Rozdział 38.
Zaczyna się druga wojna
tłumaczyła Berenika
TEN, KTÓREGO IMIENIA SIĘ NIE WYPOWIADA POWRACA
|
- No i jesteś, Harry , wiedziałam, że jakoś cię w to wmieszają - oznajmiła Hermiona, spoglądając na niego znad gazety.
Byli w skrzydle szpitalnym. Harry siedział w nogach łóżka Rona i oboje przysłuchiwali się, jak Hermiona czyta Proroka Codziennego. Ginny, której kostka została błyskawicznie wyleczona przez panią Pomfrey, zwinęła się w nogach łóżka Hermiony. Neville, którego nos jakoś wrócił do normalnego rozmiaru i kształtu, siedział na krześle pomiędzy dwoma łóżkami, a Luna, która wpadła z wizytą, ściskając ostatnie wydanie Zwodnika, czytała magazyn do góry nogami i w oczywisty sposób nie docierało do niej ani słowo z tego, co czytała Harmiona.
- Teraz znowu jest "chłopcem, który przeżył", co nie? - powiedział Ron ponuro. - Już nie stukniętym pozerem, co?
Zaczerpnął garść czekoladowych żab z ogromnej góry na podręcznej szafce, rzucił kilka Harry'emu, Ginny i Neville'owi i zębami zdarł opakowanie ze swojej. Na jego ramionach nadal widniały głębokie blizny w miejscach, gdzie owinęły się wokół nich macki mózgu. Według pani Pomfrey, myśli mogą pozostawiać blizny głębsze niż niemal cokolwiek innego, chociaż odkąd zaczęła stosować znaczne dawki Mikstury Bezmyślności Doktora Ubbly'ego, dała się zauważyć niejaka poprawa.
- Tak, teraz są dla ciebie bardzo uprzejmi, Harry - przytaknęła Hermiona, przebiegając wzrokiem artykuł. - Samotny głos prawdy... świadomy i niewzruszony, nigdy nie zawahał się w swej opowieści... zmuszony znosić śmieszność i oszczerstwa... Hmmm - zmarszczyła brwi - jak widzę, nie wspominają jakoś, że to oni w Proroku pracowali nad tą śmiesznością i oszczerstwami...
Zesztywniała lekko i przyłożyła rękę do żeber. Zaklęcie, jakiego użył przeciw niej Dołohow, chociaż mniej skuteczne, niż mogłoby być wypowiedziane głośno, tak czy owak spowodowało, według słów pani Pomfrey "wystarczająco dużo szkód do zlikwidowania". Hermiona musiała codziennie zażywać z dziesięć róznych eliksirów, wspaniale wracała do zdrowia i zdążyła się już znudzić szpitalnym skrzydłem.
- Ostatnia próba przejęcia władzy przez Sami-Wiecie-Kogo, strona druga do czwartej. Co powinno powiedzieć nam Ministerstwo, strona piąta. Dlaczego nikt nie słuchał Albusa Dumbledore'a strona szósta do ósmej. Wyłączny wywiad z Harrym Potterem, strona dziewiąta... No - Hermiona zwinęła gazetę i odrzuciła na bok - to z pewnością dało im o czym pisać. A ten wywiad z Harrym nie jest wyłączny, to ten sam, który był w Zwodniku miesiące temu...
- Tata im go sprzedał - powiedziała Luna półprzytomnie, odwracając stronę Zwodnika. - Dostał za niego bardzo dobrą cenę, więc wybieramy się latem na wyprawę do Szwecji, żeby sprawdzić, czy uda się schwytać giętkorogiego chrapczyka.
Hermiona przez chwilę zdawała się walczyć sama ze sobą, w końcu powiedziała:
- To brzmi cudownie.
Ginny pochwyciła spojrzenie Harry'ego i szybko odwróciła wzrok, szczerząc zęby w uśmiechu.
- A, zmieniając temat - odezwała się Hermiona, siadając nieco prościej i znowu sztywniejąc - co się dzieje w szkole?
- No cóż, Flitwick pozbył się tego bagna Freda i George'a - odparła Ginny - zajęło mu to jakieś trzy sekundy. Ale zostawił resztkę pod ścianą i ogrodził ją...
- Dlaczego? - spytała Hermiona z zaskoczeniem.
- Och, mówi, że to naprawdę był kawałek solidnej magii - wzruszyła ramionami Ginny.
- Myślę, że zostawił to jako pomnik Freda i George'a - wymamrotał Ron z ustami pełnymi czekolady. - To oni mi to wszystko przysłali, wiesz? - wskazał Harry'emu miniaturową górę żab koło siebie. - Muszą sobie całkiem nieźle radzić z tym sklepem, nie?
Hermiona, wyglądając na raczej niezbyt zachwyconą, zapytała:
- Czyli Dumbledore pozbył się już wszystkich kłopotów?
- Tak - potwierdził Neville - wszystko wróciło do normalności.
- Pewnie Filch jest szczęśliwy, co? - rzucił Ron, opierając o dzbanek z wodą kartę z czekoladowej żaby przedstawiającą Dumbledore'a.
- Wcale nie - zaprzeczyła Ginny. - Tak naprawdę jest teraz bardzo, bardzo nieszczęśliwy... - zniżyła głos do szeptu. - cały czas powtarza, że Umbridge była najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek trafiła się Hogwartowi...
Cała szóstka obejrzała się. Profesor Umbridge leżała na łóżku naprzeciwko nich, wpatrując się w sufit. Dumbledore wybrał się samotnie do lasu, aby ocalić ją od centaurów. Jak to zrobił - jakim cudem wyszedł spomiędzy drzew, prowadząc profesor Umbridge, bez najmniejszego nawet zadrapania - tego nie wiedział nikt, a Umbridge z pewnością nie zamierzała powiedzieć. Odkąd wróciła do zamku, nie wypowiedziała, o ile dało się stwierdzić, ani jednego słowa. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co było z nią nie tak. Jej zazwyczaj zadbane mysie włosy były brudne i nadal tkwiły w nich okruchy gałązek i liści, ale poza tym wydawała się raczej nietknięta.
- Pani Pomfrey mówi, że to po prostu szok - wyszeptała Hermiona.
- Raczej fochy - stwierdziła Ginny.
- Taaa, daje oznaki życia, jeśli zrobisz tak - Ron zaklaskał cicho językiem. Umbridge usiadła natychmiast jak kołek, rzucając wokół dzikie spojrzenia.
- Coś nie tak, pani profesor? - zawołała pani Pomfrey, wysuwając głowę przez drzwi swego biura.
- Nie... nie... - odparła Umbridge, opadając znów na poduszki. - Nie, to musiał być sen...
Harmiona i Ginny zdusiły śmiech w pościeli.
- A skoro już mówimy o centaurach - odezwała się Hermiona, kiedy doszła już trochę do siebie - kto teraz jest nauczycielem wróżbiarstwa? Czy Firenzo zostaje?
- Musi - odparł Harry. - Reszta centaurów nie przyjmie go z powrotem, prawda?
- Wygląda na to, że będą uczyć razem z Trelawney - powiedziała Ginny.
- Założę się, że Dumbledore wolałby się pozbyć Trelawney na dobre - stwierdził Ron, wgryzając się w czternastą już żabę. - Swoją drogą, cały ten przedmiot jest bezsensowny, gdyby mnie ktoś pytał, Firenzo nie jest o wiele lepszy...
- Jak możesz tak mówić? - oburzyła się Hermiona. - Własnie, kiedy odkryliśmy, że są prawdziwe przepowiednie?
Serce Harry'ego zaczęło bić szybciej. Nie powiedział Ronowi, Hermionie ani nikomu innemu, czego dotyczyła przepowiednia. Neville powiedział im, że stłukła się, kiedy Harry ciągnął go po schodach w Komnacie Śmierci, a Harry jeszcze nie sprostował ich przekonania. Nie był jeszcze gotów na oglądanie ich twarzy, kiedy powie im, że musi być albo motrdercą, albo ofiarą, że nie ma innej drogi...
- Szkoda, że się stłukła - powiedziała cicho Hermiona, potrząsając głową.
- Tak, szkoda - przyznał Ron. - No, ale przynajmniej Sami-Wiecie-Kto niegdy się nie dowie, co w niej było... dokąd idziesz? - przerwał, patrząc z zaskoczeniem i niezadowoleniem, jak Harry wstaje.
- Eee... do Hagrida - odparł Harry. - Wiecie, właśnie wrócił i obiecałem, że wpadnę się z nim zobaczyć i powiem mu, jak się czujecie.
- Och, no to w porządku - powiedział Ron utyskującym tonem, wyglądając przez okno na widoczny za nim skrawek błękitnego nieba. - Chciałbym, żebyśmy też mogli pójść.
- Pozdrów go od nas - zawołała Hermiona za wychodzącym Harrym. - I zapytaj go, co się dzieje z... z jego małym przyjacielem!
Harry pomachał ręką na znak, że usłyszał i zrozumiał, i wyszedł ze szpitalnej sali. Zamek wydawał się bardzo cichy nawet jak na niedzielę. Najwyraźniej wszyscy byli na dworze, na słonecznych błoniach, ciesząc się końcem egzaminów i perspektywą kilku ostatnich dni nie zakłócanych powtarzaniem wiadomości. Harry szedł powoli opustoszałym korytarzem, wyglądając po drodze przez okna. Widział ludzi, błądzących po boisku do quidditcha i kilku uczniów pływających w jeziorze w towarzystwie olbrzymiej kałamarnicy.
Z trudem przychodziło mu zdecydować, czy chce być z ludźmi, czy też nie. Ile razy znalazł się w towarzystwie, miał ochotę uciec, a kiedy był sam, chciałby mieć towarzystwo. Pomyślał, że mógłby naprawdę pójść odwiedzić Hagrida, zwłaszcza, że nie rozmawiał z nim właściwie odkąd wrócił...
Harry właśnie zszedł z ostatniego marmurowego stopnia do sali wejściowej, gdy Malfoy, Crabbe i Goyle pojawili się w drzwiach z prawej strony, które - jak Harry wiedział - prowadziły do salonu Slytherinu. Harry zamarł, podobnie Malfoy i pozostali. Jedynymi dźwiękami były krzyki, śmiech i pluski dolatujące do sali od strony łąk przez otwarte okna.
Malfoy rozejrzał się - Harry wiedział, że sprawdza, czy nie ma śladu nauczycieli - po czym spojrzał znów na Harry'ego i powiedział cichym głosem:
- Jesteś martwy, Potter.
Harry uniósł brwi.
- Zabawne - stwierdził - wydawałoby się, że powinienem przestać chodzić...
Malfoy wyglądał na bardziej rozzłoszczonego, niż Harry widział go kiedykolwiek. Poczuł pewną odległą satysfakcję na widok jego bladej, piegowatej twarzy wykrzywionej gniewem.
- Zapłacisz za to - powiedział Malfoy głosem niewiele silniejszym od szeptu. - Dopilnuję, żebyś zapłacił za to, co zrobiłeś mojemu ojcu...
- No, teraz jestem przerażony - odparł Harry sarkastycznie. - Podejrzewam, że Lord Voldemort to betka w porównaniu z wami trzema... co się dzieje? - przerwał, bo Malfoy, Crabbe i Goyle jakby skamienieli na dźwięk tego imienia. - To kumpel twojego taty, no nie? Chyba się go nie boisz, co?
- Wydaje ci się, że jesteś taki świetny, Potter - Malfoy zbliżył się, mając po obu stronach Crabbe'a i Goyle'a. - Poczekaj. Dopadnę cię. Nie wpakujesz mojego ojca do więzienia...
- Myślałem, że już to zrobiłem - wtrącił Harry.
- Dementorzy opuścili Azkaban - powiedział cicho Malfoy. - tata i inni będą wolni lada moment...
- Taa, spodziewam się, że będą - przyznał Harry. - Ale teraz przynajmniej wszyscy wiedzą, co z nich za dranie...
Ręka Malfoya skoczyła w stronę różdżki, ale Harry był zbyt szybki. Wyciągnął własną różdżkę, zanim palce Malfoya zdołały sięgnąć do kieszeni szaty.
- Potter!
Głos zabrzmiał w całej sali wejściowej. Na schodach prowadzących do jego gabinetu pojawił się Snape, a na jego widok Harry poczuł ogromną falę nienawiści, nie do porównania z czymkolwiek, co czuł do Malfoya... Czego by Dumbledore nie mówił, nigdy nie wybaczy Snape'owi... nigdy...
- Co robisz, Potter? - zapytał Snape, zimno jak zazwyczaj, zbliżając się do całej czwórki.
- Próbuję zdecydować, jakim zaklęciem potraktować Malfoya, sir - odparł Harry jadowicie.
Snape wytrzeszczył na niego oczy.
- Schowaj tę różdżkę natychmiast - powiedział krótko. - Dziesięc punktów Gryff...
Snape rzucił okiem w stronę olbrzymich klepsydr na ścianie i uśmiechnąl się złośliwie.
- Ach, widzę, że Gryffindorowi nie zostały już żadne punkty do odjęcia. W takim razie, Potter, będziemy musieli po prostu...
- Dodać trochę?
Profesor McGonagall wspięła się do zamku po kamiennych schodach. W jednej ręce niosła kraciastą torbę, a drugą ciężko opierała się na lasce, ale poza tym wyglądała całkiem dobrze.
- Profesor Mc Gonagall - Snape pospieszył w jej kierunku. - jak widzę, wyszła pani ze św. Munga!
- Tak, profesorze Snape - odparła profesor McGonagall, zrzucając płaszcz z ramion. - jestem jak nowa. Wy dwaj, Crabbe, Goyle...
Przywołała ich władczym gestem, a oni podeszli, szurając wielkimi stopami i wyglądając niepewnie.
- Proszę - profesor McGonagall wepchnęła Crabbe'owi swoją torbę, a Goyle'owi płaszcz. - Zanieście to do mojego gabinetu.
Odwrócili się i poleźli po marmurowych schodach.
- No dobrze - odezwała się profesor McGonagall, przyglądając się klepsydrom na ścianie. - Cóż, sądzę, że Potter i jego przyjaciele powinni dostać po pięćdziesiąt punktów każdy za ostrzeżenie wszystkich o powrocie Sami-Wiecie-Kogo! Co pan na to, profesorze Snape?
- Proszę? - szczeknął Snape, chociaż Harry wiedział, że usłyszał doskonale. - Och... świetnie... sądzę...
- No więc po pięćdziesiąt za Pottera, dwójkę Weasleyów, Longbottoma i pannę Granger - oznajmiła profesor McGonagall, a gdy mówiła, deszcz rubinów sypnął się do dolnej części klepsydry Gryffindoru. - Och, i pięćdziesiąt za pannę Lovegood, jak sądzę - dodała, a pewna liczba szafirów spadła do klepsydry Ravenclawu. - A teraz, jak mi się zdaje, chciał pan odebrać dziesięć punktów Potterowi, profesorze Snape, więc proszę... - kilka rubinów wróciło do górnej części, mimo to zostawiając na dole słuszną porcję. - Cóż, Potter, Malfoy, sądzę, że w taki piękny dzien jak dziś powinniście być na dworze - ciągnęła profesor McGonagall dziarsko.
Harry'emu nie trzeba było dwa razy powtarzać - wcisnął różdżkę z powrotem w fałdy szaty i pomaszerował prosto ku wyjściowym drzwiom, nie rzucając ani spojrzenia na Snape'a i Malfoya.
Gorące słońce przeszyło go promieniami, gdy szedł przez trawniki w stronę domku Hagrida. Uczniowie, którzy leżeli na trawie opalając się, rozmawiając, czytając Proroka Codziennego i jedząc słodycze, przyglądali mu się, gdy przechodził. Niektórzy wołali do niego, inni machali, najwyraźniej chcąc pokazać, że podobnie jak Prorok zdecydowali, że jest w jakiś sposób bohaterem. Harry nie odezwał się do nikogo. Nie miał pojęcia, jak wiele wiedzą oni o tym, co wydarzyło się trzy dni temu, ale jak dotąd unikał wypytywania i wolała, żeby tak zostało.
Z początku, gdy zapukał do drzwi domku Hagrida, pomyślał, że ten musiał wyjść, ale wtedy zza roku wypadł Kieł i niemal zwalił go z nóg, okazując radość z jego pojawienia się. Hagrid, jak się okazało, zbierał w przydomowym ogrodzie skaczącą fasolę.
- W porząsiu, Harry - uśmiechnął się szeroko, gdy Harry podszedł do ogrodzenia. - Wejdź, wejdź, strzelimy po kubku soku z mlecza...
- Jak leci? - zapytał Hagrid, gdy już usiedli przy drewnianym stole, każdy z kubkiem zmrożonego soku. - Wszystko... eee... w porząsiu, co?
Harry z wyrazu twarzy Hagrida wiedział, że nie ma on na myśli fizycznego stanu zdrowia.
- Nic mi nie jest - odparł szybko, bo nie mógłby znieść rozmowy o tym, co - jak wiedział - chodziło po głowie Hagridowi. - No, to gdzie byłeś?
- Ukrywałem się w górach - odpowiedział Hagrid. - W grocie, jak Syriusz, kiedy... - Hagrid urwał, chrząkając głośno, spojrzał na Harry'ego i pociągnął solidny łyk soku. - No i... wróciłem - dokończył niepewnie.
- Wyglądasz... wyglądasz lepiej - odezwał się Harry, który był zdecydowany odejść w rozmowie od Syriusza.
- Że co? - spytał Hagrid, unosząc potężną rękę i dotykając twarzy. - A... a tak. No, Grawpy teraz się zachowuje o wiele lepiej, o wiele. Wydawał się zadowolony, kiedy przyszłem, prawdę mówiąc. To jest dobry chłopak, serio... Już żem myślał, żeby mu znaleźć jakąś dziewczynę...
Normalnie Harry natychmiast spróbowałby wybić Hagridowy ten pomysł z głowy. Wizja drugiego olbrzyma, zamieszkującego w Lesie, może nawet dzikszego i bardziej gwałtownego niż Grawp, była zdecydowanie przerażająca, ale Harry jakoś nie mógł zebrać energii potrzebnej do sporu. Poczuł ochotę, żeby znowu znaleźć się w samotności i zdecydowany przyspieszyć swoje wyjście, przełknął kilka potężnych łyków swojego soku, opróżniając kubek do połowy.
- Tera wszyscy już wiedzom, że mówiłeś prawdę, Harry - łagodnie i nieoczekiwanie odezwał się Hagrid. Uważnie przyglądał się Harry'emu. - Bedzie lepiej, nie?
Harry wzruszył ramionami.
- Słuchaj... - Hagrid pochylił się ku niemu poprzez stół - znałem Syriusza dłużej niż ty... Zginął we walce i to był sposób, w jaki lubiałby odejść...
- On w ogóle nie chciał odejść! - warknął Harry ze złością.
Hagrid pochylił swoją wielką rozczochraną głowę...
- Nie, nie myślem, żeby chciał... - powiedział cicho. - Ale serio, Harry... on nie był taki, żeby siedział w domu i pozwalał innym ludziom za siebie walczyć. Nie mógłby ze sobą żyć, gdyby nie poszedł pomóc...
Harry zerwał się.
- Muszę iść i odwiedzić Rona i Hermionę w skrzydle szpitalnym - powiedział mechanicznie.
- Och... - Hagrid wyglądał na raczej zmartwionego. - Och, to w porząsiu, Harry... Uważaj na siebie i wpadaj, jak będziesz miał chwilkę...
- Taaa, dobrze...
Harry popędził do drzwi tak szybko, jak mógł i otworzył je. Był już z powrotem na słońcu, nim Hagrid skończył się z nim żegnać, i szedł trawnikiem. I znowu ludzie wołali do niego, gdy przechodził. Zamknął na chwilę oczy, marząc, żeby wszyscy zniknęli, tak że mógłby otworzyć oczy i znaleźć się na błoniach sam... Kilka dni temu, zanim skończyły się egzaminy i ujrzał wizję, którą Voldemort zasiał w jego umyśle, oddałby niemal wszystko, aby świat czarodziejów dowiedział się, że mówił prawdę, żeby uwierzyli, że Voldemort powrócił i żeby wiedzieli, że nie jest ani kłamca, ani wariatem. Tymczasem teraz...
Poszedł kawałek wokół jeziora, usiadł na brzegu, kryjąc się przed wzrokiem ludzi za kępą krzaków i wpatrzył się w migoczącą wodę, myśląc... Może przyczyną, dla której chciał być sam było to, że czuł się oddalony od wszystkich od czasu swojej rozmowy z Dumbledorem. Niewidzialna bariera oddzieliła go od reszty świata. Był - zawsze był - naznaczony. Tyle, że nigdy tak naprawdę nie rozumiał, co to oznaczało...
A teraz, siedząc na brzegu jeziora, z przygniatającym go potwornym żalem, z tak świeżym i gryzącym poczuciem straty Syriusza, nie mógł się zmusić do odczuwania strachu. Świeciło słońce, a błonia wokół pełne były roześmianych ludzi i nawet jeśli czuł się od nich tak oddalony, jakby należał do innej rasy, nadal było mu bardzo trudno uwierzyć, gdy tak siedział, że w jego życiu musi się zdarzyć - lub zakończyć je - morderstwo...
Siedział tak długi czas, wpatrując się w wodę, próbując nie myśleć o swoim ojcu chrzestnym i nie pamiętać, że to dokładnie po drugiej stronie, na przeciwległym brzegu, Syriusz nie dał rady obronić się przed setką dementorów...
Słońce zaszło, zanim dotarło do niego, że zmarzł. Wstał i wrócił do zamku, ocierając sobie twarz rękawem.
Ron i Hermiona opuścili szpitalne skrzydło, całkowicie wyleczeni, trzy dni przed końcem roku. Hermiona nadal zdradzała chęć rozmowy o Syriuszu, ale Ron miał zwyczaj uciszać ją, ledwo wspomniała jego imię. Harry nie był pewien, czy chce, czy nie chce rozmawiać teraz o swoim ojcu chrzestnym. Jego chęci zmieniały się wraz z nastrojem. Wiedział jedno - chociaż w tej chwili czuł się nieszczęśliwy, będzie strasznie tęsknił za Hogwartem za kilka dni, gdy znowu znajdzie się pod numerem czwartym na Privet Drive. Nawet teraz, rozumiejąc dokładnie, dlaczego musi tam wracać każdego lata, nie czuł się z tym ani trochę lepiej. Tak naprawdę, nigdy nie bał się bardziej tego powrotu.
Profesor Umbridge opuściła Hogwart dzień przed zakończeniem roku. Wyglądało na to, że wyślizgnęła się ze skrzydła szpitalnego podczas kolacji, wyraźnie mając nadzieję wyjechać niezauważona, ale na swoje nieszczęście spotkała po drodze Irytka, który skorzystał z ostatniej okazji, aby wykonać polecenie Freda i George'a, i pogonił ją radośnie, szturchając ją na zmianę to laską, to skarpetką pełną kredy. Wielu studentów wybiegło z sali wejściowej, aby popatrzeć, jak Ubridge biegnie ścieżką, a opiekunowie domów bez przekonania próbowali ich zawrócić. W rzeczywistości profesor McGonagall opadła na swój fotel przy stole nauczycielskim po kilku niemrawych próbach i słyszano, jak skarżyła się, że nie mogła sama pójśc powyśmiewac się z Umbridge, ponieważ Irytek pozyczył sobie jej laskę.
Nadszedł ich ostatni wieczór w szkole. Większośc ludzi skończyła pakowanie i schodziła na dół na ucztę z okazji zakończenia roku, ale Harry nawet jeszcze nie zaczął.
- Zrób to jutro! - zaproponował Ron, czekający przy drzwiach dormitorium. - Chodź, umieram z głodu.
- Zaraz... Wiesz co, ty już idź...
Ale kiedy za Ronem zamknęły się drzwi dormitorium, Harry nie zrobił najmniejszego wysiłku, aby przyspieszyć swoje pakowanie. Absolutnie ostatnią rzeczą, na jaką miałby ochotę, było wzięcie udziału w uczcie zakończenia. Obawiał się, że Dumbledore w swoim przemówieniu mógłby się jakoś odnieść do niego, a był pewien, że powie coś o powrocie Voldemorta, w końcu mówił o tym rok temu...
Harry wyciągnął kilka pogniecionych szat z samego wierzchu kufra, aby zrobić miejsce na inne, złożone i wtedy zauważył nieporządnie owinięty pakunek, leżący w kącie kufra. Nie miał pojęcia, co to tutaj robi. Nachylił się, wyciągnął to spod swoich tenisówek i zbadał.
Niemal natychmiast zrozumiał, co to jest. Syriusz dał mu to tuż przed drzwiami wejściowymi na Grimmauld Place. "Użyj tego, gdy będziesz mnie potrzebował, dobra?"
Harry usiadł na swoim łóżku i rozwinął paczuszkę. Ze środka wypadło małe, kwadratowe lusterko. Wyglądało na stare, z pewnością było brudne. Harry podniósł je do oczu i ujrzał spoglądające na siebie własne odbicie.
Odwrócił lusterko. Na odwrotnej stronie było nabazgranych kilka słów od Syriusza. "To jest dwustronne lustro, ja mam drugie z tej pary. Jeśli będziesz chciał ze mną porozmawiać, wypowiedz do niego moje imię, pojawisz się w moim lusterku, a ja będę mógł mówić z twojego. James i ja używaliśmy takich, kiedy mieliśmy oddzielne szlabany".
Serce Harry'ego zaczęło bić szybciej. Pamiętał, jak ujrzał swoich rodziców w zwierciadle Ain Eingarp cztery lata temu. Będze mógł porozmawiać z Syriuszem, teraz, wiedział to... Rozejrzał się w koło, aby się upewnić, że nikogo nie ma. Dormitorium było całkiem puste. Spojrzał znów w lusterko, uniósł je do twarzy trzęsącymi się rękami i powiedział głośno i wyraźnie:
- Syriusz.
Jego oddech pokrył mgłą poweirzchnię lusterka. Uniósł je jeszcze bliżej, czując, jak wzbiera w nim podniecenie, ale oczy, które spoglądały na niego z mgły były zdecydowanie jego własnymi. Wytarł lusterko i powiedział, tak, że każdy dźwięk wyraźnie rozległ się w sali:
- Syriusz Black!
Nic się nie zdarzyło. Rozczarowana twarz, wyglądająca z lustra, była z pewnością jego...
Syriusz nie dał mu tego lusterka, kiedy przechodził przez bramę, odezwał się głosik w jego głowie. To dlatego nie działa... Harry przez dłuższą chwilę tkwił nieruchomo, a potem wrzucił lusterko z powrotem do kufra, gdzie się roztrzaskało. Przez całą wspaniałą minute był przekonany, że zobaczy Syriusza, znowu z nim porozmawia...
W gardle buzowało mu rozczarowanie. Poderwał się i zaczął wrzucać swoje rzeczy byle jak do kufra, na stłuczone lusterko... Ale wtedy wpadł mu do głowy pomysł... lepszy pomysł, niż lustro... znacznie lepszy, znacznie ważniejszy pomysł... jak mógł o tym dotąd nie pomyśleć... Dlaczego nie zapytał?
Wybiegł z dormitorium i zbiegł po spiralnych schodach, obijając się w czasie biegu o ściany i ledwie to zauważając. Przebiegł przez pusty salon, przez dziurę pod portretem i wzdłuż korytarza, ignorując Grubą Damę, która zawołała za nim:
- Uczta się właśnie zaczyta, ledwo zdążysz!
Ale Harry nie zamierzał iść na ucztę...
Jak to możliwe, że gdy się nie potrzebowało żadnego ducha, wszędzie było ich pełno, a teraz... Biegł po schodach i korytarzach, nie napotykając nikogo żywego czy martwego. Wyraźnie wszyscy byli w Wielkiej Sali. Zatrzymał się przed klasą Zaklęć, dysząc i myśląc niespokojnie, że będzie musiał poczekać, aż się skończy uczta... Ale właśnie, kiedy stracił nadzieję, zobaczył to - ktoś półprzezroczysty płynął przez korytarz.
- Hej, hej, Nic! NICK!
Duch wystawił głowę ze ściany, ukazując kapelusz z niezwykłą ilością piór i niebezpiecznie chwiejąca się głowę Sir Nicholasa de Mimsy-Porpingtona.
- Dobry wieczór - powiedział, wyciągając resztę swego ciała z litego kamienia i uśmiechając się do Harry'ego. - A więc nie tylko ja jestem spóźniony? Chociaż... - westchnął - w trochę innym sensie, oczywiście...
- nick czy mogę cię o coś zapytać?
Na twarzy Prawi Bezgłowego Nicka pojawił się bardzo dziwny wyraz, gdy ten wetknął palec pod kryzę i ustawił głowę bardziej pionowo, najwyraźniej chcąc dać sobie trochę czasu do namysłu. Poddał się dopiero, kiedy jego niemal odcięta głowa był bliska odpadnięcia.
- Eee... teraz, Harry? - zapytał niechętnie. - Czy nie może to poczekać do końca uczty?
- Nie... Nick... Proszę - powiedział Harry - naprawdę muszę z tobą porozmawiać. Możemy tu wejść?
Harry otworzył drzwi do najbliższej klasy, a Prawie Bezgłowy Nick westchnął.
- Och, no dobrze - stwierdził zrezygnowany - nie mogę powiedzieć, żebym się tego nie spodziewał.
Harry przytrzymał dla niego otwarte drzwi, ale Nick zamiast tego przeniknął przez ścianę.
- Spodziewał się czego? - spytał Harry zamykając drzwi.
- Że przyjdziesz i znajdziesz mnie - odparł Nick, podpływając do okna i wyglądając na mroczniejące błonia. - To się zdarza, czasem... Kiedy ktoś cierpi z powodu... straty...
To prawda - przyznał Harry, nie dając się zbić z tropu. - Masz rację, szukałem cię.
Nick milczał.
- Chodzi o to... - Harry nagle poczuł się bardziej zakłopotany, niż tego oczekiwał - chodzi o to, ze jesteś... martwy. Ale nadal tu jesteś, prawda?
Nick westchnął i dalej gapił się przez okno.
- Tak jest, prawda? - przynaglił go Harry. - Umarłeś, ale rozmawiam z tobą... możesz wędrować po Hogwarcie i tak dalej, prawda?
- Tak - odpowiedział Nick cicho - chodzę i mówię, tak.
- Więc wróciłeś, prawda? - zapytał nagląco Harry. - Ludzie mogą wrócić, tak? Jako duchy. Nie muszą całkiem zniknąć. Tak? - dodał niespokojnie, gdy Nick nadal milczał.
Prawie Bezgłowy Nick zawahał się, po czym powiedział:
- Nie każdy może wrócić jako duch.
- Co masz na myśli? - zapytał Harry szybko.
- Tylko... tylko czarodzieje.
- Och - Harry niemal roześmiał się z ulgi. - No to w porządku, osoba, o którą pytam, jest czarodziejem. Więc on może wrócić, tak?
Nick odwrócił się od okna i spojrzał na Harry'ego z żalem.
- On nie wróci.
- Kto?
- Syriusz Black - odparł Nick.
- Ale ty wróciłeś! - zawołał Harry ze złością. - Wróciłeś - jesteś martwy, a nie zniknąłeś...
- Czarodzieje mogą zostawić swój odcisk na tym świecie, aby potem przechadzać się blado tam, gdzie niegdyś wędrowały ich żyjące ciała - powiedział Nick nieszczęśliwie. - Ale bardzo niewielu czarodziejów wybiera tę drogę.
- Dlaczego? - zapytał Harry. - A zresztą... to nie ma znaczenia... Syriusz nie będzie dbał o to, że to niezwykłe, tylko wróci, wiem o tym!
I jego wiara była tak silna, że Harry aż odwrócił głowę ku drzwiom, pewien przez ułamek sekundy, że zobaczy Syriusza, perłowego i przejrzystego, ale uśmiechającego się szeroko i idącego ku niemu.
- On nie wróci - powtórzył Nick. - Będzie musiał... iść dalej.
- Co to znaczy, dalej? - spytał szybko Harry. - Dalej dokąd? Słuchaj, tak w ogóle, co się dzieje, kiedy umierasz? Dokąd idziesz? Dlaczego nie wszyscy wracają? Dlaczego to miejsce nie jest pełne duchów? Dlaczego...
- Nie mogę odpowiedzieć - odparł Nick.
- Jesteś martwy, prawda? - zniecierpliwił się Harry. - Kto ma odpowiedzieć lepiej niż ty?
- Obawiałem się śmierci - powiedział cicho Nick. - Wolałem pozostać pomiędzy. Czasem się zastanawiam, czy nie powinienem... no cóż, to jest ani tu, ani tam... w rzeczywistości nie jestem ani tu, ani tam... - zaśmiał się krótko i smutno. - Nic nie wiem o sekretach śmierci, Harry, ponieważ zamiast tego wybrałem swoją kiepską namiastkę życia. Wierzę, że uczeni czarodzieje studiują ten temat w Departamencie Tajemnic...
- Nie mów mi o tym miejscu! - zaprotestował Harry gwałtownie.
- Przepraszam, że nie mogę się bardziej przydać - powiedział Nick łagodnie. - Cóż... cóż, wybacz mi... uczta, sam wiesz...
I opuścił salę, zostawiając w niej Harry'ego, wpatrującego się pusto w ścianę, w której zniknął Nick.
Tracąc nadzieję, że będzie mógł jeszcze raz zobaczyć swojego ojca chrzestnego lub porozmawiać z nim, Harry poczuł się niemal, jakby utracił go na nowo. Powoli i smętnie wracał przez pusty zamek, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś poczuje się wesoły.
Skręcił w korytarz Grubej Damy, gdy zauważył kogoś, przypinającego kartkę do tablicy ogłoszeń na ścianie. Drugi rzut oka powiedział mu, że to Luna. Nie było się gdzie ukryć, musiała usłyszeć jego kroki, a poza tym Harry nie mógł się zmobilizować do unikania kogokolwiek właśnie w tej chwili.
- Cześć - powiedziała Luna niedbale, oglądając się na niego, kiedy wszedł w zasięg jej wzroku.
- Dlaczego nie jesteś na uczcie? - zapytał Harry.
- Cóż, straciłam większość swoich rzeczy - odpowiedziała Luna ze spokojem. - Wiesz, ludzie zabierają je i chowają. Ale to ostatnia noc, naprawdę musze je odzyskać, więc wieszam wiadomość.
Wskazała na tablicę, na której wywiesiła listę wszystkich swoich brakujących książek i ubrań z prośbą o ich zwrot.
W Harrym zbudziło się przedziwne uczucie, zupełnie odmienne od gniewu i żalu, które wypełniały go od śmierci Syriusza. Potrwało chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że jest mu żal Luny.
- Jak oni mogli schować twoje rzeczy? Zapytał marszcząc brwi.
- Och, cóż... - Luna wzruszyła ramionami. - uważają, że jestem trochę dziwna, wiesz. Niektórzy nawet nazywają mnie Szaluna Lovegood.
Harry spojrzał na nią i poczucie przykrości dość boleśnie się wzmogło.
- To żaden powód, żeby chować twoje rzeczy - powiedział bezbarwnie. - Chcesz, żeby ci pomóc je znaleźć?
- Och, nie - Luna uśmiechnęła się do niego. - Znajdą się, zawsze się w końcu znajdują. Ja tylko chciałam się dzisiaj spakować. A przy okazji... dlaczego ty nie jesteś na uczcie?
Harry wzruszył ramionami.
- Nie miałem ochoty.
- Nie - powiedziała Luna, obserwując go swymi mglistymi, wypukłymi oczami. - nie sądzę, żebyś miał ochotę. To znaczy, Śmierciożercy zabili twojego ojca chrzestnego, prawda? Ginny mi powiedziała.
Harry skinął krótko głową, ale poczuł, że z jakiejś przyczyny nie ma nic przeciwko Lunie mówiącej o Syriuszu. Pamiętał, że ona, podobnie jak on, mogła widzieć śmiercioślady.
- Czy ty... - zaczął. - To znaczy, kto... czy ktoś, kogo znałaś, umarł?
- Tak - odparła Luna po prostu. - Moja mama. Była naprawdę niezwykłą czarownicą, wiesz, ale lubiła eksperymentować i pewnego dnia jedno z jej zaklęć poszło raczej kiepsko. Miałam dziewięć lat.
- Przykro mi - wymamrotał Harry.
- Tak, to było dość okropne - przyznała Luna konwersacyjnym tonem. - Nadal mi czasem bardzo smutno z tego powodu. Ale nadal mam tatę. No i w końcu to nie jest tak, jakbym jej miała już nigdy nie zobaczyć, prawda?
- Eee... nie? - spytał niepewnie Harry.
Z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- Daj spokój. Słyszałeś ich, tam za zasłoną, prawda?
- Masz na myśli...
- W tej sali z bramą. Oni tylko ukrywali się poza zasięgiem wzroku. Słyszałeś ich.
Spojrzeli na siebie. Luna uśmiechała się lekko. Harry nie wiedział, co powiedzieć albo pomyśleć. Luna wierzyła w tak wiele niezwykłych rzeczy... Ale był pewien, że on także słyszał głosy za zasłoną.
- Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym ci pomógł znaleźć rzeczy?
- Och, nie... - odpowiedziała Luna. - Nie, myślę, że zejdę na dół, zjem trochę puddingu i zaczekam, aż wszystko się znajdzie... zawsze się w końcu zjaduje... Cóż, miłych wakacji, Harry.
- Taa... nawzajem.
Odeszła, a kiedy za nią patrzył, zdał sobie sprawę, że potworny ciężar w jego żołądku jakby nieco zelżał.
Podróż do domu Ekspresem Hogwartu następnego dnia okazała się pełna rozmaitych zdarzeń. Po pierwsze - Malfoy, Crabbe i Goyle, którzy w oczywisty sposób czekali cały tydzień, aby zaatakować bez nauczycieli w charakterze świadków, próbowali schwytać Harry'ego w zasadzkę w pociągu, kiedy wracał z toalety. Atak mógłby się powieść, gdyby nie fakt, że nierozważnie zdecydowali się uderzyć dokładnie pod przedziałem pełnych członków DA, którzy przez szybę dostrzegli, co się dzieje, i jak jeden mąż rzucili się Harry'emu na pomoc. Gdy już Ernie Macmillan, Hanna Abbot, Susan Bones, Justin Finch-Fletchley, Anthony Goldstein i Terry Boot skończyli rzucać szeroki wachlarz uroków i zaklęć, których nauczył ich Harry, z Malfoya, Crabbe i Goyla zostało nie więcej, niż trzy kolosalnych rozmiarów oślizgłe bryły, wciśnięte w mundurki Hogwartu. Harry, Ernie i Justin wepchnęli ich na półkę bagażową i zostawili tam, żeby sobie wyciekali.
- Muszę powiedzieć, że nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twarz matki Malfoya, kiedy wysiądzie z pociągu - oznajmił Ernie z pewną satysfakcją, przyglądając się, jak Malfoy skręca się ponad nim. Ernie nigdy nie wybaczył Malfoyowi hańby odebrania przez Malfoya punktów Huflepuffowi, kiedy przez krótki czas był on członkiem Brygady Inkwizycyjnej.
- Ale mama Goyle'a będzie naprawdę zadowolona - stwierdził Ron, który zjawił się, aby zbadać źródło zamieszania. - Teraz wygląda lepiej... ach, Harry, wózek z jedzeniem właśnie się zatrzymał, jeśli coś chcesz...
Harry podziękował pozostałym i wrócił z Ronem do ich przedziału, gdzie kupił wielką porcję kociołkowych ciasteczek i pasztecików z dyni. Hermiona znów czytała Proroka Codziennego, Ginny rozwiązywała test w Zwodniku, a Neville głaskał swoją Mimbulus mimbletonia, która znacznie urosła przez ten rok i dziwnie zawodziła pod dotknięciem.
Harry i Ron spędzili większość podróży grając w szachy czarodziejów, a Hermiona odczytywała im urywki z Proroka. Był teraz pełen artykułów, jak odstraszać dementorów, wysiłków Ministerstwa, aby wytropić śmierciożerców i histerycznych listów, oznajmiających, że ich autor widział Lorda Voldemorta w swoim domu właśnie tego ranka...
- To się jeszcze na dobre nie zaczęło - powiedziała Hermiona ponuro, składając gazetę. - Ale to już niedługo...
- Hej, Harry - odezwał się Ron delikatnie, wskazując głową okno na korytarz.
Harry obejrzał się. Przechodziła Cho w towarzystwie Marietty Edgecombe, z twarzą osłoniętą zawojem. Jego oczy na chwilę spotkały się z oczami Cho. Cho zaczerwieniła się i poszła dalej. Harry opuścił wzrok na szachownicę w sama porę, żeby zauważyć, jak jeden z jego pionów ucieka ze swojego pola przed gońcem Rona.
- Co... eee... jest z tobą i nią? - zapytał Ron cicho.
- Nic - odparł Harry szczerze.
- Ja... eee... słyszałam, że chodzi teraz z kim innym - powiedziała Hermiona z wahaniem.
Harry był zaskoczony, kiedy stwierdził, że ta wiadomość w ogóle go nie zabolała. Chęć zaimponowania Cho zdawała się należeć do przeszłości, która już się z nim nie wiązała. Tak wiele rzeczy, których pragnął zanim Syriusz zginął, wydawała się dziś tak bezsensowna... Tydzień, który minął od czasu, gdy ostatni raz widział Syriusza, zdawał się trwać dłużej, znacznie dłużej. Rozciągał się w dwóch wszechświatach - jednym z Syriuszem, a drugim bez niego.
- Świetnie, że masz to za sobą, stary - stwierdził Ron z przekonaniem. - To znaczy, ona całkiem nieźle wygląda i tak dalej, ale potrzebujesz kogoś trochę weselszego.
- Pewnie jest dostatecznie wesoła przy kim innym- wzruszył ramionami Harry.
- Z kim ona teraz jest? - zapytał Ron Hermionę, ale to Ginny odpowiedziała.
- Z Michaelem Cornerem.
- Z Michaelem... Ale... - Ron wyciągnął szyję, żeby dostrzec ją ze swojego miejsca. - Ale ty z nim chodziłaś!
- Już nie - odparła Ginny energicznie. - Nie podobało mu się, że Gryffindor zwyciężył Ravenclaw w quidditchu i zrobił się strasznie naburmuszony, więc zostawiłam go, a on uciekł pocieszać Cho. - Podrapała się bezmyślnie w nos czubkiem pióra, odwróciła Zwodnika do góry nogami i zaczęła sprawdzać odpowiedzi. Ron wydawał się zachwycony.
- Cóż, zawsze uważałem, że z niego kawał kretyna - oznajmił, kierując swojego hetmana w stronę drżącej wieży Harry'ego. - To dla ciebie lepiej. Po prostu wybierz kogoś... lepszego... następnym razem.
Mówiąc to, rzucił Harry'emu dziwnie ukradkowe spojrzenie.
- Cóż, wybrałam Deana Thomasa, uważasz, że jest lepszy? - zapytała Ginny nieuważnie.
- CO? - ryknął Ron, wywracając szachownicę. Krzywołap pogonił za figurami, a Hedwiga i Świstoświnka zaświergotały i zahukały im nad głowami ze złością.
Kiedy pociąg zwolnił, zbliżając się do King's Cross, Harry pomyslał, że nigdy nie miał mniejszej ochoty wysiadać. Zastanowił się nawet przelotnie, co by się stało, gdyby po prostu odmówił wyjścia, z uporem siedząc tutaj aż do pierwszego września, kiedy pociąg zabrałby go z powrotem do Hogwartu. Jednak kiedy wreszcie się zatrzymali, zdjął klatkę Hedwigi i jak zwykle przygotował się do zabrania swojego kufra.
Kiedy bileter dał Harry'emu, Ronowi i Hermionie znak, że mogą bezpiecznie przejść przez magiczną barierkę między peronami dziewiątym i dziesiątym, odkrył, że po drugiej stronie czeka na niego niespodzianka: grupa ludzi czekała, aby go powitać, podczas gdy on nie spodziewał się nikogo. Był tam Szalonooki Moody, wyglądający tak samo groźnie w swoim meloniku nasuniętym na magiczne oko, jak wyglądałby bez niego, w sękatych rękach trzymając długa laskę, owinięty w obszerny podróżny płaszcz. Zaraz za nim stała Tonks z jaskraworóżowymi włosami jaśniejącymi w świetle słońca, przesączającym się przez brudny szklany dach dworca, ubrana w mocno poplamione dżinsy i jadowicie fioletową koszulkę ze zdjęciem legendarnych Fatalnych Wiedźm. Obok Tonks był Lupin z bladą twarzą i posiwiałymi włosami, w długim wytartym płaszczu okrywającym sfatygowany sweter i spodnie. Na przedzie grupy stali pan i pani Weasley, jak najstaranniej ubrani po mugolsku, oraz Fred i George, obaj w nowiutkich kurtkach z jakiegoś trupiozielonego łuskowatego materiału.
- Ron, Ginny! - wykrzyknęła pani Weasley, podbiegając i mocno przytulając swoje dzieci. - Och, Harry, kochanie - jak się masz?
- Świetnie - skłamał Harry, gdy przygarnęła go mocnym uściskiem. Nad jej ramieniem zauważył, jak Ron wytrzeszcza oczy na nowe ciuchy bliźniaków.
- Co to ma być? - za pytał, wskazując kurtki.
- Najlepsza smocza skóra, braciszku - odparł Fred, lekko pociągając za suwak. - Interes się kręci i uznaliśmy, że musimy o siebie zadbać.
- Witaj, Harry - odezwał się Lupin, gdy pani Weasley wypuściła Harry'ego i zwróciła się z powitaniem do Hermiony.
- Cześć - powiedział Harry. - Nie spodziewałem się... co wy tu wszyscy robicie?
- Cóż - odparł Lupin z bladym uśmiechem. - Uznaliśmy, że możemy pogawędzić chwilę z twoja ciotką i wujem, zanim pozwolimy im zabrać cię do domu.
- Nie wiem, czy to jest dobry pomysł - powiedział Harry natychmiast.
- Och, a ja myślę, że jest - zahuczał Moody, który przysunął się nieco bliżej. - To będą oni, prawda, Potter?
Wskazał kciukiem przez ramię. Jego magiczne oko najwyraźniej widziało przez tył głowy i poprzez melonik. Harry przesunął się odrobinę w lewo, aby dojrzeć, co wskazuje Szalonooki, a tam rzeczywiście byli Dursleyowie, wyglądający na całkowicie przerażonych komitetem powitalnym Harry'ego.
- Ach, Harry - odezwał się pan Weasley, odwracając się od rodziców Hermiony, których właśnie entuzjastycznie powitał i którzy na zmianę ściskali Hermionę. - No cóż, robimy to?
- Tak sądzę, Arturze - przytaknął Moody.
On i pan Weasley ruszyli poprzez stację w stronę Dursleyów, którzy najwyraźniej wrośli w ziemię. Hermiona łagodnie wywinęła się z objęć mamy, aby dołączyć do wszystkich.
- Dzień dobry - przywitał się uprzejmie pan Weasley z wujem Vernonem i stanął tuż przed nim. - Zapewne mnie pan pamięta, nazywam się Artur Weasley.
Ponieważ pan Weasley samodzielnie zdemolował większą część salonu Dursleyów dwa lata temu, Harry byłby niezwykle zdumiony, gdyby wuj Vernon go zapomniał. Zaiste, wuj Vernon przybrał głębszy odcień fioletu i zmierzył pana Weasleya spojrzeniem, ale zdecydował się nie odzywać, prawdopodobnie także dlatego, że Dursleyów było dwukrotnie mniej. Ciotka Petunia zdawała się równocześnie przerażona i zmieszana. Rzucała w okół nerwowe spojrzenia, jakby obawiała się, że ktoś może ją zobaczyć w takim towarzystwie. Dudley tymczasem starał się zrobić malutki i niedostrzegalny, co mu się całkowicie nie udawało.
- Pomyśleliśmy, że zamienimy z państwem kilka słów na temat Harry'ego - powiedział pan Weasley, wciąż z uśmiechem.
- Taak - zawarczał Moody. - O tym, jak jest traktowany, kiedy jest u was.
Wąsy wuja Vernona zdawały się jeżyć z oburzenia. Możliwe, że melonik dał mu mylne poczucie, że ma do czynienia z pokrewną duszą, ponieważ zwrócił się właśnie do niego.
- Nie mam poczucia, żeby było waszą sprawą to, co dzieje się w moim domu...
- Spodziewam się, że to, czego pan się nie spodziewa, Dursley, mogłoby wypełnić kilka książek - zawarczał Moody.
- Tak czy owak, nie w tym rzecz - wtrąciła się Tonks, której różowe włosy wydawały się urażać ciotkę Petunię bardziej niż cała reszta razem wzięta, ponieważ wolała zamknąć oczy, niż na nią patrzeć. - Rzecz w tym, że jeśli dowiemy się, że jest pan okropny dla Harry'ego...
- A nie obawiajcie się, dowiemy się o tym - dodał Lupin przyjaźnie.
- Tak - przytaknął pan Weasley, nawet jeśli nie pozwolicie używać Harry'emu feletonu...
- Telefonu! - zaszeptała Hermiona.
- ... tak, jeśli otrzymamy jakikolwiek sygnał, że w jakiś sposób źle traktujecie Pottera, będziecie musieli odpowiedzieć przed nami - zakończył Moody.
Wuj Vernon nadął się złowieszczo. Jago poczucie obrazy wydawało się wygrywać nawet z obawa przed tą bandą dziwaków.
- Grozi mi pan? - zapytał tak głośno, że przechodnie zaczęli się oglądać.
- Tak - odpowiedział Szalonooki, który wydawał się dość ucieszony faktem, że wuj Vernon tak szybko zrozumiał, o co chodzi.
- A czy ja oglądam na człowieka, którego można zastraszyć? - warknął wuj Vernon.
- No cóż... - powiedział Moody, odsuwając do tyłu swój melonik i odsłaniając wirujące groźnie magiczne oko. Wuj Vernon odskoczył z przerażeniem i uderzył boleśnie w wózek bagażowy. - Tak, Dursley, muszę powiedzieć, że tak.
Odwrócił się od wuja Vernona i zlustrował Harry'ego.
- Tak więc, Potter... zawołaj, jeśli będziesz nas potrzebował. A jeśli nie będziemy mieć od ciebie sygnału trzy dni z rzędu, wyślemy kogoś...
Ciotka Petunia zapiszczała rozpaczliwie. Nie mogło być bardziej jasne, że zastanawiała się, co powiedzą sąsiedzi, jeśli zauważą tych ludzi idących ogrodową ścieżką.
- To na razie, Potter - powiedział Moody, na chwilę kładąc Harry'emu na ramieniu sękatą dłoń.
- Uważaj na siebie, Harry - odezwał się cicho Lupin. - Bądź w kontakcie.
- Zabierzemy cię stamtąd tak szybko, jak się da, Harry - wyszeptała pani Wesley, znowu go ściskając.
- Niedługo się zobaczymy, stary - powiedział Ron z niepokojem, podając mu rękę.
- Naprawdę szybko - dodała Hermiona z przekonaniem. - Obiecujemy.
Harry skinął głową. Jakoś nie mógł znaleźć słów, aby im powiedzieć, co dla niego znaczy, tak widzieć ich wszystkich zebranych tutaj, u jego boku. Zamiast tego uśmiechnął się, uniósł rękę na pożegnanie, odwrócił się i ruszył pierwszy w kierunku wyjścia na słoneczną ulicę, a wuj Vernon, ciotka Petunia i Dudley podążyli pospiesznie za nim.
K O N I E C