Rozdział 19.
Lew i wąż
Przez następne dwa tygodnie Harry czuł, jakby w środku klatki piersiowej nosił pewnego rodzaju talizman, żarliwy sekret, który pomagał mu przetrwać lekcje z Umbridge, a nawet sprawił, że stało się dla niego możliwe uprzejme uśmiechanie się, kiedy patrzył w jej okropne wyłupiaste oczy. On i AD stawiali opór pod samym jej nosem, robiąc dokładnie to, czego ona i Ministerstwo najbardziej się bali, zawsze gdy miał czytać książkę Wilberta Slinkharda podczas jej lekcji, zamiast tego przywoływał najlepsze wspomnienia z ich ostatnich spotkań, przypominając sobie jak Neville skutecznie rozbroił Hermionę, jak Colin Creevey opanował Zaklęcie Unieruchamiające po ciężkiemu wysiłku w czasie trzech kolejnych spotkań, jak Parvati Patil rzuciła tak dobre Zaklęcie Redukujące, że zredukowała w pył stół, na którym stały wszystkie fałszoskopy.
Okazało się niemal niemożliwe, by ustalić regularny wieczór w tygodniu na spotkania AD, jako że mieli do pogodzenia treningi trzech różnych drużyn quidditcha, które często zmieniał porę ze względu na złą pogodę. Ale Harry'emu nie było przykro z tego powodu. Miał przeczucie, że prawdopodobnie lepiej było utrzymywać nieprzewidywalną porę ich spotkań. Gdyby ktoś ich obserwował, byłoby mu ciężko ustalić jakiś schemat.
Hermiona wkrótce obmyśliła bardzo sprytną metodę do oznajmiania daty i godziny następnego spotkania dla wszystkich członków, na wypadek, gdyby musieli je zmienić w krótkim czasie, ponieważ wyglądałoby to podejrzanie, gdyby uczniowie z różnych Domów byli zbyt często widywani jak przechodzą przez Wielką Salę by porozmawiać ze sobą. Dała każdemu z członków AD fałszywego galeona (Ron bardzo się podniecił, kiedy po raz pierwszy zobaczył kosz i był przekonany, że Hermiona naprawdę rozdaje złoto).
- Widzicie cyfry dookoła krawędzi monet? - spytała Hermiona pod koniec ich czwartego spotkania podnosząc jedną dla przykładu. Moneta błyszczała żółto w świetle pochodni. - Na prawdziwym galeonie to tylko numer seryjny odnoszący się do goblina, który odlał monetę. Ale na tych fałszywych monetach cyfry zmienią się, by odzwierciedlać czas i datę następnego spotkania. Monety staną się gorętsze, gdy data spotkania się zmieni, tak byście mogli je poczuć nosząc je w kieszeni. Każdy weźmie jedną, a kiedy Harry będzie wyznaczał datę kolejnego spotkania, zmieni cyfry na swojej monecie i ponieważ rzuciłam na nie Zmienny Urok wszystkie zmienią się tak, by naśladowały jego.
Głucha cisza zapadła po słowach Hermiony. Spojrzała wkoło na wszystkie trochę zażenowane twarze odwrócone w jej stronę.
- No.... myślałam, że to dobry pomysł - powiedziała niepewnie. - To znaczy, nawet jeśli Umbridge każe nam wywrócić kieszenie, to chyba nie ma nic podejrzanego w noszeniu przy sobie galeona, prawda? Ale... cóż, jeśli nie chcecie ich używać...
- Potrafisz rzucić Zmienny Urok? - zapytał Terry Boot.
- Tak - odpowiedziała Hermiona.
- Ale to jest.... to jest poziom NUTeK... - powiedział słabo.
- Ach.... - Hermiona próbowała wyglądać skromnie. - Ach... no... tak, przypuszczam, że tak.
- Jak to się stało, że nie jesteś w Ravenclawie? - zapytał, gapiąc się na Hermionę z niemałym zdumieniem. - Z twoim mózgiem?
- Otóż, Tiara Przydziału poważnie rozważała umieszczenie mnie w Ravenclawie, podczas mojego przydziału - powiedziała Hermiona wesoło. - Ale koniec końców wybrała Gryffindor. Tak więc, czy to znaczy, że będziemy używać galeonów?
Rozległ się pomruk zgody i wszyscy ruszyli naprzód, by wziąć po jednym z kosza. Harry spojrzał w bok na Hermionę.
- Wiesz co one mi przypominają?
- Nie, co?
- Znaki Śmierciożerców. Voldemort dotyka jednego z nich i wszystkie ich blizny palą i wiedzą, że mają do niego dołączyć.
- No... tak - wyjaśniła cicho Hermiona - stąd właśnie wzięłam pomysł... ale zauważ, że zdecydowałam się raczej wygrawerować datę na kawałkach metalu niż na naszych skórach.
- No... Twój sposób bardziej mi odpowiada - powiedział Harry i uśmiechnął się szeroko wsuwając swój galeon do kieszeni. - Przypuszczam, że jedynym niebezpieczeństwem związanym z nimi jest to, że możemy je przypadkowo wydać.
- Akurat - stwierdził Ron, który przyglądał się swojemu fałszywemu galeonowi z lekko żałobną miną. - Nie mam żadnych prawdziwych galeonów żeby pomieszać je z tym.
Jako że pierwszy mecz quidditcha w sezonie, Gryffindor przeciwko Slytherinowi, zbliżał się, spotkania AD zostały wstrzymane, bo Angelina nalegała na prawie codzienne treningi. Fakt, że Puchar Quidditcha nie był wręczany od tak dawna zwiększył znacznie zainteresowanie i podekscytowanie wokół nadchodzącej gry. Krukoni i Puchoni żywo interesowali się występem, jako że oczywiście mieli przed sobą gry z obiema drużynami w nadchodzacym roku. Również Opiekunowie Domów, chociaż próbowali ukryć to udając skromne zainteresowanie sportową rywalizacją zdecydowanie chcieli zobaczyć jak ich strona wygrywa. Harry zdał sobie sprawę, jak bardzo profesor McGonagall zależało na pokonaniu Slytherinu, kiedy powstrzymała się od zadania im pracy domowej w tygodniu przed meczem.
- Myślę, że macie dość zajęć na głowie w tej chwili - powiedziała wyniośle. Nikt nie wierzył zupełnie własnym uszom, dopóki nie spojrzała na Harry'ego i Rona i powiedziała surowo - Zostałam przyzwyczajona do oglądania Pucharu Quidditcha w mojej pracowni, chłopcy, i naprawdę nie chciałabym być zmuszona do przekazania go profesorowi Snape'owi, więc poświęćcie dodatkowy czas na trening, dobrze?
Snape był w niemniej oczywisty sposób stronniczy. Zarezerwował boisko do quidditcha na treningi Slytherinu tak często, że Gryfoni mieli trudności z dostaniem się na nie by pograć. Był również głuchy na wiele doniesień dotyczących ślizgońskich prób zaczarowywania graczy Gryffindoru na korytarzach. Kiedy Alicja Spinnet pojawiła się w skrzydle szpitalnym z brwiami rosnącymi tak szybko i gęsto, że zasłoniły jej widok i zatamowały usta, Snape obstawał przy tym, że musiała próbować rzucić na siebie Urok Pogrubiania Włosów i nie chciał słuchać czternastu naocznych świadków, którzy nalegali, iż widzieli obrońcę Slytherinu, Milesa Bletchleya, jak rzuca na nią od tyłu czar, w czasie gdy pracowała w bibliotece.
Harry był dobrej myśli jeśli chodziło o szanse Gryffindoru. W końcu przecież nigdy nie przegrali z drużyną Malfoya. Choć trzeba było przyznać, że Ron nadal nie prezentował od standardu Wooda, ale pracował ciężko nad poprawą. Jego największą słabością była tendencja do utraty pewności siebie kiedy zdarzyło mu się popełnić błąd. Jeśli przepuścił jedną bramkę, stawał się podenerwowany i było wielce prawdopodobne, że wpuści ich więcej. Z drugiej strony Harry widział jak Ronowi zdarzają się naprawdę widowiskowe obrony kiedy był w formie. Podczas jednego pamiętnego treningu zawisł na jednej ręce na swojej miotle i odkopnął kafla sprzed obręczy tak mocno, że ten poszybował przez całą długość boiska i przeleciał przez środkową obręcz po drugiej stronie. Reszta drużyny uznała tą obronę za porównywalną z jedną dokonaną w ostatnim czasie przez Barry'ego Ryana, Międzynarodowego Irlandzkiego Obrońcę po strzale najlepszego ścigającego Polski, Władysława Zamojskiego. Nawet Fred powiedział, że może on i George będą jeszcze z niego dumni, i że poważnie rozważali przyznanie się, że jest z nimi spokrewniony, czemu (jak zapewnili go) próbowali zaprzeczać przez ostatnie cztery lata.
Jedyną rzeczą, która naprawdę martwiła Harry'ego było to, jak bardzo Ron ulegnie taktyce drużyny Slytherinu denerwowania go zanim jeszcze w ogóle wejdą na boisko. Harry oczywiście znosił ich złośliwe komentarze przez ponad cztery lata, więc szepty w stylu: "Hej, Potty, słyszałem jak Warrington przysięgał, że zmiecie cię z miotły w sobotę" zamiast mrozić jego krew tylko go rozśmieszały.
- Celność Warringtona jest tak żałosna, że martwiłbym się bardziej, gdyby celował w kogoś obok mnie - odpowiedział, co sprawiło, że Ron i Hermiona wybuchnęli śmiechem, a złośliwy uśmieszek zniknął z twarzy Pansy Parkinson.
Ale Ron nigdy nie doświadczył bezustannej kampanii zniewag, drwin i zastraszania. I kiedy Ślizgoni, pośród których byli siódmoklasiści znacznie więksi niż on sam, mruczeli mijając go na korytarzach "Zarezerwowałeś sobie łóżeczko w skrzydle szpitalnym, Weasley?", nie śmiał się, ale przybierał delikatny odcień zieleni. Kiedy Draco Malfoy naśladował Rona upuszczającego kafla (co robił zawsze, gdy tylko jeden pojawiał się w zasięgu wzroku drugiego), uszy Rona rozżarzały się czerwienią, a ręce trzęsły mu się tak bardzo, że był w stanie i tym razem upuścić wszystko cokolwiek trzymał w nich w tym momencie.
Październik zgasł wraz z natłokiem wyjących wichrów i ulewnych deszczów i nastał listopad, zimny jak zmrożone żelazo, z ciężkimi mrozami każdego ranka i lodowatymi podmuchami, które gryzły odkryte ręce i twarze. Niebo i sufit Wielkiej Sali zmieniły się w bladą, perlistą szarość, góry wokół Hogwartu pokryły się śniegiem, a temperatura w zamku opadła tak nisko, że na korytarzach, w przerwach między lekcjami, wielu studentów nosiło swoje grube ochronne rękawice ze smoczej skóry.
Ranek w dniu meczu zaświtał jasny i zimny. Kiedy Harry obudził się, zerknął na łóżko Rona i zobaczył go siedzącego sztywno z rękami zaplecionymi wokół kolan, gapiącego się w bezruchu w przestrzeń.
- Wszystko w porządku? - spytał Harry.
Ron skinął głową, ale nie odpowiedział. Harry'emu siłą nasunął się na myśl dzień, kiedy Ron przypadkiem rzucił na siebie Urok Wymiotowania Ślimakami. Był dokładnie tak samo blady, tak samo spocony jak wtedy, nie wspominając, że tak samo niechętny do otwierania ust.
- Musisz tylko coś zjeść - powiedział ożywczo Harry - Dalej.
Wielka Sala wypełniała się szybko kiedy przybyli, rozmowy były głośniejsze, a ogólny nastrój bardziej tryskający energią niż zwykle. Kiedy przechodzili obok stołu Slytherinu, szmery nasiliły się. Harry spojrzał w tę stronę i spostrzegł, że oprócz swych zwykłych zielonosrebrnych szalików i czapek, każde z nich nosiło srebrną odznakę w kształcie czegoś, co wyglądało jak korona. Z jakiegoś powodu wielu z nich machało do Rona śmiejąc się hałaśliwie. Kiedy przechodzili Harry próbował zobaczyć, co jest napisane na plakietkach, ale był zbyt zajęty szybkim przeprowadzeniem Rona koło ich stołu, aby pozostawać tam na tyle długo, by móc je przeczytać.
Przy stole Gryffindoru, gdzie wszyscy ubrani byli na złoto i czerwono spotkało ich porywające powitanie, ale zamiast podnieść Rona na duchu, oklaski jakby tylko wyczerpały resztki jego morale. Opadł na najbliższą ławkę, wyglądając przy tym jakby miał przed sobą swój ostatni posiłek.
- Chyba byłem psychiczny, że się zgłosiłem - oznajmił skrzekliwym szeptem - Psychiczny.
- Nie bądź głupol - powiedział stanowczo Harry podając mu zestaw płatków śniadaniowych - zobaczysz, że będzie w porządku. To jest normalne, że się denerwujesz.
- Jestem do kitu - zakrakał Ron - Jestem do bani. Nie potrafię grać o życie. Co ja sobie myślałem?
- Weź się w garść - rzekł surowo Harry - Przypomnij sobie tą obronę, jaką wykonałeś nogą tamtego dnia. Nawet Fred i George powiedzieli, że była genialna.
Ron zwrócił ku Harry'emu umęczoną twarz.
- To był przypadek - wyszeptał z przygnębieniem - Ja wcale nie chciałem tak zrobić... Ześlizgnąłem się z miotły kiedy nikt z was nie patrzył i kiedy próbowałem się dostać z powrotem na górę, przez przypadek kopnąłem kafla.
- No cóż - powiedział Harry szybko otrząsając się z nieprzyjemnej niespodzianki - jeszcze kilka takich przypadków i zwycięstwo mamy w kieszeni, nie?
Hermiona i Ginny usiadły naprzeciwko nich ubrane w czerwono - złote szaliki, rękawiczki i rozetki.
- Jak się czujesz? - spytała Ginny Rona, który wpatrywał się właśnie w resztki mleka na dnie pustego talerza z płatkami, jakby poważnie zastanawiał się nad próbą utopienia się w nich.
- Po prostu jest podenerwowany - wyjaśnił Harry.
- Dobrze, to dobry znak. Tak myślę, że na egzaminach nigdy nie wypadasz dobrze jeśli nie jesteś trochę podenerwowany - oznajmiła serdecznie Hermiona.
- Cześć - odezwał się niewyraźny i senny głos za ich plecami. Harry spojrzał za siebie: od stołu Ravenclawu podeszła do nich Luna Lovegood. Wielu ludzi gapiło się na nią, a kilkoro otwarcie śmiało się i wytykało palcami. Udało jej się zdobyć kapelusz w kształcie naturalnej wielkości lwiej głowy, który osadzony był teraz niepewnie na jej głowie.
- Kibicuje Gryffindorowi - powiedziała Luna wskazując niepotrzebnie na kapelusz. - Posłuchajcie, co to robi.
Sięgnęła do góry i stuknęła go swoją różdżką. Kapelusz otworzył szeroko paszczę i wydał z siebie niesamowicie realistyczny ryk, który sprawił, że wszyscy w sąsiedztwie podskoczyli na swoich miejscach.
- Dobre, co? - oznajmiła radośnie Luna - Chciałam, żeby jeszcze przeżuwał węża, reprezentującego Slytherin, no wiecie, ale nie było czasu. W każdym razie... powodzenia, Ronald!
Odpłynęła dryfując łagodnie. Nie otrząsnęli się do końca z szoku spowodowanego kapeluszem Luny, kiedy w pośpiechu przybyła Angelina w towarzystwie Katie i Alicji, której brwi na szczęście zostały przywrócone do normalności przez panią Pomfrey.
- Jak będziecie gotowi - powiedziała - idziemy prosto na boisko sprawdzić warunki i przebrać się.
- Będziemy tam za jakiś czas - zapewnił ją Harry. - Ron tylko musi zjeść jakieś śniadanie.
Jednak po dziesięciu minutach okazało się jasne, że Ron nie jest w stanie zjeść nic więcej i Harry pomyślał, że najlepiej będzie zabrać go na dół do szatni. Kiedy podnieśli się od stołu, Hermiona też wstała i chwytając Harry'ego za ramię odciągnęła go na bok.
- Nie pozwól, by Ron zobaczył, co jest na tych plakietkach Ślizgonów - wyszeptała nalegająco.
Harry spojrzał na nią pytająco, ale potrząsnęła tylko ostrzegawczo głową. Ron właśnie przyczłapał do nich, wyglądając przy tym na zagubionego i zdesperowanego.
- Powodzenia, Ron - powiedziała Hermiona unosząc się na palcach i całując go w policzek - Tobie też, Harry...
Ron zdawał się wracać trochę do siebie, kiedy szli przez Wielką Salę. Zakłopotany dotknął miejsca na twarzy, w które pocałowała go Hermiona, jakby nie był do końca pewien, co się właśnie wydarzyło. Był zbyt rozkojarzony, by zauważać cokolwiek dokoła siebie, ale Harry, kiedy przechodzili obok stołu Slytherinu, rzucił zaciekawione spojrzenie na naszywki w kształcie korony. I tym razem udało mu się zobaczyć wyryte na nich słowa:
Weasley jest naszym królem
Z nieprzyjemnym uczuciem, że to nie może oznaczać nic dobrego popędził Rona przez Salę Wejściową w dół po kamiennych stopniach na zewnątrz, na lodowate powietrze.
Zmrożona trawa chrzęściła pod ich stopami, kiedy spieszyli w dół pochyłą łąką w kierunku stadionu. Nie było w ogóle wiatru, a niebo miało perłowobiały kolor, co oznaczało, że widoczność będzie dobra, bez słonecznego światła bijącego prosto w ich oczy. Harry wskazał Ronowi te zachęcające czynniki kiedy szli, ale nie był pewien, czy Ron w ogóle słucha.
Angelina przebrała się już i kiedy weszli tłumaczyła coś reszcie drużyny. Harry i Ron wciągnęli na siebie swoje szaty (Ron przez kilka minut próbował zakładać swoje tył na przód, aż w końcu Alicja zlitowała się nad nim i podeszła mu pomóc), po czym usiedli, by posłuchać przedmeczowych instrukcji. Gwar głosów na zewnątrz stawał się coraz głośniejszy, jako że nadciągał tłum wylewający się z zamku w kierunku boiska.
- OK, właśnie się dowiedziałam o ostatecznym ustawieniu Slytherinu - oznajmiła Angelina sprawdzając kawałek pergaminu. - Pałkarze z zeszłego roku, Derrick i Bole odeszli, ale wygląda na to, że Montague zastąpił ich raczej zwykłymi gorylami, niż kimś, kto jakoś szczególnie dobrze potrafi latać. Mowa o dwóch gościach, nazywanych Crabbe i Goyle, nie wiem zbyt wiele na ich temat...
- My wiemy - odezwali się razem Harry i Ron.
- Cóż, jak dla mnie nie wyglądają na dość bystrych, by rozróżnić jeden koniec miotły od drugiego - powiedziała Angelina chowając do kieszeni pergamin - ale z drugiej strony zawsze się dziwiłam, że Derrickowi i Bole'owi udaje się odnaleźć drogę na boisko bez drogowskazów.
- Crabbe i Goyle są z tej samej gliny - zapewnił ją Harry.
Słyszeli setki kroków ludzi dosiadających ławek w miejscach dla widzów. Niektórzy śpiewali, chociaż Harry nie mógł zrozumieć słów. Zaczynał czuć podenerwowanie, ale wiedział, że motyle w jego żołądku są niczym w porównaniu do Rona, który ściskał swój brzuch i gapił się znów wprost przed siebie z zaciśniętą szczęką i z poszarzałą bladą twarzą.
- Już czas - oznajmiła Angelina ściszonym głosem spoglądając na zegarek. - Dalej wszyscy... powodzenia.
Drużyna powstała, zarzucili na ramię miotły i wymaszerowali pojedynczym rządkiem z szatni w oślepiające światło słoneczne. Powitał ich ryk dźwięków, pośród którego Harry wciąż słyszał to śpiewanie, chociaż było ono przytłumione przez wiwaty i gwizdy.
Drużyna Slytherinu stała już czekając na nich. Oni również nosili je srebrne naszywki w kształcie korony. Nowy kapitan, Montague, zbudowany był podobnie jak Dudley Dursley, z wielkimi ramionami, przypominającymi owłosione szynki. Za nim czaili się Crabbe i Goyle, niemal tak samo wielcy. Mrugali głupkowato w słońcu wymachując swoimi nowymi kijami pałkarzy. Malfoy stał z boku, jego jasne blond włosy połyskiwały w promieniach słońca. Złapał spojrzenie Harry'ego i uśmiechnął się złośliwie pukając w naszywkę w kształcie korony na swojej piersi.
- Kapitanowie, uściśnijcie dłonie - rozkazała sędzina, pani Hooch, kiedy Angelina i Montague stanęli naprzeciw siebie. Harry przysiągłby, że Montague próbował zgnieść palce Angeliny, chociaż ona nawet nie drgnęła. - Dosiąść mioteł...
Pani Hooch wetknęła gwizdek do ust i dmuchnęła.
Piłki zostały uwolnione i czternaścioro graczy wystrzeliło w górę. Kątem oka Harry dostrzegł, że Ron wystrzelił w kierunku obręczy. Harry poszybował wyżej unikając tłuczka i wystartował szerokim łukiem wokół boiska wypatrując błysku złota. Z drugiej strony stadionu Draco Malfoy robił dokładnie to samo.
- I oto Johnson... Johnson ma kafla, co za gracz z tej dziewczyny, mówię to od lat, a ona wciąż nie chce się ze mną umówić...
- JORDAN! - wrzasnęła profesor McGonagall.
- ... tylko taka zabawna ciekawostka, pani profesor, dodaje trochę zainteresowania... - unika Warringtona, mija Montague... aucz... została trafiona tłuczkiem przez Crabbe'a... Montague chwyta kafla, Montague wraca na górę boiska i... niezły tłuczek ze strony George'a Weasley, to znaczy tłuczek wali prosto w głowę Montague i upuszcza on kafla, którego łapie Katie Bell, Katie Bell z Gryffindoru podaje tyłem dl Alicji Spinnet i Spinnet nie trafia...
Komentarz Lee Jordana rozbrzmiewał ponad stadionem i Harry wsłuchiwał się w niego tak mocno jak mógł przez wiatr świszczący mu w uszach i zgiełk tłumu, wszystkie te krzyki, gwizdy i śpiewy.
- ...uchyla się przed Warringtonem, unika tłuczka... było blisko, Alicja... i tłumowi to się podoba, tylko posłuchajcie, o czym tam śpiewają?
I kiedy tylko Lee przerwał, by posłuchać, z morza zieleni i srebra w sektorze miejsc Slytherinu uniosła się głośno i wyraźnie piosenka:
Weasley sam nas dziś wyręczy
Nie zasłoni dziś obręczy
Więc Ślizgoni piejmy chórem:
Weasley jest naszym królem.
W koszu się urodził nam
Zawsze kafla puści sam
Weasley sprawi, że wygramy
W Weasley'u króla mamy
- ...i Alicja podaje z powrotem do Angeliny! - wrzasnął Lee i Harry poczuł jak we wnętrznościach aż mu zawrzało na to co właśnie usłyszał. Skręcając gwałtownie wiedział, że Lee próbuje zagłuszyć słowa piosenki - No dalej, teraz, Angelina... wygląda na to, że został jej tylko obrońca do pokonania! ... STRZELA! - STRZEL... Aaaach...
Bletchley, obrońca Slytherinu obronił strzał. Rzucił kafla do Warringtona, który popędził z nim mijając zygzakiem Alicję i Katie. Kiedy zbliżał się coraz bardziej do Rona, śpiew z dołu stawał się coraz głośniejszy.
Weasley jest naszym królem,
Weasley jest naszym królem
Zawsze kafla puści sam
Weasley jest królem nam.
Harry nie potrafił się oprzeć: zostawiając poszukiwania znicza obrócił się, by obserwować Rona, samotną postać na dalekim końcu boiska, unoszącą się przed trzema obręczami. Potężny Warrington walił wprost na niego.
- ... i teraz Warrington ma kafla, Warrington zmierza na bramkę, jest poza zasięgiem tłuczka i ma przed sobą tylko obrońcę...
Potężna fala śpiewu uniosła się znad miejsc Slytherinu poniżej:
Weasley sam nas dziś wyręczy
Nie zasłoni dziś obręczy...
- ... tak więc mamy pierwszy test nowego obrońcy Gryffindoru, Weasleya, brata pałkarzy George'a i Freda i obiecującego nowego talentu w drużynie... dalej Ron!
Ale z końca Slytherinu dobiegł krzyk zachwytu: Ron zanurkował gwałtownie z szeroko rozłożonymi ramionami i kafel przeleciał między nimi prosto przez centralną obręcz Rona.
- Slytherin zdobywa punkty! - głos Lee przebił się przez wiwaty i gwizdy dobiegające z tłumu - tak więc mamy dziesięć do zera dla Slytherinu... pech, Ron.
Ślizgoni zaśpiewali jeszcze głośniej:
W KOSZU SIĘ URODZIŁ NAM
ZAWSZE KAFLA PUŚCI SAM...
- ... Gryffindor znów w posiadaniu kafla i to Katie Bell mnie przez boisko... - krzyczał mężnie Lee, chociaż śpiewy były teraz tak ogłuszające, że ledwie mógł sprawić, by jego głos był słyszalny ponad nimi.
WEASLEY SPRAWI, ŻE WYGRAMY
W WEASLEY'U KRÓLA MAMY...
- Harry, CO TY ROBISZ? - wrzasnęła Angelina przelatując obok niego by dogonić Katie. - RUSZAJ SIĘ!
Harry zdał sobie sprawę, że wisi nieruchomo w powietrzu przez ponad minutę, obserwując przebieg meczu, nie zastanawiając się w ogóle gdzie może być znicz. Przerażony zanurkował i zaczął znów krążyć wokół boiska rozglądając się dokoła, próbując zignorować chór głosów, grzmiących teraz wokół stadionu:
WEASLEY JEST NASZYM KRÓLEM,
WEASLEY JEST NASZYM KRÓLEM...
Ale gdziekolwiek patrzył, nie widział ani śladu znicza. Malfoy nadal okrążał stadion tak samo jak on. Minęli się nawzajem gdzieś w połowie boiska lecąc w przeciwnych kierunkach i Harry usłyszał jak Malfoy śpiewa głośno:
W KOSZU SIĘ URODZIŁ NAM...
- ... i znów Warrington - darł się Lee - który podaje to Puceya, Pucey mija Spinnet, no dalej, Angelina, możesz go dorwać... no okazuje się, że nie możesz... ale niezły tłuczek Freda Weasleya to znaczy, George'a Weasleya, a zreszta, kogo to obchodzi, jednego z nich w każdym razie i Warrington upuszcza kafla i Katie Bell... eee... też go upuszcza. Tak więc teraz Montague ma kafla, kapitan Slytherinu, Montague chwyta kafla i leci z górę boiska, no dalej, Gryffindor, zablokujcie go!
Harry przeleciał wzdłuż końca stadionu za obręczami Slytherinu nie chcąc patrzeć na to, co działo się po stronie Rona. Kiedy pędził obok obrońcy Slytherinu, usłyszał jak Bletchley śpiewa wraz z tłumem pod nimi:
WEASLEY SAM NAS DZIŚ WYRĘCZY...
- ... I Pucey znów wyminął Alicję i zmierza wprost po gola, powstrzymaj to, Ron!
Harry nie musiał patrzeć, żeby wiedzieć co się stało: z końca zajmowanego przez Gryffindor rozległ się potężny jęk, w parze z nowymi okrzykami i brawami ze strony Slytherinu. Spoglądając w dół Harry zobaczył mopsowatą twarz Pancy Parkinson, stojącej przed trybunami tyłem do boiska i dyrygującej kibicom Slytherinu, którzy ryczeli:
WIĘC ŚLIZGONI PIEJMY CHÓREM:
WEASLEY JEST NASZYM KRÓLEM.
Ale dwadzieścia do zera to było nic, Gryffindor nadal miał czas, by odrobić stratę lub złapać znicz. Kilka goli i znów będą na prowadzeniu jak zwykle, zapewniał siebie Harry, balansując i wijąc się pomiędzy graczami w pogoni za czymś błyszczącym, co okazało się być paskiem od zegarka Montague.
Ale Ron wpuścił dwa kolejne gole. Pragnienie Harry'ego, by znaleźć znicz było już teraz na krawędzi paniki. Gdyby tylko mógł go wkrótce złapać i zakończyć szybko tą grę.
- ... i Katie Bell z Gryffindoru unika Puceya, omija Montague, niezły zwód Katie, i rzuca do Johnson, Angelina Johnson przejmuje kafla, mija Warringtona i zmierza po goal, no dalej, teraz, Angelina... GRYFFINDOR ZDOBYWA PUNKTY! Jest czterdzieści do dziesięciu, czterdzieści do dziesięciu dla Slytherinu i Pucey jest w posiadaniu kafla...
Pośród wiwatów z sektora Gryffindoru Harry dosłyszał ryczenie śmiesznego lwiego kapelusza Luny Lovegood i dodało to mu otuchy. Tylko trzydzieści punktów różnicy, to było nic, łatwo mogli to odrobić. Harry uniknął tłuczka, którego jak rakietę posłał w jego kierunku Crabbe i wrócił do szaleńczego przeczesywania boiska w poszukiwaniu znicza, trzymając jednocześnie oko na Malfoyu, na wypadek gdyby on pokazał jakieś znaki zauważenia złotej piłki. Ale Malfoy, podobnie jak on, dalej szybował wokół stadionu kontynuując bezowocne poszukwiania...
- ... Pucey rzuca do Warringtona, Warrington do Montague, Montague z powrotem do Puceya... Johnson interweniuje, Johnson przechwytuje kafla, Johnson do Bell, zapowiada się dobrze... to znaczy źle... Bell zostaje trafiona tłuczkiem przez Goyle'a ze Slytherinu i to Pucey jest znów w posiadaniu kafla...
W KOSZU SIĘ URODZIŁ NAM
ZAWSZE KAFLA PUŚCI SAM...
WEASLEY SPRAWI, ŻE WYGRAMY...
Ale Harry dostrzegł go w końcu - maleńki trzepoczący złoty znicz unosił się o stopę nad ziemią na końcu boiska po stronie Slytherinu.
Zanurkował...
To była kwestia sekund i Malfoy mknął z nieba po lewej stronie Harry'ego jak zielono-srebrna plama leżący płasko na swej miotle...
Znicz okrążył podstawę jednej z obręczy i popędził w kierunku drugiej strony słupów. Zmiana kierunku pasowała Malfoyowi, który był teraz bliżej. Harry podciągnął Błyskawicę i on i Malfoy lecieli teraz bark w bark...
Stopę nad ziemią Harry uniósł prawą rękę znad miotły wyciągając ją w kierunku znicza... po jego prawej stronie również wyciągnięte ramię Malfoya sięgało, chwytało...
W ciągu dwóch desperackich, wstrzymujących dech w piersiach sekund było po wszystkim... Palce Harry'ego zamknęły się na malutkiej, trzepoczącej piłce... Paznokcie Malfoya drapnęły beznadziejnie po wierzchniej stronie dłoni Harry'ego... Harry pociągnął miotłę w górę trzymając w dłoni wyrywającą się piłkę i kibice Gryffindoru wykrzyknęli z radości...
Byli uratowani, nie miało znaczenia, że Ron wpuścił tegole, nikt nie będzie tego pamiętał, bo w końcu Gryffindor wygrał...
ŁUUUP.
Tłuczek trafił Harry'ego centralnie w kark i poleciał naprzód zlatując z miotły. Na szczęście był zaledwie pięć czy sześć stóp nad ziemią, po tym jak zanurkował tak nisko by złapać znicz, ale mimo wszystko został pozbawiony tchu lądując płasko na plecach na zmrożonym boisku. Usłyszał ostry gwizdek pani Hooch wrzawę gwizdów na trybunach, pełne złoścu wrzaski i drwiny, łupnięcie, a potem gorączkowy głos Angeliny.
- Wszystko w porządku?
- Jasne, że tak - odpowiedział ponuro chwytając jej dłoń i pozwalając jej pociągnięciem postawić go na nogi. Pani Hooch podlatywała do jednego z graczy drużyny Slytherinu ponad nim, chociaż z tego kąta nie widział do kogo.
- To ten łotr Crabbe - powiedziała ze złością Angelina - walnął w ciebie tłuczkiem w chwili, gdy zobaczył, że złapałeś znicza... ale wygraliśmy, Harry, wygraliśmy!
Harry usłyszał prychnięcie za plecami i odwrócił się, nadal mocno ściskając znicz w swojej dłoni.
Obok niego wylądował Draco Malfoy. Twarz miał białą z wściekłości, a mimo to nadal udawało mu się uśmiechać szyderczo.
- Uratowałeś głowę Weasleya, co? - powiedział do Harry'ego. - Nigdy nie widziałem gorszego obrońcy, no ale w końcu urodził się w koszu... podobały ci się moje teksty, Potter?
Harry nie odpowiedział. Odwrócił się do pozostałych graczy z drużyny, którzy lądowali teraz jeden po drugim krzycząc i wymachując pięściami w geście zwycięstwa. Wszyscy z wyjątkiem Rona, który zsiadł z miotły przy słupach swoich bramek i powoli ruszył sam z powrotem do szatni.
- Chcieliśmy napisać jeszcze kilka wersów! - zawołał Malfoy kiedy Katie i Alicja ściskały Harry'ego. - Ale nie moglismy znaleźć rymów dla gruba i paskudna... wiesz, chcieliśmy zaśpiewać o jego matce...
- Gadasz tak, bo przegrałeś - powiedziała Angelina rzucając Malfoyowi pełne obrzydzenia spojrzenie.
- ... nie mogliśmy też wpasować bezużyteczny niedołęga... wiesz, dla jego ojca...
Fred i George zdali sobie sprawę o czym mówił Malfoy. Zesztywnieli w połowie potrząsania ręki Harry'ego spoglądając na Malfoya.
- Daj spokój! - powiedziała natychmiast Angelina chwytając Freda za ramię - Daj spokój, Fred, niech sobie pokrzyczy, po prostu nie może przeboleć, że przegrał, arogancki mały...
- ... ale ty lubisz Weasleyów, nie, Potter? - mówił dalej Malfoy uśmiechając się szyderczo. - Spędzasz u nich wakacje i w ogóle, prawda? Nie umiem sobie wyobrazić jak znosisz ten smród, ale przypuszczam, że skoro byłeś wychowywany przez mugoli, to nawet nora Weasleyów pachnie OK...
Harry chwycił George'a. W międzyczasie Angelina, Alicja i Katie wspólnym wysiłkiem powstrzymywały Freda przed skoczeniem na Malfoya, który śmiał się otwarcie. Harry zerknął na panią Hooch, ale ona nadal upominała Crabbe'a za jego nielegalny atak tłuczkiem.
- A może - powiedział Malfoy łypiąc okiem i wycofując się - pamiętasz jak śmierdział dom twojej matki, Potter, i chlew Weasleyów przypomina ci...
Harry nie zdawał sobie sprawy z wypuszczenia George'a, wiedział tylko, że chwilę później obaj pędzili w kierunku Malfoya. Zapomniał całkowicie, że wszyscy nauczyciele patrzą, wszystko czego chciał, to sprawić Malfoyowi tyle bólu ile tylko był w stanie. Nie mając czasu na wyciągnięcie różdżki cofnął tylko pięść zaciśniętą na zniczu i ze wszystkich sił zatopil ją w brzuchu Malfoya...
- Harry! HARRY! GEORGE! NIE!
Słyszał głosy krzyczących dziewczyn, jęczącego Malfoya, przeklinającego George'a, świszczący gwizdek i wrzawę tłumu dookoła, ale nie dbał o nie. I do czasu aż ktoś w pobliżu wrzasnął Impedimenta! i został odrzucony w tył przez moc czaru, nie zaprzestawał prób walenia pięścią każdego cala Malfoya, którego był w stanie dosięgnąć.
- Co wy wyprawiacie? - krzyknęła pani Hooch kiedy Harry zerwał się na nogi. Wyglądało na to, że to ona trafiła go Zaklęciem Unieruchamiającym. W jednej dłoni trzymała gwizdek, w drugiej różdżkę. Jej miotła leżała kilka stóp dalej. Malfoy kulił się na ziemi szlochając i jęcząc, z jego nosa płynęła krew. George masował obrzmiałą wargę. Fred nadal był siłą powstrzymywany przez trójkę ścigających, a Crabbe rechotał z tyłu. - Nigdy jeszcze nie widziałam takiego zachowania... marsz do zamku, obaj, i prosto do gabinetu opiekuna Domu! Idźcie! Natychmiast!
Harry i George odwrócili się na piętach i odmaszerowali z boiska. Obaj ciężko dysząc, ale żaden nie odezwał się słowem do drugiego. Wrzaski i szyderstwa tłumu stawały się coraz cichsze i cichsze, aż dotarli do Sali Wejściowej, gdzie nie słyszeli już nic poza swoimi krokami. Harry zdał sobie sprawę, że coś nadal szamocze się w jego prawej ręce, której kłykcie potłukł na szczęce Malfoya. Spoglądając w dół dostrzegł srebrne skrzydełka znicza wystające spomiędzy jego palców, usiłujące się uwolnić.
Ledwie zdążyli dotrzeć do drzwi gabinetu profesor McGonagall, kiedy ona sama pojawiła się maszerując korytarzem za nimi. Miała na sobie szalik Gryffindoru, ale idąc w ich kierunku zerwała go z szyi trzęsącymi się dłońmi. Była wściekła.
- Wejść! - powiedziała z furią wskazując na drzwi. Harry i George weszli. Przemaszerowała za biurko i stanęła twarzą do nich. Trzęsąc się z wściekłości odrzuciła szalik Gryffindoru na bok na podłogę.
- Słucham? - rzekła. - Nigdy nie widziałam tak haniebnego przedstawienia. Dwóch na jednego! Wytłumaczcie się!
- Malfoy nas sprowokował - wyjaśnił sztywno Harry.
- Sprowokował was? - krzyknęła profesor McGonagall waląc pięścią w biurko tak, że jej kraciasta puszka ześlizgnęła się na bok z blatu i otworzyła wysypując na podłogę Imbirowe Traszki. - Właśnie przegrał, prawda? Oczywiście, że chciał was sprowokować! Ale co on takiego do diaska powiedział, co usprawiedliwiałoby to, że we dwóch...
- Obraził moich rodziców - warknął George - I matkę Harry'ego.
- Ale zamiast zostawić tą sprawę do wyjaśnienia pani Hooch, zdecydowaliście się dać pokaz mugolskiego pojedynku, prawda? - zagrzmiała profesor McGonagall. - Czy w ogóle macie pojęcie, co....
- Khem, khem.
Obaj Harry i George obrócili się. Dolores Umbridge stała w przejściu owinięta w zieloną, tweedową pelerynkę, która ogromnie zwiększała jej podobieństwo do gigantycznej ropuchy i uśmiechała się w potworny, niezdrowy złowieszczy sposób, który kojarzył się Harry'emu z nadciągającym nieszczęściem.
- Mogę pomóc, profesor McGonagall? - spytała profesor Umbridge swoim najbardziej jadowicie słodkim głosem.
Profesor McGonagall krew uderzyła do głowy.
- Pomóc? - powtórzyła zaciśniętym głosem. - Co ma pani na myśli mówiąc pomóc?
Profesor Umbridge weszła do gabinetu nadal uśmiechając się tym swoim niezdrowym grymasem.
- Czemu, pomyślałam, że może być pani wdzięczna za odrobinę dodatkowego autorytetu.
Harry nie zdziwiłby się widząc iskry buchające z nosa profesor McGonagall.
- Więc źle sobie pani pomyślała - oznajmiła odwracając się plecami od Umbridge.
- A teraz wy dwa, lepiej słuchajcie uważnie. Nie obchodzi mnie jaką prowokację zaoferował wam Malfoy, nie obchodzi mnie, czy obraził wszystkich członków rodziny, jakich posiadacie, wasze zachowanie było odrażające i daję każdemu z was tydzień szlabanu! Nie patrz na mnie w ten sposób, Potter, zasłużyliście na to. I jeśli któryś z was kiedykolwiek...
- Khem, khem.
Profesor McGonagall zamknęła oczy, jakby modliła się o cierpliwość kiedy zwróciła swoją twarz ponownie w kierunku Umbridge.
- Tak?
- Myślę raczej, że zasługują na coś więcej niż szlabany - oznajmiła Umbridge uśmiechając się jeszcze szerzej.
Oczy profesor McGonagall otworzyły się.
- Ale na twoje nieszczęście - powiedziała próbując odwzajemnić uśmiech, co sprawiło, że wyglądała jakby miała szczękościsk - liczy się to, co ja myślę, jako że należą do mojego domu, Dolores.
- No cóż, właściwie, Minerwo - wdzięczyła się profesor Umbridge - myślę, że przekonasz się, że to co ja myślę też się liczy. Dobrze, gdzie to jest? Korneliusz właśnie mi to przysłał... To znaczy chciałam powiedzieć - uśmiechnęła się fałszywie grzebiąc w torebce - Minister właśnie mi to przysłał... ach tak...
Wyciągnęła kawałek pergaminu, który zaraz rozwinęła przeczyszczając z przejęciem gardło zanim zaczęła pisać, co było na nim napisane.
- Khem, khem... "Dekret Edukacyjny Numer Dwadzieścia Pięć".
- Tylko nie kolejny! - wykrzyknęła gwałtownie profesor McGonagall.
- Cóż, tak - oznajmiła Umbridge nadal uśmiechając się - Tak właściwie, Minerwo, to ty sprawiłaś, że zobaczyłam iż potrzebujemy kolejnej poprawki... pamiętasz jak ominęłaś moje zalecenia, kiedy byłam niechętna ponownemu uformowaniu się drużyny Gryffindoru? Jak poszłaś z tą sprawą do Dumbledore'a, który nalegał, żeby pozwolić drużynie na grę. No cóż, w tej sytuacji nie mogłam sobie na to pozwolić. Skontaktowałam się natychmiast z Ministrem i on zgodził się całkiem ze mną, że Wielki Inkwizytor musi mieć władzę odzierania uczniów z przywilejów albo on, to znaczy w tym wypadku ja, będzie mieć mniejszy autorytet niż zwykli nauczyciele! I widzisz teraz, czyż nie, Minerwo, że miałam rację próbując powstrzymać ponowne sformowanie drużyny Gryffindoru? Okropne temperamenty... w każdym razie, czytałam naszą poprawkę... khem, khem...
"Wielki Inkwizytor będzie mieć odtąd ostateczną władzę ponad wszystkimi karami, sankcjami i zdejmowaniami przywilejów odnoszącymi się do uczniów Hogwartu, oraz upoważnienie do zmieniania tychże kar, sankcji i zdejmowań przywilejów narzuconych przez pozostałych członków grona pegagogicznego. Podpisane, Korneliusz Knot, Minister Magii, Kawaler Orderu Merlina Pierwszej Klasy, etc., etc."
Zwinęła pergamin i włożyła go z powrotem do torebki cały czas się uśmiechając.
- Tak więc... Naprawdę myślę, że będę musiała zakazać tym dwóm gry w quidditcha na zawsze - powiedziała spoglądając to na Harry'ego to na George'a.
Harry poczuł jak znicz zatrzepotał szaleńczo w jego dłoni.
- Zakazać nam? - spytał, a jego głos zabrzmiał dziwnie niewyraźnie. - Gry... na zawsze?
- Tak, panie Potter, myślę że dożywotni zakaz powinien poskutkować - powiedziała Umbridge, a jej uśmiech rozszerzał się coraz bardziej, kiedy obserwowała, jak zmaga się z zrozumieniem tego, co właśnie powiedziała. Pan i pan Weasley. I myślę, że dla bezpieczeństwa, brat bliźniak tego pana również powinien być powstrzymany... Gdyby koleżanki z jego drużyny nie powstrzymały go, jestem pewna, że on również zaatakowałby pana Malfoya. Nakażę oczywiście, aby ich miotły zostały skonfiskowane. Będę je bezpiecznie trzymać w moim biurze, aby upewnić się, że mój zakaz nie zostanie pogwałcony. Ale nie jestem nierozsądna, profesor McGonagall - ciągnęła dalej odwracając się z powrotem do profesor McGonagall, która stała teraz nieruchomo, jak wykuta z lodu wpatrując się w nią. - Reszta drużyny może w dalszym ciągu brać udział w grach, nie zauważyłam oznak gwałtowności ze strony żadnego z nich. No dobrze, zatem do widzenia.
I z miną krańcowego zadowolenia Umbridge opuściła pokój zostawiając za sobą przerażającą ciszę.
* * *
- Zdyskwalifikowani - odezwała się Angelina głuchym głosem późnym wieczorem we wspólnej sali. - Zdyskwalifikowani. Bez szukającego i bez pałkarzy... co my na litość boską zrobimy?
Wcale nie czuło się, jakby wygrali mecz. Wszędzie gdzie tylko Harry spojrzał, napotykał strapione i wściekłe twarze. Sama drużyna obsiadła wkoło kominek, wszyscy z wyjątkiem Rona, którego nikt nie widział od zakończenia meczu.
- To jest po prostu tak niesprawiedliwe - odezwała się drętwo Alicja - To znaczy, co z Crabbem i tym tłuczkiem, którego uderzył po gwizdku? Czy jemu dała zakaz?
- Nie - odparła ponuro Ginny. Ona i Hermiona siedziały po obu stronach Harry'ego. - Dostał tylko pisanie zdań, słyszałam jak Montague śmiał się z tego przy kolacji.
- I ta dyskwalifikacja Freda, kiedy on nawet nic nie zrobił! - wściekała się Alicja uderzając w kolano pięścią.
- To nie moja wina, że nic nie zrobiłem - wyjaśnił Fred z wyjatkowo paskudnym wyrazem twarzy. - Zmiażdżyłbym tego małego śmiecia na miasgę, gdybyście wy trzy mnie nie powstrzymywały.
Harry gapił się ponuro w ciemne okno. Padał śnieg. Znicz, którego złapał wcześniej latał teraz w tą i z powrotem po wspólnej sali. Ludzie obserwowali jego ruchy jak zahipnotyzowani, a Krzywołap skakał z fotela na fotel próbując go złapać.
- Idę do łóżka - powiedziała Angelina wolno wstając na nogi. - Może to wszystko okaże się tylko złym snem... może obudzę się jutro i okaże się, że nie graliśmy jeszcze...
Wkrótce za nią poszły Alicja i Katie. Jakiś czas później do łóżek powłóczyli się Fred i George patrząc groźnie na wszystkich, których mijali, a niedługo potem poszła Ginny. Tylko Harry i Hermiona zostali przy kominku.
- Widziałeś Rona? - spytała Hermiona cichym głosem.
Harry potrząsnął głową.
- Myślę, że nas unika - oświadczyła Hermiona. - Jak myślisz, gdzie..?
Ale dokładnie w tym momencie rozległ się skrzeczący dźwięk za ich plecami, kiedy Gruba Dama odchyliła się do przodu i Ron wylazł z dziury za portretem. Był naprawdę bardzo blady i we włosach miał śnieg. Kiedy zobaczył Harry'ego i Hermionę zatrzymał się momentalnie w miejscu.
- Gdzie byłeś? - spytała zaniepokojona Hermiona doskakując do niego.
- Łaziłem - wymamrotał Ron. Wciąż miał na sobie strój do quidditcha.
- Wyglądasz na zmarzniętego - powiedziała Hermiona. - Chodź tu i siadaj.
Ron podszedł do kominka i opadł na fotel jak najdalej od Harry'ego, nie patrząc na niego. Skradziony znicz zatrzepotał nad ich głowami.
- Przepraszam - wymamrotał Ron patrząc w swoje stopy.
- Za co? - spytał Harry.
- Za to, że myślałem, że mogę grać w quidditcha - odparł Ron. - Mam zamiar zrezygnować jutro z samego rana.
- Jeśli zrezygnujesz - powiedział poirytowany Harry - w drużynie zostanie tylko trójka graczy.
A kiedy Ron popatrzył na niego zdumiony wyjaśnił - Dostałem dożywotni zakaz. Tak samo jak Fred i George.
- Co? - jęknął Ron.
Hermiona opowiedziała mu całą historię. Harry nie był w stanie mówić o tym ponownie. Kiedy skończyła, Ron wyglądał na jeszcze bardziej udręczonego.
- To wszystko moja wina...
- To nie ty zmusiłeś mnie, żebym walnął Malfoya - zezłościł się Harry.
- ...gdybym tylko nie był tak koszmarny w quidditcha...
- ... to nie ma z tym nic wspólnego.
- ... to ta piosenka mnie uraziła...
- ... uraziłaby każdego.
Hermiona podniosła się i podeszła do okna, z dala od kłótni, obserwując śnieg wirujący po drugiej stronie szyby.
- Słuchaj, daj spokój, dobrze! - wybuchnął Harry. - Już i tak jest dość źle, bez obwiniania się o wszystko!
Ron nie powiedział nic, ale usiadł i wlepił pełen cierpienia wzrok w w wilgotny skraj szaty. Po chwili powiedział głuchym głosem - Nigdy w całym moim życiu nie czułem się gorzej.
- Witaj w klubie - powiedział gorzko Harry.
- No cóż - odezwała się Hermiona, a jej głos trząsł się lekko - znam jedną rzecz, które może rozweselić was obu.
- Czyżby? - spytał sceptycznie Harry.
- Tak - powiedziała Hermiona odwracając się od czarnego, pokrytego śniegiem okna z szerokim uśmiechem na twarzy. - Hagrid wrócił.