Zdecydowałem się na umiarkowaną szczerość: powiem, że rozmawiali^ z Morelandem na temat morderstwa, i że on uważa je za odosobniotu zbrodnie, ale zaoszczędzę jej szczegółów.
W pracowni nie zastałem Robin. Na szafce leżały starannie ułożon. okruchy muszli, kawałek drewna koa i dwa dłuta.
Żadnych trocin.
Wyszedłem na dwór i dostrzegłem ją w sadzie — biały motyl fruwający wśród drzew cytrusowych z uwijającym się niczym czarny cień Spike'em.
Pobiegłem w jej stronę, objęliśmy się i ruszyliśmy dalej.
Jak się wam pracowało? — spytała.
Bardzo metodycznie. A ty co robiłaś?
Oglądałam pracownię, ale kiepsko się czułam nie mogąc rzeźbić, wije
postanowiliśmy z naszym przystojniakiem trochę pospacerować. To jest
ogromna posiadłość, Alex. Doszliśmy aż do dżungli. Bili musiał wydać
majątek na ukształtowanie terenu; po drodze minęliśmy piękne uprawy--
zioła, kwiaty polne, szklarnie, wyrastające z pni drzew orchidee. Nawet miny
są tu ładne. Posadził przy nich różne odmiany pnącego wina. Jedyna rzecz,
która szpeci, to drut kolczasty.
Zatrzymała się i podniosła pomarańczę, która właśnie spadła z drzewa.
Jaka część dżungli jest widoczna spoza murów?
Czubki drzew, I te korzenie powietrzne. Czuje się idący stamtąd
chłód. Bez powiewu. Choćby najlżejszego. Tylko delikatny prąd powietrza.
Zaprowadziłabym cię, ale Spike ż"le się tam czuł i odciągnął mnie stamtąd.
Nasz mały wykrywacz min.
Albo jakichś zwierząt po drugiej stronie muru. Ja nic nie słyszałam,
ale wiesz, jaki on ma słuch.
Schyliłem się i podrapałem psa pomiędzy uszami jak u nietoperza. Spike spojrzał na mnie z komicznie poważnym wyrazem płaskiej mordki.
— Nic dziwnego, kiedy ma się takie radary... Przynajmniej tym razem
rozmiar pozostaje w zgodzie z jakością.
Roześmiała się.
— Czujesz zapach kwiatów pomarańczy? Cudowny.
Milczałem.
Następnego ranka postanowiliśmy ponurkować i zeszliśmy na wczesne śniadanie. Na tarasie zastaliśmy Jo Picker ubraną w czarny podkoszule* i luźne spodnie, z niedbale ściągniętymi do tyłu włosami i podbitymi o Nie tknęła jedzenia.
Uśmiechnęła się blado, gdy Robin lekko dotknęła jej ramienia. polizał ją po ręce. Usiedliśmy.
_ Ly nigdy nie lubił psów — powiedziała. — Zbyt wiele z nimi kłopotu. Zacisnęła drżące usta. A potem zerwała się i wbiegła do domu.
Zostawiliśmy Spike'a na wybiegu razem z KiKo i pojechaliśmy na South Beach. Wyjeżdżając z ulicy Plażowej, spojrzałem na drogę biegnącą wzdłuż -egu. Na końcu widoczna była wzniesiona przez marynarkę blokada — szpetny, mierzący co najmniej siedem metrów wysokości mur z szarego betonu. Roiło się na nim od znaków ostrzegawczych. Wzdłuż zbocza wiły się nnace w zaroślach łańcuchy i druty kolczaste.
Z tego miejsca plaża wyglądała jak wąski paseczek przecięty murem, który schodził w głąb oceanu, sprawiając wrażenie zapory. Jednak woda była płytka i spokojna, chlupotała łagodnie o zanieczyszczoną wodorostami rafę. Nie opodal piętrzyły się kawałki wysuszonego na słońcu koralowca: gromadzono materiał do remontu muru.
Zaparkowałem powyżej miejsca, gdzie plaża była najszersza. Piasek był gładki i biały niczym świeżo zaścielone łóżko, laguna jak zwykle srebrzystozielo-
na.
Kiedy wydostaliśmy z samochodu sprzęt, zauważyłem płaskie, gładkie skały powyżej wody.
Ołtarz, na którym złożono w ofierze AnneMarie Yaldos.
W ofierze komu?
Weszliśmy na piasek. Zgodnie z zapewnieniami Morelanda utrzymywała się umiarkowana temperatura powietrza. Zanurzyłem stopę w wodzie — była ciepła. Popłynąłem przed siebie.
— Wspaniale! — zawołałem.
Założyliśmy płetwy, maski i rurki i weszliśmy po pas do wody, a potem zanurkowaliśmy i popłynęliśmy tuż ponad dnem. Dno opadało powoli i tam, gdzie pojawiał się czerwonobrązowy pierścień rafy odgradzającej lagunę od oceanu, było już dwa i pół metra głębokości.
Kolonie koralowca tworzyły rozległe, płaskie warstwy. Pomimo braku v, żywe skały rafy zdawały się tańczyć upstrzone maleńkimi organiz-— koralowców, współżyjących z jeżowcami, wielotarczowcami, pióro-przelcami i kaczenicami o gęsich szyjach. Nie zważając na naszą obecność .n^gały maleńkie jaskrawo ubarwione rybki: niebieskie papugoryby, rogatnice 1 Szczeciozęby, żółte barweny, nakrapiane kostery. Pomarańczowo-białe rybki ^gasowe tkwiły w kłujących objęciach fluoryzujących liliowców.
Dno pokrywał drobnoziarnisty, nieomal mulisty piasek, usłany muszel-*ami, kawałkami skał i fragmentami koralowców. Światło słoneczne przenikało
^czystą wodę, rzucając na piasek złociste plamki.
Popłynęliśmy w przeciwnych kierunkach i przez chwilę badaliśmy dno każde
Sobna. Nagle usłyszałem, że Robin mamroce coś przez swoją rurkę. ^TOciłetn się ku niej. Podekscytowana wskazywała coś po drugiej stronie rafy.
Jakieś stworzenie o kształcie rakiety śmignęło pomiędzy nami i pomknęło
*-ł.
'wayn. ' g l