WIECZOREM, W PORCIE
Doktor Menyhert, jeśli o tytuł chodzi obojętne lekarz, czy też doktor praw, w każdym przypadku natomiast istotne jest to, że pełnił służbę na statku żeglugi rzecznej.
Ujawniając zaraz na wstępie nazwisko naszego bohatera, uprzedziliśmy wprawdzie nieco wydarzenia, niemniej pod koniec tej opowieści i tak zostanie przecież ustalone, o kim jest mowa.
Statek kwadrans po szesnastej dobił do przystani. Doktor Menyhert natomiast punktualnie kwadrans po dziewiętnastej zszedł z pokładu, niosąc uszytą z niebieskiego dżinsu pustą torbę. Z gołą głową, z podniesionym kołnierzem, nieco przygarbiony ruszył wzdłuż portowego nabrzeża, unikając w miarę możliwości siąpiącego nieustannie deszczu. Nawet wąsy i brwi nie chroniły od przesyconego wilgocią morskiego powietrza, które wdzierało się człowiekowi za kołnierz i przenikało aż do skóry. Nic dziwnego przeto, że nabrzeże było absolutnie puste. Jak się wkrótce okazało, doktor Menyhert wcale nie poszedł na spacer, bo ledwo oddalił się od morza, a już wkroczył do jednego ze sklepów.
Słabo oświetlona wystawa sklepu niezbicie wskazywała, że sprzedają tu w różnych kolorach i wymiarach czapki. W całym rzędzie usytuowanych wzdłuż portu sklepów tylko ta jedna wystawa była oświetlona. Naprzeciw połyskiwały ciemne, mokre szyby gospody i zarazem cieszącego się dobrą sławą wyszynku „Pod słoneczkiem".
Wejście było zamknięte na kłódkę z szerokim, żeliwnym skoblem, a spływające z rynny krople wody wyżłobiły w płytach chodnika przed lokalem zupełnie pokaźne wgłębienia.
Doktor Menyhert szybko opuścił sklep z czapkami, a gdy zamknął za sobą drzwi, zgasło światło, jak gdyby tylko na niego czekano. Powoli przeszedł przez wąską jezdnię, zatrzymał się na skraju kałuży i zajrzał przez jedną z szyb wyszynku. Przyglądał się własnemu odbiciu w ciemnej szybie karczmy. W lewej ręce trzymał dżinsową torbę wypełnioną teraz puszkami chińskich konserw z zielonym groszkiem.
Prawą ręką poprawiał osłaniający mu brwi daszek czapki, którą przed chwilą sobie kupił. Była to czarna, marynarska czapka z daszkiem, taka jaką noszą cywile od Lubeki po Puck, a także ci wszyscy z głębi lądu, którzy z niewiadomych przyczyn odczuwają pokrewieństwo z morzem.
Sprzed zamkniętych drzwi gospody doktor Menyhert swobodnym już krokiem zawrócił w stronę portu. Zatrzymał się pod chroniącym od nieustannie siąpiącego deszczu krytym korytarzem, łączącym kasę biletową z portowym budynkiem obsługi podróżnych. W jednym z okienek sprzedawano bilety na ostatni, wieczorny rejs na wyspę, w drugim natomiast nadające się na upominek buteleczki z pięćdziesiątką wódki oraz piwo i kiełbaski z musztardą.
Doktor Menyhert zamówił kiełbaskę i pogryzając ją, nie wypuszczał z lewej ręki dżinsowej torby.
Na pierwszym piętrze pobliskiego domu, w dużym oknie z białymi ramami, opierając się o parapet, wyglądała kobieta o rudych, kręconych włosach. Za jej plecami powiewała niebieskawa zasłona, a ilekroć zapalone w pokoju
światło przebijało przez tkaninę, tylekroć rudym płomieniem jarzyły się kobiecie włosy. Doktor Menyhert z pełną gębą i z niejakim rozbawieniem wpatrywał się w to właśnie okno.
Innego widoku raczej nie było. Psa się w taką pogodę na dwór nie wypędza. Żywy duch nie przemykał więc pod okapami, nikt nie krył się pod wilgotnymi sklepieniami bram i tylko porywy wiatru zamiatały bruk falami deszczu.
Kiedy doktor Menyhert dojadł wreszcie swoją kiełbaskę, zarówno w kasie, jak i w barku w poczekalni zamknięto okienka.
Zza rogu nieoczekiwanie wytoczył się zupełnie pusty tramwaj. w kolorze kości słoniowej i przejechał wzdłuż nadbrzeża. Raczej trudno wyobrazić sobie podobieństwo między przejeżdżającym tramwajem a zwyczajnym kundlem, a jednak w ten deszczowy wieczór smętny wagon tramwajowy na wyludnionej całkowicie ulicy kojarzył się z przemykającym chyłkiem przysłowiowym psem z kulawą nogą, który zostawia po sobie jedynie smugę żalu.
I zapewne uczucie tego smutku zaciążyło na sercu doktora Menyherta, ponieważ kiedy tylko ucichł stukot oddalającego się tramwaju, ruszył on z pochyloną nisko głową w kierunku portowego wybrzeża.
Zbliżał się właśnie do zakotwiczonego parowca o nazwie „Fritz Wickert", kiedy nagle ktoś z tyłu głośno go zagadnął:
— Doktor Menyhert?
Doktor Menyhert odwrócił się i odrzekł:
— Słucham!
Z czego niezbicie wynikało, że to właśnie on jest doktorem Menyhertem.
Naprzeciw niego stało dwóch mężczyzn. Jednym ruchem ujęli go pod pachy, przenieśli nad chlupoczącą o burtę „Fritza Wickerta" ciemną wodę i po prostu wrzucili do morza. Doktor Menyhert zanurzył się z głośnym pluskiem, ale nim jeszcze opadła piana wywołana jego wrzuceniem, wynurzył się wręcz błyskawicznie i dziarskimi pociągnięciami ramion popłynął w kierunku trapu parowca. Wieczór był chłodny, to pewne, więc doktor się śpieszył.
Na głowie nie miał już czapki, w ręku nie trzymał dżinsowej torby z puszkami konserw z zielonym groszkiem.
Jak z tego wynika, zupełnie niepotrzebnie poczynił owe zakupy.
Ku największemu zdziwieniu w tym miejscu kończy się nasza opowieść. W gruncie rzeczy nie jesteśmy w stanie zrozumieć, co się też wydarzyło. Zapewne doktor Menyhert oraz dwóch obcych mężczyzn mogliby o tej sprawie
więcej powiedzieć, ale ci dwaj, którzy wrzucili go brutalnie do morza, natychmiast zniknęli. Wyjaśnienie zapewne tkwi gdzieś w głębi sklepu z czapkami, względnie w postaci zwykłych puszek z zielonym groszkiem, które niczym wieczna tajemnica, spoczęły na dnie morza.
Przełożył Tadeusz Olszański