Krystyna Siesicka
Ludzie jak wiatr
I. POTRZEBNA MI RADA
Jeżeli potraficie wyobrazić sobie drewniany, jednopiętrowy dom ukryty pośród gęstych
drzew iglastych, otoczony wieczną zielenią świerków i jodeł, owiany żywicznym zapachem lasu,
przytulony czule do niewielkiego pagórka, jeżeli potraficie zamknąć oczy i w wyobraźni
stworzyć sobie obraz tego domu - będziecie wiedzieli, jak wygląda leśniczówka starego Prota.
Od najbliższej szosy można tu dojechać jedynie długą, Wąską przesieką, po której beztrosko
skaczą nie płoszone niczym szaraki - tak jest tam bezludnie i cicho.
Tą właśnie przesieką wolno prowadziłem swoją „Syrenę", nie śpiesząc się po raz
pierwszy od wielu lat. I może po raz pierwszy od wielu lat byłem naprawdę sam. W mieście
nigdy nie mogłem być sam. Nawet wtedy, kiedy byłem. Tuż obok mnie czyhał telefon, zawsze
gotów rozdzwonić się przeraźliwym sygnałem, nad drzwiami czuwał melodyjny gong, który w
każdej chwili mógł zwiastować czyjeś przybycie, a za oknem było miasto. Czy to wam
wystarczy?
Za oknem było miasto i to ono pożerało najdokładniej cały mój spokój, ono kazało mi żyć
w ciągłym napięciu, pośpiechu i pogotowiu. Jestem dziennikarzem, redaktorem kolumny
miejskiej. Specjaliści angielscy uważają, że śmiertelność wśród dziennikarzy jest o 30% wyższa
od przeciętnej w całym społeczeństwie. Nie jestem angielskim specjalistą od śmiertelności, ale
ponieważ jestem dziennikarzem, sądzę, że w tym może tkwić prawda.
Jechałem zatem leśną przesieką w stronę domu Prota i czułem, że na twarzy błąka mi się
uśmiech nie przeznaczony dla nikogo. Przypomniały mi się słowa gospodyni Prota, Anity, którą
złapałem kiedyś na podobnym uśmiechu.
- Zapamiętaj sobie, Janie Sebastianie, że dopóki człowiek potrafi się śmiać sam do siebie,
dopóty jest z nim wszystko w porządku.
Nigdy nie byłem przekonany, czy aby na pewno Anita miała rację, znałem bowiem
człowieka, który często uśmiechał się sam do siebie, a był to człowiek chory umysłowo, biedak,
któremu nawet smutne wydawało się zabawne. Teraz jednak milej było, mi sądzić, że jest ze mną
„wszystko w porządku", zwłaszcza że najdalej za piętnaście minut miałem wpaść w objęcia
Anity, w jej troskliwe ramiona. Ośmieliłem się mieć nadzieję, że przygotowała dla mnie pokój od
północy, ten, w którym mieszkałem już kiedyś, wiele lat temu. Pamiętałem, że był to pokój
nieduży, przytulny i że w jego kącie stała wielka dębowa skrzynia, do której Prot nie pozwolił mi
zaglądać.
- Nic tam ciekawego nie znajdziecie, Janie Sebastianie. Ot, rupiecie jakoweś i tyle...
- Prot wie, jak ja lubię rupiecie! Niech mi Prot pozwoli - żebrałem.
- Nie! - odpowiadał twardo, prawie oburkliwie.
- Co ty się tak Protowi naprzykrzasz z tą skrzynią? - strofowała mnie Anita. - A nie daj
Boże, jakżeś się na nią uparł! W kółko to samo i w kółko to samo! Weź sobie szarlotki, na stole
stoi, chyba że koty zeżarły...
Szarlotka Anity! Być może, że właśnie wspomnienie o niej przywiodło mi na myśl leśni-
czówkę Prota, kiedy zastanawiałem się nad tym, czy w ogóle jest na świecie jakieś miejsce, w
którym mógłbym spokojnie napisać książkę? Może to szarlotka Anity kierowała moimi krokami,
kiedy wreszcie wybrałem się na pocztę, aby wysłać do Prota telegram, w którym zawiadomiłem
go o swoim przyjeździe? Takich rzeczy się nie wie, one tkwią w podświadomości. Myślałem:
cisza, spokój, ale kto wie, czy pod tym wszystkim nie kryła się szarlotka Anity, grubo posypana
cukrem-pudrem...?
Dojechałem do miejsca, w którym las rzedniał, za to jego podszycie gęstniało krzewikami
jagód i borówek. Spojrzałem w bok. Tuż przy drodze stał kosz pełen szyszek. Anita! -
przemknęło mi przez myśl. Zatrzymałem wóz i czekałem chwilę. Nikt się nie zjawiał, nikt nie
odzywał. Wysiadłem i opierając się o najbliższe drzewo zapaliłem papierosa. Postanowiłem
zaczekać dłużej - jeżeli był kosz, powinna być i Anita. Nagle usłyszałem ostry gwizd.
Przenikliwy i przykry. Ptak? Podniosłem głowę, nasłuchiwałem. Gwizd rozległ się znowu, ale z
innej strony, nie z tej, w którą patrzyłem. Kiedy skierowałem tam wzrok, ujrzałem wysoko, na
gałęzi młodej sosny czyjeś nogi w trampkach i w dżinsach nieokreślonego koloru. Niestety, to
nie mogła być Anita.
- Hej! - zawołałem. - Hej! Może podwieźć?
Chłopak - bo nogi należały do chłopaka - zsunął się z drzewa w przeciągu sekundy. Był
wysoki, szczupły i bardzo opalony. Otrzepał ze spodni igliwie i resztki kory. Przyglądał mi się
uważnie.
- Pan do Prota? - zapytał wreszcie.
- Tak.
Bez słowa podniósł z ziemi kosz i zbliżył się do samochodu. Odsunąłem nieco swoje
bagaże, bezładnie rzucone w tyle wozu. Postawił tam kosz, sam usiadł przy mnie. Ruszyłem. Mój
pasażer patrzył przed siebie i milczał.
- Też do Prota? - zapytałem.
- Tak. A dokąd by można w tę stronę? Czy pan zapomniał? Przecież pan już tu był. Pan
zapomniał, że w tej stronie poza leśniczówką nie ma nic?
- Pamiętam. Ale ciebie nie pamiętam.
- Mnie tu nie było. W tym roku jestem przypadkiem.
- Na lato?
- Uhm... - mruknął. - Na lato... Rozmowny nie był i myślałem o tym z ulgą. Oderwał się
dopiero po chwili.
- Pan Jan Sebastian, tak? Roześmiałem się.
- Tak mnie tu nazywają Prot i Anita.
- Dziennikarz? - upewniał się dalej mój rozmówca.
- I to się zgadza. Ale teraz chcę spróbować czegoś innego. Mam zamiar napisać książkę,
dlatego tu jadę. Potrzebny mi spokój i cisza...
Przez myśl przemknęła mi znowu szarlotka Anity. Chłopak spojrzał na mnie wzrokiem
pełnym zdumienia.
- Spokój i cisza? - zapytał z niedowierzaniem.
- Właśnie.
Teraz on się roześmiał.
- To cię bawi? - zapytałem.
Znowu roześmiał się, wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Być może nie mieściło mu
się w głowie, że człowiek może szukać takich dziwnych rzeczy jak spokój i cisza. W tęsknotę za
szarlotką uwierzyłby łatwiej - pomyślałem. Dopiero później, po godzinie czy dwóch,
zrozumiałem ten jego śmiech i milczenie. Na razie jednak jechaliśmy przesieką w stronę
leśniczówki.
- Więc ty już wiesz - zagaiłem przyjacielsko - kim jestem, co robię, jak się nazywam.
Może czas, żebym i Ja dowiedział się czegoś o tobie? O ile się dobrze orientuję, będziemy
mieszkać pod jednym dachem?
- Nazywam się Tomasz Pochyłło. Przez „cecha" i dwa „eł". Pochyłło... takie mam głupie
nazwisko.
- Nie głupie. Raczej oryginalne.
- Za dwa lata zdam maturę i nie mam bladego pojęcia, co dalej... - westchnął.
- A co bliżej? - zapytałem żartobliwie.
Spojrzał na mnie z ukosa.
- Moja babcia i Anita pochodzą z jednej wsi. Teraz my mieszkamy w mieście, więc Anita
zaprosiła mnie na lato do siebie. Dlatego tu jestem. A poza tym lubię las... - powiedział i jego
głos zmiękł nagle. - Nawet to idiotyczne zbieranie szyszek lubię...
- Ja też zbierałem szyszki dla Anity, kiedy byłem tu ostatnim razem. Potem piekła na nich
szarlotkę.
Zamajaczył mi między drzewami dom Prota, po chwili zajeżdżałem już przed ganek.
Otworzyłem drzwiczki samochodu i wyskoczyłem szybko. Tomasz bez pośpiechu wysiadł od
swojej strony. Coś zaniebieściło się w oknach oszklonego ganku, w swojej naiwności byłem
pewien, że to Anita biegnie na moje spotkanie. Myliłem się. U szczytu schodków stanęła
dziewczyna ubrana w błękitną bluzkę i króciutkie, granatowe szorty.
- Kto to jest? - zapytałem i po raz pierwszy owładnęło mną niedobre przeczucie.
- To Monika. Młodsza wnuczka Prota - wyjaśnił Tomasz i roześmiał się. - Chodzi do
szkoły muzycznej i lojalnie pana uprzedzam, że każdego dnia rano ćwiczy swoje wokalizy.
- Wokalizy? - skrzywiłem się.
- No, tak... - Tomasz wyjął z wozu kosz i postawił go na ławce przy domu. - Samogłoski,
sylaby, w różnych tonacjach. Nie jest to melodyjne. Czy mam wyjąć pana bagaż?
Spojrzałem na Tomasza i dostrzegłem jego wzrok, trochę kpiący, trochę rozbawiony.
- Bardzo cię proszę - odparłem.
Zbliżyłem się do ganku. Monika podała mi rękę gestem trochę teatralnym, a może i nie
teatralnym, lecz ja od razu poczułem do niej dziwną niechęć, niczym właściwie nie uzasadnioną,
bo przecież nie słyszałem jeszcze tych jej wokaliz, jeszcze mi nigdy nie świdrowały uszu ani nie
budziły ze snu.
- Dziadek spodziewał się pana trochę później - powiedziała Monika - jest w lesie. Ale ja
zaraz pobiegnę po niego! - zaofiarowała się.
Zanim zdążyłem ją powstrzymać, wyminęła mnie i pobiegła w stronę wąskiej ścieżyny,
która, o ile dobrze pamiętałem, prowadziła do szkółki leśnej. Tomasz postawił na ganku walizkę,
maszynę do pisania i torbę.
- Drobiazgi zostawiłem w wozie - powiedział, uprzejmie nazywając „drobiazgami" moją
piżamę, kąpielówki i przybory do golenia, o których istnieniu przypomniałem sobie w ostatniej
chwili.
- Dziękuję. Bardzo ci dzię...
Urwałem w połowie słowa, bo nagle usłyszałem w przedpokoju czyjeś kroki i szeroko
rozpostarłem ramiona, żeby powitać wreszcie Anitę. Ale to nie była Anita. Stało przede mną
dziwne stworzenie, drobne, chude, spalone na brąz tegorocznym słońcem. Stworzenie, którego
oczy dziwnie mi kogoś przypominały.
- Dzień dobry panu! - zawołało to chu-chro radośnie. - Świetnie, że przyjechał pan przed
obiadem. Spodziewaliśmy się pana dopiero wieczorem!
„Spodziewaliśmy się..." - powiedziała. A więc i ona także spodziewała się mnie dopiero
wieczorem. Ale kim była, u licha?
- Kryśka... - usłyszałem za sobą dziwnie drwiący głos Tomasza. - Starsza wnuczka Prota.
Powinienem się domyślić. Przecież to oczy starego Prota patrzyły na mnie z tej opalonej,
dziewczęcej buzi.
- Entuzjastka big-beatu, kolekcjonerka taśm magnetofonowych - prezentował Tomasz
dalej. - Nie mam pojęcia, czy wnosić pana bagaże do środka?
Ja również nie miałem pojęcia. Entuzjastka big-beatu patrzyła na mnie wyczekująco.
Najprawdopodobniej szukała sprzymierzeńca, ale ja, niestety, z całego serca nie lubiłem big-
beatu.
- Powiem Anicie, że pan przyjechał. Anita jest w piwnicy...
Przemknęła obok mnie i wybiegła na dwór. Piwnica w leśniczówce była poza domem, w
starej kuchni, której teraz już nie używano.
- Może pan wejdzie dalej? - zaproponował Tomasz i popatrzył na mnie wzrokiem, który
nie wróżył niczego dobrego. - O ile mnie słuch nie myli, właśnie nakrywa się do stołu.
Istotnie, z jadalni dobiegał szczęk ustawianych talerzy. Wlokąc nogi za sobą zbliżyłem się
do drzwi i uchyliłem je ostrożnie. Dziewczyna stała tyłem do mnie, widziałem tylko jej ciemne
włosy i jasną linię przedziałka, krótkie kucyki sterczące nad uszami i zgrabną sylwetkę. Tomasz
gwizdnął ostro. Odpowiedziało mu równie ostre gwizdnięcie, a potem słowa:
- Słyszałam samochód! Jeśli mnie przeczucie nie myli, przyjechał już Wolfgang
Amadeusz, czy jak mu tam. Bardzo drętwy?
Odwróciła się i spojrzała na mnie. Z wolna jej policzki czerwieniały, a mina rzedła.
- O, pardon... - szepnęła wreszcie wytwornie. - Nie przypuszczałam...
- To jest Babetka! - zakomunikował Tomasz. - Najstarsza wnuczka Prota.
Babetka. To imię mnie dobiło. Babetka! Odwróciłem się gwałtownie i spojrzałem na
Tomasza. Twarz wykrzywiał mu z trudem powstrzymywany śmiech.
- Dużo tego jeszcze? - zapytałem bez krztyny uprzejmości.
- Nie! To ostatnia. Więc jak... Czy zanieść bagaże do pokoju, który przygotowała panu
Anita?
- Który to pokój?
- Pomocny, ten sam, który zajmował pan poprzednim razem.
- Zostaw tu moje rzeczy, dobrze? Chciałbym się umyć.
- Tak przypuszczałem... - mruknął Tomasz i postawił walizkę obok kredensu.
Wyszedłem z pokoju do znajomej sieni, ale zanim ruszyłem dalej, zatrzymałem się dla
nabrania oddechu.
- Drętwy! - usłyszałem wysoki głos Babetki. - I źle wychowany! Nawet nie powiedział mi
„dzień dobry!"
Odwróciłem, się i znowu uchyliłem drzwi jadalni.
- Dzień dobry, Babetko! - powiedziałem zgryźliwie.
I nagle, zupełnie nagle, zupełnie tak, jakbym się tego nigdy w życiu nie spodziewał,
objęły mnie miękkie, pachnące szarlotką ramiona Anity.
- Tak, tak, tak... - mówił Prot, potem przełykał kolejny kawałek mięsa i powtarzał znowu:
- Tak, tak, tak...
- Dziadek zachowuje się jak popsuty zegarek! - powiedziała Babetka. - Tak, tak, tak! -
naśladowała gruby głos Prota.
- A ty zachowujesz się jak niegrzeczna dziewczynka. Nie należy przedrzeźniać dziadka! -
rozgniewała się Anita.
Na drugie były pieczone kurczęta i kiedy zaspokoiłem pierwszy głód, zacząłem obser-
wować wnuczki Prota. Zawsze wydawało mi się, że sposób, w jaki człowiek je, określa go w
pewnym stopniu. Monika oddzielała mięso od kości za pomocą sztućców. Męczyła się okropnie,
ale przypuszczalnie wolałaby w ogóle zrezygnować z obiadu, niż jeść tak jak Kryśka. Bo Kryśka
nie przejmowała się niczym; trzymała w garści kurzą nóżkę i bez najmniejszego zakłopotania,
natomiast z wielkim apetytem rozprawiała się ze swoją porcją, a białe, mocne zęby służyły jej i
za nóż, i za widelec. Babetka nie jadła nic. Od czasu do czasu sięgała po płatek mizerii i potem
długo żuła go w ustach.
- Dlaczego ty nic nie jesz, Babetko? - zapytał Prot. - Musisz coś zjeść, bo inaczej
schudniesz jak szczapa.
- Zjadłam przecież zupę, dziadku. To mi wystarczy. Przecież dziadek wie... - odparła,
patrząc na Prota porozumiewawczo.
- Ona się odchudza - wyjaśnił mi Prot. - Twierdzi, że jest za gruba. Ale spójrzcie sami,
Janie Sebastianie, i osądźcie sprawiedliwie. Czy ona jest za gruba? Ja tam nie widzę na niej ani
grama tłuszczu. To są same gnaty. Aż dziwno, że nie klekocze przy chodzeniu!
- Klekocze! - wtrącił Tomasz żywo. - Sam wczoraj słyszałem, jak klekotała. Poszła po
wodę do studni, kiedy rąbałem drzewo. I nagle słyszę: trzask, kle, trzask, kle, trzask, kle...
- To wiadra klekotały, nie ja! - oburzyła się Babetka.- Nie opowiadaj takich głupstw i
niech ci się nie zdaje, że jesteś dowcipny!
Nagle poczułem, że siedząca obok mnie Kryśka delikatnie skubie rękaw mojej koszuli.
Odwróciłem się.
- Czy pan może ofiarować mi swoje kości? - zapytała uprzejmie. - One nadają się dla psa.
- Ależ... ach, tak! Oczywiście, Krysiu! - zorientowałem się na tyle w porę, że nikt nie
dostrzegł mojego przerażenia.
Kryśka zgarnęła moje kości na swój talerz, wstała i wyszła z pokoju. Wtedy odezwała się
Monika.
- Nie wiem, czy pan już słyszał o tym, że dziś o godzinie dwudziestej odbędzie się
wieczorek zapoznawczy? - zapytała jak gdyby nigdy nic.
- Gdzie?
- Tu, w tym pokoju!
- Wieczorek zapoznawczy? - zdziwiłem się. - Przecież wy się chyba znacie?
- My się znamy, naturalnie! - przyznała.
- Wieczorek zapoznawczy odbędzie się z okazji pana przyjazdu. Najpierw część
artystyczna, a potem...
Nie słuchałem, kiwałem tylko głową potakująco, bo wiedziałem, że nie ma sposobu na to,
aby wieczorek zapoznawczy, który ma się odbyć z okazji mojego przyjazdu, odbył się
beze mnie. I wiedziałem również, że nawet gdybym bardzo chciał, to i tak nie uda mi się
rozpocząć pierwszego rozdziału mojej książki w terminie, który sobie wyznaczyłem: „dziś, o
godzinie dwudziestej" .
- Dzieci, proszę sprzątnąć ze stołu i zmyć po obiedzie! - zarządziła wreszcie Anita.
Wstali posłusznie, bez gadania. Kiedy wyszli z pokoju, Anita powiedziała z wyraźną
dumą w głosie:
- Wnuczki Prota są bardzo uzdolnione. W kierunku muzycznym. Monika nawet kształci
się w śpiewie.
- Wiem o tym, Tomasz mi mówi...
- Zdolne bestyjki! - pochwalił Prot. - Krystynka ma taką pamięć do melodii, że aż się
człowiekowi w głowie nie mieści, jak to tak można: raz usłyszeć, a potem wyśpiewać nutka po
nutce! Zdolne bestyjki... - powtórzył z zadowoleniem.
O Babetce ani słowa. W duchu miałem nadzieję, że może chociaż ta jedna okaże się
głucha jak pień.
- A Babetka? - zapytałem odważnie. Prot i Anita popatrzyli na siebie, a miny mieli
niewyraźne.
- Z Babetka to jest tak, że w końcu nie wiadomo: dobrze czy źle. Mówią, że żadna
dziewczyna nie potrafi tak grać jak ona, ale że niby to do chłopaków bardziej pasuje takie granie.
- Piłka nożna? - domyśliłem się, ale niefortunnie.
- Nie. Pyrkusja.
- Perkusja - poprawił Anitę Prot. - Babetka gra na perkusji, mają taki zespół w szkole i
ona tam właśnie, na tym bębnie... Powiedzcie nam, Janie Sebastianie, czy to w ogóle ma nogi,
żeby dziewczyna grała na bębnie? Dla mnie to nie ma nóg.
Kiedy ochłonąłem i mogłem już spojrzeć Protowi w oczy, zdecydowałem się na to jedno,
najważniejsze dla mnie pytanie:
- Czy ona ma tutaj instrument?
- Nie! - Anita machnęła ręką pogardliwie. - Gdzie by tam się z pyrkusją do nas taszczyła.
No, ale odpowiedz, Janie Sebastianie, kiedy cię Prot pyta. Czy to się godzi, żeby panienka grała
na bębnie?
- Dlaczego, może grać... - odparłem bez większego przekonania.
Anita spojrzała na Prota i powiedziała ze smutkiem:
- Widzisz ty, Procie? Jan Sebastian też nie jest tym zachwycony...
W godzinę później udało mi się wyrwać na samotny spacer do lasu. Musiałem zastanowić
się nad tym, co właściwie mam robić dalej. Praca nad książką przy trzech muzykalnych
dziewczętach...? Nie, to było niemożliwe. Zestawienie moich imion: Jan Sebastian, było gorzką
ironią, nie lubiłem muzyki, mimo że moja matka uwielbiała Bacha. Tęskniłem za ciszą, szukałem
ciszy. Perkusja, wokalizy, taśmy magnetofonowe? Czy nie lepiej załadować z powrotem cały
bagaż do „Syreny" i uciec jak najdalej stąd?
Pod nogami trzeszczały mi suche gałązki, podeszwy butów ślizgały się po złocistym igli-
wiu, duszny, aromatyczny zapach bił od podszycia. Macierzanka, zielone jeszcze kępki wrzosów.
Rude wiewiórki, dzięcioł. A w domu uszczęśliwiony wzrok Prota i zaradne ręce Anity... Nie, dziś
nie wyjadę. Może pojutrze, może za cztery dni. Tyle wytrzymam, tyle dam radę, dłużej na pewno
nie. Usiadłem na ściętym drzewie. Nad moją głową ćwierkał ptak, biały motyl przycupnął na
żółtym kwiatku.
- Szłam za panem, bo pomyślałam sobie, że to nudno tak chodzić samemu! - usłyszałem
nagle czyjś głos za swoimi plecami.
Odwróciłem się. To była Babetka. Usiadła, obok mnie. Milczeliśmy przez chwilę, aż
wreszcie ona, oczywiście ona, przerwała ciszę.
- Czy pan jest dziś w złym humorze, czy pan jest zawsze taki! - zapytała i przechyliła
głowę jak zainteresowany czymś szczeniak.
- Zawsze jestem taki! - odparłem sucho.
- Ahaa... - powiedziała przeciągle.
Zrozumiałem, że rzeczywistość nie zgodziła się jej z wyobraźnią...
Uniosła w górę brwi, jakby zastanawiając się nad czymś, i wreszcie szepnęła ni to do
mnie, ni do siebie:
- Może dlatego, że pan pisze... ale nie, bo kiedyś byłam na spotkaniu z Żukrowskim i on
mi się wydał zupełnie normalny...
A więc wydałem się nienormalny najstarszej wnuczce Prota! Pięknie! Jeszcze nikt nie
ocenił mnie tak szybko i otwarcie. Gdyby była trochę młodsza, najchętniej dałbym jej w skórę,
gdyby zaś była trochę starsza, powiedziałbym bez namysłu, co sądzę o dziewczynach, które grają
na bębnie. Ale Babetka była...
Spojrzałem na nią. Babetka była zmartwiona.
- Wie pan co? - powiedziała. - Dopiero w tej chwili dotarło do mnie głupstwo, które
palnęłam. To już drugi raz. Czy mógłby mi pan wybaczyć te obydwa razy za jednym zamachem?
- Mógłbym - powiedziałem wielkodusznie. - Powiedz mi, Babetko, ile ty właściwie masz
lat?
- Przedwczoraj skończyłam piętnaście - odparła precyzyjnie.
- Och, w takim razie powinienem ci może mówić pani - zastanowiłem się poważnie.
Nigdy dotąd nie rozmawiałem dłużej z dziewczynami, które przedwczoraj skończyły
piętnaście lat, i doprawdy nie wiedziałem, jak się do kogoś takiego zwracać.
- Och, nie! - roześmiała się Babetka. - Skąd! To brzmiałoby strasznie głupio.
- Poradź mi w takim razie, jak mam się zwracać do twoich sióstr, Babetko.
- Po pierwsze, one nie są moimi siostrami. To kuzynki. Mamy wspólnego dziadka. Dzia-
dek Prot ma trzy córki. Moją mamę, mamę Kryśki i mamę Moniki. A po drugie, to różnica wieku
pomiędzy nami jest doprawdy minimalna. Wszystkie trzy urodziłyśmy się w jednym kwartale
tego samego roku. Cieszę się, że pan już jest w lepszym humorze - zakończyła nieoczekiwanie. -
Przypuszczam, że był pan po prostu zmęczony podróżą.
- Możliwe - przyznałem i na chwilkę zajrzałem do własnego wnętrza. Istotnie, nastrój
poprawił mi się trochę. - Czy wiesz, że przyjechałem tutaj, żeby napisać książkę? - zapytałem z
nadzieją, że za pośrednictwem Babetki uda mi się może zdobyć kilka godzin ciszy dziennie.
- Wiem. Tomek mi mówił! - odparła. - I właśnie chcemy, żeby pan opowiedział nam coś
o swojej książce na wieczorku zapoznawczym. To może być ciekawe. Chyba że książka będzie
nudna - dorzuciła z rezerwą.
- Nie mam pojęcia, jaka będzie książka, bo jeszcze nie zacząłem jej pisać.
- Chętnie panu pomożemy! - zaofiarowała się Babetka. - Tomek, moje kuzynki i ja.
- No, wiesz... nie wiem... to ma być książka o miłości.
- To świetnie - powiedziała. - Temat nam odpowiada, mówiliśmy właśnie, że najlepiej
byłoby o miłości. Naprawdę, chętnie panu pomożemy! - zapewniła widząc moją przerażoną
minę.
- No tak... no tak... - stękałem. - No, oczywiście...
- Niech pan się nie martwi! - zawołała Babetką. - Jakoś to będzie. Przypuszczam, że
największe trudności będziemy mieli z pierwszym rozdziałem.
Uśmiechała się do mnie krzepiąco, a ja czułem się jak bokser, którego przeciwnik wcisnął
do narożnika i okłada, gdzie popadnie.
Naprawdę starałem się być miły. I nawet udało mi się to zupełnie nieźle. Do pewnego
momentu. Nie usnąłem słuchając kołysanki z „Porgy and Bess" Gershwina, którą specjalnie dla
mnie zaśpiewała Monika. Wytrzymałem również efekty wokalne zespołów czerwonych,
czarnych, niebieskich, i Bóg wie jakich jeszcze, uśmiechając się przy tym jak najuprzejmiej.
Wypiłem również kawę, którą tego wieczoru parzyła Babetką, chociaż z zasady nie pijam kawy o
tej porze. Naprawdę starałem się być miły, i byłbym miły z pewnością aż do końca wieczorku
zapoznawczego, gdyby Krystynka, ten chudzielec, nie wypaliła prosto z mostu:
- A teraz porozmawiamy o tej książce. Może pan nam opowie dokładniej, o co właściwie
będzie tam chodziło?
- Teraz wam nie mogę powiedzieć - odparłem kategorycznie. - Kiedy książka będzie
napisana, wtedy ją przeczytacie i będziecie wiedzieli.
Przyglądali mi się z niedowierzaniem. Nawet Tomasz.
- Pan chyba żartuje... - odezwała się Babetka po chwili przykrego milczenia. - Przecież ja
już mówiłam, że chcemy panu pomóc... Wyglądało to tak, jakbym w ostatniej chwili zerwał
kontrakt zawarty w uczciwej umowie.
- Niestety, moi drodzy! Dziękuję wam bardzo za dobre chęci, ale...
Urwałem w połowie zdania i rozłożyłem ręce w bezradnym geście, który miał oznaczać,
że odrzucam te ich dobre chęci w sposób podły i niemiłosierny. I tak to zrozumieli.
- Książka ma być o miłości? - zaatakowała znowu Babetką.
- Tak. O pierwszej miłości dwojga młodych ludzi - określiłem to jaśniej. - Myślę, że
doprawdy wiem na ten temat trochę więcej niż wy.
- Pewno, co oni tam mogą wiedzieć - wtrąciła Anita podnosząc głowę sponad obrusa,
który cerowała starannie. - Nie zwracaj uwagi na tę ich gadaninę, Janie Sebastianie! - poparła
mnie.
- No, nie wiem... - Kryśka uśmiechnęła się sceptycznie. - Nie wiem, nie wiem, nie jestem
wcale taka pewna, czy przypadkiem nie powinien pan się oprzeć na naszych doświadczeniach.
- Co ty pleciesz, Krystynka! - ocknął się Prot. - Co tobie za głupstwa po głowie chodzą?
Im się już zupełnie klepki w głowach poplątały, pewno od tych wrzasków, co ich wiecznie
słuchają. Jakie ty masz doświadczenie, ty mi powiedz, jakie? A kto by na takie nic spojrzał?
Ledwie od ziemi odrosła, mądrala! Czekaj, czekaj, ja to wszystko powiem ojcu! Gdybyś moja
była, wiedziałbym, co zrobić, ot, sprałbym i tyle. Ale wnuczki palcem nie tknę, niech się tam
twój tato z tobą rozprawia.
Prot sapał i rękawy od koszuli podciągał coraz wyżej, zły, patrzył na Kryśkę zagniewa-
nym okiem.
- Dziadkowi to się ciągle zdaje, że my mamy po trzy lata - powiedziała nagle Monika. - A
my naprawdę mamy więcej.
- Cicho bądź! - fuknął Prot. - Nie o lata chodzi, tylko o rozum. A rozumu nie macie.
- Żartują tylko! - wtrąciłem, aby ułagodzić Prota.
- Ja wcale nie żartowałam! Mówiłam zupełnie poważnie! - zawołała Kryśka.
- Ej, Krystynka, Krystynka! - Anita pokręciła głową. - Nie sprzeciwiaj ty się starszym, bo
dobrze na tym nie wyjdziesz! Co ty tam o kochaniu możesz wiedzieć? O tym nic jeszcze nie
wiesz, boś za mała. Popatrz lepiej na Tomaszka, starszy od ciebie o całe dwa lata, a stoi
spokojnie i nic nie mówi, bo wie, że nie ma o czym!
Spojrzałem i ja na Tomasza, rzeczywiście, stał z boku i nie odezwał się dotąd ani razu.
Teraz też milczał, ale zdawało mi się, że nikły uśmiech przemknął mu po twarzy, uśmiech
powstrzymany siłą.
Tego wieczoru długo nie mogłem usnąć, nie wiem, czy przeszkadzała mi kawa wypita o
zbyt późnej porze, czy księżyc, który oświetlał pokój przesuwając się wolno za otwartym oknem.
Zasnąłem więc późno i spałem długo. Obudziło mnie stukanie do drzwi.
- Proszę!
- To Ja... - usłyszałem dziewczęcy głos. - Anita przysyła panu śniadanie, bo myśmy już
zjedli, a niedługo będzie obiad, więc...
- Chwileczkę!
Wyskoczyłem z łóżka i ubrałem się szybko, zostawiając golenie i mycie na potem. Otwo-
rzyłem drzwi, za którymi stała Kryśka z tacą w ręku.
- O, dziękuję ci bardzo! - ucieszył mnie widok dzbanka kawy z mlekiem i puszystego
drożdżowego ciasta.
Chciałem wziąć tacę z rąk Krystynki, ale ona trzymała ją mocno.
- Postawię na stole - powiedziała wchodząc do pokoju - i jeżeli można, to poczekam, aż
pan zje, żeby zabrać z powrotem naczynia. Dziś jest mój dzień na zmywanie - wyjaśniła.
- Dziękuję - odparłem bez entuzjazmu, bo nie mogłem przecież wyprosić Kryśki za drzwi,
chociaż właściwie miałem na to ogromną ochotę.
Usiadła na dębowej skrzyni starego Prota i przyglądała mi się uważnie. Czułem na sobie
ten wzrok, pomimo że starałem się nie patrzeć w jej stronę. Zastanawiałem się właśnie o czym
mógłbym z nią porozmawiać, kiedy odezwała się:
- Wydaje mi się, że pan nie słodził jeszcze kawy...
Miała rację, mieszałem łyżeczką gorzką kawę. Nie przeczuwając niczego sięgnąłem po
białą, porcelanową cukiernicę i uchyliłem pokrywkę. No cóż, musiało to wyglądać bardzo głupio,
ale myślę, że większość ludzi na moim miejscu zachowałaby się podobnie! Bo czy mogłem
wiedzieć, że w cukiernicy siedzi żaba? Wyskoczyła błyskawicznie i ja również błyskawicznie
poderwałem się z miejsca. Skoczyła. I ja również skoczyłem w bok. Skoczyła jeszcze raz.
Skoczyłem i ja.
- Co za głupi dowcip! - ryknąłem. - Co za idiotyczne pomysły! Wyrzuć natychmiast tę
żabę, nie mam zamiaru uganiać się za nią!
Dopiero teraz spojrzałem na Kryśkę. Siedziała na skrzyni Prota z miną tak poważną,
jakby widok starszego pana bawiącego się w ciuciubabkę z żabą był dla niej widokiem zupełnie
naturalnym.
- Wyrzuć ją! - ryknąłem znowu i czułem, że ogarnia mnie coraz większa wściekłość.
- Dobrze - odparła spokojnie - zaraz wyrzucę. - Odwiązała fartuch, który miała na sobie,
przyrzuciła nim żabę, a potem przechylając się przez okno, wypuściła ją na dwór.
- Już po wszystkim... - zakomunikowała krótko i wróciła na swoje poprzednie miejsce.
- Nie chciałbym robić ci przykrości - powiedziałem siląc się na opanowanie - i dlatego nic
nie powiem twojemu dziadkowi, ale chciałbym wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś? Czy uważasz, że
to był dobry dowcip?
- Tak! - powiedziała bez uśmiechu. - Ja uważam, że to był dobry dowcip. A pan uważa, że
był zły?
- Idiotyczny.
Dopiero teraz uśmiechnęła się zwycięsko.
- To wspaniale! Wszystko się zgadza!
- Wiesz co, Krystynko? Wolałbym zjeść śniadanie sam - powiedziałem oschle.
- Dobrze, ja zaraz pójdę. Proszę mi tylko powiedzieć jedną rzecz, to nie zajmie panu dużo
czasu...
Nie zachęciłem jej nawet jednym słowem do dalszych wynurzeń. Poczekała chwile, a
później zaczęła sama:
- Gdyby pan był w moim wieku, czy też uważałby pan ten dowcip za tak idiotyczny?
- Nie wiem - powiedziałem z wahaniem. - Wiesz, Krysiu, że nie potrafię ci powiedzieć.
Tak dawno byłem w twoim wieku, że trudno mi...
- Właśnie! - przerwała. - Tak dawno pan był w moim wieku, że trudno będzie panu pisać
o pierwszej miłości, obywając się bez naszej pomocy. To chciałam panu udowodnić...
Odwróciłem się gwałtownie. Siedziała na skrzyni Prota i patrzyła na mnie poważnie.
- Pan przecież nic nie pamięta!
To mnie dotknęło. Pamiętałem swoją pierwszą miłość znakomicie, żadne doświadczenia z
żabami nie były mi potrzebne, ostatecznie, kiedy człowiek ma czterdzieści lat, nie jest jeszcze
kompletnym sklerotykiem.
- Mylisz się. Pamiętam właśnie tyle, ile potrzeba mi do samodzielnego napisania książki.
Ja wam naprawdę najuprzejmiej dziękuję za pomoc. A teraz powiedz mi, czy pomysł z żabą był
twój?
Zawahała się.
- A jeżeli nie mój...?
- Nie proszę, żebyś mi mówiła, kto to wymyślił, ale wydaje mi się, że nie ty. Bo widzisz,
sam pomysł, sam dowcip był głupi i dziecinny, ale zastosowanie go jako argumentu trochę może
zbyt dorosłe jak na twoje lata. Nie sądzę również, żeby autorką pomysłu była Monika czy
Babetka, odpadają z tych samych względów, z których ty odpadasz. Anita i Prot są wykluczeni z
góry...
- Więc...? - zaniepokoiła się Kryśka.
- Tomasz - strzeliłem i jak się okazało, nie spudłowałem.
Po raz pierwszy od chwili mojego przyjazdu ktoś spojrzał na mnie z szacunkiem.
- Ale żabę złapałam ja - powiedziała nie bez dumy.
- W to uwierzę. Jak również w to, że ciągnęłyście zapałki, żeby ustalić, która przyniesie
mi tacę ze śniadaniem.
- Uhm... - mruknęła Kryśka tonem wyrażającym tylko połowiczną zgodę. - To nie były
zapałki. Po prostu wyliczanka.
Potem Kryśka zamilkła, ale jakoś nie śpieszyła się z opuszczeniem mojego pokoju. Pod-
czas gdy jadłem drożdżowe ciasto i popijałem je kawą, Kryśka przyglądała mi się z bardzo
skupioną miną. Nagle powiedziała wolniutko:
- Pan może mi się przydać... oczywiście, jeżeli pan będzie chciał zająć się tą sprawą...
- Jaką sprawą, Krystynko?
Nie odpowiedziała od razu, dopiero po chwili i przyznam się, że jej oświadczenie zdzi-
wiło mnie. Może nawet więcej niż zdziwiło.
- Potrzebna mi rada. W tym domu dzieją się dziwne rzeczy.
- Może ci się tylko, tak zdaje? - zapytałem, ale było coś w głosie Kryśki, co sprawiło, że
zapytałem bez przekonania.
- Nie zdaje mi się - odparła. - Wiem. Na przykład, ta skrzynia...
W tej samej chwili coś przeleciało przez pokój i na twarzy Kryśki wylądował mały,
przejrzały pomidor. Podbiegłem do okna. Krzewy przed moim oknem chwiały się jeszcze i
wydawało mi się, że widzę pomiędzy nimi żółtą plamę, która szybko zginęła mi z oczu.
- Co to za głupie żarty? - krzyknąłem, ale nikt mi nie odpowiedział.
Cofnąłem się w głąb pokoju i podałem Kryśce swój ręcznik.
- Nie, dziękuję. Pójdę się umyć.
Potarła policzek wierzchem dłoni, w pierwszej chwili sądziłem, że chce wytrzeć sok z
pomidora, później dostrzegłem, że były tam również i łzy.
- Tak cię zabolało? - zaniepokoiłem się.
- Och, nie... - powiedziała cicho. - Ale teraz sam pan widzi, że w tym domu dzieją się
niedobre rzeczy. Oberwałam pomidorem tylko dlatego, że zachciało mi się mówić z panem o
tym. Ktoś podsłuchiwał pod oknem...
- Kto?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Nie wiem właśnie...
Kryśka stała już przy drzwiach i trzymała rękę na klamce, kiedy nagle odwróciła się i za-
pytała cicho:
- Kiedy pan mieszkał w tym pokoju w czasie poprzedniego pobytu u dziadka, ta skrzynia
już stała tutaj, prawda?
Spojrzałem na dębową skrzynię, której zawartości Prot tak strzegł przede mną.
- Z pewnością! - odparłem z przekonaniem.
- Czy pan wie, co w niej jest?
- Nie. Nie zaglądałem do niej nigdy. A ty?
- Ja też nie. Klucze od kłódki dziadek zawsze trzyma przy sobie. Nawet w nocy kładzie je
pod swoją poduszkę. Wydaje mi się właśnie - Kryśka ściszyła głos jeszcze bardziej - że jest w
tym wszystkim jakaś tajemnica...
Spojrzała na mnie z nagłą nieufnością.
- Może pan sądzi, że ja sobie coś zmyślam? Nie, proszę pana! - zapewniła mnie. - Kiedyś
opowiem panu więcej, ale teraz muszę już iść do kuchni.
- Poczekaj, Krysiu! - chciałem zatrzymać ją jeszcze na chwilę, ale pokręciła głową
przecząco.
- Nie, nie teraz. O tej rozmowie nikt nie będzie mógł wiedzieć, nikt! O, słyszy pan? -
znieruchomiała nagle.
Zacząłem nasłuchiwać, ale z głębi domu dobiegał jedynie nieokreślony jazgot.
- Co to jest? - zapytałem.
Kryśka spojrzała na mnie z wyraźnym obrzydzeniem. I dopiero wtedy zorientowałem się,
że to przez radio śpiewał któryś z bigbitowych zespołów.
Tego dnia Babetka spóźniła się na obiad.
- Zawieruszyła się gdzieś, od południa na oczy jej nie widziałam! Z nią to tak zawsze -
gderała Anita. - Gdzieś łazi, nad czymś rozmyśla, wykapany dziadek!
Spojrzała na Prota, ale ten tylko uśmiechał się dobrotliwie i nawet jednym słowem nie
skwitował przycinków.
- Ona najbardziej z usposobienia jest do Prota podobna - mówiła dalej Anita. - Też taka
jak Prot dziwna, całkiem nie do ludzkiego życia. Oni są jak owady jakieś, motyle albo biedronki,
tylko tak by się snuli po świecie, tu na roślince przycupnąć, tam drzewo oblecieć, a tu znowu
jakiś kwiat obejrzeć. To by im się podobało! Jak, Procie, nie mam racji?
- Może i masz, Anito - powiedział Prot wolno - może i masz. Ale taka znowu zła ta
Babetka nasza nie jest, chociaż w dziadka poszła.
- A czy ja mówię, że zła - żachnęła się Anita. - Tego mi nie przypisuj, Procie, bom tak nie
mówiła. Dziwna, powiedziałam. A dziwna nie znaczy zła. Nalać ci jeszcze kompotu, Janie
Sebastianie?
Podsunąłem swój kubek pod brzeg wazy, Anita nalewała mi kompot uważnie, żeby nie
poplamić serwety. Nagle drgnęła, bo drzwi od ganku trzasnęły głośno.
- Babetka - mruknęła Kryśka - czyli motyl albo biedronka.
- Przepraszam za spóźnienie, ale zaszłam daleko, nie spojrzałam na zegarek, i tak jakoś...
- To na drugi raz patrz, kiedy trzeba. Choćby co pięć minut. A nie żebym musiała osóbki
jakieś odgrzewać, każdemu o innej porze. - burczała Anita, ale bez gniewu.
Obejrzałem się, bo Babetka cały czas stała za moimi plecami, nie podchodząc do stołu.
Ubrana była w krótką płócienną spódnicę, i jaskrawożółtą bluzkę. A więc to chyba ona mignęła
w krzewach malin pod moimi oknami! Zauważyłem, że ma ręce podrapane do krwi.
- Biłaś się z kotem, Babetko? - zapytałem, kiedy już usiadła przy stole. Pochwyciła mój
wzrok.
- Ach, to!... Nie, po, prostu, kiedy byłam w lesie, a właściwie, kiedy przechodziłam przez
zagajnik... Dziękuję, Anito. Jestem strasznie głodna.
Nachyliła się nad talerzem postawionym przez Anitę i pilnie zajęła się jedzeniem.
Obserwowałem ją nadal, aż wreszcie udało mi się zauważyć spojrzenie, które w pewnej chwili
skierowała na Kryśkę, właściwie na twarz Kryśki, na miejsce pod okiem, zaczerwienione od
uderzenia pomidorem. I nie zapytała, co jej się stało, chociaż każdy pytał o to i każdy zresztą
otrzymywał tę samą odpowiedź: „Uderzyłam się o pal, który podtrzymuje sufit w starej kuchni".
Potem Babetka opuściła wzrok i spokojnie jadła - zupę szczawiową. Jeżeli działy się w tym
domu rzeczy zastanawiające Kryśkę, to zachowanie Babetki było pierwszą rzeczą, która zastano-
wiła mnie osobiście.
Wypiłem kompot i właśnie zamierzałem udać się do swojego pokoju, aby wreszcie
rozpocząć pracę, kiedy rozległo się głośne ujadanie psów.
- Wyjrzyj, Tomek! - poprosił Prot. - Spójrz, czego one tak hałasują! Tomasz wstał,
podszedł do okna i odwrócił się szybko.
- Wopista z psem! - zakomunikował. - Idzie w stronę domu.
Prot nie ruszył się z miejsca, natomiast Kryśka zaniepokoiła się wyraźnie.
- Czego on tu szuka, dziadku?
- A czy ja wiem? Czegoś tam musi chcieć. Z sieni dobiegł nas głos Anity.
- A dzień dobry, dzień dobry! Niechże pan wejdzie, pan leśniczy jeszcze przy stole, ale
zaraz go poproszę.
Weszła do pokoju niosąc drugie danie dla Babetki, za nią ukazała się w drzwiach wysoka
postać w mundurze.
- Przeszkadzam? - zapytał wopista. - Dzień dobry państwu. Dużo czasu nie zajmę...
- Prosimy, niech pan siada! - Prot uniósł się z miejsca, uścisnął wyciągniętą dłoń. - Może
pan woli iść do kancelarii? - zapytał.
- Nie, możemy tu porozmawiać. Ja mam tylko jedno pytanie do pana, panie leśniczy.
Usiadł na krześle, czarny wilczur stanął obok jego kolan. Dwie pary oczu, jedne ludzkie,
drugie psie, przesuwały się po naszych twarzach. Wreszcie zatrzymały się na mojej.
- Nikogo obcego pan u siebie nie ma? - zapytał wopista Prota.
- Obcego nie mam... - odparł Prot spokojnie. - Przyjaciel z dawnych lat przyjechał
wypocząć, ot i wszystko.
- To pan? - wopista ciągle patrzył na mnie.
- Tak.
- Meldował się pan?
- Jeszcze nie. Przyjechałem dopiero wczoraj, ale zemelduję się, obywatelu kapralu! -
zapewniłem go.
Uśmiechnął się.
- Tu strefa nadgraniczna - powiedział. - Pan sam rozumie, musimy uważać. A że mamy
właśnie pewne kłopoty, ja pana poproszą o dowód osobisty - zażądał grzecznie.
Prot posłał Tomasza po moją marynarkę. Kiedy ją przyniósł, wyjąłem z portfela dowód
osobisty i podałem go kapralowi. Obejrzał dokładnie, porównał zdjęcie z moją twarzą.
- Dziennikarz? - zapytał.
- Tak.
Sprawdził jeszcze mój miejski meldunek, pieczątkę redakcyjną i zwrócił mi dowód.
- Dziękuję! I proszę pamiętać: radzę panu jak najszybciej dokonać formalności. Biuro jest
czynne codziennie od czternastej do osiemnastej.
Spojrzałem na zegarek.
- W takim razie pojadę do miasteczka jeszcze dziś - zdecydowałem się.
- Bardzo dobrze! - pochwalił mnie kapral.
- A pan? Może pana trzeba gdzieś podwieźć? Mam samochód.
- Nas jest dwóch! - wopista poklepał psa po masywnym karku. - Jeżeli to możliwe,
skorzystamy chętnie.
- Oczywiście. Jeszcze tylko pójdę po długopis i wypełnię kartę, bo przecież Prot musi mi
podpisać.
Prot już położył przede mną zielony blankiet. Kiedy wchodziłem do swego pokoju, do-
goniła mnie Kryśka.
- Pojadę z panem, błagam! - powiedziała cicho. - Niech mi pan nie odmawia, bardzo pana
proszę! To jedyna okazja, jedyna! To wprost znakomicie się składa! - nalegała.
- Dobrze, Krystynko - zgodziłem się bez wahania.
Kiedy wróciłem do jadalni, stała już obok mojego krzesła, jakby lękając się, że mogę nie
dotrzymać słowa i pojechać sam.
- Ja też jadę! - zwróciła się do Anity. - Pan już się zgodził.
- Zgodziłeś się, Janie Sebastianie? - zapytała Anita. - Chcesz ją wziąć ze sobą?
- Tak! - potwierdziłem i spojrzałem na Babetkę. Miała zaciśnięte usta i patrzyła w ziemię.
- Czy ja też mogłabym pojechać? - zapytała gwałtownie.
- Przykro mi, Babetko. Jedzie przecież pan kapral z psem, Krystynka i ja. Może innym
razem? Naprawdę bardzo chętnie innym razem zabiorę ciebie...
- Nie bądź natrętna! - powiedziała Monika, patrząc na Babetkę z wyrzutem.
- Ona wcale nie jest natrętna! Po prostu zapytała, czy może też pojechać, zwyczajna
rzecz! - oburzył się Tomasz. - Chodź, Babetko, zagramy w badmintona.
Ruszyli w stronę drzwi, zauważyłem, że Tomasz przepuścił Babetkę pierwszą, sam stanął
w progu i ręką przytrzymywał drzwi. To był grzecznościowy gest mężczyzny, do tej pory nie
zauważyłem żadnych grzecznościowych gestów ze strony Tomasza. I w ogóle uprzytomniłem
sobie, że w jego głosie, kiedy zwracał się do Babetki, było coś, czego nie było, kiedy mówił do
Kryśki lub do Moniki. Kapral z psem dojechał z nami aż do Rynku.
- Biuro meldunkowe jest w Radzie Narodowej, o tam! - wskazał mi niewielki, biały
budynek obok kościoła.
- Ja tam już byłam, trafię! - zawołała Krystynka. Kapral zasalutował.
- Daj głos! - wydał komendę psu, który natychmiast szczeknął głośno.
Jechałem powoli w stronę Rady Narodowej, Krystynka siedziała obok mnie, pochylona
do przodu.
- O czym tak myślisz, Krysiu?
- Zastanawiam się, kogo on szukał w leśniczówce. Kogo on miał nadzieję tam zastać, jak
pan myśli?
- Myślę, że nikogo nie szukał, po prostu spełniał obowiązek. Mówił przecież, że tu jest
pas nadgraniczny i że muszą być czujni, to zrozumiałe.
- A Ja myślę, że on kogoś szukał. Wczoraj w nocy widziałam sama... ktoś kręcił się koło
starej kuchni. Jakiś mężczyzna. I to nie był ani dziadek, ani Tomasz. To był ktoś obcy.
- Mówiłaś dziadkowi?
- Nnnnie... - odparła początkowo niechętnie, jakby z wahaniem, potem ciągnęła już
raźniej.
- Kiedy widziałam tego człowieka na początku zeszłego tygodnia, wtedy powiedziałam
dziadkowi. „Zdaje ci się!" fuknął na mnie. „Noc jest do spania, a nie do siedzenia w oknie!"
Mówiłam dziadkowi, że nic mnie się nie zdawało, że w starej kuchni ktoś na pewno był.
Powiedział, żebym nie rozpowiadała takich głupstw, bo Anita i dziewczynki będą się bały w
nocy spać...
- Słusznie! - przyznałem rację Protowi i zatrzymałem wóz przed Radą. Krystynka nie
wysiadła.
- Nie wiem, czy słusznie... zobaczyłam tego człowieka po raz drugi w końcu ubiegłego
tygodnia, ze starej kuchni ktoś wyszedł do niego, a później obaj poszli do lasu... może się mylę,
ale chyba jednak nie... chyba poznałam tego mężczyznę, który wyszedł z kuchni...
Krystynka spojrzała na mnie niespokojnie.
- To był Prot?
- Tak. Kiedy zapytałam dziadka, o której poszedł spać, powiedział mi, że o dziewiątej.
Więc kiedy wczoraj znowu zobaczyłam tego obcego człowieka, wolałam już o nic nie pytać.
- Może są sprawy, o których dziadek nie chce mówić nikomu! - chciałem uspokoić
Kryśkę. - Przecież nie musi się wam zwierzać ze wszystkiego.
- Oczywiście! - przyznała. - Oczywiście, może to jest tylko zbieg okoliczności...
- Zbieg okoliczności? O czym ty jeszcze wiesz? Kryśka spojrzała na zegarek.
- Może pan się zamelduje, a ja poczekam tutaj, dobrze? Potem, jeżeli pan będzie chciał,
wejdziemy do kościoła.
- Lubisz kościoły? - zapytałem.
- Nie, nie lubię. Chcę tylko panu coś pokazać. To będzie dotyczyło zbiegu okoliczności...
- Dobrze! - zgodziłem się. - Zaczekaj tu na mnie.
Wysiadłem z wozu i skierowałem się w stronę wejścia do Rady. Opowiadanie Krystyny
zaciekawiło mnie, chociaż byłem pewien, że Prot nie mógł robić nic złego, nawet jeżeli robił to
„coś" po nocy i w tajemnicy przed resztą domowników.
A może Krystynka robi ze mnie balona? - przemknęło mi przez myśl. Może to znowu
jakieś wymysły całej czwórki?
Kiedy stałem już w drzwiach, odwróciłem się i spojrzałem w stronę wozu. Krystynka
siedziała na swoim miejscu tak spokojnie i z tak smutną miną, że już sam nie wiedziałem, co
mam sądzić o tym wszystkim.
Gdy podałem dowód osobisty i kartę meldunkową urzędnikowi siedzącemu przy stole,
spojrzał na nazwisko, a później na mnie.
- Aaa! To pan! - powiedział tonem, który wskazywał na to, że już słyszał o mnie.
- Tak, to ja! - odparłem swobodnie. - Czekał pan na mnie?
- Ano, czekałem! - przyznał. - Już się tu o pana nasze władze dopytywały, meldowany,
nie meldowany? Szukają pewno takiego, co się zameldować nie może albo nie chce.
- Poważnie? Szukają kogoś? Urzędnik wzruszył ramionami.
- Ja tam nie wiem. To ich sprawy, nie moje. Ja melduję tych, którzy się do mnie zgłaszają.
Tych, co się nie zgłaszają, zameldować nie mogę, więc mojej winy nie ma... a tu, na pograniczu
trafiają się różni ludzie...
Nie wypytywałem dalej, ale zaczęło mi się wydawać, że, być może, Kryśka miała rację.
Kapral z psem kogoś chyba szukał w leśniczówce.
Kościół, do którego weszliśmy z Kryśka, był wysoki i mroczny. Tylko przy sklepieniu
rozpraszało się światło, zabarwione kolorami witraży.
- To piękne, prawda? - zapytała Kryśka.
Szliśmy szerokim przejściem pomiędzy ławkami, w stronę głównego ołtarza. Byliśmy
sami, nasze kroki rozbrzmiewały głuchym echem.
- Tak, Krystynko, bardzo piękne.
- Proszę zwrócić uwagę na te witraże - powiedziała.
Mówiła szeptem, głowę uniosła do góry i szarymi, uczciwymi oczami Prota spoglądała na
wysokie okna.
Nie, ona mnie nie oszukuje! - pomyślałem. Ale i Prot jest z pewnością w porządku. Nie
imałby się brudnych spraw!
- Zauważyłem te witraże, to wspaniała robota - przyznałem. Kryśka zatrzymała się nagle.
- A teraz proszę spojrzeć w bok... - szepnęła.
We wnęce był ołtarz z wizerunkiem Madonny. Od głównego przejścia prowadził do niego
czerwony chodnik, po którym szliśmy teraz.
- Dlaczego pokazujesz mi ten obraz, Krysiu? Nie jest najlepszy, wydaje mi się, że...
- Ach, nie! - przerwała mi. - Obraz nie jest ważny. Proszę spojrzeć w górę.
Tak, tu okna pozbawione były witraży. Kolorowe szybki tłumiły dostęp światła. Ale było
to zwykłe szkło wprawione w okienne ramy.
- To jest właśnie zbieg okoliczności, o którym mówiłam... Nie wiem, czy pan słyszał
kiedyś o tym, będąc u dziadka? Nie od niego samego, ale od ludzi w miasteczku. Czy pan słyszał,
że te wszystkie witraże zabezpieczono w czasie wojny, a później zwrócono kościołowi, i że
brakowało tylko tych, właśnie tych, z okien obok ołtarza Matki Boskiej?
- Nikt mi o tym nie mówił - przyznałem.
- Tak było. Milicja, historycy sztuki, wiele osób starało się odnaleźć resztę. Szukali tych
witraży wszędzie, starali się odnaleźć jakiś ślad. I nic. Dopiero ostatnio...
- Skąd o tym wszystkim wiesz? - przerwałem Krysi.
- Byłam kiedyś w miasteczku razem z Anitą. Anita poszła na targ, a ja zajrzałam do
kościoła. Proboszcz oprowadzał akurat wycieczkę studentów historii sztuki i opowiadał im o tym
szczegółowo. Stąd wiem, że ostatnio natrafiono na pewien ślad. Znaleziono kogoś, kto będąc
dzieckiem mieszkał obok plebanii. I ten ktoś pamięta, że część witraży skradziono w czasie
zabezpieczania, i pamięta również, że tej samej nocy, kiedy proboszcz stwierdził ich brak, jakiś
człowiek zjawił się w domu, w którym mieszkał wtedy odnaleziony teraz świadek, i razem z jego
ojcem wywozili coś do miejsca odległego, od kościoła o dziesięć kilometrów.
- Skąd wiedział, że właśnie o dziesięć? - zainteresowałem się.
- Bo pamiętał - wyjaśniła mi Kryśka - że ci ludzie mówili do jego matki: „To jest równo
dziesięć kilometrów stąd, do rana wrócimy, Maryśka". Powtarzam panu wszystko, co sama
usłyszałam od księdza. W kilka dni później zginęli rodzice tego świadka, on sam miał dopiero
dziewięć lat. Nigdy przedtem nie widział mężczyzny, który jechał z jego ojcem po nocy, ani nie
słyszał wtedy żadnego nazwiska.
- Może wieźli coś zupełnie innego? - powątpiewałem.
- Nie. On pamięta, jak matka mówiła:
„Czekajcie, jeszcze was kara boska spotka, kto to słyszał, kościół okradać". I płakała.
- No, dobrze, Krystynko, ale od tego czasu minęło już tyle lat, że ten drugi, pozostały przy
życiu człowiek mógł tysiąc razy wywieźć witraże z kraju, zniszczyć je albo przekazać komuś
innemu. To wszystko nie znaczy jeszcze, że one w dalszym ciągu znajdują się w promieniu
dziesięciu kilometrów od kościoła! - tłumaczyłem.
- Oczywiście! - zgodziła się. - Proboszcz myśli tak samo jak pan, chociaż poszukiwania
ciągle trwają. A jednak bardzo się boję, że...
Krystynka nie dokończyła. Stała obok mnie milcząc, jakby najtrudniejsza część jej zwie-
rzeń była zbyt ciężka do wyznania.
- Czego ty się boisz, Krysiu? - zapytałem łagodnie i nagle poczułem wielką sympatię do
tego brązowego, chudego stworzenia, które stało obok mnie tak oełne troski i obaw.
- Boję się, że tym drugim człowiekiem był nasz dziadek. I nie mogę się z tym pogodzić.
Dziadek był dla mnie zawsze symbolem czegoś "naj"! Uważałam go dotąd za cudownego
człowieka i uważam nadal, a jednak...
- Na czym opierasz te obawy? Przecież nie na tym, że leśniczówka jest akurat dziesięć
kilometrów stąd i że dziadek mieszkał w niej już podczas wojny? To nonsens!
- Tak, to byłoby głupie, gdybym opierała się tylko na tym. Ale widzi pan, ja słyszałam
coś jeszcze...
Kryśka odwróciła się i z wolna szliśmy do wyjścia.
- Kiedyś przechodząc obok pokoju, w którym pan teraz mieszka, usłyszałam, jak dziadek
z kimś rozmawiał. Nie wiem, z kim, bo słyszałam tylko głos dziadka. I właściwie zrozumiałam
tylko kilka słów: „...to moja tajemnica... w naszym kościele przy ołtarzu Matki Boskiej... skarb
większy, niż myślisz... nie zaglądam do tej skrzyni nigdy i boję się, żeby czas nie zniszczył...".
Tyle słyszałam, ale to chyba dostatecznie dużo, prawda?
Nie odpowiedziałem. To było dużo, Krystynka miała rację. Wyszliśmy przed kościół.
Chciało mi się pić.
- Chodź, Krystynko, widzę jakiś sklepik, może będzie tam woda sodowa.
Wody nie było, słodka oranżada nie zaspokoiła pragnienia. W nie najlepszym humorze
wsiadłem do samochodu. Krystynka usiadła obok mnie smutna i zamyślona. Zrozumiała, że nie
potrafię żadnym szybkim i logicznym wyjaśnieniem rozproszyć jej obaw.
- Powtórzyłam panu to, co sama wiem - powiedziała, kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną.
- Może panu uda się przekonać jakoś dziadka, żeby zwrócił wszystko. Bo myślę, że trzeba
spróbować, może dziadek zrozumie...
Zauważyłem obawę w jej wzroku. Może lękała się, że z punktu powiadomię o wszystkim
milicję?
- Oczywiście, że najpierw należy go przekonać! Jeżeli twoje obawy są słuszne, bo może
nie są! - zastrzegłem.
- I trzeba się spieszyć, bo przecież nie wiadomo, po co ten ktoś przychodzi do dziadka po
nocy... - nagliła mnie nieudolnie.
- Będę się starał możliwie szybko wyjaśnić tę sprawę, Krysiu!
- Ale jak pan to zrobi? - zapytała. - Od czego pan zacznie?
- Nie wiem! - odparłem. Bo naprawdę nie wiedziałem, od czego mam zacząć.
II. LUDZIE JAK WIATR
Wróciliśmy do leśniczówki przed zachodem słońca, powietrze było parne, nieruchome,
nawet odrobina wiatru nie chwiała koronami drzew. Poczułem się zmęczony. Zajrzałem do
kuchni i łapczywie wypiłem kubek kompotu, który Anita zostawiła dla mnie z obiadu.
- Pójdę się położyć, Anito.
- A pewno! Przyjechałeś, Janie Sebastianie, odsapnąć trochę, a nie odsapnąłeś ani przez
chwilę. Pewno, idź, się połóż. Jak będzie kolacja, przyślę kogoś po ciebie, najprędzej Babetkę, bo
taka smutna chodziła, jakżeś z Kryśką pojechał, że aż mi żal było patrzeć. Polubiły ciebie
dzieciaki, widzisz ty to?
- Tak. One są zresztą bardzo miłe - powiedziałem, starając się zapomnieć o swoim
pierwszym wrażeniu.
Mój pokój, północny, był mniej nagrzany od innych. Wyciągnąłem się na łóżku i usi-
łowałem zasnąć. Nie mogłem jednak. Przypominało mi się ciągle opowiadanie Kryśki i bardzo
chciałem znaleźć jakiś prościutki szyfr, który pozwoliłby mi rozwiązać Krysiną łamigłówkę.
Mógłbym wtedy pójść do niej i powiedzieć: No i zobacz, Krystynko, jakie to były dziecinne
mrzonki!
Przez pół godziny przewracałem się na łóżku usiłując zasnąć. Wreszcie wstałem i wy-
szedłem do sieni. Z kancelarii dobiegł mnie kaszel Prota. Uchyliłem drzwi. Prot siedział przy
stole, pracowicie pochylony nad rachunkami. Od czasu do czasu przesuwał krążki liczydeł.
- Czy mogę przeszkodzić, Procie? - zapytałem.
Skinął głową i dalej podsumowywał jakąś rubrykę. Dopiero kiedy skończył, podniósł
wzrok i spojrzał na mnie. Siedziałem już na wprost niego.
- Co tam, Janie Sebastianie? - popatrzył na mnie uważnie.
- Właściwie to nic takiego, Procie. Chciałbym poszukać czegoś do czytania w waszej
bibliotece.
- A szukajcie, proszę, szukajcie jak u siebie. Po to są książki, żeby je czytać, a nie żeby
tylko kurz na nich osiadał.
Podszedłem do oszklonej szafy, w której Prot trzymał swój księgozbiór. Nieduży był i
dobrany chaotycznie, widać, że to przypadek, a nie gust właściciela rządził tym zestawem. Przez
chwilę przekładałem książki, oglądałem ich grzbiety, raz na najwyższej półce, raz na niższych.
- Nic tam chyba nowego nie znajdziecie, same stare, chyba że dziewczyny coś swojego
dołożyły.
- Ja nowych nie szukam. Wiecie, że właśnie to, co stare, bardziej mnie interesuje -
odpowiedziałem z ożywieniem, bo od początku czekałem na chwilę, w której będę mógł
wygłosić to zdanie.
- Stare też znacie. Za poprzednim pobytem wszystkieście przeczytali - uśmiechnął się
Prot, złapany w moje sidła.
- To prawda. Co tylko ruszę, okazuje się znajome. A w tej skrzyni, Procie, w tej, która u
mnie stoi, nie macie przypadkiem czegoś ciekawego?
Prot pochylił głowę, jakby go nagle zainteresowały przerwane obliczenia.
- W skrzyni żadnych książek nie ma... - powiedział wolno. - Ja już wam chyba kiedyś to
mówiłem Janie Sebastianie. Tam nie ma nic, co by was mogło zaciekawić...
- A co tam trzymacie? - zapytałem, udając, że nic nie pamiętam.
Prot przechylił się, sięgnął za siebie i wyjął z szafki, która stała za jego plecami, pękatą
butelkę z nalewką i dwa kieliszki.
- Napijecie się, Janie Sebastianie?
- Połóweczkę.
Podczas gdy napełniał kieliszki rubinowym płynem, ja ciągle czekałem na odpowiedź.
Czyżby Prot w ogóle nie zamierzał mi jej dać?
- Parny dzień... - powiedział Prot i otarł czoło białą chustką. - Ciężko pracować w takiej
duchówce. A deszcz potrzebny, bo jak tak dalej pójdzie, lasy zaczną płonąć przy torach.
Obracałem w palcach nóżkę kieliszka. Zapytać jeszcze raz? Przypomniałem sobie
powiedzonko, którym mnie raczył mój stryj przy brydżu: „Dobry furman dwa razy nawraca!" -
mówił, kiedy nie wychodziłem w odpowiedni kolor. Ale rozgrywka z Protem to nie był brydż,
więc wahałem się.
- Tak! - stwierdził Prot z zadowoleniem. - Udała się Anicie ta nalewka. To ubiegłoroczna,
na wiśniach. Może jeszcze kapkę?
- Nie, dziękuję, dla mnie i tego było za wiele. No cóż... Pójdę już, Procie, nie chcę wam
przeszkadzać.
- Nie przeszkadzacie mi, skądże znowu. Drzwi od kancelarii otworzyły się gwałtownie i
do pokoju wpadła Babetka.
- Dziadku! - zawołała, ale na mój widok speszyła się i dopiero po chwili wolno dokoń-
czyła: - Chciałybyśmy obejrzeć sobie stare zdjęcia. Czy mogłabym je wziąć?
- A weź sobie, dziecko, są w szafie w pudle!
Babetka wyjęła z szafy kartonowe pudełko. Trzymając je pod pachą, stanęła przede mną.
- Może i pan ma na to ochotę?
- Na pewno... - mruknął Prot z dziwnym uśmieszkiem. - Jan Sebastian kocha takie
starocie...
Wyszliśmy na ganek, gdzie przy wiklinowym stole siedzieli Tomasz i Monika. Kryśka
stała obok Anity i trzymała na wyciągniętych rękach gruby zwój wełny, którą Anita nawijała na
kłębek. Tomasz podsunął mi fotel, sam przesunął się na ławie i zrobił obok siebie miejsce dla
Babetki. Usiadła i wolno rozwiązywała sznurek.
- Jakie to dziwne! - westchnęła. - Oglądałam kiedyś te zdjęcia i pamiętam, że są tu nawet
fotografie naszej prababci. Czy po nas też zostaną kiedyś tylko zdjęcia w kartonowym pudełku?
- Ludzie są jak wiatr - powiedziała Anita obserwując uważnie bieg wełnianej nitki. - Jedni
lekko przelecą przez życie i nic po nich nie zostaje, drudzy dmą jak wichry, więc zostają po nich
serca złamane jak jakieś drzewa po huraganie. A inni wieją jak trzeba. Tyle, żeby wszystko na
czas mogło kwitnąć i owocować. I po tych zostaję piękno naszego świata...
Milczeliśmy wszyscy, Babetka z rękoma złożonymi na kartonowym pudełku, Monika z
głową opartą na dłoniach, Kryśka stojąca nieruchomo i wpatrzona w Anitę, ja i wreszcie Tomasz
z wyrazem szczególnego napięcia w oczach.
- Od czego zależy siła wiatru, Anito? - zapytał cicho.
- Od nas samych. Od tego, co każde z nas ma w sobie! - powiedziała Anita bez namysłu i
z głębokim przekonaniem. - Jeżeli chcesz, żeby twoje życie było piękne, może takie być.
Przecież to ty sam je układasz, nie?
- Tak, ale czasami przychodzi cierpienie albo coś, co jest niezależne od naszej woli -
wtrąciła Babetka nieśmiało. - Na przykład wojna albo czyjaś śmierć. I życie przestaje być piękne,
chociaż można bardzo chcieć, żeby było.
- A pewno! - zgodziła się Anita. - Ale cierpieć też można na różne sposoby. Jeden będzie
ci krzyczał i włosy z głowy darł pazurami, a drugi zamknie się w sobie. I chociaż wam się to
może w głowach nie pomieści, ale ja wam mówię, że z cierpienia człowiek też może wyjść o coś
bogatszy.
- O co? - zapytałem, bo zawsze ceniłem filozofię Anity.
- O co? - powtórzyła ze zdziwieniem. - Ty mnie pytasz, Janie Sebastianie? Alboś ty sam
mało cierpiał w życiu? Na pewno więcej niż ja. I co w tobie cenię, to szacunek dla cudzego
cierpienia i czyjejś troski. A tego ciebie nauczyły twoje własne nieszczęścia... Trzymaj, Kryśka,
tę wełnę porządnie, bo nić mi plączesz! - huknęła nagle. - Gapi się jak to cielę na malowane
wrota! Buzię byś chociaż zamknęła, bo ci wrona wleci. Monika roześmiała się głośno.
- A ty czego znowu? - spojrzała na nią Anita.
- Bo to w końcu śmieszne, tak tu siedzisz, Anitko, w tej leśniczówce i tyle masz pracy, i
tyle spraw na głowie, i jeszcze masz czas na myślenie.
- Nie mam czasu na żadne myślenie! - fuknęła Anita.
- Więc skąd wiesz o tym wszystkim, o czym nam mówiłaś?
- Przecież ja tego nie wymyśliłam. Samo mi przyszło.
Przyglądaliśmy się Anicie w milczeniu. Siedziała na niskim stołeczku, tęga, rumiana,
siwowłosa. Pewnie nawet nie wiedziała, że zastanawialiśmy się teraz nad każdym z tych słów,
które przed chwilą wypowiedziała tak łatwo i pewnie, jakby to były słowa wiersza wyuczonego
na pamięć.
- Ty wiejesz jak trzeba, Anito! - powiedziałem, sięgając po fajkę. - Czego się tkniesz,
kwitnie i owocuje...
- E, nie gadaj, nie gadaj, Janie Sebastianie! - zniecierpliwiła się. - Niech ci lepiej Babetka
pokaże te stare fotografie. Zacznij od pradziadka, Babetko. Pradziadek jest w tej zielonej
kopercie, sama go tam kładłam.
Wyjmowaliśmy kolejno grube, sztywne kartoniki. Kiedy Prot wyszedł na ganek, ogląda-
liśmy właśnie zdjęcie jego ojca.
- Chyba był groźny, dziadku? - zapytała Monika podsuwając fotografię Protowi. - Ma taki
surowy wygląd!
- W miarę groźny, Monisiu. Jak przychodziło co do czego, to potrafił się ze mną roz-
prawić. Spuszczał mi lanie na pokładankę.
- Co to znaczy „na pokładankę"?
- Kładł na kolanie i wrzepiał do wiwatu! - roześmiał się Prot.
- Więc jednak był groźny! - powtórzyła Monika.
- Nie. Na co dzień to on był cichy i małomówny.
Babetka wyjęła teraz z pudełka następną kopertę. Zajrzała do niej.
- To zdjęcia babci... - szepnęła. Prot sięgnął po jedno z nich, popatrzył chwilę i położył na
stole przed nami.
- Tak, to moja żona - zwrócił się do mnie. - Z okresu naszego narzeczeństwa. Spójrz tyl-
ko, Janie Sebastianie, jakie piękne miała oczy...
- Żadna z nas nie jest podobna do babci Małgorzaty - westchnęła Kryśka z żalem. - Ja w
każdym razie nic a nic nie jestem do niej podobna.
Prot spoglądał teraz na swoje wnuczki uważnie, jakby szukał w ich twarzach czegoś, cze-
go dotąd nie udało mu się dostrzec.
- Nie, Krystynko, ty nie jesteś do babci podobna. I Monika też nie..
Kiedy spojrzał na Babetkę, na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Może jedna Babetka...
- Naprawdę? - ucieszyła się. - A co ja mam po babci?
Prot przesunął ręką po jej czole i podbródku.
- Czoło, nos i chyba kształt głowy.
Cofnął rękę gwałtownie i zacisnął w pięść, jakby chciał zatrzymać w niej coś dalekiego,
nieuchwytnego, coś, co wróciło teraz nieoczekiwanie.
Prot wyszedł na dwór. Około godziny oglądaliśmy jeszcze zdjęcia, ale były coraz mniej
odległe i mniej ciekawe. Postanowiłem pójść do swojego pokoju i ponowić próbę wypoczynku.
Kiedy wstałem od stołu, jeszcze raz spojrzałem na dziewczęta. Monika i Kryśka zajęte były
układaniem fotografii. Babetka zaś siedziała oparta o ścianę i patrzyła w bok, nie mogłem ze
swojego miejsca dojrzeć jej spojrzenia, widziałem jednak, komu przyglądała się tak uporczywie.
I wtedy usłyszałem słowa Tomasza:
- Masz dzisiaj dziwne oczy. Wyglądają jak nie ubrana choinka.
I pomyślałem wtedy, że są ludzie, którzy godzinami czuwają, aby zobaczyć moment,
kiedy pączek rośliny zamienia się w liść, że są również tacy, którzy z kamerą pilnują chwili, w
której pisklę wydobywa się ze swojej skorupki. I że mnie trafia się inna okazja. Mogłem
zobaczyć, jak z gestów, ze słów, ze spojrzeń i lekkich dotknięć ręki powstaje może... przyjaźń,
może... miłość.
Obudził mnie wiatr: Kiedy otworzyłem oczy, biała, przejrzysta firanka, którą
przysłonięte, było okno w moim pokoju, wydymała się jak nieforemny balon. Było ciemno,
musiały nadejść chmury i przesłonić księżyc. Chciałem zapalić lampkę przy swoim łóżku, ale
światła nie było. Widać wichura uszkodziła gdzieś przewody, to często zdarzało się w leśniczó-
wce. Przy płomyku zapalniczki spojrzałem na zegarek. Dochodziła druga. Prąd zimnego po-
wietrza szedł od okna, zrobiło mi się chłodno, postanowiłem wstać i wyjrzeć na dwór.
Po omacku odnalazłem swój gruby sweter, naciągnąłem go na siebie i podszedłem do ok-
na. Widać było stąd doskonale ciemny zarys budynku, w którym mieściła się stara kuchnia, a
kiedy mój wzrok przywykł do ciemności, potrafiłem nawet od reszty domku odróżnić
przybudówkę-spiżarnię. Dokoła panowała cisza i spokój, żaden cień nie przemykał się w pobliżu,
żadne światło nie migotało w oknach kuchni, nie działa się żadna z tych rzeczy, których mogłem
oczekiwać.
Zamknąłem okno i usiadłem na łóżku. Ćmiąc fajkę wpatrywałem się przed siebie,
zafascynowany tajemniczą nieruchomością sprzętów, które nocą wyglądają inaczej niż za dnia.
Na wprost mojego łóżka, pod ścianą, stała skrzynia Prota. Prosta, dębowa skrzynia. Pamiętałem
miejsca, w których zdobiły ją okucia, i chociaż nie widziałem ich teraz wyraźnie, mógłbym i tak
bezbłędnie trafić ręką wprost na metalowe, półokrągłe uchwyty po jej bokach, mógłbym, nawet z
zamkniętymi oczyma, dotknąć płaskich rzeźbionych ozdób i małej pociemniałej od rdzy kłódki...
Znałem tę skrzynię na pamięć - była tak piękna, że oglądałem ją wiele razy. Teraz stała na niej
moja torba podróżna, w której, jak sobie przypomniałem, powinna być latarka. Wstałem więc i
idąc pewnym krokiem zbliżyłem się do skrzyni. Kiedy oparłem się o nią kolanem, poczułem, że
uwiera mnie jakiś dziwny przedmiot. Co to może być? Przecież nie kłódka, bo kłódka wisiała z
boku. Nie, to
musiało być coś zupełnie nowego, coś, czego tu dotąd nie było.
Odsunąłem kolano i dotknąłem ręką dziwnego przedmiotu. Był duży i ciężki. A jednak...
jeszcze raz przesunąłem po nim dłonią, jeszcze raz uniosłem do góry... tak, to jednak była kłódka.
Tylko inna, nowa. Kłódka, której z pewnością nie widziałem odpoczywając w swoim pokoju po
powrocie z miasteczka. Kto i kiedy ją założył?
Nie potrzebowałem zastanawiać się długo, aby rozwiązać tę zagadkę, była prostsza od
zagadek Krystyny. Kłódkę założył Prot, kiedy oglądałem zdjęcia na ganku, teraz przypomniałem
sobie, jak wyszedł na dwór, jak wrócił i niósł w ręku swoje drewniane pudło z podręcznymi
narzędziami. Tak, to Prot, zaniepokojony naszą rozmową w kancelarii, zabezpieczył skrzynię
przede mną! Dlaczego? Na to pytanie już nie umiałem znaleźć odpowiedzi, bo łączyła się ona
chyba z zagadką Krystyny.
Przewracając bezładnie wszystkie rzeczy w torbie znalazłem wreszcie latarkę. Skiero-
wałem światło na kłódkę. Prot nawet nie usiłował przymocować jej dyskretnie, z boku. Chyba
nawet przeciwnie, celowo zawiesił kłódkę na najbardziej widocznym miejscu, aby stała się dla
mnie ostrzeżeniem. Właściwie, dopiero teraz ogarnął mnie prawdziwy niepokój. W tej skrzyni
istotnie musiało być coś, czego Prot strzegł przed ludźmi. Jeżeli nie były to witraże, to... to co?
Znowu podszedłem do okna, wyjrzałem na dwór. Stara kuchnia przycupnięta w kącie
podwórza spała spokojnie, spokojnie spały psy w swoich budach, chyba tylko ja jeden snułem się
tu tej nocy, targany niepokojem o starego przyjaciela.
Sen chwycił mnie nagle, tak, że rano obudziłem się na kołdrze, wypalona fajka leżała
obok łóżka, na podłodze. Ze snu wytrąciły mnie jakieś dziwne głosy. W pierwszej chwili
wydawało mi się, że jest ich bardzo wiele, dopiero po jakimś czasie uprzytomniłem sobie, że to
zaledwie jeden głos, za to ostry i wibrujący. Monika ćwiczyła swoje wokalizy. Widocznie jednak
zdążyłem przywyknąć już do wnuczek Prota, bo nie ogarnęło mnie ani zniecierpliwienie, ani
złość. Raczej coś w rodzaju rozrzewnienia towarzyszyło mi aż do śniadania.
- Pięknie! - pochwaliłem Monikę, kiedy wszyscy spotkaliśmy się przy stole. - Masz silny
głos.
- Obudziłam pana? A ja myślałam, że śpiewam bardzo cicho.
- Możliwe, że potrafisz robić to głośniej! - roześmiałem się. - Kiedyś musisz mi
zademonstrować całą skalę swojego głosu! - zaproponowałem Monice.
- Teraz nie mogę! Boli mnie głowa, zawsze mnie boli głowa, kiedy zrywa się wiatr.
Słyszał pan, jak wiało dziś w nocy?
- Nie. Spałem. Obudziłem się tylko na chwilę. A gdzie się podział wasz dziadek?
- Przyjechał nadleśniczy, dziadek poszedł z nim do szkółki - odpowiedziała Babetka
skubiąc suchą bułkę. - Jeśli ma pan ochotę, możemy też tam pójść. Był pan już w szkółce?
- Nie, właściwie nie robiłem jeszcze żadnych spacerów, chętnie pójdę z tobą, Babetko.
Uśmiechnąłem się, ale bardziej do siebie niż do Babetki, bo rozbawiła mnie nagle ta rola
dobrego wujaszka, którą zachciało mi się grać od rana.
- Ty doprawdy nic nie jesz! - powiedziałem. - Sucha bułka na śniadanie to chyba za mało,
Babetko?
- Och, nie! To nawet za dużo o suchą bułkę! Nie powinnam w ogóle jadać śniadań.
Śniadania są strasznie tuczące...
Była w znakomitym humorze. Zauważyłem, że miała na ręku trzy srebrne kółka, które
dźwięczały przy każdym ruchu. Może niezbyt pasowały do podrapanej dłoni, ale były widomym
znakiem, że Babetka zadbała o siebie tego dnia. Kucyki przewiązała przy uszach czerwonymi
aksamitkami. Wczoraj w tych miejscach były zwyczajne gumki od lekarstw.
- A gdzie Tomek? - zapytałem.
- Poszedł po szyszki. Ja nie poszłam.
- Dlaczego? Nie lubisz zbierać szyszek?
- Lubię, ale dziś jest mój dzień na zmywanie. Poszedł z Kryśką.
- Czy panu nie wydaje się, że Tomkowi Kryśka się podoba? - zapytała nagle Monika.
- Nie, nie wydaje mi się. A tobie?
- Mnie się wydaje!
- Tomek przyjaźni się z Kryśka - wtrąciła Babetka ostro. - Czy zaraz trzeba robić z tego
takie halo?
- Nie robię żadnego halo - odparła Monika spokojnie - ty raczej zrobiłaś halo z mojego
pytania. Jeżeli pan już zjadł, to umyj szklanki i możecie pójść do szkółki.
- Zjadłem, dziękuję! A ty, Moniko, wybierzesz się z nami?
- Nie, ja nie mogę. Obiecałam Anicie, że jej pomogę przy robieniu obiadu. Dziś pierogi z
wiśniami.
Babetka zebrała ze stołu i wyniosła naczynia do kuchni. Monika uśmiechnęła się z wy-
raźną ironią.
- Jest śmiesznie zazdrosna.
- O kogo? - udałem zdziwienie.
- O Tomka. Widział pan jej minę, kiedy powiedziałam, że Tomkowi podoba się Kryśka?
- Moniko...!
- Och, może nie powinnam tego panu mówić! - zreflektowała się gwałtownie.
Nie powinna mówić, a jednak powiedziała. Zaczęło mi się wydawać, że Monika jest bar-
dziej zazdrosna o Tomka niż Babetka i że nie przyznaje się do tego sama przed sobą. Czy jest
jeszcze dziecinnie przewrotna, czy może już taka na zawsze zostanie?
- Zdarzyło mi się kiedyś pokochać dziewczynę, z którą później ożenił się mój brat. To
bolało trochę, wiesz? Ale on nigdy nie dowiedział się o tym.
Monika nie dopatrzyła się związku pomiędzy tym, co powiedziałem, a sobą. Zapytała
tylko:
- Czy to potem panu przeszło?
- Przeszło mi.
- Tak zupełnie? Bez śladu?
- A czy jakiekolwiek uczucie może przechodzić bez śladu? Jak myślisz, Moniko? Chyba
każde zostawia ślad?
Nie odpowiedziała. W tej samej chwili wróciła Babetka, szła szybko przez pokój,
jednocześnie wkładając sweter.
- Możemy iść! - powiedziała. - Trzy szklanki umyłam, dwie stłukłam, dlatego tak szybko
poszło.
Włożyłem wiatrówkę i wyszliśmy przed dom. Po zimnej nocy przyszedł zimny dzień.
- Z pogodą to jak z humorem, właściwie nigdy nie wiadomo, kiedy się zmieni i do jakiego
stopnia. Ty, na przykład, wczoraj byłaś w złym humorze, a dziś jesteś w dobrym. Pogoda
odwrotnie.
- Ja wczoraj, też byłam w dobrym humorze!
- Oj, chyba nie!
- Byłam w bardzo dobrym humorze! - upierała się Babetka. - Nie wiem, dlaczego uważa
pan, że nie.
- A kto rzucił w Kryśkę pomidorem? - zapytałem nagle. Zatrzymała się.
- W Kryśkę? Pomidorem? - patrzyła mi prosto w oczy. - Ja? W Kryśkę? Pomidorem?
- Tak, ty!
- Dlaczego pan mnie o to posądza?
- Po pierwsze, dlatego że widziałem, jak zwiewałaś w maliny. A po drugie, dlatego że
kłamiesz teraz.
Opuściła głowę i znowu ruszyła do ataku.
- Rzuciłam w Kryśkę pomidorem dlatego, że jest wścibska, wszędzie chce wetknąć nos.
Przecież słyszałam, co ona panu mówiła...
- Ach tak? Więc jeszcze podsłuchiwałaś na dokładkę. No, no, ładny z ciebie numer!
Roześmiała się. Potem zaczęła przeskakiwać z jednej kępy trawy na drugą. Wreszcie
zatrzymała się, poczekała na mnie i znowu szliśmy obok siebie.
- W tym domu nie ma żadnych tajemnic. Żadnych! - powiedziała dobitnie.
- Każdy dom ma swoje tajemnice. Inaczej nie byłby domem - odparłem prowokacyjnie. -
A co dopiero, kiedy w grę wchodzi dom tak sędziwy jak leśniczówka. Tu muszą być tajemnice,
rozumiesz, Babetko?
- Możliwe... - zgodziła się. - Ale jeżeli nawet są, to po co je odkrywać?
- Ty je znasz? - zapytałem.
Nie odpowiedziała.
- Znasz je! - stwierdziłem.
- Jedną znam. Ale nie zdradzę jej nikomu... - powiedziała Babetka tak cicho, że ledwie
do słyszałem.
- Dlaczego? Czy jest aż tak przerażająca?
Znowu nisko zwiesiła głowę i milczała. Zatrzymałem się i na siłę podniosłem jej brodę do
góry. Odwróciła głowę w bok, ale zbyt późno. Zdążyłem zauważyć oczy pełne łez. Wziąłem
podrapaną dłoń w swoją rękę i ruszyliśmy dalej w stronę szkółki.
- Nie! - odpowiedziała Babetka po chwili. - Wcale nie jest przerażająca.
* * *
Monika i Kryśka grały w badmintona. Usiadłem na ławce przed domem i obserwowałem
bieg lotki.
Dlaczego marnuję czas? Powinienem teraz tkwić w swoim pokoju i zabierać się do pracy.
A ja siedzę sobie w charakterze widza, patrzę, jak ta nieszczęsna lotka, fruwa w powietrzu, a co
gorsza, nabieram coraz większej ochoty, żeby wyjąć rakietę z rąk Moniki i spróbować tej
zabawy. Wydaje mi się śmiesznie łatwa, ale to pewnie złudzenie. Jeżeli spróbuję, wygłupię się
przed dziewczętami, a poza tym wieczorem będą mnie bolały wszystkie kości. O, Monika znowu
nie odbiła lotki, chociaż padała jej wprost na rakietę! No nie, dajcie spokój, przecież to doprawdy
żadna filozofia, trzeba było tylko trochę podskoczyć. Chyba spróbuję. A jeżeli rozłożę się jak
długi na tym żwirku? Nie zaryzykuję, miałyby zbyt wiele radości. Teraz Kryśka! Czy one
doprawdy nie potrafią ruszać się trochę szybciej, a nie jak muchy w smole? Ja bym potrafił, ale
może mi się tylko tak zdaje? Spróbować? Nie, nie spróbuję. Chociaż mógłbym, mimo że Monika
i Kryśka uważają mnie z całą pewnością za kompletnego starca! W gruncie rzeczy osiągnąłem
dopiero wiek, w którym człowiek powinien być w szczytowej formie psychicznej. Fizyczna
pozostawia już trochę do życzenia, zwłaszcza moja, pewnie właśnie dlatego, że nie uprawiam
żadnego sportu. Nie, Krystynko, nie! Ruszasz się tak ciężko, jakby każda z twoich młodych nóg
ważyła sto kilo! Ja ci zaraz pokażę, jak trzeba się ruszać...
- Moniko! - zawołałem. - Czy mógłbym wziąć od ciebie rakietkę na dziesięć minut?
Tylko uprzedzam was, że ja jeszcze nigdy w życiu w to nie grałem! - zaznaczyłem przezornie.
Monika zbliżyła się do mnie, podała mi rakietkę.
- Proszę bardzo! To łatwo, nawet dziadek Prot próbował kiedyś i poszło mu świetnie.
No, jeżeli Protowi poszło świetnie, to mnie pójdzie znakomicie, Prot ma przecież blisko
dwa razy więcej lat niż ja! - pomyślałem z ulgą i podniosłem się z ławki.
Kiedy pierwszy raz machnąłem rakietą, wyleciała mi ż ręki i wylądowała obok Kryśki.
Podała mi ją z uśmiechem pełnym wyrozumiałości.
- Panu pokręciła się lotka z rakietą! Rakietę trzyma się w ręku.
Udawałem, że jej uwaga szalenie mnie rozbawiła.
- Cha, cha! - zaśmiałem się nieszczerze i odważnie odbiłem lotkę w stronę Kryśki.
Poleciała wysoko i upadła za moimi plecami.
- O, do czorta! - zdenerwowałem się.
Kryśka podniosła ją i odbiła w moją stronę. No, wreszcie udało mi się dobiec w porę,
jednakże pycha, w którą wpadłem na ułamek sekundy, była przedwczesna.
- Zupełnie nieźle! - pochwaliła mnie Kryśka pomimo wszystko i odwracając głowę w
stronę domu zapytała:
- Prawda, Anito?
Anita stała na ganku.
- Pewno, że nieźle! Gdzie by człowiek nie spojrzał, tam Jana Sebastiana widzi.
No, tak. Widocznie była tu już przez chwilę i obserwowała, jak miotałem się po całym
podwórku. Stanowczo powinienem zrezygnować z dalszej gry, ale obudził się we mnie duch
walki, przypuszczam, że coś takiego budzi się w toreadorze na widok byka i w byku na widok
toreadora.
- Gramy dalej, Kryśka! - zawołałem.
- Poczekajcie, niech ja przejdę!
Anita zeszła ze stopni ganku i wolno skierowała się w stronę starej kuchni. Podałem
rakietę Monice.
- Rezygnują! Graj ty. Ja pójdę z Anitą.
Już wczoraj miałem ochotę zajrzeć do kuchni pod jakimś pretekstem. Wziąłem od Anity
kosz na ziemniaki.
- Pomogę. Po raz pierwszy na coś się tu przydam.
- E, tam, nie musisz się na nic przydawać, Janie Sebastianie, nie po to przyjechałeś.
Tomaszkowi zapomniałam powiedzieć, żeby mi przyniósł... - pchnęła drewniane drzwi
zamocowane na skrzypiących, zardzewiałych zawiasach. - Wejdź, tylko uważaj, bo tu sufit belką
podparty...
- Nie zamykacie na kłódkę tych drzwi, Anito?
- A po co? Nic tu nie ma ważnego. Ziemniaków parę metrów, ser, masło, trochę mięsa.
Kto się na to będzie łaszczył? Ja sobie już kosz wezmę, a ty mi, Janie Sebastianie, tylko tę klapę
podnieś i latarką do góry poświeć, bo tam to tak ciemno jest, że nic nie widać...
Podniosłem ciężką przykrywę zasłaniającą wejście do piwnicy i latarką Anity oświetliłem
ciemne wnętrze. Anita schodziła pomału.
- Jezusie, o małom nie spadła... - zatrzymała się w połowie drabiny. - Trzymaj ty, Janie
Sebastianie, to światło jak należy!
Przestałem rozglądać się po kuchni i skupiłem uwagę na oświetlaniu drogi Anicie. Kiedy
zeszła, znowu mogłem popatrzeć dookoła. Kuchnia była zniszczona, widać nikt z niej nie
korzystał od lat. W progu stał rozpadający się piec, obok jakieś stare wiadra, jakieś połamane
grabie, zdarta miotła i drewniana skrzynka, pusta, z resztkami węgielnego pyłu na dnie. Sufit był
poczerniały, w kątach wisiały pajęczyny, a okno... Chyba się nie myliłem! Okno było aż szare od
kurzu i przez szybę nie było nic widać, nawet zarysu drzew rosnących tuż obok. A jednak na
samym środku, widziałem dokładnie, na samym środku szyby jaśniał krążek wielkości
spodeczka!
Anita podała mi kosz pełen ziemniaków, wyszła z piwnicy otrzepując zamaszyście swój
gospodarski fartuch.
- Mógłby Prot piwnicę w naszej kuchni zrobić, a nie żebym tak się musiała mordować!
Sama zamknęła klapę, a ja trzymając kosz w ręku zbliżyłem się do okna. Spojrzałem
przez przetartą szybę. Widać było dróżkę prowadzącą do domu; widać było ganek i... i nic
więcej.
- Ktoś tu sobie zrobił punkt obserwacyjny, Anito!
Spojrzała w moją stronę, wzruszyła ramionami i powiedziała bez zainteresowania:
- Pewnie dzieciaki. Wszędzie się plączą. Najpewniej Tomaszek, jak po ziemniaki
przychodził.
To było prawdopodobne i może jasny krążek nie interesowałby mnie dłużej, gdybym
nagle nie spojrzał w głąb drewnianej skrzynki. Z poprzedniego miejsca widziałem tylko resztki
miału, teraz dostrzegłem coś jeszcze. W samym kącie, na rozwiniętym pakowym papierze leżały
resztki nie dojedzonych kromek chleba. Chyba jednak Tomasz nie musiał przychodzić do
piwnicy z kanapkami zawiniętymi w szary papier, dosyć było jedzenia w leśniczówce... Anita
stała w drzwiach.
- Pośpiesz się, Janie Sebastianie! - poganiała mnie. - Czego ty tam szukasz po tych
brudnych kątach?
Wyszliśmy na dwór. Zaniosłem Anicie ziemniaki do kuchni i poszedłem do siebie. Otwo-
rzyłem okno i usiadłem przy stole. Wyjąłem swoje notatki, chciałem je przejrzeć, żeby wreszcie
zabrać się do konkretnej pracy.
- Ona po prostu wmawia w siebie! - usłyszałem nagle głos Moniki. - Tomek wcale w niej
się nie kocha, wcale!
- Podoba mu się, to widać.
Kryśka i Monika rozmawiały tuż pod moim oknem. Chcąc nie chcąc słyszałem każde sło-
wo.
- Mylisz się! Ona wcale nie jest w jego typie! - zaprzeczyła Monika. - Mówił mi kiedyś,
że ze swoją urodą pasowałaby do filmów kowbojskich.
- Co z tego, że tak mówił? - głos Kryśki zabrzmiał ostro. - Być może jemu podobają się
właśnie takie dziewczyny? Zwróć uwagę, jak on na nią patrzy...
- Na mnie patrzy podobnie, a może nawet... - Monika urwała, a potem zakończyła
gwałtownie: - Och, ja i tak mam u niego większe szansę.
- Ty? Ty u niego nie masz żadnej szansy! - roześmiała się Krystynka szczerze. - Przecież
on na ciebie w ogóle nie zwraca uwagi. Bardzo mi przykro! - dorzuciła drwiąco.
- Dziecinna jesteś. Obydwie jesteście dziecinne, i ty, i Babetka. Nadajecie się do klasz-
toru. Zwłaszcza Babetka.
- Do klasztoru? - oburzyła się Kryśka.
- Zwariowałaś chyba! Babetka ze swoją perkusją?
- Babetka ze swoją perkusją! - powtórzyła Monika. - Właśnie ona. Babetka jest zbyt
pozytywna, perkusja jej nie ratuje. Od takich dziewczyn chłopcy dostają mdłości. Są nudne.
- Babetka nie jest nudna!
- Może ty się z nią nie nudzisz. Ale Tomek...?
- Z nas trzech Tomek najbardziej lubi Babetkę. Myśl sobie o tym, co ci się podoba, ale tak
jest!
- Mmmm... - zamruczała Monika. - Sądzisz, że najbardziej lubi Babetkę?
- Na pewno! - odparła Krystynka z przekonaniem. - Na pewno - powtórzyła.
- Naiwna jesteś, dziecino! Wściekle naiwna, przekonasz się o tym niedługo.
Za oknem zapadło milczenie, położyłem przed sobą arkusz papieru i trzymając w ręku
długopis zastanawiałem się nad pierwszym zdaniem mojej książki. W gruncie rzeczy wy-
myśliłem je już dawno, ale nagle wydało mi się zupełnie nieodpowiednie, kiepskie stylistycznie.
- Grasz czy nie? - usłyszałem znowu głos Kryśki. - Bo jeżeli w dalszym ciągu jesteś
zmęczona, to ja idę do domu, mam już dość siedzenia na tej ławce.
- Mogę grać.
Usłyszałem ich kroki za oknem, potem zrobiło się już zupełnie cicho i właściwie mogłem
się spokojnie zabrać do roboty. Ale właśnie w chwili, kiedy miałem zanotować kolejną wersję
pierwszego zdania, rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę...
Weszła Babetka.
- Och, pan pracuje? - zatrzymała się w progu i patrzyła na mnie z niedowierzaniem,
widocznie wnuczki Prota zwątpiły już w to, abym kiedykolwiek wykazał się natchnieniem.
- Wejdź, Babetko! - powiedziałem z nadzieją, że Babetka uszanuje jednak mój nastrój
twórczy.
Nie uszanowała. Weszła i energicznie zamknęła za sobą drzwi. Następnie usiadła na
parapecie okna i westchnęła ciężko.
- Przykro mi bardzo - powiedziała - ale przyszłam do pana po składkę.
- Po jaką składkę?
- Za kilka dni są imieniny Anity. Musimy jej kupić prezent.
- Oczywiście! I niepotrzebnie jest ci przykro, bo chętnie będę uczestniczył w składce -
uspokoiłem Babetkę. - Co zamierzacie kupić i ile macie pieniędzy?
Babetka sięgnęła do kieszeni spodni i wyjęła garść drobnych, które zaczęła ustawiać na
parapecie w wysokie wieżyczki. Były to wyłącznie pięćdziesięciogroszówki.
- Mamy dwadzieścia pięć złotych w bilonie! - zakomunikowała. - A chcemy kupić Anicie
chustkę na głowę.
- Piękny pomysł - pochwaliłem. - Ile kosztuje taka chustka?
- Właśnie... widzi pan... nie bardzo mi to może przejść przez gardło - wyznała szczerze.
Zrozumiałem, że oni załatwili sprawę bilonu, a ja miałem zająć się banknotem. To zresztą
był słuszny podział i nie zamierzałem zgłaszać sprzeciwu. Położyłem portfel na stole, Babetka
wbiła w niego wzrok.
- Ile wam brakuje, Babetko?
- Kiedyś byłam z Anitą w mieście i ona pokazywała mi chustkę w kwiatki, która...
- Która kosztowała...? - pomogłem. Babetka zamknęła oczy.
- Sto trzydzieści złotych! - powiedziała jednym tchem. - Ale jeżeli pan uważa, że to jest
zbyt dużo, to my zrezygnujemy.
Powoli unosiła powieki do góry i wreszcie zobaczyłem jej oczy, w których czaiła się
przemożna chęć obdarowania Anity chustką w kwiaty.
- Proszę cię bardzo, Babetko!
Położyłem przed sobą brakującą sumę. Babetka zeskoczyła z okna i łapczywym gestem
zgarnęła pieniądze.
- Pan jest cudownym człowiekiem! - zawołała. - Naprawdę! Cudownym! I wcale pan nie
jest nadęty!
- Nadęty? - zaniepokoiłem się, bo sam żywiłem wyjątkową niechęć do ludzi nadętych.
Dlaczego miałbym być nadęty?
- Nie wiem, dlaczego. Ludzie nadymają się z różnych powodów! - wyjaśniła mi
rzeczowo. - Ale niech pan się nie martwi, pan jest bardzo miły i kochany!
Nadęty, miły, kochany. Wszystkie przymiotniki, których użyła Babetka, były dla mnie
jednakowo szokujące.
- Więc składkę mam już z głowy! - odetchnęła chowając pieniądze do kieszeni. - Po-
została jeszcze druga sprawa. Kupno.
- No, to już wy sami musicie załatwić, ja nie wiem, o jakiej chustce marzy Anita.
- Oczywiście, że sam pan nie pojedzie! - uspokoiła mnie Babetka, w każdym razie są-
dziła, że mnie uspokaja. - Wybierzemy się we trójkę: pan, Tomek i ja. Tak zostało ustalone.
Nawet przez myśl nam nie przeszło, żeby wkładać panu na głowę sprawę kupna! - zapewniła
mnie uprzejmie.
- Tak to zostało ustalone? - zapytałem niemrawo. - To znaczy, Babetko...
- To znaczy, że jutro rano pojedziemy samochodem do miasta. Pan, Tomek i ja. Potem
pan usiądzie sobie na ławeczce pod kościołem, a my pójdziemy kupić chustkę.
„Na ławeczce pod kościołem"! A więc w ich przekonaniu ja się nadają jedynie do
siedzenia
na ławeczce pod kościołem. Zabolało mnie to, ale tylko troszeczkę, tak jak boli ukłucie
szpilką.
- Dlaczego mam siedzieć na ławeczce? Chętnie pójdę z wami! - zbuntowałem się.
- Pan jest genialny! - Babetka obdarowała mnie kolejnym przymiotnikiem. - Genialny i
cudowny! Jutro zaprosimy pana na lody, ach, nie!... - wycofała się nagle i mina jej posmutniała. -
Myśmy się przecież złożyli na chustkę...
- W takim razie ja stawiam wam lody. Najpierw pójdziemy do sklepu, a potem...
- Do jakiego sklepu? - zdziwiła się Babetka.
- Do sklepu z chustkami.
- Chustkę kupimy na straganie! - zawołała Babetka nieomal zgorszona moją propozycją. -
To jest przecież dzień targowy.
Dzień targowy! Marzę o ciszy i spokoju, a jutro, z własnej woli, wpakuję się w ten tłum
na rynku! Pomiędzy stragany, kosze, gęganie gęsi i pianie kogutów. Pomiędzy konie, kaczki,
buraki, kalafiory.
- Strasznie się cieszę, że pan pójdzie z nami - zapewniła mnie Babetka, jednakże w
jednym ułamku sekundy radość na jej twarzy zmieniła się w zdumienie.
Patrzyła na arkusz leżący przede mną.
- Pan będzie sam ilustrował książkę?
Spojrzałem i ja. W rogu papieru, zupełnie nieświadomie, narysowałem chłopięcą twarz.
Babetka pochyliła głowę nad rysunkiem, przyglądała mu się uważnie, a potem powiedziała
cicho:
- Przecież to Tomek... pan pisze o Tomku?
Roześmiałem się tylko. Nie miałem ochoty zwierzać się Babetce z faktu, że nie napisałem
dotąd ani jednego słowa. Gwałtownym ruchem podniosła arkusz do góry i zajrzała na odwrotną
stronę.
- Czego tam szukasz? - spytałem.
- Niczego... tak tylko... nie rozumiem... czy to jest właśnie ta pana książka o pierwszej mi-
łości?
- Hmmm... - mruknąłem nieobowiązująco.
Jeszcze raz odwróciła kartkę. Już nie pytałem, czego szuka, wiedziałem świetnie. Szukała
rysunku drugiej twarzy, dziewczęcej. Nie znalazła jej.
Dopiero kiedy Babetka wyszła, sięgnąłem po długopis i w sąsiednim narożniku
naszkicowałem jej buzię. No cóż, ostatecznie tak właśnie mogła wyglądać ta para młodych ludzi,
o których miałem zamiar pisać. Ale, oczywiście, książka nie będzie o Babetce i Tomku ani o ich
miłości malutkiej i zielonej jak ździebełko, które kiełkuje wczesną wiosną i z którego nie
wiadomo, co wyrośnie. Może jakaś roślina mocna i zdrowa, a może chwast? I od czego to zależy
w końcu? - myślałem, ozdabiając kucyki Babetki czerwonym długopisem. To proste -
odpowiedziałem sam sobie - wszystko zależy od ogrodników. To im wyrasta, co sami sieją, i tak
im wyrasta, jak zasianego pilnują. Ej, Babetko, czy ty aby o tym wiesz? Albo ten drągal czy wie,
że każde z nas jednym głupim słowem, jednym idiotycznym gestem może zmarnować to, co się
tak pięknie zapowiadało?
Gdybym tak przyszedł do niego i powiedział: „Słuchaj, stary, chciałbym ci coś
uprzytomnić...", to pewnie machnąłby ręką pogardliwie i fuknął: „Ja wszystko wiem, dlaczego
pan się wtrąca, to przecież moja rzecz!" Ano tak, twoja rzecz, więc mocuj się z nią sam, ja
najwyżej mogę ci dorysować kilka piegów na nosie, bo dziś przy obiedzie zauważyłem, że je
masz.
Z jednego narożnika zerkała w moją stronę Babetka, z drugiego patrzył Tomasz, a pomię-
dzy nimi była czysta kartka papieru. Nie, moi drodzy, to nie ja będę pisał książkę o waszej
miłości, nie ja! Sami ją sobie napiszecie i doprawdy nie mam bladego pojęcia, jaka będzie jej
treść. No i styl.
III. PIERŚCIONEK Z JARMARKU
Tomasz poszedł na pocztę, żeby nadać listy, które Anita pracowicie pisała poprzedniego
wieczoru.
- To my teraz pójdziemy kupić chustkę i spotkamy się z tobą pod kiełbaskami z rożna! -
zapowiedziała mu Babetka.
Jeszcze nigdy w życiu nie spotykałem się z nikim pod kiełbaskami z rożna, ale muszę
przyznać, że miejsce wydało mi się bardzo odpowiednie. W tym zgiełku, w tym tłoku, z
pewnością było jedynym, które odznaczało się jakąś indywidualnością. Babetka ciągnęła mnie
przez tłum ludzi i nie mam pojęcia, jak to się działo, ale z całą pewnością każdy człowiek szedł
tu w inną stronę, przy czym stron było tyle samo, ile osób na targu. Najprawdopodobniej
wyglądałem jak cielę prowadzone na rzeź. Mój oprawca - Babetka wlokła mnie energicznie, a
ręka naprężona do ostatecznych granic spełniała rolę postronka.
- Chustki są tam! - zawołała Babetka, wskazując ruchem brody jakieś miejsce, które
wydawało mi się odległe o całe lata świetlne.
Wreszcie stanęliśmy przed straganem.
- Którą wybierzemy? - zapytała Babetka. Obrzuciłem chustki błędnym spojrzeniem.
Wszystkie były jednakowe, powiedziałem to Babetce, z trudem łapiąc oddech.
- Ależ skąd, każda jest inna, proszą bardzo, niech pan spojrzy! - oburzyła się szczerze. -
O, ta ma takie kolory kwiatów, widzi pan, a ta ma takie. A ta? Przecież ta ma jeszcze inne! O, tu
ma niebieski, a tu czerwony. A tu ma zielony, a tam pomarańczowy. Ja panią poproszę o te dwie
chustki - zwróciła się do właścicielki ogrodu botanicznego - chciałabym je obejrzeć. I jeszcze
może mi pani poda tamtą z niebieskim, i tamtą z fioletowym.
Po chwili stała przede mną z kilkoma chustkami w ręku. Mruczała coś, pogadywała ci-
cho, przerzucała sobie przez ramię to jeden klomb, to drugi. Wreszcie coś zatrzymało jej wzrok
na dłużej. Ujęła w dwa palce barwny kwadrat, odsunęła go z daleka od siebie i przechylając
głowę w prawo, w lewo - usiłowała podjąć decyzję. Złożyła chustkę w trójkąt i nagle jednym
ruchem zarzuciła mi ją na głowe. Starałem się uwolnić za wszelką cenę od roli modelki, ale
Babetka silnie trzymała końce chustki pod moją brodą.
- Proszę stać spokojnie, przecież muszę zobaczyć, jak to na kimś wygląda! - tłumaczyła
mi niecierpliwie. - Oj, proszę się nie wiercić... och, ta gęś chce pana uszczypnąć! - krzyknęła.
Odwróciłem się gwałtownie. Tuż obok mnie stała druciana klatka, ponad którą wiła się długa i
giętka szyja. Pomarańczowy dziób zbliżał się ku mnie niepokojąco. Pomyślałem z gwałtowną
tęsknotą o ławeczce pod kościołem, było jednak za późno... Tymczasem Babetka przymierzała
mi już następną chustkę.
- Panu jest w tych kolorach do twarzy! - zapewniła mnie. - Ale czy będą odpowiednie dla
Anity?
- Na pewno, na pewno! - powtarzałem gorączkowo.
- Czy ja wiem... - wahała się Babetka. - Pan jest brunetem, a Anita siwa... Może
przymierzymy jeszcze tę fioletową. Tak! Pan w niej wygląda nieszczególnie, ale dla Anity...
- Dzień dobry, panie redaktorze! - usłyszałem obok siebie jakiś głos.
Spojrzałem w bok. Na twarzy wopisty pojawił się sympatyczny, powitalny uśmiech.
- Moje uszanowanie, panie kapralu... - wystękałem z trudem, ponieważ Babetka usiłowała
mi właśnie zawiązać pod brodą tę chustkę, w której wyglądałem nieszczególnie.
- Co słychać w leśniczówce? - zapytał wopista obrzucając moje nakrycie głowy
podejrzliwym spojrzeniem.
- Babetko, na miły Bóg, daj wreszcie spokój tym przymiarkom! - zdenerwowałem się w
końcu. - Ona wybiera chustkę dla Anity! - zwróciłem się do wopisty usiłując rozwiązać supeł.
- Ja panu pomogę! - zaofiarował się.
- Zaraz, chwileczkę, niech tylko rzucę okiem! - powstrzymała go Babetka, niestrudzenie
dopasowując barwy kwiatów do siwizny Anity.
- No, więc jak? - zapytał kapral ponownie. - Co tam słychać w leśniczówce?
Uwolnił mnie wreszcie i podał chustkę Babetce.
- Spokojnie? - przyglądał mi się uważnie.
- Zupełnie spokojnie - odparłem.
- Nikt się tam nie kręci, pan leśniczy nie narzekał?
- Nie, nie narzekał...
- To w porządku. Jakby coś, panie redaktorze, to zaraz dajcie znać. Mówiłem
leśniczemu... - spojrzał na chustkę i uśmiechnął się do Babetki. - Ta będzie dobra dla Anity,
niech panienka bierze bez namysłu!
- Potworny dzień! - powiedziałem szczerze. - Zupełna makabra... a do tego ten upał.
Nagle obudziła się we mnie dusza detektywa. Kryśka nie darowałaby mi nigdy straconej
okazji.
- Wracając zajdę na chwilę do kościoła! - zwierzyłem się kapralowi podstępnie. - Tam
będzie chociaż trochę chłodniej, a poza tym chciałbym obejrzeć witraże, tyle o nich słyszałem...
- Tak... - powiedział. - Tak, jest na co popatrzeć...
Urwał i nagle spojrzał na mnie pytająco z wyraźnym niepokojem.
- A co pan o tych witrażach słyszał? - dokończył.
- Że cenne - odpowiedziałem krótko.
- Tak. Nawet bardzo. Kilku szyb brakuje, szukamy ich od dawna, ale, wie pan, jak to jest.
Po tylu latach niełatwa sprawa.
Babetka schowała już chustkę do koszyka i teraz stała obok nas.
- Wątpię, żeby ktoś na nie trafił - wtrąciła się. - Ich tu na pewno nie ma! - opinia ta
zabrzmiała dość kategorycznie i wopista spojrzał na Babetkę ze zdziwieniem.
- Dlaczego? Mogą być. I to w miejscu najmniej oczekiwanym. Spojrzał na zegarek i
zasalutował.
- Czołem, panie redaktorze! Za parę minut rozpoczynam służbę.
- Idziemy teraz pod kiełbaski! - zarządziła Babetka. - Czy pana naprawdę tak interesują
witraże? - zapytała nagle.
- Naprawdę. A szczególnie interesuje mnie los tych zaginionych - dorzuciłem. - A ciebie
nie, Babetko?
- Mnie nie - odparła krótko.
- Ale dlaczego? - zdziwiłem się, i to zdziwiłem się szczerze.
Babetka długo nie odpowiadała na moje pytanie, zapach kiełbasek z rożna stawał się co-
raz bardziej intensywny i wszystko wskazywało na to, że jego źródło, a co za tym idzie, i Tomek,
jest już blisko. Zrezygnowałem z podchwytliwych pytań.
- Jesteś dziwną dziewczyną, Babetko! - powiedziałem. Roześmiała się.
- To świetnie, wie pan? Zawsze marzyłam o tym, żeby być dziwną dziewczyną, a zawsze
byłam zupełnie zwyczajna. Dopiero pan odkrył we ranie jakieś niezwykłe cechy. A właściwie, to
dlaczego uważa mnie pan za dziwną? - zapytała. - Czy dlatego, że szanuję cudze tajemnice? Czy
dlatego, że mnie nie interesuje sprawa jakichś tam witraży, których na oczy nie widziałam?
Interesują mnie za to inne rzeczy...
- Na przykład?
- Ludzie. Nie przedmioty. Ciekawią mnie ludzie, ich życie... - mówiła, z wyraźnym
zakłopotaniem. - Może to się panu wyda śmieszne, ale ja na przykład chciałabym, żeby moje
życie było ładne. Pan jest dorosły i pan przecież wie jeszcze lepiej niż ja, że można je łatwo
spaskudzić...
Spojrzała na mnie wzrokiem spłoszonym i pytającym. Pomyślałem, że musi być w tej
chwili bardzo szczera. Często spotykałem się z tym, że ludzie w chwilach szczerości mają
spojrzenia przestraszonych zwierząt, tak jak gdyby spojrzenie w głąb samego siebie było czymś
niewłaściwym. A przecież to jest właściwe spojrzenie i im szybciej dochodzi się do tego
wniosku, tym lepiej dla patrzącego.
- To wspaniale, Babetko! - ucieszyłem się. - To wspaniale, że o tym myślisz!
Udało nam się wreszcie wydostać z zatłoczonego placu targowego. Szliśmy już chodni-
kiem, z dala widać było wyraźny napis: KIEŁBASKI Z ROŻNA.
- Kiedy jesteście u dziadka na wakacjach, czujecie się chyba zupełnie odizolowane od
swojego świata i ty, i twoje kuzynki, Babetko. Czy ci to odpowiada?
- Ja, proszę pana, nie umiem izolować się od świata. Dla mnie świat jest wszędzie. To
jasne, że przez cały rok żyję inaczej niż tutaj, Kryśka i Monika też. Ale czy to źle mieć czas na
rozrachunki?
- Na rozrachunki? Co ty mówisz, Babetko! Rozrachunki to sprawa ludzi dorosłych!
Przeskoczyła zręcznie jakiś gumowy przewód przeciągnięty od pobliskiego domu aż do
trawnika.
- Moja wychowawczyni twierdzi, że rozrachunki ze sobą samym trzeba robić od małego.
To wyrabia podobno uczciwe spojrzenie. Tak ona mówi, nie wiem, może nie ma racji.
- Czy Kryśka i Monika też to robią?
- Nie pytałam ich o to... - odparła Babetka z wahaniem. - Nie rozmawiałam z nimi nigdy
na ten temat, one, zdaje się, uważają, że jestem przemądrzała. Gdybym im zaproponowała na
dokładkę robienie rozrachunków... - roześmiała się.
- A Tomek? - zapytałem.
- Tomek... - powtórzyła. - Skąd mogę wiedzieć, jaki on jest?
- Przebywacie ze sobą dość często.
- Tak, ale...
Nie dokończyła zaczętego zdania. Opuściła głowę nisko i wyraźnie posmutniała.
- Spróbuj być ze mną szczera, Babetko! - zaproponowałem nagle. Staliśmy już pod
kiełbaskami, ale Tomka nie było tu jeszcze. Babetka rozglądała się niespokojnie.
- Wolałabym, żeby Tomek nie słyszał tego, co mam do powiedzenia...
- Więc nie wiesz, jaki jest?
- Nie wiem. Może bym wiedziała, gdyby nie to, że chwilami mam wrażenie... no, wydaje
mi się po prostu... że podobam mu się... - powiedziała z wysiłkiem. - Nie bardzo ufam chłopcom,
którym się podobam. Oni zawsze starają się być inni, niż są naprawdę.
- Nie ufasz żadnemu? - zdziwiłem się.
- W końcu któremuś będę musiała! - westchnęła Babetka z zabawną rezygnacją. - Ale
prawdę mówiąc, nie ufam im.
Przez chwilę obserwowała kiełbaski obracające się na rożnie.
- Kiedyś jeden taki zbierał chrabąszcze. Uśmiercał je eterem w sposób bardzo
humanitarny, to muszę przyznać. Opowiadał mi o tej swojej kolekcji i o tym, jak pięknie
wyglądają ułożone w specjalnych gablotkach. I wreszcie poprosił, żebym przyszła je obejrzeć.
Dałam się nabrać. Rzeczywiście, to było prześliczne. Potem usiedliśmy i on zaczął mówić różne
takie rzeczy, które działały na mnie tak właśnie, jak eter na chrabąszcze. Zwierzyłam się z tego
Edzie, mojej koleżance. Musiałam się zwierzyć komuś, czułam straszliwą potrzebę mówienia o
tym chłopcu. I dobrze zrobiłam, wie pan, bo okazało się, że Eda też oglądała kolekcję chra-
bąszczy i też słyszała to wszystko. Więc powiedziałam sobie, że już nigdy nie dam się nabrać na
żaden taki eter. Ostatecznie, mam siebie tylko jedną. To, że mam siebie tylko jedną, uprzytomniła
mi moja wychowawczyni! - zaznaczyła Babetka lojalnie.
- Ona musi być wspaniałą kobietą, Babetko! - powiedziałem z przekonaniem. - Jak się
nazywa? - zapytałem odruchowo.
- Ma bardzo dziwne imię, Alodia.
Alodia! Alka! Teraz ja wpatrywałem się iw kiełbaski wirujące nad płomieniem. Czy to
możliwe? To imię jest jednak tak rzadkie, że chyba nie mogłem się mylić. Alka!
- Czego was uczy ta pani Alodia?
- Polskiego...
No, tak. „Masz siebie tylko jedną!" - mówiła kiedyś Alka Babetce, może w jakiejś
rozmowie, może na godzinie wychowawczej. I gdzieś, u samych podstaw tego sformułowania
kryła się pewnie myśl o mnie, o moim przyjacielu z lat szkolnych, Ryśku, i o tym Tadku, który
siedział zawsze na ostatniej ławce. Żaden z nas nie zbierał chrabąszczy, ale każdy usiłował
czarować Alkę eterem słów na wyrost. I żaden z nas nie pomyślał, że ona ma siebie tylko jedną!
Dla nas była wyłącznie jeszcze jedną zdobyczą, jeszcze jednym sukcesem, jeszcze jedną
przechwałką w rozmowach,
- Może pójdziemy! - usłyszałem nagle głos Tomka.
Widocznie stał tu już od chwili, bo spostrzegłem, że i on, i Babetka przyglądają mi się
dość podejrzliwie.
- Oczywiście! To znaczy, wy ruszajcie w świat, a ja zaczekam na was przy kościele.
Dochodzę do wniosku, że ta ławeczka, którą wczoraj proponowała mi Babetka, jest dla mnie
rzeczywiście idealnym miejscem.
- Odprowadzimy pana! - zaofiarował się Tomek. - To w końcu nie ma znaczenia, gdzie
będziemy, tu wszędzie jest dobrze!
Uśmiechnął się, ale nie do mnie, tylko do Babetki. Jeżeli ja nie wiedziałem, czy jego
uśmiech był eterem, czy prawdą, skąd mogła to wiedzieć Babetka?
Kiedy ulokowali mnie wreszcie na ławce zacienionej rozłożystym kasztanowcem, ode-
tchnąłem z ulgą. Wariacje targowego dnia nie były w moim stylu.
Tomek i Babetka dochodzili już do szerokich schodów, które łączyły plac z przykoś-
cielnym ogrodem. Patrzyłem, jak szli szybko i jak zabawnie sterczące kucyki Babetki poruszały
się przy każdym energiczniejszym ruchu. Stanęli u szczytu schodów. Tomek wyjął coś z
kieszeni. Z odległości, która mnie od nich dzieliła, nie mogłem dostrzec, co to było. Widziałem
tylko, że Babetka pochyliła się nad dłonią Tomka i oglądała coś ciekawie. Potem uniosła głowę
do góry i stali tak przez chwilę, zupełnie nieruchomo, jak gdyby to, co leżało na dłoni Tomka,
zafascynowało ich swoją wyjątkowością. Potem widziałem jeszcze, że ten drobiazg, bo musiał to
być drobiazg, przewędrował z ręki Tomka do ręki Babetki, a ona, uniósłszy się na palcach,
pocałowała Tomka w policzek. Babetka zrobiła krok do przodu, później jednak odwróciła się i
szybko zaczęła biec w moją stronę. Usiadła obok mnie i wyciągnęła przed siebie zaciśniętą garść.
- Wie pan, co on mi kupił? - zapytała.
- Nie.
Tomek podszedł do nas, ale nie usiadł. Stał obok Babetki i przyglądał się z uśmiechem, w
którym bez trudu rozpoznałem kogucią dumę i ważność.
- Nie wiem, co ci kupił.
Babetka otworzyła dłoń. Zobaczyłem pierścionek, jarmarczny pierścionek, przeraźliwie
złoty, z oczkiem o jadowitej czerwieni.
- O! - zawołałem w sposób, który wyraźnie zaniepokoił Babetkę.
Spojrzała mi w oczy i cała jej radość przycichła nagle.
- Zabawny jest, prawda? - zapytała, odejmując pierścionkowi całą jego ważność.
- Bardzo zabawny - przyznałem. - Zawiera w sobie folklor tego targu - dodałem sztywno.
Babetka ciągle jeszcze wpatrywała się w pierścionek i nie miała odwagi wsunąć go na
palec.
- Myślę, że możesz go nosić bez żadnych zobowiązań! - roześmiałem się, udając, że to
powiedzenie jest wyłącznie żartem. Spojrzałem na Tomka. Przyglądał mi się z wyraźną
niechęcią. A jednak pomogłem Babetce w jej rozterkach, bo teraz śmiało już wsunęła pierścionek
na palec.
- Będę miała pamiątkę! - powiedziała swobodnie.
Tomek patrzył na rozłożyste gałęzie kasztanowca i gwizdał.
* * *
- Zrzuć to świństwo, mówię ci! A ty, Tomaszek, chyba rozum postradałeś, żeby dziew-
czynie taką tandetę kupować!
- Przecież to żarty, Anito! - broniła się Babetka.
- Nie lubię takich żartów, jeszcze kto przyjdzie, zobaczy i wstydu się najemy.
- Pozwól mi go nosić, Anitko!
- Oj, nie jęcz mi tu nad głową, bo już się zupełnie w tych papierzyskach połapać nie
mogę. Dziadek mi zostawił pisma do stadniny, ktoś tam musi pójść i do kancelarii oddać.
- Ja pójdę! - ożywił się Tomasz. - Jeszcze nie byłem w tym roku, może mi dadzą
pojeździć.
- Możesz ty pójść. Tylko pamiętaj, żeby w kancelarii te pisma przez dziennik przeszły.
Tak Prot kazał.
- Chodźmy wszyscy - zaproponowała Krystynka. - Tani jest tak fajnie w tej stadninie.
Może i pan się wybierze?
- A wiesz, że się wybiorę, nawet chętnie. Lubię konie.
Do stadniny było osiem kilometrów. Kiedy dochodziliśmy do zabudowań, Tomasz
wyprzedził nas.
- Pójdę szybciej i oddam pisma w kancelarii. Spotkamy się przy stajniach, dobrze?
Jest już późno, nie będziemy mieli dużo czasu. Kiedy oddalił się od nas, Kryśka
zauważyła domyślnie:
- On chce złapać masztalerza. Jest tam jeden taki, który go zna. Oni niechętnie dają konie
obcym, ale może Tomkowi uda się jakiegoś wycyganić.
Kiedy zbliżyliśmy się do stajni, Tomasz już tam był.
- Pośpieszcie się! - zawołał w naszą stronę. - Zobaczycie zupełne cudo!
Zupełne cudo stało przy maneżu. Tomek rozmawiał z masztalerzem, gładząc grzywę
konia. Masztalerz przywitał się z nami, a potem przedstawił nam klacz:
- To Dulcynea.
- Dulcynea z Toboso - Tomasz wpatrywał się w nią jak urzeczony. - Spójrzcie, jaką ma
szyję!
Istotnie, szyję miała śliczną. Smukłą i gładką.
- To bardzo młoda klacz, wychowanka naszej stadniny. - Masztalerz spojrzał na Tomasza
z ukosa. - Pan, zdaje mi się...
Nie dokończył.
- A można?
- Nie mam nic przeciwko temu, ale i jej trzeba grzecznie się zapytać - zażartował.
- Dulcynea, zgadzasz się? Nie tylko Tomek, ale i my wszyscy patrzyliśmy w ciemne,
lśniące oczy Dulcynei.
- W ubiegłym roku jechał pan na Trosce, pamiętam. Zrzuciła, aż echo poszło... -
przypomniał Tomkowi masztalerz.
- Dulcynea nie zrzuci.
- Zobaczymy, ostra jest!
- Daj spokój... - szepnęła Babetka. - Może jest tu jakiś łagodniejszy koń...
- Nie zrzuci mnie, przekonasz się.
- Tomek, ja cię proszę...
- Zrzuci cię! - roześmiała się Monika. - Już to widzę! Już widzę, jak leżysz.
- Proszę cię... - szeptała Babetka coraz ciszej i coraz błagalniej.
- Nie bój się, Babetko, przecież trenowałem w klubie przez cały rok. Troska zrzuciła mnie
kiedyś, ale teraz nie jestem już taki zielony jak wtedy.
Dulcynea czekała spokojnie, Babetka podeszła do niej i przesuwając palcem po paskach
tranzelki, poprosiła:
- Nie zrzuć go, dobrze?
Dulcynea gwałtownym ruchem uniosła głowę do góry, potem opuściła ją, wyciągając w
stronę Babetki długą szyję.
- Wierzę ci - powiedziała Babetka. Klacz zastrzygła uchem i lekko uniosła górną wargę.
- Uśmiechnęła się? - zawołała Kryśka. - Widziałaś? Och, nie zrzuci go, możesz być pe-
wna!
- Zrzuci! Zrzuci! - śmiała się Monika. Spojrzałem na masztalerza, przyglądał się Babetce i
Dulcynei z pobłażliwym uśmiechem.
- Wygląda na to, że się dogadały - powiedział. - Reszta zależy od jeźdźca. No i jak?
Gotowy? Tomasz stał już z lewej strony Dulcynei.
- Czy mogę wyjechać z maneżu? - zapytał.
- Tak, na łąki.
Dosiadł Dulcynei lekko, wprawnie. Przez chwilę szła stępa, potem zmieniła krok
przechodząc w kłus.
- W tym roku chłopak trzyma się dobrze i radzi sobie pewnie - pochwalił Tomka ma-
sztalerz zbliżając się do mnie. - Na Trosce siedział jak na gorącej fajerce. A ta mała boi się,
spójrz pan...
Istotnie, chociaż było ciepło, Babetka skuliła ramiona, podniosła kołnierz swetra pod sa-
mą brodę i przytrzymywała go dłońmi skulonymi w pięści. Przymrużyła oczy i wpatrywała się w
kłusującą Dulcyneę. Przemknęli obok nas, Tomek uśmiechnął się do Babetkł, a mijając Monikę
zawołał:
- Patrz!
Dulcynea galopowała teraz przez pusty maneż w stronę wyjścia na łąki. Babetka skuliła
się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej przymrużyła oczy. Skrzywiła buzię, opalone pięści zbielały
nagle.
Monika stała z głową uniesioną wysoko i bez lęku obserwowała oddalającego się szybko
Tomasza.
- Teraz go zrzuci!
- Nie zrzuci! Obiecała Babetce! - zawołała Kryśka z przekonaniem.
- Dziecinna jesteś! - parsknęła Monika. - Zobaczysz, że go zrzuci!
- Siedzi jak przyrośnięty - powiedział masztalerz spoglądając na Monikę z niechęcią.
- Dlaczego ma go zrzucić? Tak panience na tym zależy, żeby się potłukł?
- Lubię mocne rzeczy, a upadek z konia to mocna rzecz! - odparła Monika zaczepnie.
Masztalerz wzruszył ramionami. Milcząca dotąd Babetka powiedziała gniewnie:
- Rzecz jest mocna tylko wtedy, kiedy człowiekowi coś się udaje. Czasami bywasz
głupia, Moniko...
Babetka mówiła głośno, twardo. To jej pogardliwe: „Bywasz głupia, Moniko" - za-
brzmiało jak wyzwanie.
- Możliwe - odrzuciła Monika lekceważąco. - Za to nigdy nie bywam egzaltowana.
Masztalerz przyglądał im się ze zdumieniem. Przyznam się zresztą, że i ja również.
- Chodź! - Kryśka odciągnęła Babetkę na bok. - No, chodź!
Słońce zachodziło czerwono. Ciemne chmury sunące ku nam wyglądały jak kłęby dymu
podświetlone ogniem. Rozległe łąki oddzielone od horyzontu pasmem lasu przykuły znowu
nasze spojrzenia. Dulcynea płynnie galopowała po równinie, prężna, zwinna, być może
szczęśliwa. Koszula Tomasza odcinała się od tła bijącą w oczy bielą.
- To cudowne! - powiedziałem szczerze. Chociaż byłem daleko, chociaż byłem jedynie
widzem, udzieliło mi się w pewien sposób żywiołowe uniesienie tamtych dwojga, pędzących
zuchwale poprzez lipcowe łąki. Zbliżali się do nas, spojrzałem na Babetkę. Już mogła się
uśmiechać i uśmiechała się, więc pomyślałem, że pomimo lęku i ona także musiała dostrzegać
malowniczość wszystkiego, co roztaczało się przed nami. Czy była dumna z tego zawadiackiego
chłopaka, który pędził w jej stronę, żeby z młodzieńczą fantazją dowieść swojej odwagi? Chyba
tak.
Monika stała jak posąg. W pierwszej chwili wydawało mi się, że jej twarz nie wyraża
niczego. Dopiero po chwili zrozumiałem, że ten kamienny spokój to spokój człowieka, który
podjął decyzję.
Tomasz był już blisko. Babetka podbiegła w stronę zwalniającej kroku Dulcynei. Koń
biegł, lecz drogę wyznaczał jeździec. Tomasz zatrzymał klacz przed stojącą bez uśmiechu
Moniką.
- No i jak? - zapytał zeskakując. - Zrzuciła czy nie zrzuciła?
- Nie zrzuciła. To było wspaniałe! - odparła Monika i odsunęła zlepiony kosmyk włosów
opadający na czoło Tomasza. - To było naprawdę wspaniałe! Spójrz, byłeś tam...
Wyciągnęła rękę w stronę łąk, lasu, czerwonego nieba, skłębionych chmur.
Babetka podeszła do Dulcynei. Klacz lśniła potem, oddychała szybko, uniesiona głowa i
rozdęte chrapy nie przeraziły Babetki. Ostrożnie położyła rękę na czole Dulcynei i szepnęła coś
po cichutku. Nie wiem, nie usłyszałem, co. Przypuszczam jednak, że szepnęła: dziękuję.
Nie mogłem usnąć. Gdzieś niedaleko domu hukała sowa, ale to nie ona była winna mojej
bezsenności. Myślałem o swojej książce, ciągle, jeszcze nie zaczętej, i ogarniały mnie coraz
większe wątpliwości. Myślałem o Alce, którą tak nieoczekiwanie przypomniała mi Babetka,
myślałem o sobie z dawnych lat. Czy to możliwe, żeby tamta odległa sprawa, która wydała mi się
dziś błaha i bez znaczenia, miała jakikolwiek wpływ na to, jaka Alka jest teraz? Sam
tłumaczyłem Monice, że żadne uczucie nie przechodzi bez śladu, jednak myślałem wtedy o
innych uczuciach, starszych, bardziej dojrzałych. Czyżby liczyły się także i te zielone
ździebełka?
Moja fajka żarzyła się w ciemności, spoglądałem w głąb cybucha jak wiedźma, która chce
wróżyć z ognia. Czy to z mojego powodu i z powodu Ryśka i Tadka z ostatniej ławki uczy teraz
Alka swoje dziewczynki umiejętności ciągłego rozrachunku i czy dlatego wbija im w głowy:
„Masz siebie tylko jedną"? Gorzko. Może tytoń z tej nowej paczki nie jest najlepszy, a może to
wcale nie sprawa tytoniu.
Sowa przycichła, za to najwyraźniej dobiegł mnie zza okna czyjś śmiech. Krótki, jakby
powstrzymywany siłą. Wystukałem z fajki resztki żarzącego się jeszcze tytoniu. Wstałem i
zbliżyłem się do okna. Odruchowo skierowałem wzrok w stronę starej kuchni, była ciemna jak
zwykle. Pod moim oknem również nikogo nie dostrzegłem. A jednak ktoś śmiał
się tu niedawno, ktoś musiał tu być. Wytężyłem wzrok. Nagle na ścieżce prowadzącej w
stronę szkółki leśnej dostrzegłem migające światło, było to chyba światło latarki, które raz po raz
znikało z moich oczu, przysłaniane krzewami rosnącymi po bokach dróżki.
Cofnąłem się w głąb pokoju i, jak tylko umiałem najszybciej, wciągnąłem na siebie dres.
W chwili, kiedy wkładałem na nogi tenisówki, ktoś zastukał do drzwi mojego pokoju.
- Proszę! - powiedziałem półgłosem. Drzwi uchyliły się i przez wąskie przejście wsunęła
się Krystynka. Zapaliłem latarkę.
- O! - zdziwiła się widząc, że stoję pośrodku pokoju, całkowicie ubrany. - A ja myślałam,
że będę musiała pana budzić! Dlaczego pan nie śpi?
- A dlaczego ty nie śpisz, Krysiu?
- Widziałam światło w starej kuchni. A potem oni wyszli i... - urwała. - Czy pan może też
to widział? - domyśliła się.
- Widziałem światło na ścieżce. Pójdę, przekonam się, kto tam może łazić. A ty tu zostań,
Krysiu, i zaczekaj na mnie.
- O, nie! Ja pójdę z panem! - zaprotestowała gwałtownie.
Szkoda mi było czasu na targi z Krystynka. Wyskoczyliśmy przez okno. Noc była jasna,
ciepła, biegliśmy w stronę ścieżki trzymając się za ręce. Dopiero kiedy minęliśmy starą kuchnię,
przystanąłem i rozejrzałem się dokoła.
- Chodźmy! - przynaglała Krystynka. - Chodźmy, bo później ich nie znajdziemy.
Wystarczy, żeby weszli w las...
Nie weszli w las. Z daleka migało jakieś światło i poszliśmy w tamtą stronę. Krystynka
szła bezszelestnie, lekko, ale pod moim ciężarem coraz to skrzypiały jakieś gałązki, suche
igliwie, szyszki.
- Boże! - jęknęła Kryśka w pewnej chwili. - Czy pan musi tak trzeszczeć?
- Co ja na to poradzę? - fuknąłem. - W powietrzu nie potrafię biec.
- Ja wiem, ale może jakoś na palcach?
Nie odpowiedziałem, chociaż fakt, że Kryśka chce zrobić ze mnie baletnicę, trochę mnie
zdenerwował. Nie dość, że wlokłem się gdzieś po nocy w imię Krysinych mrzonek i wyobraźni,
to jeszcze jej było źle. Światło przed nami znieruchomiało, jak gdyby właściciel latarki
przystanął specjalnie po to, aby wsłuchać się w ciszę lasu, aby upewnić się, czy nic jej nie
zakłóca. Zatrzymałem Kryśkę.
- Poczekaj... - szepnąłem. - Poczekaj, nie ruszaj się...
Po chwili światło zmieniło swój kierunek i ze zdumieniem stwierdziłem, że zaczyna się
zbliżać do nas dość szybko. A więc jednak ktoś nas usłyszał.
- Zdawało ci się... - dobiegł mnie czyjś głos i nie potrzebowałem trudzić się długo, aby
rozpoznać głos starego Prota. - Zdawało ci się, nikogo tu nie ma...
- Wolę się upewnić! Diabeł nie śpi. Drugi głos był obcy.
- Co mam powiedzieć dziadkowi, jeżeli nas tu znajdą? - szepnęła mi Kryśka do ucha.
- Prawdę. Ty się zresztą nie odzywaj. Ja powiem, że zaniepokoił nas hałas przed domem i
wyszliśmy sprawdzić, co się dzieje. Potem zobaczyliśmy światło i...
Zamilkłem. Wąska, jasna smuga przesunęła się tuż obok, nie obejmując jednak swoim
zasięgiem ani mnie, ani Kryśki.
- Tu nikogo nie ma! - powiedział Prot. - Możemy śmiało iść dalej. Jeżeli dłużej chcesz się
tak ślimaczyć, to nie zajdziemy tam przed świtem. A przed świtem to ja już muszę być z
powrotem!
- Boję się, że my w ogóle nie zdążymy, Procie! - obcy głos pełen był niepokoju i
zniecierpliwienia. - Czy doprawdy nie możemy tego zrobić za dnia?
- Nie. Za dnia wszyscy nas mają na oczach. Musimy zajrzeć tam w nocy.
- A ten twój gość? Nie obudził się, jak wychodziłeś?
- Mój gość ma mocny sen. Śpi spokojnie.
Chciałbym sypiać spokojnie w leśniczówce Prota, ale doprawdy było to niemożliwe.
Gdzie, u diabła, Prot miał zamiar zaglądać w nocy?
Nagle rozległ się ostry gwizd. Snop światła śmignął w górę.
- Jesteśmy tutaj! - zawołał towarzysz Prota. - Idziemy już, daruj sobie, Marcinie, to
gwizdanie!
Dopiero teraz ujrzałem twarz nieznajomego, podświetloną od dołu jego własną latarką.
Była to twarz okolona ciemnym zarostem, smagła, podobna może trochę do twarzy Prota, ale
młodsza i ostrzejsza w wyrazie.
- Znasz go? - szepnąłem.
- Nie.
Krystynka kurczowo trzymała moją rękę. Miałem wielką ochotę pójść dalej śladem Prota,
ale nie mogłem przecież ciągnąć ze sobą dziewczyny.
Odchodzili szybko, zapewne ludzie, którzy czekali na nich w lesie, byli bardzo blisko, bo
gwizd, który słyszeliśmy przed chwilą, nie mógł tu dobiec z daleka.
- Wracamy do domu, Krystynko...
- Nie! - zaprzeczyła. - Za nic! Chodźmy dalej, błagam pana!
- To niemożliwe, Krysiu, musimy wracać!
- Czy doprawdy okaże się pan ciepłymi kluskami w decydującym momencie? - zde-
nerwowała się Krystynka.
Okazałem się ciepłymi kluskami w decydującym momencie i ruszyłem w stronę domu,
ciągnąc za sobą Krystynkę.
- Teraz sam pan się przekonał, że coś w tym wszystkim jest! - mówiła Kryśka z
rozżaleniem.
- Nie masz chyba zamiaru śledzić własnego dziadka, Krysiu! - odparłem. - Chyba znasz
go na tyle, żeby mieć zaufanie do wszystkiego, co robi. Ja go znam i mam do niego zaufanie! -
stwierdziłem kategorycznie, chociaż tej nocy moje zaufanie do starego Prota trochę zostało
zachwiane...
- Wiem, że śledzenie rodzonego dziadka nie jest... no, nie jest niczym chwalebnym, ale...
och, tak się o niego martwię! Przecież starzy ludzie też mogą strzelać jakieś głupstwa!
Zwrot nie był właściwy w odniesieniu do Prota. Zastanawiałem się przez chwilę, czy
mam Krystynce zwrócić na to uwagę, ale w końcu przemilczałem, ona zaś ciągnęła dalej swoje
wywody:
- Niech pan pomyśli! Oni ukrywają coś przed nami wszystkimi, nawet przed panem. Czy
ukrywa się sprawy, w których nie ma nic złego? Można o nich nie mówić, ale ukrywać?
- No, wiesz, Krystynko, bywają rzeczy, które wymagają tajemnicy.
Zachciało mi się spać i bałem się piekielnie, że Krystynka zażąda ode mnie przykładów.
- Na przykład? - zapytała.
Westchnąłem. Wyliczyłem gładko cały szereg tajemnic państwowych, zawodowych i in-
nych, które trzeba zachować choćby ze względu na dane komuś słowo.
- Więc pan sądzi, że któraś z tych tajemnic może obowiązywać dziadka? To byłoby
piękne, stale jednak pamiętam o tym, co przypadkowo słyszałam...
Krystynka przerwała, bo nieoczekiwanie stanęła przed nami Babetka.
- Na miły Bóg! - zawołałem. - Czy doprawdy w tej leśniczówce ludzie nie mają zwyczaju
sypiać? A ciebie co wyciągnęło z łóżka?
- Głos pana i Kryśki! - odparła Babetka bez zakłopotania. - Usłyszałam rozmowę i
zlękłam się po prostu, że włóczy się tu ktoś obcy. Krystyna, ja nie wiem, czy Anita będzie za-
chwycona, kiedy jej powiem o twoim nocnym spacerze! - zwróciła się do Kryśki ostro.
- Więc jej nie mów o tym! - zaproponowała Krystynka i ta propozycja wydała mi się jak
najbardziej uzasadniona.
- Sama nie śpisz i nie dajesz spać innym! I jeszcze wymagasz ode mnie, żebym nie
mówiła o tym Anicie!
Głos Babetki brzmiał gniewnie, w ciemności nie widziałem jej twarzy, ale mogłem się
domyślić, że Babetka była wściekła.
- Myśmy też słyszeli tu jakieś szmery! - wyjaśniłem, nie wdając się w szczegóły. - Chyba
jednak nie było to nic groźnego, możemy spać spokojnie. A zatem, marsz do łóżek, moje panny!
- powiedziałem tonem, którego niegdyś używać musiały damy klasowe na pensjach dla
dziewcząt, a którego z całą pewnością nie używałem nigdy ja sam. Moje nagłe przeobrażenie w
damę klasową wstrząsnęło mną.
- „...Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było..." -
zacytowała nagle Babetka.
- Co masz na myśli? - zapytała Kryśka żywo. - O co ci chodzi?
- O nic. Po prostu wszystkim coś się zdawało, coś groźnego, prawda? A tymczasem... -
nie dokończyła. Pan ma rację, pójdziemy chyba spać.
Weszliśmy do domu przez drzwi, które Babetka zostawiła otwarte. Wtedy znalazłem się
w swoim pokoju, nareszcie sam, nareszcie z perspektywą snu, zamiast ułożyć się wygodnie i
zamknąć oczy, usiadłem na łóżku i zapaliłem światło. Zastanawiałem się przez chwilę nad
poczynaniami starego Prota, patrząc na stojącą na wprost mnie skrzynię. Wstałem i podszedłem
do niej, zaciśniętą dłonią uderzyłem w wieko. Odgłos był głuchy, ale w dalszym ciągu nie
miałem pojęcia, czy skrzynia była pusta, czy pełna, a jeżeli pełna, to do jakiego stopnia. I właśnie
w tej chwili przypomniały mi się słowa Babetki: „...Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym
bardziej tam Prosiaczka nie było..." Czyżbym z kolei z damy klasowej przeobraził się w
Puchatka?
* * *
Kiedy następnego dnia w południe wszedłem do kancelarii Prota, on siedział przy swoim
stole i ziewał, natomiast Anita, jak zwykle pełna energii, przecierała szyby w oknie.
- Coś mi się wydaje, żeście źle spali, Procie! - powiedziałem.
- Człowiek ziewa nie tylko wtedy, kiedy śpiący! Czasami i z nudów mu się to przytrafia. -
Prot poklepał leżącą przed nim książkę. - Rachunkowości nie lubię, wiecie? A noc miałem dobrą.
Nawet bardzo dobrą! - zaakcentował.
Pomyślałem, że musiała mu się udać nocna wyprawa. Prot miał minę wyraźnie zadowo-
loną. Przymrużył jedno oko i kciukiem wymownie wskazał za siebie.
- Ale tylko kieliszeczek... - powiedziałem.
- Wy to zawsze tylko kieliszeczek! - roześmiał się. - Kieliszeczek, Janie Sebastianie,
dobry jest dla noworodka!
- Co też ty pleciesz, Procie - obruszyła się Anita. - Słyszał to ktoś, żeby do noworodka
kieliszeczek pasował? A co do Jana Sebastiana, to mu się chwali, że miary nigdy nie przebiera! -
Anita spojrzała na Prota wzrokiem pełnym nagany. - Oj, ty Procie, oj! Nigdy więcej, zdaje mi się,
ja żadnej nalewki nie zrobię, bo coś ciebie ten alkohol za często korci...
Zanim jednak Prot wyjął ze swojej szafki pękatą butelkę, zadzwonił telefon. Prot podniósł
słuchawkę niechętnie.
- Halo... - powiedział niedbale, głosem, w którym można było wyczuć znużenie.
A jednak, w miarę jak słuchał, jego twarz rozjaśniała się, a zmatowiałe przedtem oczy
nabierały blasku.
- Tak, tak! - powtarzał tylko. - Tak, tak! Tak, ja słucham, słucham, panie kapralu!
A więc, to zapewne wopista przekazywał Protowi jakieś dobre wiadomości.
- Nie! - usłyszałem nagle stanowczy głos Prota. - Z brodą to ja tu nikogo nie widziałem.
Ani z brodą, ani bez brody zresztą...
Urzytomniłem sobie z całą wyrazistością twarz, którą dostrzegłem minionej nocy w
blasku latarki. Dlaczego Prot kłamał? Co mam teraz zrobić? Z kim rozmawiać, z Protem czy z
kapralem? A może milczeć?
W tej samej chwili, kiedy Prot odkładał słuchawkę, do kancelarii weszła Monika.
Trzymała w ręku butelkę z denaturatem.
- Nie mogłam znaleźć, Anito! - powiedziała, zbliżając się do okna. - Dlatego tak długo
trwało.
Anita podała jej biały gałganek.
- Skrop go, Monisiu, i weź się za drugą szybę, pomóż mi trochę, bo późno już i z obiadem
nie wydołam. A ty, Procie, masz gościa, gajowy idzie! - stwierdziła patrząc przez okno.
- Zaraz tu wrócę, Janie Sebastianie, poczekajcie chwilę.
Prot wyszedł, sięgnąłem po fajkę, Anita spojrzała w moją stronę.
- Ty to jesteś w porządku, Janie Sebastianie! - pochwaliła mnie nagle. - Nie pijesz,
papierosisków nie kurzysz, tylko sobie czasem tę fajeczkę pykniesz. A Prot...? Mam ci ja kło-
potów z tym twoim dziadkiem, Monisiu, oj, mam!
- Dziadek jest dobry! - odparła Monika gwałtownie. - Dlaczego Anita na niego narzeka?
- Dobry jest dziadek! - Anita uśmiechnęła się pobłażliwie. - Nawet bardzo jest dobry,
Monisiu! Ponarzekam sobie na niego czasami, to prawda, aleś chyba ode mnie złego słowa na
Prota nie słyszała, co? Takie to moje narzekanie: słów dużo, ale złośliwości mało...
Przez chwilę Anita w milczeniu szorow białe ramy okna. Potem odłożyła szczotkę,
sięgnęła po miękki gałganek i znowu zaczęła mówić, głosem zatroskanym i smutnym:
- Życie to on miał ciężkie, na lepsze zasłużył, bo z kościami dobre chłopisko. Rodzinę
miał, trzy córki przecie i ten chłopak, co go pochował, zanim się z niego radości doczekał. A
teraz sam się został, córki w świat poszły, tyle co czasem która tu zajrzy albo dzieciaka podrzuci
dziadkowi na lato. Inny był Prot dawniej, a inny teraz jest. Odkąd mu żona zmarła, to już nigdy
do siebie nie wrócił. Bo też była z tej Małgorzaty dobra kobieta...
- Ja nic o babci nie wiem! - wtrąciła Monika. - Nic, zupełnie! Dziadek niechętnie o niej
opowiada...
- Ty mu się nie dziw, Monisiu! Jak kto naprawdę kocha, to mu słowa do tego
niepotrzebne. Ty sobie, dziecko, zapamiętaj, że w miłości słowa nic nie znaczą. W miłości to sam
człowiek się liczy, a nie jego gadanie. I taka też Małgorzata była. Małomówna, cicha, ale serce
miała do wszystkiego. I za to Prot ją kochał, aż do samego końca, a kiedy zmarła, tośmy tu
wszyscy myśleli, że on od zmysłów odejdzie. I ja ci coś powiem, Janie Sebastianie...
Anita odłożyła ściereczki, wytarła ręce w fartuch i stojąc przede mną ważyła w sobie
jekieś słowa, widocznie niełatwe do wypowiedzenia.
- Piękna ona nie była, wbrew temu, co Prot o niej mówi, ale swoją rację on ma. Bo dla
niego zawsze była najśliczniejsza, i wcale nie przez urodę, tylko, pomyśl sobie, Janie Sebastianie,
przez to, co w niej kochania było warte...
Monika przykucnęła na parapecie okna i przyglądała się Anicie w milczeniu. Zauważy-
łem, że i Anita spojrzała na nią z ukosa, zanim zdecydowała się mówić dalej.
- Więc tak sobie często myślę, że choćby się dziewczyna nie wiem jak upiękniała, to na
prawdziwe uczucie nigdy może nie natrafić, jeśli tego, co w sobie nosi, upiększyć nie umie. Bo
tak już jest, że jak się szminkę i puder z buzi zmyje, to człowiekowi prawdziwa jego twarz
zostaje, a tylko wtedy coś warta, jeśli sam człowiek coś wart...
Nie odezwałem się, bo w pewnej chwili zrozumiałem, że Anita nie do mnie mówi, cho-
ciaż na mnie patrzy. Monika słuchała uważnie, ale mały, cierpki uśmieszek błąkał się koło jej ust.
Być może Anita dostrzegła go także, bo westchnęła, zanim powiedziała:
- Teraz ja pójdę obiad przyrządzać. Monisiu, skończ to okno, a ty, Janie Sebastianie, na
Prota zaczekaj, on tu zaraz będzie, bo coś mi się widzi, że gajowy to tylko tak przyszedł, na dwa
słowa, nie więcej.
Kiedy wyszła, Monika sięgnęła po szmatkę i automatycznym ruchem przecierała szybę w
jednym i tym samym miejscu.
- Coś ty się tak zadumała, Monika? Dziurę w końcu wytrzesz na wylot! - roześmiałem się.
- Myślę po prostu o tym, co Anita przed chwilą mówiła. Nie bardzo lubię takie mowy... -
odparła szczerze.
- Dlaczego?
- Bo to wszystko jest może słuszne, ale w życiu chyba... - zawahała się - w życiu chyba
inaczej się układa.
- Jak, mianowicie?
- A tak, że się przede wszystkim uroda liczy, ładne ciuchy, pieniądze. A dopiero potem
cała reszta, którą Anita uważa za najważniejszą. I dobrze to wszystko mówić komuś, kto już
swoje przeżył...
- Może to są właśnie wnioski, Moniko?
- Wnioski? - roześmiała się.
- No, wnioski, wnioski. - powtórzyłem z lekką irytacją.
- Kiedy już będę stara, będę miała czas na wnioski - odparła Monika twardo. - Inne rzeczy
liczą się na starość, a inne w młodości.
- A więc dla ciebie: ciuchy, uroda, pieniądze?
- Jeżeli liczą się dla innych, muszą się liczyć i dla mnie.
- Na miły Bóg, Moniko! - zdenerwowałem się. - Nie wmówisz we mnie, że wszyscy mło-
dzi mają takie poglądy jak ty!
- Och, oczywiście! - przyznała bez dyskusji. - Jest cała masa nudziarzy...
- Nudziarzy...?
- Uhm, nudziarzy. Ja tam nie lubię żadnych wielkich dyskusji, tak jak Kryśka, ani
żadnych przemyśleń, tak jak Babetka. Mnie to po prostu nie interesuje. Pan wie, że one
kiedyś kłóciły się przez pół dnia o to, czy przeszczepy serca łączą się z jakimiś tam problemami
moralnymi? A mnie to kompletnie nic nie obchodzi! Babetka twierdzi, że ona nie chciałaby mieć
niczyjego serca, a Kryśka, że mogłaby, owszem, ale tylko z porządnego człowieka. A mnie jest
wszystko jedno, ja mogłabym nosić każde serce, jeżeli to byłoby konieczne. Oczywiście serce
człowieka, a nie zwierzęcia. Nie zniosłabym świadomości, że bije we mnie serce jakiegoś tam
prosiaka albo krowy...
Pomyślałem, że z dwojga złego wolę słuchać wokaliz Moniki niż jej rozpraw
światopoglądowych. Zresztą sama znudziła się najwyraźniej, bo nagle zainteresowała się włas-
nym odbiciem w szybie i przez chwilę przygładzała ręką zwisające nad brwiami kosmyki.
Do kancelarii wszedł Prot. Znowu powrócił mój niepokój o niego. Kimże był ten brodacz,
o którego istnieniu Prot nie chciał powiadomić kaprala?
- No, to my się teraz napijemy, Janie Sebastianie! - powiedział wyciągając z szafki
butelkę i kieliszki. Napełnił je, podał mi jeden i sam przybliżył swój do mojego - Nasze
kawalerskie! - uśmiechnął się i popatrzył na mnie tym swoim dobrotliwym spojrzeniem, które tak
u niego lubiłem.
- Nasze kawalerskie! - stuknąłem kieliszkiem o kieliszek Prota.
Monika zebrała porozrzucane gałganki, zamknęła butelkę z denaturatem i zeskoczyła z
okna wprost do ogrodu. Zostaliśmy z Protem sami. Zbyt długo i zbyt dobrze go znałem, żeby
milczeć.
- Wiecie... - zacząłem, ale trudno mi to szło. - Wiecie, widziałem dzisiejszej nocy,
jakżeście szli, Procie, od starej kuchni w stronę lasu...
- Tak...? - zdziwił się szczerze. - A to dlaczego? Co wam spać nie daje? Zawsze żeście
dobrze spali, Janie Sebastianie, w mojej leśniczówce...
- Tym razem nie mogę. Niespokojnie tu jakoś!
- Eeeee! - Prot machnął ręką pogardliwie. - Jak kto chce, to i diabła może nocą zobaczyć,
ważne, żeby w siebie żadnych głupstw nie wmawiać...
Zakasłałem, bo mówienie szło mi coraz oporniej.
- Nie byliście sami, Procie, kiedy was widziałem.
Podniósł na mnie wzrok i patrzył nieruchomo, poważnie.
- Wy, Janie Sebastianie, skorzystajcie lepiej z środków nasennych, Anita ma u siebie w
apteczce... - powiedział wreszcie, nie spuszczając ze mnie surowego spojrzenia.
- Ja rozumiem, że wy się przede mną nie musicie tłumaczyć. Ale zrozumcie i mnie.
Słyszę, szukają brodatego. A wyście przecież z tym brodatym byli!
- Jak dziecko jesteście... - Prot pokiwał głową z pobłażaniem. - Zupełnie jak dziecko.
- Byliście z brodatym! Widziałem go tak, jak was w tej chwili widzę. Chyba nie będziecie
zaprzeczać...
- Zaprzeczać to nie będę, ale czy to jeden brodaty po ziemi chodzi? Jakbyście wy brodę
zapuścili, też by wam urosła, nie?
- Tak, ale...
Urwałem i przez moment myślałem, jak by nakłonić Prota do szczerej rozmowy. A on
odsunął się nieco od stołu i szeroko położył przed sobą wyciągnięte ręce.
- Wy to teraz myślicie, czy nie warto w sprawie brodatego do kaprala jechać, tak? -
powiedział. - Boście przed chwilą moją rozmowę słyszeli, o uszy wam się coś jeszcze obiło, a
może i sam kapral o uwagę prosił... Ot, i rozumiem, że sprawa gnębi! Ale jedno tylko wam
powiem: nie śpieszcie się jechać do miasta, Janie Sebastianie. Nie macie z czym. Więcej mówić
nie mogę, bo cała ta rzecz nie moja jest...
Prot sięgnął po butelkę i dolał nalewki do swojego kieliszka.
- No jak? - zapytał. - Wierzycie na słowo?
- Jasna rzecz, Procie. Wierzę. Wierzyłem istotnie.
- Jest tu jeszcze Jan Sebastian? - Anita zajrzała do kancelarii. - Jest, to dobrze. Chodź do
kuchni, ja cię proszę, potem sobie wrócisz do Prota, dużo ci czasu nie zajmę.
Podniosłem się, za mną Prot.
- Do lasu idę. Wrócę na obiad, Anito! Anita popędzała mnie.
- Prędzej, prędzej, taki mam z Babetką kłopot, że już sama nie wiem, co robić...
- A co jej się stało?
- E, głupoty takie! Tomaszek jej pierścionek na jarmarku kupił, na palec wsadziła i teraz
nieszczęście! Paluch napęczniał jak balon, bo pierścionek mały. Mydłem smarowałam, ale też nie
może zsunąć, sama nie wiem, Janie Sebastianie, ale chyba będziesz go musiał przeciąć! Przetnie
się chyba nożyczkami taką cienką obrączkę, nie? Babetką siedziała przy kuchennym stole.
- Pokaż ten palec! - Anita pochyliła się nad Babetką i zajrzała jej w oczy. - Co ty,
dziewczyno? Ryczysz? Jezusie, Mario! O taki ból ona ryczeć będzie! Toż ciebie chyba jeszcze
nigdy w życiu nic porządnie nie bolało! Wytrzyj nos, słyszysz? I pokaż palec, Jan Sebastian
przyszedł z ratunkiem!
Anita wyjęła z szuflady długie, ostre nożyczki i podała mi je bez słowa. Spojrzałem na
nieszczęsny palec, wyglądał brzydko, ale znowu nie tak, żeby wsunięcie wąskiego ostrza pod
obrączkę było niemożliwe.
- Może ja jeszcze raz spróbuję mydłem? - poprosiła Babetką cicho.
- Co tam mydłem! Przeciąć i już! - zarządziła Anita zdecydowanie. - Będziesz żałować
takiej tandety? Nie maż się, dam ci pięć złotych, kupisz sobie drugi!
- Ja wcale nie chcę drugiego, Anito...
- Więc o co te płacze? Ty sama już nie wiesz, dlaczego beczysz, paskudo! Żebyś
widziała, jak wyglądasz! Nos czerwony, oczy spuchnięte...
Kiedy wsuwałem ostrze pod obrączkę, do kuchni wszedł Tomasz.
- Przyniosłem ziemniaki, Anito... - spojrzał na Babetkę i na mnie. - Co tu się dzieje?
Podszedł bliżej.
- O! - zawołał. - To fatalnie! Czy mogę panu pomóc?
- Dziękuję, pójdzie szybko, tylko sekundę może poboleć, Babetko...
Cienki drucik nie stawiał zbytniego oporu. Pierścionek upadł na podłogę, Tomasz
podniósł go i podał Babetce.
- Dlaczego płakałaś? - zapytał. - Bolało?
- Nie... - wymamrotała. Patrzyła na pogięty pierścionek, który leżał teraz na jej
wyprostowanej dłoni.
- Spójrz, jak on teraz wygląda... - szepnęła, ale usłyszałem ten szept.
- Więc dlatego...? - Tomasz przykrył dłoń z pierścionkiem swoją ręką. - Nie bądź
głuptasem... a zresztą... - zawahał się. - Może właśnie nie jesteś!
Nie wiem, jak Babetka, ale ja byłem wdzięczny Tomaszowi za te słowa. Przypomniały mi
się chrabąszcze, które w życiu Babetki odegrały jakąś rolę, pomyślałem jednak, że nie można
dokonywać wyboru bez prób i siebie też bez prób nie można sprawdzać. Próbę chrabąszczy
Babetka już zaliczyła, teraz zalicza próbę jarmarcznego pierścionka. Cóż, jak długo pamiętać
będzie przestrogę Alki, tak długo możemy być o nią zupełnie spokojni! I ja, i dama klasowa,
która znowu złowieszczo przemówiła moim głosem:
- Powinnaś przemyć to obtarte miejsce wodą utlenioną, Babetko! Może ci się paskudzić.
IV. TRZĘSIENIE ZIEMI
- Myślę, że Anita naprawdę ucieszyła się z tej chustki! - powiedział Tomasz.
- I mnie się tak wydaje - odparłem.
Spasieni różnymi przysmakami siedzieliśmy we dwóch na plecionych fotelach przed do-
mem. Dziewczęta sprzątały po imieninowym podwieczorku. Stwierdziły, że popołudnie w dniu
swoich imienin Anita powinna spędzić przy telewizorze, przecież prawie nigdy nie ogląda
programu, zawsze czymś zaprzątnięta, nawet późnym wieczorem. Anita, ujęta ich dobrymi
intencjami, siedziała teraz przed aparatem i pokornie oglądała „Misia z okienka".
- Zdaje mi się, że po dzisiejszym programie Anita będzie unikała telewizji co najmniej
przez miesiąc! - zauważył Tomek sceptycznie. - Po „Misiu" ma być czeska kreskówka, a potem
mecz piłki nożnej.
- Przekonasz się, że twardo obejrzy cały program! Jest zachwycona, że dziewczęta
pomyślały o tym. Zresztą, mecz ja również chętnie zobaczę. A ty?
- Nie... - Tomek skrzywił się z niechęcią. - Piłka nożna zupełnie mnie nie pasjonuje. W
gruncie rzeczy to jest potwornie żałosne, musi pan przyznać: gromada dorosłych mężczyzn lata
po trawie za kawałkiem skóry. Ciekawę, czy oni w pracy też są tacy aktywni? Osobiście wątpię.
- Nie lubisz sportu? - zdziwiłem się.
- Sport lubię. Ale nie taki.
- A jaki?
- Dżudo. Mam trzecie kyu - powiedział Tomasz. - Jeżeli to pana interesuje, mogę
zademonstrować kilka chwytów. Na przykład duszenie...
- Na kim chcesz demonstrować? - zapytałem przezornie.
- Na panu.
- W takim razie nie bardzo mnie to interesuje! - roześmiałem się.
- Ma pan rację! - zawołała Babetka wychylając się przez okno. - Jak zakładał duszenie
Anicie, to Anita wpadła do salaterki z galaretką! A jak mnie zakładał duszenie, to dostałam
potem czkawki, która mnie trzymała przez dwie godziny!
- To dlatego, że mi się wyrywałaś! - zaperzył się Tomasz. - Gdybyś mi się nie wyrywała...
- Ha! - przerwała Babetka. - Gdybym ci się nie wyrywała, już dawno kwiatki by na mnie
wyrosły! Niech pan się nie da namówić na duszenie za żadne skarby! On kiedyś popełni zbrodnię
zupełnie niechcący, dlaczego ma ją popełnić akurat na panu??
Byłem tego samego zdania.
- To jest takie typowe dziewczyńskie gadanie! - powiedział Tomek szorstko, ale
jednocześnie wpatrywał się w okno kuchenne wzrokiem, w którym było wszystko prócz
szorstkości.
- Ty też powinnaś znać podstawowe chwyty dżudo! - stwierdził. - Dopiero wtedy byłbym
o ciebie zupełnie spokojny.
Zupełnie spokojny! Spojrzałem na Tomasza. Wyglądał jak nastroszony kogut, tylko oczy
miał mdłe jak rachatłukum. Babetka również patrzyła na niego.
- I teraz możesz być o mnie zupełnie spokojny - powiedziała, a zabrzmiało to wyniośle -
chociaż nie znam żadnego chwytu dżudo. Mam za to charakter. A dziewczynie charakter jest
bardziej potrzebny niż trzecie kyu!
- Oczywiście, że charakter jest bardziej potrzebny - przyznał Tomek. - Ale dżudo też
może się czasami przydać, nie uważa pan? - zwrócił się do mnie.
- Jasne! - poparłem go lojalnie i z przekonaniem zresztą. - Powinnaś koniecznie
opanować kilka chwytów, Babetko!
- Nie wiem, czy się zdecyduję... - odparła, przechylając zabawnie głowę. Jeden kucyk
leżał teraz na ramieniu, drugi sterczał zadzierzyścię.
Pomyślałem złośliwie, ale to była serdeczna złośliwość, że być może Babetka wcale nie
ma ochoty znać żadnych chwytów dżudo, a przynajmniej nie chce, żeby Tomek o tym wiedział...
Kto wie, co się tam marzy w kucykowatym łebku? Nie ufa Tomkowi, ale zależy jej na nim,
opancerza się, wysuwa kolce jak mały jeż, ale jednocześnie płacze nad pogiętym pierścionkiem.
„Ja mam charakter!" - mówi groźnie i dumnie, ale jednocześnie chciałaby, żeby ją Tomasz objął,
żeby powiedział: „Jesteś najcudowniejszą dziewczyną na świecie!" Chciałaby móc w to wierzyć,
móc przyznać, że i on stał się jej bliski, a tu trzeba będzie przerzucić chłopaka przez bark jak
wiązkę słomy albo założyć mu duszenie. Hm... gdybym był Babetką... Gdybym był Babetką! Co
za szczęście, że nie jestem.
- W życiu zdarzają się paskudne układy! - powiedziała Babetką nagle. - Tak paskudne, że
żadne dżudo nie jest w stanie ich zmienić. I mnie się zdaje... - urwała, podniosła w górę ramiona,
a w jej oczach dostrzegłem popłoch, jakby się zlękła własnej odwagi. - Po prostu, uważam, że
znajdować wyjście z niedobrych układów to jest dopiero sztuka. Znać prawidłowe chwyty,
którymi można bronić siebie, ludzi... Ale żeby to nie było dżudo...
Patrzyła na mnie pytająco. Zrozumiałem, że teraz Babetką nie powtarza już żadnych
sentencji Alodii, tylko snuje swoją własną teorię. Może po raz pierwszy? Zanim cokolwiek
zdążyłem odpowiedzieć, Babetką zniknęła w głębi kuchni. Przez chwilę patrzyłem w puste okno.
- Dziwna ona jest - powiedział Tomek.
- Być może dziwna, być może nie dziwna. W każdym razie zadaje sobie pytania i to się
liczy. Ktoś, kto o nic nie pyta samego siebie, ma zamazaną osobowość, nie sztuka powielać się
na obcych wzorach, nie uważasz?
Do tej pory Tomek nie wykazywał się zbytnią rozmownością, liczyłem się z tym, że zno-
wu zareaguje krótkim „ma pan rację, owszem, tak" albo podobnie ogólnikową odpowiedzią.
Myliłem się.
- Jak Monika! - odparł krótko, ale treściwie. - Ona jest papużką.
Papużką? Może i tak. Papużka-nierozłączka, ptaszek, który nie potrafi żyć samotnie, pięk-
nie upierzony, gruchający świergotliwie, ale przecież - to wszystko.
- Babetką jest zupełnie inna - ciągnął dalej Tomek - i Kryśka jest inna. Nie wiem, czy pan
to zauważył?
Mój Boże, nawet gdybym bardzo chciał nie zauważyć wnuczek Prota, i tak by mi się to
nie udało.
- Zauważyłem, oczywiście!
- Kryśka lubi na świecie porządek. Gdybym był karykaturzystą, narysowałbym Kryśkę
stojącą na kuli ziemskiej ze szczotką i froterką w ręku! - roześmiał się Tomasz. - Ona chciałaby
bez przerwy porządkować ludzi i życie. To jest fajne w Kryśce, bardzo ją za to lubię.
Pomyślałem, że chyba ma rację ten młodociany psycholog z trzecim kyu. Krystynka lubi
sprawy przejrzyste i dlatego właśnie zamartwia się poczynaniami dziadka Prota.
- A którą z nich trzech lubisz najbardziej? - zapytałem, udając, że nie wiem.
A jednak Tomek zaskoczył mnie. Oparł się wygodnie o poręcz wiklinowego fotela,
wyciągnał przed siebie długie nogi, ręce wsunął w kieszenie spodni i pogwizdywał cichutko. Za-
stanawiałem się, co mu dyktuje tę pozę, wygoda czy nonszalancja, kiedy powiedział:
- Czy ja wiem? Kryśkę to chyba każdy lubi. Babetka jest... Babetka jest... och, no! -
zmrużył oczy i patrzył przed siebie. Widać nie umiał znaleźć słowa, które mogłoby określić
Babetkę w sposób jednoznaczny. Natomiast znalazł słowo dla Moniki. - Monika jest ładna! -
stwierdził z przekonaniem. - Monika jest z pewnością najładniejsza z nich wszystkich.
- Co z tego? Sam uważasz, że ona jest jak papużka.
- Tak! - przyznał. - Ale... - Tomasz odwrócił się gwałtownie, miałem teraz przed sobą
jego twarz. - Ale czy pan, na przykład, nie lubi papużek? - zapytał.
Nie. Ja, na przykład, nigdy nie lubiłem papużek, ale to wcale nie było ważne i nie
potrzebowałem wyjaśniać Tomkowi swojego poglądu na tę sprawę. Treść zawarta w jego pytaniu
nie odnosiła się do mnie, więcej, to może nawet w ogóle nie było pytanie. Tomasz stwierdzał:
cenię i lubię szare wróbelki, zaradne i mądre. Ale mój wzrok przyciągają również barwne piórka
papużek. Czy jestem w porządku?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo właśnie Monika podbiegła do nas i stanęła na wprost
Tomka.
- Idę po szyszki! - powiedziała zaczepnie. - Chodź ze mną! Pójdziesz? Proszę cię, chodź...
- mruczała teraz przymilnie. - Tak nie lubię być sama w lesie...
Nie odpowiadał, więc rzuciła mu na kolana pleciony koszyk. Wtedy wstał, mruknął w
moją stronę coś, co miało oznaczać, że przeprasza mnie na chwilę, i ruszył w stronę lasu. Monika
przez chwilę szła obok niego podskakując zabawnie, a potem wsunęła mu rękę pod ramię i szła
dalej spokojnie, z podniesioną do góry głową, zdobywcza, pewna siebie. Tak ich widziałem, a
później spojrzałem w okno kuchenne i przekonałem się, że Babetka widziała ich także.
Wrócili o zmierzchu. Babetka nakrywała stół do kolacji, pochylona nisko nad wielkim
blatem wygładzała rękoma załamania serwety. Znieruchomiała, kiedy Monika weszła, i nie po-
trafiła ukryć swojego niepokoju: posłała Monice przelotne spojrzenie, które czasami jest bardziej
wymowne i przenikliwe niż długa obserwacja, a potem uśmiechnęła się jednym kącikiem ust.
- Umyj się - powiedziała - jesteś brudna.
Monika potarła ręką policzek.
- Brudna? To pewnie jagody. Nie masz pojęcia, ile dziś było jagód w lesie! Znaleźliśmy
całą masę.
Monika zakręciła się na pięcie i pobiegła w stronę drzwi, w progu zderzyła się z
Tomkiem. Oboje wybuchnęli śmiechem. Ten śmiech poraził Babetkę... z przeraźliwym hałasem
rzuciła na stół łyżki i widelce, jak gdyby chciała zagłuszyć perliste gruchanie Moniki i stłumione
parskanie Tomasza.
- Masz cały policzek w jagodach! - zawołał Tomek. - Wyglądasz jak panna Jagodzianka...
To drugie zdanie było już ciche, wyobrażam sobie jednak, jak głośno zaświdrowało w
uszach Babetki. Monika wyszła, Tomek zbliżył się do stołu i zapytał:
- Pomóc ci w czymś, Babetko?
- Nic.
- Może jednak? Chleb pokroję albo coś...
- Nie! - powtórzyła Babetka ostro. - Wszystko już zrobione, Kryśka mi pomogła.
Z pochmurną miną przyglądał się, jak Babetka układa sztućce na stole.
- Talerze przyniosę - zaofiarował się.
- Kryśka zaraz przyniesie. Jak już zaczęłyśmy wszystko robić we dwie, to i skończymy
we dwie - powiedziała Babetka zaczepnie.
- Nie myśleliśmy, że to już tak późno. Wcale nie chcieliśmy się migać od rofroty, tylko
tak jakoś nam zeszło...
- Czy ja ciebie proszę, żebyś się tłumaczył? - zapytała Babetka godnie. - Dlaczego się
tłumaczysz? Świat się nie zawalił!
Może się nie zawalił - pomyślałem - ale porządnie nim zatrzęsło. To znaczy tym światem
Babetki. Być może Tomek rozumował podobnie, bo powiedział łagodnie:
- Nie złość się, Babet...
- Wcale się nie złoszczę! - krzyknęła Babetka gwałtownie i z prawdziwą wściekłością
tupnęła nogą. - Nie wmawiaj mi, że się złoszczę!
- Niczego ci nie wmawiam. Widzę po prostu.
- To źle widzisz. Przydałyby ci się okulary.
- Dobrze, poszukam okularów, mam je gdzieś w plecaku, bo używam tylko do czytania.
- Słuchaj, Babetko - powiedziałem, kiedy wyszedł - czy nie sądzisz, że tobie z kolei
przydałby się tłumik?
Myślałem, że fuknie na mnie, ale ona chyba już zdążyła zrozumieć, że ma we mnie
sojusznika, bo spojrzała tylko i powiedziała z westchnieniem:
- Ma pan rację, ale ja nie mam takiego tłumika. Oni mnie rzeczywiście potwornie
rozzłościli. Cała imieninowa kolacja spadła na mnie i na Kryśkę. Czy to nie świństwo z ich
strony? Zrobiłyśmy kanapki, zrobiłyśmy sałatkę, zrobiłyśmy zapiekankę. We dwie. Czy pan się
domyśla, ile z tym było roboty?
- Domyślam się.
A więc Babetka stała twardo na pozycji zmęczonej! To była w każdym razie lepsza po-
zycja niż pozycja zazdrosnej, i nie mogłem mieć jej tego za złe.
- Za to masz satysfakcję - powiedziałem udając, że dałem się wyprowadzić w pole. -
Machnęłyście we dwie robotę za czworo.
Przyjrzała mi się, a potem przemknął przez jej buzię uśmiech politowania. Widocznie
krytycznie stwierdziła, że z taką znajomością psychiki nie mam szans na stworzenie książki o
zagmatwanych sprawach pierwszej miłości.
- Babetko! - zawołała Anita wchodząc do pokoju. - Byłam w kuchni, a co wyście tam za
cudeńka naszykowały! Powiadam ci, Janie Sebastianie, całe przyjęcie urządziły! W życiu swoim
takich imienin nie miałam.
Spojrzenie Babetki rozjaśniło się, ale tylko na chwilę, na króciutki ułamek sekundy, bo
właśnie wszedł do pokoju Tomasz. Grube okulary w brązowej oprawce zsuwały mu się z nosa,
więc przytrzymywał je palcem.
- A jednak! - powiedział żartobliwie. - A jednak, Babetko!
- Masz za słabe szkła - mruknęła.
- O czym wy mówicie? - Anita spoglądała to na Babetkę, to na Tomka. - Po co ty w tych
okularach, Tomaszku?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo Babetka była szybsza od niego.
- Nie zwracaj na niego uwagi, Anitko! Nie warto!
Nie warto! Tomasz opuścił rękę i okulary zsunęły mu się do połowy nosa. Patrzył teraz na
Babetkę sponad oprawki, już poważnie, już bez uśmiechu. „Nie warto!" - powiedziała...
- Tomek! - wołała Monika z sieni. - Chodź, zobacz, znalazłam tu wspaniałą rzecz!
Tomasz zdjął okulary i wsunął je do kieszeni. Wyszedł bez słowa, a kiedy wrócił do
pokoju, u jego ramienia wisiała Monika.
- Cóż ty, Monisiu? - zapytała Anita z wyraźnym niezadowoleniem. - Sama nie potrafisz
na nogach ustać?
- Potrafię, ale tak złaziliśmy się po lesie, Anitko, że już ledwo żyję. Tomek, schowałeś do
swojej kieszeni moją chustkę, możesz mi ją dać, pieseczku?
- Pieseczku! - parsknęła Anita. - Też sobie pieseczka znalazłaś, kto by to pomyślał!
Prędzej już Tomaszek do jakiej żyrafy podobny, ale do pieseczka?... Pieseczek całkiem do niego
nie pasuje - stwierdziła kategorycznie.
Babetka przyniosła na stół wazonik z kwiatami.
- Może pieseczek do mnie nie pasuje - powiedział Tomek samokrytycznie. - Ale to w
końcu przyjemnie być pieseczkiem, Anito, bo każdy pieseczek...
- ...chodzi na smyczy - wtrąciła Babetka. - A chodzenie na smyczy to przecież coś
cudownego!
Usiedliśmy do stołu, ale czekaliśmy z rozpoczęciem kolacji na Prota. Krystynka pobiegła
do kancelarii, żeby odciągnąć go od rachunków. Babetka rozmawiała z Anitą o zapiekance,
Tomasz bawił się widelcem, Monika skubała frędzle serwety. A ja myślałem o tym, jak szybko
zmienił się tu układ sił. I dlaczego? Przez odrobina zazdrości, być może nawet nieuzasadnionej,
przez jeden zwrot „nie warto", przez jedno słowo „pieseczku"... A może troszkę i przez
różnobarwne piórka papużki? I oni chcieli mi pomagać w pisaniu książki o miłości! A przecież
ona dla nich jest jeszcze jak mgła, gęsta, nieprzenikniona, w której każdy krok stawia się po
omacku, chwiejnie i tak często wcale nie w tę stronę, w którą pragnie się iść.
- O czym ty myślisz, Janie Sebastianie? - usłyszałem głos Anity. - Taką masz minę, jakby
świat dookoła ciebie nie istniał.
- A tak, siedzę sobie i myślę, Anito, o tym, jak trudno jest ludziom chodzić w czasie
mgły.
Anita ściągnęła brwi, myślała dość długo, wreszcie powiedziała wolno:
- Masz rację, trudno jest, pobłądzić można. Nawet kiedy dwoje idzie blisko siebie,
zdarzyć się może, że coś ich rozdzieli. I chociaż mogą ręce do siebie wyciągać, żeby jedno na
drugie znowu trafiło, to nie, nie udaje się. Albo jeszcze inaczej może się przytrafić: pochwycisz
jakąś rękę, wydaje ci się, że już znalazłeś tego, kogo zgubiłeś, a potem patrzysz: nieprawda! Ta
ręka do innego człowieka należy...
Monika już plotła czwarty warkoczyk z frędzelków, Tomasz podniósł głowę i wpatrywał
się w ciemne belki sufitu.
- I dziadka nie ma, i Kryśka przepadła - powiedziała nagle Babetka wstając od stołu. -
Pójdę, zobaczę...
- Może ja pójdę? - Tomasz przytrzymał ją za łokieć. - Siadaj, Babet, ja pójdę.
- Dobrze - odparła Babetka łagodniejszym tonem. - Dobrze, jeżeli chcesz... Tomasz
uśmiechnął się do niej, a ona również próbowała odpowiedzieć mu uśmiechem. Widziałem, z
jakim wysiłkiem zmuszała do tego swoją buzię, swoje oczy. No cóż, niezbyt dobrze to wyszło.
Monika skończyła zaplatać piąty warkoczyk.
Tej nocy śniło mi się, że jestem na Capri, na której zresztą nigdy nie byłem, ale od dzie-
ciństwa ta nazwa posiadała dla mnie ogromny urok i od dzieciństwa również wydawało mi się, że
właśnie na Capri mógłbym być szczęśliwy. Tylko raz, miałem wtedy dwanaście lat, przeżyłem
chwilę rozterki. Przyjaciel mego ojca, filolog, wyjaśnił mi, że nazwa Capri pochodzi od
łacińskiego słowa c a p r o s, co znaczy koza. I to sprawiło, że moje marzenia o podróży na Capri
zostały nieco stłumione.
Wkrótce jednak znowu począłem tam wracać marzeniami. Odwiedzałem moją wyspę
każdej niemal nocy, odrywając się w ten sposób od rzeczywistości, od wojennego świata, którego
prawem stało się bezprawie. Wróciłem na moją Capri zapominając o pochodzeniu tej nazwy.
Teraz bywam tam rzadko, bo już wiem, że szczęście człowieka nie zależy od flory i fauny ani od
nieba, pod którym żyje.
Tej nocy jednak śniło mi się znowu, że jestem na Capri, że idę stokiem pełnym
pachnących narcyzów. Sypiam jednak bardzo czujnie nawet podczas śródziemnomorskich
wycieczek i każdy, najdrobniejszy szelest budzi mnie natychmiast. Tym razem ze snu wyrwał
mnie szmer za oknem. Zupełnie wyraźnie słyszałem czyjeś kroki. Sięgnąłem po latarkę, którą
każdego wieczoru kładłem pod poduszkę. Trzymałem ją w ręku, nie zapaloną, skierowaną jednak
w stronę otwartego okna. Kroki wydawały mi się coraz bliższe, a kiedy ucichły, byłem już
pewien, że ktoś przystanął pod moim oknem. Wpatrywałem się w ciemny prostokąt i nie było mi
przyjemnie. Nagle ujrzałem przed sobą nieczytelny zarys czyjejś sylwetki. Prot! - pomyślałem
przesuwając wyłącznik latarki. Ale to nie był Prot. W smudze światła zobaczyłem obcą twarz
okoloną obfitym zarostem. Wszystko trwało sekundy, ale zdążyłem sobie w tym czasie
uświadomić, że z pewnością nie była to twarz brodatego człowieka, który towarzyszył Protowi w
czasie jego nocnej wędrówki. Ten nowy brodacz zniknął mi z oczu równie błyskawicznie, jak się
pojawił. Zerwałem się z łóżka i dopadłem okna. - Stać! - krzyknąłem, widząc, że ciemna postać
ginie mi z oczu w krzakach malin.
W mgnieniu oka wyskoczyłem przez okno i skierowałem światło latarki na krzewy. Kie-
dy przedarłem się przez kłujące gałęzie, zobaczyłem, że nieznajomy biegnie w stronę szkółki.
Byłem bez szans, moja nie najlepsza forma fizyczna z góry przekreślała sukces jakiejkolwiek
pogoni. Mogłem jedynie możliwie szybko wrócić do domu, obudzić Prota i zawiadomić go o
nocnej wizycie obcego brodacza. Pobiegłem wzdłuż żywopłotu, a potem
ścieżką do drzwi wejściowych. Były zamknięte, zauważyłem jednak, że okno pokoju, w
którym sypiał Prot, jest lekko uchylone. Po chwili stałem już przy jego łóżku.
- Procie! - zawołałem, gwałtownie szarpiąc go za ramię. Usiadł, przytomny od razu.
- Co wam...? - zapytał z przestrachem. - Co wam, Janie...?
- Procie, przed chwilą ktoś zaglądał do mojego pokoju. Goniłem go, ale uciekł! -
mówiłem, szukając jednocześnie wyłącznika przy nocnej lampce.
Kiedy zapaliłem światło, Prot miał już buty na nogach.
- Mówcie, jak wyglądał? Widzieliście go? Zauważyliście coś?
- Wysoki, barczysty. Jasna broda. Więcej nic nie widziałem.
- Chodźmy do kancelarii, będę dzwonił na komendę - zdecydował Prot. - Rysopis się
zgadza, to może być Walter.
Nie wiedziałem, kim jest Walter, ale domyśliłem się od razu, że musi to być właśnie ten
człowiek, którego kapral szukał w okolicy, bo Protowi nerwowo drżała ręka, kiedy nakręcał
numer komendy.
- Widzicie, Janie Sebastianie - mówił Prot czekając na sygnał - teraz toście słusznie po-
dejrzenie powzięli. To może być Walter. Dziś tu, wczoraj u Węsierskiego szukał... Bezczelnie
łaził po całym podwórzu gajówki, myślał pewnie, że nikogo w domu nie ma, ale się pomylił,
łotrzyk, bo Węsierska była.
Stałem obok Prota i wyraźnie usłyszałem w słuchawce głos dyżurnego. Prot złożył mu
krótką relację o tym, czego dowiedział się ode mnie.
- Na strażnicę mam dzwonić? - zapytał jeszcze.
- Nie trzeba! Ja już się z nimi łączę. Dziękuję...
Prot odłożył słuchawkę, ale jeszcze przez chwilę stał trzymając rękę na aparacie.
Patrzyłem na jego dłoń, dużą, kościstą, opaloną. To była dobra dłoń przyjaciela. Ta sama, która
wiele lat temu otworzyła mi drzwi, kiedy wychudzony i głodny stanąłem przed nimi, wyczerpany
ucieczką z obozu. Ta sama, która później strzegła mnie i karmiła. Było mi teraz niewymownie
wstyd za chwilę przelotnego zwątpienia. Ach, Krystynko! Są ludzie, których nie trzeba
porządkować, kto wie, czy Babetka nie miała racji celując pomidorem w twój wścibski nosek...
- Procie...
Odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco.
- A co? Macie ochotę na coś mocniejszego, Janie Sebastianie?
- O, nie! - zaprzeczyłem gwałtownie. Ale Prot wyjął już z szafki butelkę.
- Może chociaż połóweczkę? - zapytał i prowokująco postawił na stole dwa kieliszki.
- No, połóweczkę...
- To rozumiem! - ucieszył się.
Napełnił kieliszki, uniósł swój do góry i patrzył na mnie.
- Na jakieś dwa dni przed waszym przyjazdem, Janie Sebastianie, zjawił się w miasteczku
samochód z zagranicznymi znakami. Na Rynku widzieli, że wysiadło z niego dwóch mężczyzn.
Jeden niski, cherlawy, drugi potężny z rudą brodą. Cherlawy zagranicznik wynajął pokój u
kierownika restauracji, powiedział, że przyjechał odpocząć, że potrzebuje ciszy, bo nerwy leczy.
Grzecznie się zameldował. Dziwne to się wydało naszym władzom, że aż u nas spokoju musiał
szukać, parę kilometrów od strefy nadgranicznej...
Prot podniósł kieliszek,
- Nasze kawalerskie! - powiedział i wypił. Sięgnął po papierosa, chwilę go pokręcił w
palcach, wreszcie zapalił.
- A ten drugi, ten z brodą, przepadł bez śladu. Ani w miasteczku się nie pokazywał, ani
biletu na autobus nie kupował, ani w kasie na dworcu kolejowym kasjerka nikogo takiego nie
widziała. Za to w dwa dni później gajowy spotkał go w lesie. „Turysta jestem, okolicę
zwiedzam", mówił. Podejrzany wydał się Węsierskiemu, więc zameldował, komu trzeba. A
wieczorem, tego samego dnia, zjawił się brodacz u Marcina Zapały, który przy plebani mieszka.
„Turysta jestem, mówi, kościół piękny macie!" I dalej Marcina za język ciągnąć o witraże.
Gdyby jednak Marcin coś o witrażach wiedział, to one by już dawno na swoje miejsce wróciły!
Im dłużej, brodacz siedział, tym bardziej jego twarz wydawała się Zapale znajoma. „Gdzieś ja
tego chłopa widziałem!", myślał sobie i to mu spokoju nie dawało. Dopiero w nocy, kiedy już
dawno tamten poszedł, Marcin uprzytomnił sobie, z kim rozmawiał! Rankiem pobiegł na
komendę i mówi: „Walter Szulc był u mnie! O witraże pytał!" Na komendzie oczy wytrzeszczyli,
bo nikt o żadnym Szulcu od lat nie słyszał. Wtedy Marcin całą historię opowiedział, jak to Walter
Szulc podczas okupacji tu mieszkał, jak to się handlem zajmował i jak to on, Marcin, pamięta, że
Walter razem z innymi proboszczowi pomagał ukrywać kościelne witraże. Wtedy musiał część
tych witraży ukraść. On i stary Borowski.
A kiedy jeszcze tego samego dnia w południe Węsierskiemu żona zaczęła opowiadać, że
się jakiś rudy brodacz u niej po podwórzu kręcił, jasne się stało, że Walter właśnie tych witraży w
tajemnicy przed władzami szuka.
- A ten drugi? - zapytałem.
- Drugi u kierownika siedzi, krwiste befsztyki zamawia i czeka. - Prot napełnił swój
kieliszek, ale nie wypił go. - A Waltera pamięć zawodzi. Pewno, tyle lat już minęło, tyle się w
okolicy zmieniło! Widać na papierze nie miał narysowane, gdzie witraże ukrył. A to miejsce
tylko on znał. On i Jan Borowski. Wy pamiętacie, jakżeście mnie tu którejś nocy wypatrzyli?
- Pamiętam.
- No! Z Leonem Borowskim, synem Jana, wtedy byłem. I to Leona broda taka wam się
podejrzana wydała. Równo prawie z Walterem Leon pojawił się w miasteczku. Na urlop tu
przyjechał, a kiedy dowiedział się, co i jak, to sobie za ambicję wziął, żeby skradzione przez ojca
witraże odnaleźć i zwrócić kościołowi. Cóż, kiedy władze zakazały mu się teraz po okolicy
kręcić. Niechcący przecież Leon może Waltera na jakiś ślad naprowadzić, więc kazali mu cze-
kać. Tyle, że Leon ma usposobienie niecierpliwe i wyperswadować sobie nie daje, jak może, tak
zerka tu i ówdzie. Tej nocy, coście mnie z nim widzieli, aż pięć kilometrów pognał mnie i
Marcina. Fundamenty jakieś znalazł i na Boga się klął, że tym razem to on już ma witraże w
garści. Wstyd przyznać, poszliśmy obaj z Marcinem, tak Leon nas dręczył i prosił, tak się bał, że
go Walter ze wszystkim uprzedzi.
- I co?
- Nic! - roześmiał się Prot. - Bunkier niemiecki był tam kiedyś, od razu powiedziałem
Leonowi, ale on uparł się przy swoim jak kozioł. Przez dwie noce przychodził i molestował, żeby
się z nim do tych fundamentów wybrać.
- Za dnia nie mogliście pójść? Prot przesunął ręką po nastroszonej, siwej czuprynie.
- Eee... za dnia! - mruknął. - Za dnia kapral mógłby nas zobaczyć. A Leon miał zakazane.
Mówiłem wam, bali się, że Walter może jego śladem łazić. Wtedy tośmy poszli z Marcinem, bo
ja tam pewien byłem, że Leon o starym bunkrze mówi, więc nawet gdyby Walter szedł za nami, i
tak żadnej korzyści z tego by nie miał...
- Nie mogliście mi wcześniej tego wszystkiego opowiedzieć, Procie? - zapytałem z
wyrzutem.
- Ha! - roześmiał się. - Móc to ja mogłem, ale mi zakazali. „Dziennikarz"! powiadali.
„Dziennikarzy to my znamy! Najpierw niech się sprawy swoją koleją potoczą, a potem będziemy
z waszym dziennikarzem, Procie, rozmawiać!" Dopiero wczoraj wieczorem ręką machnęli.
„Mówicie, że swój i że wam nijako prawdę omijać, to z nim pogadajcie, gotów jeszcze i on
witraży na własną rękę szukać, a tego za wiele byłoby naraz!"
Prot przymrużył oczy i patrzył na mnie z chytrym uśmieszkiem.
- Ja wiem, że wam to spokoju nie dawało, Janie Sebastianie! Ja wiem, że wyście mnie
posądzali...
- Prawdę mówiąc, Procie, coś takiego przez głowę mi przemknęło! - przyznałem z
zakłopotaniem. - Wstyd mi, ale zrozumcie...
- Ja rozumiem! - żachnął się Prot. - Nie potrzebujecie się przede mną tłumaczyć! - Prot
spojrzał na zegarek. - Trzecia dochodzi. Myślę, Janie Sebastianie, żebyście wy spokojnie do
łóżka wrócili. Uważam, że oni już Waltera mają...
Prot odwrócił wzrok w stronę okna, ja także spojrzałem. Niebo jaśniało już, ale gęsty las
był jeszcze mroczny.
- Gdzie oni go tam znajdą! - zwątpiłem.
- Znajdą. Czekali tylko na świeże ślady. Gajowy wczoraj po południu znalazł przy swoim
płocie starą czapkę. Walter musiał ją zgubić, bo przez ten płot uciekał, kiedy spostrzegł, że go
Węsierska wypatrzyła. Skoro teraz wiadomo, że przed godziną Walter do szkółki pobiegł, pieski
go znajdą. Od czapki do Waltera droga dla nich będzie prosta, zwłaszcza że w tak krótkim czasie
daleko uciec nie mógł.
- Ale czy są podstawy do tego, żeby Waltera zatrzymać? - zaniepokoiłem się nagle. -
Przecież niczego nie można mu udowodnić!
- Jedno można. To, że się od tygodnia w strefie nadgranicznej kręci, a o meldunku nie
pomyślał. A zresztą - dorzucił Prot po chwili - on jeszcze coś tam ma na sumieniu, tak mi się
zdaje. No, Janie Sebastianie - zdecydował nagle - trzeba pospać.
Kiedy wracałem do siebie, drzwi obok mojego pokoju uchyliły się ostrożnie.
- Proszę pana... - poznałem głos Kryśki. Podszedłem bliżej.
- Stało się coś? - zapytała niespokojnie.
- Nic się nie stało, zmykaj spać.
- Czy dziadek jest w domu?
- Jest w domu, Krystynko, rozmawiałem z nim.
- I co?
Nie mogłem zbyć jej zdawkową odpowiedzią.
- Daję ci słowo honoru, Krysiu, że możesz być o dziadka zupełnie spokojna.
- Daje mi pan słowo honoru? - upewniła się Kryśka szeptem. - Przysięga pan?
- Przysięgam! - odparłem uroczyście, chociaż nie lubiłem przysięgać bez istotnych
powodów.
No, nareszcie Kryśka może odłożyć swoją szczotkę i froterkę - pomyślałem - dziadek jest
czysty jak łza. Odszedłem już parę kroków, kiedy znowu zatrzymał mnie w miejscu jej szept.
- Proszę pana...
Z westchnieniem wróciłem do uchylonych drzwi.
- Proszę pana, w takim razie co dziadek może trzymać w tej skrzyni?
- Nie wiem, Krysiu. W każdym razie na pewno nie trzyma w niej witraży.
- Uhmmm... - wymamrotała bez wielkiego przekonania i zamknęła cichutko drzwi.
Kiedy znalazłem się w swoim pokoju, zapaliłem światło i odruchowo skierowałem wzrok
na skrzynię Prota. Do licha! - pomyślałem, drwiąc trochę z samego siebie. - Co też Prot może
chować w tym pudle?
* * *
Śniadanie przyniosła mi Babetka. Zaledwie stanęła w drzwiach, zauważyłem, że buzię ma
pochmurną. Nie spojrzała nawet na mnie, tylko zaburczała pod nosem jakieś powitanie. Kucyki
opadały smutno. Obraz nędzy i rozpaczy.
- No co, Babetko? Widzę, że i dziś humor ci nie dopisuje.
- Humor? - powtórzyła i uniosła w górę brwi ze zdziwieniem, jak gdyby to słowo było jej
zupełnie obce.
Postawiła tacę na stoliku.
- Trzeba, żeby pan się pośpieszył że śniadaniem, bo już niedługo będzie obiad - poradziła
mi.
- Rzeczywiście, już wpół do pierwszej, ale widzisz, wstałem niedawno. Mam za sobą
kiepską noc. Siadaj! - zaproponowałem.
Nie usiadła. Najwyraźniej wczorajsze próby pojednania spełzły na niczym, kucyki
Babetki wzbudzały we mnie najszczersze współczucie.
- Siadaj, siadaj, Babetko! - przysunąłem do stolika drugie krzesło.
Przycupnęła na nim, bardzo wyprostowana i bardzo nadęta. Milczeliśmy, ja smarowałem
chleb masłem, a ona śledziła wzrokiem ruch noża.
- Masz dzisiaj smutne kucyki! - powiedziałem wreszcie i uśmiechnąłem się do niej.
- Możliwe - odparła krótko.
- Przypuszczam, że znowu trafił ci się zły dzień? - zapytałem z nadzieją, że sprowokuję ją
do zwierzeń.
- Chyba tak.
Uff, to musiał być fatalny dzień.
- Spotkała cię jakaś przykrość?
Po raz pierwszy spojrzała na mnie. Pomyślałem, że ma w tej chwili dziwnie dorosłe oczy.
Żałosne wydały mi się w dziecinnej buzi te dwa smutne, nieruchome światełka.
- Babetko... - powiedziałem łagodnie, wiedziony nagłym współczuciem. - Babetko, co się
z tobą dzieje?
Pokręciła przecząco głową. Bez słowa. Czyżbym niedostatecznie złagodził naturalną
szorstkość swojego głosu?
- Nie możesz mi powiedzieć? Dziecko, przecież... - zająknąłem się, ale skończyłem
gładko - masz we mnie przyjaciela!
- Wiem! - odparła cicho i jakaś strunka wyraźnie drżała w tym szepcie.
Opuściła głowę, a ja spoglądałem na nią z niepokojem. Jaki znowu kłopot przyniósł
Babetce ten słoneczny poranek, który tak dokładnie przespałem? Wyprostowała się.
- Dlaczego pan nie je? Nie jadłem, bo zmartwienia Babetki odebrały mi apetyt.
- Zaraz zjem, ale widzisz, chciałbym, żeby twoje kucyki poweselały trochę! -
zażartowałem.
Chwyciła rękoma dwie smutne kitki i uniosła je do góry.
- Już! - uśmiechnęła się.
- No, troszeczkę lepiej! - przyznałem. - Sama jednak wiesz, że nie są to jeszcze szczyty
dobrego humoru.
Opuściła ręce, kucyki znowu opadły po obu stronach jej buzi jak dwie miotełki.
- Co się dzieje w domu? - zapytałem. Miałem nadzieję, że Babetce w odpowiedzi wyrwie
się coś, co naprowadzi mnie na trop jej zmartwień.
- Anita gotuje, dziadka nie ma, poszedł na strażnicę. Kryśka reperuje magnetofon; bo coś
w nim wysiadło - recytowała. - Monika poszła na pocztę, bo do niej listy przychodzą, oczywiście,
na poste restante...
„Oczywiście" - powiedziała. - „Oczywiście, na poste restante". To był docinek, zrozumia-
łem.
- A Tomek?
Nie odpowiedziała od razu. Podsunęła mi cukiernicę i miseczkę z miodem.
- Poszedł razem z Moniką...
Ach, tak! Więc tu cię boli, Babetko.
- Tomek też dostaje tajemnicze listy na poste restante? - zapytałem, żeby wywołać dalsze
zwierzenia.
- Nie, jemu przywozi listonosz. Poszedł, bo... - Babetka urwała w połowie zdania,
miseczkę z miodem przysunęła jeszcze bliżej mojego talerza. - Poszedł, bo... bo Monika tego
chciała! - zakończyła gwałtownie.
- Nic dziwnego, przyjemniej jest chodzić w towarzystwie - odparłem uspokajająco.
- Kryśka miała zamiar z nią pójść! Chciała sobie kupić kreton na plażówkę.
- I...?
- I na to Monika się nie zgodziła. „Chcę pójść z Tomkiem!"... tak powiedziała, A kiedy
Tomek zaczął się wykręcać, mówiąc, że nie ma w miasteczku żadnych spraw do załatwienia,
Monika zaczęła te swoje sztuczki...
- Jakie sztuczki?
Babetka wzruszyła ramionami.
- Ja przecież nawet nie umiem tego powtórzyć - odparła bezradnie. - Nie umiem robić
takich min ani mówić takim tonem, Monika robi to nadzwyczajnie... - w głosie Babetki
zabrzmiała nutka zazdrości.
No, proszę! - pomyślałem. - Jeszcze trochę, Babetko, a zapomnisz o przestrogach Alodii,
o doświadczeniach z chrabąszczami, jeszcze trochę, a zaczniesz studiować przed lustrem
spojrzenia i uśmiechy zapożyczone od Moniki. Gdzie twój charakter? Gdzie pewność siebie?
Widzisz, jakie to wszystko trudne? Jeden chłopak - i zaraz taki zamęt. Zapominasz o swoich
zasadach, gubisz ambicję, tylko dlatego, że tak bardzo chcesz powiedzieć o nim: mój. A on? Roi
mu się, że jest już dorosły, prawda? Sądzi, że więcej wie o życiu niż ja, i pakuje mi ropuchę do
cukiernicy, aby mi to udowodnić. A przecież nie wie nic, jeżeli potrafi być giętki jak trzcina.
Myślałem w ten sposób, ale powiedziałem inaczej:
- Przypuszczam, że Tomkowi było głupio odmówić i dlatego poszedł z Moniką. Zastanów
się, co miał zrobić?
- Nie wiem. Mieliśmy zamiar grać w badmintona. Umówiliśmy się, rakietki leżały już na
ławce, kiedy Monika zaczęła te czary. Dlaczego potrafił zrezygnować właśnie z badmintona? -
zapytała.
Dlaczego potrafił zrezygnować właśnie ze mnie? Tak powinnaś sformułować swoje py-
tanie, Babetko! - skorygowałem ją w myślach.
Znowu opuściła nisko głowę i mówiła cicho:
- Kiedyś powiedział mi, że ze wszystkich wnuczek naszego dziadka ja jestem
najpodobniejsza do tej dziewczyny, którą sobie wymarzył. Mógł mi tego nie mówić, prawda? I
mógł mi nie mówić... on w ogóle lubi słowa. A przecież mógł nic nie mówić, prawda? - zapytała
gwałtownie i spojrzała na mnie swoim dawnym, zaczepnym spojrzeniem. - Ale jeżeli już coś
powiedział, to nie powinien tak łatwo dać się złapać Monice na te jej magiczne sztuczki! Jak to w
końcu jest? Czy każdy chłopiec inną dziewczynę ceni, a inna mu się podoba? I czy lepiej być tą,
którą ceni, czy tą, która mu się podoba, bo ja w końcu nie wiem... - zakończyła spokojniej.
- A wiedziałaś?
- Wiedziałam - szepnęła jakby do siebie - chyba...
- Więc sama widzisz, jak trudno jest korzystać w życiu z tego, co się wie. Człowiek
czasami woli udawać przed samym sobą, że nie wie, Babetko. I ty w tej chwili też udajesz. A
udajesz dlatego, że Tomasz zapadł ci w serce głębiej niż inni chłopcy.
- Wcale mi nie zapadł! - skoczyła. - Gwiżdżę na niego!
- To nieprawda - powiedziałem spokojnie.
- Nieprawda - przyznała. - Po prostu jest mi przykro.
Czekała przez chwilę w milczeniu, a potem zapytała:
- Czy nic mi pan nie powie?
- Co ja ci mogę powiedzieć, Babetko...
- To, co pan myśli. Niech pan myśli głośno! - poprosiła.
- Myślę, że ciągle jeszcze nie znam ciebie, ale że i ty siebie nie znasz. I myślę, że jesteś
podobna do rzeźbiarza.
- Do jakiego rzeźbiarza?
- Do każdego. Mozolisz się, żeby nadać swoim uczuciom jakiś kształt, prawda?
- Powiedzmy...
- A więc jesteś jak rzeźbiarz, który mając przed sobą bryłę gliny szuka dla niej
precyzyjnej formy, nadaje bezkształtnej masie treść i charakter. To, co stworzy, jest w jakimś
sensie prawdą o nim samym. Z tobą rzecz ma się podobnie. Sposób, w jaki ukształtujesz swoje
uczucia, będzie odbiciem twojej osobowości. Odbiciem jednego klocka dziwnej łamigłówki, jaką
jest każdy człowiek. Na podstawie jednego elementu nie można, oczywiście, oceniać całości, a
jednak śmiem przypuszczać, że ktoś, kto pilnuje jednej swojej cząstki, składa się w ogóle z
cząstek dopilnowanych...
- Ładnie pan to powiedział, ale ja chciałabym wiedzieć, co mam teraz robić?
- A co chciałabyś robić?
- Właściwie, nie mogę zrobić tego, na co mam ochotę. Kiedy byłyśmy małe, Monika za-
brała mi moją ukochaną szmacianą lalkę. Nie chciała mi jej oddać, a we mnie aż się coś
przewracało, kiedy patrzyłam na to, jak ona się z nią obchodzi. Wreszcie... och, po prostu
stłukłam Monikę na kwaśne jabłko i siłą zabrałam lalkę. Teraz to już nie jest sposób...
- Tak, teraz to już nie jest sposób - powtórzyłem. - Przedmiot waszego sporu to nie
bezduszna, szmaciana lalka, tylko człowiek, który ma prawo wybierać sam.
- A jeżeli wybierze Monikę? Patrzyłem na Babetkę, na przestrach w jej oczach
przejrzystych jak małe jeziorka.
- Jeżeli wybierze Monikę, to znaczy, że nie jest ciebie wart, Babetko! - powiedziałem
szczerze.
Ściągnęła brwi i chyba zastanawiała się nad sensem tego zdania, bo dopiero po chwili za-
częła uśmiechać się wolno, chociaż ze smutkiem.
- Pan tak to powiedział, jakbym była cokolwiek warta. A ja nie mam o sobie tego
przekonania.
- To świetnie! - ucieszyłem się. - Najwspanialsi ludzie to ci, którzy zawsze chcą być warci
więcej, niż są.
Tym razem roześmiała się głośno.
- Pan zawsze kota ogonem wykręci - powiedziała głosem dawnej Babetki.
Ustawiła na tacy szklankę, talerzyki i wstała z krzesełka.
- Pójdę, muszę się czymś zająć - powiedziała. - Jeżeli nie zajmę się czymś, to w końcu
dostanę kręćka od tego myślenia.
- Dobry pomysł, Babetko, zajmij się czymś - poparłem jej decyzję.
Ja również wyszedłem przed dom. Zobaczyłem Prota, rozmawiał z Anitą, która raz po raz
sięgała ręką do podwiniętego fartucha i rzucała przed siebie ziarno, szarą smugą opadające na
ziemię, pomiędzy kwoki i kurczęta.
- Sio! - tupnięciem nogi odstraszyła zaperzonego koguta. - A sio, pójdziesz!
Odszedł dumnie, błyskając w stronę Anity obrażonym okiem.
- Bezczelne kogucisko! Wszystkiego mu mało i mało, typowo męskie usposobienie, byle
się samemu najeść, a o innych pomyśleć to już szkoda fatygi...
- Co też ty mówisz, Anito? - rozgniewał się Prot. - Co też ty opowiadasz?
- A bo czy to jest inaczej? Popatrz tylko, stary Piekarski, na przykład: w domu dzieciaki
przez całą zimę gołe latają, a on i na wódkę ma, i głodny nie chodzi, ile razy restaurację mijam,
tyle razy Piekarskiego widzę!
- E tam, Anito, niby mądra z ciebie kobieta, a żebyś się w swoich sądach na jednym
Piekarskim opierała! - bronił Prot, sam już nie wiem, mężczyzn, koguta czy siebie. - Lepiej byś
mnie za przykład wzięła!
- A ciebie czemu? - zdziwiła się.
- Bom wczoraj od kolacji nic w ustach nie miał! Ot, czemu! - rozzłościł się wreszcie Prot.
- Jezusie! - krzyknęła Anita, gwałtownym ruchem wysypując z fartucha resztę ziarna. -
Toż prawda, Procie, żeś do lasu bez śniadania poszedł, z głowy mi to całkiem wyleciało! A ty
byś sobie mojego gadania do serca nie brał! - fuknęła. - Wiesz przecież, że ja tak często dla
samego mówienia mówię!
Anita odwróciła się i szybko pobiegła w stronę kuchni. Dopiero teraz Prot zauważył, że
stoję na schodkach ganku. Jego twarz rozpogodziła się.
- O! Jan Sebastian! - zawołał wesoło. - Jakże się wam spało? - Podszedł i poklepał mnie
po ramieniu. - Dzielnieście się spisali, nie ma co mówić. Dziś wieczorem pan porucznik z milicji
i kapral z WOP-u przyjadą wam osobiście podziękowanie złożyć.
- Co z Walterem? - zapytałem niecierpliwie.
- Jest Walter! Z początku wszystkiemu zaprzeczał, ciągle tylko to swoje. „Turysta
jestem!" powtarzał. Ale kiedy mu do oczu postawili Marcina Zapałę, inaczej zaczął śpiewać. Bo
przez ten czas, kiedy Waltera szukali, Marcin sobie dowody przygotował. Ze starych ksiąg
kościelnych, które się jeszcze z czasów wojny w kancelarii zachowały, Marcin jedną przyniósł.
„Popatrz, Walter!" powiada. „Tu jest czarno na białym twój podpis, jako ojca chrzestnego, więc
ty się nie wymiguj, żeś inny Szulc. Ten sam Szulc jesteś, tylko ci lat przybyło i brody!" Jeszcze
się Walter próbował tłumaczyć, że nigdy nie był u nas, że to pewnie ktoś z jego rodziny w te
strony zawędrował. Ale porucznik podpis w księdze porównał z podpisem Waltera w dowodzie
osobistym. Wszystko było podobne, a najbardziej ostatni zawijas. Wtedy Szulc zmarkotniał.
Potem Zapała wyjął z portfela zdjęcie, duże jak pocztówka. A na nim ojciec chrzestny, Walter
Szulc, z niemowlęciem na ręku! „Dla mnie to nic nie znaczy!" mówi Walter. „Rodzinne
podobieństwo". Porucznik na to mu powiedział, że owszem, możliwe, i że jeśli Walter mówi
prawdę, a to się po sprawdzeniu pokaże, natychmiast go z tymczasowego aresztu wypuszczą i
pięknie przeproszą. Ale, niestety, chociaż im miło nie jest, teraz muszą Waltera zatrzymać, bo
wszystko wskazuje na to, że on właśnie jest tym gościem, który w województwie olsztyńskim z
kościoła koło Giżycka dwa świątki wyniósł, a z kaplicy niedaleko Mrągowa, w biały dzień,
podając się kościelnemu za konserwatora, ukradł stary obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem. I
jeszcze grzeczniej porucznik Waltera poprosił, żeby bez wielkiego gadania powiedział, gdzie się
znajdują skradzione przedmioty. „O niczym nie wiem!" krzyczał Walter i tylko mu oczy latały z
kąta w kąt. „Szkoda, porucznik na to, ale my i tak spokojni jesteśmy, że i pan Szulc niedługo się
tego dowie, i milicja również." Co do witraży, nikt Walterowi nie może dowieść, że ich szukał,
ale że szukał, dla wszystkich jest pewne...
- Procie! - usłyszeliśmy wołanie Anity. - Do obiadu niedaleko, ale ty chodź tu do mnie,
przekąsisz trochę, bo ci w końcu żołądek do krzyża przyrośnie!
- Już mi przyrósł... - burknął Prot, ale ruszył w stronę domu.
Szedłem obok niego, a Prot im bliżej był kuchni, tym większe stawiał kroki.
- A co z tym drugim? - zapytałem.
- Myślę, że czeka, aż mu Walter witraże dostarczy. Zdrowo mu pewno płaci, ale dobrze
wie, za co. Podobno te świątki, które Szulc ma na sumieniu, przedstawiają wartość muzealną. Za
to Leon - Prot roześmiał się nagle - Leon dziś już od rana w okolicy grasuje! Witraży szuka w
rozwalonej kuźni przy szosie do Wólki. Rumowisko z kuźni zostało, niejedni już przepatrzyli
cegłę po cegle. Nie, tam on niczego nie znajdzie. W jadalni Kryśka nakrywała do stołu.
- Oj, dziadku! - zawołała na widok Prota. - Na głodnego do tej pory chodzić...
- O mnie ty się, Krystynko, nie martw. Najważniejsze, że tobie buzia ciut popełniała... -
przesunął dłonią po jej okrągłym policzku.
Prot poszedł do kuchni, a ja usiadłem na wiklinowym fotelu przy oknie. Wyjrzałem.
Babetka siedziała na progu starej kuchni z jakimś tygodnikiem w ręku. Nachylała się nad nim raz
po raz i wpisywała rozwiązania w kratki krzyżówki. Kryśka stanęła obok mnie.
- Biedna Babetka...
- Biedna?
- Uhmm. Byłam przy tym, jak ją Monika urządziła. Myśli pan, że to przyjemnie? Zostać z
dwoma rakietkami, jak kto głupi?
- Nie, nie myślę - przyznałem.
- No więc. A Babetka została. I na dokładkę musiała jeszcze patrzeć na to, jak Monika
okręca sobie Tomasza wokół palca!
- Sądzisz, że go dokładnie okręciła?
- Bardzo dokładnie - powiedziała Krystynka dobitnie. - Już ja się na tym znam. On ani
zipnie, przekona się pan.
- Nie jestem taki pewien. Prawdę mówiąc, już kilka razy widziałem, jak Tomasz
przyglądał się Babetce z cielęcym zachwytem.
- O, ja też to widziałam. I Monika także. Tylko panu i mnie zupełnie to nie przeszkadzało,
a Monice tak. Monika wpada w szał, kiedy ludzie interesują się kimś bardziej niż nią. Gotowa
jest stanąć na głowie, żeby tylko zwrócić na siebie uwagę. W przypadku Tomasza nie
potrzebowała wcale stawać na głowie. Wystarczyło, że kilka razy przewróciła oczami. Ona to
robi w ten sposób, proszę spojrzeć!
Krystyna wytrzeszczyła oczy, a potem poruszyła nimi tak, że źrenice uciekły jej aż pod
powieki.
- Dajże spokój, dziewczyno! Musisz dopracować ten system! - zawołałem. - Jeżeli
i ty masz zamiar tą metodą czarować chłopców, to z góry cią uprzedzam, że nawet
najbardziej zakochany ucieknie od ciebie na koniec świata. Okropność.
- Monika robi to bardzo podobnie i jednak ma rezultaty. Jeżeli chce pan wiedzieć, Tomek
już od kilku dni patrzy na nią z takim samym cielęcym zachwytem, z jakim patrzył na Babetkę! -
Krystynka nachyliła się w moją stronę i zapytała szeptem: - Czy to nie jest płaskie?
- Co masz na myśli, Krysiu?
- Zachowanie Moniki, rzecz jasna! Uważam, że jest płaskie. Może pana dziwi to
określenie, ale mnie się wydaje, że ono znakomicie pasuje do sytuacji!
Biedna Krystynka! Przez chwilę przyglądałem się jej zatroskanej buzi. Znowu trafiła na
bałagan, znowu chętnie chwyciłaby za szczotkę i zrobiła porządek z całym tym kramem.
- Powinien pan porozmawiać z Moniką! - usłyszałem.
- Ja? - przestraszyłem się.
- Pan! Właśnie pan!
- Krystynko, ty zawsze żądasz ode mnie rzeczy niemożliwychl
- Takiego mam już pecha, wie pan? - przyznała się. - Ile razy kogoś o coś poproszę, tyle
razy okazuje się, że to są prośby niemożliwe do zrealizowania. Ale zupełnie nie rozumiem,
dlaczego pan nie chce z nią porozmawiać?
- Rozmawiałem z nią kiedyś i nie sądzę, żebym mógł wywrzeć jakikolwiek wpływ na jej
rozumowanie.
- Może dlatego, że nie ma pan talentów pedagogicznych? Rozumiem to, bo ja też nie
mam. Jestem za prędka, prawdziwy pedagog musi mówić ciurkiem, przez wiele dni, i to w ten
sposób, żeby nikt nie zauważył, co się kryje pod jego gadaniem. A ja to tak: ciach, mach, kawa
na ławę, nie rozumiesz, cymbale, to cześć, nie będę sobie dłużej głowy zawracać twoim oślim
umysłem! To niepedagogiczne, prawda?
Roześmiałem się.
- Pan się śmieje, a dla mnie ta sprawa jest diabelnie smutna. Wybieram się właśnie na
pedagogikę. Ale jakie ja mogę mieć rezultaty z takim podejściem? Już teraz myślę z najgłębszym
współczuciem o tych dzieciakach, które mi wpadną w ręce. Przecież ja im łby poukręcam!
- Krystynko!
- Poukręcam! Przekona się pan. Jakby mi się trafiła taka Monika, tobym jej ukręciła jak
dwa razy dwa cztery! - Kryśka mówiła teraz przez zaciśnięte zęby. - Nie cierpię, kiedy
dziewczyny zawracają głowy chłopakom tylko dlatego, żeby móc się chwalić sukcesami. Już
słyszę, jak Monika trąbi na całą klasę: „On za mną szalał! Mówię wam! Kiedyś, wieczorem
pocałował mnie pod sosną!"
- Pocałował ją pod sosną? - zdziwiłem się. - Skąd wiesz?
- Wcale nie wiem. Może i nie pocałował, ale Monika tak właśnie będzie mówiła. Jeżeli
prawda będzie za uboga, to zmyśli. Inne dziewczyny też zaczną zmyślać, bo każda będzie chciała
być lepsza od drugiej.
- Czy ty nie przesadzasz, Krystynko? Nie chce mi się wierzyć; żeby dziewczęta myślały
tylko i wyłącznie o chłopcach - zwątpiłem.
- Tylko i wyłącznie nie myślą na pewno, ale myślą dużo. Niektóre, tak jak Monika, myślą
przede wszystkim.
- Powiedziałaś, Krystynko: „bo każda będzie chciała być lepsza od drugiej". Czy
doprawdy ilość chłopców, którym zawróciło się w głowach, jest miarą wartości?
- Dla mnie nie. I dla Babetki nie. Dla Moniki tak. I to mnie złości. Tłumaczę panu prze-
cież, że takich Monik jest całe mnóstwo, tylko pan mi ciągle przerywa i dlatego gubimy wątek.
- Dobrze, nie odezwę się już ani jednym słowem. Krystynka milczała.
- No? Mów! - zniecierpliwiłem się wreszcie.
- Kiedy mi wyleciało z głowy to, co chciałam powiedzieć, i teraz szukam.
- Ach, tak! Więc szukaj dalej, będę czekał, aż znajdziesz.
- Już prawie mam! Bo widzi pan, potem powstaje z tego jakaś zasada. Te dziewczyny, dla
których chłopcy są całym światem, robią wokół siebie i tych spraw tyle hałasu, że ludziom
zaczyna się wydawać, że my naprawdę nic innego nie mamy w głowach. Przylepiają nam
etykietki. Czy pan myśli, że łatwo pozbyć się takiego stempelka? Trudno, słowo daję. Piekielnie
trudno! Kiedy ktoś mnie zaprasza na prywatkę, moja mama umiera z przerażenia. Umiera,
dosłownie!
- Dlaczego?
- A właśnie dlatego, że mamy etykietkę! I starsi uważają, że my to już nie potrafimy
bawić się po ludzku - mówiła Krystynka obrażonym tonem.
Znowu wyjrzałem przez okno. Babetka odłożyła pismo i długim patykiem kopała teraz
głęboki dołek przy progu starej kuchni.
- Co ona tam robi? - zaciekawiło mnie.
- Kopie grób dla swojej miłości - odparła Kryśka posępnym głosem. - Tak się kończy ta
opera!
* * *
Ciemniało już, kiedy przed dom Prota zajechał wojskowy łazik.
- Mamy gości! - zawołała Anita. - Pan kapral, pan porucznik i Leon! Dzieci, pamiętajcie,
że trzeba się zachowywać przyzwoicie. Krystynka, ja bym wolała, żebyś się w ogóle nie
odzywała.
- Dlaczego, Anitko?
- Bo ty to zawsze tak strzelasz, ni w pięć, ni w dziesięć. Już raz powiedziałaś panu po-
rucznikowi, że mu jakiś paproch siedzi na nosie, pamiętasz? A to była brodawka.
- Skąd mogłam wiedzieć? Wcale nie wyglądało jak brodawka.
- Różne są brodawki. Nie należy zabierać głosu, jeśli się nie wie, o czym się mówi -
zakończyła Anita szybko, bo goście stanęli właśnie w progu.
- Panowie do was, Janie Sebastianie - powiedział Prot i szerokim gestem zaprosił ich
dalej. - Prosimy!
Wysłuchałem podziękowań i relacji z zatrzymania Waltera.
- Pan to może ma i żal, panie redaktorze, żeśmy pana od razu nie wtajemniczyli w nasze
kłopoty, ale szło nam o to, żeby się Walter jak najdłużej nie spostrzegł, że mamy go na oku, zaraz
by się pilnować zaczął i stracił tę śmiałość, z jaką tu sobie poczynał. A tak, sam pan widział, łaził
wszędzie jak u siebie, myszkował, myszkował, aż go kot złapał.
- Nie kot, a pies! - roześmiał się Prot. - Powiedzcie mi, poruczniku, co robi ten drugi?
- Wyjechał dziś nad ranem.
- I tak żeście go puścili? Przecież on te świątki i obraz święty z całą pewnością ze sobą
wozi! - zlękła się Anita.
- Daleko nie wywiezie. Dostaliśmy polecenie, żeby z miasteczka wyjechał spokojnie, a co
dalej będzie, to już nie nasza sprawa. Jeszcze drugi taki jeździ po okolicy i coś nam się widzi, że
ich razem chcą załatwić. Teraz już Leon może śmiało do swojej roboty przystępować. Co masz w
planie, Leonku?
Leon gładził dłonią kędzierzawą brodę.
- Szukanie - westchnął. - Ale już sam nie wiem, gdzie! Tylu ludzi przede mną szukało i
nie znaleźli, ja tymi samymi tropami chodzę i też nie znajduję. Czuję, że urlop mi się skończy, a
ja na tym będę stał, na czym teraz stoję.
Kryśka siedziała obok mnie, nie odzywała się ani jednym słowem. W pewnej chwili
poczułem, że szarpie mnie za łokieć.
- Co znowu, Krystynko? - zapytałem cicho.
- Niech pan spojrzy, ale szybko... Spojrzałem w to miejsce, na które i ona patrzyła.
Tomek i Babetka siedzieli na parapecie okna. Babetka milczała, a Tomek mówił coś szybko,
chyba tłumaczył się z czegoś, bo gestykulował, jakby chciał jeszcze bardziej akcentować każde
słowo. A Babetka tylko kręciła głową przecząco.
- Ona się złamie, zobaczy pan! Ona uwierzy w tę jego drętwą mowę.
- Może nie drętwą? - szepnąłem. - Może on się połapał, że Babetka więcej warta.
Krystynka wzruszyła ramionami.
- Połapie się na godzinę, a potem Monika znowu go omota. Ja Monikę znam nie od dziś, a
jego też nie od wczoraj.
Kapral opowiadał Protowi o tresurze psów milicyjnych, słuchałem jednym uchem, bo w
drugie Kryśka kładła mi swoje teorie. Wreszcie umilkła, więc zrozumiałem, że akcja na
parapecie zaczęła się rozwijać dalej. Spojrzałem na tę scenę, była zresztą piękna: na tle lasu
ciemniejącego w oddali i skrawka szarego nieba widziałem dziewczęcy profil Babetki, a obok
drugi, chłopięcy, ale już zdecydowanie pozbawiony miękości profilu dziecka, chociaż może
jeszcze i nie męski. Oceniwszy ten obraz w całości, zająłem się szczegółami - i to w porę, bo
mogłem zobaczyć, jak na buzi Babetki pojawił się słaby uśmiech, jak rozjaśnia jej twarz
stopniowo, od ust w górę, podobny do promieni słońca, które spoza chmur nachodzą łagodnie
piaszczysty brzeg plaży. Aż wreszcie Babetka stała się ciepłym południem letniego dnia, uniosła
rękę i położyła ją na ramieniu Tomasza, mówiąc chyba tylko jedno słowo, którego nie mogłem
usłyszeć, ale które z całą pewnością usłyszał Tomasz, bo i on położył dłoń na swoim ramieniu, w
tym samym miejscu, w którym leżała ręka Babetki, i gładził teraz tę rękę lekko, gestem
rozbrajającej tkliwości.
- Widzisz... - szepnąłem Kryśce do ucha. - To nie jest taki zły chłopak, mówię ci, że on...
- Zły nie jest - przerwała mi Krystynka - jest nijaki, ja tam nie potrafiłabym zakochać się
w nijakim!
- Nie przesadzaj, wcale nie jest głupi, czasami potrafi odezwać się zupełnie sensownie.
- Głupi nie jest! - powtórzyła znowu Kryśka. - Jest nijaki! - upierała się.
- Nigdy biciem! - wołał kapral. - Nigdy biciem! Z psem trzeba jak z człowiekiem. Nie, ja
dziękuję, panie leśniczy, ja nie mogę, dziś w nocy mam służbę...
- Pół kieliszeczka! - nalegał Prot.
- Słowo honoru, nie mogę! Chętnie bym się napił, ale pan wie, panie leśniczy, służba nie
drużba. Pan redaktor potowarzyszy.
- Napijecie się, Janie Sebastianie? - zwrócił się Prot do mnie.
- Ja też dziękuję, dziś wieczorem będę pisał, muszę mieć przytomną głowę - wykręciłem
się.
Czy będę pisał? Nie wiem. Na razie zużyłem tylko jeden arkusz papieru, ten, który
ozdobiłem rysunkiem głów Babetki i Tomka. Moja książka ciągle jeszcze nie miała początku,
Babetka i Tomek swoją historię tworzyli szybciej niż ja.
- Niech pan opowie nam jeszcze coś o psach! - poprosił kaprala Tomasz, podchodząc do
stołu.
- Może o koniach? Konie to moje hobby. Przez wiele lat byłem dżokejem. Wiecie, pa-
nowie, koń to jest niezwykłe stworzenie! - kapral poprawił się na krześle. - Zwłaszcza koń
wyścigowy. Taki „anglik", na przykład. Cóż to za inteligencja! Albo mieszaniec „anglika" z
„arabem". Angielska krew to gracja i wdzięk, arabska to siła i zryw...
Anita przyniosła herbatę i szarlotkę. Rozstawiła szklane talerzyki.
- Babetko, zajmij się, poczęstuj panów. Weź tę szarlotkę, dziecko, i nałóż na talerzyki.
Babetka sięgnęła po półmisek dziwnie niezręcznie. Zauważyłem, że trzyma coś w
zaciśniętej dłoni.
- Przepraszam - powiedziała. - Jeszcze trochę, a wszystko zjechałoby na obrus.
Odłożyła na swój talerzyk przedmiot, który trzymała w ręku, i pierwszy kawałek szarlotki
podała Leonowi. Nawet nie podziękował wpatrzony w zielony drobiazg leżący na talerzyku
Babetki. Nachylił się, żeby obejrzeć go dokładniej. Zauważyłem w jego twarzy intensywne
skupienie. Wreszcie sięgnął po zielony okruch. Trzymał go teraz w dwóch palcach, blisko oczu.
Potem opuścił rękę i spojrzał na Babetkę.
- Dziewczyno! - powiedział bez tchu. - Skąd ty to masz?
Babetka spojrzała na jego dłoń, którą wysunął ponad stół.
- Pojęcia nie mam. Znalazłam gdzieś, ale nie pamiętam, gdzie. Fajne, prawda? Ma taki
ładny kolorek.
Leon oglądał teraz pod światło niewielki kawałek zielonego szkła. Wreszcie poderwał się
z miejsca tak, że jego krzesło, odepchnięte gwałtownym ruchem, upadło na podłogę.
- Słuchajcie, jestem pewien, że to szkło z witraży! - zawołał.
- ...i dlatego właśnie najbardziej lubię tego rodzaju gonitwy! - zakończył kapral i spojrzał
na Leona z pobłażaniem. - Ej, ty zapalona głowo! - roześmiał się. - Wystarczy ci rozbita butelka
po piwie, a już witraże widzisz!
- Gdzie butelka po piwie, gdzie? - rozjątrzył się Leon. - Wiem, co mówię!
- E tam, wiesz! - fuknął na niego kapral. Wziął do ręki szkiełko i przyjrzał mu się uważ-
nie. - Po piwie, faktycznie, to nie jest...
- Pewno, po oranżadzie! - wtrąciła Anita.
- Po oranżadzie też nie jest - kapral obejrzał szkiełko pod światło. - Diabli wiedzą, po
czym jest... - spojrzał na Leona pytająco. - Jesteś pewien, że z witraży? - zapytał. - Z czego to
wnosisz?
- Jak nie wierzysz, jedźmy do kościoła. Ja ci udowodnię. Proboszcz ma u siebie jedną
szybkę z dolnego witraża, bo luźna była, i jutro ma przyjść szklarz, żeby ją przymocować.
Trzy godziny wczoraj nad tym szkłem spędziłem.
Milczeliśmy wszyscy. Wreszcie Prot zapytał Babetkę:
- Przypomnij sobie, dziecko, gdzieś ty znalazła ten odłamek? Nie pamiętasz?
- Myślę przez cały czas, dziadku. I nie wiem...
- Skup się, Babetko!
- Skupiam się, ale nie pamiętam...
Zdawało mi się, że pochwyciłem na sobie spojrzenie Babetki. Niespokojne, spłoszone.
Widać moje wrażenie było słuszne, bo Kryśka nachyliła się do mnie i szepnęła:
- Babetka chce panu coś powiedzieć, ona sobie już przypomniała, tak mi się zdaje.
- Babetko, to chyba niemożliwe, żebyś nie pamiętała - nalegał Prot.
- Nie pamiętam.
- Postaraj się, to przecież takie ważne! - prosił Leon.
- Może pójdę do swojego pokoju i tam pomyślę! - zdecydowała się Babetka nagle.
Wstała i przechodząc obok nas, pociągnęła Kryśkę za rękaw bluzki. Wyszły z pokoju
razem, ale Krystynka wróciła szybko. Teraz ona miała spojrzenie pełne niepokoju. Usiadła obok
mnie i sięgnęła po swój talerzyk.
- Ona to znalazła dziś rano - szepnęła - kiedy kopała przy starej kuchni grób dla swojej
miłości, pamięta pan?
- Uhm... - mruknąłem.
- Czy ona ma to powiedzieć? Bo Jeżeli znalazła przy starej kuchni, to może... Pan wie...
nasz dziadek...
- Zwariowałyście doszczętnie! - syknąłem. - Niech ona tu wróci i wszystko powie!
- Ale jeżeli to nasz dziadek, to jak my możemy...
- To nie wasz dziadek, powiedziałem ci już raz!
- Ale może pan się myli, może to właśnie nasz dziadek...
- Kryśka! Marsz po Babetkę - zasyczałem znowu.
- Bo, proszę pana, jeżeli to dziadek... Chciało mi się wyć. Patrzyłem teraz na zatroskaną
twarz Prota, słyszałem, jak mówi:
- Ja myślę, że ona sobie pomalutku przypomni.
Zauważyłem jednak, że tuż u nasady czoła Prota, tam gdzie zaczynała się siwa czupryna,
pojawiły się nagle grube krople. Prot był spocony, chociaż już dawno zapadł chłodny wieczór.
- Idź po Babetkę, Krystynko! - powiedziałem ostro. Posłuchała.
- Trzeba będzie wziąć to szkiełko i porównać z kościelnym - zdecydował porucznik. - Ja
proponuję, panie Leonie, żebyśmy zaraz pojechali do księdza.
- Dobrze! - Leon wstał z miejsca. - Ja mogę jechać, jestem pewien, że mam rację, ale
wam muszę to udowodnić!
Prot otarł czoło chustką.
- Duszno mi! - powiedział. Anita otworzyła okno.
- Więc przypomniałam sobie! - powiedziała Babetka wchodząc do pokoju. - Ja to znala-
złam przy progu starej kuchni!
Milczeliśmy, a Prot siedział i kiwał głową posępnie.
- Tego się właśnie bałem - powiedział. - Tego się bałem, dziecko, żeś ty to znalazła koło
naszego domu.
- Ależ to byłoby wspaniale, Procie! - zawołał Leon. - To może znaczyć, że witraże ukryte
są gdzieś tutaj!
- Ja ich nie chowałem - powiedział Prot cicho.
- Tego nikt z nas nie mówi, panie leśniczy! - oburzył się porucznik.
- Ale co powiecie, jeżeli one się tu znajdą?
- Za dawno się znamy, panie Procie, żebyśmy o was mówili to, co się prawdy nie trzyma!
- kapral wstał z miejsca. - Jedziecie z nami na plebanię?
- Zostanę - powiedział Prot i znowu otarł czoło chustką.
- Jeżeli to szkiełko pochodzi z witraży, jutro od rana ma nas pani u siebie, pani Anito! -
powiedział porucznik, kiedy odjeżdżali swoim łazikiem do miasteczka.
Dokończyłem herbatę i poszedłem do pokoju, rezygnując tego dnia z kolacji. Szarlotka
Anity wystarczyła mi, może nawet zjadłem jej zbyt dużo, bo wkrótce poczułem ociężałą senność.
Nie zasnąłem jednak, już po chwili rozległo się ciche stukanie do mojego pokoju. Zastanawiałem
się, kogo zobaczę w progu: Krystynkę czy Babetkę, kiedy drzwi uchyliły się i do pokoju wszedł
Prot.
Usiadł na krześle bez słowa i przesuwał palcami po siwej czuprynie.
- A co wy o tym sądzicie, Janie Sebastianie?
- Mogli coś tu ukryć. Był czas, kiedyście siedzieli w areszcie, Procie, wtedy, kiedy Niem-
cy znaleźli u was konie partyzantów. Jeszcze zanim się u was zjawiłem.
- Myślałem o tym - powiedział Prot. - Jeżeli, to tylko przez te dwa tygodnie. Małgorzata
jednak była w domu cały ten czas... - Czy jest możliwe, żeby pani Małgorzata pozwoliła ukryć u
siebie witraże, nic wam o tym nie mówiąc?
- Nie wiem, czy to jest możliwe, Janie Sebastianie, czy też niemożliwe - powiedział Prot z
troską. - Małgorzata nie miała przede mną tajemnic, ale widzicie... jest tu w tym domu jedna
rzecz, której zawartości nie znam dokładnie.
Milczałem.
- Nie pytacie, dziękuję wam za to, Janie Sebastianie, ale ja bez pytania wam powiem, bo
mi rada potrzebna, ot co...
- Jeżeli tylko poradzić potrafię, Procie!
- A właśnie!... - westchnął. Podniósł się z krzesła, podszedł do swojej skrzyni, pogładził
okucia.
- Anielskiej dobroci była Małgorzata, ale i dziwny to był człowiek. Ostatni raz do skrzyni
zaglądałem ze trzydzieści lat temu. Małgorzata składała do niej wtedy wiano dla naszej
najstarszej, dla Elżbiety. Bieliznę koronkami porozszywaną, kapy nasze ludowe, obrusy. Ja już
wam kiedyś mówiłem, Janie Sebastianie, że Elżbieta za mąż nie po naszej myśli poszła. Bez
pozwolenia. I matczynym wianem pogardziła. Także i pamiątką, którą jej Małgorzata po nas
chciała zostawić, a mianowicie, suknią ślubną według naszych tradycji szytą, w której mi
wierność w naszym kościele przy ołtarzu Matki Boskiej przysięgała. Płakaliśmy nad tym oboje,
aż wreszcie Małgorzata zdecydowała: „Nie, to nie. Elżbieta nie chciała, może jej córka najstarsza
zechce..." I tak czeka ta skrzynia z otwarciem na zamążpójście Babetki, tej mojej wnuczki
najmilszej, najbardziej do Małgorzaty podobnej...
- Czy Babetka wie o tym?
- Powiedziałem jej, żeby w razie mojej śmierci swoje mogła otrzymać. Wie.
A więc dlatego oberwałaś pomidorem, Krystynko!
Prot stał obok skrzyni i przyglądał się jej badawczo, jakby tym spojrzeniem chciał prze-
niknąć stare drewno. Wreszcie zaczął mówić dalej:
- Pewnego razu, jeszcze na kilka lat przed śmiercią, Małgorzata wymusiła na mnie
obietnicę, że do dnia ślubu wnuczki, której wtedy jeszcze na świecie nie było, ja tej skrzyni nie
otworzę, „Dlaczego, pytałem, takiej obietnicy żądasz ode mnie, Małgorzato?" Nie chciała mi
tego wyjawić, lecz że zawsze prawym człowiekiem była, zaufałem. Skrzyni strzegłem i przed
ludzkim okiem, i przed ciekawością zbędną, bo i po co mieli się dziwować. „Ten stary Prot na
głowę chyba upadł, żeby dla wnuczki stare klamoty na prezent ślubny trzymać", tak by mówili.
Na głowę ja nie upadłem, Janie Sebastianie, tylko mam takie życzenie, aby wola mojej
Małgorzaty została spełniona. A teraz, widzisz... sam już nie wiem, czy tej skrzyni przypadkiem
wcześniej nie otworzyć i nie sprawdzić jej zawartości...
- Moglibyście, Procie, zrobić to nawet i teraz, choćby po to, żeby własne sumienie uspo-
koić. Zostawię was tu, pójdę do Anity. Jedno wasze słowo i wyjdę.
- To ja wiem, ale co będzie, jeżeli... - Prot zawiesił głos i nie dokończył swojego pytania.
- Jedno szkiełko znalezione przy waszym domu niczego jeszcze nie dowodzi, Procie.
- Wiem, ale ta skrzynia podejrzanie ciężka mi się wydaje.
- Sami musicie zdecydować.
- I to wiem także.
- Więc decydujcie.
- Już od roku to podejrzenie za mną chodzi, ta myśl natrętna, że, nóż widelec, Małgorzata
nie po mojej myśli postąpiła... Czasy takie były, mogła uważać, że lepiej niech to u niej będzie,
niż wróg ma sponiewierać. A zmarła w ostatnim roku wojny!
Znowu Prot milczał pogrążony w głębokiej zadumie, której nie chciałem mu przerywać.
Podniósł wreszcie głowę, spojrzał na mnie siwymi oczyma.
- No, to wyjdź stąd, Janie Sebastianie, sam chcę zostać...
Wyszedłem ze ściśniętym sercem. Trudno mi było zostawić Prota samego, ciężar jego
troski czułem niemal na swoich barkach. Przysiadłem obok drzwi, na schodach prowadzących na
stryszek. Słyszałem stąd brzęk kluczy, a potem skrzypienie zawiasów. Chociaż niejedno w życiu
dane mi było przejść, czułem, że ogarnia mnie wzruszenie. Za tymi drzwiami Prot, mój stary
przyjaciel, po wielu latach trzyma w drżących rękach ślubną suknię swojej żony. Być może
kładzie ją na krześle, aby wyjąć ze skrzyni małe pantofelki, stroik na głowę. A potem wiano
Elżbiety, czy Babetki raczej, obrusy haftowane Małgorzaty rękoma, bieliznę rozszywaną
koronkami, które Małgorzata sama robiła. Procie? Jak tego dokonałeś, że przez tyle lat miłość
żyje w tobie taka sama jak kiedyś, a może i większa, chociaż dziś kochać możesz jedynie
wspomnienia? A może właśnie ich suma jest najważniejsza? Całe życie składa się na nie i sztuka
je tak przeżyć, takim być, tak kochać, żeby później niczego nie żałować. Spojrzeć wstecz na to,
co ma się już poza sobą, i widzieć samo dobro.
- Dlaczego pan tu siedzi? - głos Babetki wytrącił mnie z zamyślenia.
- Usiądź i ty - zaproponowałem.
- Nie mogą. Obiecałam Anicie, że jej pomogę zrobić twaróg. Lecę. Tomek na mnie czeka
w kuchni.
- Ach, tak... - powiedziałem z malusieńką ironią.
- Ach, tak! - powtórzyła tym samym tonem i roześmiała się.
Z mojego pokoju dobiegł odgłos kroków Prota.
- Kto tam jest? - zdziwiła się Babetka.
- Twój dziadek.
- Sam? - położyła rękę na klamce.
- Nie wchodź! - powstrzymałem ją w porę.
- Dlaczego? Co dziadek tam robi?
- Mniejsza z tym. Chce być sam. Patrzyła na mnie badawczo.
- Pan, zdaje się, już wie, jakie tajemnice kryje leśniczówka... - powiedziała wolno.
- Chyba wiem, Babetko.
- A więc, może trzeba, żeby pan wiedział wszystko. Ja na pewno nie pogardzę wianem
mojej mamy i uratuję, co się tylko da uratować...
- To pięknie, Babetko! Drzwi mojego pokoju uchyliły się i Prot wysunął głowę.
- Możesz wejść, Janie Sebastianie... ach, ty też tu jesteś, Babetko? Wejdźcie oboje, dobrze
się stało.
Stanęliśmy w progu niepewnie. Spojrzałem na skrzynię, była zamknięta, ale obydwie
kłódki leżały na stole. W powietrzu czułem wyraźnie specyficzny zapach od lat nie wietrzonego
materiału.
- Dziadku... - szepnęła Babetka. - Dlaczego? Przecież miałeś z tym czekać na mnie...
- Stało się inaczej, niż miało się stać, moje dziecko.
- Ale dlaczego?
- Siadajcie!
Usiedliśmy oboje na moim łóżku, Prot przysunął sobie krzesło, jak mógł najbliżej
Babetki. Dopiero wtedy dał jej do rąk pożółkłą kopertę.
- Otwórz, jest zaklejona - powiedział. Babetka głośno odczytała napis:
- „Do wnuczki najstarszej".
- Kto to pisał, dziadku?
- Któż mógł pisać, Babetko? - odpowiedział Prot pytaniem na pytanie.
Podał jej scyzoryk, który Babetka ostrożnie wsunęła pod odstający w jednym miejscu
papier i rozcięła go. Wyjęła z koperty, arkusik, pokryty nierównym pasmem. Czytała w
milczeniu, Prot nie patrzył na nią, widziałem tylko jego głowę pochyloną nisko. Nie podniósł jej
nawet wtedy, kiedy po chwili Babetka głośno zaczęła odczytywać list swojej babki.
Wnuczko moja! Tobie darują zawartość tej skrzyni i upraszam cię serdecznie, abyś z niej
odpowiedni użytek uczyniła. Co ci sercu będzie bliskie, zatrzymaj, zwłaszcza lichtarze dwa
srebrne opiece twojej powierzam, bo na Ślubie moim świadczyły. Nadto cię zawiadamiam, że
szkła kościelne, które na samym dnie znajdziesz, w drugim roku wojny od niejakiego
Borowskiego Jana kupiłam i tu ukryłam, aby ręce wrogów ich nie znalazły, co jest moją ta-
jemnicą. Jeśli skrzynia ta otwarta zostanie za czasów, kiedy ojczyzna nasza wolna jeszcze nie
będzie, strzeż ich dalej, jeśli zaś uznasz, że czas nadszedł, aby na miejsce swoje przy świętym
ołtarzu wróciły, zwróć je. Borowski Jan i Szulc Walter szkło to kościołowi naszemu ukradli,
zaczem Borowski za plecami wspólnika mnie je sprzedał i odkupiłam, aby je ukryć. A ty, Procie,
jeśli żyjesz, żalu do mnie w sercu nie chowaj, że przemilczałam przed tobą. Takem przysięgła
Borowskiemu, który z lęku przed prawem przysięgi onej zażądał, bojąc się, że prędzej czy później
ręka sprawiedliwości karę za popełnioną kradzież mu wymierzy. Teraz, po latach tylu
niemożliwą jest rzeczą, aby Borowski żył jeszcze, nie sądź go, Procie, niech spoczywa w spokoju.
I mnie nie sądź surowo, bom innego wyjścia nie miała...
Babetka odetchnęła głęboko, zanim zaczęła czytać dalszy ciąg listu Małgorzaty.
Wiedziałem, że tylko oddechem usiłuje przemóc łzy, które płynęły po jej pobladłej buzi.
...A Tobie, wnuczko moja, życzę, abyś w małżeństwie była szczęśliwa i u boku swego męża
szła godnie na dobre z nim i na złe, i aby dobrego wiele było, a złego mało.
Małgorzata
V. CUDOWNY WIECZÓR NA COPACABANIE
Babetka wsunęła list do koperty, wstała i obejmując ramionami pochylone plecy Prota,
położyła na nich głowę. Nie widziałem jej twarzy, bo odwróciła ją w stronę skrzyni, a kiedy
dostrzegłem, że pochylone plecy drżą, a młoda głowa przytula się do nich coraz mocniej i
mocniej - wyszedłem z pokoju cicho, niepostrzeżenie.
- Jeśli tak zostało postanowione, to jest w tym jakaś racja - zdecydowała Anita. - I ty się,
Procie, przeciwko temu nie buntuj. Tyle lat przeleżały pod naszym dachem i dobrze było, mogą
do najbliższej niedzieli przeleżeć, wielkie rzeczy, cztery dni, masz o co krzyczeć!
- Chciałbym już widzieć je na miejscu, Anito, zrozumieć to chyba możesz!
- Tylko ja mam wszystko rozumieć, takie moje życie - westchnęła Anita. - A ty mnie
zrozumieć nie chcesz! Już dwa dni kęsa chleba wdusić w ciebie nie mogę, Procie, i na darmo
tłumaczę, że nogi wkrótce wyciągniesz, jak się tak dalej będziesz odżywiał!
- Anita ma rację, dziadku! - zawołała Krystynka. - Dziadek to już wygląda jak śledź!
- A ciebie o zdanie nikt nie pyta - rozgniewał się Prot. - Przełknąć nie mogę, bo nerwami
żyję!
- Nerwami nikt nie żyje, dziadku. Od nerwów to wręcz odwrotnie...
- Cicho bądź! Ty się, Krystynko, za dużo wtrącasz.
- Mogę się nie wtrącać - powiedziała Kryśka potulnie. - Wszyscy się na mnie złoszczą,
wszyscy! A przecież czasami miewam rację! - spojrzala na mnie wymownie.
- Wszyscy się złoszczą, bo wsadzasz nos w nie swój sos - warknęła Monika.
Spojrzałem na nią. Siedziała przy stole i szybko wyłuskiwała groszek z zielonych strącz-
ków. Była wściekła. Już od dwóch dni chodziła nadąsana, ale jednocześnie przyczajona jak kot,
który szykuje się do skoku.
Kiedy dziś rano usiadłem, żeby wreszcie uporać się z początkiem pierwszego rozdziału
mojej książki, mimo woli sięgnąłem po arkusz „Tomka i Babetki". I również mimo woli, bez-
wiednie niemal, narysowałem w dolnym rogu stronicy główkę Moniki. Dopiero później, kiedy
szkic był już gotowy, uprzytomniłem sobie, że ta trzecia główka odgrywa też ważną rolę w
wątku, który snuje tamta para... Kto wie przecież, czy finał całej historii nie będzie w równym
stopniu sprawą Moniki, jak Tomka i Babetki.
- Skończyłam, Anito! - Monika rzuciła do wiklinowego kosza ostatnie łupiny. - Czy mogę
już iść?
- Dokąd ty się wybierasz, Monisiu? - zapytała Anita.
Monika spojrzała w stronę okna. Tylko kogut spacerował po ścieżce, raz po raz dumnie
podnosząc głowę.
- Nie wiem - odparła.
Oczywiście, nie wiedziała, dokąd pójść, żeby natknąć się na Tomka, bo Tomek zginął
nam z oczu zaraz po śniadaniu. Kiedy Anita zapytała o niego, Babetka powiedziała z
tajemniczym uśmiechem:
- Och, nie szukaj go, Anitko, jest bardzo zajęty.
A potem przepadła i Babetka. Monika wyszła przed dom, a po chwili ja również wy-
brałem się na spacer. Chciałem dojść do karczowiska, ruszyłem wolno w tamtą stronę,
zadowolony, że idę sam. W naszym świecie, w którym warkoty, szumy i zgrzyty zupełnie
zagłuszają naturę, ptasi świergot staje się luksusem i także ciche gadanie drzew, i trzask suchych
gałązek pękających pod stopami idącego człowieka. Wsłuchiwałem się więc w te odgłosy, pilnie
łowiąc uchem każdy szmer, szybkie, urywane susy wiewiórki, pracowite kucie dzięcioła,
brzęczenie trzmiela.
Nagle przystanąłem. Dźwięczny śmiech Babetki usłyszałem tak wyraźnie, jakby stała tuż
obok mnie, a przecież nie widziałem jej. Rozejrzałem się, opasły trzmiel krążył wokół mojej
głowy, wiewiórka przycupnęła na gałęzi sosny, równie zaskoczona jak ja. Babetka śmiała się
znowu. Teraz już wiedziałem, że jej głos dobiega mnie spoza krzewów jeżyn rosnących obok
ścieżki. Chyba jednak nie była sama. Czy samotna dziewczyna może się śmiać aż tak? Bo śmiech
Babetki wiercił w uszach jakąś szczególną wibracją, to nie było zwyczajne rozbawienie.
Pomyślałem, że to chyba jedynie szczęście pozwala dziewczynie śmiać się w ten sposób.
- Republika Białych Motyli - usłyszałem jej głos. - To jest prezydent, ten duży, widzisz?
A to premier. A ten malutki to minister komunikacji, lata o wiele szybciej niż inne. Chyba jest
ich z dziesięć, nie mogę policzyć...
Chwila ciszy, a potem głos Tomka:
- Jedenaście.
Znowu cisza i głos Babetki:
- Dziesięć, na pewno dziesięć!
- Jedenaście.
- Dziesięć! - upierała się Babetka.
- Jedenaście. Tam dziesięć i tu jeden.
- Gdzie jeden?
- Tu.
Stojąc za jeżynami nie widziałem dziesięciu motyli. Mogłem się jedynie domyślać, jak
wyglądał jedenasty. Roześmiała się.
- No, wiesz...
- Ależ tak!
A więc tak wygląda tajemnicze zajęcie Tomka! - pomyślałem z rozbawieniem. Jest
dostatecznie ważne na to, żeby mu nie przeszkadzać. Trzeba po prostu cicho minąć te krzewy i
iść dalej w stronę karczowiska. Niech sobie tylko wiewiórka słucha dalej tej paplaniny i tego
śmiechu, ja nie będę! - postanowiłem.
Zauważyli mnie jednak.
- Proszę pana! - zawołała Babetka, chociaż już oddaliłem się od nich o kilka kroków.
Stanąłem.
- Proszę pana, niech pan tu podejdzie, niech pan zobaczył - trzepała szybko. - Tu jest
Republika Białych Motyli, o!
Podszedłem bliżej, rzeczywiście nad kępkami macierzanki krążyło kilka motyli, pewnie
dziesięć. Jedenasty stał obok mnie. Tomek siedział na pniaku drzewa i...
- Co ty robisz? - zapytałem nie wierząc własnym oczom.
- Szyję. Pękły mi dżinsy na siedzeniu.
Tak. Siedział ubrany w kolorowe kąpielówki, a na kolanach trzymał spodnie, które
energicznie dziobał igłą.
- Nie mogłeś poprosić Anity? Ona zrobiłaby to lepiej - zwątpiłem w jego zdolności
krawieckie.
- Anita nie ma czasu, a ja tylko te jedne portki przywiozłem ze sobą - wyjaśnił. - A poza
tym, każdy chłopak reperuje swoje dżinsy sam, to jest zasada.
- Pewnie dlatego one zawsze wyglądają na was trochę dziwacznie - zrozumiałem. - Ale w
tej zasadzie jest jakiś wdzięk, to przyznaję.
- Może pan usiądzie? - Babetka gościnnie wskazała mi ręką kępkę macierzanki.
- Idę na karczowisko - wyjaśniłem, korzystając jednocześnie z zaproszenia.
- Karczowiska są takie smutne - powiedziała Babetka. - Takie umarłe.
Dopiero teraz zauważyłem, że tuż obok niej stoi dzbanek z jagodami. Czy spełniała
polecenie Anity, czy też może wymyśliła sobie pretekst, żeby przyjść do Tomasza?
Babetka poszła zaniesć dzbanek Anicie. Zostaliśmy sami z Tomaszem.
- Jeden chłopak postanowił wybierać dziewczyny drogą eliminacji - powiedział po chwili.
- I wie pan, jak to się skończyło? Zostało mu dziesięć. I spośród dziesięciu nie potrafił już
wybierać. Podobały mu się wszystkie. Roześmiałem się. Tomasz także.
- Głupie, co? A jednak. Pan powie, że za kilka lat on potrafi. Dziękuję pięknie, za kilka
lat... - westchnął ciężko.
Był wyraźnie zgnębiony, rozumiałem, że w jego sytuacji termin „za kilka lat" był zbyt
odległy. Chciał wybrać już, a chociaż wybierał spośród dwóch, a nie spośród dziesięciu, stopień
trudności był równie wielki. Przyznać muszę, że byłem zaskoczony, wydawało mi się bowiem, że
Tomasz podjął decyzję w chwili, kiedy siedząc na oknie usiłował przebłagać Babetkę, Tomasz
jakby wyczuł moje myśli, bo nie pytany powiedział:
- Chwilami wydaje mi się, że już wiem na pewno. A potem, zupełnie nagle, tak ni z tego,
ni z owego... - urwał i zaczął przyglądać się latającym nad samą ziemią motylom.
Ładnie „ni z tego, ni z owego" - pomyślałem. - Po prostu ten mały kłusownik, Monika,
zakłada swoje sidła, a ty wpadasz w nie, biedaku, jak zając oślepiony światłem.
- Czy bardzo widać? - Tomasz włożył spodnie i odwrócił się do mnie tyłem.
- Nie jest to robota arcymistrza - powiedziałem szczerze - ale ujdzie.
- Wiem, że spartaczyłem trochę - wzruszył ramionami. - Trudno, musi zostać. Idziemy? -
zapytał.
- Dokąd?
- Na karczowisko.
Ach, na karczowisko, zapomniałem, Nie uszliśmy pięciu kroków, kiedy zjawiła się
Monika. Była zadyszana, uśmiechnięta, wyraz nadąsania zginął z jej buzi bez śladu. Prawdę
mówiąc, wyglądała ślicznie.
- Gdzie się chowałeś przez całe rano? - zaatakowała Tomasza. - Szukałam i szukałam...
- Idziemy na karczowisko - odparł Tomek wymijająco, zdejmując z jej włosów widełki
igliwia. - Pójdziesz?
- Nie, zmęczyłam się. Wolałabym zostać tutaj. O! - zawołała. - Ile motyli!
Przysiadła na pieńku i z zachwytem obserwowała Latającą Republikę. Tego dnia ubrana
była w jakiś malowniczy łaszek, który sprawiał, że Monika przypominała barwną łatkę. Rękoma,
pociemniałymi brzoskwiniową opalenizną, przytrzymywała opadające na czoło włosy.
Spojrzałem na Tomasza. Przymrużył oczy, jak malarz, który z daleka ocenia kolorystyczne
walory pejzażu, ale pejzaż, oglądany przez Tomka, był żywy. Poruszał się, przeginał w szczupłej
talii, przechylał głowę raz w prawo, raz w lewo.
- Idziesz? - zapytałem Tomasza ostro. Drgnął.
- Tak. Idę - zdecydował się szybko.
- Zostań! - powiedziała Monika. - Zostań, tu tak ładnie. A pan... - obrzuciła mnie
przelotnym spojrzeniem - pan na pewno chce pomyśleć trochę o swojej książce, będziesz tylko
przeszkadzał.
- Będę przeszkadzał? - zapytał.
Być może chciał, abym przytaknął, nie wiem.
- Z pewnością nie - odparłem przekornie. - Będzie mi bardzo miło, nie wiem nawet, czy
sam trafiłbym na karczowisko.
Monika spojrzała na mnie zimno.
- Zaczekaj tu na nas, wrócimy razem do domu - zaproponował Tomek dyplomatycznie.
- Uhmmmm... - zamruczała. - Nie mam zamiaru siedzieć tu sama, zanudzę się. Zostań, na
karczowisko łatwo trafić, zaraz za zakrętem tej ścieżki jest przecinka... - to było do mnie.
Tomasz podrzucał w górę pękatą szyszkę.
- Więc jak? - zapytałem. - Idziesz czy zostajesz?
- Może zostanę - powiedział wpatrując się w śmigającą szybko szyszkę.
Monika spojrzała na mnie z ironicznym uśmieszkiem. Odwróciłem się i z wolna,
ruszyłem w stronę karczowiska.
Nagle usłyszałem głos Moniki:
- Ile ich tutaj jest, policz!
- Dziesięć.
Zatrzymałem się na miejscu.
- Dziesięć? Policzyłeś tak szybko? Ja nie mogę, ciągle mi się plączą.
- Dziesięć, na pewno.
A więc dziesięć. Dziesięć, nie jedenaście. Ty przegrasz, Moniko! - pomyślałem z
satysfakcją.
Z traktu leśnego wyjechałem na szosę. Lubię prowadzić wóz nieuczęszczanymi drogami,
lubię widzieć przed sobą wolną przestrzeń. Tomasz siedział obok mnie, Monika i Babetka z tyłu.
Przysłuchiwałem się ich rozmowie, żartobliwej, leciutkiej. Żadne słowo nie miało wagi.
Martwiłbym się może, gdybym nie wiedział, że co najmniej dwoje z tej trójki potrafi rozmawiać
inaczej. Monika? No cóż, Monika. Teraz wszyscy pletli jakieś głupstwa i śmieli się, jakby było z
czego. Republika Białych Motyli? O, nie! Cieszyli się po prostu dobra chwilą, egoistycznie
może, bo jechaliśmy przecież do apteki, po lekarstwo dla Kryśki chorej na anginę.
Zwolniłem przejeżdżając przez tor kolejowy. Przy tym skrzyżowaniu udało mi się kiedyś
wyskoczyć z transportu. Przez chwilę kusiło mnie, żeby powiedzieć o tym głośno, ale roz-
myśliłem się, wolałem słuchać ich śmiechu, który jak pianka nakładał się na moje wspomnienia.
Postanowiłem zaprosić ich na kawę. Nie na lody, na kawę. Na lody zaprasza się dzieci.
Kiedy wjechaliśmy na Rynek, Tomasz poszedł do apteki, Monika na pocztę, dowiedzieć
się o listy. Weszliśmy z Babetka do kawiarni. Wybraliśmy stolik przy oknie.
- Poczekamy na nich, czy zamówić już coś dla ciebie, Babetko?
- Poczekajmy. Tylko, że...
- Że co?
- Pan zapraszał nas na kawę, a ja wolałabym lody.
- Proszę cię bardzo, niech będą lody. Myślałem o kawie, bo to tak bardziej dorośle -
uśmiechnąłem się do Babetki żartobliwie.
- Nie lubię kawy - powiedziała Babetka szczerze i popatrzyła na mnie szeroko otwartymi
oczyma. - Czy to naprawdę dowód, że jestem jeszcze dziecinna?
- Nie, to chyba dowód, że jesteś wyłącznie sobą i że nie chcesz udawać nikogo innego -
wyjaśniłem poważnie.
Potem przyszła Monika. Sunęła od drzwi w naszą stronę w sposób nieco teatralny, z
podniesioną wysoko głową. Dopiero teraz spostrzegłem, że, w przeciwieństwie do Babetki,
Monika była ubrana niezwykle starannie, więcej nawet - efektownie. Króciutka sukienka od-
słaniała długie, szczupłe nogi, a szerokie rondo zsuniętego aż na ramiona kapelusza tworzyło
obramowanie dla jej ładnej buzi. Zauważyłem, że młody chłopiec siedzący przy pobliskim
stoliku przyglądał się jej wzrokiem pełnym nie ukrywanego zachwytu. Babetka podniosła się z
miejsca, żeby ułatwić Monice przejście. No tak, ta przyjechała w swoich wyszarzałych porciętach
i kretonowej bluzce niedbale wyrzuconej na spodnie. Był w tym też jakiś młodzieńczy wdzięk, a
może nawet i trochę nonszalancji, dostatecznie jednak umiarkowanej, żeby nie raziła.
- Lody, Moniko? - zapytałem.
- Miała być kawa - zdziwiła się.
- Ależ oczywiście! Lody, kawa. Ciekawe, na co zdecyduje się Tomek.
Okazało się, że Tomek i przy tym wyborze nie grzeszył zdecydowaniem.
- A mnie to wszystko jedno - zakomunikowała. - Może być to albo to.
- Zdecyduj się.
- To może kawa. Nie, przepraszam, lody! Albo może kawa. Tak, poproszę kawę. Dosta-
łem lekarstwo dla Krystyny.
Podał mi fiolkę i buteleczkę z kroplami. W tym samym momencie podszedł do nas młody
człowiek, który tak uważnie obserwował wchodzącą Monikę.
- Cześć, Tomasz... - powiedział niskim głosem, trochę jakby przez zęby. Tomek odwrócił
się gwałtownie.
- Cześć!
- Można się przysiąść? Tomasz spojrzał na mnie.
- Nie wiem... - burknął. - Widzisz, że nie jesteśmy sami...
- Pan pozwoli? - młodzieniec ukłonił mi się grzecznie, choć może nieco później, niż
należało.
- Proszę bardzo.
- To ja tylko przeniosę swój prowiant. Jego „prowiant" składał się z butelki oranżady i
ptysia z kremem.
- A ty co, Tomek? Na wakacjach? - zagaił rozmowny młodzieniec.
- Na wakacjach. A ty?
- Przejazdem. Autostopem zasuwam.
- To kolega z Domu Kultury, chodzimy razem na dżudo - wyjaśnił Tomek patrząc na
mnie.
- Może podejdziecie do bufetu wybrać ciastka? - zaproponowałem dziewczynkom.
Wstały obydwie, kolega z dżudo odprowadzał je przez chwilę wzrokiem. Potem spojrzał
na Tomasza z błyskiem uznania w oczach.
- Klasa... - szepnął. - Zwłaszcza ta w mini.
Udawałem, że studiuję uważnie sposób podawania oxyterracyny.
- Klasa - przyznał Tomek również szeptem.
- Chodzisz z nią?
Z gardła Tomka wydobył się niewyraźny bełkot.
- To pięknie! - pochwalił go kolega z dżudo, który najwyraźniej zrozumiał to, czego ja nie
zrozumiałem.
- Ta druga też klasa - przyznał młody człowiek. - Ale wysiada przy tej w mini, no nie?
Znowu bełkot.
- Masz szczęście, bracie, pozazdrościć. Takie nogi, ho, ho! Od ziemi aż po samą szyję.
- Dobre lekarstwo kupiłem? - zapytał Tomek zwracając się do mnie.
- Dobre, dlaczego miałeś kupić złe? Według recepty przecież.
- Wujaszek? - zapytał domyślnie kolega z dżudo, wskazując na mnie zarośniętą skąpo
brodą.
- Nie. Pan redaktor jest tu na urlopie. Mieszkamy w leśniczówce.
- Dziennikarz? - ożywił się kolega z dżudo i po raz pierwszy przyjrzał mi się z odrobiną
szacunku. - Dobrze się składa, mam dla pana temat.
Dlaczego oni wszyscy mają dla mnie tematy? - pomyślałem niechętnie. Jaki może mieć
dla mnie temat ten zarośnięty bęcwał?
- Tak? Jaki pan ma temat?
- Temat jak cacko! - cmoknął własne palce z lubością.
- Mianowicie?
- Życiowy. Liczą się tylko życiowe tematy, nie?
- Zależy, co się rozumie pod słowem życiowy - zauważyłem sceptycznie.
- Krzywda młodzieży, ma pan pojęcie o czymś takim?
- Ty, daj spokój... - skrzywił się Tomasz.
- Co ty chcesz gadać, odbiło ci coś, daję słowo...
- Pan redaktor nie chce, to narzucać się nie będę! - wycofał się nagle kolega z dżudo.
- Sam w przyszłości wykorzystam, jak ten, no, ten, jakże mu tam... no, ten z pazurem do
współczesności?...
- Nowakowski? - podsunął Tomek.
- Nie, nie Nowakowski. Ten... taki... wyleciał mi z pamięci.
- Głowacki?
- Może i Głowacki, plączą mi się. Babetka i Monika wróciły wreszcie.
- Prosimy, prosimy! - ożywił się znowu kolega z dżudo. - My tu sobie właśnie
rozprawiamy o literaturze - wyjaśnił.
Tomek spojrzał na mnie wzrokiem pełnym boleści. Odpowiedziałem mu podobnym spoj-
rzeniem. Szczęśliwie z opresji wyratował nas jakiś dryblas, który podszedł do naszego stolika i
klepiąc kolegę z dżudo po ramieniu, powiedział:
- Ej, Czesiek! Trafia nam się jeden gość z „Warszawą". Ruszymy chyba, nie?
- Powiedział, że weźmie?
- No!
- Dobra. Spadamy stąd.
Kolega z dżudo wstał i pożegnał się z nami niskim ukłonem. Potem sięgnął jeszcze po
butelkę i wypił resztę oranżady.
- Powodzenia! - rzucił Tomkowi odchodząc. - I gratulacje, jeszcze raz... - spojrzał na
Monikę przeciągle.
Tego wieczoru zastanawiałem się długo nad tym, w jakim stopniu czyjeś spojrzenie,
czyjaś opinia kieruje odruchami drugiego człowieka? Bo kiedy wychodziliśmy z kawiarni,
Tomek wsunął rękę pod ramię Moniki. A potem prowadził ją tak przez cały Rynek, aż do mojego
wozu, który stał na parkingu. Prowadził ją tak, i widziałem na własne oczy, jak na jego twarzy
malował się wyraz błogiej satysfakcji, ilekroć napotykał spojrzenia chłopców taksujących z
uznaniem zuchwałą urodę Moniki. I widziałem, jaki był zaborczy w tym geście posiadacza, kiedy
już na parkingu wysunął rękę spod ramienia i ogarnął nią szyję Moniki, i widziałem także, jak
Babetka stanęła przy masce mojej „Syreny" gładząc ręką połyskliwą powierzchnię karoserii. Z
zadumą. A może ze smutkiem. Nagle Tomek jakby się ocknął z odurzenia. Zostawił Monikę przy
drzwiczkach, a sam podszedł do Babetki.
- O czym myślisz? - zapytał tym najbardziej niedyskretnym pytaniem świata, bo co jak
co, ale myśli są najbardziej prywatną własnością człowieka, a którą z nich chce ujawnić, jest jego
sprawą.
Babetka poruszyła nieznacznie ramieniem i przechyliła głowę.
- O niczym specjalnie...
I wtedy Tomek zrobił najgłupszą rzecz, jaką mógł zrobić: tak, jak przed chwilą
obejmował Monikę, objął teraz Babetkę. Ciągle niezdecydowany, ciągle niepewny, ciągle
rozdarty między tymi dwoma dziewczętami.
Babetka odepchnęła Tomka łokciem i wysunęła się zręcznie z jego objęcia.
- Daj spokój. Gorąco.
Nie było gorąco. Przedwieczorny wiatr ogarnął Rynek ożywczym chłodem, na pewno nie
było gorąco. Ale ten gest wyrównania, bo tak Babetka musiała go zrozumieć, obraził ją. Monika
wsiadła do samochodu, a ja opieszale przecierałem przednią szybę wozu. Tomasz w milczeniu
patrzył na Babetkę, a potem wiedziony impulsem, czy też silniejszym biciem serca, powiedział
półgłosem:
- Jeżeli czymkolwiek dotknąłem ciebie, Babet, to przepraszam. Ty mnie też dotknęłaś
teraz, więc rachunek jest wyrównany.
Uśmiechnęła się z przymusem, ale odparła bez gniewu:
- Nie mam zwyczaju wyrównywania rachunków, prowadzę po prostu inny rodzaj
księgowości...
Kiedy wracaliśmy do leśniczówki, nikt się nie śmiał po drodze, nikt nie rozmawiał.
Kątem oka obserwowałem siedzącego obok mnie Tomka i myślałem słowami Kaliguli: „...uti-
nam populus Romanus unum cervicem habe-ret!..." Co w tłumaczeniu na polski znaczy: „...o,
gdybyż lud rzymski miał jedną tylko szyję!"
Dopiero w niedzielę po południu Prot odzyskał utraconą równowagę ducha.
- Jaki macie nastrój, Janie Sebastianie? - zapytał spoglądając znacząco na szafkę, w której
chował nalewkę Anity.
- Owszem, Procie, chętnie! Ale wiecie, jak to ja zawsze. Tylko ciut!
- Tylko ciut! - powtórzył Prot zgodnie, z zadowoleniem. Uważnie napełniał kieliszki.
- Odetchnąłem, Janie Sebastianie, odkąd pozbyłem się z domu tego balastu. Ciążył mi.
Prot odstawił butelkę i rozsiadł się wygodnie.
- A jak idzie wasza praca, Janie Sebastianie? Dużo wam brakuje do końca?
- O, to wszystko nie jest takie proste - odparłem wymijająco.
Nie miałem ochoty przyznawać się Protowi, że poza szkicami trzech główek nie stwo-
rzyłem niczego więcej. Nie odpowiedziałem więc na jego pytanie i tak siedzieliśmy bez słowa,
sącząc wolno klarowną nalewkę.
Wróciłem myślami do pierwszych dni mojego pobytu w leśniczówce, a ściśle - do tego
dnia, w którym zaczęło mi się wydawać, że będę tu świadkiem narodzin pierwszej miłości, takiej
właśnie, o jakiej chciałem pisać. Okazało się jednak, że pierwsza miłość ma swoją uwerturę! Jak
ją nazwać? Czym jest właściwie? Czy tylko poszukiwaniem? A jeżeli tak, to gdzie jest granica,
ten punkt zwrotny dzielący poszukiwanie od autentycznego uczucia?
Do kancelarii weszła Krystynka z gardłem owiniętym ciepłym szalem Anity.
- Dlaczego wstałaś? Marsz do łóżka! - zdenerwował się Prot. - Chcesz się doziębić, czy
jak? Wracaj prędko!
- Dziadku, ja już umieram z nudów. Dziadku, niech dziadek mnie stąd nie wyrzuca -
prosiła błagalnie.
Przysiadła na brzegu krzesła, niepewna swojego losu. Prot zdjął z poręczy fotela kraciasty
koc i rzucił Kryśce na kolana.
- Przykryj nogi.
- Czy nie mógłby nam dziadek czegoś opowiedzieć? Dziadek umie tak ciekawie... -
poprosiła w naszym imieniu.
- Co ja tam mogę opowiedzieć, dziecko? Bajek nie umiem.
- Coś, co się działo, kiedy dziadek był mały - zamówiła sobie Krystynka.
- Ho, ho! Kiedy byłem mały? Za wiele wymagasz od mojej pamięci.
- Więc może coś o tym, co było, kiedy dziadek był młody.
- Młody to ja też byłem bardzo dawno.
- Niech dziadek się nie wykręca, dziadku! Ja taka jestem chora, biedna...
- Chora, biedna! - przedrzeźniał ją Prot. Potem umilkł i ściągnął brwi. Krystynka
przypatrywała mu się wyczekująco.
- Może o tym, jak dziadek poznał babcię Małgorzatę - podpowiadała niestrudzenie.
- Ja babci Małgorzaty w ogóle nie poznałem. Myśmy z babcią od małego razem byli, w
tej samej wsi, po sąsiedzku.
Krystynka westchnęła ciężko i nagle powiedziała, jakby odgadując moje myśli:
- Ale przecież w pewnej chwili dziadek zrozumiał, że babcię kocha, nie? Więc jak to
było?
Prot przygładzał dłonią siwe włosy i milczał. Zastanawiałem się, czy potrafi znaleźć od-
powiedź na to pytanie. Być może wracał teraz myślą do jakiegoś wieczoru, słodkiego od zapachu
maciejki, przypominając sobie chwilę, kiedy szedł z Małgorzatą po ogrodowej ścieżce, a krzywy
księżyc wisiał nad nimi romantycznie? A może pamiętał jakiś dzień, w którym widząc
Małgorzatę idącą od studni z wiadrami pełnymi wody i uginającą się pod ciężarem, zrozumiał, że
chce przejąć wszystkie jej trudy na siebie? A może to było jeszcze inaczej, może kiedyś
dowiedział się, że będzie musiał odejść od niej na długo, i wydawało mu się, że nie potrafi, bo
już nie było dla niego szczęścia bez jej oczu, bez jej rąk, uśmiechu, bliskości? Może ten sygnał
prawdziwej miłości to nie tylko zadurzenie, oczarowanie, uniesienie, ale także nagła, straszliwa
wprost pewność?
- Więc jak, dziadku?
- Jak... jak... - powtórzył Prot. - Nie wiem, samo przyszło.
- Samo przyszło, ale przecież na pewno podobały się dziadkowi jeszcze i inne dziewczęta.
Dlaczego dziadek wybrał właśnie babcię? Po czym dziadek poznał, że to jest ta właśnie, z którą
dziadek chce żyć przez całe życie?
- Tyś chyba niemądra, Krystynko... - żachnął się Prot. - Co ty mnie, staremu, takie pytania
zadajesz? Uczony nie jestem.
- Kochają się wszyscy ludzie, nie tylko uczeni - zauważyła Krystynka - i chyba każdy
powinien wiedzieć, czym się różni prawdziwa miłość od nieprawdziwej.
- Ja tam wiem, czym się różni jodła od świerku, Krystynko! I to ci mogę jasno wyłożyć.
A na twoje pytania nic ci nie odpowiem, bo takiej odpowiedzi nie znam. I nikt jej nie zna. Każdą
miłość, zdaje mi się, nawet tę najbardziej prawdziwą, tak można zmarnować, że śladu po niej nie
zostanie. A taką słabiutką, co ledwie koło serca ćwierka, tak niektórzy potrafią wyhodować, że
staje się trwała i całe życie ludzkie wytrzymuje.
- Słusznie mówisz, Procie! - odezwała się Anita od progu.
Wszyscy spojrzeliśmy na nią. Nie zauważyliśmy, kiedy weszła, i nie wiedzieliśmy, od jak
dawna była w kancelarii.
- I ja zawsze powtarzam, że wszystko od ludzi zależy. To, co człowiek jednego dnia
odczuwa, następny dzień może zmienić. Wszystko w życiu jest jak garnek z mlekiem. Nie
dopilnujesz, wykipi. A jeśli na dokładkę kochanie w grę wchodzi, dwoje musi płomyka pilnować.
A ty nie medytuj nad tymi sprawami, Krystynko, bo one nie na twój rozum. Do łóżka idź, bo
znowu gorączki dostaniesz i z jutrzejszego wstawania nici będą.
- Anito!
- Nie marudź, tylko rób, co ci każę! Krystynka podniosła się niechętnie.
- Nie zagrałby pan ze mną w domino? - patrzyła na mnie błagalnie.
- Chętnie zagram, Krysiu. Wyglądała tak żałośnie.
- Co ty panu suszysz głowę, Krystynko! - fuknęła Anita. - Nie może to Babetka z tobą
zagrać? Widziałam, że się tu plącze po domu.
- Plątała się, Anitko, ale Tomek wrócił i słyszałam, jak... - Krystynka roześmiała się
krótko. - Słyszałam, Anitko, jak on jej tłumaczył teorię prawdopodobieństwa.
- Więc dlaczego się śmiejesz? To ładnie, że się uczą nawet w czasie wakacji. Krystynka
zerknęła w moją stronę.
- Przecież Tomek sam tej teorii nie rozumie, mogę przysiąc. Żeby ją zrozumieć, Anito,
trzeba mieć bardzo dobrze w głowie. Tomkowi się zdaje, że zaimponuje Babetce swoją rozległą
wiedzą, ha, ha! To wszystko są akrobacje - spoważniała nagle Kryśka. - Kiedy pomyślę, że i ja
mogę się nabrać na takie cyrkowe numery, włosy mi się jeżą z przerażenia.
- Widać to - odparła Anita, przyglądając się Kryśce. - Tylko że tobie nie z przerażenia się
jeżą, a z tego, żeś się nie czesała od rana.
Tego dnia popołudnie wlokło się leniwie, powietrze wisiało ciężkie, już od godziny
słychać było przewalającą się daleko burzę.
- Lada chwila dojdą do nas te grzmoty, zobaczycie! - jęknęła Monika. - Umrę ze strachu,
boję się burzy!
- Iiii, przesadzasz! - Kryśka wzruszyła ramionami. - Ja się tam burzy nie boję, dla mnie
może błyskać cały dzień, a piorun? Co mi może zrobić?
- Może cię zabić, niemądra! - krzyknęła Monika.
- Iiii, zabić. Takie tam gadanie, raz na sto lat piorun zabija ludzi. Mnie nie zabije, prędzej
ciebie, bo jesteś ode mnie wyższa, jak będę koło ciebie stała, to we mnie nie uderzy!
- Dziadku! Niech ona przestanie!
- Uspokój się, Krystynko! - Prot przeciągnął się. - Pójdę sobie pospać, odłożę robotę na
wieczór, chłodniej będzie! - zdecydował wreszcie.
- Może i ty, Janie Sebastianie? - zaproponowała mi Anita. - Bo ja to też się przyłożę do
poduszki na godzinkę.
- Nie jestem śpiący, Anito. Tomek i Babetka grali w makao. Przyglądałem się rozgrywce
bez zaciekawienia.
- Pan w ogóle nie gra w karty? - zapytał Tomasz. - Nawet w brydża?
- W ogóle nie gram, wyobraź sobie.
- A ja będę grała w brydża, Tomek mnie nauczy! Pana też może nauczyć - zaproponowała
Babetka.
- Dziękuję pięknie, rezygnuję z edukacji.
- A mnie nauczysz? - ożywiła się Monika. - Naucz mnie, błagam cię, pieseczku!
- Mogę, dlaczego nie? Makao.
- No, to ja przegrałam, na pewno zostały ci kiery! - westchnęła Babetka.
- Przegrałaś.
- Zawsze przegrywam, taki mój los.
- To po co grasz? Tylko wtedy powinno się grać, kiedy człowiek jest już pewien swoich
umiejętności, nie sądzisz? - zaatakowała Babetkę Monika.
- Dla mnie to rozrywka, nie drę włosów z głowy, kiedy jadę na minusach.
- W życiu też? - zapytała Monika ostro.
- Często ci się zdarza jechać na minusach, o ile wiem.
- Każdemu się zdarza - odparła Babetka spokojnie.
- O! Mnie nie!
- To chyba tobie jednej - wtrąciła Kryśka. - Ja też często jadę na minusach. To nawet
fajne, potem się bardziej ceni plusy, no nie, Babetko?
- Jasne.
- A ty, pieseczku?
- Co ja?
- Często jeździsz na minusach?
Monika siedziała na wałku od pluszowej kanapy i machała nogami. Zauważyłem, że
Tomek przez chwilę obserwował te nogi, szczupłe i zgrabne.
- Może nie często, ale czasami - powiedział w końcu i zaczął ustawiać domek z kart.
- Czyj to domek? - zapytała Monika zaczepnie.
- Mój - odparł z uśmiechem.
- Kto w nim będzie mieszkał?
- Ja.
- I kto jeszcze?
- Nie wiem.
Przechylił głowę i uważnie budował pierwsze piętro.
- A jeżeli i ja się tu wprowadzę?
- Kwaterunek może cię wyrzucić! - zawołała Kryśka.
- Pamiętaj o nosie i o sosie, moja złota! - Monika zeskoczyła z kanapy i zbliżyła się do
stołu. - A jeżeli się wprowadzę? - powtórzyła. - Na siłę? Przywiozę swoje klamoty i powiem:
„Teraz ja też tu będę mieszkała!" Co wtedy zrobisz? Wyrzucisz mnie?
- Nie. Wybuduję sobie drugi domek.
- Naprzeciwko?
- To pojęcie względne. Jak spojrzysz na mapę, to Tatry też są naprzeciwko morza.
Słuchałem tej rozmowy patrząc na Babetką. Ona z kolei przyglądała się Monice, która
oparła się o stół i przybliżyła twarz do twarzy Tomasza.
- Dlaczego nie jesteś dla mnie miły? - zapytała przechylając głowę. - Przecież potrafisz...
- Monika! - nie wytrzymała Krystynka.
- Jeżeli w ciebie trafi piorun, to daję słowo, że będzie miał rację. Gdybym ja była pioru-
nem, to przeleciałabym cały świat dookoła tylko po to, żeby ciebie znaleźć!
- Ależ ty masz języczek, Krysiuniu! - roześmiała się Monika. - Oooo! - krzyknęła nagle i
zakryła uszy rękoma.
Przeciągły grzmot sygnalizował, że burza jest już niedaleko, coraz bliżej nas.
- Ha! - roześmiała się Kryśka jadowicie.
- Ha!
- Daj spokój... - mruknęła Babetką cicho. - Daj spokój, rozumiesz?
- Niby dlaczego? Kto tu powinien się uspokoić?
- Ooooo! - krzyknęła znowu Monika.
- Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy!
Kryśka poczęstowała Monikę ulubioną sentencją Anity. - Ten jeszcze nie trafił w ciebie,
ale następny...
- Wiesz co, Krysiu? - Tomasz wstał od stołu i złożył karty. - Dałabyś już spokój.
Usiedliśmy obydwaj na kanapie. Krystynka przycupnęła obok mnie.
- Chodź do nas, Babetko! - poprosiła. Objęły się ramionami i nie słyszałem tego, co
Babetką szeptała Kryśce na ucho.
- No dobrze, już dobrze... - wymamrotała Krystynka niechętnie. Tomasz usiadł na wałku.
- Zająłeś moje miejsce! - zawołała Monika.
- Miejsca tu jest dosyć. Połowa kanapy i drugi wałek - odparł. I wtedy nagle zgasło
światło.
- To się często zdarza w czasie burzy - wyjaśniła Babetka. - Po prostu elektrownia
wyłącza.
- Ja to nawet lubię tak siedzieć po ciemku, wie pan? - Kryśka podsunęła mi pod plecy
poduszkę. - Wygodnie?
- Wygodnie.
- To świetnie. Niech pan nam teraz opowie coś ciekawego o swoich podróżach. Gdzie pan
był najdalej?
- W Brazylii.
- O! - usłyszałem w ciemności głos Tomasza. - To ciekawe! Służbowo?
- Służbowo. Mieszkałem w Rio przez trzy miesiące.
- I co?
- No, pięknie tam jest!
- A co najpiękniejsze? - zapytała Babetka?
- Copacabana.
- Copacabana... jaka to dziwna nazwa... Copacabana... - rozmarzyła się Krystynka.
- Copacabana jest dzielnicą Rio. Wyobraźcie sobie szeroką autostradę, która z jednej
strony jest zabudowana luksusowymi wieżowcami, a z drugiej...
Przymknąłem oczy, chociaż w pokoju było ciemno. Widziałem teraz przed sobą szeroką
plażę Copacabany, odległe światła Niteroi i ciemną sylwetkę Głowy Cukru.
- A z drugiej...? - niecierpliwiła się Krystynka.
- Z drugiej strony Avenida Atlantica ciągnie się rozległa plaża. Przeżyłem kiedyś
cudowny wieczór na Copacabanie...
Błysnęło.
- Boże święty, to chyba w nas strzelił! - zawołała Monika.
Dopiero teraz zauważyłem, że zajęła sobie miejsce na wałku od kanapy, ale na tym sa-
mym wałku, na którym siedziała poprzednio, więc tuż obok Tomka.
- Nie przerywaj! - zdenerwowała się Kryśka. - Lepiej byś słuchała, ty strachajło! I co na
tej Copacabanie?
Znowu zagrzmiało przeciągle. Za oknami zerwał się silny wiatr i pierwsze krople deszczu
gwałtownie uderzyły o szyby.
- Kiedy wieczorem stoisz na plaży Copacabany i patrzysz przed siebie, widzisz tylko
światła w oddali, błyski grzywiastej piany fal i słyszysz szum morza, tak piękny, jak naj-
piękniejsza muzyka. I zapominasz, że tuż za twoimi plecami suną setki samochodów, toczy się
życie wielkiego miasta. Pośród tysiąca ludzi czujesz się sam, i tylko ten ocean przed tobą...
Błysnęło, zagrzmiało i błysnęło znowu. W mgnieniu sekundy zobaczyłem, jak Monika
gwałtownie rzuciła się do tyłu.
- Opanuj się - powiedział Tomek.
- Kiedy nie mogę, boję się po prostu straszliwie! - łkała Monika.
- Ona się wygłupia - usłyszałem szept Krystynki. - Doskonale wiem, że nie boi się
burzy...
Jej szept dotarł również do Babetki, która sprzeciwiła się gwałtownie.
- Jesteś niesprawiedliwa. Boi się!
- Zawracanie głowy. Boi się tylko wtedy, kiedy jej z tym wygodnie. No i co? - zapytała
Kryśka głośniej. - Co z tą plażą?
- Widzisz, Krystynko, zawsze brak mi słów, kiedy chcę komuś opisać jej urok. Czasami
myślę, że ludzie nie stworzyli jeszcze takich, które mogłyby oddać w pełni piękno tego miejsca.
Każdy przymiotnik wydaje mi się zbyt ubogi, każdy rzeczownik zbyt suchy.
- Czy chciałby pan mieszkać tam na stałe?
- O, nie! Ale chciałbym zobaczyć to jeszcze raz.
- I potem jeszcze raz... - szepnęła Babetka.
- Możliwe - przyznałem.
- I potem jeszcze raz... i jeszcze raz... - mówiła Babetka wolno.
- A może to już tak jest, że pragnienie jest zawsze piękniejsze od spełnienia, Babetko? -
zapytałem.
- Chyba nie - zaprzeczyła gwałtownie. - Chyba nie może być nic piękniejszego od
spełnienia marzeń.
- Kto wie - zastanowiłem się. - Kto wie...
- Dziwne to wszystko - westchnęła Kryśka. - Człowiek chyba lepiej zna świat niż samego
siebie.
Gadały tak, jak zwykle gada się po ciemku: trochę refleksji, trochę zadumy. Milczenie
Tomka i Moniki zaczynało mnie niepokoić. Błysnęło raz po raz, zagrzmiało i znowu przeciągłe
błękitne światło rozjaśniło pokój. I wtedy zobaczyłem Monikę wtuloną w objęcia Tomka, z
twarzą tuż obok jego twarzy.
- Może byś jednak zapalił jakąś świecę, Tomasz - powiedziałem głośno.
Przez chwilę słyszałem potrącanie krzesła, skrzypienie drzwi, trzaskanie zapałki. W po-
marańczowym świetle odnalazłem twarz Moniki, jej uśmiech na pół drwiący, na pół zwycięski.
Odnalazłem również zadumaną buzię Krystynki. Rozejrzałem się po pokoju. Babetki nie było.
Tomasz również szukał jej wzrokiem, niespokojnie, z przestrachem. A potem opuścił głowę i
patrzył już tylko na świecę, którą trzymał przed sobą, na jej płomyk migotliwy, nierówny.
- Postaw ją na stole i chodź tu do mnie! - głos Moniki zabrzmiał despotycznie. Tomasz
nie drgnął nawet.
Odnalazłem ją w kuchni. Stała przy oknie, w które deszcz walił nieprzerwanie.
- Babetko...
Wtuliła twarz w rękaw mojego swetra, a kiedy chciałem pogłaskać jej policzek, poczu-
łem, że jest mokry od łez.
- Babetko...
Poruszyła głową, prosząc tym gestem, żebym milczał. I milczałem, bo cóż mogłem
powiedzieć? Że całe życie jest jeszcze przed nią, cudowne jak wieczór na Copacabanie?
- Nie będę w to dłużej grała... - usłyszałem wreszcie jej stłumiony głos. - Mam już dosyć
minusów.
- O ile zdążyłem zauważyć, nie zawsze wygrywa ten, kto pierwszy mówi makao, Babet-
ko.
- Ona już wygrała.
- Nie jestem tego pewien.
- Widziałam.
Wyprostowała się, podałem jej swoją chusteczkę.
- A do tego nie potrafię przegrywać - powiedziała żałośnie. - Jak byłam mała, zawsze
ryczałam, kiedy zostałam durniem. Teraz też.
- Z tą różnicą, że teraz ty ryczysz, chociaż durniem został ktoś inny... - zauważyłem
żartobliwie.
Roześmiała się, ale przez łzy, bo wcale nie było jej lżej. Otworzyłem okno, deszcz prze-
stał padać równie nagle, jak zaczął. Wionęło ku nam zapachem wilgotnego lasu, coraz ciszej
szumiały liście drzew potrącane słabnącym wiatrem.
Ktoś otworzył drzwi i przekręcił kontakt.
- Światło już jest, Janie Sebastianie, cóż wy tak po ciemku? W pokoju zapalili świecę.
- A myśmy właśnie od tej świecy uciekli, dziadku... Prot przyjrzał się Babetce uważnie.
- Płakałaś...?
Spuściła oczy, Prot odwrócił się i pogwizdując cicho włączył grzałkę.
- Przyszła mi ochota na herbatę. Może i wy się napijecie, Janie Sebastianie?
Nie trafił Prot. Właśnie w tej chwili najchętniej łyknąłbym pół kieliszeczka
ubiegłorocznej nalewki Anity. Pół kieliszeczka, nie więcej.
- Chętnie, Procie.
- I ja też, dziadku...
- O, proszę, ale mam towarzystwo! Naszykuj kubeczki, Babetko...
Usiedliśmy przy kuchennym stole, Babetka wyjęła kubeczki i czekając na zagotowanie
wody przysiadła na kolanie Prota.
- Masz ci los! - stęknął.
- A jak mówię, że powinnam się odchudzać, to dziadek mi nie wierzy.
Herbata była mocna, aromatyczna, piliśmy ją pogadując od czasu do czasu.
- Dziaaadkuuu! - poprosiła nagle Babetka rozwlekłym tonem. - Nie przeszedłby się
dziadek?
- A czy ty masz dobrze w głowie, Babetko? Po takim deszczu?
- Mamy przecież kalosze!
- Diabła tam kalosze. W te kałuże chcesz mnie wlec? Za stary jestem na takie spacery.
- Dziadek stary! Także coś! - oburzyła się Babetka. - Dziaaadkuuu! Ja tak dziadka
proszę...
- Ej, Babetko, co ci po głowie chodzi. Posmutniała. Wstałem.
- Pójdę popracować, Procie! Muszę popracować w końcu.
- Ano, pójdźcie, Janie Sebastianie.
- A wy co będziecie robili?
- Ja? - Prot przesunął dłonią po czyprynie, poklepał ją i jeszcze raz przygładził. - Ja to się
chyba przejdę trochę, ot co będę robił...
Nie ruszyłem się z miejsca. Patrzyłem, jak wkładają gumowce, jak Prot narzuca na
ramiona Babetki swoją brezentową kurtkę. Otworzył drzwi wyjściowe, Babetka wsunęła rękę
pod dziadkowe ramię.
Kiedy zostałem sam, wyjąłem z kieszeni fajkę i pudełko z tytoniem. Od wygasłego pieca
szło jeszcze łagodne ciepło, kot Anity siedział na wprost mnie, mrużąc sennie zielonkawe oczy.
Nagle usłyszałem skrzypnięcie drzwi, odwróciłem głowę i zobaczyłem stojącego w progu
Tomasza. Szybkim spojrzeniem ogarnął puste krzesełka. A potem wtargnął do kuchni.
- Czy pan nie wie, gdzie jest Babetka? - zapytał gwałtownie.
- Wiem, poszła na spacer z dziadkiem.
- W którą stronę poszli? Jak pan myśli? Mógłbym ich dogonić?
- Mógłbyś - odparłem spokojnie. - Nie wiem tylko, czy to jest celowe.
- Dlaczego?
- Bo ona ma dosyć minusów, powiedziała mi! - przestraszyłem go. Był zbyt pewny siebie
i to mnie drażniło.
- Więc pan sądzi, że...
- Nic nie sądzę! - przerwałem mu. - Nie jestem sędzią, tylko widzem. Spochmurniał.
- Nie mogę znieść myśli, że jej jest przykro! - powiedział otwarcie. - Nie mogę znieść.
Przyglądałem mu się bez słowa. Do tej pory mogłeś, a teraz nie możesz! Widzisz, stary,
jak to cię nagle złapało... - myślałem.
- Wtedy, pan przecież wie, pan przecież też to widział, prawda? Więc wtedy właśnie
zrobiło mi się brak B a b e t k i! Czy to nie idiotyczne?
Było to mniej idiotyczne, niż sądził. Podniosłem się z krzesła i podszedłem do otwartego
okna. Tomasz stanął obok mnie. Po chwili wyciągnął rękę.
- Tam! - powiedział. - Tam, widzi pan?
Tak, zobaczyłem ich. Szli wolno w stronę lasu. On wysoki i barczysty, ona drobna i mała.
Zupełnie inni, zupełnie tacy sami.