Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie 趌ekie szlaki


Siergiej Sniegow

Ludzie jak bogowie - Dalekie szlaki

Cz臋艣膰 I - W臉呕OPANNA Z WEGI

Cz臋艣膰 II - REJS GWIEZDNEGO P艁UGA

Cz臋艣膰 III - ZIEMIA

W臉呕OPANNA Z WEGI

1

Dla mnie historia ta rozpocz臋艂a si臋 w czasie spaceru nad kraterami Kilimand偶aro, od spotkania z Lusinem lec膮cym na ognistym smoku.

Nie lubi臋 lata膰 na smokach, bo tr膮ci mi to staro­偶ytn膮 teatralno艣ci膮, a powolnych pegaz贸w wr臋cz nie zno­sz臋. Na Ziemi pos艂uguj臋 si臋 zwyczajn膮 wygodn膮 awionetk膮, pojazdem niezawodnym. Ale Lusin nie potrafi sobie wyobrazi膰 podr贸偶y bez u偶ycia smoka. W szkole, kiedy te cuchn膮ce potwory dopiero wchodzi艂y w mod臋, Lusin wdrapa艂 si臋 na 膰wiczebnym smoku na Czomolungm臋. Smok wkr贸tce zdech艂, chocia偶 by艂 w masce tlenowej, a Lusinowi zakazano przez miesi膮c pojawia膰 si臋 w stajni. Od tego czasu up艂yn臋艂o czterdzie艣ci trzy lata, ale Lusin nie zm膮drza艂. Powtarza ci膮gle, 偶e odzywa si臋 w nim du­sza przodk贸w, kt贸rzy ub贸stwiali te dziwne stworzenia, lecz moim zdaniem zwyczajnie pozuje na orygina艂a. Zu­pe艂nie tak samo jak Andre Szerstiuk. Obaj gotowi s膮 wyle藕膰 ze sk贸ry, aby tylko kogo艣 czym艣 zadziwi膰. Tacy ju偶 s膮.

Kiedy wi臋c znad Oceanu Indyjskiego nadlecia艂 skrzydlaty smok otoczony k艂臋bami dymu i j臋zykami p艂o­mieni, od razu domy艣li艂em si臋, kto go dosiada. Istotnie, Lusin krzykn膮艂 na powitanie i wyl膮dowa艂 na urwistym sto­ku krateru Kibo. Zatoczy艂em kilka kr臋g贸w w powietrzu, aby obejrze膰 sobie „wierzchowca” po czym r贸wnie偶 wyl膮­dowa艂em. Lusin podbieg艂 do mnie i serdecznie u艣ciska艂. Nie widzieli艣my si臋 od dw贸ch lat. Przyjaciel rozkoszowa艂 si臋 moim zdumieniem.

Smok by艂 du偶y, mia艂 oko艂o dziesi臋ciu metr贸w d艂u­go艣ci. Rozci膮gn膮艂 si臋 bezw艂adnie na kamieniach, za­mkn膮艂 ze zm臋czenia wypuk艂e, zielone oczy, a jego chu­de boki opancerzone pomara艅czow膮 艂usk膮 wznosi艂y si臋 i zapada艂y. Spotnia艂e skrzyd艂a zwierz臋cia drga艂y spazma­tycznie, nad jego g艂ow膮 k艂臋bi艂 si臋 dym, przy wydechu z paszczy tryska艂 p艂omie艅. Ognistego smoka widzia艂em po raz pierwszy.

— Ostatni model — powiedzia艂 Lusin. — Hodowla zaj臋艂a mi dwa lata. Koledzy z INF chwal膮. 艁adny, praw­da?

Lusin pracuje w Instytucie Nowych Form i nieustan­nie che艂pi si臋, 偶e syntetyzuje 偶ywe istoty, jakich natura nie zdo艂a wytworzy膰 w procesie ewolucji nawet za miliard lat. Co艣 nieco艣, na przyk艂ad m贸wi膮ce delfiny, istotnie mu si臋 uda艂o. Ale smok dymi膮cy jak wulkan nie wyda艂 mi si臋 pi臋k­ny.

— Masz zamiar straszy膰 nim dzieci? — zapyta艂em. Lusin czule poklepa艂 smoka po jednej z jego dwuna­stu 偶abich n贸g.

— Efektowny. Zawieziemy na Or臋. Niech ogl膮da­j膮

Dra偶ni mnie, je艣li kto艣 m贸wi o Orze. Po艂owa moich przyjaci贸艂 tam leci, a mnie si臋 nie uda艂o. Z艂o艣ci mnie nie ich szcz臋艣cie, lecz to, 偶e w najwy偶szym stopniu interesuj膮­ce spotkanie z mieszka艅cami innych 艣wiat贸w przekszta艂ca­j膮 w prymitywn膮 wystaw臋 zabawek. Czego te偶 oni na t臋 Or臋 nie zabieraj膮!

— Brednie! Nikt tam nawet nie spojrzy na twoje wykopalisko. Ka偶dy Niebianin jest stokro膰 bardziej nie­zwyk艂y ni偶 wszystkie wasze cudactwa razem wzi臋te. S膮­dz臋, 偶e maszyny b臋d膮 ich ciekawi膰 przede wszystkim.

— Maszyny tak! Zwierz臋ta r贸wnie偶! Wszystko!

— I ty r贸wnie偶! — rzuci艂em ze z艂o艣ci膮. — Pi臋kny okaz cz艂owieka pi膮tego wieku: rudow艂osy, 偶贸艂tooki, wzrost metr dziewi臋膰dziesi膮t dwa, wiek pod sze艣膰dziesi膮t­k臋, samotny. 呕eby tylko nie zakocha艂a si臋 tam w tobie ja­ka艣 my艣l膮ca ropucha! Nawet na swoim smoku nie uciek­niesz!

Lusin u艣miechn膮艂 si臋 i pokiwa艂 g艂ow膮.

— Zazdro艣cisz, Eli. Odwieczne uczucie. Starsze od smok贸w. Rozumiem. Sam bym na twoim miejscu.

Przyzwyczaili艣my si臋 do stylu Lusina, ale nieznajo­mi czasami nie mog膮 go zrozumie膰. Nie lubi zreszt膮 roz­mawia膰 z nieznajomymi.

Jego wyrzuty zdenerwowa艂y mnie. Oburzony od­wr贸ci艂em si臋. Lusin po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ramieniu.

— Spytaj jak? — poprosi艂 smutnym g艂osem. — Ciekawe.

Skin膮艂em g艂ow膮, aby nie sprawi膰 mu zawodu swoj膮 oboj臋tno艣ci膮. Z jego opowiadania dowiedzia艂em si臋, 偶e w 偶o艂膮dku potwora syntetyzuj膮 si臋 substancje palne i 偶e sa­mego smoka ani to zi臋bi, ani grzeje. Lusin pracuje nad te­matem: „Materializacja potwor贸w ze staro偶ytnych po­da艅". Smok ziej膮cy ogniem jest czwartym jego tematem, a potem zamierza stworzy膰 skrzydlate asyryjskie lwy i p艂azopodobne egipskie sfinksy.

— Chc臋 boga Hora z sokol膮 g艂ow膮. Jeszcze nie za­twierdzony. Mam nadziej臋 —powiedzia艂 Lusin.

Przypomnia艂em sobie, 偶e Andre wiezie na Or臋 swoj膮 symfoni臋 „Harmonia gwiezdnych sfer” i 偶e prawykona­nie tego utworu odb臋dzie si臋 dzi艣 wieczorem w Kairze. Pow膮tpiewam co prawda w talenty muzyczne Andre, ale wol臋 ju偶 muzyk臋 ni偶 dymi膮ce smoki. Lusin poderwa艂 si臋.

— Nie wiedzia艂em. Lecimy do Kairu. Ja przodem. Do dworca rakietowego.

— Sam si臋 rozkoszuj truj膮cymi wyziewami twojego potwora — powiedzia艂em. — A ja tradycyjnie: raz, dwa i ju偶 przelecia艂em sto kilometr贸w.

Uda艂o mi si臋 wyprzedzi膰 Lusina o blisko dwadzie­艣cia minut. Czekaj膮c na niego um贸wi艂em si臋 z obs艂ug膮 stacji, 偶e nakarmi膮 smoka w stajni pegaz贸w. Na ka偶dym dworcu rakietowym jest obecnie zagroda skrzydlatych koni, specjalnie dla turyst贸w. Moja pro艣ba nie wzbudzi­艂a wielkiego zachwytu, kt贸ry zupe艂nie si臋 ulotni艂, kiedy powiedzia艂em, 偶e smok jest ognisty. Zadziorne pegazy nienawidz膮 flegmatycznych smok贸w i kiedy tylko je do­strzeg膮, natychmiast rzucaj膮 si臋 na nie z g贸ry. Oczywi­艣cie ani kopyta, ani z臋by nie mog膮 uszkodzi膰 艂uski, ale zwariowane konie atakuj膮 uparcie a偶 do ca艂kowitego wycie艅czenia. Nie rozumiem zupe艂nie, czemu Grecy wy­brali kiedy艣 do swych poetyckich lot贸w to szybko nu­偶膮ce si臋 w powietrzu zwierz臋. Wola艂bym osobi艣cie wznosi膰 si臋 ku artystycznym wy偶ynom na kondorach lub gryfach, kt贸re wzlatuj膮 wy偶ej i doskonale szybuj膮 nad Ziemi膮.

Pomacha艂em r臋k膮 do wolno zbli偶aj膮cego si臋 Lusina.

— Pospiesz si臋, bo si臋 sp贸藕nimy! Mo偶esz swojego wulkanopodobnego pieszczocha zostawi膰 tutaj. Obiecano mi, 偶e pegaz贸w do niego nie dopuszcz膮.

2

Pierwszym znajomym spotkanym w Kairze by艂 Allan Croose, r贸wnie偶 szkolny kolega. Przylecia艂 dwie godziny przed nami i szed艂 w艂a艣nie do Izby Tras Gwiezdnych. W r臋ku ni贸s艂 walizeczk臋 jak zwykle pe艂n膮 ksi膮偶ek. Allan ub贸stwia te starocie. Pod tym wzgl臋dem podobny jest do Paw艂a Romero, kt贸ry tak偶e nie odrywa si臋 od ksi膮偶ek. Pa­we艂 艣l臋czy nad nimi, bo taki jest jego zaw贸d, Allan nato­miast grzebie si臋 w nich dla przyjemno艣ci. Pe艂niej si臋 czu­je wsp贸艂czesno艣膰, kiedy si臋 trzyma w r臋ku zetla艂e gazety z dwudziestego wieku — m贸wi ze 艣miechem. Allan zawsze albo gniewa si臋, albo si臋 艣mieje. Gniew i rado艣膰 nie s膮 kra艅cowymi, lecz s膮siaduj膮cymi stanami jego psychiki. Albo jest oburzony, albo pe艂en zachwytu wywo艂anego tym tylko, 偶e nie jest oburzony.

Dowiedziawszy si臋, dok膮d idziemy, stan膮艂 jak wryty.

— Tylko po to przyjechali艣cie do Kairu? Mogli艣cie przecie偶 w艂膮czy膰 sal臋 koncertow膮 i z daleka rozkoszowa膰 si臋 muzyk膮.

Poci膮gn膮艂em go za r臋kaw. Nie lubi臋, kiedy ludzie ni z tego, ni z owego zatrzymuj膮 si臋 w p贸艂 kroku.

— Symfonii Andre nale偶y s艂ucha膰 w specjalnych halach. Jego muzyka nie jest przyjemno艣ci膮, lecz ci臋偶k膮 prac膮 fizyczn膮.

Allan poszed艂 z nami.

— Musz臋 porozmawia膰 z Andre — powiedzia艂 gro藕­nym tonem. — Natr臋 mu uszu po koncercie. Ostatni mo­del jego ruchomego deszyfratora jest do niczego.

— Zwolnij kroku i nie machaj mi tym kufrem przed nosem. Pewnie masz tam pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w?

— Sze艣膰dziesi膮t trzy. Pos艂uchajcie, jaka g艂upia historia przydarzy艂a si臋 nam na Procjonie przez niedbalstwo Andre.

O g艂upiej historii na Procjonie ju偶 s艂yszeli艣my. Zna­li j膮 wszyscy mieszka艅cy Ziemi i planet uk艂adu. Wyprawa Allana sprawdza艂a lekki model Gwiezdnego P艂uga przy­stosowanego do szybkich przewoz贸w pasa偶erskich. W po­bli偶u Uk艂adu S艂onecznego rozp臋dza膰 si臋 nie wolno, dlate­go te偶 jedena艣cie i p贸l roku 艣wietlnego przebyli w ci膮gu trzydziestu dziewi臋ciu dni pok艂adowych. W gwiazdozbio­rze Ma艂ego Psa r贸wnie偶 nie by艂o gdzie si臋 rozp臋dzi膰, wo­bec czego osi膮gn臋li zaledwie stukrotn膮 pr臋dko艣膰 艣wiat艂a. Za to w艂a艣nie w tym gwiazdozbiorze, w uk艂adzie planetar­nym Procjona, cz艂onkowie wyprawy, sami o tym nie wie­dz膮c, dokonali wreszcie zapowiedzianego pi臋膰 wiek贸w temu odkrycia: znale藕li my艣l膮ce porosty. Na drugiej spo­艣r贸d trzech planet Procjona brakowa艂o 艣wiat艂a i ciep艂a, a ska艂y by艂y pokryte rudym mchem. Astronauci chodzili po mchach, badali je aparatami, ale wykryli jedynie to, 偶e ro艣liny wysy艂aj膮 s艂abe fale magnetyczne. Po powrocie na Ziemi臋 centralny komputer, Wielki Akademicki, rozszy­frowa艂 zapisane promieniowanie i stwierdzi艂, 偶e jest to mowa. Uda艂o si臋 odczyta膰 kilka zda艅: „Kim jeste艣cie? Sk膮d? Jak wykszta艂cili艣cie w sobie zdolno艣膰 ruchu?” Nie­ruchome porosty by艂y najbardziej zdumione tym, 偶e lu­dzie potrafi膮 chodzi膰.

— Wszystkiemu winien idiotyczny RD-2! — grzmia艂 Allan na ca艂膮 ulic臋. Zawsze m贸wi艂 bardzo g艂o艣no. — Jest wprawdzie lepszy od nar臋cznych deszyfrator贸w, kt贸re nadaj膮 si臋 tylko do prowadzenia rozmowy z pieska­mi i ptaszkami, to fakt. Na przyk艂ad na Polluksie, w Bli藕­ni臋tach, pogadali艣my sobie nie藕le z inteligentnymi rybami. Te zabawne nereidy generowa艂y fale ultrad藕wi臋kowe, my za艣 nauczyli艣my si臋 przekszta艂ca膰 w艂asne s艂owa w takie same fale. Zreszt膮 wiecie o tym z transmisji... Ale w trud­nych sytuacjach przyrz膮d Andre zawodzi. I tak膮 bezradn膮 maszyn臋 reklamuje si臋 jako ostatni krzyk techniki!

Allan nagle przerwa艂 i zatrzyma艂 si臋 zn贸w. Chcia­艂em jeszcze energiczniej poci膮gn膮膰 go za r臋kaw, ale ude­rzy艂 mnie wyraz jego twarzy.

— Zupe艂nie zapomnia艂em, braciszkowie! — wy­krzykn膮艂 i rozejrza艂 si臋 doko艂a, jakby obawia艂 si臋, 偶e kto艣 go pods艂ucha. — Do Izby Tras Gwiezdnych dotar艂a dzi艣 zadziwiaj膮ca wiadomo艣膰. Nikt na razie nie zna szczeg贸­艂贸w, ale pewne jest, 偶e odkryto nowy rodzaj istot rozum­nych. Co艣 w rodzaju prawdziwych ludzi. Wydaje si臋 przy tym, 偶e szalej膮 W艣r贸d nich bratob贸jcze wojny, znacznie gro藕niejsze od staro偶ytnych wojen na Ziemi.

Dziwna i wr臋cz niepoj臋ta jest dzi艣 dla mnie oboj臋t­no艣膰, z jak膮 w贸wczas s艂uchali艣my Allana. Przecie偶 w owej chwili dokonywa艂 si臋 prze艂om w ca艂ej historii ludzko艣ci... Teraz jest to oczywiste dla ka偶dego pierwszoklasisty, ale wtedy Lusin i ja nie zapytali艣my nawet, kto dostarczy艂 in­formacji o nowo odkrytych istotach i czym one w艂a艣ciwie przypominaj膮 ludzi. Wysun膮艂em tylko przypuszczenie, 偶e mieszkaj膮 z dala od najbli偶szych gwiazd, bo w naszym re­jonie Galaktyki z niczym podobnym dotychczas si臋 nie zet­kni臋to.

— Nie wiem — odpowiedzia艂 Allan. — Wielki Akademicki ju偶 drugi dzie艅 analizuje otrzymane informa­cje. Jutro lub pojutrze wszyscy dowiedz膮 si臋, do jakich wniosk贸w doszed艂 komputer.

— Zaczekajmy wi臋c do jutra — rzuci艂em niedbale. — Ja osobi艣cie wytrzymam nawet do pojutrza.

Lusin by艂 tego samego zdania. Koncert Andre poch艂ania艂 go bardziej ni偶 doniesienie o nowych odkryciach. W owych miesi膮cach, kt贸re poprzedza艂y narad臋 na Orze, ci膮gle s艂yszeli艣my o nowych istotach rozumnych odkrytych przez wyprawy gwiezdne. Nic wi臋c dziwnego, 偶e stracili艣­my poczucie niezwyk艂o艣ci. Dziwy ju偶 nam spowszednia艂y.

— T艂um! — powiedzia艂 Lusin wyci膮gaj膮c palec przed siebie.

— Zabraknie miejsc. Pospieszmy si臋. Ruszyli艣my szybciej. Ogromny Allan wysun膮艂 si臋 do przodu. Jeszcze w szkole chodzi艂 najszybciej ze wszyst­kich. Jego krok mierzy metr dwadzie艣cia. Krzykn膮艂em za nim:

— Zajmij dla nas dwa miejsca obok siebie! Do sali koncertowej wlewa艂y si臋 dwa strumienie lu­dzi. Znajdowali艣my si臋 bli偶ej drzwi zachodnich, ruszyli艣­my wi臋c tamt臋dy. Allan przedosta艂 si臋 na czo艂o, my za艣, os艂oni臋ci jego szerokimi barami, posuwali艣my si臋 za nim. Tu偶 przy drzwiach zdarzy艂o si臋 nieprzyjemne zaj艣cie, kt贸­re zepsu艂o mi humor. Jaka艣 brzydka, szczup艂a dziewczyna gwa艂townie odsun臋艂a si臋 z drogi pr膮cego naprz贸d Allana. Nie zdo艂a艂em si臋 zatrzyma膰 i wpad艂em na ni膮 z rozp臋du. Dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 z oburzeniem. Mia艂a wiotk膮, d艂ug膮 szyj臋 i ciemne oczy. Mo偶liwe zreszt膮, 偶e pociemnia­艂y z gniewu.

— Gbur! — powiedzia艂a gniewnie niskim, melodyj­nym g艂osem. Twarz jej szpeci艂y szerokie brwi, r贸wnie czar­ne jak oczy.

— Pani te偶 nie nauczono uprzejmo艣ci! — odci膮艂em si臋, ale chyba tego nie us艂ysza艂a. W pierwszej chwili tak si臋 zmiesza艂em, tak mnie zaskoczy艂 jej nieusprawiedliwio­ny gniew, 偶e zapomnia艂em j臋zyka w g臋bie. Nim zdo艂a艂em odpowiedzie膰, byli艣my ju偶 daleko od siebie.

Na sali dwukrotnie wstawa艂em i rozgl膮da艂em si臋 do­oko艂a, staraj膮c si臋 odnale藕膰 t臋 szczup艂膮 dziewczyn臋. Ale w艣r贸d dwudziestu o艣miu tysi臋cy os贸b wype艂niaj膮cych wi­downi臋 nie艂atwo by艂o j膮 odszuka膰. Mog臋 powiedzie膰 jed­no: reakcja nieznajomej zaintrygowa艂a mnie bardziej ni偶 zagadkowa nowina Allana.

3

— Andre! — powiedzia艂 Lusin. — C贸偶 to za dziwak!

Andre nawet na koncercie nie powstrzyma艂 si臋 od robienia kawa艂贸w. Zamiast ukaza膰 si臋 na stereoekranie i stamt膮d u艣miechn膮膰 si臋 do publiczno艣ci, wyszed艂 na sce­n臋. Na rozleg艂ej, pustej estradzie wygl膮da艂 jak krasnolu­dek. Zacz膮艂 wyg艂asza膰 mow臋: co艣 o Ziemi i gwiazdach, Niebianach i ludziach, lotach i katastrofach. Utrzymywa艂 przy tym, 偶e wszystko to znalaz艂o odbicie w jego kosmicz­nej symfonii. Tak mi si臋 to wreszcie znudzi艂o, 偶e krzykn膮­艂em: „Do艣膰 paplania!” Gdybym wiedzia艂, 偶e wzmacniacze zosta艂y nastrojone na wszystkie d藕wi臋ki z sali, z pewno艣ci膮 zachowa艂bym si臋 ostro偶niej. M贸j glos og艂uszaj膮co zahu­cza艂 pod stropem, a odpowiedzia艂 mu r贸wnie gromki 艣miech.

Nie speszony Andre krzykn膮艂 weso艂o:

— Potraktujemy wasze niecierpliwe wrzaski jako uwertur臋 do symfonii.

Potem znikn膮艂. Dziko zagrzmia艂a muzyka gwiezd­nych sfer.

Najpierw zapadali艣my si臋. Siedzieli艣my nieruchomo w fotelach trzymaj膮c si臋 kurczowo opar膰, a jednocze艣nie na 艂eb, na szyj臋 p臋dzili艣my w d贸艂. Stan niewa偶ko艣ci nast膮­pi艂 tak gwa艂townie, 偶e zak艂u艂o mnie w sercu. My艣l臋, 偶e inni widzowie nie czuli si臋 lepiej. P贸藕niej zabrzmia艂a deli­katna melodia, w powietrzu zaszybowa艂y k艂臋biaste, r贸偶no­barwne ob艂oczki i grawitacja powr贸ci艂a. Melodia narasta­艂a, organy elektronowe grzmia艂y wszystkimi swoimi dwu­dziestoma czterema tysi膮cami g艂os贸w, kolorowe chmurki wype艂ni艂y si臋 szalonymi skokami 艣wietlistej zorzy, i wszyst­ko znikn臋艂o w wiruj膮cym, r贸偶nobarwnym deszczu iskier. Nie by艂o wida膰 ani 艣cian, ani sufit贸w, ani widz贸w na sali. Najbli偶si za艣 s膮siedzi zmienili si臋 nagle w jakie艣 pochodnie zimnego p艂omienia. W贸wczas 艣wiat艂o zacz臋艂o nabiera膰 cie­p艂a, melodia przyspieszy艂a rytm, zwi臋kszy艂o si臋 przyci膮ga­nie, a w powietrzu pop艂yn臋艂y fale gor膮ca. Chcia艂em ju偶 zdj膮膰 marynark臋, kiedy rozb艂ys艂a b艂臋kitna b艂yskawica. Do­ko艂a zap艂on膮艂 z艂owieszczy fioletowy ogie艅 i na widz贸w spad艂 gwa艂towny, lodowaty wicher. Nikt nie zd膮偶y艂 si臋 odwr贸ci膰 ani os艂oni膰 twarzy r臋kami. Zlodowacenie przysz艂o w 艣wi艣cie i brz臋czeniu elektronowych g艂os贸w. Przeci膮偶enie szybko si臋 zwi臋ksza艂o, p艂ucom zacz臋艂o brakowa膰 tlenu. Zn贸w rykn臋艂y tr膮by, za艣piewa艂y struny, zad藕wi臋cza艂a mied藕 i srebro, w fiole­towej mgle zap艂on臋艂y pomara艅czowe j臋zyczki. Lodowate tchnienie ust膮pi艂o miejsca falom ciep艂a, przeci膮偶enie mala艂o i zmienia艂o si臋 w niewa偶ko艣膰. Powietrze, aromatyczne i koj膮ce, samo wlewa艂o si臋 do krtani, w g艂owie kr臋ci艂o si臋 od subtelnych d藕wi臋k贸w, delikatnych barw, ciep艂a i uczucia lekko艣ci.

Powtarza艂o si臋 to trzykrotnie: purpurowy upa艂 przy akompaniamencie grzmotu tr膮b i niewa偶ko艣膰, b艂yskawicz­nie narastaj膮cy, przenikliwie niebieski zi膮b wraz z przeci膮­偶eniem i niemal ca艂kowity brak powietrza; melodyjne r贸偶owo-pomara艅czowe odrodzenie owiane ciep艂em. P贸藕niej po raz ostatni uderzy艂 mr贸z, run膮艂 upa艂 i ju偶 zwyczajnie, s艂onecznie zal艣ni艂 strop sali koncertowej.

Sko艅czy艂a si臋 pierwsza cz臋艣膰 symfonii.

Ze wszystkich stron dobiega艂y okrzyki i 艣miech. Kto艣 post臋kiwa艂, kto艣 masowa艂 odmro偶one policzki, kto艣 gard艂owa艂: „Autor! Dajcie mi autora!” Wi臋kszo艣膰 widz贸w spieszy艂a si臋 do wyj艣cia.

— On zwariowa艂! — oburza艂 si臋 Allan. — Nawet po Andre nie spodziewa艂em si臋 czego艣 podobnego! Po co­艣cie mnie tu zaci膮gn臋li?

Lusin w milczeniu obserwowa艂 zdenerwowanych wi­dz贸w, ja za艣 zaoponowa艂em:

— Nikt ci臋 nie ci膮gn膮艂, sam tu przyszed艂e艣. Dosko­nale te偶 wiedzia艂e艣, co ci臋 czeka. Uprzedza艂em, 偶e muzy­k臋 Andre mog膮 znie艣膰 jedynie atleci.

— Nie jestem u艂omkiem i te偶 nie mog艂em wy­trzyma膰! Czy偶by i w drugiej cz臋艣ci czeka艂 nas taki ko­szmar?

Poda艂em mu zaproszenie, na kt贸rym widnia艂 tekst:

„Andre Szerstiuk. Harmonia gwiezdnych sfer. Symfonia na d藕wi臋k, 艣wiat艂o, ciep艂o, ci艣nienie i ci膮偶enie. Cz臋艣膰 pierwsza — Wir 艣wiat贸w. Cz臋艣膰 druga — Ludzie i Niebia­nie. Cz臋艣膰 trzecia — Wieczne jak 偶ycie”.

Allan parskn膮艂 i powesela艂.

— Brakuje tu jeszcze jednego sk艂adnika, zapachu

— wykrzykn膮艂 z gromkim 艣miechem. — Wyobra藕cie sobie cuchn膮ce allegro i wonne adagio! Dla pe艂ni obrazu, co o tym s膮dzicie?

— Sukces! — powiedzia艂 Lusin. — Wszyscy s膮 za­chwyceni i wstrz膮艣ni臋ci. Oboj臋tnych nie ma!

— Nie zachwyceni, lecz przera偶eni — poprawi艂em.

Na sali pozosta艂a najwy偶ej jedna trzecia widz贸w.

— Nowo艣膰. Nie od razu pojmuj膮.

—. Zajmij si臋 raczej swoimi cudacznymi formami, a nie muzyk膮 — poradzi艂em mu. — Twojego boga Hora z sokol膮 g艂ow膮 mo偶e uda si臋 w dalekich wyprawach wyko­rzysta膰 do 艂ow贸w na nietoperze, a jaka korzy艣膰 z nowego dzie艂a Andre?

4

Po rozpasanej cz臋艣ci pierwszej druga wyda艂a si臋 nam spo­kojna. Mo偶liwe zreszt膮, 偶e si臋 ju偶 wprawili艣my. Domino­wa艂o w tym fragmencie 艣wiat艂o: sk艂臋biona zielonkawo偶贸艂ta mg艂a, czerwone rozb艂yski, wij膮ce si臋 fioletowe pasma, iskry i b艂yskawice spadaj膮ce z sufitu niczym kurtyna zorzy polarnej, a potem wszystko uton臋艂o w r贸偶owym, ciep艂ym ob艂oczku, kt贸ry rozleniwia艂, usypia艂 my艣li i uczucia. Wszystkiemu towarzyszy艂y melodyjne d藕wi臋ki elektroni­cznych g艂os贸w. Grawitacja i ci艣nienie stopniowo narasta­艂y, to zn贸w zanika艂y, zimno atakowa艂o mniej gwa艂townie, a zast臋puj膮cy je upa艂 by艂 mniej pal膮cy. Kr贸tko m贸wi膮c ta cz臋艣膰 symfonii spodoba艂a mi si臋. Mo偶na j膮 by艂o znie艣膰, co o dzie艂ach Andre niecz臋sto mo偶na powiedzie膰.

Za to w trzeciej cz臋艣ci zn贸w dostali艣my za swoje. „Wieczne jak 偶ycie” mog艂o ka偶dego wp臋dzi膰 do grobu. Andre najwidoczniej chcia艂 dowie艣膰, i偶 偶ycie nie jest zaba­w膮, i dopi膮艂 swego. Opala艂 nas, mrozi艂, og艂usza艂 i o艣lepia艂 co najmniej przez dwadzie艣cia minut. Symfonia si臋 sko艅­czy艂a, a widzowie dalej siedzieli bez ruchu, nie mog膮c przyj艣膰 do siebie. Niekt贸rzy wygl膮dali na tak wycie艅czonych, 偶e a偶 si臋 roze艣mia艂em. Allan zachwyca艂 si臋 ha艂a艣li­wie. Z nim tak jest zawsze. Niezwyk艂o艣ci najpierw go zas­kakuj膮, a p贸藕niej wprowadzaj膮 w stan euforycznej rado艣­ci.

— Mocna rzecz! — wrzeszcza艂. — Pocz臋stowa膰 tak膮 symfoni膮 istoty z Alfy Centauri lub z Syriusza — a nie maj膮 one zbyt wielu ko艣ci — i zostanie z nich mokra pla­ma! Nie, to zupe艂nie bycze!

W opustosza艂ej sali rozleg艂 si臋 g艂os: przyjaciele au­tora symfonii proszeni s膮 do wschodniego wyj艣cia. Allan pop臋dzi艂 wyprzedzaj膮c ostatnich wychodz膮cych widz贸w. Ja i Lusin nie spieszyli艣my si臋 zbytnio. Wiedzia艂em, 偶e Andre na mnie zaczeka.

Przy wschodniej bramie szybko zebra艂a si臋 grupka przyjaci贸艂. Wkr贸tce zabola艂a mnie r臋ka od u艣cisk贸w. 艁adniutka 呕anna Uspie艅ska, 偶ona Andre, promienia艂a. Ona zawsze cieszy si臋 jak dziecko, je偶eli Andre uda si臋 cokol­wiek, i trzeba powiedzie膰, 偶e cz臋sto ma powody do rado艣­ci. Tym razem mog艂aby zachowa膰 si臋 troch臋 pow艣ci膮gli­wiej .

呕anna powiedzia艂a g艂o艣no:

— Zmieni艂e艣 si臋, Eli! Po prostu trudno uwierzy膰, 偶e jeste艣 taki opalony i sympatyczny. S艂uchaj, czy艣 si臋 przy­padkiem nie zakocha艂?

Wiedzia艂em, czemu m贸wi tak g艂o艣no i bardzo mi si臋 to nie spodoba艂o. Zbli偶a艂 si臋 do nas Leonid Mrawa z Olg膮 Trondicke. Gro藕ny Leonid tym razem sprawia艂 wra偶enie niemal weso艂ego, Olga za艣 jak zwykle by艂a zr贸wnowa偶ona i pogodna. Zrozumia艂a oczywi艣cie aluzj臋 呕anny, ale nie da艂a tego po sobie pozna膰, Leonid natomiast z tak膮 sil膮 potrz膮sn膮艂 moj膮 r臋k膮, 偶e a偶 sykn膮艂em z b贸lu. Ten olbrzym (dwa metry trzydzie艣ci) wbi艂 sobie do g艂owy, 偶e stoj臋 mu na drodze. Obawiam si臋, 偶e Olga utrzymuje go w tym b艂臋­dzie. Jest to tym dziwniejsze, 偶e w przeciwie艅stwie do 呕anny nie ma w sobie ani odrobiny kokieterii.

— Ciesz臋 si臋, 偶e ci臋 widz臋 — powiedzia艂a Olga. — Zdaje mi si臋, 偶e by艂e艣 na Marsie?

— A czego mia艂bym tam szuka膰? — odburkn膮艂em.

— Montowali艣my si贸dme sztuczne s艂o艅ce na Plutonie, pe­wnie o nim s艂ysza艂a艣.

— Oczywi艣cie. 呕贸艂toczerwony karze艂 o zwyk艂ej g臋­sto艣ci, moc o艣miu tysi臋cy albert贸w. Obliczy艂am niedawno, 偶e ta moc nie wystarczy do normalnej pracy. Nie czyta艂e艣 mojej notatki?

— Nie. Twoje notatki s膮 zbyt uczone dla mnie! Olga nie obrazi艂a si臋 i nie zmartwi艂a. S艂ucha艂a spo­kojnie, nadal pogodna i rumiana. Jestem pewien, 偶e nie zastanawia艂a si臋 w og贸le nad sensem moich s艂贸w. Wystar­cza jej, 偶e m贸wi臋. S艂ucha tylko brzmienia g艂osu.

呕anna wykrzykn臋艂a i potrz膮sn臋艂a ufryzowanymi w艂osami, tak jasnymi, 偶e z dala wygl膮daj膮 jak siwe.

— Nie odpowiedzia艂e艣 na moje pytanie, Eli!

— Tak — odpowiedzia艂em. — Zakocha艂em si臋. Wiesz w kim? W tobie. D艂ugo to ukrywa艂em, ale ju偶 d艂u­偶ej nie mog臋. I co teraz zamierzasz zrobi膰?

— Znios臋 to z pogod膮, a mo偶e powiem Andre, 偶eby wiedzia艂, jakich to ma przyjaci贸艂.

Odwr贸ci艂a si臋 do mnie plecami. 呕anna tak pragnie si臋 wszystkim podoba膰, 偶e gniewa si臋, kiedy kto艣 z tego 偶artuje.

— Allan ma ciekaw膮 wiadomo艣膰 — powiedzia艂em, aby skierowa膰 rozmow臋 na inne tory. — Allan, powt贸rz z 艂aski swojej rewelacje o nowych odkryciach.

Zn贸w, tak samo jak przedtem Lusin i ja, nikt nie potraktowa艂 powa偶nie nowo艣ci Allana. Wszyscy wys艂u­chali go oboj臋tnie, jakby plotkowa艂 o jakich艣 g艂upstwach, a nie dzieli艂 si臋 najwa偶niejsz膮 informacj膮 otrzyman膮 kie­dykolwiek przez ludzko艣膰. Dzi艣, wspominaj膮c te dni, sta­ram si臋 i nie mog臋 poj膮膰, czemu byli艣my w贸wczas tak niewybaczalne lekkomy艣lni. Ta lekkomy艣lno艣膰 by艂a tym bar­dziej niepoj臋ta, 偶e Leonid i Olga, kapitanowie wielkiej 偶e­glugi kosmicznej, ju偶 w贸wczas cieszyli si臋 s艂aw膮 do艣wiad­czonych astronaut贸w. Oni w ka偶dym razie powinni byli zorientowa膰 si臋, co oznacza odkrycie na naszych trasach galaktycznych istot r贸wnych nam intelektem i pot臋g膮. Leo­nid post膮pi艂 jeszcze lekkomy艣lniej ode mnie, gdy偶 po prostu machn膮艂 r臋k膮 na opowie艣膰 Allana. Nasze malutkie sztuczne s艂o艅ce na Plutonie interesowa艂o go bardziej.

— Zadziwia mnie wasz konserwatyzm — powie­dzia艂. — Najpierw montujecie ogromnego satelit臋, potem rozpalacie go, p贸ki nie zamieni si臋 w mikroskopijn膮 gwiaz­dk臋 i tracicie na to kilka lat, zupe艂nie tak samo jak nasi dziadowie dwa wieki temu. Po co? Gwiezdny P艂ug w ci膮gu doby zapali dziesi臋膰 sztucznych s艂o艅c o dowolnych wielko­艣ciach i temperaturach. Nie trzeba ani monta偶u, ani roz­grzewania. Wystarczy rozkaz: zapali膰 i dostarczy膰 s艂o艅ce na miejsce!

— 艢wi臋ta racja! — podchwyci艂 Allan, kt贸ry natych­miast zapomnia艂 o swoich gwiezdnych nowo艣ciach. Ucieszy艂 si臋, 偶e kto艣 chwali Gwiezdny P艂ug i za艣mia艂 si臋. By艂 niezmiernie dumny ze swego statku. — Dla nas to zu­pe艂ny drobiazg. Mo偶emy w pi臋膰 minut utoczy膰 eleganckie s艂oneczko i podrzuci膰 je na planet臋, kt贸rej brakuje ciep艂a i 艣wiat艂a.

— Pi臋knie! — wykrzykn膮艂 Lusin. — Bardzo pi臋k­nie! Nawet bardzo! Zapali膰 i dostarczy膰! Wspaniale!...

— Cudownie! — powiedzia艂em. — Znacznie pi臋k­niejsze od po偶ar贸w, jakie wzniecasz w 偶o艂膮dkach bied­nych zwierz膮tek. A propos, czemu w艂a艣ciwie nie u偶ywa si臋 Gwiezdnego P艂uga do zapalania sztucznych s艂o艅c?

Olga ostudzi艂a m贸j zapa艂 m贸wi膮c rzeczowo, bo ina­czej nie potrafi:

— Tworzenie s艂o艅c z pomoc膮 Gwiezdnego P艂uga by艂oby pewnie 艂atwiejsze. Ale ich uruchomienie w okoli­cach naszego uk艂adu planetarnego grozi zak艂贸ceniem r贸w­nowagi przestrzeni kosmicznej. Nie chcecie przecie偶, aby Syriusz wpad艂 na Procjona, a Proksima Centauri zderzy艂a si臋 ze S艂o艅cem?

Leonid zaoponowa艂:

— Realno艣膰 takiego katastroficznego zagro偶enia nie zosta艂a przez nikogo dowiedziona...

— Nikt r贸wnie偶 nie dowi贸d艂, 偶e jest na odwr贸t — odparowa艂a Olga. — Odpowied藕 mo偶e da膰 jedynie do­艣wiadczenie, nieudane za艣 do艣wiadczenie mo偶e sprowa­dzi膰 nieodwracaln膮 katastrof臋.

Z sali koncertowej wyszed艂 Andre wraz z Paw艂em Romero. Zjawienie si臋 Paw艂a by艂o tak niespodziewane, 偶e nieprzytomny z rado艣ci pobieg艂em im naprzeciw.

5

Najpierw potrz膮sn膮艂em r臋k膮 Andre i dopiero wtedy wpa­d艂em w obj臋cia Paw艂a. Romero po d艂ugiej roz艂膮ce nie wita si臋 zwyczajnie, lecz chwyta w obj臋cia utrzymuj膮c, 偶e taki zwyczaj panowa艂 dawniej we wszystkich cywilizowa­nych plemionach. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e przynajmniej nie ca­艂uje na powitanie, chocia偶 zdaje si臋 istnia艂 kiedy艣 taki dziw­ny obrz膮dek.

— To pan, Eli! — powiedzia艂 uroczystym tonem. — Wyra藕nie widz臋, 偶e to pan.

Stali przede mn膮, rami臋 przy ramieniu, u艣miechni臋­ci i zadowoleni, a ja chciwie im si臋 przypatrywa艂em. Obaj byli niewysocy, mierzyli po metr dziewi臋膰dziesi膮t jeden — mniej ni偶 ja i Lusin — barczy艣ci i m艂odzi: Andre mia艂 pi臋膰dziesi膮t siedem lat, czyli tyle samo co ja i Lusin, Ro­mero za艣 by艂 o pi臋膰 lat starszy. Na tym ko艅czy艂o si臋 podo­bie艅stwo. Poza tym r贸偶nili si臋 ca艂kowicie, poczynaj膮c od wygl膮du i przyzwyczaje艅, a na gustach i sposobie bycia ko艅cz膮c. Romero nie jest podobny do nikogo, nawet jego w膮sy i hiszpa艅ska br贸dka w niczym nie przypominaj膮 ro­z艂o偶ystych br贸d i sumiastych w膮s贸w na portretach pre­historycznych kr贸l贸w, chocia偶 twierdzi, 偶e je zapo偶yczy艂 od jakiego艣 rzymskiego cesarza lub ameryka艅skiego pre­zydenta, nie pami臋tam dok艂adnie, w ka偶dym razie od kt贸­rego艣 z w艂adc贸w przedpotopowych republik. W dodatku dla zabawy nosi wsz臋dzie ze sob膮 lask臋. Nawet obejmuj膮c mnie nie wypu艣ci艂 jej z r膮k.

Je偶eli Romero nie jest podobny do nikogo, to An­dre nie bywa d艂ugo podobny do samego siebie. Za ka偶­dym naszym widzeniem Andre jest inny i zaskakuj膮cy. Gdyby nie by艂 genialny, powiedzia艂bym, 偶e jest zwyczaj­nie pr贸偶ny. W szkole zmienia艂 w艂osy cz臋艣ciej ni偶 ubrania. Na pi膮tym semestrze drugiego kr臋gu usun膮艂 kasztanowate k臋dziory, kt贸rymi obdarzy艂a go natura, i wyhodowa艂 czar­ne, proste w艂osy. W trzecim kr臋gu ow艂osienie zmienia艂o si臋 rokrocznie: g艂adkie w艂osy ust臋powa艂y miejsca lokom, p贸藕niej pojawi艂y si臋 p臋czki podobne do bagiennych k臋­pek, nast臋pnie Andre by艂 zwierciadlanie 艂ysy, a potem zn贸w zaopatrzy艂 si臋 we w艂osy, tym razem kr贸tkie i k艂uj膮ce jak druty. „Na twoj膮 fryzur臋 mo偶na odbiera膰 transmisje z Fomalhauta” — m贸wili艣my, ale na Szerstiuku dowcipy nie robi膮 wra偶enia. Kolor w艂os贸w r贸wnie偶 si臋 zmienia艂: k臋dziory by艂y z艂ote, a p贸藕niej krucze, za艣 drutokszta艂tne porosty p艂on臋艂y malinowoczerwon膮 barw膮, tak 偶e g艂owa jarzy艂a si臋 w 艣wietle niczym g艂ownia. Andre by艂 przekona­ny, 偶e z tak膮 iluminacj膮 jest mu do twarzy.

Tym razem Andre mia艂 mi臋kkie kasztanowate k臋­dziory, r贸wnie d艂ugie jak w艂osy 呕anny. W ka偶dym razie wygl膮da艂y lepiej ni偶 malinowe druty.

— Opali艂e艣 si臋, Eli! — powiedzia艂 to samo co 呕an­na. — Czy偶by s艂o艅ce na Plutonie by艂o tak gor膮ce?

— To skutek koncertu — powiedzia艂em. — Twoja symfonia o ma艂o mnie nie zw臋gli艂a. Pewien staruszek chwyta艂 si臋 nawet za serce.

— Nie podoba艂a ci si臋? Naprawd臋 ci si臋 nie podo­ba艂a, powiedz Eli?

— Czy koszmar mo偶e si臋 podoba膰?

— Wypowiedzia艂em t臋 sam膮 my艣l — podchwyci艂 Romero. — W dodatku tymi samymi s艂owami, drogi An­dre: pa艅ska symfonia to koszmar!

呕anna obj臋艂a Andre i pokaza艂a mi j臋zyk.

— Nie martw si臋, kochany. Par臋 minut temu Eli wyzna艂 mi mi艂o艣膰: „Le偶臋 u twoich st贸p. Co zamierzasz ro­bi膰?” Jak mo偶na powa偶nie traktowa膰 Eliego?

Za艣miali艣my si臋 g艂o艣no, nawet Olga si臋 u艣miechn臋艂a. Andre w dalszym ci膮gu by艂 niepocieszony. Ten dziwak spo­dziewa艂 si臋 zachwyci膰 ca艂y 艣wiat swoj膮 piekieln膮 muzyk膮.

— Mog臋 wyja艣ni膰, co mi si臋 w twoim koncercie nie podoba — powiedzia艂em. — Ale to zajmie sporo czasu.

— Usi膮d藕my wi臋c w parku i porozmawiajmy — od­powiedzia艂.

— Lepiej pospacerujmy po parku — zaproponowa艂 Pawe艂. — W staro偶ytno艣ci filozofowie lubili rozprawia膰 w czasie przechadzki. Czemu nie skorzysta膰 z ich dobrego przyk艂adu?

— Bez chodzenia staro偶ytnym nie wychodzi艂o — potwierdzi艂 Leonid. — W艂a艣nie dlatego nazywano ich pie­churami.

— Perypatetykarni, to znaczy przechadzaj膮cymi si臋, szanowny Mrawo. Mog臋 pana zapewni膰, 偶e piechurzy nie mieli nic wsp贸lnego z filozofi膮.

Leonid nic nie odpowiedzia艂. Z Paw艂em nie warto dyskutowa膰, bo wie o staro偶ytno艣ci wszystko. W dodatku nikt z nas nie mia艂 poj臋cia, czym w艂a艣ciwie r贸偶ni艂y si臋 za­j臋cia piechur贸w i przechadzaj膮cych si臋. W staro偶ytno艣ci by艂o wiele zadziwiaj膮cych rzemios艂. Od dzieci艅stwa nie lu­bi臋 zastanawia膰 si臋 nad ich subtelno艣ciami.

6

Wzi臋li艣my si臋 wszyscy pod r臋ce i ruszyli艣my rz臋dem — 呕anna, Olga, Andre, Pawe艂, Lusin, ja, Leonid, Allan. Zacz膮艂em od tego, 偶e dzie艂o sztuki winno dawa膰 rozkosz, a nie wytrz膮sa膰 z cz艂owieka dusz臋. Po symfonii Andre trzeba za偶y膰 od艣wie偶aj膮cej k膮pieli promienistej, aby odzy­ska膰 si艂y. Niekt贸re rzeczy s膮 wprawdzie ca艂kiem niez艂e, jak na przyk艂ad pewne melodie i efekty 艣wietlne, mr贸z skojarzony z przeci膮偶eniem i upa艂 z niewa偶ko艣ci膮, ale wszystko to podane jest w takich dawkach, tak skumulo­wane, 偶e przyjemno艣膰 zamienia si臋 w tortury.

— Mnie si臋 podoba jedynie muzyka i barwy — zau­wa偶y艂 Romero. — Musz臋 si臋 przyzna膰, moi mili, 偶e wasze przeci膮偶enia, niewa偶ko艣ci, ci艣nienia, upa艂y i tym podobne rzeczy zupe艂nie do mnie nie przemawiaj膮.

— Brakuje zapachu! — powt贸rzy艂 Allan sw贸j po­przedni zarzut. — I wiecie, czego jeszcze? Wstrz膮s贸w elektrycznych! W grzmocie i rozb艂yskach, przy lodowatym wietrze i przeci膮偶eniach, takie jadowite uk艂ucia, jakby mr贸wki biega艂y szybciutko po ca艂ym ciele. — Za艣mia艂 si臋 zadowolony z konceptu.

Lusin wyrzek艂 z szacunkiem:

— Mr贸wki, dobrze!

— Nie s艂uchaj ich! — poprosi艂a 呕anna. — Oni cie­bie nie kochaj膮. Tylko ja jedna ci臋 rozumiem. Wytrzyma­艂am twoj膮 symfoni臋 od pocz膮tku do ko艅ca i tylko raz krzy­kn臋艂am ze strachu.

— Ale偶 oni mnie kochaj膮! — powiedzia艂 energicz­nie Andre. — Ale myl膮 si臋 i trzeba im przetrzepa膰 sk贸r臋. Zaraz to zrobi臋.

Nast臋pnie wyg艂osi艂 mow臋. To by艂o b艂yskotliwe i natchnione przem贸wienie, r贸wnie wspania艂e, jak wszyst­ko co robi Andre. Obrona symfonii spodoba艂a mi si臋 zna­cznie bardziej od samej symfonii. Jego zdaniem zbyt je­ste艣my lud藕mi i to jest z艂e. W naszej epoce, kiedy odkryto mn贸stwo plemion r贸偶nych pod wzgl臋dem form i sposob贸w 偶ycia, cz艂owiek winien si臋 wstydzi膰 tego, 偶e uznaje sw贸j ma艂y 艣wiatek za jedyny mo偶liwy do przyj臋cia. Jego ziems­kie zwyczaje nadaj膮 si臋 jedynie dla niego samego i nie trzeba ich wynosi膰 poza granice Uk艂adu S艂onecznego. Ale czy偶 cz艂owiek nie odczuwa jedno艣ci 偶ycia w ca艂ym Wszech艣wiecie, czy偶 nie jest tysi膮cami nici powi膮zany z niezwyk艂ymi istotami innych 艣wiat贸w? Nie chodzi tu o wsp贸lno艣膰 szczeg贸艂贸w i wygl膮du zewn臋trznego, nie, wa偶na jest wsp贸lnota 偶ywego rozumu. W艂a艣nie o tym, o jedno艣ci istot rozumnych Wszech艣wiata m贸wi jego sym­fonia. To nie jest muzyka ziemska, lecz kosmiczna, bo uzewn臋trznia filozoficzne podobie艅stwo wszystkiego co 偶ywe. Je偶eli wiele w tym utworze jest trudnego do znie­sienia dla cz艂owieka, to nic nie szkodzi, bo mo偶e to w艂a艣nie spodoba si臋 innym istotom my艣l膮cym. Co艣 nie­co艣 podoba艂o si臋 wam, co艣 innego spodoba si臋 miesz­ka艅com Wegi, a jeszcze inny sk艂adnik dzie艂a przeniesie

rado艣膰 przybyszom z Fomalhauta lub utrafi w gust mie­szka艅c贸w Plejad. Prac臋 mo偶na uwa偶a膰 za udan膮, je艣li znajdzie odd藕wi臋k w duszy r贸偶nych istot. Ta symfonia to las r膮k wyci膮gni臋tych ku przyjacio艂om ze Wszech­艣wiata. Nie 偶膮dajcie, aby wszystkie te r臋ce 艣ciska艂y je­dn膮 wasz膮 d艂o艅, nie b膮d藕cie chciwi, bo harmonia Wszech艣wiata nie ogranicza si臋 do tej, kt贸ra brzmi w waszych sercach.

Zachwycony Allan podrzuci艂 kapelusz do g贸ry.

— Pierwsza na 艣wiecie symfonia dla widz膮cych, s艂y­sz膮cych, obdarzonych zmys艂em dotyku, chodz膮cych i lata­j膮cych! Rozkosz dla oczu, uszu, 艂ap, skrzeli, pancerza, tr膮b i przyssawek!

Romero u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie.

— Swoim utworem wskaza艂 pan biednemu cz艂owie­kowi skromne miejsce nale偶ne mu we Wszech艣wiecie, ale wszak cz艂owiek nie mo偶e pogodzi膰 si臋 z rol膮 czego艣 po艣red­niego mi臋dzy inteligentn膮 jaszczurk膮 a g艂upawym Anio­艂em. Czy pan pomy艣la艂 o tym, Andre?

Andre czeka艂 na moje s艂owa. Nie chcia艂em go mar­twi膰, ale nie mog艂em te偶 milcze膰.

— Twoje zamierzenia s膮 bardzo pi臋kne, lecz nie­realne — powiedzia艂em. — Wydaje mi si臋, 偶e nie mo偶e istnie膰 dzie艂o sztuki oddzia艂uj膮ce na wszystkie istoty Wszech艣wiata. Oddajmy cz艂owiekowi co ludzkie, nato­miast my艣l膮ce ryby wymagaj膮 czego艣 zupe艂nie innego, mo­偶liwe, i偶 nawet zupe艂nie dla nas obcego.

Nie przypominam sobie, by Andre kiedykolwiek od razu przyzna艂 racj臋 oponentowi. Zawsze stara艂 si臋 wyna­le藕膰 jaki艣 nieoczekiwany kruczek, improwizowa膰 zawik艂ane dowody wymagaj膮ce dok艂adnej analizy i w ten spos贸b stara艂 si臋 odwlec nieuniknion膮 pora偶k臋.

— Niechaj Niebianie sami rozstrzygn膮 nasz sp贸r! Wr贸cimy do tej dyskusji na Orze!

Wszyscy si臋 zmieszali, a ja nie mog艂em spojrze膰 na Andre.

— Czy偶by艣 nie wiedzia艂 — zapyta艂a Olga z wyrzu­tem w g艂osie — 偶e Eli nie leci z nami na Or臋?

7

Andre tak si臋 zmartwi艂, 偶e a偶 mi go si臋 zrobi艂o 偶al. Patrzy艂 na mnie tak, jakby nie m贸g艂 w to uwierzy膰.

— Nic na to nie mo偶na poradzi膰 — powiedzia艂em. — Wy polecicie zapoznawa膰 si臋 z Niebianami, ja za艣 za艂a­twi臋 na Ziemi swoje sprawy s艂u偶bowe i wr贸c臋 budowa膰 sztuczne s艂o艅ca na firmamentach dalekich planet.

— Pogrzebowy ton nie pasuje do twojej ironicznej g臋by, ju偶 dawno powiniene艣 to zrozumie膰! —wykrzykn膮艂 Andre. — Czy mo偶esz mi przyst臋pnie wyt艂umaczy膰, jak do tego dosz艂o?

Odrzek艂em, 偶e nie ma w tym nic nadzwyczajnego. W czasie selekcji kandydat贸w nie mog艂em wykaza膰 si臋 ta­kimi zaletami, jakimi szczycili si臋 moi przyjaciele. Bez Olgi, Allana i Leonida nie mo偶na odbywa膰 dalekich wy­praw, s膮 wszak in偶ynierami i kapitanami kosmicznymi. Andre r贸wnie偶 jest niezast膮piony, bo ma艂o kto mo偶e si臋 z nim r贸wna膰, je偶eli trzeba rozszyfrowa膰 nieznan膮 mow臋. Lusin te偶 jest potrzebny: zapozna si臋 z r贸偶nymi formami 偶ycia, a niekt贸re z nich spr贸buje sztucznie odtworzy膰. Przyda si臋 r贸wnie偶 znawca staro偶ytno艣ci, Romero. Kto wie, czy niekt贸re prawa i obyczaje nowo odkrytych spo艂e­cze艅stw nie pokrywaj膮 si臋 z tym, co niegdy艣 panowa艂o na Ziemi? No a ja, na co si臋 przydam?

— Nie spotka艂em jeszcze wi臋kszego durnia ni偶 ty! — zdenerwowa艂 si臋 Andre. — Pytam o co艣 innego: czy stara艂e艣 si臋 o udzia艂 w wyprawie? Co w tym kierunku zro­bi艂e艣?

Wyt艂umaczy艂em mu cierpliwie, 偶e ju偶 rok temu za­pisa艂em si臋 na kurs kwalifikacyjny. Wielki Pa艅stwowy trzy miesi膮ce temu rozpocz膮艂 analiz臋 danych. By艂o nas 艂膮cznie oko艂o sze艣膰dziesi臋ciu milion贸w os贸b, ale po pierwszym odsiewie wed艂ug kryterium zdrowia i wieku pozosta艂o nie­pe艂ne cztery miliony.

— Przeszed艂e艣 do drugiego etapu?

— Tak. Ale co mi z tego przysz艂o? Komputer stop­niowo zw臋偶a艂 kr膮g wybranych. W ko艅cu pozosta艂o sto ty­si臋cy os贸b odpowiadaj膮cych wszelkim wymaganiom. Ja r贸wnie偶 by艂em w艣r贸d nich. W贸wczas przeprowadzono lo­sowanie. Przegra艂em.

Przez jaki艣 czas szli艣my w milczeniu. Andre marsz­czy艂 czo艂o. Domy艣la艂em si臋, 偶e stara si臋 wyszuka膰 jak膮艣 mo偶liwo艣膰 wznowienia stara艅 o m贸j udzia艂 w wyprawie. Ja by艂em spokojny, bo taka mo偶liwo艣膰 nie istnia艂a.

— Zrobimy tak — powiedzia艂 Andre. — Eli poje­dzie zamiast mnie. Doskonale sobie na moim miejscu po­radzi.

Tylko 呕anna ucieszy艂a si臋, 偶e Andre zostaje. Pozo­stali zgodnie mu wymy艣lali. Nasze oburzenie by艂o tym wi臋ksze, 偶e wiedzieli艣my, jak trudno tego cz艂owieka prze­kona膰, kiedy wbije sobie co艣 do g艂owy.

— Bez Eliego nie pojad臋! — powtarza艂 uporczywie Andre. — Jeszcze w szkole postanowili艣my, 偶e pierwsz膮 podr贸偶 do innych gwiazdozbior贸w odb臋dziemy razem. Zrozumcie, 偶e nie chc臋 si臋 z nim rozstawa膰!

— Masz racj臋, kochany! — m贸wi艂a pospiesznie 呕anna. — Ja r贸wnie偶 nie chc臋 si臋 z tob膮 rozstawa膰. Nie s艂uchaj ich! Zosta艅.

Andre i tak nas nie s艂ucha艂, my za艣 krzyczeli艣my i wzajemnie sobie przerywali艣my. P贸藕niej odezwa艂a si臋 mil­cz膮ca do tej pory Olga:

— W twoich poczynaniach brak logiki, Andre. Je­偶eli Eli pojedzie zamiast ciebie, to i tak b臋dziesz musia艂 si臋 z nim rozsta膰.

Andre cz臋sto w dyskusjach czepia艂 si臋 pierwszego z brzegu argumentu, nie zwa偶aj膮c na to, 偶e mo偶e si臋 on zwr贸ci膰 przeciw niemu. Teraz w oszo艂omieniu zacz膮艂 wpa­trywa膰 si臋 w Olg臋. Skorzysta艂 z tego Romero.

— Wpad艂 mi do g艂owy pewien projekt — o艣wiad­czy艂. — Poprosimy Wier臋, aby pomog艂a Eliemu.

Nie chcia艂em, aby zwraca艂 si臋 do Wiery, ale wszyscy mnie zakrzyczeli.

— Za pi臋膰 minut lec臋 do Stolicy — powiedzia艂 Pa­we艂. — Jest dziesi膮ta. O jedenastej dowie si臋 pan, Eli, czy los panu sprzyja.

Zako艅czy艂 t臋 pompatyczn膮 przemow臋 r贸wnie pompatycznym gestem r臋ki i oddali艂 si臋. Romero to bardzo zdolny i dobry cz艂owiek, ale m贸wi i zachowuje si臋 niczym staro偶ytny w艂adca Rzymu.

Andre poprosi艂 nas do swego hotelu. Lusin przypom­nia艂 sobie o smoku i martwi艂 si臋, 偶e biednemu zwierz臋­ciu z pewno艣ci膮 dokuczaj膮 pegazy. Leonid i Olga spieszyli si臋 do swej bazy galaktycznej.

— Chcia艂em ci nawymy艣la膰 za deszyfrator, ale b臋d臋 musia艂 to od艂o偶y膰 — powiedzia艂 z 偶alem Allan, kt贸ry te偶 mia艂 jakie艣 pilne sprawy.

Andre wzi膮艂 mnie pod r臋k臋.

— Pospacerujemy jeszcze troch臋, a p贸藕niej p贸j­dziemy do mnie. Nie masz poj臋cia, jak si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 spotka艂em, Eli!

8

Lubi臋 kairskie wieczory. Oczywi艣cie od czasu, kiedy Za­rz膮d Osi Ziemskiej nauczy艂 si臋 zmienia膰 orientacj臋 naszej planety w przestrzeni, r贸偶nice klimatyczne pomi臋dzy stre­fami wydatnie si臋 zmniejszy艂y, ale nie znik艂y zupe艂nie. Sam jeszcze pami臋tam nie kontrolowane burze, kt贸re w pewnych latach szala艂y na Antarktydzie. Jakie艣 pi臋tna艣cie lat temu powa偶nie zastanawiano si臋, czy przypadkiem nie nale偶a艂oby stworzy膰 na Ziemi trwale 偶re jonizowanych stref klimatycznych: wiecznego lata w tropikach i wiecznej wiosny w wy偶szych szeroko艣ciach. Pomys艂 ten jednak w ko艅cu odrzucono, z czego bardzo si臋 ciesz臋. Natura ludz­ka wymaga zmian i sprzeciwia si臋 jednostajno艣ci.

Obecne, zaplanowane na poszczeg贸lne miesi膮ce i tygodnie okresy ciep艂a i ch艂odu, deszcz贸w i dni bezchmur­nych, wiatr贸w i ciszy bardzo mi odpowiadaj膮.

Ka偶de jednak miejsce na Ziemi ma swoje uroki. 呕ad­ne starania meteorolog贸w nie przydadz膮 powietrzu Grenlandii i Jakucji po艂udniowego aromatu i delikatno艣ci. Na p贸艂nocy 艣wiat jest surowszy i ja艣niejszy, pod zwrotni­kami za艣 przyroda jest jakby zadumana i subtelniejsza. B艂臋kitny, przepojony zapachami po艂udniowy wiatr pory­wa mnie sw膮 muzykalno艣ci膮. Mo偶liwe, 偶e nale偶a艂oby to wyrazi膰 inaczej, ale po prostu nie mog臋 znale藕膰 innych s艂贸w.

W艂a艣nie tak powiedzia艂em, kiedy wraz z 呕ann膮 i Andre spacerowali艣my bulwarem wysadzanym palmami i cyprysami. 呕anna zerwa艂a krwawoczerwony, odurzaj膮co pachn膮cy amarylis. Na p贸艂nocy ogrodowe amarylisy, do kt贸rych przywyk艂em, nie pachn膮. Ten natomiast roztacza艂 tak siln膮 wo艅, 偶e par臋 haust贸w powietrza znad jego kieli­cha wywo艂ywa艂o silne bicie serca.

— G艂uptasie! — Andre odebra艂 呕annie kwiat. — Je偶eli Opiekunka nie troszczy si臋 o ciebie, to musz臋 ja to zrobi膰. W twoim stanie powinna艣 zachowywa膰 si臋 ostro偶­niej.

Zapyta艂em, o jaki stan chodzi, gdy偶 呕anna niewiele si臋 zmieni艂a od czasu, kiedy widzia艂em j膮 dwa lata temu.

Andre odpowiedzia艂, 偶e oczekuj膮 ch艂opczyka, i po­kaza艂 syntetyczny wizerunek ich przysz艂ego dziecka, w wieku dziesi臋ciu lat, sporz膮dzony na podstawie wzor贸w. Zdumia艂em si臋, 偶e malec ma by膰 a偶 tak podobny do ojca: te same oczy, nos, podbr贸dek. Okaza艂o si臋, i偶 呕anna jest w czwartym miesi膮cu i wczoraj, przed odlotem na koncert do Kairu, Komputer Medyczny po zbadaniu jej ustali艂 ter­min porodu, a nast臋pnie obliczy艂 i wydrukowa艂 portret synka.

— Sp贸jrz na horoskop genetyczny Olega, bo chce­my go nazwa膰 Olegiem — powiedzia艂 Andre. — Wspania­艂y ch艂opak, nieprawda偶? Jaki stopie艅 zdolno艣ci poznaw­czych, jaki wska藕nik aktywno艣ci 偶yciowej!

Wska藕nik aktywno艣ci 偶yciowej malca by艂 o dwa­dzie艣cia punkt贸w wy偶szy od tego, jaki w swoim czasie wyliczono mnie. Stopie艅 zdolno艣ci poznawczych te偶 nie­tuzinkowy. Ale zafascynowa艂y mnie nie tyle zdolno艣ci przysz艂ego dziecka, ile jego podobie艅stwo do Andre. Wszystkie te wspania艂e liczby, jakimi obdarzaj膮 nas przy urodzeniu, to nic innego jak tylko mo偶liwo艣ci: mo­偶liwo艣ci trzeba jeszcze wykorzysta膰, a to nie jest prosta sprawa! Zestaw wska藕nik贸w 偶yciowych wypisanych w 艣wiadectwach urodzenia jest pu艂apem, kt贸ry trzeba do­piero osi膮gn膮膰. Na razie ludzko艣膰 jako ca艂o艣膰 znajduje si臋 poni偶ej w艂a艣ciwego jej poziomu. Nieszcz臋艣cie pole­ga na tym, 偶e na razie nie doro艣li艣my do samych siebie!

— Jaskrawym przyk艂adem nie zrealizowanych mo­偶liwo艣ci jest Pawe艂 Romero — powiedzia艂em. — Czy偶 przy urodzeniu nie stwierdzono u niego wielkich zdolno艣ci matematycznych? A on nie znosi matematyki! Uwielbia jedynie histori臋!

— Tobie wyliczono, 偶e masz umys艂 krytyczny ze sk艂onno艣ciami do ironii, a to chyba prawda—zaoponowa艂 Andre. — Romero jest wyj膮tkiem. Co do Olega, to je­stem pewien, 偶e urzeczywistni wszystko, co przepowiada jego horoskop genetyczny.

— Na razie jest tylko bardziej podobny do ciebie ni偶 ty sam, bo bardzo lubisz zmienia膰 powierzchowno艣膰. Czy przypadkiem nie ukry艂e艣 si臋 ko艂o maszyny, kiedy prze艣wietlano 呕ann臋?

Oboje ch贸rem zaprotestowali. 呕anna od臋艂a wargi. By艂a dumna z podobie艅stwa przysz艂ego syna do ojca bar­dziej ni偶 z jego wyliczonych zawczasu niezwyk艂ych zdolno­艣ci. W naturze kobiet jest wiele rzeczy niewyt艂umaczal­nych. Wystarczy powiedzie膰, 偶e horoskopy genetyczne dziewczynek sprawdzaj膮 si臋 znacznie mniej dok艂adnie ni偶 horoskopy ch艂opc贸w.

— Por贸d wed艂ug przewidywa艅 nie b臋dzie lekki — m贸wi艂 Andre. — 呕anna musi bardzo na siebie uwa偶a膰, a niedba艂a Opiekunka zbyt rzadko strofuje moj膮 nierozs膮­dn膮 偶on臋.

— Jestem przekonany, 偶e Opiekunka jak zwykle dobrze wywi膮zuje si臋 ze swych obowi膮zk贸w, a ty jak zwy­kle niepotrzebnie si臋 niepokoisz.

— Z tob膮 czasem trudno dyskutowa膰. Jeste艣 do ta­kiego stopnia logiczny, 偶e nie spos贸b tego znie艣膰. Wcze艣­niej czy p贸藕niej o偶enisz si臋 z Olg膮, a wtedy zamiast st贸w b臋dziecie u偶ywa膰 w rozmowie liczb i symboli!

— Jeste艣 wstr臋tny — powiedzia艂a 呕anna i obj臋艂a mnie. — Eli jest dobrym ch艂opcem i lubi臋 jego, a nie cie­bie. Ciesz臋 si臋, 偶e odlatujesz na d艂ugo i zostawiasz mnie sam膮.

Z艂o艣liwo艣膰 Andre przypomnia艂a mi, 偶e Romero obieca艂 porozmawia膰 z Wier膮. Dochodzi艂a dwunasta. Mo­g艂em wprawdzie sam wywo艂a膰 Wier臋, ale nie chcia艂em, aby pomy艣la艂a, 偶e chc臋 j膮 zanudza膰 pro艣bami.

Nie zrobili艣my jednak nawet trzech krok贸w, kiedy w alei zab艂ys艂a wideokolumna, a w niej sylwetka Wiery siedz膮cej na kanapce i u艣miechaj膮cej si臋 do mnie. Widzia­艂em 偶yrandol i kwiaty po prawej stronie. Reszta pomiesz­czenia rozp艂ywa艂a si臋 we mgle. Po lewej stronie Wiery kto艣 sta艂. Wyda艂o mi si臋, 偶e to Romero, ale Wiera prze­chwyci艂a m贸j wzrok i o艣wietlona przestrze艅 skurczy艂a si臋, ogarniaj膮c tylko j膮 sam膮.

— Bracie — powiedzia艂a Wiera — m贸g艂by艣 po przyje藕dzie na Ziemi臋 pokaza膰 si臋 u mnie.

— Mia艂em do za艂atwienia par臋 spraw s艂u偶bowych, nie wiedzia艂em poza tym, 偶e na waszej zwariowanej Ziemi sta艂o si臋 modne sk艂adanie sobie wizyt.

— Ma艂o si臋 zmieni艂e艣, Eli — zauwa偶y艂a.

— Inni uwa偶aj膮, 偶e bardzo si臋 zmieni艂em — rzuci­艂em.

Przesta艂a si臋 u艣miecha膰. Uwa偶nie, jakby nie wierzy­艂a, 偶e to ja, wpatrywa艂a si臋 we mnie. Analizowa艂a i rozwa­偶a艂a co艣, aby nie pope艂ni膰 b艂臋du. Taka by艂a zawsze — porywcza, gwa艂towna, ale niezmiernie sprawiedliwa.

— A teraz chcesz jecha膰 na Or臋?

— Czy cz艂owiek nie chce mie膰 wszystkiego, co mu przyjdzie na my艣l?

— Nie wszystkie 偶yczenia daj膮 si臋 urzeczywistni膰.

— Ju偶 to przerabia艂em w ramach wyk艂ad贸w „Gra­nice mo偶liwo艣ci” i zdaje si臋, 偶e uzyska艂em najwy偶sz膮 oce­n臋 za rozs膮dek, dwunastk臋.

— Obawiam si臋, 偶e rozs膮dku starczy艂o ci tylko na zdanie egzaminu.

— Cz臋sto martwi艂em si臋 swoim rozs膮dnym zacho­waniem na egzaminach.

Roze艣mia艂a si臋. Lubi臋 jej 艣miech. Nikt nie umie si臋 艣mia膰 tak jak Wiera, kt贸ra w贸wczas jakby roz艣wietla si臋 wewn臋trznie.

— Nie mo偶na ci臋 przegada膰, bracie. Przyjd藕 do mnie jutro wieczorem. Sytuacja si臋 zmieni艂a i niewyklu­czone, 偶e twoje 偶yczenie si臋 spe艂ni.

Nie zd膮偶y艂em ani podzi臋kowa膰, ani zapyta膰 dlacze­go sytuacja si臋 zmieni艂a, bo wideokolumna zgas艂a.

Rozradowany Andre mocno u艣cisn膮艂 mi r臋k臋.

— A wi臋c jedziesz z nami, Eli!

— Wiera powiedzia艂a tylko: mo偶liwe.

— Je偶eli Wiera m贸wi mo偶liwe, to znaczy pewne! 呕anna r贸wnie偶 gratulowa艂a mi, ale po swojemu. Po­wiedzia艂a, 偶e na Ziemi b臋dzie o dw贸ch zwariowa艅c贸w mniej, a ona ma do艣膰 szale艅stw. P贸藕niej ws艂ucha艂a si臋 w siebie.

— Opiekunka 偶膮da, abym si臋 po艂o偶y艂a, Andre. Nie rozumiem-czemu, nie ma jeszcze przecie偶 dwunastej. Andre chwyci艂 nas oboje pod r臋ce.

— Natychmiast do hotelu! Mog臋 to wyt艂umaczy膰. Czujesz si臋 dzi艣 gorzej ni偶 zwykle, ale nie wiesz o tym. Opiekunka za艣 dlatego jest Opiekunk膮, 偶e wszystko o nas wie.

Po przyj艣ciu do hotelu 呕anna uda艂a si臋 do sypialni, a ja wyszed艂em na balkon.

W dole le偶a艂 艣pi膮cy Kair przykryty gwiezdn膮 p贸艂­noc膮.

9

Mo偶e jestem sentymentalny, ale co艣 we mnie zamiera, kiedy zostaj臋 sam na sam z gwia藕dzistym niebem. Naszych przodk贸w-pasterzy ogarnia艂 l臋k na widok Wszech艣wiata mrugaj膮cego do nich tysi膮cami nie艣miertelnych oczu, mnie za艣 ogarnia zachwyt. Tamci nie przypuszczali nawet, jak niezmiernie wielki jest rozpo艣cieraj膮cy si臋 doko艂a 艣wiat, a jednak czuli si臋 znikomo mali wobec gwiezdnego majestatu. Wiem doskonale, ile dziesi膮tk贸w i setek parse­k贸w dzieli mnie od ka偶dej z tych jasnych gwiazd, ale nie czuj臋 si臋 przyt艂oczony ich gro藕n膮 dal膮 i ogromem. To bzdur­na zachcianka i wstyd si臋 do niej przyznawa膰, ale zawsze pragn臋 wyci膮gn膮膰 r臋ce ku dalekim 艣wiatom, tak samo rozja­rza膰 si臋 i zmienia膰 sw贸j blask, tak jak one posy艂a膰 we Wszech艣wiat rozmigotane wo艂anie!...

— Co ci jest? — zapyta艂 Andre wychodz膮c na bal­kon. — Wygl膮dasz, jakby艣 zobaczy艂 ducha.

— Zachwycam si臋 niebem, nic wi臋cej. Andre siad艂 na fotelu i ko艂ysz膮c si臋 z wolna, r贸wnie偶 zapatrzy艂 si臋 w gwiazdy. Wkr贸tce jego twarz przybra艂a dziwnie uroczysty wyraz w艂a艣ciwy wszystkim, kt贸rzy zna­le藕li si臋 pod wra偶eniem majestatu 艣wiata.

Sfera niebieska wolno obraca艂a gwiazdy wok贸艂 nie­widzialnej osi. At艂asowoczarne niebo wisia艂o tu偶 nad g艂o­w膮, zdawa艂o si臋, 偶e wystarczy wyci膮gn膮膰 r臋k臋, aby do­tkn膮膰 gwiazdy. Na p贸艂nocy po艂yskiwa艂a nad horyzontem Wielka Nied藕wiedzica, w zenicie p艂on膮艂 olbrzymi Orion, bucha艂 promieniami Syriusz, a poni偶ej, r贸wnie偶 prawie nad horyzontem, uroczy艣cie wznosi艂 si臋 Krzy偶 Po艂udnia i rozjarza艂o si臋 purpurowe ognisko Kanopusa. Powietrze by艂o tak prze藕roczyste, 偶e 艂atwo dostrzega艂em gwiazdy si贸dmej wielko艣ci, a od pal膮cego blasku zerowych i ujem­nych bola艂y oczy.

Andre powiedzia艂 cicho:

— A tam, w niezg艂臋bionych otch艂aniach Wszech­艣wiata, b臋dziemy t臋skni膰 za rodzinn膮 Ziemi膮. Wiesz, Eli, my艣l臋 czasem o ludziach, kt贸rzy startowali w kosmos przed odkryciem efektu Taniewa. Tym niewolnikom 偶a艂o­snych szybko艣ci pod艣wietlnych nie starcza艂o ich kr贸ciut­kiego 偶ycia na powr贸t, wiedzieli o tym i mimo to parli do przodu.

— Chcesz powiedzie膰, 偶e byli szaleni?

— Chc臋 powiedzie膰, 偶e byli bohaterami. W dole cicho szumia艂y li艣cie palm i akacji, zawsze nieruchome cyprysy nagle zaskrzypia艂y sztywnymi ga艂臋zia­mi. U艣miechn膮艂em si臋 i zamkn膮艂em oczy. Prosto na mnie patrzy艂o pomara艅czowe oko rozw艣cieczonego niebia艅skie­go byka, Aldebarana. Dzieli艂o nas dwadzie艣cia jeden par­sek贸w, sze艣膰dziesi膮t pi臋膰 lat 艣wietlnych. Gdzie艣 tam, w kierunku Aldebarana, lecia艂a niewidoczna st膮d sztuczna planeta, Ora.

— Czterysta dwadzie艣cia lat temu zagubili si臋 w przestrzeni Robert List i Edward Kamagin wraz z towa­rzyszami — powiedzia艂 w zadumie Andre. — Mo偶e i dzi艣

jeszcze ich statek p臋dzi jako b艂膮dz膮ce cia艂o kosmiczne, a martwi kosmonauci 艣ciskaj膮 r臋koje艣ci ster贸w zetla艂ymi palcami. Jak musieli cierpie膰 ci ludzie wspominaj膮c malut­k膮, zielon膮, na wieki ju偶 nieosi膮galn膮 Ziemi臋! Obr贸ci艂em si臋 ku niemu.

— Sk膮d ten smutek, przyjacielu?

— Boj臋 si臋 pozostawi膰 呕ann臋 sam膮 — powiedzia艂 chmurnie.

— C贸偶 za obawy! Nieudane porody ju偶 dawno si臋 nie zdarzaj膮!...

— Nie, nie o to chodzi!

Milcza艂 przez chwil臋, jakby si臋 waha艂, a trzeba po­wiedzie膰, 偶e Andre waha si臋 tylko w wyj膮tkowych wypad­kach.

— Przed 艣lubem spytali艣my wraz z 呕ann膮 Informa­cj臋 o nasz膮 wzajemn膮 przydatno艣膰 do 偶ycia rodzinnego. Informacja powiedzia艂a nam, 偶e odpowiadamy sobie zaled­wie w trzydziestu dziewi臋ciu procentach. ,

— No, no! Nigdy bym nie przypuszcza艂.

— My te偶 si臋 tego nie spodziewali艣my. Najwidocz­niej byli艣my tak zakochani, 偶e nie zauwa偶yli艣my tego, co nas dzieli艂o. By艂em zupe艂nie przybity, 呕anna p艂aka艂a.

— Pami臋tam, pami臋tam... Przed 艣lubem by艂e艣 bar­dzo ponury...

— Dziwisz si臋? Wi膮za膰 si臋 ze sob膮 wiedz膮c, 偶e ma艂­偶e艅stwo b臋dzie nieudane! P贸藕niej powiedzia艂em do 呕an­ny: niech si臋 dzieje, co chce, mamy trzydzie艣ci dziewi臋膰 procent, a dawniej ludzie 艂膮czyli si臋 przy kilku setnych wzajemnej tolerancji i jako艣 偶yli!... Odrzek艂a mi na to, 偶e pr臋dko si臋 sobie znudzimy, ale ja nalega艂em i musia艂a ust膮pi膰... Przez kilka pierwszych tygodni po偶ycia usuwa­li艣my sobie wzajemnie py艂ki sprzed st贸p, we wszystkim so­bie ust臋powali艣my, aby si臋 tylko nie pok艂贸ci膰. P贸藕niej ja­ko艣 ozi臋bli艣my i zn贸w nadszed艂 l臋k, czy przypadkiem te przewa偶aj膮ce z艂owrogie procenty nie bior膮 g贸ry nad nasz膮 mi艂o艣ci膮? Zn贸w zapytali艣my Informacj臋 i wyobra藕 sobie, 偶e nasza wzajemna tolerancja wzros艂a do siedemdziesi臋ciu czterech procent!

— Pi臋knie!

— Tak. Siedemdziesi膮t cztery. Ul偶y艂o nam troch臋, ale niezupe艂nie. Nie 艣miej si臋. Bez wzgl臋du na to, czy na­daj臋 si臋 dla 呕anny, nie chc臋 jej traci膰. W dniu, kiedy zapa­d艂a decyzja podr贸偶y na Or臋, otrzymali艣my kolejne zawia­domienie: nasza wzajemna zgodno艣膰 osi膮gn臋艂a dziewi臋膰­dziesi膮t trzy procent, czyli niemal ca艂kowite zjednoczenie. Ale i te brakuj膮ce siedem procent bardzo mnie niepokoi. Naturalnie, gdybym pozosta艂 na Ziemi...

— Wszyscy zakochani s膮 jednakowo g艂upi. Patrz膮c na ciebie ciesz臋 si臋, 偶e nie jestem zakochany.

— To z艂o艣liwo艣膰, a nie argument, Eli — Andre po­kiwa艂 g艂ow膮 z tak sm臋tnym wyrazem twarzy, 偶e z trudem powstrzymywa艂em si臋 od 艣miechu.

— Dobrze, wi臋c wys艂uchaj argument贸w. Czy s艂y­sza艂e艣 legend臋 o Filemonie i Baucis? By艂a to najwierniej­sza sobie para ma艂偶e艅ska w艣r贸d ludzi i bogowie podaro­wali im szcz臋艣cie 艣mierci tego samego dnia, a po zgonie za­mienili ich w d膮b i lip臋. Romero zebra艂 wszystkie dane o Filemonie i Baucis, a potem przekaza艂 je Informacji do analizy. Zgadnij, jaka by艂a wzajemna tolerancja? Osiem­dziesi膮t siedem, o sze艣膰 procent mniej ni偶 u ciebie, dziwa­ku! Powiniene艣 skaka膰, a nie zadr臋cza膰 si臋!

Na to Andre nie znalaz艂 偶adnej odpowiedzi, a ja do­rzuci艂em nast臋pny argument. Ludzie na Ziemi zbytnio po­legaj膮 na maszynowym programowaniu wszelkich przejaw贸w 偶ycia. Rozumiem oczywi艣cie, 偶e gigantycznej pracy sterowania wszystkimi planetami nie mo偶na wykona膰 bez automat贸w. Ale poddawa膰 kontroli komputera te dziedzi­ny, gdzie zupe艂nie wystarczy w艂asny rozum i uczucie? My, mieszka艅cy innych planet, obywamy si臋 na razie bez Opie­kunek i Informacji i jako艣 nie giniemy! A kiedy ja si臋 za­kocham, b臋d臋 pie艣ci艂 ukochan膮 nie pytaj膮c o wzajemn膮 tolerancj臋. Si艂a naszej mi艂o艣ci b臋dzie wystarczaj膮cym mier­nikiem odpowiednio艣ci. Poca艂unki zaaprobowane przez maszyn臋 nie budz膮 we mnie entuzjazmu! Nie jestem Ro­merem z jego pasj膮 do staro偶ytno艣ci, ale przyznaj臋, 偶e przodkowie zachowywali si臋 rozs膮dniej i nie programowa­li swoich sympatii.

Andre parskn膮艂:

— A c贸偶 ty wiesz o staro偶ytno艣ci? Jeste艣 przecie偶 historycznym analfabet膮. Kt贸偶 ci powiedzia艂, 偶e nasi przodkowie nie programowali 偶ycia spo艂ecznego i osobi­stego? A ich prawa socjalne? Ich prawid艂a zachowania si臋? Ich tak zwane normy przyzwoito艣ci? Czy偶 to nie by艂 program istnienia? Spr贸bowa艂by艣 przej艣膰 si臋 po dowol­nym ze starych miast! Przecie偶 ka偶dy krok by艂 zaprogra­mowany: przechod藕 ulic臋 jedynie w wyznaczonych miejs­cach i tylko przy zielonym 艣wietle, nie zwalniaj i nie bieg­nij, nie zatrzymuj si臋 na jezdni, chod藕 po prawej stronie, a wyprzedzaj z lewej... Tysi膮ce szczeg贸艂owych ogranicze艅 dawno ju偶 przez nas zapomnianych. A ich posi艂ki na uro­czystych wieczorach? To ju偶 nie program, lecz u艣wi臋cony ry­tua艂 napoj贸w i zak膮sek, zmiany da艅 i nakry膰! Twierdz臋 co艣 wr臋cz przeciwnego ni偶 ty: jeste艣my niepor贸wnanie swobod­niejsi od naszych przodk贸w, a komputery opieku艅cze i in­formacyjne jedynie zabezpieczaj膮 nas, nie kr臋puj膮c wolno艣­ci. Tak to jest, m贸j ty niewydarzony maszynoburco.

Trudno mi dyskutowa膰 z Andre, kt贸ry o u艂amki se­kundy szybciej my艣li i bezwstydnie to wykorzystuje, nie daj膮c czasu na sformu艂owanie odpowiedzi.

— Zboczyli艣my z tematu — powiedzia艂em.

— Nic podobnego, ale pora ju偶 spa膰. Dochodzi trzecia. Po艂o偶臋 si臋 na 艂贸偶ku, a ty na kanapce, dobrze?

Poszed艂 do siebie, a ja zosta艂em na balkonie. Kiedy Orion obr贸ci艂 mi si臋 nad g艂ow膮, po艂o偶y艂em si臋 na kanapie i zam贸wi艂em u Opiekunki muzyk臋 zgodn膮 z nastrojem. Gdyby Andre dowiedzia艂 si臋, co robi臋, zacz膮艂by krzycze膰, 偶e nie mam gustu i nie rozumiem wielkich dzie艂. Andre uwielbia silne okre艣lenia. Co do mnie za艣, to uwa偶am wy­nalazek syntetycznej muzyki do indywidualnego odbioru za najwi臋kszy wytw贸r geniuszu ludzkiego. Ta muzyka jest jedynie dla ciebie, nikt inny jej nie mo偶e zrozumie膰. Za­r贸wno staro偶ytny Bach i Beethoven, jak p贸藕niejsi Siemienczenko i Krotthus, czy sztukmistrze-moderni艣ci Szerstiuk i Gaal tworz膮 dzie艂a do odbioru grupowego. Podporz膮dkowuj膮 sobie cz艂owieka, chwytaj膮 za ko艂nierz i ci膮gn膮 tam, gdzie chc膮 oni, a nie ja. Czasami nasze pragnienia pokrywaj膮 si臋 i wtedy odczuwam rozkosz, ale to niecz臋sto si臋 zdarza. Muzyka indywidualna jest akurat t膮, kt贸rej w danej chwili chc臋 s艂ucha膰. Andre nazywa j膮 fizjologiczn膮, ale czemu niby mam si臋 ba膰 fizjologii? Do­p贸ki 偶yj臋, dop贸ki biegn膮 procesy fizjologiczne, nic mnie od nich nie uchroni.

10

Rano dowiedzia艂em si臋, 偶e w umiarkowanych szeroko艣­ciach odb臋dzie si臋 dzi艣 艣wi臋to Wielkiej Burzy Letniej i po­spieszy艂em do Stolicy. Andre z 呕ann膮 odlecieli o 艣wicie.

Kiedy podszed艂em do hotelowego stereofonu, na ekranie pojawi艂 si臋 roze艣miany Andre.

— Tak mocno spa艂e艣, 偶e nie chcieli艣my ci臋 budzi膰. Po wizycie u Wiery przyjd藕 do nas.

Na ulicach Kairu czu艂o si臋, 偶e ma nast膮pi膰 co艣 wa偶­nego. W powietrzu mkn臋艂y aerobusy i awionetki, szumia­艂y skrzyd艂a pegaz贸w, zwija艂y si臋 cia艂a milcz膮cych smok贸w. Wskoczy艂em do aerobusu lec膮cego na Dworzec P贸艂nocny i przyjrza艂em si臋 z g贸ry panoramie ogromnego miasta. Na ziemi Kair jest wielobarwny i r贸偶nokszta艂tny, z powietrza natomiast wszystko przyt艂umiaj膮 dwa kolory: zielony i bia艂y. Zanim dotarli艣my do dworca, wyprzedzili艣my co najmniej setk臋 pegaz贸w i lataj膮cych smok贸w. Ekspresy na p贸艂noc startowa艂y co minut臋.

Burza zgodnie z planem zaczyna艂a si臋 o dwunastej. Nad Morzem 艢r贸dziemnym wpadli艣my w pierwsze skupis­ko chmur. Wiedzia艂em, 偶e z Atlantyku i Pacyfiku zawcza­su wzniesiono do g贸ry tysi膮ce kilometr贸w sze艣ciennych wody i 偶e ca艂ymi tygodniami gromadzono je nad po­wierzchni膮 m贸rz, aby w odpowiednim momencie wysia膰 nad kontynent. Ale zaskoczy艂o mnie to, 偶e i obj臋te rezer­watem Morze 艢r贸dziemne pos艂u偶y艂o za magazyn ob艂o­k贸w. Na Ziemi wiele si臋 zmieni艂o w ci膮gu tych dw贸ch lat mojej nieobecno艣ci. Po偶a艂owa艂em, 偶e dowiedzia艂em si臋 o 艣wi臋cie zbyt p贸藕no, bo ch臋tnie polecia艂bym nad Ocean Spokojny obejrze膰, jak gigantyczne masy chmur spraso­wane w dziesi臋ciokilometrow膮 warstw臋 nagle ruszaj膮 z miejsca i opuszczaj膮c si臋 z wysoko艣ci, dok膮d je zap臋dzo­no, szybko sun膮 przewidzianymi trasami na przewidziane miejsca.

Wiatr mia艂 szybko艣膰 oko艂o trzydziestu metr贸w na sekund臋. Morze 艢r贸dziemne burzy艂o si臋. Za oknami robi­艂o si臋 coraz ciemniej. Po pewnym czasie poci膮g powietrz­ny skr臋ci艂 na wsch贸d i wyrwa艂 si臋 pod jasne s艂o艅ce. Oko艂o dwudziestu minut lecieli艣my wzd艂u偶 kraw臋dzi chmur. Za­dziwi艂a mnie zr臋czno艣膰, z jak膮 kszta艂tuje si臋 obecnie tran­sporty ob艂ok贸w: kilometrowa warstwa chmur p臋dzi艂a tak r贸wnym frontem, jakby obci臋to j膮 przy linijce. Przej­艣cie z ciemno艣ci do 艣wiat艂a by艂o zupe艂nie nag艂e.

Do Stolicy dotarli艣my o jedenastej i wysiedli艣my na skrzy偶owaniu Zielonego Bulwaru z Czerwon膮 Ulic膮. Nie chcia艂em wychodzi膰 na zat艂oczony w 艣wi臋ta bulwar i skr臋­ci艂em w Czerwon膮. Nie jest to najpi臋kniejsza spo艣r贸d dwudziestu czterech magistrali Stolicy, ale lubi臋 j膮. Nie­wysokie, trzydziesto- i czterdziestopi臋trowe domy g贸ruj膮 nad ni膮 sze艣cianami i ostros艂upami opasanymi werandami wisz膮cych ogrod贸w i tarasami placyk贸w spacerowych. Po­doba mi si臋 wyrazisto艣膰 tej ulicy. Kolor czerwony zawiera mn贸stwo odcieni i p贸艂ton贸w, niekt贸re domy tryskaj膮 w g贸r臋 malinowymi j臋zorami, inne rozpo艣cieraj膮 si臋 艣cia­n膮 purpurowego ognia, jeszcze inne zn贸w przypominaj膮 rudopomara艅czowe stogi, a 偶aden nie jest podobny do s膮­siada.

Ale i na Czerwonej by艂o wiele ludzi. Loty na pega­zach i smokach s膮 w Stolicy nadal zakazane, za to dzi艣 mieszka艅cy wylegli w powietrze na awionetkach. Jak zaw­sze najwi臋cej zamieszania robi艂a dzieciarnia, kt贸rej do dokazywania wystarczy najmniejszy pretekst, a czy偶 mo偶e by膰 pretekst lepszy od Wielkiej Letniej Burzy? Dzieci sza­le艅czo kozio艂kowa艂y nad domami i drzewami. Wiedzia­艂em, 偶e Opiekunki pilnuj膮 ich, ale robi艂o mi si臋 nieswojo, kiedy malcy zacz臋li wsp贸艂zawodniczy膰 w upadkach z czter­dziestego pi臋tra. Jeden z takich dziesi臋cioletnich akrobat贸w z wrzaskiem run膮艂 na mnie. Opiekunka naturalnie w por臋 skr臋ci艂a jego awionetk臋, malec przemkn膮艂 obok i zawis艂 o dziesi臋膰 metr贸w dalej.

— Oj, bo ci臋 dogoni臋! — hukn膮艂em, staraj膮c si臋 wstrzyma膰 艣miech.

— Nie dogoni pan. Ja ka偶demu uciekn臋. I zaraz drapn膮艂 w g贸r臋 wypatrywa膰 z podniebnej wysoko艣ci kolejnej ofiary.

Na skrzy偶owaniu Czerwonej Ulicy z Zielonym Bul­warem sta艂y wolne awionetki. Wsiad艂em do jednej z nich i rozkaza艂em w my艣li: „Do Dzielnicy Muzealnej”. W trzy minuty p贸藕niej awionetka wyl膮dowa艂a na placu Panteonu przy pomniku Krowy.

Przyje偶d偶aj膮c do Stolicy zawsze odwiedzam Pante­on. Obecnie nikogo ju偶 si臋 tam nie umieszcza, ale pot臋偶ne umys艂y i charaktery dawnych wiek贸w, kt贸re sw膮 dzia艂al­no艣ci膮 po艂o偶y艂y podwaliny pod nasze spo艂ecze艅stwo, za­s艂u偶y艂y na wieczny szacunek. Szacunek ten okazali im nasi pradziadowie, kt贸rzy wznie艣li Panteon. Na frontonie bu­dowli umieszczono napis: „Tym, kt贸rzy w swych niedo­skona艂ych czasach dor贸wnali nam wielko艣ci膮”. Andre cza­sami 艣mieje si臋, 偶e napis jest samochwalny, 偶e zadzieramy nosa przed przodkami. Ja natomiast widz臋 w nim ho艂d dla najlepszych ludzi przesz艂o艣ci, pragnienie, aby艣my si臋 stali ich godni.

Przeszed艂em alej膮 wyimaginowanych postaci, kt贸re wywar艂y wp艂yw na rozw贸j duchowy ludzko艣ci: Prometeusz, Odys, Don Kichot, Robinson, Hamlet, Budda, ma艂y Huck Finn i inni. Nie opodal, pod 艣cian膮, przytuli艂a si臋 statua Andrieja Taniewa, obok kt贸rej na chwil臋 przy­stan膮艂em. Andriej Taniew 偶y艂 niegdy艣 i nie by艂 przez niko­go wymy艣lony. O jego 偶yciu wiele wiadomo, chocia偶 pozo­sta艂e po nim wi臋zienne notatki zosta艂y odnalezione dopiero w dwie艣cie lat po 艣mierci autora. Ale w jego historii praw­da tak pomiesza艂a si臋 z fantazj膮, 偶e pewne jest tylko jed­no: na pocz膮tku wieku dwudziestego starej rachuby czasu 偶y艂 cz艂owiek, kt贸ry odkry艂 przekszta艂canie si臋 masy w przestrze艅 i przestrzeni w mas臋, co p贸藕niej nazwano „efektem Taniewa”. Cz艂owiek ten d艂ugo siedzia艂 w wi臋zie­niu i swoje badania naukowe prowadzi艂 w celi.

Rze藕biarz przedstawi艂 Taniewa w wi臋ziennej kurcie z r臋kami za艂o偶onymi do ty艂u i z g艂ow膮 wzniesion膮 ku g贸rze: wi臋zie艅 wpatruje si臋 w nocne niebo, rozmy艣la o gwiazdach i tworzy teori臋 ich powstawania z „niczego” i przekszta艂cania si臋 w „nic”. To, co wiemy o Taniewie, przemawia za innym wizerunkiem. Nie by艂 to wcale oderwany od spraw przyzie­mnych my艣liciel, lecz cz艂owiek wybuchowy, niezmiernie ko­chaj膮cy 偶ycie, po prostu 偶ycie, niewa偶ne — dobre czy z艂e. Zachowa艂y si臋 jego wi臋zienne wiersze: normalny cz艂owiek na jego miejscu prawdopodobnie pogr膮偶y艂by si臋 w smut­ku, on natomiast raduje si臋, 偶e popracowa艂 na mrozie i za­wiei, 偶e z chciwo艣ci膮 po偶ar艂 swoj膮 porcj臋 i 偶e 艣wietnie si臋 wy艣pi. W膮tpliwe, aby cz艂owiek ciesz膮cy si臋 z takich g艂upstw bardzo t臋skni艂 do gwiazd. A jednak Taniewowi pierwszemu uda艂o si臋 wyprowadzi膰 wzory przekszta艂cenia przestrzeni w mas臋 i on w艂a艣nie pierwszy powiedzia艂, i偶 na­dejdzie czas, kiedy cz艂owiek b臋dzie niczym B贸g tworzy艂 艣wiaty z pustki i porusza艂 si臋 z szybko艣ci膮 nad艣wietln膮. Wszystko to mo偶na odnale藕膰 w jego wi臋ziennych notatkach.

Po艣rodku galerii wznosi si臋 na piedestale kryszta艂o­wy klosz, w kt贸rym spoczywa czarna, k臋dzierzawa g艂owa Ngoro, najwi臋kszego matematyka przesz艂o艣ci. Wydaje si臋 偶ywa i jedynie zamkni臋te oczy 艣wiadcz膮 o tym, 偶e ten po­t臋偶ny m贸zg ju偶 nigdy nie o偶yje. Ngoro jest zadziwiaj膮co podobny do Leonida: to samo szerokie jak 艣ciana czo艂o, te same pot臋偶ne wargi i policzki, wyd艂u偶ony podbr贸dek, g臋­ste brwi i masywne uszy. Wszystko w tej niezwykle] g艂owie jest pot臋偶ne i masywne. Ale je艣li wyrazista twarz Leonida jest zawsze chmurna, a czasami kamienieje w skurczu gnie­wu, to Ngoro jest dobry, g艂臋boko, niezmiernie dobry. Kiedy jeszcze w szkole dowiedzieli艣my si臋, 偶e Ngoro uleg艂 wypad­kowi i nieporadna 贸wczesna medycyna zdo艂a艂a uratowa膰 tyl­ko jego g艂ow臋 oddzielon膮 od cia艂a, zawsze budzi艂o we mnie zdumienie to, 偶e g艂owa p贸藕niej rozmawia艂a, my艣la艂a, 艣mia艂a si臋, nawet pod艣piewywa艂a, wieczorem zasypia艂a, o 艣wicie budzi艂a si臋 — s艂owem 偶y艂a, normalnie 偶y艂a d艂ugie trzydzie艣ci dwa lata! Pewien staro偶ytny muzyk po og艂uchni臋ciu napisa艂 najpi臋kniejsz膮 ze swych symfonii, a g艂owa Ngoro oddzielona od tu艂owia zako艅czy艂a teori臋 tworzenia system贸w nauko­wych drog膮 rozk艂adu dowolnego faktu do艣wiadczalnego na szereg liczbowy. Umar艂 w sze艣膰dziesi膮tym si贸dmym roku 偶y­cia. Wiedzia艂, 偶e umiera, 偶e sztuczny krwiobieg m贸g艂 przed艂u偶y膰 偶ycie g艂owy, lecz nie m贸g艂 zapewni膰 jej nie艣miertel­no艣ci. Po偶egna艂 si臋 z przyjaci贸艂mi, pozdrowi艂 wszystko do­bre i rozumne, co jeszcze zjawi si臋 na Ziemi, i spokojnie, ze swym niezmiennym, dobrym u艣miechem zasn膮艂 o zwyk艂ej porze na pocz膮tku nocy, aby si臋 ju偶 nie obudzi膰.

I teraz sta艂em przed wielk膮 g艂ow膮, a Ngoro u艣mie­cha艂 si臋 czarn膮 twarz膮 wygl膮daj膮c膮 tak, jakby Ngoro usn膮艂 dzi艣 w nocy, a nie dwie艣cie lat temu.

— Ngoro! — powiedzia艂em. — Dobry, jasnowidz膮­cy Ngoro! Chcia艂bym cho膰 troch臋 by膰 podobny do ciebie!

Wtem na zewn膮trz zadzwoni艂y dzwony, za艣piewa艂y tr膮bki.

— Chmury! Chmury! — krzyczeli ludzie na placu. Pobieg艂em do wyj艣cia polecaj膮c Opiekunce wezwa膰 dla mnie awionetk臋.

11

Chmury wyp艂yn臋艂y zza horyzontu i szybko pokrywa艂y nie­bo. Zacz膮艂em pospiesznie nabiera膰 wysoko艣ci nad wysp膮 Dzielnicy Muzealnej otoczonej przez trzy pier艣cienie wy­sokich dom贸w zas艂aniaj膮cych widoczno艣膰. Pierwszy pier艣­cie艅, wewn臋trzny, jest jeszcze stosunkowo niski i nie prze­kracza sze艣膰dziesi臋ciu pi臋ter, drugi natomiast, Centralny, wznosi si臋 tarasowate do wysoko艣ci stu pi臋ter, opasuj膮c ca艂膮 dzielnic臋 gigantycznym, trzydziestokilometrowym 艂a艅cuchem g贸rskim. Te ogromne gmachy widoczne z ka偶­dego punktu miasta stanowi膮 najwi臋kszy zesp贸艂 mieszkal­ny Stolicy.

Razem ze mn膮 wznosi艂y si臋 setki innych awionetek, a w g贸rze nad miastem by艂o ich ju偶 tak wiele, 偶e 偶aden m贸zg ludzki nie potrafi艂by zorientowa膰 si臋 w tym t艂oku. Wyobrazi艂em sobie, 偶e Wielki Komputer Pa艅stwowy przestanie dzia艂a膰. Opiekunki szalej膮cych w powietrzu mieszka艅c贸w Stolicy utrac膮 z nimi 艂膮czno艣膰 i wzdrygn膮艂em si臋 mimo woli: ludzie zderzaliby si臋 ze sob膮, spadali na da­chy i jezdnie zmieniaj膮c si臋 w krwaw膮 mas臋. Na szcz臋艣cie na Ziemi nie zdarzaj膮 si臋 awarie.

Chmury mkn臋艂y zwartym frontem i po minucie za­kry艂y po艂ow臋 niebosk艂onu. 艢wiat nagle rozpad艂 si臋 na dwie cz臋艣ci: jedna czarna i wzburzona wiatrem po偶era艂a drug膮, roziskrzon膮 i leniwie spokojn膮. Gwa艂townie nadle­cia艂 huragan, awionetki zwr贸ci艂y si臋 dziobami w jego kie­runku i zako艂ysa艂y forsuj膮c silniki. Uchyli艂em okno i ude­rzenie p臋dz膮cego powietrza na chwil臋 pozbawi艂o mnie od­dechu. Nawet na tej wysoko艣ci by艂o s艂ycha膰 w艣ciek艂e wy­cie burzy. A p贸藕niej gwa艂townie, bez 偶adnego przej艣cia, ogarn臋艂a nas ciemno艣膰. Nie widzia艂em ju偶 lec膮cych obok i mnie ju偶 nikt nie widzia艂. Wiedzia艂em, 偶e maszyny bez­piecze艅stwa ochraniaj膮 nas, ale na chwil臋 zl膮k艂em si臋 i za­wr贸ci艂em ku miastu. To samo pewnie odczuwali tak偶e inni, bo kiedy pierwsza b艂yskawica rozja艣ni艂a przestrze艅, wszyscy doko艂a p臋dzili w d贸艂. Zwymy艣la艂em si臋 za tch贸­rzostwo i skierowa艂em awionetk臋 prosto w splot wy艂ado­wa艅 elektrycznych.

Mo偶e si臋 myl臋, ale zdaje mi si臋, i偶 w tym letnim 艣wi臋cie najpi臋kniejsza jest nie sama burza, lecz jej zbli偶a­nie si臋: w艣ciek艂y lot chmur i starcie b艂yskawic. Rozb艂yski 艣wiat艂a i 艂oskot grzmot贸w wprowadzaj膮 mnie w stan pod­niecenia. P臋dz臋 w malutkiej awionetce i wrzeszcz臋, sam podobny do kulistego pioruna. W g艂臋bi duszy ka偶dego z nas kryj膮 si臋 dzicy przodkowie, czciciele grzmotu i b艂yska­wicy. R贸偶nimy si臋 jedynie tym, 偶e oni ba艂wochwalczo pa­dali na kolana przed niebieskim 偶ywio艂em, a ja chcia艂bym si臋 zmierzy膰 z si艂ami przyrody. Zgodnie z planem wy艂ado­wania 艣wietlne' mia艂y trwa膰 zaledwie dwadzie艣cia minut, pop臋dzi艂em wi臋c w kierunku zarodka b艂yskawicy, gdzie gromadz膮 si臋 wysokie napi臋cia. Fala powietrzna ma tam pr臋dko艣膰 eksplozji, a rozb艂ysk elektrycznego ognia o艣lepia nawet przez ciemne szk艂a okular贸w ochronnych. Uwa偶am to za sport odwa偶nych, chocia偶 inni nazywaj膮 takie zmaga­nia z burz膮 zabaw膮 szale艅c贸w.

W pobli偶u b艂yskawica zap艂on臋艂a dziesi膮tkami za艂a­ma艅 i rozga艂臋zie艅 przypominaj膮c ogromny korze艅. R贸w­nolegle do niej trysn臋艂a druga, a z g贸ry uderzy艂a trzecia. Wszystko zla艂o si臋 w jeden k艂膮b ognia. Wyda艂o mi si臋, 偶e dosta艂em si臋 w 艣rodek pochodni i zosta艂em spopielony. O艣lepiony i og艂uszony, na sekund臋 straci艂em przytom­no艣膰: awionetka run臋艂a w d贸艂 i zatrzyma艂a si臋 dopiero tu偶 nad dachem domu. W jednym z l膮duj膮cych aparat贸w dojrza艂em wczorajsz膮 nieuprzejm膮 dziewczyn臋 o d艂ugiej szyi. Pomacha艂em do niej r臋k膮 i wpad艂em w nowy zg臋stek po­tencja艂贸w. Tym razem nie uda艂o mi si臋 dotrze膰 do cen­trum wy艂adowa艅 i awionetka posz艂a r贸wnoleg艂ym kursem. Zrozumia艂em, 偶e interweniowa艂a Opiekunka.

— O co chodzi? — krzykn膮艂em, chocia偶 Opiekun­k臋 wystarczy wywo艂a膰 w my艣li.

W m贸zgu odezwa艂a si臋 jej milcz膮ca odpowied藕:

„Niebezpiecznie”.

Krzykn膮艂em z jeszcze wi臋ksz膮 z艂o艣ci膮:

— Przeliczcie na now膮 granic臋 dopuszczalnych dzia­艂a艅! Macie tam przecie偶 trzykrotne zapasy bezpiecze艅­stwa!

Tym razem beznami臋tna maszyna raczy艂a odpowie­dzie膰 g艂osem. Wyt艂umaczy艂a mi dok艂adnie, 偶e burza w tym roku jest wyj膮tkowo silna, ma taki wysoki poziom energetyczny, i偶 niemal sama wy艂amuje si臋 spod kontroli. Urz膮dzenia Zarz膮du Osi Ziemskiej pracuj膮 pe艂n膮 moc膮, aby utrzyma膰 burz臋 na przewidzianej trasie i nie dopu艣ci膰 do przekroczenia zaplanowanego nat臋偶enia. Ka偶de miej­scowe zak艂贸cenie systemu wy艂adowa艅 mo偶e doprowadzi膰 do rozpadu kontrolowanej masy burzowej.

Nie ma sensu dyskutowa膰 z Opiekunk膮. Wy艂膮czenie jej jest na wszystkich planetach uwa偶ane za powa偶ne prze­st臋pstwo, a ju偶 na Ziemi, z jej surowymi przepisami, jest po prostu niemo偶liwe. Miota艂em si臋 wi臋c pod chmurami od b艂yskawicy do b艂yskawicy nie zd膮偶aj膮c na moment wy­艂adowania, ale i tak rozkoszowa艂em si臋 strumieniami 艣wiat艂a i rykiem powietrza. Ze dwa razy dobrze mn膮 po­trz膮sn臋艂o, raz odrzuci艂o w bok i w sumie mia艂em nie naj­gorsz膮, zabaw臋.

Kiedy min臋艂o dwadzie艣cia minut przeznaczonych na wy艂adowania elektryczne, lun膮艂 deszcz i pospieszy艂em do miasta, bo deszcze trzeba obserwowa膰 z ziemi, wyczuwa膰 cia艂em nie os艂oni臋tym skorup膮 awionetki. Wyl膮dowa艂em na placu i wyskoczy艂em pod ulew臋. Awionetka natych­miast odlecia艂a na post贸j, a ja pobieg艂em ku stoj膮cemu naprzeciwko domowi. Przez drog臋 solidnie przemok艂em. Pod daszkiem sta艂o oko艂o dwudziestu os贸b. M贸j widok wywo艂a艂 艣miech i zdziwienie: by艂em ubrany nieodpowied­nio na t臋 pogod臋. W艣r贸d obecnych znalaz艂a si臋 r贸wnie偶 moja gniewna dziewczyna. Najwyra藕niej od pierwszego wejrzenia nabra艂a do mnie antypatii, bo i tym razem jako jedyna ze wszystkich patrzy艂a na mnie z wrogo艣ci膮.

Tak mnie zdziwi艂a jej milcz膮ca niech臋膰, 偶e odezwa­艂em si臋 uprzejmie:

— Przepraszam, czy to nie pani膮 spotka艂em niedaw­no tu偶 pod chmurami?

— Znacznie ni偶ej, niemal nad sam膮 ziemi膮 te偶 — powiedzia艂a ch艂odno. — Pan zdaje si臋 przekozio艂kowa艂 od uderzenia pioruna?

— Straci艂em panowanie nad sterami, ale p贸藕niej wr贸ci艂em w rejon wy艂adowa艅.

— To r贸wnie偶 widzia艂am, niezno艣nie pan tam pajacowa艂.

Najwyra藕niej chcia艂a mnie obrazi膰. By艂a niewysoka, bardzo szczup艂a i zwinna. Brwi rzeczywi艣cie mia艂a ci臋偶kie w stosunku do wyd艂u偶onej, nerwowej twarzy. Takie brwi by艂yby odpowiedniejsze dla mnie ni偶 dla tej dziewczyny. Nie dba艂a o sw贸j wygl膮d. Oczywi艣cie trudno jest zmieni膰 kszta艂t g艂owy, ale 艂atwo jest dobra膰 brwi do twarzy, inne kobiety z pewno艣ci膮 by to zrobi艂y.

— Nie lubi臋, jak kto艣 si臋 na mnie bezmy艣lnie gapi — powiedzia艂a i odwr贸ci艂a si臋 ty艂em.

Zaskoczy艂o mnie to tak, 偶e nie potrafi艂em nic od­powiedzie膰 i wyszed艂em, prawie uciek艂em spod daszka. Zacz臋to za mn膮 wo艂a膰, abym wraca艂, ale jej g艂osu nie us艂ysza艂em i przyspieszy艂em kroku. Deszcz ju偶 nie pa­da艂, lecz la艂 strumieniami, d藕wi臋cza艂 w powietrzu, 艂omo­ta艂 po chodnikach i alejach, hucza艂 potokami wody na jezdniach. Zimna woda p艂yn臋艂a po ciele. To by艂o nie­przyjemne i Opiekunka poradzi艂a zmieni膰 odzie偶 na nie­przemakaln膮, jak膮 wszyscy nosz膮 na Ziemi. Trzeba by艂o wezwa膰 awionetk臋 i polecie膰 do najbli偶szego magazynu. Po dziesi臋ciu minutach wyszed艂em na deszcz w stroju Ziemianina. Na Plutonie nie urz膮dza si臋 ulew i zapom­nieli艣my tam ju偶, co to znaczy ubiera膰 si臋 odpowiednio do pogody.

Po pewnym czasie czer艅 chmur zblak艂a i dzie艅 z wol­na wypar艂 sztucznie wywo艂an膮 noc. Zacz臋艂y wy艂ania膰 si臋 sylwetki dom贸w i wie偶e l膮dowisk. S艂upy padaj膮cej wody zmieni艂y si臋 najpierw w pr臋ty, p贸藕niej w nici, kt贸re nast臋p­nie rozpad艂y si臋 na strz臋py i krople. Deszcz wycofywa艂 si臋 na wsch贸d. By艂a godzina szesnasta, burza ko艅czy艂a si臋 do­k艂adnie w wyznaczonym terminie.

Na ulice i do park贸w wyleg艂a dzieciarnia, w powie­trzu zn贸w pojawi艂y si臋 awionetki, w oknach zacz臋艂y po­wiewa膰 flagi. S艂o艅ce trysn臋艂o gor膮cymi promieniami, z ziemi rozleg艂y si臋 radosne okrzyki — 艣wi臋to trwa艂o nadal.

Wszed艂em do sto艂贸wki i nie patrz膮c nacisn膮艂em trzy guziki na tablicy jad艂ospisu. To by艂a stara gra: czy trafi si臋 na co艣 smacznego? Uda艂o mi si臋 i automat poda艂 mi臋sne grzybki, moj膮 ulubion膮 potraw臋. Dwa inne dania — prze­s艂odzona galaretka i pier贸g — by艂y mniej udane, ale zgod­nie z zasadami gry zjad艂em je r贸wnie偶.

Pora by艂a i艣膰 do Wiery.

12

Wiera spacerowa艂a po pokoju, a ja siedzia艂em. Siostra wy­dawa艂a mi si臋 taka sama jak dawniej, a jednocze艣nie inna. Nie mog艂em okre艣li膰, co si臋 w niej zmieni艂o, ale czu艂em t臋 przemian臋. Obj臋艂a mnie za ramiona i pochwali艂a m贸j wy­gl膮d.

— Stajesz si臋 m臋偶czyzn膮, Eli. Do pi臋膰dziesi膮tego roku 偶ycia by艂e艣 ch艂opakiem, i to w dodatku wcale nie przyk艂adnym.

Przygl膮da艂em si臋 jej w milczeniu. Tak by艂o zawsze. Ona beszta艂a mnie za psikusy, a ja ponuro odwraca艂em g艂ow臋. Niecierpliwa i wybuchowa, surowo traktowa艂a moje „przewiny", a ja si臋 o to na ni膮 z艂o艣ci艂em. Teraz nie mia艂em powodu odwraca膰 si臋, ale nie uda艂o mi si臋 nawi膮­za膰 swobodnej rozmowy. O naszych poczynaniach na Plu­tonie wiedzia艂a tyle samo co ja.

Wiera zatrzymywa艂a si臋 i zak艂ada艂a r臋ce na kark. To jej ulubiona poza. Potrafi tak ze skrzy偶owanymi na karku r臋kami i twarz膮 wzniesion膮 do g贸ry chodzi膰 i sta膰 godzina­mi. Kiedy艣 pr贸bowa艂em posta膰 tak ze trzydzie艣ci minut, ale nie potrafi艂em.

Dzi艣 mia艂a na sobie zielon膮 sukni臋 z koronkami przypi臋tymi broszk膮, czerwono-偶贸艂t膮 偶mijk膮 z przydymio­nego neptu艅skiego kamienia. Wiera lubi broszki, czasami zak艂ada bransolety i to zami艂owanie do ozd贸b jest chyba jedyn膮 jej s艂abo艣ci膮. Wreszcie zrozumia艂em, co si臋 w niej zmieni艂o. Zmieni艂a si臋 nie ona, lecz moje spojrzenie na ni膮. Dostrzega艂em dzi艣 to, czego dawniej nie zauwa偶a艂em. Nagle poj膮艂em, 偶e Wiera jest niezwykle pi臋kna.

O jej pi臋kno艣ci wiedzia艂em ju偶 dawniej, wszyscy mi to bowiem ci膮gle powtarzali. „Pa艅ska siostra to grecka bo­gini” — m贸wi艂 Romero. Dla mnie by艂a dotychczas jedynie starsz膮 siostr膮, kt贸ra zast膮pi艂a mi wcze艣nie zmar艂膮 matk臋 i ojca, kt贸ry zgin膮艂 w katastrofie na Merkurym, siostr膮 su­row膮 i w艂adcz膮, nie zastanawia艂em si臋 wi臋c nad jej wygl膮­dem. Ale teraz nie tylko wiedzia艂em, lecz r贸wnie偶 wi­dzia艂em, 偶e Romero ma racj臋.

Wiera zapyta艂a ze zdziwieniem:

— Czemu mi si臋 tak przygl膮dasz? Przyzna艂em si臋 z u艣miechem:

— Odkry艂em, 偶e jeste艣 艂adna, siostro.

— Czy przypadkiem nie zakocha艂e艣 si臋 w kim艣?

— 呕anna zapyta艂a mnie o to samo. Co wed艂ug was 艣wiadczy o tym, 偶e jestem zakochany?

— Tylko jedno: zacz膮艂e艣 zwraca膰 uwag臋 na otocze­nie. Dawniej 偶y艂e艣 jedynie w艂asnymi pasjami.

— Pasyjkami, Wiero. Przyznasz sama, 偶e ko艅czy艂o si臋 wszystko na psikusach. Pobiega膰 samemu po pustyni lub Himalajach, przedosta膰 si臋 po kryjomu do rakiety mi臋dzyplanetarnej — pami臋tasz?

Nie odpowiedzia艂a. Zatrzyma艂a si臋 przy oknie i pa­trzy艂a na miasto. Ja r贸wnie偶 zamilk艂em. Nie musia艂em jej ponagla膰, bo i tak powie, po co mnie do siebie wezwa艂a.

— Zako艅czy艂e艣 ju偶 swoje sprawy s艂u偶bowe na Zie­mi? — zapyta艂a po chwili odwracaj膮c si臋 ku mnie.

— Za艂atwi艂em i to bardzo pomy艣lnie. Dostali艣my wszystkie potrzebne nam maszyny i urz膮dzenia.

— Pawe艂 powiedzia艂 mi, 偶e wznawiasz starania o wyjazd na Or臋. Czemu chcesz dosta膰 si臋 na konferencj臋 gwiezdn膮? Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiesz zada­nia, jakie stawiamy sobie na Orze. Dotychczas bywa艂e艣 oboj臋tny wobec tego, co pasjonuje innych.

Roze艣mia艂em si臋. Usposobienie Wiery nie zmieni艂o si臋 w ci膮gu tych dw贸ch lat, chocia偶 zewn臋trznie wyda艂a mi si臋 inna. Ka偶da nasza rozmowa nieodmiennie przekszta艂­ca艂a si臋 w sprawdzian tego, co wiem i umiem. Postanowi­艂em za 偶adn膮 cen臋 nie obla膰 dzisiejszego egzaminu.

— Nie taki zn贸w oboj臋tny, Wiero. Regularnie s艂u­cham transmisji z Ziemi, a o konferencji na Orze m贸wi si臋 w nich bez przerwy.

— Nie odpowiadasz na moje pytanie, Eli.

— Jeszcze nie zd膮偶y艂em. A odpowied藕, droga sio­stro, jest taka. Zbieracie na Orze mieszka艅c贸w s膮siednich uk艂ad贸w gwiezdnych, aby zapozna膰 si臋 z ich potrzebami i mo偶liwo艣ciami, nawi膮za膰 z nimi przyjazne kontakty, zor­ganizowa膰 wymian臋 towar贸w i wiadomo艣ci, przygotowa膰 loty mi臋dzygwiezdne. Zamierza si臋 nawi膮za膰 Sojusz Gwiezdny 艂膮cz膮cy wszystkie istoty rozumne z naszego re­jonu Galaktyki... Dok艂adnie to powtarzam?

Wiera zastanawia艂a si臋 nad mymi s艂owami albo mo偶e my艣la艂a o czym艣 innym. By艂a zatroskana, teraz wi­dzia艂em to wyra藕nie.

— Dok艂adnie, oczywi艣cie, a jednocze艣nie zupe艂nie b艂臋dnie...

— Nie rozumiem ci臋.

— Widzisz, zadania Ory, z kt贸rymi wszyscy si臋 zga­dzamy, wyliczy艂e艣 艣ci艣le. Ale nie jestem pewna, czy b臋­dziemy je realizowa膰. Odkryto wiele nieoczekiwanych fakt贸w...

Przypomnia艂em sobie i powt贸rzy艂em s艂owa Allana o istotach podobnych do nas i r贸wnych nam pot臋g膮.

— Chodzi w艂a艣nie o to — potwierdzi艂a Wiera.

— Allan wspomina艂, 偶e informacje s膮 analizowane. Czy ju偶 otrzymali艣cie ostateczne wyniki?

— Ostateczny wynik b臋dzie znany jutro. Ale nawet tego, czego dowiedzieli艣my si臋 wczoraj i dzisiaj, wystar­czy, aby mie膰 pow贸d do niepokoju...

— Wiero, bardzo ci臋 prosz臋...

— To nie jest 偶adna tajemnica i zaraz wszystkiego si臋 dowiesz.

— Wyda艂o mi si臋, 偶e si臋 wahasz, czy mi powiedzie膰.

— Po prostu zastanawiam si臋, od czego zacz膮膰. Nowe dane spad艂y na nas tak nieoczekiwanie... Zdawali艣­my sobie oczywi艣cie spraw臋, 偶e zbadali艣my jedynie malut­ki wycinek Galaktyki, zaledwie kilka tysi臋cy s膮siednich gwiazd i nie czas jeszcze na wyci膮ganie ostatecznych wnio­sk贸w, a w膮tpliwe te偶, aby艣my kiedykolwiek mogli takie wnioski wyci膮gn膮膰... Ale odkrywaj膮c kolejne wsp贸lnoty gwiezdne i przekonuj膮c si臋, 偶e wszystkie stoj膮 na ni偶szym poziomie technicznym i socjalnym ni偶 spo艂ecze艅stwo ludz­kie, utwierdzili艣my si臋 jako艣 w przekonaniu o swej wyj膮t­kowo艣ci. Mieszka艅cy Aldebarana i Capelli, Altairu i Fomalhauta, nawet Wega艅czycy, nie m贸wi膮c ju偶 o niezliczo­nych plemionach Anio艂贸w z Hiad, wszyscy ust臋puj膮 cz艂o­wiekowi. Faktem jest, 偶e nasi bezpo艣redni s膮siedzi gwiez­dni s膮 prymitywniejsi od nas. R贸wnie偶 i to, 偶e konferencje na Orze zwo艂ujemy w艂a艣nie my, a nie ktokolwiek z nich, 艣wiadczy o szczeg贸lnej pozycji cz艂owieka w艣r贸d mieszka艅­c贸w gwiazd.

— A nowe dane z hukiem zburzy艂y wasz zmodyfi­kowany wariant antropocentryzmu naszych przodk贸w? Cz艂owiek wcale nie jest p臋pkiem 艣wiata i najdoskonal­szym wytworem natury? Czy dobrze ci臋 zrozumia艂em, Wiero?

— Zawsze si臋 spieszysz. Marcin Spychalski, nasz kierownik na Orze, dostarczy艂 zapisy sn贸w anio艂okszta艂tnych zamieszkuj膮cych uk艂ad jednej, z peryferyjnych gwiazd w Hiadach, P艂omienistej B. Kilka s艂贸w o tej gwie藕dzie. Jest nieco gor臋tsza od naszego S艂o艅ca, ma klas臋 F-8, dziewi臋膰 planet r贸wnie偶 ma艂o r贸偶ni膮cych si臋 od Ziemi. Wszystkie planety s膮 zamieszka艂e przez dwu-i czteroskrzyd艂e Anio艂y. Poziom 偶ycia spo艂ecznego jest tam niski: prymitywna kultura materialna, wzajemna wrogo艣膰 plemion, brak alfabetu i maszyn. Ale zapis ich fal m贸zgowych w czasie snu ujawni艂 fakty, kt贸rych do tej pory nie znali艣my. Anio艂okszta艂tne z P艂omienistej B widz膮 w swoich snach istoty ma艂o r贸偶ni膮ce si臋 od ludzi. Widz膮 je w sytuacjach doprawdy tragicznych. Ciekawe, 偶e czuwaj膮ce Anio艂y t艂umacz膮 swoje sny jako odbicie znanych im ba艣ni o jakich艣 istotach przewy偶szaj膮cych je rozumem i pot臋g膮.

— A mo偶e to naprawd臋 ba艣nie? Co艣 w rodzaju ludzkich legend o si艂aczach i czarodziejach?

— Ba艣nie te偶 zanotowano, s膮 ubo偶sze od sn贸w. Wygl膮da na to, 偶e istoty podobne do ludzi przylecia艂y na Hiady z daleka. A propos, WKP przet艂umaczy艂 ich nazw臋 „Galaktowie”, a nie „Niebianie” jak zwykle. To jeszcze nie wszystko. Z tego, 偶e gdzie艣 we Wszech艣wiecie s膮 istoty podobne do nas, nale偶y si臋 tylko cieszy膰, postaramy si臋 te偶 odszuka膰 je i nawi膮za膰 kontakt. Ale pami臋tasz, m贸wi­艂am, 偶e nowe odkrycia wywo艂uj膮 niepok贸j? Chodzi o to, 偶e Galaktowie maj膮 pot臋偶nych wrog贸w, z kt贸rymi prowa­dz膮 wojn臋 kosmiczn膮 na tak ogromn膮 skal臋, 偶e jest to nie­mal poza zasi臋giem naszego zrozumienia. Obiektami zni­szczenia w tej wojnie nie s膮 ju偶 istoty lub mechanizmy, jak w staro偶ytnych walkach ludzkich, lecz cia艂a niebieskie i ca艂e uk艂ady planetarne. Anio艂y nada艂y gro藕nym istotom walcz膮cym z Galaktami miano „Z艂ywrog贸w”.

— „Z艂ywrogi”! — wykrzykn膮艂em. — Jaka g艂upia nazwa! Ma w sobie co艣 infantylnego. Moim zdaniem niez­byt przypomina termin naukowy.

— S膮dz臋, 偶e WKP nie bez powodu wybra艂 to s艂owo spo艣r贸d tysi臋cy innych. Widocznie okre艣la ono najdok艂ad­niej ich zachowanie si臋. Na drugim miejscu maszyna wy­mieni艂a termin „Niszczyciele”. Ciekawe, 偶e na pytanie o wygl膮d zewn臋trzny Z艂ywrog贸w WKP odpowiedzia艂: „nie wiadomo”.

— Twardy to musi by膰 orzech, skoro nawet superpot臋偶ny Komputer Pa艅stwowy nie m贸g艂 go rozgry藕膰.

— Najwidoczniej brakuje mu danych. Z nazw膮 „Niszczyciele” kojarz膮 si臋 rozszyfrowane poj臋cia: „unice­stwia膰 偶ycie” i „zacie艣nia膰 艣wiaty”. Jutro obejrzysz na ste­reoekranie, jak to wygl膮da. Wydaje si臋, 偶e Z艂ywrogi opa­nowa艂y odwrotn膮 reakcj臋 Taniewa, to znaczy tworz膮 sub­stancj臋 z unicestwionej przez siebie przestrzeni, bo inaczej nie mo偶na „zacie艣nia膰” 艣wiat贸w. Galaktowie przeszkadza­j膮 im w tym, no i w rezultacie w przestworzach mi臋dzy­gwiezdnych szaleje wojna. Wzdrygn膮艂em si臋.

— To przypomina opowie艣ci o tytanicznych bi­twach bog贸w.

— Powtarzam ci tre艣膰 rozszyfrowanych zapis贸w, nic wi臋cej. A zreszt膮, c贸偶 to jest „bitwa bog贸w”? Obecna po­t臋ga cz艂owieka znacznie przewy偶sza mo偶liwo艣ci przypisy­wane kiedy艣 bogom, nadal jednak jeste艣my lud藕mi, a nie bogami. Promie艅 艣wiat艂a pozostaje daleko w tyle za naszy­mi statkami galaktycznymi — czy to w dawnych wiekach nie wydawa艂oby si臋 nadnaturalne? W czasie dzisiejszej bu­rzy 艣ciga艂e艣 si臋 z b艂yskawicami. W膮tpi臋, aby kto艣 sto lat temu wpad艂 na pomys艂 takiej rozrywki.

— Jak widz臋, wiesz o tym?

— Obserwowa艂am ci臋. Jeste艣 w Stolicy, wi臋c nale偶y oczekiwa膰 ryzykownych dziwactw. Nie wiadomo dlaczego uwa偶asz to miasto za najlepszy teren do robienia psiku­s贸w. Na Plutonie zachowywa艂e艣 si臋 znacznie spokojniej.

— Na Plutonie nie mia艂em czasu na zabawy, zreszt膮 nie ma tam Opiekunki. Powiedz mi, prosz臋, jakie wnioski wyci膮gacie z informacji o Galaktach i Z艂ywrogach?

— Jutro zbiera si臋 Wielka Rada, wtedy zadecyduje­my, co robi膰. Ju偶 teraz jest oczywiste, 偶e wy艂oni艂y si臋 dzie­si膮tki problem贸w ogromnej wagi, z kt贸rych ka偶dy wymaga szybkiego rozwi膮zania. Trzeba odpowiedzie膰, czy Galakto­wie i Z艂ywrogi istniej膮 nadal, czy te偶 informacja na ich temat to pozosta艂o艣膰 kataklizm贸w sprzed wielu milion贸w lat? Kto z nich zwyci臋偶y艂 w kosmicznej batalii? A mo偶e obie strony wygin臋艂y w swoich potwornych starciach? Co wsp贸lnego z lud藕mi maj膮 tak zadziwiaj膮co podobni do nas Galaktowie? Je偶eli za艣 obie rasy jeszcze istniej膮, to jakie okolice zamiesz­kuj膮? Na planetach Uk艂adu S艂onecznego nie ma 艣lad贸w ich bytno艣ci. Dlaczego? Czy istnieniu ludzko艣ci nie zagra偶a fakt, 偶e gdzie艣 w dalekich uk艂adach gwiezdnych mieszkaj膮 te isto­ty? Wychodzimy po raz pierwszy w historii na trasy galakty­czne, czy te trasy s膮 dla nas bezpieczne? Planujemy utworze­nie Mi臋dzygwiezdnego Sojuszu Istot Rozumnych, czy nie za wcze艣nie? Mo偶e powinni艣my zasklepi膰 si臋 ca艂kowicie w 艣wiatku planet s艂onecznych? G艂osi si臋 takie pogl膮dy, Eli! Mamy ogromne zasoby, czy nie nale偶y wi臋c przeznaczy膰 ich na budow臋 urz膮dze艅 obronnych? Mo偶e trzeba b臋dzie wznie艣膰 wok贸艂 Uk艂adu S艂onecznego pier艣cie艅 sztucznych planet-twierdz? O tym wszystkim nale偶y pom贸wi膰. S艂owem, mn贸stwo nieprzewidzianych, wa偶nych problem贸w! Niekt贸re z nich b臋dziesz musia艂 rozwi膮za膰 ty, Eli — przy naszej po­mocy, oczywi艣cie.

— Bardzo si臋 ciesz臋! — wykrzykn膮艂em z podniece­niem. — Czy to znaczy, 偶e pojad臋 z wami na Or臋, czy te偶 b臋d臋 mia艂 inne zadanie?

— Niebianie ju偶 zje偶d偶aj膮 si臋 na Or臋. Moim zda­niem nale偶y bezwzgl臋dnie spotka膰 si臋 z mieszka艅cami in­nych 艣wiat贸w. Jak ci wiadomo, przeprowadzenie narady na Orze powierzono mnie. Chc臋 ci臋 tam wzi膮膰 jako sekre­tarza.

— Sekretarza? C贸偶 to takiego? Nigdy nie s艂ysza艂em tego s艂owa.

— W staro偶ytno艣ci istnia艂 taki zaw贸d. M贸wi膮c og贸l­nie jest to pomocnik. S膮dz臋, 偶e dasz sobie rad臋.

— Ja r贸wnie偶 tak s膮dz臋. B臋dziesz chyba musia艂a zapyta膰 komputer, czy nadaj臋 si臋 na sekretarza?

— Wielki ju偶 wybra艂. Poprosi艂am, aby wyszuka艂 mi na sekretarza cz艂owieka odwa偶nego, szybkiego w dzia艂a­niu, zdecydowanego na wszystko, umiej膮cego w razie po­trzeby ryzykowa膰 nawet 偶ycie, lubi膮cego przygody i w og贸le nieznane — nikt bowiem nie wie, z czym zetkniemy si臋 w dalekich 艣wiatach — i Wielki sam ci臋 zaproponowa艂. Musz臋 stwierdzi膰 ze smutkiem, 偶e jeste艣 jedynym Ziemia­ninem, dysponuj膮cym pe艂nym zespo艂em cech prawdziwe­go narwa艅ca.

Rzuci艂em si臋 jej na szyj臋. Wiera najpierw broni艂a si臋 ze 艣miechem, a potem gor膮co mnie uca艂owa艂a. Ju偶 w dzieci艅stwie odkry艂em, 偶e kiedy nawet bardzo si臋 gnie­wa艂a, wystarczy艂o j膮 poca艂owa膰, aby po minucie z艂o艣膰 mi­n臋艂a bez 艣ladu. Wiera stawa艂a si臋 w贸wczas weso艂a i skora do rozmowy. Jedynie niech臋膰 do lizusostwa i czu艂ych s艂贸­wek przeszkadza艂a mi wykorzystywa膰 t臋 zabawn膮 cech臋 jej charakteru.

— Bardzo si臋 ciesz臋, 偶e pojedziesz, Eli! — powiedzia艂a. — I chocia偶 dzi艣 mam wi臋cej powod贸w do niepo­koju ni偶 do rado艣ci, bardzo jestem rada. Ja cieszy艂em si臋 jak dziecko.

— No c贸偶, Wiero — powiedzia艂em po chwili. — Mo偶liwe, 偶e na Ziemi sprawiam wra偶enie narwa艅ca, ale te nie najlepsze cechy mojego charakteru mog膮 si臋 przyda膰 w innych 艣wiatach.

— Z艂o tak偶e mo偶na wykorzysta膰 w dobrych celach, ale lepiej obywa膰 si臋 bez z艂a. Jeszcze jedna sprawa. B膮d藕 jutro w Zarz膮dzie Komputer贸w Pa艅stwowych. Poka偶膮 nam, co uda艂o si臋 rozszyfrowa膰. Punktualnie o dziesi膮tej, nie sp贸藕nij si臋! — Podnios艂a si臋 z fotela. — Pora spa膰. Tw贸j pok贸j nie zmieni艂 si臋 od czasu, kiedy odlecia艂e艣 na Plutona, tylko oczywi艣cie jest posprz膮tany.

— Nie chce mi si臋 spa膰. Posiedz臋 w ogrodzie.

13

Wszystkie domy w Stolicy s膮 co pi膮te pi臋tro opasane we­randami, a co dwadzie艣cia pi臋ter maj膮 tarasy z ogrodami. Nasze mieszkanie znajduje si臋 na siedemdziesi膮tym dziewi膮tym pi臋trze Zielonego Bulwaru, wewn臋trznej strony Pier艣cienia Centralnego. Pojecha艂em wind膮 do g贸ry i usia­d艂em w ogrodzie na osiemdziesi膮tym pi臋trze. Nie pami臋­tam ju偶, jak d艂ugo siedzia艂em i o czym duma艂em. Rozbie­gane my艣li k艂臋bi艂y mi si臋 w g艂owie — by艂em jednocze艣nie szcz臋艣liwy i zatroskany.

W szko艂ach uczy si臋, 偶e staro偶ytne miasta by艂y zala­ne blaskiem reflektor贸w i latar艅 jarzeniowych, 偶e by艂y gwarne, a na ulicach nieustannie przelewa艂y si臋 t艂umy przechodni贸w. Chocia偶 Stolica jest miastem niem艂odym (wkr贸tce minie czterysta lat od jej za艂o偶enia) i skupiskiem wielkich gmach贸w zbudowanych na skrawku ziemi, czego ju偶 dawno si臋 nie robi, to pod innymi wzgl臋dami jest mia­stem nowoczesnym. Noc膮 magistrale s膮 ciemne i ciche. Aby nie zapala膰 o艣wietlenia ulicznego, ludzie zak艂adaj膮 wieczorem specjalne okulary noktowizyjne, kt贸re pozwa­laj膮 doskonale orientowa膰 si臋 w ciemno艣ci.

Lubi臋 nocne kontrasty Stolicy: ciemne ulice i bulwa­ry obrze偶one 艣wietlistymi wst臋gami dom贸w. Po艂yskliwy 艂a艅cuch g贸rski Pier艣cienia Centralnego rozp艂ywaj膮cy si臋 w oddali, czarn膮 dolin臋 parku zamkni臋t膮 r贸wnoleg艂ymi li­niami o艣wietlonych pi臋ter Pier艣cienia Wewn臋trznego.

Dzielnicy Muzealnej, centrum Stolicy, nie by艂o wi­da膰. Ani piramidy, ani 艣wi膮tynie egipskie i asyryjskie, ani Kreml, ani bazylika 艢wi臋tego Piotra, paryska Notre Dame, kolo艅ski i mediola艅ski gotyk, ani te偶 偶adne inne pomniki minionych wiek贸w odtworzone na niewielkiej wyspie, doskonale, widoczne dniem, nie wy艂ania艂y si臋 z ciemno艣ci. Jedynie czerwona p贸艂kula na centralnym placu miasta, siedziba Zarz膮du Komputer贸w Pa艅stwowych, to­n臋艂a w potokach 艣wiat艂a. Na Ziemi ka偶demu cz艂owiekowi wolno wchodzi膰, dok膮d zechce: do fabryk, laboratori贸w czy pa艂ac贸w publicznych i tylko ten jeden gmach jest obj臋­ty zakazem. Ka偶dy z nas setki razy widzia艂 na stereoekra­nie wszystkie pokoje i korytarze tej s艂awnej „fabryki my­艣lenia i kierowania”, jak niekt贸rzy go nazywaj膮, ale tylko nieliczni szcz臋艣liwcy mog膮 si臋 pochwali膰, 偶e byli w nim osobi艣cie. Trzy najwa偶niejsze urz膮dzenia: Wielki Kompu­ter Pa艅stwowy, Wielki Komputer Akademicki i Informa­cja nieustannie, dniem i noc膮, nie zatrzymuj膮c si臋 ani na se­kund臋 pracuj膮 tam ju偶 od nieomal dw贸ch wiek贸w. Patrzy­艂em na czerwony budynek i my艣la艂em, 偶e dzi艣 rozwi膮zuje si臋 w nim jedn膮 z najtrudniejszych zagadek, jakie stan臋艂y przed ludzko艣ci膮 i 偶e ca艂a przysz艂o艣膰 Ziemi zale偶y by膰 mo偶e od tego, czy maszyny rozwi膮偶膮 prawid艂owo t臋 za­gadk臋. My艣la艂em r贸wnie偶 o tym, 偶e b臋d臋 musia艂 znale藕膰 si臋 daleko od tego miejsca, gdzie w艣r贸d stu miliard贸w element贸w Wielkiego znajduje si臋 m贸j „prywatny” fragmencik z艂o偶ony z milion贸w kom贸rek — moja Opiekun­ka, m膮dry i beznami臋tny nauczyciel i przewodnik. Nie­raz k艂贸ci艂em si臋 z Opiekunk膮, beszta艂em j膮, nazywa艂em bezduszn膮 i niepotrzebn膮, chwali艂em si臋 nawet swym ironicznym stosunkiem do maszyn kieruj膮cych. Ale pra­wd臋 m贸wi膮c jestem do niej przywi膮zany tak, jak trudno si臋 przywi膮za膰 do 偶ywego cz艂owieka. Kt贸偶 jak nie ona odsuwa ode mnie niebezpiecze艅stwo, stara si臋 strzec przed chorobami, powstrzymuje przed nie przemy艣lany­mi post臋pkami?

Zapragn膮艂em po raz ostatni wypr贸bowa膰 pot臋g臋 ob­s艂uguj膮cych nas maszyn i poleci艂em Opiekunce dowie­dzie膰 si臋, co to za dziewczyna dwukrotnie mnie zwymy艣la­艂a. W m贸zgu rozjarzy艂a si臋 odpowied藕: „Zbyt ma艂o da­nych, by udzieli膰 odpowiedzi”.

Opar艂em g艂ow臋 o pie艅 oleandra i zacz膮艂em przypo­mina膰 sobie spotkania z t膮 dziewczyn膮: t艂ok przed sal膮 koncertow膮, nieprzyjemn膮 rozmow臋 pod daszkiem, gdzie schronili艣my si臋 przed deszczem. Mia艂em j膮 przed oczy­ma, zagniewan膮, ciemnow艂os膮, z delikatn膮 twarz膮, smu­k艂膮 szyj膮 i szerokimi brwiami...

— Teraz danych wystarczy — zabrzmia艂 g艂os Opie­kunki. — Dziewczyna nazywa si臋 Mary Glann, pochodzi ze Szkocji, studiowa艂a na Marsie, dok膮d pojecha艂a z oj­cem. Ma czterdzie艣ci trzy lata, sto osiemdziesi膮t dwa cen­tymetry wzrostu, wa偶y siedemdziesi膮t pi臋膰 kilogram贸w, niezam臋偶na. Najwa偶niejsze zainteresowania — hodowla

form ro艣linnych dla planet z wysok膮 grawitacj膮 i twardym promieniowaniem.

— Czy ta Mary Glann ma narzeczonego? — spyta­艂em.

— Nie jest i nie by艂a zakochana.

Kontynuowa艂em gr臋 w „narzeczonego i narzeczo­n膮”, jak t臋 zabaw臋 nazywa si臋 w szko艂ach. W tym okresie m艂odzie偶 zasypuje Informacj臋 pytaniami na temat wzajem­nej tolerancji, zw艂aszcza dziewcz臋ta bardzo si臋 tym pa­sjonuj膮. Zwykle sprawdzaj膮 w ten spos贸b kilka setek „na­rzeczonych”, a wychodz膮 za m膮偶 najcz臋艣ciej nie za tego, kt贸rego im poleca艂a Opiekunka.

— A czy ja bym jej odpowiada艂? Jaki jest stopie艅 naszej wzajemnej tolerancji?

Tym razem Opiekunka przekaza艂a odpowied藕 In­formacji dopiero po jakich艣 czterech sekundach. Wyobra­偶am sobie, jaki ogrom czu艂o艣ci, nami臋tno艣ci, u艣cisk贸w, k艂贸tni, przeprosin, nieporozumie艅, kl臋sk, krzywd, rado艣ci i zachwyt贸w zmodelowa艂a w ci膮gu tego czasu. Us艂ysza艂em nagle pogardliwy g艂os Romera: „Nie wydaje si臋 panu przypadkiem, drogi przyjacielu, 偶e technika maszynowa naszych czas贸w przeros艂a sam膮 siebie? Dawniej takie zja­wiska okre艣lano zwrotem: „Ma nie po kolei w g艂owie”. G艂os zad藕wi臋cza艂 tak realnie, 偶e odwr贸ci艂em si臋 odrucho­wo. Pawe艂 nie m贸g艂 zreszt膮 pods艂ucha膰 moich pyta艅, bo tajemnice my艣li s膮 bardzo surowo chronione.

Informacja wreszcie odezwa艂a si臋:

— Wasza wzajemna tolerancja wynosi dziesi臋膰 i trzy dziesi膮te procent. Jej indywidualna przydatno艣膰 do tego zwi膮zku — siedemna艣cie i dwie dziesi膮te procent, twoja — dwa i osiem dziesi膮tych. Rozw贸d prawdopodobny w pierw­szym miesi膮cu po偶ycia, a nieunikniony w po艂owie drugiego.

Przypomnia艂em sobie 艣mieszn膮 histori臋 opowiedzia­n膮 przez Romera. Znalaz艂a si臋 dw贸jka romantycznie us­posobionych m艂odych, m臋偶czyzna i kobieta, kt贸rzy tak dalece uwierzyli w nieomylno艣膰 Informacji, 偶e ca艂kiem se­rio polecili jej znale藕膰 sobie partner贸w. Informacja wybra­艂a spo艣r贸d wszystkich mieszka艅c贸w Ziemi w艂a艣nie ich, jako maksymalnie przydatnych do wsp贸lnego 偶ycia. Teraz pozostawa艂o tylko pozna膰 si臋 i pokocha膰. M艂odzi spotkali si臋 i poczuli do siebie wzajemn膮 odraz臋.

Niespodziewanie dla samego siebie poczu艂em si臋 dotkni臋ty i zapyta艂em brutalnie:

— Ta, jak jej tam, Mary, nie pyta艂a przypadkiem o mnie?

Opiekunka przemawia zwykle mi艂ym kobiecym g艂o­sem, rzadziej opryskliwym starczym tenorkiem, a jeszcze rzadziej po prostu zapala w m贸zgu swoje odpowiedzi. Nie wiem, czemu tak si臋 dzieje, ale przypuszczam, 偶e kon­struktorzy nie chcieli, aby ludzie przywi膮zywali si臋 do ma­szyn jak do cz艂owieka. Je艣li sprawy tak si臋 rzeczywi艣cie mia艂y, to ich ostro偶no艣膰 okaza艂a si臋 niezbyt skuteczna.

W m贸zgu zamigota艂 zimny, zielonkawy napis: „Nie­grzecznie. Nie przekazuj臋 pytania Informacji”.

Przeci膮gn膮艂em si臋 i wsta艂em. Na 艣wiecie nie by艂o dziewczyny, kt贸ra mniej by mnie obchodzi艂a ni偶 ta aro­gancka Mary. Zreszt膮 m贸wi艂em ju偶 Andre, 偶e gdy si臋 za­kocham, nie b臋d臋 prosi艂 Informacji o rad臋.

Poszed艂em spa膰.

14

Nazajutrz rano nic w mie艣cie nie 艣wiadczy艂o o tym, 偶e wczoraj by艂o 艣wi臋to. Gdyby w Stolicy zjawi艂 si臋 cz艂owiek, kt贸ry nigdy w niej poprzednio nie by艂, nie uwierzy艂by, i偶 mieszka w niej pi臋tna艣cie milion贸w os贸b, tak ma艂o by艂o przechodni贸w na ulicach: dzieci jeszcze wczoraj odwiezio­no do podmiejskich szk贸l i przedszkoli, a doro艣li byli w fa­brykach i laboratoriach. Gdy na ulicach pojawiaj膮 si臋 lu­dzie nie spiesz膮cy si臋, rozgl膮daj膮cy si臋 dooko艂a, to od razu wiadomo, 偶e to tury艣ci. Szczeg贸lnie wielu turyst贸w spoty­ka si臋 w Dzielnicy Muzealnej. Zanim dotar艂em do Zarz膮­du Komputer贸w Pa艅stwowych, wymin膮艂em co najmniej dziesi臋膰 grup wycieczkowych, nie licz膮c zwiedzaj膮cych w pojedynk臋.

Przy wej艣ciu do gmachu spotka艂em Romera i An­dre.

— Nie przyszed艂e艣 do nas — powiedzia艂 Andre — a 呕anna czeka艂a.

— Mia艂em bardzo wa偶n膮 rozmow臋 z Wier膮. Andre wyniki tej rozmowy znal ju偶 od Romera. Obaj pogratulowali mi nominacji na Or臋. Zar贸wno An­dre, jak i Romero sprawiali wra偶enie zaniepokojonych. Allan, Olga i Leonid, kt贸rzy do艂膮czyli do nas w hallu, r贸­wnie偶 byli zas臋pieni. Znikn臋! a bez 艣ladu lekkomy艣lna bez­troska, z jak膮 dwa dni temu wys艂uchali艣my pierwszej wia­domo艣ci o Galaktach. Jedynie Lusin by艂 spokojny. Jego obchodz膮 tylko dziwaczne zwierz臋ta.

— Kto z was ju偶 tu kiedy艣 by艂? — zapyta艂 Andre. — Ja po raz pierwszy.

Romero oprowadzi艂 nas po gmachu. Wszystkie trzy wielkie Komputery zmontowane s膮 w wielopi臋trowych piw­nicach i tam nie poszli艣my, bo to nic ciekawego: stojaki z milionami kom贸rek roboczych i rezerwowych, miliardy dzia艂aj膮cych element贸w i zagadkowy dla laika g膮szcz prze­wod贸w. Obejrzeli艣my za to sale posiedze艅. Tu wszystko by艂o pe艂ne wzbudzaj膮cego szacunek majestatu. Wielka Rada zbiera si臋 w Sali B艂臋kitnej, kt贸rej strop imituje gwia藕dziste niebo. Nas zaproszono do Sali Pomara艅czo­wej, pomieszczenia roboczego Wielkiego Komputera Akademickiego. Sala obliczona jest na pi臋膰 tysi臋cy os贸b i wszystkie te miejsca by艂y zaj臋te ju偶 o dziesi膮tej. Naszej si贸demce dano lo偶臋. Przed oczami mieli艣my pusty sze艣cian stereoekranu. Wszystko, co si臋 na nim pojawi, przekazy­wane b臋dzie na ziemskie stereofony. Dzisiejszej naradzie przypisywano tak wielk膮 wag臋, 偶e miano j膮 transmitowa膰 r贸wnie偶 na planety Uk艂adu S艂onecznego.

Punktualnie o dziesi膮tej w zamglonym wn臋trzu ste­reoekranu pojawi艂 si臋 cz艂owiek o du偶ej g艂owie, nieco wy­trzeszczonych oczach, rumianych policzkach i siwych w膮­sach.

— Marcin Spychalski — szepn膮艂 Andre.

Wpatrywa艂em si臋 z ciekawo艣ci膮 w posta膰 s艂ynnego astronauty. Jego statki dotar艂y najdalej w g艂膮b gwiezd­nych przestworzy, on sam by艂 w miejscach, w kt贸rych nikt przed nim ani po nim nie bywa艂. Jak na swoje sto czter­dzie艣ci dziewi臋膰 lat trzyma艂 si臋 doskonale, nawet g艂os mia艂 m艂odzie艅czo d藕wi臋czny.

Opowiedzia艂 o wyprawie na P艂omienist膮 B i pokaza艂 nam kolejno dziewi臋膰 planet uk艂adu tej gwiazdy. Sama gwiazda i jej planety by艂y nie wyr贸偶niaj膮cymi si臋 niczym cia艂ami niebieskimi, jakie mo偶na spotka膰 na ka偶dym nie­mal kroku. Ale skrzydlaci mieszka艅cy uk艂adu wywo艂ali szepty i 艣miech na sali. Rzeczywi艣cie przypominali wyo­bra偶enia staro偶ytnych na temat anio艂贸w, dlatego tak ich te偶 nazwali odkrywcy Charles Wingdock i Zofia Kogut. Anio艂y z P艂omienistej B ma艂o si臋 zreszt膮 r贸偶ni膮 od skrzy­dlatych istot zaludniaj膮cych planety pozosta艂ych stu trzy­dziestu gwiazd zgrupowanych w Hiadach, mo偶e s膮 odrobi­n臋 ni偶si i mniej w艣r贸d nich osobnik贸w czteroskrzyd艂ych. Wszystkie Anio艂y s膮 wybuchowe i skore do bitki, rzadko kt贸re wi臋ksze zebranie odbywa si臋 u nich bez r臋koczyn贸w. Pokazano nam b贸jk臋 na placu ich miasta — puch ze skrzy­de艂 przes艂oni艂 wszystko jak mg艂a, 艂opot byt tak g艂o艣ny, 偶e w uszach dzwoni艂o. A ju偶 ich mieszkania na planetach tej - dalekiej gwiazdy zupe艂nie nami wstrz膮sn臋艂y: ubogie parte­rowe baraki o tak niskich i w膮skich drzwiach, 偶e biedne Anio艂y nie wlatuj膮 do nich, lecz wpe艂zaj膮 z podkulonymi skrzyd艂ami. W uk艂adach planetarnych centralnych gwiazd w Hiadach mieszka si臋 wygodniej, bo Anio艂y buduj膮 tam do odpoczynku i do snu komunalne pa艂ace z szerokimi portalami wej艣ciowymi, a w艂a艣ciwie wlotowymi.

Pokazano nam r贸wnie偶, jak te istoty 艣pi膮 — poko­tem na pod艂odze w ciemno艣ci i 艣cisku, krzycz膮c i zrywaj膮c si臋, kiedy opanuj膮 je senne majaki. P贸藕niej zap艂on臋艂y roz­szyfrowane obrazy sn贸w.

Najpierw ujrzeli艣my posta膰 z oddali zaskakuj膮co podobn膮 do cz艂owieka. Posta膰 wyp艂ywa艂a ze sk艂臋bionej mg艂y przedsnu i rozjarza艂a si臋 w miar臋 tego, jak sen si臋 pog艂臋bia艂. Wkr贸tce sta艂o si臋 jasne, 偶e to r贸wnocze艣nie cz艂owiek i niecz艂owiek, kto艣 s艂abszy i jednocze艣nie silniej­szy od cz艂owieka. Patrzy艂y na nas spokojnie ogromne oczy, pe艂ne rozumu i dobroci. D艂ugie loki spada艂y na ra­miona. Galakt podni贸s艂 r臋k臋, na kt贸rej wi艂o si臋 pi臋膰 palc贸w, tak jest, wi艂o si臋, a nie porusza艂o. Podrapa艂 si臋 w brod臋 jednym z tych ruchliwych palc贸w i po艂o偶y艂 r臋k臋 na piersi, tak 偶e dwa palce by艂y wyci膮gni臋te do przodu, trzy za艣 wygi臋艂y si臋 do ty艂u ku grzbietowi d艂oni. R臋ce wy­war艂y na mnie jeszcze wi臋ksze wra偶enie ni偶 twarz.

Na drugim obrazie by艂 krajobraz — malinowoczerwone ska艂y i tak samo jaskrawoczerwony p艂yn uderzaj膮cy o nie falami (grzbiety fal by艂y zielonkawe ) oraz ogromne b艂臋kitno zielone s艂o艅ce wschodz膮ce nad malinowym p艂y­nem. Krajobraz by艂 tak z艂owieszczy, 偶e sk贸ra mi 艣cierp艂a, i nie od razu poj膮艂em, 偶e pokazuj膮 nam po prostu jedn膮 z planet P艂omienistej B. Na ska艂臋 wszed艂 Galakt otoczony skrzydlatymi mieszka艅cami planety. By艂 od nich prawie dwukrotnie wy偶szy. Wzrost Galakta, jak zakomunikowa艂a maszyna, wynosi艂 dwa metry siedemdziesi膮t centymetr贸w. Na sali podni贸s艂 si臋 gwar: Galakt o p贸艂 metra przewy偶sza艂 ros艂ego cz艂owieka! Obejrzawszy go dok艂adnie przekona­艂em si臋, 偶e to ten sam osobnik, kt贸rego widzieli艣my w pierwszym obrazie. Galakt rozgl膮da艂 si臋, os艂aniaj膮c jedn膮 r臋k膮 oczy przed jaskrawymi promieniami pe艂zn膮cej ku g贸­rze gwiazdy dziennej, a drug膮 przyjacielsko poklepywa艂 po ramionach t艂ocz膮ce si臋 wok贸艂 niego cztero- i dwuskrzyd艂e karze艂ki.

Spoza ska艂 pojawi艂 si臋 drugi Galakt, starzec z siw膮 brod膮 i siwymi w艂osami, i podszed艂 do pierwszego. Obaj byli ubrani w stroje podobne do staro偶ytnych okry膰 ludz­kich: jaskrawozielone, swobodnie sp艂ywaj膮ce z ramion p艂aszcze.

„Co nowego? ” — zapyta艂 starzec, a ja zdumia艂em si臋, 偶e m贸wi ludzkim j臋zykiem. Dopiero po chwili poj膮­艂em, 偶e WKA t艂umaczy艂 na nasz j臋zyk senne widzenia Anio艂贸w.

„Wroga nie ma — odpowiedzia艂 m艂ody. — 呕adnych 艣lad贸w Niszczycieli”.

„Niszczyciele s膮 podst臋pni i zjawiaj膮 si臋 zawsze nie­spodzianie — odrzek艂 na to starzec. — B膮d藕my ostro偶ni”.

Wpatrzyli si臋 w milczeniu w czerwone morze. Obraz zacz膮艂 bledn膮c.

— Zapisano na czwartej planecie P艂omienistej B — zakomunikowa艂 WKA. — Kolejny zapis pochodzi z 贸smej planety tego samego uk艂adu.

R贸wnie偶 ten obraz zacz膮艂 si臋 od widoku krajobrazu, ale tym razem by艂 to pejza偶 szary, niemal czarny: jedno­stajnie pag贸rkowata r贸wnina, matowe gwiazdy na ciem­nym niebie. Na powierzchni臋 planety opuszcza艂 si臋 cygarowa ty statek rzucaj膮cy snopy zielonkawego 艣wiat艂a.

— Fotonowy statek kosmiczny — skomentowa艂 WKA — konstrukcja podobna do budowanych przez na­szych przodk贸w cztery wieki temu.

— Pierwszy stopie艅 techniki kosmicznej! — mruk­n膮艂 Allan. — Nie najlepszy sprz臋t maj膮 ci gwiezdni piel­grzymi...

W nast臋pnym obrazie statek fotonowy le偶a艂 na po­wierzchni gruntu, a wok贸艂 niego krz膮tali si臋 Galaktowie i Anio艂y. Galaktowie trzymali w r臋kach skrzynki podobne do pradawnych aparat贸w spawalniczych. Ze skrzynek try­ska艂y p艂omienie i iskry. Nie opodal, na wzg贸rzu, wznosi艂a si臋 wie偶a z obrotowym reflektorem, kt贸ry bez przerwy ob­macywa艂 niebo. Z cz臋艣ci dziobowej statku wystrzeli艂a ra­kietka i pomkn臋艂a w ciemne niebo. Wygl膮da艂o na to, 偶e Galaktowie czego艣 si臋 obawiali. Nie dowierzaj膮c obroto­wemu oku na wie偶y przerywali prac臋 i wpatrywali si臋 w gwiazdy po艂yskuj膮ce m臋tnie na czarnym niebosk艂onie. Galaktowie poruszali si臋 szybko, pracowali nerwowo, s艂o­wem, spieszyli si臋.

A kiedy i ten obraz zblak艂, pojawi艂y si臋 zapisy do­starczone z dziewi膮tej, zewn臋trznej planety uk艂adu. Nie by艂o w nich ani ludzi, ani przedmiot贸w, jedynie mgliste pasma i 艣wiec膮cy py艂, kt贸ry wkr贸tce zape艂ni艂 ca艂e wn臋trze stereoekranu. W tym pyle pojawi艂y si臋 dwie zbli偶aj膮ce si臋 do siebie, niejasno po艂yskuj膮ce kule. Zbli偶anie si臋 ku艂 wy­gl膮da艂o na pogo艅 i ucieczk臋: prawa kula odchyla艂a si臋 ku kraw臋dzi ekranu, lewa dop臋dza艂a j膮. Po chwili ca艂膮 prze­strze艅 zala艂o b艂臋kitne 艣wiat艂o i w szalonym rozb艂ysku po­ch艂on臋艂o obie kule. Odnios艂em wra偶enie, 偶e obie kule eksplodowa艂y od zetkni臋cia si臋 ze sob膮. WKA potwier­dzi艂, i偶 widziad艂o przedstawia zderzenie dw贸ch, na razie nie zidentyfikowanych cia艂 niebieskich.

— Przypuszczalnie katastrofa kosmiczna — zako­munikowa艂 WKA.

Allan pokr臋ci艂 z niedowierzaniem g艂ow膮.

— W膮tpi臋 — powiedzia艂. — W ka偶dym razie nie wygl膮da艂o mi to na naturaln膮 anihilacj臋 materii.

Drugi obraz kosmiczny przedstawiony w stereoekra­nie ju偶 nie przypomina艂 wybuchu. By艂 to wizerunek skupis­ka gwiezdnego, raczej rozproszonego ni偶 kulistego. WKA poinformowa艂, 偶e skupiska nie uda艂o si臋 zidentyfikowa膰, chocia偶 w snach skrzydlatych mieszka艅c贸w dziewi膮tej plane­ty cz臋sto si臋 powtarza jego odbicie. Mg艂awica mia艂a dziwa­czny kszta艂t, sprawia艂a na mnie wra偶enie czego艣 gro藕nego. Inni te偶 to odczuli. Skupisko dzieli艂o si臋 na dwie niemal jed­nakowe cz臋艣ci, z wieloma tysi膮cami gwiazd w ka偶dej z nich. Ta obfito艣膰 cia艂 niebieskich nie by艂a niczym nadzwyczajnym. W Galaktyce jest pod dostatkiem wielogwiezdnych roj贸w. Dziwne by艂o co innego. Jedna po艂owa wygl膮da艂a na bardziej skoncentrowan膮, skupion膮, podobn膮 do zaci艣ni臋tej gwiezd­nej pi臋艣ci wymierzaj膮cej pot臋偶ny cios drugiej grupie, kt贸ra odlatywa艂a i rozsypywa艂a si臋 na setki pojedynczych gwiazd. Prawdopodobnie wiedz膮c, 偶e czeka nas widok potwornych gwiezdnych bitew, ju偶 zawczasu wyszukiwali艣my je w ka偶­dym obrazie. Andre utrzymywa艂 p贸藕niej, 偶e s艂ysza艂 krzyk b贸lu dobiegaj膮cy z drugiego roju. Znam wprawdzie sytua­cje, kiedy 艣wiat艂o zdaje si臋 krzycze膰, ale tym razem g艂osu rozpaczy nie s艂ysza艂em.

— Ostatni zapis — zakomunikowa艂a maszyna. — Planeta czwarta, si贸dma i dziewi膮ta. Widzenie powtarza si臋 w majakach wielu skrzydlatych. Do demonstracji wy­brano najwyra藕niejsz膮 ta艣m臋.

To by艂 obraz najbardziej dramatyczny spo艣r贸d wszystkich pokazanych nam przez WKA. Galakt jak pod­ci臋ty pada艂 na ziemi臋, w艂a艣nie pada艂, a nie upad艂, bo sen­ne widziad艂o zaczyna艂o si臋 w chwili jego upadku. P贸藕niej le偶膮c ju偶, rozpaczliwie bi艂 nogami i rozdrapywa艂 ziemi臋 swoimi ruchliwymi palcami. Pr贸bowa艂 czo艂ga膰 si臋 z pod­niesion膮 g艂ow膮. Pe艂z艂 w naszym kierunku. W jego szyi zia­艂a szeroka rana, z kt贸rej tryska艂a krew na r臋ce i ziemi臋. Nigdy nie zapomn臋 jego twarzy, m艂odej, pi臋knej, zeszpe­conej b贸lem i strachem. Galakt krzycza艂 i bez przek艂adu WKA ka偶dy z nas rozumia艂 jego krzyk. „Ratunku! —wo­艂a艂 przera偶ony m艂odzieniec. — Na mi艂o艣膰 bosk膮, ratun­ku!” Potem w ostatnim wysi艂ku wyci膮gn膮艂 ku nam r臋ce, j臋zyk mu dr臋twia艂, twarz blad艂a i tylko ogromne, nieludz­kie oczy nadal b艂aga艂y o pomoc, 偶膮da艂y pomocy. Wreszcie m艂ody Galakt zamkn膮艂 powieki i tylko s艂abe drgawki prze­biega艂y po jego ciele, jakby w ten spos贸b chcia艂 zrzuci膰 z siebie okowy 艣mierci. Przez sal臋 przetoczy艂o si臋 westchnienie: tysi膮ce wstrzymuj膮cych oddech ludzi jedno­cze艣nie wci膮gn臋艂o powietrze.

— O, niech to diabli! — kl膮艂 na g艂os blady Andre. — C贸偶 to ma znaczy膰, do pioruna!?

— Zem艣ci膰 si臋! — rykn膮艂 w艣ciekle Leonid. Chwyci艂 mnie za r臋k臋 i wpar艂 we mnie pobiela艂e z gniewu oczy. — Trzeba si臋 zem艣ci膰, Eli!

Jeden tylko Romero nie straci艂 g艂owy.

— Na kim si臋 zem艣ci膰? Za co? Jeste艣cie pewni, 偶e to by艂o przest臋pstwo, a nie wypadek? Zgoda, m艂odzieniec jest czaruj膮cy, wr臋cz bosko pi臋kny, cho膰 niestety nie po bosku 艣miertelny. Ale mo偶e widzieli艣my tu wydarzenie sprzed milion贸w lat, nie pomy艣la艂 pan o tym, m贸j impul­sywny Mrawo?

Leonid najpierw dzia艂a, a potem si臋 zastanawia. Te­raz oszo艂omiony zagapi艂 si臋 na Romera.

Zn贸w odezwa艂 si臋 Wielki Komputer Akademicki. Jak na akademick膮 maszyn臋 przysta艂o beznami臋tnie de­monstrowa艂 i opisywa艂 aparatur臋 do zapisu marze艅 sen­nych, ocenia艂 stopie艅 wiarygodno艣ci rozszyfrowanych obraz贸w. Skrzydlaci mieszka艅cy P艂omienistej B nie mogli, jak si臋 okaza艂o, wyt艂umaczy膰 wielu rzeczy, kt贸re pojawia艂y si臋 w ich snach. Nie mieli na przyk艂ad najmniejszego poj臋­cia o statkach fotonowych i aparatach spawalniczych. WKA opowiedzia艂, w jaki spos贸b doznane niegdy艣 silne wra偶enia s膮 przekazywane potomkom przez mechanizmy dziedziczno艣ci, a p贸藕niej powt贸rzy艂 ba艣nie o Galaktach i Niszczycielach 偶yj膮ce w tradycji mieszka艅c贸w planet P艂o­mienistej B.

Podanie o przybyszach z kosmosu znaj膮 jedynie Anio­艂y z tego uk艂adu planetarnego. Sprowadzaj膮 si臋 one pokr贸t­ce do tego, 偶e w dawnych czasach ich planety by艂y mroczne i nie zagospodarowane, po ziemi pe艂za艂y drapie偶ne gady, a w powietrzu, kryj膮c si臋 przed s膮siadami, przelatywa艂y z rzadka dzikie Anio艂y. Skrzydlate ludy 偶y艂y we wzajemnej wrogo艣ci. Przedmiotem krwawych b贸jek by艂o wszystko: gleba i powie­trze, ro艣liny i odzie偶, pokarm i siedliska. Sk膮pa natura rodzi­艂a ma艂o, ka偶dy k臋s sto razy przechodzi艂 ze skrzyde艂 do skrzy­de艂, z pazur贸w do pazur贸w, zanim trafi艂 do ust. W tym pry­mitywie Anio艂y 偶y艂y niezmiernie d艂ugo i nic si臋 nie zmienia艂o przez ca艂膮 otch艂a艅 czasu, a偶 pewnego razu z nieba opu艣ci艂y si臋 statki, a z nich wyszli Galaktowie. Wystraszone Anio艂y najpierw poukrywa艂y si臋 w jaskiniach i lasach, a p贸藕niej przekonawszy si臋, 偶e przylot Galakt贸w nie przyni贸s艂 z艂a, wy­sypa艂y si臋 w powietrze i z 艂opotem szybowa艂y nad przybysza­mi, urz膮dzaj膮c przy okazji gwa艂towne b贸jki pomi臋dzy sob膮. Galaktowie zamkn臋li zabijak贸w na swoich statkach i na wszystkich planetach zakazali wojen. Pok贸j i porz膮dek zapa­nowa艂y z wolna na satelitach P艂omienistej B. Lata, kt贸re Galaktowie sp臋dzili u nich, zupe艂nie zmieni艂y wygl膮d ca艂ego uk艂adu planetarnego. Przybysze przekopali kana艂y, zaro艣la przekszta艂cili w ogrody, nauczyli Anio艂y r贸偶nych rzemios艂, przekazali im sztuk臋 budowania kamiennych dom贸w. Chao­tyczna dziko艣膰 pierwotnego bytowania ust膮pi艂a miejsca upo­rz膮dkowanemu 偶yciu.

Galaktowie uwa偶ali si臋 jednak za go艣ci, a nie miesz­ka艅c贸w planet P艂omienistej B. Nieustannie obserwowali niebo obawiaj膮c si臋 napadu stamt膮d. A偶 wreszcie Anio艂y sta艂y si臋 艣wiadkami bitwy kosmicznej, rozgorza艂ej mi臋dzy Galaktami a ich wrogami. Niebo zmieni艂o si臋 w otch艂a艅 spopielaj膮cego p艂omienia. Dwie zewn臋trzne planety zderzy艂y si臋 i eksplodowa艂y. Na pozosta艂ych planetach uni­cestwiono zasiewy, sady, miasta i kana艂y. Po stworzonej przez Galakt贸w cywilizacji nie pozosta艂o 艣ladu. Kiedy wiele miesi臋cy po bitwie uratowane od ognia i g艂odu Anio艂y wydosta艂y si臋 na powierzchni臋 z jaski艅, w kt贸rych si臋 ukryty, zobaczy艂y potworny obraz zniszcze艅. Skrzydla­te ludy zosta艂y zn贸w cofni臋te do stanu pierwotnego byto­wania. Ani Galakt贸w, ani napastnik贸w - Z艂ywrog贸w ni­gdzie nie by艂o i wi臋cej ani ci, ani drudzy nie pojawili si臋 na planetach uk艂adu P艂omienistej B.

WKA tak skomentowa艂 legendy skrzydlatych:

— Za orbit膮 dziewi膮tej planety odkryto dwa ob艂oki py艂owe kr膮偶膮ce wok贸艂 P艂omienistej B. Hipoteza, 偶e s膮 to pozosta艂o艣ci zniszczonych niegdy艣 planet, jest bardzo praw­dopodobna. Na wszystkich planetach uk艂adu stwierdzono 艣lady zniszcze艅 i po偶ar贸w ukryte pod p贸藕niejszymi nawar­stwieniami. Wiek szcz膮tk贸w zawiera si臋 mi臋dzy dwustu ty­si膮cami a milionem lat wed艂ug ziemskiej rachuby czasu.

Na tym ko艅czy艂a si臋 informacja przys艂ana przez Spychalskiego. Cz艂onk贸w Wielkiej Rady poproszono do Sali B艂臋kitnej.

Wyszli艣my.

15

Wida膰 by艂o, 偶e Andre jest poch艂oni臋ty jakimi艣 niezwyk艂y­mi pomys艂ami. Allan i Leonid zaproponowali, aby zacze­ka膰 na Wier臋, gdy偶 spodziewali si臋, 偶e decyzje Wielkiej Rady b臋d膮 bezpo艣rednio dotyczy膰 astronaut贸w. Romero zaprosi艂 nas do wisz膮cych ogrod贸w Semiramidy. Uwielbia staro偶ytn膮 egzotyk臋.

Awionetkami polecieli艣my nad dzielnice Mezopota­mii i Egiptu i wyl膮dowali艣my na g贸rnym tarasie Wie偶y Ba­bel przy 艣wi膮tyni Molocha, ze z艂otym pos膮giem potworne­go b贸stwa. Zeszli艣my na 艣rodkowy taras, gdzie za艂o偶ono ogrody. By艂o tam przytulnie i zielono, otwiera艂 si臋 wspa­nia艂y widok na Dzielnic臋 Muzealn膮: piramidy po lewej i antyczne 艣wi膮tynie po prawej. Siedli艣my na 艂awce przy barierze. Pod nami szumia艂y cyprysy i eukaliptusy, zaska­kuj膮ce w krajobrazie Stolicy. Zreszt膮 na wyspie jest wiele rzeczy zaskakuj膮cych.

— Powiedzcie wi臋c, przyjaciele, co o tym wszyst­kim my艣licie? — zapyta艂 Andre.

— Moim zdaniem, interesuje ci臋 raczej nie to, co my艣limy, ale to, co tobie samemu przysz艂o do g艂owy — za­oponowa艂em. — Nie tra膰 wi臋c czasu na pytania. S艂uchamy ci臋.

— Twierdz臋, 偶e nasze podobie艅stwo do Galakt贸w nie jest dzie艂em przypadku — o艣wiadczy艂 Andre. — Je­ste艣my w jakim艣 stopniu spokrewnieni, z tym 偶e oni wcze­艣niej od nas osi膮gn臋li wysoki stopie艅 cywilizacji.

— Technika maszynowa Galakt贸w jest mniej dos­kona艂a od naszej — zauwa偶y艂a Olga.

— By艂a, dwie艣cie tysi臋cy lub milion lat temu. Nie wiemy natomiast, jaka jest dzi艣. Wtedy zreszt膮 by艂a dosta­tecznie wysoka, aby Galaktowie musieli si臋 wyda膰 naiw­nym Anio艂om co najmniej bogami.

— 艢cigani po 艣wiecie i w dodatku 艣miertelni bogo­wie — rzuci艂em ironicznie.

— Tak, 艣cigani bogowie! — wykrzykn膮艂. — W ka偶­dym razie tak si臋 rysuj膮 w przes膮dnych wierzeniach lud贸w pierwotnych. Dla mnie Galaktowie s膮 takimi samymi isto­tami jak my sami. Proponuj臋 wi臋c, 偶膮dam nawet, aby od­szuka膰 ich i zaofiarowa膰 sojusz. Sama natura stworzy艂a nas do wsp贸艂pracy. W ka偶dym razie wydaje mi si臋 ona na­turalniejsza ni偶 projektowane braterstwo z Aldebara艅czykami. A je偶eli Galaktowie nadal prowadz膮 wyczerpuj膮c膮 wojn臋 z wrogami, mamy obowi膮zek przyj艣膰 im z pomoc膮.

— Cz艂owiek pomaga bogom, kt贸rym przydarzy艂o si臋 nieszcz臋艣cie, oto widowisko godne bog贸w! — powie­dzia艂em z przek膮sem.

Do dyskusji w艂膮czy艂 si臋 Romero. Obrazy pokazane nam w Sali Pomara艅czowej wstrz膮sn臋艂y nim. Wywniosko­wa艂em to z jego chmurnej, zas臋pionej twarzy.

— Spieracie si臋 o g艂upstwa — powiedzia艂. — Nie

ma 偶adnego znaczenia, czy jeste艣my z nimi spokrewnieni, czy te偶 rozwijali艣my si臋 niezale偶nie od siebie. Wa偶ne jest co innego: gdzie艣 w kosmosie szalej膮 wyniszczaj膮ce woj­ny, kt贸re z pewno艣ci膮 dotr膮 w ko艅cu r贸wnie偶 do nas, po­niewa偶 wychodzimy teraz w przestrzenie galaktyczne. Uwa偶am, i偶 ludzko艣ci grozi niebezpiecze艅stwo. Je偶eli wrogowie Galakt贸w ju偶 milion lat temu potrafili pokony­wa膰 przestrzenie mi臋dzygwiezdne i zderza膰 ze sob膮 plane­ty, to jak膮 technik膮 niszczenia dysponuj膮 dzi艣? Zwracam wasz膮 uwag臋 na fakt, 偶e nazywaj膮 ich Niszczycielami — „Z艂ywrogi” to jedynie pogardliwy epitet — i nie jest to na­zwa przypadkowa, pomy艣lcie o tym! Zupe艂nie wi臋c mo偶li­we, i偶 Galaktowie ju偶 dawno zostali unicestwieni przez swych wrog贸w, a poszukiwanie gwiezdnych braci, na co nalega Andre, doprowadzi jedynie do tego, 偶e ludzko艣膰 zetknie si臋 oko w oko z Niszczycielami i sama z kolei zo­stanie unicestwiona. Zastan贸wcie si臋, nierozwa偶ni 艣lepcy, pomy艣lcie, co my w gruncie rzeczy wiemy o Galaktyce? Dopiero co wype艂zli艣my poza op艂otki naszego ziemskiego domku, a wok贸艂 nas rozpo艣ciera si臋 ogromny 艣wiat pe艂en niespodzianek!

Nie mog臋 powiedzie膰, aby jego z艂owieszcza przemo­wa nie wywar艂a na nas wra偶enia. Nie bez znaczenia by艂 tu pe艂en pasji ton jego przepowiedni. Zreszt膮 wszyscy proro­cy s膮 nami臋tni, zw艂aszcza prorocy zguby. Beznami臋tnego wieszcza nikt by nie chcia艂 s艂ucha膰. Proroctwa dzia艂aj膮 ra­czej na uczucia ni偶 na rozum. Tak te偶 powiedzia艂em Ro­merowi i poradzi艂em mu nie straszy膰 nas i uspokoi膰 si臋 sa­memu. Tego dnia nawet w przybli偶eniu nie domy艣la艂em si臋, jaki prze艂om si臋 w nim dokonuje.

Romero zacz膮艂 m贸wi膰 nieco spokojniej. — Z panem dyskutowa膰 nie b臋d臋 — zwr贸ci艂 si臋 do mnie. — Dla pana, m贸j przyjacielu Eli, ka偶da powa偶niej­sza my艣l jest przede wszystkim pretekstem do dowcipko­wania. Nie chc臋 te偶 sprzecza膰 si臋 z Andre, gdy偶 on we wszystkim nieznanym doszukuje si臋 materia艂u do niezwy­k艂ych hipotez. S膮dz臋, 偶e powinienem raczej zwr贸ci膰 si臋 do ca艂ej ludzko艣ci i przestrzec j膮.

— My r贸wnie偶 jeste艣my cz膮stk膮 ludzko艣ci — wy­mamrota艂 z chmurnym wyrazem twarzy Leonid. — I nasze zdanie tak偶e ma jak膮艣 wag臋.

Jemu, podobnie jak mnie, nie podoba艂y si臋 proro­ctwa Romera, ale nie chcia艂 wszczyna膰 dyskusji, bo lepiej orientuje si臋 w sferze przedmiot贸w ni偶 w 艣wiecie my艣li.

Postanowili艣my odpr臋偶y膰 si臋 nieco i poprosili艣my o przek膮sk臋. Posi艂ek dostarczono nam na taras. P贸藕niej Olga zacz臋ta opowiada膰 o swoich udoskonaleniach stat­k贸w kosmicznych, a ja zapatrzy艂em si臋 na Partenon. S艂aw­na 艣wi膮tynia wznosi艂a si臋 o jakie艣 dwie艣cie metr贸w od nas i z tej odleg艂o艣ci by艂a jeszcze bardziej harmonijna ni偶 z bliska. Nie wiem czemu, ale grecki antyk przemawia do mnie najbardziej. Budowniczowie Dzielnicy Muzealnej rozmie艣cili wielkie pomniki staro偶ytno艣ci tak, 偶e ka偶da 艣wi膮tynia i pa艂ac stoi oddzielnie, w swym naturalnym oto­czeniu i nawet z g贸ry nie sprawia to wra偶enia gmatwaniny r贸偶ni膮cych si臋 stylem gmach贸w.

P贸藕niej przylecia艂a Wiera. By艂a podniecona i bar­dzo z czego艣 rada.

— Powzi臋li艣my niezmiernie wa偶n膮 decyzj臋 — po­wiedzia艂a. — Wszyscy uwa偶aj膮, i偶 znajdujemy si臋 w punk­cie zwrotnym historii ludzko艣ci i ka偶dy nieostro偶ny krok mo偶e spowodowa膰 niepowetowane szkody. Ale bezczyn­no艣膰 r贸wnie偶 jest niedopuszczalna. Ostro偶no艣膰 i odwaga, oto czego dzisiejsza sytuacja wymaga od wszystkich. W najbli偶szych latach, a mo偶e miesi膮cach, b臋dziemy mu­sieli okre艣li膰 nasz膮 polityk臋 gwiezdn膮 na cale wieki, dla wszystkich naszych potomk贸w. Chcecie dowiedzie膰 si臋, co dzia艂o si臋 na posiedzeniu Rady?

Naturalnie poprosili艣my o szczeg贸艂owe sprawozda­nie z przebiegu narady, ale najpierw chcieli艣my dowie­dzie膰 si臋, jakie powzi臋to decyzje. Wiera u艣miechn臋艂a si臋 rozbawiona nasz膮 niecierpliwo艣ci膮. Siostra jest tak dok艂a­dna, 偶e nigdy nie zacznie od ko艅ca.

— Musz臋 wam pogratulowa膰, przyjaciele — powie­dzia艂a zwracaj膮c si臋 do Andre i Romera. — Wielki nieu­stannie informowa艂 nas o wa偶nych my艣lach rodz膮cych si臋 w umys艂ach ludzi. W艣r贸d nich by艂a pa艅ska, Andre, my艣l o wsp贸艂pracy z Galaktami i twoja. Pawle, o mo偶liwych niebezpiecze艅stwach kryj膮cych si臋 w rejonach Galaktyki. Radz臋 jednak nie wpada膰 w dum臋, gdy偶 dok艂adnie tak samo my艣la艂y tysi膮ce innych ludzi.

Dopiero po tym o艣wiadczeniu zacz臋艂a m贸wi膰 o uchwa艂ach Rady. Konferencja gwiezdna na Orze zosta艂a ostatecznie zatwierdzona. Zalecono dok艂adne zbadanie mo偶liwo艣ci utworzenia Sojuszu Mi臋dzygwiezdnego miesz­ka艅c贸w naszego zak膮tka Galaktyki. Postanowiono r贸w­nie偶 zdoby膰 mo偶liwie wyczerpuj膮ce informacje o Galak­tach i ich przeciwnikach, Niszczycielach. Dopiero po wszechstronnym zapoznaniu si臋 z tymi nieznanymi naro­dami i ich konfliktami zostanie okre艣lona szczeg贸艂owa po­lityka galaktyczna, ustali si臋, z kim mo偶na si臋 przyja藕ni膰, a z kim trzeba walczy膰. Zastanawiano si臋 r贸wnie偶 nad neu­tralno艣ci膮 Ziemi w sporach nie przez ni膮 rozpocz臋tych. Wszystkie te wielkie problemy czekaj膮 jeszcze na rozstrzy­gni臋cie. Zostanie zwi臋kszona obronno艣膰 Ziemi i planet Uk艂adu S艂onecznego. Nie dowiedziono, 偶e niebezpiecze艅­stwo z odleg艂ych rejon贸w Galaktyki rzeczywi艣cie nam za­gra偶a, ale nie ma te偶 pewno艣ci, 偶e takie niebezpiecze艅stwo nie istnieje. Ludzko艣膰 winna by膰 dobrze przygotowana na wszelkie niespodzianki. Rada zaleca rozpocz臋cie budowy Wielkiej Floty Galaktycznej.

— Zaaprobowano pani pomys艂, Olgo, dotycz膮cy statk贸w dziesi臋ciokrotnie wi臋kszych od istniej膮cych kr膮­偶ownik贸w gwiezdnych — powiedzia艂a Wiera. — Ale zbuduje si臋 nie dwa eksperymentalne egzemplarze, jak pani proponowa艂a, lecz seri臋 licz膮c膮 setki sztuk. I jesz­cze jedna przyjemna nowo艣膰: dow贸dztwo pierwszej ga­laktycznej eskadry zostanie powierzone pani. Ty, bra­cie, r贸wnie偶 powiniene艣 si臋 cieszy膰 — zwr贸ci艂a si臋 do mnie. — Gigantycznych kr膮偶ownik贸w nie mo偶na ze wzgl臋d贸w technicznych budowa膰 na Ziemi. Wobec tego postanowiono jedn膮 z planet przekszta艂ci膰 w wyspecjali­zowan膮 baz臋 rakietow膮. Wyb贸r pad艂 na Plutona. Mer­kury b臋dzie specjalizowa艂 si臋 w produkcji substancji ak­tywnej do anihilator贸w Taniewa. Oto najwa偶niejsze za­lecenia Rady, kt贸re po zatwierdzeniu przez ludzko艣膰 stan膮 si臋 prawem.

Cieszy艂em si臋 naprawd臋, bo by艂em dumny z Pluto­na. Allan i Leonid zapytali, kiedy polecimy na Or臋. Wiera odpowiedzia艂a, 偶e przygotowania do wyprawy potrwaj膮 jeszcze oko艂o miesi膮ca, ale kapitanowie Gwiezdnych P艂u­g贸w wylec膮 na Plutona wcze艣niej. Nast臋pnie przeprosi艂a, 偶e nie mo偶e d艂u偶ej zosta膰, bo ma do za艂atwienia pilne sprawy.

— Czy mog臋 ci towarzyszy膰, Wiero? — zapyta艂 Ro­mero.

— Tak, oczywi艣cie — odpowiedzia艂a. — Jak zaw­sze, Pawle.

Wolny czas na Ziemi Wiera sp臋dza艂a z Romerem. Dawniej, kiedy bytem m艂odszy, bardzo mnie to denerwo­wa艂o, ale z wiekiem pogodzi艂em si臋 z tym, 偶e Romero za­niedbuje dla niej przyjaci贸艂.

16

Wiera, Romero i ja odlecieli艣my z Ziemi 15 sierpnia roku 563 wraz z ostatni膮 grup膮. Zanim wsiedli艣my do mi臋dzy­planetarnego ekspresu, odbyli艣my przeja偶d偶k臋 nad Zie­mi膮. Ziemia by艂a pi臋kna. Zachwyca艂em si臋 ni膮 i S艂o艅cem, bo wiedzia艂em, 偶e rozstaj臋 si臋 z nimi na d艂ugo. Na trapie Wiera pomacha艂a Ziemi r臋k膮, ja za艣 pu艣ci艂em tylko oko do naszej staruszki.

W kabinie planetolotu wkr贸tce zapomnia艂em o Zie­mi. W my艣lach by艂em ju偶 na Plutonie.

Nie ma nic nudniejszego od rejsowych statk贸w mi臋dzyplanetarnych, staro艣wieckich rakiet-rydwan贸w z nap臋dem fotonowym. Nawet ich kszta艂t — d艂ugie, niez­grabne cygaro — nie zmieni艂 si臋 od trzech wiek贸w. W dodatku wlok膮 si臋 z prehistoryczn膮 szybko艣ci膮: droga na Ksi臋偶yc zajmuje im pi臋膰 minut, do Marsa dob臋, a na podr贸偶 do Plutona trac膮 ca艂y tydzie艅. 呕aden z tych „ekspres贸w” nie rozwija pr臋dko艣ci wi臋kszej ni偶 czter­dzie艣ci tysi臋cy kilometr贸w na sekund臋, a na domiar z艂e­go nie na wszystkich statkach grawitatory dobrze dzia艂a­j膮, tak 偶e czasami odczuwa si臋 niewielkie przeci膮偶enia. Jedynie z niewa偶ko艣ci膮 dobrze sobie radz膮, ale trudno to uwa偶a膰 za sukces, bo likwidacja niewa偶ko艣ci jest spraw膮 艣miesznie 艂atw膮. Prosi艂em Wier臋, aby zam贸wi艂a mi臋dzyplanetarn膮 torped臋 z anihilatorami Taniewa, kt贸­ra osi膮ga Plutona w ci膮gu o艣miu godzin, ale odpowie­dzia艂a na to, 偶e nie musimy si臋 spieszy膰 i wszyscy si臋 z ni膮 zgodzili. Od dzieci艅stwa dra偶ni mnie swoista doskona艂o艣膰 Wiery. Najwa偶niejsze w jej s艂owach jest to, i偶 s膮 to jej s艂o­wa. Te same my艣li, lecz wypowiedziane przeze mnie, nie robi膮 na s艂uchaczach 偶adnego wra偶enia.

— W dawnych czasach sekretarze nie krzyczeli na swoich zwierzchnik贸w, Eli — skarci艂a mnie, kiedym jej powiedzia艂, co my艣l臋 o jej decyzji.

— Powiesz mi jeszcze, 偶e zwierzchnicy krzyczeli na swych sekretarzy, a poniewa偶 to b臋dzie twoja my艣l, nawet Romero uzna j膮 za prawd臋.

Romero istotnie potwierdzi艂. W staro偶ytno艣ci sze­fowie nie patyczkowali si臋 z podw艂adnymi — powie­dzia艂. — A pewien rosyjski car w rozmowie z ministrami nierzadko u偶ywa艂 kija. Szczeg贸lnie dostawa艂o si臋 jego ulubie艅com, gdy偶 w owym czasie ch艂osta uchodzi艂a za jedn膮 z form zach臋ty. U偶ywano w贸wczas powszechnie wyra偶e艅: „Przerzuci膰 na odpowiedzialne stanowisko”, „Wlepi膰 (lub wrzepi膰, historycy r贸偶ni膮 si臋 tu w opiniach) nagan臋”, „Uderzeniem miecza pasowa膰 na rycerza”. Wszystkie te sformu艂owania by艂y synonimami awansu jednostki.

Nie s膮dz臋 jednak, aby rycerzy przy wyznaczaniu na odpowiedzialne stanowiska dos艂ownie gdzie艣 przerzucano lub r膮bano mieczami. Nasi przodkowie uwielbiali hiperbo­le j臋zykowe. Moim zdaniem w opisanych przez Romera barbarzy艅skich czynno艣ciach kryj膮 si臋 typowe dla owej epoki obyczaje religijne i obrz臋dy magiczne.

— We藕my chocia偶by tak rozpowszechniony w贸w­czas termin jak „rzucono towar na sklepy”! — wykrzyk­n膮艂em zapalaj膮c si臋 do dyskusji. — Zwyk艂y cz艂owiek uzna za bezsens, aby wyprodukowane z trudem towary beztrosko rzucano, i to w dodatku na dach jakiego艣 po­mieszczenia. Ale 偶ycie spo艂eczne owych czas贸w by艂o pe­艂ne sprzeczno艣ci. Wiemy dzi艣, 偶e zebranymi z trudem plonami kawy lub kukurydzy palono czasem pod kot艂a­mi parowymi lub topiono je w morzu, a buty zaraz po zej艣ciu z ta艣my kierowano na inn膮 ta艣m臋, gdzie krojono je na cz臋艣ci. Je艣li nie zgodzicie si臋 ze mn膮, 偶e to wszyst­ko robiono ze wzgl臋d贸w rytualnych, nie zaprzeczycie przynajmniej, 偶e te dziwne terminy odzwierciedla艂y ca艂­kiem realne sytuacje? A w og贸le, moi z艂oci, logika nie by艂a najmocniejsz膮 stron膮 naszych przodk贸w. Przegl膮­dali艣my kiedy艣 na Plutonie staro偶ytny film. Okazuje si臋, 偶e dawniej wszyscy ludzie cierpieli na wysi臋k z nosa, jak zdarza si臋 to obecnie chorym. I wyobra藕cie sobie, 偶e zbierali t臋 bezu偶yteczn膮 wydzielin臋 niczym najwi臋k­szy skarb. Ma艂o tego, niekt贸rzy te uperfumowane i oz­dobione w dodatku koronkami szmatki nosili w kie­szeniach w ten spos贸b, aby koniuszek wystawa艂 na zewn膮trz... Nie ukrywali choroby, lecz chwalili si臋 ni膮!

Romero patrzy艂 na mnie ze zdumieniem. Odnio­s艂em wra偶enie, i偶 oryginalno艣膰 moich pogl膮d贸w pozbawi艂a go na moment daru mowy.

— Pa艅ska wiedza historyczna jest wr臋cz zdumiewa­j膮ca — powiedzia艂 niezmiernie uprzejmym tonem. — A poniewa偶 tak 艣mia艂o przenika pan tajemnice przesz艂o艣­ci, s膮dz臋, 偶e nie powinno pana dziwi膰 pokrzykiwanie prze­艂o偶onego, cho膰 zdrowy ludzki rozs膮dek uzna za natural­niejsze pokrzykiwanie podw艂adnych na szef贸w, gdy偶 prze­艂o偶onym nie wypada wykorzystywa膰 swojej przewagi, a czeg贸偶 ma si臋 kr臋powa膰 podw艂adny?

Troch臋 racji w tym bez w膮tpienia by艂o.

17

Za Uranem ekspresy rozp臋dzaj膮 si臋 i nawet nasz wehiku艂 zdoby艂 si臋 na jedn膮 dziesi膮t膮 szybko艣ci 艣wiat艂a. Pluton skrz膮c si臋 w iluminatorach zmienia艂 si臋 z ziarnka grochu w jab艂ko, a z jab艂ka w du偶膮 pi艂k臋, wok贸艂 niego 艣miga艂y ma­lutkie sztuczne s艂o艅ca. Na biegunach wznosi艂y si臋 sztuczne protuberancje — wytw贸rnie pary wodnej i syntetycznej atmosfery ruszy艂y niedawno pe艂n膮 moc膮 i produkowa艂y te­raz dziesi臋膰 milion贸w ton wody i dwa miliardy ton mieszan­ki azotowo-tlenowej na godzin臋. Przytoczy艂em te liczby Romerowi i Wierze z pami臋ci.

— Wody na razie brakuje, atmosfera za艣 jest ju偶 por贸wnywalna z ziemsk膮, oddycha si臋 jak u nas w g贸rach — powiedzia艂em.

— Wydaje mi si臋, 偶e najciekawsz膮 rzecz膮 na Pluto­nie s膮 te fabryki powietrza — powiedzia艂a Wiera. — Od ich pracy zale偶y teraz powodzenie projektu przebudowy Plutona i organizacja stoczni galaktycznych.

Nie odezwa艂em si臋, by艂em bowiem przekonany, 偶e na Plutonie jest wiele rzeczy znacznie ciekawszych ni偶 te ponure automatyczne fabryki przerabiaj膮ce gleb臋 planety na wod臋 i powietrze. S膮 niew膮tpliwie potrzebne, ale za­chwyca膰 si臋 nimi?

Zawiadomiono nas, 偶e przyjaciele na Plutonie chc膮 z nami m贸wi膰. Wkr贸tce na stereoekranie pojawi艂 si臋 Andre z 呕ann膮, Lusin, Leonid, Olga i Allan. Mimo op贸藕nienia 艣wiat艂a wyczuwalnego przy takiej odleg艂o艣ci ich g艂osy dociera艂y do nas stwarzaj膮c pe艂n膮 iluzj臋 blisko­艣ci.

— Hura, bracia! — wrzeszcza艂 Allan. — Do g贸ry ich!

— Lecicie — m贸wi艂 jak zwykle urywkami zda艅 Lu­sin. — Pokazali艣cie si臋. Dobrze.

Wykrzykiwali艣my w odpowiedzi powitania. Dzieli艂o nas jakie艣 p贸艂tora miliarda kilometr贸w.

W pobli偶u Plutona Wier臋 zainteresowa艂o skupisko gigantycznych bry艂 kr膮偶膮ce nad planet膮. Jeden z g艂az贸w wyr贸偶nia艂 si臋 spo艣r贸d pozosta艂ych niczym g贸ra otoczona pag贸rkami.

Powiedzia艂em bardzo uroczystym tonem, jak przy­sta艂o w takiej chwili:

— Baza Gwiezdnych P艂ug贸w. Ten ogromny, to „Po偶eracz Przestrzeni", statek flagowy floty galaktycznej. Tu ostatecznie po偶egnamy si臋 z rakietami fotonowymi.

18

Przygotowanie ka偶dej wyprawy galaktycznej to sprawa bardzo skomplikowana, a nasza ekspedycja mia艂a w dodat­ku szczeg贸lny charakter i wymaga艂a ogromnych ilo艣ci substancji aktywnej, graj膮cej rol臋 zapalnika przy wybu­chowej zamianie masy w przestrze艅. Aktywn膮 substancj臋 przywozi si臋 z Merkurego. Gwiazdoloty kr膮偶y艂y wi臋c nad Plutonem czekaj膮c na ostatni膮 parti臋 paliwa.

Wiera zwiedza艂a planet臋, a ja by艂em jej przewodni­kiem.

Uchwa艂a Wielkiej Rady w sprawie przekszta艂cenia Plutona w baz臋 opiera艂a si臋 na wynikach wieloletniej pra­cy cz艂owieka na tej planecie. Spo艣r贸d wszystkich planet Uk艂adu S艂onecznego Pluton jest najlepiej wykorzystany i tu mie艣ci si臋 jedyny na razie port galaktyczny. Niegdy艣 w dalekie rejsy statki kosmiczne startowa艂y z Marsa, a nawet z Ziemi, lecz p贸藕niej ludzie zrozumieli, 偶e takie cha艂upnicze metody zagospodarowania kosmosu s膮 niedopuszczal­ne. Do budowy Ory zmobilizowano wszystkie rezerwy ludzko艣ci. Pluton nie mo偶e jeszcze r贸wna膰 si臋 z Ora, ale mimo wszystko w okolicach S艂o艅ca nie ma r贸wnie wielkiej budowy jak nasza!

Najpierw zwiedzili艣my jedn膮 z wytw贸rni atmosfery. Urz膮dzenie szeroko艣ci kilometra i d艂ugo艣ci ponad dw贸ch porusza艂o si臋 z wolna po powierzchni planety zbieraj膮c warstw臋 gruntu. Kiedy podje偶d偶ali艣my do fabryki, jej 艣ciana tn膮ca zbli偶a艂a si臋 do granitowego wzg贸rza. Pag贸rek zapada艂 si臋 w oczach i taja艂 jak w ogniu. Wkr贸tce nie zo­sta艂o po nim nawet 艣ladu, a wytw贸rnia pope艂z艂a dalej. W miejscu, gdzie przesz艂a fabryka, czernia艂a warstwa sztucznej gleby wzbogaconej nawozami i zasianej traw膮 i kwiatami. Nad urz膮dzeniem przetw贸rczym hula艂y wiatry: tysi膮ce ton wytworzonego powietrza ulatywa艂y co sekund臋 do atmosfery. Stara艂em si臋 trzyma膰 Wier臋 z dala od wir贸w powietrznych, ale mimo to huragan zerwa艂 jej z g艂owy ka­pelusz. Wtedy omal nie wydarzy艂o si臋 nieszcz臋艣cie. Rome­ro pobieg艂 za kapeluszem, ale strumienie powietrza prze­wr贸ci艂y go i trzeba by艂o spieszy膰 na pomoc. Leonid i ja wczepili艣my si臋 w Paw艂a, pom贸g艂 nam r贸wnie偶 Allan i we trzech wyrwali艣my Romera z szalej膮cej powietrznej ot­ch艂ani.

— Gdyby nie wy, lecia艂bym teraz pod ob艂okami — powiedzia艂 z bladym u艣miechem.

— My艣l臋, 偶e teraz by艂by pan przerabiany na tlen i azot — zaoponowa艂em. — A za jakie艣 pi臋膰 minut mogli­by艣my panem oddycha膰.

— Tak jak prawdopodobnie oddychamy moim bie­dnym kapeluszem. Dlaczego wok贸艂 wytw贸rni nie ma za­bezpiecze艅? — zapyta艂a Wiera.

— Tu nie ma ludzi — wyja艣ni艂em. — Wszystkie fa­bryki atmosfery zmontowane s膮 w pustych okolicach, a Ziemia nie zezwala na wycieczki na Plutona.

— I nie zezwoli, p贸ki nie sko艅czycie monta偶u swo­jego Komputera Pa艅stwowego z co najmniej 18 milionami Opiekunek — potwierdzi艂a Wiera. — Na Ziemi takie wy­padki, jaki o ma艂o nie przytrafi艂 si臋 Paw艂owi, s膮 ju偶 od daw­na nie do pomy艣lenia.

Oczywi艣cie nie powiedzia艂em jej, 偶e nieraz latali艣my awionetkami w pobli偶u wytw贸rni, aby zmaga膰 si臋 ze sztu­czn膮 burz膮. Zamiast tego zwr贸ci艂em uwag臋 Wiery na zie­le艅 pokrywaj膮c膮 grunt planety.

— To na razie zaledwie trawa i kwiaty, ale wkr贸tce b臋dziemy mie膰 tu prawdziwe lasy jak na Ziemi.

— Ziele艅 smaczna — popar艂 mnie Lusin. — Soczy­sta. Bardzo.

— Pr贸bowa艂e艣? — zapyta艂 Allan i klepn膮艂 si臋 z uciechy r臋kami po kolanach. — Braciszkowie, Lusin je traw臋! Tak d艂ugo obcowa艂 ze swoimi syntetycznymi zwie­rz臋tami, a偶 przeszed艂 na ich pokarm.

— Nie ja. Smok. Pegazy. Smakuje. Jak na Ziemi. R贸wnina by艂a o艣wietlona trzema roboczymi s艂o艅ca­mi. Jedno sta艂o w zenicie, drugie zachodzi艂o, a trzecie wschodzi艂o. Powiedzia艂em swym towarzyszom, 偶e na Plu­tonie dzia艂a siedem roboczych s艂o艅c, kr膮偶膮cych po niskich orbitach i napromieniowuj膮cych jednorazowo niewielki wycinek planety.

— Fioletowo b艂臋kitne, teraz zachodz膮ce, jest jed­nym z nowych. To bia艂o 偶贸艂te w zenicie sporz膮dzono pi臋膰­dziesi膮t lat temu i dlatego ju偶 prawie si臋 wypali艂o. Pierwsi pluto艅scy koloni艣ci pracowali w blasku tego jednego s艂o艅­ca, kt贸re w贸wczas wisia艂o nieruchomo nad p贸艂kul膮 p贸艂noc­n膮 i tylko o艣wietlony przez nie region nadawa艂 si臋 do 偶y­cia. Po wystrzeleniu trzeciego s艂o艅ca r贸wnie偶 i to pierwsze zosta艂o w艂膮czone do wsp贸lnego obiegu. Obecnie harmo­nogram obiegu s艂o艅c przedstawia si臋 nast臋puj膮co: cztery gor膮ce s艂o艅ca tworz膮 ciep艂y dzie艅 trwaj膮cy szesna艣cie go­dzin; dwa czerwone podtrzymuj膮 umiarkowan膮 tempera­tur臋 w ci膮gu szesnastogodzinnej nocy; jedno za艣, poma­ra艅czowe, zwiastuje odpoczynek wieczorny.

Wschodzi艂o pomara艅czowe s艂o艅ce, zamilk艂em wi臋c, bo chcia艂em, aby ono samo przem贸wi艂o. Dalekie ziemskie S艂o艅ce r贸wnie偶 b艂yszcza艂o, ale jego male艅ka tarczka gin臋­艂a obok sztucznych gwiazd. Aby odwr贸ci膰 uwag臋 przyja­ci贸艂 od wschodz膮cego pomara艅czowego s艂o艅ca, zacz膮艂em m贸wi膰 o bilansie cieplnym Plutona. Sztuczne s艂o艅ca ogrzewaj膮 jedynie powierzchni臋. Nale偶y rozpali膰 wn臋trze planety, stworzy膰 roz偶arzone j膮dro jak na Ziemi. Wtedy gleba b臋dzie ogrzewana od 艣rodka, co pozwoli zast膮pi膰 czerwone s艂o艅ce kilkoma zimnymi ksi臋偶ycami.

— Zawiadomcie o swojej propozycji Wielk膮 Rad臋 — powiedzia艂a Wiera. — Bo偶e, jakie to pi臋kne!

Ska艂y i dolinki, m艂oda ziele艅 i konstrukcje wytw贸rni atmosfery zalewa艂o pomara艅czowe l艣nienie. Blask by艂 tak g艂臋boki i jaskrawy, jakby wszystkie przedmioty p艂on臋艂y wewn臋trznym 偶arem, by艂y nie o艣wietlone, lecz rozjarzo­ne. Nad nimi rozpo艣ciera艂o si臋 偶贸艂tobrunatne niebo, r贸w­nie偶 jakby rozjarzone w艂asnym blaskiem, bardzo niskie, niemal dotykalne, a nie puste i zwiewne jak na Ziemi.

— Popatrzcie tylko, jakie to pi臋kne! —zachwyca艂a si臋 Wiera. — Tamte s艂o艅ca s膮 wspania艂e, a to po prostu cudowne!

—.Eli robi艂 — powiedzia艂 Lusin. — Dobrze! Bar­dzo!

— Eli! — Wiera obr贸ci艂a si臋 ku mnie. — To si贸dme s艂o艅ce, braciszku?

— Tak — odpowiedzia艂em. — Kosztowa艂o mnie tro­ch臋 pracy, bo chcieli艣my, aby nie tylko przynosi艂o bezpo艣re­dni膮 korzy艣膰, lecz r贸wnie偶 upi臋ksza艂o nasz膮 m艂od膮 planet臋.

Przy kolacji Wiera powiedzia艂a:

— Grubo ciosana i silna planeta. 呕ycie tu na razie niezbyt wygodne, ale jakie偶 pole do popisu! Ciesz臋 si臋, 偶e w艂a艣nie ten glob wybrano na miejsce nowych, wielkich prac.

— Port jest doskonale obs艂ugiwany — doda艂a Olga. — W ci膮gu godziny mo偶na za艂adowa膰 na statki sto tysi臋cy ton frachtu i paliwa.

Romero zgasi艂 og贸lne zachwyty:

— Grubo ciosana, silna, wspania艂a... Czy to nie przesada? Mieszka膰 na sta艂e tu nie mo偶na. Najwy偶ej po­pracowa膰 dwa do trzech lat. Znale藕li w oceanie kosmicz­nym kamienist膮 wysepk臋, urz膮dzili na niej baz臋 prze艂adun­kow膮 i ciesz膮 si臋 jak dzieci, 偶e tak im si臋 wspaniale uda艂o. A na razie jest to tylko niezdarna kopia znikomej cz臋艣ci tego, co znajduje si臋 na Ziemi i czym rzeczywi艣cie mo偶na si臋 zachwyca膰.

M贸wi膮c to zajada艂 piero偶ki z syntetycznym mi臋sem i popija艂 je sokiem owocowym, nie s膮dz臋 wi臋c, aby przy­najmniej jad艂o na Plutonie wydawa艂o si臋 niezdarn膮 kopi膮 ziemskich przysmak贸w.

19

Na razie nie mia艂em najmniejszego poj臋cia, na czym pole­ga funkcja sekretarza, ale nie znaczy to, abym leniucho­wa艂. Dok艂adnie zbada艂em konstrukcj臋 Gwiezdnych P艂u­g贸w: by艂em w magazynach przechowuj膮cych miliony ton zapas贸w i w komorach, gdzie mo偶na zmagazynowa膰 nast臋p­ne miliardy ton towar贸w, odwiedzi艂em wytw贸rnie produ­kuj膮ce dowolne wyroby z dowolnych surowc贸w, spacero­wa艂em ulicami osiedla mieszkaniowego, dotar艂em do ser­ca statku, sekcji anihilator贸w Taniewa, najniezwyklejszej fabryki 艣wiata wytwarzaj膮cej substancj臋 z pustej prze­strzeni i pust膮 przestrze艅 z masy. Kiedy anihilatory zostaj膮 uruchomione, doko艂a w promieniu wielu lat 艣wietlnych, trylion贸w kilometr贸w 艣cie艣nia si臋 lub rozszerza przestrze艅 mi臋dzygwiezdna. Przytocz臋 tylko jedn膮 liczb臋, kt贸ra wy­war艂a na mnie szczeg贸lne wra偶enie: moc anihilator贸w Ta­niewa w najmniejszym z Gwiezdnych P艂ug贸w dochodzi do dw贸ch milion贸w albert贸w, a w „Po偶eraczu Przestrzeni” przekracza pi臋膰 milion贸w! Wszystkie elektrownie na Zie­mi w ko艅cu wieku dwudziestego starej ery mia艂y moc nie­ca艂ych trzech albert贸w. Ta gigantyczna moc mo偶e by膰 ca艂­kowicie zamieniona w szybko艣膰 nad艣wietln膮, mo偶e w pe艂ni zasili膰 anihilatory nap臋dowe. Ale gdy jaka艣 nieprzewidzia­na przeszkoda stanie nagle na drodze statku, w贸wczas b艂y­skawicznie przem贸wi膮 inne anihilatory i w starym kosmo­sie pojawi si臋 nowa przestrze艅 w miejsce spopielonej sub­stancji! Nigdy dot膮d nie istnia艂y mechanizmy tak doskona­艂e i pot臋偶nie uzbrojone jak nasze statki galaktyczne, tak mi si臋 wtedy wydawa艂o.

Podzieli艂em si臋 swymi zachwytami z Olg膮.

Popatrzy艂a na mnie ze zdziwieniem.

— Zbyt si臋 zapalasz, Eli. Gwiazdoloty istotnie maj膮 niema艂膮 moc, ale nie starczy jej na g艂臋bokie przenik­ni臋cie w Galaktyk臋. Nie wiemy w dodatku, co nas tam czeka: przyjaciel czy wr贸g, a je偶eli wr贸g, to jak uzbrojo­ny? Nie jest wykluczone, 偶e technika tajemniczych Nisz­czycieli stoi wy偶ej od naszej.

Z Olg膮 mo偶na pracowa膰, ale nie spos贸b rozmawia膰. Najsympatyczniejszym rozm贸wc膮 by艂by dla niej chyba ro­bot cybernetyczny. Z tym swoim usposobieniem nadaje si臋 jednak na swoje wysokie stanowisko admira艂a flotylli statk贸w mi臋dzygwiezdnych.

— Wielki Akademicki projektuje obecnie statki o mocy trzystu milion贸w albert贸w — kontynuowa艂a Olga. — Na takim gwiazdolocie czu艂abym si臋 troch臋 spokojniej. Ale te statki b臋d膮 niepr臋dko.

— Nie martw si臋 — poradzi艂em. — Nawet na two­ich s艂abiutkich stateczkach jako艣 dotrzemy do Ory. A co do Z艂ywrog贸w, to kr膮偶膮 s艂uchy, 偶e wymarli milion lat temu.

Olga nie poj臋ta, 偶e z niej 偶artuj臋. S艂ucha艂a mnie i u艣miecha艂a si臋. Gdybym nie odszed艂, mog艂aby tak s艂u­cha膰 i u艣miecha膰 si臋 godzinami. Jej z艂ociste w艂osy zawsze s膮 r贸wniutko uczesane, jasne oczy zawsze promieniej膮 do­broci膮, a policzki pokrywa jaki艣 swoisty, bardzo spokojny, lekki rumieniec... Nawet dziesi臋ciominutowa rozmowa z ni膮 wyprowadza mnie z r贸wnowagi. Gdybym to ja zosta艂 dow贸dc膮 floty galaktycznej, co najmniej przez dwa dni chodzi艂bym ze szcz臋艣cia na g艂owie. A ona nawet si臋 nie ucieszy艂a!

20

Andre wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza z 呕ann膮. Roz艂膮ka przycho­dzi im bardzo ci臋偶ko. 呕anna zrobi艂a si臋 ju偶 tak t臋ga, 偶e sta艂o si臋 to widoczne nawet dla postronnych. Por贸d zosta艂 wyznaczony na 27 lutego i odb臋dzie si臋 normalnie, sam to czyta艂em w prognozie. Ale Andre niezbyt w t臋 prognoz臋 wierzy.

Mieszkamy na statku ju偶 trzeci dzie艅. 呕anna wraz z nami. Pradawny obrz臋d po偶egnania postanowiono od­by膰 na powierzchni planety. W po艂udnie ze wszystkich sta­tk贸w pomkn臋艂y na Plutona rakiety z odprowadzaj膮cymi i odje偶d偶aj膮cymi. By艂em w rakiecie razem z Romerem, kt贸ry nie przepu艣ci 偶adnej podobnej okazji, ja natomiast chcia艂em jeszcze raz stan膮膰 na twardym gruncie.

Wyl膮dowali艣my w porcie, kiedy wschodzi艂o ju偶 po­mara艅czowe s艂o艅ce. Romero uzna艂 to za dobry omen, chocia偶 wiedzieli艣my zawczasu, 偶e znajdziemy si臋 na pla­necie na pocz膮tku dy偶uru si贸dmego s艂o艅ca. Na Or臋 leci osiemset os贸b, odprowadzaj膮cych jest co najmniej drugie tyle. Nikt nie odchodzi艂 daleko od rakiet, ale my wraz z Romerem weszli艣my w kamieniste piargi, gdzie przysiedli艣my na niewielkim wzg贸rku. W blasku pomara艅czowe­go s艂o艅ca r贸wnina p艂on臋艂a jak roz偶arzona.

— Prosz臋 mi powiedzie膰, Eli — zapyta艂 Romero — czy nie ma pan uczucia, i偶 偶egnamy si臋 z tym miejscem na zawsze?

— Dlaczego, oczywi艣cie 偶e nie! Kiedy wracali艣my, Romero wskaza艂 laseczk膮 na An­dre i 呕ann臋 stoj膮cych przy trapie.

— Po偶egnanie Hektora z Andromach膮. B臋dziemy 艣wiadkami czu艂ych wyzna艅.

Stan臋li艣my tak blisko, 偶e s艂yszeli艣my ca艂膮 rozmow臋.

— Mogliby艣cie ju偶 odjecha膰! — powiedzia艂a 呕an­na. — Zm臋czy艂o mnie to ci膮g艂e 偶egnanie si臋 z tob膮.

— Nie odst臋puj od zalece艅 lekarskich! — nastawa艂 Andre. — Posi艂ki, praca, przechadzki, sen — zgodnie z przepisanym planem. Po powrocie za偶膮dam sprawozda­nia.

— A ty nie choruj i nie zalecaj si臋 do pi臋knych dziewczyn z innych gwiazd, je艣li takie napotkasz. Jestem za­zdrosna.

— Zazdro艣膰 to prze偶ytek z najgorszych czas贸w hi­storii ludzko艣ci.

— Dla mnie to nie jest prze偶ytek. Nie odpowiedzia­艂e艣 mi, Andre, i to mnie niepokoi!

— Uspok贸j si臋, na Orze nie b臋dzie ludzi, a nie za­mierzam zakochiwa膰 si臋 w jaszczurkach lub anielicach.

Wzi膮艂em Romera pod r臋k臋 i poszed艂em z nim do ra­kiety.

— Ciekawe, jaki oni maj膮 stopie艅 wzajemnego przystosowania? — zapyta艂 Pawe艂. — Przecie偶 od trzech lat nie odst臋puj膮 jedno od drugiego.

— Wielki nie zdradza tajemnic osobistych, a sami te偶 nie s膮 skorzy do zwierze艅. Nie mog臋 zaspokoi膰 pa艅­skiej ciekawo艣ci, Romero.

Cz艂owiek to jednak dziwne stworzenie. Niczego tak nie pragn膮艂em jak podr贸偶y na Or臋, ale zrobi艂o mi si臋 smu­tno, kiedy patrzy艂em przez okno rakiety na oddalaj膮cego si臋 Plutona. Pragniemy nowego i jednocze艣nie boimy si臋 utraci膰 stare. Jedn膮 r臋k膮 nie mo偶na uchwyci膰 dw贸ch przedmiot贸w, jedn膮 nog膮 nie da si臋 st膮pn膮膰 w dwa miej­sca naraz, a jednak w gruncie rzeczy zawsze do tego d膮偶y­my. Czy nie st膮d przypadkiem wywodzi si臋 obrz臋d po偶e­gnania, z jego obj臋ciami, 艂zami i smutkiem? Na my艣l, 偶e kto艣 mnie na Plutonie zast膮pi i 贸sme, najpi臋kniejsze s艂o艅­ce powstanie beze mnie, straci艂em humor. Do diab艂a, jak mawiano w staro偶ytno艣ci, czemu nie mo偶emy by膰 wszech­obecni? Co przeszkadza nam zosta膰 wszechobecnymi? Niski poziom techniki, czy po prostu to, 偶e nigdy nie za­stanawiali艣my si臋 nad tym problemem? Czemu ka偶dy z nas jest jednym, jedynym? Lusin tworzy od niechcenia

nowe zwierz臋ta oddzia艂uj膮c na kwasy nukleinowe zarod­k贸w, czy偶 wi臋c tak trudno zdublowa膰 si臋, stworzy膰 kilka identycznych „egzemplarzy” tego samego cz艂owieka? Dwie Wiery, o艣miu Romer贸w, Andre w czterech osobach: jeden buduje nowe deszyfratory, drugi pie艣ci swoj膮 呕ann臋, trzeci komponuje, czwarty poszukuje Galakt贸w! Od­jecha膰, ale pozostawi膰 siebie, jednocze艣nie by膰 obecnym i nieobecnym, to by艂oby wspania艂e!

— Za艂o偶臋 si臋, 偶e pan fantazjuje na jaki艣 niebywa艂y temat — powiedzia艂 Romero. Oprzytomnia艂em.

— Rozstanie Andre i 呕anny naprowadzi艂o mnie na my艣l, 偶e urz膮dzili艣my swoje 偶ycie nie tak zn贸w wygodnie, jak si臋 tym ci膮gle chwalimy.

— Pragnienia zawsze wyprzedzaj膮 mo偶liwo艣ci, nie na darmo Andre utyskuje, 偶e po艂owa jego potrzeb nie jest zaspokojona, mieszaj膮c dla wi臋kszego wra偶enia potrzeby z pragnieniami. A propos, on ci膮gle jeszcze 偶egna si臋, pro­sz臋 spojrze膰.

Andre nie odst臋powa艂 od okna. Planeta zmniejsza艂a si臋, po jej tarczy toczy艂y si臋 trzy s艂o艅ca, kt贸re z oddali wy­dawa艂y si臋 jaskrawsze ni偶 by艂y w istocie.

Odwr贸ci艂em si臋 od Plutona. Przed nami wyrasta艂 po­dobny do gigantycznej soczewki „Po偶eracz Przestrzeni”, a obok niego, zachowuj膮c przepisow膮 odleg艂o艣膰, wisia艂y pozo­sta艂e statki galaktyczne. Tylko z wielkiej odleg艂o艣ci mo偶na by艂o ogarn膮膰 wzrokiem te ogromy. Oczywi艣cie ziemski Ksi臋­偶yc jest wi臋kszy od ka偶dego z tych statk贸w, ale ca艂膮 Stolic臋 wraz z jej pi臋tnastomilionow膮 ludno艣ci膮 mo偶na by swobod­nie zmie艣ci膰 we wn臋trzu gwiazdolotu.

W burcie statku galaktycznego rozwar艂 si臋 wylot tu­nelu kosmodromu i rakieta wyl膮dowa艂a.

21

W drugim dniu lotu odwiedzi艂em hal臋 dow贸dcz膮, st膮d kie­ruje si臋 lotem statku.

Ma ona kszta艂t wydr膮偶onej kuli pokrytej na ca艂ej powierzchni wkl臋s艂ymi ekranami. W 艣rodku hali wisi na polach si艂owych pi臋膰 foteli swobodnie obracaj膮cych si臋 na rozkaz my艣lowy w dowolnej p艂aszczy藕nie. W centralnym fotelu siedzia艂a Olga, po bokach jej pomocnicy: Leonid i siwiutki staruszek Osima. Przy ka偶dym z foteli znajduje si臋 obrotowa lorneta o gigantycznym powi臋kszeniu. W sali by艂o ciemno.

Pasa偶erowie nie mog膮 tu wchodzi膰, ale dla mnie Olga zrobi艂a wyj膮tek.

— Jutro w po艂udnie przechodzimy z nap臋du foto­nowego na anihilacj臋 przestrzeni — powiedzia艂a wkr贸tce po starcie. — B膮d藕 o 贸smej przy wej艣ciu do ster贸wki.

Za dwie 贸sma podszed艂em do zamkni臋tych drzwi. Nikt na mnie nie czeka艂, zastuka艂em wi臋c, ale nikt nie odpo­wiedzia艂 . Punktualnie o 贸smej drzwi rozwar艂y si臋 i co艣 z nie­odpart膮 si艂膮 wessa艂o mnie w ciemno艣膰. Krzykn膮艂em z nag艂e­go przestrachu i Wtedy poczu艂em, 偶e siedz臋 w wygodnym fo­telu. Normalnie na zwyk艂ych meblach przez chwil臋 usadawiamy si臋, tutaj natychmiast linie pola wybra艂y mi najwygodniejsz膮 pozycj臋. Zorientowa艂em si臋 w tym wszystkim zna­cznie p贸藕niej, a na razie nie mog艂em wyzby膰 si臋 przera偶enia:

poczu艂em si臋 jakby wyrzucony na zewn膮trz, w bezmiar kos­mosu. Gwiazdy by艂y nade mn膮 i przede mn膮, z prawej i le­wej, z przodu i za plecami! Us艂ysza艂em spokojny g艂os Olgi:

— Zdaje si臋, 偶e j臋kn膮艂e艣, Eli? Z najwi臋kszym wysi艂kiem opanowa艂em dr偶enie g艂o­su.

— To z zachwytu. Nigdy nie czu艂em si臋 tak dobrze. Wyt艂umacz, co tu do czego s艂u偶y.

Olga wyja艣ni艂a mi, 偶e w sali nie ma do艂u ani g贸ry, wszystkie kierunki s膮 r贸wnoprawne. Zaraz te偶 z zimn膮 krwi膮 obr贸ci艂a si臋 do g贸ry nogami. Poszed艂em za jej przy­k艂adem i ta cz臋艣膰 nieba, kt贸ra by艂a pode mn膮, znalaz艂a si臋 nad ciemieniem. Odbyto si臋 to tak, jakby g贸ra i d贸艂 za­mieni艂y si臋 miejscami: moje cia艂o nadal 艣ci艣le przylega艂o do fotela.

— Mogliby艣my obraca膰 gwiezdn膮 sfer臋 — zauwa偶y­艂a Olga — ale w贸wczas wszyscy obserwatorzy widzieliby ten sam obraz. U nas ka偶dy bada sw贸j odcinek nieba nie przeszkadzaj膮c pozosta艂ym. Pole si艂owe za艣 stwarza w ka偶dej pozycji wra偶enie, i偶 g艂owa znajduje si臋 u g贸ry.

— W jaki spos贸b okre艣li膰 kierunek lotu? Przecie偶 tu jest ciemno i gwiazdy otaczaj膮 nas zewsz膮d.

— Zapragnij zobaczy膰 i zobaczysz.

Fotel wykona艂 p贸艂obr贸t. Teraz przede mn膮 b艂ysz­cza艂 gwiazdozbi贸r Byka, a w nim dziko po艂yskiwa艂o poma­ra艅czowe oko Aldebarana i widmowo, na granicy widocz­no艣ci 艣wieci艂y Hiady. Z boku, podobne do k艂臋bka promie­nistej we艂ny, p艂on臋艂y Plejady, zwane te偶 Sto偶arami. Na razie nie widzia艂em zmian w rysunku gwiazdozbior贸w. Po­szuka艂em oczami Wielkiej Nied藕wiedzicy: w贸z wygl膮da艂 zwyczajnie, widzia艂em go w takiej postaci tysi膮ce razy.

Olga roze艣mia艂a si臋.

— Jeste艣 niecierpliwy. Lecimy nieca艂膮 dob臋, i to w dodatku z nap臋dem fotonowym. Od Plutona dzieli nas zaledwie jakie艣 dziesi臋膰 miliard贸w kilometr贸w, a to zbyt ma艂o, aby gwiazdozbiory zmieni艂y si臋.

Zapyta艂em, jak mierzy si臋 szybko艣膰 statku. Odpo­wiedzia艂 mi Osima. Mia艂em ju偶 wtedy na twarzy infraczerwone okulary transformuj膮ce do bliskich obserwacji, kt贸­re nie przeszkadzaj膮 w widzeniu przedmiot贸w odleg艂ych, promieniuj膮cych 艣wiat艂o widzialne, rozr贸偶nia艂em siedz膮­cego obok mnie Osim臋 i nie zmienione gwiazdy na sfery­cznych ekranach.

Szybko艣膰 gwiazdolotu okre艣lano wed艂ug paralaksy jasnych gwiazd w stosunku do kulistych roj贸w na grani­cach Galaktyki. W ciemno艣ci rozjarzy艂y si臋 widmowo dwie skale. Na jednej by艂y naniesione szybko艣ci pod艣wietlne osi膮gane przy nap臋dzie fotonowym, druga za艣 okre­艣la艂a szybko艣ci nad艣wietlne i dzia艂a艂a przy w艂膮czonych anihilatorach Taniewa. Na pierwszej skali drga艂a jaskrawa plamka — szli艣my z jedn膮 trzeci膮 szybko艣ci 艣wiat艂a.

Obr贸ci艂em si臋 do tylu, aby popatrze膰 na pozosta艂e statki, ale nie znalaz艂em nawet punkcik贸w. Olga pokaza艂a mi, w jaki spos贸b pos艂ugiwa膰 si臋 lornet膮. Teraz widzia艂em wszystkie nasze gwiazdoloty lec膮ce wachlarzem w odleg艂o艣ci oko艂o stu milion贸w kilometr贸w. By艂 to dy­stans bezpiecze艅stwa. Wi臋ksze zbli偶enie mog艂o utrudni膰 manewrowanie mi臋dzygwiezdnej flotylli.

— Kiedy przejdziemy w obszar nad艣wietlny, w og贸­le przestaniemy je widzie膰 — powiedzia艂a Olga. — Wtedy jedynym 艣rodkiem koordynacji lotu b臋dzie zawczasu przy­gotowany wykres szybko艣ci.

— Lecie膰 nie widz膮c si臋 nawzajem, bez mo偶liwo艣ci przekazywania koniecznych informacji!... Na o艣lep!...

— C贸偶 robi膰, Eli! Gwiazdoloty p臋dz膮 kilkaset razy szybciej ni偶 艣wiat艂o, a nie znamy innego naturalnego no艣­nika informacji poruszaj膮cego si臋 z pr臋dko艣ci膮 naszych statk贸w.

Na jaki艣 czas poch艂on臋艂a mnie zabawa z lornet膮. Za偶膮da艂em w my艣li odpowiedniego powi臋kszenia (maksi­mum milion razy) i natychmiast je otrzyma艂em. Przez taki instrument mo偶na by z Plutona rozr贸偶ni膰 wszystkie miasta i wi臋ksze rzeki Ziemi. Osima powiedzia艂, 偶e mno偶niki fo­tonowe, bo tak nazywaj膮 si臋 te kosmiczne teleskopy, zo­sta艂y wynalezione niedawno i na ich gwiazdolocie zainsta­lowano egzemplarz pr贸bny.

Przyrz膮d dzia艂a na innej zasadzie ni偶 teleskop. In­strument optyczny jedynie zbiera 艣wiat艂o gwiazd, nato­miast mno偶nik wzmacnia, pomna偶a liczb臋 z艂owionych fo­ton贸w. W gruncie rzeczy to nie jest aparat, lecz optyczno--kwantowa fabryka przetwarzaj膮ca sk膮p膮 informacj臋 zew­n臋trzn膮 w bogate obrazy 艂atwe do obserwacji. Lorneta przy fotelu jest zaledwie niewielkim u艂amkiem urz膮dze­nia, kt贸rego podstawowe mechanizmy znajduj膮 si臋 we wn臋trzu statku.

Dobieg艂 mnie st艂umiony g艂os Osimy:

— Za dziesi臋膰 minut startuj膮 anihilatory przestrze­ni.

— Tak, widz臋 — odpowiedzia艂a Olga. Wszystko odby艂o si臋 zwyczajnie i bez zak艂贸ce艅. Nie by艂o wstrz膮s贸w ani 艂oskotu, ani b艂ysk贸w i przeci膮偶e艅. Krew nie nap艂yn臋艂a mi do twarzy, w uszach nie zaszumia­艂o. „Po偶eracz Przestrzeni” ju偶 nie lecia艂 w przestrzeni, lecz unicestwia艂 j膮 przed sob膮. W sali nikt i nic nie zmieni艂o swego wygl膮du. Co prawda gwiazdy na kursie jakby po­kry艂y si臋 mgie艂k膮, ale i to trwa艂o zaledwie chwil臋.

— Odwr贸膰 si臋 do ty艂u — poradzi艂a Olga. — Tam 艂atwiej znajdziesz co艣 nowego.

Jednak i z ty艂u nie odkry艂em nic szczeg贸lnie zaska­kuj膮cego. Szuka艂em pot臋偶nych efekt贸w 艣wietlnych, kt贸­rych akurat nie nale偶a艂o oczekiwa膰. P贸藕niej zauwa偶y艂em za statkiem t臋 sam膮 mgie艂k臋, co i w przedzie, lecz g臋艣ciejsz膮: migaj膮ce gwiazdy wydawa艂y si臋 czerwie艅sze i bardziej matowe. To by艂a nowa substancja wytworzona przez gwiazdolot. Kosmiczna pustka spalona w anihilatorach Taniewa zyskiwa艂a namacalny kszta艂t, przekszta艂ca艂a si臋 w ob艂ok py艂owy. Na pierwszym paralaksometrze widnia艂a nadal jedna trzecia pr臋dko艣ci 艣wiat艂a, nasza szybko艣膰 w przestrzeni, na drugim natomiast plamka min臋艂a dwadzie­艣cia jednostek 艣wietlnych, tak gwa艂townie anihilatory po­偶era艂y przestrze艅. Wkr贸tce potem wska藕nik pierwszego paralaksometru potoczy艂 si臋 ku zeru, sam za艣 aparat zblak艂 i znikn膮艂 w ciemno艣ci. Teraz posuwali艣my si臋 do przodu jedynie kosztem unicestwionej przestrzeni. Osiem punkt贸w rozrzuconych wachlarzowato za nami znikn臋艂o. My sami r贸wnie偶 stali艣my si臋 niewidoczni dla innych gwiazdolot贸w. „Dali艣my nurka w niewidzialno艣膰" — po­wiedzia艂em w duchu.

Plamka 艣wietlna paralaksometru dotar艂a do liczby pi臋膰dziesi膮t. Chocia偶 nie wyczuwa艂em zmian ani w so­bie, ani w otaczaj膮cych przedmiotach, ani w dalekim gwiezdnym 艣wiecie, przez kt贸ry tak ob艂臋dnie p臋dzili艣­my, na my艣l o tym, co si臋 dokonuje, zrobi艂o mi si臋 nie­wyra藕nie na duchu. Po raz pierwszy porusza艂em si臋 z tak膮 pr臋dko艣ci膮.

Zapyta艂em:

— Do jakiej warto艣ci b臋dzie wzrasta膰 pr臋dko艣膰?

— Wzrasta nieustannie — wyja艣ni艂 Osima. — Dzi艣 ograniczymy si臋 do stu jednostek, a potem osi膮gniemy dwie艣cie.

Olga dorzuci艂a:

— Do Ory mamy dwadzie艣cia parsek贸w, sze艣膰dzie­si膮t lat 艣wietlnych. Musimy tam dotrze膰 w ci膮gu trzech miesi臋cy, trzeba wi臋c spieszy膰 si臋, Eli.

Wznosi艂em mno偶nik do g贸ry i zn贸w go opuszcza­艂em. Chmura py艂owa z ty艂u zag臋szcza艂a si臋. Pi臋膰 lub sze艣膰 lot贸w takiej armady gwiazdolot贸w — my艣la艂em — a w Galaktyce ub臋dzie spory szmat przestrzeni i w za­mian przyb臋dzie nowe cia艂o kosmiczne, ob艂ok py艂owy „stworzony z niczego”, jak powiedzieliby nasi przod­kowie. Nic wi臋c dziwnego, 偶e uruchamianie anihilato­r贸w Taniewa w obr臋bie Uk艂adu S艂onecznego jest zabro­nione.

Czasami wydawa艂o mi si臋, 偶e gwiazdy przed nami przybli偶y艂y si臋, sta艂y si臋 wi臋ksze i ja艣niejsze. Ale p贸藕­niej zrozumia艂em, 偶e nawet przy tak wielkiej pr臋dko艣ci nie mogli艣my w ci膮gu paru godzin pokona膰 wielkich odleg艂o艣ci. W kosmosie obowi膮zuje inna skala ni偶 w 偶y­ciu codziennym. Nawet ogrom jest tam wi臋cej ni偶 skro­mny.

Kiedy zako艅czy艂 si臋 dy偶ur Olgi, zosta艂em wyssany na zewn膮trz w ten sam spos贸b, w jaki dosta艂em si臋 do 艣rodka. Przy wej艣ciu spotka艂em si臋 z Leonidem, kt贸rego ponure oczy rozb艂ys艂y niedobrym 艣wiat艂em.

— Mia艂em zezwolenie — powiedzia艂em.

— Nie w膮tpi臋 — odpar艂 zimnym g艂osem. — Nasz surowy admira艂 ma dla ciebie wiele wzgl臋d贸w.

Ten drobiazg, spotkanie z Leonidem, porz膮dnie zwarzy艂 mi humor. Dla pasa偶er贸w urz膮dzono sal臋 obser­wacyjn膮, wi臋ksz膮 od ster贸wki, ale wed艂ug tego samego planu: niewa偶ko艣膰, pole si艂owe, obrotowe fotele, lornety mno偶nika. Stamt膮d wprawdzie nie mo偶na kierowa膰 urz膮­dzeniami statku, ale i w ster贸wce nie dowodzi艂em, tylko obserwowa艂em.

„B臋d臋 korzysta艂 z sali obserwacyjnej” —postanowi­艂em.

22

Or臋 zobaczyli艣my w czterdziestym 贸smym dniu podr贸偶y. S艂awna sztuczna planeta pojawi艂a si臋 w lornecie mno偶nika jako drobniutka plamka. Mija艂 dzie艅 za dniem, a plamka nie zwi臋ksza艂a si臋. Tak b臋dzie do ko艅ca lotu. Ora nagle uro­艣nie do wielkich rozmiar贸w, zmieni si臋 z male艅kiej drobinki zawieszonej w przestrzeni w ogromne cia艂o niebieskie. Za to Aldebaran zajmowa艂 w polu widzenia lornety niemal p贸艂 nieba. Z bliska nie jest tak pi臋kny jak z oddali, ot, zwyczaj­ne s艂o艅ce, nic nadzwyczajnego. Pozostawiamy go z boku, gdy偶 Ora le偶y o jakie艣 trzy parseki w prawo.

Jedynym wyczuwalnym dowodem przebycia ogrom­nej drogi jest zmiana rysunku gwiazdozbior贸w. Gwiezdny 艣wiat staje si臋 nieznany i ta jego obco艣膰 ci膮gle si臋 pog艂臋­bia. Najpierw przeobrazi艂 si臋 Orion, wyzby艂 si臋 swego l艣ni膮cego otoczenia: Capelli, Syriusza, Polluksa, a nast臋p­nie sam gwiazdozbi贸r skurczy艂 si臋 i przesun膮艂. Wielka Nie­d藕wiedzica nie zmieni艂a si臋 wyra藕nie, pojawi艂y si臋 nato­miast b艂膮dz膮ce gwiazdy, szybko niczym planety przemie­szczaj膮ce si臋 po niebosk艂onie. Nagle ruszy艂 z miejsca Sy­riusz, kt贸ry pocz膮tkowo lecia艂 po naszej lewej stronie, a potem zawr贸ci艂 i zacz膮艂 si臋 zmniejsza膰. Po dalszym mie­si膮cu podr贸偶y dziwili艣my si臋: czy偶by ta skromna gwiazdka, pi臋kna wprawdzie, bo urody i teraz nie straci艂a, mia艂a by膰 najcudowniejsz膮 z gwiazd ziemskiego nieba? Nareszcie za Syriuszem poruszy艂a si臋 uroczy艣cie zimna Wega, kt贸ra opu艣ci艂a gwiazdozbi贸r Lutni i pod膮偶y艂a ku W臋偶owi i Skor­pionowi. P贸藕niej wszystko zacz臋艂o si臋 gwa艂townie taso­wa膰: jedne gwiazdy blak艂y, drugie rozjarza艂y si臋 i jedynie Droga Mleczna, gigantyczna rzeka 艣wiat贸w, w og贸le si臋 nie zmienia艂a.

Po pewnym czasie w przestrzeni otaczaj膮cej Or臋 po­jawi艂y si臋 艣lady 偶ycia. Zbli偶ali艣my si臋 do w臋z艂owej stacji kosmicznej zbudowanej na skrzy偶owaniu tras galaktycz­nych. Olga wy艂膮czy艂a anihilatory Taniewa i od tej chwili zn贸w przeszli艣my na nap臋d fotonowy. Pozosta艂e statki eskadry wynurzy艂y si臋 z obszaru nad艣wietlnego i sta艂y si臋 widoczne w lornecie. O jakie艣 trzy miliony kilometr贸w od nas przemkn膮艂 pasa偶erski statek kosmiczny u偶ywany do przewoz贸w mi臋dzy planetami. „Pasa偶er” widocznie bar­dzo si臋 spieszy艂, bo nie odpowiedzia艂 na nasze sygna艂y.

A p贸藕niej Ora zacz臋艂a rosn膮膰 i dow贸dztwo nad nami przej臋艂a dyspozytorka portu mi臋dzygwiezdnego. S膮­dz膮c po g艂osie by艂a to surowa i energiczna dziewczyna. Dyspozytorka poleci艂a nam zmieni膰 szyk: jako pierwsze mia艂y l膮dowa膰 na Orze ma艂e statki, „Po偶eracz Przestrze­ni” za艣 szed艂 w ariergardzie. Statki uchwycone polem si艂o­wym planety kolejno w臋drowa艂y na wyznaczone miejsca. Nigdzie l膮dowanie nie jest tak skomplikowane jak na Orze, gdy偶 tu statki l膮duj膮 na powierzchni planety, w in­nych za艣 wypadkach cumuj膮 do sztucznych satelit贸w i same staj膮 si臋 sztucznymi satelitami planety, na kt贸r膮 przylecia艂y.

W ko艅cu pozostali艣my tylko my i pole si艂owe zacis­n臋艂o nas niczym w kleszczach, a potem nieodparcie poci膮g­n臋艂o ku powierzchni sztucznego cia艂a niebieskiego.

Ogromne l膮dowisko przeznaczone dla wielkich gwiazdolot贸w przypomina艂o g贸rzyst膮 krain臋: doko艂a wznosi艂y si臋 zakotwiczone statki, kt贸re l膮dowa艂y przed nami. „Po偶eracz Przestrzeni” ko艂ysa艂 si臋 w polu si艂owym zbli偶aj膮c si臋 wolno do wyznaczonego miejsca postoju. Wymin臋li艣my sztuczne s艂o艅ce, kt贸re przygaszono, aby nas zbyt silnie nie napromieniowa艂o. Przed nami, jak okiem si臋gn膮膰, rozpo艣ciera艂a si臋 powierzchnia sztucznej planety, najwspanialszego z cud贸w dokonanych przez r臋ce i umys艂 cz艂owieka!

Statek znieruchomia艂 osadzony pewnie w polu ha­muj膮cym i ku jego wrotom zbli偶a艂 si臋 p贸艂prze藕roczysty trap utkany z linii pola si艂owego. Nie czeka艂em, a偶 zostan臋 wyssany na zewn膮trz niczym pi贸rko i z wrzaskiem poto­czy艂em si臋 po liniach si艂owych. Z g贸ry spad艂 na mnie 艣mie­j膮cy si臋 w g艂os Andre, a na niego Wiera i Pawe艂. Nasza za­bawa nie spodoba艂a si臋 dyspozytorce portu, gdy偶 niewi­dzialne r臋ce bezpardonowo rzuci艂y nami w r贸偶ne strony, przez kilka sekund potrzyma艂y w powietrzu, a potem deli­katnie opu艣ci艂y na l膮d.

— Zupe艂nie jak ma艂a dziewczynka!... Zachowuj臋 si臋 jak ma艂a dziewczynka!... — m贸wi艂a Wiera. — Co ty z nami wyprawiasz, Eli!

— A tu najwyra藕niej nie lubi膮 偶art贸w! — zauwa偶y艂 Romero, kt贸ry oczywi艣cie jako pierwszy spowa偶nia艂. — Powitano nas niezbyt uprzejmie.

Byli艣my na Orze!

23

Zanim opowiem o wydarzeniach na Orze, musz臋 opisa膰 j膮 sam膮. Nie ma tematu r贸wnie pasjonuj膮cego. B臋d膮c dzie膰­mi marzyli艣my o niej, gdy doro艣li艣my, starali艣my si臋 na ni膮 dosta膰. Obecnie, w naszym 563 roku, potrafimy wznie艣膰 budowl臋 znacznie wspanialsz膮 ni偶 Ora, ale czego艣 r贸wnie bliskiego ka偶demu cz艂owiekowi ju偶 chyba nigdy nie b臋­dzie.

Wymy艣lili j膮 nasi pradziadowie, zbudowali ojcowie. To by艂o pierwsze wielkie cia艂o niebieskie uprzednio do­k艂adnie obliczone i zaprojektowane. Ora najpierw by艂a ide膮, rysunkiem, potem sta艂a si臋 rzeczywisto艣ci膮. Ludz­ko艣膰 sto cztery lata 偶y艂a my艣lami o Orze, pracowa艂a dla niej, 艣piewa艂a o niej i marzy艂a, a prawie po艂ow臋 tego stu­lecia zaj臋艂a nie budowa planety, lecz projektowanie jej. Planet kulistych lub nieregularnych nie brakuje w kosmo­sie. Tylko niekt贸re z nich nadaj膮 si臋 do zamieszkania i na ka偶dej rozwija si臋 jedynie ta szczeg贸lna forma 偶ycia, kt贸­rej sprzyjaj膮 miejscowe warunki. Ora by艂a od pocz膮tku pomy艣lana jako najwi臋kszy hotel galaktyczny, jako miej­sce przydatne dla wszystkich form 偶ycia. 呕adna planeta naturalna, bez wzgl臋du na jej wyposa偶enie, nie nadawa艂a si臋 do tego celu. Ora nie jest planet膮 pokryt膮 mechaniz­mami, lecz mechanizmem wyros艂ym do wielko艣ci planety. Umieszczono j膮 w takiej odleg艂o艣ci od Ziemi, aby by艂a mo偶liwie blisko naszych gwiezdnych s膮siad贸w, w samym centrum naszego rejonu gwiezdnego.

Jest to r贸wnie偶 pierwsze w historii ludzko艣ci cia艂o niebieskie stworzone z pustki, z „niczego” wed艂ug termi­nologii staro偶ytnych. Flotylle Gwiezdnych P艂ug贸w ca艂ymi latami przeorywa艂y i zag臋szcza艂y przestrze艅 w tym zak膮t­ku Wszech艣wiata, a偶 py艂 kosmiczny utworzy艂 mi臋dzy By­kiem a Hiadami now膮 mg艂awic臋. P贸藕niej pyt skupiono, przetworzono na minera艂y, metal, gazy i wod臋, zasysano do fabryk umieszczonych na statkach, sk膮d wychodzi艂 w postaci gotowych materia艂贸w na budow臋 r贸wnin, wzg贸rz, dom贸w.

Niezwyk艂y jest r贸wnie偶 kszta艂t Ory. Konstruktorzy zrezygnowali z formy kulistej, kt贸ra ma wiele wad: prak­tycznie rzecz bior膮c wykorzystuje si臋 tylko powierzchni臋 kuli. Ora jest p艂aszczyzn膮. Pocz膮tkowo w trakcie budowy by艂a kul膮, kt贸r膮 nast臋pnie rozwini臋to i niczym gigantyczny dywan roz艣cielono w kosmosie. Obecnie Ora przypomina ogromny talerz. Warstwa gruntu ma kilka metr贸w grubo艣­ci, a pod ni膮 znajduj膮 si臋 dziesi膮tki pi臋ter urz膮dze艅 i ma­szyn wytwarzaj膮cych na poszczeg贸lnych obszarach 偶膮dane warunki 偶ycia. Mo偶na te偶 okre艣li膰 to inaczej: Ora jest skrzynk膮 wype艂nion膮 mechanizmami i przykryt膮 wiecz­kiem, a wieczkiem tym jest mieszkalna powierzchnia pla­nety.

Jedyne w swoim rodzaju jest s艂o艅ce Ory, zawieszo­ne nieruchomo nad 艣rodkiem planety, gdzie stoi zawsze w zenicie, a w innych okolicach jest widziane pod sta艂ym k膮­tem. Ze s艂o艅c obrotowych, podobnych do uruchomionych na Plutonie, zrezygnowano w艂a艣nie dlatego, 偶e Ora jest p艂aszczyzn膮, a nie kul膮. Nie przeszkodzi艂o to jednak w urz膮dzeniu prawid艂owego nast臋pstwa dnia i nocy, 艣wit贸w i zmierzch贸w. Osi膮gni臋to to przez regulacj臋 jego nat臋偶enia i temperatury oraz barwy 艣wiat艂a: w nocy, wkr贸tce po zmierzchu, s艂o艅ce zn贸w zapala si臋, ale ju偶 zimnym, ksi臋­偶ycowym blaskiem, przy czym promieniuj膮 jedynie frag­menty jego tarczy zgodnie z kolejnymi kwadrami. Pe艂ny cykl aktywno艣ci s艂o艅ca wynosi dwadzie艣cia cztery godziny, aby ludzie nie musieli rezygnowa膰 z przyzwyczaje艅 wynie­sionych z dzieci艅stwa.

I wreszcie powietrze! Nigdzie nie ma takiego powie­trza jak na Orze. Atmosfer臋 tworzono na wz贸r ziemskiej, ale na staruszce Ziemi nigdy nie oddycha艂em tak lekko, 艂atwo i rado艣nie. Oddychanie na Orze to nie konieczno艣膰, lecz rozkosz. M贸g艂bym przysi膮c, 偶e zawiera opr贸cz odu­rzaj膮cych zapach贸w r贸wnie偶 od偶ywcze kalorie. W staro偶yt­no艣ci 偶artowano: „Od偶ywia si臋 samym powietrzem”. Kie­dy艣 spr贸buj臋 偶ywi膰 si臋 samym tutejszym powietrzem.

Taka jest Ora.

24

Nast臋pnego dnia Wiera powiedzia艂a:

— Zaczynamy prac臋. Oczywi艣cie znasz swoje obo­wi膮zki?

Oczywi艣cie ich nie zna艂em. Wiera wyt艂umaczy艂a, czego ode mnie oczekuje. Sekretarzowanie okaza艂o si臋 nietrud­ne. Na pocz膮tek mia艂em chodzi膰 wsz臋dzie z Wier膮 i poma­ga膰 jej. Chodz臋 dobrze, a co si臋 tyczy pomocy, to dotych­czas ona pomaga艂a mnie, nie za艣 na odwr贸t. S膮dz臋 zresz­t膮, 偶e tak b臋dzie nadal.

— Zaczniemy od zapoznania si臋 z mieszka艅cami gwiazd — powiedzia艂a Wiera. — Teraz p贸jdziemy na na­rad臋 do Spychalskiego, kt贸ry zamelduje, jak wykona艂 po­lecenie Wielkiej Rady.

Spychalski przyj膮艂 nas w gmachu Zarz膮du Ory, gdzie by艂o ju偶 pe艂no pracownik贸w planety. Niestety nic pocieszaj膮cego nie m贸g艂 nam zakomunikowa膰. Po otrzy­maniu polecenia z Ziemi Spychalski rozes艂a艂 specjalne wy­prawy we wszystkie okolice kosmosu. Ale na gwiazdach zewn臋trznych o Galaktach nie s艂yszano, w Hiadach za艣 ekspedycje nic nowego nie wykry艂y.

— Na Or臋 przywieziono z dziewi膮tej planety uk艂a­du P艂omienistej B pewnego czteroskrzyd艂ego osobnika, kt贸rego nawiedzaj膮 wyra藕ne sny o Galaktach — powie­dzia艂 Spychalski. — B臋dziecie mogli z nim porozmawia膰. Anio艂 zacz膮艂 si臋 awanturowa膰 i zosta艂 oddzielony od wsp贸艂braci. Do ludzi odnosi si臋 z szacunkiem, ale swoich nie znosi. A propos, odkryli艣my na Hiadach ciekawe zja­wisko astrofizyczne: Hiady oddalaj膮 si臋 od innych gwiazd.

Olga wszystkie wiadomo艣ci przyjmuje z niezm膮co­nym spokojem, ale ta j膮 poruszy艂a wyra藕nie.

— Jaki偶 to nowy fakt, Marcinie Julianowiczu? Przecie偶 ju偶 nasi przodkowie wiedzieli, 偶e Hiady oddalaj膮 si臋 od S艂o艅ca!

— Od S艂o艅ca tak — zaoponowa艂 Spychalski. — Oddalaj膮 si臋 od S艂o艅ca i zbli偶aj膮 si臋 do innych gwiazd, tak przynajmniej uwa偶ali艣my do tej pory. A nowe odkrycie sprowadza si臋 do tego, 偶e Hiady oddalaj膮 si臋 od otaczaj膮­cych je gwiazd, odleg艂o艣膰 ro艣nie wzd艂u偶 wszystkich osi wsp贸艂rz臋dnych.

— Chce pan powiedzie膰, 偶e Hiady generuj膮 wok贸艂 siebie now膮 przestrze艅?

— Tak, w艂a艣nie to. Przypuszczalnie pewna cz臋艣膰 masy w Hiadach ulega anihilacji. Przyczyny i mechanizm tego zjawiska nie s膮 na razie ustalone.

Spojrza艂em na Andre i spostrzeg艂em, 偶e jest pod­niecony, bo z zapa艂em t艂umaczy艂 co艣 Lusinowi, kt贸ry z po­w膮tpiewaniem kr臋ci艂 g艂ow膮. Nie w膮tpi艂em, 偶e Andre ju偶 stworzy艂 teori臋 ca艂kowicie t艂umacz膮c膮 powody, dla kt贸­rych Hiady wypadaj膮 z otaczaj膮cego je 艣wiata.

W konkluzji Spychalski zaproponowa艂 nowo przy­by艂ym, aby sami spr贸bowali szcz臋艣cia w wyprawach poszu­kiwawczych. Co za艣 si臋 tyczy poprzednich zada艅, to wszyst­kie zosta艂y wykonane. Na Or臋 zaproszono przedstawicieli gwiezdnych lud贸w zamieszkuj膮cych uk艂ady otaczaj膮cych S艂o艅ce gwiazd. Niebian zakwaterowano w hotelach zapew­niaj膮cych warunki, do kt贸rych przywykli.

— Za godzin臋 odwiedzimy Niebian — zwr贸ci艂a si臋 do mnie Wiera. — Przygotuj deszyfrator. Podszed艂em do Andre.

— Nawet z daleka wida膰, 偶e zn贸w wymy艣li艂e艣 co艣 osza艂amiaj膮cego — powiedzia艂em. — No, nie kr臋puj si臋, m贸w!

—— Pewnie, 偶e osza艂amiaj膮ce! — wykrzykn膮艂 An­dre zapalczywie. — Tw贸j u艣mieszek mnie nie speszy! Pa­mi臋taj, 偶e tylko g艂upcy wy艣miewaj膮 si臋 z tego, o czym nie maj膮 najmniejszego poj臋cia!

Postara艂em si臋 przybra膰 powa偶ny wyraz twarzy.

— Ca艂y zamieniam si臋 w s艂uch, mo偶e mi si臋 uda co艣 zrozumie膰.

Andre z艂agodnia艂 i z zapa艂em wy艂o偶y艂 mi swoj膮 hi­potez臋. Musz臋 przyzna膰, 偶e i mnie ona wci膮gn臋艂a, je艣li nie swym prawdopodobie艅stwem, to malowniczo艣ci膮. Andre uwa偶a艂, i偶 oddalanie si臋 Hiad od wszystkich cia艂 niebieskich jest skutkiem szalej膮cego niegdy艣 w tym roju gwiezdnym starcia Z艂ywrog贸w z Galaktami. Jedna z walcz膮cych stron unicestwia艂a przestrze艅, zderzaj膮c ze sob膮 i spopielaj膮c planety, druga natomiast niszczy艂a mas臋, aby nie pozwoli膰 planetom wpada膰 na siebie. Kr贸­tko m贸wi膮c uruchomiono jednocze艣nie obie reakcje Taniewa, zwyk艂膮 i odwrotn膮. Zwyk艂a dawno ju偶 si臋 za­ko艅czy艂a, odwrotna natomiast — zamiana substancji w przestrze艅 — trwa nadal i w rezultacie Hiady z wolna pogr膮偶aj膮 si臋 w wytworzonej niegdy艣 kosmicznej ja­mie.

— Ta jama pog艂臋bia si臋 do dzi艣! — zako艅czy艂 An­dre. energicznym g艂osem. — Przestrze艅 powstaje obecnie z py艂u, kt贸ry pozosta艂 po eksplozji planet. Twierdz臋, 偶e nie jest to zwyk艂y py艂, lecz substancja anihilizuj膮ca. Trze­ba poprosi膰 Wielk膮 Rad臋 o skierowanie do Hiad ekspedy­cji, kt贸ra sprawdzi艂aby moj膮 hipotez臋!

— W porz膮dku, pro艣! — zezwoli艂em mu. — A ja poprosz臋 ci臋 o deszyfrator. P贸jdziesz do Niebian?

— B臋d臋 zdobywa艂 wiadomo艣ci o Galaktach, spot­kania dyplomatyczne nie interesuj膮 mnie. Chc臋 odwiedzi膰 tego skrzydlatego awanturnika. Deszyfrator jest w moim pokoju, we藕 sobie.

W pokoju Andre spojrza艂em z pow膮tpiewaniem na pot臋偶n膮 waliz臋, ostatni wariant tego DP-2, kt贸ry takiego figla splata艂 Allanowi na Ma艂ym Psie.

— Teraz nazywa si臋 „Ma艂y Uniwersalny”, a nie przeno艣ny, w skr贸cie DUM — powiedzia艂 Andre — rozu­miesz?

— Tu nie chodzi przecie偶 o nazw臋.

— Nazwa oddaje istot臋 urz膮dzenia. Ka偶dy dure艅 spojrzawszy na tablic臋 rozdzielcz膮 potrafi porozumie膰 si臋 z dowolnym rozumnym Niebianinem. Zabieraj to i zmy­kaj!

Wyrazi艂em 偶yczenie, aby k艂贸tliwy Anio艂 wytarga艂 Andre za k臋dziory, Andre natomiast za艣miewa艂 si臋 pa­trz膮c, jak uginam si臋 pod ci臋偶arem deszyfratora. Wezwa­艂em wi臋c awiow贸zek i oddali艂em si臋 bez po艣piechu. W贸­zek z aparatem p艂yn膮艂 za mn膮 na wysoko艣ci ramienia, ho­lowany moim indywidualnym polem. Na Orze wszyscy otrzymuj膮 takie pola.

Wiera wraz z Romerem ju偶 mnie oczekiwali w po­koju hotelowym. Na ulicy spotkali艣my Spychalskiego, kt贸ry wezwa艂 autobus i zapyta艂, kogo najpierw zamierza­my odwiedzi膰.

— Tego, kto jest najbardziej interesuj膮cy — odpar­艂em.

Spychalski u艣miechn膮艂 si臋 krzywo, tak 偶e jeden w膮s pow臋drowa艂 mu w g贸r臋, a drugi opu艣ci艂 si臋.

— Dla mnie wszyscy s膮 ciekawi, m艂odzie艅cze. A co pana bardziej interesuje, rozum czy pi臋kno? Rozumniejsi od nas nie s膮, a co do pi臋kna... zreszt膮 sam pan zobaczy.

W autobusie Spychalski powiedzia艂:

— A wi臋c, szanowni Ziemianie, najbli偶szym hote­lem b臋dzie „Gwiazdozbi贸r Byka i Wo藕nicy”. 呕ycie osi膮g­n臋艂o stosunkowo wysoki poziom jedynie w uk艂adach Al­debarana i Capelli. Planety s膮 tam wielkie, ci膮偶enie wi臋k­sze od ziemskiego. S膮dz臋, 偶e b臋dziecie zaskoczeni wygl膮­dem mieszka艅c贸w tego zak膮tka Wszech艣wiata. S膮 ju偶 uprzedzeni o waszej wizycie i oczekuj膮 jej z niecierpliwo艣­ci膮.

Wiera nic nie odpowiedzia艂a, Romero u艣miechn膮艂 si臋, ja si臋 roze艣mia艂em. Mieszka艅c贸w Aldebarana i Capel­li widzieli艣my na Ziemi w setkach transmisji. By艂y to istoty rozp艂aszczone przez grawitacj臋, podobne do ogrom­nych rudawych kropli. Podobie艅stwo tym wi臋ksze, 偶e po­rusza艂y si臋 przelewaj膮c ca艂e cia艂o. A przy tym by艂y to isto­ty rozumne, umiej膮ce odpowiada膰 na pytania, lecz dopie­ro po jakim艣 czasie, bo procesy 偶yciowe maj膮 zwolnione. J臋zyk maj膮 prosty, wyra偶any barwami le偶膮cymi niemal ca艂kowicie w zakresie promieniowania widzialnego. Mow臋 ich rozszyfrowano jako jedn膮 z pierwszych. Nie s膮dz臋, aby znali uczucie tak ludzkie jak niecierpliwo艣膰.

W hotelu, niskim budynku przypominaj膮cym skoru­p臋 偶贸艂wia, ka偶de z nas otrzyma艂o ruchomy fotel z grawitatorem. W tym gmachu cz艂owiek m贸g艂 czu膰 si臋 normalnie jedynie siedz膮c w fotelu. Gdyby wypad艂 z niego, zosta艂by momentalnie zmia偶d偶ony przez potworn膮 grawitacj臋. Ale wypa艣膰 z fotela mo偶na by jedynie w wypadku powszechnej katastrofy na Orze, albowiem pole si艂owe nie pozwala zej艣膰 z miejsca, cho膰 mo偶na swobodnie porusza膰 r臋koma, g艂ow膮 i tu艂owiem. Usiad艂em i dla sprawdzenia szarpn膮艂em si臋 w bok, ale odrzuci艂o mnie z powrotem.

Wewn膮trz budynku rozpo艣ciera艂a si臋 kamienista r贸w­nina, usiana w臋藕lastymi ro艣linami podobnymi do r膮k przytulonych do ziemi; tak wygl膮da艂o pomieszczenie Aldebara艅czyk贸w. Wkr贸tce ujrzeli艣my ich samych: trzy rude cielska niespiesznie przelewaj膮ce si臋 ze wzg贸rka w dolin­k臋. Jeden z Aldebara艅czyk贸w pope艂zn膮艂 w naszym kieru­nku. To by艂 pierwszy Niebianin, kt贸rego zobaczy艂em w naturze, a nie w stereoskopie. Przy ruchu przybiera艂 kszta艂t przypominaj膮cy nied藕wiedzie cielsko, r贸wnie偶 mas臋 mia艂 r贸wn膮 nied藕wiedziej. Mi臋kkie, prawie pozba­wione ko艣ci cia艂o opina艂a mocna sk贸ra. Szczeg贸lnie godne uwagi s膮 oczy Aldebara艅czyk贸w: szeroka, bia艂a wst臋ga oczu opasuj膮ca cia艂o niemal w po艂owie jego wysoko艣ci. G贸rna cz臋艣膰 tu艂owia — nad oczami — by艂a organem ich j臋zyka barw. Kszta艂tem swym przypomina艂a czapk臋. Bez tylu oczu Aldebara艅czycy nie mogliby rozmawia膰, gdy偶 mowa ich jest ma艂o wyrazista.

Podczas gdy Aldebara艅czyk zbli偶a艂 si臋, wprowadzi­艂em do deszyfratora program: „Rejon Byka i Wo藕nicy, j臋­zyk barw” i unios艂em urz膮dzenie nadawczo-odbiorcze — kul臋 z r臋koje艣ci膮. Aldebara艅czyk natychmiast skierowa艂 na kul臋 t臋 po艂ow臋 swojej wst臋gi ocznej, kt贸ra znajdowa艂a si臋 z naszej strony. Powitali艣my go艣cia na Orze, on po­dzi臋kowa艂 nam za mi艂e przyj臋cie, a nast臋pnie rozpocz臋艂y si臋 rzeczowe pertraktacje.

— Jak si臋 pan tu czuje? — zapyta艂a Wiera. Kula nadajnika zabarwi艂a si臋 kolejno na malinowe, b艂臋kitnie i 偶贸艂to. W odpowiedzi za艣wieci艂a si臋 „czapka” Aldebara艅czyka, ale barwy by艂y bledsze ni偶 na kuli i nie domy艣li艂bym si臋, 偶e jest to mowa, gdybym nie wiedzia艂 o tym wcze艣niej. W kuli zabrzmia艂 g艂uchy, maszynowy g艂os. Informacje otrzymane od Niebian zamienia艂y si臋 w ludzkie s艂owa z szybko艣ci膮 tak膮, 偶e nie zauwa偶yli艣my naj­mniejszego op贸藕nienia.

— Dzi臋kuj臋 — powiedzia艂 Aldebara艅czyk. — To bardzo mi艂e, 偶e grawitacja w czasie snu zwi臋ksza si臋. Jesz­cze nigdy tak 艣wietnie nie spa艂em.

— Czy podobaj膮 si臋 wam ludzie? Nie 偶a艂ujecie, i偶 do nas przyjechali艣cie?

— W艣r贸d ludzi czujemy si臋 dobrze.

— A czy wiecie co艣 na temat istot podobnych do was? Nie wiem, jak si臋 nazywasz, przyjacielu?...

— Nazywam si臋 Wian — odpar艂 Aldebara艅czyk. — O istotach podobnych do nas niczego nie wiem. Trzeba o to zapyta膰 m艂odszego staruszka, najlepiej dziecko. W naszej delegacji nie ma m艂odych staruszk贸w.

Wkr贸tce przype艂zli inni Aldebara艅czycy i rozmowa sta艂a si臋 og贸lna. Je艣li nawet oczekiwali nas z niecierpliwo­艣ci膮, to nie dawali tego po sobie pozna膰: mieszka艅cy Alde­barana cz臋艣ciej odpowiadali na nasze pytania, ni偶 sami py­tali. Zreszt膮 ju偶 wcze艣niej wiedzieli艣my, 偶e te istoty nie odznaczaj膮 si臋 ciekawo艣ci膮.

— Jaka艣 abrakadabra — powiedzia艂 Romero, gdy艣­my si臋 z nimi po偶egnali. — Dzieci-staruszkowie, grawita­cja wzrasta w czasie snu...

Spychalski ironicznie wykrzywi艂 twarz w swoim dziw­nym u艣miechu, do kt贸rego ci膮gle nie mog艂em przywy­kn膮膰.

— Czy pa艅skim zdaniem jedynie ludzkie obyczaje maj膮 jaki艣 sens? Ich informacj臋 s膮 w pe艂ni logiczne.

Spychalski opowiedzia艂 nast臋pnie, 偶e dla Aldebara艅czyk贸w najwa偶niejszym problemem 偶yciowym nie jest zdobywanie pokarmu, jak si臋 to dzieje u wi臋kszo艣ci Nie­bian, 艂膮cznie z lud藕mi, lecz sen. Pomy艣lno艣膰 spo艂ecze艅­stwa zale偶y od mo偶liwo艣ci zorganizowania odpoczynku. Przy normalnej w ich warunkach grawitacji Aldebara艅czycy pracuj膮, lecz nie mog膮 zasn膮膰. Zasypiaj膮 jedynie w sil­niejszym polu grawitacyjnym, udaj膮 si臋 wi臋c na wypoczy­nek do g艂臋bokich jaski艅. R贸偶nica ci臋偶ko艣ci pomi臋dzy po­wierzchni膮 gruntu i dnem groty jest wprawdzie niewielka, ale wystarczaj膮ca. Poniewa偶 Aldebara艅czycy nie mogliby o w艂asnych si艂ach wydosta膰 si臋 z dna groty, wobec tego inne osobniki wsp贸lnymi si艂ami wyci膮gaj膮 ich na pomo­stach zawieszonych na pasach, kt贸re nawini臋te s膮 na ko艂o­wroty. Na Orze natomiast urz膮dzono specjalne altany do snu. Kiedy ktokolwiek wpe艂za tam, natychmiast wzrasta pole si艂owe i Aldebara艅czyk s艂odko zasypia uko艂ysany po­t臋偶niej膮c膮 grawitacj膮.

— Pos艂uchajcie teraz, kim s膮 ci m艂odzi staruszko­wie — powiedzia艂 Spychalski z艂o艣liwie.

Okaza艂o si臋, 偶e Aldebara艅czycy nie pisz膮 ksi膮偶ek i ca艂膮 wiedz臋 przekazuj膮 „ustnie”. Niekt贸re osobniki od dzieci艅stwa specjalizuj膮 si臋 w zapami臋tywaniu. Ci uczeni Aldebara艅czycy zwolnieni s膮 z wszelkiej innej pracy, a na staro艣膰, gdy do wiadomo艣ci zas艂yszanych dodadz膮 w艂asne do艣wiadczenia, staj膮 si臋 prawdziwymi skarbnicami m膮dro­艣ci. Pod koniec 偶ycia przekazuj膮 nagromadzon膮 wiedz臋 nowym stra偶nikom do艣wiadcze艅. Wszystkich uczonych (m艂odych i starych) Aldebara艅czycy z czu艂o艣ci膮 nazywaj膮 staruszkami. S艂owo „staruszek”, znaczy u nich tyle co „m膮dry”. Aldebara艅czyk radzi艂 zwr贸ci膰 si臋 po informacje do m艂odych staruszk贸w dlatego, 偶e od leciwych m臋drc贸w nie艂atwo si臋 czegokolwiek dowiedzie膰 — na staro艣膰 kost­niej膮 i niezwykle powoli uruchamiaj膮 swoj膮 bibliotek臋 wspomnie艅. M艂odzi natomiast operuj膮 wiedz膮 znacznie swobodniej.

— Wian to bardzo dziwne imi臋 — powiedzia艂em. — Czy co艣 oznacza?

— Takie po艂膮czenie d藕wi臋k贸w w rzeczywisto艣ci nie istnieje. Realnym imieniem Aldebara艅czyka jest kombi­nacja barw, kt贸re deszyfrator przet艂umaczy艂 na posta膰 dla nas zrozumia艂膮. Sam Wian nie podejrzewa nawet, 偶e jego imi臋 tak dla nas brzmi.

Za pofa艂dowan膮 r贸wnin膮 Aldebara艅czyk贸w ukaza艂a si臋 druga strefa hotelu, jezioro ze skalistymi brzegami. W nadbrze偶nych ska艂ach znajdowa艂y si臋 pieczary, jedyne pomieszczenia mieszkalne na tej ponurej pustyni. W jaski­niach przebywali go艣cie z Capelli, r贸wnie masywni i nie­zgrabni jak Aldebara艅czycy, ale jeszcze mniej rozmowni. Poznali艣my jednego z nich i z wielkim trudem wyci膮gn臋li艣­my od niego kilka s艂贸w. Capella艅czyk podejrzliwie wpa­trywa艂 si臋 w nas wst臋g膮 oczu i odnios艂em wra偶enie, i偶 tyl­ko uprzejmo艣膰 obowi膮zuj膮ca go艣cia powstrzymywa艂a go od odwr贸cenia si臋 ty艂em. Zreszt膮 te istoty widz膮 na wszyst­kie strony i niewykluczone, 偶e od pocz膮tku by艂 zwr贸cony do nas plecami. Kiedy jednak zdecydowa艂 si臋 m贸wi膰, oka­za艂o si臋, 偶e ma wyrazisty j臋zyk i jasne my艣li. Za艣wieci艂 na ciemieniu kombinacj膮 barw oznaczaj膮c膮, 偶e mo偶na tu 偶y膰 i odpe艂z艂 do pieczary.

Podjecha艂em do jeziora i nachyliwszy si臋 dotkn膮艂em wody. Woda by艂a zwyczajna, mokra. Ogromna si艂a ci臋偶­ko艣ci nie wp艂ywa艂a na w艂a艣ciwo艣ci wody. Natomiast jezio­ro jako ca艂o艣膰 by艂o niezwyk艂e: bez fal, a nawet najdrob­niejszych zmarszczek na powierzchni. Ryb w tym jeziorze te偶 naturalnie nie by艂o.

Przy wyj艣ciu Romero powiedzia艂:

— Nie wiem, jak dalece te istoty s膮 rozumne, ale w ka偶dym razie nie maj膮 za grosz cz艂owiecze艅stwa.

— 呕ycie spo艂eczne mieszka艅c贸w Aldebarana i Ca­pelli przypomina zwyczaje prymitywnych plemion ludzkich — zauwa偶y艂a Wiera. — Jedyna r贸偶nica, i to na ich korzy艣膰, polega na tym, 偶e nie walcz膮 ze sob膮.

— Co dla pana jest oznak膮 cz艂owiecze艅stwa? — za­pyta艂 Spychalski Romera. — Szczup艂a talia i blada cera?...

— Lepsza jest blado艣膰, nawet p贸艂prze藕roczysto艣膰, od nieprzenikliwej masywno艣ci. Szczup艂a talia te偶 mi bar­dziej odpowiada ni偶 zwaliste cielsko. Wol臋 r贸wnie偶 dwoje niebieskich oczu od czterdziestu o艣miu bezbarwnych.

Spychalski z zadowoleniem pokiwa艂 g艂ow膮.

— Teraz odwiedzimy wys艂annik贸w Altairu. Je艣li nie uzna ich pan za nadludzi, to nie wiem, jak panu dogodzi膰.

25

Po takim wst臋pie oczekiwa艂em z niecierpliwo艣ci膮 na spot­kanie z Altairczykami. Hotel „Gwiazdozbi贸r Or艂a” by艂 niewielkim metalowym budynkiem bez okien, sprawiaj膮­cym wra偶enie skrzyni ustawionej na ziemi. W przedsionku ubrali艣my si臋 w przezroczyste i elastyczne skafandry.

Za hallem znajdowa艂a si臋 wysoka, pusta sala. Jedy­n膮 jej ozdob膮, je艣li mo偶na to uzna膰 za ozdob臋, by艂 pas re­flektor贸w otaczaj膮cy pomieszczenie tu偶 poni偶ej stropu.

Spychalski patrzy艂 na nas z ironicznie-triumfalnym u艣miechem.

— Sk膮d ten brak uprzejmo艣ci, drodzy Ziemianie. Otaczaj膮 was sympatyczni Altairczycy t臋skni膮cy do roz­mowy z lud藕mi, a wy nabrali艣cie wody w usta! — powie­dzia艂 .

Romero ze zdumieniem rozejrza艂 si臋 doko艂a, stara­j膮c si臋 cokolwiek dostrzec w otaczaj膮cej pustce i wreszcie powiedzia艂:

— Poddaj臋 si臋, niczego nie rozumiem.

Pas reflektor贸w rozjarzy艂 si臋 blado i momentalnie wok贸艂 nas zap艂on臋艂y p贸艂prze藕roczyste sylwetki, zielone i fioletowe. To by艂y niew膮tpliwie 偶ywe istoty, cho膰 przy­pomina艂y koszmarne widziad艂a: ni to gigantyczne paj膮ki, ni to kule naje偶one sztywn膮 szczecink膮. Zjawy odbija艂y si臋 od pod艂ogi paj臋czymi n贸偶kami i grupowa艂y doko艂a, a偶 wreszcie otacza艂a nas ca艂a chmura tych istot.

— Paj膮kokszta艂tne z gwiazdozbioru Or艂a — powie­dzia艂a Wiera, uprzedzaj膮c z艂o艣liwe komentarze Spychalskiego. — Aktywne 偶yciowo jedynie w strumieniu twarde­go promieniowania.

Przestawi艂em deszyfrator na program „Rejon Or艂a, promieniowanie przenikliwe”. Romero nieco zmieszany, lecz nadal zadziorny, szepn膮艂 mi na ucho:

— Te istoty s膮 chyba bardziej przejrzyste od na­szych meduz, ale wdzi臋ku maj膮 chyba mniej od nich.

Altairczycy kr膮偶yli wok贸艂 Wiery zasypuj膮c j膮 pyta­niami i odpowiadaj膮c na jej pytania, a Spychalski opowia­da艂 mnie i Romerowi o ich 偶yciu. Altair jest gwiazd膮 klasy A z temperatur膮 powierzchni oko艂o 9000 stopni. Jego wid­mo zawiera znacznie wi臋cej promieniowania twardego ni偶 S艂o艅ce. Organizmy bia艂kowe na planetach uk艂adu Altairu zgin臋艂yby natychmiast pod wp艂ywem radiacji. I oto doko­na艂 si臋 cud przystosowania: 偶ycie na Altairze opar艂o si臋 na tym, co nios艂o mu 艣mier膰. Kom贸rki organizm贸w Altair­czyk贸w zaczynaj膮 funkcjonowa膰 dopiero pod wp艂ywem twardego promieniowania wysy艂anego przez gwiazd臋. Ka偶da z otaczaj膮cych nas istot jest sama 藕r贸d艂em promie­niotw贸rczo艣ci. Zabawny jest spos贸b 偶ycia tych niebezpie­cznych dla nas, ale dobrodusznych z usposobienia widzia­de艂. Budz膮 si臋 i staj膮 si臋 widzialni po wschodzie Altairu, w po艂udnie ich aktywno艣膰 偶yciowa osi膮ga maksimum, a pod wiecz贸r, kiedy strumie艅 promieni rentgenowskich s艂abnie, staj膮 si臋 ospali i ogarnia ich 艣pi膮czka, z kt贸rej mo偶e ich wyprowadzi膰 jedynie dawka promieni gamma. Na Orze w okre艣lonych godzinach Altairczyk贸w napromieniowuje si臋, w pozosta艂ych za艣 radiacji nie ma i paj膮kokszta艂tne za­sypiaj膮. Zatroszczono si臋 r贸wnie偶 o zaj臋cie dla nich. Alta­irczycy s膮 doskona艂ymi budowniczymi: wznosz膮 domy, buduj膮 kana艂y. Za hal膮 mieszkaln膮 rozpo艣ciera si臋 placyk wype艂niony tworami ich „r膮k”. Altairczycy s膮 zreszt膮 r贸w­nie偶 艣wietnymi malarzami, ale maluj膮 nie farbami, lecz substancjami promieniotw贸rczymi, gdy偶 inaczej nie mogli­by ogl膮da膰 swoich dzie艂.

— Powiedzia艂 pan, 偶e s膮 dobroduszni — powiedzia艂 Romero. — Ale te dobroduszne istoty prowadz膮 wynisz­czaj膮ce wojny.

— To prawda, wojuj膮. Maj膮 dwa pa艅stwa, Sojusz P贸艂nocny i Po艂udniowy.

Zacz膮艂em przys艂uchiwa膰 si臋 rozmowie Wiery z Altairczykami. Naszych go艣ci z gwiazdozbioru Or艂a intereso­wa艂o, czy rzeczywi艣cie ich hotel jest tworem sztucznym i czy nie mogliby zabra膰 na Altair wspania艂ego p艂omienia przenikaj膮cego cz艂onki, jak nazywali promienniki gamma.

Wiera obieca艂a przys艂a膰 im parti臋 tych urz膮dze艅.

Romero powiedzia艂 p贸艂g艂osem:

— Nie, wcale si臋 nie zachwycam tymi nitkowatymi rozb贸jnikami z Altairu ani hipopotamami z Aldebarana i Capelli. Ich s艂o艅ca te偶 nie wzbudzaj膮 sympatii.

Wstr臋t Romera do tych dziwnych gwiezdnych istot wyda艂 mi si臋 nieco udawany, ale i zachwytu Wiery r贸wnie偶 nie pojmowa艂em. Siostra zar贸偶owi艂a si臋, oczy jej rado艣nie b艂yszcza艂y. Zwraca艂a si臋 to do jednego, to do drugiego Altairczyka staraj膮c si臋 natychmiast odpowiedzie膰 ka偶demu.

Min臋艂a co najmniej godzina, a lawina spadaj膮cych na ni膮 pyta艅 bynajmniej nie s艂ab艂a.

— Do widzenia, przyjaciele! — powiedzia艂a Wiera z 偶alem w g艂osie i d艂ugo macha艂a im r臋k膮, gdy niczym chmura r贸偶nokolorowych zjaw wirowali nad jej g艂ow膮.

— Chod藕my teraz do hotelu „Gwiazdozbi贸r Lutni” w odwiedziny do my艣l膮cych w臋偶y z uk艂adu planetarnego Wegi — zaproponowa艂 Spychalski.

W臋偶e s膮 jedynymi istotami, kt贸rych nie znosz臋, spojrza艂em wi臋c z przera偶eniem na Spychalskiego. Jego krzywy u艣mieszek niczego dobrego nie wr贸偶y艂.

Kiedy ju偶 byli艣my przy wyj艣ciu, zasz艂o wydarzenie 艣wiadcz膮ce o dalekowzroczno艣ci konstruktor贸w Ory. Wo­k贸艂 mnie uwija艂 si臋 jaskrawozielony Altairczyk. Pr贸bowa艂 obj膮膰 w艂oskowatymi ko艅czynami, niemal tuli艂 si臋 do ska­fandra. Wyda艂o mi si臋, 偶e smagn膮艂 mnie zimn膮 n贸偶k膮 po twarzy. Mimo woli drgn膮艂em, Altairczyk za艣 znikn膮艂 ni­czym zdmuchni臋ty wiatrem.

Okaza艂o si臋, 偶e pole si艂owe reaguje nie tylko na w艂a艣ciwo艣ci przedmiot贸w, lecz r贸wnie偶 na odczucia w艂a艣ciciela i momentalnie odrzuca to, co wywo艂uje strach lub odraz臋. Dzi臋ki temu pole si艂owe w jakim艣 stopniu zast臋­puje dobre ziemskie Opiekunki.

26

I oto weszli艣my do trzeciego hotelu, wielkiego ogrodu przykrytego kopu艂膮. Pami臋tam, z jakim nieprzyjemnym uczuciem przekracza艂em pr贸g gmachu, jak wewn臋trznie kurczy艂em si臋 na my艣l o zetkni臋ciu ze 艣liskimi gadami, kt贸re gdzie艣 na dalekiej gwie藕dzie, jednej z najpi臋kniej­szych gwiazd ziemskiego nieba, rozwin臋艂y si臋 do rangi istot my艣l膮cych. Wega jest gor臋tsza od Altairu, jej pro­mieniowanie zawiera jeszcze wi臋cej twardej radiacji, jaki­mi wi臋c potworami musz膮 by膰 mieszka艅cy jej uk艂adu pla­netarnego, skoro Altairczycy s膮 tak straszni? Dzi艣 niepo­k贸j, kt贸ry mnie w贸wczas ogarn膮艂, wydaje mi si臋 proroczy. Sta艂em wtedy na skrzy偶owaniu dr贸g 偶yciowych, ale nie u艣wiadamia艂em sobie tego. Szepn膮艂em nawet Romerowi na ucho:

— Dla takiego zwierzy艅ca nie warto by艂o chyba or­ganizowa膰 konferencji mi臋dzygwiezdnej. Marcin Spychalski powiedzia艂 g艂o艣no:

— O czym pan my艣li, m艂odzie艅cze? Prosz臋 nastroi膰 deszyfrator na mow臋 d藕wi臋kowo-barwn膮.

Przenie艣li艣my si臋 w inny 艣wiat. Pocz膮tkowo by艂o ciemno. Doko艂a wznosi艂y si臋 jedynie ro艣liny: wysokie drzewa, g臋ste zaro艣la krzew贸w i korzennie pachn膮ce kwia­ty. Nagle wsz臋dzie zamigota艂y pomara艅czowe ogniki, bla­de jak wszystko w tym mrocznym ogrodzie. P艂omyki szyb­ko przesuwa艂y si臋 na tle drzew. Co艣 mnie 艣cisn臋艂o za gar­d艂o, nie mog艂em przem贸wi膰 s艂owa z zachwytu i zdumie­nia. Patrzy艂a na mnie ludzka twarz. Rozejrza艂em si臋 doko­艂a. Takie same twarze widnia艂y z bok贸w i z ty艂u. Otacza艂y nas istoty tak nieprawdopodobnie ludzkie, 偶e omal nie krzykn膮艂em z przestrachu. Wprawdzie przypomina艂y czym艣 w臋偶e, ale nie to rzuca艂o si臋 w oczy. Wega艅czycy mieli w臋偶owo gi臋tki korpus uwie艅czony ludzk膮 twarz膮 i r臋kami, nieco tylko kr贸tszymi i cie艅szymi od naszych. P贸藕­niej dojrza艂em, 偶e nie maj膮 n贸g: ich tu艂贸w ko艅czy si臋 po­jedyncz膮 stop膮. Poruszaj膮 si臋 wiruj膮c na tej stopie tak szybko, 偶e wygl膮daj膮 jak po艂yskliwa kolumna. Pocz膮tko­wo nie widzia艂em tego, nie zauwa偶y艂em nawet, 偶e zbli偶aj膮 si臋 wiruj膮c. Spostrzeg艂em ich dopiero wtedy, kiedy stali tu偶 obok i witali nas g艂osem i blaskiem. Oczarowany nie mog艂em oderwa膰 od nich wzroku.

Powiedzia艂em, 偶e ich twarze przypominaj膮 ludzkie, i jest to prawda, lecz niepe艂na. Og贸lny kszta艂t twarzy, za­rys g艂owy, oczy, usta i nos s膮 identyczne z naszymi. Ale wszystko to sk艂ada si臋 na ca艂o艣膰 bez por贸wnania bardziej harmonijn膮 i delikatn膮. Ziemska kr贸lowa pi臋kno艣ci nawet nie mo偶e marzy膰 o takiej matowej, at艂asowo g艂adkiej ce­rze policzk贸w, takich r贸偶owych wargach, wspania艂ych brwiach i d艂ugich rz臋sach... Zreszt膮 nie to jest wa偶ne, m贸­wi臋 o g艂upstwach. Weganie ubrani s膮 w r贸偶nobarwne, p贸艂prze藕roczyste szaty, suknie czy te偶 p艂aszcze... Nie, r贸w­nie偶 nie o to chodzi! Najniezwyklejsze s膮 ich oczy, roz­b艂yskuj膮ce i gasn膮ce, nieustannie zmieniaj膮ce barw臋. Mie­szka艅cy uk艂adu Wegi m贸wi膮 blaskiem swoich oczu!

— Zaczynamy! — powiedzia艂a Wiera. — Chcia艂a­bym si臋 dowiedzie膰, jak czuj膮 si臋 nasi go艣cie?

Cho膰 to by艂o zwyk艂e, standardowe pytanie, r臋ce mi zadr偶a艂y, kiedy unosi艂em deszyfrator. Kula zamigota艂a i roz艣piewa艂a si臋, pola艂y si臋 z niej kaskady d藕wi臋k贸w i barw. A w odpowiedzi jeden z Wegan za艣piewa艂 i zami­gota艂 oczami. To by艂o tak pi臋kne, 偶e a偶 nieprawdopodob­ne. Deszyfrator prze艂o偶y艂 jego mow臋 na ludzki, szary j臋­zyk, wyg艂osi艂 nieco ochryp艂ym, ludzkim g艂osem uprzejme, jednakowe we wszystkich gwiezdnych 艣wiatach podzi臋ko­wanie:

— Czujemy si臋 tu cudownie. Dzi臋kujemy za go艣ci­n臋. Opowiemy naszemu ludowi o tym, jacy ludzie s膮 do­brzy i pot臋偶ni.

Jeden z przybysz贸w z Wegi, a w艂a艣ciwie jedna, gdy偶 by艂a to dziewczyna, z zaciekawieniem wpatrywa艂a si臋 we mnie. Ja te偶 nie spuszcza艂em z niej wzroku. Nawet w艣r贸d

pi臋knych Wegan dziewczyna wyr贸偶nia艂a si臋 niezwyk艂膮 urod膮.

— Jak si臋 nazywasz? — zapyta艂em.

Za艣piewa艂a swoje imi臋 subtelnym g艂osem przypomi­naj膮cym d藕wi臋ki fletu i mo偶liwym do oddania jedynie nu­tami, a nie literami. R贸wnocze艣nie jej oczy rozb艂ys艂y fio­letowym ogniem. Wykrzykn膮艂em:

— Fiola! C贸偶 za pi臋kne imi臋!

Wszyscy roze艣miali si臋, nawet Wiera si臋 u艣miechn臋­艂a. W oczach dziewczyny r贸wnie偶 zamigota艂 b艂臋kitno r贸偶owy 艣miech.

— Fiola — powt贸rzy艂em w zmieszaniu. — Czy偶­bym 藕le wymawia艂?

— Fiola — zaskrzypia艂 maszynowy g艂os deszyfrato­ra. — Fiola.

— Niech b臋dzie Fiola — powiedzia艂a Wiera. — Imi臋 r贸wnie pi臋kne jak dziewczyna. Ale czas wr贸ci膰 do rozm贸w. Eli, staraj si臋 nie rozprasza膰!

Ale nie potrafi艂em si臋 skupi膰 i chocia偶 by艂em cie­kaw, czego potrzebuj膮 i do czego d膮偶膮 te wspania艂e istoty, nie mog艂em oderwa膰 si臋 od Fioli. Zbli偶y艂em kul臋 deszyfra­tora do tego Weganina, z kt贸rym rozmawia艂a Wiera, lecz patrzy艂em tylko na Fiol臋. Ona r贸wnie偶 patrzy艂a tylko na mnie, rozmawia艂a ze mn膮 rozb艂yskuj膮cymi i gasn膮cymi, zmieniaj膮cymi barw臋 oczami. Wiera nie by艂a jeszcze w po­艂owie swoich rozm贸w i pyta艅, a ja ju偶 nauczy艂em si臋 rozu­mie膰 ten zachwycaj膮co malowniczy j臋zyk. Nie, nie mo­g艂em odpowiada膰 takim samym blaskiem oczu, najpraw­dopodobniej po prostu gapi艂em si臋 g艂upio na Fiol臋, ale Fiola pojmowa艂a moje milcz膮ce, nie艣mia艂o-nami臋tne wyz­nania. Rozumieli艣my si臋 bez s艂贸w.

Jeste艣cie zadziwiaj膮cymi stworzeniami — m贸wi艂a Fiola — a ty jeste艣 najpi臋kniejszym z ludzi. Masz dobr膮 twarz, jeste艣 zgrabny i pi臋kny, tak czule patrzysz na mnie, 偶e zapragn臋艂am, aby艣 obj膮艂 mnie swoimi wielkimi r臋koma. Wszyscy macie wielkie, silne r臋ce, ale ty jeste艣 najsilniejszym z Ziemian. Tak, oczywi艣cie — odpowie­dzia艂em — to znaczy wr臋cz przeciwnie, wcale nie jestem najsilniejszy i najpi臋kniejszy, ja i pi臋kny, u艣mia膰 si臋 mo­偶na! Ale za to ty jeste艣 cudowna, nawet nie przypuszcza­艂em, 偶e mog膮 istnie膰 takie istoty, dr偶臋 z rado艣ci, kiedy patrzysz na mnie swoimi wspania艂ymi oczami! Tak, b臋d臋 patrzy艂 i ty patrz na mnie, nie l臋kaj si臋, nie odejd臋 od ciebie, zostan臋, ja chc臋, bardzo chc臋 zosta膰 z tob膮, Fiolo!...

— Ocknij si臋, Eli — powiedzia艂a Wiera. — Rozmo­wa sko艅czona.

— Trzeba ju偶 i艣膰? Naprawd臋 musimy ju偶 i艣膰?

— A ty my艣la艂e艣, 偶e tu zamieszkamy? Obr贸ci艂em si臋 ku Spychalskiemu.

— Marcinie Julianowiczu!... czy Ziemianie mog膮 odwiedza膰 ten hotel?

Jego twarz zn贸w wykrzywi艂a si臋 w u艣miechu i nagle poj膮艂em, 偶e jest to dobry cz艂owiek.

— Ten hotel jest jedynym miejscem, gdzie na ludzi nie czyhaj膮 偶adne niebezpiecze艅stwa pr贸cz urody jego mieszka艅c贸w. ,

Chwyci艂em r臋k臋 Fioli i zajrza艂em w jej oczy. By艂y ciemne.

— Fiolo! — powiedzia艂em zapominaj膮c o deszyfratorze. —Ja tu jeszcze przyjd臋. Czekaj na mnie!

Powtarza艂em: „Ja tu przyjd臋”, p贸ki czarne oczy Fio­li nie zap艂on臋艂y barw膮 morskiej wody roz艣wietlonej s艂o艅­cem. Romero poci膮gn膮艂 mnie za sob膮.

Za bram膮 hotelu Wiera udzieli艂a mi nagany. Ile偶 to razy s艂ysza艂em w dzieci艅stwie ten surowy g艂os!

— Jestem z ciebie niezadowolona, Eli. Czemu tak si臋 gapi艂e艣 na t臋 biedn膮 dziewczyn臋?

— Zachwyca艂em si臋 ni膮, Wiero. Nie chcia艂em jej peszy膰, po prostu wpatrywa艂em si臋 w ni膮 pe艂en zachwytu!

— Odtr膮ca膰 wszystkie ziemskie dziewczyny, aby za­durzy膰 si臋 w pierwszej napotkanej Niebiance, kto w to uwierzy, Eli?

— Najwa偶niejsze, abym ja uwierzy艂! — mrukn膮­艂em.

Romero powiedzia艂 z przek膮sem:

— W starych podaniach m贸wi si臋, 偶e w膮偶 skusi艂 pramatk臋 ludzi, niejak膮 Ew臋. Biedny Eli da艂 si臋 chyba uwie艣膰 pi臋knej i podst臋pnej w臋偶ycy.

Patrzy艂em na niego w milczeniu. S艂ysza艂em g艂os do­biegaj膮cy z mego starego 艣wiata, podczas gdy ja sam by­艂em ju偶 w nowym. Romero opiera艂 si臋 na idiotycznej lase­czce, wynios艂y i pysza艂kowaty. Spostrzeg艂em te偶, jakby po raz pierwszy, 偶e Pawe艂 bardzo dba o sw膮 urod臋, 偶e jego kr贸tka broda jest pieczo艂owicie piel臋gnowana. Mi臋dzy nami co艣 si臋 zerwa艂o. Romero przesta艂 by膰 moim przyja­cielem.

27

— Teraz Anio艂y z Hiad — powiedzia艂a Wiera. — W spo­艂ecze艅stwie tych skrzydlatych istot zachowa艂y si臋 antagonistyczne klasy.

— Niedorzeczny ludek — potwierdzi艂 Spychalski.

— Ka偶dego dnia wszczynaj膮 b贸jki. Pi贸ra lec膮 z nich ni­czym puch z topoli.

— Jest ich bardzo du偶o, sto siedem g臋sto zamiesz­ka艂ych planet, dwadzie艣cia trzy zaludnione uk艂ady. 呕adne z rozumnych plemion tak si臋 nie rozmno偶y艂o, prawie czte­rysta miliard贸w...

— Rozumne plemi臋?... — powt贸rzy艂 z pow膮tpie­waniem Spychalski. — To zale偶y, co uwa偶a膰 za rozum... W ka偶dym razie bardzo g艂odne plemi臋. Popatrzyliby艣cie, co si臋 dzieje, kiedy rozlega si臋 sygna艂 na posi艂ki.

Wiera zamy艣li艂a si臋. Mnie nie opuszcza艂 obraz Fioli.

W milczeniu dolecieli艣my do hotelu „Hiady”. Ten budynek wielko艣ci ca艂ego miasta pe艂en jest zieleni i 艣wiat­艂a, prostok膮ty dom贸w tworz膮 ulice, na skrzy偶owaniach wznosz膮 si臋 amfiteatry z ekranami, bo Anio艂y uwielbiaj膮 ruchome obrazy.

Warunki w hotelu s膮 zbli偶one do ziemskich. Skrzy­dlaci 艂atwo przystosowuj膮 si臋 do ka偶dych parametr贸w gra­witacyjnych i temperaturowych. Prawdopodobnie dzi臋ki temu w艂a艣nie tak szeroko zasiedlili odmienne w charakte­rze planety.

Trzy uradowane Anio艂y natychmiast rzuci艂y si臋 na nas z szata艅skim 艂opotem skrzyde艂. Radosny pisk i ude­rzenia pi贸r 艣ci膮gn臋艂y nast臋pne. Po chwili w powietrzu za-k艂臋bi艂 si臋 ca艂y skrzydlaty t艂um. Klepa艂em je po skrzy­d艂ach, ale by艂o ich zbyt wiele, aby si臋 z ka偶dym przywita膰.

Anio艂y maj膮 w sobie co艣 wzbudzaj膮cego antypati臋. Wygl膮daj膮 imponuj膮co, a nawet majestatycznie: bia艂e cia­艂o, z艂ote w艂osy, szerokie pot臋偶ne skrzyd艂a zabarwione na wszystkie kolory t臋czy. Trafia艂y si臋 skrzyd艂a r贸偶owe, fiole­towe, pomara艅czowe, czarne (zw艂aszcza u czteroskrzyd艂ych), ale przewa偶a艂y r贸偶nobarwne. W lataj膮cym t艂umie wi臋cej by艂o dwuskrzyd艂ych. Czteroskrzyd艂ych najwy偶ej dziesi臋膰 procent, za to ka偶dy z nich mia艂 si艂y za trzech.

Twarze Anio艂贸w s膮 z gruba ciosane i bezw艂ose. 呕aden z nich nie ma g艂adkiej cery. Nawet m艂odzi maj膮 pokryte zmarszczkami twarze i ka偶dy wygl膮da jak postarza艂e dziec­ko. Wra偶enie to pot臋guje jeszcze ich zachowanie, ha艂a艣li­we i rozbrykane. Na domiar z艂ego Anio艂y rzadko si臋 myj膮 i po prostu cuchn膮. W jaskiniach Anio艂贸w pachnie chyba nie lepiej ni偶 w stajniach pegaz贸w.

Kiedy przedarli艣my si臋 przez skrzydlaty t艂um, doj­rza艂em stoj膮cych na uboczu Andre i Lusina.

— Pawle, prosz臋 mnie zast膮pi膰 przy deszyfratorze — poprosi艂em Romera.

Romero zdziwi艂 si臋: czy偶by a偶 tak podobali mi si臋 krzykliwi lotnicy, 偶e chc臋 porozmawia膰 z nimi na osobno艣­ci? Wyja艣ni艂em, 偶e chc臋 zamieni膰 kilka s艂贸w z Andre.

Pawe艂 wzi膮艂 deszyfrator, a ja ruszy艂em w kierunku Lusina i Andre. Jaki艣 rozbawiony Anio艂ek rzuci艂 si臋 na mnie z rozpostartymi skrzyd艂ami, ale zdo艂a艂em mu umkn膮膰.

— Milcz i s艂uchaj! — wykrzykn膮艂 Andre. — Nowe informacje o Galaktach. M贸wi臋 ci, milcz! Uzyskali艣my wspania艂y zapis sn贸w tego czteroskrzyd艂ego. Czemu ma­chasz r臋kami?

— Bo kaza艂e艣 mi milcze膰! —wrzasn膮艂em i doda艂em spokojnie: — Poka偶 zapisy.

— Najpierw wys艂uchaj, a potem ci poka偶臋. Lusin i Andre mieli szcz臋艣cie. Kiedy przyszli do izo­lowanego czteroskrzyd艂ego. Anio艂 spa艂, mia艂 koszmary i jego m贸zg intensywnie promieniowa艂. Andre nie czeka­j膮c na przebudzenie Anio艂a natychmiast zmaterializowa艂 jego sny na wielkim deszyfratorze.

— To jest deszyfrator! — triumfowa艂 Andre. — Al­lan dopiero na Ziemi zdo艂a艂 odczyta膰 mow臋 jakich艣 zde­ch艂ych mch贸w, a my bez k艂opotu rozszyfrowujemy znacz­nie trudniejsze rzeczy!

I nie zwlekaj膮c, na ulicy, w pe艂nym s艂o艅cu wezwa艂 wideokolumn臋. Wpatrywa艂em si臋 w ni膮 z wysi艂kiem, gdy偶 艣wiat艂o zewn臋trzne by艂o silniejsze od wewn臋trznego blas­ku wideokolumny. Ogarn臋艂o mnie zdumienie. Zobaczy­艂em te same obrazy, kt贸re demonstrowano ju偶 na Ziemi:

ska艂y, jaskrawe gwiazdy, czarne jezioro, zni偶aj膮cy si臋 cygarowa ty statek. Dalej te偶 nie by艂o niczego nowego, ci sami Galaktowie, wie偶a z obrotowym okiem...

— No? — zapyta艂 Andre. — Rozumiesz, co to zna­czy?

— Rozumiem, wyblak艂a kopia zapis贸w Spychalskiego.

— Ja r贸wnie偶 — odezwa艂 si臋 milcz膮cy dotychczas Lusin. — Kopia. Ju偶 widzieli艣my.

— Mylicie si臋! — wykrzykn膮艂 rado艣nie Andre. — No to co, 偶e ju偶 widzieli艣cie? Wa偶ne jest jedno: gwiezdne widzenia nawiedzaj膮 naszego czteroskrzyd艂owego bardzo cz臋sto, skoro zapisali艣my je ju偶 w trakcie pierwszego ba­danego snu. Jedynie w艂asne doznania, a nie dziedziczno艣膰 mo偶e da膰 tak wyraziste obrazy. Anio艂 sam widzia艂 Galak­t贸w.

Andre patrzy艂 na nas z triumfem. Bezczelnie roze艣­mia艂em mu si臋 w twarz.

— Teraz idziesz przes艂uchiwa膰 tego Anio艂a i wyja艣­ni膰, czy prawid艂owo t艂umaczysz jego sny?

— Jakby艣 zgad艂.

— P贸jd臋 z wami, aby zobaczy膰, jak wali si臋 z trzas­kiem twoja kolejna teoria.

Czteroskrzyd艂y awanturnik by艂 ogromnym, zwali­stym Anieliskiem, o gro藕nym pysku i pot臋偶nych skrzyd艂ach. Wlepi艂 w nas m臋tne 艣lepska i co艣 warkn膮艂. Anio艂y maj膮 cienkie g艂osiki i m贸wi膮c zawsze d艂awi膮 si臋 z po艣pie­chu, tak 偶e w ka偶dym ich zbiorowisku panuje ha艂as i pisk. Ten natomiast g艂os mia艂 dopasowany do postury, nie pisz­cza艂, lecz grzmia艂 basem. Podoba艂 mi si臋.

Andre nastawi艂 deszyfrator i powiedzia艂 uprzejmie:

— Pozwoli pan, 偶e zadam mu kilka pyta艅?

— Na kolana! — rykn膮艂 Anio艂. — Na kolana albo wyno艣cie si臋 do diab艂a!

Jego w艣ciek艂o艣膰 by艂a tak niedorzeczna i gwa艂towna, 偶e wybuchn臋li艣my 艣miechem, kt贸ry go jeszcze bardziej roz­z艂o艣ci艂. Anio艂 gro藕nie pochyli艂 bycz膮 g艂ow臋, roz艂o偶y艂 skrzyd艂a i zabulgota艂.

— Po co mamy kl臋ka膰? — zapyta艂 Andre. — Lu­dzie nie maj膮 takiego zwyczaju.

Deszyfrator przet艂umaczy艂 odpowied藕 Anio艂a:

— Pochodz臋 od bog贸w. Jestem ksi臋ciem. Zw膮tpi艂em w prawid艂owo艣膰 przek艂adu. Zwroty „wy­no艣cie si臋 do diab艂a”, „pochodz臋 od bog贸w”, „na kolana”, „ksi膮偶臋” zbyt przypomina艂y ziemskie poj臋cia i porzeka­d艂a, aby by艂y prawdopodobne. Nie rozumia艂em, czemu z ca艂ego bogactwa j臋zyka ludzkiego deszyfrator spo偶ytko­wa艂 jedynie t臋 starzyzn臋.

— Nie s膮dz臋, 偶eby DUM k艂ama艂 — zaoponowa艂 Andre. — Pami臋膰 ma dosy膰 obszern膮: czterysta tysi臋cy s艂贸w i sto milion贸w poj臋膰, skoro wi臋c wybra艂 ksi臋cia i dia­b艂a, to znaczy, 偶e nasz jeniec mia艂 na my艣li co艣, czemu w najwi臋kszym stopniu odpowiada „ksi膮偶臋" i „diabe艂".

W贸wczas ja zwr贸ci艂em si臋 do Anio艂a:

— Dlaczego pan uwa偶a si臋 za ksi臋cia?

— Nalec臋 i rozdepcz臋! — powiedzia艂 swarliwie Anio艂. — Na kolana albo 艣mier膰.

Przypomnia艂em sobie, 偶e osobiste pole ochronne lu­dzi na Orze reaguje na emocje. Wywo艂a艂em wi臋c w sobie gniew. Anio艂a tak trzasn臋艂o, 偶e wrzasn膮艂 z przestrachu. Kolejno rozszerza艂em i zmniejsza艂em pole. Skrzydlatym „ksi臋ciem” rzuca艂o w powietrzu, cho膰 rozpaczliwie bi艂 skrzyd艂ami staraj膮c si臋 wyrwa膰 z niewidzialnych r膮k. Kie­dy szczeg贸lnie mocno uderzy艂em go polem, Anio艂 rykn膮艂 basem:

— Ratunku! Ratunku!

Cofn膮艂em pole i czteroskrzyd艂y run膮艂 na ziemi臋. Przera偶ony i bezsilny nie pr贸bowa艂 si臋 nawet podnie艣膰, lecz pe艂z艂 rozpostar艂szy skrzyd艂a w uni偶onym ge艣cie. Lusin zasapa艂 i odwr贸ci艂 si臋. Jestem przekonany, 偶e w owej chwili brutalny Anio艂 wyda艂 mu si臋 czym艣 w rodzaju jego 艂agodnych smok贸w lub cudacznego boga Hora z sokol膮 g艂ow膮.

— Wy偶sze istoty! — wymamrota艂 Anio艂 roztrz臋sio­nym g艂osem. — Wy偶sze istoty!

— Wsta艅 i przesta艅 by膰 ksi臋ciem! —powiedzia艂em. — Nie znosz臋 durni贸w! Pytaj膮 ci臋 jak kogo dobrego, a ty zachowujesz si臋 po chamsku!

— Pytajcie! — skwapliwie odpowiedzia艂 Anio艂. — Cho膰 nie wiem, co mog臋 powiedzie膰 pot臋偶nym istotom...

Andre opowiedzia艂 Anio艂owi jego sny i zapyta艂, czy przypadkiem nie widzia艂 Galakt贸w i ich wrog贸w.

— To s膮 legendy — mamrota艂 Anio艂. — Nikt nie widzia艂 Galakt贸w. W dzieci艅stwie s艂ysza艂em o nich bajki.

Spojrza艂em wymownie na Andre, kt贸ry postara艂 si臋 nie zauwa偶y膰 mojego wzroku. Zreszt膮 nie bardzo przej膮艂 si臋 fiaskiem swojej teorii. Nowe pomys艂y zbyt 艂atwo przy­chodz膮 mu do g艂owy.

— A czemu chwalisz si臋 swym boskim pochodze­niem? — spyta艂em Anio艂a. — Co znacz膮 te brednie? Anio艂 opu艣ci艂 skrzyd艂a i g艂ow臋.

— Jest podanie m贸wi膮ce, 偶e czteroskrzyd艂ych przy­wie藕li ze sob膮 gwiezdni tu艂acze, natomiast dwuskrzydli s膮 gatunkiem miejscowym... Nie lubi臋 dwuskrzyd艂ych. Chcia艂em im tu wyt艂umaczy膰, 偶e s膮 n臋dznymi podistotami, ale ludzie nie pozwalaj膮 ich bi膰...

— I nigdy nie pozwolimy — potwierdzi艂em. — Za­kazujemy tak偶e uwa偶a膰 ich za istoty ni偶sze. Ka偶dy z nas jest o wiele pot臋偶niejszy od ciebie, a nawet nie pomy艣li, aby si臋 nad tob膮 zn臋ca膰 jak nad gorszym. Jak si臋 nazy­wasz?

— Wo艂aj膮 na mnie Trub — odpowiedzia艂. — Posta­ram si臋... Chc臋, aby艣cie mnie polubili.

By艂 tak poni偶ony, 偶e a偶 mi si臋 go 偶al zrobi艂o. Prze­cie偶 w ko艅cu by艂 dzieci臋ciem swego niedoskona艂ego spo­艂ecze艅stwa. Czule rozwichrzy艂em mu pi贸ra. Skrzyd艂a mia艂 wspania艂e, jedwabiste, silne, pokryte l艣ni膮co-fioletowymi pi贸rami. W艂a艣ciwie ten czteroskrzyd艂y ma tylko dwa praw­dziwe skrzyd艂a, pozosta艂e za艣 s膮 raczej dodatkowymi lot­kami. W zagi臋ciu du偶ych skrzyde艂 znajduje si臋 uwsteczniona r臋ka, pi臋膰 silnych czarnych palc贸w z pazurami. Nie chcia艂bym bez swego pola ochronnego znale藕膰 si臋 w zasi臋­gu tych paluszk贸w.

Po wyj艣ciu z anielskiej celi podsumowali艣my infor­macje uzyskane od Truba. Andre pr贸bowa艂 usprawiedli­wi膰 si臋 ze swej nieudanej teorii.

— Mimo wszystko czego艣 nowego si臋 dowiedzieli艣­my — powiedzia艂. — My艣l臋 o podaniach dotycz膮cych po­chodzenia czteroskrzyd艂ych.

— To 偶adna nowo艣膰 — odpar艂em. — Interesuj膮 nas Galaktowie, a nasza wiedza o nich nie wzbogaci艂a si臋. Ta­kie podania maj膮 wszystkie narody, gdzie pracowite istoty daj膮 si臋 osiod艂a膰 paso偶ytom. Czy偶by艣 nie wiedzia艂, 偶e naj­lepsz膮 metod膮 usprawiedliwienia w艂asnego lenistwa jest t艂umaczenie go przez bosk膮 natur臋?

— Trub dobry — powiedzia艂 zmartwiony Lusin. — Nie paso偶yt. Pi臋kny. Bardzo silny. Najsilniejszy ze wszyst­kich Anio艂贸w.

28

Wra偶enia wyniesione z pozosta艂ych hoteli zla艂y si臋 w nieu­chwytne uczucie czego艣 nu偶膮cego. Rozumiem, 偶e ludzka dwunoga i jednog艂owa forma cia艂a jest zaledwie jedn膮 z mo偶liwych pow艂ok rozumnego 偶ycia, i by艂em przygoto­wany na wszelkie niespodzianki. Nie dziwi艂em si臋 nawet, kiedy rozmawiali艣my z istotami sk艂adaj膮cymi si臋 w trzech czwartych z metali czy te偶 z galaretowatymi my艣l膮cymi kryszta艂ami gin膮cymi od 艣wiat艂a. Wszystko jest mo偶liwe. W naturze istnieje nieodparty p臋d do poznania samych siebie, a jakim konkretnym sposobem to samopoznanie si臋 realizuje, jest spraw膮 warunk贸w i przypadku. Nie nale­偶y si臋 dziwi膰, a tym bardziej oburza膰, 偶e warunki czasem uk艂adaj膮 si臋 dziwacznie. Taki pogl膮d pomaga艂 mi zacho­wa膰 spok贸j przy nowych znajomo艣ciach, ale pod koniec obchodu poczu艂em si臋 zupe艂nie rozbity. Rozmaito艣膰 form 偶ycia zebranych na Orze by艂a przyt艂aczaj膮ca.

Wieczorem spacerowa艂em wraz z Romerem po pla­necie.

Nieruchome s艂o艅ce utraci艂o ju偶 swe dzienne gor膮co i poblad艂o, zmieniaj膮c si臋 w ksi臋偶yc. Trzy czwarte tarczy w og贸le zgas艂o, by艂 n贸w. Powietrze, we dnie nios膮ce daleko

ka偶dy d藕wi臋k, teraz go t艂umi艂o, zamienia艂o w szumy i szmery, za to zapachy stawa艂y si臋 intensywniejsze. Wo艅 kwiat贸w wywo艂ywa艂a lekki zawr贸t g艂owy. Romero wyma­chiwa艂 laseczk膮, a ja opowiada艂em, jakie my艣li przysz艂y mi do g艂owy w czasie zapoznawania si臋 z Niebianami. Romera oburzy艂a moja tolerancja.

— G艂upstwa opowiadasz, m贸j drogi! Wszystkie te anielskie g臋by, w臋偶oludzie i p贸艂przejrzyste paj膮ki s膮 tylko potworkami, a z potworkami nie chc臋 mie膰 nic wsp贸lnego. Dawniej niezbyt si臋 zachwyca艂em lud藕mi, teraz ich ub贸­stwiam. Znajomo艣膰 z Niebianami przekona艂a mnie, 偶e cz艂owiek jest najwy偶sz膮 form膮 偶ycia rozumnego. Dopiero teraz poj膮艂em ca艂膮 g艂臋bi臋 kryterium „Wszystko dla dobra ludzko艣ci i cz艂owieka”.

— Kryterium jest prawid艂owe i nikt nie zamierza go obala膰...

— Myli si臋 pan — odrzek艂 Romero ponurym g艂o­sem. — Nie podobaj膮 mi si臋 nastroje pa艅skiej siostry. Chc臋 co艣 zaproponowa膰. Wiera jest droga nam obu. Za­wi膮偶my wi臋c przyjacielski sojusz skierowany przeciw jej niebezpiecznym fantazjom. Pan jest zdziwiony? Prosz臋 mnie wys艂ucha膰 uwa偶nie, przyjacielu!

Wspar艂 si臋 na lasce i przem贸wi艂 uroczy艣cie:

— Nasz sojusz przeciwstawi si臋 po艣wi臋caniu intere­s贸w cz艂owieka dla dobra p贸艂zwierz膮t, moralnych i fizycz­nych potwork贸w.

Odraza zeszpeci艂a mu twarz. Wiele mi si臋 w Niebia­nach nie podoba艂o, ale nie na tyle, aby ich znienawidzi膰.

— Pa艅skim zdaniem niebezpiecze艅stwo zapomnie­nia o interesach ludzko艣ci jest realne?

— Tak! — odpowiedzia艂. — Ju偶 si臋 o nich zapomi­na. Nie pami臋ta o nich Wiera planuj膮c szerok膮 pomoc dla

setek uk艂ad贸w gwiezdnych. Zapomina pan, kiedy tak obu­rzaj膮co oboj臋tnie przyznaje, 偶e rozumne 偶ycie mo偶e r贸w­nie dobrze wyst臋powa膰 w formach pi臋knych, jak i odra偶a­j膮cych. Andre, gotowy po艣wi臋ci膰 wszystkie si艂y grzebaniu w idiotycznych my艣lach prymitywnych jak debile Anio­艂贸w. Zapominaj膮 te偶 tysi膮ce, ba, miliony podobnych do was fantast贸w i szale艅c贸w. Prosz臋 mi odpowiedzie膰, uczci­wie odpowiedzie膰, czy to, co si臋 dzieje na Orze, nie 艣wiad­czy o uszczuplaniu interes贸w ludzko艣ci. Wszystkie boga­ctwa Ziemi zapewniaj膮 luksusowe warunki paj膮kom i hi­popotamom! Gwiezdny P艂ug wys艂any na Weg臋 zu偶y艂 ca艂y zapas substancji aktywnej na budow臋 sztucznego s艂o艅ca dla kochanych w臋偶yk贸w. Tak wygl膮da nasza troska o in­nych. A cz艂owiek? Cz艂owieka odsuwa si臋 na dalszy plan. A ja nie pozwol臋 cz艂owieka krzywdzi膰. Je偶eli do tej pory milcza艂em, to teraz milcze膰 nie b臋d臋. Powtarzam to, co ju偶 m贸wi艂em na Ziemi. Nad ludzko艣ci膮 zawis艂o wielkie niebezpiecze艅stwo i obecnie musimy my艣le膰 tylko o sobie, wy艂膮cznie o sobie! 呕adnej dobroczynno艣ci kosztem intere­s贸w cz艂owieka!

Ostatnie s艂owa krzykn膮艂 w takt uderze艅 laski. Jeszcze niedawno nie widzia艂bym w jego wypowie­dzi niczego niemo偶liwego do przyj臋cia, gdy偶 takie pogl膮dy odpowiada艂y moim 贸wczesnym nastrojom. Teraz, po spot­kaniu z Fiol膮, sta艂em si臋 inny,

— Nie rozumiem, po co ten patos. Pawle? Prosz臋 zapyta膰 MUK, kto ma racj臋, pan czy pa艅scy antagoni艣ci, i wszystko stanie si臋 jasne.

Romerowi z wolna wraca艂 jego zwyk艂y ironiczno--wynios艂y wygl膮d, a po jego twarzy przemkn膮艂 niedobry u艣mieszek.

— Dzi臋ki za dobr膮 rad臋, m贸j m艂ody przyjacielu,

nie omieszkam zastosowa膰 si臋 do niej. A wi臋c, je偶eli do­brze zrozumia艂em, nie odpowiada panu proponowany przeze mnie sojusz?

— W og贸le nie widz臋 potrzeby zawi膮zywania podob­nego sojuszu.

— Pozwoli pan, 偶e ocen臋 potrzeby tego sojuszu wezm臋 na siebie. Dobranoc, szanowny przyjacielu.

Ceremonialnie, wed艂ug staro偶ytnych wzor贸w, uni贸s艂 kapelusz i oddali艂 si臋. Z ci臋偶kim sercem popatrzy­艂em za nim. By艂o mi smutno, i偶 nasza wieloletnia przyja藕艅 w tak nied艂ugim czasie rozpad艂a si臋 w proch.

Ze spuszczon膮 g艂ow膮 wlok艂em si臋 pustynn膮 alej膮 bulwaru. Przede mn膮 wyl膮dowa艂a awionetka. U艣wiadomi­艂em sobie, 偶e mimo woli za偶膮da艂em jakiego艣 wehiku艂u. Wszed艂em do kabiny i pomy艣la艂em: „Do Fioli”.

29

Przekroczy艂em pr贸g hotelu „Gwiazdozbi贸r Lutni” i za­trzyma艂em si臋 zmieszany. Po co tu przyszed艂em? Je艣li na­wet Romero przesadza w swojej antypatii do Niebian, nie znaczy to jeszcze, 偶e trzeba si臋 w nich kocha膰. Brakowa艂o mi na Orze ziemskich wyg贸d, cho膰 ta planeta uchodzi艂a za cud techniki. Gdyby by艂a Opiekunka, wszystko by艂oby proste. „Powiedz, co si臋 ze mn膮 dzieje? ” — „Nic szczeg贸l­nego, kaprys pozorowany ch臋ci膮 poznania nowego" albo:

„Przydarzy艂o si臋 nieszcz臋艣cie, obdarzasz ziemskim uczu­ciem mi艂o艣ci mieszkank臋 gwiazd, kt贸ra o podobnym uczu­ciu nawet nie s艂ysza艂a”. Roze艣mia艂em si臋. Na naszej wy­piel臋gnowanej Ziemi maszyny zbyt troskliwie nas piastu­j膮! Wszed艂em do parku.

W parku l艣ni艂o to samo przyt艂umione do ksi臋偶yco­wego blasku s艂o艅ce, co i na zewn膮trz. Nawet w ci膮gu dnia wszystko rozp艂ywa艂o si臋 tu w p贸艂mroku, a co dopiero w nocy! Szed艂em po omacku, wpadaj膮c na drzewa. W oddali pojawi艂 si臋 i przemkn膮艂 r贸偶owy s艂up czy wicher, jaskrawy i nieuchwytnie szybki. Potem rozp艂omieni艂 si臋 drugi i znik­n膮艂. Zatrzyma艂em si臋, chc膮c si臋 zorientowa膰, w jakim miejscu si臋 znajduj臋. Spad艂a na mnie d艂awi膮ca ciemno艣膰 wype艂niona sennym szelestem li艣ci i niespokojnym pomru­kiem moich w艂asnych my艣li.

— Fiolo! — zawo艂a艂em p贸艂g艂osem. — Fiolo! Z czerni krzew贸w zn贸w wychyn膮艂 w przelocie l艣ni膮cy wir. Zabrzmia艂 cichy 艣piew. Wpatrywa艂em si臋 w gwa艂townie wiruj膮c膮 pochodni臋 gin膮c膮 za drzewami i ws艂uchiwa艂em si臋 w 艣piew. Pienia umilk艂y wkr贸tce. Ci­sza dzwoni艂a w uszach. Nagle wpad艂em w gniew. Zacz膮­艂em g艂o艣no tupa膰 nogami, a potem bezceremonialnie wtargn膮艂em pomi臋dzy krzewy. Chcia艂em zrobi膰 jak najwi臋cej ha艂asu, aby zaniepokoi膰 Wegan. Je艣li s膮 na tyle nieuprzejmi, 偶e uciekaj膮 nie pytaj膮c, co mnie do nich sprowadza, to ja r贸wnie偶 nie musz臋 si臋 nimi kr臋po­wa膰.

— Fiolo!—wrzasn膮艂em.—Fiolo!...

I zn贸w nikt mi nie odpowiedzia艂, jedynie w oddali zapala艂y si臋 i gas艂y rozjarzone 艣wietli艣cie s艂upy. Dozna艂em zawrotu g艂owy, zasch艂o mi w gardle, ka偶da kom贸rka cia艂a dygota艂a jak w febrze. To chyba silna wo艅 nieznanych kwiat贸w tak mnie oszo艂omi艂a.

— Fiolo! — rycza艂em. — Fiolo!

Run膮艂em do przodu. Co艣 zast膮pi艂o mi drog臋, krzew lub istota, odepchn膮艂em to co艣. Par艂em w czujn膮, boja藕liw膮 cisz臋. Pohukiwa艂em dla dodania sobie animuszu i rwa­艂em do przodu odrzucaj膮c na boki wszystko, co mi przeszkadza艂o, potyka艂em si臋, przewraca艂em, zn贸w podrywa艂em, kopa艂em nogami krzewy i bieg艂em dalej.

W jakim艣 zak膮tku ogrodu przewr贸ci艂em si臋 i ju偶 tak pozosta艂em. Le偶a艂em pop艂akuj膮c z w艣ciek艂o艣ci i poczucia bezsi艂y. By艂em zwyci臋偶ony.

— Fiolo! — szepta艂em. — Fiolo!

Podnios艂em si臋 z trudem. Nie mog艂em utrzyma膰 si臋 na nogach. W g艂owie mi hucza艂o. Ogarnia艂 wstyd. Ja, dum­ny ze swego rozumu cz艂owiek, zachowa艂em si臋 jak dziki zwierz lub nieokrzesany barbarzy艅ca gotowy bi膰 i trato­wa膰. I to w dodatku nie w艣r贸d ludzi, lecz w domu go艣ci przekonanych o pot臋dze i dobroci cz艂owieka! Co oni teraz o nas pomy艣l膮?

— Wybaczcie, przyjaciele! — powiedzia艂em. — Wybaczcie.

Teraz my艣la艂em tylko o jednym: jak najpr臋dzej wy­dosta膰 si臋 z milcz膮cego ogrodu. W oszala艂ym biegu w艣r贸d krzew贸w zap臋dzi艂em si臋 zbyt daleko. Korony drzew 艂膮czy­艂y si臋 nad moj膮 g艂ow膮 tak, 偶e nie widzia艂em nieba. Przy­pomnia艂em sobie, jak nieoczekiwanie pojawia艂a si臋 awionetka i wezwa艂em w my艣li dyspozytorni臋 planety. Nikt si臋 nie zjawi艂, nikt nie odezwa艂. Nie by艂o 艂膮czno艣ci z tym ogrodem. Ruszy艂em wybieraj膮c drog臋 na los szcz臋艣cia. Wkr贸tce drzewa rozst膮pi艂y si臋, ukazuj膮c niebo z gasn膮cym ksi臋偶ycem. Wyszed艂em na drog臋.

Tam zn贸w us艂ysza艂em 艣piew i przez chwil臋 sta艂em, usi艂uj膮c okre艣li膰 kierunek, z kt贸rego dobiega艂. Pienia na­sila艂y si臋, d藕wi臋cza艂 w nich niepok贸j ust臋puj膮cy miejsca dyskusji lub nawet k艂贸tni. Takie przynajmniej odnios艂em wra偶enie. I nagle park roz艣wietli艂 si臋, pomi臋dzy drzewami zamigota艂y ogniki, kt贸re zbli偶a艂y si臋 do mnie d藕wi臋cz膮c w wysokich rejestrach. P贸藕niej z krzew贸w wytrysn膮艂 s艂up t臋­czowego blasku i jak wicher pomkn膮艂 ku mnie. Ledwie utrzyma艂em si臋 na nogach i obj膮wszy Weganina zawiro­wa艂em wraz z nim. Nie od razu spostrzeg艂em, 偶e to by艂a Fiola.

— Fiolo! — powiedzia艂em. — Fiolo... Trzyma艂em j膮 w obj臋ciach, a ku nam ze wszystkich stron p臋dzili jej 艣wietli艣ci wsp贸艂bracia. Nie zd膮偶y艂em och艂on膮膰 po spotkaniu z dziewczyn膮, a ju偶 by艂em otoczo­ny t艂umem Wegan. Teraz widzia艂em, 偶e 艣wiec膮 nie tylko ich oczy, ale r贸wnie偶 ca艂e cia艂o. To, co za dnia wydawa艂o si臋 zabarwieniem ich odzie偶y, okaza艂o si臋 ich w艂asnym blaskiem swobodnie przenikaj膮cym przez szaty, 艣wiat艂em znacznie jaskrawszym ni偶 za dnia. Weganie nie tylko roz­ja艣niali cia艂ami ciemno艣膰, tak 偶e w parku sta艂o si臋 tak jas­no jak w pe艂nym s艂o艅cu, ale oburzali si臋 tym jarzeniem, atakowali nim mnie i Fiol臋, czynili gwa艂towne wyrzuty. To by艂o gniewne 艣wiat艂o, tak jak u nas bywa gniewny glos. Jaka艣 si艂a, wielekro膰 pot臋偶niejsza od mojej, odrywa艂a mnie od Fioli. Nasze d艂onie rozwar艂y si臋 i Fiola wy艣lizgn臋­艂a si臋 z mych obj臋膰. W jej 艣piewie zabrzmia艂 szloch. Rzu­ci艂a si臋 ku mnie, lecz zn贸w co艣 j膮 powstrzyma艂o.

— Fiolo, co si臋 dzieje? — wykrzykn膮艂em zapomi­naj膮c, 偶e nie rozumie j臋zyka ludzi. Uspokoi艂em si臋 i za­cz膮艂em ch艂odno rozumowa膰. Te istoty najwyra藕niej dys­ponowa艂y polami ochronnymi, podobnymi do mojego, lecz chyba s艂abszymi, gdy偶 dopiero wsp贸lnym wysi艂kiem t艂umu by艂y zdolne oddzia艂ywa膰 na mnie. Zorientowa艂em si臋, co robi膰, aby przeciwstawi膰 si臋 im, a jednocze艣nie nie odrzuci膰 Fioli wraz z innymi. Wybrawszy odpowiedni膮 chwil臋 uchwyci艂em j膮 obiema r臋kami i natychmiast przy­wo艂a艂em pole. Gdybym nie by艂 tak zdenerwowany, wybu­chn膮艂bym 艣miechem, kiedy Weganie rozpierzchli si臋 niczym zdmuchni臋ci i zacz臋li gasn膮膰 ze strachu. Pospiesznie cofn膮艂em pole, aby nie porozbijali si臋 o drzewa. Fiola tuli­艂a si臋 do mnie. Dr偶a艂a. Oczy mia艂a ciemne. Uchwyci艂a m贸j wzrok i g艂臋boko westchn臋艂a. Pog艂adzi艂em j膮 po w艂o­sach.

Weganie nie rozbiegli si臋, na co liczy艂em, lecz zn贸w zacz臋li zbli偶a膰 si臋 do nas. Posuwali si臋 ostro偶nie, wolnymi obrotami cia艂, jednak偶e dwukrotnie szybciej od ludzkiego biegu. Widzia艂em w ich twarzach przera偶enie, najwidocz­niej uznali mnie za potwora, wszechpot臋偶nego i nieub艂aga­nego. Z przestrachu blask ich oczu przygas艂, za to 艣piew, smutny nawet dla ludzkiego ucha, zabrzmia艂 g艂o艣niej. Ogarn臋艂a mnie fala czu艂o艣ci dla tych wra偶liwych, s艂abych fizycznie, lecz silnych duchem istot, kt贸re odwa偶nie zbli­偶a艂y si臋 ku mnie, aby „wyzwoli膰” swoj膮 siostr臋, cho膰 by艂y przekonane, 偶e id膮 na 艣mier膰.

— G艂uptasy! — powiedzia艂em. — Czemu wy si臋 mnie boicie?

艢piew umilk艂. Weganie starali si臋 zrozumie膰 moje s艂owa. U艣miechn膮艂em si臋, zn贸w pog艂adzi艂em w艂osy Fioli i poda艂em r臋k臋 jednemu z nich. Weganin pospiesznie od­skoczy艂, ale pozostali zachowywali si臋 ju偶 inaczej. Otacza­li mnie ciasnym kr臋giem, lecz ju偶 nie nacierali, nie usi艂o­wali oderwa膰 mnie od Fioli.

— Wierzcie mi — m贸wi艂em — 偶e pr臋dzej bym si臋 zabi艂, ni偶 wyrz膮dzi艂, z艂o Fioli lub kt贸remu艣 z was.

Nie wiem, czy mnie zrozumieli, ale 艣piew, kt贸ry za­d藕wi臋cza艂 w odpowiedzi, nie by艂 ju偶 tak beznadziejnie smutny. Weganie zn贸w rozjarzyli swoje cia艂a, oczy im roz­b艂ys艂y, a g艂osy sta艂y si臋 bardziej zr贸偶nicowane: dyskuto­wali mi臋dzy sob膮, przekonywali si臋 o czym艣 nawzajem. I wtedy zn贸w w艂膮czy艂a si臋 Fiola.

Oczy rozb艂ys艂y jej fioletowym p艂omieniem, kt贸ry przemieni艂 si臋 w purpur臋, a p贸藕niej w b艂臋kit opalizuj膮cy wszystkimi barwami i odcieniami. R贸wnocze艣nie dziew­czyna za艣piewa艂a. W moich uszach zabrzmia艂 ch贸r sre­brnych dzwonk贸w powtarzaj膮cych dwukrotnie t臋 sam膮 fraz臋 muzyczn膮, popart膮 zimnym blaskiem oczu. Zrozu­mia艂em, 偶e rozkazuje swym pobratymcom: „Odejd藕cie! Odejd藕cie!” Weganie przyga艣li, zamilkli i z napi臋ciem wpatrywali si臋 we mnie i w Fiol臋. Powt贸rzy艂em 艂agodnie:

— Fioli nic z艂ego si臋 nie stanie.

A jednak nie mogli si臋 zdecydowa膰 na pozostawie­nie nas samych. Jarzyli si臋, pod藕wi臋kiwali s艂abiutkimi g艂o­sikami, ale nie ruszali si臋 z miejsca. W oczach Fioli zap艂o­n臋艂y zimne p艂omienie, w g艂osie odezwa艂 si臋 gniew. Rozu­mia艂em ka偶dy jej rozb艂ysk, ka偶d膮 nutk臋. „Czemu nie odchodzicie?! — oburza艂a si臋. — Odejd藕cie, prosz臋 was! ” Dopiero kiedy kilkakrotnie powt贸rzy艂a swoje 偶膮danie, t艂um powoli zacz膮艂 si臋 rozprasza膰. Najpierw zawirowa艂 kto艣 na skraju, za nim odsun膮艂 si臋 w ciemno艣膰 jego s膮siad, a偶 wreszcie stopniowo rozproszyli si臋 pozostali. Mi臋dzy drzewami zamigota艂y oddalaj膮ce si臋 艣wietliste kolumny, na kilka sekund wszystko zn贸w rozjarzy艂o si臋 niezwyk艂ymi ogniami, kt贸re zgas艂y po chwili i doko艂a zapanowa艂a nieprzenikniona, atramentowoczarna, d艂awi膮ca si臋 w艂asnymi woniami ciemno艣膰 obcego, niepoj臋tego parku. Nie ba艂em si臋 ju偶 jednak, gdy偶 obok mnie by艂a Fiola. U艣miecha艂a si臋 i ja si臋 u艣miechn膮艂em do niej. Przypomnia艂em sobie, 偶e jeste艣my przecie偶 dla siebie niemi i chwyci艂em za zapom­niany deszyfrator w nadziei, 偶e on nam troch臋 pomo偶e.

— Nie trzeba! — roze艣mia艂a si臋 Fiola. — Obejdzie­my si臋 ju偶 bez tego aparatu.

By艂em tak zdumiony, 偶e nie mog艂em wykrztusi膰 s艂owa. Rozumia艂em wszystko, nie domy艣la艂em si臋, lecz rozu­mia艂em ka偶dy d藕wi臋k i ka偶d膮 barw臋 jej mowy.

— Czy nie pojmujesz — zad藕wi臋cza艂a Fiola — 偶e nauczy艂am si臋 twego j臋zyka jeszcze w ci膮gu dnia, a teraz zrozumieli go tak偶e moi przyjaciele?

— Mnie r贸wnie偶 wydawa艂o si臋, i偶 chyba mnie zro­zumieli — powiedzia艂em. — Teraz jestem tego pewien.

Spojrza艂a na mnie filuternie. By艂a tak pi臋kna, 偶e dech mi w piersi zapar艂o.

—- Mam nadziej臋, 偶e i ty mnie rozumiesz, Eli. Mam racj臋?

Opanowa艂em si臋. 呕aden cud si臋 nie zdarzy艂. Nasz m贸zg te偶 jest przecie偶 deszyfratorem, s艂owa jedynie towa­rzysz膮 bezpo艣redniemu przekazywaniu my艣li, tu za艣 my­艣lom pomaga艂y nie tylko d藕wi臋ki, lecz r贸wnie偶 i barwy. Ale nawet po zrozumieniu tego zjawiska nie przesta艂em si臋 dziwi膰.

— Nasz j臋zyk jest ubo偶szy od waszego — powie­dzia艂em. — Na Ziemi nie tylko ludzie, ale tak偶e niemal wszystkie zwierz臋ta komunikuj膮 si臋 ze sob膮 przy pomocy d藕wi臋ku, tak ju偶 jeste艣my zbudowani. Wyjd藕my na otwar­t膮 przestrze艅. To mo偶e 艣mieszne, ale wydaje mi si臋, 偶e wa­sze drzewa zamiast li艣ci maj膮 艂apy.

— Fantazjujesz! Drzewa s膮 naszymi obro艅cami. Ich li艣cie ekranizuj膮 promieniowanie kr贸tkofalowe naszej gwiazdy dziennej. Nikt z nas w ci膮gu ca艂ego dnia nie wyj­dzie na nie os艂oni臋t膮 przestrze艅. Spacerujemy tylko noc膮.

Przypomnia艂em sobie, 偶e pi臋kna Wega jest gor臋tsza nawet od Altairu, temperatura jej wynosi oko艂o 15000 stopni. W promieniach takiego s艂o艅ca trudno spacerowa膰. Nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e 艣wiec膮cy i rozmawiaj膮cy b艂yskami 艣wiat艂a Weganie s膮 po prostu stworzeni do 偶ycia nocnego

30

Wyszli艣my na polan臋 i siedli艣my na 艂aweczce. Chodzi膰 z Fiola by艂o mi dosy膰 trudno, bo dziewczyna nie potrafi艂a wlec si臋 w ludzkim tempie, a ja zn贸w nie mog艂em za ni膮 nad膮偶y膰. Za to dobrze si臋 z ni膮 siedzia艂o. Promieniuje od niej przyjemne ciep艂o, gdy偶 Weganie r贸wnie偶 s膮 ciep艂okrwi艣ci.

Nad polan膮 otwar艂o si臋 nocne niebo. Ksi臋偶yc zgas艂, a gwiazdy p艂on臋艂y czysto i jaskrawo. Na Orze ci艣nienie powietrza jest r贸wne ziemskiemu, ale grubo艣膰 atmosfery znacznie mniejsza, a wi臋c i gwiazdy 艣wiec膮 ja艣niej. Fiola patrzy艂a na Weg臋. Na Ziemi cz臋sto podziwia艂em pi臋kny blask tej gwiazdy, tutaj wpad艂em wr臋cz w zachwyt nad jej wspania艂o艣ci膮. Fiola poprosi艂a, abym pokaza艂 jej nasze S艂o艅ce, ja za艣 zapyta艂em, kt贸ry gwiazdozbi贸r najbardziej si臋 jej podoba. Z niepokojem czeka艂em na odpowied藕. Gwiazdozbiory widziane z Ory nie s膮 podobne do ziem­skich, ale Wielka Nied藕wiedzica, Kasjopeja i Orion tak偶e i tutaj s膮 bardzo pi臋kne. Jednak Fiola zwr贸ci艂a p艂omienne oczy na r贸wnoleg艂obok ograniczony przez Fomalhaut, Altair, Syriusza i Capell臋, w 艣rodku kt贸rego po艂yskiwa艂y trzy male艅kie, trudne do odnalezienia, lecz drogie memu sercu gwiazdki: Polluks, Alfa Centauri i S艂o艅ce.

— Dobrze wybra艂a艣 — powiedzia艂em. — jeste艣my stamt膮d, Fiolo. — Wskaza艂em na S艂o艅ce.

Zdziwi艂a si臋, 偶e S艂o艅ce jest takie ma艂e. Odpowiedzia­艂em, 偶e jest po prostu bardzo odleg艂e. Fiola zamy艣li艂a si臋.

— Jeste艣cie pot臋偶ni, wy, ludzie — powiedzia艂a (a raczej zab艂ys艂a i za艣piewa艂a). — Kiedy wyl膮dowali艣cie na naszej planecie, niekt贸rzy my艣leli, i偶 jeste艣cie b贸stwa­mi, bo wasze pojawienie wydawa艂o si臋 im nadnaturalne.

— Teraz ju偶 chyba wiecie, 偶e jeste艣my zwyk艂ymi istotami, nie lepszymi od was?

Pokr臋ci艂a g艂ow膮, a oczy jej zab艂ys艂y matowo i wilgotnie. W zamy艣leniu przypomina艂a smutne dziecko i chcia­艂o si臋 j膮 pocieszy膰, oderwa膰 od z艂ych my艣li przynosz膮cych troski.

— Pod wieloma wzgl臋dami jeste艣cie nawet gorsi od nas, a jednocze艣nie niezmiernie nas przewy偶szacie.

Prosi艂em o wyja艣nienie. Rozumieli艣my si臋 ju偶 tak dobrze, 偶e mogli艣my rozmawia膰 na dowolny temat, cho膰 艂atwo pojmowa艂em jedynie proste poj臋cia, a bardziej z艂o­偶one my艣li Fiola powtarza艂a mi kilkakrotnie, nim je wresz­cie przyswoi艂em.

Rozpocz臋艂a od tego, 偶e w pierwszej chwili ludzie wydaj膮 si臋 s艂abi i bezsilni.

— Jeste艣cie niezr臋czni i wolno my艣licie, nie umiecie ani porusza膰 si臋 szybko, ani podejmowa膰 b艂yskawicznych decyzji. Wreszcie rzecz chyba najwa偶niejsza: mo偶ecie utrzyma膰 si臋 przy 偶yciu jedynie w bardzo w膮skim zakresie warunk贸w i nawet niewielka ich zmiana nieuchronnie za­bija was. Nie znosicie upa艂u, ani mrozu, ani rozrzedzone­go powietrza, ani wielkich ci艣nie艅, ani przenikliwych pro­mieniowali, ani d艂ugotrwa艂ego g艂odu, ani pragnienia, ani przeci膮偶e艅. Co by si臋 sta艂o, gdyby kogokolwiek z was wy­rzucono nagiego, bez narz臋dzi i maszyn, w zewn臋trzny 艣wiat? Nawet 艣rodki porozumiewania si臋 macie niedosko­na艂e: mowa prymitywna i powolna, a bezpo艣rednio nie po­traficie przekazywa膰 my艣li. Przedzia艂 istnienia ludzi jest tak w膮ski, 偶e wr臋cz tragicznie przypomina lini臋, na kt贸rej 偶ycie ludzkie wisi jak na w艂osku. Jeste艣my pod wieloma wzgl臋dami doskonalsi od was. Wprawdzie chronimy si臋 przed twardym promieniowaniem naszej gwiazdy, ale r贸w­nie 艂atwo oddychamy przy jednym i czterdziestu procen­tach tlenu w powietrzu; znosimy stustopniowy upa艂 i stu-stopniowy mr贸z, porozumiewamy si臋 bez d藕wi臋k贸w i 艣wiate艂, d藕wi臋ki i barwy jedynie towarzysz膮 bezpo艣redniej mowie naszych my艣li; nie toniemy w wodzie; miesi膮cami 偶yjemy bez pokarmu i napoju; nie umieramy, je艣li przez tydzie艅 musimy czuwa膰. Ka偶dy z nas przechowuje w swo­im m贸zgu ca艂膮 wiedz臋 zgromadzon膮 przez spo艂ecze艅stwo, nie potrzebujemy wi臋c maszyn informacyjnych do urucho­mienia naszych wiadomo艣ci. Oto jacy jeste艣my i jacy je­ste艣cie wy. Ju偶 przy pierwszym zetkni臋ciu si臋 z wami ude­rza fakt, 偶e wy, tacy s艂abi, nie wygin臋li艣cie jeszcze w zara­niu waszej historii.

— To dlatego, 偶e zmusili艣my w艂asne braki, aby nam s艂u偶y艂y. Nasza pot臋ga jest odwrotn膮 stron膮 naszych s艂abo艣ci.

— Tak — powiedzia艂a Fiola. — Wasza wielko艣膰 jest przed艂u偶eniem tych s艂abo艣ci. To druga rzecz, kt贸ra w was zdumiewa. Szkodz膮 wam wahania temperatury, bro­nicie si臋 wi臋c przed nimi odzie偶膮, budynkami, generatora­mi ciep艂a i ch艂odu. Spadek ci艣nienia powietrza i zawarto艣ci tlenu w atmosferze jest dla was zab贸jczy, wobec tego wy­my艣lili艣cie skafandry. Nie mo偶ecie 偶y膰 bez jad艂a i napoju, zabieracie wi臋c z sob膮 ich zapasy i umiecie sporz膮dza膰 po­karm i nap贸j z dowolnych substancji. Od przeci膮偶e艅 chro­ni膮 was pola sitowe, te same pola pokonuj膮 niewa偶ko艣膰, tworz膮c specyficzne, jedynie wam odpowiadaj膮ce i nader rzadko spotykane we Wszech艣wiecie, warunki ci膮偶enia. Macie niewielk膮 pami臋膰, ale bezgranicznie poszerzyli艣cie j膮 za pomoc膮 urz膮dze艅 zapami臋tuj膮cych. Macie s艂abe mi臋­艣nie, lecz pos艂ugujecie si臋 niezmiernie pot臋偶nymi maszy­nami. My艣l wasza jest powolna, spos贸b wyra偶ania jej s艂owami prymitywny, nie potraficie te偶 bezpo艣rednio chwy­ta膰 cudzych my艣li, macie za to deszyfratory, kt贸re kom­pensuj膮 te wasze wrodzone braki. I cho膰 sami nie mo偶ecie si臋 szybko porusza膰 na swoich s艂abych, 藕le przez natur臋 zbudowanych nogach, to skonstruowali艣cie aparaty kosmi­czne 艂atwo wyprzedzaj膮ce najszybszego biegacza Wszech­艣wiata — 艣wiat艂o. I tak jest ze wszystkim, Eli! Wyszukuje­cie swoje s艂abe punkty, wzmacniacie je mechanizmami i wasze niedoskona艂o艣ci staj膮 si臋 zaletami. Bez swoich wy­nalazk贸w jeste艣cie 偶a艂o艣nie mali, lecz wraz z nimi — nie­prawdopodobnie wielcy. Niemoc w obliczu ka偶dego z 偶y­wio艂贸w skompensowali艣cie tak, 偶e sami stali艣cie si臋 najpo­t臋偶niejsz膮 z si艂 natury. We Wszech艣wiecie nie ma si艂 pot臋偶­niejszych od was — malutkich, nieruchawych ludzi.

— Pi臋knie — odpar艂em. — Podoba mi si臋 tw贸j wy­k艂ad na temat brak贸w i zalet ludzkich. Ale je艣li nie nasza pot臋ga, to co wywo艂uje najwi臋ksze wasze zdumienie?

— Od razu wida膰, 偶e jeste艣 cz艂owiekiem i 偶e ludzie s膮 prymitywni. Chocia偶 macie m臋tne oczy i wasze twarze nie odbijaj膮 waszych my艣li, to teraz oczy ci zab艂ys艂y i twarz masz pe艂n膮 uwagi. A wszystko dlatego, 偶e jeste艣 pr贸偶ny. Zawczasu cieszysz si臋, 偶e zostaniesz pochwalony, niewa偶ne za co, byle tylko pochwa艂a by艂a gor膮ca.

To by艂o bezlitosne, tak celne, 偶e poczerwienia艂em. Fiola patrzy艂a na mnie z u艣miechem. Jej oczy o艣wietla艂y mnie i rozprasza艂y mrok parku. Gdyby艣my nie rozmawiali na powa偶ne tematy, wyda艂oby mi si臋, 偶e jestem zakocha­ny. Mi艂o艣膰 moim zdaniem wymaga specjalnych warun­k贸w, kt贸re tu w艂a艣nie byty spe艂nione: ciep艂a, przesycona zapachami noc, wspania艂y, ba艣niowy park i wreszcie, co najwa偶niejsze, bosko pi臋kna dziewczyna. Ta boska pi臋k­no艣膰 by艂a piekielnie m膮dra i to mnie trze藕wi艂o. Nie by艂a te偶 cz艂owiekiem, a mnie ogarnia艂o ludzkie, nazbyt ludzkie uczucie! Ziemskie dziewczyny obejmuje si臋 i ca艂uje, szep­cze si臋 im czu艂e s艂owa, bo taka jest ludzka mi艂o艣膰, prymi­tywna jak my sami. A czego oczekuj膮 doskonale mieszkan­ki gwiazd?...

Fiola zrozumia艂a pow贸d mego milczenia, poj臋艂a chyba lepiej ode mnie. W jej oczach barwy zmienia艂y si臋 szybko, g艂os 艣piewa艂 d藕wi臋cznie i melodyjnie. Gdybym nie stara艂 si臋 rozszyfrowa膰 sensu tej muzyki, rozkoszowa艂­bym si臋 ni膮 po prostu jak cudown膮 pie艣ni膮. Wspomnia艂em swoje zami艂owanie do muzyki indywidualnej. To by艂o znacznie prostsze, bo nie trzeba by艂o 艂owi膰 znaczenia ka偶­dego tonu.

— Czemu zamilk艂e艣? — spyta艂a Fiola. — Czy偶by ci臋 nie interesowa艂o, co jest wasz膮 najbardziej zdumiewa­j膮c膮 cech膮?

— Ale偶 tak, oczywi艣cie 偶e interesuje! Czym wi臋c

was tak bardzo zadziwiamy?

— Wasz膮 dobroci膮. Jeste艣cie rozbrajaj膮co dobrzy, m贸j mi艂y cz艂owieku. Nic nie mo偶e si臋 r贸wna膰 z wasz膮 do­broci膮 i wyrozumia艂o艣ci膮.

Nabra艂em nieco otuchy. M贸g艂bym wprawdzie wiele opowiedzie膰 o wypadkach, kiedy bywamy 藕li, ale nie chcia艂em. Pomy艂ka Fioli sprawia艂a mi przyjemno艣膰. Wo­la艂bym rozmawia膰 o Fioli i jej pobratymcach lub o nocy i naszym spotkaniu, a nie o ludziach. Nasza rozmowa by艂aby wtedy bardziej interesuj膮ca.

Dziewczyna powr贸ci艂a do naszej pot臋gi.

— Pot臋ga przewa偶a nad ma艂ostkowo艣ci膮, wielko艣膰 jest ponad dokuczliwe drobiazgi, bo takie jest prawo natury. Gwiazda jest oboj臋tna, nie wzrusza jej to, 偶e swoimi promieniami podtrzymuje 偶ycie jednych istot, a zabija inne. Ludzie natomiast naruszaj膮 to prawo. Ich pot臋ga nie jest 艣lepa, poniewa偶 burzy i tworzy planety w imi臋 偶ycia. Kiedy pierwsi ludzie wyl膮dowali u nas, ogarn臋艂o nas prze­ra偶enie, gdy偶 oczekiwali艣my zguby. Ale ludzie pomogli nam upora膰 si臋 z letnim nadmiarem promieniowania, po­mogli uchroni膰 si臋 przed straszliwymi mrozami w zimie. Zbudowali pomieszczenia ekranizuj膮ce i obecnie w upa艂 nie musimy chowa膰 si臋 w krzewach i pod drzewami. Nie marzniemy te偶, kiedy nasza planeta oddala si臋 zim膮 od Wegi: ogrzewa nas sztuczne stonce. Wielu my艣li, 偶e ludzie przybyli do nas jedynie po to, aby nam pom贸c, 偶e ich przylot nie mia艂 innego celu. Czy偶 to nie zadziwiaj膮ce? W trakcie przelotu na Or臋 ludzie m贸wili: „Tu wszystko jest dla was”. Na Orze ci膮gle si臋 nam powtarza: „呕膮dajcie wszystkiego, co jest wam potrzebne. Naszym obowi膮z­kiem jest stworzy膰 wam najlepsze warunki”.

— A czy sami nie post膮piliby艣cie tak samo? — zao­ponowa艂em. — Powiedzmy, 偶e przylecieli艣cie na inn膮 pla­net臋...

— Nie wiem. W uk艂adzie Wegi 偶ycie nie jest lekkie, a mechanizm贸w podobnych do waszych nie mamy. Oba­wiam si臋, 偶e zawsze troszczyliby艣my si臋 przede wszystkim o siebie. Pomy艣l. Przyszed艂e艣 noc膮 bez uprzedzenia i ju偶 zacz臋艂o si臋 zamieszanie. Wszyscy zl臋kli si臋 ciebie, Eli, a kiedy zbli偶y艂am si臋 do ciebie, chciano nas rozdzieli膰. Ale siedz臋 teraz z tob膮 i jest mi dobrze. Nam wszystkim jest dobrze przy ludziach. To cudowne, 偶e na 艣wiecie jeste艣cie wy, ludzie!

Fiola jarzy艂a si臋 w uniesieniu, 艣piew jej chwyta艂 za serce. Czu艂em si臋 w tej chwili przedstawicielem ludzko艣ci, by艂em dumny, 偶e ludzie s膮 kochani. Wspomnia艂em z obu­rzeniem, jak Romero m贸wi艂 z pogard膮 o sztucznym s艂o艅­cu, za kt贸re Weganka dzi臋kowa艂a ludziom. Za艂oga gwiaz­dolotu wys艂anego na Weg臋 zu偶y艂a na to ca艂膮 rezerw臋 sub­stancji aktywnej i poniewa偶 nie by艂o to przewidziane w programie lotu, b臋dzie t艂umaczy膰 si臋 z tego na Ziemi. Wy­obrazi艂em sobie planet臋 Fioli — latem spalon膮 nieub艂aga­nym 偶arem, ciemn膮 i mro藕n膮 zim膮. W oddali b艂yszcza艂a niebieskawobia艂a Wega, dekoracyjna, lecz nie偶yciodajna gwiazda. Tak, oczywi艣cie, do wszystkiego mo偶na si臋 przy­stosowa膰, nawet do najgorszych warunk贸w bytowania, Weganie przystosowali si臋 wi臋c kosztem niewyobra偶al­nych cierpie艅 i m臋czarni. Rozum i serce kaza艂 mi by膰 ra­zem z nimi i z tymi, kt贸rzy w lodowat膮 ciemno艣膰 posiali fal臋 ciep艂a, a skute mrozem schrony os艂onili przed zab贸j­czymi promieniami letniego 艣wiat艂a. Nie ulega jednak w膮tpliwo艣ci, 偶e znajd膮 si臋 ludzie, kt贸rzy popr膮 Romera, uznaj膮 bezinteresown膮 ludzk膮 pomoc za karygodn膮 roz­rzutno艣膰... Nie mog艂em jednak powiedzie膰 tego Fioli, nie chcia艂em jej m贸wi膰, 偶e ludzie bywaj膮 r贸偶ni...

Tymczasem zgas艂y ksi臋偶yc zacz膮艂 odradza膰 si臋 s艂o艅­cem. Na czarnej zas艂onie nieba zab艂ysn膮艂 kr膮g, kt贸ry sta­wa艂 si臋 coraz ja艣niejszy i gor臋tszy. Gwiazdy blak艂y i nikn臋艂y. Fiola przytuli艂a si臋 do mnie. Chcia艂em j膮 poca艂owa膰, ale nie wiedzia艂em, czy na W臋dz臋 jest podobny zwyczaj. Zreszt膮 by艂o mi dobrze nawet bez poca艂unk贸w.

— Nadchodzi dzie艅, Fiolo. Dzie艅 pracy — powie­dzia艂em.

— Tak, dzie艅 — odezwa艂a si臋. — I ty odejdziesz. Dzi臋kuj臋, 偶e by艂e艣 tej nocy ze mn膮, Eli.

— Ja ci r贸wnie偶 dzi臋kuj臋, Fiolo. Ofiarowa艂a艣 mi najpi臋kniejsz膮 noc w 偶yciu.

—— Co by艂o w niej najpi臋kniejsze i najlepsze, Eli? To, 偶e krytykowa艂am niesfornych ludzi?

— Nie. To, 偶e siedzieli艣my razem i cho膰 odmienni. czuli艣my swoj膮 wsp贸lnot臋.

Dziewczyna d藕wi臋cz膮c i po艂yskuj膮c pomkn臋艂a w g艂膮b parku, a ja powlok艂em si臋 do wyj艣cia.

31

Wybiera艂em si臋 w艂a艣nie do Wiery, gdy ona sama mnie wezwa艂a. Przed wej艣ciem do hotelu zab艂ys艂a wideokolumna. Wiera siedzia艂a przy stole. Sprawia艂a wra偶enie zm臋czonej.

— Nie spa艂e艣 dzi艣, bracie? — zapyta艂a, przygl膮da­j膮c mi si臋 uwa偶nie. — Nie by艂o ci臋 w domu.

— Sp臋dzi艂em noc z Fiol膮 w parku.

— Ja r贸wnie偶 nie spa艂am. Idiotyczna noc: dyskusje. spory, k艂贸tnie... Niekt贸rzy ludzie zupe艂nie nie maj膮 serca! Zorientowa艂em si臋, 偶e m贸wi o Romerze. Rzadko zdarza艂o mi si臋 widzie膰 Wier臋 tak zm臋czo­n膮. Dawniej spory mobilizowa艂y j膮, dodawa艂y energii. Dyskusje o偶ywia艂y, a nie przyt艂acza艂y. Mi臋dzy ni膮 a Ro­merem musia艂o zaj艣膰 co艣 bardzo wa偶nego.

— We藕 natrysk radiacyjny i nie my艣l o czyim艣 bra­ku serca.

— Natrysk wezm臋, ale nie my艣le膰 o ludziach bez serca nie potrafi臋. Osch艂o艣膰 mo偶e sta膰 si臋 gro藕na, je偶eli dotknie wielu ludzi. Wezwa艂am ci臋, aby zwolni膰 na dzi艣 z obowi膮zk贸w.

Zjad艂em 艣niadanie i poszed艂em do Andre. Spotka­艂em u niego Lusina. Zaproponowa艂em im wypraw臋 po in­formacje na temat Galakt贸w. Andre zamierza艂 przygoto­wa膰 sal臋 Narad Galaktycznych do swego koncertu. Zapew­ni艂em go, 偶e Niebianie odnios膮 si臋 do jego koncertu nie lepiej ni偶 ludzie, gdy偶 muzyka winna przynosi膰 rado艣膰, a nie m臋czarnie.

— Nasz wiek jest tragiczny! — wykrzykn膮艂 Andre. — Popatrz na niebo: ile偶 tam nieszcz臋艣膰! I jeszcze na do­miar z艂ego ci cz艂ekokszta艂tni z ich zagadkowymi wrogami. Nasi przodkowie mogli prymitywnie cieszy膰 si臋 nie wiado­mo z czego, my natomiast musimy zastanowi膰 si臋 nad sen­sem istnienia.

Got贸w by艂 wywo艂a膰 gwa艂town膮 dyskusj臋, ale od­wr贸ci艂em si臋 od niego i powt贸rzy艂em propozycj臋 Lusino­wi. Lusin pocz膮tkowo odm贸wi艂 pod pozorem nawa艂u pra­cy w stajni, ale przekona艂em go, 偶e jego wym贸wki s膮 艣mieszne. Bo czy偶 po to przyjecha艂 na Or臋, aby spe艂nia膰 zachcianki pegaz贸w i smok贸w? Tym mo偶na r贸wnie dobrze zajmowa膰 si臋 na Ziemi. Lusina 艂atwiej jest przekona膰 ni偶 Andre. Zabrali艣my ze sob膮 przeno艣ny deszyfrator i poje­chali艣my do hotelu „Gwiazdozbi贸r Orla”.

Pomys艂 szukania informacji o Galaktach u Altairczyk贸w przyszed艂 mi do g艂owy jeszcze wczoraj. Chcia艂em te偶 zapozna膰 si臋 z ich malarstwem. Spychalski tak je za­chwala艂, 偶e rozpiera艂a mnie ciekawo艣膰.

W przedsionku w艂o偶yli艣my skafandry i otrzymali艣­my latarki gamma do o艣wietlania niewidzialnych miesz­ka艅c贸w uk艂adu Altairu.

W hali by艂o pusto. 艢wiecili艣my na wszystkie strony, ale nikogo nie mogli艣my znale藕膰.

W odleg艂ym ko艅cu sali rozpoczyna艂 si臋 tunel, kt贸­rym przedostali艣my si臋 na plac roboczy. Serce 艣cisn臋艂o mi si臋 na widok krajobrazu, kt贸ry rozpo艣ciera艂 si臋 doko­艂a. Na ciemnym niebie wisia艂a bia艂ob艂臋kitna kula imitu­j膮ca Altair. Wszystko w艣ciekle b艂yszcza艂o. Ani jednej trawki, ani jednej ro艣linki, tylko niezno艣ny bia艂y kamie艅, skrzypi膮cy bia艂y piasek i kurz unosz膮cy si臋 spod n贸g...

— 艁adny widoczek — powiedzia艂em. — 呕y膰 si臋 odechciewa!

Lusin i tym razem nie straci艂 kontenansu.

— Nie藕le! — rzek艂. — 呕y膰 tutaj to sztuka. Wielka. Wkr贸tce napotkali艣my budowle Altairczyk贸w: ka­mienne sze艣ciany bez okien, skalne pude艂ka ci膮gn膮ce si臋 rz臋dami a偶 do horyzontu. Weszli艣my do jednego z sze­艣cian贸w i zapalili艣my latarki. Na 艣cianach zap艂on臋艂y obrazy namalowane farbami luminescencyjnymi. Rysun­ki zmienia艂y barw臋 i nat臋偶enie, gdy tylko poruszy艂o si臋 promieniem latarki. Po jej zgaszeniu z wolna nik艂y. Ma­lowid艂a sprawia艂y dziwne wra偶enie: same dziwacznie pogmatwane linie. Zdecydowane, mi臋kkie, faliste. Nie urywane kreski, lecz pe艂ne kontury. Przypomnia艂a mi si臋 matematyczna krzywa Peana, linia bez szeroko艣ci i grubo艣ci, lecz wype艂niaj膮ca sob膮 dowoln膮 bry艂臋. Linie Altairczyk贸w by艂y podobne: zape艂nia艂y ca艂膮 przestrze艅, okre艣la艂y g艂臋bi臋, odtwarza艂y powietrze i przedmioty. Widzia艂em na obrazach ten sam pejza偶, kt贸ry rozpo艣­ciera艂 si臋 na zewn膮trz budynku: to samo pal膮ce s艂o艅ce, pola, kamienie, piasek i budowle. W tym krajobrazie byli umieszczeni Altairczycy — nitkonodzy, paj膮kowaci, przemykaj膮cy si臋 mi臋dzy przedmiotami. Przed jednym z obraz贸w sta艂em d艂u偶sz膮 chwil臋. Dw贸ch Altairczyk贸w walczy艂o z sob膮. W艣ciekle splatali ko艅czyny i przepycha­li si臋 tu艂owiami. Artysta wspaniale odda艂 ich w艣ciek­艂o艣膰, szybko艣膰 i energi臋 ruch贸w. Szed艂em wzd艂u偶 jednej ze 艣cian, a Lusin ogl膮da艂 przeciwleg艂膮. Nagle krzyk­n膮艂:

— Eli, chod藕 tutaj! Szybciej!

Rzuci艂em si臋 ku niemu my艣l膮c, 偶e przytrafi艂o mu si臋 co艣 z艂ego. Lusin pokazywa艂 palcem na rysunek.

Na obrazie byli Galaktowie.

Ten obraz te偶 by艂 rysowany liniami. Na kamieniu le­偶a艂 umieraj膮cy brodaty Galakt w czerwonym p艂aszczu i kr贸tkich spodniach. Jedn膮 r臋k臋 bezsilnie odrzuci艂 w bok, drug膮 przyciska艂 do piersi. Oczy umieraj膮cego by艂y zam­kni臋te, usta wykrzywia艂 grymas. Opodal sta艂o trzech Galakt贸w ze skutymi r臋kami (na wizerunku dok艂adnie wi­da膰 by艂o 艂a艅cuch kr臋puj膮cy ich r臋ce wykr臋cone do ty艂u). Artysta z tak膮 sam膮 przera偶aj膮c膮 wierno艣ci膮 odda艂 m臋ki konaj膮cego i milcz膮c膮 rozpacz trzech je艅c贸w. Galaktowie nie patrzyli na widza, g艂owy mieli opuszczone z bezwoln膮 pokor膮. A nad nimi przelatywali Altairczycy. Malarz z r贸w­nym mistrzostwem ukaza艂 rozterk臋 mieszka艅c贸w Altairu. Ka偶da linia ich cia艂a krzycza艂a cierpieniem, ch臋ci膮 nie­sienia pomocy i bezsi艂膮.

— A gdzie s膮 ci, kt贸rzy pojmali Galakt贸w? — za­stanawia艂em si臋. — Najwidoczniej to nie Altairczycy, bo oni sami zdaj膮 si臋 umiera膰 z przera偶enia. 呕adnego 艣ladu, 偶adnej poszlaki wskazuj膮cej na Z艂ywrog贸w! Rozumiesz, co to znaczy? Po ka偶dym nowym odkryciu tajemniczy Ni­szczyciele staj膮 si臋 jeszcze bardziej zagadkowi.

— Zagadka. Trzeba szuka膰. Mo偶e jeszcze jeden obraz?

Przechodzili艣my z jednego pustego budynku do dru­giego. Pod naszymi latarkami rozjarza艂y si臋 coraz nowe obrazy, ale nie by艂o w艣r贸d nich wizerunku Galakt贸w.

— Trzeba poszuka膰 Altairczyk贸w — powiedzia­艂em. — Jedynie oni potrafi膮 wyja艣ni膰 zagadki w艂asnych ry­sunk贸w.

— Chod藕my. Poszukajmy.

Przechodz膮c roz偶arzon膮 pustyni膮 natkn臋li艣my si臋 wreszcie na t艂um zaciekle pracuj膮cych Altairczyk贸w. Wy­r膮bywali i obciosywali kamienie, kt贸re potem nie艣li do wznoszonych budynk贸w. Praca by艂a uci膮偶liwa, lecz rze­mie艣lnicy biegli. Nietrudno zreszt膮 by膰 zr臋cznym, je艣li za­miast dw贸ch r膮k ma si臋 dwadzie艣cia gi臋tkich i silnych ko艅­czyn.

Kula zast臋puj膮ca Altair 艣wieci艂a w zenicie i paj膮kowate istoty jarzy艂y si臋 w niewidzialnych promieniach, cho­cia偶 s艂abiej ni偶 w hali, gdzie je po raz pierwszy zobaczyli艣my. Tam by艂y p贸艂prze藕roczyste, tu za艣 podobie艅stwo do widziade艂 by艂o wr臋cz uderzaj膮ce. Doko艂a by艂y jedynie mil­cz膮ce cienie i sylwetki, zarysy cia艂, a nie same cia艂a. „Te­raz rozumiem ich dziwaczn膮 manier臋 malarsk膮” — pomy­艣la艂em.

Altairczycy zauwa偶yli nas i porzucaj膮c prac臋 pobie­gli naprzeciw. Z takim zapa艂em cisn臋li si臋 ku nam, stara­j膮c si臋 obj膮膰 nas w艂oskowatymi n贸偶kami, 偶e musieli艣my wzmocni膰 pole ochronne. Uregulowa艂em odpowiednio deszyfrator i 偶yczy艂em im zdrowia. Te dobre istoty w zamian 偶yczy艂y, aby艣my nigdy nie zasypiali. Najwidoczniej sen by艂 u nich czym艣 wzbudzaj膮cym l臋k.

Zwr贸ci艂em si臋 do Altairczyka wygl膮daj膮cego nieco mniej wiotko ni偶 jego pozostali wsp贸艂bratymcy.

— Bardzo si臋 nam podoba艂y wasze obrazy, przyja­ciele.

— Tak, tak! — wykrzykiwali ch贸rem. — My rysu­jemy, zawsze rysujemy.

— Chcieliby艣my dowiedzie膰 si臋, jakie to istoty, po­dobne do nas, widniej膮 na jednym z waszych obraz贸w.

Kiedy deszyfrator przet艂umaczy艂 moje pytanie i wypromieniowa艂 je w postaci wi膮zki radiacji gamma, Altair­czycy jakby skamienieli. Gdyby mieli oczy, powiedzia艂­bym, 偶e zamarli z wytrzeszczonymi oczami. Solidnie zbu­dowany Altairczyk odskoczy艂 gwa艂townie. Potem przez pier艣cie艅 otaczaj膮cych nas istot przebieg艂o dr偶enie: t艂um zacz膮艂 rozprasza膰 si臋 w pop艂ochu.

— Co si臋 z nimi dzieje? — zapyta艂em Lusina. —

Wygl膮da na to, 偶e zl臋kli si臋 pytania.

— Powt贸rz! — poradzi艂 Lusin. — Nie zrozumieli. Przez kilka chwil nie mog艂em zdecydowa膰 si臋 na powt贸rzenie pytania i Altairczycy powoli uspokajali si臋. Patrzy艂em na nich w milczeniu, oni za艣 tak samo milcz膮co czekali, czy nie powiem czego艣 r贸wnie okropnego.

Kiedy wreszcie nabra艂em odwagi i powt贸rnie popro­si艂em o wyja艣nienie, kogo przedstawia obraz, zn贸w ogar­n臋艂a ich panika. Z tak膮 szybko艣ci膮 oddalili si臋 od nas, 偶e po sekundzie zostali艣my sami. Ucieczka odbywa艂a si臋 w zupe艂nej ciszy, bo deszyfrator nie przekaza艂 nam ani jed­nego d藕wi臋ku. Obr贸ci艂em si臋 ku Lusinowi.

— 艁adna historia! Czy ty co艣 z tego rozumiesz?

— Rozumiem — odpar艂 Lusin. — Zagadka.

32

Andre nie znale藕li艣my, do Romera nie chcia艂em i艣膰, a Spychalski zajmowa艂 si臋 sprawami swego ogromnego go­spodarstwa, nie mieli艣my wi臋c z kim podzieli膰 si臋 nowym odkryciem i now膮 zagadk膮.

Lusin zaraz po wyj艣ciu z hotelu „Gwiazdozbi贸r Or艂a” zat臋skni艂 do swych potwor贸w.

— Co si臋 tam mo偶e sta膰? Pegazy bij膮 si臋 ze sob膮, a smoki 偶uj膮 traw臋. Komu na Orze potrzebne s膮 twoje prymitywne twory?

— Nie m贸w tak — mamrota艂 Lusin. — Nie trzeba. Dobre.

— No to znikaj — powiedzia艂em. — Znudzi艂e艣 mi si臋. 呕ycz臋 twoim pegazom, aby trafi艂y w paszcz臋ki smo­k贸w.

Uszcz臋艣liwiony Lusin d艂ugo za艣miewa艂 si臋 z mego. zabawnego jego zdaniem, 偶yczenia. Mia艂 racj臋, bo dwa najspokojniejsze nawet pegazy, je艣li im na to pozwoli膰. zam臋cz膮 ka偶dego smoka.

Poszed艂em do siebie i pospa艂em godzink臋 nadrabia­j膮c bezsenn膮 noc.

Obudzi艂o mnie wezwanie Wiery.

Siostra niespokojnym krokiem spacerowa艂a po po­koju, czasami bra艂a jaki艣 przedmiot do r臋ki i po chwili k艂ad艂a go z powrotem na biurko. Zawsze ma wiele drobiaz­g贸w i bibelot贸w — kryszta艂k贸w z zapisami, miniaturo­wych lampek, lusterek, grzebyk贸w, ksi膮偶ek z pierwszego wieku. Kiedy Wiera denerwuje si臋, oczy jej ciemniej膮. Teraz mia艂a bardzo ciemne. Odpocz臋艂a ju偶 i nie wygl膮da艂a teraz na zm臋czon膮, ale by艂a najwyra藕niej podniecona.

— No i co nowego znalaz艂e艣, Eli? — wida膰 by艂o, 偶e z najwi臋kszym wysi艂kiem zmusza si臋 do s艂uchania.

Jednak ju偶 po moich pierwszych s艂owach na temat obrazu z Galaktami przeobrazi艂a si臋 zupe艂nie.

Zrozumia艂a od razu, 偶e dokonali艣my odkrycia. Do­tychczas by艂o wiadomo, 偶e Galaktowie pojawiali si臋 na pewnej odleg艂ej gwie藕dzie w Hiadach, o 150 lat 艣wietlnych od S艂o艅ca. Teraz znale藕li艣my ich 艣lady na Altairze, w na­szym najbli偶szym gwiezdnym otoczeniu.

— To szalenie wa偶ne — powiedzia艂a Wiera. — Twoje odkrycie wskazuje na to, 偶e Galaktowie wraz ze swoimi wrogami mog膮 pojawi膰 si臋 w Uk艂adzie S艂onecz­nym. Je偶eli ju偶 si臋 w nim nie pojawili. To, o czym na Zie­mi m贸wili艣my jako o teoretycznej mo偶liwo艣ci, sta艂o si臋 realnym zagro偶eniem. Ale na czym polega to zagro偶enie? Nadal nie wiemy, kim s膮 Niszczyciele lub Z艂ywrogi, kt贸rzy pojmali Galakt贸w. Dlaczego ich nie ma na obrazie? Nie s膮 przecie偶 chyba duchami!

Wiera poleci艂a, aby wszystkie obrazy Altairczyk贸w zosta艂y sfotografowane i powr贸ci艂a do rozmowy o naszym odkryciu.

— Czy potrafisz wyt艂umaczy膰 ucieczk臋 Altairczy­k贸w?

Roz艂o偶y艂em r臋ce.

— Jeszcze jedna zagadka! Ale chyba potrafimy j膮 jako艣 rozwi膮za膰. A teraz pom贸wmy o czym艣 innym.

— To znaczy o Romerze?

Wiera zn贸w zacz臋ta nerwowo chodzi膰 po pokoju.

— Tak, o Romerze. Trzy godziny temu zapytali艣my wraz z Romerem MUK, kto z nas ma racj臋. Maszyna od­powiedzia艂a, 偶e pomocy dla Niebian nie da si臋 pogodzi膰 z zasad膮, i偶 wszystko dokonuje si臋 dla dobra ludzko艣ci i cz艂owieka.

Poderwa艂em si臋 z miejsca. Radz膮c Romerowi, aby zwr贸ci艂 si臋 z tym pytaniem do MUK, by艂em przekonany, 偶e maszyna odrzuci jego pogl膮dy. Krzykn膮艂em:

— Maszyna sk艂ama艂a! Na Ziemi zapytamy Wielki Komputer. Polega膰 w powa偶nych sprawach na opinii ta­kiego male艅stwa!

Wiera niecierpliwie machn臋艂a r臋k膮. Ledwie pano­wa艂a nad sob膮.

— Maszynie mo偶na wierzy膰, Eli. Wprawdzie nie zawiera ca艂ej wiedzy Wielkiego, ale podstawowe zasady t艂umaczy prawid艂owo. Tak膮 sam膮 odpowied藕 da Wielki.

Patrzy艂em na Wier臋 nie wierz膮c w艂asnym uszom. Wydawa艂o mi si臋 dotychczas, 偶e j膮 znam. Dawniej nie ust臋powa艂a. By艂a nawet niedelikatna, je艣li wiedzia艂a, 偶e ma racj臋. Poczu艂em si臋 dotkni臋ty w swoich uczuciach do pi臋knych Wegan, dobrych, cho膰 艣mierciono艣nych Altair­czyk贸w, nawet do gadatliwych, cuchn膮cych, lecz na sw贸j spos贸b sympatycznych Anio艂贸w.

— Romero wiedzia艂, co robi —powiedzia艂a siostra. — Potrafi艂 zr臋cznie wykorzysta膰 ostatnie dane... Podni贸s艂 krzyk, 偶e ludzko艣ci grozi bez ma艂a zguba, a to wszystko po to, aby zrzuci膰 z Ziemian odpowiedzialno艣膰 za naszych gwiezdnych pobratymc贸w. Nie rozumiem, czemu on ich tak nienawidzi, czemu jest tak nieludzki? Nasze maszyny socjalne oczywi艣cie powiel膮 jego wersj臋, w przekonaniu, 偶e skoro nad ludzko艣ci膮 zawis艂o widmo zag艂ady, to trzeba my艣le膰 jedynie o cz艂owieku. Nie ma si臋 czemu dziwi膰, ma­szyny musz膮 my艣le膰 mechanistycznie.

— Szybko si臋 jednak wycofa艂a艣, Wiero! Zbyt szyb­ko...

Podesz艂a do okna i za艂o偶y艂a r臋ce na kark. Widzia­艂em tylko jej profil — prosty nos, delikatne brwi, wysokie czo艂o i pe艂ne wargi odcinaj膮ce si臋 jaskrawo od matowej cery. Mia艂a w sobie znacznie wi臋cej pi臋kno艣ci ni偶 si艂y. A kiedy trwa walka, potrzebne s膮 pi臋艣ci.

— Wydaje ci si臋, 偶e si臋 wycofa艂am?

— Chcia艂bym, aby mi si臋 tylko wydawa艂o. Odesz艂a od okna.

— Nie wycofuj臋 si臋. Zaczynam walk臋. Ale nie z maszyn膮. C贸偶 to jest maszyna? Mechanizm informacyj­ny przystosowany do rob贸t obliczeniowych, automatyczny s艂uga. Co si臋 w ni膮 w艂o偶y, to si臋 z powrotem, w innej for­mie, odbiera. Chc臋 zada膰 ludzko艣ci pytanie: czy nie pora ju偶 rozszerzy膰 zasady naszego ustroju spo艂ecznego? Zasa­dy te istniej膮 od pi臋ciuset lat bez 偶adnych zmian i nadszed艂 chyba ju偶 czas na ich dalsze rozwini臋cie. Przygotowuj臋 w艂a艣nie po艣wi臋cony tej sprawie raport dla Wielkiej Rady.

Pomy艣la艂em, 偶e zap臋dza si臋 zbyt daleko. Wystarczy inaczej sformu艂owa膰 pytanie i maszyna da inn膮 odpo­wied藕. Romero jest nieg艂upi, znalaz艂 sprytne posuni臋cie, nale偶y wi臋c walczy膰 z nim jego w艂asn膮 broni膮: poszuka膰 jeszcze sprytniejszego sformu艂owania...

— Z nim nale偶y walczy膰 otwarcie i bezpo艣rednio, Eli. Pomyli艂e艣 si臋 w jego ocenie. Romero nie jest m膮dry. Jest inteligentny, lecz prymitywny. W艣r贸d dzikus贸w te偶 zdarzaj膮 si臋 inteligentne istoty. Pos艂uchaj, jak ja to sobie wyobra偶am.

Wiera i dawniej lubi艂a opowiada膰 przyjacio艂om to, z czym p贸藕niej wyst臋powa艂a na posiedzeniach Rady. Nie znosi艂em jej d艂ugich przem贸wie艅, ale tego s艂ucha艂em z najwi臋ksz膮 uwag膮, bo my艣li siostry wyda艂y mi si臋 mymi w艂asnymi my艣lami.

Wiera zacz臋艂a od pami臋tnego roku, kiedy to ludz­ko艣膰 zjednoczy艂a si臋 w jedno spo艂ecze艅stwo i na kuli ziem­skiej nasta艂 wreszcie koniec wa艣ni narodowych, klasowych i pa艅stwowych. Rok zjednoczenia sta艂 si臋 pierwszym ro­kiem nowej ery, prawdziwa historia ludzko艣ci zacz臋艂a si臋 od narodzin nowego spo艂ecze艅stwa, od urzeczywistnienia zasady: „Spo艂ecze艅stwo istnieje dla dobra cz艂owieka. Ka偶demu wed艂ug jego potrzeb, od ka偶dego wed艂ug jego mo偶liwo艣ci”. W pocz膮tkowych latach zasada ta by艂a jedy­nie pragnieniem. Nale偶a艂o dopiero uczyni膰 wielk膮 ide臋 oczywistym prawem. Od tej chwili min臋艂o bez ma艂a pi臋膰­set lat i przez te wszystkie lata ludzko艣膰 doskonali艂a si臋. Doskonali艂a si臋 i by艂a zapatrzona w siebie, pozosta艂y 艣wiat interesowa艂 j膮 tylko w tym stopniu, w jakim dotyczy艂 lu­dzi. Gdy spojrze膰 wstecz, mo偶na dozna膰 zawrotu g艂owy: w trakcie tysi膮cleci poprzedzaj膮cych now膮 er臋 istnienia ludz­ko艣ci nie uczyniono dla cz艂owieka tyle dobrego, ile doko­nano w ci膮gu tych pi臋ciu wiek贸w.

Ale na tym zako艅czy艂o si臋 zaledwie jego niemowl臋­ctwo i nic wi臋cej. 艢wiatopogl膮d dziecka jest z natury rze­czy egocentryczny, w centrum Wszech艣wiata znajduje si臋 ono, wszystko pozosta艂e obraca si臋 wok贸艂 niego. Nadcho­dzi jednak czas, kiedy dziecko poznaje swoje prawdziwe miejsce w 艣wiecie. Staje si臋 silniejsze i m膮drzejsze, ale z p臋pka 艣wiata zmienia si臋 w jego cz膮stk臋. Taka jest dzisiej­sza ludzko艣膰. Rozejrza艂a si臋 woko艂o i zobaczy艂a, 偶e formy 偶ycia rozumnego s膮 niesko艅czenie r贸偶norodne. Natura nie wyczerpa艂a swoich mo偶liwo艣ci na cz艂owieku. Mo偶liwe, 偶e nad Altairczykami i Aldebara艅czykami musia艂a nawet usil­niej pracowa膰, gdy偶 tam trzeba by艂o pokona膰 znacznie wi臋cej barier na drodze rozwoju rozumu. Ludzko艣膰 poz­na艂a wreszcie swoje miejsce we Wszech艣wiecie, miejsce bardzo skromne.

I oto nastaje pr贸ba rzeczywistej warto艣ci cz艂owieka. Odkryli艣my inne spo艂ecze艅stwa i co w nich znale藕li艣my? Czy osi膮gn臋艂y nasz poziom 偶yciowy, czy go przekroczy艂y? Czy uda艂o si臋 im zaw艂adn膮膰 pot臋偶nymi si艂ami, kt贸re nam ulegaj膮? Nie! Nikt nie opanowa艂 przyrody, natura ca艂ko­wicie panuje nad nimi. Ze wszystkich si艂 walcz膮 o istnie­nie, ci臋偶ko pracuj膮 na to tylko, aby zdoby膰 odrobin臋 cie­p艂a i strawy.

W tym miejscu przerwa艂em Wierze:

— To nie dotyczy Galakt贸w, kt贸rzy maj膮 rozwini臋­t膮 cywilizacj臋 maszynow膮.

— Na razie wiemy o nich bardzo ma艂o. Mo偶liwe, 偶e kiedy艣 zawrzemy z Galaktami sojusz, aby pomaga膰 spo艂e­cze艅stwom na niskim stopniu rozwoju. Obecnie to zada­nie stoi jedynie przed nami.

Przypominam sobie, m贸wi艂a dalej, jak zmienia艂y si臋 stosunki mi臋dzy lud藕mi. Ludzko艣膰 zaczyna艂a od zaciek艂ej wzajemnej nienawi艣ci. „Cz艂owiek cz艂owiekowi wilkiem!”, „Padaj膮cego popchnij!” — oto okrutne symbole wiary owych dalekich czas贸w. Co zast膮pi艂o je, kiedy ludzko艣膰 osi膮gn臋艂a jedno艣膰? Dumna formu艂a: „Cz艂owiek cz艂owie­kowi przyjacielem, towarzyszem i bratem!”... Niemal pi臋膰 stuleci 偶yli艣my zgodnie z tym has艂em, bowiem nie znali艣my nikogo innego poza lud藕mi. Obecnie nadszed艂 czas, by na­da膰 tej formule posta膰: „Cz艂owiek przyjacielem wszystkie­go co dobre i rozumne we Wszech艣wiecie!” Tymczasem Romero o艣wiadcza, 偶e przeczy ona zasadzie: „Spo艂ecze艅­stwo 偶yje dla dobra cz艂owieka, ka偶demu wed艂ug jego po­trzeb”. Maszyna go popiera. Ale twierdz臋, 偶e po przyj臋ciu proponowanej przeze mnie poprawki zasada: „Ka偶demu wed艂ug jego potrzeb” pozostanie nie naruszona. Stare, pochodz膮ce z dwudziestego wieku starej ery poj臋cie „po­trzeby”, zaprogramowane w pami臋ci maszyny, sta艂o si臋 zbyt w膮skie. W贸wczas do potrzeb zaliczano zorganizowa­nie dostatniego, sprawiedliwego 偶ycia cz艂owieka w艣r贸d in­nych ludzi, gdy偶 Niebian nie znano. Obecnie cz艂owiek sta­n膮艂 twarz膮 w twarz z innymi 艣wiatami. Czy mo偶emy przej艣膰 oboj臋tnie wobec rozumnych istot cierpi膮cych z braku ciep艂a, pokarmu i 艣wiat艂a? Czy potrafimy im powie­dzie膰: „Wy sobie, a my sobie, cierpcie, skoro inaczej nie umiecie...” A poniewa偶 zjawi艂y si臋 nowe obowi膮zki, wyni­k艂y r贸wnie偶 nowe potrzeby: powinni艣my sta膰 si臋 godnymi samych siebie. Tymczasem nasze maszyny pa艅stwowe za­styg艂y na poziomie czas贸w, kiedy ludzko艣膰 zna艂a tylko siebie. S膮 wyrazem naszego niemowl臋ctwa, my za艣 stajemy si臋 doro艣li. Nie poddawa膰 si臋 decyzji komputer贸w, lecz zmieni膰 ich program — oto m贸j plan. W膮tpi臋, aby Rome­ro m贸g艂 d艂ugo triumfowa膰.

Pogl膮dy Wiery bardzo mi odpowiada艂y. Musia艂em jednak wskaza膰 kilka s艂abych punkt贸w jej argumentacji. Wszystko zn贸w sprowadza艂o si臋 do problemu Galakt贸w. Czy siostra nie us艂yszy w odpowiedzi, 偶e niebezpiecznie jest zaczyna膰 przeobra偶enia kosmiczne w chwili, kiedy nie wiemy, co nas czeka jutro?

— Tak, niew膮tpliwie us艂ysz臋 to. A nawet ju偶 us艂y­sza艂am. Od Romera! Ale mam na to odpowied藕. Wyt臋偶y­my wszystkie si艂y i dowiemy si臋, jakie realne niebezpiecze艅­stwo kryje si臋 w informacji o Galaktach. Poza tym nie nale偶y wpada膰 w panik臋! Przez miliony lat te tajemnicze istoty nie odwiedza艂y naszego uk艂adu i tylko na niekt贸rych gwiazdach przetrwa艂y podania na ich temat, czemu wi臋c mamy zachowywa膰 si臋 tak, jakby艣my jutro oczekiwali na­padu? Przecie偶 to niegodne trz膮艣膰 si臋 ze strachu przy pierwszej niejasnej wiadomo艣ci o czym艣 zupe艂nie na razie nieznanym! Wreszcie, i to jest najwa偶niejsze, je偶eli gdzie艣 w przestrzeniach mi臋dzygwiezdnych szalej膮 okrutne woj­ny i wojny te mog膮 nas dotkn膮膰, musimy zawczasu zjedno­czy膰 si臋 z gwiezdnymi s膮siadami dla odparcia ataku wro­g贸w. Czy偶 po zjednoczeniu nie staniemy si臋 silniejsi? Przecie偶 w贸wczas nie jeden uk艂ad planetarny, lecz tysi膮ce gwiazd b臋d膮 tworzy膰 niezniszczaln膮 zapor臋 na drodze nie­znanego napastnika. Kto dowi贸d艂, 偶e b臋d膮 jedynie przeciw­nicy? Czy偶 Galaktowie, tak podobni do nas, stan膮 si臋 naszymi wrogami? Ca艂kowicie zgadzam si臋 z Andre, kt贸ry twierdzi, 偶e najpewniej b臋d膮 naszymi przyjaci贸艂mi.

— Zasoby, Wiero, na tym polega ca艂y k艂opot — powiedzia艂em. — Zasoby ludzko艣ci s膮 ograniczone. Rozu­miesz, m贸wi臋 to w imieniu twoich oponent贸w...

Milcza艂em chwil臋, zanim zada艂em Wierze pytanie. Do tej pory nie rozmawiali艣my nigdy o jej sprawach oso­bistych.

— A co z Romerem? Czy twoje argumenty nie wy­war艂y na nim wra偶enia? Zawsze mi si臋 zdawa艂o, 偶e mi臋dzy wami istnieje ca艂kowita jedno艣膰 ducha.

— Mnie te偶 si臋 tak wydawa艂o — odparta z gorycz膮. — My艣la艂am, 偶e nie ma cz艂owieka bli偶szego mi ni偶 on, poza tob膮 oczywi艣cie. To zwali艂o si臋 na mnie tak nieoczekiwanie... Najprawdopodobniej zwyczajnie przy­myka艂am oczy na wiele jego wad. Wczoraj w nocy zrozumia艂am, 偶e nic nas nie 艂膮czy. Krzycza艂 na mnie, tu­pa艂 nogami, wymy艣la艂... Przecie偶 Pawe艂 jest z nas wszystkich najbardziej opanowany, najuprzejmiej­szy!...

— Poprosi艂a艣, aby si臋 uspokoi艂?

— Wyp臋dzi艂am go. Powiedzia艂am, 偶e nie chc臋 go widzie膰, 偶e wzbudza we mnie wstr臋t.

—Zawsze by艂a艣 gwa艂towna, siostro.

— Mia艂am racj臋. Mam racj臋 i to jedynie jest wa偶­ne! Ale kiedy on wyszed艂, wyda艂o mi si臋, 偶e g艂owa mi p臋ka. Dlaczego akurat Romero? Powiedz, dlaczego on? Gdyby to by艂 kto艣 inny, znios艂abym to. r贸偶ni ludzie trafia­j膮 si臋 przecie偶... Ale Pawe艂! Wierzy艂am w niego jak w sie­bie, by艂am z niego dumna. Ty tego nie zrozumiesz, Eli, bo nikogo jeszcze nie kocha艂e艣!...

Zapa艂 ogarniaj膮cy j膮, kiedy wyk艂ada艂a mi swoje teorie, argumenty i propozycje, wygas艂. Wygl膮da艂a obec­nie na jeszcze bardziej zm臋czon膮 ni偶 rankiem. U艣miech­n臋艂a si臋 smutnie, pochwyciwszy m贸j wzrok. Zala艂a mnie gor膮ca fala wsp贸艂czucia i mi艂o艣ci do niej. Milcza艂em, nie wiedz膮c co powiedzie膰. Wreszcie wydusi艂em:

— Jak wyobra偶asz sobie walk臋 z Romerem? Pawe艂 znajdzie wielu zwolennik贸w.

— Niew膮tpliwie uzyska poparcie, ale prawda jest po mojej stronie. Po powrocie na Ziemi臋 zwr贸cimy si臋 do ludzi z pro艣b膮 o rozs膮dzenie, kto ma racj臋. Zespo艂owy ro­zum ludzki i wola wi臋kszo艣ci b臋d膮 nasz膮 najwy偶sz膮 instan­cj膮.

33

Andre oczywi艣cie nie uwierzy艂, 偶e Altairczycy uciekaj膮 s艂ysz膮c pytanie na temat Galakt贸w. Chwyci艂 wi臋c deszyfrator i pop臋dzi艂 z nim do hotelu „Gwiazdozbi贸r Or艂a”. Oko艂o po艂udnia spotka艂em go w sto艂贸wce, gdzie z ponur膮 min膮 偶u艂 syntetyczne mi臋so.

— Te piekielne istoty s膮 tch贸rzliwsze od zaj臋cy! — z艂o艣ci艂 si臋 Andre. — Ode mnie uciekali jeszcze szybciej ni偶 od was. Co艣 jednak zdo艂a艂em zapisa膰.

Okaza艂o si臋, 偶e Andre zawczasu nastroi艂 deszyfrator na odbi贸r fal m贸zgowych Altairczyk贸w i nagra艂 ich reak­cje w chwili ucieczki. W g艂owach Altairczyk贸w panowa艂 kompletny chaos i urz膮dzenie nie potrafi艂o uchwyci膰 sed­na ich my艣li. Odnosi艂o si臋 jednak wra偶enie, 偶e panicznie bali si臋 samego s艂owa „Galakt”.

— Odkrytego przez was obrazu ju偶 nie ma — doda艂 Andre — Altairczycy starli go do czysta.

— Co o tym my艣lisz?

— Nic nie my艣l臋, wiem natomiast, czemu nie zoba­czyli艣cie Niszczycieli obok zakutych w kajdanach Galak­t贸w.

— Prawdopodobnie nie zobaczyli艣my ich z tego sa­mego powodu, dla kt贸rego nikt ich dotychczas nie widzia艂, je艣li wierzy膰 zapisom na P艂omienistej B.

— Masz racj臋. Ale czy pojmujesz, o co tu chodzi?

— O ile rozumiem, stworzy艂e艣 swoj膮 kolejn膮 b艂ys­kotliw膮 teori臋?

— W ka偶dym razie prawdopodobn膮. Sekret polega na tym, 偶e Niszczyciele s膮 niewidzialni.

Andre z zimn膮 krwi膮 zni贸s艂 moje niebotyczne zdu­mienie. Kiedy jednak powiedzia艂em, 偶e pr贸buje rozwi膮­za膰 jedn膮 zagadk臋 przez wprowadzenie innej, jeszcze trud­niejszej do wyja艣nienia, rzuci艂 pogardliwie:

— Jeste艣 pedantem i konserwatyst膮. Wszystko co nowe odpycha ci臋 tylko dlatego, 偶e jest nowe. Pomy艣l o tym w chwili wolnej od innych zaj臋膰. Jeszcze nie jest za p贸藕no na popraw臋. Oczekuj臋 prze艂omu.

Skin膮艂 mi r臋k膮 i pobieg艂 ko艅czy膰 przygotowania do swego koncertu. Lubi艂 przerywa膰 dyskusje w ten spos贸b, aby ostatnie s艂owo przynajmniej pozornie nale偶a艂o do niego.

Po tej utarczce odwiedzi艂em Truba. Awanturnicze­go Anio艂a dniem wypuszczano na zewn膮trz, ale urz膮dzi艂 na placu kolejn膮 b贸jk臋 i Spychalski poleci艂 umie艣ci膰 go w poprzednim miejscu. Wyda艂o mi si臋, 偶e ucieszy艂y go moje odwiedziny, chocia偶 nie zdradzi艂 tego najmniejszym nawet ruchem skrzyde艂. Wlepi艂 tylko we mnie swe ponure 艣lepiska i co艣 warkn膮艂.

— Jak si臋 czujesz Trub? Koszmarne sny ci臋 nie m臋cz膮?

— Nie chc臋 tu d艂u偶ej by膰! — rykn膮艂. — Ode艣lijcie mnie do domu! Nienawidz臋 n臋dznych dwuskrzyd艂ych, kt贸rym si臋 podlizujecie.

— Nie wszystkie Anio艂y s膮 dwuskrzyd艂e. Zdarzaj膮 si臋 i czteroskrzyd艂e.

— Tych te偶 nienawidz臋. Wszystkich nienawidz臋.

— A siebie lubisz?

Zagapi艂 si臋 na mnie jak na idiot臋. Czeka艂em na od­powied藕 z tak膮 powag膮, 偶e wreszcie zmiesza艂 si臋.

— Nie wiem — odpar艂 niemal uprzejmie. — Nie my艣la艂em o tym.

Poklepa艂em go po ramieniu i pog艂adzi艂em wspania­艂e skrzyd艂a. To by艂 rasowy egzemplarz prawdziwie bojo­wego Anio艂a.

— G艂upi jeste艣, Trub! — powiedzia艂em serdecznie. Milcza艂 i w podnieceniu stroszy艂 skrzyd艂a. Kiedy wsta艂em, w jego oczach zjawi艂 si臋 niemal ludzki smutek, ale powiedzia艂 ze zwyk艂膮 arogancj膮:

— Nie odpowiedzia艂e艣, cz艂owieku, kiedy odwiezie­cie mnie z powrotem.

— Przygotowujemy konferencj臋 gwiezdn膮. Poroz­mawiamy o formach wsp贸艂偶ycia, o rejsach gwiezdnych i innych rzeczach, a potem do dom贸w!

Gdyby mia艂 r臋ce, skrzy偶owa艂by je dumnie na pier­siach. Zamiast tego majestatycznie otuli艂 si臋 skrzyd艂ami.

— Konferencja mnie nie interesuje. Dwuskrzyd艂e piszcz膮 o handlu mi臋dzygwiezdnym. Nie cierpi臋 kramarzy! Ju偶 stoj膮c w drzwiach spyta艂em:

— Mnie znosisz? Odwiedza膰 ci臋?

— Przychod藕! — burkn膮艂 chmurnie. — I twoi kole­dzy... te偶...

Wiecz贸r sp臋dzi艂em u Fioli. Weganie ju偶 nie rozbie­gali si臋 w przera偶eniu, kiedy przychodzi艂em. Interesowali mnie coraz bardziej, a najbardziej oczywi艣cie Fiola. Opo­wiada艂a mi o ich 偶yciu, a ja, nie s艂uchaj膮c zbyt uwa偶nie, rozkoszowa艂em si臋 jej widokiem. Przychwyci艂a mnie na tym.

— Czemu patrzysz tak na mnie, Eli?

— Czy偶bym patrzy艂?

— Tak. I oczy ci m臋tniej膮, kiedy si臋 zamy艣lasz.

— Nie wiedzia艂em o tym. Naturalnie oczy ludzkie nie mog膮 r贸wna膰 si臋 z waszymi. Mamy jeden kolor na ca艂e 偶ycie. S艂owem, nieciekawe oczy.

— Macie za to cudowny u艣miech. Serce mi bije, kiedy si臋 u艣miechasz. Czemu si臋 rumienisz?

— Jeste艣 szalenie bezpo艣rednia. U nas to si臋 nie­zbyt cz臋sto zdarza.

— Co to znaczy bezpo艣rednia?

— Jak by ci to wyt艂umaczy膰? Je艣li kto艣 z nas my艣li, 偶e kto艣 drugi jest dobry, to stara si臋 zaraz mu o tym po­wiedzie膰. 偶eby si臋 tamten ucieszy艂.

— U nas te偶 tak jest.

— No widzisz! Ale je艣li s膮dzimy, 偶e kto艣 jest z艂y, nieopanowany lub ponury, to milczymy, 偶eby mu nie robi膰 przykro艣ci.

— Tego nie rozumiem. Ten kto艣 powinien si臋 cie­szy膰. je偶eli dowie si臋, 偶e jest z艂y, bo wtedy b臋dzie m贸g艂 si臋 poprawi膰.

— No wiesz! Na Ziemi nawet maszyna nie cieszy si臋, je偶eli si臋 jej wymy艣la. Zreszt膮 mamy jeszcze wiele po­dobnych nielogiczno艣ci.

Fiola zastanawia艂a si臋. W zamy艣leniu stawa艂a si臋 je­szcze pi臋kniejsza. Oczy jej nabiera艂y barwy delikatnego seledynu z rozjarzaj膮cymi si臋 w g艂臋bi iskierkami. Kiedy obraca艂a g艂ow臋, z ciemno艣ci wy艂ania艂y si臋 przedmioty o艣wietlone jej wzrokiem. Ale zdaje si臋 m贸wi艂em ju偶 o tym...

— Wkr贸tce zaczn膮 was rozwozi膰 po domach i roz­staniemy si臋 — powiedzia艂em.

— Martwi ci臋 to?

— Tak. B臋d臋 za tob膮 t臋skni艂.

— Ja r贸wnie偶. Kiedy ciebie nie ma, my艣l臋 o tobie. Nikt z nas nie chce rozstawa膰 si臋 z lud藕mi. Zst膮pili艣cie z nieba do naszych serc.

Takie rozmowy mogli艣my prowadzi膰 godzinami. Przytuli艂em si臋 do jej ramienia. Spojrza艂a na mnie ze zdzi­wieniem, a kiedy musn膮艂em ustami jej wargi, zapyta艂a bar­dzo powa偶nie:

— Czemu to robisz?

Co mog艂em jej odpowiedzie膰? Powiedzia艂em, 偶e ta­kie dotkni臋cie nazywa si臋 poca艂unkiem.

— Nie mog臋 powiedzie膰, aby poca艂unki by艂y przy­jemne — odpar艂a na to. — Ale postaram si臋 je znie艣膰, je­偶eli ich pragniesz.

— Nied艂ugo sko艅cz膮 si臋 te przykro艣ci.

— B臋dzie mi ci臋 brakowa艂o, Eli — powt贸rzy艂a.

— Mnie i teraz ciebie brakuje. Wed艂ug ziemskich poj臋膰 jeste艣 i r贸wnocze艣nie ci臋 nie ma. Jeste艣 upragniona i nieosi膮galna.

.— Dawniej m贸wi艂e艣, 偶e jestem pi臋kna — przypom­nia艂a mi. — Czy偶by pi臋kno艣膰 by艂a nieosi膮galna? Nie spu­szczasz ze mnie oczu, a wi臋c j膮 widzisz.

— Mo偶na by膰 pi臋kn膮 i upragnion膮, pi臋kn膮 i nieo­si膮galn膮, bo jedno nie wyklucza drugiego. Pragnienie te偶 czasem bywa niedost臋pne.

— Pewnie dlatego, 偶e wy, ludzie, cz臋sto pragniecie rzeczy niemo偶liwych. Macie tak膮 dziwn膮 w艂a艣ciwo艣膰.

— Mamy wiele dziwnych cech.

— Tak. A my pragniemy jedynie tego, co dyktuje rozs膮dek. Nie mamy rzeczy nieosi膮galnych i niedost臋p­nych, bowiem nie staramy si臋 posi膮艣膰 nieosi膮galnego, ani zbli偶y膰 si臋 do niedost臋pnego.

— Ludzie umarliby z nud贸w, gdyby byli tak trze藕wi jak wy.

— Przecie偶 powiedzia艂am, 偶e jeste艣cie dziwni.

— Wyt艂umacz mi wi臋c, czemu tu siedzisz ze mn膮?

— Rozmawiam z tob膮. Opowiadasz wiele cieka­wych rzeczy.

— Inni ludzie m贸wiliby ciekawiej ode mnie, ale ty wolisz spotyka膰 si臋 ze mn膮. Dlaczego ze mn膮, a nie na przyk艂ad z Lusinem?

— Jeste艣 mi sympatyczniejszy — przyzna艂a si臋. — My艣l臋 w ci膮gu dnia, 偶e wieczorem zobacz臋 ci臋, i od tej my­艣li robi mi si臋 ciep艂o na sercu. Nie rozumiem, co to znaczy, bo u nas ka偶dy odnosi si臋 do wszystkich jednakowo przy­ja藕nie.

— A u nas stosunek do niekt贸rych jest inny ni偶 do pozosta艂ych. Nazywamy ten szczeg贸lny stosunek mi艂o艣ci膮 i nie wymagamy, aby mi艂o艣膰 by艂a logiczna.

— Wszystkie zjawiska maj膮 wewn臋trzn膮 logik臋, musi wi臋c mie膰 j膮 i mi艂o艣膰.

— Oczywi艣cie, 偶e j膮 ma. Ale jest to logika innego rodzaju. Tym, kt贸rzy nie znaj膮 mi艂o艣ci, mo偶e si臋 ona wy­dawa膰 szale艅stwem. I je艣li nie zauwa偶amy, 偶e mi艂o艣膰 jest dziwna, to tylko dlatego, 偶e jest w艣r贸d nas bardzo rozpo­wszechniona. Nie ma chyba cz艂owieka, kt贸ry by si臋 cho膰 raz nie zakocha艂.

— Biedacy! Pewnie przeklinacie ca艂y 艣wiat, kiedy zwali si臋 na was takie nieszcz臋艣cie?

— Wr臋cz przeciwnie, b艂ogos艂awimy j膮 jak 艣wi臋ty dar. Wszystko co najlepsze w cz艂owieku zwi膮zane jest z mi艂o艣ci膮.

— Co mianowicie?

— Jak by ci to wyt艂umaczy膰?... Wszystko... Na przyk艂ad narodziny nowych ludzi... Bez mi艂o艣ci si臋 to nie zdarza...

— Powinni艣cie uczy膰 si臋 od nas. Wszystko jest pro­ste i racjonalne. Jaja z zarodkami sk艂adaj膮...

— Fiolo, lepiej nie m贸w. Na Ziemi przed rozsta­niem zawsze si臋 chwil臋 milczy.

Milczeli艣my. Fiola tuli艂a si臋 do mnie. Mo偶e chcia艂a zrobi膰 mi przyjemno艣膰, a mo偶e jej samej spodoba艂 si臋 taki spos贸b okazywania sympatii... Nie wiem, bo nie pyta艂em. Mo偶na wsp贸艂pracowa膰 z Niebianami, mo偶na si臋 z nimi przyja藕ni膰, pomaga膰 im, przekazywa膰 nasz膮 wiedz臋, ko­rzysta膰 z ich do艣wiadcze艅, ale kochanie si臋 w nich jest sprzeczne z natur膮. Mi艂o艣膰 jest rzecz膮 ludzk膮, zbyt ludzk膮, aby przenosi膰 j膮 w inne 艣wiaty.

Od tych my艣li zrobi艂o mi si臋 smutno na duszy.

— Przyle膰 do nas — powiedzia艂a Fiola. — Spodoba ci si臋 na naszej planecie.

— Mo偶e istotnie przylec臋.

— Je艣li ty nie przylecisz, ja wprosz臋 si臋 na Ziemi臋. Obiecali艣cie przecie偶 go艣ci膰 nas u siebie. B臋dziesz na mnie czeka艂?

— Oczywi艣cie — powiedzia艂em z westchnieniem. — Wydaje mi si臋, 偶e nie robi臋 nic innego tylko czekam na d臋bie.

— Przyjed藕 koniecznie. Chc臋 ci臋 widzie膰 bardziej ni偶 kogokolwiek innego z ludzi.

— To niezbyt logiczne, Fiolo.

— Masz racj臋, zarazi艂e艣 mnie swoimi dziwactwami. Trzyma艂em j膮 za r臋ce, g艂adzi艂em je.

— Poca艂uj mnie — prosi艂a samym tylko blaskiem swoich oczu.

Poca艂owa艂em j膮 i rzek艂em smutnym g艂osem:

— Upragniona i niedost臋pna.

Fiola z napi臋ciem ws艂uchiwa艂a si臋 w moje s艂owa. Wiedzia艂em, 偶e b臋dzie p贸藕niej powtarza膰 je w duchu, b臋­dzie stara艂a si臋 poj膮膰 ich znaczenie. Zawstydzi艂em si臋. Czemu zaszczepiam ludzki niepok贸j w spokojn膮 dusz臋 da­lekiej od cz艂owieka istoty? Czemu narzucam jej nasze na­mi臋tno艣ci? Przecie偶 ona potrafi zrozumie膰 nasze niepoko­je i cierpienia, a nie dane jej b臋dzie zazna膰 rozkoszy i szcz臋艣cia. B臋dzie potem w rozpaczy kr膮偶y膰 po mrocznych lasach, b臋dzie wzywa膰 mnie 艣piewem i 艣wiat艂em. Po co?

— Upragniona i nieosi膮galna! — szepta艂em pa­trz膮c, jak znika w g艂臋bi parku.

34

Konferencja Niebian uda艂a si臋 doskonale. Ogromna sala przyj臋膰 galaktycznych zosta艂a podzielona na sektory. Wew­n膮trz sektor贸w stworzono warunki odpowiednie dla posz­czeg贸lnych istot. Aldebara艅czycy mieli ogromn膮 grawitacj臋, Altairczycy twarde promieniowanie swojej rozpalonej gwiazdy, Weganie intymny p贸艂mrok i wspania艂e ro艣liny. Je­dynie Anio艂om z Hiad nie stwarzano szczeg贸lnych warun­k贸w, gdy偶 ten ludek 艣wietnie przystosowywa艂 si臋 do ka偶­dych. Wiele sektor贸w 艣wieci艂o pustk膮, bo konstruktorzy z Ory przewidzieli tyle r贸偶nych wariant贸w 偶ycia, 偶e po艂owy tych hi­potetycznych form istnienia nie zdo艂ano jeszcze odkry膰.

Chcia艂em w czasie narady siedzie膰 razem z Fiola, ale Wiera poleci艂a mi, abym zjawi艂 si臋 w sektorze S艂o艅ca, gdzie zebrali si臋 ludzie.

Usiad艂em mi臋dzy Romerem i Andre, w pobli偶u Olgi, Allana, Lusina i Leonida. Przed nami i za nami zaj臋li miejsca pracownicy Ory wolni od dy偶ur贸w przy urz膮dzeniach sztucznej planety. Ludzi by艂o wiele. Jesz­cze wi臋cej by艂o go艣ci, zw艂aszcza Anio艂贸w. Sektory wznosi艂y si臋 amfiteatralnie ku g贸rze rz臋dami foteli, gru­pami drzew lub trawnikami — ka偶demu ludowi zapew­niono otoczenie takie, do jakiego przywyk艂. Przed fo­telami i wszelkiego rodzaju „siedziskami" znajdowa艂y si臋 wideofony, t艂umacz膮ce dowolne formy mowy na zro­zumia艂e dla danego odbiorcy. Ludzie, Anio艂y i cz臋艣cio­wo Weganie korzystali z j臋zyka d藕wi臋k贸w, pozostali na­wi膮zywali kontakty przy pomocy r贸偶norodnych rodza­j贸w promieniowania.

Przy o艣wietlonym stoliku w centrum sali zasiedli Wiera ze Spychalskim — przewodnicz膮cym dzisiejszej na­rady mieszka艅c贸w naszej Galaktyki.

Tr膮ci艂em 艂okciem zachmurzonego Andre.

— Warto by艂o wybra膰 prezydium, jakie lubili przodkowie, po jednym przedstawicielu z ka偶dego gwiaz­dozbioru, nie s膮dzisz?

Andre w ci膮gu ostatnich dni nie dojada艂 i nie dosypia艂, krz膮ta艂 si臋 w艣r贸d Anio艂贸w, ale niczego nowego nie zdo艂a艂 si臋 dowiedzie膰. Nie uda艂o mu si臋 te偶 nic wyci膮gn膮膰 z l臋kliwych Altairczyk贸w, kt贸rzy niew膮tpliwie zataili wa偶­ne informacje o kosmicznych podr贸偶nikach.

— Zwr贸膰 si臋 do Romera — burkn膮艂. — Nie jestem specjalist膮 od prezydi贸w.

Do Romera si臋 nie zwr贸ci艂em. Pawe艂 ustawi艂 la­sk臋 pomi臋dzy nogami, po艂o偶y艂 r臋ce na r臋koje艣ci i z oboj臋tn膮 pogard膮 ogl膮da艂 sal臋. Nadal wi臋c wypytywa­艂em Andre:

— Po odwiedzinach u Anio艂贸w chodzi艂e艣 do miesz­ka艅c贸w Aldebarana i Capelli. Co opowiadaj膮?

— To samo. To znaczy nic.

— Ani s艂owa?

— Przecie偶 ci m贸wi臋! A mo偶e przynie艣膰 deszyfrator, 偶eby艣 m贸g艂 sam porozumie膰 si臋 z przyjaci贸艂mi?

— 呕adnego snu, 偶adnej my艣li?

— Po raz setny m贸wi臋 ci, 偶e nic! Aldebara艅czycy sta­raj膮 si臋 my艣le膰 jak najmniej, a ich sny s膮 pozbawione obra­z贸w i przedstawiaj膮 jakie艣 barwne pasma. Mo偶e im si臋 艣ni, 偶e ci膮偶enie wzros艂o do tego stopnia, i偶 nie mog膮 oddycha膰.

— Maj膮 ci臋偶ki sen w dos艂ownym znaczeniu tego s艂owa... Bez zwi臋kszenia grawitacji nie zasypiaj膮 w og贸le.

— Dzi臋kuj臋 za informacj臋. Zapomnia艂e艣, 偶e ja r贸w­nie偶 s艂ucha艂em wyk艂adu Spychalskiego o 偶yciu na Aldebaranie i Capelli!

P贸ki rozmawia艂em z Andre, Spychalski zapropono­wa艂 Wierze, aby powiedzia艂a kilka s艂贸w na temat zada艅 pierwszej narady mi臋dzygwiezdnej. Wiera w swojej mo­wie proklamowa艂a pocz膮tek nowej ery kosmicznej, pocz膮­tek okresu wsp贸艂pracy wewn膮trzgalaktycznej.

Andre by艂 zdania, 偶e Wiera stara si臋 przedstawi膰 wsp贸艂prac臋 mi臋dzygwiezdn膮 w zbyt r贸偶owych kolorach.

— Wszech艣wiatowe towarzystwo charytatywne — powiedzia艂 ziewaj膮c. — Bractwo spadaj膮cych z nieba syn­tetycznych go艂膮bk贸w. Wielka Lo偶a Niebian-Spryciarzy.

Ironia Andre bardzo mnie dotkn臋艂a. Zapyta艂em go z wyrzutem, czy to nie on przypadkiem napisa艂 niedawno symfoni臋 o harmonii gwiezdnych 艣wiat贸w.

— Ja — odpar艂 Andre oboj臋tnie. — I nadal jestem zwolennikiem wsp贸艂pracy kosmicznej. Ale niechaj i gwiez­dni braciszkowie zak膮sz膮 r臋kawy.

Romero zdawa艂 si臋 s艂ucha膰 tylko Wiery. W ci膮gu godziny nie odwr贸ci艂 g艂owy, nie chrz膮kn膮艂 i trwa艂 w niez­miennej pozie z r臋kami skrzy偶owanymi na lasce i z aro­ganck膮 nud膮 na twarzy. Pochwyci艂 jednak sedno naszej ci­chej rozmowy. Obr贸ci艂 si臋 ku nam.

— To pierwsza pa艅ska idea, drogi Andre, kt贸ra wydaje mi si臋 zdrowa. Po wczorajszej teorii s膮dzi艂em, 偶e pan ju偶 sko艅czy艂 si臋 jako my艣liciel.

Zaciekawi艂em si臋, o kt贸r膮 teori臋 Andre mu chodzi. Czy o t臋 zabawn膮 hipotez臋 na temat niewidzialno艣ci nie­znanych wrog贸w Galakt贸w?

— Nie, nast臋pn膮. Nasz przyjaciel Andre jest gene­ratorem nowych pomys艂贸w dzia艂aj膮cym w spos贸b ci膮g艂y. Nie dalej jak wczoraj przekonywa艂 mnie, 偶e cz艂owiek jest czym艣 w rodzaju sztucznego tworu zaprojektowanego w niepami臋tnych czasach przez Galakt贸w, kt贸rzy po skon­struowaniu porzucili nas na Ziemi ze wzgl臋du na nasz膮 ca艂kowit膮 nieprzydatno艣膰.

Niczego podobnego Andre mi nie m贸wi艂.

— Drobiazg — rzuci艂 lekko Andre. — Hipoteza r贸wnie dobra jak ka偶da inna, wynik analizy jednego z teoretycznych mo偶liwych przypuszcze艅... W instytucie Lusina wytwarza si臋 pegazy i smoki, dzia艂aj膮c na gene­tyczne kwasy nukleinowe koni i jaszczurek, czemu wi臋c cz艂owiek nie mia艂by by膰 wynikiem eksperyment贸w ge­netycznych na ma艂pach? Zadanie przy obecnym stanie wiedzy zupe艂nie mo偶liwe, po prostu nikt si臋 nim nie zaj­mowa艂. Za艂o偶y艂em wi臋c, 偶e niegdy艣 na Ziemi wyl膮dowa­li Galaktowie i troch臋 poeksperymentowawszy z kodem genetycznym ma艂p, stworzyli ludzi podobnych do siebie. Zgodzicie si臋, 偶e to przypuszczenie doskonale t艂umaczy wiele zagadek.

— Przypuszczenie czy fantazja? — zapyta艂 Rome­ro. — Poniewa偶 pan ju偶 zacz膮艂, wi臋c prosz臋 doko艅czy膰. Mam na my艣li ocen臋, jak膮 MUK da艂 pa艅skiej interesuj膮­cej teorii.

— MUK odrzuci艂 moj膮 hipotez臋 — powiedzia艂 nie­ch臋tnie Andre. — Uzna艂 j膮 za nienaukow膮.

— Nazwa艂 j膮 bredniami, mi艂y Andre. Wybra艂 w艂a艣­nie to s艂owo do precyzyjnej kwalifikacji pa艅skiego kolej­nego dzie艂a naukowego. Co za艣 do mnie, to uwa偶am, 偶e s艂贸wko „brednie” zawiera wi臋cej tre艣ci ni偶 wszystkie inne wasze uczone rozwa偶ania o Galaktach i ludziach, kwasach nukleinowych i kodach genetycznych.

Powiedzia艂 to z tak膮 z艂o艣ci膮 w g艂osie, 偶e zrobi艂o mi si臋 nieprzyjemnie. Andre milcza艂 ponuro, a ja wiedzia­艂em, sk膮d si臋 wzi膮艂 jego z艂y nastr贸j.

Po wyst膮pieniu Wiery zrobiono przerw臋, aby go艣cie mogli przemy艣le膰 jej s艂owa. W przerwie dla ch臋tnych wy­konano symfoni臋 Andre. Kompozytor opowiedzia艂 o swym utworze. Potem zabrzmia艂a mechaniczna muzyka. S艂ucha艂em koncertu siedz膮c obok Fioli w jej sektorze. Muzyka wprawi艂a j膮 w zdumienie. D藕wi臋ki s膮 wulgarne — powiedzia艂a — a efekty barwne prymitywne. Czy偶by lu­dzie zachwycali si臋 czym艣 r贸wnie bezsensownym? Zapew­ni艂em j膮, 偶e normalni ludzie nie zachwycaj膮 si臋 podobn膮 sztuk膮, a je偶eli zdarzaj膮 si臋 dziwacy w rodzaju Andre, to bywaj膮 zwykle wy艣miewani. Wydaje mi si臋, 偶e to wyja艣­nienie zadowoli艂o j膮.

Postara艂em si臋 r贸wnie偶 pozna膰 opinie innych Nie­bian.

— No wi臋c tak — powiedzia艂em p贸藕niej Andre. — Altairczycy uwa偶aj膮, 偶e symfonia jest zbyt pastelowa, za­wiera zbyt mato promieni rentgenowskich, dla Aldebara艅czyk贸w jest zbyt lekka. Anio艂om wydaje si臋 zimna i pusta, Weganom prymitywna i monotonna... Co poza tym? Lu­dzie nadal maj膮 zbyt w膮skie spektrum warunk贸w 偶ycio­wych, wi臋c dla nich jest zab贸jcza. Kto wygra艂?

— Id藕 do diab艂a! — powiedzia艂 Andre pogodnie. Podejrzewam, 偶e przewidywa艂 fiasko i zabiega艂 o urz膮dze­nie koncertu jedynie po to, aby spe艂ni膰 warunki zak艂adu. — Niebianie maj膮 jeszcze mniej poczucia estetyki ni偶 lu­dzie. Rozkoszuj si臋 swoj膮 fizjologiczn膮 papk膮 muzyczn膮, je偶eli nie rozumiesz arcydzie艂.

— Nie powiedzia艂e艣, kto wygra艂 zak艂ad? — nalega­艂em.

— Ty — przyzna艂 niech臋tnie. — Ale, je艣li ci臋 mo偶­na prosi膰, nie ta艅cz i nie krzycz na ca艂膮 Or臋. Jak na m贸j gust cieszysz si臋 zbyt ha艂a艣liwie.

Obieca艂em mu cicho prze偶ywa膰 t臋 rado艣膰.

35

Ostatnie dni pobytu na Orze by艂y wype艂nione naradami. Ludzi pomi臋dzy sob膮 i ludzi z grupami Niebian. Na jednej z narad u Spychalskiego, na kt贸rej nie by艂o gwiezdnych go艣ci, postanowiono, 偶e dwa najwi臋ksze statki galaktycz­ne: „Po偶eracz Przestrzeni” i „Sternik” powinny kontynuo­wa膰 podr贸偶 w g艂膮b Galaktyki.

Wiera wyt艂umaczy艂a, dlaczego penetracji gwiezd­nych g艂臋bi nie mo偶na od艂o偶y膰 na p贸藕niej. Wyprawa na Or臋 mia艂a dwa zadania, z kt贸rych jedno — stworzenie podstaw organizacyjnych przysz艂ego Sojuszu Mi臋dzygwiez­dnego — wykonano.

— Jednak偶e — m贸wi艂a Wiera — gdzie艣 w艣r贸d gwiazd mieszka podobny do nas, wysoko rozwini臋ty nar贸d Galakt贸w, o kt贸rym nie dowiedzieli艣my si臋 niczego. Ca艂a praca nad tworzeniem sojuszu mieszka艅c贸w gwiazd stanie pod znakiem zapytania, je偶eli nie dowie­my si臋, czy projektowanej organizacji nie zagra偶a nie­bezpiecze艅stwo. I na odwr贸t, sprawa mo偶e posun膮膰 si臋 szybko naprz贸d, je偶eli zapewnimy sobie pomoc Galak­t贸w. Dok膮d skierowa膰 statki w ich poszukiwaniu? Sk膮d Galaktowie przylecieli do gwiazdozbioru Hiad i na Alta­ir? Najprawdopodobniej z Plejad, kt贸re s膮 skupiskiem gwiezdnym po艂o偶onym najbli偶ej Hiad. Tak wi臋c skok w Plejady, dok膮d ludzie jeszcze nie docierali, b臋dzie na­szym kolejnym zadaniem.

— Ja lec臋 „Po偶eraczem Przestrzeni” — zako艅czy艂a Wiera. — Ewakuacji go艣ci z Ory i wys艂ania statk贸w na Ziemi臋 podejmie si臋 szanowny Marcin Julianowicz.

Spychalski u艣miechn膮艂 si臋 nieweso艂o.

— Mia艂em nadziej臋, 偶e i mnie, staruszka, zabierze­cie ze sob膮 w daleki rejs. Ale widz臋, 偶e trzeba b臋dzie do­偶y膰 ostatnich lat jako dozorca tej planetki.

— Nie jako dozorca, ale jako przedstawiciel ludz­ko艣ci na wysuni臋tej gwiezdnej plac贸wce. A my b臋dziemy kontynuowa膰 pa艅skie poszukiwania.

Po zako艅czeniu narady spyta艂em Romera:

— Pan z nami, Pawle, czy na Ziemi臋?

— W staro偶ytno艣ci — odpar艂 sucho — za g艂贸wn膮 cnot臋 m臋偶czyzny uwa偶ano umiej臋tno艣膰 walki z wrogiem. „Po偶eracz Przestrzeni” ma zadanie szczeg贸lne: zwiad na terytorium wroga. Straci艂bym dla siebie szacunek, gdy­bym nie wykorzysta艂 mo偶liwo艣ci wykazania si臋 odwag膮 god­n膮 m臋偶czyzny!

Wydaje mi si臋, 偶e m贸g艂by powiedzie膰 to samo mniej zawi艂ym stylem.

Kolejno odlatywa艂y statki na Altair, Aldebarana, Capell臋, Fomalhaut, a偶 wreszcie nasta艂a kolej na odlot mieszka艅c贸w Wegi.

Noc przed rozstaniem z Fiola sp臋dzi艂em w jej parku pod sm臋tnym blaskiem sztucznego ksi臋偶yca. Przewa偶nie milczeli艣my. W tym milczeniu by艂o co艣 tak lirycznie ziem­skiego, 偶e m贸j smutek zamieni艂 si臋 w rozpacz. To by艂a pierwsza noc, w czasie kt贸rej Fiola nie wypytywa艂a mnie ani o nauk臋, ani o kosmos, ani te偶 o nasze porz膮dki spo艂e­czne, czy te偶 statki gwiezdne. Intymnie g艂upia noc, praw­dziwa noc zakochanych.

Przed 艣witem Fiola wsta艂a.

— Zapala si臋 s艂o艅ce, Eli. Musz臋 i艣膰. Zobaczymy si臋 w porcie kosmicznym.

Wieczorem do bazy gwiazdolot贸w zaje偶d偶a艂y kolej­no autobusy, z kt贸rych wypryskiwa艂y 艣wiec膮ce kolumny Wegan. Przyt艂umione, uroczyste 艣wiat艂o, p艂yn膮ce z cia艂 mieszka艅c贸w Wegi, zala艂o ca艂y port. Poszed艂em tam z Lu­sinem i sta艂em na uboczu. Wielu Wegan poznawa艂o mnie i powitalnie b艂yska艂o oczami.

Potem zjawi艂a si臋 Fiola. Ruszy艂em ku niej, a ona b艂yskawicznie przyp艂yn臋艂a do mnie.

— Obieca艂e艣 przyjecha膰 — przypomnia艂a.

— A je偶eli nie b臋d臋 m贸g艂, przyjedziesz ty. Po jej odlocie chodzi艂em d艂ugo po Orze wraz z Lusi­nem.

— Jeste艣 biologiem — powiedzia艂em. — Wiesz, 偶e mi艂o艣膰 jest jednym z bod藕c贸w do przed艂u偶enia gatunku. Czy mo偶e istnie膰 mi艂o艣膰, kiedy o tym bod藕cu nie mo偶e by膰 mowy? Je偶eli dwie istoty tak r贸偶ni膮 si臋 od siebie, 偶e nie mog膮 mie膰 wsp贸lnego potomstwa... Czy takie dwie istoty maj膮 prawo kocha膰 si臋?

Lusin rozumia艂 mnie znacznie lepiej, ni偶 mog艂em przypuszcza膰.

— Mi艂o艣膰 — przed艂u偶enie gatunku, tak. Tak si臋 za­czyna艂o. B臋dzie inaczej. Mi艂o艣膰 — wsp贸lnota dusz. Wy偶­sze stadium.

— Okazuje si臋 — powiedzia艂em gorzko — 偶e sta艂em si臋 przypadkiem pionierem nowej, wy偶szej formy uczucia: jedno艣ci pokrewnych dusz Wszech艣wiata. Mnie pierwszemu przypad艂o w udziale pokocha膰 istot臋 biologicznie obc膮.

— Tak, Eli. Pierwsze kroki. Dzi艣 obce. Jutro zwy­k艂e.

— Jutro b臋dzie tw贸j kopalny b贸g z g艂ow膮 soko艂a — powiedzia艂em ze z艂o艣ci膮. — Na nic wi臋cej wasza biologia si臋 nie zdecyduje.

Nast臋pnego dnia flotylla trzech statk贸w odlatywa艂a z Anio艂ami na Hiady. Za艂adunek skrzydlatych odbywa艂 si臋 przy akompaniamencie krzyk贸w, 艂opotu skrzyde艂 i skowyt贸w. Znajome Anio艂y rzuca艂y si臋 nam na szyje, pot臋guj膮c zamieszanie swymi p艂aczami i narzekaniami.

Nagle w skrzydlatym t艂umie pojawi艂 si臋 Trub i roz­tr膮ciwszy pobratymc贸w pomkn膮艂 ku nam z rykiem. Krzy­cza艂 nie wiadomo dlaczego tylko do mnie:

— Eli! Eli! Eli!

Obj膮艂 mnie skrzyd艂ami i zabulgota艂 straszliwym g艂o­sem:

— Nie pojad臋! Chc臋 z lud藕mi, tylko z lud藕mi! Andre pr贸bowa艂 przem贸wi膰 do rozs膮dku awanturu­j膮cemu si臋 Anio艂owi, ale Trub krzycza艂 coraz g艂o艣niej:

— Pojad臋 z lud藕mi! Nie chc臋 do siebie! Lusin mia艂 艂zy w oczach i czule g艂adzi艂 l艣ni膮ce pi贸ra krzykacza.

— Dobry — szepta艂. —Cudowny. Najlepszy.

Odszuka艂em Spychalskiego i powiedzia艂em, co si臋 dzieje.

— Chcecie wzi膮膰 Anio艂a z sob膮? A na diab艂a wam Anio艂? — zdumia艂 si臋 Spychalski.

— Prosz臋 na niego spojrze膰 — powiedzia艂em. — Przecie偶 to pi臋kny okaz. Jakie on wra偶enie wywrze na Ziemi! Zreszt膮 przywi膮za艂 si臋 do nas nie mniej ni偶 my do niego. Ponadto nie cierpi swoich pobratymc贸w.

Spychalski wywo艂a艂 Wier臋. Przekaza艂 jej 偶yczenie Truba i nasze, a od siebie doda艂, 偶e prosi o to samo.

— Mo偶ecie zabra膰 Truba — powiedzia艂a Wiera i wy艂膮czy艂a si臋.

Pomkn膮艂em ku swoim krzycz膮c ju偶 z daleka, 偶e sprawa za艂atwiona. Trub ma piekielnie mocne skrzyd艂a i ma艂o mi nie po艂ama艂 ko艣ci.

— Jestem twoim niewolnikiem — powiedzia艂. — Niewolnikiem na wieki, Eli!

— Jeste艣 moim adiutantem — odpar艂em. — Adiu­tant jest kim艣 w rodzaju przyjaciela. Na prawach przyja藕ni poprosz臋 ci臋 o jedn膮 drobn膮 przys艂ug臋.

— Wszystko, co zechcesz. Jestem szcz臋艣liwy, o po­t臋偶ny...

— Wyk膮p si臋 i zmie艅 odzie偶. W magazynach jest wiele anielskich szat, we藕 co najmniej tuzin na zapas.

Trub natychmiast uni贸s艂 si臋 w g贸r臋. Jak na swoj膮 ogromn膮 wag臋 lata艂 wspaniale.

REJS GWIEZDNEGO P艁UGA

1

Kiedy spogl膮dam na przebyt膮 przez nas drog臋, ogarnia mnie z艂o偶one uczucie 偶alu z powodu poniesionych strat, pomieszanego z dum膮. Byli艣my uczestnikami najtrudniej­szej z dotychczasowych wypraw kosmicznych i ca艂kowicie spe艂nili艣my sw贸j ludzki obowi膮zek. Chodzi oczywi艣cie nie o to, 偶e w ci膮gu dw贸ch ziemskich lat przebyli艣my dziesi臋膰 tysi臋cy lat 艣wietlnych i nie o to, 偶e cho膰 nie przenikn臋li艣my do os艂oni臋tego ciemnymi mg艂awicami centrum Galaktyki, to przynajmniej wdarli艣my si臋 w gwiezdne g艂臋bie tak dale­ko, jak nikt przed nami. Gdyby nasze zas艂ugi ogranicza艂y si臋 tylko do trylion贸w kilometr贸w pozostawionych za ruf膮 statku, nie by艂oby 偶adnych powod贸w do dumy. Dowie­dzieli艣my si臋 jednak, jak wielka jest pot臋ga osi膮gni臋ta przez inne istoty rozumne, jak wielkie jest dobro i z艂o wal­cz膮ce ze sob膮 w galaktycznej wojnie i jak nieub艂aganie to wszystko zmusza cz艂owieka do ingerencji w konflikty nie przez niego wywo艂ane, gdy偶 poza nim nikt nie mo偶e ich ostatecznie rozwik艂a膰. „Nasz wiek jest tragiczny” — cz臋­sto powtarza艂 biedaczysko Andre i dowi贸d艂 tego w艂asnym 偶yciem. Obok burt naszego statku przemkn臋艂y tysi膮ce uk艂ad贸w gwiezdnych i na 偶adnym z nich nie znale藕li艣my cukierkowego raju spokoju i b艂ogo艣ci. Musieli艣my nato­miast bi膰 ci臋偶k膮 pi臋艣ci膮 ludzkiej pot臋gi tych, kt贸rzy budo­wali sw贸j malutki dobrobyt na wielkich nieszcz臋艣ciach innych. Uderza膰 z艂em w z艂o jest tak偶e dobrem. Oczywi艣cie nie osi膮gn臋li艣my ca艂kowitego zwyci臋stwa, byli艣my wszak tylko zwiadowcami, a nie armi膮 ludzko艣ci. Wiemy jednak teraz, kogo popieramy i kto jest naszym wrogiem, wiemy, 偶e na wie艣膰 o naszym wyj艣ciu we Wszech艣wiat tysi膮ce za­mieszka艂ych 艣wiat贸w z b艂aganiem i nadziej膮 wyci膮gaj膮 ku nam r臋ce. Jestem przekonany, 偶e wkr贸tce nadejdzie czas, kiedy przetarta przez nas 艣cie偶ka w kosmosie zamieni si臋 w szerok膮 drog臋, najwa偶niejsz膮 tras臋 Wszech艣wiata — od cz艂owieka ku zamieszka艂ym gwiazdom, od gwiazd ku cz艂o­wiekowi!

2

W przedzie lecia艂 „Po偶eracz Przestrzeni”, a za nim „Ster­nik”. Dow贸dc膮 pierwszego by艂a Olga, kt贸rej pomagali Leonid i Osima. Drugim statkiem dowodzi艂 Allan. Wiera wybra艂a „Po偶eracza Przestrzeni”. Opr贸cz niej byli na nim: Lusin, Romero, Andre i ja.

Codziennie przez wiele godzin 艣l臋cza艂em wraz z Wier膮 nad jej raportem dla Ziemi, pozwoli艂a wi臋c mi ko­munikowa膰 si臋 ze sob膮 bez uprzedzania. Kt贸rego艣 dnia po艂膮czy艂em si臋 z jej pokojem i ujrza艂em, 偶e siostra k艂贸ci si臋 z Romerem. Powinienem by艂 oczywi艣cie przerwa膰 po­艂膮czenie, ale by艂em tak zaskoczony, 偶e po prostu o tym za­pomnia艂em. Wiera wyrywa艂a si臋 trzymaj膮cemu j膮 za ra­miona Romerowi. Pawe艂 ci臋偶ko dysza艂, oczy b艂yszcza艂y mu nieprzytomnie.

— Nie! — sycza艂 w艣ciek艂ym g艂osem. — Nie, Wiero! To si臋 nie zdarzy!

— Odejd藕! — wyrywa艂a si臋 Wiera. — Nie chc臋 na ciebie patrze膰! Pu艣膰, to boli!

Romero cofn膮艂 si臋 na 艣rodek pokoju. Potkn膮艂 si臋 przy tym i popatrzy艂 w艣ciek艂y na pod艂og臋. Zapami臋ta艂em dobrze ten wzrok cz艂owieka nienawidz膮cego nawet przed­miot贸w. Powinienem si臋 by艂 wy艂膮czy膰, bo m贸j post臋pek zakrawa艂 na podgl膮danie, ale wyda艂o mi si臋, 偶e siostra jest w niebezpiecze艅stwie i nie wygasi艂em ekranu.

Wiera poprawi艂a koronkowy ko艂nierzyk.

— No, tak jest lepiej. I sko艅czmy ju偶 z tym, Pawle. Milcza艂. Stara艂 si臋 uspokoi膰.

— Czemu stoisz? Powtarzam: wyjd藕.

Spojrza艂 nie na ni膮, lecz na mnie. Nie m贸g艂 wiedzie膰 o mej niewidzialnej obecno艣ci, lecz obr贸ci艂 si臋 ku mnie. Jego 艣ci膮gni臋te brwi jakby uderza艂y jedna o drug膮, mi臋艣­nie szcz臋k dygota艂y. Gdybym by艂 z nimi w pokoju, os艂o­ni艂bym siostr臋. Od cz艂owieka z tak膮 twarz膮 nie mo偶na oczekiwa膰 niczego dobrego.

— W staro偶ytno艣ci istnia艂 nieg艂upi zwyczaj — powie­dzia艂 wreszcie ochryp艂ym g艂osem. — Damy zrywaj膮ce ze swymi wielbicielami m贸wi艂y, co przesta艂o si臋 im podoba膰 w porzucanym kawalerze. Mam nadziej臋, 偶e nie oka偶esz si臋 mniej uprzejma ni偶 twoje lekkomy艣lne poprzedniczki?

— Chcesz powiedzie膰, 偶e jestem lekkomy艣lna?

— Chc臋 wiedzie膰, co si臋 sta艂o. Tylko to chc臋 wie­dzie膰...

— Nie wiesz? To niezwyk艂e u tak przenikliwego cz艂owieka, za jakiego si臋 uwa偶asz.

— Wiero, przysi臋gam ci! Gdyby dach zwali艂 mi si臋 na g艂ow臋, nie by艂bym tak zaskoczony!... Wszystkiego spo­dziewa艂em si臋 po wyprawie na Or臋, ale nie tego!

— No dobrze. Nie kocham ci臋. To wystarczy?

— To wiem. Ale dlaczego? Wyt艂umacz mi po ludz­ku, dlaczego?

— Mog艂abym odpowiedzie膰 twoim ulubionym po­rzekad艂em: nie wiadomo, czemu mi艂o艣膰 przychodzi, nie wiadomo, czemu znika. W膮tpi臋 jednak, by ci臋 zadowoli艂a odpowied藕 w tym stylu. A wi臋c nie kocham ci臋, poniewa偶 nie szanuj臋. Tym razem wystarczy?...

Milcza艂 chwil臋.

— To znaczy, 偶e chodzi o gwiezdnych niby-ludzi? O hipopotamy z Aldebarana, paj膮ki z Altairu, w臋偶e z Wegi, senn膮 galaret臋 z Arktura i t臋pe Anio艂ki z Hiad? S膮 dla ciebie dro偶si ode mnie. Stan膮艂em w obronie cz艂owieka i w rezultacie utraci艂em jedyne ludzkie uczucie, jakie nas 艂膮czy艂o — mi艂o艣膰!

— Pawle, jeszcze raz prosz臋 ci臋, wyjd藕! Czy偶by艣 nie rozumia艂, 偶e ka偶dym twym s艂owem wzmagasz moj膮 odra­z臋 do ciebie?

Duma walczy艂a w nim z nami臋tno艣ci膮. Jeszcze bar­dziej zl膮k艂em si臋 o Wier臋. Pawe艂 w swym szale艅stwie m贸g艂 podnie艣膰 na ni膮 r臋k臋. Zaciska艂em bezsilnie pi臋艣ci. Powinienem os艂ania膰 j膮 w艂asn膮 piersi膮, a nie podpatry­wa膰!

— Czo艂ga艂bym si臋 przed tob膮 na kolanach, ca艂owa艂 twoj膮 sukni臋 — powiedzia艂 gorzko Pawe艂. — By艂bym du­mny z roli twego s艂ugi, twojego niewolnika nawet, gdyby艣 cho膰 w najmniejszym stopniu tego potrzebowa艂a.

— Niewolnik贸w nie potrzebuj臋, a s艂ug ka偶dy z nas ma pod dostatkiem.

— Tak, mechanicznych! Mechanicznych, niech to diabli! Osiemna艣cie miliard贸w kilowat贸w na cz艂owieka, dwie艣cie miliard贸w egipskich niewolnik贸w! Jaki faraon, jaki prezydent m贸g艂 si臋 pochwali膰 tak膮 armi膮 lokaj贸w? A w艣r贸d tej otch艂ani kilowat贸w ani jednego gor膮cego, od­danego ludzkiego serca! Lud藕mi jeste艣cie czy automatami,

wy, aposto艂owie powszechnej pomocy? Jak ja was niena­widz臋, jak nienawidz臋!

Wiera podesz艂a do niego. Zl膮k艂em si臋, 偶e ona pierwsza go uderzy.

— Nareszcie, Pawle! D艂ugo oczekiwa艂am takiego wyznania. Wiem w ko艅cu, z kim mam do czynienia — z uosobieniem nienawi艣ci! I ty chcesz, aby ci臋 kochano?... S膮dzisz, g艂upcze, 偶e mi艂o艣膰 rodzi si臋 z nienawi艣ci?!

Pawe艂 obrzydliwie zakl膮艂, odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 ku drzwiom. Wiera zm臋czonym ruchem opad艂a na tapczan i zamkn臋艂a oczy. Nadal nie domy艣la艂a si臋, 偶e j膮 obserwu­j臋. Siedzia艂a tak kilka minut, a potem zacz臋艂a p艂aka膰. P艂a­ka艂a najpierw cicho, prawie bezd藕wi臋cznie. P贸藕niej nasi­laj膮ce si臋 tkania wstrz膮sn臋艂y jej cia艂em i run臋艂a twarz膮 na poduszk臋.

Wy艂膮czy艂em ekran.

3

Lusin ze swym nowym ulubie艅cem Trubem przesiaduje ci膮gle gdzie艣 we wn臋trzu statku i prawie go nie widu­jemy. Anio艂 uczy si臋 je偶yka ludzkiego, aby m贸c rozma­wia膰 z nami bez deszyfratora. Cz臋sto natomiast odwie­dzam Andre. W jego kajucie stoi na biurku zdj臋cie 呕anny. 呕anna jest do niego tak podobna, 偶e z daleka trudno ma艂偶onk贸w rozr贸偶ni膰. Wiele w tym jest natura­lnego podobie艅stwa, ale jeszcze wi臋cej umy艣lnych sta­ra艅: jednakowe loki si臋gaj膮ce ramion, identyczne po­chylenie g艂owy, taki sam kr贸j odzie偶y. Nie wiem, kto do kogo si臋 upodabnia, pewnie oboje si臋 o to staraj膮 i skutek jest taki, 偶e bardziej przypominaj膮 brata i sio­str臋 ni偶 ma艂偶e艅stwo.

Pewnego razu na biurku Andre pojawi艂 si臋 r贸wnie偶 jego przysz艂y synek, trzy horoskopowe fotografie ch艂opa­ka w wieku jednego, dw贸ch i dziesi臋ciu lat.

— Galeria rodzinna — powiedzia艂em. — St臋skni艂e艣 si臋, ch艂opie?

— Dzi艣 urodzi艂 si臋 Oleg — odpowiedzia艂 Andre uroczystym tonem. — O dziesi膮tej rano wed艂ug miejsco­wego czasu ziemskiego. Szarooki i rumiany grubas. Sze艣膰­dziesi膮t trzy centymetry, pi臋膰 i p贸艂 kilograma u艣miech贸w i krzyku!

Zainteresowa艂em si臋, w jaki spos贸b wiadomo艣膰 z Ziemi pokona艂a dziel膮ce nas w贸wczas czterysta lat 艣wie­tlnych. Andre spojrza艂 na mnie z oburzeniem.

— Nie s膮dzi艂em, 偶e zapomnisz o komputerowym horoskopie ma艂ego! Przed odjazdem podarowano mi al­bum 呕anny we wszystkich dniach ci膮偶y.

Wydoby艂 z szuflady grub膮 ksi臋g臋. Na ka偶dej stronie widnia艂a fotografia 呕anny, data, notatka o jej samopoczu­ciu oraz przepisany jej na t臋 dob臋 rozk艂ad snu, posi艂k贸w i przechadzek. Przejrza艂em album. Komputerowe progno­zy medyczne sprawdzaj膮 si臋 niezbyt dok艂adnie, zw艂aszcza u kobiet. Poza tym mo偶liwe s膮 nieprzewidziane wypadki — upadek, z艂amanie nogi, k艂贸tnia z przyjacielem. Nie chcia艂em jednak denerwowa膰 Andre swoimi w膮tpliwo艣cia­mi, nic wi臋c nie powiedzia艂em.

Andre przypatrywa艂 si臋 z zachwytem fotografiom 偶ony.

— Kiedy nareszcie zwr贸cisz uwag臋 na ziemskie ko­biety, zaopatrz si臋 w taki sam album. B臋dziesz daleko od ukochanej i jednocze艣nie obok niej! B臋dziesz wiedzie膰 o niej wszystko, odczuwa膰 bicie jej serca i ciep艂o r膮k!...

— Mam nadziej臋, 偶e pr臋dko si臋 to nie zdarzy. Je艣li jednak to nast膮pi, zaopatrz臋 si臋 w prognoz臋 nastroju 偶ony na ka偶dy dzie艅 w roku i b臋d臋 wiedzia艂, kiedy spodziewa膰 si臋 czu艂o艣ci, a kiedy awantur... S膮dz臋, 偶e do tego czasu podobne prognozy stan膮 si臋 rzecz膮 powszechn膮. Dopiero wtedy 偶ycie rodzinne zyska trwa艂y fundament. Co o tym s膮dzisz?

— Po mistrzowsku potrafisz zepsu膰 najlepszy na­str贸j — powiedzia艂 ze z艂o艣ci膮. — Nie rozumiem, czemu ci臋 przyjaciele lubi膮?

— S膮 minimalistami. Wiedz膮, 偶e niczego dobrego nie mo偶na ode mnie oczekiwa膰, i zadowalaj膮 si臋 z艂ym. Andre schowa艂 album.

— Chod藕my do sali obserwacyjnej. Chcia艂bym uro­dziny syna uczci膰 jakim艣 niez艂ym odkryciem.

Statki ju偶 trzeci miesi膮c z rz臋du sz艂y kursem na Ple­jady. Szybko艣膰 gwiazdolot贸w wynosi艂a trzy tysi膮ce jedno­stek 艣wietlnych. Przeorywali艣my przestrze艅 z wielkim im­petem. Wyrwali艣my z kosmosu k艂膮b pustki wystarczaj膮cy do utworzenia 艣redniej wielko艣ci gwiazdy. Gdyby zak艂贸­cona przez nas geometria tego odcinka Wszech艣wiata nie wyr贸wnywa艂a si臋 kosztem nienaruszonych obszar贸w 艣wia­towej pustki, zmiany wywo艂ane obecno艣ci膮 Gwiezdnych P艂ug贸w by艂yby jeszcze znaczniejsze. „Popi贸艂 przestrzeni kosmicznej” — powiedzia艂 kiedy艣 Andre patrz膮c na two­rzony przez nas py艂. Od tej chwili inaczej tego py艂u nie na­zywali艣my.

Andre uregulowa艂 mno偶nik fotonowy i prze艂膮czy艂 obraz na ekran zewn臋trzny, aby艣my obaj widzieli ten sam wizerunek. Zagubione 艣wiaty o偶y艂y. Najpierw zal艣ni艂 r贸wnoleg艂obok Worka S艂onecznego, a potem zap艂on臋艂o samo S艂o艅ce: Wyda艂o si臋 nawet, 偶e rozr贸偶niamy obiegaj膮ce je planety, ale by艂o to oczywi艣cie z艂udzenie optyczne.

— Witaj, daleka ojczyzno! — wykrzykn膮艂em. — Witaj, cz艂owieku imieniem Oleg, kt贸ry przyszed艂e艣 dzi艣 na 艣wiat. Tw贸j ojciec i tw贸j przyjaciel 艣l膮 ci pozdrowienia z gwiezdnej g艂臋bi! Andre, jak uczcimy jego narodziny? Daw­niej przy podobnych okazjach upijano si臋. Proponuj臋 po­ta艅czy膰 i pokrzycze膰.

Nie czekaj膮c na zgod臋 popchn膮艂em fotel Andre. Szerstiuk polecia艂 g艂ow膮 w d贸艂. Pomkn膮艂em za nim. Gwiez­dny Wszech艣wiat zawirowa艂, cia艂a niebieskie zbli偶a艂y si臋 i oddala艂y. Andre rozp臋dzi艂 si臋, ale go wyprzedzi艂em. Je­szcze przez chwil臋 po barbarzy艅sku hasali艣my w ciemno艣ci przenikni臋tej 艣wiat艂em gwiazd, a偶 zm臋czeni obr贸cili艣my fotele do odleg艂ego S艂o艅ca.

— Do widzenia, synu! Cudownie pota艅czyli艣my na twoj膮 cze艣膰 — powiedzia艂 Andre i zaj膮艂 si臋 Plejadami.

Przez dwa miesi膮ce podr贸偶y w kierunku Plejad gwiazdozbi贸r zupe艂nie si臋 nie zmienia艂. Zar贸wno z Ziemi, jak i z Ory Plejady sprawia艂y wra偶enie kosmicznej paj臋czynki zawis艂ej mi臋dzy wielkimi gwiazdami. Kiedy do roju pozosta艂o niewiele parsek贸w, gwiazdozbi贸r zacz膮艂 si臋 roz­szerza膰 i nape艂nia膰 blaskiem. Wspania艂e skupisko jaskra­wych gwiazd rozpala艂o si臋 na niebie. S艂o艅ca wi臋ksze od naszego Syriusza po艂yskiwa艂y r贸偶nobarwnymi ogniami, a mrowie mniejszych gwiazdek tworzy艂o 艣wietlist膮 mozaik臋.

W mno偶niku r贸j rozpad艂 si臋 na pojedyncze gwiazdy.

— Widz臋 uk艂ad planetarny, Eli! — powiedzia艂 wkr贸tce Andre.

Zewn臋trzne gwiazdy skupiska by艂y puste i o niewiel­kiej jasno艣ci, ale Atlanta, olbrzym stokro膰 jaskrawszy od S艂o艅ca, mia艂a satelity: trzy ciemne globy. Ogl膮dali艣my je przez chwil臋, a potem przesun臋li艣my si臋 ku centrum gwiaz­dozbioru. Tam niemal ka偶da gwiazda mia艂a sw贸j uk艂ad pla­netarny. Wok贸艂 Altiona i Mai kr膮偶y艂o po sze艣膰 planet i to tak blisko gwiazd, 偶e ich orbity musia艂y si臋 przecina膰.

Wywo艂a艂em ster贸wk臋. Olga ju偶 wiedzia艂a o uk艂a­dach planetarnych w Plejadach. Na niekt贸rych z planet automaty wykry艂y atmosfer臋 z zawarto艣ci膮 tlenu oraz umiarkowane pola grawitacyjne.

— Wydaje si臋, 偶e na Elektrze 偶yj膮 istoty o wysokiej cywilizacji — dorzuci艂a Olga. — Na drugiej spo艣r贸d czte­rech jej planet zauwa偶ono sztuczne 艣wiecenie rozb艂yskuj膮­ce po zachodzie Elektry, a potem stopniowo przygasaj膮ce. Nocne o艣wietlenie miast na Ziemi daje podobny efekt.

— Ale miasta! — wykrzykn膮艂 Andre. — Co z mia­stami?

— Miast st膮d nie spos贸b wykry膰.

Andre skierowa艂 mno偶nik na Elektr臋. Wkr贸tce zna­le藕li艣my kr膮偶膮ce wok贸艂 niej cztery planety, ale nie mogli艣­my nic dostrzec na ich powierzchni.

Pozostawi艂em Plejady w spokoju i odsun膮wszy si臋 nieco od ekranu skierowa艂em mno偶nik w bok. Przede mn膮 rozb艂ys艂y dwa rozproszone skupiska gwiezdne — Psi i Chi Perseusza. Z Ziemi i Plutona cz臋sto ogl膮da艂em te dwie zwarte grupy gwiazd odleg艂ych od nas o cztery tysi膮ce lat 艣wietlnych. Nigdy nie interesowa艂y mnie zbytnio, ale teraz nie mog艂em si臋 od nich oderwa膰. W ich rysunku by艂o co艣 znajomego. Rozumia艂em, 偶e jest to zwyczajne z艂udzenie, ale nie mog艂em si臋 pozby膰 tego uczucia. By艂o to tym dziw­niejsze, 偶e st膮d, z Plejad, dalekie roje Perseusza widoczne by艂y pod innym k膮tem ni偶 z Ziemi lub z Ory. Nie tylko ja, lecz tak偶e nikt z ludzi nie obserwowa艂 jeszcze tych skupisk w takiej projekcji, a wi臋c nie mog艂y mi by膰 znane. Tak to sobie t艂umaczy艂em w duchu, pr贸buj膮c st艂umi膰 narastaj膮ce zdenerwowanie.

— Co si臋 z tob膮 dzieje? — zapyta艂 Andre. — Po­patrz na Elektr臋. Rzeczywi艣cie wida膰 sztuczne 艣wiat艂o nad jedn膮 z planetek.

— Odczep si臋! — burkn膮艂em. — Znudzi艂a mi si臋 twoja Elektra.

Z coraz wi臋kszym napi臋ciem wpatrywa艂em si臋 w dwie b艂yszcz膮ce grupki gwiazd. By艂y niemal r贸wne co do wielko艣ci, ale jedna z nich wydawa艂a mi si臋 bardziej zwar­ta — wiele tysi臋cy s艂o艅c skupionych na malej przestrze­ni... Jedna przypomina艂a zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰 bij膮c膮 w 艣rodek drugiego skupiska, z kt贸rego gwiazdy rozlatywa艂y si臋 na zewn膮trz niczym od艂amki.

Nagle przypomnia艂em sobie, gdzie widzia艂em ten obraz.

Chwyci艂em Andre za ramiona i potrz膮sn膮艂em tak, 偶e g艂owa mu si臋 zako艂ysa艂a, a z臋by mimo woli szcz臋kn臋艂y.

— Oni s膮 na Perseuszu! — wrzasn膮艂em. — Nie tam lecimy, gdzie trzeba, bo oni s膮 na Perseuszu!

— Pu艣膰 mnie! — b艂aga艂 Andre. — Dusz臋 ze mnie wytrz臋siesz! Jacy oni? Co tu ma do rzeczy Perseusz?

— Z艂ywrogi! — powiedzia艂em. — Wiem teraz, gdzie gnie偶d偶膮 si臋 Niszczyciele!

Andre zdenerwowa艂 si臋 tak, 偶e a偶 straci艂 g艂os.

— Przypomnij sobie zapisy pokazywane w Sali Po­mara艅czowej — m贸wi艂em. — Przypomnij sobie, jak prze­konywa艂e艣 nas, 偶e s艂ysza艂e艣 krzyk b贸lu dobiegaj膮cy z roju gwiezdnego... Czy to nie s膮 te same gwiazdy? Pytam ci臋. czy to nie jest dok艂adnie ten sam widok?

Andre oderwa艂 si臋 wreszcie od lornety mno偶nika.

— Eli, przyjacielu, dokona艂e艣 wielkiego odkrycia .— powiedzia艂 uroczystym tonem. — Zawsze by艂em prze­konany, i偶 natura wyznaczy艂a ci rol臋 powa偶niejsz膮 ni偶 monotonna b艂azenada. Gratuluj臋 ci. A teraz biegiem do Wiery.

— Po co? Nie ma gwa艂tu, zd膮偶ymy.

— Nie ma chwili do stracenia. Musimy natychmiast zmieni膰 kurs. Po c贸偶 nam Plejady, skoro ci, kt贸rych szu­kamy, s膮 na Perseuszu?

Teraz on ci膮gn膮艂 mnie i popycha艂. Chcia艂em ju偶 wsta膰, kiedy zap艂on臋艂y sygna艂y awaryjne i zawy艂y syreny. Strefa niebieska pokry艂a si臋 mgie艂k膮, gwiazdy zako艂ysa艂y si臋 i zgas艂y. Rozleg艂 si臋 spokojny g艂os Olgi.

— Przed nami w prawo od kursu cia艂o kosmiczne id膮ce z szybko艣ci膮 przy艣wietln膮. To nie jest meteoryt. Og艂aszam alarm og贸lny. Wychodzimy z obszaru nad艣wietlnego.

Andre i ja chwycili艣my za lornety mno偶nik贸w. W ci膮gu nast臋pnych paru minut do sali obserwacyjnej nie­ustannie przybywali cz艂onkowie za艂ogi. Obok mnie usia­d艂a Wiera. Pospiesznie opowiedzia艂em jej o swoich spo­strze偶eniach na temat Perseusza.

— To bardzo wa偶ne, Eli — powiedzia艂a siostra. — Polecimy automatom sprawdzi膰 twoj膮 obserwacj臋. Ale te­raz ciekawi mnie, jakie to cia艂o mknie z szybko艣ci膮 przy­艣wietln膮. Mo偶e to gwiazdolot?

Po pewnym czasie analizatory zameldowa艂y:

— Przed nami statek fotonowy z unieruchomiony­mi silnikami. Porusza si臋 si艂膮 bezw艂adno艣ci.

4

Czarny statek kosmiczny pojawi艂 si臋 w mno偶niku jako 艣wiec膮cy, punkcik, p贸藕niej powi臋kszy艂 si臋 do rozmiar贸w ma艂ego str膮czka grochu. To by艂a metalowa rakieta. Rozr贸偶niali艣my dysze rufowe i okna pozbawione os艂on pance­rnych. „Po偶eracz Przestrzeni” nada艂 sygna艂y wywo艂awcze, nieznajomy statek nie odpowiedzia艂.

Andre zacz膮艂 dowodzi膰, 偶e to „Mendelejew” Ro­berta Lista, zagubiony w przestrzeni mi臋dzygwiezdnej pi臋膰set lat temu. Wyda艂o mi si臋 nieprawdopodobne, aby pojazd z martw膮 za艂og膮 m贸g艂 b艂膮dzi膰 nie uszkodzony w kosmosie przez pi臋膰 wiek贸w.

Kiedy do statku pozosta艂o oko艂o miliona kilome­tr贸w, z jego pok艂adu odezwa艂a si臋 radiostacja niewielkiej mocy. Andre uruchomi艂 deszyfrator na wszystkich zakre­sach.

Nieznani astronauci przy pomocy starego alfabetu Morse'a starali si臋 porozumie膰 z nami po rosyjsku i angiel­sku. Dok艂adnie dobieg艂y do nas s艂owa: „Ziemia... Nie mog臋 sterowa膰... Kamagin, Groman... Gwiazdolot „Mendelejew”...”

— Tym razem zgad艂e艣 — zwr贸ci艂em si臋 do Andre. — Pierwsze powodzenie po wielu kl臋skach.

W przestrze艅 pobieg艂y fale radiowe naszego statku. „S艂ysz臋 was dobrze — dyktowa艂a Olga. — Tu gwiazdolot typu P艂ug Gwiezdny z Ziemi. Brak sterowania nie ma dla mnie znaczenia. Wyhamuj臋 i doprowadz臋 do zetkni臋cia w艂asnymi polami. Luk贸w bez mojej komendy nie otwie­ra膰”.

P贸藕niej „Po偶eracz Przestrzeni” zawis艂 nad fotono­wym gwiazdolotom i o艣wietli艂 go swoimi reflektorami. Ra­kieta wygl膮da艂a obok Gwiezdnego P艂uga jak drobinka. Wyrzucone na zewn膮trz pole p艂ynnie wci膮ga艂o „Mendelejewa” do wn臋trza naszego statku, p贸藕niej wyprowadzi艂o go na platform臋 postojow膮, gdzie sta艂y operacyjne gwiaz­doloty, planetoloty i awionetki.

Na powitanie nieoczekiwanych go艣ci zebra艂a si臋 ca艂a za艂oga.

Luk rakiety otworzy艂 si臋 i wysun臋艂a si臋 z niego dra­binka. Na trap wysz艂o dw贸ch niziutkich m艂odzie艅c贸w. Ch艂opcy zerwali z siebie he艂my i pomachali nimi w powie­trzu. Zacz臋li艣my bi膰 im brawo.

P贸藕niej nast膮pi艂a chwila ciszy i us艂yszeli艣my pierw­sze s艂owa kosmonaut贸w z rakiety.

— Bo偶e, jacy oni s膮 wysocy! — powiedzia艂 jeden z nich po rosyjsku. — To przecie偶 olbrzymy, a nie ludzie! Drugi wykrzykn膮艂 z zapa艂em:

— S艂uchaj, Edward, oni maj膮 normalne ci膮偶enie! Tu nasze magnetyczne buty s膮 niepotrzebne!

Podszed艂 do nich Romero, kt贸ry jako jedyny w艣r贸d nas zna艂 staro偶ytne j臋zyki. U艣cisn膮艂 ka偶demu z nich r臋k臋 i pogratulowa艂 pomy艣lnego l膮dowania.

— Mam nadziej臋, 偶e jeste艣cie zdrowi? Je艣li nie, na statku znajd膮 si臋 leki na wszelkie dolegliwo艣ci.

— Jeste艣my zdrowi — odpowiedzia艂 pierwszy. — Jest nas dw贸ch: ja, zast臋pca kapitana, Edward Kamagin i nawi­gator Wasilij Groman... Nasi koledzy... niedawno zgin臋li w katastrofie. — Doda艂 po chwili dr偶膮cym g艂osem: — Cze­mu nie zjawili艣cie si臋 miesi膮c temu, tylko miesi膮c temu?

Pawe艂 zapyta艂 przyja藕nie:

— Jak dawno wystartowali艣cie z Ziemi, przyjacie­le?

— Niezbyt dawno, trzy lata temu — odpowiedzia艂 Groman.

Na platformie rozleg艂 si臋 nag艂y gwar, popatrzyli艣my na siebie porozumiewawczo. Rakiety podobne do tej, jak膮 przycumowali艣my, mo偶na w naszych czasach obej­rze膰 jedynie w muzeum.

— Zapominacie, ziomkowie, o einsteinowskim spo­wolnieniu czasu — powiedzia艂 weso艂o Kamagin. — Im bar­dziej spieszy艂a nasza rakieta, tym wolniej bieg艂 nasz czas pok艂adowy. Kiedy opuszczali艣my Ziemi臋, by艂 rok czter­dziesty pierwszy nowej ery. — Popatrzy艂 na Romera. — Czy nie zechce pan 艂askawie nam powiedzie膰, jakie stule­cie dzi艣 mamy?

Romero odpowiedzia艂:

— Dzi艣 jest dziesi膮ty kwietnia roku pi臋膰set sze艣膰­dziesi膮tego trzeciego nowej ery!

5

Wszystko zdumiewa艂o tych wspania艂ych ch艂opak贸w, kt贸­rzy pi臋膰set dwadzie艣cia dwa lata temu wystartowali w kos­mos i wkr贸tce zagubili si臋 w jego przestrzeniach. Zachwy­cali si臋 wszystkim, co widzieli i o czym s艂yszeli. „To nie statek, lecz lataj膮ca wyspa! ” — m贸wili, zaskoczeni tym, 偶e wewn膮trz gwiazdolotu opr贸cz maszyn znajduje si臋 jeszcze prawdziwe miasteczko z parkami i basenami k膮pielowymi. Na nas patrzyli z przestrachem. Nasz wzrost wywiera艂 na nich chyba jeszcze wi臋ksze wra偶enie ni偶 rozmiary statku. A kiedy dowiedzieli si臋, 偶e poruszamy si臋 w obszarze nad艣wietlnym i przekszta艂camy przestrze艅 w mas臋, w cia艂a materialne, jak m贸wiono w ich czasach, i r贸wnie 艂atwo two­rzymy gigantyczne pustki ze zniszczonych cia艂 material­nych, to uznali, 偶e z nich 偶artujemy. Fizyka dwudziestego wieku starej ery, wraz z jej niezrozumieniem materialno艣ci przestrzeni i demonizowaniem niewyt艂umaczalnie grani­cznej dla wszystkich cia艂 pr臋dko艣ci 艣wiat艂a, utkwi艂a w ich m贸zgach niczym gw贸藕d藕 i nie mogli艣my jej stamt膮d wyci膮­gn膮膰. Groman usi艂owa艂 nawet dyskutowa膰. Czarnow艂osy, okr膮g艂y na twarzy, szybki w ruchach i s艂owach bardzo r贸偶­ni艂 si臋 od flegmatycznego, d艂ugog艂owego, p艂owego Kamagina, a obaj w jeszcze wi臋kszym stopniu r贸偶nili si臋 od ka偶­dego z nas.

— Wiedzieli艣my, 偶e nasi potomkowie p贸jd膮 daleko naprz贸d — powiedzia艂 Groman, kiedy wyt艂umaczono mu, na czym polega efekt Taniewa. — Ale taki przeskok!...

Kiedy ju偶 nasi m艂odzi „przodkowie” wypocz臋li, opowiedzieli nam o swej przed艂u偶aj膮cej si臋 podr贸偶y.

Gwiazdolot „Mendelejew” zosta艂 zbudowany do wypraw galaktycznych. Ten najdoskonalszy statek owych czas贸w wystartowa艂 z Ziemi w pi膮tek 13 sierpnia roku 41 nowej ery z za艂og膮 sk艂adaj膮c膮 si臋 z czternastu in偶ynier贸w i dw贸ch kapitan贸w: Roberta Lista i Edwarda Kamagina. Na pok艂adzie znajdowa艂y si臋 zapasy 偶ywno艣ci i paliwa ra­kietowego (w tym antymaterii) obliczone na pi臋膰dziesi膮t lat podr贸偶y. W pierwszych miesi膮cach rejsu min臋li Uk艂ad S艂oneczny i zag艂臋bili si臋 w przestrzenie mi臋dzygwiezdne id膮c kursem na Syriusza. Celem wyprawy by艂o zbadanie tej podw贸jnej gwiazdy, a zw艂aszcza mniejszego jej sk艂ad­nika, bia艂ego kar艂a o g臋sto艣ci czterdzie艣ci tysi臋cy razy przewy偶szaj膮cej g臋sto艣膰 wody. Rejs mia艂 trwa膰 dwadzie艣­cia pi臋膰 lat ziemskich. Wkr贸tce po wyj艣ciu z Uk艂adu S艂o­necznego rozp臋dzili gwiazdolot do szybko艣ci przy艣wietlnej. Od bariery 艣wietlnej dzieli艂o ich zaledwie trzy tysi膮­ce kilometr贸w na sekund臋. Zacz臋艂y dzia艂a膰 efekty przy艣wietlne: zwi臋kszenie masy statku i spowolnienie czasu pok艂adowego. A p贸藕niej przysz艂a katastrofa — uderzenie b艂膮dz膮cego meteorytu i wybuch. Przedzia艂y, w kt贸rych by艂a zmagazynowana antymateria, zosta艂y zniszczone.

Na, szcz臋艣cie statek podzielony by艂 szczelnymi gro­dziami i ludzie nie ucierpieli. Zniszczone segmenty gwiazdolotu zosta艂y zablokowane. Statek uzyska} w czasie wybuchu dodatkowe przyspieszenie i nadal mkn膮} do przo­du, lecz ju偶 nie w kierunku Syriusza, ale kursem na gwiaz­dozbi贸r Byka ku rozproszonej mg艂awicy Plejad. Nie mogli zmieni膰 kursu, bo nie dzia艂a艂y urz膮dzenia nap臋dowe z po­wodu braku paliwa fotonowego.

Dow贸dca, Robert List, pierwszy otrz膮sn膮艂 si臋 z nie­mocy i za偶膮da艂 od innych cz艂onk贸w za艂ogi, aby r贸wnie偶 wzi臋li si臋 w gar艣膰. Jest 藕le, m贸wi艂, ale jeszcze nie zgin臋li艣­my i to ju偶 dobrze. Czasu jest pod dostatkiem — cale 偶y­cie — s膮 te偶 mechanizmy, laboratoria i materia艂y, spr贸bu­jemy wi臋c naprawi膰 uszkodzenia, wyprodukowa膰 pewn膮 ilo艣膰 paliwa, oczywi艣cie nie fotonowego, lecz zwyk艂ego, na jakim latali pierwsi kosmonauci. Szybko艣膰 mamy giganty­czn膮, przekonywa艂, wystarczy jedynie zmieni膰 jej kieru­nek, a wtedy uda si臋 zawr贸ci膰 statek. Jeszcze wr贸cimy na Ziemi臋, powtarza艂, ale trzeba od razu zawin膮膰 r臋kawy!

Zabrali si臋 do pracy trwaj膮cej wed艂ug ich czasu po­k艂adowego oko艂o trzech lat, a wed艂ug ziemskiego ponad cztery stulecia. Uszkodzenia za艂atali, a os艂abione urz膮dze­nia nap臋dowe doprowadzili do stanu u偶ywalno艣ci. Przy­sz艂a kolej na paliwo i kosmonauci liczyli ju偶 dni do uru­chomienia silnik贸w, kiedy wydarzy艂a si臋 nast臋pna kata­strofa. Kamagin i Groman dy偶urowali tego dnia w kabinie nawigacyjnej i jedynie oni ocaleli...

Edward Kamagin wspominaj膮c zjawienie si臋 b艂ysz­cz膮cej kuli mocno zblad艂, a nam udzieli艂o si臋 jego zdener­wowanie. Kula pojawi艂a si臋 nagle, w艂a艣nie pojawi艂a si臋, a nie zbli偶y艂a, jakby wyskoczy艂a z niebytu, i to by艂a pierw­sza zagadka, jak膮 ze sob膮 przynios艂a. W przestrzeni, gdzie S艂o艅ca ju偶 od dawna nie by艂o wida膰, trzeba by艂o codzien­nie fotografowa膰 gwiazdozbiory, aby ustali膰 kurs powrot­ny, kiedy uda si臋 statek zawr贸ci膰. Kamagin skupi艂 uwag臋 na Aldebaranie, gdy nagle gwiazda zamigota艂a i znik艂a, a w pole widzenia wskoczy艂a jaskrawo 艣wiec膮ca, zielonka­wa kula. Kamagin krzykn膮艂 i ca艂a za艂oga rzuci艂a si臋 do iluminator贸w.

„Mendelejew” mkn膮艂 tu偶 pod barier膮 艣wietln膮, a jed­nak kula zacz臋艂a dop臋dza膰 statek.

„Edward, nadaj nasz znak rozpoznawczy! — rozka­za艂 List. — Ciekaw jestem, czy to statek, czy cia艂o kosmi­czne”.

To by艂y jego ostatnie s艂owa. Kamagin uruchomi艂 nadajnik i panoramiczne urz膮dzenie rejestruj膮ce. Nie zd膮­偶y艂 zdj膮膰 palc贸w z pulpitu, kiedy straszliwy ci臋偶ar wt艂oczy艂 mu r臋ce w klawiatur臋. Trac膮c przytomno艣膰 od przeci膮偶e­nia s艂ysza艂 j臋ki konaj膮cych towarzyszy.

Kiedy Kamagin si臋 ockn膮艂, kuli ju偶 nie by艂o. Wywo­艂ane p贸藕niej zdj臋cia r贸wnie偶 pokaza艂y jej nagle znikni臋­cie, zn贸w skok w niebyt. Kula znikn臋艂a bez 艣ladu!

Ko艂o Kamagina le偶a艂 j臋cz膮cy Groman. Edward wla艂 mu do ust troch臋 wody i po艂o偶y艂 na fotelu. Gdy ju偶 nieco przyszed艂 do siebie, obaj udali si臋 do laboratorium. Na pod艂odze le偶a艂y skrwawione cia艂a towarzyszy: niekt贸rzy umarli od przeci膮偶enia, inni za艣 zostali przygnieceni spa­daj膮cymi z g贸ry sprz臋tami. Nikogo nie uda艂o si臋 urato­wa膰.

— Z艂o偶yli艣my ich do lodowni — zako艅czy艂 Kama­gin sw膮 smutn膮 opowie艣膰. — B艂ony ze zdj臋ciami kuli prze­chowujemy w kasie pancernej.

Nast臋pnego dnia przenie艣li艣my szcz膮tki kosmonau­t贸w na nasz cmentarz w parku, do mauzoleum z przezro­czystymi sarkofagami, gdzie w neutralnej atmosferze zw艂oki trwa膰 b臋d膮 wiecznie. Rozbrzmiewa艂a muzyka 偶a艂obna z dwudziestego wieku, nad zmar艂ymi pochyla艂 si臋 sztandar Wyzwolonej Ludzko艣ci przyniesiony z pok艂adu „Mendelejewa”.

Po zako艅czeniu pogrzebu ogl膮dali艣my na stereoekranie fotografie katastrofy. Kula istotnie ukazywa艂a si臋 i znika艂a nagle. Analizatory ustali艂y, i偶 ma kszta艂t idealnie kulisty, 艣rednica jej wynosi osiemna艣cie i sze艣膰 dziesi膮tych kilometra, a zbudowana jest z nieznanego tworzywa sztu­cznego. Powierzchnia ca艂kowicie g艂adka bez wkl臋艣ni臋膰 i wyst臋p贸w 艣wieci 艣wiat艂em monochromatycznym o d艂ugo­艣ci fali 560 milimikron贸w.

Andre jak zwykle chcia艂 si臋 wypowiedzie膰 pierwszy. Oczekiwali艣my od niego czego艣 niezwyk艂ego, nie zdziwi­li艣my si臋 wi臋c, kiedy zdecydowanie odrzuci艂 my艣l o natu­ralnym ciele kosmicznym, kt贸re przypadkowo pojawi艂o si臋 obok gwiazdolotu. Cia艂a naturalne o nienaturalnych w艂a艣ciwo艣ciach s膮 cudem, a cud贸w w przyrodzie nie ma. Kula jest wi臋c mechanizmem, kr膮偶ownikiem wojennym, a w jej wn臋trzu siedz膮 tajemniczy Niszczyciele zwani tak偶e Z艂ywrogami. Wszystko wskazuje na nich. Fale grawitacyj­ne wstrz膮saj膮ce gwiazdolotem 艣wiadcz膮 o tym, 偶e Niszczy­ciele opanowali mechanik臋 p贸l grawitacyjnych, co i wcze艣­niej by艂o wiadome. Ich nieoczekiwane zjawienie si臋 z „ni­czego” i nag艂y skok w „nic” mo偶na bez trudu wyt艂uma­czy膰, je艣li si臋 przyjmie, 偶e podobnie jak my poruszaj膮 si臋 w obszarze nad艣wietlnym. Cia艂a przebywaj膮ce poza barie­r膮 艣wietln膮 s膮 niewidzialne, gdy偶 wyprzedzaj膮 艣wiat艂o, a po rozpocz臋ciu hamowania nagle pojawiaj膮 si臋 jak z nie­bytu. Oczywi艣cie to, co nam obecnie wydaje si臋 zwyk艂膮 rzecz膮, musia艂o si臋 wyda膰 cudem kosmonautom z pierw­szego wieku...

Andre tak m贸wi艂 o okr臋tach wojennych, jakby wi­dzia艂 Niszczycieli przy sterach i spustach dzia艂 grawitacyj­nych. Przekona艂 mnie. Olg臋 r贸wnie偶.

— Jest faktem, 偶e kula porusza si臋 z regulowan膮 pr臋dko艣ci膮 i zada艂a cios grawitacyjny — powiedzia艂a. — Wniosek Andre jest logiczny: regulowa艂y szybko艣膰 i strze­la艂y istoty rozumne. Nie wiemy jednak, czy to byli Nisz­czyciele. Przekonali艣my si臋 jednak, 偶e istnieje jaki艣 rozwi­ni臋ty technicznie, napastliwy nar贸d pozbawiony nawet problematycznej dobroci k艂贸tliwych Anio艂贸w z Hiad.

Wiera zamilk艂a na chwil臋, a p贸藕niej zapyta艂a:

— Uderzenie grawitacyjne spad艂o natychmiast po tym, jak tylko gwiazdolot nada艂 sw贸j sygna艂 wywo艂awczy. Przypu艣膰my, 偶e w kuli znajdowali si臋 Niszczyciele. Przy takich mo偶liwo艣ciach technicznych musieli rozszyfrowa膰 informacj臋 radiow膮. Odpowiedzieli na ni膮 艣mierciono艣n膮 salw膮. Dlaczego?

— Wojna! — odpar艂 Andre. — Po ustaleniu, 偶e maj膮 przed sob膮 ludzi, natychmiast wypowiedzieli ludzko­艣ci wojn臋 i pr贸bowali unicestwi膰 pierwszych jej wys艂anni­k贸w. Znale藕li艣my si臋 w obszarze kosmicznych pobojowisk i chc膮c nie chc膮c stali艣my si臋 stron膮 walcz膮c膮.

To by艂o w艂a艣nie to, co Romero przepowiada艂 nam na Ziemi. W贸wczas nikt si臋 z nim nie zgodzi艂. Obecnie nikt by mu si臋 nie o艣mieli艂 przeciwstawi膰. Spojrza艂em na Paw艂a. By艂 zas臋piony i milcz膮cy.

— Nic nadal nie wiemy ani o naturze, ani o ustroju spo艂ecznym tych istot — kontynuowa艂a Wiera. — Ale to, 偶e istniej膮 i 偶e s膮 agresywni, niestety prawie nie ulega w膮t­pliwo艣ci. Trzeba si臋 mie膰 na baczno艣ci. Analizatory po­twierdzi艂y, 偶e r贸j gwiezdny ze sn贸w Anio艂贸w pokrywa si臋 z tym, kt贸ry widzimy st膮d w Perseuszu. Do skupisk Perse­usza mamy ponad cztery tysi膮ce lat 艣wietlnych. Moim zdaniem nie trzeba zmienia膰 kursu. Skoro w okolicach Plejad odkryli艣my Niszczycieli, b臋dziemy kontynuowa膰 badanie Plejad.

Wszyscy si臋 z ni膮 zgodzili. Po naradzie wzi膮艂em Andre pod r臋k臋.

— Po raz drugi dzisiaj mia艂e艣 racj臋. 呕artowa艂em z twojej teorii o niewidzialno艣ci wrog贸w, ale zdaje si臋, 偶e oni sami j膮 potwierdzili.

Popatrzy艂 na mnie uwa偶nie.

— Czemu jeste艣 taki chmurny, Eli?

— Dziwisz si臋? Idziemy niczym 艣lepcy. Doko艂a nas tryliony kilometr贸w przezroczystej przestrzeni, a w tej rzekomej przejrzysto艣ci mog膮 si臋 kry膰 niewidzialni wrogo­wie! Niczym ich nie mo偶na wykry膰, dop贸ki si臋 sami nie ujawni膮!

M贸j niepok贸j wywar艂 chyba na nim wra偶enie, bo my艣la艂 przez d艂ug膮 chwil臋, zanim powiedzia艂:

— Niepotrzebnie mnie chwali艂e艣. My艣la艂em o jed­nostkowej, osobniczej niewidzialno艣ci Niszczycieli, a nie o znikaniu ich kr膮偶ownik贸w w obszarze nad艣wietlnym. Pod tym wzgl臋dem my r贸wnie偶 jeste艣my niewidzialni, ale nie o to przecie偶 chodzi. Nie, my艣l臋, 偶e oni s膮 realnie nie­widzialni.

— Nadal podtrzymujesz sw膮 hipotez臋?

— Nie wiem. Chcia艂bym si臋 myli膰. To straszne, je­偶eli mam racj臋!

Powiedzia艂 to tak przej臋tym g艂osem, i偶 nie na 偶arty si臋 przerazi艂em. Zapalczywego, niespokojnego, ba艂aganiarskiego Andre widzia艂em na co dzie艅, ale Andre l臋ka­j膮cego si臋 czego艣 nie zna艂em. Po wydarzeniu, jakie zasz艂o na Plejadach, nie mog臋 si臋 wyzby膰 my艣li, 偶e Andre ju偶 w贸wczas niejasno przeczuwa艂 katastrof臋.

6

Z ty艂u pozosta艂 rozproszony gwiezdny welon Sto偶ar贸w. Przybli偶ali艣my si臋 do centrum gwiazdozbioru. Wok贸艂 nas 艣wiec膮 setki jaskrawych s艂o艅c. Kosmicznej pustki jednak jest pod dostatkiem: gwiazdy odleg艂e s膮 od siebie wpraw­dzie nie o dziesi膮tki lat 艣wietlnych jak u nas, ale jednak nie bli偶ej ni偶 o rok 艣wietlny. Idziemy nadal kursem na Elektr臋.

Na pok艂adzie statku zawi膮za艂a si臋 grupa badawcza. W艂膮czono do niej tak偶e Kamagina i Gromana. Przewodni­czy jej Andre, a ja jestem jego zast臋pc膮.

Spyta艂em kiedy艣 Lusina:

— Jak si臋 miewa Trub? Nie wyrywa si臋 na zew­n膮trz?

Twarz Lusina tak si臋 rozpromieni艂a, 偶e odpowied藕 by艂a jasna bez s艂贸w.

— Przygotowuj臋 Anio艂a do lot贸w. B臋dzie zwiado­wc膮.

W pobli偶u Elektry statek przeszed艂 na szybko艣ci pod艣wietlne i zn贸w zacz臋艂y nas obowi膮zywa膰 prawa me­chaniki relatywistycznej. Spowolnienia czasu pok艂adowe­go unikn臋li艣my oddzielaj膮c si臋 od bariery 艣wietlnej wystar­czaj膮cym interwa艂em szybko艣ci, przez co nie mogli艣my ju偶 by膰 niewidzialni. Wyp艂yn臋li艣my na zewn膮trz z drugie­go 艣wiata tak samo, jak przed kosmonautami z „Mendelejewa” wynurzy艂 si臋 kr膮偶ownik wrog贸w. Obserwator wy­posa偶ony w dobre przyrz膮dy m贸g艂 nas teraz wykry膰. Z ostro偶no艣ci Olga nie zbli偶a艂a si臋 do 偶adnej gwiazdy oczekuj膮c na przybycie „Sternika”, kt贸ry lecia艂 w obszarze nad艣wietlnym i by艂 na razie niewidzialny, chocia偶 nas ju偶 widzia艂. Zbli偶ali艣my si臋 do Elektry obchodz膮c inne gwiazdy bokiem i lawiruj膮c po skomplikowanej krzywej. Jedna grupa automat贸w wyszukiwa艂a w przestrzeni sztuczne cia­艂a, druga za艣 wycelowana by艂a w Elektr臋. Druga planeta jej uk艂adu mia艂a z pewno艣ci膮 rozumnych mieszka艅c贸w. Andre chwali艂 si臋, 偶e rozr贸偶nia miasta i kana艂y, ja nato­miast widzia艂em tylko nocne zarzewie pojawiaj膮ce si臋 tu偶 po zachodzie miejscowego s艂o艅ca. Nazwali艣my planet臋 Sigm膮.

Wkr贸tce zacz臋艂y nap艂ywa膰 sygna艂y ze „Sternika”. Zawiadomiono go o spotkaniu z „Mendelejewem” i o ta­jemniczej kuli.

Spotkanie gwiazdolot贸w nast膮pi艂o w pobli偶u Elektry. „Sternik” po艂o偶y艂 si臋 na kurs r贸wnoleg艂y do naszego i wystrzeli艂 planetolot. To Allan zostawiwszy statek pod opiek膮 zast臋pcy udawa艂 si臋 do nas. Mia艂 przy sobie swoj膮 nieodst臋pn膮 walizeczk臋 podr贸偶n膮.

— Gdzie przodkowie? — grzmia艂. — Dawajcie ich tutaj, musz臋 ich uca艂owa膰!

Allan tak 艣cisn膮艂 Kamagina i Gromana, obu naraz, 偶e przez chwil臋 nie mogli s艂owa wydusi膰. 呕aden z nich nie si臋ga艂 Allanowi do ramion.

— To tacy jeste艣cie! — hucza艂 Allan. — Zupe艂nie jak na fotografiach, nic si臋 w ci膮gu pi臋ciu wiek贸w nie zmienili艣cie. Popatrzcie sami, mam racj臋?

Wyj膮艂 z walizki ksi膮偶ki, pisma i monografie z pierw­szego wieku. Z kart ksi膮偶ek i czasopism patrzyli na go艣ci oni sami wraz z ich zmar艂ymi towarzyszami: reporta偶e z kos­modromu, komunikat o utraceniu 艂膮czno艣ci ze statkiem i zmianie jego kursu. W ostatnich pismach raport rz膮dowy komunikowa艂 o fiasku pr贸b nawi膮zania 艂膮czno艣ci z zaginio­nym gwiazdolotem. Tam r贸wnie偶 zamieszczono wspomnie­nia i artyku艂y przyjaci贸艂 i uczonych, smutne niczym epitafia: zagin膮艂 wspania艂y statek, zgin臋li nasi odwa偶ni towarzysze, zwiadowcy otch艂ani galaktycznej. By艂o co艣 dziwnego i zas­kakuj膮cego w fakcie, 偶e krewni i znajomi kosmonaut贸w, rozpaczaj膮cy po ich zgubie, sami dawno, pi臋膰 wiek贸w temu rozstali si臋 z 偶yciem i nawet pami臋膰 o nich pozosta艂a jedynie na po偶贸艂k艂ych papierowych kartkach. A ci, kt贸rych zgon op艂akiwali, stali obok nas. Zdrowi, przystojni, dalecy nasi przodkowie, z kt贸rymi b臋dziemy jeszcze pracowa膰, dyskuto­wa膰 i rami臋 przy ramieniu walczy膰 ze wsp贸lnym wrogiem.

Kamagin ze 艂zami w oczach obj膮艂 u艣miechaj膮cego si臋 Allana. Groman tak偶e wzruszy艂 si臋 ogl膮daj膮c fotogra­fie dawno zmar艂ych koleg贸w i krewnych.

— To dopiero podarunek! — powiedzia艂 p贸藕niej Kamagin. — Najdro偶szy i najbardziej nieoczekiwany: spojrzenie w nieznan膮 nam przysz艂o艣膰, kt贸ra ju偶 dawno sta艂a si臋 przesz艂o艣ci膮.

— W艂a艣nie! Wasza przysz艂o艣膰 — za艣mia艂 si臋 Allan. — Najnowsze pisemko wydano w dwadzie艣cia lat po wa­szym odlocie, a przecie偶 wed艂ug kalendarza pok艂adowego „Mendelejewa” min臋艂o od startu zaledwie trzy lata, tak 偶e te wydarzenia dopiero dla was nast膮pi膮. No a teraz poka偶­cie, bracia - pionierzy, na jakiej to kosmicznej 艂ajbie ponio­s艂o was z Ziemi na Plejady.

Poszed艂 z kosmonautami ogl膮da膰 ich gwiazdolot, a ja zacz膮艂em si臋 przygotowywa膰 do desantu na Sigm臋, po­niewa偶 mnie powierzono dow贸dztwo grupy zwiadowczej.

7

Wyl膮dowali艣my na planecie 8 maja roku 563. Ten dzie艅 w kalendarzu mego serca zabarwiony jest na czarno. W szkole zapoznawano mnie z pod艂o艣ciami zamierzch艂ych wiek贸w ludzko艣ci. W skali kosmicznej by艂y to zaledwie pod艂ostki: wojny mi臋dzy malutkimi pa艅stewkami, ludzkie k艂贸tnie, wyzyskiwanie przez jednych pracy i zdolno艣ci in­nych. Tu zobaczy艂em pod艂o艣膰 tak kosmicznie wielk膮, 偶e my艣li mi si臋 w g艂owie miesza艂y. I tu — wierz臋, i偶 przej艣cio­wo — utraci艂em najbli偶szego mi cz艂owieka.

Na Sigmie by艂y miasta. W艂a艣nie by艂y, gdy偶 po na­szym wyl膮dowaniu ju偶 nie istnia艂y. Uprzedzam wypadki. Powinienem zacz膮膰 od tego, jak z oddali badali艣my cztery satelity Elektry. Pierwsza, najbli偶sza jej powierzchni pla­neta, nie zainteresowa艂a nas. By艂a to ognisto-dymna kula, oceany lawy i chmury siarkowodoru nad nimi. 呕adne for­my 偶ycia nie mog艂y istnie膰 w tym piekle. Dwie planety zewn臋trzne r贸wnie偶 nie by艂y zach臋caj膮ce. Globy te, odleg艂e od Elektry bardziej ni偶 Pluton od S艂o艅ca, by艂y pokryte ogromnymi warstwami kopalnego lodu. Natomiast Sigma, rozpalaj膮ca si臋 wieczorami r贸偶owawym zarzewiem, by艂a podobna do Ziemi: oceany, g贸ry, lasy i rzeki. Jedno nas tylko zaskoczy艂o: zbli偶anie si臋 do planety sygnalizowali艣­my falami radiowymi i 艣wiat艂em, ale odpowiedzi nie otrzy­mali艣my. Pewnie l臋kaj膮 si臋 nieoczekiwanych przybysz贸w, pomy艣leli艣my.

Oba gwiazdoloty zawis艂y nad planet膮, a ku jej po­wierzchni wystartowa艂 planetolot ze mn膮, Andre, Lusi­nem i Trubem na pok艂adzie. Z ostro偶no艣ci postanowiono nie posy艂a膰 na zwiad zbyt wielu ludzi.

Najpierw okr膮偶yli艣my Sigm臋. To by艂a doskonale za­gospodarowana planeta. Od Ziemi r贸偶ni艂a si臋 przede wszystkim tym, 偶e 艂a艅cuchy g贸rskie rozci膮ga艂y si臋 w艣r贸d ocean贸w, l膮dy za艣 stanowi艂y g艂adk膮 r贸wnin臋 pokryt膮 lasa­mi i 艂膮kami.

W trakcie oblotu zauwa偶yli艣my cztery miasta i oko­艂o dziesi臋ciu osiedli, ale ani mieszka艅c贸w, ani maszyn nie zobaczyli艣my. Pod nami le偶a艂y precyzyjnie rozplanowane skrzynki 艣lepych budynk贸w tworz膮ce ulice, kt贸re z kolei wbiega艂y na place. Zar贸wno place, jak i ulice by艂y puste.

Andre wybra艂 le艣n膮 polank臋 w pobli偶u miasta, wyl膮­dowa艂 i pierwszy wyszed艂 na zewn膮trz. Kiedy zacz膮艂em gramoli膰 si臋 do wyj艣cia, wyprzedzi艂 mnie Trub. Anio艂 z ha艂asem wyskoczy艂 na 艂膮czk臋. Chocia偶 gwiazdolot jest obszerny, to jednak tu czu艂 si臋 swobodniej. Podskoczy艂 do g贸ry i zacz膮艂 kozio艂kowa膰 w powietrzu nieznanej planety niczym rozbrykany ch艂opak w awionetce.

— Chod藕my szuka膰 mieszka艅c贸w — zaproponowa艂 Andre.

Wsiedli艣my do awionetek i bez po艣piechu polecieli艣­my w kierunku miasta. Trub pomkn膮艂 do przodu usi艂uj膮c nas wyprzedzi膰, ale wkr贸tce pozosta艂 z ty艂u i Lusin wzi膮艂 zawstydzonego Anio艂a do swojej awionetki.

Po jakim艣 czasie wyl膮dowali艣my, opu艣cili艣my pojaz­dy i poszli艣my pieszo ulicami miasta. Znaj膮c ju偶 jaskinio­we siedliska Aldebara艅czyk贸w i ochronne zaro艣la Wegan nie zdziwili艣my si臋 widokiem tego osiedla. B膮d藕 co b膮d藕 byty tu domy — skrzynki bez okien i drzwi z jakimi艣 otwo­rami pod dachem, niskie, ponure i niezmiernie d艂ugie (niekt贸re ci膮gn臋艂y si臋 na kilometr i wi臋cej). Gdyby nie ogromne rozmiary budowli, powiedzia艂bym, 偶e przypomi­naj膮 mieszkania Altairczyk贸w.

— Za艂o偶臋 si臋, 偶e tutejsi mieszka艅cy s膮 skrzydlaci — powiedzia艂 Andre. — Przypominaj膮 z pewno艣ci膮 naszego Truba.

Ale gospodarze tej ziemi przypominali raczej ko­niki polne ni偶 Anio艂y. Wkr贸tce ujrzeli艣my grup臋 takich 艣wierszczy wzrostu naszych dziesi臋cioletnich dzieci, zielonych, przezroczystych, b艂onoskrzyd艂ych, z czterema gi臋tkimi ko艅czynami i pionowo ustawion膮, w膮sk膮, nie­mal ludzk膮 twarz膮. Wszyscy byli martwi... Le偶eli pod 艣cian膮, skrwawieni, rozp艂aszczeni i 偶adnemu z nich nie bi艂o serce, 偶aden nie oddycha艂. Stali艣my przed nimi w milczeniu, jedynie Trub ze 艣wistem wymachiwa艂 skrzy­d艂ami.

— Nie ma pokoju pod gwiazdami — rzek艂 chmur­nie Andre i przywo艂a艂 gestem Truba. — Wsu艅 no, przyja­cielu, g艂ow臋 w kt贸r膮艣 z tych dziurek i powiedz, co tam zo­baczysz.

Trub podfrun膮艂 do jednego z g贸rnych otwor贸w i znik­n膮艂 w nim na jakie艣 dwie minuty. Potem run膮艂 jak kamie艅 na ziemi臋.

— 艢mier膰! — wychrypia艂 zdenerwowanym g艂osem. —Wszyscy zabici!

Skin膮艂em na Anio艂a. Trub z gotowo艣ci膮 podstawi艂 ramiona. To skrzydlate ch艂opisko jest silne jak byk i z 艂a­two艣ci膮 unios艂o mnie do otworu. Wsun膮艂em nogi do wn臋­trza i siad艂em chwyciwszy r臋kami za brzegi otworu. . — Le膰 do 艣rodka, Trub! — powiedzia艂em.

Anio艂 piorunem przedosta艂 si臋 przez inny otw贸r i podlecia艂 do mnie od wewn膮trz budynku. Jestem od niego szerszy w ramionach, nie mog艂em wi臋c r贸wnie 艂atwo przele藕膰 na drug膮 stron臋. Trub poci膮gn膮艂 mnie za nogi i po­chwyci艂 w locie. Obj膮艂em go za szyj臋 i zapali艂em kieszon­kowy reflektor. Widok by艂 straszliwy. W ogromnej ka­miennej stodole le偶a艂y zwa艂y martwych 艣wierszczy o ludz­kich twarzach. Trub ci臋偶ko machaj膮c skrzyd艂ami polecia艂 w koniec hali i wr贸ci艂 do mnie: wsz臋dzie le偶a艂y trupy, same trupy. Nikt nie podni贸s艂 g艂owy, nikt nie poruszy艂 b艂oniastym skrzyd艂em.

— Zaraza czy pobojowisko? — zapyta艂 Andre, kie­dy wydostali艣my si臋 z Trubem na zewn膮trz.

— Chyba pobojowisko. Mieszka艅cy miasta chronili si臋 za 艣cianami i 艣mier膰 ich tam dopad艂a. Dzia艂o si臋 to zu­pe艂nie niedawno, mo偶e kilka dni lub godzin temu.

— Zw艂oki s膮 tak samo zmia偶d偶one? — zapyta艂 An­dre wskazuj膮c na trupy le偶膮ce pod 艣cian膮.

— Rozp艂aszczone. Najpewniej salwa z dzia艂 grawi­tacyjnych.

Przed nami by艂a 艣ciana przegradzaj膮ca ulic臋, skr臋ci­li艣my wi臋c w biegn膮cy w lewo zau艂ek. Lusin nagle rzuci艂 si臋 do przodu z krzykiem:

— Cz艂owiek! My! Taki sam!

Pospieszyli艣my za nim. Wyprzedzi艂 nas lec膮cy z 艂o­potem skrzyde艂 Trub.

Na malutkim placyku, utworzonym przez szczyty trzech stodo艂owatych dom贸w, sta艂a grupa z trzech figur. Wysoki cz艂owiek obejmowa艂 dwa cz艂ekog艂owe 艣wierszcze. Ca艂a tr贸jka 艣mia艂a si臋 unosz膮c uradowane twarze ku g贸­rze. 呕贸艂ty, wytworny kamie艅, niepodobny zupe艂nie do zim­nego marmuru naszych pomnik贸w, podkre艣la艂 jeszcze na­str贸j rado艣ci.

— Galakt — powiedzia艂 Andre, wskazuj膮c na wy­gi臋te we wszystkie strony palce centralnej postaci.

— Spotkanie przyjaci贸艂 — rzek艂 Lusin. — Zszed艂 z nieba. Oczekuje innych.

Nie mog艂em si臋 od figury Galakta oderwa膰. Ziem­scy rze藕biarze nie potrafi膮 tak prawdziwie odda膰 twarzy, zawsze w ich rze藕bach pozostaje co艣 martwego, ukazuj膮­cego, 偶e mamy do czynienia z kamieniem, a nie z cia艂em. Tu mieli艣my 偶yw膮 twarz, tak 偶yw膮, i偶 chcia艂o si臋 odpowie­dzie膰 u艣miechem na jej u艣miech. Zn贸w by艂em pod wra偶eniem ogromnych oczu Galakta. Te niemal kwadratowe oczy zajmowa艂y prawie po艂ow臋 twarzy i one przede wszyst­kim nadawa艂y jej wyraz. Artysta doskonale oddal t臋 we­so艂o艣膰 z odcieniem niepokoju, jaka z nich tryska艂a. Gdy 艣wierszcze tylko si臋 cieszy艂y, Galakt jednocze艣nie radowa艂 si臋 i niepokoi艂, by艂 szcz臋艣liwy i czujny, bo najwidoczniej nie tylko radosnych wie艣ci oczekiwa艂 wpatruj膮c si臋 w nie­bo.

Wywo艂a艂em w my艣li Wier臋. W rozjarzonej wideo-kolumnie ujrza艂em ster贸wk臋 i siedz膮cych w fotelach Olg臋, Wier臋 i Leonida.

— Nie obawiaj si臋 — powiedzia艂a Wiera. — Obser­wujemy was.

— To znaczy, 偶e widzieli艣cie okropno艣ci tego mia­sta umar艂ych i wiecie, o czym to 艣wiadczy?

— Tak, Eli. Jeste艣cie chronieni pot臋偶nymi polami. Pos艂ugujcie si臋 nimi.

Wok贸艂 nas lata艂 Trub, to wznosz膮c si臋 do g贸ry, to opadaj膮c w d贸艂. Nagle pomkn膮艂 w bok i wkr贸tce rozleg艂 si臋 jego rozpaczliwy krzyk. Anio艂 krzycza艂 tak straszliwie, 偶e ze wszystkich si艂 rzucili艣my si臋 ku niemu. Przypomnia­艂em sobie, 偶e Trub nie potrafi pos艂ugiwa膰 si臋 polami si艂o­wymi, i otoczy艂em go w艂asnym. Anio艂a oderwa艂o od bry­艂y, na kt贸r膮 w艣ciekle si臋 rzuca艂. Pospiesznie cofn膮艂em pole. Trub nie poj膮艂, co mu si臋 przydarzy艂o. P贸藕niej opo­wiedzia艂, 偶e jaka艣 niezwyk艂a si艂a chwyci艂a go za w艂osy i powlok艂a do ty艂u.

— Wr贸g! — rycza艂 Trub zn贸w rzucaj膮c si臋 na bry艂臋. — Pod艂y!

Ale nie by艂a to 偶ywa istota, lecz tak偶e kamie艅. Na wypolerowanym cokole wznosi艂o si臋 jakie艣 niepodobne do niczego straszyd艂o: ni to bry艂a ziemi, ni to sp臋cznia艂y 偶贸艂w, ni to rycerski he艂m z ziemskich muze贸w. Ze 艣rodka kamiennej naro艣li tryska艂a w g贸r臋 gi臋tka jak cia艂o 偶mii rurka, na ko艅cu kt贸rej znajdowa艂o si臋 zgrubienie podob­ne do wielkiego og贸rka lub ananasa. „Ananas” b艂yszcza艂, promieniowa艂 艣wiat艂em, lecz nie ci膮g艂ym, jakie daje lam­pa, ale jakby z艂o偶onym z tysi臋cy k艂uj膮ce jaskrawych ostrzy. Zdawa艂o si臋, 偶e zgrubienie jest inkrustowane dro­gimi kamieniami, kt贸rych ka偶da gra艅 b艂yszczy osobno. W wygl膮dzie dziwnej konstrukcji by艂o co艣 z艂owieszczego. Rozumia艂em wi臋c Truba, kt贸ry rzuca艂 si臋 na ni膮 z tak膮 pa­sj膮.

W milczeniu stali艣my przed monumentem. Wiedzie­li艣my, 偶e na gwiazdolotach r贸wnie偶 wszyscy go obserwuj膮 i podobnie jak my staraj膮 si臋 poj膮膰, co to jest.

— Czy to przypadkiem nie Niszczyciel? — zapyta艂 Andre bez zwyk艂ej pewno艣ci siebie.

— Chyba tak — potwierdzi艂 Lusin, kt贸rego przeko­na艂 nie Andre, lecz w艣ciek艂o艣膰 Truba.

— Raczej ich pojazd bojowy — wtr膮ci艂em. — A ten og贸rek na szyjce to oczy lub peryskop. W tym wszy­stkim tkwi wielka zagadka, Andre.

— Jedna? Naliczy艂em ich co najmniej tysi膮c.

— Jedna — powt贸rzy艂em. — Taka mianowicie: je­偶eli mieszka艅cy Sigmy tak ciesz膮 si臋 na widok Galakt贸w, co wynika z pierwszej rze藕by, to czemu wznosz膮 pomniki wrogom swych przyjaci贸艂? Czemu sk艂adaj膮 im ho艂d?

— Pomniki stawia si臋 nie tylko jako wyraz czci. To mo偶e by膰 ostrze偶enie: nie zapominajcie o tym, co wam grozi.

— Trzeci! — krzykn膮艂 Lusin rzucaj膮c si臋 w przej­艣cie mi臋dzy domami. — Pierwszorz臋dny Z艂ywrogi Galakt r贸wnie偶!...

Trzecia grupa postaci istotnie by艂a wspania艂a. S艂o­wo „wspania艂a” odnosi si臋 do mistrzostwa wykonania. a nie do tre艣ci. Na skraju coko艂u spoczywa艂o takie samo kamienne cielsko z po艂yskliw膮 naro艣l膮, a w centrum i na drugim skraju sta艂o dw贸ch Galakt贸w i o艣miu mieszka艅­c贸w Sigmy. Zamilkli艣my i zamarli przed rze藕b膮. Po raz drugi (pierwszy raz na zniszczonym p贸藕niej obrazie Altair­czyk贸w) ujrzeli艣my okropn膮 scen臋 wzi臋cia do niewoli. Na szyjach Galakt贸w wisia艂y 艂a艅cuchy, takie same 艂a艅cuchy oplata艂y mieszka艅c贸w Sigmy. To by艂a procesja je艅c贸w. a po艂yskuj膮cy okiem czy peryskopem Niszczyciel by艂 naj­widoczniej ich nadzorc膮.

— A jednak jest w tych potworno艣ciach jedna rzecz, kt贸ra mnie cieszy — powiedzia艂em w chwil臋 p贸藕­niej. — Wiesz co, Andre? Teraz mo偶emy spokojnie od艂o­偶y膰 do lamusa jedno z twoich odkry膰. Mam na my艣li gro藕­n膮 teori臋 o niewidzialno艣ci Niszczycieli.

— Nie masz poj臋cia, jak ja sam si臋 z tego ciesz臋! — wykrzykn膮艂 Andre z ulg膮. — Ta pancerna ropucha wygl膮­da obrzydliwie, ale jest to cia艂o, a nie zjawa.

— I ja s膮dz臋... — zacz膮艂em, lecz przerwa艂em w p贸艂 zdania.

— Ratunku! — krzykn膮艂 przera藕liwie Andre. Osza艂amiaj膮co jaskrawe 艣wiat艂o uderzy艂o nam w oczy, a straszliwa si艂a rzuci艂a na 艣cian臋 budynku. Wyda艂o mi si臋, 偶e dosta艂em si臋 pod pras臋 i zosta艂em zmia偶d偶ony.

8

Trwa艂o to chyba nie d艂u偶ej ni偶 setne u艂amki sekundy: b艂y­skawiczne, natychmiast sparowane uderzenie. Teraz zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e gdyby przyjaciele na statku nie obserwowali nas, byliby艣my zniszczeni ju偶 pierwszym wystrza艂em grawitacyjnym wroga. Nasze indywidualne pola, jak si臋 potem okaza艂o, by艂y zbyt s艂abe, aby przeciwstawi膰 si臋 wy­sy艂anym przez Niszczycieli pot臋偶nym impulsom grawita­cyjnym. Kiedy wi臋c wr贸g zada艂 sw贸j zab贸jczy cios, nasze pola ochronne zosta艂y sp艂aszczone i jedynie os艂abi艂y na­cisk wal膮cego si臋 na nas tysi膮ctonowego ci臋偶aru. Na po­moc pospieszy艂y nam automaty gwiazdolotu, kt贸rych przeciwstawny impuls zneutralizowa艂 uderzenie.

Mimo prze偶ytego wstrz膮su utrzyma艂em si臋 na no­gach. W chwilach wielkiego napi臋cia my艣li i uczucia bieg­n膮 setki razy szybciej. R贸wnocze艣nie odbiera艂em i prze­twarza艂em informacje p艂yn膮ce z r贸偶nych stron, s艂ysza艂em, widzia艂em, wyczuwa艂em dziesi膮tki wa偶nych obraz贸w, rea­gowa艂em na nie, kwalifikowa艂em, odrzuca艂em — wszyst­ko naraz. Krzycza艂 we mnie w艣ciek艂y g艂os Leonida: „Pole sto偶kowe, Eli! Pole sto偶kowe!”, widzia艂em wykrzywion膮 twarz samego Leonida, kt贸ry oddalony o tysi膮ce kilome­tr贸w walczy艂 razem z nami. Natychmiast po tym zobaczy­艂em sinych, trac膮cych oddech Andre i Lusina. G艂贸wna fala przeci膮偶e艅 spadla na nich i wt艂oczeni w 艣cian臋, niemal zmia偶d偶eni, walczyli z w艂asnymi cia艂ami, aby nie straci膰 przytomno艣ci i nie sta膰 si臋 艂upem atakuj膮cego nas z艂oczy艅­cy. Zobaczy艂em te偶 wroga, ogromny ziemisty p臋cherz z d艂ug膮 szyj膮 i po艂yskuj膮cym na niej straszliwym okiem. Niszczyciel wype艂z艂 zza 艣ciany i szybko si臋 zbli偶a艂, szyku­j膮c si臋 do nowego, kilkadziesi膮t razy silniejszego ciosu, kt贸rego nie potrafi艂yby ju偶 odbi膰 dalekie automaty statku. Wszystko to utrwali艂o si臋 w mojej pami臋ci jako jeden obraz, bo w gruncie rzeczy by艂o jednym obrazem, gdy偶 odby艂o si臋 w u艂amku sekundy: pojawienie si臋 wroga, b艂yskawiczny atak Truba i m贸j pot臋偶ny cios.

Nie wiem dzi艣, co w贸wczas zrobi艂o na mnie wi臋ksze wra偶enie: widok umieraj膮cego Andre i Lusina, gro藕ny wy­gl膮d atakuj膮cego Z艂ywroga czy bezsilny upadek Truba. Odwa偶ny Anio艂 z rykiem spad艂 na wroga z g贸ry wyci膮ga­j膮c ku niemu swe straszliwe pazury. Celowa艂 w oko Nisz­czyciela i napad by艂 widocznie tak zaskakuj膮cy, 偶e Trubowi uda艂o si臋 skrobn膮膰 pazurami po peryskopie. Wr贸g przechyli艂 szyj臋, wyrzuci艂 swe pole do g贸ry i Trub nawet nie krzykn膮wszy odlecia艂 na bok. Skrzyd艂a mia艂 po艂ama­ne, a postrz臋pione pi贸ra chmur膮 zawirowa艂y w powietrzu. W tej samej chwili zada艂em Z艂ywrog贸w! 艣miertelny cios.

Doskonale pami臋tam sw贸j 贸wczesny stan. Rykn膮­艂em z w艣ciek艂o艣ci. Wszystkie moje pragnienia skoncentro­wa艂y si臋 na jednej tylko my艣li: „Przebi膰! Przebi膰! ” Ca艂ym wysi艂kiem woli skupi艂em swoje pole ochronne w w膮sk膮 ni­czym promie艅 wi膮zk臋 i pchn膮艂em nim wroga jak szpad膮.

Niszczyciel nie upad艂 zalany krwi膮, nie p臋k艂 jak ba艅ka mydlana uderzona kijem. Wybuch, s艂up ognia i dymu, spa­daj膮ce od艂amki i krople — oto wszystko. Istota atakuj膮ca nas zosta艂a zamieniona na od艂amki i strz臋py. Nie wiedzia­艂em w贸wczas, 偶e jest to jedyna forma 艣mierci Z艂ywroga.

Rzuci艂em si臋 ku Lusinowi i Andre. Andre by艂 bla­dy, oczy mia艂 zamkni臋te, chwia艂 si臋 na nogach. Lusin szybciej przyszed艂 do siebie.

— Trub chyba zgin膮艂! — krzykn膮艂em. Lusin trzymaj膮c si臋 艣ciany poszed艂 chwiejnym kro­kiem w kierunku Anio艂a. Trub le偶a艂 pod 艣cian膮. Lusin nie m贸g艂 go sam unie艣膰 i poprosi艂 mnie o pomoc. Cuci艂em wtedy Andre, kt贸ry otworzy艂 ju偶 oczy, ale nie m贸g艂 jesz­cze m贸wi膰. Wezwa艂em awionetki, ale nie zjawi艂y si臋. Za­kl膮艂em i wywo艂a艂em planetolot, kt贸ry r贸wnie偶 si臋 nie ode­zwa艂.

Zap艂on臋艂a wideokolumna. Nigdy nie zapomn臋 stra­chu na twarzy Wiery. Patrzy艂a na mnie tak, jakbym ju偶 by艂 martwy.

— Eli! — j臋kn臋艂a siostra. — Otaczaj膮 was! Pojawi艂 si臋 Leonid. Jego wyrazista twarz p艂on臋艂a gniewem.

— Awionetki zosta艂y zniszczone przez Niszczycieli! — krzykn膮艂. — Planetolot jest uszkodzony. W waszym kierunku pe艂znie co najmniej p贸艂 setki tych stwor贸w. Wzmocnili艣my wasze pola do maksimum, spieszymy na pomoc. Trzymajcie si臋, bracia!

— Ile mamy czasu? — zapyta艂em. — Minuty? Se­kundy?

— Najwy偶ej trzy minuty! Ukryjcie si臋 za 艣cianami, kamie艅 ekranuje fale grawitacyjne!

Zostawi艂em Andre pod 艣cian膮 i pomkn膮艂em do Lusi­na. Razem z nim przenios艂em Truba do Andre. Biedny Anio艂 by艂 tak rozbity, 偶e nie m贸g艂 porusza膰 palcami. G艂owa bezsilnie chwia艂a mu si臋 z boku na bok, ale gra艂a w nim jesz­cze bitewna pasja, bo kiedy przechodzili艣my obok strz臋pk贸w Z艂ywroga, resztki pi贸r na z艂amanych skrzyd艂ach w艣ciekle mu si臋 zje偶y艂y. To by艂o jednak dzielne ch艂opisko!

Rozejrza艂em si臋 woko艂o. 呕adnego odpowiedniego schronu w pobli偶u nie by艂o. Potrz膮sn膮艂em Andre za ra­mi臋.

— Ocknij si臋, s艂yszysz! Otaczaj膮 nas Z艂ywrogi. Trzeba maksymalnie skoncentrowa膰 pola.

Andre drgn膮艂 i usiad艂. Oprzytomnia艂. Zostawi艂em go i zaj膮艂em si臋 Trubem. By艂em teraz spokojny o Andre. Poczucie niebezpiecze艅stwa i konieczno艣膰 w艂膮czenia si臋 do wsp贸lnych wysi艂k贸w jest najlepszym lekarstwem dla ta­kich jak on.

Z Anio艂em sprawa wygl膮da艂a gorzej. Trub 艣wietnie walczy艂 skrzyd艂ami i pazurami, umiej臋tnie uderza艂 swym ci臋偶kim cia艂em, ale 藕le operowa艂 polem. Pole uruchamia si臋 my艣l膮 i odczuciami, a Trub w 偶aden spos贸b nie potrafi艂 poj膮膰, 偶e sama ch臋膰 obrony ju偶 jest obron膮. Dla Anio艂a istnieje jedynie 艣wiat widzialny i wyczuwalny. Tego, czego nie mo偶na dotkn膮膰, jego zdaniem, po prostu nie ma. Od­wa偶ny, ale naiwny ch艂opak.

— Kiedy przyjd膮, nie ruszaj si臋, ale krzycz na nich: do ty艂u! do ty艂u! Krzycz w duchu, rozumiesz? — t艂uma­czy艂em mu. — A je偶eli nie potrafisz w duchu, wrzeszcz na g艂os, to r贸wnie偶 podzia艂a.

— Ich trzeba szarpa膰 z臋bami, bi膰 cia艂em! — nie zgadza艂 si臋 ze mn膮 i w zdenerwowaniu usi艂owa膰 wsta膰, po­magaj膮c sobie u艂omkami skrzyde艂. Nie m贸g艂 si臋 jednak na nich utrzyma膰 i z j臋kiem zn贸w opada艂 na ziemi臋.

Wtedy pojawili si臋 Niszczyciele. Pe艂zli ze wszystkich stron naraz, wytaczali si臋 zza 艣cian i niezr臋cznie maszero­wali ulic膮 poprzedzani mrocznym l艣nieniem swoich oczog艂贸w. Purpurowe p艂omienie miota艂y si臋 pomi臋dzy 艣ciana­mi budynk贸w, rozja艣nia艂y si臋 stopniowo, a偶 znale藕li艣my si臋 jakby w centrum pchanego wiatrem po偶aru, tak pot臋偶­ne i z艂owieszcze by艂o wysy艂ane przez nich promieniowa­nie. Aby nie o艣lepn膮膰, opu艣cili艣my filtry na he艂mach ska­fandr贸w. Andre, kt贸ry ju偶 ostatecznie przyszed艂 do siebie, otworzy艂 walizeczk臋 deszyfratora i uruchomi艂 go na wszystkich zakresach.

— Oszala艂e艣, po co? — szepn膮艂em.

— Nie zaszkodzi. Jestem przekonany, 偶e oni roz­mawiaj膮 ze sob膮 i 偶e blask ich g艂贸w jest z tym zwi膮zany.

Mam zupe艂nie inne usposobienie ni偶 Andre. Ca艂y by艂em poch艂oni臋ty oczekiwaniem walki. Nie mia艂em pew­no艣ci, 偶e odeprzemy atak, wiedzia艂em jednak, 偶e tanio swego 偶ycia nie sprzedamy. Brzmia艂 we mnie pe艂en niepo­koju g艂os Olgi: „Trzymajcie si臋, pomoc wkr贸tce nadej­dzie!” Mo偶liwe, i偶 gdzie艣 w powietrzu zap艂on臋艂a wideokolumna z ni膮 i z Wier膮. Nie wiem, nie mog艂em si臋 rozgl膮­da膰, bo patrzy艂em tylko na wrog贸w.

Zbiera艂o si臋 ich coraz wi臋cej. Niszczyciele ustawili si臋 w p贸艂kole i bez po艣piechu zbli偶ali si臋 do nas. Rozszy­frowa艂em ten nieskomplikowany plan. Si艂a ich p贸l grawi­tacyjnych jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odleg艂o艣ci, zmniejszaj膮c j膮 wi臋c dwukrotnie mogli uderzy膰 cztery razy silniej. Najwidoczniej zamierzali nie atakuj膮c z daleka metodycznie zacie艣nia膰 pier艣cie艅 tak d艂ugo, dop贸ki na to pozwoli op贸r naszych p贸l ochronnych, a p贸藕niej b艂ys­kawicznie skoncentrowa膰 wysi艂ki i zada膰 decyduj膮cy cios.

Zrozumia艂em, 偶e je艣li nie pomieszamy im szyk贸w, zrobi膮 z nas mokr膮 plam臋. Dusi艂a mnie w艣ciek艂o艣膰 na te bestie atakuj膮ce bez najmniejszego powodu i musia艂em j膮 z siebie wyrzuci膰 w pot臋偶nym pchni臋ciu pola. Mieli艣my nad nimi przewag臋 w postaci naszego szybkiego biegu i postanowi艂em t臋 przewag臋 wykorzysta膰.

— Skoncentrujcie na mnie swoje pola, kiedy rzuc臋 si臋 do przodu! — rozkaza艂em. — Zaraz poka偶臋 tym 艣wie­c膮cym 偶贸艂wiom, 偶e daleko im do ludzi!

— Uwa偶aj .Eli! — powiedzia艂 Lusin. — Ale nie b贸j si臋, skoncentrujemy!

W贸wczas run膮艂em na najbli偶szego, kt贸ry wype艂z艂 nieco z szeregu i zap艂aci艂 za sw膮 nieostro偶no艣膰 偶yciem. Chroniony z bok贸w przez przyjaci贸艂 skupi艂em swoje pole w w膮skie pasmo i rozci膮艂em Niszczyciela jak mieczem. Jego strz臋py jeszcze sypa艂y si臋 na ziemi臋, kiedy moje szty­letowe pole przebi艂o s膮siada. Z艂ywrogi cofn臋艂y si臋, nasili艂y i tak ju偶 pot臋偶ne 艣wiat艂o g艂贸w do tego stopnia, 偶e ich blask razi艂 oczy nawet przez ciemne filtry. Moje cia艂o zacisn臋艂a niewidzialna prasa i zacz膮艂em traci膰 oddech z b贸lu. Szcz臋­ki prasy zaciska艂y si臋 i natychmiast cofa艂y, zaciska艂y i wre­szcie os艂ab艂y: Z艂ywrogi bi艂y mnie impulsami grawitacyjny­mi, a przyjaciele odpierali ciosy swoimi polami. Zachwia­艂em si臋 trac膮c przytomno艣膰 i zanim upad艂em, zd膮偶y艂em je­szcze wysadzi膰 w powietrze nast臋pnego Niszczyciela. An­dre i Lusin podbiegli. Upad艂em im na r臋ce, a oni szybko odnie艣li mnie pod os艂on臋 艣ciany.

Lusin 艣mia艂 si臋 i tupa艂 nogami, Anio艂 w艣ciekle war­cza艂 ukazuj膮c k艂y i nawet Andre si臋 u艣miecha艂. Nie zda­rza艂o si臋 nam — nie m贸wi臋 oczywi艣cie o Aniele — nigdy przedtem walczy膰 na 艣mier膰 i 偶ycie i pierwsze powodzenie zawr贸ci艂o nam w g艂owach. W ka偶dym obudzi艂 si臋 instynkt wojownika, kt贸ry pozornie zosta艂 wiele pokole艅 wstecz wytrzebiony ze 艣wiadomo艣ci ludzkiej.

— Na atomy! — wrzeszcza艂 Lusin. — W strz臋py! Tak trzeba!

Andre uspokoi艂 si臋 pierwszy.

— Oni powtarzaj膮 atak — powiedzia艂. Niszczyciele zn贸w napierali na nas p贸艂kolem. Nie wiem czemu, ale by艂em przekonany, 偶e zmienili plan na­tarcia. 艢rodek szyku porusza艂 si臋 ostro偶niej ni偶 skrzyd艂a, kt贸re stara艂y si臋 zaj艣膰 z bok贸w i stamt膮d zmia偶d偶y膰 nas mi臋dzy wystrzelanymi naprzeciw siebie polami. Gdybym natomiast zn贸w wyrwa艂 si臋 do przodu, spokojnie wycofali­by si臋 z centrum szyku i bez trudu rozprawili z mymi przy­jaci贸艂mi pozbawionymi os艂ony z flanki. Plan obliczony by艂 na tak g艂upiego przeciwnika, 偶e poczu艂em do nich pogar­d臋. Nie wiedzia艂em jeszcze wtedy, 偶e nigdy nie nale偶y uwa偶a膰 wroga za durnia.

— My r贸wnie偶 powt贸rzymy napad, ale tym razem inaczej — powiedzia艂em. M贸j plan opiera艂 si臋 na szybko艣­ci i zgraniu naszej akcji.

Kiedy Niszczyciele dostatecznie si臋 zbli偶yli, my, zwarci w pi臋艣膰 — trzech ludzi z przodu i kulej膮cy Anio艂 z ty艂u — uderzyli艣my na ich lewe skrzyd艂o. Wszystko by艂o drobiazgowo wyliczone i doskonale si臋 uda艂o. Napadaj膮c na lewe skrzyd艂o jednocze艣nie oddalali艣my si臋 od prawe­go, przez co os艂abiali艣my jego uderzenie, z centrum szyku mo偶na si臋 by艂o chwilowo nie liczy膰, bo nauczone do艣wiad­czeniem Z艂ywrogi nie wyrywa艂y si臋 pod ogie艅 p贸l sztyleto­wych.

Tym razem dzia艂aj膮c czterema zwartymi polami uni­cestwili艣my sze艣ciu Niszczycieli i zmusili艣my ich do uciecz­ki ca艂膮 lew膮 flank膮. Nie mogli艣my ich 艣ciga膰, bo trzeba by艂o obr贸ci膰 si臋 ku centrum i prawemu skrzyd艂u. Kr贸tkim wypadem r贸wnie偶 i t臋 formacj臋 zmusili艣my do wycofania si臋. Pole bitwy usiane by艂o szcz膮tkami zniszczonych wro­g贸w i zalane ciemn膮 ciecz膮, ich krwi膮.

Powt贸rnie schronili艣my si臋 w cieniu 艣ciany.

Te piekielne stworzenia szybko jednak uczy艂y si臋 na b艂臋dach. Zrozumia艂y, 偶e atakuj膮c tyralier膮 jedynie nara­偶aj膮 si臋 na ciosy naszych si艂owych szpad. Obecnie wi臋c sz艂y trzema zwartymi grupami po jakie艣 dwadzie艣cia sztuk w ka偶dej, cielsko przy cielsku, oko przy oku. To samo, czym odparli艣my ich drugi atak — wielokrotnie wzmoc­nione, zwarte w pi臋艣膰 pole — teraz obracali przeciwko nam. 呕adnym, nawet najszybszym wypadem, nie mogli艣­my st艂umi膰 tak silnego, skoncentrowanego si艂owego stru­mienia. W tej sytuacji czas naszego 偶ycia zale偶a艂 jedynie od szybko艣ci ruchu wrog贸w.

Andre jeszcze niezupe艂nie doszed艂 do siebie po napadzie pierwszego Niszczyciela, lecz by艂 zupe艂nie spokoj­ny. Popatrzy艂em na艅 i domy艣li艂em si臋, co ma na sercu.

— Zd膮偶ysz jeszcze wywo艂a膰 gwiazdolot i nagra膰 po­偶egnanie — powiedzia艂em i odwr贸ci艂em twarz.

Z艂ywrogi nie spieszy艂y si臋, bo wiedzia艂y, 偶e im ju偶 nie umkniemy, i naciera艂y z rozwag膮. Andre wywo艂a艂 sta­tek. Nigdy jeszcze nie s艂ysza艂em tego gor膮cego, porywczego cz艂owieka m贸wi膮cego tak spokojnie i rzeczowo.

— 呕anno! Olegu! — dyktowa艂. — Za dwie minuty ju偶 mnie nie b臋dzie. Kocham was! B膮d藕cie szcz臋艣liwi!

— Obejmijmy si臋, przyjaciele! — zwr贸ci艂 si臋 do nas. — A potem zaatakujemy ich po raz ostatni. Nie ma sensu ci膮gn膮膰 tego dalej.

U艣cisn臋li艣my si臋 i uca艂owali. Trub przytuli艂 si臋 do mego ramienia i 艂ka艂 jak cz艂owiek. Czu艂o艣膰 okazana temu dziwnemu stworzeniu niemal pogodzi艂a je z nadchodz膮c膮 艣mierci膮. Da艂em znak i wszyscy rzucili艣my si臋 na centraln膮 grup臋 wroga.

Tak jak si臋 tego obawia艂em, nie uda艂o nam si臋 ni­czego dokona膰. Nie zdo艂ali艣my nawet skupi膰 swych p贸l w jedno ostrze, gdy偶 skuwaj膮ce nas 艂a艅cuchy przeci膮偶e艅 by艂y zbyt silne. Jedynie Lusin przebi艂 jednego Niszczy­ciela i sam natychmiast upad艂. Nie chcia艂em krzycze膰 ani wo艂a膰 o pomoc, ale j臋k rozpaczy mimo woli wydar艂 mi si臋 z piersi. Obok mnie krzycza艂 Andre. Nasze krzyki nie zd膮偶y艂y jeszcze umilkn膮膰 zd艂awione 艣mierciono艣ny­mi oplotami wrogich p贸l si艂owych, gdy z g贸ry co艣 run臋艂o i wszystko cudownie si臋 przeobrazi艂o: nagle os艂ab艂 skuwaj膮cy nas u艣cisk grawitacji, zgas艂o przenikliwe jarzenie oczodo艂贸w, a Z艂ywr贸g, w kt贸rego centrum celowa艂em, lecz nie dosi臋gn膮艂em, trysn膮艂 w g贸r臋 s艂upem p艂omieni i kurzu.

— Skoncentrujcie si臋 na mnie! — rozleg艂 si臋 dziki ryk Leonida. — Naprz贸d! Naprz贸d!

Zachwia艂em si臋. Podtrzyma艂 mnie Romero.

— Niez艂e uderzenie, nieprawda偶, m贸j dzielny Eli?

— zapyta艂 z u艣miechem. — S膮dz臋, 偶e uda艂o mi si臋 roz艂o­偶y膰 pa艅skiego przeciwnika na atomy. Skupmy teraz pola i udajmy si臋 za naszym wodzem!

9

Leonid rwa艂 do przodu, a przed nim rozpadali si臋 i znikali, jakby unoszeni wiatrem, Niszczyciele. Po bokach os艂aniali go Allan i Andre, z ty艂u podtrzymuj膮c si臋 nawzajem drep­tali Lusin i Trub. Zrobi艂em krok i poczu艂em, 偶e nie mog臋 porusza膰 si臋 o w艂asnych sitach.

— Odwagi, odwagi! — dodawa艂 mi ducha Romero.

— Panu oczywi艣cie najwi臋cej si臋 dosta艂o, bo oni chcieli wy­ko艅czy膰 pana w pierwszej kolejno艣ci, ale nie wolno si臋 pod­dawa膰. Prosz臋 zewrze膰 pole i od razu b臋dzie 艂atwiej i艣膰.

— Nie zostawaj w tyle, Eli! — pokrzykiwa艂 Allan.

— Poka偶 im, do czego jeste艣 zdolny!

Namowy, okrzyki i wreszcie widok Kamagina i Gromana biegn膮cych na pomoc pierwszej grupie doda艂y mi si艂. Szed艂em coraz pewniej i po kilku minutach dop臋dzili艣my Leonida.

— Naprz贸d! — krzykn膮艂 Leonid skin膮wszy mi g艂o­w膮. — Tu zosta艂o jeszcze z dziesi臋膰 tych potwork贸w. Chwyci艂em go za r臋k臋.

— Czekaj! — szepn膮艂em. — Nie trzeba ich nisz­czy膰.

— A to niby czemu? Nie odejdziemy st膮d, p贸ki chocia偶 jeden wr贸g jeszcze si臋 rusza.

— Daj spok贸j, Leonidzie! — podtrzyma艂 mnie An­dre. — Przynajmniej jednego trzeba wzi膮膰 偶ywcem.

— Racja! — zawo艂a艂 Allan. — Przywlec takiego potwora na Ziemi臋! Dawniej nazywa艂o si臋 to: „bra膰 j臋zy­ka”. — Zwr贸ci艂 si臋 do Kamagina i Gromana: — Tak to by艂o, przodkowie?

Kosmonauci potwierdzili, 偶e zdobywanie j臋zyka i obcinanie skalp贸w by艂o wa偶n膮 operacj膮 w ka偶dej cywilizo­wanej wojnie. W ich czasach wojen ju偶 nie by艂o, ale za­chowa艂y si臋 podania na ich temat. Poza tym czytali o tym w ksi膮偶kach. Literaci, cho膰 ju偶 dawno nikt na Ziemi nie walczy艂 i nie umiera艂 gwa艂town膮 艣mierci膮, ch臋tnie opisy­wali rozmaite okropno艣ci: kradzie偶e, morderstwa, pogo艅 za zyskiem i s艂aw膮, zdradzanie 偶on i m臋偶贸w, wdrapywanie si臋 po tak zwanej drabinie s艂u偶bowej i inne dzikie czyny wymagaj膮ce chytro艣ci i krwi. Poniewa偶 w tym dalekim gwiazdozbiorze zetkn臋li艣my si臋 z okrutnym narodem, r贸w­nie偶 i my powinni艣my zapozna膰 si臋 z obyczajami tych wojowniczych czas贸w.

Andre wskaza艂 na resztki:

— Sp贸jrzcie! To nie istoty, lecz maszyny! Na jego d艂oni le偶a艂 zwil偶ony ciemnym p艂ynem zes­p贸艂 element贸w uk艂adu elektronicznego: p贸艂przewodni­k贸w, opornik贸w i kondensator贸w po艂膮czonych ze sob膮 przewodami. By艂o to bez w膮tpienia urz膮dzenie sztuczne.

— To ca艂kiem prawdopodobne — zgodzi艂em si臋. — Wszystko, co wiemy o Z艂ywrogach, 艣wiadczy o ich niezwy­k艂ym okrucie艅stwie. Czy normalne istoty mog艂yby by膰 ta­kie?

— Nie — powiedzia艂 Lusin podnosz膮c z ziemi inny fragment cia艂a Niszczyciela. — Organizm. Patrzcie! To by艂 kawa艂ek 偶ywej tkanki: plecionka nerw贸w, mi臋艣ni, 艣ci臋gien i ko艣ci. Andre obraca艂 strz臋p w r臋ku bru­dz膮c sobie palce lepk膮 pokrywaj膮c膮 go ciecz膮.

— Tak — przyzna艂. — Nie mechanizm. Nasi wybawiciele poszli dalej zabieraj膮c ze sob膮 Truba, a my we tr贸jk臋 myszkowali艣my po terenie niedaw­nej bitwy. Jeszcze raz przekona艂em si臋, jak wielkie si艂y roz­rywa艂y pora偶onych wrog贸w. Okre艣lenie „rozbryzgany” nie by艂o przeno艣ni膮, lecz precyzyjnym opisem 艣mierci Ni­szczyciela.

— Wydaje mi si臋, 偶e dziwna forma unicestwienia stanowi klucz do zagadki ich 偶ycia — powiedzia艂em, gdy po jakim艣 czasie zebrali艣my z dziesi臋膰 fragment贸w cia艂 Ni­szczycieli.

Andre u艂o偶y艂 szcz膮tki rz臋dem.

— Sp贸jrzcie: sze艣膰 kawa艂k贸w 偶ywej tkanki i cztery u艂omki sztucznych urz膮dze艅. Nic wam to nie m贸wi?

— Rozumiem — odpar艂 Lusin. — Na po艂y orga­nizm, na po艂y mechanizm. P贸艂 偶ywy, p贸艂 sztuczny. Praw­da?

— Tak. To w艂a艣nie mia艂em na my艣li.

— Zapominacie o jeszcze jednej mo偶liwo艣ci: 偶ywy Z艂ywr贸g siedz膮cy w maszynie — zaoponowa艂em. — Przy rozpadzie tkanki cia艂a miesza艂y si臋 z fragmentami mecha­nizmu i da艂y taki obraz.

— No to popatrz na ten fragmencik!

Strz臋pek istotnie by艂 interesuj膮cy: 偶ywa tkanka przenika艂a si臋 ze sztuczn膮 struktur膮, jedno by艂o przed艂u­偶eniem drugiego: z ko艣ci wyrasta艂 przew贸d i platynowy opornik, na kondensatorze za艣 pozosta艂y nerwy i w艂贸kienka mi臋艣ni. To by艂o harmonijne po艂膮czenie, a nie mechani­czne s膮siedztwo 偶ywego i martwego.

— S膮 dwie mo偶liwo艣ci — ci膮gn膮艂 Andre. — Albo istoty 偶ywe odkryty spos贸b mistrzowskiego zast臋powania swych niedoskona艂ych narz膮d贸w sztucznymi organami i w ten spos贸b w po艂owie si臋 zmechanizowa艂y, albo na od­wr贸t, stworzone przez kogo艣 mechanizmy nauczy艂y si臋 wbudowywa膰 偶ywe tkanki i awansowa艂y w ten spos贸b do stopnia p贸艂organizm贸w. W obu wypadkach mamy do czy­nienia z obiektami wysokiej kultury materialnej.

Dla mnie mieszana natura Z艂ywrog贸w stanowi艂a wyja艣nienie ich zaskakuj膮cego okrucie艅stwa. Istoty zde­gradowane do mechanizm贸w musia艂y utraci膰 wrodzon膮 dobro膰. Ale je艣li to naprawd臋 s膮 automaty zmontowane z element贸w organicznych, to sk膮d bior膮 potrzebne im 偶ywe tkanki? Mo偶e poluj膮 na istoty w kosmosie, aby dzi臋­ki ich tkankom zapewni膰 sobie istnienie?

— Wo艂aj膮 nas — powiedzia艂 Lusin. — Chod藕my.

10

Leonid z zas臋pion膮 twarz膮 przechadza艂 si臋 pod 艣cian膮 bu­dynk贸w. Spojrza艂 na nas tak, jakby艣my r贸wnie偶 nale偶eli do gatunku g艂owookich. By艂o jasne, 偶e nie uda艂o si臋 偶yw­cem wzi膮膰 Z艂ywrog贸w.

— Rozpadaj膮 si臋 jak ba艅ki mydlane. Pozosta艂y przy 偶yciu trzy sztuki.

W k膮cie utworzonym przez za艂amanie 艣ciany sie­dzia艂o trzech Niszczycieli 艣ci艣ni臋tych naszymi polami. Z艂y­wrogi by艂y wyczerpane: ich oczy ledwie 艣wieci艂y, a wysy艂a­ne od czasu do czasu impulsy grawitacyjne utraci艂y dawn膮 moc. Andre uruchomi艂 deszyfrator. Romero, blokuj膮c wrog贸w z Allanem, Kamaginem, Gromanem i Trubem. przywo艂a艂 mnie gestem.

— Wie pan, czemu ani jednego nie wzi臋li艣my 偶yw­cem? Niewiarygodne, ale oni pope艂niaj膮 samob贸jstwo, kiedy sytuacja jest ju偶 bez wyj艣cia!

— Buch 艂bem o cia艂o i koniec! —powiedzia艂 Allan.

— Nasi przeciwnicy to samo eksploduj膮ce konstrukcje.

Tymczasem Kamagin, skoncentrowawszy na sobie trzy pola, metodycznie odrywa艂 jednego Z艂ywroga od dw贸ch pozosta艂ych. Kiedy pomi臋dzy nimi utworzy艂a si臋 szczelina, Niszczyciel uderzy艂 okiem w cia艂o. Rozleg艂 si臋 wybuch i do g贸ry trysn臋艂y k艂臋by wilgotnego dymu. Dwa pozosta艂e potwory przywar艂y do siebie jeszcze silniej. Ich g艂owy gor膮czkowo migota艂y.

— I tak wszystkie! — powiedzia艂 ze z艂o艣ci膮 Leonid.

— Go艂ymi r臋kami chwyta膰 je za te 艂by, czy co?

— Jak tam u ciebie? — spyta艂em Andre. — To chy­ba mowa 艣wietlna, nie powiniene艣 mie膰 trudno艣ci z odczy­taniem.

— K艂opot polega w艂a艣nie na tym, 偶e to nie jest mowa 艣wietlna. Nadaj膮 s艂abo modulowane fale grawita­cyjne, a 艣wiecenie tym impulsom tylko towarzyszy. Z tak膮 form膮 mowy stykam si臋 po raz pierwszy.

Andre westchn膮艂.

— Klucz! Klucz! Gdybym m贸g艂 odczyta膰 przynaj­mniej jeden sygna艂...

— Zaraz dam ci klucz. Podra偶ni臋 ich troch臋, a ty obserwuj reakcj臋.

Wysun膮艂em si臋 do przodu, uderzy艂em niezbyt silnie polem i zn贸w si臋 cofn膮艂em. Operacj臋 t臋 powt贸rzy艂em trzy­krotnie, a potem zacz膮艂em ostro偶nie rozsuwa膰 wrog贸w. Porzuci艂em to zaj臋cie, aby zn贸w przej艣膰 do uderze艅. Ciosy by艂y s艂abe, raczej poklepywania ni偶 pchni臋cia. Ze dwa razy wystawi艂em te偶 w ich kierunku rozcapierzone palce.

— Starczy! — powiedzia艂 Andre rado艣nie. — Teraz chyba rozszyfrujemy ich mow臋. S艂uchajcie, to bardzo cie­kawe.

P贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e deszyfrator niekt贸re szcze­g贸艂y 藕le zrozumia艂, ale sedno przekaza艂 prawid艂owo: „Ten sam, zab贸jca pierwszego... Zn贸w ten sam... Zn贸w... Roz­suwa... Ka偶cie ekranowanym... Tylko oni... Na planecie jest dw贸ch, pozostali zgin臋li... Sze艣膰dziesi膮ty trzeci zada艂 sobie 艣mier膰. Ja s艂abn臋. Brakuje mi grawitacji. Odpowia­dam: oni s膮 inni, kamiennopalcza艣ci... Ekranowanych... Dlaczego dopiero pod wiecz贸r, przecie偶 s膮 bli偶ej?... Do wieczora nie utrzymam si臋... Nie wytrzymam... Wys艂ali艣­my wszystko, niepotrzebnie zostali艣my... Uderz臋 g艂ow膮... Planeta nie jest ju偶 potrzebna... Planeta... ”

Przez kilka sekund zastanawiali艣my si臋 nad rozszy­frowanym tekstem. Najwidoczniej gdzie艣 w pobli偶u by艂a ich baza, z kt贸r膮 rozmawiali. Powinni艣my by膰 przygotowa­ni na nowy atak. P贸藕niej ka偶dy z nas zacz膮艂 m贸wi膰 o tym, co mu si臋 wydawa艂o najbardziej wa偶ne.

— Pomoc dla nich przyjdzie dopiero w nocy — po­wiedzia艂 Leonid. — Powinni艣my wi臋c upora膰 si臋 z nimi przed wieczorem.

— O jakich ekranowanych mowa? Przed czym ekranowanych? Przed dzia艂aniem naszych p贸l? — zapyta­艂em. — Ale oni zapominaj膮 o naszych gwiazdolotach.

— Ich grawitacja s艂abnie — powiedzia艂 Andre. — Co znaczy to dziwne zdanie? Dlaczego nie odebrali艣my impuls贸w ich rozm贸wc贸w?

— Rozm贸wcy s膮 daleko — odpar艂em. — Deszyfra­tor nie uchwyci艂 ich s艂abych sygna艂贸w.

— Planeta niepotrzebna — wymamrota艂 Lusin. — Niepotrzebna. Zniszcz膮?

— W tej chwili najwa偶niejsza jest gro藕ba: „Uderz臋

g艂ow膮” —powiedzia艂 Kamagin. —Jest to niew膮tpliwie za­powied藕 samob贸jstwa. Trzeba mu zapobiec, tylko jak?

— Unieruchomi膰 tym stworom g艂owy! — hukn膮艂 Allan. — Albo po prostu odci膮膰 im peryskopy p艂askim po­lem.

— Nie — zaoponowa艂em. — Wtedy rozsypi膮 si臋 na kawa艂ki. Andre ma racj臋, 偶e co艣 wa偶nego zwi膮zane jest z faktem s艂abni臋cia ich grawitacji. Usztywnijmy ich mi臋­dzy polami i przenie艣my w takim stanie do komory ci艣nie­niowej .

Unieruchomione Z艂ywrogi zosta艂y wkr贸tce rozdzie­lone, Wtedy jeden z nich zdo艂a艂 jednak jako艣 uderzy膰 si臋 g艂ow膮. Tym pieczo艂owiciej obchodzili艣my si臋 z ostatnim. Nie艣li艣my go do planetolotu, 艣ciskaj膮c oddzielnymi polami tu艂贸w i g艂ow臋. Niszczyciel wyra藕nie s艂ab艂, jego impulsy stawa艂y si臋 nieczytelne, g艂owa przesta艂a si臋 porusza膰 i zga­s艂a.

— Chyba umar艂 — powiedzia艂 Andre, kiedy umie艣­cili艣my potwora w komorze ci艣nieniowej planetolotu. — Deszyfrator nie odbiera 偶adnych sygna艂贸w.

Wzmocnili艣my ci艣nienie w komorze i uruchomili艣my pok艂adowy grawitator w nadziei, 偶e wielkie ci膮偶enie wskrzesi Niszczyciela. Zamocowawszy g艂ow臋 tak, aby przypadkiem nie upad艂a na cia艂o, pozostawili艣my Niszczy­ciela w jego tymczasowym wi臋zieniu.

— Zostan臋 tu — powiedzia艂 Andre — i postaram si臋 zbada膰 budow臋 cia艂a oraz fizjologi臋 naszych przeciwni­k贸w.

— My tymczasem poszukamy mieszka艅c贸w planety — o艣wiadczy艂 Leonid. — Mo偶e nie wszyscy zgin臋li.

Planeta wydawa艂a si臋 po dawnemu martwa. Oble­cieli艣my miasto i skierowali艣my si臋 ku innym osiedlom, kt贸re wygl膮da艂y jak kopie pierwszego. Wsz臋dzie spotyka­li艣my okropne 艣lady pogromu. Zielone jeszcze rankiem lasy i 艂膮ki 偶贸艂k艂y i wi臋d艂y. Ro艣liny na planecie by艂y ca艂ko­wicie zniszczone, podobnie jak uprawiaj膮ce je rozumne 艣wierszcze z niemal ludzkimi g艂owami.

Nastroi艂em deszyfrator na dowolne fale jeszcze pra­cuj膮cego m贸zgu. Po godzinie poszukiwa艅 odebrali艣my s艂a­be impulsy i polecieli艣my w kierunku ich 藕r贸d艂a.

Peleng falowy doprowadzi艂 nas do podziemnego ka­na艂u czy te偶 rury kanalizacyjnej zagubionej w艣r贸d lasu. Wej艣cie do kana艂u by艂o zas艂oni臋te traw膮 i krzewami. De­szyfrator wykazywa艂 obecno艣膰 trzech 偶ywych istot.

Pr贸bowa艂em przedosta膰 si臋 do wn臋trza rury, ale otw贸r by艂 dla mnie zbyt w膮ski i do 艣rodka wpe艂z艂 Kama­gin. Poprosi艂 o pomoc i za nim uda艂 si臋 r贸wnie偶 szczup艂y Groman. We dw贸jk臋 wydobyli na zewn膮trz konaj膮cego sze艣cioskrzyd艂ego. Rozumny 艣wierszcz nie odpowiada艂 na pytania, nie porusza艂 si臋 i prawie nie oddycha艂, ale jego m贸zg jeszcze pracowa艂 z gor膮czkow膮 szybko艣ci膮.

— Tam s膮 ich ca艂e setki — powiedzia艂 Kamagin — ale wszyscy martwi.

— Dw贸ch jeszcze 偶yje — odpowiedzia艂em. — Przy­rz膮d odbiera pr膮dy czynno艣ciowe ich m贸zg贸w. We藕cie bioskop.

Z aparacikiem wykrywaj膮cym 艣lady 偶ycia wr贸cili do kana艂u. Dw贸ch wydobytych mieszka艅c贸w planety by艂o w jeszcze gorszym stanie ni偶 pierwszy. Jeden skona艂, kiedy go wynoszono na zewn膮trz, drugi 偶y艂 jeszcze kilka minut i mog艂em zapisa膰 promieniowanie jego umieraj膮cego m贸­zgu.

Zaj膮wszy si臋 pierwszym, przekona艂em si臋, 偶e nie ma nadziei na jego powr贸t do zdrowia, ale mo偶na przez jaki艣 czas podtrzymywa膰 gasn膮cy p艂omyk 偶ycia. Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r, kiedy przekonali艣my si臋, 偶e na planecie nie ma ju偶 偶ywych istot.

— Zabierzemy pomniki — zaproponowa艂 Leonid. Automaty zdj臋艂y rze藕by z coko艂贸w, a p贸藕niej prze­nios艂y do planetolotu r贸wnie偶 same postumenty.

— Nadal brak sygna艂贸w statku id膮cego wrogom na pomoc — powiedzia艂 Andre. — Jego milczenie dzia艂a mi na nerwy.

— Wsiada膰! — zakomenderowa艂 Leonid. — Wra­camy do gwiazdolotu.

Spojrza艂em na niebo. Elektra zasz艂a za horyzont i nast膮pi艂 zmierzch. Nad miastem zap艂on臋艂o tysi膮ce latar艅. One jedne nadal dzia艂a艂y. Wstrz膮saj膮ce wra偶enie robi艂a ta wspania艂a iluminacja w kr贸lestwie 艣mierci i chaosu.

11

Teraz przechodz臋 do tragedii Andre i na my艣l o niej roz­pacz 艣ciska mnie za gard艂o. Nawet teraz, oddzielony od owego strasznego dnia latami i jeszcze straszliwszymi wy­darzeniami, nie pojmuj臋 do ko艅ca tego, co si臋 wtedy sta­艂o. Przede wszystkim nie rozumiem siebie. Jak mog艂em okaza膰 si臋 tak lekkomy艣lny? Czemu wszyscy zachowywa­li艣my si臋 jak stado ciel膮t? Wszak ju偶 wtedy wiedzieli艣my, 偶e walczymy z podst臋pnym, dysponuj膮cym pot臋偶nymi 艣rodkami technicznymi wrogiem, wiedzieli艣my te偶, i偶 wr贸g ten pod wieloma wzgl臋dami nas przewy偶sza. Dlacze­go, dlaczego nie pomy艣leli艣my o najprostszych, elementar­nych wr臋cz 艣rodkach ochronnych? Wr贸g sam o艣wiadczy艂, 偶e zamierza nas pokona膰. Dlaczego zlekcewa偶yli艣my jego gro藕by? Czytaj膮c po raz kt贸ry艣 z rz臋du zapis rozmowy Z艂ywrog贸w ze sw膮 baz膮, przekona艂em si臋 ostatecznie, 偶e ze wszystkich mo偶liwych znacze艅 zagadkowego s艂owa „ekranowany” wybra艂em najdalsze od prawdy i nie tylko pomyli艂em si臋, lecz r贸wnie偶 przekona艂em wszystkich, 偶e mam racj臋. I Andre! Biedny Andre, kt贸ry tak przenikli­wie domy艣li艂 si臋 niewidzialno艣ci naszych przeciwnik贸w, te偶 z ulg膮 zrezygnowa艂 ze swego odkrycia. Zn贸w pytam si臋, czemu nasze oczy za膰mi艂a 艣lepota w贸wczas, kiedy po­trzebna by艂a ca艂a ostro艣膰 wzroku? Czy to dlatego, 偶e uj­rzawszy jak brzydcy i niezdarni s膮 nasi przeciwnicy i jak 艂atwo rozprawiamy si臋 z nimi naszymi s艂abymi polami, od razu nabrali艣my do nich pe艂nej zadufania pogardy i nawet nie pr贸bowali艣my si臋 dowiedzie膰, czy wszyscy s膮 tacy sami? „Dlaczego nie mo偶ecie by膰 przed noc膮? ” — wo艂a艂 do swoich ostatni Z艂ywr贸g. Na Sigmie zapada艂a noc. Po­s艂ana przez wrog贸w pomoc ju偶 zbli偶a艂a si臋 do planety. Od okrutnego ciosu dzieli艂y nas minuty, a my beztrosko pa­plali艣my, ciesz膮c si臋 z 艂atwego zwyci臋stwa!

— Tu s膮 pi臋kne noce! — powiedzia艂em do Andre. — Nawet ta automatyczna iluminacja nie t艂umi blasku gwiazd.

Andre uni贸s艂 g艂ow臋 i przez chwil臋 patrzy艂 w niebo. Powietrze by艂o niezwykle przejrzyste. Ekranowani wrogo­wie ju偶 wisieli nad nami, a my spokojnie zachwycali艣my si臋 gwiazdami Plejad.

— Pospieszcie si臋! — krzykn膮艂 gniewnie Leonid. — Tylko na was czekamy.

Ruszy艂em ku planetolotowi i wtedy us艂ysza艂em krzyk Andre, ochryp艂y i przerywany. Dusili go, a on si臋 w艣ciekle wyrywa艂. Czu艂em pulsacj臋 jego pola.

— Eli, pom贸偶! — krzycza艂 Andre. — Eli! Eli! Rzuci艂em si臋 ku niemu. Nie dojrza艂em go. Nad ciem­n膮 ziemi膮 jaskrawo po艂yskiwa艂y gwiazdy, powietrze by艂o spokojne i przejrzyste. Gdzie艣 obok mnie d艂awi艂 si臋 i wo­艂a艂 o pomoc Andre. S艂ysza艂em go zupe艂nie dok艂adnie, wiedzia艂em, 偶e mu knebluj膮 usta, a on si臋 wyrywa i zn贸w krzyczy:

— Eli! Eli! Na pomoc!

— Niewidzialni! — wrzasn膮艂em i rzuci艂em swoje pole w kierunku krzyku, nie zdaj膮c sobie nawet sprawy, 偶e jest r贸wnie niebezpieczne dla Andre, jak i dla napastni­k贸w.

Wtedy zobaczy艂em Andre po raz ostatni. Moje ude­rzenie odrzuci艂o kt贸rego艣 z atakuj膮cych go Niewidzial­nych. W powietrzu nagle zjawi艂y si臋 nogi Andre, w艣ciekle wierzgaj膮ce i zadaj膮ce komu艣 ciosy. Wida膰 by艂o tylko nogi! Na miejscu, gdzie powinien by膰 tu艂贸w i g艂owa, spo­kojnie 艣wieci艂y gwiazdy. Od tej pory min臋艂o wiele lat, ale ci膮gle jeszcze widz臋 ten obraz: same tylko zawieszone w powietrzu, walcz膮ce nogi Andre.

Nie zdo艂a艂em zewrze膰 jeszcze ca艂kiem pola, kiedy zada艂em nowy cios. Wiedzia艂em, 偶e koledzy spiesz膮 ju偶 na pomoc i najwa偶niejsz膮 rzecz膮 w tej. pierwszej minucie bi­twy by艂o nie pozwoli膰 wci膮gn膮膰 Andre w ca艂kowit膮 niewidzialno艣膰, zanim reszta ludzi nie w艂膮czy si臋 do walki. Chcia艂em ca艂kowicie odkry膰 Andre, ale chybi艂em. Jaka艣 nowa si艂a podrzuci艂a mnie w powietrze. Rozejrza艂em si臋 i poj膮艂em, 偶e sta艂em si臋 niewidzialny. Nie znalaz艂em swoje­go tu艂owia i n贸g. Widzia艂em przez swoje cia艂o kamyki i trawki na ziemi, kt贸re szybko oddala艂y si臋 i nik艂y w ciem­no艣ciach nocy. Jakie艣 elastyczne p臋ta wi膮za艂y mi r臋ce i ci膮­gn臋艂y ku g贸rze. Cho膰 zaskoczony, do granic mo偶liwo艣ci napi膮艂em swoje pole i zatrzyma艂em wznoszenie. Teraz ko­艂ysa艂em si臋 o jakie艣 pi臋膰 metr贸w nad gruntem. Andre nadal krzycza艂, ale jego g艂uchy, przerywany glos dobiega艂 gdzie艣 z wysoka. Powoli, lecz nieust臋pliwie ci膮gni臋to go do g贸ry. Zn贸w byt ca艂kowicie niewidoczny.

W dole zobaczy艂em biegn膮cych ludzi kieruj膮cych si臋 na krzyk Andre. Ja sam napinaj膮c maksymalnie pole, aby nie da膰 si臋 pokona膰, walczy艂em w milczeniu. Leonid za­trzyma艂 si臋 pode mn膮 i uni贸s艂 g艂ow臋 do g贸ry.

— Gdzie jeste艣cie? — krzycza艂 zatrwo偶ony. — Gdzie jeste艣cie? Nie widz臋 was!

Co艣 wstr臋tnie szorstkiego i zimnego zakry艂o mi usta. Wyrwa艂em si臋 i krzykn膮艂em:

— Koncentrujcie na mnie swoje pola! Andre uno­sz膮 do g贸ry!

Tym razem d藕wignie 艣cisn臋艂y moj膮 g艂ow臋 i szyj臋 tak silnie, 偶e p艂ucom zabrak艂o oddechu. Przed oczami zami­gota艂y czerwone kr臋gi, ale r贸wnocze艣nie poczu艂em, jak nape艂nia si臋 sil膮 moje s艂abn膮ce pole. Niemal traci艂em ju偶 przytomno艣膰 z braku powietrza, ale nie straci艂em jasno艣ci my艣li. Nie u偶y艂em pola natychmiast, lecz troch臋 jeszcze opiera艂em si臋, nie daj膮c si臋 wlec do g贸ry, a kiedy ju偶 nie mog艂em wytrzyma膰, szarpn膮艂em si臋 ze wszystkich si艂.

Osaczaj膮cy mnie przeciwnicy najwidoczniej nie oczekiwali takiego uderzenia i zostali odrzuceni jak pi贸r­ka. Jeden, zupe艂nie pora偶ony ciosem pola, wypad艂 z niewidzialno艣ci i run膮艂 obok mnie na ziemi臋. Nie traci艂em, czasu na przygl膮danie mu si臋. Poderwa艂em si臋 na nogi i wezwa艂em awionetk臋. Obok wznosi艂a si臋 ku g贸rze awionetka Romera.

— Strze偶cie si臋, oni s膮 niewidzialni! — krzykn膮艂em i us艂ysza艂em jeszcze, 偶e Leonid poleci艂 uruchomi膰 lokatory planetolotu.

Wznios艂em si臋 do g贸ry i zatrzyma艂em awionetk臋.

Romero tak偶e znieruchomia艂 w powietrzu. Ws艂uchiwali艣­my si臋 w cisz臋, w nadziei, 偶e us艂yszymy jeszcze krzyki An­dre. G艂os贸w nie us艂ysza艂em, ale wyda艂o mi si臋, 偶e z boku dobiega j臋k i odg艂os przerywanego oddechu. Rzuci艂em si臋 w kierunku tych odg艂os贸w walki, obmacuj膮c przezroczy­ste powietrze liniami pola si艂owego. Romero czyni艂 to samo, ale 偶aden z nas niczego nie wykry艂.

— Trzeba jako艣 zracjonalizowa膰 nasze poszukiwa­nia — powiedzia艂 Romero zbli偶aj膮c si臋 do mnie. — Zgo­dzi si臋 pan, 偶e miotanie si臋 na o艣lep...

— Oni go unios膮 ze sob膮! — m贸wi艂em nie s艂uchaj膮c go. — Porw膮 i unios膮, niech pan to zrozumie!...

— Oni ju偶 porwali Andre. Pytanie, gdzie si臋 ukry­li? Szukamy ich nad polem walki, a oni mogli ju偶 dawno opu艣ci膰 planet臋. Trzeba wezwa膰 gwiazdoloty.

Na statkach ju偶 wiedziano o nieszcz臋艣ciu Andre. Lokatory pok艂adowe przeszukiwa艂y przestrze艅 wok贸艂 planety. Czu艂o艣膰 tych urz膮dze艅 jest taka, 偶e wykrywaj膮 przedmiot wielko艣ci guzika z odleg艂o艣ci stu tysi臋cy kilometr贸w. Andre i jego porywacze byli wi臋ksi od guzika, a statki znajdowa艂y si臋 w odleg艂o艣ci mniejszej ni偶 sto tysi臋cy kilometr贸w, ale na­wet 艣ladu Z艂ywrog贸w nie wykry艂y. Nie wiedzieli艣my jeszcze w贸wczas, 偶e wszelkie typy lokator贸w s膮 bezsilne wobec ich urz膮dze艅 ekranuj膮cych. Skuteczne 艣rodki walki z niewidzial­nymi nale偶a艂o dopiero wynale藕膰. Obecnie ka偶dy rozumie, 偶e nierozwa偶nie uwik艂ali艣my si臋 w walk臋, wprawdzie dobrze uzbrojeni, jak tego p贸藕niej dowiedli艣my, ale nie maj膮c zupe­艂nie poj臋cia, jakie 艣rodki techniczne b臋d膮 do tej walki po­trzebne. Byli艣my podobni do 艣lepego giganta rzucaj膮cego si臋 w艣ciekle na widz膮cych wrog贸w, kt贸rzy oczywi艣cie b臋d膮 mieli za swoje, je偶eli dostan膮 si臋 w jego r臋ce, je偶eli si臋 dostan膮!... Nieszcz臋艣cie — porwanie Andre — ju偶 nas dotkn臋艂o, ale nikt nie zdawa艂 sobie sprawy z wielko艣ci tego nieszcz臋艣cia. Mo偶liwe zreszt膮, 偶e dobrze si臋 sta艂o. Gdyby艣my dok艂adnie wiedzieli, co nam grozi, niemal na pewno nie odwa偶yliby艣­my si臋 tak ryzykowa膰, jak ryzykowali艣my i nie osi膮gn臋li­by艣my takich sukces贸w, jakie sta艂y si臋 naszym udzia艂em.

Ja najmniej ze wszystkich pojmowa艂em daremno艣膰 naszych 贸wczesnych poszukiwa艅. Dygota艂em z rozpaczy i wiedzia艂em jedynie to, 偶e przed porwaniem Andre tylko mnie wo艂a艂 na pomoc, a ja mu tej pomocy nie udzieli艂em. Nie mog艂em t艂umaczy膰 si臋 przed sob膮 nag艂o艣ci膮 napadu niewidzialnych, gdy偶 w gruncie rzeczy nie by艂o to 偶adn膮 niespodziank膮 (wszak w swych rozwa偶aniach dopuszczali艣­my niewidzialno艣膰 Niszczycieli).

Nie pami臋tam, jak d艂ugo trwa艂a ta szamotanina nad planet膮. Do mnie i Romera do艂膮czyli Lusin i Allan. Czte­ry skrzy偶owane pola si艂owe obmacywa艂y ka偶d膮 drobin臋 powietrza. Nak艂ada艂y si臋 na nie pot臋偶ne pola lokacyjne gwiazdolot贸w i szerokie sto偶ki si艂owe planetolot贸w. Wszystko na pr贸偶no.

Zn贸w podlecia艂 do mnie Romero.

Ze statku przekazano polecenie, aby艣my zaprze­stali poszukiwa艅. Daj膮 nam kwadrans na powr贸t. Wyda­rzy艂o si臋 co艣 jeszcze wa偶niejszego.

By艂em wtedy ju偶 tak zm臋czony i zoboj臋tnia艂y, 偶e przyj膮艂em to bez protestu. Wyl膮dowa艂em ko艂o planetolo­tu i powlok艂em si臋 do wej艣cia, gdzie czeka艂 na mnie przy­gn臋biony Leonid.

— Sp贸jrz, kto z tob膮 walczy艂 —powiedzia艂 wskazu­j膮c na skrzyni臋 stoj膮c膮 obok planetolotu.

W skrzyni le偶a艂y szcz膮tki mojego wroga. Patrzy艂em na niego t臋pym wzrokiem, nie zdaj膮c sobie sprawy z tego, co widz臋. By艂em tak pewny, 偶e wszystkie umieraj膮ce Z艂y­wrogi rozpadaj膮 si臋 na strz臋py, 偶e nawet nie dopuszcza艂em dla nich innej formy zgonu. Nie w膮tpi艂em, 偶e uwidocznio­ny niewidzialny wr贸g ju偶 dawno rozproszy艂 si臋 na powierz­chni planety. Potem zrozumia艂em, 偶e je艣li nawet mam przed sob膮 Niszczyciela, to niewiele by艂 podobny do tych, z kt贸rymi walczyli艣my poprzednio.

— Wiecie, kogo mi przypomina ten potworek? — wyszepta艂 zdumiony Romero. — Ludzik贸w ze stali zbroje­niowej i z艂omu, jakimi straszyli swoich pobratymc贸w sta­ro偶ytni rze藕biarze abstrakcjoni艣ci.

Obr贸ci艂em si臋 w milczeniu ku Romerowi. Nie mia­艂em poj臋cia, 偶e kiedykolwiek 偶yli tacy rze藕biarze i nigdy nie widzia艂em ich prac. Istota spoczywaj膮ca w skrzynce sk艂ada艂a si臋 z samych ko艣ci lub pr臋t贸w: kolumna central­na, dwie nogi, dwie r臋ce, dwa pier艣cienie o grubo艣ci na­szej szyi umieszczone tam, gdzie ludzie maj膮 biodra, i za­miast g艂owy znana ju偶 nam po艂yskliwa, a teraz martwa na­ro艣l. To by艂 szkielet istoty, a nie istota, tak mi si臋 przynaj­mniej wydawa艂o. Stawy szkieletu, wytrzyma艂ego i gi臋tkie­go, zgina艂y si臋 艂atwiej ni偶 ludzkie. Tylko w gor膮czkowym 艣nie mo偶na zobaczy膰 takiego mieszka艅ca za艣wiat贸w.

Lusin by艂 bardziej obyty z takimi istotami, hodowa艂 przecie偶 swoich ptasiog艂owych bog贸w i cudaczne zwierza­ki. Podni贸s艂 teraz z艂aman膮 przy wyj艣ciu z niewidzialno艣ci i upadku na ziemi臋 ko艣膰 nogi.

— Popatrz, Eli. Mi臋艣nie i nerwy te偶. Tylko wew­n膮trz. Dla nas ko艣ci s膮 rusztowaniem. Dla nich pow艂ok膮. Niezawodna konstrukcja. Lepsza od ludzkiej. Natura si臋 postara艂a... Ciekawe, ile miliard贸w lat? Sto milion贸w nie wystarczy na pewno...

— Gwiazdoloty zn贸w nas pop臋dzaj膮! — powiedzia艂 Leonid. — Zabieramy skrzynk臋 i odlatujemy.

12

Droga do gwiazdolotu zabra艂a nam kilka minut. Kiedy planetolot znikn膮艂 we wn臋trzu „Po偶eracza Przestrzeni”, oba statki szybko oddali艂y si臋 od Sigmy. Twarz Wiery zapuch艂a od p艂aczu. O nic nas nie pyta艂a, gdy偶 widzia艂a na ekranie nasz膮 walk臋 z niewidzialnymi. Zapyta艂em, czemu zakazano nam dalszych poszukiwa艅. Musia艂o si臋 wydarzy膰 co艣 okropnego, skoro porzucili艣my Andre na pastw臋 losu!

— Przestrze艅 pe艂na jest zak艂贸ce艅 grawitacyjnych — odpowiedzia艂a Wiera. — Deszyfratory przechwyci艂y grawigram niewidzialnych. Na szcz臋艣cie z艂amali艣my ich kod i odczytali艣my t臋 wiadomo艣膰. S膮dz膮c z doniesienia, Andre na planecie ju偶 nie ma. „Wzi臋li艣my jednego kamiennopalczastego. Niszczyciel numer sto trzydzie艣ci zgin膮艂. Wyco­fujemy si臋 do bazy. Mo偶liwe s膮 wszelkie niespodzianki. Natychmiast zabierzcie nas. Pora ju偶 sko艅czy膰 z planet膮”.

Wszyscy cz艂onkowie za艂ogi wolni od wachty byli w sali obserwacyjnej. Obok mnie usiad艂a Wiera. Milczeli艣­my czekaj膮c na nowe wiadomo艣ci. Potem przysiad艂a si臋 do nas Olga, kt贸ra przekaza艂a dow贸dztwo Leonidowi na czas jego wachty.

— Eli, kochany — powiedzia艂a Olga. — Wszyscy cierpimy. Taka okropna 艣mier膰...

— Porwanie — odpar艂em. — Andre nie zgin膮艂, lecz zosta艂 porwany. Zapami臋taj to, Olgo.

Olga nic na to nie odpar艂a. Ja r贸wnie偶 nie chcia艂em nic m贸wi膰. S艂owa nie mog艂y pom贸c ani pocieszy膰. Nie wiedzieli艣my przecie偶 rzeczy najwa偶niejszej: gdzie jest Andre! Mo偶e gdzie艣 w pobli偶u, niewidzialny i niedost臋p­ny? Zacisn膮艂em z臋by z w艣ciek艂o艣ci i rozpaczy.

— Uspok贸j si臋, Eli — powiedzia艂a Wiera. — Nie trzeba tak rozpacza膰.

I wtedy pojawi艂a si臋 kula Niszczycieli. Pojawi艂a si臋 dok艂adnie tak, jak to opisywali kosmonauci z „Mendelejewa”. Wyskoczy艂a z niebytu i zwalniaj膮c stopniowo bieg pomkn臋艂a ku powierzchni Sigmy. Wstrzymali艣my oddech i nie odrywali艣my od niej wzroku.

— Co oni robi膮! — wykrzykn臋艂a po chwili Wiera. — Musimy im przeszkodzi膰, to potworne!

Kula lecia艂a teraz nad powierzchni膮 Sigmy. Nikt nie zauwa偶y艂, kiedy jej lot przekszta艂ci艂 si臋 w grawitacyjny atak na planet臋. Wszystko, co si臋 na niej znajdowa艂o — miasta, lasy, r贸wniny — nagle poderwa艂o si臋 do g贸ry, jak­by przeorane gigantycznym p艂ugiem. Na Sigmie podnosi艂a si臋 ogromna fala przyp艂ywowa, z tym tylko, 偶e nie by艂a to fala oceaniczna, lecz fala twardej masy planetarnej, ska艂 i gruntu. Ci臋偶kie chmury py艂u zasnu艂y unicestwian膮 plane­t臋. 呕aden wybuch wulkanu, 偶adna eksplozja atomowa nie spowodowa艂aby takich potwornych zniszcze艅, jak jeden oblot gro藕nej kuli wok贸艂 planety. Musi min膮膰 wiele tysi臋­cy lat, zanim Sigma zn贸w b臋dzie nadawa膰 si臋 do 偶ycia.

Kr膮偶ownik wroga skry艂 si臋 za kraw臋dzi膮 Sigmy i przeorywa艂 z kolei jej odwrotn膮 stron臋.

— Leonidzie! — krzycza艂a Wiera. — 呕膮dam inter­wencji!... Zatrzymaj ich si艂膮!

— Nie! — krzykn膮艂em. — Nie, Wiero! Na Sigmie nie ma ju偶 偶ycia, a w kuli lub w jej pobli偶u jest Andre. Nie wszystko jeszcze stracone i mo偶emy go uratowa膰!

— Zreszt膮 ju偶 za p贸藕no na pomoc dla Sigmy — do­rzuci艂 Leonid. — Nie spodziewali艣my si臋, 偶e ich statek jest zdolny do podobnych dzia艂a艅. Niewykluczone, 偶e z nami spr贸buj膮 post膮pi膰 tak samo.

— Jeste艣cie gotowi do odparcia ataku? — spyta艂a Wiera, kt贸ra zdo艂a艂a si臋 opanowa膰.

— Gotowi. Allan donosi, 偶e jego anihilatory czeka­j膮 tylko na rozkaz. Atak na nas nie wyjdzie bandycie na zdrowie.

— Je偶eli trzeba b臋dzie walczy膰, pami臋tajcie, 偶e na tamtym statku jest Andre.

Statek wrog贸w wynurzy艂 si臋 zza tarczy Sigmy i ju偶 k艂ad艂 si臋 w powrotny kurs, kiedy nas zauwa偶y艂. Naty­chmiast zawr贸ci艂 i pocz膮艂 si臋 do nas zbli偶a膰. Leonid i Allan uruchomili anihilatory masy. Substancja aktywna zamieni­艂a si臋 w przestrze艅. Ani Allan, ani Leonid z ostro偶no艣ci nie w艂膮czyli otaczaj膮cych nas cia艂 kosmicznych do reakcji rozk艂adu masy. Nie by艂o to na razie potrzebne, bo wrogi kr膮偶ownik, lec膮cy z szybko艣ci膮 niemal 艣wietln膮, nie zbli偶a艂 si臋 do nas nawet o kilometr. Wytwarzali艣my tak膮 ilo艣膰 pu­stki kosmicznej, 偶e nie zdo艂a艂 si臋 przez ni膮 przebi膰. Mog艂o si臋 pozornie wydawa膰, 偶e nasze statki dysponuj膮ce prze­wag膮 szybko艣ci ucieka艂y co si艂 przed po艣cigiem. Je偶eli Ni­szczyciele sami nie opanowali techniki anihilacji substan­cji, to nie mogli si臋 domy艣li膰, i偶 w rzeczywisto艣ci nie za­mierzali艣my nawet rusza膰 z miejsca.

MUK rozszyfrowa艂 grawigram kr膮偶ownika: „Widz臋 obcy statek. Nie mog臋 si臋 do niego zbli偶y膰. Atakowa膰 z wielkiej odleg艂o艣ci nie mog臋. Przechodz臋 w nad艣wietln膮, aby wej艣膰 w sto偶ek ciosu”.

— Przechodz膮 w nad艣wietln膮! — krzykn臋艂a Wiera.

— Niech przechodz膮 — odezwa艂 si臋 Leonid. — Im szybciej rw膮 si臋 ku nam, tym energiczniej ich odrzucamy. Na razie nie widz臋 zbytniego niebezpiecze艅stwa.

Nie podziela艂em optymizmu Leonida. Kr膮偶ownik po przej艣ciu do obszaru nad艣wietlnego sta艂 si臋 nie tylko niewidoczny, lecz r贸wnie偶 umkn膮艂 spod naszej kontroli. Nie wiedz膮c, o ile wyprzedza 艣wiat艂o, nie mogli艣my by膰 pewni skuteczno艣ci obrony anihilacyjnej. Statek Z艂ywro­g贸w m贸g艂 si臋 przebi膰 w takiej sytuacji przez tarcz臋 nieu­stannie generowanej pustki.

Leonid mnie uspokoi艂:

— Odrzucimy go, nawet nie wiedz膮c, gdzie si臋 znajduje. A je偶eli si臋 zbli偶y, zd膮偶ymy zawsze realnie uciec nie wdaj膮c si臋 w walk臋.

Wkr贸tce Niszczyciele poj臋li, 偶e niczego nie osi膮gn膮, i po zahamowaniu zn贸w stali si臋 widzialni. MUK rozszy­frowa艂 kolejny meldunek:

„Atak si臋 nie powi贸d艂. Zabieram baz臋 ekranowa­nych i wracam do eskadry”.

Zaraz po tym kr膮偶ownik znikn膮艂 r贸wnie nagle, jak si臋 pojawi艂. Razem z nim znikn臋艂a ostatnia nadzieja na wyzwolenie Andre, kt贸ry unoszony przez kosmicznych zb贸jc贸w mkn膮艂 do wn臋trza Plejad, gdzie stacjonowa艂a ich eskadra. Je偶eli naturalnie jeszcze 偶y艂...

13

By艂em tak zm臋czony, 偶e zasn膮艂em w fotelu. Przy艣ni艂 mi si臋 Andre i obudzi艂em si臋 z krzykiem. Oba gwiazdoloty sz艂y w obszarze nad艣wietlnym kursem niewidzialnej kuli. Dowiedzia艂em si臋, 偶e postanowiono odszuka膰 tajemnicz膮 eskadr臋 wrog贸w, a po jej wykryciu dzia艂a膰 zale偶nie od okoliczno艣ci. Przemy艣lawszy wszystko, z ci臋偶kim sercem u艣wiadomi艂em sobie, 偶e nie ma prawie szans na uratowa­nie Andre.

Po znikni臋ciu Andre ca艂a jego praca przypad艂a na mnie. Razem z Lusinem ca艂y ranek sp臋dzili艣my na badaniu szcz膮tk贸w obu wrog贸w i rozszyfrowywaniu nagra艅 pr膮d贸w m贸zgowych sze艣cioskrzyd艂ych. W po艂udnie ostat­ni mieszkaniec nieszcz臋snej Sigmy zmar艂. Umie艣cili艣my jego zw艂oki w 艣rodowisku konserwuj膮cym, aby przywie藕膰 je na Ziemi臋 w nienaruszonym stanie. Pracowa艂em z pas­j膮, ale czasami dos艂ownie sztywnia艂em gubi膮c my艣li i tra­c膮c orientacj臋. W贸wczas Lusin delikatnie poci膮ga艂 mnie za r臋kaw lub g艂adzi艂 po ramieniu. Jego przyjazne wsp贸艂­czucie wraca艂o mi si艂y.

W przerwie odwiedzili艣my Truba. Anio艂 pop艂akiwa艂 i wyciera艂 oczy szcz膮tkami skrzyde艂. Prze偶ywa艂 nasze wsp贸lne nieszcz臋艣cie otwarcie, nie kryj膮c si臋 z tym tak jak my.

— Czy nasi wczorajsi przeciwnicy podobni s膮 do tych, kt贸rzy zwalczali Galakt贸w przebywaj膮cych niegdy艣 na waszej planecie? — zapyta艂em.

— Od razu poj膮艂em, 偶e to oni. Od razu, od razu... — odpar艂 i ca艂y si臋 naje偶y艂. Porusza艂 si臋 z trudem, ale sprawia艂 wra偶enie gotowego do nowego boju.

— Bitwy jeszcze b臋d膮 — pocieszy艂em go. — W膮t­pi臋, aby ludzko艣膰 mog艂a wsp贸艂istnie膰 z tymi potworami. Musisz si臋 teraz leczy膰, aby nabra膰 si艂 do walki. Zgodnie z prognoz膮 skrzyd艂a ci odrosn膮 lepsze od starych.

— Stoimy? — zapyta艂. — Gdzie jeste艣my?

— Idziemy kursem na Maj臋, w sam 艣rodek Plejad.

— Na o艣lep — mrukn膮艂 Lusin ponurym tonem. — Nie widzimy. A oni?

Ja r贸wnie偶 niemal bez przerwy o tym my艣la艂em. Ju偶 Andre by艂 zaskoczony, 偶e kiedy Niszczyciel rozmawia艂 ze swoim kr膮偶ownikiem mkn膮cym w obszarze nad艣wietlnym, jego grawigramy rozszyfrowywali艣my, ale odpowiedzi stat­ku nie mogli艣my pochwyci膰. Dopiero kiedy kr膮偶ownik wyhamowa艂 w przestrze艅 pod艣wietln膮, jego depesze gra­witacyjne zacz臋艂y do nas dochodzi膰. To by艂o zrozumia艂e, gdy偶 wyprzedza艂 swoje fale grawitacyjne rozchodz膮ce si臋 z pr臋dko艣ci膮 艣wiat艂a. Pola grawitacyjne jedynie towarzy­sz膮 ich dalekiej 艂膮czno艣ci, rozmy艣la艂em, sama za艣 艂膮czno艣膰 odbywa si臋 za pomoc膮 jakiego艣 innego, skuteczniejszego sposobu.

— Tak — powiedzia艂em z westchnieniem. — Oni nie s膮 艣lepi. Wygl膮da na to, 偶e maj膮 jaki艣 spos贸b porozu­miewania si臋 w obszarze nad艣wietlnym.

Wieczorem przedstawili艣my za艂odze rozszyfrowane majaczenia zmar艂ego mieszka艅ca Sigmy. Obraz sk艂ada艂 si臋 z chaotycznie pojawiaj膮cych si臋 i nikn膮cych strz臋pk贸w akcji, postaci, miast i nieba planety. Znajdowa艂o si臋 w nim wszystko to, co znalaz艂o si臋 w polu widzenia, i wszyst­ko stanowi艂o akt oskar偶enia przeciwko agresorom. Na ste­reoekranie p艂on臋艂o bia艂awe niebo Sigmy, Elektra sta艂a w zenicie. Nagle, zaciemniaj膮c wspania艂y dzie艅, nad planet膮 zawis艂a zielonkawa kula. Po niewidzialnych grawitacyj­nych schodach wdarli si臋 na planet臋 flibustierzy kosmosu, zunifikowani i jak maszyny nieub艂agani. Na bezbronne istoty spada艂y grawitacyjne ciosy, p臋ta艂y je grawitacyjne 艂a艅cuchy, rwa艂y grawitacyjne haki, a grawitacyjny tran­sporter wysysa艂 z planety do wisz膮cej nad ni膮 kuli. Tysi膮ce s艂abiutkich mieszka艅c贸w Sigmy wymachiwa艂y rozpaczli­wie skrzyd艂ami i p艂aka艂y. Jaki los czeka艂 ich w 艂adowniach kr膮偶ownika? Mieli zosta膰 pokarmem dla nienasyconych gardzieli, czy rezerw膮 tkanek dla starzej膮cych si臋 mecha­nizm贸w oprawc贸w? Nikt tego nie wiedzia艂. Widzieli艣my natomiast, jak rozprawiano si臋 z tymi, kt贸rzy pr贸bowali si臋 ukry膰. Grawitacyjne ciosy spada艂y na zbieg贸w, nie osz­cz臋dzano nikogo, nikt si臋 nie uratowa艂.

Patrzeli艣my w przygn臋bieniu na pociemnia艂y stereo-ekran. Odczuwali艣my strach i wstyd, 偶e co艣 podobnego dokonuje si臋 we Wszech艣wiecie, w kt贸rym my, ludzie, 偶y­jemy w szcz臋艣ciu i dobrobycie.

Prze艣wietlenie cia艂 uj臋tych przez nas wrog贸w po­twierdzi艂o ich dwoist膮 struktur臋 anatomiczn膮: 偶ywe tkanki s膮siadowa艂y ze sztucznymi, kable by艂y przed艂u偶eniem ner­w贸w, a kondensatory i oporniki wrasta艂y w ko艣ci. P艂yn o szczeg贸lnych w艂a艣ciwo艣ciach ma艂o przypominaj膮cych krew p艂yn膮艂 sztucznymi rurkami i kapilarami. Natomiast m贸zg u obu form Niszczycieli byt pochodzenia biologicz­nego i mie艣ci艂 si臋 u pierwszych w 艣rodku cia艂a, u drugich za艣 w g贸rnym pier艣cieniu. Najdziwniejszym narz膮dem tych „偶ywych mechanizm贸w” by艂o serce — miniaturowy grawitator wielkiej mocy. U niewidzialnych grawitator znajdowa艂 si臋 w drugim pier艣cieniu, a u pojmanego „偶贸艂­wia” w g贸rnej cz臋艣ci cielska. Ten aparacik potrafi艂 indu­kowa膰 kr贸tkotrwa艂e, miejscowe pole grawitacyjne r贸wno­wa偶ne przyci膮ganiu powierzchniowemu kilkuset planet typu Ziemi. Najwidoczniej kt贸ry艣 z ich organ贸w wymaga艂 dla podtrzymania dzia艂alno艣ci pot臋偶nych impuls贸w grawi­tacyjnych. Serce pracowa艂o z osza艂amiaj膮c膮 pr臋dko艣ci膮 kilku tysi臋cy uderze艅 na sekund臋. Ale to jeszcze nie wszy­stko. Grawitacyjne serce Niszczyciela generowa艂o w prze­strzeni ukierunkowane fale, by艂o wi臋c urz膮dzeniem bojo­wym. Jedynym sposobem unicestwienia wroga m贸g艂 by膰 cios w serce. Co do oczu, to wykryli艣my w nich substancj臋 radioaktywn膮 wywo艂uj膮c膮 艣wiecenie. Naro艣l na szyi jed­nocze艣nie o艣wietla艂a, wypatrywa艂a i razi艂a zdobycz. Przy sprzyjaj膮cych okoliczno艣ciach Z艂ywr贸g m贸g艂 zabi膰 ofiar臋 wi膮zk膮 艣wiat艂a, a w ka偶dym razie 艂atwo o艣lepi膰.

— Wyja艣nili艣my r贸wnie偶 mechanizm samob贸jstwa — powiedzia艂em, ko艅cz膮c raport z badania cia艂 przeciwni­k贸w. — Kiedy oko uderza w cia艂o, serce ulega chwilowe­mu parali偶owi. Si艂y grawitacyjne ju偶 nie przeciwdzia艂aj膮 panuj膮cemu wewn膮trz cia艂a wysokiemu ci艣nieniu. Nast臋­puje eksplozja. W komorze ci艣nieniowej utrzymujemy ci艣­nienie o艣miu tysi臋cy atmosfer, aby si艂y wewn臋trzne nie rozpryska艂y martwego cia艂a wroga. Wynika z tego zreszt膮, 偶e Niszczycieli 艂atwiej razi膰 strumieniami promieniowania przenikliwego i korpuskularnego ni偶 polami si艂owymi. Po­t臋偶ne 藕r贸d艂o promieniowania gamma lub proton贸w b臋dzie dla nich zab贸jcze. Zapoznajcie si臋 teraz z zapisami dzia艂al­no艣ci ich m贸zg贸w.

Zapobiegliwo艣膰 Andre, kt贸ry przed walk膮 urucho­mi艂 deszyfrator na wszystkich zakresach, okaza艂a si臋 uza­sadniona. Zobaczyli艣my teraz nas samych, bladych, przy­partych do 艣ciany, lecz odwa偶nie walcz膮cych. Zn贸w bie­g艂em z w艣ciekle wykrzywion膮 twarz膮 na centrum wrogiej formacji. Z nieba spada艂 Leonid i Allan, Romero zadawa艂 ciosy. Przera偶eni i umieraj膮cy Niszczyciele uwa偶ali nas ra­czej za potwory. Ta cz臋艣膰 zapisu nie przynios艂a 偶adnych rewelacji, by艂a po prostu powt贸rzeniem tego, co sami wie­dzieli艣my. Natomiast my艣li Niszczyciela uj臋tego 偶ywcem i zmar艂ego w kleszczach naszych p贸l daty co艣 nowego.

Niegdy艣 wierzono, 偶e przed oczami umieraj膮cego przesuwa si臋 ca艂e jego 偶ycie. Badanie czynno艣ci m贸zgu umieraj膮cych wykaza艂o, 偶e ich my艣li s膮 rozmyte i pozba­wione logiki. Jednak ten konaj膮cy Niszczyciel przed 艣mierci膮 wspomina艂, je艣li nie ca艂e swe 偶ycie, to przynaj­mniej znaczn膮 jego cz臋艣膰. Ukaza艂a si臋 nam na ekranie dzi­ka planeta, sprawiaj膮ca wra偶enie ulepionej z o艂owiu i z艂o­ta: metalowe g贸ry ust臋powa艂y miejsca metalicznym po­lom, w metalowych sadach ros艂y metaliczne kryszta艂y traw i krzew贸w. Pod koronami metalowych drzew kry艂y si臋 me­talowe budowle. I wsz臋dzie by艂y Z艂ywrogi, t艂umy i chmary 艣lepi膮cych oczog艂owami, roj膮cych si臋, pe艂zaj膮cych, obrzy­dliwie identycznych... Nad ich przera偶aj膮cym 艣wiatem wznosi艂a si臋 ogromna, ze trzydzie艣ci razy wi臋ksza od S艂o艅­ca, m臋tnawa gwiazda. Jeszcze jedna rzecz zaskakiwa艂a: jak daleko si臋ga艂 wzrok, ci膮gn臋艂y si臋 metalowe g贸ry, pola i budowle, chcia艂oby si臋 rzec do horyzontu, ale horyzontu nie by艂o — planeta by艂a znacznie wi臋ksza od Ziemi.

Po zako艅czeniu demonstracji Wiera zapyta艂a mnie:

— Zwr贸ci艂e艣 uwag臋, 偶e drugi Niszczyciel nie pozo­stawi艂 艣lad贸w ani w m贸zgu pobratymc贸w, ani w m贸zgu mieszka艅c贸w Sigmy?

— To naturalne, gdy偶 w normalnych warunkach jest niewidzialny. Dopiero po ci臋偶kiej walce uda艂o si臋 nam wyrwa膰 go z niewidzialno艣ci.

— A jaki jest mechanizm tej niewidzialno艣ci?

— Nie wiem, Wiero. Nie zdo艂ali艣my tego rozszyfro­wa膰.

— Wydaje mi si臋, 偶e w艂a艣nie niewidzialni s膮 ich 偶o艂­nierzami — powiedzia艂a Wiera. — W Hiadach, gdzie to­czyli walki z Galaktami, nie zachowa艂y si臋 dane o ich wy­gl膮dzie i to 艣wiadczy na korzy艣膰 tej tezy. Te 偶贸艂wiokszta艂tne natomiast s膮 raczej robotnikami i nadzorcami niewol­nik贸w. 呕aden nie uszed艂 z 偶yciem. Niewidzialni walczyli inaczej: jedno ich 偶ycie kosztowa艂o jedno nasze.

— Andre nie zgin膮艂, lecz znikn膮艂 — powiedzia艂em sucho. — To s膮 r贸偶ne rzeczy, Wiero. Nie nale偶y go grze­ba膰 przed czasem.

— Niekt贸re z zagadkowych post臋pk贸w i w艂a艣ciwo艣­ci Niszczycieli daj膮 si臋 wyt艂umaczy膰 — wtr膮ci艂a Olga. — Na przyk艂ad ich niewidzialno艣膰. Odnosz臋 bowiem wra偶e­nie, i偶 nasi przeciwnicy g艂臋biej od nas wnikn臋li w natur臋 grawitacji.

Olga zrobi艂a nam ca艂y wyk艂ad. Zacz臋艂a od pogl膮­d贸w najdawniejszych uczonych — Newtona, Einsteina i Ngoro. Ich wzory opisywa艂y jedynie stacjonarne pola gra­witacyjne, to znaczy ustalone raz na zawsze ci膮偶enie. Tym­czasem realne procesy przyrodnicze s膮 z regu艂y chwiej­ne. Niszczyciele wspaniale operuj膮 polami zmiennymi, kt贸rych nie spos贸b uj膮膰 we wzory Newtona, Einsteina ani nawet uog贸lnione szeregi Ngoro. Umiej臋tno艣膰 pos艂ugiwa­nia si臋 szybkozmiennymi polami ci臋偶ko艣ci daje przeciwni­kom wielk膮 przewag臋 nad nami. Gdyby cios grawitacyjny zadany Sigmie przybra艂 charakter zr贸wnowa偶onego pola jednakowo przyci膮gaj膮cego kr膮偶ownik do planety i plane­t臋 do kr膮偶ownika, to w rezultacie statek run膮艂by na po­wierzchni臋 Sigmy, kt贸ra ma niepor贸wnywalnie wi臋ksz膮 mas臋. Tymczasem kr膮偶ownik przekszta艂ci艂 powierzchni臋 planety w otch艂a艅 gruz贸w i spokojnie oddali艂 si臋 nawet nie czuj膮c jej przyci膮gania. W boju spotkaniowym Z艂ywrogi zawsze nas pokonaj膮, a wi臋c nie nale偶y dopuszcza膰 do walki na bliskie dystanse. Taki jest pierwszy wniosek.

Wniosek drugi stanowi uzupe艂nienie pierwszego. Oni tak偶e potrafi膮 zamienia膰 przestrze艅 w mas臋, lecz nie pos艂uguj膮 si臋 reakcj膮 odwrotn膮 — zamian膮 masy w prze­strze艅. Najwidoczniej jeszcze jej nie odkryli. Jest to w pew­nym stopniu zrozumia艂e, gdy偶 rozszerzanie przestrzeni prowadzi do os艂abienia p贸l ci臋偶ko艣ci, kt贸re Niszczyciele staraj膮 si臋 wzmocni膰.

— Wytwarzanie przestrzeni jest niezawodn膮 broni膮 przeciwko nim — zakonkludowa艂a Olga. — Niestety nie mamy zbyt wielkich zapas贸w substancji anihiluj膮cej i nie wytrzymamy wielokrotnych star膰 kosmicznych. Teraz o naturze ich niewidzialno艣ci. R贸wnie偶 i tu, moim zdaniem, rozwi膮zanie zagadki kryje si臋 w umiej臋tno艣ci wytwarzania przez nich nie znanych nam rodzaj贸w p贸l o wielkiej inten­sywno艣ci. Nazwijmy je umownie mikrograwitacyjnymi. Widzia艂am zw艂oki niewidzialnego. Budowa cia艂a jest wspaniale przystosowana do pe艂nienia funkcji niewidzial­nego 偶o艂nierza. Serce-grawitator wytwarza wok贸艂 cia艂a sto偶ek zakrzywionej przestrzeni. Promie艅 艣wiat艂a padaj膮­cego na ten sto偶ek nie przenika go i nie odbija si臋, lecz ugina si臋 i wychodzi po drugiej stronie dok艂adnie na prze­d艂u偶eniu swej pierwotnej drogi. Wszystko, co znajduje si臋 wewn膮trz sto偶ka — i on, i jego 艂up — jest oczywi艣cie nie­widzialne i niedost臋pne dla zwyk艂ych lokator贸w. Zapyta艂em:

— Nie wydaje ci si臋, Olgo, 偶e ich 艂膮czno艣膰 jest dos­konalsza od naszej? Moim zdaniem wykryli oni jaki艣 mo­mentalnie rozchodz膮cy si臋 czynnik i moduluj膮c go dosko­nale porozumiewaj膮 si臋 mi臋dzy sob膮 w obszarze nad艣wietlnym.

— Tak, to jest mo偶liwe — przyzna艂a Olga. — St膮d wynika jeszcze jeden wniosek: w obszarze nad艣wietlnym nale偶y unika膰 spotkania. W膮tpliwe, aby ich flotylla poru­sza艂a si臋 na o艣lep, jak to, niestety, my musimy robi膰. Jest jednak pewna sprzyjaj膮ca nam okoliczno艣膰. Fale grawita­cyjne rozchodz膮 si臋 z pr臋dko艣ci膮 艣wiat艂a, wobec czego Ni­szczyciele mog膮 nas atakowa膰 jedynie w przestrzeni opty­cznej, gdy偶 w przeciwnym wypadku wyprzedziliby swe w艂asne ciosy. Innymi s艂owy, przed atakiem musimy ich zo­baczy膰.

Zwr贸ci艂em si臋 do Romera, s膮dzi艂em bowiem, 偶e wi­zerunki na stereoekranie wywar艂y na nim jakie艣 wra偶enie. Pawe艂 gniewnie 艣ciska艂 r臋koje艣膰 swojej laseczki.

— Widzi pan teraz, 偶e nie mo偶emy sta膰 z boku? Ich zbrodnie wo艂aj膮 o pomst臋...

Romero spojrza艂 na mnie wynio艣le.

— Moje ucho nie s艂yszy wo艂a艅, gdy偶 rozlegaj膮 si臋 zbyt daleko od Uk艂adu S艂onecznego. Kt贸偶 zreszt膮 wo艂a? Kogo bierzecie w obron臋? Do paj膮k贸w i w臋偶y dodajecie 艣wierszcze i dla nich gotowi艣cie ryzykowa膰 istnieniem ludzko艣ci! Czy偶by艣cie nie pojmowali, z jakim pot臋偶nym przeciwnikiem 艣wiadomie nas sk艂贸cacie? Andre ju偶 zgi­n膮艂, nie wiadomo dlaczego i po co, a wam jeszcze tego ma艂o?

— Andre zosta艂 porwany — powiedzia艂em. Serce zabi艂o mi mocno, ba艂em si臋, 偶e glos mi zadr偶y. — Jestem przekonany, i偶 Andre 偶yje.

Romero powiedzia艂:

— A propos naszego nieszcz臋艣liwego przyjaciela An­dre. Ci膮gle pan powtarza, 偶e nie zgin膮艂, lecz zosta艂 porwany. S膮dz臋, i偶 nikt nie w膮tpi, 偶e ch臋tnie odda艂bym w艂asne 偶ycie, aby go uratowa膰. Ale je艣li mam by膰 szczery, to by艂oby lepiej dla nas i dla ca艂ej ludzko艣ci, a nawet dla tak przez pana uko­chanych p贸艂rozumnych gwiezdnych zwierzak贸w, gdyby An­dre zgin膮艂 w walce z niewidzialnym.

— Czy pan zdaje sobie spraw臋 z tego, co pan m贸wi, Pawle?

— Ca艂kowicie. Andre zbyt wiele wie na temat osi膮­gni臋膰 ludzko艣ci. Nie wie natomiast, czym s膮 tortury, fizy­czne i moralne. Je偶eli Niszczyciele znaj膮 chocia偶by tak膮 technik臋 przes艂ucha艅, jak膮 stosowano w lochach staro偶yt­nych w艂adc贸w Ziemi... Pan mnie rozumie?

Na to r贸wnie偶 nie odpowiedzia艂em. My艣la艂em o lo­sie oczekuj膮cym Andre, je艣li zosta艂 przy 偶yciu. Mi艂y i ge­nialny, rozpieszczony i mi臋kki Andre najmniej z nas wszystkich zdolny by艂 znie艣膰 gwa艂t i cierpienie. „Eli! Eli!” — krzycza艂 znikaj膮c. Dlaczego on, czemu nie ja! Gdyby mi pozwolono zamieni膰 z nim losy, z jak膮 ulg膮 i rado艣ci膮 bym to uczyni艂!

Po statku przetoczy艂 si臋 ryk syreny, zabrzmia艂 w艂ad­czy glos Leonida:

— Wszyscy na miejsca! Statki wroga w przestrzeni optycznej! Alarm bojowy!

14

Alarm! Alarm! Alarm! — hucza艂 statek.

Moje stanowisko bojowe znajdowa艂o si臋 przy pulpi­cie wielkich deszyfrator贸w MUK. Wypad艂em z klubu, gdzie si臋 naradzali艣my, do sali obserwacyjnej, gdy偶 stam­t膮d mia艂em najlepsz膮 艂膮czno艣膰 z deszyfratorami. Wraz ze mn膮 biegli na swoje stanowiska alarmowe inni cz艂onkowie za艂ogi. Ha艂as trwa艂 jeszcze par臋 chwil, a potem w gwiaz­dolocie zapanowa艂a pe艂na napi臋cia cisza.

Byli艣my gotowi do walki.

Do walki! Przez niemal pi臋膰set lat ludzko艣膰 nie u偶y­wa艂a tego s艂owa w jego pierwotnym znaczeniu. Istnia艂o jesz­cze w j臋zyku jako s艂ownikowe kuriozum, jak temat do uczo­nej rozprawy o przesz艂o艣ci, lecz nie sta艂a ju偶 za nim rzecz najwa偶niejsza — dzia艂anie. Ludzie mego pokolenia, pi臋tna­stego ju偶 z kolei pokolenia nie znaj膮cego wojny, utracili wo­jowniczo艣膰. Urodzili艣my si臋 w pokoju i w wiecznym pokoju powinni艣my umrze膰, tak nam si臋 przynajmniej wydawa艂o. O nie, nie byli艣my zniewie艣ciali, duch nasz nie os艂ab艂. Po prostu od dawna zapomnieli艣my, czym jest wojna. Si艂a nie stanowi艂a ju偶 na Ziemi argumentu i byli艣my szczerze prze­konani, 偶e pozbyli艣my si臋 nawet instynktu walki.

Ale okrutne okoliczno艣ci narzuci艂y nam walk臋 i w ka偶dym z nas natychmiast obudzi艂 si臋 wojownik. Skupieni trwali艣my na swych stanowiskach bojowych, w milczeniu oczekuj膮c na atak. Wr贸g w swym szale艅stwie napad艂 na nas i musi by膰 surowo ukarany — my艣la艂 ka偶dy z nas. MUK nieustannie sumowa艂 nasze my艣li oraz odczucia i niezw艂ocznie meldowa艂 je dow贸dcy statku: by艂y niemal identyczne. Oko艂o setki kobiet i m臋偶czyzn, starych i m艂o­dych, zr贸wnowa偶onych i porywczych, powa偶nych i weso­艂ych sta艂o si臋 nagle jednym organizmem, o偶ywianym nieu­gi臋t膮 wol膮 i wsp贸lnym rozumem. Na statku panowa艂a ci­sza pe艂na pasji i napi臋cia.

Byli艣my gotowi do walki!

Wtedy zobaczyli艣my kr膮偶owniki przeciwnika.

Wyhamowawszy z obszaru nad艣wietlnego w zwyk艂膮 przestrze艅 wrogie statki wyskoczy艂y z pseudo-niebytu w 艣wiat normalnych cia艂 i wielko艣ci. Bez wzgl臋du na to, co Olga m贸wi na temat niebezpiecze艅stwa bliskich cios贸w grawitacyjnych, g艂贸wne zagro偶enie kry艂o si臋 w niespodzie­wanym pojawianiu si臋 wrog贸w.

Tym razem Niszczyciele si臋 przeliczyli. Gdyby skry­cie podlecieli bli偶ej, by艂oby nam znacznie trudniej. Ale ujawnili si臋 o jakie艣 dziesi臋膰 milion贸w kilometr贸w od nas. B艂膮d tym dziwniejszy, 偶e lec膮c w przestrzeni dla nas niewi­dzialnej sami nas doskonale widzieli, podobnie jak my le­c膮c w obszarze nad艣wietlnym widzimy cia艂a kosmiczne, do kt贸rych si臋 zbli偶amy. Jedynie przekonanie o w艂asnej pot臋­dze, kt贸ra do tej pory nie napotyka艂a godnego siebie prze­ciwnika, mog艂o wyt艂umaczy膰 ten nierozwa偶ny krok.

Naliczy艂em szesna艣cie ku艂 mkn膮cych ku nam ze wszystkich kierunk贸w. P贸藕niej do艂膮czy艂y do nich jeszcze dwa statki, kt贸re pozosta艂y w tyle za g艂贸wnym szykiem.

Ze swymi osiemnastoma kr膮偶ownikami przeciwko dw贸m naszym statkom Niszczyciele mogli liczy膰 na 艂atwe zwyci臋­stwo. Ca艂kowicie o nim przekonani troszczyli si臋 g艂贸wnie o to, aby艣my nie uciekli. Zamkn臋li nas w sfer臋 — pier艣­cie艅, jak m贸wili nasi przodkowie walcz膮cy jedynie w prze­strzeni dwuwymiarowej. Zwyczajem wszystkich pirat贸w nie pr贸bowali nawet pertraktowa膰 z nami, bada膰 naszych zamiar贸w, lecz natychmiast po utworzeniu szyku zaatako­wali. Zn贸w zagra艂y anihilatory Taniewa przekszta艂cone w baterie zaporowe.

Gdybym potrafi艂 ogl膮da膰 te sceny wzrokiem po­stronnego, beznami臋tnego obserwatora, mog艂yby mi si臋 one wyda膰 nawet w jakim艣 stopniu zabawne. B艂yskawicz­nie rosn膮ce kule nagle odskoczy艂y. Generowana przez dwa gwiazdoloty przestrze艅 utworzy艂a w kosmosie jam臋, spowodowa艂a nieci膮g艂o艣膰 w jego metryce i kule szamota艂y si臋 na granicy nieoczekiwanie rozwartej przepa艣ci, odlatu­j膮c coraz dalej. Kr膮偶owniki nadal p臋dzi艂y ku nam ze wszystkich kierunk贸w gwiezdnej sfery i na wszystkich osiach gwiezdnych odleg艂o艣膰 mi臋dzy nami ros艂a. Teraz na­wet najg艂upsi z nich powinni si臋 zorientowa膰, 偶e nie ucie­kamy, lecz po prostu nie pozwalamy zbli偶y膰 si臋 do siebie: gdyby艣my uciekali przed jednymi, musieliby艣my zbli偶a膰 si臋 do innych.

Deszyfratory milcza艂y. We w艣ciek艂ym wirze rozry­wanej przestrzeni zapl膮tywa艂y si臋 i rwa艂y najpot臋偶niejsze fale grawitacyjne.

Po odparciu pierwszego ataku kr膮偶ownik贸w i odrzu­ceniu ich tak daleko, 偶e nawet nastawiony na maksymalne powi臋kszenie mno偶nik z trudno艣ci膮 je identyfikowa艂, Leo­nid i Allan zatrzymali anihilatory bojowe, aby nie zu偶ywa膰 bez potrzeby zapas贸w substancji aktywnej.

Po pewnym czasie kule zn贸w ukaza艂y si臋 w strefie widzialno艣ci, a deszyfrator wreszcie wychwyci艂 grawigramy rozm贸w mi臋dzy statkami przeciwnika. Jeden z kr膮偶o­wnik贸w by艂, jak si臋 okaza艂o, okr臋tem flagowym. Zasypy­wano go pytaniami, a on wydawa艂 rozkazy. Niszczycieli oszo艂omi艂a nasza umiej臋tno艣膰 generowania przestrzeni i na razie nie potrafili znale藕膰 sposob贸w walki z tym zjawis­kiem. Ich dow贸dca zamierza艂 teraz przebi膰 si臋 przez zwa艂y pustki na szybko艣ciach ponad艣wietlnych. Wiedzia艂em, 偶e Leonid otrzymuje bezpo艣rednio wszystkie dane z maszyn, ale na wszelki wypadek powt贸rzy艂em mu t臋 informacj臋.

— Raz ju偶 pr贸bowali si臋 przebi膰 na nad艣wietlnej i nic im nie wysz艂o — odpar艂 Leonid. — Tym razem te偶 nic nie wsk贸raj膮.

Zbli偶ywszy si臋 na wystarczaj膮cy ich zdaniem dy­stans, kule jedna za drug膮 nurkowa艂y w niewidzialno艣膰. Nie mog艂em wyzby膰 si臋 poczucia bezsilno艣ci, kiedy utraci­艂em z oczu okr臋ty wroga. Zn贸w usi艂owa艂em rozwi膮za膰 dr臋cz膮c膮 mnie zagadk臋. Wok贸艂 nas rozpo艣ciera艂y si臋 mi­liardy kilometr贸w przestrzeni i w tej rozjarzonej gwiazda­mi pustce mkn臋艂o ku nam osiemna艣cie niewidzialnych, 艣mierciono艣nych ku艂. Co si臋 stanie, je偶eli Leonid i Allan pomyl膮 si臋 i szybko艣膰 zbli偶ania si臋 przekroczy intensyw­no艣膰 „puchni臋cia” przestrzeni? Je偶eli wrogie okr臋ty po偶e­raj膮ce pustk臋 wezm膮 g贸r臋 nad naszymi statkami, rozrzu­caj膮cymi pustk臋 doko艂a siebie? Odpowied藕 mo偶e da膰 je­dynie do艣wiadczenie, lecz do艣wiadczenie jest kijem o dw贸ch ko艅cach. Je艣li zwr贸ci si臋 przeciwko nam, b艂臋du ju偶 nie b臋dzie mo偶na naprawi膰.

Kiedy mno偶nik wykry艂 pojawienie si臋 ku艂 na granicy widzialno艣ci, kamie艅 spad艂 mi z serca. Ale zbyt wcze艣nie triumfowa艂em. Niszczyciele okazali si臋 inteligentniejsi, ni偶 przypuszcza艂em. Znale藕li jedyny skuteczny spos贸b walki: narzucili nam wielokrotne starcia, jakich d艂ugo wytrzyma膰 nie mogli艣my. Aparaty rozszyfrowa艂y rozkaz statku flago­wego: „Atakowa膰 na zwyk艂ych szybko艣ciach, dop贸ki nie wyczerpie si臋 ich mo偶liwo艣膰 wytwarzania przestrzeni”. Doskonale zrozumieli, 偶e generacja przestrzeni odbywa si臋 kosztem zapas贸w uprzednio zgromadzonej materii, a zapasy musz膮 si臋 w ko艅cu wyczerpa膰. Nie wiedzieli jed­nak, jak wkr贸tce tego dowi贸d艂 przebieg wydarze艅, 偶e po­trafimy wtacza膰 do reakcji niszczenia masy tak偶e cia艂a znajduj膮ce si臋 na zewn膮trz statku, w tym r贸wnie偶 ich okr臋ty.

I tak powtarza艂o si臋 kilkakrotnie: odrzucali艣my ich wytwarzaj膮c przestrze艅, oni za艣 nurkowali w niewidzialno艣膰 i przebijali si臋 na szybko艣ciach nad艣wietlnych. Ich ataki stawa艂y si臋 coraz niebezpieczniejsze. Teraz hamowa­li tak blisko, 偶e jedynie u偶ycie pe艂nej mocy wszystkich ani­hilator贸w ratowa艂o nas przed grawitacyjn膮 salw膮. Wrogo­wie nie w膮tpili, 偶e w ko艅cu „wezm膮 nas na muszk臋”.

Leonid poprosi艂 wszystkich cz艂onk贸w za艂ogi obu gwiazdolot贸w, aby zg艂aszali swoje propozycje za po艣red­nictwem MUK.

— Mamy dwie mo偶liwo艣ci wyj艣cia z walki. Pierw­sza: przebi膰 si臋 z okr膮偶enia i pozostawiaj膮c Plejady wrogo­wi ucieka膰 w kierunku S艂o艅ca. Nie mog臋 gwarantowa膰, 偶e wyrwiemy si臋 bez unicestwiaj膮cego starcia. Mo偶liwe te偶, i偶 wr贸g b臋dzie nas 艣ciga艂 i narzuci decyduj膮c膮 walk臋. Dru­ga: przej艣膰 z obrony do natarcia. Jestem pewien, 偶e uda si臋 zanihilowa膰 kilka kr膮偶ownik贸w wroga. Wiem, 偶e na jed­nym z nich mo偶e znajdowa膰 si臋 nasz porwany towarzysz, ale mimo to s膮dz臋, 偶e nale偶y atakowa膰.

Ka偶dy z nas my艣la艂 w owej gro藕nej chwili o Andre.

Nie spieszyli艣my si臋 z podj臋ciem decyzji. Mieli艣my do spe艂­nienia wa偶ny obowi膮zek: musieli艣my wr贸ci膰 na Ziemi臋 i opowiedzie膰 o tym, co odkryli艣my w dalekich rejonach Galaktyki. Ale nie chcieli艣my r贸wnie偶 uchyla膰 si臋 od od­powiedzialno艣ci za 艣mier膰 naszego przyjaciela, kt贸remu przydarzy艂o si臋 nieszcz臋艣cie, po prostu nie mogli艣my si臋 od niej uchyla膰! Wiedzieli艣my, jak膮 nale偶y podj膮膰 decy­zj臋, ale nikt nie spieszy艂 si臋 z jej wypowiedzeniem.

P贸藕niej MUK zakomunikowa艂, 偶e nie ma przeciw­nych ani wstrzymuj膮cych si臋. Trzeba przyj膮膰 b贸j, kt贸ry nam narzucono.

I zn贸w, ju偶 po raz ostatni, na wszystkich osiach gwiezdnej sfery pojawi艂o si臋 osiemna艣cie rozp臋dzonych ku艂. Kr膮偶owniki przeciwnika zorientowa艂y si臋, 偶e jeste艣my gotowi przyj膮膰 walk臋, zacz臋艂y wi臋c wyhamowywa膰 i usta­wia膰 si臋 w szyku sferycznym, kt贸rego centrum stanowi艂y nasze dwa statki. Po chwili okr臋ty Z艂ywrog贸w wyr贸wna艂y swoje wzajemne szybko艣ci tak, aby znale藕膰 si臋 jednocze艣­nie w naszym pobli偶u. Z艂owieszczy blask eskadry napast­nik贸w gasi艂 艣wiat艂o otaczaj膮cych nas gwiazd. Od salwy wszystkich dzia艂 grawitacyjnych Niszczycieli dzieli艂y nas minuty. Wszystko teraz zale偶a艂o od tego, kto pierwszy zdo艂a zada膰 cios.

Kiedy osiemna艣cie statk贸w wroga, nie osi膮gn膮wszy jeszcze sfery w艂asnego skutecznego ognia, znalaz艂o si臋 w zasi臋gu naszego dzia艂ania, Allan i Leonid r贸wnocze艣nie uruchomili anihilatory trakcyjne unicestwiaj膮ce prze­strze艅. Wrogowi mog艂o si臋 wydawa膰, 偶e my sami zacz臋li艣­my si臋 gwa艂townie zbli偶a膰. Ale Niszczyciele nie dali si臋 oszuka膰, spostrzegli bowiem, 偶e odleg艂o艣膰 mi臋dzy nimi a nami maleje we wszystkich kierunkach. Ogarn臋艂a ich pa­nika. Cztery z osiemnastu kr膮偶ownik贸w wroga, zagarni臋te sto偶kami znikaj膮cej przestrzeni, gwa艂townie oderwa艂y si臋 od swoich. Rozszyfrowali艣my ich rozpaczliwe depesze:

„Pom贸偶cie, stracili艣my sterowno艣膰!” i paniczne rozkazy flagowca: „Dajcie ca艂膮 wstecz i bijcie z dzia艂 grawitacyj­nych, bo zderzycie si臋 z nimi!” Roze艣mia艂em si臋 triumfal­nie: wrogowie nawet w ostatniej chwili swego 偶ycia nie do­my艣lali si臋, jaki los ich czeka.

Ani Allan, ani Leonid nie czekali na przed艣miertn膮 salw臋 gin膮cych pirat贸w. To, co zobaczyli艣my i co niew膮t­pliwie ujrzeli pozostali przy 偶yciu wrogowie, by艂o wspa­nia艂e. Teraz Z艂ywrogi pozna艂y ca艂膮 moc ludzkiej pot臋gi. Na gwia藕dzistym niebie o艣lepiaj膮co zap艂on臋艂y cztery pur­purowe s艂o艅ca, kt贸re natychmiast zgas艂y tworz膮c mgliste ob艂oki. Py艂owe chmury wirowa艂y, rozprasza艂y si臋 i nik艂y — wszech艣wiatowa pustka wzbogaci艂a si臋 o cztery nowe otch艂anie. Z艂owieszcze kr膮偶owniki sta艂y si臋 kilometrami, nie gazem, nie moleku艂ami, nie atomami nawet, lecz mi­lionami kilometr贸w bezcielesnej przestrzeni, milionami kilometr贸w pustego „nic”!

Pozosta艂e okr臋ty wroga rzuci艂y si臋 do ucieczki. Leo­nid pr贸bowa艂 je goni膰, lecz kule przesz艂y w obszar nad­艣wietlny. Zdo艂ali艣my jednak przedtem odebra膰 rozkaz na­dany z pok艂adu flagowca Niszczycieli: „Natychmiast opu艣­ci膰 gromad臋 gwiezdn膮! Wszystkie okr臋ty opuszczaj膮 gro­mad臋 gwiezdn膮!”

Pobieg艂em do Romera. Musia艂em mu rzuci膰 moj膮 rado艣膰 w twarz jak gryz膮cy wyrzut.

— Andre niczego nie powiedzia艂, Pawle! Z rozkazu admira艂a wynika jasno, 偶e do ostatniej chwili Niszczyciele obawiali si臋 zwyk艂ego zderzenia z nami, a nie anihilacji!

Romero d艂ugo patrzy艂 na mnie bez s艂owa. Zauwa偶y­艂em nagle, 偶e zgarbi艂 si臋 i postarza艂.

— Prosz臋 mi wierzy膰, 偶e ciesz臋 si臋 wraz z panem — powiedzia艂 zm臋czonym g艂osem. — Chocia偶, prawd臋 m贸­wi膮c, z czego tu si臋 cieszy膰?...

Nienawidzi艂em go, bo nie wierzy艂, 偶e Andre m贸g艂 pozosta膰 przy 偶yciu i nie wyda膰 naszych sekret贸w. Dla nie­go istnia艂a tylko jedna mo偶liwo艣膰: Andre dawno zgin膮艂.

15

Plejady zosta艂y za nami.

To by艂a bardzo smutna podr贸偶.

Dzie艅 za dniem i tydzie艅 za tygodniem oblatywali艣­my kolejne uk艂ady gwiezdne. Na tych planetach, gdzie ist­nia艂y warunki do powstania 偶ycia i gdzie jeszcze niedawno 偶ycie kwit艂o, teraz 偶ycia nie by艂o.

Zjawili艣my si臋 w Plejadach zbyt p贸藕no.

Zdziwi艂em si臋, kiedy WKA t艂umacz膮c nazw臋 dziw­nych istot u偶ywa艂 infantylnego s艂owa „Z艂ywrogi”. Teraz ze wzrastaj膮c膮 w艣ciek艂o艣ci膮 przekonywa艂em si臋 o precyzji przek艂adu. Tam, gdzie pojawiali si臋 oni, zjawia艂o si臋 z艂o. Nawet my艣l o tym, 偶e istniej膮 w tym samym 艣wiecie co my, budzi艂a odraz臋. Nie chodzi艂o ju偶 o to, aby zatrzyma膰 agre­sor贸w. Trzeba ich po prostu zniszczy膰, znale藕膰 i unice­stwi膰!

Dzie艅 za dniem i tydzie艅 za tygodniem w lornetach mno偶nik贸w i na stereoekranach ukazywa艂y si臋 te same wi­doki: g臋ste chmury popio艂u i py艂u k艂臋bi膮ce si臋 nad plane­tami, l膮dy wymieszane z oceanami w jedn膮 grz膮sk膮 mas臋...

Spr贸bowali艣my wyl膮dowa膰 na jednej ze zniszczo­nych planet. By艂o to w uk艂adzie Akcjony, wspania艂ej, jas­nej gwiazdy. W niedalekiej przesz艂o艣ci z pewno艣ci膮 niczego tam nie brakowa艂o, by艂o pod dostatkiem 艣wiat艂a i cie­p艂a, wody i zieleni, powietrza, minera艂贸w i strawy. W smutnej tera藕niejszo艣ci by艂 kurz, nic poza py艂em... Nad planet膮 k艂臋bi艂y si臋 czarne chmury delikatnej zawiesiny. Wpatrywali艣my si臋 w powierzchni臋 globu, domy艣lali艣my si臋 ruin miast pod g贸rami popio艂u. Po wyl膮dowaniu omal nie uton臋li艣my w pyle podobnym do sproszkowanego gra­fitu, kt贸ry ciek艂 niczym woda. Musieli艣my wr贸ci膰.

Pewnego wieczoru w klubie pok艂adowym Wiera za­pyta艂a nas, co robi膰 dalej. Wiemy teraz, 偶e w Galaktyce buszuj膮 dziwne p贸艂 istoty, p贸艂 mechanizmy, tworz膮ce wo­jowniczy nar贸d o wysokiej kulturze technicznej — m贸wi­艂a. Dotarli艣my do przestrzeni galaktycznych i przekonali艣­my si臋, 偶e s膮 opanowane przez pirat贸w. Ale nie wszystko jeszcze jest jasne. Nie wiemy, gdzie oni maj膮 swoj膮 baz臋. Po co dokonuj膮 swych niszczycielskich napad贸w? Gdzie mieszkaj膮 podobne do nas istoty? Widzieli艣my je w sen­nych majakach Anio艂贸w, na obrazach Altairczyk贸w i w rze藕bach mieszka艅c贸w Sigmy, ale nie widzieli艣my ich 偶y­wych. Mo偶e ten nar贸d naszych potencjalnych przyjaci贸艂 ju偶 nie istnieje? Nie jest wykluczone, 偶e stali艣my si臋 艣wiadkami ostatniej fazy kosmicznej wojny mi臋dzy Nisz­czycielami i pokojowo usposobionymi Niebianami, w kt贸­rej zgin臋li wszyscy przeciwnicy Z艂ywrog贸w. To jeszcze nale偶y wyja艣ni膰. Jednocze艣nie pora ju偶 wraca膰 na Ziemi臋. Trzeba zapozna膰 ca艂膮 ludzko艣膰 z zebranymi informacjami, aby jej decyzje by艂y obiektywne.

Wiera zaproponowa艂a podzieli膰 flotyll臋. Jeden gwiazdolot we藕mie kurs na Ziemi臋, drugi za艣 b臋dzie kon­tynuowa艂 poszukiwanie gwiezdnych siedlisk wykrytych nieprzyjaci贸艂 i nieznanych sprzymierze艅c贸w. W ci膮gu kil­ku miesi臋cy oddalili艣my si臋 od S艂o艅ca o pi臋膰set lat 艣wie­tlnych i wtargn臋li艣my w Plejady. Kolejnym obiektem zwia­du powinno by膰 chyba skupisko gwiezdne w Perseuszu, od kt贸rego dzieli nas cztery tysi膮ce lat 艣wietlnych. Wyprawa do tego roju potrwa co najmniej kilka lat, ale jest niezb臋d­na. Dop贸ki nie dowiemy si臋, gdzie ukry艂a si臋 flotylla wro­ga, nikt na Ziemi nie b臋dzie m贸g艂 偶y膰 w spokoju.

— Wracam na Ziemi臋 — zako艅czy艂a Wiera. — Wiecie, dlaczego: trzeba pokona膰 izolacjonist贸w.

— Jestem gotowa lecie膰 dalej — o艣wiadczy艂a Olga. — „Po偶eracz Przestrzeni” jest lepiej przystosowany do da­lekich podr贸偶y ni偶 „Sternik”. We藕miemy cz臋艣膰 zapas贸w substancji aktywnej ze „Sternika”. Za艂og臋 skompletujemy z tych, kt贸rzy zg艂osz膮 si臋 na ochotnika.

Powiedzia艂a to tak spokojnie, jakby chodzi艂o o po­dr贸偶 z Ziemi na Syriusza lub Alf臋 Centauri. Inni nie spie­szyli z odpowiedzi膮.

My艣la艂em o Ziemi i Orze, o gwiazdach rozsianych wok贸艂 nich. Nic mnie szczeg贸lnie nie ci膮gn臋艂o na Ziemi臋, wabi艂 mnie raczej Pluton, ale i bez Plutona mog艂em 偶y膰. Wprawdzie na dalekiej Wedze, pi臋knej, b艂臋kitnawobia艂ej Wedze, gdzie nigdy nie by艂em i chyba nie b臋d臋, pozosta艂o to. co cho膰 troch臋 wi膮za艂o mnie z przesz艂o艣ci膮. Ale c贸偶 si臋 zmieni, je偶eli zawr贸c臋? 艁膮czy mnie z Fiola jedynie czcze pragnienie jedno艣ci. Nasza mi艂o艣膰 nie ma sensu, jest przedwczesna, jak to uczucie okre艣li艂 Lusin. Natomiast tam, do dalekiego Perseusza, rw臋 si臋 ca艂膮 pasj膮 swojej du­szy, wszystkimi argumentami rozumu. Gdzie艣 tam jest m贸j przyjaciel, kt贸ry wzywa艂 mnie na pomoc w chwili nie­bezpiecze艅stwa. Mo偶e te偶 uda mi si臋 rozwik艂a膰 niekt贸re zagadki Z艂ywrog贸w, bo gdzie szuka膰 ich rozwi膮zania, je艣li nie w艣r贸d przeciwnik贸w?

— Lec臋 do Perseusza — powiedzia艂em.

Romero i Lusin postanowili wr贸ci膰 na Ziemi臋. Za­bierali ze sob膮 Truba.

P贸藕niej nadszed艂 dzie艅 rozstania. Po偶egnanie by艂o smutne. Wiera obj臋艂a mnie i uca艂owa艂a. Nie wiedzia艂em, czy j膮 kiedykolwiek jeszcze zobacz臋. Przed ni膮 nie musia­艂em ukrywa膰 smutku.

— Wiero, w tak dalekiej podr贸偶y wszystko mo偶e si臋 zdarzy膰 — powiedzia艂em. — Zapami臋taj moje ostatnie 偶yczenie: Romera trzeba pokona膰. Je偶eli ludzie nie przyj­d膮 z pomoc膮 Niebianom, b臋d膮 niegodni siebie.

Patrzy艂a na mnie przez 艂zy.

— Ludzie pomog膮 wszystkiemu co dobre, rozumne i wymagaj膮ce pomocy. Mog臋 ci臋 o tym zapewni膰.

Ostatni 偶egnali si臋 ze mn膮 Groman i Kamagin. Od­wa偶ni kosmonauci, nasi przodkowie, byli r贸wnie偶 wzru­szeni.

— Trzy lata temu, pi臋膰set dwadzie艣cia lat planetar­nych, rozstali艣my si臋 z Ziemi膮 — powiedzia艂 Kamagin. — Niewiele si臋 przez ten czas zmienili艣my, cho膰 Ziemia i lu­dzie zmienili si臋 nie do poznania. Z ca艂ego serca 偶ycz臋 wam w dalekiej podr贸偶y wi臋kszego szcz臋艣cia, ni偶 nam przypad艂o w udziale.

— A wam 偶yczymy dobrego spotkania z Ziemi膮 — odpar艂em. — I dobrego nowego 偶ycia na naszej zielonej staruszce, na wiecznie m艂odej kolebce ludzko艣ci!

— Masz tu podarunek na drog臋 — powiedzia艂 Al­lan i da艂 mi najwi臋kszy sw贸j skarb, ksi膮偶ki i czasopisma z dwudziestego wieku.

Siedzieli艣my wraz z Olg膮 w sali obserwacyjnej. Kon­tury „Sternika” szybko nik艂y na tle gwiazd i wkr贸tce nie mo偶na by艂o go dostrzec go艂ym okiem, chocia偶 Allan w艂膮­czy艂 wszystkie reflektory statku.

— No i zostali艣my sami — powiedzia艂em. — Jak d艂ugo potrwa ta samotno艣膰?

— Nie boj臋 si臋 samotno艣ci — odpar艂a Olga. — Mog臋 lecie膰 chocia偶by na tamten 艣wiat, ale nie wiem, gdzie tamten 艣wiat si臋 znajduje.

Popatrzy艂em na ni膮 ze zdumieniem. Olga u艣miecha­艂a si臋 do mnie. Poczu艂em si臋 tak, jakbym zrobi艂 co艣 z艂ego i w zmieszaniu zn贸w obr贸ci艂em si臋 ku gwiazdom.

16

Zgodnie z programem opracowanym przez MUK mieli艣­my do roj贸w gwiezdnych w Perseuszu lecie膰 ponad rok z szybko艣ci膮 r贸wn膮 pi臋ciu tysi膮com pr臋dko艣ci 艣wietlnych. Podobnych szybko艣ci nikt przed nami nie osi膮ga艂, ale Leo­nid i Osima byli pewni, 偶e nam si臋 to uda.

— Dotychczas Allan nas hamowa艂 — dowodzi艂 Leo­nid — bo jego statek jest znacznie wolniejszy.

Po wej艣ciu w obszar nad艣wietlny Leonid da艂 upust swoim zami艂owaniem do p臋du. Wszyscy wiedz膮, 偶e przestrzenie galaktyczne s膮 puste. Co innego jednak wiedzie膰, a co innego czu膰. W czasie przelotu z Ziemi na Or臋 nie poczu艂em pustki, gdy偶 cia艂a niebieskie zbli偶a艂y si臋 i oddala艂y, zmienia艂 si臋 te偶 kszta艂t gwiazdozbior贸w. Tchnienie ogromnej pustki dosi臋g艂o nas w locie do Ple­jad: mija艂 dzie艅 za dniem, tydzie艅 za tygodniem, p臋dzi­li艣my tysi膮ckrotnie szybciej od 艣wiat艂a, a na zewn膮trz statku wszystko pozostawa艂o bez zmiany. Dopiero jed­nak po wyj艣ciu z Plejad zrozumia艂em, jak bezdennie pu­sty jest Wszech艣wiat. Ju偶 po tygodniu wspania艂a gromada gwiezdna przekszta艂ci艂a si臋 w taki sam k艂臋buszek waty, na jaki wygl膮da z Ziemi.

Teraz mia艂em w艂asny fotel w ster贸wce obok dy偶ur­nego dow贸dcy. Deszyfratory 艂owi艂y ka偶d膮 fal臋 i impuls, strumienie cz膮stek, pola elektryczne i grawitacyjne. Za­warte w nich informacje trafia艂y do komputera, kt贸ry wy­dawa艂 rozkazy automatom, ja za艣, obserwuj膮c nieustann膮 prac臋 badawcz膮, dawa艂em mechanizmom dodatkowe za­dania. Zwykle dy偶urowa艂em wraz z Olg膮. Milczeli艣my w贸wczas godzinami, wpatruj膮c si臋 w gwia藕dziste niebo i rozmawiaj膮c w my艣lach z podleg艂ymi nam maszynami.

Codziennie zjawia艂em si臋 w laboratorium grawita­cyjnym. Uruchamia艂em mechanizmy, a impulsy odebrane przez deszyfratory przekazywa艂em do analizy komputero­wi pok艂adowemu. Ci膮gle od nowa bada艂em promieniowa­nie m贸zgu Z艂ywrog贸w nagrane przez Andre i grawigramy atakuj膮cych nas kr膮偶ownik贸w.

Uwa偶a艂em t臋 prac臋 za swe naczelne zadanie. Daw­niej Andre wszystko robi艂 sam, my za艣 tylko mu pomaga­li艣my. 呕artowali艣my z jego tworzonych na kolanie teorii, pob艂a偶liwie akceptowali艣my genialne wizje i czuli艣my si臋 pewni i bezpieczni: Przy nas gorza艂 ogromny rozum, nieu­stannie rodz膮cy b艂yskotliwe idee. Andre chciwie rzuca艂 si臋 na ka偶d膮 zagadk臋 i nie spoczywa艂, p贸ki jej nie rozwi膮za艂. Wszystko, co mo偶na zrobi膰, robi艂 znacznie lepiej od kogo­kolwiek z nas, po c贸偶 wi臋c mieli艣my si臋 trapi膰? Teraz An­dre nie by艂o. Znikn膮艂 genialny generator nowych pomy­s艂贸w. Trzeba go by艂o zast膮pi膰 chocia偶by cz臋艣ciowo. Nie mia艂em nawet odrobiny owej natchnionej lekko艣ci Andre, lecz nieustannie, uparcie my艣la艂em — chcia艂em pracowi­to艣ci膮 zrekompensowa膰 jego intuicj臋.

Siada艂em na kanapce, zamyka艂em oczy i po tysi膮c­kro膰 wraca艂em my艣lami do tej samej sceny. Zacisn臋li艣­my polami os艂ab艂ego oczog艂owa, kt贸ry rozpaczliwie wzywa艂 pomocy na falach grawitacyjnych. Jego impulsy grawitacyjne bieg艂y z normaln膮 szybko艣ci膮 艣wiat艂a, z t膮 sam膮 pr臋dko艣ci膮 przychodzi艂y odpowiedzi. Mo偶na by艂o wed艂ug czasu dziel膮cego pytania i odpowiedzi obliczy膰 odleg艂o艣膰 dziel膮c膮 Sigm臋 od kr膮偶ownika 艣piesz膮cego na pomoc. A kr膮偶ownik zawiadamia艂, 偶e nawet lec膮c z szybko艣ci膮 nad艣wietln膮 nie zdo艂a dotrze膰 do celu przed noc膮. Ile dni lub tygodni 艣wietlnych mia艂 do pokonania? Tymczasem Z艂ywr贸g rozmawia艂 z okr臋tem tak, jakby sta艂 obok niego.

„Jak to by艂o mo偶liwe? — pyta艂em w duchu. — Co mo偶e porusza膰 si臋 w przestrzeni z szybko艣ci膮 nad艣wietln膮 nie unicestwiaj膮c tej przestrzeni?”

Nawet we 艣nie pr贸bowa艂em rozwik艂a膰 t臋 zagadk臋.

Kiedy艣 przez nieuwag臋 nie wy艂膮czy艂em na noc de­szyfratora nastrojonego na promieniowanie mojego m贸z­gu i urz膮dzenie zarejestrowa艂o moje sny. Wreszcie z wol­na zacz膮艂em dostrzega膰 zarysy rozwi膮zania. Rozwi膮zanie by艂o tak proste, 偶e pocz膮tkowo nie uwierzy艂em w jego prawid艂owo艣膰. Ale wszystkie drogi wiod艂y do tego samego punktu, wszystkie nici logicznie zap臋tla艂y si臋 w jeden w臋­ze艂. Przekaza艂em swoje domys艂y komputerowi, kt贸ry po analizie zawiadomi艂 mnie, 偶e hipoteza jest niesprzeczna i mo偶e by膰 przyj臋ta za punkt wyj艣ciowy do dalszych roz­wa偶a艅. Znalaz艂em si臋 na w艂a艣ciwej drodze. Do celu by艂o wprawdzie jeszcze bardzo daleko, lecz wiedzia艂em, 偶e do niego dotr臋.

Poprosi艂em Olg臋 do siebie. Przysz艂a do laborato­rium, d艂ugo s艂ucha艂a nie przerywaj膮c mi, a potem powie­dzia艂a:

— Uwa偶asz wi臋c, 偶e tym zagadkowym no艣nikiem 艂膮czno艣ci momentalnie przenikaj膮cym przestrze艅, jest sama przestrze艅?

— Tak, sama przestrze艅, a w艂a艣ciwie drgania g臋sto­艣ci przestrzeni. Doszed艂em do wniosku, 偶e jedynie zmiany stanu przestrzeni mog膮 rozchodzi膰 si臋 w niej z szybko艣ci膮 nad艣wietln膮.

Olga zastanawia艂a si臋 przez chwil臋. P贸藕niej skin臋艂a g艂ow膮 i zacz臋艂a rozwija膰 moj膮 hipotez臋:

— Nauczyli艣my si臋 przekszta艂ca膰 mas臋 w przestrze艅 i zn贸w otrzymywa膰 z niej mas臋. Kr贸tko m贸wi膮c operuje­my stanami kra艅cowymi — niszczeniem i tworzeniem... Tymczasem okazuje si臋, 偶e mi臋dzy nimi zawiera si臋 ca艂e spektrum stan贸w przej艣ciowych, mo偶e r贸wnie wa偶nych jak punkty graniczne... Musimy ich szuka膰, musimy szu­ka膰 wszyscy, a nie tylko ty, Eli.

Z rado艣ci uca艂owa艂em Olg臋 w oba policzki. Nie po­winienem by艂 tego robi膰. Olga zmiesza艂a si臋 jak ma艂a dziewczynka zaskoczona przy niedozwolonej zabawie, chocia偶 winny by艂em ja, a nie ona.

— Nie gniewaj si臋 — powiedzia艂em ze skruch膮. — Nie chcia艂em ci zrobi膰 przykro艣ci.

— Wcale si臋 nie gniewam — odparta smutnym g艂o­sem. — Czy nie zauwa偶y艂e艣, 偶e nie potrafi臋 si臋 na ciebie gniewa膰?

17

Tego wieczora d艂ugo nie mog艂em zasn膮膰. My艣la艂em o An­dre. Przyjaciel pochwali艂by mnie za odkrycie fal przestrze­ni. Rzadko zas艂ugiwa艂em na jego pochwa艂y, kiedy byli艣my jeszcze razem, ale teraz by mnie pochwali艂, jestem tego pewien, bo lepiej ni偶 ktokolwiek inny potrafi艂by oceni膰 wag臋 tego odkrycia.

Andre stal przede mn膮. S艂ysza艂em jego glos. Zamy­ka艂em oczy, aby go lepiej widzie膰 i s艂ysze膰. Przyjaciel cho­dzi艂 po kajucie, potrz膮sa艂 ekstrawaganckimi k臋dziorami i spiera艂 si臋 ze mn膮. By艂 jak zawsze odrobin臋 艣mieszny i bardzo mi艂y. Patrzy艂em na niego z b贸lem: Andre znalaz艂 si臋 w niebezpiecze艅stwie, a ja nie mog艂em mu pom贸c.

„Ci臋偶ko my艣lisz, Eli — m贸wi艂 Andre gniewnym to­nem. — Krytycyzm i ironia 艂膮cz膮 si臋 w twoim m贸zgu z nie­z艂膮 dawk膮 t臋poty. Gdybym powiedzia艂 to, do czego sam z takim trudem doszed艂e艣, na wszelki wypadek wy艣mia艂­by艣 mnie. Dowcipkowa艂e艣 na temat ka偶dego mojego po­mys艂u, czy偶 nie mam racji?"

„Nie masz — broni艂em si臋. — B膮d藕 sprawiedliwy, Andre. Wiele idei akceptowa艂em od razu”.

Zacz膮艂em przypomina膰 sobie jego idee i teorie. By艂o ich tak wiele, 偶e godziny bieg艂y, a ja przypomina艂em sobie wci膮偶 nowe. Ju偶 nie dyskutowa艂em z Andre, by艂em got贸w przyj膮膰 ka偶d膮 hipotez臋 tylko dlatego, 偶e on by艂 jej autorem. Pod koniec nocy wspomnia艂em jego teori臋 po­chodzenia ludzi, tak nieub艂aganie skrytykowan膮 przez Ro­mera. Nabra艂em teraz do niej wielkiej sympatii tak偶e dla­tego, 偶e Pawe艂 z tak膮 zaciek艂o艣ci膮 si臋 na ni膮 rzuci艂.

Zn贸w zamkn膮艂em oczy, aby dok艂adniej widzie膰 na­p艂ywaj膮ce pod powieki obrazy, i pogr膮偶y艂em si臋 w p贸艂sen przypominaj膮cy gor膮czkowe majaczenia. Powr贸ci艂em na Ziemi臋 i cofn膮艂em si臋 w jej g艂臋bok膮 przesz艂o艣膰. Ujrza艂em dzikie, dawno ju偶 nie istniej膮ce lasy, pradawny statek kos­miczny le偶膮cy na boku u st贸p wzg贸rza. Z rozdartego wn臋­trza gwiazdolotu wysypa艂y si臋 beczki, trapy, skrzynie, nie­znane mechanizmy. Dostrzeg艂em mkn膮ce po niebie postrz臋pione chmury, us艂ysza艂em krzyki ma艂p, poczu艂em wil­gotny upa艂 wisz膮cy w powietrzu nad wyimaginowanym przeze mnie zak膮tkiem Ziemi.

Na szczyt wzg贸rza wspina si臋 starzec (widzia艂em go ju偶 kiedy艣 na stereoekranie w Sali Pomara艅czowej). Sta­rzec jest wysoki, szczup艂y i siwy, ma wielkie, nie po ludz­ku promienne oczy. Rozgl膮da si臋 doko艂a z dezaprobat膮. Nie podoba mu si臋 okolica, w kt贸rej znalaz艂 si臋 statek.

Do starca zbli偶aj膮 si臋 dwaj m艂odzie艅cy. Pierwszego r贸wnie偶 widzia艂em w Sali Pomara艅czowej. Drugiego nie znam, wymy艣li艂em go. Zreszt膮 podobny jest do zabitego z obrazu Altairczyk贸w.

„Ale wpadli艣my! — m贸wi pierwszy m艂odzieniec. — 呕e te偶 musieli艣my si臋 tak rozbi膰! Naprawa potrwa ze dwa tysi膮ce miejscowych lat. Laboratoria zabrali艣my ze sob膮, ale fabryki zosta艂y w domu”.

„Musimy znale藕膰 pomocnik贸w — m贸wi drugi. — Jest nas dwudziestu, to zbyt ma艂o, a tutejsze istoty 偶ywe potrafi膮 na razie tylko skaka膰 z ga艂臋zi na ga艂膮藕. Zdobywa­j膮 pokarm po偶eraj膮c si臋 nawzajem. Maj膮 pot臋偶ne z臋by, ale za grosz rozumu”.

Starzec ich uspokaja. Nie jest tak 藕le — m贸wi. Uda­艂o si臋 wybra膰 planet臋 ze zno艣n膮 temperatur膮, dostatkiem wody i zieleni. Ju偶 sam fakt, 偶e mo偶na chodzi膰 bez skafan­dr贸w ochronnych, bardzo wiele znaczy. A fabryki? C贸偶, fabryki mo偶na zbudowa膰, oczywi艣cie prymitywne.

„Bez pomocy? ” — przerywa mu pierwszy, zdumio­ny spokojem starca.

„Znajdziemy pomocnik贸w. Sp贸jrzcie na te ogonia­ste istoty ha艂asuj膮ce w koronach drzew. Kiedy艣 zacz臋li艣my si臋 rozwija膰 z podobnych zwierzak贸w. Po jakich艣 pi臋ciuset milionach tutejszych lat ogonia艣ci stan膮 si臋 rozumnymi istotami. Dlaczego nie mogliby艣my przyspieszy膰 ich ewo­lucji?"

„Ile to zajmie lat, pomy艣l! — m贸wi drugi. — Nie je­ste艣my nie艣miertelni. Po艂owa z nas umrze tutaj”. Nie do­my艣la si臋 naturalnie, 偶e przyjdzie mu zgin膮膰 w innym miejscu.

„B臋dziemy si臋 spieszy膰. Ja pewnie nie do偶yj臋 startu, ale wy opu艣cicie t臋 planet臋”.

Bior膮 si臋 do pracy. Jedni szukaj膮 rud, drudzy 艂ataj膮 wyrwy w poszyciu i naprawiaj膮 urz膮dzenia wewn膮trz stat­ku, inni jeszcze 艂owi膮 ma艂py i eksperymentuj膮 z ich zarod­kami, zmieniaj膮 kody genetyczne. Nie od razu udaje si臋 wyhodowa膰 istoty podobne do siebie, bo trudno w ci膮gu jednego pokolenia zmieni膰 ma艂p臋 w herosa. Niebia艅scy przybysze zawijaj膮 wi臋c r臋kawy i pracuj膮, pracuj膮, pracu­j膮. Pewne rzeczy si臋 udaj膮, ale niepowodze艅 jest znacznie wi臋cej. Wreszcie zjawia si臋 prawdziwy cz艂owiek, od razu we wszystkich wariantach: bia艂y i czarny, k臋dzierzawy i prostow艂osy, pigmej i gigant. Czy偶by tym razem powo­dzenie? Nie, zn贸w fiasko! S艂ysz臋 g艂osy Galakt贸w, ich dys­kusje na naradzie produkcyjnej.

„I to ma by膰 cz艂owiek? — oburza si臋 jeden z nich. — Sp贸jrzcie na projekt i jego realizacj臋. Na papierze isto­ta rozumna, a w rzeczywisto艣ci zwierz臋. Protestuj臋 przeciw­ko takiemu brakor贸bstwu!”

„Konkretniej! — m贸wi przewodnicz膮cy. — Jakie macie zarzuty?”

„Tysi膮ce zarzut贸w! Absolutne nieprzystosowanie do 偶ycia. Brak sier艣ci, pazur贸w, k艂贸w, rog贸w. Jak to stworze­nie ma zdobywa膰 pokarm, porusza膰 si臋 i broni膰? Palce jak s臋ki, oczy jak szparki. I to ma by膰 istota stworzona na nasz obraz i podobie艅stwo?”

„A jednak jest podobna do nas — m贸wi starzec. — Podobna, cho膰 nieidentyczna. Zapominacie o rzeczy naj­wa偶niejszej: o tym, 偶e cz艂owiek ma potencjalnie nieogra­niczone mo偶liwo艣ci. Sp贸jrzcie na wykres zdolno艣ci opra­cowany przez maszyn臋. Je艣li zdolno艣膰 samodoskonalenia si臋 psa przyj膮膰 za jedno艣膰, to nie ma zwierz臋cia, u kt贸rego ten wska藕nik przekroczy艂by dziesi臋膰. A tymczasem u cz艂o­wieka wynosi on 1 395 660 800! Rozumiecie? Miliardy razy wi臋cej ni偶 u dowolnego zwierz臋cia! Setki razy wi臋cej ni偶 u nas! Uwa偶am, 偶e stworzyli艣my cud rozumu!” „Na ra­zie jest to cud g艂upoty i nieprzystosowania! — krzykn膮艂 kto艣 gniewnie. — Wasz rozumny cz艂owiek jest debilem! Pr贸bowa艂em wpoi膰 temu dzikusowi elementarne poj臋cia z dziedziny mechaniki grawitacyjnej i przestrzennej, a on tylko 艣lepia rozdziawia艂 i skomla艂. W贸wczas zapro­wadzi艂em go do koryta z 偶arciem. To warto by艂o zobaczy膰! Up艂yn膮 miliony lat, zanim wasz cud natury domy­艣li si臋, 偶e ma jakiekolwiek zdolno艣ci. Proponuj臋 odrzu­ci膰 zademonstrowany nam model cz艂owieka i kontynuo­wa膰 badania”.

„Prosz臋 g艂osowa膰 — powiedzia艂 przewodnicz膮cy. — Kto jest za odrzuceniem cz艂owieka i kontynuacj膮? Kto przeciw? Kto si臋 wstrzymuje? A wi臋c cz艂owiek zosta艂 odrzucony wszystkimi glosami poza jednym wstrzymuj膮­cym si臋. Jakie wymagania ma spe艂ni膰 nowy model, kt贸ry zamierzacie opracowa膰? S艂ucham”.

Zn贸w wstaje pierwszy:

„S膮dz臋, 偶e nie nale偶y upiera膰 si臋 przy zewn臋trznym podobie艅stwie do nas, gdy偶 nie jest ono w praktyce osi膮­galne i przekszta艂ca si臋 w kalectwo. Potrzebujemy nie nad­zwyczajnych zdolno艣ci, lecz realnej 偶ywotno艣ci, szybkiej reakcji i sprytu! Proponuj臋 nowy model opracowa膰 tak, aby m贸g艂 w maksymalnym stopniu przystosowa膰 si臋 do dowolnych warunk贸w 偶yciowych".

„S膮 jakie艣 inne propozycje? Nie? A wi臋c wniosek przyj臋to — m贸wi przewodnicz膮cy. — Prosz臋 zapisa膰: na­st臋pny model zaopatrzy膰 w sier艣膰, pazury, k艂y, rogi i kopy­ta... Co jeszcze?... Aha... Ogon do czepiania si臋 ga艂臋zi... Jak nazwiemy model?”

„Mamy woln膮 liter臋 „d” — odzywa si臋 jaki艣 g艂os z k膮ta. — Mo偶e wi臋c diabe艂 ?... ”

„Diabe艂 brzmi nie藕le — stwierdza przewodnicz膮cy. — Uruchamiamy wi臋c produkcj臋 diab艂a bior膮c za podsta­w臋 nieudany model cz艂owieka. Pozostaje ostatni problem:

co robi膰 ze stworzonymi lud藕mi?”

„Zanihilowa膰! — krzyczy zapalczywy glos. — Do piachu! Nie ma sensu p艂odzi膰 bezbronne potworki”.

Starzec zn贸w protestuje. Przypomina, jak wiele szlachetnych cech wkonstruowano do ludzkiego m贸zgu. Niechaj wi臋c ludzie 偶yj膮, niech brn膮 trudn膮 drog膮 samo­doskonalenia si臋. Otrzymali wiele i wiele mog膮 osi膮g­n膮膰”.

„Racja — powiedzia艂 przewodnicz膮cy. — Nie warto ludzi unicestwia膰. Je艣li rozwin膮 si臋 ich dobre cechy, to cz艂owiek zwyci臋偶y w ci臋偶kiej walce o przetrwanie, je艣li na­tomiast g贸r臋 wezm膮 wady wynikaj膮ce z naszej niedba艂ej pracy, to zguba tego modelu nie zmartwi nas zbytnio”.

I oto ludzi wygnano z obozu awaryjnego niebia艅­skich przybysz贸w, z raju, w kt贸rym ma艂p臋 przemieniono w cz艂owieka. Odt膮d b臋dzie si臋 on rodzi艂 w m臋kach, w pocie czo艂a pracowa艂 na chleb i cierpia艂 choroby. Za­miast niego pojawi si臋 udoskonalony model: m膮dry, zr臋­czny, pracowity diabe艂. Ten nowy model uda艂 si臋 nad podziw. Ogoniasta i rogata istota jest nader wszechstronna: biega, skacze z ga艂臋zi na ga艂膮藕, nurkuje w wo­dzie i wciska si臋 w ziemne szczeliny. Us艂u偶ny diabe艂, prawdziwy s艂uga swojego boga, na艣miewa si臋 z pecho­wych wygna艅c贸w skazanych na samodzielne 偶ycie, a lu­dzie szczerze go za to nienawidz膮. Kiedy wi臋c Galakto­wie usun臋li wreszcie uszkodzenia statku, zabrali ze sob膮 stworzone przez siebie diab艂y, kt贸re trz臋s艂y si臋 na my艣l o tym, 偶e mog膮 pozosta膰 sam na sam z nieudanym ludz­kim plemieniem.

„Zegnaj, dzika planeto! — m贸wi uroczystym g艂o­sem starzec. — Jestem pewien, 偶e posiane przez nas ziar­no rozumu wyda owoce. Chocia偶 do偶y艂em do startu nasze­go statku, na pewno nie doczekam twojego rozkwitu, cz艂owieku. 呕yj wi臋c i doskonal si臋!”

Dobry starzec macha mi r臋k膮, a ja u艣miecham si臋 do niego i otwieram oczy, aby przep臋dzi膰 z g艂owy k艂臋bi膮ce si臋 w niej obrazy. Przecieram czo艂o i wywo艂uj臋 MUK.

— Prosz臋 zanalizowa膰 my艣li na temat Galakt贸w, kt贸rzy niegdy艣 przekonstruowali ma艂p臋 w cz艂owieka, spraw­dzi膰 wszystkie obrazy pojawiaj膮ce si臋 w moim m贸zgu i oceni膰 je. Tylko jednym s艂owem, bo nie lubi臋 tych wa­szych — z jednej strony, z drugiej strony...

MUK odpowiedzia艂 jednym s艂owem:

— Brednie.

— No dobrze, mo偶e by膰 nie jednym s艂owem — po­wiedzia艂em.

Tym razem MUK odpowiedzia艂 nast臋puj膮co:

— Pseudohipoteza nadaj膮ca si臋 jedynie na temat do powie艣ci fantastyczno-naukowej.

Przypomnia艂em sobie, 偶e inny komputer, na Orze, niemal identycznie oceni艂 t臋 ide臋 Andre i uspokojony zas­n膮艂em.

18

Przez ca艂y rok, p贸ki lecieli艣my ku podw贸jnemu skupisku Perseusza, by艂em poch艂oni臋ty badaniem w艂a艣ciwo艣ci prze­strzeni. Przebudowane laboratorium po pewnym czasie zamieni艂o si臋 w niewielk膮 fabryk臋. Urz膮dzenia laborato­ryjne r贸偶ni艂y si臋 od anihilator贸w nap臋dowych i bojowych jedynie moc膮. Moje malutkie aparaciki nie rozwija艂y bo­wiem nawet miliarda kilowat贸w, podczas gdy tamte dys­ponowa艂y milionami albert贸w. Nie chcia艂em, aby przez m膮 nieostro偶no艣膰 nasz gwiazdolot sam zamieni艂 si臋 w tak膮 przestrzenn膮 jam臋, jak膮 robili艣my z innych cia艂. Moje me­chanizmy nie unicestwia艂y przestrzeni, lecz zmienia艂y jej g臋sto艣膰 operuj膮c daleko od stan贸w granicznych, kiedy to przestrze艅 koncentruje si臋 w mas臋, a masa rozpada si臋 na przestrze艅.

Nie b臋d臋 tu szczeg贸艂owo opisywa艂 do艣wiadcze艅. Niepowodzenia i sukcesy zosta艂y zanotowane w pami臋ci komputera i tam odsy艂am zainteresowanych. Wa偶ne jest jedno: niezliczone eksperymenty dowiod艂y, 偶e wahania g臋sto艣ci przestrzeni podlegaj膮 prawom mechaniki falowej. Otrzymywali艣my fale kuliste, sto偶kowe i cylindryczne w postaci w膮skiego promienia przebijaj膮cego przestrze艅. Jed­no tylko prawo ruchu drgaj膮cego nie sprawdza艂o si臋 w wypadku fal g臋sto艣ci przestrzeni, fale te mianowicie roz­chodzi艂y si臋 zawsze z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮. Samo 艣wiat­艂o by艂o szczeg贸lnym, granicznym rodzajem fal przestrzen­nych i to t艂umaczy艂o jego zagadkow膮 dot膮d stabilno艣膰 w poruszaj膮cych si臋 uk艂adach. Wkroczyli艣my w niezwyk艂y, nie znany jeszcze na Ziemi 艣wiat!

Kiedy odkrycie zosta艂o wszechstronnie zbadane i sprawdzone, zmontowali艣my zesp贸艂 nowych maszyn: generator贸w fal przestrzennych, odbiornik贸w i deszyfrator贸w depesz nadawanych na tych falach. Teraz mogli艣my notowa膰 dowolne zak艂贸cenia poczynaj膮c od przy艣wietlnych, kiedy fala przestrzenna o niskim poziomie ener­getycznym by艂a o krok od zamiany na 艣wiat艂o, a偶 do hiperpr臋dkich, rozchodz膮cych si臋 z szybko艣ciami r贸wnymi miliardowym wielokrotno艣ciom szybko艣ci 艣wiat艂a. Odt膮d ju偶 Z艂ywrogi nie mog艂y si臋 do nas niepostrze偶enie podkra艣膰, gdy偶 mogli艣my ich obserwowa膰 w obszarze nad艣wietlnym na falach przestrzennych. Przesta艂a nam grozi膰 walka na o艣lep z widz膮cym przeciwnikiem. I zn贸w wprawi艂a mnie w zdumienie 艣wietna konstrukcja zagadkowych istot zwanych Z艂ywrogami lub Niszczycie­lami. Zdj臋cia anatomiczne cia艂 przekona艂y nas, 偶e ich serce by艂o nie tylko grawitatorem i broni膮 grawitacyjn膮, lecz tak偶e doskona艂ym nadajnikiem fal przestrzen­nych.

Olga marzy艂a o zorganizowaniu s艂u偶by dyspozycyj­nej 偶eglugi mi臋dzygwiezdnej.

— Obecnie zaraz po starcie statek niknie w obsza­rze nad艣wietlnym i nie ma z nim 偶adnego kontaktu. Wkr贸tce to si臋 zmieni. Dyspozytor na Orze b臋dzie wie­dzia艂 wszystko o ka偶dym statku bez wzgl臋du na to, jaka odleg艂o艣膰 go od niego dzieli. Wydawa膰 rozkazy gwiazdolo­tom znajduj膮cym si臋 na przeciwleg艂ym kra艅cu Wszech­艣wiata i natychmiast uzyskiwa膰 odpowiedzi! W g艂owie si臋 kr臋ci... Czy偶 to nie wspania艂e?

A ja wspomina艂em Andre t臋skni膮cego za 呕ann膮 i nigdy nie widzianym Olegiem. O ile pi臋kniejsze by艂oby jego 偶ycie, gdyby m贸g艂 komunikowa膰 si臋 z ukochanymi, gdyby nie czu艂 si臋 od nich odci臋ty, zamkni臋ty w obcym 艣wiecie. Czy偶 mo偶liwo艣膰 natychmiastowego pokonywania niewyobra偶alnych przestrzeni nie jest urzeczywistnieniem odwiecznych ludzkich marze艅 o wszechobecno艣ci?

— S艂ucha膰 Ziemi! — powiedzia艂em. — Widzie膰 Ziemi臋! Zawsze by膰 razem z Ziemi膮!

19

P贸藕niej nast膮pi艂o to, co ju偶 wielokrotnie zdarza艂o si臋 w trakcie naszej kosmicznej odysei i co od dawna winno spo­wszednie膰, a mimo to za ka偶dym razem zaskakiwa艂o maje­statem i pi臋knem.

Podw贸jna gromada gwiezdna Chi i Psi Perseusza, matowa mgie艂ka od roku nie zmieniaj膮ca ani kszta艂tu, ani wielko艣ci, ani jasno艣ci, nagle o偶y艂a i zacz臋艂a rosn膮膰. Sku­pisko zmienia艂o si臋 w oczach, p臋cznia艂o, rozpe艂za艂o si臋 jaskrawymi gwiazdami, ogromnia艂o. Nasta艂a wreszcie chwila, kiedy ca艂a przednia p贸艂kula pokry艂a si臋 s艂o艅cami Perseusza i tylko z ty艂u zosta艂y gwiazdy z innych gromad. Potem r贸wnie偶 i one znikn臋艂y. Znale藕li艣my si臋 wewn膮trz gwiazdozbioru.

Dy偶uruj膮cy w owej znamiennej godzinie Osima za­cz膮艂 zmniejsza膰 pr臋dko艣膰.

Wtargn臋li艣my do jednego z najwi臋kszych skupisk gwiezdnych Galaktyki, wyra藕nie rozpadaj膮cego si臋 na dwa zespo艂y cia艂. Niebo wzd艂u偶 r贸wnika sfery gwiezdnej przecina艂o ciemniejsze pasmo, oddzielaj膮ce te zespo艂y od siebie, jednak s艂o艅c w tym „ciemnym” pa艣mie by艂o znacz­nie wi臋cej ni偶 w najja艣niejszym wycinku ziemskiego nie­bosk艂onu. Niebo obu skupisk p艂on臋艂o tak jaskrawym 艣wiat艂em, 偶e bez trudu rozr贸偶nia艂em litery na formula­rzach obserwacyjnych. W Perseuszu nie ma nigdy napraw­d臋 ciemnych nocy.

Z ostro偶no艣ci lecieli艣my w r贸wnikowej strefie ciem­no艣ci, nie wychodz膮c z obszaru nad艣wietlnego.

Kilka dni min臋艂o bez niespodzianek: 偶adna gwiazda nie sygnalizowa艂a swojej obecno艣ci, my sami te偶 nikogo nie zauwa偶yli艣my. Wok贸艂 wielu s艂o艅c obraca艂y si臋 plane­ty, lecz znajdowa艂y si臋 one bardzo daleko od nas.

P贸藕niej odbiorniki fal przestrzennych zarejestro­wa艂y s艂abe impulsy. Okresowo dobiegaj膮ce do nas zg臋szczenia i rozrzedzenia przestrzeni uk艂ada艂y si臋 w ci膮gle to samo zdanie. Za艂o偶yli艣my, 偶e jest to pytanie: „Kim jeste艣cie?”, gdy偶 o to w艂a艣nie powinni przede wszystkim zapyta膰 nieznani korespondenci. Deszyfratory, wzi膮wszy za podstaw臋 taki odczyt, sporz膮dzi艂y wst臋pny kod. Kod niewiele si臋 r贸偶ni艂 od dotychczas u偶ywanych przez nasze maszyny. Sta艂o si臋 jasne, 偶e zdo艂amy porozumie膰 si臋 z nieznanymi istotami wysy艂aj膮cymi sygna艂y przestrzen­ne.

Chcia艂em ju偶 nawi膮zywa膰 艂膮czno艣膰, ale Olga oba­wia艂a si臋, 偶e to mo偶e by膰 prowokacja przeciwnik贸w, kt贸­rzy staraj膮 si臋 pozna膰 nasze tajemnice. Wi臋kszo艣膰 za艂ogi j膮 popar艂a.

Mia艂em inne zdanie i wraz z Leonidem, kt贸ry si臋 ze mn膮 zgadza艂, przekonali艣my w膮tpi膮cych. Z艂ywrogi nie b臋d膮 przed czasem pokazywa膰, 偶e nas zauwa偶y艂y — m贸wi­li艣my. Ich bro艅 dzia艂a na niewielkie dystanse, postaraj膮 si臋 wi臋c, aby艣my si臋 do nich maksymalnie zbli偶yli. Nie wie­my, kto szuka z nami kontaktu, ale nie mog膮 to by膰 wro­gowie!

Jako podstawy naszego kodu u偶yli艣my, podobnie jak nasi poprzednicy przy spotkaniach z istotami rozumny­mi, tablicy pierwiastk贸w. W nast臋pnych dniach generato­ry fal przestrzennych nadawa艂y je we wszystkich kierun­kach, z jakich dociera艂y do nas sygna艂y. By艂em przeko­nany, 偶e po zako艅czeniu tej transmisji zaczn膮 nadawa膰 obcy.

Nie pomyli艂em si臋. Natychmiast po wy艂膮czeniu na­szych nadajnik贸w w przestrzeni pojawi艂y si臋 nowe fale. Nios艂y one jednak nie wiadomo艣膰 przeznaczon膮 dla nas, lecz raczej jakie艣 rozmowy wewn臋trzne. Nieznane istoty pyta艂y i odpowiada艂y, o czym艣 si臋 nawzajem przekonywa­艂y (tak przynajmniej mi si臋 wydawa艂o, a MUK nie zaprze­cza艂 tej mo偶liwo艣ci). Wdzierali艣my si臋 w g艂膮b skupiska stokrotnie wyprzedzaj膮c 艣wiat艂o, a doko艂a niespokojnie pulsowa艂a przestrze艅, zastanawiaj膮c si臋, kim jeste艣my.

— Skr臋camy w lewo — powiedzia艂a kt贸rego艣 dnia Olga, w czasie naszego wsp贸lnego dy偶uru. — B臋dziemy bada膰 skupisko Chi, kt贸re zawiera wi臋cej gwiazd ni偶 sku­pisko Psi. Czy masz jakie艣 nowe wiadomo艣ci?

— Na razie nie — odpar艂em. — Tajemnicze rozmo­wy trwaj膮. Zapisujemy zak艂贸cenia g臋sto艣ci przestrzeni i po rozszyfrowaniu j臋zyka zdo艂amy odczyta膰 tre艣膰 trans­misji.

Tego dnia Niebianie ponownie zwr贸cili si臋 bezpo艣­rednio do nas. Zrozumia艂em to natychmiast po przejrze­niu zapisu. Nasi korespondenci wyliczali pierwiastki, pow­tarzaj膮c w swoim j臋zyku nasz膮 niedawn膮 transmisj臋. De­szyfratory przekszta艂ci艂y wst臋pny szkic kodu w precyzyjny s艂ownik. Od tej chwili mieli艣my wsp贸lny j臋zyk.

Podyktowa艂em telegram zaaprobowany przez ca艂膮 za艂og臋: „Lecimy z daleka. W Plejadach zaatakowa艂o nas osiemna艣cie statk贸w kosmicznych. Widzieli艣my potworne zniszczenia uk艂ad贸w planetarnych, gdzie dawniej kwit艂o 偶ycie rozumne”.

Byli艣my wraz z Olg膮 w laboratorium fal przestrzennych, kiedy nadesz艂a nowa depesza. Deszyfratory Niebian pracowa艂y nie gorzej od naszych. Korespondenci przeka­zali lakoniczny tekst: „Zrozumieli艣my. Niezw艂ocznie za­wracajcie. Grozi wam zguba. Uciekajcie pe艂n膮 moc膮 silni­k贸w”.

Spojrza艂em wstrz膮艣ni臋ty na poblad艂膮 Olg臋. Nie mo­g艂em wydusi膰 z siebie s艂owa.

— Co to znaczy?... — zacz膮艂em wreszcie, ale nie. zdo艂a艂em sko艅czy膰.

Rykn臋艂a syrena alarmu bojowego. Leonid i Osima wzywali nas do ster贸wki.

20

Po og艂oszeniu alarmu bojowego informacje o sytuacji wo­k贸艂 statku, w normalnych warunkach docieraj膮ce jedynie do ster贸wki, przekazuje si臋 wszystkim cz艂onkom za艂ogi, a MUK nieustannie sumuje i uog贸lnia ich opinie. W takich chwilach dow贸dc膮 staje si臋 zesp贸艂 ludzki i nominalny do­w贸dca dysponuje w艂adz膮 jedynie w takim zakresie, jaki niezb臋dny jest do realizacji kolektywnej woli za艂ogi, w kt贸rej jego osobista wola spe艂nia rol臋 wa偶n膮, lecz nie de­cyduj膮c膮.

Leonid by艂 ponury, ale spokojny. Osima wygl膮da艂 na zdenerwowanego. Zaj臋li艣my swoje miejsca i Osima po­wiedzia艂 :

— Szli艣my z pr臋dko艣ci膮 stu dziesi臋ciu jednostek. Rozkaza艂em automatom zmniejszy膰 pr臋dko艣膰 o dwadzie艣­cia procent. Po wyhamowaniu okaza艂o si臋, 偶e szybko艣膰 wynosi nie osiemdziesi膮t dziewi臋膰, lecz dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰 jednostek. Wok贸艂 nas samorzutnie znika przestrze艅 w tempie oko艂o siedmiu jednostek 艣wietlnych.

Olga zamy艣li艂a si臋. Tajemnicze nikni臋cie przestrzeni mog艂o mie膰 zwi膮zek z odebranym przez nas gro藕nym ostrze偶eniem. Ale czemu kto艣 przyspiesza nasz lot, skoro i tak idziemy w obszarze nad艣wietlnym?

— Musimy zdecydowa膰 — powiedzia艂a wreszcie — co teraz robi膰. Zag艂臋bia膰 si臋 nadal w skupisko gwiezdne, czy te偶 wycofa膰 si臋, jak radz膮 nieznani przyjaciele?

— Lub wrogowie — zaoponowa艂 Leonid. — Nie je­stem przekonany, 偶e depesza pochodzi od przyjaci贸艂. Pro­ponuj臋 kontynuowa膰 rejs.

MUK zawiadomi艂, 偶e za艂oga popiera Leonida. Przy­kro by艂o po d艂ugiej podr贸偶y ucieka膰 przed nie wiadomo czym. Na Ziemi nie zrozumiano by zreszt膮 takiego post臋­powania. Nawet nowy telegram naszych zagadkowych ko­respondent贸w: „Macie jeszcze czas na ratunek! Wracaj­cie, bo mkniecie ku zgubie!” nie zmieni艂 naszej decyzji. Nada艂em tylko nasz膮 odpowied藕: „Kontynuuj臋 rejs. Na czym polega niebezpiecze艅stwo?”

— P贸ki b臋d膮 si臋 zastanawia膰, sami postaramy si臋 zrozumie膰, co si臋 dzieje — powiedzia艂a Olga. — Trzeba b臋dzie zmienia膰 pr臋dko艣ci. Na pocz膮tek dodamy ze trzy­dzie艣ci jednostek.

Po wykonaniu przez automaty rozkazu mieli艣my sto dwadzie艣cia jednostek. Nie zaobserwowali艣my dodatko­wej anihilacji przestrzeni. Je艣li poprzednio kto艣 stara艂 si臋 przyspieszy膰 nasz lot, to obecna pr臋dko艣膰 mu odpowia­da艂a.

— Zwolnijmy teraz o te same trzydzie艣ci jednostek, ale etapami — rozkaza艂a Olga.

Na rubie偶y stokrotnej pr臋dko艣ci 艣wiat艂a pojawi艂y si臋 oznaki zewn臋trznej ingerencji. W miar臋 hamowania ta in­gerencja nasila艂a si臋. Szybko艣膰 w艂asna statku zmniejszy艂a si臋 do sze艣膰dziesi臋ciu jednostek, natomiast pr臋dko艣膰 su­maryczna wynosi艂a siedemdziesi膮t pi臋膰 jednostek 艣wiet­lnych, a wi臋c kto艣 dodawa艂 nam pi臋tna艣cie jednostek. Przez jaki艣 czas lecieli艣my z t膮 pr臋dko艣ci膮, nie zmniejsza­li艣my w艂asnej i nie dodawano nam zewn臋trznej. Wrogo­wie 艣cie艣niaj膮 艣wiat — przypomnia艂em sobie komunikat przekazany przez Spychalskiego na Ziemi臋. Oto ich 艣cie艣­nianie 艣wiata, my艣la艂em. Wygrzebuj膮 w艂asn膮 przestrze艅 gwiezdn膮, aby podprowadzi膰 nas na dystans ciosu grawita­cyjnego. Ryzykuj膮 r贸wnowag臋 kosmiczn膮 swojego 艣wiat­ka, aby tylko zniszczy膰 przeciwnika.

— Anihilatory nap臋dowe stop! — powiedzia艂a Olga. — Wyhamowa膰 lot swobodny!

Wkr贸tce nie wydatkowywali艣my na ruch ani jedne­go alberta, a gwiazdolot p臋dzi艂 naprz贸d z pr臋dko艣ci膮 dwu­dziestu pi臋ciu jednostek 艣wietlnych. Kto艣 intensywnie po­ch艂ania艂 le偶膮c膮 na naszej drodze przestrze艅.

Odbiorniki pochwyci艂y nowy komunikat. Tym ra­zem trudno go by艂o rozszyfrowa膰. Pojawi艂y si臋 zak艂贸ce­nia, jedna fala nak艂ada艂a si臋 na drug膮. „Wpadli艣cie do sto偶­ka 艣cie艣nienia... anihilacja do trzydziestu dw贸ch 艣wiet­lnych... jeszcze czas... peryferie... uciekajcie pe艂n膮 moc膮... okrutni... niestety bezsilni... wracajcie... ”

— Jasne — powiedzia艂a Olga. — Radz膮 ucieka膰, p贸ki mamy jeszcze czas i starcza nam mocy.

— Wr贸g przyci膮gaj膮cy nas do siebie zak艂贸ca trans­misj臋, aby rady przyjaci贸艂 do nas nie dotar艂y — doda艂em.

— S膮dz臋, 偶e trzeba post臋powa膰 odwrotnie, ni偶 tego sobie 偶yczy wr贸g — kontynuowa艂a Olga. — W tej sytuacji nale偶a艂oby chyba jednak wycofa膰 si臋 na razie ze skupiska. Wr贸ci膰 tu zawsze zd膮偶ymy.

— Nie rozumiem, czego si臋 boisz? — powiedzia艂 Leonid ze z艂o艣ci膮. — W depeszy powiedziano, 偶e maksy­malne 艣cie艣nienie przestrzeni wynosi trzydzie艣ci dwie jed­nostki 艣wietlne, my za艣 rozwijamy pi臋膰 tysi臋cy jednostek! Je艣li zajdzie potrzeba, przebijemy si臋 przez ich os艂on臋 jak nosoro偶ec przez 艣ciank臋 namiotu! Nalegam na kontynuo­wanie wyprawy, gdy偶 na razie 偶adne z jej zada艅 nie zosta­艂o wykonane!

Leonid 艂atwo wpada we w艣ciek艂o艣膰, kiedy kto艣 mu si臋 opiera. Jego czarna sk贸ra szarzeje, oczy robi膮 si臋 ca艂­kiem bia艂e, spod uchylonych warg ukazuj膮 si臋 z臋by. Zaw­sze te偶 wybiera spo艣r贸d wielu mo偶liwo艣ci t臋, kt贸ra daje najwi臋cej szans na b贸jk臋. W staro偶ytno艣ci by艂by zapewne wodzem bitnego plemienia. Ale p贸ki do walki nie dosz艂o, jego rady trzeba traktowa膰 z wielk膮 ostro偶no艣ci膮. Zreszt膮 w tym wypadku sta艂em po jego stronie.

Olga zwr贸ci艂a si臋 do mnie:

— Eli, a fale przestrzenne?

Wiedzia艂em, co j膮 niepokoi. Je艣li zginiemy, razem z nami przepadnie nasze odkrycie, tak potrzebne ludzko艣ci. Ile czasu minie, zanim inni na nie natrafi膮? Czy wobec tego mamy prawo poddawa膰 szalonemu ryzyku jej dobro? Ale kt贸偶 dowi贸d艂, 偶e nasze ryzyko jest szale艅cze?

— Jestem za kontynuowaniem wyprawy. Na razie nie widz臋 powod贸w do paniki.

— Niechaj wi臋c zn贸w MUK si臋 wypowie — powie­dzia艂a Olga.

MUK o艣wiadczy艂, 偶e jedynie dow贸dca nalega na po­wr贸t, wszyscy za艣 pozostali cz艂onkowie za艂ogi 偶膮daj膮 kon­tynuowania rejsu.

— Musz臋 si臋 wi臋c podporz膮dkowa膰 wi臋kszo艣ci — powiedzia艂a Olga z trosk膮 w g艂osie. Leonid uruchomi艂 anihilatory.

21

Doskonale pami臋tam swoje odczucia, kiedy wtargn臋li艣my w g臋stw臋 ogromnego zbiorowiska gwiezdnego. Nie przy­puszcza艂em wtedy nawet, 偶e nasz ryzykowny wypad omal nie zako艅czy si臋 tragicznie dla gwiazdolotu, a ja sam na wiele miesi臋cy stan臋 si臋 inwalid膮. By艂em jednak w贸wczas w kiepskim nastroju. Spogl膮da艂em na p艂on膮c膮 gwiezdn膮 sfer臋 i wszystko mi w duszy a偶 dr偶a艂o z niepokoju. 艢wiet­nie ten stan pami臋tam.

Siedzia艂em na zewn臋trznym fotelu, obok Leonid, za nim Olga i Osima. Pr臋dko艣膰 statku wzrasta艂a i wszystko doko艂a nieuchwytnie si臋 zmienia艂o. Gwiazdy by艂y ju偶 nie punkcikami, lecz ziarenkami grochu b艂yszcz膮cymi jak ma­lutkie ksi臋偶yce. Szczeg贸lnie jasne gwiazdy otoczone byty koronami. G臋sto艣膰 gwiazd setki, je艣li nie tysi膮ce razy przewy偶sza艂a t臋, do jakiej przywykli艣my w okolicach Uk艂adu S艂onecznego. Ale ca艂y ten majestat by艂 gro藕ny, emanowa艂o ze艅 tajemnicze niebezpiecze艅stwo.

Z zadumy wyrwa艂 mnie g艂os Osimy:

— Trajektoria statku wiedzie ku gwie藕dzie widocz­nej obecnie pod k膮tem czterdziestu pi臋ciu stopni.

Wskaza艂 mi cia艂o niebieskie po艂yskuj膮ce w bok od kursu. Dzieli艂o nas od niego kilka lat 艣wietlnych, lecz jego jasno艣膰 absolutna by艂a wy偶sza od wszystkich znanych mi dotychczas gwiazd. By艂 to typowy czerwony superolbrzym. W pobli偶u 艣wieci艂y inne, s艂absze gwiazdki.

— Komputerowi co艣 si臋 pomyli艂o — odezwa艂 si臋 Leonid. — Nie zamierza艂em wcale lecie膰 kursem ku tej gwie藕dzie. Czerwony gigant pozostanie z boku.

Ogl膮da艂em gwiazd臋 przez lunet臋 mno偶nika. Okr膮­偶a艂y j膮 trzy planety. Wszystkie trzy wydawa艂y mi si臋 dziw­ne, gdy偶 zbyt silnie b艂yszcza艂y. Analizatory okre艣li艂y ich sk艂ad. Planety by艂y metalowe.

W przestrzeni dzia艂y si臋 niezwyk艂e rzeczy. Kto艣 nie­ustannie nadawa艂 fale, kto艣 inny natychmiast je gasi艂. Deszyfratory nie potrafi艂y sobie poradzi膰 z pl膮tanin膮 infor­macji i zak艂贸ce艅. Z niewyobra偶alnego chaosu uda艂o si臋 je­dynie wydoby膰 wielokrotnie powtarzane s艂owa: „Nie wol­no! ”

— Nieznani przyjaciele ze wszystkich si艂 staraj膮 si臋 przekaza膰 nam jak膮艣 wiadomo艣膰, nieznani wrogowie ener­gicznie temu przeciwdzia艂aj膮 — powiedzia艂em.

— Niew膮tpliwie ich wiadomo艣膰 odnosi si臋 do tej gwiazdy — odezwa艂a si臋 Olga. — Mamy j膮 ju偶 pod k膮tem trzydziestu pi臋ciu stopni do kursu. Jeste艣my na ni膮 znosze­ni, a kto艣 ostrzega, 偶e nie wolno tam lecie膰.

— Nazwijmy j膮 Gro藕n膮.

Leonid, przekonawszy si臋, 偶e MUK si臋 nie myli艂, wyr贸wna艂 kurs. Teraz Gro藕na zacz臋艂a si臋 oddala膰. Zdrzem­n膮艂em si臋 w fotelu.

Kiedy obudzi艂em si臋, rozdra偶niony Leonid spiera艂 si臋 z Osima. Okaza艂o si臋, 偶e przed nami pojawi艂a si臋 grupka gwiazd, czerwonych i bia艂ych olbrzym贸w r贸wnie jasnych jak Gro藕na. Znosi nas na nie przy ca艂kowicie wy艂膮czonych anihilatorach, gdy偶 przestrze艅 przed nami jest gwa艂townie niszczona. MUK ustali艂, 偶e znale藕li艣my si臋 w obszarze przestrzeni o wysokim stopniu zakrzywie­nia i poruszamy si臋 po krzywej geodezyjnej, zbli偶aj膮c si臋 do nieznanego punktu. Zakrzywienie przestrzeni zmienia si臋 i wygl膮da na to, 偶e nasi wrogowie swobodnie j膮 re­guluj膮.

— Trzeba zawr贸ci膰 i wyrwa膰 si臋 poza krzywizn臋 — nalega艂 Leonid. — Kiedy rozniesiemy w strz臋py ich krzywo-liniow膮 metryk臋, wrogowie zaprzestan膮 pr贸b dyktowa­nia nam kierunku lotu.

— Obawiam si臋, 偶e nie doceniasz ich mo偶liwo艣ci, ale masz racj臋, nie mamy innego wyj艣cia jak tylko gwa艂to­wnie zmieni膰 kurs — powiedzia艂a Olga.

Leonid i Osima wydali odpowiednie rozkazy, a tym­czasem Olga kontynuowa艂a:

— Znale藕li艣my si臋 chyba w trudnej sytuacji, Eli. Wiedzia艂am wprawdzie, 偶e Z艂ywrogi lepiej od nas pozna艂y natur臋 przyci膮gania, ale fakt, 偶e potrafi膮 zmienia膰 metry­k臋 przestrzeni wszech艣wiatowej, stanowi dla mnie niespo­dziank臋. My, z naszymi mo偶liwo艣ciami technicznymi, nie mo偶emy na razie nawet o tym marzy膰.

— No, powiedzmy, 偶e nie wszech艣wiatowej, lecz na razie w艂asnej przestrzeni mi臋dzygwiezdnej — zaopo­nowa艂em. — W ich malowniczym skupisku jest tak wiele materii i tak ma艂o pustki, 偶e bez szczeg贸lnego trudu mo偶na wytworzy膰 dowoln膮 krzywizn臋 w dowolnym pun­kcie.

Olga spojrza艂a na mnie z wyrzutem i pokr臋ci艂a g艂o­w膮. Nie musia艂a tego robi膰, sam wiedzia艂em, 偶e nie mam racji.

Manewr Leonida uda艂 si臋. Sztuczna krzywizna prze­strzeni zosta艂a rozerwana przez anihilatory gwiazdolotu. Szczerz膮ca na nas z臋by grupka gwiazd — nazwa艂em j膮 Niedobr膮 — potoczy艂a si臋 w prawo. Analizatory donios艂y, 偶e przestrze艅 na nowej trasie ma艂o r贸偶ni si臋 od euklideso­wej. Leonid triumfowa艂. Nasz statek nie na darmo nazy­wano Gwiezdnym P艂ugiem! Wszystkie konstrukcje i struk­tury przestrzeni, zwane metryk膮, trzeszcz膮 i rozpadaj膮 si臋 tam, gdzie on przejdzie.

Olga zirytowa艂a si臋:

— Wcale nie jestem przekonana, 偶e krzywizn臋 przestrzeni my zniszczyli艣my!

— Ale偶 to oczywiste, Olgo!

— Nic podobnego. Zak艂贸cenia metryki przestrzen­nej wywo艂ywane s膮 przez jaki艣 supergigantyczny mecha­nizm. Wyobra藕 sobie, 偶e po naszej zmianie kursu mecha­nizm ten zosta艂 unieruchomiony.

— Dlaczego? Czy potrafisz wyt艂umaczy膰 dlaczego?

— W ka偶dym razie domy艣lam si臋. Zawr贸cili艣my akurat w t臋 stron臋, w kt贸r膮 nas si臋 zwabia, i teraz wystar­czy prosta droga, aby艣my wpadli w pu艂apk臋.

Nawet Leonid si臋 przerazi艂. Zamilk艂 i wbi艂 ponury wzrok w ekrany. Na ekranach widnia艂o czarne niebo roz­p艂omienione wielkimi gwiazdami. Takie samo niebo by艂o po lewej, gdzie zosta艂a Gro藕na, i po prawej, sk膮d uciekli艣­my, aby nie wpa艣膰 w gwiazdozbi贸r Niedobrej.

— Id藕cie odpocz膮膰 — powiedzia艂a Olga do Leonida i do mnie. — Minie wiele godzin, zanim wyja艣ni si臋, co nas czeka na nowej drodze.

Poszli艣my do jadalni. Jedli艣my w milczeniu, zatopie­ni w nieweso艂ych my艣lach. Przy naszym stoliku usiad艂o dw贸ch mechanik贸w z anihilatorni. Leonid powiedzia艂:

— Te diabelskie Z艂ywrogi s膮 sprytniejsze, ni偶 s膮dzi­艂em.

— Zmusz膮 nas do szybkiego zu偶ycia wszystkich za­pas贸w substancji aktywnej — zauwa偶y艂 jeden z mechani­k贸w, m艂ody i weso艂y, z gatunku tych, kt贸rzy w ka偶dej przygodzie widz膮 jedynie jej dobr膮 stron臋. — Zbyt cz臋sto zmieniali艣my dzi艣 szybko艣ci i kursy.

— Podejmowali艣cie decyzj臋 razem ze mn膮 — roz­z艂o艣ci艂 si臋 Leonid. By艂 tak zdenerwowany, 偶e obawia艂em si臋, i偶 wywo艂a k艂贸tni臋.

— Poparli艣my pa艅sk膮 decyzj臋 dow贸dcy. Prosz臋 nie my艣le膰, 偶e protestuj臋. Po prostu my艣l臋 o przysz艂o艣ci.

Drugi z mechanik贸w, chudy, ponury, z wielkim no­sem i cienkimi wargami, g艂osu nie zabiera艂, ale by艂o jasne, 偶e zgadza si臋 z koleg膮. Leonid poszed艂 do swojej kabiny. W膮tpi臋, aby mu si臋 dobrze odpoczywa艂o.

Zacz膮艂em zagl膮da膰 kolejno do wszystkich pomiesz­cze艅 statku. Odbiorniki fal przestrzennych nadal zapisy­wa艂y nie rozszyfrowany chaos informacji i zak艂贸ce艅. Sala obserwacyjna by艂a pe艂na wolnych od wachty astronaut贸w. Zawo艂ano mnie. Mia艂em prawo wst臋pu do ster贸wki, a wi臋c ponosi艂em odpowiedzialno艣膰 za to, co si臋 tam dzia艂o.

— Znacie sytuacj臋, ch艂opcy — odpowiedzia艂em na grad pyta艅 sypi膮cych si臋 ze wszystkich stron. — Kr臋cimy si臋 mi臋dzy tymi diabelskimi gwiazdami i nie mo偶emy si臋 wyrwa膰.

MUK za偶膮da艂 nowej decyzji. Wielotysi臋czne skupis­ko Chi sk艂ada艂o si臋 z mn贸stwa ma艂ych gromadek licz膮cych po dziesi臋膰 do dwudziestu gwiazd. Zn贸w byli艣my znoszeni na jedn膮 z takich grupek. Analizatory sygnalizowa艂y zni­kanie przestrzeni na trasie i znaczne zakrzywienie jej me­tryki.

Olga poprosi艂a o zgod臋 na zmian臋 kursu.

Obecni na sali obserwacyjnej milczeli. MUK po zsu­mowaniu naszych my艣lowych opinii zameldowa艂, 偶e za艂o­ga zgadza si臋 z dow贸dc膮. Trzecia zmiana kursu podzia艂a艂a na wszystkich przygn臋biaj膮co. Nawet optymi艣ci poj臋li, 偶e dzieje si臋 co艣 niedobrego.

Poszed艂em do parku i siad艂em na 艂awce. W parku by艂a wiosna, prawdziwa ziemska wiosna. Siedem p贸r roku przemin臋艂o od chwili, kiedy wyl膮dowa艂em na rakietodromie tego statku. Zaledwie siedem p贸r, nieca艂e dwa lata, a wyda艂o mi si臋, 偶e przesz艂y stulecia, tak bardzo zmieni艂em si臋 wewn臋trznie.

Nade mn膮 kwit艂a brz贸zka, z jej li艣ci spada艂y lepkie krople spadzi. Wok贸艂 pnia utworzy艂 si臋 wilgotny kr膮g. W koronie niziutkiej jab艂oni, w艣r贸d bia艂ych kwiat贸w wi艣ni i moreli miarowo brz臋cza艂y pszczo艂y. Gdy si臋 zamkn臋艂o oczy, mo偶na by艂o pomyli膰 drzewa z dzia艂aj膮cym anihilatorem, kt贸ry wydaje taki sam brz臋kliwy pomruk. Zrobi艂o mi si臋 duszno od nieruchomego aromatu kwitn膮cych drzew, cierpkiego zapachu brz贸zki i silnej woni bz贸w nad sta­wem. Poprosi艂em w my艣li o wietrzyk. Wietrzyk nadlecia艂 szumi膮c w ga艂臋ziach i trawie, wszystko doko艂a zako艂ysa艂o si臋, dusz膮cy aromat znik艂. Otworzy艂em oczy i wpatrzy艂em si臋 w male艅ki 艣wiatek parku, tak doskonale imituj膮cy da­lek膮 Ziemi臋. Tylko te pszczo艂y, brz臋cz膮ce jak anihilatory Taniewa...

Wzdrygn膮艂em si臋. Wsta艂em i poszed艂em do siebie. W kabinie zacz膮艂em przegl膮da膰 pisma ofiarowane mi przez Allana. Z dziwnym uczuciem czyta艂em o trudno­艣ciach i obawach kosmonaut贸w z dwudziestego pierwsze­go wieku. Mkn臋li w wielkiej ciszy kosmosu czuj膮c si臋 niez­miernie samotnie, je艣li o miliard kilometr贸w nie po艂yski­wa艂a go艣cinna planetka ze stacj膮 kosmiczn膮. Jaki zreszt膮 niezmierny wydawa艂 im si臋 ten 偶a艂osny miliard kilome­tr贸w! Nie, dzisiejsze trudno艣ci nie dadz膮 si臋 por贸wna膰 z 贸wczesnymi. Boimy si臋 dzisiaj nie pustki i milczenia, lecz raczej tego, 偶e kosmos jest g臋sto zaludniony niebez­piecznymi istotami. P贸藕niej zawstydzi艂em si臋, 偶e tak my­艣l臋. Ka偶da epoka ma swoje problemy i swoje bohaterskie

czyny.

Zdrzemn膮艂em si臋 nad czasopismami. Zbudzi艂 mnie sygna艂 wywo艂ania. Leonid wzywa艂 mnie do ster贸wki.

Leonid byt a偶 szary z podniecenia- W ci膮gu kilku dni sp臋dzonych w Perseuszu wychud艂 tak, jak w staro偶yt­no艣ci ludzie chudli w czasie choroby. G艂os mu dr偶a艂 z w艣ciek艂o艣ci:

— Zn贸w nas niesie na Gro藕n膮! Zrobili艣my w tym piekielnym skupisku zamkni臋t膮 p臋tl臋!

22

Sens jego s艂贸w nie od razu do mnie doszed艂. W pierwszej chwili zrozumia艂em tylko, 偶e Leonid jest szalenie zdener­wowany i 偶e w tym stanie nie powinien dowodzi膰 stat­kiem.

— Zastan贸wmy si臋, a potem b臋dziemy decydowa膰 — powiedzia艂em i przesuwaj膮c lornet膮 po gwiezdnej sfe­rze, umy艣lnie nie spieszy艂em si臋 z wnioskami, aby da膰 mu czas na uspokojenie. W mno偶niku ukaza艂 si臋 obraz podob­ny do tego, jaki widzieli艣my przelatuj膮c po raz pierwszy obok Gro藕nej. Od jaskrawej gwiazdy zn贸w dzieli艂y nas miesi膮ce 艣wiat艂a. W obszarze nad艣wietlnym przestrze艅 by艂a czysta. Je艣li nawet Z艂ywrogi przygotowywa艂y napad, to najwyra藕niej si臋 z nim nie spieszy艂y.

— Trzeba zawraca膰 — powiedzia艂 Leonid. — Do­k膮d zawraca膰 i co to da? Jak d艂ugo b臋dziemy b艂膮dzi膰?

Opowiedzia艂 mi nast臋pnie, 偶e na dy偶urze Olgi i Osi­my przestrze艅 zn贸w zacz臋艂a si臋 zakrzywia膰, z godziny na godzin臋 zmienia膰 swoj膮 metryk臋. W rezultacie kurs zosta艂 przymusowo zniekszta艂cony i zamiast pozostawi膰 Gro藕n膮 daleko po prawej, p臋dzimy prosto na ni膮.

— Do gwiazdy jest jeszcze daleko — zauwa偶y艂em.

— Mamy czas do namys艂u. Na wszelki wypadek nale偶y si臋 przygotowa膰 do odparcia atak贸w grawitacyjnych.

Leonid zastopowa艂 anihilatory nap臋dowe. Od tej chwili lecieli艣my jedynie dlatego, 偶e kto艣 przed nami nisz­czy艂 przestrze艅. Za jakie艣 trzy doby, je偶eli nic si臋 nie zmieni, wlecimy pro艣ciutko do uk艂adu planetarnego Gro藕­nej.

— Je艣li dam ca艂膮 wstecz, ich anihilatory nas nie za­trzymaj膮 — powiedzia艂 Leonid.

— Nikt nas nie b臋dzie zatrzymywa艂. Przy biegu wstecznym powr贸cimy do centrum skupiska, a o to im chodzi. Zapominasz jeszcze o jednym, Leonidzie. Anihi­latory maj膮 wprawdzie s艂absze od naszych, ale potrafi膮 zmienia膰 metryk臋 przestrzeni i zadawa膰 mia偶d偶膮ce ciosy grawitacyjne. Je偶eli zastosuj膮 te obie mo偶liwo艣ci naraz, na zdrowie nam to nie wyjdzie!

W ster贸wce zjawi艂a si臋 Olga wraz z Osima. Sytuacja by艂a zbyt gro藕na, aby przestrzega膰 kolejno艣ci dy偶ur贸w.

— Ich plan jest oczywisty — powiedzia艂a Olga. — B臋d膮 nas rzuca膰 od gwiazdy do gwiazdy, p贸ki nie wyczer­piemy zapas贸w substancji aktywnej. W贸wczas bez trudu naprowadz膮 nas pod salw臋 grawitacyjn膮 z jakiego艣 uk艂adu planetarnego.

— Je艣li oni si臋 nie spiesz膮, to i my nie musimy si臋 gor膮czkowa膰 — zauwa偶y艂em. — Przybyli艣my do Perseu­sza, aby dowiedzie膰 si臋 o nim mo偶liwie najwi臋cej, a na ra­zie tylko miotamy si臋 bez sensu i celu. Spr贸bujmy konty­nuowa膰 kurs na Gro藕n膮 i dowiedzie膰 si臋, czym ona w ko艅­cu jest.

— Troch臋 to niebezpieczne, ale musimy spr贸bo­wa膰.

Przez ca艂膮 noc i po艂ow臋 nast臋pnego dnia gwiazdolot z wy艂膮czonymi anihilatorami mkn膮艂 ku z艂owieszczej gwie藕­dzie.

„W przestrzeni optycznej zewn臋trznej planety kr膮­偶owniki przeciwnika” — zameldowa艂 w po艂udnie kompu­ter.

Obserwowa艂em przez mno偶nik metalowe planety. Dwie wewn臋trzne by艂y z o艂owiu, trzecia za艣, zewn臋trzna, b艂yszcza艂a pow艂ok膮 ze z艂ota. Pole ci臋偶ko艣ci wok贸艂 Z艂otej by艂o tysi膮ckrotnie wi臋ksze od tego, jakie powinno dzia艂a膰, gdyby planeta sk艂ada艂a si臋 ca艂kowicie ze z艂ota: jej j膮dro najwidoczniej zawiera艂o superg臋st膮 plazm臋. Pola grawita­cyjne pozosta艂ych planet nie odbiega艂y od normy.

Okr臋ty przeciwnika kr膮偶y艂y wok贸艂 Z艂otej po orbi­tach sztucznych satelit贸w. Nie r贸偶ni艂y si臋 niczym od tych, kt贸re zaatakowa艂y nas w Plejadach. Policzy艂em je: kr膮偶o­wnik贸w by艂o dziesi臋膰.

— Ciekawe, gdzie one teraz naprawd臋 s膮? — po­wiedzia艂a Olga. — Przecie偶 dzieli nas od nich oko艂o trzech tygodni 艣wietlnych. Widzimy wizerunek przesz艂o艣ci.

— W obszarze nad艣wietlnym ich nie ma, bo przy­rz膮dy niczego nie wykazuj膮. Nie obawiaj si臋, Olgo. Nikt nas na razie nie atakuje.

Znacznie uwa偶niej ni偶 w Z艂ot膮 wpatrywa艂em si臋 w dwie planety wewn臋trzne. Zna艂em je. Obrazy tych glob贸w Andre rozszyfrowa艂 w przed艣miertnych widzeniach g艂owookiego. Sm臋tna metalowa r贸wnina, metalowe g贸ry i meta­lowe konstrukcje podobne do budynk贸w... Gdzie艣 tam, na martwych o艂owianych polach, w g艂臋bi o艂owianych g贸r cierpi膮 wi臋藕niowie. Mo偶e nawet Andre jest w艣r贸d nich...

— Automaty zarejestrowa艂y wszystko, co mo偶na dojrze膰. Pora zawraca膰 — powiedzia艂 Leonid.

Uruchomi艂 wsteczny ci膮g anihilator贸w. Przez chwil臋 wisieli艣my nieruchomo, pokonuj膮c si艂y zasysaj膮ce nas ku Z艂otej, gdy偶 w艂a艣nie na niej znajdowa艂y si臋 urz膮dzenia ni­szcz膮ce przestrze艅, a p贸藕niej wyrwali艣my si臋 z przepa艣ci, w kt贸r膮 chciano nas zepchn膮膰. Leonid nieustannie zwi臋k­sza艂 pr臋dko艣膰 i wkr贸tce mieli艣my tysi膮c jednostek 艣wiet­lnych. Olga zwr贸ci艂a mu uwag臋, 偶e w艣r贸d g臋sto rozsianych gwiazd takie tempo jest niebezpieczne. Leonid odwarkn膮艂:

— Od najbli偶szej gwiazdy dziel膮 nas miesi膮ce 艣wietlne. Trzeba ucieka膰 jak najdalej od tych metalowych gwiazd i w og贸le z tego skupiska!

— Jeszcze niedawno rwa艂e艣 si臋 tu ze wszystkich si艂 — przypomnia艂a Olga. — Wreszcie zrozumia艂e艣, 偶e nie je­ste艣my przygotowani do podr贸偶y po tym niebezpiecznym rejonie. A jak ty uwa偶asz, Eli?

Pomy艣la艂em, 偶e nadzieja na 艂atwe znalezienie An­dre w gwiezdnym legowisku naszych wrog贸w by艂a co naj­mniej naiwna. On oczywi艣cie 偶yje, bo porwano go nie po to, aby od razu zabi膰, ale mo偶e znajdowa膰 si臋 na ka偶dej z tysi臋cy planet i nie wiadomo na kt贸rej. Jeden gwiazdolot nie zdo艂a walczy膰 ze wszystkimi planetami naraz, nie zdo­艂a nawet dotrze膰 do ka偶dej z nich!

— G艂osuj臋 za powrotem — rzek艂em.

— Zapytajmy o zdanie za艂og臋, a potem pomy艣limy, jak膮 drog膮 ucieka膰 — powiedzia艂a Olga. — Wed艂ug mnie najlepszym wyj艣ciem jest rejon Gro藕nej, za kt贸r膮 rozpo艣­ciera si臋 pusty kosmos, sk膮d przybyli艣my.

W czasie, kiedy MUK ankietowa艂 cz艂onk贸w za艂ogi, oddalali艣my si臋 od metalowych planet. Z przodu pojawi艂a si臋 nowa grupka gwiazd, na kt贸rej te偶 nas chyba oczeki­wano, bo kurs statku zacz膮艂 si臋 odchyla膰 w tamt膮 stron臋. Za艂oga popar艂a decyzj臋 Olgi. Leonid powesela艂 i zawr贸ci艂 w kierunku Gro藕nej.

— Tak szybko przemkniemy obok tej paskudnej planety, 偶e Z艂ywrogi nawet nie zd膮偶膮 mrugn膮膰 swymi g艂owooczami — powiedzia艂 z zapa艂em. — Zamierzam pobi膰 teraz wszystkie w艂asne rekordy pr臋dko艣ci.

Natychmiast przyst膮pi艂 do spe艂niania swego zamia­ru. Anihilatory nap臋dowe ruszy艂y jeden za drugim. „Po偶e­racz Przestrzeni” jeszcze nigdy nie poch艂ania艂 jej tak gwa艂­townie. Za nami ci膮gn膮艂 si臋 szeroki woal mg艂awicy gazowo-py艂owej. Paralaksometry wykazywa艂y pr臋dko艣膰 trzech, a potem czterech i pi臋ciu tysi臋cy jednostek 艣wie­tlnych — Leonid dotrzymywa艂 s艂owa. Gro藕na, teraz ju偶 ogromna, po艂yskiwa艂a z lewej. Przeskakiwali艣my obok niej z rekordow膮 szybko艣ci膮 sze艣ciu tysi臋cy jednostek 艣wietlnych. Zasch艂o mi w gardle, serce g艂o艣no bi艂o. Nawet opanowany zwykle Osima wykrzykiwa艂 co艣 w podniece­niu. Tylko Olga w milczeniu wpatrywa艂a si臋 w nadlatuj膮c膮 na nas z boku Gro藕n膮.

Zwyci臋偶ali艣my, to by艂o oczywiste! K膮t kursowy w stosunku do Gro藕nej powi臋ksza艂 si臋, gwiazda oddala艂a si臋 w bok. Ju偶 by艂em got贸w krzycze膰 „Hura! ”, gdy MUK za­wiadomi艂 o gwa艂townie narastaj膮cej krzywi藕nie. Z ka偶d膮 chwil膮 zakrzywienie si臋 zwi臋ksza艂o. Statek nadal unice­stwia艂 miliony kilometr贸w sze艣ciennych pustki, zamienia­j膮c j膮 na py艂y i gaz, ale wszystko to odbywa艂o si臋 wew­n膮trz niepoj臋tej dla nas metryki. Wbrew prawom geome­trii euklidesowej nie wydostawali艣my si臋 na zewn膮trz, lecz ostro skr臋cali艣my zgodnie z podyktowanym nam torem.

Gro藕na nadal cofa艂a si臋 do ty艂u i by艂a teraz na pro­stopad艂ej do osi lotu. Za to inne gwiazdy ruszy艂y z miejsc. Ca艂a sfera niebieska zawirowa艂a. Punkt, do kt贸rego d膮偶y­li艣my wyrywaj膮c si臋 na zewn膮trz, znalaz艂 si臋 za naszymi plecami. Zatoczyli艣my wok贸艂 Gro藕nej gigantyczne p贸艂ko­le i ponownie znale藕li艣my si臋 w centrum skupiska.

Rozw艣cieczony Leonid uderzy艂 pi臋艣ci膮 w oparcie fo­tela.

— Oni s膮 silniejsi! — wrzasn膮艂. — S膮 silniejsi od nas!

Olga chwyci艂a go za rami臋. Do owej chwili nawet nie przypuszcza艂em, 偶e potrafi si臋 zdenerwowa膰.

— Wstyd藕 si臋! Natychmiast przesta艅 histeryzowa膰! Oni nie s膮 silniejsi od nas, lecz my jeste艣my szaleni!

23

Jej okrzyk otrze藕wi艂 nie tylko Leonida. Prawie wszyscy stracili艣my g艂owy: jeszcze nigdy dot膮d nie forsowali艣my tak anihilator贸w, a i to nie pomog艂o. Nawet nie fatygowa­no si臋 nas odrzuci膰, po prostu zmieniono kurs!

— Prosz臋 o ca艂kowity spok贸j! — powiedzia艂a sta­nowczo Olga. Komputer przekaza艂 jej s艂owa wszystkim cz艂onkom za艂ogi. — Sytuacja skomplikowa艂a si臋, ale nie jest beznadziejna. To, co nie uda艂o si臋 ko艂o Gro藕nej, mo偶e uda膰 si臋 w innym rejonie. Pozosta艂a nam jeszcze jed­na mo偶liwo艣膰: przebija膰 si臋 w walce!

Gwiazdolot, okr膮偶ywszy Gro藕n膮, powt贸rnie mkn膮艂 ku gromadce Niedobrej, sk膮d pospiesznie uciekali艣my. Olga skierowa艂a statek w prawo od tej grupki s艂o艅c. Mi臋­dzy Gro藕n膮 a Niedobr膮 p艂on臋艂y g臋sto rozsiane gwiazdy.

Wkr贸tce okaza艂o si臋, 偶e nie wszystkie gwiazdy nas przyci膮ga艂y. Z niekt贸rych tryska艂 sto偶ek anihilowanej przestrzeni i te aktywne cia艂a skwapliwie omijali艣my. Obawa przed nimi zamieni艂a si臋 w prawdziwy l臋k, kiedy wok贸艂 jednej z gwiazd odkryli艣my uk艂ad takich samych metalowych planet, jak i doko艂a Gro藕nej, a na planetach kr膮偶owniki przeciwnika. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e chciano nas przyci膮gn膮膰, aby z bezpo艣redniej odleg艂o艣ci zada膰 cios grawitacyjny.

Ale by艂y te偶 i inne s艂o艅ca, kt贸re nie emitowa艂y sto偶­k贸w pustki. Gwiazdy te r贸wnie偶 mia艂y uk艂ady planetarne, lecz planety przypomina艂y nasze s艂oneczne i nie mia艂y nic wsp贸lnego ze z艂otymi globami Z艂ywrog贸w. Wydawa艂o mi si臋 nawet, 偶e na jednej z nich dostrzeg艂em miasta, ale r贸w­nie dobrze mog艂o to by膰 z艂udzenie optyczne.

— Musimy si臋 przebija膰 w rejonie jednej z gwiazd nieaktywnych — zdecydowa艂a Olga. — Postaraj膮 si臋 nam w tym przeszkodzi膰, trzeba wi臋c b臋dzie dzia艂a膰 mo偶liwie sprytnie.

Nowy plan ucieczki wygl膮da艂 nast臋puj膮co: najpierw wymacywanie zap贸r na ma艂ych szybko艣ciach, a potem przebijanie bariery z pe艂n膮 moc膮 nap臋du. Wok贸艂 gwiazd nieaktywnych trudniej jest zakrzywi膰 przestrze艅 ni偶 w re­jonie planet zamieszkanych przez Z艂ywrog贸w, m贸wi艂a Olga, wobec czego b臋dziemy stara膰 si臋 przerwa膰 ich zapo­ry w najs艂abszym miejscu.

Wrogowie doskonale orientowali si臋, co chcemy osi膮gn膮膰. Chwycili nas w gwiezdn膮 pu艂apk臋 i nie zamierza­li z niej wypuszcza膰. Zmieniali metryk臋 przestrzeni z niez­wyk艂膮 艂atwo艣ci膮 i energi膮. Nawet nie pozwolili nam zbli偶y膰 si臋 do nieaktywnych gwiazd, po prostu przegrodzili wszyst­kie wiod膮ce tam drogi. Raz za razem pr贸bowali艣my si臋 przebi膰 i zawsze na naszym kursie wyrasta艂a z艂owieszcza aktywna planeta, otoczona wianuszkiem metalowych okr臋t贸w zacumowanych na jej powierzchni.

Po szeregu nieudanych pr贸b przebicia si臋 Olga po­wiedzia艂a:

— Oni nader zdecydowanie przegradzaj膮 nam dro­g臋 ku nieaktywnym gwiazdom, a wi臋c najwidoczniej ist­nieje realna szansa przebicia si臋 w tym rejonie. Do gwiazd aktywnych przyci膮gaj膮 nas teraz bez szczeg贸lnej energii. Czekaj膮 pewnie, p贸ki nie zu偶yjemy wszystkich zapas贸w substancji aktywnej. Musimy skorzysta膰 z tego i obr贸ci膰 ich plan na swoj膮 korzy艣膰.

— Co zamierzasz zrobi膰? — spyta艂em.

— Wkr贸tce ci powiem, Eli. Jeszcze nie przemy艣la­艂am wszystkich szczeg贸艂贸w.

Odbiorniki nadal wychwytywa艂y strz臋pki informa­cji, niesionych przez fale przestrzenne. Jedn膮 z transmisji uda艂o si臋 nam cz臋艣ciowo rozszyfrowa膰: „Kontynuujcie... Zapory... ograniczon膮 trwa艂o艣膰... jedyny... ” T臋 depesz臋 odebrali艣my w czasie atakowania krzywizny w rejonie jed­nej z nieaktywnych gwiazd. Nasi przyjaciele nie wiedzieli, 偶e musimy oszcz臋dza膰 paliwo.

Oddaliwszy si臋 od gromadki Niedobrej, zaatakowa­li艣my seri臋 nieaktywnych gwiazd po艂o偶onych w pobli偶u. Ataki by艂y coraz s艂absze. Przerazi艂em si臋, 偶e istotnie zapa­sy substancji aktywnej ju偶 si臋 ko艅cz膮, ale Olga mnie uspo­koi艂a.

— Niechaj wrogowie odnios膮 takie samo wra偶enie jak i ty. Chcia艂abym, aby nabrali przekonania, 偶e jeste艣my bezsilni.

Po pewnym czasie gwiazdolot zacz膮艂 zmniejsza膰 szyb­ko艣膰. Je艣li poprzednio krzywizny przestrzeni atakowali艣­my przy pi臋ciu lub sze艣ciu tysi膮cach jednostek 艣wietlnych, a wewn膮trz skupiska rozwijali艣my kilkaset jednostek, to obecnie nasza pr臋dko艣膰 by艂a wy偶sza od szybko艣ci 艣wiat艂a zaledwie kilkadziesi膮t razy. Wtedy Olga ujawni艂a nam sw贸j plan: Z艂ywrogi zakrzywiaj膮 przestrze艅, kiedy stara­my si臋 przemkn膮膰 obok gwiazd aktywnych, ale nie przesz­kadzaj膮 w zbli偶aniu si臋 ku nim. Trzeba wi臋c lecie膰 w sto偶ek unicestwianej przestrzeni, tryskaj膮cy z metalowej pla­nety, a nast臋pnie, ju偶 z najmniejszej odleg艂o艣ci, ostrzela膰 j膮 z anihilator贸w bojowych. To ostateczno艣膰, lecz nie po­zosta艂o nam nic innego, jak tylko zamieni膰 cia艂o niebies­kie w jam臋 pustej przestrzeni i przez t臋 wyrw臋 przedrze膰 si臋 na zewn膮trz.

Wiedzia艂em, 偶e Olga ma jaki艣 艣mia艂y pomys艂, przy­puszcza艂em jednak, 偶e ograniczy si臋 do wydania bitwy kr膮偶ownikom wroga. W tym mieli艣my ju偶 pewne do艣wiad­czenie. Allan i Leonid zniszczyli cztery okr臋ty przeciwni­ka, potrafimy wi臋c w razie konieczno艣ci unicestwi膰 ca艂膮 flotyll臋. Ale zanihilowa膰 planet臋!... Ludzko艣膰 potrafi艂a tworzy膰 planety z „niczego”, trwa艂o to jednak d艂ugo i ko­sztowa艂o wiele wysi艂ku. Budowa niewielkiej Ory zaj臋艂a dwa pokolenia. Teraz mieli艣my w u艂amku sekundy znisz­czy膰 metalowy glob o 艣rednicy pi臋ciokrotnie i masie tysi膮c­krotnie wi臋kszej od Ziemi. Zniszczy膰 cia艂o niebieskie wy­posa偶one we w艂asne mechanizmy obronne i strze偶one przez ca艂膮 flot臋 okr臋t贸w bojowych!

Olga spokojnie odparowa艂a sypi膮ce si臋 ze wszyst­kich stron w膮tpliwo艣ci. Plan jest ca艂kowicie realny. Zapa­s贸w substancji aktywnej wystarczy na zburzenie dowolnej planety bez wzgl臋du na jej mas臋. Trzeba jedynie maksy­malnie zbli偶y膰 si臋 do celu. Ale o to ju偶 zatroszcz膮 si臋 sami wrogowie.

— Powtarzam, nie mamy innej szansy przebicia si臋 na zewn膮trz! — powiedzia艂a Olga. — Jeszcze z dziesi臋膰 okr膮偶e艅 skupiska gwiezdnego, jeszcze kilka cios贸w w za­pory przestrzenne i zupe艂nie bezbronni staniemy si臋 艂atw膮 zdobycz膮 bandyt贸w.

Olga jednog艂o艣nie otrzyma艂a 偶膮dane pe艂nomocnic­twa na czas bitwy kosmicznej. Wtedy powiedzia艂a:

— Sama b臋d臋 dowodzi膰 statkiem w czasie szturmu. Nie chc臋 obra偶a膰 m臋偶czyzn, ale nie potraficie skutecznie walczy膰. Jeste艣cie na to zbyt niezr贸wnowa偶eni i gor膮co-krwi艣ci. Odpocznijcie, czeka was ci臋偶ka pr贸ba. Niechaj ka偶dy spe艂ni sw贸j obowi膮zek, jak mawiali przodkowie.

Odnios艂em wra偶enie, i偶 Leonid z rado艣ci膮 przyj膮艂 wiadomo艣膰, 偶e nie on b臋dzie dowodzi艂 statkiem w czasie bitwy. Po nieudanym ataku na rejon Gro藕nej straci艂 nieco pewno艣膰 siebie.

24

Ka偶dy z nas w my艣li stara艂 si臋 przyspieszy膰 starcie z wro­giem, lecz Olga ci膮gle zmniejsza艂a pr臋dko艣膰. Ju偶 nie mkn臋li艣my, zmiataj膮c przestrze艅 na swej drodze, lecz wle­kli艣my si臋 na samej granicy obszaru nad艣wietlnego. Wy­starczy艂o lekko zahamowa膰, a znale藕liby艣my si臋 po drugiej stronie bariery. Pomy艣la艂em nawet, 偶e Olga chce wyj艣膰 w przestrze艅 optyczn膮, przekszta艂ci膰 statek w zwyk艂e mate­rialne cia艂o, podlegaj膮ce prawom mechaniki elementar­nej. Myli艂em si臋.

Dla obserwatora z zewn膮trz nasz gwiazdolot stano­wi艂 teraz grudk臋 zmaterializowanej rozpaczy, pust膮 skoru­p臋 miotan膮 bezwolnie we wszystkie strony. W tej chaoty­cznej pozornie miotaninie by艂 jednak narzucony z zew­n膮trz system: krzywizna przestrzeni sama kierowa艂a nas ku Gro藕nej.

Po raz trzeci zbli偶ali艣my si臋 do tej gwiazdy. Jakie艣 gigantyczne mechanizmy tasowa艂y metryk臋 kosmosu, kie­ruj膮c nas wprost w otwart膮 paszcz臋. Olga pokornie wiod艂a statek po narzuconej drodze, nawet nie usi艂uj膮c skr臋ci膰 w bok. Wiedzieli艣my oczywi艣cie, 偶e stara si臋 w ten spos贸b zmyli膰 wroga, ale ka偶demu by艂o ci臋偶ko na duszy, gdy wi­dzia艂, jak nieub艂aganie olbrzymieje z艂owieszczy glob Gro藕­nej, kt贸r膮 teraz mieli艣my bezpo艣rednio na kursie.

Bezw艂adny lot statku trwa艂 do chwili, kiedy zakrzy­wienie przestrzeni ust膮pi艂o, a zacz臋艂o si臋 unicestwianie sa­mej przestrzeni. Zn贸w z uk艂adu planetarnego Gro藕nej trysn膮艂 sto偶ek anihilowanej pustki, kt贸ry zacz膮艂 nas wsy­sa膰. Gwiazdolot jakby ockn膮艂 si臋 i skoczy艂 do ty艂u. Naty­chmiast chwycono nas w kleszcze geometrii nieeuklideso­wej. Za ka偶dym razem wr贸g dzia艂a艂 pewniej, a nasz op贸r s艂ab艂.

Wreszcie nasta艂a chwila, kiedy statkowi zabrak艂o mocy na wyrwanie si臋 ze sto偶ka wci膮gaj膮cej go pustki. Z generowanych przez wrog贸w trzydziestu jednostek 艣wietlnych neutralizowali艣my pocz膮tkowo ruchem wstecz­nym dwadzie艣cia cztery jednostki, p贸藕niej dwadzie艣cia, pi臋tna艣cie, dziesi臋膰... Walczyli艣my, beznadziejnie walczy­li艣my, staraj膮c si臋 odwlec zgub臋 — takie to powinno spra­wia膰 wra偶enie na obserwatorze... Wkr贸tce nie mieli艣my ju偶 szybko艣ci w艂asnej, niepodzielnie rz膮dzi艂a nami obca wola. Gro藕na coraz bardziej odchyla艂a si臋 od osi lotu: przyci膮gano nas do Z艂otej Planety, bazy kr膮偶ownik贸w przeciwnika, wystawiano nas pod salw臋 jej mechanizm贸w grawitacyjnych.

Je艣li mo偶na by艂o m贸wi膰 w owych ci臋偶kich chwi­lach o uldze, to co艣 podobnego do ulgi odczu艂em. Na Z艂otej, poza Niszczycielami, ze wzgl臋du na panuj膮c膮 tam wysok膮 grawitacj臋 nie mog艂y bytowa膰 偶adne istoty 偶ywe, nie by艂o wi臋c tam z pewno艣ci膮 wi臋藕ni贸w zagarni臋­tych do niewoli. Walka wobec tego b臋dzie uczciwa, wr贸g przeciw Wrogowi.

Olga oderwa艂a mnie od lornety mno偶nika.

— Co tam wida膰, Eli? — zapyta艂a. Kieruj膮c prac膮 wszystkich urz膮dze艅 statku nie mia艂a czasu na obserwacje.

— Nadal te same kr膮偶owniki.

— Nie lec膮 nam naprzeciw?

— Nie, obszar nad艣wietlny jest pusty.

— Wkr贸tce rusz膮. Z艂ota zmniejsza anihilacj臋. Z艂y­wrogi dosz艂y widocznie do wniosku, 偶e nie musz膮 si臋 spie­szy膰, bo i tak im si臋 nie wymkniemy. Za kilka minut prze­konaj膮 si臋, jak bardzo si臋 pomylili.

Te minuty ci膮gn臋艂y si臋 bardzo d艂ugo, a kiedy up艂y­n臋艂y, zacz臋艂o si臋 to, na co tak czekali艣my i czego tak bar­dzo si臋 l臋kali艣my. Olga uruchomi艂a anihilatory i Gwiezdny P艂ug run膮艂 wprost na Z艂ot膮 Planet臋. Wszystkie rekordy ustalone poprzednio przez Leonida zosta艂y pobite. Olga w ci膮gu niewielu sekund rozp臋dzi艂a statek do siedmiu tysi臋cy jednostek 艣wietlnych i przy tej szybko艣ci zaatakowa艂a!

Wtedy spostrzegli艣my, 偶e Niszczyciele poj臋li wresz­cie sw贸j b艂膮d. W obszarze nad艣wietlnym pojawi艂o si臋 dzie­si臋膰 mkn膮cych naprzeciw nam punkcik贸w. Obserwowa­艂em dwa r贸偶ne obrazy. Lorneta mno偶nika pokazywa艂a je­szcze okr臋ty przeciwnika kr膮偶膮ce czujnie wok贸艂 planety, ale rzeczywisto艣膰 by艂a inna. Przestrze艅 optyczna z jej wol­no biegn膮cym 艣wiat艂em dawa艂a wizerunek przesz艂o艣ci, a w tera藕niejszo艣ci dziesi臋膰 kr膮偶ownik贸w, niczym sfora ps贸w, poch艂ania艂o dziel膮c膮 nas pustk臋. Nasze generatory fal przestrzennych wykry艂y to bez trudu.

Zdumia艂a mnie odwaga naszych wrog贸w. Nie, nie przesta艂em ich nienawidzi膰! Skoncentrowali w sobie ca艂e z艂o kosmosu. Z艂a nie mo偶na akceptowa膰, tolerowa膰 i sza­nowa膰. Jedyne, na co zas艂uguje, to pogarda, nienawi艣膰 i unicestwienie. Ale Niszczyciele byli odwa偶ni, to trzeba im przyzna膰. Mogli przecie偶 uciec od skazanej na zgub臋 planety. Za艂ogi kr膮偶ownik贸w mia艂y dosy膰 czasu i wystar­czaj膮c膮 szybko艣膰, aby uratowa膰 w艂asne sk贸ry. Nie zrobi艂y tego, lecz wybra艂y 艣mier膰, staraj膮c si臋 ocali膰 pobratymc贸w na planecie.

Wspominaj膮c teraz przebieg wydarze艅, nie przesta­j臋 si臋 dziwi膰, 偶e ich szale艅czy plan si臋 nie powi贸d艂. Byli wszak o krok od jego urzeczywistnienia, co m贸wi臋, zaled­wie tysi臋czne u艂amki sekundy dzieli艂y ich od sukcesu.

Na widok tych p臋dz膮cych ku nam punkcik贸w ogar­n臋艂a mnie panika.

— Olgo, atakuj! — krzykn膮艂em.

— Za wcze艣nie! — odpar艂a. — Za wcze艣nie, Eli!

— Atakuj! — b艂aga艂em pe艂en strachu. — Zrozum, 偶e oni wyprzedzaj膮 w艂asne salwy grawitacyjne. Ka偶da chwila zw艂oki oznacza nowe fale przeci膮偶e艅, kt贸re spadn膮 na nas p贸藕niej!

— Grawitatory je zamortyzuj膮! Nie mog臋 zbyt wcze艣nie atakowa膰, bo zbocz臋 z bezpo艣redniego kursu na planet臋. Pami臋taj, 偶e to w艂a艣nie Z艂ota zagradza nam dro­g臋 ku wolno艣ci!

Nasza pr臋dko艣膰 sumowa艂a si臋 z pr臋dko艣ci膮 kr膮偶ow­nik贸w i punkciki widoczne w obszarze nad艣wietlnym b艂ys­kawicznie powi臋ksza艂y si臋, zamienia艂y w kule. Wtedy Leo­nidowi z kolei nerwy odm贸wi艂y pos艂usze艅stwa.

— D艂u偶ej nie wolno czeka膰, Olgo! — krzykn膮艂 ochryple. — Doprowadzisz nas do zguby!

— Za wcze艣nie! — powiedzia艂a. Leonid straci艂 zupe艂nie opanowanie. Chwyci艂 Olg臋 za ramiona i zacz膮艂 potrz膮sa膰.

— Jestem takim samym dow贸dc膮 jak i ty! S艂yszysz? Nie pozwol臋 nas zgubi膰!

Wyrwa艂a mu si臋 i powiedzia艂a ostrym tonem:

— Rozkazuj臋 zachowa膰 spok贸j i milczenie! Nie wol­no mi przeszkadza膰, tu chodzi o 偶ycie nas wszystkich!

Zn贸w przez par臋 chwil panowa艂a pe艂na napi臋cia ci­sza, wype艂niona ci臋偶kim pulsowaniem krwi w 偶y艂ach. Kr膮­偶owniki galaktyczne przeciwnika byty ju偶 wyra藕nie wido­czne. Znajdowa艂y si臋 od nas o godziny biegu 艣wiat艂a i se­kundy zaledwie naszego piorunuj膮cego p臋du. Wtedy Olga w艂膮czy艂a anihilatory bojowe. Cia艂a widoczne na ekranach lokator贸w fal przestrzennych momentalnie rozpad艂y si臋, zamieni艂y w po艂yskliw膮 plam臋. Przemkn臋li艣my przez to, co niegdy艣 by艂o okr臋tami, i dostrzegli艣my w urz膮dzeniach optycznych dziesi臋膰 jaskrawych rozb艂ysk贸w. Flota wroga przesta艂a istnie膰, przesta艂a nam zagra偶a膰. Zapomnia艂em w owej chwili o wystrzelonych przez wrog贸w salwach grawi­tacyjnych. Kr膮偶owniki Niszczycieli p臋dz膮c ku nam wy­przedzi艂y bowiem znacznie w艂asne ciosy.

Teraz widzieli艣my w przestrzeni optycznej jedynie wolno rosn膮c膮, skazan膮 na zag艂ad臋 Z艂ot膮 Planet臋, gor膮cz­kowo wysy艂aj膮c膮, jak wykaza艂y potem rejestratory, ochronne pola grawitacyjne. P贸藕niej znale藕li艣my si臋 w strefie salwy unicestwionych okr臋t贸w i okaza艂o si臋, 偶e na­sze grawitatory nie potrafi膮 ca艂kowicie jej zneutralizowa膰. Pot臋偶na si艂a zmia偶d偶y艂a mi klatk臋 piersiow膮, j臋kn膮艂em z b贸lu. Obok j臋cza艂 Osima, a Leonid kl膮艂. Ta fala przeci膮­偶e艅 by艂a najs艂absza, kr膮偶owniki wyemitowa艂y j膮 tu偶 przed zniszczeniem i najwidoczniej ich dzia艂a nie mia艂y ju偶 wtedy pe艂nej mocy. Jestem przekonany, 偶e oni sami wiedzieli o wyczerpaniu zasob贸w energii grawitacyjnej i starali si臋 po prostu nas staranowa膰, unicestwi膰 nas i siebie w zderze­niu czo艂owym.

Druga fala przeci膮偶e艅 by艂a za to tak pot臋偶na, 偶e za­brak艂o mi powietrza w p艂ucach nawet na j臋k. Leonid straci艂 przytomno艣膰, z jego ust wydobywa艂 si臋 przed艣miertny, jak mi si臋 wydawa艂o, charkot. Jedynie Olga, wczepiwszy si臋 w por臋cze fotela, potrafi艂a ustrzec si臋 przed omdle­niem. Wiedzia艂a, 偶e musi by膰 przytomna i zachowa艂a przy­tomno艣膰.

— Olgo! — wychrypia艂em staraj膮c si臋 unie艣膰. — Olgo, trzeciego uderzenia...

— Trzymaj si臋, Eli! — krzykn臋艂a trac膮c oddech. — Trzymajcie si臋, przyjaciele. Zaraz ich zniszczymy!

Trzecia fala przeci膮偶e艅 run臋艂a na nas w chwili, kiedy rozpad艂a si臋 przekl臋ta planeta. Ogromna tarcza rozjarzy艂a si臋 w obszarze nad艣wietlnym i natychmiast rozprysn臋艂a na strz臋py, by po chwili zamieni膰 si臋 w mg艂awic臋. W prze­strzeni optycznej zobaczyli艣my gigantyczn膮 eksplozj臋, gej­zer p艂omieni tryskaj膮cy z wn臋trza planety. Olga precyzyj­nie obliczy艂a salw臋 i wystrzeli艂a j膮 w odpowiedniej chwili. Wszystko sko艅czy艂o si臋 w u艂amku sekundy. Okropna pla­neta, zagradzaj膮ca nam swymi gigantycznymi mechaniz­mami grawitacyjnymi wyj艣cie ze skupiska gwiezdnego, przesta艂a istnie膰. Na jej miejscu rozwar艂a si臋 nowa jama w pustce, dziura w przestrzeni kosmicznej. Ostatni膮 rzecz膮, jak膮 ujrza艂em, zanim straci艂em przytomno艣膰 od trzeciego ciosu grawitacyjnego, kt贸ry spad艂 zbyt p贸藕no, aby urato­wa膰 Niszczycieli, by艂 obraz odrzuconej daleko w bok, za­mienionej w czerwony punkcik Gro藕nej na tle czystego nieba, po艂yskuj膮cego dalekimi gwiazdami. Dostrzeg艂em jeszcze wspanialsz膮 Drog臋 Mleczn膮. Zrozumia艂em, 偶e uciekli艣my z gwiezdnego wi臋zienia, kt贸re omal nie sta艂o si臋 naszym grobem.

ZIEMIA

1

— Eli! — d藕wi臋cza艂 mi w uszach g艂os. — Eli! Eli!

Chcia艂em si臋 odezwa膰, chcia艂em powiedzie膰, 偶e s艂ysz臋, 偶e 偶yj臋. „Zdaje si臋, 偶e o艣lep艂em, ale wszystko pozosta艂e jest w porz膮dku! — chcia艂em odkrzykn膮膰 temu g艂osowi. — Zaraz wstan臋, nie wo艂aj mnie tak roz­paczliwie, nic si臋 nie sta艂o. Zostaw mnie na chwil臋 w spokoju!”

Wydawa艂o mi si臋 w贸wczas, 偶e my艣l臋 sprawnie i pre­cyzyjnie. Dzisiaj, przegl膮daj膮c zapisy pracy m贸zgu, widz臋, 偶e moja 艣wiadomo艣膰 ledwie si臋 tli艂a na pograniczu jawy i gor膮czkowych majak贸w. Dziesi臋膰 razy umiera艂em i dzie­si臋膰 razy przywracano mnie do 偶ycia, zanim sam nie zacz膮­艂em o to 偶ycie walczy膰.

— Eli! —wo艂ano. —Eli! Eli!

G艂os nie pozostawia艂 mnie w spokoju. W ciemnym zewn臋trznym 艣wiecie nie by艂o nic pr贸cz niego, ca艂y 艣wiat by艂 tym g艂osem. Ciasny, krzycz膮cy, niespokojny 艣wiat. Nareszcie zdecydowa艂em si臋 spe艂ni膰 pro艣b臋 g艂osu. Otwo­rzy艂em oczy.

Ko艂o 艂贸偶ka siedzieli Olga i Osima. Wpatrywali si臋 we mnie.

— Odzyskuje przytomno艣膰! — powiedzia艂a Olga szeptem.

Powieki zn贸w mi opad艂y. Ci膮偶y艂y mi tak bardzo, tak wiele wysi艂ku kosztowa艂o mnie ich d藕wiganie, 偶e musia­艂em troch臋 odpocz膮膰. Nie mog艂em jednak, bo zn贸w wype艂­ni艂 mnie g艂os krzycz膮cy: „Eli! Eli! ” J臋kn膮艂em.

— Przesta艅! — wyszepta艂em i zn贸w otworzy艂em oczy.

Olga p艂aka艂a. Osima r贸wnie偶 wyciera艂 艂zy.

— Przyjaciele! — powiedzia艂em i spr贸bowa艂em si臋 podnie艣膰.

— Le偶! — rozkaza艂a Olga. — Nie wolno ci si臋 ru­sza膰.

Ogarn臋艂o mnie przera偶enie. Przypomnia艂em sobie krwaw膮 czerwie艅 Gro藕nej. Musia艂em si臋 przekona膰, i偶 od­dalamy si臋 od straszliwego skupiska Chi w Perseuszu...

— Le偶! — powtarza艂a Olga g艂adz膮c mi r臋ce. — Nic nie zobaczysz. Jeste艣my bardzo daleko od tego miejsca.

— A wi臋c gdzie jeste艣my? — zapyta艂em. — Ile cza­su up艂yn臋艂o od bitwy?

Zd膮偶y艂em us艂ysze膰, 偶e od Perseusza dzieli nas trzy tysi膮ce lat 艣wietlnych i zn贸w straci艂em przytomno艣膰.

W ten spos贸b rozpocz臋艂a si臋 moja rekonwalescen­cja.

2

Uczy艂em si臋 by膰 偶ywym: otwiera膰 oczy, s艂ucha膰, odpo­wiada膰 na pytania, je艣膰. Potem dosz艂a do tego nauka wielkiej sztuki chodzenia. To by艂a trudna nauka. Up艂y­n臋艂o wiele miesi臋cy, zanim zn贸w sta艂em si臋 podobny do innych ludzi.

Mia艂em pecha: ucierpia艂em wi臋cej od innych. Trze­cia fala przeci膮偶e艅 narobi艂a wiele szk贸d, ale tylko mnie porozrywa艂a tkanki i zmia偶d偶y艂a ko艣ci. Osiem os贸b, a w艣r贸d nich Leonid, straci艂o na kr贸tko przytomno艣膰 i ockn臋艂o si臋, gdy gwiazdolot wyrwa艂 si臋 na otwart膮 prze­strze艅.

— Ja r贸wnie偶 zemdla艂am — m贸wi艂a Olga. — Sta艂o si臋 to wtedy, kiedy zobaczy艂am, w jakim stanie ty... Przy­pomnia艂am sobie, jak bardzo prosi艂e艣, abym natychmiast zniszczy艂a kr膮偶owniki wroga...

Byli艣my w parku. Siedzia艂em w w贸zku-awionetce, a Olga sta艂a obok mnie. W parku rozkwit艂y bzy, trzecie wiosenne bzy w czasie naszej wyprawy. Pachnia艂a zie­mia. Olga wychud艂a, by艂a blada i nie艣mia艂a. Przekona­艂em si臋, 偶e potrafi p艂aka膰. Wzrusza艂o mnie to, ale jed­nocze艣nie irytowa艂o. Chcia艂em widzie膰 przy sobie nie roztrz臋sion膮, wspominaj膮c膮 straszliwe prze偶ycia, lecz da­wn膮 rozs膮dn膮 i beznami臋tn膮, spokojn膮 Olg臋, a jeszcze ch臋tniej tak膮, jaka by艂a w Perseuszu: odwa偶n膮 i przewi­duj膮c膮...

Za偶artowa艂em:

— W ka偶dym razie post膮pili艣my ze Z艂ywrogami na­der z艂ywrogo. My艣l臋, 偶e ca艂e to wstr臋tne skupisko gwiezd­ne dr偶y na my艣l o tym, 偶e mogliby艣my powr贸ci膰.

— Dlaczego nazywasz to skupisko wstr臋tnym? Czy偶by艣 nie zachwyca艂 si臋 dawniej jego pi臋kno艣ci膮? Zre­szt膮 nie wszyscy jego mieszka艅cy my艣l膮 ze strachem o na­szym powrocie. Mamy tam przyjaci贸艂.

— M贸wisz o Galaktach?

— W艂a艣nie o nich. Pami臋tasz nieaktywne gwiazdy, od kt贸rych Z艂ywrogi odrzuca艂y nas tak energicznie?

— A wi臋c Galaktowie zamieszkuj膮 uk艂ady tych gwiazd? To jest pewne?

— Sam si臋 o tym przekonasz, kiedy zapoznasz si臋 z danymi przetworzonymi przez komputer. Przyjaznych gwiazd jest w skupiskach Perseusza wi臋cej ni偶 zasiedlo­nych przez Z艂ywrog贸w. Nie dotyczy to przestrzeni mi臋­dzygwiezdnych, kt贸rymi oni ca艂kowicie w艂adaj膮. Niestety nasze odbiorniki s膮 zbyt s艂abe, aby utrzymywa膰 dalekosi臋偶­n膮 艂膮czno艣膰 na falach przestrzeni.

Przypomnia艂em jej bitw臋 ze Z艂ot膮 Planet膮.

— Wrogowie do ko艅ca nie wiedzieli, do czego je­ste艣my zdolni. Inaczej unikaliby zbli偶enia z naszym gwiaz­dolotom.

Olga przez chwil臋 my艣la艂a, a potem zapyta艂a ostro偶­nie:

— Czemu o tym wspominasz?

— Nie wiem, tak jako艣 samo przysz艂o na my艣l...

— S膮dzisz, 偶e Andre jeszcze 偶yje? Niczego si臋 o nim nie dowiedzieli艣my i nie zdo艂ali艣my pom贸c... Prze­cie偶 ty sam w Perseuszu g艂osowa艂e艣 za powrotem...

— W贸wczas nie mogli艣my pom贸c, trzeba wi臋c by艂o wraca膰.

— Uwa偶asz, 偶e sytuacja si臋 zmieni艂a? Uda艂em, 偶e rozmowa mnie zm臋czy艂a. Nie chcia艂em ujawnia膰 tego, co mnie niepokoi艂o. Zanim nie przyb臋dzie­my na Ziemi臋, nie mo偶na by膰 niczego pewnym.

3

Kt贸rego艣 dnia, kiedy jak zwykle usi艂owa艂em spacerowa膰 po parku, Leonid powiedzia艂, 偶e chce ze mn膮 porozma­wia膰.

Domy艣li艂em si臋, jaki b臋dzie temat tej rozmowy.

— Chcesz tutaj, czy wolisz p贸j艣膰 do mojej kabiny?

— Lepiej do ciebie, aby nikt nie przeszkadza艂.

W kajucie wisia艂 na 艣cianie wykres powrotu: 艣wiec膮­ca linia i pe艂zn膮cy po niej czerwony punkcik — nasza dro­ga na Ziemi臋 i statek. Czerwony punkcik zbli偶a艂 si臋 do ko艅ca linii. Od gwiezdnych skupisk Perseusza dzieli艂o nas bez ma艂a pi臋膰 tysi臋cy lat 艣wietlnych. Przez dwie trzecie przebytej drogi by艂em nieprzytomny.

— Za miesi膮c Ora, za trzy miesi膮ce Ziemia — po­wiedzia艂em wskazuj膮c na wykres.

— Tak. Ora za miesi膮c. Ziemia za trzy. Ale dla mnie nie ma to 偶adnego znaczenia.

— Sk膮d ta oboj臋tno艣膰?

— Doskonale wiesz o co chodzi, Eli.

— Naturalnie. Chodzi o Olg臋. Co mi chcesz o niej powiedzie膰?

Leonidowi zszarza艂a twarz. M贸j zimny ton przypra­wi艂 go o w艣ciek艂o艣膰, ale postanowi艂 za wszelk膮 cen臋 zacho­wa膰 spok贸j.

— Wiesz doskonale, jak ona si臋 do ciebie odnosi. Kiedy chorowa艂e艣, zaniedbywa艂a statek, ca艂ymi dniami i nocami siedzia艂a przy twoim 艂贸偶ku...

— I jakie wnioski z tego wyci膮gasz? — zapyta艂em. 殴renice mu si臋 rozszerzy艂y. Ledwie nad sob膮 pano­wa艂.

— Czemu si臋 z ni膮 nie o偶enisz?

— Dziwi膮 mnie takie rady s艂yszane od ciebie.

— Nie! — krzykn膮艂. — Nie ma w tym nic dziwne­go! Je偶eli nie masz serca... Nie wolno ci si臋 nad ni膮 tak zn臋ca膰! Dlaczego milczysz? Czemu nie odpowiadasz?

Zastanawia艂em si臋, co mam mu odpowiedzie膰. Ani on, ani Olga nie zrozumieliby tego, co si臋 we mnie doko­nywa艂o. Oni s膮 normalni, a ja nie. To, czym obecnie 偶y­艂em, wyklucza艂o jak膮艣 dodatkow膮 nami臋tno艣膰. Nie mo­g艂em sobie pozwoli膰 nawet na malutk膮 mi艂ostk臋, a Olga

zas艂ugiwa艂a na wielk膮 mi艂o艣膰 — doskonale to pojmowa­艂em.

T艂umaczy膰 to Leonidowi nie mia艂o sensu. Powie­dzia艂em wi臋c:

— Milcz臋, poniewa偶 oczekiwa艂em od ciebie nie py­ta艅, lecz pro艣by, takiej pro艣by, w odpowiedzi na kt贸r膮 m贸g艂bym ci tylko u艣cisn膮膰 r臋k臋 i powiedzie膰: masz racj臋, nie mam 偶adnych kontrargument贸w.

— Oczekiwa艂e艣 wi臋c pro艣by, a nie pyta艅. Powiedz mi wobec tego, jakiej pro艣by oczekiwa艂e艣?

— Spodziewa艂em si臋, 偶e powiesz: Eli, Olga nie dostrzega, 偶e jest ci oboj臋tna, w og贸le nie widzi 偶adnej z twoich wad, bo wydaje si臋 jej, i偶 w tobie skupi艂y si臋 wszelkie ludzkie zalety. Ta m膮dra i przenikliwa kobieta myli si臋 tylko w jednym: w ocenie ciebie. Ale wiemy obaj — czeka艂em, 偶e mi to powiesz, Leonidzie — 偶e je­ste艣 cz艂owiekiem bez serca i niegodnym jej, 偶e nie dasz jej szcz臋艣cia, bo chyba w og贸le nikomu szcz臋艣cia da膰 nie mo偶esz. Ja za to nie znam innej rado艣ci, jak tylko by膰 zawsze razem z ni膮, pomaga膰 jej, przyjmowa膰 jej po­moc... Wiemy tak偶e, i偶 b臋dzie to r贸wnie偶 jej szcz臋艣cie, bo przy mnie Olga potrafi da膰 z siebie wszystko, co w niej najlepszego...

Leonidowi tak rozb艂ys艂y oczy, 偶e trudno mi by艂o w nie patrze膰.

— To nieprawda, 偶e nie masz serca. Ale przypu­艣膰my, i偶 powiedzia艂em ci to wszystko w艂asnymi s艂owami. Co mi na to odpowiesz?

Wskaza艂em mu na 艣cian臋, gdzie czerwony punkcik wolno — zaledwie z tysi膮ckrotn膮 pr臋dko艣ci膮 艣wiat艂a — pe艂z艂 po 艣wietlistej linii.

— Za miesi膮c znajdziemy si臋 na Orze i tam si臋 po­偶egnamy. Ty zostaniesz z Olg膮, ja odejd臋. B臋dziecie po­konywa膰 kosmiczne przestrzenie, a ja musz臋 lecie膰 na Zie­mi臋. Nawet nie podejrzewasz, jak bardzo pragn臋 by膰 na Ziemi!

Obj膮艂 mnie i wyszed艂 nie powiedziawszy ani s艂owa.

4

Kiedy w przestrzeni optycznej ukaza艂a si臋 Ora, ko艅czy艂 si臋 trzeci rok naszej kosmicznej odysei.

Szli艣my w obszarze nad艣wietlnym i na Orze nas nie widziano. My natomiast widzieli艣my sztuczn膮 planet臋, a w艂a艣ciwie ogl膮dali艣my jej przesz艂o艣膰, nieustannie zbli偶a­j膮c si臋 ku tera藕niejszo艣ci.

Zaduma艂em si臋 nad tym przez chwil臋: zwykle tera­藕niejszo艣膰 odsuwa si臋 od nas i staje si臋 przesz艂o艣ci膮, tu za艣 by艂o na odwr贸t — przesz艂o艣膰 stawa艂a si臋 tera藕niej­szo艣ci膮.

Lokatory pracuj膮ce na falach przestrzennych prze­kazywa艂y r贸wnie偶, jak Ora wygl膮da obecnie. R贸偶nicy nie by艂o.

O dob臋 艣wietln膮 przed Ora „Po偶eracz Przestrzeni” wynurzy艂 si臋 z obszaru nad艣wietlnego i ju偶 jako zwyk艂e cia艂o materialne kontynuowa艂 podr贸偶 w nie naruszonej przestrzeni. Dopiero w贸wczas nas wykryto. Na spotkanie pomkn膮艂 jeden z gwiazdolot贸w. Wkr贸tce przekonali艣my si臋, 偶e to by艂 „Sternik”, kt贸rym nadal dowodzi艂 Allan. Al­lan ju偶 z daleka zasypa艂 nas powitalnymi depeszami, py­ta艂, co si臋 wydarzy艂o w rejsie i czy uzyskali艣my jakie艣 wiadomo艣ci o Andre. Na to ostatnie pytanie odpowie­dzieli艣my niezw艂ocznie, natomiast reszt臋 obiecali艣my opowiedzie膰 osobi艣cie. Zagrozi艂, 偶e wejdzie w obszar nad艣wietlny, aby szybciej si臋 z nami spotka膰. Olga odpo­wiedzia艂a: „Wchod藕! I tak b臋dziemy widzie膰 tw贸j state­czek”.

Kiedy statki po艂o偶y艂y si臋 na r贸wnoleg艂e kursy, Al­lan przekaza艂 dowodzenie zast臋pcy i przylecia艂 do nas. Z rado艣ci nieco przesadzi艂. Nawet Leonid post臋kiwa艂 wyr­wawszy si臋 z jego obj臋膰. Dla mnie Allan zrobi艂 wyj膮tek, traktuj膮c mnie jak chorego.

— Ach wy w艂贸cz臋gi! — wrzeszcza艂 po chwili. — Gdzie艣cie si臋 podziewali przez ponad dwa lata? Opowia­dajcie, opowiadajcie: gdzie? co? jak?

Zaprowadzili艣my go do klubu, gdzie zebra艂a si臋 ca艂a za艂oga. Niepokoi艂a nas tylko jedna sprawa: co s艂ycha膰 na Ziemi i jak zako艅czy艂 si臋 sp贸r Wiery z Romerem?

Allan rozsiad艂 si臋 w fotelu i popatrzy艂 na nas rozpro­mienionym wzrokiem. Cieszy艂 si臋 z naszego niepokoju o ziemskie sprawy, bo nie m贸g艂 poj膮膰 ca艂ej g艂臋bi naszej rozterki.

— Jaki sp贸r? Drobiazg, dawno si臋 ju偶 wszystko us­pokoi艂o. Wprawdzie co艣 tam by艂o i ludziska wiecowali niczym starzy, dobrzy przodkowie. Romero ha艂asowa艂 we wszystkich g艂o艣nikach i b艂yszcza艂 we wszystkich wideokolumnach. Z tak膮 pasj膮 broni艂 starych zasad spo­艂ecznych, 偶e 艂zy z oczu wyciska. Krzycza艂 o przod­kach, o potomkach, o nas, o Z艂ywrogach, o Niebia­nach, o komputerach wielkich, ma艂ych, informacyj­nych i akademickich. A propos, Wielki Komputer Akademicki r贸wnie偶 przyzna艂 mu racj臋. Ale nadszed艂 dzie艅 plebiscytu, kt贸ry postanowiono przeprowadzi膰, chocia偶 i tak wszyscy wiedzieli, jaki b臋dzie jego wy­nik.

Za艣mia艂 si臋 triumfalnie. W klubie wisia艂a kamienna cisza, bali艣my si臋 nawet spojrze膰 na siebie. Allan nie zro­zumia艂, dlaczego mu nie przerywamy.

— Ludzko艣膰 zwariowa艂a! — krzycza艂 rado艣nie. — To by艂o masowe szale艅stwo, m贸wi臋 wam. Romero uzy­ska艂 poparcie nieca艂ych trzech dziesi膮tych procent og贸­艂u. Dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 procent z u艂amkami zga­dza艂o si臋 z Wier膮. Wielki uzna艂 w艂asn膮 kl臋sk臋 i za偶膮da艂 uaktualnienia swych w艂asnych podstawowych progra­m贸w.

Podbiegli艣my do Allana i z rado艣ci膮 zacz臋li艣my pod­rzuca膰 go pod sufit. Jedynie my, kt贸rzy poznali艣my pu艂ap­ki Perseusza i ogie艅 walki z Gro藕n膮, mogli艣my do ko艅ca, ca艂ym sercem, a nie tylko rozumem poj膮膰, jak dalece s艂u­sznie post膮pi艂a ludzko艣膰.

Kiedy podniecenie troch臋 opad艂o, powiedzia艂em ironicznie:

— Ty oczywi艣cie znalaz艂e艣 si臋 mi臋dzy tymi, kt贸rzy zachowali rozs膮dek do ko艅ca i g艂osowali za Romerem?

— Ja? — zdziwi艂 si臋 Allan. — Chyba zwariowa艂e艣, Eli. To w艂a艣nie mnie oskar偶y艂 Romero, 偶e uleg艂em szale艅­stwu. Nie jestem takim m贸wc膮 jak on, ale kiedy wyst臋po­wa艂em, ludzie wy艂膮czali transmisje Paw艂a. S艂owo daj臋, 偶e tak by艂o! Kamagin z Gromanem i nasz Trub r贸wnie偶 dole­wali oliwy do ognia. 艢mier膰 kosmonaut贸w i niszczenie pla­net w Plejadach doprowadza艂y ludzi do w艣ciek艂o艣ci. A Trub lata艂 nad t艂umem i dziko wrzeszcza艂 archanielskim g艂osem.

— Jak si臋 czuj膮 na Ziemi kosmonauci i Anio艂? — zainteresowa艂a si臋 Olga.

— Doskonale! Trub jest szcz臋艣liwy i jedyn膮 jego trosk膮 jest to, 偶e ma艂e dzieci troch臋 si臋 go boj膮, bo nie po­trafi cicho lata膰. Nastolatki urz膮dzaj膮 z nim wy艣cigi na awionetkach, no i oczywi艣cie wygrywaj膮. Kosmonauci przekwalifikowuj膮 si臋 na nawigator贸w gwiazdolot贸w i op臋dzaj膮 si臋 od kandydatek na 偶ony. Nie dacie wiary, ile si臋 w nich dziewcz膮t zakocha艂o! Wspaniali ch艂opcy, m艂odsi od ka偶dego z nas, a jednak urodzili si臋 ponad czterysta lat temu — moim zdaniem to kobiety najbar­dziej poci膮ga.

Zapyta艂em, jakie wa偶ne prace rozpocz臋to ostatnio na Ziemi. Allan odpowiedzia艂 mi na to ca艂膮 przemow膮. Entuzjazm, kt贸ry ogarn膮艂 Ziemi臋, znalaz艂 upust w prakty­cznym dzia艂aniu. Utworzono przedsi臋biorstwa: „Zak艂ady Budowy Gwiazdolot贸w” z baz膮 na Plutonie i „Zak艂ady Budowy Planet”, kt贸re trudno nazywa膰 przedsi臋biorstwa­mi, gdy偶 po艂owa ludzko艣ci w nich pracuje. Na zielonej Ziemi pozostali jedynie starcy, dzieci i obs艂uga ziemskich fabryk. Ba艂aganu i zamieszania jest na razie tyle, 偶e po­stronnemu obserwatorowi w艂osy by si臋 zje偶y艂y na g艂owie, ale obserwator贸w nie ma, wszyscy s膮 uczestnikami i ka偶dy w miar臋 w艂asnych si艂 stara si臋 ba艂agan pog艂臋bi膰. Zacznij­my od tego, 偶e na razie nie ma jeszcze konkretnego planu pracy dla „Zak艂ad贸w Budowy Planet”. Jednym z propo­nowanych kierunk贸w dzia艂alno艣ci jest wznoszenie nowych planet wok贸艂 samotnych gwiazd s膮siaduj膮cych ze S艂o艅­cem. To si臋 ju偶 robi. Budowa przebiega pod has艂ami: „Precz z pustymi gwiazdami!”, „Wszyscy do walki o naj­wy偶sz膮 planetno艣膰 gwiazd naszego rejonu Galaktyki!”, „W uk艂adzie ka偶dej gwiazdy planety przydatne dla ka偶dej formy 偶ycia!” i tak dalej, i tak dalej. Plakaty i transparen­ty z tymi z艂otymi my艣lami spotyka si臋 na wszystkich zalud­nionych planetach, nie spos贸b przed nimi uciec. Do Alde­barana w jedn膮 stron臋 i gdzie艣 poza Krzy偶 Po艂udnia w dru­g膮 nie ma gwiazdy, gdzie by nie kipia艂a robota. Ale ostat­nio s艂yszy si臋 g艂osy, 偶e wybrano nieodpowiedni kierunek inwestycji, 偶e droga jest wprawdzie naj艂atwiejsza, lecz ma艂o skuteczna. Z wolna coraz wi臋cej entuzjast贸w zysku­je idea, aby zamiast przysposabia膰 si臋 do natury, przystosowa膰 j膮 do naszych wymaga艅. Nie wznosi膰 roj贸w planet wok贸艂 gotowych gwiazd, lecz zbudowa膰 ca艂y ob­szar planetarny dla wszystkich wyobra偶alnych form 偶y­cia i zaopatrzy膰 go w odpowiednie sztuczne s艂o艅ca. To jest oczywi艣cie znacznie trudniejsze, ale te偶 i bez por贸wnania ciekawsze. Przyk艂adem takiej wszechstronnie przemy艣lanej planety mo偶e by膰 Ora. Rejon budowy ju偶 wybrano: okolice Syriusza i jego s膮siada, bia艂ego kar艂a — zwarty wycinek kosmosu mi臋dzy Orionem a Wiel­kim Psem o obj臋to艣ci oko艂o tysi膮ca parsek贸w sze艣cien­nych. W my艣l tego projektu na stworzone od podstaw uniwersalne planety z pe艂n膮 automatyzacj膮 produkcji i us艂ug nale偶y stopniowo przenie艣膰 wszystkich Niebian, kt贸rym jest ciasno i niewygodnie w domu. Na razie jest to pie艣ni膮 przysz艂o艣ci: plany poszczeg贸lnych planet s膮 jeszcze w stadium szkic贸w, bo zespo艂y wydelegowa­ne dla uzgodnienia warunk贸w 偶yciowych z przysz艂ymi mieszka艅cami jeszcze w臋druj膮 po gwiazdozbiorach. Trzeba bowiem ustali膰 rozmiary glob贸w, temperatur臋 s艂o艅c, d艂ugo艣膰 dnia i nocy, sk艂ad atmosfery i si艂臋 ci膮­偶enia, rodzaj pomieszcze艅 mieszkalnych i pokarmu. Ale ju偶 teraz, kiedy zbiera si臋 te wszystkie dane, flotylla Gwiezdnych P艂ug贸w, powolnych statk贸w przestarza艂ej konstrukcji, orze kosmos w pobli偶u Oriona i wytwarza mg艂awice py艂owe do dalszej przer贸bki na planety lub s艂o艅ca.

—. Chocia偶 sprawa jest a偶 nazbyt prosta — wrzesz­cza艂 Allan — ba艂aganu i tam nie brakuje. U nas tak zawsze. Najpierw ca艂ymi miesi膮cami nie mo偶emy podj膮膰 de­cyzji, a potem zaczyna si臋 pop艂och i szturmowszczyzna: Gwiezdne P艂ugi chodz膮 z maksymalnym pr臋dko艣ciami, przestrze艅 kosmiczna trzeszczy w szwach, na ka偶dym kroku ob艂oczki py艂owe! Niby okre艣lono granice, niby wydano instrukcje, ale w艂a偶膮 ludziska do rezerwat贸w. jakby ju偶 pustki zabrak艂o. Na gwiezdnych trasach dziej膮 si臋 okropne rzeczy! W drodze na Or臋 nasz „Sternik” o ma艂o nie wlecia艂 do obszaru kompleksowego zniszcze­nia: przed nami rozpada艂a si臋 jaka艣 zb臋dna gwiazda z kategorii czarnych kar艂贸w, a po bokach przestrze艅 za­mieniano na pierwotny py艂 budowlany. Nie wiadomo kt贸r臋dy lecie膰. Min膮艂 czas romantyki mi臋dzygwiezdnej. Je艣li tak dalej p贸jdzie, przestan臋 lata膰 i p贸jd臋 budowa膰 planety. Popatrzy艂 na nas roze艣mianymi oczami i zako艅czy艂:

— Tak wygl膮daj膮 nasze ziemskie sprawy, bracisz­kowie. A teraz m贸wcie, co wieziecie ze sob膮 z Perseu­sza?

— Zaraz ci poka偶emy na stereoekranie co艣 cieka­wego — odpar艂 Leonid.

Kiedy Leonid przygotowywa艂 pokaz, zwr贸ci艂em si臋 do Olgi:

— Czemu spogl膮da艂a艣 na mnie co chwila w czasie opowiadania Allana o Ziemi? Patrzy艂a艣 na mnie, jakby艣 by艂a czym艣 zaskoczona.

— Dzi艣 si臋 艣mia艂e艣 — odpowiedzia艂a. — 艢mia艂e艣 si臋 po raz pierwszy od dw贸ch lat, Eli!

— No i c贸偶 z tego? Spodoba艂o ci si臋 to, czy przera­zi艂o?

— Sama nie wiem. Zdumia艂am si臋. Zobaczy艂am nagle, 偶e bardzo si臋 zmieni艂e艣.

5

Na Orze przenios艂em si臋 z „Po偶eracza Przestrzeni”, kt贸ry oddano do dyspozycji Spychalskiego, na „Sternika” odla­tuj膮cego na Ziemi臋. Lecia艂em sam, bo za艂oga „Po偶eracza Przestrzeni” musia艂a jaki艣 czas pozosta膰 na Orze, aby przekaza膰 gwiazdolot nowemu dow贸dcy.

Jeszcze przed startem „Sternika” na Ziemi臋 pom­kn膮艂 kurier z wiadomo艣ci膮 o naszym powrocie z Perseu­sza.

W trakcie mojej wielomiesi臋cznej choroby na statku zbudowano trzy urz膮dzenia do generacji i odbioru fal przestrzeni, niewiele r贸偶ni膮ce si臋 od tego, kt贸re takie us艂ugi odda艂o nam w gwiezdnym skupisku. Nazwali艣my te mechanizmy SFP-1, to znaczy stacja fal przestrzennych model pierwszy. Jedn膮 SFP-1 przekazali艣my Spychalskiemu, drug膮 przeznaczyli艣my dla Plutona, ostatni膮 nato­miast wraz ze wszystkimi notatkami i obliczeniami, wyko­nanymi w czasie rejsu, zabra艂em ze sob膮, aby podda膰 je kontroli na wielkich maszynach.

Trudno mi opisa膰 zachwyt Spychalskiego, kiedy do­wiedzia艂 si臋, do czego s艂u偶y to urz膮dzenie. Trzeba, podob­nie jak on, ca艂e 偶ycie strawi膰 na lotach bez widoczno艣ci, a potem nieoczekiwanie zyska膰 wzrok, aby zrozumie膰 jego stan. Staruszek rozp艂aka艂 si臋 obejmuj膮c nas wszystkich po kolei.

Do mnie powiedzia艂:

— Panu podzi臋kuj臋 osobno. Prosz臋 przyj膮膰 w rewan偶u malutki prezencik. Sympatyczny, prawda?

Podarkiem okaza艂a si臋 ta艣ma z zapisem listu Fioli. Poszed艂em do swego pokoju, aby w samotno艣ci prze偶y膰 spotkanie z dziewczyn膮. Przesz艂o艣膰 ogarn臋艂a mnie z tak膮 si艂膮, 偶e na moment wyda艂a mi si臋 wa偶niejsza od tera藕niej­szo艣ci. Fiola, roz艣wietlona i pi臋kna, zap艂on臋艂a w p贸艂mro­ku tajemniczych las贸w planety kr膮偶膮cej wok贸艂 bia艂ej Wegi. To by艂a Fiola u siebie w domu, nie po艣r贸d cud贸w stworzonych przez cz艂owieka, lecz u siebie! „Eli, m贸j Eli! — 艣piewa艂a i jarzy艂a si臋 Fiola. — Czekam, obieca艂e艣 przy­jecha膰, chc臋 ci臋 zobaczy膰!” Zrobi艂o mi si臋 smutno, 偶e nie mog艂em uda膰 si臋 do niej, ale cieszy艂em si臋, 偶e mnie chce zobaczy膰. P贸藕niej schowa艂em ta艣m臋, aby cz臋sto jej nie wyjmowa膰. Musia艂em my艣le膰 o Ziemi, a nie o Wedze. W ca艂ym Wszech艣wiecie istnia艂o dla mnie jedno tylko po­ci膮gaj膮ce miejsce — male艅ka i pot臋偶na Ziemia, prawdzi­wy, a nie geometryczny 艣rodek 艣wiata. T臋skni艂em do niej i ba艂em si臋 jej. Nie bytem pewien, czy zechce by膰 tym, w co j膮 chc臋 zmieni膰.

Napisa艂em odpowied藕 na list Fioli i przekaza艂em Spychalskiemu, kt贸ry obieca艂 przes艂a膰 j膮 dziewczynie z pierwszym kurierem, jaki poleci do gwiazdozbioru Lutni.

— A sam pan przypadkiem nie zechce si臋 przespa­cerowa膰 na Weg臋? — zapyta艂 z u艣miechem. — Niez艂a gwiazdka.

— Nie — odpar艂em. — Musz臋 lecie膰 na Ziemi臋.

— Tak, oczywi艣cie. Powinien si臋 pan podleczy膰, a gdzie to mo偶na zrobi膰 lepiej ni偶 na staruszce Ziemi? On te偶 zupe艂nie mnie nie rozumia艂! Nast臋pnego ranka wystartowali艣my na Ziemi臋.

6

Nie mog臋 sobie teraz przypomnie膰 tygodnia sp臋dzonego na pok艂adzie „Sternika”. Allan nale偶y do tego gatunku astro­naut贸w, kt贸rzy powierzaj膮c sterowanie automatom nie odchodz膮 od nich na krok. Spotyka艂em go tylko w jadalni. Godzinami siedzia艂em na fotelu ustawionym w parku i drzema艂em.

Na Plutonie zatrzyma艂em si臋 dwa dni. Nie pozna艂em planety: w starym projekcie planowa­li艣my wspania艂膮 atmosfer臋 nie gorsz膮 od ziemskiej, rozle­gle lasy, nawet ocean. Atmosfer臋 zd膮偶ono wytworzy膰, sady i parki zasadzono, ale oceanu nie by艂o, gdy偶 na jego miejscu rozci膮ga艂y si臋 zautomatyzowane hale produkcyj­ne, bezludne fabryki, ca艂e setki i tysi膮ce kilometr贸w fa­bryk...

Nazywali艣my Plutona pracowit膮 planetk膮. Dzi艣 na­le偶a艂oby go nazwa膰 „hucz膮c膮 planet膮”. 艁oskot rozlega艂 si臋 wzd艂u偶 r贸wnika i pod biegunami, w g艂臋bi skat i w stratosferze. Wsz臋dzie panowa艂 taki harmider, jaki nie zdarza si臋 nawet w czasie trz臋sienia ziemi.

— To si臋 nazywa rozmach, co? — krzykn膮艂 do mnie Allan, z kt贸rym wybra艂em si臋 awionetk膮 na oblot globu. — Przyznaj si臋, 偶e nie oczekiwa艂e艣 czego艣 podobnego!...

— Oczywi艣cie, 偶e nie.

— G艂贸wne warsztaty Sojuszu Gwiezdnego... Chcesz zobaczy膰 nowe gwiazdoloty?

— Naturalnie.

— Statki s膮 na Biegunie Po艂udniowym, w magazy­nie wyrob贸w gotowych. Surowce wy艂adowuje si臋 na Bie­gunie P贸艂nocnym, sk膮d rozsy艂a si臋 je po ca艂ej planecie do fabryk, a potem ju偶 w postaci gotowych gwiazdolot贸w tra­fiaj膮 w艂a艣nie na Biegun Po艂udniowy.

Na Biegunie Po艂udniowym przelecieli艣my nad ob­szarem r贸wnym co do wielko艣ci Europie — to w艂a艣nie by艂 magazyn wyrob贸w gotowych. Tysi膮ce kilometr贸w kwadra­towych, pokrytych ogromnymi iglicami gwiazdolot贸w gigantycznej floty galaktycznej zaj臋tej ostatnimi robotami wyko艅czeniowymi przed startem w otwarty kosmos. Na­wet jedyny w swoim rodzaju do niedawna „Po偶eracz Prze­strzeni” wyda艂by si臋 karze艂kiem w por贸wnaniu z tymi ogromami.

— Trzeba wraca膰 — powiedzia艂 Allan po pewnym czasie.

— Wracaj sam — odpar艂em. — Ja si臋 jeszcze tro­ch臋 pow艂贸cz臋 nad planetk膮.

— Mo偶esz nawet pokozio艂kowa膰, bo zdaje si臋 lu­bisz t臋 zabaw臋. Na Plutonie ju偶 zainstalowano w艂asny Wielki Komputer, na razie tylko na dziesi臋膰 milion贸w Opiekunek, ale ty, jak wszyscy kosmonauci, jeste艣 w nim zdublowany.

— Co m贸wisz! To wielka wygoda, z pewno艣ci膮 sko­rzystam z okazji.

D艂ugo kr膮偶y艂em nad r贸wninami Plutona. Nie min臋­艂y nawet pe艂ne trzy lata od mego rozstania z tymi okolica­mi. Wspomnienia t艂oczy艂y mi si臋 w m贸zgu, ale nigdzie nie mog艂em znale藕膰 zapami臋tanych widok贸w. Nawet s艂o艅ca 艣wieci艂y inaczej! Jedna gwiazda sztuczna dop臋dza艂a drug膮, dzienna ust臋powa艂a miejsca wieczornej, a za ni膮 wytacza­艂a si臋 nocna. Niegdy艣 by艂y to r贸偶ne s艂o艅ca o odr臋bnej cha­rakterystyce, sprzyjaj膮ce pracy lub odpoczynkowi. Dzi艣 wszystkie b艂yszcza艂y jednakowo jasno, przez okr膮g艂膮 dob臋 panowa艂 dzie艅 i planeta nie zna艂a odpoczynku. Ten ha艂a­艣liwy, rozpasany Pluton nie znaj膮cy snu i wypoczynku po­doba艂 mi si臋 bardziej ni偶 dawny, kt贸ry zna艂em: statecznie pracuj膮cy i r贸wnie statecznie odpoczywaj膮cy po pracy... Tam by艂a miarowa robota, tu za艣 natchniona praca, do kt贸rej wszyscy t臋sknili艣my.

Rozp臋dzi艂em awionetk臋 do maksimum. G贸rskie szczyty gwiazdolot贸w odp艂ywa艂y do tylu i zapada艂y si臋 poza horyzont. Mog艂em poszale膰 w powietrzu, bo teraz strzeg艂a mnie Opiekunka, ale po szamotaninie w nieeukli­desowych sieciach Perseusza straci艂em zapal do psot. Zre­szt膮 jeszcze nieca艂kowicie wyliza艂em si臋 z ran.

Lecia艂em spokojnie po prostej i pogr膮偶a艂em si臋 w rozmy艣laniach. My艣la艂em nie o Plutonie, lecz o Ziemi. Po tym, co tu zobaczy艂em, ju偶 nie obawia艂em si臋 spotkania z Ziemi膮.

Przed kosmodromem zatrzyma艂em awionetk臋 w po­wietrzu i zamkn膮wszy oczy ws艂ucha艂em si臋 w 艂oskot plane­ty. Lubi艂em muzyk臋 klasyczn膮, przed snem zamawia艂em sobie indywidualne melodie zgodne z nastrojem, wytrzy­ma艂em nawet „Harmoni臋 Gwiezdnych Sfer” Andre, ale niczego r贸wnie pot臋偶nego, podobnego do uczucia, jakie wywo艂a艂 we mnie grzmot tego kosmicznego warsztatu, nigdy przedtem nie dozna艂em. Wreszcie pozna艂em praw­dziw膮 harmoni臋 gwiezdnych sfer!

Oddalaj膮c si臋 ju偶 od Plutona w kierunku Ziemi, na­dal czu艂em w sobie ten pot臋偶ny, tw贸rczy 艂oskot...

7

Lec膮c ku Ziemi spodziewa艂em si臋 wszystkiego, tylko nie tego, 偶e zgotuj膮 mi uroczyste powitanie. Wr贸ci艂em naj­wcze艣niej i zap艂aci艂em za to: je艣li nie wszystkie nale偶ne nam ho艂dy, to w ka偶dym razie wi臋kszo艣膰 z nich przypad艂a w udziale mnie jednemu. Poczynaj膮c od Marsa naszemu gwiazdolot贸w! towarzyszy艂a honorowa eskorta kosmiczna. Nie b臋d臋 opisywa艂 scen powitania na kosmodromie, gdy偶 transmitowano je na wszystkie planety Uk艂adu S艂oneczne­go. Przez trzy godziny k艂ania艂em si臋, 艣ciska艂em d艂onie, u艣miecha艂em si臋 i powiewa艂em kapeluszem, a偶 wreszcie zwali艂em si臋 z n贸g ze zm臋czenia.

Dopiero w domu, w starym mieszkaniu na Zielo­nym Bulwarze, mog艂em odetchn膮膰 z ulg膮 w otoczeniu przyjaci贸艂.

— Czuj臋 si臋 tak, jakbym okrad艂 koleg贸w — poskar­偶y艂em si臋. — Gdybym wiedzia艂, nigdy bym sam nie przyle­cia艂.

— Powitamy ich r贸wnie gor膮co — pocieszy艂a mnie Wiera. — A ciebie witano nie tylko jako cz艂onka wypra­wy. Mam przyjemn膮 wiadomo艣膰: tw贸j projekt przekszta艂­cenia Ziemi w ucho, oko i g艂os Wszech艣wiata zosta艂 za­twierdzony.

By艂em zaskoczony i oszo艂omiony, bo jeszcze z ni­kim swymi my艣lami si臋 nie dzieli艂em.

— Z dala od Ziemi zapomnia艂e艣 o naszych zwycza­jach — powiedzia艂a Wiera z u艣miechem. — Czy偶by ci nie m贸wiono, 偶e na Plutonie zainstalowano Kom­puter Pa艅stwowy? Spacerowa艂e艣 nad planet膮, a Opie­kunka zapisywa艂a twoje my艣li, kt贸re uzna艂a za tak wa偶ne, i偶 natychmiast przes艂a艂a je na Ziemi臋. Nasz Wielki, tak偶e niezw艂ocznie, przekaza艂 je ka偶demu cz艂owiekowi. Dopiero wchodzi艂e艣 na Plutonie na po­k艂ad gwiazdolotu, gdy tu ludzie ju偶 dyskutowali nad twoj膮 ide膮. Na jutro jeste艣 zaproszony na posiedzenie Wielkiej Rady, gdzie b臋dziesz referowa艂 swoje propo­zycje.

— To znaczy, 偶e projekt nie zosta艂 jeszcze zatwier­dzony? — zapyta艂em.

— Nic podobnego. Poparli go w zasadzie wszyscy. Ale naturalnie b臋dziesz musia艂 odpowiedzie膰 na szereg pyta艅. Poza tym przed urzeczywistnieniem projektu mu­sisz si臋 podleczy膰, bo stan twego zdrowia wzbudza niepo­k贸j w Komputerze Medycznym.

Mnie stan w艂asnego zdrowia nie k艂opota艂. Spotka­nie z przyjaci贸艂mi i radosna wiadomo艣膰 o przyj臋ciu pro­jektu podzia艂a艂y na mnie lepiej od najskuteczniejszego le­karstwa. Du偶y pok贸j Wiery ledwo pomie艣ci艂 wszystkich zebranych. Szczeg贸lnie wiele miejsca zajmowa艂 Trub. Na kosmodromie razem z nami wt艂oczy艂 si臋 do aerobusu, wie­dz膮c ju偶 z do艣wiadczenia, 偶e te aparaty lataj膮 znacznie szybciej ni偶 Anio艂y. Natomiast kategorycznie odm贸wi艂 korzystania z windy i o艣wiadczy艂, 偶e samodzielnie wleci na siedemdziesi膮te dziewi膮te pi臋tro. Przyznam si臋, 偶e mu nie uwierzy艂em: Trub wa偶y oko艂o stu kilogram贸w, a do poko­nania mia艂 oko艂o trzystu metr贸w wysoko艣ci. Anio艂 posta­wi艂 jednak na swoim. Najpierw odpoczywa艂 co dwadzie艣­cia pi臋ter w parkach, p贸藕niej co pi膮te pi臋tro na weran­dach, ale dotar艂 do mego mieszkania. Zdysza艂 si臋, spoci艂 i by艂 nies艂ychanie z siebie dumny. Trub stopniowo przyz­wyczaja si臋 do ziemskich warunk贸w, lecz stara si臋 zawsze chodzi膰 w艂asnymi drogami. Lusin jest w nim dos艂ownie za­kochany, do tego stopnia, 偶e nawet zaniedba艂 sw贸j pro­jekt ptasiog艂owego bo偶ka.

Mimo wszystko ziemskie mieszkanie, a zw艂aszcza kobiece pokoje, nie nadaj膮 si臋 dla Anio艂贸w. Trub sam ro­zumia艂, 偶e lata膰 w nich nie mo偶na, i stara艂 si臋 zachowywa膰 spokojnie, ale nawet przy najlepszych ch臋ciach ka偶demu jego poruszeniu lub drgni臋ciu skrzyde艂 towarzyszy艂 艂oskot jakiego艣 przedmiotu spadaj膮cego ze 艣ciany lub mebli.

W艣r贸d go艣ci nie by艂o 呕anny. Zapyta艂em o ni膮. Wie­ra odpowiedzia艂a, i偶 呕anna zjawi si臋 p贸藕niej.

呕anna przysz艂a razem z Olegiem, 艂adniutkim trzyle­tnim ch艂opczykiem z 偶ywymi, rozumnymi oczami i tak podobnym do ojca, 偶e wyda艂o mi si臋, i偶 widz臋 malutkiego Andre.

Ze sto razy 膰wiczy艂em w my艣li spotkanie z 呕ann膮, wybiera艂em s艂owa, kt贸re jej powiem, i wyraz twarzy, jaki przybior臋. Teraz wszystko zapomnia艂em. 呕anna po艂o偶y艂a mi g艂ow臋 na ramieniu i rozp艂aka艂a si臋. Obj膮艂em j膮 w mil­czeniu.

P贸藕niej wymamrota艂em:

— Wierz mi, jeszcze nie wszystko przepad艂o. Spojrza艂a na mnie tak zrozpaczonym wzrokiem, 偶e tylko ca艂ym wysi艂kiem woli zmusi艂em si臋, aby nie odwr贸­ci膰 oczu.

Po pewnym czasie, pozostawiwszy Olega go艣ciom, poszli艣my z 呕ann膮 do mego pokoju. Wpatrywa艂em si臋 w ni膮 z niepokojem. Bardzo si臋 zmieni艂a, ma艂o w niej zosta­艂o z tej przystojnej, kokieteryjnej, dosy膰 lekkomy艣lnej ko­biety, jak膮 zna艂em. Mia艂em przed sob膮 powa偶nego, g艂臋­boko prze偶ywaj膮cego cz艂owieka, kt贸ry nie potrafi艂 si臋 po­godzi膰 ze swoim nieszcz臋艣ciem.

— Opowiedziano mi wszystko o Andre — odezwa­艂a si臋 wreszcie. — Codziennie s艂ucham jego g艂osu, jego po偶egnania ze mn膮 i Olegiem przed napadem Z艂ywro­g贸w... Wiem, 偶e zrobili艣cie wszystko, aby go wyzwoli膰 lub chocia偶by odszuka膰 jego 艣lady. Wiem nawet, 偶e przed 艣mierci膮 krzykn膮艂 „Eli!”, a nie „呕anno!”.

— Przed znikni臋ciem, 呕anno. Andre nie zgin膮艂, lecz zosta艂 porwany. Dlatego w艂a艣nie wo艂a艂 mnie, a nie ciebie. Znalaz艂 si臋 wprawdzie w niebezpiecze艅stwie, ale 艣mier膰 mu nie grozi艂a i nie zamierza艂 si臋 z tob膮 偶eg­na膰.

— Czemu tak s膮dzisz?

Widzia艂em, 偶e mi nie wierzy. Nikt pr贸cz mnie nie wierzy, 偶e Andre 偶yje. Z innymi mog艂em si臋 liczy膰, ale j膮 musia艂em przekona膰.

— W艂a艣nie dlatego. 呕y艂, kiedy go ju偶 ca艂kowicie sp臋tali. Romero pewnie ci m贸wi艂, 偶e s艂yszeli艣my jego wo­艂anie o pomoc, zupe艂nie ju偶 go nie widz膮c?

— Tak, m贸wi艂. Romero uwa偶a, i偶 Andre nie 偶yje.

— Pos艂uchaj teraz mnie, a nie Romera. Gdyby Ni­szczyciele chcieli Andre zabi膰, nie walczyliby z nim, stara­j膮c si臋 wzi膮膰 偶ywcem. Ma dla nich nieocenion膮 warto艣膰 jako jedyny przedstawiciel najpot臋偶niejszych w ich historii wrog贸w. Co im da unicestwienie pojedynczego cz艂owie­ka? Jestem przekonany, 偶e oni lepiej dbaj膮 o jego zdro­wie, ni偶 ty sama potrafi艂aby艣 to zrobi膰!

— Zniszczyli艣cie cztery kr膮偶owniki przeciwnika. Andre m贸g艂 by膰 na ka偶dym z nich.

— Andre nie mog艂o by膰 na 偶adnym z nich, bo cho­cia偶 Niszczyciele byli w贸wczas jeszcze bardzo pewni sie­bie, z pewno艣ci膮 nie nara偶ali je艅ca na przypadkowe niebezpiecze艅stwo, jakie zawsze mo偶e grozi膰 w czasie walki. Mogli liczy膰 na zwyci臋stwo, ale nie na to, 偶e nie ponios膮 偶adnych strat, i na pewno natychmiast po wzi臋ciu do nie­woli umie艣cili Andre w bezpiecznym miejscu.

— M贸wisz tak, jakby艣 to wszystko widzia艂 na w艂as­ne oczy.

— Po prostu sam bym tak post膮pi艂, a nie mam pod­staw s膮dzi膰, 偶e wrogowie s膮 g艂upsi od nas.

呕anna zamy艣li艂a si臋. Obudzi艂em w niej nadziej臋, z kt贸r膮 nie chcia艂a si臋 ju偶 rozstawa膰, l臋kaj膮c si臋 r贸wnocze­艣nie, 偶e nadzieja si臋 nie spe艂ni.

Nagle powiedzia艂a:

— A czy za 艣mierci膮 Andre nie przemawia to, 偶e ni­czego nie... Rozumiesz mnie, Eli! Romero uwa偶a, 偶e wrogowie starali si臋 wydoby膰 z niego nasze tajemnice, ale najwyra­藕niej niczego si臋 nie dowiedzieli... To przecie偶 prawda?

Ogarn臋艂a mnie w艣ciek艂o艣膰. Chwyci艂em przestraszo­n膮 呕ann臋 za ramiona i zajrza艂em jej w oczy.

— Kocha艂a艣 Andre — powiedzia艂em dobitnym szeptem. — Zna艂a艣 go lepiej od nas wszystkich, 呕anno! Jak 艣miesz tak o nim m贸wi膰? Czy偶by艣 by艂a na tyle 艣lepa, 偶e nie rozumia艂a艣 w艂asnego m臋偶a?

呕anna zn贸w si臋 rozp艂aka艂a. Nie mog艂em i nie chcia­艂em jej pociesza膰, bo to by艂oby potwierdzeniem tego, 偶e Andre nie 偶yje. Chodzi艂em po pokoju i samemu chcia艂o mi si臋 p艂aka膰.

Opanowawszy si臋 呕anna powiedzia艂a:

— To wszystko jest tak okropnie trudne, Eli. Gdy­by nie Oleg, nie potrafi艂abym znie艣膰 takiego nieszcz臋艣cia. Zastanawia艂am si臋 ju偶 powa偶nie nad tym, czy warto 偶y膰, skoro Andre zgin膮艂.

— Zosta艂 porwany, 呕anno!

— Tak, zosta艂 porwany. Czy偶bym powiedzia艂a ina­czej? Ale je艣li Andre 偶yje, to czy istnieje najmniejsza na­wet szansa wyzwolenia go z niewoli? Wkr贸tce do Perse­usza uda si臋 nowa wyprawa Floty Galaktycznej. S膮dzisz, 偶e Andre uda si臋 uratowa膰?

— W ka偶dym razie b臋dziemy pr贸bowa膰. Jedno mog臋 ci obieca膰: nie wr贸cimy z Perseusza, zanim nie zba­damy ka偶dej, nawet najmniejszej planetki, nie przeszukaw­szy jej cal po calu.

Wsta艂a.

— Musz臋 ju偶 wraca膰 z Olegiem do domu. Dzi臋kuj臋 ci! Dzi臋kuj臋! Zawsze by艂e艣 serdecznym przyjacielem An­dre, czasami nawet by艂am o ciebie zazdrosna. Ale teraz, po jego 艣mierci...

— Porwaniu — powiedzia艂em z pasj膮 w g艂osie. — Andre zosta艂 porwany!

Spojrza艂a na mnie z przestrachem.

— Nie poznaj臋 ci臋. S膮dzi艂am pocz膮tkowo, 偶e to z powodu choroby tak si臋 zmieni艂e艣. Ale to co艣 innego. Troch臋 si臋 ciebie boj臋.

U艣miechn膮艂em si臋 z wysi艂kiem.

— Niepotrzebnie. Przyjaciele nie musz膮 si臋 mnie l臋ka膰.

8

Po wyj艣ciu go艣ci zostali艣my we dwoje z Wier膮. Siedzia艂em w jej pokoju, a siostra chodzi艂a od drzwi do okna i z po­wrotem. Pami臋ta艂em jeszcze z dzieci艅stwa, 偶e potrafi艂a tak spacerowa膰 godzinami, zatrzymuj膮c si臋 czasami przy oknie i patrz膮c w milczeniu na miasto. Tak by艂o i teraz. Wszystko pozosta艂o po staremu.

A jednak wszystko si臋 zmieni艂o. Zmieni艂a si臋 Wie­ra, zmieni艂em si臋 ja. Trzy lata temu odkry艂em ze zdumie­niem, 偶e siostra wcale nie jest star膮 kobiet膮, jak膮 mi si臋 zawsze wydawa艂a, lecz m艂od膮 dziewczyn膮, nieco tylko starsz膮 ode mnie. Dzi艣 zobaczy艂em, 偶e Wiera osi膮gn臋艂a wiek dla kobiety prze艂omowy: rozkwit bezpo艣rednio po­przedzaj膮cy powolne wi臋dni臋cie. Te trzy ubieg艂e lata mu­sia艂y j膮 wiele kosztowa膰.

— Wiero — zapyta艂em — nie pogodzi艂a艣 si臋 z Pa­w艂em?

— Nie k艂贸cili艣my si臋 przecie偶, po prostu zrozumie­li艣my, 偶e jeste艣my sobie obcy...

—.Je艣li dobrze pami臋tam, Romero nie chcia艂 zer­wania...

— A czy偶 ja chcia艂am? Zerwanie nast膮pi艂o niezale偶­nie od naszych pragnie艅.

— Bolejesz nad tym?

— By艂oby mi trudniej, gdybym utrzymywa艂a znajo­mo艣膰 z cz艂owiekiem, kt贸ry sta艂 mi si臋 obcy.

— A Pawe艂? Czy nadal ci臋 kocha?

— Kocha, kocha!... Romero kocha przede wszyst­kim siebie. Jestem przekonana, 偶e cierpi tylko z powo­du ura偶onej dumy, a zrujnowana mi艂o艣膰 nic go nie obchodzi.

— No c贸偶, Romero jest istotnie dumny...

— Pom贸wmy lepiej o czym艣 innym — powiedzia艂a Wiera. — Wielki Komputer tak zinterpretowa艂 tw贸j plan: najpierw trzeba zmieni膰 Ziemi臋 w gigantyczny nadajnik fal przestrzennych, a dopiero p贸藕niej rozpoczyna膰 powa偶­ne batalie.

— Zupe艂nie s艂usznie.

— Zbudowali艣my wielk膮 Flot臋 Galaktyczn膮 — po­wiedzia艂a w zadumie Wiera. — Widzia艂e艣 statki na Pluto­nie. Ka偶dy z nich jest silniejszy od ca艂ej eskadry „Po偶era­czy Przestrzeni”. Zapad艂a ju偶 decyzja wys艂ania tej floty do Perseusza. Teraz, w zwi膮zku z realizacj膮 twego planu, wy­prawa zostanie na pewien czas wstrzymana.

— Nie wstrzymana, lecz po prostu odpowiednio przygotowana. Czekaj膮 nas gigantyczne bitwy, kt贸rych skali nawet po powrocie z Perseusza nie potrafimy sobie wyobrazi膰. Nie zapominaj, 偶e przeciwnicy znaj膮 teraz nasz膮 pot臋g臋 i nie zasypiaj膮 gruszek w popie­le!

— Dlatego wszyscy tak gor膮co ci臋 poparli — zau­wa偶y艂a Wiera. — Doskonale zaprojektowa艂e艣 wojn臋, a te­raz trzeba zaplanowa膰 pok贸j.

— To jedno i to samo, Wiero. Wojna ko艅czy si臋 zwyci臋stwem, a zwyci臋stwo jest pocz膮tkiem pokoju.

— Mylisz si臋, to s膮 r贸偶ne rzeczy.

— Wyt艂umacz mi, bo nie rozumiem...

— Widzisz, wojna nie rozwi膮zuje wszystkich pro­blem贸w.

— Twoim zdaniem pokonanie wrog贸w, starcie na py艂 ich pot臋gi wojskowej nie stanowi rozwi膮zania proble­mu?

— To tylko pocz膮tek rozwi膮zania, jego punkt wyj­艣ciowy, nic wi臋cej. Prawdziwym sukcesem b臋dzie dopiero wprowadzenie naszych przeciwnik贸w na tory 偶ycia poko­jowego.

Popatrzy艂em na siostr臋 z niedowierzaniem.

— Zwariowa艂a艣?! Istotnie spodziewasz si臋, 偶e roz­mowy pokojowe z tymi piekielnymi istotami dadz膮 jakie­kolwiek rezultaty?

— Gdybym nie mia艂a nadziei na pokojowe rozwi膮­zanie konfliktu, nie g艂osowa艂abym za budow膮 floty wojen­nej. Nie gorzej od ciebie rozumiem, 偶e perswazjami nic si臋 nie wsk贸ra. Trzeba ich pokona膰.

— I wszystkich wyniszczy膰.

— To po prostu niemo偶liwe. Nie mo偶na przecie偶 mie膰 pewno艣ci, 偶e pojedyncze statki Niszczycieli, zaw­czasu lub po bitwie, nie uciekn膮 do innych galaktyk i tam wrogowie nie udoskonal膮 si臋 tak dalece, 偶e prze­艣cign膮 ludzi jak niegdy艣 prze艣cign臋li Galakt贸w. Nie mo­偶esz te偶 zar臋czy膰, 偶e ju偶 teraz gdzie艣 w odleg艂ych rejo­nach gwiezdnych nie ma ich kolonii. W samej tylko na­szej Galaktyce jest sto pi臋膰dziesi膮t miliard贸w gwiazd, a poza jej granicami istnieje niezliczone mrowie innych galaktyk. Nie mo偶na ich przecie偶 wszystkich zbada膰 po kolei!... Czy mo偶esz zagwarantowa膰, 偶e nasi wrogowie tam nie dotarli?

— Nie mog臋. Z艂ywrogi mog膮 by膰 wsz臋dzie. Chodzi jednak o to, aby oczy艣ci膰 z nich skupiska Perseusza.

— To znaczy wygra膰 jedn膮 bitw臋 i p贸藕niej wpl膮ta膰 si臋 w nie ko艅cz膮c膮 si臋, wyniszczaj膮c膮 wojn臋. Powiesz, 偶e to jedynie hipotetyczna mo偶liwo艣膰, kt贸ra mo偶e si臋 spe艂­ni膰. Ale kiedy okre艣la si臋 polityk臋 na ca艂e tysi膮clecie, na­le偶y bra膰 pod uwag臋 wszystkie mo偶liwo艣ci, nawet naj­mniej prawdopodobne. Zwyci臋偶y膰 w jednej, tak zwanej decyduj膮cej bitwie i zostawi膰 potomkom w spadku niebez­piecze艅stwo ca艂kowitej zag艂ady — nie, do tego nie mo偶na dopu艣ci膰!

S艂uchaj膮c jej przenios艂em si臋 my艣l膮 do Perseusza. Zn贸w ujrza艂em Z艂ot膮 Planet臋. W czym艣 przypomina艂a Plutona — takie same kosmiczne warsztaty, w kt贸rych wprawdzie nie produkowano gwiazdolot贸w, lecz za to zmieniano krzywizn臋 otaczaj膮cego 艣wiata, zamieniano przestrze艅 w materi臋, wzbudzano pot臋偶ne pola grawita­cyjne. Ile tysi臋cy takich planet stoi naprzeciw jednego na­szego Plutona? Na ilu tysi膮cach takich glob贸w przekl臋te g艂owookie stwory usi艂uj膮 przej膮膰 nasz膮 umiej臋tno艣膰 roz­pylania materii, zamieniania jej w „nic”, jak my przej臋li艣­my od nich sztuk臋 zmiany g臋sto艣ci tego 艣wiatowego „nic”? Przy ich talencie technicznym zadanie nie jest zbyt trudne, a Z艂ywrogi przy tym bardzo si臋 spiesz膮... Co b臋dzie, je艣li nasza flotylla natknie si臋 na ogie艅 zaporowy nowo zbudo­wanych anihilator贸w masy?

— Na razie mamy nad nimi wielk膮 przewag臋 — po­wiedzia艂a Wiera. — Nie mo偶emy jej utraci膰.

— Powiedzia艂a艣, 偶e zwyci臋stwo w wojnie to dopie­ro pocz膮tek.

— Tak, pocz膮tek. Najpierw zmusimy ich si艂膮 do za­niechania okrucie艅stw, a nast臋pnie stopniowo wci膮gniemy do stowarzyszenia rozumnych i wolnych istot Galaktyki. Sam m贸wi艂e艣, 偶e s膮 pracowici i odwa偶ni, 偶e maj膮 ogromne osi膮gni臋cia techniczne. Czy sumienie pozwoli nam na zaw­sze odsun膮膰 taki nar贸d od wsp贸艂pracy mi臋dzygwiezdnej?

— Nie widz臋 mo偶liwo艣ci wsp贸艂pracy z nimi.

— Do niedawna nie wiedzia艂e艣 nawet o ich istnie­niu. Nie by艂oby rozwoju, gdyby艣my od razu wszystko wie­dzieli. Nie wierz臋 zreszt膮 w przest臋pstwa pope艂nione z sa­mej tylko mi艂o艣ci do z艂a. Nasi wielcy przodkowie uczyli, 偶e u 藕r贸de艂 polityki le偶膮 potrzeby gospodarcze. Je偶eli Z艂y­wrogi zosta艂y przest臋pcami, to znaczy, 偶e przest臋pstwa przynosz膮 im korzy艣ci.

— Zamierzasz znale藕膰 inny spos贸b zaspokojenia ich potrzeb?

— Przypomnij sobie: po zjednoczeniu Ziemi, kiedy 偶aden cz艂owiek ju偶 nie wyzyskiwa艂 drugiego, ca艂a ludz­ko艣膰 jeszcze d艂ugo 偶y艂a kosztem innych, wprawdzie niero­zumnych, istot. Ca艂e stada kr贸w, owiec, kur i kaczek pro­wadzono na ub贸j, aby cz艂owiek mia艂 mi臋so. Syntetyczne mi臋so z naszych fabryk jest smaczniejsze od zwierz臋cego, sztuczne mleko lepsze od krowiego... Nie potrzebujemy produkt贸w organizm贸w 偶ywych i nikt ju偶 nie hoduje zwierz膮t na pokarm. Czy przypadkiem co艣 podobnego nie za­chodzi u Z艂ywrog贸w? Zacz臋li uciska膰 s膮siad贸w, gdy偶 zna­le藕li 艂atwy spos贸b zaspokajania w艂asnych potrzeb. Mo偶e znajdziemy inne sposoby ich zaspokojenia, je偶eli oczywi艣­cie te potrzeby s膮 偶yciowo uzasadnione?

— Wydaje mi si臋, 偶e m贸wi膮c o potrzebach, w ja­kim艣 stopniu usprawiedliwiasz post臋powanie Z艂ywro­g贸w!...

— Mylisz si臋. Zrozumie膰 — nie znaczy usprawiedli­wi膰. Niewolnictwo nie staje si臋 moralnie bez zarzutu tylko dlatego, 偶e niewolnik przynosi w艂a艣cicielowi korzy艣膰. Z艂o ma p臋dy i korzenie. Je偶eli zetniemy pie艅 nie karczuj膮c ko­rzeni, korzenie mog膮 wypu艣ci膰 nowe p臋dy. Si艂膮 zmusimy Z艂ywrog贸w do zaprzestania rozboj贸w i uwolnimy ich nie­wolnik贸w — zr膮biemy pie艅 wyhodowanego przez nich z艂a. P贸藕niej trzeba wykluczy膰 sam膮 mo偶liwo艣膰 odrodzenia si臋 z艂a, a do tego nale偶y wykry膰 korzenie, z jakich wyrasta艂o. Je艣li Z艂ywrogom na przyk艂ad do podtrzymywania w艂asne­go istnienia potrzebne s膮 偶ywe tkanki, mog膮 zaj膮膰 si臋 ho­dowl膮 syntetycznych tkanek i narz膮d贸w, w czym ch臋tnie im pomo偶emy.

— Powiem tylko, 偶e przekszta艂cenie diab艂贸w w anio艂y nie jest rzecz膮 prost膮.

— Podobnie jak nauczanie Anio艂贸w ludzkich zwy­czaj贸w. Ale musimy si臋 tym zaj膮膰.

— W膮tpi臋, aby nasze pokolenie doczeka艂o rezulta­t贸w tych wysi艂k贸w.

— Ju偶 ci powiedzia艂am, 偶e opracowujemy polityk臋 na ca艂e tysi膮clecia. Warto si臋 stara膰, gdyby nawet dopiero wnuki doczeka艂y si臋 wynik贸w.

Poszed艂em do siebie i zmieni艂em ubranie. Zap艂on臋­艂a wideokolumna. Po艣rodku pokoju sta艂 Romero opiera­j膮c si臋 na swojej nieod艂膮cznej laseczce.

— Gratuluj臋 szcz臋艣liwego powrotu, drogi przyja­cielu! Prosz臋 nie wstawa膰, doskonale pana widz臋, a u艣cis­n膮膰 sobie d艂oni i tak nie b臋dziemy mogli. Zechce mi pan uczyni膰 ten zaszczyt i spotka膰 si臋 ze mn膮 jutro.

— Ch臋tnie, ale wiecz贸r mam zaj臋ty. Jestem oczeki­wany o tej porze w Wielkiej Radzie.

— W takim razie w porze obiadu. Posiedzimy ra­zem przy stole jak za starych, dobrych czas贸w. Mam na­dziej臋, 偶e nie obrazi艂 si臋 pan za to, 偶e nie by艂em na spot­kaniu? Rozumie pan, w艣r贸d witaj膮cych by艂y osoby...

— Rozumiem, Pawle. Jutro w porze obiadowej b臋d臋 u pana.

Romero znikn膮艂.

9

Przez ca艂y ranek w艂贸czy艂em si臋 po ulicach Stolicy, wzlaty­wa艂em w awionetce nad jej spi臋trzonymi domami, wypra­wia艂em si臋 na okoliczne pola i do las贸w, a wreszcie wyk膮­pa艂em si臋 w kanale. Ch艂opcy z mieszcz膮cego si臋 po s膮­siedzku internatu patrzyli z szacunkiem, jak wychodzi艂em z wody: by艂 ju偶 listopad. Trzeba na trzy 艂ata zagubi膰 si臋 w kosmicznych przestworzach, aby odczu膰, jak dobrze jest w domu!

P贸藕niej wr贸ci艂em do miasta. Ulice by艂y puste. Prze­chodni贸w by艂o niewielu.

Przysiad艂em na ulicznym skwerku. Naprzeciw wzno­si艂 si臋 dom z daszkiem otaczaj膮cym parter. Pod tym w艂a艣­nie daszkiem w czasie poprzedniego pobytu na Ziemi chroni艂em si臋 przed deszczem. Wspomnia艂em nieznajom膮 dziewczyn臋 o d艂ugiej szyi i szerokich brwiach, Mary Glann, kt贸ra w贸wczas sta艂a obok i wymy艣la艂a mi.

Co si臋 teraz z t膮 niezno艣n膮 Mary dzieje? Czy jest je­szcze w stolicy, czy te偶, jak wszyscy, pomkn臋艂a na jak膮艣 now膮 budow臋?

Kto艣 usiad艂 na tej samej 艂awce. Pocz膮tkowo nie zwraca艂em na s膮siada uwagi i dopiero po d艂u偶szej chwili obr贸ci艂em si臋 ku niemu.

To by艂a Mary Glann.

Jej zjawienie si臋 tak mnie zaskoczy艂o, 偶e zrazu nie potrafi艂em wydusi膰 z siebie s艂owa.

— Witam pana, Eli! — powiedzia艂a dziewczyna. — Bo pan nazywa si臋 Eli Gamazin, prawda?

— Dzie艅 dobry! — odpar艂em. — Tak, jestem Eli Gamazin, a pani, je艣li si臋 nie myl臋, nazywa si臋 Mary Glann?

Nie zdziwi艂a si臋 i spokojnie skin臋艂a g艂ow膮.

— C贸偶 za przypadek — powiedzia艂em. — Prosz臋 sobie wyobrazi膰, 偶e przed chwil膮 my艣la艂em o pani!

— Pan uwa偶a to za przypadek? Po prostu chcia艂am si臋 z panem spotka膰 i poprosi艂am Opiekunk臋, aby napro­wadzi艂a pana na my艣l o mnie. Wczoraj by艂am w艣r贸d wita­j膮cych na kosmodromie.

Poczu艂em si臋 g艂upio. W czasie swych podr贸偶y zd膮­偶y艂em zapomnie膰, 偶e na Ziemi dzia艂aj膮 Opiekunki. Gdyby moje spotkanie z Mary uzna膰 nawet za cud, to by艂 to cud wyt艂umaczalny i dobrze zorganizowany.

— A wi臋c chcia艂a si臋 pani ze mn膮 spotka膰 i przygo­towa艂a to spotkanie? Nadal jednak utrzymuj臋, 偶e my艣la­艂em o pani niezale偶nie od tego, zastanawia艂em si臋, gdzie mo偶e pani by膰. C贸偶 wi臋c teraz powiemy sobie, skoro na­sze 偶yczenia si臋 spe艂ni艂y?

Nie spieszy艂a si臋 z odpowiedzi膮. P贸藕niej przekona­艂em si臋, 偶e cz臋sto jej si臋 to zdarza艂o. Zastanawia艂a si臋 nad czym艣, a ja si臋 jej przygl膮da艂em. Zapami臋ta艂em j膮 jako bardzo brzydk膮, ale to nie by艂a prawda. Mary by艂a zdecy­dowanie 艂adna. Szczeg贸lnie podoba艂y mi si臋 jej ciemne, zamy艣lone oczy.

— Zawini艂am wobec pana — powiedzia艂a wreszcie Mary. — Nie wiem czemu by艂am taka opryskliwa w Kai­rze i na tym placu. Postanowi艂am pana za to przeprosi膰 przy najbli偶szej okazji. Ale najpierw polecia艂 pan na Or臋, a potem w Plejady i do Perseusza... No wi臋c, wr贸ci艂 pan i przepraszam!

Wsta艂a, ale j膮 zatrzyma艂em. Mia艂em ochot臋 za偶ar­towa膰.

— A czy wie pani, 偶e przed odlotem pyta艂em Infor­macj臋 o nasz膮 wzajemn膮 odpowiednio艣膰? Mary zupe艂nie si臋 nie speszy艂a.

— Tak, wiem. Wiem r贸wnie偶 i to, 偶e pod 偶adnym wzgl臋dem do siebie nie pasujemy. Powodzenia, Eli.

Nie 艣mia艂em jej d艂u偶ej zatrzymywa膰. Siedzia艂em na 艂awce i patrzy艂em, jak odchodzi. Sk艂ama艂a. Opiekunki nie zdradzaj膮 osobistych tajemnic, wi臋c Mary nie mog艂a si臋 dowiedzie膰, i偶 zwraca艂em si臋 do Informacji. Najwidocz­niej sama pyta艂a o nasz膮 odpowiednio艣膰 i st膮d wie, 偶e nie nadajemy si臋 dla siebie. Zorientowa艂a si臋, 偶e mog臋 domy­艣li膰 si臋 jej ma艂ego sekretu i odesz艂a.

— Przypominam, 偶e czeka na pana przyjaciel — powiedzia艂a Opiekunka g艂osem staruszka.

Wezwana awionetka pojawi艂a si臋 natychmiast, ale mimo to sp贸藕ni艂em si臋 do Romera o p贸艂 godziny.

— Chcia艂em ju偶 lecie膰 po pana — powiedzia艂 Pa­we艂 serdecznie mnie obejmuj膮c. — Informacja poda艂a mi, 偶e zamy艣li艂 si臋 pan na jednym ze sto艂ecznych plac贸w. Do­k膮d p贸jdziemy, m贸j m艂ody nieszcz臋sny Odysie? Do obia­du mamy jeszcze oko艂o dw贸ch godzin, je艣li oczywi艣cie nie chce si臋 pan wcze艣niej czym艣 posili膰.

Zachowywa艂 si臋 tak swobodnie, jak gdyby艣my si臋 nigdy nie k艂贸cili. Ch臋tnie podtrzymywa艂em ten ton. Po sromotnej kl臋sce Romerowi by艂o chyba nieprzyjemnie wraca膰 do naszych dawnych spor贸w. Sp臋dzi艂em z Paw­艂em dwie godziny i przekona艂em si臋, 偶e uwa偶a swe dawne pogl膮dy za spraw臋 nieby艂膮, a nawet troch臋 z nich pokpiwa.

— Chod藕my na szczyt Pier艣cienia Centralnego, chc臋 stamt膮d popatrze膰 na Stolic臋.

— Doskonale.

Jad膮c na dach budynk贸w, przygl膮da艂em mu si臋 ukradkiem. Wszyscy moi znajomi bardzo si臋 zmienili i je­szcze nie przywyk艂em do ich nowego wygl膮du.

— Dawno si臋 nie widzieli艣my — powiedzia艂 Rome­ro z u艣miechem.

— Zaledwie dwa i p贸艂 roku.

— Nie, m贸j miody przyjacielu, ca艂膮 epok臋. Rozsta­li艣my si臋 z jednym uk艂adem spo艂ecznym, powitali艣my dru­gi. Rachub臋 czasu nale偶y prowadzi膰 wed艂ug wydarze艅, a nie wed艂ug godzin. Czas niczym nie wype艂niony wydaje si臋 kr贸tki, natomiast naszpikowany faktami rozci膮ga si臋 niepomiernie.

— Wydarze艅 istotnie by艂o wiele...

— By艂a rewolucja, przyjacielu. Wprawdzie w艂adza nie przesz艂a w r臋ce innej klasy, jak to zdarza艂o si臋 u przodk贸w, ale tylko dlatego, 偶e klasy nie istniej膮. Nie zmniejsza to zreszt膮 wagi dokonanego przewrotu.

— Nazywa pan to przewrotem?

— A pan uwa偶a, 偶e nie mam racji? Dotychczas 偶y­li艣my jedynie dla siebie, a teraz zanim Wielki zaaprobuje jakiekolwiek przedsi臋wzi臋cie, niew膮tpliwie korzystne dla ludzko艣ci, b臋dzie tydzie艅 zastanawia艂 si臋, czy nie przynie­sie ono szkody kt贸remu艣 z gwiezdnych narod贸w. — Zro­zumia艂em od razu, 偶e nie tyle usi艂uje sprowokowa膰 mnie do sporu, ile stara si臋 wyrzuci膰 z siebie nagromadzon膮 go­rycz.

— Nazwa艂bym to inaczej, Pawle. Po prostu ludzko艣膰 tak si臋 rozwin臋艂a, 偶e do wszystkich jej dotychczaso­wych potrzeb dosz艂a i potrzeba pomocy innym narodom.

— Zostawmy ten temat — powiedzia艂. — Nie za­mierzam nikogo przekonywa膰. A propos... Kiedy ostatnio Wielki Komputer doni贸s艂 o pa艅skich osza艂amiaj膮cych od­kryciach w Perseuszu, ja, podobnie jak pozostali ludzie, z czystym sumieniem g艂osowa艂em za projektem pozbawie­nia Ziemi resztek samodzielno艣ci.

Rozmowa ta odbywa艂a si臋 ju偶 na dachu setnego pi臋­tra Pier艣cienia Centralnego.

— Wieczne miasto — powiedzia艂em wskazuj膮c na rozpo艣cieraj膮c膮 si臋 u naszych st贸p Stolic臋. — B臋dzie sta艂o jeszcze w tysi膮c lat po naszej 艣mierci jako pomnik naszych idei i dokona艅.

— Umieraj膮ce miasto — odpar艂 Romero. — Jedy­ne miasto na Ziemi, kt贸re zacz臋艂o umiera膰 ju偶 przed swy­mi narodzinami.

Wiedzia艂em, 偶e dla zgrabnego kalamburu Romero got贸w jest nie szcz臋dzi膰 niczego, ale jego opinia o mym rodzinnym mie艣cie do g艂臋bi mnie oburzy艂a.

— Nie zna pan historii Stolicy? — zdziwi艂 si臋 Pa­we艂.

— Wiem tylko, 偶e by艂o to pierwsze miasto zwyci臋s­kiego komunizmu.

— W historii Stolicy jest to oczywi艣cie najbardziej istotne. Ale poza sprawami zasadniczymi ka偶da wiedza obfituje w interesuj膮ce drobiazgi. O jednym z takich drobia偶d偶k贸w chcia艂bym opowiedzie膰, je艣li pan pozwoli. Wkr贸tce po zjednoczeniu ludzko艣ci — zacz膮艂 Pawe艂 — rozpocz臋to poszukiwania wszystkich wybitnych idei, kt贸re utalentowani ludzie wymy艣lili w epoce rozbicia klasowego i kt贸rych w贸wczas nie mo偶na by艂o urzeczywistni膰. Chodzi艂o tu o projekty maszyn, przekszta艂cenia przyrody, wiel­kich rob贸t budowlanych, a w艣r贸d nich wielkich zamys艂贸w architektonicznych. Kto艣 odkry艂 album rysunk贸w dawno ju偶 w贸wczas nie偶yj膮cego Borysa Landa, architekta pro­jektuj膮cego domy mieszkalne, hale sportowe i stadio­ny. Bory s by艂 najwidoczniej jednym z tych, kt贸rych w owej epoce nazywano „utalentowanymi pechowcami”. Dniem opracowywa艂 rysunki standardowych pomieszcze艅 mieszkalnych, a noc膮 wznosi艂 na papierze niemo偶liwe do realizacji miasta. W艣r贸d jego wspania艂ych fantazji znala­z艂o si臋 r贸wnie偶 miasto na dwie艣cie tysi臋cy mieszka艅c贸w — jeden wysoko艣ciowy dom otoczony parkiem... Dom-miasto m贸g艂 by膰 艂atwo wzniesiony za pomoc膮 艣rodk贸w, jakimi dysponowa艂 pierwszy wiek komunizmu. I cho膰 ju偶 wtedy by艂o oczywiste, 偶e miasta-giganty prze偶y艂y si臋, ludzko艣膰 postanowi艂a wznie艣膰 Stolic臋, miasto-pomnik i miasto pra­cuj膮ce, ostatnie ze skoncentrowanych osiedli ziemskich, daj膮ce mieszka艅com wszystkie wygody, jakie tylko mogli sobie wymarzy膰. Wewn膮trz pier艣cieniowych gmach贸w roz­mieszczono fabryki i magazyny oraz miejskie trasy komunikacyjne. Na zewn膮trz powsta艂y tarasowe masywy miesz­kalne poprzedzielane zgodnie z projektem parkami. Zale­ty projektu wkr贸tce sta艂y si臋 jego wadami.

Najpierw zb臋dne okaza艂y si臋 wspania艂e autostrady biegn膮ce wewn膮trz ka偶dego budynku co dwadzie艣cia pi臋­ter. Zjawi艂y si臋 centralne maszyny bezpiecze艅stwa i Opie­kunki, obumar艂y wi臋c trolejbusy i elektromobile. Nikt nie chcia艂 wlec si臋 po szosie, skoro ca艂kowicie bezpiecznie m贸g艂 lata膰 w powietrzu. 呕ycie i ruch, ukryte w luksuso­wych niczym pa艂ace tunelach, zn贸w wyrwa艂y si臋 na zew­n膮trz.

Nast臋pnie przysz艂a kolej na fabryki. Zautomatyzo­wano je do tego stopnia, 偶e przy ca艂ych kilometrach linii produkcyjnych trudno by艂o spotka膰 jednego cz艂owieka. Buduj膮c zak艂ady produkcyjne wewn膮trz gmach贸w miesz­kalnych, zamierzano skr贸ci膰 drog臋 robotnika do pracy. Ale skoro robotnik przesta艂 by膰 potrzebny, fabryki w po­bli偶u mieszka艅 straci艂y racj臋 bytu. Zautomatyzowane, bez­ludne wytw贸rnie zacz臋to budowa膰 na pustyniach. Nie­kt贸re ze zwolnionych pomieszcze艅 Stolicy zaj臋ty instytuty naukowe, w innych urz膮dzono zimowe ogrody i parki — ulubione miejsca odpoczynku i staruszk贸w, i dzieci. Ale wszystkich pomieszcze艅 nie zdo艂ano zagospodarowa膰. Stolica zieje kawernami. Trzech czwartych jej kubatury nie mo偶na spo偶ytkowa膰. Sta艂o si臋 oczywiste, 偶e idea kon­centracji wielkiej liczby ludzi na niewielkiej powierzchni prze偶y艂a si臋 ostatecznie.

W pierwszym miesi膮cu rekrutacji ochotnik贸w na nowe budowy kosmiczne opu艣ci艂o Stolic臋 trzy czwarte jej mieszka艅c贸w — zako艅czy艂 Romero. — Na razie jest to je­szcze wielka metropolia. Wkr贸tce stanie si臋 pustym miej­scem, a jeszcze po jakim艣 czasie — miastem niepotrze­bnym...

Zatrzymali艣my si臋 przy barierze. W dole, mi臋dzy Alej膮 Wielkich Przodk贸w a Alej膮 Zielon膮 rozpo艣ciera艂 si臋 rozleg艂y park. Z purpury wi臋dn膮cych klon贸w, lip i d臋b贸w tryska艂 w g贸r臋 艂a艅cuch g贸rski Pier艣cienia Wewn臋trznego. Stolica by艂a nie tylko wielkim miastem. By艂a pi臋knym, najpi臋kniejszym z miast zbudowanych kiedykolwiek przez ludzi.

— A pan, Pawle? R贸wnie偶 zamierza pan porzuci膰 Stolic臋 jako miasto niepotrzebne?

—Ja? Sk膮d ten pomys艂, szanowny przyjacielu? Urodzi艂em si臋 w Stolicy i tu wyci膮gn臋 kopyta, 偶e u偶yj臋 tego archaicznego zwrotu. Jak panu zapewne wiadomo, zajmuj臋 si臋 histori膮 odkry膰 technicznych. Dotychczas by艂a to nauka dosy膰 oderwana, aby nie rzec akademicka... Po dokonanym przez pa艅sk膮 siostr臋 przewrocie socjalnym sy­tuacja zmieni艂a si臋 r贸wnie偶 w tej dziedzinie. Kompletuje­my obecnie informacje o naszej kulturze i osi膮gni臋ciach technicznych i t艂umaczymy je na j臋zyki nowych przyjaci贸艂. Nale偶y wszak podnosi膰 szanownych gwiezdnych pobra­tymc贸w do poziomu kultury ludzkiej, a najwygodniej ro­bi膰 to w艂a艣nie w Stolicy, gdzie skoncentrowano ca艂膮 nasz膮 m膮dro艣膰... Chod藕my na obiad, bo stracimy najlepsz膮 por臋 na posi艂ek.

— Jeszcze jedno pytanie, Pawle, i zaraz idziemy. Powiedzia艂 pan, 偶e popar艂 m贸j projekt przekszta艂cenia Ziemi w galaktyczny generator fal przestrzennych. Dla­czego pan to uczyni艂? Zdawa艂 pan sobie oczywi艣cie spra­w臋, 偶e Ziemia przejdzie w ten spos贸b na s艂u偶b臋 ca艂ego So­juszu Mi臋dzygwiezdnego.

Nie oczekiwa艂 takiego pytania i nieco si臋 zmiesza艂.

— C贸偶 mog臋 odpowiedzie膰? No, po prostu chcia­艂em pana poprze膰... Znudzi艂o mi si臋 p艂yn膮膰 pod pr膮d. Dlaczego ja jeden mam by膰 rozs膮dny, kiedy wszyscy do­ko艂a poszaleli?

— Spodziewa艂em si臋 powa偶niejszej odpowiedzi, Pawle.

— Powa偶niejszej? Prosz臋 bardzo! Do pa艅skiego projektu od razu przekona艂 mnie jego rozmach... Skoro ju偶 wpl膮tali艣my si臋, mimo moich przestr贸g, w tak膮 wielk膮 wojn臋, to nale偶y prowadzi膰 j膮 na odpowiedni膮 skal臋!...

— Dobre i to! — powiedzia艂em weso艂ym tonem. — S膮dz臋, 偶e znajdziemy wsp贸lny j臋zyk tak偶e w pozosta艂ych sprawach. Nie, Pawle. Stolica nie umar艂a i jeszcze nie czas jej grzeba膰. Dzi艣 poprosz臋 Wielk膮 Rad臋, aby w wolnych pomieszczeniach miasta zainstalowano do艣wiadczaln膮 sta­cj臋 fal przestrzennych. Wkr贸tce kawerny znikn膮.

Romero zdj膮艂 kapelusz i z艂o偶y艂 mi ceremonialny uk艂on, daj膮c w ten spos贸b do zrozumienia, 偶e brak mu s艂贸w na wyra偶enie swego uznania. Zrobi艂 wszystko, aby jego milczenie by艂o wymowne.

10

Dni nie bieg艂y, lecz p臋dzi艂y. Wstawa艂em o 艣wicie i nie zd膮偶y艂em si臋 nawet obejrze膰, kiedy nast臋powa艂 wiecz贸r. Spieszy艂em si臋, ca艂a Ziemia si臋 spieszy艂a, gdy偶 Wielka Flota Galaktyczna po opuszczeniu Plutona ju偶 skoncen­trowa艂a si臋 w pobli偶u Ory. Statki trzeba by艂o wyposa偶y膰 w superdalekosi臋偶ne lokatory, bo obecnie bez nich nie mo偶­na by艂o nawet my艣le膰 o wyprawianiu si臋 w przestworza kosmiczne. Ca艂a ta robota spad艂a na mnie. Dogl膮da艂em projektowania gigantycznego nadajnika fal przestrzen­nych SFP-3 i kierowa艂em produkcj膮 urz膮dze艅 pok艂ado­wych typu SFP-2. Wszystkie wolne pomieszczenia w Stoli­cy zosta艂y oddane nowej wytw贸rni, ale powierzchni pro­dukcyjnej zabrak艂o i z miasta trzeba by艂o wysiedli膰 kilka instytut贸w oraz usun膮膰 magazyny. Nigdy jeszcze za mojej pami臋ci Stolica nie 偶y艂a w tak wyt臋偶onym tempie.

Generatory pok艂adowe r贸偶ni艂y si臋 znacznie od tego, kt贸ry tak wielkie us艂ugi odda艂 nam w skupiskach Perseu­sza. Badania przeprowadzone na Ziemi wykaza艂y, 偶e jego zasi臋g jest zbyt ma艂y, gdy偶 z trudem wykrywa obiekty le­偶膮ce zaledwie o dwadzie艣cia lat 艣wietlnych. SFP-1 nadawa­艂a si臋 jedynie do przeczesywania bliskiej przestrzeni w rej­sach ze S艂o艅ca ku Syriuszowi lub gwiazdom Centaura, nie dalej. Mog艂a te偶 nawi膮zywa膰 艂膮czno艣膰 na dalekie dystanse jedynie z pot臋偶nymi nadajnikami fal przestrzennych, kt贸­rych w Galaktyce dotychczas nie by艂o. M贸wi臋 to na pod­stawie do艣wiadcze艅 z naszej wyprawy, kiedy to oddalaj膮c si臋 od Perseusza, bardzo szybko stracili艣my kontakt z Ga­laktami.

Natomiast model SFP-2 艂atwo lokalizowa艂 cia艂a odleg艂e o sto lat 艣wietlnych. Gwiazdoloty wyposa偶one w takie mechanizmy ju偶 nie traci艂y si臋 nawzajem z oczu i nie l臋ka艂y si臋 napadu ze strefy niewidzialno艣ci. Poza tym SFP-2 doskonale podtrzymywa艂y dwustronn膮 艂膮czno艣膰 telewi­zyjn膮 w promieniu tych samych stu lat 艣wietlnych, z sil­niejszymi za艣 stacjami mog艂y porozumiewa膰 si臋 na znacz­nie wi臋ksze odleg艂o艣ci.

W艂a艣nie tak膮 pot臋偶n膮 stacj臋 SFP-3 instalowali艣my obecnie na Ziemi. 呕aden gwiazdolot nie pomie艣ci艂by po­dobnie wielkiego urz膮dzenia. Pobierana przeze艅 energia — pi臋膰 miliard贸w albert贸w — wielokrotnie przewy偶sza艂a wydajno艣膰 urz膮dze艅 energetycznych dzia艂aj膮cych na Zie­mi. Wszystkie planety pracowa艂y, aby umo偶liwi膰 monta偶 i uruchomienie SFP-3, kt贸ra sta艂a si臋 jedynym wielkim przedsi臋biorstwem na Ziemi. Wielka Rada uzna艂a instala­cj臋 SFP-3 za najwa偶niejsz膮 budow臋 Sojuszu Mi臋dzygwiez­dnego.

Podstawowe budynki i urz膮dzenia stacji postano­wiono umie艣ci膰 na dawnej pustyni Saharze. Zajmuj膮ca dziesi膮tki tysi臋cy kilometr贸w kwadratowych SFP-3 mia艂a wed艂ug za艂o偶e艅 dzia艂a膰 w promieniu dziesi臋ciu tysi臋cy lat 艣wietlnych. Do centrum Galaktyki, w rejon Strzelca i W臋偶ownika, nie si臋gali艣my, ale skupiska gwiezdne Perseusza, Hiady i Plejady znalaz艂y si臋 w strefie dzia艂ania stacji. Ju偶 niebawem mia艂a nast膮pi膰 chwila, kiedy b艂yskawicznie dzia艂aj膮ca 艂膮czno艣膰 scementuje wszystkie s艂o艅ca Sojuszu Mi臋dzygwiezdnego w jedn膮 ca艂o艣膰.

Na Saharze budowano gmachy i montowano wielkie konstrukcje, a ja tymczasem pracowa艂em w do艣wiadczal­nej fabryce mieszcz膮cej si臋 wewn膮trz Pier艣cienia Central­nego Stolicy. Sprawdza艂em wraz z pomocnikami oblicze­nia ca艂o艣ci i sk艂ada艂em najwa偶niejsze podzespo艂y nadaj­nika.

Prac臋 t臋 przerwa艂em tylko dwukrotnie. Za pierw­szym razem zdarzy艂o si臋 to wtedy, kiedy na Ziemi臋 po­wr贸ci艂a za艂oga „Po偶eracza Przestrzeni”. M臋cz膮ce mnie do tej pory poczucie winy znik艂o. Olg臋 i jej towarzyszy wita­no znacznie uroczy艣ciej ni偶 mnie. Obchody na ich cze艣膰 trwa艂y ca艂y tydzie艅, musia艂em wi臋c i ja po艣wi臋ci膰 na nie przynajmniej dwa dni.

Drug膮 pauz臋 zrobi艂em sobie, kiedy Wiera, Lusin (oczywi艣cie wraz z Trubem) i wielu innych moich koleg贸w odlatywa艂o na Or臋.

— Mam nadziej臋, 偶e nie pozostaniesz na Ziemi zbyt d艂ugo? — powiedzia艂a Wiera przy po偶egnaniu. — Bez cie­bie jako艣 nie wypada wyrusza膰 na dalekie wyprawy.

U艣miechn膮艂em si臋 i wskaza艂em na mego pomocnika Alberta Byczachowa, kt贸ry tak偶e przyjecha艂 na kosmodrom. Albert, weso艂y, bia艂ow艂osy in偶ynier, kierowa艂 mon­ta偶em urz膮dze艅 na Saharze.

— To on mnie tu trzyma, Wiero. Nie pu艣ci mnie, dop贸ki nie zbadamy wszystkich zak膮tk贸w Perseusza. Zre­szt膮 i wy nie wyruszycie w dalek膮 drog臋, zanim nie zako艅­czymy swej pracy.

Po偶egnanie z przyjaci贸艂mi wybi艂o mnie z rytmu pra­cy, zapragn膮艂em wi臋c pospacerowa膰 opustosza艂ymi aleja­mi Stolicy.

11

Jesie艅 w Stolicy jest zawsze 艂adna, a tego roku by艂a wr臋cz pi臋kna. Chocia偶 Zarz膮d Osi Ziemskiej na wszelkie sposo­by reklamuje swoj膮 w艂adz臋 nad klimatem i rzeczywi艣cie potrafi zgodnie z uprzednio sporz膮dzonym planem zapew­ni膰 dni s艂oneczne i s艂otne, huraganowe wiatry i nierucho­m膮 cisz臋, mrozy i odwil偶e, to jego mo偶liwo艣ci ko艅cz膮 si臋 na przygotowaniu zjawisk atmosferycznych. Subtelne od­cienie pogody, kt贸re stanowi膮 o jej uroku, pozostaj膮 poza zasi臋giem meteorolog贸w. „Jutro mi臋dzy 10 a 14 spadnie czterdzie艣ci osiem milimetr贸w deszczu, a p贸藕niej b臋dzie pogoda s艂oneczna i bezwietrzna”. Tego rodzaju komuni­katy by艂y na porz膮dku dziennym, ale nigdy nie zdarzy艂o mi si臋 us艂ysze膰 prognozy: „Tegorocznej jesieni jaskrawo艣膰 czerwieni li艣ci klonowych przekroczy 艣redni膮 wieloletni膮 o 18 procent, powietrze b臋dzie przejrzystsze o 24 procent, a klangor 偶urawi nabierze szczeg贸lnej d藕wi臋czno艣ci”. W gruncie rzeczy zaledwie dajemy sobie rad臋 z 偶ywio艂o­wymi si艂ami natury, a c贸偶 dopiero m贸wi膰 o kszta艂towaniu jej pi臋kna! Przyroda swe pi臋kno tworzy sama.

Szed艂em Gwiezdn膮 Alej膮 i cieszy艂em si臋, 偶e wok贸艂 jest tak cudownie. Pokryte chmurami niebo nad sam膮 g艂o­w膮, wiatr szumia艂 w ga艂臋ziach drzew i krzew贸w, a kiedy nadlatywa艂 silny poryw wichru, cieniutkim g艂osikiem po­艣wistywa艂a trawa. Przechodni贸w nie spotyka艂em. Ziemia by艂a samotna i od艣wi臋tna.

Na zakr臋cie Alei o ma艂o nie zderzy艂em si臋 z Mary i Romerem. Zatrzyma艂em si臋 zaskoczony, a kiedy po chwili och艂on膮艂em i chcia艂em p贸j艣膰 dalej, przystan臋li oni.

— Jak si臋 pan czuje, drogi przyjacielu? — zapyta艂 Pawe艂. — Wygl膮da pan nie藕le.

— Dzi臋kuj臋, nie narzekam na zdrowie. Przepra­szam, ale si臋 spiesz臋.

— Mo偶e pan i艣膰 — zezwoli艂 艂askawie Romero salu­tuj膮c laseczk膮. — Zawsze by艂 pan nies艂ychanie punktual­ny.

Oddalaj膮c si臋, us艂ysza艂em jeszcze g艂os Mary.

— Eli m贸g艂by chyba wybra膰 si臋 razem z nami na t臋 wycieczk臋? Jak pan s膮dzi, Pawle?

Odpowiedzi Romera ju偶 nie zrozumia艂em. Wycie­czek nie znosz臋 od czas贸w szko艂y, kiedy nas nimi zam臋­czano. Zdziwi艂em si臋 jednak, 偶e Mary nazywa Romera Paw艂em.

D艂ugo spacerowa艂em Alej膮 Gwiezdn膮. Szumia艂y lipy i d臋by, lekki wiatr przeczesywa艂 traw臋, a ja rozmy艣la­艂em o r贸偶nych wydarzeniach. Nie ma nic dziwnego w fak­cie, 偶e Romero zna Mary. Pawe艂 opu艣ci艂 Ziemi臋 jedynie na rok, a pozosta艂y czas sp臋dzi艂 w Stolicy. Miejmy nadzie­j臋, 偶e z Mary b臋dzie szcz臋艣liwszy ni偶 z Wier膮. Czy warto m贸wi膰 o tym Wierze? Lepiej nie, siostra jest ju偶 daleko st膮d i nie ma sensu jej martwi膰...

P贸藕niej usiad艂em zm臋czony na 艂awce i zn贸w si臋 po­derwa艂em. I艣膰 do pracy nadal nie mia艂em ochoty. Zapyta­艂em Informacj臋, co mi mo偶e zaproponowa膰 na popo艂ud­nie.

Zdecydowa艂em si臋 na stereoteatr, najstarszy z tea­tr贸w Stolicy, dumny ze swej staro艣wiecko艣ci i z tego, 偶e ju偶 od dw贸ch przesz艂o stuleci nic si臋 w nim nie zmieni艂o.

Staro艣wiecko艣ci膮 tchn臋艂o na mnie ju偶 w westybulu. Odda艂em p艂aszcz robotowi i trafi艂em pod natrysk radiacyj­ny wywo艂uj膮cy kr贸tkotrwa艂y dobry nastr贸j — naiwna gwarancja, 偶e dowolny program si臋 spodoba. Inny robot zapyta艂, czy wol臋 sta艂e miejsce, czy te偶 takie, kt贸re obiektywnie najbardziej mi odpowiada. Powiedzia艂em, 偶e nie mam sta艂ego miejsca i niech mi wobec tego wska偶e jego zdaniem najodpowiedniejsze. Zaprowadzi艂 mnie do pi膮te­go fotela w trzynastym rz臋dzie i poprosi艂 o wybranie indy­widualnego mikroklimatu. Zam贸wi艂em temperatur臋 osiem­nastu stopni, pi臋膰dziesi臋cioprocentow膮 wilgotno艣膰, lekki wietrzyk i zapach 艣wie偶o skoszonej 艂膮ki nagrzanej s艂o艅­cem. Dewiza teatru brzmia艂a: „Przedstawienie zaczyna si臋 tu偶 za drzwiami wej艣ciowymi”.

Dawano jak膮艣 sztuk臋 z dwudziestego pierwszego wieku, pe艂n膮 naiwnej romantyki i niezno艣nego patosu. Gdybym spotka艂 jej bohater贸w na ulicy, wy艣mia艂bym ich pewnie za sztuczno艣膰 i nieumiarkowanie w okazywaniu uczu膰. Ale tu, w swoim indywidualnie klimatyzowanym fotelu, prze偶ywa艂em obce cierpienia, kl臋ski i rado艣ci ni­czym swoje w艂asne.

Przedstawienie tak mnie podnieci艂o, 偶e zn贸w nie mog艂em my艣le膰 o pracy. Przechodz膮c obok kombinatu us艂ugowego przypomnia艂em sobie, 偶e od powrotu nie zmienia艂em wierzchniej odzie偶y, kt贸ra ju偶 si臋 nieco znisz­czy艂a i sta艂a si臋 niemodna. W kombinacie by艂o r贸wnie pu­sto jak na ulicach. Przeno艣nik poda艂 mi trzydzie艣ci modeli p艂aszczy, garnitur贸w i nakry膰 g艂owy mojego rozmiaru. Do jednego z garnitur贸w w艂o偶y艂em sw贸j adres, aby wys艂ano mi go do domu, p艂aszcz za艣 w艂o偶y艂em na siebie. Nowe okrycie by艂o 艂adniejsze, ale nie tak wygodne jak stary p艂aszcz. Zawsze czu艂em si臋 nieprzytulnie w nowym ubra­niu. Wyszed艂em zadowolony, 偶e pozby艂em si臋 starej odzie偶y, i troch臋 jej 偶a艂uj膮c. Nie przeszed艂em jeszcze stu krok贸w, kiedy nagle zawr贸ci艂em i wszed艂em do kombina­tu. Dy偶urny automat spyta艂, czego sobie 偶ycz臋.

— 呕ycz臋 sobie, aby艣cie mi zwr贸cili stary p艂aszcz.

— Ch臋tnie, je偶eli jeszcze nie zosta艂 poci臋ty na szmaty. Nie, jeszcze jest na ta艣mie. Nowe okrycie r贸wnie偶 pan zabierze ze sob膮? Mo偶e wys艂a膰 do domu?

— Nie, dzi臋kuj臋.

— Nie podobaj膮 si臋 panu nasze wyroby? — oboj臋t­nym g艂osem zapyta艂a maszyna. — Prosz臋 powiedzie膰, co panu nie odpowiada, to wykonamy indywidualne zam贸­wienie.

— Wszystko si臋 podoba. Wspania艂a odzie偶. Ale przyzwyczai艂em si臋 do starego p艂aszcza. Jak by to powie­dzie膰... z偶y艂em si臋 z nim.

— Rozumiem. W ci膮gu ostatniego roku zapotrze­bowanie na nowo艣ci spad艂o o czterna艣cie procent, a przy­wi膮zanie do starych rzeczy wzros艂o o dwadzie艣cia jeden procent. To niezdrowa tendencja. B臋dziemy j膮 zwalcza膰 przez powszechne polepszenie jako艣ci.

W艂o偶y艂em odzyskany p艂aszcz i uciek艂em. Wiatr nadal ko艂ysa艂 konarami drzew i str膮ca艂 偶贸艂te li艣cie, kt贸re szele艣ci艂y mi pod nogami. Usiad艂em na 艂awe­czce i zapyta艂em samego siebie, czego potrzebuj臋. Nie po­trzebowa艂em niczego konkretnego, ale nie mog艂em sobie znale藕膰 miejsca. Posiedzia艂em troch臋, a p贸藕niej po chwili wahania poprosi艂em Opiekunk臋, aby po艂膮czy艂a mnie z Mary Glann. Mary ukaza艂a si臋 natychmiast po wywo艂a­niu. Siedzia艂a z podkurczonymi nogami na kanapie i pa­trzy艂a na mnie ironicznym wzrokiem.

— Ma pan wiele zimnej krwi — powiedzia艂a. — Oczekiwa艂am wywo艂ania znacznie wcze艣niej.

— Witam pani膮 — odpar艂em. — Nie rozumiem, o czym pani m贸wi?

— No wi臋c tak: zbli偶a si臋 艢wi臋to Pierwszego 艢nie­gu. Pa艅ski przyjaciel Romero zamierza je uczci膰 uczt膮 przy ognisku. Wszystko b臋dzie tak jak w staro偶ytno艣ci. Pawe艂 r臋czy za autentyczno艣膰 obrz臋d贸w. Chc臋, aby pan mi towarzyszy艂. Zgoda?

— Naturalnie, je艣li pani sobie tego 偶yczy. Ze swo­jej strony zapraszam pani膮 i Paw艂a na pr贸bne uruchomie­nie stacji dalekiej 艂膮czno艣ci kosmicznej. Powinno to pani膮 zainteresowa膰.

— Przypisuje pan innym swoje pragnienia — zao­ponowa艂a. — Ma pan tam, zdaje si臋, swych gwiezdnych przyjaci贸艂, a ja tam nikogo znajomego nie mam. Podobnie jak pa艅ski przyjaciel Romero jestem przywi膮zana do Zie­mi, a tu do orientacji wystarczy Opiekunka. W膮tpi臋, aby mog艂o mnie tam cokolwiek zaciekawi膰.

— Przy takiej wsp贸lnocie zainteresowa艅 ziemskich pani jest chyba bli偶sza Paw艂owi ni偶 ja — odpar艂em sucho. — A poniewa偶 nie ciekawi pani uruchomienie 艂膮czno艣ci galaktycznej...

— Zbieramy si臋 przy Krowie. Czekam! — powie­dzia艂a i znik艂a.

12

By艂o to ostatnie wielkie 艣wi臋to roku. Poza uroczy艣cie obchodzonymi rocznicami wielkich dat wyzwolenia ludz­ko艣ci od niesprawiedliwo艣ci spo艂ecznej na Ziemi obchodzi si臋 艣wi臋ta zwi膮zane ze zjawiskami natury: Przesilenie Zi­mowe, Wielka Odwil偶, Przesilenie Letnie, Wielka Burza Letnia. Pierwszy 艢nieg. W tym roku wszyscy byli przeko­nani, 偶e Pierwszy 艢nieg si臋 nie uda. Uroczysto艣膰 wymaga­艂a zbyt wiele energii, a ca艂e zasoby Ziemi oddano na bu­dow臋 SFP-3. Poza tym potowa ludno艣ci planety wyjecha艂a na budowy kosmiczne, a ci, kt贸rzy pozostali, mieli zbyt wiele zaj臋cia z uruchomieniem stacji superdalekosi臋偶nej 艂膮czno艣ci kosmicznej.

Ale Zarz膮d Osi Ziemskiej wykona艂 swoje zobowi膮­zanie co do joty. Nawet gdyby na Ziemi pozosta艂 jeden cz艂owiek ch臋tny do zabawy, wszystkie ustalone 艣wi臋ta zor­ganizuje si臋 dla tego jednego. Moim zdaniem jest to ca艂kowicie s艂uszne. Albert, widz膮c rozmach przygotowa艅, wystosowa艂 wielki protest:

Ludzko艣膰 nie ma obecnie czasu na 艣wi臋towanie poza naj­wy偶ej kilkoma weso艂kami, czy to nie rozrzutno艣膰? Na to Wielki odpowiedzia艂: „Ka偶dy cz艂owiek ma prawo do tego, do czego ma prawo ca艂a ludzko艣膰”. Po takiej odpowiedzi Albert zapomnia艂 o protestach i nawet w艂膮czy艂 do swego harmonogramu kilka godzin po艣wi臋conych na obchody 艣wi臋ta.

Chmury 艣niegowe jak zwykle przygotowano zawcza­su nad p贸艂nocnym akwenem Oceanu Spokojnego. Z cie­kawo艣ci polecia艂em tam rakiet膮 dalekiego zasi臋gu, a na Kamczatce przesiad艂em si臋 do awionetki. Opiekunka uprzedzi艂a mnie, 偶e trzeba si臋 ciep艂o ubra膰, ale zlekcewa­偶y艂em jej rad臋, czego p贸藕niej 偶a艂owa艂em. W chmurach by艂o piekielnie zimno. Nie wiedzia艂em przedtem, 偶e chmury 艣niegowe sk艂adaj膮 si臋 z drobniutkich kryszta艂k贸w lodu, kt贸re p贸藕niej rosn膮 i zamieniaj膮 si臋 w gotowe 艣nie­偶ynki.

Zaprosi艂em Alberta na 艢wi臋to Pierwszego 艢niegu za zgod膮 Mary i Romera. Gdy zjawi艂em si臋 przy pomniku Krowy, Albert ju偶 siedzia艂 na jego stopniach i co艣 liczy艂.

— Nasi przyjaciele sp贸藕niaj膮 si臋 — powiedzia艂 do mnie i zn贸w pogr膮偶y艂 si臋 w obliczeniach.

Usiad艂em obok niego. To miejsce przed Panteonem jest ulubionym miejscem spotka艅. Z niskiego coko艂u wykonanego z czerwonej granitowej bry艂y wpatrywa艂 si臋 we mnie wypuk艂ymi oczyma pos膮g rogatej krowy. Po raz chy­ba tysi臋czny przeczyta艂em napis, kt贸ry nie wiadomo dla­czego zawsze mnie rozczula: „Swojej karmicielce — wdzi臋czna ludzko艣膰”. Nikt ju偶 od dawna nie pije krowiego mleka, ale cz艂owiek nie zapomina o swej przesz艂o艣ci.

Nad kamienn膮 czerwono-czarn膮 krow膮 niespiesznie przesuwa艂y si臋 chmury, zwyk艂e jeszcze, nie 艣wi膮teczne. Kasztanowce i klony sta艂y obna偶one, jedynie wysokie pi­ramidalne d臋by nie chcia艂y rozsta膰 si臋 z porudzia艂ym listo­wiem. Och艂odzi艂o si臋 i na ka艂u偶ach zacz臋艂y si臋 tworzy膰 skorupki lodu.

Na placu wyl膮dowa艂a awionetka Romera. Kabina pojazdu by艂a zastawiona pakunkami i zawini膮tkami. Pa­we艂 pomacha艂 nam r臋k膮.

— Mary jeszcze nie ma? To nic, zaraz j膮 sprowa­dz臋.

Tymczasem wyl膮dowa艂o jeszcze kilka awionetek z przyjaci贸艂mi Romera. Paw艂a ci膮gle nie by艂o. Wreszcie ukaza艂a si臋 jego awionetka poprzedzaj膮ca pojazd Mary.

Mary, nie patrz膮c na mnie, powiedzia艂a gniewnie:

— Nie spe艂nia pan obietnic, Eli. Je艣li si臋 przyj臋艂o zaproszenie, nale偶a艂oby wst膮pi膰 po mnie.

— S膮dzi艂em, 偶e zrobi to Pawe艂 i okaza艂o si臋, i偶 mia­艂em racj臋...

Tak mnie zmrozi艂a swoim zachowaniem, 偶e zaczy­na艂em si臋 ju偶 zastanawia膰, czy aby nie zrezygnowa膰 z wy­cieczki. Gdyby nie Albert, zrobi艂bym to na pewno.

Polecieli艣my na p贸艂noc. Romero kierowa艂 si臋 ku 艂u­kowi rzeki, kt贸ra tworzy艂a w tym miejscu zaro艣ni臋ty drze­wami p贸艂wysep. Wyl膮dowali艣my na polance.

— Zaczynajmy! — powiedzia艂 Romero. — 艢nieg zacznie pada膰 o szesnastej, czyli za cztery godziny. Zu偶yjemy ten czas na rozpalenie ogniska i przygotowanie posi艂­ku. Dzi艣 wielu z was prawdopodobnie po raz pierwszy w 偶yciu skosztuje jad艂a i napoj贸w, kt贸rych nie sporz膮dzi艂y automaty.

Niepraktyczny zwykle Romero energicznie komende­rowa艂 uczestnikami wycieczki. Ja wraz z Albertem zbiera­艂em chrust, inni m臋偶czy藕ni oczyszczali miejsce pod ognisko, a kobiety rozpakowywa艂y zawini膮tka i wydobywa艂y z nich niezwyk艂e nakrycia — porcelanowe talerze, metalowe no偶e i widelce, kryszta艂owe kieliszki i obrusy z dziwnej tkaniny.

— Gdzie pan zdoby艂 takie starocie, Pawle? — zapy­ta艂em.

— W muzeum.

— Mam nadziej臋, 偶e pokarm nie pochodzi z mu­zeum? Nie mia艂bym ochoty je艣膰 kotlet贸w przygotowanych pi臋膰set lat temu!

— Prosz臋 si臋 nie obawia膰. Z muzeum pochodz膮 je­dynie wina, cho膰 i one nie licz膮 sobie pi臋ciuset lat. Przod­kowie uwa偶ali, 偶e wino im starsze, tym lepsze. Sprawdzi­my, czy mieli racj臋. Poza tym pocz臋stuj臋 was szasz艂ykiem z prawdziwego jagni臋cia, kt贸re jeszcze wczoraj biega艂o po muzealnym parku!...

Za kwadrans czwarta Romero rozda艂 kieliszki i za­cz膮艂 otwiera膰 butelki. Korki skamienia艂y i zassa艂y si臋 w szyjkach tak, 偶e trzeba je by艂o po prostu utr膮ca膰. Wino wydziela艂o silny aromat na po艂y przyjemny, na po艂y odpy­chaj膮cy.

Opiekunka przekaza艂a ka偶demu uroczyste bicie ze­gara. Przys艂uchuj膮c mu si臋 w milczeniu, podnie艣li艣my na sygna艂 Romera kielichy do g贸ry.

— Zima idzie, przyjaciele! Za dobr膮 zim臋!

Zacz膮艂 pada膰 g臋sty 艣nieg. Wypili艣my wino. Nie mog臋 powiedzie膰, aby mi smakowa艂o. By艂o cierpkie i pali­艂o w ustach niczym kwas. Skrzywi艂em si臋 i powiedzia艂em p贸艂g艂osem do siedz膮cej w pobli偶u Mary:

— Nie wiem, co nasi przodkowie jedli, ale pili pas­kudztwo!

Mary pracowicie 偶uj膮ca kawa艂eczek szasz艂yka, na­gle ze wstr臋tem wyplu艂a go na ziemi臋:

— Jedzenie te偶 jest obrzydliwe!

Siedzia艂em patrz膮c w milczeniu na ogie艅.

— 殴le si臋 pan czuje? — zapyta艂 z niepokojem Al­bert. — Chod藕my lepiej do domu. Mnie r贸wnie偶 znudzi艂y si臋 te sm臋tne barbarzy艅skie obrz膮dki.

— Wcale nie m贸wi艂em, 偶e mi jest nudno — zaopo­nowa艂em z niezwyk艂ym podnieceniem w g艂osie. — Ja prze偶ywam... rozterk臋.

— W porz膮dku, posied藕my jeszcze troch臋 — zgo­dzi艂 si臋 Albert. — Ale moim zdaniem p贸藕niej b臋dzie jesz­cze nudniej.

Zdrzemn膮艂em si臋. Obudzi艂 mnie 艣piew siedz膮cych przy ognisku ludzi. Popatrzy艂em na t臋pe, pijane twarze m臋偶czyzn i kobiet... Przerazi艂em si臋. Chwyci艂em Mary za r臋k臋 i krzykn膮艂em:

— Wstawaj! Idziemy st膮d!

— Co si臋 z panem dzieje? — zapyta艂a z przestra­chem. — Czy偶by tak 藕le na pana podzia艂a艂o wino? Eli, musi pan za偶y膰 jakie艣 lekarstwo...

— Do diab艂a z lekarstwem! Idziemy do domu! Sia­daj do awionetki!

Podskoczy艂 do nas uradowany Albert.

— No, nareszcie zdecydowali艣cie si臋! Zuchy!

Pop臋dzili艣my do awionetek, gdzie dogna艂 nas ci臋偶ko dysz膮cy Pawe艂. Chwyci艂 mnie za rami臋 i potrz膮sn膮艂 tak, 偶e ledwie utrzyma艂em si臋 na nogach.

— No, no — szarpn膮艂em si臋. — Uwa偶aj!

— To tak! — sycza艂 Romero. — To si臋 kiedy艣 nazy­wa艂o podrywaniem dziewczyn kolegom! A mnie, pa艅skim zdaniem nie nale偶y pyta膰 o zdanie?

— Nie nale偶y — odpar艂em. — Przysz艂a mi nato­miast do g艂owy inna my艣l. — Obr贸ci艂em si臋 ku Mary i Al­bertowi. — Le膰cie do domu, a ja tu troch臋 jeszcze zosta­n臋. Mam do pogadania z mym starym przyjacielem Paw­艂em.

— Nie pozwol臋!... — zacz膮艂 Romero, ale sta艂em mi臋dzy nim a awionetkami, zamilk艂 wi臋c wpatruj膮c si臋 w moj膮 twarz. Ja tak偶e milcza艂em.

— Czekamy na pana! — krzykn臋艂a Mary i odlecia艂a.

— Teraz mo偶emy si臋 nie kr臋powa膰 — powiedzia­艂em, kiedy i awionetka Alberta znikn臋艂a w padaj膮cym 艣niegu. — Jaki wniosek zamierza pan wyci膮gn膮膰 z dzisiej­szego wydarzenia. Pawle?

— By艂 kiedy艣 dobry zwyczaj — odpar艂 Romero — 偶e kiedy mi臋dzy dwoma m臋偶czyznami stan臋艂a kobieta, kon­kurenci sami rozstrzygali sw贸j sp贸r... Pojmuje pan, Eli?... Godz臋 si臋 na ka偶dy wariant — szpady, pistolety, karabi­ny... Bro艅 wypo偶yczymy z muzeum.

Popatrzy艂em uwa偶nie w jego rozw艣cieczon膮 twarz, staraj膮c si臋 zorientowa膰, czy nie 偶artuje. By艂 nieprzytom­ny z gniewu.

— Nie jestem takim mi艂o艣nikiem staro偶ytno艣ci jak pan — odpar艂em. — Osobi艣cie wola艂bym pojedynek na anihilatory...

— Kr贸tko m贸wi膮c odmawia pan z tch贸rzostwa! — rzuci艂 mi wynios艂ym tonem. — Mog臋 wi臋c panu powiedzie膰, 偶e nikt jeszcze nie zdoby艂 serca kobiety tch贸rzo­stwem.

— Tak? — spyta艂em, nacieraj膮c na niego cia艂em. — Ma pan oczywi艣cie wi臋ksze do艣wiadczenie, taki zdobyw­ca serc... Ale czy nie przysz艂o ci, m臋偶ny rycerzu, do g艂o­wy, 偶e mog臋 z艂apa膰 za klapy i wybi膰 szanown膮 osob膮 dziu­pl臋 w jednym z tych d臋b贸w?

Teraz on wpatrywa艂 si臋 w moj膮 twarz, staraj膮c si臋 dociec, jak daleko mog臋 si臋 posun膮膰. Wreszcie odezwa艂 si臋:

— No c贸偶, go艂ymi r臋kami te偶 walczono. Wpraw­dzie nie jestem zwolennikiem neandertalskich metod, ale je艣li pan nalega...

— Nie — powiedzia艂em. — To pan nalega. Ja chc臋 spa膰, a pan nie pozwala mi wr贸ci膰 do domu. Ale moja cierpliwo艣膰 jest ju偶 na wyczerpaniu!

— Ma pan racj臋, m贸j drogi przyjacielu — odpar艂 Romero dawnym ironicznym tonem. — W naszych cza­sach serca kobiety nie zdobywa si臋 pi臋艣ciami. Poza tym za­pomnia艂em, 偶e czekaj膮 na mnie go艣cie. Najwidoczniej upi艂em si臋, bo tak samo jak i pan po raz pierwszy spr贸bo­wa艂em starego wina. 呕ycz臋 dobrych sn贸w.

Odwracaj膮c si臋 straci艂 r贸wnowag臋. Podtrzyma艂em go. Dumnym gestem odsun膮艂 moj膮 r臋k臋.

— St贸j! — powiedzia艂em w艣ciek艂ym g艂osem. — Czy nie czas porozmawia膰 jak przyjaciel z przyjacielem? Dlaczego jeste艣 tutaj, a nie na Orze?

— Dziwne pytanie — odpar艂 wzruszaj膮c ramiona­mi. — Zdaje si臋 zapomnia艂 pan, 偶e tam jest Wiera.

— No to co?

— Przecenia pan moj膮 wytrzyma艂o艣膰 nerwow膮, przyjacielu — warkn膮艂 Romero. — Z Wier膮 nic nas nie 艂膮­czy. Gdyby pan wiedzia艂, jak bardzo pok艂贸cili艣my si臋 jesz­cze wtedy, na statku...

— Widzia艂em wasz膮 k艂贸tni臋, w艂膮czy艂em si臋 przy­padkowo, ale wszystko widzia艂em.

— A wi臋c widzia艂 pan, jak mnie z zimn膮 krwi膮 wy­gna艂a? Pa艅skim zdaniem to mo偶na znie艣膰?...

— G艂upcze! Po pa艅skim wyj艣ciu Wiera p艂aka艂a jak szalona... Pawle, na Plutona codziennie startuj膮 trzy eks­presy, zd膮偶ysz jeszcze na nocny.

— Zastanowi臋 si臋 — odpowiedzia艂. — A teraz mu­sz臋 wraca膰 do go艣ci.

Popatrzy艂em za nim. Szed艂 szybko i lekko, jakby wcale nie by艂 pijany.

13

Rankiem obudzi艂 mnie Albert. Jego u艣miechni臋ta twarz promienia艂a w wideokolumnie.

— Prosz臋 si臋 ockn膮膰! — krzycza艂 m贸j pomocnik. — Jak samopoczucie po wczorajszej wyprawie? Mary i ja czujemy si臋 doskonale. Dziewczyna pozdrawia pana... Prosz臋 si臋 wreszcie obudzi膰!

— Co si臋 sta艂o? — zapyta艂em zrywaj膮c si臋 na r贸w­ne nogi. — Sk膮d taki po艣piech?

— Czy偶by pan zapomnia艂, 偶e dzi艣 uruchamiamy 艂膮­czno艣膰 z Or膮? Jestem ju偶 na Saharze. Kogo z pa艅skich przyjaci贸艂 zaprosi膰?

— 呕ann臋 i Mary. Zreszt膮 ju偶 je zaprosi艂em.

— A nasz wczorajszy gospodarz Romero?

— My艣l臋, 偶e jest w drodze na Plutona. Szybko ubra艂em si臋 i polecia艂em na dworzec aerobus贸w kursuj膮cych na Sahar臋.

Wszystko by艂o ju偶 przygotowane do uruchomienia 艂膮czno艣ci. Z naszej strony mia艂a pracowa膰 SFP-3, na Orze za艣 wys艂ana tam uprzednio SFP-2.

Go艣ci by艂o niewielu, a w艣r贸d nich 呕anna. Zaprowa­dzi艂em j膮 do sali i usiad艂em obok niej. Prosi艂a mnie, abym w czasie pr贸b zademonstrowa艂 okolice, w kt贸rych toczy艂y si臋 starcia ze Z艂ywrogami. Obieca艂em jej to.

P贸藕niej przysz艂a Mary i z u艣miechem u艣cisn臋艂a mi r臋k臋.

— Co pan zrobi艂 z Romerem, Eli? Wie pan, 偶e za­raz po zako艅czeniu 艣wi臋ta Pawe艂 odlecia艂 na Or臋?

— Martwi to pani膮?

— Czy wygl膮dam na zmartwion膮? Pan zdaje si臋 my艣la艂, 偶e jestem w nim zadurzona?

— No c贸偶, ciesz臋 si臋, 偶e si臋 myli艂em — odpar艂em. Stacj臋 mia艂 uruchomi膰 Albert, kt贸ry zasiad艂 w specjalnej kabinie zainstalowanej w sali poza naszymi plecami. Przed nami ciemnia艂a obszerna skrzynia podo­bna do g艂臋bokiej sceny teatralnej — sze艣cian odbiorczy stacji.

— Fala w przestrzeni — powiedzia艂 Albert punktu­alnie o dwunastej.

Wszystko odby艂o si臋 bez 偶adnych efekt贸w zewn臋­trznych: Ziemia nie zatrz臋s艂a si臋 i nawet fotele nie drgn臋艂y. Ale ka偶dy z nas wiedzia艂, 偶e w przestrze艅 kosmiczn膮 pom­kn膮艂 strumie艅 energii o nie znanej dot膮d mocy i koncen­tracji, zdolny w innej postaci rozpyli膰 bez 艣ladu dowolne cia艂o niebieskie. Gdyby nasze wysi艂ki doprowadzi艂y jedy­nie do sterowanej emisji takich ogromnych strumieni energii, to i tak by艂by to wielki sukces.

— Gwiazdolot w wi膮zce — zameldowa艂 po kilku minutach automat. — Na po艂owie drogi do Ory.

W sze艣cianie odbiorczym p艂yn膮艂 samotny, ciemny punkcik, kt贸ry po chwili znikn膮艂.

— W wi膮zce Ora! — krzykn膮艂 Albert wyprzedzaj膮c automat.

Ora lecia艂a ku nam, szybko zwi臋kszaj膮c si臋 w mgie艂­ce stereoprzestrzeni odbiorczej. Widzieli艣my na razie na­sze impulsy odbite od powierzchni sztucznej planety. P贸藕­niej w艂膮czy艂 si臋 jej w艂asny nadajnik. Ujrzeli艣my Sal臋 Gwiezdn膮 wype艂nion膮 t艂umem ludzi, a w艣r贸d nich Wier臋, Olg臋, Allana i Marcina Spychalskiego.

Spychalski odchrz膮kn膮艂 i powiedzia艂 uroczystym to­nem:

— Rozpoczynamy pierwszy seans dalekosi臋偶nej 艂膮­czno艣ci galaktycznej. Meldujemy: znale藕li艣my si臋 w wa­szej wi膮zce.

Odpowiedzia艂em w imieniu wszystkich znajduj膮­cych si臋 na saharyjskiej stacji i wszystkich, kt贸rzy nas w owej chwili s艂uchali i ogl膮dali na Ziemi:

— Ziemia gor膮co wita was i pozdrawia! Spychalski zameldowa艂, 偶e urz膮dzenie SFP-2 zosta­艂o ju偶 wcze艣niej wypr贸bowane i w 艂膮czno艣ci ze statkami w locie, i pobliskimi gwiazdami. P贸藕niej przeszed艂 do spraw bie偶膮cych:

— Potrzebujemy jeszcze co najmniej ze dwadzie艣cia Gwiezdnych P艂ug贸w, aby przyspieszy膰 syntez臋 materii dla nowych planet i polepszy膰 komunikacj臋 w naszym rejonie.

Albert nieoczekiwanie zwr贸ci艂 si臋 do mnie:

— Uruchomili艣my jeszcze jeden kana艂 艂膮czno艣ci z Or膮. Tamtejsza stacja zg艂asza piln膮 rozmow臋 z panem. Gdzie zogniskowa膰 obraz?

Spojrza艂em na艅 ze zdziwieniem i powiedzia艂em spo­kojnie:

— Nie mam 偶adnych tajemnic, prosz臋 wi臋c zognis­kowa膰 w zwyk艂膮 wideokolumn臋.

W wideokolumnie zobaczy艂em in偶yniera z Ory, kt贸­ry pozdrowi艂 mnie i zakomunikowa艂, 偶e prze艂膮cza kana艂 na Weg臋. „Tylko trzy minuty — uprzedzi艂. — Niestety na wi臋cej nie starcza nam energii!” A p贸藕niej ukaza艂a si臋 Fiola.

Sta艂a wraz z przyjaci贸艂mi w mrocznym parku, do kt贸rego nawet w po艂udnie nie przenika艂 promyk 艣wiat艂a.

— Fiolo! — krzykn膮艂em zachwycony i wyci膮gn膮艂em ku niej r臋ce.

— Witaj, Eli! — 艣piewa艂a dziewczyna. —Widz臋 ci臋 na dalekiej Ziemi. Wygl膮dasz wspaniale, cho膰 wiem, 偶e by艂e艣 chory. Jak si臋 czujesz?

— Cudownie! — zawo艂a艂em. — A ty?

— Te偶 wspaniale. Chcia艂abym ci臋 zobaczy膰, przy­jed藕 do mnie!

Trzy minuty dobiega艂y ko艅ca i zd膮偶y艂em tylko krzy­kn膮膰, 偶e na pewno przyjad臋. Kiedy Fiola wy艂膮czy艂a si臋, Mary powiedzia艂a zimnym tonem:

— Pa艅ska przyjaci贸艂ka jest bezsprzecznie malowni­cza, ale wygl膮d ma niezbyt ludzki. Kiedy pan b臋dzie na Wedze, prosz臋 przekaza膰 swojej w臋偶ycy uk艂ony od ziem­skich dziewcz膮t.

Roze艣mia艂em si臋 g艂o艣no. Mary popatrzy艂a na mnie z oburzeniem. Zamierza艂a powiedzie膰 co艣 bardzo z艂o艣liwe­go, ale wtedy w przestrzeni odbiorczej pojawi艂a si臋 Wiera.

— Ko艅czymy przygotowania do wyprawy — powie­dzia艂a siostra. — Ju偶 prawie na wszystkich statkach zain­stalowano lokatory fal przestrzennych. Meldujemy Wiel­kiej Radzie, 偶e Flota Galaktyczna czeka na rozkaz startu w kierunku Perseusza.

Potem zwr贸ci艂a si臋 do mnie:

— Na ciebie te偶 czekamy, bracie.

— Ju偶 nied艂ugo — odpar艂em. — Ju偶 nied艂ugo. Albert wy艂膮czy艂 Or臋. Pierwsza 艂膮czno艣膰 by艂a z ko­nieczno艣ci kr贸tka i nieco od艣wi臋tna. Teraz trzeba by艂o sprawdzi膰, jak daleko si臋gaj膮 fale naszego urz膮dzenia.

— Kieruj臋 wi膮zk臋 na Hiady — powiedzia艂 Albert. Ukazywa艂y si臋 nam kolejno uk艂ady planetarne gro­mady gwiezdnej, odleg艂ej o sto dwadzie艣cia lat 艣wietlnych. Mimochodem zobaczyli艣my te偶 cztery nasze statki znajdu­j膮ce si臋 w tym rejonie przestrzeni kosmicznej. P贸藕niej Al­bert przesun膮艂 wi膮zk臋 i zwi臋kszy艂 moc nadajnika. W stereo-przestrzeni odbiorczej zap艂on臋艂y gwiazdy w Plejadach.

— To zdarzy艂o si臋 tam — zwr贸ci艂em si臋 do 呕anny. Plejady by艂y puste. W przestrzeni nie by艂o ani jed­nego statku. Wspania艂a gromada gwiezdna by艂a pusta. Centrum skupiska, gdzie rozegra艂a si臋 bitwa naszej eska­dry z flotyll膮 gwiezdn膮 wroga, nie wykazywa艂o najmniej­szych przejaw贸w 偶ycia. 呕anna cicho p艂aka艂a nie wyciera­j膮c p艂yn膮cych 艂ez, aby nie straci膰 z oczu planet majacz膮­cych w stereoprzestrzeni. Nie pociesza艂em jej, gdy偶 mnie samego ogarn臋艂o silne wzruszenie.

— Spr贸bujmy teraz dotrze膰 do Perseusza — popro­si艂em Alberta.

Nast膮pi艂a decyduj膮ca pr贸ba urz膮dzenia. Ziemia wy­sy艂a艂a swoje pot臋偶ne promienie na odleg艂o艣膰 pi臋ciu tysi臋cy lat 艣wietlnych. Za chwil臋 mia艂o si臋 okaza膰, czy obliczenia by艂y prawid艂owe, czy te偶 nasze wysi艂ki zako艅czy艂y si臋 fias­kiem.

Kilka minut przesz艂o w milcz膮cym oczekiwaniu. P贸藕­niej w stereoprzestrzeni rozb艂ys艂o najpi臋kniejsze skupisko gwiezdne naszej Galaktyki... Zna艂em ten obraz, przez okr膮g艂y rok ogl膮da艂em go codziennie w ster贸wce gwiazdo­lotu mkn膮cego ku Perseuszowi... Skupisko olbrzymia艂o, gwiazdy rozbiega艂y si臋 na boki — wi膮zka fal przestrzen­nych znalaz艂a si臋 w centrum gwiazdozbioru. Byli艣my teraz gdzie艣 w okolicy Gro藕nej.

— W obszarze nad艣wietlnym dwie flotylle gwiazdo­lot贸w — zameldowa艂 beznami臋tnym g艂osem automat. — Id膮 r贸wnoleg艂ymi kursami z szybko艣ci膮 nie przekraczaj膮c膮 stu jednostek 艣wietlnych.

Zobaczyli艣my punkciki wolno przesuwaj膮ce si臋 w mglistym wn臋trzu stereoprzestrzeni odbiorczej. Pierwsza grupa sk艂ada艂a si臋 z pi臋ciu, a druga z siedmiu kr膮偶owni­k贸w. Dok膮d zmierza艂y? Ku zablokowanym planetom Ga­lakt贸w? A mo偶e po prostu patrolowa艂y nale偶膮c膮 do nich przestrze艅 kosmiczn膮?

— Prosz臋 nada膰 wiadomo艣膰 — poleci艂em Alberto­wi.

By艂 to kr贸tki apel, przedyskutowany i zaaprobowa­ny przez ca艂膮 ludzko艣膰, pierwsze pos艂anie cz艂owieka skie­rowane do ca艂ego Wszech艣wiata:

„M贸wi膮 ludzie. S艂uchajcie nas. Niebianie. Niesiemy pok贸j i dobrobyt wszystkiemu co rozumne i sprawiedliwe. Czekajcie na nas!”

— Nadaj臋 apel na drugim kanale — zameldowa艂 Albert. — Trzeci kana艂 w艂膮czy艂em na odbi贸r wszystkich zakres贸w fal przestrzennych.

Kr膮偶owniki wroga sz艂y nie zmienionym kursem i nic nie wskazywa艂o na to, 偶e odebra艂y transmisj臋. Oba skupis­ka Perseusza, wszystkie jego gwiazdy milcza艂y, nie odpo­wiada艂y. Odbiorniki rejestrowa艂y zmiany g臋sto艣ci prze­strzeni, ale byty to tylko zwyk艂e szumy galaktyczne. U艣miechn膮艂em si臋. Milczenie kosmosu nie mia艂o znaczenia, bo nie mia艂em w膮tpliwo艣ci, 偶e wkr贸tce przem贸wi. Mieszka艅cy gwiazd musz膮 mie膰 czas na zastanowienie si臋 nad naszym pos艂aniem!

— Prze艂膮czam lokatory, nadajniki i odbiorniki na zapis automatyczny — powiedzia艂 Albert i zapali艂 艣wiat艂o w sali.

Wyci膮gn膮艂em r臋ce ku 呕annie i obj膮艂em j膮.

— Widzia艂a艣 miejsce, gdzie znikn膮艂 Andre i okoli­ce, gdzie jest dzi艣 wi臋ziony — powiedzia艂em. — Nie jest wykluczone, 偶e nasz apel dotrze do niego i Andre zrozu­mie, i偶 my, ju偶 przygotowani, idziemy go wyzwala膰!

呕anna wyciera艂a zaczerwienione oczy. Odwr贸ci艂em si臋 do Mary. Mary nie by艂o.

— Twoja znajoma wysz艂a, kiedy pojawi艂 si臋 Per­seusz — odezwa艂a si臋 呕anna. — Cichutko wsta艂a i wysz艂a. Chcia艂am ci powiedzie膰, ale tak by艂e艣 zaabsorbowany tymi okr臋tami... Martwi ci臋 jej ucieczka, Eli?

— Wr臋cz przeciwnie — odpar艂em weso艂o. — Bar­dzo cieszy.

P贸藕niej zwr贸ci艂em si臋 do Alberta:

— A wi臋c rozruch mamy za sob膮. Zgodnie z decy­zj膮 Wielkiej Rady jestem od tej chwili wolny. 呕ycz臋 po­wodzenia, Albercie.

14

Teraz pozosta艂o niewiele do zrobienia. Rzeczy by艂y ju偶 wcze艣niej zapakowane i oczekiwa艂y mnie na kosmodromie. Do startu wieczornego ekspresu na Plutona mia艂em trzy go­dziny. Wywo艂a艂em Mary. Opiekunka znalaz艂a j膮 na jednym z miejskich bulwar贸w. Mary sz艂a do domu, gniewna i zap艂a­kana, co by艂o mo偶na dostrzec nawet w wideokolumnie.

Drgn臋艂a, kiedy nieoczekiwanie za艣wieci艂em si臋 przed ni膮.

— Pr贸bowa艂a pani uciec — powiedzia艂em — ale znalaz艂em pani膮 i chc臋, 偶eby pani niezw艂ocznie przylecia艂a do mnie. Musz臋 pani膮 zobaczy膰, Mary...

Patrzy艂a w bok. Potem rzuci艂a niech臋tnie:

— Dobrze, wieczorem. Je艣li b臋d臋 mia艂a ochot臋 na spotkanie z panem...

— Wieczorem b臋dzie za p贸藕no, Mary. Odlatuj臋 dzi艣 na Or臋.

Spojrza艂a mi zaskoczona w oczy. Zrozumia艂a, 偶e nie 偶artuj臋.

— Wobec tego wzywam awionetk臋.

Na kosmodromie zjawili艣my si臋 jednocze艣nie. Mary nie poda艂a mi r臋ki i najwidoczniej zamierza艂a na po偶egna­nie powiedzie膰 mi kilka z艂o艣liwo艣ci, widzia艂em to po jej oczach.

— Kiedy dotrze pan na Weg臋, prosz臋 przekaza膰... —zacz臋艂a, ale przerwa艂em jej:

— Nie wiem, czy uda mi si臋 w najbli偶szym czasie odwiedzi膰 Weg臋. Lecimy do Perseusza. Chc臋, aby pani le­cia艂a razem ze mn膮.

— Nie lubi臋 g艂upich 偶art贸w! — powiedzia艂a z obu­rzeniem. — 呕a艂uj臋 bardzo, 偶e zgodzi艂am si臋 odprowadzi膰 pana!...

Zatrzyma艂em j膮.

— Wcale nie 偶artuj臋, Mary. Co pani膮 trzyma na Ziemi? A ze mn膮 b臋dzie pani dobrze, obiecuj臋. Na Pluto­nie mo偶na zaopatrzy膰 si臋 we wszystko, co niezb臋dne do dalekiej podr贸偶y... Bardzo prosz臋...

Popatrzy艂a na mnie z wahaniem. W jej oczach zn贸w pojawi艂y si臋 艂zy.

— Dziwi臋 si臋 — powiedzia艂a wolno. — Wygl膮da na to, 偶e pan zacz膮艂 si臋 zastanawia膰 nad tym, co jest dla mnie dobre, a co z艂e. Dotychczas my艣la艂 pan przewa偶nie o so­bie.

— To dlatego, 偶e do tej pory cz臋艣ciej przebywa艂em z samym sob膮 ni偶 z innymi. Poza tym m臋偶czy藕ni s膮 wi臋k­szymi egoistami od kobiet, tak przynajmniej utrzymywali przodkowie. Ale teraz wszystko si臋 zmieni.

— Postanowi艂 pan wyrzec si臋 swego m臋skiego egoizmu?

— Nie, pragn臋 go zaspokoi膰. Pozostawi膰 pani膮 na Ziemi i p贸藕niej nie zazna膰 chwili spokoju, martwi膰 si臋 czy pani przypadkiem nie zakocha艂a si臋 w kim艣 lub nie zacho­rowa艂a? B臋d臋 znacznie spokojniejszy, maj膮c pani膮 obok siebie... M贸c do woli patrze膰 w oczy, m贸wi膰, spe艂nia膰 ka­prysy, wys艂uchiwa膰 z艂o艣liwo艣ci!... Jestem zbyt wielkim egoist膮, aby przegapi膰 w艂asne szcz臋艣cie.

— To bardzo dziwny egoizm, Eli.

— Nic w tym dziwnego. Chod藕my, Mary. Pozosta­艂o kilka minut do odlotu...

Ruszy艂a w kierunku statku i zatrzyma艂a si臋.

— Ale uprzedzam, Eli, t臋 pa艅sk膮 pi臋kn膮 w臋偶yc臋... Przerwa艂em jej weso艂o:

— Nasz膮, Mary, nasz膮. Jestem przekonany, 偶e ser­decznie si臋 z Fiol膮 zaprzyja藕nicie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie  Dalekie szlaki
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie 01 Dalekie szlaki
Sniegow Siergiej Ludzie Jak Bogowie
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie  W Perseuszu
Sniegow Siergiej Ludzie jak bogowie P臋tla wstecznego czasu
Sniegow Siergiej - Ludzie jak bogowie 03 - P臋tla wstecznego czasu
Sniegow Siergiej Ludzie Jak Bogowie Tom 2 W Perseuszu
Wells H G Ludzie jak bogowie
Wells H G Ludzie Jak Bogowie
jak rozumiesz okre艣lenie bogowie jak ludzie - ludzie jak bog
Jak rozumiesz okre艣lenie Bogowie jak ludzie - ludzie jak bog, J臋zyk polski
Sniegow Siergiej W jadrze galaktyki (rtf)
Bulyczow Kir Ludzie jak ludzie
Ludzie jak wiatr
Bulyczow Kir Ludzie Jak Ludzie

wi臋cej podobnych podstron