychylność, ani na jakąkolwiek pomoc
ze strony własnego rządu. Stany Zjednoczone należały
do zagorzałych sprzymierzeńców Sumaru. Pod Julią
ugięły się nogi.
Steven Bettencourt podszedł bliżej i objął ją mocno
ramieniem.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem.
- Tak. Jestem tylko trochę zmęczona - odparła.
- Chodźmy do domu. A więc mój przeciwnik stał się
jeszcze silniejszy.
- Tak.
- Sądzę, że masz dla mnie także inne wiadomości.
- Jak można było się spodziewać, Waszyngton
zachowuje się z jeszcze większą rezerwą niż poprze-
dnio. Umywa ręce i za wszelką cenę chce odciąć się
od całej sprawy. Departament Stanu uznał oficjal-
nie, że spór między tobą a Kasimem nie należy do
spraw wagi państwowej. A dzisiaj po południu De-
partament Sprawiedliwości zamierza ogłosić komu-
nikat, że nie istnieją żadne dowody, które mogłyby
wskazywać na jakiekolwiek powiązanie zbrodni do-
konanej na łodzi z osobą króla Kasima i rządem
Sumaru.
- Wierutne kłamstwo.
- Tego wymaga interes państwa. Racja stanu.
- Jacy ci ludzie są tchórzliwi! Nie mają za grosz
charakteru.
- Pamiętaj, że wiele mogą. Julio, byłoby lepiej,
gdybyś się jeszcze zastanowiła...
- Stevenie, nie proszę cię o radę. Wiesz, że po-
trzebuję teraz jednego. Nazwiska odpowiedniego na-
jemnika. Zdobyłeś je dla mnie?
R
S
Steven Bettencourt zatrzymał się w pół kroku,
wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i podał Julii.
Rozwinęła ją i przeczytała głośno:
- Cole Bonner. - Podniosła głowę. - Jest napraw-
dę dobry?
- Przynajmniej tak twierdzi Bob. Jeden z moich
wspólników. Pracował kiedyś w wywiadzie wojs-
kowym marynarki wojennej. Wraz z Cole'em Bon-
nerem brał udział w karkołomnej operacji. Bob
mówi, że ten człowiek kierował trudnymi tajnymi
akcjami, uwieńczonymi sukcesem, lecz jego nazwis-
ko zna tylko niewielka grupa ludzi w Stanach Zjed-
noczonych. To jest dla ciebie podstawowy atut,
prawda? Bob bezgranicznie wierzy Bonner owi.
Twierdzi, że gdyby jemu samemu porwano dziecko,
jedynym człowiekiem na świecie, któremu by zaufał
i do którego zwróciłby się o pomoc, byłby Cole
Bonner.
- To dobra rekomendacja. Skontaktuję się nie-
zwłocznie z tym człowiekiem.
- Mam jeszcze dalsze nazwiska - ciągnął Steven
Bettencourt. - W grę może wchodzić paru innych
najemników. Podobno świetnych. Były agent wywia-
du radzieckiego niejaki Krinkow, ale on, jak słysza-
łem, nie lubi pracować dla indywidualnych zlecenio-
dawców. Jest jeszcze dwóch Izraelczyków i jeden
Europejczyk. Każdy z tej czwórki jest jednak znany
wywiadom i policjom wielu państw. To źle, bo ludzie
Kasima też z łatwością ich zidentyfikują i będą mieli
się na baczności. A może nawet już korzystają z ich
usług.
Ruszyli w stronę domu.
- Wygląda na to, że nie mam wyboru. Muszę więc
skontaktować się z Bonnerem - stwierdziła Julia.
R
S
- Nie mam pojęcia, czy zgodzi się ci pomóc. Bob
powiedział mi, gdzie szukać Bonnera, lecz nie roz-
mawiał z nim o twojej sprawie. To już należy do ciebie.
Julia rzuciła okiem na trzymaną w ręku kartkę.
- St. Barthelemy. Czy to nie Karaiby?
- Tak. Wyspa w pobliżu St. Martin. Co roku
Bonner spędza na niej parę tygodni. Bob twierdzi,
że będzie tam jeszcze jakiś czas.
- Wobec tego lecę najbliższym samolotem.
- Julio, pamiętaj jednak, że to nie jest prosta
sprawa. Musisz zachować maksymalne środki ostro-
żności. Są z pewnością ludzie, z Kasimem na czele,
których bardzo interesujesz. Być może nawet ob-
serwują twoje poczynania. Podróż na Karaiby musi
wyglądać na zwykły wyjazd na odpoczynek po tra-
gicznych przeżyciach. Przed spotkaniem z Bonnerem
musisz się upewnić, czy nikt cię nie śledzi. A jeśli
się przekonasz lub będziesz podejrzewała, że jesteś
pod obserwacją, postaraj się, aby twoje spotkanie
z tym człowiekiem wyglądało na zupełnie przypa-
dkowe.
- Dobrze.
Steven Bettencourt położył rękę na ramieniu Julii.
- Bądź ostrożna, proszę. Uważaj na siebie.
Trzeciego dnia była już na Karaibach. We fran-
cuskiej części wyspy St. Martin wynajęła pokój
w hotelu nad brzegiem morza. Zachowywała się jak
przystało na rekonwalescentkę. Spacerowała po pla-
ży. Jadała wczesne posiłki, wyłącznie w restauracji
hotelowej. Dużo odpoczywała. Z dnia na dzień na-
bierała sił.
Chcąc upodobnić się do innych turystów, wy-
prawiła się na zakupy. Chodząc po sklepach, starała
R
S
się sprawdzić, czy nie jest obserwowana. Kilkakrotnie
zobaczyła tego samego mężczyznę. Człowieka o śnia-
dej cerze, być może nawet Araba. Przez cały czas
trzymał się w pobliżu i wodził za nią oczyma. Nie była
jednak pewna, czyją śledzi. Równie dobrze mógł robić
to na polecenie Kasima, jak i dlatego, że mu się po
prostu spodobała. W każdym razie, pomna ostrzeżeń
Stevena Bettencourta, postanowiła działać z rozwagą.
Trzeciego dnia pobytu zdecydowała się wybrać na
St. Barts. Początkowo zamierzała popłynąć promem,
lecz na wszelki wypadek wynajęła helikopter. Stać było
ją na taką ekstrawagancję, więc nie powinno to
wzbudzić niczyich podejrzeń. W ten sposób znajdzie
się błyskawicznie na St. Barts i wymknie ponuremu
Arabowi, jeśli rzeczywiście ją śledzi.
Wzięła taksówkę na lotnisko. Tutaj znów zobaczyła
swego ciemnowłosego „opiekuna". Przybył tuż po
niej. Nie miała już żadnych wątpliwości, że ten czło-
wiek pracuje dla Kasima.
Lot helikopterem był krótki. Kiedy wznieśli się nad
St. Martin, oczom Julii ukazała się od razu górzysta
sylwetka wyspy.
Zaraz po wylądowaniu uzgodniła z pilotem godzinę
powrotu i przeszła przez odprawę celną.
- Czy zna pan Voirina we Flamands? - zapytała
kierowcę taksówki.
Niemłody, opalony Francuz skinął głową i gestem
ręki zaprosił Julię do środka. Jechali wzdłuż tej samej
szosy, nad którą przelatywał helikopter. Potem tak-
sówka skręciła na północ w wijącą się wstęgę asfal-
towej drogi. Po kilku kilometrach wyjechali na wąski
pas płaskiego, lądu. Roślinność rosła tu bujna, niemal
jak w dżungli. Wilgotne, ciężkie powietrze było przesy-
cone wonią wsi, trzody chlewnej i drobiu.
R
S
Kierowca skręcił z drogi i wjechał w otwartą bramę.
Ptactwo domowe rozbiegło się z krzykiem przed
kołami taksówki, która zatrzymała się przed skromnie
wyglądającym domem.
- Voirinowie - powiedział kierowca do Julii.
Zapłaciła za kurs i wysiadła. Z domu wyszła na
ganek czterdziestoparoletnia kobieta w luźnej, baweł-
nianej sukni.
- Oui, madame? - zapytała.
- Szukam Cole'a Bonnera - odparła Julia. - Czy
jest w domu?
Kobieta popatrzyła nieufnie na gościa.
- Nie. Wyszedł dość dawno i nie wiem, kiedy wróci.
- Mam do niego sprawę. Czy mogę poczekać?
Gospodyni wzruszyła ramionami.
- Proszę. Niech pani wejdzie do domu.
Po chwili znalazły się w pokoju. Okna były otwarte.
Pod sufitem obracały się skrzydła wentylatora.
- Nazywam się Vivien Voirin - powiedziała kobie-
ta. - Z kim mam przyjemność?
- Jestem Julia Powell.
Vivien Voirin wskazała gościowi krzesło. Usia-
dły.
- Przyjechała pani w interesach? - zapytała.
Julia wiedziała, że musi być bardzo ostrożna i zwa-
żać na każde wypowiadane słowo. Może być potem
powtórzone nie wiadomo komu.
- Cole Bonner jest znajomym mego znajomego
- odparła wymijająco.
Vivien Voirin przyjęła do wiadomości to wyjaś-
nienie. Skinęła głową.
- Sądziłam, że jest pani jego przyjaciółką. Wszyst-
kie kobiety Cole'a są bardzo ładne, więc od razu
pomyślałam...
R
S
Julia zaprzeczyła ruchem głowy. Czyżby Bonner był
kobieciarzem? Nie było jej to na rękę.
- Nie znam Cole' a osobiście. A pani zna go od
dawna?
- Jakieś dziesięć lat. Uratował życie mojej córce.
Już jako mała dziewczynka Sylvie nurkowała znako-
micie. Ojciec, to znaczy mój mąż, zabierał ją z sobą na
podwodne wyprawy. Kiedyś wzięli Cole'a, żeby poka-
zać mu jakąś pieczarę. Na głębokości dwudziestu
metrów Sylvie uderzyła o skałę. Zaczęła tracić przy-
tomność, bo zostały odcięte rurki dopływu powietrza.
Nie miała czym oddychać. Cole dotarł do Sylvie, oddał
jej swój zbiornik i wyciągnął ją na powierzchnię. Od tej
pory może do nas przyjeżdżać, kiedy tylko zechce. Jest
zawsze mile widzianym gościem. I przyjacielem.
Opowiadanie Vivien o Cole'u Bonnerze zrobiło
wrażenie na Julii. Czyjej też pomoże uratować córkę?
- Z tego widać, że pan Bonner jest człowiekiem
bardzo odważnym i pełnym poświęcenia.
- Uratował życie mego dziecka.
- Mam nadzieję, że szybko dziś wróci do domu.
- Miał nurkować w Anse des Flamands. Jak go
znam, siedzi teraz w „Makatea" i popija wino. Ma
tutaj wielu przyjaciół.
- „Makatea"?
- To restauracja nad brzegiem morza. Niedaleko.
Jakieś pół kilometra stąd. Cole zna dobrze jej właś-
ciciela.
- Może będzie lepiej, jeśli tam porozmawiam z pa-
nem Bonnerem.
- Jak pani woli. Pokażę, którędy trzeba iść.
Vivien Voirin odprowadziła gościa do bramy i wska-
zała drogę. Kazała jej skręcić w prawo przy drogo-
wskazie.
R
S
Kiedy Julia dotarła do zakrętu, zobaczyła ocean
prześwitujący między palmami. Powietrze było tu
łagodne, wręcz balsamiczne, w porównaniu z ciężkim
i wilgotnym w głębi wyspy.
Julia zatrzymała się, aby odpocząć. Zmęczona
i zgrzana, chusteczką otarła pot z czoła. Rozejrzała się
wokoło. Prawie nie zauważała piękna krajobrazu. Bez
przerwy myślała o córce. Czy już nigdy nie odzyska
pogody ducha?
Rozbolały ją stopy. Spuchły. Chyba od gorąca.
Przez chwilę sądziła nawet, że zemdleje, lecz wzięła się
w garść i ruszyła dalej. Dokuczał jej coraz ostrzejszy
ból w boku.
Restauracja stała na skraju plaży. Obok, pod
wysokimi palmami, były rozrzucone domki letnis-
kowe. Bar pod gołym niebem znajdował się od strony
morza. Na tarasie siedziało kilku mężczyzn. Popijali
wino i patrzyli na wysokie fale rozbijające się o brzeg.
Zmęczona Julia podeszła do baru. Usiadła ostroż-
nie na stołku. Ból stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
- Co podać, madame? - zapytał barman.
- Szukam Cole'a Bonnera. Powiedziano mi, że
tutaj go zastanę.
Mężczyzna za barem zawahał się.
- Jest teraz w domku numer sześć. Niedawno
wyszedł z wody.
Julia zastanawiała, się, co o tej porze dnia Cole
Bonner może robić w domku. Odpoczywa po pływa-
niu? Podziękowała barmanowi i ruszyła we wskaza-
nym kierunku. Co będzie, jeśli Bonner odmówi po-
mocy i odprawi ją z kwitkiem? Wolała o tym nie
myśleć.
Stanęła przed wejściem do domku numer sześć.
Podniosła rękę, żeby nacisnąć klamkę, i w tym momen-
R
S
cie usłyszała głośny chichot dochodzący ze środka.
Drzwi otworzyły się z impetem.
Przed Julią stanęła zaczerwieniona, rozbawiona
dziewczyna. Na nagie piersi naciągała koszulową
bluzkę.
- Oh, pardon, madame - powiedziała speszona wi-
dokiem obcej kobiety.
Szybko przecisnęła się obok Julii i pobiegła ścieżką
w stronę restauracji.
W drzwiach domku ukazał się mężczyzna. On także
nie był ubrany. Wzrok Julii przesunął się w dół, po
nagim, zarośniętym torsie. Jedynym strojem mężczyz-
ny był mały ręcznik, który trzymał na wysokości
podbrzusza. W drugim ręku dzierżył butelkę piwa.
Zaskoczona Julia podniosła oczy. Napotkała
wzrok nieznajomego. Szeroki uśmiech rozjaśniał jego
twarz. Nie wiedziała, co powiedzieć. Cole Bonner, bo
to był chyba on, zaskoczył ją swym wyglądem. Miała
przed sobą niezwykle przystojnego i pociągającego
mężczyznę. Prawie nagiego.
- Przepraszam - wyjąkała po chwili.
Znów się uśmiechnął i pociągnął łyk piwa z butelki.
Vivien Voirin mówiła coś o kobietach Cole'a Bon-
nera. Musiała to być prawda. Dopiero co zabawiał się
z dziewczyną. Takie zachowanie budziło nieufność do
tego człowieka.
- Jest pani z urzędu podatkowego czy też zapukała
pani do niewłaściwych drzwi? - zapytał z humorem.
Miała ochotę powiedzieć, że się pomyliła, i szybko
odejść, lecz przypomniała sobie cel wizyty.
- Prawdę mówiąc, nie wiem, która odpowiedź
byłaby lepsza - odparła sztywno. - Pan, jak sądzę,
jest Colc'em Bonnerem.
Uniósł brwi.
R
S
- Aha. Więc z urzędu podatkowego. Te łobuzy nie
dają mi nigdy spokoju.
- Przykro mi, że pana rozczaruję. Przyszłam w in-
nej sprawie. Nazywam się Julia Powell.
- Proszę wybaczyć, że nie uścisnę pani dłoni.
Spojrzała na butelkę w lewej ręce mężczyzny i na
ręcznik w prawej.
- Zachowuje się pan przyzwoiciej, niż wygląda
- stwierdziła z nutą sarkazmu w głosie.
Cole Bonner wyczuł przytyk. Zmrużył oczy. W ką-
cikach ust pojawił się lekki uśmieszek.
Był niezwykle męski i przystojny. Julia spodziewała
się zobaczyć mężczyznę ponurego, o nieprzyjemnym
wyglądzie, a nie wesołego i atrakcyjnego. Zaniepokoi-
ło ją to, ale nie mogła pozwolić sobie na uprzedzenia.
- Zjawiłam się w nieodpowiedniej chwili - powie-
działa.
- O, to nic takiego. Francoise wie, że zaczepiam
pokojówki.
- Nie musi się pan tłumaczyć - szybko przerwała
mu Julia. - To zbędne.
Nie była to prawda. Chciała wiedzieć jak najwięcej
o tym mężczyźnie. Niemal wszystko. Musiała mu
przecież zaufać.
Cole Bonner był bardzo wysoki i dobrze zbudowa-
ny. Na jego gładkiej, opalonej skórze Julia dojrzała
blizny. Jedna przecinała mu pierś tuż przy ramieniu.
Inna, także długa i głęboka, biegła poniżej linii żeber.
- Prezentację mamy za sobą. Może więc teraz
powie mi pani o celu swej wizyty.
Julia spróbowała się uśmiechnąć. Chciała wywrzeć
dobre wrażenie na tym człowieku, lecz nagle poczuła
potworny ból brzucha, silniejszy niż przedtem. Zrobiło
się jej słabo.
R
S
Przeciągnęła dłonią po spoconym czole.
- Dobrze się pani czuje? Blado pani wygląda.
Z trudem przełknęła ślinę. Miała nierówny oddech.
- Kręci mi się w głowie - przyznała słabym gło-
sem. - Sięgnęła ręką do klamki.
- To nie najlepszy moment, żeby mdleć.
Julii zawirowało wszystko przed oczyma. Jęknęła:
- Ja chyba... zaraz...
Ugięły się pod nią kolana.
Cole Bonner puścił ręcznik i piwo.
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła Julia padając w ra-
miona mężczyzny, było jego równomiernie opalone
i całkowicie obnażone ciało.
R
S
ROZDZIAŁ 3
Cole Bonner ostrożnie położył zemdloną kobietę na
łóżku. Cofnął się o krok. Co, do licha, miał robić z tym
fantem?
Była bardzo blada. Wyglądała na chorą. Powinien
jakoś ocucić nieznajomą, a w razie czego wezwać
pomoc lekarską. Najpierw jednak musiał w coś się
przyodziać, bo był całkowicie nagi.
Wciągnął szorty. Poszedł do łazienki i zmoczył
ręcznik w zimnej wodzie. Wrócił do pokoju i podszedł
do łóżka. Kobieta oddychała regularnie. Miał na-
dzieję, że to tylko zemdlenie, nic poważniejszego.
Usiadł na brzegu łóżka i przyłożył mokry ręcznik do
czoła nieznajomej.
Była bardzo ładna. Blondynka o przepięknej, ala-
bastrowej skórze, arystokratycznych rysach i kształt-
nych, wydatnych ustach. Lekko rozchylone, zachęcały
do pocałunku.
Przyłożył ręcznik do policzka. Jęknęła cicho. To
dobry znak. Nadal oddychała równomiernie. Nie
musiał rozpinać bluzki pod szyją, bo wcześniej już ją
rozchyliła. Kobieta była zgrabna, aczkolwiek zbyt
szczupła.
Znów jęknęła, lecz nie otworzyła oczu. Cole Bonner
przesunął mokry ręcznik na jej kark. Dopiero teraz
R
S
spostrzegł naszyjnik z czarnych pereł. Ta kobieta miała
na sobie z dziesięć tysięcy dolarów, albo i więcej!
Spojrzał na wypielęgnowane, blade palce. Bez obrączki
i pierścionków. Na przegubie lewej ręki zobaczył zega-
rek. Złoty, znakomitej marki. Bardzo kosztowny.
A więc miał przed sobą kobietę zamożną. Bogatą.
Jak się przedstawiła? Powell. Julia Powell. I nagle
Cole Bonner skojarzył znane mu fakty. To tej kobiecie
porwano dziecko w San Francisco! To ona. Julia
Powell. Była żona króla Sumaru!
Nic dziwnego, że zemdlała. Prasa donosiła, że
podczas napadu odniosła ciężkie rany postrzałowe.
Z zainteresowaniem czytał wówczas całą historię.
Ale co ta kobieta robi teraz na St. Barts? Czego tu
szuka? Kto ją przysłał do niego?
Zamrugała gwałtownie.
- Jak się pani czuje? - zapytał miękko. - Czy pani
mnie słyszy?
Jęknęła. Językiem zwilżyła zaschnięte wargi. Prze-
łknęła ślinę.
- Co z panią? Mam wezwać lekarza?
Próbowała coś powiedzieć. Bezskutecznie.
Zwinął ręcznik i położył na czole leżącej.
Po chwili otworzyła oczy.
- Co się stało? - zapytała szeptem.
- Zemdlała pani.
Uniosła głowę. Rozwarła szeroko piękne, niebies-
kie oczy. Była naprawdę prześliczna.
- Przepraszam - powiedziała słabym głosem, opa-
dając na poduszkę. - Miałam niedawno operację. Je-
szcze nie odzyskałam sił.
- Wiem. Czytałem w gazetach. Sądziłem, że jest
pani w Kalifornii. Jeszcze w szpitalu. Co pani robi na
St. Barts?
R
S
- Musimy porozmawiać. To bardzo ważne.
Dopiero teraz spostrzegł, jak bardzo zdesperowana
jest ta kobieta.
- O czym chce pani ze mną mówić? - zapytał
łagodnie.
- O mojej córce.
Bez słowa popatrzyli przeciągle na siebie.
- Chciałabym się trochę podnieść - po dłuższej
chwili odezwała się Julia. Poruszyła się i skrzywiła
z bólu. Przycisnęła dłoń do brzucha.
Cole Bonner pomógł jej usiąść na brzegu łóżka.
Dla siebie przyciągnął proste krzesło. Czekał spo-
kojnie. Co ta kobieta ma mu do powiedzenia?
Nadal nie miał pojęcia, po co do niego przyjecha-
ła.
Julia popatrzyła na siedzącego obok mężczyznę.
Kiedy zatrzymała wzrok na szortach, na jej policzki
wystąpił lekki rumieniec. Cole był pewny, że przypo-
mniała sobie jego nagość. W obecności tej wytwornej
kobiety poczuł się nieswojo.
- Przepraszam, że zakłóciłam panu spokój. Przy-
szłam bez uprzedzenia - odezwała się po chwili.
Wzruszył lekko ramionami.
- Wszyscy dobrze się tu znamy. I, jak sama pani
spostrzegła, zachowujemy się swobodnie. Bez cere-
gieli.
- Panie Bonner, proszę się nie tłumaczyć. Ja pana
nie osądzam.
Od razu wyczuł, że to nieprawda. Nie wstydził się
swego postępowania, nie było w nim nic zdrożnego.
Nie wiadomo jednak dlaczego zależało mu teraz na
tym, by w oczach tej kobiety nie wyglądać na zbereź-
nika. Podstarzałego faceta podrywającego młode dzie-
wczyny.
R
S
- Nie chcę, aby pani sądziła, że jestem...
- Interesuje mnie tylko jedno - przerwała mu Ju-
lia. - Muszę wiedzieć, czy pan mi pomoże.
- Proszę zwracać się do mnie po imieniu. Jestem
Cole. Jak pani widzi, należę do ludzi bezpośrednich.
Nie przestrzegam konwenansów.
Ledwie dostrzegalny uśmiech pojawił się w kąci-
kach jej ust.
- Proszę mówić wprost, o co chodzi.
- Dobrze. Niech mi pan tylko obieca absolutną
dyskrecję.
- Zgoda. Jak pani sobie życzy.
Julia Powell nabrała głęboko powietrza.
- Chcę, aby pomógł mi pan odzyskać córkę. Mój
były mąż zabrał mi ją. Całkowicie nielegalnie.
- Chce pani, abym uprowadził dziecko? Z Su-
mara?
- Kasim zamordował mego ojca i paru innych
ludzi, żeby odebrać mi Zarę. - Oczy Julii napełniły się
łzami. - On nie ma prawa do mojej córki. Muszę ją
odzyskać.
- Rozumiem pani uczucia. Dlaczego jednak zgła-
sza się pani do mnie?
Julia podniosła głowę.
- Jest pan najemnikiem. Zajmuje się pan przecież
takimi sprawami.
Cole Bonner roześmiał się głośno.
- Nie porywam dzieci.
- Powiedziano mi, że jest pan świetny w, swoim
fachu. Najlepszy. Prowadził pan wiele udanych akcji
specjalnych.
- Kto panią do mnie skierował?
- Informacje o panu uzyskałam od człowieka
o imieniu Bob. Nie znam jego nazwiska. To prawnik
R
S
z Nowego Jorku. Pracował w wywiadzie wojskowym
marynarki wojennej. Jest wspólnikiem mojego ad-
wokata.
Cole Bonner wiedział, o kogo chodzi.
- Przecież Bob się orientuje, że nie przyjmuję takich
zleceń.
Ta wiadomość przykro zaskoczyła Julię. Wyglądała
na zupełnie załamaną.
- To znaczy, że pan mi nie pomoże? Nikt, dosłow-
nie nikt nie chce tego zrobić. To, co się stało, jest
potworną niesprawiedliwością!
- Rozumiem. Ale uprowadzenie pani córki z Su-
mara jest mało realne. Prawdę mówiąc, niemożliwe.
Chyba zdaje pani sobie z tego sprawę?
- Tak. Przez rok ukrywałam się przed Kasimem.
Potem nas jednak dosięgnął. Wiem, co oznacza walka
z tym człowiekiem.
- Uważa mnie pani za błędnego rycerza, który
pojedzie do Sumaru, uwolni księżniczkę z rąk okrutne-
go króla i przywiezie?
Po policzkach Julii potoczyły się. łzy.
- Przepraszam, nie powinienem tego mówić.
Chciałem tylko uzmysłowić pani, jak mało realne jest
to, czego się pani po mnie spodziewa.
Julia otarła dłonią mokrą twarz.
- To ja przepraszam. Nie wiem, co mi się stało.
Zazwyczaj jestem opanowana.
- Byłem brutalny.
- To nie pańska wina. Ma pan może chusteczkę?
Cole Bonner wstał z krzesła. Poszedł do łazienki.
Był poruszony. Nie zamierzał robić przykrości tej
kobiecie. Po chwili wrócił z garścią papieru toa-
letowego.
- To wszystko, co znalazłem.
R
S
Julia wzięła papier i otarła twarz.
- Przepraszam. Okropnie się zachowuję. Przesta-
łam panować nad sobą.
- Wiele pani wycierpiała. Wiem, że potrzebna pani
pomoc, ale nie mogę dawać złudnych nadziei.
- Uważa pan odzyskanie Zary za niemożliwe?
- spytała Julia z rozpaczą w głosie.
- Człowiek nie może być niczego pewny w stu
procentach - odparł Cole. - Pani problemu nie roz-
wiąże jednak ani flota, ani...
- Nie miałam na myśli inwazji na Sumar - prze-
rwała mu Julia. - Ale sądziłam, że jeden człowiek...
- Qatum leży pośrodku pustyni. Dookoła tylko
setki kilometrów piasku i morze. To utrudnia jakiekol-
wiek działanie. W takich warunkach żaden człowiek
w pojedynkę nie da sobie rady. Potrzebne mu jakieś
wsparcie. Musi pani to zrozumieć.
Julia zaczęła głośno szlochać.
Cole'owi Bonnerowi zrobiło się głupio. I bardzo
przykro.
Mówiono mu nieraz, że jest typem wybawcy. Wie-
dział, że to jego wielka słabość. Przez całe lata bardzo
się pilnował, żeby się nie rozczulić na widok łez na
ładnej buzi i nie działać pochopnie. I wszystko grało.
Aż do dziś.
Sprawa Julii Powell to jednak co innego. Jej his-
toria była wstrząsająca. Ponadto ta kobieta wywarła
na nim duże wrażenie. Delikatną urodą przypomi-
nała mu matkę. Śliczna, drobna i wiotka pani Bon-
ner miała stalową wolę. Cole był przekonany, że
Julia Powell jest do niej podobna. Także z charak-
teru. Zaczynała go fascynować. A pełne usta pod-
niecały zmysły. Nie potrafił oderwać wzroku od
twarzy Julii.
R
S
I co? Zamiast pomóc nieszczęśliwej kobiecie, ty-
lko ją rozczarował i wprawił w jeszcze większą
rozpacz.
Westchnął głęboko. Usiadł na łóżku obok Julii
i pocieszającym gestem objął ją ramieniem.
Przestała wreszcie płakać. Przeprosiła za słabość.
Cole poczuł, że musi coś powiedzieć.
- Julio, niech pani mi wierzy. Naprawdę chciał-
bym pomóc. Uważam jednak, że pani pomysł jest
nierealny.
Popatrzyła Cole'owi prosto w oczy. Wzięła go
za rękę.
- Zapłacę. Każdą cenę. Proszę tylko powiedzieć,
ile.
- To nie jest sprawa pieniędzy. Wiem, że niektórzy
ludzie podejmą się niemal wszystkiego, lecz... - zawie-
sił głos.
- Lecz pan do nich nie należy - dokończyła.
Powoli skinął głową.
- Tak. Ja do nich nie należę.
Wstała. Wolno, jakby sprawdzając własne siły,
podeszła do okna wychodzącego na morze. Obser-
wował ją spod oka. Była zgrabna. Śliczna. Szczerze
żałował, że nie może jej pomóc.
- Chyba już sobie pójdę - powiedziała bezbarw-
nym głosem.
Zapragnął ją zatrzymać.
- Proszę poczekać. Skoro przebyła pani taki szmat
drogi, to może warto porozmawiać. Obgadamy spra-
wę, przedyskutujemy rozmaite aspekty...
- Wiem, że stara się pan być miły - odparła. - Ale
to przecież nic nie da.
- Zamierzałem zjeść lunch na tarasie, z butelką
dobrego wina. Zgodzi się pani mi towarzyszyć?
R
S
Julia lekko się uśmiechnęła. Po raz pierwszy od
chwili przybycia.
- Czasami w ogóle zapominam o jedzeniu.
- Ma pani teraz szansę odrobienia zaległości.
Cole podniósł się, wyjął z torby bawełnianą koszul-
kę i naciągnął przez głowę. Podszedł do Julii.
- Jak się pani czuje?
- Lepiej. Chyba jednak coś zjem.
- Założę się, że rano wyszła pani bez śniadania.
- Piłam kawę.
Cole wziął Julię za ramię i poprowadził w stronę
drzwi.
- Przynajmniej trochę panią podkannię.
Ruszyli w stronę restauracji na wolnym powietrzu.
Julia szła trochę niepewnie. Cole zauważył to i moc-
niej
przytrzymał jej ramię.
- Gdzie pani się zatrzymała? - zapytał.
- Na St. Martin. Chciałam zachować największą
ostrożność.
- Dlaczego?
- Przyjaciel mnie ostrzegł, że mogę być obser-
wowana. I rzeczywiście chyba jestem. Na St. Martin
chodzi za mną jakiś człowiek. Wygląda na Araba.
Rano przyjechał nawet na lotnisko.
- Mógł panią kazać śledzić były mąż. Po nim
wszystkiego można się spodziewać.
- Tak.
Usiedli na tarasie. Gości obsługiwała Francoise.
Cole Bonner spojrzał na Julię.
- Ładnie tu, co?
Popatrzyła na morze i plażę.
- Tak. Ale chyba nadużywam pańskiej gościnno-
ści, panie Bonner.
- Już prosiłem, żeby zwracała się pani do mnie po
imieniu. Jeśli pokaże się tu ten Arab, zobaczy, że to
R
S
przyjacielskie spotkanie i że jesteśmy w dobrej ko-
mitywie.
- Czy tak postępują szpiedzy i najemnicy? To
znaczy udają?
- Jako hodowca koni i konsultant do spraw mię-
dzynarodowych stosunków gospodarczych wiem nie-
wiele na ten temat - odparł z humorem.
Twarz Julii zasępiła się nagle.
- Chciałabym móc udawać, że nic się nie stało.
- Westchnęła głęboko.
- Julio, przestań na chwilę o tym myśleć.
Potrząsnęła głową.
- Pan nie wie, to znaczy nie wiesz - poprawiła się
szybko - co to za uczucie. Liczy się dla mnie teraz
tylko jedno. Odzyskanie Zary.
Gdyby mógł pomóc tej kobiecie! Ale to niemożliwe.
- Lepiej się czujesz? - zapytał.
- Tak. Tutaj, na tarasie, jest trochę wiatru od
morza. Nie jestem przyzwyczajona do ostrego słońca.
Szłam piechotą od Voirinow.
- Więc poznałaś Vivien.
- Tak. Mówiła o tobie w samych superlatywach.
- Jestem zżyty z całą rodziną.
- Po tym, co usłyszałam, mogłam się spodziewać,
że spotkam świętego.
- A tymczasem zobaczyłaś nagiego, podstarzałego
faceta, figlującego z młodą dziewczyną.
- Twoje prywatne sprawy mnie nie obchodzą.
- Muszę dbać o swą męską reputację. Powinnaś to
zrozumieć.
Julia roześmiała się głośno.
- Jeśli tak bardzo zależy ci na reputacji, to może
powinieneś zaniechać zabaw w doktora z małymi
dziewczynkami.
R
S
Cole Bonner podniósł głowę. Przy barze zobaczył
Francoise. Obserwowała ich z nieszczęśliwą miną.
Flirtowali od paru tygodni. Dziś, kiedy był pod
prysznicem, przybiegła z ręcznikami. Miała ze dwa-
dzieścia lat. Nie była niewinna. Mógłby jednak być jej
ojcem, ale że był samotnie żyjącym mężczyzną, o nor-
malnych potrzebach, więc... Jak potrafiłby wytłuma-
czyć to Julii Powell?
Zobaczył, że Francoise z ponurą miną idzie w ich
kierunku. Podeszła do stolika. Oparła dłonie na bio-
drach.
- Oui? - zapytała ostrym głosem.
- Francoise, moja kochana, przynieś nam bute-
lkę dobrego, białego wina. Może tego, które piłem
wczoraj. Pani Powell i ja omawiamy właśnie in-
teresy.
- CJuelle surprise - syknęła ze złością dziewczyna,
rzuciwszy okiem na Julię.
- Czasami Francuzi zachowują się okropnie. -Cole
czuł się w obowiązku jakoś wytłumaczyć swej towa-
rzyszce zachowanie Francoise.
- Wygląda na to, że nie jest zadowolona z pa-
na doktora - zażartowała Julia, z trudem tłumiąc
śmiech.
- I tak tego nie zrozumiesz, wiec nie będę wyjaśniał.
- Już dość długo żyję na tym świecie, żeby wiedzieć,
jak mężczyźni reagują na ładne nogi młodych dzie-
wcząt.
- To wcale nie tak...
Tym razem Julia nie wytrzymała i roześmiała się
głośno.
- Może masz rację - skapitulował.
Znów usłyszał jej śmiech.
- Cole, z uczciwością bardziej ci do twarzy.
R
S
- Z zasady nie rozmawiam o kobietach z kobieta-
mi - oświadczył z poważną miną. - Zwłaszcza tak
uroczymi jak ty.
Julia nagle posmutniała.
Cole dobrze wiedział, o czym znów myśli.
- Jesteś bardzo dzielna, że tutaj przyjechałaś.
- Nie jestem dzielna, lecz zdesperowana.
- Sprawiłaś, że poczułem się głupio.
- Nie chciałam tego.
Francoise przyniosła butelkę. Bez słowa postawiła
ją na stole. Nie rozlała wina do szklaneczek. Cole
zamówił jeszcze wodę mineralną.
- Złamałeś serce tej dziewczynie - stwierdziła Ju-
lia.
- Szybko jej to przejdzie - mruknął Cole.
Nalał wino. Podniósł swoją szklaneczkę. Wzniósł
toast:
- Za pomyślność twych działań.
- I za twoją inspirację.
Przez chwilę w milczeniu sączyli wino.
- Nie dasz mi spokoju, dopóki ci nie pomogę
i czegoś nie wymyślę? - zapytał wprost.
- Tak. Obiecałeś, że omówimy sprawę. Sądziłam,
że chodzi ci już po głowie jakiś pomysł.
Cole zobaczył, że Julia rzuca okiem na mężczyznę,
który pojawił się na tarasie. Był to znajomy Włoch.
- O co chodzi? - zapytał, widząc, że jest wstrząś-
nięta widokiem tego człowieka.
- Przez chwilę sądziłam, że to ktoś inny - odparła.
- Arabski opiekun?
- Tak.
Cole zobaczył, że drży na całym ciele. Pragnął ją
uspokoić. Coś go ciągnęło do tej kobiety.
- Kiedy porozmawiamy? - spytała nerwowo.
R
S
- Po lunchu. Potem odwiozę cię na lotnisko. Może
przyjdzie mi do głowy coś genialnego.
- Liczę na ciebie, Cole. Składam swój los w twoje
ręce.
Bardzo spodobało mu się to powiedzenie. Julia
Powell na nim polegała. Było to miłe uczucie.
Zjawiła się Francoise z wodą mineralną.
- Voila - warknęła i szybko odeszła.
- Ach, te kobiety - powiedział Cole.
Julia uśmiechnęła się lekko. Nieobecna myślami,
patrzyła teraz na fale biegnące do brzegu.
Cole Bonner założył ręce za głowę i w milczeniu
obserwował siedzącą obok kobietę. Zależało mu na
tym, żeby jej pomóc. Bardzo mu na tym zależało.
R
S
ROZDZIAŁ 4
Lunch trwał długo. Prawie dwie godziny. Cole
mówił dużo, lecz o sobie niewiele. Zadał Julii kilka
pytań dotyczących okoliczności uprowadzenia dziec-
ka i zastosowanych przez jej ojca środków ostrożności.
Bardzo się przejął, kiedy usłyszał o chorym sercu Zary
i koniecznej operacji. Przez blisko dwie godziny nie
wspomniał jednak ani słowem o tym, że można spró-
bować odzyskać dziewczynkę.
Całą drogę powrotną na lotnisko Julia milczała.
Była zatopiona we własnych, smutnych myślach. Kie-
dy dojeżdżali na miejsce, zwróciła głowę w stronę
Cole'a.
- Czy zastanawiałeś się nad sprawą, z którą do
ciebie przyjechałam?
Milczał przez chwilę. Nadal nie odrywał wzroku od
szosy.
- Nie wpadłem jeszcze na pomysł, który dawałby
jakąś nadzieję.
- A więc uznałeś akcję za niemożliwą?
- To nie to samo.
Szosa prowadziła teraz w dół. Julia prawie nie
widziała malowniczej, górzystej wyspy. Cole namawiał
ją na zwiedzanie, ale odmówiła. Chciała jak najszybciej
znaleźć się na St. Martin.
R
S
- A więc jak sprawa stoi? - spytała, gdy samochód
zwolnił przed niewielkim budynkiem lotniska, stoją-
cym tuż przy szosie.
Cole zaparkował obok innych wozów. Położył rękę
na oparciu siedzenia Julii.
- Coś chodzi mi po głowie. Muszę się jednak z tym
przespać. Być może zadzwonię w parę miejsc, zanim
skontaktuję się z tobą. Jak długo pozostaniesz jeszcze
na St. Martin?
- Zamierzałam wracać do Stanów zaraz po roz-
mowie z tobą.
- Przedłuż pobyt o jeden dzień. Przyjadę jutro
wieczorem. Zjemy razem kolację i pogadamy.
- Czy to dobry pomysł? Przecież jestem śledzona.
- Całkiem naturalne, że spotykasz się z ludźmi.
Jeśli będę zachowywał się poprawnie i wyglądał przy-
zwoicie, to szpicle Kasima może sobie nawet pomyślą,
że ci się podobam... - Cole uśmiechnął się bezwstyd-
nie, wprowadzając Julię w zakłopotanie.
Nie potrafiła rozszyfrować tego człowieka. Za-
chowywał się jak rubaszny wesołek, a zaraz potem
nagle poważniał. Wydawało się, że rozumował na
zimno, z logiczną bezwzględnością, a mimo to Julia
wyczuwała w nim ukrytą pasję i zaangażowanie. Jedno
było pewne. Przez cały czas wykazywał nadmierne
zainteresowanie jej osobą.
Postanowiła porozmawiać otwarcie na ten temat.
- Cole - zaczęła - wiesz, jak poważnie traktuję
odzyskanie córki. - Zawahała się. - A ty? Jaki jest
twój stosunek do tej sprawy?
- Chcesz wiedzieć, czy moje zainteresowanie ma
charakter osobisty czy profesjonalny?
- Tak. - Julia odetchnęła z ulgą. Na szczęście,
w lot zrozumiał, o co jej chodzi.
- Uważam cię za atrakcyjną, ciekawą kobietę, z któ-
rą dobrze mi się gada i którą chciałbym lepiej poznać.
R
S
Wolałaby nie usłyszeć tych słów. Ogarnął ją nie-
pokój.
- Wybacz, że to powiem. Nie chcę być niegrzeczna,
ale nie jestem w nastroju, żeby udzielać się towarzysko.
Myślę tylko o córce. - Julia spojrzała Cole'owi prosto
w oczy. - Mam nadzieję, że to cię nie zrazi. To zna-
czy... chciałabym wierzyć, że interesuje cię przede
wszystkim sprawa.
- Och, każdy mężczyzna pragnie być uwielbiany za
to, co potrafi wymyślić. Za walory umysłu, a nie ciała.
Jak widzę, zdołałaś już nieźle nas poznać i odkryć tę
wspólną cechę płci brzydkiej.
Julia uśmiechnęła się lekko. W żartobliwy sposób
dał jej do zrozumienia, że nie ma się czego obawiać.
Stwierdziła, że lubi Cole'a. Był przyzwoitym człowie-
kiem. Po przeżyciach ostatniego roku przebywanie
w jego towarzystwie było jak powiew świeżego, ożyw-
czego powietrza.
Wyciągnęła rękę. Cole przytrzymał ją i nie puścił.
- A więc do widzenia -powiedziała, oswobadza-
jąc dłoń. - Dziękuję za podwiezienie na lotnisko. Do
zobaczenia jutro wieczorem.
- Nie chcesz, żebym odprowadził cię dalej?
- Tak. Pójdę sama. Czuję się dobrze. - Odwróciła
głowę, aby wysiąść z samochodu, i odruchowo rzuciła
okiem w stronę budynku lotniska. Tuż przed wejściem
zobaczyła mężczyznę w białym ubraniu i przeciw-
słonecznych okularach. - Och, Boże! - jęknęła, od-
wracając twarz w stronę Cole'a.
- Co się stało? - zapytał.
- Ten człowiek, Arab, o którym ci mówiłam. Stoi
przed wejściem na lotnisko.
Cole nawet nie drgnął.
- Julio, nie spoglądaj w jego stronę. Rozmawiaj
dalej ze mną. Śmiej się. Wesoło, Zachowuj się tak,
jakbyś była bardzo rozradowana.
R
S
- Dlaczego?
- Coś mi się wydaje, że musimy wprowadzić nie-
wielką korektę do naszych planów. Będę udawał, że
jestem twoim przyjacielem z dawnych lat. A ty za-
chowuj się tak, jakby ci na mnie bardzo zależało.
- Dlaczego?
- Bo, po pierwsze, nie chcemy wzbudzić podejrzeń
człowieka Kasima, który i tak już jest nieufny. Po
drugie, nasze jutrzejsze spotkanie musi wyglądać na
zwykłą randkę.
- A co będzie, jeśli ten typ się dowie, kim jesteś?
- Zapewniam cię, że się nie dowie. A jeśli nawet
zechce mnie sprawdzać, to i tak nie usłyszy niczego
podejrzanego.
- Jesteś tego pewny?
- Tak. Nie bez powodu byłem zaskoczony, gdy
zjawiłaś się osobiście. Takie sprawy załatwia się zupeł-
nie inaczej. Nigdy w ten sposób.
- Aha.
- Wysiadaj. Idziemy oboje. Twój stary adorator
nie będzie cię przecież żegnał na parkingu. Masz być
wesoła. Przez cały czas.
Z uśmiechem przylepionym do warg Julia wysiadła
z samochodu. Spojrzała w stronę wejścia do budynku
lotniska.
- Już go nie ma - powiedziała uradowana do
Cole'a.
- Wszedł do środka. Bardzo cię proszę, zachowuj
się naturalnie.
W holu podeszli do stanowiska odprawy celnej
i paszportowej. Cole znał większość urzędników, więc
czuł się bardzo swobodnie i mógł bez kłopotu wszędzie
towarzyszyć Julii.
Formalności zajęły zaledwie kilka minut. Urzędnik
obiecał, że zawiadomi pilota o przybyciu pasażerki
helikoptera.
R
S
Usiedli na ławce. Cole wziął Julię za rękę. Zaczął
pieścić jej palce.
Gdy po raz pierwszy go ujrzała, zrobił na niej
duże wrażenie. Emanował męskością. Był niezwykle
przystojny. Pod względem typu urody stanowił prze-
ciwieństwo Kasima. Podczas paru godzin spędzo-
nych w towarzystwie Cole'a myślała tylko o córce.
Fizyczna atrakcyjność tego mężczyzny zeszła na dal-
szy plan.
Julia wiedziała, że lubi kobiety. Przyglądał się
jej z typowo męskim zainteresowaniem. Nie reagowała
na wysyłane sygnały i wyczuwała, że nie ma jej
tego za złe. Teraz jednak, kiedy dotykał jej ręki,
było dużo trudniej ignorować nieprzeparty, zmysłowy
urok tego mężczyzny.
Zauważyła, że Cole'a bawi cała ta sytuacją. Grając
rolę amanta, czuł się jak ryba w wodzie. Nie musi aż
tak się starać, pomyślała z niechęcią.
- Jesteś świetnym aktorem - powiedziała lekko
uszczypliwym tonem, chcąc przypomnieć Cole'owi, że
to tylko gra i nic więcej.
Podniósł rękę i pogłaskał Julię czule po karku.
- Wobec niektórych kobiet przychodzi mi to łat-
wiej niż w stosunku do innych.
- Często tak się zabawiasz?
- Nie na użytek arabskiego szpicla. Robię to
zazwyczaj na cześć obiektu mego pożądania.
- Jestem kiepską aktorką. Gram znacznie gorzej
niż ty.
- Radzisz sobie całkiem nieźle. Potrzeba ci tyl-
ko trochę praktyki. ySzybko pojmiesz, w 'czym
rzecz.
Do Julii podszedł szczupły mężczyzna.
- J'arrive, madame. Już jestem. Piłem kawę.
Podniosła się z ławki. Cole zrobił to samo. Znów
trzymał ją za rękę.
R
S
Pilot spostrzegł czuły gest.
- Poczekam przy helikopterze, aż pani się pożeg-
na - zaproponował z galanterią.
- Dobrze. Zaraz przyjdę.
Cole wziął Julię w ramiona. Dopiero teraz zobaczy-
ła, że ma piękne, zielonoorzechowe oczy. Uśmiechał
się do niej z czułością.
- Najdroższa, z utęsknieniem będę oczekiwał ju-
trzejszego wieczoru - powiedział egzaltowanym to-
nem.
- Nie musisz przesadzać - rzuciła szeptem.
- Au contraire, madame - odparł spokojnie.
- W pracy szpiegowskiej trochę przesady jest cza-
sami niezbędne. Dbamy o pozory po to, żeby stro-
na przeciwna uwierzyła w nie bez reszty. Trzymaj
się, moja droga. - Pochylił się i pocałował Julię
w usta.
Pocałunek trwał całe wieki.
Na początku była sztywna. Potem nieco się rozluź-
niła i odruchowo zaczęła poddawać pieszczocie. Kiedy
Cole wreszcie ją puścił i powoli odsunął wargi od jej
ust, nadal stała jak wmurowana w ziemię.
Uśmiechnął się ciepło.
- Pamiętaj, masz stwarzać pozory szczęśliwej ko-
biety. - On sam wyglądał na niezwykle niezwykle
zadowolonego. Przede wszystkim z siebie.
- Wykorzystałeś sytuacj'e - szepnęła z wyrzutem.
Cole pocałował Julię w czubek nosa.
- Dla dobra sprawy.
- Czyjej?
W odpowiedzi tylko się uśmiechnął.
- Gdzie się zatrzymałaś na St. Martin? - odezwał
się po chwili. - O mały włos, a byłbym zapomniał o to
spytać.
R
S
Wymieniła nazwę hotelu.
- Będę wieczorem. O siódmej - obiecał.
- Wymyśl do tej pory coś sensownego. Bardzo cię
proszę.
- Zrobię, co będę mógł.
- Czas na mnie. - Julia odwróciła się, żeby odejść,
ale Cole ją zatrzymał.
- Daj do zrozumienia pilotowi, że jestem twoim
przyjacielem,
- Dlaczego?
- Facet w ciemnych okularach, Mustafa, czy jak
tam mu na imię, na pewno będzie go o ciebie
wypytywał.
- Dobrze. Jeśli uważasz, że to ważne.
Pocałował ją jeszcze raz.
Tym razem poddała się ciepłym męskim wargom.
Szybko jednak oprzytomniała. Otworzyła oczy i zo-
baczyła roześmiany wzrok Cole'a.
- Jesteś łobuzem - syknęła mu do ucha.
- Dobrej podróży. I śpij smacznie, najdroższa.
Oszołomiona własną reakcją, Julia ruszyła biegiem
w stronę helikoptera.
Pilot pomógł jej wsiąść na pokład.
Zobaczyła Cole'a stojącego z rękami w kieszeniach
i obserwującego odlot. Pomachał ręką. Odpowiedziała
takim samym gestem. To dla Mustafy, który z pewnoś-
cią był gdzieś w pobliżu i obserwował wszystko
z ukrycia.
Cole wykorzystał okazję, pomyślała Julia. Pocałował
ją. Dwukrotnie. O dziwo, nie miała mu tego za złe. Ro-
bił
to dla własnej przyjemności czy na pokaz? W każdym
razie także w jej interesie. I tylko to się liczyło.
Cole Bonner zrobił duże wrażenie na Julii. Jako
mężczyzna. Od dawna żyła jak zakonnica.
R
S
- St. Barts to ładna wyspa, prawda, madame?
- zaczął rozmowę pilot.
- Śliczna.
- Krótko pani tam była.
- Przyjechałam odwiedzić przyjaciela. Bardzo dob-
rego przyjaciela. - Julia odkryła ze zdziwieniem, że
wcale nie było trudno nadać głosowi rozmarzone
brzmienie.
Musiała zaufać Cole'owi Bonnerowi. Zawierzyć
jego umiejętnościom i doświadczeniu. Nie wiedziała,
jak potoczą się sprawy. Na razie pozostawało tylko
oczekiwanie.
Następnego dnia wczesnym popołudniem Cole
Bonner wsiadł do kursowego samolotu lecącego na St.
Martin.
Przyleciał na Karaiby tylko w ubraniu sportowym,
musiał więc zrobić niezbędne zakupy.
Od poprzedniego dnia bez przerwy myślał o Julii.
Nie bardzo wiedział dlaczego. Znał wiele kobiet.
Niektóre, podobnie jak ona, miały klasę. Matka
i siostra od lat usiłowały znaleźć dla niego odpowied-
nią, ich zdaniem, życiową partnerkę. W Julii zafas-
cynowało go jednak coś innego.
Podziwiał jej miłość do dziecka oraz determinację,
z jaką dążyła do jego odzyskania.
Miał wyrzuty sumienia, że wykorzystał Julię na
lotnisku. Scena, którą wtedy zaaranżował, sprawiła mu
niekłamaną, egoistyczną przyjemność. Teraz powinien
zrewanżować się czymś tej kobiecie. Byłoby najlepiej
pomóc jej w kłopotach. To jednak wydawało się naj-
trudniejsze i mało realne, zważywszy wszystkie oko-
liczności.
Wczoraj, kiedy pożegnał Julię na lotnisku, wrócił
do domu Voirinow. Przez całą drogę śledził go Mus-
R
S
tafa, ale nie przywiązywał do tego większej wagi.
Był kiepskim agentem. Inni, być może lepsi, z pe-
wnością obserwowali Julię na St. Martin. Cole'owi
przyszło do głowy, że zadaniem inwigilujących mo-
gło być raczej zastraszenie młodej kobiety niż śle-
dzenie jej poczynań. Kasim w aż nadto widoczny
sposób dawał do zrozumienia byłej żonie, że ma
ją na oku.
Bonner miał początkowo ochotę skontaktować się
z którymś ze starych kumpli w Langley, aby zdobyć
więcej informacji o całej sprawie, lecz po namyśle
zrezygnował z tego zamiaru. Nikt nie powinien wie-
dzieć, że się nią interesuje.
Zadzwonił natomiast do Alego Moussallema, Egip-
cjanina, dawnego przyjaciela z Uniwersytetu w Wa-
szyngtonie. Chciał wyciągnąć od niego trochę wiado-
mości na temat politycznej sytuacji Sumaru.
- Możesz mi wyjawić, skąd to nagłe zainteresowa-
nie okolicą Zatoki Perskiej? - zapytał go Ali.
Cole miał przygotowaną odpowiedź.
- Jedno z przedsiębiorstw przetwórczych ropy naf-
towej zwróciło się do mnie z prośbą o wstępne
rozeznanie. Bardzo mnie interesują poglądy kogoś,
kto zna te sprawy od wewnątrz.
Nie wzbudzając podejrzeń Alego, Cole zdobył
trochę interesujących go informacji. Nadal jednak nie
miał skrystalizowanego planu działania.
Po dwudziestu minutach lotu znalazł się na St.
Martin. Przeszedł przez odprawę celną, wynajął samo-
chód i pojechał prosto do Philipsburga, znajdującego
się w holenderskiej części wyspy. Znalazł sklep z ubra-
niami męskimi, w którym krawiec, za dodatkową
opłatą, zgodził się wykonać od ręki niezbędne popra-
wki. Nabył także buty, koszulę i inne potrzebne
R
S
dodatki. Wiedział, że kolacja będzie elegancka i kosz-
towna, lecz po tym, jak pokazał się Julii jako plażowy
podrywacz, musiał teraz przedstawić się jej w innym
świetle. Bardzo mu na tym zależało.
Ostatnie pół godziny przed spotkaniem łaził bez
celu po centrum handlowym. Turystów było wielu.
Sporo ładnych i szykownych kobiet. W normalnych
warunkach poświęciłby im więcej uwagi. Ale dzisiaj
myślał tylko o Julii Powell i jej córeczce. Był to
niepokojący objaw. Nie powinien angażować się emo-
cjonalnie w żadną robotę. Zwłaszcza w tak ryzykowną
jak ta, która w jego głowie przybierała coraz bardziej
realne kształty.
Julia denerwowała się przez cały dzień. Wypiła
kawę w pokoju, potem poszła poczytać nad basenem.
Po lunchu spacerowała po hotelowym ogrodzie. Mus-
tafy nigdzie nie zauważyła, lecz każdy przechodzący
człowiek o ciemnej skórze natychmiast wzbudzał jej
podejrzenia.
Na przyjazd Cole'a czekała z niecierpliwością. Pa-
miętała jego pocałunki, które ją oszołomiły. Polubiła
tego człowieka. I być może to właśnie było najgorsze.
Zarówno jej ojciec, jak i Kasim byli ludźmi o wład-
czych, mocnych charakterach. Nienawidziła u nich tej
cechy, lecz równocześnie w jakimś sensie ją podziwia-
ła.
Cole też był człowiekiem silnym. Ale w zupełnie innym
sensie. .
Nadal nie potrafiła go zaszufladkować, zaliczyć do
jakiejś konkretnej kategorii mężczyzn. Czarujący uwo-
dziciel. Twardy i bezlitosny przeciwnik. Inteligentny.
Wrażliwy. Jednym słowem: niebezpieczny.
Gdyby nie chodziło o dobro Zary, Julia wsiadłaby
w najbliższy samolot i wróciła do Stanów, uciekając
R
S
przed Cole'em. Romans nie był jej teraz potrzebny.
Musiała odzyskać dziecko. Reszta się nie liczyła.
Na godzinę przed zapowiedzianym przyjazdem
Cole'a wzięła ciepłą kąpiel. Leżąc w wannie, za-
stanawiała się, czy gość zjawi się w szortach i rozcheł-
stanej, zniszczonej koszuli. Uśmiechnęła się na myśl,
że nawet w takim stroju okazałby się z pewnością
najatrakcyjniejszym mężczyzną w restauracji. Sama
postanowiła ubrać się nienagannie. Włożyła prostą,
lecz zarazem elegancką suknię bez ramiączek. Upięła
włosy. Chcąc ukryć bladość, zrobiła lekki makijaż.
Starannie przygotowała się do roli, którą miała od-
grywać.
Kończyła się ubierać, kiedy zadzwonił telefon.
Podniosła słuchawkę. Recepcjonistka poinformowała
Julię o przybyciu gościa. Niejakiego pana Bonnera.
Czekał na nią w hotelowym salonie.
Julia zamknęła pokój na klucz i szybkim krokiem
poszła przez ogród do głównego budynku.
Na widok Cole'a stanęła jak wryta. Miał na sobie
biały elegancki garnitur. Wyglądał niezwykle wytwor-
nie. W ręku trzymał długą kremową różę, przewiązaną
żółtą wstążeczką. Gdy zobaczył nadchodzącą Julię,
uśmiech zadowolenia rozjaśnił mu twarz.
Pocałował ją w policzek.
- Wyglądasz cudownie - rzucił z niekłamanym
uznaniem w głosie. Wręczył jej różę. - Kwiat dla
ciebie. A wstążeczka z myślą o twojej córce.
Na wspomnienie Zary Julii zaszkliły się oczy.
Gest Cole'a rozczulił ją, a zarazem przypomniał
o nieszczęściu.
Zapłakała w męskich ramionach.
- Na twój widok albo mdleję, albo płaczę - powie-
działa po chwili, siląc się na uśmiech.
R
S
- Chciałem zrobić ci przyjemność, a okazałem się
niezręczny.
- Nie przepraszaj. To bardzo miło z twojej strony.
- Julia powąchała różę.
Teraz w jej oczach Cole Bonner był zupełnie innym
człowiekiem niż wczoraj. Czy nie nazbyt pochopnie
uznała go za plażowego uwodziciela? Reprezentował
chyba sobą znacznie więcej?
- Pospacerujmy trochę po ogrodzie - zapropono-
wał. - Kolację zjemy później.
- Świetnie.
Wśród wysokich palm i bujnej roślinności wieczor-
ne powietrze było łagodne i czyste.
- Ledwie cię poznałam. Jesteś zupełnie inny niż
wczoraj - zaczęła rozmowę Julia.
- Raz na jakiś czas wypuszczam z szafy tego
cywilizowanego faceta. Niech się trochę przewietrzy
- odparł żartem Cole.
- Wyglądasz doskonale.
- Gdybym ci powiedział, że co Wieczór paraduję
tak ubrany, z pewnością byś nie uwierzyła. Prawdę
mówiąc, cały ten strój kupiłem po południu. Buty też.
Porobiły mi się już bąble.
- Kupiłeś specjalnie na dzisiejszy wieczór? - zapy-
tała zdumiona Julia.
- U Voirinow obowiązuje inny ubiór. Szorty i san-
dały. Czasami, na większą galę, także bawełniana
koszulka.
- Powinnam była wiedzieć, że przyjechałeś na
Karaiby bez wieczorowego ubrania. Przepraszam. To
moja wina.
- Nie. Chciałem zrobić na tobie wrażenie. No
i brałem pod uwagę tego drania z lotniska. Twojego
opiekuna.
R
S
Julia ujęła ramię Cole'a i przysunęła się bliżej.
- Też myślałam o Mustafie. Od powrotu na St.
Martin nie pokazał mi się na oczy. Ale zrobiłam się tak
przewrażliwiona, że w każdym upatruję szpicla.
- Pewnie Mustafa nie pracuje w pojedynkę. Został
na St. Barts. Wypytywał o mnie.
- Naprawdę?
- Dowiedział się tylko tyle, że przyjechałem na
urlop do znajomych i włóczę się bez celu po okolicy.
A dziś przekona się jeszcze, że mam świetny gust, jeśli
chodzi o kobiety.
Julia udała, że nie słyszy komplementu.
- Sądzisz, że ten typ jest gdzieś w pobliżu? - zapy-
tała z niepokojem.
- Jeśli nie on węszy, to ktoś inny. Pewnie pilnują cię
stale.
Minęli basen i doszli do trawnika. Na leżakach parę
osób odpoczywało tu po dziennym skwarze. Julia
nerwowo rozejrzała się wokoło.
- Czy w tej sytuacji powinniśmy widywać się
otwarcie, na oczach wszystkich? - zapytała.
- A czego złego dopatrzą się w tym, że odwiedził cię
stary znajomy?
- Chyba niczego.
- No właśnie. Najciemniej jest pod latarnią. W nasz
romans uwierzy każdy. - Cole zatrzymał się, ujął
w dłonie twarz Julii i lekko pocałował ją w usta. - To
dla niepowołanych oczu, obserwujących nas zza krza-
ków - wyjaśnił szeptem.
- Nie ma sensu całe to udawanie, jeśli nie pomożesz
mi rozwiązać sprawy Zary - odparła sztywno. Była
zdumiona własną reakcją na pocałunek Cole'a. Po-
stanowiła wziąć się w garść. - Czy twój ostatni gest
oznaczał pozytywną odpowiedź na moje pytanie?
R
S
Uśmiechnął się lekko.
- Odczep się lub mi pomóż. To chciałaś powie-
dzieć? - zapytał.
- Stoję tu pośrodku ogrodu, pozwalam się cało-
wać, a nadal nie wiem, co będzie z moim dzieckiem.
Cole wziął Julię za rękę i podprowadził do pustej
ławki. Usiedli. .
Zamyślił się na chwilę, a potem, przyjmując poważ-
ny ton, powiedział:
- Sporo zastanawiałem się nad twoją sprawą. Naj-
bardziej odpowiednią chwilą na odzyskanie dziecka
byłby jego wyjazd z Sumaru.
- Wyjazd? Ależ to w ogóle nie wchodzi w grę! - wy-
krzyknęła Julia. - Kasim nigdy nie wypuści Zary.
Będzie jej strzegł jak oka w głowie. Całymi latami, aż
do zamążpójścia. Lub przynajmniej, dopóki dziew-
czynka nie zapomni zarówno o Ameryce, jak i o włas-
nej matce.
- Mówiłaś przecież, że Zara musi przejść operację
serca. Ojciec z pewnością zawiezie ją w tym celu do
Europy.
- Nie. W Sumarze mają służbę medyczną na wyso-
kim poziomie i nowoczesne szpitale. A w razie potrze-
by Kasim wynajmie i ściągnie najlepszego na świecie
kardiochirurga. Wiesz przecież, że pieniądze nie grają
żadnej roli. Jeśli mój były mąż uzna za stosowne, to
sprowadzi nawet specjalny samolot z pełnym i naj-
nowocześniejszym na świecie wyposażeniem do wyko-
nywania nawet najbardziej skomplikowanych operacji
serca.
Cole westchnął i smętnie pokiwał głową.
- Tego właśnie się obawiałem.
- Czy to był twój jedyny pomysł? - zawiedzionym
głosem spytała Julia.
R
S
- Nie. Ale najprostszy. Bo uprowadzenie dziecka
z Sumaru to cięższe zadanie niż porwanie wiceprezy-
denta Stanów Zjednoczonych. Chyba to rozumiesz.
- A więc całe przedsięwzięcie uznajesz za niemoż-
liwe. - W głosie Julii dała się słyszeć rozpacz.
- Nie. Będzie nam jednak niezbędna daleko idąca
pomoc w samym Sumarze - ciągnął Cole.
- Nie rozumiem. Wyjaśnij, co masz na myśli.
- Dowiedziałem się, że działa tam podziemna or-
ganizacja. W ciągu ostatnich kilku lat stała się bar-
dzo aktywna. To OWS. Organizacja Wyzwolenia
Sumaru.
- Wiem, że istnieje. Słyszałam od niej od Kasima.
Skupia głównie młodzież studencką, która przebywała
w Stanach lub w Europie. Po powrocie do Sumaru
zaczęła buntować się przeciw władzy królewskiej i do-
maga się wprowadzenia demokracji.
- To już nie studenci, lecz dojrzali ludzie, którzy
wiedzą, czego chcą. Znaleźli sprzymierzeńców w klasie
średniej w Sumarze, a także w środowiskach rozrzuco-
nych po świecie emigrantów. Największe są w Londy-
nie
i Paryżu. Mają własną komórkę w samym Sumarze.
- Sądzisz, że OWS nam pomoże? - z nadzieją
w głosie spytała Julia.
- Nie mam pojęcia, lecz być może zechcą skorzys-
tać z okazji, żeby zaszkodzić rodzinie królewskiej
- odparł Cole. - Nie jestem ekspertem od spraw Środ-
kowego Wschodu. Nie mam pojęcia, czy uprowadze-
nie królewskiej córki jest w stanie w ogóle zaintereso-
wać tamtejszą opozycję. Mentalność tych ludzi jest mi
zupełnie obca.
- Skąd dowiemy się o tym wszystkim?
- Czeka nas kawał solidnej roboty. Trzeba po-
szperać, postudiować, co się da, poznać i posprawdzać
R
S
różne fakty, a także spotkać się z odpowiednimi
ludźmi. Ale to dopiero następny krok. Rozmowę na
ten temat możemy odłożyć na później.
Po raz pierwszy w jego głosie Julia wyczuła stalową
nutę. Nie zobowiązał się jeszcze do niczego, lecz dał się
wciągnąć w całą sprawę. Ogarnęła ją fala radosnego
uniesienia. Miała ochotę z wdzięczności ucałować
Cole'a. Zamiast tego pochyliła głowę i zamyślona
powąchała trzymaną w ręku różę.
Może jednak dopisało jej szczęście i udało się jej
znaleźć wyjątkowego człowieka? A może nawet praw-
dziwego mistrza w swoim zawodzie?
R
S
ROZDZIAŁ 5
Julia była zbyt przejęta sprawą córki, żeby za-
stanawiać się teraz nad swym stosunkiem do Cole'a
Bonncra. Nerwowo obracała w ręku szklankę z wodą.
Odeszła jej ochota na kolację.
- Nie zamierzam cię ponaglać - powiedziała do
swego towarzysza - ale chciałabym wiedzieć, na czym
stoimy. Co zamierzasz?
- Przychodzą mi do głowy różne pomysły - odparł
po chwili. - Nie zdecydowałem się jeszcze na nic
konkretnego.
- Powiesz od razu, kiedy coś wymyślisz?
- Oczywiście. Nie denerwuj się, proszę. Jesteś za
bardzo spięta. Z tą ponurą miną wysyłasz niepokojące
sygnały.
- Do kogo? Do Mustafy czy do ciebie?
- Jasne, że do szpicla. Tylko o niego tu chodzi. Bo
o tym, że ci się podobam, jestem w pełni przekonany
- powiedział, łobuzersko mrugnąwszy okiem.
- Och, Cole! Zdaje się, że bardzo bawi cię ta
sytuacja.
- A ciebie nie? - zapytał z niewinną miną.
- Nie potrafię udawać, że jestem szczęśliwa. Tobie
przychodzi to złatwością. Widzisz przecież, że jestem
psychicznym rozbitkiem.
R
S
- Od dawna nie jadłem kolacji w towarzystwie tak
ślicznego rozbitka - zażartował. - Zgoda. Jeśli jed-
nak tak bardzo ci na tym zależy, nic więcej nie powiem
na ten temat.
Po drugiej stronie sali zaczęła grać kilkuosobowa
orkiestra.
- Opowiedz coś o sobie - poprosiła Julia. - Czy
rzeczywiście hodujesz konie?
- Tak. Mam farmę w Kentucky.
Opuściła głowę i powąchała różę.
- To chyba dobry kamuflaż. Przykrywka dla twojej
prawdziwej działalności.
Cole roześmiał się szeroko.
- Nie. A na dodatek od trzech lat gnębi mnie urząd
podatkowy.
- Może wywąchał coś podejrzanego.
- Chyba tylko końskie zapachy. Poza tym jestem
czysty jak łza.
- Powiedz mi, czym zasłużyłeś sobie na opinię
najlepszego z najlepszych? Co takiego zrobiłeś?
Cole z niezadowoleniem zmarszczył czoło.
- Zajmuję się hodowlą koni i od czasu do czasu
występuję jako konsultant do spraw handlu między-
narodowego.
- Konsultant. To słowo może mieć wiele znaczeń...
- Julia zawiesiła głos.
- Im mniej będziemy mówili o mojej pracy, a więcej
o rozkwitającym romansie, tym lepiej dla sprawy.
Twojej i córki - powiedział poważnie.
- Naprawdę chcesz, żebyśmy udawali kochanków?
Czy to konieczne? - zapytała Julia. - Chyba wystar-
czy publiczne okazywanie sobie zwykłej sympatii.
Przyjaźni.
- Jestem więcej niż pewny, że Mustafa i jego
kumple w naszą przyjaźń nie uwierzą. Wiesz, jak ludzie
Wschodu traktują kobiety i co o nich myślą. Z pewnoś-
R
S
cią lepiej niż ja znasz mentalność Arabów. Na miejscu
twego szpicla byłbym przekonany, że nasz stosunek
może dotyczyć wyłącznie seksu lub interesów. Przy-
jaźń nie przyszłaby mi w ogóle do głowy.
- Masz rację - przyznała Julia. - Kasim też będzie
przeświadczony, że interesuje cię moje ciało lub konto
bankowe.
- I o to chodzi. To woda na nasz młyn. Julio,
zrozum, musimy mieć powód, żeby często się spoty-
kać, nie budząc absolutnie niczyich podejrzeń. Ro-
mans wydaje się pomysłem zdecydowanie najsensow-
niejszym. Lepszym niż ewentualne wspólne interesy.
Mam rację?
Julia podniosła wzrok i spojrzała podejrzliwie na
Cole'a.
- Jestem ciekawa, jak daleko zamierzasz posunąć
się w tej grze - odezwała się po chwili.
Rzucił okiem w stronę orkiestry.
- Zatańczymy? - zaproponował.
- Na pokaz?
- Nie. Dla naszej własnej przyjemności. Relaksu.
- Cole podniósł się, odsunął krzesło Julii i pomógł jej
wstać.
Po chwili znaleźli się na parkiecie, na którym
tańczyło już kilka par.
Poruszali się lekko i harmonijnie. W ramionach
Cole'a Julia czuła się doskonale. Trzymał ją blisko
siebie. Tańczyli w rytm powolnej muzyki.
- Chcesz sprawiać wrażenie, że potem... po kola-
cji... - urwała niepewnie.
- Pójdziemy do łóżka? To chciałaś powiedzieć?
- Tak.
Odsunął nieco głowę, żeby móc dostrzec jej twarz.
- Prawdę mówiąc, przeszło mi to przez myśl.
- Czy musimy posuwać się aż tak daleko? Chodzi
mi, oczywiście, o stwarzanie pozorów.
R
S
- Wolisz półśrodki? - zapytał rozbawiony.
- To nic wesołego. Nie ma się z czego śmiać
- ofuknęła go i odwróciła twarz.
Cole zajrzał Julii w oczy.
- Zaczerwieniłaś się. Skromność przez ciebie prze-
mawia?
- Ta rozmowa jest dla mnie bardzo krępująca.
- Rozumiem. Jeśli jednak mamy udawać kochan-
ków, musimy robić to dobrze. Przekonująco.
Cole przytulił Julię mocno do siebie. Poczuła żar
bijący z jego ciała.
- Przesadzasz z tym udawaniem.
- Nie jestem wcale pewny. - Przysunął twarz jesz-
cze bliżej i powiedział konspiracyjnym szeptem: - W
rogu sali, przy stoliku obok donicy z palmą, siedzi
dwoje ludzi. W żadnym razie nie spoglądaj teraz
w tamtą stronę - ostrzegł szybko. - Mężczyzna ukry-
wa broń pod marynarką, a jego towarzyszka, wy-
glądająca na Arabkę, w ogóle nie zwraca na niego
uwagi. Widziałem już ich wcześniej w ogrodzie. Przez
cały czas mieli nas na oku.
- Naprawdę? - spytała zaskoczona Julia.
- Staram się zauważać takie rzeczy. Zwłaszcza gdy
gra idzie o dużą stawkę.
Julia odruchowo wtuliła się w ramiona Cole'a,
szukając w nich oparcia.
- Początkowo zamierzałem ci o tym nie mówić,
żebyś się nie denerwowała - ciągnął - ale zaraz po
przybyciu do hotelu zobaczyłem Mustafę. Wypytywał
o coś portiera. Kiedy mnie spostrzegł, szybko się
ulotnił.
- Gdzie jest? - spytała.
- Nie mam pojęcia. Więcej go nie widziałem. Ale
jestem pewny, że przekazał pałeczkę następnej zmia-
R
S
nie. To znaczy ludziom siedzącym pod palmą. Teraz ta
para nas szpieguje.
Julia westchnęła głęboko.
- Dlaczego mnie to spotyka -szepnęła zdesperowa-
na.
- Nie mamy wyjścia. Musimy grać dalej.
Pocałował Julię w czubek głowy. Kiedy orkiestra
ucichła, wrócili do stolika. Julia zerknęła w stronę
palmy. Siedząca tam para w ogóle nie zwracała na
siebie uwagi. Cole się nie mylił.
Podano kolację. Julia nie mogła przełknąć ani kęsa.
Jej towarzysz jadł z apetytem. Promienny uśmiech nie
schodził mu z twarzy.
- Jak możesz zachowywać się tak spokojnie? - spy-
tała. - Jestem cała roztrzęsiona.
- Nie bój się, nikt nie dźgnie nas nożem w plecy. To
gra. Jak w szachy. Jem kolację w towarzystwie ponęt-
nej kobiety, więc jestem tym zachwycony. To mają
widzieć szpicle. I zobaczą.
- Mam nadzieję, że równie dobrze potrafisz wycią-
gać ludzi z opresji, jak gadać.
Zobaczyła zdziwienie, a zaraz potem żal w oczach
Cole'a. Palnęła głupstwo. Nie należało z góry źle
oceniać tego człowieka.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie powinnam
mówić nic takiego. Ani nawet myśleć. Twoja opinia
jest znacznie ważniejsza od mojej.
- Chcesz ją usłyszeć? A więc sądzę, że dziś wy-
glądasz prześlicznie. Podoba mi się ta sukienka. Jej
barwa dobrze harmonizuje z odcieniem skóry, zwłasz-
cza w blasku świeci
Julia widziała, że Cole stara się być miły, lecz jej
serce wypełniał bezbrzeżny smutek. Nie potrafiła
wykrzesać z siebie ani odrobiny radości. Z jej towarzy-
sza emanowała teraz siła. Powiedziała mu o tym.
R
S
- Tylko u jednego mężczyzny widywałam taki
błysk w oku - dodała.
- Pozwól, że zgadnę, u kogo. Chodzi o twojego
byłego męża?
- Tak.
- Jesteśmy do siebie podobni?
- Nie.
- Dlaczego wyszłaś za Kasima Dajaniego?
- Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia.
Czy widziałeś kiedyś jego fotografię? Jest niepraw-
dopodobnie przystojny.
- Zafrapowała cię odmienność tego faceta?
- Byłam bardzo młoda. Kasim wydawał mi się
wówczas księciem z bajki. A ponadto był mistrzem
w udawaniu. Wiedział, jak podejść młodą, senty-
mentalną dziewczynę. Może kiedyś opowiem ci,
w jaki sposób mi się oświadczył. W każdym razie
potrafił przekonać, że poza mną nic się dla niego
nie liczy.
- Jak sądzę, nie była to prawda.
- Mimo stwarzanych pozorów, Kasim jest w grun-
cie rzeczy przedstawicielem innej kultury. Zaraz po
ślubie zaczął mnie traktować jak swą własność. Podob-
nie postępował jego ojciec ze swoją żoną.
- Masz to już, na szczęście, za sobą. Teraz jesteś na
Karaibach. Wolna.
- Rozwiedziona, bez dziecka i przepełniona prag-
nieniem, żeby je odzyskać.
- Miałaś trudne życie - stwierdził Cole. - Chyba
nie zasłużyłaś na taką udrękę.
- Jestem ci wdzięczna, że tak myślisz.
- Chętnie bym jeszcze zatańczył - powiedział, kie-
dy kelner zebrał ze stołu talerze.
- Naprawdę?
- Mam ochotę potrzymać cię w ramionach.
- Dlaczego?
R
S
- Sam dobrze nie wiem. Może dlatego, że nam
obojgu przyda się teraz trochę wzajemnego ciepła.
Te słowa rozczuliły Julię.
- Dobrze, zatańczmy.
Znów znaleźli się na parkiecie. Tym razem objęci
jak prawdziwi kochankowie. Dopiero teraz Julia w pe-
łni zrozumiała, co Cole miał na myśli mówiąc o po-
trzebie ciepła. W jego ramionach poczuła się bez-
piecznie.
Zapomniała na chwilę o kłopotach i otaczającym ją
świecie. Kiedy przebrzmiały ostatnie tony muzyki,
podniosła głowę i popatrzyła na partnera.
- Jesteś miły. Sympatyczniejszy niż początkowo
sądziłam.
- Chcesz powiedzieć, że moje akcje wzrosły?
Skinęła głową.
- Tak.
Po krótkiej przerwie orkiestra znów zaczęła grać.
- Dobrze nam się tańczy. Zostańmy jeszcze na
parkiecie - zaproponował Cole.
- Dobrze - przystała Julia.
Zatopili w sobie wzrok.
- Jesteś żonaty? - spytała nagle.
- Nie. Rozwiedziony. Podobnie jak ty - padła nie-
chętna odpowiedź.
- Od kiedy?
- Od dwunastu lat.
- Masz dzieci?
- Szczęśliwie obyło się bez potomstwa.
Julia wyczuła, że Cole nie ma ochoty odpowiadać
na tak osobiste pytania, lecz nie mogła się powstrzy-
mać. Musiała zaspokoić swą ciekawość.
- Czemu się rozwiedliście?
- Pokochaliśmy własne wyobrażenia. Podobnie
zresztą jak ty. Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat.
Byłem młodym oficerem marynarki i po małżeństwie
R
S
spodziewałem się wielu rzeczy. Udanego seksu, domo-
wych posiłków oraz czułości i ciągłego zainteresowa-
nia żony. A także wspierania w karierze zawodowej,
inteligentnej konwersacji, gdy przychodziła mi na nią
ochota, no i wiele wyrozumiałości.
- Spore wymagania. Zamiast tego spotkałeś się
z ciągłymi pretensjami i żądaniami.
- Miałem to, na co zasłużyłem - odparł kwaśno.
- Czyżbyś zrozumiał swój błąd? - żartobliwym
tonem spytała Julia. - Oduczyłeś się myśleć tylko
o sobie?
- Poznałem własne wady. Wtedy byłem ich nie-
świadomy.
- Nadal jednak nie zamierzasz się zmienić.
- Nie ma sensu, żeby ktoś cierpiał z powodu
ułomności mego charakteru. A ponadto cenię sobie
swobodę.
- Nie żałujesz małżeństwa?
- Nadal mam poczucie winy, mimo że moja żona
ułożyła sobie życie.
- Jak ma na imię?
- Mimi. A właściwie Miriam.
Julia usiłowała sobie wyobrazić, jak może wyglądać
kobieta o takim zdrobnieniu imienia. Mimi. Z pewnoś-
cią jest ładna. Ale co poza tym?
- Jaka była twoja żona? - wypytywała dalej. Nie
potrafiła'poskromić ciekawości.
Cole miał serdecznie dość tej rozmowy, ale spokoj-
nie odpowiedział:
- Atrakcyjna, uparta, bystra, nastrojowa. Miała
artystyczną duszę, była jednak zarazem osobą prak-
tyczną. Długo ze mną nie wytrzymała.
- Czujesz żal do Mimi?
- Nie. Raczej do siebie. Nasz związek się rozpadł,
bo okazałem się niedojrzały do małżeństwa. Skończmy
już, Julio, ten temat.
R
S
- Przepraszam.
Wrócili do stolika. Przy kawie rozmawiali na
neutralne tematy. O Akademii Marynarki Wojennej,
którą kończył Cole, i o Uniwersytecie Stanforda,
gdzie studiowała Julia. Kiedy czekali na rachunek,
zapytała:
- Jak sądzisz, czy dobrze odegraliśmy dziś swoje
role?
- Chyba tak.
- A więc co teraz?
- Jak widzę, wracasz do zasadniczej sprawy.
- Tak.
- Powinniśmy iść teraz do twego pokoju i spokoj-
nie pogadać.
- Masz na myśli tylko rozmowę?
- Zapomniałaś, że przez cały czas gramy? Pó-
jście teraz do ciebie będzie wyglądało na natural-
ne zakończenie romantycznego spotkania. A co
zrobimy za zamkniętymi drzwiami, zależy tylko od
ciebie.
- Naprawdę?
- Tak.
- Mamy aż czterech aniołów stróżów - szepnął
Cole do ucha Julii, kiedy przez ciemny ogród szli do
domku, w którym mieszkała.
- O kim ty mówisz?
- Pilnuje nas czworo ludzi, a nie troje. Teraz śledzi
nas chudy, mały facet z siwymi włosami, który przez
cały wieczór siedział przy barze.
- Skąd wiesz, że ma nas na oku?
- Opuścił restaurację razem z nami.
- Wszedłeś do sklepu, żeby się przekonać czy idzie
za nami?
- Tak. Chciałem także kupić prezerwatywy.
Julia popatrzyła na Cole'a z niemym przerażeniem.
R
S
- Prezerwatywy kupiłem ze względu na szpicla,
nie na ciebie. Pewnie wróci do sklepu i zacznie
o mnie wypytywać. Im więcej uda nam się zostawić
fałszywych poszlak, tym lepiej. Z dzisiejszego wie-
czoru chcę wyciągnąć maksymalne korzyści.
- Nie wątpię - syknęła Julia.
Objął ją ramieniem.
- Traktuj mnie jak brata.
Wzięła Cole'a pod rękę przede wszystkim dlatego,
że poczuła się słabo. Zaczął dokuczać jej ból w opero-
wanej części brzucha.
- Naprawdę ktoś nas teraz śledzi?
- Tak. Facet, o którym mówiłem. Ma broń ukrytą
pod prawą połą marynarki.
- Skąd wiesz?
- Łatwo poznać po sposobie, w jaki się porusza,
idzie i wstaje z krzesła.
- Naprawdę jesteś profesjonalistą.
-Jasne. Najlepszym z najlepszych - odparł ze
śmiechem. - Jeśli nie wierzysz, zapytaj Boba.
Stanęli przed domkiem Julii. Wyciągnęła z torebki
klucz i podała Cole'owi. W pobliskich krzakach coś
poruszyło się w ciemnościach. Zadrżała.
Kiedy znaleźli się w pokoju, szybko zamknęła
drzwi v Ciężko dysząc, oparła się o ścianę.
- Źle się czujesz? - spytał Cole.
- Jestem trochę zmęczona. Jak sądzisz, czy założyli
podsłuch w pokoju? - szepnęła niespokojnie.
- Chyba nie, bo nie sądzili, że będziesz miała
gościa. A zresztą kto wie? Może założyli. To całkiem
prawdopodobne.
- Co zrobimy?
Cole podszedł do telewizora i włączył fonię. Julia
usiadła na łóżku. Po chwili był już obok niej.
- Przepraszam za niedelikatne pytanie - powie-
dział cicho. - Czy miewasz orgazmy?
R
S
Z wrażenia otworzyła usta.
- Co takiego?
- Z pewnością Kasim zna twoje reakcje. Będzie
czytał raport śledzących cię ludzi. Musimy więc być
przewidujący i pamiętać o wszystkim.
- O Boże! - jęknęła Julia, skrywając twarz w dło-
niach.
- A więc? - Cole nie ustępował.
Poczerwieniała.
- To zależy.
- Od czego?
- Czy muszę ci mówić?
- Tak.
- Od... okoliczności - wyjąkała speszona.
Skinął poważnie głową.
- Świetnie. A więc lepiej, żebyś miała orgazm.
Wzniosła oczy ku górze.
- Zaczynam coraz bardziej współczuć twojej żonie.
Nic dziwnego, że miała cię dość.
- Pamiętaj, zawsze najistotniejsze są drobiazgi.
Wiarygodne szczegóły. Oboje musimy dobrze odegrać
swoje role. Im lepiej to zrobimy, tym zysk będzie
większy.
Zrezygnowana Julia westchnęła głęboko.
- Nie mam pojęcia, dlaczego nadal ci ufam.
- Bo dobrze ci życzę. - Cole dotknął lekko jej
policzka. - Jesteś zmęczona. Wiem, że ci ciężko. Zo-
stanę z tobą jakiś czas. Jeśli chcesz się już położyć, to
się nie krępuj. Rozbieraj się i wskakuj do łóżka. Trochę
pogadamy, zanim cię opuszczę.
- Dobrze.
Podniosła się i poszła do łazienki.
Cole Bonner z ulgą zrzucił marynarkę i nowe buty.
Wyciągnął się na łóżku. Przedtem zamknął telewizor
i włączył radio. Nadawało łagodną, kojącą muzykę.
R
S
Pokój oświetlała przyćmionym światłem stojąca w
rogu lampa. Julia była nadal w łazience.
Słyszał, jak napełniała wannę wodą. Kiedy weszła
na chwilę do pokoju, żeby zabrać szlafrok, uprzedziła,
że zamierza się wykąpać.
W łazience panowała teraz cisza.
Cole'owi było jej żal. Trzymała się dzielnie, lecz
w głębi serca musiała przeżywać udrękę. W ciągu
ostatnich paru tygodni stanęła oko w oko ze śmiertel-
nym niebezpieczeństwem. Utraciła najbliższych. Od-
waga Julii wywarła duże wrażenie na Cole'u. Mimo
bólu i strachu ta kobieta do tej pory robiła wszystko,
czego od niej zażądał. Wiedział, że kocha córkę do
szaleństwa. Gdyby tak nie było, zrezygnowałaby z wal-
ki. Nie porywałaby się z motyką na słońce. Podziwiał
jej zuchwałość i determinację.
Z łazienki nie dochodziły nadal żadne odgłosy. Cole
miał ochotę zapukać do drzwi i sprawdzić, jak Julia się
czuje, lecz po namyśle zrezygnow\ał. Mogłaby zro-
zumieć opacznie jego naturalny, opiekuńczy gest.
W żadnym razie nie zamierzał wywierać na nią presji.
Wreszcie usłyszał, że z wanny zaczyna spływać
woda. Usiłował wyobrazić sobie stojącą nago Julię.
Musiała wyglądać zachwycająco i bardzo ponętnie.
Nie w głowie były jej jednak amory. Pewnie trzęsła się
teraz ze strachu. Powinien wyraźnie powiedzieć, że
z jego strony nic jej nie zagraża.
Po paru minutach drzwi do łazienki otworzyły się
i stanęła w nich Julia.
- Uszy wyszorowane? - wesoło zapytał Cole.
Uśmiechnęła się, przeszła przez pokój i usiadła na
brzegu łóżka. Wyglądała uroczo. Włosy miała nadal
upięte wysoko, lecz na skronie opadały miękko mokre
kosmyki.
R
S
- Cole, będę z tobą szczera - zaczęła. - Czy spo-
dziewasz się, że w ramach twego honorarium będę ci
płacić także w naturze?
Cole'a poruszyła do głębi szczerość Julii. Wyciągnął
do niej rękę. Po krótkim wahaniu podała mu swoją.
Lekko pogłaskał palce.
- To wspaniała propozycja - stwierdził półgłosem.
- Zależy mi na tobie, nie na seksie - ciągnęła
Julia. - Chyba to rozumiesz. Nie muszę mówić ci nic
więcej.
- Nie musisz. - Zobaczył, że jej oczy zaszkliły się
łzami.
- Wyjaśnij, czego się po mnie spodziewasz - po-
wiedziała matowym głosem.
- Połóż się obok mnie.
Zrobiła to, o co prosił.
Obrócił się na bok, twarzą do Julii.
- Za dwa dni stąd wyjeżdżam - oświadczył sze-
ptem.
- Dokąd?
- Powiedzmy, że na rekonesans. Dokładnie za dwa
tygodnie zapukam do twoich drzwi. Pamiętaj, masz
mnie przyjąć z otwartymi ramionami. Zakładam, że
nadal będziesz pod obserwacją. Szpicle Kasima muszą
nabrać przekonania, że są świadkami spotkania stęs-
knionych kochanków. - Cole musnął lekko wargami
policzek Julii. Pragnął jej. Nigdy w życiu nie pożądał
tak bardzo żadnej kobiety.
- A co teraz zrobimy? - zapytała drżącym głosem.
- Zgaszę światło i otworzę szeroko okno. Wejdź
pod koc, a ja usiądę sobie na krześle w rogu pokoju.
Jeśli masz ochotę udawać orgazm, to pokrzycz sobie
dowoli. A jeśli nie chcesz, przyłóż głowę do poduszki
i miej dobre sny. Posiedzę ze dwie godziny, jak
R
S
przystało na solidnego, pracowitego kochanka, a po-
tem sobie pójdę.
Oczy Julii napełniły się łzami.
- Bardzo ci dziękuję. - Podciągnęła się na łóżku,
objęła Cole'a za szyję i pocałowała.
Aż do bólu pragnął tej kobiety. Opanował się
jednak, wstał, zgasił lampę i otworzył okno. Ledwie
zdążył usiąść na krześle, Julia zaczęła wydawać z siebie
głośne jęki rozkoszy.
Słuchał z rozdartym sercem. Kiedy zamilkła, pod-
szedł do okna. Odetchnął głęboko rześkim, nocnym
powietrzem. Przez chwilę wsłuchiwał się w odgłos fal
bijących o brzeg. Noc była przepiękna. Idealna, żeby
się kochać.
Była to jedna z najsmutniejszych nocy w życiu
Cole'a.
R
S
ROZDZIAŁ 6
Tym razem sztorm był znacznie silniejszy niż zwyk-
le. Przez dwa dni padał bez przerwy ulewny deszcz.
Ulice zalała woda. Mieszkańcy Afryki nie byli przy-
zwyczajeni do tak nieprzyjemnej pogody.
Cole Bonner stał na stopniach hotelu pod osłoną
markizy, która przez cały rok chroniła gości przed
piekącym tunezyjskim słońcem. Obserwował ruch
uliczny. Piesi szli chaotycznie, bezradni wobec ogrom-
nych kałuż stojących na chodnikach i jezdni.
Powietrze było zimne, przejmujące. Silne podmu-
chy wiatru niosące fale deszczu uderzały o białe fasady
domów. Cole zaciągnął suwak przy skórzanej kurtce
i wsunął ręce głęboko do kieszeni.
W ciągu niespełna dziesięciu minut zidentyfikował
dwóch śledzących go mężczyzn. Obecności trzeciego
nie był zupełnie pewny. Był pod obserwacją albo
ludzi Rogera Verdiera, z którym właśnie był umó-
wiony, albo Sumarów.
Jeden z mężczyzn od pięciu minut stał na rogu
głównej alei i poprzecznej ulicy, z dobrym widokiem na
stopnie prowadzące do hotelu. Od pięciu minut palił
papierosa. Drugi siedział za kierownicą peugeota
ustawionego w pobliżu wejścia do hotelu. Trzymał
R
S
rozłożoną gazetę, lecz łatwo było poznać, że jej
ni cezyta. Albo półanalfabeta, albo kiepski agent,
pomyślał Cole. Był zły, że musi tak długo czekać.
Dreptał w miejscu, usiłując odciążyć nogę, której ból
coraz bardziej dawał mu się we znaki. Może byłoby
warto namówić chirurgów, żeby znów spróbowali
poszukać tkwiącego w niej odłamka?
Roger Verdier się spóźniał. Cole miał nadzieję,
że nie stało się nic złego. W ciągu kilku dni ogro-
mnym nakładem czasu i energii udało mu się za-
aranżować to spotkanie. Został uprzedzony, że jego
rozmówca jest człowiekiem trudnym i bardzo po-
dejrzliwym. Cole zgodził się na postawione warunki.
Do Tunezji przyjechał sam, spełniając żądania Su-
maryjczyków.
Z trzech miejsc spotkania, które zaproponował
Roger Verdier, służący za pośrednika, Damaszek
i Teheran nie wchodziły w grę, więc Cole z konieczno-
ści wybrał Tunis. Był teraz daleko zarówno od Wysp
Karaibskich, jak i od Julii Powell.
Wieczór na St. Martin utkwił mu głęboko w pa-
mięci. Kiedy nocą opuścił domek Julii i wracał do
swego hotelu, przez całą drogę jechał za nim Mu-
stafa.
Potem Cole nie mógł zasnąć. Przez dwie godziny
chodził jeszcze wzdłuż brzegu morza. Bez przerwy
myślał o Julii Powell. Kobiecie, która ofiarowała mu
własne ciało. Pożądał jej, lecz nie na tyle, by przystać
na taką propozycję.
W każdym razie powziął postanowienie. Zdecydo-
wał się pomóc Julii odzyskać córkę. Wiedział, że po-
mysł jest szalony i prawdę powiedziawszy, właściwie
nie ma szans powodzenia. Mimo to zamierzał podjąć
się tej niemal samobójczej misji. Udzieliło mu się
zdeterminowanie zrozpaczonej, nieszczęśliwej matki.
R
S
Ból w kontuzjowanej nodze stał się już nie do
zniesienia, kiedy w pobliżu Cole'a zatrzymał się sfaty-
gowany citroen.
- Felicitations, mon vieux! - przez otwarte okno
wozu zawołał Roger Verdier. - Moje gratulacje. Two-
jego cennego tyłka pilnuje chyba ponad połowa ludzi
w tym mieście!
Cole podszedł do samochodu i zajrzał do środka.
- Jesteś cholernie spostrzegawczy. Szkoda, że nie
punktualny - powiedział z przekąsem.
- Musiałem sprawdzić tych osobników - odparł
Francuz. - Dlatego się spóźniłem.
- Kto nasłał ich na mnie? - spytał Cole.
- Przyjaciele moich przyjaciół - padła enigmatycz-
na odpowiedź. - Najważniejsze, że to nie twoi ludzie.
I tylko to się liczy.
- Och, do diabła z tobą! - warknął Cole. Otworzył
drzwi wozu.
- Viens, toi. Allons!
Roger Verdier ruszył szybko z miejsca. Kiedy prze-
jeżdżali obok peugeota, zaniepokojony kierowca zmiął
w ręku gazetę. Ten widok Cole skwitował pobłażliwym
uśmiechem, lecz Roger Verdier był poważny.
- Sumaryjczycy to ludzie bardzo nerwowi - po-
wiedział. - Uważaj na nich, Cole. Bądź ostrożny. Nie
mogę zagwarantować ci bezpieczeństwa.
- Nie musisz. Jak wiesz, zależy mi tylko na roz-
mowie z facetem, który stoi na czele ich tajnej or-
ganizacji. Zeeirem.
- Obiecałem ci tylko kontakt z nimi. Nic więcej
- zastrzegł się Francuz. - Spojrzał we wsteczne luster-
ko. - Mam nadzieję, że nie sprowadziłeś tutaj całego
CIA. Zrobiłoby się tłoczno na drodze. Moglibyśmy
mieć nawet własny korek uliczny - roześmiał się z wła-
snego dowcipu.
R
S
- Jestem sam. Mówiłem ci przecież, że to prywatna
sprawa.
- Nie obrażaj się, mon ami. Prosiłeś o dyskrecję,
więc to oczywiste, że jestem podejrzliwy.
Cała ta rozmowa nie przypadła Cole'owi do gus-
tu. Ogarnął go niepokój. Zwrócił się do swego towa-
rzysza:
- Jeśli mi nie ufasz, to natychmiast zawracaj i od-
staw mnie do hotelu.
Roger Verdier potrząsnął głową.
- Zrozum, chodzi o moją reputację.
- Prosiłem cię o przyjacielską pomoc, bo wiem, że
masz kontakty z Sumarami. Reputacji przeze mnie nie
stracisz.
Francuz uśmiechnął się lekko.
- Ile to lat upłynęło od naszego ostatniego spot-
kania? Cztery? Pięć?
- Mniej więcej. Widzieliśmy się w Fort-de-France.
- Przypominam sobie. Byłeś wtedy w towarzystwie
la plus belle filie du monde o pięknych piersiach
i kakaowej skórze. Jak ona miała na imię?
- Gabrielle.
- Aha. Co się z nią teraz dzieje?
- Wyszła za mąż za malarza z Tulonu i ma dziecko.
Dostałem od niej kartkę z życzeniami na Boże Naro-
dzenie.
- A jak twoje sprawy? Jak ci leci?
- Jako tako. Większość czasu spędzam na farmie.
W towarzystwie koni.
- Ale znajdujesz chyba czas dla dam.
Cole przypomniał sobie natychmiast Julię Powell.
Na samą myśl o niej zrobiło mu się gorąco.
- Od czasu do czasu.
Jechali na północny wschód wzdłuż wybrzeża.
R
S
- Mówisz, że masz tu do załatwienia prywatną
sprawę - odezwał się Roger Verdier. - Jeśli tym ra-
zem nie pracujesz dla Wuja Sama, to coś mi się zdaje,
że twoja misja ma związek z kobietą. Gdyby przyszło
mi zgadywać, powiedziałbym, że chodzi o byłą żonę
króla, matkę małej księżniczki. Bo co innego mogłoby
interesować cię w okropnie nudnym Sumarze, gdzie
poza pompowaniem ropy nie dzieje się literalnie nic?
- Nie będę rozmawiał na ten temat - szorstko
odparł Cole.
- Rozumiem. Wiem, że nie możesz. Chciałem się
tylko popisać przed tobą moją wspaniałą intuicją.
- Mam nadzieję, że popiszesz się też równie wspa-
niałą dyskrecją.
Francuz tylko się uśmiechnął.
- Czy Zeeir wypytywał, czego chcę? - Cole zmienił
temat.
- A jak myślisz? Oczywiście, Powiedziałem mu
szczerą prawdę. To znaczy, że nie wiem nic.
- Domyśla się chyba, o co chodzi.
- Zeeir i jego ludzie są nieobliczalni. Pewnie uważa-
ją, że zamierzasz dokonać u nich prawdziwego prze-
wrotu. Wiedzą, że masz w kieszeni poparcie francus-
kiego wywiadu. Ces salauds ne sont pas betes. Nie są
głupi. Znają historię. Słyszeli o Lafayetcie.
- Nie maczam palców w żadnych przewrotach.
- Ci z OWS o tym nie wiedzą. Będą przy tobie
niezwykle ostrożni. Może nawet potraktują cię ostro.
- Co radzisz?
- Rozmawiaj z nimi prosto z mostu. Nie owijaj
w bawełnę.
Nad morzem chmury się przerzedziły i pokazało się
słońce.
- Dokąd jedziemy? - spytał Cole.
R
S
- Do Kartaginy - odparł Roger Verdier.
- Historyczne miejsce.
- Mam zostawić cię w kawiarni. Tam będziesz
czekał na ich następny ruch. - Francuz rzucił okiem
we wsteczne lusterko. - Cholera! Mamy aż dwa ogo-
ny. Tylko jeden jest mój.
- Jeśli drugi samochód nie należy do Jego Wysoko-
ści króla Sumaru, nie mamy się czego obawiać.
Po paru minutach wjechali na szosę. W oddali były
widoczne ruiny Kartaginy. Wzdłuż drogi rozsiadły się
sklepiki z upominkami, jakieś domy i kawiarnia.
Roger Verdier zjechał z szosy. Rozbryzgując kołami
ogromne kałuże, zatrzymał wóz przed kawiarnią.
Część stolików wystawiono na chodnik.
- To tutaj - powiedział do Cole'a. - Nie mam po-
jęcia, jak potem dostaniesz się do miasta. Mam cię
zostawić i od razu się zmywać.
Rozmawiali głównie po francusku, lecz Cole pod-
świadomie przechodził na angielski.
- Dziękuję za pomoc.
- Powodzenia, przyjacielu. Au revoir - odrzekł Ro-
ger Verdier.
Wycofał samochód i wyjechał z powrotem na szosę.
Cole chciał wejść do kawiarni. Była zamknięta na
cztery spusty. Usiadł na ławce przy drzwiach, oparł się
o mur i zamknął oczy. Powoli prostował bolącą nogę.
Zaczęło lekko przygrzewać słońce.
Upłynęło dziesięć minut. Piętnaście. Dwadzieścia.
Członkowie podziemnej Organizacji Wyzwolenia Su-
maru byli albo bardzo ostrożni, albo nie wiedzieli, co
to punktualność. Cole przebył tysiące mil, aby spotkać
się z nimi, i miał nadzieję, że męcząca podróż nie
pójdzie na marne.
Spod przymrużonych powiek dojrzał podjeżdżają-
cego mercedesa. W samochodzie siedziało czterech
ludzi o twarzach zamaskowanych chustami. Trzech
R
S
z nich wyskoczyło błyskawicznie z wozu. Dwaj mieli
w rękach automaty.
Cole powoli podniósł się z ławki. Mężczyzna bez
broni szarpnął go za ramiona, obrócił twarzą do ściany
i obmacał brutalnie w poszukiwaniu broni. Potem
złapał za ramię i popchnął w stronę samochodu.
Po chwili Cole znalazł się w środku. Nie podobali
mu się ci ludzie. Zachowywali się jak bandyci.
W cienistym patiu, osłoniętym bujną winoroślą,
Ahmed Zeeir kończył drugą filiżankę kawy. Lada
chwila jego wysłannicy powinni wrócić z Amery-
kaninem.
W kącie, z automatem na kolanach, siedział Chefik,
najbardziej zaufany człowiek przywódcy OWS. Obaj
pochodzili ż tej samej mieściny w Sumarze i nie
rozstawali się od chwili stworzenia nielegalnej or-
ganizacji. Chefik był niski, krępy i bardzo silny.
Prymitywny, bez żadnego wykształcenia, lecz odważ-
ny i bezgranicznie oddany Zeeirowi. Miał ponadto
jeszcze jedną wielką zaletę. Instynkt, który go nie
zawodził.
- Jak długo jeszcze czekamy?
- Dziesięć minut. Nie dłużej.
- Nie dowierzam Amerykanom. Zawsze są z nimi
kłopoty.
- Nie denerwuj się, Chefik. Wysłuchamy tego
człowieka. Musimy się przekonać, po co przyjechał.
Ahmed Zeeir, przywódca OWS, był inteligentny,
wykształcony i bardzo przebiegły. Kiedy Verdier za-
proponował mu spotkanie z Amerykaninem, uznał je
za bezcelowe. Przeważyła jednak wrodzona ciekawość
i po dłuższych namowach Francuza zgodził się na
rozmowę z Cole'em Bonnerem.
Odstawił pustą filiżankę i w tym momencie usłyszał
nadjeżdżający samochód. Chefik po beduińsku nacią-
R
S
gnał chustę na twarz, tak że były widoczne tylko jego
zwężone, nieufne oczy.
- Nie denerwuj się. - Zeeir uspokajał wiernego go-
ryla. - Amerykanin to nie filmowy Rambo. Tacy
w rzeczywistości nie istnieją.
- Powiedz słowo, a natychmiast go zabiję.
- Nie spiesz się. Posłucham, co ma do powiedzenia.
Po chwili dwaj zamaskowani bojownicy OWS
wprowadzili do patia Cole'a Bonnera.
Na widok Zeeira zatrzymał się w miejscu. Miał
przed sobą Araba ubranego po zachodniemu, w jasny
garnitur i koszulę rozpiętą pod szyją. Mężczyznę
w średnim wieku, pod czterdziestkę, o inteligentnych,
przenikliwych czarnych oczach, wydatnym nosie i gęs-
tych ciemnych włosach.
- Witam, panie Bonner - odezwał się po angielsku
Zeeir, z brytyjskim akcentem. - Proszę zająć miejsce.
- Wskazał krzesło po przeciwnej stronie stolika, przy
którym siedział.
- Dziękuję.
Cole podszedł bliżej. Czterej ludzie, którzy go tu
przywieźli, szli za nim krok w krok. A potem się
rozdzielili. Dwaj stanęli obok niego, dwaj ustawili się
po obu stronach swego przywódcy.
- Jestem Ahmed Zeeir - przedstawił się gospo-
darz. - Witam w Kartaginie. Mam nadzieję, że moi
ludzie nie byli zbyt obcesowi.
Słysząc te słowa Cole uśmiechnął się lekko.
- Nie. Zachowali się bardzo przyjaźnie.
- Musieli przestrzegać środków ostrożności, bo
pańska wizyta wzbudziła nasze uzasadnione podej-
rzenia.
- Rozumiem.
- Napije się pan kawy?
- Nie. Dziękuję.
- A może czegoś zimnego?
R
S
- Nie. Bardzo dziękuję.
Wzrok Cole'a przesunął się z Zeeira na stojącego
obok uzbrojonego człowieka. Z jego oczu biło okru-
cieństwo.
- Widzę, że zależy panu na szybkiej rozmowie
- stwierdził gospodarz.
- Jestem bardzo wdzięczny, że zgodził się pan
przybyć do Tunisu na spotkanie. Nie zajmę wiele
czasu. Jeśli pan pozwoli, od razu przejdę do rzeczy,
- A więc słucham.
- Przyjechałem zasięgnąć pańskiej opinii.
Przywódca OWS zapalił papierosa i zaciągnął się
głęboko.
- Czuję się zaszczycony. Nie zdarzyło się jeszcze,
żeby ktoś z tamtej strony Atlantyku miał ochotę
usłyszeć, co mam do powiedzenia. O co pan chce mnie
zapytać?
- Czy jest możliwe porwanie księżniczki Zary i wy-
wiezienie jej z Sumaru?
Zeeir miał nadal nieprzeniknioną twarz.
- Możliwe? - powtórzył. - Dla kogo? Dla pana?
- Dla każdego.
- To brzmi niejasno. Pragnąłbym usłyszeć więcej
na ten temat. Dlaczego w ogóle pan mnie o to pyta?
- Nie jest tajemnicą, że dziewczynkę porwano
matce. Amerykance o nazwisku Julia Powell.
- Znam sprawę. Z uwagą śledziliśmy doniesienia
prasowe. Czy występuje pan w imieniu tej kobiety?
- Prosiła, żebym ustalił, czy istnieje możliwość
uprowadzenia dziecka z pałacu ojca w Sumarze.
- I pan przyjechał z tym do mnie. Chce pan poznać
moje zdanie?
- Tak.
- Odpowiedź jest trudna. Zresztą z pewnością sam
pan przemyślał sprawę. Do jakiego wniosku pan do-
szedł? - zapytał Zeeir.
R
S
- Że bez pomocy wewnątrz Sumaru taka akcja jest
niemożliwa.
- Sensowna konkluzja. Ale nawet wówczas szanse
też byłyby niewielkie, a konsekwencje - tragiczne. Jeśli
Kasim złapie pana, zostanie pan zabity i poćwiar-
towany, na sposób beduiński.
- To brzmi zniechęcająco.
- Rozumiem, że chodzi o wsparcie ze strony
mojej organizacji. Ale dlaczego mielibyśmy go
udzielić?
- Moja klientka jest bardzo bogata. Zapłaci szczo-
drze.
- Jest pan najemnikiem, ale ja nie - odrzekł Zeeir,
zaciągając się papierosem.
- Nie musi chodzić tylko o pieniądze - wyjaśnił
Cole.
- Co jeszcze może wchodzić w grę? - W głosie
przywódcy OWS wyczuwało się lekką drwinę. - Za-
mierza pan zaproponować mi, żebym pomógł uprowa-
dzić dziewczynkę wyłącznie dla sportu?
- Księżniczka Zara jest dzieckiem wyjątkowym
- odparł Cole. - Przyznaję, przeszło mi przez myśl, że
może dla pana nie bez znaczenia będzie wyrządzenie
przykrości jej wysoko urodzonemu ojcu. Może nawet
ujawnienie jego słabości.
- Co za frajda uszczypnąć lwa w nos? Myśli pan, że
to mnie bawi?
Cole potarł czoło i popatrzył na Zeeira.
- Zależy mi tylko na dziecku. Jeśli pańskie zaintere-
sowania są... szersze, to nie moja sprawa.
- Gdybym zechciał załatwiać własne porachunki,
po co byłby mi pan potrzebny? Jaką korzyść miałbym
z pańskiego udziału?
- Postaram się znaleźć w bezpośrednim otoczeniu
księżniczki. Dzięki pani Powell. Mała jest ciężko chora
na serce. Obecność matki może ulżyć jej cierpieniu
R
S
i przyczynić się do szybszego wyzdrowienia. Dajani
zdaje sobie z tego sprawę.
- Widzę, że wierzy pan w przywiązanie Kasima do
córki.
- Wierzę tylko w egocentryzm tego człowieka.
Mam podstawy sądzić, że uwielbia córkę i jest gotów
zrobić dla niej wiele. Stawia ją, oczywiście, dopiero na
drugim miejscu. Po monarchii.
Zeeir zaciągnął się papierosem.
- Panie Bonner, to, co usłyszałem, jest warte prze-
myślenia - powiedział po chwili. - Za plecami przy-
wódcy poruszył się nerwowo krępy, uzbrojony goryl.
Zmrużył oczy.
- Czy dopuszcza pan w przyszłości możliwość
jeszcze jednej naszej rozmowy? - zapytał Cole. - O
ile, oczywiście, będę miał okazję znaleźć się w Suma-
rze.
Ahmed Zeeir zapalił następnego papierosa, a dopie-
ro potem, utartym zwyczajem, zgasił poprzedniego.
- Panie Bonner, jestem człowiekiem cywilizowa-
nym. O Kasimaie Salihu Dajańim zawsze chętnie
porozmawiam z przyjacielem.
R
S
ROZDZIAŁ 7
Podczas ponurych i ciągnących się w nieskoń-
czoność dwóch tygodni, które Julia spędziła w Wir-
ginii, tylko raz zaświtał jej promień nadziei. Kiedy
otrzymała kartkę od Cole'a. Napisał z Paryża:
„Podróż przebiega pomyślnie. Kochanie, bardzo
tęsknię za tobą. Mam nadzieję zobaczyć cię w następną
środę. Najpóźniej w czwartek."
W środę nie przyjechał. Nerwy Julii były napięte do
ostatnich granic. Podczas długich, samotnych space-
rów ciągle wracała myślami do wieczoru na St. Martin,
spędzonego z Cole'em. Musiała przyznać, że jego
dżentelmeńskie zachowanie mile ją zaskoczyło.
Teraz, targana wątpliwościami, zastanawiała się, co
zdziałał przez te dwa tygodnie. Siedząc przy biurku
w sypialni, po raz nie wiadomo który wzięła do ręki
widokówkę z wieżą Eiffla i zastanawiała się, co
oznaczają słowa, że podróż przebiega pomyślnie.
Usłyszała ciche pukanie do drzwi.
- Proszę!
Do pokoju weszła gospodyni Corine Williams.
- Przyniosłam herbatę - powiedziała. Dom w Wir-
ginii prowadziła jeszcze za życia matki Julii, Diny
R
S
Powell, i była prawdziwym przyjacielem rodziny.
Postawiła tacę na biurku.
- Corine, niepotrzebnie się trudziłaś. Sama za
chwilę zeszłabym na dół, żeby się napić. Jestem już
zdrowa. Nie musisz mnie dłużej rozpieszczać.
- Czy to dzisiaj ma przyjechać z Francji ten twój
nowy znajomy? - spytała gospodyni.
- Chyba tak. - Julia powiedziała Corine o Cole'u
i o tym, że się nim zainteresowała. Jeśli mieli udawać
kochanków, musiała zawczasu przygotować grunt,
a potem podtrzymywać tę wersję wobec całego oto-
czenia.
Po powrocie z Wysp Karaibskich umówiła się na
spotkanie z przedstawicielami Departamentu Stanu.
Wiedziała, że nie usłyszy od nich niczego nowego, lecz
- aby nie budzić żadnych podejrzeń - postanowiła
zachowywać się jak zawsze.
Pewnego dnia zadzwonił do niej Steven Betten-
court. Za jego pośrednictwem prawnicy Kasima za-
wiadomili Julię, że Zara czuje się dobrze i że badał ją
znakomity kardiochirurg, który potwierdził poprzed-
nią diagnozę.
- Jak sądzisz, Steven, dlaczego Kasim przekazał mi
łaskawie wiadomość o dziecku? - spytała prawnika
zaskoczona Julia.
- Może ogarnęły go wyrzuty sumienia? Nie, osobi-
ście nigdy w to nie uwierzę.
W każdym razie posunięcie byłego męża poprawiło
Julii samopoczucie. Nabrała pewności, że jej pobyt na
Wyspach Karaibskich nie wydał mu się podejrzany.
- Czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? - spytała
Corine.
- Nie, dziękuję. Po herbacie spróbuję się trochę
zdrzemnąć.
- Odpoczywaj sobie. Kiedy twój miły gość się
zjawi, od razu dam ci znać.
R
S
- Nie mogę się doczekać jego przyjazdu - z wes-
tchnieniem stwierdziła Julia. Było to zgodne z prawdą.
Cała jej przyszłość leżała w rękach tego człowieka.
Otworzyła oczy. Wśród konarów hulał za oknami
zimny, listopadowy wiatr. Niebo pociemniało. Zapa-
dał zmierzch. O tej porze roku dni były już krótkie.
Niedługo Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie.
Po raz pierwszy bez Zary, z rozdartym sercem uprzyto-
mniła sobie Julia.
Od strony korytarza usłyszała jakiś ruch.
- To ty, Corine? - zawołała.
- Nie. To ja, Cole. Mogę wejść? - Stanął w otwar-
tych drzwiach.
Julia, ubrana w ciepły sweter i spodnie, zerwała się
z łóżka. Ogarnęła ją niewypowiedziana radość.
W mrocznym pokoju rysy twarzy gościa były ledwie
widoczne. W ręku trzymał bukiet żółtych róż.
- Podbiegła do Cole'a. Zarzuciła mu ręce na szyję.
Przytrzymał ją mocno. Pachniał świeżym, rześkim
powietrzem. Miał chłodny policzek.
- Dziękuję za kwiaty. Myślałam właśnie o tobie.
- Tak?
- Zaczynałam się już martwić.
- Nie mogłem wcześniej. Przyleciałem do Nowego
Jorku ze sporym opóźnieniem. Musiałem jeszcze załat-
wić na miejscu parę spraw.
- Dostałam kartkę z Paryża.
- Uznałem, że powinienem ją wysłać.
- A więc podróż przebiegła pomyślnie?
- Tak. Zrobiłem rekonesans. Musiałem uzyskać
wiele informacji.
- No i co?
Julia wyczuła, że Cole mówi niechętnie.
- Nawiązałem kontakty, które, mam nadzieję,
przydadzą się w przyszłości. Sporo myślałem. Przyszło
R
S
mi do głowy jedno rozwiązanie. - Cole rozejrzał się po
pokoju. - Może usiądziemy? - zapytał.
- Tak, oczywiście. Przepraszam. Ściągnij kurtkę.
Jak udało ci się samemu wejść na górę? Były kłopo-
ty z gospodynią?
- Nie. Zobaczyła kwiaty i potraktowała mnie ba-
rdzo przyjaźnie. Oświadczyła, że drzemiesz, a ja za-
pytałem, czy pozwoli mi samemu cię obudzić. I po-
zwoliła.
- Kazałeś mi się przyjąć z otwartymi ramionami.
Dlatego uprzedziłam Corine o twoim przyjeździe
i powiedziałam jej o tobie.
- Mam nadzieję, że nie wszystko.
- Oczywiście. O naszych sprawach z nikim nie
rozmawiałam. Kiedy Steven, mój prawnik, zapytał,
czy udało mi się nawiązać z tobą kontakt, odpowie-
działam, że tak. I na tym skończyła się cała rozmowa
na ten temat.
- To świetnie. Dyskrecja jest podstawą naszego
działania.
Julia popatrzyła na Cole'a.
- Nie mogłam się ciebie doczekać.
- Ja też dużo o tobie myślałem.
- To dobry znak. Nie trzymaj mnie dłużej w niepe-
wności. Powiedz wreszcie, proszę, co wymyśliłeś.
Teraz wzrok Cole'a spoczął na twarzy Julii.
- Mój plan jest prosty. Tak prosty, że może mieć
szanse powodzenia. Będzie jednak wymagał sporo
zachodu i wyrzeczeń zwłaszcza od ciebie.
- Przecież wiesz, że zgodzę się na wszystko.
- Także na małżeństwo? - Cole uśmiechnął się
lekko.
- Na małżeństwo? - powtórzyła zaskoczona Julia.
- Czyje? Masz na myśli... nasze?
Skinął głową.
- Po co?
R
S
- To jedyny sposób, abym wraz z tobą mógł jechać
do Sumaru i dostać się do Zary.
- Sądzisz, że Kasim mnie do niej dopuści?
- Jest spore prawdopodobieństwo, że pozwoli ci
odwiedzić dziecko, W czasie operacji lub rekonwale-
scenci. Oczywiście, zrobi to wyłącznie dla dobra
małej.
- Cole, twoja propozycja jest szokująca. Nie wiem,
co powiedzieć. Zupełnie mnie zaskoczyłeś.
- Musisz jednak przyznać, że pomysł jest sen-
sowny.
- Chyba... tak. - Julia powzięła decyzję. - Jeśli na-
prawdę uważasz, że nasze fikcyjne małżeństwo jest
niezbędne, masz na nie moją zgodę.
- Pamiętaj jednak, że w żadnym razie nasz związek
nie może wyglądać na fikcyjny. Zaprzepaścilibyśmy
szansę. Jeżeli Kasim pozwoli ci przyjechać do Sumaru,
a ty powiesz mu, że chcesz zabrać ze sobą męża, ten
podejrzliwy facet natychmiast każe sprawdzić, czy
rzeczywiście nim jestem. Będzie węszył wokół nas.
Przekupi kelnerów, hotelowych portierów i pokojó-
wki, a także twoją gospodynię. Będzie chciał poznać
wszystkie, nawet najbardziej intymne szczegóły nasze-
go pożycia, żeby się przekonać, czy małżeństwo jest
prawdziwe.
- Wiesz przecież, że zależy mi na odzyskaniu
dziecka. Zrobię wszystko, czego zechcesz.
- Jeszcze nigdy nie zmuszałem kobiety, żeby spała
ze mną. I nadal tego nie zrobię. - Cole wzruszył
ramionami.
- Widzę, że jesteś rozczarowany. Spodziewałeś się
z mojej strony innej reakcji.
Ważył starannie słowa:
- Chyba tak. Większej spontaniczności.
R
S
- Miałeś nadzieję, że nasz związek przerodzi się
w coś trwalszego.
- Wiesz doskonale, że mi się podobasz - odparł
szczerze. - Myśl o małżeństwie z tobą jest pociągająca.
- Uśmiechnął się. - Może dlatego, że będzie to układ
bezpieczny.
- Same korzyści, żadnych zobowiązań? - spytała
Julia.
- Aha - przytaknął Cole. - Coś w tym rodzaju.
- Ty też mi się podobasz - wyznała. - Ale teraz
liczy się tylko Zara. Żaden poważny związek z męż-
czyzną nie wchodzi w rachubę.
- Mamy wspólny cel. A to najważniejsze.
- Wspólny?
- Tak. Chcę, abyś odzyskała Zarę. Zaczęło mi na
tym zależeć.
Oczy Julii wypełniły się łzami. Ogarnęła ją fala
wdzięczności dla tego prawie nieznajomego mężczyz-
ny. Ujęła rękę Cole'a.
- Zacznijmy od przyzwoitych, aczkolwiek krótkich
zaręczyn - powiedział nieco szorstkim tonem. - Sięgnął
do kieszeni i wyjął aksamitne, malutkie pudełko. - Mu-
siałem zdać się na własny gust, bo nie znam twojego.
Kupiłem go w Nowym Jorku. - Otworzył wieczko pu-
dełka.
Oczom Julii ukazał się duży, piękny brylant w klasy-
cznej, prostej oprawie.
- Och! - wykrzyknęła zaskoczona. - Jest śliczny...
Cole wsunął jej pierścionek na palec.
- Chyba za bardzo rzuca się w oczy - powiedziała
z wahaniem, lecz szybko się poprawiła: - Nie, masz
rację, jest świetny. Każdy zwróci na niego uwagę,
a o to nam przecież chodzi, prawda? Zwrócę ci
pieniądze.
- Nie trzeba.
R
S
- Cole, nie możesz przecież ponosić aż tak dużych
wydatków.
- Nie szkodzi. Sama będziesz miała znacznie więk-
sze. A ponadto spodziewam się odpowiedniej rekom-
pensaty.
- To oczywiste.
- Szkoda marnować czas. Może więc przejdźmy od
razu do konkretów - zaproponował. - Głos Cole'a
brzmiał teraz rzeczowo. - Zaręczyny ogłosimy pub-
licznie. Z pompą. Z wszystkimi szykanami i anonsami
w kronikach towarzyskich. Co najmniej raz pojedzie-
my do Kentucky i odwiedzimy moją szacowną rodzi-
nę. I zaraz potem się pobierzemy.
- Gdzie będziemy mieszkać? - spytała Julia.
- Na zmianę. Tutaj i w Kentucky. Z wypadami do
Nowego Jorku.
- To brzmi sensownie.
- Julio, twój prawnik zechce sporządzić kontrakt
przedmałżeński. Zachowamy oboje to, co przed ślu-
bem do każdego z nas należało. Na początku misji
na mój zagraniczny rachunek przekażesz pół miliona
dolarów. Gdy uda się odzyskać Zarę, dodasz dwa
miliony. Ponadto poniesiesz wszelkie wydatki zwią-
zane z całym przedsięwzięciem. Będziesz więc musiała
dysponować sumą pięciu do sześciu milionów do-
larów.
- Dobrze. Już wydałam polecenie Stevenowi, żeby
zaczął gromadzić gotówkę. Będziesz miał tyle pienię-
dzy, ile zażądasz. Cole, nie masz pojęcia, jaka jestem
szczęśliwa. Dzięki tobie.
- Wolałbym zasłużyć sobie na to w inny sposób...
W oczach Julii znowu pojawiły się łzy. Spojrzała na
piękny brylant mieniący się na palcu.
- Nigdy nie przypuszczałam, że ponownie wyjdę
za mąż.
- Życie sprawia niespodzianki.
R
S
- Może... może powinniśmy uczcić ten dzień? Po-
proszę Corine, żeby przyniosła z piwnicy szampana.
- Świetnie.
Cole wstał.
- Ludzie z Kentucky są przesądni. Za zły omen
uważają zaręczyny nie przypieczętowane pocałun-
kiem.
- Niepotrzebny nam zły omen - przyznała Julia.
- To właśnie miałem na myśli. - Pochylił głowę
i na rozchylonych wargach Julii złożył czuły po-
całunek.
Napawała się nim, przymrużywszy powieki. A po-
tem podniosła wzrok i popatrzyła Cole'owi głęboko
w oczy.
R
S
ROZDZIAŁ 8
- Wyglądasz uroczo - powiedziała Corine, spo-
glądając z zachwytem na pannę młodą.
Julia stała przed lustrem w sypialni i patrzyła na
odbicie swej szczupłej sylwetki. Rzeczywiście, wyglą-
dała dobrze. W bladoniebieskim kostiumie było jej do
twarzy.
- Nie byłam na twoim pierwszym ślubie - ciąg-
nęła gospodyni. - Tylko raz widziałam pana Kasi-
ma i od razu mi się nie spodobał. Ale pan Cole to
zupełnie inny człowiek. Prawdziwy dżentelmen. Jes-
tem pewna, że będziesz z nim szczęśliwa. On bardzo
cię kocha.
- Tak sądzisz? - spytała Julia.
- Oczywiście! Przecież żeni się z tobą - z przekona-
niem odparła Corine.
Cole Bonner okazał się wyśmienitym aktorem. Julia
musiała to przyznać. Przy ludziach zawsze był dla niej
niezmiernie czuły. Swoim zachowaniem potrafiłby
wprowadzić w błąd każdego.
- Jak ty to robisz? - spytała go Julia po jednym
z przyjęć w Nowym Jorku.
- Jakoś sobie radzę. Jest łatwiej, niż początkowo
sądziłem - odparł z uśmiechem.
R
S
Corine miała rację. Cole był dżentelmenem. Do
niczego Julii nie zmuszał. Jak do tej pory, dotrzymał
umowy.
Tydzień po jego powrocie z Tunisu ogłosili w Lexin-
gton zaręczyny. Sarah Gilmore, siostra Cole'a, a zara-
zem żona jednego z najbardziej wziętych lekarzy w tym
mieście, urządziła na ich cześć wielkie przyjęcie.
Julia zatrzymała się u matki Cole'a. Już na pierwszy
rzut oka było widać, że Lillian Bonner jest damą
o żelaznej woli. To po niej Cole odziedziczył charakter.
Z sympatią przyjęła Julię, zadowolona, że syn wreszcie
się ustatkuje i założy rodzinę. Zamożność i wysoka
pozycja społeczna przyszłej synowej nie zrobiły na
starszej pani większego wrażenia.
W Lexington Cole zachowywał się nienagannie.
Był niezwykle czuły dla narzeczonej. Julia poddawała
się bezwiednie jego nieprzepartemu urokowi.
Po przyjeciuvu Sarah zawiózł ją nie do domu matki,
lecz na farmę. Pod pretekstem, że powinna zobaczyć
swój przyszły dom.
Rozpalił ogień w kominku i otworzył butelkę
szampana.
- Chcesz się ze mną kochać? - zapytała Julia,
Milczał.
- Cole, ja też mam na to ochotę. Naprawdę.
Tylko...
- Tylka co?
- To byłoby nie w porządku. Bez przerwy myślę
o Zarze. Ale...
- Nie musisz się tłumaczyć. Wystarczy zwykłe
„nie".
- Ale przecież zawdzięczam ci tak wiele...
- Twoja wdzięczność mnie nie interesuje.
Wziął płaszcz i wyszedł z domu. Zmartwiona Julia,
pełna pretensji do siebie, została sama. Po półgodzinie
Cole wrócił. Na spacerze ochłonął i się uspokoił.
R
S
Nigdy więcej - ani przedtem, ani potem - nie dał
Julii wyraźnie do zrozumienia, że ma ochotę na
zbliżenie. Gdy zostawali sami, zawsze traktował ją jak
siostrę.
Z Kentucky polecieli do Nowego Jorku, gdzie
wzmianki o ich zaręczynach trafiły do kronik towa-
rzyskich.
- Mam nadzieję, że Kasim jest bardziej zadowo-
lony niż ja - powiedział Cole, kiedy pewnego wieczo-
ru wracali na Long Island z przyjęcia na Manhat-
tanie.
- Męczy cię takie uśmiechanie się i udawanie
- zauważyła Julia.
- To pestka. Znacznie gorsze jest wysłuchiwanie
uwag tych wszystkich facetów, jakim to jestem choler-
nym szczęściarzem.
- Zwykłe kurtuazyjne rozmowy.
- Nie. Są przekonani, że mam cię co noc, i zielenieją
z zazdrości.
- No to co?
- Nic. Ale nadrabianie miną jest rzeczą godną
politowania. Okropną.
- Och, wy, mężczyźni, uważacie kochanie się z ko-
bietą za jedyny przejaw męskości.
- Myśl sobie, co chcesz. Ja wiem swoje- mruknął
Cole.
- Jeśli tak bardzo ci zależy, to... - zaczęła Julia.
- Bez łaski. Sam sobie poradzę. Któregoś wieczoru
zrobię mały wypad za miasto.
- Rób, co chcesz. To twoja sprawa. Byle dys-
kretnie.
- Ze względu na Kasima?
- Wątpię, czy to go obchodzi.
Cole westchnął głęboko.
R
S
- Przecież wiesz, że ten facet to paranoik. Każe nas
bez przerwy śledzić.
- Zobaczyłeś tych samych ludzi co na Karaibach?
- spytała przykro zaskoczona Julia.
- Nie. Tym razem twój były mąż korzysta z usług
profesjonalnych agencji detektywistycznych. Ich lu-
dzie nas obserwują. Chyba dzień i noc.
Po plecach Julii przebiegły dreszcze.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
- Po co miałaś się denerwować i bez przerwy
oglądać za siebie? Żałuję, że w ogóle o tym wspo-
mniałem.
- Nie powinieneś troszczyć się o moje samopo-
czucie.
- Ale muszę bez przerwy działać skrycie. Oboje
musimy być bardzo ostrożni.
Następnego ranka Cole wyjechał „w interesach".
Wrócił po dwóch dniach w lepszym nastroju.
W domu na Long Island spędzali noce w osobnych
pokojach. Gdy zatrzymywali się w hotelach, Cole
sypiał ną sofie. Na farmie, gdzie dzielili pokój, Julia
zaproponowała spanie w jednym łóżku.
Odmówił.
- Za propozycję pięknie dziękuję. Jest dla mnie
pochlebna. Czuję się zaszczycony - oświadczył cierp-
kim tonem.
Czasami długo w nocy Julia leżała rozbudzona,
myśląc o tym, jakby dobrze byłoby mieć Cole'a obok
siebie i wtulić się w jego ramiona. Do tej pory nie
kochała się z nim tylko z jednego powodu. Uważa-
ła, że byłoby to nieuczciwe w stosunku do niego.
Jałmużny nie chciał, a ona nie mogła oddać mu się
w pełni.
Minęło Boże Narodzenie. Zbliżał się termin ślubu.
R
S
- Julio, byłaś kiedyś na Seszelach? - pewnego dnia
zapytał Cole.
- Masz na myśli wyspy na Oceanie Indyjskim?
- Tak.
- Nie. Nigdy tam nie byłam.
- To będzie świetna kryjówka dla ciebie, kiedy ja
wyjadę nad Zatokę Perską.
- Kryjówka?
- Aha. Będziemy udawać, że spędzamy tam miesiąc
miodowy. Wynajmę żaglówkę, żeby móc swobodnie
poruszać się wśród wysp. To znaczy ty będziesz
pływała, kiedy mnie nie będzie. Podobno Seszele są
piękne. Istny raj na ziemi.
- Chętnie tam pojadę. A co ty zamierzasz robić
w tym czasie?
- Lepiej, abyś nie wiedziała.
- Powiesz mi?
- Nie. Jeszcze nie teraz.
Przygotowanie uroczystości ślubnych w całości
spadło na Julię. Cole zajmował się innymi, sekret-
nymi sprawami. Niemniej jednak od czasu do czasu
wyrażał opinie o różnych rzeczach. Uparł się na
przykład przy ślubie kościelnym, argumentując, że
dla Kasima będzie bardziej wiarygodny niż ślub cy-
wilny.
- Moja matka i siostra - dodał w rozmowie z Ju-
lią - traktują poważnie moje małżeństwo. Choćby ze
względu na nie ślub powinien być uroczysty.
Pobrali się w Wirginii. W małym kościele, w którym
niegdyś brała ślub matka Julii. Państwo młodzi za-
prosili niewielu gości.
Rodzina Cole'a zatrzymała się w miejscowym hote-
lu, podobnie jak on sam. Po uroczystej kolacji w domu
panny młodej, Lillian Bonner, Sarah, jej mąż i Cole
R
S
wrócili do swych kwater. Po raz pierwszy od wielu
tygodni nie spędzał z Julią nocy. Poczuła się dziwnie
opuszczona i smutna.
- Nie przejmuj się tak bardzo tym ślubem - pocie-
szał ją, wychodząc po kolacji. - W twoim życiu zmieni
się przecież niewiele.
- To znaczy, że po nocy poślubnej nadal pozo-
stanę... dziewicą?
- Jeśli tak będzie, to z pewnością nie z mojej
winy - odparł z dziwnym uśmiechem i szybko się
pożegnał.
Julia zastanawiała się teraz nad jego słowami. Już
dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że nie powin-
na była wymuszać na Cole'u obietnicy, że jej nie do-
tknie.
Przez ostatnie tygodnie wmawiała sobie, że ludzi
pracujących wspólnie dla dobra jednej sprawy łączy
często specyficzny rodzaj uczucia. I tak pewnie było
tym razem.
Wraz z Corine wsiadła do limuzyny czekającej
przed domem. Droga do kościoła była krótka. U stóp
schodów na Julię czekał Cole. Postanowili postąpić
niezgodnie z tradycją i razem iść do ołtarza.
Rozbrzmiały pierwsze tony marsza weselnego i roz-
poczęła się uroczystość. Zdenerwowana Julia była
półświadoma tego, co wokół się dzieje. Kiedy ksiądz
ogłosił ich mężem i żoną, po jej twarzy pociekły łzy.
Płakała, lecz równocześnie czuła się lekko i radośnie.
Byłą szczęśliwa.
Po ślubie w domu Julii zaplanowano małe przyjęcie.
Kiedy państwo młodzi wrócili z kościoła i na chwilę
zostali sami, Cole wziął Julię w ramiona.
- Wcale nie zamierzałeś się żenić - stwierdziła.
R
S
- Nie zamierzałem - mruknął.
- A teraz jak się czujesz?
Cole podniósł wzrok.
- Nie uwierzysz, jeśli powiem, że znakomicie. Jes-
tem cholernie zadowolony. Ba, wręcz dumny.
- Bo masz to już za sobą?
- Nie. Dlatego, że zostałaś moją żoną. O jedno
bardzo cię proszę, kochanie. Nie martw się niczym.
Wiedz, że zrobimy wszystko, by odzyskać Zarę. Dziś
nie ma dla nas ważniejszej sprawy.
R
S
ROZDZIAŁ 9
Julię obudził hałas dochodzący z sąsiedniej kabiny.
To wstawał Cole. Spojrzała na zegarek. Była trzecia
nad ranem.
Postanowiła zostać u siebie. Pożegnali się wczoraj
po kolacji na pokładzie jachtu, kiedy zachodzące
słońce tonęło w przestworzach Oceanu Indyjskiego.
- Będę się bała o ciebie - powiedziała Julia.
- Powinnaś się cieszyć. Od tej chwili zaczynasz
sensownie wydawać pieniądze - odparł Cole.
- Czy dlatego mam się nie martwić o ciebie?
Wziął ją za rękę.
- Do tej pory wszystko, co robiliśmy, to tylko
zasłona dymna. Prawdziwa gra wreszcie się rozpo-
czyna.
Przez chwilę Julia zastanawiała się, czy Cole zajrzy
nad ranem do jej kabiny, aby się pożegnać. Bardzo
by sobie tego życzyła. Nie, z pewnością nie przyjdzie.
I, o ironio, będzie przekonany, że robi to dla jej
dobra.
Dopiero kiedy cztery dni temu znaleźli się na
Seszelach, przedstawił, w ogólnym zarysie, swoje naj-
bliższe plany. Julia zostanie na jachcie, tak by wszyscy
byli przekonani, że oboje mile spędzają czas na
pływaniu i nurkowaniu w najpiękniejszych wodach
R
S
świata, a tymczasem on sam przeleci małym, czar-
terowym odrzutowcem tysiąc mil morskich na pół-
nocny wschód, aby na innych, odległych wyspach
spotkać się z kimś z Organizacji Wyzwolenia Sumara
i razem ż nim udać się na rekonesans nad Zatokę
Perską.
Julię ogarnął niepokój. Wiedziała, że misja jest
bardzo niebezpieczna. Gdyby go złapano w Sumarze,
bo tam chciał się przedostać, zostałby uwięziony
i z pewnością skazany na dożywocie lub śmierć. Była to
przerażająca myśl.
Tej nocy miała po Cole'a przypłynąć łódź moto-
rowa i zabrać go w dalszą drogę, do lotniska.
- Dlaczego w środku nocy? - spytała Julia.
- Bo trzech dżentelmenów z arabskimi paszpor-
tami przebywa obecnie na Seszelach. Wszyscy zjawili
się tu dzień przed nami.
- Skąd o tym wiesz?
- Dałaś mi przecież milion dolarów zaliczki na
niezbędne wydatki. Pieniądze robią swoje.
Julia zamilkła.
Podniosła się z koi i wyjrzała z kabiny. Noc była
bezksiężycowa. Na niebie świeciły gwiazdy. Wody
zatoki, w której zakotwiczyli żaglówkę, były dość
spokojne.
Z kabiny Cole'a nie dochodziły już żadne odgłosy.
Widocznie ubrał się i na pokładzie czekał na mo-
torówkę.
Pod wpływem impulsu Julia naciągnęła na siebie
podkoszulek i szorty i wyszła na pokład. Cole stał na
dziobie, wpatrzony w ciemną toń.
- Co tu robisz? - zapytał, kiedy stanęła tuż obok
niego.
- Obudziłam się i postanowiłam zaczerpnąć świe-
żego powietrza. No i chciałam się pożegnać. Mogę
z tobą poczekać na łódź?
R
S
- Oczywiście.
Julia nie potrafiła traktować Cole'a wyłącznie jako
człowieka, którego wynajęła po to, by odzyskać
dziecko. Stał się partnerem, kimś bardzo bliskim.
Miała teraz ochotę przytulić się do niego, lecz się
powstrzymała.
- Wrócisz do mnie? - spytała po chwili milczenia.
- Mam zamiar - odparł spokojnie.
- Martwię się o ciebie.
- Zupełnie niepotrzebnie.
- Dlaczego?
- Okazałaś się kobietą przezorną. Miałaś rację, że
nie kochałaś się ze mną. Początkowo to mnie złościło,
lecz potem doszedłem do przekonania, że postąpiłaś
niegłupio. Teraz widzę, że taki układ ma swoje zalety.
- Cole, czy dla ciebie liczy się tylko seks? Czy nie
potrafiłbyś martwić się o kobietę, która nie była twoją
kochanką?
Odwrócił się do Julii. Na jego twarzy odmalowało
się zaskoczenie. Wiedziała, że przed chwilą zdradziła
się z własnymi odczuciami, lecz nie miała o to do siebie
pretensji.
- Co mam zrobić, jeśli coś ci się stanie? - zapytała.
- Wracaj do domu i zacznij działać od nowa.
Wcześniej czy później znajdziesz kogoś, kto pomoże ci
odzyskać Zarę.
Nie takiej odpowiedzi spodziewała się Julia i chyba
Cole zdawał sobie z tego sprawę.
Usłyszeli w oddali cichy warkot motorówki.
- Bardzo cię szanuję - powiedziała Julia z oczyma
pełnymi łez. - Wiem, że byłam dla ciebie niedobra.
Nie zasługiwałeś na takie traktowanie.
- Słonko, to brzmi zupełnie jak mowa pogrzebowa.
Nie jestem wcale pewien, czy mam ochotę tego słuchać.
- Cole roześmiał się lekko.
- Musiałam przynajmniej tyle ci powiedzieć.
R
S
- Inne teksty zostaw sobie na później. Wygłosisz je
po moim powrocie.
- Dobrze.
- I czekaj na mnie z piwem. Przyzwoicie schło-
dzonym.
- Dobrze - szepnęła.
- A teraz zejdź pod pokład. Mówiłem, że będę
sam na łodzi. Dlatego Marcel i Jeanne tu się nie
pokazali.
Było to sympatyczne małżeństwo, od którego Cole
na Mauritiusie wynajął jacht, z nimi jako załogą.
- Dobrze. Uważaj na siebie.
Julia zarzuciła Cole'owi ręce na szyję.
Przygarnął ją mocno do siebie. A potem pocałował.
Motorówka była już blisko. Julia odwróciła się,
żeby posłusznie zejść pod pokład.
- Do zobaczenia, Cole - rzuciła przez ramię.
- Pamiętaj o piwie.
Potem słyszała przytłumione głosy dwóch osób
mówiących po francusku. Po chwili ucichły. Moto-
rówka odpłynęła. Julia wsłuchiwała się w coraz słabszy
warkot silnika.
W tym momencie po raz pierwszy naprawdę po-
czuła, co to znaczy być kobietą zamężną.
Obudziła się z mieszanymi uczuciami. Strachu,
a zarazem nadziei. Jeśli wszystko odbywa się zgodnie
z planem, lada chwila Cole znajdzie się w Sumarze. Nie
powiedział jej, w jaki sposób zamierza się tam dostać
ani po co właściwie jedzie. Wspomniał mimochodem,
że interesują go usytuowanie i topografia pałacu
królewskiego, lotniska i paru innych obiektów.
Julia wciągnęła szorty i krótką bluzkę. Uczesała się
i wyszła z kabiny. Na pokładzie ujrzała ciężko pracują-
cego Marcela. Jeanne, szczupła brunetka, pływała
w pobliżu jachtu. Jak zwykle, nago.
R
S
- Bonjour! - wykrzyknęła na widok pasażerki ja-
chtu.
Julią pomachała jej ręką.
- Chodź do wody! - zawołała Francuzka. - Przed
śniadaniem kąpiel dobrze ci zrobi. Będziesz miała
apetyt.
Julia zobaczyła, że Marcel jest zajęty reperowaniem
żagla i nie patrzy w jej stronę. Szybko zrzuciła szorty
i bluzkę. Nago skoczyła do wody. Podpłynęła do
Jeanne.
- C'est merveilleuse, la mer, n'est-ce pas? - Morze
jest cudowne, prawda? - zachwycała się żona Marcela.
- Tak. Wspaniałe.
Pływały w pobliżu zakotwiczonego jachtu. Pierwsza
wróciła na pokład Jeanne, żeby przygotować śnia-
danie.
Myśli Julii bez przerwy krążyły wokół Cole'a. Bez
wątpienia pociągał ją fizycznie. Ale była przecież
przedtem żoną innego, równie, a może nawet bardziej
atrakcyjnego człowieka, więc powinna być uodpor-
niona na męskie wdzięki.
Nad ranem całowała się z Cole'em bez żadnych
zahamowań. Dlatego że za chwilę mieli się pożegnać.
Teraz nawet żałowała, że przed rozstaniem się nie
kochali.
Nabrała powietrza i zanurkowała. Obserwowała
bajeczny podwodny świat. Wielobarwne ryby, korale
i egzotyczną roślinność. W tym cudownym świecie
zostałaby na zawsze!
Wreszcie wynurzyła się z wody. Zobaczyła, że jest
w połowie drogi między jachtem a brzegiem. Z łodzi
dobiegło wołanie Jeanne:
- Zaraz będzie śniadanie!
- Już wracam! - odkrzyknęła Julia.
Zanim zawróciła, omiotła wzrokiem brzeg. Zakot-
wiczyli w mało uczęszczanej zatoce w pobliżu wyspy
R
S
La Digue, położonej najdalej od miasta. Cole uprze-
dził, że mogą być obserwowani zarówno od strony
morza, jak i z powietrza. Polecił Marcelowi utrzymy-
wać jacht w ciągłym ruchu i trzeciej nocy wrócić po
niego do zatoki. Gdyby się nie pokazał, mieli odpłynąć
i wracać w umówione miejsce podczas pięciu następ-
nych nocy.
Julia modliła się, żeby powrócił jak najszybciej.
Wiedziała, jaką udręką jest czekanie. Straciła już na nie
wiele dni swego życia.
Nie spiesząc się, dopłynęła do jachtu i wdrapała się
na pokład.
Marcel obiecał Cole'owi, że do jego powrotu uczyni
z Julii dobrego płetwonurka. Zaraz po śniadaniu
popłynęli do Praslin Island, gdzie dał jej pierwszą
lekcję. Nurkowanie okazało się ogromną przyjemnoś-
cią. Znacznie większą niż Julia się spodziewała. Nadal
jednak ciągle myślami wracała do Cole'a, zastanawia-
jąc się, co robi i gdzie się podziewa. Zaczynała
rozumieć ciężkie życie żon wojskowych. Różnica pole-
gała na tym, że ich mężowie walczyli w obronie kraju,
a on ratował jej dziecko.
Odpoczywała właśnie w kabinie po męczącej lekcji
nurkowania, kiedy usłyszała warkot zapasowego silnika
i poczuła ruch łodzi. Zdziwiło ją to, bo zamierzali za-
trzymać się na noc w pobliżu Praslin Island. Wyszła na
pokład. Jacht na pełnych żaglach, wspomagany silni-
kiem, pruł szybko fale, płynąc w stronę otwartego mo-
rza.
- Co się stało? - spytała Marcela stojącego przy
sterze.
- Jesteśmy pod obserwacją - odparł Francuz.
-Cole nakazał, żeby w takich wypadkach nie stać
w miejscu.
R
S
Julia spojrzała w stronę brzegu, znaczonego rzędem
wysokich palm.
- Jesteś pewny?
- Oui, je suis sur - odrzekł bez wahania. - Dwóch
ludzi nas fotografuje. Specjalnymi aparatami.
Julia wiedziała, że równie dobrze mogą robić im
zdjęcia turyści, którym spodobał się zgrabny jacht.
W głębi serca czuła jednak, że to Kasim. Usiłuje
doścignąć ją w raju.
R
S
ROZDZIAŁ 10
Trzeci dzień czekania na powrót Cole'a ciągnął
się w nieskończoność. Julia uznała, że łatwiej było
jej znieść miesięczny pobyt w szpitalu niż ostatnie
godziny. Zamartwiała się o niego. W miarę upływu
czasu ogarniała ją coraz większa panika. Była już
niemal pewna, że jej wspólnik wpadł w ręce Kasima
i nie ujdzie żywy.
Wysłuchiwała przez radio wszystkich wiadomości
BBC. Ani razu nie było w nich nawet słowa o Sumarze.
O niczym to jednak nie świadczyło, gdyż jeśli Cole'owi
przydarzyło się tam nieszczęście, Kasim mógł z łatwoś-
cią zataić ten fakt.
Julii pozostawało tylko czekanie.
Trzeciego dnia rano zakotwiczyli w pobliżu Praslin
Island. Jeanne zaproponowała wycieczkę na brzeg.
Nie lada atrakcją dla turystów był słynny gaj palmowy.
Postanowiły go obejrzeć. Może nawet uda im się
wypatrzyć na wyspie jedną z czarnych papug, praw-
dziwą rzadkość.
Był to dobry pomysł, uznała Julia. Przynajmniej
przez parę godzin nie będzie się zamartwiała o Cole'a.
Marcel wysadził panie na brzegu wyspy. Poszły do
Vallee de Mai. Gaj gigantycznych palm robił im-
ponujące wrażenie. Wszystko było tu potężnych roz-
R
S
miarów. Paprocie wyglądały jak małe drzewa. W gaju
żyły nietoperze. Ogromne. Zwłaszcza gdy rozpościera-
ły skrzydła. Julii wydawało się, że znajduje się w prehi-
storycznym świecie.
Zadowolone i pełne wrażeń wróciły na pokład
jachtu. Czekał już na nie bardzo zdenerwowany
Marcel.
- Kiedy was nie było, nad łodzią aż trzy razy
przelatywał helikopter - poinformował. - Raz nawet
zataczał nad nami kręgi. Sądzę, że jak najszybciej
powinniśmy wracać do La Digue. Oby nasz pasażer
zjawił się dziś w nocy!
Popołudniowe czekanie stało się dla Julii praw-
dziwym koszmarem. Była już niemal przekonana, że
Cole wpadł w ręce Kasima. Czy go torturowano? Czy
ujawnił swe plany? Wiedziała, że wpada w histerię. Nie
potrafiła się jednak opanować.
Tej nocy nie zmrużyła oka. Bezustannie wsłuchi-
wała się w szum fal w nadziei, że usłyszy warkot
motorówki.
Czekała nadaremnie. Zmęczona i zgnębiona, za-
snęła dopiero przed świtem. Kiedy się obudziła, słońce
stało już wysoko na niebie. Łódź pruła fale. Marcel
zamierzał,przeprowadzić ją wokół wyspy i wrócić do
zatoki o zachodzie słońca. Nadrabiał miną, lecz Julia
widziała, że też się niepokoi.
Siedziała samotnie na dziobie. Wiatr rozwiewał jej
włosy. Ciągle myślała o Żarze, lecz prawdziwą udrękę
przeżywała z powodu Cole'a. Dopiero teraz odczuwa-
ła, jak jej go brakuje. Jego humoru. Ciętego dowcipu.
Rzeczowości. Serdeczności.
Żałowała poniewczasie, że nie okazała mu, jak
bardzo stał się jej bliski.
Zjedli kolację o zachodzie słońca. Parę puszek piwa
zostawili dla Cole'a. Jeanne usiłowała rozweselić Julię,
lecz nie bardzo jej się to udawało. Julia wybiegła
R
S
myślami ku ponurej przyszłości, samotnemu powroto-
wi do Stanów. Zastanawiała się nawet, ile czasu
powinna odczekać, zanim skontaktuje się z Kasimem,
żeby dowiedzieć się, jaki los spotkał Cole'a.
Zapadał zmrok. Siedziała samotnie na pokładzie.
Mimo że zatoka San Francisco znajdowała się niemal
na drugim krańcu świata, przed oczyma Julii stanęły
teraz jak żywe mrożące krew w żyłach wydarzenia,
które nastąpiły na jachcie ojca. Atak napastników.
Wtargnięcie zamaskowanego bandyty pod pokład.
Strzał, który oddała w obronie własnej.
Od samego początku, właściwie od chwili, w której
odzyskała świadomość, Julię opanowało obsesyjne
pragnienie wyrwania Zary z rąk Kasima. Tak bardzo
pochłonęło ją to uczucie, że nie zważała na nic. Nie
dotarło do niej, że Cole podjął się niemal niewykonal-
nego zadania. Była zbyt pochłonięta sobą, żeby zwra-
cać na to uwagę.
Dopiero teraz, kiedy zdała sobie sprawę, że może go
utracić na zawsze, uprzytomniła sobie oddanie i zalety
tego człowieka. Na samą myśl, że być może nie będzie
miała szansy okazać mu, co naprawdę czuje, Julii
robiło się słabo.
Została na pokładzie aż do północy. Czekała bez-
skutecznie. Wreszcie, złamana, zeszła do kabiny.
Tutaj powietrze było ciężkie. W samej koszulce i fi-
gach położyła się na koi. Długo wpatrywała się
w sufit kabiny. Upłynęło wiele czasu, zanim zmorzył
ją sen.
Dziób łodzi pruł czarną otchłań morza. Lekki wiatr
sprawiał, że drobniutkie kropelki słonej wody osiadały
na twarzy Cole'a Bonnera. Od prawie dwudziestu
czterech godzin ani na chwilę nie zmrużył oka. Był
zmęczony i marzył, aby jak najszybciej przyłożyć
głowę do poduszki.
R
S
Rano, kiedy wraz z ludźmi z OWS opuścił wody
terytorialne Sumaru, po raz pierwszy udało mu się
odprężyć. Przez ostatnie cztery dni żył w bezustannym
lęku, że zostanie rozpoznany, mimo że, na szczęście, ta
niebezpieczna podróż przebiegała sprawnie i bez więk-
szych zakłóceń.
Pałac królewski w Qatum widział Cole jedynie
z tylnego siodełka skutera, lecz - udając niemieckiego
inżyniera budowlanego - dokładnie obejrzał lotnisko
i szpital. Ludzie Zeeira okazali się bardzo pomocni.
Działali sprawnie i skutecznie. Mógł tylko mieć na-
dzieję, że podczas zasadniczej akcji zachowają się
podobnie.
Noc była ciemna. Cienki sierp księżyca lekko
rozjaśniał niebo. Cole z trudem rozpoznał poszarpaną
linię brzegową wyspy La Digue. Na szczęście, człowiek
siedzący za sterem dobrze znał okoliczne wody i płynął
ostrożnie, daleko od brzegu, tak by łódź pozostawała
nie zauważona.
W ciągu ostatnich dni Cole dość często myślał
o kobiecie, która - mimo że od niedawna nosiła jego
nazwisko - nigdy nie stanie się prawdziwą żoną. Za-
chowywał się wobec niej po dżentelmeńsku, traktował
jak siostrę, lecz przychodziło mu to z ogromną trud-
nością. Prawda była taka, że zaangażował się uczucio-
wo. Po prostu zakochał. Nie przyszło mu nawet do
głowy, że coś takiego może mu się jeszcze przydarzyć.
Zastanawiał się, dlaczego Julia Powell tak bardzo
zalazła mu za skórę. Pewnie dlatego, że już na pierwszy
rzut oka była kąskiem niezwykle smakowitym, a zara-
zem nieosiągalnym. Miał do niej żal, że go odrzuca,
lecz równocześnie rozumiał ją. Świetnie zdawał sobie
sprawę z ogromnej miłości Julii do dziecka. Wiedział
również, iż obsesyjne pragnienie odzyskania Zary
udzieliło się także jemu. I że nie spocznie, dopóki swej
misji nie wypełni. W takiej sytuacji byłoby naiwnością
R
S
myśleć, że jego fikcyjne małżeństwo mogłoby przypo-
minać normalne.
Cole Bonner wiedział, że Julia z niecierpliwością
czeka na jego powrót. Pragnęła usłyszeć jakieś wia-
domości o Żarze, chociaż ją uprzedził, że to niemoż-
liwe. Trochę żałował, że nie może wyjawić Julii szcze-
gółów zaplanowanej akcji. Uznał jednak, że im mniej
będzie wiedziała, tym lepiej. Dla nich obojga, Dla
sprawy.
Łódź zaczęła zbliżać się do wyspy. Marcel miał
zostawić zapaloną lampę na maszcie. Z tej odległości
nie była jeszcze widoczna.
Popłynęli wzdłuż brzegu. Po jakimś czasie Cole
zobaczył znajome światełko na wodzie. Człowiek
za sterem zauważył je także, bo zwolnił obroty si-
lnika.
Do jachtu podpływali po cichu.
Na pokładzie nie było nikogo. Cole prosił M arcela,
aby na niego nie czekał, lecz nie potrafił przewidzieć,
co zrobi Julia.
Kiedy łódź znalazła się tuż przy jachcie, podniósł
się, wziął do ręki leżącą obok podróżną torbę, w mil-
czeniu uścisnął rękę człowiekowi, który go tu przy-
wiózł, i wdrapał się na pokład.
Zszedł na dół jachtu. Tu usłyszał ciche pochrapywa-
nie dochodzące zza drzwi kabiny Marcela i Jeanne.
Julia pewnie też spała w najlepsze u siebie. Tylko drzwi
do jego kabiny stały otworem.
Wszedł. Rzucił torbę na koję. Ściągnął koszulę.
Skórę na twarzy miał wysuszoną, spieczoną i szorstką
od gorącego, pustynnego wiatru w Sumarze.
Na północy Afryki i w części Środkowego Wscho-
du wiatr ten nosi nazwę sirocco. Był ciepły nawet
w nocy, co było niezwykłe o tej porze roku. Dwie
R
S
pierwsze noce Cole spał w Qatum pod gołym nie-
bem. Na dachu domu, w którym ukryli go ludzie
Zeeira. Czując na ciele,powiew ciepłego wiatru wie-
jącego od pustyni, postanowił od niego nazwać swo-
ją misję, którą miał do wypełnienia w Sumarze:
Sirocco. Kiedy nadejdzie właściwa pora, on i Julia
zjawią się jak wiatr i na jego skrzydłach uniosą Zarę
do domu.
Cole był śmiertelnie zmęczony, lecz musiał zmyć
z siebie pustynny piasek, który wdzierał się we wszy-
stkie pory skóry. Rozebrał się, wciągnął krótkie szo-
rty i wziął szybki prysznic. Zdecydował, że z Cole-
niem poczeka do rana.
Wracając do siebie, zatrzymał się przy drzwiach
kabiny Julii. Zapragnął nagle ją zobaczyć. Sprawdzić,
jak się czuje, i czy jest bezpieczna. Jeśli nie śpi,
z pewnością zechce dowiedzieć się, jak mu się po-
wiodło.
Cicho uchylił drzwi. Lekka poświata księżycowa
sprawiła, że sylwetka leżącej kobiety była dobrze
widoczna. Julia miała na sobie tylko majteczki i kusą
bawełnianą koszulkę. Oddychała równo. Spała.
Cole wsunął się do kabiny.
Patrzył na Julię.
We śnie wydawała się taka drobna i bezbronna.
Podciągnięta do góry koszulka ledwie skrywała kształ-
tne piersi. Przez odkryty brzuch biegła szeroka, duża
blizna. Ta kobieta była o krok od śmierci, uprzytomnił
sobie Cole,
Kasim nie cofnął się przed niczym, żeby porwać
Zarę. Posunął się do zbrodni. Cole poczuł nagłą
nienawiść do tego okrutnika.
Teraz jednak liczyła się dla niego przede wszy-
stkim Julia. O nią musiał się troszczyć. Pragnął
R
S
wziąć śpiącą w ramiona, przytulić i pocieszyć. I przy-
rzec jej, że wszystko będzie dobrze. Nie zważając na
niebezpieczeństwo i przeciwności losu, zrobi, co w jego
mocy, aby odzyskała dziecko.
Julia szczerze powiedziała Cole'owi, że bardziej
interesuje ją wynik poczynań w sprawie odzyskania
córki niż jego przywiązanie i troska. Nie miał żadnych
ważnych wiadomości, które usprawiedliwiałyby bu-
dzenie jej w środku nocy. Postanowił więc po cichu
opuścić kabinę.
Po raz ostatni rzucił więc okiem na jej śliczną twarz.
Poruszyła się lekko. Po chwili, jakby wyczuwając
czyjąś obecność, uniosła głowę.
- Kto tu jest? - spytała przestraszona.
- To ja - szepnął Cole. - Chciałem sprawdzić, jak
się czujesz.
- To ty? - Usiadła, obciągając na piersiach kusą
koszulkę. - A więc wróciłeś! Wszystko w porządku?
- Tak.
Julia podniosła się z koi i niepewnym krokiem,
rozespana ruszyła w stronę Cole'a. Wyglądała słodko.
Z rozczuleniem wziął ją w ramiona. Wiedział, że go nie
pragnie. Musiał więc ukryć swe uczucie.
Julia odchyliła głowę i popatrzyła Cole'owi w oczy.
- Tak bardzo się cieszę, że wróciłeś - szepnęła.
- Byłam pewna, że już nie żyjesz.
- Dlaczego? - zapytał zdumiony.
- Bo gdy nie przypłynąłeś trzeciej nocy, pomyś-
lałam, że cię złapali. - Przycisnęła czoło do szorst-
kiego policzka Cole'a.
W nikłej księżycowej poświacie Julia była ledwie
widoczna, lecz czuł drżenie przebiegające jej ciało,
zapach włosów i dotyk palców na skórze. Zapragnął ją
mieć. Natychmiast.
R
S
- Musieliśmy opóźnić wyjazd o dzień, bo był mały
kłopot z łodzią rybacką, która miała zabrać nas
z Qatum - wyjaśnił.
- Co za szczęście, że jesteś bezpieczny! Jaka ulga!
Julia przesunęła dłonie wzdłuż ramion Cole'a. Pod
palcami czuła napięte mięśnie.
Kiedy odpływał, pożegnała go pocałunkiem. Czy
tak samo powinna powitać? Nie wiedziała, jak się
zachować. Poczuła się nieswojo.
- Czeka na ciebie schłodzone piwo - odezwała się
po chwili.
- Pewnie jest fantastyczne, ale na pewno nie tak
smaczne jak...
Julia położyła palec na wargach Cole'a. Nie po-
trafiła jednak spojrzeć mu w oczy.
Przyciągnął ją mocniej do siebie i przycisnął spie-
czone, gorące usta do rozchylonych, miękkich warg.
Każdym nerwem odczuła pocałunek. Był długi
i bardzo namiętny. Po chwili zaczęła mieć ochotę na
więcej. Na trochę więcej. Cole podniósł ją do góry
i powoli, trzymając tuż przed sobą, opuścił na ziemię.
Raz, drugi, trzeci.
Poczuła, jak bardzo jest pożądana. Opanowała ją
przemożna chęć kochania się z tym wspaniałym męż-
czyzną.
On nie potrzebował żadnej zachęty. Zanim zorien-
towała się, co się dzieje, znalazła się znów na koi. Cole
leżał na niej i całował zapamiętale.
Jęknęła z rozkoszy.
Podciągnął kusą koszulkę i wargami pieścił piersi.
Przesuwał po nich językiem.
- Och! Och! Cole! - szeptała półprzytomna.
Nie wypuszczając z ust naprężonych koniuszków
piersi, wsunął rękę do majteczek Julii. Dotykał jej
R
S
najpierw lekko, delikatnie, potem coraz natarczywiej
i mocniej.
Znieruchomiała, lecz po chwili poddała się piesz-
czotom. Minęło niewiele czasu, a podniecenie Julii
sięgnęło szczytu.
- Cole, weź mnie. Natychmiast.
Uniósł głowę. Kiedy spojrzała na niego, pocałował
ją w czoło.
- Jesteś pewna? - zapytał schrypniętym z emocji
głosem.
- Tak - szepnęła.
Podniósł się z koi, zdjął szorty, a potem pomógł jej
się rozebrać.
Naga, leżała nieruchomo pod Cole'em. Jego ostry,
męski zapach wypełniał kabinę. Serce Juli biło szybko
i mocno. Czekała.
Upłynęła cała wieczność, zanim uniósł się nieco
i pochylił nad nią. Zaczął całować obnażony
brzuch. Przesuwał językiem wzdłuż konturów bliz-
ny. Robił to tak czule, że jej oczy wypełniły się
łzami.
Całował powoli i delikatnie, tak że odpłynęło z niej
całe napięcie. Potem jednak zelektryzowały ją następ-
ne, jeszcze bardziej namiętne pocałunki. Była gotowa
na nie odpowiadać.
Cole wsunął rękę między uda Julii.
- Weź mnie, proszę! -jęknęła.
Spełnił prośbę.
Mimo ogarniającego ją coraz większego pożądania,
poczuła się teraz niepewnie. Od dawna nie należała do
mężczyzny.
- Wolniej, wolniej - prosiła, kiedy Cole zaczął
przyspieszać rytm.
Zwolnił ruchy. Czekał teraz na Julię.
Kiedy ogarnęła ją fala rozkoszy, wykrzyknęła
jego imię.
R
S
Zjednoczyli się w cudownym uniesieniu.
Milcząc, leżeli potem przez dłuższy czas.
- Wspaniale mnie powitałaś - odezwał się Cole.
- Czy na południe od równika kochałaś się dziś po raz
pierwszy w życiu? - zapytał, kładąc się na boku.
- Tak.
- To bardzo dobrze.
- Dlaczego?
- Bo pierwszy raz się pamięta.
- Zapamiętam. Możesz być tego pewien.
- Nie chcę, żebyś sobie coś wyrzucała - mówił
dalej. Tym razem w głosie Cole'a brzmiał niepokój.
Julia odwróciła się w jego stronę. Żałowała, że
w ciemnej kabinie nie może dostrzec wyrazu jego
twarzy.
- Sądzisz, że będę miała do siebie pretensję o to, że
się z tobą kochałam? - zapytała.
- Obawiam się, że tak będzie. Zrobisz to. Bez-
wiednie.
A więc dobrze ją poznał.
- Czy zawsze interesuje cię nastrój kobiety zaraz
po tym, kiedy się z nią pokochasz? - chciała wiedzieć
Julia.
- Po prostu nie chcę, abyś się obwiniała o to, że
byliśmy blisko.
- Cole, jestem dorosła. I odpowiadam w pełni za
swoje czyny. Wiem, co robię.
Więcej się nie odezwał.
Julia uznała, że lepiej unikać niedomówień.
- A więc nasze małżeństwo zostało skonsumowane
- odezwała się po chwili. - Można tak spojrzeć na tę
sprawę.
- Odpowiada ci rola żony? - Czekając na odpo-
wiedź, Cole całował palce Julii.
- Lubisz jednoznaczne sytuacje, prawda?
- Chcę zachować dobre stosunki między nami.
R
S
- Mówiłeś przez cały czas, że im bardziej wiarygod-
ne i normalne będzie nasze małżeństwo, tym lepiej dla
sprawy. A więc dziś sprawiliśmy, że stało się bardziej
autentyczne.
- Nie to było przecież twoim zamiarem.
- Nie - przyznała Julia. - A o co chodziło tobie?
- To chyba oczywiste - odparł Cole. - Podobałaś
mi się od pierwszej chwili. Przez cały czas miałem
ochotę kochać się z tobą.
- Nie wyszłabym za ciebie, gdyby nie chodziło
o uwolnienie Zary - przypomniała dość brutalnie.
Cole ujął w dłoń podbródek Julii.
- Wiem. I rozumiem to. - Westchnął głęboko.
- Jestem wykończony. Uprzedzam, że gdy tylko za-
mknę oczy, natychmiast zasnę. A ta koja jest bardzo
wąska.
Julia nie miała pojęcia, czy Cole chce z nią zostać.
Wiedziała jednak, że sama musi ustalić zasady dal-
szego współżycia.
Dotknęła jego szorstkiego policzka i przeciągnęła
dłonią po nie ogolonej skórze.
- Wyśpimy się lepiej, jeśli wrócisz teraz do siebie.
Od razu oparł się na łokciu. Lekko pocałował Julię.
- Dobranoc, pani Bonner - powiedział cicho.
- Miłych snów.
Wstał, wziął szorty i szybko opuścił kabinę Julii.
R
S
ROZDZIAŁ 11
Usiłowała czytać. Próbowała także słuchać muzyki.
Bez przerwy jednak myślała o liście Stevena Betten-
courta, który znalazła w porannej poczcie.
„Nadal brak odpowiedzi Kasima na list, w którym
domagamy się, żeby przedstawił ci raport lekarski
o stanie zdrowia Zary. Jego prawnicy zapewniają, że
list dotarł do pałacu królewskiego w Qatum. Kiedy
tylko czegoś się dowiem, natychmiast dam ci znać."
Julia usiadła przy biurku. Uznała, że,powinna sama
napisać do Kasima. Bała się jednak, czy w ten sposób
nie pogorszy sprawy. Nie miała pojęcia, jak jej były
mąż zareaguje na ponaglanie.
Do wystosowania poprzedniego, formalnego listu
przekazanego za pośrednictwem prawników, o któ-
rym pisał Steven Betteńcourt, namówił Julię Cole.
- Nie pisz nic więcej - radził teraz. - Człowiek,
który ma w ręku bicz, jest nieczuły na prośby.
Julia wiedziała, że Cole ma rację, lecz jej cierpli-
wość już się wyczerpała. Zbliżały się urodziny Zary.
Lekarze byli zgodni co do tego, że dziewczynkę należy
operować, kiedy tylko skończy cztery latka. To znaczy
teraz!
R
S
Od jesieni, a więc od kilku miesięcy, Julia nie
miała żadnej wiadomości od Kasima. A może zde-
cydował się operować dziecko, nie zawiadamiając
jej o tym?
Wyciągnęła z szuflady arkusz papieru listowego
i wzięła pióro do ręki. Niestety, żaden gładki, konwen-
cjonalnie brzmiący tekst nie przychodził jej na myśl.
Miała ochotę napisać zupełnie inne słowa. Kasimie,
dlaczego jesteś tak podły i okrutny, że nawet nie dajesz
mi znać, jak czuje się moje dziecko? Czy Zara pyta
o mnie? Czy tęskni do matki? A może powiedziałeś jej,
że umarłam? Albo że przestałam ją kochać?
Oczy Julii wypełniły się łzami. Zrozpaczona, od-
łożyła pióro. Nie, nie potrafi pisać do tego potwornego
człowieka. Wstała zza biurka. Postanowiła wyjść z do-
mu. Uspokoi się na spacerze. Spróbuje odszukać
Cole'a. Przy nim poczuje się lepiej. Rozumiał jej złe
nastroje.
Wyjęła z szafy gruby żakiet i wyszła przed dom.
Wiał zimny, marcowy wiatr. Zbiegając po schodach,
podniosła kołnierz. Konary drzew rosnących wokół
domu na farmie nadal były nagie i robiły przygnębiają-
ce wrażenie, lecz Cole zapewnił ją, że już niedługo
zaczną pokrywać się pięknym, bujnym listowiem.
Szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Była tak
zamyślona, że nie zauważyła malutkich krokusów,
które zaczęły przebijać ziemię na grządkach, dając
znać o rychłym nadejściu wiosny. Nabierała pewno-
ści, że Kasim postanowił wyłączyć ją na zawsze
z życia córki, dlatego tak uparcie milczał.
Od lodowatego wiatru Julii zmarzły policzki i ścier-
pły palce. Wyciągnęła z kieszeni rękawiczki. Poszła
w stronę zabudowań stajennych, znajdujących się na
skraju lasu, kilkaset metrów od domu. Rozglądała się,
R
S
szukając Cole'a. Nie było go na wybiegu przy koniach.
Nigdzie nie zauważyła także stajennych. Pewnie wszy-
scy zgromadzili się przy chorej klaczy.
Cole kupił ją na początku lutego, zaraz po pierw-
szym przyjeździe Julii do Kentucky. Klacz miała się
źrebić, lecz od paru tygodni były z nią kłopoty. Kilka
razy trzeba było sprowadzać weterynarza. Julia zo-
baczyła teraz jego furgonetkę przed wejściem do stajni.
Idąc, oddychała głęboko. Wciągała do płuc świeże,
rześkie, pachnące ziemią powietrze.
Z wyjątkiem kilku dni w połowie lutego, kiedy
okolicę nawiedziły silne zawieje i zamiecie śnieżne, na
spacery chodziła codziennie. Często towarzyszył jej
Cole. Rozmyślania Julii podczas tych krótkich wypa-
dów z domu nazywał żartobliwie „medytacjami Zen".
Od pamiętnej nocy na pokładzie jachtu stali się
kochankami. Okazując Cole'owi miłość i przywiąza-
nie, Julia czuła się teraz znacznie lepiej. Wiedząc
jednak, że Zara jest w rękach Kasima, nie w pełni
potrafiła cieszyć się życiem.
Płakała nocami. Cole brał ją wówczas w ramiona
i pocieszał. Głaskał po głowie, całował i mówił, że
bardzo ją kocha. Wiedział jednak, że jego miłość jej nie
wystarczy, mimo że bardzo ceniła sobie ich związek.
Był to jednak związek ułomny, bo ona sama była
w pewnym sensie kaleką. Odzyskanie dziecka stało się
jedyną liczącą się sprawą. Obsesją.
- Cole, zasługujesz na coś znacznie lepszego - po-
wiedziała pewnej nocy Julia, kiedy zaspokojona fizycz-
nie leżała w jego ramionach. Było to w lutym. W nocy,
w którą za oknami szalała zamieć śnieżna i silne
podmuchy wiatru uderzały o ściany domu.
- To, co przed chwilą przeżyliśmy, było satysfak-
cjonujące - odparł spokojnie.
R
S
Julia odwróciła się twarzą do Cole'a i pocałowała
go czule w policzek.
- Kiedy jesteś przy mnie, tak jak teraz, niemal
zapominam o całym nieszczęściu.
- Nie wolno nam zapominać o dziecku - odrzekł
poważnym tonem. - Musimy odzyskać Zarę. - Po-
głaskał włosy Julii.
Drzwi stajni otworzyły się nagle. Wyszli z niej Cole
i weterynarz, doktor Wiley, sześćdziesięcioletni pan
o siwych włosach i brodzie.
- Dzień dobry, pani Bonner - powiedział do
Julii.
- Dzień dobry. Jak się czuje nasza przyszła matka?
-zapytała.
- Kiepsko. - Doktor Wiley smutno pokiwał gło-
wą. - Jeśli źrebak dokona wyczynu i urodzi się cały
i zdrowy, to w przyszłości z pewnością wygra derby
- zażartował. - Po tym, co przeszli on sam i jego
mama...
Cole dostrzegł przygnębienie Julii. Objął ją czule
ramieniem.
- Spacerujesz, kochanie?
- Tak. Potrzebuję świeżego powietrza.
Uścisnął ją lekko. Słyszał o liście Stevena Betten-
courta, lecz nie przypuszczał, że aż tak zmartwi
Julię. Wiedział, że nie chciała obciążać go swymi
kłopotami, lecz był wszystkim, co teraz miała - jedy-
nym przyjacielem - więc mimo woli szukała u niego
wsparcia.
- Jadę teraz do Lloyda Andrewsa - oświadczył
doktor Wiley. - Zachorowały mu zwierzęta. Ma
w stajniach jakąś infekcję.
- Dziękuję, że pan przyjechał, doktorze - powie-
dział Cole.
R
S
- To mój obowiązek. Do widzenia państwu - po-
żegnał ich weterynarz.
Patrzyli, jak wsiada do furgonetki i wyjeżdża na
szosę. Cole spojrzał na Julię, z typowym dla niego
lekkim rozbawieniem na twarzy.
- Miałaś dziś ciężki ranek?
- Nawet nie pytaj.
- Idziesz na spacer czy wracasz już do domu?
- Dopiero co wyszłam,
- Chcesz pochodzić po lesie?
- Tak.
Cole wziął Julię za rękę. Obeszli stajnie i zabudowa-
nia gospodarskie. Niebo było pokryte małymi, ciem-
nymi chmurami, przesuwającymi się szybko w silnym
wietrze.
- Fantastyczna pogoda na puszczanie latawców
- stwierdził Cole, zadzierając głowę.
- Tak. - Julia patrzyła przed siebie. Dolinę, w któ-
rej stał dom, okalały niewysokie wzgórza.
Przez chwilę szli w milczeniu.
- Jak sądzisz, czy dzieci w Sumarze też bawią się
latawcami? - zapytała.
- Nie mam pojęcia - odparł Cole.
- Rok temu, w dzień trzecich urodzin Zary, dzia-
dek za domem na Long Island puszczał z nią latawca.
W kształcie smoka. Mała była zachwycona. Szalała
z radości. - Głos uwiązł Julii w gardle.
- Miałaś ciężki ranek, prawda?- Cole ścisnął moc-
niej jej palce.
Nagle stanęła. Zagryzła wargi. Podniosła w górę
wzrok pełen rozpaczy i bólu.
- Powiedz, co mam robić? Usiadłam, żeby napisać
list do Kasima. I nie potrafiłam. Muszę go przecież
przekonać, żeby pozwolił mi przyjechać do Sumaru na
R
S
czas operacji Zary, Jeśli nie zgodzi się na twój przyjazd,
to i tak pojadę. Sama. Wszystko mi jedno, co będzie
potem. Jak w takiej chwili ten człowiek może nie
pozwolić matce być u boku chorego dziecka! Co to za
okrucieństwo!
- Może ci pozwoli, kochanie. - Cole uspokajał
Julię.
- Powinnam jednak do niego napisać - upierała
się przy swoim pomyśle.
- Masz rację. Chyba nadeszła pora, żeby spróbo-
wać przycisnąć trochę Kasima do muru.
- Pomożesz mi?
- Chętnie. Sądzę jednak, że sama zrobisz to lepiej.
Napiszesz, co ci leży na sercu.
- W stosunku do tego człowieka nie potrafię być
szczera.
Cole ze zrozumieniem kiwnął głową.
Julia ujęła go mocniej za rękę i pociągnęła w stronę
domu.
- Wracajmy. Zaraz siadam do pisania. Po połu-
dniu pojadę na pocztę i od razu wyślę list.
Zawrócili.
- Och, Cole, wiem, że ze mnie okropna egoistka
- usprawiedliwiała się Julia. - Zrozum, po prostu nie
potrafię być inna.
- Rozumiem.
- Jeśli masz ochotę na spacer, idź sam. Nie musisz
wracać ze mną do domu. To, że mam obsesję, nie
oznacza, że ty też musisz ją mieć.
Cole roześmiał się lekko.
- Nie muszę, kochanie, ale chyba mam.
Objęła go w pasie i przyspieszyła kroku.
- Oddałabym wszystko, żeby móc teraz jechać do
Qatum!
R
S
- Mam nadzieję, że to nie będzie potrzebne.
- Powiedz prawdę. Czy nasza misja, Sirocco, ma
szanse powodzenia? Czy odzyskam dziecko?
- To zależy od wielu rzeczy. Przede wszystkim
od tego, czy Kasim pozwoli mi przyjechać razem
z tobą.
Cole Bonner leżał wyciągnięty na kanapie. Przy-
glądał się Julii. Siedziała pochylona przy biurku,
z włosami potarganymi przez wiatr. Za jego radą
postanowiła napisać szczery list.
Cole zaczął myśleć o Kasimie. Wiedział, że nie ulega
prośbom i do wszystkich spraw podchodzi w sposób
racjonalny. Czy pozwoli im przyjechać do Sumaru?
Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Leżąc na kanapie i spod oka obserwując Julię,
usiłował ocenić, jakie mają szanse. I wymyślić jakieś
inne wyjście, gdyby akcja Sirocco się nie powiodła.
Uznał, że jedyną okazję odebrania Zary stwarza jej
operacja. O tym, co stanie się z Julią, jeśli nie uda im
się odzyskać dziecka, wolał nawet nie myśleć.
Ta kobieta całkowicie zmieniła jego życie. Nadała
mu inny sens. Wiedział oczywiście, co to jest po-
święcenie i przywiązanie. Znał te uczucia, podobnie jak
miłość. Dopiero teraz znalazł jednak kogoś, kto zna-'
czył dla niego wiele. Więcej niż on sam.
Julia odwróciła głowę od biurka.
- Napisałam. Mam jakieś dziwne przeświadczenie,
że nie powinnam wysyłać tego listu - powiedziała
z zadumą. - Kasima nie wzruszą żadne błagania.
Cole, powiedz, co robić?
- Może byłoby dobrze, gdybyś zadzwoniła do
niego.
- Wątpię, czy zgodzi się ze mną rozmawiać.
R
S
- Od dawna tego nie próbowałaś - przypomniał
Cole.
- To prawda. - Julia spojrzała na zegarek. - Tam
jest teraz późny wieczór. Nieodpowiednia pora. Muszę
poczekać do rana. - Podniosła się zza biurka i zaczęła
nerwowo krążyć po pokoju.
- Usiądź przy mnie - poprosił Cole.
Wyciągnęła się obok na kanapie, oparła głowę na
jego ramieniu.
- Czasami się boję, że wieki miną, zanim Zara
wróci do mnie - odezwała się po chwili.
- Lepiej, żeby tak się nie stało, bo będziesz zmuszo-
na wypłacać mi emeryturę - zażartował.
Bez śladu uśmiechu na twarzy Julia popatrzyła na
Cole'a.
- Muszę przebrnąć przez to wszystko, ale nie ma
żadnego powodu, żebyś ty także prowadził nerwowe
życie. Bardzo się martwię, że tak się dzieje.
Odgarnął kosmyk włosów opadających jej na po-
liczek.
- Mną się nie przejmuj. Masz już na głowie zbyt
wiele innych kłopotów. Od dobrych paru lat sam dbam
o siebie i jakoś żyję.
Odwróciła głowę w stronę okna. Cole dobrze znał
ten wyraz twarzy Julii, kiedy okazywała swoje uczucie
i natychmiast zamykała się w sobie.
W tej chwili zadzwonił telefon. Popatrzyli na siebie.
- Odbierz. Jesteś młodsza - zażartował Cole. - A
poza tym leżysz z brzega.
Julia uśmiechnęła się i podniosła z kanapy. Podeszła
do aparatu. Podniosła słuchawkę.
- Halo? - spytała.
Przez chwilę słuchała bez słowa, a potem spojrzała
na zegarek.
- Chyba tak - odparła. - Proszę poczekać, muszę
uzgodnić to z mężem. - Zakryła dłonią mikrofon
R
S
w słuchawce. - Dzwoni niejaki Abram El-Adrar - po-
wiedziała do Cole'a. - Osobisty sekretarz Kasima.
Przyjechał do Lexington. Chce ze mną rozmawiać.
- Mówił, o co mu chodzi?
- Nie.
Cole'owi przyszedł do głowy pewien pomysł.
- To dobra okazja. Może uda mi się zyskać parę
punktów.
- Co masz na myśli?
- Sam z nim pogadam. - Cole podniósł się z kana-
py. Julia bez słowa podała mu słuchawkę.
- Pan El-Adrar? Tu Cole Bonner. Czy mogę wie-
dzieć, o czym chce pan rozmawiać z moją żoną?
- Dzień dobry panu. Proszę wybaczyć, jeśli popeł-
niłem nietakt. Oczywiście, gdyby znalazł pan czas,
żeby mnie przyjąć, chętnie obojgu państwu złożyłbym
wizytę. - Choć człowiek Kasima mówił doskonałą
angielszczyzną, słyszało się, że pochodzi ze Środ-
kowego Wschodu.
- Czy rozmowa ma dotyczyć córki mojej żony?
- dopytywał się Cole.
- Tak. Z polecenia Jego Wysokości mam prze-
kazać wiadomość dotyczącą stanu zdrowia księżniczki
Zary.
- Mam nadzieję, że dobrą - mruknął Cole. - Mo-
ja żona bardzo się przejmuje stanem zdrowia dziecka.
- My też, proszę pana. Pragnę poinformować
o zamierzeniach Jego Wysokości i poznać zdanie
państwa w tej sprawie. Mam nadzieję, że nasza roz-
mowa będzie owocna.
- Chętnie przyjmiemy pana. Kiedy zamierza pan
nas odwiedzić?
- Jestem na lotnisku. Czeka na mnie samochód,
który zawiezie mnie do państwa. Nie wiem, jak długo
to potrwa.
- Jakieś trzy kwadranse.
R
S
- Cieszę się na spotkanie z panem -powiedział
wysłannik Kasima.
- Ja też - odparł Cole. Odłożył słuchawkę i od-
wrócił się w stronę Julii. - To interesujące - skomen-
tował zakończoną rozmowę telefoniczną.
- Chce rozmawiać o Zarze? - zapytała.
- Tak.
Julia podbiegła do Cole'a i zarzuciła mu ręce na
szyję.
- Bóg zechciał wysłuchać moich próśb! - wykrzy-
knęła z przejęciem w głosie. Jej oczy błyszczały z ra-
dości.
- Spokojnie, kochanie. Coś mi się zdaje, że Kasim
wysyła swego zaufanego człowieka, żeby nas osobiś-
cie sprawdził. Chodzi mu zwłaszcza o mnie.
Zaskoczona słowami Cole'a, Julia podniosła
głowę.
- Coś takiego nie przyszło mi nawet do głowy. Jak
dobrze, że przynajmniej ty nie tracisz przytomności
umysłu.
- Za to mi przecież płacisz, żebym do wszystkiego
podchodził trzeźwo, bez emocji.
- Kiedy rozmawiałeś z tym Arabem, sprawiałeś
wrażenie podejrzliwego, a zarazem opiekuńczego mę-
ża. Umyślnie się tak zachowywałeś, prawda?
- Uznałem, że gra warta świeczki. Mąż, zwłaszcza
w oczach Araba, powinien być nieufny.
Julia westchnęła głęboko.
- Cole, bez ciebie chyba nie przeżyłabym ostatnich
kilku miesięcy.
Uśmiechnął się, lecz myślami wrócił do niespodzie-
wanej wizyty.
- Może dowiemy się czegoś dobrego, kochanie.
Czegoś, na co liczymy.
R
S
- Tak długo czekałam, a teraz się niepokoję. - Ju-
lia aż zadrżała. - Boję się, że nie będę umiała roz-
mawiać z tym Arabem.
- Pytaj tylko o zdrowie Zary. Resztę zostaw mnie
i niczym się nie przejmuj - uspokajał ją Cole.
Julia chodziła nerwowo po pokoju, czekając na
przyjazd El-Adrara. Musiała się uspokoić i stłumić
złość w stosunku do Kasima. Rozmowa wymagała
od niej zarówno wiele opanowania, jak i dyploma-
cji.
Przez okno zobaczyła podjeżdżającą pod domdom
wielką czarną limuzynę. Z samochodu wysiadł kiero-
wca. Otworzył drzwi pasażerowi. Był nim mężczyzna
w wieku około czterdziestu lat, ubrany w czarny
płaszcz.
Do Julii stojącej przy oknie podszedł Cole. Objął ją
ramieniem. Czekali na gościa.
Cole wyszedł go przywitać. Po chwili obaj ukazali
się w drzwiach salonu. El-Adrar był mężczyzną o przy-
sadzistej budowie, znacznie niższym niż Cole. Nosił
garnitur od świetnego krawca, cienkie wąsy i okulary
w metalowej oprawie.
- Pan El-Adrar. - Cole przedstawił Julii przybyłe-
go. - A to pani Bonner, moja żona.
Arab skłonił się lekko, z uszanowaniem.
- Dzień dobry pani.
- Witam - odpowiedziała. Gestem ręki zaprosiła
gościa w głąb salonu.
Podszedł do wskazanego mu krzesła. Poczekał
grzecznie, aż pani domu zajmie miejsce na kanapie,
i dopiero sam usiadł.
- Napije się pan czegoś? - spytała Julia wysłannika
Kasima.
R
S
-Nie, dziękuję - odrzekł sztywno. - Wiem, że
zakłócam państwu spokój, zjawiając się tak nagle,
bez znacznie wcześniejszego uprzedzenia. Przyznaję
jednak, że było to moim zamiarem. Ale nie będę
nadużywał gościnności tego domu. Przyjechałem tu
tylko po to, żeby przekazać wiadomość od Jego
Wysokości.
- Słuchamy więc.
Człowiek Kasima założył nogę na nogę i położył
ręce na kolanie.
- Przejdę od razu do sedna sprawy. Jego Wyso-
kość, po konsultacjach z różnymi specjalistami, po-
wziął decyzję w sprawie operacji serca księżniczki
Zary. Odbędzie się mniej więcej za miesiąc. Wie pani
- gość spojrzał na Julię - że operacja jest niezbędna,
lecz nie poznałaby pani bliższych szczegółów, gdyby
nie wspaniałomyślność Jego Wysokości.
Serce Julii zaczęło bić jak szalone.
- Miło ze strony Kasima, że przysłał pana z tą
wiadomością. - Jej głos zadrżał lekko. - Jak czuje się
teraz moja córka?
- Będę z panią zupełnie szczery - odparł El-Ad-
rar. - Ostatnio nie najlepiej. I głównie dlatego zapadła
decyzja o szybkiej operacji.
- Nie najlepiej? Co to znaczy? - pytała Julia.
- Lekarze niepokoją się stanem psychicznym księż-
niczki. Zrobiła się niespokojna. Nerwowa. Być może
jest to następstwo doznanych przeżyć.
- Proszę nie mieć mi za złe, że powiem, iż jest to
być może skutek pozbawienia dziecka matczynej obec-
ności i opieki. - Nie wytrzymała Julia.
- Jego Wysokość docenia znaczenie matczynej
opieki - oświadczył sztywno wysłannik Kasima.
- Dziecko ma, oczywiście, znakomitą opiekunkę. Nie-
stety, księżniczka Zara zbyt krótko przebywa w towa-
rzystwie tej kobiety, żeby między nimi zdążyły się
R
S
wytworzyć serdeczne stosunki. Jego Wysokość wie,
że pani przejmuje się stanem zdrowia córki. Jest
świadom, że gdyby trzeba było jej pomóc, zrobiłaby
to pani.
- Gdyby Kasim pozwolił, już byłabym u boku
dziecka.
- Wiem o tym, pani Bonner.
Julia usiłowała mówić najspokojniej, jak potrafiła:
- Czy chce mi pan powiedzieć, że będę mogła być
przy Żarze podczas operacji?
- Przyjechałem tutaj właśnie po to, żeby omówić tę
sprawę - oświadczył Arab. - Czy zgadza się pani po-
jechać do Qatum?
- Oczywiście, panie El-Adrar. Oczywiście - szyb-
ko odrzekła Julia.
Gość po raz pierwszy nieco się odprężył, a nawet
pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- To dobrze. To bardzo dobrze. Jego Wysokość
będzie zadowolony.
Julia położyła rękę na ramieniu Cole'a.
- Pojadę do Sumaru w towarzystwie męża..
Twarz El-Adrara przybrała kamienny wyraz.
- Celem wizyty pani ma być wyłącznie opieka nad
dzieckiem. Będzie pani przebywała z księżniczką w jej
apartamentach w pałacu królewskim.
- Przepraszam, że się wtrącam - odezwał się Cole.
- Zara nie jest moim dzieckiem, lecz Julia jest moją
żoną. Jej samopoczucie ma dla mnie duże znaczenie.
Nie muszę odwiedzać dziewczynki. Żony jednak samej
w tak długą i męczącą podróż nie puszczę.
- Zapewniam pana, panie Bonner - odezwał się
gość - pańska żona będzie przyjmowana u nas z naj-
większym szacunkiem. Jeśli wyrazi takie życzenie,
otrzyma natychmiast damę do towarzystwa.
-Jesteśmy przedstwicielami odmiennych kultur
- oświadczył Cole. - A gdyby znalazł się pan na moim
R
S
miejscu i pańska żona miała przyjechać z Sumaru
do Kentucky, to czy nie chciałby pan sam troszczyć
się tu o nią?
- Rozumiem pański punkt widzenia - odrzekł sek-
retarz osobisty Kasima. - Będzie pan mógł towarzy-
szyć żonie do Sumaru, a może nawet zamieszkać wraz
z nią w pałacu królewskim. Jestem jednak pewien, że
Jego Wysokość nie zezwoli panu na jakiekolwiek
kontakty z księżniczką Zarą.
- Obchodzi mnie tylko żona - odparł Cole.
- Kiedy zobaczę córkę? - wtrąciła się Julia.
- Lekarze uważają, że byłoby dobrze, ze wzglę-
du na stan psychiczny dziecka, gdyby przyjecha-
ła pani na tydzień przed przewidywanym termi-
nem operacji, a potem została jeszcze przez tydzień
lub dwa.
- Jednym słowem, czeka nas wyjazd na trzy tygo-
dnie - wtrącił Cole, pocierając brodę.
- Tak, panie Bonner.
- Czy Kasim zezwoli mi w przyszłości widywać
córkę? - chciała wiedzieć Julia.
- Sądzę, że odpowiedź na to pytanie zależy od tego,
jak przebiegnie pani wizyta w Sumarze. Decyzja
należy, oczywiście, do Jego Wysokości. Jego proszę
o to spytać.
Julia nabrała głęboko powietrza i popatrzyła na
gościa. Kasimowi zależało tylko na dziecku, nie na
niej. Miała nadzieję, że Zara nie czuje się gorzej, niż
opisał to El-Adrar.
Emisariusz Kasima zwrócił się do pana domu:
- Co mam powiedzieć Jego Wysokości?
- Przyjedziemy oboje do Qatum, tak żeby moja
żona mogła być z córką.
- To świetnie, panie Bonner - odrzekł gość. Było
widać, że jest zadowolony. - Państwo pozwolą, że się
pożegnam.
R
S
Wstał. Cole też podniósł sie z miejsca. Podali so-
bie ręce.
El-Adrar skłonił się lekko przed Julią.
- Żegnam, pani Bonner.
- Do widzenia.
Cole odprowadził Araba do drzwi wyjściowych.
Kiedy znalazł się znów w salonie, Julia rzuciła mu się
na szyję. Śmiała się przez łzy.
- Och, Cole! Jakie to szczęście, że zobaczę Zarę!
Milcząc, trzymał Julię w objęciach.
- Wreszcie pojadę! Wreszcie! - wykrzykiwała ra-
dośnie. - Tak bardzo czekałam na ten dzień!
Była w siódmym niebie, chociaż zdawała sobie
sprawę, że to dopiero pierwszy krok.
R
S
ROZDZIAŁ 12
Julia wyglądała przez okno odrzutowca. Pod nimi
roztaczała się pustynia. Bezkresne morze piasku,
a w oddali niewielkie wzgórza. Z rzadka jakaś droga
przecinała monotonny krajobraz. Kraina ta, tak bez-
ludna i surowa, była ziemią rodzinną człowieka, który
został ojcem jej dziecka.
Julia zawsze pamiętała o tym, że Zara jest w połowie
Arabką, i tego faktu negować nigdy nie zamierzała. To
Kasim sprawił, że stali się wrogami, bo nie godził się na
żaden kompromis.
Julia wróciła myślami do swej pierwszej podróży
do Sumaru, wkrótce po zawarciu małżeństwa. Ofi-
cjalnie zatrzymali się w pałacu królewskim należą-
cym do wuja Kasima, lecz większość czasu spędzali
w letniej rezydencji królewskiej w CJaicj - żyznej oa-
zie, położonej ponad sto dwadzieścia kilometrów
od stolicy.
Byli tu sami, nie licząc służby. Pływali, grali w tenisa
i jeździli konno. W Qaicj Julia czuła się świetnie. Nie
krępowano jej więzami narzucanymi kobietom przez
kulturę arabską. Tutaj zaszła w ciążę.
Rzuciła okiem na siedzącego obok Cole'a. Miał
zamknięte oczy. Musiał być bardzo zmęczony. Teraz
odpoczywał. Przez ostatnie trzy tygodnie pracował bez
R
S
wytchnienia, lecz ani na chwilę nie tracił pogody
ducha. Był spokojny i opanowany. Po wizycie
El-Adrara na farmie wyjechał natychmiast na trzy dni.
Z podróży przywiózł plany architektoniczne szpitala
w Qatum. Godzinami ślęczał nad nimi. Porównywał
i mierzył odległości. Coś obliczał i obmyślał.
Nalegał, żeby Julia nauczyła się obchodzić z bronią.
Ćwiczył z nią strzelanie tak długo, aż opanowała je
zadowalająco. Na tydzień przed wyjazdem wyjaśnił jej
wszystkie szczegóły planu uprowadzenia Zary. Powie-
dział także, iż w samym Sumarze ma obiecaną pomoc.
Żadnych nazwisk jednak na wszelki wypadek nie
wymienił.
Jego wiara w powodzenie Sirocco zaczęła udzielać
się Julii. Nadal jednak była niespokojna. Nie mogła
zrozumieć, w jaki sposób Cole potrafi się odprężyć.
Ona sama czuła się jak samochód wyścigowy na
starcie. Z ryczącym silnikiem, gotowy do jazdy z za-
wrotną prędkością.
Cole był dla niej bardzo dobry. Lepszy niż mo-
gła tego oczekiwać. Zawsze starał się ją zrozumieć.
Nie miał w sobie za grosz egoizmu. I to, w oczach
Julii, różniło go najbardziej od Kasima i jej ojca. Oni
myśleli przede wszystkim o sobie. Oczywiście, brak
egoizmu u Cole'a nie oznaczał braku godności czy
pewności siebie. Dla Julii był jednak bardzo wyrozu-
miały, czego nie mogła powiedzieć o byłym mężu
i «jcu. Doszła do przekonania, że Cole Bonner jest
szlachetnym i wartościowym człowiekiem. Podzi-
wiała go za to. N
Odrzutowiec obniżył lot. Zaczął podchodzić do
lądowania. Niedługo, uprzytomniła sobie Julia, wraz
z Cole'em znajdzie się w samym środku terytorium
wroga. Najważniejsze jednak było to, że zobaczy
Zarę. Na myśl o córeczce z trudem powstrzymała się
od łez.
R
S
Gdy w Qatum przechodzili z samolotu do budynku
lotniska, Cole trzymał Julię mocno pod rękę. Drżała
na całym ciele. Kiedy czekali na odprawę celną
i paszportową, Cole masował kark i ramiona Julii.
Była potwornie spięta.
Znała wszystkie środki ostrożności, które od tej
chwili mieli oboje stosować. Wiedziała, że teraz in-
wigilacja ludzi Kasima będzie dziesięciokrotnie więk-
sza niż do tej pory. Wraz z Cole'em stała na ziemi
byłego męża, a tutaj on ustalał reguły gry.
Czekali w kolejce zaledwie chwilę, gdy podszedł do
nich jakiś urzędnik.
- Państwo Bonner? - zapytał.
- Tak.
- Proszę za mną.
Przeszli do biura, gdzie wyższy stopniem funkcjo-
nariusz starannie sprawdził ich paszporty. Dokładnie
przeszukano ich bagaże.
Zaraz potem zjawił się El-Adrar.
- Mam nadzieję, że mieli państwo przyjemny lot
- powiedział, kiedy podchodzili do limuzyny czekają-
cej przed wyjściem.
- Tak - odparł Cole.
- Czy to pierwsza pańska podróż do tej części
świata? - zapytał sekretarz Kasima.
- Nie. Bywałem na Środkowym Wschodzie. Jako
konsultant firm zajmujących się wydobywaniem
i przetwórstwem ropy.
- Ale nie w Sumarze.
- Nie w Sumarze - potwierdził Cole.
- Będzie pan miał okazję zwiedzić naszą stolicę.
- Przywiozłem sporo różnej lektury, żeby mieć
zajęcie, kiedy żona będzie z córką. Chętnie jednak
pozwiedzam Qatum.
R
S
- Zorganizuję to panu - szybko zaofiarował się
El-Adrar.
Po chwili Julia i Cole znaleźli się na tylnym
siedzeniu limuzyny. Sekretarz Kasima zajął miejsce na
ławeczce na wprost nich. Limuzynie towarzyszył stale
drugi samochód. Pewnie obstawa, pomyślał Cole.
Wyglądał przez okno na szeroką arterię, którą zmie-
rzali. W oddali było widać miasto. Jechał już tędy parę
miesięcy temu, lecz w zupełnie innych okolicznoś-
ciach.
Julia milczała. Pewnie myślami była przy córce.
To dobrze, uznał Colę. Po paru dniach spędzonych
wspólnie z Zarą z pewnością się uspokoi i będzie
zdolna skoncentrować się na zadaniach, które na
nich czekały.
Wzięła teraz Cole'a za rękę. Wiedział, że to szczery
gest, a nie na pokaz dla Araba.
- Kiedy zobaczę Zarę? - zapytała.
- Gdy rozgości się pani w swych apartamentach,
jedna z opiekunek księżniczki przyjdzie po panią i do
niej zaprowadzi - odparł El-Adrar. - A może przed-
tem zechce pani odpocząć lub coś zjeść?
- Nie. Chcę zobaczyć dziecko jak najszybciej.
- Dopilnuję tego. - Sekretarz Kasima skłonił lek-
ko głowę.
A więc to on jest odpowiedzialny za nasz pobyt
w Sumarze, pomyślał Cole. Pilnować będą inni ludzie.
On natomiast wystąpi w roli pośrednika między Kasi-
mem a nami.
Wjechali do Qatum. Miasta niedużego, w porów-
naniu z innymi stolicami, lecz niezwykle bogatego.
Było tu wszystko, co można kupić za petrodolary.
Droga z lotniska wiodła szerokim bulwarem, otoczo-
nym z obu stron ogromnymi wieżowcami ze szkła
R
S
i stali, prosto do pałacu królewskiego. Zbudowano go
w oazie. Wśród bujnej, przepięknej roślinności, tak
rzadkiej w suchym, pustynnym klimacie.
- Czy Zara wie, że przyjeżdżam? - zapytała Julia.
- Nie, proszę pani. Lekarze uznali, że lepiej nie
uprzedzać dziecka, bo może wpaść w stan niezdrowego
podniecenia.
Bardziej obojętnym tonem zadała następne py-
tanie:
- Czy Kasim wprowadził w pałacu królewskim
zmiany?
- Niewielkie. Jak pani zapewne wiadomo, król
Fouad posiadał trzy żony, które miały osobne aparta-
menty. Jego Wysokość, król Kasim, ma tylko jedną
małżonkę.
- Ożenił się ponownie? - zdziwiła się Julia.
- Tak, pani Bonner - odparł Adrar. - Miesiąc te-
mu.
- Nie wiedziałam.
- Na życzenie Jego Wysokości ślub był kameralny.
Bez rozgłosu.
Julia zamilkła, a Cole zaczął się zastanawiać, jak
przyjęła tę wiadomość. Wiedział, że była rozczarowa-
na Kasimem. Może jednak żałowała zerwanego związ-
ku? Nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie. Przez
wiele lat sam ubolewał nad rozpadem małżeństwa
z Mimi.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił El-Adrar, kiedy
samochód zwolnił i stanął przed wysokim murem.
Limuzyna wjechała w bramę i po chwili znalazła się
na długim podjeździe, wysadzanym palmami. Pałac
był nowoczesną mieszaniną przeróżnych stylów ar-
chitektonicznych. Jego środkową część zwieńczała
wieża, co nadawało budowli imponujący wygląd.
R
S
Długie skrzydła pałacu tworzyły kąt prosty, łącząc się
z tyłu z drugim budynkiem, zamykającym teren.
Powstał w ten sposób wewnętrzny ogród wielkości
miejskiego parku.
Cole widział pałac z lotu ptaka. Z góry przypominał
potężną fortecę, mimo że z bliska nie sprawiał takiego
wrażenia. Wartowników było widać tylko przy bra-
mie. Z pewnością jednak pałac miał doskonałą ochro-
nę i systemy alarmowe.
Limuzyna zatrzymała się przed głównym wejściem.
Służący otworzył przed Julią drzwi wozu. Pozwolono
jej, jako kobiecie, iść pierwszej, tylko dlatego że była
przybyszem z Zachodu. We frontowych drzwiach
gości powitał majordomus, niejaki Kahid. Wysoki,
postawny mężczyzna, ubrany w nieskazitelnie biały
garnitur i czarny krawat.
El-Adrar pożegnał się z Julią i Cole'em. Służący
poprowadził ich na sam koniec pałacowego skrzy-
dła, do apartamentów składających się z trzech im-
ponująco dużych pokoi. Pokazał dzwonek na służbę
i poinformował, że za kwadrans skontaktuje się
z nimi Kahid, żeby ustalić termin wizyty u księ-
żniczki.
Kiedy tylko zostali sami, Julia mocno objęła Cole'a.
- Trzymaj mnie, bo padnę z wrażenia.- wyszep-
tała. - Jeszcze nigdy nie byłam tak przyjmowana.
Przytrzymał ją w ramionach. Ogarnęło go nagłe
pożądanie. Wiedział jednak, że to nie pora ani miejsce,
aby myśleć o takich rzeczach. Musiał zachować mak-
symalną jasność umysłu i ani na chwilę nie dać się
odwieść od myśli o wytyczonym celu. Nawet ukocha-
nej kobiecie.
Jeśli akcja Sirocco się nie powiedzie, nie będzie już
więcej miał okazji kochać się z Julią. Cole westchnął
R
S
głęboko. Za tydzień wszystko będzie wiadomo. Ponio-
są klęskę albo wygrają.
Pocałował Julię w czubek głowy. Nadal trzymał ją
w ramionach. Miał ochotę powiedzieć, że ją kocha. Ale
na to też nie był odpowiedni moment. Była przejęta
zupełnie czymś innym.
Julia szła marmurową posadzką długiego koryta-
rza. Idąca przodem służąca prowadziła ją do apar-
tamentów królewskich. Mieściły się po przeciwnej
stronie pałacu. Julia trzymała w ręku ulubioną różową
poduszeczkę Zary, którą z sobą przywiozła. Serce
ściskało się jej na myśl, że po tylu miesiącach niewidze-
nia dziecko mogło zapomnieć o matce.
Przez chwilę zastanawiała się, czy Kasim kazał
małej rozmawiać wyłącznie po arabsku. Nie było to
zresztą istotne. Julia pragnęła teraz tylko jednego. Jak
najszybciej ujrzeć Zarę.
Na końcu długiego korytarza znajdowały się cięż-
kie, podwójne drzwi. Pilnowali ich dwaj uzbrojeni
wartownicy. Obok umieszczono kamerę telewizyjną.
Służąca powiedziała coś do wewnętrznego telefonu
i po chwili obie kobiety wpuszczono do środka. Szły
teraz następnym długim korytarzem. Służąca zatrzy-
mała się przed jakimiś drzwiami. Zapukała i przepuś-
ciła przed siebie Julię, która po chwili znalazła się
w obszernym pokoju. Do złudzenia przypominał typo-
wy salonik przeciętnej amerykańskiej rodziny.
W kącie siedziała stara kobieta. Robiła na drutach.
Jej twarz wydała się Julii znajoma. Pewnie to jedna
z licznych krewnych Kasima, których poznała, będąc
poprzednio w Qatum.
Arabka podniosła głowę i z kamiennym wyrazem
twarzy sucho powitała Julię w swej ojczystej mowie.
W jej oczach czaiła się wrogość. Julia spodziewała się,
że rodzina Kasima będzie odnosiła się do niej nie-
R
S
przyjaźnie. Była bowiem zdrajczynią i do tego cudzo-
ziemką. Niewierną, bo nie wierzącą w Allaha.
Służąca przeszła przez pokój i otworzyła następne
drzwi.
Julia weszła do sypialni Zary.
Po jednej stronie obszernego pokoju stało im-
ponującej wielkości łóżko. Na stosie śnieżnobiałych
poduszek spoczywała śliczna, ciemnowłosa dziew-
czynka.
Julia stanęła jak wryta. Zara, która spojrzała w jej
kierunku, także się nie poruszyła, lecz w niebieskich
oczach można było dostrzec błyski zainteresowania
przybyłą.
Na krześle obok łóżka siedziała arabska pielęgniar-
ka w przepisowym białym stroju. Z oczyma utkwiony-
mi w leżącą córeczkę, Julia zrobiła krok w przód.
- Dzień dobry - odezwała się lekko drżącym gło-
sem. - Mamusia przyjechała do ciebie, słoneczko.
W miarę jak wiadomość ta zaczynała docierać do
Zary, mała powoli podnosiła się na łóżku. Usiadła.
- Mamusia. Moja mamusia - powtórzyła słabym
głosem. Była bliska łez.
Julia usiadła na brzegu łóżka, Zara wtuliła się
w matczyne ramiona.
- Mamusia.
Julia zaczęła ją całować. Płacząc, tuliła dziecko do
siebie.
- Zaro, słoneczko. Mamusia tak bardzo do ciebie
tęskniła!
Mała też zaczęła płakać. Przez łzy zapytała oskar-
życielskim tonem:
- To czemu nie przyjechałaś?
- Chciałam, kochanie, ale nie mogłam. - Julia
uśmiechnęła się i ucałowała mokry policzek Zary.
- Popatrz, co ci przywiozłam. Twoją poduszeczkę.
Jeszcze ją pamiętasz?
R
S
Dziewczynka popatrzyła na jasiek i wcisnęła w nie-
go buzię. Zaczęła się śmiać.
- Słonko, niech ci się przyjrzę. Wyładniałaś. Urosły
ci włosy.
- A gdzie dziadek? - spytało dziecko. - Czy też
tu jest?
- Nie, kochanie. Nie ma go z nami. Nie mógł
przyjechać.
- Dlaczego?
Julia zorientowała się, że Zara nie wie o niczym.
Niczego jej nie powiedziano.
- Dziadek poszedł do nieba - wyjaśniła, przytula-
jąc do siebie córeczkę. - Jest teraz razem z babcią.
- To nie weźmie nas na łódkę?
- Nie, aniołku. Ale kiedy poczujesz się lepiej, może
tatuś zabierze cię na wodę. On także ma łódkę. Dużą
i piękną.
- Chcę wracać do domu dziadka.
- Wiem. Może niedługo tam pojedziesz. Najpierw
jednak musisz poczuć się lepiej. Mówiono mi, że
chorowałaś.
Zara przyciskała do buzi ukochaną poduszeczkę.
Julia tuliła dziecko do piersi.
- Masz dużo nowych zabawek, prawda?
- Wcale mi się tutaj nie podoba. Wszyscy mówią
jakoś tak dziwnie - rozżalonym tonem powiedziała
Zara. - Czy możemy wracać do domu?
- Zostaniemy razem. Będziemy rozmawiały i bawi-
ły się twoimi nowymi zabawkami. Zobaczysz, będzie
nam wesoło.
Dziewczynka nie wydawała się zachwycona.
Julia wiedziała, że nawet rozmawiając z dziec-
kiem, musi być bardzo ostrożna. Ściany miały uszy.
Z pewnością ją podsłuchiwano. Wszędzie. Nie mog-
ła więc powiedzieć nic, co wywołałoby gniew
Kasima.
R
S
Spojrzała na pielęgniarkę, która obserwowała każ-
dy jej ruch, a być może także słuchała. Młoda Arabka
miała dość sympatyczną twarz.
- Czy pani mówi po angielsku? - zapytała ją Julia.
- Trochę.
- Czy to pani jest opiekunką Zary?
- Nie. Pracuję tylko jako pielęgniarka.
Od drzwi dobiegł głos starej kobiety, którą Julia
widziała w saloniku:
- Opiekunka ma na imię Akila. Póki ty tu jesteś, do
księżniczki nie przyjdzie.
- Wiem, że się znamy - Julia zwróciła się do stoją-
cej w drzwiach kobiety - ale nie pamiętam twojego
imienia.
- Ikram. Jestem krewną Jego Wysokości.
- Tak. Przypominam sobie. Poznałyśmy się w pała-
cu, kiedy przyjechałam z Ameryki z Kasimem.
- Tutaj nie rozmawia się o tym, co było.
Julia zrozumiała, że wymazano ją z pamięci.
- Przyjechałam tylko ze względu na dziecko - wy-
jaśniła starej Arabce. - Powiedz, dlaczego Akila nie
będzie przychodzić do Zary, kiedy ja tu jestem?
- Zastępuje księżniczce matkę, więc nie może poka-
zywać się w twojej obecności. Nie należy stwarzać
dziecku okazji do porównań. To nie leży w jego
interesie.
Julia zagryzła wargi.
- Czy w ogóle poznam Akilę?
- Jeśli Jego Wysokość uzna za wskazane.
- Możesz mi powiedzieć coś więcej o tej kobiecie?
- Pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Jest wykształ-
cona. Mówi świetnie twoim językiem.
- Czy rozmawia z Zarą po angielsku?
- Czasami. Ale Jego Wysokość życzy sobie, żeby
księżniczka porozumiewała się językiem swych przo-
dków.
R
S
- A więc Zara powinna znać oba języki. Prawda,
Ikram?
Stara kobieta nie odpowiedziała.
- Czy znienawidzono mnie w tym domu? - spytała
Julia.
- Jesteś tutaj z woli Jego Wysokości.
- Masz rację. Ale przyjechałam dlatego, że kocham
córkę. A ona mnie potrzebuje.
- To z nią rozmawiaj, nie ze mną - rzuciła nie-
przyjemnie krewna Kasima. - Na mnie już czas. - Od-
wróciła się i wyszła z pokoju.
Julia spojrzała na przytuloną do siebie córeczkę.
Uszczypnęła ją w zaróżowiony nosek.
- Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę - powiedzia-
ła czule.
- Mamo, opowiedz mi o pająku.
- Pamiętasz ten wierszyk?
- Tak. Powiedz go. - Duże niebieskie oczy dziecka
były wpatrzone w matkę.
- Dobrze. - Julia zaczęła recytować, ale zanim
dobrnęła do końca, rozpłakała się na dobre.
Kiedy w towarzystwie służącej wróciła do swych
apartamentów, za oknami zapadł zmierzch. Wyciąg-
nięty na łóżku Cole czytał książkę. Julia popatrzyła na
niego zmęczonym wzrokiem. Była wyczerpana ostat-
nimi przeżyciami.
- Jak ma się Zara? - zapytał.
- Wygląda ładnie. Jestem taka szczęśliwa, że mog-
łam ją zobaczyć! Ostatnie parę godzin to jedne z naj-
piękniejszych chwil mego życia.
- Może Kasim pozwoli ci do niej wrócić. - Cole
położył palce na wargach i wskazał sufit, gestem
przypominając Julii, że musi uważać na to, co mówi.
- Na pewno.
R
S
Podeszła do łóżka. Było wspaniale mieć Cole'a przy
sobie. Stał się jej jedynym wsparciem. Uśmiechnęła się
i położyła obok niego. Ucałował wargi Julii. Przeciąg-
nęła palcami po jego włosach.
- Mam nadzieję, że nasze dzieci poznają kiedyś
przyrodnią siostrę - powiedziała.
Upłynęło parę sekund, zanim Cole zorientował się,
że Julia odgrywa scenę na użytek Kasima. A może nie?
- przeszło mu przez myśl.
- Też na to liczę - odparł. - Sam chciałbym ją
poznać.
- Dowiem się, czy to możliwe.
- Nie, nie pytaj. To może się komuś nie spodobać.
Najważniejsze, żebyś ty sama mogła odwiedzać Zarę.
Julia pocałowała Cole'a. Wiedziała, że mówi praw-
dę. Był najbardziej wspaniałomyślnym mężczyzną,
jakiego kiedykolwiek poznała.
- Dlaczego jesteś dla mnie taki dobry? - spytała,
nie bacząc na podsłuch w pokoju.
- Bo cię kocham, najdroższa.
- Naprawdę?
Przyciągnął ją do siebie i zaczął namiętnie całować.
- Hej, mój panie, czy trochę nie za wcześnie na
takie igraszki? Za oknami jeszcze prawie dzień.
- Za wcześnie? I kto to mówi? Kochamy się
przecież o dowolnych porach. Kiedy tylko masz na to
ochotę. A miewasz często. Bardzo często... Mam ci
przypomnieć?
- Nie musisz, kochany. Nigdy nie mogę nasycić
się tobą.
Uśmiechnął się promiennie.
Pogroziła mu palcem.
- Och, byłbym zapomniał ci powiedzieć - ode-
zwał się po chwili. - Odwiedził mnie Kahid.- O-
świadczył, że kolację podadzą nam w apartamencie.
R
S
Będziemy sami... Tylko we dwoje. Czy to nie wspa-
niale?
- Świetnie.
- Pytał, o której chcemy jeść. Jako wyemancypo-
wany amerykański samiec odparłem, że muszę uzgod-
nić to z tobą.
Julia parsknęła śmiechem.
- Ty zadecyduj, kochanie - odparła słodkim głosem.
- W porządku. Zaraz zadzwonię i powiem, że
chcemy kolację o dziewiątej. Dobrze?
- Wspaniale, najdroższy.
Teraz Cole pogroził Julii palcem.
- Zwiedziłem fragment ogrodu. Jest piękny. Co
powiesz na mały spacer przed wieczornym posiłkiem?
- Dobrze. Dzwoń do Kahida, a ja tymczasem
trochę się odświeżę.
Kilka minut później byli już w ogrodzie. Julia
wsunęła rękę pod ramię Cole'a.
- W naszym apartamencie jest mnóstwo mikro-
fonów - szepnął. - Nawet w łazience założyli dwa.
- W łazience? - zdziwiła się Julia. - To nieprzy-
zwoite!
- Jak wszędzie, to wszędzie. Są systematyczni, nie
przepuszczą niczego. Najważniejsze, że o tym wiemy.
- A może zainstalowali też ukryte kamery?
- Nie wiem. Ale wątpię. Ty zresztą znasz Kasima
znacznie lepiej niż ja. Czy lubi podglądać to i owo?
- Nie wiem - sztywno odparła Julia. - To byłoby
wstrętne.
- Pytam z czystej ciekawości: czy w sypialni byłaś
dla mnie taka miła tylko ze względu na swego
byłego męża?
- Dobrze wiesz, że nie. - Julia przysunęła się bliżej
i piersiami mocno otarła o Cole'a.
- Jeśli więc będziesz się dziś kochać, to dla byłego
męża czy dla mnie?
R
S
- Jeżeli w ogóle będziemy to robić, to ze względu na
mnie - odcięła się Julia. - Aczkolwiek, przyznaję, nie
byłabym zachwycona, gdybyśmy mieli widownię lub
słuchaczy.
Cole mrugnął łobuzersko okiem,
- Może to nawet doda pikanterii naszemu życiu
seksualnemu? Kto wie? Pomyśl, jak niewiele kobiet
może się pochwalić, że kochało się z drugim mężem,
podczas gdy pierwszy przysłuchiwał się ich igraszkom?
- Daj spokój, takie gadanie mnie nie bawi.
Cole roześmiał się lekko.
R
S
ROZDZIAŁ 13
Julia usiadła przy szeroko otwartych drzwiach
prowadzących na taras. Piła mrożoną kawę i wdychała
balsamiczne powietrze z ogrodu. Cole, z zamkniętymi
oczyma, leżał na kanapie.
Pewnie ciągle planuje przebieg akcji, domyślała
się Julia. Niepowodzenie Sirocca oznaczałoby dla
nich katastrofę. Z dyplomatycznych względów Ka-
sim odesłałby byłą żonę do Stanów, ale najpierw
odbyłaby karę więzienia w Sumarze. Z jej nowym
mężem postąpiłby znacznie surowiej. Zabiłby go.
Julia podziwiała niezwykłą odwagę Cole'a. Działał
nie dla pieniędzy, bo miał ich wiele, lecz dla niej.
Teraz wszystko było w jego rękach.
Julia podeszła na palcach do kanapy i wyciągnęła
się obok. Spojrzał kątem oka.
- A cóż to za uwodzicielka?
- Twoja oddana i posłuszna żona. - Julia pocało-
wała go w kark.
- Czyżbyś mnie w ten sposób do czegoś zachę-
cała?
- To tylko przyjacielski gest. Jestem zmęczo-
na. Pójdę od razu pod prysznic. - Zsunęła się z ka-
napy.
Cole zdążył jednak złapać ją za rękę.
R
S
- Kiedy byłaś u Zary, przyszedł majordomus.
Poinformował nas o zarządzeniu pałacowym dotyczą-
cym korzystania z łazienki.
- Naprawdę?
- Reguły są bardzo surowe. Pod prysznic chodzi się
parami. Każdej damie musi towarzyszyć dżentelmen.
- Jaki? Wybrany przez nią czy przydzielony?
- Taki, jakiemu dama nie będzie w stanie się oprzeć
- poważnym tonem wyjaśnił Cole.
- I to ma być kryterium? - Julia roześmiała się
głośno.
- Proszę więc udać się do łazienki, madame. Będzie
pani musiała uzbroić się w cierpliwość. I spokojnie
poczekać, aż ktoś przyjdzie, żeby pani towarzyszyć.
Julia weszła do kabiny z prysznicem. Gorąca woda
była jak balsam dla napiętych mięśni.
Na razie wizyta w Sumarze przebiegała pomyśl-
nie. Ikram oświadczyła Julii, że będzie mogła spę-
dzać sporo czasu z córką, ale tylko w jej apar-
tamentach.
Zamknęła oczy. Gorąca woda spływała po ciele.
To, że Kasim kazał wszędzie zainstalować podsłuch,
było denerwujące, lecz zarazem sprawiało jakąś per-
wersyjną przyjemność. W takich warunkach nie mogła
jednak zdobyć się na pieszczoty z Cole'em.
Usłyszała, jak otwierają się drzwi do łazienki.
- Czy to pani Bonner? - zapytał Cole, do złudzenia
naśladując głos Araba mówiącego po angielsku.
- Tak. Ale ostrzegam. Tuż obok jest mój mąż.
- Och, madame, to właśnie pan Bonner mnie tu
przysłał. Powiedział, że jest zmęczony, i polecił zająć
się panią. Madame, czy podać szampon?
- Dziękuję. Nie jest mi potrzebna pomoc.
- W Sumarze mamy takie powiedzenie: kiedy jesteś
w Qatum, dostosuj się do miejscowych obyczajów
- ciągnął Cole.
R
S
- Cóż za oryginalne powiedzenie! Nigdy podob-
nego nie słyszałam - zakpiła Julia. - Proszę mnie
oświecić. Jakie są te obyczaje?
- Mamy jeszcze inne powiedzenie, madame. Liczą
się czyny, a nie słowa. Proszę uprzejmie odwrócić się
twarzą do ściany i zamknąć oczy.
- Nie można nic a nic podglądać?
- Nie, madame.
- Dobrze. Zrobię, czego pan sobie życzy. - Śmie-
jąc się, Julia stanęła twarzą do ściany. Usłyszała, jak
otwierają się drzwi kabiny.
- Mogę już się odwrócić? - zapytała.
- Och, nie, madame. Proszę tylko zezwolić Alemu,
żeby wykonał swą pracę.
- Ali poda mi teraz szampon?
Po chwili Julia poczuła, że Cole nakłada szampon
na jej włosy i zaczyna masować głowę.
- W Sumarze zaczynamy od działań przyziemnych,
dla ciała - wyjaśnił - a kończymy na wysublimowa-
nych, dla ducha. - Nachylił się i powiedział wprost do
ucha Julii: - Nie musisz udawać, że jęczysz z rozkoszy.
Szum wody zagłuszy niemal wszystko.
- Wszystko? Ale co będzie, gdy Ali przejdzie do
czynności wysublimowanych?
- Wtedy możesz krzyczeć, ile dusza zaprag-
nie. - Cole objął Julię w talii i przyciągnął do siebie.
Odwróciła się szybko. Całował jej szyję i błądził
szorstkim językiem po skórze. Równocześnie czuła
strumień wody na ciele. Ogarnęło ją pożądanie.
- Błyskawicznie mnie podniecasz. Jak ty to robisz?
- spytała.
- To sekret Beduinów, madame, przekazywany
z pokolenia na pokolenie - odparł poważnie Cole,
całując Julię w nos.
- Masz na myśli Beduinów rodem z Kentucky?
- Roześmiała się wesoło.
R
S
- Czy madame życzy sobie, aby namydlić ją na
sposób arabski?
- A co to oznacza?
- Praca będzie wykonana niezwykle starannie.
Julia wzięła mydło i podała Cole'owi.
- No to, Ali, zabieraj się do roboty. Pokaż, co
potrafisz.
Odwrócił Julię od siebie i zaczął namydlać jej plecy.
Potem ramiona i uda. Robił to wszystko niezwykle
powoli i bardzo dokładnie.
- Teraz madame powinna stanąć twarzą do mnie.
W oczach Cole'a Julia dostrzegła pożądanie. Na-
mydlił jej piersi, a potem ukląkł i mydlił, denerwująco
powoli i dokładnie, wewnętrzną stronę ud, starannie
jednak omijając najczulszy punkt.
Wreszcie odłożył mydło i zaczął ją pieścić.
Półprzytomna, oparła się plecami o ścianę. Kiedy
poczuła wargi Cole'a na brzuchu, ugięły się pod
nią nogi.
- Och, przestań, bo zemdleję.
- Chcesz przejść do sypialni?
- Nie. Przecież podsłuchują.
- Naprawdę mam przestać?
- A może... moglibyśmy kochać się tutaj? - spytała
zdławionym głosem.
- Oczywiście, najdroższa! Wszędzie, gdzie ze-
chcesz.
Cole podniósł Julię do góry. Objęła nogami jego
biodra. Wszedł w nią tak mocno, aż jęknęła.
Potem zaczęła krzyczeć. Głośno. Bardzo głośno.
Stawiając Julię na ziemi, Cole oddychał ciężko. Nie
mogła ustać. Musiał ją podtrzymać. Wreszcie wciąg-
nął pod strumień wody. Dopiero wtedy oprzytom-
niała.
- Cole, jak tyś tego dokonał? - spytała zszoko-
wana.
R
S
- Zwyczajnie. Gdy służyłem w marynarce, wiele
czasu spędzałem w wodzie.
- Mam nadzieję, że nie z innymi marynarzami.
- Z syrenami było znacznie fajniej.
Spłukali się wreszcie i wysuszyli.
- Jesteś cudownym kochankiem - szepnęła Julia.
- Mężczyzna powinien zaspokajać żonę. Uważam
to za święty obowiązek.
- Święty?
- No, może nie. Powiedzmy inaczej. Z mojej strony
to wielkie poświęcenie. A teraz mam ochotę natych-
miast wejść do łóżka.
- Ja też. Ja też.
Tej nocy spali razem, czule objęci.
Julia otworzyła oczy. W pokoju było widno. Usły-
szała dzwonek telefonu. W drzwiach łazienki zoba-
czyła golącego się Cole'a. Podniosła słuchawkę.
- Halo? - spytała.
- Pani Bonner. - Był to głos Kahida. - Jest telefon
do pani męża. Z Lexington w Kentucky.
Oddała Cole'owi słuchawkę.
- Tu Bonner - przedstawił się, po czym milczał
przez dłuższą chwilę. - Tak. Tak. - Ponownie słu-
chał. - A co ze źrebakiem? Cholera. Straciliśmy mnós-
two pieniędzy. Podziękuj doktorowi Wileyowi za jego
starania. Dobrze, że zadzwoniłeś.
- Jakieś złe nowiny? - spytała Julia.
- Straciłem klacz i źrebaka, czyli blisko milion
dolarów. - Z bloku leżącego obok telefonu wyrwał
czystą kartkę papieru i zaczął coś szybko pisać.
- A ubezpieczenie?
- Takiej straty nie pokryje. - Mówiąc coś na temat
ryzyka, Cole podał kartkę Julii.
Odczytała po cichu:
R
S
„Przesunęli datę operacji Zary. Są podejrzliwi lub-
tylko ostrożni. Nasi przyjaciele w szpitalu trzymają
rękę na pulsie. Kiedy usłyszysz tę wiadomość, udawaj
zdziwioną, ale nie zmartwioną. Dostosujemy się do
innego terminu."
- Będziemy musieli zrezygnować z nowego samo-
chodu. - Julia podtrzymywała rozmowę.
Ze względu na podsłuch ciągnęli ją jeszcze parę
minut.
Całe popołudnie Julia spędziła z Zarą. Kiedy dzie-
wczynka zasnęła w jej ramionach, do pokoju wszedł
Kasim.
- Chcę zamienić z tobą kilka słów - powiedział do
Julii lodowatym tonem. Popatrzył na śpiącą Zarę.
- Trzymasz w ramionach klejnot mego życia - dodał
łagodniej.
- Mego też. Słyszałam, że się ożeniłeś. Kiedy
będziesz miał synów, Zara stanie ci się mniej po-
trzebna.
- Mylisz się. Jest moją córką i pozostanie nią.
Córką króla.
- Chyba nie zechcesz wydać jej za mąż dla jakichś
celów politycznych?
- Na razie nie, ale ten dzień niedługo nadejdzie.
Bądź na to przygotowana. To dziecko jest ważniejsze
dla mnie niż dla ciebie. Wyszłaś za mąż. Będziesz miała
potomstwo.
Julia otworzyła usta, żeby mu przerwać, lecz Kasim
mówił dalej. Jego głos brzmiał jeszcze ostrzej.
- Przyszedłem tylko po to, by cię zawiadomić, że
operacja Zary zostaje odroczona o dwa dni.
- Dlaczego?
- Lekarze tak zdecydowali.
R
S
- Pozwolisz mi jechać z małą do szpitala? Chcę być
przy niej do ostatniej chwili. Będzie się bała.
- Nie widzę przeszkód.
- Chciałabym, żeby Cole był tam ze mną.
- Po co?
- W szpitalu spędzę wiele godzin. W tych ciężkich
chwilach pragnę mieć przy sobie kogoś bliskiego.
- I kto to mówi? Wyemancypowana, samodzielna
amerykańska kobieta? - spytał zjadliwie. - Zastano-
wię się i dam ci znać.
- Kiedy?
- Gdy będę miał na to ochotę - powiedział z dia-
bolicznym uśmiechem.
Podszedł bliżej i dotknął lekko główki śpiącej Zary.
A potem odwrócił się i szybko opuścił pokój.
R
S
ROZDZIAŁ 14
Cole Bonner siedział na tarasie. Julia była z Zarą.
Od chwili przyjazdu do Qatum już po raz drugi
czytał „Proroka" Kahlila Gibrana. Podobał mu się
lekko ironiczny styl tej książki. Poza tym męczyła go
bezczynność. Pobyt w pałacu królewskim w Qatum
nie należał do najprzyjemniejszych.
Akcję Sirocćo miał przemyślaną w najdrobniej-
szych szczegółach. Pod pretekstem zwiedzania dwu-
krotnie oglądał miasto. Majordomus dał mu do dys-
pozycji samochód i przewodnika. Cole wiedział, że
przez cały czas jest obserwowany, więc zachowywał
się jak przystało zwykłemu turyście. Podczas wypadu
poza mury pałacu nie musiał szukać kontaktu z ludźmi
z Organizacji Wyzwolenia Sumara. Komunikował
się z nimi za pomocą zakodowanych wiadomości,
przekazywanych przez jego własnego pracownika
w Lexington.
Cole powiedział Julii, że jeśli podczas akcji zostanie
zabity lub ranny, ona musi zrobić wszystko, by ujść
z życiem. Ma wydostać się na dach szpitala, skąd jest
przygotowana droga ucieczki, i nie zważając na Co-
le'a, opuścić Sumar.
Wszystko zależało teraz od tego, czy Kasim pozwoli
mu jechać do szpitala. Jeśli nie, trzeba będzie zrezyg-
R
S
nować z uprowadzenia Zary. Bojownicy OWS dali
Cole'owi wyraźnie do zrozumienia, że sam musi
przeprowadzić akcję w szpitalu. Oni mu pomogą na
zewnątrz.
Ciągle nie był pewien terminu operacji. Kasim
powiedział Julii, że przesuwa go o dwa dni. Informacje
zaś, które docierały przez Lexington, wskazywały na
to, że operacja odbędzie się wcześniej. Dwa dni przed
zaplanowanym pierwotnie terminem.
Było bardzo prawdopodobne, że Kasim umyślnie
wprowadzał Julię w błąd. Miał zresztą także inne
realne podstawy do obaw. Zdawał sobie sprawę z ist-
nienia wrogów.
- Sądzisz, że nas podejrzewa? - spytała Julia po-
przedniego wieczoru podczas spaceru w ogrodzie.
- Gdyby tak było, twój były małżonek wsadziłby
nas do więzienia lub deportował z Sumaru. Jest
człowiekiem z grantu nieufnym. Nie dowierza nikomu
-odparł Cole.
Na szczęście, Ahmed Zeeir miał w szpitalu pięciu
swoich ludzi. Byli przygotowani na zmianę planów
Kasima i w każdej chwili gotowi do akcji.
Cole nie wspomniał Julii, że bojownicy z Organiza-
cji Wyzwolenia Sumaru chcieli przy okazji upiec
własną pieczeń. Podejrzewał, że posuną się nawet do
zamachu na króla. Cole'owi obiecali pomoc w postaci
uzbrojonych ludzi wokół szpitala.
Od strony ogrodu usłyszał gwizdanie. Rozpoznał
umówiony sygnał. Po chwili stał u stóp tarasu. Pod-
szedł do niego ogrodnik. Wraz z kiścią świeżo ze-
rwanych winogron wsunął Cole'owi do ręki jakąś
kartkę.
Po odejściu ogrodnika Cole rozwinął papier.
R
S
„Przedsięwzięto nadzwyczajne środki ostrożności.
W szpitalu polecono personelowi przygotować równo-
legle dwie sale operacyjne. Decyzja, gdzie ma się odbyć
operacja Zary, zapadnie w ostatniej chwili. Możemy
być obecni tylko w jednej sali. Co będzie, jeśli wybie-
rzemy niewłaściwą?"
Cole wszedł do pokoju. Przeczytał uważnie notatkę,
a potem poszedł do łazienki. Podarł kartkę, wrzucił ją
do muszli klozetowej i spuścił wodę.
Ostatnia wiadomość niemal go dobiła. Zaczynał
być bezradny. Miał ochotę bić głową o ścianę. Podej-
rzliwość Kasima przekraczała wszelkie granice.
Tego dnia, którego - zgodnie z informacją z Lexin-
gton - miała odbyć się operacja Zary, o czwartej rano
Julię obudził telefon.
Dzwoniła krewna Kasima, Ikram.
- Księżniczka ma trudności z oddychaniem - powia-
domiła Julię. - Pyta o ciebie. Czy możesz zaraz tu
przyjść? Za dziesięć minut służąca zapuka do twych
drzwi.
- Oczywiście - odparła Julia.
Zerwała się na równe nogi. Cole zapalił lampkę przy
łóżku i spojrzał na Julię pytającym wzrokiem.
- Zara źle się czuje. Muszę natychmiast iść do niej
- wyjaśniła i szybko pobiegła do łazienki.
Po chwili Cole przyszedł tam za nią i bez słowa
podał kartkę.
Przeczytała:
„Jest bardzo prawdopodobne, że dziś będą opero-
wali Zarę i w ten sposób, pod fałszywym pretekstem,
zabierają cię teraz wraz z dzieckiem do szpitala. Jeśli
R
S
nie pozwolą mi pojechać, zrobię wszystko, żeby dostać
się tam samemu."
- Wracaj, kochany, do łóżka. Nie ma sensu, żebyś
wstawał tak wcześnie - powiedziała Julia na użytek
ukrytych mikrofonów.
Cole wziął ją w ramiona.
- Pani Bonner, kocham panią. Bardzo.
- Ja też cię kocham, Cole. Naprawdę - zdławio-
nym głosem odrzekła Julia. Miała łzy w oczach.
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
Kiedy Julia znalazła się w apartamentach córki,
przekonała się, że Cole miał rację. Cała historia
o pogorszeniu się stanu zdrowia dziewczynki była
wyssana z palca. Zara czuła się dobrze. Była już ubrana
do drogi. Obok niej stał Kasim.
- Jedziemy do szpitala - oświadczył sucho.
- A co z moim mężem? Kto go przywiezie? - za-
pytała.
Kasim zrobił niezadowoloną minę.
- Za sześć czy osiem godzin znajdziesz się z po-
wrotem w pałacu. Nie widzę powodu, żeby...
- Chcę być z Cole'em - zdecydowanym głosem
przerwała mu Julia.
- W porządku. Potem każę przywieźć go do szpitala.
Julia zorientowała się, że przedsięwzięto nad-
zwyczajne środki ostrożności. Opuścili pałac tylnym
wyjściem. Czekały na nich dwie identyczne limuzyny
i kilka samochodów z uzbrojoną po zęby obstawą.
Było jeszcze ciemno, kiedy kawalkada ruszyła
w stronę szpitala. Julia trzymała Zarę na kolanach.
Obok siedział milczący Kasim.
Podjechali pod szpital. Tu też było pełno "ludzi
z ochrony. Wszyscy mieli broń.
Długim korytarzem doszli do obszernego gabinetu
lekarskiego. Przełożona pielęgniarek, Europejka, po-
R
S
wiedziała Julii, że Zara zostanie zaraz zbadana przez
lekarza.
- Doktor Patterson przyjdzie tu za chwilę - poin-
formowała Julię.
- To kardiochirurg, który będzie operował? - spy-
tała.
- Czyżby pani z nim w ogóle nie rozmawiała?
- zdumiała się przełożona pielęgniarek.
- Nie. Zrobił to chyba mój mąż. Mam nadzie-
ję, że doktor Patterson jest dobrym kardiochiru-
rgiem.
- Och, doskonałym. To Amerykanin. Z Kalifornii.
Dziwne, że pani o nim nie powiedziano.
- Jestem tylko matką - z goryczą wyjaśniła Julia.
Uprzytomniła sobie szybko, że musi być ostrożna
i zważać na każde słowo. Oprócz europejskiej pielęg-
niarki, w gabinecie lekarskim był teraz tylko arab-
ski personel szpitala. Ludzie z obstawy zostali za
drzwiami.
Planując wyrwanie Zary z rąk Kasima, Cole zażą-
dał od Julii kompetentnej odpowiedzi na pytanie, czy
wywiezienie dziewczynki z Sumara nie zaszkodzi jej
zdrowiu. Doktor Mueller, kardiolog z Nowego Jor-
ku, który opiekował się Zarą, oświadczył, że nie
widzi żadnych przeciwwskazań, by Zara odbyła
podróż samolotem do Europy lub Stanów. Oczywiś-
cie, pod warunkiem, że w Sumarze jej stan zdrowia
się nie pogorszył. Julia musiała się teraz o tym
upewnić.
Mała zaczęła się niepokoić. Julia utuliła ją i sama
przebrała w szpitalną koszulę.
- Po badaniu lekarskim księżniczka otrzyma śro-
dek oszałamiający - poinformowała przełożona pielę-
gniarek. - Jeśli doktor Patterson uzna, że wszystko
jest w porządku, za godzinę dziewczynka znajdzie się
na sali operacyjnej.
R
S
Julia pomyślała o Cole'u z sercem ściśniętym z prze-
rażenia. Był jej teraz potrzebny jak nigdy w życiu. Nie
miała pojęcia, czy Kasim zamierza dotrzymać słowa.
Poprosiła pielęgniarkę, by sprawdziła, czy przyjechał
mąż.
Pozostało teraz tylko czekać. Obserwować wolno
przesuwające się wskazówki zegara.
Cole wydzwaniał bez przerwy do majordomusa,
żądając zawiezienia go do szpitala. Czas płynął nie-
ubłaganie. Liczyła się każda minuta.
- Przykro mi, panie Bonner - niezmiennie odpo-
wiadał Kahid. Nie otrzymałem żadnych instrukcji
w tej sprawie. Nie udaje się nam połączyć z Jego
Wysokością.
Wreszcie Cole trzasnął słuchawką. Wstał i wyszedł
na taras. Zaczynał się denerwować.
Nagle tuż obok wynurzyła się z cienia jakaś postać.
Ogrodnik.
Cole zbliżył się do niego.
- Musisz zawieźć mnie do szpitala. Natychmiast.
- Dobrze. Wrócę za pięć minut - odparł po krót-
kim namyśle człowiek Zeeira.
Zjawił się po paru chwilach. Przeszli na tyły ogrodu.
Stała tam ciężarówka wypełniona beczkami.
- Opróżniłem jedną beczkę - powiedział ogrod-
nik. - Niech pan wchodzi do środka. Wyprowadzę
samochód z pałacu. Strażnicy znacznie dokładniej
sprawdzają pojazdy wjeżdżające.
Ruszyli. Po pewnym czasie ciężarówka się zatrzy-
mała. Cole usłyszał głos kierowcy:
- Może pan już wyjść.
Znajdowali się na bocznej ulicy. Nadal było jeszcze
dość ciemno.
- Tam jest bulwar - ogrodnik wskazał ręką. - Le-
piej wziąć taksówkę.
R
S
Cole zaczął biec. Po paru minutach udało mu się
zatrzymać przejeżdżającą taksówkę. Nie miał pojęcia,
czy zdąży.
Planując akcję, przewidział taki wariant, że nie
dostanie się do szpitala wraz z Julią, przez frontowe
drzwi. Jeden z ludzi z OWS miał czekać na niego przy
wejściu służbowym. Czas działał jednak przeciw nim.
Cole spojrzał na zegarek. Żeby tylko ludzie Zeeira
byli we właściwej sali cjperacyjnej! I żeby nie było już
za późno!
Biedna Julia, pomyślał. Musi przeżywać prawdziwe
katusze.
R
S
ROZDZIAŁ 15
Badanie lekarskie wypadło pomyślnie. Doktor Pat-
terson uznał, że dziecko nadaje się do operacji. Julia
odetchnęła z ulgą, kiedy oświadczył, że stan zdrowia
Zary nie uległ ostatnio pogorszeniu. Potwierdził także
konieczność interwencji chirurgicznej.
- Wolałabym, żeby mała była operowana w Sta-
nach - z westchnieniem powiedziała Julia.
- Niech pani będzie spokojna. Mam tu świetne
warunki. Jest wszystko, co trzeba. Przywiozłem także
kilku najlepszych ludzi z mojego stałego zespołu.
Doktor Patterson wyszedł z gabinetu. Zakomuni-
kował, że wróci za kwadrans.
Jedna z pielęgniarek, która przyjechała wraz z chi-
rurgiem, dobroduszna Patty z Palo Alto w Kalifornii,
dała Zarze zastrzyk oszałamiający.
Nadal nie było śladu Cole'a. Julia ponownie po-
prosiła przełożoną pielęgniarek o sprawdzenie, czy już
przyjechał.
Kobieta opuściła gabinet lekarski. Po paru chwi-
lach wróciła z wiadomością, że pana Bonnera nie ma
w szpitalu.
Rozpacz Julii nie miała granic. Byli przecież tak
blisko upragnionego celu! Miała ochotę natychmiast
wyjść stąd z Zarą i uciekać na dach. Wiedziała, że nie
R
S
uszłaby nawet dziesięciu kroków. Pod drzwiami stali
przecież strażnicy, a liczni uzbrojeni ochroniarze kręci-
li się po całym szpitalu.
Jedna tylko myśl była dla Julii pocieszająca. Że
ma szanse być blisko dziecka podczas operacji,
a potem rehabilitacji. Byłoby znacznie gorzej, gdyby
Kasim w ogóle nie zezwolił jej na przyjazd do
Sumara.
- Na nas pora. Idziemy do sali przedoperacyjnej
- oznajmiła Patty, pieszczotliwie szczypiąc Zarę w po-
liczek.
Julia wiedziała, że nadeszła krytyczna chwila. Właś-
nie teraz Cole miał przystąpić do akcji.
Popatrzyła na Zarę. Po zastrzyku dziecko zaczęło
lekko chwiać się na nóżkach. W takim właśnie stanie
mieli je stąd zabrać i wywieźć helikopterem. Po
narkozie byłoby na to za późno!
Julia wzięła córeczkę na ręce i ruszyła w stronę
drzwi. Wraz z nimi gabinet lekarski opuścili pielęg-
niarka i salowy. Reszta personelu pozostała na
miejscu.
Dwaj strażnicy, którzy stali przed drzwiami, podą-
żyli za grupą wychodzących.
- Nie mam pojęcia, dlaczego - powiedziała Patty
- w ostatniej chwili przeniesiono nas na drugi koniec
szpitala. Do innego bloku operacyjnego.
Dla Julii była to bardzo niepomyślna wiadomość.
Wręcz tragiczna. Jej i Cole'owi krzyżowała wszystkie
plany.
W sali przedoperacyjnej czekało już dwóch innych
członków zespołu doktora Pattersona: anestezjolog
i instrumentariuszka. Strażnicy zostali na zewnątrz.
Julii powiedziano, że za kilka minut będzie musiała
zostawić Zarę i przejść do poczekalni.
Dziewczynka uniosła ciężkie powieki. Julia na-
chyliła się i ucałowała ją w czoło.
R
S
- Jesteś śpiąca, kochanie? - zapytała czule.
W odpowiedzi mała tylko skinęła główką. Przycis-
kała do siebie ulubioną różową poduszeczkę, którą
Julia zabrała z pałacu.
Niebieskie oczy dziecka wpatrywały się w matkę.
Julia przełknęła ślinę. Jeżeli akcja spaliła na panew-
ce i Zara znajdzie się zaraz na stole chirurgicznym, ona
sama będzie mogła pozostać przy małej jeszcze dwa
tygodnie. Była to pociecha, aczkolwiek niewielka.
- Zaczynamy - oznajmił anestezjolog.
- Pani Bonner, musi pani już stąd wyjść - dodała
Patty.
Oczy Julii wypełniły się łzami. Kiedy nachylała się,
żeby pocałować Zarę, usłyszała, że otwierają się drzwi.
Odwróciła głowę. Zobaczyła w nich Cole'a. Miał na
sobie zielony ubiór chirurga, wraz z przepisową mase-
czką na twarzy.
- Dzięki Bogu, że jesteś! - szepnęła. Odetchnęła
z ulgą.
- Kim pan jest? - ostrym tonem zapytał anestez-
jolog.
Cole wyciągnął pistolet.
- Proszę robić to, co każę, a nikomu nie stanie się
nic złego.
Obie pielęgniarki popatrzyły na niego z przeraże-
niem. Za Cole'em wszedł Arab, także w zielonym stro-
ju.
- Co tu się dzieje? - ponownie spytał anestezjolog,
już znacznie łagodniejszym głosem.
- Nastąpiła niewielka zmiana - wyjaśnił Cole.
- Tę operację przeprowadzą państwo za tydzień lub
dwa. Ale nie tutaj, lecz w Kalifornii.
- Co takiego?! - Na twarzy lekarza malowało się
niedowierzanie.
- Doktorze, proszę przestać zadawać pytania.
Niech pan siada na ziemi. Tam, w kącie sali. Wszyscy
inni niech zrobią to samo.
R
S
Teraz umysł Julii zaczaj pracować jak automat.
Półprzytomną Zarę owinęła starannie kocem i wzięła
na ręce. Działała zgodnie z planem.
W tym czasie Cole i jego arabski pomocnik związali
i zakneblowali cały personel medyczny znajdujący się
w sali.
- Bałam się, że nie przyjdziesz - powiedziała Julia.
- Ze musiałeś zrezygnować.
- Miałem chwile zwątpienia - przyznał Cole.
- Zamienili sale operacyjne - oznajmiła. - Jak się
stąd dostaniemy na dach?
- Będzie z tym kłopot. Żeby dotrzeć do helikop-
tera, musimy najpierw przedostać się na przeciwną
stronę budynku. Do klatki schodowej prowadzącej na
dach. Korytarze są pełne ludzi Kasima.
Julią wstrząsnął dreszcz.
- On jest tutaj. Obok, w poczekalni. Wraz z ob-
stawą.
- Będzie ciężko wydostać się na dach - powtórzył
Cole. - Musimy próbować. Nie mamy wyboru.
Skinął na pomocnika. Arab otworzył wewnętrzne
drzwi prowadzące do sali operacyjnej i wszedł do
środka. Za nim ruszyła Julia z dzieckiem na ręku. Na
końcu szedł Cole.
Doktor Patterson, wraz z resztą zespołu, siedział na
ziemi. Wszyscy byli związani i zakneblowani. Pilnował
ich bojownik OWS z bronią w ręku.
Cole wziął Julię za ramię.
- Zostań tutaj, kochanie. My zajmiemy się teraz
strażnikami w holu. Kiedy tylko droga będzie wolna,
wrócę po ciebie. Trzymaj się z dala od drzwi.
Julia przeszła w kąt sali. Przytuliła do siebie drze-
miącą Zarę.
Cole i dwaj jego towarzysze wyłamali obrotowe
drzwi. Wybuchła strzelanina. Chwilę później Cole
wsunął głowę do sali i krzyknął:
R
S
- Julio, chodź! Teraz!
Biegła szybko, nie było czasu na myślenie. Musiała
działać. Kiedy wraz z Cole'em znaleźli się w holu, tuż
za nimi, za rogiem, wybuchła następna strzelanina.
Julia była przekonana, że to bojownicy OWS roz-
prawiają się z Kasimem i jego obstawą.
Cole trzymał Julię za ramię, lecz nie wziął od niej
dziecka. Musiał mieć wolną rękę, by w razie potrzeby
natychmiast użyć broni.
Ucichły strzały za plecami, lecz nagle przed nimi
pojawił się jeszcze jeden strażnik. Zanim zdążył zarea-
gować, Cole wyciągnął pistolet.
Ze wszystkich stron rozlegały się krzyki i jęki.
Dotarli wreszcie do końca holu, do tej części szpitala,
w której miała się odbyć operacja Zary. Julia zoba-
czyła, że biegną za nimi uzbrojeni ludzie Kasima.
Zaczęli strzelać akurat w chwili, gdy Cole dopadł
drzwi prowadzących na klatkę schodową. Otworzył je
i wepchnął przed siebie Julię. W tym momencie jedna
kula trafiła go w nogę.
Julia krzyknęła z przerażenia.
- Co z tobą?
Przez uchylone drzwi wysunął rękę z pistoletem
i oddał serię strzałów.
- To nic poważnego. Biegnij na górę, Julio.
Stała jak zahipnotyzowana. Drżącymi rękoma
przyciskała dziecko do piersi. Umierała ze strachu.
- Idź! Uciekaj! - ryknął Cole.
Odwróciła się i zaczęła szybko wchodzić po scho-
dach.
Na podeście odwróciła się i zobaczyła Cole'a stojącego
pół piętra niżej i strzelającego w dół. Osłaniał ją i
dziecko.
Julia wspinała się coraz wyżej. Brakowało jej tchu.
Na szczęście, do upragnionego wyjścia na dach zostały
jeszcze tylko dwa piętra.
Na zakręcie rzuciła wzrokiem w dół. Nogawka
spodni Cole'a była przesiąknięta krwią. Na klatce
R
S
schodowej nadal rozlegały się strzały. Ludzie Kasima
mieli jednak utrudnione zadanie. Musieli działać ostro-
żnie, żeby nie zrobić krzywdy królewskiemu dziecku.
Julia dotarła wreszcie do drzwi wychodzących na
dach. Były zamknięte. Popchnęła je całym ciałem, lecz
nie ustąpiły. Dopiero Cole, który ją dogonił, kopnął
zdrową nogą i wyważył zasuwę.
Na dachu wiał silny, zimny wiatr. Julia podniosła
głowę i zobaczyła helikopter z obracającym się śmig-
łem, gotowy do odlotu.
- Dzięki Bogu, że czeka - powiedział Cole. - Szy-
bciej, Julio, wchodź na pokład.
-A ty?
- Na schodach jest jeszcze kilku ludzi Kasima.
Muszę ich powstrzymać.
- Wsiadaj z nami, Cole! - zawołała Julia, siedząc
już w środku helikoptera.
- Ruszam - poinformował ją pilot.
- Nie. Proszę poczekać. Nie zostawimy tutaj mego
męża.
Pilot zaklął szpetnie, ale posłuchał. Na klatce
schodowej strzelano dalej. Cole odwrócił się i kulejąc,
zaczął iść w stronę helikoptera.
Był już blisko, kiedy w drzwiach ukazał się strażnik.
Błyskawicznie dopadł Cole'a. Przewrócił go na ziemię.
Zaczęli walczyć na śmierć i życie.
Pilot zakląjt ponownie.
- Zabieram się stąd - oświadczył.
Z kabury przytroczonej do jego pasa Julia jednym
ruchem wyrwała broń.
- Nigdzie pan nie ruszy! - krzyknęła, kierując
w stronę pilota lufę pistoletu.
- Jezu! -jęknął. - Kobieto! Co ty wyczyniasz?
Przecież zaraz nas załatwią!
W drzwiach klatki schodowej Julia zobaczyła byłe-
go męża. Kiedy Cole strzałem z bliska położył próbują-
R
S
cego go obezwładnić strażnika, Kasim, widząc co się
dzieje, wyrwał broń z ręki zabitego i ruszył na wroga.
Julia krzyknęła, chcąc ostrzec Cble'a, lecz o sekun-
dę za późno. Kasim podbiegł od tyłu i zacisnął rękę na
jego gardle. Do głowy przyłożył pistolet.
- Julio! -? krzyknął. - Jeśli chcesz mieć go żywego,
oddaj Zarę!
Ogarnęło ją przerażenie. Przyciskała dziecko do
piersi. Broń drżała w jej ręku.
- Wysiadaj! - krzyknął Kasim.
- Nie, zostań! - zawołał Cole.
Co począć?
Julia nie mogła przecież stracić Cole'a. Ani Zary!
- Oddawaj dziecko! - krzyczał Kasim. - Dam ci
prawo odwiedzania. Raz w roku będziesz mogła
przyjeżdżać do CJaicj.
- Nie słuchaj go, Julio! Nie wierz mu! - wołał Cole.
- Ruszajcie beze mnie!
Rozwścieczony Kasim uderzył kolbą pistoletu
przeciwnika w głowę tak mocno, że rzucił go na
kolana.
- Daruję mu życie, ale oddaj mi Zarę!
Julia wiedziała, że nie pozwoli umrzeć Cole'owi. Do
tego nie dopuści!
- Dobrze! - krzyknęła.
Już chciała odłożyć pistolet i wraz z dzieckiem
wysiąść z helikoptera, gdy nagle usłyszała suchy trzask
dochodzący z sąsiedniego budynku. Spojrzała na
Kasima. Na jego twarzy malował się wyraz zaskocze-
nia. Zachwiał się. Zaczął tracić równowagę. Rozległ się
następny trzask, po którym osunął się na ziemię.
Pilot zwiększył obroty silnika. Niemal nadludzkim
wysiłkiem Cole zdołał doczołgać się do helikoptera.
W ostatniej chwili dostał się do środka. Zdrową nogą
zasunął za sobą drzwi.
Julia zaczęła głośno szlochać.
R
S
- Myślałam, że cię straciłam.
- Niewiele brakowało. Ale ty, moja pani, nie
słuchasz rozkazów.
- Jeśli chociaż przez chwilę sadziłeś, że cię tu
zostawię, to jesteś ostatnim idiotą.
- Co z Zarą? Jak się czuje?
Julia rzuciła okiem na półprzytomne dziecko, które
na szczęście nie zdawało sobie sprawy z tego, co się
dzieje.
- Dobrze. Jak twoja noga? Jesteś poważnie ranny?
- Byłoby znacznie gorzej, gdybym został na tym
cholernym dachu.
- Walczyłabym przeciw całej armii sumaryjskiej,
zanim bym cię opuściła! - wykrzyknęła przez łzy.
Cole wyglądał na zaskoczonego. Spojrzał jej głębo-
ko w oczy.
- Coś mi się zdaje, że nasze małżeństwo zaczyna
wyglądać obiecująco.
Roześmiała się przez łzy i zaczęła całować Cole'a.
- Coś mi się zdaje, że masz rację. Chcesz zmienić
warunki naszej umowy?
R
S