Polska walczyła, a Oni stali na lewym brzegu Wisły Wojska frontu białoruskiego dowodzone przez Konstantego Rokossowskiego (późniejszego "marszałka Polski") pod koniec lipca dotarły do przedmieść prawobrzeżnej Warszawy i wydawało się, że wkrótce wkroczą do miasta. Dowództwo Armii Krajowej uznało, że jest to najlepszy moment, aby zaatakować wycofujących się Niemców, a wobec Rosjan wystąpić w roli gospodarzy. Taki plan zakładała akcja "Burza", której Powstanie Warszawskie było częścią. Stalin zatrzymał jednak Armię Czerwoną, praktycznie przy braku reakcji ze strony aliantów zachodnich. Powstanie było dla niego wymarzoną sytuacją, aby rękami hitlerowców wymordować Polaków i zrównać z ziemią niepokorne miasto. Rozkaz o wybuchu walk w Warszawie wydał 31 lipca 1944 roku dowódca AK, gen. Tadeusz Komorowski "Bór", uzyskując akceptację Delegata Rządu Jana Stanisława Jankowskiego. Bezpośrednim powodem podjęcia decyzji właśnie w tym momencie były informacje, że do Warszawy zbliżają się sowieckie czołgi. Wywiadowcy Armii Krajowej donieśli dowództwu, że widziano je na Grochowie i na Pradze. Władze Polski Podziemnej zdawały sobie sprawę, że zajęcie miasta przez Sowietów skończyłoby się skazaniem na śmierć żołnierzy Armii Krajowej pod pretekstem ich współpracy z hitlerowcami. "Bór" Komorowski zakładał, że jeżeli AK nie wystąpi zbrojnie, może zrobić to komunistyczne podziemie w sile około 500 żołnierzy, rzecz jasna na rozkaz Moskwy. Od 25 lipca na ulicach Warszawy zaczęły bowiem pojawiać się odezwy informujące o ucieczce Komendy Głównej Armii Krajowej i o przejęciu dowództwa nad siłami zbrojnymi podziemia przez kontrolowaną przez Sowietów Armię Ludową. Od końca lipca oddana przez Sowietów Związkowi Patriotów Polskich radiostacja "Kościuszko" wzywała warszawiaków do natychmiastowego podjęcia walki. Obawiano się, że komunistyczna dywersja może doprowadzić do spontanicznych i niekontrolowanych przez legalne polskie władze wystąpień zbrojnych przeciwko Niemcom, na czele których staną agenci Moskwy. Niemcom łatwiej byłoby wówczas pokonać Polaków, a Armia Czerwona szybciej zajęłaby Warszawę i ruszyła dalej na Zachód, niewykluczone, że zdobywając całe Niemcy. Te wszystkie elementy nie pozostawały bez wpływu na podjęcie ostatecznej decyzji o wybuchu Powstania. Dowództwo AK zakładało, że Armia Czerwona będzie chciała szybko wejść do Warszawy. Jednym z celów ofensywy ze wschodu było przecież zdobycie miasta, które miało nastąpić do 6 sierpnia. Kontruderzenie niemieckie zatrzymało co prawda Sowietów, ale od 20 sierpnia mogli kontynuować natarcie. Liczono również, że kiedy armia radziecka wkroczy, nie będzie miała wyjścia i pomoże Powstańcom we wspólnej walce z Niemcami. Ta pomoc polegałaby na zrzutach broni, na osłonie przestrzeni powietrznej Warszawy przed nalotami niemieckiego lotnictwa, a także na udostępnieniu sowieckich lotnisk do lądowania samolotów aliantów zachodnich, idących z pomocą walczącej stolicy.
MIKOŁAJCZYK W MOSKWIE Premier polskiego rządu Stanisław Mikołajczyk, udający się pod koniec lipca na rozmowy do Moskwy, liczył, iż ewentualny wybuch Powstania w stolicy wzmocni jego pozycję negocjacyjną wobec Sowietów. 3 sierpnia, a więc już po rozpoczęciu walk w Warszawie rozmawiał ze Stalinem. Mikołajczyk pytał: - Dzisiaj otrzymałem telegram z wiadomością, że 40.000 ludzi rozpoczęło Powstanie Warszawskie. Proszę o dostarczenie broni na punkty, które kontrolują. Stalin: - Nie mamy zbyt wiele informacji o tym, że Armia Krajowa dokonała czegoś ważnego. Mikołajczyk nie dawał za wygraną: - Czy może pan pomóc tym ludziom przez dostarczenie im broni? Stalin był bezwzględny: - Nie pozwolimy na żadną akcję poza naszą linią [wpływów, a więc do Wisły - TMP]. Dlatego musi się pan porozumieć z Komitetem Lubelskim [PKWN]. My go popieramy. Jeżeli pan tego nie zrobi, rozmowa nasza nie da rezultatów. Nie możemy mieć do czynienia z dwoma rządami [londyńskim i lubelskim]. Zabiegi o pomoc dla Powstania czynił też w Moskwie brytyjski premier Winston Churchill. 5 sierpnia 1944 r. Stalin odpowiedział, że wiadomości pochodzące od Polaków są znacznie przesadzone, a AK składa się z kilku oddziałów nazywających się bezpodstawnie dywizjami, które nie byłyby w stanie zdobyć miasta.
9 sierpnia odbyła się druga rozmowa Mikołajczyka ze Stalinem. Premier RP wrócił do najważniejszej dla niego i Polaków sprawy Powstania: - Prosiłbym teraz pana o natychmiastową pomoc dla Warszawy, w której wszyscy zjednoczyli się w śmiertelnej walce przeciw Niemcom. Stalin: - Jakiego rodzaju pomoc jest im potrzebna? Mikołajczyk: - Potrzebna jest im broń... Stalin odparł na to, że Armia Czerwona chciałaby przystąpić do szybkiego szturmu na Warszawę, ale... z wielu przyczyn nie może. Po chwili dodał enigmatycznie, że swoją decyzję uzależnia od nawiązania należytego kontaktu z Warszawą. Mikołajczyk: - Czy nie mógłby pan powiedzieć mi czegoś, co napełniłoby nadzieją serca Polaków w tych trudnych czasach? Stalin: - Czyż nie przywiązuje pan zbyt wiele wagi do słów? Nie powinno się polegać na słowach. Czyny są ważniejsze.
JAKIE CZYNY PODJĘLI SOWIECI? Przez cały sierpień i pierwszą dekadę września lotnictwo sowieckie w żaden sposób nie pomogło Powstańcom, pozwalając przy tym niemieckim Sztukasom na bombardowanie polskich punktów oporu. Rosjanie nie pozwalali nawet na lądowanie na swoich lotniskach alianckich samolotów, które zrzucały walczącej Warszawie uzbrojenie i zaopatrzenie. Na nic zdały się również interwencje Churchilla u prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta, aby podjąć wspólną pomoc dla Powstańców, a zarazem przeciwstawić się polityce Moskwy. Dopiero w połowie września, aby zachować pozory wobec zachodnich sojuszników, Moskwa zgodziła się na loty wahadłowe. Pomoc ta przyszła jednak za późno i jej skuteczność była ograniczona wobec skurczenia się obszaru Warszawy opanowanego przez Armię Krajową. Rosjanie rozpoczęli również symboliczne zrzuty amunicji (która nie pasowała do broni powstańców), żywności i środków opatrunkowych. Propagandowy wydźwięk miało także zajęcie przez Sowietów prawobrzeżnej Pragi, co - dodajmy - zajęło im zaledwie cztery dni. W drugiej połowie września oddziały 2. dyw. piechoty WP próbowały uchwycić przyczółki w lewobrzeżnej Warszawie, ale same - nieliczne i pozbawione wystarczającego wsparcia ogniowego - poniosły bardzo ciężkie straty, około 2000 zabitych i zaginionych. Mimo mydlenia oczu aliantom, Moskwa robiła wszystko, aby Powstanie Warszawskie zakończyło się klęską. Swoich prawdziwych intencji Stalin zresztą nigdy specjalnie nie ukrywał. Kiedyś wypowiedział znamienne słowa, świadczące o jego zamiarach: powstanie warszawskie jest "bezsensowną i przerażającą awanturą", a dowództwo sowieckie musi "odgrodzić się od awantury warszawskiej". Tego postanowienia, wynikającego z politycznej strategii, bezwzględnie przestrzegał.
GODZINA "W" OKIEM KOMUNISTÓW Zarówno w czasie trwania Powstania, jak i przez cały PRL propaganda komunistyczna przedstawiała sprawy zupełnie inaczej. Ryszard Nazarewicz (partyjny historyk, po wojnie zastępca szefa stołecznego Urzędu Bezpieczeństwa w randze pułkownika; przesłuchiwał wielu polskich patriotów - podobno nigdy nikogo nie uderzył, ale nie było też osoby, której nie złamałby w śledztwie; żyje do dziś, nie rozliczony ze swojej zbrodniczej działalności) pisał w tekście "Polityczne aspekty Powstania Warszawskiego", "Nowe Drogi", sierpień 1977): "Ze względów politycznych pomniejszano również znaczenie radzieckich zrzutów broni, amunicji, żywności i lekarstw dla Warszawy, wyolbrzymiając znaczenie zrzutów z Zachodu, chociaż od pierwszych chwil Powstania władze brytyjskie stawiały różne przeszkody lotom do Warszawy". To oczywiste kłamstwo. Brytyjczycy rzeczywiście nie kwapili się z wysyłaniem pomocy, ale odnośnie stanowiska Stalina premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill zauważył kiedyś słusznie: "Rosjanie pragnęli doprowadzić do całkowitego zniszczenia polskich antykomunistów przy jednoczesnym zachowaniu pozorów, że idą im na pomoc". Inny komunista Zenon Kliszko (od 1931 r. członek Komunistycznej Partii Polski, potem PPR i PZPR) twierdził, że wybuch Powstania opóźnił "wyzwolenie" Polski przez Sowietów. Przypominał, że w międzyczasie powstała jedyna realna siła - Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, prawdziwy reprezentant polskich interesów. A zatem - zdaniem komunistycznych propagandystów - Powstanie przerwało sielankę oczekiwania na Armię Czerwoną. "Wielcy myśliciele" poprzedniego okresu wysuwali jeszcze jeden "argument" - AK nie uzgodniła swoich planów z Armią Czerwoną. Ryszard Nazarewicz: "Dowództwu Armii Radzieckiej prowadzącej już na terytorium Polski operacje, które decydowały o skróceniu niewoli i uratowaniu milionów Polaków, nie tylko nie dano możliwości wypowiedzenia się co do celowości Powstania i sposobów współdziałania z nim, lecz nie powiadomiono go nawet o tym zamiarze". Tylko jak można było podjąć współpracę z ZSRS, który nie ukrywał swoich zaborczych i zbrodniczych planów, ze Stalinem, który nazwał Powstanie "warszawską awanturą". Konstanty Rokossowski takimi oto słowy miał (po latach) ocenić szanse Powstania: "Oto kiedy był najbardziej sprzyjający moment do rozpoczęcia powstania w stolicy Polski! Jeśli nastąpiłoby jednoczesne uderzenie wojsk Frontu ze wschodu, powstańców zaś w samej Warszawie (ze zdobyciem mostów), to można byłoby w tym momencie liczyć na wyzwolenie Warszawy i jej utrzymanie".
To czysta demagogia. Po pierwsze, wariant, o którym mówił Rokossowski, mógł zostać zrealizowany. Po drugie i najważniejsze - Sowieci nie myśleli o wyzwoleniu Polski, ale o jej zajęciu i zniewoleniu. Po 17 stycznia 1945 r., kiedy w wyniku sowieckiej ofensywy Armia Czerwona weszła do ruin zniszczonej przez Niemców Warszawy, NKWD rozpoczął brutalną rozprawę z AK. Już w marcu 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego "zaproszono na rozmowy", po czym aresztowano i skazano. Tak wyglądała współpraca ze strony Stalina.
NIE ZOSTALIŚMY 17. REPUBLIKĄ ZSRR Wspomniany już Zenon Kliszko pisał: "Powstanie było konfrontacją idei, programów ludzi - historyczną konfrontacją obozu polskiej reakcji z obozem polskiej demokracji. W wyniku tej konfrontacji powstał szeroki prąd demokratyczny, skupiający wszystkie antyfaszystowskie stronnictwa, partie i grupy polityczne na platformie ideowej Krajowej Rady Narodowej". W praktyce ten "szeroki front" stanowiły nie "stronnictwa, partie", ale importowana z Moskwy zbrodnicza grupa pod nazwą PPR, inspirowana przez Stalina. W wyniku tej "konfrontacji idei" Polska na 45 lat znalazła się pod jarzmem obcego państwa i straciła niepodległość. Brak sowieckiej pomocy dla Powstania Warszawskiego wynikał z konsekwentnej realizacji przez Moskwę scenariusza, który sprowadzał się do stworzenia wasalnego rządu w pozornie suwerennej Polsce. Rozbicie przez Niemców największego polskiego ośrodka walki o niepodległość stwarzało wymarzoną sytuację dla Stalina i zależnego od niego PKWN, przekształconego w noc sylwestrową 1944 r. w tzw. Rząd Tymczasowy, we wprowadzaniu w życie tego planu. Pojawiające się do dziś twierdzenia, że podjęcie decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego było błędem i w efekcie straciliśmy kwiat patriotycznej młodzieży - przyszłej polskiej elity - nie biorą pod uwagę faktu, że gdyby Niemcy nie zabili i wymordowali polskich patriotów, zrobiłyby to NKWD i UB. Stalin, wstrzymując ofensywę, miał zatem ułatwione zadanie. Z drugiej jednak strony, przywódca Związku Sowieckiego, widząc bohaterską walkę Polaków, zrozumiał, jak trudno będzie ich zsowietyzować i musiał zrezygnować z planów stworzenia z naszego kraju 17. republiki ZSRS. Zatrzymując prawie na pół roku na linii Wisły Armię Radziecką, ocaliliśmy także Niemcy, które nie zostały w całości zajęte przez Sowietów. Dzisiejsza Europa byłaby inna. Tadeusz M. Płużański
Kto przypilnuje Balcerowicza? 2007-09-11 Rzadko kiedy jakieś wydarzenie następuje znienacka. Z reguły poprzedzają je różne zwiastuny, zwane niekiedy znakami. Na przykład jesień. Przejście od lata do jesieni następuje płynnie; dni są wprawdzie podobne, jeden do drugiego, ale na przykład bociany zaczynają zbierać się w stada, podobnie jak szpaki, których garściami Pan Bóg obsiewa jesienną ziemię. Podobnie w polityce. Wszyscy zastanawiają się, czy 7 września Sejm podejmie uchwałę o samorozwiązaniu. Wprawdzie aż trzy ugrupowania złożyły projekty takiej uchwały, ale wiadomo, że si duo dicunt idem, non est idem, co się wykłada, że gdy dwóch mówi to samo, to wcale nie jest to samo - a cóż dopiero, gdy trzech? Ale od czegóż znaki? Bo właśnie pojawił się znak wskazujący, że wybory chyba jednak się zbliżają. Objawy konsolidacji wystąpiły bowiem w środowisku faryzeuszy, których wybitnym przedstawicielem od dawna jest Tadeusz Mazowiecki. Wraz z „drogim Bronisławem”, czyli Bronisławem Geremkiem i Lechem Wałęsą podpisali „Deklarację Gdańską 2007”, w której czytamy m.in., że „nie można stawiać partyjnych, grupowych, czy osobistych interesów ponad interes zbiorowy”. Jest to oczywiście stwierdzenie ze wszech miar słuszne, więc tylko wypada wyrazić żal, że żaden z sygnatariuszy Deklaracji Gdańskiej nie stosował się do tej wskazówki. Lech Wałęsa, na przykład, dla osobistego interesu doprowadził do obalenia rządu premiera Olszewskiego. Tadeusz Mazowiecki z kolei, w interesie „lewicy laickiej” próbował blokować rozwój normalnego systemu partyjnego, kierując się zasadą „pacta sunt servanda”, to znaczy - że umów należy dotrzymywać. Problem jednak w tym, ze nie miał na myśli umowy z narodem, czy „społeczeństwem obywatelskim”, jak kto woli, tylko - z naszymi okupantami, z którymi umówił się przy „okrągłym stole”. Ta lojalność Tadeusza Mazowieckiego wobec naszych okupantów odbija się Polsce bolesną czkawką aż do dnia dzisiejszego, ale za to pana Tadeusza okadza tylu wynajętych pochlebców, że chodzi on nieustannie in odore sanctitatis. No i wreszcie - „drogi Bronisław”. Jako minister spraw zagranicznych w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka (1997-czerwiec 2000), doprowadził do zdyskredytowania prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej Edwarda Moskala, skutecznie rozbijając polskie lobby na terenie amerykańskim. Być może dzwonkiem alarmowym dla prof. Geremka była udana akcja w sprawie przyjęcia Polski do NATO, kiedy to Edward Moskal zmobilizował aż 9 milionów amerykańskich Polaków, pokazując siłę skonsolidowanej politycznie Polonii. Ale prof. Geremek wcale nie musiał się z tego cieszyć. Prof. Geremek mógł sobie myśleć, że po co w Stanach Zjednoczonych lobby polskie, skoro działa tam już lobby żydowskie? Interes lobby żydowskiego nie zawsze pokrywa się z interesem polskim, a prawdę mówiąc, pokrywa się bardzo rzadko. Stąd też kolportowane z inicjatywy warszawskiego MSZ oskarżenia prezesa Edwarda Moskala o - jakże by inaczej! - „antysemityzm”, doprowadziły do stopniowej erozji wpływów politycznych KPA w Stanach, a rozbijacka działalność agentury dokończyła dzieła. Dzisiaj polskiego lobby w USA praktycznie nie ma i jest to niewątpliwy rezultat działalności „drogiego Bronisława”, podyktowanej interesem, nazwijmy to - „grupowym”, a nie „zbiorowym”, czyli polskim interesem państwowym. Podobnie zresztą zachował się „drogi Bronisław” w ostatnich miesiącach, kiedy to nie wahał się oskarżać Polski o „faszyzm”, kiedy tylko urażona została jego niebotyczna pycha. Wspominam o tej przedwyborczej konsolidacji faryzeuszów, bo właśnie w dzienniku „Dziennik” ukazał się kolejny znak zbliżających się wyborów w postaci informacji, iż Leszek Balcerowicz założył fundację, która „przypilnuje polityków”. Chodzi o to, ze jak który polityk zacznie podczas kampanii wyborczej gadać jakieś „głupstwa”, to wynajęci przez fundację Leszka Balcerowicza „młodzi zdolni” hunwejbini, natychmiast zrobią z niego marmoladę - rozumiem, że za pośrednictwem mediów utworzonych w swoim czasie za pieniądze razwiedki i stąd kierujących się „interesem grupowym”. Ciekawe, jakimi kryteriami będą kierowali się „młodzi zdolni” hunwejbini? Czy na przykład za punkt odniesienia będą przyjmowali poczynania Leszka Balcerowicza, z okresu, gdy był on wicepremierem i ministrem finansów? To być może, ale - powiedzmy sobie szczerze - w tych okresach Leszek Balcerowicz też nie wymyślił prochu. W roku 1990, poprzez kombinację „zmiennej stopy oprocentowania”, podwyższenia oprocentowania lokat bankowych i „stabilizacji” kursu dolara, doprowadził do niebywałego wydrenowania Polski z pieniędzy, szacowanego nawet na 17 mld dolarów. Po tej operacji w Polsce do dnia dzisiejszego nie może odtworzyć się „klasa średnia”, co widać wyraźnie choćby poprzez strukturę oszczędności. Czy Leszek Balcerowicz obniżył kiedy jakieś podatki? Nie przypominam sobie. Za to Leszek Balcerowicz odpowiada za cztery wiekopomne reformy charyzmatycznego premiera Buzka, w którego rządzie, jako przewodniczący UW, do czerwca 2000 r. był wicepremierem i ministrem finansów. Reformy te, których celem było stworzenie nisz ekologicznych dla zaplecza politycznego AW„S” i UW, gwałtownie podwyższyły koszty funkcjonowania państwa. Wiedząc, że wkrótce pojawi się „dziura budżetowa”, Leszek Balcerowicz w czerwcu 2000 r wycofał w rządu Unię Wolności i uzyskawszy w nagrodę posadę prezesa NBP, rozpoczął się pryncypialnie i krytycznie mądrzyć. Domyślam się tedy, że „młodzi zdolni” hunwejbini z fundacji będą odnosić się raczej do teoretycznych, niż do praktycznych osiągnięć Leszka Balcerowicza, bo to zawsze trudniej sprawdzić. SM
11 września 2007 Mam kilka wad, wśród nich jedną straszną - a nawet u polityka w d***kracji fatalną: słabo kojarzę twarze i nazwiska ludzi! Kiedyś (to autentyk) nie poznałem w trolleybusie własnego Ojca! W dodatku nie oglądam TV, więc wprawiłem parę miesięcy temu w zdumienie widownię twierdząc, że nie wiem, kto to jest p.prof.Senyszynowa. Bo nie wiedziałem! Jak zaczęła mówić, to skojarzyłem - ale już było za późno! Obraza na całego. Parę dni temu poznałem w lokalu LPR w Sejmie sympatycznego młodego człowieka, który jakoś się przedstawił - a gdy dziś byłem w TVN24 i spytano mnie o jakąś wypowiedź posła Krzysztofa Bosaka, to odpowiedziałem, że nie mam pojęcia, kto to jest. Pewno się obrazi... A skąd ja mogłem wiedzieć, że to jest Poseł? Gdybym oglądał telewizję, to bym pewno wiedział... Czytam komentarze ludzi twierdzących, że nie zagłosują na nas z powodu aliansu z LPR i PR. Podzielam zdanie jednego z Komentatorów: "Kto by pomyślał, że tylu było ludzi gotowych głosować na UPR". Wtedy przeszkadzało im, że "stracą głos" - teraz przeszkadza, że jest to głos na "Giertycha". W tej chwili zresztą, poza głosami ludzi rzeczywiście poruszonych, pojawiły się już liczne głosy agentury. To daje się wyczuć. Ktoś protestuje, że ja piszę o ZUS-ie, a tu trzeba zbierać podpisy... Pewnie, że trzeba - i jest to bardzo ważne (uwaga: liczba podpisów ma znaczenie przy ostatecznym ustalaniu kolejności miejsc na listach - również o obsadzie miejsca pierwszego!) Więc kto bardzo nie chce, by zajeli je alianci z LPR, ma szanse się wykazać... A ja mogę powiedzieć, że chłopaki z LPR, pomijając różnice programowe, mają ogromne zalety moralne - np. dotrzymują słowa. To w dzisiejszych czasach nie jest bez znaczenia. Chyba wyraźnie idziemy w górę, bo Lewica zaczęła się denerwować. Na ONET.pl dowiedziałem się, że pewna Pani porównała mnie do p.Krzysztofa Kononowicza, a z kolei inna Pani stwierdziła, że kiedyś w banku zażądałem, by mnie sama kierowniczka obsłużyła bez kolejki. Osłupiałem kompletnie - ale zaraz przypomniałem sobie pewną nowelkę - którą proszą sobie na zakończenie przeczytać; ciekawe, czego się o sobie jeszcze dowiem: Gwałciłem kobiety? Oszukiwałem przy kartach? Plagiowałem książki i artykuły? Byłem agentem SB? Jestem Żydem? Jestem anty-semitą? Porwałem syna Bolesława Piaseckiego? Jestem narkomanem? Eeee, ONI wymyślą coś lepszego...A oto ta nowelka; kto ją zna, nie musi dalej czytać:
Jak kandydowałem na gubernatora Przed kilkoma miesiącami wysunięto moją kandydaturę na gubernatora stanu Nowy Jork z listy niezależnych. Moimi kontrkandydatami byli pp. John I. Smith oraz Blank J. Blank. Wiedziałem, że posiadam niewątpliwą przewagę nad tymi panami - w postaci dobrej reputacji. Wystarczyło spojrzeć na gazety, aby dowiedzieć się, że jeśli panowie ci cieszyli się kiedyś dobrą opinią, to czasy te minęły już bezpowrotnie. Nie ulegało wątpliwości, że mieli oni w ostatnich latach do czynienia z najbardziej podejrzanymi i brudnymi sprawkami. Kiedy jednak cieszyłem się w cichości ducha z mojej przewagi moralnej, to z radością tą mieszało się uczucie zażenowania, że moje nazwisko wymieniane będzie jednym tchem z nazwiskami tego typu indywiduów. Długo zwlekałem z przyjęciem kandydatury, aż wreszcie postanowiłem napisać w tej sprawie do mojej babki. Odpowiedź jej była zarówno szybka, jak i dobitna: Nie popełniłeś w swym życiu niczego takiego, co mogłoby przynieść Ci ujmę. Spójrz tylko na gazety, a zrozumiesz, jakimi osobnikami są panowie Smith i Blank. Zastanów się dobrze, czy chcesz poniżyć się do tego stopnia, aby rywalizować z ludźmi tego pokroju. Tak samo i ja myślałem! W nocy nie mogłem zmrużyć oka. Mimo wszystko jednak nie widziałem sposobu wycofania swej kandydatury. Byłem już zaangażowany i musiałem stanąć do walki. Przeglądając przy śniadaniu dzienniki natrafiłem na taką oto wzmiankę, która wytrąciła mnie całkiem z równowagi:
KRZYWOPRZYSIESTWO! Może by pan Mark Twain wytłumaczył nam dzisiaj, gdy staje jako kandydat na gubernatora przed swym narodem, jak to się stało, że w roku 1863 w miejscowości Wakawak, w Kochinchinie, 44 świadków udowodniło mu krzywoprzysięstwo, które popełnił, aby wydrzeć szmat pola bananowego z rąk nieszczęśliwej wdowy malajskiej i jej bezbronnej rodziny, dla której pole to było jedynym środkiem utrzymania. Nie wątpimy, że p. Twain w interesie zarówno swoim, jak i ludu, o którego głos zabiega, zechce sprawę tę wyjaśnić jak najrychlej. Czy jednak to uczyni? Myślałem, że pęknę ze zdumienia, Cóż za okrutne, straszliwe oskarżenie. Nie widziałem nigdy na oczy Kochinchiny! Nie słyszałem o żadnym Wakawaku! Nie potrafiłbym odróżnić pola bananowego od kangura! Nie wiedziałem, co począć. Byłem oszołomiony i bezradny. Dzień minął, a ja nic nie zrobiłem w tej sprawie. Nazajutrz ta sama gazeta zamieściła króciutką notatkę:
CHARAKTERYSTYCZNE! Godzi się zauważyć, iż p. Twain zachowuje znamienne milczenie w sprawie krzywoprzysięstwa w Kochinchinie. (Nb. przez cały czas walki wyborczej dziennik ten nie nazywał mnie inaczej, jak „Twain, ohydny krzywoprzysięzca”.) Następnie wpadła do mych rąk „Gazette”, w której przeczytałem, co następuje:
PROSIMY O ODPOWIEDŹ! Może by nowy kandydat na stanowisko gubernatora zechciał wyjaśnić nam pewną sprawę. Idzie o jego współlokatorów w Montanie, którym od czasu do czasu ginęły różne drobne, choć wartościowe drobiazgi. Dziwnym trafem znajdowano je zawsze u p. Twaina. Współlokatorzy byli zmuszeni udzielić mu dla jego własnego dobra przyjacielskiego napomnienia, po czym dali mu niezłą nauczkę i poradzili, aby pozostawił na stałe próżnię w miejscu, w którym zwykł był przebywać w obozie. Czekamy na wyjaśnienia p. Twaina w tej sprawie. Czy można było zdobyć się na większą złośliwość? Nigdy w życiu nie byłem w Montanie. („Gazette” nie nazywała mnie odtąd inaczej, jak „Twain, złodziej z Montany”.) Brałem teraz do rąk dzienniki tak ostrożnie, jak człowiek, który podnosi kołdrę, spodziewając się znaleźć w łóżku żmiję. W parę dni później znalazłem znów taki oto artykulik:
KŁAMSTWO PRZYGWOŻDŻONE! Złożone pod przysięgą zeznania pp. Michała O'Flanagana, esq. Z Five Points, oraz Snub Rafferty i Catty Mulligana z Water Street jednogłośnie dowodzą, iż fałszywe oświadczenie p. Marka Twaina na temat dziadka naszego kandydata pozbawione jest wszelkiego pokrycia w rzeczywistości . P. Twain ośmielił się mianowicie stwierdzić, iż zmarły dziadek powszechnie szanowanego p. Blanka J. Blanka powieszony został za rabunek uliczny, co jest ohydnym i ordynarnym łgarstwem. Jest rzeczą odrażającą, iż dla doraźnych celów politycznych nie daje się spokoju ludziom nawet w grobach, obrzucając błotem ich czcigodne nazwiska. Kiedy pomyślimy o tym, jak wielce boleć muszą podobne zniewagi rodzinę i przyjaciół nieodżałowanego nieboszczyka, nie możemy oprzeć się chęci zaapelowania do szanownych wyborców, aby udzielili nauczki zdziczałemu oszczercy. Ale nie! Pozostawmy go raczej na pastwę wyrzutów sumienia (chociaż jeśliby szlachetniejsi spośród czytelników zadali kłamcy obrażenia cielesne, nie ulega wątpliwości, że nie znalazłby się sąd, który potępiłby ich za ten wzniosły uczynek). Misterne ostatnie zdanie tego artykułu wywarło taki skutek, że „najszlachetniejsi spośród czytelników”, opanowani szlachetnym oburzeniem, wyrzucili mnie w nocy z mojego własnego mieszkania, łamiąc meble oraz unosząc ze sobą wszystko, co byli w stanie unieść. A jednak gotów jestem przysiąc na wszystkie świętości, że nigdy nie obraziłem pamięci dziadka p. Blanka. Więcej jeszcze, nie słyszałem o nim aż do chwili ukazania się wspomnianego artykułu.(Nawiasem mówiąc, dziennik ten nazywał mnie odtąd „Twain, profanator zwłok”).Następna wzmianka, która przykuła moją uwagę, brzmiała następująco:
ŁADNY KANDYDAT! Mark Twain, który miał wczoraj wygłosić mowę na wiecu niezależnych, nie przybył wcale na wiec. Lekarz jego doniósł telegraficznie, że p. Twain ma nogę złamaną w dwóch miejscach. Pacjent cierpi okropnie - itd., itd. i całe mnóstwo podobnych bredni. Niezależni wzięli to za dobrą monetę, teraz zaś udają, że nie wiedzą nic o prawdziwej przyczynie nieobecności tego indywiduum, które w swym zaślepieniu wybrali na kandydata. A przecież widziano wczoraj wieczorem, jak jakiś pijany osobnik zmierzał do mieszkania p. Twaina w stanie zupełnego zamroczenia. Jest obowiązkiem niezależnych dostarczyć nam dowodów, iż osobnik ten nie był p. Markiem Twainem. Nareszcie mamy ich w ręku! W tej sprawie nie ma miejsca na żadne kruczki i wybiegi! Lud zadaje im z całą mocą pytanie: „Kim był ten pijak? ”Było to fantastyczne, całkiem fantastyczne, że właśnie moje nazwisko zamieszane było w podobną sprawę. Przeszło trzy lata minęły już od chwili, kiedy miałem w ustach ostatnią kroplę alkoholu. (Już od następnego numeru dziennik ów nazywał mnie stale: „Pan Delirium Tremens Twain”.)W tym samym czasie zaczęły do mnie napływać w wielkiej ilości listy anonimowe. Treść ich była zawsze niemal jednakowa: Jak to było z tą kobietą, którą pan pobił, kiedy prosiła o jałmużnę? Pol Pry.Albo: Popełnił pan szereg łajdactw, o czym nie wie nikt prócz mnie. Radziłbym więc panu przesłać mi odwrotnie kilka dolarów, gdyż inaczej zrobię z tego użytek w gazetach. Handy Andy. To chyba wystarczy. Mógłbym cytować więcej, gdybym chciał zmęczyć czytelnika. Wkrótce potem centralny organ republikański zarzucił mi przekupstwo na wielką skalę, zaś centralny organ demokratyczny przytoczył „fakty”, świadczące, iż usiłowałem zyskać bezkarność w pewnych sprawkach za pomocą szantażu.Z tej racji otrzymałem dwa przydomki: „Twain brudny łapownik” i „Twain, podły szantażysta”. Odtąd domagano się ode mnie odpowiedzi ze wszystkich stron i z taką natarczywością, że nie tylko redaktorzy, ale również i przywódcy mego stronnictwa orzekli, iż dalsze milczenie z mej strony stanie się moją zgubą polityczną. Na domiar złego nazajutrz ukazał się w jednym z dzienników następujący artykuł:
PRZYJRZYJCIE MU SIĘ DOBRZE! Kandydat niezależnych wciąż jeszcze milczy. Robi to dlatego, że nie ma dość odwagi, aby zabrać głos. Wszystkie oskarżenia przeciwko niemu są w pełni umotywowane, zaś swym milczeniem potwierdza on jeszcze stokrotnie ich słuszność. Niezależni, przyjrzyjcie się swojemu kandydatowi! Spójrzcie na ohydnego krzywoprzysięzcę, złodzieja z Montany, profanatora zwłok! Podziwiajcie tego deliryka, brudnego łapownika, podłego szantażystę! Zastanówcie się i powiedzcie, czy możecie złożyć wasze głosy na człowieka obciążonego tak wstrętnymi zbrodniami, który nie posiada nawet dość odwagi, aby pisnąć słówko w swojej obronie! Nie, dłużej nie mogłem milczeć. Zanim jednak przygotowałem „odpowiedź” na tę potworną ilość zarzutów, jeden z dzienników zarzucił mi, że spaliłem dom wariatów li tylko dlatego, że przysłaniał mi widok z mojego okna. To wprawiło mnie w jakiś niesamowity lęk. Zaraz potem przeczytałem zarzut, iż otrułem mego wujaszka, pragnąc zawładnąć jego majątkiem - zarzut połączony z żądaniem ekshumacji zwłok. Omal że nie zwariowałem! Następnie oskarżono mnie, że będąc dyrektorem w przytułku używałem do najcięższych robót zniedołężniałych i bezzębnych staruszków. Zacząłem poważnie się wahać, czy nie wycofać się z tej całej awantury. Na koniec jednak, jako ukoronowanie wszelkich oszczerstw, rzucanych na mnie przez przeciwników politycznych, nastąpiło zwołanie całej chmary dzieciaków różnej wielkości i maści i nakazanie im, by wołały w czasie mego przemówienia na wiecu: „Tatuś, tatuś!” Dałem za wygraną. Uległem . Nie dorosłem widać do wysokiego stanowiska gubernatora stanu Nowy Jork. Wycofałem moją kandydaturę, przy czym tak podpisałem się na mym liście: Z szacunkiem Mark Twain niegdyś porządny człowiek, dziś ohydny krzywoprzysięzca, złodziej z Montany, profanator zwłok, deliryk, brudny łapownik, podły szantażysta itp. 1870 * Marek Twain, Trzydzieści trzy opowieści, za stroną: http://www.anonimus.com.pl/Wybory.html JKM
Z pozycji Wroga Ludu Jestem z Unii Polityki Realnej - więc patrzę na sprawy realnie. Najpierw: ramy ideologiczne - a później: praktyka. Gdy patrzę np. SLD - to widzę pewnego osobnika, b. członka SLD, ale za to czołową postać LiD-u, p. Aleksandra Kwaśniewskiego, który wbrew Konstytucji nawoływał do ograniczenia przez III RP suwerenności nad Polską (za to jes minimum 10 lat więzienia…), a obecnie doradza naszemu głównemu wrogowi, Niemcom, że mają z III RP postępować ostro. Ja też uważam, że z III RP trzeba postępować ostro. Ale to JA powinienem trzymać tego konia za cugle i ostro szarpać wędzidłem - a nie politycy RFN!!! Zresztą - jak Państwo uważacie… Jak zamiast na nas, zagłosujecie Na PO lub SLD (w tej sprawie działają podobnie) - no, to zobaczycie…Ale widzę też w SLD takich ludzi, jak p. Leszek Miller, którego z tym panem (epitety pomijam) Kwaśniewskim „łączyła szorstka, męska przyjaźń' (co oznacza, że najchętniej nałożyliby sobie po mordach…), którzy w sprawach gospodarczych zachowują się zupełnie rozsądnie. Znacznie rozsądniej, niż większość tzw. „centro-Prawicy"….I widzę w LiD-zie takich ludzi, jak p. Marek Borowski, którego ostro krytykuję - ale którzy starają się zachowywać przyzwoicie. To w dzisiejszych czasach bardzo dużo. Jeśli miałaby Polską rządzić Lewica - to niech to przynajmniej będą ludzie uczciwi. Piszę to, gdyż p. Marek Borowski jak najsłuszniej w N-rze 35. skrytykował metody stosowane przez NCzc. Ludwika Dorna - z partii, która realizuje dość skrajną politykę lewicową, nazywając się prawicową (może to o to chodzi w nazwie "Porozumienie CENTRUM"?); i dużo mówi o moralności… Właśnie podesłano mi kursujący po necie zestaw pt. Zasady zobowiązują: 1. Nie będę premierem, gdy mój brat będzie prezydentem 2. Nie będzie koalicji z Samoobroną 3. Cieszę się, że będę na pierwszej linii walki z Samoobroną. 4. My w kolejnej kompromitacji i w otwieraniu Samoobronie drogi do władzy w Polsce uczestniczyć nie będziemy 5. Nie poprzemy nikogo z wyrokiem sądu lub przeciwko komu toczą się sprawy sadowe. To jest sprzeczne z ideałami PIS 6. V-ce minister sprawiedliwości nie ścigał i nie osadzał w wiezieniu działaczy opozycji w latach 70.tych 7. Wybudujemy trzy miliony mieszkań.8. Wprowadzimy szybko niższe podatki.9. Wycofamy wojsko polskie z Iraku.10. Prawie 200 km autostrad w 2006, to nasza zasługa.11. Tylko 6 km autostrad w 2007, to wina SLD.12. Marcinkiewicz, to premier na całą kadencję.13. Pomożemy Stoczni (UE chce zwrotu 4 mld).14. Zredukujemy administrację państwową 15. W rządzie nie będzie byłych członków PZPR.16. Dla mnie raz dane słowo jest święte… (Jarosław Kaczyński 10 VII 2006) Można dodać do tego z ostatniej chwili: 17. Możliwe są różne tricki, by uniknąć odwołania ministrów przez opozycję, np. odwołanie ministrów przez Prezydenta, a następnie ponowne ich powołanie. Ale my do tego typu metod uciekać nie będziemy. Otóż zawsze podkreślałem na tych łamach, że bardzo ważne są stosowane METODY. Jeśli bowiem jakaś partia, dążąc do władzy, w celach choćby i najszczytniejszych zacznie używać niegodziwych metod, jeśli będzie kłamać i oszukiwać, pakować do więzienia przeciwników politycznych, aresztować ludzi, by uniemożliwić ich przesłuchanie przed Komisją Śledczą - to gdy już zdobędzie w kraju nieskrępowaną władzę, będzie te metody stosowała nadal. Nie ze złośliwości ani nawet z wyrachowania: po prostu z przyzwyczajenia. Cały jej aparat będzie nastawiony na takie właśnie metody. I ani się spostrzeże, jak z partii nastawionej na Wzniosłe Ideały Moralne stanie się Partią Niszczącą Każdego, Kto Ma Odmienne Zdanie. Chcę Państwu przytoczyć pewien znamienny przykład. Był kiedyś we Francji złotousty adwokat, który postanowił zrobić karierę. W tym celu zaczął (co jest u adwokatów przypadłością częstą!) walczyć ze stosowaniem kary śmierci. Założył w całej Francji sieć Komitetów do Walki o Zniesienie Kary Śmierci… i na karkach tych komitetów wszedł do Zgromadzenia Narodowego. Potem zdobył we Francji władzę najwyższą. Nazywał sie: Maksymilian Robespierre. Pamiętajcie Państwo: Lenin też chciał dobrze! Dzierżyński też chciał dobrze. Tylko ta nieubłagana konieczność walki z Wrogami Ludu… JKM
Jaki rozkaz jest teraz? 2007-09-12 Ledwo tylko Jan Paweł II zamknął oczy i kiedy już zakończył się okres żałoby, sprawnie administrowany przez dwie Guwernantki III Rzeczypospolitej: red. Justynę Pochanke, czyli Guwernantkę Komercyjną i red. Monikę Olejnik, wtedy jeszcze Guwernantkę Publiczną - zaraz rozpoczęła się w mediach kampania wyborcza. Polegała ona na tym, że media trzy razy dziennie wbijały publiczności do głowy, jak ma być. A miało być tak, że wybory wygra Platforma Obywatelska, która potem zawiąże koalicję z Prawem i Sprawiedliwością, dzięki czemu wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, oczywiście za wyjątkiem tych, co umrą. Wypadki co prawda potoczyły się inaczej, ale rozkaz z pewnością być taki. No a teraz? Jaki rozkaz jest teraz? Kto ma wygrać wybory i z kim zawrzeć koalicję? Tego oczywiście nie wiadomo, ale trochę możemy się domyślać po zachowaniu mediów. Dotychczas bezwarunkowo wspomagały Platformę Obywatelską i najwyraźniej Donald Tusk był zaskoczony, kiedy okazało się, że już tak nie jest. Dzisiaj na duszeńkę mediów, przynajmniej tych, które z pierwszej ręki wiedzą, jaki jest rozkaz, wyrasta Lewica i Demokraci. Wygląda na to, że według aktualnego rozkazu wybory ma wprawdzie znowu wygrać Platforma, ale tak, żeby musiała utworzyć koalicję z LiD. Tymczasem Jarosław Kaczyński, z dwojga złego wołałby raczej koalicję PO-PiS. Czyż nie dlatego uznał LiD za głównego wroga? SM
12 września 2007 Prawo, PO i plakaty PiS zarzuciło Platformie, że prowadzi nieuczciwą kampanie wyborczą, zamieszczając plakaty typu: "PiS rządzi - Polacy się wstydzą" - bez podpisu komitetu wyborczego - tym samym obchodząc ustawę limitującą wydatki na kampanię wyborczą. W konsekwencji Państwowa Komisja Wyborcza zakazała Platformie od jakiejś-tam daty zamieszczania takich plakatów. Sytuacja jest cokolwiek dziwna. Plakaty NIE reklamują PO - krytykowanie PiS równie dobrze służy np. LPR-owi lub LiD-owi. Dopóki nie są podpisane przez PO, nie stanowią części kampanii PO - wiec niby dlaczego PKW zakazuje ich rozwieszania akurat "Platformie"? Teraz spójrzmy na sprawę z innego punktu widzenia. PO przygotowuje takie właśnie plakaty - podpisane "Platforma Obywatelska Rzeczpospolitej Polskiej" - jako gwóźdź swojej kampanii wyborczej. I ob.Jan Kowalski, człowiek majętny, wykupuje 1000 billboardów - i wiesza na nich własnym sumptem takuteńkie 1000 mega-plakatów - tyle, że bez podpisu PO. Pytam: kto może mu tego zabronić??? Czy prywatny obywatel - sympatyk PO (albo LPR, albo LiD, albo po prostu nienawidzący PiS-u) - nie ma prawa powiesić sobie plakatu oznajmiającego, co myśli o tej czy innej grupie obywateli? Taki zakaz byłby naruszeniem swobody wyrażania opinii - niewątpliwie. Gdyby nawet Ordynacja Wyborcza stanowiła, że podczas kampanii tylko partie polityczne mogą pisać, co myślą, o partiach politycznych - to i tak ob.Kowalski mógłby na identycznych plakatach pomijać PiS (zastępując tę nazwę czerwonym krzyżykiem z podpisem "CENZURA" - i co by mu kto zrobił? III RP nie jest jednak Państwem Prawa, tylko Państwem Sprawiedliwości (będącej po naszej stronie, oczywiście). I - per fas & nefas - jakiś sąd wydałby jakieś postanowienie - albo i nie - a będąca w łapkach Nowego Układu policja zaczęłaby te plakaty zdzierać lub zaklejać... A teraz wyobraźmy sobie, że sprawa ma miejsce w Anglii. Jest ciekawym pytaniem (na które nie znam odpowiedzi), jak zareagowałby na to sąd brytyjski, kierujący się nie Literą Prawa lecz common sensem. Całkiem możliwe (choć nie sądzę), że uznałby racje PiS-u i ogłosił, że jest to niecna próba ominięcia ustawy. W Polsce jednak obowiązuje Prawo Rzymskie, w którym dozwolone jest wszystko, czego nie zakazuje Litera Prawa. Od lat coraz usilniej optuję za przejściem na system anglosaski - dopóki jednak panuje Prawo Rzymskie, sympatycy PO powinni módz rozklejać, co im się podoba! W tej chwili przyszła mi do głowy niepokojąca myśl - na nieco podobny temat. Przyszła - bo kątem ucha usłyszałem w radio Jarosława Kaczyńskiego rozważającego połączenie ORLEN-u z LOTOS-em. Z punktu widzenia gospodarczego jest to skandal: sztuczne tworzenie quasi-monopolu. Gdzie te czasy, gdy KL-D i UPR zgodnie głosiły, że "małe jest piękne". Politycy (z PO również, a p.Leszek Balcerowicz temu czynnie przewodził) doszli do wniosku, że od dużego łatwiej się bierze łapówki. Branie 1000 łapówek po 1000 zł jest znacznie bardziej ryzykowne, niż wzięcie jednej w wysokości miliona. Poza tym posiadacze milionów umieją przekazać pieniądze na Bahamy. Sięgnijmy teraz pamięcią wstecz. W bodaj 1999 roku nastąpiła zmiana nazwy sieci CPN na ORLEN. Był to kompletny kretynizm - do dziś we wsiach i miasteczkach mówi się "Jadę na CPN"; tylko idiota zmienia tak dobrze wypromowaną nazwę na inną... idiota? Wcale nie! Na "promowanie nazwy" ORLEN-u wydano setki milionów złotych. Po co? To proste! Firmy liczyły sobie za tę usługę dwa razy więcej, niz wynosiła cena rynkowa - a w zamian z'obowiązały się znacznie taniej prowadzić potem (w 2000 i 2001) kampanię AW"S"-owi... Więc tak sobie myślę: czy nieoczekiwane łączenie ORLEN-u i LOTOS-u nie ma przypadkiem służyć wydaniu masy pieniędzy na "promowanie" jakiejś "nowej, lepszej nazwy"? JKM Kampania idzie bardzo dobrze Nasi przeciwnicy biją jednak wszelkie rekordy w oszukiwaniu wyborców. Np. „Gazeta Wyborcza”, która jeszcze parę dni temu podawała dla samej Ligi Polskich Rodzin 3%, obecnie zjechała na 1%. Jeszcze parę dni i zjadą na liczby ujemne. Proszę jednak zauważyć (i podawać na wszystkich możliwych forach!), że wszystkie Biura Manipulacji Opinia Publiczną zgodnie podają, że PO i PiS ma 60%-68% głosów. A reszta? Gfk POLONIA - to ta osławiona firma, która zrobiła sondaż dla „Wybiórczej” - podaje, że „żadna inna partia nie znajdzie się w Sejmie. Jeśli pozostałe 32% podzielić na LPR-UPR-PR, PSL, LiD i „Samoobronę” - to na każdą wypada średnio 8%. Jakim cudem żadna nie znalazłaby się w Sejmie??!!?? A przecież inne sondaże dają PO-PiS-owi mniej. Na zakończenie (i proszę to też podawać!): przechodzenie ludzi z PiS do PO i odwrotnie, z PO do LiD (np. WDost. Robert Smoktunowicz) itd. Dowodzi, że te partie wywodzące się z ugody w Magdalence bardzo niewiele się od siebie różnią. JKM
13 września 2007 W samo południe Ktoś z pp.Komentatorów napisał, że jest w Danii - a w Danii panuje zasada: "Swój do swego po swoje"; kupują to, co duńskie - i wszyscy są zadowoleni. No, cóż - ten Pan zagłosuje zapewne na naszych aliantów z LPR; tak nawiasem współpraca układa się w większości okręgów wyborczych bardzo dobrze. Nadspodziewanie dobrze. A czy p.Komentator z Danii kupuje rzeczy duńskie - czy polskie? Wszelako rozumując analogicznie trzeba by stwierdzić, że gdyby ktoś podzielił Polskę na Zachodnią (od Odry do Wisły) i Wschodnią - to dobrobyt obydwu części znacznie by się podniósł, gdyby Wschodniacy kupowali tylko od Wschodniaków, a Zachodniacy - od Zachodniaków. W szczególności warszawiacy powinni przestać kupować praskie bułeczki i uczęszczać na bazar Różyckiego. Inny Komentator protestował przeciwko zalewaniu Polski fala "Ruskich". Cóż: jeśli na tym tracimy - to proszę pomyśleć, ile tracą ci głupi Angole i Ajrysze, którzy przyjmują Polaków. A Ameryka, w 99% zasiedlona w wyniku imigracji, jest w tej chwili zapewne najbiedniejszym państwem świata... A serio: problem powstaje tylko, gdy imigrantom zapewnia się socjal; w ten sposób zachęca sie do przyjazdu darmozjadów i próżniaków! JKM
Co być może, co być musi... 2007-09-13 Wszyscy, którzy bądź to czytali, bądź tylko słyszeli o starożytnym filozofie Platonie, zetknęli się z pewnością z tzw. „złudzeniem jaskini”. Platon uważał bowiem, że nie postrzegamy autentycznych zjawisk, a jedynie ich pozór, rodzaj cieni na ścianie jaskini, w głębi której płonie ognisko. Podobną myśl wyraził Antoni de Saint-Exupery, pisząc w „Małym Księciu”, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Ostatnie posiedzenie Sejmu pokazuje, że coś może być na rzeczy. Oto Sejm większością 377 głosów podjął uchwałę o samorozwiązaniu, wskutek czego 21 października odbędą się przyspieszone wybory. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że uchwała o skróceniu kadencji Sejmu zapadła na skutek tego, że posłowie tak głosowali. To oczywiście prawda, ale nie cała, bo dlaczego tak właśnie głosowali nawet ci posłowie, którzy są prawie pewni, że do nowego Sejmu nie wejdą? Tego już same wyniki głosowania nie wyjaśniają, zatem najważniejsza i niewidoczna dla oczu część prawdy jest taka, że dlatego, iż tak się umówiły kierownictwa czterech partii: Prawa i Sprawiedliwości, Platformy Obywatelskiej, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Te partie, a przynajmniej większość z nich na pierwszy rzut oka pozostaje wobec siebie w nieprzejednanej wrogości. A jednak w tej sprawie się porozumiały, więc ponad podziałami musi istnieć między nimi jakaś wspólna cecha, a kto wie - może nawet cel? Entuzjasta demokracji mógłby powiedzieć, że jest to umiłowanie Ojczyzny i skłonność do kierowania się interesem państwowym. W takim razie SLD nie powinien się nigdy do tego porozumienia przyłączyć, bo w przypadku tej partii ani jeden, ani drugi element nigdy nawet przez chwilę nie wchodził w rachubę. A jednak się przyłączył, więc musi to być coś innego. W debacie nad wnioskami o samorozwiązanie Sejmu, rzecznicy poszczególnych partii wytykali sobie nawzajem różne bezeceństwa. Najciekawsze jest to, że wszystkie te zarzuty i charakterystyki prawdopodobnie są prawdziwe. Politycy ci obcują ze sobą już tyle lat, więc siła rzeczy muszą znać się nawzajem, jak łyse konie i - jak powiadają Rosjanie - wiedzą, kto czem dyszyt`. Zatem wydaje się oczywiste, że w takiej sytuacji nie ma mowy, by spierali się o jakieś pryncypia. O co wobec tego się spierają? Wszystko wskazuje na to, że już tylko o różnicę łajdactwa, bo o cóż by innego? Ten spór, aczkolwiek bardzo żywy i przyciągający uwagę opinii, tak naprawdę nie jest specjalnie ważny. Bo - powiedzmy sobie szczerze - cóż takiego ważnego może wynikać z takiej różnicy? Nic specjalnego, to chyba oczywiste. W tej sytuacji rozsądniej jest zwracać uwagę nie tyle na słowa, co na skutki. A jakie mogą być skutki przedterminowych wyborów? Przede wszystkim warto zwrócić uwagę, że wybory wyznaczone na 21 października odbywają się według niezmienionej ordynacji. Ustanawia ona faktyczny monopol partii politycznych na wystawianie list wyborczych, wskutek czego mamy do czynienia ze swego rodzaju postępującym „chowem wsobnym” klasy politycznej. W Sejmie, z małymi wyjątkami, od lat zasiadają ci sami politycy, którzy co najwyżej zmieniają barwy partyjne, albo tworzą nowe partie. Pogłębia się w ten sposób oligarchizacja sceny politycznej; kilka partyjnych sztabów od lat kręci całą polityczną sceną, a kto nimi kręci - aaa, tego to już nie wie nikt. Coraz więcej ludzi zniechęca się do statystowania w tym widowisku, o czym świadczą dane o frekwencji wyborczej. W roku 1993 - ok. 52%, w roku 1997 - 48%, w roku 2001 - 46% i w roku 2005 - 41%. Wiele wskazuje na to, że w nadchodzących wyborach frekwencja będzie podobna, albo jeszcze niższa. Oznacza to, że do wyborów pójdą już tylko rodziny i przyjaciele kandydatów oraz działacze poszczególnych partii z rodzinami. Ponieważ to zaplecze nie wykazuje większych wahań ilościowych, to jest bardzo prawdopodobne, że układ sił w przyszłym Sejmie będzie bardzo podobny do obecnego. Nie będzie wyraźnego lidera, zatem stworzenie jakiejś podstawy politycznej dla rządu będzie wymagało chwiejnych politycznych kompromisów. Następstwem tego stanu rzeczy będzie umocnienie politycznej korupcji jako zasady rządzenia, a przede wszystkim - brak stabilnego rządu na nadchodzące lata. Państwo nasze, stojące w dryfie co najmniej od roku 2002, nadal będzie niesterowne. Z punktu widzenia naszych sąsiadów jest to sytuacja wymarzona. Układ sił w Sejmie może być bardzo podobny do obecnego, co nie oznacza, że musi być identyczny. Wprawdzie sondaże są elementem politycznej propagandy, ale w miarę zbliżania się terminu głosowania, sondażownie, w trosce o swoją reputację, starają się w miarę możliwości zbliżać do prawdy. Biorąc tedy dotychczasowe sondaże za podstawę, nie można wykluczyć, że wskutek nadchodzących wyborów wrócą do Sejmu politycy dawnej Unii Wolności (obecnie Partia Demokratyczna) w koalicji z SLD, a powrót ten dokona się kosztem wypchnięcia z Sejmu ugrupowań i polityków uniosceptycznych, tzn. - sprzeciwiających się przyjęciu przez Polskę konstytucji Eurosojuza w postaci Traktatu Reformującego. Pragnę zwrócić uwagę, że to jest właśnie wspólna cecha partii, które ponad podziałami zawarły porozumienie w sprawie skrócenia kadencji Sejmu i przyspieszonych wyborów. Czy miały one taka właśnie intencję - tego nie wiem, ale w polityce nie intencje się liczą, tylko skutki. A skutek będzie taki, że zgodnie z niemieckim życzeniem wyrażonym w Deklaracji Berlińskiej, Polska bez mrugnięcia okiem i bez szemrania przyjmie w nadchodzącym roku konstytucję Eurosojuza i to bez przeprowadzania referendum, bo w Sejmie może nie być już nikogo, kto by taki postulat zechciał podnieść. A zatem - czy warto tracić czas i obciążać sobie pamięć wsłuchiwaniem się w gdakanie posłów na ostatnim posiedzeniu? Jeśli w ogóle, to tylko o tyle, że Sejm na ostatnim posiedzeniu uchwalił ustawy, których wykonanie podniesie wydatki państwowe co najmniej o 20 mld zł. Ponieważ żelaznym elementem postępowania partii establishmentu jest tzw. zasada neutralności budżetowej, tzn, że wpływy do budżetu nie mogą się pod żadnym pozorem zmniejszyć, a z drugiej strony obowiązuje tzw. „kotwica budżetowa”, tzn. że deficyt nie może przekroczyć 30 mld zł. W tej sytuacji nie może być inaczej, tylko od przyszłego roku będziemy musieli zapłacić frycowe tytułem kosztów tych dobrodziejstw, jakimi Sejm w ostatnim dniu swego urzędowania nas obsypał, wyciskając zarazem pocałunek Almanzora na przyszłym Sejmie i rządzie. SM
14 września 2007 Straszliwa Hela Widziano już wiele żon, które wykończyły kariery małżonków - a często ich obraz po śmierci - ale zagrywka p.Nelly Rokitowej ma w sobie urok świeżości. Pani ta od pół roku (konkretnie: od stycznia) zastanawiała się, czy Swoją Osóbką poprzeć PiS, czy "Samoobronę" - ostatecznie zdecydowała się na robienie kariery przy p.Prezydencie. Skończyło się to odejściem p.Jana Marii Władysława Rokity z polityki. Można to zrozumieć i szanować - ale nie w taki sposób, jak p.Nelly. Powiedziała Ona przy tym, że "nie jest upoważniona, by ujawniać całą prawdę". I wcale się nie dziwię - tylko sformułowanie p.Rokitowej nie jest właściwe. Powinna była powiedzieć: "Odmawiam odpowiedzi na pytanie, ponieważ odpowiedź mogłaby mnie lub osobę dla mnie najbliższą narazić na odpowiedzialność za przestępstwo"- jak głosi klasyczna formułka prawna. Poszła drogą p.Aleksandra Gudzowatego - pracować na rzecz PiS. Jest przerażające, jak wiele nitek można pociągnąć, jeśli dysponuje się archiwami WSI! Jest to temat do sensacyjnej powieści szpiegowskiej z podwójnym dnem. Może kiedyś ktoś te powieść napisze. Z tragiczną Nelly w roli głównej. P.Rokitowa zdążyła jeszcze powiedzieć: "Wszyscy wiemy, jak Rokita był traktowany w PO (...) Jest mi smutno, że kiedy chcę pracować dla prezydenta, dla polskich kobiet, ze strony dworu Tuska są takie zagrywki". Niewątpliwie polskie kobiety są tym zachwycone. A z punktu widzenia propagandowego: mamy kolejne potwierdzenie tezy, że PO i PiS to partie, które tak naprawdę niewiele dzieli. Może wreszcie pora w Polsce na jakąś prawdziwą opozycję? PS. Przepraszam, że tak krótko - ale trochę to mną wstrząsnęło. JKM
U progu Żydolandu 2007-09-14 Dawno, dawno temu pełniący w Polsce obowiązki Stalina red. Adam Michnik surowo krytykował penetrowanie rodzinnych powiązań osób publicznych. Zdarzały się naturalnie wyjątki, np. w roku 1990 nie tylko wolno było, ale nawet należało zająć się stosunkami rodzinnymi Stanisława Tymińskiego, że „bije żonę”. Podobnie niedawno „Gazeta Wyborcza”, proponując scenariusz do filmu o ks. Jankowskim, sugerowała, że „mamusia” miała wejścia nawet „do gestapo”. Zatem - jak wystąpi „potrzeba etapu” - można zajmować się nawet „mamusiami”. Ano, skoro tak, to przypominam sobie mamusię red. Michnika, upiorną stalinówę Helenę Michnik, która w intencji przerobienia tubylców na „ludzi sowieckich”, pisała dla nich podręczniki historii, zatwierdzane przez Ministerstwo Oświaty. Dzięki temu red. Michnik, który wtedy nie był jeszcze redaktorem, tylko wunderkindem, mniej więcej takim, jak dzisiaj Sławomir Sierakowski, mógł „poszukiwać sprzeczności”. Jak tylko zdybał jakąś sprzeczność między tym, co, dajmy na to, zobaczył na własne oczy lub usłyszał od starszych ludzi, a tym, co napisała mamusia, zaraz triumfalnie to ogłaszał. Zdumieni taką mądrością emerytowani działacze ruchów robotniczych z różnych egzotycznych krajów cmokali z zachwytu - aj, ten nasz Adaś, jakie to mądre dziecko! W ten sposób ukształtowała się reputacja przyszłego autorytetu moralnego, który w końcu uznały nie tylko „Żydy”, ale nawet „Chamy”, w słusznym przekonaniu, że red. Michnik też nie będzie zainteresowany w forsowaniu emancypacji narodu tubylczego. I słusznie myśleli. Wprawdzie w 2002 roku wystąpiły pewne nieporozumienia, ale między kupcami o takie rzeczy nie ma gniewu; pan Rywin - dobry kupiec, ale pan Michnik - też dobry, a może nawet jeszcze lepszy kupiec, więc wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. To znaczy - zakończyłoby się, gdyby do tej kłótni w rodzinie nie wmieszała się tubylcza hołota, najwyraźniej uznając, że jest to moment sprzyjający wybiciu się na niepodległość wobec swoich dotychczasowych dobroczyńców, co to najpierw tresowali ich na ludzi sowieckich, a potem zaczęli tresować ich do demokracji i „społeczeństwa otwartego”. Tymczasem red. Michnik jeszcze w latach 80-tych przewidział, że tubylczej hołocie na żadną emancypację pozwolić nie można, bo wtedy zaraz odda się ona swoim ulubionym rozrywkom w postaci „faszyzmu” a nawet - co jest jeszcze gorsze - „klerofaszyzmu”, który zaraz będzie próbował budować tu „państwo wyznaniowe” z „ajatollahami” na czele, podczas gdy wiadomo, że na czele „społeczeństwa otwartego” muszą stać jego przedstawiciele, których otwartość została uprzednio sprawdzona i zatwierdzona zarówno wcześniej przez Stalina, jak i później - przez „filantropa”. Dlatego też red. Michnik, wespół z innymi otwarciuchami postawionymi na odcinku tubylczym, jak np. „drogi Bronisław”, oraz czeladzią, wśród której wybijają się zwłaszcza redaktorzy Żakowski, Lis i Wołek, przystąpił do mobilizowania otwarciuchów rzuconych na różne odcinki cudzoziemskie, tzn. pardon - oczywiście na odcinki „międzynarodowe”, żeby emancypacyjne ciągoty tubylczych ambicjonerów napiętnować i obnażyć, a napiętnowawszy i obnażywszy - skonfundować ich, a zwolenników - rozproszyć. Jednak, mimo mobilizacji, w której wyróżnił się szczególnie „drogi Bronisław”, mimo piętnowania i obnażania - skonfundowanie i rozproszenie natrafiło na nieprzewidzianą trudność w postaci zatwardziałości tubylców. Tymczasem bieg wypadków najwyraźniej zaczął zmierzać w stronę przedterminowych wyborów. Otwarciuchy wykombinowały sobie tedy, żeby na jednym ogniu upiec aż dwa półgęski. Zainspirowały Wacława Havla, który przecież także z otwarciuchów, do wystąpienia z projektem, by najbliższe wybory parlamentarne w Polsce odbyły się pod nadzorem międzynarodowym. Pretekstem jest oczywiście „faszyzm” i w ogóle, ale tak naprawdę idzie o załatwienie dwóch spraw. Po pierwsze - żeby przy tej okazji pogłębić proces podważania polskiej suwerenności politycznej, a po drugie - by w ten sposób kontynuować akcję „upokarzania Polski na arenie międzynarodowej”, jaką w kwietniu 1996 roku zapowiedział ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów Izrael Singer. Warto zwrócić uwagę, że jeden cel łączy się z drugim. Akcja „upokarzania” ma bowiem na celu skłonienie polskich władz państwowych do wypłacenia żydowskim organizacjom „przemysłu holokaustu” 60, a może nawet 65 mld dolarów pod pretekstem „odszkodowań”. Jednocześnie, jeszcze za kadencji prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, rozpoczęła się i nabrała tempa akcja „przywracania” obywatelstwa polskiego Żydom. Obecnie - jak informuje „Gazeta Wyborcza” - akcja ta przybrała charakter masowy. Coraz więcej Żydów ma polskie paszporty, ale do Polski nie przyjeżdżają - jakby na coś czekali. Ja oczywiście nie wiem, na co, bo nie jestem osobą, której by się zwierzali, ale nie jest wykluczone, że czekają na te 65 miliardów dolarów. Czym innym bowiem jest przyjazd, że tak powiem, na gołą ziemię, a czym innym - miękkie lądowanie na ziemi wymoszczonej dolarami. Oczywiście lepiej wylądować w charakterze szlachty, której powierzony został nadzór nad niesforną masą tubylczą. I dopiero na tym tle możemy w pełni zrozumieć apel, jaki pod adresem Niemiec na gościnnych łamach „Vanity Fair” sformułował Aleksander Kwaśniewski. Były prezydent Polski, o którym złośliwcy rozpuszczają pogłoski jakoby naprawdę nazywał się Stolzman i „wywodził z karczmarzy”, zachęcił Niemcy, by w razie ponownego zwycięstwa Kaczyńskich zaczęli ostrzej reagować na ich prowokacje. Nawiasem mówiąc, jest to kolejna przesłanka przemawiająca za teorią reinkarnacji; czyż w Aleksandrze Kwaśniewskim nie objawił się duch podkanclerzego Hieronima Radziejowskiego, co to sprowadził na Polskę szwedzki potop? Ale mniejsza o to; czy „ostrzejsza” reakcja Niemiec nie musiałaby polegać na przejściu do porządku nad rezultatem wyborów i zainstalowaniu administracji tubylczej z „otwarciuchów”, którzy najwyraźniej nie mogą się już doczekać i tych pieniędzy, i tego szlacheckiego statusu? W tym kontekście można lepiej zrozumieć również nasilenie agitacji za „judeochrześcijaństwem”, której towarzyszą ataki na Radio Maryja, jakoby „dzieliło” Kościół w Polsce. Operacja zainstalowania w Polsce tubylczej administracji z „otwarciuchów”, których w Chicago nazywają „ekspertami”, jest bardzo delikatna, więc nie można zaniedbać żadnego odcinka, zwłaszcza tak w Polsce ważnego, jak religijny. Uzyskanie w Polsce przewagi przez „judeochrześcijaństwo” dla którego sprawą najważniejszą jest „dialog z judaizmem”, niewątpliwie ułatwiłoby przeprowadzenie operacji zainstalowania tu „Ziemi Obiecanej”. Z tej perspektywy nadchodzące wybory wydają się tylko epizodem. SM
To, co najważniejsze 2007-09-14 „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu” - przestrzegał Antoni de Saint-Exupery w „Małym Księciu”. I rzeczywiście. Ledwo tylko rozwiązał się Sejm i ruszyła kampania wyborcza, rozpoczęła się operacja tworzenia list wyborczych. Jest ona niewidoczna dla oczu przede wszystkim ze względów pedagogicznych - żeby wyborcy nie zobaczyli, do jakich upokorzeń i poświęceń zdolni są politycy, byle tylko zostać kandydatami. Ukrycie tej operacji wewnątrz gabinetów ścisłych kierownictw partyjnych z jednej strony pozwala uwzględnić konieczności pedagogiczne, ale z drugiej - pozwala szefom partii lepiej poznać kandydatów: „na co mierzy, na co zdatny, czy zeń ma być rządca kraju, czy podstoli, czy też szatny” - albo w ostateczności kapciowy, co też bywa znakomitą odskocznią do kariery. Procedura ta jest niewidoczna dla oczu. Widoczne są tylko jej niektóre zewnętrzne znamiona. Na przykład z PiS-u do Platformy Obywatelskiej przeprowadził się poseł Mężydło, a znowu poseł Rokita z Platformy Obywatelskiej „rozważa” podobno jej opuszczenie. Z powodu takich wiadomości świat wstrzymuje oddech, ale to jeszcze nic w porównaniu z zablokowaniem dostępu do listy wyborczej SLD Leszkowi Millerowi. Przy takich okazjach wypływają na powierzchnię różne niedyskrecje, ot na przykład, że na czele Sojuszu Lewicy Demokratycznej wcale nie stoją „młode wilczki”, tylko „młode hieny”. Skoro takie diagnozy stawia sam Leszek Miller, to czy wypada im zaprzeczać? Jasne, że nie, ale to oznacza, że i pan Olejniczak, i pan Napieralski... A to ci dopiero siurpryza, a to ci menażeria! Ale nie tylko o takie niedyskrecje chodzi. Kto wie, czy zablokowanie Leszkowi Millerowi dostępu na listę wyborczą SLD wyraża tylko zwykłą niechęć do starych aparatczyków, czy tez może jest również sygnałem odwrotu od opcji amerykańskiej w polityce zagranicznej? Bądź co bądź to właśnie Leszek Miller spędził trochę czasu w centrali CIA w Langley i najbardziej zasłużył się przy załatwieniu sprawy płk. Kuklińskiego. Coś może być na rzeczy, bo w „Rzeczpospolitej” również Paweł Zalewski wzywa do szukania sojuszników po sąsiedzku, a nie gdzieś daleko, no a były prezydent Aleksander Kwaśniewski na łamach „Vanity Fair” zachęcał Niemcy, by w razie powtórnych rządów Kaczyńskich na ich prowokacje reagowały „inaczej”. Być może jest to też znak jakiegoś procesu niewidocznego na razie dla oczu, chociaż z drugiej strony otoczenie Aleksandra Kwaśniewskiego bagatelizuje cały incydent, zwłaszcza że były prezydent, swoim zwyczajem, za psotę przeprosił. Jakże tedy mieć do niego pretensje czy o to, czy o pijaństwo w Charkowie, za które też przecież przeprosił, a wcześniej - może nawet zwrócił? SM
15 września 2007 "Teraz będzie Korwin - to wyłączcie!"- usłyszano od reżysera jednej z telewizyj relacjonujących Konwencję Wyborczą Ligi Prawicy Rzeczypospolitej. Inna telewizja nie połapała się, że kol.Wojciech Popiela jest Prezesem UPR, więc transmisję ucięto dopiero po dwóch minutach Jego przemówienia. Taktyka ONYCH, czyli Ciemnej Strony Mocy, jest oczywista: wykorzystać to, że musimy startować jako LPR, ukryć start UPR na tych listach i za wszelką cenę przekonać wyborców, że to tylko ten niepoważny Giertych.Na szczęście istnieje internet. Proszę więc wszystkich niesieciowych objaśniać nie tylko o tym, że UPR startuje z list LPR, ale i o tym, że LPR bardzo rzetelnie przejęła większość gospodarczych propozycyj UPR, a merdia usiłują nas, jak zawsze, uważać za nieistniejących. Jeśli ONI najzacieklej zwalczają UPR - to kto jest ICH największym wrogiem? Pytanie za 1 punkt? Z Konwencji jestem w 4/5 zadowolony. Czasu mieliśmy wprawdzie trochę mniej, niż ustaliliśmy - ale za to mówcy LPR traktowali nas (z wzajemnością) z całą rewerencją. Alians z LPR i PR uważam więc za udany. Oczywiście w niektórych sprawach różnimy się, nawet dość wyraźnie - ale o tym przecież nie mówimy. Dzięki temu nasze elektoraty będą się dodawać, a nie skrajać. I o to chodzi. Ostatni publikowany sondaż (pytanie o LPR + UPR + PR) dał nam 6,1%, ale następny, który będzie opublikowany w poniedziałek, 7%. Jeszcze dwa razy tyle - i będę w miarę zadowolony. Znów przepraszam, że krótko - ale dziś sobota - i to z tych sobót, kiedy pracuję nad "Najwyższym CZAS!"-em... JKM
Hieny się niepokoją? 2007-09-15 Jeszcze kierownictwa partii nie zdążyły pozatwierdzać list wyborczych, a stopień onieprzytomnienia wśród polityków powoli narasta. Kiedy osiągnie punkt krytyczny, politycy wprowadzeni już na dobre w stan amoku, zaczną wprowadzać w podobny amok wyborców. Czasami stopień narastania takich emocji można obserwować dosłownie z godziny na godzinę. W 1990 roku, podczas wiecu, zwołanego w Hali Mirowskiej Stanisława Tymińskiego, mówca rozpoczął spokojnie od przypomnienia, jak to inny ówczesny kandydat na prezydenta, Tadeusz Mazowiecki, w latach stalinowskich, na łamach PAX-owskiego tygodnika sponiewierał biskupa Czesława Kaczmarka, skazanego po ciężkich torturach przez krzywoprzysiężny sąd. Kiedy atmosfera wiecu się podgrzała, pan Tymiński podniesionym głosem oznajmił, że Tadeusz Mazowiecki „prześladował” biskupa Kaczmarka. Minęła jeszcze godzina, sala rozgrzewała się coraz bardziej i w pewnym momencie pan Tymiński krzyknął, że Tadeusz Mazowiecki „torturował” biskupa Kaczmarka. Wprawdzie temperatura kampanii nie osiągnęła jeszcze swego apogeum, ale wydaje się, że ludzi o słabszych głowach zaczyna już ogarniać gorączka. Taki przypadek zdarzył się najwyraźniej pani Joannie Senyszyn, wiceprzewodniczącej Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a więc należącej do ścisłego kierownictwa, w którym - według rewelacji Leszka Millera - dominują „młode hieny”. Pani Senyszyn z pewnością do nich nie należy, bo okres pierwszej młodości ma już dawno za sobą, raczej bohatersko walczy z upływem czasu. Ten okres jednak ma też swoje niebezpieczeństwa, m.in. w postaci gwałtownych uderzeń emocjonalnych do głowy. Jedno z nich przybrało postać krytyki Janusza Korwin-Mikke. Pani Senyszyn zarzuciła mu brak „twarzy” oraz „honoru”, a także stwierdziła, że prezentowana przez niego teoria państwa i wolności „jest pozbawiona sensu”. Ponieważ ewolucję ideową SLD można sprowadzić do tego, że duet Marks i Engels zastąpiony został duetem Marks i Spencer, to nie jest pewne, czy pani Senyszyn nadal uważa państwo za „narzędzie ucisku w rękach klasy panującej”, czy hołduje jakiejś innej teorii. Czy w SLD po staremu obowiązuje formuła, że wolność to „uświadomiona konieczność”, czy też każdy może myśleć po swojemu? wiadomo tedy, czy pani Joanna jest w stanie w ogóle zrozumieć teorie państwa i wolności odmienne od wyuczonej politgramoty, zatem nic dziwnego, że uważa je za pozbawione sensu na tej samej zasadzie, wg. której żaden człowiek nie jest zadowolony ze swojej fortuny, a każdy - ze swego rozumu. Nie byłoby sensu zatrzymywać się dłużej nad tym uderzeniem emocji do głowy pani prof. Senyszyn, gdyby nie przyczyna, dla której tak zirytował ją Janusz Korwin-Mikke. A przyczyną tą jest ogłoszenie porozumienia wyborczego Ligi Polskich Rodzin, Prawicy Rzeczypospolitej i Unii Polityki Realnej. Skoro to porozumienie wzbudza taki niepokój w szeregach SLD, że pani prof. Senyszyn aż rzuciło się na głowę, to warto się zainteresować, cóż takiego groźnego nasze komuchy w tym dostrzegły. Nietrudno się domyślić, że ich zaniepokojenie wzbudza groźba pojawienia się na polskiej scenie politycznej autentycznej prawicy, zarazem narodowej, chrześcijańskiej i wolnorynkowej. SLD uwodzący dotąd swoich czekistów iloczynem Lenina i Rywina na taką konfrontację nie jest chyba przygotowany. Wydawało się przecież, że dzięki porozumieniu gen. Kiszczaka ze swymi agentami przy okrągłym stole takie ryzyko już się nie pojawi, ale życie płata figle. SM
16 września 2007 Problem pozycji kutasa Myślałem, że w dzisiejszych ciężkich czasach Policja - a od czasu śmierci śp.Barbary Blidowej zwłaszcza komenda woj.katowickiego - jest b.zajęta poważnymi sprawami. Tymczasem okazuje sie, że po tygodniach ciężkiej pracy KWP w Katowicach znalazła zbrodniarza - czyli p. Marka W. z Cieszyna, który tak spozycjonował w "Google" stronę www. prezydent. pl, że pojawiała się, i to na czele, listy responsów na słowo "kutas". Jestem w wyjątkowo dobrej pozycji, by zabierać w tej sprawie głos, gdyż ZAWSZE starałem się szanować Urząd Prezydenta i domagałem się jego ochrony. Tu jednak uważam, że trochę (to nie ironia: trochę) przesadzono. Przede wszystkim: wyszukiwarka działa na zasadzie kojarzeń. Każdemu się może wszystko kojarzyć ze wszystkim. Obronie (bo sprawa trafi zapewne do sądów, które też się widocznie nudzą) podpowiadam: być może panu Markowi W. Pan Prezydent kojarzy się z herosem, który nie dopuścił do przemarszu tych kutasów z "Parady Równości"... Po drugie: słowo "kutas" jest neutralne. Sam go często używam w towarzystwie - np. na określenie ciężkiego frędzla na końcu linki do firanek. To, że słowo "kutas" a także "laska" czy tysiąc innych są w drugim czy trzecim znaczeniu używane na oznaczenie tego i owego nie powoduje wyłączenia ich z języka. Tym niemniej to b.słaba linia obrony, gdyż intencja p.Marka W. była oczywista - i choć nie da się tego zakwalifikować jako "obelgę", to była to niewątpliwie próba ośmieszenia. Myślę, że właściwe by tu było jakieś warunkowe umorzenie postępowania - bo samo informowanie o tym procesie jest też ośmieszeniem Głowy Państwa. Takie drobne i śmieszne sprawy trzeba załatwiać po cichu - a nie dawać żer hienom dziennikarskim! Uprzejmie zwracam uwagę, że gdyby nie zajęła się tym Policja, tryumfalnie zawiadamiając o tym sukcesie prasę, to poza drobnym gronem ludzi wpisujących do "Googla" słowo "kutas" - nikt by tego nie zauważył i Autorytet Głowy Państwa nie doznałby uszczerbku. Jak mawiał założyciel UPR, śp.Stefan Kisielewski: "Socjalizm - jest to ustrój, w którym bohatersko rozwiązuje się problemy... nie znane w żadnym innym ustroju". Ciekawe, jak ONI rozwiążą ten problem? Pro domo sua: być może już tej nocy na YouTubie pojawią się przemówienia z Konwencji Wyborczej LPR-PR-UPR. Polecam świetne mowy kol.Wojciecha Popieli i WCzc.Artura Zawiszy (PR). Mile rozczarowałem się też słuchając przemówień pp. Janusza Dobrosza i Mirosława Orzechowskiego z LPR. Pozostałe trzy: na normalnym, równym poziomie: powiedzielismy po prostu to, co trzeba było powiedzieć - i tyle. PS. Przy zapisywaniu tego zobaczyłem na stronie blogóew ONET-u biadolenia jakiegoś homosia, że "politycy staraja się ograniczać prawa gejów". Więc publicznie wzywam Homo-Anonima by napisał JAKIE "prawa homosiów" są im w Polsce odbierane? Z góry (nie jestem homosiem!) odpowiadam: Ja też nie mogę zawrzeć małżeństwa z mężczyzną - a może bym chciał z sąsiadem-90-latkiem, który chce mi przekazać majątek, a nie chcemy płacić podatku spadkowego! Ani z krową. Ani z np. 13-latką. Aj, jaki ja jestem dyskryminowany!! Przemarsz Zwolenników Miłości Oralnej (hetero, jak najbardziej) też zostałby zapewne zakazany. Co jeszcze? JKM
Pranie mózgów Zaczęła się kampania wyborcza, a wraz z nią kampania demagogii i kłamstw, w których króluje Platforma Obywatelska. Wiadomo, że bój o fotele na Wiejskiej będzie bardzo ostry, gdyż nie są to zwykłe wybory. Zadecydują one, czy będziemy kontynuowali budowę silnego, suwerennego i bezpiecznego państwa, czy też na powrót pogrążymy się w korupcyjnych układach i aferach, tak charakterystycznych dla Polski okrągłostołowej. Temu - przy wszystkich słabościach personalnych i programowych - wojnę wydał PiS i stąd wziął się kontratak tzw. współkoalicjantów i opozycji, którzy w końcu zjednoczyli się we wspólnym froncie obrony "układu". Wśród sił, zmierzających do restytucji ancien régime pierwsze skrzypce w koncercie agresji gra Platforma Donalda Tuska. Rozpoczęło się od billboardów-nekrologów (których bohaterem negatywnym jest w istocie sama PO!), a teraz po kolejnej konwencji wyborczej wiemy, że w kampanii Tusk i jego kamanda wykorzystają stare, odgrzane kotlety antypisowskie i antyprezydenckie. Zostanie więc np. pokazany biedny Janusz Kaczmarek zatrzymywany przez złą ABW - nic to, że nawet Giertych po tym, jak zapoznał się z zarzutami prokuratury, zrezygnował z Kaczmarka jako kandydata na premiera. Jest ofiarą dyktatury i koniec! Zobaczymy i prezydenta z jego kwestią o "dziadzie". Na nic nowego platformersów nie stać, gdyż nie mają żadnego punktu zahaczenia. Z ich kampanii będzie jeden jedyny pozytyw - jedną z twarzy kampanii będzie Hanna Gronkiewicz-Waltz, skompromitowana prezydent Warszawy, co to zastała stolicę uporządkowaną, a zostawia rozkopaną. I dobrze, bo przez to PO dostanie parę punktów... mniej. PO wtłacza do głów wyborców, że są reformatorami, ale prawdę pokazuje jej reakcja na wypuszczenie przez PiS spotu ostrzegającego przed powrotem oligarchii mafijnej. Dla użytku gawiedzi zapowiedziała, że na początku przyszłej kadencji złoży w Sejmie projekt ustawy, która rozbije "oligarchiczny układ", który zbudowało w ostatnich dwóch latach PiS. Niech ludzie zobaczą, jaka ona jest pryncypialna... Tyle że nie kto inny, jak ludzie PO przez lata po 1989 r. decydowali o polityce przekształceń własnościowych, a w ostatnim Sejmie razem z postkomunistami blokowali pracę sejmowej komisji śledczej, mającej zbadać zgodność z prawem procesów prywatyzacyjnych w siedemnastu ostatnich latach. To jest dopiero walka z korupcją! Czarna propaganda to tylko jedno ze zjawisk wyborczych, inne to robienie z tata wariata. Jeden z prominentnych polityków LiD przekonywał niedawno, że ugrupowanie to ma charakter... centrowy, choć na listach wyborczych aż ciemno od czerwonych życiorysów. A nuż ludzie uwierzą...Na dodatek narodziła nam się patriotyczna lewica w postaci... Samoobrony, która idzie do wyborów pod hasłem "O prawdę i godność". - Idziemy w kierunku tych ludzi, którzy utożsamiają się z lewicą patriotyczną, szanującą wartości, historię, tradycję, wiarę przodków naszych. Taka lewica jest potrzebna w Polsce - mówił Andrzej Lepper, grożąc jednocześnie wytoczeniem kolejnych dział przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. Ale kto poważnie traktuje lidera Samoobrony inaczej niż kłótliwego watażkę prowadzonego na długiej smyczy przez postkomunistów? Druga przystawka, Roman Giertych, też nie próżnuje, zajmując się tym, w czym jest znakomity: szkodnictwem politycznym i populizmem. Zawarł właśnie hiperegzotyczną programowo koalicję z Unią Polityki Realnej i mieszczącą się w windzie Prawicą Rzeczypospolitej. Według Marka Jurka, porozumienie ma zagwarantować obecność prawicy w Sejmie, bez której nie stworzy większości odpowiadającej interesom Polski. Liderowi Prawicy trzeba oddać tę sprawiedliwość, że wystartuje do Senatu, a nie do Sejmu. Tym samym nie dał wmanewrować się Giertychowi, któremu ma za złe m.in. sojusz z Samoobroną i popieranie Janusza Kaczmarka na fotel premiera, w grę, w której chodzi o zapewnienie LPR-owi 3 proc. wymaganych do otrzymania dotacji od państwa. Przyznaję, że w całym tym układzie żal mi zwłaszcza UPR, gdyż była to zawsze partia czysta, walcząca z agenturą, o ściśle skonstruowanym programie gospodarczym i politycznym, całkowicie różnym od tego LPR. Szkoda dorobku tej partii, trwonionego w wyścigu do koryta, które UPR zawsze wyśmiewała... Inicjatywa Giertycha ucieszyła bardzo... Marka Borowskiego z LiD: - Chciałbym, aby ugrupowań na prawicy było jak najwięcej - stwierdził z lekkim uśmiechem numer jeden na liście w Warszawie w TVN24. Trudno się tej satysfakcji dziwić. Borowski, stary wyjadacz komunistyczno-postkomunistyczny, dobrze pamięta czasy Polski okrągłostołowej, gdy lewica spokojnie kolejne wybory wygrywała, korzystając z rozbicia elektoratu prawicowego, nie mogącego wybrać pomiędzy kilkunastoma blokami prawicowymi. Jeżeli ktoś nie wierzy, że w wyborach chodzi o wrócenie Rzeczypospolitej do czasu sprzed 2005 r., powinien wsłuchiwać się pilnie w słowa polityków obozu postkomunistycznego. Aleksander Kwaśniewski już deklaruje wprost: LiD powstał ponad podziałami, a jego mit założycielski to porozumienia "okrągłego stołu", konstytucja RP oraz przystąpienie Polski do UE. - Głosujcie na tych, co mają za sobą taki dorobek (...), głosujcie na formację, która powstała ponad podziałami. A jak wygrają - będzie sielsko, gdyż zatriumfuje spokój i normalność oraz dobre rządy, zamiast głupich wojen. Czytaj: nie będzie IPN, lustracji, wyrzuci się religię ze szkół, zliberalizuje na powrót prawo, by można było dawać dzieciom narkotyki do szkół i wypuszczać kryminalistów na wolność. Tylko że... Niech sobie krzyczą, kłamią, atakują z billboardów. Im więcej agresji - tym gorzej, gdyż Polacy tego w życiu politycznym nie lubią! Więc PiS te wybory chyba wygra, i nawet nie dlatego, że coraz lepsze są dla niego sondaże, a w badaniu PGB partia Kaczyńskiego wyprzedza PO o 4 proc. PiS wygra, gdyż twierdzi tak Lech Wałęsa! "Pierwszy Elektryk" w komentarzu opublikowanym na portalu "Wirtualna Polska" napisał wprost, iż PiS wygra bezwstydnie. Nie ma żadnych powodów, żeby stało się inaczej. Tych powodów nie dostarcza opozycja z Platformą. PiS realizuje swój plan nieoddawania władzy i użyje wszystkich metod, żeby rządzić przez następne lata. Wejście w kampanię już to zapowiada. Przestrzegam jeszcze raz poważnie: PiS wygra. Z podkładanymi bombami lub bez. Piotr Jakucki
Wątpliwe transfery - Zawiodłem się na Jarosławie Kaczyńskim. Ze zgorszeniem obserwowałem konwulsje obozu rządzącego. Ja się nie zmieniłem - powiedział Radosław Sikorski, były minister obrony narodowej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, na konferencji prasowej zapowiadającej jego przejście z PiS do Platformy Obywatelskiej i start w wyborach parlamentarnych z listy tej partii w Bydgoszczy. Platforma mogła tego dnia triumfować. Zapowiedziała także następne ciekawe wydarzenia, czyli "transfery" z PiS do PO. Ja tego dnia zawiodłem się na Radosławie Sikorskim, lubiącym się nazywać Radkiem, tak zdrobniale, żeby było mile, sympatycznie, po koleżeńsku, podobnie jak na mediach wymusił nazywanie siebie Jurkiem, pan Jerzy Owsiak, ten od "orkiestry". Zawiodłem się na Sikorskim, bo powód podany przez niego w świetle kamer telewizyjnych i towarzyszących im uśmiechów czołowych działaczy Platformy wpisuje się w ciąg wątpliwych moralnie zachowań polityków, którzy za nic mają głosy swoich wyborców. Radosław Sikorski był kojarzony z rządem premiera Jana Olszewskiego, z AWS-owskim rządem Jerzego Buzka, a ostatnio z sukcesem wyborczym PiS Jarosława Kaczyńskiego. W tym towarzystwie widzieli go wyborcy, którzy na niego oddali swoje głosy. Nie w gronie osób, które - nie da się tego wymazać z historii - odegrały główną rolę w obaleniu pierwszego prawicowego i niepodległościowego rządu Jana Olszewskiego. Jeżeli dziś, jak twierdzi Sikorski, obserwował ze zgorszeniem konwulsje rządu Jarosława Kaczyńskiego, to znaczy, że wszystkie próby, łącznie z ostatnimi - nielojalność koalicjantów, zdrada Janusza Kaczmarka - wysadzenia w powietrze tego rządu nie budziły w nim żadnego sprzeciwu. Inaczej mówiąc: akceptował wszystkie agresywne, prowokacyjne i destrukcyjne poczynania opozycji z ostatniego okresu. Był już poza rządem i czuł się pewnie skrzywdzony. Czy jednak to tłumaczy jego postawę? Nie znamy szczegółów dymisji Radosława Sikorskiego, co nie znaczy, że wkrótce jako kandydat na stanowisko ministra obrony albo ministra spraw zagranicznych z poręki swojej nowej partii, Platformy Obywatelskiej, nie ujawni nam tych szczegółów. Wszystko jest możliwe w demokracji. Nie da się jednak zapomnieć szokującej w czasie jego urzędowania na stanowisku ministra obrony narodowej, a już dziś w świetle nowych faktów nie tak znowu zaskakującej reprymendy, jakiej udzielił Antoniemu Macierewiczowi, w przekonaniu, jak się wyraził, że pan minister Macierewicz ją zapamięta do końca życia. Przypomnę, Antoni Macierewicz stwierdził, że większość z ośmiu byłych ministrów spraw zagranicznych, którzy podpisali list otwarty w sprawie nieobecności prezydenta Lecha Kaczyńskiego na szczycie weimarskim, była komunistycznymi agentami. Transfery z partii do partii są możliwe, bo sprzyja temu obecna ordynacja wyborcza. Niestety, żadna z partii nie jest zainteresowana jej zmianą. Żeby znaleźć się na liście wyborczej po rozstaniu się z poprzednią partią, trzeba podjąć, jak wyraził się Radosław Sikorski: męską decyzję. Ta męska decyzja to krytyka partii - a najlepiej jej lidera - na listach której kandydowało się wcześniej do parlamentu. Tak samo jak Radosław Sikorski postąpił Antoni Mężydło. Tu przyczyny "transferu" okazały się wręcz kuriozalne, ale za to bardzo medialne, bo politycznie poprawne. Miał to być jego sprzeciw wobec wspierania przez PiS Radia Maryja i ojca Tadeusza Rydzyka. Do czego może doprowadzić nerwowe szukanie miejsc na listach wyborczych? A jakie przyczyny podadzą ewentualni kolejni transferowcy? Transfery miały też miejsce w drugą stronę. Wejście w szeregi PiS Zbigniewa Religi i Zyty Gilowskiej nie łączyło się jednak z jakąkolwiek z ich strony krytyką Platformy Obywatelskiej ani jej lidera. Oboje pani i pan profesorowie zrobili to z prawdziwą klasą. Problem tzw. transferów jest jednak poważny. Czas przemyśleć postulowaną od lat zmianę ordynacji proporcjonalnej, będącej pod kontrolą sztabów partyjnych partii, na ordynację większościową z jednomandatowymi okręgami wyborczymi. Skoro w wyborach tak wielką rolę odgrywają liderzy, indywidualności i uznane nazwiska, należy umożliwić wyborcom ich bezpośrednią weryfikację. Jeżeli kandydaci uzyskają akceptację, wówczas będą mogli mieć większy wpływ na swoich politycznych przywódców oraz będą mogli swobodniej realizować swoje polityczne koncepcje i ambicje. Na razie o ich szansach wyborczych decydują przewodniczący partii, a szanse te to kolejność miejsca na liście wyborczej w danych okręgu, wskazanym palcem przez władze partii. Niestety, aby dostać się na te miejsca, trzeba jak to w życiu zapłacić dość wątpliwą walutą - jakimś "hakiem" na byłych partyjnych czy rządowych kolegów. Wojciech Reszczyński
Refleksy Gdy w 1989 r. urządzono nam szopkę pod tytułem "Laica i SB odzyskują suwerenność Polski" - Jan Olszewski ocenił wtedy, że jest to traktowanie Polski jak bantustanu. Wielu podzielało jego zdanie. Wbrew kłamliwym "wspomnieniom", jakie można czasem przeczytać, społeczeństwo czuło Przekręt Stulecia i nie było entuzjazmu z powodu rzuconej nam jako ochłap jednej trzeciej demokracji.
Wówczas wielcy politycy Zachodu, z chwalebnym wyjątkiem M. Thatcher, zaczęli na wszelkie sposoby przekonywać Polaków, żeby brali to, co im się łaskawie oferuje - całkiem jakbyśmy wrócili do 14 sierpnia 1914 r., gdy wielki książę Mikołaj Mikołajewicz obiecał Polsce ograniczoną autonomię w ramach imperium carów. Ich mantrą było, by w żaden sposób nie zaszkodzić "Gorbiemu", który na Zachodzie stał się popularniejszy od Johna Lennona. Wiemy co było dalej. Plan zamiany baz rosyjskich na półlegalne placówki KGB, rok 1992, ropa i gaz po kawałku oddawane Moskwie... i odmowa przez MSZ pomocy w publikacji opracowania grupy utytułowanych historyków na temat losu jeńców bolszewickich z czasu wojny 1920. Albowiem przygwożdżenie obecnych kłamstw rosyjskich mogłoby, jak się dowiedzieli - rozdrażnić Rosję. Taka to i była nasza "niepodległość"...Ale dziś znowu się Polaczkom zamarzyła - i tym razem nasi, nieco już zniecierpliwieni przyjaciele, przybywają z bardziej jasnym przesłaniem. Zaproszeni przez nadzorców tubylczej ludności, czyli Krajową Radę Sądownictwa, prawnicy europejscy wezwali na dywanik Z. Ziobrę, a gdy odmówił przybycia, wysłali mu Pierwsze Poważne Ostrzeżenie. Jednocześnie przyjechał p. Havel, by ostrzec mieszkańców bantustanu pod nazwą RP, żeby przestali brykać, bo wybierają się tu już komisarze, to jest - obserwatorzy. Pan Havel prezentowany jest jako Wielki Autorytet Moralny, ponieważ kiedyś donosił, a potem przestał, za co go uwięziono. Ale w tym więzieniu pisał, całkiem jak Michnik, obszerne epistoły i eseje, drukowane na Zachodzie. W 1989 r. reżim Czechosłowacji, uważany za jeden z najbardziej betonowych, po trzech dniach demonstracji potulnie oddał mu władzę. Odbyło się to comme il faut, w sali pałacu na Hradczanach, ze ściskaniem rąk i przekazywaniem dokumentów, jakby nigdy nic. Wiemy dziś, że był to spektakl wyreżyserowany przez czeską SB. Potem p. Havel blokował wszelkie próby dekomunizacji i opóźniał lustrację. Jedną z przyczyn oderwania się Słowacji było to, że czescy aparatczycy i esbecy nadal się tam panoszyli. Zaraz po śmierci żony Olgi, do której pisał wydane potem w wielu krajach listy z więzienia - ożenił się z aktorką, która brała udział w propagandowym "szmaceniu" więźniów politycznych za czasów Husaka. A potem czescy historycy i dziennikarze odkryli, że taśmy z jego przesłuchań w śledztwie - zniknęły. A już tylko parę osób w Polsce wie, że dawny działacz opozycji, który próbował prześledzić jak odbyło się zawłaszczenie majątku Czech przez esbecją i wybranych opozycjonistów - został skazany za pomówienie na półtora roku bez zawieszenia. Jeszcze rok temu można było wyróżnić trzy opcje w "układzie": niemiecką, rosyjską i trzecią, którą nazwę kosmopolityczną. Pierwsza i trzecia były w ścisłym sojuszu, ale ze względu na sprawę tarczy i zagrożenia ze strony Iranu istniały między nimi pewne tarcia. Druga opcja wolała działać z cienia - choć ma swoich nader wymownych przedstawicieli w mediach i nie tylko. Dzisiaj działają one połączone. Widzieliśmy to w Sejmie, widzimy w mediach, zobaczymy w Brukseli i gdzie indziej. Prezydent Wszystkich Polaków postanowił zapewne kandydować na prezydenta Państwa Europy i wykonał już pierwszy ruch w tym kierunku z właściwym sobie taktem, umiarem i rozumem. Trzeba jednak powiedzieć, że nasz "magister" się uczy: nie spił się, nie owinął flagą, a nawet w końcu wystękał przeprosiny. Już za parę lat nauczy się korzystać z chusteczki do nosa. Na zakończenie Sejmu panowie z opozycji zafundowali nam jeszcze raz widowisko pt. "Jak bawią się w parlamentaryzm właściciele III RP". Głównym zapiewajłą i wodzirejem okazał się pos. Roman Gie. Ciekawe, na ile wycenił swoje usługi i czy wyborcy docenią jego handlowo-usługowe zdolności. W każdym razie młodsi widzowie mogli odczuć atmosferę zawartą w niezapomnianych dla starszych osób stenogramach z obrad różnych plenów i zjazdów z udziałem Towarzysza Stalina. Towarzysz Stalin był człowiekiem o wielkim poczuciu humoru i czasem żartował sobie z niektórych działaczy. Po takim żarcie - a czasem nawet parodii, jak był w pogodnym nastroju - stenogram odnotowywał ogólny śmiech, który nasila się do powszechnego rżenia (nie wiem, jak jest w oryginale, ale w polskiej edycji "Dzieł" J. W. Stalina tak to właśnie jest napisane.) Jak widać, prywyczka astałas'. Bo i czemu by nie miała? Piotr Skórzyński
Chichot historii nad Przysuskimi Lasami 1 września na terenie nieistniejącej miejscowości Zapniów, w miejscu byłej gajówki Posada odsłonięto pomnik poświęcony bohaterskim obrońcom Polski z lat 1939-1956. Z inicjatywy uczciwych ludzi pochodzących z tych terenów. Zatem jakie są władze na tym terenie? Odpowiedź zawiera się choćby w tym prostym fakcie, że dwaj przedstawiciele gminy na poświęceniu pomnika - owszem - byli. Lecz żaden z nich nawet nie zgiął krzyża przed świeżo poświęconym kamiennym symbolem tamtych ludzi i ich czynów. Jedyne kwiaty złożyła przedstawicielka Starostwa Powiatowego w Przysusze. I taki właśnie jest podział. Prawicowe Starostwo i siedem z ośmiu gmin Powiatu oraz - wbrew deklaracjom i gestom - czerwone władze miasta i gminy Przysucha. Pan Jan Kowalski z bratem Wiesławem byli dziećmi, gdy wiosną 1952 roku komuniści spacyfikowali ich rodzinną wieś Kacprów w ówczesnym powiecie koneckim, wywożąc ludzi na Ziemie Odzyskane. Była to kara za pomoc żołnierzom AK, BCh, NSZ, a po wojnie żołnierzom niezłomnym z NSZ i WiN. Rozkaz pacyfikacji - według wszelkiego prawdopodobieństwa - wydał Minc i Berman. W 50. rocznicę tamtych wydarzeń na terenie Kacprowa, z inicjatywy braci Kowalskich pośród wysokich już drzew stanął krzyż. Dzisiaj obaj bracia są mieszkańcami Warszawy. Trzeci fundator kamiennego obelisku w Posadzie, Krzysztof Nowek, mieszka w Końskich. W skład komitetu organizacyjnego wszedł także Andrzej Bomba, radny gminy Przysucha. - Nie było łatwo. Piętrzyły się trudności - mówi enigmatycznie Jan Kowalski. Na początku lipca społeczny komitet złożył podanie wraz z dokumentacją budowlaną obelisku do Starostwa Powiatowego w Przysusze. Wkrótce takie pozwolenie wydał stosowny wydział. Starosta Marian Niemirski w rozmowie z "NP" podkreśla fakt, że takie inicjatywy społeczne cieszą każdego, kto pozytywnie myśli o Polsce: - Mając na uwadze tak szlachetne odniesienie historyczne, nie mogłem jak starosta odmówić pomocy komitetowi. Dlatego też poleciłem podległym sobie służbom udzielenie maksymalnej pomocy i wsparcia. Uważam, że każda władza, a szczególnie samorządowa musi dbać o zachowanie tradycji historycznych. Naród bez pamięci przestaje istnieć. Z wielką satysfakcją przyjąłem informację, że starania komitetu organizacyjnego zakończyły się sukcesem. Jako wyraz hołdu bohaterom tej ziemi ufundowałem wiązankę kwiatów złożoną pod pomnikiem w czasie uroczystości poświęcenia.
Duch stalinizmu unosi się nad lasami Jednak nie wszystko szło jak najlepiej. Zaczęły się trudności z innego kierunku. Na początku nadleśniczy z Przysuchy pan Lewiński był pozytywnie nastawiony do inicjatywy. Wybrał nawet miejsce do położenia dwóch głazów z piaskowca, które miały utworzyć obelisk. - Wszystko na nim jest merytorycznie w porządku - i treść napisów, i mosiężny orzeł według wzoru z 1919 r. oraz ryngraf Matki Bożej, też zgodnie z heraldyką. Nagle zaczęło się wszystko walić. Pan nadleśniczy stał się służbistą. Zażądał ode mnie uchwały Rady Gminy Przysucha, zezwalającej na postawienie tych dwóch głazów tworzących obelisk, akceptację Wojewody co do treści napisów, opinię od historyków, że treść napisów odpowiada stanowi historycznemu co do miejsca postawienia obelisku. Jakby tego było mało zażądał uzgodnienia treści napisów z Radą Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Doszło do tego, że dwa głazy już z gotowymi napisami, z osadzonym orłem i ryngrafem musiały być wywiezione z lasu. Stało się tak w wyniku wydania drogą telefoniczną polecenia służbowego leśniczemu nadzorującego składanie obelisku. Cóż, operator dźwigu wywiózł kamienie z lasu i złożył przy drodze w Ruskim Brodzie. Przeleżały tam aż do następnego dnia. Stało się tak jakby na pośmiewisko - dodał Jan Kowalski. Właściciel dźwigu Mirosław Pakosz z Przysuchy za zdublowane kursy z kamieniami oraz za ich ustawianie nie wziął ani grosza. Mówił, że to jego cichy wkład dedykowany pamięci Wojska Polskiego. - Szukano "administracyjnych haków" na prace tych, którzy postanowili upamiętnić pamięć żołnierzy, którzy walczyli i ginęli na tym terenie. Zamiast pomóc, tak jak to czyniły władze starostwa, niektóre osoby mniej lub bardziej związane z gminą w Przysusze, czyniły odwrotnie. Tak skomentował całą sprawę człowiek doskonale znający kulisy wojny na śmierć i życie, jaka już od dłuższego czasu toczy się między różową gminą a prawicowym starostwem. Mój rozmówca nie chce mieć z nikim problemów, Przysucha to taka większa wioska, wszyscy się znają, tutaj o robotę trudno - dlatego prosił o niepodawanie swojego nazwiska. Nadleśniczy z Przysuchy Jana Kowalskiego postawił przed murem. Jednak dzięki zabiegom starosty Niemirskiego udało się sprawę załatwić pozytywnie. Przysucha może poszczycić się najwyższym w województwie mazowieckim bezrobociem - 23 procent (dane dla całego powiatu). Ledwie prosperujące dwie Wytwórnie Płytek Ceramicznych i rachityczny Hortex - zakłady odziedziczone jeszcze z PRL, dają niewiele miejsc pracy. Nowych inwestycji brak, nie licząc sklepu Lewiatan i kolejnego sklepu typu market, który za chwilę będzie otwarty w budynku byłej Spółdzielni Odzieżowej "Postęp". Miejscem pracy jest także 5 szkół, no i same urzędy. W tych instytucjach stężenie krewniaków i znajomków, liczone na jednym metrze kwadratowym - sądzę - znajduje się ponad i tak wysoką średnią krajową.
Chichot historii Nie ma się czemu dziwić, że w sumie bez entuzjazmu miejscowi notable terenu przyjęli inicjatywę, jakichś tam warszawiaków. Miasteczko żyje w kłamstwie historycznym od lat 60. Na miejscowym cmentarzu zaraz przy wejściu znajdują się kwatery - jak wskazują napisy - żołnierzy 23. pułku ułanów grodzieńskich. Jest to chyba jedyne miejsce w Polsce, aby na taką skalę dokonano fałszerstwa historycznego i uparcie - nawet teraz - podtrzymywano go. W istocie leżą tam żołnierze armii austriackiej i rosyjskiej, polegli w bitwie pod Przysuchą w 1916 roku. W latach 60. miejscowa przewodnicząca Powiatowej Rady Narodowej, uwielbiana do dzisiaj w Przysusze Anna Tarnowska zapragnęła mieć na tutejszym cmentarzu miejsce pamięci narodowej. No to ukuto naprędce mit, że na tutejszym cmentarzu leżą żołnierze Września. Ustawiono betonowe krzyże, tablicę i już ładnie wyglądało. A dlaczego Tarnowska "pochowała" poległych akurat z 23. pułku ułanów grodzieńskich? Było w tym ziarenko prawdy, bo 23. pułk ułanów grodzieńskich faktycznie walczył na tym terenie, tylko nie w Przysusze, lecz za Smogorzowem. Polegli z tego pułku pochowani są na cmentarzu w Smogorzowie - 6 kilomerów od Przysuchy. W prawym kącie cmentarza przysuskiego, zaraz przy grobach z I wojny światowej znajduje się mogiła pilota i strzelca, którzy zostali strąceni koło Wienawy. Przywiezieni do lekarza w Przysusze po kilku dniach zmarli. I to są jedyni żołnierze Września, którzy spoczęli na miejscowym cmentarzu. Tylko dlaczego władze gminy pielęgnują kłamliwe fanaberie przewodniczącej Tarnowskiej z Powiatowej Rady Narodowej? Inni żołnierze Września leżą po okolicznych lasach i nikomu z władz gminy nie przyszło do głowy, aby szczątki żołnierzy z Armii "Prusy" wydobyć z zarośniętych chaszczami mogił i przenieść na poświęconą ziemię. Taka ekshumacja, która powinna odbyć się już dziesiątki lat temu, to nie jest problemem pieniędzy, to sprawa braków w myśleniu o historii Polski! Skoro Niemcy ekshumowali swoich żołnierzy na terenie całej Polski, to dlaczego polska władza nie czyni tak samo? Niedaleko nowego cmentarza za Osiedlem Południe w Przysusze znajduje się mogiła strzelca Stanisława Piedrosia z Nowej Wilejki. Niestety, uczniowie i nauczyciele SP nr 2 (mają najbliżej - jakieś 500 metrów) nie interesują się stanem żołnierskiej mogiły. Ale co się dziwić dzieciom, skoro nauczyciele patriotyzm praktyczny mają gdzieś. Zresztą sami mają najczęściej znikome pojęcie o historii, zatem co się dziwić. Gdyby nie starsi ludzie, jakieś nieznane polskie ręce, mogiła byłaby zupełnie zapomniana i jeszcze bardziej zapuszczona. Będzie inaczej?
W Przysusze i gminie z niewielką przerwą od 1983 roku sprawuje władzę Tadeusz Tomasik. Pytam go, jak to się stało, że obecni na poświęceniu dwaj jego najbliżsi współpracownicy nie złożyli kwiatów. - W czwartek otrzymaliśmy zaproszenie. W piątek wziąłem urlop i pojechałem na wesele w rodzinie. Poleciłem, aby moi dwaj najbliżsi współpracownicy wzięli udział w uroczystości. Jednak do głowy mi nie przyszło, że pojadą bez wiązanki kwiatów - tłumaczy. Burmistrz w rozmowie z "NP" obiecał zająć się wszystkimi niedociągnięciami. W pierwszej kolejności zdyscyplinowana zostanie dyrektor SP nr 2 na Osiedlu, skąd najbliżej jest do leśnej mogiły strzelca Stanisława Piedrosia z Nowej Wilejki.
Cichy bohater i poetka od Hubala A uroczystość w Posadzie była przednia, choć skromna. Mszę świętą odprawił u stóp pomnika ks. Lech Mach, proboszcz z parafii Ruski Bród. Wśród zebranych obecny był Marian Nowakowski ps. "Boruta" zamieszkały w Ruskim Brodzie, żołnierz por. Madeja ps. "Jerzy". Człowiek niezwykle skromny. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że podczas akcji "Burza" wchodził w skład plutonu dalekiego rozpoznania, którym dowodził por. "Jerzy". Podszedł aż w okolicę Tarczyna, rozpoznając możliwości ruszenia na pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Obecna była również Helena Duda z Huciska, poetka ludowa, która przez całe swoje dorosłe życie pisze wiersze poświęcone majorowi Hubalowi, hubalczykom i przede wszystkim swoim współmieszkańcom z Huciska, którzy zostali wymordowani przez Niemców w kwietniu 1940 roku. Miała wtedy 14 lat...Pomnik stoi. Na kawałku poświęconej ziemi, która już nie jest ani Lasów Państwowych, ani gminy i powiatu Przysucha. Należy do tych, którzy na tym małym skrawku polskiej ziemi rzucali swój los na stos i nie pytali, a co ja będę z tego miał? A mieli najczęściej mogiłę w głębokim lesie. Jeśli przeżyli, to po wojnie czekały ich ubeckie kazamaty, strach, trudności ze znalezieniem pracy, z wykształceniem dzieci. - Kilka dni temu byłem w Posadzie. Kwiaty na wieńcu jeszcze się trzymają. Wstążki z napisami na trwale ułożyliśmy z żoną napisami do góry. Dzisiaj zachodzimy, a obie wstążki przekręcone są o 180 stopni. Tak, żeby nikt przechodzący nie widział, że to wieniec od starostwa - mówi Jan Kowalski.
Marek Garbacz
Męczeństwo małych warszawiaków Muzeum Historyczne m.st. Warszawy przedstawia exodus warszawiaków po Powstaniu Warszawskim poprzez losy dzieci i ich traumę Ogromna fotografia obozowej rampy. Z głośników dobiega stukot kół. W przyćmionym świetle zdjęcia dzieci - tych szczęśliwych, z przedwojennych czasów - z rodzicami, których wiele z nich wkrótce utraci, w uroczystych ubrankach przy Pierwszej Komunii Świętej. Dokumenty okupacyjne. Przedmioty uratowane z płonącej Warszawy. Obraz domów rodzinnych, które zamieniły się w zgliszcza trudno zdokumentować. Przechował się w sercach. I kontrast: kolorowe rysunki współczesnych małych warszawiaków prezentujące ich domy.
Zabić każdego mieszkańca Pacyfikując bohaterskie miasto, Niemcy skrupulatnie przestrzegali rozkazu Adolfa Hitlera, zgodnie z którym każdego mieszkańca należało zabić. Ten rozkaz dotyczył i dzieci. Straty ludności cywilnej szacuje się na prawie 200 tysięcy zabitych w tym 70 tysięcy zamordowanych. Około 700 tysięcy cywilów wygnano z Warszawy. W okresie od 6 sierpnia do 10 października 1944 r. przez obóz w Pruszkowie przeszło 550 tysięcy warszawiaków oraz 100 tysięcy mieszkańców z okolic podwarszawskich. Stamtąd wywieziono na roboty do Niemiec 150 tysięcy osób, a 50 tysięcy do obozów koncentracyjnych. Rannych bądź niezdolnych do pracy wywieziono do wsi i miasteczek Generalnej Guberni. 32 proc., czyli ponad 1/4 obywateli stolicy stanowiły dzieci i młodzież do lat 18. Okupacja odebrała im wszelkie prawa związane z wiekiem. Nawet nauka i sport zeszły do podziemia. Wygnanie pogłębiło ich tragedię.
Danuta Nizińska, dziś Nizińska-Grzegrzółka, miała wówczas 15 lat. 6 sierpnia, była to niedziela Przemienienia Pańskiego, Niemcy z karabinami gotowymi do strzału wpadli do kamienicy na Górnym Mokotowie i dali mieszkańcom 5 minut na opuszczenie domów. Matka dziewczynki zdążyła chwycić poduszkę i kawałek słoniny. Popędzono ich do pl. Unii Lubelskiej. Noc spędzili razem z innymi stłoczeni w budynku na rogu alei Szucha i Alej Ujazdowskich. Rano z tłumu wyłowiono mężczyzn, a kobiety popędzono ul. Litewską do Marszałkowskiej i dalej do placu Zbawiciela. - Na każdym rogu był ustawiony wielki karabin maszynowy, a przy nim Niemcy w czarnych mundurach. Przechodząc przez plac Zbawiciela, oglądaliśmy ludzkie trupy leżące obok walizek, które były tak zapakowane, że aż wieka się odrywały. Ten widok pamiętam bardzo dobrze - wspomina ówczesna nastolatka. Danuta Napiórkowska-Jarzębowska, wówczas 13-letnia, do dziś nie może zapomnieć tego, co zdarzyło się, gdy wypędzono ją z domu: - Przed nami szło małżeństwo (...), ona prowadziła dziecko za rękę, on pchał wózek z maleńkim niemowlęciem, przy nich szedł pies, wilczur niemiecki. Nagle mężczyzna padł, nie wiem, czy to był odłamek, czy kula, w tym samym momencie rzucił się na niego ten pies, strasznie wył. Natychmiast podszedł Niemiec czy Ukrainiec i strzelił do tego psa, pies zaskowyczał i padł, następnie wyjął niemowlę z wózka i o najbliższy mur roztrzaskał główkę. To wszystko widziałam.
Rozstrzelać sabotażystę 14-letni Krzysztof Radlicz razem z matką trafił do Stassfurtu i tam do obozu fabrycznego. Był wychudzony i wygłodzony, ale to nie uchroniło przed niewolniczą pracą. Był zbyt słaby. Zemdlał, upuszczając ciężką żeliwną maszynę, która pękła. Oskarżono go o sabotaż i skazano na rozstrzelanie. Uratował go niemiecki lekarz fabryczny, który przekonał oprawców, że mały po prostu jest półżywy z wyczerpania. 12-letnia Halina Lewicka, dziś Paszkowska, dobrze zapamiętała swoisty targ niewolników, który odbył się w Stuttgarcie po przyjeździe transportu z obozu w Pruszkowie. - Obmacywano nas - wspomina - poklepywano, zaglądano w zęby. Oględzin tego rodzaju dokonywali dyrektorzy przedsiębiorstw w asyście gestapowców. Wszystko to odbywało się w ulewnym deszczu, na rampie dworca kolejowego. W Stuttgarcie pracowałam (jako 12-letnie dziecko) w fabryce zbrojeniowej Kugellagefbrik (...). Warunki pracy były potworne, wszystkie operacje dokonywało się w nafcie. Matka moja miała dłonie i przedramiona wyżarte przez naftę do kości, po półrocznym pobycie ważyła 38 kilogramów (...). Ja dostałam wysypki na całym ciele i potworne rany potworzyły mi się pod pachami, na nogach miałam ropnie wielkości orzecha. Te dzieci miały jednak większe szanse na przeżycie niż ich rówieśnicy, którzy trafili do obozów zagłady.
Przedwcześnie dojrzali Jerzy Kasprzak, wówczas 14-latek, harcerz Szarych Szeregów, listonosz Poczty Powstańczej, uciekł z transportu i szukał swoich bliskich. - Pod Grójcem - wspomina - znalazłem swoich sąsiadów, od których się dowiedziałem, że mój ojciec i brat zostali wywiezieni do obozu, a mama z małym do parafii Milejów pod Piotrkowem. (...) Parę dni później odnalazłem swoją mamę. Zobaczyłem po raz pierwszy mojego brata, który miał cztery i pół miesiąca. Wtedy stałem się głową rodziny. - Nie mieliśmy niczego, straciliśmy wszystko. To powtarza się we wszystkich wspomnieniach warszawiaków, wojennych dzieci. Po jednym koszmarze napotykali drugi. Rzekomi wyzwoliciele, a faktycznie, okupanci rozgościli się w cudem ocalałych mieszkaniach, do których wracały, nierzadko bez nikogo z dorosłych członków rodziny, warszawskie dzieci. - Na podłodze, podeptane - wspomina 8-letnia wówczas Idalia Olszewska-Klemińska - znalazłyśmy fotografie naszych rodziców od ślubu. Stacjonowali ci żołnierze, zachowywali się... już szkoda mówić jak. Jak jakaś dzicz. Tam była łazienka, ale (...) oni się normalnie załatwiali w pokojach. To było coś potwornego. Ja się po prostu tych ludzi bałam. Oni pili ciągle, hałaśliwi byli tacy. A my byłyśmy przecież same. Mała Idalia i tak miała szczęście. Wielu jej rówieśników po wojennych przejściach traciło mowę, kontakt z otoczeniem, nawet zdolność poruszania. Ona "tylko" dostawała drgawek, gdy w trakcie bezsennych nocy wspominała ojca rozstrzelanego przez Niemców w 1943 r. Przeżyty koszmar nie ustępował. Nie ustawały też wypędzenia, chociaż wypędzającymi byli już nie Niemcy, ale godnie ich zastępujący komuniści. Wielu małych warszawiaków, którzy stracili swoje domy, nie mogło wrócić do stolicy z powodu zakazów administracyjnych. Ci musieli się uczyć żyć gdzie indziej, chowając w sercu nadzieję, że może kiedyś do ukochanego miasta wrócą ich dzieci czy wnuki. Kaja Bogomilska
Miotła w PERN Drobni złodziejaszkowie rozkradają kraj, czas z tym skończyć - Kiedyś się mówiło, że prezesi sami dobrze żyli, ale i dali pożyć innym. Ja z taką filozofią się nie zgadzam - powiedział "Naszej Polsce" minister skarbu Wojciech Jasiński po konferencji poświęconej sytuacji w Przedsiębiorstwie Eksploatacji Rurociągów Naftowych "Przyjaźń" SA, w którym trwało ordynarne złodziejstwo. To jest spółka w 100 proc. należąca do skarbu państwa. Odpowiada za eksploatację rurociągów, dostarczając ropę naftową do rafinerii w Polsce i Niemczech. Dzisiaj PERN sprawuje kontrolę nad newralgicznym dla bezpieczeństwa energetycznego Polski Przedsiębiorstwem Przeładunku Paliw Płynnych Naftoport Sp. z o.o. Chociaż podczas konferencji w Ministerstwie Skarbu Państwa nie było mowy o Naftoporcie, warto wiedzieć, że pakiet kontrolny Naftoportu znajdował się do niedawna w rękach kapitału prywatnego. Były momenty, że taka struktura własności mogła przyprawiać o bezsenność, na przykład, gdy o mały włos, za rządów SLD, angielska Rotch Energy nie przejęła Rafinerii Gdańskiej (Lotos), przy pomocy pieniędzy rosyjskiego koncernu Łukoil.
Naftoport znów pod kontrolą skarbu
Konsorcjum Rotch i Łukoil miało chrapkę na strategiczny PERN, zagrożona była także spółka Naftobazy zajmująca się magazynowaniem paliw, z 22 magazynami na terenie kraju, którą też (50-60 proc.) zamierzano sprzedać. Konferencja dotyczyła machlojek samochodowych w PERN, nadużyć w spółce średniej wielkości (zatrudnia 800 osób), ale która ma ogromne znaczenie dla gospodarki i powinna być monitorowana pod każdym względem w dzień i w nocy. Pakiet kontrolny Naftoportu państwowy, skomercjalizowany PERN nabył w połowienie 2005 r. Ministerstwo Skarbu Państwa kilka dni temu poinformowało, że zakończył się ostatni etap przejęcia przez skarb kontroli nad Naftoportem jednym z największych terminali na Bałtyku, wykonującym przeładunki ropy naftowej i produktów ropopochodnych w Porcie Gdańskim. Naftoport ma połączenie rurociągiem Pomorskim z Płockiem. Tym rurociągiem można przesyłać ropę naftową w dwóch kierunkach: z Gdańska do Płocka i do rafinerii niemieckich oraz z Płocka do Gdańska. Decyzja o budowie Naftoportu została podjęta w 1991 r. Swoje udziały w tej istotnej dla bezpieczeństwa firmie na rzecz PERN zbył PKN Orlen, Grupa Lotos oraz J&S. PERN kontroluje 68 proc. kapitału zakładowego w Naftoporcie. Skład udziałowców Naftoportu wygląda dziś następująco: PERN - 53 proc., PKN Orlen - 14, Grupa Lotos - 7, Port Północny Sp. z o.o. - 3, J&S Service and Investment Ltd. - 1 proc. Tak więc, w tym punkcie, rządowy strategiczny plan dla przemysłu naftowego został wypełniony.
Koniec szwindelków samochodowych Minister Jasiński mówił, że wielokrotnie był atakowany przez wysoko nakładową prasę, za politykę wobec PERN i za częste wymiany prezesów w spółce. Przedstawiany był w artykułach, jako wielki gnębiciel PERN, tymczasem - wyjaśniał - w tej ważnej firmie źle się działo i reagować musiał. Podjęto decyzję o wydzieleniu części rurociągów przesyłowych na rzecz operatora logistycznego paliw płynnych. Minister wskazywał od dawna, że w spółce wystąpił duży przerost zatrudnienia (średnia płaca ok. 8 tys. brutto, pracowników z wyższym wykształceniem niewielu) i na trwające w niej szwindle, o których jest głośno w całym Płocku, gdzie spółka ma swoją siedzibę. Podczas konferencji minister, mając u boku prezesa Zarządu PERN Artura Zawartkę, piastującego stanowisko od miesiąca, skupił się na tzw. nieprawidłowościach związanych z zakupem, eksploatacją i remontami taboru samochodowego. - Jestem płocczaninem i nie tylko drogą oficjalną dowiaduję się o tym, co się w PERN dzieje, nie jest tam dobrze nie tylko z taborem samochodowym, którym się właśnie zajmujemy. W PERN trwa kontrola wydatków związanych z nabyciem i eksploatacją samochodów. Nowy zarząd spółki wziął pod lupę Dział Transportu PERN "Przyjaźń". Prezes Zawartko poinformował, że dział został zlikwidowany, trwa ustalanie strat. Eksploatacja samochodu w spółce była wyższa niż eksploatacja taksówki z najdrożej warszawskiej sieci: koszt netto za 1 km to był dla spółki wydatek rzędu 4 zł netto (nie licząc paliwa). W Warszawie eksploatacja taksówki kosztuje 4 zł brutto za kilometr, w Płocku - 2 zł. Kolumną transportu spółki zarządzano "tragicznie niegospodarnie" oświadczył Zawartko.
Aut w spółce naddostatek... Spółka dokupiła samochodów, chociaż nie miała ich za mało - uważa prezes PERN, posiada ich teraz 109. Są to najczęściej auta duże - w tej chwili jest ich w PERN tyle, że zmieściłaby się w nich prawie cała załoga. Losowo poddano oględzinom 12 aut, zlecając sporządzenie raportu Przemysłowemu Instytutowi Motoryzacji w Warszawie. Fachowcy PIM stwierdzili, jakie wykonano naprawy i jakie zamontowano w samochodach wyposażenie dodatkowe. Przeprowadzili ocenę zasadności napraw, zweryfikowali poniesione koszty. Okazało się, że tabor samochodowy PERN dał dobrze pożyć pewnej grupie ludzi (sprawą zajęła się prokuratura). Za naprawę owych wytypowanych losowo 12 samochodów w latach 2002-2007 spółka zapłaciła ok. 1,18 mln zł, średnio ponad 98 tys. zł za jedno autko. Naprawy bardzo często były niewidoczne albo (dotyczy wielokrotnych) uznane za nie mające odzwierciedlenia w stanie technicznym pojazdów. Podsumowując: 44 proc. napraw zakwalifikowano jako wątpliwe, w tym na przykład wątpliwy okazał się dla specjalistów jedenastokrotny przegląd okresowy pojazdu, łącznie z kilkukrotną wymianą oleju silnikowego, gdy samochód wykazywał przebieg niespełna 55 tys. km. Tenże pojazd miał zużyć 80 sztuk nakrętek do kół i 7 kompletów klocków hamulcowych. Zakwestionowane naprawy to zakwestionowany wydatek ponad 518 tys. zł - wyliczono.
Lewica napełnia (swoje) kieszenie Brak śladów napraw, za które pobrano pieniądze, i wyposażenia dodatkowego to uderzenie w spółkę na sumę ponad 206 tys. zł (średnio blisko 18 tys. zł wypadało na każde auto). Przedstawiono faktury opiewające na przykład na sześciokrotną wymianę radia i również sześciokrotną wymianę szyby przedniej - w jednym aucie. Żadnego radia w kontrolowanych samochodach jednak nie zmieniono, nie wstawiono też w nich nowych szyb. Zarówno aparaty radiowe, jak i szyby przednie rzekomo wymienione, okazały się w autach fabryczne i nieruszane. Warto zauważyć, że w ten sposób również rozkrada się Polskę. Toteż kiedy podczas konferencji prasowej dziennikarz z "Gazety Wyborczej" sugerował, że konferencja (na tak błahy temat) nie ma sensu, minister Jasiński odpowiedział ostro, że sens ma. I zapowiedział na podobne tematy konferencje następne. Drobni złodziejaszkowie w PERN po prostu kpili w żywe oczy, widocznie zawsze czuli się w spółce bezkarnie. Bo w PERN wcześniej roiło się nie od takich nadużyć! Mówiono o nich dużo, włos nikomu z głowy nie spadł. Nie mógł: mętne sprawy dotyczyły nietykalnych w III RP. W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć zamieszania w PERN w 2002 r. za prezesa Stanisława Jakubowskiego, gdy kontrakt na budowę tzw. trzeciej nitki rurociągu naftowego (wartości ok. 800 mln zł) przyznany został konsorcjum firm Prochem i Megagaz. Niewielka firemka Megagaz zaczęła życie w 1997 r., ale zaraz otrzymała wspaniałe zlecenie na budowę części gazociągu jamalskiego, a potem był kontrakt konsorcjum z PERN... Tajemnica sukcesu tkwiła w tym, że przez Radę Nadzorczą Megagazu przewinęli się tacy ludzie lewicy, jak m.in. Andrzej Celiński (SdPl, potem jeden z liderów SdPl), Wiesław Huszcza (były skarbnik SdRP), Roman Kurnik (były doradca wiceministra spraw wewnętrznych Zbigniewa Sobotki), Jerzy Napiórkowski (wiceminister finansów w latach 1986-1990). W Megagazie roiło się od tzw. byłych funkcjonariuszy. Były pomówienia o branie łapówek i opowieści o tym, jak to się "wygrywa konkursy" na ważne stanowiska w zarządzie spółki. Wiesław Kaczmarek, któremu w 2002 r. podlegał PERN jako strategiczna spółka skarbu państwa, wypowiadał się na łamach prasy, że jego partyjni, bliscy koledzy wcisnęli mu Jakubowskiego na prezesa, więc cóż miał zrobić? Wiesława Mazur
Kronika wyprzedaży Polski (243) LOT na szwajcarskim sznurku Lewica, zanim wygrała wybory, umieszczała na swoich przedwyborczych spotach napis, że dalej (tak źle, jak za AWS) w Polsce już nie będzie, bo lewica patrzy w przyszłość i wie, jak rządzić. Gdy SLD wzięła władzę, dobierając koalicjantów z UP i PSL, okazało się, że ciągnie stare. Eksport słabł, bezrobocie rosło, następowało spowolnienie wzrostu gospodarczego. Oliwa "nieprawidłowości" prywatyzacji miała wypłynąć na wierzch, ale nie wypływała. Korupcja rozwijała się w najlepsze. Komisja Europejska pogroziła Polsce m.in. za wysokie i rosnące bezrobocie, brak choćby chęci reformy finansów publicznych i brak działań antykorupcyjnych. KE wyłuszczyła swoje pretensje w corocznym raporcie, który sporządzano dla każdego z państw ubiegających się o członkostwo w Unii Europejskiej. Do Brukseli pojechał Jarosław Pietras, wiceminister z Urzędu Komisji Integracji Europejskiej, żeby zameldować komisarzom, że może z korupcją, bezrobociem i finansami publicznymi w Polsce za dobrze na razie nie jest, ale za to melduje, że odsetek kobiet w polskim parlamencie zwiększył się z 13 do 20 proc., a to przecież sukces, KE jest "w tym temacie" czuła. W brukselskim szklanym gmachu meldunek wzbudził ukrywany śmiech i kpinę oraz uszczypliwe uwagi. Pietras nie pierwszy raz na pokojach komisarzy udawał, że deszcz pada. Korupcja połączona z głupotą charakteryzowała m.in. prywatyzację Polskich Linii Lotniczych LOT, naszego flagowego przewoźnika, którego od początku lat 90. koniecznie chciano sprywatyzować. No i w końcu stało się. W LOT władowano budżetowe pieniądze i miał w końcu swojego inwestora strategicznego. Na tej prywatyzacji skarb nie tylko nie zarobił, ale stracił. Na początek dołożył do niej nieplanowane 264 mln zł i na tym wcale się nie skończyło. Inwestor strategiczny LOT-u Swissair Group szukał dla siebie aliansu lotniczego, żeby przetrwać, w tym momencie stało się jasne, że los PLL LOT jest niepewny. Żeby ratować firmę, rząd SLD-PSL-UP dokapitalizował przedsiębiorstwo akcjami trzech spółek giełdowych o wartości 400 mln zł - co miało umożliwić zaciąganie przez zadłużonego przewoźnika dalszych kredytów. Były to akcje: Pekao SA - 2,4 proc., KGHM Polska Miedź - 2,5 proc. i Impexmetalu - 26,5 proc. Do tej pory Swissair miał 37,6 proc. akcji przedsiębiorstwa, skarb państwa - 52,4 proc., pracownicy - 10 proc. Udział państwa po dokapitalizowaniu LOT wzrósł do ok. 60 proc. Prezes rady nadzorczej LOT - Jan Szczęsny powiedział w telewizji Bloomberga, że zgłosi Ministerstwu Skarbu Państwa chęć sprzedania udziałów w firmie. Resort szybko to podchwycił. Kołomyjka zaczynała się drugi raz. Narodowy przewoźnik został skomercjalizowany, czyli przekształcony w jednoosobową spółkę skarbu państwa już w 1992 r. Wymienił flotę, zadłużając się niebezpiecznie i z wielkim trudem radził sobie na coraz bardziej konkurencyjnym rynku wśród takich drapieżników jak m.in. British Airways czy holenderskie linie KLM. Od listopada 1999 r. LOT działał z udziałem inwestora strategicznego, tj. SAir Lines Europe BV, która objęła 25,1 proc. akcji - spółka o charakterze pozornego przedsiębiorcy. Kierownictwo firmy stanowili członkowie SAir Group, to oni byli właścicielami 100 proc. jej akcji. Wkrótce się okazało, że LOT podpisał umowę o współpracy z inwestorem o glinianych nogach. Linia lotnicza Swissair, należąca do SAir Group po raz drugi w 2001 r. od chwili prywatyzacji PLL LOT, ze względów ekonomicznych nie mogła podnieść się z ziemi (inna sprawa, że to był rok trudny dla lotnictwa ze względu na atak terrorystyczny 11 września). W ostatniej chwili rząd szwajcarski uruchomił dla swoich linii lotniczych pomoc w wysokości 30,7 mln dolarów. W 1999 r. postanowiono, że LOT przystąpi do mizernego sojuszu lotniczego Qualiflyer Group. Stosował on strategię polegającą na formalnym przejmowaniu mniejszościowych pakietów spółek lotniczych, przy zapewnieniu sobie pełnej, nieformalnej kontroli nad nimi. Nikt nie reagował na to, co się działo, mianowicie, że usługi doradcze wykonywał w LOT inny podmiot niż ten, z którym przewoźnik podpisał w 1998 r. umowę na doradztwo prywatyzacyjne. Qualiflyer Group jednocześnie wykonywało zadania doradcy prywatyzacyjnego dla LOT, pełniąc taką funkcję dla SAir Group zamierzających kupić południowoafrykańskie linie lotnicze, mimo że w umowie doradcy zakazano działalności konkurencyjnej w stosunku do LOT-u. Wszystko uchodziło. Kierownictwo słabnącego LOT otrzymywało dziwne wypłaty. Kilku członków zarządu do września 2001 r. otrzymało łącznie ponad 1 mln franków szwajcarskich, pochodzących od inwestora strategicznego za wykonanie jakichś zleconych prac. Prezes zarządu na podstawie odrębnej umowy otrzymywał od stycznia 2000 r. do września 2001 r. po 15 tys. franków na prywatne konto w Szwajcarii. Okazało się też, że zarząd bardziej identyfikował się z interesami Qualiflyer Group niż z interesami polskiego skarbu państwa - świadczyły o tym m.in. podejmowane decyzje inwestycyjne. Za brak nadzoru i pogarszającą się sytuację finansową w spółce z udziałami skarbu państwa odpowiedzialni byli, według Najwyższej Izby Kontroli, ministrowie skarbu rządu Jerzego Buzka: Emil Wąsacz, Andrzej Chronowski i Aldona Kamela-Sowińska oraz sekretarze stanu: Alicja Kornasiewicz i Hubert Krzysztof Łaszkiewicz. Tymczasem minister skarbu Wiesław Kaczmarek rozglądał się, co można byłoby sprzedać. Już jesienią 2001 r. ogłosił zaproszenie do rokowań w sprawie zakupu minimum 10 proc. akcji warszawskiego Stoenu, firmy, która zajmowała się obrotem i dystrybucją energii elektrycznej w Warszawie. Oferty można było składać do połowy grudnia. W styczniu 2001 r. pierwszy krok związany ze zbytem dystrybutorów energii został uczyniony - szwedzki koncern kupił 25 proc. akcji Górnośląskiego Zakładu Energetycznego, ale większościowy pakiet pozostał w rękach skarbu państwa. Grupa kapitałowa GZE składała się ze spółki matki i 25 spółek zależnych. Udział GZE w rynku sprzedaży energii elektrycznej wynosił 11 proc. Pierwsza po 44 proc. pakiet Stoenu zgłosiła się firma Bewag AG z Berlina - poinformowała o tym jako pierwsza nie polska prasa, ale "Berliner Zeitung". Nie było tajemnicą, że mocną siłę przebicia w transakcji kupna akcji Stoenu ma też inny koncern niemiecki RWE Plus, którego przedstawiciele nerwowo przechadzali się po korytarzach ministerstwa skarbu w Warszawie przy ulicy Wspólnej. RWE Plus zdecydowanie wystąpił o pakiet większościowy. I Kaczmarek miał dylemat. Bo na razie takiej sprzedaży nie można było przeprowadzić, jako niezgodnej z dotychczasowymi rządowymi założeniami prywatyzacji sektora energetycznego. Kłóciła się też z doktryną prywatyzacyjną, gdyż polskiego monopolistę państwowego zastąpiłby inny monopolista - potężny, niemiecki koncern. Wiesława Mazur
W sieci Z profesorem socjologii Andrzejem Zybertowiczem, głównym doradcą premiera ds. bezpieczeństwa państwa, rozmawia Jacek Sądej - 15 września podczas zjazdu Polskiego Towarzystwa Socjologicznego w Zielonej Górze miał być wygłoszony przez Pana Profesora referat pt. "Twarze i plecy. O sieci biznesowej Zygmunta Solorza", w którym miały zostać ujawnione nazwiska 15 osób wraz z faktami związanymi z majątkiem Solorza w kontekście działań służb specjalnych. Czy w paru słowach zechciałby Pan Profesor przybliżyć nam to zagadnienie?
- Wykład został wygłoszony bez zmian. Natomiast ja nie użyłem sformułowania, że majątek jest wynikiem działań służb specjalnych, tylko sformułowałem hipotezę że u źródeł sukcesów biznesowych Solorza najprawdopodobniej jest to, że w jego otoczeniu było wiele osób związanych ze służbami specjalnymi. I jako grupę tych osób wymieniłem 15 nazwisk. Są tam m.in. Lech Falandysz, Piotr Nurowski, Andrzej Majkowski, Józef Oleksy, Sławomir Prząda, Edward Wojtulewicz.
- Jak wyglądał mechanizm związany z tą hipotezą?
- Podałem taką informację, że Zygmunt Solorz wymienił w momencie starania się o koncesję cztery osoby jako swoich najbliższych współpracowników. Wymienił tam Józefa Birkę, Andrzeja Rusko, Piotra Nurowskiego i Andrzeja Majkowskiego. Wśród tych czterech pracowników Solorza, dzisiaj wiemy, że trzy z tych osób są związane ze służbami. Problem polega na tym, że gdy w 1994 roku udzielano koncesji Solorzowi, nikt tego nie wiedział. I pytanie jest takie, czy gdyby lustrację zrobiono wcześniej, to czy kształt polskiego kapitalizmu nie byłby istotnie różny?
- Czy sprawa związana z Zygmuntem Solorzem jest kwestią przypadku, czy też jest to działanie systemowe, które mogło obejmować majątki innych osób?
- Wydaje się, że sytuacja w której sieć biznesowa jest gęsto utkana osobami związanymi z tajnymi służbami nie jest w naszej gospodarce kapitalizmu postkomunistycznego wyjątkiem. Gdyby przyjrzeć się innym sieciom biznesowym to także byśmy znaleźli sporą gromadę współpracowników lub funkcjonariuszy służb.
- Jest to odważna decyzja, że Pan Profesor zdecydował się o tym powiedzieć zwłaszcza, że jest zakaz sądowy zakazujący Panu wypowiadania się na temat domniemanej współpracy Solorza z wywiadem wojskowym PRL. Solorz wytoczył Panu sprawę o ochronę dóbr osobistych...
- Ten zakaz mnie nie obowiązuje ponieważ nie został on ani do mnie ani do mojego adwokata dostarczony.
- Czyli po prostu nie został on w formie fizycznej dostarczony?
- W żadnej formie mi nie został przekazany. Ponieważ zakazu nie dostałem to na jego temat się nie wypowiadam, jak dostanę zakaz to się do niego odniosę. - Dziękuję bardzo za rozmowę.
Kulisy powstania Polsatu "Twarze i plecy" 15 września prof. Andrzej Zybertowicz, socjolog i główny doradca premiera ds. bezpieczeństwa państwa, w referacie "Twarze i plecy - o sieci biznesowej Zygmunta Solorza", przedstawił okoliczności przydzielenia właścicielowi stacji koncesji na jej działanie. Jak stwierdził Zybertowicz na odbywającym się w Zielonej Górze XIII Ogólnopolskim Zjeździe Socjologicznym, sukces Solorza to przykład "teorii sieci" i pomocy ludzi związanych ze służbami specjalnymi. Zybertowicz podał nazwiska osób, które - jego zdaniem - współpracowały ze specsłużbami PRL i były w sieci osób, które pomogły Solorzowi osiągnąć sukces. Wymienił m.in. dyrektora generalnego FOZZ Grzegorza Żemka (skazanego na 8 lat więzienia za aferę FOZZ), Lwa Rywina (skazanego na 2 lata więzienia za korupcyjną propozycję wobec Agory), Andrzeja Majkowskiego, b. ministra w kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego oraz innych mniej znanych, a podanych m.in. w raporcie z weryfikacji WSI. W myśl teorii powiązań biznesowych, Solorz miał współpracować ze służbami specjalnymi PRL, które miały mu umożliwić w latach 80. dostęp do intratnych interesów poza granicami kraju, mówił przedstawiając diagram, z którego miało wynikać, że nad wszystkimi firmami, z którymi jakikolwiek związek miał właściciel Polsatu, dominowały - jak to ujął - tajne służby wojskowe. Sąd Okręgowy w Toruniu zakazał ostatnio Zybertowiczowi wypowiadać się na temat domniemanej współpracy Solorza z wywiadem wojskowym PRL, zabezpieczając w ten sposób roszczenia Solorza w procesie wytoczonym Zybertowiczowi o ochronę dóbr osobistych. Zarazem sąd oddalił wniosek, by zabronić Zybertowiczowi używania stwierdzeń o współpracy właściciela Polsatu z SB. Do naruszenia dóbr osobistych Solorza miało dojść w listopadzie 2006 r. w programie "Misja specjalna" TVP. Zybertowicz powiedział wówczas, że Solorz współpracował z wywiadem wojskowym PRL, a później działał jako "element środowiska służb specjalnych" i mogło mu to pomagać w odnoszeniu sukcesów w biznesie. Prof. Janusz Kochanowski, Rzecznik Praw Obywatelskich, odnosząc się do sprawy Zybertowicza, uznał w miniony piątek decyzję sądu zakazującą głoszenia mu własnych poglądów za naruszenie fundamentalnych konstytucyjnych praw obywatelskich. Profesor Andrzej Zybertowicz w swoim referacie przedstawił nazwiska 15 osób blisko powiązanych z Zygmuntem Solorzem i zaangażowanych w budowę jego imperium medialnego. Poniżej - sylwetki najważniejszych. Ludzie "sieci"
Lech Falandysz (1942-2003) - prawnik, w latach 1990-1991 był dyrektorem Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości przy Ministrze Sprawiedliwości, a następnie pracownikiem Kancelarii Prezydenta RP, najpierw w charakterze sekretarza stanu, później zastępcy szefa Kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy. Podejrzany o przyjęcie w 1993 r. łapówki w wysokości 150 tys. dolarów, w zamian za którą Wałęsa skorzystał z prawa łaski wobec Andrzeja Zielińskiego ps. "Słowik". 15 lutego 1995 r. złożył dymisję z zajmowanego w Kancelarii Prezydenta stanowiska ze względu na niemożność dalszej współpracy z szefem gabinetu prezydenta, Mieczysławem Wachowskim.
Piotr Nurowski - prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, w PRL członek PZPR - m.in. w Komitecie Warszawskim odpowiadający za propagandę, w latach 70. - prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, od 1981 r. w MSZ, m.in. I sekretarz ambasady w Moskwie w latach 1981-1984.
Po 1989 r. m.in. przewodniczący Rady Nadzorczej Polskiej Telefonii Cyfrowej Sp. z o.o. - operatora sieci Era i Heyah. Prezes Rady Nadzorczej Telewizji Polsat S.A. Z Zygmuntem Solorzem związał się po 1991 r. i zajął się działalnością biznesową w jego spółkach, w latach 1991-1992 był dyrektorem biura handlowego Przedsiębiorstwa Zagranicznego Solpol. Według "Raportu z likwidacji WSI" z 2007 r., jako OPP "TUR" kształtował program "Polsatu" zgodnie z wytycznymi przekazywanymi przez gen. Malejczyka. Z jego teczki personalnej wynika, że został zwerbowany do współpracy z wywiadem wojskowym PRL w 1985 r. Po 1990 r. kontynuował współpracę z Zarządem II WSI, realizując m.in. zadania dla Oddziału Y. Nurowski w "Dzienniku" z 28 stycznia br. przyznał, że pracował dla wywiadu, ale nie dla WSI.
Andrzej Majkowski - W PRL od 1964 r. członek PZPR, wcześniej w ZSP i ZSMP. Współpracował z wywiadem PRL. W latach 1992-1995 kierował Zarządem "Kuriera Polskiego", gazety przejętej przez Solorza. Potem był sekretarzem ds. międzynarodowych w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Obecnie prezes zarządu Fundacji "Amicus Europae", założonej przez Kwaśniewskiego, której głównym donatorem jest ukraiński biznesmen Wiktor Pinczuk (w zeszłym roku przekazał 900 tys. zł), zięć byłego prezydenta Ukrainy Leonida Kuczmy.
Józef Oleksy - w PRL członek władz PZPR od 1968 r. do rozwiązania partii. Po 1989 r. - m.in. minister spraw wewnętrznych i administracji, marszałek Sejmu, przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej w latach 2004-2005, prezes Rady Ministrów od 7 marca 1995 r. do 7 lutego 1996 r. Ustąpił z funkcji po oskarżeniu go przez ministra spraw wewnętrznych Andrzeja Milczanowskiego o działalność szpiegowską na rzecz Rosji pod pseudonimem Olin. Bohater najdłuższego procesu lustracyjnego w III RP - w styczniu 2007 r. Sąd Najwyższy umorzył postępowanie stwierdzając, że Oleksy nie wpisując do oświadczenia lustracyjnego faktu współpracy z Agenturalnym Wywiadem Operacyjnym "działał w wyniku błędu".
Sławomir Prząda - dziennikarz Polskiego Radia i TV, były szef Teleexpressu. Według "Raportu...", ps. Tekla. Współtworzył grupę dziennikarzy realizujących zadania informacyjne na korzyść WSI. Podjął działania na rzecz utworzenia Biura Prasy i Reklamy mającego zatrudniać osoby wskazane przez WSI. Rozpracowywał rynek prasy, radia i TV.
Edward Wojtulewicz - prezes zarządu Polsko-Belgijsko-Luksemburskiej Izby Handlowej. Według "Raportu..." od 1989 r. jako dyrektor generalny Impexmetalu kierował pracą Grzegorza Żemka - "Dika" oraz zatrudniał w Impexmetalu oficerów pod przykryciem. Miał być przesłuchiwany przez sejmową bankową komisję śledczą w sprawie przekształceń kapitałowych w Banku Rozwoju Eksportu (BRE).
Józef Birka - adwokat. Od 1993 r. związany z Telewizją Polsat, pełnił funkcję Prezesa Zarządu Telewizji Polsat S.A. w okresie pierwszego procesu koncesyjnego, członek Rady Nadzorczej Polsatu i Elektrimu, oraz PAI-Media S.A., Polska Telefonia Cyfrowa Sp. z o.o., działacz Związku Pracodawców Prywatnych Mediów.
Andrzej Rusko - przedsiębiorca i działacz sportowy, organizował TV Polsat we Wrocławiu. M.in.: prezes klubu żużlowego WTS (Atlas) Wrocław. 29 listopada 2005 r. mianowany prezesem spółki Ekstraklasa S.A., zajmującej się rozgrywkami piłkarskiej I ligi. 19 stycznia br., po zawieszeniu władz PZPN - mianowany kuratorem związku przez ówczesnego ministra sportu Tomasza Lipca. Zrezygnował z niej 1 lutego.
Chcemy merytorycznej kampanii Z wicepremierem Przemysławem Gosiewskim rozmawia Jacek Sądej - W ramach rozpoczynającej się kampanii wyborczej, jak Pan ocenia przechodzenie osób, takich jak Antoni Mężydło czy Radosław Sikorski, związanych w sposób bardziej lub mniej formalny z PiS do politycznego rywala, jakim jest PO?
- Uważam, że to jest po prostu działanie koniunkturalne dlatego, że Platforma Obywatelska nie jest partią atrakcyjną, natomiast przejście tych parlamentarzystów było wynikiem konfliktów. Jeden był konfliktem lokalnym, to dotyczy przypadku pana Mężydło, i tak naprawdę toczonego wokół lokalizacji mostu w Toruniu.
Natomiast w przypadku pana Sikorskiego jego przejście wiązało się z jego ogromnymi ambicjami. Nie satysfakcjonowała go nawet złożona mu przez nas propozycja zostania ambasadorem w jednym z ważnych państw z punktu widzenia naszej polityki zagranicznej. Sikorski ma ambicje wyższe i w ramach realizacji tych ambicji przeszedł do Platformy. Obawiam się, że jego wielkie ambicje i tam nie zostaną zaspokojone.
- W jaki sposób PiS zamierza odpierać ataki ze strony PO, chociażby związane ze znanymi billboardami czy krytyką werbalną, której do tej pory wam nie oszczędzano?
- Przykład billboardów, które Platforma zainstalowała w formie klepsydr, pokazuje nam, że partia Tuska proponuje bardzo brutalną kampanię. Jest to smutne dlatego, że PiS woli kampanię wyłącznie merytoryczną. Mamy dużo do przedstawienia, zarówno nasze dwuletnie osiągnięcia, np. w gospodarce, ale także to, co jeszcze zamierzamy zrobić. Platforma takiej merytorycznej kampanii się boi! Woli kampanię oszczerstw i uważa, że przez tego typu kampanię będzie mobilizowała swój elektorat. To jest zła strategia dla Polski.
- Panie Premierze, a jeżeli chodzi o łączenie sił wokół LPR-u z Unią Polityki Realnej i Prawicą Rzeczypospolitej? Czy jest to przypadkowy twór na potrzeby wyborów?
- Sam się zastanawiałem w trakcie pewnej rozmowy, iż zabawnie będzie wyglądała konferencja prasowa z udziałem trzech panów: Janusza Korwin-Mikke z UPR, Marka Jurka z Prawicy Rzeczypospolitej i Romana Giertycha z LPR, na której Marek Jurek będzie mówił o polityce prospołecznej, a Janusz Korwin-Mikke taką politykę będzie uznawał za najgorsze zło. Sytuacja zabawna.
- To jest trochę egzotyczny układ...
- Proszę Pana, to jest po prostu tzw. stołkowy układ! Paru gości chce na siłę być w parlamencie i tak naprawdę to, co ogłaszają społeczeństwu, nie ma nic wspólnego z tym, co myślą. Przecież programy Marka Jurka i Janusza Korwin-Mikke są ze sobą całkowicie sprzeczne...
- Na co mogą liczyć wyborcy Prawa i Sprawiedliwości? Co wasze ugrupowanie gwarantuje polskim obywatelom po ewentualnym odniesieniu zwycięstwa wyborczego?
- Gwarantujemy dalszą realizację spraw, które zaczęliśmy w ciągu tych dwóch lat. Wymienię je pokrótce.
Po pierwsze: lepszy wzrost gospodarczy. Nasza polityka gospodarcza spowodowała, że mamy rozwój na poziomie blisko 7 proc. PKB, co wiąże się ze spadkiem bezrobocia i poprawą sytuacji finansowej mieszkańców naszego kraju.
Po drugie: wyborcy mogą liczyć na dalsze porządkowanie naszego kraju. Zobaczmy, ile jest działań podjętych przez CBA, zmiana prawa, to wszystko służy dzisiaj rozbiciu układów korupcyjnych.
Po trzecie: mogą liczyć na poprawę w służbie zdrowia. Zwiększamy wyraźnie nakłady w tej dziedzinie, w wyniku czego likwidować będziemy kolejki do specjalistów.
- Na zakończenie chciałbym zapytać, czy nasze społeczeństwo może liczyć na rozliczenie pewnych afer, z którymi do tej pory się nie rozprawiono? Czy będą z waszej strony jakieś ostrzejsze i zdecydowane ruchy w tym kierunku?
- Oczywiście my mamy determinację, aby walczyć z układem korupcyjnym i jesteśmy jedyną formacją, która tę determinację wykazuje. Sądzę, że gdybyśmy mieli możliwość przez 4 lata kierować sprawami naszego kraju to wiele z tych spraw zostałoby zakończonych, ponieważ wiele z istotnych afer jest wyjaśnianych obecnie. Bardzo często nie są to postępowania, które mogą zamknąć się w jednym miesiącu.
- Czy oczekujecie tego, że uda się wam wygrać wybory i będziecie w stanie samodzielnie rządzić?
- To wszystko zależy od Polaków. Naturalnie, że najlepsze są rządy jednorodne. Jeżeli by nam się udało uzyskać poparcie ponad 50 proc., to byłoby to możliwe. A to oznacza szybsze dokończenie zapoczątkowanych reform. - Dziękuję za rozmowę.
Wybór: suwerenność lub wasalizm Z Janem Olszewskim, byłym premierem, doradcą Prezydenta RP do spraw politycznych, rozmawia Piotr Jakucki - Panie Premierze, Sejm V kadencji odszedł do przeszłości. Wydarzania chociażby ostatnich tygodni pokazują, że następowało anarchizowanie państwa...
- Klęska tego Sejmu wpisana była już w wynik wyborczy z 2005 r. Rezultat wyborów był oparty na dezorientacji znacznej części elektoratu, oczekującego wspólnego rządu Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości, mimo że już przebieg kampanii wskazywał, że ta koalicja będzie niemożliwa ze względu na zasadnicze różnice programowe obu partii. Z jednej strony była Platforma ze swoim sztandarowym hasłem podatku liniowego i przyspieszonej prywatyzacji. Z drugiej - prospołeczny program PiS-u. Pozorna - ze strony PO - zgodność istniała co do walki z "układem", lustracji czy powołania CBA, czyli zerwania ze skorumpowaną rzeczywistością polityczną. Konflikt pogłębił się podczas kampanii prezydenckiej, której wynik był wielkim szokiem dla Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska. W rezultacie - o czym byłem przekonany już wcześniej - wspólny rząd nie został powołany. Powstał więc problem, czy powtarzać wybory niemal natychmiast, czy też próbować coś zrobić w tym Sejmie. Rząd mniejszościowy nie wchodził w grę, pozostała egzotyczna koalicja z Samoobroną i LPR. Nie było innego wyjścia. Tym bardziej że apel do Platformy Obywatelskiej o samorozwiązanie Sejmu spotkał się z odmową. Z zimnym cynizmem przywódcy Platformy dziś atakujący rząd za współpracę z Lepperem i Giertychem, grali na wepchnięcie PiS w tę koalicję, licząc na rychłą jej kompromitację. Przeliczyli się, to nie nastąpiło.
- Czy premier i prezydent złamali konstytucję, odwołując ministrów? LPR i Platforma twierdzą, że nastąpił zamach na demokrację...
- Proszę Pana... (śmieje się), naturalnie, że nie było żadnego złamania konstytucji. Jest to temat wywołany przez opozycję, by atakować nie tylko rząd, ale i prezydenta, który - jak mówią - powinien stanąć przed Trybunałem Stanu. Konstytucję pogwałciła Platforma Obywatelska, składając wnioski o wotum nieufności z osobna wobec wszystkich ministrów w celu obalenia rządu, mimo że w ustawie zasadniczej została bardzo wyraźnie przeprowadzona zasada zabezpieczenia jego stabilności. Jej podstawą jest zapis, że opozycja może zgłosić wotum nieufności wobec premiera i rządu wyłącznie w formule konstruktywnego wniosku o zmianę całego rządu ze wskazaniem własnego kandydata na premiera. Poza tym wnioski o wotum zaufania muszą odnosić się do konkretnego ministra z podaniem konkretnych przyczyn odwołania. Tu mieliśmy próbę destabilizacji całego rządu, tym groźniejszą, że w momencie skracania kadencji Sejmu decydowały się rzeczy niesłychanie ważne dla kraju. W biegu są sprawy traktatu europejskiego, rokowania w sprawie tarczy antyrakietowej, jest sprawa afgańska, Irak, wreszcie Euro 2012... Prezydent i premier działali w stanie swoistej wyższej konieczności zabezpieczenia podstawowych interesów państwa, reagując na anarchizujące posunięcia Platformy i reszty tęczowej koalicji odwołaniem członków rządu i ponowną ich nominacją.
- Tęczowa koalicja całej opozycji obwinia rząd za wszystko, także za sukcesy, takie jak małe bezrobocie czy napływ inwestycji zagranicznych...
- Bez dwóch zdań, załatwiono bardzo wiele ważnych rzeczy. Jest wzrost gospodarczy, powstało Centralne Biuro Antykorupcyjne, przeprowadzono wiele ustaw gospodarczych i społecznych. Obawiam się jednak, czy w generaliach nie została osłabiona wiarygodność hasła budowy IV Rzeczypospolitej, czy PiS nie poniesie kosztów za praktyki uprawiane przez LPR i Samoobronę, w ramach rządu, poza rządem i przeciwko rządowi.
- Przy wszystkich wadach - nie można nie powiedzieć o jednej zalecie: ludzie zobaczyli, co sobą reprezentują Lepper i Giertych.
- Jeżeli chodzi o Leppera i Samoobronę, to nie zobaczyliśmy nic nowego. Może prysła tylko nadzieja, że tych ludzi uda się ucywilizować poprzez przyciągnięcie do działalności propaństwowej w ramach koalicji i rządu. Natomiast Liga Polskich Rodzin jest partią jednego człowieka, Romana Giertycha, i z tej perspektywy nie jestem zaskoczony jej działaniami ze względu na szczególną osobowość jej przywódcy.
- Jesteśmy po pierwszych odsłonach kampanii wyborczej. Podczas Rady Programowej postkomunistycznego LiD, Władysław Frasyniuk z Partii Demokratycznej zapowiedział, że LiD "mówi stanowcze nie polskiej prawicy katolickiej".
- To nic nowego. On to już mówił i udowodnił swoimi działaniami.
- Wiem, ale duża część społeczeństwa nadal nie rozumie, jak część dawnego obozu "Solidarności" przeszła na drugą stronę.
- Zawsze istniał podział w solidarnościowej elicie, który pogłębił się mocno przy "okrągłym stole", a jeszcze bardziej po likwidacji muru berlińskiego i upadku Związku Sowieckiego. Ta część opozycji, która uznała, że nadal należy trwać w układach z Magdalenki, opowiedziała się za budowaniem struktur demokratycznego państwa na zrębach PRL i chronieniem pozycji komunistycznej nomenklatury.
- Ale ostatecznie chyba wyszedł on gdy stanęła sprawa lustracji, gdy zawiązał się "front obrony ubeków" z Bujakiem, Frasyniukiem i elitą dawnej Unii Wolności na czele. LiD na konwencji powtórzył hasło likwidacji IPN...
- Wspólny front antylustracyjny jest tu głównym polem konfrontacji, ale musimy pamiętać także o polityce prywatyzacyjnej. Możemy więc powiedzieć, że SLD i Partia Demokratyczna, skupione dziś w jednej formacji, nawiązały do wspólnej tradycji.
- W myśl hasła: PiS był w Stoczni, a tamte grupy, a więc postkomuniści, PO i PD, "kanapa" po Unii Wolności, poza nią?
- Właśnie! Jarosław Kaczyński użył w przemówieniu w Stoczni Gdańskiej bardzo celnego sformułowania i w pełni je podzielam. Ta grupa, tzw. dysydencka, znalazła się razem z tymi, którzy w okresie stanu wojennego reprezentowali racje ZOMO. Prawda jest brutalna.
- Prostą konsekwencją jest branie udziału przez dawnych "dysydentów" w rodzaju Geremka, Mazowieckiego czy Michnika udziału w "donosach na Polskę" w prasie zagranicznej?
- Obyczaj rozgrywania wewnętrznych spraw przy pomocy czynnika zewnętrznego miał już miejsce w latach PRL, w latach 60., 70., 80., gdy opozycja docierała do społeczeństwa poprzez zachodnie media. Już wtedy tak zwani dysydenci starali się ograniczyć w tych mediach informacje o ugrupowaniach niepodległościowych. Obecnie politycy PO, SLD, PD, walczą poprzez publikacje w zagranicznej prasie z własnym państwem i jego wybranymi demokratycznie władzami.
- Aleksander Kwaśniewski nawet poprosił Niemcy o interwencję w przypadku zwycięstwa wyborczego Kaczyńskich.
- Wywiad Kwaśniewskiego przekroczył wszelkie granice! Jest to wprost wezwanie władz obcego państwa, które ma sporne interesy z Polską, by w przypadku wyników wyborów niekorzystnych dla obozu byłego prezydenta, zmieniły politykę na zdecydowanie wrogą. To w kategoriach moralnych trzeba ocenić jako zdradę stanu.
- Ale Kwaśniewski przecież przeprosił, tłumacząc, że go źle zrozumiano...
- W innych okolicznościach można by przyjąć, że znów, powiedzmy, zabolała go prawy goleń. Ale w tym wypadku te słowa Kwaśniewskiego nie są przejęzyczeniem, ponieważ wpisują się w jego wywód dotyczący polskiej polityki zagranicznej. Dla LiD i - w niektórych elementach - dla Platformy ma to być polityka zrywająca obecny szczególny układ polityczny ze Stanami Zjednoczonymi, przenosząca ciężar naszej polityki bezpieczeństwa na Europę. To także odmowa instalacji tarczy antyrakietowej. A konkluzja tej wypowiedzi sprowadza się do uznania Niemiec za głównego partnera i protektora w UE, a w konsekwencji podporządkowania naszej polityki interesom Berlina. Dziś istnieje niebezpieczeństwo, że "straszni bliźniacy" nadal będą rządzić, a jeśli tak, to Kwaśniewski proponuje zastosować wobec nich środki ostrzejsze niż dotychczas.
- Dochodzi do tego całkowita spolegliwość wobec Unii Europejskiej i wobec Rosji - nieprzeszkadzanie w zacieśnianiu osi Berlin-Moskwa?
- Oczywiście, i dlatego w obecnej kampanii bardzo mocno musi być akcentowana kwestia naszego bezpieczeństwa. Stoi przed nami wybór pomiędzy Polską suwerenną a wasalną, pomiędzy tym, czy będziemy bronić Polaków na Warmii, Mazurach, Opolszczyźnie, czy też - tak jak chce PO i LiD - zaakceptujemy politykę roszczeń majątkowych grup tzw. wypędzonych. Ale przede wszystkim to walka z narastającymi elementami porozumienia niemiecko-rosyjskiego, które znajduje najlepszy wyraz w polityce energetycznej, którą Niemcy prowadzą wbrew interesom ogólnoeuropejskim.
Symptomatyczne jest, że w Sejmie PiS nie znalazł żadnego partnera dla swojego programu polityki zagranicznej. Na razie Platforma Obywatelska nie określa się, jaka będzie jej polityka po wyborach, jeśli nie będzie w stanie samodzielnie tworzyć rządu. Jednak już początek kampanii pokazał, że na pewno nie będzie to rząd z PiS. A ponieważ nie wygląda na to, by poza postkomunistami z LiD, działającymi razem z obozem "okrągłego stołu" - dawną opozycją dysydencką - pojawił się inny partner, rozwiązanie jest jedno. Dlatego każdy, kto odda głos na Platformę Obywatelską w przekonaniu, że jest to głos oddany za zmianą, rozstaniem się z pozostałościami po PRL-u, popełni błąd. W rzeczywistości opowie się za obroną Polski pookrągłostołowej z jej wszelkimi patologiami, od tolerowania agentury po patologię prywatyzacji i korupcję.
- A także opowie się za wspomnianą koncepcją polityki zagranicznej, gdyż Donald Tusk swego czasu wyrażał radość, że Warszawa będzie punktem, w którym kanclerz Niemiec wyląduje, lecąc z wizytą do Moskwy.
- To jest właśnie określenie pułapu ambicji tej polityki. Warto chociażby przyjrzeć się temu, co w perspektywie wyborów w Polsce pisze prasa rosyjska, która uważa że to, kto będzie rządził w Polsce po 21 października, jest ważnym elementem w prognozach polityki międzynarodowej Rosji. Traktowania nas jako silnego państwa, utrudniającego Kremlowi mocarstwową politykę, czy też - kraju spacyfikowanego i sprowadzonego do roli protektoratu, nad którego głową o losach tego obszaru europejskiego będą wspólnie decydować Niemcy i Rosja, bez obawy, że ktoś im będzie w tym przeszkadzał.
- Panie Premierze, czy PiS może wygrać te wybory i uzyskać większość bezwzględną? Dla partii rządzącej jest to zawsze trudny egzamin.
- Uważam, że jest to całkowicie realne, gdyż w naszej ordynacji liczy się nie tylko liczba oddanych głosów na główne ugrupowania, ale także na te z drugiego szeregu. Im ten margines jest mniejszy, tym większy jest zysk ugrupowań czołowych. Jeżeli w przyszłym Sejmie będzie wyłącznie układ trzydziałowy: PiS, PO, LiD, to wtedy ugrupowanie, które dostanie nieco ponad 30 proc. głosów ma wszelkie szanse na uzyskanie wyniku mandatowego, który przekroczy lub będzie się zbliżał do połowy składu sejmowego. - Dziękuję za rozmowę.
Hieny jako dżentelmeni? 2007-09-17 Nieubłagany postęp działa na wszystkie dziedziny życia. Pociąga to za sobą różne następstwa, które w swoim czasie zauważył Józef Stalin. W miarę postępów socjalizmu - powiadał - zaostrza się walka klasowa. Kto wie, czy nie miał racji, nie tylko dlatego, że tezę tę potwierdziły mimowolnie swoim zgonem miliony ludzi, ale również dlatego, że z podobną zależnością mamy do czynienia również dzisiaj w Polsce. Postęp, bo cóżby innego, sprawił, że pojawiła się u nas społeczna warstwa dżentelmenów, którzy tworzą nowe świeckie tradycje nie tylko w polityce, czy ekonomii, ale i w obyczajowości. Na przykład, żaden szanujący się dżentelmen nie rusza się bez magnetofonu do sekretnych nagrań rozmów z innymi dżentelmenami. Można powiedzieć, że po tym właśnie poznajemy dżentelmena. Oczywiście nie tylko po tym. Prof. Jacek Hołówka z UW twierdzi, że dżentelmena można poznać również po tym, iż jest za legalizacją aborcji i przeciwko karze śmierci. Zdaniem chluby warszawskiej umysłowości, o człowieczeństwie decyduje posiadanie świadomości, której „płód” jest pozbawiony. To oczywiście bardzo ciekawe spostrzeżenie zwłaszcza, że niechętny stosunek do kary śmierci cechował środowisko dżentelmenów i dawniej, zwłaszcza, gdy byli osobiście zainteresowani w złagodzeniu kary za różne nieostrożności. Dzięki nieubłaganemu postępowi poglądy popularne niegdyś w podmiejskich spelunkach, za sprawą dżentelmenów wkraczają dziś na renomowane uniwersytety. Czy jednak prof. Hołówka nie przesadza aby z tą świadomością? Już mniejsza o to, skąd właściwie wie, że „płód” nie ma świadomości. A pozostali ludzie mają? Warto zwrócić uwagę, że nawet dżentelmeni z różnych powodów często tracą świadomość. Wprawdzie później ją odzyskują, ale właśnie to odzyskiwanie jest dowodem, że przedtem ją utracili. „Co raz człek stracił, tego nie odzyszcze” - pisał Boy-Żeleński, ale z pewnością nie miał na myśli odpornego na używki środowiska naszych dżentelmenów. Czy w takich momentach prof. Hołówka usprawiedliwiałby skracanie im męki? Okazuje się, że nieubłagany postęp może szykować na dżentelmenów różne pułapki, w które wpadają nawet chluby warszawskiej umysłowości, pragnące dostroić się do modnych standardów. Kiedy środowiskiem dżentelmenów targają takie rozterki, życie polityczne w Polsce wkroczyło w fazę wyborczą. Dla zmylenia ludzi prostych nazywa się ona kampanią, ale niesłusznie, bo właśnie odbywa się najważniejsza operacja aktu wyborczego, to znaczy - układanie list. Ścisłe kierownictwa partii umieszczając jednego polityka na pierwszym, innego - na dalszym miejscu listy, zaś trzeciego - nie umieszczając na liście w ogóle, decydują, kto tym razem wejdzie w skład elit politycznych, a kto nie. Operacja ta wywołuje w środowisku polityków ogromny niepokój, Objawia się on m.in. w gwałtownych zmianach przynależności partyjnej, dyktowanych oczywiście względami ideowymi. Wspominał o nich Boy-Żeleński: „żadnych politycznych nie ma on przesądów, każda partia dobra, byle dojść do rządów”. Więc poseł Mężydło przeprowadził się z PiS do Platformy, a senator Sikorski - odwrotnie. Swoją przyszłość w Platformie „rozważa” też Jan Rokita, podczas gdy jego małżonka, pani Nelly rozważa co innego; czy przyjąć ofertę PSL, czy może jednak PiS. Ach, gdyby ta rodzina była liczniejsza, to można by obstawić w ten sposób wszystkie listy i wygrywać bez względu na okoliczności. Nawiasem mówiąc, tym transferom towarzyszy niezbyt zrozumiała radość w partiach przyjmujących dysydentów. Niezrozumiała - bo przecież zasadnicza teza Platformy głosi, że w PiS nie może być niczego dobrego. Podobnie utrzymuje PiS o Platformie. Skoro tak, to skąd taka radość z przejścia posła Mężydło? Czy ze względu na jego zalety, czy tylko z powodu Schadenfreude? Prof. Jadwiga Staniszkis utrzymuje, że w PO mamy do czynienia z konfliktem pokoleniowym. Pokolenie Stefana Niesiołowskiego - powiada pani profesor - już jest wypalone i wypada, by zluzowało je pokolenie następne. Rzeczywiście, Stefan Niesiołowski sprawia wrażenie człowieka o beznadziejnie zszarpanych nerwach, ale, powiedzmy sobie szczerze, nie jest to pokolenie najstarsze. Zresztą, dlaczego zmiana pokoleniowa miałaby nastąpić tylko w polityce? Poza polityką też jest życie, a życie, jak wiadomo, polega m.in. na tym, że trzeba wiedzieć, kiedy odejść. Nie wszyscy chcą jednak przyjmować takie rzeczy do wiadomości, co rodzi konflikty nawet w tak bardzo udżentelmenionych środowiskach, jak Sojusz Lewicy Demokratycznej. Pominięty przy rozdziale miejsc na listach wyborczych Leszek Miller przypomniał sobie, że wg Gerarda Schrödera, starych wyjadaczy wcale nie zastępują młode wilczki, tylko „młode hieny”. Bardzo to musiało zmartwić Wojciecha Olejniczaka, ale mniejsza o to, bo ta sytuacja wskazywałaby, że z konfliktem pokoleniowym mamy do czynienia nie tylko w Platformie Obywatelskiej. Jeśli ta walka klasowa nadal będzie się nasilała, to prof. Hołówka będzie musiał chyba rozszerzyć definicję dżentelmena również na zwolenników radykalnej eutanazji. Czy instynkt samozachowawczy pozwoli mu na taki radykalizm? SM
17 września 2007 Rządząca państwem - kucharka. W swoim przemówieniu na Konwencji Wyborczej LPR wspomniałem o kobietach rządzących gospodarką. To, oczywiście, pewna demagogia - jednak zawierająca bardzo ważną myśl. Otóż powiedzenie, że "Kucharka powinna rządzić krajem" pochodzi od piekłoszczyka Włodzimierza Eliaszewicza Uljanowa (ksywka: "tow.Lenin"). On rozumiał to w ten sposób, że w ZSRS będzie "D***kracja l**owa", czyli d***kracja do kwadratu - co będzie polegało na spacyfikowaniu lub wyrżnięciu elit - a miejskie kuchty i wsiowe dojarki będą ochoczo głosować, jak Partia każe. W tym przypadku "rządzenie krajem" polega na wrzucaniu kartki do urny. Wyborczyni nie widzi przy tym na ogół związku między wrzuceniem kartki, a efektami społecznymi, politycznymi i gospodarczymi. Czym innym jest głosowanie na Rynku. Tu kobieta, która "zagłosuje" swoimi pieniędzmi na nieświeżą wołowinkę, od razu odczuje skutki tego "głosowania". Po raz drugi już tego nie zrobi - w odróżnieniu od tej kucharki, która głosuje na partię spod znaku Okrągłego Stołu już po raz szósty... Decyzje typu wybór domu, samochodu czy podobne podejmują na ogół mężczyźni - ale to kobiety podejmują sto razy tyle drobnych, pozornie nieistotnych decyzyj. Jednak właśnie suma setek milionów tych decyzyj podejmowanych codziennie przez polskie kobiety powoduje, że trwa selekcja naturalna, i źli producenci wypadają z rynku ustępując miejsca lepszym. Co ciekawe: bardzo ważną rolę odgrywają tu mniej zamożne kobiety! Te mające w torebkach więcej pieniędzy, często kupują drogie świecidełka bez patrzenia na cenę. Natomiast najcenniejszym uczestnikiem gry na Rynku są kobiety drepczące od sklepu do sklepu, by kupić o te parę groszy taniej lub kupić coś lepszego. To one trzymają producentów w ryzach - zmuszając, by produkowali taniej i lepiej! Patrzmy z szacunkiem na uboższe niewiasty - główny czynnik rozwoju gospodarki! PS. Teraz o tych wyborach... Oglądałem program "FORUM" - i przekonałem sie, że nie oglądanie telewizji to wspaniała rzecz. Obejrzałem jakąś dziumdzię usiłującą przekrzyczeć pięcioro polityków wrzeszczących bez ładu i składu. Gdy kol.Wojciech Popiela zaczął przemawiać do rzeczy, to Go od razu zagadali. Nie wiem, czy p.Prezes miał 10% czasu przeciętnego uczestnika tej dyskusji; chyba nie. Oczywiście, powinna o to dbać prowadząca - ale, gdzie tam! W normalnych krajach czas wyświetla się na ekranikach; skoro można obliczyć, ile czasu miała w posiadaniu piłkę jedna drużyna na boisku, to można i to. Ale przecież tu właśnie chodzi o to, by oszukiwać! Obejrzałem to z niesmakiem - i nie będę powtarzał tego eksperymentu! Zauważyłem przy okazji, że w sondażach spuszczono LPR z 4,5% na 1,1% - najwyraźniej z powodu dołączenia się do Ligi UPR i Prawicy Rzeczypospolitej. To, oczywiście, pospolite fałszerstwo. Cóż: był to program TVPiS...Wróćmy do języka pisanego. Trafiają się ludzie walczący z otwartą przyłbicą - i typy chowające się pod maską "niezależnego publicysty". Jeśli wczoraj ktoś napisał, że jestem agentem WSI (co najlepiej widać po filmie "Nocna Zmiana") mającym odebrać głosy PiS-owi, by PiS nie zlikwidował Układu (zawsze myślałem, że głosząc program wolno-rynkowy odbiera się głosy raczej Platformie...) i podpisał się {PISMAN}, to widać, że to brednie, ale przynajmniej facet nie ukrywa zaangażowania. Gdy natomiast p.Tomasz P.Terlikowski wygaduje takuteńkie bzdury jako "publicysta RZECZYPOSPOLITEJ" - to nie jest to ładne postępowanie. Ale cóż: jak kogoś nie wychowano w domu, to potem już trudno nauczyć się etyki. Aha: my tu świętowaliśmy 6 milionów wejść - a kol.Stanisław Michalkiewicz - http://www.michalkiewicz.pl - przekroczył 3 mln wejść na stronę! Proszę zauważyć, że On nie korzysta z tego, że ktoś przypadkiem wszedł na ONET.pl i dostrzegł Jego stronę - Michalkiewicza trzeba odnaleźć! To jest miarą tego powodzenia! JKM
18 września 2007 Główny wróg euro-kratów: RÓŻNORODNOŚĆ! Rada Europy - podobnie zresztą jak Komisja Europejska i Euro-Parlament - właśnie ogłosiła (po raz kolejny), że "walczy o różnorodność". Otóż "Rada Europy" to banda kłamców i oszustów (i niech mnie RE pozwie do sądu!). "Walczy o różnorodność" dokładnie tak samo jak Związek Sowiecki "walczył o wolność". 99% tego, co robią KE i RE, to walka z różnorodnością. Czy będą to walki byków w Hiszpanii, czy całowanie kobiet w rękę w Polsce. Praktycznie każda "dyrektywa" KE to ujednolicenie czegoś. Jednakowe normy mają obowiązywać na mleko, chleb, masło - żadna różnorodność nie jest dopuszczana. Nie może też być tak, by w jednym kraju panował rasizm, a w innym nie - i by Europejczycy mogli wybrać sobie życie w kraju, jaki im się podoba. To samo dotyczy "seksizmu", lusterek w samochodach, anty-semityzmu, soku z marchewki, kary śmierci, i WSZYSTKIEGO. Nie jest to wina poszczególnych euro-kratów. Każdy z nich może i chciałby różnorodności. Jednak sama istota biurokracji - a Wspólnota Europejska to giga-biurokracja nieznana od czasów Bizancjum - wymaga, by wszystko było jednolite - bo jak można wydać np. "dyrektywę w sprawie szkolnictwa" gdy każda szkoła jest inna? Np.: "w klasie musi być... " - a w niektórych szkołach w ogóle nie ma "klas"...Więc najpierw trzeba je ujednolicić. Śp.gen.Karol de Gaulle powiedział: "Jak można rządzić krajem, w którym jest 1000 gatunków sera?". Euro-kraci mają odpowiedź: zmniejszyć różnorodność serów... My odpowiadamy: pozwolić każdemu produkować lub kupować dowolny ser - i w ogóle się w to nie wtrącać. JKM Za dwa miesiące Wolińska wyląduje na Okęciu? Europejski Nakaz Aresztowania, który wojskowy sąd wydał wobec byłej prokuratorki Naczelnej Prokuratury Wojskowej, pułkowniczki Heleny Wolińskiej-Brus, jest niezaskarżalny. Teraz wniosek będzie przetłumaczony, a następnie przesłany do Wielkiej Brytanii. Jeśli nastąpi to szybko, brytyjski sąd (a nie władze administracyjne, jak w przypadku zwykłej ekstradycji) będzie miał niewiele ponad dwa miesiące na zajęcie stanowiska.
Łączny czas podjęcia decyzji - 90 dni - liczy się bowiem od momentu wydania nakazu aresztowania. W ENA, które obowiązuje w Polsce i w UE od 2004 r., chodzi właśnie o sprawne przekazywanie obywateli Unii, którzy są podejrzani o przestępstwa.
Wszystko to wygląda bardzo ładnie, ale pamiętać należy, że cała procedura ścigania Wolińskiej trwa już prawie... 10 lat. Pierwszy nakaz aresztowania stalinowskiej prokuratorki wydał wojskowy sąd w 1998 r. Wobec faktu, że Wolińska nie stawiała się na przesłuchania, uruchomiono proces ekstradycyjny. Pierwszy wniosek został wysłany do Londynu w 1999 r., kolejny - uzupełniony - dwa lata później.
W tym czasie zarzuty wobec Wolińskiej rozszerzono. Początkowo była podejrzana tylko o bezprawne aresztowanie Augusta Emila Fieldorfa "Nila" (co w konsekwencji doprowadziło tego bohatera Polski Podziemnej na szubienicę), potem o zastosowanie aresztu wobec 23 innych osób - m.in. bp Czesława Kaczmarka, komunisty Zenona Kliszki i wielu AK-owców.
NIEUPRZEJMA ODPOWIEDŹ
W czerwcu 2006 r. Brytyjczycy (a konkretnie Home Office, czyli odpowiednik naszego MSWiA) odmówili Polakom wydania Wolińskiej, bo jest stara (miała 87 lat), chora i ma problemy osobiste (tzw. przesłanki natury humanitarnej). Niedawno IPN ujawnił, że odpowiedź była "oględnie mówiąc, nieuprzejma", bo przyszła faksem i nie zawierała informacji o sposobach odwołania się od niej. Polscy śledczy mają nadzieję, że teraz się uda. - Gdybyśmy nie widzieli szans, nie kierowalibyśmy tego wniosku - mówi prokurator IPN Bogusław Czerwiński.
Przeszkodą może być - prócz humanitaryzmu - zasada, że Wielkiej Brytanii nie wiąże nasze prawo o nieprzedawnianiu zbrodni komunistycznych oraz brytyjskie obywatelstwo Wolińskiej - kraj ten zastrzegł, że może nie wydawać swoich obywateli. Dochodzi do tego fakt, że już raz Brytyjczycy odmówili nam ekstradycji byłej prokuratorki. Na korzyść polskich organów ścigania świadczy z kolei, że zarzucany Wolińskiej czyn jest obciążony karą większą niż rok wiezienia (grozi jej do 10 lat odsiadki).
KRETYŃSKA, ANTYSEMICKA SPRAWA
Na okoliczność wydania ENA Wolińska była przepytywana przez brytyjskiego "Guardiana". Z wrodzoną sobie szczerością oświadczyła (a właściwie powtórzyła to, co kłamliwie twierdzi od lat), że ta "kretyńska sprawa" jej "nic, a nic nie obchodzi". Że ma ona charakter polityczny i antysemicki: - To, co się dzieje, to cyrk. Jestem kozłem ofiarnym.
Wygadana, jak widać, staruszka pozwoliła sobie również na stwierdzenie, że nie wierzy polskiemu wymiarowi sprawiedliwości, a w Polsce nie może liczyć na sprawiedliwy proces. Łaskawie dodała: - Jeśli prokuratorzy w Polsce nie mają niczego innego do roboty, to niech rozkręcają tę sprawę.
Jej zdaniem, obiektywne w sprawie byłyby sądy brytyjskie. - Jeśli brytyjska policja zechce zadać mi kilka pytań, odpowiem. Jestem tak samo obywatelką brytyjską, jak polską.
Wolińska przyznała, że straciła najbliższego człowieka - nie chodzi oczywiście o gen. Fieldorfa, ale o jej zmarłego przed kilkoma miesiącami męża - profesora marksistowskiej ekonomii Włodzimierza Brusa (w czasie wojny politruk Beniamin Zylberberg).
- Podpis ppłk Wolińskiej figuruje na moim akcie oskarżenia czerwonym ołówkiem. Zatwierdzając akt oskarżenia wobec mnie, wiedziała, że jestem współzałożycielem "Żegoty" (podziemnej Rady Pomocy Żydom) - skomentował Bartoszewski. - Jestem przykładem, że tłumaczenia pewnych ludzi wokół Wolińskiej i jej samej, że trwa wokół niej jakaś antysemicka akcja, są bzdurą.
FAKTYCZNY WYROK ŚMIERCI
W wywiadzie Wolińska podkreśliła także, że sprawa Fieldorfa wydarzyła się dawno temu, dodając, że było to co prawda "przestępstwo, którego nie powinno się zapominać", ale ona "jako Żydówka, zna rzeczy, o których nie powinno się zapominać". Odnośnie Fieldorfa stwierdziła jeszcze: "Nie byłam prokuratorem w tej sprawie. (...) skąd mogłam wiedzieć, co się stanie?". To kolejna nieprawda. 21 listopada 1950 r., na wniosek por. Zygmunta Krasińskiego z Departamentu III MBP (walka z podziemiem), wydała nakaz tymczasowego aresztowania Fieldorfa. Jej decyzja była bezprawna, gdyż usankcjonowała aresztowanie "Nila" dopiero po 11 dniach od jego zatrzymania, nie przedstawiając do tego żadnych dowodów winy. Drugi raz Wolińska złamała prawo 15 lutego 1951 r. przedłużając areszt Fieldorfowi - podobnie jak poprzednio ex post (poprzedni nakaz obowiązywał do 9 lutego) i również bez opisania czynu, który był mu zarzucany. Przychylili się do niego sędziowie Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie: płk Aleksander Warecki, mjr Mieczysław Widaj i mjr Zygmunt Wizelberg. Z tej trójki żyje w Warszawie Widaj. Mimo, że ma na koncie wydanie wielu wyroków śmierci na polskich patriotów, organa sprawiedliwości RP w ogóle się nim nie interesują.
- Mój ojciec jest uznanym w świecie polskim patriotą, który walczył szlachetnie w obronie kraju przed nazistami. Kobieta ta, sama prześladowana przez Niemców, której rodzina zginęła z ich rąk, nakazując aresztowanie ojca, faktycznie podpisała na niego wyrok śmierci - powiedziała tygodnikowi "Sunday Telegrach" 82-letnia córka gen. "Nila" Maria Fieldorf-Czarska. - Dla dobra mojego taty, mojego bohatera, do końca życia będę walczyć o jej ekstradycję, by stanęła w obliczu sprawiedliwości. Sprawiedliwości, której mojemu tacie odmówiono. Podkreśliła, że jej zdaniem Wolińska "ani nie poczuwa się do winy, ani nie czuje wstydu".
USUNIĘTA I PRZYJĘTA
W 1956 r. na fali odwilży specjalna komisja uznała, że Wolińska ponosi odpowiedzialność za łamanie "socjalistycznej praworządności" - m.in. za aresztowanie bez dowodów winy i niereagowanie na skargi o przestępczych metodach śledczych. Została usunięta z prokuratury. Po 1968 r. wyjechała wraz z Brusem z Polski i osiadła w Oxfordzie, przyjęta z otwartymi ramionami przez tamtejsze, lewicowe i w dużej mierze "marcowe" środowisko naukowe.
W 2006 r. MON zawiesiło wypłatę Wolińskiej 1,5 tys. zł wojskowej emerytury - ustalono, że od początku brakowało jej do tego odpowiedniej wysługi lat. Z kolei prezydent RP Lech Kaczyński pozbawił ją Krzyża Komandorskiego i Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski. W tym samym roku prezydent odznaczył pośmiertnie gen. Augusta Emila Fieldorfa Orderem Orła Białego.
Tadeusz M. Płużański
Sceny myśliwskie z zającem 2007-09-18 Skrócenie kadencji Sejmu oznacza, że rozpoczęła się kampania wyborcza. Jak wiadomo, kampania wyborcza może być albo negatywna, albo pozytywna. Kampania negatywna właściwie zaczęła się już na wiosnę 2005 roku i wygląda na to, że będzie trwała nieprzerwanie aż do 19 października włącznie - bo 20 będzie obowiązywała cisza wyborcza. Ta cisza będzie obowiązywała tylko w Polsce, więc kampania negatywna za granicą będzie trwała sobie w najlepsze, chyba, że cudzoziemskie gryzipióry nie dostaną jurgieltu. O tym jednak nie ma mowy; bo przecież zadania „prasy międzynarodowej” wykraczają i to znacznie poza problematykę tubylczych wyborów w Polsce. Owszem, ważne jest, żeby wygrały je odpowiednie siły, ale jeszcze ważniejsze - by wyłoniona w ten sposób tubylcza administracja trafiła pod właściwy nadzór - o co upomniał się ostatnio i Wacław Havel, i Aleksander Kwaśniewski - każdy po swojemu. Kampania negatywna polega na tym, że jej uczestnicy udowadniają publiczności, iż ich konkurenci absolutnie nie nadają się nie tylko do rządzenia państwem, ale w ogóle - do polityki. Argumenty, a nawet wyzwiska, jakie przy tej okazji padają z obydwu, czy też ze wszystkich stron, są trafne, logiczne i dobrze uzasadnione, toteż nie bardzo można się im sprzeciwiać. Zresztą - powiedzmy sobie szczerze - ludziom spoza środowiska nie bardzo też wypada. W końcu ci politycy obcują ze sobą już tyle lat, w życiu towarzyskim są po imieniu, więc niewątpliwie znają się nawzajem znacznie lepiej, niż ktokolwiek inny. Skoro tedy kategorycznie twierdzą, że żaden z nich nie nadaje się do polityki, że raczej „kury im szczać prowadzać, a nie politykę robić” - to cóż mają robić wyborcy, jak nie przyjąć tego do wiadomości? Problem polega na tym, że demokracja nie pozostawia wyborcom żadnej alternatywy; muszą wybierać wyłącznie między tymi, którzy w trakcie kampanii przekonali ich, że są łajdakami, durniami, a nawet złodziejami. Nic więc dziwnego, że coraz więcej wyborców nie chce statystować w tym obrzydliwym widowisku, że frekwencja wyborcza spada. Co prawda, demokracji to wcale nie szkodzi, przeciwnie - przy niskiej frekwencji nawet bardziej się stabilizuje, bo jakże ma być inaczej, skoro do głosowania idą już tylko kandydaci w rodzinami i przyjaciółmi oraz działacze partyjni? W tej sytuacji całkiem zrozumiały jest apel Waldemara Pawlaka z PSL, by zaniechać tej wojny i podać sobie rękę do zgody. Słuszna jego racja, bo skoro do wyborów i tak idą tylko rodziny z przyjaciółmi i działaczami, to nie ma dla kogo się wysilać, a co ważniejsze - nie ma potrzeby zdradzać tajemnicy, a zwłaszcza - wbijać jej ludziom do głowy, że są rządzeni przez złodziei, durniów i łajdaków. Czy nie lepiej, żeby myśleli, że rządzi nimi Rada Uczciwych Mędrców, więc jeśli mimo to sprawy idą źle, to tylko ich, ciemnej masy, wina? Gdyby nie było tych wojen na górze, to może nawet do dnia dzisiejszego nikt by się nie dowiedział o rozbiorze Polski, jakiego PSL wraz z SLD dokonały w latach 19993-1997, podobnie jak koalicja AWS-UW w latach 1997-2000 i później. A czego oczy nie widzą, o to serce nie boli, więc tacy obywatele byliby szczęśliwi, nawet gdyby ich strzyc do gołej skóry. Dlatego obok kampanii negatywnej jest i pozytywna. Kampania pozytywna polega na tym, że partie polityczne na wyścigi obiecują, czego to nie zrobią, żeby tylko obywatelom przychylić nieba. Naturalnie nikt nie zamierza tych obietnic spełniać, bo często jest to albo głęboko szkodliwe, albo obiektywnie niemożliwe, ale wszyscy wiedzą, że nie chodzi o to, żeby były spełniane, tylko - żeby były przyjemne. No i właśnie, kiedy tylko okazało się, że 21 października będą wybory, „Rzeczpospolita” przepytała przedstawicieli poszczególnych partii, co też tym razem wymyśliły, by przychylić nam nieba. Z prawdziwą uciechą zobaczyłem, że wszyscy - poza Prawem i Sprawiedliwością - chcą, a nawet „zdecydowanie chcą” rozdzielić funkcję prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. Z pozoru nic nadzwyczajnego, ale chodzi o to, że ten postulat wszystkie partie obiecywały zrealizować zarówno po wyborach w roku 1993, po wyborach w roku 1997, po wyborach w roku 2001, no i oczywiście - po wyborach w roku 2005. Oczywiście niektóre nazywały się wtedy inaczej, np. PiS nazywał się wtedy Porozumieniem Centrum, Platforma Obywatelska - najpierw Kongresem Liberalno-Demokratycznym, a potem - Unią Wolności, Samoobrona najpierw była związkiem zawodowym i do prokuratury miała stosunek zdecydowanie podejrzliwy, bez względu na jej usytuowanie w systemie organów państwa, no a teraz pewnie by też chciała, by prokurator generalny podlegał Konwentowi Seniorów, którzy za każdym razem by ustalali w demokratycznym głosowaniu, które śledztwa ma wszczynać, a które - umarzać. SLD też był Polską Zjednoczona Partią Robotniczą, zanim najpierw został Socjaldemokracją Rzeczypospolitej Polskiej, a później - SLD. Ale chociaż wszyscy - oczywiście poza PiS-em - „chcieli” rozdzielić te urzędy, to jak dotąd - nie są one rozdzielone, mimo, że wszystkie „chcące, a nawet «zdecydowanie chcące»” tego ugrupowania zdążyły w międzyczasie rządzić państwem. Ta sytuacja przypomina anegdotę Stefana Kisielewskiego o polowaniu na zające. Myśliwi przybywają do lasu i ustawiają się w linię. Nagle z lasu wyskakuje zając. Wszyscy podrywają strzelby, ale leśniczy powiada: panowie, to samica, często kotna, my do niej nigdy nie strzelamy! Myśliwi opuszczają więc strzelby, wtem z lasu wybiega drugi zając, a leśniczy mówi: aaa, teraz to co innego; to stary kot, my zawsze do niego strzelamy! SM18 września 2007 Brak tytułu Zalety (ale i wady) Schengen {~PHILIP} to nie tylko wykształciuch, ale i uparciuch. Tym razem napisał: Do cna panu odbiło, panie Mikke. To dopiero różnorodność - gdy w jednym kraju UE miałby być rasizm, a drugim nie. Kategorie już się panu mylą. Może jeszcze w co niektórych dopuśćmy niewolnictwo - a co, "różnorodność" ma być! To było by śmieszne, gdybyś pan w to święcie nie wierzył. I pan chcesz być posłem RP? Otóż, panie {~PHILIP}, "różnorodność" to "różnorodność". Świat jest bardziej różnorodny, jeśli są w nim kraje zamieszkałe przez Murzynów, kraje zamieszkałe przez Białych, a także kraje mieszane. Zresztą likwidacja różnorodności to "śmierć cieplna" ludzkości. To, że Panu nie podoba się np. "rasizm", nie zmienia faktu, że jeśli w części krajów panuje rasizm, to świat jest BARDZIEJ różnorodny - i tyle. Nie ma Pan obowiązku tam jechać - a dopóki ludzie mogą też z każdego kraju wyjechać, to wszystko jest z liberalnego punktu widzenia w porządku. Przy okazji: kiedyś w RPA panował szczególny rodzaj rasizmu, czyli "apartheid" - "trzymanie osobno"; było "odróżnianie", nie było "wyższości" jednej rasy nad drugą. Obok był Mozambik, gdzie też zresztą był rasizm, tylko na odwyrtkę. A jeszcze obok Botswana, gdzie nie było rasizmu. I, niech Pan sobie wyobrazi, Murzyni masowo uciekali i z Botswany, i z Mozambiku - do RPA. Widać życie w apartheidzie raczej im odpowiadało. Apartheid został zlikwidowany wskutek XX-wiecznych przesądów panujących w Londynie i Waszyngtonie, ale i w Pretorii i Johannesburgu (tamtejsi intelektualiści też byli przecież karmieni tą zatrutą anty-apartheidowską propagandą) - a także działań Komunistycznej Partii RPA. I niech Pan teraz pojedzie do RPA i spyta Murzyna, czy lepiej jest teraz, czy za czasów apartheidu! Albo, jeszcze lepiej: do Zimbabwe! Gdyby w jakimś kraju WE (lub nadciągającej UE) zapanował anty-semityzm, to co najwyżej Żydzi wynieśliby się do innych krajów, a kraj ten straciłby wielu lekarzy, adwokatów, bankierów i handlowców. Za to pozbyłby się sporej liczby podejrzanych macherów i pseudo-intelektualistów. I by się zobaczyło: czy jest to dla kraju korzystne, czy nie? The proof of the pudding is in the eating.Wolny Rynek - to konkurencja również między systemami społecznymi i politycznymi. Na to, by mogły konkurować, muszą być różne. Jednak jednostki nie powinny być tego ofiarami. Powinny mieć zagwarantowaną możliwość wyniesienia się z danego kraju wraz z majątkiem. Dlatego tak ważna jest swoboda przemieszczania się! Doskonale, że wchodzimy do Schengen - ale jeśli ONI zamiast dopuścić konkurencję wewnątrz WE wszystko ujednolicą - to będziemy żałować. Bo "Schengen" to nie tylko otwarcie granic między jego krajami; to również przymknięcie granic na zewnątrz. O tym jakoś dziwnie mało się mówi... O ile pamiętam w "1984" przepływ nieszczęśników między Eurazją, a Anglosocem praktycznie nie istniał. I obydwa Molochy robiły ze swoimi obywatelami, co chciały...Kończąc: dzisiejszy "intelektualista" to kaleka, któremu w szkole, na uczelni i poprzez TV nałożono końskie okulary. Choćby pokazywać 30 przykładów, że np. seksizm jest lepszy od uniseksu, taki "intelektualista" jak pies w doświadczeniu nieboszczyka Pawłowa będzie bryzgał śliną i ujadał. Bo nauczono go, że seksizm jest zły - i koniec! Mało kto potrafi myśleć samodzielnie, inaczej niż słyszy w TV! A im dłużej przebywał w państwowych ośrodkach przymusowej indoktrynacji zwanych "szkołami" - tym gorzej! PS. Co do podpisów: ku mojemu zaskoczeniu potrzebne są jeszcze WSZĘDZIE! Zewsząd też płyną prośby o pomoc. Adresy pełnomocników UPR na http://www.upr.org.pl A najdalej we czwartek miała być rejestracja... JKM
19.09.2007 D***kracja i p.Leszek Miller Jak wiemy, p. Leszek Miller wystąpił z SLD - a w ślad za Nim opuścił szeregi tej partii p. Marek Dyduch, jej były GenSek. Są to jednak dwa całkowicie odrębne przypadki. Jak wiele razy pisałem, socjaliści dzielą się na dwie kategorie. Na cwaniaków, którzy głoszą tę idiotyczną lewicową ideologię tylko dlatego, że daje to poparcie ogromnej liczby wyborców (głupich zawsze jest więcej, niż mądrych…) i dzięki temu poparciu można się dostać do Parlamentu - a tam można już dorwać się do konfitur - albo (i to się zdarza!) próbować naprawdę coś dla tych głupich wyborców zrobić; proszę zauważyć, że prawicowiec Aleksander margrabia Wielopolski ks. Myszkowski był zgodny z lewicowcem Józefem Piłsudskim ps. "tow."Ziuk"): "Dla Polaków można czasem coś zrobić; z Polakami - nigdy!"). A druga kategoria to idioci, którzy w te głoszone przez siebie lewicowe bzdury sami święcie wierzą! Otóż p. Leszek Miller to człowiek bardzo inteligentny - i bardzo bym Go obraził podejrzeniem, że On kiedykolwiek wierzył w socjalizm. Pomijam wiek młodzieńczy, oczywiście - do 9 roku życia i ja byłem socjalista, a śp. ks. Otton von Bismarck twierdził nawet, że "Kto za młodu nie był socjalistą, na starość zostanie zimnym draniem". Głosił więc p. Miller ten socjalizm - aż wreszcie przekonał się, że spory procent Polaków po doświadczeniach z sanacją, hitleryzmem, stalinizmem, socjalizmem siermiężnym, otwartym, wojennym i wreszcie euro-socjalizmem już zmądrzał i można mówić Polakom prawdę. Więc na łamach "WPROST" ogłosił kilka artykułów, na podstawie których można by Go od biedy przyjąć do UPR, a już do PO z cała pewnością. Natomiast p. Dyduch nigdy (ujmijmy to delikatnie) nie cieszył się sławą intelektualisty - a obecnie ogłosił, że występuje z SLD, bo tam zanikła prawdziwa lewicowość, a SLD niczym nie różni się od PO czy PiS. Jest to zresztą oczywista prawda. Dzisiejsze partie "polityczne" nie mają nic wspólnego z ideologią. Zbiera się partia kolesi, na ogół z'organizowana sprawnie przez SB, UOP, WSI, ABW czy coś tam jeszcze - bo chłopaki mają wprawę!) zamawia "badania focusowe”) na temat "czy ze 25% obywateli wierzy w to-to-to-i-to" - i jeśli z badań wyjdzie, że tak, to "partia" wpisuje sobie to-to-to-i-to do programu - i dawáj po stołki i kasę! W wyborach taka partia ma z góry przewagę nad partią mówiąca Prawdę - bo "Co to jest Prawda?", jak powiedział niejaki Piłat z Pontu. Dziś wiemy: "Prawdą - to jest to, co pokazano w TV". Innym jeszcze jest sprawa mego Anty-Kolegi, p. Marka Borowskiego, który jest typowym lewicowym intelektualistą. P. Borowski wierzy w ideologię lewicową, bo serce przeważa u Niego nad rozumem. Jak to kiedyś ujął jeden z ekonomistów: "Tak, ja wiem, że mówię głupoty - ale gdy patrzę na tych biednych ludzi naokoło, to inaczej nie mogę…"!!! On chce im pomóc - a Jego intelektualizm nie idzie tak daleko, by zobaczyć, że ci ludzie są biedni właśnie dlatego, że Polską od 90 lat rządzą kolejne wcielenia ideologii lewicowej! Nie rozumiem tylko, czym SdPl różni się od PD?!? P. Leszka Millera mi trochę żal. Konserwatystom zawsze żal zdolnych ludzi - dlatego ks. Drucki-Lubecki uratował Maurycego Mochnackiego, którego L*d chciał rozszarpać - choć dwa dni wcześniej Mochnacki domagał się, by Lubeckiego posłać na szubienicę… W normalnym ustroju p. Leszek Miller ogłosiłby, że nawrócił się na zasady wolnego rynku, że zawsze popierał politykę ochrony rodziny - i zająłby jakąś funkcję w państwie. On naprawdę jest sprawnym administratorem.Nawet teraz, gdyby p. Leszek Miller zrobił to, co napisałem wyżej, wystartował do Sejmu z Łodzi z listy LPR+UPR+PR - to śpiewająco by wszedł, nawet z ostatniego miejsca. Ale w kraju byłby spalony, a Lista Nr 3 poniosłaby w w całej Polsce większe straty, niż miałaby zysk w Łodzi. Bo, jak powiedział najwybitniejszy praktyk d***kracji, tow. Adolf Hitler: "W demokracji polityk może zmienić poglądy - ale wtedy musi wycofać się z polityki, bo wyborcy nigdy nie będą mieli zaufania, że nie zmieni poglądów po raz kolejny". Hmmm. A może ta zasada obowiązywała tylko 80 lat temu, gdy partie oparte były jednak o jedność ideologii - a nie były tylko gangami do bezlitosnego rabowania podatników? JKM
19 września 2007 Te 400 milionów to żaden duży przekręt! W przemówieniu na Konwencji Wyborczej LPR wspomniałem, że ONI szykują nowy przekręt - właśnie Pan Prezydent podpisał ustawę o "Euro 2012", której art.21 pozwala na ogromne przekręty - bo zniesiona została procedura przetargowa. I o ile jeszcze dwa tygodnie temu mówiło się, że "Stadion Narodowy" w Warszawie ma kosztować 600 milionów złotych - to po przepchaniu tej ustawy przez Parlament koszt ten wzrósł od razu do okrąglutkiego miliarda. Dalej Państwo sami rozumiecie: zamawiamy w zaprzyjaźnionych firmach wszystko o 60% drożej - a wdzięczne firmy dadzą i politykom trochę poskubać, i na fundusz wyborczy... Kto wie, czy już teraz nie dają? Bo przecież chodzi o to, by koryto było pełne - a z tego punktu widzenia, to wszystko jedno, czy rządzi LiD, PSL, PO czy PiS - a gdyby tak jeszcze "Samoobrona"... natomiast nas trzeba zwalczać, bo my odetniemy ICH od koryta. Otrzymałem właśnie telefon od człowieka, który powiedział, że te 400 milionów to wcale nie jakiś duży przekręt. Podobno "Dziennik Polski" opublikował historię wielkiego pieca w hucie im.Sędzimira (NB. najprawdopodobniej po wejściu Polski do UE Komisja Europejska zażąda przywrócenia nazwy „im.Lenina” - zobaczycie! Jutro pokażę, na czym opieram to podejrzenie. Zrobią to pod pretekstem obrony tradycji, oczywiście...). Gdy Huta była państwowa, remont musiał kosztować 1.200 mln zł. Gdy kupił to p.Mittal - zrobił to za 400 mln. Czyli: byłby to przekręt nie na 400, a na 800 milionów. Oczywiście Hutę sprzedano bez przetargu, więc z pewnością tu był przekręt jeszcze większy. Tłumaczcie Państwo ludziom na innych forach, że trzeba zmienić ten system, zanim to wszystko pieprznie! Proszę nie wchodzić na blogi konkurentów - to nie ma większego sensu, ich klienteli raczej się nie przekona - lecz na neutralne strony ONET-u, WP, INTERII itp - podczepiając sie pod akurat otwarty temat. Oczywiście z sensem.Z góry dziękuję. Ku chwale Ojczyzny! PS. W południe nic nie wpisałem, bom nie miał nic aktualnego. Sytuacja z podpisami nie jest dobra, we czwartek nie zdążymy - ale w piątek najprawdopodobniej tak. Proszę więc nie tragizować, tylko donieść na ten dzień wszystko, co Państwo macie. Proszę pamiętać, że choć akurat w tym okręgu LPR, UPR lub PR uzbierało mało, to dwie pozostałe partie też zbierają, i zusammen do kupy pewno się uzbiera. Jesteśmy już jednak w strefie zagrożenia. Jeśli oddamy w piątek, to podpisy z 20 okręgów trzeba przewieźć do Warszawy - i wtedy, być może do komisji trafią w sobotę - 23.go. Ta ma dwa dni na rozpatrzenie - a potem trzeba potwierdzenie rozwieźć do 20 pozostałych Okręgów - a termin to 26.ty... Doświadczenie mnie uczy, że ostatniego dnia, gdy już nie ma to znaczenia, ludzie donoszą drugie tyle podpisów... Więc proszę nie czekać - KONIECZNIE w piątek! JKM
20 września 2007 Czy Hitler był świetnym mówcą? PiS narobiło piekielnego jazgotu z tego powodu, że WCzc.Julia Piterowa powiedziała w TVP3: "No świetnym mówcą był Hitler, pani redaktor. Świetnym mówcą. Porywał tłumy i stadiony wyły. Ja bym chciała, aby o tym pamiętać jednak. Hitler jeszcze budował drogi i budownictwo socjalne, chciałam zwrócić uwagę. Natomiast myśmy zostali wyłącznie przy retoryce". Co działacze partyjni PiS zinterpretowali jako pochwałę Hitlera. Otóż w państwie totalitarnym oceny też są totalne: jak Hitler był zbrodniarzem, to powinien być kiepskim mówcą, marnym kochankiem, i beznadziejnie grać w szachy. Tymczasem bywa, że zbrodniarze są w jakichś dziedzinach bardzo dobrzy. P. Marta Wawrzyn na portalu PARDON zauważa to jakby - ale komentuje w ten sposób: "Nie zmienia to faktu, że chwalenie go za tego typu działania i atrybuty, bez napomknięcia o zbrodniach, które popełnił, jest co najmniej niesmaczne. Niezależnie od kontekstu czy charakteru wypowiedzi". Czyli: człowiek może być mistrzem szachów, ale jeśli jest przy okazji bigamistą, to nie można o tym mistrzostwie wspomnieć nie wypominając tej bigamii. To jest właśnie klasyczne myślenie totalitarne. Natomiast znacznie ważniejsza jest druga część wypowiedzi p.Piterowej: "Hitler jeszcze budował drogi i budownictwo socjalne, chciałam zwrócić uwagę. Natomiast myśmy zostali wyłącznie przy retoryce". To rzeczywiście można odczytać jako pochwałę narodowego socjalizmu - pod warunkiem, że się uzna, że budowanie autostrad i budownictwo socjalne są czymś dobrym. Tylko wtedy jest to pochwałą hitleryzmu! Niestety: ogłupiona socjalistyczną propagandą znakomita większość Polaków uważa, że "budownictwo socjalne" to coś z jednej strony szczytnego, a z drugiej niezbędnego! Nie wyobrażają sobie państwa, które by nie było "opiekuńcze". Również Wielkie Budowle Socjalizmu, do których trzeba dopłacać, jak Kanał Białomorski, Centralny Okrąg Przemysłowy, Dnieprostroj, Tennessee Valley Authority, "Concorde" - no, i właśnie hitlerowskie autostrady (bo p.Julii szło chyba o autostrady, a nie o "drogi" - to nic, czym należy się chwalić. Jeśli nie jest się socjalistą uważającym, że koszt ani efektywność się nie liczą - byle było duże i imponujące. Obawiam się, że również p.Julia - choć była nawet kiedyś członkinią Rady Głównej UPR, a obecnie jest w liberalnej PO - te socjalistyczne szaleństwa traktuje dobrze. Co prawda: zawsze się dziwiłem, że odeszła z UPR do PO, a nie do PiS... I to właśnie - nie "pochwała Hitlera" lecz "pochwała (narodowego czy innego) socjalizmu" - bardzo mnie niepokoi. Z innej beczki: ktoś (przepraszam - musiałem zresetować komputer i mam za mało czasu, by znaleźć) wziął się za analizę mej wypowiedzi dla "Sygnałów Dnia". Wśród licznych uwag (niektóre słuszne!) napisał: Najpierw Korwin mówi o pewnej (postulowanej) swobodzie wychowawczej rodziców, następnie o swobodzie w wydawaniu pieniędzy, a następnie o zatwierdzanym przez MEN programie nauczania. I nazywa to reżimem nieznanym w historii ludzkości. Mniejsza z tym barwnym językiem i pal diabli nawet to porównanie do Rosji za Iwana Groźnego. To trzy kwestie są jednak zupełnie odrębnymi zespołami problemów. Czym innym jest zagadnienie zakresu i stosowalności programu nauczania - o tym powinni się wypowiedzieć specjaliści w tej dziedzinie (chyba że ich uznamy za głupców, ale wtedy właściwie sami powinniśmy kształcić dzieci, bez jakiegokolwiek pośrednictwa systemu edukacji). Czym innym kwestia statusu szkoły prywatnej, a czym innym publicznej (tu również odmiennie się kształtują relacje między rodzicami a gronem pedagogicznym). Czym innym wreszcie, kwestia zakresu swobód w wychowywaniu dzieci (jeślibym posłał dziecko do szkoły prowadzonej przez sektę destrukcyjną, to nie jest to wyłącznie moja sprawa). U Korwina wszystko to złączone jest w zestaw paru zdań i może dla przeciętnego słuchacza zabrzmieć on albo efektownie, albo - co bardziej prawdopodobne - nonsensownie. Otóż tu się zasadniczo nie zgadzam. Te trzy kwestie są JEDNYM problemem: wolności człowieka od decyzyj urzędników! I - mam doświadczenie z setek spotkań - brzmi to w uszach słuchaczy i efektownie i sensownie. Nie zgadzam się też zasadniczo z uwagą: "jeślibym posłał dziecko do szkoły prowadzonej przez sektę destrukcyjną, to nie jest to wyłącznie moja sprawa". To JEST wyłącznie moja sprawa. Jeśli jestem np. Świadkiem Jehowy - to mogę wychowywać dziecko w mojej wierze? Mogę... To dlaczego nie mogę wynająć fachowców, by robili to za mnie? Byłoby to nielogiczne - i podejrzewam, że Autor tej wypowiedzi tak naprawdę to chciałby zabronić samym rodzicom wychowywania dziecka tak, jak sobie tego życzą. I to jest to podstawowe pytanie: czy dzieci należą do rodziców - czy są upaństwowione? Jeśli to drugie - to nie dziwmy się, że rodzice nie chcą rodzić i wychowywać cudzych, państwowych dzieci! PS. Uff, prawie wszystkie okręgi, mające koniecznie zebrać podpisy, uzbierały - trzy już zarejestrowane, jutro będzie się rejestrować co najmniej piętnaście. Proszę więc dowieźć na piątek wszystkie podpisy! W wielkim mieście to żaden problem - ale np. p.Adrian Ciesielski z Torzymia, który z matką zebrał 180 podpisów i przywieźli je dzisiaj do Zielonej Góry sami pokonując (90+90 km) - i jeszcze przez dwa dni ze 100 podpisów dodatkowo na senatora dowiozą. O, to jest robota! JKM
Objawy schizofrenii bezobjawowej 2007-09-21 „Nie wolno izolować demokratycznych narodów” - głosi napis na billboardzie w hali przylotów terminalu lotniska im Kennedyego w Nowym Jorku, gdzie czekam w kolejce do oficera imigracyjnego, który zdecyduje - izolować mnie, czy nie. Ale czy ja jestem jakimś „demokratycznym narodem”? A gdzieżby tam, uchowaj Boże! Nie tylko nie jestem „demokratycznym narodem”, ale nawet nie uchodzę za ultrasa demokracji, więc diabli wiedzą, jak będzie z tą izolacją. Okazuje się zresztą, ze napis na billboardzie wcale nie dotyczy osobników takich jak ja, tylko „narodu tajwańskiego”, który powinien być przyjęty do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tak w każdym razie uważają „przyjaciele Tajwanu”, którzy bilboard ufundowali. Znaczy - to nie żadna akcja rządu, tylko prywatne przedsięwzięcie zapewne z dyskretnym poparciem Departamentu Stanu, niemniej jednak. Ano, skoro tak, to niechże ich przyjmą; dlaczego jakiś tajwański wykształciuch nie miałby przemówić do innych, podobnych mu wykształciuchów w sali Zgromadzenia ogólnego ONZ? Co prawda, oni wszyscy z góry wiedza, co powie każdy z nich, ale wiadomo, że i demokracja musi mieć swoje rytuały. Skracając sobie czas oczekiwania takimi rozmyślaniami, dochodzę wreszcie do oficera. Ten pyta, po com przyjechał, potem lewy palec, prawy palec, dno oka i już dołączam do grona szczęściarzy, co to nie zostali izolowani. Ale nie zawsze idzie tak gładko. Następnego dnia na lotnisku w Ottawie pani oficerowa kanadyjska, której nieopatrznie powiedziałem, że przywożę książki, kieruje mnie do osobnego kantorku, bierze książkę, przegląda i pyta, w jakim to ona jest języku. Polskiego, ma się rozumieć, nie zna, więc robi mi wyrzut, dlaczego rzecz nie została przetłumaczona na jakiś normalny język, dajmy na to - francuski, w którym właśnie rozmawiamy. - Ano - powiadam - wyszła dopiero trzy tygodnie temu, więc jeszcze za wcześnie na tłumaczenie. Zresztą, poza Polakami nikogo to nie obchodzi, więc po co tłumaczyć. - Tak? A o czym ona jest, ta książka? - pyta dociekliwa pani. - Ona jest o lustracji w Polsce. - O lustracji? A co to takiego? Opowiadam tedy, że za komuny było UB, które miało swoich konfidentów, no a teraz chodzi o to, żeby wiedzieć, którzy to byli, czy dajmy na to, któryś nie jest aby autorytetem moralnym. Dla pani, widzę, trochę to za trudne, więc znowu bierze się za wertowanie książki i każe mi tłumaczyć tytuły rozdziałów. Widocznie mam zdziwiona minę, bo wyjaśnia, że „wie pan, tu jest Kanada i prawo zakazuje uprawiania propagandy”. Dziwię się uprzejmie, twierdząc, że zawsze myślałem, iż Kanada słynie w świecie z wolności słowa. - Zresztą - powiadam - żadnej „propagandy” tu nie ma, tylko relacje o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich 15 lat. Pani wychodzi na jakieś konsultacje, po czym zagląda do internetu. - Co pani chce wiedzieć? - Sprawdzam, czy coś o panu jest w internecie. - O, to będzie trochę trwało, bo podobno jest 400 tys. wzmianek - mówię, ale przecież wśród nich pewnie są też donosy Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita i Stowarzyszenia im. Jana Karskiego, chwała Bogu - po polsku. Okazuje się, że chyba słusznie myślę, bo moja pani idzie na konsultacje do innej i wspólnie nad czymś się naradzają. Wreszcie wraca i uśmiechem, który wydaje mi się trochę dziwny oznajmia mi, że jestem „sławny” również w USA. Niechże Najwyższy błogosławi tedy pana Abrahama Foxmana z żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej, bo czyż to nie jego interwencjom u prezydenta Kaczyńskiego, żeby wyrzucić mnie z Polskiego Radia, zawdzięczam obecne wyzwolenie z lotniskowego domu niewoli? Okazuje się, że Kanadyjczycy nie różnią się od Polaków i śmiało można by również do nich skierować słowa „Posłania do Narodów Europy Wschodniej” z 1981 roku, że „głęboko czujemy wspólnotę naszych losów”. Najwyraźniej międzynarodówki też mogą by rozmaite, tyle, że jedne działają z ostentacją, a inne - dyskretnie. Wspominam o tym tak obszernie, bo właśnie przeczytałem, jak to niezawisły sąd zabronił prof. Zybertowiczowi mówienia o sekretnych związkach telewizji „Polsat” z razwiedką. Teraz tylko patrzeć, jak red. Lis, Żakowski i Wołek zaczną pod niebiosa wychwalać niezawisłość sądów, chociaż z drugiej strony wychwala się przecież Galileusza, co to niby, wbrew zakazowi Inkwizycji miał powiedzieć, że „jednak się porusza”. Ale czy Inkwizycja była niezawisłym sądem, jakie mamy dzisiaj w Polsce? To już zależy od punktu widzenia, więc i tak dobrze, że niezawisły sąd nie zabronił prof. Zybertowiczowi mówić również o innych sprawach, że, dajmy na to, nie zabronił mu w ogóle mówić. A dlaczego miałby sobie żałować, dlaczego miałby mu nie zabronić, skoro wiadomo przecież, że milczenie jest złotem? Oczywiście nie w każdym przypadku; taki dajmy na to, „drogi Bronisław” może mówić, co mu się tylko podoba i żaden niezawisły sąd nie ośmieli się podnieść nań wyssanego palca, podobnie zresztą, jak na Aleksandra Kwaśniewskiego, ale po pierwsze - co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie, a po drugie, najwyraźniej „Polsat” znalazł jakiś sposób przekonania niezawisłego sadu, że tak właśnie będzie dla wszystkich najlepiej. Podobnie uważał pan Surwint, szlachcic żmudzki, perswadując oficerowi plutonu egzekucyjnego, by nie rozstrzeliwał pana Wołodkowicza: „zmuruje kościół pan mój, chwała Bogu ma z czego!”. No dobrze, ale co będzie, jeśli prof. Zybertowicz zacznie przedstawiać historię sekretnych związków „Polsatu” z razwiedka w języku migowym? Czy niezawisły sąd zabroni mu także gestykulować? Wszystko to być może, ale jak taki zakaz wyegzekwować? Nie ma rady, bez kaftana bezpieczeństwa chyba się nie obejdzie. No dobrze, ale jakże to tak, pakować zdrowego człowieka, w dodatku profesora uniwersytetu, w kaftan bezpieczeństwa? Co powie na to Helsińska Fundacja Praw Człowieka, co powiedzą inni płomienni szermierze wolności? A cóż niby mieliby powiedzieć; nic nie powiedzą, bo przecież wolność jest tylko dla przyjaciół wolności, a nie dla jej wrogów. A o tym, kto jest przyjacielem wolności, zawsze decydował Hermann Göring, tj. pardon - Hermann Göring decydował, kto jest Żydem, a o tym, kto jest przyjacielem wolności, a kto jej wrogiem decyduje... no, kto właściwie o tym decyduje? Czy aby nie razwiedka, za pośrednictwem swoich agentów, uplasowanych po fundacjach i merdiach? Skoro tak, to tylko patrzeć, jak wracze ze Światowej Organizacji Zdrowia zatwierdzą przez głosowanie słynną schizofrenię bezobjawową, na którą zapadało w przeszłości tylu wrogów nieubłaganego postępu. Czas po temu najwyższy, bo już i duchowy przywódca polskich gojów i lesbijek Robert Biedroń wzywa do „leczenia nienawiści” do homosiów. SM
21 września 2007 Dziewięć twarzy Lewicy XX wieku Jak wygląda manipulacja, możecie Państwo samo zobaczyć w ONET-cie. Oto na pierwszej stronie blogów uczciwy tytuł: "Kara śmierci: za - i przeciw". A potem trzy wybrane blogi: 1 - "Szanujmy życie każdego człowieka - nawet bandyty" (Zula.Blog; gdybyśmy, wbrew Bogu, tego posłuchali i morderców puszczali wolno, udowodnilibyśmy, że ludzkiego życia NIE szanujemy), 2 - "Zabijanie przestępców nie rozwiąże problemu" (Dziobek.Blog - ten Dziobek jakiś nowoczesny typ wyhodowany w Ośrodkach Przymusowej Indoktrynacji Państwowej zwanych "szkołami"; zresztą ma rację: nie rozwiąże; ponieważ jednak karanie złodziei nie rozwiązało do końca problemu kradzieży - to może przestać wsadzać ich do więzień?); 3 - "A gdy w celi śmierci siedzi niewinna osoba?" (Woman Blog - typowe kobiece. Gdy w celi śmierci siedzi niewinna osoba to znaczy, że Machina Sprawiedliwości zrobiła straszliwy błąd. Machiny Spalinowe robią na drogach Polski całą masę błędów w wyniku czego ginie rocznie 5 - 6 tys. ludzi - czy to powód, by likwidować Machiny Spalinowe? A co jest ważniejsze: Samochód - czy Sprawiedliwość?). Oj, wdałem się w polemikkę - a chodziło mi tylko o pokazanie, że dobrano same blogi przeciw karze śmierci! Gdy wyjeżdżałem 20 lat temu do USA byłem przekonany, że tam nadal stosuje się zasadę "Uczciwie pokazywać stanowiska obydwu stron". Jakim był mój szok, gdy wszedłem do słynnej Biblioteki Nowojorskiej, gdzie była wystawa poświęcona wojnie domowej w Hiszpanii. Pięć dużych sal wypełnionych pamiątkami i dokumentami z tamtej wojny. ANI strzępka o wojskach śp.gen.Franciszka B.Franco!! Tylko o komunistach, anarchosttach, socjalistach, anarcho-syndykalistach... Nie łudźmy się: nasza cywilizacja, wypracowywana mozolnie przez 4000 lat, od Hammurabiego po Kodeks Napoleona - zginęła. D***kracja zniszczyła jej podstawy - rządzi cham i prymityw uzbrojony w "poczucie sprawiedliwości". Ludzie, jak WCzc.Andrzej Lepper czy JE Zbigniew Ziobro, po prostu nie rozumiejący, że Prawo - to wartość samoistna, że Zasady są ważniejsze od bieżących korzyści; materialnych czy politycznych. Ci ludzie niszczą ją zupełnie otwarcie, chełpiąc się tym. Parę dni temu obiecałem - i zapomniałem - pokazać, jak na Zachodzie czci się piekłoszczyka Włodzimierza Eliaszewicza Uljanowa czyli tow.Lenina - który wymordował więcej ludzi, niż Hitler i Stalin do spółki. Proszę sobie obejrzeć wydaną siedem lat temu serię znaczków Królestwa Belgii - poświęconą Najwybitniejszym Ludziom XX wieku! Sama Lewica - jeśli nie liczyć, być może, umieszczonego tam dla przyzwoitości króla Belgów. Od lewej u góry: JŚw Jan XXIII (bardziej lewicowy od Leonida Breżniewa), JKM Baldwin I, Karol Herbert Frahm czyli tow. "Willy Brandt", niemiecki socjaldemokrata, najprawdopodobniej agent sowiecki, Jan F.Kennedy, bardzo lewicowy prezydent USA, Mohandas Karamchand Gandhi, odpowiedzialny za śmierć co najmniej 5 milionów ludzi w wyniku głoszenia idiotycznej koncepcji "życia bez przemocy", a potem niepodległości i podziału Indii, Marcin Luter King (bardzo zakłamany "pastor" amerykański, w rzeczywistości działacz lewicowy), tow.Lenin, Ernest Guevara ps."Che" (o tych dwóch nie muszę pisać?), Gołda Meir, szefowa socjalistycznej partii Izraela, oraz Nelson Mandela, działacz Komunistycznej Partii RPA. To jest Panteon XX wieku. Może i słusznie: był to wiek palenia ludźmi w kotłach lokomotyw, zapędzania do łagrów, duszenia w komorach gazowych, związków zawodowych, przymusowych ubezpieczeń - czyli w ogóle Wiek Pogardy dla Jednostki. Wiek D***kracji, Socjalizmu i Komunizmu. Z tego punktu widzenia - bardzo reprezentatywne towarzycho! PS. Na razie idzie nieźle, KW LPR zarejestrowany w 19 okręgach - jeszcze dwa, i możemy zostać pierwszymi, którzy zdołają się zarejestrować. To nie znaczy, że można spocząć na laurach - proszę nadal zbierać podpisy na listy KW UPR do Senatu! To bardzo ważne, bo dzxieki temu będzixemy mieli własny czas antenowy, by dobitnie wyjasnić wyborcom, że startujemy jako Liga Prawicy Rzeczypospolitej z listy KW LPR - i dlaczego. Prosze zbierać, jeśli się da, od razu po dwa podpisy na dwóch listach - w niektórych okręgach wystawiamy po dwóch kandydatów na Senatorów. Przypominam: są to listy UPR, a nie LPR! Termin: do 25-IX. Na razie nie mogę się - puk, puk w niemalowana klawiaturę - nachwalić współpracy z LPR i PR. Różnimy się, oczywiście - ale współpracujemy zgodnie. Więcej problemów z uzgodnieniem list mieliśmy startując samodzielnie jako UPR. Tylko NCzc. Marek Jurek coś się na mnie poskarżył - ale, zdaje się, zdołałem to nieporozumienie wytłumaczyć. A, i będę musiał pozwać do sądu p. Zygmunta Wrzodaka - nie chcieliśmy przyjąć Go na nasze listy, to próbuje się mścić. A, tam... JKM
Sprawa życia i śmierci 2007-09-22 Zablokowanie przez Polskę Dnia Przeciwko Karze Śmierci, który zapewne, w zamyśle jego promotorów miał być elementem nowej, świeckiej tradycji europejskiej, ożywiło przygasłą nieco dyskusję na temat kary śmierci i w ogóle sensu wszelkich kar. Przez szermierzy politycznej poprawności kara śmierci uważana jest za relikt barbarzyńskiej epoki, podobnie zresztą, jak wszystkie kary. Wynika to z tzw. „humanistycznej” koncepcji człowieka. Według niej, człowiek jest kłębowiskiem sił, których istnienia nawet sobie nie uświadamia, a cóż dopiero, żeby nad nimi zapanował. Jest „ślepym narzędziem przyrody”, a nie istotą zdolną do świadomego wybierania, które chrześcijaństwo określa mianem „wolnej woli”. Skoro tak, to egzekwowanie wobec człowieka jakiejkolwiek odpowiedzialności, zwłaszcza w postaci kary, jest rodzajem małpiego okrucieństwa, którego szczytowym wyrazem jest właśnie kara śmierci. Nic zatem dziwnego, że w Unii Europejskiej, gdzie polityczna poprawność staje się obowiązującym prawem, kara śmierci jest źle widziana. Jej przeciwnicy stawiają znak równości między nią, a morderstwem, ignorując zupełnie to, że kara śmierci wymierzana jest człowiekowi winnemu przestępstwa, podczas gdy ofiarą morderstwa pada człowiek niewinny. Zacieranie różnicy między winą i niewinnością jest również elementem filozofii głoszącej, że prawda nie istnieje. Skoro prawdy nie ma, to mówienie o winie i niewinności nie ma żadnego sensu. Jednak cała ta filozofia, podobnie jak „humanistyczna” koncepcja człowieka, to intelektualna tandeta. Jeśli bowiem prawdy nie ma, to czego właściwie nauczają modni filozofowie? Warto by zatem dyskusję nad karą śmierci uporządkować. Na początek - zwrócić uwagę, że kara śmierci, podobnie zresztą, jak wszystkie inne kary, jest dolegliwością stosowaną w procesie wymierzania sprawiedliwości. Najważniejszą tedy kwestią, jaką trzeba rozstrzygnąć, jest odpowiedź na pytanie, czy kara śmierci jest sprawiedliwa, czy nie. Jeśli nie jest sprawiedliwa, to trzeba ją skasować, bo jest oczywiste, że przy pomocy niesprawiedliwej kary żadnej sprawiedliwości wymierzyć się nie da. Jeśli jednak okazałoby się, że kara śmierci jest sprawiedliwa, to nie ma żadnego powodu, by ją kasować. Przeciwnie - państwo nie powinno pozbawiać się żadnego narzędzia wymierzania sprawiedliwości, bo tylko dlatego tolerujemy państwowy monopol na przemoc, że ma być ona używana w służbie sprawiedliwości. To pytanie dla przeciwników kary śmierci bywa kłopotliwe, o czym miałem okazję przekonać się podczas dyskusji na Wydziale Prawa UMCS w Lublinie, w której moim przeciwnikiem, był działacz Amnesty International. Kiedy zaproponowałem, byśmy rozpoczęli od odpowiedzi na to pytanie, próbował zwekslować dyskusję na inne tory. Wzbudził jednak zniecierpliwienie publiczności i zrozumiał, że nie uda mu się uchylić od odpowiedzi. Stwierdził tedy, że kara śmierci jest niesprawiedliwa. Odparłem, że w takim razie należałoby zrehabilitować wszystkie ofiary mordu sądowego w Norymberdze. Na to odrzekł, że wcale nie, bo wtedy kara śmierci była sprawiedliwa, a dopiero teraz nie jest. Sala zareagowała na to huraganem śmiechu i dyskusja się skończyła. Warto zatem wrócić do tego pytania zwłaszcza, że zablokowanie przez Polskę tej nowej, świeckiej tradycji europejskiej, nastręcza wyjątkowo dobrą okazję. SM
22 września 2007 Uczciwość PiS-owskiego propagandzisty Parę dni temu niejaki p. Tomasz Terlikowski napisał, że wychwalam Hitlera za sprawną gospodarkę. Byłem nieco rozbawiony, ale i oburzony (pochwalanie hitleryzmu jest w Polsce - w ramach wolności słowa, oczywiście - karalne!) więc napisałem poniższe sprostowanie. Wbrew prawu prasowemu zamieszczono to sprostowanie mniejszą czcionką, niż oryginalny paszkwil - w dodatku wycinając zaznaczone grubo fragmenty. Szanowny Panie Redaktorze! W tekście "Giertych, Jurek,Korwin-Mikke - trzech panów w wyborczej desperacji" p. Tomasz P.Terlikowski, który na czas wyborów zrzucił maskę chrześcijańskiego moralisty odsłaniając twarz PiS-propagandzisty - napisał: "Pomysły ideowe Janusza Korwin-Mikkego (...) chwalącego Adolfa Hitlera za sprawną gospodarkę, też raczej nie przysporzą nowej formacji prawicowych głosów". Jest to kompletny absurd. We wszystkich artykułach i polemikach nieustannie podkreślałem, że gospodarka hitlerowska, jak każda gospodarka socjalistyczna, była skandalicznie niewydajna, a Hitler doprowadził III Rzeszę do niewypłacalności (i musiał rozpocząć jakąkolwiek wojnę, by nie spłacać długów). Pisałem natomiast, że gospodarka dzisiejszych państw europejskich jest jeszcze bardziej niewydolna i marnotrawna - i zadłużenie większe - ale trudno to nazwać pochwalaniem narodowego socjalizmu. Zarzut p.Terlikowskiego jest tym bardziej absurdalny, że chwilę wcześniej pisze o "libertarianach Janusza Korwin-Mikkego". Z czego wynikałoby, że Adolf Hitler był prekursorem libertarianizmu. Pozwalam sobie mieć nadzieję, że po wyborach p. Terlikowski wsadzi rozgrzaną głowę pod kran i klepki wskoczą Mu na właściwe miejsca. Janusz Korwin-Mikke (absolutnie nie zdesperowany!) Pan Terlikowski - też wbrew Prawu Prasowemu zabraniającemu odpowiedzi w tym samym numerze, odparł: Pan Janusz Korwin-Mikke przypomina mi, że jest libertarianinem. I z tym trudno mi się nie zgodzić. Ja bym powiedział, że nawet radykalnym libertarianinem. Tyle, że z tego wcale nie wynika, że nigdy nie z achwalał on części rozwiązań gospodarczych Adolfa Hitlera. Zdarzało mu się bowiem i na łamach swojego bloga i gdzie indziej wyrażać pochwały (relatywne) dla polityki gospodarczej i społecznej prowadzonej przez Führera. Pisząc o polskiej i unijnej polityce były lider UPR stwierdzał np. "za tow.Hitlera podatki były trzy razy niższe, niż obecnie (od Niemców brał, łajdak, cztery razy mniej). I za Hitlera można było otworzyć kawiarnię w dwa dni" (blog z 22 stycznia 2007 roku).Takich wypowiedzi w karierze polityczno-publicystycznej Janusza Korwin-Mikkego nie brakowało. Szczególnie w okolicach wyborów. -Tomasz P. Terlikowski Pominięcie środkowego fragmentu (niezamieszczenie dwóch pozostałych złośliwostek mógłbym od biedy darować), umożliwiło p.Terlikowskiemu bezczelne wyjaśnianie, że ja wygłaszam "relatywne pochwały"Hitlera. Czyli gdy napiszę: "Jan bijał żonę okrutnie dwa razy w tygodniu" i "Bronisław bijał okrutnie żonę codziennie" - to wygłosiłem "relatywną pochwałę działań Jana". Bez bicia przyznaję więc, że wygłaszam też relatywne pochwały działań Stalina i Hitlera pisząc, że łącznie wymordowali mniej ludzi, niż Lenin. A rządy PiS-u to relatywnie wychwalam pod Niebiosa. NB. styczeń 2007 nie wypadł w okolicy wyborów, a ja nie jestem libertarianinem "skrajnym"- jestem libertarianinem tylko w gospodarce, a i to nie "skrajnym"- bo np. ultra-libertarianie chca całkowitej prywatyzacji nawet wojska i policji. Ale tłumaczyć tego p.Terlikowskiemu nie będę ut ne mittere margaritas. Do PT Redakcji "Rzeczypospolitej" straciłem cierpliwość. Nie będę prosił o kolejne sprostowania. Zadowolę się tą diatrybą. JKM
Dziś niedziela, więc tylko krótkie addendum Nie ukrywam, że uważam p.Tomasza P. Terlikowskiego za łajdaka (oczywiście: relatywnie, porównując Go np. ze św.Augustynem) - nie dlatego, że napisał to, co napisał, lecz dlatego, że nie napisał był tego np. w styczniu (bo Prawdę lepiej zamilczeć...) - a „daje odpór” akurat przed wyborami, kiedy mam już (wymuszony) dostęp do RTV. W dodatku pisze, że to JA uprawiam tę propagandę akurat przed wyborami - podczas gdy ja piszę zawsze to samo, a przed wyborami raczej łagodzę ton wypowiedzi. JKM
23 września 2007 Jest niedziela, a już były dwa wpisy... Krótko więc. Do tekstu „Uczciwość PiS-owskiego propagandzisty {~joy} wkleił artykuł, który - Jego zdaniem - świadczy o poważnej wadzie wolnego rynku. Autor dowodzi w nim, że klienci w gruncie rzeczy wolą nieuczciwych dealerów używanych samochodów - niż takich, którzy uczciwie sprzedają samochody taniej, bez podpicowania. Otóż teza ta jest zapewne prawdziwa (proszę jednak zauważyć, że klienci nie mają pewności, że wóz „nie podpicowany” w rzeczywistości jest podpicowany, a dalsze polepszanie wyglądu było po prostu za drogie!). Z tej prawdziwej tezy nie wynika jednak, że wolny rynek jest zły! Wolny rynek stara się zapewnić każdemu to, co on chce - a jeśli klient chce być oszukiwany - no, to ma do tego prawo! Populus vult decipi ergo decipiatur. Pieniądze idą do tego dealera, który spełnia życzenia klienta...Być może można ochronić kupujących przed skutkami własnych błędów - ale po co? Przede wszystkim na pewno kosztowałoby to znacznie drożej, niż różnica, na którą zostali oni „oszukani”; wiecie Państwo, ile kosztuje rzetelna ekspertyza? Ale populus vult decipi ergo decipiatur - może ci ludzie czują się szczęśliwsi kupując „podpicowany” za 2000 zł samochód, który sami zrobiliby lepiej za 1000? Ile osób woli jeść drożej w restauracji, choć sami zrobiliby to taniej w domu? I wcale nie chcą zaglądać do kuchni, z czego robią mu te smakowite potrawy - po co mają wiedzieć, że kaczuszka po pekińsku we własnym tłuszczu to pół gęsi smażonej na najtańszej fryturze? Jeśli jest smaczna... A inni wolą to wiedzieć. Chacun à son goût...W kasynie co obrót ruletki 1/37 pieniędzy ze stołu trafia do właścicieli tego interesu. I bardzo dobrze: lepiej jest, gdy pieniądze są w rękach tych, co umieją dobrze liczyć szanse, niż u tych, którzy łudzą się, że wygrają; oni po prostu będą umieli zrobić z nich lepszy użytek - co jest społecznie korzystne. W sumie więc: każdy może pójść do komisu samochodowego z ekspertem. Jeśli tego nie robi - sam sobie jest winien. I nie ma powodu, by go przed jego błędami chronić. A artykuł był najprawdopodobniej sponsorowany po cichu przez producentów aut nowych...JKM
Tubylcy pod specjalnym nadzorem 2007-09-24 „Dziś moja moc się przesili, dziś poznam, czym najwyższy, czylim tylko dumny” - tak może za mickiewiczowskim Konradem z „Dziadów” powtarzać sobie każdy spośród 57 zarejestrowanych w Państwowej Komisji komitetów wyborczych. Kogóż tam nie ma! I Samoobrona, reprezentowana przez posła Krzysztofa Filipka, i komitet wyborczy Krzysztofa Rutkowskiego, ongiś wybitnego parlamentarzysty w klubie tejże Samoobrony, a dzisiaj startującego samopas, i różne komitety typu „Róbmy sobie na rękę”, słowem - zupełnie jak w proroczej wizji św. Ildefonsa, tzn. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, przedstawionej w postaci rozmowy syna z matką. Na pytanie matki, co się synowi „marzy”, ten odpowiada, ze mu się marzy iż „przystępuje do ...arzy i z nimi robi to samo”. „A na czym, ach, a na czym polega robota w którąś się wplątał” - zapytowywuje stroskana matka, na co syn odpowiada, że na tym, iż „przelewamy z pustego w próżne, a sobie na konto”. Oczywiście ta rozpusta wkrótce zakończy się pod presją nieubłaganej rzeczywistości, bo właśnie Państwowa Komisja Wyborcza rozesłała groźne memento, że wszystko ładnie-pięknie, ale listy wyborcze należy zarejestrować najpóźniej do godziny 24 dnia 26 września. Ale łatwo powiedzieć - „zarejestrować”, kiedy do tego potrzeba uzyskać co najmniej po 5 tys. podpisów wyborców w co najmniej 21 okręgach, żeby już następne listy okręgowe rejestrować bez podpisów. A dla wielu komitetów wyborczych zebranie 105 tysięcy podpisów może okazać się zadaniem albo trudno, albo wręcz niewykonalnym, toteż liczba komitetów, które do wyborów staną naprawdę, może okazać się mniejsza. Oczywiście, zanim padnie salwa, humory jeszcze dopisują i tym właśnie tłumaczę sobie plakat wyborczy Partii Kobiet, na którym najwybitniejsze aktywistki z przewodniczącą Manuelą Gretkowską na czele, sfotografowały się na golasa. Takiej oferty wyborczej nie złożyła dotąd jeszcze żadna partia, ale zawsze jakiś początek musi być. Bolesław Piasecki mawiał, że jeśli coś dostarcza nam szczęścia, to nie jest fikcją, a któż może lepiej uszczęśliwić jeśli nie kobieta? Jeśli zatem za przychylenie nam nieba bierze się już nie jakaś pojedyncza kobieta, ale cała Partia Kobiet, to szczęśliwość jest murowana. Żeby tylko z tym nie przesadzić, bo lepsze jest wrogiem dobrego. Przekonał się o tym francuski prezydent, który zakończył życie z głową między udami pewnej ładnej malarki. Chociaż okoliczności śmierci tego polityka starano się utrzymać w tajemnicy, to jednak na pogrzebie w przemówieniach żałobników pojawiły się aluzje, że nieboszczyk „był szczęśliwy aż do ostatniej chwili swego życia” - i tak dalej. Jeśli zatem przeżyjemy ten nadmiar szczęścia od Manueli Gretkowskiej, to już pewnie przeżyjemy wszystko, jak głosiła sławna piosenka „Pesymiści”: „nie daliśmy się faszystom, nie damy się komunistom, źle było, źle będzie, w Polsce zawsze i wszędzie, oprócz nas wszyscy są w błędzie”. Skoro aktyw partyjny uwija się wokół zbierania albo (pssst!) fałszowania podpisów, zaś transfery wpływowych mężów stanu miedzy poszczególnymi listami w zasadzie już się zakończyły, przyszedł sądny dzień na gryzipiórków. Światem wstrząsnęła wiadomość, że red. Tomasz Lis został odsunięty od dziennika telewizyjnego w Polsacie. Jeszcze nie ochłonęliśmy z wrażenia, a tu już następna sensacja, że niebezpieczne związki z Polsatem zrywa też pani Lisowa, znana pod nazwiskiem Hanny Smoktunowicz. Powiadają, że to dlatego, że zagrożony („czuj się zagrożony!”) przez faszystowski reżym Kaczyńskich właściciel Polsatu Zygmunt Solorz, pozbywa się Lisów, niczym dziewiętnastowieczni podróżnicy murzyńskich chłopców, których wyrzucali z pirogi, kiedy krokodyle napierały na nią zbyt natarczywie. Z tego powodu „Gazeta Wyborcza” nie szczędzi mu gorzkich wyrzutów, ale widocznie Zygmunt Solorz inaczej ocenia tę sytuację, w czym podobny jest do nieboszczki Barbary Blidy. Jak zapewniał wszystkich Janusz Kaczmarek, na Barbarę Blidę nie było żadnych dowodów. Cóż jednak z tego, skoro ona sama najwyraźniej myślała, że są. Już tam Zygmunt Solorz na pewno słyszał ruskie porzekadło, że nikt nie jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara, więc jeśli wyrzucenie z pirogi murzyńskiego chłopca daje szansę przetrwania, to któż by się wahał? Ta sprawa pokazuje, że kiedy najtęźsi politycy nie są pewni ani dnia, ani godziny, również w środowisku telewizyjnych gwiazd sytuacja staje się płynna, a cóż dopiero, gdy kampania wyborcza wejdzie w decydującą fazę. Jakby w przeczuciu rysującej się w tych okolicznościach niepowtarzalnej szansy, po 70 latach reaktywowano w Warszawie lożę B'nai B'rith. Ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce był z tego powodu niezwykle kontent, zwłaszcza gdy władze loży wyłożyły, jaki mają w tym interes. Okazało się, że chodzi im o realizację tzw. „roszczeń” i zrobienie porządku z Radiem Maryja. Nieomylny to znak, że i sprawa właściwego nadzoru nad wyłoniona w drodze wyborów administracją tubylczą, również wchodzi w decydującą fazę. SM
24 września 2007 Klasa próżniacza Każda kampania wyborcza przynosi klasyczne przykłady tzw. pędu do koryta, by użyć sformułowania używanego niegdyś przez jedną z partii. W obecnej sytuacji klinicznym przykładem jest decyzja Zygmunta Wrzodaka o kandydowaniu z listy Samoobrony, partii lewicowo-populitycznej, która w ostatnich latach wniosła do polskiej polityki wyłącznie awanturnictwo i demagogię. Podobnie zresztą jak Liga Polskich Rodzin. W ten sposób były działacz ursuskiej "Solidarności", zwolennik lustracji, dekomunizacji i prawicy będzie wyborczym kolegą Leszka Millera, przedstawiciela pezetpeerowskiego "betonu" w najgorszej postaci, który zanim został faworytem wyborczym Leppera był przez wodza Samoobrony oskarżany o sprzedanie Polski. Może też spotka się z Józefem Oleksym, gdyż Lepper pertraktuje i z tym "partyjnym oligarchą".I pomyśleć, że Wrzodak jeszcze kilka lat temu na czele związkowców maszerował na warszawską siedzibę SLD przy ul. Rozbrat, obrzucał ją butelkami z czerwoną farbą i palił opony. Dziś w pędzie do władzy pogrążył się w śmieszności. Tylko tak można potraktować jego tłumaczenia, gdy twierdzi, że idzie z list Samoobrony, ale z własnym programem, z własną biografią i własnym nazwiskiem. Nie dam się wypchnąć z polityki panu Kaczyńskiemu, panu Giertychowi i panu Kwaśniewskiemu. Nie ma co, dobrał sobie do realizacji godnych partnerów: pana Leppera i jego aparatczyków, utytłanych w aferę seksualną i służby specjalne PRL oraz pana Millera, który właśnie oświadczył, że buduje "Polską Lewicę" - formację wprost nawiązującą do PRL. - Chcę powiedzieć ludziom: nie musicie się wstydzić własnych życiorysów. Pracowaliście dla legalnego państwa, a obecni szaleńcy chcą to państwo zdelegalizować (...). My nie będziemy robić pośmiewiska z Polski Ludowej.
Egzotyka sięga zenitu i u innych. Pojawiła się Liga Prawicy Rzeczpospolitej. I co z tego, że wraz z narodowym Giertychem oraz konserwatywnym Jurkiem idzie Korwin-Mikke, który wyznaje np. odmienne poglądy na gospodarkę? Na horyzoncie jest Wiejska, więc mniejsza o poglądy. Przynajmniej lider UPR jest szczery, już zapowiedział, że po wejściu do parlamentu każda z partii pójdzie swoją drogą. Ależ to państwowotwórcze!
Neokomuniści udają, że się dzielą, choć podział na "Puławian" i "Natolińczyków" jest wśród nich stary jak świat. Obok SLD jest LiD z Kwaśniewskim i Borowskim, byłymi komunistami, oraz tzw. opozycjonistami lat 80. - Geremkiem, Frasyniukiem czy Onyszkiewiczem. Wyróżnia ich "europejskość". Jak już jednak wspomniałem, nie o poglądy idzie, ale o pęd do władzy i po pieniądze. Sprzedanie się każdemu za jakąkolwiek cenę, bez oglądania się na przyzwoitość i etykę, byleby tylko zasiąść w wygodnych fotelach. Żeby to osiągnąć, gra się najbrudniejszymi kartami, takimi jak żerowanie na śmierci. Miller, Tusk, Olejniczak, Lepper znaleźli więc pierwszą ofiarę "reżimu Kaczyńskich" - byłą posłankę i działaczkę SLD, Barbarę Blidę, która popełniła samobójstwo podczas przeszukiwania jej domu przez ABW w związku z tzw. aferą węglową. Tylko patrzeć jak jej wizerunek będzie niesiony na czerwonych sztandarach, choć przecież nikt sobie nie strzela w klatkę piersiową bez powodu. Ludzie mają jednak nie mieć najmniejszej, nawet krzty, wątpliwości: Blida jest ofiarą "reżimu" i tyle. Typowe to socjotechniczne zachowania grup, które mają coś do ukrycia. Im mają więcej afer na sumieniu, tym głośniej krzyczą o potrzebie przywrócenia demokracji i standardów. LiD, którego korzenie tkwią w złodziejskiej prywatyzacji, oligarchii politycznej i biznesowej, a więc w tzw. układzie, gdzie indziej nazywanym mafią, ma zamiar strzec czystości życia publicznego. Została nawet opracowana "Karta standardów politycznych" z 18 postulatami, a pośród nich: stosuj zasady konstytucji, dotrzymuj słowa, obietnic wyborczych i umów, prowadź działalność publiczną w sposób jawny, działaj odpowiedzialnie i bezinteresownie, bądź rzetelny, bądź uczciwy, nie używaj pieniędzy publicznych do osiągania własnych celów, nie korumpuj, nie okłamuj, dobieraj kadry w sposób jawny, nie wykorzystuj majątku państwowego i samorządowego do prowadzenia agitacji, nie pomawiaj, nie zabijaj słowami, miej honor. Dodatkowo ma być powołana społeczna "Rada Strażników Standardów Politycznych", która ma nadzorować, opiniować itd. Strażnicy byliby powoływani przez partie polityczne spośród osób bezpartyjnych o "nieposzlakowanej opinii". Czytając to, śmiałem się do rozpuku z nieudolnej propagandy ludzi, którzy wyrzucali w wyniku likwidacji zakładów tysiące pracowników na bruk (dotrzymywanie obietnic wyborczych), byli "umoczeni" w osoczu, Orlenie, prywatyzacjach banków (nie korumpuj, nie okłamuj, bądź rzetelny, bądź uczciwy...), czy tworzyli kliki partyjniackie i dzielili się rządami z Unią Wolności czy PO, tworząc takie układziki jak w Warszawie (działaj bezinteresownie, nie wykorzystuj majątku państwowego). Ale bez obaw - ludzie to wszystko pamiętają i - poza skamielinami po peerelu - ogłupić się nie dadzą. Specyfika obecnej kampanii nie tkwi li tylko w egzotycznych sojuszach. Z reguły jest tak, że partie konkurują między sobą. Teraz jest inaczej, mamy układ: PiS - reszta świata, co można przełożyć na starcie się Polski uczciwej z nomenklaturową. Dlatego te wybory nie są wyborami zwykłymi. Decydują się w nich kwestie strategiczne. PiS, przy wszystkich jego wadach, jest jedyną partią, zdolną wyprowadzić kraj na prostą. Dokonano już wiele, zdaniem opozycji zbyt wiele, dla odsunięcia nas od obrzeży "okrągłego stołu", przy którym dobrze czują się i Lepper, i Giertych, i Komorowski czy Tusk, o Millerze i Kwaśniewskim nie wspominając. Weźmy np. politykę zagraniczną. Przez bite 16 lat przepraszaliśmy wszystkich wokół za to, że była II wojna światowa, że Hitler mordował Żydów, przepraszaliśmy za to, że Niemcy nas mordowali w egzekucjach i obozach śmierci. Przepraszaliśmy, że żyjemy, a przy tym byliśmy sprowadzeni do roli wasala Niemiec, Rosji i Unii Europejskiej, bezwolnie przyglądając się roszczeniom majątkowym i terytorialnym niemieckich ziomkostw. To była wykładnia suwerenności według Adama Michnika, Jacka Kuronia, Tadeusza Mazowieckiego i największych przyjaciół Michnika - ludzi honoru: Jaruzelskiego i Kiszczaka. Tamę temu postawił PiS. Z punktu widzenia sojuszników zagranicznych lewicy i Platformy walka o godne i równoprawne miejsce Polski nie jest "trendy", więc nie dziwi, że Donald Tusk zadeklarował po spotkaniu z szefem Komisji Europejskiej Jose Manuelem Barroso, że Platforma Obywatelska chce prowadzić politykę prorosyjską i proniemiecką jednocześnie. Na politykę propolską zabrakło miejsca, co naturalne zważywszy, że lider PO status naszego kraju ocenia poprzez miejsce dla międzylądowania kanclerz Niemiec w drodze do Rosji.Dwa ostatnie lata pokazują, kto nad Wisłą ma opcję propolską i faktycznie niepodległościową. Stąd ta furia propagandowa, oskarżanie PiS, rządu, prezydenta o każde zło. Ale - im kto się bardziej złości, tym bardziej zatraca się w porażce.
Piotr Jakucki
T. Lis - ofiara IV RP Nigdy jeszcze kampania wyborcza w Polsce nie trwała ponad dwa lata. Zaczęła się w czerwcu 2005 roku, po rozpisaniu wyborów parlamentarnych przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego na 25 września 2005 roku, następnie przeszła w wybory prezydenckie w grudniu tego samego roku i była kontynuowana przez dwa lata w trakcie rządów PiS i jego koalicjantów. I nie wiadomo, czy ta permanentna kampania wyborcza zakończy się wraz z ogłoszeniem wyników do parlamentu VI kadencji, czyli 21 października tego roku. Wszystko będzie zależało od wyników wyborów. Ostatnie sondaże, w odróżnieniu od tych sprzed dwu lat, dają przewagę PiS i to niekiedy dość znaczną. Nawet w "Gazecie Wyborczej" zamieszczono sondaż, z którego wynika, że PiS może otrzymać aż 36 proc. głosów, a PO tylko 31 proc. Do Sejmu wejdzie jeszcze LiD (Lewica i Demokraci) - 12 proc. Ta ostatnia partia (połączone siły komuny, postkomuny, byłej lewicowej opozycji solidarnościowej i środowisk związanych z "Gazetą Wyborczą") wyrosła na konflikcie PiS-PO i będzie w parlamencie najprawdopodobniej "języczkiem u wagi". Dziś niewiele wskazuje na to, że Samoobrona i LPR wejdą do Sejmu. Zatem głosy LiD i PO mogą zadecydować o kształcie nowego rządu pod warunkiem, że uzyskają wymaganą większość sejmową. To dlatego toczy się tak zaciekła walka o każdy głos wyborcy, przy czym wspólnym celem wszystkich partii jest ograniczenie możliwości powiększania się elektoratu PiS. Wydaje się pewne, że przegrana Platformy Obywatelskiej z PiS rozciągnie okres kampanii wyborczej aż do następnego parlamentarnego rozdania. Nie ma bowiem najmniejszych szans na to, aby PO i PiS, po tym co już zostało powiedziane i uczynione, mogły podjąć jakąkolwiek współpracę. Korzystne dla PiS wyniki sondaży zdają się podważać założenia strategów PO od prowadzenia kampanii wyborczej, którzy swoją nachalną propagandę kierują głównie do ludzi młodych, zwykle mało zorientowanych w polityce, a więc w życiu. Tymczasem rozplakatowanie w całym kraju czarnych billboardów, nazwanych szybko "nekrologami", oskarżających PiS o ciężkie przestępstwa podziałało w drugą stronę. "Polacy" (PO, a szczególnie Donald Tusk często tak właśnie zwracają się do swoich wyborców) zobaczyli hasła, wypisz wymaluj, pasujące do tego, czym zajmowała się partia Tuska przez minione dwa lata. Szczególnie media w swojej gorliwości przesadziły w tendencyjnym wspieraniu PO w walce z PiS. Reinkarnacja redaktor Wandy Odolskiej - Monika Olejnik - telewizyjną reklamę wyborczą PiS poświęconą walce z korupcją, tak skonstruowaną, że nie wskazującą żadnego powiązania z istniejącymi partiami politycznymi, czy konkretnymi osobami, wyemitowała w swoim TVN, podkładając ten oto tekst: Cześć, jest sprawa - trzeba Leppera i Kaczmarka wywalić z rządu. No niech Zbyszek coś wymyśli. Engelking ma fajny głos, zrobi prezentację, sprawa załatwiona. Zanieś tę kasę Lepperowi. I dalej: Wiem k..., że chcą tej komisji śledczej! No to co, rozwiązujemy Sejm, robimy wybory i wracamy do gry. Tym razem Olejnik podłożyła się swoją dziennikarską hucpą. W antypisowskiej reklamówce użyła cudzego materiału filmowego, ośmieszyła prokuratura prowadzącego śledztwo, a przede wszystkim, jak przystało na doświadczoną propagandystkę, próbowała wmówić ludziom, że to PiS chciał zniszczyć Leppera i swojego byłego ministra Kaczmarka.
I oto nagle doszło do przesilenia w innej antypisowskiej "niezależnej" stacji telewizyjnej. Główny przeciwnik "Kaczorów", IV RP i lustracji, człowiek o chytrym nazwisku stracił posadę w "Wydarzeniach" Polsatui odszedł od Solorza. Wraz z nim pożegnała się ze stacją redaktor Hanna Smoktunowicz. Telewizyjne rozstanie poprzedził łzawy materiał filmowy o wielkim zaangażowaniu całej redakcji w proces demokratyzacji kraju, obrony wolności słowa, walki o niezależność itd. Laudacje na cześć Tomasza Lisa wygłosili przed kamerami czołowi przedstawiciele "naszych elit": biskup Tadeusz Pieronek, Andrzej Zoll, Tomasz Wołek, Ewa Milewicz, Monika Olejnik, Magdalena Środa, Stefan Bratkowski. Wszyscy oni są przeciwnikami PiS, lustracji, IV RP, publicznych mediów. Jak należało się spodziewać, szybko ogłoszono, że za zwolnieniem Lisa stał PiS, któremu musiał ulec szykanowany właściciel stacji Solorz. Tak więc Lis stał się jedną z większych "ofiar IV RP". Czy jest jeszcze szansa na to, by Tomek w poszukiwaniu "tej Polski", o którą bezustannie pyta w swoim programie, pojechał w końcu na rekolekcje? Pożyjemy, zobaczymy. Wojciech Reszczyński
Refleksy
No i obejrzeliśmy sobie w Brukseli pierwszy pokaz Państwa Europejskiego w działaniu: rozbicie pokojowej demonstracji chrześcijan i agnostyków przestraszonych szybką islamizacją Europy, na razie zachodniej. Bardzo trafne było uzasadnienie zakazu manifestacji: obawa przed wybuchem przemocy. I rzeczywiście: wybuch był. W wykonaniu policji co prawda, ale to już szczegół.
Władimir Bukowski powtarza uporczywie od lat: lewica musi stosować przemoc, bo bez niej nie może utrzymać "władzy utopii". Tak samo będzie w UE. Wielu uważało, że przesadza. Wygląda na to, że jednak nie.
Tymczasem u nas elegancki, podobno, p. Rokita stał się na parę dni tematem nr 1 dla prasy. Ciekawe jednak, że nikt z elokwentnych komentatorów nie przypomniał, jak to elegancko zakończył swoje rządy w 1993 r., gdy przydzielił sobie i kolegom po sto milionów ówczesnych złotych na odchodne. Dziś schował się w strefie cienia, razem ze Śpiewakiem: udowadniając, że tzw. skrzydło konserwatywne w PO było tylko medialnym wymysłem, o czym napisałem tu już zresztą pół roku temu.
Prawo i Sprawiedliwość nie wejdzie oczywiście w sojusz z ludźmi układu mostowego - i wielu innych układów, o których media ciągle boją się pisać - więc Platforma będzie skazana na to, co zostanie z tzw. lewicy. Wystarczyło przecież, że Lepper rzucił niegdyś Platformie jedno słowo - złodzieje! - a tak szumnie ogłoszona wówczas wojna z nim... po cichutku zgasła. Wygląda na to, że PO pozostało już tylko zakwestionowanie prawidłowości wyborów. Tylko czy "Fred" się nie wystraszy?
Cały ten zgiełk nasunął mi wspomnienia z lat 1987-1988. Wolna Europa miała już w Polsce parunastu w miarę regularnych rozmówców, których jakoś się SB nie czepiała. Dostarczali oni informacji, niekiedy dodając krótki komentarz. Spośród nich wyróżniali się dwaj młodzi interlokutorzy. O ile inni, choć koherentni, byli w jakiś sposób przejęci tym, co relacjonują - ci dwaj zadziwiali absolutnym dystansem do przekazywanych treści, jakby pojawili się z innego kontynentu, jeśli nie z jakiejś innej cywilizacji.
Nazywali się Donald Tusk i Jan Rokita.
Rokity prawie nie mogłem słuchać, bo miał przy tym afektowany głos. W dodatku ich wiadomości rzadko były ciekawe. Jednak z jakichś powodów stale do nich dzwoniono.
Dlaczego?
Dobre pytanie. Zadałem je kiedyś w "Opcji" i opisałem bardzo dziwny życiorys Marka Łatyńskiego, ówczesnego dyrektora rozgłośni. Po przejściu na emeryturę resztę życia spędził w Szwajcarii, kraju, gdzie życie bynajmniej nie jest tanie. Cóż, żadnych dokumentów nie widziałem. Po prostu wiedząc co nieco o żenującej niekompetencji CIA w tym okresie, a także o lewicowo-liberalnej opcji tam wtedy dominującej - zob. świadectwa Richarda Pipesa, Duane'a Clarridge'a i Richarda Bahra - dopuszczam możliwość, że p. Łatyński kierował się innymi motywami niż jego poprzednicy, by tak to łagodnie ująć. Dokładny opis totalnego upadku RWE tamtego czasu znajduje się w pierwszym numerze "Kontry" z wiosny 1989 r.
W blogosferze można teraz często przeczytać, że PiS już wygrał. To niebezpieczne wishful thinkinkg. Żeby wyrwać Polskę z postkomunizmu, trzeba zmienić sądownictwo - a do tego trzeba zmiany konstytucji. Czyli 308 posłów. A siły stojące na straży status quo są potężne: nieformalna korporacja b. członków tajnych służb, prywatne telewizje, "Gazeta Wyborcza" i RFM, kleptokracja kontrolująca najróżniejsze rady nadzorcze, Monika Olejnik... i co najmniej cztery bogate partie. Prezes IPN Kurtyka wolał złamać ustawę niż im się narazić. Można rzec: "państwo prawa" w działaniu.
Jeśli nie przepełnia mnie optymizm to także dlatego, że nie dostrzegam większego poruszenia wśród społeczeństwa. Zdaje się nadal dominować wyobrażenie, że to nasi "spece" od spraw publicznych uporają się z nimi za nas, a my, zwykli ludzie, możemy nadal zajmować się sprawami prywatnymi. Być może zwiększoną aktywność można zauważyć wśród internautów, ale nikt nie wie, jak to się u nas przekłada na realną politykę. Na razie żyjemy na ziemi niczyjej, gdzieś między nieśmiałą nadzieją a cynizmem... z oferowanymi przez media pigułkami Murti-binga w najróżniejszych postaciach, kolorach i smakach.
I z młodzieżą, która ucieka nawet do Nowej Zelandii...
Nadzieja "układu" na przetrwanie bierze się z poglądu, że Prawo i Sprawiedliwość nie ma żadnych wpływów w mediach, raczej odwrotnie. Każdy już chyba widzi, że to TVN, Polsat i "Gie-wu" z przystawkami w rodzaju "Tygodnika Powszechnego" stanowią prawdziwą opozycję - a politycy PO to tylko kukiełki w tym reality show.
Jeśli nie uda się ich pokonać - Polska pogrąży się w apatii i beznadziei. A wtedy to dziedzice właścicieli PRL, jak prognozował niegdyś w "Życiu" Krzysztof Kłopotowski, utworzą silną formację... "nowoczesnych konserwatystów".
Piotr Skórzyński
Orlen i Lotos pod rządowym parasolem
Nie wiadomo, czy płocki Polski Koncern Naftowy Orlen i Grupa Lotos zostaną połączone, czy też nie. To nie jest sprawa błaha, bo chodzi o bezpieczeństwo energetyczne Polski. Nasz sektor naftowy powinien zostać tak zorganizowany, żeby móc bronić newralgiczne zakłady przed wrogim przejęciem. Żadne decyzje w sprawie fuzji jeszcze nie zapadły. W strategii dotyczącej sektora naftowego rząd zdecydował, że skarb państwa utrzyma kontrolę nad polskimi koncernami paliwowymi, tj. zachowa swój udział w kapitale zakładowym Orlenu i w Lotosie na niezmienionym poziomie. Opozycja na czele z Platformą Obywatelską atakuje: nie ma świętych krów, które nie mogłyby być sprywatyzowane (poseł Adam Szejnfeld). Nie owijając w bawełnę, powiedzmy sobie jasno, że nad polskim sektorem naftowym wisi zagrożenie przed wrogim przejęciem ze strony koncernów rosyjskich. To jest też powód obserwowanych europejskich mariaży paliwowych.
Łukoil nie zapomniał
Może i wyjątkowo nerwowo Polacy odczuwają zagrożenie gospodarcze, a więc i polityczne "ze wschodniej strony", ale przecież każdy z nas wie, że są tego powody. Nie tak dawno, bo w 2002 r., moskiewski gigant, koncern Łukoil o mało nie przejął Rafinerii Gdańskiej (dzisiaj Lotos). Odetchnęliśmy, kiedy tak się nie stało. Przegrał potem z Orlenem rywalizację o rafinerię Możejki na Litwie, ale nie zapomina, broni nie złożył. Kupuje stacje benzynowe w krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce - u nas odkupuje je od amerykańskiego potentata ConocoPhillips. Oddanie kontroli nad sektorem naftowym jakiemuś koncernowi paliwowemu, także z kraju, który leży od nas nie na wschód, ale na zachód, a nawet za Oceanem, nie gwarantuje, że po jakimś czasie potencjalny "zachodni" nabywca nie sprzeda albo nie wymieni swoich aktywów na inne z firmami rosyjskimi. Koncerny z siedzibą w Federacji Rosyjskiej, w tym Łukoil, interesują się europejskimi rafineriami, szczególnie tymi, które otrzymują ropę naftową za pośrednictwem ropociągu "Przyjaźń". Łączyć czy pozostawić, jak dotąd osobno PKN Orlen i Grupę Lotos? - oto dzisiaj ważne pytanie.
Jak sprzedawano Orlen
- Połączenie posiada swoje dobre i złe strony - uważa wiceminister gospodarki Krzysztof Tchórzewski i podkreśla, że w resorcie skarbu prowadzone są na ten temat analizy. Przypomnijmy, że PKN Orlen utworzony został na bazie Zakładów Petrochemicznych w Płocku i Centrali Produktów Naftowych. W skład grupy kapitałowej Orlenu wchodzą też zakłady w Trzebini i Jedliczach. Prywatyzacja Orlenu rozpoczęła się pod koniec w 1999 r. Na Giełdę Papierów Wartościowych w Warszawie trafiło wówczas 45 proc. akcji spółki, drugi pakiet akcji Orlenu został sprzedany w 2000 r. na giełdach w Warszawie i Londynie - od tego czasu w obrocie giełdowym znajduje się 71,56 proc. całkowitej emisji spółki. Struktura akcjonariatu PKN Orlen jest w tej chwili następująca: Nafta Polska należąca w 100 proc. do skarbu państwa (powołana do restrukturyzacji i prywatyzacji sektora naftowego, obecnie likwidowana) posiada 17,3 proc. akcji, The Bank of New York - 4,95 proc., pozostali akcjonariusze mają pakiet 67,53 proc. Orlen jest spółka giełdową, w której mniejszościowy udział ma skarb państwa, większościowy - właściciele prywatni, są wśród nich są tzw. oligarchowie.
Lotos kontroluje skarb
Rafineria Gdańska zmieniła nazwę na Grupę Lotos w 2003 r. W tym samym roku nastąpiło wniesienie do Lotosu akcji trzech rafinerii z południa Polski: Czechowic, Jasła i Glimaru w Gorlicach. Ostatnia z wymienionych rafinerii od stycznia 2005 r. znajduje się w upadłości. Na początku 2004 r. minister skarbu zdecydował o dokapitalizowaniu Lotosu akcjami wyżej wymienionych rafinerii oraz akcjami spółki wydobywczej Petrobaltic. W roku następnym Lotos kupił akcje rafinerii południowych i Petrobalticu, a w marcu 2005 r. rząd wyraził zgodę na publiczną emisję i sprzedaż akcji Grupy Lotos. W czerwcu odbył się debiut Lotosu na giełdzie. Grupa Lotos kontrolowana jest przez skarb państwa, do którego należy bezpośrednio i przez Naftę Polską 58,8 proc. akcji spółki. Pakiet akcji 5,2 proc. jest własnością ING Nationale Nederlanden Polska OFE, akcjonariat rozproszony posiada 36 proc. akcji Grupy Lotos.
Moskiewski gigant znów u drzwi
Do analityków rządowych należy analiza - gruntowna, ale nie powolna. Czas nagli - koncerny chcące przejąć nasz sektor naftowy, z których najbardziej zdecydowany jest Łukoil - stoją już u drzwi. Zdaniem prezesa Orlenu Piotra Kownackiego, fuzja byłaby najskuteczniejszą formą obrony przed wrogim przejęciem. W strategii rządu dla sektora naftowego zostało zapisane, że funkcjonować będą dwa odrębne ośrodki rafinacji ropy - chodziło o zachowanie konkurencji na rynku. Ale sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie: jak już było powiedziane, przede wszystkim należy zabezpieczyć polskie, żywotne interesy. Tymczasem opozycja, z Platformą Obywatelską na czele wygrywa jednego prezesa paliwowej spółki przeciwko drugiemu. Jakby w tej sprawie chodziło o sprawy personalne, a nie o ważne sprawy naszego kraju. PO zapowiada, że jak dojdzie do władzy po wyborach, to połączenia Orlenu i Lotosu na pewno nie będzie (nie będzie też połączenia PKO BP z PZU, będzie za to szybka, pełna, ale racjonalna prywatyzacja).
Lewandowski i Grad: chcecie łączyć? Weto!
Słyszy się, że Platforma prezesa z Lotosu, który fuzji jest przeciwny, pokrzywdzić nie da. O tym głośno mówią m.in. Aleksander Grad (PO) i szef sejmowej Komisji Skarbu i Janusz Lewandowski - eurodeputowany (też PO). Zdaniem prezesa PKN Orlen Piotra Kownackiego, fuzja koncernów naftowych Orlenu i Lotosu byłaby ekonomicznie korzystna dla obu stron i dla skarbu państwa. Kownacki uważa, że fuzji można dokonać w każdej chwili - i dodaje, że w branży paliwowej w Europie głośno przecież o megafuzjach i tworzeniu gigantycznych koncernów, przy których nasze największe koncerny, działając w pojedynkę w niezdrowej konkurencji polsko-polskiej, będą czuły się jak zagonione w róg myszy. W koncernie trwają analizy możliwości pozyskania nowych źródeł ropy naftowej. Szef Orlenu informuje, że najbardziej zaawansowane analizy dotyczą Azerbejdżanu. Przez wyspecjalizowaną firmę Orlen będzie prowadził wzmożone poszukiwania ropy naftowej w Polsce i wiążą z tym spore nadzieje.
Rosyjskie pieniądze czekają
Z badań przesłanych z Orlenu do Ministerstwa Skarbu Państwa wynika, że fuzja tej spółki z Grupą Lotos byłaby opłacalna, a oszczędności z tym związane mogłyby wynieść nawet 100 mln zł. Natomiast prezes gdańskiego Lotosu, Paweł Olechnowicz, fuzji nie chce, mówi, że dla jego firmy połączenie byłoby niekorzystne, zwłaszcza obecnie, gdy spółka negocjuje zasady kredytowania programu inwestycyjnego za ok. 5,6 mld zł. Fuzja pospieszna to wielkie ryzyko - przestrzega - Lotos potrzebuje spokoju, właśnie ma przedstawić szczegóły planów swojej działalności na polach naftowych Morza Północnego. Olechnowicz uważa, że obie firmy, nie tylko Lotos, do połączenia wcale nie są gotowe. W Polsce trwają dyskusje i rozważania, tymczasem wiceprezes Łukoila Leonid Fedun powiedział niedawno dziennikarzowi z Agencji Reutera, że Rosjanie chcieliby mieć pod kontrolą PKN Orlen i kupić Grupę Lotos. Pieniądze nie są problemem, na przejęcie europejskich rafinerii Łukoil ma zarezerwowanych 9 mld dolarów.
Szałamacha odpowiada Fedunowi
Na polskich rafineriach im zależy, nie dla wrogiego przejęcia, broń Boże - wyjaśniał Rosjanin. Po prostu w Orlenie, tak jak i w Lotosie zaopatrują się polskie stacje Łukoila. Byłoby zgrabniej, gdyby zaopatrywały się w polskich rafineriach rosyjskiego koncernu. Obecny polski rząd charakteryzuje protekcjonistyczna postawa niezrozumiała dla Feduna i dziwna ideologia, bo mówicie o wolnym rynku (nie tylko Polacy, ale także Węgrzy, Czesi, Słowacy, Austriacy), a nie chcecie dopuścić do przejęcia aktywów rafinerii... Ciekawe, dlaczego? Wiceprezes moskiewskiej firmy paliwowej w żaden sposób nie może tego pojąć. Odpowiedź wiceministra skarbu Pawła Szałamachy była następująca: polski rząd, tym bardziej widzi zasadność prowadzenia dotychczasowej polityki w sektorze naftowym.
Wiesława Mazur
***
Kronika wyprzedaży Polski (244)
Jak pierwszy tenor PO zniknął
Andrzej Olechowski, który był inicjatorem powołania Platformy Obywatelskiej i dobrał do wykonania zadania Macieja Płażyńskiego z Akcji Wyborczej Solidarność, która się rozsypała oraz Donalda Tuska z Unii Wolności, też już bez znaczenia, podczas wyborów parlamentarnych jakby zapadł się pod ziemię. To była sztuka nie lada, zwłaszcza jeśli ma się taką osobowość i życiorys. Cisza o nim nastała absolutna i co dziwne - nikomu Olechowskiego nie brakowało. Nikt nie zauważał, że go nie ma, jakby założył jakąś cudowną czapkę niewidkę zamazującą ludziom na jakiś czas pamięć. AWS i UW do Sejmu nie weszły, ale PO Olechowskiego bez Olechowskiego weszła z niezłym wynikiem, wprowadzając do parlamentu 60 posłów. Oto, czego dokonał syn PRL-owskiego dygnitarza, didżej, który pozostawił muzykę i doktoryzował się z ekonomii, zasiadał przy "okrągłym stole" po stronie rządowej, a potem w wolnej III RP otrzymał tekę ministra finansów, spraw zagranicznych, a nawet został kandydatem na prezydenta Polski, jako osoba bezpartyjna i niezależna. Nie złapano go na kłamstwie: mówił, że lubi pieniądze, bo lubił - i dlatego zasiadał w różnych radach nadzorczych, był m.in. przewodniczącym Rady Nadzorczej Banku Handlowego. Wcześniej doradzał Lechowi Wałęsie, gdy Wałęsa pełnił rolę prezydenta. Tworzył Bezpartyjny Blok Wspierania Reform i kandydował z tego ugrupowania na premiera, tworzył Ruch Stu. Przyznał się, że współpracował z wywiadem PRL, ponieważ współpracował z Dept. I MSW i używał w różnych celach pseudonimu "Must". Olechowski był członkiem Stowarzyszenia Euroatlantyckiego i władz Fundacji Batorego, był chyba jednak przede wszystkim członkiem Grupy Bilderberg, do której przynależność nie jest prosta - jest się do tego gremium wyłącznie zapraszanym, według klucza, o którym maluczcy mają tylko blade pojęcie. Wiadomo tyle, że trzeba być osobą bardzo wpływową i nadawać się na salony władzy (z Polski do Grupy Bilderberg zaproszona została m.in. także Hanna Suchocka).
***
Grupa Bilderberg jest stowarzyszeniem nieformalnym, wpływowe osoby w niej zrzeszone spotykają się raz do roku. O czym tam się mówi, można się jedynie domyślać, bo przecieki są cienkie. Mówią, że podobno towarzystwo bilderberskie chce wprowadzić na świecie jakiś "nowy porządek". Na czym ma polegać, nikt pojęcia nie ma. A może o tym "nowym porządku" to tylko plotka. Nikt nic nie wie, bo gremium, które po raz pierwszy spotkało się w Hotelu Bilderberg (stąd nazwa) w miasteczku Osterbeek w Holandii w 1954 r. zabezpiecza sobie podczas narad tzw. próżnię medialną. O tematach dyskusji snuje się tylko domysły. Podobno Grupa Bilderberg zajmuje się rozwiązaniami społecznymi i ekonomicznymi w danym regionie, w danym państwie, nie na próżno zaproszeni do niej zostali dyrektorzy najbardziej liczących się na świecie banków (ale też m.in. magnaci prasowi). Z wypowiedzi członków Grupy, których listy zamieszczane są także w Internecie, wynika, że nie jest to organizacja, ale ot, takie coś. Owszem, mają swoje biuro w Lejdzie, w Holandii. Dochodzimy do sedna sprawy tego cyklu artykułów. Otóż trudno nie przypuszczać, żeby w Grupie Bilderberg nie dyskutowano o transformacji w całej Europie Wschodniej, w tym w Polsce i o polskiej prywatyzacji. Głowę można dać, że to żelazny temat. Nie wiemy jednak, jak polska transformacja i prywatyzacja została tam oceniona. Mógłby o tym powiedzieć Andrzej Olechowski, założyciel Platformy Obywatelskiej, który w grupie "trzech tenorów", jak nazywano Olechowskiego, Tuska i Płażyńskiego, odgrywał założycielską rolę decydującą, bo gdyby nie Olechowski, PO prawdopodobnie w ogóle by nie było. Ale dominujący tenor w czasie kampanii wyborczej gdzieś przepadł. Gdy po wyborach pokazał się na trochę, oświadczył Małgorzacie Subotić z "Rzeczpospolitej", że jest zajęty, został przewodniczącym ruchu o nazwie Obywatele dla Rzeczpospolitej. Mam zamysł zabudowania środka przestrzeni publicznej instytucjami liczniejszymi i bardziej zróżnicowanymi niż tylko jedna partia - poinformował. Dodał barwnie, że nie jest zwierzęciem stałym i do swojej własnej partii Platformy Obywatelskiej się nie zapisze. Na pytanie Subotić, czy PO mu się podoba, odpowiedział: Dosyć.
***
Znów wpłynął wniosek prokuratury o uchylenie immunitetu Januszowi Lewandowskiemu, posłowi z Platformy Obywatelskiej. Dotyczył umorzonego we wrześniu 2000 r. postępowania przez Sąd Okręgowy w Krakowie, przeciwko byłemu, dwukrotnemu ministrowi przekształceń własnościowych (za rządów Jana Krzysztofa Bieleckiegi i Hanny Suchockiej), ponieważ nie można było puścić płazem tego, że w dwóch sprywatyzowanych spółkach, Techmie i KrakChemii, które sprywatyzowano na początku lat 90., odkryto grube "nieprawidłowości" i fałszerstwo, gdy Lewandowski dzierżył władzę. Według prokuratury, ministerstwo przekształceń, prywatyzując Techmę, wybrało ofertę, która była mniej korzystna dla skarbu państwa niż pozostałe, a nowy właściciel przejął firmę za jej własne pieniądze. Nowy właściciel, przejmując spółkę pod koniec 1991 roku, przejął wraz z nią cały wypracowany w ciągu roku zysk. Płatności za Techmę zostały rozłożone na raty, co pozwoliło nowemu właścicielowi wejść w posiadanie spółki, spłacając należności za nią z bieżących zysków firmy. Piękny prezent dla "nabywcy"! Tego rodzaju prywatyzacje pozwalały przejmować majątek publiczny bez wyłożenia ze swojej kieszeni choćby złotówki. Transakcja, którą firmował Lewandowski, odbyła się przy tym bez wymaganej zgody ministra finansów i z kredytu oprocentowanego poniżej oprocentowania stosowanego wówczas przez Narodowy Bank Polski.
***
W podobny sposób Lewandowski sprywatyzował KrakChemię, nabył ją ten sam kupiec, co Techmę. W tym przypadku prokuratura dodatkowo oskarżała Lewandowskiego o antydatowanie umowy sprzedaży, czyli fałszerstwo. Chodziło o podrabianie dokumentów i poświadczanie nieprawdy na szkodą skarbu państwa. Podpisanie umowy z wcześniejszą datą dało nowemu właścicielowi KrakChemii prawo do zakupu pozostałych akcji firmy należących do skarbu państwa. Biegli oszacowali straty skarbu z tytułu prywatyzacji obu spółek na 2,4 mln zł. Prokuratura uważała, że immunitet poselski zostanie Lewandowskiemu w końcu uchylony i będzie mógł być pociągnięty do odpowiedzialności. Były minister przekształceń to był pupil PO, autorytet moralny Unii Wolności, którą porzucił, gdy już było wiadomo, że z UW trzeba wiać, bo w wyborach przepadanie. Lewandowski, współzałożyciel Kongresu Liberalno-Demokratycznego, znalazł się w UW po połączeniu Unii Demokratycznej z KLD. Kongres Liberalno-Demokratyczny zakładał z Donaldem Tuskiem (Tusk miał legitymację numer 3) i Janem Krzysztofem Bieleckim w 1989 r. Lewandowski wtedy KLD przewodził. Na początku transformacji wygłosił znaną maksymę gdańskich liberałów: nieważne za ile prywatyzujemy, ważne, że prywatyzujemy.
Wiesława Mazur
Tego jeszcze nie było. Rosną zarobki, gospodarka rozwija się dynamicznie. Płaca minimalna osiągnie od przyszłego roku 40 proc. średniego wynagrodzenia, podczas gdy w krajach UE - ponad 60 proc. Dla zatrudnionych to optymistyczne perspektywy. Pracodawcy są odmiennego zdania.
Idzie ku dobremu
Ponad połowa respondentów CBOS odpowiada, że w ciągu ostatnich lat zdecydowanie poprawiła się sytuacja na rynku pracy. Pracownicy nie boją się bezrobocia (spadło poniżej 10 proc.). Praca jest, nawet gdy nie ma się jakichś konkretnych kwalifikacji. Pracodawcy mają kłopoty kadrowe. Muszą też w większym stopniu dzielić się zyskiem z pracownikami, podnosząc wynagrodzenia.
W 2006 roku sprzedaż przedsiębiorstw przypadająca na jednego zatrudnionego wzrosła o 9,4 proc., podczas gdy w 2005 roku tylko o 2,9 proc. Niezależnie od organizacji pracy, nowych technologii czy inwestycji zagranicznych, zatrudnieni pracują po prostu wydajniej. I chcą być lepiej opłacani, bo dotychczas wzrost wydajności pracy zdecydowanie wyprzedzał wzrost wynagrodzeń. Jednak gdy w maju wynagrodzenia przewyższyły o parę procent wydajność, ekonomiści podnieśli larum. Rada Polityki Pieniężnej straszyła inflacją. Opozycja pomstowała, że przejadamy owoce wzrostu gospodarczego, posądzając rządzących o rozdawnictwo, tak jakby gospodarka rozwijała się dla niej samej i dla pracodawców, a nie dla pracowników.
Tymczasem gospodarka rozpędziła się i ani myśli zwalniać. Rośnie zatrudnienie, spada bezrobocie. Przedsiębiorcy - chcąc nie chcąc - płacą więcej, by utrzymać pracowników lub zatrudniać nowych. Sytuacja staje się paradoksalna, bo przecież lepiej zarabiający pracownik to bardziej efektywny konsument i klient, a także podatnik - co dla gospodarki i państwa nie jest bez znaczenia. Dlaczegóż więc nie miałby korzystać z koniunktury?
W przeciwieństwie do krajowych malkontentów, Komisja Europejska nie kryje aprobaty dla kondycji polskiej gospodarki, stwierdzając przy tym, że prężny wzrost gospodarczy nie jest kwestią dotacji unijnych. Tym, co pobudza polską gospodarkę, to wewnętrzna konsumpcja rozwijająca się dzięki wyższym płacom. Wzrosło też zatrudnienie (między I a II kwartałem o 1,2 proc., czyli przybyło ok. 300 tys. miejsc pracy). W tej sytuacji KE nie przejmuje się inflacją (w 2007 roku 2,4 proc.), jeżeli wzrost płac będzie odpowiadał wydajności pracy.
Skok
W czerwcu średnia pensja w sektorze przedsiębiorstw o 9,3 proc. przewyższała tę sprzed roku. Takiego wzrostu GUS nie notował od 2001 roku. Rekordowe tempo rozwoju gospodarki zmusiło pracodawców do podwyżki wynagrodzeń (z badań NBP wynika, że co trzeci z nich nie nadąża z realizacją zamówień). Ponieważ koniunktura trwa w najlepsze, w co trzeciej firmie planuje się dalsze podwyżki. Niemniej żądania związkowców z "Solidarności" w tyskim Fiacie, by płaca minimalna w zakładzie sięgnęła 2,8 tys. zł brutto, a doświadczonych pracowników - 4-5 tys. zł (we włoskich fabrykach koncernu płaci się średnio 1,3 tys. euro), wywołały konsternację zarządu. Związkowcy grożą strajkiem globalnym we wszystkich fabrykach Fiata.
Tymczasem rząd podpisał z centralą "Solidarności" porozumienie o wzroście płacy minimalnej do 1126 zł brutto od przyszłego roku. - Porozumienie tylko z jednym związkiem zawodowym uznaliśmy za złamanie dialogu społecznego - mówi Rafał Baniak, zastępca dyrektora generalnego Konfederacji Pracodawców Polskich. - Mamy do czynienia ze skokowym wzrostem wynagrodzenia minimalnego, co jest zagrożeniem dla gospodarki. Nie byłoby nim, gdyby wzrost płacy minimalnej był przynajmniej taki, jak wzrost przeciętnego wynagrodzenia, czyli około 9 procent.
Pracodawcy podają przykład firm korzystających z zamówień publicznych. Wygrywając przetarg, skalkulowali ofertę i kilkuprocentowy narzut przy minimalnej płacy 936 zł brutto. Jeżeli będą musieli zwiększyć wynagrodzenie o blisko 20 proc., to przedsięwzięcie może okazać się niedochodowe. Przedsiębiorcy rysują więc ponure obrazy upadających firm i likwidacji miejsc pracy. Joanna Kluzik-Rostkowska, minister pracy, obiecała wesprzeć Konfederację Pracodawców Polskich wobec Urzędu Zamówień Publicznych. Przedsiębiorcy oczekują takiej wykładni ustawy o zamówieniach publicznych, by skokowy wzrost płac był potraktowany jako czynnik nieprzewidywalny.
Lawina
Pracodawcy niechętnie godzą się na podnoszenie płac. To zrozumiałe. Trudno jednak przyjąć demagogiczny argument, że wzrost wynagrodzenia minimalnego pociąga za sobą dalsze roszczenia płacowe. Tym bardziej gdy z badań NBP wynika, że wśród barier rozwoju firm na pierwszych miejscach przedsiębiorcy wymieniają brak wykwalifikowanych pracowników, wahania kursów walutowych czy wzrost cen surowców i materiałów, a dopiero w następnej kolejności presje płacowe i koszty pracy.
W czerwcu średnie wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw przemysłowych przekroczyło 2,8 tys. zł brutto. Tymczasem płaca minimalna nie zmienia się. Pomijając niechęć pracodawców do jej zwiększenia, to niektórzy naukowcy wskazują na konsekwencje jej zmiany. - To złożony problem - uważa prof. Juliusz Gardawski (SGH). - Z płacą minimalną związane są różne dopłaty i świadczenia. W konsekwencji koszty podniesienia płacy minimalnej ponoszą nie tylko pracodawcy, lecz również budżet.
Odmienny punkt widzenia reprezentuje prof. Zofia Jacukowicz (Instytut Pracy i Spraw Społecznych). - Przecież nie jest winą płacy minimalnej, że są z nią związane różne zasiłki czy dodatki socjalne - mówi. - To kwestia względna. Podstawą do naliczania na przykład świadczenia na dzieci czy dodatku mieszkaniowego może być równie dobrze średnie wynagrodzenie.
Związkowcy z "Solidarności" postulowali wzrost płacy minimalnej do 42 proc. przeciętnego wynagrodzenia od przyszłego roku i określenia drogi dojścia do 60 proc. średniej płacy. Osiągnęli 40 proc. - Konfederacja Pracodawców Polskich deklarowała na posiedzeniach Komisji Trójstronnej wolę rozmów o wzroście płacy minimalnej - mówi Rafał Baniak. - Stanowisko rządu było na tyle sztywne, że nie było miejsca na margines negocjacyjny. Tymczasem zaskoczenie. Mamy jednak świadomość, że płaca minimalna jest niska. Nie jesteśmy przeciwni jej wzrostowi, chociaż trudno porównywać jej wysokość z minimalnym wynagrodzeniem w krajach UE, które są przecież na innym etapie rozwoju gospodarczego.
Inflacja
Tylko w balcerowiczowskiej koncepcji ekonomii wyższe wynagrodzenia, a więc większy popyt, sprzyjają inflacji, bo walka z nią jest priorytetem, co nota bene prowadzi do schładzania gospodarki. Tymczasem większy popyt pobudza produkcję, zwiększa dochody podatkowe. Niemniej straszak inflacyjny nadal istnieje. - Uważamy, że wzrost płacy minimalnej jest za duży - mówi Baniak. - Jako czynnik inflacjogenny może zaszkodzić gospodarce. Podniesienie płacy minimalnej wywoła lawinowy wzrost płac w poszczególnych branżach, co w konsekwencji może prowadzić do wzrostu inflacji. Wówczas cała podwyżka będzie przejedzona.
Fanatyczne zwalczanie inflacji przez hamowanie dochodów spowodowało, że płace w naszym kraju są kilka razy niższe niż w UE. Czy w tej sytuacji podniesienie płacy minimalnej może zagrozić gospodarce? - Taka opinia nie jest uzasadniona - mówi prof. Zofia Jacukowicz. Przecież płaca minimalna jest tak niska w relacji do płacy przeciętnej, że stała się kategorią prawie martwą. W przemyśle, w przedsiębiorstwach zatrudniających powyżej 10 osób, pobiera ją zaledwie jeden procent pracowników. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że płace już wzrosły. I to bardzo. A przecież były dużo niższe, gdy ustalano płacę minimalną na 936 złotych. Wynika z tego, że choć zwiększyły się płace, to inflacja nie wzrosła.
Wydajność
Jak podaje GUS, wydajność pracy w przemyśle (mierzona produkcją sprzedaną na jednego zatrudnionego) w tym roku jest wyższa niż w ubiegłym. Jeżeli więc wydajność rośnie to w konsekwencji powinny też rosnąć wynagrodzenia. Tymczasem pracodawcy są ostrożni. - Obowiązująca ustawa o minimalnym wynagrodzeniu dostatecznie gwarantuje wzrost płacy minimalnej - mówi Baniak. - W żadnym przypadku nie powinien on wyprzedzać wzrostu wydajności pracy.
W maju zarobki w przemyśle wzrosły o 8,2 proc., podczas gdy wydajność o 4,5 proc. Stało się tak dopiero po raz drugi w ostatnich 4 latach. Nie wydaje się więc, by trzeba było się martwić, że pracownicy - zdemoralizowani podwyżkami - zaczną mniej wydajnie pracować. - To nieprawda, że większe płace obniżą wydajność - mówi prof. Zofia Jacukowicz. - Przecież jeżeli pracodawca mało płaci, to pracownik obniża swoją wydajność. Po prostu nie opłaca mu się wysilać. Pracuje tak, jak niegdyś w niewolnictwie. Przedsiębiorca musi więc zatrudniać dwóch słabych pracowników, zamiast jednego dobrego. Wiadomo, że jeżeli pracownik czuje się niedopłacony, to ani rynek pracy, ani bezrobocie nie wystarcza na zachętę. Każdy zatrudniony powinien być motywowany, dobrze opłacany, dobrze traktowany. Wtedy dopiero jest odpowiednim partnerem dla pracodawcy.
Niezależnie od stopnia rozbieżności interesów pracodawców i pracowników, nie ulega wątpliwości, że wyższa płaca minimalna zwiększy skłonność ludzi do wychodzenia z systemu pomocy społecznej, do wejścia na rynek pracy. Jest to szansa dla ludzi słabo wykwalifikowanych z obszarów bezrobocia strukturalnego. Nie ma też obaw, że owoce koniunktury zostaną przejedzone przez wyższe wynagrodzenia, bo to one będą ją pobudzać. Ostatecznie gospodarka rozwija się nie dla wzrostu wskaźników, lecz dla wzrostu dobrobytu pracujących.
Jerzy Pawlas
Liderzy Platformy zapowiadają likwidację politycznego rozdawnictwa stanowisk w spółkach skarbu państwa. Powinni zacząć od siebie,
Amatorzy państwowych POsad
- Ustawa o nadzorze właścicielskim nad spółkami skarbu państwa, którą zaproponujemy zaraz po wyborach, całkowicie wyeliminuje polityków ze spółek - zapowiedział jeden z głównych polityków gospodarczych Platformy Obywatelskiej Aleksander Grad, dotychczasowy przewodniczący sejmowej Komisji Skarbu Państwa, w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" z 17 września. - Chcemy wprowadzić zupełnie nowe zasady naboru do rad nadzorczych - procedury będą jawne, a decyzje nie będą podejmowane w zaciszu ministerialnych gabinetów. Ogłoszenia o naborze do rad nadzorczych będą publikowane w internecie. Trafią tam też krótkie listy kandydatów do rad, żeby każdy mógł zgłosić zastrzeżenia. Dziś poznajemy decyzje ministra skarbu dopiero po powołaniu jakiejś osoby do rady nadzorczej. Jawność postępowań jest podstawą, żeby w radach nadzorczych zasiadali ludzie kompetentni. Dziś polityczne rady powołują polityczne zarządy. Chcemy, żeby wszystkie zarządy były wyłaniane w konkursach, by ta sprawa była pod publiczną kontrolą - dodał poseł Grad.
I trudno nie przyznać mu racji, gdyż polityczne rozdawnictwo posad w radach nadzorczych spółek, na które wpływ mają rządy lub samorządy, to jedna z większych plag polskiego życia publicznego po 1989 r. Tyle że obietnica likwidacji tej plagi w ustach polityka PO brzmi wyjątkowo mało wiarygodnie. Bowiem to właśnie środowisko Donalda Tuska ma ogromny udział w jej upowszechnieniu.
Jak się budował Kongres
Nie należy zapominać, że obecna Platforma - choć formalnie powstała w styczniu 2001 r. - w wymiarze personalnym jest kontynuacją Kongresu Liberalno-Demokratycznego istniejącego w latach 1990-1994. I właśnie w tych latach ludzie KLD, z przewodniczącym partii Donaldem Tuskiem na czele, po raz pierwszy uzyskali wpływ na rządzenie Polską. Przedstawiciel KLD Jan Krzysztof Bielecki przez niemal cały rok 1991 był premierem i choć takie sfery jak wojsko czy polityka zagraniczna odstąpił prezydentowi Wałęsie, to wpływ na gospodarkę akurat postanowił wykorzystać dla celów partyjnych.
Jeden z założycieli KLD (później przeszedł do PC) i minister budownictwa w tym rządzie, Adam Glapiński, wspominał, że Bielecki poumieszczał w radach nadzorczych jednoosobowych spółek Skarbu Państwa ludzi z Kongresu i swojego środowiska. (...) W takich spółkach urzędnik ministerstwa jest jednoosobowym walnym zgromadzeniem akcjonariuszy i pełnią władzy ekonomicznej. Nie musi się nikomu z niczego tłumaczyć, ma przy tym dostęp do finansów przedsiębiorstwa. Czterysta kilkadziesiąt osób usytuowano w tysiącu stu radach nadzorczych skomercjalizowanych firm. Jako, formalnie, członek rządu Bieleckiego - dowiadywałem się o tym z "Rzeczpospolitej". Decyzja zapadała gdzieś między Bieleckim a Lewandowskim, pewnie w jakimś uzgodnieniu z Balcerowiczem. KLD z kilkunastoosobowej grupy osób siedzących w ostatnim rzędzie podczas konwentykli i seminariów zachodnich, bez środków finansowych, bez wejść w środowiska prywatnego biznesu, w ciągu roku stał się grupą mocno podbudowaną gospodarczo w strukturach władzy (Jacek Kurski, Piotr Semka, "Lewy czerwcowy", s. 118-119).
Liberałowie na państwowym
Zapewne trudno by dziś było odtworzyć pełną listę owych czterystu kilkudziesięciu osób i ich nominacji do poszczególnych spółek. Wymieńmy więc kilka najbardziej charakterystycznych przykładów. Oto z nominacji Bieleckiego i wspomnianego już ministra przekształceń własnościowych Janusza Lewandowskiego (dziś eurodeputowanego PO) do Rady Nadzorczej miedziowego kombinatu KGHM weszli: ówczesny senator i jeden z twórców KLD Andrzej Machalski, który został przewodniczącym rady, i Krzysztof Kilian, dyrektor gabinetu premiera Bieleckiego, a w rządzie Hanny Suchockiej minister łączności. Pochodzący z Gdańska Kilian jest zresztą prawdziwym kolekcjonerem stanowisk, m.in. pod koniec rządów Jerzego Buzka (dziś również eurodeputowanego PO) znalazł się w Radzie Nadzorczej państwowego banku PKO BP, wcześniej był doradcą prezesa także państwowego jeszcze Banku Handlowego, szefem Rady Nadzorczej Narodowego Funduszu Inwestycyjnego "Piast" i członkiem rady Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych PZU.
Inny gdański liberał, a właściwie główny ideolog tej grupy, z której wyrosły KLD i PO, Jan Szomburg, znany jest przede wszystkim jako dyrektor Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. Mało kto wie natomiast, że ten wolnorynkowy ekonomista dorabiał sobie na wielu posadach w sektorze jak najbardziej państwowym. Na początku lat 90., będąc doradcą swego przyjaciela, ministra Lewandowskiego, kierował radami Polskiego Banku Rozwoju, a następnie Banku Gdańskiego. Za czasów premiera Buzka, którego również był doradcą, Szomburg trafił do Rad Nadzorczych Nafty Polskiej, Stalexportu i BRE Banku, zaś na początku rządów Kazimierza Marcinkiewicza objął posadę szefa Rady Nadzorczej gdańskiego koncernu paliwowego Lotos, z której zrezygnował w czerwcu 2006 r. Przez kilka lat zasiadał też w radzie Powszechnego Towarzystwa Emerytalnego PZU.
Nie pogardzą żadnym stołkiem
Wspomnijmy o jeszcze jednym polityku, który swego czasu należał do czołówki KLD, choć w ostatnich latach nieco zdystansował się od swoich dawnych kolegów - Andrzeju Arendarskim. Na początku lat 90. był on posłem, a w rządzie Suchockiej także ministrem współpracy gospodarczej z zagranicą. Z racji swego urzędu brał udział w negocjacjach na temat budowy gazociągu Jamał-Europa, co jest o tyle ciekawe, że później został członkiem Rady Nadzorczej spółki Gas Trading - udziałowca EuRoPol Gazu, czyli firmy, do której należy polski odcinek gazociągu. Delegował go tam Bartimpex, firma należąca do Aleksandra Gudzowatego, magnata gazowego pośredniczącego w imporcie tego surowca z Rosji. Nie była to jedyna spółka, w której władzach zasiadał Arendarski. Za rządów AWS trafił do Rady Nadzorczej Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, natomiast za SLD został prezesem Tel-Energo i Niezależnego Operatora Międzystrefowego (spółek telekomunikacyjnych, kontrolowanych przez Polskie Sieci Elektroenergetyczne). Wcześniej zasiadał też w radach Universalu i Stalexportu. Równocześnie od kilkunastu lat Arendarski jest prezesem Krajowej Izby Gospodarczej, uważającej się za reprezentanta polskiej przedsiębiorczości.
Ale nie tylko koledzy Tuska z KLD są mistrzami w obsadzaniu intratnych stanowisk w gospodarce. Do prawdziwej perfekcji w tej dziedzinie doszedł Andrzej Olechowski, były minister finansów i spraw zagranicznych, jeden z trójki założycieli Platformy. Najbardziej przywiązany jest do Rady Nadzorczej Banku Handlowego, gdzie zasiadał - także jako przewodniczący - zarówno przed przejęciem go przez amerykański Citibank (w latach 1991-1996 i 1998-2000), jak i potem (od 2003 r.). Na początku lat 90. Olechowski kierował też radami Banku Rolno-Przemysłowego i Banku Turystyki, później zaś - radą Powszechnego Towarzystwa Emerytalnego PKO/Handlowy, natomiast za rządów Marka Belki trafił do Rady Nadzorczej PKN Orlen.
Poligon Warszawa
Oczywiście można by wykazać maksimum dobrej woli i uwierzyć, że ludzie Platformy, nawet jeśli w początkach III RP rzucali się na stanowiska w państwowych firmach, od tego czasu się zmienili i szczerze chcą ten proceder ukrócić. Można by - gdyby nie fakty całkiem świeże. Od roku PO rządzi bowiem Warszawą i współrządzi województwem mazowieckim, co wyborcy powinni traktować jako poligon doświadczalny ewentualnych rządów tej partii w całym kraju. A co widzimy w stolicy i na Mazowszu?
Oto przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego Robert Soszyński, jednocześnie burmistrz dzielnicy Mokotów i członek Rady Krajowej PO, kieruje także radą nadzorczą Mazowieckiego Regionalnego Funduszu Pożyczkowego. Oto wiceszef koła Platformy w Sejmiku, a zarazem burmistrz Wilanowa i również członek Rady Krajowej PO, Ludwik Rakowski, zasiada w Radzie Nadzorczej Szybkiej Kolei Miejskiej. Oto wiceszef warszawskiej Platformy i poseł tej partii Andrzej Halicki kieruje dodatkowo Radą Nadzorczą Fundacji "Warszawianka - Wodny Park" (wcześniej tę funkcję zajmował jego partyjny kolega, poseł Łukasz Abgarowicz). Oto radny PO Lech Jaworski, który do niedawna był szefem Rady Warszawy, jest także wiceprezesem Agencji Rozwoju Mazowsza. Oto burmistrzowie Bemowa - Jarosław Dąbrowski i Woli - Marek Andruk zasiadają w radzie nadzorczej Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji, a burmistrz Ursynowa Tomasz Mencina i wiceburmistrz Woli Urszula Kierzkowska - w radzie Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Oto burmistrz Białołęki Robert Radzik, który wszedł do rady spółki Gminna Gospodarka Komunalna Ochota (obie dzielnice leżą na przeciwległych końcach miasta!). A to tylko najwyższy szczebel stołecznych działaczy PO. Ci mniej ważni też zajmują mnóstwo stanowisk.
Tak wyglądają w praktyce rządy Platformy. Gdyby wygrała najbliższe wybory, ten model rozdawnictwa publicznych pieniędzy nie tylko nie zniknie, ale wręcz rozpleni się jeszcze bardziej. Wyborcy muszą więc zadać sobie pytanie, czy chcą powtórki z KLD - tyle że w znacznie większej skali?
Paweł Siergiejczyk
Sępy zamiast orłów
Z Tadeuszem Cymańskim, posłem PiS, rozmawia Kaja Bogomilska
- Jak Pan odnosi się do tzw. bomb Leppera używanych przez "Gazetę Wyborczą" jako poważne argumenty przeciwko rządom PiS?
- "Gazeta Wyborcza" publikuje teksty, których linia melodyczna jest w tej samej tonacji co PO. To nie ulega wątpliwości. To robi smutne wrażenie także z powodu poprawności i rzetelności. Zamiast pełnokrwistych argumentów czy nawet rzeczywistych haków, mamy do czynienia z bezwartościową papką. To jest takie karmienie się padliną. Nie ma orłów, za to są sępy.
- "Haki" wyciągane przez Leppera mają jakieś pokrycie w rzeczywistości?
- Nigdy nie były hakami. Były cztery lata, żeby się rozprawić z dawnym PC. Jeżeli ktoś myśli, że nie było żadnych prób, żeby załatwić to wstrętne, niedobre PC, jest po prostu naiwniakiem.
- W programie TVN "Teraz My" Lepper miał przedstawić argumenty druzgocące premiera Kaczyńskiego i w ogóle PiS...
- Przedstawił zaś rysuneczki odbite na kserokopiarce, a ręce mu drżały. Nigdy w całej kadencji nie skompromitował się tak bardzo. Nie miał nic do powiedzenia, było mi go po prostu żal. Zresztą w rozmowach nieoficjalnych miałkość zarzutów Leppera potwierdziło wielu posłów opozycji.
- Argumentem używanym przez opozycję, zwłaszcza przez LPR i Samoobronę, przeciwko skróceniu kadencji była obawa, że PiS będzie wykorzystywał zwierzchnictwo nad instytucjami państwowymi, żeby znaleźć haki na przeciwników politycznych...
- Owszem. Opozycja twierdziła, że w tej kampanii będą niszczeni jej najbardziej wartościowi przedstawiciele do nowego parlamentu, a praca całego aparatu państwa będzie nastawiona na wyszukiwanie "haków". Tymczasem mamy odwrotną sytuację. To opozycja wyszukuje haki. Według mnie, w ogóle nie są to haki, a najwięcej klamerki na bieliznę. Brakuje nawet linki. I tak prawdopodobnie zostanie do dnia wyborów.
- Dla PiS to sytuacja korzystna?
- Z punktu widzenia pragmatycznego to nam w to graj. Opozycja ułatwia nam kampanię wyborczą. Niestety przez to pozbawia nas radości zwycięstwa po walce. Wygrać z Platformą po walce na argumenty o 2, o 3 procent to by było coś.
- Merytoryczny spór o kształt państwa między dwiema silnymi partiami?
- Właśnie. Tak powinno być. Platforma ma potencjał i energię. Niestety ta cała para idzie w gwizdek, na marne. To jest strata dla Polski. O czym my rozmawiamy? Przecież nie o problemach merytorycznych. Ja to nazywam problemem zaopatrzeniowym. Platforma i w ogóle opozycja kupiła wyłącznie czarną farbę - więc wszystko na czarno malują.
- A wyborcom głoszą Apokalipsę, jeśli PiS wygra?
- Dokładnie. Te porównania do Goebbelsa, do Securitate... To więcej niż przesada, to paranoja wynikająca z poczucia bezsilności.
- Opozycja popełnia błędy, a PiS - nigdy?
- Popełniając nawet takie błędy, których musimy się wstydzić, takie jak z nominacją Janusza Kaczmarka na stanowisko prokuratora krajowego, czy też działając w niektórych dziedzinach słabo czy wręcz nieudolnie - i tak spowodowaliśmy rewolucję. Przełamaliśmy inercję i bezradność ostatnich 18 lat. PiS jest partią, która działa. Wydaje się, że widzą to nawet ci obywatele, którzy nie są zorientowani w polityce. Wyspiański powiedział w "Weselu": Wszystko byście mogli mieć, ino wam się nie chce chcieć. Otóż nam się chce chcieć, a PO to dramat bezsilności. Jest jak ta panna, która chciałaby, a boi się, więc pozostaje niespełniona.
- Senator Stefan Niesiołowski powiedział niedawno, że PiS jednocześnie prowadził rozmowy koalicyjne z jego partią i Samoobroną po poprzednich wyborach. To prawda?
- To niesłychane kłamstwo. Gdyby tak było, to nie proponowalibyśmy rozwiązania Sejmu jeszcze zimą zeszłego roku. Zdaliśmy po drodze kilka egzaminów. Gdy nie doszło do najbardziej naturalnej koalicji, zaproponowaliśmy wybory. Uniemożliwiono nam to, uważając, że PiS się musi najpierw wykrwawić, skompromitować. Wtedy zdaliśmy bardzo ciężki egzamin koalicyjny z krytycznie ocenianymi partiami: LPR i Samoobronę. Zdecydowaliśmy się na to, kierując się tylko racją stanu. I w końcu uznaliśmy, że rząd mniejszościowy to zabawa w państwo, więc robić tego nie należy. Tymczasem PO w ogóle nie chciała podchodzić do egzaminów. To udowadnia, kto ma kwalifikacje, żeby rządzić państwem.
- Dziękuję za rozmowę.
Długo czekaliśmy na film, który powie prawdę o Katyniu. Film Wajdy jest znakomitym w sensie warsztatowy, jednak pokazane tło historyczne budzi już duże zastrzeżenia.
Katyń nie do końca realny
Idąc na ten film, zastanawiałem się, jak Wajda pokaże Katyń, największe ludobójstwo dokonane na Polakach, a jednocześnie trwające do dziś największe komunistyczne kłamstwo. Wszak Wajda zawsze był "pieszczochem" Peerelu, w którym zaczynał od tzw. produkcyjniaków wychwalających socjalistyczną ojczyznę, a potem Polski okrągłostołowej, reżyserując zgodnie z obowiązującą akurat modą propagandową. Nakręcił więc "Lotną" z fałszywą szarżą polskich ułanów na niemieckie czołgi. Był "Popiół i diament" alegorycznie pokazujący bezsens konspiracji antykomunistycznej. Podobny antywolnościowy wydźwięk miał "Kanał". A gdy po 1989 r. trzeba było udowodnić np. polski antysemityzm - powstał "Wyrok na Franciszka Kłosa".
Słyszałem opinię, że Wajda dawno już nie kręci filmów, a tylko stara dopasować się do aktualnie obowiązującej linii. Siedząc w kinowym fotelu, zastanawiałem się, czy "Katyń" jest uśmiechem wobec nowej władzy? Po projekcji wiedziałem, że tak, jeśli założymy, że owa władza nie zna prawdy historycznej.
Artystycznie - bez zarzutu
Zacznijmy od tego, że od strony produkcyjnej "Katyń" jest filmem dobrym, wręcz bardzo dobrym. Wpycha w fotel głęboko i trzyma w napięciu do końca, ze wstrząsającym zwieńczeniem - pokazanymi na zimno scenami likwidacji w Katyniu. Strzały w tył głowy, ściany i podłogi "egzekucyjnej" celi pełne krwi, spychacz zasypujący ziemią zwłoki, zaciśnięty w dłoni różaniec... To pozostawia niezatarty ślad.
Rzadko zdarza się widzieć aktorów grających na takim poziomie jak Jan Englert, Maja Komorowska, Magdalena Cielecka czy Maja Ostaszewska. Znakomita jest gra kamerą Pawła Edelmana (nie przez przypadek nagrodzonego Oscarem za "Pianistę"). Przejmująca muzyka Krzysztofa Pendereckiego, którego fanem nie jestem, ale tutaj klimat jego utworów wpisuje się znakomicie w nastrój filmu - te elementy sprawiają, że otrzymujemy znakomicie podaną całość.
Katyń zostaje w tle
Wbrew tytułowi Wajda nie koncentruje się na Katyniu. On jest w tle, z jego ofiarami - Wielkimi Nieobecnymi, których powrotu żony, matki, dzieci, oczekują przez lata wojny i tuż po niej. My zaś widzimy w przekroju trzy okupacje: sowiecką, niemiecką i początki Polski sowieckiej w Krakowie. Atmosfera oddana kliszami-symbolami: aresztowanie księdza, rozbita tablica zamówiona przez Agnieszkę (Magdalena Cielecka) dla uczczenia śmierci brata zamordowanego w Katyniu. Sama przypłaci to aresztowaniem przez UB. Jest postać tragiczna - Jerzy (Andrzej Chyra), jedyny ocalały, który jako posłaniec tragicznych wieści wraca do Krakowa wraz ludowym Wojskiem Polskim. Nie wytrzymuje komunistycznego kłamstwa o zbrodni. Strzela sobie w głowę.
Można powiedzieć, że to faktycznie wytarte klisze. Może, ale oddające - tamten czas.
Gdzie zginął Stalin?
Filmowi, w warstwie artystycznej, nie można odmówić sprawności. W warstwie historycznej sprawa wygląda już o wiele gorzej. Scenariusz na podstawie "Katyń. Post mortem" Andrzeja Mularczyka sprawa wrażenie mocno naciąganego (o wiele lepszym tworzywem byłyby książki Jacka Trznadla). Sam Wajda momentami posuwa się nawet już nie do uproszczeń, ale do przemilczeń i kłamstw.
Przede wszystkim nie ma ani słowa o głównym bohaterze ludobójstwa - Stalinie. Nic nie dowiemy się o dowódcach NKWD bezpośrednio odpowiadających za zbrodnię. Młody widz, a obraz będzie traktowany jako materiał pedagogiczny w uzupełnianiu wiedzy historycznej, pomyśli po wyjściu z kina, że mordu dokonała na własną rękę garstka enkawudzistów. Tym bardziej że wyeksponowano bardzo mocno dobrego oficera Armii Czerwonej, okupanta Polski, który ratuje od wywózki Annę i jej córkę. Zapewne zdarzały się i takie przypadki, jednak uwypuklenie ich przy braku wskazania głównych morderców - oprawcy z NKWD przewijają się przez film jako anonimowi funkcjonariusze - jest co najmniej przejaskrawieniem.
To po pierwsze.
Kolejny fałsz to odmowa ucieczki rotmistrza Andrzeja (znakomita rola Artura Żmijewskiego!) spod straży NKWD przed odjazdem wagonów do Sowietów. Andrzejowi zabrania tego ponoć honor oficera Wojska Polskiego, choć przecież to ucieczka z niewoli była obowiązkiem honorowym i regulaminowym w armii (wystarczy, mimo że to komedia, obejrzeć pierwszą część trylogii Tadeusza Chmielewskiego "Jak rozpętałem II wojnę światową"). Tak było we Wrześniu, tak było po internowaniu naszych żołnierzy w Rumunii... Ta sama zasada obowiązywała na przykład u Aliantów zachodnich, odzwierciedlona w chociażby filmach jak oparta na faktach "Wielka ucieczka" w reżyserii Johna Sturgesa ze znakomitą rolą Steve'a Mc Queena czy "Ucieczka do zwycięstwa" Johna Hustona, w której wystąpił Kazimierz Deyna. Dlaczego więc Wajda pokazuje naszych żołnierzy i oficerów jako pogodzonych od początku z losem i ufających Rosjanom? Tak jakby nie było roku 1920...
Wpierw jednak mamy - nakręconą w iście hollywoodzkim stylu - scenę pożegnania przy stacji Andrzeja i Anny. Każdy, kto chociaż trochę zna postępowanie NKWD (Sowiety nie podpisały konwencji genewskiej) wobec więźniów, patrzy zdumiony, jak strażnicy z czerwonymi gwiazdami wcale nie reagują, pozwalając na swobodną rozmowę.
Rosjanie negują Katyń
Oczywiście może ktoś powiedzieć, że się czepiam, gdyż Wajda nakręcił film fabularny, a nie dokument. Zgoda, tyle że na film o Katyniu czekaliśmy tak wiele lat, że powinniśmy dostać obraz jak najmniej owiany mgłą przekłamań. Wajdzie się to, niestety, nie udało. Ale film trzeba zobaczyć, chociażby dla ostatnich scen z lasu katyńskiego. By uzmysłowić sobie, jak ważna jest pamięć o przeszłości bez której rozliczenia nie może być przyszłości.
Swój epilog dopisało do filmu samo życie. W dniach premiery Rosjanie pokazali, że nadal nie traktują Katynia jako zbrodni ludobójstwa, poddają nawet w wątpliwość własne sprawstwo. Tym bardziej musimy pamiętać i tę pamięć pielęgnować.
Piotr Jakucki
Od czego zacząłbyś reformę państwa? - spytano Mistrza Kong Fu-Zi zwanego w Polsce Konfucjuszem. Ten odparł: "Od naprawy pojęć". Nie można serio mówić o naprawie państwa polskiego, jeśli nie wie się, w którym rękawie tkwi która ręka. I słusznie zauważył to {~kalba} komentując zamieszczenie przez pocztę Królestwa Belgii serii znaczków z bandą lewaków jako :"Najwybitniejszymi postaciami XX wieku" słowami: "Szanowny Panie Januszu, Belgia, w odróżnieniu od PRL, jest (od dawna) państwem socjalnym, więc nic dziwnego, że wydają znaczki z postaciami z ich bajek". Otóż dopóki ludzie nie zrozumieją, że PRL, zaczynając od najgorszych wzorów - no, prawie komunizmu - szła pomalutku i z oporami w stronę liberalizmu, czego zwieńczeniem była słynna Ustawa Wilczka "O działalności Gospodarczej" z 1988 roku (zezwalająca praktycznie na wszystko bez żadnych koncesyj) - a w roku 1989 Lewica zrobiła pałacowy zamach stanu i odtąd idziemy w stronę coraz większego socjalizmu (na wzór właśnie Belgii) - no, to nie mamy o czym mówić. Socjalizm to nie własność firm - nawet za Mao Ze-Donga na południu Chin, nawet za Hitlera w Niemczech istniały wielkie fabryki należące do "prywatnych właścicieli". Tyle, że to były atrapy prywatnych właścicieli - bo musieli oni produkować to, co chcieli Czerwoni Panowie z Berlina czy Pekinu. Co, oczywiście, sprzeczne jest z pojęciem własności - będącym, wedle klasycznej definicji "prawem użycia i nadużycia". Prywatny właściciel ma bowiem prawo swoją fabrykę z dnia na dzień rozebrać na kawałki i z cegieł postawić pałacyk dla córki; pod warunkiem wypłacenia - wedle umowy - odpraw zatrudnionym tam osobom. W ustroju względnej wolności żyliśmy przez chwilę - półtorej roku, co najwyżej - w związku z tym dzisiejszy Polak w ogóle nie wyobraża sobie życia w państwie, w którym prawo nie regulowałoby większości spraw - i on nie miałby czego sprytnie omijać. Czułby się jak zawodnik w biegu przez płotki, któremu zabrano płotki - pewno by się wskutek tego potykał... A już zupełnie nie wyobraża sobie życia bez urzędnika, który by go kontrolował! Jest to więc Homo Sovieticus - w wersji Homo Europæus. Przejdźmy do drobiazgów. Przypadkiem trafiłem w Sieci na p.Doroty Tukaj recenzję odnoszącą się do tłumaczenia przeze mnie imion. Cytuję: Zwyczajowo przyjęło się stosować ten zabieg w odniesieniu do postaci historycznych i współczesnych potomków starych dynastii - nikogo nie dziwi więc, gdy czyta o Karolu Młocie, Karolu Marksie, czy ks. Karolu Windsorze (albo o Konfucjuszu, którego dla odmiany autor tytułuje mianem nie spolszczonym: Kong-fu-cy). Ale już Jan F.Kennedy, Jerzy Bush i Jakub Cameron mniej pasują do publicystycznej polszczyzny, nie mówiąc o Hilarii Clintonowej, Józiu Fischerze i Tońciu Blairze. Nie uchodzi, panie Januszu! A gdyby tak o panu pisano, dajmy na to, w „Der Spiegel”: „polski polityk, Hans Korwin-Mikke”? Otóż, Droga Pani Doroto, czułbym się jak Polak, o którym w Anglii mówią "a Pole" a we Francji "le Polonais". Imię Jan pochodzi od św.Jana - i oczywiście tłumaczone jest na Jean, Hans, John itd. Tak było zawsze - dopiero Czerwona Hołota gdzieś od lat 30.stych zaczęła wprowadzać manierę nietłumaczenia imion - celowo odrywając imiona od ich biblijnego znaczenia. Czyli jest odwrotnie: "Karol Młot" to pozostałość normalności. Ale ta wróci. Dzisiejszych młodych ludzi zapewniam, że w roku 1960 równie śmiesznie i nienowocześnie brzmiały słowa "wójt", "starosta", "kapela" - ale wróciły. A w miarę, jak komputery ułatwią zadanie leniwym tłumaczom (bo Czerwoni i Różowi sprytnie wykorzystali naturalne lenistwo ludzi...), wróci i tłumaczenie imion. A panią Dorotę pytam: jak ma na imię dwoje słynnych autorów powieści kryminalnych: Christie i Conan Doyle? Idę o zakład, że odpowie "Artur" i "Agata". A więc tłumaczy - bo po angielsku to byliby "Aarthur" i "Ejgatha" (gdzie "th" brzmi dla Polaka dość dziwnie... Mam rację? JKM
Dobro demaskuje i zwycięża 2007-09-25 Co tu dużo gadać - podróże kształcą. Gdybym nie pojechał do Kanady, to nigdy bym się nie dowiedział, ani kto mnie tam wysłał, ani - po co tam pojechałem. Naiwnie myślałem, że pojechałem na zaproszenie życzliwych mi osób, a tymczasem okazało się, że to wcale nieprawda, bo do Ameryki wysłali mnie Kaczyńscy z misją, żeby tam agitował na ich rzecz i judził przeciwko Lidze Polskich Rodzin i Samoobronie. Nic o tym nie wiedziałem, ale czy to człowiek musi wszystko wiedzieć? Najwyraźniej Kaczyńscy wysłali mnie do Ameryki bez mojej „wiedzy i zgody”, podobnie jak ks. red. Adam Boniecki opublikował w „Tygodniku Powszechnym” tekst wystąpienia J.Em. Stanisława kardynała Dziwisza. Nigdy bym się też nie dowiedział, że jestem piłsudczykiem i masonem, a nawet - że mam „słuszne pochodzenie”. A tak, to wystarczyło, bym przeczytał opublikowany w tygodniku „Goniec”, do którego ja również pisuję, list, jaki przysłał do redakcji pan Darek Kowalczyk - najwyraźniej sympatyk Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony, który z tego tytułu wie wszystko, a jeśli nawet nie wie - to „czuje i wierzy głęboko”. Co prawda moje afekty do Piłsudskiego pan Darek wyprowadza z przesłanki, iż w lokalu Związku Narodowego Polskiego w Toronto wisi portret tego „socjalisty”, ale jak brakuje przesłanki lepszej, to przecież dobra i taka. Logiki żadnej w tym nie ma, ale czyż wszyscy muszą myśleć logicznie? Nie muszą. Wystarczy, że czują i wierzą, a nade wszystko - kochają, dajmy na to, pana Andrzeja, a miłość rzadko parzy się z logiką. Zresztą wcale nie musi; przede wszystkim liczą się intencje, a pan Darek intencje ma poczciwe. Życzy Polsce jak najlepiej, więc bez wahania zdemaskuje każdego, kto nie popiera Samoobrony lub Ligi Polskich Rodzin. Jeśli idzie o demaskowanie, to jestem poniekąd przyzwyczajony. Jeszcze w połowie lat 90-tych pani red. Alina Grabowska zdemaskowała mnie jako „antysemitę”. Potem wielokrotnie demaskowali mnie redaktorzy „Gazety Wyborczej”, chociaż zwracałem im uwagę, że po zdemaskowaniu mnie przez samą panią Alinę Grabowską, powtórne demaskowanie przez nich, wcale mi nie imponuje. Nic nie pomogło, przeciwnie - za demaskowanie mnie wzięła się później „Otwarta Rzeczpospolita” i Stowarzyszenie im. Jana Karskiego. Ale pan Darek, to co innego. Pan Darek demaskuje mnie od przodu i od tyłu, zagadkowo sugerując, że mam „słuszne pochodzenie”. Co konkretnie ma na myśli - trudno zgadnąć, ale dzięki i za to, bo przecież „słusznym pochodzeniem” nie każdy może się pochwalić. Już starożytni Rzymianie zauważyli, że mater semper certa est, pater - quem nuptiae demonstrat, co się wykłada, że matka jest zawsze wiadoma, zaś ojcem jest ten, na kogo wskazuje małżeństwo. Ha, łatwo powiedzieć: małżeństwo! A jak nie było małżeństwa? Od razu widać, że w takich okolicznościach „pochodzenie”, to sprawa niepewna, o czym przekonała się choćby pani Aneta Krawczykowa, oskarżająca pana Andrzeja o różne frywolności. Wspominam o tym, bo nieomylny to znak, że kampania wyborcza rozpoczęła się również za oceanem i rozwija się według reguły zaproponowanej w „Panu Tadeuszu” przez Klucznika Gerwazego: „Gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych - każdy swego”. Tymczasem w kraju - najwyraźniej odwrotnie; widać podmuchy nowego ducha. Wprawdzie ścisłe kierownictwa partii po staremu deklamują, że „oni kłamią, my mówimy prawdę”, ale widać też i światełko w tunelu. Jeszcze słychać energiczne zapowiedzi w rodzaju „zło wytępię!”, ale do głosu najwyraźniej dochodzi przekonanie, by zło dobrem zwyciężać. Najbardziej spektakularnym tego dowodem, który cały świat wprawił w podziwianie, było przyjęcie posady doradczyni pana prezydenta do spraw kobiet przez panią Nelly Rokitową. Czym pan prezydent uwiódł panią Nelly, jakich środków perswazyjnych użył, by ją do siebie przekonać - tajemnica to wielka, a kto by tak wielką tajemnicę zdradził, umrze podwójnie - ciałem i duszą. Z pewnością nie mogło to być jakieś byleco, bo przecież pani Nelly otrzymywała propozycje również od Platformy Obywatelskiej, a nawet - od PSL. Domyślam się tedy, że pan prezydent musiał, że tak powiem, zniewolić panią Nelly jakąś propozycją nie do odrzucenia. Wszystko jednak wskazuje na to, że podobnie jak ja o swoim „słusznym pochodzeniu”, tak i pan poseł Jan Rokita o tych sprawach, a właściwie - o decyzjach, jak przystało na męża, dowiedział się ostatni, więc z tego wszystkiego wycofał się z życia politycznego. To oczywiście bardzo niedobrze, co teraz pocznie nasza biedna Ojczyzna, ale z drugiej strony - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej Centralne Biuro Antykorupcyjne nie będzie próbowało go werbować, jak podobno próbowało posła Antoniego Mężydło. Całe szczęście, że go nie zwerbowało, bo w przeciwnym razie dopiero Donald Tusk miałby z nim zgryzoty! Przypadek pani Nelly, aczkolwiek znakomity, jako ilustracja zasady, że dobro wszystko zwycięża, skłania również do wniosku, że małżeństwa partnerskie mają też swoje wady. Jakże odmiennie prezentują się na tym tle mennonici, których skupiska znajdują się w okolicach miasta Waterloo, które objeżdżałem w pogodną niedzielę 16 września. Wystarczy spojrzeć, jak wracają konnym powozem z nabożeństwa, galowo wystrojeni w czarne ubrania, żeby nabrać przekonania, że takie niespodzianki między nimi zdarzyć by się nie mogły. No tak, ale menonitów w Warszawie nie ma. Nie ma ich nawet w Krakowie, więc nie ma rady - trzeba podróżować. SM
25 września 2007 Nieco inny wniosek Dwie godziny temu siedziałem sobie z WCzc.Romanem Giertychem na świetnie z'organizowanej Konwencji Wyborczej w Poznaniu. Akurat rzecz trzymał p.Roman. Zapowiedział obronę polskiej złotówki, motywując to tym, że "żadne suwerenne państwo nie rezygnuje z bicia własnej waluty"(Tak nawiasem: nie do końca jest to prawdą, ale wyjątki można policzyć na palcach jednej ręki; ja w tym miejscu zawsze śmieję się z p.Leszka Balcerowicza, który zwykł w jednym zdaniu twierdzić - i słusznie - że po części dzięki Niemu mamy zdrowy pieniądz - po to, by w zdaniu następnym stwierdzić, że powinniśmy koniecznie... z tego zdrowego pieniądza zrezygnować na rzecz €uro).Ale ja z tej tezy p.Romana wyciągnąłem wniosek (wiem, wiem: zawodny...) dokładnie odwrotny! Skoro "żadne suwerenne państwo nie rezygnuje z bicia własnej waluty", a Wspólnota Europejska chce bić własny pieniądz - to znaczy, że zamierza stać się suwerennym państwem.Co, rzecz jasna, oznacza, że Członkowie Wspólnoty (a raczej już Unii) Europejskiej suwerenni być przestaną..Na czym kończę. Pisanie na lap-topie podskakującym na wybojach jest ponad moje siły.PS. My - oraz PSL - jesteśmy już zarejestrowani w 27 okręgach. Jeśli nie zarejestruje się "Samoobrona" - na co się zanosi - przystępujemy do walki o 20% głosów! JKM
26 września 2007 Skandal we Włocławku! Ludzkie pojęcie przechodzi: jakiś deliryk zarąbał dziewczynkę - i zamiast go w ciągu 24 godzin powiesić na najbliższej suchej gałęzi, by znów kogoś nie zaciukał, pod sąd ciągnie się ... matkę! Bo w myśl ideologii dzisiejszej anty-cywilizacji, to nie "bandzior zarąbał dziecko matce" tylko: "matka niedostatecznie pilnowała państwowego dziecka"! Coś przerażającego. JKM
26 września 2007 Homo Sovieticus rulez! Jest rzeczą zdumiewającą, do jakiego stopnia ONI wierzą w głupotę ludzi - a właściwe w to, że zamiast człowieka w Polsce istnieje już tylko Homo Sovieticus. Przecież chyba każdy, najgłupszy (a załatwiający kupno/sprzedaż nieruchomości kompletnym idiotą na ogół nie jest!) człowiek zdaje sobie sprawę, że ponad dwukrotne obniżenie górnej granicy taksy notarialnej to kiełbasa wyborcza. I wychowany w normalnej rodzinie człowiek osobnika, który chce go przekupić, traktuje z odrazą i postanawia, że na takich ludzi głosował nie będzie. Jakby Państwo potraktowali faceta, wręczającego pęto kiełbasy ze słowami: "Tylko pamietaj, zagłosuj na mnie!". W mordę - nieprawda-ż? Tymczasem JE Zbigniew Ziobro i Jego kamraci są przekonani, że dzięki temu zyskują zwolenników - i podejrzewam, że się nie mylą. Jest to problem ogólniejszy. Dawniej ludzie - pomijając rodziny zdeklasowane - uważali, że przyjąć coś od kogoś za darmo - to dla mężczyzny dyshonor. Dziś elity zostały wymordowane lub uciekły, i rządzi mentalność ludzi zdeklasowanych właśnie: ten, kto nam daje za darmo, to dobroczyńca, a ten kto nie bierze, to idiota! Przy okazji: ja na tym podpisie p.Ziobry zyskuję - bo aby mieć pieniądze na kampanię wyborczą właśnie idę coś sprzedać. Ale jako konserwatysta protestuję przeciwko trybowi załatwiania sprawy! UPR zawsze domagała się, by tego typu zmiany zachodziły z 6-letnim wyprzedzeniem. Przecież taki notariusz mógł zacząć sobie budować kopię Pałacu Wilanowskiego - a tu dochody utną mu się o połowę, i budowa pozostanie rozgrzebana i nieukończona... Niedopuszczalne! To nie ironia! Z innej beczki, znowu teczki... Przyznaję, że niezbyt lubię grzebać się w genealogiach, ale {Matka_Kurka} przesłał nam dość zastanawiające zestawienie, a {~Marcin} narzeka, że jest ono "wycinane". Więc podaję - z komentarzem - i proszę o potwierdzenie faktów: 1) Pierwszy cudowny przypadek w życiu Jarosława, to zawrotna kariera jego ojca Rajmunda. Tuż po wojnie żołnierzy AK rozstrzeliwano, osadzano w więzieniach, sadzano na nogach od stołka, torturowano, w najlepszym razie wykluczano z życia społecznego. Tymczasem Rajmund Kaczyński, żołnierz AK, tuż po wojnie dostaje od stalinowskiej władzy wypasiony apartament na Żoliborzu - jak na tamte czasy rzecz poza zasięgiem zwykłego obywatela, nawet szarego członka PZPR. Otóż jest to przesada. Z braku kadr bardzo wielu AK-owców, do 1949 i po 1956, zajmowało zupełnie przyzwoite stanowiska. Mieszkanie - być może po prostu rodzinne? Gdyby natomiast było przydzielone (sprawdzić!) - ooo, to by było nad wyraz podejrzane. 2) Cud drugi, żołnierz AK, mąż sanitariuszki AK, dostaje posadę wykładowcy na Politechnice Warszawskiej i oboje żyją sobie z jednej pensji jak pączki w maśle. W tym czasie, gdy w Polsce rządzi Bierut, a właściwie Stalin rządzi Bierutem, posada dla AK-owca na uczelni brzmi jak ponury żart, jednak rzecz miała miejsce. Jak wyżej: wielka przesada. 3) Cud trzeci, rodzą się bliźniaki i jako dzieci AK-owskiego małżeństwa, na początku lat 60, kiedy większość dzieci akowców opłakuje swoich rodziców, albo czeka na ich powrót z więzienia, nasze orły zabawiają się w reżimowej TV. Przesada. Śmierć lub więzienie dotknęły paru promille AK-owców - wiekszośc dotknęły drobniejsze prześladowania. Natomiast istotnie, jeszcze w czasach Gomułki sprawdzano, czy aktorzy filmowi nie mają aby "niewłaściwych" koneksji. 4) Cud czwarty. Jarosław Kaczyński jako jedyny działacz opozycji z kręgu doradców Lecha Wałęsy nie zostaje internowany. A, to jest w istocie podejrzane. 5) Cud piąty, Jarosław Kaczyński odmawia (tak twierdzi) podpisania lojalki i jako jedyny opozycjonista, odmawiający władzy PRL, zostaje zwolniony do domu - co więcej nikt go nie nęka, w okresie 1982-1989. Z tymi "lojalkami" to przesada. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zalewski słusznie podkreśla, że "lojalki" nie miały nic wspólnego z agenturą - i miały różną treść. P.Andrzej Urbański podobno podpisał, że "nie będzie uprawiał działalności terrorystycznej" - ja podpisałem, że "nie będę obalał siłą ustroju PRL". Wzruszyłem przy tym ramionami i oświadczyłem, ku żywemu rozbawieniu PT SB-ków, że gdybym miał choć ze dwa czołgi, to bym nie podpisał. Po czym zostałem internowany, bo zajmowałem się obalaniem ustroju w słowie i w pismie... Natomiast tekst, który miałby rzekomo podpisać JK brzmi dwuznacznie i niegramatycznie: "Oświadczam, że będę przestrzegał przepisy stanu wojennego, co oznacza, że nie będę podejmował działalności przeciwko obowiązującemu porządkowi prawnemu w PRL. J.Kaczyński, 17 grudnia 1981 r.". Tego bym chyba nie podpisał, bo wydawanie książek pod ziemią byłoby "działalnością przeciwko obowiązującemu porządkowi prawnemu w PRL " 6) Cud szósty, Jarosław Kaczyński jako jedyny opozycjonista ma sfałszowaną teczkę i jako jedyny opozycjonista domagający się powszechnej lustracji ujawnia swoją teczkę dopiero po naciskach prasy. To też nad wyraz podejrzane. W sumie: {~Matka_Kurka} wykazuje słusznie kontr-rewolucyjną czujność - są to jednak tylko poszlaki. Znacznie bardziej podejrzane jest uczestniczenie JE Lecha Kaczyńskiego w zlocie SB i i jej agentów - z agentami "Wielkiego Wschodu" i "reformatorami z PZPR" w Magdalence pod Warszawą. Każdego, kogo dopuszczono na te obrady, uważam za agenta - lub członka jednej ze wspomnianych grup. PS: Polecam wywiad z kol.Wojciechem Popielą, Prezesem UPR. Można go znaleźć na: http://www.youtube.com/watch?v=V66kH33U0qI Wywiad z kandydatem UPR-u do sejmu z Olsztyna, p.prof. Michałem Wojciechowskim, jest na stronie http://www.lukaszadamski.pl/ a dokładnie na: http://tiny.pl/1ww7 Przekazuję użyteczną informację od kol.Izabelli Tomasiewicz, szefowej naszej grafiki: Uprzejmie udostępniam serwer FTP UPR.COM.PL do celów gromadzenia plików ulotek, plakatów i bilbordów kampanii KW LPR3. Katalogi z plikami będą dostępne z zewnątrz pod adresem http://pobierz.kwlpr.pl/ JKM
27 września 2007 Kryptokracja P. gen. Marek Dukaczewski był szkolony w manipulowaniu politykami z pieniędzmi pochodzącymi z handlu bronią. P. Aleksander Kwasniewski był agentem bezpieki. Moją znaną hipotezę, że cały "Okrągły Stół" to machinacja bezpieki, by stworzyć państwo, którym bez żadnej kontroli będą rządzić służby specjalne, uważam tym samym za potwierdzoną. Kto w to nie wierzy - jest ślepy. PS. Czytam sondaż PBG: PiS 36%, PO 31%, LiD 16%, LPR 7% reszta poniżej 5% Potem czytam w sondażu dla "Rzeczypospolitej" (która, nawiasem pisząc, od 10 lat otwarcie odmawia umieszczania UPR w sondażach!!) , o "dramatycznym spadku poparcia dla PiS i PO". Wg. "Rzplitej": PO - 26%, PiS 24%, LiD 10% Doskonale - a co się stało z resztą tych procentów??? PSL i "Samoobrona" po 6% - powiedzmy. Zostało 28% na LPR i Polską Partię Pracy...? JKM
Co to jest „Schengen” W sprawie Układu z Schengen jesteście Państwo okłamywani przez reżymowe media - jak zresztą zawsze. Najpierw więc parę słów wyjaśnienia. W Europie działa obecnie kilka rozmaitych organizacyj. Np. OBWE - czyli Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie; niestety: nie mam pojęcia, czym się zajmuje, poza pobieraniem b. wysokich pensyj i diet. Ostatnio chciała przyjechać do Polski i kontrolować wybory. Pomysł niezły (oczywiście rządzący reżym sprzeciwia się temu z całej siły!) - ale co to ma wspólnego z „bezpieczeństwem: i „współpracą”?).Zapewne chodzi tylko o dodatkowe etaty, na których „klasa polityczna” może usadzać swych emerytowanych członków… Istnieje „Rada Europy” Jest to organizacja grupująca w zasadzie wszystkie państwa Europy, z Azerbejdżanem (!) włącznie, z wyjątkiem Białorusi, Kazachstanu i Watykanu. Zajmuje sie bredzeniem - dwa lata temu podpisała np. uroczyście zobowiązanie, że państwa należące do RE zniosą karę śmierci nawet w wypadku wojny. O ile wiem, żadne tego nie zrobiło… Istnieje „Wspólnota Europejska” - jest to konfederacja państw, która ma przekształcić się w państwo pn. „Unia Europejska” - i obecnie, na wyrost, używa już tej nazwy. Bardzo niebezpieczna organizacja, bo euro-socjalistyczna. Gdyby powstało jedno państwo, UE, byłoby to państwo narodowo-socjalistyczne, pod hegemonią Niemiec zresztą. Istnieje Europejski Obszar Gospodarczy. Jest to organizacja szersza od WE. Najkrócej pisząc: w handlu między państwami EOG trzeba przestrzegać standardów „unijnych” - natomiast u siebie państwa mogą robić, co chcą. Żadne „dyrektywy” nie dotyczą produkcji i handlu wewnątrz poszczególnych państwa. Istnienie EOG nie jest konieczne - wystarczy po prostu wprowadzić wolny rynek, i tyle - ale jest stosunkowo najmniej szkodliwe, a nawet daje Polsce względne korzyści. Gdy rozpadnie się UE lub Polska miała z UE wystąpić - w EOG należy pozostać! I wreszcie „Układ z Schengen”. O ile między państwami EOG mogą swobodnie kursować towary, to między państwami „Schengen” bez żadnej kontroli mogą poruszać się ludzie.Trzeba z całym naciskiem podkreślić, że nie ma żadnego związku między WE, EOG, a „Schengen”. Zjednoczone Królestwo oraz Irlandia należą do WE, a nie należą do strefy Schengen - a np. Norwegia należy do Schengen, a nie należy do WE! Polska może wystąpić z WE (czy nie wejść do UE) a pozostać w Schengen. Oczywiście w normalnym świecie - np. w Europie do 1863 roku - ludzie w całej Europie mogli swobodnie jeździć od Moskwy po Portugalię bez żadnej kontroli paszportowej i żadne „Schengen” nie było do tego potrzebne. Należy do tych czasów wrócić. „Schengen” - to tylko proteza wolności. Ta proteza ma jednak bardzo ważną wadę.Otóż otwarcie granic na Południe, Zachód i Północ, łączy się z przymknięciem granicy na Wschód! Oznacza to straszliwy cios dla wschodnich województw Rzeczypospolitej. Zamiast być naturalnym pomostem w podróżach i handlu między robiącymi na tym pośrednictwie kokosy - ziemie te staną sie rubieżą Europy, miejsce, gdzie Diabeł mówi dobranoc, a na stacji Chandra Unyńska gdzieś w Mordobijskim powiecie, telegrafista Piotr Płaksin tęsknie surfuje po Internecie. Jak za czasów Związku Sowieckiego, gdzie „bratnie narody” dzieliły zasieki sięgające 7 kilometrów w głąb Białej i Czerwonej Rusi.Problem polega na tym, że RE, WE, EOG i „Schengen” to inne organizacje - ale zarządzane przez tych samych federastów, przechodzących na posady z jednej organizacji, do innej, a RE używa tej samej flagi, co WE! Ci federaści to europejskie dziwolągi kształcone na dziwacznych fakultetach uniwersyteckich i mające hopla na punkcie propagowania homoseksualizmu, ekologii, feminizmu, pacyfizmu, zniesienia kary śmierci i innych idiotyzmów. I, oczywiście, Polska może wystąpić z WE i pozostać w „Schengen” - ale też może zostać „za karę” ze „Schengen” wyrzucona!To, co III RP powinna zrobić dla siebie i Ludzkości, to pozostać w „Schengen” - a jednocześnie rozmiękczać tę organizację, czyniąc granice wschodnią jak najbardziej przepuszczalną. Im surowszy reżym, tym więcej zawiera wyjątków- więc na pewno można by połowie Ukraińców np. przyznać „status dyplomatyczny” - albo inny przywilej pozwalający przyjeżdżać bez wiz. Ponieważ omijać przepisy umiemy świetnie, to i „Schengen” jakoś przeżyjemy! JKM
27 września 2007 Bezczelne manewry JE Jarosław Kaczyński zażądał od WCzc. Donalda Tuska, by ten zapewnił, że nie zawrze koalicji z LiD-em. Jest to żądanie bezczelne - i absurdalne. Absurdalne - bo mogłoby doprowadzić do sytuacji, w której w nowym Parlamencie nie można by w ogóle zawrzeć żadnej koalicji!! I co - nowe wybory? A bezczelne - bo zgłoszone akurat wtedy, gdy PiS z LiD-em już uzgodnili (przez swoich CEP-ów w Brukseli), że będą prowadzili wspólna kampanie przeciwko PO (czego skutkiem jest planowana dyskusja premier Kaczyński - agent Kwaśniewski) - i najprawdopodobniej uzgodnili już przyszłą koalicję! Nie ma co się dziwić. Mędrki na Zachodzie, czytając obelgi, jakimi obrzucała się prasa ZSRS i III Rzeszy, byli przekonani, że mocarstwa te nie zawrą porozumienia. Pakt Ribentropp - Mołotow spadł na nich jak grom z jasnego Nieba. O polityce nie decydują sentymenty - lecz interesy. A PiS i LiD mają wspólny interes. Mają też podobny program polityczno-gospodarczy - jak ZSRS i III Rzesza, nawiasem pisząc. Teraz o czymś lżejszym. Sprawa tłumaczenia imion na język polski nie jest najwłaściwsza politycznie (bo niepotrzebnie powoduje, że część potencjalnych wyborców zacznie mnie uważać za dziwaka) - chcę jednak zauważyć, że imiona (a czasem i nazwiska!!) zawsze były na polski tłumaczone. Zawsze był Honoriusz Balzac i Michał Anioł, Karol Dickens i Teodor Dostojewski. Kto nie wierzy, niech sobie np. zajrzy na: http://tiny.pl/1wb1 i powiększy - a to raptem 70 lat temu! Absurdalna maniera nie-tłumaczenia imion zwyciężyła...i mamy z tego powodu kłopoty - nawet polityczne. Np. z Litwinami, którzy najzupełniej słusznie każą Polakowi (obywatelowi Republiki Litewskiej) o imieniu Witold pisać się po litewsku "Vytautas" - a Polacy robią z tego sprawę narodową - domagając się prawa do pisania imienia po polsku!! Ciekawe, kiedy nasze MSZ zażąda od Anglików, by pisali nie "Warsaw" lecz "Warszawa" - bo były już zakusy, by kazać Niemcom pisać "Wrocław" zamiast "Breslau"!! Innymi słowy: my lepiej wiemy od Anglików, Litwinów i Niemców, jak się mówi po angielsku, litewsku i niemiecku. I robimy z tego problem polityczny. Poczekajcie, cwaniacy od nietłumaczenia imion, co się stanie, gdy muzułmanie zażądają pisania ich imion po arabsku! Albo gdy Ukraińcy zażądają mówienia "Kyjiw" Tymczasem przy przyjęciu normalnej i logicznej zasady tłumaczenia imion "problem" znika. Imię "Jan" bowiem nie jest moją własnością - lecz pokazuje, że moi rodzice przypisali mnie św.Janowi. Ma to kolejny ważny aspekt polityczny: gdy piszę "Hans" albo "Iwan" - od razu ustawiam tego kogoś jako osobę obcą. Gdy tłumaczę przez "Jan", widzę, że wszyscy jesteśmy członkami jednej wielkiej rodziny - bo kultura europejska jest chrześcijańska. Nietłumaczenie imion - to jedno z poletek walki z tą kulturą. Rembarre! A poza tym dla mnie powiedzenie: "John wszedł do pokoju" brzmi tak samo obco, jak powiedzenie: "Jan wszedł do roomu". Ten ktoś nie mówi do mnie po polsku! Jeszcze ciekawy drobiazg: w zgiełku wyborczym mignęła wiadomość, że kamera, którą ujęto rzekomo p. Janusza Kaczmarka w hotelu "Mariott", została kilka tygodni wcześniej zainstalowana nie przez dyrekcję Hotelu, lecz przez ABW. W tym momencie zacząłem się zastanawiać - i przez mózg przeleciała mi pewna hipoteza. Hipoteza jest taka: nagranie w ogóle nie pochodzi z tego dnia. Data jest sfałszowana. Jeśli była to kamera ABW, to mogli nastawić w niej datę, jaką chcieli! Osobnik chodzący przed kamerą w ogóle nie jest p. Januszem Kaczmarkiem, lecz podstawionym aktorem; jakość nagrania dopuszcza taką interpretację. Hipoteza taka - typowa dla powieści Artura (nie: Arthura!) Conan-Doyl'a lub Agaty Christie - może być prawdziwa albo nie. Tłumaczyłaby jednak, dlaczego nie widać wejścia rzekomego Kaczmarka do apartamentu p. Ryszarda Krauzego: nie widać - bo wcale tam nie wchodził, gdyż nie miał klucza! Schował się za załomek ściany - i po wyłączeniu kamery wyszedł. Tłumaczy też brak krawata: ubierający aktora nie dopatrzyli tego szczegółu. Na miejscu obrońców p. Kaczmarka poważnie rozpatrzyłbym taką hipotezę... PS. Obejrzałem w TVN dyskusję WCzc. Romana Giertycha (LPR, Warszawa) z WCzc.Januszem Palikotem (PO, Lublin). P. Giertych przybrał jak najsłuszniej postawę obojętnego myśliciela - a p.Palikot zachowywał się jak szczeniak. Przerżnął debatę z kretesem w momencie, gdy tryumfalnie zacytował jakiś wiersz Lessmana - by wykazać, że p. Giertych go nie zna. I w tym momencie 99,9% widzów, bo przecież praktycznie nikt, ze mną włącznie, tego wiersza nie zna, odruchowo ustawiło się po stronie p. Giertycha przeciwko przemądrzałemu "erudycie". JKM
W pogoni za horyzontem 2007-09-28 Jeśli ktoś pragnie poszerzyć sobie horyzonty, niech broń Boże nie wsadza nosa w „Gazetę Wyborczą”, bo wtedy „takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”. Wprawdzie wielu osobników wpatrzonych, jak nie w „Gazetę Wyborczą”, to we własne pępki, zaczyna ulegać jakimś halucynacjom iluminacyjnym, ale to tylko „przesądy światło ćmiące” - takie same, jakim w swoim czasie poddawali się paryscy czciciele Phallusa Uskrzydlonego. Ktoś, kto pragnie poszerzyć sobie horyzonty, powinien pojechać do prowincji Alberta w Kanadzie. Jadąc autostradą, dajmy na to, z Calgary do Edmonton, które jest stolicą tej prowincji, zaraz za miastem doznaje zaskoczenia rozległością tamtejszego horyzontu. W klarownym, jesiennym powietrzu po zachodniej stronie widzi z odległości ponad 100 kilometrów ośnieżone szczyty Gór Skalistych, od których rozciąga się preria, ciągnąca się również w kierunku wschodnim przez kilka tysięcy kilometrów, poprzez sąsiednią prowincję Saskatchewan, kolejną prowincję Winnipeg - hen aż do Zatoki Hudsona! Preria w zasadzie jest bezdrzewna, jeśli nie liczyć rzadkich zagajników, dzięki czemu nic nie przesłania linii dalekiego horyzontu. A po obydwu stronach autostrady, ciągną się pola, teraz już w większości zżęte, chociaż trafiają się jeszcze łany nie skoszone. Gdzie indziej rozciągają się rozległe pastwiska, na których pasa się stada krów, przebywających tam samopas, jak rok okrągły. To z nich właśnie bierze się albertańska specialite de la maison, w postaci ogromnego steku. Zaraz pierwszego dnia w Calgary dostałem na kolację taki stek, ale z bizona - żebym poczuł, że jestem na prerii. Po obydwu stronach autostrady widać od czasu do czasu ogrodzone budki, obok których stoją wysokie rury z płomieniem u szczytu. Jak mnie objaśniono, są to odwierty, z których wydobywana jest z piasku ropa naftowa. Przemysł naftowy jest w tej chwili wiodącą gałęzią gospodarki Alberty i niedawno wszyscy mieszkańcy tej prowincji otrzymali z tego tytułu dywidendę w wysokości 400 dolarów na osobę. Benzyna jednak nie jest tania; litr w Edmonton kosztuje 97-99 centów, podczas gdy w Calgary - nawet powyżej dolara. Nie wpływa to w zasadzie w najmniejszym stopniu na ruch samochodowy; obok samochodów osobowych i półciężarówek marki Ford lub Dodge, wśród których trafiają się także półciężarówki marki Toyota - Tundra, autostradą gnają ogromne ciężarówki, niektóre z całymi domami na wielokołowych lorach, a jedna wiozła skrzynię ciężarówki używanej w odkrywkowych kopalniach. Ta skrzynia wielkością dorównywała przewożonym domom, ale bo też koło tej ciężarówki ma prawie 4 metry średnicy. Na każdym kroku widać tutaj kontynentalny rozmach, z czego, ma się rozumieć korzystają też tutejsi socjaliści. Otwarcie swoich herezji oczywiście nie głoszą, zgodnie ze wskazówką klasyków, by na tym etapie materializmu dziejowego „nie płoszyć ptaszka - niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje - aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki”. Jeśli nawet tutejsze socjały mają taki ideał, to do jego realizacji chyba jeszcze daleko - między innymi również z uwagi na rozległość tutejszych horyzontów. Wśród takich peregrynacji, z kraju docierają do mnie tylko echa przedwyborczych bojów. Już wiem o wiekopomnej decyzji małżonki Jana Rokity i zachodzimy tu wszyscy w głowę („zachodzim w um z Podgornym Kolą, co ciągnie go do naszych dam”), czym właściwie wyrafinowaną przecież panią Nelly mógł uwieść pan prezydent. Niektórzy cynicy przypominają starożytną sentencję, że de gustibus - i tak dalej, formułując ją wszelako w wersji krajowej, że każda potwora - ale to chyba do końca sprawy nie wyjaśnia, bo przecież takie tajemnice z natury rzeczy niezgłębione są. Zupełnie odmiennie na tym tle prezentuje się Partia Kobiet pani Manueli Gretkowskiej, która wyprodukowała plakat pokazujący, że kobiety nie mają przed nami nic do ukrycia, jako, że wraz ze swoją liderką sfotografowały się tam na golasa. Inna sprawa, że Partia Kobiet, mimo takich zewnętrznych znamion transparentnej otwartości, też musi mieć swoje dyskretne zakątki. Przeglądając listę komitetów zgłoszonych do PKW zauważyłem, że pełnomocnikiem Partii Kobiet jest jakiś mężczyzna. Skoro tak, to przed Partią Kobiet rozciągają się świetlane prespektywy, tak szerokie, niczym horyzonty w prowincji Alberta - bo w odróżnieniu od ugrupowań o członkostwie zorientowanym raczej politycznie niż płciowo - Partia Kobiet może się rozmnażać. A wiadomo, że nic dziś nie decyduje w takim stopniu o polityce, jak demografia, co zauważyły nawet wrogie do niedawna wszelkiej demografii masony („masony nudne i ponure...”), więc nie jest wykluczone, że Partia Kobiet może okazać się przyszłością polskiej polityki. Oczywiście jeszcze nie teraz, bo teraz jeszcze pięknie się różnimy na tle, kto właściwie ma tworzyć grupę trzymającą władzę, ale w przyszłości, kiedy już grupy trzymające władzę zostaną ustabilizowane, pani Manuela - o ile nie pochłonie jej w międzyczasie cud ciemnego ciała („Cyprian cyberotoman cynik ceniąc czule czarnej córy cesarskiej cud ciemnego ciała...”) i jego interesujących otworów - może stanąć na czele polskiej klasy politycznej, jako babunia polskiej transformacji. Bo transformacja nadchodzi, jak księżyc pod płot, ale zupełnie inną drogą (patrz wizje św. Ildefonsa spisane w poemacie „Tatuś”: „I wszystko było już tak październikowo / i podział dóbr miał być zrobiony sprawiedliwie... / Niestety! Tatuś ni stąd, ni zowąd / zatruł się szprotkami w oliwie”). Czy szprotkami, czy może śledziami - mniejsza o to, bo czy to ważne, skoro już będziemy zatruci? A że coś takiego się szykuje, to rzecz pewna - o czym świadczy informacja ze strony internetowej Ambasady USA w Warszawie - że po bodajże 70 latach nieobecności, reaktywowana została w Polsce loża B'nai B'rith. Okazuje się, że loża, podobnie zresztą jak i Ambasada, ma dwa największe zmartwienia; kiedy zostaną zrealizowane tak zwane „roszczenia” i kiedy zostanie zrobiony porządek z Radiem Maryja. Widać, że przygotowań do zainstalowania na terenie Polski Żydolandu już nie da się ukryć, podobnie jak nie da się już ukryć przygotowań do wojny w fazie koncentracji wojsk na obszarze przygranicznym. Nawiasem mówiąc, widać też coraz wyraźniej, że pretensje do Radia Maryja pozostają w bezpośrednim związku z owymi „roszczeniami” - bo czyż w przeciwnym razie izraelski ambasador Dawid Peleg byłby traktowany jako przedstawiciel Ducha Świętego na Polskę? Wygląda na to, jakby nasz amerykański sojusznik powoli przygotowywał się do nowej Jałty - tym razem na korzyść Niemiec - na co wskazywałyby również zawężające się coraz bardziej horyzonty. SM
28 września 2007 Coś o wydrwigłosach Mój apel do obywateli III RP za granicą! Kochani! Ja bywam w Londynie czy w Paryżu w sprawach politycznych albo rodzinnych od czasu do czasu. Przyjeżdża teraz do Was przed wyborami tłum wydrwigłosów - potraktujcie ICH należycie. Najlepiej - olejcie! W szczególności wściekłością napełniają mnie faryzeusze jeszcze rok-dwa temu tryumfalnie oznajmiający, jak to świetnie będzie, gdy wszyscy Polacy znajdą pracę za granicą - a obecnie płaczący, że tylu ludzi wyjechało i trzeba ich skłonić do powrotu. Maskę odsłonił WCzc. Janusz Palikot (PO, Lublin), który we wczorajszej dyskusji oświadczył, że Wy zarobiliście ciężką pracą 46 miliardów funtów - więc trzeba, byście wrócili do Polski (by III RP mogła Was opodatkować, znaczy się). Niedobrze się robi - nieprawdaż? PS. Jak często u mnie - drobna pomyłka: "Leśmian" to pseudonim Bolesława Lesmana (przez jedno "s") - zresztą brata (stryjecznego) innego poety, piszącego głównie dla dzieci Jana Lesmana ps. "Brzechwa". JKM
28 września 2007 Precz z juntą - czyli: co zrobić z bandytami? Rządzące krajami Europy mafie zwane "państwami" ("państwo" - to taka mafia, która ma monopol na stosowanie przemocy!) rabują nas z pieniędzy w sposób nieznany w historii: z każdej złotówki 83 grosze mają trafiać do kabzy III RP (na szczęście: są furtki...). Czasem jednak podatku nie da się uniknąć. Np. benzyna kosztuje dziś ok. 1.20 - a w filiach Urzędów Skarbowych zwanych mylnie "stacjami benzynowymi" płacimy 4.30. Nie ma, niestety, pędzarni wachy. Piszę to z wyraźną wściekłością, bo ta banda (jak można inaczej nazwać grupę bandytów?) opowiedziała się dziś za demonstrantami w Unii Birmańskiej. Nawet tzw. rząd "polski", zamiast skorzystać z okazji i milczeć, "wyraził zaniepokojenie". Ah, jakież krokodyle łzy lali euro-politycy z powodu okrucieństwa rządzącej Birmą junty wojskowej, jak popierali słuszne postulaty demonstrantów. Przyczyną demonstracyj w Rangunie - o czym informowano już tylko półgębkiem - nie było jednak żądanie "demokratyzacji" - lecz żądanie, by rząd cofnął podwyżkę cen paliw. Natomiast zupełnym już 1/256-gębkiem informowano o bezwzględnej wielkości tej podwyżki. Ponad pół godziny spędziłem przeglądając serwery europejskie, by dowiedzieć się, z ilu na ile podniesiono tam ceny np. benzyny (podwyżka na gaz ziemny była procentowo znacznie wyższa) . Wreszcie znalazłem na jakiejś stronie amerykańskiej. Otóż nieludzka junta podniosła cenę benzyny (licząc po czarnorynkowym kursie kyata) z 75 groszy na złotówkę za litr!!! Czekam, kiedy PT oo. Franciszkanie, oo. Karmelici bosi oraz oo. Werbiści wyjdą na ulice Warszawy protestować przeciwko nieludzkim cenom paliw! Niech wyjdą! Wszyscy, z ateistami na czele, poprzemy naszych dzielnych mnichów walczących z obecnym opresyjnym państwem! A bandytów rabujących nas z pieniędzy - czyli juntę PO - PiS -LiD - PSL - itd - do więzień! O, i jeszcze - byłbym bowiem zapomniał: ta podwyżka została Birmie zarekomendowana (w tym przypadku - słusznie!) przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz Bank Światowy. Więc niech euro-faszyści nie zwalają tego na "juntę wojskową". Kolejny dowód TOTALNEGO OGŁUPIENIA tzw. "cywilizacji". "DZIENNIK" donosi, videte: http://tiny.pl/1c56 że "amerykańscy niezależni naukowcy" doszli do rrrrewelacyjnego wniosku, że "Tarcza" w Czechach i w Polsce nie jest przeciwko rakietom perskim, lecz rosyjskim. Tę "rewelację" mógł wydedukować każdy, kto ma w domu globus lub dostęp do GoogleEarth - na moim blogu napisałem to bodaj 9-III-2007, a na pewno podsumowałem obszernie 9-VI-2007 Każdy, kto zajrzał na wskazaną wczoraj stronę http://tiny.pl/1wb1 mógł przekonać się, jak silny jest "obowiązek" nie tłumaczenia imion. Na okładce i frontispisie tej książki (wydanej przez śp. Melchiora Wańkowicza) figuruje jak byk "Teodor Dostojewski" - a jako przedmiot sprzedaży wymieniona jest książka "Fiodora Dostojewskiego". Tak nawiasem: ciekawy jest rodowód tego "F". Otóż "Teodor" to spolszczenie "Theodor" ("Dar Boga"). Rosjanie, wywodzący kulturę nie z Rzymu, lecz z Grecji i Bizancjum, pisali "Theodor", bo mieli w alfabecie, jak w grece, "thetę". Gdy do władzy doszli w 1917 Czerwoni Barbarzyńcy, to orzekli: po Diabła dwie, tak rzadkie litery, co nie mieści się na klawiaturze maszyny. I zastąpili "fi" i "thetę" jedną litera "F". Ostatecznie Polacy często po angielsku też wymawiają "th" jak "f"... W wyniku czego "Tomasz Ateńczyk" to po bolszewicko-rosyjsku "Afinskij Foma"! JKM
29 września 2007 Jeszcze trochę pofantazjujmy W latach siedemdziesiątych popularna była zabawa w "szczyty" (Szczyt pijaństwa: ślimak tak pijany, że do domu nie trafił. Szczyt ciemnoty: zapalić jedną zapałkę - a potem drugą, by zobaczyć, czy ta pierwsza się pali. Szczyt szybkości: zamknąć tak szybko szufladę na klucz, żeby go jeszcze do niej schować, Szczyt roztargnienia: założyć hełm na lewą stronę itd.). Wtedy właśnie budowano przez Polskę pierwszy rurociąg ("Przyjaźń", do Płocka) - i jako szczyt nieufności biegało wywiercenie w rurociągu dziurki i sprawdzanie, w którą stronę płynie ropa... Otóż ja jestem - przyznaję - nieufny. Nie mówię, że nie wierzę w wersję ABW co do rzekomego spotkania się p. Janusza Kaczmarka z p. Ryszardem Krauzem - ale chciałbym też sprawdzić inne wersje. Bo ABW kierowanemu przez PiS wierzę znacznie mniej, niż zdechłemu psu. Pana Krauzego, jak już mówiłem, osobiście bardzo lubię - bo przynajmniej sponsoruje brydża i tenis. Natomiast - jak też już pisałem - bynajmniej nie obdarzam Go zaufaniem. To znaczy: ufam, że w każdej sytuacji postąpi On tak, jak jest to dla Niego najkorzystniej...Nie ulega też dla mnie najmniejszej wątpliwości, że jest On mocno powiązany ze służbami - i absolutnie nie wierzę, że jest On tak bogaty, jak mówią. Tak na oko 95% "Jego" pieniędzy to pieniądze bezpieki, których On jest tylko dysponentem. Niedowiarkom przypominam sprawę p. Aleksandra Gawronika - nr. bodaj 20. na liście najbogatszych Polaków we WPROST. Gdy doszło co do czego, okazało się, że On sam posiada bodaj 1/5 udziałów w jednej stacji benzynowej (w Poznaniu). Co prawda: dużej i korzystnie położonej... Otóż ja, jako niedowiarek, absolutnie nie wierzę w głupie tłumaczenia, że p.Krauze ratował p. Leppera przed wpadką, by afera nie zakłóciła wejścia Jego spółki na giełdę. A co ma piernik do wiatraka? Czy afera z panną Moniką Lewinsky spowodowała spadek akcyj np. "Microsoftu"? Dziennikarze "Rzeczpospolitej" (i nie tylko), którzy są mocno (zwłaszcza p. Anna Marszałek i p. Bernard Kittel) powiązani ze służbami, po prostu sypią nam piasek w oczy, by zatrzeć ślady. Ale nie kupuję też bajeczki, że oto p. Krauze kupił jakieś pola roponośne w Kazachstanie... To znaczy: może to i prawda - ale rozpatrzmy inną, znacznie bardziej prawdopodobną, hipotezę. PiS-owcy coraz bardziej dobierają się do skóry firmantom post-PRL-owskiej bezpieki. Nie, żeby chcieli im zrobić krzywdę - ale mogą np., chcieć zabrać im połowę, albo i 3/4 pieniędzy. Ostatecznie i los p. Michała Chodorkowskiego jest wszystkim dobrze znany. I oto nagle kilku największych prominentów - p. dr Jan Kulczyk, zupełnie jawny agent służb specjalnych, p. Ryszard Krauze (i inni) zaczynają "inwestować za granicą". A może - wyprowadzać z Polski zagrożone pieniądze? Wyobraźmy sobie - pofantazjujmy przez chwilę - że p. Krauze przez podstawione osoby, czyli jakąś spółkę, wykupuje kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych kompletnie jałowej pustyni w Kazachstanie. Załatwienie tego z Kazachami za paręset tysięcy dolarów nie jest problemem. Następnie spółka ta sprzedaje p. Krauzemu za - powiedzmy - dwa miliardy dolarów ten teren i prawa do robienia tam poszukiwań geologicznych. Pieniądze opuszczają Polskę - a p. Krauze na pożegnanie dopożycza jeszcze na tę inwestycję dwa razy po 300 milionów z dwóch zacnych banków, chcących dopomóc (sic! - do wyborów się poddaję; wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi...) w "korzystnych inwestycjach polskich za granicą". A wtajemniczeni bądź naiwni dziennikarze zaczynają twierdzić, że Polska wskutek tego stała się szejkanatem Europy. Kopalnia srebra to - jak wiadomo z Marka Twaina - dziura w ziemi i łgarz na wierzchu. Z odwiertami roponośnymi może być dokładnie tak samo. A dziś o wiele łatwiej ukraść 2 miliardy, niż 200 złotych... Nie mówię, że tak właśnie jest - ale bardzo będziemy się śmiali, jeśli okaże się, że jest to hipoteza prawdziwa. Boki zrywać! JKM
Nie twierdzę, że PiS jest szatanem Liga Prawicy Rzeczypospolitej chce realizować program, który PiS tylko deklaruje. Partia Kaczyńskiego kokietuje ludzi, obiecując suwerenność Polski, ale w praktyce podpisuje wszystko, co podsunie jej Unia Europejska. A przecież nie ma większej różnicy, czy Polsce obetnie się głowę w roku 2014 czy 2017. My nie jesteśmy wielbicielami biurokracji europejskiej. Nie chcemy też rezygnować ze znakomitej waluty, jaką jest złoty - podkreśla założyciel UPR w rozmowie z Tomaszem P. Terlikowskim Rz: Wierzy pan w sukces Ligi Prawicy Rzeczypospolitej? Janusz Korwin-Mikke: W wygraną nie, ale mam nadzieję, że zbliżymy się do PiS. Mam wrażenie, że mimo ich wielkiego wrzasku jeszcze przed wyborami zaczną tracić poparcie. Czyli, mimo iż PiS ma - jak na razie - najlepiej przygotowaną kampanię, nie wpada pan w desperację? Nie, bo przypominam, że w 1989 roku PZPR też miała świetnie przygotowaną kampanię. Sytuacja jest jednak zdecydowanie inna. Pomijam już kwestie polityczne, ale wystarczy choćby wspomnieć, że dzięki skutecznemu marketingowi to PiS ustala tematy kampanii... Dlatego chcemy uświadomić obywatelom, że i z ich, i z naszego punktu widzenia obojętne jest, czy Polską rządzi PiS czy PO, bo oni chcą wyciągnąć od ludzi jak najwięcej pieniędzy. A my jako jedyni chcemy te pieniądze pozostawić w ich portfelach. To odnosi się do UPR, ale nie do całej Ligi, która na temat systemu podatkowego ma nieco inne zdanie. Z mojego punktu widzenia to jest wada Ligi Prawicy Rzeczypospolitej, ale dla wyborców może być zaletą. Dzięki temu skrajne pomysły UPR powściągnie Liga Polskich Rodzin czy Prawica Rzeczypospolitej, a my ze swojej strony będziemy powściągać ich w radykalizmie społecznym. A co pana politycznie łączy z Romanem Giertychem? Odrzucenie postanowień z Magdalenki, w której uznano, że partie prawicy nigdy nie zostaną dopuszczone do władzy. Musimy obalić władzę ludzi, którzy to postanowienie zawarli, a przypominam, że choć PiS chętnie odwołuje się do podobnych celów, to pan Lech Kaczyński w Magdalence był. A bardziej współcześnie? Chcemy realizować program, który PiS często deklaruje. Ta partia kokietuje ludzi, obiecując suwerenność Polski, ale w praktyce podpisuje wszystko, co podsunie jej Unia Europejska. A przecież nie ma większej różnicy czy Polsce obetnie się głowę w roku 2014 czy 2017. Łączy nas także stosunek do prawa. To różni nas od PiS, dla którego prawo jest tylko przeszkodą w wymierzaniu sprawiedliwości, która musi być zawsze po stronie PiS. Nie jesteśmy także wielbicielami biurokracji europejskiej. Nie chcemy też zastępować znakomitej waluty, jaką jest złoty, euro. I nie przeszkadza panu, że jeszcze miesiąc temu LPR była w koalicji z postkomunistyczną i skrajnie lewicową Samoobroną? Tej koalicji nigdy nie było. Ona była czysto wirtualna. W mediach i w praktyce politycznej istniała...Pytałem o to przed dwoma miesiącami pana Giertycha. On mi odpowiedział, że poparł Leppera, bo jako człowiek i jako prawnik nie mógł znieść tego, jak go potraktowano. Po jakimś czasie uczucia minęły i LiS przestała istnieć. Ale muszę dodać, że w tej kwestii ja zgadzam się z Romanem Giertychem - to, co zrobiono z panem Lepperem, jest skandalem. Pismo Święte mówi wprost, by nie wodzić na pokuszenie. W modlitwie Ojcze nasz. Ale odnosi tę prośbę do Boga, by nie pozwolił szatanowi wodzić nas na pokuszenie. Cóż, nie twierdzę, że PiS jest szatanem, ale ma pewne jego cechy. Jest partią manichejską? Nie. Ale jest partią, która chce odbierać nam nasze pieniądze. A my chcemy pozostawić je w kieszeni podatnika, by on sam decydował, co z nimi zrobić. Jeśli je przepije, to może zdychać z głodu. My - to znaczy UPR, ale czy to samo może pan z ręką na sercu powiedzieć o LPR? W ich imieniu wypowiadać się nie będę, bo w wielu kwestiach mamy inne zdanie. Ja mogę mówić w imieniu Unii Polityki Realnej, pamiętając jednak, że teza z Konstytucji USA, iż każdy ma prawo do własnej wizji szczęścia, jest wspólna dla całej prawicy. To przejdźmy do konkretów. Jest pan za wprowadzeniem ulg rodzinnych, o co walczyły LPR i PR? Zdecydowanie nie. Powinno być nie 1200, ale 4800 złotych - nie tylko dla rodzin, lecz dla wszystkich. Ale na razie udało się im wyrwać 1200. Dobra psu i mucha... A może rodziny powinny rozliczać się wspólnie? Nie. W ogóle nie powinno być podatku dochodowego. Jedna ulga do drugiej, aż w końcu nie będzie podatków dochodowych. Wbrew temu, o co pan mnie posądził, ja nienawidzę Adolfa Hitlera - tak samo jak nienawidzę wszystkich socjalistów. Z tym że ponieważ eurosocjaliści nakładają na mnie podatki trzy razy wyższe, to nienawidzę ich trzy razy bardziej. Wierzy pan, że w Polsce można zmienić system podatkowy? Jak chcecie to zrobić? Nie chcemy wchodzić do rządu, ale wykorzystać sytuację, w której UPR stanie się języczkiem u wagi. To jest możliwe. W takiej sytuacji będziemy popierać rząd mniejszościowy, ale ceną za to będzie przyjęcie przedstawionych przez nas ustaw. Mijają trzy miesiące i mówimy: dobrze wam się rządzi? Chcielibyście jeszcze pojeździć limuzynami i poutrzymywać sekretarki? Znając pazerność członków partii reżimowych, oni odpowiedzą: "jasne", a my na to: to poprzyjcie kolejne ustawy. I tak stopniowo wprowadzimy nasze pomysły. Tylko przy założeniu, że w UPR będą sami ideowcy, których większa partia nie będzie w stanie kupić. Układ rzeczywiście ma ogromną siłę zasysania i wiele rzeczy powstaje przez przekupywanie ludzi, ale zobaczymy, kto kogo - jak mawiał towarzysz Lenin. Wyobraźmy sobie, że po wyborach UPR jest w parlamencie. Z kim miałaby odgrywać rolę takiego języczka u wagi?
W tej chwili, patrząc na sondaże, najbardziej prawdopodobna jest koalicja PiS z LiD... To tym bardziej nie uda się zrealizować waszych pomysłów... To prawda, w tej sprawie jest tragicznie, a przyczynia się do tego Jarosław Kaczyński, który wpycha PO w ramiona LiD. A wszystko dlatego, że Kaczyński jest geniuszem taktycznym, który przegrywa wojny, bo wygrywa za dużo potyczek. Traci w nich tylu żołnierzy, że nie ma szans na ostateczne wygranie wojny. W tej kwestii od 20 lat nic się nie zmienia. Czyli projekt UPR to raczej pomysł na dłuższy marsz, bo sam pan przyznaje, że na razie na realizację waszego projektu nie ma szans. Zobaczymy. Proszę pamiętać, że w latach 2009 - 2012 zacznie bankrutować system emerytalny. Czekamy na to, by dobrać się do skóry tym złodziejom, którzy narzucili ludziom ten system. Wtedy nadejdzie czas, by postawić ich przed sądem i skazać na długoletnie wyroki. Ich, czyli kogo? Jak to, kogo? Kodeks karny mówi jasno: kto przemocą lub podstępem skłania inne osoby do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem, podlega karze więzienia od pół roku do pięciu lat. I co najmniej pół roku te łajdaki dostaną. A potem? Potem wprowadzimy radykalną reformę systemu podatkowego. Zlikwidujemy w ogóle podatki dochodowe i najprawdopodobniej zastąpimy je narzucanymi przez Wspólnotę Europejską akcyzą i VAT oraz podatkiem od nieruchomości. Dopóki będziemy w UE i tak będziemy musieli pobierać te podatki. W tej sytuacji nie potrzebujemy już nawet podatku pogłównego. Ta reforma sprawi, że pieniądze, zamiast przepływać od człowieka do państwa, pozostaną wśród ludzi. Czyli XIX-wieczny kapitalizm. Ale nie ma w tej chwili takiego państwa. Nie ma, bo nasza cywilizacja jest w stanie degeneracji. Marsze homosiów, wtrącanie się państwa nawet w to, czy jemy hamburgery czy nie, są tego żywym dowodem. Gdyby 11 września zdarzył się 100 lat temu, to nie byłoby "wojny z terroryzmem", ale jakiś Perot pojechałby do Azji, złapał bin Ladena i jego głowę na tacy przyniósłby władzom. Jest schyłek, czyli mamy czekać na śmierć? Dekadencja jest pięknym uczuciem. Ta nieważkość przy spadaniu samolotu... Ale zetknięcie z ziemią jest bolesne. Dlatego trzeba działać, żeby muzułmanie nam gardeł nie podcięli. A procesy demograficzne są nieubłagane. Nadal nie widzę miejsca na optymizm. Jeśli procesy są nieuchronne, to zaleją nas muzułmanie. Dlatego trzeba się w odpowiednim momencie odciąć od Europy Zachodniej. Ale tak już raz było, a potem udało się ich odepchnąć... Chrześcijaństwo było wtedy nieco silniejsze... Było, ale i teraz zaczyna się wzmacniać, zgodnie z zasadą: jak trwoga to do Boga. A jaka ma być rola Polski w tym geopolitycznym procesie? Może staniemy się liderem przemian. Gdybyśmy wprowadzili w Polsce normalny ustrój, to w ciągu trzech, czterech lat Polak stanąłby na Marsie. rozmawiał Tomasz P. Terlikowski
Odbyła się konferencja prasowa Przyszły tylko TVP (która pewno nic nie pokaże) oraz TVN24 (na pewno pokaże - ciekawe: jak?).Zaprotestowałem na niej przeciwko nazwaniu przez WCzc. Wojciecha Wierzejskiego WCzc. Jacka Kurskiego "Największym kłamcą III RP", gdyż niewątpliwie większym kłamcą jest JE Jarosław Kaczyński. Tu zacytowałem znany Państwu zestaw kłamstw p. Premiera w wersji skróconej: Zasady zobowiązują: 1.Nie będę premierem, gdy mój brat będzie prezydentem 2.Nie będzie koalicji z Samoobroną 3.Nie poprzemy nikogo z wyrokiem sądu lub przeciwko komu toczą się sprawy sadowe. To jest sprzeczne z ideałami PIS 4.V-ce minister sprawiedliwości nie ścigał i nie osadzał wwiezieniu działaczy opozycji w latach 70.tych 5.Wybudujemy trzy miliony mieszkań. 6.Marcinkiewicz, to premier na całą kadencję. 7.Zredukujemy administrację państwową 8.W rządzie nie będzie byłych członków PZPR.9.Dla mnie raz dane słowo jest święte... (Jarosław Kaczyński 10 VII 2006) W polityce nie zawsze dotrzymuje się słowa (Jarosław Kaczyński do Radosława Sikorskiego odmawiając przyrzeczonego odwołania Antoniego Macierewicza - wg. relacji min.Sikorskiego) 10.Możliwe są różne tricki by uniknąć odwołania ministrów przez opozycję np. odwołanie ministrów przez Prezydenta, a następnie ponowne ich powołanie. Ale my do tego typu metod uciekać się nie będziemy. P.WW przeprosił p.Kurskiego - po czym stwierdził, że p.Premier wspierał lewą nogę - i by Mu przypomnieć, że jest to noga czerwona, pokazał obleczoną wczerwoną pończochę lewą nogę manekina. Pytania zadawał p.red.Wojciech Nomejko, d."Panorama", który prowadzi obecnie portal http://www.polityczni.pl Są tam liczne wypowiedzi polityków - z wyjątkiem moich,oczywiście.A o 14.35 jestem w SuperStacji!JKM
Jasnogrodziak całą gębą 2007-09-29 Kto by pomyślał, że w zaostrzającej się walce klasowej propagandyści Jasnogrodu tak szybko sięgną do argumentów ongiś surowo przez Jasnogród potępionych? Trudno to pomyśleć, ale tylko wtedy, gdy się zapomni, ze Jasnogród kieruje się mądrością etapu. Na jednym etapie coś się potępia, żeby na innym etapie do tego się odwołać. Weźmy na przykład takiego pana Tomasza Jastruna. Trudno o lepszego przedstawiciela Jasnogrodu, bo i potępia, kogo akurat trzeba, i odziedziczył poetycki talent, co prawda mały, niemniej jednak. I właśnie on odwołał sie ostatnio do potępionej ongiś teorii Lombroso, który określał cechy charakterologiczne ludzi na podstawie ich fizjonomii. Podobną metodę proponuje obecnie Tomasz Jastrun, utrzymując, że prawicowców, a zwłaszcza prawicowych dziennikarzy, można rozpoznać po „gębach”. No dobrze, być może, że Lombroso miał rację, być może, że rację ma i Tomasz Jastrun, kiedy twierdzi, prawicowca można rozpoznać po gębie. No a lewicowca? Czy lewicowca też można rozpoznać po gębie? Logika wskazywałaby, że można, a zatem - co takiego charakterystycznego jest w gębie lewicowca? Gęba, jak wiadomo, jest strukturą złożoną... Na przykład jedne są owalne, inne znowu - pociągłe. Dalej - oczy, które mogą być niebieskie, szare albo piwne, a poza tym też skośne albo zwykle. Oczy mają też wyraz: jedno wejrzenie jest śmiałe, inne znowu - melancholijne. Po oczach idzie nos. Ooo, tu możliwości jest bardzo dużo. Czy jednak istnieje kształt nosa charakterystyczny dla typowego przedstawiciela lewicy? Jeśli by istniał, to dociekania Tomasza Jastruna mogłyby zostać szalenie wzbogacone: jedne nosy mogłyby okazać się charakterystyczne dla gęb prawicowych, a inne - dla lewicowych. Wreszcie - jaki kształt nosa ma Tomasz Jastrun? Trudno bowiem takie badania skutecznie prowadzić w oderwaniu od konkretnych osób, zwłaszcza gdy wiemy, do której grupy należą. Gdyby tak Tomasz Jastrun albo prof. Bronisław Geremek zechcieli użyczyć swoich gęb w charakterze wzorców, to dalsze badania nad fizjonomiami mogłyby pójść jak z płatka, a i walka klasowa zostałaby przeniesiona na płaszczyznę bardziej naukową. Dzięki temu moglibyśmy bez trudu rozpoznawać się nie tylko po gębach, ale nawet - ich fragmentach, np. po nosach. Spojrzałby jeden z drugim - i od razu wiedziałby, że z takim nosem to na pewno musi być z Jasnogrodu. A gdyby do nosa doszło jeszcze melancholijne spojrzenie piwnych oczu oraz wydatne, mięsiste wargi, zwłaszcza dolna, taka jak u szefa europejskich socjalistow Schulza, co to nawołuje do „izolowania Polski” - to nie mielibyśmy najmniejszych wątpliwości, że to Jasnogrodziak całą gębą. Takie to myśli przychodzą mi do głowy podczas powrotu z koncertu, jaki odbył się w Millenium Parku w Chicago z okazji odwiedzin tego miasta przez prezydenta Kaczyńskiego. Kilkanaście tysięcy Polaków zgotowało mu owację na stojąco i odśpiewało sto lat, chociaż prawdę mówiąc, najmocniejsze oklaski otrzymała Nelly Rokitowa. Widać Chicago ceni kobiety stanowcze, żeby nie powiedzieć - męskie. Następnie odbył się koncert w wykonaniu Katarzyny Jamroz, Andrzeja Piasecznego, Piotra Szczepanika, Jana Pietrzaka i Justyny Steczkowskiej. Widocznie więcej artystów albo nie zmieściło się w samolocie, albo nie chciało lecieć z prezydentem w obawie przed zemstą Jasnogrodu. Tego też nie można wykluczyć, bo i artyści, którzy koncertowali, w swoim repertuarze uwzględnili pozycje folkloru żydowskiego. SM
Czy Polska zwycięża? 2007-10-01 „Zwyciężaj Polsko!”. Tym utworem rozpoczęło się spotkanie chicagowskiej Polonii z prezydentem Lechem Kaczyńskim, poprzedzające koncert zatytułowany „Polska dla Chicago”. Prezydent wygłosił krótkie i dobre przemówienie, którym ujął kilkanaście tysięcy Polaków przybyłych do Millenium Park. Urządzili mu owacje na stojąco i odśpiewali „Sto lat”. Większe brawa dostała tylko Nelly Rokita, z czego wnoszę, że Chicago ceni kobiety stanowcze, a nawet - męskie. Natomiast na koncert Polska specjalnie się nie wysiliła; wprawdzie wystąpili wybitni artyści, ale w liczbie niezwykle skromnej: Katarzyna Jamroz, Andrzej Piaseczny, Piotr Szczepanik, Jan Pietrzak i Justyna Steczkowska. Najwyraźniej reszta artystów nie czuje się chyba dostatecznie pewnie na estradzie, skoro w obawie przed zemstą Jasnogrodu nie odważyła się wsiąść do prezydenckiego samolotu. Zresztą i u części artystów, którzy odważyli się przylecieć z prezydentem Kaczyńskim do Stanów Zjednoczonych, pojawiła się skłonność do asekuracji w postaci włączenia do repertuaru piosenek z folkloru żydowskiego. Ano, takie czasy. Czy jednak Polska zwycięża? Tego nie jesteśmy niestety pewni, bo wprawdzie pani minister Fotyga nawet się obraziła na OBWE za skwapliwość w spełnianiu zachcianek Wacława Havla, żeby polskie wybory poddać pod nadzór zagranicznych obserwatorów, ale teraz, nie bacząc na przysłowie, że pierwsza myśl najlepsza, znowu z OBWE „negocjuje”, chociaż Dawid Harris z Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego poparł w całej rozciągłości pierwotne polskie stanowisko. No tak, ale z drugiej strony „drogi Bronisław”, który chyba stoi wyżej w hierarchii od Davida Harrisa, niczym Rydel w grobie Agamemnona, „pysk rozpuścił” krytykując Polskę w gazetach niemieckich socjaldemokratów. Reprezentant tychże socjaldemokratów w Parlamencie Europejskim, niejaki Martin Schulz, o fizjonomii wskazującej na „korzenie”, wezwał właśnie do międzynarodowej izolacji Polski za zablokowanie groteskowego Dnia Przeciwko Karze Śmierci. Jeśli tak wyrafinowany osobnik, który będąc na schodach, nie wiadomo, czy wchodzi, czy schodzi, łączy się w takiej sytuacji z niemieckimi socjaldemokratami, to nieomylny to znak, że żydowskie lobby w Polsce, którego „drogi Bronisław” jest nie tylko wybitnym przedstawicielem, ale chyba też kimś w rodzaju „ojca chrzestnego”, zdecydowało się już na całego na kolaborację z Niemcami, żeby te w dowód wdzięczności powierzyły mu nadzór nad administracją tubylczą, jaka wyłoni się z obwieszczenia Państwowej Komisji Wyborczej. Ponieważ 26 września o godzinie 24 upływa termin rejestracji list wyborczych, zakończyły się transfery polityków między partiami. Jeśli nie liczyć subsidium charitativum, jakie dla Piotra Ikonowicza z PPS przygotowała Samoobrona, oferując mu miejsce na swojej liście warszawskiej, transfery zakończyło przejście byłego „tenora” i założyciela Platformy Obywatelskiej Macieja Płażyńskiego do Prawa i Sprawiedliwosci. W ten sposób rachunki zostały wyrównane: Płażyński za Mężydłę i Borusewicza, który swoją legendę wymienia na akcje coraz tandetniejsze. Właśnie obejrzałem sobie telewizyjną dyskusję między Radosławem Sikorskim a ministrem Wassermannem. Sikorski, chociaż kandyduje z Platformy, przecież jest na tyle przytomny, że nie zdecydował się podpisać pod postulatem tej partii, by zlikwidować urząd koordynatora tajnych służb. Tymczasem taki postulat expressis verbis w programie PO został sformułowany, co pokazuje, że razwiedka wprawdzie płaci, ale i wymaga. A Borusewiczowi już wszystko jedno? Mimo woli przypomina się bajka Krasickiego o starym psie i starym słudze: „psisko stare, niezdatne, oddano do bydła”. Sondaże pokazują, że obawy, iż wybory nie wyłonią zdecydowanego lidera, który mógłby samodzielnie utworzyć rząd, nie są pozbawione podstaw i przyszły Sejm może być pod tym względem bardzo podobny do właśnie rozwiązanego. Tymczasem wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński najwyraźniej robi awanse Lewicy i Demokratom, za co pryncypialnie krytykuje go Roman Giertych. Ale nie myli się mistrz taki! Pomagając LiD-owi Jarosław Kaczyński zmierza do osłabienia Platformy, która przecież zbudowała swoją siłę na marginalizacji Unii Wolności, reprezentowanej teraz w LiD w postaci epigońskiej Partii Demokratycznej. Platforma jeszcze upaja się przyszłą chwałą, ale z młodości pamiętam, jak to wytrawni podrywacze podstępnie zachęcali naiwne panienki: „pij, pij, będziesz łatwiejsza!” - w tym przypadku oczywiście do zawarcia koalicji. Jużci: jeśli LiD odbierze Platformie trochę głosów wyborczych, to kto wie - pewnie trzeba będzie pójść do Canossy, by ratować dla razwiedki co tam jeszcze będzie do uratowania. No dobrze - a Polska? Co z tego będzie miała Polska? Zwycięstwo, czy kolejne zgryzoty w postaci parlamentarnej reprezentacji „partii zagranicy”? SM
1-X - dla mnie: początek kampanii Kampania będzie b. ostra - bo ONI wiedzą, że UPR w Sejmie to początek ICH końca. Dlatego robią, co mogą, by nie pokazać, że w KW LPR jest jeszcze UPR i PR. LPR od biedy mogliby wytrzymać - bo już w Sejmie była i żadnego kuku IM nie zrobiła - a z UPR nigdy nic nie wiadomo. A to lustrację przeprowadzi, a to obali rząd, który nie chce obniżyc podatków... Z LPR-em mamy jak najlepsze stosunki - ale, Kochani: to jest walka. To również konkurencja między nami! Na ćwierci wspólnych list na pierwszym miejscu, w połowie na drugim i w ćwierci na trzecim miejscu jest UPR-owiec - i bardzo Państwa proszę, byście przekonywali wszystkich znajomych, by głosowali na kandydatów UPR, a nie LPR. Nie mam nic przeciwko temu, by w Sejmie znalazło się 41 Posłów z listy KW LPR - samych UPR-owców. Oczywiście jeszcze bardziej bym się cieszył, gdyby było 42 UPR-owców i dodatkowo 50 LPR-owców. Nam nie chodzi o to, by mieć więcej Posłów, niż LPR - tylko: by mieć jak najwięcej swoich. A obiektywnie nawet wrogowie LPR wolą chyba ich, niż tych z LiD-u, PSL-u czy "Samo-obrony"? ONI posunęli się do tego, że z dzisiejszej MOJEJ konferencji prasowej w Sejmie pokazali podobno wyłącznie WCzc. Wojciecha Wierzejskiego z Czerwoną Lewą Nogą. Na wszystkich konferencjach i konwencjach kamery pracują tak, by widać było wyłącznie p.Romana Giertycha. Chodzi o przekonanie wszystkich, że KW LPR to tylko LPR - a LPR, to wiadomo... Proszę o wszechstronne informowanie o prawdziwym stanie rzeczy - i o tych metodach - na możliwie wielkiej liczbie for internetowych... Zadarliśmy ze wszystkimi większymi telewizorniami - LICZYMY NA POTĘGĘ INTERNETU. Sympatyków z Warszawy zapraszam na 11.tą pod Sejm gdzie odbędzie się inauguracja gminbusa - będzie można porozmawiać, również zdalnie, bo to jest ponoć jeżdżący po gminach mediobus. Biorę w tym udział. Po drodze dwie konferencje, o 19.30 coś w TV-Business (PolSat"-u, nie wiem, czy na żywo?), a wieczorem w reżymowej - we "FORUM"; Diabli wiedzą, o której, bo najpierw będzie wzmacnianie lewej nogi w wykonaniu JE Jarosława Kaczyńskiego. Swoją drogą: wiedziałem, że z Jarosława K. zimny i cyniczny taktyk - ale jeszcze 10 dni temu nie pomyślałbym, że może zawrzeć pakt z LiD-em! Jak się teraz czują ci z Państwa, którzy potępiali nas za start z KW LPR - i zalecali start z socjalistami spod znaku o. Rydzyka, czyli z PiS-em? Są wstępne (exit-polls, na próbie 20.000) wyniki wyborów na Ukrainie. A błagałem dwa lata temu, by III RP nie angażowała się w popieranie tego agenta - tj. JE Wiktora Juszczenki. I jak teraz na tym wyszliśmy? PS - Wyjaśnienie. Maszyna ONET-u trochę wariuje. Np. w poprzednim wpisie litery, które są większe, w oryginale były mniejsze od reszty tekstu - i Żona nie potrafiła tego doprowadzić do porządku. Wpis umieściła o 12.05 - i gdy o 14.30 poprosiłem telefonicznie, by uprzedziła, że będę w "SuperStacji", stwierdziła, że wpisu nie ma. Dodała ponownie z tym dopiskiem. Diabli wiedzą, co się stało. JKM
01 października 2007 Dzisiaj... W 1969 roku pracowałem jako czynownik w Instytucie Transportu Samochodowego (nie wiecie Państwo, że „pracownicy nauki” to urzędnicy państwowi? Szkoda.. Bo to wyjaśnia, dlaczego tak źle jest z nauką…). I oto jeden z moich Kolegów opracował absolutnie genialną metodę rozładowywania barek rzecznych. Podpływałeś barką, ustawiały się trzy dźwigi, pięć wywrotek, ruchy opracowane jak w balecie - szast-pras i , barka rozładowana, podpływa następna. Na próbę tego systemu przybył do Płocka v-Premier, Minister Transportu Wodnego i jego odpowiednik z NRD-ówka - i wszystko działałoby znakomicie co do sekundy, gdyby nie to, że barki spóźniły się o dwa dni… Piszę to, bo właśnie ten media-gminbus spóźnia się o ponad kwadrans… JKM
01 października 2007 Ręce opadają! Od zgłoszenia i przeprowadzenia przeze mnie Uchwały Lustracyjnej w 1992 roku tak to już jest w reżymowej TVP. Jestem Wrogiem Nr 1 "Trzeciej Rzeczypospolitej" - czyli bękarta "Okrągłego Stołu". Ja po prostu ICH demaskuję - więc się boją. Jednak w okresie wyborów do tej pory czasem mnie pokazywano. Rozumiem, że to już koniec tego liberalizmu. WCzc.Roman Giertych twierdzi, że jeśli wybory wygra PiS - to będą to ostatnie wybory w Polsce. Osobiście braku wyborów nie odczuję specjalnie boleśnie - natomiast brak wolności słowa - jak najbardziej. W obliczu tworzącej się (a podobno nawet w Brukseli już przyklepanej) koalicji PiS - LiD musimy podjąć walkę o Wolność. Pamiętam jak w 1964 bodaj roku stanąłem przed Kolegium Orzekającym (dziś: Sąd Grodzki) za "nieusłuchanie wezwania do rozejścia się". Spytałem p.Przewodniczącą Kolegium, że warto by najpierw ustalić, czy ktoś wzywał do rozejścia się. Na co usłyszałem: "Nieważne: wzywał - czy nie wzywał; ważne, żeście się nie usłuchali...". Ta baba wyglądała i reagowała dokładnie tak samo, jak ta Pani prowadzaca FORUM. Toczka w toczkę. Dzięki temu wszyscy mogli na własne oczy zobaczyc, jak wygladała typowa stalinówa. Poglądowa lekcja historii.Jutro o 10.15 konferencja prasowa w tej sprawie w Sejmie. A o 14.30 staję przed sądem za nazwanie sk***ysynami trzech PT sędziów SN, którzy wbrew oczywistym faktom i czterem wyrokom sądów powszechnych ogłosili, że p.Marian Jurczyk OCZYWIŚCIE nie był agentem SB... JKM
02 października 2007 Uff, przepraszam za bałagan na blogu, ale taki nawał spraw, że zamieszczały to trzy osoby - i tak wyszło. Podobno w sprawie nie wpuszczenia mnie do FORUM TVPiS jakoś się tłumaczyła - ale nie wspomniała, że jeszcze przed południem p.Lichocka oświadczyła, iż nie zgadza się na mój udział, na co zebrał sie Zarząd i uchwalil, że do programu FORUM swoich przedstawicieli desygnują partie. Po czym p.Urbański postąpił, jak postąpił -za co w każdej szanującej się firmie wyleciałby z roboty. Jeden z Komentatorów potępił mnie za nazwanie w tym programie Jarosława Kaczyńskiego "największym kłamcą" gdyż "zrobił On dużo dobrego". Otóż zaczął - podobnie jak Gomułka, Gierek, Mazowiecki, Wałęsa itd. - bardzo obiecująco (zniósł podatek od spadków) - i... na tym się reformatorski zapał skończył. Dalej poszło: zmiana konstytucji wedle życzeń Brukseli, rozbudowa biurokracji, jawne łamanie prawa, parafowanie szkicu projektu Traktatu "Reformującego", rozbudowa aparatu terroru (włącznie z kontrolami drogowymi), prowokacje polityczne, walka z niezależnością sędziowską - a (obawiam się) 18-X parafują ostateczny tekst TR i p.Prezydent go podpisze. Gdy PiS wejdzie w koalicje z LiD-em lub PO - jest to pewne. P.Kaczyński zdemaskował się w oczach ludzi pragnących zmniejszania socjalizmu poprzez wspieranie obecnie Lewej Nogi. Efektem będzie wzrost głosów na LPR - ale znacznie większy wzrost głosów na PO. Nie wróży to niczego dobrego. Co do debaty z p.Senyszynową - moja Żona, która na ogół mnie ostro krytykuje, tym razem pochwaliła. Natomiast wielu ludziom się ten występ nie podobał. Pewnie, że nie był to dobry teren do debaty - ale takie tematy wybrała TVN24 specjalnie - i myślę, że różnica stanowisk została zaznaczona, bez specjalnej straty (bo oczywiste jest, że dyskusja na takie tematy musiała przynieść jakieś straty. Mogło być gorzej... A co do homosiów: w Polsce naprawdę nie ma żadnej dyskryminacji. A jeśli dwóch homosiów chce mieć trwały związek, to nikt im nie broni założyć spółki z oo. lub akcyjnej, dwu-osobowej, zarejestrowanej pn. "Małżeństwo Kowalskiego z Wiśniewskim". W statucie może nawet figurować obowiązek zakładania sobie obrączek.Tyle, że "gejom" nie chodzi o polepszenie sytuacji prawnej homosiów, lecz o rozwalenie tradycyjnego społeczeństwa. I tyle. JKM
Rząd światowy 2007-10-03 Kto rządzi światem? Nad odpowiedzią na to pytanie od wieków łamią sobie głowę najtęższe umysły, ale jedynym efektem ich łamigłówek jest niebywałe rozmnożenie bardziej lub mniej prawdopodobnych hipotez. Na przykład gdzieś od początku XX wieku coraz większą konkietę zaczęła robić hipoteza, że światem rządzi nafta. Trudno sie temu dziwić, bo rzeczywiście - niech no ktoś spróbuje żyć bez nafty, a właściwie bez benzyny czy oleju napędowego. Największe mocarstwa w jednej chwili stałyby się bezbronne jak niemowlęta. Toteż o dostęp do źródeł ropy naftowej toczono wojny i np. japoński atak na Pearl Harbor miał nastąpić dlatego, że Amerykanie systematycznie odcinali Japonii dostęp do źródeł ropy, co skazywało to cesarstwo na egzystencję w granicach uznanych przez USA za dopuszczalne. Ambitni Japończycy wykombinowali sobie, że zniszczą znienacka amerykańską flotę Pacyfiku, a zanim Ameryka ją odbuduje, to oni wyrąbią sobie dostęp do ropy mieczem i niech no potem ktoś spróbuje ich odsunąć. Podobnie i teraz: wybitna osobistość Ameryki, były szef Rady Gubernatorów Systemu Rezerwy Federalnej Alan Greenspan ogłosił, że przyczyną amerykańskiego (no i naszego też; gdzie konie kują, żaba podstawia nogę) ataku na Irak była chęć zapewnienia sobie dostaw ropy naftowej. Nie bardzo wiadomo, co oznacza to „sobie” - czy Stanom Zjednoczonym, czy wiceprezydentowi Rysiowi Cheney'owi, ale mniejsza już o to, bo przecież myśleliśmy, że tak naprawdę, to w Iraku chodzi nie o żadną ropę, tylko o ustanowienie demokracji, która, jak wiadomo, uważana jest za najlepszy ustrój na świecie, no, może za wyjątkiem demokracji socjalistycznej, która miała jeszcze lepszą prasę. No i co teraz zrobi „Gazeta Wyborcza”, co to wmawiała nam, że w Iraku walczymy „za wolność waszą i naszą”? Gdyby taką rewelacje ujawnił kto inny, to sprawa byłaby prosta; oskarżyłoby się go o antysemityzm i może rewokowałby swoje oszczerstwa, niczym czarownica wbijana na pal. Ale Alana Greenspana trudno oskarżać o takie rzeczy, więc nie ma rady - trzeba będzie wymyślić jakieś nowe bajki. Zresztą mniejsza o bajki, ale czy Polska dostała chociaż baryłkę ropy? Jeśli iustitia w tej wojnie nie polegnie, to musimy zadbać chociaż o te symboliczną baryłkę i to jeszcze przed ostatecznym zwycięstwem, po którym wszyscy szermierze demokracji będą musieli się stamtąd wycofać. Z baryłką, niechby nawet symboliczną, to wycofanie wyglądałoby lepiej niż bez baryłki, bo przecież nasz sojusz ze Stanami Zjednoczonymi nie może chyba polegać na tym, że za radosny przywilej uczestniczenia w wojnie o ropę dla Rysia Cheneya będziemy musieli płacić frycowe różnym żydowskim organizacjom. Bo inna hipoteza utrzymuje znowu, że światem nie rządzi żadna nafta, tylko Żydzi. Trudno powiedzieć, żeby i ta hipoteza była pozbawiona podstaw. W Ameryce, która przecież ma ambicje przewodzenia cywilizowanemu światu (teraz modne są właśnie takie eufemizmy) podnosi się fala pewnego zniecierpliwienia wywołanego rosnącym wpływem żydowskiego lobby na politykę tego państwa, który sprawia wrażenie, jakby to ogon wywijał psem. Wyglądałoby zatem na to, że Żydzi mogą rządzić światem, chociaż z drugiej strony taki np. prezydent Putin albo przepędził z Rosji albo nawet pozamykał do tiurmy różnych grandziarzy zwanych „oligarchami” i najwyraźniej naigrawa sie z krytyki, której nie szczędzi mu „Gazeta Wyborcza”. Albo weźmy takie Chiny: czy nimi też rządzą Żydzi? Jak dotąd, nic na to nie wskazuje, no, może za wyjątkiem tego, że Chiny są największym nabywcą amerykańskich obligacji, którymi rząd USA finansuje wojnę w Iraku i Afganistanie. Czyżby jednak... No nie, skąd mieliby takie skośne oczy! Granice metamorfoz zakreśliła w tym przypadku nieubłagana Natura tworząc ludzkie rasy, więc chyba jednak Chinami rządzą Chińczycy. Co innego Polską. Polską, jak się wydaje, rządzą wszyscy, a wiec i Żydzi też, czemu zresztą dają wyraz a to w postaci żądań, żeby zrobić porządek z Radiem Maryja, a to w postaci żądań, żeby Unia Europejska nie udzielała subwencji toruńskiej szkole, a to żeby jakimści organizacjom Polska wypłaciła jakieś pieniądze, słowem - próbują administrować Polską w najlepsze. Ciekawe, że żaden z polityków startujących w wyborach nie ośmiela się zauważyć tego słonia w menażerii. Przeciwnie - wszyscy się przezywają i wymyślają sobie od najgorszych, sprawiając wrażenie jakby to oni mieli rządzić Polską, a przecież nie słyszałem, żeby np. reaktywowana właśnie loża B'nai B'rith obiecywała, że się z nimi swoją władzą podzieli. No to co będzie po wyborach? Czy nasi reprezentanci i prawodawcy będą władać przynajmniej własnymi sekretarkami? Nie da się ukryć, dobrze to nie wygląda, ale pocieszmy się, że niedawno minął 23 września i „światem zaczęła rządzić jesień”. Tak przynajmniej śpiewała Maryla Rodowicz do słów Agnieszki Osieckiej. Ta hipoteza wcale nie jest gorsze od innych, ach, co ja mówię - zdecydowanie najlepsza, nieprawdaż? SM
Waga superciężka czy kogucia Cała Polska wstrzymała oddech na wieść, że Gołota "Disco" Kwaśniewski wyzwał na pojedynek Tysona "Bestię" Kaczyńskiego, a ten z rewerencją właściwą wobec tak wielkiego przeciwnika - podjął rzuconą rękawicę. Trwa obecnie bój, czy ów pojedynek stulecia będzie transmitował pierwszy kanał telewizji publicznej, wszystkie stacje telewizyjne, czy np. TVP Kultura.
Trzeba przyznać, że boks zawodowy pod wieloma względami przypomina ring polityczny, nawet parlamentarnych partii jest mniej więcej tyle co najważniejszych organizacji boksu zawodowego, z których każda organizuje sobie mistrzowskie walki. Można domniemywać, że PiS to takie WBO, a LiD to WBA, zaś PO została zdegradowana z WBC do poziomu EBU, czyli Europejskiej Unii Boksu - oczywiście boksu politycznego. Takim rzucającym się w oczy podobieństwem jest również np. ustawianie pojedynków. Jarosław Kaczyński wraz ze swoimi "spin-doktorami" tak zaprojektował obecne pole bitwy politycznej, że chcąc, nie chcąc - wszyscy konkurenci są zmuszani do przyjmowania warunków, które narzuca PiS. Nawet ewidentne potknięcia polityków PiS-u i związana z nimi krytyka jest od razu wykorzystywana przez PiS-owskich "pijarowców" do ogłaszania komunikatów w stylu "przecież widzicie, jak w nas walą, jak w bęben".
Już chwilę temu w "NCz!" przewidywałem, że strategia PiS-u będzie polegała na wykreowaniu takiego przeciwnika, który będzie "leżał" Kaczyńskiemu, a przecież trudno wyobrazić sobie bardziej wdzięcznego oponenta niż Kwaśniewskiego i LiD, który - raz, że nie ma poparcia zagrażającego realnie pozycji sondażowego lidera, dwa - że odbiera głosy PO, a trzy, że reprezentuje sobą wszystkie ciemne strony III RP, a na tym tle PiS rzeczywiście wygląda jak rycerz na białym koniu, tyle że walczący nie o sprawiedliwe królestwo - ale o sprawiedliwą republikę. W teorii tej było chyba coś na rzeczy, gdyż wkrótce toczka w toczkę powtórzył ją na łamach "Rz" reprezentant nowego salonu - "redaktor" Janke. Po ponownym ujawnieniu się u byłego prezydenta starej dolegliwości goleniowej, Kwaśniewskiego wypadało już tylko dobić, ale gdzież tam niszczyć takie srebra rodowe, zwłaszcza że mogą się jeszcze przez jakieś trzy tygodnie przydać? Stąd też nazajutrz po kolejnej wpadce Kwaśniewskiego, sam Jarosław Kaczyński awansował "prezia" do najważniejszej "postaci" minionego nastolecia, "szefa", "giganta" etc. "Spin-doktorzy" już rozgłaszają hasła o pojedynku "gigantów", co biorąc pod uwagę, że jest wielce prawdopodobne, iż Kwaśniewski znów będzie na "gigancie" - ma nawet jakieś semantyczne uzasadnienie.
Kto już pozbył się złudzeń, że III RP powstała spontanicznie, ten może mieć prawie pewność, że słynna debata pomiędzy Wałęsą a Miodowiczem była z góry ustawionym spektaklem, a jego reżyserem był ówczesny Don King naszego ringu, czyli tow. Czesław Kiszczak. Oczywiście kolejną przełomową debatę Kwaśniewski - Wałęsa wyreżyserowali już oficerowie frontu ideologicznego przy wsparciu wchodzących dopiero do polskiej rzeczywistości firm public relations. Osobiście bardzo jestem ciekaw, który z duetu Kaczyński - Kwaśniewski w mającej nastąpić debacie, będzie grał rolę Wałęsy, a który dostanie kwestię Miodowicza, bo wbrew pozorom nie jest to takie oczywiste. No, chyba że Kaczyński ma coś na Kwaśniewskiego i ten zgodzi się położyć wspomnianą debatą podwaliny pod IV RP. Bo widocznie w Polsce każda nowa RP musi być zwiastowana jakąś debatą telewizyjną.
Krzysztof Mazur