J R R Tolkien Turambar i Toaloke


Autor: J. R. R. Tolkien

Tytul: Turambar i Foalóke

Z "NF" 9-10/96

- Wszyscy zebrali się tu tłumnie, by posłuchać

historii Turambara i Foalóke - powiedział Eltas - ulubionej

legendy ludzi, mówiącej o dawnych dniach, jeszcze sprzed

Bitwy o Tasarinan, kiedy to ludzie po raz pierwszy

wkroczyli w ciemne kotliny Hisilóme.

Do dziś ludzie opowiadają sobie wiele podobnych

historii, a jeszcze częściej czynili to w przeszłości,

szczególnie w tych królestwach Północy, które niegdyś

poznałem. Być może wspomnę tu o innych wojownikach i o

takich sprawach, które nie należą do tej pradawnej

legendy, ale to, co wam opowiem, jest prawdziwą i smutną

historią, jaką usłyszałem na długo przedtem, zanim

przemierzyłem Olóre Malle przed upadkiem Gondolinu.

W owych czasach mój lud zamieszkiwał w jednej z

kotlin Hisilóme. Ziemię tę ludzie nazywali w swoich

językach Aryadorem, choć oni sami osiedlili się z dala od

wybrzeży Asgon. Ich siedziby mieściły się nie opodal

szczytów Gór Żelaznych i olbrzymich, pełnych wyniosłych

drzew lasów. Mój ojciec powiadał, że wielu spośród naszych

przodków na własne oczy widziało złe poczwary Melka, a

niektórzy ugięli się nawet przed ich potęgą. Ponieważ zaś

nasze plemię całym sercem nienawidziło owych stworzeń złego

Valara, często powtarzaliśmy sobie opowieść o Turambarze i

Foalóke, tyle że używając raczej imion gnomijskich: Turumart

i Fuithlug.

Wiedzcie więc, że przed Bitwą Rozpaczy oraz klęską

Noldolian żył tam władca ludzi imieniem Úrin, który na

wezwanie gnomów, u boku Ilkorindów, wyruszył wraz ze swym

ludem przeciwko Melkowi. Żony i dzieci jego wojowników

pozostały wszelako w leśnej krainie, wśród nich zaś była

Mavwin, żona Úrina. Razem z nią pozostał też syn wodza,

zbyt mały, by brać udział w walce. Imię tego chłopca we

wszystkich językach brzmiało Turin, choć jego matkę

Eldarowie zwali Mavoine.

Úrin i jego drużyna nie uciekli z pola bitwy, tak jak

uczyniła to większość ludzi, i wielu z nich zginęło,

walcząc do ostatka. Sam Úrin dostał się do niewoli.

Spośród Noldolian, którzy także brali udział w bitwie,

wszyscy zostali zabici, wzięci do niewoli lub też uciekli

- z jednym wszakże wyjątkiem, bowiem Turondo (Turgon),

wraz ze swym oddziałem, zdołał wyrwać się z okrążenia.

Jego ucieczka oznaczała, że Melk nie odniósł

całkowitego zwycięstwa, pragnął więc odkryć, dokąd

podążyli uciekinierzy. Nie udało mu się to jednak - jego

szpiedzy wrócili z niczym. Żadne też tortury zadane

schwytanym Noldolianom nie zdołały skłonić ich do zdrady.

Wiedząc przeto, że elfy z Kôru niewiele dbają o

ludzi, traktując z obawą i podejrzliwością ich

nieporadność i niezdarność, postanowił zmusić Úrina, by

jako szpieg udał się na poszukiwania Turonda. Jednak ani

groźby, ani tortury czy też obietnice nagrody nie

przekonały jeńca.

- Rób ze mną, co chcesz, ale nie namówisz mnie, bym

spełnił twą niegodną prośbę, wrogu bogów i ludzi.

- Z pewnością nie zlecę ci już żadnej pracy do

wykonania - odparł ze złością Melko - ani do niczego nie

będę cię zmuszał. Siedź tutaj i patrz na moje uczynki,

choć wiem, że nie będą ci się one podobały. Nie zdołasz

jednak nic zrobić, by mnie powstrzymać.

By pogrążyć w rozpaczy Úrina Nieugiętego, wymyślił

następującą torturę: zaprowadziwszy go wysoko w góry,

stanął obok i rzucił na niego samego oraz na jego lud

przerażające zaklęcia Valarów, które miały sprowadzić na

nich niedolę i śmierć z żalu. Úrin musiał bezradnie

patrzeć, jaki los spotyka jego żonę i dzieci, nie mogąc

przyjść im z pomocą, gdyż czary trzymały go w górach.

- Historia Turina, twego syna, będzie wyciskała łzy z

oczu wszystkim elfom i ludziom, ilekroć zbiorą się, by

opowiadać sobie legendy - powiedział Melko.

- Przynajmniej jednak - odparł Úrin - nikt nie będzie

litował się nad nim, że ma ojca tchórza.

Po bitwie Mavwin udała się we łzach do Hithlum, czy

też Dor Lómin, gdzie z rozkazu Melka musieli teraz

zamieszkać wszyscy ludzie, wyjąwszy kilku, którzy wciąż

błąkali się wolni z dala od tych miejsc. Tam właśnie,

kiedy jej mąż wciąż pozostawał w niewoli u Melka, a Turin

był jeszcze małym chłopcem, wydała na świat Nienóri.

Zrozpaczona Mavwin nie wiedziała, jak wykarmi dwójkę

dzieci, bowiem rycerze Úrina zginęli w walce, a

mieszkający w pobliżu obcy ludzie nie wiedzieli, że jest

ona wielką władczynią i nie kwapili się do pomocy. Kraina,

do której ich wygnano, była przy tym ciemna i niegościnna.

Legenda głosi, że Úrin był przyjacielem elfów, czym

różnił się od wielu przedstawicieli swego rodu. Szczególną

sympatią darzył Egnora, elfa z zielonych lasów,

gnomijskiego myśliwego. Znał też jego syna, Berena

Ermabweda, któremu przez wzgląd na swego potomka, Damroda,

wyświadczył kiedyś przysługę. Pamięć o tym, co Beren

Jednoręki uczynił w zamku Tinwelinta, wciąż była w Dor

Lómin żywa. Kiedy Mavwin usłyszała o tym, nie wiedząc, co

innego mogłaby zrobić, postanowiła wysłać Turina na dwór

Tinwelinta, błagając, by przez wzgląd na pamięć Úrina i

Berena, syna Egnora wychował osieroconego chłopca.

Gorzkie było to rozstanie i Turin długo płakał, nie

chcąc zostawiać matki. Była to pierwsza z wielu złych

chwil, jakie czekały go w życiu. W końcu jął niechętnie

szykować się do podróży, w której towarzyszyć miało mu

dwóch starców ze świty jego ojca, Úrina.

Po smutnym pożegnaniu cała trójka skierowała się ku

ciemnym wzgórzom, pozostawiając za sobą skryty wśród drzew

mały domek Mavwin, tak że wkrótce przesłonięte łzami oczy

Turina nie mogły go już dojrzeć.

- O matko moja! - zawołał, kiedy Mavwin mogła jeszcze

usłyszeć go z oddali. - Czy kiedyś do ciebie powrócę?

Wiedział jednak, że rozdziela ich przekleństwo Melka.

Długa, nużąca i nader niepewna była droga wiodąca

przez ciemne wzgórza Hithlum ku wielkim lasom Odległej

Krainy, gdzie w tym czasie miał swą siedzibę król

Tinwelint. Turin, syn Úrina, był pierwszym, który

przemierzył ten szlak, po nim zaś niewielu miało jeszcze

odwagę nań wstąpić. Choć znajdowali się z dala od

Angabandi, Turinowi i jego towarzyszom groziło wielkie

niebezpieczeństwo ze strony wilków i włóczących się tu

orków, bowiem władza Melka sięgała aż po królestwa

Północy. Prześladowani złymi czarami, często gubili drogę

i bezradnie błąkali się przez wiele dni. W końcu jednak,

dzięki opiece Valarów, zdołali pokonać ów szlak, choć

niewykluczone, że pomógł im sam Melko, gdyż

później Turin nieraz żałował, że nie zgubił się jako

dziecko w tych ciemnych lasach.

Za górami zabłądzili zupełnie, aż w końcu,

pozbawionych pożywienia i bliskich śmierci głodowej,

znalazł ich wędrujący przez las myśliwy z plemienia

leśnych elfów. Łowcę tego, ze względu na jego ogromną

posturę, zwano Belegiem. Przez ciemną, bezludną knieję

krętymi ścieżkami przyprowadził on przybyszów nad brzeg

ocienionego strumienia, gdzie znajdowała się brama do grot

zamku Tinwelinta. Przez wzgląd na pamięć Úrina Nieugiętego

król przyjął ich dobrze, kiedy zaś usłyszał o przyjaźni

Úrina z Berenem Jednorękim oraz o ciężkim położeniu

Mavwin, serce ścisnął mu żal i postanowił spełnić jej

życzenie.

- Zamieszkaj, synu Úrina - powiedział do Turina - w

moim skrytym wśród lasu zamku, nie jako dworzanin, lecz

jako me drugie dziecko, ja zaś postaram się, byś posiadł

całą wiedzę, zarówno moją, jak i Gwendheling.

Kiedy towarzysze Turina odpoczęli należycie po

podróży, młodszy z nich udał się w drogę powrotną, pragnął

bowiem do śmierci służyć żonie Úrina. Tym razem jednak

eskortowały go elfy, które nie szczędziły wysiłków, by

podróżował wygodnie. Miał przekazać Mavwin od Tinwelinta

następujące słowa:

- Wiedz, żono Úrina Nieugiętego, iż to nie miłość do

Melka ani strach przed nim, ale mądrość mego serca i los

zesłany przez Valarów sprawiły, że nie wziąłem z mym ludem

udziału w Bitwie Nieprzeliczonych Łez. Mogłem więc

udzielić bezpiecznego schronienia wszystkim, którzy,

lękając się zła, zdołali odnaleźć wiodące do mojego zamku

tajemne szlaki. Nie istnieje chyba inny bastion opierający

się bucie Żelaznego Valara, bo choć ludzie powiadają, że

Turgon nie został zabity, nie wiadomo, czy to prawda i czy

uda mu się uciec z niewoli. Wychowam zatem Turina jakby

był moim własnym dzieckiem aż osiągnie wiek, w którym

będzie mógł zostać twoim następcą. Wówczas, jeśli taka

będzie jego wola, odejdzie.

Poprosił także Mavwin, aby - jeżeli tylko zdoła

znieść trudy podróży - także przybyła na jego dwór i żyła

na nim w pokoju. Władczyni nie przyjęła wszakże tego

zaproszenia, zarówno dlatego, że nie chciała rozstawać się

z maleńką córeczką, Nienóri, jak również dlatego, że

wolała biedować wśród ludzi, niż żyć wygodnie jako ubogi

krewny na dworze leśnych elfów. Możliwe też, że

przywiązała się do tego miejsca, gdzie Úrin pozostawił ją,

wyruszając na wielką wojnę. Wciąż bowiem żywiła nadzieję

na jego powrót, jako że żadni wysłannicy, przynoszący

smutne wieści z pola bitwy, nie twierdzili z całą

pewnością, że jej mąż nie żyje. Powiadali tylko, że nikt

nie wie, co się z nim stało. Łudziła się tą nadzieją, mimo

iż upłynęły już lata, odkąd zadano w tej walce ostatni

cios. Często jednak tęskniła później za Turinem i być

może, kiedy Nienóri podrosła na tyle, aby wytrzymać

podróż, odłożyłaby na bok swą dumę i powędrowała przez

wzgórza, gdyby nie to, że potęga i magia Melka uczyniły je

nie do przebycia. Zły Ainur uwięził bowiem wszystkich

ludzi w Hithlum i zabijał tych, którzy ośmielali się wyjść

poza jej granice.

Wróćmy jednak do Turina i tego, co działo się z nim w

siedzibie Tinwelinta. Razem z nim zamieszkał tam Gumlin,

starzec eskortujący go podczas podróży z Hithlum, który

nie miał ani sił, ani chęci, aby wracać do swojej

władczyni. Wiele radości zaznał syn Úrina w gościnie u

leśnych elfów, choć nigdy nie ukoił tęsknoty za Mavwin.

Jego silne ciało oraz bohaterskie czyny przysporzyły mu

chwały w całym królestwie Tinwelinta, pomimo że był

milczącym, ponurym chłopcem, który z trudem zaskarbiał

sobie sympatię i któremu rzadko sprzyjało szczęście:

osiągnął tylko nieliczne z rzeczy, jakich pragnął, i

wielokrotnie jego starania nie bywały uwieńczone sukcesem.

Nic nie napawało go jednakże takim żalem jak to, że odkąd

droga przez góry stała się niemożliwa do przebycia,

przestali doń docierać wysłannicy matki. Siedem lat miał

Turin, kiedy przybył do leśnych elfów. Przez następne

siedem stale otrzymywał wieści od matki: wiedział, że jego

siostra wyrosła na wiotką, śliczną dziewczynę i że Mavwin

żyje spokojnie w Hithlum. A potem nowiny przestały

nadchodzić. Lata płynęły, a do zamku króla elfów nie

zawitał żaden posłaniec od żony Úrina.

Aby ukoić swój żal i przepełniający serce gniew, a

także pamiętając o klęsce Úrina i jego drużyny w bitwie z

Melkiem, Turin przestawał zawsze z najbardziej walecznymi

wojownikami Tinwelinta i jeszcze na długo, zanim osiągnął

wiek męski, odnosił rany w potyczkach z orkami,

bezustannie grasującymi na granicy królestwa elfów, stale

zagrażając ich bezpieczeństwu. Zaprawdę tylko dzięki jego

męstwu plemię to w ciągu tych lat uniknęło wielu krzywd ze

strony Melka. Kiedy zabrakło tego obrońcy, zły Valar,

srodze nękający leśne elfy, uczyniłby z nich zapewne swych

niewolników, gdyby nie wielkie i przerażające wydarzenia,

które sprawiły, iż zapomniał o narodzie Tinwelinta.

Na zamku króla żył pewien elf zwany Orgofem, będący -

podobnie jak wielu innych dworzan - Ilkorindem, w którego

żyłach płynęła krew gnomów. Poprzez matkę był spokrewniony

z samym władcą. Cieszył się też jego łaską, ponieważ był

znakomitym myśliwym i odważnym wojownikiem. Życzliwość,

jaką okazywał mu król, sprawiała jednak, że zachowywał się

zarozumiale i nie liczył się ze słowami. Do niczego nie

przykładał też tak wielkiej wagi, jak do pięknych strojów,

klejnotów oraz złotych i srebrnych ozdób - zawsze ubierał

się wyjątkowo wytwornie. Ciągle przemierzający odległe

lasy i pustkowia Turin zupełnie nie dbał o strój ani

wygląd, dlatego też Orgof, ilekroć zdarzyło im się

zasiadać razem w królewskiej radzie, drwił zeń

bezlitośnie. Turin nigdy nie odpowiadał ani słowem na te

docinki. W gruncie rzeczy rzadko zwracał uwagę na to, co

doń mówiono. Jego skryte w cieniu krzaczastych brwi oczy

zawsze patrzyły w dal, jakby dostrzegał jakieś odległe

rzeczy i słyszał dobiegające z lasów, nieuchwytne dla

innych, dźwięki.

Niekiedy Turin zasiadał z królem do stołu - zdarzyło

się to również w dwunastą rocznicę dnia, kiedy poprzez łzy

po raz ostatni spoglądał na stojącą w drzwiach chaty,

zapłakaną Mavwin, która patrzyła za swym odchodzącym

synem, póki całkiem nie zniknął jej z oczu wśród drzew.

Syn Úrina był tego dnia smutny i z rzadka tylko udzielał

grzecznych odpowiedzi siedzącym obok niego biesiadnikim, w

tym również Orgofowi.

Ów głupiec nie dawał mu jednak spokoju, śmiejąc się z

jego postrzępionego stroju oraz potarganych włosów. W

końcu wyciągnął złoty grzebień i próbował ofiarować go

Turinowi, który w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wtedy

Orgof, dobrze już pijany, rzekł:

- Zapewne nie wiesz nawet, jak używa się grzebienia!

Powinieneś wrócić do matki, żeby cię tego nauczyła. Chyba

że kobiety z Hithlum są równie brzydkie jak ich synowie i

równie mało dbają o swój wygląd.

Słowa obrażające Mavwin ugodziły zbolałe serce

Turina, który zapłonął nagłym gniewem. Chwycił stojący na

stole złoty puchar i rzucił nim z całej siły w twarz

Orgofa.

- Powściągnij swój język, głupcze, i nie odzywaj się

więcej - warknął.

Ciężkie naczynie zmiażdżyło twarz elfa, który runął

na ziemię, uderzając głową w kamienną posadzkę i

pociągając za sobą cały zastawiony stół. Zaiste, tak jak

życzył sobie tego Turin, Orgof nie miał się już więcej

odezwać: był martwy.

Wszyscy w milczeniu podnieśli się ze swoich miejsc

zaś syn Úrina, popatrzywszy w przerażeniu na ciało Orgofa

oraz na własne, splamione winem dłonie, obrócił się i

wyszedł w mrok nocy. Krewni Orgofa sięgnęli po broń i

wysunęli ją do połowy z pochew. Szybko schowali ją jednak

z powrotem, bowiem król, utkwiwszy kamienne spojrzenie w

martwym elfie, nie dał przyzwolenia na walkę. Na

jego obliczu malowało się bezbrzeżne zdumienie.

Turin tymczasem umył ręce w płynącym przed bramą

strumieniu i zapłakał:

- Oto jakie przekleństwo na mnie ciąży! Wszystko, co

uczynię, jest złe, a teraz na dodatek muszę uciekać z domu

mego przybranego ojca! Stanę się banitą, gdyż moje ręce

splamione są krwią. Nigdy więcej nie zobaczę już tych,

których kocham.

Nie ośmielił się wrócić do Hithlum, z obawy, że jego

nieszczęsny postępek napełni smutkiem matkę, lękał się

też, że w ten sposób ściągnąłby na swój lud gniew elfów.

Odszedł więc w dal, a kiedy dworzanie króla jęli go

szukać, okazało się, że nigdzie nie mogą go znaleźć.

Nie zamierzali jednak zrobić mu krzywdy, choć on sam

o tym nie wiedział, ponieważ Tinwelint i większość jego

poddanych, pomimo żalu wybaczyli mu ów zły postępek.

Wszyscy widzieli, jak długo Turin znosił spokojnie

zaczepki Orgofa, odpowiadając uprzejmością na jego

niewybredne żarty. A przecież wielokrotnie czuł się nimi

upokorzony, gdyż pożerany zazdrością elf nie przebierał w

słowach, pragnąc mu dokuczyć. Najbliższych krewnych Orgofa

od szukania zemsty powstrzymywał zaś strach przed

Tinwelintem oraz liczne dary ofiarowane im przez króla.

Turin wszelako sądził, że wszyscy zwrócili się

przeciwko niemu, a Tinwelint stał się jego wrogiem,

dlatego też odszedł aż ku najodleglejszym krańcom leśnego

królestwa. Jadł to, co sam upolował, znakomicie strzelał

bowiem z łuku, choć nie mógł się pod tym względem równać z

elfami. Przewyższał ich za to w umiejętności walki na

miecze. Z czasem dołączyło doń kilka dzikich duchów,

pośród nich znajdował się Beleg, myśliwy, który

później miał ocalić życie Gumlinowi i Turinowi. Wiele

przygód przeżyli wspólnie elf Beleg i Turin - człowiek.

Dziś nie opowiada się już o tych wydarzeniach, ani nawet

się ich nie pamięta, ale niegdyś śpiewano o nich wiele

pieśni. Wraz z goblinami i dzikimi zwierzętami zapuszczali

się niekiedy obaj w odległe, nieznane elfom regiony, a ich

wyprawy i polowania szybko stały się sławne wśród orków i

elfów. Tinwelint zapewne dowiedziałby się więc szybko,

dokąd odszedł Turin, gdyby nie pewna rozpaczliwa potyczka,

jaką oddział Turina stoczył z trzykrotnie liczebniejszą

gromadą orków. Wszyscy towarzysze Turina, wyjąwszy Belega,

zginęli. Beleg, choć ranny, zdołał wyrwać się z okrążenia,

natomiast Turin został pojmany i związany, Melko rozkazał

bowiem, aby sprowadzono go doń żywego. Mieszkając w zamku

Linwego, gdzie królowa wróżka Gwendheling rozsnuła tak

potężne czary, że pochodzić mogły one tylko z Valinoru

(gdzie rzeczywiście dawno temu nauczyła się ich), Turin

zniknął złemu Ainurowi z oczu, sprawiając, że żył on w

lęku przed wypełnieniem się dawnej przepowiedni. Melko

zamierzał na oczach Úrina poddać Turina okrutnym torturom.

Úrin jednak wezwał z Zachodu na pomoc Valarów, bowiem

Eldarowie z Kôru - owe napotkane po drodze gnomy -

nauczyli go, jak można się z nimi porozumieć. Jego modły

dotarły więc, choć nikt nie wie jak, do Manwego S(lima, na

szczyt Taniquetilu, Góry Świata. Mimo to Turin odbył

straszliwą, długą podróż pod strażą bezlitosnych orków.

Długa była ta droga, wędrowali bowiem szlakiem, który

wśród ciemnych wzgórz wiódł ku ziemiom, gdzie wzniesienia

stawały się jeszcze wyższe i bardziej ponure, a ich

szczyty skrywały czarne mgły. Nazywano je Angorodin lub

Górami Żelaznymi i znajdowały się one w pobliżu

najbardziej wysuniętych na północ umocnień twierdzy

Żelaznych Wzgórz. Była to najstraszliwsza ze wszystkich

siedzib i tam właśnie zdążali orkowie z więźniem i łupami

zdobytymi podczas walki.

Wiedzcie wszelako, że w owych czasach Hithlum i

Krainy Zewnętrzne pełne były dzikich elfów i wolnych

Noldolian, którzy ocaleli po bitwie i znużeni błąkali się

po tych ziemiach, kryjąc się w jaskiniach i leśnych

ostępach. Melko ścigał ich jednak niestrudzenie, ilekroć

zaś udawało mu się któregoś z nich pojmać, czynił zeń

swojego niewolnika. Orkowie, smoki i złe wróżki wciąż

tropili ich po lasach, tak więc życie elfów pełne było

lęku i znoju. Wkrótce ci, którzy nie zawędrowali w końcu

do królestwa Tinwelinta lub do tajemnej twierdzy w

kamiennym mieście Gondolinie zostali wymordowani lub

wzięci do niewoli.

Noldolianie także ulegli działaniu złej magii Melka i

błąkali się jak w strasznym śnie, wypełniając jego

straszliwe rozkazy, znajdowali się bowiem w mocy czaru

bezdennego lęku i czuli, że cały czas z daleka spoczywa na

nich wzrok złego Ainura. Często jednak elfy - zarówno te

wolne jak i zniewolone - słyszały w strumieniach głos

Ulma. Dobiegał ich on także znad brzegu morza, gdzie wody

Sirionu mieszały się z falami oceanu. Działo się tak

dlatego, że spośród wszystkich Valarów to właśnie Ulmo

wciąż darzył ich największą miłością i zamierzał przy ich

pomocy pokonać zło Melka. Wspominając błogosławieństwo

Valinoru, potrafili oni na chwilę uwolnić się od strachu i

spełniać dobre uczynki, pomagając elfom i ludziom w walce

z Władcą Żelaza.

Beleg, elfijski myśliwy, gdy tylko zagoiły się jego

rany - co nie trwało długo, szybko bowiem przychodził do

zdrowia - wyruszył na poszukiwania Turina. Pognał w ślad

za orkami i dzięki swym umiejętnościom odnalazł szlak,

którym podążyli - mimo że gobliny potrafiły stąpać po

ziemi niezwykle ostrożnie i lekko. Wkrótce pozostawił za

sobą znane mu ziemie, gdyż z miłości do Turina gotów był

okazać większą odwagę niż inni członkowie jego leśnego

ludu, choć dziś nikt nie potrafi już powiedzieć, jak

głęboki był w owych dniach strach zasiany przez Melka w

sercach ludzi i elfów. Beleg zgubił się jednak w

ciemności, bowiem olbrzymie sosny rosły tak gęsto, że nikt

prócz goblinów nie umiał znaleźć wśród nich drogi. I choć

oczy orków potrafiły przenikać najgłębszy mrok, nawet im

zdarzało się pobłądzić w tej krainie, zwanej przez

Noldolian Taurfuinem, Lasem Nocy. Spostrzegłszy, że zgubił

drogę, Beleg oparł się o potężne drzewo i słuchał

szumiącego wśród wierzchołków drzew wiatru. Szmer nocnego

powietrza i skrzypienie gałęzi brzmiały tak żałośnie i

złowróżbnie, że serce elfa ogarnął lęk.

Nagle zauważył w oddali słabe światło, jakby gdzieś

na gałęzi zabłysnął maleńki robaczek świętojański.

Pomyślawszy, że w miejscu takim jak to nie spotyka się

jednak robaczków, ruszył ku światełku. Wiedzcie zaś, że

Noldolianie, którzy w Valinorze posiedli sztukę wytapiania

metali i wytwarzania klejnotów, byli dla Melka

najcenniejszymi niewolnikami, dlatego też nigdy nie

pozwalał on im oddalać się zbyt daleko od swojej siedziby.

Elfy te miały małe, dziwne, zrobione ze srebra lub

kryształu latareczki, wewnątrz których płonęły wieczne,

błękitne ogniki. To, jak się je wytwarzało, stanowiło

sekret twórców klejnotów i tajemnicy tej nie zdradzili oni

nawet Melkowi, choć Ainur zmusił ich do tego, by zrobili

dlań wiele klejnotów i magicznych światełek.

Dzięki tym lampkom Noldolianie mogli wędrować nocami

i rzadko gubili drogę, jeśli tylko choć raz wcześniej ją

przemierzyli. Podkradłszy się bliżej, Beleg ujrzał jednego

z gnomów, śpiącego na leśnym poszyciu pod wielką sosną.

Nad głową elfa wciąż jarzyła się błękitna latarenka. Gdy

myśliwy obudził go, przestraszony elf wyznał, iż jest

pochodzącym z pradawnego rodu gnomów zbiegiem z kopalni

Melka i zwie się Flinding bo-Dhuilin. Spotkanie z wolnym

Noldolianinem ogromnie go uradowało i opowiedział mu o

przygodach, jakie przeżył po ucieczce z niewoli u Melka.

- Kiedy sądziłem, że jestem już wolny, okazało się,

że nieświadomie wkroczyłem nocą w sam środek obozowiska

orków, którzy na szczęście spali. Mieli mnóstwo łupów i

prowadzili ze sobą wiele pojmanych elfów. Jeden z jeńców,

mocniej niż inni związany, przez cały czas miotał

przekleństwa pod adresem Melka, wzywając przy tym imienia

Úrina i Mavwin. Uciekłem stamtąd czym prędzej, zdumiony,

bowiem któż spośród niewolników Ainura nie słyszał o

Úrinie Nieugiętym, który jako jedyny z ludzi przeciwstawił

się Melkowi i teraz, skuty łańcuchami, cierpi męki?

- Ależ to Turin, przybrany syn Tinwelinta! -

wykrzyknął Beleg. - Jest synem Úrina i to właśnie jego

szukam już od tak dawna! Zaprowadź mnie do tego obozu, synu

Duilina, a wnet go uwolnię.

- Mów ciszej, Belegu - odrzekł przestraszony

Flinding. - Orkowie mają uszy jak koty. Choć od obozu tego

dzieli nas zaledwie dzień drogi, niewykluczone też, że

został on już zwinięty, a sługi Melka wyruszyły w dalszą

wędrówkę.

Usłyszawszy wszelako od Belega historię Turina, mimo

strachu zgodził się zaprowadzić do niego elfa i na długo

przedtem, zanim blade światło wschodzącego słońca

przedarło się przez gęste korony drzew, obaj byli już w

drodze, odnajdując szlak dzięki migotliwemu światełku

latarenki Flindinga. Okazało się też, że choć orkowie

podjęli już na nowo swój marsz, obrali teraz inny

kierunek, obawiając się bowiem ucieczki swego więźnia,

skierowali się ku innemu miejscu, gdzie drzewa nie rosły

tak gęsto i wędrówka była o wiele łatwiejsza. Wieczorem,

zanim jeszcze Beleg i jego towarzysz dotarli do miejsca

dawnego obozowiska, usłyszeli z daleka wrzaski i rubaszne

śpiewy. Rozbrzmiewały one coraz bliżej i ledwie elfy

zdążyły się ukryć, przemaszerowała obok nich gromada

orków. Ich dowódcy jechali na małych konikach. Do jednego

z nich przywiązano powrozem Turina. Jeniec musiał iść

szybko, gdyż inaczej zwierzę wlokłoby go za sobą. Beleg i

Flinding podążyli bezszelestnie za orkami, kryjąc się

wśród drzew, aż zapadł zmierzch i słudzy Melka rozbili

obóz. Kiedy ucichły wszystkie odgłosy, prócz jęków

pojmanych więźniów, Flinding zakrył światełko swej lampy i

obaj z Belegiem podkradli się bliżej. Gobliny spały

twardo, nie miały bowiem we zwyczaju podsycać przez noc

ognia ani trzymać wart. Uważali, że rolę strażników

świetnie pełnią potężne wilki, których hordy towarzyszyły

zawsze ich wyprawom, tak jak ludziom towarzyszyły psy.

Bestie te nigdy nie sypiały w nocy, ich oczy lśniły wśród

drzew jak czerwone ogniki. Flinding był przerażony, ale

Beleg nakazał mu iść za sobą. Tak długo krążyli między

wilkami, aż w końcu znaleźli nie strzeżoną przez nie

ścieżkę. Szczęśliwie łaska Valarów sprawiła, że Turin

leżał w pobliżu tego miejsca, z dala od innych jeńców, tak

że Beleg mógł przekraść się ku niemu nie zauważony. Już

zamierzał przeciąć krępujące przyjaciela więzy, kiedy

zorientował się, że zgubił nóż, który zawsze nosił u boku.

Nie miał także ze sobą miecza, zostawił go bowiem z dala

od obozu, by nie przeszkadzał mu w bezszelestnym skradaniu

się. Nie mając odwagi wracać po nóż, Beleg i Flinding obaj

bardzo silni, dźwignęli śpiącego człowieka i wynieśli go z

obozu. Uznano to później za wielki wyczyn, bowiem tylko

nielicznym udawało się zmylić wilcze straże goblinów i

wtargnąć do ich obozowiska.

Ponieważ jednak Turin był człowiekiem potężnej

budowy, elfy nie mogły dźwigać go zbyt daleko. Złożyły

tedy śpiącego wśród drzew, nie opodal obozu, Beleg zaś,

odnalazłszy miecz, przeciął pęta przyjaciela. Najpierw

uwolnił jego ręce, kiedy zaś pochylił się, by przeciąć

powróz krępujący mu nogi, potknął się w ciemnościach,

nieopatrznie nastąpił na stopy śpiącego i obudził go.

Przerażony Turin, widząc w mroku pochyloną nad sobą postać

z mieczem, pewien był, że to któryś z orków pragnie go

zabić lub poddać torturom. Gobliny czyniły to często -

kłując więźnia nożami lub raniąc dzidami. Turin, czując,

że ma wolne ręce, runął całym ciężarem ciała na Belega,

który ogłuszony, nie mogąc dobyć głosu, przewrócił się na

ziemię. Zanim Flinding spostrzegł, co się dzieje, Turin

pochwycił miecz i poderżnął nim gardło elfa, miotając przy

tym głośne przekleństwa pod adresem goblinów i krzycząc,

że jeśli spróbują go zabić, posmakują najpierw ciosów jego

miecza. Turin był bowiem pewien, że wciąż znajduje się

wśród wrogów, nie myślał o ucieczce i chciał tylko drogo

sprzedać swoje życie. Rzucił się tedy na Flindinga, lecz

gnom zdołał odskoczyć, upuszczając przy tym swą latarenkę,

z której w tym momencie spadła zasłona i blade światło

rozproszyło mrok. Przerażony elf w języku gnomijskim

zaczął błagać Turina, ażeby powściągnął swój gniew i nie

zabijał przyjaciół. Jednakże żadne słowa nie były już w

tym momencie potrzebne, w świetle latarenki Turin

dostrzegł bowiem twarz leżącego u jego stóp Belega i przez

chwilę stał jak skamieniały. Jego twarz przybrała taki

wyraz, że Flinding nie śmiał się odezwać. Zresztą nie

pragnął nic mówić: on także wstrząśnięty był tym, jaki los

spotkał Belega. W obozie zapanowało poruszenie, gdyż krzyk

Turina obudził gobliny.

- Orkowie ruszą zaraz w pościg za nami - zawołał elf,

ale zdjęty rozpaczą człowiek nie odpowiedział mu. Dopiero

gdy Flinding potrząsnął jego ramieniem, nakazując, by

uciekał, bo inaczej zginie, Turin zrobił to, co mu

polecono, choć poruszał się jakby we śnie. Nim odeszli,

pochylił się jeszcze nad ciałem Belega i ucałował

przyjaciela w usta.

Turin kroczył posłusznie za Flindingiem aż wreszcie

zgubili pogoń i mogli zatrzymać się na odpoczynek. Dopiero

wtedy Flinding opowiedział Turinowi o swym spotkaniu z

Belegiem. Wiele łez wylał człowiek z żalu za swym

towarzyszem. Było to już trzecie nieszczęście, jakie nań

spadło, zaś ślady cierpienia, jakiego doznawał, na zawsze

miały już pozostać w jego sercu. Długo wędrował u boku

Flindinga, nie dbając, dokąd zmierza, i gdyby nie pomoc

gnoma, nie raz dostałby się do niewoli lub zabłądził, ani

na chwilę bowiem nie mógł oderwać myśli od martwej twarzy

Belega, który zginął z jego ręki, przecinając więzy

krępujące przyjaciela.

W tym czasie, mimo że Turin był jeszcze bardzo młody,

jego włosy całkowicie posiwiały. Długo trwała ta wędrówka

człowieka i Noldolianina. Mając magiczną lampę, mogli

podróżować nocą, w dzień zaszywając się w bezpiecznych

kryjówkach, dzięki czemu przedarli się przez wzgórza i

orkowie nie wpadli na ich trop.

Miejscem, do którego zmierzał Flinding, były ukryte w

górach jaskinie, położone nad wpadającym do rzeki Sirion

strumieniem. Wejście do grot przesłaniała wysoka trawa i

drzewa, strzegły go także zaklęcia rzucone przez

niedobitki oddziałów, które mieszkały w tych pieczarach.

Dzięki nim stały się naprawdę silną twierdzą. Stanowiła

ona nie tylko schronienie dla zbiegłych niewolników Melka,

ale także kontynuowano tu, choć nieporadnie i bez

większego powodzenia, tradycje dawnej sztuki i rzemiosła

Noldolian.

Potajemnie wykuwano całkiem dobrą broń, a niekiedy

wytwarzano także piękne, zbytkowne przedmioty. Kobiety

przędły i tkały, zaś ilekroć w głębi góry udało się

znaleźć złoto, w promieniach sekretnego światła wytapiano

wspaniałe naczynia, ponad którymi śpiewano cicho dawne

pieśni. Mieszkańcy pieczar uciekali jednak zawsze przed

orkami i nigdy, o ile nie byli do tego zmuszeni, nie

wydawali im bitwy - chyba że groziło im znalezienie się w

pułapce, z której nikt nie wyszedłby żywy. Dzięki temu

żadne słuchy o jaskiniach nie doszły do uszu Melka i Ainur

nie podejrzewał nawet, jak liczny lud w nich żyje.

Flinding dobrze znał to miejsce, zanim bowiem dostał

się w niewolę u orków, był jednym z mieszkańców jaskiń.

Mimo to, upewniwszy się, że pościg został daleko w tyle,

długo krążył po okolicy, aby strażnicy Rodothlimów (bo tak

zwał się ten żyjący w pieczarach lud) zdołali ostrzec

swych pobratymców o przybyciu gości. Elfy mogły dzięki

temu ukryć się przed nimi i zamknąć odrzwia grot by obcy

nie wypatrzyli ich siedziby. Obawiali się oni bowiem i nie

ufali obcym, gdyż czasy w których żyli, udzieliły im

wyjątkowo gorzkiej lekcji.

Flinding i Turin ośmielili się wreszcie zbliżyć do

bram jaskiń. Kiedy Rodothlimowie zorientowali się, że

przybysze znają do nich drogę, wysłali straże, które

pojmały intruzów i przywiodły ich przed oblicze władcy,

Orodretha. Wolni Noldolianie bali się bowiem jak ognia

tych spośród swoich rodaków, którzy zaznali niewoli, gdyż

pod wpływem strachu, tortur i czarów stawali się oni

często zdolni do największej zdrady. Tak więc i w ten

sposób zemściły się złe uczynki Noldolian pod Cópas

Alqalunten. Gnomy nie dowierzały teraz gnomom,

przeklinając dzień, kiedy po raz pierwszy posłuchały

podszeptów Melka, żałując, że opuściły błogosławione

królestwo Valinoru.

Kiedy Orodreth usłyszał opowieść Flindinga i upewnił się,

że jest ona prawdziwa, z radością powitał przybyszów, choć

gnom był tak zmieniony niewolą, że niewielu przyjaciół

zdołało go rozpoznać. Ze względu na Flindinga Orodreth

wysłuchał także opowieści Turina i jego serce zmiękło, gdy

dowiedział się, że jest on synem Úrina, tego samego, którego

imię miało nigdy nie zostać zapomniane wśród gnomów. Polecił

tedy przybyłym, aby ślubowali mu wierność i pozostali w jego

pieczarach. Tak oto Turin zamieszkał wraz z Flindingiem bo-

Dhuilinem wśród elfów i często bronił ich, zabijając przy

tym wielu orków. Przez wdzięczność leśny lud nauczył go

wielu umiejętności, bowiem wiedza, jaką elfy posiadły w

Valinorze, wciąż żyła w ich sercach. Dzięki temu górowali

mądrością nawet nad Eldarami, którzy nigdy nie spoglądali na

błogosławione twarze bogów.

W pieczarach żyła pewna bardzo piękna panna imieniem

Failivrin. Jej ojcem był Galweg, gnom, który bardzo

polubił Turina i często służył mu pomocą. Siedząc przy

ogniu, opowiadał mu liczne legendy, zaś serce Failivrin

biło żywiej za każdym razem, gdy człowiek przekraczał próg

ich domu. Często siedząc w półmroku zastanawiała się

zafrasowana, jakiż to ciężar leży mu na sercu; Turin

bowiem, nie mogąc zapomnieć o śmierci Belega, nigdy nie

bywał wesół. Nie odwzajemniał uczuć Failivrin, choć bardzo

ją lubił, siebie uważał zaś za człowieka wyjętego spod

prawa, który musi dźwigać ciążące na nim brzemię.

Dziewczyna popadała przez to w coraz większe

przygnębienie. Często potajemnie płakała, a wszystkich

dziwiła jej blada, niemal przezroczysta, delikatna twarz i

lśniące od łez jasne oczy.

Pewnego razu gromady orków i innych potworów Melka

przywędrowały w pobliże jaskiń Orodretha i mimo czaru,

który wzbraniał intruzom przekraczania strumienia,

mieszkańcy grot przestali czuć się bezpiecznie. Powiadają,

że Melko nie miał pojęcia o tym, że Turin zamieszkał wśród

Rodothlimów i że to nie ze względu na niego niepokoił ów

lud. Sprawiła to raczej stale rosnąca siła potworów, które

zaczęły zapuszczać się w coraz odleglejsze regiony.

Niestety znów dało o sobie znać zaślepienie i od dawna

prześladujący Turina pech.

Z każdym dniem wodzowie Rodothlimów stawali się coraz

bardziej posępni, a sny, które ich nawiedzały,

radziły, by opuścili w sekrecie swą siedzibę i pośpiesznie

wyruszyli na poszukiwanie Turgona, on bowiem jedyny mógł

ocalić gnomy. Wieczorami nad strumieniem dawały się też

słyszeć dziwne szepty i ci, którzy potrafili je zrozumieć,

twierdzili, że przepowiadają one to samo, co sny. Jeden

tylko Turin, który, wsławiwszy się licznymi bohaterskimi

czynami, także należał do rady plemienia, starał się

rozwiewać ich lęki, ufny we własne siły gorąco pragnął

bowiem wojny z bestiami Melka.

- Mamy wspaniałą broń - przekonywał - i najwyższy już

czas obmyć ją we krwi naszych wrogów. Pamiętajcie o Bitwie

Nieprzeliczonych Łez i nie zapomnijcie, że wasi bliscy,

którzy w niej polegli, nawet nie próbowali uciekać,

walcząc do końca.

Mimo mądrości i rozwagi innych członków rady,

sprzeciwiających się planom Turina, jego słowa natchnęły

otuchą wiele elfów, budząc nadzieję w sercach tych, którzy

ze smutkiem myśleli o opuszczeniu miejsca, gdzie tak

dobrze i spokojnie żyło im się dotąd. Turin prosił

Orodretha o miecz, jako że od zabójstwa Belega ani razu

nie trzymał w ręku tej broni, zadowalając się jedynie

potężną pałką. Władca polecił więc, by wykuto dlań wielki

miecz. Magiczne zaklęcia sprawiły, że był on całkowicie

czarny, a na krawędziach - tak ostrych, jak ostra może być

tylko stal gnomów - połyskiwał srebrnym blaskiem. Skryty w

czarnej pochwie zawisł u pasa Turina, który nazwał go

Gurtholfinem, Berłem Śmierci. Powiadano, że broń ta często

sama z własnej woli wskakiwała synowi Úrina do rąk, a

zdarzało się nawet, że przemawiała doń ludzkim głosem. Z

tym to mieczem przemierzał Turin wzgórza, bezlitośnie

zadając śmierć sługom Melka, a Czarny Miecz Rodothlimów

stał się wkrótce dla orków straszliwym symbolem. Nie

upłynęło wiele czasu, a rycerzowi udało się odegnać od

jaskiń Orodetha całe zło. Wtenczas też zyskał on wśród

gnomów nowe miano: Mormagli lub Mormakil, które w ich

mowie oznaczało (czarny miecz).

Im bardziej zaś rosła sława Turina, tym większą

miłością darzyła go Failivrin. Kiedy ktoś próbował

występować przeciw niemu, zawsze stawała w jego obronie i

szukała dlań usprawiedliwień, on zaś traktował ją

nadzwyczaj dwornie i ciepło, powiadając, że oto w krainie

elfów znalazł piękną siostrę. Czyny Turina sprawiły

jednakże, iż nikt nie chciał już słuchać dawnej Rady

Rodothlimów i jej członkowie nie mogli zapobiec temu, że

siedziba plemienia stała się szeroko znana i w końcu

dowiedział się o niej także Melko. Wielu Noldolian

uciekało teraz z niewoli Ainura, by wstąpić w szeregi

Orodretha, Turin zaś cieszył się wśród nich wszystkich

wielkim poważaniem. Były to dni wielkiej szczęśliwości:

elfy mogły opuszczać swoje kryjówki i bezpiecznie wychodzić

z domów, wiele z nich chełpiło się nawet, że oto Noldolianie

zostali ocaleni, nie wiedziano bowiem, że Melko zbiera

potajemnie wielką armię. Wkrótce zaś nastąpił niespodziewany

atak i choć gnomy w wielkim pośpiechu zbierały swoje

zastępy, nie na wiele się to jednak zdało, gdyż nie były w

stanie obronić się przed jadącymi na grzbietach wilków

orkami. Wśród wojowników Melka był też wielki, ziejący

ogniem i dymem potwór o łuskach z polerowanego brązu. Zwał

się Glorund. Wszyscy Rodothlimowie zginęli lub dostali się

do niewoli podczas tej bitwy, musieli bowiem ulec ogromnej

przewadze wroga. Była to najboleśniejsza porażka, jakiej

doświadczyli oni od czasu Nínin-Udathriol. Orodreth został

poważnie ranny. Turin wyniósł go z pola bitwy jeszcze zanim

się ona zakończyła i przy pomocy lekko rannego Flindinga

zabrał z powrotem do pieczar.

Tam władca skonał, przeklinając Turina za to, że

przez niego nie posłuchał mądrej rady plemienia. Napełniło

to serce wojownika wielką goryczą, nie pragnął bowiem

przywieść do zguby ludu, za którego bezpieczeństwo czuł

się odpowiedzialny. Pozostawiwszy martwego wodza,

Turin udał się do siedziby Galwega, gdzie zastał gorzko

płaczącą Failivrin, która otrzymała właśnie wiadomość o

śmierci ojca. Turin próbował ją pocieszyć, ona zaś,

zrozpaczona zagładą swego ludu, złożyła mu głowę na piersi

i objęła go za szyję. Serce mężczyzny zabiło gwałtownie,

oto bowiem uświadomił sobie jak gorąco kochał tę piękną

dziewczynę. Nie czas było jednak na miłosne wyznania. Z

całego jaskiniowego ludu ocalał tylko on i Flinding, jeśli

nie liczyć kilku starców i umierających z ran mężczyzn,

zaś orkowie opuścili już pole bitwy i ruszyli w pogoń za

Turinem.

Stanął tedy Marmagli przy wejściu do jaskini, z

Gurtholfinem w ręku, mając u boku Flindinga. Orkowie

rzucili się ku jaskiniom, grabiąc wszystko, co wpadło im w

ręce. Nie zdołali jednak wedrzeć się do strzeżonej przez

Turina siedziby Galwega. Przypuścili na nią atak, ale

jedynym skutkiem były liczne trupy orków, ścielące

się u stóp nieugiętego wojownika. Wtenczas słudzy Melka

wezwali na pomoc oddział łuczników, który począł razić

Turina tak potężnym gradem strzał, że nawet jego zbroja -

a podobnie jak gnomy lubił on zbroję i zawsze ją nosił -

okazała się niedostateczną ochroną i rycerz został ciężko

ranny. W tej samej chwili śmierć dosięgła także trafionego

w oko Flindinga. I tak miał on szczęście, że nie zginął z

rąk wielkiego smoka, który nagle pojawił się przed nimi,

nakazując łucznikom, by przestali strzelać. Potem zaś

podmuchem swego oddechu odsunął Turina sprzed wejścia do

pieczary i unieruchomił go spojrzeniem.

Wielkie smoki były najpotworniejszymi i najdzikszymi

istotami stworzonymi przez Melka i tylko Balrogowie mogli

równać się z nimi siłą. Posiadały również ogromną wiedzę:

powiadano, że znały wszystkie języki bogów i ludzi, ptaków

i zwierząt, a ich uszy potrafiły zrozumieć szept Valarów i

Melka, jeśli nawet nigdy wcześniej ich nie słyszały.

Niewielu ludzi zdołało dokonać czynu tak wielkiego jak

zabicie smoka, nikt też, na kogo padła choć kropla ich

krwi, nie pozostał żywym, była to bowiem trucizna zdolna

zabić wszystkich poza najsilniejszymi. Podobnie jak ich

władca, stwory te gorąco pożądały złota i pięknych

przedmiotów, choć nie umiały ani ich używać, ani nawet się

nimi cieszyć.

Taki właśnie był również ów lóke (tym bowiem mianem

Eldarowie określali stwory Melka) nakłaniający orków, by

zabili, kogo zechcą, resztę zaś wzięli do niewoli. Wkrótce

przed jaskiniami zebrał się tłum zrozpaczonych kobiet,

dziewcząt i dzieci, zaś wszystkie największe skarby, które

wyniesiono z siedziby Rodothlimów, leżały teraz w słońcu

przed bramą. Potwór pilnował ich osobiście, nie pozwalając

nikomu tknąć ich choćby palcem. Nikt nie śmiał

przeciwstawić się smokowi, nikt też, nawet gdyby chciał,

nie mógłby tego uczynić.

Przerażona Failivrin wyciągnęła ku Turinowi ramiona,

on jednak znajdował się już we władaniu smoczego zaklęcia,

które bestia rzucała za pomocą swego wzroku. Gdy bowiem

smok spojrzał komuś w oczy, ten nieruchomiał tak, jakby

obrócono go w kamień, całkowicie tracąc własną wolę. Turin

także nie był więc w stanie się poruszyć, choć nadal

zachował zdolność widzenia i słyszenia.

Glorund tymczasem drwił z wojownika, mówiąc, że

rzucił on swój miecz, nie mając odwagi bić się w obronie

przyjaciół. Istotnie broń, wysunąwszy się z bezwładnej

ręki, leżała teraz u stóp Turina. Wkrótce gobliny zaczęły

szykować się do drogi: musiały zaprowadzić tłum

niewolników do swojego władcy. Serce pękało Turinowi z

żalu na ten widok, ale cóż mógł zrobić? Blada twarzyczka

Failivrin znikała już w oddali, kiedy do jego uszu

doleciało wołanie dziewczyny:

- Gdzie twoje serce, Turinie Mormakilu? O ukochany,

czy naprawdę mnie opuściłeś?

Na te słowa w sercu rycerza wezbrał taki gniew, że

nawet zaklęcia smoka nie były w stanie go powstrzymać. Z

głośnym krzykiem sięgnął po leżący u stóp miecz i byłby

zadał nim potworowi śmiertelny cios, ale ten zionął

ogniem, tamując oddech w piersi wojownika. Turin posiniał,

jakby miał za chwilę umrzeć, i zemdlał.

Upłynęło dużo czasu, nim odzyskał przytomność. Kiedy

otworzył oczy, leżał w słońcu przed wejściem do jaskini, a

jego głowa spoczywała na stosie złota.

- Ciekaw byłem, czy pozbawiłem cię życia, czy nie,

Turinie Mormakilu, którego niegdyś nazywano dzielnym -

odezwał się smok.

- Nie szydź ze mnie, nędzny robaku - odrzekł

wojownik, przypominając sobie, w jak tragicznej znalazł

się sytuacji. - Dobrze wiesz, jak bardzo pragnąłbym

umrzeć. Pewnie zresztą właśnie dlatego mnie nie zabiłeś.

- Wiedz, Turinie, synu Úrina - ciągnął smok - że zły

los jest z tobą nieodłącznie związany i że dokądkolwiek

się udasz, będzie ci on towarzyszył. Istotnie nie

zamordowałem cię tylko dlatego, że w ten sposób uniknąłbyś

wielu gorzkich nieszczęść i straszliwego losu.

Słysząc te słowa Turin zerwał się na nogi i uważając,

by nie spojrzeć w groźne oczy bestii, uniósł swój miecz.

- Od tej pory nikt już, póki żyję, nie będzie nazywał

mnie Turinem - krzyknął. - Oto nadaję sobie nowe imię, a

brzmi ono Turambar!

To nowe imię znaczyło: Zwycięzca Losu. W języku

gnomijskim brzmiało ono Turumart. Wypowiedziawszy te

słowa, po raz drugi natarł na smoka. Zamierzał zmusić

bestię do zadania mu śmierci, by w ten sposób pokonać

ciążące nad nim fatum, ale potwór tylko się roześmiał.

- Ty głupcze! - powiedział. - Gdybym chciał, zabiłbym

cię już dawno. A jeśli tylko zapragnę, moje oczy mogą

zamienić cię w głaz. Odejdź, Turambarze, Zwycięzco Losu, i

czekaj aż dopełni się twoje przeznaczenie. Nie unikniesz

tego.

Turambar był tak oszalały ze wstydu i gniewu, że, być

może, zadałby sobie samemu śmierć - choć nie miał nadziei,

że jego duch uniknie niewoli w ponurych mrokach Mandosu

lub wkroczy na piękne ścieżki Valinoru - ale nagle

stanęła mu przed oczami blada twarzyczka Failivrin.

Pochylił głowę, a jego myśl poszybowała w ślad za nią

poprzez lasy. Och, poszedłby za nią wszędzie, choćby do

Angamandi i Żelaznych Wzgórz, nawet gdyby podczas tej

wędrówki dosięgnąć go miała śmierć, a umierając cierpiałby

potworne męki. Aby ocalić Failivrin i odnaleźć szczęście,

gotów był na każde ryzyko, ale nie w ten sposób dane mu

było zasłużyć na imię, które właśnie przybrał. Zresztą

czytający w jego myślach smok nie pozwoliłby mu tak łatwo

uniknąć przeznaczenia.

- Posłuchaj mnie, synu Úrina - powiedział. - W sercu

zawsze byłeś tchórzem i oszukiwałeś wszystkich, chełpiąc

się swoją odwagą. Czy uważasz, że szlachetnie byłoby

wyruszyć w ślad za panną obcego plemienia, nie dbając o

to, że własny twój ród cierpi potworne męki? Wiedz bowiem,

że Mavwin, która także cię kocha, niecierpliwie wygląda

twego powrotu. Choć dawno już osiągnąłeś wiek męski, na

próżno wypatruje spadkobiercy. Nie wie, biedaczka, że jej

syn jest wyjętym spod prawa zbrodniarzem, o rękach

splamionych krwią swoich braci. Ludzie źle się z nią

obchodzą, a i orkowie często napadają na Hithlum, tak więc

ona sama, a także jej córka, a twoja siostra, Nienóri,

żyją w ciągłym lęku.

Żal wielki i wstyd ogarnęły Turambara, bowiem w

kłamstwach potwora kryło się ziarenko prawdy, a przy tym

rzucany przez oczy smoka czar sprawił, że wojownik

uwierzył w każde jego słowo. Ponownie odezwało się w nim

pragnienie, by znów ujrzeć matkę i siostrzyczkę, której

ani razu nie widział od dzieciństwa. I choć serce

pękało mu z żalu nad losem Failivrin, schował miecz do

pochwy i ruszył w kierunku Dor Lómin. A mądrze przecież

powiada się: "Nie ma takiej rzeczy, dla której warto by

zapomnieć o przyjaciołach, i nie wierz nikomu, kto radzi

ci tak postąpić". Opuszczenie Failivrin w

niebezpieczeństwie, którego sam był świadkiem, sprowadziło

bowiem wielkie nieszczęście zarówno na niego, jak i na

wszystko, co kochał. Odchodził sprzed jaskini z sercem

targanym sprzecznymi uczuciami, smok zaś z rozkoszą

wpatrywał się w leżący przed nim stos złotych przedmiotów.

Wieść o tym wielkim skarbie przed jaskinią nad brzegiem

strumienia rozniosła się szeroko, wszyscy wiedzieli

jednak, że pilnuje go straszliwa bestia, z której nozdrzy,

nawet gdy zasypiała, wydobywały się kłęby trującego dymu.

Czarne myśli lęgły się też w głowie potwora, gdy czekał on

na owoce, jakie wydadzą jego nikczemne i sprytne kłamstwa.

Długą podróż odbył Turambar, nim w końcu odnalazł

domostwo swej matki, które opuścił jako dziecko. Ku

wielkiemu zdziwieniu ujrzał wszakże, że dom nie ma dachu,

a niepielęgnowany od dawna ogród zarósł chwastami. Serce

zamarło w nim z obawy, od ludzi mieszkających w pobliżu

dowiedział się jednak, że Mavwin przeniosła się kilka lat

wcześniej do niezbyt odległej, wielkiej i zamożnej

siedziby, bowiem ten region Hisilóme był nadzwyczaj żyzny

i można tu było uprawiać pola lub wypasać trzody. W czasie

mrocznych dni, jakie nastały po wielkiej bitwie, tylko

nieliczni mieli odwagę mieszkać na pustkowiu lub

zapuszczać się w lasy, by polować i łowić ryby. Większość

obawiała się takiego życia i do nich należał też ród,

zamieszkujący nie opodal wód Asgon, gdzie później narodził

się Tuor, syn Pelega.

Usłyszawszy to wszystko, Turambar zdumiał się

niepomiernie i jął wypytywać, czy region ów nawiedzają

orkowie i inne straszliwe sługi Melka, jednak ci, z

którymi rozmawiał, potrząsali tylko głowami, twierdząc, że

stworzenia te nigdy nie zapuszczają się zbyt daleko w głąb

Hisilóme.

- Jeśli życzysz sobie spotkania z orkami, panie,

musisz udać się na wzgórza, które leżą poza naszą krainą.

Niedługo będziesz ich szukał. Nawet najostrożniejsi z nas

nie mogą przedrzeć się przez te wzniesienia, tak gęsto

rozstawili tam swe warty. Pełno ich także w pobliżu

skalistych bram Krainy Cienia, gdzie na zawsze uwięziono

Dzieci Ludzi. Powiadają, że to z woli Melka te

stwory nie niepokoją nas tutaj. Ale, ale... ty sam,

panie, przychodzisz, zdaje się, z daleka. To znaczy, że -

jak już od dawna podejrzewaliśmy - istnieje droga, którą

można przedostać się do innych krain.

To pytanie wprawiło Turambara w zakłopotanie, zaczął

też wątpić, czy smok powiedział mu prawdę. Z nadzieją w

sercu podążył jednak ku nowej siedzibie matki, nie

zważając na to, że ci, których pytał o drogę, przyglądali

mu się dziwnym wzrokiem. Mieli zaiste po temu powód, choć

bowiem byli ciekawi, kim jest, budził w nich taki lęk, że

wzdragali się przed rozmową z nim. Działo się tak za

sprawą jego leśnego stroju, długich włosów oraz wychudłej,

jakby ściągniętej nieukojonym bólem twarzy, w której pod

ciemnymi brwiami jarzyły się czarne oczy. Jeszcze większą

ciekawość budziła złota obroża, którą miał na szyi, oraz

potężny miecz u boku. Choć nikt nie ośmielił się go o to

pytać, przybysz nazywał siebie Turambarem, synem lasu,

co wydawało im się jeszcze dziwniejsze.

Kiedy jednak Turin dotarł do pięknego domu, który

miał być siedzibą Mavwin, okazało się, że nikt w nim już

nie mieszka. Ogrody zarosła wysoka trawa, w oborze nie

było bydła, w stajniach koni, a okoliczne pastwiska były

ciche i puste. Tylko jaskółki, gnieżdżące pod belkami

dachu, hałasowały tak bardzo, jakby już teraz szykowały

się do jesiennego odlotu. Stanąwszy na progu rzeźbionych

drzwi Turambar zapłakał. Zauważył to ktoś przechodzący

obok i podszedł, by zapytać o powód jego smutku.

- Ciężko jest synowi, który od wielu lat nie widział

matki, znaleźć rodzinny dom cichy i opuszczony - odparł

Turambar. - Szczególnie jeśli, żeby doń powrócić,

przedrzeć się musiał przez niebezpieczne, pełne orków

wzgórza.

- Wygląda to na podstęp Melka. W domu tym

rzeczywiście mieszkała Władczyni Mavwin, żona Úrina,

jednak potajemnie i w wielkim pośpiechu dwa lata temu

opuściła tę siedzibę. Ludzie powiadają, że razem ze swą

córką Nienóri wyruszyła, by szukać zaginionego syna, ale

ja nie znam jej losów. Podobnie jak inni wiem natomiast,

choć wstyd mi o tym mówić, że opiekę nad całym swym

dobytkiem powierzyła niejakiemu Broddzie. Jest on żonaty z

kobietą z jej rodu, więc może dlatego mu zaufała? Po jej

odejściu, za zgodą tutejszych ludzi, został on władcą tego

regionu, ponieważ zaś Mavwin długo nie wracała, dołączył

jej stada i pola do swoich, wypalając na zadach zwierząt

własne znaki i pozwalając, żeby ta siedziba popadła w

ruinę. Ludziom się to nie podoba, ale nic nie mówią, gdyż

Brodda zyskał tu wielkie wpływy.

Usłyszawszy to wszystko, Turambar jął błagać

nieznajomego, by zaprowadził go do domu Broddy, ten zaś

spełnił jego prośbę. Nim doszli do siedziby nowego władcy,

zapadła noc i mieszkańcy domu schodzili się właśnie na

kolację. Liczna zaiste była kompania, która zasiadła przy

stołach, choć brakowało tu żony gospodarza Airin. Nie

lubiła ona podobnych uczt, jako że zawsze wypijano podczas

nich zbyt dużo wina, śpiewano sprośne piosenki, co często

kończyło się kłótniami i bójkami. Stojąc u bram domostwa,

Turambar płonął z gniewu, bowiem słowa nieznajomego

napełniły jego serce wielką goryczą.

Na jego pukanie natychmiast otwarto bramy i pan domu,

widząc nieznajomego, niezwłocznie posadził go za stołem,

każąc nalać mu wina i podać mięsiwo. Turin jednak nie

chciał pić ani jeść, widząc zaś jego ponure spojrzenie,

zdumieni biesiadnicy zapytali, kim jest.

- Jestem Turambar, syn lasu - odrzekł przybysz,

stając u szczytu stołu, naprzeciwko miejsca, gdzie

zasiadał Brodda.

Rozległy się śmiechy, które jednak zaraz umilkły.

Oczy Turina pałały gniewem.

- Czegóż zatem chcesz ode mnie, synu lasu? - zapytał

gospodarz.

- Przybywam, władco, by odpłacić ci za zarządzanie

cudzymi dobrami.

Po tych słowach zapadła cisza, ale po chwili pan domu

odezwał się znowu:

- Kimże jesteś? - zapytał.

W odpowiedzi Turambar podszedł do Broddy i nim zdążył

się on choćby poruszyć, wyciągnął Gurtholona i śmignął

nim, odcinając władcy głowę.

- Tak umiera bogaty człowiek, który kradnie ubogi

dobytek wdowy - zawołał. - Ludzie nie zawsze umierają w

dzikich lasach, ja zaś jestem synem Úrina. Wróciłem do

domu, do moich bliskich, ale miast nich zastałem tylko

zrujnowane mury i puste pola.

Wybuchła wielka wrzawa, bo choć rozumiano jak wielki

smutek dźwiga w sercu przybysz, to jednak czyn jego uznawano

za okrutny i niesprawiedliwy. Byli wszakże i tacy, którzy

nie chcieli sięgać po broń, uważali bowiem, że Brodda był

złodziejem i dostał to, na co zasłużył. Większość zebranych

jednak dobyła mieczy i natarła na Turambara, który z trudem

radził sobie z tak licznymi przeciwnikami. Podczas tej walki

zginął też rycerz imieniem Orlin. Niecodzienne hałasy

zaniepokoiły Airin, która z rozwianym włosem, przerażona,

zeszła do sali biesiadnej. Na jej widok wojownicy

zaprzestali walki. Wielkie przerażenie zdjęło Airin, gdy

zobaczyła, co uczynił Turin, ten zaś, zmieszany, odwrócił

wzrok, nie mając odwagi spojrzeć jej w oczy. Jego gniew

ostygł, a on sam poczuł się nagle słaby i chory.

- Nie żałuj, synu Úrina, mnie, lecz samego siebie -

powiedziała Airin, wysłuchawszy całej historii. - Nasz pan

był surowym, okrutnym i niesprawiedliwym władcą,

znajdziesz więc niejedno na swoją obronę. Pamiętaj jednak,

że zamordowałeś go przy stole, będąc gościem w jego domu,

i że zabiłeś także Orlina, którego matka jest twoją

krewną. Jaki więc powinien czekać cię los?

Po tych słowach zapadła cisza, a potem odezwały się

liczne głosy:

- Śmierć! Śmierć! Śmierć!

- Nie byłoby to w zgodzie z prawami tej krainy -

sprzeciwiła się Airin. - Brodda nie zasłużył wprawdzie na

śmierć, ale jego zabójca działał pod wpływem gniewu. Orlin

zaś zginął podczas walki - nasz gość tylko się przed nim

bronił. Choć oczywiście nie usprawiedliwia to faktu, że

wtargnął tu podczas uczty... Myślę, że najlepiej będzie,

jeśli każemy mu szybko stąd odejść i zażądamy, by nigdy

więcej nie postawił stopy na naszej ziemi - pod groźbą, że

jeśli złamie ów zakaz, każdy będzie miał prawo zabić go

jak psa. Ziemia zaś i dobytek, którymi w imieniu Úrina

zarządzał Brodda, oddane zostaną Mavwin i Nienóri, o ile

kiedykolwiek powrócą jeszcze do nas. Jednak nawet wtedy

Turin, syn Úrina, nie będzie mógł odziedziczyć ani skrawka

pól swego ojca.

Ten wyrok wydał się sprawiedliwy wszystkim prócz

samego Turambara i tylko nieliczni dziwili się, że Airin,

choć zamordowano jej męża, tak łagodnie obeszła się z

zabójcą. Nikt nie miał jednak pojęcia, jak ciężkie było

jej życie u boku Broddy. Turambar wszelako rzucił swój

miecz i prosił wojowników, by go zabili. Oni jednak nie

chcieli tego zrobić przez wzgląd na Airin, którą bardzo

poważali. Sama zaś władczyni okazała Turinowi łaskę,

litowała się bowiem nad Mavwin. Miała nadzieję, że matka i

syn jeszcze się spotkają i cieszyła się, że swym wyrokiem

ugasiła zarówno gniew swych domowników, jak i ocaliła życie

Turambara.

- Daję ci trzy dni - powiedziała do przybysza - na

opuszczenie tych ziem.

- Och, gdybym mógł oczyścić się z jego krwi - odrzekł

Turambar, opuszczając miecz. Kiedy wychodził w mrok nocy,

w głębi serca wiedział już, że nigdy więcej nie ujrzy

Mavwin ani nikogo z tych, których kochał. Spragniony był

wieści o matce i siostrze, ale odchodząc poprzez wzgórza

wiedział jedynie, iż być może wciąż szukają go one w

lasach Odległych Krain.

O drodze powrotnej Turambara nie wiadomo nic prócz

tego, że jego żal jeszcze się pogłębił, a serce stało się

martwe. Długą odbył podróż, nim w końcu, daleko za rzeką

Rodothlimów, natknął się na polujących w lasach ludzi.

Niektórzy z nich byli dworzanami Úrina lub ich synami,

którzy błąkali się po tej krainie od czasu Bitwy Łez.

Turambar dołączył do nich i na tyle, na ile potrafił,

rozpoczął nowe życie. Ludzie ci mieszkali nie opodal

Sirionu i porośniętych trawą wzgórz, ciągnących się nad

środkowym biegiem rzeki. Było to nieugięte plemię, które

nie poddało się Melkowi, i Turambar zyskał sobie wśród

nich wielki szacunek.

Powinniście też wiedzieć, że życie Mavwin wcale nie

wyglądało tak, jak Foalóke opisał to Turinowi. Mieszkała

spokojnie wśród ludu tych ziem, który otaczał ją wielką

czcią, i tylko jej żal po stracie syna stawał się z latami

coraz głębszy. Żadni wysłannicy nie przynosili już wieści

o nim i jedyną pociechę stanowiła dla Mavwin Nienóri,

która wyrosła na piękną i smukłą pannę. W czasie, kiedy

Turin opuszczał dwór Tinwelinta, miała już dwanaście

lat, była wysoka i nader urodziwa.

Legendy nie mówią, jak wiele czasu spędził Turambar

wśród Rodothlimów, ale był z nimi tak długo, że Nienóri

zdążyła wyrosnąć z wieku dziewczęcego i stanęła u progu

dojrzałości. Obie z matką często rozmawiały o zaginionym

Turinie. Także na dworze Tinwelinta wciąż żywa była pamięć

o tym wojowniku, nadal mieszkał tam też bardzo stary już

teraz Gumlin, który opiekował się małym Turinem podczas

jego pierwszej podróży ku Odległym Krainom. Choć włosy na

jego głowie stały się już całkiem białe, a wiek przygarbił

mu plecy, tęsknił on gorąco, by choć raz ujrzeć jeszcze

ludzi i swą władczynię, Mavwin. Wiele lat czekać musiał,

nim w końcu doszły go słuchy o wygnaniu z gór orków i

innych sług Melka, co znaczyło, że droga, która tak długo

pozostawała dla ludzi i elfów zamknięta, teraz stanęła

otworem. W tym czasie Melko nie wcielił jeszcze w życie

swego straszliwego planu zgładzenia plemienia Rodothlimów

oraz zniszczenia pobliskich siedzib gnomów, które

odnaleźli jego szpiedzy, i ludzie zamieszkujący te

ziemie cieszyli się wolnością - choć być może, gdyby

wiedzieli, co ich czeka, ich radość byłaby mniejsza.

Gumlin padł tedy na kolana przed Tinwelintem,

błagając go, by pozwolił mu wrócić do ojczyzny. Chciał

zobaczyć dawną władczynię, zanim śmierć powiedzie go ku

komnatom Mandosu, o ile Mavwin nie powędrowała tam już

przed nim. Król przystał na to, przydzielając

starcowi dwóch wojowników, którzy mieli strzec go w

drodze, i cała trójka wyruszyła w ciężką podróż, była

bowiem późna zima, a Gumlin nie chciał nawet słyszeć o

czekaniu do wiosny.

Kiedy zbliżyli się do tego regionu Hisilóme, gdzie

mieszkała Mavwin, spadł, jak to często bywało na tych

terenach wczesną wiosną, gęsty śnieg. Utrudniał on

wędrówkę i w końcu wyczerpany Gumlin tak opadł z sił, że

zemdlał, zaś jego towarzysze, szukając pomocy, zapukali -

sami o tym nie wiedząc - do drzwi Mavwin. Jej słudzy

przenieśli starca do domu, gdzie Gumlin szybko doszedł do

siebie, a kiedy rozpoznał władczynię, serce wypełniła mu

radość.

Opowiedział Mavwin o wszystkim, co wydarzyło się na

dworze Tinwelinta, póki zaś mówił o dzielności Turina, jej

twarz jaśniała szczęściem, zasmuciła się jednak głęboko na

wieść, z jakiego powodu odszedł z zamku Linwego.

Odprawiwszy Gumlina, zapłakała gorzko nad nieszczęściem

syna. Od dawna zastanawiała się, czemu Turin - o ile żył i

dorósł do wieku męskiego - nie powrócił do niej, choć

często z przerażeniem myślała też, że gdyby uległ tej

pokusie, wędrując przez wzgórza, naraziłby się na

straszliwe niebezpieczeństwo. Prawda okazała się wszelako

jeszcze gorsza od jej obaw i nawet Nienóri nie znalazła

słów, by pocieszyć zrozpaczoną matkę.

Pogoda była tak zła, że wojownicy Tinwelinta, którzy

towarzyszyli Gumlinowi w drodze, postanowili pozostać w

gościnie u Mavwin aż do wiosny, nim zaś ona nadeszła,

starzec umarł.

Władczyni udała się do wodzów kilku zamieszkujących w

okolicy plemion i, opowiedziawszy im o losie Turina,

poprosiła o pomoc. Oni jednak wyśmiali ją, twierdząc, że

zbyt poważnie potraktowała paplaninę umierającego starca i

że rozpacz zmąciła jej umysł. Według nich głupotą byłoby

szukać wśród wzgórz człowieka, który zaginął przed wielu

laty.

- Nie damy ludzi ani koni na taką wyprawę, mimo że

wszyscy mamy dla ciebie, pani, wiele szacunku i miłości -

powiedzieli.

Mavwin odeszła tedy ze łzami, nie złorzeczyła

wszelako tym, co jej odmówili, gdyż od początku niewielką

miała nadzieję, że spełnią jej prośbę. Wiedziała też, że w

ich słowach kryło się sporo racji. Ponieważ jednak

powzięty plan nie dawał jej spokoju, nakazała elfom, które

towarzyszyły Gumlinowi, a teraz zbierały się do drogi

powrotnej, by poprowadziły ją do swego władcy. Początkowo

wojownicy próbowali odwieść władczynię od tego pomysłu,

twierdząc, że zbyt trudna jest to wyprawa dla kobiety, ale

ona nie zważała na ich słowa. Ubłagała tylko swą

przyjaciółkę, imieniem Airin Faiglindra, długowłosą żonę

Broddy, możnego i wpływowego władcy tych ziem, aby wraz z

mężem zaopiekowała się jej córką i majątkiem. Airin nie

trzeba było do tego długo namawiać. Mając jej słowo, że

zajmie się zarówno dzieckiem jak i dobytkiem, Mavwin

poszła pożegnać się z Nienóri. Tym razem jednak sprawy

potoczyły się inaczej niż sądziła, dziewczyna bowiem

odrzekła:

- Albo odejdziemy stąd razem, matko, albo będziesz

musiała tu zostać.

Żadna siła nie zdołała zmusić jej do zmiany zdania, w

końcu więc obie wyruszyły w drogę, choć elfy obawiały się,

że matka i córka mogą nie wytrzymać trudów podróży.

Okazało się jednak, że po srogiej zimie nastąpiła bardzo

ciepła wiosna i wbrew obawom wojowników cała czwórka

szczęśliwie przemierzyła góry, nie trapiona w ciągu

długiej podróży niczym prócz pragnienia i głodu.

Znalazłszy się w końcu przed obliczem Tinwelinta,

Mavwin rzuciła mu się do stóp i wybuchnęła płaczem,

błagając, aby wybaczył Turinowi i ze względu na nią oraz

Nienóri udzielił jej pomocy. Tinwelint kazał jej wstać i

usiąść obok królowej Gwedheling.

- Dawno już wybaczyliśmy twemu synowi i po wielokroć

próbowaliśmy go odnaleźć - powiedział. - Nie wyjąłem go

spod prawa ani nie nakazałem opuścić mego królestwa -

wygnały go stąd jedynie wyrzuty sumienia i rozgoryczenie.

Myślę, że odszedłszy ku dzikim ostępom, zginął tam z rąk

sług Melka lub też dostał się w niewolę orków.

Mavwin ponownie zalała się łzami i raz jeszcze

poprosiła króla o pomoc.

- Uchodzę sobie nogi do kolan, wędrując po lasach,

jeśli tylko prowadzić mnie będzie nadzieja, że u kresu

drogi ujrzę Turina, syna mego ukochanego Úrina -

oświadczyła.

Tinwelint odrzekł jednak, że nie wie, dokąd, prócz

Angamandi, mogłaby udać się na poszukiwania, a tam, mimo

iż serce przepełnia mu współczucie dla bliskich Úrina, nie

odważy się wysłać żadnego ze swych poddanych. Zaiste, król

uważał, że postępuje słusznie i jedyną pomocą, jaką chciał

okazać zrozpaczonej matce, było skłonienie jej, by

porzuciła szalone i śmiertelnie niebezpieczne plany.

Usłyszawszy jego odpowiedź, Mavwin nie wyrzekła ani słowa

więcej, lecz wyruszyła w lasy, nie pozwalając, by

towarzyszył jej ktokolwiek prócz Nienóri.

Lud Tinwelinta litował się wszelako nad obiema

kobietami i strzegł ich potajemnie, wielokrotnie - choć o

tym nie wiedziały - nie dopuszczając do tego, by stała im

się jakaś krzywda. Wkrótce wszyscy przywykli do widoku

błąkających się po kniei matki i córki i współczuli im w

ich niedoli, przeklinając z nienawiścią Melka oraz jego

złe uczynki. Wiele miesięcy błąkała się Mavwin po lasach,

aż pewnego razu natknęła się na gromadę wędrownych gnomów,

od których usłyszała o losie Rodothlimów i o tym, że wśród

tego właśnie plemienia żył jej syn. Opowiedziano jej także

o splądrowaniu ich siedzib przez zastępy Melka oraz o

smoku Glorundzie, wieść o tym wszystkim rozniosła się

bowiem szeroko i ludzie powtarzali ją sobie z ust do ust.

Dowiedziała się też władczyni, że Turin nie nosił już

dawnego imienia, lecz zwano go Marmakilem, dzikim mężem,

który uciekł z dworu Tinwelinta, a potem wymknął się z

niewoli orków.

Napełniło to serce matki nadzieją, która jednak

szybko zgasła, bowiem Noldolianie nie sądzili, by

ktokolwiek - prócz zabranych do Angamandi jeńców - uszedł

z życiem z rzezi w jaskiniach. Mimo to Mavwin powróciła do

zamku króla i błagała, by rozkazał swym zastępom zabić

Foalók(go. Sądziła, że jej syn może żyć w niewoli u smoka

i elfy zdołają go z niej oswobodzić. Była pewna, że

dzielność wojowników wystarczy, aby pokonać potwora i

pomścić zło, które wyrządził. Miała przy tym nadzieję, że

w godzinie śmierci bestia wyzna, co stało się z Turinem,

bowiem jej syna rzeczywiście nie było już w pobliżu jaskiń

Rodothlimów. Niewiele dbała władczyni o strzeżone przez

smoka bogactwa, lecz dużo mówiła o nich Tinwelintowi,

powtarzając wszystko, co usłyszała od Noldolian. Ubogi,

żyjący w lasach lud Tinwelinta, tak jak wszyscy Eldarowie

kochał piękne i kunsztowne przedmioty, złoto, srebro i

drogocenne kamienie. Sam król także tęsknił za bogactwami,

niewiele posiadał bowiem klejnotów, choć wśród tych, które

miał, był wspaniały Silmaril, za jaki wielu władców

oddałoby wszelkie inne skarby.

- W tym akurat mogę ci pomóc, nieugięta Mavwin -

odrzekł tedy Tinwelint. - Powiadam ci jednak otwarcie, że

nie mam nadziei na uwolnienie Turina. Nawet jeśli

wcześniej wierzyłbym, że on żyje, twoja opowieść

odebrałaby mi resztki złudzeń. Prawdą jest jednakowoż, iż

pragnę i potrzebuję bogactw, które mogę zdobyć dzięki tej

wyprawie. Połowa z nich, przez pamięć o Turinie i Úrinie,

będzie należała do ciebie i twej córki.

- Nie chcę żadnych łupów - odrzekła Mavwin. - Daj mi

tylko dach nad głową na tę noc i zwróć mojego syna.

- Nie mogę niestety spełnić tej ostatniej prośby -

westchnął Tinwelint. - Jestem bowiem jedynie królem

leśnych elfów, a nie Valarem z zachodnich wysp.

Zebrał tedy król swoich wojowników oraz myśliwych i

wydał im rozkazy. Imię Foalók(go było im już znane i wielu

potrafiło wskazać miejsce, gdzie bestia ta zamieszkiwała.

Jednak na dźwięk imienia potwora nawet najdzielniejsi z

nich kamienieli ze strachu, podobnie jak bezbrzeżnym

lękiem napełniała ich myśl o zbliżeniu się do jego

siedziby. Jaskinie Rodothlimów, choć nie znajdowały się

blisko, nie leżały też zbyt daleko od królestwa

Tinwelinta, dlatego też król rozkazał, by Mavwin i Nienóri

pozostały razem z nim w jego zamku.

- Moi wojownicy wyruszą, aby walczyć ze smokiem,

potem zaś dokładnie opowiedzą nam, jak przebiegała bitwa i

co znaleźli w siedzibie potwora.

- Postąpimy wedle twego rozkazu - odrzekli rycerze,

choć w ich oczach czaił się strach.

- Zaiste, niechaj Nienóri pozostanie z twą żoną

Gwendheling - zgodziła się Mavwin - ja jednak, ponieważ

wszystko mi jedno, czy będę żyć, czy umrę, wyruszę razem z

wojownikami, aby zobaczyć smoka i odnaleźć syna.

Roześmiał się Tinwelint na te słowa, Nienóri jednak,

która wiedziala, że matka wcale nie żartuje, jęła błagać

ją, by odstąpiła od swego zamiaru. Mavwin pozostała

nieugięta, lękała się bowiem, że królewskie zastępy ogarnie

strach i w ten sposób zaprzepaszczona zostanie ostatnia

szansa na ocalenie Turina.

- Wiem, że twe słowa wypływają li tylko z troski o

mnie - odrzekła władcy - ale daj mi konia i ostry nóż,

którym w razie potrzeby będę mogła sama zadać sobie

śmierć, i pozwól jechać z twoimi żołnierzami.

Zdziwiły się elfy, słysząc to żądanie, bo chociaż

żony i córki ludzi cechowała w owym czasie nie lada

odwaga, i choć długo zachowywały one siły i młodość,

pragnienie Mavwin zakrawało na szaleństwo.

W jeszcze większe zdumienie wprawiła jednak

wojowników Nienóri, która, widząc upór matki, rzekła:

- W takim razie ja także pojadę z Mavwin, bo czyż

wyprawa może być trudniejsza dla mnie, córki Úrina, niż

dla niej?

Gwendheling oświadczyła wówczas, że nigdy się na to

nie zgodzi, była bowiem wróżką i przewidywała, jak

skończyć się może walka z potworem.

Mavwin wszelako nie chciała pogodzić się z tym i

zapewne opuściłaby w gniewie zamek Tinwelinta i skryłaby

się w lesie, gdyby Nienóri nie chwyciła jej za suknię i

nie zatrzymała. Po długich namowach żona Úrina zgodziła

się w końcu na to, by obie z córką towarzyszyły wysłanemu

przez króla potężnemu zastępowi elfów tylko do granic

królestwa, gdzie mieszkała bestia, i tam pozostały, z

daleka przyglądając się walce ze smokiem. Elfy zapewniły

ją, że jest tam odpowiednie wzniesienie, z wierzchołka

którego potajemnie można obserwować siedzibę potwora, co

same często czyniły.

W końcu wojownicy, wziąwszy ze sobą najlepsze konie,

wyruszyli w drogę. Choć leśne elfy posiadały niewiele

rumaków, także dla Mavwin i Nienóri znalazły się

wierzchowce. Obie kobiety jechały na czele kawalkady,

budząc powszechny podziw swą dzielnością, choć one same

nie widziały w tym nic nadzwyczajnego. Całe plemię Úrina -

zarówno chłopcy jak i dziewczęta - potrafiło od

najmłodszych lat jeździć konno, nic więc dziwnego, że

nauczyła się tego także wychowana wśród tego ludu Nienóri.

Po wielu dniach podróży wędrowcy znaleźli się w

miejscu, które było niegdyś piękną krainą, teraz jednakże

przemieniło się w jałową pustynię. Przecinała je rwąca

rzeka, a jej koryto wieńczyła z jednej strony porośnięta

drzewami wysoka skarpa. Na drugim brzegu rozciągała się

rozległa żyzna równina, zaś tuż za skarpą wznosiły się

potężne wzgórza. Aż po odległe jaskinie Rodothlimów

ciągnęła się natomiast spustoszona ziemia, pełna zwalonych

lub uschniętych drzew, czarnych wrzosowisk i wielkich

szczelin, wyżłobionych przez czołgającego się potwora.

Wiele smoków, mniej lub bardziej potężnych, wypuścił

na wolność Melko, zaś nawet najmniejsze z nich znacznie

przewyższały wielkością ówczesnych ludzi. Miały one

podobne wężom i żmijom zimne ciała, a niektóre posiadały

nawet skrzydła, szumiące głośno podczas lotu.

Najpotężniejsze potwory nie miały jednak skrzydeł: były

ciężkie, powolne i zionęły ogniem. Iskry tryskały nawet

spomiędzy łusek ich pancerza. Były to smoki zachłanne i

żarłoczne, mające umiejętność czynienia największego zła.

Do takich właśnie należał Foalóke, który wszystkie

miejsca, gdzie się pojawiał, obracał w jałową pustynię. Od

czasu wymordowania Rodothlimów zrobił się jeszcze

potężniejszy i zgromadził jeszcze większe skarby. Stało

się tak za sprawą zniewolonych przez bestię ludzi, elfów,

a nawet orków, którzy przynosili mu jedzenie oraz oddawali

zdobyte łupy.

Wojownicy, mimo że ze zgrozą patrzyli na to miejsce,

jęli, nie tracąc czasu, przygotowywać się do bitwy.

Pociągnąwszy losy, wybrali też jednego, by ten udał się z

Nienóri i Mavwin na wzniesienie, skąd kobiety obserwować

miały walkę. Leżało ono poza granicami spustoszonych ziem i

porośnięte było drzewami, zaś na jego szczyt wiodły ukryte w

gęstwinie ścieżki. Kiedy ta trójka zdążała ku wzniesieniu,

reszta wojowników zakradła się do jaskiń, by pozostawić tam

spocone ze strachu konie. Chwilę potem ze swej nory wypełzł

Foalóke. Tak jak miał to we zwyczaju, zsunął się ze skarpy

ku strumieniowi i położył w poprzek jego koryta. Wokół

natychmiast rozniósł się potworny smród, a z ziemi powstała

gęsta mgła, która sprawiła, że wojownicy stracili się

nawzajem z oczu. Oszołomieni odorem, poczęli się nawoływać,

zdradzając przed bestią swą obecność. Słysząc ich krzyki,

smok zaśmiał się głośno, a śmiech jego był dźwiękiem tak

straszliwym, że zagubione we mgle elfy rzuciły się do

ucieczki. Jeszcze większa panika ogarnęła je zaś w chwili,

kiedy okazało się, że nie mogą znaleźć swoich koni.

Usłyszawszy z daleka krzyki i widząc unoszącą się

znad rzeki mgłę, Nienóri powróciła wraz z matką do

miejsca, gdzie pożegnały się z wojownikami, i tam, zdjęte

wielkim niepokojem, czekały na rozstrzygnięcie walki.

Niespodziewanie jednak wzgórze, na którym stały, spowiła gęsta

mgła i w tym samym momencie przemknął obok nich tabun

oszalałych ze strachu koni. Gnane lękiem, przegalopowały

przez wzgórze, tratując kopytami strzegącego kobiet elfa,

który próbował pochwycić za uzdę jedno ze zwierząt. Ku

przerażeniu Mavwin i Nienóri żaden wierzchowiec nie niósł

na grzbiecie wojownika. Wkrótce rumaki zniknęły w gęstym

lesie, kobiety zaś pozostały na wzgórzu samotne i

bezradne. Znalazły się zaiste w wielkim niebezpieczeństwie

i długo błądziły we mgle, nie wiedząc, gdzie są, ani nie

napotykając żadnego rycerza. Przez pewien czas słyszały

tylko w oddali zduszone okrzyki strachu, potem zaś

wszystko umilkło. Przytuliły się do siebie, nie mając

pojęcia, w którą stronę powinny pójść, kiedy nagle nad ich

głowami zaświeciło słońce, a w sercach na nowo rozbłysła

nadzieja. Wkrótce opary rozwiały się i powietrze na powrót

stało się przejrzyste. Dopiero wtedy kobiety ujrzały, że

znajdują się nie opodal rzeki, nad którą wciąż unosiła się

para, jakby jej wody wrzały. Matka i córka spostrzegły też

leżącego w poprzek koryta i spoglądającego na nie potwora.

Smok nie przemówił ni słowem, ani się nie poruszył,

ale patrzył na Mavwin i Nienóri tak długo, aż obie

poczuły, że nogi uginają się pod nimi, a umysły zaćmiewają.

Ostatnim wysiłkiem woli Nienóri wyzwoliła się na

chwilę spod jego wpływu.

- Czegokolwiek chcesz od nas, wężu Melka, powiedz nam

o tym prędko, wiedz bowiem, że nie przybyłyśmy tu ani dla

ciebie, ani dla twego złota. Szukamy jedynie Turina, który

tu niegdyś mieszkał.

- Kłamiesz! - ryknął potwór głosem tak potężnym, że

zatrzęsła się ziemia. - Z radością powitałybyście moją

śmierć i z przyjemnością ta banda tchórzy, która teraz

błąka się po lesie, rzuciłaby się na mnie, żeby mnie

zabić. Głupcy, kłamcy i tchórze! Jak mogliście myśleć, że

uda wam się uśmiercić Glorunda Foalók(go, który - zanim

jeszcze jego potęga wzrosła - zabił całe zastępy

Rodothlimów wraz z ich władcą Orodrethem.

- Jednakże Turin uniknął śmierci i wciąż znajduje się

w twojej niewoli - powiedziała dziewczyna, choć nie miała

nadziei na to, że jej brat żyje.

- Znam imiona wszystkich, którzy mieszkali w tych

podziemiach, zanim objąłem nad nimi władzę, i powiadam ci,

że nikt o takim imieniu nie odszedł stąd żywy.

W ten sposób nawet dumne oświadczenie Turina obróciło

się przeciw niemu, smoki uwielbiały bowiem w ten sposób

bawić się słowami.

- A więc mój syn został zabity w tym strasznym

miejscu - rzekła Mavwin.

- Tu właśnie imię Turina na zawsze zniknęło z

powierzchni ziemi - potwierdził smok - ale nie płacz,

kobieto, było to bowiem imię tchórza, który zdradził

swoich przyjaciół!

- Zamilknij, wstrętna bestio! - krzyknęła Mavwin. -

Zapłacisz jeszcze za to, że lżysz zmarłego, zabójco mego

syna!

- W twoich słowach powinno być mniej dumy - odrzekł

potwór - jeśli obie z córką chcecie uniknąć tortur.

- O przeklęty! - zawołała władczyni. - Nie boję się

ciebie! Zadaj mi swe tortury, weź mnie w niewolę! Ja sama

pragnę śmierci! Pozwól jednakże mej córce, Nienóri,

powrócić do ludzkich siedzib. Przybyła tu tylko ze względu

na mnie, nie wiedząc nic o celu naszej podróży.

- Nie próbuj mnie oszukać, kobieto - zadrwił smok. -

Prędzej zatrzymałbym twoją córkę, ciebie zaś zabił lub

odesłał tam, skąd przyszłaś, ale tak się składa, że nie

potrzebuję żadnej z was. - Mówiąc te słowa otworzył

szeroko swoje złe oczy. Mavwin i Nienóri zadrżały pod tym

spojrzeniem i w tej samej chwili ich umysły osłabły.

Miały wrażenie, że czołgają się bezkresnym, ciemnym

tunelem, nie mogąc odnaleźć się nawzajem, a na ich wołanie

odpowiada tylko słabe echo.

Po pewnym czasie - choć sama nie wiedziała jak długim

- Nienóri uświadomiła sobie, że nie znajduje się już nad

rzeką, w spustoszonej przez Foalókego krainie, lecz w

gęstym lesie. Zapadał właśnie zmierzch, ona zaś czuła się

tak, jakby zbudziła się z koszmarnego snu, którego wszakże

w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć. Mimo to nie

opuszczał jej strach. Długi czas błąkała się wśród drzew,

tylko dzięki czarom ocalając życie, cierpiała bowiem

straszliwy głód i pragnienie. Na szczęście było lato,

inaczej zamarzłaby na śmierć w podartej szacie i

zniszczonych, dziurawych trzewikach. Często płakała

znużona, nie wiedząc, w którą stronę się udać.

Pewnego dnia ujrzała na polanie leśnej gromadę istot,

które wydały jej się ludźmi. Wycieńczona głodem podeszła

bliżej, żeby im się przyjrzeć i dopiero wtedy spostrzegła,

że byli to członkowie groźnego i niegodziwego plemienia,

żyjącego w tutejszych lasach. Wszyscy mieli złe twarze, zaś

ich śmiech brzmiał jak pocieranie kamieniem o metal.

Uzbrojeni byli w zakrzywione miecze i rogowe łuki.

Dziewczynę zdjął na ten widok paniczny lęk, choć nie miała

pojęcia, że obserwuje właśnie orków, bowiem nigdy wcześniej

nie widziała żadnej istoty należącej do tego złego rodu.

Przerażona rzuciła się do ucieczki, spostrzeżono ją jednak i

jeden z wojowników posłał za nią strzałę, która utkwiła w

pniu drzewa tuż obok jej głowy. Inni, widząc, że uciekającą

istotą jest młoda i piękna dziewczyna, krzycząc i wyjąc

rzucili się w pogoń. Nienóri biegła tak szybko, na ile tylko

pozwalały jej gęsto rosnące drzewa, wkrótce wszelako opadła

z sił. Pościg był tuż za nią i wydawało się, że nic już nie

uchroni jej przed straszliwą niewolą, kiedy nagle, jakby w

odpowiedzi na jej rozpaczliwy krzyk, pojawił się obrońca.

Jego czarne, posiwiałe włosy były w nieładzie, zaś na

bladej twarzy odcisnął swe piętno wielki smutek. W dłoni

dzierżył miecz o czarnym ostrzu. Bez chwili wahania

nieznajomy wojownik - niewiele robiąc sobie ze

świszczących w powietrzu strzał - zaatakował orków,

zabijając pięciu z nich, a resztę zmuszając do ucieczki.

Nienóri łkając usiadła na kamieniu. Strach i znużenie

na moment odebrały jej głos. Wybawca stał przez ten czas

obok, ze zdumieniem patrząc na tę piękną dziewczynę, która

samotnie błąkała się po lesie.

- Skąd przychodzisz, miła panno? - zapytał w końcu. -

Jak ci na imię?

- Nie wiem - szepnęła w odpowiedzi Nienóri. - Mam

wrażenie, że znajduję się bardzo daleko od mojego domu i

ludu, i że spotkało mnie wiele złych rzeczy, ale jakieś

chmury przesłaniają mi pamięć tak, że nie mam pojęcia,

skąd się tu wzięłam ani dokąd podążam. - Mówiąc to, na

nowo zalała się łzami.

- W takim razie nazwę cię Níniel, małą panną we łzach

- rzekł nieznajomy.

- Nie, ja nie nazywam się Níniel! - zawołała

dziewczyna, unosząc twarz i patrząc nań ze zdumieniem.

Niczego więcej nie zdołała sobie jednak przypomnieć. - A

ty, kimże jesteś, leśny wojowniku? - zapytała przez łzy.

- Nazywam się Turambar i nie mam domu, ni krewnych,

ani nawet przeszłości, o której mógłbym myśleć - odrzekł

mężczyzna. - Jestem wiecznym wędrowcem.

Kiedy podawał swe imię, w Nienóri znowu odezwało się

jakieś zamglone wspomnienie.

- Otrzyj łzy, Níniel - powiedział po chwili Turambar

- jesteś już bowiem bezpieczna. Zamieszkasz wraz ze mną

wśród niewielkiego, leśnego plemienia, mającego śliczną

siedzibę na polanie wśród drzew. Nasze domostwo znajduje

się wprawdzie daleko stąd, ale szczęśliwie dziś właśnie

wybraliśmy się na polowanie. Ponadto chcieliśmy stoczyć

kilka potyczek z orkami, staramy się bowiem trzymać te złe

istoty z dala od naszej kryjówki.

Nie mając innego wyboru, Níniel (bo tak zawsze już

zwracał się do niej Turambar, a i ona nauczyła się wkrótce

nazywać siebie tym imieniem) udała się z wojownikiem do

jego towarzyszy. Odnalazłszy ich, rycerz posadził ją przed

sobą na koniu i cała gromada pośpiesznie opuściła tę

nawiedzaną przez orków krainę.

Kiedy Turambar zakończył swą potyczkę ze sługami

Melka, było już południe, mimo to zdążyli ujechać szmat

drogi, nim wczesnym wieczorem powtórnie zatrzymali się na

popas. Słońce chyliło się już ku zachodowi i Níniel miała

wrażenie, że w lesie zrobiło się jaśniej i nie jest on już

tak gęsty jak poprzednio. Zniknęło także wrażenie, że wokół

czai się zło. Wkrótce rozbito na polanie obóz, oświetlony

przebijającym się przez korony drzew blaskiem gwiazd.

Otulona licznymi derkami, które miały chronić ją przed

chłodem, Níniel ułożyła się do snu. Od dawna już nie spała

tak spokojnie jak owej nocy, kiedy lekki wietrzyk muskał

jej twarz. W tym czasie Turambar z przejęciem opowiadał

towarzyszom o spotkaniu z dziewczyną i zastanawiał się,

skąd wzięła się ona wśród kniei i kto rzucił na nią ów

czar niepamięci.

Ich podróż trwała jeszcze wiele dni, aż w końcu, znużeni,

stanęli pewnego południa nad brzegiem leśnego strumienia.

Posuwając się z jego biegiem, wkrótce dotarli do miejsca,

gdzie mogli się przeprawić na drugi brzeg. Był to płytki

bród, ze skałami wystającymi nad powierzchnię wody, choć tuż

obok potok tworzył potężny, wpadający do niewielkiego

jeziorka wodospad.

- Jesteśmy już blisko domu - powiedział Turambar,

wskazując to miejsce. - Przed nami wodospad i Srebrna

Czara.

Níniel nie popatrzyła jednak na spływającą wodę, nie

wiadomo czemu zdjął ją bowiem nagły lęk. Wkrótce znaleźli

się na stoku wzgórza, gdzie rosło zaledwie kilka drzew -

między innymi stary dąb o potężnym pniu. U jego stóp

ścieliła się miękka trawa, rozległa polana wykarczowana

została bowiem już wiele lat temu. Pośrodku stało tu kilka

dostatnich, drewnianych domów, otoczonych ogrodami i sadami.

Jeden z budynków zdobiły dziwne, prymitywne rzeźby oraz

klomby kwitnących kwiatów i to właśnie ku niemu poprowadził

gościa Turambar.

- Oto moja siedziba - powiedział. - Chciałem, żebyś w

niej zamieszkała, pomyślałem jednak, że będziesz się

czuła samotna. W sąsiedztwie jest wszelako sporo domostw,

gdzie żyją kobiety i dziewczyny, tak że na pewno

znajdziemy miejsce, gdzie będzie ci lepiej.

Tak oto Nienóri pozostała wśród mieszkańców lasu

znajdując gościnę w domu Bethosa, potężnie zbudowanego

mężczyzny, który w czasie Bitwy Nieprzeliczonych Łez był

jeszcze małym chłopcem i dzięki temu ocalił życie. Jego żoną

była panna z rodu Noldolian, jak powiadają legendy, bardzo

piękna, podobnie jak piękni byli jego synowie i córki - z

wyjątkiem najstarszego, Tamara Kulawego.

Z biegiem czasu Turambar gorąco pokochał Níniel,

podobnie jak pokochał ją cały leśny lud, tak słodką bowiem

i miłą miała naturę. Gdzieś w głębi duszy stale jednak

czuła dziwny smutek - zachowywała się tak, jakby

wiedziała, że lada moment odnajdzie to, co zgubiła.

- Oby Valarowie - modlił się leśny lud - zdjęli z

Níniel zaklęcie, w którego mocy się znajduje.

Mimo to dziewczyna była szczęśliwa, mieszkając w domu

Bethosa, a że z każdym dniem stawała się piękniejsza,

wkrótce Tamar Kulawy zapłonął ku niej gorącą, nie

odwzajemnioną miłością.

Zaś w życiu Turambara na nowo zagościła radość, a

gorycz zmalała, odsunięta w niepamięć przez wypełniającą

serce miłość. Miał nadzieję, że na zawsze uwolnił się od

prześladującego go fatum i zamierzał w spokoju, otoczony

dziećmi, dożyć starości w leśnej chacie. Pragnął bowiem

poślubić Níniel, ona jednak, mając go za gwałtownego,

dzikiego człowieka, starała się unikać spotkań. Nie dawała

mu przy tym żadnej opowiedzi, w głębi serca czując, iż

żywi doń głęboką miłość. Lękała się o niego, gdy się

oddalał, i cieszyła się widząc, że jest w pobliżu.

Obyczajem leśnego ludu było posłuszeństwo wobec

wodza, którego wojownicy sami wybierali spośród

najdzielniejszych ze swego grona. Dzierżył on władzę

aż do chwili, kiedy z własnej woli zapragnął ją oddać -

chyba że zachorował, zestarzał się lub został zabity. W

owym czasie wodzem plemienia był Bethos. Niestety, wkrótce

poniósł on śmierć w walce - mimo podeszłego wieku często

bowiem opuszczał wraz z wojownikami swoją ziemię,

wyruszając ku obcym, niebezpiecznym krainom. Trzeba było

tedy wybrać nowego przywódcę i po namyśle uczyniono nim

Turambara. Wiedziano, że pochodzi on z wielkiego rodu i

jest synem Úrina, a ponadto zyskał sobie wielkie uznanie

śmiałym buntem przeciwko Melkowi. Mimo młodego wieku

dzięki swym czynom - dalekim wędrówkom i życiu wśród elfów

- zdobył znaczny autorytet i uchodził za mędrca.

Widząc miłość wodza do Níniel i sądząc, że dziewczyna

także odwzajemnia jego uczucie, członkowie plemienia

oczekiwali rychłego ślubu, nie było bowiem powodu, żeby z

tym zwlekać. Wkrótce Níniel zgodziła się zostać żoną

Turambara. Wyprawiono im huczne wesele i Níniel, jako

władczyni leśnego ludu, przeniosła się do domu męża.

Wielkie było szczęście obojga, choć serce kobiety

zamierało czasem z trwogi, jakby nawiedzało ją jakieś złe

przeczucie. Turambar śmiał się jednak z jej obaw.

- Jak to dobrze, że zmieniłem imię - powtarzał sobie. -

Dzięki temu pokonałem okowy przeznaczenia!

Przeszłość pozostała za nim i nawet z Níniel rzadko

rozmawiał o minionych wydarzeniach. Czasem wspominał tylko

ojca, matkę i nieznaną siostrę, co jakoś zawsze wprawiało

jego żonę w przygnębienie. Nigdy jednak nic nie mówił

o swej ucieczce z zamku Tinwelinta, o śmierci Belega i

powrocie do Hisilóme, zaś wspomnienie o Failivrin kryło

się gdzieś zapomniane na dnie jego serca.

Níniel wciąż nie potrafiła powiedzieć mu nic o swojej

przeszłości - ilekroć o nią wypytywał, twarz żony

przyoblekał smutek, jakby przypominał jej o jakimś koszmarnym

śnie. W gruncie rzeczy Turambar nie przywiązywał jednak

wagi do tego, skąd się wywodziła i kim była niegdyś jego

ukochana.

Spokojnie płynęło teraz ich życie, nie wiedzieli

wszelako, że Tamar Kulawy wędrował po lasach, wyrzekając,

jak zły i niesprawiedliwy jest świat. Wciąż gorąco kochał

Níniel i w żaden sposób nie potrafił zapomnieć o swojej

miłości. W owym zaś czasie Foalóke urósł w siłę i,

podporządkowawszy sobie liczne zastępy Noldolian i orków,

rozmyślał nad rozszerzeniem swojej władzy. W tamtych

czasach jemu podobne bestie panowały w wielu miejscach

ziemi, zgodnie z wolą Melka rządząc swymi straszliwymi

królestwami. Wojownicy Glorunda nękali tedy ciągle elfy

Tinwelinta, a w końcu dotarli także do lasów i polan,

które tak bardzo ukochał lud Turambara.

Leśne plemię nie uciekło jednak ze swej krainy, lecz

odważnie rozprawiło się z wrogami. Gniew wielki ogarnął

Glorunda, kiedy przyniesiono mu wieści o mieszkających

daleko nad rzeką dzielnych ludziach, których jego zastępy

nie zdołały podbić. Podobno mimo całej posiadanej przezeń

wiedzy o złych czarach nie miał pojęcia, gdzie zniknęli

Turambar i Nienóri. Wydawało się, że na tę krótką chwilę

szczęście uśmiechnęło się do syna Úrina. Jego lud rósł w

siłę i bogacił się, przybywało doń też wielu uciekinierów

z najdalszych zakątków Hisilóme. Coraz więcej drogocennych

przedmiotów spoczywało w jego skarbcu, zaś wszystkie bitwy

kończyły się jego zwycięstwem. Turambar i Níniel żyli

teraz jak król i królowa, a na leśnych polanach

rozbrzmiewały radosne pieśni. Wkrótce też władczyni

poczęła dziecko.

O tym wszystkim szpiedzy Foalókego donieśli swemu

panu, smok zaś zapałał straszliwym gniewem. Słowa o

kosztownościach tak rozpaliły jego chciwość, że wezwał

straże, którymi dowodził krasnolud M(m, i powierzywszy

ich opiece swe domostwo oraz skarby, opuścił legowisko i

ruszył poprzez strumienie do lasu. Wieść o jego wyprawie

szybko dotarła do Turambara, on jednak nie przejął się

tym, bowiem jaskinię potwora dzieliła od siedziby leśnych

ludzi wielka odległość. W Níniel jednak serce zamierało z

niepokoju, choć sama nie wiedziała, czemu ogarnęło ją

takie przerażenie. Rzadko się teraz uśmiechała, co nie

uszło uwagi jej męża i wielce go zasmuciło.

Foalóke podążał zaś przez knieje, przemierzając

skryte w leśnej gęstwinie ścieżki, aż pewnego dnia zastęp

leśnych ludzi natknął się na niego przypadkiem, kiedy

potwór spał wśród powalonych drzew. Kilku rycerzy

oszołomił dym buchający z nozdrzy smoka i potwór ich

zabił, ale dwóm udało się uciec i czym prędzej zanieśli

swemu panu wieść o przybyciu bestii do granic ich

królestwa. Przekazawszy tę nowinę, zemdleni padli u stóp

Turambara.

Smok spoczął w głębokiej dolinie, nie opodal której

wznosiło się niewielkie wzgórze. Choć górowało ono nad

lasami, samo było całkiem łyse. Z tego miejsca Foalóke

mógł obserwować krainę, zniszczoną już jego przejściem.

Widział stamtąd także strumień, dzielący go od

siedzib leśnego plemienia. Płynął on bardzo blisko

wzniesienia, na którym ulokował się Foalóke. Był to wąski

potok, którego brzegi porastał gęsty las. Turambar

zamierzał wybrać spośród swych zastępów najdzielniejszych

wojowników i przekonać się, czy przy ich pomocy zdoła

podkraść się niepostrzeżenie do bestii i pokonać ją z

zaskoczenia, w tym tylko widział nadzieję

na zabicie Foalókego. Nie chciał, by ta

drużyna była zbyt liczna - reszta żołnierzy miała pilnować

ich siedziby na wypadek, gdyby w ślad za swym władcą

przybyły tu także bandy orków. Te obawy okazały się jednak

płonne, jako że Foalóke - ufny swej wszechpotężnej mocy -

wybrał się na tę wyprawę zupełnie sam.

Kiedy Turambar gotował się do drogi, Níniel zaczęła

go błagać, by zabrał ją ze sobą. Zgodził się na to, kochał

ją bowiem wielce i myślał, że jeśli polegnie w walce z

bestią, nikt z jego ludzi nie będzie już bezpieczny,

lepiej zatem, by ukochana zginęła od razu z rąk męża czy

któregoś z jego wojowników, niż miałaby cierpieć męki w

niewoli potwora.

Turambar i Níniel, bo pod takimi imionami znał ich

leśny lud, wyruszyli tedy na czele doborowego zastępu

rycerzy ku pagórkowi, gdzie spoczywał smok. Dzielił ich od

tego miejsca zaledwie dzień drogi. Za nimi zaś, wbrew

radom i rozkazom wodza, wyruszył tłumnie leśny lud - w

gromadzie tej nie zabrakło nawet kobiet i dzieci.

Niektórych pchała tam nieprzeparta ciekawość, chcieli

bowiem zobaczyć, jak wyglądać będzie wielka walka,

pozostali wybrali się tylko dlatego, że szli tam inni, nie

zastanawiając się nad tym, co robią, ani nie wyobrażając

sobie, co takiego ujrzą. Wędrowali w niezbyt wielkiej

odległości za zastępem Turambara, wojownicy bowiem

posuwali się naprzód bardzo powoli i ostrożnie. Jadąc u

boku męża, Níniel wydawała się weselsza niż kiedykolwiek,

co napawało otuchą serca wojowników. Gdy jednak zbliżyli

się do pagórka, na nowo ogarnęło ją przygnębienie, choć

miejsce, do którego przybyli, okazało się nadzwyczaj

piękne.

Głębokim wąwozem płynął tu ten sam głęboki strumień,

który w dalszym swym biegu wił się nie opodal legowiska

smoka. Jego chłodne, spływające z gór wody przecinały

ziemie zamieszkałe przez leśny lud i wielkim wodospadem

spływały ku łąkom, gdzie wśród traw sterczały wypolerowane

przez wodę szare kamienie. W tym właśnie miejscu

znajdowało się jeziorko, nazywane Srebrną Czarą. Mijając

je, Turambar, po raz pierwszy, odkąd ocalił Níniel,

zatęsknił za domem. Wodospad huczał melodyjnie,

rozpryskując srebrną pianę i żłobiąc w skale coraz głębszą

nieckę. Wokół rosły drzewa i krzewy, które nie zasłaniały

jednak słońca, zaś u szczytu wodospadu rozciągała się

otwarta polana, gdzie wśród zielonej trawy kwitły kępy

kwiecia. Było to ulubione miejsce wojowników Turambara.

Tu niespodziewanie Níniel wybuchnęła płaczem,

błagając Turambara, by nie kusił losu, lecz uciekł wraz z

nią i swym ludem do jakichś odległych krain.

- Ani ja, ani ty, ukochana Níniel, nie umrzemy

dzisiaj - odrzekł na to jej mąż, sam nie wiedząc, jak

prorocze są to słowa - a jutro też nie dosięgnie nas zło

smoka ani miecze wrogów.

Níniel uspokoiła się i otarła łzy. Odpocząwszy nieco,

poczęli wspinać się na zbocze góry. Z jej szczytu widać

było szeroki pas powalonych drzew i zrytej ziemi,

czarnej i spalonej. Po obu stronach owego pasa knieja

pozostała jednak nietknięta i tylko w oddali, nad brzegiem

wąwozu, którym płynęła rzeka, unosiła się cienka strużka

czarnego dymu.

- To tam leży bestia - orzekli wojownicy.

Na szczycie wzgórza odbyto długą naradę, rycerze

obawiali się bowiem otwarcie zaatakować smoka,

niezależnie od tego, czy bestia spałaby wówczas, czy nie.

Widząc ich przerażenie, Turambar udzielił im pewnej rady,

którą skwapliwie przyjęto.

- Prawdę rzekliście, myśliwi z lasu - powiedział - iż

ani w dzień, ani w nocy ludzie nie zdołają zaskoczyć tego

sługi Melka, ponieważ zaś spustoszył on ziemię wokół swego

legowiska, nikomu też nie uda się podejść doń

niepostrzeżenie. Postanowiłem więc, że wraz z tymi, którzy

znajdą na to w sercu dość odwagi, podkradnę się między

skałami do stóp wodospadu i tam, korytem strumienia,

dotrę jak najbliżej smoka. Trzeba będzie wspiąć

się na zbocze wąwozu i poczekać, jestem bowiem pewien, że

Foalóke nie pozostanie długo w tym miejscu, lecz wyruszy

ku naszym siedzibom. A wtedy będzie musiał albo

przekroczyć ów głęboki strumień, albo nadłożyć sporo

drogi, ponieważ z powodu swego ogromu nie zdoła podążać wąwozem.

Zapewne zechce przedostać się na drugi brzeg - dla

wielkiego Foalókego ze złotych jaskiń ów wąwóz jest

przecież niczym więcej jak tylko głębokim rowem z płynącą

na dnie wodą. Gdyby jednak podążył innym szlakiem, kilku z

was będzie musiało zwabić go z powrotem do strumienia, tak

abyśmy my, ukryci na jego brzegu, mogli zaatakować bestię

z dołu. Wiedzcie też, że pancerz owego straszliwego

potwora jest na brzuchu bardzo słaby.

Natychmiast z szeregów wystąpiło sześciu rycerzy,

gotowych podążyć razem z Turambarem. Widząc to, wódz rzekł

drwiąco, iż spodziewał się, że ma w swym zastępie więcej

niż sześciu dzielnych ludzi, nie pozwolił już jednak

przyłączyć się do siebie nikomu z tych, co zawstydzeni

jego słowy także wystąpili z szeregu. Uznał bowiem, że

lepiej mieć przy sobie sześciu naprawdę nieulękłych

wojowników niż większy zastęp tych, co nie są pewni swojej

odwagi.

Późnym popołudniem Turambar ucałował Níniel na

pożegnanie. Serce kobiety ścisnęło się z żalu i obawy,

kiedy spoglądała jak jej mąż, wraz z sześcioma

towarzyszami, podąża ku Srebrnej Czarze i wspina się na

zbocze wzgórza ponad wodospadem. Kiedy zniknęli jej z

oczu, gorzkimi słowy poczęła czynić wyrzuty tym, którym

zabrakło odwagi, oni zaś milczeli zawstydzeni, odwracając

wzrok ku legowisku smoka. Níniel usiadła nad wodą i

patrzyła przed siebie, choć jednak umierała z niepokoju,

nie płakała.

Nie było obok niej nikogo prócz Tamara. Wbrew

rozkazom podążył on w ślad za drużyną wodza, którego żonę

pokochał od pierwszej chwili, gdy ujrzał ją w domu Bethosa

i, zanim poślubiła Turambara, marzył o tym, by ją zdobyć.

Tamar był od urodzenia kaleką, jednak dzięki szlachetności

i mądrości zdołał zdobyć sobie szacunek nawet w plemieniu,

gdzie siła stanowiła dla mężczyzny największy powód do

dumy. Kaleka dzierżył teraz miecz i choć inni kpili zeń,

był szczęśliwy, mogąc strzec Níniel, mimo że ona sama nie

zwracała nań uwagi.

Tymczasem Turambar, przekroczywszy z wielkim trudem

skaliste koryto rzeki, dotarł tam, gdzie zamierzał, i z

wielkim wysiłkiem począł wspinać się na zbocze wąwozu. Tuż

nad jego krawędzią leżały powalone drzewa, nie opodal zaś

słychać było chrapliwy oddech bestii. Na ten dźwięk

niektórych z jego towarzyszy ogarnął strach.

Zapadła już noc i tylko tam, gdzie spoczywała bestia,

pojawiały się dziwne błyski. Przy każdym ruchu potwora

powietrze wypełniał też głośny świst i kiedy nastał

ranek, Turambar spostrzegł, że u jego boku pozostało

zaledwie trzech wojowników. Począł przeklinać tchórzostwo

tych, co go opuścili, historia wszakże milczy o tym, co

stało się z owymi zdrajcami.

Jak przewidywał dzielny wódz, smok opuścił legowisko

i, doczołgawszy się wolno do krawędzi strumienia, nie

ruszył jego korytem, lecz szukać począł miejsca, gdzie

mógłby ponad nim przejść i podążyć ku domostwom leśnego

ludu. Przerażająca była to wędrówka, ziemia drżała bowiem

pod ciężarem jego ciała, aż towarzysze Turambara

lękali się, że wznoszące się nad ich głowami drzewa,

których listowie szumiało, poruszane oddechem potwora,

zostaną wyrwane z korzeniami i runą wprost w wody potoku.

Jednak dzięki osłonie, jaką stanowiło zbocze wąwozu,

żadnemu z wojowników Turambara nic się nie stało.

W końcu smok dotarł nad krawędź parowu. Na widok jego

przerażającej głowy i rozdziawionej paszczy, które widzieli

teraz jak na dłoni, rycerzy ogarnął lęk. Bali się także, że

zostaną zauważeni, okazało się bowiem, że Foalóke nie

zamierzał przeprawiać się ponad strumieniem w najwęższym i

najpłytszym jego miejscu (gdzie Turambar postanowił zastawić

pułapkę), lecz udał się nieco niżej. Wojownicy czym prędzej

podążyli jego śladem. Kiedy jednak na powrót znaleźli się w

pobliżu potwora, buchał odeń tak straszliwy żar i smród, że

tym razem towarzyszom Turambara nie starczyło odwagi, by

wspiąć się na zbocze wąwozu. Rozgniewany wódz bliski był już

zwrócenia przeciw nim ostrza swego miecza, gdy w popłochu

rzucili się do ucieczki. Musiał więc sam pokonać skalną

ścianę. Oszołomiony odorem i gorącem, chwytając się

krzewów, zdołał podejść niepostrzeżenie do bestii. Wówczas,

poczekawszy, aż Foalóke odsłoni nie chronione łuską

podbrzusze, uniósł Gurtholfina i z całej siły, aż po

rękojeść, wbił czarne, magiczne ostrze Rodothlimów w ciało

smoka. Śmiertelny skowyt targnął lasem, a wszyscy, którzy go

posłyszeli, zamarli z przerażenia.

Potwór upadł, wijąc się z bólu i powalając przy tym

rosnące w pobliżu drzewa. Kiedy dosięgnął go cios Turambara,

znajdował się już niemal na drugim brzegu, leżał więc teraz

na zboczu wąwozu, bijąc w ziemię ogonem i rycząc tak

straszliwie, że nawet najodważniejsi ludzie pobledli, gotowi

rzucić się do ucieczki. Czekające w oddali plemię sądziło,

że słyszy odgłosy bitwy, jaka rozgorzała między siedmioma

wojownikami: Turambarem i jego towarzyszami. Niewielką też

mieli nadzieję zobaczyć jeszcze kiedykolwiek swych

pobratymców żywych. Także serce Níniel zamarło na dźwięk

tego głosu, zaś trzej tchórze, którzy opuścili wodza i teraz

z oddali przyglądali się jego poczynaniom, w popłochu

uciekli z powrotem do wodospadu. Turambar tymczasem,

wyczerpany, blady i drżący, przywarł do zbocza wąwozu.

W końcu przerażające wycie ucichło i w powietrze

wzbił się ogromny słup dymu. Glorund umierał. Wtedy to

Turambar wyszedł śmiało ze swego ukrycia, aby wyciągnąć z

ciała bestii swój miecz - nie zdołał wyjąć go od razu, a

cenił Gurtholfina bardziej niż jakąkolwiek inną broń. Smok

leżał na boku, ze sterczącym z brzucha żelazem, i kiedy

wojownik zbliżył się do niego, jeszcze oddychał.

Mimo to Turambar, wsparłszy się stopą o cielsko

bestii, szarpnął z całej siły za rękojeść Gurtholfina i

wyciągnął go z wnętrzności smoka.

- Znowu się spotykamy, Glorundzie - powiedział z

triumfem. - Ty i ja, Turambar, którego niegdyś zwano

odważnym.

Ledwie jednak wypowiedział te słowa, z rany trysnęła

mu na rękę trująca krew potwora. Palący ból sprawił, że

Turambar krzyknął. Wtenczas umierający Foalóke otworzył

oczy i popatrzył na prześladowcę. Pod wpływem jego wzroku

rycerz padł zemdlony, wypuszczając z ręki magiczny miecz.

Cały dzień upłynął, a na szczyt wzgórza nie dotarły

żadne wieści z pola bitwy. Nie mogąc dłużej znieść

dręczącego ją niepokoju, Níniel podniosła się, zamierzając

opuścić polanę nad wodospadem. Tamar Kulawy zatrzymał ją

jednak.

- Co masz zamiar uczynić? - zapytał.

- Odnaleźć mego męża i umrzeć u jego boku - odrzekła

- sądzę bowiem, że spotkała go śmierć.

Choć Tamar przekonywał ją, by tego nie czyniła, nie

zdołał jej powstrzymać, i gdy tylko zapadł wieczór, piękna

władczyni podążyła przez las. Tamar natychmiast ruszył jej

śladem. Widząc to, Níniel na oślep rzuciła się biegiem

pomiędzy drzewa, drąc ubranie i kalecząc twarz o wystające

gałęzie, miała bowiem nadzieję, że kulawemu rycerzowi nie

uda się jej dogonić. Las ogarnęła noc i choć wokół

panowała cisza, Tamar umierał z niepokoju, że coś złego

może przytrafić się jego ukochanej. Przeklinając własną

słabość, z goryczą w sercu, tak szybko, jak tylko mógł,

podążał śladem dziewczyny. Straciwszy ją z oczu,

przypadkiem zbłądził w tę część lasu, gdzie potwór

rozegrał ostatnią w swym życiu bitwę. Tamar nie wiedział o

tym, co się stało, choć inni członkowie plemienia

obserwowali całe zdarzenie ze wzgórza. Na szczęście,

wędrując często po terenach leżących z dala od

jego wioski, poznał tę okolicę i wkrótce trafił na skraj

ziemi zrytej i spustoszonej przez wijącego się w agonii

Foalókego. Ukryty w gęstych chaszczach obejrzał w jasnym

świetle księżyca to miejsce i domyślił się przebiegu

walki.

Níniel, która znalazła się tu zaledwie chwilę

wcześniej, wiedziona miłością wyszła z lasu bez lęku i

znalazła Turambara, który zemdlony, leżał z uschniętą ręką

obok swego miecza. Nie zwracając uwagi na spoczywającą

obok olbrzymią bestię, uklękła przy mężu i płacząc

ucałowała jego twarz. Czym prędzej wyjęła też pudełeczko z

zabraną z domu maścią i posmarowała nią rękę Turambara. Ów

lek wzięła ze sobą na wszelki wypadek, żeby leczyć rany

wojownikom.

Turambar jednak nie poruszył się ani nie obudził, gdy

go dotknęła. Níniel zalała się łzami, przekonana, że mąż

jej z pewnością nie żyje.

- O Turambarze, mój panie, zbudź się. Groźny smok

sczezł, a ja jestem obok ciebie - błagała z nadzieją.

Wszelako jej słowa obudziły nie męża, lecz umierającą

bestię. Straszliwy potwór zwrócił ku kobiecie oczy, po

czym, zamykając je już na zawsze, przemówił:

- Witaj Nienóri, córko Mavwin. Widzę, że sprawiłem ci

radość, pozwalając w końcu, po nużących poszukiwaniach,

odnaleźć twego brata. Stał się teraz wielkim wojownikiem,

który potrafi urządzać zasadzki na swoich wrogów.

Nienóri patrzyła zdumiona na potwora, póki wraz z

jego śmiercią nie prysł rzucony na nią czar i nie wróciła

jej pamięć. Wszystkie minione wydarzenia stanęły jej teraz

wyraźnie przed oczyma - pamiętała nawet to, co miało

miejsce, zanim po raz pierwszy spotkała Foalókego. Serce

zamarło jej z trwogi. Zerwała się na nogi i spojrzała na

Turambara.

- Tak więc twój los dopełnił się w końcu -

powiedziała głośno. - Dobrze, że nie żyjesz, nieszczęsny

wodzu!

Wypowiedziawszy te słowa, przepełniona rozpaczą nad

swym losem, rzuciła się do ucieczki, jak szalona biegnąc,

gdzie ją oczy poniosą.

Ze ściśniętym z żalu sercem Tamar podążył za nią,

choć bowiem nie dbał o to, co spotkało Turambara, los

Nienóri budził jego litość. Wkrótce strumień zagrodził

dziewczynie drogę, skręciła więc i ruszyła wzdłuż jego

krętego koryta, przez skalistą, pustą ziemię, aż w końcu

dotarła z powrotem na polanę ponad ryczącym wodospadem. W

tej samej chwili przez korony drzew przebiło się pierwsze

szare światło dnia.

- Dokąd to płyniecie, leśne wody? - zawołała Nienóri,

zatrzymując się nad krawędzią urwiska. - Czy weźmiecie ze

sobą Nienóri, córkę Úrina, dziecko nieszczęścia? O, białe

piany! Czy zdołacie mnie obmyć? Głębokie muszą być odmęty,

aby zmyły z mego serca pamięć tego przekleństwa. Zanieście

mnie w dal, ku falom bezgranicznego morza!

To rzekłszy, rzuciła się prosto w pieniącą się wśród

skał toń wodospadu. W tym samym momencie na niebie wzeszło

słońce, oświetlając toń huczącą jękliwie nad martwym

ciałem Nienóri.

Widząc zaś, co się stało, Tamar, któremu słoneczne

promienie wydały się nagle czarne i ponure, pognał co tchu

na szczyt wzgórza, gdzie zgromadził się cały lud. Byli tam

również trzej wojownicy, którzy, opuściwszy Turambara,

opowiadali teraz innym o tym, jak zginął smok. Właśnie

kończyli swoją historię, kiedy kaleki rycerz stanął

niespodziewanie przed zebranymi. Wyraz jego twarzy mówił sam

za siebie.

- Nasz wódz nie żyje - rozległy się wokół szepty.

- A co stało się z małą Níniel? - pytali inni.

- Posłuchaj mnie, mój ludu - krzyknął na to Tamar - a

potem powiedz, czyś słyszał kiedykolwiek o podobnej,

równie straszliwej niedoli. Smok nie żyje, ale obok jego

ciała spoczywa także martwy Turambar, ten sam, którego

niegdyś zwano Turinem, synem Úrina. I dobrze, że jest

martwy, bardzo dobrze.

Gdy to rzekł, tłum zaszemrał, a niektórzy orzekli, że

Tamar musi być szalony. On jednak, nie zważając na nic,

ciągnął dalej:

- Wiedzcie też, że Níniel, którą wszyscy kochaliście,

a która memu sercu była droższa niż wszystko inne, także

nie żyje. Huczy nad nią spieniona toń wodospadu, rzuciła

się bowiem w jego wody. Nie chciała więcej oglądać blasku

dnia. Taki oto skutek przyniósł zły czar, tak wypełnił się

straszny los rodu Úrina, bowiem ta, którą zwaliście

Níniel, nosiła w rzeczywistości imię Nienóri i była córką

Úrina. Dowiedziawszy się o tym, wolała umrzeć. Pierwej

jednak wyznała swą tajemnicę dzikiej kniei, a ja

posłyszałem echo tych słów.

Serca wszystkich zastygły z żalu i przerażenia na tę

wieść, nikt jednak nie odważył się podążyć ku miejscu,

gdzie piękna władczyni odebrała sobie życie, wiedziano

bowiem, że wciąż krąży tam jeszcze duch smutku.

Słuchając słów Tamara, trzej tchórze, którzy opuścili

Turambara, poczuli głębokie wyrzuty sumienia i odłączywszy

się od tłumu wyruszyli, by odszukać ciało swego wodza. Ku

ich wielkiemu zdumieniu znaleźli go jednak żywego, gdyż

wraz ze śmiercią smoka ocknął się on z omdlenia. Wraz ze

świadomością powrócił wszelako także ból.

- Níniel! - zawołał Turambar, gdy trzej wojownicy

zbliżyli się do niego. Na dźwięk tego imienia rycerze

odwrócili twarze zdjęci żalem i lękiem, nie mieli bowiem

odwagi spojrzeć wodzowi w oczy.

Bez słowa dźwignęli go z ziemi, on zaś przez chwilę

radował się odniesionym nad smokiem zwycięstwem.

- Widzę, że ktoś opatrzył mi ranę - rzekł

niespodziewanie, spoglądając na swoją rękę. - Jak

myślicie, któż to był?

Rycerze jednak, domyślając się prawdy, nie

odpowiedzieli. Dwaj z nich ostrożnie nieśli rannego i

wyczerpanego walką wodza, jeden zaś pomknął przodem, by

zanieść innym radosną wieść, że władca żyje. Ludzie jednak

nie wiedzieli, czy powinni się z tego cieszyć, i kiedy

Turambar znalazł się między nimi, odwracali oczy, by nie

dostrzegł w nich łez. Nikt nie miał odwagi powiedzieć mu

prawdy, choć on ani na chwilę nie przestawał pytać o żonę.

- Gdzie jest moja Níniel? - zwrócił się do tych,

którzy stali najbliżej. - Myślałem, że znajdę ją na tej

polanie. Jeśli jednak wróciła do domu, dobrze się stało...

- Słysząc te słowa, ludzie nie potrafili już dłużej

pohamować płaczu, widząc zaś ich rozpacz, Turambar zerwał

się na nogi i zawołał: - Czy macie dla mnie złe wieści?

Mówcie, mówcie! Nie dręczcie mnie dłużej.

- Níniel nie żyje, mój władco - szepnął tedy jeden z

rycerzy, Turambar zaś zapłakał gorzko, przeklinając

Valarów i swój zły los.

- Wpadła do wodospadu nad Srebrną Czarą i zabiła się

- dodał ktoś inny.

- Sama rzuciła się w jego toń - mruknął cicho Tamar,

który dotąd stał z boku, milcząc. Turambar jednak usłyszał

jego słowa.

- Mów, co wiesz, kulasie - krzyknął, chwytając kalekę

za gardło. - Co znaczą twoje głupie szepty? Mów, bo wyrwę

ci język!

Żal zalał serce Tamara, bowiem mówienie o rzeczach,

które widział i słyszał, oraz o swej długiej,

beznadziejnej miłości do Níniel sprawiało mu wielki ból.

Wraz z żalem zaś w jego sercu pojawił się także gniew na

Turambara.

- Dziewczyna, którą znalazłeś w lesie - powiedział,

odpychając trzymającą go dłoń - dostała od ciebie

żartobliwe imię: Níniel, panna we łzach. Jednakże zły był

to żart, bowiem kiedy oszalała z przerażenia rzuciła się w

wody wodospadu, przeklinając swój los i pragnąc nigdy

więcej cię już nie oglądać, nazywała siebie innym

imieniem. Umierając rzekła, że zwie się Nienóri i jest

córką Úrina, dzieckiem nieszczęścia. Nawet huczące wody

Srebrnej Czary nie zdołają zagłuszyć opowieści o łzach

Níniel.

- Kłamiesz, nędzny synu Bethosa! - ryknął Turambar,

ponownie rzucając się do gardła Tamarowi.

- Nie, przeklęty! - odrzekł Tamar. - Tak powiedział

smok Glorund i Níniel wiedziała, że to prawda!

- W takim razie idź razem ze swoim Glorundem do

Mandosu! - warknął Turambar i nim ktokolwiek spośród

zebranych zdołał go powstrzymać, zatopił miecz w sercu

kaleki, po czym zerwał się i pobiegł przed siebie,

krzycząc: - On kłamał! Kłamał!

Teraz jednak, kiedy minęło zaślepienie, w głębi serca

wiedział, że Tamar mówił prawdę.

Zostawiwszy swój lud na polanie, Turambar błąkał się

bez celu po lesie, wzywając imienia Níniel, drzewa zaś

odpowiadały mu posępnym echem. W końcu, kiedy na niebie

świeciło popołudniowe słońce, nieświadom dokąd zmierza,

zawędrował na powrót nad Srebrną Czarę. Nikt z poddanych

nie śmiał podążyć tam za nim. Nagle drzewa wokół zaczęły

usychać i choć był środek lata, w podmuchach wiatru

zaszeleściły martwe, jesienne liście. Trawa i kwiaty

zwiędły, a szmer wodospadu był smutniejszy niż łzy wylane

nad śmiercią pięknej Nienóri, córki Úrina, która rzuciła

się w jego toń. Znużony Turambar stał tu dłuższy czas, w

końcu zaś wyciągnął swój miecz i rzekł:

- Bądź pozdrowiony, Gurtholfinie, bestio śmierci.

Jesteś zgubą wszystkich ludzi i chętnie wypiłbyś z nich

życie, nie uznajesz bowiem żadnej władzy ani wiary prócz

ręki, która cię dzierży - jeśli tylko jest wystarczająco

silna. Tylko ty mi teraz zostałeś - zabij mnie więc i zrób

to szybko, bowiem życie moje jest przekleństwem. Wszystkie

moje dnie naznaczone były nieszczęściem, wszystkie uczynki

były złe, a wszystko, co kochałem, umarło.

- Chętnie to uczynię - odrzekł Gurtholfin - krew jest

bowiem krwią, twoja zaś może okazać się nie mniej słodka

niż ta, którą poiłeś mnie dotąd.

Wtenczas Turambar rzucił się na klingę miecza i

ciemne ostrze odebrało mu życie.

Jego lud odnalazł go później i usypał nad jego ciałem

wielki kurhan. Ktoś wyszukał też wypolerowany przez wodę

kamień i wyrył na nim dziwne znaki, jakie niegdyś pokazał

im sam Turambar, który nauczył się ich w jaskiniach

Rodothlimów. Układały się one w napis:

Turambar, zabójca smoka Glorunda,

który był także Turinem Mormakilem,

synem Úrina z lasu

Pod spodem umieszczono jeszcze jedno słowo: "Níniel"

(lub dziecię łez), choć jej ciała nie było tutaj i nikt

nie wiedział, gdzie huczące wody pochowały piękną

dziewczynę.

Tu Eltas przerwał swą opowieść, a wszyscy, którzy go

słuchali, mieli łzy w oczach.

- Tak, to smutna historia - dodał po chwili z

westchnieniem. - Po dziś dzień napełnia ona żalem ludzkie

serca, bo choć w tych czasach działo się wiele złych

rzeczy, rzadko knowania Melka wydawały aż tak okrutne

owoce. Sam nigdy nie słyszałem smutniejszej opowieści.

Wszyscy chcieli jednak wiedzieć, co stało się z

Mavwin i Úrinem, przeto Eltas wkrótce znowu zabrał głos.

- O Mavwin nie przetrwało tak wiele legend, jak o jej

synu, Turinie Turambarze, niektóre zaś fakty przeczą sobie

nawzajem. Wiedzcie jednak, że po tych wszystkich

wydarzeniach leśny lud nie miał już ochoty wracać do

swoich domostw i zamieszkał w innych leśnych dolinach,

choć niektórzy, ogarnięci smutkiem, wciąż odwiedzali

miejsce, gdzie niegdyś żyli. Pewnego dnia ktoś z plemienia

natknął się w pobliżu wodospadu na wędrującą przez las

starą kobietę i na jej prośbę odczytał wyryty w kamieniu

napis na kopcu, a także opowiedział historię Turambara i

Níniel. Słuchając jego słów, kobieta nie odezwała się ani

słowem i nawet nie drgnęła.

- Wszyscy ludzie ronią łzy i serce im się kraje, gdy

słuchają tej opowieści - powiedział na zakończenie ów

człowiek.

- Zaiste smutek wypełnia i moje serce - odrzekła na

to kobieta - jestem bowiem Mavwin, matka tych, których tu

pochowano.

- To jeszcze nie koniec tej smutnej historii - rzekł

jej rozmówca, ale Mavwin nie chciała go już słuchać.

Podniosła się i poszła przez las, płacząc z rozpaczy.

Wędrowała długi czas, aż w końcu dotarła do miejsca, skąd

leśny lud odszedł, by więcej tam nie powrócić. Nikt nie

wie jednak, czy naprawdę była to Mavwin, czy też jej duch,

który targany wielkim żalem nie mógł spokojnie pozostać w

Mandosie.

Powiadają, że poprzez czary Melka Úrin ujrzał

wszystkie te straszne wydarzenia, Ainur chciał go bowiem

skłonić w ten sposób do podporządkowania się jego woli.

Nic jednak nie wskórał. Kiedy zaś los Turina i Níniel

dopełnił się, zły Valar wpadł na pomysł, by wykorzystać

ich ojca w inny, bardziej przebiegły sposób. W tym celu

uwolnił go z wieloletniej niewoli, uprzednio jednak

powiedział mu wiele złych rzeczy o elfach, szczególnie zaś

o Tinwelincie, którego oskarżał o słabość i

tchórzostwo.

- Nigdy nie mogłem zrozumieć - rzekł - jak tak mądrzy

ludzie mogli zaufać przyjaźni elfów i zgłupiawszy do tego

stopnia, by przeciwstawić się mojej potędze, pomnożyli

jeszcze swoje szaleństwo, szukając pomocy wśród gnomów lub

legendarnego ludu. Lecz, Úrinie, gdyby nie tchórzliwe

serce Tinwelinta z lasu, moje plany by się nie powiodły i

Nienóri żyłaby dalej, a twa żona, Mavwin, nie wylewałaby

łez, lecz byłaby szczęśliwa, że odnalazła syna. Idź więc,

głupcze, i wypij piwo, jakiego nawarzyły ci zaprzyjaźnione

z tobą elfy.

Przytłoczony wiekiem Úrin, nie niepokojony przez

nikogo, odszedł tedy w smutku z królestwa Melka ku lepszym

krainom, ani na chwilę jednak nie przestawał myśleć o tym,

co usłyszał od Ainura. Gęsta sieć utkana zarówno z prawdy

jak i kłamstwa zasnuła swym ciemnym welonem jego serce,

napełniając je goryczą. Wkrótce dołączył do niego zastęp

dzikich elfów, wyjętych spod prawa istot, które

wygnano z ich plemion, by żyły lub zginęły wśród wzgórz.

Úrin zaprowadził je do jaskiń Rodothlimów, skąd po śmierci

Glorunda odeszli już orkowie. Mieszkał tam teraz tylko

jeden nieszczęsny krasnolud, który siadywał na stercie

złota, śpiewając sobie ponure pieśni o zaklęciach. Nikt

nie niepokoił go tutaj, strach przed Foalókem przetrwał

bowiem długo i ludzie obawiali się nawet krążącego po tych

okolicach ducha Glorunda. Kiedy jednak oddział Úrina

zbliżył się do grot, krasnolud stanął przed wejściem do

jaskini, w której kiedyś mieszkał Galweg, i zawołał:

- Czego chcecie ode mnie, wyjęte spod prawa elfy ze

wzgórz?

- Przyszliśmy zabrać to, co nie należy do ciebie -

odrzekł Úrin.

- Nie sądziłem, Úrinie - powiedział na to krasnolud,

którego imię brzmiało M(m - że ujrzę cię kiedykolwiek

wśród takich rozbójników. Usłuchaj słów M(ma sieroty i

odejdź stąd nie dotykając tego złota, jakby było ono niczym

więcej niż tylko jadowitymi płomieniami. Wiedz bowiem, iż

Glorund wylegiwał się na nim tak wiele lat, że przesiąkło

ono złem Melka i teraz nie przyniesie już szczęścia

żadnemu człowiekowi ani elfowi. Tylko ja jeden, krasnolud

M(m, potrafię go strzec, związałem je bowiem ze sobą za

pomocą wielu ciemnych zaklęć.

Úrin nie przejął się tymi słowami, ale jego

towarzyszy ogarnął gniew. Przywódca kazał im więc zabrać

cały skarb, zaś M(m patrzył na to, nie ruszając się z

miejsca, cały czas miotał jednak na przybyszów straszliwe

przekleństwa. Nie mogąc tego znieść, Úrin rzucił się nań z

mieczem, mówiąc:

- Przyszliśmy, by zabrać tylko to, co nie było twoją

własnością, ale za twe słowa odbierzemy ci także to, co do

ciebie należy - twoje życie.

- Elfy i ludzie pożałują twego postępku - odrzekł

umierający krasnolud - zabójstwo Mîma sprawi bowiem, że

śmierć będzie szła krok w krok za tym złotem, tak długo,

póki pozostanie ono na ziemi - za każdą, choćby

najdrobniejszą jego częścią.

Úrin zadrżał, słysząc te słowa, ale jego zastęp

wybuchnął tylko śmiechem.

Úrin próbował nakłonić swych wojowników, by zanieśli

ów skarb do siedziby Tinwelinta, a kiedy wzbraniali się

przed tym, rzekł:

- Czyżbyście się stali tacy sami jak smoki Melka,

które potrafią tylko leżeć na złocie, nie znając żadnej

innej radości? Jeśli zaniesiecie ów skarb temu hojnemu

królowi, będziecie wieść w jego zamku życie słodsze niż

to, jakie czekałoby was w pustych lasach, nawet gdybyście

posiedli całe złoto Valinoru.

Tak naprawdę jednak jego serce zwróciło się przeciw

Tinwelintowi i miał nadzieję, że za pomocą przeklętego

bogactwa dokona na nim swej zemsty. Stos kosztowności był

tak wielki, że elfy ledwie były w stanie go unieść,

powiadają więc, że część skarbu pozostała w lesie, część

zaś zgubiono po drodze do siedziby Tinwelinta.

Gdziekolwiek zaś udawali się ci, którzy dźwigali złoto,

szło za nimi zło.

W końcu objuczony kosztownościami zastęp dotarł do

mostu przed zamkiem Tinwelinta.

- Powiedzcie królowi - rzekł Úrin strażnikom, którzy

ich zatrzymali - że Úrin Nieugięty chce przekazać mu dary.

Wkrótce wniesiono tedy cały, ukryty w workach i

skrzyniach z surowego drewna, skarb do pieczar króla,

Tinwelint zaś z radością i zdumieniem powitał w swym domu

nieoczekiwanego gościa, okazując mu wielki szacunek.

Ponieważ jednak serce Úrina pozostało zaślepione doznawanymi

przez lata mękami oraz kłamstwami Melka, rzekł on:

- Nie trzeba mi, królu, gładkich słów, zdradź mi

jeno, gdzie jest moja żona Mavwin, i powiedz, czy wiesz,

jaką śmiercią umarła moja córka Nienóri?

Tinwelint zapewnił go wszelako, że nie zna odpowiedzi

na te pytania.

Úrin opowiedział mu tedy, jaki los spotkał jego

bliskich. Ta smutna historia głęboko poruszyła zarówno

króla, jak i jego dworzan. Wszyscy gorąco współczuli

gościowi, on jednak rzekł:

- Gdybyście mieli choć tyle serca co najgorszy z

ludzi, moi bliscy nadal by żyli. Nadszedł wszakże czas,

żebyście zapłacili za tę bandę nędzników, którzy wyruszyli

przeciwko smokowi Glorundowi, a potem, uciekłszy,

zostawili Mavwin i Nienóri na jego łasce. Popatrz, królu,

przychylnym okiem na mój dar, myślę bowiem, że pragnienie

złota jest wszystkim, co nosisz w sercu.

Wówczas to wojownicy rozsypali skarb u stóp króla i

cały dwór zastygł ze zdumienia i podziwu. Towarzysze Úrina

zrozumieli jednak, co ma nastąpić, i nie byli tym

zachwyceni.

- Popatrzcie na skarb Glorunda - powiedział ich wódz.

- Jego zdobycie okupione zostało śmiercią Nienóri i krwią

Turina, zabójcy smoka. Weź je, królu, i ciesz się, że

dzielni ludzie uczynili cię bogatym.

Tych słów Úrina Tinwelint nie mógł już słuchać

spokojnie.

- Co masz na myśli, synu człowieczy, i o cóż takiego

mnie oskarżasz? Długo wychowywałem twojego syna i

wybaczyłem mu złe uczynki, których się dopuścił. A potem

udzieliłem pomocy twej żonie, mimo że ona, opętana dziką

żądzą, nie chciała słuchać moich rad. To Melko cię

nienawidzi, a nie ja. Co to ma wspólnego ze mną? I jakim

prawem nieokrzesany człowiek z ludzkiego plemienia śmie

stawiać zarzuty królowi Eldalian? Zważ, że moje życie w

Palisorze zaczęło się na długo przedtem, zanim na ziemi

pojawił się pierwszy człowiek. Odejdź, Úrinie, opętało cię

bowiem zło Melka. I zabierz ze sobą swoje skarby!

Tak rzekł Tinwelint, który nie zamierzał jednak mścić

się na gościu za jego słowa - choć łatwo mógł go zabić lub

rzucić nań czar - pamiętał bowiem, jak dzielnie walczył on

niegdyś po stronie Eldarów.

Úrin odszedł więc, nie tknąwszy jednak złota, i na

starość powrócił do Hisilóme, gdzie zmarł wśród ludzi.

Nigdy nie zapomniano wszelako o jego słowach, które

zasiały wzajemną nieufność między elfami a ludźmi.

Powiadają, że po śmierci Úrina jego cień błąkał się po

lasach, szukając Mavwin, i oba duchy długo jeszcze

nawiedzały ziemie nad wodospadem i Srebrną Czarą,

opłakując swoje dzieci. Elfy z Kôru twierdziły, że w końcu

Úrin i Mavwin powędrowali do Mandosu, okazało się jednak,

że nie znaleźli tam ani Nienóri ani Turina. Stało się tak

dlatego, że choć Turambar podążył za siostrą ciemnymi

ścieżkami aż do bram Fui nie zostały im jednak otworzone,

podobnie jak nie wpuścił ich do swej siedziby Vef(ntur.

Modlitwy Úrina i Mavwin dotarły jednak w końcu nawet do

Manwego i bogowie, ulitowawszy się nad nieszczęsnym losem

Turina i Nienóri, pozwolili im przybyć do Fôs'Almir,

jeziora płomieni, tak jak przed wiekami, jeszcze przed

pierwszym wschodem słońca, uczyniła to Urwendi i jej

towarzyszki. Płomienne fale zmyły z nich pamięć o

wszelkich nieszczęściach i dzieci Úrina zamieszkały jako

jaśni Valarowie wśród błogosławionych istot, darząc się

nawzajem piękną, braterską i siostrzaną miłością. Zaiste

więc podczas Wielkiego Zniszczenia Turambar stał będzie u

boku Fionwego, zaś Melko i jego smoki przeklną miecz

Mormokila.

Tymi słowy Eltas zakończył swą opowieść i nikt już

nie żądał, by mówił dalej.

Przełożyła Magda Pietrzak-Merta



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tolkien J R R Turambar i Toaloke
Tolkien J R R Turambar i Toaloke
Tolkien J R R Turambar i Toaloke
Tolkien J R R Turambar i Toaloke
Turambar i Toaloke, lektury, streszczenia, Tolkien
Tolkien J. R. R.- Turambar i Foaloke
JRR Tolkien Cuivienyarna
Nibymagia, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości, Felietony
Litania Loretańska w quenya, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości, Nieposegregowane materiały o
J R R TOLKIEN 1 The Fellowship of the Ring
Tolkien J R R O Tuorze I Jego Przybyciu Do Gondolinu (www ksiazki4u prv pl)
J R R Tolkien Władca Pierścieni Powrot Króla
J R R Tolkien Drzewo i Liśc oraz Mythopoeia
Jrr Tolkien Wyprawa (2 z 2)
J R R Tolkien Silmarillion (2)
J R R Tolkien Dwie wieże
J R R Tolkien Sirmarillion
Jrr Tolkien Wyprawa (2)

więcej podobnych podstron