Thorwald Jurgen Triumf chirurgów(doc)


Jurgen Thorwald

TRIUMF CHIRURGÓW

Według zapisków mojego dziadka chirurga H.St.Hartmanna

Narkoza, antyseptyka i aseptyka stworzyły mocne podwaliny dla
rozwoju chirurgii. Z chwilą ich wprowadzenia, a były to lata
osiemdziesiąte XIX wieku, gdy ustąpił odwieczny lęk przed zaka-
żeniem, otworzyła się dla chirurgów droga operacyjnego leczenia
poszczególnych narządów i układów. Rozpoczęła się walka o usu-
nięcie „białychplam" z mapy organizmu człowieka. Nie tknięte do

tej pory narządy, a więc wątroba serce płuca tarczyca czy pełne tajemnic obszary
mózgowia, rdzenia kręgowego i nerwów obwodowych, kole/no otwierały przed skalpelem
zamknięte dotąd wrota Dla chirurgów ze wszystkich części świata było to wezwanie
do rozpoczęciaponadnarodowy eh zmagań na arenie ich działalności.

Politycy i historycy uczą nas o mocarstwach światowych, utworzonych przez potęgi
militarne i gospodarcze, a reprezentowanych przez dyplomatów, żołnierzy i magnatów
finansowych Stwierdzam, że istnieje także inny typ mocarstwa. Mocarstwo to powstało
w walce o ludzkie życie, a reprezentowane ;est przez lekarzy Stanowi ono część
bardziej jeszcze rozległego państwa, Państwa Nauki, które jako pierwsze wyszło poza
wytyczone granice polityczne i objęło wszystkie kontynenty. Nazywam je „
Imperium
Chirurgów".

Sir d'Arcy Power


OD AUTORA

Pierwszy tom tego opracowania ukazał się przed dwoma laty.
Nosił on tytuł
Stulecie chirurgów / przedstawiał decydujące etapy
pionierskiego okresu chirurgii widziane oczami człowieka współ-
czesnego. Mottem były słowa francuskiego chirurga Bertranda
Gosset: „Historia chirurgii jest historią ostatnich stu lat. Rozpoczyna

się ona w roku 1846 odkryciem narkozy, która stworzyła możliwość bezbolesnych
operacji. Wszystko, co było przedtem, jest tylko nocą niewiedzy, cierpienia i bez-
owocnego macania w ciemności. «Historia stu lat» przedstawia najbardziej przera-
żającą panoramę, jaką zna ludzkość".

Zdania te znalazłem w bogatej spuściżnie mego dziada po kądzieli pochodzenia
niemiecko-amerykańskiego, Henry Stevena Hartmanna, podróżnika i namiętnego histo-
ryka medycyny. Były one kilkakrotnie podkreślone, tak jakby mój dziad chciał
zaznaczyć, jakie im przypisuje znaczenie. Przypuszczam, że gdyby mógł przeczytać
motto poprzedzające niniejszy drugi tom pt.
Triumf Chirurgów, wrażenie jego byłoby
równie silne. Zdania te znalazłem przed czterema laty w pewnym angielskim czaso-
piśmie w Baltimore, i tym razem ja podkreśliłem je kilkakrotnie. Wydawało mi się,
że zawierają one wszystko to, co potrzebne jest do podkreślenia ram, treści i tytułu
niniejszej książki. Mówią one o tym, że historia chirurgii kontynuowana tu będzie
od momentu wprowadzenia narkozy i aseptyki, od chwili, gdy rozpoczęła się trwająca
dziesiątki lat prawdziwie ponadnarodowa walka o chirurgiczne leczenie poszczególnych
narządów i układów. Walka, która doprowadziła w końcu do imponującego rozwoju
nowoczesnej chirurgii.

Szesnastego października 1846 roku student medycyny — Henry Steven Hartmann
był świadkiem, jak w Massachusetts General Hospital w Bostonie dokonano odkrycia
rewelacyjnego środka uwalniającego chorego od bólu. Zastosowano bowiem narkozę,
którą Gosset określa jako punkt zwrotny w historii chirurgii.

Hartmann był naocznym świadkiem rewolucjonizującego wydarzenia, dzięki któremu
chirurgia opuściła tysiące lat trwające skostniałe pole działania, ograniczone wszech-
mocną potęgą bólu zadawanego przy operacji do zaledwie kilku koniecznych zabiegów.

Dwa dziesięciolecia później byl on świadkiem drugiego fundamentalnego odkrycia:
narodzin antyseptyki, a następnie aseptyki, które w dużym stopniu wyeliminowały
niebezpieczne zakażenia przyranne, grożące dotąd każdej większej ranie operacyjnej.
Zakażenia te wydawały się chirurgom przeszkodą nie do przezwyciężenia. Teraz droga
dla chirurgii była otwarta. Przekroczona została granica nieznanego, wielkiego kraju,
czekającego na swoich pionierów-chirurgów. Podobnie jak wielcy podróżnicy przyczynili
się do poznania białych plam na mapie naszej ziemi, tak też chirurgom zawdzięcza
się wyjaśnienie powstawania wielu zmian chorobowych w ustroju człowieka.

Treść pierwszego tomu niniejszego opracowania opiera się na pozostawionych
w rękopisie wspomnieniach i zbiorach mojego dziadka, dla którego obecność przy
pierwszej narkozie w Bostonie była tak wielkim przeżyciem, że postanowił on osobiście
śledzić dalszy rozwój chirurgii. Dużym ułatwieniem w realizacji tegoż postanowienia
będzie znajomość trzech języków: angielskiego, niemieckiego i francuskiego, zdobyta
tuż we wczesnym dzieciństwie. Również w dzieciństwie jego wcześnie zmarła matka
potrafiła rozbudzić w nim zainteresowanie historią. Matce też zawdzięcza dar gawędziar-

7


stwa oraz zamiłowanie do kolekcjonowania wszelkiego rodzaju pamiątek, co przyczyniło
się do zgromadzenia olbrzymiego zbioru bibliotecznego i niezliczonej ilości notatek
ze spotkań z wybitnymi chirurgami-pionierami, „odkrywcami białych plam". Po ojcu —
Williamie Hartmannie — który będąc specjalistą od leczenia przetok i przepuklin,
praktykował w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, wędrując z ruchomą apteką
przez prawie wszystkie stany Ameryki, odziedziczył niezaspokojoną pasję podróżniczą.
Staje się to realne, ponieważ jego ojciec i wcześnie zmarły stryj, który wzbogacił
się przy budowie kolei, pozostawili mu majątek, pozwalający na rezygnację z prak-
tyki lekarskiej i urządzenie sobie życia historyka podróżującego śladami pionierów
chirurgii. Bez trosk finansowych mógł więc podejmować liczne podróże po Ame-
ryce, Europie, Rosji, Afryce, a nawet po Dalekim Wschodzie. Odwiedził prawie
wszystkich chirurgów i naukowców, których nazwiska, dzięki postępowym zdobyczom,
znane są w historii chirurgii i medycyny. Poszukiwał i czynił spostrzeżenia w prawie
wszystkich dużych ośrodkach naukowych, bibliotekach i muzeach medycznych świata.
Każda wiadomość o nowym odkryciu, o nowej, po raz pierwszy wykonanej, odważnej
operacji ciągnęła go aż do późnej starości wszędzie tam, gdzie działo się coś nowego,
ido ludzi, którzy te nowości tworzyli.

Gdy w roku 1922, mając za sobą długie i ciekawe życie, przeszedłszy pięć
operacji, umierał w Szwajcarii na atak serca, był światowej sławy historykiem me-
dycyny, człowiekiem, który żył w pionierskim okresie rozwoju nowoczesnej chirurgii
i utrwalił ten okres w swych interesujących zbiorach.

Henry Steven Hartmann w kwiecie wieku był typowym dzieckiem ówczesnej Ameryki,
lubiącym żyć realiami i korzystać z życia. Rozwój chirurgii powitał z młodzieńczym
entuzjazmem sądząc, że samo odkrycie narkozy otworzy dla chirurgii nowy wiek.
Późniejsze przekonanie, że na tym się nie kończy, że istnieją inne przeszkody na
drodze chirurgii, przede wszystkim straszliwe zakażenia przyranne w brudnych szpitalach,
wstrząsnęło nim i pozbawiło go złudzeń, ale nie zburzyło jego wiary w postęp.
Odzyskał ją znowu, gdy wreszcie poznano, jak można zwalczyć zakażenie ran.
Porwała go fala entuzjazmu, że dla chirurgów wszystko jest możliwe, że nie będzie
chorób, których nie potrafiliby opanować, ani chorego narządu, którego nie potrafiliby
usunąć. Ów entuzjazm gnał go po świecie i sprawiał, że na wszystko, co widział,
spoglądał oczami pełnymi wiary w postęp. Los nie szczędził mu ciężkich doświadczeń.
Osobiste nieszczęścia w późniejszym okresie pozwoliły mu poznać granice możliwości
chirurgów. Doszedł też do właściwej oceny możliwości i niemożliwości, marzeń i rze-
czywistości.

Henry Steven Hartmann zapisał swoje archiwum i szkice temu z potomstwa, kto
wykaże kiedyś jak on głębokie zainteresowanie medycyną i jej historią. Żadne jednak
z jego dzieci nie objawiało takich zainteresowań.

Dopiero ja, jeden z jego wnuków, dwanaście lat po jego śmierci zacząłem stu-
diować medycynę, a następnie zająłem się jej historią. W ten sposób stałem się
przypadkowym spadkobiercą, lecz skarb, który wpadł mi w ręce, byl pod względem
historycznym niekompletny, nie mówiąc już o jego stronie literackiej. Dopiero przeżycia
drugiej wojny światowej skłoniły mnie do opracowania kilku dramatycznych obrazów
jego epoki. Jego niezwykłe szkice pobudziły mnie do przedstawienia obszernego
życiorysu Henry Stevena Hartmanna i równoczesnego zobrazowania pionierskiego okresu
nowoczesnej chirurgii. Praca ta wprowadziła mnie w historię chirurgii opartą nie tylko
na faktach lekarskich. Uzupełniając odziedziczone dokumenty, musiałem wniknąć w klimat
tego wieku, charakter, styl życia, zwyczaje, prywatne sprawy, a także we wszystkie
zapisane kiedyś wypowiedzi i rozmowy występujących osób. Musiałem to wszystko
poznać przynajmniej tak, jak znal te sprawy Henry Steven Hartmann. Całymi latami
szukałem dowodów potwierdzających niezwykle notatki mego dziadka, co do których

8


miałem podejrzenie, że gawędziarz Henry Steren Hartmann wziął górę nad kronikarzem.
Źródła podane na końcu pierwszego tomu
^Stulecie Chirurgów;, jak również w niniej-
szym drugim tomie wskazują, że mówił on prawdę. Osobnym zagadnieniem było
włączenie lub pominięcie tych rozdziałów, w których Hartmann poświęcił zbyt wiele
uwagi sprawom mniej ważnym. I lak na przykład w rozdziale poświęconym chirurgii
krtani świadomie przyjąłem koncepcję Hartmanna, narażając się na opinię dworów
książęcych, że jest to uleganie popularnym pogłoskom. Materiał Hartmanna, przede
wszystkim przez wprowadzenie Semona, wydal mi się pod wieloma względami wy-
starczająco nowy i ważny.

W ten sposób w ciągu wielu lat pracy powstała historia życia mego dziada,
częściowo z jego własnych zapisków, częściowo przeze mnie uzupełnionych i poszerzonych
na podstawie badań źródłowych. Mam nadzieję, że ten drugi tom, który niniejszym
przedstawiam, uzupełni obraz nieprzemijającego okresu pionierskiego i w pewnym stopniu
podkreśli znaczenie chirurgii, którą Sir D'Arcy Power we wzruszających słowach
nazywa ,,Imperium Chirurgów".


BIAŁE PLAMY

MAŁPY DOKTORA DAYIDA FERRIERA

We wtorek 2 sierpnia 1881 roku znalazłem się po raz trzy-
dziesty czy czterdziesty w moim życiu w Londynie. Było to
wieczorem, w przeddzień otwarcia w St. James Hall trzeciego
Międzynarodowego Kongresu Lekarzy.

Trzy tysiące lekarzy z wszystkich krajów świata, z licznymi

sławami na czele, zjechało się już do Londynu, gdy późnym wieczorem wjechałem
od Picadilly na Berkeley Street i zatrzymałem się przed hotelem St. James. Już
na dworcu zauważyłem Virchowa, Langenbecka i Roberta Kocha z Berlina, Pasteura
z Paryża, Rauchfussa i Kolomnina z Petersburga. Henry Bigelowa z Bostonu oraz
Williama Keena z Filadelfii. Stanowili oni jedynie małą grupę pośród wielkiej
liczby tych, którzy jako śmietanka ówczesnego świata lekarskiego przybyli do stolicy
Anglii na kongres. Dla mnie stal się on początkiem drugiej wielkiej epoki w historii
chirurgii.

Trudno dziś dokładnie ustalić, kiedy rozpoczęła się ta nowa epoka wypełniona
walką i odkryciami, klęskami i triumfami. Bezbolesne operowanie (dzięki narkozie
wprowadzonej w latach pięćdziesiątych XIX wieku) i zwalczanie zakażenia ran
(przez antyseptykę i aseptykę wprowadzoną w latach osiemdziesiątych) wyzwoliło
chirurgię z kleszczy, ograniczających ją jeszcze w pierwszej połowie ubiegłego wieku
i skazujących na okrutną i morderczą działalność, która sprowadzała się do kilku
zewnętrznych zabiegów. Osiągnięcia te stworzyły przesłanki dla nowej epoki, w której
chirurgia przy zastosowaniu osiągniętych zdobyczy technicznych zmierzała do ogar-
nięcia całego ustroju człowieka. Żaden określony rok nie oddzielał starej epoki od
nowej. Jeden niepostrzeżenie przechodził w drugi. Pojedynczy odważni, a raczej
zrozpaczeni chirurdzy starali się, jeszcze przed rozpowszechnieniem narkozy i anty-
septyki, wtargnąć do jamy brzusznej, klatki piersiowej i do wnętrza czaszki w celu
usunięcia zmian chorobowych na narządach, uchodzących przez całe tysiąclecia za
nietykalne. Czasem sprzyjało im szczęście, czasem nie. Sukcesy były wyjątkiem
i pozostawały przywilejem niewielu szczęśliwych operatorów. Ustalenie ogólnie przyjętej
daty punktu zwrotnego między starą i nową epoką jest trudne, wybieram więc
chwilę, która dla mnie samego stała się tym punktem.

Często stawiam sobie dziś pytanie, dlaczego ten kongres wyrył się tak w mojej
pamięci. Pytanie to wydaje się tym bardziej usprawiedliwione, że nie było żadnego
chirurgicznego wydarzenia, które wyróżniłoby ten kongres. Punktem kulminacyjnym
był triumf pewnej nauki pomocniczej, otwierającej chirurgii drogę do mózgu —
najciekawszego narządu ludzkiego ciała. Prawdopodobnie wiązało się to z fascy-
nacją, która jeszcze dziś promienieje z mózgu człowieka. Wówczas była ona tak
niezwykła, że sama myśl o zabiegu na mózgu przyspieszała akcję serca i zapierała
oddech. Chodziło o najbardziej, tak wtedy jak i pod wieloma względami dziś
jeszcze, tajemniczą część naszej cielesnej powłoki — to niezgłębione i nietykalne
centrum czucia, myślenia, działania, a może i duszy. Właśnie dlatego uznałem to
wydarzenie, ukazujące przodującym chirurgom drogę do zgłębienia tajemnic mózgu,
za początek nowej epoki, która jest przedmiotem tej książki.

Hotel St. James, w którym zatrzymałem się na czas kongresu, nie należał
z pewnością do najwytworniejszych, jakie Londyn mógł wówczas zaoferować, jednakże
fakt, że Charles Dickens często z niego korzystał, dodawał temu domowi swoistego,
trudnego do określenia uroku. W każdym razie trudno go było porównywać z Carltonem

lub Grand Hotelem. Na kongres jednak zgłosiłem się bardzo późno. Wciąż zwlekałem
i wahałem się. Z jednej strony nęciła mnie bowiem jak zwykle chęć wzięcia udziału
w tym wspaniałym zjeździe, a z drugiej strony po śmierci mojej żony Zuzanny*
wiosną 1881 roku opanowało mnie rozgoryczenie i rezygnacja. Wybrałem więc taki
hotel, jaki w pośpiechu znalazłem.

Gdy stanąłem w nieco ponurym hallu hotelowym przed ascetycznym z wyglądu,
siwowłosym portierem, zażądałem jak zwykle w miastach, gdzie odbywały się kongresy,
listy gości hotelowych, szukając znanych nazwisk lekarzy i chirurgów. Często przez
przypadek spotykałem w ten sposób bardzo ciekawych luań. A tego wieczoru
w mieście, które w ciągu tygodnia miało być miejscem spotkania wielu wybitnych ludzi,
przypadek mógł odegrać jeszcze znaczniejszą rolę. Przebiegłem oczyma cztery czy
pięć nazwisk francuskich i angielskich, które nic mi nie mówiły, aż wzrok mój
zatrzymał się na nazwisku: Friedrich Goltz, Strasburg.

Znając Londyn i odwiedzających go Niemców wiedziałem, że nigdy nie zatrzymywali
się w St. Jamesie. Preferowali „Keysers Royal" lub „Victoria Embankment", trochę
dziwną budowlę z różnymi podziemnymi przejściami i pokojami ze sztucznym oświetle-
niem, gdyż można tam było dostać znakomite piwo. Zdziwiłem się więc nieco,
znajdując w spisie gości hotelu St. James nazwisko wybitnego profesora niemieckiego
uniwersytetu. Możliwe, że tak jak i ja znalazł się tu przypadkiem.

Przeglądając listę gości, przesuwałem palcami prawej ręki wzdłuż poszczególnych
nazwisk. Uważnie obserwujący mnie portier zauważył, że palce zatrzymały się na
nazwisku Goltza.

* Zuzanna, pierwsza żona Henry Stevena Hartmanna umarła wiosną 1881 roku
z powodu raka części odźwiernikowej żołądka. Krótko przedtem Theodorowi Bill-
rothowi udało się chirurgiczne usunięcie zajętego rakiem odżwiernika żołądka.
Hartmann udał się do Wiednia, by nakłonić Billrotha do operowania swojej żony.
Gdy powrócił, żona już nie żyła. Popełniła samobójstwo, ponieważ nie wierzyła
w ratunek, a poza tym chciała, by mąż zachował w pamięci jej naturalny obraz,
a nie osobę będącą w stanie skrajnego wyniszczenia. Historia Zuzanny jest opisana
w tomie
Stulecie Chirurgów, (przyp. tłum.)


i badawczo. — Proszę posłuchać — ciągnął dalej — czy profesor Goltz jest może
jednym z tych eksperymentatorów zajmujących się wiwisekcją? — Zawahał się
ponownie. — Wcześniej powinienem o tym pomyśleć. Proszę mnie źle nie zrozumieć.
My tu w Londynie jesteśmy bardzo czuli na punkcie dręczenia zwierząt. W 1876 roku
przeforsowaliśmy w parlamencie ustawę, która zabrania nawet naukowcom dręczyć
zwierzęta dla swej przyjemności. Ja istotnie sądziłem, że pies tego Niemca jest
chory, a on nie chce się z nim rozstawać. — Nieufność w jego oczach wzrosła
wyraźnie. — Gdyby chodziło o jakieś biedne stworzenie, które dręczy się pod pozorem
względów naukowych, nasze towarzystwo dla obrony zwierząt przed wiwisekcją...

— O tym nie może być mowy — wtrąciłem szybko. — Zresztą sam jestem lekarzem...
Twarz portiera przybrała nieco fanatyczny wyraz. Wydawało mi się, że coś się

w nim otworzyło.

— Przepraszam pana, sir — rzekł — nie chciałbym oczywiście dotknąć pana jako
lekarza. Niektórzy lekarze są jednak sadystami w stosunku do żywych zwierząt.
Cały nasz kraj oburza się na myśl, że nasze zwierzęta domowe mogą się znaleźć
w rękach takich naukowców. Nie udało nam się dotychczas nakłonić ani królowej,
ani parlamentu do całkowitego zakazu wszelkich eksperymentów na żywych zwie-
rzętach. Wciąż jeszcze uważa się, że jest to pewnego rodzaju konieczność. W naszym
prawodawstwie są luki, ale my je usuniemy. Przed czterema tygodniami mieliśmy
zebranie w siedzibie ministra sprawiedliwości przy Sussex Sąuare. Byli obecni
kardynał Manning, lady Bunbury i lady Mound Tempie. Zażądaliśmy ostatecznego
zakazu wszelkich wiwisekcji. Jestem bowiem członkiem tego bardzo cenionego
stowarzyszenia...

— Wątpię — przerwał mu w tej chwili niski głos — czy tego pana interesuje
pańska przynależność do stowarzyszenia opieki nad zwierzętami. — Głos należał do
któregoś z kierowników hotelu, który wyszedł z pomieszczenia obok.

( — Bardzo proszę — odrzekł portier. — Pański pokój znajduje się zresztą...

Przerwał, przypuszczam jednak, iż chciał mi powiedzieć, że pokój Goltza znajduje
się blisko mego.

Pokój był równie ponury jak hall. Światło elektryczne było wówczas tylko
w większych hotelach. Stojąca na stole lampa naftowa dawała żółtawe, niezbyt dobre
światło. Niezdecydowany, jak spędzić wieczór, zajęty myślami o Goltzu i o tym,
co mi powiedział portier, położyłem się w ubraniu na łóżku. Podróż przez Atlantyk
istotnie była wyczerpująca. W chwili kiedy wyciągnąłem swe zmęczone kości,
wydało mi się, że słyszę z pewnego oddalenia ciche wycie psa. Było ledwie
słyszalne i zaraz ucichło. Niechcący zacząłem się wsłuchiwać w odgłosy obcego
hotelu. Na razie było cicho. Byłem jednak przekonany, że to skowytał ten tajemniczy
dla portiera pies. Odgłosy te w połączeniu z usłyszanymi wiadomościami wzmogły
moją czujność, a zmęczenie do pewnego stopnia ustąpiło.

Wszystko co nastąpiło w najbliższych godzinach i dniach, pozostałoby niezrozu-
miałe dla współczesnych mi ludzi, gdybym nie opowiedział początku historii, która
w moim wyobrażeniu uczyniła z Goltza postać kluczową dla dalszego rozwoju
chirurgii.

Goltz należał wówczas do światowej czołówki fizjologów zajmujących się badaniem
tajemnic mózgowia, które w owym czasie uchodziło za zamknięty narząd, fun-
kcjonujący pod wpływem jakichś wyższych bodźców. Francuz Flourens w oparciu


o doświadczenia na żabach doszedł do wniosku, że funkcje mózgu rozłożone są
równomiernie na cały narząd tak, że bez szkody można usunąć większą jego
cześć. Pozostała reszta wystarczy do objęcia wszystkich funkcji zarówno duchowych, jak
i cielesnych. Mimo że już w starożytności lekarze greccy zauważyli, iż uszkodzenie
czaszki i procesy chorobowe po jednej stronie mózgu prowadzą do porażenia lub
drgawek po przeciwnej stronie ciała, to teoria Flourensa o jednakowej ważności
wszystkich części mózgu uchodziła prawie powszechnie za dogmat.

W roku 1861 jeden z moich najlepszych przyjaciół, paryski chirurg i antropolog
Paul Broca, gorąco przeciwstawił się temu pewnikowi. W swoim czasie Broca
otworzył czaszkę zmarłej pacjentki, która kilka lat przed śmiercią straciła mowę.
W czasie sekcji znalazł w lewym przednim płacie mózgu, pomiędzy drugim a trzecim
zwojem czołowym, ostro odgraniczone ognisko rozmiękania. Doszedł do wniosku, że
w rozmiękającym drugim i trzecim zwoju czołowym mózgu znajduje się u człowieka
ośrodek zawiadujący mową, a przede wszystkim tworzeniem słów. Przyjął więc,
że utrata mowy u jego pacjentki nastąpiła w wyniku schorzenia tego o-
środka. W związku z tym postawił tezę, że mózg prawdopodobnie składa się
z wielu takich ośrodków, z których każdy reguluje określone czynności ciała, mięśni
i zmysłów.

Teza doktora Broki spotkała się z prawie jednomyślnym, a po części nawet
zaciekłym sprzeciwem. Jednakże kilka lat później młody lekarz Hughlings Jackson,
zatrudniony w bardzo skromnym jeszcze wówczas Państwowym Szpitalu dla Pora-
żonych i Epileptyków w Londynie, doszedł do wniosków będących kontynuacją
drogi podjętej przez doktora Brocę. Jackson, z którym się w następnych latach
zaprzyjaźniłem, nie był ani chirurgiem, ani anatomem, tylko klinicystą. Dzięki
nadzwyczajnej bystrości umysłu udało mu się powiązać zewnętrznie widoczne objawy
występujące u chorych przebywających w National Hospital z nieznanymi procesami
chorobowymi w mózgu.

Kilka lat później Jackson poczynił nowe spostrzeżenia. Zaobserwował, że u chorych
z połowicznymi napadami drgawek występuje pewna prawidłowość w ich przebiegu.
Rozpoczynały się one w obrębie stopy i ręki i przechodziły na nogę i ramię, jak
gdyby w mózgu istniały odpowiednie motoryczne ośrodki dla poszczególnych człon-
ków. Jackson postawił zatem tezę, że w mózgu istnieją motoryczne ośrodki
zawiadujące ruchami poszczególnych mięśni.

Rok później, w roku 1871, zupełnie niespodziewanie nadeszła z Berlina wiadomość
o stwierdzeniu obecności takich ośrodków ruchowych w mózgach psów. Autorami
tej wiadomości byli dwaj młodzi lekarze berlińscy Theodor Fritsch i Eduard
Hitzig, późniejszy sławny neurolog. W czasie wojny prusko-duńskiej Fritsch zauważył
u żołnierza z poważną raną czaszki, że dotykanie pewnych miejsc odsłoniętego
mózgu wywołuje ściśle określone drgawki w odpowiednich częściach ciała leżących
po przeciwnej stronie. Dla sprawdzenia swych spostrzeżeń na zwierzętach porozumiał
się z Hitzigiem pracującym w Instytucie Fizjologii w Berlinie. Ponieważ z uwagi
na sąsiedztwo zamku króla pruskiego przeprowadzenie tego rodzaju eksperymentów
w instytucie Hitziga było niemożliwe, przenieśli się do jego mieszkania. Młoda żona
Hitziga przeznaczyła swój stolik toaletowy znajdujący się w sypialni na stół operacyjny,
a w pokoju obok karmiła operowane psy i opiekowała się nimi. Fritsch i Hitzig
usuwali psom tak wielkie części pokrywy czaszkowej, iż widoczny był duży obszar
opony mózgowej. Elektrodami o słabym napięciu dotykali kory mózgowej i stwierdzili,
że dotykanie określonych punktów wywołuje pewne określone ruchy zawsze w przeciwnej,
to znaczy w prawej lub lewej połowie ciała. Nazwali te miejsca „ośrodkami
motorycznymi". Stwierdzili tak samo jak Jackson, że owe ośrodki kierują ruchami

15


wszystkich mięśni i że mózg w żadnym wypadku nie jest narządem jednolitym, lecz
stanowi sumę uporządkowanych zespołów wielu ośrodków czynnościowych.

Wyniki tych doświadczeń wpłynęły na wielu, zwłaszcza młodych fizjologów,
a przede wszystkim na młodego lekarza Davida Ferriera z Londynu, który w mię-
dzyczasie, podobnie jak Jackson, stał się przodującym neurologiem przy National
Hospital. Ferrier planowo rozbudował metodę pobudzania elektrycznego w doświad-
czeniach na zwierzętach i ustalił istnienie odrębnych ośrodków dla narządów ruchu
i zmysłów. Po uzupełnieniu metody „drażnienia elektrycznego" Ferrier, Fritsch
i Hitzig przeszli w końcu do usuwania zwierzętom pewnych części mózgu w celu
obserwowania występujących wskutek tego objawów porażenia odpowiednich narządów
ruchu i zmysłów.

Hitzig i Ferrier spotkali się ze zdecydowanym sprzeciwem starszych fizjologów.
Zwolennicy teorii Flourensa nie poddali się łatwo i wkrótce potem przystąpili do
doświadczeń. Wyniki tych doświadczeń były skrajnym przeciwieństwem wyników
Ferriera, to znaczy wykluczały istnienie ośrodków czynnościowych.

Niekwestionowanym przywódcą przeciwników Ferriera i jego teorii ośrodków
czynnościowych stał się właśnie Friedrich Goltz — ten sam, z którym mieszkałem
teraz pod jednym dachem. Był to zapalony fizjolog, a z tego, co o nim wiedziałem,
wynikało, że jeszcze jako głodujący student w swoim pokoju w Królewcu zaczął
dociekać tajemnicy mózgu i układu nerwowego. Całymi latami pozbawiał uśpione
żaby mózgu po to, by stwierdzić, jaki to będzie miało wpływ na ich zdolność
do życia. Z wyników obserwacji wyciągał wnioski dotyczące czynności mózgu
i rdzenia kręgowego.

W połowie lat siedemdziesiątych na odbywającym się w Hanowerze kongresie
fizjologów Goltz przedstawił doświadczenie, z którego wynikało, że przejawy życia
u żaby są kwestią odruchów. Wszystkie pozbawione mózgu żaby siedziały apatyczne,
niezdolne do jakiejkolwiek czy ności, niezdolne nawet do odżywiania się, dopóki
ich Goltz nie ruszał. Gdy tylko dotykał ich w określonych miejscach — skakały,
posuwały się, pływały lub wydawały pewne dźwięki. Wiadomo oyło, że Goltz jest
pionierem w tej zupełnie nowej dziedzinie badań wegetatywnego układu nerwowego
i autonomicznej, kierowanej odruchami czynności serca. Goltz sprzeciwi! się więc tezie
Hitziga i Ferriera o ośrodkach funkcyjnych nie z bezmyślnego uporu i wygod-
nictwa, jak to czynili pozostali fizjologowie, ale z wewnętrznego przekonania i na
podstawie własnych doświadczeń. Gdy wkrótce po wystąpieniu Hitziga został pro-
fesorem w Strasburgu, zaczął się zajmować doświadczeniami na mózgach psów.
Wykonywał badania polegające na usuwaniu swoim psom prawie całej kory mózgowej
obu półkul. Mimo to mógł pokazać różnym obserwatorom, że te „odmóżdżone psy
jedzą, skaczą, widzą i słyszą". Dlatego on i jego zwolennicy mogli skierować do
Ferriera pytanie: Jak mogą istnieć ośrodki czynnościowe dla wszystkich narządów,
jeżeli te narządy i zmysły w widoczny sposób funkcjonują bez tej części kory mózgowej,
w której Ferrier rzekomo znalazł ośrodki czynnościowe? Swoimi doświadczeniami
Goltz podważył tezę, na której Broca i ja chcieliśmy oprzeć ważne i decydujące
dla nas przesłanki uzasadniające celowość chirurgii mózgu. Davida Ferriera zaś,
głównego eksperta od umiejscawiania ośrodków czynnościowych, zmusił do obrony
swej tezy.

Tak przedstawiała się sytuacja tego wieczoru, gdy przypadek czy los sprawił, że
zdecydowany przeciwnik niespodziewanie znalazł się bezpośrednio w moim sąsiedztwie.
Sytuacja ta jeszcze dziś pozwala zrozumieć podniecenie, jakie odczułem spojrzawszy
na nazwisko Goltza, a które jeszcze się wzmogło, gdy usłyszałem wycie jego psa.

Odsunąłem kołdrę i marznąc podszedłem do jednej z moich toreb podróżnych.


Wyjąłem z niej program kongresu, który przestudiowałem jak dotąd tylko pod kątem
pokazów i referatów chirurgicznych.

Nie musiałem długo szukać. Po kilku stronach wzrok mój zatrzymał się na
programie tak zwanej sekcji fizjologicznej, dla której miejscem obrad była sala Royal
Institution przy Albemarle Street. W programie tej sekcji już w pierwszym dniu
obrad, to jest w czwartek 4 sierpnia o 10 rano — figurowało nazwisko: Friedrich
Goltz. Tytuł jego wykładu brzmiał: „Dyskusja nad lokalizacją czynności życiowych
w korze mózgowej".

Narzuciłem na siebie bonżurkę, podszedłem do okna i otworzyłem je. W powietrzu
wisiała żółtawa, ciężka i wilgotna, jakby już jesienna mgła. Kiedy śledziłem wzro-
kiem jej powoli opadający mętny tuman, zdałem sobie sprawę, do jakiego stopnia
w moim pragnieniu, aby chirurgia zajęła się leczeniem chorób mózgu, identyfiko-
wałem się z teorią Ferriera. Możliwość zaś, że nauka ta po wielu za i przeciw
w ostatnich latach otrzyma teraz śmiertelny cios, podziałała na mnie jak jakiś
nieznośnie przykry wstrząs. Co mógłby Ferrier przeciwstawić takiemu Goltzowi,
mającemu atut w postaci pozbawionego mózgu psa, który mimo to żył, chodził,
wył, skakał, widział i słyszał?

W tym momencie znowu dało się słyszeć ciche skamlenie psa, tym razem tak
bliskie, iż wydało się, że dochodzi z sąsiedniego pokoju. Zaraz potem rozjaśniło
się okno znajdujące się kilka metrów ode mnie, w ścianie stojącej pod kątem
prostym do ściany mojego okna. Zasłony nie były zaciągnięte. Ujrzałem mężczyznę,
który z lampą w ręku wszedł do pokoju i postawił ją na stole. Następnie
pochylił się i wtedy zobaczyłem, jak unosi wieko jakiejś skrzyni. Ze skrzyni wynurzył
się pysk psa. który wydawał na pół skamlące, na pół radosne dźwięki, a pogłaskany
przez mężczyznę zamilkł. Człowiekiem tym nie był Goltz. Był to na pewno jego
służący.

Po chwili ukazał się cały łeb i przód psa. Mimo odległości dokładnie widziałem to,
co przedstawił mi portier — krzywy łeb i głębokie wklęsłości, niewątpliwie ślady po
ciężkich zabiegach. Pies stracił dużą część sklepienia czaszki i mózgu, a mimo to
wydawał się wesoły. Opiekun wyjął psa ze skrzyni, a ten machając ogonem poszedł
za nim w kierunku fotela. Nie można było zaprzeczyć, że pies szedł, a nawet skakał,
w czym nie przeszkadzała mu widoczna utrata substancji mózgowej.

Następnego ranka obudziłem się późno, gdyż nie mogąc zasnąć, wiele godzin
przewracałem się na łóżku z boku na bok. Jeszcze w nocy postanowiłem odszukać
Goltza i spojrzeć prawdzie w oczy. Jednakże goniec wysłany z wizytówką do
Goltza wrócił z wiadomością, iż ten opuścił już hotel i nie wiadomo, czy w ogóle
wróci, czy też zamieszka u znajomych.

O ile miałem wziąć udział w uroczystym otwarciu kongresu, to był już na mnie
najwyższy czas. Szybko zszedłem po schodach. Doszedłszy do hallu, spostrzegłem ku
mojemu zdziwieniu tego samego portiera, który przyjmował mnie wieczorem. Rozma-
wiał z eleganckim panem w średnim wieku, który właśnie miał zamiar wychodzić.
Usłyszałem jeszcze ostatnie słowa, jakie zamienili.

17


W tym momencie zauważył mnie. Przerwał i szybko dodał, ale tak, jakby żegnał
obcego gościa hotelowego.

— Do widzenia, sir.

Gdy nieznajomy odszedł, portier zbliżył się do mnie. Zapytałem, czy chodziło
właśnie o tego psa.

— Jakiego psa, panie Hartmann? — zapytał. — Ach, ma pan na myśli psa
profesora Goitza. Nie ma go już w hotelu.

Kiedy po kilku powitaniach ze znajomymi i zaprzyjaźnionymi chirurgami doszedłem
do St. James Hall, sala przedstawiała nadzwyczajny widok. Tysiące lekarzy wypełniało
urządzoną z przepychem salę, a w drzwiach stali lokaje w barwnych galowych liberiach.

Dzięki uprzejmości kilku wybitnych angielskich lekarzy miałem miejsce w jednym
z pierwszych rzędów. Otwarcia dokonał książę Walii, a następnie zabrał głos James
Paget, przewodniczący kongresu.

Przemówienie jego pełne było uznania dla pionierskich zdobyczy medycyny i jej
postępów. Wspomniał też o zadaniach, które nas jeszcze czekają. Zupełnie nieoczeki-
wanie i z niezwykłą jak na Pageta ostrością i bezwzględnością zaatakował przeciwni-
ków wiwisekcji, z którymi ja spotkałem się po raz pierwszy w związku z psem
przebywającym w hotelu St. James.

Paget wyciągnął swą długą, wąską rękę w kierunku siedzącego na lewo, poniżej
mównicy, Pasteura, dotkniętego porażeniem połowiczym, i zawołał:

— Oto człowiek, który w decydujący sposób przyczynił się do postępu
medycyny.

Dalej mówił o tym, że Pasteur mógł to wszystko osiągnąć, ponieważ dzięki
doświadczeniom prowadzonym na żywych zwierzętach zdobył dla dobra cierpiącej
ludzkości nowe informacje, a przez opanowanie wścieklizny i wąglika przysłużył się
też światu zwierzęcemu. Pasteur jest wspaniałym przykładem głębokiego i poważnego
sensu tej właśnie pracy, która spotkała się w Anglii z ostrym sprzeciwem fanatycz-
nych przyjaciół zwierząt, grożącym zdławieniem wszelkiego postępu. Zadaniem kon-
gresu było jednomyślne przeciwstawienie się zapowiedzianemu wyzwaniu.

Zaledwie Paget skończył, rozległ się frenetyczny aplauz ze strony angielskich
lekarzy, poparty niebawem przez całe audytorium. Z uczuciem rosnącego nie-
pokoju zacząłem rozumieć, że wystąpienie antywiwisekcjonistów, których ucieleśnie-
niem był portier z St. James, nie było żadnym drugoplanowym wydarzeniem tego
kongresu, lecz centralnym zagadnieniem wplecionym w rozprawę między Goltzem
a Ferrierem.

Gdy zebrani wstali, udałem się na poszukiwanie Hughlingsa Jacksona lub Ferriera.
W ogólnym ścisku nie mogłem jednak odnaleźć ani Jacksona, ani Ferriera, ani
też Goitza. Zamiast na nich, natknąłem się na Listera, starego przyjaciela z czasów
ciężkich i wciąż jeszcze trwających bojów o uznanie i wprowadzenie antyseptyki.
Zapytałem go, czy widział Jacksona lub Ferriera, ale zaprzeczył. Gdy mu opowiedziałem
o psie Goitza i moim porannym spotkaniu w hallu, zamyślił się. Pierwszy jego
odruch nie dotyczył jednakże psa i sprawy lokalizacji ośrodków mózgu, tylko zacho-
wania się portiera. Był zdania, że należy uprzedzić Ferriera, by w czasie zaplano-
wanego pokazu Goitza był ostrożny w ujawnianiu własnych eksperymentów na
żyjących zwierzętach, przeprowadzanych w celu potwierdzenia jego własnej teorii
lokalizacji.

— Ferrier — mówił — nie jest cudzoziemcem, jak Goltz. Dla naszych przeciwników
wszystko w tej chwili jest zbrodnią. Gdy przed siedmiu czy ośmiu laty Królewskie
Towarzystwo rozpoczęło swą agitację i Jej Królewska Mość zasięgnęła mojej opinii,
przepowiedziałem dzisiejszy rozwój wypadków. Postępy w dziedzinie badań fizjologicz-
nych spowodowały wypaczenia wśród naukowców, ale jeżeli ludzie przyjmują bestialskie

18


polowania na lisy lub bażanty za coś samo przez się zrozumiałego, a jednocześnie
walczą w obronie żab skazanych na samowolę badaczy, to wówczas droga dla
wszelkiego fanatyzmu stoi otworem. Moich ostrzeżeń nikt wtedy nie słuchał, a wyniki
tego mamy dzisiaj. W każdym razie, o ile spotkam Ferriera. to go ostrzegę.

Słowa jego wzmogły moje uczucie niepokoju. Wyraźnie zaczął mnie opanowywać
lęk o to, że znaczenie przeciwników wiwisekcji może wpłynąć na czekającą nas
dyskusję w sprawie czynności mózgu. Ferrier, który był uzależniony od miejscowych
władz, w przeciwieństwie do Niemca Goltza, który miał pełną swobodę w całym
swym postępowaniu, mógł mieć trudności przy obronie swoich tez.

Była trzecia, a pół godziny później, w czasie zebrania omawiającego wykład
Virchowa, zbliżył się do mnie Lister w towarzystwie młodego, mniej więcej trzy-
dziestosześcioletniego mężczyzny o opalonej, czerstwej twarzy. Przedstawił mi go jako
Geralda Yeo, profesora fizjologii i chirurgii przy Kings College, najbliższego współ-
pracownika Ferriera w jego badaniach nad ośrodkami czynnościowymi w mózgu.

Yeo zakomunikował mi. że Ferrier po zebraniu inauguracyjnym wrócił do swego
laboratorium, a następnie dodał:

— Słyszałem pana historię. Zgadza się: pies znajduje się obecnie w zwierzęciarni
przy Kings College. Naturalnie nie wiem dokładnie, jakie stanowisko zajmie profesor
Goltz w stosunku do Ferriera, sądzę jednak, że mój przyjaciel Ferrier jest przygo-
towany ...

— Na pewno? — zapytałem z uczuciem ulgi.
Spojrzał na mnie z nieco tajemniczym wyrazem twarzy.

— Nie chciałbym uprzedzać profesora Ferriera — powiedział — ale dojdzie nie-
wątpliwie do pewnych niespodzianek, które będą może należały do najbardziej
znaczących w czasie tego kongresu. — Przerwał na chwilę. — Co się tyczy przeciwników
wiwisekcji — ciągnął dalej — to przeprowadzenie w tym kraju jakiegokolwiek doświad-
czenia z dziedziny fizjologii bez ryzyka jest niemożliwe. Wciąż żyjemy na granicy
bezprawia...

Nasza rozmowa została przerwana, gdyż Virchow swym drobnym kroczkiem zbliżał
się do mównicy.

Z lekkim dreszczem wszedłem następnego ranka na salę sekcji fizjologów Royal
Institution, gdzie miało nastąpić rozstrzygnięcie.

Krótko przed dziesiątą wszedł na salę profesor Goltz. Jego silną, szeroką żuchwę
jeszcze bardziej uwydatniały opadające na obydwie strony wąsy. Robił wrażenie
człowieka zdecydowanego i absolutnie pewnego swojej sprawy. Zaraz po nim pojawiła
się smukła postać o dziesięć lat młodszego Ferriera — jak zwykle nieśmiałego,
cichego i skromnego.

Yeo zajął jedno z miejsc przeznaczonych dla sekretarzy Towarzystwa — tuż obok
przewodniczącego, brodatego profesora Michaela Fostera.

Foster stanął przy pulpicie i z widocznym przejęciem oznajmił, że nadeszła
chwila o nadzwyczajnym znaczeniu dla całej medycyny. Profesor Goltz ze Strasburga
zamierza ostatecznie rozstrzygnąć sporny od lat problem lokalizacji mózgowej.
Profesor Ferrier będzie miał sposobność odpowiedzieć- Po południu w Kings College
obaj panowie będą mogli przedstawić swe zwierzęta, a następnie uśmiercić je, by na
podstawie sekcji udowodnić słuszność swych poglądów. Foster podniesionym głosem
kontynuował, że ma nadzieję, iż wszyscy obecni zdają sobie sprawę z powagi
i niebezpieczeństwa chwili.

— Gorliwość — zawołał — nie mająca nic wspólnego z nauką, spowodowała opra-
cowanie przepisów prawnych, które właściwie doprowadziły do ograniczenia badań

19


fizjologicznych w naszym kraju. My jednak nadal jesteśmy przekonani, że doświadczenie
jest najlepszym sposobem, by ujawnić tajemnice życia,

W ciszy pełnej napięcia Goltz zajął miejsce Fostera. Spojrzał dookoła swymi
jasnymi oczami, w których można było wyczytać upór i chęć walki, tak charaktery-
styczną dla ich właściciela. Mimo że Goltz mówił po niemiecku i dla wielu osób
niemożliwością było zrozumieć go bez tłumacza, panowała grobowa cisza. Mówił
z chłodną ścisłością, właściwą najlepszej naukowej tradycji, ożywiony odczuwanym
widocznie także przez niego samego podnieceniem chwili. Rozpoczął od krótkiego
scharakteryzowania metod i wyników prac Flourensa, Fritscha i Hitziga. Następnie
z wielką zaciekłością przystąpił do ataku.

— Owoc — wyjaśnił — może mieć nęcący wygląd, a jednak być w środku roba-
czywy; nie jest też rzeczą trudną wykazać robaczywe miejsca we wszystkich za-
prezentowanych dotychczas hipotezach lokalizacyjnych...

To była zapowiedź walki, której ostrze zwrócone było w kierunku Hitziga,
Fritscha, Ferriera i tych wszystkich, którzy wierzyli, że w mózgu istnieją odrębne
ośrodki motoryczne i dla zmysłów. Ostry głos Goltza przenikał salę. Głośno wołał,
że nie uznaje metody drażnienia elektrycznego, za pomocą której Hitzig i Ferrier
znaleźli rzekomo w mózgu swoje ośrodki czynnościowe. Jest tylko jeden sposób,
by w pełni udowodnić istnienie ośrodków dla ruchu i zmysłów — usunięcie części
mózgu, o których sądzi się, że stanowią ośrodki czynnościowe. Jeżeli jakiemuś
żywemu zwierzęciu usunie się część mózgu, o której profesor Ferrier sądzi, że zawiaduje
ona ruchami jakiejś kończyny, to w następstwie tego kończyna ta powinna być
porażona. Jeżeli natomiast kończyna nie została porażona, to każdy myślący człowiek
musi przyjąć jako udowodnione, że tak zwany ośrodek dla ruchów kończyną po
prostu nie istnieje. Jeżeli zostanie usunięta część kory mózgowej, która według
twierdzenia profesora Ferriera zawiaduje zmysłem słuchu, powinna nastąpić głuchota.
Jeśli głuchota nie nastąpi, znaczy to, iż takiego przypuszczalnego ośrodka mózgo-
wego nie ma.

Poza tym, występujące początkowo po usunięciu części kory mózgowej zaburzenia
w ruchach i w czynnościach narządów zmysłów o niczym nie świadczą. Jeśli
zwierzęta doświadczalne długo utrzymuje się przy życiu, okazuje się, że porażenia
i zaburzenia zupełnie albo w przeważającej części ustępują. Tym samym stare
wyobrażenie, według którego mózg funkcjonuje jako całość i że jedna część mózgu
może w każdej chwili zastąpić inną, okazuje się bliższe prawdy niż teoria ośrodków
czynnościowych. On. to znaczy Goltz, rozwinął po pierwsze technikę wycinania
i usuwania części mózgu w sposób pewno dotąd nie znany, a po drugie utrzymywał
liczne zwierzęta dostatecznie długo przy życiu, aby dojść do niepodważalnych wniosków.
Teraz przedstawi wyniki swej pracy.

Pełna napięcia cisza pogłębiła się jeszcze w trakcie pierwszej części referatu.

— W licznych doświadczeniach — grzmiał pewny zwycięstwa głos Goltza —
postawiłem sobie za cel możliwie rozległe zniszczenie kory mózgowia, a przy tym jak
najdłuższe utrzymanie zwierząt przy życiu, by móc je dostatecznie długo obserwo-
wać. Dla zapobiegnięcia krwotokom wypłukiwałem tkankę mózgową strumieniem
wody.

Już przy pomocy tej prostej techniki wypłukiwania Goltz stwierdził, że co prawda
usunięcie dużych części mózgu powodowało u psów chwilowy paraliż. Miały one
zaburzenia wzroku, słuchu i powonienia, ale właśnie tylko na okres przejściowy,
gdyż niebawem odzyskiwały pełną zdolność poruszania się. Tym samym obalona
została teoria lokalizacji, zaś dawna teoria Flourensa okazała się słuszna. W naj-
lepszym razie Flourens przecenił tempo, w jakim ta restytucja miałaby się odbyć.

20


Tylko w jednym względzie Flourens się pomylił. Przyjął on, że niewielka część
mózgu wystarczy do przejęcia funkcji całego mózgu, i to zarówno funkcji so-
matycznych, jak i psychicznych. W przypadku czynności somatycznych wszystko się
zgadza, nie zgadza się natomiast, gdy chodzi o sferę psychiczną. Pomyłka Flourensa
nie jest jednak atutem dla Ferriera i zwolenników teorii lokalizacji. Ograniczyli się
oni do badań nad czynnościami mięśni i zmysłów, a nigdzie nie podali, że każdy
większy zabieg na obu półkulach mózgu prowadzi do mniejszych lub większych
zaburzeń inteligencji i sprawności psychicznej. Ferrier jako jedyny wspomniał o tego
rodzaju zaburzeniach. Określił również dokładnie miejsce w mózgu, które miało być
siedliskiem inteligencji, a mianowicie płat czołowy, i uważał, że jedynie uszkodzenie
tego płata może spowodować zaburzenia inteligencji. W rzeczywistości zaburzenia
psychiczne wywołuje z całą pewnością każde poważniejsze uszkodzenie mózgu. Aby
naukowo podbudować te wstępne wyniki, Goltz zaniechał operowania strumieniem
wody i zastosował nową metodę. Dała mu ona możliwość wycinania ograniczonych
części mózgu.

Dzięki temu psu, on, Goltz, będzie mógł nam wszystkim naocznie udowodnić,
że pomimo zniszczenia części kory mózgowia jest rzeczą niemożliwą spowodować
porażenie jakiegoś mięśnia względnie wymazać na stałe czynności jakiegoś zmysłu.
Pies ten swoim wyglądem potwierdzi słuszność tezy Goltza.

— Teoria Ferriera o lokalizacji jest po prostu błędna...

Z wyrazem absolutnej pewności zwycięstwa Goltz spojrzał jeszcze raz na zebranych
i opuścił mównicę.

Jeszcze dziś przypominam sobie, jak głębokie i przygnębiające było moje poczucie
klęski. Obejrzałem się nerwowo. Szukałem wzrokiem Ferriera. Był bardzo blady.
Podniósł się powoli i jakby z pewnym wahaniem podszedł do pulpitu. Albo czuł się
pokonany, albo z pełną świadomością starał się podjąć walkę, którą Goltz prowadził
pod koniec w tak agresywny i gwałtowny sposób, i sprowadzić ją na płaszczyznę
uprzejmej, spokojnej, naukowej dyskusji.

Rozpoczął cichym głosem. Wszystko, co przedstawił Goltz, nie jest dla niego
właściwie żadnym zaskoczeniem. On sam w międzyczasie — co niektórych może
zdziwić — zainteresował się techniką ekstyrpacji, jednakże w sposób — jak sądzi —
absolutnie różny od Goltza. Przy usuwaniu części mózgu nigdy nie stosował stru-
mienia- wodnego jako sposobu bardzo niedokładnego, nie pozwalającego na ścisłe

21


ograniczenie rozległości zabiegu. Zupełnie też nie posługiwał się metodą nawiercania,
gdyż i ona, w przeciwieństwie do opinii Goltza, w tym najdelikatniejszym z wszy-
stkich narządów nie jest dostatecznie precyzyjna i powoduje stosunkowo duże uszko-
dzenia. A ponieważ metoda ta nie pozwala ponadto na zastosowanie antyseptyki,
przeżycie operacji przez zwierzęta jest sprawą szczęśliwego przypadku. Po każdym
zabiegu mogło nastąpić zapalenie mózgu. Poza tym każdy stan zapalny, nawet nie
o ciężkim — pominąwszy wypadki śmiertelne — przebiegu, wpływał na wyniki ekspery-
mentu. Dlatego też jego przyjaciel Yeo w doświadczeniach na zwierzętach zastosował
najnowsze zdobycze chirurgii, a więc antyseptykę oraz nóż elektryczny zapobiegający
krwawieniom. Dopiero te zdobycze doprowadziły do precyzji w pracy, która rzeczy-
wiście pozwala wyciągnąć decydujące wnioski. Potrafi on usunąć części mózgu
dokładnie w obrębie ustalonych przez siebie ośrodków czynnościowych. I tak po latach
spokojnej pracy może poinformować zebranych, że jego zwierzęta doświadczalne
przeżyły bez obawy o wystąpienie zapalenia, które zagraża ich życiu, a prócz
tego zmniejsza dokładność eksperymentu. Jak mu wiadomo, żyły one dłużej niż
którekolwiek ze zwierząt doświadczalnych przedmówcy. Tym samym zostałaby obalona
poważna część argumentów Goltza.

Bacznie wsłuchiwałem się w każde słowo. I nie tylko ja, było to widoczne
u wszystkich słuchaczy. Ferrier z każdym zdaniem stawał się bardziej spokojny
i nabierał pewności siebie.

Z biegiem czasu doszedł do przekonania, że wniosków z doświadczeń na
zwierzętach niższego rzędu nie można przenosić na zwierzęta wyższe, a tym
bardziej na człowieka i jego mózgowie. Im niżej stojące zwierzę, tym mniejszy
będzie wpływ ekstyrpacji nawet całej masy mózgowia na jego sprawność ruchową
i zmysłową.

Przy badaniach nad mózgiem może w końcowym rezultacie chodzić tylko o to,
aby właściwie i ostatecznie wyjaśnić funkcje mózgu człowieka jako istoty stojącej
najwyżej. Ponieważ Goltz w swoich eksperymentach opierał się tylko na psie jako
zwierzęciu doświadczalnym, co nie pozwalało na wyciągnięcie właściwych wniosków
odnośnie mózgu człowieka, Ferrier dość dawno już postanowił obiektem swych badań
uczynić mózg zwierzęcia stojącego najbliżej człowieka. Wybrał małpę człekokształtną,
a Yeo, dzięki swej biegłości chirurgicznej, dał mu możność poczynienia daleko
sięgających obserwacji.

Przez chwilę Ferrier wodził wzrokiem po zebranych, a następnie ogłosił, że po
południu w laboratorium profesora Yeo w Kings College będzie miał zaszczyt
przedstawić dwie małpy człekokształtne, którym profesor Yeo chirurgicznie usunął
pewne ośrodki mózgowia. Nie uważa, by konieczne było już teraz i w tym miejscu
udzielenie bliższych wyjaśnień. Nastąpi to w czasie pokazu. Jest przekonany, że za
kilka godzin zastrzeżenia profesora Goltza nie tylko będą odparte, ale — i to przede
wszystkim — fakt lokalizacji czynności w mózgu zwierząt wyższych i człowieka znajdzie
ostateczne potwierdzenie.

Gdy zjawiłem się w Kings College, zastałem już Goltza w otoczeniu słuchaczy,
wśród których na pierwszy rzut oka dostrzegłem podobną do sowy głowę Virchowa
w okularach. A więc Virchowa też zaalarmowały relacje z przedpołudniowego
posiedzenia, na którym nie był obecny. Jego ostre spojrzenie skierowane było na psa
z przekrzywionym łbem. którego wycie pierwszej nocy w hotelu St. James zwróciło
moją uwagę na zamierzenia Goltza.

Twarz Goltza była mocno zaczerwieniona.

— Przedstawiam tu panom psa — objaśnił — który przebył wraz ze mną drogę

22


ze Strasburga do Londynu. Pies ten. jak podałem w czasie mego przedpołudniowego
wykładu, jest pozbawiony przeważającej części kory mózgowej — obu płatów ciemie-
niowych i potylicznych. Te ogromne ubytki w mózgowiu są wynikiem pięciu operacji,
z których ostatnia odbyła się 25 maja bieżącego roku. Zniekształcenie czaszki
zwierzęcia rzuca się w oczy.

Następnie Goltz zapowiedział, że na przykładzie tego psa udowodni swoje twierdzenia
z przedpołudnia. Kazał psu biegać, wyskakiwać ze skrzyni i poruszać łbem. Chwycił
bat i strzelił z niego. Zawołał po niemiecku: — Marsz, zabieraj się, uciekaj stąd... —
i wskazał na drgniecie psa jako dowód na to, że pies słyszy. Przy pomocy
osobliwego doświadczenia udowodnił, że pies widzi.

— Przekonywającym dowodem na to, że postępowanie psa jest wynikiem dozna-
nych wrażeń wzrokowych — ciągnął Goltz — będzie okoliczność, że całe jego zachowa-
nie ulegnie zmianie, gdy tylko mu się przykryje oczy. Zabrałem ze sobą kaptur,
który naciągnę mu na łeb. Żadne światło nie przeniknie do jego oczu. Państwo
widzą, jak pies, który przed chwilą omijał każdą przeszkodę, uderza teraz o nią łbem.
Można zauważyć, jak pies stara się zsunąć kaptur przednimi łapami...

Zachowanie zmysłu powonienia udowodnił Goltz w następujący sposób: poprosił
obecnego na pokazie profesora Dondersa z Holandii, by dymem ze swego cygara
dmuchnął psu w nos. Pies odchylił łeb na bok. Goltz jednakże przyznał, że węch ma
on gorszy niż zdrowe psy.

Zadowolony z udanej jak dotąd demonstracji Goltz wyprostował się pewny siebie.
Przeszedł teraz do udowodnienia, że jedynie inteligencja psa doznała uszczerbku.
Wsadził psa do przywiezionego ze Strasburga kwadratowego ogrodzenia, tak niskiego,
że pies mógłby je przeskoczyć. Mimo że psa wabiono od zewnętrznej strony ogro-
dzenia, biegał on wewnątrz, nie znajdując wyjścia. Machał wesoło ogonem, gdy Goltz
groził mu pięścią. Przyniesiono kota z miejscowej zwierzęciarni i pokazano psu, ale
ten nie wykazał żadnych objawów wrogości ani strachu przed prychającym kotem.
Starał się nawet lizać jego łapy.

Goltz wyprostował swą masywną postać.

— Moi panowie — zawołał. — Mam nadzieję, że moja demonstracja przekonała
was o tym, iż żadna z funkcji zmysłowych tego zwierzęcia nie zanikła. Zwierzę

'widzi, słyszy, ma węch i czucie!

Tym samym uważa on za udowodnione, na przekór wszystkim innym poglądom,
że teoria lokalizacji jest błędna. Pies, jak zapowiedziano, zostanie uśpiony chloro-
formem, a jego mózg poddany badaniu anatomicznemu, by potwierdzić całkowite
niemal usunięcie mózgowia.

Na kilka sekund zapadła głęboka cisza. Słychać było tylko sapanie Goltza
wciskającego psa z powrotem do skrzyni. Wtedy jednak — zupełnie nieoczekiwanie —
zapanował nastrój jak w czasie wielkiego występu teatralnego. Serce zaczęło mi mocniej
bić.

Woźny wprowadził do pomieszczenia dużą małpę człekokształtną w postawie
wyprostowanej. Szła powłócząc jedną nogą i z bezwładnie zwisającą ręką. Zupełnie
przypominała chorego z porażeniem połowiczym po krwotoku mózgowym. Gdy
zwierzę doszło do miejsca, gdzie poprzednio Goltz przedstawiał swego psa, zjawił się
Ferrier. Stanął przy małpie i pogłaskał ją po głowie. Potem zwrócił się do nas.
Sprawiał wrażenie jakby odmienionego.

— Moi panowie — powiedział ze świadomym spokojem całkowicie zacierającym
jego nieśmiałą powściągliwość. — Widzicie tu małpę, z której mózgu mój przyjaciel
Yeo usunął przed siedmioma miesiącami w podany przeze mnie dokładnie chirurgiczny
sposób te części lewej półkuli mózgowej, które określiłem jako ośrodki ruchowe
prawej ręki i prawej nogi. Nie udało się nam w zupełności zniszczyć bocznych

23


zwojów, ponieważ przez otwór w czaszce mieliśmy zbyt małą widoczność. Następstwa
zabiegu były następujące: zupełny niedowład prawej ręki i prawej nogi, przy czym
niedowład nogi nieco się cofnął, niewątpliwie z powodu niezupełnie udanego zniszczenia
wspomnianych zwojów bocznych. Prawa strona zwierzęcia wykazuje osłabienie odru-
chów, dokładnie jak u człowieka z jednostronnym krwotokiem mózgowym i pora-
żeniem połowiczym. Poza tym małpa jest zupełnie zdrowa i nie wykazuje najmniej-
szych zaburzeń cielesnych i psychicznych...

Nastała zapierająca dech cisza. Ferrier podał małpie ciastko, które chwyciła lewą
ręką, gdy tymczasem prawa zwisała bezwładnie. Zjadła z apetytem rozglądając się
przy tym na boki. Tak bardzo zajęci byliśmy jej widokiem, że prawie nie zauważyliśmy
wejścia drugiej małpy. Gdy ta stanęła obok pierwszej, mieliśmy wrażenie, że jest
zupełnie zdrowa. Ferrier ujął jej lewą rękę i pogłaskał ją.

— Wiadomo panom — objaśnił jednocześnie — że od lat uważam górne zwoje
skroniowo-skaliste obu półkul za ośrodki słuchu*. Małpie, którą teraz oglądacie,
usunięto przed półtora miesiącem wspomniane zwoje, i to w ten sam precyzyjny
sposób, opracowany przez profesora Yeo. Przekonacie się, panowie, że to zupełnie
zdrowe zwierzę stało się od tego czasu zupełnie głuche...

Ferrier wyjął z kieszeni straszak, załadował go i trzymał obok głowy małpy.
Po ułamku sekundy wystrzelił. Huk był donośny. Małpa z porażeniem połowiczym
wystraszona odskoczyła w bok. Starała się uciec posługując się zdrowymi kończynami,
niemniej skończyło się to groteskowym upadkiem. Druga małpa stała nieporuszona,
mimo że pistolet dymił bezpośrednio za jej głową. Nic nie słyszała. Nie było
wątpliwości: była głucha, musiała więc doszczętnie stracić zdolność słyszenia.

Ferrier opuścił pistolet i poczekał, aż woźny podniesie leżącą małpę.

— Moi panowie — mówił Ferrier — podobnie jak pies profesora Goltza, obie małpy
zostaną dziś uśpione chloroformem. Będziecie mogli zbadać poszczególne mózgi
i stwierdzić, czy usunięte przez profesora Yeo części mózgu odpowiadają dokładnie
podanym przeze mnie ośrodkom czynnościowym. Jeżeli będą odpowiadały — a ja
wiem, że tak będzie — wtedy udowodnione zostanie, że ruchy każdego członka i czyn-
ności każdego ze zmysłów istoty wyższego rzędu przetwarzane są w dokładnie określo-
nej części mózgu w sposób, którego szczegóły należy jeszcze zbadać. W przyszłości
twierdzenie to, którego znaczenie w leczeniu chorób mózgu trudno przewidzieć,
nie powinno już budzić żadnych wątpliwości.

Skończył. Przez chwilę panowało milczenie. Było to wyrazem wielkiego zaskoczenia,
a zarazem przytłaczającego wrażenia, z którego trudno się było otrząsnąć — nawet
najbardziej sceptycznym słuchaczom. Ja sam nie byłem w stanie wykrztusić z siebie
słowa.

Wśród powszechnego milczenia dał się słyszeć głęboki, mocny glos Yeo. Uzupeł-
niając wypowiedź swego przyjaciela wyraził przypuszczenie, że również dowody Goltza
na rzekome zaburzenia inteligencji polegały na wyciągnięciu mylnych wniosków. We
wszystkich przypadkach, w których Goltz zauważył zanik inteligencji aż do stopnia
otępienia, można w rzeczywistości stwierdzić również o wiele większe, niż Goltz
przyjmował, zaburzenia w zakresie zmysłów - zwłaszcza wzroku, słuchu, węchu, oraz
w funkcjonowaniu mięśni.

Jest on pewien, że przy autopsji tych zwierząt okaże się, iż z mózgu psa
Goltza nie została usunięta część ośrodków ruchowych, co tłumaczy czynności jego
mięśni.

* Obecnie za ośrodek słuchu uważa się zwoje poprzeczne Hessla w płatach skro-
niowych obu półkul, (przyp. tłum.)

24


W atmosferze nagle powstałego podniecenia Goltz starał się natychmiast wyjaśnić
sprawę mózgu swojego psa. ale Michael Foster przywołał go do porządku twierdząc,
że ostateczne rozstrzygnięcie nastąpi po anatomicznym badaniu mózgów. Zapropo-
nował oddanie zwierząt pod opiekę panom profesorom: Kleinowi, Schaeferowi
i Langleyowi. Komisja ta, najpóźniej do końca kongresu, poda wyniki swoich badań
do ogólnej wiadomości.

Pełni napięcia, wszyscy zebrani poparli go i rozeszli się.

— Sądzę, że ten dzień przejdzie do historii. Jest on początkiem nowych czasów —
powiedział Charcot.

Upłynęły cztery dni pełne oczekiwania na ostateczne rozstrzygnięcie.

We wtorek 9 sierpnia, tuż przed zakończeniem kongresu w St. James Hall,
komisja fizjologów podała do wiadomości wyniki swych starannych badań. Były one
niezaprzeczalnym triumfem Ferriera, a tym samym spełnieniem moich życzeń i marzeń
pod adresem chirurgii.

Komisja potwierdziła, że wycięte części mózgów małp nie tylko odpowiadały
miejscom podanym przez Ferriera. ale również obejmowały dokładnie te obszary
mózgu, które Ferrier od lat oznaczał jako ośrodki czynnościowe dla ruchów ręki
i nogi oraz zmysłu słuchu.

W sprawie Goltza komisja orzekła, iż nie był on w stanie dokładnie oddzielić
wybranych części mózgu swoich psów. Tak jak to przewidział Yeo, pojedyncze
partie ośrodków ruchowych i zmysłowych pozostały nie naruszone i dlatego zachowały
swoje funkcje. Psu Goltza wystarczyło to, łącznie z typową dla zwierząt niższego
rzędu większą odpornością na choroby, do zachowania w pewnym zakresie czynności
ruchowych i działania zmysłów.

Usatysfakcjonowany tym rozstrzygnięciem, z poczuciem zwycięstwa udałem się na
posiedzenie końcowe. Przypadkowo znalazłem miejsce obok młodego jeszcze neurologa
z National Hospital przy Queen Sąuare, a więc z najbliższego otoczenia Hughlingsa
Jacksona i Ferriera. W oczekiwaniu na końcowe orzeczenie przedstawił mi się jako
Hughes Bennett, i okazało się, że znałem jego ojca, Johna Bennetta — bardzo
znanego profesora medycyny z wielkich czasów Edynburga.

— Pan pewno wie — powiedział nagle — że ojciec mój zmarł przed sześciu laty.
Przy autopsji Cadge i profesor Saunders znaleźli tuż nad uchem, pomiędzy oponą
twardą a kością, prawostronny guz mózgu. Miał on wielkość kurzego jaja i był tak
ładnie odgraniczony, że można go było łatwo usunąć. Czegoś takiego nigdy się nie
zapomina, a myśl, że ojcu można było pomóc, nie daje mi spokoju.

W odpowiedzi chciałem mu dać do zrozumienia, że teraz droga do udzielenia
pomocy innym chorym jest z pewnością wolna. Pomocy tej nie udzielono jego ojcu
z powodu niewiedzy i niepewności. Pragnąłem podzielić się z nim moim optymizmem,
moją nadzieją i ufnością w możliwości otwierające się przed chirurgią mózgu,
której rozwoju, w moim przekonaniu, już nic nie powstrzyma. Nie zdążyłem jednak,
ponieważ Michael Foster otworzył posiedzenie końcowe i przedłożył zebranym do
przegłosowania propozycję uchwały: ..Kongres wyraża przekonanie, iż dokonywane
w przeszłości eksperymenty na żywych zwierzętach oddały medycynie wielkie usługi
i są one nieodzowne dla dalszego jej postępu..."

Strumień wychodzących oddzielił mnie od Bennetta. Nie przypuszczałem, że będzie
on inicjatorem pierwszej, z powodzeniem wykonanej, operacji guza mózgu i w ten
sposób spełni moje marzenie o neurochirurgii.

Dnia 17 listopada 1881 roku przeciwnicy wiwisekcji wnieśli skargę przeciw Fer-
rierowi z powodu naruszenia ustawy antywiwisekcyjnej.

Londyńskie towarzystwo lekarskie wyznaczyło Ferrierowi adwokatów, niemniej
jednak sam Yeo zgłosił się jako winny przekroczenia ustawy, gdyż to on przeprowadzał

25


operacje. Oskarżenie upadło, gdyż Yeo nie tylko miał licencję uprawniającą do
operowania żywych zwierząt, ale również specjalne zezwolenie na utrzymywanie przy
życiu zwierząt operowanych.

Nie bacząc na to Waddys i Besley twierdzili uparcie, że winny jest Ferrier
jako duchowy sprawca zabiegów wykonywanych przez Yeo. Nie zmieniło to jednak
stanowiska sądu. Przewodniczący, Sir James Ingham, wewnętrznie przekonany o do-
niosłości prac Ferriera w imię dalszego rozwoju medycyny, ocenił je wyżej niż
fanatyzm przeciwników wiwisekcji i uznał stanowisko Yeo i innych lekarzy za
słuszne. Odrzucił oskarżenie i Ferrier został uniewinniony.


KOCHER, CZYLI TRAGEDIE W BERNIE

Opuszczając Londyn nie przypuszczałem, że miną jeszcze trzy
lata, zanim uda się chirurgiczne usunięcie guza mózgu. Z wro-
dzoną niecierpliwością sądziłem, że londyńska decyzja w sprawie
anatomiczno-fizjologicznych podstaw przyszłych zabiegów w o
wiele krótszym czasie doprowadzi do tego, że któryś z chirurgów

zdobędzie się na odwagę i wcześniej przystąpi do tego typu operacji. Nie wiedziałem
wówczas, że takie pojedyncze próby, w dodatku zakończone powodzeniem, były już
podejmowane. Oszczędziłbym sobie wtedy niejednej chwili nawiedzającego mnie od
czasu do czasu zwątpienia. W 1884 roku doszło wreszcie do pierwszej poważnej
operacji guza mózgu.

Zanim jednak doszło do tego ważnego wydarzenia, znaleziono rozwiązanie innego
problemu chirurgicznego — równie starego jak problem chorób mózgu. Mam na myśli
chirurgiczne leczenie schorzeń tarczycy, a przede wszystkim wola. Jesienią 1882 roku
przypadkowo zostałem włączony w walkę o operacyjne leczenie wola i poświęciłem
jej całą swoją uwagę. Dzięki niej przeżyłem wielką i niezapomnianą przygodę.

W nocy z 15 na 16 października 1882 roku byłem w Nowym "Jorku gościem
Williama Cabota, jednego z królów przemysłu drzewnego w stanie Maine. Pięćdzie-
sieciopięcioletni wówczas Cabot wydawał coroczne, otwierające sezon zimowy przyjęcie
w swojej miejskiej rezydencji przy Fifth Avenue. Jak tylko w dzikich górskich lasach
w stanie Maine kończyła się piękna jesień, Cabot wracał do Nowego Jorku, aby
spędzić zimę w metropolii.

Gdy wszedłem, dom tonął w powodzi światła. Było około osiemdziesięciu gości.
Lokaje w staroangielskiej liberii mieli pełne ręce roboty. Dwie orkiestry grały na
obu piętrach i wszyscy czekali na pojawienie się pana domu i jego rodziny. Cabot
nigdy nie mówił o swoich prywatnych sprawach. Tylko z okazyjnych, przypadkowych
jego wynurzeń wywnioskowałem, że jest wdowcem i ojcem dorosłej córki imieniem
Esther.

Orkiestra zagrała rodzaj tuszu, a na podwyższeniu ukazał się Cabot w towarzystwie •
córki. Rozmowy ucichły, gdy szczupła dziewczyna w drogocennej toalecie pojawiła
się obok potężnej postaci swego ojca.

Widziałem wtedy Esther Cabot po raz pierwszy, a i dziś wspominając ją odczuwam
czar, który z niej promieniował. Moja pamięć o Zuzannie była jeszcze zbyt żywa,
abym mógł się poważniej zainteresować jakąś kobietą. Mimo to uległem czarowi tej
dziewczyny. Pociągła, prześliczna twarz Esther była uderzająco jasna, prawie biała. Jej
bujne, kasztanoworude włosy połyskiwały w świetle lamp. Miała łagodne spojrzenie sar-
ny. Obserwując tę może dwudziestotrzyletnią pannę zwróciłem uwagę na dwie rzeczy,
które w jakiś sposób nie pasowały do obrazu świeżej młodzieńczej urody. W jej
spojrzeniu zauważyłem nie dający się ukryć wyraz lęku. Jeszcze więcej zdziwiła
mnie druga rzecz. Podczas gdy prawie wszystkie obecne panie były wydekol-
towane, Esther nie tylko miała suknię zapiętą wysoko pod szyją, ale w dodatku
nosiła wytworny, szeroki i wysoki kołnierz z gronostajów, który szczelnie otulał jej
szyję i piersi.

Przy przedstawieniu przyjrzałem się Esther zupełnie z bliska, co jeszcze bardziej
spotęgowało wrażenie jej piękności. Ponad szerokim gronostajowym kołnierzem twarz
Esther wydawała się jeszcze bielsza i delikatniejsza niż z daleka. Gdy puściłem jej

27


rękę, miałem wrażenie, że Cabot przygląda mi się dokładnie i badawczo. Jego
opaloną twarz pokrywał jakiś smutek, a uśmiech kierowany do gości był jakby
wymuszony.

W ciągu całego wieczoru raz po raz przyglądałem się Esther. Miała koło siebie
stale zmieniających się tancerzy i adoratorów, jednak żaden z młodszych panów nie
przebywał dłużej w jej towarzystwie, żadna rozmowa nie wykraczała poza ramy
określone konwenansem. Miałem wrażenie, jak gdyby każdy z nich bał się przebywać
z nią dłużej, by nie wyglądało to na poważniejsze zainteresowanie z jego strony.
Takie zachowanie się wobec pięknej dziewczyny było co najmniej dziwne.

Dochodziła godzina pierwsza. Z pewnym znajomym, który jak i ja większą część
życia spędził w podróży, siedziałem w ustronnym kącie „błękitnego salonu". Kilka
minut przed pierwszą dwie tańczące pary zbliżyły się do nas. W jednej z nich
zobaczyłem Esther z jakimś młodym przystojnym panem. Twarz Esther zlana była
potem, zważywszy jednak na kołnierz, jaki miała na sobie, i temperaturę pomieszczenia,
mogło się to wydawać zupełnie naturalne, Ale w jej spojrzeniu malował się taki lęk,
że się przeraziłem. Przypatrywałem się zmienionej twarzy Esther. gdy nagle z gry-
masem na twarzy wyrwała ona swoją dłoń z dłoni tancerza. Wydała jakiś rzężący
dźwięk, przebiegła obok mnie na chwiejnych nogach, wpadła w jakieś drzwi i zniknęła
za nimi. Tancerz stał bezradnie. Poderwałem się. Błyskawicznie zrozumiałem, że dziew-
czyna się dusi, i pośpieszyłem za nią przez nie domknięte drzwi. Pokój, w którym
się znalazłem, był nie oświetlony, ale świszczący oddech oraz lekki powiew wiatru
pozwoliły mi się zorientować, gdzie znajduje się Esther. Wkrótce też zobaczyłem
jej postać w obramowaniu okna. Esther wychyliła się przez nie i ruchami podobnymi
do skurczów starała się zapobiec duszności.

Podbiegłem do niej właśnie w chwili, gdy świszczący oddech przycichł. Wydawało
się, że napad duszności minął. Dziewczyna w skrajnym wyczerpaniu przewieszona
była przez parapet i niezdolna do żadnego ruchu. Jej śmiertelnie blada twarz wyrażała
rozpacz.

Nie to jednak wstrząsnęło mną najbardziej. Esther dusząc się zdarła swój
gronostajowy kołnierz i rozpięła suknię. W strumieniu padającego na nią światła
zobaczyłem jej obnażoną szyję i zrozumiałem, dlaczego szyję i klatkę piersiową
skrywała pod futrzanym kołnierzem. Poniżej jej twarzy, pięknej nawet w śmiertelnej
trwodze, po obu stronach szyi uwypuklały się twarde, nieregularne zgrubienia daleko
posuniętego woła guzowatego. Wszystko to, czego właśnie byłem świadkiem, nie było
niczym innym, jak wywołanym przez wysiłek przy tańcu przemieszczeniem wola.
uciskiem na tchawicę, a przez to napadem duszności, który stale zagraża tego typu
chorym i często kończy się śmiercią.

Zdenerwowany głos Cabota wyrwał mnie z odrętwienia. Widocznie natychmiast
go odszukano i dano znać, co się stało. Z delikatnością, jakiej się nigdy po tym
olbrzymie nie spodziewałem, odciągnął córkę od okna i przytulił do swej piersi,
a gdy służący, który wniósł światło, podniósł z posadzki gronostajowy kołnierz,
otulił nim Esther i położył ją na sofie. Polecił służącemu oddalić się i zamknąć
drzwi. Pozostaliśmy tylko we troje.

Zapanowała kilkuminutowa cisza, słychać było tylko cichą muzykę. W końcu Cabot
zwrócił powoli opaloną, a mimo to szarą twarz w moją stronę. Spojrzał na mnie
swymi głęboko osadzonymi oczami i powiedział:

— No więc teraz i pan wie...

Przez chwilę milczałem, a potem zapytałem, czy takie napady zdarzały się częściej.

- Tak - odpowiedział znużonym głosem. - W ostatnim okresie występują one
w krótszych odstępach czasu, nagle i bez widocznej przyczyny.

Miałem wielką chęć powiedzieć mu, że każdy taki napad może być śmiertelny.

28


a urządzanie w tych warunkach balów jest niedopuszczalne. Ale zaniechałem wy-
powiedzenia tego może przedwczesnego zarzutu, zapytałem natomiast, od kiedy trwa
choroba i jakie jest leczenie.

Spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć, że sam przecież wiem, iż na tę
chorobę nie można nic poradzić.

— Pierwsze widoczne objawy — mówił — zauważyliśmy przed pięciu laty. Próbowa-
liśmy najrozmaitszych kąpieli, a ponadto dr Winters kilkakrotnie podawał jod,
i to nawet bezpośrednio do tarczycy. Wszystko bez rezultatu. Zresztą dr Winters
powinien zaraz tu być. Od dziesiątków lat jest on naszym lekarzem domowym.

Wintersa znałem. Należał do tych starych nowojorskich internistów praktyków,
którzy mieli jak gdyby dziedziczny monopol na leczenie bogatych rodzin z Piątej Alei.
Winters miał wówczas około osiemdziesiątki i, jak wielu jemu podobnych, był
zagorzałym wrogiem chirurgii. Znany był z różnych zaciekłych wystąpień przeciw
wszelkim nowinkom, które budziły nadzieję na postęp w chirurgii. Nienawidził
wkraczania chirurgów w dziedziny, które dotychczas „należały" wyłącznie do internistów.
Dlatego też powiedziałem sobie: Cabot będzie zadowolony, jeśli teraz oddalę się
i pozostawię jego i jego córkę w spokoju. On jednak milczał. Pewno wyczytał
z mej twarzy, że nie mam wysokiego mniemania o Wintersie. Możliwe, że moja
reakcja potwierdziła jego własne wątpliwości. Nie chcę tego twierdzić. W każdym
razie nagle powiedział:

— Bardzo chętnie bym z panem porozmawiał

Zaproponował, abym do czasu nadejścia Wintersa poczekał w jego gabinecie.

Powiedział, że bardzo mu na tym zależy.

Zgodziłem się. Nagłe wniknięcie w los Esther wywołało we mnie mimowolne
współczucie i naturalne pragnienie przyjścia jej z pomocą. Miałem dostateczne
wiadomości o tym, że medycyna wewnętrzna jest prawie bezsilna wobec rozwijającego
się wola. Przypomniałem sobie jednak, że niedawno czytałem w niemieckich czaso-
pismach lekarskich o próbach chirurgicznego usunięcia wola. Pierwsze wielkie sukcesy
miały miejsce w Wiedniu i w Bernie.

Bez specjalnych trudności mogłem odtworzyć sobie względnie dokładny obraz
rozwoju i obecnego stanu choroby Esther. Niewątpliwie chorowała ona od lat na stale
postępujące obustronne gruczołakowatę zwyrodnienie tarczycy. W Stanach Zjednoczo-
nych występuje ono bardzo rzadko, zaś często spotykane jest w krajach alpejskich,
takich jak Szwajcaria. Austria i Niemcy. Na północy w Maine, Vermont, New
Hampshire, Michigan choroba ta występowała względnie często, toteż w dolinach
górskich widziałem kilka przypadków wola o takich rozmiarach, jakie spotyka się
tylko w Szwajcarii albo w Tyrolu. W każdym razie chodziło o chorobę, która
mnie jako Amerykaninowi była mało znana. Dlatego też nie interesowała mnie ona
specjalnie aż do dzisiejszej nocy.

Ściśle biorąc interniści nie rozporządzali przeciw wolu żadnym skuteczniejszym
lekarstwem niż lekarze sprzed tysiąca lat, którzy na podstawie uważnej obserwacji
wywnioskowali, że spożywanie palonych gąbek morskich powodowało niekiedy zmniej-
szenie się powiększonej guzowatej tarczycy. Kiedy Szwajcar Jean Francois Coindet
w 1820 roku stwierdził, że substancją czynną w tych gąbkach jest jod, został on
wprowadzony przez medycynę wewnętrzną jako środek zmniejszający wole. Jod:
wcierany w skórę, przyjmowany doustnie i wstrzykiwany bezpośrednio do wola!
Tu i ówdzie zauważono skuteczność jego działania, ale liczba niepowodzeń była większa.
Zwłaszcza przy wstrzykiwaniu jodu bezpośrednio do gruczołu tarczowego zdarzały
się przypadki nakłucia naczyń krwionośnych czy następowa martwica, co było przy-
czyną częstych zgonów. Całe to leczenie było niczym innym, jak tylko ślepym
eksperymentowaniem. Główna trudność polegała niewątpliwie na tym. że ani interniści,

29


ani fizjolodzy nie wiedzieli, jakie zadania spełnia w ustroju człowieka gruczoł
tarczowy. Ten w normalnym stanie mały gruczoł, otaczający od przodu tchawicę,
składający się z dwóch płatów oraz łączącego je ogniwa zwanego cieśnią, stanowił
dla fizjologów zagadkę. Jakich lekarstw o wewnętrznym zastosowaniu można było użyć
przy leczeniu chorego narządu, o którym nikt nie wiedział, po co istnieje i czy
w ogóle spełnia ważne dla życia funkcje? O ile sobie dobrze przypominam, podjęte
w Europie zabiegi chirurgiczne wykazały, że tarczyca jest dla organizmu zbędna.
Pacjenci, którzy taką operację przeżyli, nie wykazywali widocznych zaburzeń.
Gdy Cabot wszedł do pokoju, ja wciąż jeszcze chodziłem tam i z powrotem.

— Winters planuje nową kurację jodem. Pewnie mi pan powie, że to wszystko
nie ma sensu. A może wie pan o jakiejś innej metodzie?

Zrozumiałem nagle, co go skłoniło do rozmowy ze mną.

Patrzył na mnie z niedowierzaniem, gdyż obawiał się rozczarowań i porażek.
Wyczułem jednak, że zaczęło w nim kiełkować ziarno nadziei.

— Będę u pana jutro przed południem około godziny jedenastej — powiedziałem. —
Jeżeli doniesienia, które znajdę, przekonają i pana, i mnie, będziemy mogli zatelegra-
fować do Berna względnie do Wiednia, skracając czas korespondencji.

Około trzeciej w nocy siedziałem w swojej bibliotece i przeglądałem roczniki
„Wiener Medizinische Wochenschrift", „Archiv fiir Klinische Chirurgie" oraz „Deutsche
Zeitschrift fiir Chirurgie", szukając publikacji na temat chirurgii wola, o których
pamiętałem, że ukazały się w ostatnich latach i miesiącach. Chodziło głównie o do-
niesienia profesora Rosę z Zurychu, Billrotha z Wiednia i jego ucznia Wolfflera,
jak również o pewnego młodego, zaledwie czterdziestoletniego profesora Theodora
Kochera z Berna, którego nazwisko po raz pierwszy poznałem niedawno z listu
von Esmarcha. chirurga z Kilonii. Wyrażał się on o Kocherze z wielkim uznaniem.

Historia prób usuwania nożem guzowatego wola jest tak stara jak sama choroba.
Ale również stara jest historia potknięć, błędów oraz tragicznych niepowodzeń.
Doprowadziło to do obowiązującego dogmatu, że każdy zabieg na tarczycy przypomina
masakrę kończącą się śmiercią. Już rzymscy chirurdzy próbowali dojść operacyjnie
do samego guza i wyłuszczać go z jego łożyska palcami. Zdarzały się przy tym
często krwotoki, których nie można było opanować. Dwieście lat później Galen

30


doniósł o operacji wola u dziecka, przy której głęboko usadowiony guz został brutalnie
wyrwany. Dziecko przeżyło utratę krwi. ale zaraz po zabiegu straciło mowę. Galen
odkrył, że tuż za tarczycą obok tchawicy przebiega trudno dostrzegalny nerw,
zwany nervus recurrens*, zawiadujący czynnością strun głosowych. W wypadku jego
zranienia, naciągnięcia lub zmiażdżenia następuje utrata mowy lub staje się ona
niewyraźna. Jeszcze tysiąc lat później Paracelsus w dramatycznych słowach ostrzegał
przed każdym zabiegiem na wolu. Wiedział on, jak niezwykle bogate jest ukrwienie
tarczycy. Dopiero na przełomie XVIII i XIX wieku kilku Francuzów, m. in. Desault,
Dupuytren i Roux, przejętych tragedią duszących się pacjentów, podjęło się chirurgicz-
nego usuwania dużych tarczyc. Operowany przez Roux pacjent, który mimo nałożenia
czterdziestu podwiązek na krwawiące naczynia utracił półtora funta krwi, zmarł na
zakażenie. Jeszcze w 1855 roku niemiecki profesor Gurlt określił to jako „masakrę"
i „lekkomyślną operację, budzącą wśród chirurgów przerażenie".

Od tamtego czasu jednak, zgodnie z wiadomościami napływającymi za pośred-
nictwem fachowych czasopism z Austrii i Szwajcarii, dokonała się nagła i zasadnicza
zmiana. Odkrycie antyseptyki, przezwyciężenie zakażenia zagrażającego dawniej każdej
ranie oraz zastosowanie kleszczyków pozwalających na szybkie zamykanie krwawiących
naczyń dodało tu, jak i w wielu innych dziedzinach, odwagi do przeciwstawienia
się „klątwie" ciążącej nad każdą operacją wola.

Dochodziła czwarta, gdy kończyłem lekturę odczytu, wygłoszonego wiosną 1877
roku podczas corocznego kongresu chirurgów w Berlinie przez czterdziestoletniego
chirurga Edmunda Rosę z Zurychu. Niewątpliwie odczyt ten był punktem zwrotnym.
Na podstawie kilku operacji Rosę dowiódł, że możliwe jest całkowite usunięcie
najpierw obu płatów, a następnie łączącej je cieśni znajdującej się przed tchawicą;
należy to jednak robić umiejętnie i precyzyjnie, by nie dopuścić do wykrwawienia
się pacjenta. Jest to jednak sprawa chirurga, który w czasie operacji musi pamiętać
o najdrobniejszym naczyniu krwionośnym, by w odpowiednim momencie je podwiązać.
Zastrzeżenia, jakoby całkowite usunięcie tarczycy mogło być niebezpieczne z uwagi
na to, że nie wiadomo, czy spełnia ona jakąś ważną dla życia funkcję, odrzucił
Rosę już przed pięciu laty podając, iż wszyscy pacjenci po udanej operacji pozostali
przy życiu. Po rekonwalescencji byli zdrowi i odczuwali wielką ulgę.

Według wszelkich danych odczyt Rosego zwrócił po raz pierwszy uwagę euro-
pejskich chirurgów na możliwość usunięcia wola, a tym samym wpłynął na podjęcie
prac przez dwóch innych chirurgów pochodzenia niemieckiego i szwajcarskiego,
którzy metodę Rosego rozwinęli i udoskonalili. Byli to Theodor Billroth i Theodor
Kocher.

Gdy koło szóstej nad ranem odłożyłem ostatni zeszyt, nie miałem wątpliwości,
że Billroth i Kocher rzeczywiście opracowali ściśle naukową, budzącą zaufanie metodę
operacyjną wola. Tam, gdzie tylko jeden płat uległ schorzeniu, usuwali jedynie chory
płat. W wypadku zmian chorobowych w całym gruczole postępowali jak Rosę,
wyłuszczając całą tarczycę. Ich zgodne (mimo początkowo sceptycznego stanowiska
Billrotha) sprawozdanie dowodziło, że całkowite usunięcie tarczycy nie pozostawiało
żadnego ujemnego skutku. Wólffler był zdania, że tarczyca nie spełnia żadnych waż-
nych dla życia czynności. Kocher podzielał to zdanie. Co się tyczy wyników operacji,
to tak Kocher jak i Wólffler podawali, że wszyscy chorzy już po kilku dniach
gorączkowania czuli się, jak gdyby ktoś zdjął z nich jakiś ciężar, i szybko powracali
do zdrowia. Śmiertelność występowała tam, gdzie antyseptyka wykazywała luki albo
gdy jeszcze w czasie operacji doszło do uduszenia — głównie dlatego, że chorzy lub

* neru- krtaniowy zwrotny (przyp. tłum.)


leczący ich interniści zbyt długo zwlekali z decyzją operacji. W zakończeniu Kocher
stwierdzał, że operacja powiększonej tarczycy w Bernie stała się w ciągu ostatnich lat
„najprostszym i najpewniejszym sposobem jej leczenia".

Pozbierałem wszystkie materiały, które chciałem przed południem Cabotowi
pokazać względnie przetłumaczyć. Obiektywna i rzeczowa relacja Wolfflera i Kochera
zrobiła na mnie duże wrażenie, tak że żałowałem, iż nie poświęciłem im wcześniej
należytej uwagi. Stało się dla mnie jasne, że bez wahania pojechałbym do Europy,
gdyby Cabot zdecydował się zabrać Esther do Wiednia lub Berna i prosić Billrotha
albo Kochera o ewentualne leczenie operacyjne.

Krótko po jedenastej mój powóz zatrzymał się przed rezydencją Cabota. Służący
zaprowadził mnie do tego samego gabinetu, w którym ubiegłej nocy rozmawiałem
z Williamem Cabotem.

Gdy wszedłem, Cabot nie był sam. W fotelu, ubrany w czarny surdut, siedział
wyprostowany doktor Winters. Ręce jego opierały się na złotej gałce laski. Obrzucił
mnie zimnym, nieprzychylnym spojrzeniem swoich małych oczu. Tymczasem zbliżył
się do mnie Cabot i podał mi rękę. Widoczne było jego zdenerwowanie i brak
zdecydowania.

Przedłożyłem Cabotowi przywiezione ze sobą referaty o operacjach wola w Europie.
Winters swoimi szarymi oczami śledził każdy mój ruch. Przedstawiłem Cabotowi całość
materiału. Nie przemilczałem niebezpieczeństwa krwotoku oraz uszkodzenia nerwu
krtaniowego, które zdarzało się podczas pierwszych zabiegów, dodając, że ostatnio
możliwość jego uszkodzenia jest o wiele mniejsza. Przetłumaczyłem również dosłownie
oświadczenie Kochera, że operacja wola stała się w ostatnim czasie najprostszym
i najpewniejszym sposobem leczenia wola.

— Doktor Winters — powiedziałem — nie będzie w stanie zaprzeczyć, że w przy-
padku Esther medycyna wewnętrzna jest bezsilna. Nie ma żadnego środka, który
powstrzymałby dalsze powiększanie się tarczycy i zwiększanie ucisku na tchawicę.
Jeśli nie chce pan, aby Esther prędzej czy później umarła wskutek uduszenia, jeśli
chce pan zapobiec temu, aby w przyszłości, po kolejnym ciężkim napadzie, wegetowała
z rurką w tchawicy, a potem jednak umarła, to niech pan korzysta z jedynej drogi,
która daje możliwość ratowania jej przed śmiercią...

Czułem, jak bardzo Cabot był gotów zrobić to. co proponowałem.

— Niech pan zatelegrafuje do profesora Billrotha w Wiedniu lub profesora
Kochera w Bernie. Niech pan poprosi o informację, kiedy mogliby zbadać
Esther. W każdym razie niech pan da ją zbadać. Niech pan zasięgnie opinii obu
tych chirurgów, którzy dziś prawdopodobnie wiedzą najwięcej o tarczycy i wolu.

Niepewny i udręczony Cabot spojrzał na Wintersa.

— Jakie jest pana zdanie? — zapytał.

- Winters nie poruszył się. Tylko jego chude, pomarszczone ręce drgnęły na błyszczącej
gałce laski. Potem powiedział:

— Może pan poprosi doktora Hartmanna. aby pozostawił mi swoje materiały na
osiem dni.

Spojrzałem mocno zdziwiony na Cabota. Czyżby on nie dostrzegł, że Winters już
zajął stanowisko i że wcale nie ma zamiaru poważnie prześledzić możliwości chirur-
gicznych, a chodzi mu jedynie o zwłokę? Lecz Cabot. jakby pod przymusem,
odpowiedział:

W tym momencie Winters po raz pierwszy poruszył swą wąską, starczą czaszką.

— Esther jest jeszcze dzieckiem — powiedział.

32


. — Tak pan uważa? — wtrąciłem. A następnie: — Czy to jest również pana zdanie,
Williamie?

Cabot wciąż jeszcze unikał mego wzroku.

— Będziemy oczywiście z nią rozmawiać — odpowiedział niepewnie.
Wyczułem, że musi tu chodzić o jakąś dziwną tajemnicę, o jakąś ukrytą uległość,

z powodu której moje życzenie skierowania Esther do Europy, a tym samym ustrze-
żenia jej przed losem Zuzanny, może nie dojść do skutku.

Spędziłem kilka niespokojnych dni. nie mając żadnych wiadomości z Piątej Alei.
Piątego dnia na własną rękę zatelegrafowałem do Wiednia i Berna. Zapytałem, czy
Billroth względnie Kocher byliby gotowi w danym wypadku usunąć guzowato zmie-
nioną tarczycę i czy mogliby potwierdzić, że operacja ta daje dobre wyniki.
Chodziło mi o bezpośrednie potwierdzenie, mogące dopomóc mi w rozmowie z Cabotem.
Po upływie wytargowanych przez Wintersa ośmiu dni Cabot ani Esther nie dawali
znaku życia. Natomiast dwa dni później nadeszła odpowiedź profesora Kochera.
Była jasna i jednoznaczna. Był on gotów podjąć się leczenia pod warunkiem, że
uprzednio osobiście zbada pacjenta. Operacje, które przeprowadzał, okazały się
bezpieczne i dały dobre wyniki.

Następnego dnia otrzymałem list od Esther:

„Ojciec mówił mi, że wspomniał Pan o możliwości pomocy dla mnie drogą
operacji. Doktor Winters uważa tę możliwość za usiłowanie morderstwa. Ojcu memu
wyjaśnił, że w stosunku do mnie byłaby to zbrodnia, a późniejszy stan mój byłby
gorszy niż obecnie. Ja jednak mu nie wierzę. Błagam Pana, proszę mi powiedzieć,
czy istotnie w Europie istnieje dla mnie jakaś szansa, i czy nie muszę tracić swej
ostatniej nadziei. Burt dostarczy mi Pana odpowiedź".

Posłaniec czekał, aż napisałem kilka słów odpowiedzi. Dołączyłem też kopię
telegramu od Theodora Kochera. W końcu był to bardziej przekonywający dowód
na potwierdzenie moich racji.

Następnego dnia rano otrzymałem dwa listy, jeden od Cabota, a drugi od Wintersa.
Oba pisane były dnia poprzedniego.

„Wiem z Pańskich opowiadań — pisał Cabot — że chirurdzy wyleczą kiedyś wszy-
stkie choroby. Nie rozumiem jednak, dlaczego nie wyjawił mi Pan największych
niebezpieczeństw operacji wola. Czy dlatego, aby osiągnąć swój cel? Chociaż jestem
przekonany o prawdziwości Pańskiej wiary w chirurgów, to jednak trudno mi Panu
tę postawę wybaczyć. Doktor Winters napisze Panu więcej. Wyjeżdżam dziś z Esther
na Florydę. Tamtejsze łagodne powietrze na pewno jej dobrze zrobi i ułatwi
oddychanie".

Rozerwałem kopertę, na której jako nadawca figurowało nazwisko Wintersa. List
zawierał materiały, które przekazałem Cabotowi, a oprócz tego następujące słowa:

„Z wielką przykrością wyznaję, że zmuszony byłem odradzić Mr Cabotowi pójście
za Pana sugestiami. Pana niemieccy profesorowie są zdania, że tarczyca jest dla
człowieka zbyteczna. Nie sądzę, aby w ustroju człowieka istniał jakikolwiek narząd
całkowicie niepotrzebny, zwłaszcza że chirurdzy, usunąwszy taki narząd, zazwyczaj
dopiero po latach pojmują, jaką niepowetowaną krzywdę wyrządzili choremu przez
swoje pochopne operowanie nożem. Dla Pana dobra chciałbym uważać, że nieumyślnie

33


uszły Pana uwagi pewne spostrzeżenia. Chodzi o spostrzeżenia, które dołączone
zostały do opisów operacji przeprowadzanych przez tak bardzo przez Pana zachwala-
nego profesora Billrotha i jego asystenta Wólfflera. Po operacjach wola w dużej
liczbie przypadków występowały stany podobne do tężca, kończące się nagłą śmiercią
lub przechodzące w złośliwą, przewlekłą postać z pojawiającymi się co jakiś czas
bolesnymi drgawkami, będącymi dla rzekomo wyleczonych znacznie większym
kalectwem niż stan sprzed operacji. Nie sądzę, żeby potrzebne były dalsze dowody
na to, że lekkomyślne usuwanie tarczycy jest gwałtem zadanym naturze, która
potrafi być mściwa. Niestety, poczułem się zmuszony do uświadomienia tej prawdy
Mr Cabotowi. Pozwalam sobie z podziękowaniem zwrócić przedłożone mi materiały
celem dokładniejszego przestudiowania ich przez szanownego Pana".

Z pasją rzuciłem list na stół. Po raz pierwszy poczułem głęboką nienawiść do
Wintersa. Jego ślepota wydawała mi się zbrodnicza. Nie potrafiłem wyobrazić sobie,
jaki wpływ mogło wywrzeć „łagodne powietrze", którym miała oddychać Esther,
na nieubłagane zwężanie się jej tchawicy z powodu ucisku wola.

Dziś, po tylu latach, tępy konserwatyzm Wintersa skłonny jestem widzieć w bardziej
łagodnym świetle. Dziś, kiedy zdarzyło się tyle rzeczy, które określają faktyczne
granice chirurgii, wszystkie owe tragiczne wydarzenia dotyczące Kochera i chirurgii
wola dawno są już za mną. Wówczas o wielu rzeczach jeszcze nie wiedziałem.

Ponownie przestudiowałem materiały. Okazało się, że na około dwieście operacji
tylko w sześciu wypadkach Billroth zauważył tężyczkę, czyli tetanię, jak ją on i jego
współpracownicy nazwali. Czy te sześć przypadków miało dowodzić, że usunięcie
tarczycy prowadzi do ciężkich zaburzeń, podczas gdy w 194 przypadkach ich nie
było? Ileż innych przyczyn, poza całkowitym lub częściowym usunięciem gruczołu
tarczowego, mogło wywołać tężyczkę. Przejrzałem relacje Kochera. W dostępnych
mi materiałach jego klinika nie podała żadnego przypadku tężyczki. A więc tylko
Billroth zaobserwował kilka takich przypadków.

W przeciwieństwie do Kochera, Billroth nie odpowiedział dotąd na mój pierwszy
telegram. Zatelegrafowałem po raz drugi — tym razem z prośbą o informację na
temat występowania, przebiegu i niebezpieczeństwa tężyczki. Z nie wyjaśnionych przy-
czyn i tym razem nie było odpowiedzi z Wiednia. Dowiedziałem się później, że
Billroth był w podróży. Wobec tego zatelegrafowałem po raz drugi do Kochera.
Dopiero osiem dni później odpowiedział mi jego asystent Roux. Potwierdził on, że
Kocher nie spotkał się z tak typowymi przypadkami tężyczki jak Billroth. Ale też
i tam, to znaczy w Wiedniu, chodziło o tak mały procent chorych, że nie można
było wyciągać z tego wniosku, iż przyczyną tych powikłań jest usunięcie tarczycy.
Prawdopodobnie chodziło tu, jak przy zaburzeniach głosu, o przypadkowe uszkodzenia
bądź naciągnięcia jakichś nerwów.

Po nadejściu odpowiedzi z Berna posłałem służącego na Fifth Avenue z poleceniem
przyniesienia mi adresu Cabota na Florydzie. Wrócił z niczym, ponieważ sekretarz
Cabota odmówił mu podania adresu. Wobec tego napisałem list na adres Cabota
w Nowym Jorku, w którym wyraziłem cały swój gniew i oburzenie na taki obrót
sprawy oraz dowodziłem, że to ja mam rację. Zakończyłem zdaniem:

„Uważałem Pana za człowieka zdolnego do podejmowania decyzji. Jeśli człowiek,
tak jak Pan w przypadku Esther, stoi przed wyborem pomiędzy pewną śmiercią
a operacją, która w około dziesięciu procentach oznacza również śmierć albo
w jeszcze mniejszym procencie może pociągnąć za sobą to, co Billroth nazywa
tężyczką, ale w dziewięćdziesięciu procentach przynosi ratunek, to nie powinien mieć
kłopotów z podjęciem właściwej decyzji..."

Potem starałem się zapomnieć o całej sprawie. Nie przypuszczałem, iż nadejdą
chwile, w których będę mocno żałował, że istotnie tego nie zrobiłem.

34


Tak upłynęły więcej niż trzy miesiące.

W pierwszych dniach lutego otrzymałem list polecony z Key West na Florydzie.
Nadawcą był Cabot.

„Jeżeli nadal jest Pan przekonany — pisał — że w Europie można Esther pomóc,
to proszę, niech Pan nas zamelduje u profesora Billrotha lub profesora Kochera.
Nie mam już innego wyjścia. Mam Panu dużo do wyjaśnienia, ale teraz nie jest
na to odpowiednia pora. Może zrozumie Pan niejedno, jeżeli powiem, że moja zmarła
żona miała ogromne zaufanie do doktora Wintersa. Gdy umierała, wiedziała już, że
Esther jest bardzo chora, chociaż wówczas nie można było jeszcze przewidzieć, że
choroba przyjmie takie rozmiary. W każdym razie wymogła na mnie swego rodzaju
przysięgę, że zdrowie Esther pozostanie w rękach doktora Wintersa do końca
jego życia. Dotrzymywałem słowa, chociaż nieraz robiłem to wbrew swemu przekonaniu.
List Pana otrzymałem i proszę mi wybaczyć ton mojej odpowiedzi. Pan ma rację.
Mimo dobrego powietrza zdrowie Esther stale się pogarsza. W ostatnich tygodniach
przeszła cztery napady duszności, stale ma świszczący oddech, ponieważ wole nadal
się powiększa. Jeżeli Pan pomimo to, co się wydarzyło, jest jeszcze gotów zająć
się przypadkiem Esther, to proszę zapowiedzieć nasze przybycie w Wiedniu lub Bernie.
Z Bożą pomocą będziemy w Nowym Jorku za osiem dni...

Szesnasty marca 1883 roku był zimnym, ale pogodnym dniem. Z okien hotelu
Berner Hof widziało się pokryty śniegiem, skąpany w słońcu łańcuch Alp. W związku
z tym, że do końca lutego nie nadeszła z Wiednia odpowiedź na różne moje pytania,
postanowiłem pojechać do Berna.

Esther, Cabot i ja przybyliśmy do Berna 14 marca. Towarzyszył nam doktor
White, młody lekarz z Nowego Jorku, który w razie niebezpieczeństwa mógłby
naciąć tchawicę. Co prawda Cabot przełamał swą dziwną zależność od Wintersa
i przeforsował wyjazd do Europy, ale do zupełnego odizolowania się od mego
starego przeciwnika nie doszło. White jako jeden z jego asystentów pełnił widocznie
rolę obserwatora.

15 marca po krótkiej wymianie korespondencji osiągnąłem to. że Kocher zgodził
się osobiście porozmawiać ze mną na temat tego przypadku. Miało to nastąpić
16 marca w jego prywatnej klinice na Schlósslistrasse. W owym to okresie Theodor
Kocher wykonywał jeszcze swe główne zajęcia w przestarzałym, o wiele za ciasnym
Inselspital w Bernie. Dopiero gdy zaistniała groźba odejścia Kochera na stanowisko
profesora do Pragi, rząd w Bernie zmuszony był do podjęcia budowy nowej kliniki,
która to jeszcze nie była ukończona. Z tych też względów Kocher utrzymywał
prywatną klinikę, położoną blisko jego mieszkania, którą z uwagi na liczne wiązy
w ogrodzie nazywano „Pod Wiązami". Tu właśnie o piątej po południu chciał mnie
przyjąć Kocher. Przed opuszczeniem hotelu spotkałem Esther na dużym balkonie.
Wysoki futrzany kołnierz, który osłaniał jej szyję przed spojrzeniami obcych, teraz,
wobec panującego chłodu, nikogo nie dziwił i był czymś naturalnym. Lekko
świszczący oddech zdradzał jednak jej cierpienie. Jej twarz stała się szczuplejsza,
a oczy uderzająco duże. Ostatniej jesieni jej ładnie wykrojone wargi miały jeszcze
normalną barwę, teraz widać było na nich sinawy odcień.

Uśmiechnęła się trzymając moją rękę, a w oczach jej pojawiły się łzy.

O piątej pojazd mój zatrzymał się między dwoma powozami przed bramą kliniki


„Pod Wiązami". Po raz pierwszy wszedłem do parku otaczającego podobny do
hotelu dom, z którego sława Kochera rozeszła się później na cały świat. Wówczas
dom ten nie był jeszcze tym, czym stał się później — zbiorowiskiem bogaczy i sław
z całej kuli ziemskiej. Mimo to już owego 16 marca w poczekalni zastałem ludzi
z przynajmniej czterech krajów, między innymi jakiegoś tureckiego dygnitarza z własną
świtą. Wydawało mi się, że przeważnie cierpieli na guzy tarczycy. Świadomość, że
sława Kochera sięga Azji Mniejszej, wzmocniła moją ufność.

Po pewnym czasie zauważyłem, że nikogo nie wywoływano ani też nikt nie opuścił
poczekalni. Tak minęła prawie godzina. Mimo to chorzy siedzący dookoła czekali
z podziwu godną cierpliwością. Gdy wskazówka zegara minęła szóstą, stałem się
bardziej niecierpliwy. Wreszcie wyszedłem z poczekalni i odszukałem w westybulu
starszą siostrę, która mnie wpuściła do środka. Gdy zapytałem o Kochera, wzruszyła
ramionami i wyjaśniła, że punktualność jest jego zwyczajem, więc widocznie coś
nieprzewidzianego musiało go zatrzymać w Inselspital, gdyż stamtąd właśnie miał
przyjechać. Prosiła, abym jeszcze poczekał. Wróciłem więc do poczekalni, ale gdy
zegar wskazywał wpół do siódmej i wciąż jeszcze nie było wiadomości, postanowiłem
pojechać do Inselspital i tam Kochera odszukać.

Przed portiernią natknąłem się na młodego człowieka, którego zapytałem, czy
Kocher jest jeszcze w szpitalu. Przytaknął, po czym spojrzał na mnie dziwnie roztargnio-
nym i nerwowym wzrokiem. Następnie zapytał, czego sobie życzę. Gdy wyjaśniłem, że
już o piątej miałem zobaczyć się z Kocherem na Schlósslistrasse. a teraz zjawiłem
się tutaj, poradził mi, abym dłużej nie czekał. Kochera zatrzymały badania szczegól-
nego rodzaju. Badania te całkowicie go absorbują, i nie ma widoków, aby Kocher
mógł jeszcze przyjąć tego wieczoru jakiegokolwiek pacjenta. Przedstawił się jako doktor
Roux, dorzucił, że jest pierwszym asystentem Kochera i że przykro mu, ale i jemu
się śpieszy, gdyż musi wrócić do szpitala.

Przez chwilę wahałem się, czy posłuchać jego rady i następnego dnia poprosić
o nowy termin. Coś mnie jednak powstrzymało. Trudno powiedzieć, co to było: czy
nieprzyjemna myśl. że nie załatwiwszy niczego mam wrócić do Esther i Cabota oraz
do czyhającego tylko na niepowodzenie doktora White'a, czy też dziwny i zastanawia-
jący niepokój w zachowaniu doktora Roux.

Dziś wydaje się rzeczą zupełnie nieistotną, co skłoniło mnie tego wieczoru do
pozostania i odbycia tej upiornej, decydującej wizyty u Kochera. Jako kronikarz
tylko losowi wdzięczny jestem za to jedyne w swoim rodzaju przeżycie.

Przedstawiłem się asystentowi Kochera i powiedziałem, że z powodu zagrażających
uduszeniem napadów u pacjentki z wolem specjalnie przybyłem z Nowego Jorku do
Berna. Pacjentka ta czeka na decyzję Kochera, a ja nie chciałbym wrócić do niej
bez wiadomości o terminie badania. Roux spoglądał na mnie z rosnącym zdenerwo-
waniem, ale poprosił, żebym poszedł za nim. Prowadził mnie różnymi korytarzami,
potem skręcił i tu nagle, bez przygotowania, natknąłem się na szereg postaci, których
wygląd przestraszył mnie tak, że się zatrzymałem. Byli wśród nich mężczyźni,
kobiety i dzieci. Twarze, przede wszystkim mężczyzn i dzieci, były mniej lub więcej
nabrzmiałe, blade, o niezdrowym wyrazie. Spojrzenie mieli przytępione i obojętne.
Ciała, zwłaszcza dzieci, wydawały się spuchnięte i zatrzymane w rozwoju. Ich ręce
były zgrubiałe, zaczerwienione i bezsilne, pozbawione dziecięcej subtelności i wdzięku.

Nie miałem siły iść dalej. Roux również się zatrzymał, ale po chwili wsunął
się między mnie i te upiorne postacie, otworzył jakieś drzwi, które prowadziły do
małego, podobnego do laboratorium pomieszczenia, i poprosił, abym tu poczekał na
wiadomość od Kochera.

— Czy to są pacjenci z oddziału dla umysłowo chorych? — zapytałem, zanim
zamknął za sobą drzwi.


Roux spojrzał na mnie i zawahał się.

- Może pan profesor Kocher odpowie na pana pytanie - powiedział. - Pozwolę
sobie pójść teraz do pana profesora Kochera, a fotem dam panu znać, czy dalsze
czekanie ma sens.

Pozostałem sam. nie miałem jednak czasu na zastanowienie się nad tymi dziwnymi
sprawami, gdyż Roux szybko powrócił.

- Pan profesor Kocher bardzo przeprasza za okoliczności, które nie pozwoliły
mu być punktualnym. Prosi jednak, aby poczekał pan na niego w jego domu.

Roux szedł przodem, a ja szukałem wzrokie™ tych nieszczęśliwych, których
widziałem przedtem. Nie było ich już jednak, £oux zaś śpieszył się, aby mnie
odprowadzić do dorożki i podać dorożkarzowi prywatny adres Kochera.

Kwadrans później znalazłem się po raz pierwszy w domu Kochera i siedziałem
naprzeciwko jego może trzydziestoletniej żony Mar"- Była to osoba drobna i bardzo
żwawa. Pochodziła z głęboko religijnej rodźmy \Vitschi-Courant, bogatych kupców
z Berna. Religijność wyniesiona z domu nie przeszkadzała, aby przeważyła u niej
postawa pełna życiowego realizmu. Objawiało się to w jej talencie organizacyjnym,
dzięki któremu odciążając męża. zarządzała domer" i wszystkimi finansami. Gdy po
trzech kwadransach Kochera wciąż jeszcze nie było. poczuła się do przeproszenia
mnie, dodając, że mąż jest zwykle bardzo punktualny- Jednak w ostatnich tygodniach,
a zwłaszcza w tych dniach' zajęty jest pracą, która go po 'prostu przytłacza,
a nawet zajmuje mu noce.

Naturalnie zaraz pomyślałem o tym, co mi się przydarzyło w szpitalu, i zapytałem,
nad czym teraz Kocher pracuje. Ale Maria odpowiedziała, że Kocher prawdopodobnie
sam mi to powie. A potem z posmutniałą nagle twarzą dodała:

- Obawiam się, że nie wybrał pan specjalnie szczęśliwej chwili na swą podróż
do Berna.

Rozmowa stała się zdawkowa, przerywana często milczeniem. Wreszcie głosy w hallu
dały znać, że Kocher wrócił do domu. Maria przeprosiła mnie i wyszła. Widoczne
było, że zrobiło się jej lżej. Po kilku minutach poprosiła mnie do gabinetu męża.

Stanąłem przed zaledwie czterdziestoletnim, szczupłym mężczyzną średniego wzrostu
w skromnym, ciemnym ubraniu. Jego stalowoniebieskie oczy, zwykle rzucające jasne,
opanowane i energiczne spojrzenia - teraz robiły \vrażenie tak zmęczonych, że aż się
przestraszyłem. Podał mi swą wąską rękę i wskazał na stojące obok fotele. Sam
przechylił się w swoim fotelu i przymknął oczy. Wfeszcie podniósł wzrok i wydawało
się, że chwila największego wyczerpania minęła.

- Pan jest starszy ode mnie - powiedział głosem przytłumionym, zdradzającym
jednak pewien pośpiech. - Czy pan przeżył już w swoim życiu taką chwilę, w której
Bóg nagle strąca nas ze szczytu naszej zarozumiałości i daje nam poznać, jak
bardzo jesteśmy małymi i błądzącymi istotami...

Wybuch jego nastąpił tak niespodziewanie, że w pierwszej chwili nie byłem zdolny
do odpowiedzi. W czasie moich podróży po świecie- odwiedzając duże i małe ośrodki
naukowe, ze słowem Bóg spotykałem się rzadko. Ale wiedziałem jeszcze, że również
Kocher pochodził z bogobojnego domu i że jego rodzice obdarzyli go w linii ojca
zdolnościami do nauk ścisłych i matematycznych, matka zaś przekazała mu swe
głębokie i niewzruszone przekonania religijne. Gdy przygnębiony milczałem, po-
wiedział :

- Telegrafując do pana przed miesiącami gotów byłem z czystym sumieniem
podjąć się leczenia panny Cabot. Niestety, w międzyczasie zdarzyły się rzeczy.

37


Straszny wstrząs dla rodzącej się zaledwie chirurgii tarczycy, jaki odcisnął swe
piętno na słowach Kochera, należy już dawno do historii medycyny. Źródła hi-
storyczne, które nas o tym wstrząsie informują, są pod względem naukowym ścisłe.
Przedstawiają one powstanie błędu, jego skutki i drogę ich przezwyciężenia. Nie
wymieniają one jednak ofiar, które były ceną postępu, nie analizują też tego, co
zainspirowało wówczas Theodora Kochera, że jako pierwszy (o czym wiemy dzisiaj)
dostrzegł straszliwy błąd polegający na usunięciu całej tarczycy.

Czułem się zdruzgotany. Czy miałem Cabotowi i Esther powiedzieć, że podróż przez
ocean do Berna była daremna? Czy miałem oświadczyć, że nie ma ratunku, że
Winters w Nowym Jorku miał rację, a Kocher, ja i wszyscy chirurdzy operujący
wole jesteśmy w błędzie? Potrzebowałem długiego czasu na opanowanie się.

- Aż do 2 września ubiegłego roku - mówił dalej Kocher - byłem zupełnie
pewien, że usunięcie tarczycy nie pozostawia u operowanych żadnych skutków.
Dziś jednak wiem, że przed dziewięciu laty otrzymałem pierwsze ostrzeżenie. Wtedy
to, 8 stycznia 1874 roku, operowałem jedenastoletnią dziewczynkę. Nazywała się Maria
Richsel. Maria była miłą istotką. Miała jednak obustronne guzowate wole, pełne
zgrubień o wymiarach orzecha włoskiego, co ją bardzo szpeciło. Lekarz wiejski w Zaziwyl,
doktor Fetscherin, próbował wstrzykiwać jod, ale wole dalej szybko się powiększało.
Był to okres moich pierwszych sukcesów w chirurgii tarczycy. Pierwsze z powodzeniem
wykonane całkowite usunięcie tego gruczołu skłoniło mnie do powtórzenia tej
operacji u owej jedenastoletniej dziewczynki. Po cięciu skóry, przecięciu mięśni
szyi i podwiązaniu powierzchniowych żył przebieg operacji był gładki. Oba płaty
gruczołu tarczowego zostały usunięte. Po operacji chora gorączkowała nieco, ale
czwartego dnia temperatura wróciła do normy. Dziecko wyglądało kwitnąco. Jak dotąd

38


był to jeden z najbardziej rzucających się w oczy moich sukcesów operacyjnych.
Już 12 lutego dziecko wróciło do Kanolfingen. Wówczas też nastąpiło ostrzeżenie,
o którym wspomniałem. Dr Fetscherin, którego osobiście nie znałem, w pierwszych
tygodniach donosił mi, że dziecko miewa się świetnie. Później zdanie jego się zmieniło.
Pisał, że Maria, która mimo swej choroby przed operacją była żywa i wesoła,
zmieniła się w jakiś dziwny sposób. Wygląd jej szyi jest w dalszym ciągu dobry.
Stała się jednak mrukliwa i leniwa, nie ma żadnych zainteresowań i do każdej pracy
trzeba ją prawie popędzać siłą. Potem nie miałem już żadnych informacji o dalszych
losach Marii Richsel, ponieważ, jak mi dziś wiadomo, dr Fetscherin umarł. Wskazówkę
Fetscherina uważałem za pojedynczy, sporadyczny przypadek, który w dalszych
sześćdziesięciu czterech operacjach po prostu nie zaistniał. Dopiero po sześćdziesiątej
czwartej operacji otrzymałem następną wyraźną wskazówkę.

W początkach września ubiegłego roku brałem udział w kongresie higieny w Gene-
wie i spotkałem tam 2 września kolegę z Genewy, profesora Reverdin, który również
od kilku lat zajmował się chirurgią wola. Miał już wówczas za sobą około czternastu
operacji, przeważnie całkowitego usunięcia tarczycy. Reverdin podzielił się ze mną
wiadomością, że zaniepokoiła go niedokrwistość występująca u niektórych pacjentów
po operacji, jak również ich ociężałość umysłowa i fizyczna. Ponadto jeden z jego
pacjentów przypominał z wyglądu kretyna. Wobec znacznie większej liczby moich
operacji, Reverdin zainteresował się, czy miałem podobne spostrzeżenia. Najpierw
zaprzeczyłem, ale potem przypomniał mi się przypadek Marii Richsel i doniesienia
doktora Fetscherina. Poinformowałem o tym Reverdina. Nie doszliśmy jednak do
żadnych dalszych wniosków. Poniekąd można było przyjąć, że zauważone objawy
pooperacyjne są wynikiem niedociągnięć technicznych i powikłań występujących w cza-
sie operacji. Po powrocie z Genewy problem ten zaczął mnie jednak bardzo nurtować.
Postanowiłem więc dowiedzieć się, co się dzieje z Marią Richsel. Napisałem do
rodziny pacjentki. W połowie lutego przyjechała do Berna pani Richsel z córkami.
Zjawiły się w szpitalu. Były odświętnie ubrane — matka, a obok niej duża, dobrze
rozwinięta dziewczyna. Ale to nie była Maria, tylko jej młodsza siostra. Na moje
pytanie o drugą córkę matka wysunęła stojącą za nią małą, krępą istotę z niezgrabnie
zwisającymi ramionami i zniekształconą, nieforemną głową pokrytą rzadkimi włosami.
Twarz o tępym wyrazie, z grubymi wargami, białawy obrzęk wokół oczu o pustym,
nieobecnym i bezradnym spojrzeniu. Była to moja, obecnie już dziewiętnastoletnia,
pacjentka, u której od czasu śmierci dr. Fetscherina powoli, ale niepowstrzymanie
rozwinął się kretynizm wysokiego stopnia.

Mógł to być tylko odosobniony przypadek, ale po wskazówkach Reverdina wydał
mi się on tak alarmujący, że następnego dnia poleciłem wezwać wszystkich pacjentów,
których operowałem od 1872 do początku tego roku i którzy po wyleczeniu zostali
zwolnieni do domu. Na badania zgłosiło się trzydziestu czterech. Ci, których pan
dziś wieczorem oglądał, byli właśnie ostatnimi. Do dziś stwierdziliśmy u dwu-
dziestu kretynizm i charłactwo różnego stopnia. Objawy zawsze zaczynały występować
w kilka tygodni lub miesięcy po operacji, dlatego też umykały naszej obserwacji.
Rozpoczynały się stanem zmęczenia i osłabienia oraz wzmagającym się uczuciem zimna.
Następnie pojawiała się ociężałość umysłowa, spowolnienie mowy i wszelkich innych
czynności. Później pojawiało się obrzmienie twarzy, powiek, nosa i warg. Skóra wysuszała
się, wypadały włosy, a całości obrazu dopełniała ciężka anemia.

Gdy Kocher dotarł do tego miejsca, przerwał swój wywód.

temat swoich doświadczeń na Kongres Chirurgów Niemieckich w dniu 4 kwietnia
w Berlinie. Przedstawię wyniki moich badań. Będę postulował, aby zaprzestać całko-
witego wycinania tarczycy.

Chwilę milczał, a potem ciągnął dalej:

— W doświadczeniach na zwierzętach postaram się wyjaśnić, na czym polega
czynność tarczycy, i powody zaburzeń w następstwie jej usunięcia, które na razie
nazwałbym cachexia strumipriva*. Z chwilą poznania jej czynności z pewnością
będzie możliwe nie tylko uniknięcie tych przykrych następstw, lecz może także
znalezienie środków, które będą pomagały tym, u których następstwa te już
się pojawiły.

Sądzę, że zrozumiałem, o co mu chodziło: miał nadzieję, że może kiedyś uda mu
się naprawić krzywdę, którą w dobrej wierze wyrządził tak wielu chorym. Ale to była
kwestia bliżej nie określonej przyszłości. Mnie gnębiła bezpośrednia teraźniejszość.
Esther nie mogła na taką przyszłość czekać; czas, jaki miała do dyspozycji, byl
zbyt krótki.

Kocher wzruszył ramionami, a następnie powiedział:

— Nigdy więcej nie podejmę się całkowitego usunięcia tarczycy. Natomiast starał
się będę obmyśleć sposoby leczenia obustronnego wola. Może uda się jeden płat
usunąć zupełnie, a drugi częściowo, tak aby przestała zagrażać duszność i inne
groźne objawy, ale żeby jednak pozostała wystarczająca ilość tkanki gruczołowej.
Być może narazimy się tym samym na ryzyko, że z pozostawionej części gruczołu
może powstać nowe wole, wymagające ponownej operacji. Może jednak w ten sposób
będziemy mogli uratować chorych przed śmiercią i pomimo to nie zniszczymy ich
godności ludzkiej...

Moje wewnętrzne napięcie osiągnęło teraz taki stopień, że już nie mogłem dłużej
usiedzieć w fotelu.

— Pan wie — powiedziałem — dlaczego się u pana znalazłem i jak bardzo czas
nagli. Jak pan sądzi, kiedy odważy się pan pójść tą nową drogą? Jak długo to
potrwa... ?

Kocher nie odpowiedział zaraz. Przez chwilę panowała męcząca cisza.

— Proszę przysłać pannę Cabot do mnie do kliniki jutro o czwartej. Zbadam
ją i wyrobię sobie pogląd na tę sprawę. Więcej nie mogę panu powiedzieć...
nie dziś wieczór...

Dorożka toczyła się przez prawie puste, słabo oświetlone ulice. Gdy zbliżaliśmy

* obejmuje zespól objawów występujących po całkowitym usunięciu tarczycy zwany
obrzękiem śluzakowatym:
cachexia. po polsku: charłactwo = ogólne wyczerpanie
organizmu (przyp. tłum.)


się do Berner Hof. wciąż jeszcze starałem się obmyśleć właściwą drogę, którą
należałoby obrać. Poleciłem zatrzymać się. zapłaciłem dorożkarzowi i dalej poszedłem
pieszo, Kilka razy przechodziłem przed wejściem do hotelu, bo wciąż jeszcze nie
mogłem się opanować i zdecydować na wejście. Postanowiłem wreszcie, że na razie
nic nie powiem Esther. jedynie zawiadomię ją. że jutro po południu Kocher będzie
na nią czekał, aby ją zbadać. Czyż miałem rozczarowywać ją i niepotrzebnie niepokoić
jeszcze przed decyzją Kochera? Również wobec Cabota postanowiłem zachować
milczenie. Może postępowałem słusznie. A może była to tylko gra na zwłokę albo
ucieczka przed prawdą i odpowiedzialnością? Sam w końcu nie wiedziałem. Wie-
działem tylko, że będę milczał.

Przed pokojem Esther jeszcze raz się zawahałem. Była to ostatnia próba usu--,
nięcia z mego zewnętrznego wyglądu tego. co mogłoby zdradzić przeżycia ostatnich
godzin.

Gdy wszedłem, zobaczyłem najpierw Esther, która stale walcząc z dusznością,
leżała blisko uchylonego okna. Usłyszawszy otwieranie drzwi natychmiast podniosła
głowę i wyraz ulgi mignął na jej twarzy.

— Obawiałam się. że pan nie wróci.. — powiedziała.

Starałem się nadać swemu głosowi naturalne, a nawet pogodne brzmienie

— Sławni lekarze jak profesor Kocher — powiedziałem — mają mało czasu. Do-
wiedziałem się dziś. że niektórzy pacjenci muszą czekać nie tylko godziny, ale
nawet dni, zanim w ogóle otrzymają od niego jakąś wiadomość. W porównaniu
z tym moje czekanie było bardzo krótkie.

Odniosłem wrażenie, że wierzy moim słowom. ::

W tym czasie z pokoju obok wyszedł Cabot. On również był podniecony,
spojrzał na mnie badawczo, jakby przeszywając mnie spojrzeniem swych jasnoszarych
oczu. Unikając tego spojrzenia, mimo woli przysunąłem się nieco do Esther.

— Nawet nie będzie pani musiała długo czekać — rzekłem. — Profesor Kocher
już jutro panią zbada. Prosi panią o przybycie jutro o godzinie czwartej po południu.

Wyraz ulgi malujący się na jej twarzy był teraz aż nadto wyraźny.

— Bardzo panu za wszystko dziękuję — powiedziała. — Czy profesor Kocher wciąż
jeszcze odnosi wielkie sukcesy? Jest pewien, że może mi pomóc?

Pominąłem te pytania wymuszonym uśmiechem.

— Profesor Kocher — rzekłem i zdziwiłem się, że zdanie to tak łatwo przeszło
mi przez gardło — jutro sam to pani oświadczy. Nie mogę go uprzedzać...

Jej zaufanie do mnie, jej wiara w to półkłamstwo wywołała kłujący ból
w moim sercu. Chciałem więc opuścić pokój, zanim będę musiał się uwikłać
w rzeczywiste kłamstwa. Powiedziałem, że czuję się przeziębiony i wyczerpany,
i poprosiłem o wybaczenie, że teraz się oddalę.

Już tylko kilka kroków dzieliło mnie od mego pokoju, gdy nagle natknąłem
się na przechodzącego korytarzem dr. White'a. Spojrzał na mnie zimno i nieprzyjemnie.

Pytanie to zabrzmiało tak dziwnie, że stanąłem. :

Przez chwilę myślałem, że serce przestanie mi bić, a opanowanie się dużo mnie
kosztowało. Potem powiedziałem:

— Nic mi o tym nie wiadomo. Radziłbym chronić chorą przed pogłoskami...
Gdy dotarłem do swego pokoju, rzuciłem się wyczerpany na łóżko. Dopiero nad

ranem usnąłem na dwie godziny, ale obudziłem się już koło siódmej.

Wyobraziłem sobie, że jeżeli White jeszcze tego nie zrobił, to wykorzysta on
godziny przedpołudniowe, by przekazać Cabotowi czy Esther swoje wiadomości. Myśl
ta wypędziła mnie z pokoju. Nie miałem innego wyboru. Nie mogłem pozostawić
Cabota i Esther samych, mimo uciążliwej sytuacji, że narażony będę na nowe
pytania o Kochera.

Bardzo powściągliwe zachowanie się Cabota i jego badawczy wzrok wprawiały
mnie w zakłopotanie. Dużo mówiący wyraz twarzy White'a i zimna drwina w jego
spojrzeniu zmuszały mnie do zachowania ciągłej baczności. Tylko Esther trwała
w swym pełnym ufności oczekiwaniu.

Odczułem ulgę, gdy za kwadrans czwarta Esther, Cabot i ja wsiedliśmy do
powozu i udaliśmy się na Schlósslistrasse. Ku mojemu zdziwieniu Cabot postanowił,
że Withe pozostanie w hotelu i będzie czekał na nasz powrót.

Przyjęła nas pielęgniarka i zaraz zaprowadziła Esther do gabinetu Kochera,
a Cabot i ja usiedliśmy w fotelach w małym saloniku. Cabot był bardzo niespokojny.

Minęło pół godziny. Im dłużej trwało oczekiwanie, tym większy niepokój ogarniał
również mnie. Gdyby Kocher odmówił operacji, miałbym wolną -rękę i mógłbym
wyjawić prawdę. Gdyby jednak Kocher zdecydował się na operację, to wówczas tym
bardziej czekałaby mnie walka. Czy mogłem zgodzić się na operację Esther bez
poinformowania jej o groźnych powikłaniach, mogących wystąpić po operacji wola?
Czy musiałbym jej wyjaśnić błąd, którego ofiarą padł Kocher, oraz to, że również
w przyszłości każdy zastosowany sposób może być obciążony błędami? W żadnym
wypadku nie wolno mi było zachowywać milczenia wobec Cabota. Już sam opór
White'a, aby za wszelką cenę nie dopuścić do operacji, zmusiłby mnie do wyjawienia
Cabotowi całej prawdy, jak również walki o uzyskanie od niego zgody na operację,
nawet gdyby wiązało się to z możliwością popełnienia przez Kochera jeszcze jednego
błędu.

Po godzinie otworzyły się drzwi i stanęła w nich Esther z obnażoną jeszcze,
zniekształconą szyją. Wydawała się blada i wyczerpana, ale szczęśliwa. Pośpieszyła
do Cabota, objęła go i wyjąkała swym ochrypłym głosem: .

— Profesor będzie mnie operował. On mi pomoże...

Siostra, która zjawiła się zaraz za Esther, poprosiła mnie do Kochera i uchroniła
od rozmowy z Cabotem. Wiedziałem jednak, że to tylko zwłoka.

Kocher był sam. Wskazał mi miejsce, a sam usiadł za biurkiem. Zamyślony
trzymał drewnianą słuchawkę w swych delikatnych rękach.

Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie ostrzej.

— Muszę panu jednak oświadczyć, że usunięcie takich guzów z wola jest co
prawda technicznie łatwe, ale może prowadzić do zaskakujących krwotoków, ponieważ


uprzednio nie zostaną podwiązane większe naczynia krwionośne, jak to się dzieje przy
usunięciu piata.

W tym momencie miałem -wrażenie, że jeszcze niezupełnie zwalczył tkwiące w nim
wątpliwości.

— Radziłbym natomiast — ciągnął dalej — aby panna Cabot zgłosiła się do kliniki
w ciągu najbliższych dni na przygotowanie do operacji. Ponadto pragnąłbym, aby
w przypadku zagrażającego życiu ataku duszności można ją było operować natych-
miast. Otwarcie tchawicy stanowi zawsze niebezpieczeństwo dla następującej potem
operacji, ponieważ wywołuje ono masowe wtargnięcie materiału zakaźnego z tchawicy
do pola operacyjnego. Pannie Cabot powiedziałem wszystko, co w tym względzie
uważałem za konieczne. Ona zaś ma do mnie widoczne zaufanie. Sądzę, że postąpiłem
właściwie pozostawiając panu sprawę charłactwa.

Gdy stałem już w drzwiach, powiedział:

— Wiem, że nasza nauka nie przywiązuje wagi do modlitwy. Niech pan jednak
pomodli się wraz ze mną, aby Bóg uchronił nas od dalszych błędów i wybaczył
mi błędy już popełnione.

Zatrzymałem się, ponieważ odczułem potrzebę wypowiedzenia jakiegoś słowa
pociechy czy obietnicy, ale on skinął mi głową z pewną stanowczością, która prze-
konała mnie, że jego postawa wobec dręczących go trosk i wątpliwości była moc-
niejsza niż moja. Zamknąłem drzwi z uczuciem głębokiego podziwu.

Cabot milczał, gdy około piątej opuszczaliśmy klinikę. Esther zapomniała na chwilę
o swej duszności. Mówiła z zachwytem o Kocherze, podziwiała jego delikatne ręce,
jego dobroć i znakomitą angielszczyznę, którą do niej przemawiał. Widocznie w ciągu
tego godzinnego badania Kocher wzbudził w niej pełne zaufanie. Przynaglała ojca,
aby już następnego dnia przywiózł ją do kliniki i pozostawił resztę spraw Kocherowi.
W czasie jazdy w ogóle nie zwracała uwagi na milczenie Cabota. Mnie natomiast
bardzo ono zaintrygowało.

Gdy weszliśmy do Berner Hof i Esther udała się do swego pokoju, Cabot poprosił,
abym jeszcze chwilę z nim pozostał i opowiedział o swojej rozmowie z Kocherem.

— Oświadczył mi pan kiedyś w Nowym Jorku — rozpoczął, wyraźnie walcząc ze
sobą — że Esther jest wystarczająco dorosła, aby sama decydowała o sobie i o tym,
jak ma postępować dla ratowania swego życia. Jestem przekonany, że miał pan
rację. Chodzi o życie Esther i jeśli ona tak mocno wierzy, że profesor Kocher
może ją uratować, to nie mam prawa jej powstrzymywać. Tego mi istotnie nie wolno.
Ale gdybym się teraz dowiedział, że istnieje coś, co profesor Kocher przemilczał
wobec Esther i czego pan również nie ujawnia... coś, co według mego odczucia jest
gorsze niż szybka śmierć; czy nie sądzi pan, że przynajmniej ja jako ojciec Esther
powinienem jej to powiedzieć — nawet jeśli ona prawdopodobnie mnie nie posłucha?

Powoli podniósł twarz i spojrzał na mnie pytająco wzrokiem pełnym zwątpienia,
a równocześnie i nadziei.

43


już zdecydowany skłonić go do zaufania Kocherowi, a przy tym stłumić w sobie
resztki własnych wątpliwości — White powiedział panu tylko pół prawdy. Pooperacyjne
skutki, które panu opisał, istotnie wystąpiły. Ich ofiary nie wyzdrowieją nigdy,
lecz wskazały profesorowi Kocherowi, na czym polegał jego błąd. Ich los oszczędzi
innych chorych przed tym samym losem. I to się więcej nie powtórzy...

W sposób jak najprostszy tłumaczyłem mu. do jakich wniosków doszedł Kocher
analizując skutki całkowitego usunięcia tarczycy. Wypowiedziałem jako pewnik hi-
potezę, że pozostawienie małej części tarczycy zapobiegnie rozwinięciu się objawów
kretynizmu. Starałem się mu wyjaśnić, że Kocher znalazł sposób usunięcia u Esther
wola bez wycięcia całej tarczycy.

Cabot podparł głowę rękami.

— Profesor Kocher — powiedział — popełnił błąd. Pomylił się. A teraz sądzi, jeśli
pana dobrze zrozumiałem, że znalazł lepszy sposób. Czy jest pan pewny, że nie
pomyli się po raz drugi?

Jakbym ja sam nie stawiał sobie tego pytania — pytania bez odpowiedzi. Lecz
w czasie gdy szukałem argumentów, sam Cabot uwolnił mnie od konieczności
odpowiedzi.

Dwunastego kwietnia przed południem przewieziono Esther do jeszcze bardzo
skromnie wówczas urządzonej sali operacyjnej, znajdującej się nad jadalnią kliniki.
Prócz mnie obecni byli Kocher. Roux. jakiś młody asystent i dwie siostry. Kocher,
który w tych latach eksperymentował jeszcze z różnymi środkami antyseptycznymi —
głównie z bizmutem — długo mył sobie' ręce sublimatem, a w tym czasie przygoto-
wywano Esther do operacji. Ponieważ obawiała się uduszenia, pozostawiono ją
w pozycji półsiedzącej. Miody asystent rozpoczął narkozę chloroformem, a następnie
kontynuował ją eterem. Esther spojrzała jeszcze raz na Kochera i na mnie. Starała
się uśmiechnąć. Oddychała spokojnie, nie stawiając oporu i bez trudu zasnęła.

Kocher przystąpił do stołu operacyjnego.

— Dzięki Bogu — powiedział — pacjentka jest spokojna. Jednym z powodów na-
szego postępowania przedoperacyjnego jest zyskanie zaufania. Ułatwia to narkozę,
która zawsze stanowi obciążenie przy operacji wola. Częste stany pobudzenia
w pierwszym okresie narkozy mogą prowadzić do zastoju krwi i napadów duszności.
Spokój ułatwia uniknięcie uszkodzenia nerwu zwrotnego. Gdybyż można było jeszcze
rozmawiać z pacjentem w czasie zabiegu i natychmiast stwierdzić zmianę głosu!
Ale to marzenie przyszłości.

Oddech Esther był świszczący, ale równy. Częściowo gładka, a częściowo guzowato
zmieniona tarczyca, która tak zniekształcała jej szyję, była teraz wysunięta do przodu.
Wyraźnie uwidoczniła się różnica anatomiczna pomiędzy lewym i prawym płatem.
Kocher przeprowadził pionowo cięcie w linii środkowej przez skórę aż do chrząstki
pierścieniowej, następnie przedłużył je pod kątem, nad lewą połową wola. Pokazała
się krew z kilku przeciętych żył. ale natychmiast większe z nich podwiązano.
Skalpel przecinał mięśnie. Szybko nakładano podwiązki na krwawiące małe naczynia
mięśniowe. Po chwili ukazała się prawa strona wola otoczona mocną, napiętą
torebką z siatką poszerzonych żył. Guzowaty twór przesuwał się do przodu przy

44


każdym oddechu, wywołując przez to niepokojące wrażenie, jak gdyby w każdej chwili
mógł pęknąć.

— To jest ten płat, który zamierzam usunąć całkowicie — powiedział Kocher
zwróciwszy się do mnie. — W odróżnieniu od wcześniejszych operacji, pozostawiam
na razie torebkę wola nietkniętą. Głównym moim celem jest podwiązanie wszystkich
dostępnych ważniejszych naczyń...

Kocher chwycił teraz jakiś dłuższy, błyszczący instrument zaopatrzony w trzy rowki
i wprowadził go ostrożnie ponad powierzchnią wola w górny kąt cięcia, za którym
krył się jeszcze górny biegun gruczołu. Następnie podważył instrumentem grube,
wypełnione krwią tętnice i żyły. Pomiędzy nałożonymi podwiązkami przecinał skalpelem
naczynia dochodzące do tarczycy.

Oddech Esther stał się głośniejszy, a żyły na torebce napęczniały jeszcze bardziej.
Zaniepokojony spojrzałem na asystenta trzymającego rękę na pulsie Esther. Na jego
twarzy malował się jednak spokój i brak było oznak zdenerwowania.

Kocher spokojnie operował dalej, rozwarstwiając tkanki od górnego prawego
bieguna w dół. Ostrożnie wprowadził sondę w głąb rany. wydobył żyłę, podwiązał ją
i przeciął. Potem zbliżył rękę do piata umieszczonego na lewo od tchawicy. Jego
badający, niesłychanie ostrożny, a jednak wszystko wyczuwający palec przesuwał się
od górnego bieguna ku dołowi.

— Przy tchawicy uciśniętej tak jak w tym przypadku — powiedział — posta-
ram się już teraz wysunąć nieco ten właśnie dolny biegun i przez to odbarczyć
tchawicę.

Kocher usiłował podważyć palcem dolny biegun, a gdy mu się to nie udało,
chwycił go za pomocą zacisku i pociągnął do siebie. Natychmiast też zmienił się
rytm oddechu Esther. Szybkość, z jaką to nastąpiło, była zdumiewająca. Świszczący
oddech był ledwie słyszalny. Płuca wciągały powietrze zupełnie swobodnie. Narkotyzer
dał Kocherowi uspokajający znak. Ten jednak zajęty już był potężnymi naczyniami,
które stały się widoczne po wyłonieniu dolnego bieguna tarczycy. Na chwilę
ogarnęło mnie wspomnienie opisów dawnych operacji z nie dającymi się opanować
krwotokami. Każde nowo ukazujące się naczynie wypełnione krwią udowadniało,
dlaczego dawniej każdy operator, nieświadomy tego potężnego ukrwienia, musiał
kapitulować po nacięciu gruczołu, bezsilny wobec niepohamowanego krwawienia.

Kocher podwiązywał liczne naczynia, przecinając je między ligaturami.

— Teraz — objaśnił — pozostało jeszcze tylko połączenie z arterią, thyroidea
inferior*
, która przebiega po tylnej ścianie tarczycy. Aby się do niej dostać, należy
otworzyć zewnętrzną torebkę, po czym wyłuszczyć i wydobyć ów guzowaty twór,
a wtedy otworzy się droga do tej ostatniej tętnicy...

W tym momencie Esther zaczęła charczeć. Narkotyzer zdjął rękę z jej pulsu
i całą swą uwagę zwrócił na maskę. Charczenie wzmogło się. Podwiązane na-
czynia wypełniły się gwałtownie krwią. Wyobrażenie, że podwiązki mogą puścić
i olbrzymi potok krwi zaleje całe pole operacyjne, zaparło mi w piersi oddech.
Wtedy jednak atak kaszlu ustąpił tak nagle, jak się pojawił.

— Czop śluzu — objaśnił Kocher — który oderwał się w wyniku nagłego od-
barczenia tchawicy...

W czasie ataku kaszlu przerwał swą pracę. Potem wsunął kilka palców prawej
ręki między guz a otaczającą go torebkę i z największą ostrożnością uwalniał
i oddzielał pasma tkanek. Wreszcie z torebki wyłonił się sinoczerwony guzowaty
twór. Kocher przesunął go w stronę linii środkowej szyi. Na dnie rany ukazała się

* tętnica tarczycowa dolna, (przyp. tłum.) .-


tętnica tarczycowa dolna, która teraz dopiero stała się dostępna. W krótkim czasie
odsłonił ją, podwiązał i przeciął. Następnie przesunął guz jeszcze bardziej do przodu
i na jego tylnej powierzchni, milimetr po milimetrze, usuwał pozostałe zrosty
z torebką. Tak doszedł do cieśni łączącej oba płaty tarczycy.

— Również cieśń — wyjaśnił — musi zostać całkowicie wyizolowana, aby i tu mieć
pewność, że przy późniejszym jej przecięciu nie ulegnie uszkodzeniu nerw zwrotny.

Systematycznie, krok za krokiem Kocher uwalniał cieśń z otaczających ją tkanek.
Z licznych drobnych tętniczek zaczęła teraz tryskać krew. Jedną po drugiej chwytano
kleszczami, aż utworzyły one podobny do palisady pierścień wystający z rany. Esther
jęknęła kilkakrotnie. Rzęziła, gdy Kocher uwalniał cieśń. Prawdopodobnie operowa-
nie w bezpośredniej bliskości tchawicy wywoływało podrażnienia. Raz nawet próbo-
wała się podnieść, tak że narkotyzer musiał mocno przytrzymać jej głowę.

Po chwili Kocher rozpoczął przecinanie cieśni. Była to prawdziwie artystyczna
robota, polegająca na podwiązywaniu i przecinaniu naczyń, i zabrała mu dość dużo
czasu. Wreszcie wyprostował się. W lewej ręce trzymał guzowatą, spoistą masę lewego
płata gruczołu. Esther leżała cicho, oddychała regularnie i głęboko.

Spojrzałem w głąb rany. Tchawica była teraz odsłonięta. W dolnej części jej
odsłoniętego odcinka znajdowało się lekkie wgłębienie powstałe na skutek ucisku
przez guz, które nie zniknęło po jego usunięciu. To ono powodowało ciężkie
napady duszności i samo odbarczenie wystarczyło, aby ułatwić Esther oddychanie.
Pierwszy akt operacji był skończony — i udany.

Kocher wyprostował się na dwadzieścia czy trzydzieści sekund. Wyglądało to tak,
jakby pozwolił sobie właśnie na chwilę wytchnienia. Potem kazał sobie podać nowy
skalpel z czarki wypełnionej sublimatem. Od pionowego cięcia poprowadził drugie
cięcie tak, iż cięcia skórne utworzyły literę Y.

— Teraz ma pan przed sobą prawy płat — objaśnił Kocher. — Tam widzi pan
wyraźnie jeden z guzów otoczony miąższem gruczołu. W tym przypadku jednak
spróbuję zadowolić się wyłuszczeniem guzów. Naczynia tego płata nie będą podwiązy-
wane i przecinane, a sam płat pozostanie nie wyłoniony. Natnę miąższ bezpośrednio
nad poszczególnymi guzami, gdy będzie konieczne, podwiążę powierzchniowe żyły
i w miarę możliwości wydobędę guzy z ich łożysk na tępo.

Jeszcze w czasie tego wyjaśnienia odsłonił prawy płat. Podwiązał kilka drobnych
naczyń i wykonał cięcie nad pierwszym guzem, po czym wprowadził do rany palec,
powoli wymacał guz w głębi, uwolnił go z jego łożyska i w końcu wydobył go.
Guz był wielkości gołębiego jaja barwy szarosinej. W ślad za nim pojawiła się
mała fontanna krwi. Kocher wcisnął do jamy tampon. Krwawienie ustało. Jego
palce delikatnie szukały następnego guza. Nastąpiło nacięcie, uwolnienie guza i wy-
łuszczenie. Ale tym razem niełatwo było go uwolnić. Gdy wreszcie guz się wyłonił,
okazało się, że jest on połączony jak ogniwa w łańcuchu z następnym tworem,
więc Kocher wydobył również i ten. Widocznie był on usadowiony bardzo blisko
tchawicy, gdyż jeszcze raz rozległo się bolesne charczenie Esther. Kocher odczekał,
aż atak minie, i wykonał następne głębokie nacięcie nad czwartym guzem. Tu
uwalnianie zajęło mu bardzo dużo czasu. Wreszcie wydobył guz, który tym razem
był wielkości kurzego jaja i ciągnął za sobą kilka mniejszych. W momencie gdy
pokazał się ostatni twór, z rany buchnęła krew, oblewając ręce Kochera i szyję Esther.
Narkotyzer przerwał swoją pracę. Poczułem obezwładniający strach.

Kocher szybko chwycił gąbkę owiniętą gazą jodoformową i wcisnął ją w powstałą
jamę. Krwawienie zmniejszyło się, ale nie ustało. Krew wciąż wypływała i ciekła po
piersi Esther. Kocher znów zaczął wpychać jodoformowe gąbki. Pomimo groźnej
sytuacji głos jego był opanowany i mocny.

— Mówiłem już panu, że przy wyłuszczaniu największym niebezpieczeństwem jest


krwawienie. Takie krwawienie, jak mi wiadomo, zmusiło kiedyś Billrotha do wtórnego
usunięcia całej tarczycy tylko po to, by dotrzeć do krwawiącej tętnicy. Dla nas ta
droga nie istnieje, gdyż oznaczałaby ona całkowite usunięcie tarczycy...

Dalej wpychał gąbki do jamy, a krew sączyła się bez przerwy.

Widziałem już katastrofę — koniec wszystkich wysiłków i nadziei oraz początek
mnóstwa rozczarowań, rozgoryczeń i oskarżeń.

Kocher wciąż tamponował.

Wtem, zupełnie nagle, krwawienie ustało. Kocher wyprostował się i kilkakrotnie
głęboko zaczerpnął powietrza. Następnie zaczął zaszywać ranę i zakładać opatrunek.

Już pierwszego dnia po operacji, ku mej wielkiej uldze, okazało się, że głos
Esther się nie zmienił. Potem nastąpiły gwałtowne skoki temperatury, o czym Kocher
uprzedzał, jako że są one regułą w pierwszych dniach po operacji, nawet jeśli nie
istnieją najmniejsze objawy infekcji rany. Raz tylko nastąpiło małe krwawienie, które
dało się szybko opanować. W drugim tygodniu nieprawdopodobnie szybko rozpoczął
się proces gojenia, najpierw po stronie płata usuniętego całkowicie, a następnie po
tej stronie, gdzie dokonano wyłuszczenia guzów.

Szesnastego dnia Esther po raz pierwszy opuściła łóżko. Po osiemnastu dniach
od operacji rany zagoiły się. Gdy odwiedziłem ją tego dnia w klinice, siedziała przed
wielkim lustrem, które specjalnie dla niej wniesiono do pokoju. Wciąż przesuwała
palcami po szyi i po zaczerwienionych jeszcze bliznach. Zgrubienia, które przed
kilku tygodniami tak ją jeszcze szpeciły — zniknęły.

— Sądzę, że istotnie będę jeszcze człowiekiem — mówiła — zacznę żyć... Właściwie,
to ja jeszcze nie żyłam...

W tym czasie, gdy w chirurgii wola chodziło tylko o życie, efekt kosmetyczny,
a tym samym wykonywanie odpowiednich cięć nie pozostawiających widocznych blizn
schodziło na plan drugi.

— Szeroka kolia z wisiorkiem — ciągnęła dalej Esther w swej budzącej się
radości życia — pokryje również blizny... Nie sądzi pan...?

Sam byłem do głębi szczęśliwy patrząc na nią.

— Tak — powiedziałem — kołnierza z gronostajów nie będzie już pani musiała
nosić...

W czternaście dni później Esther opuściła klinikę. Zbiegła po schodach do Cabota,
który czekał na dole wraz ze mną. Na pewno nie czuła w tej chwili, że tak Cabot,
jak i ja nie mogliśmy się jeszcze w pełni cieszyć. Gnębiło nas pytanie, czy Kocher
będzie miał rację i czy nie wystąpi u Esther zespół objawów zwanych kacheksją.

Po dłuższej podróży wypoczynkowej po Europie Cabot wrócił do Nowego Jorku.
Na polecenie Kochera nie zezwalał Esther na wyjazd do górzystego Maine, którego
klimat, podobnie jak klimat wielu okolic górskich w Europie, mógł również wpływać
na tworzenie się wola. Pozostawaliśmy w kontakcie listownym. Gdy Cabot przez pół
roku nie donosił o żadnych podejrzanych objawach, moje napięcie i zatroskanie
stopniowo obniżało się. Po dalszym pół roku Cabot pisał z Florydy, że Esther po
prostu kwitnie i zaręczyła się. On jednak nie może jeszcze nawet teraz wyra-
zić zgody na ślub, mimo że młodego człowieka, którego wybrała Esther, bardzo
ceni.

W ciągu kolejnego roku dalej jednak nie pojawiały się żadne objawy, które
wskazywałyby na najmniejsze choćby początki pooperacyjnego charłactwa. Esther sama
doniosła mi o swoim ślubie. Wkrótce potem odwiedziła mnie ze swoim mężem
w Nowym Jorku. Nieco wcześniej Cabot sam opowiedział jej o rozpaczliwej sytuacji,
w jakiej znaleźliśmy się przed jej operacją i co przeżyliśmy po niej. Przyszła mi
podziękować, że nie powiedziałem jej wtedy tego najgorszego. Jej zdaniem prawdo-
podobnie nie miałaby sił pogodzić się z myślą o możliwości tego rodzaju powikłania.

47


Stan jej zdrowia był wspaniały. Na szyi miała sznur pereł tak starannie dopasowany,
że w ogóle nie było widać blizn, które zdradzałyby ciężkie przejścia w młodości.

W piętnaście lat po operacji, którą Kocher przeprowadził u Esther, spotkałem
się z nią w domu Kochera. Regularnie co roku przyjeżdżała do Berna na badania
kontrolne. Gdy zostaliśmy sami, Kocher powiedział mi, że u Esther nie powstała
nawet wznowa w pozostawionej części tarczycy. Miał on już wówczas za sobą około
600 dalszych resekcji i ani jednego przypadku charłactwa. Pozostawienie części
tarczycy wszędzie uznano za słuszne. Tak przeprowadzony zabieg usuwał wole i wy-
wołane przez nie dolegliwości, a z pewnością zapobiegał powikłaniom wymagającym
powtórnego zabiegu z powodu wznowy w pozostawionej części gruczołu, co zdarzało
się bardzo rzadko. Sposób ten stał się powszechnie obowiązującą metodą operacyjną
wola.

Ale nie to było najważniejsze, co tego dnia miał mi Kocher do zakomunikowania.
Bardziej chodziło mu o dwie inne sprawy niezwykłej wagi.

— Może pan sobie przypomina — mówił — że gdy przed czternastu laty wystąpiły
wielkie niepowodzenia, miałem mimo wszystko nadzieję, iż kiedyś uda się wyjaśnić
powstawanie objawów spowodowanych niedoborem hormonów po schorzeniach tar-
czycy w stopniu pozwalającym na leczenie w przypadkach kacheksji. Próbowałem
wszczepiać fragmenty obcej tarczycy, ale wyniki były bardzo niepewne. Następnie
zastosowałem zastrzyki wyciągów z tarczycy sposobem Murraya i po raz pierwszy
udało mi się w wielu przypadkach spowodować pewne cofnięcie się tych objawów.
Obecnie wiadomo już, że chodzi o wydzielinę tarczycy, która w ustroju działa re-
gulująco, a jej brak prowadzi do charłactwa. Sądzę, że tym samym posunęliśmy
się poważny krok naprzód w poznaniu fizjologii tarczycy. To jest jedna sprawa. —
Przerwał i podsunął mi niemieckie tłumaczenie pewnego artykułu z włoskiego cza-
sopisma. — Dwaj Włosi, Vassalle i Generali. rozwiązali również zagadkę tężyczki.
Prawdopodobnie nie zajmował się pan aż tak dokładnie anatomią tarczycy, by
zwrócić uwagę na opisane przez Virchowa okrągłe tworki wielkości grochu, często led-
wie widoczne w tkance tłuszczowej, które berliński anatom odkrył już dawno temu na
tylnej powierzchni tarczycy. Anatomowie uważali je za niedorozwiniętą tkankę
tarczycy. Dwa lata temu Alfred Kohn ponownie zwrócił na nie uwagę. Uznał je
za narządy samodzielne, niezależne od tarczycy i nazwał przytarczyczkami. Nikt
z nas jednak nie przypuszczał ani nawet nie przeczuwał, że ciałka te mogą spełniać
niezwykłe funkcje. Obaj Włosi poddali je dokładnemu badaniu. Gdy doświadczalnym
psom usunięto wszystkie cztery przytarczyczki, zwierzęta miały po operacji ciężką
tężyczkę. Natomiast odwrotnie, gdy usunęli tarczycę pozostawiając przytarczyczki.
tężyczka nie wystąpiła. W niedalekiej przyszłości można więc będzie uważać za
udowodnione, że kacheksja i tężyczka nie mają ze sobą nic wspólnego i że ta
pierwsza powstaje w wyniku operacji tarczycy, zaś druga wskutek nieprzewidzianego
śródoperacyjnego uszkodzenia względnie usunięcia przytarczyczek.

Kocher miał i w tym wypadku rację, chociaż dopiero dziesięć lat później zaczęło
powszechnie obowiązywać w chirurgii wola zachowanie przytarczyczek, przez co tę-
życzka jako skutek operacji stawała się coraz rzadsza.

Siedemnaście lat później, w dzień Nowego Roku 1915, widziałem Esther i Kochera
po raz ostatni. Tymczasem Niemiec Oswald wyodrębnił czynną substancję tarczycy
tyreoglobulinę, a niedawno temu Anglikowi Kendallowi udało się skrystalizować
hormon tarczycy — tyroksynę, natomiast Askanazy, Erdheim oraz Amerykanie
McCallum i Voegtlin odkryli, że przytarczyczki odgrywają decydującą rolę w przemianie
wapnia, a tężyczka powstaje na skutek zaburzeń w jego przemianie.


TUMOR ZNACZY GUZ

17 września 1884 roku jadłem śniadanie z chirurgiem starego
paryskiego szpitala „Pitie", Paulem Reclusem, o którego osobie,
życiu i pracy nieraz jeszcze będzie mowa.

Paula Reclusa poznałem jako młodego asystenta Paula Broki
i nawiązałem z tym interesującym i osobliwym człowiekiem

przyjacielskie stosunki na długo przedtem, zanim osiągnął światową sławę.

W czasie gdy kończyłem moją kawę. Reclus przeglądał swoim zwyczajem poranne
dzienniki z tego właśnie 17 września. W pewnej chwili pochylił głowę nad notatką
czy artykułem, po czym spojrzał na mnie z wyrazem głębokiego zaskoczenia.

— Proszę posłuchać — powiedział głosem, z którego przebijało podniecenie — niech
pan posłucha. Czytam właśnie wiadomość z Heidelbergu, która, jeśli odpowiada
prawdzie, wydaje mi się nadzwyczaj ważna. Niech pan sam przeczyta.

Postawiłem filiżankę na stole i wziąłem podaną gazetę. Reclus wskazał na krótki
artykuł z uderzającym nagłówkiem: „Czy w przyszłości możliwe będą bezbolesne
operacje bez narkozy? Wiedeński okulista twierdzi, że odkrył w działaniu kokainy
właściwości wyłączające ból. Bezbolesne operacje oka po wpuszczeniu kilku kropli
kokainy. Specjalna relacja z tegorocznego posiedzenia towarzystwa okulistów
w Heidelbergu".

Wszystko, co powiedziano w tych kilku linijkach, nie wydaje się dziś czymś
niezwykłym, a co dopiero sensacyjnym. Miejscowe znieczulenie, nawet przy dłuższych
i większych operacjach, od dawna już zastępuje stosowaną wcześniej pełną narkozę
chloroformem lub eterem. Wtedy jednak, tego wczesnego poranka 17 września,
narkoza wciąż jeszcze była w chirurgii jedynym skutecznym środkiem uśmierzającym
ból. Z biegiem lat nieustannie narastało coraz silniejsze żądanie takiego środka,
za pomocą którego można by znieczulić tylko te miejsca, które obejmuje dana
operacja, bez narażania pacjenta na pełną narkozę.

Nie ma więc potrzeby wyjaśniać, jakie wrażenie wywarła na mnie tego wrześnio-
wego poranka wiadomość z Heidelbergu. Przebiegiem wzrokiem niezbyt długi artykuł.
Podano w nim, że Carl Koller, młody wiedeński zastępca profesora, polecił
wybranemu koledze odczytać w Heidelbergu swój referat. W referacie tym opisano,
jak zakrapiając kokainą ludzkie oko, można je na dłuższy czas całkowicie znieczulić.
W tym stanie można przeprowadzać nawet ciężkie operacje. W nawiązaniu do
referatu, zebranym w Heidelbergu okulistom przedstawiono kilka operacji ocznych
przy zastosowaniu kokainy. Nie budziły one żadnych wątpliwości co do skuteczności
jej działania. Jakie zastosowanie znajdzie to odkrycie w chirurgii, nie można jeszcze
przewidzieć.

Opuściłem gazetę i spojrzeliśmy na siebie. Nasze oczy wyrażały tę samą myśl:
co za niepojęta, a równocześnie szczęśliwa niespodzianka. Ja ucieszyłem się z samego
faktu tego odkrycia, radość Reclusa pochodziła z głęboko zakorzenionej obawy
przed niebezpieczeństwem narkozy, która w czasie jego praktyki pociągnęła za sobą
kilka wypadków śmiertelnych. Dla niego wiadomość z Heidelbergu musiała być
promykiem nadziei na drodze ku lepszej przyszłości. W jakim stopniu wpłynęło to
na niego, wykazała postawa Reclusa w późniejszym czasie, kiedy odegrał wybitną
rolę w dalszym rozwoju znieczulenia miejscowego. Ja natomiast postanowiłem udać
się niezwłocznie do Wiednia.


Burzliwa historia tej podróży należy do późniejszego rozdziału na temat dramatu
związanego ze znieczuleniem miejscowym.

20 września przybyłem do Wiednia. Moje studia nad historią poprzedzającą
odkrycie Kollera dały tyle interesującego materiału, że pozostałem tam dłużej niż
miesiąc, bo aż do 21 listopada. Dopiero w środku nocy z 22 na 23 listopada
wróciłem do Paryża.

Gdy około wpół do drugiej stanąłem przed nocnym portierem, ten prócz klucza
podał mi telegram z Londy#nu, który szedł za mną przez Paryż do Wiednia
i z powrotem do Paryża. Treść była następująca: „Czy przypomina pan sobie
naszą rozmowę podczas kongresu w Londynie? Mam pacjenta ze zlokalizowanym
guzem mózgu, który według diagnozy Ferriera nadaje się do usunięcia. Godlee
podejmuje się operacji. Obecni Jackson i Ferrier. Jackson spowodował zawiadomienie
pana. Termin 25 listopada, National Hospital, Queen Sąuare. Bennett".

Zostały więc tylko dwa dni! Ale taka szansa może się nie powtórzyć. Zdecydowałem
się natychmiast. U francuskich wybrzeży kanału La Manche szalały pierwsze sztormy.
Statek trzymano w porcie przez cały dzień. Dopiero 24 listopada, po bardzo
uciążliwej podróży, dobiłem do Anglii. Między czwartą a piątą po południu znalazłem
się w prawie zalanym przez ulewne deszcze Londynie.

W „Charing Cross" zastałem wiadomość od Bennetta. Zatrzymał się u Hughlingsa
Jacksona przy Manchester Sąuare, aby jeszcze raz omówić szczegóły dotyczące
przypadku. Tam mógłbym go spotkać.

Jacksona nie widziałem od czasu londyńskiego kongresu i okazyjnie tylko
wymienialiśmy listy. Z wyglądu sprawiał wrażenie człowieka ociężałego. Widocznie
poza domem i National Hospital w ogóle nie chodził pieszo.

Bennett oderwał wzrok od rysunku przedstawiającego owal ludzkiej pokrywy
czaszkowej, na którym narysowano drżącą ręką kilka poprzecznych i podłużnych
linii. Tak był przejęty całą sprawą, że przywitał mnie tylko pośpiesznie, zamienił
jeszcze z Jacksonem parę słów, po czym od razu zaczął mi objaśniać przypadek.

— Mój pacjent — mówił — jest człowiekiem młodym. Nazywa się Henderson. Ma
niespełna dwadzieścia pięć lat, jest farmerem i pochodzi z Dumfries. Zgłosił się
do mnie 3 listopada, na pierwszy rzut oka był to całkiem zdrowy i silny młody
człowiek, który jednak niezupełnie pewnie władał lewym ramieniem i powłóczył
lewą nogą. Skarżył się na napadowe bóle głowy i drgawki w lewej połowie twarzy,
lewej ręce i nodze. Lekarz z Dumfries nie stosował nic innego, jak tylko plastry
gorczyczne na głowę i kark pacjenta, tak że cała skóra potylicy była w stanie
zapalnym i jeszcze dziś pokryta jest ranami i pęcherzami.

Bennett chwycił kilka gęsto zapisanych kartek i podsunął mi je.

— Oto jest kompletny wywiad — powiedział. — Może chciałby się pan dokładniej
zorientować. Teraz ograniczę się do rzeczy najważniejszych. Wywiad i badanie
wykazały, że Henderson jeszcze przed czterema laty nie wiedział, co to choroba.
Wtedy po raz pierwszy odczuł bóle głowy. Potem występowały z przerwami, ale
coraz częściej. Po roku zaczął odczuwać lekkie drżenia lewej połowy twarzy i lewej
połowy języka. Drgawki były coraz silniejsze i przechodziły w napady skurczów
obejmujących lewą połowę karku, lewą rękę oraz nogę i prowadzących w końcu
do utraty przytomności. Napady te powtarzały się codziennie przez dwa lata. Pół
roku temu wystąpiło po raz pierwszy wyraźne osłabienie sprawności lewej ręki. Po
dalszych trzech miesiącach nie mógł już utrzymać w tej ręce żadnego narzędzia.
Wkrótce potem zaczął utykać na lewą nogę. Gdy Henderson zgłosił się do mnie,
bóle głowy nasiliły się już do tego stopnia, że określił je jako nieznośne. Badania
w National Hospital nie wykazały żadnych widocznych zmian w obrębie samej głowy,
ale zauważono podejrzane zmiany na dnie oka oraz zapalenie prawego nerwu

50


wzrokowego. Od 4 listopada drgawki na całej lewej połowie ciała występują codziennie.
Rozpoczynają się zawsze w lewym kciuku. Czasami występują gwałtowne wymioty
i nudności, które nawet przy próżnym żołądku utrzymują się przez wiele godzin
i uniemożliwiają przyjmowanie jakiegokolwiek pokarmu. Bóle głowy wzmagają się
do tego stopnia, że pacjent wpada w delirium i wydaje straszliwe okrzyki. Worki
z lodem są bezskuteczne i tylko duże dawki morfiny przynoszą mu przejściowo ulgę.
Szybko przestałem mieć wątpliwości, że chodzi o prawostronny guz mózgu, ale
zależało mi przede wszystkim na jego umiejscowieniu.

Wziął kartkę z rysunkiem czaszki, którym zajęty był w chwili mojego przybycia.

— Ten rysunek — powiedział — przedstawia pokrywę czaszki pacjenta w naturalnej
wielkości.

Owal pokrywy podzielony był jedną podłużną i dwiema poprzecznymi liniami
na sześć pól, po trzy, równej wielkości, na każdej stronie czaszki. Prawe środkowe
pole przedzielone było dodatkowo przekątną, poniżej której znajdowało się mocno
zaznaczone koło.

— Według stanu naszej obecnej wiedzy — kontynuował Bennett — ośrodki ruchu
dla warg i języka lewej połowy ciała położone są w dolnych odcinkach wstępujących
zwojów bocznych i czołowych. Nieco wyżej znajdują się ośrodki dla mięśni lewej
strony twarzy. W środku, zwłaszcza we wstępujących zwojach bocznych, zlokalizowane
są centra dla lewej ręki i jej palców, a w środku zwojów czołowych dla ramienia,
łokcia i przedramienia. Najwyższa część wstępujących zwojów czołowych zawiaduje
ruchami lewej nogi. U pacjenta stwierdziliśmy całkowity niedowład ręki i palców,
natomiast w obrębie łokcia, barku, twarzy, języka i nogi niedowład jest tylko
częściowy. W związku z tym wydaje się nam rzeczą pewną, że guz ulokował się
w obszarze ośrodków dla ręki i palców i wywiera wzmagający się powoli drażniący
wpływ na sąsiednie centra dla ramienia, nogi, twarzy i języka. Przypuszczamy, że
guz nie może być jeszcze zbyt duży, ponieważ ograniczający go od góry ośrodek
dla nogi jest jeszcze słabo zaatakowany, tak samo jak z przodu ośrodki dla twarzy
i języka; od tyłu znajduje się zupełnie nie uszkodzony ośrodek wzroku, a przylegający
od dołu ośrodek dla ruchów gałki ocznej jest również zdrowy. — Wskazujący palec
prawej ręki położył na kółku zaznaczonym na rysunku Jacksona. — Guz musi się
znajdować tutaj, w tym miejscu. Co pan na to?

Oczywiście, wcale nie oczekiwał ode mnie natychmiastowej odpowiedzi. Pomost,
jakim połączył teorię Ferriera z zastosowaniem jej w chirurgii, był tak fascynujący,
że takiemu człowiekowi jak ja mogło odebrać mowę.

— Nie wie pan — wydobyłem wreszcie z siebie — jak długo czekałem na ten mo-
ment.

Bennett wstał zza stołu.

— Ależ wiem — powiedział — inaczej bym pana nie zawiadomił. Profesor Jackson
stale mnie o wszystkim informował.

Spojrzał na Jacksona, który usiadł ciężko w fotelu i przez cały czas nie wtrącił
ani słowa, tylko się przysłuchiwał. Teraz wykrzywił wargi — jak to było w jego
zwyczaju, gdy mówiono o moim pełnym przygód życiu w pogoni za śladami rozwoju
chirurgii — trochę z sarkazmem, ale również ze zrozumieniem i podziwem, który
krył się pod jego chłodną powierzchownością.

Przytaknąłem, a i Jackson dźwignął się ze swego fotela, jakby miał zamiar iść
z nami. Odprowadził nas jednak tylko do drzwi i powiedział:

— Będę w szpitalu jutro o dziesiątej rano.

Gdy przybyliśmy do National Hospital przy Queen Sąuare, budynek ten wydał
mi się bardziej niż kiedykolwiek szary, skromny, a nawet odpychający. W niczym
nie przypominał tego wszystkiego, co dziś w naszym wyobrażeniu kojarzy się
ze sławnym szpitalem.

Kroczyliśmy niedostatecznie oświetlonym korytarzem, wypełnionym zapachami kar-
bolu i mydła oraz wyziewami kuchennymi. Przed nami stanęła starszawa pielęgniarka.

Znaleźliśmy się w sali chorych, w której w przygnębiającym osamotnieniu stało
tylko jedno łóżko. Słabe światło padało na głowę leżącego, który dziwnie wolnym
ruchem zwrócił ku nam swoją młodą i właściwie zdrowo wyglądającą twarz. Jego
lewa ręka zwisała bezwładnie z boku łóżka. W chwili jednak, kiedy poznał Bennetta,
starał się podnieść. Spojrzenie jego było otępiałe i zdradzało ciężkie schorzenie.

Nagle prawą, zdrową ręką zerwał gwałtownym ruchem kołdrę, odsłaniając obnażone
do połowy muskularne ciało człowieka pracującego fizycznie.

Jego twarz pokryła się potem. Zaczął płakać. Bennett zatrzymał się. Widać było,
że nieobce mu były bezsilne i gwałtowne protesty Hendersona. Odczekał, aż ten się
uspokoi, a następnie usiadł na brzegu łóżka. Bez słowa podciągnął kołdrę i wsunął
pod nią niewładną rękę.

— Henderson — powiedział powoli — postanowiliśmy ostatecznie wykonać ope-
rację. Jutro przed południem o godzinie dziesiątej sławny chirurg doktor Rickman
Godlee i ja postaramy się uwolnić pana od tej choroby.

Henderson zwrócił do nas swą błyszczącą od potu twarz. Chwycił swą prawą
dłonią rękę Bennetta.

Poprowadził mnie tam i pokazał bardzo stary, dość prymitywny drewniany stół
operacyjny i dwa mniejsze stoły, na których stały miski, butle z karbolem i instru-
menty. Na parapecie umieszczony był nieporęczny parowy rozpylacz karbolowy,
skonstruowany przez Listera* tak, aby całe pole operacyjne wraz z rękami i narzędzia-
mi chirurgów poddać działaniu rozpylonego roztworu karbolu, który wszystko
nawilżał i przenikał.

— Godlee — powiedział Bennett tak cicho, żeby chory nas nie usłyszał — zarządził
przeniesienie z Kings College wszystkiego, co potrzebne, oraz polecił wykonać kilka

* angielski chirurg, Sir Joseph Lister 11827-1917), twórca postępowania antysep-
tycznego (przyp. tłum.)


specjalnych instrumentów, które, jak przypuszczał, biorąc pod uwagę swoistą budowę
anatomiczną mózgu, mogą być przydatne. Godlee przeprowadził kilka próbnych
operacji na zwłokach. Jakie niespodzianki mogą wyniknąć u żyjącego, tego naturalnie
nikt nie może przewidzieć...

Ponieważ on sam wymienił nazwisko Godlee'ego. zapytałem, dlaczego wybrał tego
właśnie chirurga jako wykonawcę zabiegu, przemyślanego i zaproponowanego przez
siebie. Bennett spojrzał na mnie podejrzliwie, a potem dziwnym tonem powiedział:

Przytaknąłem. Godlee był siostrzeńcem Listera i wychowywał się w jego cieniu.
Wiekiem odpowiadał mniej więcej Beńnettowi. Jako że asystował Listerowi prawie
we wszystkich operacjach w Kings College Hospital, miałem możność obserwowania
go dostatecznie często. Był to porządny, prostolinijny człowiek, może trochę
szorstki w obejściu. Pojętny uczeń swego wuja, dobry technik i równie dobry
i sumienny nauczyciel metody Listera, a także innych metod i nauk chirurgicznych.
Nie było w nim jednak ani odrobiny nowatorskiego zacięcia. W rezultacie trudno
mi było wyobrazić sobie Godlee'ego w roli człowieka, który jako pierwszy ma usunąć
guz mózgu.

— Domyślam się zapewne, co chciałby mi pan powiedzieć — ciągnął dalej Bennett. —
Godlee rzeczywiście z wahaniem podjął się tego zadania. Namawiałem go całymi
tygodniami, nim udało mi się go przekonać. Często też przeklinałem samego siebie,
że nie zostałem chirurgiem i skazany jestem na pomoc specjalisty. Sądzę, że ja
wniosę to. czego brakuje Godlee'emu. Zmusiłem go do powiedzenia „tak" i przepchnę
go też przez ostatnie przeszkody, jeżeli zajdzie taka potrzeba. — Po raz pierwszy
odczułem, co to znaczy prawdziwa stanowczość. — Jutro się pan przekona.

Pogoda wciąż jeszcze była brzydka, gdy przed południem 25 listopada, tuż przed
dziesiątą, przybyłem na Queen Square.

W sali chorych spojrzałem najpierw na łóżko Hendersona. Było puste. Dopiero
potem zobaczyłem, zasłoniętą częściowo przez parawan, grupę lekarzy przy oknie;
Bennett, Ferrier, Jackson. Godlee oraz paru nie znanych mi asystentów i kilka
pielęgniarek. Godlee i asystenci ubrani byli w fartuchy i mieli podwinięte rękawy
koszul. Inni czekali w zwykłych frakach.

Na stole leżał Henderson z zamkniętymi oczami. Byi mocno przywiązany, a głowę
miał ogoloną. Skóra głowy wydawała się gładka i biała z wyjątkiem okolicy po-
tylicznej, gdzie wyraźnie widać było jej stan zapalny i strupy, będące wynikiem
leczenia plastrami gorczycznymi.

Jeden z asystentów mył skórę głowy roztworem karbolu wydzielającym ostry zapach.
Raz po raz zanurzał gąbkę w emaliowanej misce wypełnionej roztworem. Gdy
dotknął chorego miejsca na potylicy, pacjent otworzył oczy i jęknął. Asystent
zawahał się na chwilę, a potem już nie dotykał tych miejsc.

Odszukałem jeszcze wzrokiem Bennetta, po czym nie spuszczałem już z oczu
Godlee'ego, stojącego przy głowie Hendersona. Z pozoru Godlee wydawał się tak
spokojny, jak to odpowiadało jego upartemu, solidnemu i nie dającemu się łatwo
wyprowadzić z równowagi usposobieniu. Ale po drganiu powieki poznałem, że pod tą
chłodną powierzchownością napięte miał wszystkie nerwy. Wydawało mi się, że wiem,
co się w nim dzieje. On, który z racji swego usposobienia przeznaczony był do
nauczania i postępowania w duchu konserwatywnym, stanął w tych sekundach na
granicy nieznanego, nie odkrytego jeszcze kraju, do którego popchnęła go silna wola
Bennetta i jego zdolność rozbudzania w innych entuzjazmu.

Drugi asystent rozpoczął w tym czasie obkładać głowę i twarz chorego chustami


nasączonymi karbolem. Tylko najwyższa część sklepienia czaszki pozostała wolna.
Następnie wziął butelkę z chloroformem.

Jedna z sióstr przesunęła będący już pod parą rozpylacz karbolowy na przeciwną
stronę głowy Hendersona. Otworzyła kran, a sprężona para skierowana została do
pojemnika z karbolem.

Pacjent ciężko oddychał, liczył, krzyczał, usiłował się podnieść, aż wreszcie stracił
przytomność. W tym samym momencie obsługująca urządzenie pielęgniarka rozpoczęła
rozpylanie karbolu. Rzadkie kłęby pary o ostrym zapachu z sykiem rozprzestrze-
niały się nad polem operacyjnym. Wszystko było gotowe. Teraz przyszła kolej
na Godlee'ego!

Godlee jeszcze raz zanurzył swe owłosione ręce w wanience z karbolem. Ujął
ociekający karbolem skalpel i obrzucił obecnych szybkim spojrzeniem. Zniżył skalpel
i wykonał dwa długie, krzyżujące się cięcia skóry głowy aż do kości. Rany natychmiast
zaczęły krwawić.

Drugi asystent gąbkami wycierał krew i chwytał zaciskami tryskające krwią naczynia.
Następnie uniósł wierzchołki czterech płatów powstałych po przecięciu skóry na krzyż
i rozchylił je. Godlee oddychał głośno. Odsunął okostną z pokrywy czaszki.
Wreszcie kość była odsłonięta — białawoszara, pokryta szybko zlewającymi się kropla-
mi mgły karbolowej.

Wszyscy przysunęliśmy się bliżej. Bennett stał tuż przy boku Godlee'ego, zupełnie
tak, jak gdyby nie chciał wypuścić go spod władzy swego przemożnego wpływu. Wy-
raźnie drżącą ręką wyznaczył „koło" na odsłoniętym sklepieniu czaszki.

Jedna z pielęgniarek podała Godiee'emu trepan*. Godlee przyłożył instrument do
kości. Gdy już ustawił trepan w jednym punkcie koła. zaczął nim kręcić, tak że piła
trepanu zbudowana na kształt korony, obracając się, nawiercała kość. Ręka chirurga
wydawała się mocna i pewna. Zgrzyty trepana były przez pewien czas jedynymi sły-
szalnymi odgłosami. Przy każdym obrocie wypływały opiłki kostne.

Godlee pochylał głowę coraz niżej, jakby dosłownie wsłuchiwał się w odgłosy
pogrążającego się żelaza. Wreszcie przerwał wiercenie, poluzował trepan i unosząc
go w jgórę, wyjął z niego mały, okrągły fragment kości. Przez otwór w kości
popatrzył na słabo pulsującą oponę twardą. Ostrożnie ujął skalpel i pogrążył go
w otworze. Bez wahania przeciął na krzyż oponę. Natychmiast w miejscu cięcia
uwypukliła się część powierzchni mózgu. Wygląd jej był jednakże normalny, nie
wykazywał oznak chorobowych, może był nieco zażółcony. Otwór natomiast okazał się
za mały dla wyciągnięcia właściwych wniosków. Godlee ponownie chwycił za trepan.
Obok pierwszego wywiercił w pokrywie czaszkowej drugi, większy otwór. Skalpelem
poszerzył nacięcie opony twardej. Widoczny stał się większy fragment kory mózgowej,
ale i teraz nic nie wskazywało na istnienie zmian chorobowych, żadnego uwypuklają-
cego się guza czy obrzęku innego pochodzenia.

Już i tak bardzo blada twarz Bennetta stała się jeszcze bielsza. Nie potrafił ukryć
tego wszystkiego, co go w tej chwili gnębiło — troski, zwątpienia i niepewności.
Czyżby jego bystrość i rozumowanie zawiodły? Wydawało się, że również Godlee się
zawahał. Jego czerwona twarz błyszczała od spływającego z czoła potu.

Ale po chwili nałożył trepan po raz trzeci. Ponownie wypłynęły zabarwione krwią
opiłki kostne. Godlee wyjął trzeci krążek z pokrywy czaszkowej, a następnie chwycił
za dłuto i młotek. Nie czekając na wezwanie, asystent wsunął pod sklepienie łopatkę
miedzianą i osłaniał nią mózg i opony. Uderzenia dłuta wydawały na przemian
to stłumione, to ostre dźwięczne odgłosy, typowe przy dłutowaniu czaszki. Odłamki

* przyrząd do nawiercania czaszki (przyp. tłum.)


kostne wyłamywane ze sklepienia czaszki odpryskiwały jeden po drugim. Na koniec
wszystkie trzy małe otwory połączyły się w jeden duży trójkąt.

Wydawało się. że chory pod wpływem uderzeń młotka w każdej chwili może się
obudzić. Ale nic takiego nie nastąpiło. Henderson nie ruszał się. Jedynie z jego
ust co chwila wydobywał się cichy jęk. Godlee zamienił dłuto i młotek na skalpel.
Odsłonił mózg na całej powierzchni wyłamanego trójkąta. Odsłonięta część okazała
się odcinkiem czołowego i bocznego zwoju. Nad położoną całkiem z przodu częścią-
tego odcinka przebiegało duże, tętniące naczynie krwionośne. Poza tym jednak nie
widać było żadnych zmian chorobowych. Żadnych oznak guza — nic!

Nieprzyjemna wilgoć par karbolowych przeniknęła gorsy naszych koszul, które
coraz bardziej ciążyły na naszych piersiach, czego prawie nie zauważaliśmy. Natomiast
jak urzeczeni wpatrywaliśmy się w otwór w pokrywie kostnej, w którym na naszych
oczach pulsował żywy mózg człowieka.

Godlee znów sprawiał wrażenie człowieka niezdecydowanego. Zamienił szybkie,
niepewne spojrzenie z Bennettem. Jeśli cały wysiłek poprzedzający diagnozę nie poszedł
w złym kierunku, to istniało tylko jedno wyjaśnienie braku obecności guza:
musiał on być umiejscowiony poniżej uwidocznionej części kory mózgowej, w substancji
białej, i zaatakować od wewnątrz ośrodki funkcyjne kory.

Godlee jeszcze raz spojrzał na Bennetta, a następnie wprowadził skalpel do otworu
w kości. Zdecydowanym ruchem wykonał cięcie żywego i tętniącego mózgu —
prawdopodobnie pierwsze cięcie świadomie zrobione przez chirurga na żyjącym mózgu.

W czasie gdy nóż zagłębiał się w tkankę mózgową, zadałem sobie jeszcze pytanie
przyprawiające mnie o bicie serca: Co teraz nastąpi? Czy natychmiastowa śmierć,
uważana przez tysiące lekarzy za pewnik — przy tego rodzaju zuchwałym zabiegu?

Ale zanim zdążyłem sobie to pytanie uświadomić, była już na nie odpowiedź.

Nie stało się nic. Śmierć nie nastąpiła. Henderson charcząc, dalej oddychał regularnie.

Przed nami otwierała się szara substancja kory.

I wtedy stało się — w głębi szczeliny ujawniło się coś nienaturalnie zabarwionego,
twardego, nie pasującego do otoczenia. Okrągły twór wielkości gołębiego, jaja, otor-
biony, usadowiony w zdrowym mózgu, przyczyna cierpienia — guz. Mieliśmy więc
potwierdzenie tego wszystkiego, co Bennett obmyślił, zaplanował i wykonał.

Spojrzałem na twarz Bennetta, do której powoli napływała z powrotem krew, ale
nie odpowiedział na moje spojrzenie. Jeszcze nie nadszedł czas prawdziwego triumfu!
Guz mocno jeszcze tkwił w swoim łożysku i nie było wiadomo, czy pozwoli się
wydobyć z tej najczulszej i najdelikatniejszej tkanki ludzkiego ustroju.

Godlee chwycił cienką metalową łopatkę i potrzymał ją nad płomieniem wytwa-
rzającym parę do rozpylacza. Łopatce nadał krzywiznę łyżki, z grubsza dopasowanej
do kształtu widocznej części guza. Z nadzwyczajną ostrożnością wsunął ją między
guz a tkankę mózgową. Podważającymi i obrotowymi ruchami starał się wsunąć
ją nieco dalej. Szło mu to powoli, ale mimo wszystko posuwał się naprzód. Po
chwili zastąpił łopatkę palcem wskazującym. Wsunął go z boku poza guz, próbując
wyłuszczyć go z łożyska. Widziałem, jak guz drgnął i podniósł się nieco wyżej.
Wydawało się, że palec chirurga, obmacując i pociągając guz, obejmie go, aby go
zupełnie wyważyć.

Wtedy nastąpiło nagle małe przesunięcie. Godlee trzymał w ręku półkulisty
twór. Guz uległ -w połowie rozerwaniu. Tylko jego górna część ustąpiła pod naciskiem
palca. Część głębiej usadowiona pozostała w łożysku. Obraz zmienił się w ciągu
paru sekund. Podczas gdy poprzednio prawie nie było krwawienia, teraz ledwo
dostrzegalnie zaczęła się sączyć krew. Godlee stał się niespokojny. Wyszukał wzrokiem
między narzędziami i chwycił ostrą łopatkę volkmannowską. Wsadził ją do powstałej
jamy i usiłował wyskrobać na ostro pozostałą na dnie część guza. Jama wypełniła

55


się szybko krwią. Krew nie wypływała, raczej sączyła się z tkanki mózgowej, ale
sączyła się bez przerwy. W ciągu najbliższych sekund Godlee uwikłany był w walkę
z krwawieniem. Wciąż i wciąż żądał gąbek, które wchłaniały krew, i w chwili gdy
znów miał dobrą widoczność, starał się po kawałku usuwać guz. Mijała minuta po
minucie. Chory mówił w narkozie, kończyny jego drżały, ale żył.

W przytłaczającej, pełnej wielkiego napięcia ciszy czekałem na rozwój wydarzeń.
Godlee oddychał ciężko. Gąbki oczyszczały pole operacyjne tylko na ułamki sekund.
Wciąż jeszcze nie udało się dotrzeć do siedzącej w głębi szypuły i usunąć jej.
Aż wreszcie — minutę później - wyglądało na to, że w głębi pokazała się zdrowa
biała substancja mózgu. Guz został usunięty, ale krwawienie nie ustawało. Nową
gąbką zebrano sączącą się krew. W dawno już zabarwionym krwią roztworze karbolu
pielęgniarka wyciskała jedną gąbkę po drugiej i podawała Godlee'emu. Zlana potem
pracowała obiema rękami. Zamiast ustawać, krwawienie nasilało się. I wszędzie tylko
to diabelskie sączenie, którego nie można było opanować ani zaciskami, ani pod-
wiązkami.

Godlee oddychał z wysiłkiem. Wargi miał bezbarwne.

Domyślałem się. co się w nim dzieje. Guz był usunięty. To, co tak długo
wydawało się niemożliwe, stało się faktem. Czy teraz wszystko miałoby się skoń-
czyć nieszczęśliwie, dlatego że nie udawało się opanować tego rodzaju krwa-
wienia?

Zauważyłem, jak spojrzenie Bennetta przesuwa się po instrumentach i zatrzymuje
na galwanokauterze*. Zawahał się jednak. Niewątpliwie powstrzymywało go pytanie,
czy mózg zniósłby tak brutalny zabieg.

Krew bez przerwy płynęła. Jeszcze jedna gąbka. Próba ostrożnej tamponady. Bez
sensu! Dookoła śmiertelne milczenie.

Godlee polecił przygotować urządzenie. Wprowadził je do jamy guza. Z lekkim
sykiem przesuwało się po krwawiącej tkance. Krew sączyła się w coraz to innym
miejscu. Ale po pewnym czasie krwawienie ustało, było opanowane.

Godlee z zakrwawionymi rękami, krańcowo wyczerpany wciągnął głośno powietrze
i wyprostował się. Operacja dobiegała końca. Wszyscy przysłuchiwaliśmy się oddechowi
Hendersona. Drgania w poszczególnych kończynach wzmogły się, ale Henderson żył
i oddychał.

Godlee opłukał ręce w roztworze karbolu, następnie zbliżył do siebie przecięte
części opony, włożył do jamy rany gumowy dren i zszył oponę jedwabnymi nićmi
przepojonymi karbolem. Jeden z asystentów zdjął ze skóry głowy kleszcze, które
ją do tej pory rozchylały. Zbliżył brzegi skóry nad otworem w czaszce i zszył je
srebrnym drutem, zostawiając miejsce dla drenu. Przyłożył gazę przepojoną karbolem,
usunął chusty otaczające pole operacyjne i zabandażował całą głowę.

Nikt się nie odzywał — ze zmęczenia, a może z przejęcia. Milcząc spoglądaliśmy
na siebie. Spojrzałem na Bennetta, a on na mnie. Oczy jego błyszczały matowo.
To była rzeczywistość, guz został dobrze rozpoznany i chirurgicznie usunięty —
a pacjent żył. Była to niezwykła, a zarazem oczywista prawda. Guzy mózgu można
rozpoznać i usunąć. Można je wyniszczyć ze środowiska, w którym pasożytują,
przeprowadzając konieczny, choć ciężki zabieg, przywracający pacjentowi zdrowie.
Bennett i Godlee przekroczyli próg nowego rozdziału w historii chirurgii.

Pięć dni później, rankiem 30 listopada, opuściłem Londyn. Nieznośne napady bólu
z powodu kolki żółciowej, które rozpoczęły się przed wielu laty, akurat w czasie gdy
Lister rozpoczął walkę o zastosowanie antyseptyki, prześladowały mnie od tamtej pory

* urządzenie do przypalania prądem elektrycznym (przyp. tłum.)


w trakcie mych podróży po świecie. Obecny napad, nagły jak grom z jasnego nieba,
był tak ciężki, że zdecydowałem się udać do chirurga, który jako jedyny, i to
zaledwie dwa lata temu, odważył się usunąć chory pęcherzyk żółciowy zawierający
kamienie. Był nim Carl Langenbuch z Berlina.

Dzień przed wyjazdem - 29 listopada - w przerwie między dwoma napadami bólu,
zmusiłem się do ponownego odwiedzenia Hendersona w National Hospital. Samo-
poczucie Hendersona było nadspodziewanie dobre. Miał za sobą spokojną noc. Był
ożywiony, dopisywał mu humor, nie narzekał na brak apetytu; bóle głowy, które
zamieniły jego życie w piekło, przestały mu dokuczać. Lewą nogą ruszał swobodnie.
Jedynie występujące uprzednio częściowe porażenie lewego ramienia przeszło obecnie
w całkowite. Bennett - na pewno słusznie - tłumaczył to uszkodzeniem jeszcze funk-
cjonujących resztek ośrodka korowego dla ręki podczas usuwania guza. Hender-
son był mu jednak głęboko wdzięczny za pozbycie się męczarni, nawet kosztem
ręki. Same brzegi rany były obrzęknięte, a z włożonego drenu sączyła się wydzielina.
Nie wskazywało to jednak na jakieś poważne powikłania w procesie gojenia się
rany.

Miałem zamiar odwiedzić Hendersona jeszcze raz, 30 listopada, ale mój stan już
mi na to nie pozwolił. Napady bólu stały się tak nieznośne, że jedynie z pomocą
dużych dawek morfiny miałem nadzieję dojechać do Berlina.

Z tej przyczyny nie byłem już bezpośrednim świadkiem kilku następnych tygodni,
kiedy Bennett i Godlee dzień po dniu, między nadzieją a obawą, śledzili przy
łóżku chorego wszelkie pozytywne i negatywne objawy. Raz byli prawie pewni ostatecz-
nego zwycięstwa, to znów ogarniało ich zwątpienie.

24 grudnia Jackson doniósł mi, że poprzedniego dnia Henderson zmarł w National
Hospital.

Ta nieoczekiwana wiadomość spadła na mnie jak grom. Moją pierwszą reakcją
było głębokie rozczarowanie, a nawet rezygnacja. Czyżby wszystko było daremne?
Czyż operacja przeprowadzona przez Godlee'ego nie była początkiem rozwoju neuro-
chirurgii? Czy wielki sukces był jedynie samooszukiwaniem się?

Przeczytałem jednak do końca komentarz Jacksona. Ten pisał mi, że objawy,
które u Hendersona wywoływał guz, już do końca nie występowały. Henderson nie
miał więcej bólów ani drgawek i z nadzieją patrzył w przyszłość. Śmierć nie była
bezpośrednim następstwem operacji mózgowej, lecz nastąpiła wskutek zakażenia przy-
rannego, które zabiłoby pacjenta również przy każdej innej operacji. Czytając przy-
pomniałem sobie, że podczas ostatnich odwiedzin u Hendersona zauważyłem obrzęk
brzegów rany i ropną wydzielinę. W następnych tygodniach wywiązała się typowa
infekcja i wreszcie zapalenie opon mózgowych, które okazało się przyczyną śmiertelnego
zejścia. Jackson nie umiał dokładnie określić, jak doszło do tego zakażenia. Osobiście
sądził, że znalazł właściwą przyczynę w drobnym, ale tym bardziej fatalnym zbiegu
okoliczności. Kiedy czytałem jego uwagi na ten temat, wiedziałem już, że Jackson ma
rację. Jego bystre oko nie pomyliło się. Stanął mi przed oczami asystent myjący
skórę Hendersona roztworem karbolu i omijający miejsca, które wskutek zastosowania
plastrów gorczycznych znajdowały się w stanie zapalnym. Z tych pominiętych
w trakcie dezynfekcji ognisk zapalnych zakażenie przeszło na ranę pooperacyjną
i zabiło Hendersona.

Zbieg okoliczności, piekielne zrządzenie losu — ale nic więcej!

Tak, nic więcej. Jedynie bodziec, by w przyszłości pracować jeszcze staranniej —
ale w żadnym wypadku nie była to bariera na drodze do dalszego rozwoju chirurgii
mózgu.

Kilka miesięcy później, dnia 12 maja 1885 roku, Bennett i Godlee stanęli przed
członkami Towarzystwa Lekarzy i Chirurgów w Londynie. Przy niezwykłym zaintere-

57


sowaniu obecnych omówili oni samą operację oraz wnioski, jakie z niej wyciągnęli.
Oto najważniejszy z nich: usuwanie guzów mózgu jest możliwe, strona techniczna
wymaga dalszego starannego opracowania.

Zresztą żaden z nich, podobnie jak i ja, nie spodziewał się, że w rzeczywistości
rozwój ten zajmie jeszcze tak wiele lat i że na jego drodze stanie jeszcze tyle
niepowodzeń i przeszkód. Obaj jednak mogli być słusznie przeświadczeni, że skutecznie
się do tego rozwoju przyczynili.


MARION SIMS - LAWSON TAIT - CARL
LANGENBUCH

Opuściłem Londyn w wypełnione bólem grudniowe dni roku
1884, kiedy to tylko dzięki dużym dawkom morfiny jako tako
nadawałem się do podróży. Był to ostatni, szczytowy punkt
historii mojej choroby "żółciowej.

Rozpoczęła się ona mniej więcej przed osiemnastoma laty.

Przebieg jej sprawił, że niejednokrotnie zetknąłem się z różnymi próbami mającymi
na celu umożliwienie chirurgicznego zabiegu również na chorym pęcherzyku żółciowym.
Podobnie jak wiele lat temu, kiedy zachorowałem na kamicę pęcherza moczowego,
tak i teraz stałem się świadkiem bardzo kontrowersyjnego etapu rozwoju medycyny
za sprawą własnej dolegliwości.

8 stycznia 1867 roku po południu przybyłem z Anglii do Paryża, mając
jeszcze w pamięci swoje spotkanie z profesorem Listerem w Glasgow i będąc pod
wrażeniem antyseptyki karbolowej. Podobnie jak dwadzieścia lat wcześniej, kiedy byłem
świadkiem zastosowania po raz pierwszy narkozy, tak i teraz miałem pewność, że
to początek nowego etapu w rozwoju chirurgii. Pierwsze obserwacje sal chorych,
nie przenikniętych przykrą wonią zakażonych ran, widok ran pooperacyjnych, z których
nie wypływała ropa, wywarł na mnie olbrzymie wrażenie.

Mój żywy i niecierpliwy charakter nie pozwalał mi przypuścić, że minie jeszcze
ponad dziesięć lat, zanim oporny ogół chirurgów, przywykłych do septycznych
powikłań przyrannych, przyjmie odkrycie Listera.

Tamtego dnia umówiony byłem z doktorem Marionem Simsem, światowej sławy
ginekologiem amerykańskim wykonującym wówczas praktykę w Europie, na kolację
o ósmej wieczorem w małej, ale wytwornej paryskiej restauracji. Nie przypuszczałem
nawet, jakie niepokojące niespodzianki przyniesie mi ten wieczór i jaką rolę odegra
później w tym wszystkim Sims.

Sims od lat nie odwiedzał swej amerykańskiej ojczyzny. Urodził się w biednej,
przez Boga zapomnianej okolicy Lancaster w Południowej Karolinie, w rodzinie
farmera. Jako lekarz wiejski w południowej części stanu Alabama przeprowadzał
swe pierwsze operacje ginekologiczne na Murzynkach. W pierwszej fazie wojny
secesyjnej podróżował w celach naukowych po Europie Zachodniej. W Paryżu
przedstawił swój sposób leczenia przetok pochwowych i zdobył wśród paryskich
chirurgów duże uznanie. W 1862 roku wrócił do Nowego Jorku. Jako syn Południa
nie mógł się pogodzić z wydarzeniami na Północy, toteż w lipcu 1863 roku zostawił
w Nowym Jorku wszystko, co posiadał, i wyemigrował z rodziną do Europy. Odtąd
przebywał we Francji i Anglii, gdzie tłumnie zgłaszały się do niego zamożne
pacjentki. Były wśród nich bogata księżna Hamilton, jak również cesarzowa Eugenia,
żona Napoleona III, dla której zbadania i leczenia przebywał w St. Cloud wiele
tygodni. Przez cały ten czas nie krył się ze swoimi sympatiami dla Południa i przesyłał
na ręce Old Lancastera duże sumy na pomoc dla ofiar rabunkowych pochodów
„północnego" generała Shermana. Fakt, że większą część wojny spędziłem w szpitalach
armii Północy, zupełnie nie wpłynął na mój stosunek do Simsa. W 1861 roku, będąc
w Nowym Jorku, niejednokrotnie pomagałem jego cudownej żonie Teresie i siedmiorgu
dzieciom. Teraz, kiedy po latach ponownie przybyłem do Europy, Sims naturalnie


bardzo chciał porozmawiać ze mną o sytuacji w kraju, zwłaszcza po zakończeniu
wojny domowej.

Sims zjawił się tuż po ósmej. Miał już pięćdziesiąt trzy lata. lecz ciągle był
fascynującym, smukłym, prosto trzymającym się mężczyzną o bujnych kasztanowych
włosach, pełnych wargach, ciemnobrązowych, przykuwających uwagę oczach i prawie
chłopięco żywych ruchach. Był, jak zawsze, bardzo elegancki. Nikt na świecie nie
domyśliłby się, że przyszedł na świat w chacie z bierwion na skraju dziczy i że jego
ojciec był farmerem, właścicielem wiejskiej gospody, szeryfem, organizatorem walk
kogutów, łowcą lisów i namiętnym bilardzistą, który pisać i liczyć nauczył się
dopiero w wieku dwudziestu trzech lat.

Sims był człowiekiem, do którego pasowało sformułowane przez Johna Bella
wyobrażenie idealnego chirurga: „Umysł Apollina, serce lwa, bystre oko i kobieca ręka".

Sims szybko podszedł do mnie i zaczął ściskać mi ręce z wylewnością, do której
przy całej skali swej uczuciowości był równie zdolny, jak do niepohamowanego
gniewu.

— Mój Boże — zawołał — mój Boże. ojczyzna!

Zupełnie nie dbał o wpatrujących się w nas, siedzących obok gości. Właśnie gdy
po raz czwarty czy piąty wypowiadał z serca płynące „mój Boże", zupełnie nieoczeki-
wanie poczułem gwałtowny, zapierający dech kłujący ból w prawym barku. Wraz
z bólem wystąpiły nudności. W następnej chwili odczułem, jak gdyby ktoś wkręcał
mi pięść w prawy bok. tuż poniżej prawego łuku żebrowego. Wiercący ucisk przeszedł
w tępy ból, rozchodzący się szybko najpierw w kierunku pleców, a następnie
podbrzusza. Był tak silny, że puściłem ręce Simsa i skuliłem się jęcząc.

Chciałen? tylko jednego: opuścić ten lokal, w którym mogłem się jedynie stać
przedmiotem ciekawości. Całą silę woli skoncentrowałem na zrealizowaniu tego życze-
nia. Przez zaciśnięte zęby wycedziłem: — Dorożkę... — Nic więcej. Wydawało mi się,
że doznałem jakiegoś pęknięcia sięgającego od dołka żołądkowego do prawego
barku. Zataczając się wyszedłem i oparłem się o ścianę wąskiego korytarza.

Ktoś ciągnął mnie i popychał dalej. Nie panowałem już nad swoim głosem,
krzycząc i jęcząc na zmianę. Jak przez mgłę zauważyłem jakiś powóz i poczułem,
że ktoś wepchnął mnie do niego. Ruszyliśmy. Każdy wstrząs w czasie jazdy wywoływał
nowe i jeszcze gwałtowniejsze napady bólu. Zadawano mi jakieś pytania, lecz nie
byłem w stanie zrozumieć ich sensu. Powóz zatrzymał się, ktoś wyskoczył z niego
i po chwili długiej jak wieczność wrócił, a następnie usiłował otworzyć mi usta.
Na języku poczułem smak proszku, krztusząc się połknąłem go i czekałem na wy-
bawienie. Po następnej chwili, która wydawała się wiecznością, bóle złagodniały.
Powoli przeszły w głuche, znośniejsze uczucie ucisku. Zaraz też zacząłem rozpoznawać
swoje otoczenie. W blasku dorożkarskiej latarni ujrzałem zatroskane brązowe oczy
Simsa.

— Chciałbym pana zabrać do siebie — powiedział.

Walcząc z zawrotami głowy, poprosiłem go o wybaczenie mi tego zajścia i pozwoliłem
się zaprowadzić do oświetlonego mieszkania na parterze. Sims polecił przygotować
otomanę i pomógł mi się położyć.

Podniosłem się, aby uwolnić prawy bok od uciskającego mnie ubrania. Z pomocą
Simsa ostrożnie zdjąłem surdut i kamizelkę, rozpiąłem koszulę i spodnie i położyłem
się z powrotem. Przesunąłem ręką po gołej skórze poniżej prawego łuku żebrowego.
W okolicy wątroby czułem ból przy najlżejszym dotknięciu, krótki ucisk w prawo
i w górę pępka wystarczył, aby wywołać przejmujące kłucie.

Broniłem się przed rozpoznaniem, które mi się samo nasuwało. .Ba. nawet mnie


oburzało. Przecież miałem zaledwie czterdzieści lat. Czy należałem do typu „pro-
ducentów kamieni", którzy już w młodym wieku, a czasami nawet w niemowlęctwie
na skutek jakiegoś zagadkowego, możliwe, że dziedzicznego zaburzenia w przemianie
materii wytwarzają w sobie kamienie pęcherzowe, wątrobowe i nerkowe i przez
całe życie skazani są na nękającą, często beznadziejną walkę z tymi okrutnymi
konkrementami* ?

Sims usiadł obok na brzegu otomany.

— Posłałem już po doktora Trousseau — powiedział. — Pan pewno zna to na-
zwisko. Jest on najbardziej cenionym internistą, jakiego Paryż obecnie posiada.
W ostatnich latach spotykaliśmy się nieraz przy konsultacjach. Jesteśmy zaprzyjaźnieni
i na pewno niedługo tu przybędzie, żeby pana zbadać. Znam zaledwie kilka
przypadków, w których zawiódł jako diagnosta.

Pochylił się nade mną i położył rękę na moim prawym boku. Ból natychmiast
stał się wyraźniejszy i jakby bliższy, zupełnie tak, jakby czekał tylko na przełamanie
powstrzymującej go bariery morfinowej. Tyle nasłuchałem się o zręcznych dłoniach
Simsa, teraz odczułem je sam.

— Przypuszczam, że myśli pan to samo co ja — powiedziałem z udawaną sta-
nowczością w glosie, w rzeczywistości jednak pełen byłem rozpaczliwej nadziei,
że Sims rozpozna może coś innego, byle nie kamienie pęcherzyka i kolkę żół-
ciową.

Sims chwilę zwlekał. Potem jednak siląc się na żart, który z góry był skazany
na niepowodzenie, powiedział:

— Jak panu wiadomo, zajmuję się inną płcią i obeznany jestem z niższym piętrem.
Wiedziałem, że to tylko wykręt. Jeśli ktokolwiek ze znanych mi chirurgów znał

się choć trochę na chorobach wewnętrznych, to był nim Marion Sims. Mnie nie
mógł zwieść, znałem bowiem jego życie. Na razie nie mogłem zmuszać Simsa do
wyjawienia prawdy o moim stanie zdrowia, gdyż jego czarny służący, którego —
jak to było w zwyczaju w południowych stanach — trzymał również w Paryżu,
zameldował o przybyciu Trousseau.

Zaraz też w drzwiach pojawił się wysoki, bardzo chudy i przygarbiony mężczyzna
około sześćdziesiątki, z zaczesanymi do tyłu długimi włosami, śnieżnobiałymi boko-
brodami i ostrymi rysami twarzy. Powitał Simsa krótkim, uprzejmym gestem, poprosił
o przedstawienie mnie i bez zbędnych słów przystąpił do badania. Nigdy przedtem nie
widziałem najsławniejszego internisty Francji, znanego z odkrycia barwników żółci
w moczu chorych na drogi żółciowe i wątrobę. Słyszałem jedynie o nim i jego
świetnych diagnozach. Podstawę jego mistrzowskich rozpoznań stanowił olbrzymi
materiał badawczy w postaci chorych, który miał do swojej dyspozycji w straszliwie
przepełnionych salach szpitala „Hótel-Dieu" na He de la Cite.

Trousseau zadał kilka pytań, badając mnie równocześnie we właściwy sobie,
zręczny sposób. Natychmiast odezwał się ból w prawym barku, następnie odczułem
ucisk pod łukiem żebrowym, kłucie w plecach i w końcu rwanie w całym prawym
boku, który zamienił się w siedlisko piekielnych mąk. Gdy Trousseau zagłębił trzy
palce prawej ręki w moim dołku żołądkowym, mimo woli krzyknąłem. Spojrzał na
mnie swymi dziwnie żółtawymi, robiącymi wrażenie chorych oczami, nie poruszony
moim bólem, ale jakby czekając na mój okrzyk, który byłby potwierdzeniem jego
rozpoznania. Badał dolny brzeg wątroby. Jego chude, blade ręce zdradzały przy tym
brutalną siłę przypominającą szczęki imadła. Nagle wyprostował się i zaczął poprawiać
mankiety swymi długimi palcami.

* konkrement kamyczek (przyp. tłum.)


W pierwszej chwili nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa.

— Jak się dowiaduję, jest pan lekarzem — powiedział Trousseau, wciąż jeszcze
poprawiając mankiety. — Jestem za mówieniem pełnej prawdy wśród kolegów. Myślę,
że podziela pan moje zdanie. — Nie czekając na odpowiedź z mojej strony spojrzał
na mnie swymi szarymi oczyma i mówił dalej: — Pana przypadek nie budzi wątpliwości.
Trudno z całkowitą pewnością stwierdzić obecność kamieni żółciowych, ale pański
przypadek jest szczególnego rodzaju. Pęcherzyk żółciowy jest silnie powiększony i moc-
no wystaje poza brzeg wątroby. Można go bardzo łatwo wyczuć. Ma pan co najmniej
jeden duży kamień żółciowy o nieregularnych kształtach, który tworzył się od dłuższego
czasu, a dziś po raz pierwszy dał znać o sobie. — Chwilę milczał, a potem spojrzał
na mnie jeszcze przenikliwiej. — Kamień jest duży — kontynuował akcentując każde
słowo. — Jest w każdym razie zbyt duży, aby kiedykolwiek mógł się przecisnąć
przez przewód pęcherzykowy, lecz wystarczająco duży, aby zamknąć jego droż-
ność.

Zabrzmiało to jak wyrok. Nie musiał mówić dalej, bo i tak sprawa przedstawiała
się dla mnie dostatecznie jasno. Mój pęcherzyk żółciowy, podobnie jak u niezliczonych
towarzyszy niedoli, będzie się starał wypchnąć kamień, czego jednak nie uda mu się
dokonać w sposób naturalny, jak to się dzieje w przypadku małych kamieni.
Wskutek tego nastąpią coraz to nowe skurcze, aby osiągnąć to, co niemożliwe.
Przez całe tygodnie i lata występować będą coraz to nowe. coraz to cięższe napady.
Może dojść do zamknięcia przewodu pęcherzykowego. Jako jedyna, choć nie zawsze
skuteczna pomoc pozostałaby morfina. Stany zapalne i ropne pęcherzyka, utworzenie
się ropnia, wreszcie przebicie się kamienia wraz z treścią zapalną do jamy brzusznej,
zapalenie otrzewnej i na koniec śmierć — takie były moje perspektywy.

Wyczułem, że Trousseau zauważył moje przerażenie. Pozostał jednak chłodny
i wyniosły.

— Sądzę — powiedział — że dalsze wyjaśnienia są zbyteczne. Istnieje dla pana
pewna szansa. Należałoby mianowicie spowodować, aby kamień zajął tę samą pozycję
spoczynkową, w jakiej musiał znajdować się od dawna. Zalecę panu dietę i belladonę.
Radziłbym ostrożną kurację w Karlsbadzie, która zwalczy widoczną u pana skłonność
do tworzenia kamieni. W razie napadu oczywiście morfina. Znam przypadki, w których
kamień podobny do pańskiego przez lata całe nie dawał znać o sobie.

Pod wpływem tych słów czułem, jak wali się mój świat. Świat podróży od kraju
do kraju, z jednego kontynentu na drugi. Kontynuowanie takiego życia, jeżeli
każdego dnia trzeba by się starać o zachowanie diety i spokoju, byłoby niemożliwe
i bez sensu. Nosiłem w swoim ciele wroga, który wedle swojego upodobania mógł
mnie napaść w każdej chwili nawet w najodleglejszym zakątku świata.

Zimny i niewzruszony głos Trousseau dobiegał do mnie jakby z bardzo daleka:— Próba walki o życie znajduje się w pańskich rękach. Środków lekarskich nie
ma. Nikt nie może takiego kamienia usunąć i nigdy też nie będzie tego umiał —
poza naturą, która czasem tworząc ropień wokół kamienia nie kieruje go do jamy
brzusznej, lecz poprzez powłokę brzuszną na zewnątrz. Zgodnie z prawdą ma więc
pan i taką możliwość — powiedział. — Wkrótce otrzyma pan moją receptę.

Wykonał nieznaczny ukłon, powiedział: „Dobranoc panom", i oddalił się, zanim
zaskoczony widocznie Sims zdążył go odprowadzić.

Leżałem jak osłupiały.

— Nie jestem stworzony do życia pod przymusem — wymamrotałem w końcu.
Starałem się unieść, ale Sims pochylił się nade mną i mocno mnie przytrzymał.
Natychmiastowe kłujące bóle w ramieniu sprawiły, że sam się położyłem. Przez to
jednak moje połączone z ironią zwątpienie wzmogło się jeszcze.

62


— Sims, jest pan wielkim i sławnym chirurgiem*. Nie jest pan teoretykiem
i globtroterem jak ja. Dowiódł pan wielkich zdolności oraz inwencji twórczej
w swojej dziedzinie. Co by pan zrobił, gdybym pana poprosił, aby nie czekać na
wyjątkowy przypadek spowodowany siłami natury, tylko wyjść mu naprzeciw?

Sims spojrzał na mnie wystraszony.

Sims spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

Gdybym tamtego lata w Karlsbadzie mógł przypuszczać, że minie jeszcze piętnaście
lat, zanim problem chirurgii pęcherzyka żółciowego znajdzie realne rozwiązanie, nie
wiem, czy moje mocne przekonanie i tak silny z zasady optymizm byłyby w stanie
przezwyciężyć miażdżącą świadomość skazania się na tyle lat cierpienia.

Pierwsze próby chirurgicznego rozwiązania problemu kamicy żółciowej miały miejsce
na moich oczach w 1879 roku. Zapoczątkował je Lawson Tait z Birmingham,
niewątpliwie jeden z najniezwyklejszych i upartych ludzi trzymających kiedykolwiek
w ręku skalpel.

Poznałem Taita po upływie dwunastu lat, które minęły od owego dnia w Paryżu,
gdy kamienie w mojej żółci dały znać o sobie po raz pierwszy. W ciągu tych
dwunastu lat przecierpiałem tak straszne bóle, jakie tylko człowiek może znieść.
Niejednokrotnie znajdowałem się na granicy morfinizmu i wreszcie pod wpływem
tych bolesnych skurczów przywykłem do myśli o bliskiej śmierci.

W tych jednak czasach spotkałem też Zuzannę, największe szczęście mego życia.
Dzięki jej opiece miałem coraz dłuższe okresy dobrego samopoczucia, kiedy moje
kamienie w dosłownym tego słowa znaczeniu odpoczywały. Nabrałem znowu odwagi
i na nowo podjąłem moje niespokojne życie podróżnika. Zawsze miałem przy sobie
zapas morfiny i rzadko zdarzało się. aby choroba nie dała znać o sobie. Mimo
wszystko doznałem mnóstwa nowych wrażeń i przeżyłem kilka lat w pozornym
zdrowiu. Tak się złożyło, że Lawson Tait po raz pierwszy pojawił się w moim
życiu po niezapomnianej podróży po południowym Pacyfiku.

Pewnego dnia późną jesienią 1879 roku przybyliśmy z Zuzanną do Paryża.
Jedną z pierwszych wizyt złożyliśmy Marionowi Simsowi, który mieszkał przez dłuższy

* ginekologia należała wówczas do chirurgii (przyp. tłum.)


czas w Nowym Jorku, a teraz znów głównie przebywał w Europie, w Paryżu lub
Rzymie. Jego sława i liczba pacjentów nie zmniejszyły się. Twarz natomiast sprawiała
wrażenie zmęczonej i wyczerpanej. Przed dwoma laty w Nowym Jorku przeszedł
ciężkie zapalenie płuc, które pozostawiło wyraźne ślady na tym tak twardym, choć
doświadczonym licznymi chorobami człowieku.

— Mój Boże! — zawołał, gdy jego stary czarny służący wprowadził nas do salonu. —
Pamiętam dzień, kiedy leżał pan tutaj w salonie, a Trousseau postawił diagnozę.
W rozpaczy domagał się pan, abym wyciął kamień i ratował pańskie życie.
Myślał pan wtedy tylko o jednym — dotrwać do rozwinięcia się chirurgii dróg
żółciowych, zanim pana te kamienie wpędzą do grobu. A czy już panu wiadomo,
że rzeczywiście osiągnął pan swój cel?

W czasie dalekiej podróży, kiedy interesowałem się głównie problemami mózgo-
wymi, nic nie słyszałem o jakichkolwiek próbach na polu chirurgii dróg żółcio-
wych. Rzut oka na dziwnie ożywioną twarz Simsa obudził we mnie przypusz-
czenie.

Sims pochylił głowę, a wyraz pewnego zmęczenia na jego twarzy jakby się
pogłębił. Być może poczuł przez chwilę ból zawodu, że los odmówił mu ostatecznego
sukcesu przy wykorzystaniu własnego śmiałego pomysłu. Może była to zawiedziona
duma i podświadoma próżność człowieka tak mocno i tak długo rozpieszczanego
przez los. Jednak szybko opanował się.

Sims zawahał się chwilę.

— Nie — odpowiedział. — Prawdę mówiąc, raczej nie jest przyjemny. Są ludzie,

* nacięcie pęcherzyka żółciowego, połączone z wszyciem go do powłok brzusznych
(przyp. tłum.) .

** nacięcie guza jajnika (przyp. tłum.)

64


którzy uważają go za zaślepionego, wściekłego byka. dzikiego w pracy i nieokiełzna-
nego w miłości czy nienawiści. Sądzę, że pani mąż znał człowieka, do którego
Tait jest podobny, jak tylko dwaj ludzie mogą być podobni do siebie.

W osiem dni później udaliśmy się do Birmingham. W Londynie odwiedziliśmy
Listera. Od dwóch lat był profesorem przy Uniwersytecie Królewskim, aby mieć
możność wykładania swojej antyseptyki. która przede wszystkim w Anglii, mimo
pewnych sukcesów, wciąż jeszcze była zwalczana i kwestionowana. Wspomnieliśmy,
że celem naszej podróży jest Tait. Lister natychmiast w dziwny sposób zamilkł.

— Słyszałem o tej jego operacji — powiedział po chwili. — Proszę jednak, aby nie
wymieniał pan mego nazwiska w czasie wizyty u niego. Tait jest zawziętym wrogiem
antyseptyki. Podobnie jak Spencer Wells, miał jeszcze przed moim odkryciem poważne
sukcesy w leczeniu guzów jajników. Niedawno pochwalił się serią pięćdziesięciu
przypadków z trzynastoma tylko procentami śmiertelności, w odróżnieniu od dwu-
dziestu pięciu procent podawanych przez Wellsa. Prawdopodobnie zdążył już wypró-
bować karbol, ale jak wielu innych, zapewne powierzchownie i niewłaściwie. Moją
pracę określa więc w bardzo napastliwych artykułach i wypowiedziach jako czysty
nonsens. Jest to człowiek, który nigdy nie pozbędzie się pewnych uprzedzeń. Jest
też najbardziej pozbawionym skrupułów wrogiem, jakiego można sobie wyobrazić.
Bardziej nawet bezwzględnym niż Simpson. Czasami odnoszę wrażenie, jakby chciał
kontynuować dawny spór pomiędzy mną a Simpsonem.

Lister z pewnością nie zauważył, że zadał pierwszy cios moim wielkim nadziejom.

— O mnie proszę nie wspominać — ciągnął dalej — w przeciwnym wypadku nie
zamieniłby z panem nawet słowa i wyprosił ze swego domu. Jest on niewątpliwie
niezwykłym człowiekiem, gdyż nie tylko udoskonalił ovariotomię, ale również jako
pierwszy usunął doszczętnie przydatki macicy z powodu przewlekłego zapalenia,
zapalenie otrzewnej natomiast zwalczał przepłukiwaniem i drenażem. Dziwnym trafem,
może to kwestia sprzyjających okoliczności albo po prostu szczęścia, ma on istotnie
stosunkowo mało przypadków ciężkich zakażeń i śmierci. Ponieważ jednak przez
upór nie uznaje żadnego środka odkażającego, w jego szpitalu panuje zaduch jak
w rzeźni.

Z uczuciem niepokoju, które wkradło się do naszej początkowej ufności, doje-
chaliśmy do Birmingham. Tait był miejscową sławą. Nawet bagażowy wiedział, że
operuje w Spark Hill Hospital i że jego mieszkanie i prywatny szpital mieszczą
się przy Crescent 7. Pod ten adres wysłałem na razie posłańca z listem polecającym
Simsa. Dopiero kilka godzin później w hotelu otrzymałem odpowiedź, prawdopo-
dobnie napisaną przez sekretarza. Brzmiała ona: „Jutro rano, godzina 11". Nic więcej.

Następnego ranka zostawiłem Zuzannę w hotelu, a sam ruszyłem na Crescent.
Dom Taita. gdzie mieścił się również jego szpital, był brzydką, ponurą budowlą
w kształcie pudła, zresztą w Birmingham stały takich setki. W pomieszczeniu obok


drzwi jakiś sekretarz, stosunkowo młody człowiek, słuchał właśnie dyktowanego mu
z sąsiedniego pokoju przez rurę w ścianie tekstu. Z rury grzmiał donośny, dość
hałaśliwy głos.

Z rury dał się słyszeć jeszcze wścieklejszy i donośniejszy głos:

Prowadził mnie mrocznym korytarzem. Gdzieś trzaśnięto drzwiami i jakiś potężny,
a mimo to melodyjny głos zagrzmiał:

Prawie w tej samej chwili znaleźliśmy się w jakimś jaśniejszym przejściu. Ujrzałem
młodą siostrę, a naprzeciw niej szeroką, zwalistą postać średniego wzrostu w zbyt dużym
ceratowym fartuchu. Na potężnym torsie osadzona była duża okrągła głowa, pokryta
długim gęstym włosem. Owłosione ręce były obnażone.

Pominąwszy pewne drobne różnice, istotnie miałem wrażenie, jakby to był Simpson
sprzed trzydziestu lat, kiedy w odległym Edynburgu w doświadczeniach przeprowadzo-
nych na sobie samym wykrył działanie chloroformu i przedstawił mi swoje odkrycie.
Głowa, którą w tej chwili oglądałem, była tą samą potężną głową, pełną pomysłów
i ognia, wypełnioną chęcią walki i nienawiścią. Oczy w czerwonej twarzy Taita
błyszczały taką złością, jaką widywałem tylko w oczach Simpsona. Spoglądał to na
siostrę, to na mnie. Jego wąskie, choć ładnie pod potężnym nosem uformowane
usta zdawały się otwierać jakby do jakiegoś przekleństwa.

Wtedy jednak wsunął się pomiędzy nas sekretarz i przedstawił mnie. Wymienił
też nazwjsko Simsa. Tait błyskawicznie spojrzał na mnie. Widocznie nazwisko
Simsa trochę go udobruchało.

Weil — zagrzmiał jego głos, w którym zadrgała nuta uprzejmości. — Jeżeli chce
pan coś zobaczyć, to proszę za mną. Pogadać możemy później.

Odwrócił się do mnie plecami i ruszył przodem, mając za sobą siostrę, jakiegoś
asystenta i mnie. Otworzył drzwi do pustawej izby operacyjnej. Na drewnianym stole,
przykrytym jedynie ceratą, leżała kobieta. Obok stał stół z kilkoma miskami z pa-
rującą i zimną wodą, leżało na nim wiele kawałków mydła i ręczniki sprawiające
wrażenie bardzo czystych. Przygotowane do użycia instrumenty i gąbki czekały na
ręczniku. Nic ponadto.

Lister miał rację. Nie było miski z karbolem, nie było instrumentów w karbolu
ani zamoczonych w nim chust do obłożenia pola operacyjnego, żadnego rozpylania —
nic z tego wszystkiego, co Lister dal chirurgii i co przyczyniło się do tej zbawiennej
w skutkach rewolucji.

Tait obmył brzuch kobiety mydłem i wodą. Asystent rozpoczął podawanie chloro-
formu. Tait otworzył powłoki brzuszne zaskakująco krótkim nacięciem. Nastąpiły
dalsze cięcia, przez które wprowadził swe grube, a jednocześnie zwinne palce głęboko
do miednicy. Widocznie uwalniał zrosty: bez kontroli wzrokowej, samym tylko wyczu-

66


ciem rąk. Gąbkami tamował krwawienie. Trysnęła jakaś tętniczka. Tait odwrócił
głowę, chwycił zębami trzonek skalpela i oburącz podwiązał naczynie.

W momencie, gdy odwrócił głowę, zobaczyłem jego twarz. Zdradzała pewien
rodzaj dzikości. Tait wydawał się opanowany gorączką działania. Chwycił za trzonek
skalpela trzymany między zębami. Nastąpiło kilka szybkich cięć. Znowu wziął nóż
w zęby podobne do zębów drapieżnika i zajął się podwiązywaniem naczyń. Po-
nownie chwycił za nóż. Wycięte przydatki wrzucił do miski przeznaczonej na odpad-
ki. Jeszcze kilka podwiązań. Potem zaszycie powłok z szybkością mistrza-cza-
rownika i bez niczyjej pomocy. Asystent mógł tylko podawać chloroform i przyglądać
się, nic poza tym. Na koniec opatrunek — wszystko to trwało mniej niż osiem minut.

Tait umył ręce w gorącej wodzie, powiesił fartuch na gwoździu w ścianie
i spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.

— Więc pan — powiedział — przyjeżdża od doktora Simsa z powodu mojej chole-
cystotomii?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, stał już w drzwiach. Pośpieszyłem za nim. Wszedł
do kiepsko oświetlonego pokoju chorych, gdzie znajdowało się wiele kobiet. Wyraźniej
niż na sali operacyjnej poczułem to, co Lister określił jako „zaduch rzeźni", to
coś, co we wszystkich szpitalach stosujących antyseptykę dawno już ustąpiło miejsca
zapachowi karbolu. Dziwna rzecz, ale nie wyczuwało się woni ropy i zgnilizny,
jak w starych szpitalach nie znających antyseptyki. Mimo to powietrze było wstrętne
i nieprzyjemne.

— Czuje pan naturalny zapach powietrza? — mruknął Tait. — Nie ma tu nic z che-
micznego smrodu, którym pewien pan w Londynie zatruwa od pewnego czasu sale
chorych. My nie obawiamy się tych bajkowych istot, które on nazywa zarazkami.
Od dużej ilości dobrej angielskiej wody i dobrego angielskiego mydła giną prędzej
niż od jego chemikaliów. Jestem praktykiem i gwiżdżę na mądrość uczonych.
Liczy się zdrowy ludzki rozum, nic więcej.

Kilka kobiet jęczało. Widocznie miały bóle. Tait stojąc przy ostatnim łóżku
spojrzał na mnie przelotnie. Wyraz przestrachu na mojej twarzy nie uszedł jego uwagi.

— W moim szpitalu nie ma żadnych środków przeciwbólowych — rzekł. —
Są one dobre dla ludzi, którzy tak czy owak muszą umrzeć.

Czy był człowiekiem nieczułym, zimnym technikiem, jak Pean w Paryżu? Czy
sam nigdy nie cierpiał? Czy ten — jak wynika z wypowiedzi Simsa — pierwszy chirurg
europejski, który z powodzeniem usunął kamienie żółciowe, zupełnie nie miał
wyobrażenia o wywoływanych przez nie mękach? Czy to pod wpływem jakie-
goś przesądu nie chciał ulżyć w cierpieniach tym, którym ratował życie? Czy chole-
cystotomię wykonywał z takim samym dzikim pośpiechem, jak oglądaną przeze mnie
operację?

— Proszę teraz pójść ze mną — powiedział. — Zje pan ze mną lunch. Pacjentkę
z kamicą żółciową pokażę panu potem. Czuje się świetnie. Niestety nie mam żadnego
nowego przypadku, który mógłbym operować w pańskiej obecności.

W jadalni byliśmy sami, nie licząc służby, bez słowa podającej duże ilości wina
i różnych potraw, które Tait bez zbędnych słów spożywał z wielkim apetytem.
Wyjaśnił, że pani Tait jest w podróży i muszę wybaczyć jej nieobecność. Prawie
nie zwracał uwagi, czy jem, czy nie. Raz po raz karmił małego niebieskiego kota
perskiego, siedzącego obok jego krzesła. Gdy skończył olbrzymi kawał sera, który
popił dwoma kielichami wina, po raz pierwszy podniósł wzrok, zapalił mocne cygaro
i wstał ciężko od stołu.

— Już czas — powiedział. — Pokażę panu teraz moją pacjentkę. Niech pan pozwoli.
O dwunastej trzydzieści zaczynam przyjmować pacjentów, a już teraz siedzą w po-


czekalni całymi tuzinami. Na każde badanie potrzebuję tylko minuty, a tylko pół
minuty na zakomunikowanie diagnozy. Ale i to pożera mnóstwo czasu.

Rzucił aksamitny surdut domowy na jakiś fotel, a wciągnął na siebie ciężki
sukienny płaszcz. Przed drzwiami czekał wóz. Mijając kilka ulic, po pięciu minutach
zajechaliśmy przed jakiś duży dom.

Po kilku minutach stanęliśmy przed około czterdziestoletnią kobietą, wyglądającą
na zupełnie zdrową. Tait przedstawił mnie mimochodem jako swego amerykańskiego
przyjaciela i chirurga.

— Jak się pani czuje? — mruknął.

, — O, dobrze! — odpowiedziała kobieta.

Spojrzała na Taita wzrokiem pacjentki jakby cudem uratowanej. Tait kazał jej
odsłonić ranę. W czasie gdy to robiła, patrząc na mnie zalęknionym wzrokiem,
objaśniał bez ceregieli:

— Pacjentka zgłosiła się do mnie z ciężkimi napadami bólów po prawej stronie
i ruchomym guzem nad prawą nerką. Istniały tylko trzy możliwości: wędrująca
nerka, guz trzustki lub kamienie żółciowe z powiększeniem pęcherzyka. 23 sierpnia
wykonałem cięcie powłok długości czterech cali. natychmiast odkryłem kamienie,
igłą wyciągnąłem dziesięć uncji zastoinowej żółci, otworzyłem pęcherzyk i znalazłem
kilka dużych kamieni. Jeden kamień musiałem pokruszyć w pęcherzyku, zanim
pozwolił się usunąć. Brzegi pęcherzyka zostały wszyte do górnego bieguna rany
brzusznej. Po czterech tygodniach pacjentka czuła się dobrze. Jak pan widzi, nie
ma już żadnych bólów.

Krótkim szarpnięciem zdjął plaster przytrzymujący opatrunek. Patrzyłem z bliska
na zagojoną bliznę po nacięciu brzucha i na mały zaczerwieniony otwór w górnym
jej biegunie. Wypływały z niej krople żółci.

—- Cudowna przetoka — powiedział Tait. — Wypływa z niej co prawda trochę żółci,
ale główna jej ilość płynie naturalną drogą. Pęcherzyk przybrał znów normalną
wielkość i gdyby kiedyś kamień miał się pojawić na nowo. to pokruszymy go
poprzez tę przetokę.

'Nałożył nowy plaster.
— Czy ten otwór naprawdę nigdy się nie zagoi? — zapytała kobieta.

— Oczywiście, że nie — powiedział Tait. — Do widzenia.

Ledwo pozwolił mi się z nią pożegnać i popędził konie z powrotem na Crescent 7.
Czekało już tam na niego osiem czy dziesięć powozów.

— Codzienny młyn — mruknął. — Tutaj muszę pana pożegnać. Niebawem w Lon-
dynie będzie pan mógł wysłuchać dokładnego referatu o tej operacji, będzie to
11 listopada na posiedzeniu Królewskiego Towarzystwa Internistów i Chirurgów.
O ile znam tych wysoko postawionych panów, entuzjazmu będzie mało. Ale to mi nie
przeszkadza. Może do tego czasu wpadnie mi w ręce drugi kamień żółciowy. Więc
jak mówiłem: Gdyby znalazł się pan w krytycznej sytuacji, to z przyjemnością
uwolnię pana od pańskiego kamienia. A teraz proszę wybaczyć.

Tego samego wieczoru Zuzanna i ja opuściliśmy Birmingham. Wydobywające się
z kominów szare dymy słały się na ulicach, co wzmagało jeszcze nasze przygnębienie.
Byłoby kłamstwem, gdybym stwierdził, że Tait zawiódł moje oczekiwania. Miałem
świadomość, że jest taki chirurg, który w ostateczności mógłby mnie operować. Ale
coś ciążyło na tej świadomości. Pragnąłem, aby ta chwila, kiedy będę zmuszony
oddać się pod nóż Taita, nigdy nie nadeszła, a przynajmniej do czasu, gdy również
inni chirurdzy opanują tę operację. Nie mogłem zaprzeczyć, że pierwsze spotkanie

68


z Taitem podziałało na mnie szokująco. Wpłynęła na to pewna dzikość jego wyglądu
i postępowania oraz uparte odrzucanie antyseptyki. Było jeszcze coś innego. Stawiałem
sobie pytanie, czy wynik operacji, po której na całe życie pozostaje czynna przetoka,
zasługuje na miano wyleczenia. Zarzucałem sobie, że pytanie to graniczy z bezczel-
nością, że jest równoznaczne z karygodnym niezadowoleniem z losu, który pozwolił
mi dożyć czasu pierwszego sukcesu Taita. Nie mogłem jednak uwolnić się od tego
pytania. Wypływały z niego nowe wątpliwości: Dlaczego wszycie pęcherzyka żółcio-
wego do powłok brzusznych? Dlaczego przetoka, która nigdy się nie zagoi?
A może wszycie pęcherzyka do powłok brzusznych dawało tę korzyść, że przy
ponownym utworzeniu się kamieni żółciowych stosunkowo łatwo byłoby pęcherzyk
otworzyć? Ale może pęcherzyk żółciowy był czymś więcej niż rezerwuarem żółci,
która płynęła stąd dalej do dwunastnicy? Czy był niezbędny? Czy żółć nie mogłaby
płynąć z wątroby przez przewody wątrobowe i przewód żółciowy wspólny bezpośrednio
do dwunąs-tnicy? Czy nie można by całego pęcherzyka wraz z kamieniami oddzielić
od wątroby i usunąć?

Nie doszło jednak do tego, abym się mógł dłużej i dokładniej zastanawiać nad
pytaniem, czy pęcherzyk żółciowy jest potrzebny, czy zbędny.

W chwili gdy pociąg wjeżdżał do Londynu, a ja wychyliłem się z okna, by
przywołać bagażowego, stało się to. z czym lata całe miałem spokój. Powtórzył się
atak, jaki miałem kiedyś w Paryżu w czasie wieczornego spotkania z Marionem
Simsem. Pierwszy błyskawiczny ból sięgnął aż do prawego barku, potem wczepił
się pod prawy łuk żebrowy. Zdążyłem tylko powiedzieć trzy słowa: „Nie do Taita!"

Jeszcze w pociągu Zuzanna dała mi morfinę. Z dużym trudem udało mi się
wTeszcie dotrzeć do apartamentu w Westminster Palące Hotel. Atak był tak ciężki,
że tylko następne dawki morfiny i belladony oraz stosowane bez przerwy gorące
okłady przyniosły mi w końcu ulgę. Zuzanna chciała wezwać Listera, ale był
nieosiągalny. Zamiast niego przybył Sir James Paget z asystentem, który pozostał
na noc. Stwierdził, że nastąpiło zamknięcie przewodu żółciowego wspólnego przez
zaklinowane kamienie. Całe moje ciało zażółciło się. Wstrząsały mną gwałtowne
wymioty. Przy dolnym brzegu wątroby wyczuwało się guz. który powiększał się
z godziny na godzinę. W końcu Zuzanna zaczęła się zastanawiać, czy jednak nie
wezwać Taita. I wtedy, właśnie w tym momencie, jeszcze raz zdarzył się swego
rodzaju cud.

Wezwany również do pomocy miejscowy lekarz hotelowy, niejaki doktor Guild —
za zgodą Zuzanny, bo ja leżałem półprzytomny — zastosował przy pomocy dwóch
służących swego rodzaju terapię, która kiedyś dała dobre wyniki w domu pewnego
irlandzkiego robotnika. Po przygotowaniu, polegającym na stosowaniu gorących kom-
presów i podawaniu belladony dla rozszerzenia przewodu żółciowego, powieszono
mnie za nogi i kołysano, aby kamień wrócił do pęcherzyka. Przy tym zabiegu
definitywnie straciłem przytomność. Ten rozpaczliwy i zupełnie nienaukowy sposób
jednak pomógł. Po dwudziestu czterech godzinach obudziłem się prawie bez bólów
i zobaczyłem twarz Zuzanny, zmęczoną, ale szczęśliwą i uśmiechniętą. Upłynęły
jeszcze cztery tygodnie, zanim wstałem, a potem jeszcze dwa rekonwalescencji.

Nie był to zresztą jedyny cud.

Pod koniec tygodnia Zuzanna dała mi po raz pierwszy pocztę do czytania.
Wśród listów znalazły się również odpowiedzi wielu zaprzyjaźnionych lekarzy, do
których Zuzanna w czasie mej choroby zwracała się o radę. Jeden list pochodził
od niemieckiego profesora, Friedricha von Esmarcha, którego przed kilku laty
odwiedziliśmy oboje w Kilonii. Esmarch miał wówczas około pięćdziesięciu sześciu
lat, a sławę zyskał dzięki wynalezionej przez siebie metodzie zapobiegającej utracie
krwi. Metoda ta polegała na zaciśnięciu kończyny przeznaczonej do amputacji


elastycznymi opaskami gumowymi (zwanymi opaskami Esmarcha), przez co następo-
wało przejściowe odcięcie dopływu krwi i operację można było wykonać w sposób
bezkrwawy lub, wyrażając się ściślej, z małą utratą krwi. Swą długą białą brodą
i czarną uroczystą togą, w której operował, Esmarch wywarł na Zuzannie głębokie
wrażenie.

List Esmarcha nosił datę 25 listopada. Zdania, które odczułem jak zrządzenie
losu, brzmiały następująco: „Może się Pan pocieszyć, że chirurgia pęcherzyka żół-
ciowego zapoczątkowana przez Simsa i Taita obecnie szybko się rozwija. W Bernie
zajmuje się tą sprawą Kocher. W Pana ojczyźnie Keen. Również Kónig w Niemczech
ma podobne plany. Najdonioślejsze osiągnięcia będą jednak zapewne dziełem młodych.
Jednym z nich jest mój asystent. Carl Langenbuch, któremu przed sześciu laty,
wówczas człowiekowi zaledwie dwudziestosiedmioletniemu, powierzono kierownictwo
znanego Szpitala św. Łazarza w Berlinie. Doniósł mi on przed kilkoma dniami,
że nosi się z myślą, aby przy najbliższej nadarzającej się sposobności usunąć
cały pęcherzyk żółciowy. Doświadczenia na zwierzętach, jak się wydaje, wykazały,
że w żadnym razie pęcherzyk żółciowy nie jest dla życia niezbędny. Dowodem na to
jest fakt, że liczni ludzie nie mają pęcherzyka od urodzenia, a mimo to osiągają
podeszły wiek. Langenbuch doszedł do wniosku, potwierdzonego przez kilku poważ-
nych berlińskich internistów, że kamienie tworzą się najczęściej w pęcherzyku żół-
ciowym w stanie przewlekłego zapalenia. Stoi on na stanowisku, że z tego powodu
nie ma sensu usuwać tylko kamieni sposobem Simsa i Taita — pomijając już
to, że metoda ta łączy się często z koniecznością pozostawienia przetoki w powłoce
brzusznej. Broni on tezy, że dla osiągnięcia trwałego efektu konieczne jest usunięcie
całego pęcherzyka żółciowego, co przy dobrej antyseptyce nie nastręcza żadnych
trudności. Rozpoczął już wypróbowywanie na zwłokach obmyślonego przez siebie
planu operacyjnego i w najbliższym czasie na pewno dojdzie do celu. Jak Pan widzi,
rozwój tej gałęzi medycyny jest w pełnym toku".

Gdy po dwóch tygodniach przyszedłem już zupełnie do siebie, podyktowałem
list do nie znanego mi jeszcze Carla Langenbucha. Odpowiedź nadeszła na począt-
ku stycznia 1880 roku. Słyszał już o mnie od Esmarcha i donosił mi, że tech-
nika usunięcia pęcherzyka nie ma już właściwie dla niego tajemnic. Ogólnie rzecz
biorąc, operacja nie może być zaliczana do poważnych. Najważniejszą trud-
nością jest skuteczne podwiązanie przewodu pęcherzykowego przed odcięciem pęche-
rzyka. Operuje z największą ostrożnością i zdaje sobie sprawę z odpowiedzialności,
jaka na nim spoczywa. Gdy będę w Niemczech, z przyjemnością pokaże mi swoje
próby i postępy.

Przybyliśmy do Berlina w pierwszych dniach wiosny 1880 roku. Już w dniu
przybycia udałem się na poszukiwania Langenbucha. Mieszkał w cztero- czy pięcio-
piętrowym domu przy Schiffbauerdamm. Szara, zdobiona czerwoną glazurowaną cegłą
kamienica mieściła się niedaleko dworca Friedrichstrasse i miała numer 18. Promienio-
wała atmosferą tego, co wówczas w Niemczech określane było mianem ..solidnego
mieszczaństwa".

Langenbuch sam mi otworzył. Ujrzałem smukłego, najwyżej trzydziestopięcioletniego
człowieka, sprawiającego wrażenie powściągliwego i jakby trochę nieśmiałego. Oczy
jego zdradzały równocześnie niezwykłą dobroć. Ożywił się dopiero wtedy, gdy jechał
ze mną do swego szpitala przy Bernauerstrasse w północnej części Berlina.

Szpital ten, ufundowany w 1865 roku przez proboszcza Boegeholda dla socjalnie
zupełnie zaniedbanej i dotkniętej nieopisaną nędzą gminy robotniczej, zyskał dzięki
Langenbuchowi dużą sławę w świecie lekarskim. Langenbuch został lekarzem naczelnym
w 1873 roku, to jest w czasie, gdy szpitalowi groziła ruina, mimo trudu i starań
sióstr diakonisek. Był wówczas asystentem chirurga Wilmsa w słynnym zakładzie


diakonisek — Bethanii. Wilms bez wstępów zaprosił młodego człowieka do udania się
z nim powozem do Szpitala św. Łazarza, oprowadził go po nim i na końcu
zupełnie zaskoczonemu oświadczył: ..Tak. to jest pański szpital". Fakt, że Langenbuch
zgodził się bez wahania, świadczy o tym. że pod pozorną nieśmiałością musiała
kryć się łatwość podejmowania decyzji.

Już w pierwszym dniu mojego pobytu zaprowadził mnie do niskiej, źle oświetlonej
piwnicy, w której leżały czyjeś zwłoki. Okazało się. że właśnie tutaj przez praktyczne
ćwiczenia szukał najwłaściwszej metody usuwania całego pęcherzyka żółciowego.

Nastąpiło niezapomniane upiorne pół godziny. Langenbuch nałożył fartuch i na
zwłokach młodej kobiety pokazał mi sposób, według którego w stosunkowo krótkim
czasie i bez narażenia pacjenta powinno się udać usunięcie pęcherzyka żółciowego.
Wykonał poprzeczne cięcie powłok brzusznych mniej więcej na linii przedniego brzegu
wątroby. Przez dodatkowe cięcie podłużne wzdłuż brzegu mięśnia prostego cięcia
przybrały kształt litery T. Zaraz spod dolnej powierzchni wątroby wyłonił się
pęcherzyk żółciowy. Langenbuch odsunął gąbkami jelito grube i pętle jelita cienkiego
ku dołowi pod nie nacięte powłoki. Wydobył na wierzch prawy płat wątroby, pod
którym znajdowała się główna część pęcherzyka, i wcisnął mi do ręki hak, za
pomocą którego utrzymywałem płat we właściwym położeniu. Delikatnymi nacięciami
oddzielił kilka wiązadeł i odsłonił pęcherzyk wraz z przewodem pęcherzykowym,
łączącym pęcherzyk z przewodem wątrobowym, a przez niego z przewodem żółciowym
wspólnym, uchodzącym do dwunastnicy. Założył jedwabną ligaturę na przewód
odprowadzający, sięgnął na nowo po nożyce i nóż i uwolnił ostrożnie pęcherzyk
żółciowy z niszy znajdującej się na dolnej powierzchni podtrzymywanego przeze mnie
płata wątroby. Rozciął powłokę otrzewnej i przeciął kilka pasem łącznotkankowych.
Żadne naczynie nie przeszkadzało w zabiegu, nie było więc potrzeby podwiązywania.
Langenbuch operował bez pośpiechu, ostrożnie i delikatnie. Odniosłem wrażenie,
że w tym sposobie postępowania odzwierciedla się po części jego osobowość.
Unikał wszelkiego uszkodzenia okolicy wątroby i w końcu miał pęcherzyk w ręku.
Ostatnim cięciem oddzielił go od poprzednio podwiązanego przewodu pęcherzykowego.
Spokojnie wyciągnął w moim kierunku rękę z pęcherzykiem.

— Proszę spojrzeć — rzekł — oto pana gnębiciel. Czyż nie jest pan również tego
zdania, że łatwo można go usunąć? Również u żyjącego wyłuszczenie go nie powinno
sprawić trudności, nawet jeśli nie będzie to zdrowy pęcherzyk, jak tutaj, i można się
liczyć ze zrostami, zastojem i stanem zapalnym. Przy bardzo napiętym pęcherzyku
prawdopodobnie celowe będzie jego nakłucie i opróżnienie trokarem jeszcze przed
wycięciem. Wszystko inne nie powinno stanowić przeszkody.

Langenbuch zbliżył do siebie brzegi rany i zeszył je, aby nie opuścić żadnej czynności
w swoim planie operacyjnym.

— Wszystko, co robią lub robili Sims i Tait — ciągnął dalej — jest moim zdaniem
niedoskonałe. Zadowalają się tylko połowicznym sukcesem. Na pewien czas uwalniają
pacjentów od kamieni, pozostawiając ich jako półkaleki. z otwartą przetoką i pę-
cherzykiem gotowym w dalszym ciągu do wytwarzania kamieni. Pęcherzyka dotkniętego
ciężkimi zmianami chorobowymi nie powinno się zostawiać. Żółć i bez niego znajdzie
drogę do przewodu pokarmowego, i mógłbym sobie nawet wyobrazić, że utworzy
ona nowy rezerwuar na kształt pęcherzyka żółciowego przez rozszerzenie w pewnym
miejscu przewodu wątrobowego lub przewodu żółciowego wspólnego.

Langenbuch zdjął fartuch. Umył ręce. Milcząc zbliżaliśmy się do wyjścia. Na
schodach odezwał się znowu.

— A jednak jest to zabieg, do którego trzeba się bardzo starannie przygotować.
Sądzę, że niebawem będę miał tę wprawę, aby przystąpić do operowania żywych
ludzi. Zdecyduję się na to, gdy znajdzie się chory, którego będzie można uratować

71


tylko tym sposobem. Jak tylko do tego dojdzie, to pan będzie pierwszym, któremu
doniosę, czy mi się udało, czy nie.

Nie przypuszczałem wówczas, że upłyną przeszło dwa lata, zanim Langenbuch
osiągnie pierwszy decydujący sukces. Nie miałem jeszcze wrażenia, że śmierć naprawdę
zagraża nie mnie, lecz mojej pięknej, ukochanej Zuzannie, noszącej już w sobie
zalążek końca. Pytanie, czy kamienie żółciowe mogą, czy nie mogą zagrażać memu
życiu, zostało zepchnięte na dalszy plan. Teraz chodziło tylko o to, czy złośliwy guz
żołądka, wykryty u Zuzanny latem 1880 roku, może być wyleczony przez zabieg
chirurgiczny. Gdy Zuzanna umarła, również ja straciłem na długi czas chęć do życia.
Gdyby w owych tygodniach czy miesiącach nastąpił atak moich kamieni żółciowych —
nie broniłbym się, tylko poszedłbym za Zuzanną.

Ale śmierć nie przeszkodziła mi dożyć dnia 15 lipca 1882 roku. kiedy Carl
Langenbuch wykonał w Szpitalu św. Łazarza to. co mi zapowiadał. Tego dnia przed
południem operował on czterdziestotrzyletniego sekretarza berlińskiego magistratu.
Wilhelma Danielsa, który od 1866 roku cierpiał na kolkę żółciową. „Wzmagające
się osłabienie", pisał Langenbuch w swym doniesieniu, którego kopię mi przesłał, a które
później, 27 listopada, wydrukowane zostało w „Berliner Klinische Wochenschrift",
„ustawiczne bóle, coraz bardziej upośledzone odżywianie się, a zwłaszcza narastający
morfinizm pozwalały przypuszczać, że chory stacza się po równi pochyłej, z której
zawrócić go wydawało się niepodobieństwem. Wobec jednoznacznej diagnozy i złego
rokowania uważałem za usprawiedliwione zwrócenie choremu uwagi na jedyną możliwą
drogę ratunku. Po wyjawieniu wszystkich za i przeciw pozostawiłem mu czas do
namysłu. Po pewnym czasie zgłosił się (10 lipca) do Szpitala św. Łazarza i poprosił
mnie o przeprowadzenie omawianej operacji. Poleciłem położyć go do łóżka na
pięć dni i przygotować do operacji. W tym czasie miał codziennie dwa silne ataki.
Termin operacji został wyznaczony na 15 lipca".

Prócz asystentów przy stole operacyjnym stanął przede wszystkim młody doktor
Lóhlein, którego bezdzietny Langenbuch później adoptował. Dalej zaproszonych było
w charakterze świadków kilku poważnych lekarzy i chirurgów berlińskich, a wśród
nich znany ginekolog Martin, z którym Langenbuch. poza działalnością w Szpitalu
św. Łazarza, współpracował okresowo w prywatnej klinice przy Elsasser Strasse.
Martin wyjaśnił mi kilka szczegółów dotyczących operacji, a zaufanie, jakie budził,
ułatwiło mi podjęcie decyzji.

Langenbuch usunął chory pęcherzyk dokładnie tak. jak mi pokazał w kostnicy,
z tą tylko różnicą, że opróżnił pęcherzyk z pomocą strzykawki. Operacja, poza
nieznacznym krwawieniem żylnym przy oddzielaniu pęcherzyka od wątroby, przebiegła
bez najmniejszych zakłóceń. W przewlekle zapalnym pęcherzyku o zgrubiałych ścianach
Langenbuch znalazł dwa kamienie cholesterynowe.

Już 16 lipca zastał swego pacjenta z zapalonym cygarem w ustach. 27 lipca
ten sam człowiek, który przez lata znosił piekielne bóle, opuścił łóżko uwolniony
od cierpień i bez przetoki. Ze szpitala zwolniono go z początkiem września.

Pierwsze całkowite usunięcie chorego, zawierającego kamienie pęcherzyka żółcio-
wego, które Langenbuch w odróżnieniu od cholecystotomn Simsa i Taita nazwał
w swym sprawozdaniu cholecystectomią*. powiodło się.

Opublikowanie przez Langenbucha pierwszego doniesienia nie wywołało prawie
żadnego oddźwięku. Kiedy w 1883 roku na Kongresie Chirurgów Niemieckich
przedstawił dalsze cholecystectomie, z których dwie doprowadziły do wyleczenia,
doniesienie jego nie znalazło się wśród czołowych wykładów, tylko na szarym końcu,

* cholecystectomią wycięcie pęcherzyka żółciowego (przyp. tłum.)


a gdy przedstawił swoich pacjentów, nikt nie zgłosił się do dyskusji. Wśród lekarzy
słyszało się jedynie nieprzychylną krytykę.

Gdy Tait dowiedział się o operacji Langenbucha. określił ją w swoim artykule
w „British Medical Journar jako „absurdalną", a w rok później jako „zupełnie
absurdalną". Teorię Langenbucha. że kamienie żółciowe powstają w żółci, nazwał
„po prostu fałszywą". Zapoczątkował on walkę przeciw Langenbuchowi i doprowa-
dził do tego. że radykalna metoda Langenbucha w chirurgii dróg żółciowych nie
znalazła zastosowania ani w Anglii, ani w żadnym innym kraju. Tait pozostał
uparty i nieustępliwy aż do śmierci, która dosięgła go już w pięćdziesiątym
czwartym roku życia. On, który pierwszy dał impuls do rozwoju chirurgii pęcherzyka
żółciowego, nie chciał uznać, że Langenbuch zrobił decydujący krok do przyszłego
jej udoskonalenia. Jego zwolennicy reprezentowali to stanowisko długo jeszcze po
jego śmierci. Cały świat lekarski zaczął sprzeczać się i dyskutować. Do zasadniczego
sporu między chirurgami a internistami, którzy długo nie chcieli się zgodzić na
wtargnięcie chirurgów na swój teren działania, dołączyło się współzawodnictwo między
poszczególnymi chirurgami, sięgające daleko poza ramy rywalizacji Tait— Langenbuch.

Zaledwie jednak wrota zostały wyważone, pojawiło się mnóstwo nowych propozycji
i sposobów operacyjnych. Służyły one usuwaniu kamieni zaklinowanych w przewodzie
wątrobowym lub przewodzie żółciowym, których nie można było wydobyć ani przez
nacięcie, ani przez wycięcie pęcherzyka żółciowego. Późniejsze metody operacyjne
polegały na tworzeniu nowych połączeń pomiędzy pęcherzykiem żółciowym a dwu-
nastnicą lub jelitem grubym w celu ominięcia zupełnie niedrożnych lub zbliznowa-
ciałych dróg żółciowych. Jeszcze później starano się rekonstruować niedrożne drogi
żółciowe za pomocą operacji plastycznych. Zabiegi te miały umożliwić usunięcie
guzów lub nawet raka pęcherzyka czy dróg żółciowych.

Nie zabrakło żadnego z wielkich nazwisk, które by nie odegrało roli w tych
długich zmaganiach. Wszystko to nie mogło jednak zmienić faktu, że radykalne
postępowanie Langenbucha stało się najważniejszym i najczęściej stosowanym sposobem
w chirurgii dróg żółciowych i takim też pozostało, gdy tymczasem o nacinaniu
pęcherzyka metodą Simsa i Taita dawno już zapomniano.

Kiedy więc z końcem 1884 roku — będąc świadkiem pierwszej operacji guza mózgu
u młodego Anglika Hendersona — dostałem ponownego napadu kamicy żółciowej,
zgłosiłem się do Carla Langenbucha. Uwolnił mnie on od pęcherzyka żółciowego,
wykazującego daleko posunięte zmiany zapalne i zawierającego kilka dużych kamieni
w kształcie korków od butelek. Nigdy potem nie odczuwałem już jakichkolwiek
dolegliwości w okolicy wątroby.

Gdy 9 czerwca 1901 roku. a więc zaledwie dwa lata po śmierci Taita, Langenbuch
umarł na skutek zbyt późno podjętego leczenia zapalenia wyrostka robaczkowego,
nikt już nie kwestionował faktu, że jemu należy się chwała za wykonanie decydu-
jącego kroku na polu nowoczesnej chirurgii dróg żółciowych. Odszedł cichy i skromny
człowiek, często zwalczany i zniesławiany, i dopiero stosunkowo późno uznany jako
pionier, którym w tym wypadku był istotnie.


NIEBIESKI MIGDAŁ

„Nie widzieliśmy się ponad dwa lata", pisał do mnie po długiej
przerwie Hughlings Jackson w liście z 15 kwietnia 1887 roku.
„Chciałbym jednak również i w tym roku donieść Panu o sprawach,
które wydarzyły się w naszym kręgu w roku poprzednim i miały
bezpośredni związek z dalszym rozwojem chirurgii mózgu i ner-
wów. Obecnie, mam Panu do zakomunikowania coś więcej niż to. że nasz National
Hospital powiększono do stanu 180 łóżek, że założono windę dla pacjentów
i zainstalowano silnik gazowy wytwarzający prąd elektryczny potrzebny do nowego
sposobu leczenia naszych chorych, a mianowicie elektryzacji. Otóż przeszło rok temu
zapadła decyzja zaangażowania w naszym szpitalu na stałe młodego chirurga, by zapo-
czątkować w ten sposób planowe chirurgiczne leczenie chorób mózgu i nerwów. Wybór
padł na Victora Horsleya. który ma około trzydziestu lat. 9 lutego ubiegłego roku,
z braku własnej izby operacyjnej na oddziale Margaret-Higgins. rozpoczął on pracę
w mało używanej kuchni, czasem zaś w pokoju dziennego pobytu.

Wybór Horsleya był gruntownie przemyślany. Doszliśmy do wniosku, że chirurgia
mózgu i nerwów może powstać jedynie wtedy, gdy chirurg sam pozna i opanuje
ich czynności. W przypadku pierwszej operacji guza mózgu nie chirurg, lecz neurolog,
Bennett, musiał namawiać do zabiegu i udzielać wskazań chirurgowi, Godlee'emu,
który nie miał żadnych konkretnych wiadomości o systemie nerwowym. Trudno to
uznać za rozwiązanie idealne, chociaż prawdopodobnie długo jeszcze będzie się tak
postępować. Neurochirurg przyszłości — tak się nam w każdym razie wydaje —
powinien być chirurgiem i neurologiem w jednej osobie, a wiadomo nam. że nie ma
jak dotąd w Wielkiej Brytanii człowieka, który by te warunki spełniał lepiej niż
Victor Horsley. Horsley ma za sobą bardzo gruntowne wyszkolenie chirurgiczne
i jest doskonale obeznany z antyseptyką. Poza tym z własnej inicjatywy interesował
się od szeregu lat nauką Ferriera o ośrodkach funkcyjnych i samorzutnie zajmował
się czynnościami mózgu i rdzenia. W wielu przypadkach sprecyzował on poglądy
Ferriera na temat ośrodków czynnościowych; ustalił ośrodki dla dziesięciu różnych
ruchów głową i gałkami ocznymi, odkrył także ośrodek funkcyjny dla krtani. Zajmował
się również mało jeszcze zbadanymi drogami nerwowymi, łączącymi korę mózgową
z rdzeniem kręgowym. Przypuszczalnie jest on pierwszym lekarzem, który podjął
dokładne badania nad przysadką mózgową i przyczyną neuralgii nerwu trójdzielnego.
Możemy więc być pewni, że wybór był właściwy. Oczekiwania nasze spełniły się.

W pierwszym roku swej działalności, którą rozpoczął 28 maja 1886 roku. wykonał
nie mniej niż dziesięć zabiegów na mózgu, przy czym w dziewięciu przypadkach
z powodzeniem. Ferrier i ja byliśmy świadkami przeważającej części tych operacji
i mogliśmy obserwować jego niezwykłe uzdolnienia techniczne oraz bogactwo po-
mysłów. Przy otwieraniu czaszki nie posługuje się dłutem z uwagi na jego szokujące
działanie na chorego. Za pomocą nożyc kostnych i przez siebie skonstruowanych
pił usuwa duże fragmenty pokrywy czaszki celem uzyskania rozległego dostępu.
W obecnej chwili Horsley zajmuje się różnicowaniem poznanych przez nas guzów
na nadające się lub nie nadające do operacji. Poza tym. wykonując doświadczenia
na zwierzętach, szuka możliwości usunięcia guzów wewnątrz kanału kręgowego na
drodze chirurgicznej. Jak wiadomo, dotychczas nie było możliwości leczenia guzów
rdzenia kręgowego i wszystkie pizypadki kończyły się śmiercią wśród strasznych


męczarni. Jeśli chciałby Pan poznać człowieka, po którym spodziewam się, że popchnie
on chirurgię naszej specjalności o duży krok naprzód, to proszę nie omieszkać
zjawić się znów w Londynie. Jest dużo rzeczy, które na pewno Pana zainteresują..."

Nie byłbym sobą. gdybym nie zdecydował się następnej podróży do Europy, którą
planowałem na czerwiec, rozpocząć od Londynu i przy tej sposobności odwiedzić
naturalnie Victora Horsleya.

Poinformowałem Jacksona o swoich planach, podziękowałem mu i jednocześnie
wyraziłem żal. że nie poszedł za przykładem Bennetta i nie powiadomił mnie już
o pierwszej operacji Horsleya. Zobowiązałem go wręcz do przesłania mi w porę
informacji, gdyby Horsley podejmował coś „nowego". Pisząc końcowe pozdrowienia
przypomniałem sobie uwagę Jacksona, umieszczoną na końcu jego listu, o doświadcze-
niach Horsleya na rdzeniu kręgowym. I dlatego też dodałem do swego listu postscriptum:
„W żadnym wypadku nie chciałbym przepuścić okazji stania się świadkiem chirurgicz-
nego usunięcia guza rdzenia kręgowego".

20 maja zarezerwowałem bilet na statek na dzień 20 czerwca. 24 maja rano,
przeglądając poranne dzienniki, natknąłem się na nagłówki artykułów, które przykuły;
całą moją uwagę. Ich sens. a po części nawet dosłowne brzmienie (o ile mogę się
oprzeć na ówczesnych doniesieniach prasowych, które przechowuję w swoich aktach),
były następujące: „Choroba niemieckiego następcy tronu! Zaziębienie czy ciężka
choroba krtani wymagająca zabiegu chirurgicznego?! Sławny londyński specjalista
chorób gardła, dr Mackenzie. od wczorajszego popołudnia w pałacu następcy tronu
w Berlinie". Poniżej zamieszczono relację: „Według posiadanych informacji, 55-letni
następca tronu Fryderyk Wilhelm, mąż najstarszej córki królowej angielskiej Wiktorii
noszącej imię matki, cierpi od wiosny na uporczywą chrypkę. Pobyt w niemieckim
uzdrowisku Ems, w kwietniu i na początku maja, nie przyniósł ulgi. Z poufnych
informacji napływających z Berlina wynika, że — po widocznie daremnych próbach
leczenia przez berlińskiego internistę, profesora Gerhardta — dnia 18 maja odbyło
się konsylium, w którym, prócz dr. Wegnera, przybocznego lekarza następcy tronu,
uczestniczyli: dr von Lauer. lekarz przyboczny cesarza niemieckiego Wilhelma, dr
Tobold, berliński specjalista chorób gardła, oraz, co wydaje się zastanawiające, -
również profesor von Bergmann. który uchodzi obecnie za najbardziej cenionego
chirurga niemieckiego. Dobrze poinformowane kręgi wysnuły wniosek, że chodzi
o poważną chorobę, możliwe nawet że o nowotwór krtani, który należałoby usunąć
chirurgicznie. Mówi się też o możliwości usunięcia krtani z uwagi na złośliwy
charakter guza. Pierwszy większy zabieg polegający na usunięciu krtani z powodu
raka przeprowadził 27 listopada 1873 roku w Wiedniu najsłynniejszy w owym czasie
tamtejszy chirurg. Theodor Billroth. Z napięciem oczekuje się w Berlinie wyniku
pierwszego badania dokonanego przez dr. Morella Mackenziego. Ma on obecnie
pięćdziesiąt lat i mimo wielu nieporozumień z londyńskimi lekarzami prowadzi
największą w Londynie praktykę w zakresie chorób gardła. Uchodzi on za twórcę
tej specjalności w Anglii i mistrza w posługiwaniu się niedawno wynalezionym
lusterkiem krtaniowym..."

Opuściłem gazetę na kolana i od razu uświadomiłem sobie, że nie mogę zwlekać
ze swoim wyjazdem aż do 20 czerwca, lecz muszę udać się do Europy najbliższym
statkiem i postarać się być jak najbliżej dramatycznych wydarzeń w Berlinie —
wydarzeń wchodzących już najwidoczniej w zakres specjalności chirurgicznej.

To prawda, że Billroth przed przeszło dwunastu laty dokonał pierwszej udanej
operacji usunięcia krtani z powodu raka, ratując w ten sposób chorego — przynaj-
mniej na jakiś czas — od niechybnej śmierci. Zabieg ten, połączony z dużym ryzykiem,

75


a nadto obarczony szybko powstającą wznc>wą w przypadkach daleko posuniętego
procesu nowotworowego, nie znalazł wielu naśladowców. Natomiast inny sposób,
polegający na częściowym usunięciu krtani przy wcześnie rozpoznanym raku, dawał
coraz lepsze wyniki. Gdyby chirurgów w Berlinie postawiono przed wyborem: czy
ratować życie następcy tronu, decydując sit na operację, a tym samym utorować
drogę chirurgii krtani, czy z operacji zre/ygnować, to chciałem być na wszelki
wypadek świadkiem tamtejszych wydarzeń.

Oczywiście znałem Bergmanna. Znałem i'ównież w pewnym sensie Mackenziego.
Na miejscu nie powinienem mieć trudności z uzyskaniem interesujących mnie
informacji. List Jacksona i Horsley oraz zamiar śledzenia rozwoju chirurgii rdzenia
kręgowego zeszły teraz na plan dalszy.

Posłałem Clincha, naszego służącego, który jeszcze za życia Zuzanny zarządzał
naszym domem w Nowym Jorku, po kart? okrętową na jakiś wcześniejszy rejs.

Clinch wrócił po godzinie. Zdobył kartę na szybki parowiec, który miał bezpośredni
kurs do Londynu i posiadał tylko kilka kabin pasażerskich. Statek miał opuścić
Nowy Jork następnej nocy.

Pogoda na Atlantyku była wyjątkowo doPra. a podróż minęła wyjątkowo szybko.
W nocy z 6 na 7 czerwca wpłynęliśmy do ujścia Tamizy i pozostaliśmy tam do
brzasku. Od pilota otrzymałem plik gazet, ż których najświeższa nosiła datę sprzed
sześciu dni. W kabinie. w świetle lampki oliwnej przejrzałem nagłówki i doniesienia.
„Moreli Mackenzie powrócił do Londynu… brzmiał jeden z nagłówków. A oto
dalsza treść: „28 maja dr Moreli Mackenzie powrócił z Berlina do Londynu. Po
dokładnym zbadaniu krtani Jego Cesarskiej Wysokości niemieckiego następcy tronu
i pobraniu wycinka oraz jego mikroskopowego badania, przerowadzonego przez
profesora Virchowa w Berlinie, dr Moreli Mackenzie oświadczył, że choroba krtani
nie ma podłoża nowotworowego i operacja jest zbędna..."

Wody Tamizy były wzburzone i statek podnosił się i opadał. Uspokoiło się
dopiero nad ranem, gdy statek ruszył w górę rzeki. Spałem źle i byłem już gotów
do zejścia na ląd, ledwo przybiliśmy do "nie znanego mi molo. Kapitan, olbrzym
o czerwonej, ospowatej twarzy, zszedł z mostku. Oświadczył, że dowiedział się od
ajenta przedsiębiorstwa żeglugowego, iż wieczorem wypływa szybki statek do Hamburga.
W ten sposób mógłbym się dostać do Niemiec szybciej niż drogą okrężną, przez
kanał. Gdybym zechciał skorzystać z jego rady to zarezerwowałby dla mnie miejsce.

- Niech mi pan tylko poda swój adres w Londynie - powiedział kapitan. -
Całą resztę załatwi ajent.

W czasie gdy się namyślałem nad tą propozycją, przypomniał mi się mimo woli
list Jacksona. Spojrzałem na zegarek. Jeśli pojadę do niego teraz, to z pewnością
zastanę go już na nogach. A jeśli nie, mógłbym na wszelki wypadek poprosić jego
gospodynię, by przyjęła moje papiery potrzebne na przejazd do Hamburga. Podałem
więc kapitanowi adres Jacksona, poczekałem, aż mój bagaż zdeponowano w magazynie
linii, i pojechałem ponurymi ulicami na Manchester Sąuare.

Jackson sam otworzył mi drzwi. Włosy i broda jeszcze w nieładzie, w szlafroku,
który prawdopodobnie nosił od dziesiątków lat- a przynajmniej od śmierci swojej żony.

- Czy to naprawdę pan? - odezwał się patrząc na mnie z bezgranicznym zdu-
mieniem. - Czy jest pan jasnowidzem? - brzmiało jego następne pytanie. Nie rozu-
miałem go i staliśmy tak przez chwilę bez słowa naprzeciw siebie. - Proszę wejść -
powiedział po chwili. - Właśnie miałem zamiar nadać do pana telegram do Nowego
Jorku.

Mimo woli zatrzymałem się w drzwiach.

- Niech pan wejdzie - powtórzył Jackson - i proszę powiedzieć, co pana tu
sprowadza. - Starałem się wyjaśnić' mu przyczynę swojej podróży. - Ach tak -


mruknął — powinienem był się tego domyślić... Sądzę jednak, że dziś wieczorem nie
wyjedzie pan z Londynu i odczeka jeszcze kilka dni. zamiast rzucać się od razu
na tę dziwną sprawę z niemieckim następcą tronu i z jeszcze dziwniejszym panem
Mackenzie. Właśnie chciałem zawiadomić pana. że mój młodszy kolega Gowers
rozpoznał niezwykły przypadek guza rdzenia kręgowego i zdecydował się przekazać go
Horsleyowi do operacji. Decyzja zapadnie jeszcze dziś.

Ponownie zrobił przerwę i spojrzał na mnie swoim przenikliwym i badawczym
wzrokiem, nie pozbawionym jednak pewnej ironii. Może wyczuł, iż ta niespodzianka
spowodowała, że zaniemówiłem.

— Jeśli zdobędzie się pan na odrobinę cierpliwości — mówił — to zaprowadzę
pana do dr. Gowersa. który dziś przed południem, w domu swego pacjenta, ma
konsylium z Sir Williamem Jennerem. — Jego oczy pod krzaczastymi brwiami zwęziły
się. — W tym czasie sprawa następcy tronu w Berlinie z pewnością panu nie ucieknie.
Następca tronu ma prawdopodobnie raka krtani. Raka nie można się wyprzeć,
w najlepszym razie można go tylko operować. Ale czy na dworze cesarskim wolą
uprzejme kłamstwo od prawdy? Sam się pan przekona... Czy zechciałby mi pan
towarzyszyć w drodze do Gowersa?

Wyczytałem z jego oczu. że o sprawach w Berlinie wiedział lub przynajmniej
domyślał się znacznie więcej niż ja. Zgodziłem się więc na jego propozycję.
Dochodziła dziewiąta, gdy wyjeżdżaliśmy z Manchester Square.

— Pan nie zna jeszcze Williama Gowersa — powiedział Jackson. — Zanim do
niego dojedziemy, muszę panu trochę o nim opowiedzieć. To zapobiegnie niespodzian-
kom. Po skończonych studiach pracował jakiś czas u Sir Williama Jennera jako
asystent i sekretarz. Potem otworzył praktykę jako neurolog przy Queen Annę
Street i wreszcie objął oddział w National Hospital. — Jackson przerwał i spojrzał
na mnie z boku. — Przy ciągłym obcowaniu z nerwowo chorymi każdy może zwariować
lub stać się cynikiem albo dziwakiem — mruknął. — Niech więc się pan pod żadnym
pozorem nie da zastraszyć. Jest tak ostry i drażniący jak kwas siarkowy. Prócz
tego dokucza mu rwa kulszowa, co sprawia, że jest jeszcze bardziej opryskliwy.
Poza tym o prawie żadnym lekarzu nie ma dobrego zdania z wyjątkiem samego
siebie.

Na Queen Annę Street 59, gdzie wisiała tabliczka Gowersa z napisem „Praktyka",
wpuścił nas jakiś jego pomocnik i zaprowadził do poczekalni. Jackson wskazał na
światło elektryczne i telefon domowy, czym dysponowało wówczas niewiele osób. —
Sam to sobie zmajstrował — szepnął. — Prócz tego zbiera różne gatunki mchów, tak
jak inni ludzie zbierają znaczki pocztowe.

Zamilkł, gdyż nagle w drzwiach stanął blady człowiek o ostrych rysach ^twarzy,
z miękkim długim włosem i przyciętą w kwadrat brodą. Jeśli Jackson miał chłodne
i sarkastyczne spojrzenie, to oczy Gowersa były zimne jak lód, a blade pogardliwe
usta wyrażały brak złudzeń i pewność siebie. Jego wątła postać tkwiła w eleganckim
fraku.

Gowers musnął mnie wzrokiem. — Więc pan interesuje się neurologią? — zapytał


z czającą się w głębi nieufnością. Łatwo było się domyślić, że nie miał wielkiej
ochoty zabrać mnie na ową konsultację.

Czułem, że zwykłe oświadczenie o moim głębokim zainteresowaniu rozwojem
chirurgii specjalnie go nie wzruszy. Będąc człowiekiem oschłym i chłodnym w obejściu,
przypuszczalnie wykazałby niewiele zrozumienia dla mojej bądź co bądź niezwykłej
i trochę ekscentrycznej pasji w tej dziedzinie, a jeszcze mniej dla mojego globtroterstwa.
Powiedziałem więc, że jestem przyjacielem Charcota i Weira Mitchella, a poza tym
znam dobrze Sir Williama Jennera.

Wydaje mi się, że dopiero to ostatnie stwierdzenie wywołało pożądany efekt. —
Ach tak — powiedział, powściągliwie i z godnością — no. nie mam nic przeciwko temu,
żeby mi pan towarzyszył.

Przez cały czas jazdy bryczką, która czekała już przed domem, Gowers nie odezwał
się nawet słowem. Nie raczył nawet spojrzeć na mnie. dopóki nie zatrzymaliśmy się
przed jakimś starym, dobrze utrzymanym domem przy jakiejś nie znanej mi ulicy
parkowej. Równocześnie zbliżył się z przeciwnej strony inny powóz, zaprzężony
w dwa niezwykle piękne konie. Dopiero teraz po raz pierwszy Gowers otworzy!
zaciśnięte usta. — Moim pacjentem jest kapitan Gilby — powiedział mrukliwie —
zamożny oficer i człowiek interesu. Tu jest jego mieszkanie. Ponieważ zna pan dr. Wil-
liama Jennera, prezentacja jest chyba zbyteczna. To jest właśnie powóz Sir Williama.

Jenner wysiadł ze swego powozu i spojrzał na mnie badawczo spod nieco
przymrużonych powiek. Przypomniał sobie mnie jednak, gdy wymieniłem swoje
nazwisko oraz termin naszego ostatniego spotkania. Gowers przyglądał się w milczeniu
naszemu uściskowi dłoni. Nie było czasu na dłuższą wymianę zdań, gdyż w tejże
chwili doszedł nas z głębi domu przejmujący okrzyk bólu. Był tak donośny, że
musiał być słyszalny również w okolicznych domach. Powtórzy! się jeszcze kilkakrotnie.
Jenner zapytał: — To pacjent?

Gowers przytaknął i dodał, że morfina jest w tym przypadku prawie zupełnie
bezskuteczna. Następnie swym drobnym, kulejącym krokiem ruszył przodem. Tęgi,
łysy mężczyzna otworzył drzwi. Robił wrażenie przemęczonego i niewyspanego. —
Dr Percy Kidd, przyjaciel i lekarz domowy pacjenta — oznajmił Gowers.

Kidd, patrząc niespokojnie na boki, otworzył ciężkie drzwi ozdobione wschodnimi
ornamentami i wpuści! nas do dużego pokoju. Drzwi starannie zamknął za sobą.

— Dziękuję panu. Sir William — powiedział zwróciwszy się do Jennera — że
przybył pan- tak szybko. Cierpienia kapitana stały się tak nieznośne, że mimo jego
ciężkiego niedowładu mógł nawet targnąć się na swoje życie. By zapobiec tego typu
zamiarom, ukryłem przed nim wszelką broń. Personel, z wyjątkiem jednej dziewczyny,
opuścił wczoraj dom, nie mogąc znieść tych krzyków. Sąsiedzi, mimo całego współ-
czucia, są u kresu wytrzymałości nerwowej. Od godziny znów męczy go atak. Kapitan
jest cały czas przytomny i wciąż na nowo domaga się odpowiedzi, czy jego stan rokuje
jakąkolwiek poprawę. W przeciwnym razie pragnie rychlej śmierci.

Gowers powiedział do Jennera:

— Kapitan Gilby, którego panu niebawem pokażę, ma 42 lata. Do roku 1884,
a więc jeszcze trzy lata temu, był — jak mogłem stwierdzić — w pełni zdrowia.
Lecz wtedy spotkało jego i jego rodzinę wielkie nieszczęście. Wiosną roku 1884
żonę kapitana przejechał wóz. Poszkodowana zmarła wskutek ciężkich obrażeń ciała.
Gilby sam uratował się tylko dzięki przytomności umysłu, padając na plecy. Już
wówczas poczuł tępy ból w dolnym odcinku kręgosłupa. Ból ten utrzymywał się
przez kilka tygodni, po czym, bez żadnego leczenia, ustąpił. W czerwcu 1884 roku
znów jednak wystąpiły bóle poniżej lewego obojczyka, które wzmagały się przy
wszelkich ruchach i jeździe wozem. Badanie lekarskie niczego nie wykazało. Ból
czasami zanikał. lecz pojawiał się ponownie jesienią i zimą. Wiosną roku 1885


kapitan Gilby udał się w podróż do Chin w: celach handlowych. Bóle pojawiły
się już w czasie jazdy koleją do Genui, a wzmogły się na morzu. Po przybyciu do
Azji osiągnęły takie nasilenie, że pacjent nie odważył się chodzić. Dwaj lekarze
angielscy zarządzili doustne podawanie dużych dawek jodku potasu i naparstnicy.
Zamiast poprawy wystąpiły jednak stany utraty przytomności podobne do napadów
epileptycznych. W październiku 1885 roku pacjent opuścił Chiny, aby powrócić do
Anglii. Przeważnie leżał w łóżku. Dopiero w czasie podróży powrotnej nastąpiła
pewna poprawa, tak że po przyjeździe do Londynu mógł trochę chodzić. Na wiosnę
ubiegłego roku kapitan Gilby czul się na tyle dobrze, że pojechał do Konstantynopola.
Wkrótce po powrocie do Londynu bóle odezwały- się z nową siłą. Za poradą kilku
lekarzy pojechał do Akwizgranu, aby brać tam kąpiele siarkowe. Po kilku zaledwie
kąpielach bóle tak się wzmogły, że trzeba było zastosować pierwszy zastrzyk morfiny.
Z czasem cierpienie jego stało się tak dotkliwe, że stracił zupełnie panowanie nad
sobą i miewał napady depresji. Różni lekarze, nie znajdując przyczyny tych boli,
podejrzewali w końcu u niego chorobę umysłową. Pod koniec zimy. w lutym i marcu
bieżącego roku. poczuł po raz pierwszy pewną słabość w nogach, i to najpierw
w lewej, a potem również w prawej nodze. Lekarze zalecili podróż na południe.
Pacjent był gotów posłuchać ich rady, jednakże podczas podróży — załamał się.
W krótkim czasie nogi uległy zupełnemu porażeniu. Potem nastąpiło to, co było
jeszcze o wiele poważniejsze, a mianowicie — porażenie narządów podbrzusza wraz
ze wszystkimi znanymi przykrymi następstwami. Porażeniom towarzyszyły niesłychane
bóle, których nie dawało się uśmierzyć morfiną. W tym stanie kapitan Gilby
przybył przed czterema dniami do Londynu. Tym razem, na szczęście, przywołano
dr. Kidda. W odróżnieniu od porad poprzednio wzywanych lekarzy brytyjskich
i zagranicznych, których diagnozy, moim zdaniem, były wynikiem zbyt skąpych
wiadomości o chorobach nerwowych, podejrzewał on schorzenie organiczne i wezwał
mnie.

Gowers przerwał. Rozległ się przejmujący głos skargi chorego, głos, który prawie
bez przerwy towarzyszył objaśnieniom Gowersa, a teraz przeszedł w donośny krzyk,
jako wyraz nieopisanej męki. Po chwili głos jakby ucichł z wyczerpania i przeszedł
w bolesny jęk.

Czerwona twarz Jennera nie była w stanie ukryć pewnego wzrastającego niepokoju.

Gowers jednak podjął spokojnie swój wykład. — Podczas mojego wczorajszego
badania — mówił — zastałem pacjenta w rozpaczliwym stanie. Obie nogi i narządy
podbrzusza były całkowicie porażone, czucie skórne zniesione. Odczuwanie bólu
natomiast utrzymane było w całej rozciągłości. Ustawiczne skurcze objęły mięśnie
nóg. W obszarze szóstego i siódmego nerwu międzyżebrowego bóle były najsilniejsze.
Wychodząc z kręgosłupa, obejmowały całą klatkę piersiową. Zewnętrznie wzdłuż
kręgosłupa nie można było zauważyć żadnych deformacji. Wszystkie objawy są podobne
do tych, jakie stwierdza się po ciężkich urazach kręgosłupa, łącznie z uciskiem na
drogi nerwowe w rdzeniu kręgowym. Ponieważ w tym przypadku nie zaistniało żadne
obrażenie, więc może chodzić tylko o zmianę chorobową wewnątrz kanału kręgowego.
Według mnie wszystko to wskazuje na istnienie guza, który powstał w świetle kanału
kręgowego. Ponieważ niedowład pojawił się najpierw w lewej nodze, guz musi być
umiejscowiony na lewej tylnej ściance rdzenia, na wysokości piątego, szóstego albo
siódmego kręgu piersiowego. Trudno powiedzieć, czy chodzi tu tylko o guz otorbiony,
zaklinowany między samym rdzeniem a ścianą kanału kręgowego i przemieszczający
część rdzenia, czy też o guz złośliwy, wrastający w rdzeń. W każdym razie roko-
wanie, przy obecnym stanie wiedzy lekarskiej, jest absolutnie niekorzystne.

Gowers po raz pierwszy podniósł swą wąską głowę i pochylił ją w kierunku,
z którego dochodził nas głuchy jęk. Następnie kontynuował: — Nigdy dotąd nie


pomyślano w takim przypadku o zabiegu chirurgicznym. Wiadomo mi, że Erichsen
i inni, przy obrażeniach zewnętrznych, próbowali wydobyć z rdzenia wbite odłamki
kostne. Przeważnie jednak wynik takiego zabiegu byl śmiertelny wskutek szoku albo
infekcji. Od tamtego czasu żaden chirurg nie dotknął rdzenia kręgowego. Anty-
septyka jednak poczyniła tak wielki krok naprzód, że niekoniecznie musi wystąpić
śmiertelna infekcja. Próba chirurgicznego usunięcia guza daje jedyną szansę wybawienia
pacjenta od jego mąk, a może nawet przywrócić mu zdrowie, uwalniając rdzeń
kręgowy od blokującego ucisku. Nawet gdyby się okazało, że guz jest złośliwy,
a jego usunięcie rzeczą niemożliwą, to przez wycięcie łuków kilku kręgów należałoby
mu stworzyć drogę ekspanacji na zewnątrz i tym samym zmniejszyć ciśnienie
w kanale kręgowym. Jestem zdania, że stan pacjenta usprawiedliwia już teraz
każdy, najbardziej nawet ryzykowny zabieg. Mamy przy Queen Sąuare młodego
chirurga, Victora Horsleya. który mógłby z pewnymi widokami powodzenia zaryzy-
kować przeprowadzenie takiego zabiegu- - Jenner przysłuchiwał się relacji Gowersa
z półprzymkniętymi oczami, nie przerywając ani razu. - Chciałbym zaproponować -
mówił Gowers, zwracając się do niego - abyśmy teraz, przy łóżku chorego, wyrobili
sobie własne zdanie.

Jenner i teraz się nie odezwał, tylko skinął głową. Nie można było dociec, czy
on, należąc do starszej generacji, wychowanej w przeświadczeniu o nietykalności
rdzenia kręgowego, rozumie swego ucznia, który chce teraz wtargnąć w ten ukryty,
nie tknięty ręką ludzką świat. Ale czy Gowers prosiYoy Jennera o konsultację,
gdyby nie liczył na jego poparcie, a może nawet zyskanie w nim tarczy obronnej
przed możliwymi w przyszłości atakami ze strony konserwatywnych lekarzy!

Kidd, który przez cały czas z widoczną, dręczącą go niecierpliwością, czekał
na koniec wykładu - ruszył przodem do pokoju chorego. Po otwarciu trzecich
z kolei drzwi stanęliśmy nagle w przyciemnionym pokoju. Tu leżał Gilby, podparty
poduszkami, w pozycji półsiedzącej, wychudzony — raczej karykatura człowieka. Jego
zapadnięte oczy, bez blasku, przesunęły się powoli z Kidda na Gowersa, z Gowersa
na Jennera, a w końcu i na mnie. Niewątpliwie Gilby był kiedyś mocnym,
przystojnym i energicznym człowiekiem- Po męsku walczył ze swoim bólem i tłumił
w sobie jęki. Jego bezbarwne usta zadrżały, zanim zdołał wydusić z siebie kilka
słów. - Co pan przynosi, doktorze Gowers? - A po chwili: - Nie mam już przed
sobą tyle czasu, by wysłuchiwać dalszych lekarskich pomyłek. Potrzebuję szybkiej
i skutecznej pomocy albo równie szybkiego końca. Nie chcę być żywym trupem,
przed którym ucieka całe otoczenie.

— Kapitanie Gilby — przemówił Gowers urzędowo — widzi pan tu obok mnie Sir
Williama Jennera, lekarza przybocznego Jej Królewskiej Mości. Poprosiłem go o wy-
rażenie zdania, ponieważ sądzę, że znalazłem przyczynę pańskiego cierpienia, i widzę
możliwość ewentualnego jej usunięcia. Sir William musi naturalnie zbadać pana
osobiście. Będzie to bolesne. Czy zgadza się pan na to badanie?

Gilby przytaknął drżącym ruchem głowy. Kidd odkrył kołdrę i oczom naszym
ukazał się widok budzący litość. Dolna część ciała, niewątpliwie należąca kiedyś do
atlety, wydawała się martwa. Wykonanie jakiegokolwiek ruchu było niemożliwe.
Gilby nie panował nad czynnościami tfńęśni i pęcherza. Ponieważ uszkodzone były
jednak tylko nerwy motoryczne. a nie drogi nerwowe przewodzące ból do mózgu —
ta martwa, umierająca część ciała stała się przyczyną owych niewypowiedzianych
cierpień, które chory najwidoczniej odczuwał. Kidd. możliwie jak najostrożniej,
ułożył Gilby'ego na boku. Ból zmuszał chorego do oddychania przez zaciśnięte
zęby. Ten jakby syk przeszedł w charczenie, a potem w krzyk, aż wreszcie ciało
Gilby "ego znalazło się w takiej pozycji, że Jenner mógł zbadać jego kręgosłup na
całej długości. Jenner usiadł bez słowa na krawędzi łóżka i rozpoczął badanie tak.


jak to wtedy było możliwe, bez pomocy aparatu rentgenowskiego, bez nakłucia
lędźwiowego i bez wszystkich tych środków rozpoznawczych, które znamy dzisiaj.
Jego mocne chłopskie ręce były najważniejszymi pomocnikami.

Palce Jennera przesuwały się z kręgu na krąg. Dziś trudno mi powiedzieć, jak
długo to trwało. Wiem tylko, że czas upływał wtedy bardzo wolno, a z zagryzionych
warg Gilby'ego wydzierał się jeden krzyk za drugim.

Twarz Jennera była nieprzenikniona. Palce jego badały dalej. Osiągnęły ósmy,
a potem siódmy krąg piersiowy. Doszły do szóstego kręgu piersiowego. Jenner
nacisnął głębiej, najpierw po stronie prawej rdzenia kręgowego, potem pośrodku,
a następnie po lewej stronie. W tym momencie rozległ się krzyk Gilby'ego.
Jenner zatrzymał się i nacisnął ponownie. Jeszcze donośniejszy krzyk wydobył się
przez zaciśnięte zęby Gilby"ego. Jenner wstał. Ruchem głowy dał Kiddowi znak. że
może chorego ułożyć z powrotem w poprzedniej pozycji. Potem zwrócił się do
Gowersa. Jego prawe oko było przymrużone we właściwy mu sposób. Patrzył na
Gowersa tylko lewym okiem.

Gilby poruszył ustami i wreszcie wyrzekł: — Tak. absolutnej prawdy.

— Mój młody kolega, dr Gowers — powiedział Jenner — doszedł do wniosku,
że w kręgosłupie pana powstał guz, który prawdopodobnie przez rosnący ucisk
powoduje cały ten stan. będący przyczyną pańskich cierpień. Uważam, że jego
rozpoznanie jest słuszne.

Gilby otworzył oczy. — A więc wyrok śmierci — mruknął. — Dziękuję panu.

—' Mój młody kolega jest innego zdania — odrzekł Jenner. — Uważa, że istnieje
możliwość otwarcia kręgosłupa i usunięcia guza według najnowszych doświadczeń
chirurgicznych. Takiej operacji, jak nam wiadomo, dotychczas nigdy jeszcze nie
wykonano. Byłaby pierwszą tego rodzaju. Nikt nie może przewidzieć, jaki będzie
jej rezultat. Może nastąpić wyleczenie lub ulga. ale może to być także śmierć.
Nie mogę wydać jednoznacznego sądu. Mogę sobie jedynie wyobrazić, co ja bym
zrobił będąc na pańskim miejscu.

— Co więc by pan zrobił? — wydusił Gilby. Jakiś czas panowało głębokie
milczenie. Słychać było każdy oddech i lekkie skrzypienie butów Jennera. W końcu
Jenner odpowiedział: — Ja bym się odważył...

Gilby otworzył oczy i spojrzał na Jennera i Gowersa. Mijały sekundy. Wreszcie
powiedział:— Zawsze byłem za wysoką stawką... Proszę wezwać chirurga. Ale
proszę go wezwać natychmiast.

W pół godziny później Gowers i ja byliśmy już w drodze w poszukiwaniu
Horsleya.

Horsley mieszkał wówczas i praktykował na Park Street Grosvenor Square
nr 80. Jechaliśmy wzdłuż Park Street, gdy Gowers nagle kazał zatrzymać pojazd.
Na modnym wówczas rowerze o wysokich kołach zbliżał się do nas jakiś młody
człowiek, jadąc, jak na ówczesne warunki, z dużą szybkością. Ani przez chwilę nie
myślałem, że może to być Horsley. Który z londyńskich lekarzy o wyrobionej
pozycji wsiadłby wtedy na taki welocyped! Dopiero gdy Gowers wychylił się
z powozu i z właściwą sobie sztywną godnością pokiwał ręką szybko zbliżającemu
się mężczyźnie, powziąłem przypuszczenia, że jest to jednak Horsley. Cyklista natych-
miast zahamował i z zarumienioną i tryskającą wręcz młodością i zdrowiem twarzą
zatrzymał się tuż przy powozie. Był wysoki i barczysty, ale miał smukłą sylwetkę,


fascynującą twarz o nieregularnych rysach, olśniewająco białe zęby, prawie hipnotycz-
nie błyszczące szaroniebieskie oczy i rozwichrzoną czuprynę białych włosów nad
czołem.

To był Horsley.

Twarz Horsleya natychmiast się zmieniła w znamienny dla niego sposób. Jak
później częstokroć o tym słyszałem, odznaczał się on wrodzoną, wręcz demoniczną
chęcią ryzyka. Jego usposobienie nie odstraszało go od podejmowania spraw, które
innych przerażały. Ten rodzaj demonizmu nadawał ton całemu jego życiu, dopóki
dzierżył nóż w dłoni. Również ten rys charakteru przysporzył mu później wielu
nieprzyjaciół, ponieważ innych chirurgów, mniej ryzykanckich, nazywał publicznie
„tchórzami" albo „partaczami".

Horsley namyślał się tylko przez kilka sekund. — Za godzinę wyjeżdżam na
konsultację i operację do Southampton. Wracam pojutrze o godzinie dwunastej.
Pojutrze, 9 czerwca o godzinie trzynastej, chciałbym zobaczyć pańskiego pacjenta.

Gowers wyciągnął jeden ze swoich malutkich notesików z kieszeni surduta,
z kieszeni kamizelki wyjął starannie zaostrzony ołówek i zapisał coś swoimi bladymi,
szczupłymi palcami. — Przypuśćmy, że zgodzi się pan na operację — powiedział. —
Ile czasu potrzebowałby pan na przygotowanie się do zabiegu?

— Przygotowania? Jeśli będę operował, to jeszcze tego samego dnia... Czy
zechciałby mi pan podać adres tego pacjenta? Spotkamy się u niego!

Gowers podał adres Gilby'ego.

Noc. dzień, druga noc i wolno mijające przedpołudnie w nudnej atmosferze
londyńskiego Grand Hotelu! Nic mi nie było wiadomo, czy Horsley wrócił
punktualnie, czy w ustalonym terminie przybył na konsultację i' czy zdecydował
się operować! Zamiast tego pojawiły się doniesienia prasowe, które przypomniały mi
chwilowo zapomniany przypadek niemieckiego następcy tronu. Treść tych doniesień


brzmiała: „Dziś odbyło się ponowne badanie krtani Jego Cesarskiej Wysokości
następcy tronu Niemiec przez dr. Mackenzie. Jak się dowiadujemy ze źródeł dobrze
poinformowanych, wezwano również na naradę profesora Virchowa. sławnego berliń-
skiego specjalistę od patologii komórkowej".

Mimo woli pomyślałem o trafnym proroctwie Jacksona. Jeżeli istotnie Virchow
zajmie się tym przypadkiem, to mogło to tylko oznaczać jedno: że ma on rozstrzygnąć
o złośliwości czy dobrotliwości nowotworu. Pomimo to doniesienia z Berlina były
dla mnie drugorzędne wobec czekania na decyzję w sprawie losu Gilby'ego. Gdy
do godziny czternastej dnia 9 czerwca wciąż nie miałem żadnych wiadomości
o Horsieyu ani o dalszym przebiegu sprawy, posiałem gońca do Gowersa. Wrócił,
nie dowiedziawszy się niczego. Gowersa nie zastał w domu. Zastanawiałem się
właśnie, czy nie skierować gońca wprost do domu chorego, gdy rozległo się
pukanie do drzwi i stanął w nich nie znany mi młody człowiek. Przynosił kartkę
od Jacksona z wiadomością, że Horsley podjął się operacji, która odbędzie się po
południu o godzinie 3.30. Horsley dotrzymał więc słowa.

Dochodziła właśnie trzecia. Wziąłem pierwszą dorożkę, jaką udało mi się zatrzymać
przed hotelem, i, choć z pewnymi trudnościami, przyjechałem na Queen Street
o godzinie 3.20. Bez przeszkód dostałem się do pomieszczenia operacyjnego, tzn.
do owej małej, położonej na uboczu, dusznej kuchni, która służyła Horsleyowi
do jego zabiegów.

Gdy wszedłem. Gilby leżał już na stole, ułożony na boku i lekko pochylony
do przodu. Poza Horsleyem zauważyłem Gowersa. Kidda, Jacksona i Davida
Ferriera. Prócz nich byli jeszcze trzej asystenci, dr White. dr Stedman i dr Charles
Balance. których przedstawiono mi w przelocie. Dr White rozpoczął już narkozę
eterową. Intensywny zapach eteru i karbolu unosił się w przegrzanym powietrzu.
Horsley. tylko w koszuli i fartuchu, obnażył swe muskularne ramiona i sięgnął do
roztworu karbolowego, w którym znajdowały się narzędzia.

Skalpelem wykonał przez skórę i tkankę podskórną długie cięcie sięgające od
trzeciego do siódmego kręgu piersiowego. Jak często mi się to zdarzało w poprzednich
i późniejszych przypadkach, w których przekraczało się po raz pierwszy próg
nieznanego, zaparło mi na chwilę oddech i poczułem przyspieszone bicie serca.
Oto znów otwiera się na naszych oczach dziedzina uchodząca dotychczas za
nietykalną. Przy nieznacznym krwawieniu wynurzała się powoli z rany tylna ściana
kręgosłupa, jeden wyrostek ościsty przy drugim, oraz ścięgniste przyczepy mięśni
grzbietu. Pierwszy krok został zrobiony. Teraz trudno byłoby się wycofać. Prawie
nie było krwawienia. Horsley pochylił się niżej. Rozpoczął usuwanie mięśni i wy-
rostków ościstych. aby dotrzeć do kanału kręgowego. Przeciął pierwszy ścięgnisty
przyczep mięśniowy, potem drugi i trzeci. Krwawienie nasiliło się. Przeciął ostatni
przyczep. Teraz Horsley przeszedł do podważania pasm mięśniowych i oddzielania
ich od wyrostków poprzecznych i łuków kręgowych. Zrobił to najpierw po prawej
stronie, przy czym krwawienie wzmogło się jeszcze bardziej. Ballance i Stedman
tamponowali głęboką ranę gąbkami, a tymczasem Horsley spokojnie i z opanowa-
niem zaczął odsuwać mięśnie po lewej stronie, jak gdyby nie widział tryskających
krwią naczyń. Nowe gwałtowne krwawienie po lewej stronie i ponowne wtłaczanie
gąbek. Horsley odczekał chwilę, aż krwawienie ustało. Potem nakazał Ballance'owi
i Stedmanowi — wystarczył ruch głową — by mocno rozchylili brzegi rany. Sam
usunął gąbki i podwiązał naczynia. Po wysuszeniu rany w głębi ukazała się
obnażona struktura kostna kręgosłupa. Najlepiej widać było łańcuch sterczących
wyrostków ościstych, pod nimi — łuki kręgów jako osłona kostna głęboko ukrytych
dróg nerwowych rdzenia kręgowego. Horsley zażądał nożyc kostnych. Rozległ się
krótki, suchy trzask. Wyrostek ościsty został odcięty dokładnie w miejscu jego

83


połączenia z łukiem czwartego kręgu piersiowego i spadł nie zauważony na podłogę.
Następnie poszły wyrostki ościste piątego i szóstego kręgu. Pierścień kostny otacza-
jący rdzeń pozbawiony został, przez usunięcie wyrostków oscistych, swej osłony od
tyłu, co ułatwiło dostęp do kanału kręgowego.

Wstęp był zrobiony. Teraz musiał nastąpić akt decydujący: otwarcie kanału
kręgowego i odsłonięcie rdzenia.

Horsley chwycił za trepan. Przyłożył go do łuku piątego kręgu. Powolne obroty
trepanu i ukazuje się zakrwawiona mączka kostna! Zupełna cisza, w której słychać
było tylko chrzęst i chrobot narzędzi. Potem — jeszcze większa cisza! Horsley wyjął
wraz z trepanem małą, okrągłą płytkę kostną. Przez nawiercony otwór widać było
oponę twardą, czyli mocną bezpośrednią osłonę rdzenia. Jest ona otoczona tylko
cienką warstwą tkanki tłuszczowej, służącą jako wyściółka między oponą a kostną
ścianą kanału kręgowego. Nożycami kostnymi i nożem Horsley usunął resztę tylnej
ściany piątego kręgu, po czym nastąpiło wycięcie łuków kręgu czwartego i piątego.
Horsley nacinał wyściółkę tłuszczową w linii środkowej i odsuwał ją na boki.
Opanowawszy lekkie krwawienie miał przed sobą oponę twardą na całej jej długości —
od trzeciego do siódmego kręgu. Po raz pierwszy ukazał się ludzkim oczom rdzeń
kręgowy żywego człowieka!

Od chwili rozpoczęcia operacji, teraz dopiero po raz pierwszy odetchnąłem głęboko.
Tak nieprawdopodobna wydawała mi się pewność i szybkość ruchów Horsleya, jak
gdyby od lat nie robił niczego innego.

Usłyszałem jego ochrypły głos: — Przecinam teraz oponę twardą. Przy wszystkich
przeprowadzonych przeze mnie doświadczeniach na zwierzętach w momencie nacięcia
pojawiał się płyn mózgowo-rdzeniowy i w zastraszający sposób zalewał ranę. Okazało
się jednak, że u zwierząt leżących spokojnie wylew ten w bardzo krótkim czasie
ustawał samoistnie. Po odpowiednim osuszeniu rany gąbkami mogłem bez przeszkód
przeprowadzić kontrolę rdzenia kręgowego. Oczywiście nie wiem, czy u człowieka
płyn mózgowo-rdzeniowy zachowuje się w podobny sposób. Nie przypuszczam jednak,
by miało być inaczej.

Spojrzałem przypadkowo w przeźroczystobladą twarz Gowersa, wielkie napięcie
dostrzegłem również na twarzach Jacksona i Ferriera. Horsley znowu trzymał nóż
w ręku i w ułamku sekundy przeciął oponę twardą. W następnej chwili wypłynął
płyn mózgowo-rdzeniowy, który zalał ranę i spływa! po jej dolnym brzegu na stół.
Przeraziłem się nie na żarty. Jeśli wniosek Horsleya z doświadczeń na zwierzętach
nie dotyczy człowieka? Jeśli chory na naszych oczach straci cały płyn — i to w chwili,
gdy droga do ostatniego etapu zabiegu wydawała się już wolna? Szukałem spojrzenia
Horsleya, ale on patrzył tylko w ranę. I czekał...

W ułamku sekundy wypływ nagle ustał. Horsley miał rację. Stedman trzymał
już gotowe gąbki. Osuszył ranę i teraz widać było zupełnie wyraźnie cały rdzeń
kręgowy na długości od czwartego do szóstego kręgu piersiowego. Wydawało mi się,
że słyszę rozpoznanie Gowersa i widzę twarde ręce Jennera badające odcinek, który
był teraz odsłonięty. Czyż nie on odkrył miejsce wrażliwe na ucisk przy szóstym
kręgu i stąd wysnuł wniosek, że tu musi się znajdować guz? Ale odsłonięty rdzeń
nie wykazywał żadnej różnicy w zabarwieniu ani też żadnego śladu jakiejś innej
zmiany chorobowej. Gołe ręce Horsleya, umyte jedynie w karbolu, przesuwały się
ostrożnie wzdłuż rdzenia. Ale i one nie stwierdziły żadnego obrzęku czy stwardnienia.
Jeszcze ostrożniej przeprowadził zagiętą igłę, używaną przy operacji tętniaka, dookoła
rdzenia i przesuwał ją w dół i w górę. Chciał w ten sposób zbadać, czy po przeciwnej
stronie rdzenia nie ma jakiejś choćby niewielkiej zmiany nowotworowej. Lecz i tu
nie mógł stwierdzić żadnego odchylenia od normy. Panowała taka cisza, że znów
słychać było każdy najlżejszy oddech. Wkradły się pierwsze wątpliwości.

84


Nagle Horsley ponownie chwycił nożyce kostne. Przy górnym i dolnym biegunie
rany wyłamał łuki trzeciego i siódmego kręgu piersiowego. Wszystko to. co poprzednio
wykonał w obrębie czwartego i szóstego kręgu, powtórzyło się raz jeszcze. Horsley
nie ustępował. Szukał palcami dalej wzdłuż rdzenia, w górę i w dół — daremnie.
Obejmująca rdzeń i przesuwająca się wzdłuż niego igła również nie wykazała
najmniejszej zmiany świadczącej o obecności guza w środku rdzenia, gdzie łatwiej
można go było przeoczyć. Również w zasięgu trzeciego i siódmego kręgu nie było
żadnych zmian przemawiających za guzem.

Cisza zapierająca dech. Zbielałe wargi Gowersa poruszyły się bezgłośnie. Na szero-
kim czole Horsleya wystąpił perlisty pot. Horsley wyprostował się i głośno wciągnął
powietrze. Co też on zrobi? Czy ustąpi i uzna się za pokonanego?

Wśród ciszy rozległ się głos Ballance'a: — Spróbowałbym jeszcze wyżej — po-
wiedział cicho. — Przecież korzonki nerwowe leżą znacznie wyżej niż odnośne kręgi.
Ból przy ucisku na wysokości szóstego kręgu...

Horsley spojrzał na niego. Niepokojąca sekunda. Czy pójdzie za radą asystenta?
Wahanie trwało najwyżej sekundę. Następnie, bez słowa, Horsley uchwycił nożyce
kostne. Przy górnym biegunie rany wyłamał łuk drugiego kręgu. Wziął skalpel
i przedłużył cięcie opony twardej. Brzegi cięcia rozchyliły się.

I wtedy — stało się! W górnym biegunie rany po stronie lewej ukazała się
ciemnosina plama o szerokości zaledwie trzech milimetrów. Wyraźnie odcinała się
od rdzenia. Ktoś odetchnął głębiej, jakby chciał się pozbyć nieznośnego ciężaru. Czy
ten mały twór był ową szatańską przyczyną, której szukał Horsley?

Horsley błyskawicznie ujął nożyce kostne i wyłamał również tylną ścianę pierwszego
kręgu. Jeszcze raz przedłużył nacięcie opony twardej, której brzegi rozchyliły się
dalej, i wówczas sina plama powiększyła się. Uwypuklił się guz wielkości migdała
o sinoczerwonym zabarwieniu, zaklinowany po lewej stronie pomiędzy oponą twardą
a rdzeniem. Usytuowany na górnym korzonku czwartego nerwu grzbietowego, był
głęboko wtłoczony w rdzeń. Guz! Tumor Gowersa! Nie było wątpliwości, że to on!

Dziś nie potrafiłbym już powiedzieć, co mnie w tamtej chwili najgłębiej poruszyło:
czy po prostu uczucie szczęścia z powodu uczestnictwa w7 takim wydarzeniu, czy
świadomość, że przy bezgranicznej nieomal delikatności rdzenia wystarczyło takie
„coś" wielkości migdała, by zburzyć człowiekowi życie i narazić go na potworne
męki, których sam byłem świadkiem przy łożu Gilby'ego!

Nie miałem czasu obserwować twarzy Gowersa, by wyczytać w niej zadowolenie,
które musiał odczuć w momencie potwierdzenia jego diagnozy. Horsley bowiem
natychmiast zaczął badanie: czy guz wrasta w rdzeń, czy jest tylko przywarty do
niego, czy pozwoli się wyważyć, czy też nie da się go usunąć bez całkowitego
uszkodzenia rdzenia? Poczułem przypływ nowego napięcia.

Napięcie jednak minęło w jednej chwili. Prawie bez trudu ręce Horsleya
uwolniły z obu stron guz od zrostów. Jeszcze łatwiej wyważyły go z łożyska,
które wytworzył sobie w rdzeniu. Pozostało jedynie owalne wgłębienie. Nie wykazy-
wało ono tendencji do zniknięcia przez poszerzenie się rdzenia do dawnej objętości.
Horsley podwiązał kilka naczyń, które przy usuwaniu guza zaczęły krwawić. Ale
wciąż jeszcze utrzymywało się wgłębienie po guzie. Czy oznaczało to, że rdzeń nie
jest już w stanie doprowadzić do wypełnienia tej wklęsłości? Czy ucisk guza trwał
zbyt długo? Czy jego usunięcie zakończy bóle. ale nie będzie miało wpływu na
ustąpienie niedowładu? Wszystkie te pytania zawisły w dusznym powietrzu nasyco-
nym parami karbolu.

Horsley zbliżył brzegi naciętej opony twardej, nie zszywając ich jednak. Dużą.
podłużnie przebiegającą ranę zeszył głębokimi, obejmującymi cala grubość przeciętych
mięśni, szwami, które mocno związał nad uprzednio wprowadzonymi dwoma drenami.


Potem zeszył brzegi skóry i nałożył opatrunek. Dwaj pielęgniarze przenieśli Gilby'ego
na łóżko w sąsiednim pokoju. Horsley śledził go wzrokiem, dopóki nie zamknęły się
za nimi drzwi. Wtedy dopiero spostrzegł wyciągnięte do niego w milczeniu dłonie.

Jeśli kiedyś w kilka dni po zabiegu wykonanym przez Godlee'ego zmuszony byłem
opuścić Londyn, to tym razem postanowiłem zostać na miejscu, by przekonać się
naocznie, jaki będzie wynik operacji: poprawa, wyleczenie czy śmierć.

Wracając na Queen Sąuare pobieżnie rzuciłem okiem na nową wiadomość z Berlina. -
„Jak się dowiadujemy z kręgów dobrze poinformowanych, badania profesora Virchowa
zaprzeczyły wszelkim pogłoskom, jakoby w przypadku niemieckiego następcy tronu
chodziło o złośliwy nowotwór. Dr Mackenzie wraca do Anglii. 14 czerwca oczekuje
się przyjazdu Jego Cesarskiej Mości niemieckiego następcy tronu do Londynu,
gdzie ma spędzić swój zaplanowany urlop wypoczynkowy".

Jakkolwiek doniesienia o stanie zdrowia następcy tronu stale poruszały moją
uwagę, to ta ostatnia wiadomość ułatwiła mi decyzję pozostania w Londynie
i śledzenia dalszych losów Gilby'ego. Następnego dnia rano rozpoczęła się dramatyczna
walka między nadzieją a zwątpieniem. Minęło pięć krytycznych dni. Był to okres
do 15 czerwca. Rana goiła się bez zakłóceń. Chory miał temperaturę nie wyższą niż
37,8°. Nie zauważono też śladów zakażenia. Bóle jednak nie ustąpiły. Każdy ruch
był udręką. Czasem wydawało się, że skurcze porażonych nóg występowały w sil-
niejszym stopniu niż przed operacją. Utrzymywało się porażenie podbrzusza. Jedno
rozczarowanie następowało po drugim.

I oto — 13 czerwca — Horsley stwierdził nagle, że czucie skórne w dolnej części
ciała Gilby'ego poczyna wracać. Gilby po raz pierwszy odczuł ciepło i zimno
w porażonych częściach ciała. Następnego dnia cofnęło się niespodziewanie porażenie
czynności pęcherza. Czy były to pierwsze oznaki regeneracji rdzenia kręgowego
i powolnego powrotu jego normalnego funkcjonowania? Następne dni okazały się
bardzo zmienne. Bóle uporczywie nie chciały ustępować. Zdarzały się takie godziny,
gdy Gilby pełen rozpaczy krzyczał, że cierpi teraz bardziej niż przed operacją.

Ale 22 czerwca, zupełnie nieoczekiwanie, mógł wykonać pierwszy ruch swą
dotychczas zupełnie porażoną nogą. Gilby — z panicznej obawy, że sam się łudzi,
a równocześnie przepełniony nadzieją — określał te ruchy jedynie jako przypadkowe
skurcze mięśniowe. Kilka dni później nie mogło już być wątpliwości: siła mięśniowa
stopniowo wracała w całej prawej nodze, obejmując również stopę. Równocześnie
zanikały, utrzymujące się jeszcze do tej pory, bolesne skurcze po stronie prawej.
Ograniczyły się one do lewej strony, ale i tu występowały coraz rzadziej. Jednakże
20 lipca również w obrębie lewej nogi nastąpił powrót zdolności do czynnych
ruchów. 13 sierpnia Gilby otrzymał gorset składający się ze stalowego pasa i dwóch
podpór pachowych. Przy pomocy gorsetu podjął pierwsze próby chodzenia. Lewo-'
stronne bóle stale się zmniejszały. Rana operacyjna zagoiła się prawie zupełnie.
Opona twarda zrosła się tak szczelnie, że nie stwierdzono żadnego wycieku płynu
mózgowo-rdzeniowego.

W trzy miesiące później, 17 listopada. Gilby zaczął codzienne spacery w ogrodzie,
opierając się na dwóch laskach. 24 stycznia 1888 roku Horsley przedstawił swego
pacjenta w Towarzystwie Medyczno-Chirurgicznym w Londynie. Rana pooperacyjna
była już zupełnie zagojona i miejscami tak stwardniała jak kość, jak gdyby chciała
zastąpić brakujące łuki kręgowe. W tym czasie Gilby chodził bez trudu po trzy mile
angielskie dziennie. Chód jego był jeszcze nieco szytwny, lecz do 21 lutego ustąpiła
także sztywność ruchów. Gilby podjął pracę w swoim zawodzie i 6 czerwca 1888 roku,
mniej więcej w rocznicę operacji, napisał do Horsleya, że cieszy się znów daw-
nym zdrowiem i dużo chodząc i stojąc pracuje dziennie po szesnaście godzin.

86


W ten sposób godzina wczesnego popołudnia 9 czerwca 1887 roku, kiedy Horsley
przeprowadził operację Gilby'ego, przyczyniła się nie tylko do sławy światowej
Horsleya. Stała się ona godziną przełomową, w której rozsunęła się kurtyna otwierając
chirurgii drogę w dziedzinie dotąd zamkniętej oraz umożliwiając jej niesienie pomocy
ludziom cierpiącym i niejednokrotnie ratowanie ich przed pewną śmiercią.


CESARSKIE INTERMEDIUM

Przypuszczam, że w walce o rozwój chirurgii narządowej trudno
byłoby wymienić inny narząd, którego chirurgiczne leczenie zdo>
było większy rozgłos, niż krtań - a to z uwagi na osobę
pacjenta. Zapowiadana na poprzednich stronach tragedia nie-
mieckiego następcy tronu, późniejszego cesarza Fryderyka III,

dodała rozwojowi chirurgii krtani posępnego blasku.

Fakt, że miałem głębszy wgląd w histerie choroby Fryderyka III, zawdzięczam
nie tylko znajomości z najważniejszymi lekarzami - uczestnikami tego dramatu,
zanim kurtyna uniosła się w górę, lecz przede wszystkim spotkaniu i późniejszej
przyjaźni z człowiekiem, o którego znaczącej roli pisano do dnia dzisiejszego bardzo
niewiele i ogólnikowo. Myślę tu o Sir Feliksie Semonie, wybitnym przedstawicielu
międzynarodowej laryngologii z przełomu *IX i XX wieku. Spotkałem go w National
Hospital u Horsleya, a ten przedstawił mi go jako swego przyjaciela. Razem
i ttois"ieyem baca"! Wę mózgową, szu^if^ "w T':«6 "Cfti^^w cunłixypiy<hi Ufa.
ruchu strun głosowych.

Gdy opuściliśmy szpitalny pokój Gilby'ego, Horsley powiedział do Semona: -
Dr Hartmann był świadkiem tej operacji przypadkowo. Przybył do Londynu z zu-
pełnie innego powodu. W Nowym Jorku poszły go pierwsze doniesienia o chorobie
niemieckiego następcy tronu i chciał na miejscu zasięgnąć informacji u Mackenziego.
Zauważyłem, że Semon nadstawił uszii- - Tak - potwierdziłem - Mackenziego
poznałem przed kilku laty, gdy założył swój szpital chorób krtani na Golden
Square. a później odwiedzałem go jeszcze Kilkakrotnie. Wydaje mi się, że przypadek
następcy tronu rzeczywiście nie ma charakteru chirurgicznego.

Semon zatrzymał się. Spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, w pierwszej
chwili zupełnie dla mnie niezrozumiałym, po czym powiedział: - Nie zgadzam się
z pańskim zdaniem. Jeśli interesują pana najnowsze osiągnięcia w chirurgii krtani
i możliwość ich zastosowania w przypadku choroby następcy tronu, to chętnie
służę. Horsley wie. gdzie mnie można znaleźć-

Semon pożegnał się i wsiadł do swego eleganckiego powozu, zaprzężonego w parę
koni i powożonego przez dwóch stangretów, a Horsley zabrał mnie do swego powozu. -
Jeśli rzeczywiście chce pan poznać kulisy tego dramatu - mówił Horsley - to
niech pan wykorzysta okazję, którą zaproponował panu Felix Semon. Mackenzie jest
kontrowersyjnym samotnikiem, który nie ma wśród nas prawdziwego przyjaciela.
Licho wie, jak doszło do tego, że wezwano go do Berlina. Prócz tego jest stronniczy
i nie stanowi zapewne wiarygodnego źródło informacji. Jeśli ktokolwiek w Londynie
wie coś bliższego o tym przypadku, to tylko Semon. Zresztą jest z pochodzenia
Niemcem.

W czasie jazdy dowiedziałem się jeszcze, że Semon studiował w Berlinie. W Wiedniu
poznał lusterko krtaniowe i zainteresował się nową specjalnością - chorobami gardła.
Do Londynu przybył w celach naukowych i tu pozostał. Jako specjalista miał dużą
praktykę. Przed dwoma laty leczył Gladstone'a i tak szybko opanował jego zapa-
lenie krtani, że ten mógł znowu przemakać w czasie kampanii wyborczej. Poza
tym w wielu przypadkach na tyle wcześnie rozpoznał raka krtani, że operowani
pacjenci na całe lata wracali do zdrowia, a u niektórych następowało trwałe
wyleczenie.


Na moje pytanie, skąd Semon ma tak dokładne wiadomości o przypadku nie-
mieckiego następcy tronu, Horsley odpowiedział: — To bardzo proste: kształcił się
wraz z dwoma synami niemieckiego kanclerza Bismarcka, a przynajmniej z jednym
z nich jest zaprzyjaźniony. Zna lekarzy berlińskich, a zwłaszcza tamtejszych laryn-
gologów. Zna również bliżej Mackenziego. ponieważ przez dłuższy czas był jego
asystentem w Throat Hospital na Golden Sąuare. Była to jego pierwsza praca
w Londynie i tam też zdecydował się na otwarcie swej prywatnej praktyki. Naj-
bardziej znana książka Mackenziego o chorobach gardła została przełożona przez
Semona na język niemiecki i bardzo starannie skomentowana. Jednakże od dłuższego
już czasu Semon stanowczo odsunął się od Mackenziego. Jeśli go pan odwiedzi, to
z pewnością sam wyjaśni panu przyczyny tego zerwania. W każdym razie jest on
jednym z najbardziej obiektywnych, prawych i odważnych Judzi, jakich znam. Ma
ładny dom i jeszcze ładniejszą żonę, również Niemkę. W sumie — wyjątkowy człowiek.
Proszę go odwiedzić. Na pewno pan nie pożałuje.

Horsley miał rację. Nigdy nie żałowałem tego. że poznałem bliżej Semona. Nasze
spotkanie nastąpiło w jego domu przy Wimple Street w dwa dni później. Tu
dowiedziałem się o początkach choroby niemieckiego następcy tronu. Tło tego
zachorowania znane było wtedy tylko bardzo nielicznemu gronu. Obraz ten uzupełniły
później rozmowy z innymi ówczesnymi świadkami tej tragedii, którą tu na tej
podstawie odtwarzam.

Mniej więcej przed trzema miesiącami, dnia szóstego marca 1887 roku przed
południem, zupełnie niespodziewanie wezwano Carla Gerhardta, od dwóch lat pro-
fesora interny przy uniwersytecie berlińskim, do pałacu następcy tronu. Przyjął go
jego lekarz przyboczny, generalarzt* Wegner.

Od niego Gerhardt dowiedział się, że następca tronu Fryderyk Wilhelm cierpi
od stycznia na uporczywą chrypkę. Początkowo nie zwracano na nią specjalnej uwagi,
gdyż drogi oddechowe następcy tronu były wrażliwe już od wczesnej młodości
i stanowiły przez całe życie słaby punkt jego zewnętrznie silnej budowy. Dlatego
Wegner przypuszczał początkowo, że książę się zaziębił.

Następca tronu przyjął Gerhardta stojąc. Wysoki, szczupły, w pełni sił, szeroki
w ramionach, bujne jasne włosy i broda, jasnoniebieskie oczy — w sumie był to
ideał urody niezliczonych Niemców i Niemek, na co wpływały dodatkowo pewne
sympatie dla jego postawy politycznej. Gerhardt był jeszcze za krótko w Berlinie
i zbyt mało miał kontaktów z dworem, by się domyślić, że za tym obrazem
piękna i blasku od dawna kryje się tragedia. Książę dobiegał sześćdziesiątego roku
życia, a wciąż jeszcze był następcą tronu. Ojciec jego, cesarz Wilhelm, za kilka
dni miał obchodzić dziewięćdziesiątą rocznicę urodzin. Wciąż nie było wiadomo, jak
długo cesarz będzie jeszcze rządził. Ileż lat upłynęło od owych dni w Szkocji w roku
1854, kiedy młody i marzycielski następca tronu wręczył zaledwie piętnastoletniej
księżniczce angielskiej Wiktorii bukiet białego wrzosu, a matkę jej, królową Wiktorię,
poprosił o rękę najstarszej i najbardziej rozpieszczanej córki. A następca tronu —
wciąż marzył o nowych Niemczech, dalekich od twardej, pruskiej hegemonii nad
innymi krajami, którą, jak mu się wydawało, reprezentuje jego ojciec i kanclerz
Bismarck. Z informacji pochodzących z kół dworskich Londynu wiedziano, że
następczyni tronu otrzymała od swego ojca polityczne wychowanie. Wychowanie to
w połączeniu z jej pasją i ambicją tworzyło osobowość, która nie dorównywała

* lekarz w randze generała (przyp. red.)


co prawda wartościom umysłu następcy tronu, natomiast znacznie nad nim górowała
swoim uporem, dążeniem do celu za wszelką cenę i zdolnością przeforsowywania
swoich zamysłów. Książę czekał dnia, w którym utworzy prawdziwy niemiecki
parlament, w którym urzeczywistnią się jego idealistyczne sny o „wolności i prawie
dla wszystkich", kiedy niwecząc dążenia Bismarcka do przyjaznych stosunków z Rosją,
on zawrze przymierze z Anglią. Lecz od dziesiątków lat jego sny, tak jak i sny
następczyni tronu, pozostawały tylko snami. Był figurą reprezentacyjną, bez władzy
i wpływów. W godzinach przygnębienia sądził, że ojciec go nawet przeżyje, i tylko
następczyni tronu podsycała w nim twardo i z żelazną konsekwencją jego nadzieje,
ponieważ były one także jej własnymi oczekiwaniami.

O tym wszystkim Gerhardt nie miał pojęcia w chwili, gdy w dniu 6 marca stał
przed następcą tronu i po niezbędnych przygotowaniach przystąpił do badania. Krtań
była wówczas dopiero od niedawna dostępna dla badań i zabiegów lekarskich. Ten
głęboko ukryty narząd, od strony ust niewidoczny bez specjalnych urządzeń pomocni-
czych, był jednak — jeśli chodzi o jego budowę anatomiczną — mniej więcej znany
już lekarzom egipskim i rzymskim. Jednak dopiero z początkiem tego wieku
lekarz z Greifswaldu, dr Mendę, zaobserwował czynność strun głosowych u żywego
człowieka. W kilka lat później wiedeńscy lekarze, Turek i Czermak, wprowadzili
lusterko krtaniowe do praktycznego użytku. Od tego czasu możliwe stało się badanie
i leczenie chorób krtani. Kolebką laryngologii by) więc Wiedeń. Również Gerhardt,
choć nie był w tym zakresie specjalistą, zajmował się wnikliwie rozpoznawaniem
i leczeniem chorób krtani.

Struny głosowe następcy tronu wykazywały w lusterku pewne równomierne
zaczerwienienie. Na brzegu lewej struny głosowej Gerhardt zauważył podłużny, płaski,
bladoczerwony guzek. Ruchomość struny głosowej nie wydawała się upośledzona. To
stwierdzenie miało specjalne znaczenie, ponieważ z doświadczenia wynikało, że ogra-
niczenie ruchów świadczyło o schorzeniu złośliwym. Sam guzek robił wrażenie łagod-
nego polipa.

Gerhardt postanowił polip ten usunąć — tak jak to już wówczas często praktyko-
wano — od strony jamy ustnej pod kontrolą lusterka. W tym celu laryngolodzy,
którzy obok leczenia farmakologicznego rozwinęli specjalną małą chirurgię, wprowadzili
do użycia kilka instrumentów: delikatne zagięte kleszczyki, pętle z drutu, a przede
wszystkim rozżarzone prądem elektrycznym druciki platynowe, którymi wypalano
małe guzki na strunach głosowych. Aż do 14 marca Gerhardt starał się poradzić sobie
z tym małym guzkiem przy pomocy pętli drucianych czy zakrzywionego nożyka.
Bez rezultatu. Wieczorem 14 marca spróbował po raz pierwszy zrobić to za pomocą
rozżarzonego drucika platynowego. Mimo zachowania wszelkiej ostrożności zabiegi te
były dla pacjenta udręką, a w ich następstwie pojawiły się bóle, trudności w po-
łykaniu i chrypka. Guzek okazał się twardy. RozkrzewiaJ się w niezwykły sposób.
Jego wygląd zmieniał się z dnia na dzień.

20 marca został wypalony całkowicie. Jednakże w osiem dni później profesor
Gerhardt stwierdził, że guz odrósł znowu do dawnych rozmiarów. Nigdy jeszcze nie
zauważył, by nowotwory łagodne tak szybko odrastały. Po raz pierwszy zakiełkowało
w nim podejrzenie, że może tu chodzić o proces rakowy. Następca tronu był
w wieku, w którym rak krtani występował najczęściej. Ponieważ jednak Gerhardt
i teraz nie zauważył żadnego ograniczenia ruchów struny głosowej, podjął nową
próbę zniszczenia guza tak jak poprzednio, od strony jamy ustnej. Do 7 kwietnia,
w trakcie codziennych wizyt, udało mu się wypalić tę nowotworową zmianę. Jako
że lekarz przyboczny Wegner, jeszcze przed rozpoczęciem leczenia, zaproponował
kurację w Ems, najchętniej odwiedzanym przez chorych na gardło kurorcie Niemiec,


Gerhardt zgodził się na tę podróż. Miał nadzieję, że po powrocie następcy tronu
będzie mógł ustalić ostateczną diagnozę. 15 maja, w dniu powrotu z Ems, Gerhardt
przybył do Poczdamu, aby przeprowadzić ponowne badanie. Najgorsze jego przewidy-
wania sprawdziły się. Głos był bardziej ochrypły niż przedtem, narośl znacznie się
powiększyła. Najgroźniejsze było jednak to. że ruchomość lewej struny głosowej
znacznie osłabła. Następca tronu, niczego jeszcze nie przeczuwając, nalegał na ponowne
natychmiastowe wypalenie. Gerhardt. teraz już zupełnie pewny, że tego rodzaju leczenie
nie daje żadnych rezultatów, zaproponował przywołanie chirurga. Nie miał już wtedy —
jak mnie później zapewniał — żadnej wątpliwości, że chodzi o raka i że tylko natych-
miastowe usunięcie całej narośli dawało jedyną szansę na utrzymanie następcy tronu
przy życiu.

Gerhardt nie znał dokładnie dużej chirurgii krtani: jej rozwój trwał dopiero od
piętnastu lat. Znał jednak dwa przypadki w których natychmiastowa operacja od
zewnątrz, to znaczy od strony szyi, dała długotrwałe pozytywne wyniki. W jednym
przypadku chodziło o lekarza, dr. Fromma, którego operował przed siedmiu laty
berliński chirurg Kiister. Kiister usunął część krtani zajętą przez raka. Operowany
miał co prawda ochrypły głos. ale bez przeszkód wykonywał dalej swój zawód. Drugi
przypadek dotyczył chorego o nazwisku Zygan, u którego rozpoczynający się rak
krtani został usunięty w ten sam sposób przed trzema laty. Również i ten operowany
jeszcze żyje, a jedynym śladem po schorzeniu pozostał ochrypły glos. Operującym
chirurgiem był profesor von Bergmann.

Gerhardt zaproponował więc wezwanie na konsultację Bergmanna. Nie zamienił
z nim jednak przed badaniem nawet słowa, by nie sugerować mu niczego. 16 marca
Bergmann przybył do pałacu następcy tronu. Gdy po badaniu został sam z Wegnerem
i Gerhardtem, określił guz jako złośliwy nabłoniak, który bezwarunkowo należy
usunąć jak najprędzej.

Bergmann znal bardzo dobrze historię chirurgii krtani. Zdawał sobie sprawę
z tego, co ta propozycja oznacza. Pierwsze próby chirurgicznego dotarcia do krtani
od strony przedniej powierzchni szyi i przecięcia chrząstki celem odsłonięcia jej
wnętrza dla wykonania zabiegu odbyły się — licząc od omawianej chwili — mniej
więcej przed stu laty. Francuz Desault zaproponował rozcięcie krtani nożem u pewnego
pacjenta, któremu pestka wiśni utknęła w krtani i przeszkadzała w mówieniu
i oddychaniu. Jednakże ówcześni cyrulicy odmówili wykonania tego zabiegu z obawy
przed nieznanym polem operacyjnym. Dopiero rodak Desaulta, Pelletan, rozciął
w roku 1788 krtań pewnego pacjenta, u którego kęs cielęciny zaklinował się
między strunami głosowymi. Otwarcie krtani udało się — palcem wprowadzonym do
krtani wypchnął mięso z powrotem do gardła. Pacjent przeżył, mimo braku narkozy
i antyseptyki.

Już w latach siedemdziesiątych XIX wieku rozcięcie krtani i usuwanie pewnych
jej części, zwłaszcza pojedynczych strun głosowych, nie nastręczało większych trudno-
ści. Działo się tak przede wszystkim ze względu na rany, które mimo nie zastosowanej
wcale lub zastosowanej tylko częściowo antyseptyki wykazywały wielką tendencję do
gojenia się. Wyleczenie było tym trwalsze, im wcześniej wykonano zabieg i im mniejszy
był rak, co ułatwiało doszczętne jego usunięcie. Głos pacjenta był potem co prawda
ochrypły, ale jednak zachowany.

Po tych sukcesach niektórzy chirurdzy posunęli się dalej. Pomyśleli o całkowitym
usunięciu krtani w zaawansowanych przypadkach raka. W roku 1870 asystent Billrotha,
Czerny, próbował w Wiedniu usunąć całą krtań u psów, a tchawicę wszyć bez-
pośrednio do gardła. To co wydawało się dotąd prawie niemożliwością — tutaj
udało się. Z wyjątkiem głosu zwierzęta nie utraciły wskutek operacji żadnych innych


funkcji uzależnionych od krtani, jak choćby połykanie i oddychanie. 31 grudnia 1873
roku Billroth podjął się całkowitego usunięcia krtani u trzydziestosześcioletniego
pacjenta.

Obie te operacje odbyły się na 15 lat przed wezwaniem Bergmanna do pałacu
następcy tronu. Potem nastąpiły dalsze próby całkowitego usunięcia krtani. Krok
po kroku ulepszana była technika operacyjna. Jednakże wszystkie te doświadczenia
sprowadzały się do podstawowego wniosku, że żadne, najbardziej nawet radykalne
zabiegi nie mogą uratować chorego na raka, jeśli zostały już zajęte zbyt duże
obszary krtani. Z drugiej strony okazało się. że wcześnie rozpoznane przypadki
raka mogą zostać trwale wyleczone poprzez natychmiastowe rozcięcie krtani i usunięcie
zajętych jej części. Mniejsze lub większe upośledzenie głosu, chrypka i zmniejszenie
siły głosu — taka była cena tego zabiegu.

Po zbadaniu następcy tronu Bergmann zaproponował jak najszybsze usunięcie
zajętych przez nowotwór części krtani. Wszystko wskazywało na to, że rozprzestrze-
nianie się nowotworu jest jeszcze bardzo ograniczone. Wegner, Gerhardt i Bergmann
powiadomili o wszystkim żonę następcy tronu. Gdy Bergmann w jej obecności
przedstawił następcy tronu swoją propozycję, okazała — zgodnie ze swoją silną i bojową
naturą — całkowite opanowanie. Naturalnie i teraz nie padło żadne słowo o raku.
Następca tronu pobladł. Może po raz pierwszy miał przeczucie jakiegoś ponurego,
nieokreślonego, a groźnego losu, który go czekał. Opanował się jednak i oświadczył: —
Obrzmienie to musi zostać bezwarunkowo usunięte. Jeśli nie można go usunąć od
wewnątrz, proszę zrobić nacięcie od zewnątrz.

Wegner poczuł nagle przygniatający go ciężar współodpowiedzialności. Oświadczył,
że w każdym razie należałoby jeszcze wezwać jakiegoś laryngologa o międzynarodowej
sławie, który jako specjalista potwierdziłby to tak brzemienne w skutki rozpoznanie.
Żona następcy tronu natychmiast przystała na tę propozycję. Naturalnie także
Gerhardt i Bergmann zgodzili się na to, gdyż również oni odczuli olbrzymi ciężar
odpowiedzialności i byli gotowi ciężar ten rozłożyć na jeszcze inne barki lekarskie.
Wymienili nazwiska profesora Schróttera z Wiednia i profesora Rauchfussa z St. Pe-
tersburga. Decyzja na razie jeszcze nie zapadła. Gdy żona następcy tronu została
sama z Wegnerem, zapytała: — Kto jest czołowym specjalistą od chorób gardła
w Anglii?

Odezwała się w niej wiara i zaufanie do swojej ojczyzny, naturalna dla jej
osobowości i luźnych powiązań z Berlinem. A może też iskierka nadziei, że pomoc
ze strony lekarzy angielskich będzie bardziej skuteczna. Wegner nie potrafił od razu
odpowiedzieć na jej pytanie. Wieczorem tego samego dnia znalazł jednak w swoim
gabinecie — jak mi to później opowiadał — przełożone przez Felixa Semona na język
niemiecki dwutomowe dzieło Morella Mackenziego o chorobach gardła i nosa.
Otworzył książkę i przeczytał napisane przez Semona słowo wstępne, w którym
nazwał on Mackenziego „niewątpliwie największym angielskim specjalistą chorób
gardła". W tej samej chwili Wegner powziął decyzję. Nazwisko Mackenziego nic
mu nie mówiło, natomiast znane mu było nazwisko Semona. Jeśli więc Semon
scharakteryzował Mackenziego w taki sposób, to on, Wegner, był ze wszech miar
uprawniony, by wymienić je żonie następcy tronu jako najwybitniejszego brytyj-
skiego laryngologa. Żona następcy tronu także po raz pierwszy usłyszała to nazwisko.
Ale nazajutrz zwróciła się z prośbą do swej matki, aby natychmiast przysłać do
Berlina Mackenziego, i to w charakterze wysłannika królowej angielskiej — chcąc
tym samym odwrócić podejrzenia opinii publicznej, że to ona, która i tak stale
traktowana była nieufnie jako Angielka, pragnie za wszelką cenę ściągnąć angielskiego
lekarza.

W środę, 18 maja, późnym wieczorem, stały lekarz królowej Wiktorii, dr James

92


Reid, z Osborne, gdzie przebywała królowa, podążył do Londynu. Przy Harley
Street poinformował Mackenziego. który właśnie kładł się do łóżka, że z rozkazu
Jej Królewskiej Mości ma się udać natychmiast do Berlina celem zbadania następcy
tronu i przekazania królowej wyników tego badania. Reid nie udzielił mu żadnych
bliższych informacji, tak że Mackenzie spakował się wprawdzie zaraz, ale nie wziął
ze sobą instrumentów, nie wiedząc, o co chodzi. Z odjazdem nie zwlekał ani sekundy —
i to z pewnością nie tylko ze względu na rozkaz królowej, ale przede wszystkim
dlatego, że za nic nie chciałby stracić przypadku ze sfery, o tak wielkim międzynaro-
dowym znaczeniu. Mackenzie miał wówczas nieco ponad pięćdziesiąt lat i był niewątpli-
wie najzamożniejszym i najsławniejszym, choć mającym także najwięcej przeciwników
laryngologiem, jakiego posiadała Anglia.

Był synem angielskiego lekarza, który jadąc powozem, uległ śmiertelnemu wypadko-
wi. Pozostawił żonę z ośmiorgiem dzieci. Jedna z ciotek umożliwiła Morellowi studia
lekarskie i podróż do Wiednia. Tam poznał lusterko krtaniowe. Od razu pojął
z właściwą sobie bystrością, że oto nadarza mu się okazja, aby dzięki temu urządzeniu
zrobić w Anglii karierę. Tam było ono jeszcze mało znane i lekarze nie umieli
za bardzo się nim posługiwać. W skromniejszej dzielnicy Londynu, przy King
Street, wynajął kilka pomieszczeń. Na drzwiach wywiesił szyld z napisem: „Stołeczna
Poliklinika Chorób Gardła i Utraty Głosu". W klinice pracował zupełnie sam. a udawał,
że ma personel. Również to rzucało pewne światło na jego niespokojną osobowość, nie
cofającą się przed żadnym podstępem. Niebawem doszedł do tego, że pracował po
czternaście godzin dziennie. Pacjenci tłumnie zgłaszali się do niego, ponieważ nie było
wówczas w Londynie lekarza tej specjalności. Mackenzie łączył zmysł do interesu
z niezwykłą pracowitością, wielką inteligencją i podziwu godną zręcznością manualną.
Już po kilku latach jego zarobki znacznie wzrosły. Oczywiście znaleźli się zazdrośni.
Świat lekarski w Londynie był z zasady wrogi specjalistom, a choroby gardła dotychczas
raczej lekceważono. Mackenzie był wyraźnie znienawidzony z powodu swego powo-
dzenia. Robił też wszystko, w dobrym jak i w złym znaczeniu tego słowa, by tę
nienawiść podsycać. Pracował więcej niż inni lekarze, chociaż już wtedy zaczął
chorować na astmę i zawsze był słabego zdrowia. W dziedzinie chorób gardła
nabrał takiego doświadczenia i takiej zręczności, jaką nie mógł się wykazać żaden
z londyńskich lekarzy. Stał się niebawem artystą w posługiwaniu się lusterkiem
krtaniowym i potrafił stawiać diagnozy w ciągu kilku sekund. To, co opublikował
w pierwszych dziesiątkach lat swojej pracy, było nowatorskie i opracowane niezwykle
starannie. Jedną z tych publikacji była książka, której niemieckie tłumaczenie spo-
wodowało wezwanie go do Berlina. Jak wielu ludzi czynu — głęboko kochał swoją
rodzinę. Jego zabawy i gry sportowe z dziećmi, czy to we wspaniałym domu przy
Harley Street, czy to w skromniejszym domu weekendowym w Wargrave nad
brzegiem Tamizy, zrobiły na mnie korzystne wrażenie. Mimo to wszędzie ujawniały
się ciemniejsze strony jego charakteru, przede wszystkim bezwzględność, z jaką dążył
do zrobienia kariery, wykorzystując dla swych celów ludzi, stosunki i okoliczności.
Były dowody na to, że bez skrupułów odrzucał wszystko, co dla jego celów było
już nieprzydatne. Były też dowody na to, że bezwzględnie niszczył przeciwników,
którzy stanęli mu na drodze. Pożądał reklamy i umiał ją sobie robić, co wielu
poważnym lekarzom wydawało się zajęciem niegodnym. Jako lekarz Mackenzie
odznaczał się uprzejmą, lecz mimo wszystko nadmierną pewnością siebie. W miarę
upływu lat nie zadawał już sobie trudu, by iść za dalszym ogólnym postępem,
a przede wszystkim śledzić rozwój wielkiej chirurgii szyi i krtani, pozostającej poza
zasięgiem uprawianej przez niego małej chirurgii. Chirurgów uważał za intru-
zów w swojej dziedzinie. W chwili gdy generalarzt Wegner czytał w Berlinie przed-
mowę Semona do tłumaczenia wielkiego dzieła Mackenziego, będącego przyczyną


wezwania do następcy tronu, nie przypuszczał nawet, jak dalece Semon zmienił zdanie
o swoim nauczycielu. Nastąpiło to głównie z powodu braku zainteresowania
Mackenziego dalszym postępem na polu naukowym, jak i jego nadmiernej pew-
ności siebie.

Tymczasem 18 maja przeprowadzono w Berlinie raz jeszcze dokładne badanie
następcy tronu. Na życzenie starego cesarza, poinformowanego poufnie o stanie
zdrowia syna, w badaniu uczestniczyli również lekarz przyboczny cesarza, von Lauer,
oberstabsarzt* dr Schrader oraz jeden z najstarszych laryngologów berlińskich,
dr Tobold. Wszyscy oni jednogłośnie orzekli, że chodzi tu o raka i że natychmiastowe
operowanie krtani jest jedyną szansą uratowania życia następcy tronu. Postanowiono
poczekać na przyjazd Mackenziego, ale równocześnie przygotować wszystko do
operacji, tak aby mogła się ona odbyć najpóźniej 21 maja.

20 maja o godzinie 5 po południu przybył do Berlina Mackenzie. Gdy tylko
przebrał się po podróży, natychmiast zaprowadzono go do następcy tronu, który
przyjął go mówiąc ochrypłym, ale zrozumiałym szeptem. W pokoju obok Mackenzie
spotkał się z lekarzami niemieckimi. Zapoznał się z ich relacją o dotychczasowych
wynikach badań, które odczytał Wegner. Następnie udał się z powrotem do następcy
tronu i w zaciemnionym pokoju zaczął badać jego krtań. Działał przy tym z właściwą
sobie, zadziwiającą szybkością. Zauważył też, zgodnie ze stwierdzeniem pozostałych
lekarzy obecnych przy badaniu, że w tylnej części lewej struny głosowej znajduje
się bladoróżowa narośl wielkości przepołowionego grochu. Śluzówka w otoczeniu była
zaczerwieniona. Zauważył również zmniejszoną ruchomość zajętej struny głosowej.
Następnie wraz z lekarzami niemieckimi oddalił się. Gerhardt, Tobold i Bergmann
umotywowali swoją decyzję natychmiastowej operacji. Byli zupełnie pewni, że Macken-
zie zgodzi się z ich zdaniem i uzna operację za jedyną, w ogóle możliwą, drogę
ratunku.

Lecz tu spotkała ich niespodzianka. Mackenzie oświadczył, że w wyglądzie narośli
nie ma nic charakterystycznego, co wskazywałoby na raka. Jest przekonany, że gdyby
nie chodziło o następcę tronu, lecz o jakiegoś zwykłego pacjenta, Bergmann w ogóle
nie pomyślałby o raku. Z naciskiem oznajmił, że dysponuje wielkim doświadczeniem
i że widział podobnych przypadków więcej niż „ktokolwiek z żyjących". W swej
praktyce spotkał się już nieraz z identycznym przypadkiem, który został wyleczony
przez zachowawcze leczenie od strony jamy ustnej. Gerhardt zauważył, że na początku
choroby, przed wielu tygodniami, sądził zupełnie tak samo. dopóki nie stwierdził
wzrostu nowotworu, co naprowadziło go z kolei na właściwą drogę. Na to Mackenzie
oświadczył, że tak niebezpieczna operacja, którą zamierza przeprowadzić Bergmann,
jest w ogóle nieuzasadniona tak długo, dopóki badanie mikroskopowe nie wykaże
złośliwości guza. Uwagę Bergmanna. że operacja wcale nie jest niebezpieczna i że
wykonywał ją już siedmiokrotnie, z jednym tylko niepowodzeniem, pozostawił bez
odpowiedzi.

Jeszcze i dziś jestem zdania, że niesłusznie posądzono z góry Mackenziego o nieucz-
ciwość oraz o ambicjonalną, nieodpowiedzialną grę o względy przyszłej pary cesarskiej,
jak to się nieraz później mówiło. 20 maja był on niewątpliwie przekonany, że obraz
kliniczny istotnie nie wskazuje na raka. Powstaje tylko pytanie, jak dalece wpro-
wadziła go w błąd jego już wówczas nadmierna pewność siebie w swojej specjalności
i związana z tym pochopność w postępowaniu. Błąd. którego później nie mógł się
już wyprzeć, o iłe nie chciał uznać swej pomyłki i narazić tym samym swego
prestiżu na szwank wobec całego świata.

* lekarz iv randze majora (przyp. red.)

94


Niemcy wyrazili również swoją zgodę na badanie mikroskopowe. Ponieważ
głęboko wierzyli w swoją diagnozę, Virchow mógł ją jedynie potwierdzić. Poza
tym musieli się na nie zgodzić w celu uniknięcia zarzutu, że dla ustalenia rozpoznania
nie zrobiono wszystkiego, co tylko było możliwe. Już podczas tego spotkania za-
rysowały się jednak wzajemne nieufności, antypatie i niesmak. Również Bergmann
znajdował się wtedy u szczytu sławy i powodzenia. Przedstawiał jednak zupełnie
inną osobowość niż Mackenzie, był znacznie spokojniejszy, bardziej zrównoważony
i powściągliwy, a jako lekarz wykazywał więcej charakteru i poczucia godności
zawodowej. Także Bergmann nie pozbawiony był owego poczucia pewności siebie,
wzrastającego w miarę rozwoju kariery zawodowej, tyle że w sensie większej powagi
i powściągliwości. Mackenzie. swoją zarozumiałością, zranił to poczucie dumy zawo-
dowej niemieckich lekarzy. Nawet niezwykła ukladność Mackenziego nie była w stanie
ukryć jego zarozumiałości w chwili, gdy odrzuci! diagnozę postawioną przez Niemców
i podkreślił swą większą zręczność manualną.

Mackenzie. który przybył bez instrumentów, postarał się w Berlinie najpierw
o kleszcze krtaniowe. 21 maja wykonał na bladym i zmęczonym następcy tronu
dwa zabiegi. Przy drugim udało mu się wydobyć kawałek narośli. Z ogromnym
napięciem oczekiwano wyniku badania mikroskopowego przez Virchowa. Jednym
słowem — sensacja.

Virchow stwierdził, że w dostarczonej tkance nie mógł znaleźć żadnego procesu
nowotworowego. Prywatnie określił to jako „podobną do brodawki wybujałość na
podłożu chronicznego zapalenia krtani'". Ale później i w tej sprawie padło podejrzenie,
że Virchow, powodowany sympatią do księcia i nadzieją rychłego objęcia przez niego
tronu, niezbyt starannie przeprowadził badania. Z pewnością błędem byłoby jednak
posądzanie tego sumiennego i dokładnego naukowca o jakąś zamierzoną pomyłkę.
To, że Virchow otrzymał do badania wycinek tkanki nie zajętej rakiem, było zrządze-
niem losu. O podobnych zdarzeniach zależnych od przypadku pisał wyraźnie w swoich
poprzednich pracach sam Mackenzie.

Orzeczenie Yirchowa było dla lekarzy niemieckich przysłowiowym gromem z jasnego
nieba. Ten ciężki cios nie tylko obalił ich diagnozę, lecz również podważył ich
zaufanie we własne siły. Z drugiej strony Mackenzie mógł uznać to za swój wielki
triumf i potwierdzenie właściwej oceny obrazu klinicznego. Ponieważ od początku
został zakwaterowany w pałacu, miał okazję do przedstawienia swoich poglądów
bezpośrednio żonie następcy tronu. Jeszcze przed orzeczeniem Virchowa wypowiadał
się optymistycznie, zdobywając w ten sposób jej zaufanie i wiarę w swoją nieomylność.
Mając do wyboru pesymistycznych Niemców albo rodaka, którego rozpoznanie
potwierdził Virchow. księżna — co wydaje się zrozumiałe — zaufała w zupełności
Mackenziemu. To samo odnosiło się do następcy tronu.

Dnia 23 maja Mackenzie podjął się trzeciej operacji, by dostarczyć Virchowowi
tkanki do ponownego badania. Zabieg ten przeprowadzony został w obecności
Niemców. Odbył się w atmosferze wyraźnego już napięcia. Mackenzie nie starał się
nawet ukrywać swego triumfu. Ale tym razem zabieg się nie udał. Kleszcze niczego
nie uchwyciły. Gerhardt, badając potem narząd lusterkiem krtaniowym, stwierdził,
że Mackenzie uszkodził swoim instrumentem prawą, zdrową dotychczas, strunę głosową.
W dwa dni później Bergmann i Tobold potwierdzili skaleczenie struny głosowej. To
niepowodzenie zirytowało Mackenziego. Stwierdzenie Niemców, które było zgodne
z prawdą, sprawiło, że Mackenzie, uważający się za specjalistę w technice laryngo-
skopowej, poczuł się tak głęboko dotknięty, że od tej chwili ta początkowo maskowana,
lecz głęboka nienawiść, zwłaszcza do Gerhardta. jeszcze się pogłębiła. Właściwie
Mackenzie nie potrzebował już tak bardzo bronić u pary książęcej swojej pozycji,
gdyż była ona już całkowicie ugruntowana. Ponieważ następca tronu wraz z żoną


od dłuższego czasu planowali wyjazd do Londynu z okazji zbliżającego się jubileuszu
królowej Wiktorii — żona następcy tronu, zaraz po pierwszych rozmowach z Macken-
ziem, zdecydowała się skorzystać z tej okazji i zrezygnować w ogóle z niemieckich
lekarzy, a męża wyleczyć pod kierunkiem Mackenziego, i to na ziemi angielskiej.
Mackenzie umocnił ją w tych zamysłach, mówiąc o korzystnym wpływie angielskiego
klimatu na choroby krtani.

Gdy lekarze niemieccy usłyszeli o takim obrocie sprawy, od razu zorientowali się,
że chodzi o pozbawienie ich opieki nad pacjentem. Obstawali jednak przy swojej
diagnozie. Starannie obserwowany obraz kliniczny miał według nich jednoznacznie
charakter złośliwy. Orzeczenie Virchowa, ograniczone do badania małego tylko wycinka
narośli, nie mogło zmienić ich zdania. Zapewnienia Mackenziego o możliwości
wyleczenia księcia wydały im się fałszywe i lekkomyślne. Poprosili go więc o dokładniej-
sze wyjaśnienie, jak wyobraża sobie dalsze leczenie oraz jak zamierza usunąć narośl,
która z całą pewnością istniała. Mackenzie odpowiedział wyniośle, że zamierza usunąć
ją kleszczami lub rozżarzonym drutem, a więc w taki sam sposób, jak to daremnie
próbował uczynić Gerhardt. Na zgłoszone od razu zastrzeżenie odpowiedział zarozu-
miałą uwagą, że on posługuje się tą metodą zupełnie inaczej i ma w tym względzie
większe doświadczenie. Tym samym uznał temat za wyczerpany.

Równocześnie w najrozmaitszych czasopismach niemieckich, angielskich i francuskich
zaczęły się ukazywać doniesienia, z których wynikało, że musiały się one opierać na
jakichś poufnych informacjach. Mimo że niemieccy lekarze przestrzegali jak dotąd
obowiązku tajemnicy lekarskiej i nie wchodzili w żadne kontakty z prasą —
teraz nagle dziennikarze zupełnie otwarcie mówili o raku. Nie dość na tym, pojawiły
się także wzmianki, że Gerhardt i Bergmann byliby zamordowali następcę tronu
zamierzoną operacją, gdyby w porę nie wezwano Mackenziego. Nawet najpoważniejsze
dzienniki w Anglii publikowały tego typu opinie. Można się było domyślić, że
informacje te pochodzić mogły tylko od Mackenziego. Sprawozdania te zaalarmowały
Semona, który zresztą nic jeszcze nie wiedział o swej bezwiednej roli w przywołaniu
Mackenziego do Berlina. Natychmiast zwrócił się ze swoimi wątpliwościami do rodziny
Bismarcka i do wszystkich bliżej sobie znanych berlińskich lekarzy. Ale było
już za późno. Daremnie ostrzegał i zalecał wielką ostrożność w stosunkach ze
swoim byłym nauczycielem, którego zalety i wady znał na wylot. Na próżno razem
ze znanym angielskim laryngologiem. Henry Butlinem. publicznie przeciwstawia! się
artykułom w „British Medical Journal", piśmie polegającym wyłącznie na informacjach
Mackenziego. Obaj, na podstawie swoich długoletnich doświadczeń w dziedzinie raka
krtani, ostrzegali 4 czerwca przed wyciąganiem zbyt pochopnych wniosków z badań
mikroskopowych i wskazywali na kilka przypadków, w których takie badanie okazało
się zawodne. Było za późno. Podróż do Anglii została definitywnie postanowiona.

Na próżno Bergmann starał się uzyskać sprzeciw cesarza wobec tej podróży do
Anglii. Kierowały nim nie tylko uczucia narodowe, ale rozpaczliwy lęk o to, że traci
się cenny czas, którego nie da się już nadrobić, bez żadnego pożytku i że potem
może być za późno na operację. — Nie mogę tego zrobić — oświadczył mu 90-letni
cesarz. — Mój syn nie jest już dzieckiem. Jeżeli tak bardzo wierzy w ratunek przy
pomocy tego typu terapii, to nie mogę mu tego zabronić. Mogę co najwyżej
zażądać gwarancji, że w czasie leczenia Mackenzie niczego nie zaniedba.

8 czerwca Mackenziemu udało się ponownie wyjąć kleszczami mały wycinek
narośli. Zaplanował ten zabieg tak, żeby ani Gerhardt, ani Bergmann nie mogli
być przy nim obecni. Obecny był tylko Wegner, w którym nie widział poważniejszego
rywala. Pobrana tkanka została natychmiast przesłana Virchowowi. I znów przypadek
sprawił, że kleszcze uszczknęły kawałek tkanki nierakowej. Virchow stwierdził, że
także i tym razem nie znalazł niczego, co nasuwałoby podejrzenie o raka. Niemniej —

96


już teraz ostrożniejszy — doda!, że nie można wnioskować o całej narośli na podstawie
małego wycinka. Ale teraz stwierdzenie to było już bez znaczenia. Mackenzie
triumfował.

Gerhardt i Bergmann z trudem wymogli na odjeżdżającym Angliku zapewnienie.
że będzie dostarczał Virchowowi z Anglii dalsze próbki tkanek do badania mikrosko-
powego i że natychmiast zaprzestanie swego sposobu leczenia, jeśli okaże się on
nieskuteczny. Z jeszcze większym trudem udało się w końcu przeforsować to. by
w podróży do Anglii towarzyszy! książęcej parze, oprócz dr. Wegnera, przynajmniej
jeden wyszkolony w laryngologii lekarz niemiecki. Mackenzie poskarży! się na to
żądanie żonie następcy tronu, określając je mianem szpiegowania. Ponieważ księżna
polegała wyłącznie na nim, jego zdanie było także jej zdaniem. Mimo tych zastrzeżeń
zgodzono się na zabranie do Anglii drugiego niemieckiego lekarza. Wybór padł na
jednego z młodych asystentów Gerhardta. dr. Landgrafa, przeszkolonego w posługi-
waniu się lusterkiem krtaniowym. Landgraf był bardzo dokładnym, rzeczowym
obserwatorem, którego zadanie miało polegać na przekazywaniu sprawozdań o dalszym
przebiegu choroby, niezależnie od informacji Mackenziego. 12 czerwca następca
tronu WTaz z żoną wyruszył w podróż do Anglii.

Dzień 21 czerwca 1887 roku by! słonecznym, jasnym, ciepłym dniem. Po ulicach
Londynu przelewały się tłumy, które chciały uczcić uroczyście 50-lecie panowania
swojej królowej. Felix Semon. po uprzednich rozmowach na temat Mackenziego
i choroby następcy tronu, zaprosił mnie do domu jednego ze swych przyjaciół,
Sir Ernesta Cassela. by oglądać stamtąd uroczysty pochód. Staliśmy więc. z żoną
Semona i pozostałymi paniami, przy wielkim oknie mieszkania Cassela na rogu
Bennet i St. James Street, a ulicami przeciągał korowód.

— Widzę dziś następcę tronu po raz pierwszy, od kiedy zachorował — powiedział
Semon, gdy orszak się nieco zbliżył. — Zapewne panom wiadomo, że z twarzy chorych
można wiele wyczytać.

— Ciekaw jestem, co też pan zauważy — mruknął Cassel. •
W tym momencie podjechała orkiestra i wiwaty rozległy się całkiem blisko. Słońce

odbijało się w jadącej powoli złotej karocy królowej, zaprzężonej w sześć kucyków.
Przodem jechało dwunastu indyjskich oficerów w bajecznie kolorowych mundurach.
Potem następował jeszcze wspanialszy orszak składający się z księcia Walii, jego
dwóch braci, pięciu zięciów królowej i dziewięciorga wnucząt. Nie trzeba było długo
szukać, by odnaleźć wśród nich tego. na którego czekaliśmy. Niemiecki następca
tronu, specjalnie serdecznie pozdrawiany przez tłum, jechał w szeregu zięciów na
białym koniu, ubrany w biały mundur kirasjerów ze srebrnym napierśnikiem.
Wiwaty zabrzmiały teraz dokładnie pod naszym oknem. Indyjscy oficerowie już prze-
jechali. Postać w białym mundurze kirasjerów oddalona była jeszcze od naszego
okna o dziesięć metrów.

Semona i co nie uszło także mojej uwagi. Twarz następcy tronu była blada, prawie
już woskowo blada. Siedząc bez ruchu na swym koniu wydawał się raczej białą zjawą
niż żywym człowiekiem. Oczy miał wpadnięte. Gdy następca tronu odjechał, Semon
w milczeniu odwrócił się od okna. Na chwilę spuścił oczy. Potem nasze spojrzenia
się spotkały.

— To nie Lohengrin — mruknął — to Komandor z Don Giovanniego.

97


Mackenzie rozpoczął swoje leczenie 28 czerwca. Pod kontrolą lusterka krtaniowego
podjął próbę usunięcia kleszczami narośli znajdującej się w pobliżu lewej struny
głosowej. Prócz dr. Wegnera obecny był przy tym zabiegu tylko jeden z asystentów
Mackenziego. dr Wolfenden. Zabrakło natomiast dr. Landgrafa, asystenta Gerhardta.
Zaraz po przyjeździe do Londynu Mackenzie postarał się o to, by Landgraf miał
możliwie jak najmniejszy wgląd w jego działalność. Po tej operacji z 28 czerwca
Mackenzie był przekonany, że usunął całą narośl.

Wegner przesłał natychmiast usuniętą cząstkę narośli Virchowowi. 4 lipca przyszła
odpowiedź z Berlina. W prawdziwie upiorny sposób historia powtórzyła się po raz
trzeci. Znowu Virchow nie znalazł niczego, co wskazywałoby na rozwój raka. tyle
że tym razem stwierdził z jeszcze większą niż dotąd ostrożnością: „Podobnie jak
przy pierwszej i drugiej operacji, tkanki położone głębiej nie zostały pobrane do
badania również teraz". Ta wypowiedź wyrażająca pewną asekurację nie zrobiła
jednak na Mackenziem żadnego wrażenia. Orzeczenie Virchowa jeszcze bardziej
pogłębiło jego wiarę we własną diagnozę i umocniło jego pewność siebie, a tym samym
i dalszą lekkomyślność.

Przed Landgrafem stanął teraz poważny problem. Zaklinał Wegnera, by ten
przedsięwziął wszystko, co tylko możliwe, ażeby sprowadzić do Londynu niemieckich
chirurgów na konsultację. Wskazywał na to. że sposób leczenia Mackenziego dopro-
wadził tylko do dalszego pogorszenia i że nadeszła ostatnia chwila na przeprowadzenie
skutecznej operacji. Ta choroba to przecież rak. nawet jeśli Mackenzie twierdzi coś
wręcz przeciwnego, i niezależnie od wyników badań Yirchowa. Wegner był w rozterce.-'
przytłoczony ciężarem własnej odpowiedzialności z jednej strony, z drugiej natomiast
obawą przed rozmową z następcą tronu i jego żoną. Był zbyt słaby na podjęcie
samodzielnej decyzji. Szukał rady u Semona. lecz ten mógł się tylko przychylić do
zdania Landgrafa. Przerażony widział, jak spełniają się jego najgorsze przeczucia.
Mackenzie ignorował rzeczywistość. Semon nie mógł zrozumieć, jakie pobudki kierowały
tym człowiekiem. Czy kierowała nim chęć zatrzymania dla siebie tego przypadku,
będącego już teraz przedmiotem zainteresowania całego świata? A może to wrogość
wobec lekarzy niemieckich, przed którymi nie chciał się ugiąć, popychała go do tej
straszliwej gry hazardowej, tej polegającej na blefowaniu gry na zwłokę?

Semon zażądał od Wegnera, by wymógł na książęcej parze natychmiastowe
przesłanie orzeczenia o prawdziwym stanie rzeczy do Berlina albo sam podał się
do dymisji. Wegner rzeczywiście zgłosił się do następcy tronu. W końcu upadł
przed nim na kolana i błagał go, by pozwolił Landgrafowi na jeszcze jedno
badanie, a następnie wezwał berlińskich lekarzy na konsultację. Ale następca tronu
tupnął tylko nogą. zawołał „nie!", po czym opuścił pokój. Wegner nie był człowiekiem,
który potrafiłby wyciągnąć z tego konsekwencje. Wydawało się. jakby wokół następcy
tronu i jego żony wznosił się mur obronny, przez który wiodła tylko jedna brama.
Ale przed tą bramą stał Mackenzie. Poradził on książęcej parze wyjazd do Szkocji
na parę tygodni, by zmiana klimatu wpłynęła korzystnie na dalsze leczenie.

Trasa podróży prowadziła do Braemar. Wegner i Landgraf mogli towarzyszyć
książęcej parze tylko do Edynburga i Aberdeen. W Braemar zamieszkał tylko jeden
lekarz — dr Hovell, asystent Mackenziego. Sprawozdania Hovella zawsze były pełne
zawoalowanych ogólników i zawsze brzmiały bardzo optymistycznie. Wegner i Landgraf
spędzili dwa tygodnie pełne obaw i wątpliwości. Wreszcie 23 sierpnia pozwolono
Landgrafowi, po wielu naciskach, na następne badanie w obecności Hove!la. Księżna
okazała mu przy tym swoją wyraźną niechęć, dając mu do zrozumienia, że uważa go
za uciążliwego intruza. Lekarze niemieccy byli dla niej jedynie natrętami, którzy
chcieli zniszczyć jej i jej mężowi widoki na pełną sukcesów przyszłość, związaną


z przejęciem władzy w Niemczech. Tylko Mackenzie był tym człowiekiem, który
obiecywał jej przyszłość, na jaką czekała od dziesiątków lat.

Gdy Landgraf — śmiertelnie blady — ukończył swoje badanie, wiedział już. że jest
za późno, że ostatnia wielka szansa została zaprzepaszczona. Stwierdził dalszy rozrost
narośli, który utrudniał już wgląd do tylnej części krtani. Lewa struna głosowa
była już całkowicie unieruchomiona. Hoyell oświadczył, że nie zauważa odrastania
narośli. Landgraf pojął, że walka o przywołanie chirurgów z Berlina jest beznadziejna.
Każda rozsądna propozycja spotykała się z odmową i uważana była za akt wrogości.
Mackenzie miał gotowe wytłumaczenie dla każdego pogorszenia się stanu chorobowego.
Landgraf złożył na piśmie wyniki swoich obserwacji jako dowód na przyszłość.
Świadomość tego. że jest zupełnie bezsilny, przytłaczała go. Wychowany jednak
został, podobnie jak Wegner, w pruskiej tradycji i nie potrafił zdobyć się na samodzielne
działanie. Zabrakło mu odwagi, by bez ..najwyższego pozwolenia" poinformować
Berlin o stanie faktycznym. Wegner zaś nie stanowił dla niego żadnego oparcia.
Powtórzył więc swoje skargi tylko Semonowi. ten jednak zerwał z Mackenziem
wszelkie stosunki, jak wyznał mi z oburzeniem i pewną pogardą.

Tymczasem Mackenzie poradził księżnej ponowną zmianę klimatu. Nowym celem
podróży miała być miejscowość Toblach w Tyrolu. Pod koniec sierpnia, po kolejnym
badaniu. Mackenzie spróbował po raz pierwszy, i to zupełnie wyraźnie, zostawić
sobie furtkę do odwrotu. Oświadczył bowiem księżnej, że chorobę można jego zdaniem
uważać za wyleczoną, tylko potrzebny byłby teraz pewien wypoczynek. Ale mogą się
też pojawić ..mnogie brodawki", które z czasem stają się niebezpieczne dla życia.
Oczywiście rozpoznanie raka odrzucał całkowicie, lecz nie wykluczał, że kiedyś może
się wywiązać z tego rak. jak to się zdarza przy innych przewlekłych stanach
zapalnych. Przed wyjazdem do Tyrolu zredagował sprawozdanie do Berlina, z którego
jednoznacznie wynikało, że książę jest zdrowy. Brzmiało ono następująco: ,.W stanie
zdrowia Jego Cesarskiej i Królewskiej Wysokości, księcia następcy tronu, widać
w ostatnim czasie dalszą poprawę, zwłaszcza że ogólne samopoczucie jest znakomite...
Najważniejszym środkiem profilaktycznym, jaki zalecałbym na najbliższy okres, jest
całkowita ochrona głosu i unikanie wilgotnego i zimnego powietrza". Wegner zmobi-
lizował się raz jeszcze, lecz osiągnął tylko tyle. że do komunikatu dodano zdanie:
„Głos jest jeszcze ochrypły". Landgraf mógł to sprawozdanie odczytać, ale pod
warunkiem, że wszelkie zmiany są niedopuszczalne. Serce mu się krajało, kiedy
odczytywał to świadectwo fałszywego optymizmu, podczas gdy wewnętrznie był
przekonany o tym. iż rak osiągnął już stadium beznadziejne.

Ukazanie się komunikatu w Niemczech w dniu 2 września utwierdziło wszystkich
w przekonaniu, że następca tronu jest zdrowy, a wyleczenie zawdzięcza Mackenziemu.1
Liczne czasopisma, z „Berliner Tageblatt" na czele, zaczęły teraz oskarżać Bergmanna.
Zarzucały mu, że nie tylko postawił fałszywą diagnozę, ale że z pewnością swoją
operacją byłby zamordował następcę tronu, gdyby nie wkroczył Mackenzie. Tymczasem
królowa angielska nadała Mackenziemu tytuł szlachecki. Pisała o tym do swej córki:
„Myśl, że odzyskał (następca tronu) swoje miłe zdrowie w Anglii, a zwłaszcza
w umiłowanej Szkocji, napełnia Nas nieopisanym uczuciem radości i wdzięczności".

3 września para książęca opuściła Londyn, a przed wyjazdem definitywnie zre-
zygnowała z dalszych usług Wegnera i Landgrafa. Tylko młody Hovell był przewidziany
do świty towarzyszącej. Wegner i Landgraf zostali odesłani do Berlina. Wracali
z pełną świadomością całkowitej bezradności wobec nieuchronnego nieszczęścia.
U nikogo nie mogli już znaleźć poparcia, bowiem Bergmann i Gerhardt musieli
się bronić sami przed burzą oskarżeń i oszczerstw na temat swoich metod leczenia.
Gdy w owych dniach spotkałem w Berlinie Bergmanna, skarżył mi się, że będzie


człowiekiem skończonym, jeśli w najbliższym czasie nie będzie mógł udowodnić
prawdziwości swojej diagnozy i celowości proponowanej operacji.

Książęca para, wraz z Hovellem i dworem, przyjechała do Toblach 7 września.
Śledziłem wtedy, a także później, szczególnie uważnie poszczególne etapy rozwijającego
się teraz dramatu. W Toblach. na wysokości 1200 m. wcale nie czekało słońce.
Dął raczej zimny jesienny wiatr. Jak mnie później poinformowano, już w drodze
do Toblach księżna otrzymała telegram ostrzegawczy, w którym wskazywano na złe
warunki atmosferyczne i odradzano dalszą podróż. Ale księżna o to nie dbała.
Dochodziły ją słuchy z Berlina, że czyni się tam starania, by jej męża. jako
człowieka chorego, pozbawić prawa do następstwa tronu. Widziała, że to. co było
celem jej życia, jest poważnie zagrożone. Zmuszała więc chorego do normalnego
trybu życia, jakie prowadził, kiedy był zdrowy: śniadanie na świeżym powietrzu,
cały dzień przy otwartym oknie, długie spacery we właściwym jej, spiesznym tempie,
nie kończące się rozmowy w kwestiach politycznych. Gdy Mackenzie przyjechał
do Toblach 20 września, zastał następcę tronu zmęczonego, bez apetytu, z lekką
gorączką i obrzękiem krtani, lecz pogorszenie to kładł na karb zaziębienia i nalegał
tylko na dalszą podróż, bardziej na południe. Księżna zaproponowała Wenecję,
ponieważ sama bardzo lubiła to miasto. Książęca para zatrzymała się tam do
6 października. Ożywiony ruch w mieście doprowadził jednak do dalszego pogorszenia
stanu chorego. 7 października kontynuowano podróż do Baveno nad Lago Maggiore.

Tam pojawił się znowu Mackenzie. Po raz pierwszy zaczął mówić wyraźniej,
choć ciągle jeszcze niejasno, o całkowitej nieruchomości lewej struny głosowej, na
którą Landgraf dawno już zwrócił uwagę, podczas tych brzemiennych w skutki
tygodni spędzonych w Anglii. Następcy tronu i jego żonie tłumaczył, że jest to tylko
następstwo stanu zapalnego, przemęczenia i przeziębienia. Podobne stanowisko zajął
wobec dziennikarzy, którzy pojawiali się w każdym miejscu pobytu pary książęcej
lub tam już na nią czekali. Jednakże 21 października Mackenzie napisał list do
monachijskiego profesora Oertela. W liście tym znalazły się takie oto zdania:
„Jakkolwiek badania profesora Virchowa były bardzo użyteczne, to jednak dawały
zawsze negatywne wyniki. Nie uspokoję się więc. dopóki nie upłynie sześć miesięcy
od chwili elektrycznego wypalenia. Spośród osób. które mnie znają, nie potrzebuję
nikogo zapewniać, że nigdy nie odmawiałem spotkania z moimi niemieckimi kolegami.
Gdyby nieszczęśliwym trafem miały wystąpić jakieś niekorzystne objawy choroby,
to będę pierwszym, który zażąda współpracy z jednym z Pańskich ziomków".
Mackenzie zaznaczył, że nie miałby nic przeciwko publikacji tego listu. List ten
robił wrażenie próby stworzenia sobie spóźnionego alibi. Czyżby Mackenzie zorientował
się, że traci grunt pod nogami? A może poczuł, iż zbliża się godzina, w której
będzie musiał przyznać, że ci tak długo oczerniani lekarze niemieccy mieli jednak
rację w swoich orzeczeniach? Mackenzie znowu wyjechał, ale tylko na dziesięć dni.
Oto nagle strach wyrwał po raz pierwszy Hovella z jego lekkomyślnego optymizmu
i kazał mu słać alarmujące depesze do Londynu. Hovell donosił, że lewa ściana
krtani wykazuje obrzęk, a poniżej prawej struny głosowej widoczne jest nowe obrzmie-
nie. Zanim jednak Mackenzie ponownie wrócił do Włoch, księżna przewiozła męża
dalej na południe, do San Remo. Tam wynajęła willę „Zirio". obszerną, nowoczesną
budowlę o śnieżnobiałych ścianach, otoczoną wiecznie zielonym ogrodem składającym
się z palm i oliwek.

Zaraz po przyjeździe obrzęk i zmiany nowotworowe w krtani następcy tronu
przybrały takie rozmiary, że Hovell posiał do Londynu pilny telegram z prośbą
o pomoc. Późnym wieczorem 5 listopada przybył do San Remo Mackenzie. Rankiem
6 listopada siedział przed śmiertelnie bladym następcą tronu, sam pobladły, z perlistym
potem na czole. Gdy po badaniu wyjął swoje lusterko krtaniowe, jemu. tak zwykle


wymownemu, na chwilę glos uwiązł w gardle. Siedząc wydusił z siebie uwagę, że
w krtani następcy tronu zaszła, niestety, niekorzystna zmiana.

Przez chwilę panowało milczenie.

Zgodnie z udokumentowanym opisem tej sceny, następca tronu, z trudem dobywa-
jąc głosu, zapytał ledwie słyszalnym szeptem: — Czy to rak?

Znów zapadło milczenie. Potem Mackenzie wjąkał: — Przykro mi. Wasza Cesarska
Wysokość, muszę powiedzieć, że na to wygląda... — Na więcej nie potrafił się zdobyć
również teraz. — Ale nie można być tego zupełnie pewnym — dodał.

Jeszcze raz nastąpiła chwila milczenia, po czym następca tronu poszukał bladą
ręką dłoni Mackenziego. — Już od pewnego czasu obawiałem się czegoś podobnego —
powiedział. — Dziękuję panu. Sir Moreli, że jest pan ze mną tak szczery.

Koszmarne podziękowanie za spóźnioną szczerość. Książę trzymał się jeszcze, dopóki
Mackenzie nie wyszedł. Potem jednak załamał się. Księżna, powiadomiona przez
Mackenziego wykrętnymi słowami, zastała męża płaczącego, wytrąconego z równowagi,
bez wiary w przyszłość, którą ona sama tak długo podsycała. Z całą bystrością
swego umysłu poczuła wykrętną dwuznaczność, w którą Mackenzie próbował uciec
nawet teraz, i sama sobie tę dwuznac/ność przyswoiła. Następcy tronu wyjaśniła, że
Mackenzie w żadnym wypadku nie jest pewien swych podejrzeń i że nie ma na to
żadnego dowodu mikroskopowego. Dopóki takiego dowodu nie ma — nie może być
także mowy o raku. Książę powinien zaufać Bogu i jej samej.

Następnie udała się do Mackenziego. Ten bardzo chętnie przychylił się do
stwierdzenia księżnej, że oczywiście bez badania mikroskopowego nie można powiedzieć
nic pewnego, natomiast pobranie wycinka z obrzękniętej z powodu silnego stanu
zapalnego krtani jest obecnie niemożliwe.

Jednak obawa Mackenziego. że za tę uprzednio tak ciężko wywalczoną wyłączność
w leczeniu następcy tronu sam będzie musiał teraz ponosić odpowiedzialność, była
już zbyt wielka, by w dalszym ciągu rezygnować z konsultacji z innymi lekarzami.
Naturalnie nie zgodził się na przywołanie Gerhardta czy Bergmanna. Ukryta nienawiść
do tych dwóch musiała wezbrać w dwójnasób, gdy poczuł zbliżający się upadek swego
autorytetu i aż nadto wyraźny triumf lekarzy berlińskich. Zażądał innych lekarzy
niemieckich bądź mówiących po niemiecku, którzy teraz nagle mieli dzielić razem
z nim odpowiedzialność. W Berlinie działał jeszcze inny znany laryngolog, profesor
Frankel. szef uniwersyteckiej kliniki chorób gardła, lecz Mackenzie wybrał młodego
berlińskiego docenta dr. Krausego. Wśród laryngologów wiedeńskich nie znał żadnego
młodego lekarza. Musiał więc zdecydować się na profesora von Schróttera. jednego
z seniorów wiedeńskiej laryngologii. Żona następcy tronu zgodziła się również na niego,
zresztą zgodziłaby się na każdą propozycję, byle tylko Gerhardt i Bergmann nie
pojawili się w San Remo.

Tymczasem niepokojące wieści o rzekomo nagłym pogorszeniu dotarły do Berlina.
90-letni cesarz Wilhelm, całkowicie już zagubiony w sprzecznych doniesieniach o stanie
zdrowia syna, kazał przywołać do siebie księcia Wilhelma. Polecił mu, by natychmiast
pojechał do San Remo wraz z jakimś lekarzem godnym zaufania i stwierdził na
miejscu, jak się w istocie przedstawia stan zdrowia jego ojca. Takim zaufanym
lekarzem mógł być oczywiście Bergmann i taka też była pierwsza myśl na dworze
cesarskim. Ostatecznie jednak z niego zrezygnowano, by nie drażnić Mackenziego
i żony następcy tronu. Zamiast niego wyruszył z młodym księciem do San Remo
frankfurcki laryngolog, dr Schmidt.

8 i 9 listopada przybyli do San Remo Schrótter i Krause, którzy zamieszkali
w Hotel Mediterranee. Mackenzie. nerwowy, palący bez przerwy swoje przeciwastmowe
papierosy, zaprowadził ich do położonej naprzeciwko willi „Zirio". Następca tronu
przyjął lekarzy stojąc, lecz widać było. że jest bardzo osłabiony. Badania przeprowadzano


w milczeniu, w atmosferze z trudem skrywanego napięcia. Księżna, z nieruchomą
twarzą, czekała za drzwiami, chodząc niespokojnie tam i z powrotem. Kiedy lekarze
opuścili pomieszczenie, Schrótter oświadczył bezzwłocznie, że chodzi tu o raka i że
dziwi się tylko, skąd mogą być w tym względzie najmniejsze choćby wątpliwości.
Mackenzie powtórzył teraz swoje najnowsze zdanie, że wszystko wskazuje na raka.
lecz wciąż jeszcze brak na to mikroskopowych dowodów. Także Krause nie mógł
zaprzeczyć, że wszystko, ale to absolutnie wszystko, wskazywało na raka.

Tego samego dnia przyjechali do San Remo książę Wilhelm i dr Schmidt.
Księżna, podejrzliwa zarówno wobec własnego syna. jak i każdego wysłannika z Berlina,
który nie został wezwany przez nią albo przez Mackenziego — dawno już zdecydowała
się walczyć do upadłego o zewnętrzne przynajmniej pozory zdrowia następcy tronu
i nie uznawać niczego, co mogłoby wskazywać na nieubłagany i rychły koniec.
Dotychczas nie zgadzała się na to, by książę Wilhelm miał wgląd w prawdziwy
stan rzeczy. Teraz jednak nie mogła temu zapobiec. Nie mogła również zabronić
dr. Schmidtowi potwierdzenia najnowszej diagnozy.

11 listopada lekarze uzgodnili swoje orzeczenie. Brzmiało ono: daleko posunięty
rak krtani. Schrótter odrzucił upartą propozycję Mackenziego, by wyciąć jeszcze jeden
kawałek tkanki z krtani i przesłać Virchowowi. Wskazał na udowodnioną już teraz
zawodność badania mikroskopowego. Jest ono zresztą zupełnie zbędne dla każdego
doświadczonego lekarza w tak jednoznacznym przypadku. Poza tym wiadomo, że
zabieg taki, według dotychczasowych doświadczeń, prowadzi w tym stadium choroby
do jeszcze szybszego rozwoju nowotworu. Mackenzie musiał ustąpić.

Jeśli chodzi o metodę dalszego postępowania, to wszyscy lekarze byli zgodni co do
tego. że istnieją tylko dwie możliwości. Rak był już tak daleko posunięty, że
zaproponowana w maju przez Bergmanna operacja, polegająca na usunięciu zajętej
części krtani, w tej chwili była już niemożliwa. Jeszcze tylko całkowite usunięcie
krtani dawało jakąś szansę powodzenia. Ponieważ jednak szansa ta, o czym wiedziano
z praktyki, była minimalna, a sam zabieg bardzo ciężki, wszyscy lekarze wypowiedzieli
się przeciwko operacji. Gdy Mackenzie. najwidoczniej szukając dla siebie nowego
alibi, podkreślił, że jego starania od początku szły w kierunku uchronienia następcy
tronu przed śmiertelnym niebezpieczeństwem takiej operacji — Schrótter zwrócił mu
uwagę na różnicę pomiędzy wczesną operacją nowotworu a całkowitym usunięciem
krtani. Podkreślił również bardzo wyraźnie, że zadaniem odpowiedzialnego lekarza
jest mówić swemu pacjentowi absolutną prawdę i jemu pozostawić ostateczną decyzję,
czy się na operację godzi, czy też nie. Nawiązując do tych swoich słów zażądał, by
i teraz następca tronu sam podjął decyzję, po uczciwym przedstawieniu faktycznego
stanu rzeczy. Ponieważ wszyscy pozostali zgodzili się z tym zdaniem, musiał na to
przystać także Mackenzie. Gdyby książę odmówił zgody na tę poważną i niebezpieczną
dla życia operację — ciągnął dalej Schrótter — pozostawałaby tylko druga ewentualność.
która umożliwiała następcy tronu przeżycie paru miesięcy w znośnych warunkach.
Jeżeli rak krtani rozwinie się do tego stopnia, że powstanie niebezpieczeństwo udu-
szenia się, trzeba będzie otworzyć chirurgicznie tchawicę poniżej krtani i poprzez
tracheotomię* utworzyć sztuczną drogę do oddychania. Nie oznacza to oczywiście
wyleczenia, przyniesie tylko pewną ulgę aż do chwili nieuniknionej śmierci. Do
przedstawienia następcy tronu diagnozy wyznaczono Schróttera. Żeby ułatwić mu
to zadanie, zredagowano pisemne orzeczenie, które miano jednocześnie wręczyć
pacjentowi.

Następca tronu przyjął lekarzy, jak zwykłe, stojąc. Powrócił do swej dawnej,

* nacięcie tchawicy (przyp. t/um.J

102


trochę zrezygnowanej postawy i zaczął przysłuchiwać się wywodom Schrottera. Nie
od razu zrozumiał jego zawoalowany sposób wypowiedzi. Schrótter próbował nieco
złagodzić okrutną wymowę faktów. W końcu książę, ochryple i z trudem, wyjąkał: —
Proszę mi powiedzieć, drogi profesorze, czy to rak?

I znów to samo. dręczące pytanie, jakie postawił już Mackenziemu. Schrótter
wstrzymał oddech. Po chwili zebrał wszystkie siły. by wyrazić się jasno i jednoznacznie,
ciągle jednak unikając słowa ..rak". — Wasza Cesarska Wysokość — powiedział —
to jest złośliwy nowotwór. — Następca tronu odwrócił się i przeszedł do sąsiedniego
pokoju. Wkrótce jego kamerdyner przyniósł kartkę papieru i podał ją lekarzom.
Następca tronu napisał na niej swoim stromym pismem te słowa: „Usunięcie?
Nie! Tracheotomia? Tak. jeśli zajdzie potrzeba!" Zdecydował się zatem czekać na
śmierć.

15 listopada ..Deutscher Reichsanzeiger" opublikował następującą wiadomość: „Po
wielu dokładnych badaniach zebrani lekarze stwierdzają, że w przypadku Jego
Cesarskiej Wysokości chodzi o raka krtani. Omówiono rozmaite możliwości leczenia
i powiadomiono o nich Jego Cesarską Wysokość. W razie potrzeby zalecono
głębokie nacięcie tchawicy. Podpisali: Moreli Mackenzie. Schrótter. Schrader. Krause,
Moritz Schmidt. Mark Hovell".

W Niemczech, a także w innych krajach nastąpiło teraz straszne przebudzenie.
Lekarze niemieccy odczuli to jako swego rodzaju uratowanie ich honoru. Mylili się
jednak, jeśli sądzili, że położy to kres bezowocnym kłótniom i oszczerstwom. Nie
doceniali obsesyjnego wręcz uporu żony następcy tronu i nie brali pod uwagę
zawziętości Mackenziego. Ten. próbując się wydostać ze ślepego zaułka, w który sam
się wmanewrował, zabiegał teraz o to. by ponownie przeciągnąć prasę na swoją
stronę i zwyciężyć znienawidzonych Niemców za wszelką cenę, nie przebierając
w środkach. Kiedy poczuł nadmierny ciężar swej odpowiedzialności, zgodził się na
prośbę Schrottera i Schmidta, by Bergmann oczekiwał w Berlinie wezwania do San
Remo. gdyby nacięcie tchawicy okazało się konieczne. W końcu zgodził się i na to, że
przybędzie do San Remo asystent Bergmanna -- Bramann, by być pod ręką na
wypadek, gdyby zaistniała nagle groźba uduszenia się. a Bergmann mógłby nie
zdążyć w porę do Włoch. Także i księżna, aczkolwiek niechętnie, przystała na tę
propozycję, jeszcze przed wyjazdem Schrottera i Schmidta. W zamian za to wymusiła
na nich obietnicę, że diagnoza raka nie zostanie podana do publicznej wiadomości.

Gdy księżna ujrzała teraz publikację wspólnego orzeczenia lekarzy - nigdy nie
dowiedziano się, jak do tego doszło — „wpadła w szał oburzenia". Obraz, jaki
od tej pory przedstawiała, był na swój sposób wstrząsający, ale nosił także znamiona
braku równowagi psychicznej i obsesji. Kiedy żona następcy tronu opanowała pierwszy
szok na wieść o diagnozie stwierdzającej raka, znów zaczęła wywierać nacisk na Macken-
ziego, by szukał nowych wybiegów, nowych prób tuszowania sprawy - nie wiedząc, że
on sam wkroczył na tę drogę już dawno. Znów znalazł nowe oznaki, które rzekomo
wcale nie były typowe dla raka. Po krótkim czasie oboje zdołali przekonać następcę
tronu, by zignorował diagnozę raka, i przepełnili go na powrót głęboką nieufnością
do lekarzy niemieckich. Następca tronu powiedział: „Ufam tylko .Bogu i Sir
Morellowi Mackenziemu". Gdy asystent Bergmanna, Bramann, przyjechał do San
Remo, przyjęty został z lodowatym chłodem. Prowadził więc życie mniej lub bardziej
natrętnego autsajdera.

Nie upłynęło wiele tygodni, a Mackenzie odwołał swoje własne rozpoznanie raka.
7 stycznia 1888 roku „British Medical Journal" posłał w świat następującą wiadomość:
„Z największym zadowoleniem dowiadujemy się z najlepiej poinformowanego źródła, że


objawy, które na początku listopada wznieciły taki alarm, obecnie ustąpiły prawie
zupełnie". W parę dni po opublikowaniu powyższej wiadomości następca tronu
doznał silnych bólów głowy, temperatura podniosła się i pojawiły łatwo słyszalne
trudności w oddychaniu. Daremnie Bramann próbował włączyć się teraz w jakieś
dalsze postępowanie. Prosił o wezwanie Bergmanna możliwie wcześnie, aby na-
cięcia krtani nie trzeba było robić w ostatniej chwili. Spotkał się tylko z lodowatą
odmową.

Z początkiem lutego trudności w oddychaniu uniemożliwiły następcy tronu sen.
Siedział wyprostowany na łóżku. Ciągle jeszcze próbowano jednak złagodzić nasilający
się obrzęk przez okłady z lodu. Na próżno. W nocy z 7 na 8 lutego następca tronu
stanął przed łóżkiem swego służącego. — Nie wytrzymam tego dłużej! — wycharczał. —
Zrób mi kompres na szyję. — Następnego dnia po południu miał napad duszności.
Bramann poprosił teraz o natychmiastowe powiadomienie Bergmanna. Bez skutku.
Nastąpiła straszliwa noc. Okłady z lodu nic nie pomagały. Wczesnym rankiem przed
Mackenziem stanął zwykle spokojny, dobroduszny i cierpliwy przyboczny adiutant
von Kessel — z twarzą pałającą oburzeniem. — Jeśli nie przywoła pan natychmiast
Bramanna — wybuchnął — to postaram się o to. by postawiono pana przed sądem
wojennym! — Wtedy wreszcie Mackenzie pobiegł do Bramanna i zażądał od niego,
by przeprowadził natychmiast nacięcie tchawicy. Bramann zjawił się niezwłocznie
w położonej naprzeciwko willi, lecz obstawał przy natychmiastowym wezwaniu
Bergmanna. Zgodzono się na to. Ułożono telegram. Było to o godzinie 9.20. lecz,
jak się później okazało, do godziny 1 po południu telegram nie opuścił San Remo.
Daremnie więc Bramann czekał na jakąkolwiek wiadomość od Bergmanna. Nie
wiedział, że czekał na próżno. O 3 po południu ten młody, powściągliwy i zdenerwo-
wany człowiek znalazł się w obcym i wrogim sobie otoczeniu, w sytuacji bez wyjścia,
zmuszony do działania bez wiedzy swego szefa. Charczenie duszącego się pacjenta
słychać było aż na korytarzach willi. Mackenzie oświadczy!:

— Jeśli nie będzie pan operował, to zrzekam się wszelkiej odpowiedzialności.
Bramann musiał zrezygnować z czekania na odpowiedź Bergmanna.

Polecił przynieść szybko swoje narzędzia do jednego z salonów willi. Następnie
poprosił o odpowiedni stół, na którym można by przeprowadzić operację. Jednak
Mackenzie i księżna, która śledziła bacznie każde słowo i każdy ruch z podejrzliwością
obłąkanej, nie zgodzili się na dostarczenie stołu do operacji. Domagali się, by
podczas zabiegu pacjent leżał na wygodnym łóżku. Daremne były uwagi Bramanna.
że łóżko jest zbyt szerokie i niskie i bardzo utrudni mu operację. Przyniesiono
jednak łóżko i ustawiono je naprzeciwko okna. W salonie zebrali się teraz: księżna,
Bramann. Mackenzie. Mark Hovell. dr Krause i dr Schrader. który znajdował się
w tym czasie w otoczeniu następcy tronu jako lekarz wojskowy. Bramann poprosił
jednego z obecnych panów o pomoc przy narkozie chloroformowej. Na te słowa
Mackenzie podbiegł do księżnej i oświadczył jej. że on z zasady protestuje przeciwko
jakiejkolwiek narkozie, która jest niebezpieczna dla życia, a poza tym żaden
angielski chirurg nie robi tracheotomii pod narkozą. Księżna bezkrytycznie przyłą-
czyła się do jego zdania. Bramann oznajmił, że przy przeszło czterystu tracheotomiach,
które przeprowadził na dzieciach i dorosłych, zawsze chloroformował swoich pacjentów.
Jeśli na jego barki składa się odpowiedzialność za życie następcy tronu, to musi mieć
możliwość operowania w warunkach, do których jest przyzwyczajony. Poparł go
jednak tylko Schrader. Hovell przychylił się do zdania Mackenziego. Także Krause
stanął po stronie Anglika. Wtedy Bramann. w przypływie rozpaczy, wybuchnął: —
Wobec tego nie operuję wcale. Proszę, by zrobił to jeden z panów.

Księżna rozejrzała się wokół z zaciętą bezradnością, po czym udała się do męża.
Ale temu człowiekowi, walczącemu o swoje życie, było teraz zupełnie obojętne.


kto go operuje i czy będzie to z narkozą, czy bez niej. Chwiejnym krokiem
przeszedł do salonu. Wyciągnął rękę do Bramanna. Z niewypowiedzianym trudem
i ledwo zrozumiale wyszeptał: - Niech mnie pan zaraz operuje. Oddaję się w pańskie
ręce. proszę operować tak. jak uważa pan za stosowne.

Bramann opowiadał mi później dokładnie o wydarzeniach, które wtedy nastąpiły.
Jeszcze raz poprosił o asystę, lecz tylko Schrader wyraził gotowość do instrumento-
wania. Nikt nie chciał trzymać maski służącej do narkozy. Mackenzie myślał tylko
o zrzuceniu z siebie wszelkiej odpowiedzialności. Bramannowi nie pozostało nic
innego, jak samemu rozpocząć narkozę. Oddech chorego kilkakrotnie ustawał. Potem
jednak szybko i bez dalszych- zakłóceń nastąpiło głębokie uśpienie. Teraz i Krause
gotów był przynajmniej do przytrzymywania maski i głowy chorego. Mięśnie szyi.
które należało przeciąć, były bardzo silne. Bramann musiał sam odkazić pole
operacyjne. Następnie sześciocentymetrowym cięciem przeciął w linii środkowej skórę
szyi. W chwili gdy ukazała się pierwsza krew. Krause upuścił głowę następcy tronu.
Bramann musiał go energicznie przywołać do porządku i nakazał mocniej trzymać
głowę oraz zwracać uwagę na maskę. Bramann opanował krwawienie, po czym
otworzył tchawicę. Dwoma hakami rozciągnął brzegi rany. W tym momencie płuca
następcy tronu łapczywie wessały powietrze. Bramann wsunął dużą srebrną rurkę do
tchawicy, uszczelnił ranę wokół rurki gazą jodoformową i położył na to lekki
opatrunek.

Minęło dokładnie dwadzieścia minut. W parę sekund później książę obudził się
z narkozy. Po raz pierwszy od wielu tygodni znów mógł swobodnie oddychać.
Zauważył to od razu i uścisnął dłonie Bramanna. Próbował mu podziękować. Po
chwili jednak uświadomił sobie, że od tej pory nigdy już nie będzie mógł mówić,
ponieważ powietrze z płuca nie dochodziło do krtani. Kazał sobie podać blok do
pisania, bez którego odtąd już nigdy nie będzie mógł się obejść. Napisał słowa
podziękowania do Bramanna. Księżna przyłączyła się do tych słów. Następnie
podążyła do męża, którego przeniesiono do sypialni.

W tym czasie Bergmann dopiero od godziny znajdował się w posiadaniu telegramu
wzywającego go do San Remo. Zanim się zdążył spakować, doszła go wiadomość
o przeprowadzonej tracheotomii. Stary cesarz wezwał Bergmanna do siebie. Wahają-
cemu się Bergmannowi nakazał mimo wszystko natychmiastowy wyjazd do San Remo
i pozostanie przy następcy tronu tak długo, aż rana się zagoi. Ponadto polecił mu,
by od tej chwili regularnie nadsyłał swe relacje i namówił następcę tronu na możliwie
najszybszy przyjazd do Berlina.

Bergmann pojechał do San Remo razem z hrabią Radolinskim i przybył na miejsce
11 lutego wieczorem. Przydzielono mu mały pokoik w Hotel Mediterranee. In-
stynktowna wrogość księżnej względem Bergmanna wzrosła jeszcze bardziej, gdyż
widziała w nim zwiastuna prawdy, której za nic w świecie nie chciała uznać. Nic
nie mogło podkopać jej ślepego zaufania do Ma<skenziego.

Kiedy Bergmann zameldował się u niej. powiedziała mu bez ogródek, zachowując
jednak wszelkie formy grzecznościowe, że operacja przecież już się odbyła. Żałuje
bardzo, że podjął tak daleką podróż niepotrzebnie. Od razu też sprowadziła rozmowę
na temat zastosowania chloroformu przez Bramanna. tak jakby nie mogła powiedzieć
o nim niczego lepszego. Chciała usłyszeć z ust Bergmanna. że był to wielki błąd.
Bergmann. według własnej relacji, odpowiedział jej tak: - Wasza Cesarska Wysokość,
zbrodnią byłoby, gdyby chloroformu nie zastosowano. - Księżna milczała przez chwilę,
po czym wypowiedziała słowa, które właściwie zdradzały, że jest w pełni świadoma
ryzykownej gry prowadzonej przez Mackenziego: — Mam nadzieję, a zresztą sam się


pan o tym przekona, że tracheotomię przeprowadzono we właściwym czasie, nie za
wcześnie i nie za późno. — Bergmann tylko skłonił się lekko i milczał.

Księżna zaprowadziła Bergmanna do następcy tronu, który leżał osłabiony na
poduszkach. Ponieważ nie mógł mówić, trzymał tylko długo w uścisku dłoń Bergmanna.

Po opuszczeniu jego pokoju księżna zwróciła się do Bergmanna: — Czyż nie
wygląda dobrze? Czy nie uważa pan. że dobrze wygląda? Jeśli rurka pozostanie
w tchawicy przez czternaście dni, to obrzęk spowodowany stanem zapalnym ochrzęstnej
na pewno ustąpi. — Ani słowa o tej diagnozie ustalonej już przecież w listopadzie,
ani słowa o raku. Bergmann czuł, że księżna nie uznaje żadnej innej diagnozy,
jak tylko zapalenie ochrzęstnej krtani. Było to pierwotne rozpoznanie Mackenziego,
do którego ostatnio powrócił.

Gojenie się rany przebiegało zadowalająco. Przy łóżku następcy tronu stale
znajdował się jakiś lekarz. Dyżury zmieniały się co sześć godzin. Uczestniczyli w nich
także Bergmann i Bramann. Były bardzo męczące i często niespokojne — mniej
z powodu cierpliwego pacjenta niż z powodu księżnej, której salon przylegał do
pokoju następcy tronu. Nawet w nocy co jakiś czas wstawała, nasłuchiwała pod
drzwiami albo wchodziła do środka. Według wskazań termometru regulowała tem-
peraturę w pokoju, rozpylała wodę kolońską i eukaliptus. Jej sposób opiekowania
się księciem wydawał się objawem bezgranicznej miłości i troski tylko życzliwym
i stojącym z dala obserwatorom. Obserwatorzy lepiej poinformowani i bardziej
wnikliwi widzieli w tych staraniach raczej żądzę władzy. Jej pytania typu „Czy nie
kaszlał? Czy nie kaszle za często?", w połączeniu z jej upartym optymizmem,
działały w najwyższym stopniu irytująco.

Następca tronu rzeczywiście kaszlał. Przy atakach kaszlu wykrztuszał z rurki
brązowo-krwawy śluz. zmieszany z cząsteczkami rozpadających się tkanek. Gdy
Bergmann zwrócił Mackenziemu uwagę na te plwociny, ten udał. że widzi je po raz
pierwszy. Bergmann i Bramann przeprowadzili badanie mikroskopowe. Prawie w każdym
preparacie znajdowali trzy. cztery, niekiedy osiem wyraźnie koncentrycznych warstw
kulek, a więc duże skupiska nabłonka płaskiego układające się warstwami jak w cebuli.
Nazywa sieje kulkami albo perłami rakowymi. Mieli w ręku jednoznaczny mikroskopo-
wy dowód na raka krtani, dowód, którego nigdy nie znalazł Virchow i na którego
brak tak długo powoływał się Mackenzie. Przywołali Krausego. Pokazali mu wyniki
swoich badań. Nie pozostało mu nic innego jak uznać je za wiarygodne, przynajmniej
wobec Bergmanna i Bramanna. Gdy obaj poprosili do siebie także Mackenziego
i Hovella, ci odmówili przyjścia, motywując swą odmowę tym. że absolutnie nie
znają się na badaniach mikroskopowych, które w Anglii są sprawą anatomów, a nie
chirurgów. Widać było. że Mackenzie wcale nie życzył sobie dowodu na słuszność
rozpoznania raka. Od paru dni dręczyła Bergmanna obawa, że części tej tkanki
rakowej, którą wykrztuszał następca tronu, mogły się już dostać głębiej do płuc.
Poza tym uważał, że przypadek księcia nie powinien już należeć do specjalisty
krtaniowego ani nawet chirurga, lecz do lekarza ogólnego. Ten powinien
spróbować podtrzymać ogólny sfcan zdrowia chorego i zapobiec całkowitemu wy-
czerpaniu. Już pojawiły się zaburzenia żołądka i jelit, powtarzające się mimo tajemni-
czych mieszanek proszków, które Mackenzie codziennie bezskutecznie wdmuchiwał
w krtań pacjenta. Bergmann wykorzystał moment, gdy Mackenzie chwilowo utknął
w ślepej uliczce bez wyjścia, i zażądał przywołania doświadczonego internisty.
Mackenzie rzeczywiście się zgodził — ale pod warunkiem, że ów internista ograniczy
się tylko do zbadania pluć. w żadnym natomiast wypadku nie będzie dociekał
rozpoznania odnośnie choroby krtani. Wezwano telegraficznie do San Remo niemiec-
kiego internistę, profesora Kussmaula.

Kussmaul przybył 25 lutego wieczorem. Następca tronu wstawał z łóżka na parę


godzin i siadywał na chwilę na tarasie willi ..Zirio". Skarżył się jednak na silne
bóle głowy, które tylko chwilowo dawały się uśmierzać lekarstwami. Kussmaul był
wstrząśnięty jego beznadziejnym wyglądem. Nie stwierdzi! żadnych niepokojących
zmian w płucach, co jednak o niczym jeszcze nie świadczyło, zważywszy że nie
znano wówczas promieni Roentgena, a środki rozpoznawcze były bardzo skromne.
Mimo zaciekłego oporu Mackenziego nie dał się powstrzymać od zbadania krtani.
I mimo że Bergmann nie poinformował go o swojej diagnozie. Kussmaul stwierdził
od razu znajdującego się w rozpadzie raka krtani oraz przedostawanie się produktów
rozpadu do tchawicy i ich wykrztuszanie przez rurkę. Wówczas Mackenzie powrócił
do swojej starej taktyki. Przyznał, że może mógłby to być rak. ale nie został nigdy
potwierdzony przez jakąś sławę anatomiczną — podkreślił te ostatnie słowa ze względu
na badania mikroskopowe, które przeprowadził Bergmann. Gdyby Virchow stwierdził
wreszcie obecność takich komórek, on byłby gotów uznać to rozpoznanie i zgodzić się
na powrót następcy tronu do Niemiec.

Bergmann i Kussmaul zaproponowali przywołanie, w miejsce bawiącego właśnie
w Egipcie Virchowa. niemieckiego profesora Waldeyera. który cieszył się równie
wielkim uznaniem jako anatomopatolog. Mackenzie zgodził się i przyrzekł, że pod-
porządkuje się orzeczeniom Waldeyera. Cóż jednak znaczyły dla niego obietnice?
Jeszcze w wieczór odjazdu Kussmaula księżna oświadczyła: — Wcale nie wierzę
profesorowi Kussmaulowi. jest starym i słabym człowiekiem, z zupełnie przestarzałej
szkoły.

Poleciła poprosić do siebie Bergmanna.

— Wczoraj powiedział pan. że rana się zagoiła.

— Na szczęście — odparł Bergmann — rana zabliźniła się bardzo szybko.
Księżna: — Ponieważ tak jest w istocie, z pewnością powróci pan wkrótce do

Berlina i zabierze ze sobą Bramanna.

Bergmann pojął, że księżna chce przepędzić z San Remo tych realistów z Berlina,
którzy stale krzyżują jej chorobliwe marzenia. Rankiem 27 lutego posunęła się
nawet do jawnej niegrzeczności: — Mackenzie nie chce się podjąć leczenia zapalenia
ochrzęstnej swoimi środkami, dopóki pan jest tutaj. Ma bardzo za zle. że lekarz.
który nie jest specjalistą chorób krtani, stoi nad nim jak jakiś kontroler.

Bergmann: — Według rozkazu. Poproszę w Berlinie o odwołanie. — Sam nie
wiedział, jak przyznał później, czy silniejsze w nim było uczucie goryczy, czy
współczucia.

Jeszcze tego samego wieczoru stal gotów do podróży na dworcu w San Remo.
Czuł ulgę, że wybawiono go z dramatu, którego jedyną tragiczną postacią był
następca tronu. W tym momencie dostarczono mu przez posłańca telegram z Berlina.
Zawierał on rozkaz cesarza, aby pozostał w San Remo. Stary cesarz czuł, że jest
umierający. Chciał zobaczyć raz jeszcze następcę tronu. Ponownie wysłał do San
Remo księcia Wilhelma, by ten namówił swego ojca na podróż do Berlina.
Bergmann wrócił do Hotel Mediterranee w ponurym nastroju. Stąd zatelefonował
do cesarskiego lekarza przybocznego Leutholda. iż uważa podróż następcy tronu za
bezsensowną, o ile najpierw nie przybędzie do San Remo profesor Waldeyer, aby
ostatecznie potwierdzić rozpoznanie, co by pozbawiło Mackenziego i księżnę możliwości
dalszych wykrętów7.

Życzenie Bergmanna zostało natychmiast spełnione. 2 marca przybył książę
Wilhelm. Został przyjęty przez matkę ze zwykłą nieprzychylnością i chłodem, co tak
znacznie przyczyniło się do ukształtowania jego upartego charakteru i przesadnej
pewności siebie. Księżna próbowała nie dopuszczać go do ojca. Jego misja upadła
już następnego dnia. 3 marca, kiedy przybył do San Remo profesor Waldeyer. Przez
kolejne dni. aż do 5 marca. Waldeyer badał bardzo starannie wykrztuszone części

107


tkanek następcy tronu, po czym złożył na piśmie wyniki swojej pracy: „Znalezione
ciałka koncentryczne, zwane też cebulkami, perłami lub soplami, są bez wątpienia
charakterystycznymi zmianami pochodzenia rakowego. Daleko posunięty (...) nowotwór
jest w stanie dużego rozpadu i zajął także (...) chrząstki krtani".

Waldeyer przedstawił Mackenziemu swoje wyniki po niemiecku i po angielsku.
Mackenzie palił bez przerwy. Następnie wydusił z siebie: — No dobrze, przyznaję.
że to rak. — I wyszedł z pokoju.

Waldeyer był zupełnie pewien, że ostatecznie przekonał Mackenziego. Także
i Bergmann myślał tak przez chwilę. Ale ta wiara bardzo szybko okazała się płonna.
Jeszcze tego samego wieczora Bergmann dowiedział się. że Mackenzie udał się
natychmiast do księżnej i obwieścił jej. eo następuje: Waldeyer wykazał teraz
obecność komórek rakowych, lecz i to niewiele zmienia w tej sprawie. Między
nim a berlińskimi lekarzami jest ogromna różnica w ocenie raka i jego leczeniu.
On nie zniesie dłużej stawiania jakichkolwiek przeszkód w jego metodzie leczenia
ze strony innych lekarzy, którzy stale mają tylko pesymistyczne zdanie o rozwoju raka.
Po wszystkim, co się dotychczas wydarzyło, nie było żadną niespodzianką, że księżna
bezwarunkowo przystała na jego żądania. Powtórzyła Bergmannowi swoje życzenie,
by jak najprędzej wyjechał. W ostatniej chwili książę Wilhelm i Bergmann wymogli
na Mackenziem obietnicę, że w razie wystąpienia nowych groźnych symptomów
namówi n.a?Xępcę tcouu t\a powrót do Niewuec.

Ale Bergmann nie mógł wiedzieć, że tym razem zadecydował sam los. Wieczorem
7 marca, kiedy wsiadał w San Remo do pociągu jadącego do Berlina, stary cesarz
leżał już od trzech dni z gorączką w łóżku. W dwa dni później, w godzinach
przedpołudniowych 9 marca, gdy następca tronu z rurką ukrytą pod bujną brodą
przechadzał się powoli w ogrodzie willi „Zirio". podano mu na srebrnej tacy
telegram. Przeczytał tylko adres: „Jego Cesarska Wysokość Fryderyk Wilhelm".
i upuścił papier na tacę. Jego ojciec umarł. Śmiertelnie chory człowiek został
cesarzem, jego żona — cesarzową. Kwestia powrotu do Berlina była już przesądzona,
nawet jeśli w Berlinie notowano teraz najzimniejsze dni marcowe, jakie miasto
kiedykolwiek przeżywało.

Przebywałem wówczas w Berlinie już od dwóch tygodni i przypominam sobie.
że wiał lodowaty wiatr, który wymiatał ulice i napędzał śniegowe chmury. Późnym
wieczorem 11 marca 1888 roku znajdowałem się w tłumie ludzi oczekujących
przyjazdu cesarza Fryderyka przed zupełnie zaśnieżonym dworcem Berlin-Westend.
Cesarz opuścił San Remo pociągiem specjalnym poprzedniego dnia. W Monachium
jego pociąg zatrzymał się nieco dłużej. Bismarck wyjechał na spotkanie cesarskiej
pary aż do Lipska. Pociąg miał już parę godzin spóźnienia z powodu zasp śnieżnych
na torach.

Krótko przed północą wjechał wreszcie na dworzec Berlin-Westend. Burza śnieżna
przybrała jeszcze na sile. Mimo to tłum oczekujących trwał na posterunku, by po tych
wszystkich sprzecznych informacjach zawartych w gazetach przynajmniej ujrzeć oblicze
nowego cesarza na własne oczy i wyrobić sobie zdanie na temat jego choroby: czy
jest ona śmiertelna, czy nie. Byli rozczarowani widząc, jak cesarz szybko przeszedł
krytym przejściem i wsiadł do swego powozu. Ja też doznałem takiego uczucia.
Może paru osobom, tym najbliżej stojącym, udało się na chwilę zajrzeć w jego twarz.
Może zaróżowił ją nieco przejmujący chłód, lecz wystarczyło to. by już w nocy
rozeszły się po Berlinie pogłoski, że cesarz wygląda zdrowo i w pełni sił. i że
z pewnością Mackenzie ma rację.

Cesarz, otoczony zwartym kręgiem gardę du corps. pojechał do starego pałacu

108


w Charlottenburgu. przygotowanego dla cesarskiej pary w wielkim pośpiechu. Od
dziesiątków lat pałac ten był całkowicie zaniedbany- Z żółtych, wypłowiałych ścian
sypał się tynk. Oświetlenie słabe, kominki nie grzały- W sypialni cesarza trzeba było
ustawić żelazne piecyki, by utrzymać znośna temperaturę. Taka właśnie upiorna
rezydencja przyjęła w swoje progi cesarza.

Pogrzeb ojca. urządzony z całym wspaniałym ceremoniałem, oglądał tylko z da-
leka, jako widz. Kiedy kondukt pogrzebowy pr/eciągał pod oknami charlotten-
burskiego pałacu, za jednym z nich. zaszronioiiym i z trudem oczyszczanym,
zauważono postać cesarza. Tym razem i ja zobaczyłem jego twarz. Była to tylko
wąska, śmiertelnie biała plama. Obok niego stal Mackenzie. który razem z Ho-
vellem mieszkał teraz w pałacu. Jeszcze w San Remo księżna postarała się o ce-
sarski dekret, na mocy którego całkowite dalsze leczenie powierzono Mackenziemu.

Z wielkim trudem udało się zwrócić obecnej cesarzowej uwagę na to, że jednostronne
faworyzowanie angielskich lekarzy, z pominięciem lekarzy niemieckich, wzmaga tylko
falę wrogości poddanych względem niej. Zgodziła się więc w końcu na przyznanie
prawa do okazjonalnego badania męża Wegnerowi, dawnemu towarzyszowi podróży
do Anglii, oraz tak znienawidzonemu Bergmannowi-

Zaufani korespondenci prasowi Mackenziego, niemieccy i międzynarodowi, przybyli
w ślad za nim do Berlina. Paru z nich spotkałem teraz osobiście w Berlinie, tylko
Mackenziego już więcej nie widziałem. Nie zaprzeczali, że Mackenzie regularnie ich
"u siebie podejmować i óyYtowa^ swoje nowinki i 'Komentarze. WeóVag ic'n Tdacji
cesarz cieszy! się coraz lepszym samopoczuciem. Wprawdzie nie opuszczał pałacu,
ponieważ od paru tygodni utrzymywała się pogoda niekorzystna dla jego zdrowia, lecz
donoszono, że pracuje od rana do wieczora, kaszle minimalnie, prawie nie ma już
narośli, a w czasie przerw w pracy przechadza się w oszklonej pałacowej oranżerii,
obszernej hali spacerowej od strony parku, gdzie przesadzano na okres zimy stare
drzewka pomarańczowe. Ludzie, którzy codziennie zbierali się przed bramą pałacową,
mogli dostrzec co najwyżej zarys postaci cesarza po drugiej stronie dziedzińca
paradnego, lecz sprawozdania prasowe podsycały ich marzenia. I może to zabrzmi
niewiarygodnie, ale z tygodnia na tydzień utwierdzało się przekonanie, że choroba
cesarza to nie rak.

Prawda jednak wyglądała inaczej. Gdy 18 marca pozwolono Bergmannowi na
zbadanie cesarza, stwierdził on powiększenie obr/ęku krtani i coraz wyraźniejsze
stwardnienie wzdłuż tchawicy aż do końca rurki. O zasuszeniu narośli oczywiście
nie było mowy. Badanie mikroskopowe wykazało znacznie większą ilość pereł rakowych
niż kiedykolwiek dotąd. Nawiasem mówiąc. Bergma^n pozwolił mi wówczas obejrzeć
swoje preparaty.

Mackenzie nie stawił się na rozmowę. 25 marca pozwolono Bergmannowi na jeszcze
jedno badanie. Zauważył, że narośl powiększyła się u dołu. Występowały coraz
silniejsze bóle głowy. Także i tym razem Mackenzie nie chciał z nim rozmawiać. Gdy
jednak 29 marca cesarz wykrztusił nekrotyczny kawałek chrząstki, Mackenzie nagle
się pojawił. Pokazał ten kawałek cesarzowej i wytłumaczył jej. że jest to dowód na
słuszność jego diagnozy wskazującej na niezłośliwe zapalenie chrząstki.

Wespół z cesarzową zaraził swym nieuczciwym optymizmem także pacjenta, i to
do tego stopnia, że cesarz napisał na karteczce generałowi Winterfeldtowi: „W czwartek
nastąpił kryzys, który rozbudził znów u moich lekarzy najlepsze nadzieje".

W tych dniach zmieniła się pogoda. Zrobiło się ciepło, świeciło słońce. W Wielki
Piątek około południa cesarz przejechał po raz pierwszy w otwartym powozie,
zaprzężonym w czwórkę koni i poprzedzonym jeźdźcami, ulicą Unter den Linden.
Wiadomość ta rozeszła się po mieście lotem błyskawicy. Na przykład ja dowiedziałem
się o przejażdżce już w minutę po tym. jak ces#rz pojawił się w alei. Nieliczne

109


lelefony święciły triumfy. Berlińczycy zbiegli się tłumnie. W mgnieniu oka wykupiono
kwiaty z wszystkich okolicznych kwiaciarni. Cesarz siedział wyprostowany, prawie
nienaturalnie sztywny. Bujna broda i wysokie nakrycie głowy pozwalały ujrzeć tylko
niewielką część jego twarzy. Ale ta część była wychudzona i woskowo blada.
Naturalnie przykry szmer rurki ukrytej pod zarostem brody słychać było tylko
z najbliższej odległości. Słońce i kwiaty stwarzały mimo wszystko atmosferę nadziei
i ufności. Po raz kolejny przekonałem się wówczas, jak łatwo ludzie dają się zwieść
pozorom, o ile odpowiadają one ich marzeniom.

Pogoda nadal była piękna. Cesarz częściej wyjeżdżał na miasto i mnożyły się
relacje o tym. że poprawa trwa. W rzeczywistości Bergmann stwierdził w dniu 18
kwietnia wyraźne stwardnienie także poniżej rurki. Cala okolica, gdzie znajdowała się
rurka, uległa obrzękowi. Gruczoły limfatyczne były powiększone. Mackenzie oświadczył
jednak: — To na pewno nie jest rak. To tylko ziarnizująca rana. — Wtedy Bergmann
zwrócił uwagę, że zbyt krótka rurka użyta przez Mackenziego może zostać nagle
wypchnięta z tchawicy przez powiększający się nowotwór. Mackenzie zignorował tę
uwagę.

W cztery dni później, rankiem 14 kwietnia. Bergmann dowiedział się od cesarskiego
pielęgniarza Beerbauma. że cesarz wyjątkowo ciężko oddycha. Po oczyszczeniu rurki
pojawiły się wielkie trudności z ponownym wprowadzeniem jej do tchawicy. O 3 po
południu szukał Bergmanna goniec z telegramem. Znalazł go wreszcie na konsultacji
w jakimś hotelu i szybko podał mu karteczkę z paru słowami od Mackenziego:
„Mamy trudności z rurką i byłbym wdzięczny, gdyby przybył Pan do cesarza
możliwie jak najprędzej". Słowa: ..możliwie jak najprędzej", były podkreślone. Bergmann
podążył szybko wraz z Bramannem do domu, by zabrać swoje instrumenty. Do
jego domu tymczasem telefonowano już z zapytaniem, czy otrzymał wiadomość.

W Charlottenburgu. w przedpokoju cesarza spotkał Mackenziego z robotnikiem
berlińskiego fabrykanta instrumentów medycznych Wintera. Właśnie trudzili się obaj
nad wygięciem ołowianej rurki, która miała być zastępczo wsunięta do tchawicy cesarza
jako dłuższa i bardziej trwała. Z przyległego pokoju dochodziło już charczenie chorego.
Krótka rurka nie sięgała już do tchawicy. Bergmann przyniósł dłuższą rurkę. Bergmann
i Bramann zastali cesarza siedzącego na krześle. Jego policzki i usta były już sine.
Bergmann zobaczył, że nowotwór dalej się powiększył. Przez otwór po tracheotomii
nie można już było dostrzec tylnej ściany tchawicy. Wszystko było opuchnięte i zarośnięte.
Próba wprowadzenia rurki przyniesionej przez Bergmanna nie powiodła się. W spiesznych
słowach wyjaśnił Mackenziemu. że pozostaje tylko jeden sposób: rozciągnięcie hakami
otworu w tchawicy. Mackenzie. jak zwykle w opresji, zgodził się na tę propozycję.
Bramann trzymał haki. Wystąpiło małe krwawienie. Potem Bergmann wprowadził
rurkę — cesarz został uratowany przed uduszeniem. Dopiero w: jakiś czas później
Bergmann dowiedział się. że cesarz już od paru dni gorączkował. Mimo to nie
zaniechano wyjazdów do miasta w celu pokazania cesarza publiczności.

Gdy tylko chwila grozy minęła. Mackenzie znów zaczął okazywać Bergmannowi.
że dalsza jego obecność tutaj jest niepożądana. Jednak Bergmann został przez całą
noc do następnego przedpołudnia. Cesarz miał ponad 38; gorączki. Mimo to Mackenzie
nalegał na codzienny wyjazd do miasta. Odmówił wydania komunikatu o zmianie
rurki. Uzasadniał tę decyzję twierdzeniem, że pokazywanie cesarza najlepiej uspokaja
berlińską publiczność. Cesarzowa nie zgłosiła zastrzeżeń. Wieczorem chory miał dreszcze.
15 kwietnia temperatura podniosła się powyżej 39 \ Do 17 nieznacznie się obniżyła.
Wezwano na konsultację profesorów Senatora i Leydena. Ku zaskoczeniu Bergmanna.
Mackenzie oświadczył w trakcie tej konsultacji, że gorączkę spowodowało wprowadze-
nie przez Bergmanna rurki na siłę. O tym. że gorączka i bóle głowy pojawiły
się już wcześniej, nie wspomniał ani słowem. Bergmann zrozumiał, że Mackenzie

110


podjął próbę obarczenia go odpowiedzialnością za pogorszenie się stanu chorego.
Prawdopodobnie chciał w ten sposób uniknąć konieczności uznania naturalnej
progresji procesu nowotworowego. Potwierdzenie tego manewru nie kazało na siebie
długo czekać. ..Kólnische Zeitung" i kilka innych niemieckich dzienników doniosło
o zmianie rurki, podkreślając konieczność wykonania tego zabiegu przez Bergmanna.
Jestem pewien, że informacja ta pochodziła od Bergmanna. który w tym szczególnym
jedynym przypadku pokazał, że i on potrafi wstąpić na drogę publicznej rozprawy,
nawet za cenę pogwałcenia starych zasad deontologii lekarskiej.

Mackenzie natychmiast odparował ten atak. Zażądał od wymienionych pism odwo-
łania ich sprawozdań i opublikowania wyjaśnień, w których Mackenzie oskarżał
Bergmanna o okaleczenie cesarza przy wprowadzeniu rurki i spowodowanie zagrażającej
jego życiu ropowicy. ..British Medical Journal" pisał dosłownie: ..Według naszych
informacji z najpoważniejszych źródeł pewnym jest. że w czasie wprowadzenia rurki
(12 kwietnia) utorowano fałszywą drogę. Można dostarczyć niezbitych dowodów
na to. że wina nie leży po stronie lekarzy angielskich".

W owych dniach odwiedziłem Bergmanna w jego mieszkaniu przy Friedrich-
-Karl-Ufer w Berlinie. Podobnie jak Bramann, dał mi słowo honoru na to. że
sprawy przebiegały tak. jak przedstawiono to powyżej. Nie widziałem powodu, by
mu nie wierzyć, mimo emocjonalnego zaangażowania, które nie ominęło również
Bergmanna. i. jak się później okazało, miałem rację. 25 kwietnia Bergmann przesłał
Mackenziemu list. w którym powiadamiał go, że jego metoda bezczelnego łamania
tajemnicy lekarskiej i rozpowszechniania oszczerstw zmusza go do tego. by w przyszłości
w ogóle z nim nie rozmawiać, z wyjątkiem narad lekarskich. Równocześnie poprosił
cesarzową o zwolnienie go z jego obowiązków przy dworze. Nikomu życzenie to nie
odpowiadałoby tak bardzo, jak właśnie jej.

Bergmanna zastąpił chirurg Bardeleben. Na pierwszy plan już się nie wysunął,
w swoim dzienniku ograniczył się tylko do opisu powolnej, ale nieuniknionej
śmierci cesarza. Na początku maja wystąpiła znów pewna, jakże zwodnicza poprawa,
która często znamionuje ostatnie stadium życia osób chorych na raka. Gorączka
znikła. 16 maja cesarz mógł raz jeszcze siedzieć w parku. W następnych dniach
obwożono go w niskim, małym powoziku zaprzężonym w kucyki. Raz po raz
zmuszał się do przyjmowania delegacji i przysłuchiwania się raportom. Ale do generała
Blumenthala. byłego szefa sztabu następcy tronu z wojny niemiecko-francuskiej,
napisał na kartce: „Drogi Blumenthal. to jest już prawie nie do zniesienia".
Jeszcze kilkakrotnie pokazywano go berlińczykom na przejażdżkach.

1 czerwca cesarzowa kazała go przewieźć na statku żeglugi rzecznej ..Alexandria"
do Nowego Pałacu w Poczdamie, w którym miała się znajdować jego stała rezydencja.
Był słoneczny, letni dzień. Wszędzie stali ludzie powiewając chusteczkami. Śpiewały
dzieci, grały orkiestry. Jednak cesarzowa i Mackenzie tylko przez parę dni mogli
poddawać się nadziei i optymizmowi, który u cesarzowej przybrał prawie formę
choroby psychicznej.

7 czerwca, podczas picia mleka, wyciekło ono z rurki, którą oddychał cesarz.
Mackenzie musiał się zdecydować na sztuczne odżywianie za pomocą sondy żołądko-
wej. Ale jeszcze 9 czerwca „British Medical Journal", na podstawie własnych informacji,
donosił: „Poprawa stanu zdrowia cesarza dalej się utrzymuje. (...) Patalogiczny
charakter obrzęku oraz kliniczny przebieg choroby są zupełnie odmienne od typowych
doświadczeń w przypadku raka. Nazywając rzecz po imieniu — lekarze nie potrafią
określić charakteru choroby, z którą mają do czynienia. Niepewność ta jest naturalnie
znacznie lepsza niż okrutne rozpoznanie postawione w listopadzie. Ta zmiana poglądów
nie została jeszcze podana oficjalnie do wiadomości publicznej".

Mackenzie nie zdążył już oczywiście ogłosić tej „zmiany poglądów". 10 czerwca.

111


widząc zbliżający się koniec, zmuszony był oznajmić cesarzowi w swojej tak ulubionej,
zawoalowanej formie: — Z przykrością muszę stwierdzić, że nie robi pan żadnych
postępów. — Cesarz odpisał na kartce: ..Bardzo mi przykro, że nie robię żadnych
postępów...". Gdy jednak został sam z cesarzową, załamał się: ,.Co właściwie
będzie ze mną? Czy widać jakąś poprawę? Kiedy wyzdrowieję? Jak sądzisz? Czy
długo jeszcze będę chorował?" Te pytania to owoc szaleńczego lekceważenia prawdy.
do czego cesarzowa dzień w dzień zmuszała bezradnego chorego.

Następnego dnia cesarz, oblany potem i z zapadniętymi oczami, zataczał się
przy chodzeniu. Chciał przyjąć króla szwedzkiego Oskara w mundurze kirasjerów.
W trakcie ubierania zasłabł kilkakrotnie i zemdlał. W końcu przyjął króla w starym
domowym surducie, z nie dopiętymi guzikami. Tylko przez minutę był w stanie siedzieć
prosto. Potem, razem z łóżkiem, wyniesiono go z sali przyjęć. Mackenzie musiał
zatelegrafować do królowej Wiktorii do Londynu: ..Cesarz umiera". W nocy z 14 na
15 czerwca cesarz rzucał się bezsennie na łóżku, próbując złapać oddech. Przed
południem o godzinie 11 podniósł się raz jeszcze. Napisał prawie już nieczytelnie:
„Wiktoria, ja, dzieci..." Potem zapadł w sen. O godzinie 11.15 wydał ostatnie
tchnienie.

Dramat dobiegł końca. Dobiegł końca dla nieszczęsnego cesarza. Ale nie zakończył
się jeszcze dla cesarzowej. I nie zakończył się także dla Mackenziego i niemieckich
lekarzy. Wciąż jeszcze nie podano do wiadomości publicznej jednoznacznego i niezbi-
tego orzeczenia o charakterze choroby cesarza. W powodzi sprzecznych diagnoz
i przeciwdiagnoz. oskarżeń i oszczerstw nie doszło jeszcze do ucinającego wszelkie
spory rozstrzygnięcia kwestii, czy rzeczywiście chodziło tu o raka i czy lekarze
niemieccy od pierwszej chwili mieli rację, widząc jedyną szansę przedłużenia życia
następcy tronu we wczesnej operacji. Rozstrzygnięcie to mogło teraz zapaść tylko
na podstawie autopsji.

W Berlinie szczególnie Bergmann domagał się autopsji, ponieważ właśnie on był
przez cały czas najmocniej atakowany. Tylko ona mogła potwierdzić słuszność
jego rozpoznania od samego początku. Tylko ona mogła go uratować od oskarżenia,
że w dniu 12 kwietnia w Charlottenburgu przebił swoją rurką niewłaściwą drogę do
tchawicy chorego.

Zaraz 15 czerwca po południu Bergmann zwrócił się do dr. Schweningera.
przybocznego lekarza Bismarcka, by za jego pośrednictwem prosić kanclerza o pozwole-
nie na sekcję zmarłego cesarza. Już następnej nocy wezwano Bergmanna do kanc-
lerskiego pałacu. Zastał tam Bismarcka i dr. Schweningera. Bismarck wykazał
całkowite zrozumienie dla żądań Bergmanna. wahał się jednak, czy wkroczyć w tę
sprawę wiedząc, że cesarzowa będzie przeciwna jakiejkolwiek autopsji. W tym momencie
Schweninger przypomniał sobie, jak mi to później referował Bergmann. że wszyscy
Hohenzollernowie byli poddawani sekcji, a to na mocy królewskiego prawa rodzin-
nego domu Hohenzollernów, według którego przyczyna śmiertelnego zejścia monarchy
musiała być bezsprzecznie udokumentowana. Bismarck zawezwał swego syna. Ten
potwierdził to postanowienie. Wówczas Bismarck oświadczył, że gotów jest poprosić
o zgodę na sekcję dotychczasowego następcę tronu, a obecnego cesarza Wilhelma II.
Rankiem 16 czerwca Bergmann udał się osobiście do młodego cesarza, który już
choćby z opozycji do własnej matki stał cały czas po stronie Bergmanna. Cesarz
zgodził się na sekcję.

Przed sekcją poproszono Mackenziego. który w tym czasie znajdował się jeszcze
w pałacu Friedrichskron, o złożenie na piśmie końcowego komunikatu urzędowego
o przyczynie śmierci cesarza. Nawet jeśli nie wiedział o zbliżającej się sekcji (jak


sam później napisał) i jeśli istotnie dopiero po sporządzeniu tego raportu zażądano
od niego obecności przy sekcji, to w każdym razie dzięki swej bystrości domyślił się.
co go czeka. Wykrętnymi zdaniami pisał: ..Moim zdaniem choroba, na którą zmarł
cesarz Fryderyk III. była rakiem. Współistnienie zapalenia ochrzęstnej krtani i martwica
jej chrząstki odegrały czynną i ważną rolę w rozwtiju choroby: przyczyniły się one
bez wątpienia do tego. że niemożliwe było dokładne rozpoznanie charakteru choroby
we wczesnym jej stadium".

W godzinę później Mackenzie wraz z Hovellem byli świadkami sekcji przepro-
wadzonej przez Virchowa i Waldeyera. a więc tych dwóch patalogów, których
autorytetu Mackenzie nigdy nie podważał. Oprócz nich obecni byli: Wegner.
Bardeleben. Leuthold. Bergmann i Bramann. Sekcja wykazała zupełnie jednoznacznie:
po pierwsze raka krtani, po drugie żadnych dowodów na skaleczenie tchawicy, jak
to Bergmaruiowi zarzucał Mackenzie. po trzecie żadnych dowodów na ..niewłaściwą
drogę", którą rzekomo według twierdzenia Mackenziego sforsował Bergmann.
Mackenzie i Hovell podpisali protokół. Następnie obaj, serdecznie żegnani przez
cesarzową-wdowę. powrócili do Londynu.

11 lipca ukazało się oficjalne sprawozdanie lekarzy niemieckich. Zatytułowano je:
..Choroba cesarza Fryderyka III według źródeł oficjalnych". I nawet w tej godzinie
szczęście raz jeszcze było po stronie Mackenziego. Lekarze niemieccy, zwłaszcza
Gerhardt i Bergmann. wdali się w polemikę i osobiste ataki na Mackenziego. co
zupełnie niepotrzebnie podważyło rzeczowość sprawozdania. Ich postępowanie było
zrozumiałe z ludzkiego punktu widzenia. Niemniej dostarczyło ono wszystkim owym
pismom, dziennikarzom i lekarzom, od ponad roku bezwzględnie stojącym po stronie
Mackenziego. a bojącym się teraz stracić twarz, pretekstu do obrony Mackenziego
i przynajmniej w części uratowania jego prestiżu. Gdyby Mackenzie poczynił teraz
jakieś drobne, ale mądre i rzeczowe uwagi — byłby uratowany przed wielkim upadkiem.
Jednak obecnie ujawnił się z całą wyrazistością jego nie przebierający w środkach
i pozbawiony skrupułów charakter. Najpierw próbował — jak mi o tym pisał z Londynu
Semon — zastraszyć wydawcę i zapobiec wydaniu sprawozdania lekarzy niemieckich
w języku angielskim. Potem przeszedł do przeciwuderzenia. Przewyższało ono wszystko,
czego kiedykolwiek w dziedzinie polemiki dokonał jakiś lekarz: opublikował pracę
..Fryderyk Szlachetny i jego lekarze". Ukazała się ona w październiku 1888 roku.
Była stekiem oszczerstw i zniewag pod adresem niemieckich lekarzy. Była świadectwem
jego niewyobrażalnej wprost zarozumiałości i próbą obrony swojej pozycji. Tym razem
jego tłumaczenie brzmiało w ten sposób, że on rzeczywiście wcześnie rozpoznał
raka. ale wobec statystycznie dowiedzionej dużej śmiertelności i beznadziejności
operacji raka krtani — uchronił cesarza niemieckiego przed rychłą i prawie pewną
śmiercią wskutek tego typu operacji, zatajając prawdziwy charakter choroby.

Tym pismem Mackenzie sam spowodował swój upadek ze szczytu chwały.
Królewskie Towarzystwo Lekarzy Angielskich jak i Towarzystwo Chirurgów dały
mu do zrozumienia, że powinien sam. dobrowolnie, wystąpić z ich szeregów.
Uczynił to. by uniknąć wydalenia z tych stowarzyszeń. Niewiele mu to pomogło, że
angielscy aktorzy teatralni, którzy tak często powierzali mu swój głos, trzymali się
go nadal, a nowo ukonstytuowane Brytyjskie Towarzystwo Laryngologiczne obrało go
swym przewodniczącym. Równie niewiele pomogło mu i to. że niemiecka cesarzowa-
-wdowa z uporem stała po jego stronie. Jeśli nie chciała obwiniać samej siebie —
nie miała innego wyboru.

Wkrótce potem szum wokół osoby Mackenziego ucichł. Zaczął on znowu praktyko-
wać i podróżować po świecie. Późną jesienią 1890 roku zupełnie nieoczekiwanie
spotkałem go w Atenach, w domu sławnego niemieckiego archeologa. Schliemanna.
Mackenzie odbywał rejs wycieczkowy po Morzu Śródziemnym na pokładzie angiel-

113


skiego statku ..Chimborazzo'". Chociaż był opalony, a powietrze morskie łagodziło
jego dolegliwości astmatyczne — wyglądał na zmęczonego i zmienionego. Unikał
rozmowy o Fryderyku III. W końcu jednak udało mi się go zapytać o przyczyny
jego postępowania. Tym razem wyjaśnił mi, że śmierć cesarza spowodowana została
nader rzadkim przypadkiem raka. na który nakładały się inne objawy chorobowe
utrudniające w porę właściwe rozpoznanie. Los zakpił sobie z niego. Zauważył, że
na końcu języka miałem uwagę o właściwej diagnozie Niemców. Odpowiedział więc,
że pomógł im po prostu korzystny zbieg okoliczności, nic więcej. Z końcem stycznia
1892 roku zachorował w Londynie na ciężkie zapalenie oskrzeli. W osiem dni później
zmarł z powodu niewydolności krążenia, w 55. roku życia.


BASSINI

Rankiem 2 lipca 1888 roku. kiedy po raz pierwszy usłyszałem
o Edoardo Bassinim i jego sposobie chirurgicznego leczenia
przepukliny pachwinowej, mimo woli pomyślałem o swoim ojcu.
Jeżeli ktokolwiek znał historię przepuklin, to był nim na pewno
mój ojciec, który jeszcze w pokrytym płachtą wozie przemierzał

stepy, prerie i góry starej, prawie pozbawionej lekarzy Ameryki jako wędrowny
specjalista od przetok i przepuklin.

Przepuklina pachwinowa występowała zwłaszcza u ludzi jeżdżących konno i ciężko
pracujących pionierów na całym Zachodzie Ameryki. Była znana także w Europie,
gdzie od tysiącleci spotykano ją dość często, znałem jej objawy równie dobrze
jak mój ojciec. Wskutek jakiegoś wysiłku lub niezręcznego ruchu, przez kaszel,
czasem nawet w wyniku gwałtownego śmiechu — pętle jelit przemieszczają się
w obrębie podbrzusza. Ich parcie na zewnątrz pokonuje w pewnym, słabszym
miejscu opór mięśni i rozścięgien powłok brzusznych. Jedna z pętli, wraz z otaczającą
ją workowato otrzewną, rozwarstwia powłoki brzuszne i tworzy pod skórą mniejsze
lub większe uwypuklenie. Takie rozwarstwienie następuje najczęściej w okolicach
pachwinowych. Mięśnie brzuszne, przede wszystkim te. które od bioder ukośnie
biegną ku dołowi, nie dochodzą do samych pachwin. Przechodzą w rozścięgna
i wiązadła. Stanowią najniższe połączenie powłok brzusznych z grzebieniami
kości łonowych. Rozścięgna te nie stawiają takiego oporu jak mięśnie i łatwiej
ustępują przed nagłym nadmiernym parciem wypełnionych jelit. Dotyczy to zwłaszcza
okolic pachwinowych u mężczyzn. U nich rozścięgna te w obu pachwinach uległy
dodatkowemu osłabieniu przez ukośne przejście powrózków nasiennych z wnętrza
brzucha do moszny. Przez wrota, zwane wewnętrznym pierścieniem pachwinowym,
schodzą one do przebiegających ukośnie przez rozścięgna kanałów pachwinowych,
które mieszczą się po obu stronach brzucha w dolnym biegunie pachwin. Dalej,
przez pierścienie pachwinowe zewnętrzne, powrózki nasienne dostają się pod skórę
do moszny. W ten sposób powstały w pachwinach mężczyzn specjalnie słabe
miejsca, gdzie najczęściej powstają przepukliny. Pętla jelitowa, poprzedzona uwypu-
klającą się otrzewną, toruje sobie drogę wzdłuż powrózka nasiennego i tworzy
przepuklinę mosznowa. Jeśli pętla nie przesuwa się przez kanał pachwinowy, to
powstaje przepuklina prosta, widoczna jako uwypuklenie pod skórą w miejscu
odpowiadającym wewnętrznemu pierścieniowi pachwinowemu. Przepukliny, które
czasem przybierają niezwykłe rozmiary, upośledzają swych nosicieli coraz bardziej,
aż wreszcie życie tych nieszczęśników staje się piekłem. Zagrażają one nawet życiu,
jeśli pętla jelitowa, znajdująca się w worku przepuklinowym, ulegnie uwięźnięciu.
Zdarza się to w miejscu, gdzie worek przepuklinowy rozwarstwił rozścięgno.
Wtedy następuje zasznurowanie worka przepuklinowego i znajdującego się w nim
jelita przez brzegi rozścięgna lub wiązadła. Jelito przestaje być drożne. Następuje
zastój. Jelito ulega martwicy i w końcu następuje śmierć wśród wielkich cierpień.

Za każdym razem, gdy wozy mojego ojca zbliżały się do nowej miejscowości
lub gospodarstwa, gromadzili się chorzy na przepuklinę. Konny wysłaniec zawiadamiał
wcześniej o jego przybyciu. Ojciec wyjaśniał im że nadal nie ma sposobu chirurgicz-
nego, który by wyleczył przepuklinę. Każdy, kto twierdzi tego typu rzeczy.

115


jest oszustem. W końcu wołał: „Istnieje tylko jeden sposób na tę dolegliwość.
Już faraonowie egipscy, którzy cierpieli na to tak jak i wy, stosowali ten sposób.
Ja natomiast całe swoje życie poświęciłem temu. by ten sposób ulepszyć!"

Następnie proponował chorym zgodzić się na to. aby on sam swoimi zręcznymi
rękoma odprowadził przepuklinę do wnętrza jamy brzusznej. Potem dobierał
odpowiedni pas. Pas ten. którego wykonanie rzeczywiście udało mu się nadzwy-
czaj, składał się głównie z elastycznych stalowych taśm. Nakładało się go na
biodra i pachwinę. W miejscu przepukliny znajdowała się skórzana poduszka,
która to miejsce stale uciskała, zastępując niewydolne powłoki brzuszne. Zapobie-
gała ona również ponownemu wypadaniu worka przepuklinowego. Ojciec wiedział,
że to nie jest wyleczenie, że stanowi to jedynie uciążliwą wprawdzie, ale zawsze
pomoc, której zresztą nie można było zastosować we wszystkich przypadkach,
gdyż okazywała się zawodna. Prócz tego chorzy ci musieli się w dalszym ciągu
wystrzegać wszelkich gwałtownych ruchów. Nie było jednak rzeczywiście innego
sposobu, nie było go również w tym dniu 1888 roku. w którym po raz pierwszy
usłyszałem o Bassinim i wspomnienie o moim ojcu stało się ponownie żywe.

List o Bassinim i jego — jak w nim twierdzono — „rewelacyjnym" odkryciu
pochodził z Padwy w północnych Włoszech. Jego autorem był dr Peter Gallmann,
młody niemiecki lekarz, którego poznałem przed kilku tygodniami, w ostatnim
okresie życia cesarza Fryderyka, w berlińskim mieszkaniu Virchowa. Gallmann
wybierał się właśnie w kształcącą podróż po uniwersytetach włoskich. Obiecał

mi. że przy okazji chętnie napisze mi o swoich wrażeniach I tak przed

paru dniami dotarłem również do Padwy'", donosił Gallmann. „W szpitalu uniwersy-
teckim zastałem taki sam jak w Pavii drewniany i trzeszczący ze starości, nad
wyraz niehigieniczny amfiteatr, który służy jako sala operacyjna. Podobnie jak
w Pavii — korytarze i wielkie, lecz niehigieniczne sale chorych. Mimo to zauważyłem
zaraz, że powietrze było tutaj inne: czyste, świeże, przesycone karbolem i eukaliptusem.
Do niedawna reprezentował klinikę na zewnątrz stary człowiek o „średniowiecznych"
zapatrywaniach chirurgicznych. Tito Vanzetti. W rzeczywistości jednak rządzi tu
od pięciu lat miody profesor chirurgii, który w sposób widoczny i z powodzeniem
stara się usunąć wielowiekowe zaniedbania. Chodzi o profesora Eduardo Bassiniego.
syna rolnika z Pavii. który uczył się antyseptyki u Billrotha w Wiedniu. Langenbecka
w Berlinie, Nussbauma w Monachium, jak również u Listera i Spencera Wellsa
w Londynie. Gdy się tutaj zjawił, obejmując na razie katedrę anatomii patologicz-
nej i oddział męski w klinice chirurgicznej — wyśmiewano go z powodu postępowania
antyseptycznego. W następnych jednak latach Vanzetti przyglądał się jego działaniu
z wyraźnym zdumieniem, widząc jak pod wpływem antyseptyki stosowanej przez
Bassiniego ustępuje z cuchnącego, starego szpitala septyczna gorączka. Jak się
dowiedziałem. Vanzetti przekonał się do nowoczesnych metod, ale starość i choroba
nie pozwoliły mu już na ich wprowadzenie. Postać profesora Bassiniego wywarła
na mnie niezwykłe i niespodziewane wrażenie. Jest to 44-letni człowiek o dużej
odwadze i niezwykłym uporze w przeprowadzaniu swoich zamierzeń. Co jednak
najbardziej mnie zaskoczyło i co wydaje mi się najważniejsze, to fakt. że Bassini
od lat zajmuje się chirurgicznym leczeniem przepuklin, zwłaszcza pachwinowych.
Doszedł do wyników, o których sądzę, że wzbudzą uznanie, gdy tylko Bassini
zdecyduje się na ogłoszenie ich na arenie międzynarodowej. Jak wynika z moich
dotychczasowych ustaleń. Bassini zoperował od 1884 roku 123 przypadki przepuklin
pachwinowych; wśród nich trafiały się również przypadki bardzo ciężkie. Zastosował
przy tym metodę, która wydaje się gwarantować zupełne i trwałe wyleczenie.
Ponieważ, o ile wiem, nie znany jest dotąd sposób zapewniający trwale wyleczenie,
operacje Bassiniego wydały mi się tak interesujące, że pozwoliłem sobie donieść

116


o nich Panu. O ile list ten zastanie Pana jeszcze w Berlinie, to może zdecyduje
się Pan na dalszą podróż przez Padwę. Wobec wielkiej ilości przepuklin pachwino-
wych, które się tutaj zdarzają, zwłaszcza wśród uboższych warstw ludności, operuje
on niemal co tydzień, a więc będzie mógł łatwo zademonstrować Panu swoją
metodę. Dokładny opis w liście nie bardzo jest możliwy. Brakuje mi odpowiednich
zdolności literackich. Ten sposób operacji należy samemu zobaczyć. Zresztą niech"
Pan spróbuje przekonać Bassiniego. który mówi dobrze po francusku, a także
po niemiecku, aby jego prace omawiane były nie tylko na kongresach włoskich,
mających małe znaczenie międzynarodowe, ale że powinny one być podane do
ogólnej wiadomości".

Od wielu lat unikałem podróży po Włoszech w pełni lata. Pierwszy tydzień
lipca 1888 roku był nawet w północnej i środkowej części Europy bardzo upalny,
wieczory burzowe i parne. Ponieważ jednak miałem być tylko w północnych
Włoszech, zdecydowałem się na podróż. 10 lipca opuściłem Berlin.

Stosownie do mego zwyczaju, czas od chwili otrzymania listu od Gallmanna
do chwili wyjazdu przeznaczyłem na powtórne zebranie wszystkich wiadomości
dotyczących historii leczenia przepuklin pachwinowych. Wielkie biblioteki naukowe
Berlina znacznie ułatwiły mi to zadanie. Ogólnie rzecz biorąc, była to jedna
z najbardziej ponurych i beznadziejnych kart w historii chirurgii, jakie można
sobie wyobrazić, jeszcze bardziej ponura niż historia operacji kamienia pęcherzowego,
którymi szczególnie interesowałem się przed trzydziestu laty.

Historia przepuklin jest równie stara jak bezskuteczne próby ich leczenia.
Mumia króla Ramzesa V (ok. 1157 r. przed Chrystusem) wykazywała niewątpliwie
obecność przepukliny pachwinowej. Można przypuszczać, że Ramzes zmarł z powodu
uwięźnięcia przepukliny. Pewna fenicka statua, uformowana ręką rzeźbiarza, ukazywała
obustronną przepuklinę pachwinową, opasaną zwykłą opaską przepuklinową. Już
przed 3000 lat próbowano leczenia przepuklin drogą operacyjną lub przy pomocy
opasek. Babiloriczycy nie znali innego sposobu na przepukliny, jak wilczą żółć
z winem. Starożytni Hindusi, u których, jak się wydaje, przepukliny występowały
szczególnie często, nakładali na nie, jak wynika z ksiąg lekarskich Sushruty,
rozgrzany nawóz krowi. Również pierścienie nakładane na paluch stopy należały
do terapii przepuklin. W ciężkich przypadkach Hindusi chwytali jednak za nóż
i starali się duże worki przepuklinowe po prostu odciąć i wypalić rozgrzanym
do czerwoności nożem. Takie barbarzyńskie posumowanie musiało powodować
w końcowym efekcie śmierć. Chińczycy w swej walce z przepuklinami zadowalali
się wytwarzaniem nieporęcznych opasek przepuklinowych, a bardziej chorym pozwa-
lali umierać, z typową dla Chińczyków postawą poddania się nieubłaganemu lo-
sowi. Dopiero w przekazach Celsusa* pojawiają się po raz pierwszy ściślejsze dane
lekarskie na temat istoty i genezy przepuklin, z dokładniejszymi wskazówkami
o możliwościach ich leczenia. Celsus mylnie sądził, że chodzi w tych przypadkach
o rozerwanie otrzewnej i przemieszczenie się tą drogą jelit ku dołowi, aż pod
skórę podbrzusza. Podawał różne sposoby postępowania starożytnych lekarzy i chirur-
gów rzymskich: gorące kąpiele, próby wciskania ręką przepukliny do jamy brzusznej,
ciężkie, żelazne pasy przepuklinowe albo. trwające miesiącami, uciskanie miejsca
przepukliny grubymi kawałkami drewna. Chirurdzy wywoływali tym ostatnim sposo-
bem sztuczne stany zapalne i ropienie w okolicy pachwin, z czym wiązała się

* Celsus. Aulus Coriwlius. I w. przed Chr., napisał De Mcdicina (przyp.
tłum.).

11?


nadzieja, że wskutek procesu ropnego utworzą się blizny, które / kolei będą
zdolne do wzmocnienia słabych w tym miejscu powłok brzusznych.
Naturalnie nadzieje takie były płonne, ale sama myśl o sztucznym utworzeniu się
blizny utrzymywała się przez wiele stuleci. W ciężkich przypadkach również lekarze
rzymscy sięgali po nóż. Wzorując się na Ceisusie. nacinali powłoki w obrębie
przepukliny aż do uwidocznienia się worka przepuklinowego. Następnie wtłaczali
znajdujące się w worku pętle jelitowe z powrotem do brzucha, podwiązywali
sam worek przepuklinowy blisko pierścienia przepuklinowego i odcinali tę część
worka, która pozostawała na zewnątrz od podwiązania. Potem czekali, aż rana
się zagoi. Ma się wrażenie, że przy tym postępowaniu próbowano na sposób
nowoczesny oddzielić powrózek nasienny, tzn. że po prostu nie podwiązywano
i nie odcinano go z całą resztą, dzięki czemu unikano połowicznej kastracji.
Niestety Celsus nie podaje liczby tych. którzy przy tej operacji zmarli wskutek
szoku bólowego bądź następującego po niej zapalenia otrzewnej.

Potem przez około sześćset lat źródła medyczne nie wypowiadały się na temat
przepuklin. Dopiero w siódmym stuleciu pojawi) się słynny Grek. Paulus z Eginy.
Zdobył on sobie sławę w historii medycyny jako ten. który po tak długim czasie
ponownie zajął się leczeniem przepukliny pachwinowej. Od tego czasu przez ponad
tysiąc lat próby leczenia przepuklin otaczała tragiczna sława, związana bezpośrednio
z bestialstwem towarzyszącym tego typu zabiegom. Paulus z Eginy nacinał pachwinę
nad workiem przepuklinowym, wyrywał nasieniowód wraz z wiszącym na nim
jądrem i odcinał je. Następnie wtłaczał jelita z worka do jamy brzusznej, pod-
wiązywał i odcinał worek. Potem wypycha) ranę materiałem opatrunkowym i nacierał
ją pieprzem, aby wywołać silniejsze zbliznowacenie. Ale nie koniec na tym:
Paulus donosi również o innych metodach, które dzisiaj wydają nam się jeszcze
bardziej niepojęte. Tam gdzie bez nacięcia udało się wtłoczyć zawartość worka
przepuklinowego do jamy brzusznej, przypalano rozżarzonym żelazem całą okolicę
przepukliny, a w niektórych przypadkach nawet do kości miednicy. Celem tego
zabiegu było wywołanie zbliznowacenia. które zapobiegałoby w przyszłości ponowie-
niu się przepukliny. O wynikach tych zabiegów Paulus nie wypowiada się.

Jednakże jego sposób leczenia przepuklin, albo tego co tak nazywano, obowiązywał
przez kilka stuleci. Ambroise Parć (1510—1590) nadal mylnie uważał przepuklinę
za wynik rozerwania otrzewnej. Również on przez dziesiątki lat przypalał i nacinał
swe udręczone ofiary w celu uszczelnienia pachwin. Z Hiszpanii przejął metodę
tzw. złotego podkłucia. Polegała ona na małym nacięciu podstawy worka przepukli-
nowego i wprowadzeniu pod worek i powrózek nasienny — złotego drutu. Drut
następnie zaciągano w nadziei, że zapobiegnie on ponownemu przedostaniu się
trzewi do worka przepuklinowego. W rzeczywistości powodowało to przerwanie
krążenia krwi w powrózkach nasiennych, co było przyczyną kastracji licznych
ofiar, na których wykonano ten zabieg. Nie zapobiegało natomiast nawrotom
przepukliny. W rezultacie zrezygnowany Parć wrócił do opasek przepuklinowych,
rozpoczynając tym samym okres wielkiego zniechęcenia świadomych swego zawodu
lekarzy do operacyjnego leczenia przepuklin. Nadal polecali oni swym pacjentom
opaski przepuklinowe. W miejsce lekarzy pojawili się teraz cyrulicy i szarlatani.
..specjaliści od przepuklin", którzy bez skrupułów i litości rzucili się na chorych
opuszczonych przez bezradnych lekarzy.

Pierre Franco, chirurg urodzony około roku 1500 w Turriers, zawdzięczający
całą swoją wiedzę wędrownym usuwaczom kamieni pęcherzowych, zajął wyjątkową
pozycję w historii leczenia przepuklin. On, który później doszedł do stanowiska
miejskiego chirurga w Bernie, jako pierwszy i jedyny chirurg odważył się na
leczenie uwiężniętej przepukliny, uważanej dotąd za śmiertelną. Na ślepo, wzdłuż

118


umieszczonej pod skórą sondy, wprowadzał swój nóż do miejsca pierścienia
przepuklinowego i nacięciem rozszerzał ścięgnisty pierścień, będący przyczyną uwięź-
nięcia worka przepuklinowego wraz z jego zawartością. Po nacięciu pierścienia
z reguły udawało się odprowadzenie uwięźniętej części jelita do jamy brzusznej.
Ale również i ten zabieg nie prowadził oczywiście do trwałego wyleczenia przepukliny.
A czy w ogóle dochodziło do zagojenia się rany pooperacyjnej, tego nie można
się było dowiedzieć z żadnej relacji. Franco odważył się na jeszcze śmielsze
posunięcie. W wypadkach, gdy zabieg operacyjny byl spóźniony, tzn. gdy uwięzła
pętla jelita uległa już martwicy. Franco odcinał nekrotyczną część, a koniec idącego
od góry jelita wszywał w powłoki brzuszne, skazując jego dolny odcinek na
obumarcie.

Pod względem technicznym, ale tylko pod tym jednym względem, wyprzedził
swoją epokę, gdyż wstrząs bólowy, zakażenie i gorączka septyczna. zapalenie
otrzewnej — zabijały jego chorych w czasie operacji lub wkrótce po niej. W każdym
razie należał do ostatnich, którzy posiadali jeszcze coś. co można było nazwać
sumieniem. Potem nastąpiło panowanie tych. którzy jeździli po jarmarkach upra-
wiając swój krwawy proceder. Chorzy zgłaszali się do nich gromadnie. Szarlatani
ci mieli swą kwaterę główną w Szwajcarii, gdzie bardzo rozpowszechnione ćwiczenia
atletyczne powiększały czasami liczbę chorych na przepuklinę do tego stopnia,
że nawet w najmniejszych wioskach spotykało się po pół tuzina przepuklin. Inni
specjaliści od przepuklin wywodzili się z włoskiej Norcii. gdzie ..sztukę" tę przekazywano
w pewnych rodzinach z ojca na syna. podobnie jak sztukę usuwania kamieni
z pęcherza lub plastykę nosa. Wszyscy oni posługiwali się tą kastrującą i bestialską
metodą, którą zapoczątkował Paulus z Eginy. i ruszali dalej, zanim operowani
spostrzegli się. co się właściwie z nimi stało. Nie oszczędzali nawet małych
dzieci.

Z nastaniem XIX wieku, a wraz z nim szerszym uświadomieniem mas. zmniejszyła
się liczba oszustów. Mimo zainteresowania lekarzy i chęci niesienia pomocy chorym,
widać było bezcelowość ich wysiłków. Znana już starożytnym idea ..wytwarzania
wzmacniającego zbliznowacenia pachwiny" stała się znowu zwodniczą deską ratunku.

Odkrycie narkozy nie wniosło niczego do rozwoju sposobu operacyjnego leczenia
przepuklin. Wspaniale rozwijająca się anatomia patologiczna przekreśliła właśnie
wówczas trwające od tysięcy lat błędne przekonania o rzekomym rozerwaniu się
błony otrzewnej. Wyjaśniła ona. że to sama otrzewna bierze udział w tworzeniu się
worka przepuklinowego. Ogólna obawa przed zapaleniem otrzewnej, panująca przez
dziesiątki lat przed wprowadzeniem antyseptyki. paraliżowała wręcz każdą myśl
o pomocy chirurgicznej.

Odkąd antyseptyka i aseptyka zaczęły zataczać coraz szersze kręgi, lęk przed
otrzewną znacznie osłabł. Stworzyło to przesłankę do tego. że chirurgia mogła
się również zająć przepukliną pachwinową, ale w zupełnie już innych warunkach.
Zwłaszcza w ostatnich piętnastu latach nie zabrakło nowych pomysłów. Vincenzy
Czerny z Heidelbergu. John Wood z Londynu, Augustę Socin z Bazylei podjęli
to. co Celsus polecał już przed osiemnastoma wiekami. Nacinali oni powłoki
brzuszne nad workiem przepuklinowym, wtłaczali jego zawartość do jamy brzusznej,
starannie oddzielali powrózki nasienne od worka przepuklinowego, który pod-
wiązywali, i część pozostającą - na zewnątrz od podwiązania, po wyłuszczeniu,
odcinali. Wreszcie, dla uzyskania mocnego zamknięcia pachwiny, zeszywali kanał
pachwinowy poniżej otworu przepuklinowego. Przeprowadzono setki operacji bez
powikłań i zakażeń. Ale głównego zadania, polegającego na zapobiegnięciu nawrotu
przepukliny przez ponowne przedostanie się na zewnątrz już kiedyś wypadniętej
pętli jelitowej, nie udało się rozwiązać. W tych dniach, kiedy zbliżałem się do

119


Padwy, nikt jeszcze nie śmiał mówić o wyleczeniu przez operację. Każdy rzetelny
chirurg polecał swoim pacjentom noszenie po operacji pasa, by ustrzec w ten
sposób operowanych przed nawrotem. Taka była sytuacja po trwających kilka
tysięcy lat wysiłkach lekarz)'. Nie uzyskano więc pełnego sukcesu leczenia chirurgi-
cznego, gdyż trwałych wyleczeń nie było, a zabieg operacyjny dawał tylko ulgę.
Gdy wczesnym popołudniem 11 lipca dojechałem do Padwy, mury miasta
rozżarzone były upałem. Gallmann czekał na mnie na dworcu. W czasie gdy
nasza dorożka toczyła się przez Barriera Mazzini i przejechała stary most nad
jednym z ramion Bacchiglione. mój towarzysz skierował rozmowę na Bassiniego.

— Dokonałem odkrycia — powiedział z zapałem — które na pewno pana zaintere-
suje. Czy zauważył już pan kiedyś, że osobiste przeżycia i wypadki lub własna
choroba dają lekarzom natchnienie do nowych odkryć?

Przytaknąłem, nie rozumiejąc oczywiście na razie, do czego zmierza Gallmann.

— Tak! Sądzę przynajmniej, że ją znalazłem. Bassini studiował w Pavii —
ciągnął dalej Gallmann. — W roku 1866. w czasie swojej promocji, miał dwadzieścia
dwa lata i był mocno zaangażowanym włoskim nacjonalistą. Gdy Garibaldi
maszerował ze swoimi ochotnikami na Rzym. aby usunąć stamtąd tak zwaną
świecką władzę papieży nad Rzymem, a z Rzymu utworzyć włoską stolicę, Bassini
brał udział w tym pochodzie. 20 października 1867 roku uczestniczył w walkach
o Villa Glori i w trakcie walki na białą broń z jakimś papieskim żuawem został
pchnięty bagnetem w pachwinę. Powstała duża. szeroka rana. która sięgała od
grzebienia prawej kości biodrowej ku dołowi i wiodła w głąb brzucha, rozpruwając
jelito ślepe. Bassini. wzięty do niewoli, trafił do Rzymu, najpierw do starego Szpi-
tala św. Ducha. Jego stan chronił go przez jakiś czas przed uwięzieniem. Następnie
przeniesiono go do jeszcze starszego i jeszcze bardziej zakażonego Szpitala św. Urszuli.
Gdy przybył do swoich rodziców w Pavii. cierpiał na najstraszliwszą rzecz,
jaka może spotkać człowieka: miał przetokę kałową w pachwinie, która nie
chciała się zagoić. Bassini, mimo starań swego nauczyciela, profesora Porty, bardzo
długo na to chorował. Więcej chyba nie muszę panu mówić.

Istotnie, więcej nie musiał mi mówić. Było rzeczą jasną, że Bassini w upar-
tym dążeniu do opanowania swej choroby zwrócił specjalną uwagę na okolicę
pachwinową i przestudiował jej anatomię z dokładnością, z jaką nikt przedtem
tego nie zrobił.

Gallmann mówił dalej: — Prace Bassiniego z czasów, gdy był drugim asystentem
profesora Porty w Pavii, koncentrują się niemal bez wyjątku na okolicy pachwino-
wej. Gdy jutro zobaczy pan. jak prosty jest jego sposób operacji przepuklinowej,
to zrozumie pan. dlaczego nie mogę pojąć, że nikt wcześniej nie wpadł na ten
pomysł.

Dzwony Padwy obwieściły godzinę piątą po południu, gdy następnego dnia
razem z Gallmannem zajechaliśmy na wciąż jeszcze rozpalony słońcem plac
przed Ospedale Civile.

— Dziś jest dzień odwiedzin — oznajmił Gallmann. Nie wymagało to żadnych
dalszych wyjaśnień. Kliniki włoskie przedstawiały w takich dniach niezwykły, jak
dla człowieka północy, obraz. Całe rodziny, mężczyźni i kobiety, dziadkowie
i babcie, w dodatku otoczone chmarami dzieci przyb\ wały do Padwy, by odwiedzić
swoich chorych. Młode dziewczyny w łachmanach, lecz mimo to ładne, półnagie

120


dzieci pokryte pyłem dróg i brudem wsi — wszystko to pchało się między budy
i stoiska krzyczących handlarzy. Tanie owoce, parówki i chleby leżały w kurzu
na nie heblowanych deskach lub w koszach ze świeżej wikliny, otoczone rojem
much. Kupcy i kupujący targowali się. wyzywali, śmiali, krzyczeli i śpiewali,
a jedna grupa za drugą znikała w drzwiach szpitala.

Galłmann znał drogę i pewnie przeprowadził mnie przez tłum i korytarze
szpitala. Rzeczywiście był to stary gmach, nadający się już do rozbiórki.

Weszliśmy na górne piętro, gdzie wrzawa odwiedzających docierała tylko jak
odległy szum. Galłmann zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. Ze starych kątów
i częściowo drewnianych murów wydobywał się zapach stęchlizny. To było miejsce
pracy Bassiniego. a także, jeśli się nie mylę. miejsce jego zamieszkania. Wówczas
nie posiadał jeszcze swego wielkiego, trzystuhektarowego majątku w Vigasio. w którym
później spędzał swój wolny czas. budując drogi i stosując nowoczesne metody
gospodarowania.

— Nie doszedł jeszcze do żadnego bogactwa — powiedział Galłmann. — Jedyną
rozrywką, na jaką sobie pozwala po pracy, jest jazda konna. O czwartej rano
spotkać go można w maneżu szkoły jazdy albo też w terenie, nad Bacchiglione
lub nad Brentą. Ale punktualnie o szóstej jest już w szpitalu.

Po krótkim pukaniu otworzył drzwi i znaleźliśmy się w zwykłym, pobielonym
tylko pomieszczeniu z kamienną posadzką i kilkoma prymitywnymi meblami.
Spoza ciężkiego stołu podniósł się wysoki mężczyzna.

Był chudy, ale niezwykle żylasty i muskularny i, jak na Włocha, o wyjątkowo
spokojnej gestykulacji. Twarz opalona, włosy i broda także ciemne, z pojedynczymi
srebrnymi nitkami. Oczy jego miały dziwnie zniewalający blask. Niewątpliwie pozostał
w nich ślad fanatyzmu i zacięcia nacjonalistycznego, nie wywołując jednak nie-
przyjemnego wrażenia. Może przeżycia z młodości i przebyte cierpienia złagodziły
jego skłonności do fanatyzmu.

To był Bassini. Ubrany w skromny i czysty, ale źle skrojony garnitur z czarnego,
zwykłego materiału. Jego niedbale zawiązany i niemodny krawat świadczył, że do
wyglądu zewnętrznego nie przywiązuje żadnej wagi. Przemówił do mnie płynnie
po niemiecku: — Cieszę się — powiedział z prostotą — że zechciał pan zainteresować
się moją metodą operacyjną. Jesteśmy młodą nacją i wielu ludziom z reszty świata
trudno jest brać nas serio. Nasz młody niemiecki kolega poinformował pana,
że w chwili obecnej leży na moim oddziale trzech chorych z przepukliną pachwinową.
Dwóch z nich zoperuję swoją metodą jutro, a trzeciego pojutrze. Z przyjemnością
zapraszam pana na operację, jak również na przygotowania antyseptyczne tych
pacjentów, którzy potem będą operowani.

Mimo woli zapytałem go. czy rzeczywiście rozpoczyna swoje przygotowania już
w przeddzień operacji.

— O tak — odpowiedział Bassini — wiem, że to jest niezwykłe. Ale antyseptyczne
przygotowania okolicy pachwinowej stawiają, według mego doświadczenia, szczególne
wymogi. Chętnie to panu objaśnię, w czasie gdy będziemy schodzić do moich
pacjentów.

Na korytarzach niższego piętra, gdzie wszędzie odpadał tynk. poczułem po raz
pierwszy ów zapach karbolu i eukaliptusa, o którym wspominał Galłmann.

— Stwierdziłem — mówił Bassini — że z całej powierzchni skóry okolica pachwi-
nowa wykazuje najgorsze warunki dla gojenia się rany. Ścięgna w pobliżu kanału
pachwinowego są słabo ukrwione. a źle ukrwiona tkanka jest zawsze dobrą pożywką
dla bakterii. Stosujemy więc przed każdą operacją w okolicy pachwiny wyjątkowo
staranne postępowanie antyseptyczne.

Podszedł do jakichś drzwi. — Moich pacjentów przeznaczonych do operacji —

121


rzekł zwracając się do mnie — kładę przed zabiegiem do małego, oddzielnego
pokoju, gdzie wszelkie odwiedziny są zakazane. Na salach ogólnych byliby oblężeni
przez odwiedzających członków rodziny i postępowanie antyseptyczne byłoby nie-
możliwe. Poczucie więzi rodzinnej to jedna z najpiękniejszych cech naszego narodu.
W życiu szpitalnym jest ono jednak bardzo uciążliwe.

Otworzy! drzwi i zaskoczony, zatrzymał się. W małym pomieszczeniu o zupełnie
gołych ścianach, przypominającym celę więzienną, stały trzy żelazne łóżka, jakich
setki tysięcy produkowało się wówczas we Włoszech, cierpiących na brak drewna.
Nad każdym łóżkiem wisiał krucyfiks. W łóżkach leżało trzech młodych ludzi.
co najwyżej dwudziestokilkuletnich. Pierwszy z brzegu podniósł się w gwałtownym
podnieceniu. Przed jego łóżkiem stała, równie wzburzona, młoda dziewczyna, smukła
i wyjątkowo piękna, o iskrzących oczach, wyrażających odpychającą pogardę. Ubrana
była w tanią, obcisłą, czerwoną sukienkę. Czarne o niebieskawym odcieniu, dziko
splątane włosy spadały jej na ramiona. Nadeszliśmy w chwili, gdy z jej ust
płynął potok niezrozumiałych słów. Poznawszy Bassiniego. nagle urwała w pół
słowa i hardo podniosła głowę.

— Signorina — powiedział po chwili zaskoczenia Bassini — czy pani nie wie, że
wstęp do tego pokoju jest wzbroniony? — Mówił teraz w języku włoskim, który
znałem jednak na tyle. aby zrozumieć całą scenę. To czego nie zrozumiałem,
dopowiedział mi później Gallmann.

Dziewczyna spojrzała wyzywająco na Bassiniego. — Wzbroniony! — krzyknęła. —
Ach. profesorze, czy myśli pan. że pchałam się tutaj na siłę? Przyszłam tu tylko
po to, żeby powiedzieć temu łobuzowi, by zostawił mnie wreszcie w spokoju. -
Gwałtownymi ruchami wskazywała przy tym na chorego na pierwszym łóżku,
młodego, rosłego chłopaka o muskularnych ramionach. Jego wzrok, pełen błagalnej
rozpaczy, wlepiony był w dziewczynę. — Przysłał mi cały stos prezentów na dowód
swej miłości. Polecił też swoim przyjaciołom, aby mnie pilnowali. Ale ja mu już
nieraz mówiłam, że mam go dość i że nie jest już moim narzeczonym. Na co
mi taki chłop, który nie może nawet tańczyć, bo flaki mu z brzucha wypadają.
Ma 19 lat i jest kaleką z opaską przepuklinową dookoła brzucha. Czy mam przez
całe życie podwiązywać mu brzuch opaską!?

Miało się wrażenie, że ogarnął ją jakiś szał.

— Isabella! — jęknął chory, a następnie z płonącymi oczyma zwrócił się do
Bassiniego: — Profesorze, pan mnie wyleczy! Tak wielu już pan wyleczył! Błagam,
niech mi pan przyrzeknie, że mnie pan wyleczy.

Takie sceny można zobaczyć tylko na Południu.

Twarz Bassiniego wyrażała mieszaninę goryczy, rezygnacji i dobroci. — Arturo
Malatesta — powiedział — postaram się o to. Ale tylko wtedy, jeśli zabronisz tej
dziewczynie tu przychodzić.

— Profesorze — jęknął chory — ona była moją narzeczoną. Opuściła mnie. ponieważ
ta choroba mnie rujnuje. Jestem kowalem. Niech pan spojrzy na moje ramiona,
niech pan spojrzy na moje ciało. Ale przepukliny robią ze mnie kalekę, z którego
ona się wyśmiewa. Profesorze, pan jest jedynym...

Bassini podszedł do jego łóżka i położył mu rękę na czole. — Jeśli ona
wyśmiewa się z ciebie tylko z powodu tej choroby, to nie zasługuje na to, aby
być twoją narzeczoną — powiedział. — Znajdziesz sobie lepszą.

Olbrzym milczał.

Bassini spojrzał na mnie i na chwilę opuścił głowę. — Temperament jest również
mocną stroną naszego narodu.

Zaraz jednak wyprostował się. — Widzi pan tu trzech moich pacjentów — mówił

122


dalej. Zdjął przykrycie z łóżka młodego siłac/a. — To jest. jak pan słyszał.
Arturo Malatesta. kowal z Padwy, lat 19. obustronna przepuklina pachwinowa
średniej wielkości, z powikłaniami w postaci zrostów z siecią brzuszną.

Wvstarcz\io jedno spojrzenie. b\ zauważ\ć uwypuklenie przepuklinowe w obu
pachwinach. Bassini podszedł do drugiego łóżka. Aloisi Marchion -- powiedział —
wyrobnik z Bassano Veneto. lat 26. prawostronna, nieodprowadzalna przepuklina
pachwinowa. - J znowu łóżko dalej: — Ernesto Calzavare. kramarz z Padwy, lat
21. również prawostronna, nieodprowadzalna przepuklina pachwinowa. Tych dwóch
ostatnich będę operował jutro. Prz\padek MalatesH - pojutrze.

— Dlaczego nie jutro - jęknął młody kowal, próbując się podnieść. — Ona
mnie opuści, ona na pewno mnie opuści!

Bassini tak na niego spojrzał, że tamten zamilkł. — Przyjacielu — rzekł Bassini —
już niejeden przez pozorne nieszczęście uratował się przed nieszczęściem prawdziwym.
Ciebie zoperuje 13. To mój szczęśliwy dzień i dla ciebie będzie on również
szczęśliwy. — Potem zawołał: — Piętro, zawiadom dr. Tansiniego i siostry. Rozpoczy-
namy przygotowania.

W parę minut później zjawiła się mała i pulchna, ale żwawa siostra. Przyniosła
kilka wiader gorącej wody i postawiła je obok łóżek Calzavarego i Marchioriego.
Pielęgniarz Piętro przyniósł dzbany zawierające roztwory antyseptyczne. a oprócz
tego chusty lniane i ceraty. Jako ostatni zjawił się dr Tansini. młody lekarz.
którego Bassini przedstawił nam jako swego ucznia i asystenta.

Obu rozebranych pacjentów ułożono na dużych kawałkach ceraty. Następnie
Piętro i siostra wyszorowali obu pacjentów mydlinami, od szyi aż po kolana.
Bassini i Tansini stali obok i przyglądali się uważnie. Po zakończonym myciu
Piętro naostrzył brzytwę i ogolił całe ciało jednego, a potem drugiego chorego,
poczynając od szyi. poprzez doły pachowe, aż po kolana. Golenie pachwin trwało
w obu przypadkach prawie pół godziny. Bassini czuwał nad tym w milczeniu
i nie zadowoli) się wcześniej, póki pachwiny nie zostały pozbawione najmniejszych
resztek włosów. Chorzy skarżyli się. zwłaszcza gdy uciskano okolicę przepukliny.
Bassini jednak pozostał nieugięty i nie odezwał się nawet słowem.

Gdy zakończono golenie. Tansini osobiście ujął pierwszy dzban z roztworem
odkażającym. Oblewał nim chorych, znowu od szyi aż po kolana. Wytarł ich
gąbkami, po czym raz jeszcze oblał okolice pachwinowe. Chorzy krzyczeli, gdy płyn
zwilżał ogoloną powierzchnię skóry. Wreszcie Piętro i siostra nasączyli owymi
roztworami wielkie lniane chusty i otulili nimi pacjentów, a na koniec owinęli
ich szczelnie i mocno ceratami, tak że niepodobieństwem było uwolnienie się
w nocy z tego opakowania. Tylko ich twarze i golenie pozostały nie zawinięte.

Bassini pozostawił przy chorych siostrę dyżurną.

Ponownie zwrócił się do Gallmanna i do mnie. — Stało się właśnie to — powie-
dział — co powinno się stać. — Wyszedł z sali i zamknął za sobą drzwi. — Czy
zechcieliby panowie udać się teraz ze mną do piwnicy? Chciałbym pokazać panom
na zwłokach metodę, według której będę jutro operował.

Dołączyli do nas Tansini i stróż. Mdły. ciężki zapach zgnilizny uderzył w nasze
nozdrza, gdy zaczęliśmy schodzić do piwnicy. Prowadziły do niej wydeptane
i wilgotne schody. Ściany pokryte pleśnią, upiornie oświetlone odrutowaną latarnią,
którą stróż zdjął z haka przy wejściu do piwnicy. Stwory podobne do pająków
umykały przed nami, a mnie się wydawało, jakobym słyszał typowy szmer uciekają-
cych szczurów. Bassini milczał. Dopiero gdy dygocąc z zimna weszliśmy do bocznego
pomieszczenia zwieńczonego sklepieniem i w świetle latarni stanęliśmy nagle przed
prymitywnymi stołami z desek ustawionych na kozłach i ułożonymi na nich.

123


skąpo okrytymi zwłokami, powiedział cicho: — To. że muszę pokazywać panom
podobną piwnicę, jest również wynikiem naszego długoletniego rozbicia narodowego.
Kiedyś w przyszłości to wszystko się zmieni.

Stróż umieścił światło na występie muru i obnażył jednego ze zmarłych. Był
to mężczyzna w średnim wieku, zmarły na zapalenie płuc. bezdomny, nieznanego
nazwiska. Tansini zdjął dwa fartuchy, które wisiały na drewnianym wieszaku.
Jeden podał Bassiniemu, a drugi sam włożył. Następnie z niszy w murze wyjął
miskę z narzędziami. Z ciemnej głębi sąsiedniej piwnicy wionął na nas strumień
lodowatego powietrza.

Wydawało się. że Bassini nie odczuwa zimna. Wyjął nóż z roztworu sublimatu.
który pokrywał dno miski dwucentymetrową warstwą, i zaczął mówić: — Gdy przed
pięciu laty zainteresowałem się operacją przepukliny pachwinowej, operowałem również
metodą Czerny'ego, Wooda albo Lucasa Championiere. Zauważyłem przy tym, że
u co trzeciego pacjenta po krótkim czasie następował nawrót przepukliny. Zwykłym
szyciem wrót przepukliny nie osiąga się dostatecznej wytrzymałości powłok brzusz-
nych, nawet wówczas, gdy zakłada się siatkę z drutu srebrnego. Zgadzam się
z Bullem z Nowego Jorku, który dowiódł statystycznie, że wszystkie stosowane
dotąd sposoby w chirurgii przepukliny nie prowadzą do pełnego wyleczenia.
Lucas Championiere uważa, że także po operacji noszenie pasa przepuklinowego
jest nieodzowne. Pytanie, które zadaw ałem sobie przez całe lata. brzmi: dlaczego
tak się dzieje? A odpowiedź, którą znalazłem, chcę panom teraz wyjawić. Sądzę,
że jest ona bardzo prosta, tak jak wiele rzeczy, które doprowadziły do rozwiązania
pozornie nierozwiązywalnych problemów.

Trzymając nóż w swojej szczupłej, ale żylastej prawej ręce naciął skórę nad
prawą pachwiną zmarłego. Cięcie biegło ukośnie, od strony biodra ku dołowi,
do najbardziej przyśrodkowego punktu pachwiny. Tansini rozciągnął rozchylone,
żółtawe brzegi rany.

Bassini wyjaśnił: — To jest obraz zdrowej pachwiny. Nacinam teraz rozścięgno
mięśnia skośnego zewnętrznego nad kanałem pachwinowym i uwalniam powrózek
nasienny.

Stało się to przez jedno szybkie cięcie, które biegło ukośnie w górę. Natych-
miast ukazał się. podobny do węża. powrózek nasienny, aż do wewnętrznego
pierścienia pachwinowego, miejsca jego wejścia do jamy brzusznej.

— Oto obraz zdrowego kanału — mówił Bassini. — Tutaj rozścięgno jest dostatecz-
nie mocne, aby mimo przejścia powrózka nasiennego mogło wytrzymać napór
trzewi. Kanał pachwinowy z samej natury, a więc celowo, ułożony jest ukośnie.
Dzięki temu parcie trzewi uciska kanał i zamyka pierścień wewnętrzny tak, że nie
może się przez niego przedostać żadna pętla jelita ani przylegająca otrzewna.
Gdy tylko jednak, czy to wskutek anomalii rozwojowej bądź wrodzonej, czy też
przez powstałe później, nadmierne rozciągnięcie mięśni brzucha i jego rozścięgien,
nastąpi przemieszczenie kanału z położenia ukośnego na proste — to wówczas, już
przy najmniejszym obciążeniu, występuje przepuklina. Trzewia wypychają otrzewną
na zewnątrz, aż utworzy się mniejszy lub większy worek przepuklinowy. — Bassini
przerwał na chwilę. Potem mówił dalej: — Wiem. że mówię panom rzeczy dobrze
znane. Ale muszę je panom powtórzyć, abyście mogli zrozumieć wnioski, do
jakich doszedłem. Gdy przepuklina już się utworzyła, to — jak na to wskazują
wszelkie doświadczenia — bezcelowe jest zwykłe zszywanie osłabionych lub przemiesz-
czonych tkanek. Równie bezcelowe są próby wzmocnienia tych tkanek przez
obce ciała lub tworzące się blizny.

Wśród starych murów jego głos brzmiał donośniej. — Prawdziwe wyleczenie
przepukliny pachwinowej — mówił Bassini — wydało mi się możliwe jedynie przez

124


utworzenie nowej, silnej, tylnej ściany kanału pachwinowego, tak by równocześnie
przywrócić mu jego ukośne położenie. Musiałaby to być ściana, która nigdy nie
poddałaby się naporowi trzewi. Dlatego musiałaby ona powstać z możliwie mocnej
tkanki mięśniowej.

Naciął rozścięgno ponad wewnętrznym pierścieniem pachwinowym ukośnie w górę,
w kierunku bocznym do miejsca, gdzie łączy się ono z przednimi i tylnymi
warstwami skośnego mięśnia brzusznego. Następnie Tansini odciągnął elastyczny
powrózek nasienny poza ranę i przytrzymał go w tej pozycji za pomocą haka.

- Taką nową tylną ścianę kanału pachwinowego stosowną do naszych potrzeb -
mówił Bassini nieco nerwowo — skonstruowałem z tylnych warstw mięśnia skośnego
wewnętrznego w połączeniu z mięśniem poprzecznym brzucha. Ta warstwa mięśniowa
pozwala się łatwo ściągnąć poza powrózkiem nasiennym, i to tak nisko, że mogę
ją zszyć z wiązadłem Pouparta. Jeśli powstałą W ten sposób wewnętrzną ścianę
kanału pachwinowego połączę w kącie pachwiny z mięśniem prostym brzucha,
to otrzymam nową ścianę o dużej wytrzymałości, Powrózek nasienny nakłada się
na nowo powstałą ścianę, a nad nim zszywa się rozścięgno mięśnia skośnego
zewnętrznego. W ten sposób powstaje nowy. mocny kanał pachwinowy.

Każde jego zdanie poparte było odpowiednią czynnością chirurgiczną. Frapowała
mnie łatwość, z jaką zbliżał brzeg mięśnia skośnego wewnętrznego do wiązadła
Pouparta i przyszywał mięsień, z jaką schodziły się głęboko zakładane szwy.
Następnie nałożył powrózek nasienny na nową ścianę, a nad nim zeszył roz-
ścięgno mięśnia skośnego zewnętrznego.

Bassini nie był szybkim operatorem, robił raczej wrażenie rozważnego i spokojnego.
A jednak w pewnej chwili uprzytomniłem sobie, że chyba od dawna już nie
śledziłem z taką uwagą przebiegu operacji i objaśnień przy zastosowaniu nowej
metody. W każdym razie niezapomniane wrażenie zrobiła na mnie prostota tego
rozwiązania. Właśnie ta prostota fascynowała najbardziej, a czar jej poznania
zabłysnął jak światło wschodzącej nieznanej gwiazdy wśród nocy trwającej ty-
siące lat.

- Teraz następuje szew skórny - odezwał się Bassini. - Przy mojej pierwszej
operacji, i to po zeszyciu mięśni, pobudzałem swojego pacjenta do gwałtownego
kaszlu oraz wymiotów. Świeża powłoka pachwinowa wykazała całą swoją wytrzymałość.
Od tego czasu zoperowałem tym sposobem sto dwadzieścia trzy przypadki. Były
wśród nich także przepukliny uwięźnięte. Najmłodszy operowany miał 13 miesięcy,
najstarszy - 69 lat. W dwóch trzecich wszystkich przypadków czas leczenia trwał
od 9 do 16 dni. Jedynie w pojedynczych przypadkach, w których antyseptyka
z nieznanych powodów w pewnym stopniu zawiodła, rekonwalescencja trwała więcej
niż dwadzieścia dni. Na 123 operowanych miałem tylko dwa przypadki śmiertelne,
które nastąpiły wskutek szoku i zakażenia. Jedynie w pięciu przypadkach nastąpił
nawrót, spowodowany wadliwym zszyciem albo też z powodu wrodzonej słabości
powłok brzusznych. W tych jednak przypadkach ponowna operacja dała trwałe
wyleczenie.

Przez chwilę panowała głęboka cisza. Pełen głębokiego podziwu przyglądałem
się w milczeniu, jak Bassini kończył szew skórny, a Tansini wkładał użyte
instrumenty do innej miski, i jak potem przykryto nieznanego zmarłego. Obaj
zaczęli szorować i myć ręce w różnych roztworach, które były przygotowane
w dzbanach. Kiedy już prawie skończyli, powiedziałem: — Jak wiem od dr. Gallmanna,
przedstawił pan tylko raz swoją pracę przed Włoskim Towarzystwem Chirurgicz-
nym. Było to przed rokiem. Lekarze z innych krajów nie dowiedzieli się o tym.
Dlaczego nie wystąpił pan dotychczas na jakimś dużym kongresie w Berlinie,
Londynie czy Paryżu, dlaczego nie opublikował pan swej pracy w jakimś dużym

125


międzynarodowym czasopiśmie? Dziesiątki tysięcy chorych czeka na to. T\lu witałoby
pana jako swego wybawcę.

Bassini wrzucił ręcznik, którym wycierał ręce. do drewnianego pudła. Po raz
drugi w czasie dzisiejszego popołudnia zauważyłem gorycz na jego twarzy.

— Nas, Włochów — powiedział — mimo naszych wielkich tradycji uważa się za
lekarzy, którzy w niczym nie przyczynili się do ogólnego naukowego postępu
w ciągu ostatniego stulecia, twierdząc, że jesteśmy zacofani i powierzchowni.
Wystąpię z tą pracą dopiero wtedy, gdy wyleczę co najmniej dwieście pięćdziesiąt
przypadków i jeśli nikt nie będzie w stanie zakwestionować mojej pracy na arenie
międzynarodowej. I tylko wtedy oddam przysługę nie tylko chorym, ale również
swojemu narodowi.

Skinął na Tansiniego. który podniósł z występu muru migotliwe światło, w blasku
którego Bassini demonstrował swą metodę. Tansini ruszył przodem, kierując się
ku schodom, którymi zeszliśmy do piwnicy. Bassini w milczeniu dołączył do niego.
Wszystko w tym gmachu było stare, ciemne, zmurszałe i dosłownie obciążone
starością i zacofaniem. Ale wszystko to nie przeszkodziło temu wysokiemu,
chudemu, wchodzącemu przed nami po schodach człowiekowi w dokonaniu odkrycia,
które musi poruszyć świat lekarski z chwilą przyjęcia go do wiadomości.

— Do jutra — powiedział krótko Bassini i padał rękę Gallmannowi i mnie. —
O szóstej. — I oddalił się wraz z Tansinim. Jeszcze przez dłuższą chwiłę słyszałem
odgłos jego oddalających się kroków w ciężkich, chłopskich butach.

Wydaje mi się. że nigdy później nie spotkałem już Włocha punktualniejs/ego
niż Bassini. Była dokładnie godzina szósta. gdv następnego ranka wszedł do
drewnianego amfiteatru, w którym operował. Jego twarz była jeszcze zaczerwieniona
od jazdy konnej.

Gallmann i ja znaleźliśmy miejsce w najniższym rzędzie, niedaleko stołu operacyj-
nego. Kiedy wniesiono pierwszego z dwóch pacjentów, dwudziestojednoletniego
Ernesto Calzavarego. ciągle jeszcze w kompresach sublimatowych. u których prze-
bywał przez całą noc — Bassini poprosił nas o podejście bliżej do stołu operacyjnego.
Asystował mu Tansini. podobnie jak poprzedniego dnia w piwnicy. Dwaj nie znani
młodzi lekarze chloroformowali i obsługiwali rozpylacze, z któr\ch strumienie
pary kierowane były na chorą pachwinę. Równocześnie dwie siostry zdejmowały
ceratowe i lniane kompresy. Chory prawie natychmiast usnął głęboko, a Bassini
zaczął operować. Postępował tak. jak nam to pokazywał na zwłokach. Wkrótce
zobaczyliśmy nowo utworzoną, napiętą ścianę brzuszną. Bassini skinął głową na
jednego z młodych asystentów. Ten chwycił jakieś piórko i wprowadził je do
krtani pacjenta. Zaraz potem wystąpił u operowanego odruch wymiotny. Jego
trzewia i mięśnie brzuszne pochwycił skurcz. Mimo woli wlepiłem oczy w dopiero
co zszytą ścianę brzuszną. Czy rzeczywiście wytrzyma torsje?

Ale wszelkie obawy były zbędne. Ściana trzymała mocno aż do ustąpienia
odruchów wymiotnych. Bassini przelotnie spojrzał na nas. Następnie Tansini puścił
powrózek nasienny i ułożył go na utworzonej ścianie, a Bassini zszył ponad
nim rozścięgno. Nastąpił szew skórny. Potem lekki opatrunek. Bassini wyprostował
się, a z trybun rozległy się oklaski studentów-.

Pozostałem w Padwie do końca lipca 1888 roku. aby prześledzić rekonwalescencję
operowanych. W ostatnich dniach lipca Ernesto Calzavare. Arturo Malatesta
i Aloisi Marchiori jako wyleczeni opuścili szpital. Już 21 lipca Bassini zoperował
następny przypadek przepukliny. Pacjentem był trzydziestoośmioletni stróż domowy
Dalia Valle z Monfelice. Zabieg nie pociągnął za sobą jakichkolwiek komplikacji.

Do tego czasu odwiedziłem w Padwie i okolicy co najmniej czterdzieści osób
operowanych w ubiegłych latach przez Bassiniego. Świadectwo własnych oczu

126


definitywnie rozproszyło mogące się jeszcze nasunąć wątpliwości. Od dwóch, trzech
bądź czterech lat wszyscy operowani już pracują w swoich zawodach, bez opaski
przepuklinowej. Wśród nich znajdują się ludzie ciężko pracujący fizycznie, którzy
nie mogą się oszczędzać. Wszyscy byli bez wątpienia całkowicie wyleczeni. Podobnych
wyników nigdzie jeszcze wówczas nie osiągnięto.

Gdy 1 sierpnia opuszczałem Padwę, byłem pewien, że przepuklina pachwinowa.
ta zmora tysiącleci, teraz została pozbawiona swej prawdziwej grozy. Byłem prze-
konany, że po odpowiednim czasie, jakiego wymaga przyjęcie się nowej metody,
lęk przed nią zniknie nie tylko we Włoszech, ale i w całym tak zwanym cywilizowa-
nym świecie.

W dwa lata później Edoardo Bassini przystąpił po raz pierwszy do odpowiedniej
publikacji swej metody w czterdziestym tomie niemieckiego czasopisma ,.Archiv
fur Klinische Chirurgie". Podał w niej liczbę 262 przeprowadzonych operacji.
Wydawało się. jakby otwarto wreszcie długo zamknięte wrota. Mimo że mniej
więcej w tym samym czasie McEven w Anglii i Halsted w Stanach Zjednoczonych
rozwinęli nowe metody — metoda Halsteda wykazywała nawet pewne podobieństwo
do sposobu Bassimego — Padwa stała się Mekką dla licznych chirurgów zamierzają-
cych kroczyć drogą wskazaną przez Bassiniego. Jego metoda, czy to w oryginale.
czy też z pewnymi ulepszeniami, stała się zalążkiem wreszcie skutecznej chirurgii
przepukliny.


DRUGI ETAP WALKI Z BÓLEM

SIGMUND FREUD - CARL KOLLER -
WILLIAM HALSTED - PAUL RECLUS -
CARL LUDWIG SCHLEICH - AUGUST
BIER -
LEONARD CORNING -
HEINRICH BRAUN

Teraz pozwolę sobie powrócić myślą do wczesnego ranka
17 września 1884 roku w Paryżu. Pozwolę sobie przypomnieć
moje ówczesne spotkanie z Paulem Reclusem. Otóż w trakcie
tego spotkania dowiedziałem się z doniesień prasowych, że< na
Kongresie Oftalmologów w Heidelbergu wiedeński okulista,

dr Carl Koller. oznajmił, iż można znieczulić ludzkie oko przez wpuszczenie
doń kilku kropel roztworu kokainy. Spotkanie to zapoczątkowało drugi etap
wielkiej walki z bólem. Od chwili odkrycia narkozy chirurgia domagała się możli-
wości znieczulenia miejscowego, szczególnie potrzebnego dla dalszych postępów
'w dziedzinie operacji wola.

Zastanawiałem się właśnie nad tym. w jaki sposób mógłbym się dowiedzieć
jakichś bliższych szczegółów o tym nowym odkryciu omawianym na Kongresie
w Heidelbergu. Przypomniałem sobie wtedy amerykańskiego okulistę, dr. Ferrera
z San Francisco, z którym przed ośmioma dniami widziałem się w Paryżu.
Przy tej okazji oznajmił mi. że jest właśnie w drodze do Heidelbergu na kongres
specjalistów w swojej dziedzinie, i zapytał, czy nie znam tam jakiegoś hotelu
godnego polecenia. Zdecydowałem się więc zatelegrafować do Ferrera na adres
poleconego mu hotelu, by poprosić go o potwierdzenie wiadomości z gazety
i, jeśli to będzie możliwe, o szczegóły dotyczące sprawy.

Ponieważ sam wiedziałem o kokainie bardzo niewiele, próbowałem jeszcze tego
samego dnia dowiedzieć się czegoś więcej o niej w rozmaitych paryskich instytutach
fachowych. Z dostępnej wówczas literatury wynikało, że Hiszpan Pizarro w roku
1532, w czasie podboju Peru. zaobserwował, iż peruwiańscy Indianie, żując liście
krzewu zwanego koka. zdolni byli do niezwykłych wprost wysiłków fizycznych.
Jednakże nie zainteresowano się wtedy tymi liśćmi — przynajmniej nie w Europie.
Dopiero w kilka wieków później podróżnik von Tschudi znów zwrócił uwagę
na owe liście, zwłaszcza na ich działanie umożliwiające duży wysiłek. Wreszcie
w roku 1858 niejaki dr Scherzer przywiózł na pokładzie austriackiej fregaty
,.Novara" suszone liście koki do Europy i przekazał je do zbadania niemieckiemu
chemikowi Wóhlerowi z Getyngi. Uczniowi Wóhlera. Niemannowi. udało się wy-
odrębnić czynną substancję liści w stanie chemicznie czystym. Składnik ten nazwał
kokainą. W następstwie tego odkrycia podejmowano pojedyncze próby leczenia
kokainą cholery. Jednak na prawdziwą jej użyteczność w medycynie dotychczas
nie zwrócono uwagi.

Jeszcze tego samego dnia dostałem telegraficzną odpowiedź od Ferrera. Pisał
mi. że doniesienia paryskiej prasy są całkowicie zgodne z prawdą. Jest to na
pewno epokowe odkrycie o olbrzymim znaczeniu. On sam będzie w Paryżu 18.
najpóźniej 19 września, zatrzyma się tam na jeden dzień i chętnie udzieli mi
szczegółowych informacji. Ferrer przyjechał w południe 19 września. Od niego
dowiedziałem się, że Carl Koller jest niespełna 30-letnim zastępcą profesora
w wiedeńskim Szpitalu Ogólnym. Sam nie miał wystarczających środków pienięż-
nych, by osobiście przybyć do Heidelbergu. Manuskrypt, który przedstawiał jego
odkrycie, zabrał do Heidelbergu jego austriacki kolega, dr Brettauer. i tam go


odczytał. Ferrer potwierdził, że w obecności zebranych lekarzy kilku chorym
z heidelberskiej Kliniki Okulistycznej bezboleśnie usunięto kataraktę. Parę kropel
kokainy, wpuszczonych do oka, wystarczyło w zupełności do całkowitego znie-
czulenia.

Dla Ferrera nie było innego tematu, jak tylko to przeżycie na heidelberskim
Kongresie. Spieszyło mu się szalenie, by natychmiast wracać do San Francisco
i tam zabłysnąć zastosowaniem nowego sposobu. Ja sam jeszcze tego samego
wieczoru wyruszyłem do Wiednia. Już wtedy trudno byłoby mi zliczyć historie
wszystkich odkryć, których byłem nieomal naocznym świadkiem. Historia, z któ-
rą się jednak zetknąłem w Wiedniu, wyróżniała się od początku spośród wszyst-
kich innych. Pierwszą niespodzianką było dla mnie to, że nie zaczynała się
wcale od Carla Kollera. tylko od zupełnie innego, prawie całkiem nie znanego,
młodego wiedeńskiego lekarza. Nikt nie przypuszczał, że to właśnie on osiągnie
później światową sławę przez wprowadzenie nowego, bardzo kontrowersyjnego
sposobu leczenia chorób nerwowych i psychicznych, zwanego psychoanalizą. Nazwisko
tego lekarza brzmiało: Sigmund Freud.

Sigmund Freud miał wówczas 27 lat. był szczupłym, ciemnowłosym mężczyzną
o bardzo wrażliwej i przystojnej twarzy. Był synem zubożałego żydowskiego kupca
tekstylnego, który w latach kryzysu gospodarczego, około roku 1859. opuścił swoje
miasto rodzinne, Freiberg na Morawach. Jako nowe miejsce pobytu ojciec wybrał
Wiedeń, ale i tu wpadał z jednego bankructwa w drugie, tak że jego ośmio-
osobowa rodzina żyła w więcej niż skromnym mieszkaniu przy Kaiser-Joseph-Strasse.
Młody Freud był człowiekiem o ogromnej, czasem wręcz chorobliwej wrażliwości
i równie wielkim poczuciu swej godności osobistej, stale gotów do jej obrony.
W dzieciństwie doznał wielu upokorzeń z powodu swego żydowskiego pochodzenia,
podobnie zresztą jak jego ojciec i rodzeństwo. Nigdy nie zapomniał wydarzenia,
którego był świadkiem jako 12-letni chłopiec, kiedy to zepchnięto jego ojca
z chodnika na jezdnię i zerwano mu czapkę z głowy ze słowami: „Żydzie,
precz z chodnika". Nigdy też nie wybaczył ojcu tego, iż ten — posłuszny głosowi
rozsądku — w milczeniu schylił się i bez słowa podniósł czapkę z ulicznego kurzu.
W dzieciństwie marzył o tym. by stać się albo wybitnym wojskowym, albo
wielkim mężem stanu. Jego gorącym pragnieniem była ucieczka z ciasnoty i ucisku.
Sam chciał rządzić, a nie być rządzonym i deptanym. Ale rzeczywistość austriacka,
w której Żydzi mogli wybierać tylko między karierą w zawodzie kupca, adwokata
lub lekarza, prędko rozwiała te marzenia. Tylko dlatego, że ani prawo, ani kupiectwo
wcale mu nie odpowiadało, bez specjalnego przekonania zdecydował się na studia
medyczne. Miał jednak tak głęboki wstręt do praktycznego uprawiania zawodu
lekarza, że jeszcze przez wiele lat po zdaniu egzaminu dyplomowego pracował
u profesora Briicka w Instytucie Fizjologii i u profesora Strickera w Instytucie
Anatomii. Do podjęcia praktyki lekarskiej wcale się nie przygotowywał. Dopiero
na wiosnę 1882 roku przerwał nagle pracę u Briicka i postarał się o posadę
zastępcy profesora w Szpitalu Ogólnym. Nikt początkowo nie znał powodów tej
nagłej zmiany zainteresowań. Znał je tylko sam Freud.

Zakochał się wtedy w młodej, 20-letniej dziewczynie. Marcie Bernays, osobie
delikatnej, bladej, ale pełnej wdzięku. Była córką żydowskiego kupca, który przeniósł
się z Hamburga do Wiednia i trzy lata wcześniej zmarł na atak serca. Pewnego
wieczoru w kwietniu 1882 roku do mieszkania rodziny Freudów przyszła z wizytą
Marta Bernays wraz ze swą siostrą Minną. dla odnowienia szkolnej znajomości.
Gdy Freud wrócił tego dnia z pracy w Instytucie Briicka. ujrzał Martę po raz


pierwszy. Rozmawiała wesoło z jego siostrami i obierała jabłko dla jego chorej
matki. Od razu, niemal od pierwszego wejrzenia, zapałał do niej tak wielkim
uczuciem, że już następnego dnia zmobilizował całą posiadaną gotówkę, by posyłać
jej codziennie różę, jakąś kartkę albo list. Pod koniec maja udali się na pierwszy
wspólny spacer, na Kahlenberg. Wydawało mu się. że czuje, iż również ona go
kocha. 10 czerwca, w ogrodzie w Miidling, pocałowali się po raz pierwszy, a nazajutrz
Freud podjął nagłą decyzję rozpoczęcia praktyki lekarskiej w Szpitalu Ogólnym.
W ciągu jednej nocy zapragnął wywalczyć sobie niezależność finansową po to,
by móc ożenić się z Martą.

Na wiosnę 1884 roku Freud znajdował się w niemal beznadziejnym nastroju.
Już dwa lata minęły od chwili, kiedy poznał Martę, a on ciągle jeszcze nie
widział możliwości zrealizowania swych marzeń. Matka Marty, Emmelina Bernays,
kobieta mądra, wykształcona i przez swoją rodzinę bardzo szanowana, nigdy nie
ukrywała, że nie życzy sobie zięcia bez majątku albo solidnej posady. W lecie
1882 roku wysłała Martę do swego domu w Wandsbeck koło Hamburga, by
trzymać ją z daleka od Freuda. Freud pisał codziennie listy do Marty i przechodził
męki zazdrości, gdy tylko doszła go wiadomość, że Marta koresponduje z innym
młodym człowiekiem. 14 czerwca 1883 roku przeniosła się do Hamburga także
matka Marty i zabrała córkę na stałe do siebie. Od tego dnia stale kursowały
listy w tę i tamtą stronę. Wrażliwy Freud żył między nadzieją, zwątpieniem i dręczącą
go zazdrością, między wiarą i lękiem. Dopiero podczas jesiennych wakacji 1884
roku otwierała się możliwość podróży do Hamburga. Termin ten wydał mu się
jednak nieznośnie odległy. Wpadł w depresję, która połączyła się także z dolegliwościami
fizycznymi. Nachodziły go silne bóle żołądkowe oraz napady rwy kulszowej.
Wydawało mu się, że umrze, jeśli nie uda mu się w jakiś sposób skrócić
czasu oczekiwania na spotkanie z Martą. I tak powstała w jego umyśle rozpaczliwa
potrzeba dokonania jakiegoś niezwykłego odkrycia, które pozwoliłoby mu zdobyć
środki finansowe i uzyskać rękę Marty. Pracując w Szpitalu Ogólnym wpadał
na najdziwniejsze pomysły, które jego zdaniem mogłyby okazać się rewelacyjne
dla medycyny. Jednakże żaden pomysł nie sprawdzał się.

W dniach swej najgłębszej depresji, w połowie kwietnia roku 1884, natknął
się na pewien artykuł w „Deutsche Medizinische Wochenschrift" z 12 grudnia
ubiegłego roku. Artykuł ten wyszedł spod pióra niemieckiego lekarza wojskowego,
Theodora Aschenbrandta, a jego tytuł brzmiał: „Fizjologiczne działanie i znaczenie
kokainy". W czasie jesiennych manewrów Aschenbrandt zaaplikował kilku bawarskim
żołnierzom kokainę i zauważył, że wykonywali oni zadania marszowe o wiele
lepiej.

Freud nigdy wcześniej nie słyszał o kokainie. Ale jego uparte dążenie do jakiegoś
niezwykłego odkrycia skłoniło go i tutaj do postawienia pytania, czy w owej
kokainie nie kryją się jakieś dotychczas nie znane możliwości leczenia chorób
i rozstrojów nerwowych, możliwości, które wreszcie dałyby mu sławę i pieniądze.

Stwierdził, że do tej pory jedynie firma Merck z Darmstadtu wyprodukowała
niewielkie ilości czystej kokainy. Cena jednego grama była jednak niezwykle wysoka.
Mimo że nie mógł sobie pozwolić na tak wielki wydatek, zamówił w desperackim
odruchu jeden gram kokainy, w nieokreślonej nadziei, że w przyszłości jakoś
swój dług spłaci. Zaraz po otrzymaniu przesyłki z kokainą rozpoczął doświadczenia
na sobie samym. Stwierdził, że jej działanie warte jest głębszego zainteresowania
się nią. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł, że teraz może pracować
o wiele wydajniej, że jego stany depresyjne minęły i napełnia go wiara we własne
siły. Nawet to tak dotkliwe uczucie zazdrości straciło na swej sile.

132


Już poczęła go uskrzydlać nadzieja na dokonanie wspaniałego odkrycia, uznanego
na całym świecie, już widział się autorem wielkiej pracy o nieznanych właściwościach
leczniczych kokainy. Systematycznie przeszukiwał teraz biblioteki wiedeńskie, usiłując
znaleźć jakieś dane o kokainie we wcześniejszej literaturze. Przy tej okazji wpadł
mu w ręce artykuł opublikowany przed kilku laty przez amerykańskiego lekarza,
dr. Bentleya. w ..Detroit Medical Gazette" i dotychczas najwidoczniej nie zauważony.
Bentley interesował się morfinizmem i uważał, że można by wyleczyć nałogowych
morfinistów. zastępując morfinę tą nowo odkrytą kokainą, której dawki można
by następnie stopniowo zmniejszać. Freud entuzjastycznie rzucił się na ten pomysł,
który być może zapowiadał nowe, jeszcze nie znane działanie kokainy, i nie
zwlekał z praktycznym jej wypróbowaniem.

Jeden z jego starszych kolegów. Ernst von Fleischl. asystent w tym samym
Instytucie Fizjologii, w którym on sam tak długo pracował, był morfinistą.
Ten 38-letni. przystojny, uroczy człowiek, doskonały naukowiec, mówca i nauczyciel,
nabawił się w wieku 25 lat infekcji palca podczas prac anatomicznych. Tylko
dzięki natychmiastowej amputacji prawego kciuka uratowano go od śmierci. Ale
w następstwie zabiegu pojawiły się w tym miejscu nerwiaki, które wymagały
kolejnych operacji. Ręka stała się źródłem niewypowiedzianych nerwobóli. Od 13 lat
przyjmował więc morfinę, w stale zwiększających się dawkach. Z powodu swego
chronicznego już morfinizmu cierpiał teraz dodatkowo na przejściowe utraty przy-
tomności, a nawet okresowe ataki obłędu.

Gdy Freud zaproponował mu zażywanie kokainy, ten uchwycił się tego pomysłu
jak tonący brzytwy. Ponieważ dysponował wystarczającą ilością gotówki, zapewnił
Freudowi możliwość zakupienia każdej ilości kokainy, jaką można było sprowadzić
z firmy Merck. W krótkim czasie zaczął przyjmować po jednym gramie kokainy
dziennie. I dziwna rzecz — w cudowny sposób poczuł ogromną ulgę. Napady obłędu
ustąpiły, stany majaczeniowe i delirium też minęły. Doznał jakoby nowego, nieznanego
przypływu energii. Freud ujrzał niebywałą szansę dla siebie. By zdobyć większe
doświadczenie, rozdawał kokainę kolegom przyjaciołom i pacjentom, a także własnym
siostrom. Sam zażywał ją już teraz regularnie. Większą jej dawkę posłał nawet
Marcie, aby ją „wzmocnić".

W trakcie swoich badań stwierdził kiedyś, że po zażyciu kokainy jego język
i błona śluzowa jamy ustnej wykazują wyraźną niewrażliwość i że przy tej okazji
także bóle spowodowane stanem zapalnym dziąseł ulegają wyraźnemu uśmierzeniu.
W parę dni po stwierdzeniu powyższego faktu spotkał w ogrodzie wiedeńskiego
Szpitala Ogólnego swoich dwóch kolegów. Jednym z nich był dr Koller, zastępca
ordynatora oddziału ocznego, drugim — kolega Kollera skarżący się na bóle dziąseł.
Freud zakropił jego dziąsła odrobiną roztworu kokainy, nie rozwodząc się szerzej
nad swoim lekiem. Następnego dnia znów spotkał Kollera, a ten zapytał go
o skład wczorajszego lekarstwa. Freud wyjaśnił mu obszernie pochodzenie leku
i zaprosił go, podobnie jak jego poprzedników, do udziału w swoich doświadczeniach.
Koller przystał na to od razu i przez kilka tygodni zażywał razem z Freudem
kokainę. Równocześnie obaj robili pomiary siły swoich mięśni i zauważyli jej
wzrost. Stwierdzili dalej, że kokaina wytwarza ciepło, pogłębia oddech i podnosi
ciśnienie krwi. Jednakże przez cały czas trwania tych doświadczeń nie było ani
razu mowy o znieczulającym działaniu kokainy w jamie ustnej. Kilkakrotnie
próbowałem wyjaśnić to zjawisko, to jest fakt niezauważenia wtedy tej właściwości
kokainy, i nie znalazłem innego wytłumaczenia, jak tylko to. że już wówczas
interesowały Freuda przede wszystkim zagadnienia systemu nerwowego. Brakowało
mu jakiejś wewnętrznej więzi z praktyczną medycyną, a cóż dopiero — z chirurgią.


Rzekomo przeciwodwykowe, przeciwdepresyjne i wzmacniające działanie kokainy
pochłonęło go do tego stopnia, że jej efekty znieczulające, tak potrzebne dla
celów chirurgicznych, pozostały zupełnie poza obszarem jego zainteresowań.

18 czerwca Freud skończył pisanie entuzjastycznego sprawozdania na temat
kokainy. Stwierdził w nim, że kokaina jest znakomitym środkiem zwalczającym
wszelkie rodzaje depresji, usuwającym bóle żołądkowe na tle nerwicowym, powodują-
cym wzrost sprawności duchowej i fizycznej. Nie daje żadnych objawów przyzwycza-
jenia, żadnych poważnych skutków ubocznych, ani nie powoduje nałogu. Dlatego
nadaje się do leczenia morfinistów zastępując morfinę. Przynosi narkomanom ulgę,
jest bowiem środkiem, dzięki któremu można powoli wyleczyć ich z nałogu.
Dopiero na samym końcu artykułu znalazły się dwa napisane spieszną ręką zdania,
w których Freud zupełnie mimochodem zauważał: „Właściwości kokainy i jej
soli, polegające na znieczuleniu błon śluzowych, pozwalają myśleć o możliwości
jej przyszłego zastosowania, szczególnie w przypadkach miejscowej infekcji".

I tylko tyle miał do powiedzenia na temat znieczulających właściwości kokainy.
Nawet nie przypuszczał, że właśnie w tym momencie przeszedł obok istotnego
działania kokainy, którego odkrycie przyniosłoby mu sławę, której tak żarliwie
pragnął. Nie przyszło mu też do głowy, że zwrócił się jedynie ku jej szatańskim
właściwościom. Wskutek zbytniego pośpiechu w przeprowadzaniu eksperymentów,
podyktowanego żądzą sukcesu, zachwalał jako lecznicze te właśnie szatańskie
właściwości kokainy, która w rzeczywistości okazała się później o wiele groźniejsza
w wywoływaniu narkomanii niż morfina.

Reakcja na ten artykuł była zaskakująco słaba. Ale zanim Freud zdał sobie
sprawę z przyczyn tego niepowodzenia, minęła już połowa sierpnia. Zbliżały się
wakacje i oczekiwany od roku z utęsknieniem wyjazd do Marty. Eksperymenty
z kokainą pozwoliły mu przetrwać ten wydawałoby się nieskończenie długi okres
oczekiwania. Kokaina zawsze pomagała mu znosić depresyjne nastroje, którym
czasami ulegał. Postanowił, że po powrocie z Hamburga będzie kontynuował
eksperymenty z kokainą na większą skalę, co pozwoli mu osiągnąć sukces, którego
los dotychczas mu odmawiał.

Najpierw jednak musiał pojechać do osoby będącej celem jego tęsknot i marzeń.
1 września pożegnał się z kręgiem swoich najbliższych przyjaciół, m. in. z Leopoldem
von Kónigsteinem. docentem oftalmologii, którego znał bliżej z czasów studenckich.
Zupełnie mimochodem rozmowa zeszła raz jeszcze na kokainę i wówczas, tuż
przed odjazdem, Freud zaproponował Kónigsteinowi, by ten spróbował kiedyś,
czy kokaina nie podziałałaby przeciwbólowo przy tak bolesnych schorzeniach oka,
jak zapalenie spojówki lub tęczówki. I znów Freud wykazał zupełny brak zaintereso-
wania tymi właśnie właściwościami kokainy. Odstępował ją specjaliście, ale Kónigstein
potraktował tę propozycję równie niefrasobliwie. Wkrótce po tej rozmowie Freud
wsiadł do pociągu wiozącego go do Hamburga, pełen radosnych oczekiwań
związanych z osobą ukochanej, zapominając o wszystkim innym.

Można powiedzieć, że w przeciwieństwie do Freuda Koller wybił się jako
chirurg. Wielokrotnie przeżywał to. czego Freud nigdy nie był świadkiem, a mianowicie
cierpienia wszystkich tych pacjentów z chorobami oczu. których musiano operować
bez znieczulenia. Jako operujący okulista wiedział, co to znaczy operować nie-
spokojnego, opierającego się pacjenta, gdy każdy, najdrobniejszy błędny ruch operatora
mógł przesądzić o wyniku zabiegu. Wiedział od lat. że dla okulistyki nie było
ważniejszego odkrycia niż możliwość miejscowego znieczulenia oka. Z własnej
inicjatywy podejmował już próby w tym zakresie. Na oczach zwierząt wypróbowywał

134


wszystkie dotychczas znane środki uśmierzające ból.- a przynajmniej uspokajające,
poczynając od chloralu. poprzez brom i na morfinie kończąc. Raz odbywało
się to przez wkroplenie. innym razem za pomocą zastrzyku. Kolier używał
także do swych doświadczeń na oku „sprayu eterowego Richardsona". Ale miejscowego
znieczulenia oka nie udało mu się osiągnąć.

Gdy Freud zwrócił Kollerowi uwagę na kokainę, trafił na dobrze przygotowany
grunt. W chwili gdy demonstrował działanie kokainy na chore dziąsło. Kollerowi
musiała nasunąć się myśl, że może ona tak samo podziałać również na oko.
Ale obawa przed nowym rozczarowaniem powstrzymywała go dziwnym trafem
przez wiele tygodni przed podjęciem jakiejś prostej próby na oku. W każdym
razie przewertował dostępną starszą literaturę na temat kokainy. Natrafił przy
tym na zdanie Niemanna. pierwszego producenta ekstraktu kokainy z liści koka,
który w roku 1859 pisał: „Smak ma gorzkawy i w tak dziwny sposób działa
na nerwy języka, że w miejscu jego zetknięcia się z kokainą powstaje przejściowa
nie wrażliwość i prawie zupełne znieczulenie".

W parę dni po wyjeździe Freuda z Wiednia Kolier udał się do Instytutu
Patologii profesora Strickera, gdzie uprzednio już nieraz pracował. Spotkał tam
asystenta Strickera. dr. Gartnera. Pokazał mu małą buteleczkę zawierającą biały
proszek i poprosił go o pomoc przy sporządzeniu wysokoprocentowego roztworu.
Gdy roztwór był gotowy, Gartner wyjął żabę z pojemnika dla zwierząt i przytrzymał
ją, a wtedy Kolier pipetką wciągnął część roztworu kokainy. Otwór pipetki. z pierwszą
kroplą na jej końcu, lekko drżącą ręką przesunął nad lewe oko żaby i zakroplil je.

Kolier odczekał minutę. Potem ujął lancet. Oparł rękę na stole, by powstrzymać
jej drżenie i zbliżył ostrze do oka na milimetrową odległość.

W innych warunkach ruch taki zazwyczaj wystarczał do wywołania obronnego
odruchu oka i spowodowania uniku. Teraz jednak, w tej pełnej napięcia sekundzie,
stało się coś zupełnie innego. Oko żaby nie poruszyło się, nie wykazało żadnej,
nawet najmniejszej reakcji. Kolier przysunął lancet bliżej i poczuł opór oka.
Ostrze jego oparło się teraz bezpośrednio o rogówkę. Znów żadnej reakcji! Kolier
nacisnął ostrzem rogówkę w kilku miejscach. Ale i to nie spotkało się z żadną reak-
cją. Szybko zdecydował się skierować ostrze do drugiego, nie zakropionego oka.
Głowa zwierzęcia cofnęła się natychmiast, zanim jeszcze ostrze zdążyło dotknąć oka.

Kolier zaczął szybko chodzić po laboratorium. Szukał innych narzędzi. Znalazł
pincetę, wyciągnął z kąta aparat elektryczny, przyniósł palnik i rozżarzył w jego
płomieniu ostrze lancetu. Drażnił zakropione kokainą oko wysoką temperaturą,
elektryzował je. w końcu poruszał szczypcami całe oko — ale i wtedy żaba nie
okazywała żadnych oznak bólu. Kiedy wreszcie skończył, nie było wątpliwości.
Kokaina była tym środkiem, przy pomocy którego przynajmniej powierzchniowa
część oka dawała się całkowicie znieczulić, tak że w przyszłości można będzie
przeprowadzać bezbolesne operacje zaćmy bez narkozy.

W tej triumfalnej chwili Kolier nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że dr
Leopold Kónigstein, pamiętając o pożegnalnej propozycji Freuda, w tym samym
mniej więcej czasie zaczął stosować kokainę w przypadkach jaglicy. Stwierdził przy
tym znaczne zmniejszenie się na pewien czas bolesności oka po zakropieniu go
kokainą. Ale Kónigstein. chociaż również był operującym okulistą jak Kolier,
nie wpadł — po swych pierwszych doświadczeniach — na myśl wypróbowania kokainy
do znieczulenia miejscowego.

Już następnego dnia po swoim odkryciu Kolier zakroplił kokainą oczy tuzinowi
żab. Wyniki powtarzały się: całkowite znieczulenie zakropionego oka. Gartner
oddał do jego dyspozycji dwanaście królików. Zwierzęta spokojnie wytrzymały
nawet głębokie nacięcia.


Następnie próby przeprowadził na psach. Potem przeszedł do eksperymentu
na sobie samym. Skłonił Gartnera, by zakroplił mu kokainą oczy, a następnie
drażnił je rozmaitymi narzędziami. Gdy i on nie odczuł najmniejszego bólu,
zwalczył tym samym swoje najgłębiej skrywane, ostatnie wątpliwości. Udał się
do Kliniki Chorób Oczu. Potajemnie namówił jednego z pacjentów do takiej
próby i znów miejscowe znieczulenie się udało. Tenże sam pacjent natychmiast
zdecydował się na operację zaćmy, przed którą dotychczas ciągle się wzbraniał.
Koller przeprowadził operację cichaczem, bez świadków, i po raz pierwszy przeżył
ten cud, że chory na oczy pacjent, bez narkozy, leżał teraz zupełnie spokojnie
przy zabiegu. Operator mógł swobodnie pracować, bez ciągłych nawoływań do
spokoju, bez obaw o nagły ruch chorego.

Szczęście Kollera nie miało granic. W wyobraźni widział już swoją świetlaną
przyszłość pełną sukcesów.

Mimo to obawiał się. że może go ktoś ubiec w tym odkryciu. 11 września
udała się jego pierwsza bezbolesna operacja katarakty. 15 września rozpoczynał
się Kongres Oftalmologów w Heidelbergu. Kongres ten stwarzał najlepszą okazję
do zaprezentowania tego odkrycia, a tym samym do potwierdzenia jego priorytetu
w zastosowaniu nowej metody. Lecz jako nikomu nie znany lekarz Koller nie
widział dla siebie możliwości wygłoszenia tam nagle referatu. Prosił przyjaciół
o pożyczkę na pokrycie kosztów podróży. Ale wszyscy jego przyjaciele byli
w podobnej sytuacji finansowej. W ostatniej chwili, przypadkowo, nawiązał znajomość
z okulistą z Triestu, dr. Brettauerem, który w drodze na heidelberski Kongres
zatrzymał się przejazdem w Wiedniu. Koller pokazał całkowicie zaskoczonemu
koledze wyniki swojej pracy, a ten od razu zgłosił gotowość podania ich do
ogólnej wiadomości oraz powtórzenia tych doświadczeń w obecności zebranych
okulistów.

Można sobie wyobrazić, w jakim napięciu trwał Koller, który pozostał w domu.
Minęły trzy dni. Wreszcie otrzymał wiadomość o przyjęciu jego sprawozdania,
początkowo z rezerwą, a później z entuzjazmem. W stanie pierwszego radosnego
uniesienia pobiegł do jednego ze swych przyjaciół, dr. Jellinka. Ten pracował
wówczas na oddziale chorób krtani u prof. Schóttera, tego samego, który wkrótce
potem potwierdził rozpoznanie raka krtani u niemieckiego następcy tronu Fryderyka
Wilhelma. Koller, przy całej swej skromności, przewidywał w tym momencie,
że miejscowe znieczulenie nie ograniczy się tylko do okulistyki. Przewidywał,
że może się ono przyczynić do rewelacyjnego rozwoju całej chirurgii. Zaproponował
Jellinkowi znieczulenie krtani przez pędzlowanie jej przed zabiegiem kokainą.
Jellinek posłuchał jego rady i od razu dało to pozytywne rezultaty. Wydawało
się, że szeroka droga stała teraz otworem dla nowego etapu chirurgii. Przekraczało
to najśmielsze oczekiwania i było równie fascynujące jak swego czasu odkrycie
narkozy eterowej.

Trudno dziś w to uwierzyć, ale to prawda. Freud, będąc w Hamburgu, nie
wiedział nic o odkryciu Kollera ani o sensacyjnych pokazach w Heidelbergu,
o których ja, będąc w Paryżu, dowiedziałem się w krótkim czasie. Freud zupełnie
zapomniał o Wiedniu. Marta doprowadziła nawet do pojednania między nim
a swoją matką, której — jak się Marcie dotychczas wydawało — nienawidził za
„uprowadzenie" mu jego ukochanej do Hamburga. Po raz pierwszy lody zostały
przełamane. Freud, przepełniony szczęściem, powrócił w pierwszych dniach października
do Wiednia, z mocnym postanowieniem dalszego prowadzenia prac badawczych


nad kokainą, by osiągnąć wreszcie ostateczny sukces i najpóźniej w roku 1885
ożenić się z Martą.

Pierwszą nowiną, jaką mu zgotował Wiedeń, było odkrycie Kollera. Ale, o dziwo,
ta nowina początkowo wcale go nie poruszyła. I znowu było na to tylko jedno
wytłumaczenie — jego niewystarczająca wiedza o wszystkim, co dotyczyło chirurgii.
Także i tym razem nie pozwoliło mu to zrozumieć, jak wielkie znaczenie należało
przyznać kokainie właśnie na tym polu. Uważał kokainę za swoje odkrycie, swoją
własność, a wynalazek Kollera jedynie jako przyczynek pomocniczy do swych
przyszłych, wielkich badań nad kokainą.

Nie wzruszyła go również wizyta Kónigsteina, który pełen podniecenia zako-
munikował mu. że i on także, niezależnie od odkrycia Kollera, doszedł do wniosku,
iż kokaina znieczula całe oko — Koller wyprzedził go tylko o włos z ogłoszeniem
swoich wyników. Freud udał się z nim do Kliniki Chorób Oczu, gdzie Kónigstein
zademonstrował mu bezbolesne usunięcie oka u psa. Nawet po powyższym pokazie
jeszcze nie pojąl. jak wielkie znaczenie zdobyła sobie kokaina jako środek
znieczulający. Wprost przeciwnie: prawdziwe znaczenie kokainy widział tylko w jej
rzekomym działaniu pobudzającym.

15 października, na dwa dni przed zebraniem Wiedeńskiego Towarzystwa Lekar-
skiego, na którym Koller miał mówić o swoim odkryciu, zaszło coś, co po raz
pierwszy w okrutny sposób otworzyło mu oczy. Wezwano go do Fleischla. Ten
zamknął się w pokoju, tarzaf się w delirium na podłodze, krzyczaf wśród okropnych
męczarni i bronił się przed jakimiś potworami, które, jak mu się wydawało,
atakowały go. Trzeba było wyważyć drzwi. Pełen złych przeczuć, Freud uświadomił
sobie, że jest jednak na fałszywym tropie, że prawdopodobnie Koller nie wykrył
jakiegoś ubocznego działania kokainy, lecz znalazł jedyny pożyteczny sposób
zastosowania jej w medycynie.

W ponurym nastroju udał się Freud 17 października na zebranie lekarskie.
Widział Kollera przeżywającego pełnię szczęścia, słuchał jego wystąpienia, słyszał
burzliwe oklaski i zdanie wykładowcy: „Lekarze wiedeńscy poznali kokainę dzięki
starannemu i ciekawemu doniesieniu dr. Zygmunta Freuda". Ale czy to miało
być wszystko? Czy miałby mu pozostać tylko słaby odblask sławy jako temu.
który przygotował grunt, owoce zaś będzie zbierał ktoś inny?

Freud wstał oszołomiony ze swojego miejsca. Cierpiał wewnętrznie nad tym,
że los tak okrutnie z niego zadrwił. Sam przed sobą nie chciał się jeszcze do
tego przyznać, lecz w głębi duszy wiedział już, źe przegrał.

Tego dnia wieczorem napisał w stanie przygnębienia list do Marty donosząc
jej. że tylko pięć procent sławy spada na niego. Gdyby sam przeprowadził
doświadczenia na oczach, zamiast doradzać je Kónigsteinowi, dziś byłby z pewnością
u szczytu sławy.

Rozczarowanie było tak wielkie, że już w parę dni później, znów pełen roz-
paczy, nie dopuszczał do siebie myśli o pogodzeniu się z porażką. Znów zaczął
przyjmować kokainę, by zwalczyć swoje załamanie. W świetle tego, co dziś
powszechnie wiadomo o nawykowych właściwościach kokainy, aż dziw bierze,
że nie stał się narkomanem do końca życia. Mimo to podjął na nowo swoje
doświadczenia, po raz ostatni chwytając się uparcie nadziei, że odkryje jakiś inny
czynny składnik kokainy, który usunąłby w cień triumf Kollera. Leczył kokainą
najrozmaitsze choroby nerwów, w końcu nawet wściekliznę. Ale wszelkie próby
spełzały na niczym i powoli rozwiewały się też jego nadzieje. W styczniu 1885
roku podjął próbę uśmierzenia strasznego bólu spowodowanego neuralgią nerwu
trójdzielnego u pewnego pacjenta. Wstrzykując bezpośrednio do nerwu roztwór

137


kokainy nie przypuszczał, że po raz wtóry był o krok od wielkiego odkrycia
i po raz wtóry zaprzepaścił tę szansę. Chodziło o odkrycie ogłoszonego wkrótce
potem „znieczuleniaprzewodowego" — rodzaju znieczulenia miejscowego pozwalającego
uniewrażliwić na ból całe części ciała przy pomocy kokainy. Próba ta nie przyniosła
rezultatu, ponieważ jego wiedza chirurgiczna była tak znikoma, że prawdopodobnie
nie trafił nawet w nerw. Dwa lata później dowiedział się, że był na drodze,
na której znieczulenie miejscowe objęło duże obszary ludzkiego ciała i było wielkim
krokiem naprzód w porównaniu z metodą Kollera, ograniczającą się do oka
i jamy ustnej.

Tym razem, gdy się o tym dowiedział, nie dotknęło go już to przynajmniej
tak głęboko. Z pewnymi trudnościami wywalczył sobie skromną egzystencję jako
neurolog w Wiedniu i wreszcie 13 września 1886 roku ożenił się z Martą.
Odwrócił się teraz od wszelkich materialnych spraw medycyny i poświęcił badaniom
najbardziej skrytych głębin życia psychicznego. Badania te przyniosły mu jednak
w końcu światową sławę, choć budzącą wiele kontrowersji. Mimo to epizod
kokainowy pozostał cierniem w jego duszy, który później pojawiał się ciągle
w jego własnych snach i ich tłumaczeniach, zwłaszcza gdy nawet Koller potem
jakby zapomniał o udziale Freuda w swoim odkryciu. Ale i Kollerowi. mimo
jego wielkiego triumfu, nie oszczędzono tego uczucia goryczy, które przez resztę
życia towarzyszyło Kónigsteinowi i wzbierało w sercu Freuda. Koller, otoczony
jeszcze podziwem z powodu swego odkrycia, byl niemal pewien, że spełni się je'go
największe marzenie i zostanie asystentem Kliniki Chorób Oczu. Dokładnie nie
wiadomo, dlaczego do tego nie doszło. Rozczarowanie Kollera było tak wielkie,
że opuścił Wiedeń i udał się do Utrechtu w Holandii, gdzie pracował jako
asystent w klinice okulistycznej. Stamtąd wy wędrował w maju 1888 roku za ocean.
W Nowym Jorku zdobył stałą pracę w Mount Sinai Hospital i w przytułku
Monte Fiore, gdzie miał wielkie osiągnięcia jako oftalmolog. Tymczasem na ugorze,
który jako pierwszy zaorał Koller, wyrośli już nowi ludzie, którzy wyprowadzili
kokainowe znieczulenie miejscowe z ciasnych granic oka. przenosząc je na wszystkie
dostępne okolice ludzkiego ciała. Byli nimi William Halsted, Paul Reclus, Carl
Ludwig Schleich, August Bier i Heinrich Braun.

Mniej więcej cztery lata przed odkryciem Kollera spotkałem po raz pierwszy
Williama Stewarta Halsteda, a było to w domu chirurga Volkmanna w Halle.
Ten 28-letni chirurg amerykański pracował wtedy w Niemczech, by pod kierunkiem
Bergmanna, Volkmanna i Thierscha dokładnie przyswoić sobie metodę aseptyki.
Na mnie zrobił on wówczas wielkie wrażenie.

W mojej pamięci żył nadal jako młody człowiek, pełen żarliwej aktywności,
zdecydowany wprowadzać aseptykę w brudnych szpitalach Nowego Jorku. Wystarczyło
go raz zobaczyć — barczysta sportowa sylwetka, uparte, nieregularne rysy twarzy,
zawadiacka mina — a od razu zyskiwało się pewność, że osiągnie swój cel. Jak
tego dokonał, że po powrocie do Nowego Jorku stał się wśród miejscowych
chirurgów niekwestionowanym liderem — wyjaśniłem powyżej. Pracował dzień i noc.
w opozycji do zatwardziałej amerykańskiej chirurgii uprawiał swoją aseptykę
w namiocie ustawionym na podwórzu szpitalnym, operował równocześnie w sześciu
wielkich szpitalach, posiadał stale rosnącą grupę zachwyconych nim uczniów,
którą uczył poznanej w Europie anatomii patologicznej i aseptyki. A przy tym
wszystkim znajdował jeszcze czas na życie towarzyskie typowe dla eleganckiego
świat owca.

Nic jeszcze wtedy nie wiedziałem o odkrywczej roli Halsteda jako kontynuatora

138


prac Kollera na polu znieczulenia miejscowego. Przypadek zaprowadził mnie pewnego
czerwcowego dnia 1886 roku przed piękny dom przy Dwudziestej Piątej Ulicy,
w którym praktykował Halsted, prawdopodobnie razem ze swym kolegą, dr. Thomasem
McBride'em. Ponieważ przy drzwiach znajdowała się tabliczka z jego nazwiskiem,
więc szybko zdecydowałem się odwiedzić tego młodego, tryskającego życiem czło-
wieka, zdążającego od sukcesu do sukcesu.

Rosły służący otworzył mi ciężkie drzwi. W momencie gdy zapytałem o Halsteda,
jego odpowiedź zabrzmiała wręcz wrogo: — Dr Halsted jest nieobecny. — Próba
dowiedzenia się, czy Halsted może wyjechał i gdzie się znajduje, spotkała się
z uprzejmą, ale stanowczą odpowiedzią odmowną. Chciałem już zrezygnować
i zostawić tylko swoją wizytówkę z pozdrowieniami, gdy do hallu wszedł młody
człowiek. Był to dr McBride. Zyptał mnie, czy dobrze znam Halsteda. Potwierdziłem
zdumiony.

McBride zawahał się chwilę, a następnie zaprosił mnie do swego gabinetu
mówiąc: — No dobrze. Widzę, że poważnie interesuje się pan jego losem, powiem
więc panu, gdzie on się znajduje... Jest w Providence... Mówiąc zupełnie szczerze,
znajduje się w zakładzie dla psychicznie chorych. Nie jest wprawdzie chory psychicznie,
ale cierpi na chorobę, która wymaga długiej kuracji odwykowej, a jej rezultaty... —
Wzruszył ramionami. Z wyraju mojej twarzy wyczytał jednak, że nie jestem
w stanie zrozumieć tego, o czym mi właśnie mówił. — Odkrycie kokainy jako
środka umożliwiającego znieczulenie miejscowe stało się przekleństwem dla Halsteda
oraz większości jego przyjaciół i uczniów. Z pewnością czytał pan ostatnio ostrzegawcze
doniesienia ze wszystkich stron świata.w których szczególnie podkreśla się nadzwyczaj
szkodliwe właściwości kokainy powodujące nałóg. Niestety doniesienia te trafiają
w samo sedno sprawy. Kokaina niszczy całą siłę witalną i wolę człowieka. Silnych
ludzi doprowadza do ruiny.

Oczywiście czytałem rozmaite ostrzeżenia, które zresztą potwierdzały doświadcze-
nia Freuda przy próbie leczenia Fleischla kokainą. Ale przecież w pamięci miałem
obraz Halsteda jako okaz zdrowia, w kwiecie siły i wieku. Czy to możliwe,
żeby właśnie on uległ narkotykowi, podczas gdy o wiele słabszy fizycznie Freud
nie popadł w nałóg?

Resztę popołudnia spędziłem u McBride'a i dowiedziałem się najważniejszych
szczegółów o odkryciu Halsteda i historii tego odkrycia, które ostatecznie doprowa-
dziło do katastrofy. Dalszy ciąg opowiedział mi następnego dnia William Welch,
wielki mistrz nowojorskiej anatomii patologicznej, w którego prosektoriach Halsted
często pracował.

W tych samych dniach września 1884 roku, w których dowiedziałem się w Paryżu
o odkryciu Kollera, dotarły do Nowego Jorku i do Halsteda pierwsze sensacyjne
doniesienia o tej rewelacji. Pracował wtedy, wraz ze swoimi asystentami Richardem
J. Hallem i Frankiem Hartleyem, w Szpitalu im. Roosevelta. Relacje te odpo-
wiadały najzupełniej zainteresowaniom Halsteda. Prawie natychmiast po ich otrzymaniu
zajął się wraz ze swoimi współpracownikami tym nowym zagadnieniem. Jego wnioski
były szybkie i proste: jeśli zakropienie lub pędzlowanie kokainą śluzówki powodowało
znieczulenie, to czyż środek ten nie powinien być równie skuteczny także w głębi
ciała, o ile by się tylko udało wprowadzić tam w jakiś sposób roztwór kokainy?
Jeśli okazałoby się to możliwe do przeprowadzenia, to może udałoby się znieczulić
głębsze warstwy tkanek, a nawet całe wewnętrzne narządy i tym samym dokonywać
na nich zabiegów bez dawania narkozy.

Wniknięcie kokainy do głębszych tkanek nastąpić mogło tylko za pomocą
wstrzyknięcia. Jeszcze we wrześniu 1884 roku Halsted i jego dwaj asystenci
zaczęli przeprowadzać doświadczenia na sobie. Wstrzykiwali sobie dość silne roztwory

139


kokainy— przeważnie 5—15% — do skóry, a potem również pod skórę. Bardzo
szybko stwierdzili, że w ten sposób można było osiągnąć dość długotrwałe okresy
całkowitej niewrażliwości na ból.

Już w czasie tych doświadczeń zdarzały się dziwne rzeczy. Nikt z kręgu
Halsteda nie czytał sprawozdania Freuda na temat niesłychanie pobudzającego
działania kokainy. Zupełnie niezależnie od tego Halsted, Hall i Hartley stwierdzili,
że po każdej nowej próbie ogarniała ich jakaś przemożna, niebywała ochota
do pracy. Wydawało im się, że mogliby pracować dzień i noc, bez odpoczynku.
Czuli się jak bogowie, lekko, wyzbyci wszelkich ziemskich trosk. Sposób mówienia
Halsteda był teraz swobodniejszy, łatwiejszy, rozluźniony. Napisanie doniesienia
wydawało mu się dziecinną igraszką. Jego ręce wykazywały w czasie operacji
wręcz lunatyczną pewność i spokój.

Przyjaciele i studenci, którzy pytali Halsteda o tajemnicę tej niezwykłej wydajności,
otrzymywali szczodrze dawkę kokainy i czuli, że także ich wydolność cudownie
wzrasta. Opadała dopiero wtedy, gdy mijało działanie odpowiedniej dawki. Wystarczało
jednak teraz wstrzyknąć sobie nową, niewielką ilość środka, by znów poderwać
się do wysokiego lotu. Hartley spróbował proszku kokainowego przy silnym zakata-
rzeniu. Wciągnął go nosem. Jego drogi oddechowe stały się drożne, a ponadto
ogarnęło go jakieś wyjątkowo uszczęśliwiające i ożywiające uczucie. Od tej pory
przy najmniejszych objawach zmęczenia Halsted. jego współpracownicy, przyjaciele
i studenci zażywali małe ilości proszku kokainowego jak tabaki. Czuli się wtedy
wypoczęci i pełni sił. Na początku stycznia 1885 roku trafiła także do jego
rąk praca naukowo-badawczą sprzed 17 lat peruwiańskiego lekarza w stopniu
generała. Moreny y Maiza. o „badaniach chemicznych i fizjologicznych nad rośliną
koka z Peru i kokainą", ta sama, z którą zapoznał się już wcześniej Koller.

Halsted czytał końcowe uwagi relacji y Maiza ze szczególną uwagą: „Dziwny
to fakt i godny uwagi, że przy wszystkich zastrzykach kokainy nigdy nie niszczy
się zdolności motorycznej, natomiast całkowicie zanika czucie". I dalej: „Czy
nie można by użyć kokainy jako środka do miejscowego znieczulenia? Przyszłość
pokaże..."

Po tej lekturze wpadła Halstedowi do głowy najbardziej owocna myśl owych
burzliwych miesięcy. Jeżeli y Maiz wstrzyknął kokainę w udo i tym zabiegiem
uzyskał znieczulenie całej nogi wraz ze stopą, to istniało tylko jedno wyjaśnienie
tego fenomenu. Y Maiz musiał przypadkowo, a może celowo, wprowadzić roztwór
kokainy do nerwów przewodzących ból. które łączyły wszystkie nerwy czuciowe
nogi drogą przez rdzeń pacierzowy z ośrodkiem bólu w mózgu. Niesamowity
pomysł! Uzyskanie znieczulenia pewnego obszaru ciała wymagało dotychczas kilka-
krotnego nakłucia chorego miejsca w niewielkiej odległości od siebie. Trzeba znaleźć
inny, znacznie łatwiejszy sposób. Należy przerwać przewodnictwo nerwów bólowych
między chorymi częściami ciała a mózgiem, wstrzykując działający blokujące roz-
twór kokainy bezpośrednio do nerwu. Haisted udał się, podniecony, wprost do
swego laboratorium. U jakiegoś zwierzęcia doświadczalnego odsłonił nerw kulszowy
i wstrzyknął do niego dawkę kokainy. W krótkim czasie noga stalą się zupełnie
niewrażliwa na ból. Zachęcony tym sukcesem Halsted skłonił swoich pracowni-
ków i studentów do badań mających na celu stwierdzenie, w których miejscach
nerwy przewodzące ból z obszaru kończyn i narządów dałyby się najpewniej
zablokować. Gdy Hall pod koniec 1885 roku doznał silnych bólów zęba. Halsted
wstrzyknął mu po raz pierwszy kokainę do nerwu żuchwowego. Cała połowa
żuchwy została znieczulona na prawie 25 minut, ząb usunięto bezboleśnie. Halsted
stał się odkrywcą tej odmiany anestezji lokalnej, która rozeszła się po całym
świecie pod nazwą znieczulenia przewodowego. Przede wszystkim zaś zrewolucjonizo-

140


wała stomatologię do tego stopnia, że dziś nie wyobrażamy już sobie zabiegów
dentystycznych bez znieczulenia miejscowego.

W czasie ogłoszenia odkrycia Halsteda. na wiosnę 1885 roku. stało się jasne,
że Halsted oraz jego przyjaciele od dawna byli narkomanami. Zażywali kokainę
jak tabakę, nawet podczas przedstawień teatralnych, ponieważ zwiększało to atrakcyj-
ność i barwność obrazów scenicznych. Halsted początkowo wcale nie zwrócił
na to uwagi, że niektórzy jego uczniowie stają się niepunktualni. gadatliwi i nie-
odpowiedzialni. Dopiero gdy sam przez parę dni nie zażywał kokainy, zauważył
nagle, że cierpi na zawroty głowy, jest blady, drży i ma duszności.
Już następnego dnia poczuł silne kurcze żołądkowe, zakłócenia wegetatywne i bez-
senność. Ogarnięty początkowo niezupełnie świadomym, a mimo to przerażającym
przeczuciem, zaproponował także Hallowi przerwanie na jakiś czas przyjmowania
kokainy. Hall załamał się zupełnie po paru dniach. Jeszcze raz Halsted próbował
skończyć z kokainą. Ale następstwa były stokroć gorsze niż za pierwszym razem.
Jeśli chciał kontynuować swoją pracę, operacje i wykłady — musiał zażywać kokainę.
W przeciwnym razie runąłby w przepaść, która się szeroko przed nim rozwierała.

Ale to jeszcze nie wszystko. W ostatnim przebłysku swojej dawnej witalności
Halsted poczuł, że dzieje się z nim coś jeszcze straszniejszego. Okresowo nie żył
już w ziemskich realiach. Przez coraz dłuższe okresy nie miał wcale ochoty na
powrót do rzeczywistości. Poczuł, że nagle dawne przyjaźnie i powiązania nic już
dla niego nie znaczą, że sprawy dnia codziennego przestały go interesować.
W chwilach powracającej jasności umysłu rozmawiał jeszcze raz z Hallem i Hartleyem
i dowiedział się. że i oni mają podobne objawy. Już w marcu wszyscy trzej
wegetowali, opanowani wyłącznie żądzą zażywania kokainy, prawie nieświadomi
swego upadku.

Kilkunastu uczniów Halsteda przepadło gdzieś w nowojorskich slumsach i wszelki
słuch o nich zaginął. Hall został zmuszony do rezygnacji ze swej kariery w Nowym
Jorku. Zniknął gdzieś na Zachodzie i później jeszcze raz podjął pracę jako
chirurg w Santa Barbara w Kalifornii. Ale życie miał zrujnowane.

Dwaj przyjaciele Halsteda, dr Munroe i dr van der Poel, podjęli próbę uratowania
go — by zapobiec jego całkowitemu wykolejeniu się — i przewieźli go na leczenie
do Providence. o czym dowiedziałem się po raz pierwszy od dr. McBride'a.
Zakład ten prócz leczenia umysłowo chorych zajmował się także leczeniem odwyko-
wym morfinistów i alkoholików. I tak Halsted, ten młody człowiek, obiecujący,
podziwiany, mający na swym koncie wiele sukcesów — zniknął za murami zakładu.

Zniknął wtedy na cały rok. Gdy pod koniec roku pojawił się znowu w Nowym
Jorku — był zupełnie innym człowiekiem, jak mi później opowiadał Welch. O ile
kiedyś był młodzieńcem żywym, pełnym energii, śmiałym i szybkim w działaniu,
to teraz wydawał się ospały i przesadnie drobiazgowy. Kiedyś zdrowy, silny i żywotny —
teraz wychudzony, wątły i bez sił. Najgorsze jednak, że wcale nie został wyleczony
z kokainowego nałogu.

Unikał swoich dawnych przyjaciół i znajomych, chorobliwie wręcz dążąc do
samotności. Na statku płynącym w lutym i marcu 1886 roku na Windward
Islands zamówił sobie oddzielną kabinę. Zabrał ze sobą zapas kokainy. W chwilo-
wym przebłysku słabej zresztą woli odzyskania zdrowia tak ograniczył jej ilość,
by nie starczyło mu na całą podróż. Na pełnym morzu, bez możliwości uzupeł-
nienia zapasu, chciał dobrowolnie wystawić się na próbę życia bez kokainy.
W drodze powrotnej nadeszła chwila, kiedy zapas kokainy się wyczerpał. Na pół
obłąkany żądzą narkotyku, włamał się do zamkniętej kabiny kapitana, siłą otworzył
szafę apteczną i ukradł cały zapas kokainy. Po przypłynięciu do Nowego Jorku
zawieziono go po raz drugi do Providence.


Powrócił dopiero w grudniu. Znów nikt nie dowiedział się o tym, co działo
się w Providence. Nawet Welch. któremu zawdzięczam te szczegółowe informacje,
nie wiedział o niczym. Niemniej zdobyto już w tym czasie, jak się wydaje, pewne
doświadczenia w jeszcze zupełnie nowej dziedzinie leczenia odwykowego. Wydawało
się. że najgorsze symptomy nałogu zostały u Halsteda opanowane. Welch przeniósł
się właśnie z Nowego Jorku do Baltimore, gdzie według europejskich wzorów
zakładano właśnie nową szkołę medyczną przy Uniwersytecie Johna Hopkinsa.
Został tam profesorem i zabrał Halsteda ze sobą. Umieścił go w swoim własnym
domu i wspólnie ze swą gospodynią, mrs Simmons. opiekował się nim. Dbał
o to, by nikt w Baltimore nie dowiedział się o chorobie tego dziwnego, zaledwie
34-letniego człowieka. Zatrudnił go w swoim laboratorium patologii i zauważył
u swego podopiecznego powolny wzrost zainteresowania pracą. Coś z jego dawnej
siły woli jakby powracało, gdyż zaczął studiować problemy szwu jelitowego.
Jednak po pewnym czasie Halsted po raz pierwszy sam wyraził życzenie powrotu
do Providence w celu poddania się trzeciej kuracji.

Po paru miesiącach powrócił rzeczywiście w nieco lepszym stanie, pozwalającym
mu. po raz pierwszy, na pewną koncentrację w pracy. Ale i teraz, w porównaniu
ze stanem przedchorobowym. był zupełnie innym człowiekiem: ciągle negatywnie
nastawiony względem innych, nieśmiały, ospały, przesadnie staranny, bez inicjatywy,
stawiający tylko na najwyższą ostrożność i nie kończące się prace przygotowawcze.
Mimo to odbudował jednak w pewnym stopniu swoje dawne możliwości intelektualne
i siłę do pracy. Nigdy ani słowem nie wspomniał o kokainie. Nigdy nie próbował
najmniejszego znieczulenia miejscowego. Dla niego istniała tylko narkoza. Ale dzięki
powolności i rozwadze, z jaką teraz pracował, rozwinął nowy rodzaj amerykańskiej
chirurgii naukowej. Jeśli dawniej dla przeprowadzenia operacji raka sutka wystarczała
mu godzina, to teraz zużywał na to samo cztery godziny. Ale w ciągu tych
czterech godzin nie dochodziło do żadnego powikłania, jak krwotok czy infekcja.
Nie było naczynia krwionośnego, którego by przed operacją nie prześledził. Traktował
wszystkie tkanki z nie znaną dotychczas starannością. Długoletnie studia nad zachowa-
niem się bakterii w ranach, dokładne badania mikroskopowe po operacjach doprowa-
dziły do opracowania postępowania aseptycznego przy leczeniu i opatrywaniu ran.

Welch pierwszy pojął, że z tego niespokojnego kiedyś Halsteda wyrósł sy-
stematyk, dzięki pracy którego chaotycznie rozwijającą się chirurgię amerykańską
dało się ująć w mocne ramy naukowe. Z pomocą Weicha Halsted został w roku
1889 profesorem chirurgii na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Jego wkład do rozwoju
znieczulenia miejscowego, który tak tragicznie zaciążył na jego osobistym losie.
przeszedł tymczasem do historii i przyczynił się do osiągnięcia wielkiego celu.
co nie obyło się bez burz, niepowodzeń i rozczarowań.

Odkrycie Halsteda doprowadziło w latach 1886- 1888 do powszechnego używania
na całym świecie kokainy jako środka do miejscowego znieczulenia. Powstał swego
rodzaju entuzjazm dla kokainy, zwłaszcza wśród młodych chirurgów. Po ustaleniu
przebiegu odpowiednich nerwów wstrzykiwano do nich lub do otaczającej tkanki,
albo też do śluzówki, roztwór znieczulający, co pozwalało na przeprowadzanie
zabiegów na zębach i szczekach, operacji na rękach i przedramionach, na stopach
i goleniach, na przepuklinach i na najniższym odcinku przewodu pokarmowego.
Usuwano też najróżniejsze rodzaje guzów. Przede wszystkim chirurdzy amerykańscy,
francuscy i rosyjscy pracowali nad dokładnym ustaleniem przebiegu tych nerwów.
które należało nakłuwać przed operacją dla uzyskania znieczulenia. Rozwinęły
się szczegółowe techniki znieczuleniowe. Ja zaś śledziłem ten rozwój z radością
i zadowoleniem.

Byłem już pewny zwycięstwa, gdy w lecie 1888 roku w pismach fachowych

142


odezwali się chirurdzy, donosząc o nagłych wypadkach śmierci po zastrzykach
kokainy. Chodziło o wypadki śmiertelne z objawami ciężkiego zatrucia, połączonego
z zapaścią krążenia, które mogły być spowodowane tylko kokainą.

Z ludzkich, a więc zrozumiałych względów starałem się początkowo bagatelizować
te pierwsze ostrzeżenia. Jednak w pierwszych dniach września 1888 roku przeraził
mnie list profesora Rauchfussa z Petersburga. Rauchfuss. który leczył później
m. in. chorego na hemofilię syna cara Mikołaja, był jednym z rosyjskich lekarzy,
z którymi często korespondowałem.

„Stało się coś strasznego - pisał. - Pamięta pan profesora Kolomnina. naj-
większą chlubę naszej rosyjskiej chirurgii. Od 8 diii nie ma go już wśród żyjących.
Opuścił swoją rodzinę i pracę, popełniając samobójstwo. Kolomnin należał do tych
chirurgów, którzy od paru lat i u nas próbowali znieczulać miejscowo przez
wstrzykiwanie kokainy. Miał pacjentkę cierpiącą na gruźlicę jelita, która miała być
operowana. Wstrzyknął jej trochę więcej niż jeden gram kokainy do błony śłuzowej
. odbytnicy. Spodziewane znieczulenie nastąpiło i operację przeprowadzono. Wkrótce
potem wystąpiły jednak objawy tak silnego zatrucia, że wszelkie środki zaradcze
okazały się bezskuteczne. Pacjentka zmarła w dwje godziny po operacji. Poczucie
winy zupełnie załamało Kolomnina i strzałem rewolwerowym położył kres swojemu
życiu. Możliwe, że jego śmierć będzie miała dalekosiężne skutki. Przypomniała
ona bowiem, na co zresztą ostatnimi czasy już kilkakrotnie zwracano uwagę,
że kokaina ma nie tyfko to błogosławione. przeciwbólowe dzia/anie. /ej działanie
toksyczne jest o tyle straszniejsze, że całkowicie nieobliczalne'*.

Wstrząs wywołany tym listem pogłębił się jeszcze, gdy następnego dnia otrzymałem
list od Paula Reclusa z Paryża. Reclus. który równie entuzjastycznie jak ja chłonął
wszelkie wiadomości o przeciwbólowym działaniu kokainy — wykazywał teraz pesy-
mizm, który mnie nie mniej przeraził niż ponura prognoza Rauchfussa.

Reclus pisał, że sytuacja miejscowego znieczulenia wygląda nad wyraz krytycznie.
Nawet po zastrzyku w mniejsze obszary ciała. jak np. w rękę czy do nerwów
zębowych, następowały wypadki błyskawicznej śmierci. Niedawno otrzymał od dr.
Brouardela z Paryża listę trzydziestu zmarłych. Wszyscy bez wyjątku zmarli po
zastrzykach kokainy. Ta wstrząsająca lista zrobiła w Paryżu niesłychane wrażenie
i właściwie sparaliżowała wszelkie dalsze prace nad znieczuleniem miejscowym.
On jednak ze swej strony zdecydował się przebadać dokładnie wszystkie wypadki
śmiertelne ze spisu Brouardela. Musi ustalić, w jaki sposób kokaina doprowadza
do śmierci i czy nie dałoby się uniknąć jej śmiercionośnego działania.

Wkrótce przekonałem się, że wszystko to. o c<ym pisał Reclus. nie było wcale
przesadą. Niebawem zgłoszono wypadki śmierci po zastrzykach kokainowych
również z Nowego Jorku, Bostonu. Filadelfii, Chicago. Zaproponowana przez
Halsteda metoda blokady nerwów poprzez zastrzyki kokainy okazała się szczególnie
niebezpieczna przy blokadzie większych nerwów, gdyż wydawało się. że dla wyłą-
czenia większego nerwu konieczne jest podanie większej dawki. Lekarze dentyści,
którzy już zaczęli posługiwać się zastrzykami na szerszą skalę, donosili o ciężkich
omdleniach i długotrwałych objawach zatruć. Jedynie przy operacjach na gałce
ocznej, gdzie według metody Kollera podawano kokainę tylko na stosunkowo
niewielką powierzchnię błony śluzowej, nie stwierdzano żadnych groźnych następstw.
Jak zawsze w takich przypadkach, pierwsze hiobo\Ve wieści wyzwoliły w następnym
okresie prawdziwą lawinę katastrofalnych doniesień.

- W pierwszych dniach maja 1889 roku w okolicy Pleasantiylle spadłem z konia.
Przewieziono mnie do mojego domu w Nowym Jorku z potrójnym złamaniem


nogi i złamaniem prawego nadgarstka. Dr Hibbs ze Szpitala Ortopedycznego uczynił
wszystko, co bez zdjęcia rentgenowskiego można było wówczas zrobić. Nie potrzebo-
wał mnie zapewniać, że w najlepszym wypadku będę musiał kilka miesięcy poleżeć
w łóżku. W fatalnym nastroju, przygnębiony bezczynnością, otrzymałem w parę dni
po wypadku list od Volkmanna, w którym pisał on: „Jeden z moich słuchaczy,
który przez rok pracował w Paryżu, doniósł mi ostatnio, że pewien paryski
kolega, dr Reclus, opracowuje metodę wyłączającą trujące właściwości kokainy.
Podobno po doświadczeniach na kilkuset pacjentach ma osiągnięcia godne uwagi,
lecz na razie nie znam jeszcze bliższych szczegółów'".

Przez chwilę zamarłem z wrażenia. Reclus po swoim ostatnim tak pesymistycz-
nym i rozpaczliwym liście nie odzywał się już od roku. Jeśli informacje Volkmanna
pokrywały się z prawdą, to powód tego milczenia jest jasny. Reclus nigdy nie
miał zwyczaju pisania o czymś, co nie zostało ostatecznie potwierdzone nowymi
doświadczeniami.

Naturalnie chęć upewnienia się o tym nie dawała mi spokoju. Zatelegrafowałem
więc do Reclusa — i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zatelegrafowałem po raz
drugi — i znów nic. Gdybym wskutek mego wypadku nie był unieruchomiony,
to nie zwlekałbym z podróżą do Paryża. Teraz jednak nie byłem w stanie

0 własnych siłach siąść na łóżku, umyć się, ogolić — więc przeklinałem w duchu
swój los.

Podyktowałem list do Aristide'a Verneuila, szefa chirurgii w Szpitalu Pitie,
nauczyciela i przełożonego Reclusa, który zawsze wykazywał ogromne zainteresowanie
historią medycyny i kilkakrotnie omawiał ze mną aktualne zagadnienia. Verneuil
odpisał mi wreszcie, że Reclus nie otwiera ani telegramów, ani listów, tylko
z zapałem reformatora zajmuje się problemem znieczulenia miejscowego. Wygląda
blado i mizernie, gorzej niż kiedykolwiek. Jeżeli chcę się z nim skontaktować,
to najlepiej zwrócić się do jego żony.

Podyktowałem list do pani Reclus i czekałem niecierpliwie, żywiąc nadzieję,
a jednocześnie zwątpienie. Nie otrzymałem odpowiedzi. Napisałem po raz drugi.

1 wtedy — 20 czerwca — otrzymałem list, którego nadawcą był Reclus.

Ciągle jeszcze leżałem w łóżku i moje złe samopoczucie wcale się nie poprawiało.
Ale ten list wyrwał mnie bardzo szybko z ponurego nastroju. Reclus pisał, że
jego plan uratowania znieczulenia miejscowego ma obecnie solidniejsze podstawy
niż kiedykolwiek. Przebadał listę śmiertelnych przypadków Brouardela i stwierdził,
że spośród 30 zmarłych tylko 9 osób zmarło rzeczywiście wskutek zatrucia kokaino-
wego. W liczbie tych 9 zmarłych było 6 przypadków zgonu z powodu przedawko-
wania kokainy, przekraczającego wszelką miarę. Uniknięcie zatrucia jest więc —
jego zdaniem — tylko kwestią dawkowania. Dotychczas uważano za konieczne używanie
roztworu zawierającego nawet 30 procent kokainy. On natomiast stwierdził, że dla
uzyskania znieczulenia przewodowego zupełnie wystarcza roztwór 3-procentowy.
Należy preferować znieczulenia miejscowe kosztem przewodowego, ponieważ to ostatnie,
mimo użycia słabszych roztworów, wymaga jednak większej ilości kokainy. Znajduje
się on dopiero w połowie swoich badań i nie może mi jeszcze podać żadnych
ostatecznych wniosków. Jest jednak przekonany, że znajduje się na właściwej
drodze. Obiecywał mi, że gdy tylko zdobędzie większą pewność — znów da znać
o sobie.

O wiele bardziej pragnąłem teraz znaleźć się w Paryżu, niż w dniach, gdy
Reclus po prostu nie odpowiadał na moje listy. Ale podczas gdy ręka i dwa
złamania nogi stosunkowo szybko się goiły, to trzecia fraktura była w takim
stanie, prawdopodobnie wskutek jakiegoś błędu w sztuce lekarskiej, że trzeba było
nogę jeszcze raz łamać i ponownie unieruchomić. W czasie operacji byłem tak


osłabiony, że po raz pierwszy doświadczyłem na sobie samym niebezpieczeństwa
narkozy chloroformowej. Moje serce zawiodło i tylko sztuczne oddychanie przywró-
ciło mnie do życia. W listopadzie przewieziono mnie do Warm Springs na kąpiele
i ponowną naukę chodzenia.

W Warm Springs dotarł do mnie drugi list Reclusa. Pisał mi on. że operował
już 200 pacjentów, którym usuwał guzy palców, stóp. sutków, jak również raka
piersi, stosując miejscowe znieczulenie za pomocą trzy-, a czasem i dwuprocento-
wego roztworu kokainy wstrzykiwanego do tkanek otaczających lub w głębsze
warstwy odnośnego pola operacyjnego. Przeprowadził ponadto liczne ekstrakcje zębów,
operacje szczęk i warg, zajmował się również przypadkami przepuklin. Teraz
zamierza spróbować operacji w obrębie podbrzusza, także przy znieczuleniu miejsco-
wym. Nie miał żadnych przypadków zatruć, tylko kilkakrotnie wystąpiły lżejsze
i przejściowe zaburzenia. Z pełnym sukcesem zoperował wielu chorych z ciężką
niewydolnością krążenia, którzy bez operacji niechybnie musieliby umrzeć. Wprawdzie
Reclus pisał dalej, że potrzebuje jeszcze kilku tysięcy przypadków, by być ostatecz-
nie pewnym swego sposobu postępowania i pomyśleć o opublikowaniu całości
swych badań. Chce spróbować jeszcze bardziej obniżyć dawki, aby wyeliminować
również lekkie objawy zatrucia. Nie jest to jednak łatwy problem, gdyż wiąże
się z ryzykiem zbyt małego dawkowania i występowania bólów w trakcie operacji,
co mogłoby zdyskwalifikować całą metodę.

Nieszczęsnym trafem byłem skazany na spędzenie całej zimy w Warm Springs.
Wreszcie w marcu 1890 roku mogłem pojechać do Nowego Jorku. Tam znalazłem
już na wstępie kilka prac naukowych, które w zdecydowany sposób potępiały
używanie kokainy, nawet w dentystyce. Jednocześnie czekał jednak na mnie list od
Reclusa. Pisał on, że zoperował już ośmiuset pacjentów. Jednak kwestia, czy roztwory
o koncentracji mniejszej niż jeden procent mogą wystarczyć, nie jest jeszcze wy-
jaśniona. Teraz zajmie się tym problemem. Ostrożna i powolna działalność Reclusa
po prostu drażniła mnie. 28 marca stanowczo odrzuciłem kule i wsiadłem na statek
płynący do Europy. W połowie kwietnia byłem w Paryżu.

Reclus mieszkał na rue Bonaparte. Dawniej, o ile nie spotykaliśmy się w jego
ulubionej kawiarni, to trafialiśmy do jego domu. Było już późne popołudnie.
Przypuszczałem, że zastanę go w domu. Wobec tego pojechałem na rue Bonaparte.
Drzwi otworzyła mi córka Reclusa, Maria, bardzo zdziwiona i równocześnie
przerażona. Zaraz też pokazała się jego żona. Z jej bladej i zdenerwowanej
twarzy wyczytałem, że musiało się stać coś niezwykłego i niepokojącego. Wyczułem
zaraz, że żyje w wielkim strachu i że ten strach jest troską o męża.

Zatroskany zapytałem, co się stało. Pani Reclus odpowiedziała mi, że jej
mąż od ośmiu dni cierpi na ropień prawego palca wskazującego, który zaczyna
atakować również dłoń.

— Przyczyny mi nie wyjawił — mówiła — ale odwiedził mnie profesor Verneuil
i wyznał, że przed paru tygodniami mąż skaleczył się odłamkiem kości przy usuwaniu
gruźliczego żebra. Od tego czasu rozwinęła się infekcja. Profesor Verneuil uważał
dalsze rozszerzenie się infekcji za nieuniknione, co stanowi poważne zagrożenie
dla życia męża. jeśli ten nie zdecyduje się na amputację palca. Verneuil nalegał
na mnie. bym namówiła Paula do poddania się temu zabiegowi i poświęcenia
palca, który jest mu tak bardzo potrzebny. — Spojrzała na mnie. — Codziennie
próbowałam go do tego przekonać... Wszystko daremnie. Ponieważ nie chciał
nikogo obciążać następstwami tej niepewnej w skutkach operacji, sam znieczulił
sobie wczoraj palec metodą kokainową, nad którą pracuje, i sam ów ropień
otworzył i oczyścił. Ma nadzieję, że w ten sposób uratuje palec. Jeżeli infekcja
natychmiast się nie cofnie — jest zgubiony. Nie daje się jednak namówić na chwilę


odpoczynku. Nie słucha ani nas, ani żadnego ze swoich braci. Znowu pojechał do
kliniki...

Jeśli Verneuil, który był bardzo ostrożnym, wręcz konserwatywnym chirurgiem,
domagał się amputacji palca, to życiu Reclusa groziło z pewnością największe
niebezpieczeństwo. Infekcja mogła się rozszerzyć tak szybko, że później nie mogłaby
go nawet uratować amputacja całej ręki. Nie zatrzymywałem się więc dłużej,
tylko od razu pojechałem do szpitala, by samemu porozmawiać z Reclusem.

Dochodziła już siódma, gdy wchodziłem do starego budynku Szpitala Pitie.
Panowała cisza. Słychać było tylko moje kroki. Przy schodach spotkałem pielęgniarkę
i zapytałem o Reclusa. Odpowiedziała, że znajduje się w swoim pokoju.

Wszedłem na górę i zapukałem. Cisza. Potem wydało mi się, że słyszę odgłos,
jakby odłożono jakiś przedmiot na szklaną płytę. Zapukałem głośniej. Nareszcie
usłyszałem z wewnątrz czyjeś lekkie kroki. Zaraz potem obrócił się klucz w zamku
i w szparze ujrzałem nieznajomego młodego człowieka, asystenta albo studenta,
który zapytał mnie, w jakiej sprawie przychodzę. Przedstawiłem się i w tej samej
chwili usłyszałem cichy głos. tak bardzo pasujący do delikatnej i wątłej budowy
Reclusa. Młody człowiek otworzył drzwi i ujrzałem drobną, niemal przezroczystą
postać, otuloną w nędzny i zbyt obszerny kitel. Reclus siedział przy biurku pod
lampą; jego prawa ręka była obandażowana, lewa spoczywała między papierami,
które przed chwilą wertował. Prawdopodobnie dyktował coś temu młodzieńcowi,
gdyż pióro tamtego leżało na zeszycie.

— Proszę podejść bliżej, drogi przyjacielu — powiedział, po czym ciągnął dalej
z lekką, jakby bolesną ironią, która go nigdy nie opuszczała: — Zastaje mnie
pan przy inwentaryzacji. Doszedłem do wniosku, że moja praca dla uratowania
anestezji kokainowej jest najszczęśliwszym naukowym osiągnięciem mego życia. —
Zawahał się, a następnie dodał: — Możliwe, że nie jest. ale była. Dlatego składam
na piśmie wszystkie wyniki moich badań.

Zrozumiałem, że na wszelki wypadek liczy się ze swoją śmiercią, że nie chciałby
umrzeć, nie podając do publicznej wiadomości wyników swoich dociekań i próbuje
nadać im ostateczną formę. Dał znak swemu młodemu sekretarzowi, by nas
zostawił samych.

— Dla uczonego nie ma lepszego sposobu robienia doświadczeń niż doświadcze-
nie na sobie samym — rzekł. — Użyłem zaledwie 0.5-procentowego roztworu kokainy,
który nie może już mieć żadnych szkodliwych skutków ubocznych. Roztwór ten
wystarcza całkowicie do znieczulenia. Teraz wiem o tym dokładnie. Niczego nie
czułem, nawet skrobania kości. Jeśli dotychczas nasuwały mi się jakieś wątpliwości
odnośnie do mojej metody stosowania słabszego roztworu, to teraz nie mam żadnych.

Próbowałem mu wytłumaczyć, że powinien teraz odpocząć, by infekcja nie
rozszerzała się dalej. Moje perswazje były bezskuteczne. Upierał się przy tym. że
jego „inwentaryzacja" jest ważniejsza niż wszystko inne.

Los nie chciał jednak jeszcze śmierci Reclusa. Dał mu jeszcze 25 lat życia
i czas na to, by swoje zadanie życiowe, uratowanie znieczulenia miejscowego,
doprowadził do końca. Oczywiście zrobił to zbyt późno; kiedy w roku 1895,
po blisko 7000 znieczuleń, zdecydował się wreszcie na ogłoszenie swojej „inwentary-
zacji" pt. „L'anesthesie localisee par la cocaine" — zdobył wprawdzie duże uznanie,
ale tylko we Francji. O rok wcześniej ukazało się bowiem w Niemczech dzieło wyprze-
dzające wypracowaną z takim trudem metodę Reclusa. Bardzo szybko stworzyło ono
zupełnie nowe i o wiele bardziej obiecujące perspektywy dla nietoksycznego znieczulenia
miejscowego. Dzieło to nosiło tytuł Bezbolesne operacje, a jego autorem był
młody berliński chirurg, Carl Ludwig Schleich. Z ukazaniem się jego pracy zaczyna
się — ściśle biorąc — IV akt dramatu związanego z rozwojem znieczulenia miejsco-

146


wego. Bohaterem pierwszego aktu był Koller. drugiego — Halsted, a trzeciego —
Reclus. I znów był to akt pełen pomyłek, marzeń, rozczarowań, ludzkich kłopotów
i słabości.

Święta Bożego Narodzenia 1890 roku spędziłem w Niemczech. W ostatnich
dniach stycznia byłem w Berlinie. Któregoś dnia odwiedziłem Ernsta von Bergmanna
w jego nowej prywatnej klinice przy Schwartzkopfstrasse. Bergmann dalej operował
po mistrzowsku. Znów powróciliśmy w rozmowie do tematu będącego pasją jego
życia — choroby nowotworowej cesarza Fryderyka III. Później, około godziny 21,
zaprosił mnie do hotelu „Prinz Albrecht", gdzie elita berlińska urządzała wówczas
częste bale. Jego żona Paulina czekała już tam. o ile sobie przypominam, wraz
z najstarszą córką.

Obok pań Bergmann siedziała jakaś młoda kobieta o nieprzeciętnej urodzie.
Bergmann przywitał się z nią ze swoistą galanterią, będącą mieszaniną elementów
bałtyckich, rosyjskich i pruskich, i przedstawił mi ją jako panią Hedwig Schleich,
żonę chirurga o tym nazwisku. Okazało się, że jest nie tylko piękna, ale także
mądra i wykształcona. Dowiedziałem się, że jej mąż pracował jako asystent
u Virchowa. von Langenbecka i von Bergmanna. a od dwóch lat prowadzi prywatną
klinikę przy Belle-Alliance-Platz w Berlinie. Z pewnością to przypadkowe spotkanie
nie miałoby dla mnie żadnych dalszych następstw, gdyby pani Schleich. po godzinie
daremnego czekania na męża, nie próbowała mi usprawiedliwić jego nieobecności.
Najpierw powiedziała mi. że jej mąż jest artystą, który zupełnie nie liczy się
z czasem. Później wyjaśniła, że od roku zaangażował się w pracę, która go wprost
pochłania. Z pewnością słyszałem o próbach znieczuleń miejscowych i o ciężkich
zatruciach, jakie przy tym występują. Jej mąż znalazł sposób wykluczający wszelkie
niebezpieczeństwo zatrucia. Od wielu miesięcy operuje tylko według swej nowej
metody, którą nazywa znieczuleniem nasiękowym. Jest oblegany przez pacjentów,
którzy boją się narkozy i pragną być operowani tylko przez niego.

— Metoda nasiękowa — powtórzyła i wyjaśniła mi dalej, że nie mogę jeszcze
nic wiedzieć o tym sposobie, ponieważ jej mąż nie opublikował jeszcze nic na
ten temat. Ale ona wie. że wystarczają mu roztwory o nieprawdopodobnie małej,
od 0,1-do 0,01-procentowej zawartości kokainy. Jeżeli mnie ta sprawa interesuje,
to powinienem porozmawiać ze Schleichem osobiście. Jest to jego odkrycie i tylko
on może mnie o nim obszernie poinformować.

Myśl, że najsłabszy roztwór kokainy, jaki stosował Reclus, był procentowo
o wiele wyższy niż ten, o którym z takim przekonaniem mówiła pani Schleich,
wzbudziła we mnie pragnienie poznania jej męża. Ponieważ Schleich nie pojawił
się także w ciągu następnej godziny, chętnie przyjąłem zaproszenie jego żony
na dzień następny, na popołudniową kawę.

Carl Ludwig Schleich miał w chwili, gdy go poznałem, 31 lat i był jednym
z najbardziej niezwykłych ludzi, jakich można sobie wyobrazić. Młody człowiek,
średniego wzrostu, z kokieteryjnym wąsikiem, krótko przystrzyżoną czupryną „na
jeża" oraz o trochę miękkiej, ale miłej twarzy, której zaczerwienienie pozwalało
przypuszczać, że człowiek ten lubi wino. Oczy miał płomienne, marzycielskie,
a jego ubiór zdradzał cygańską swobodę.

Schleich był synem szanowanego w gruncie rzeczy, choć nieco kontrowersyjnego
lekarza ze Szczecina, który studiował jeszcze u Dieffenbacha, znanego w pierwszej
połowie XIX wieku chirurga berlińskiego, którego ze względu na jego odwagę
nazywano „diabłem".

Carl Ludwig Schleich nie ułatwiał życia swojemu ojcu. Chciał być poetą.

147


aktorem albo muzykiem. Ojciec wręcz zmusił go do rozpoczęcia studiów medycznych
w Zurychu. Tam mieszkał prawie przez dwa lata, wcale się poważnie do studiów
nie zabierając. Prowadził życie hulaszcze w stylu cyganerii, trwonił przesyłane przez
ojca pieniądze, bezsensownie się zadłużał. Znajdującego się na krawędzi załamania
fizycznego, wyczerpanego ciągłą pijatyką i wesołymi zabawami — w takim stanie
ojciec zabrał go do Szczecina. Z wielką cierpliwością doprowadził do tego. że
syn skończył pierwsze dwa lata medycyny na uniwersytecie w Greifswaldzie.

Niezwykłe zdolności młodego Schleicha spowodowały, że rzeczywiście w ciągu
paru dni potrafił przyswoić sobie to, na co inni potrzebowali tygodni. Może
uskrzydlał go fakt, że w ciągu tych miesięcy poznał bliżej swą późniejszą żonę,
którą znał już z lat szkolnych. Wywarła wtedy na nim głębokie wrażenie.
Pewnego dnia ojciec wprowadził go do domu Rudolfa Oelschlaegera. prezesa
północnoniemieckiego towarzystwa kolejowego, gdzie odnalazł dawną koleżankę
szkolną, która okazała się córką Oelschlaegera. Odtąd dom ten stał się dla niego
swego rodzaju oparciem i oazą spokoju. Po zdaniu egzaminu w Greifswaldzie
Schleich kontynuował studia medyczne, tym razem w Berlinie. Pomogły mu dawne
znajomości ojca. Został asystentem Langenbecka. Bergmanna i Virchowa. Świat
anatomii, powolne wnikanie w tajemnice ludzkiego życia i życia w ogóle pogodziły
go po raz pierwszy z medycyną. Pociągały go nie wyjaśnione jeszcze wtedy funkcje
systemu nerwowego. Miesiącami zajmował się teraz bardzo subtelną budową nerwów,
a zwłaszcza komórkami zwojowymi w mózgu. Wyobraźnia podsuwała mu pierwsze
fantastyczne teorie o przewodnictwie nerwów, co później wywarło tak ogromny wpływ
na jego życie.

Po pewnym czasie wciągnął go jednak po raz drugi dziki nurt życia artystycznego
owych lat. Upijał się, występował w podrzędnych teatrzykach i jako śpiewak
uliczny przyłączał się do podwórkowych kapel za parę groszy i jedzenie — wszystko
po to, by udowodnić ojcu, że sam potrafi zdobyć jakąś niezależną pozycję.
Ale wszystko to na próżno. Nosił się nawet z myślą o samobójstwie, gdy wreszcie
ojciec przyjechał do Berlina i po raz drugi wyciągnął go z nizin przegranego
życia. Na pół roku zamknął prywatną praktykę lekarską tylko po to, by po raz
drugi pracować wspólnie ze swoim synem i umożliwić mu tym razem zdanie
egzaminu dyplomowego z medycyny. Jedyną skuteczną bronią, jaką dysponował,
był wzgląd na Hedwig, która czekała na młodego Schleicha i, podobnie jak
jego ojciec, gotowa była wybaczyć mu wszystkie wybryki. Siedział odtąd dzień
w dzień z synem i uczył go, sam się przy tym ucząc. Z niewypowiedzianą
cierpliwością i wielkim talentem pedagogicznym zmuszał go do pracy. Nie zapo-
minał nawet o winie i dokonał w końcu rzeczy nieprawdopodobnej. Syn zdał
egzamin dyplomowy i przez dłuższy czas pracował jako asystent na oddziale
wewnętrznym, ginekologicznym i chirurgicznym. Po pewnym czasie ojciec znów wyciąg-
nął do syna pomocną dłoń. Pożyczył mu konieczną sumę na założenie prywatnej
kliniki chirurgicznej. Była to właśnie klinika przy Belle-Alliance-Platz.

W roku 1889 Carl Schleich ożenił się z Hedwig Oelschlaeger, a więc mniej
więcej na dwa lata przed tym. jak ich oboje poznałem. Tutaj też rozpoczął
swoją karierę jako chirurg. Wprawdzie nigdy nie zapomniał swoich poetyckich
i muzycznych tęsknot, ale odkrył też, że prawdziwie wielkie osiągnięcia chirurgiczne
przekraczają możliwości ręki rzemieślnika i wymagają ręki artysty. Ponieważ miał
tę artystyczną rękę, na sukcesy nie trzeba było długo czekać.

Zasadniczo nie był człowiekiem, który sumiennie czyta publikacje naukowe.
Jego siłą napędową była intuicja i wyobraźnia. Mimo to przynajmniej część licznych
publikacji na temat prób znieczulenia kokainą nie uszła jego uwagi. Dotyczyło
to także relacji o objawach zatruć, które się przy tym zdarzały. O Reclusie


nic nie słyszał. Nie znał nawet jego nazwiska. W gruncie rzeczy w dziedzinę
znieczulenia miejscowego wprowadził go genialny przypadek. Po egzaminie dyplomowym
nigdy nie zerwał zupełnie swoich stosunków z berlińskim światem artystycznym.
Pewnego wieczoru latem 1890 roku. zaledwie pół roku przed naszym pierwszym
spotkaniem, poznał w pewnym towarzystwie literatów młodego polskiego poetę,
muzyka i studenta medycyny, pracującego w Berlinie u anatoma Waldeyera. Nazywał
się Stanisław Przybyszewski. W czasie wesołej libacji, gdy Polak z żarliwym oddaniem
grał Chopina. Schleich oglądał jego zeszyty z wykładów. Podczas gdy w jego
uszach dalej brzmiała muzyka, on przyglądał się cudownym rysunkom subtelnych
rozgałęzień komórek nerwowych przedstawionych w tych zeszytach z taką dokładnością
i precyzją, jakiej nigdy przedtem nie widział. Nagle muzyka i rysunek jakby zlały
się w jedno odczucie.

Myśl. która nim w tym momencie owładnęła, można było z grubsza sprowadzić
do prostych pytań: Czy nie można by postąpić z nerwami ludzkimi tak jak
ze strunami fortepianu? Czy nie można by przyhamować zdolności przewodzenia
bólu cienkich rozgałęzień komórek nerwowych, jeśliby przez wstrzyknięcie roztworu
soli kuchennej do sąsiednich tkanek doprowadzić — przez obrzęk — do ucisku włókien
nerwowych? Schleich był człowiekiem czynu, więc podążył natychmiast do swojej
kliniki i zaalarmował swego asystenta Davida Wittkowskego. W ciągu następnej
półgodziny, po licznych zastrzykach roztworu soli kuchennej w swoje lewe ra-
inię, przekonał się. że obrzęk tkanek jesl istotnie idealnym środkiem tłumiącym
przewodzenie bólu. Z nieubłaganą konsekwencją nasunęła mu się myśl, że nerwom,
których zdolność przewodnictwa w ten sposób już i tak jest osłabiona, wystarczyłaby
teraz minimalna dawka kokainy, by wyłączyć całkowicie ich przewodnictwo bólu.
Schleich spróbował z 0,2-procentowym roztworem kokainy. Naciął swe własne
ramię. Nie odczuł bólu.

Tego tak pobudliwego Schleicha ogarnął teraz entuzjazm wynalazcy. Wkrótce
rozpoczął pierwsze próby na pacjentach, początkowo przy małych powierzchownych
operacjach dłoni i rąk. Zasadniczo jego metoda nie różniła się zbytnio od metody
Reclusa. Schleich nie uznawał właściwego znieczulenia przewodowego. Przed każdym
cięciem wstrzykiwał kokainę w daną warstwę tkanek, docierając w ten sposób.
do tkanek położonych coraz głębiej. Wcale nie musiał teraz dokładnie kontrolować
ilości zastrzyków. Mógł wstrzykiwać nawet duże ilości roztworu, tym bardziej
że zmniejszył później stężenie roztworu z 0,1 na 0,01 procent. Jedno w każdym
razie szczególnie różniło go od Reclusa. Otóż dla Wyeliminowania bólu, odczuwanego
przy każdym nakłuciu robionym w miejscu jeszcze nie znieczulonym, Schleich
posługiwał się metodą zamrażania chlorkiem etylu opracowaną przez Benjamina
Richardsona. W trakcie operacji stale powtarzał użycie sprayu i stwierdził przy tym,
że stosowanie tego sposobu pogłębia jeszcze działania minimalnych dawek kokainy.
Nie przeczuwał jeszcze, że ów spray — pomyślany jako dodatek — miał decydujące
znaczenie dla powodzenia jego metody.

Przeprowadził już bardzo dużą ilość operacji swoim sposobem, gdy po południu
31 stycznia 1891 roku zademonstrował mi trzy zabiegi, jeden na kobiecie chorej
na serce oraz dwa na starszych mężczyznach z ciężkimi schorzeniami oskrzeli.
Chorzy ci z pewnością nie znieśliby skutków narkozy. W pierwszym przypadku
chodziło o usunięcie sutka, w następnych o odjęcie zgorzelinowej stopy i operację
przepukliny. Sam sposób przeprowadzenia znieczulenia wydawał się nieco bardziej
skomplikowany niż u Reclusa. gdyż dochodziło stosowanie sprayu chloroetanowego,
a ponadto nastrzykiwanie tkanek upośledzało orientację anatomiczną. Ale Schleich
pokonywał wszelkie trudności z podziwu godną zręcznością.

Pozostałem jeszcze w Berlinie przez trzy tygodnie i przyglądałem się kilku


operacjom w małej klinice Schleicha. Ostatniego dnia mego pobytu byłem świadkiem
operacji torbieli podbrzusza w znieczuleniu miejscowym. Bez wątpienia był to
wyczyn mistrzowski, który znakomicie potwierdzał skuteczność jego metody. Przy
pożegnaniu namawiałem go, podobnie jak Reclusa, do publikacji jego pracy.
Odpowiedział, żz chce to uczynić na Kongresie Chirurgów Niemieckich w F -rlinie
za rok albo dwa.

Jeśli Schleich nie chciał stracić jednego roku,' to jego nazwisko powinno się
znaleźć już teraz na liście referujących. Wreszcie, na krótko przed Kongresem,
zobaczyłem te listę. Przejrzałem ją i rzeczywiście znalazłem jego nazwisko: dr Carl
Ludwig Schleich i temat zapowiedzianego referatu — „Bezbolesne operacje przy
miejscowym znieczuleniu nasiękowym".

Kongres odbywał się w nowo wybudowanym Domu Langenbecka przy Ziegel-
strasse. Gdy w kwietniu 1892 roku nieco spóźniony przyjechałem do Berlina,
Kongres już się rozpoczął. Zdążyłem jednak ^szcze na posiedzenie, na którym
miał referować Schleich. ale nie miałem już okazji, zćby z nim przedtem porozmawiać.
Zobaczyłem go dopiero w chwili, gdy wchodził na ogromną, białą i pełną złoceń
salę wykładową w towarzystwie około 70-letniego mężczyzny z iście lwią czupryną.
W ciemnym, odświętnym garniturze Schleich prezentował się zupełnie niezwykle.
Jego twarz była mocno zaczerwieniona ze zdenerwowania, a oczy błyszczały, jakby
już widział triumf, który dziś miał się stać jego udziałem. Ale jeszcze bardziej
błyszczały okolone głębokimi zmarszczkami oczy starszego pana, który kroczył obok
niego. Dowiedziałem się, że był to ojciec Schleicha. Przyjechał specjalnie ze
Szczecina do Berlina, by być świadkiem owego triumfu. A więc to był ten
niezwykły człowiek, który wprowadził swego marnotrawnego syna na wyżyny
sławy.

Sala była nabita do ostatniego miejsca, gdy Schleich wstąpił na podium. Zebrało
się około 700 lekarzy pod przewodnictwem dyrektora Szpitala Charite. profesora
von Bardelebena.

Zdenerwowanie Schleicha wzrosło jeszcze w chwili, gdy zaczął mówić. Później
twierdzono, że przed swoim występem podpił sobie dla odwagi. Ale ja w to nie
wierzę. Zaczął nieco drżącym głosem. Potem jednak przedstawił wyniki swoich
badań, wprawdzie z ożywieniem i bardzo obrazowym językiem, aie tak rzeczo-
wo i przede wszystkim tak przekonywająco, że nie miałem żadnej wątpliwości,
iż po wykładzie nastąpi burzliwa owacja, mimo że rozglądając się po sali zauwa-
żyłem na twarzach Bardelebena. Esmarcha i innych niemieckich sław brak zrozu-
mienia.

Pod koniec wykładu głos Schleicha stawał się coraz żywszy, a dla mnie coraz
bardziej porywający. Najwidoczniej historia własnego odkrycia, którą tu referował,
dodawała mu polotu. Zakończył triumfalnym stwierdzeniem, popartym tysiąckrotnie
własnymi sukcesami: - Po tym. co powiedziano tutaj o stanie znieczulenia, uważam
stosowanie przy operacjach narkozy chloroformowej lub innej metody inhalacyjnej
za mocno niewskazane, jeśli nie wzięto wcześniej pod uwagę zastosowania znieczule-
nia nasiękowego. Wobec tego przeprowadzenie pod narkozą operacji, którą można
by z pewnością przeprowadzić w tej czy innej formie znieczulenia miejscowego,
muszę określić — przy obecnym stanie wiedzy o znieczuleniu nasiękowym — jako
zbrodnię!

Słowo „zbrodnia", które tak nagle wybuchło z ust Schleicha, wzbudziło nawet
we mnie pewien niesmak. Ale dalej oczekiwałem, że lada chwila rozlegną się
oklaski wyrażające wielkie uznanie dla Schleicha.

Lecz właśnie w tym momencie usłyszałem wokół siebie słaby pomruk, który
wcale nie zwiastował uznania, a raczej wyrażał oburzenie.


Nagle zobaczyłem, że Bardeleben wstał. Jego oblicze płonęło wręcz gniewem
i oburzeniem. Potrząsnął swoim dzwonkiem i podniesionym głosem zawołał na całą
salę: — Panowie! Jeśli zarzuca się nam tutaj takie rzeczy, jakie usłyszeliśmy w ostatnim
zdaniu przedmówcy, to możemy także wyrazić własne zdanie, gdyż jest to
zebranie otwarte. Proszę tych panów, którzy są przekonani o prawdziwości tego,
co nam tu zarzucono, o podniesienie ręki...

Wszystko to odbyło się tak szybko, że z zaskoczenia siedziałem jak sparaliżowany.
Wokoło rozległy się odgłosy uznania, ale nie dla Schleicha. tylko dla Bardelebena.
Ani jedna ręka nie podniosła się. Zobaczyłem, że płomienna czerwień twarzy
Schleicha zmieniła się w szarą bladość. Wytrącony z równowagi, drżącymi ustami
poprosił o głos. — Panowie — zawołał. Prosił, aby wysłuchano, co ma jeszcze do
powiedzenia. Może udowodnić, że wszystko, o czym mówił, jest prawdą.

Ale Bardeleben przerwał mu: — Nie. Stwierdzani, że żadna ręka nie podniosła się. —
Poparły go nowe oklaski. — Czy ktoś życzy sobie dyskusji? — zapytał, nie patrząc
na Schleicha. — Proszę, by ci. którzy życzą sobie dyskusji, podnieśli ręce. — I natych-
miast dodał: — Nie podnosi się żadna ręka. Dyskusji nie będzie.

Ciągle jeszcze niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, widziałem, jak Schleich opuszcza
podium i idzie przez salę ku wyjściu, zmieszany, bezradny, upokorzony, strącony
nagle z wyżyn swych radosnych oczekiwań. Prawdopodobnie nie rozumiał wcale,
że to ogromne wzburzenie na sali spowodowało jedno słowo: „zbrodnia".

Podniosłem się ze swojego miejsca i wśród ogólnego poruszenia szukałem drogi
do wyjścia, by dogonić Schleicha i powiedzieć mu parę pocieszających słów.
Gdy jednak w końcu dotarłem do wyjścia. Schleich wraz ze swoim ojcem już
zniknął. Zobaczyłem go dopiero następnego dnia. mocno rozgoryczonego i przepeł-
nionego nienawistną pogardą dla wszystkich prominentów świata chirurgicznego,
która go już zresztą nie opuszczała do końca życia. Przy tej okazji dowiedziałem
się, że także teraz, w godzinie największego upadku, jego ojciec był tą osobą,
która potrafiła go skutecznie podtrzymać na duchu. Do historii przeszły jego
słowa: ..Karolu! Ci ludzie zupełnie zwariowali. Chodź, pójdziemy do Hillera
i wypijemy butelkę szampana. I tak będą musieli przyznać ci rat-ję!" Swoją
drogą, do dziś nie pojawiła się w druku żadna relacja przedstawiająca bez-
stronnie istotę tego zajścia na owym posiedzeniu Kongresu.

Odtrącenie Schleicha na Kongresie Chirurgów w roku 1892 stało się później
w Niemczech wręcz legendarnym zdarzeniem i kanwą licznych utworów literackich
na temat niedocenienia młodego geniusza przez akademicką medycynę. Rozpalona
wyobraźnia Schleicha zacierała obraz faktycznych zajść na Kongresie, na którym,
prawdę mówiąc, również on sam nie był bez winy. a jego uzdolnienia literackie
przedstawiały go niemieckiej publiczności w roli męczennika nauki dużo szybciej
i z większym powodzeniem, niż miało to miejsce w przypadku takich ludzi, jak
Semmelweis i Lister*. Pomogły mu w tym jego osobiste kontakty z artystami
i dziennikarzami, którzy uznali jego sprawę za swoją. Tym samym otrzymał
satysfakcję, której tak bardzo domagała się jego pobudliwa i wrażliwa dusza,
ale i znalazł się na pozycji autsajdera i — przy całym uznaniu, jakiego mu później
nie odmawiano — nigdy już nie został zaliczony do właściwego kręgu niemieckich
chirurgów.

Początkowo rozgoryczony Schleich pracował dalej nad swoją metodą, a jako
pierwszy poparł go Bergmann. W czasie berlińskiego Kongresu Chirurgów w roku

* pionierzy w dziedzinie aseptyki i antyseptyki — zob. Stulecie chirurgów (przyp.
tłum.)


1894 Bergmann zaprosił Schleicha do swojej kliniki na Ziegelstrasse, by ten
zademonstrował swoją metodę. Pokazowi mieli się przyglądać zaproszeni goście —
uczestnicy Kongresu. Bergmann zażądał przedstawienia między innymi operacji ży-
laków odbytu. Ale jakże znamienny dla powstałego głębokiego rozłamu był fakt,
że na pokaz stawiło się niespełna trzydzieści osób na około siedmiuset gości —
reszta zignorowała demonstrację Schleicha. Następnego dnia Bergmann oświadczył
przez Kongresem: — Referent może zatem polecać metodę znieczulenia nasiękowego
sposobem Schleicha do niezbyt dużych operacji w obszarze zdrowej skóry i musi
przyznać, że pan Schleich ma nieocenione zasługi dla rozwoju i udoskonalenia
tej metody. — Takie były pierwsze oficjalne słowa uznania, ale na tłumie słuchaczy
zrobiły one niewielkie wrażenie. Kilkakrotnie odwiedzałem w tych dniach klinikę
Schleicha i za każdym razem ogarniało mnie wielkie oburzenie, gdy widziałem,
ilu ludzi się tutaj ratuje, ludzi, którzy gdzie indziej musieliby umrzeć, ponieważ
nie wytrzymaliby narkozy. W rozmowach z przyjaciółmi i znajomymi, od Esmarcha
począwszy, a skończywszy na Mikuliczu i Bergmannie, nie ukrywałem swego zdania.
Lecz o ile wszyscy prywatnie żałowali przykrych zajść na Kongresie, to oficjalnie
większość z nich nie wyjawiała swego poglądu na ów drażliwy temat.

Tymczasem liczba niemieckich i zagranicznych chirurgów, którzy odwiedzali
Schleicha w celach naukowych, wzrosła niepomiernie. Znieczulenie nasiękowe stoso-
wano w coraz szerszym zakresie także w Ameryce, w salach operacyjnych takich
sław, jak Wiirdemann. Parvin, Bloch czy Tennies. Mimo to i mimo konieczności
zastąpienia narkozy innym sposobem znieczulenia — czego domagali się sumienni
lekarze — metoda Schleicha rozprzestrzeniała się tylko w pewnych, ściśle wyznaczo-
nych granicach. Centralną postacią zapewniającą powodzenie metody pozostawał
Schleich. Wytłumaczenie tego faktu znajdowałem w wypowiedziach licznych lekarzy od-
wiedzających Schleicha. Podawali oni argument, który pojawił się już wcześniej, że meto-
da ta jest zbyt skomplikowana dla przeciętnego chirurga, nie dysponującego tak
niebywałą zręcznością i wprawą jak Schleich. Naturalnie broniłem jej przed tym
zarzutem, choć — gdy przyglądałem się z bliska i dokładnie artystycznemu mistrzostwu
Schleicha w posługiwaniu się na przemian sprayem, strzykawką i narzędziami
chirurgicznymi — jakiś głos wewnętrzny podpowiadał mi, że argument ten w gruncie
rzeczy jest słuszny, a z czasem może się stać przeszkodą nie do pokonania przy
próbie upowszechnienia tej metody w praktyce.

Na wiosnę 1894 roku Schleich ukończył rękopis obszernej książki, w której
szczegółowo wyjaśnił powstanie i użyteczność swojej metody dla najrozmaitszych
typów operacji. Tytuł tego dzieła brzmiał: Bezbolesne operacje, znieczulenie miej-
scowe płynami obojętnymi. Bez
wątpienia rękopis ten zawierał pewną ilość przekor-
nie entuzjastycznych spostrzeżeń, które nawet w moich oczach wydawały się mocno
przesadzone. Ale poza tym było to arcydzieło. Przez wiele miesięcy Schleich szukał
daremnie wydawcy. Klątwa z roku 1892 nie została zapomniana przez wydawców
literatury fachowej. Wreszcie profesor Langgard z Instytutu Farmakologicznego
w Berlinie, autsąjder w gronie chirurgów, przekonał wydawcę Juliusa Springera
o wielkiej wartości dzieła i jesienią 1894 roku książka ukazała się w druku.
Odniosła wielki sukces i Schleich po raz pierwszy zdobył międzynarodową sławę.
Jego książka, wyprzedzając publikację pracy Reclusa na ten sam temat, stała się
deską ratunku dla znieczulenia miejscowego.

Z chwilą ukazania się dzieła Schleicha skończył się okres prawie zupełnej
rezygnacji z kokainy, mimo że wkrótce okazało się, iż techniczna zawiłość tego
sposobu jest rzeczywiście przeszkodą nie do pokonania dla przeciętnego chirurga,
a tym samym dla upowszechnienia tej metody znieczuleniowej. Jednak samo prze-
zwyciężenie tej wielkiej rezygnacji jest niezaprzeczalną zasługą Schleicha. Pozostała

152


nawet wówczas, gdy Schleicha spotkała druga porażka, która dotknęła go jeszcze
głębiej. Niemiecki chirurg Heinrich Braun - nowa postać na polu walki o znieczule-
nie miejscowe, a zarazem ten. który dokończył dzieła — udowodnił, że wprawdzie
postępowanie Schleicha jest skuteczne i daje dobre wyniki, ale teoretyczne wytłuma-
czenie, którym uzasadnił swoje znieczulenie nasiękowe. jest błędne. Zwłaszcza owa
błyskotliwa myśl o „tłumiku strun fortepianowych", która olśniła go w roku 1890
i dala początek całej jego pracy — opiera się na fałszywych przesłankach.

Historia ta należy już jednak do nowego i zarazem ostatniego rozdziału długiej
walki o znieczulenie miejscowe. Zanim ten akt się zaczął, był jeszcze specyficzny
antrakt — zupełnie innego rodzaju.

Rankiem 15 sierpnia 1898 roku dr August Bier. ordynator oddziału w kierowanej
przez Esmarcha klinice uniwersyteckiej w Kilonii. siedział przy łóżku młodego,
34-letniego robotnika. Leżał on na jego oddziale z beznadziejnym przypadkiem
gruźlicy. Nieszczęśliwiec był już kilkakrotnie operowany i zawsze bardzo źle
znosił następstwa narkozy. Ponownej narkoz}' bał się panicznie. Przy tym skarżył
się na nieznośne bóle w stawie skokowym zajętym otwartą gruźlicą. Tylko resekcja
mogła przynieść ulgę silnie gorączkującemu pacjentowi. Stan zapalny i ropienie
stawu absolutnie wykluczały zastosowanie znieczulenia nasiękowego sposobem Schlei-
cha. W tej sytuacji Bier powziął myśl, czyby nie spróbować na tym młodym
człowieku ośrodkowej blokady przeciwbólowej. Powiedział swojemu pacjentowi,
że widzi możliwość przeprowadzenia bezbolesnej operacji bez narkozy. Ale sposób
ten nie został jeszcze wypróbowany i wobec tego należy się liczyć z tym, iż
zabieg może się nie powieść.

Jednakże młody robotnik bez wahania zgodził się na zastosowanie nowej metody.
Bier nie miał żadnej pewności, czy znieczulenie nastąpi, a nawet nie był pewien,
czy przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności pomysł jego nie spowoduje śmierci
pacjenta.

Rankiem 16 sierpnia 1898 roku, około godziny wpół do dziewiątej, chory leżał
na stole operacyjnym. Jego wychudzone ciało ułożone było na boku, grzbiet
nieco wygięty, tak że dobrze widać było poszczególne kręgi. Bier podjął ten
eksperyment razem ze swoim asystentem Augustem Hildebrandtem.

Przez nakłucie sposobem Schleicha Bier znieczulił skórę i tkankę podskórną
nad kręgosłupem, aby dostać się do kanału kręgowego. Następnie wkłuł dłuż-
szą igłę. zaopatrzoną w zatyczkę. między dwa kręgi lędźwiowe i krótkim pchnię-
ciem wprowadził ją do kanału. Koniec igły wystawał ponad powierzchnię skó-
ry okolicy lędźwiowej i drgał nieznacznie. Pytania, które cisnęły się teraz
Bierowi do głowy, brzmiały następująco: czy ostrze igły osiągnęło prawidłowo
wnętrze kanału rdzenia kręgowego? Czy dotarł do płynu mozgowo-rdzeniowego?
Czy przypadkiem nie spowodował gdzieś jakiegoś uszkodzenia, co mogłoby pociągnąć
za sobą ewentualność porażenia? Ostrożnie wyjął zatyczkę zamykającą igłę. W tej
samej chwili ukazała się przy jej ujściu pierwsza kropla płynu. A więc znaleziono
właściwą drogę. Bier przycisnął palcem koniec igły, by zapobiec dalszemu wypływowi
płynu. Hildebrandt podał mu strzykawkę, która pasowała dokładnie do igły.
Znajdowały się w niej trzy centymetry sześcienne 0.5-procentowego roztworu kokainy.
Przy nakładaniu strzykawki jeszcze raz wypłynęło parę kropel płynu mózgowo-
-rdzeniowego. Następnie Bier nacisnął tłoczek strzykawki i opróżnił ją. Zegarek
wskazywał dokładnie godzinę 8.35. Słychać było tylko przyspieszony oddech chorego.
Hildebrandt kontrolował tętno. Ale nie działo się nic nieprzewidzianego. Bier
czekał. Dopiero po dwóch minutach usunął strzykawkę z igłą i zakleił miejsce

153


ukłucia przy pomocy kolodium. Obaj lekarze usiedli obok stołu operacyjnego
i czekali. Bier nie ukrywał później swoich zmiennych uczuć podczas tych minut,
które wlokły się wtedy nieznośnie wolno. Zdawał sobie w pełni sprawę, że wszystko
stoi jeszcze pod znakiem zapytania: sukces lub niepowodzenie, życie, śmierć
albo paraliż.

Po dwudziestu minutach dotknął po raz pierwszy nóg chorego. Najpierw
uszczypnął je, ale pacjent nie dawał żadnych oznak bólu. Potem wkuł igłę
w mięśnie uda — znów żadnej reakcji. Cięcia skalpelem także nie sprawiały mu bólu.
Chory mówił tylko o tępym ucisku. Wydawało się więc, że ryzykowne przedsię-
wzięcie się udało.

Po krótkim wahaniu, ostatnim momencie zastanowienia, Bier zaczął operować.
Jednak w chwili gdy prowadził pierwsze cięcia — z ust chorego wydobył się jęk.
Mimo to operowana noga nie poruszyła się. Bier przerwał na chwilę operację.
Nie widział żadnego związku między skargą chorego a spokojnym trzymaniem
nogi. Prowadził więc zabieg dalej. Zaczął wycinać kość skokową i znów chory
jęknął, lecz mimo to nie poruszył nogą. Bier kontynuował teraz operację nie
zwracając już uwagi na te zagadkowe skargi. Odpiłował kość piszczelową i wyciął
gruźliczo zmienioną torebkę stawową. Założenie opatrunku pozostawił Hildebrandtowi,
a sam odczekał, aż pacjenta zaniesiono do łóżka. Wypytywał go szczegółowo
o powód jęczenia w czasie zabiegu. Okazało się. że właściwie nie odczuwał
on żadnego bólu. Miał tylko uczucie, że coś się dzieje z jego nogą. Jeszcze
po godzinie podbrzusze operowanego pozbawione było czucia. Nie nastąpił wprawdzie
paraliż, ale czucie było wyłączone. Dopiero po dwóch godzinach pojawił się lekki
ból w plecach, a następnie w lewej nodze. Wkrótce potem wystąpiły bóle w miejscu
operowanym. Następnie wróciła normalna wrażliwość na ból w całej dolnej polowie
ciała. A więc doświadczenie się udało.

Bier nie chciał jednak wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Bał się rozczarowań,
które mogły jeszcze czyhać w ukryciu. I dobrze zrobił, bowiem wkrótce po tym,
jak powróciła wrażliwość na ból, wystąpiły u operowanego potworne bóle głowy
oraz męczące wymioty. Tak bóle głowy, jak i wymioty spotęgowały się wkrótce
do tego stopnia, że przewyższały wszelkie dotychczasowe cierpienia, jakich chory
doznawał po narkozach. Bier przypuszczał, że te objawy spowodowane były podrażnie-
niem opon mózgowych przez kokainę. Wymioty ustąpiły po jakimś czasie, ale
bóle głowy trwały przez całą noc i dzień następny. Na nic zdały się wszelkie
środki, którymi próbowano je uśmierzyć. Dopiero wieczorem zniknęły równie nagle,
jak się pojawiły.

Wynik tego doświadczenia wprawił Biera w rozterkę. Pewne było. że można
znieczulić całą dolną część ciała jednym zastrzykiem kokainy w kanał rdzenia
kręgowego. Ale czy można wziąć na siebie tak wielką odpowiedzialność i narażać
chorych na następstwa i niebezpieczeństwa takiego znieczulenia? Bier zmagał się
ze swoim sumieniem tak, jak czyniło to już przed him wielu prekursorów. Ale
świadomość, że jest na dobrej drodze, przełamywała skrupuły i obawy.

20 sierpnia 1898 roku na jego stole operacyjnym leżało 14-letnie dziecko
z gruźlicą stawu kolanowego, który trzeba było wyciąć. Bier wstrzyknął do kanaru
rdzeniowego dziecka 0.5-procentowy roztwór kokainy w dwóch dawkach. Po od-
czekaniu odpowiedniego czasu przeprowadził resekcję stawu i zespolił gwoździami
końce kości. Bardzo bojaźliwe dziecko skarżyło się na bóle. ale pozwalało na
wszystkie zabiegi bez najmniejszego odruchu obronnego. Bier musiał przyjąć, że
skargi te — podobnie jak w przypadku pierwszego pacjenta — nie są wyrazem
rzeczywistego bólu. ale wynikiem lęku przed bólem. Po zabiegu kazał zanieść
dziecko do łóżka.


Mniej więcej w 45 minut później przystąpi! do następnej operacji. Tym razem
wstrzyknął dwa razy po 0,5 centymetra sześciennego 1-procentowego roztworu
kokainy do kanału kręgowego młodego piekarza z martwicą kości piszczelowej.
Po pięciu minutach zanikła zupełnie wrażliwość na ból w całej dolnej połowie
ciała. Kość piszczelowa została otwarta prawie na całej swej długości za pomocą
dłutowania i kilkanaście jej fragmentów usunięto. Chory mówił, iż w czasie operacji
nie odczuwał najmniejszego bólu. Ale po operacji znów wystąpiły dławiące wymioty,
powtarzające się jeszcze kilkakrotnie. O godzinie 12 pojawiły się bardzo silne
bóle głowy, trwające dwa dni.

Bier nie miał wątpliwości, że jego idea znieczulenia jest słuszna, ale kolejny
pacjent. 17-letni młodzieniec, cierpiał po zabiegu niewspółmiernie więcej, niż gdyby
operowano pod narkozą. 24 sierpnia o godzinie 7.46 Bier wstrzyknął jednorazowo 1-pro-
centowy roztwór kokainy do kanału rdzenia kręgowego u 30-letniego pacjenta z zakażo-
nym, skomplikowanym złamaniem prawego uda. p0 dziesięciu minutach nastąpiło
wyłączenie wrażliwości na ból w dolnej połowie ciąja. Operacja była bardzo poważna,
ale chory twierdził, że nie odczuwa najmniejszego bólu. A skutki zabiegu? Mijała
godzina za godziną, a chory wcale nie skarżył się ani na wymioty, ani na bóle
głowy. Kiedy więc występują te przykre następstwa, a kiedy nie? Żeby to dokładnie
ustalić, należałoby więcej wiedzieć o farmakodynamicznym działaniu zastrzyków
i mieć dokładniejsze dane, niż mogli je podać chorzy.

Późnym popołudniem 24 sierpnia Bier siedział samotnie w swoim gabinecie.
Po pewnym czasie polecił przywołać Hildebrandta i powiedział mu. że oświadczenia
pacjentów nie są dostatecznie wiarygodne, by na ich podstawie móc sobie wyrobić
jasne zdanie o następstwach wstrzykiwania kokainy. Uważa, że tylko obserwacje
poczynione na samym sobie mogą doprowadzić do dalszych wniosków. W związku
z tym poprosił Hildebrandta o wstrzyknięcie mu do kanału rdzeniowego 1-procento-
wego roztworu kokainy.

Było to około godziny 7 wieczór. Bier rozebrał się i położył na stole zabiegowym.
Hildebrandt wstrzyknął roztwór sposobem Schleicha w tkankę podskórną i poczekał
na działanie znieczulające. Następnie wkłuł igłę, Bier rejestrował swoje doznania
z uwagą naukowca. Zależało mu na każdym odcieniu swoich wrażeń. Przy wkłuciu
igły nie poczuł żadnego bólu. Jedynie w chwili gdy igła przebijała oponę rdzenia
kręgowego, poczuł lekkie, raptowne ukłucie w nodze. Potem odczekał, aż spłynie
parę kropel płynu mózgowo-rdzeniowego, co trwało bardzo krótko i nie powodowało
bólu. Teraz musiało nastąpić nasadzenie strzykawki z kokainą na igłę. Bier
poczuł lekkie szarpanie igłą i zaraz też dowiedział się, dlaczego tak się dzieje.
Strzykawka wypełniona roztworem kokainy, którą Hildebrandt próbował nasadzić
na igłę, nie pasowała na nią. Hildebrandt trudzi! się daremnie. Tymczasem coraz
więcej płynu mózgowo-rdzeniowego wypływało na zewnątrz.

Gdy wreszcie Hildebrandt zaczął wstrzykiwać roztwór kokainowy, połączenie strzy-
kawki z igłą nadal było nieszczelne. Większa część roztworu wyciekła na zewnątrz.
Gdy Hildebrandt nerwowym ruchem wyciągnął igłę ze strzykawką i zalepił miejsce
ukłucia, okazało się, że tylko niewielka ilość roztworu kokainy rzeczywiście dostała
się do przestrzeni podoponowej rdzenia kręgowego.

Bier czekał dziesięć minut, ale bez większej nadziei na powodzenie doświadczenia.
Potem kłuł się igłą w udo i zażądał od Hildebrandta, aby skalpelem ponacinał
mu goleń. Każde ukłucie i każde cięcie było bolesne. Nie mogło być mowy
o jakimkolwiek znieczuleniu. Eksperyment nie udał się.

Później, nawet wobec mnie, Bier nigdy nie wypowiadał się dokładnie na temat
tego, co się działo później. Chyba nie tylko dlatego, że w czasie gdy go poznałem
bliżej, jego i Hildebrandta dzieliła już przepaść. Powodów tego nieporozumienia

155


nie znał i prawdopodobnie nawet się ich nie domyślał. Zawsze ograniczał się tylko
do krótkiego stwierdzenia: — Dr Hildebrandt zgłosił natychmiast gotowość poddania
się identycznej próbie. — Bier przyjął tę propozycję. Sam wybrał teraz igłę i strzykawkę,
wciągnął pół centymetra sześciennego 1-procentowego roztworu kokainy i odłożył
przygotowaną strzykawkę. Znieczulił miejsce wkłucia, przytknął igłę punkcyjną do
skóry, a następnie wbił ją.

Hildebrandt oświadczył, że nie odczuwa żadnego bólu, tylko lekki ucisk.
Bier nasadził strzykawkę. Tym razem wypłynęło tylko parę kropel płynu mózgowo-
-rdzeniowego, i Bier wstrzyknął roztwór kokainy.

Hildebrandt oznajmił, że ma tylko uczucie ciepła w obu nogach, nic więcej.
Bier odczekał pięć minut, potem jeszcze minutę. Po siedmiu minutach połaskotał
go w podeszwę. Hildebrandt nie zareagował. Minutę później Bier przekłuł mu długą
i wygiętą igłą mięśnie uda. Hildebrandt nie odczuł żadnego bólu. Bier odczekał
jeszcze dwie minuty. Następnie przebił dużą igłą mięśnie uda docierając aż do
kości. I znów Hildebrandt nie odczuł bólu.

Jeszcze po dwudziestu trzech minutach Hildebrandt nie odczuwał nawet silnych
uderzeń młotkiem w kość piszczelową. Także po czterdziestu minutach uderzenia
te nie były dla niego bolesne. Dopiero w czterdziestej piątej minucie, a więc
po trzech kwadransach, wróciła wrażliwość na ból. Upłynął jednak jeszcze kwadrans.
nim ustąpiło znieczulenie całej dolnej części ciała i wróciło normalne czucie.

Jeśli dotychczas istniały jeszcze jakieś wątpliwości, to teraz musiały one zniknąć.
Ale tak przedtem, jak i teraz nadal była otwarta kwestia dużo trudniejsza, kwestia
następstw znieczulenia.

Bier zaprosił Hildebrandta na kolację. Obaj spożyli wyjątkowo smaczny i obfity
posiłek. Wypili sporo wina i wypalili większą ilość cygar. Możliwe, że byli świadomi
tego nierozsądnego postępowania. A może poprzez obciążenie alkoholem i nikotyną
Bier chciał osiągnąć specjalne warunki do sprawdzenia następstw zabiegu.

Dopiero około godziny 11 wieczorem udali się na spoczynek. Bier spał zdrowym
snem i obudził się następnego dnia świeży i wypoczęty. Poszedł na swój codzienny
poranny spacer. Dopiero po spacerze poczuł lekki ból głowy, lecz mimo to udał
się do kliniki. Tam natknął się na Hildebrandta, który wyglądał bardzo źle
i z trudem trzymał się na nogach. Nie mógł spać przez całą noc. Już około
północy wystąpiły nieznośne bóle głowy. O pierwszej zaczęły się wymioty. Bóle
głowy dręczyły go bez przerwy. Z największym trudem zdobył się tylko na zmianę
paru opatrunków. W porównaniu z nim Bier czuł się na razie dobrze. Nagle
o 3 po południu jego tętno stało się nieregularne. Miał zawroty głowy i musiał
się położyć, ale nie mógł już wstać. Mniej więcej w tym samym czasie również
Hildebrandt musiał się położyć. Jego żelazna wola poderwała go jednak następnego
dnia na nogi mimo fatalnego samopoczucia i bólów głowy. Bier natomiast musiał
przeleżeć w łóżku dziewięć dni, zanim był w ogóle zdolny do pracy. Hildebrandt
jeszcze przez trzy tygodnie czuł się osłabiony, nie mówiąc o dolegliwościach
związanych z sińcami i krwiakami na nogach, powstałymi przy sprawdzaniu wrażliwości
na ból.

Ale te skaleczenia nie liczyły się. Ważne były tylko następstwa kokainy. Z jednej
strony stwierdzono, że znieczulenie rdzeniowe jest skuteczne, z drugiej natomiast
okazało się, że jego następstwa są zbyt ciężkie, by tą prostą metodą, pozwalającą
uniewrażliwić na ból duże obszary ciała, dało się bez zastrzeżeń zastąpić narkozę.
Oznaczało to rozczarowanie, ale w żadnym wypadku nie kapitulację. Czyż Reclusowi
i Schleichowi nie udało się rozmaitymi, choć uciążliwymi sposobami pozbawić
kokainę jej trujących właściwości? To samo powinno się udać w odniesieniu do
znieczulenia rdzeniowego czy lędźwiowego, jak Bier nazwał swą metodę.

156


Wskutek splotu okoliczności natury osobistej o przedstawionych powyżej wy-
darzeniach, jakie rozegrały się w Kilonii dwa lata wcześniej, dowiedziałem się
dopiero na jesieni 1900 roku. w Nowym Jorku, z artykułu francuskiego chirurga
Theodore'a Tuffier z paryskiego Hospital de la Cite du Midi. W roku 1899
Bier opublikował w ..Deutsche Zeitschrift fur Chirurgie" rzeczowo wyważone i ostroż-
nie ujęte doniesienie o swoich próbach nad znieczuleniem rdzeniowym. Tuffier
podjął propozycję Biera i od tego czasu, mimo ciężkich objawów po znieczuleniu
tą metodą, zaobserwowanych także u swoich pacjentów, przeprowadził kilkaset
operacji. Wydawało się. że Tuffiera ogarnął niepohamowany wręcz entuzjazm dla
nowego sposobu znieczuleń.

Kilka dni później, w trakcie przypadkowego spotkania z nowojorskim chirurgiem
Fowlerem, dowiedziałem się. że i on stosuje już znieczulenie lędźwiowe na szerszą
skalę. Powiedział mi. że wcale nie jest jedynym amerykańskim chirurgiem operującym
w nowym znieczuleniu, które zwłaszcza przy operacjach w obrębie podbrzusza
daje znakomite wyniki. Z następstwami trzeba się po prostu pogodzić. Każda
metoda ma swoje złe strony. W chwili obecnej Fowler przeprowadza cały szereg
doświadczeń, do czego zresztą zachęcił go właśnie Niemiec Bier. Prawie pewnym
jest natomiast fakt. że ten nowy sposób znieczulenia został opracowany już przed
czternastu laty przez jednego z amerykańskich kolegów o nazwisku Corning, tylko
że wtedy nie zwrócono nań uwagi. W niespełna trzy tygodnie później, na początku
listopada, wyczytałem w numerze specjalnym ..Philadelphia Medical Journal", że
znieczulenie rdzeniowe jest na najlepszej drodze do zdobycia sal operacyjnych
Ameryki. Liczni i uznani chirurdzy śpiewali nieomal hymny pochwalne na cześć
tej metody, chociaż i oni nie mogli przemilczeć ciężkich następstw jej użycia.
Równocześnie stwierdzali z zadziwiającą jednomyślnością, że znieczulenie lędźwiowe
jest wynalazkiem amerykańskim. Za wynalazcę tej metody uważano dr. Leonarda
Corninga. którego nazwisko po raz pierwszy wymienił mi Fowler. Fowler przysłał
mi artykuł Corninga, w którym ten rościł sobie prawo do miana wynalazcy,
natomiast Biera uznawał za swego naśladowcę.

Ze swego wówczas przeszło 50-letniego doświadczenia w dziedzinie historii
chirurgii wiem, że rzadko jakieś nowe odkrycie odbywa się bez sporu o priorytet.
I prawdopodobnie nie zajmowałbym się dalej tą sprawą, gdybym w pierwszych
dniach grudnia nie otrzymał listu z Greifswaldu w Niemczech. Jego nadawcą
był nie kto inny, jak właśnie sam August Bier.

Czytałem ten list z coraz większym przejęciem. Ze słów Biera wynikało, że
został on tymczasem profesorem chirurgii w Kilonii i przeniósł się do Greifswaldu.
Esmarch zwrócił mu uwagę na moją osobę i podał mój nowojorski adres. Bier
przedstawiał swoją myśl i pracę w tonie niezwykle spokojnym, uprzejmie powściągliwym
i stąd przekonywającym. Do listu załączył swoją pierwszą niemiecką publikację.
Pisał, że absolutnie nie zgadza się na bezkrytyczne stosowanie jego metody, jak
to się dzieje już we Francji i Stanach Zjednoczonych. Najpierw należy koniecznie
usunąć lub co najmniej osłabić trujące właściwości kokainy. Różni chemicy pracują
nad zmianą budowy chemicznej kokainy, by wyeliminować jej działanie toksyczne.
Pierwsze nowe preparaty, eukainę i tropakokainę, oddano już do jego dyspozycji
w celach doświadczalnych. Jego asystent, dr Eden, bada właśnie skuteczność tych
nowych środków na zwierzętach. W dalszej części listu pisał, że w jego odczuciu
duże wątpliwości budzi walka, którą w Nowym Jorku podjął niejaki dr James
Leonard Corning, a jej celem jest przypisanie sobie odkrycia znieczulenia lędźwio-
wego. Takie spory zawsze wyświadczają sprawie złą przysługę. Dotychczas wcale
nie znał nazwiska Corninga. Nigdy też nie spotkał się w żadnej publikacji z jego
propozycjami odnośnie do znieczulenia lędźwiowego. Mimo to nic nie jest mu bardziej


obce niż odbieranie innemu człowiekowi prawa priorytetu. W Niemczech nie jest
w stanie dotrzeć do oryginalnych publikacji Corninga. Może ja, mógłbym zdobyć
te publikacje i przesłać mu do Greifswaldu ich oryginały lub kopie. Chciałby
też przestudiować wszystkie dostępne źródła i dopiero potem wydać swą opinię.

List Biera tak rozbudził moją ciekawość, że natychmiast rozpocząłem poszukiwania
wszystkich naukowych publikacji, jakie Corning kiedykolwiek wyd^ł. Tymczasem
dowiedziałem się, że James Leonard Corning ma 38 lat. studiował w Nowym Jorku
i Wiirzburgu, a teraz pracuje jako neurolog, między innymi w St. Francis- i St.
Mary-Hospital.

Już tytuł jego pierwszego artykułu zwrócił moją uwagę: „Znieczulenie rdzeniowe
i miejscowe leczenie kręgosłupa", a publikacja ta ukazała się w 1885 roku w „New
York Medical Journal". Znieczulenie rdzeniowe w roku 1885!? Czyżby więc jednak
Corning miał rację? Mimo woli serce zaczęło mi bić szybciej, gdy studiowałem
to doniesienie. Corning opisywał, jak najpierw psu, a następnie pacjentowi cierpiącemu
na „osłabienie rdzenia kręgowego" wstrzyknął między kręgi piersiowe 2- lub też
3-procentowy roztwór kokainy w nadziei, że w ten sposób usunie „słabość" rdzenia.
Po chwili jednak przyjrzałem się tej sprawie bliżej. Otóż Corning nie wprowadził
ostrza igły do kanału kręgowego tak jak Bier, tylko wkłuł ją płytko w okolicy
kręgów. Spodziewał się, że pobudzające jego zdaniem działanie kokainy dotrze
poprzez naczynia krwionośne do rdzenia kręgowego. O jakimkolwiek sposobie
znieczulenia wcale nie myślał — miał na uwadze wyłącznie działanie terapeutyczne.

Drugi artykuł Corninga ukazał się 17 marca 1888 roku w piśmie „Medical
Record", ale nie zawierał niczego nowego. Znów Corning wstrzykiwał lekarstwa
w okolicę kręgosłupa, nie tylko kokainę, lecz także różne kwasy. W swej bezsilności
wobec pewnych schorzeń nerwowych eksperymentował raczej na chybił trafił
i twierdził, że takie zastrzyki przy niektórych dolegliwościach powodują poprawę.
Nie było jednak wzmianki o znieczuleniu miejscowym! Ani nawet o zastrzykach
do kanału kręgowego.

Zabrałem się do czytania ostatniej pracy Corninga. Chodziło o artykuł, który
ukazał się w roku 1894 w piśmie wychodzącym w Filadelfii: „Neuropatologiczne,
diagnostyczne, farmakologiczne i terapeutyczne aspekty bólu". Artykuł zawierał
również rozdział pt. „Miejscowe leczenie chorób kręgosłupa". Stwierdziłem, że w latach
między 1888 a 1894 istotnie zaczął on stosować zastrzyki wprost do kanału
kręgowego. Esencję tego sprawozdania można by streścić w następujących słowach:
Corning także i teraz robił dość dowolne doświadczenia wypróbowując różne
leki, ale znieczulenie miejscowe w ogóle nie było brane pod uwagę.

To więc było wszystko. Wydawało się rzeczą niezrozumiałą, jak z tych błędnych
i ostatecznie nawet bezużytecznych doświadczeń można było wysnuć wniosek,
że Corning ubiegł Biera, który dążył do znieczulenia lędźwiowego ze świadomością
swego celu. Jeszcze zanim poznałem Corninga. miałem dla niego głębokie współczucie.
Z pewnością prawdą było, że on jako pierwszy wstrzyknął kokainę do kanału
kręgowego. Ale niewątpliwie przeszedł obok właściwego odkrycia, które teraz okazało
się najwartościowsze. Szukał możliwości leczenia wątpliwych chorób rdzenia kręgo-
wego i, podobnie jak Freud, rozminął się ze sławą o milimetry. Zrozumiałe było,
że teraz buntował się przeciwko takiej złośliwości losu.

Następnego dnia wysłałem Bierowi tę część dokumentacji, która wydała mi się
ciekawa. Minęło kilka miesięcy, w czasie których w amerykańskich czasopismach
fachowych wciąż wałkowano problem znieczulenia lędźwiowego i sprawę priorytetu
tego odkrycia. Stosowanie tego sposobu znieczulenia rozprzestrzeniało się coraz
bardziej, mimo przykrych, choć przemijających następstw. Przybierała również na
sile kampania na rzecz Corninga. Bier przysłał mi tekst swojego wykładu wygłoszo-

158


nego w Towarzystwie Chirurgów Niemieckich. Zwracał w nim uwagę na potrzebę
ostrożnego rozwoju znieczulenia rdzeniowego, a pretensje Corninga spokojnie i rzeczowo
odrzucił. Sądziłem, że tym samym sprawa ta została definitywnie rozstrzygnięta,
przyjnajmniej w Niemczech i Europie. Teraz wszystkie wysiłki powinny się skupić
na udoskonaleniu znieczulenia rdzeniowego, przede wszystkim po to, by uwolnić
ten sposób postępowania od niepożądanych, bezpośrednich następstw. Pozwoliłoby
to na przeprowadzanie wszystkich operacji w obrębie dolnej połowy ciała bez
stosowania narkozy.

Bier pracował przez sześć lat nad ulepszeniem swojej metody, najpierw w Greifswal-
dzie, później jako profesor chirurgii w Bonn, szukając wciąż możliwości wykluczenia
jej przykrych następstw. Stosował roztwór Schleicha, roztwór kokainowy Reclusa,
eksperymentował z eukainą i tropakokainą. Wyniki jednak nie zadowalały go.
W końcu podjął nawet próby zamknięcia kokainie drogi do mózgu sposobami
mechanicznymi. Byłem świadkiem tych prób, gdy pojechałem na Kongres Chirurgów
do Berlina w 1904 roku.

I nagle, w rok później, nastąpiło odkrycie, które za jednym zamachem pokonało
wszystkie trudności i ostatecznie stworzyło podstawy nie tylko znieczulenia lędźwiowego,
ale w ogóle każdej postaci znieczulenia miejscowego. Dążenie do wyeliminowania
toksycznych właściwości kokainy przez zmianę struktury chemicznej tego narkotyku,
czego rezultatem były eukaina i tropakokainą, nie doprowadziło jeszcze do żadnych
wyników. Teraz chemik niemiecki Einhorn ogłosił swoje odkrycie nowokainy. Bier
był jednym z pierwszych, którzy wypróbowali nowy preparat, i okazało się, że
ma on cudowne działanie. Nowokaina nie wykazała już żadnych poważnych właściwości
toksycznych. Jej udoskonalenie sprawiło, że znieczulenie rdzeniowe od razu stało
się wielkim i trwałym filarem znieczulenia miejscowego.

W momencie gdy Bier mógł już triumfować — rozpoczęła się z nową siłą
kampania o prawo priorytetu dla Leonarda Corninga. Najbardziej uderzające było
to, że roszczenia Corninga popierano teraz o wiele mocniej w Niemczech niż
w Ameryce. Jednym z głównych popleczników jego sprawy okazał się człowiek,
który w przełomowych chwilach tego odkrycia współpracował z Bierem, a nawet
sam poddał się ostatniemu, decydującemu eksperymentowi. Był to dr August
Hildebrandt. Odmawiał swemu byłemu nauczycielowi prawa autorstwa, i to nawet
publicznie na łamach „Berliner Klinische Wochenschrift", mimo że sam był przecież
świadkiem tego odkrycia. Sprawy Corninga bronił jednak z taką zaciętością, iż
nieodparcie nasuwała się myśl o jakichś osobistych motywach jego postawy. Ataki
Hildebrandta rzucały dwuznaczny cień na całość sprawy, lecz ostatecznie nie mogły
nic zmienić — prawo priorytetu Biera było niepodważalne. Jego znieczulenie lędźwiowe,
wraz z obejmującym mniejszy obszar znieczuleniem przewodowym oraz znieczuleniem
nasiękowym, ukształtowało definitywnie oblicze znieczulenia miejscowego, o które
od dziesiątków lat walczono z takim trudem.

Nie na tym koniec. W ostatniej chwili ria arenie wydarzeń pojawiła się jeszcze
jedna wielka postać pionierska. Do sposobu znieczulenia miejscowego, noszącego
imię Schleicha, wniosła ona to, czego mu brakowało — prostotę. Tą postacią był
Heinrich Braun.

Gdy w roku 1904 poznałem Brauna, pracował jako lekarz naczelny w szpitalu
sióstr diakonisek w Lipsku. Miał wówczas nieco ponad 40 lat, przedwcześnie
dojrzały, egocentryczny i samotny intelektualista. Jako asystent Volkmanna wielo-
krotnie był świadkiem wypadków spowodowanych stosowaniem narkozy, tak że dość
,wcześnie zajął się systematycznymi studiami nad znieczuleniem miejscowym. Na
wiosnę 1900 roku przypadkowo trafił w jego ręce tygodnik, w którym opisywano
otrzymanie jakiegoś wyciągu z nadnercza zwierząt rzeźnych. O wyciągu tym —

159


nazwanym adrenaliną — mówiono, że wstrzyknięty podskórnie powoduje w tym
miejscu skurcz naczyń krwionośnych i niedokrwienie tkanek.

Wcześniejsze doświadczenia z zastrzykami kokainowymi wykazały, że działanie
znieczulające utrzymuje się dłużej tam, gdzie krążenie krwi zostało przerwane
i odtransportowanie kokainy przez krew jest utrudnione, jak na przykład na pod-
wiązanych kończynach. Teraz nasunęło się mu pytanie, czy adrenalina, ten wyciąg
wywołujący miejscowe niedokrwienie, mogłaby być równie skuteczna w każdym
miejscu ciała. Gdyby zmieszać adrenalinę z kokainą — może wtedy kokaina zostałaby
związana tam, gdzie miała zadziałać. Braun wstrzyknął taką mieszankę w swoje
przedramię i odczuł w tym miejscu znieczulenie o nie spotykanej dotąd intensywności.
W trakcie kilkuletnich doświadczeń doszedł do opracowania odpowiedniej kombinacji
adrenaliny z kokainą i równocześnie dowiódł, że tajemnica znieczulenia miejscowego
Schleicha polega w dużym stopniu na tej samej zasadzie. Również zamrożenie
chloroetanem znacznie upośledzało miejscowo krążenie krwi w tkankach.

Gdy Braun w roku 1903 opublikował swój sposób, spotkał się z licznymi
protestami, zwłaszcza ze strony Schleicha, który bronił swego sposobu znieczulenia
opatrzonego wypracowanymi z taką żarliwością komentarzami. Schleich musiał się
jednak pogodzić z tym, że Nowe pokonało również jego. tak jak kiedyś on —
mimo przykrości — pokonał Stare.

Znieczulenie kokainowo-adrenalinowe zajęło miejsce znieczulenia nasiękowego.
Odkrycie nowokainy udoskonaliło również ten ostatni typ znieczulenia, podobnie
zresztą jak znieczulenie przewodowe i lędźwiowe (rdzeniowe). W ten sposób dzięki
wytrwałej pracy rozwijał się gmach znieczulenia miejscowego — w odróżnieniu
od uśpienia ogólnego chloroformem czy eterem.

Znieczulenie miejscowe nie było już odtąd sennym marzeniem, tylko rzeczywistością,
nowym fundamentem, na którym chirurgia mogła budować dalej. I to nie tylko
przy operacji zmienionej chorobowo tarczycy, choć przede wszystkim ta operacja
zawdzięcza swój decydujący postęp znieczuleniu miejscowemu. Odnosi się to także
do wielu innych dziedzin, zarówno znanych jak i jeszcze nie znanych, gdzie ta
forma znieczulenia pozwoliła przeprowadzić odpowiedni zabieg u osób, dla których
niebezpieczeństwo narkozy byłoby zbyt wielkie.

Przypis tłumacza do rozdziału Drugi etap walki z bólem

Dla uzupełnienia historii znieczulenia rdzeniowego podaję, by zaspokoić ciekawość
czytelników, późniejsze osiągnięcia w tej dziedzinie.

Przy sposobie Biera nakłuwano oponę twardą rdzenia i po upuszczeniu kilku
mililitrów płynu mózgowo-rdzeniowego wstrzykiwano do przestrzeni podoponowej płyn
znieczulający. Prawie natychmiast następował znaczny spadek ciśnienia tętniczego, co
zwłaszcza u starszych osób stwarzało nieraz groźną sytuację. Równocześnie ulegał
zwolnieniu prąd krwi w żyłach kończyn dolnych i w miednicy malej. W dalszej kon-
sekwencji prowadziło to w niektórych przypadkach do powstawania zakrzepów w żyłach
i zawałów płuc. Osobne zagadnienie stanowiły uporczywe bóle głowy.

Nowy sposób, który nazwano znieczuleniem zewnątrzoponowym lub też blokadą
nadoponową, zastosowany został po raz pierwszy w praktyce klinicznej w 1921 r.
przez Pages.'a. Sposób ten wykonywany bywa najczęściej tak jak znieczulenie rdzeniowe
w odcinku lędźwiowym kręgosłupa i z podobnych wskazań. Przy stosowaniu znieczulenia
nadoponowego nie zauważa się zwykle
— ir sposobie Biera wspomnianych wyżej
powikłań. Natomiast techniczne jego wykonanie, przy braku wprawy, jest nieco trudniejsze.
Należy bowiem z absolutną pewnością wprowadzić koniec igły do przestrzeni między

160


oponę twardą 'której nie wolno nakłuć!) a kostną ścianę kanału kręgowego. Po
upewnieniu się. że koniec igły znajduje się we właściwym położeniu, wstrzykuje się
pożądną ilość płynu znieczulającego, uzyskując po kilkanastu minutach zniesienie bólu
w obrębie dolnej polowy ciała. Efekt działania i zakres użycia tego rodzaju znieczulenia
są takie same jak przy znieczuleniu rdzeniowym sposobem Biera. Jednak powikłania
występujące po zastosowaniu tej ostatniej metody spowodowały odstąpienie od niej
i niemal powszechne przejście na znieczulenie zewnątrzoponowe.

Albin Bandurski


MILOWE KROKI

OGNISTY PTAK Z CHICAGO

Gdy dziś, po tylu latach, zastanawiam się nad tym, co takiego
zrobiło na mnie największe wrażenie w czasach, gdy narodziny
znieczulenia miejscowego spowodowały znaczny rozwój chirurgii,
to wydaje mi się, iż odpowiedź na to pytanie nie jest trudna.
Według dzisiejszych bowiem pojęć narodziny chirurgii klatki

piersiowej i płuc stały się najważniejszym wydarzeniem na przełomie XIX i XX
stulecia i w pierwszym dziesięcioleciu nowego wieku.

Rankiem 5 czerwca 1898 roku wykład chirurga z Chicago, Johna B. Murphy"ego,
na temat „chirurgii płuc" wzbudził ogromne zainteresowanie i uznanie uczestników
49. Kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Lekarskiego w Denver. W tym czasie
leżałem chory w Nowym Jorku. Zapalenie nerwu kulszowego przeszkodziło mi
w podróży do Denver. Jeśli jednak skąpe relacje zawarte w gazetach nowojorskich
choć w części były prawdziwe, to wynikało z nich. że John.Benjamin Murphy przedsta-
wił dwa chirurgiczne sposoby zwalczania chorób płucnych, określane jako rewelacyjne.
Wielki aplauz, jaki wzbudził, pozwalał przypuszczać, że rzeczywiście dokonał on
jakiegoś wielkiego odkrycia, które umożliwi otwarcie wciąż jeszcze zamkniętej
drogi chirurgicznego leczenia chorób płucnych. Odkąd znałem Murphy'ego, był
on zawsze dla większości kolegów przedmiotem niechęci, a często wręcz nienawiści.

Osiem lat temu, mając zaledwie 23 lata. jako chirurg Country Hospital w Chicago
postulował z niesłychaną energią wczesną operację przy zapaleniu wyrostka robaczko-
wego. Tym samym złamał obowiązującą zasadę, według której zapalenie wyrostka
robaczkowego było domeną internistów. „Stare mamuty", jak Murphy publicznie
nazywał starszą generację lekarzy, przeciwstawiły mu się jak jeden mąż. Mimo
to bezwzględnie przeforsował swoje racje we własnej dziedzinie i w krótkim czasie
dowiódł, na podstawie dwustu przeprowadzonych operacji, że usunięcie wyrostka
przy pierwszych objawach zapalenia prowadzi z całą pewnością do trwałego wyleczenia.

Murphy był synem irlandzkich emigrantów, których z kraju wygnała bieda
i głód. W okolicy Appleton stworzyli sobie skromną egzystencję pracując jako
farmerzy. Jego młodość — był najmłodszy z pięciorga dzieci — mijała pod znakiem
borykania się z biedą. Matka, widząc jego zdolności, wytknęła mu jeden cel'
życiowy: zdobyć tyle pieniędzy, by bieda go już nigdy nie dosięgła. Jako pomocnik
w drogerii Lewina, a następnie jako przypadkowy uczeń dr. Rejllysa w Appleton
pojął, że medycyna i chirurgia stanowią jeszcze dziewiczy teren. Nauka w Rush
Medical College w Chicago kosztowała sześćdziesiąt pięć dolarów rocznie. Jednak
matka zdobyła dla niego te pieniądze. Słuchając wykładów mego przyjaciela
Christiana Fengera\ który przywiózł z Europy do Chicago wiedzę o anatomii
patologicznej i znajomość jej wpływu na rozwój diagnostyki i postępowania chirurgicz-
nego, zrozumiał, że musi pojechać do Europy. Dopiero tam poznałby zasady,
które umożliwiłyby mu wykonywanie zabiegów wzbudzających powszechny podziw.
I tym razem przyszła mu z pomocą matka. Ze schowka w nędznym, drewnianym
domu w Appleton wydobyła skórzaną sakiewkę i ofiarowała Murphy'emu wszystkie
oszczędności. Był więc u Billrotha w Wiedniu, u Schródera w Berlinie, u Arnolda
w Heidelbergu. Znal tylko pracę i sen, bez jakiegokolwiek urozmaicenia czy rozrywki.
W roku 1884 otworzył w Chicago prywatną praktykę.


Był to z jego strony akt odwagi, ponieważ nie posiadał ani środków finansowych,
ani zamożnych pacjentów, legitymował się jedynie wiedzą bazującą na „szkole
europejskiej", która tak wiele wówczas znaczyła dla początkującej chirurgii amerykań-
skiej. Poza tym odznaczał się niebywałą zręcznością operacyjną i świetnym przeglądem
tych dziedzin chirurgii, w których istniała możliwość wprowadzania efektownych
nowości. Miał niezawodne wyczucie i talent w tworzeniu wokół siebie atmosfery
popularności.

Kiedy go poznałem, po jego pierwszej ..sensacji'" na polu chirurgii wyrostka
robaczkowego — był człowiekiem pełnym zapału. Stanowił przedziwną mieszaninę
wiedzy, umiejętności i przekonania o swoim powołaniu chirurga z rzadko spotykaną
żądzą sławy i bogactwa. Rzeczywiście nie pasował w żadne ramy. Jego cechy
charakteru, podobnie jak wygląd zewnętrzny — rude włosy i ruda broda — spowodo-
wały, że nosił przydomek „ognistego ptaka". Był wynalazcą „guzika Murphy'ego",
który niebawem znalazł zastosowanie we wszystkich większych salacłi operacyjnych
całego świata, gdyż przy operacjach na jelitach znakomicie ułatwiał ich zespolenie.
Murphy'ego zaproszono jako prelegenta do udziału w XI Międzynarodowym
Kongresie Lekarskim w Rzymie i wybrano go tam — obok Bergmanna. Kocha,
McEvena i Mikulicza — honorowym przewodniczącym. Następnie skorzystał z zapro-
szenia do Berlina, gdzie Niemieckie Towarzystwo Chirurgów mianowało go swoim
honorowym członkiem. Skutek był taki. że zazdrośni o siawę koledzy ponowili
ataki na niego. Od tego czasu utrzymywały się nadal wzajemne animozje. Było
więc zrozumiałe, że i dla mnie ten niezwykły poklask, który Murphy zdobył
teraz w Denver. świadczył o jakimś wyjątkowym osiągnięciu naukowym.

Dziewiętnastowieczne wojny spowodowały wiele ran klatki piersiowej, które właściwie
powinny były dać bodziec do dalszych postępów w ich leczeniu. Ale rannych
pozostawiano siłom natury i tylko gdzieniegdzie czyniono wysiłki, aby zapobiec
zapadnięciu się płuc przez natychmiastowe zeszycie rany klatki piersiowej albo
przez ułożenie chorego na brzuchu. Jeszcze w roku 1871 infekcje po zranieniach
klatki piersiowej zwalczano przez dość pochopnie stosowane upusty krwi. Natomiast
poważne schorzenia w obrębie klatki piersiowej, które wymagały interwencji chirur-
gicznej, pozostawały nietknięte. Nikt nie wierzył w możliwość usuwania niedostęp-
nych guzów przełyku, ukrytych głęboko za mostkiem. Ich ofiary umierały z głodu,
bez możliwości ratunku. Jeszcze mniej prawdopodobne wydawało się usunięcie
guza płuc. a sytuacja wyglądała już zupełnie beznadziejnie w przypadku gruźlicy,
najbardziej wtedy rozpowszechnionej i najbardziej zabójczej ze wszystkich chorób-
w obrębie klatki piersiowej. Niemcy Gluck, Schmid i Błock próbowali dociec,
na podstawie doświadczeń na zwierzętach, czy możliwe jest utrzymanie ich zdolności
życiowych po usunięciu części, a nawet całego płuca. Kilkakrotnie stwierdzili
oni, że duże zwierzęta, takie jak świnie czy krowy, przeżywały nie tylko zapadnięcie
się płuca po jednej stronie, lecz nawet usunięcie go, pod warunkiem że płuco
po drugiej stronie dalej było wydolne. Wyniki te wzbudziły wątpliwości Błocka
z Berlina. Czy nie przecenia się niebezpieczeństwa otwarcia klatki piersiowej
u człowieka i skutków powstałej przy tym odmy? W roku 1883 podjął więc
odpowiednią próbę. Młoda kobieta, spokrewniona z Błockiem i jego zdaniem chora
na zaawansowaną gruźlicę płuc, z całkowitym zaufaniem zgodziła się na przepro-
wadzenie operacji. Błock odsłonił płuco i próbował usunąć ognisko chorobowe.
Jednakże chora zmarła w czasie zabiegu, a Błock, powodowany rozpaczą i wyrzutami
sumienia, popełnił samobójstwo. Nie dalej jak przed dwoma laty Paget wydał
w Londynie książkę na temat „chirurgii płuca", w której dowodził, opierając
się na skromnych wynikach dotychczasowych zabiegów, że dalszy rozwój tej dziedziny
chirurgii jest niemożliwy.


Było więc rzeczą zupełnie zrozumiałą, że oświadczenie Murphy'ego w Denver
o znalezieniu sposobów chirurgicznego leczenia chorób płucnych wzbudziło tak wielkie
zainteresowanie. Z żadnej relacji nie można było jednak wywnioskować, przeciwko
jakiej chorobie płuc Murphy skierował swój atak. Znając lekarzy wiem. że często
własne cierpienie stanowiło bodziec do poszukiwań nowych sposobów postępowania
leczniczego. To właśnie pozwalało mi przypuszczać, że Murphy mógł znaleźć jakieś
nowe sposoby zwalczania gruźlicy płuc. Następnego wieczoru — było to 11 czerwca —
mój służący zameldował mi niespodziewaną wizytę Christiana Fengera z Chicago.
Żaden inny gość nie byłby mi milszy. Bez względu na to, czy był w Denver,
czy nie. W każdym razie mogłem przypuszczać, że jest zorientowany w najnowszych
pracach Murphy'ego.

Fenger był rodowitym Duńczykiem, a jego niesłychanie barwny życiorys obfitował
w nie spotykane już dzisiaj przygody. Studiował w Kopenhadze, Niemczech i Austrii:
był chirurgiem w czasie wojny niemiecko-francuskiej i z wrodzoną pasją zajmował
się anatomią patologiczną. Chirurgiem był raczej przeciętnym. Pacjenci interesowali
go tylko tak długo, dopóki nie postawił diagnozy. Sprawa leczenia leżała już
poza kręgiem jego zainteresowania. Jego pasją były badania naukowe, zdobywanie
wiedzy i diagnostyka za wszelką cenę. Z takim nastawieniem nie był zresztą
odosobniony w owych latach. Jeśli przyjąć, że wyniki jego pracy jako lekarza
mogły być raczej wątpliwej wartości, to jako naukowiec dał solidne podstawy wielu
młodym lekarzom w Chicago, decydujące o ich przyszłości, i czynił to w dalszym
ciągu.

Gdy sapiąc ulokował się koło mego łóżka, od razu zapytałem go o Murphy'ego.
Sięgnął do jednej ze swoich przepaścistych kieszeni, wyciągnął złożoną gazetę
i rzucił mi ją na kołdrę. Była to „Chicago Tribune" z poprzedniego dnia.
W poprzek strony tytułowej biegł ogromny nagłówek. Brzmiał on następująco:
„Murphy twierdzi, że gruźlica jest uleczalna!" A poniżej: „Mowa dr. B. Murphy'ego
z Chicago na forum Amerykańskiego Stowarzyszenia Lekarskiego w Denver. Jak
należy leczyć gruźlicę płuc? Murphy wtłacza igłą azot do jamy opłucnej, powodując
ucisnięcie i unieruchomienie płuca. Szybki sukces w pięciu przypadkach". Pod
tym nagłówkiem umieszczono obszerne sprawozdanie, którego ciąg dalszy znajdował
się na stronie 7, gdzie widniało również duże, dwuszpaltowe zdjęcie Murphy'ego.
ukazujące jego młodą twarz, okoloną brodą, z agresywnym, żądnym czynów spojrze-
niem i wyrazem zdecydowania na ustach.

A więc przeczucie nie omyliło mnie. Murphy wypowiedział wojnę gruźlicy płuc.
Fenger uniósł swoją kościstą czaszkę:

— Co ja o tym wiem? — mruknął. — Tymczasem tylko tyle. — Gniewnym gestem
wskazał na „Chicago Tribune". — Kazali mu długo czekać, zanim w Denver
dopuszczono go wreszcie do głosu. Wczoraj po raz pierwszy bili mu brawo. A co
on teraz robi? Popełnia swoje stare błędy. Informuje prasę przed ukazaniem się
doniesienia Towarzystwa Lekarskiego. I zobaczy pan, co się teraz będzie działo.
Nasi koledzy znów nazwą go niepoważnym efekciarzem. Napadną na niego i prędko
zapomną, że dokonał odkrycia, które może być o wiele ważniejsze niż operacja
wyrostka robaczkowego, a nawet ten jego „guzik". Jeszcze się pan przekona.
Będą go zwalczać bardziej niż kiedykolwiek przedtem, aż znów straci zaintereso-
wanie całą tą sprawą. Zgorzkniały wycofa się i zostawi największe swoje dotych-
czasowe odkrycie nie dokończone, jak wiele innych poprzednio...

Zapytałem, czy Murphy już wrócił do Chicago.
Fenger zaprzeczył ruchem głowy. — Oboje z żoną wybierali się na odpoczynek
do Colorado Springs. Zapewne wie pan równie dobrze jak ja. że w całej tej
sprawie myślał także o swoim własnym cierpieniu.


Na moje pytanie, czy u Murphy'ego wystąpił)' nowe objawy choroby płuc,
odpowiedział: — W każdym razie on tak sądzi i Nettie Murphy też jest tego
zdania. Kaszle i poci się w nocy. Czy wie pan. że jego bracia Frank i Daniel
oraz siostra Lucinda w ciągu roku zmarli na gruźlicę?

Prawą ręką, zniszczoną kwasami, sięgnął po „Chicago Tribune"' i rzucił gazetę
w kąt. — Zanim on zdąży nacieszyć się swoim triumfem w Denver. burza, którą
wywołało to pismo, zapędzi go z powrotem do Chicago.

Chociaż sam nie mogłem się jeszcze ruszać, to jednak następnego dnia zatelegrafo-
wałem do Nettie Murphy do Colorado Springs z zapytaniem, gdzie i kiedy
mógłbym spotkać się z Murphym. Odpowiedź miałem jeszcze tego samego dnia,
Nettie informowała mnie. iż jej mąż znajduje się w stanie najwyższego zdenerwo-
wania z powodu artykułu w „Chicago Tribune". On nie spowodował tej publikacji.
Wprost przeciwnie. Od dawna już unikał wszelkich kontaktów z prasą, by zazdrosnym
kolegom wytrącić broń z ręki. odebrać pretekst do ataków na jego naukowe osiągnięcia.
Jest bezradny i zrozpaczony. Ona ze swej strony spróbuje zatrzymać go jeszcze
w Colorado Springs. ponieważ odpoczynek jest mu szalenie potrzebny, ale nie
wie, jak długo jej się to będzie udawało. Powiadomi mnie o terminie ich
powrotu do Chicago.

Nettie Murphy poznałem także przed ośmiu laty. Pochodziła z jednej z naj-
zamożniejszych rodzin w Chicago. Murphy leczył ją jako jeszcze młody lekarz
i zapłonął wielką miłością do tej pięknej, ciemnowłosej dziewczyny. Nettie pracowała
nieustannie nad wewnętrznym rozwojem tego nieokiełznanego człowieka i zdobyła
na niego wielki wpływ. Przy tym, należy dodać, była niezmiernie oddana mężowi
i to ona bez wątpienia była jakby siłą napędową jego kariery.

Wkrótce po otrzymaniu wiadomości z Colorado Springs odwiedził mnie po raz
wtóry Fenger. Powiedział mi, że nagonka na Murphy'ego już się rozpoczęła.
Prawie wszyscy koledzy w Chicago już się na niego boczą, podobnie jak większa
część członków Towarzystwa Lekarskiego. „Chicago Tribune" otrzymała już pierwsze
donosy, w których twierdzi się. że Murphy ukradł komuś innemu pomysł zabiegu
leczącego gruźlicę pluć.

Zapytałem, kogo też Murphy okradł.

— Podobno jakiegoś Włocha z Pavii o nazwisku Forlanini. który rzekomo
opublikował ten pomysł w roku 1882. Czy słyszał pan coś o tym?

Zaprzeczyłem.

Po wyjeździe Fengera przez cztery dni nie słyszałem o Murphym nic nowego.
W tym czasie jednak stan mego zdrowia poprawił sic na tyle, że mogłem znowu
chodzić. 16 czerwca po południu otrzymałem telegram z Colorado Springs. Nettie
Murphy donosiła mi, że 18 czerwca oboje z mężem wracają do Chicago. Murphy
nie daje się już dłużej zatrzymać. Ucieszyłaby się. gdyby mogła mnie ujrzeć
w Chicago. Może ja jako człowiek neutralny, stojący z boku, mógłbym pomóc
w złagodzeniu oburzenia i rozpaczy jej męża.

Następnego dnia wyjechałem do Chicago.

18 czerwca, około południa, jechałem wzdłuż Michigan Avenue. Nie była to
jeszcze wtedy ta słynna dziś AJeja Marzeń, lecz mimo to uchodziła za jedną
z najwytworniejszych ulic Chicago. Powstała na stosie popiołu po straszliwym pożarze
miasta w roku 1871 i teraz szybko zmieniała swoje oblicze. Na południe od
35 Ulicy znalazłem okazały dom, który Murphy zajmował wówczas od dwóch
lat.


Drzwi wejściowe stały otworem. W hallu panował wielki nieład. Bagaże i ubrania
leżały porozrzucane. Gdzieś w głębi domu usłyszałem ostry głos, który mógł
należeć tylko do Murphy"ego. Wreszcie ukazała się szczupła, ciemnowłosa Nettie
Murphy, poprzedzona przez zdenerwowanego służącego. Była opanowana jak zwykle.
ale niespokojny wzrok jej ciemnych, błyszczących oczu zdradzał także wielkie
zdenerwowanie.

Murphy podał mi rękę z roztargnieniem. — Nie rozumiem, dlaczego chcą znowu
zrobić ze mnie oszusta — powiedział. — Nigdy nie słyszałem o tym człowieku
nazwiskiem Forlanini. Twierdzą, że on już mówił o tej swojej metodzie, która
ma być identyczna z moją. na Międzynarodowym Kongresie Lekarskim w Rzymie.
W takim razie jednak Rzym powinien był inaczej odebrać mój wykład w Denver,
gdyby to było to samo, co powiedział Forlanini.

Nettie dała mi znak oczami i opuściła pokój.

— Wie pan — powiedział Murphy — co mi to wszystko przypomina? Przypomina
mi to Roberta Kocha, gdy odkrył tuberkulinę. Gazety dowiedziały się o tym
i od razu setki tysięcy chorych chciało być leczonych przez niego. — Nagle wy-
prostował się. — Ale jest pewna różnica — rzekł. — Koch nie mógł ich wyleczyć.
A ja swoją metodą mogę pomóc tym wszystkim, którym tę pomoc obiecam.

Udaliśmy się do jego laboratorium nad stajnią, o którym wspominała już
„Chicago Tribune". W głębi pomieszczenia pracował młody człowiek, który z wyglądu
niczym się nie wyróżniał, lecz był zapewne ślepo oddany Murphy'emu. Miody
asystent był z pochodzenia Niemcem. Murphy przedstawił mi go jako Augusta
Lemke.

— Pan Lemke — powiedział — pracuje już ze mną od siedmiu lat. to jest od
chwili, gdy pomyślałem o chirurgicznym leczeniu gruźlicy. Chciałby pan pewnie
usłyszeć historię tego, co w Denver nazwałem sztuczną odmą opłucnową. —
Wskazał na mały portrecik wiszący na przeciwległej ścianie. — To jest Jeanette
McBurns — powiedział już nieco spokojniej. — Prawdopodobnie bez niej nie wymyślił-
bym sztucznej odmy. Jej rodzice wezwali mnie do niej w zimie 1891 roku,
przed siedmiu laty. Jeanette miała gruźlicę prawego płuca. Od roku gorączkowała,
można było już stwierdzić kilka ognisk chorobowych. Nie dość na tym. w tym
wilgotnym mieszkaniu nabawiła się dodatkowego zapalenia opłucnej z dużym wysiękiem
po prawej stronie. Przypadek wydawał się całkowicie beznadziejny. Dziewczynka
leżała na sienniku, oprócz niej było sześcioro młodszego i starszego rodzeństwa,
a wszystko to gnieździło się w jednym pomieszczeniu, razem z dwiema świniami
i kozami, w izbie o jednym tylko oknie.

168


Nagle Murphy zwrócił się bezpośrednio do mnie: — Zapewne słyszał pan już
te subtelne historyjki o mojej bezwzględności i żądzy bogacenia się. Rodzice
tej małej nie mieli ani centa, żeby mi zapłacić. Nie przypuszczałem, że dziecko
to, które wtedy widziałem po raz pierwszy, stanie mi się droższe niż wszelkie
honoraria. Życie małej było w największym niebezpieczeństwie. Pracowałem wtedy
jeszcze w Cook Country Hospital. ale nie miałem możliwości umieszczenia jej tam.
Jedyne łóżka, jakimi dysponowałem, znajdowały się na oddziale chirurgicznym.

Murphy znów wskazał na zdjęcie. — Jeśli przyjrzy się pan tej wzruszającej
twarzyczce, zrozumie pan, dlaczego musiałem jej pomóc. Ale co mogłem zrobić?
Czy miałem przewieźć dziecko do naszego domu na Throop Street? Nie jest
dla pana tajemnicą, że sam przeszedłem właśnie infekcję gruźliczą. Wreszcie umieściliśmy
ją u zdrowej rodziny irlandzkiej, która właśnie miała wolne łóżko. Dziecko było
tak słabe, że nie mogłem zaryzykować nakłucia jamy opłucnej po to, aby odprowadzić
wysięk. Pozostała więc tylko dobra opieka, kompresy, kamfora, środki przeciw-
gorączkowe... Cóż będę panu wiele mówił: przeprowadziliśmy Jeanette przez naj-
ostrzejsze stadium choroby. Gorączka spadła. Ale dziecko nadal było tak słabe,
że i wtedy jeszcze nie odważyłem się opróżnić wysięku, który nie został wchłonięty.
Wyraźnie słychać było tarcie opłucnej i łatwo też można było określić wielkość
narastającego wysięku. Prawe, chore płuco musiało nim być mocno uciśnięte.
Czynność oddechowa płuca była ograniczona do minimum. Siedziałem bezradny
przy małym łóżeczku, gdy nagle zauważyłem, że mała mimo swej słabości znacznie
mniej kaszle. Któregoś dnia Jeanette sama powiedziała mi, że prawie wcale
nie odczuwa już potrzeby kaszlenia. Ku mojemu zdumieniu nocne pocenie się
i skoki temperatury ustępowały, chociaż wysięk nie zmieniał się. Był to zupełnie
inny obraz choroby. Jeanette zaczęła mieć apetyt. Po pięciu miesiącach była
na tyle silna, że właściwie mogłem teraz, już bez obaw. podjąć się wykonania
nakłucia. Dziewczynka skarżyła się tylko na lekką duszność. I wtedy przyszło
mi po raz pierwszy na myśl. że musi chyba istnieć jakiś związek między wysiękiem
opłucnowym a zdumiewającą poprawą gruźlicy płuca. Dlatego nie robiłem już żadnej
punkcji. Po sześciu miesiącach Jeanette wstała z łóżka. Wcale już nie gorączkowała.
Skarżyła się tylko na uczucie ucisku po prawej stronie klatki piersiowej.

— Dziecko to — mówił dalej Murphy — w parę dni później uległo śmiertelnemu
wypadkowi drogowemu podczas pierwszego spaceru, i to na oczach bezradnej
matki. Nigdy nie cofam się przed wykonaniem autopsji. Wszak jest ona źródłem
naszej wiedzy. Ale tym razem wahałem się. Dopiero w dwa dni później przeprowa-
dziłem ją razem z panem Lemke. Cztery z siedmiu jam gruźlicznych w prawym
płucu były zapadnięte, zabliźnione i zagojone. Następna znajdowała się w stadium
postępującego zabliźniania się. Godne uwagi było to. że zagojone jamy znajdowały
się wyłącznie w tych częściach prawego płuca, które tak dalece było uciśnięte
surowiczym wysiękiem, że nie mogło brać udziału w ruchach oddechowych...

Pojmuje pan? Wszystko to, o czym mówiłem w Denver, narodziło się przy tej
autopsji. Kiedy wpatrywałem się we wnętrze klatki piersiowej dziecka, zrozumiałem,
że unieruchomienie płuca przez przypadkowy wysięk doprowadziło do daleko posunię-
tego wyleczenia gruźlicy. Stąd vbył już tylko jeden mały krok do wniosku końco-
wego, że aby osiągnąć ten sam cel terapeutyczny, należy sztucznie spowodować
uciśnięcie chorych części płuca. Widocznie chodziło tylko o to, by unieruchomienie
płuca dało ustrojowi możność samowyleczenia. Pytanie brzmiało: jak moglibyśmy
chore płuco w ostrożny sposób poddać uciskowi bez otwierania klatki piersiowej?
Nie mógł to być nagły, gwałtowny ucisk, powodujący raptowne zapadnięcie się płuca
ze wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie występują przy zranieniu klatki piersiowej.
Zawsze bardzo dużo czytałem. Przy każdym nowym pomyśle szukałem najpierw

169


odpowiedzi na to, czy ktoś się już kiedyś tym problemem zajmował i może
przede mną znalazł właściwe rozwiązanie. Razem z panem Lemke przetrząsnęliśmy
więc biblioteki. Ale nie napotkaliśmy ani słowa o panu Forlaninim.

A co znaleźliśmy zamiast tego? - zapytał Murphy. - Znaleźliśmy wzmiankę
o pewnym starym szkockim lekarzu, dr. Jamesie Carsonie, który działał w Liverpoolu
około 1820 roku. Pozostawił po sobie traktat o elastyczności płuc. W trakcie
doświadczeń na królikach stwierdził, niezależnie od Hewsona, że przy otwarciu klatki
piersiowej płuco zapadało się. Wskutek tego ogniska chorobowe, które uprzednio
w płucu rozprężonym, biorącym udział w ruchach oddechowych, poddane były
stałym podrażnieniom, nagle zostawały od nich uwolnione. W związku z tym
zaproponował on, by w wypadku zmian chorobywych w płucu człowieka po prostu
otworzyć klatkę piersiową i w ten sposób spowodować zapadnięcie chorego płuca.
Carson miał więc w zasadzie rację. Ale jego rada nie prowadziłaby do niczego
innego, jak tylko do śmiertelnej otwartej odmy. O Carsonie mógłbym zatem powiedzieć,
że do dnia dzisiejszego był jedynym lekarzem, który ogłosił coś, co przypominało mój
pomysł. Jednak jego propozycja nie mogła nam pomóc. Musiałem dociec, czy
otwarcie klatki piersiowej można przeprowadzić tak ostrożnie, aby powietrze tylko
powoli wpływało do wnętrza i nie wywołało szokującego zapadnięcia się płuca.
Powolne, ostrożne uciśnięcie płuca musiało być osiągalne bez otwierania klatki
piersiowej. Naśladując patologiczny wysięk przy zapaleniu opłucnej powinniśmy wpro-
wadzić
do klatki piersiowej jakiś płyn bądź jakąś inną substancję, aby w ten
sposób uzyskać ucisk płuca. Azot okazał się najbardziej przydatny. W ubiegłym
roku byliśmy gotowi do podjęcia takiej próby. Jednakże krótko przed naszym pierwszym
doświadczeniem na człowieku stało się coś, co jeszcze raz powstrzymało nas od
tej próby...

Usłużny Lemke sięgnął pewną ręką na półkę z książkami i podał Murphy'emu
jakiś druk. — To jest właśnie to, panie doktorze — powiedział. Murphy rzucił
okiem na stronę tytułową pisma i szybkim ruchem podał mi je. - Edouard
de Cerenville - powiedział - profesor z Lozanny. Ta właśnie praca rok temu
wpadła mi w ręce. Pochodzi z roku 1886. Ma więc 12 lat. Nie wiem, dlaczego
ani wtedy, ani później nikt nie zwrócił na nią uwagi. Oprócz Cerenville'a także
niemiecki internista, Heinrich Quincke. już w roku 1888 zajmował się resekcją
żeber. Również szwajcarski specjalista od gruźlicy. Carl Spengler. obrał podobną
drogę. Ale ogólne uznanie nie było sądzone żadnemu z nich w owych latach.
W każdym razie profesor z Lozanny rozwinął myśl bardzo zbliżoną do wytkniętego
przeze mnie celu. Obrał tylko inną metodę dla osiągnięcia uciśnięcia chorych
obszarów płuc. Nad gruźliczym segmentem płuca usunął kilka żeber bez otwierania
jamy opłucnej. Rozumie pan. w czym rzecz? Osiągnął przez to zapadnięcie się
ściany klatki piersiowej nad jamą (kawerną) gruźliczą, co spowodowało jej zamknięcie.
Wspaniały pomysł! Wypróbowaliśmy ten sposób. 9 stycznia operowałem w szpitalu
Cooka Ceunty pewnego Anglika z wielką gruźliczą jamą w prawym płucu,
między 1. a 3. żebrem. Bez trudu usunąłem 7.5-centymetrowy odcinek drugiego
żebra, dokładnie nad jamą. Już 24 stycznia widoczne było nad jamą głębokie
wklęśnięcie ściany klatki piersiowej. Oznaki gruźlicy, przede wszystkim kaszel
i gorączka, stopniowo ustępowały, tak jak w przypadku Jeanette. Czy może pan
pojąć, że pomysł Cerenville'a me znalazł zastosowania ani w Szwajcarii, ani
w żadnym innym kraju Europy, i to do dnia dzisiejszego? Czy może pan pojąć.
że przypadek wcisnął mi do ręki ten zakurzony zeszyt i że tu ,w Chicago
zacząłem stosować tę metodę?!

Po chwili kontynuował: - No tak. zacząłem stosować tę metodę. Ale to nie
był mój pomysł. Dodał mi tylko odwagi do wypróbowania mojego pomysłu

170


na człowieku. Sposób Cerenville'a wymagał krwawej operacji. Jeżeli mimo to
można ją było przeprowadzić z pozytywnym skutkiem, to o ile łatwiejszy do
przeprowadzenia byłby mój sposób — w dodatku bez wielkiej operacji i właściwie
bezkrwawy. Ostatniego dnia kwietnia podjąłem pierwszą próbę. Nastąpiły cztery
dalsze zabiegi, ostatni 12 maja. Dwa razy bez powodzenia, ponieważ na skutek
zmian zapalnych potworzyły się zrosty opłucnowe, które nie pozwoliły na uciśnięcie
płuca przez wpuszczany azot. W innych przypadkach, gdy warunki w jamie opłucnej
były normalne, operacje te udawały się bez najmniejszych trudności. W miejscu
znieczulenia wykonywałem minimalne nacięcie skóry między dwoma żebrami. Grubą
igłę, połączoną gumowym wężem ze zbiornikiem azotu, wkłuwałem przez nacięcie
skórne przebijając opłucną. Skoro tylko ostrze igły znalazło się w jamie opłucnej,
od razu do jej wnętrza wpływał azot.

Murphy zaczął szybko chodzić tam i z powrotem. — W przypadkach zakończo-
nych powodzeniem nie miałem najmniejszych zakłóceń podczas zabiegu. Powtarzały
się za to wszystkie dotychczas zaobserwowane skutki: poprawa samopoczucia, spadek
temperatury, ustąpienie kaszlu, pojawienie się apetytu, szybkie przybieranie na wadze!
Pacjenci mogą opuścić szpital zaraz po zabiegu! Wszyscy znajdują się dziś w stanie,
jaki leczący ich poprzednio lekarze uznaliby za absolutnie niemożliwy: bez gorączki,
bez odkrztuszania, a nawet bez prątków gruźlicy w plwocinie.

— I w podzięce za to wszystko — oburzył się nagle — koledzy lekarze uważają
mnie za złoczyńcę, złodzieja, który swoje pomysły kradnie innym. A któż to jest
ten Forlanini? Jeśli taki ktoś rzeczywiście istnieje i już przede mną wpadł na
ten sam pomysł, to chcę wiedzieć o tym dokładnie wszystko. Wtedy wyciągnę z tego
konsekwencje — wybuchnął. — Pomysły, które do mnie nie należą, nie interesują mnie.
Darowuję je innym. Chętnie je darowuję. — Wbił we mnie zaczerwienione oczy. — Pro-
szę, niech pan mi towarzyszy — zażądał. — Pojadę do Akademii. Sprawdzę, czy mają
tam sprawozdanie z Kongresu Lekarskiego w Rzymie i co właściwie zaproponował
ten pan Forlanini. — Nie czekając na moją odpowiedź, wybiegł na korytarz i zbiegł
na parter. Podążyłem za nim i znalazłem się w hallu w chwili, gdy Murphy
spotkał się tam z Nettie.

To, co nastąpiło teraz, było może kwestią przypadku. Możliwe, że był to tylko
zbieg okoliczności, a może świadome zrządzenie losu. Bowiem właśnie w tym
momencie zatrzymał się przy chodniku obskurny powóz Fengera, w którym zwykł
on odwiedzać swoich pacjentów w Chicago.

Fenger zabrał z kozła parę leżących tam książek i niezdarnie schodził ze
swego pojazdu. — Słyszałem, że jest pan już z powrotem w Chicago — zwrócił
się do Murphy'ego. — I najlepiej będzie, jeśli dowie się pan od razu, co ja w tym
czasie znalazłem...

Wróciliśmy wszyscy do hallu. Fenger ociężale zagłębił się w fotelu, a książki
położył sobie na kolanach. Murphy stanął przed Fengerem. — Niech pan powie
od razu — rzeki. — Znalazł pan Forlaniniego? Kto to jest?

— Forlanini — zaczął Fenger — nie jest chirurgiem, tylko internistą. Obecnie jest
profesorem w Pavii; urodził się w Mediolanie, ma 41 lat. Pracował nad schorzeniami
żołądka, ciśnieniem krwi i gośćcem. W czasie Kongresu w roku 1894 w Rzymie
miał wykład w sekcji internistów — a więc nie w sekcji chirurgów, w której
posiedzeniach brał pan udział. Mówił o korzystnym wpływie odmy na gruźlicę
płuc. Tytuł referatu brzmiał: „Pierwsze próby sztucznej odmy przy gruźlicy płuc".
Oto ten referat... — Fenger wziął książkę leżącą na wierzchu i rzucił ją na stół. —
Forlanini twierdzi w swoim wykładzie, że w roku 1886 i 1888 zauważył leczniczy
wpływ wysięków opłucnych na gruźlicę płuc w dwóch przypadkach. Tak samo
jak pan. W następnych latach, to jest do roku 1894, rzekomo podjął badania


nad możliwością zakładania sztucznej odmy. Najwidoczniej, podobnie jak pan. wpadł
na pomysł, żeby przy tym zabiegu posłużyć się azotem. Tylko że on proponuje
inny sposób. Po prostu wkłuwa cienką igłę do zastrzyków i przez nią wpuszcza
gaz. Postępowanie to może stwarzać naturalne niebezpieczeństwo embolii powietrznej.
Jednak do roku 1894 nie leczył tym sposobem żadnego przypadku, ani też nikogo
nie wyleczył, więc prawdopodobnie dlatego jego referat w Rzymie nie wywołał
żadnego oddźwięku.

Murphy odwrócił się i podszedł do okna. Widziałem, jak mięśnie jego karku
napinały się, wiotczały i znów przechodziły w stan napięcia. Po chwili odwrócił
się do nas. — Kiedy wybiera się pan znowu do Europy? — zapytał zduszonym
głosem.
. — Pod koniec lipca — odpowiedziałem.

Murphy zaczął spieszniej oddychać. — Proszę, niech pan odwiedzi Forlaniniego.
Niech się pan dowie wszystkiego o tej sprawie, wszystkiego, co jest prawdą i tylko
prawdą, a nie zadrukowanym papierem. Grzebanie w papierach pozostawiam moim
wrogom. — Zacisnął pięści, aż mu kostki zbielały. — Niech mi pan napisze o tym,
co znajdzie pan we Włoszech. Niech mi pan wszystko dokładnie opisze zgodnie
z prawdą. Albowiem prawdą jest i prawdą pozostanie także to. że nigdy nie
słyszałem o takim włoskim profesorze. — Nagle Murphy ruszył w kierunku drzwi
i wypad) z pomieszczenia, nie spojrzawszy już nawet na żadnego z nas.

Oczywiście spełniłem życzenie Murphy'ego. Uczyniłem to tym chętniej, że i mnie
samego intrygowało wyjaśnienie tej kwestii.

Na początku sierpnia, będąc w Paryżu, zwróciłem się listownie do Carla
Forlaniniego, który poza Włochami był jeszcze wtedy zupełnie nieznany. Otrzymałem
odpowiedź, z której wynikało, że przez jakiś czas przebywać będzie w Rzymie
i jest osiągalny w Ospedale degli Incurabili.

W chwili gdy spotkałem się z Forlaninim, przypomniał mi się Bassini z Padwy.
Na pierwszy rzut oka obaj byli zewnętrznie w pewien sposób do siebie podobni.
Poza tym posiadali jeszcze inne, ważniejsze wspólne cechy: skromność, świadomość
• zacofania włoskich klinik oraz postawę rezygnacji wobec ich niedociągnięć, jak
również zgorzknienie i bunt przeciwko światu, który' ich nie doceniał. Forlanini,
podobnie jak Bassini, należał do zwolenników Garibaldiego.

Forlanini nie słyszał jeszcze o pracach Murphy'ego i przyznał, że jego własne
prace są jak dotąd prawie zupełnie nieznane. Wykazał mi jednak, że już w roku
1882 ogłosił w niewielkiej „Gazetta del Ospedale Agosto" swoje koncepcje na temat
odmy i gruźlicy płuc. Nikt nie zwrócił na nie uwagi. Od czasu rzymskiego
Kongresu w roku 1894 Forlanini przeprowadził swoją pierwszą praktyczną próbę
zastosowania sztucznej odmy u 17-letniej dziewczyny, ciężko chorej na gruźlicę
płuc. W okresie od 16 października 1894 do października 1895 uzyskał pierwsze
wyleczenie. 31 października 1895 roku, a więc na trzy lata przed wystąpieniem
Murphy'ego w Denver — zreferował ten przypadek na VI Kongresie Internistycz-

172


nym w Rzymie. Ponownie jednak nie wzbudził żadnego zainteresowania. I to
była cała dotychczasowa historia Forlaniniego.

Jeszcze tego samego dnia napisałem do Murphy'ego i Fengera, że rzeczywiście
Forlaniniemu należy się priorytet w wynalezieniu nowej metody. Mimo to Murphy
pozostanie na zawsze tym człowiekiem, który utorował drogę sztucznej odmie,
i to nie tylko tej utworzonej przez wpuszczenie azotu, ale także i tej powodo-
wanej uciśnięciem płuca przez resekcję żeber. W obu przypadkach jest to złośliwość
losu, że to nie jemu przypadł w udziale tytuł pierwszeństwa w pomyśle, który
dał chirurgii pewne szanse w leczeniu chorób płuc.

Murphy nie odpowiedział. Dopiero w trzy miesiące później, będąc w Niemczech,
otrzymałem list od Fengera. Murphy przerwał swoje prace nad udoskonaleniem sztucz-
nej odmy. Licznych pacjentów, którzy oczekiwali jego pomocy, kierował do swojego
asystenta. I tak August Lemke. ten niepozorny, nieporadny, ale pilny i sumienny
młody człowiek, zdobył sobie renomę dzięki licznym przypadkom wyleczeń.

Fenger pisał, że Murphy nienawidzi spraw, które do niego nie należą. Ponieważ
Forlanini dzieli wraz z nim odkrycie sztucznej odmy, wobec tego on czuje wstręt
do własnego wynalazku. Murphy rzeczywiście nigdy już nie powrócił do swoich
prac nad sztuczną odmą. Mimo to właśnie jemu przypada historyczna zasługa
pokazania światu pierwszych chirurgicznych sposobów leczenia gruźlicy płuc, które
zakorzeniły się na dobre w medycynie.

W roku 19o6 niemiecki profesor Ludolf Brauer podjął Tia nowo myśl
o sztucznej odmie i wywalczył jej ostatecznie prawo obywatelstwa w medycynie.
41-letni Brauer, który urodził się na Pomorzu, a wychował w Dreźnie, podobny
był do Murphy'ego w tym względzie, że również jego zbliżyła do zagadnień
chirurgicznego leczenia gruźlicy płuc własna choroba. Jako dyrektor polikliniki
chorób wewnętrznych w Marburgu, będąc internistą i chirurgiem równocześnie,
wywalczył definitywnie ogólne uznanie dla sztucznej odmy. Skłoniła go do tego
właśnie praca Murphy'ego, a o Forlaninim także Brauer dowiedział się później.

Ale to nie wszystko. Także drugi sposób wywołania sztucznego uciśnięcia płuca,
który Murphy tak wyraźnie przedstawił w Denver, rozpowszechnił się wkrótce
na całym świecie. Brauer rozbudował również metodę resekcji żeber ponad chorymi
segmentami płuc, a sposób ten nazwano później torakoplastyką. Przedwcześnie
zmarły dyrektor chirurgicznych klinik uniwersyteckich w Greifswaldzie, Marburgu
i Królewcu, dr Paul Leopold Friedrich, przyczynił się do dalszego jej rozwoju.

Gdy dnia 11 sierpnia 1916 roku umarł John B. Murphy, nikt już nie wątpił
w jego sławę jako pioniera chirurgii płuc. Wrogowie zamilkli. Spotkał się z pełnym
naukowym uznaniem. Trudno mi natomiast powiedzieć, czy kiedykolwiek zdobył
się jeszcze na to, by śledzić dalszy rozwój sztucznej odmy i torakoplastyki.
A już zupełnie nie wiadomo, czy zwrócił uwagę na przełomowe prace pewnego
młodego Niemca o nazwisku Sauerbruch, którego celem było stworzenie możliwości
wykonywania operacji wewnątrz klatki piersiowej i na samych płucach.


SAUERBRUCH

Nazwisko Sauerbruch usłyszałem po raz pierwszy na wiosnę
1903 roku. Ów pionier chirurgii klatki piersiowej był wtedy
jeszcze zupełnie nie znanym, młodym asystentem pracującym w
równie nie znanym wówczas w świecie naukowym szpitalu w
Erfurcie. Może się wydawać dziwnym fakt, że moje spotkanie

z nazwiskiem Sauerbruch nastąpiło w Rochester, w stanie Minnesota, który według
ówczesnych pojęć leżał na samym skraju cywilizowanego świata. Dziś Rochester
jest miastem znanym nie tylko w Ameryce, ale i w Europie, przynajmniej
dla świata lekarskiego. Miasto to zawdzięcza swoją sławę ogromnej klinice braci
Charlesa i Willa Mayo. Wiosną 1903 roku sława tego miasta dopiero zaczęła
się rozchodzić na całe Stany Zjednoczone. A już dzień 1 maja 1903 roku
był specjalnym, godnym zapamiętania dniem dla Rochester. Tego dnia bowiem
wizytował je. wtedy już bardzo znany, chirurg Jan Mikulicz — pierwsza znakomitość
europejska. Miał on na własne oczy przekonać się o tym. czego dokonują tutaj
chirurdzy tak zwanego Dzikiego Zachodu. Ja pojechałem do Rochester dzień
wcześniej, by pełnić rolę swego rodzaju łącznika.

Wczesnym rankiem 1 maja Mikulicz wysiadł z pociągu linii kolejowej łączącej
Chicago z północnym Zachodem. Drobny, szczupły i nerwowy jak zawsze. Wydawało
się, że niewiele się zmienił od chwili, gdy poznałem go w Wiedniu 23 lata
temu.

W ciągu całego dnia Mikulicz interesował się dosłownie wszystkim, co tylko
bracia Mayo mieli mu do pokazania. Z jednej strony znajdowało się więc nędzne
miasteczko z pięcioma tysiącami mieszkańców, z błotnistymi ulicami i okropną
mieszaniną kamiennych domów i drewnianych, baraków. Do St. Mary Hospital
prowadziła rozmiękła droga. Sam szpital miał wprawdzie lampy gazowe, ale bez
podłączenia do gazu, kanalizację, która nie działała, windę, dla której od lat
istniał tylko szyb, dozorowany w nocy przez pielęgniarki, żeby nikt do niego
nie wpadł. A z drugiej strony, w zadziwiającym przeciwieństwie do prymitywnych
warunków zewnętrznych tej kliniki „Dzikiego Zachodu" — stały rzeczywiście niebywałe
osiągnięcia diagnostyczne i chirurgiczne obu braci Mayo. z których starszy miał
wtedy 42 lata, młodszy zaś 38. Już wtedy ściągali oni do Rochester tysiące
pacjentów z całej Ameryki. A przy tym tajemnica ich powodzenia wcale nie była
taka wielka. Polegała przede wszystkim na głębokim wyczuciu tego, co w postępach
chirurgii rokuje niezawodny sukces. Ojciec ich, stary Worell Mayo, który klinikę
tę założył, zawczasu posłał swoich synów do najsławniejszych ośrodków chirurgicz-
nych, „tak jak posyła się kupców na targi, by kupili najlepszy towar". Tam
każdorazowo przyswajali sobie najlepsze europejskie i amerykańskie metody, przede
wszystkim z dziedziny chirurgii jamy brzusznej i układu nerwowego. Zasadniczo
nie mieli żadnych zdolności twórczych. Ale ich niebywała chirurgiczna zręczność
i odwaga zapewniały irri nadzwyczajne sukcesy.

Wieczorem gościliśmy wraz z Mikuliczem u 84-letniego Worella Mayo, który
mimo podeszłego wieku był wzorem żywotności. Trudno byłoby mi wymienić kogoś,

174


kto bardziej uosabiałby wszystkie przymioty prawdziwych amerykańskich pionierów.
Przyszedł na świat jako syn kapitana żaglowca w małej angielskiej wiosce Eccles.
Potem wprawdzie studiował medycynę, ale był zbyt niespokojnego ducha, by uzyskać
dyplom. W roku 1845 zamienił Anglię na Amerykę. Zaczął pracować jako pomocnik
aptekarza w nowojorskim szpitalu Bellevue. Był to szpital dla najbiedniejszych,
a jego część zajmował oddział dla umysłowo chorych. Z tego szpitala, bagna
korupcji, w którym tyfus, żółta febra i cholera nigdy nie wygasły, uciekł
do Lafayette w stanie Indiana. Tutaj założył pracownię krawiecką i szył ubrania
i damskie płaszcze, póki i tam nie wybuchła cholera. Ponieważ wiedziano o jego
przygotowaniu medycznym, bez zastanowienia obarczono go obowiązkami lekarza.
W parę lat później studiował nawet w akademii lekarskiej w La Porte i pomagał
przy wykopywaniu i kradzieży zwłok na cmentarzach dla potrzeb zakładu anatomii.

Z tytułem doktorskim wrócił do Lafayette i jego dalszy życiorys okazał się
jeszcze barwniejszy niż dotychczas. Był aptekarzem w drogerii w Lafayette i lekarzem
wiejskim. Ale był tak biedny, że jego żona musiała otworzyć pracownię kapeluszy,
by go utrzymywać. Wojna secesyjna zagnała go ostatecznie jako lekarza poborowego
do Rochester i tu. w tym pustym i rozległym kraju farmerów, pozostał. Przez
pewien czas był burmistrzem, potem znów lekarzem, który wreszcie zarabiał tyle,
że mógł utrzymać swoją rodzinę. Mógł także pozwolić sobie na wyjazd w roku
1869 do Nowego Jorku, by tam „uczyć się chirurgii i ginekologii". W roku
1880 udało mu się usunąć guz jajnika, ale narzędzia do tej operacji musiał
mu zrobić mąż pacjentki, kowal, używając do tego części starej maszyny do szycia.

Will i Charlie Mayo. nierozłączni bracia, przyglądali się tej sensacyjnej operacji
przez szparę w drzwiach. Zabieg ten rozsławił wówczas już 60-letniego Worella,
a chirurgia w Rochester otrzymała prawo obywatelstwa. Mimo to nawet wtedy
Worell nie zdobył wielkich bogactw z powodu swego miękkiego serca. Will
i Charlie nosili jego stare ubrania i musieli zarabiać jako pomocnicy w drogerii.
Kupno mikroskopu było możliwe tylko dzięki zaciągnięciu pożyczki na hipotekę.
Ale obaj bracia „wynieśli znajomość chirurgii z domu". Charlie już jako 10-
czy 12~letni chłopiec przeprowadził pierwszą narkozę. Worell wydawał swoje ostatnie
dolary na to. by obaj mogli studiować medycynę w Ann Arbor i Chicago.

Gdy w odstępie paru lat obaj powrócili i osiedlili się jako lekarze w Rochester,
zaczął się łańcuch wydarzeń, które potem określano jako akt założycielski kliniki
Mayo. W sierpniu 1883 roku Rochester nawiedził orkan. Okazało się, że nie ma
gdzie pomieścić rannych. Wówczas to siostry z klasztoru św. Franciszka podjęły
decyzję o budowie szpitala. St. Mary Hospital został oddany do użytku w 1889 roku.
O objęcie lekarskiego kierownictwa siostry poprosiły siedemdziesięcioletniego już
wtedy Wbretfa. Po pewnym wahaniu zgodni się na tę propozycję, a synowie
siłą rzeczy włączyli się do jego pracy. Opowiadano, że Will Mayo po ukończeniu
swoich studiów podobno powiedział: „Zamierzam zostać w Rochester i stać się
najsławniejszym chirurgiem w świecie". W maju 1903 roku miał już za sobą,
razem z bratem, znaczną część drogi do zapowiedzianego celu.

Ponieważ Mikulicz był człowiekiem, który lubi pracować nocą, i z przyzwyczajenia
kładł się spać późno, zostaliśmy jeszcze dość długo w jego pokoju. Historia
rodziny Mayo otworzyła przed nim zupełnie nowy i nieznany świat, który mimo
swego bystrego i lotnego umysłu pojmował tylko z pewnym trudem. Dla naukowca
z Europy i ucznia BiUrotha świat ten istotnie był niezrozumiały. Mimo to Mikulicz
przepowiedział braciom Mayo wielką przyszłość. A znaczyło to bardzo wiele,
jako że w niczym nie był tak skąpy, jak w wyrażaniu uznania.

175


Dochodziła prawie pierwsza, gdy wreszcie zapytałem go, czy jest zadowolony,
czy osiągnął cel, który sobie postawił.

— Zadowolony — odpowiedział z namysłem — nie będę chyba nigdy. Od swoich
czasów asystenckich pragnąłem opanować chirurgiczne leczenie chorób i wad przełyku,
a przede wszystkim raka przełyku. To mi się jeszcze do dziś nie udało. Ale
nie porzucam tej myśli. Główną i decydującą przeszkodą przy tym zabiegu pozostaje
nadal niemożność dostania się do przełyku bez spowodowania otwartej odmy.
Naszym głównym celem musi więc być wyłączenie otwartej odmy. Dopóki tego
nie osiągniemy, każdy chirurgiczny zabieg w obrębie klatki piersiowej będzie sprawą
beznadziejną.

Gdy w chwilę później żegnałem się z nim przed udaniem się na spoczynek,
wyciągnął ze swojej teczki paczkę czasopism i położył je na stole.

Sięgnąłem po nie z zaciekawieniem. * by dowiedzieć się. co czyta Mikulicz.
Na wierzchu leżała praca pod tytułem ..Doświadczenia nad uszkodzeniami jelit
przy urazach jamy brzusznej na podstawie przypadku pęknięcia odbytnicy". Mikulicz
zauważył, że to właśnie pismo trzymałem w ręku.

— Gdybym miał czas czytać wszystko, co mi się przysyła... — powiedział. —
Ten młody człowiek, którego pracę trzyma pan w ręku. miał to szczęście, że
wziąłem ją jako lekturę na drogę. Wydaje mi się, że ma zadatki na uczonego.
Obecnie jest asystentem w pewnym berlińskim szpitalu. Spróbuję go ściągnąć do
Wrocławia jako wolontariusza. W tych dniach napiszę do niego parę słów.

Poszukałem autora tego artykułu. Nazwisko jego brzmiało: dr Ferdinand Sauerbruch.
Nic mi ono wtedy nie mówiło, toteż szybko je zapomniałem. Ale już w niespełna
rok później nazwisko to było na ustach wszystkich.

Sauerbruch miał wtedy 27 lat. Pochodził z Barmen. Mając 4 lata stracił ojca.
Studia swoje rozpoczął w 1895 roku w Marburgu, a kontynuował je w Lipsku
i w Jenie. W 1901 roku zdał wymagany w Niemczech państwowy egzamin
i próbował powodzenia jako wiejski lekarz w małej miejscowości w Turyngii.
Miał jednak uczucie, że udusi się w tym małym świecie. Wobec tego przeniósł
się do szpitala diakonisek w Kassel i tam odkrył u siebie specjalne uzdolnienia
techniczno-chirurgiczne. Niebawem jednak wdał się w spór z diakoniskami, które
odmówiły przyjęcia ciężko chorego pacjenta do szpitala, ponieważ było to w niedzielę.
W wyniku tego konfliktu opuścił Kassel i został asystentem na oddziale chirurgicz-
nym w Erfurcie. Tam odkrył po raz drugi swoje prawdziwe powołanie. Praca
naukowa nad rozwojem chirurgii interesowała go o wiele bardziej niż codzienne
zajęcia. Właśnie w Erfurcie napisał ową pracę, którą ujrzałem w pokoju Mikulicza
w Rochester. Bardzo prędko ramy erfurckiego szpitala stały się o wiele za ciasne
dla niespokojnego, żądnego pracy naukowej Sauerbrucha. Pojął, że musi zająć
się anatomią patologiczną, wobec czego zgłosił się do profesora Langerhansa, odkrywcy
wysepek w trzustce nazwanych jego imieniem, na oddział anatomii patologicznej
szpitala Berlin-Moabit. Langerhans poradził mu wysłać swoją pracę o uszkodzeniach
jelit do Mikulicza. Gdy więc otrzymał list Mikulicza. w którym ten proponował
mu od 1 października 1903 roku stanowisko asystenta-wolontariusza w klinice
we Wrocławiu — jasne było, że skorzysta z tego zaproszenia.

1 października Sauerbruch przyjechał do Wrocławia. W tym czasie był to szczupły
młody człowiek z przerzedzonymi już włosami i małym, kokieteryjnym wąsikiem.
Był niezwykle pracowity, a pod względem medycznym i naukowym o niebo przewyż-
szał swoich rówieśników. Jednocześnie był jednak równie żądny życia, co sławy.
List Mikulicza podbudował jego pewność siebie, co nie było szczęśliwą okolicz-

176


nością przy jego porywczym temperamencie i dążeniu do wybicia się za wszelką
cenę.

W tej sytuacji już pierwsze dni w klinice Mikulicza stały się dla niego —
jak i dla wielu jego poprzedników — ciężkim, a nawet okrutnym rozczarowaniem.
Asystent-wolontariusz w klinice, której progi właśnie przekroczył, znaczył tyle co
nic. Sauerbruch, ten pewny siebie i hardy młody człowiek, szybko musiał zrozumieć,
co to znaczy pracować u Mikulicza.

Mikulicz był wspaniałym chirurgiem, wspaniałym nauczycielem, przyjacielem swoich
pacjentów, ale równocześnie był dla swoich współpracowników jednym z najbardziej
absolutnych władców i bezlitosnych panów, jakich kiedykolwiek znałem wśród
chirurgów. Jak później wielokrotnie słyszałem, żaden z nich nie był w jego klinice
nigdy naprawdę szczęśliwy. Trzymała ich jednak we Wrocławiu pewność, że u Mikulicza
nauczą się o wiele więcej niż u któregokolwiek z chirurgów niemieckich czy
austriackich.

Sława Mikulicza sięgała wówczas od Wrocławia daleko w głąb Rosji. Z powodu
zapalenia ślepej kiszki czy operacji woreczka żółciowego wzywano go aż do Charkowa,
Petersburga czy Moskwy. Prywatna klinika Mikulicza we Wrocławiu była celem
podróży pacjentów z różnych krajów. W swojej nerwowej, niezmordowanej aktywności
wprowadzał liczne nowe metody, wypróbowywał je i znów porzucał. Ale dzięki
temu stworzył niedościgniony wzór pracy klinicznej. Do aseptycznego systemu
Schimmelbuscha i Bergmanna wprowadził wiele nowości i tym samym założył
własną szkołę. Było rzeczą oczywistą, że nikt nie miał prawa wstępu na jego
salę operacyjną bez białego fartucha, białych spodni, białej czapki i gumowych
butów. Sterylizacja parowa musiała być naturalnie kontrolowana paskami papieru
nasyconymi jodem, a wszystkie narzędzia konieczne do operacji należało bezwarunkowo
podawać wyjałowionymi szczypcami. Przez wiele miesięcy trwały próby polegające
na tym, że kazał swoim asystentom brać do ust węgiel aktywowany i kaszleć.
Wykrztuszone kropelki osiadały na płytkach z agarem, ustawianych w odległych
punktach sali operacyjnej. W rezultacie tych badań wprowadził nakładanie masek
na twarz i zakazał wszelkich zbędnych rozmów w czasie operacji. Ponadto szalenie
rygorystycznie przestrzegał odkażania rąk przez swoich asystentów. Wprowadził
wyjałowione bawełniane rękawiczki, które wkładało się na ręce umyte mydłem
i opłukane w alkoholu i sublimacie. W czasie swej podróży po Ameryce poznał
gumowe rękawiczki, wprowadzone przez' Halsteda, i natychmiast nakazał używanie
ich we Wrocławiu. Kto przetrzymał u niego czas nauki — ten na pewno był kimś.
Ale najpierw musiał przejść wiele gorzkich upokorzeń i przykrości.

Już po kilku dniach Sauerbruch gotów był zrezygnować z pracy w tej klinice.
Nie wiedział, że Mikulicz polecił dokładnie obserwować jego poczynania, a nawet
sam przyglądał mu się z daleka. Po trzech tygodniach, w czasie których buntujący
się wewnętrznie Sauerbruch myślał o rezygnacji, a równocześnie jednak zdawał
sobie sprawę, że dla kariery naukowej musi wytrwać, nagle został wezwany
do Mikulicza. Spotkanie było krótkie, w nieomal surowej atmosferze, bez cienia
serdeczności. Po raz pierwszy Mikulicz wspomniał o artykule Sauerbrucha. Oświadczył,
że uznaje tylko takich asystentów, którzy pracują naukowo. Potem mówił o marzeniu
swego życia, czyli o chirurgii przełyku, i o skutkach otwartej odmy piersiowej,
która jest przeszkodą w realizacji jego marzeń. W końcu zlecił mu dokładne
zbadanie jeszcze raz, ale staranniej niż to robiono dotychczas, stosunków fizjologicz-
nych przy otwartej odmie piersiowej. Ponadto miał znaleźć sposób zapobiegający
zapadaniu się płuca przy operacyjnym otwarciu klatki piersiowej.

Z pewnością Mikulicz nie oczekiwał w tym momencie od stojącego przed nim
młodego człowieka rozwiązania tego problemu, a w każdym razie — nie ostatecz-


nego. Oczekiwał w najlepszym przypadku — jak mi się później przyznał — jedynie
jakiegoś, choćby częściowego, rozwiązania, które pomogłoby mu może później
znaleźć ostateczną odpowiedź i zrealizować wreszcie jego marzenie. A Sauerbruch
stał bez słowa przed nim, przerażony ogromem beznadziejnego, jak mu się zdawało,
zadania. Nigdy przedtem nie zajmował się tą kwestią. Ale nietrudno było mu sobie
wyobrazić, ilu już badaczy, bardziej doświadczonych i mających większe środki po
temu, bez skutku pracowało nad tym zagadnieniem.

Gdy opuścił pokój Mikulicza, miał wrażenie, że beznadziejne zadanie przekracza
jego możliwości. Ale pojął zarazem, że dawało mu to szansę szybkiego wybicia
się i stania się kimś — o ile tylko znajdzie to rozwiązanie i uczyni możliwym
rzecz niemożliwą. Jego niebywała ambicja połączyła się z niezwykłymi zdolnościami
technicznymi. Przystąpił więc do pracy.

Mikulicz skierował go do tajnego radcy Filehne, kierownika Instytutu Farmakolo-
gicznego we Wrocławiu. W tym właśnie instytucie Sauerbruch miał prowadzić
swoje badania. Do jego dyspozycji oddano wiele królików i psów doświadczal-
nych.

Od tej chwili spędzał każdą wolną godzinę w piwnicach instytutu, między
klatkami dla zwierząt a podręcznym stołem operacyjnym. Nocami czytał wszystko,
co dotychczas napisano o otwartej odmie piersiowej. Było tego niesłychanie wiele.
Ale i to wcale nie zaspokajało jego oczekiwań. Istotnie, było jeszcze mnóstwo
nie wyjaśnionych pytań i problemów.

Sztuczna odma Forlaniniego i Murphy'ego udowodniła tymczasem, że człowiek
może żyć z jednym tylko czynnym płucem. Dlaczego jednak następowała śmierć,
gdy po otwarciu jednej połowy klatki piersiowej odnośne płuco zapadało się i nie
podejmowało swojej czynności oddechowej? Czy istotnie polegało to tylko na nagłym
przemieszczeniu się śródpiersia między obie połowy klatki piersiowej? A może
chodziło tu o uwarunkowane zabiegiem zaburzenia w pracy płuca po stronie
nietkniętej, albo też przyczyną śmierci było przemieszczenie serca, jak to przypuszczał
Murphy?

Sauerbruch robił jedno doświadczenie za drugim. Wydawało mu się, że bardziej
niż kiedykolwiek daleki jest od rozwiązania problemu otwartej odmy. Podniecała
go jednakże myśl, że tyle jest jeszcze nie wyjaśnionych szczegółów mających wpływ
na skutki tego zabiegu. Gdyby je wyjaśnił i opisał — mógłby spokojnie spojrzeć
w oczy Mikuliczowi.

Wreszcie doszedł do pierwszych efektów swojej pracy. Stwierdził, iż przy jedno-
stronnej otwartej odmie śmierć następowała dlatego, że po nagłym zapadnięciu
się płuca zmniejsza się w nim opór dla krążącej krwi. przez co więcej krwi
przepływa przez płuco zapadnięte niż przez płuco rozprężone, które stawia większy
opór. Skutkiem tego utlenia się tylko niewielka część krążącej krwi. To był
powód tego, że po paru gwałtownych i pełnych męki oddechach, wywołanych
brakiem tlenu, u wszystkich niemal zwierząt doświadczalnych następowała śmierć
z uduszenia.

Doszedłszy do tego wniosku. Sauerbruch zrozumiał, że w ten sposób zbliżył
się jednak do swego wielkiego celu bardziej, niż mógł tego w głębi duszy oczekiwać.
Jeśli więc nie brak ruchów oddechowych sprowadzał śmierć, to wobec tego wystarczy-
łoby przeszkodzić zupełnemu zapadnięciu się płuca przez zmuszenie go do stawiania
oporu krążącej krwi. Opór taki wymusiłby przepływ krwi przez płuco rozprężone,
znajdujące się w nie otwartej połowie klatki piersiowej, w ilości wystarczającej
do dostatecznego utleniania się krwi.

Teraz opanowała go zbawcza myśl: jeśli można żyć oddychając tylko jednym
płucem, to czy nie wystarczyłoby jedynie zapobiec zupełnemu zapadnięciu się płuca

178


znajdującego się w otwartej połowie klatki piersiowej przez utrzymanie go pod równie
niskim, ujemnym ciśnieniem, jakie panuje normalnie w klatce piersiowej? Czy
nie wystarczyłoby w takim razie — przed otwarciem klatki piersiowej — otoczenie
jej skrzynią, w której panowałoby odpowiednio niskie ciśnienie?

Sauerbruch nie dowierzał własnemu pomysłowi. Wydawał mu się zbyt prosty,
aby mógł być skuteczny. W każdym razie postanowił spróbować i przystąpił
do budowy skrzyni, w której można by wytworzyć podciśnienie odpowiadające
warunkom w zamkniętej klatce piersiowej.

Przy pomocy laborantów postarał się o duży szklany cylinder, na tyle duży,
by zmieścił w swym wnętrzu klatkę piersiowa psa i ręce operującego. Cylinder
ten został z obu stron szczelnie zamknięty papierem gutaperkowym. Wyglądał
jak bęben. Z jednej strony Sauerbruch wyciął większy otwór, który odpowiadał
obwodowi brzucha jednego z najmniejszych psów doświadczalnych. Z drugiej strony
wyciął trzy otwory. Jeden był na tyle duży, by objąć szyję tegoż psa. Dwa
pozostałe otwory miały dać Sauerbruchowi możność wprowadzenia rąk do cylindra
i wykonywania względnie swobodnych ruchów. Na końcu jeden z pomocników wbudował
w cylinder przyrząd do pomiaru ciśnienia w środku. Dodatkowo przebił w papierze
gutaperkowym jeszcze jeden mały otwór, przez który wprowadził gumowy wąż,
a następnie uszczelnił to miejsce gumowym paskiem.

I tak wreszcie w piwnicy instytutu stanął aparat gotowy do zabiegu. Był już
późny wieczór, ale Sauerbruch nie mógł oprzeć się pokusie, by nie czekać z próbą
do następnego dnia. Jeden z laborantów przyniósł psa i położył go na stole.
Sauerbruch sam dawał narkozę. Po chwili pies leżał spokojnie, równo oddychając.
Laborant wsunął głowę i górną część ciała psa przez większy otwór z jednej
strony cylindra. Drugi laborant wyciągnął łeb z przeciwnej strony, tak że w bębnie
znajdowała się tylko klatka piersiowa zwierzęcia. Potem oklejono ściśle przylepcami
oba otwory bębna wokół szyi i brzucha psa. Następnie Sauerbruch włożył do
środka cylindra instrumenty potrzebne mu do otwarcia klatki piersiowej. Włożył
swe ręce do przeznaczonych dla nich otworów. Jeden z pomocników obkleil
wtedy szczelnie brzegi otworów łącząc je ze skórą jego przedramion. Drugi wziął
koniec gumowego węża do ust.

Sauerbruch nie mógł zrobić żadnego nieostrożnego ruchu, gdyż groziło to roz-
darciem się papieru lub odklejeniem uszczelniających pasków przylepca. Ponad
okularami obserwował manometr, a tymczasem pomocnik trzymający wąż w ustach
zaczął odsysać z bębna powietrze. Słupek rtęci opadał. Osiągnął minus pięć milimetrów,
minus osiem, i WTeszcie minus dziesięć milimetrów. W cylindrze operacyjnym
wytworzyło się takie samo podciśnienie, jakie panowało w klatce piersiowej
psa.

Z obolałymi plecami, prawie nieruchomy, zdany tylko na możliwości ruchowe
dłoni w nadgarstkach i palców — Sauerbruch otworzył kilkoma długimi cięciami
klatkę piersiową psa z obu stron. W otwartej klatce piersiowej zwierzęcia widać
było różowe płuca. Teraz płuca powinny się zapaść, tak jak działo się to poprzednio
u wszystkich operowanych zwierząt. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Pomimo
wszystkich uprzednich nadziei i oczekiwań wydawało się to rzeczą nieprawdopodobną,
ale bezsprzecznie prawdziwą. Płuca nie zapadły się.

Ale nie koniec na tym — zdarzyło się coś. co było jeszcze bardziej nieprawdo-
podobne i jeszcze cudowniejsze. Płuca pracowały dalej, mimo że klatka piersiowa
była otwarta tak szeroko. Jedno tylko istniało na to wytłumaczenie: nawet
niewielkie odcinki nie uszkodzonej ściany klatki piersiowej i kilka mięśni pomocniczych
wystarczały, by utrzymać ruchy oddechowe płuc, pod warunkiem że uprzednio
nie dopuściło się do ich zapadnięcia.


Sauerbruch zapomniał o bólu pleców, o swojej niewygodnej' pozycji. Stał
zapatrzony we wnętrze klatki piersiowej zwierzęcia. Minutę, dwie — nic się nie
zmieniało. Nie było wątpliwości. Miał rację. Powinno się operować w jakiejś
skrzyni z podciśnieniem, takiej jak jego cylinder. Tylko to pomieszczenie do operacji
należałoby wielokrotnie powiększyć, może nawet do takich rozmiarów, by i chirurg
mógł się w nim zmieścić. Można by wtedy bezpiecznie otworzyć klatkę piersiową,
bez obawy o śmiertelną odmę.

Sauerbruch stał całkowicie pogrążony w tych odkrywczych rozmyślaniach, gdy
nagle usłyszał cichy, syczący szmer. Za późno pojął, co się dzieje, co już się
stało! Prawdopodobnie nie wytrzymał nienaturalnego ubożenia rąk i uszczelniający
papier rozdarł się. Z przerażeniem ujrzał, że słupek rtęci podnosi się, a powietrze
z zewnątrz dostaje się do cylindra. Na oczach Sauerbrucha zapadały się obydwa
płuca zwierzęcia. Zanim zdążył podjąć próbę chirurgicznego zamknięcia klatki
piersiowej, zwierzę było już martwe. W milczeniu wyciągnął ręce z bębna. Nie-
zliczona ilość zwierząt straciła tutaj życie, ale to nie musiało wcale umierać,
zwłaszcza w momencie, gdy odkryta została możliwość ratunku przed otwartą
odmą. Zasada była jednak słuszna. Mimo nieszczęśliwego zakończenia eksperymentu
nie mogło być wątpliwości, że była to właściwa droga. Dowiodła tego pierwsza
część doświadczenia, tylko aparat był jeszcze zbyt prymitywny i zbyt podatny
na uszkodzenia.

W ciągu następnych dni Sauerbruch wraz ze swoimi laborantami wymyślił
nowy. ulepszony cylinder podciśnieniowy. Nie miał on ścianek z papieru, ale tym
razem z gumy, która nie powinna się podrzeć. W następnym tygodniu zbudowano
nowy aparat. Potem wypróbowano w nim zabiegi na psach i królikach. I teraz udawała
się jedna operacja za drugą. Ani jedno płuco już się nie zapadło. Wszystkie
pracowały dalej. Sauerbruch zeszywał rany klatki piersiowej pod osłoną skrzyni
tak szczelnie, że powietrze z zewnątrz nie mogło dostać się do jamy opłucnowej.
Następnie usuwano zwierzęta ze skrzyni. Budziły się z narkozy. Rany goiły się.
Zwierzęta żyły dalej, bez jakichkolwiek zauważalnych zakłóceń. Jadły, skakały
żwawo w swoich klatkach. Nie było żadnych wątpliwości. Zasada była nie do
podważenia. Cel, który początkowo wydawał się tak nieosiągalny, został osiągnięty
w ciągu zaledwie dwóch miesięcy.

Gdy Sauerbruch w dwa dni później zreferował Mikuliczowi — krótko i zwięźle,
jak ten zawsze tego wymagał — wyniki swoich doświadczeń i zakomunikował mu,
że znalazł sposób otwarcia klatki piersiowej bez wywołania odmy. Mikulicz spojrzał
na swego asystenta-wolontariusza z największym niedowierzaniem. Bez zbęd-
nych słów. szybko jak zwykle, udał się z Sauerbruehem do Instytutu Farmakolo-
gicznego.

Mikulicz opowiadał mi później o wydarzeniach tego ranka. Zadowolił się zwykłym.
rzeczowym stwierdzeniem, że Sauerbruch przekonał go prezentując kilka istotnie
zdumiewających doświadczeń. Odtąd miał do dyspozycji wszystkie środki kliniki,
by można było praktycznie zrealizować jego pomysły w większym, a nawet wielkim
stylu. Jednak Sauerbruch opowiadał inną wersję tych wydarzeń, gdy w parę lat
później przyjechał do Ameryki, do owego Rochester, z którego Mikulicz napisał
pierwszy list do niego i gdzie on sam prezentował teraz braciom Mayo swoją
komorę. Opowiadanie jego było dramatyczne, barwne, przekonywające i pełne
pewności siebie, tak charakterystycznej dla temperamentu Sauerbrucha. Ponieważ
sam Sauerbruch tak opowiadał o tych wydarzeniach, decydujących o jego dalszym
życiu, należy przypuszczać, że tak istotnie było.

Gdy Mikulicz wszedł do piwnicy Instytutu Farmakologicznego — tak opowiadał
Sauerbruch — w głębi pomieszczenia czekali już dwaj laboranci. Komora, już w ulepszo-

180


nej postaci, stała na prowizorycznym stole operacyjnym. Wszystko było gotowe
do doświadczenia.

Sauerbruch skinął na swoich pomocników, a tymczasem Mikulicz nieufnie
i badawczo przyglądał się szklanemu bębnowi. Pomocnicy przynieśli tym razem
nie psa, lecz królika. Uśpiono go chloroformem i przeciągnięto przez bęben.
Gumowe ścianki bębna zostały szczelnie przylepione do szyi i klatki piersiowej
zwierzęcia. Sauerbruch wsunął ręce z narzędziami do wnętrza aparatu. Dookoła
jego przedramion zaciśnięto gumowe pierścienie. Wszystko przebiegało planowo.
Mikulicz stał w milczeniu i obserwował. Lecz je^o uwajia wzrastała.

Jeden z pomocników wziął do ust gumowy wąż i zaczął odsysać powietrze.
Ciśnienie w bębnie spadło do pożądanej wysokości. Sauerbruch przeciął skórę
klatki piersiowej królika, naciął mięśnie i opłucną między dwoma żebrami i —
w tym momencie usłyszał dobrze sobie znany, słaby, syczący szmer. Wstrzymał
oddech. Był to taki sam odgłos, jaki wydobywał się z bębna wtedy, gdy operował
pierwszego psa z tąk nieszczęśliwym wynikiem. Ale przecież ten nowy bęben
był o całe niebo lepszy. Wszystkie poprzednie doświadczenia się udawały. Lecz
płuco królika zapadło się. Śródpiersie trzepotało jeszcze przez kilka uderzeń serca.
Po chwili zwierzę nie żyło. Wszystko jedno, gdzie tkwił błąd i jakie były jego
przyczyny. Eksperyment nie powiódł się.

Przez chwilę panowała przeraźliwa cisza. Sauerbruch stał pochylony, z rękami
uwięzionymi w bębnię. Nie trzeba było spojrzenia w kierunku Mikulicza, by zdać
sobie sprawę z tego. co jego twarz wyraża. I zaraz też usłyszał jego głos.
Opowiadał później w Rochester, że padło wówczas słowo „hochsztapler", a potem
nawet „zbrodniarz*' i „zbrodnicza lekkomyślność". W każdym razie Mikulicz
zabronił Sauerbrucho\yi dalszych doświadczeń. Cofnął swoje naukowe zlecenie i wyrzucił
go z kliniki.

Sauerbruch dal się wtedy ponieść obrażonej dumie i uległ swej skłonności
do niepohamowanych reakcji. Uparte przekonanie, że ma rację, i rozgoryczenie
z powodu nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, wreszcie potępienie go przez Mikulicza —
wszystko to razem wyprowadziło go z równowagi. Nagle został sam tego grudniowego
dnia, między swoim szklanym bębnem, klatkami dla zwierząt i drżącymi, bladymi
fafcorantamr. Oburzony Mikulicz szybko opuścił pomieszczenie, gcfyż Sauerfjrucń
zrobił najgorszą rzecz. jaką mógł uczynić. Nie dość na tym, że spotkało go
niepowodzenie, ale i nie potrafił bronić się rzeczowo. Po prostu zaczął krzyczeć
na Mikulicza.

Niewielki bagaż Sauerbrucha został wkrótce przeniesiony z kliniki do małego
umeblowanego pokoju w mieście. Czyżby znów miał zostać tylko lekarzem wiejskim?
Niemożliwe, to oznaczałoby koniec! Jego ambicja była silniejsza niż wszystkie
inne względy. Musiał dowieść słuszności swojej racji i uczynić to tak, żeby przekonać
o tym jeśli nie samego Mikulicza, to jakąś inną kompetentną osobistość, co
umożliwiłoby mu dalSZą pracę w lepszych warunkach. W tym momencie przyszedł
mu z pomocą przypadek.

Mikulicz miał we Wrocławiu nie tylko przyjaciół. Miał także wrogów. Byli
wśród nich ludzie zawistni, byli też złośliwi i dobroduszni szydercy, którzy wyśmiewali
jego przywary. Koledzy kpili z jego ciągłego pośpiechu i niepunktualności -. choć
uznawali jego wielkość. Wspomniany przypadek zetknął Sauerbrucha właśnie z jednym
z tych ludzi. Ten wysłuchał jego historii i pozwolił mu eksperymentować w swoim
własnym domu. Wcąje nie kierował się przy tym pobudkami naukowymi, lecz
chciał po prostu zrohić na złość Mikuliczowi.

Sauerbruch zbudował swój trzeci bęben podciśnieniowy. Postarał się o króliki,
operował i każdy zabieg się udawał, mimo że nie miał nikogo do pomocy.


Skonstruował specjalne otwory z gumy w kształcie lejka, przez które mógł
wcisnąć ręce do bębna bez pomocy osób trzecich. Sam odsysał powietrze. A mimo
to nie miał żadnego powikłania. Króliki, którym zszywał rany klatki piersiowej
w swoim bębnie, żwawo biegały potem w klatkach. Sauerbruch zaczął teraz planować
jeszcze większą komorę podciśnieniową. Myślał o budowie komory posiadającej
pojemność kilku metrów sześciennych, w której i on mógłby siedzieć obok zwierzęcia.
Tylko łeb zwierzęcia doświadczalnego miałby się znajdować poza komorą. Ale
takie urządzenie było bardzo drogie. Musiało posiadać szczelne drzwi. W takiej
komorze nie dałoby się wytworzyć wymaganego podciśnienia przez zwykłe odsysanie
powietrza ustami. Sauerbruch potrzebował do tego pompy i pomocnika, który
by ją obsługiwał. Potrzebował wentyli, które regulowałyby odsysanie powietrza.
Potrzebował wielu innych rzeczy, na które jego własne środki nigdy by nie
wystarczyły.

Ale po raz drugi pomógł mu szczęśliwy przypadek. Sauerbruch spotkał jednego
z asystentów kliniki Mikulicza, z którym przed swoim zwolnieniem łączyły go nieco
bliższe więzy niż z innymi. Był to dr Anschiitz, zaręczony z najstarszą córką
Mikulicza, z którą się zresztą później, w marcu 1905 roku. ożenił. Anschiitz
zapytał go, jak mu się powodzi, i w tym momencie Sauerbruch przełamał
swój upór i dumę i w obliczu grożącej klęski wszystko Anschiitzowi opowiedział.

Anschiitz podążył za nim do jego pomieszczenia doświadczalnego. A Sauerbruch
na jego oczach przeprowadził operację klatki piersiowej królika. Anschiitz obserwował
początkowo poczynania Sauerbrucha z niedowierzaniem, ale bardzo szybko zorientował
się, że dzieje się tutaj coś bardzo ważnego. Po zakończeniu pokazu wymógł
na Sauerbruchu obietnicę, iż ten przeprosi Mikulicza za swój „wybuch". On zaś
ze swej strony, wykorzystując rodzinne powiązania, postara się przekonać Mikulicza
o jego przedwczesnym, pochopnym osądzie i skłonić go do odwiedzenia piwnicy
Sauerbrucha.

Jeszcze tego samego dnia stało się to. co wydawało się zupełnie niemożliwe.
Mikulicz zapowiedział swoje przybycie. Po południu przekrocz)} próg piwnicy Sauer-
brucha. chłodny, wyniosły, z całkowitym dystansem.

Nie padło ani jedno słowo na temat tego. co się poprzednio wydarzyło.
W milczeniu przyglądał się, jak Sauerbruch, tym razem przy pomocy Anschutza,
przygotowuje się do zabiegu. Sauerbruch operował królika. Odsłonił jedno całe
płuco. Zwierzę oddychało dalej. Nie nastąpiła żadna odma. Z całkowitym spokojem
zamknął ranę. otworzył bęben, zwierzę obudziło się z narkozy i żyło.

Wreszcie Mikulicz otworzył usta i poprosił o drugą próbę. I ta próba była
udana. Od tego momentu Mikulicz zmienił się całkowicie.

To. co Sauerbruch wykazał tutaj na zwierzętach, musiało być również możliwe
w przypadku ludzi. Gdyby zwiększyć środki techniczne, gdyby zamienić ten śmieszny
mały bęben na większe pomieszczenie, może nawet na salę operacyjną...

Między starym, kroczącym po życiowych wyżynach Mikuliczem a tym młodym,
dobijającym się o awans życiowy Sauerbruchem nagle przerzucony został most,
jaki nigdy przedtem nie istniał między Mikuliczem a którymkolwiek z jego asystentów.
Wszystkie poprzednie wydarzenia i urazy poszły w niepamięć.

Stojąc przy bębnie Mikulicz zażądał od Sauerbrucha powrotu do swojej kliniki.
Przyrzekł mu, że odda do jego dyspozycji wszystkie potrzebne środki, jakie posiada,
by system komory podciśnieniowej tak ulepszyć, aby można w niej było operować
ludzi.

Następnego dnia, ku zdumieniu innych wolontariuszy i asystentów. Sauerbruch
znów wprowadził się do kliniki uniwersyteckiej. Wstępował jak młody triumfator,
postawił stopę o jeden szczebel wyżej. Ale na triumfalne fanfary nie było wiele

182


czasu. Już w dzień później zaczęła się praca, która pod względem intensywności
znacznie przekaczała to, co było dotychczas.

Rozpoczęto budowę następnej komory podciśnieniowej. Wprawdzie była ona
przeznaczona na razie tylko do doświadczeń ze zwierzętami, ale równocześnie była
już na tyle obszerna, że mogła pomieścić w swym wnętrzu także operatora i jego
asystenta. Miała 1,5 metra długości, metr szerokości i 1,3 metra wysokości.
Zbudowana była z mocnych desek, obitych wewnątrz szczelnie oblutowaną blachą.
Od góry zamykała ją szklana płyta, by można było obserwować przebieg operacji
z zewnątrz. Drzwi można było szczelnie zamknąć dzięki gumowym uszczelkom.
Z jednej strony komory znajdował się otwór zaopatrzony w gumowy mankiet,
który ściśle obejmował szyję zwierzęcia, natomiast jego głowa wystawała na zewnątrz.
Reszta ciała leżała na stole operacyjnym, wewnątrz komory. Z obu stron stołu
znajdowały się dwa stołki, dla operatora i asystenta. Pompa ssąca i wentyl
służyły do utrzymania odpowiedniego podciśnienia.

Gdy Sauerbruch po raz pierwszy kazał się zamknąć w tej komorze wraz
ze swoim asystentem — całkowitą niewiadomą było pytanie, jak oni sami zniosą
to podciśnienie. Na początek zamknęli się w komorze na pół godziny. Zmniejszone
ciśnienie nie powodowało żadnych przykrych odczuć. Uciążliwe było raczej nagroma-
dzanie się ciepła i wilgoci. Po godzinie wyszli obaj z komory całkowicie zlani
potem. Po dwóch godzinach byli jak wyciągnięci z wody. Przekonali się jednak,
że operowanie w komorze przez dwie godziny albo i dłużej jest całkowicie
możliwe.

Mikulicz brał teraz udział we wszystkich następnych doświadczeniach. Przeważnie
znajdował na to czas dopiero wieczorem, między godziną 9 a 10, po zakończeniu
swojej całodziennej pracy w klinice. Ale potem zamykał się wraz z Sauerbruchem
w komorze i operował mniej więcej do 11.

Urządzenie do wytwarzania podciśnienia nie zawodziło. Mikulicz i Sauerbruch
przeprowadzali wielkie resekcje, i to nie tylko z jednej strony, ale i z obu
stron klatki piersiowej. Otwierali także sródpiersie. I wreszcie udało się Mikuliczowi
to. o czym od tak dawna marzył: operacja przełyku psa. Usunął część prze-
łyku i połączył oba kikuty. Operowane zwierzę przeżyło ten zabieg. Inny pies
przeżył równoczesne otwarcie klatki piersiowej, resekcję i ponowne połączenie
przełyku, otwarcie śródpiersia, a nawet otwarcie i zeszycie worka osierdziowego.

W trakcie tych prac rozpoczął się rok 1904. Do kliniki przybyli goście, którym
po raz pierwszy pokazano komorę. Wśród nich znajdowali się dr Scudder z Bostonu
i dr Ranzy. Ten ostatni był asystentem austriackiego chirurga Eiselsberga, który
z kolei, tak jak i Mikulicz, był uczniem Billrotha. W czasie rozmów, jakie
się wtedy toczyły, powstał w połowie stycznia nowy pomysł, ale żaden z uczestników
rozmów nie umiał później powiedzieć, kto właściwie jako pierwszy rzucił tę myśl.
Jeżeli możliwe było uniknięcie zapadania się płuc tak długo, jak ich zewnętrzna
powierzchnia znajdowała się w sztucznie utrzymywanej atmosferze obniżonego ciśnie-
nia, to czy nie byłoby o wiele prostsze osiągnięcie tego samego celu przez
podniesienie ciśnienia wewnątrz płuc? Co by się stało, gdyby zamiast całego ciała
zwierzęcia tylko jego głowę włożono do komory i poddano nie podciśnieniu,
a nadciśnieniu? Gdyby zwierzę wdychało powietrze o większym ciśnieniu niż
atmosferyczne, czy wtedy także jego płuca byłyby zabezpieczone przed odmą?
Gdyby ta myśl była słuszna, to operujący byliby wtedy uwolnieni od uciążliwej
pracy w ciasnej komorze. W komorze musiałby się znajdować tylko jeden asystent —
ten przeprowadzający narkozę.

183


17 stycznia 1904 roku przeprowadzono takie doświadczenie. Głowa psa znajdowała
się w komorze. Asystent Mikulicza, dr Heiie, kazał się w niej zamknąć i przepro-
wadził narkozę. Mikułicz z Anschiitzem, pozostający na zewnątrz, otworzyli klatkę
piersiową psa — i zwierzę równie spokojnie oddychało dalej, tak jak w komorze
z podciśnieniem. A więc odwrócenie metody było możliwe.

Sauerbruch twierdził jednak, że ta metoda nadciśnieniowa jest niefizjologiczna.
Przy jednostronnym otwarciu klatki piersiowej płuco nie operowane zostałoby bowiem
nadmiernie ściśnięte. Powstałoby w nim nadciśnienie. Według Sauerbrucha doszłoby
wtedy do znacznego zakłócenia w krążeniu płucnym i obciążenia serca. Mikułicz
z Sauerbruchem zaniechali dalszych doświadczeń z nadciśnieniem, uznając je za
przeciwne naturze i bezużyteczne.

Mikułicz polecił zbudowanie komory o objętości 14 metrów sześciennych, wyposażo-
nej we wszelkie udogodnienia techniczne, wraz z połączeniem telefonicznym. Miała
być na tyle duża, by mogli się w niej swobodnie poruszać nie tylko operujący
wraz z asystentami, ale także by na stole operacyjnym można było położyć
po raz pierwszy chorego człowieka. Plany konstrukcyjne tej komory przewidywały
możliwość wytwarzania w niej także nadciśnienia. Jednak myśl o nadciśnieniu
była jeszcze wtedy bardzo odległym wariantem komory. Zdecydowano się ostatecznie
na komorę podciśnieniową. Plany jej budowy miały być ukończone do 14 lutego
1904 roku. Równocześnie Mikułicz zgłosił pierwszemu sekretarzowi XXXIII Kongresu
Niemieckiego Towarzystwa Chirurgicznego, dr. Kórte, że na Kongresie tym. który
miał się rozpocząć dnia 6 kwietnia w Berlinie, dr Ferdinand Sauerbruch wygłosi
referat na temat: „Fizjologiczne i fizyczne podstawy zabiegów w obrębie klatki
piersiowej w mojej komorze pneumatycznej". Natomiast sam Mikułicz miał zreferować
temat: „Doświadczenia chirurgiczne w komorze Sauerbrucha".

Sauerbruch żył w nastroju przedpremierowym. 25 stycznia ogłosił przy pomocy
Mikulicza pierwszy' artykuł o swojej komorze podciśnieniowej w „Deutsches Zentral-
blatt fur Chirurgie". Pełen niepokoju oczekiwał pierwszych reakcji. Jego relacja
nie znalazła jednak specjalnego oddźwięku u czytelników. Większość chirurgów
nie wierzyła w to, by tak prosta metoda miała zrewolucjonizować cala chirurgię
klatki piersiowej.

Ale później zgłosiło się jednak paru zainteresowanych. Pokazano im komorę.
Większość opuszczała Wrocław z mniejszym lub większym przeświadczeniem, iż
rzeczywiście dzieje się tutaj coś zupełnie nowego i ważnego, ale znaczenia tego
faktu w przyszłości nie sposób jednak jeszcze przewidzieć.

Wśród zwiedzających znajdował się również profesor chirurgii z Heidelbergu
Petersen, który już po przeczytaniu pierwszego artykułu Sauerbrucha zorientował
się, jak bardzo ważne są te nowe doświadczenia. Ponieważ Petersen był jeszcze
młodym naukowcem, sam uczestniczył w operacji na zwierzęciu w małej komorze i w po-
łowie lutego wrócił do Heidelbergu pod silnym \yrażeniem tego, co widział we Wro-
cławiu. Mikułicz i Sauerbruch nie przywiązywali większej wagi do tej wizyty. Mikułicz
zajęty był wtedy wywalczaniem korzystniejszego terminu dla referatu Sauerbrucha
na berlińskim Kongresie. W końcu osiągnął to, że referat zapowiedziano w naj-
korzystniejszym terminie, bowiem od razu w pierwszym dniu Kongresu o godzinie 14.

Nagle, w samym środku przygotowań do tego wielkiego wydarzenia. Sauerbruch
otrzymał z Heidelbergu odbitkę szczotkową artykułu wydrukowanego właśnie
w ukazującym się w Strasburgu „Hoppe-Seylersche Zeitschrift fiir Physiologische Che-
mie". Tytuł artykułu brzmiał: „Istotne uproszczenie sztucznego oddychania według
Sauerbrucha". Jednym z autorów był profesor Petersen, niedawny gość z Heidelbergu.
Głównym autorem był jednak profesor Ludolf Brauer. późniejszy energiczny obrońca
sztucznej odmy, o którym już wspomniałem w rozdziale o Murphym i Forlaninim.


Brauer był nadawcą tej odbitki, do której dołączył następujące słowa: „Oby
ta mała modyfikacja była pomocna Sauerbruchowi w jego pomyśle i operacjach".

Brauer przeczytał publikacje Sauerbrucha w tym samym czasie co Petersen
i zapalił się do tego pomysłu z właściwym sobie entuzjazmem. Zachęcił Petersena
do odwiedzenia Wrocławia. Zaraz po jego powrocie pomyślał o odwróceniu metody
Sauerbrucha. nie mając najmniejszego pojęcia o tym. że we Wrocławiu dawno
już zarzucono doświadczenia z nadciśnieniem. Petersen. któremu we Wrocławiu
rzeczywiście nic nie mówiono o tych, uważanych tam za nieużyteczne, próbach
z nadciśnieniem, na razie odradzał ten nowy sposób. Twierdził, że jeśli istotnie
odwrócenie tej metody byłoby takie proste, to z pewnością we Wrocławiu dawno
by już o tym pomyślano.

Ale Brauer nie dal za wygraną. Najpierw zaczął eksperymentować bez udziału
Petersena. I wtedy właśnie wkroczył od razu na właściwą drogę, tzn. drogę
przyszłości, która później całkowicie wyeliminowała komorę Sauerbrucha. Brauer
uznał, iż komora będzie zbyt kosztowna i kłopotliwa, by nadawała się do codziennej
pracy chirurgicznej. Wymyślił więc i wypróbował w krótkim czasie kilka sposobów
postępowania z nadciśnieniem w płucach. Były one podobne do doświadczeń Mikulicza
i Sauerbrucha. Miały jednak swoje specyficzne właściwości, były oryginalne, a przede
wszystkim dawały dobre wyniki przy wszystkich próbach. Dzięki temu — w prze-
ciwieństwie do wrocławskich poprzedników — Brauer wcale nie myślał o porzuceniu
tych. według niego, bardzo obiecujących doświadczeń. Przeciwnie, był całkowicie
przekonany o ich skuteczności. Myślał o masce, która by szczelnie przylegała
do pyska zwierzęcia lub twarzy pacjenta. Tlen płynąłby z butli tlenowej, gdzie
panowałoby odpowiednio podwyższone ciśnienie, przez gumowy wąż do maski.
Część strumienia tlenu przepływałaby nad butlą z eterem, co umożliwiałoby równo-
czesną narkozę.

Zanim Brauer namówił sceptycznego Petersena do współudziału w eksperymentach,
przeprowadził kilkanaście zabiegów na zwierzętach według tej metody, nie mając
ani jednego wypadku śmiertelnego. Później kontynuował te operacje również Petersen.
Mógł robić porównania z zabiegami przeprowadzanymi we Wrocławiu i szybko
przekonał się, że przy operacjach klatki piersiowej metoda nadciśnieniowa dawała
takie same wyniki jak metoda podciśnieniowa, ale obywała się bez tej tak kłopotliwej
aparatury zainstalowanej w komorze. Gdy Brauer przesłał swoje sprawozdanie na
ten temat do czasopisma Hoppe-Seylera w drugim tygodniu marca, nie przyszło
mu wcale do głowy, iż odbiera w ten sposób Sauerbruchowi priorytet w zasadniczym
odkryciu metody bazującej na różnicy ciśnień. Chciał tylko zgłosić ulepszenie,
o którym, jak przypuszczał, we Wrocławiu nikt nie pomyślał. Chciał zgłosić
swój pomysł — jak wynika z jego jak najbardziej wiarygodnej relacji — tylko po to,
by zapobiec budowie innych kosztownych komór.

Gdy Sauerbruch otrzymał przesyłkę z artykułem Brauera — wśród gorączkowych
przygotowań do berlińskiego Kongresu — poczuł się głęboko dotknięty. Świadomości,
że przecież on sam. razem z Mikuliczem. robił już doświadczenia z nadciśnieniem,
towarzyszyło jeszcze silniejsze przeświadczenie, że zrezygnowali z dalszych ekspery-
mentów w tym zakresie o wiele za wcześnie. Poza tym jednak pomysł użycia
tlenu bezsprzecznie pochodził od Brauera. Sauerbruch był zbyt mądry, by nie
przewidzieć od razu, że przyszłość będzie należała do tej prostej metody nad-
ciśnieniowej.

W przeddzień spodziewanego triumfu Sauerbruch poczuł, że los z niego zadrwił.
Zanim bowiem świat uznał jego prawo pierwszeństwa w dokonaniu odkrycia —
już zostało ono zagrożone pomysłem rokującym o wiele pewniejszą przyszłość.
W chwili pierwszego wstrząsu nie dostrzegł jednak, że tak czy inaczej to on pozostanie


na zawsze pierwszym pomysłodawcą metody różnicy ciśnień i zasadniczym jej
odkrywcą, Brauer natomiast tylko tym drugim, który poczynił ulepszenia na już
utorowanej drodze. A gdyby nawet i dostrzegł, to jednak wzbraniał się uznać
taki podział autorstwa wynalazku i pewien był. że również Mikulicz się na to
nie zgodzi. Czyżby komora miała stracić swój sens, zanim została ukończona?

Nigdy nie udało mi się dowiedzieć czegoś dokładniejszego na temat początko-
wego zachowania się Mikulicza. Jego samego nigdy nie śmiałem o to zapytać,
a wszyscy inni świadkowie, łącznie z Sauerbruchem, milczeli. Można jednak przy-
puszczać, znając jego usposobienie i pewność siebie, że podzielał oburzenie Sauerbrucha.
Skutkiem tego było wiele pytań i podejrzeń, zrozumiałych w tej sytuacji, zważywszy
że nikt już we Wrocławiu nie pamiętał, iż Petersenowi nie udzielono swego czasu
żadnych informacji o własnych doświadczeniach z nadciśnieniem, wkrótce jednak
zaniechanych. Niemniej spekulacje te były wtedy na pewno mocno przesadzone
i nie dość przemyślane.

Brauer zaczął się bronić z właściwą sobie porywczością, gdy tylko zdał sobie
sprawę z mniej lub wyraźniej wypowiadanych podejrzeń. Ale mimo to nie stracił
rozsądku i panowania nad sobą. Oświadczył na piśmie, iż profesorowi Petersenowi
w czasie jego wizyty we Wrocławiu nie wspomniano ani słowem o tamtejszych
doświadczeniach z nadciśnieniem. Powtórzył, że nigdy nie zamierzał ani też nie
zamierza odbierać Sauerbruchowi pierwszeństwa w sprawie zasadniczego pomysłu.
Oświadczył jednak zarazem, że niewątpliwie zupełnie niezależnie od Sauerbrucha
wpadł na pomysł metody nadciśnieniowej. W dalszej części swego oświadczenia
pisał, że uważał za rzecz bardziej godną ujawnienie swoich idei przed rozpoczęciem
Kongresu niż występowanie z nimi w trakcie jego trwania — w nawiązaniu do referatu
Sauerbrucha.

26 marca, na dziesięć dni przed otwarciem Kongresu Chirurgów, rozprawa między
naukowcami wkroczyła na łamy czasopism fachowych. Sauerbruch zaatakował publicz-
nie w „Zentralblatt fur Chirurgie" artykuł Brauera o ulepszeniu jego metody.

Jego zdania nie pozbawione były goryczy. Niektóre z nich usiłowały osłabić
znaczenie prac Brauera. Ale Sauerbruch nie mógł pominąć faktu, że obaj z Mikuliczem —
w każdym razie jak dotąd — zarzucili metodę nadciśnieniową. Dlatego też próbował
udowodnić, że jego metoda jest słuszna i taką pozostanie. Upierał się przy swojej
tezie, że metoda nadciśnieniową jest niefizjologiczna i niebezpieczna, oraz wzbraniał
się przyznać jej jakiekolwiek szanse na przyszłość. Przy całej, ostrożnie zredagowanej
formie artykułu można było jednak wyraźnie wyczuć jego wewnętrzny sprzeciw.

Brauera głęboko dotknęła ta rywalizacja, która wynikała z wywodów Sauerbrucha.
Napisał: „Dzięki temu. że celowo zastosowałem system nadeiśmemowy z wyeliminowa-
niem komory podciśnieniowej, stworzyłem bardzo użyteczne podstawy praktycznego
zastosowania idei Sauerbrucha". Możliwe, że nawet sam Brauer nie zdawał sobie
w tej chwili sprawy z tego, jak bardzo prorocze były jego słowa.

Tymczasem nadszedł termin Kongresu Niemieckiego Towarzystwa Chirurgów.
We wtorek, dnia 5 kwietnia, przyjechali do Berlina Mikulicz i Sauerbruch. Przywieźli
ze sobą komorę podciśnieniową.

6 kwietnia o godzinie 10 w biało-złotej sali Domu Langenbecka zebrało
się kilkuset członków Kongresu. Dla Sauerbrucha wprowadzające słowa powitania
ciągnęły się w nieskończoność. Nieznośnie długo trwały wykłady przedpołudniowe
i przerwa obiadowa. Wreszcie wybiła godzina druga. Wreszcie ustawiono przed
mównicą komorę podciśnieniową, a Sauerbruch wstąpił na trybunę. Zobaczył setki
twarzy zwróconych ku sobie, jako ku temu, który nagle wyłania się z cienia
anonimowości.

186


Główną przyczyną rezerwy chirurgów wobec chorób narządów klatki piersiowej —
zaczął — są specyficzne warunki fizyczne panujące w jej obrębie... — Po czym nastąpił
opracowywany od miesięcy referat: o metodzie różnicy ciśnień, o komorze, o jej
rozwoju, o operacjach na 78 psach, z których żaden nie stracił życia. Mimo
całego swego zdenerwowania wyczuwał zdumienie, niewiarę, ale i skupioną uwagę
słuchaczy. Słuchali go najsławniejsi chirurdzy niemieccy i cudzoziemscy. Zaledwie
doszedł do połowy swego referatu, gdy zwrócił się ku problemowi nadciśnienia.

Robił wszystko, by udowodnić, że również metoda nadciśnieniowa została odkryta
we Wrocławiu. I robił wszystko, by wykazać, jak bardzo postępowanie to jest
niewłaściwe i dlatego we Wrocławiu słusznie zeń zrezygnowano. Potem powrócił
z tym większym przekonaniem do opisu komory podciśnieniowej i oświadczył pod
koniec swego referatu: — Na podstawie naszych doświadczeń ze zwierzętami mamy
prawo przypuszczać i możemy wyrazić nadzieję, że metoda ta będzie użyteczna
także dla człowieka.

Sauerbruch skończył. Oklaski były krótkie, ale dla tak młodego człowieka, jakim
był Sauerbruch, wiele znaczące. Na mównicę wstąpił teraz Mikulicz, by pogłębić
wrażenie wykładu swego ucznia. Tytuł jego referatu brzmiał: „Doświadczenia
chirurgiczne w komorze Sauerbrucha przy podciśnieniu i nadciśnieniu'". Słowo
„nadciśnienie" wymówił przy tym z jakimś dziwnym naciskiem. Wskazywało to więc
na zamiar Mikulicza. by także w tym punkcie poprzeć roszczenia Sauerbrucha
do prawa pierwszeństwa. Niewiele powiedział o systemie nadciśnieniowym. Mimo
to w krótkich, ale wystarczająco dobitnych słowach próbował podbudować tezę
Sauerbrucha. że jest to metoda niefizjologiczna. Następnie nakreślił obraz chirurgii
przyszłości, która bazowałaby na podstawie odkrycia Sauerbrucha. Szeroko naświetlił
przyszłe możliwości operacji na sercu, a nawet usuwania wrodzonych czy nabytych
jego wad, czego dotychczas nie mógł się podjąć żaden chirurg. A potem dotarł
do swego ulubionego tematu, do chirurgii przełyku. Już teraz mógł podać, na
ilu psach udało mu się zoperować przełyk. Nareszcie będzie można pomagać
ludziom dotkniętym nieuleczalną dotychczas chorobą tego narządu.

Mimo sceptycyzmu zebranych referat Mikulicza wywarł duże wrażenie, w każdym
razie na tyle duże, że po jego zakończeniu ze zdziwieniem przyjęto zgłoszenie
się Brauera i Petersena. którzy poprosili o głos. Petersen uniknął wszelkich
komplikacji słownych, oświadczając wyraźnie i z naciskiem, że także w odkryciu
metody nadciśnieniowej pierwszeństwo należy się oczywiście Sauerbruchowi. Ale
Brauer był wojowniczy. O wiele obszerniej, niż wyraził to uprzednio w swoim
artykule, opisał teraz zasadniczy pomysł maski nadciśnieniowej, która w przyszłości
istotnie była stosowana przy wszystkich operacjach w obrębie klatki piersiowej.
Skończył zdaniem, które skierowane było głównie do Sauerbrucha. przypominając: —
Jeszcze nigdy postęp w medycynie nie był związany z jednym tylko nazwiskiem.
Właśnie wspólna praca, w którą i ja mam swój skromny wkład, umożliwia
dalszy szczęśliwy postęp medycyny. — Były to słowa wybiegające daleko w przyszłość,
rzeczywiście zapowiadające dalszy rozwój.

Sauerbruch natychmiast zaatakował tę wypowiedź. Powtórzył przyczyny, dla których
uważał system nadciśnieniowy za niebezpieczny. Odpowiedział mu Brauer, uzupełnił
replikę Petersen. Potem zabrał głos Sauerbruch, następnie Brauer, znów Sauerbruch.
Wreszcie Braun, jako przewodniczący, potrząsając dzwoneczkiem przerwał toczący
się spór słowami: — Wydaje mi się. że system Sauerbrucha daje nam widoki
na przyszłość i zapowiada rozwój operacji we wnętrzu klatki piersiowej. Ale
wydaje mi się również, że ta dyskusja nie zaprowadzi nas już dalej, a jestem
przekonany, że jeśli ta metoda jest dobra, to za rok usłyszymy o niej więcej.

187


Będąca już w budowie komora wciąż znajdowała się w centrum uwagi Mikulicza
i Sauerbrucha. Na wiosnę 1904 roku stała gotowa w klinice wrocławskiej, przeznaczona
już teraz dla jej pacjentów. Miała ponad 2 metry wysokości, a od połowy była
całkowicie oszklona, tak by widzowie, studenci i zainteresowani lekarze mogli
bez trudu przyglądać się wydarzeniom zachodzącym wewnątrz.

Mikulicz zoperował najpierw kilkanaście dużych psów. Wszystkie bez wyjątku
przeżyły otwarcie klatki piersiowej i inne zabiegi w jej obrębie. Dopiero wtedy
Mikulicz zdecydował się na podjęcie pierwszej próby z człowiekiem.

Był koniec czerwca. Pierwszą pacjentką Mikulicza była kobieta, skazana na
powolną śmierć głodową z powodu nowotworowego guza w przełyku. Wiadomość
o zbliżającej się próbie wywołała sensację i niepokój zarazem. Lekarze i studenci
tłoczyli się wokół komory, do której włożono pacjentkę. Mikulicz, Sauerbruch
i Anschiitz kazali się zamknąć w środku wraz z operowaną. Ciśnienie spadło
do pożądanej wysokości. Na zewnątrz widzowie przyciskali twarze do szyb, podczas
gdy Mikulicz wykonywał pierwsze cięcia klatki piersiowej.

Ale wtedy stało się coś potwornego. Ciśnienie w komorze zaczęło wzrastać.
Nie można było utrzymać obniżonego ciśnienia. Głowa pacjentki opadła na bok.
Wszelkie próby pomocy okazały się bezskuteczne. Nie żyła już. Zabiła ją odma,
do której miała nie dopuścić właśnie owa komora.

Z tego, co mi wiadomo, ani Mikulicz, ani Sauerbruch nigdy nie mówili
o uczuciach, jakie ich ogarnęły po tej katastrofie. Całą komorę ponownie przekon-
struowano i wypróbowano. Przyczyna jej uszkodzenia pozostała zagadką.

Pod koniec pierwszego tygodnia lipca Mikulicz i Sauerbruch przezwyciężyli
pierwszy szok. W każdym razie Mikulicz zdecydował się na ponowną operację
w komorze. Znowu pacjentką była kobieta z wolno rosnącym guzem za mostkiem.
Nie można go było usunąć bez otwarcia klatki piersiowej. Po raz drugi drzwi
komory zamknęły się za Mikuliczem. Anschiitzem i Sauerbruchem. Znowu twarze
widzów przykleiły się do szyb. Mikulicz nerwowo obserwował na przemian pole
operacyjne i manometr. Otworzył klatkę piersiową i nożycami wyciął duże kawałki
żeber. Ukazały się płuca, widoczne na całej swej szerokości. Ale teraz nic się nie
stało. Po raz pierwszy usunięto guz zamostkowy. Powłoki klatki piersiowej zostały
zamknięte. Pacjentka oddychała równo. Po otwarciu komory wyniesiono ją stamtąd.
W dziesięć dni później opuściła klinikę, nie mając pojęcia o tym, że właśnie
na niej sprawdzono znaczenie metody różnicy ciśnień dla żywego człowieka.
Mikulicz miał wrażenie, że wkrótce spełni się wielkie jnarzenie jego życia. Była
to niezapomniana godzina.

W parę tygodni później Sauerbruch uratował życie trzeciej pacjentce z rakiem
piersi. Gdy w czasie usuwania naciekającego głęboko guza przypadkiem otwarto
jej także klatkę piersiową — Sauerbruch kazał ją błyskawicznie umieścić w komorze
podciśnieniowej. W ciągu następnych paru tygodni przeprowadzono jeszcze 16 operacji
w obrębie klatki piersiowej, w tym osiem na płucach i pięć na przełyku.
Operacje na przełyku nie dawały jednak zadowalających wyników z powodu
złych tendencji do gojenia się ran w tym miejscu. Ale nie miało to nic wspólnego
z metodą różnicy ciśnień, która po raz pierwszy otworzyła drogę do płuc i przełyku.
Wymagała tylko dalszej ustawicznej pracy, by zdobyć potrzebne doświadczenia
na nowo zdobytym terenie operacyjnym. Droga do dalszych sukcesów i podboju
klatki piersiowej przez chirurgię wydawała się teraz prosta i jasna. I wtedy wydarzyło
się coś, co dla Sauerbrucha było jak grom z jasnego nieba. Mikulicz — człowiek,
któremu zawdzięczał zachętę do badań i możliwości pracy, poparcie i oparcie —
nagle został wyrwany z tej pracy.


W lecie 1904 roku Mikulicz skarżył się na bóle żołądka. Zawsze miał wrażliwy,
„nerwowy" żołądek. Teraz jednak bóle były tak silne, że kazał się przebadać
interniście. Badania internistyczne nie dały żadnego wyniku, a bóle znów zanikły.
Jednak nastrój Mikulicza dziwnie się zmienił. On, który miał na swoim koncie
185 operacji i stal na czele wszystkich chirurgów zajmujących się operacyjnym
leczeniem raka żołądka — z właściwą sobie przenikliwością przeczuwał, że i w jego
żołądku rozwija się rak.

Jeszcze przez parę tygodni nic o tym nie mówił ani rodzinie, ani swoim
współpracownikom. On, który już jako asystent Bilirotha przekonał się, że tylko
najwcześniejsze usunięcie nowotworu oznacza przedłużenie życia o kilka lub kilkanaście
lat — zwlekał, ponieważ nie chciał zakłócać świąt Bożego Narodzenia swojej rodzinie.

Drugiego dnia świąt wezwał swego ordynatora i zięcia, profesora Kauscha.
Zamknął drzwi, rozebrał się i pokazał śmiertelnie przerażonemu lekarzowi guz,
który wymacał palcami. Zwrócił mu przede wszystkim uwagę na niekorzystne
położenie guza. który znajdował się w tylnej części żołądka, i po raz pierwszy
wymówił słowo „nowotwór złośliwy". Oświadczył, że jako chirurg, mimo złego
rokowania, uważa za swój obowiązek poddać się operacji, nawet jeśli widoki
na skuteczny zabieg są jak najgorsze.

Początkowo próbował namówić Kauscha do tej operacji, ale ten, przerażony,
odmówił i zaproponował wybór profesora Eiselsberga z Wiednia, który także
jako uczeń Bilirotha poświęcił się chirurgii żołądka i jelit. Ostatecznie Mikulicz
zgodził się na tę propozycję.

W dwa dni po świętach zjawił się w Wiedniu u Eiselsberga. Ten był równie
przerażony jak Kausch. Musiał jednak potwierdzić diagnozę i w końcu zgodził
się na to, że przyjedzie 7 stycznia do Wrocławia i zoperuje tam Mikulicza
w jego własnej prywatnej klinice.

Mikulicz sam kontrolował aseptykę. Kazał się przygotować do zabiegu tak samo,
jak przygotowywał do tego swoich pacjentów. W ciszy pełnej napięcia Eiselsberg
otworzył, z właściwą sobie szybkością, powłoki brzuszne i żołądek i zbladł na
widok wnętrza żołądka, jakie ukazało się jego oczom. Guz, który Mikulicz
u siebie wyczuwał, okazał się tylko małym fragmentem przerastającego przez wiązadło
żołądkowo-okrężnicze złośliwego nowotworu, wychodzącego z tylnej ściany żołądka
i wrastającego głęboko w trzustkę. Ponieważ ujście żołądka nie było jeszcze
zamknięte, nie zachodziła potrzeba sztucznego połączenia z jelitami. Jama brzuszna
została z powrotem zamknięta.

Wobec Mikulicza Eiselsberg wykręcił się oświadczeniem, że operacja nie była
potrzebna, gdyż nie stwierdzono wcale raka, tylko silny stan zapalny trzustki.
Kausch i Anschutz spiesznie przyłączyli się do tej diagnozy. Jednakże każdy z nich
czuł na sobie wzrok Mikulicza, który zdradzał im, że pacjent z kolei nie wierzy
ani jednemu ich słowu.

Od tego dnia Mikulicz milczał na temat swojej choroby. Wyglądało na to,
że szybko przychodzi do siebie. Po 11 dniach wstał z łóżka. 23 stycznia wrócił
z kliniki do domu. Potem pojechał do Abacji na odpoczynek. 15 lutego podjął
znowu działalność jako operator i nawet pojechał jeszcze na konsultację do
Krakowa. 23 marca operował po raz ostatni. Była to amputacja. Następnie wy-
jechał na wiosenny urlop. Pytania o jego zdrowie po prostu ignorował. 17 kwietnia
zamówił sobie bilet w wagonie sypialnym, ponieważ wybierał się na Kongres
Ortopedyczny do Berlina. Po drodze dostał silnego krwotoku żołądkowego i czym
prędzej powrócił do domu. Od 16 maja nie opuszczał już swojej sypialni. Ale do
końca pracował nad różnymi artykułami i zachęcał swoich uczniów, zwłaszcza
Sauerbrucha, do tego, by nie tracili z oczu wielkich celów.


Wieczorem 13 czerwca, zupełnie przytomny, pożegnał się z żoną. Napisał list
do Eiselsberga, w którym oznajmiał, że dziękuje mu za próbę oszukania go, lecz
że on znał prawdę od samego początku. „Żegnam się z życiem bez urazy
i z zadowoleniem — pisał. — Pracowałem ile mogłem, zdobyłem duże uznanie i byłem
szczęśliwy." Potem zaś ułożył własny nekrolog.

Rano stracił przytomność i zmarł w kilka godzin później.

Sauerbruch habilitował się na Uniwersytecie Wrocławskim zaledwie na siedem
dni przed śmiercią Mikulicza. Następca Mikulicza, profesor Garre z Królewca,
nie interesował się specjalnie chirurgią klatki piersiowej. Poza tym sprowadził
sobie z Królewca swoich najbliższych współpracowników. Sauerbruch znalazł pracę
w klinice profesora Friedricha w Greifswaldzie. Stanowisko ordynatora było jednak
zajęte, musiał więc zadowolić się stanowiskiem jego zastępcy. Bardzo szybko Sauerbruch
poczuł się jak wygnaniec, skazany na małomiasteczkową ciasnotę Greifswaldu.
Ten, o którego względy zabiegano, faworyt Mikulicza, musiał teraz poprzestać
na trzecim miejscu w hierarchii kliniki. Ale Friedrich był wolny od uprzedzeń
i wybaczał Sauerbruchowi jego ludzkie słabostki, doceniając jego niezwykłe zdolności.
Toteż gdy w roku 1907 przejmował Klinikę Chirurgiczną w Marburgu, zaproponował
mu tam stanowisko ordynatora. Ale również Marburg nie dawał Sauerbruchowi
tego, co gwarantował niegdyś Wrocław, tym bardziej że w Marburgu działał
teraz jako profesor medycyny wewnętrznej Ludolph Brauer, który dalej zajmował
się problemami chorób płuc, chirurgią klatki piersiowej i metodą nadciśnieniową.
Wybawieniem wydała się Sauerbruchowi propozycja Amerykańskiego Stowarzyszenia
Chirurgicznego, które zapraszało go w roku 1908 do Stanów Zjednoczonych,
z małą komorą do doświadczeń ze zwierzętami i cyklem wykładów na ten temat.
Sauerbruch zgodził się.

Po licznych sukcesach, ale mimo to niezadowolony, wrócił do Niemiec. Jesienią
1910 roku los dał mu wreszcie szansę. Mógł znowu poświęcić się tylko tej pracy.
z którą związany był pierwszy etap jego kariery naukowej. Zaproszono go bowiem
do Zurychu. W wielkich szwajcarskich sanatoriach bacznie obserwowano jego prace
we Wrocławiu. Dyrektor kliniki uniwersyteckiej w Zurychu, dr Krónlein, był
umierający. Lekarze chorób płucnych w Szwajcarii życzyli sobie jako jego następcę
chirurga, który tak byłby obeznany z chirurgicznymi zabiegami w obrębie klatki
piersiowej, jak Sauerbruch. Mimo młodego wieku wybrano go więc na profesora
chirurgii w Zurychu.

Metoda nadciśnieniową skazała ostatecznie komorę podciśnieniową na zapomnienie.
Gdy Sauerbruch zaraz po I w;ojnie światowej przeniósł się do Monachium, kazał
wprawdzie jeszcze raz zbudować wielką komorę, ale wkrótce stała ona bezużyteczna.
jako niepotrzebne wspomnienie pionierskich dni z Wrocławia. Także Sauerbruch
musiał się zdecydować na metodę nadciśnieniową i stosowaną przy niej maskę,
mimo że zwalczał kiedyś tę metodę jako niefizjologiczną.


OKNO NA ŚWIAT

Działo się to późną jesienią 1906 roku, mniej więcej w dwa
i pół roku po ukończeniu decydujących prac Sauerbrucha,
Mikulicza i Brauera. Po lekkim ataku serca, tęskniąc do całko-
witej ciszy i spokoju, znalazłem się w małej miejscowości
nad Adriatykiem, należącej wówczas do Austro-Węgier. Przyje-
chałem w momencie, gdy nieliczne hotele i pensjonaty pustoszały już po sezonie.
Trafiłem więc na okres jak najkorzystniejszy dla mojej rekonwalescencji.

Trzeciego czy czwartego wieczoru, po kolacji, udałem się na spacer w kierunku
plaży, nieco oddalonej i całkowicie opuszczonej. Przez trzy dni z rzędu stale
chodziłem na spacer tą samą trasą, nigdy nikogo nie spotykając.

Jednak za czwartym razem spostrzegłem nagle przed sobą młodego człowieka
z dziewczyną. Dziewczyna była wyjątkowo zgrabna. Elegancka sukienka podkreślała
jeszcze jej delikatną urodę. Natomiast jej młody towarzysz, tylko w koszuli
i spodniach, robił raczej wrażenie zwykłego rybaka, prawdopodobnie jednego z tych,
którzy gnieździli się w nędznych chałupkach po północnej stronie hotelu, przy
Uferstrasse. Muskularną i opaloną ręką trzymał dziewczynę za lewe ramię.

Gdy podszedłem bliżej, wydało mi się, że jej krok jest jakoś dziwnie nienaturalny.
Jej towarzysz pochylił głowę ku niej i z ostrożnością i delikatnością, o jaką
trudno byłoby go podejrzewać, zważywszy jego atletyczną budowę, objął ją prawym
ramieniem. Oboje zatrzymali się. On przyciągnął ją do siebie i długo całował,
a ona odwzajemniała jego pocałunki.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powinienem zawrócić. Ale w tym
momencie nastąpiłem na kamień, który zaczął się staczać.

Młodzi przestraszyli się. Najpierw dziewczyna zwróciła ku mnie swoją twarz.
Wszystko, co nastąpiło potem — odbyło się błyskawicznie. W ułamku sekundy
także młody człowiek zwrócił ku mnie swoją twarz. Ale i mnie pozostały zaledwie
ułamki sekundy na to, by sobie zanotować w pamięci jego rysy, gdyż z wyrazem
najwyższego przerażenia pochwycił dziewczynę na ręce i odskoczył w lewo. Oboje
zniknęli natychmiast w 'przybrzeżnych krzakach.

W moich oczach pozostał jednak obraz tak nieprawdopodobnej brzydoty tej
męskiej twarzy, że absolutnie nie mogłem sobie wyobrazić, co mogłoby go łączyć
z dziewczyną o tak niezwykłej wprost urodzie. Zagadkowość tej sprawy męczyła
mnie przez całą drogę powrotną do hotelu. Jeszcze dziś jest dla mnie rzeczą
niezrozumiałą, jak mogłem wtedy nie pojąć, na jakiej zasadzie ci młodzi ludzie
są razem.

Późne godziny tego wieczoru spędziłem nad fachową lekturą. Pamiętam dokładnie,
że właśnie wtedy wpadł mi w ręce artykuł, który odegrał potem tak wielką
rolę w tej sprawie. Jakiś zupełnie mi nie znany lekarz, dr Eduard Zirm z odległego
miasteczka Ołomuniec, donosił o chirurgicznym przeszczepieniu zdrowej rogówki
na chore oczy. Specjalnie się tym nie zainteresowałem, chociaż zeszyt „Archiv
fur Ophtalmologie", który ten referat zamieścił, został mi przesłany przez młodego
wiedeńskiego lekarza, dr. Thalstattera, z uwagą, że jest tam dla mnie coś ciekawego.
Wprawdzie w latach wcześniejszych z młodzieńczym entuzjazmem i nadzieją, która
mnie wtedy cechowała, zajmowałem się przeszczepami rogówek, ale zawsze czytałem

191


tylko o niepokonywalnych trudnościach i niepowodzeniach. Nie spodziewałem się
też niczego specjalnie nowego po tym zupełnie mi nie znanym lekarzu. Poza tym
tego .wieczoru bardziej zainteresował mnie nowy artykuł dotyczący, wtedy jeszcze
bardzo skromnych, prób leczenia rozmaitych dolegliwości serca i układu krążenia.
Temat ten pochłonął mnie całkowicie.

Następnego wieczoru znów udałem się w kierunku znanego mi odcinka plaży.
Świadomie czy nieświadomie popychała mnie tam chęć ponownego ujrzenia tajemniczej
pary. Po mniej więcej dziesięciu minutach zatrzymałem się nagle, gdyż spoza
starego, walącego się muru usłyszałem stłumione głosy. Słychać było młody głos
dziewczęcy, w którym brzmiało równie wiele namiętności co Jęku: — Wierzę, że
mnie kochasz, ale boję się równocześnie, że pewnego dnia będziesz tym znudzony
i zmęczony... mieć niewidomą żonę, która nie może ci pomóc, za którą ty musisz
wszystko robić, która bez ciebie...

Zawstydziłem się głęboko: że też nie potrafiłem wcześniej pojąć i zobaczyć
tego. co teraz usłyszałem na własne uszy. Szybko oddaliłem się. Gdy doszedłem
do alei spacerowej i zbliżałem się do hotelu, poczułem, że moje serce buntuje
się po tym szybkim marszu. Udałem się wiec do swojego pokoju i od razu
położyłem się do łóżka Ale zdarzenie, które nagle ujawniło mi swoją tajemnicę,
nie dawało mi spać. Ponieważ ciągle nie mogłem zasnąć, sięgnąłem znów do pism,
które przeglądałem poprzedniego wieczoru. Przewracałem kartki, nie mogąc się
skupić, gdy nagle znów wpadł mi w ręce ów zeszyt „Archiv fur Ophtalmologie",
który poprzednio, bez zwrócenia nań uwagi, odłożyłem na bok. Jeszcze ra^ natknąłem
się na artykuł o przeszczepieniu rogówki, który tak gorąco polecał mi dr Thalstatter.
I dopiero teraz, gdy przed paru godzinami poznałem tragiczną tajemnicę ludzkiego
losu, zabrałem się z ochotą do czytania relacji dr. Zirma. Jeżeli jego doniesienia
były prawdziwe, a od chwili wydania tego pisma nic się w stanie jego pierwszego
pacjenta nie zmieniło — to właśnie Zirm był tym chirurgiem, który 7 grudnia
ubiegłego roku przeprowadził po raz pierwszy z powodzeniem przeszczep rogówki
i tym samym przez zabieg operacyjny umożliwił człowiekowi odzyskanie wzroku.
Zirm przeszczepił część rogówki z oka małego dziecka, któremu trzeba było je
usunąć, do oka robotnika, który stracił wzrok wskutek wypalenia obu rogówek
przy gaszeniu wapna. Najwidoczniej operacja się udała. W chwili napisania tego
artykułu pacjent widział już od dziewięciu miesięcy. Thalstatter miał rację. Operacja
ta należała do rzędu tych, które znamionowały olbrzymi postęp i pociągały mnie
ogromnie przez całe życie. Od razu więc stało się dla mnie- jasne, że jak tylko
skończę swój piękny jesienny pobyt nad Adriatykiem, wybiorę się do Ołomuńca.
Korzystne warunki atmosferyczne trwały tej jesieni do końca października. Potem
nadeszły pierwsze chłody, więc pomyślałem o wyjeździe i o podróży do Ołomuńca.

W ciągu tego ostatniego okresu mojego pobytu nie spotkałem już ani razu
owej niewidomej ani jej ukochanego. Pod koniec października włączyłem to zdarzenie
do grona innych spotkań, które czyniły moje życie barwnym i bogatym. Temu
właśnie przypadkowemu spotkaniu zawdzięczam zachętę do przeczytania relacji
Zirma, na którą pewnie nie zwróciłbym uwagi w innych okolicznościach. Postanowiłem
wyjechać 4 listopada.

Dnia poprzedzającego mój wyjaad udałem się do portiera hotelowego, prosząc
go o wyszukanie najdogodniejszego połączenia kolejowego do Ołomuńca. Kiedy
wydawałem portierowi polecenie, podszedł do mnie jeden z nielicznych już wówczas
gości hotelowych, lekarz z Polski nazwiskiem Jankowicz. Kiedyś, okazyjnie, rozma-
wiałem z nim o mojej „chirurgicznej drodze życiowej*'. Roześmiał się więc, gdy
usłyszał moje polecenia: — Do Ołomuńca? Nie wydaje mi się, żeby to było centrum
odkryć lekarskich!

192


Powiedziałem mu więc o tym, co mnie tak w Ołomuńcu interesuje, nie
zwracając przy tym uwagi na portiera, który nagle zaczął uważnie słuchać i jakby
notować w pamięci każde moje słowo. Obszernie zrelacjonowałem Jankowiczowi
wszystko, co wyczytałem w najnowszych wydawnictwach o tym, co się tam dzieje,
a on życzył mi na drogę wiele szczęścia.

Następnie poszedłem do jadalni, gdzie spożyłem posiłek, po czym odpoczywałem
przez godzinę w swoim pokoju. Byłem dosyć mocno zdziwiony, gdy usłyszałem
pukanie i w drzwiach mego pokoju pojawił się portier. Przyniósł mi informacje
o połączeniach kolejowych. Wziąłem od niego notatki, z których wynikało, że
powinienem wyjechać nazajutrz o 7 rano, wobec tego poleciłem mu, by kupił
mi bilet na ten termin.

W kwadrans później portier zawiózł mnie osobiście do jednego z licznych
prywatnych białych domów poza miastem. Dom był ukryty za wysokim ogrodzeniem.
W obszernym pomieszczeniu od frontu oczekiwał mnie drobny, siwowłosy człowiek,
wyjątkowo zdenerwowany. To był Bradko. Portier od razu zostawił nas samych.

Zaledwie wzrok mój padł na to zdjęcie, od razu pojąłem splot wszystkich
okoliczności. Był to bowiem portret dziewczyny, którą widywałem na plaży, od-
dający cały jej wyjątkowy wdzięk, ale teraz — mimo retuszu — z widocznym także
matowym wyrazem martwych oczu. A więc to była córka Bradka — dotarło wreszcie
do mojej świadomości.

— Tak. to moja córka — powiedział i ciągnął dalej: — Czy teraz rozumie pan
moje postępowanie? Od szóstego roku życia jest niewidoma. Podczas wznoszenia
jednego z moich hoteli bawiła się na placu budowy. W czasie gaszenia wapna
dostało się ono do jej oczu. Robotnicy zrobili najgorszą rzecz, jaką tylko mogli
zrobić... Przemyli jej oczy wodą. A najbliższy lekarz mieszkał wtedy o godzinę
drogi pociągiem. Gdy przybył wieczorem, było już o wiele za późno. Rogówki
obu oczu były oparzone. Odtąd Ania nie widzi niczego poza słabym blaskiem

193


dziennym. Odwiedziłem wszystkich sławnych okulistów. Byłem w Wiedniu, Berlinie,
Paryżu, Utrechcie, Londynie. Wszystko na nic, na próżno. Proszę — ciągnął dalej —
niech mi pan potwierdzi wszystko to, co powiedział pan dzisiaj w obecności
mojego portiera. Czy temu lekarzowi z Ołomuńca udało się zastąpić chorą rogówkę
zdrową? Jeszcze o niczym mojej córce nie mówiłem. Jeżeli mnie pan o tym upewni,
nie będę zwlekał ani godziny. Jutro pojadę do Ołomuńca...

W chwilę potem wprowadził dziewczynę do pokoju. Po raz pierwszy zobaczyłem
ją z tak bliskiej odległości, w jasnym świetle dnia. Jej uroda i wdzięk zrobiły
na mnie tak wielkie wrażenie, że martwy wyraz jej oczu napełnił mnie tym większym
oburzeniem na złośliwość losu — tak jak to kiedyś odczułem przy pierwszym
spotkaniu z Esther Cabot.

— Aniu — powiedział Bradko, z trudem oddychając. — Jest tu dr Hartmann,
gość naszego hotelu przy plaży. Dr Hartmann jest lekarzem. Chciałby obejrzeć
twoje oczy...

Jeszcze gdy mówił te słowa, twarz dziewczyny poczęła się mienić, tak jakby
jakakolwiek wzmianka o lekarskim badaniu od razu usposabiała ją wrogo. Stała
nieruchomo, bez słowa. Nie objawiała żadnego zainteresowania, gdy ostrożnie
odwróciłem jej twarz, tak by jej oczy znalazły się na wprost moich. Myślałem
o owych czułych objęciach i uściskach, które widziałem, kiedy teraz nie mogłem
przezwyciężyć jej wyraźnej obojętności. Gdy zdjąłem ręce z jej twarzy, otworzyła
usta: — Czy mogę już odejść? — zapytała.

— Tak, dziecko, możesz... — powiedział Bradko zdławionym głosem. Spojrzałem
przelotnie w jego kierunku i odniosłem wrażenie, jakby i on znajdował się w stanie
jakiegoś silnego wewnętrznego napięcia. Dziewczyna wyszła szybkim krokiem z pokoju,
wsparta na jego ramieniu. Gdy wrócił, zdawał się jeszcze bardziej zdenerwowany
niż uprzednio. Z przejęciem poprosił mnie o wybaczenie zachowania się córki.
Próbował wytłumaczyć je tym, że po tylu daremnych próbach i podróżach od
jednego lekarza do drugiego także my z pewnością bronilibyśmy się przed dalszymi
daremnymi staraniami lekarzy. Jego słowa były przekonywające, ale jednak i to tłumacze-
nie mnie nie zadowalało, chociaż właściwie nie mógłbym powiedzieć, dlaczego.

W dalszym ciągu prędko mówiąc, Bradko wyciągał ze swego biurka rozmaite
papiery i drżącymi rękoma rozkładał je przede mną. Chodziło o orzeczenia lekarskie
profesorów Lebera z Lipska i Snellena z Utrechtu, którzy zaliczali się do największych
autorytetów w dziedzinie okulistyki. Określali oni obie rogówki jako „mlecznobiale
i nieprzeźroczyste wskutek ciężkiego oparzenia". Jednakże przednia komora z tęczówką
i soczewką pozostały' nie uszkodzone. Przypomniałem sobie, że dr Zirm w swym

194


sprawozdaniu mówił o podobnym stanie u swego pacjenta i ocenił go jako nadający
się do operacji.

Próbowałem nieco pohamować podniecenie Bradki. Powiedziałem mu, że orzeczenie
Snellena zupełnie wystarcza i że moim zdaniem jest ono korzystne. Niemniej
powtórzyłem jeszcze raz moją prośbę, by jednak na razie zrezygnował z przed-
wczesnej podróży.

— A kiedy będzie pan mógł do mnie napisać? Niech pan chociaż spróbuje
sobie wyobrazić, w jakim stanie, w jakim napięciu będę żył, dopóki nie otrzymam
pańskiego listu.

Usiłowałem mu wytłumaczyć, że przecież nigdy dotąd w Ołomuńcu nie byłem
i dlatego nie mogę podać dokładnej daty przesłania mu żądanych informacji.
Obiecałem mu tylko jedno: że nie zapomnę o nim i o jego córce...

W końcu uspokoił się. Kiedy zadzwonił, zjawił się znowu portier, który otrzymał
polecenie odwiezienia mnie do hotelu. Zamyślony siedziałem obok niego. Gdy
zbliżaliśmy się już do hotelu, zapytałem go, czy byłaby możliwość porozmawiania
z niewidomą na osobności, bez jej ojca.

Portier spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, który wyrażał zarazem przerażenie. —
Dlaczego? — zapytał z ociąganiem.

Odpowiedziałem, że wydaje mi się prawdopodobne, iż bez ojca niewidoma pozbędzie
się pewnych zahamowań, które u niej wyczułem.

Portier unikał mojego wzroku.

— Czy nie chce mi pan odpowiedzieć? — zapytałem.

Ale on odrzekł tylko: — Proszę, niech mnie pan zwolni od odpowiedzi na to
pytanie. — I nie udało mi się już wydobyć z niego choćby słowa.

Około godziny piątej zapakowałem swoje ostatnie pisma i jeszcze raz bardzo
dokładnie przeczytałem relację Zirma. Upewniłem się przy tym, że przypadek
Ani jest bardzo podobny do przypadku jego pacjenta. Jednak przez cały czas
prześladowała mnie myśl, że jeśli istotnie mi się uda porozmawiać z niewidomą
na osobności — to w pewnym sensie wtargnę w czyjeś osobiste tajemnice. Zachowanie
się portiera tylko mnie w tym utwierdziło.

Około godziny szóstej poczułem ochotę na jeszcze jeden spacer w tej części
plaży, na której ostatnio widziałem Anię i jej towarzysza. Szedłem powoli ulicą
w zapadającym mroku i właśnie zamierzałem skręcić w nadbrzeżną ścieżkę, gdy
usłyszałem za sobą spieszne kroki. Zatrzymałem się, odwróciłem i w tej chwili
zamajaczyła mi młoda twarz o grubych i odpychająco brzydkich rysach. Była
to twarz owego młodzieńca, którego widywałem ciągle w towarzystwie Ani.

195


moja narzeczona, kochamy się od dziecka i nie może pan tak teraz, nie zaważając
na nas...

Dyszał ciężko. Stare powiedzenie, że miłość promieniuje na zewnątrz człowieka
i przemienia go — zdawało się ponownie sprawdzać na nim.

— Stary nie chce, żebyśmy się kochali... — zaczął znowu. — Często mi już
groził: gdyby cię tylko mogła choć raz zobaczyć, ty wstrętny brzydalu, wszystko
by się skończyło. Czy pan naprawdę sądzi, że ja nie wiem o swojej brzydocie?
Czy pan naprawdę tak sądzi...? Brzydota jest jak choroba — mówił — która każe
nam cierpieć, ale uczy nas także rozumieć innych chorych. Kiedy mój ojciec
został zarządcą u jej ojca, wtedy ona właśnie oślepła, a ja byłem jedynym,
który się z nią bawił i miał czas i cierpliwość dla niej. I tak już zostało
do dzisiaj, i jesteśmy szczęśliwi. Ja jestem brzydki, a ona piękna..., ale kochamy
się i jesteśmy szczęśliwi. A teraz zjawia się pan. Pan chce, żeby ona przejrzała,
pan chce to wszystko zniszczyć, tak jak życzy sobie tego ten stary... Ania
nie chce więcej słyszeć o lekarzach, nie chce ich znać. Ona chce zostać tutaj,
przy mnie. A jeśli pan chce siłą...

Pozwoliłem mu się wypowiedzieć, zrzucić z siebie ciężar cierpienia. Nawet
nie zwracał uwagi na to, że nie usiłowałem wcale oponować. Wreszcie wyjąkał: —
Pan nie odpowiada. Czyż nie należy mi się odpowiedź?

Tymczasem i ja się opanowałem. Fala wybuchu opadła. A zarazem rozsunęła
się zasłona, która nie pozwalała mi dotychczas wniknąć w przyczyny dziwnego
zachowania się Ani tego popołudnia.

— Czy moglibyśmy przez chwilę rozsądnie porozmawiać? — zaproponowałem. —
Nie mam wcale zamiaru uprowadzać ani leczyć pańskiej narzeczonej. Nie jestem
okulistą. Dowiedziałem się tylko, że w Ołomuńcu na Morawach pracuje pewien
lekarz, który jako pierwszy wyleczył kogoś ze ślepoty podobnego rodzaju, na
jaką cierpi pańska narzeczona. Teraz wybieram się więc do Ołomuńca, ażeby
sprawdzić tylko, czy to prawda i czy próba przywrócenia wzroku pańskiej narzeczonej
ma jakiekolwiek szanse powodzenia.

Jednak to zapewnienie wcale go nie uspokoiło. — A jeśli to ma szanse powodzenia —
zawołał — to pan ją tam, w to obce miejsce, zawiezie i sprawi, by przejrzała,
czy tak? Tego pan chce!

— Więc pan nie chce, by pańska narzeczona odzyskała wzrok? — powiedziałem. —
Chciałby pan zatem przeszkodzić jej w tym, by znowu widziała...

Począł oddychać szybciej i głośniej: — Co też pan mówi! — zawołał. — Jak pan
może mówić coś podobnego! Nie chcę tylko dopuścić do zniszczenia naszej
miłości. Niczego więcej. O nie, niczego więcej...

— Nieprawda — odpowiedziałem. — Obawia się pan, że jeśli Ania przejrzy, to
przestanie pana kochać. Sądzi pan, że Ania pana opuści i zniszczy to, co było
piękne, gdy tylko pana zobaczy. Wobec tego myśli pan o sobie. Skazałby ją pan
na wieczną ślepotę. Robi pan to z miłości do niej czy do siebie samego... ?

Oddychał szybko. Ale po chwili zauważyłem w półmroku, że przycisnął dłonie
do oczu. — Dlaczego mnie pan tak dręczy? — zapytał. Potem odwrócił się i usłyszałem
w ciemności jego szybko oddalające się kroki. Nasłuchiwałem tak długo, aż umilkł
w oddali ich ostatni odgłos. Wracałem do hotelu z uczuciem przygnębienia i świado-
mością, że stałem się posłańcem przeznaczenia, który wprowadził jeszcze większe
zamieszanie w i tak już poplątane ludzkie losy. Miałem ochotę uciec od tego
wszystkiego. Ale potem stanęła mi przed oczyma ta dziewczyna ze swoją miłością
i paraliżującym smutkiem. I stanął mi też przed oczami ten młodzieniec ze swoją
miłością i rozpaczą. I wtedy poczułem, że również ja znalazłem się w kręgu ich losu.


W cztery dni później wszedłem do parterowego budynku skromnego szpitala
w Ołomuńcu i skierowałem swe kroki na oddział chorób oczu.

Zirm miał wówczas 42 lata, urodził się w Wiedniu, był uczniem i asystentem
wiedeńskiej Kliniki Chorób Oczu. W jego powierzchowności uderzała przede wszystkim
potężna głowa, okolona niezwykle bujną, czarną czupryną i takimż zarostem.
Zewnętrznie nie odbijał się od szarej codzienności ołomunieckiego szpitala. Jednakże
wyczuwało się w nim iskrę tęsknoty do odkryć naukowych, która łączyła go z wybrań-
cami losu. działającymi w sławnych pracowniach badawczych.

Nadzieja, którą wiązałem z wizytą w Ołomuńcu, osiągnęła tymczasem takj stopień,
że już pierwsze pytanie skierowane do Zirma, sygnalizujące wszystkie moje wątpliwości,
mogło zabrzmieć wprost obraźliwie. Zapytałem go bowiem o to, czy ów pacjent,
którego operował, wciąż jeszcze widzi.

— Owszem — odpowiedział z naciskiem. I z pełnym przekonaniem i stanowczością
dodał, że jego zdaniem pacjentowi przestała już zagrażać ślepota. On sam przeżył
już tyle niepowodzeń, że ten udany zabieg wydaje mu się od dłuższego czasu
jakimś cudownym zbiegiem okoliczności, graniczącym z cudem, który w każdej
chwili może zniknąć. Ale czar wcale nie prysnął. Mogę zobaczyć jego pacjenta
na własne oczy.

Wskazał mi krzesło przy oknie, przez które widać było kręte uliczki Ołomuńca. —
Nie wiem — mówił — czy pan jako student albo młody lekarz marzył kiedyś
o osiągnięciu jakiegoś wielkiego celu. Otóż mnie. zaraz na początku studiów,
przypadkowo zresztą, zafascynowała możliwość operacyjnego zastąpienia zmętniałej
przez oparzenie, jaglicę lub kiłę rogówki przez rogówkę zdrową. Nie pamiętam
dokładnie, kiedy to było. Wpadł mi wtedy w ręce zeszyt „Baierische Annalen".
Możliwe, że zna pan to stare czasopismo. Był to zeszyt z pierwszych dziesiątków
lat zeszłego stulecia, bodajże z roku 1820. Franz Reisinger, wówczas profesor
chirurgii i okulistyki w Bonn, zamieścił w nim swoją pracę dotyczącą losu
tych, którzy mając w zasadzie zupełnie zdrowe oczy, tracili wzrok wskutek choroby
rogówki. Szczególne wrażenie wywarło na mnie następujące zdanie Reisingera:
„Niezadowolony z ograniczonych możliwości sztuki lekarskiej, pomyślałem o przywró-
ceniu takim niewidzącym oczom przejrzystej rogówki, tego cudownego okienka,
które w tak wspaniały sposób umożliwia także duchowy kontakt ze światem
zewnętrznym..." Prawdopodobnie Reisinger myślał początkowo o takim nacięciu
nieprzejrzystej już rogówki, by poprzez ten mały otwór światło mogło znów wpadać
do oka. Z pewnością myślał także o umieszczeniu w oku maleńkiego szklanego
okienka. Porzucił jednak tę myśl, gdyż w dalszej części pisał: „Nie do pomyślenia
jest wprowadzenie do tak delikatnego i wrażliwego organu, jakim jest oko, jakiegoś
wprawdzie przejrzystego, ale za to martwego, nieorganicznego ciała. Jakkolwiek
nawet ołowiana kula często może dość długo tkwić w ciele bez szkody — to
jednak ruchliwe i wrażliwe oko nie pozwoli sobie narzucić obcego ciała bezkarnie.
Wpadłem więc na myśl, by w miejsce tej poprzednio usuniętej, nieprzeźroczystej
rogówki umieścić jakieś żywe ciało, podobne do ludzkiej rogówki, a może nawet
takie samo... A takim samym ciałem mogłaby być tylko rogówka zwierzęcia.
Ta myśl, która zaintrygowała mnie już przed siedmiu laty, wydawała mi się
początkowo jakimś cudownym snem!"

— Tego ostatniegb zdania Reisingera — ciągnął dalej Zirm — nie mogłem za-
pomnieć dlatego, że ów „cudowny sen" stał się również moim marzeniem. Dzisiaj
nie sposób już jednoznacznie stwierdzić, czy Reisinger rzeczywiście był tym pierwszym,
który powziął myśl o przeszczepieniu rogówki. Jeden z jego współczesnych, Karl
Himly, twierdził później, że Reisinger od roku 1813 bywał u niego w domu
jako przyjaciel i słuchając jego wywodów, przywłaszczył sobie pomysł, który właściwie

197


był pomysłem jego, Himly'ego. Ale kto by dziś o tym wyrokował? Poza tym
wydaje mi się to rzeczą zupełnie bez znaczenia. Reisinger był w każdym razie
pierwszym, który zbierał wyniki swoich doświadczeń wykonywanych na oczach
królików. W Londynie był świadkiem, jak brytyjski chirurg Astley Cooper operował
25-letniego Williama Hartfielda, zastępując utraconą część zranionego kciuka skórą
ze zdrowej ręki. Później tak o tym napisał: „Ten przypadek dodał mi odwagi,
by podobne próby przeprowadzić na rogówce". Pierwsze próby Reisingera w lecie
1818 roku nie udały się. Ale były na tyle niezwykle, że zachęciły Dieffenbacha,
najodważniejszego spośród berlińskich chirurgów, do podobnych doświadczeń. Dieffen-
bach próbował przenieść części rogówki z jednego oka koguta na drugie. I jemu
też się to nie udało. Określił więc przeszczepienie rogówki jako najśmielsze marzenie
chirurga i tak też było w istocie. Na pewno był to zbyt śmiały zabieg jak na
owe czasy. Porzucono więc pomysł i zapomniano o nim. Ja w każdym razie
w czasie moich studiów i poszukiwań obejmujących okres do roku 1872 spotykałem
zaledwie nikłe wzmianki na ten temat. Za to w roku 1853 Nepomuk Nussbaum
z Monachium powrócił raz jeszcze do tego pomysłu, który Reisinger już dawno
porzucił. Otóż Nussbaum poważnie myślał o wprowadzeniu do rogówki królika
przeźroczystego kryształu w kształcie spinki do kołnierzyka. Pewien mniej znany
chirurg, Weber z Darmstadtu, próbował w dwa lata później przeprowadzić to samo
u niewidomego człowieka. Gdy Weber wprowadził ów kryształek do rogówki,
chory rzeczywiście mógł rozróżniać przedmioty. Ale silny krwotok przedwcześnie
zakończył ten eksperyment. W kilkadziesiąt lat później Anglik Baker jeszcze
raz podjął to samo doświadczenie. Jednakże po krótkim czasie oko uległo zwiotczeniu.
Także okulista z Giessen, von Hippel, któremu zawdzięczam całą tę wiedzę o genezie
mojej operacji, nie miał powodzenia przy podobnych zabiegach. Reisinger miał
rację. Nie można było wszczepiać martwych przedmiotów do żywego oka. Znów
trzeba było powrócić do przeszczepień wyłącznie zdrowej i żywej rogówki. Tędy
wiodła jedyna możliwa droga do sukcesu.

Zirm z ożywieniem odwrócił się i wskazał prawą ręką szereg skromnie oprawio-
nych portretów, które wisiały na ścianie jego pokoju. — Widzi pan tutaj ludzi,
którzy przed około 30 laty ponownie wyciągnęli cały problem z lamusa. Pierwszym
jest Anglik Power. Także jemu stary pomysł Reisingera nie dawał spokoju. Na
Międzynarodowym Kongresie Okulistów w 1872 roku w Londynie doniósł on,
iż udało mu się przeszczepienie fragmentów zdrowej rogówki królika do chorej
rogówki dwojga dzieci. Fragmenty te rzeczywiście wgoiły się, ale w zadziwiająco krótkim
czasie całkowicie straciły swoją przezroczystość. Stały się równie nieprzejrzyste,
jak owe chorobowo zmienione rogówki. Jednakże Power nie załamał się, bowiem
jego nadzieja była także nadzieją Hippla z Giessen, którego widzi pan tutaj
na drugim portrecie. Hippel eksperymentował z rogówką oka psa, ale i jego próby
zakończyły się taką samą porażką jak w przypadku Powera. Także rogówka oka
psa stała się nieprzezierna. W roku 1877 Hippel po raz pierwszy przedstwił
wyniki swoich doświadczeń, które następnie kontynuował przez dziesiątki lat.
Hippel jako pierwszy opracował technikę prawidłowego wszczepiania. Skonstruował
bowiem przyrząd, którym i ja posługiwałem się w ostatnich latach. Jest to okrągły
trepan, za pomocą którego wycina się krążek rogówki z chorego oka i którym
pobiera się taki sam krążek rogówki z oka zdrowego, by go następnie umieścić
w uprzednio dokładnie wysztancowanym otworze rogówki chorego oka. Hippla
nie opuszczała jednak myśl, że materiału zastępczego dla chorego ludzkiego oka
powinno się szukać wśród zwierząt. Od doświadczeń z okiem psów przeszedł
więc do doświadczeń z okiem królika. Przed około osiemnastu laty udało mu się
przeszczepić rogówkę królika młodej, 17-ietniej dziewczynie o nazwisku Katharina

198


Schafer z Kesselbach w Hesji. Przez kilka miesięcy rogówka była przezierna
i w pewnym stopniu przywróciła dziewczynie wzrok. Ale wkrótce i ta rogówka
uległa zmętnieniu. Moim zdaniem Hippel poszedł błędną drogą. Tymczasem na tę,
według mnie, jedyną właściwą drogę wkroczył ktoś inny. Proszę spojrzeć tam...
Zirm uniósł swoją dłoń, przyciężką jak na chirurga ocznego, i wskazał na
trzeci portret.

— Tutaj widzi pan dr. Sellerbecka — rzekł. — Portret ten pochodzi z roku 1877.
Wyciąłem go sobie wtedy z pewnego czasopisma i oprawiłem. Sellerbeck pracował
wówczas w szpitalu „Charite" w Berlinie. Możliwe, że jego nazwisko jest już
panu znane...

Zaprzeczyłem. O ile część tego, o czym mówił do tej pory Zirm, była mi
znana, to z nazwiskiem Sellerbecka jeszcze się nie zetknąłem.

— O Sellerbecku nikt nic nie wie — przyznał Zirm — chociaż, moim zdaniem,
on był pierwszym, który określił próby przeszczepu zwierzęcych rogówek do oka
człowieka jako z gruntu fałszywe. 13 czerwca 1878 roku przeszczepił więc po raz
pierwszy rogówkę jednego człowieka do oka drugiego człowieka. Uznał bowiem,
że tylko taka sama tkanka, tak samo unerwiona, może być rzeczywiście przyjęta
na stałe. Operował 21-letniego młodzieńca, u którego ciężkie zapalenie spojówek
spowodowało chorobę rogówki i w dalszej konsekwencji prawie ślepotę. Stosowanie
leków okazało się nieskuteczne i po zwolnieniu go ze szpitala Sellerbeck stracił
go z oczu. Pewnego dnia jednak dostarczono do szpitala „Charite" dziecko,
u którego stwierdzono nowotwór siatkówki. Dziecko miało dwa lata i chore oko
trzeba było usunąć. Gdy termin operacji był już bliski, Sellerbeck przypomniał
sobie młodego człowieka, któremu swego czasu nie mógł pomóc. A rogówka
oka dziecka, które miało być usunięte, była zdrowa. Co by to było — zadawał
sobie pytanie Sellerbeck — gdyby odważyć się na ten decydujący krok i kawałek
rogówki z oka dziecka przeszczepić do oka niewidomego?! Przy pomocy swego
szefa, ordynatora oddziału okulistycznego profesora Schweiggera, udało mu się
w końcu odnaleźć owego młodego człowieka i sprowadzić do kliniki. I właśnie
owego 13 czerwca Sellerbeck pobrał z oka dziecka mały krążek rogówki o średnicy
7 milimetrów, wyciął identyczny otwór w oku niewidomego, umieścił w nim zdrową
rogówkę i czekał.

Zirm zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej: — Dziś wiem już, co takie
czekanie oznacza. Wiem też, jak musiał się czuć Sellerbeck, gdy dziecięca rogówka
wgoila się bez żadnej reakcji, a niewidomy już po czternastu dniach mógł czytać
pismo średniej wielkości. Niech pan spróbuje postawić się w sytuacji Sellerbecka
i jego pacjenta. Gdy byłem młodszy, często tego próbowałem. Po raz pierwszy
przeszczepił ludzką rogówkę i wyglądało na to, że będzie to całkowity sukces. Ale potem
i tutaj nastąpiła nagła zmiana na gorsze. Po 21 dniach pacjent poskarżył się,
że nie widzi już tak dobrze jak początkowo. Wszczepiony kawałek rogówki
zaczął od brzegów wykazywać zmętnienie. Po czterech miesiącach wszystko było
stracone. Rogówka stała się całkowicie nieprzeźroczysta. Powtórzyło się to, co miało
miejsce przy próbach z rogówką zwierzęcą. Sellerbeck przerwał swoje doświadczenia.
Także inni badacze odstąpili od podobnych prób. Taka mniej więcej była sytuacja,
gdy z kolei ja podjąłem pracę dokładnie w tym miejscu, w którym przerwał
ją Sellerbeck...

Zirm podniósł się i zaczął chodzić tam i z powrotem. — Byłoby głupotą —
mówił, pochylając do przodu swoją głowę z ogromną czupryną — gdybym chciał
twierdzić, że miałem choćby jakieś pojęcie o tym, gdzie należy szukać tej właściwej
drogi. Wierzyłem tylko w to, że przeszczep rogówki z człowieka na człowieka musi
się udać. Oczywiście miałem już do swojej dyspozycji osiągnięcia w znieczulaniu

199


i aseptyce, które stwarzały zupełnie inne warunki powodzenia operacji niż istniejące
poprzednio. Jeśli chodzi o technikę, to uważałem technikę Hippla za najlepszą
i według niej przeprowadzałem swoje operacje.

Zirm podszedł do oszklonej szafy i wyjął z niej jakiś mały przyrząd. Składał
się on z rękojeści, na końcu której umieszczona była obrotowa koronka o średnicy
5 milimetrów. Wolna jej krawędź była ostra jak brzytwa. Przy pomocy mechanizmu
trybowego wprawiało się ją w szybki ruch obrotowy. Urządzenie to można było
uruchomić lub natychmiast zatrzymać przez naciśnięcie guzika jednym palcem ręki
operującego. — To jest trepan Hippla — powiedział Zirm. — Jeśli przyłoży się go
ostrożnie i równomiernie do rogówki oka i wprawi w ruch obrotowy, to wycina
on z rogówki odpowiedni krążek. Największą trudność sprawia ustalenie grubości
rogówki, którą trzeba wcześniej określić dotykiem. Trepan nie może wniknąć
w oko głębiej, niż wynosi grubość rogówki. Chodzi więc o ułamki milimetra.
W związku z tym tutaj, z boku tej obrotowej koronki, znajdują się blokujące
blaszki, które można odpowiednio nastawiać. Mają one zapobiegać temu, by ostrze
trepanu nie wchodziło na początku głębiej niż trzy czwarte milimetra. Jeżeli na tej
głębokości rogówka nie jest jeszcze całkowicie przecięta, należy trepan przyłożyć
jeszcze raz. Wydaje mi się jednak rzeczą bardzo ważną, by przy pobieraniu krążka
rogówki posługiwać się tylko trepanem, bez użycia innych instrumentów, uzyskując
w ten sposób idealnie równy, starannie dobrany wycinek. Tym samym trepanem
wycina się następnie krążek rogówki ze zdrowego oka dawcy. Tutaj też. moim
zdaniem, bardzo zalecałbym nieużywanie innych przyrządów, które mogłyby bardzo
łatwo uszkodzić delikatną rogówkę, a tym samym utrudnić jej przyjęcie się

Ostatnie zdanie Zirm wypowiedział bardzo prędko. Teraz znowu przerwał i odłożył
instrument. — Tak stały sprawy, gdy przed paru laty ja z kolei postanowiłem
wrócić do pomysłu Sellerbecka — ciągnął dalej. — Nie jest to więc ani mój pomysł,
ani nie ja wymyśliłem ten przyrząd. Starałem się jedynie udoskonalić technikę
pobierania wycinka. Unikałem również tego błędu, który popełniali jeszcze moi
poprzednicy: przy robieniu otworu w rogówce nie stosowałem jodoformu ani
innych ostrych środków antyseptycznych. które zmniejszają tylko żywotność drobnego
i delikatnego krążkaTogówki. Mimo to i ja całymi latami miałem same niepowodzenia.
Zawsze musiałem bardzo długo czekać na przypadkowe usunięcie oka, którego
rogówka mogła być użyta do przeszczepu. Przeżyłem wiele rozczarowań. Ale powoli
na tyle opanowałem technikę, że udawało mi się wycinać idealnie równe krążki
rogówki. I w tym czasie zdarzył mi się ten przypadek, z powodu którego pan
się tu dziś znajduje. Było to 30 sierpnia, przed 2 laty...

Zirm znów począł chodzić od jednej ściany do drugiej. — Mój pacjent nazywał
się Glogar — powiedział. — Miał 45 lat, zwykły robotnik z Barnsdorf. Jemu właśnie
w dniu 30 sierpnia, w czasie gaszenia wapna, prysnęło w oczy wapno. Bardzo
cierpiał. Próbowaliśmy usunąć cząsteczki wapna, które znajdowały się jeszcze pod
powiekami, i płukaliśmy je roztworem salmiaku. Rogówka stała się już jednak
szarobiała. Beznadziejny przypadek. Człowiek musiał oślepnąć. Gdy 17 listopada
zwolniono go ze szpitala, widział tylko słaby blask dnia. Poleciłem mu wtedy,
by po roku, gdy skończy się proces bliznowacenia, znów się u mnie pokazał.
Może wtedy zaistnieje możliwość jakiejś pomocy na drodze operacyjnej. I tak
z końcem listopada ubiegłego roku znów znalazł się w Ołomuńcu. Rogówki oczu
były już całkowicie nieprzezierne. Zdecydowałem się na próbę operacji, tak jak
w poprzednich przypadkach. Musiałem jednak czekać aż do grudnia, ponieważ
nie miałem do dyspozycji żadnej zdrowej rogówki. Dopiero w pierwszych dniach
grudnia przyjęto do szpitala jedenastoletniego chłopca z Wtirbenthal. Przed paru
miesiącami do gałki ocznej wbił mu się opiłek żelazny. Długo próbowałem magnesem

200


Volkmanna usunąć mu ten odprysk metalu, ale na próżno. Również po naa
i wprowadzeniu do oka słabych magnesów nie udało się zlokalizować obcego cikra.-
Musiałem więc oko usunąć. Termin operacji ustawiłem tak, aby natychmiast po
niej mógł nastąpić przeszczep zdrowej rogówki do oczu mego pacjenta Glogara.

— 7 grudnia — mówił dalej — obaj pacjenci byli przygotowani do operacji.
Mimo ryzyka, jakie to stanowiło dla Glogara, operowałem obu w głębokiej narkozie,
by móc pracować z całkowitym spokojem. Enukleacja oka dziecka przebiegła
bez powikłań. Gałka oczna natychmiast po usunięciu została umieszczona w ciepłym
roztworze soli fizjologicznej. Najpierw zacząłem operować prawe oko Glogara.
Trepanem Hippla pobrałem krążek o średnicy pięciu milimetrów. Identyczny krążek
pobrałem z oka dziecka i wprowadziłem w powstały otwór. Niestety, przy tym
zabiegu nie udało mi się tak starannie wyciąć krążka rogówki, by dokładnie
odpowiadał otworowi w chorym oku. Poza tym, dopiero po kilkakrotnym przesuwaniu
krążka udało się go właściwie umieścić. Nałożona rogówka została przytrzymana
paskiem spojówki z dolnej powieki, który przesunąłem ponad okiem ku górze
i tam go przyszyłem. Potem zoperowałem lewe oko. Tym razem wyciąłem jeszcze
jeden krążek ze zdrowej rogówki oka dziecka i przy pomocy trepanu ułożyłem
go między dwoma płatkami gazy nasyconej ciepłym roztworem soli fizjologicznej.
Następnie poleciłem memu asystentowi, by trzymał go w strumieniu pary, nad
naczyniem z gorącą wodą. Następnie zabrałem się do lewego oka niewidomego.
Po niepowodzeniu przy postępowaniu z prawym okiem operowałem teraz szczególnie
ostrożnie. Zapuszczałem trepan, ułamek za ułamkiem milimetra, coraz głębiej,
aż rogówka została oddzielona całkowicie, a wycięty krążek dał się łatwo wyjąć
z koronki trepanu. Wówczas ułożyłem krążek zdrowej rogówki na właściwym miejscu,
ale tym razem bez użycia instrumentu, tylko przy pomocy kawałka gazy, na którym
krążek ten lekko się trzymał. Przy tym udało mi się po raz pierwszy umieścić
nową rogówkę bez jakiegokolwiek przesuwania. Obaj z moim asystentem prawie
równocześnie wykrzyknęliśmy: „Pasuje jak ulał!" Zrezygnowałem z nałożenia pasma
spojówki na to oko. Ułożony krążek został przymocowany tylko dwiema skrzyżo-
wanymi nitkami, których końce przyszyte były do spojówki. Potem nastąpił
opatrunek.

Zirm spojrzał na swoje dłonie, które splótł na piersiach. — Nie po raz pierwszy —
rzekł — czekałem na wynik operacji. Zawsze tak jest przy operacjach ocznych.
Można tylko czekać na zdjęcie opatrunku. Po tylu poprzednich rozczarowaniach
nie mogłem żywić specjalnych nadziei. Ale fakt, że udało się tak idealnie dopasować
krążek rogówki, budził jednak we mnie pewne nadzieje. W osiem dni po operacji
krążki rogówki w obu oczach były jeszcze przezroczyste i dobrze umocowane,
lecz po następnych dziesięciu dniach wystąpiły bóle w prawym oku. Po zdjęciu
opatrunku zauważyłem, że prawa rogówka uwypukla się stożkowato. Na szczycie
tego stożka leżał luźno krążek rogówki, który przeszczepiłem z takim trudem.
A więc operacja na prawym oku nie udała się. Musiałem znowu usunąć krążek
rogówki. Może pan sobie wyobrazić, z jakim uczuciem zdejmowałem opatrunek
z lewego oka. Ale wtedy przeżyłem cudowną niespodziankę. Przeszczepiony krążek
był już całkowicie wgojony. A poza tym niemal zupełnie przezroczysty. Glogar
mógł z odległości trzech i pół metra policzyć palce i rozróżnić cyfry. Stłumiłem
jednak tę swoją radość. Ostateczne rozstrzygnięcie sprawy jeszcze nie nastąpiło.
Nadszedł styczeń, ale nie zauważyłem żadnych objawów wskazujących na od-
rzucenie przeszczepu. Także luty upłynął bez zakłóceń. Wzrok Glogara stale
się poprawiał. Pośrodku szarobialej, nieprzeziernej rogówki tkwił jak błyszcząca
czarna plamka — zdrowy, przejrzysty krążek. Glogar zaczął po raz pierwszy chodzić
bez niczyjej pomocy. 11 marca sam pojechał do Barnsdorf, a więc do domu.

201


W czerwcu pokazał mi się znowu. Jego wzrok uległ dalszej poprawie. Opowiadał
mi że samodzielnie może już wykonywać szereg lżejszych prac w gospodarstwie.
24 czerwca przedstawiłem go w hotelu „Goliath" Centralnemu Związkowi Lekarzy
Niemieckich na Morawach. A upłynęło już wtedy sześć i pół miesiąca od operacji.
Przeszczepiona rogówka wykazywała nadal całkowitą przejrzystość. I do dziś ją
posiada. Na tej podstawie można więc wnioskować, że po raz pierwszy udało
się wyleczyć człowieka ze ślepoty przez przeszczepienie rogówki na. jak dotąd,
niezwykle długi okres. Chciałbym wierzyć, że będzie to wyleczenie trwałe. — Przerwał,
nabierając tchu, po czym stwierdził: — Oczywiście nie oczekuję od pana tego, że
od razu uwierzy pan w moje opowiadanie. Raczej przedstawię panu osobiście
mojego pacjenta. Specjalnie dla pana wezwałem go tutaj. Chce go pan zaraz
zobaczyć?

Skinąłem głową, a on szeroko otworzył drzwi do poczekalni. Zobaczyłem tam
skromnie ubranego człowieka, szczupłego, średniego wzrostu. Najbardziej wypielęgno-
wane wydały mi się jego niezwykle duże, podkręcone wąsy, które prawdopodobnie
zachował jeszcze z czasów służby wojskowej.

Gdy Zirm mnie przedstawił, Glogar podał mi rękę nieśmiało i z ociąganiem.
Następnie udał się razem z nami do pracowni. Zirm zademonstrował mi przed
tablicami, jak dalece rozszerzyło się pole widzenia tego człowieka, który przecież
jeszcze przed rokiem był ślepcem. Gdy go zwolnił, spojrzał na mnie przez chwilę
wyczekująco.

— Wiem — powiedział — że ten jeden przypadek nie stanowi jeszcze o tym,
że odtąd każdy przeszczep rogówki będzie się udawał. Na pewno będą jeszcze
odrzucenia i powikłania. Ale już dzisiaj jestem absolutnie przekonany, że operacja
taka, choć trudna, leży w granicach naszych możliwości i należy się liczyć z dalszym
jej rozwojem. Przede wszystkim jednak, oprócz udoskonalenia technicznej precyzji,
musimy skupić się na dwóch decydujących sprawach. Obie dotyczą odżywiania
przeszczepionej rogówki. Jeżeli przy wcześniejszych operacjach wszczepione krążki
znowu mętniały i stawały się nieprzezierne, to tylko dlatego, że nie istniała
możliwość ich odżywiania i zwilżania. Zapotrzebowanie przeszczepu rogówkowego
na substancje odżywcze musi być samo przez się niezwykle małe. To wyjaśnia
kwestię, dlaczego w licznych przypadkach przeszczep zachowywał swoją przezierność,
przynajmniej przez jakiś czas. Żyl on niejako sam z siebie, nie wymagając sub-
stancji odżywczych z nowego otoczenia. Gdy jednak własne zapasy się kończyły,
przeszczep ginął. Wobec tego przeszczepienie ma sens tylko wtedy, gdy otaczająca
przeszczep, uszkodzona lub chorobowo zmieniona rogówka mimo zmętnienia zacho-
wała jeszcze resztki swojej pierwotnej struktury i własny system odżywiania. Taki
przypadek zachodzi najczęściej po oparzeniach, jaglicy i różnych typach zapalenia
rogówki. Natomiast rogówka traci te właściwości po przebytych ciężkich procesach
ropnych. Jestem przekonany, że dalsze sukcesy zapewni właściwy dobór oczu nadających
się do operacji. Nauczenie się tego doboru będzie wymagało długich lat pracy.
Ale rozwiązanie tego problemu to nie wszystko. Jest jeszcze inne zagadnienie,
którego nie wolno lekceważyć, jeżeli chce się przeprowadzać skuteczne przeszczepy
rogówek.

Ponieważ milczał przez dłuższą chwilę, rozmyślając, zapytałem w końcu: —
A co to za problem?

202


— No właśnie— rzekł— to jest problem... Trzeba bowiem także jak naj-
dokładniej przebadać oczy, z których się rogówkę pobiera. Dotychczas tego
nie robiono. Nie wystarczy, że będą to oczy człowieka. Muszą być one także
wolne od wszelkich chorób, które powodują zaburzenia w odżywianiu. Mój pierwszy
skuteczny zabieg zawdzięczam pobraniu krążka rogówki z oka dziecka. Im młodsza
jest przeszczepiona rogówka, tym łatwiej przystosuje się do zmienionych warunków
odżywiania w nowym oku. Takie jest moje przekonanie. Odżywianie jest więc
zagadnieniem centralnym i tą drogą musimy iść dalej.

Wydaje mi się, że niewiele jest osób, na których przywrócenie wzroku niewido-
memu albo chociażby spotkanie człowieka, któremu wzrok przywrócono, nie zrobiłoby
głębokiego wrażenia. Nawet po życiu pełnym wstrząsów i odkryć, które czasem
wydawały się cudami — zaliczam spotkanie z Zirmem i Alojzym Glogarem do naj-
wspanialszych, nigdy nie zapomnianych godzin mego życia.

Wieczór 8 listopada spędziłem z Zirmem w hotelu „Goliath" i, tak jak obiecałem
Bradce, zreferowałem mu przypadek niewidomej.

Pokazałem mu orzeczenie Snellena z Utrechtu. Zirm potwierdził moje zdanie,
że oba przypadki są do siebie podobne. W obu przypadkach chodziło o oparzenie
wapnem, z tą różnicą, że proces zwyrodnieniowy rogówki niewidomej dziewczyny
był posunięty znacznie dalej. Mimo to Zirm zgodził się w końcu na próbę
transplantacji. Oczywiście koniecznym warunkiem przeprowadzenia operacji było to,
że równocześnie musiałoby się znaleźć oko, które trzeba by usunąć. W tej
chwili Zirm nie miał takiego przypadku. Trudno też było przewidzieć, kiedy się
taka okazja nadarzy i dostarczy materiału do przeszczepu.

Chociaż przypadek niewidomej dziewczyny i jej ukochanego poruszył mnie do
żywego i chociaż bardzo chciałem być świadkiem operacji czy wręcz uzdrowienia —
to jednak nie mogłem czekać w Ołomuńcu przez czas bliżej nie określony.
W dodatku szalenie pociągała mnie perspektywa spotkania z Valkiem w Nowym
Jorku, ponieważ wiedziałem, że i on od dłuższego czasu intensywnie, choć bez
rezultatu, zajmuje się problemem przeszczepu rogówki. Mój list do Bradki ograniczył
się więc do zakomunikowania mu, że Zirm gotów jest przeprowadzić leczenie
operacyjne jego córki, jak tylko będzie miał odpowiedni materiał do transplantacji.
Ponieważ Zirm obiecał mi, że w odpowiednim czasie Bradkę powiadomi — poleciłem
Bradce, by czekał na wezwanie chirurga.

Następnego dnia pożegnałem się z Zirmem. Prosiłem go, by każdorazowo
powiadamiał mnie o swych następnych przeszczepach i ich rezultatach, a przede
wszystkim aby mi dał znać, kiedy odbędzie się operacja Ani Bradko. Następnie
przez Wiedeń i Paryż udałem się do Nowego Jorku, nie przeczuwając nawet,
że w tym czasie rozgrywa się wielki dramat ludzki i lekarski. Zakończenie jego
strąciło mnie z wyżyn zachwytu na twardy grunt realiów i cierpliwości, bez
której niemożliwy był również rozwój transplantacji rogówki u człowieka — od
pierwszego sukcesu do zabiegu stanowiącego mocne ogniwo w okulistyce światowej.

Już w osiem tygodni po moim wyjeździe z Ołomuńca, zaraz po przybyciu
do Nowego Jorku, otrzymałem od Zirma pierwsze sprawozdanie z tego, co się
tam wydarzyło. Zaledwie w trzy dni po moim wyjeździe otrzymał on z Dalmacji
telegram od Bradki z wiadomością, że ten znajduje się już w drodze i pojutrze
przyjedzie do Ołomuńca. Bradko przyjechał z Anią 15 listopada. Dziewczyna była
śmiertelnie blada, płakała i w obecności Zirma nie odpowiadała na żadne pytania
ojca. Najwidoczniej ani chwili nie zostawiał jej samej i wydawało się, że pilnuje
swojej córki jak więźniarki.

Dziewczyna apatycznie poddawała się badaniom Zirma. Badania te potwierdziły
pogląd Zirma, iż operacja jest możliwa, ale zaznaczył ponownie, że w tej chwili


nie ma do dyspozycji oka, z którego mógłby pobrać rogówkę do przeszczepu.
Poprosił więc Anię i Bradkę, by wrócili do domu i czekali na jego wezwanie.
Bradko wzbraniał się jednak tak gwałtownie przed powrotem do domu, że budziło
to podejrzenie, iż się tego powrotu obawia. Wynajął dom w Ołomuńcu i oświadczył,
że będzie tam czekał tak długo, aż Zirm będzie gotów do operacji.

Pięć dni później Zirm natknął się w korytarzu przed swoim gabinetem na
czekającego tam młodego człowieka. Na podstawie mojego opisu natychmiast
domyślił się, że dziwnym gościem jest ukochany niewidomej. Przede wszystkim
jego uderzająca brzydota naprowadziła Zirma na tę myśl.

Z wypowiedzi młodego człowieka wynikało, że Bradko wywiózł Anię nocą,
potajemnie jak złodziej. Wobec tego rybak wyżebrał trochę pieniędzy i — częściowo
w wagonie towarowym — dostał się do Ołomuńca. Tutaj udało mu się dotrzeć
do Zirma. Zarzut, jaki postawiłem mu w wieczór poprzedzający mój wyjazd
z Dalmacji, że myśli tylko o sobie, że chce utrzymać za wszelką cenę ślepotę
dziewczyny z czysto egoistycznych pobudek, widocznie dotknął go tak głęboko,
że przez cały czas mówił Zirmowi tylko o tym. Zirm próbował go uspokoić.
Powiedział mu, że operacja jest jeszcze niepewna, ponieważ nie ma w tej chwili
odpowiedniego oka, z którego można by pobrać fragmenty rogówki. Po tej informacji
Aleksander zniknął. Co dziwne, nie próbował wcale zobaczyć się z Anią. Natomiast
po dwóch dniach znów się pojawił przed Zirmem. Wbrew oczekiwaniom, wcale
się tym razem nie przeciwstawiał operacji. Jednak w obłędnym lęku, że Anię
straci, powstał w jego umyśle dziwny plan. Wyobraził sobie bowiem, że jego
związek z Anią będzie nierozerwalny, jeśli część jego ciała stanie się jej ciałem.
Zaskoczył Zirma propozycją, by użył do operacji Ani jego własnego oka.

Błagał przy tym Zirma, by ani Bradce, ani Ani nie mówił nic o jego pobycie tutaj.
Zirm miał raczej powiedzieć, że właśnie dostarczono mu odpowiedni do tego zabiegu
przypadek i w związku z tym może już się podjąć operacji. Zirm wzbraniał
się początkowo, ale w końcu się zgodził, zwłaszcza że oczy młodego człowieka
były zupełnie zdrowe i stosunkowo młode. Z pewnością pociągała go w równym
stopniu sprawa ludzkiego losu i chęć zdobycia dalszego doświadczenia operacyjnego.
Operacja odbyła się w trzy dni później.

Według relacji Zirma zabieg przebiegł bez zakłóceń na obu oczach. Po ośmiu
dniach okazało się, że Ania zaczyna widzieć prawym okiem. Wgajanie się przeszczepu
przebiegało bez trudności. Natomiast rogówka wszczepiona do lewego oka została
odrzucona. Tutaj, tak jak i u Glogara, operacja się nie udała. Po czternastu
dniach Ania mogła po raz pierwszy widzieć i rozpoznawać postacie ludzi — wpraw-
dzie niezupełnie jasno i wyraźnie, ale jednak na tyle, że rozróżniała ich zarysy
i stwierdzała różnice między nimi. Po następnych ośmiu dniach miała już dość
jasny obraz widzenia. Bradko szalał z radości, zachowywał się jak wariat. Opo-
wiedział Zirmowi historię miłości Ani i Aleksandra i przepowiadał, że teraz
nadszedł koniec tego związku. Krzyczał..iż teraz czeka tylko godziny, kiedy Ania
po raz pierwszy ujrzy swojego rybaka i r z przerażeniem stwierdzi, jakiego to
brzydala rzekomo pokochała. Nienawiść Bradki zrobiła na Zirmie tak odpychające
wrażenie, że postanowił powiedzieć dziewczynie o obecności Aleksandra i o jego
ofierze. Po takim przygotowaniu chciał doprowadzić do spotkania młodych, by przekonać
się, czy wartości zewnętrzne byłyby rzeczywiście silniejsze niż długoletnia więź
wewnętrzna. Ale następnego ranka, gdy Zirm chciał zaprowadzić Aleksandra do
jego ukochanej — rybak zniknął. Nietrudno sobie wyobrazić, że lęk przed rozstrzy-
gającą chwilą, połączony z instynktowną obawą o to. że nawet największe ofiary
i największa wdzięczność rzadko przyczyniają się do powstania czy utrzymania
miłości — nakazał mu ucieczkę. Zirm chciał przygotować Anię na obecność Aleksandra

204


dopiero wtedy, gdy ten będzie już stał za drzwiami. Chciał jej oszczędzić dłuższego
zdenerwowania, co mogłoby się niekorzystnie odbić na stanie jej oka. Tym bardziej
był więc zaskoczony, gdy w dniu zniknięcia Aleksandra zaszło u Ani, która
niczego się nie domyślała, nagłe pogorszenie. Już po dwóch dniach można było
zauważyć, że wszczepiona rogówka zaczyna mętnieć. Bradko stracił całkowicie
panowanie nad sobą, przeklinał Boga, los i Zirma, a także, niewątpliwie, i mnie.
W każdym razie jego zachowanie musiało być widocznie tak bezczelne, że Zirm,
w najwyższym oburzeniu, rzucił mu wtedy w twarz całą prawdę. Zapytał go, czy
w ciągu tych dni, w których wzrok Ani zdawał się poprawiać - on myślał
tylko o zniszczeniu jej miłości do ofiarnego młodego człowieka i czy nie uświadamiał
sobie, jaka to była podłość. Wtedy Bradko załamał się całkowicie i był gotów
do poniesienia wszelkich ofiar, byleby tylko jego córka zachowała wzrok. W dalszej
części listu Zirm nie wypowiadał się już na temat szoku, jaki musiała przeżyć
Ania - podobnie zresztą jak każdy inny niewidomy, który przejrzał, a następnie
z powrotem został wtrącony w ciemność. Zaznaczył tylko, że rybak pokazał się
znowu po ośmiu dniach, zmęczony i gotowy do decydującego spotkania, przed
którym jednak los go uchronił. W ogólnym nastroju rozpaczy i rezygnacji doszło
do pewnego rodzaju pojednania między nim a Bradką. Tym dokładniej Zirm
streścił mi orzeczenie lekarskie, z którego wynikało, że po paru dniach zaczęło
się u Ani dalsze i bardzo szybko postępujące zmętnienie rogówki, tak że rozróżniała
już tylko światło i cień. Potem jednak nastąpiło pewne zahamowanie tego procesu,
przynajmniej na razie. Zirm zakończył swoją relację następująco: „Muszę stwierdzić,
że moja druga próba transplantacji ludzkiej rogówki się nie udała. Nie udała
się albo dlatego, że przeceniłem obecność połączeń odżywczych w zniszczonej
rogówce mojej pacjentki, albo też dlatego, że oko młodego człowieka było już
jednak za stare, by przeszczep miał dość możliwości dopasowania się do nowego
otoczenia. Przypadek ten pokazał mi, że brak nam jeszcze odpowiednich danych
i że te dane musimy dopiero zdobywać. W chwili obecnej udowodniliśmy tylko,
że przeprowadzenie takiej operacji jest z zasady możliwe".

Rozczarowanie nieudaną próbą przeszczepu dotknęło mnie równie mocno jak
Zirma, nie mówiąc o związanej z tym wstrząsem sferze ludzkich odczuć. Minęło
jeszcze wiele lat wymagających wielkiej cierpliwości, nim transplantacja ludzkiej
rogówki zajęła swoje stałe miejsce w chirurgii ocznej. Ale nie zmienia to faktu,
że także w tym przypadku byłem świadkiem pierwszego, decydującego kroku,
jaki uczynił samotny pionier, często zapominany w wielkim świecie chirurgów.*

* Z notatek H. St. Hartmanna wynika, ie tuż przed wybuchem I wojny
światowej odwiedził on raz jeszcze swoje dawne miejsce na wybrzeżu Adriatyku.
Zastał Anię ponownie w stanie całkowitej ślepoty. Młodzi pobrali się wkrótce po
powrocie z Ołomuńca.


SPIS TREŚCI

Od autora 7
BIAŁE PLAMY

Małpy doktora Davida Ferriera 12

Kocher, czyli tragedie w Bernie 27

Tumor znaczy guz 49

Marion Sims — Lawson Tait — Carl Langenbuch 59

Niebieski migdał 74

Cesarskie intermedium 88

Bassini 115
DRUGI ETAP WALKI Z BÓLEM

Sigmund Freud - Carl Koller - William Halsted - Paul Reclus - Carl Ludwig

Schleich — August Bier — Leonard Corning— Heinrich Braun 130
MILOWE KROKI

Ognisty ptak z Chicago 164

Sauerbruch 174

Okno na świat 191



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ginekolodzy Thorwald Jurgen
Jurgen Stroop DOC
Mała chirurgia II Sem IV MOD
chirurgia Pz trzustki

więcej podobnych podstron