ODMIENIEC
Ogród Mana sięgał potoku, schodził łagodnie ku wodzie i kończył się wzmocnionymi palikami schodkami, które prowadziły na kamienisty brzeg. Man miał już swoje lata i rzadko trafiała mu się jakaś płatna praca. Jeśli już coś ro-
bił, to raczej dla przyjemności, ale nawet ta odrobina frajdy kosztowała go wiele cierpliwości i poświęcenia. Całymi dniami łowił drewno spływające potokiem Izvor. Zdarzało się, że przez cały dzień wypatrywał ze schodków w głębi ogrodu, a na falach potoku nie płynął żaden kawałek drewna. On jednak wciąż uparcie wpatrywał się w wodę i z własnoręcznie wystruganym harpunem w dłoni czekał
na grube jak ramię bale drewna albo szare, mokre deski i połamane gałęzie, które potrafił chwytać i bezbłędnym ruchem wyławiać z wody. Jednocześnie stale obserwował sąsiedni brzeg, gdzie u stóp ruin starego rzecznego młyna woda wymyła sobie zatoczkę. Gdy rzeka przybrała, krążyły tam, na spienionej powierzchni, kawałki drewna, które fala zmyła z brzegów w wyższym biegu strumienia. Man uważał je za swoją własność, co jakiś czas wzuwał gumowce i wychodził po nie, wiązał i bardzo ostrożnie przeciągał na swoją stronę.
To wszystko było naiwne i trochę dziecinne. Ot, kaprys staruszka. Nie był to jednak jedyny przypadek dziwactwa w tej rodzinie. Syn Mana, wzięty matematyk, znany niegdyś z tego, że potrafił świetnie liczyć w pamięci, pewnego dnia
wrócił boso z uniwersytetu i odtąd kryje się w milczeniu po lasach. Zaszywa się rano w gąszczu i wraca do domu wieczorem, je w milczeniu, a potem kładzie się spać na twardym jak kamień łóżku. Z pewnością się nie rozpieszcza. I wygląda to tak, jakby ojciec zadręczał się z powodu syna, a syn z powodu ojca.
Pewnego bezchmurnego, jesiennego dnia, gdzieś na początku października, nad wodę przyleciała mewa. Nie przyleciała sama. Towarzyszyło jej stado kruków, które zachowywały się tak, jakby chciały zagnać mewę w nieprzyjazne jej, obce strony. Kruki otoczyły mewę wachlarzem, krążyły za nią i cięły zygzaki, jednak nie przechodziły do bezpośredniego ataku. Chciały tylko zastraszyć obcego, białego ptaka. Uspokajały się trochę dopiero wtedy, gdy mewa siadała na wodzie.
Mewa krążyła nad wodą, a ponieważ między przełomami i progami potoku trudno jej było znaleźć trochę spokojnej, falującej wody, przysiadła w zatoczce, przy starym młynie, gdzie w czasie wysokiej wody zbierało się drewno Mana. Kruki usadowiły się na spróchniałych gontach i obserwowały przycupnięte poniżej dziwadło, jakim dla tych słynnych z długowieczności stworzeń musiał być biały
ptak. Czekały: niech no tylko poleci.
Również Man obserwował mewę. Zamruczał pod nosem: „Kaczka". Po czym, wiedziony jakimś wewnętrznym nakazem, odwrócił się i dostrzegł swojego syna, który ściskając w dłoni krótką, rudą bródkę, patrzył na białego ptaka pływającego po ciemnej wodzie zatoczki. Ściemniało się. Mewa szukała spokojniejszej wody, a syn-tułacz wracał na twarde jak kamień posłanie.
Rano Man nie śmiał zejść na brzeg, wiedział, że — wbrew jego zwyczajom — znajdzie tam syna-tułacza. Że będzie tam stał, w tym samym miejscu co wczoraj, bo uwagę byłego matematyka bez reszty przykuła zatoka, kruki i ptak odmieniec. Może i on myślał sobie: „Kaczka". Albo że jest tylko jeden i nie czarny, tylko biały. Choć niewykluczone, że pomyślał tylko: „Wielkie nieba. Mewa".
Przełożyła Małgorzata Komorowska-Fotek
Adam Bodor - „Z powrotem do Uszatej Sowy” - Odmieniec 29