23 marca 2009 "Przygotujcie się na wielki ucisk"... ostrzeżenie zza światów Coś takiego… Szaleńcy posuwają się już do kompletnego wariactwa. Ruszył dodruk pieniędzy w Stanach Zjednoczonych, kiedyś ojczyzny kapitalizmu, a dzisiaj przodujących w budowie socjalizmu. Kto by pomyślał, że Amerykanów spotka coś takiego.. Przecież pieniądz to zaklęta praca ludzka?… Jeśli się go dodrukuje, wartość pracy spadnie… Oczywiście wzrosną ceny towarów, bo wielka podaż pieniądza spowoduje jego spadek wartości..
Będzie najpierw euforia, a potem depresja- jak mawiał profesor Milton Friedman. Ekspert i analityk giełdowy w jednym, dyżurny satyryk ekonomii, pan Zuber powiedział, że to tylko raz na osiemdziesiąt lat(????) i to w trudnej sytuacji gospodarczej(????). W latach rządów socjalisty Roosvelta, rzeczywiście dodrukowywano pieniądze.. Bo budowano Nowy Ład, czyli socjalizm w wersji soft Pieniądz fiducjarny jest właśnie po to, żeby go dodrukowywać, jak potrzeba... I nie trzeba podnosić wcale podatków. Stworzona inflacja dopiero będzie formą podatku… Wielu jej nie zauważy, wszystko zależy od tego, ile rząd Stanów Zjednoczonych zamierza tych pieniędzy dodrukować? Im więcej - tym lepiej dla podatku inflacyjnego; im mniej tym lepiej dla Amerykanów.. Ale jakby na to nie spojrzeć, jest to zło dla gospodarki i dla mieszkańców Ameryki.. Jak się rozdymało wydatki bez pokrycia, to teraz trzeba drukować pieniądze bez pokrycia w jakiejkolwiek pracy, nie licząc pracy drukarni, drukującej pieniądze, farby i papieru.. W końcu ponad bilion dolarów- na razie - poszło w przysłowiowe błoto… „Nerwy puszczają, czyli kupa wariatów”- jakby to ujął obrazowo Janusz Korwin-Mikke Może jeszcze to Ameryka przetrzyma? W końcu kompletne wariactwa zdarzają się i w USA, tak jak u nas w Solcu Kujawskim …Strajkowali Chińczycy w systemie strajku włoskiego, na terenie Polski.. O coś im tam chodziło… A u nas ciekawostka , no nie meteorologiczna, wyborcza… Najbliższą kampanię do Europarlamentu będzie monitorować- uwaga! - Fundacja Batorego(???). To nie wystarczy już Państwowa Komisja Wyborcza z panem Rymarzem na czele, posądzanym o tajemnicze związki ze Służbą Bezpieczeństwa? Teraz będzie nas monitorować samozwańcza Fundacja, gdzie honorowym członkiem jest pan Soros, znany filantrop, budujący wszędzie gdzie tylko może tzw. społeczeństwa otwarte, czyli likwidujący państwa narodowe.. To jest jego cel! Pani Grażyna Kopińska, szefowa Fundacji Sorosa, będzie śledzić wydatki poszczególnych ugrupowań i treści zawarte w spotach i bilbordach.. Chodzi zapewne o treści „ antysemickie”, „ antyrasistowskie” i „ ksenofobiczne” zawarte w prezentowanych programach wyborczych… Ale kto dał jakiekolwiek prawo jakiejś fundacji do wertowania zawartości treści i zawartości wydatków finansowych poszczególnych partii? Czyżby Państwowa Komisja Wyborcza scedowała swoje kompetencje na jakąś samozwańczą fundację? Przypomnę kto zasiada w tej fundacji…..Jarosław Kurski, brat pana Jacka Kurskiego z Prawa i Sprawiedliwości, pan Andrzej Olechowski, pani Hanna Suchocka, pan Andrzej Rychard, pan Leszek Kołakowski pan Jan Tomasz Gross, autor słynnych „Sąsiadów”. Zasiadający w Fundacji: Anna Radziwiłł, Olga Krzyżanowska i ksiądz Tiszner - już nie żyją! Ale też zasiadali.. Zasiada też Bogdan Borusewicz, marszałek senatu, który niedawno powiedział, że” Papież popełnia błąd za błędem”(????). A to ci dopiero specjalista od wypowiedzi papieża.. I jaki odważny, żeby publicznie coś takiego powiedzieć.. z własnym komentarzem.. Musi być ponad Papieżem? Wcześniej związany był z Prawem i Sprawiedliwością, a teraz z Platformą, a jakże Obywatelską.. Do 2005 roku, na stronach Fundacji Batorego, figurował też pan Lech Kaczyński.. Teraz go tam nie ma.. Ciekawe dlaczego? Członkowie warszawskiej straży miejskiej nie należą do Fundacji Batorego, bo zajęci są czym innym, a poza tym nie są tak wpływowi, jak ludzie z gremium Fundacji. Właśnie warszawska straż ogłosiła przetarg na zakup materiałów promocyjnych. Mniejsza już o to, co ma wspólnego straż miejska z materiałami promocyjnymi, może powinna reklamować się w sprawnym zakładaniu blokad na koła, czy sprawnym wlepianiu mandatów.. Za sumę 100 000 złotych strażnicy miejscy zamierzają zakupić: pluszowe misie, zapachy do aut, baloniki, długopisy, pióra z drzewa różanego, krówki mordoklejki, romantyczne świece, żetony do wózków w supermarketach, kalendarze listkowe i pluszami. No naprawdę, w czasach „kryzysu”, gdy Polacy liczą każdą złotówką, biurokracja pod batutą pani Gronkiewicz-Waltz marnuje pieniądze warszawiaków.. A wiecie państwo ile kilogramów mordoklejek zamierza kupić sobie warszawska straż miejska? 300 kilogramów??? Nie wiem tylko, czy Unia Europejska wprowadziła już obowiązkowe przeliczanie na tony, żeby można było łatwiej zorientować się, czy odpowiednią ilość towaru kupiliśmy, towaru którego akurat potrzebujemy.. Mordoklejki dla strażników miejskich… No guma do życia, oczywiście żucia, bo z nudów, albo z nerwów człowiek pilnujący porządku musi jakoś odreagować.. Ale wyżuć 300 kilogramów? Trzeba mieć możliwości przerobowe.. Ale romantyczne świece- ni w ząb- nie pasują mi do twardzieli zatrudnianych na posadach miejskich jako strażnicy? Chociaż być może, można zakładać blokady na koła w sposób romantyczny… Ale czy do tego potrzebne są świece romantyczne? Nie mam pojęcia, w jakim momencie pracy strażnicy będą wykorzystywali romantyczne świece, tym bardziej, że ostatnio jakoś jakby wieje więcej, może dlatego , że liczba samobójstw w Polsce wzrosła dziesięciokrotnie w stosunku do poprzedniej komuny, a szczególnie w zakładach zamkniętych, gdzie są doskonałe warunki dla popełniania samobójstw.. Spokój, cisza.. No i nie wiem o co chodzi z tymi żetonami do wózków w supermarketach.. Bo ewentualnie gdyby chodziło o zapasowe klucze do blokad na koła… nawet podwójnie zapasowe… Ale żetony do wózków przed supermarketami? Czy warszawscy strażnicy miejscy zamierzają robić zakupy podczas' pracy”? Jeśli oczywiście utrudnianie życia mieszkańcom Warszawy i ściąganie z nich haraczy, można nazwać pracą? A może chodzi o świecowy romantyzm uprawiany przy pomocy żetonów do wózków, z morodklejkami w ustach, pluszowymi misiami pod pachami, wśród zapachu odświeżaczy samochodowych i kolorowych balonów? Wszak zbliża się kolejna demokratyczna kampania.. I dlaczego pióra są z drzewa różanego? Kolejne 100 000 złotych poszło w błoto.. Nie pierwsze , nie ostatnie… Jak to w socjalizmie biurokratycznym.. Najpełniejszą gębą nasze pieniądze zawsze wydawała biurokracja wszelkich szczebli.. I tak pozostanie… NO cóż… „Opowiedz mi swoją przeszłość, a ja powiem ci, jaka będzie twoja przyszłość”- powiadał Konfucjusz. Przeszłość znamy- możemy domyślać się przyszłości…Będzie więcej biurokratycznie, i bardziej marnotrawnie.. I nie ma co liczyć, że biurokracja będzie synem marnotrawnym.. A jeżeli już, to synem marnującym nasze pieniądze.. Taka jest jej natura! WJR
O mężczyznach, kobietach i socjalizmie - czyli: kto wygrywa? Niedawno publikowałem listę bodaj 100 najwięcej zarabiających managerów w Europie Zachodniej; nie było wśród nich ani jednej kobiety. To samo tyczy właścicieli największych firm - jeśli pominąć wdowy po wielkich przedsiębiorcach (np. p. Barbara Piasecka-Johnsonowa) czy kobiety rozwiedzione (p. Grażyna Kulczykowa). Nie ma - i już. I tu nie można się skarżyć, że „ktoś” im nie pozwala. Chyba już ponad rok temu na moim blogu toczyła się dyskusja n/t podejmowania decyzji. Zdecydowana większość PT Komentatorów była zdania, że jeśli stanie się przed problemem: Mam milion dolarów. Mogę zagrać w taką grę: jeśli wypadnie ORZEŁ, z miliona robią mi się 3 miliony dolarów - jeśli wypadnie RESZKA tracę ten milion - to nie należy w nią (ich zdaniem) grać, bo w razie przegranej „traci się wszystko”. Otóż jest to typowe rozumowanie kobiece. Kobieta instynktownie pragnie bezpieczeństwa. Ten milion - to niezłe zabezpieczenie bytu rodziny. Strata tego miliona - oj, bardzo by bolała...
Tak rozumują również mężczyźni wychowani w szkołach ko-edukacyjnych - bo „z kim przestajesz - takim się stajesz” (I odwrotnie: w takich szkołach kobiety uczą się bić, kląć itd...) Jeśli jednak weźmiemy dwóch facetów mających po milionie, nauczonych, że „Przede wszystkim: bezpieczeństwo” - to odmówią oni zagrania i za miesiąc będą mieć razem dwa miliony złotych. Jeśli zaś byliby to prawdziwi faceci z jajami, i by w to zagrali to (średnio) jeden miałby zero - ale drugi: 3 miliony. Średnio społeczeństwo ryzykantów będzie więc o milion bogatsze. Dlatego za wszelką cenę trzeba uczyć młodych ludzi, by podejmowali decyzje dobrze skalkulowane, choć ryzykowne - a nie „bezpieczne”. Sto lat temu żył sobie śp.Andrzej Carnegie. Człowiek przebojowy i pomysłowy. Zakładał firmy, ryzykował... i bankrutował. I tak siedem razy: miał już nawet miliony - i je tracił... Wreszcie, za ósmym razem został multimiliarderem. Uwzględniając inflację Jego majątek należałoby dziś oceniać na ponad bilion dolarów!!! Jeżeli młody człowiek chce się wzbogacić, to musi bez wahania kalkulować: „Grając w tego Orła i Reszkę będę miał średnio 1,5 miliona - a nie grając: milion; GRAM. Takiej okazji nie wolno mi zmarnować! A żona i dzieci? Trudno, odłożę 1% - jakieś 10.000 - na najbliższy okres, by nie pomarły z głodu - a potem się zobaczy...!!!”
By społeczeństwo szybko się bogaciło, musimy umieć RY-ZY-KO-WAĆ. Firmy głoszące „Przezorny Zawsze Ubezpieczony” - lub podobnie - należy zlikwidować, a ich szefów i propagandzistów wsadzić do kryminału jako nosicieli socjalistycznej zarazy. Znacznie, znacznie niebezpieczniejszej, niż heroina. Poczucie bezpieczeństwa jest bowiem - w odróżnieniu od palenia hery - naturalną potrzebą człowieka. Kobiety mają ją (średnio) rozbudowaną ponadprzeciętnie - a mężczyźni: poniżej przeciętnej. Z wiekiem ta potrzeba narasta. Dlatego tak niesłychanie ważne jest pielęgnowanie w chłopakach cnoty ryzykanctwa: izolowanie chłopców od złego wpływu dziewcząt, kultywowanie w grupach (na szczęście u chłopców naturalnego) pędu do przygody, do ryzyka, uczenie grać w gry oswajające z ryzykiem - zwłaszcza w pokera. W tym czasie dziewczęta muszą bawić się lalkami i szmatkami, ucząc do roli przyszłych matek. Powinny umieć przyrządzić zarówno homara, jak i placki z kaszy jaglanej - bo nigdy nie wiadomo, czy nie przyjdzie im kiedyś przeżyć z rodziną pół roku za te 10.000... I - jak przeczytałem ostatnio w „Najwyższym CZAS!”ie, gdzie rubrykę dla kobiet prowadzi p. Barbara Buonafiori - muszą wierzyć, że mężowi w końcu się powiedzie! Najważniejszy jest humor. Kiedy Mojżesz Rosenkrantz, późniejszy łódzki milioner, akurat zbankrutował, to zarabiał sprzedając na Piotrkowskiej pod Bankiem Rolnym serki topione. Podchodzi Samuel Silberstein i pyta dobrotliwie, ale ironicznie: - I jak Ci Mosze idzie? - Dziękuje, jak zawsze - świetnie! - To u mnie jest do Ciebie taka prośba: Ty pożycz mnie sto rublów! - Bardzo chętnie, ale widzisz, Szmul - ja mam umowę z Bankiem Rolnym o podziale rynku: ja nie udzielam pożyczek - on nie sprzedaje serków topionych... (UWAGA: kobieta w takiej sytuacji stara się zachowywać tak, by każdy chciał jej pomódz; mężczyzna tak, by wszyscy widzieli, że on żadnej pomocy od nikogo nie potrzebuje!) Kobieta nie potrafi powiedzieć sobie: „Trudno - nieważne, co z domem i dziećmi, muszę starać się dojść na szczyt!” I bardzo dobrze, że nie potrafi - bo wtedy byłaby złą Panią Domu i złą matką. Dlatego jednak decyzje strategiczne powinni podejmować mężczyźni - i to nie byle jacy mężczyźni. Tyle, że tych właściwych nie wybiorą. Jak pięknie to ujął cytowany na portalu „Nasze Kaszuby” (proszę zajrzeć do wpisu sprzed dwóch dni - jest tam parę zdań po kaszubsku!) p. Adam Hinzk: "Donald Tusk to najlepszy kandydat na prezydenta. No, może mógłby być lepszy - ale lepszego LUDZIE BY NIE WYBRALI"... Przynajmniej dopóki prawo głosu mają kobiety. Ale i to nie w Polsce, gdzie lubiący ryzyko wyginęli w trzech wojnach i czterech powstaniach - a większość reszty ryzykantów wyjechała za granicę. Reszta albo niczego nie robi bez swoich kobiet (pamiętacie Państwo „Placówkę” i chłopa Ślimaka?) albo przynajmniej wychowana była w szkołach ko-edukacyjnych. No, i tak wegetujemy. Pomalutku... JKM
24 marca 2009 "Wolność jest pierwszą z moich pasji".... (Tocquville) Jeden facet w sądzie tak relacjonował zdarzenie , które widział:” „Zajście oglądałem z dużej odległości i było już szaro, więc z początku wydawało mi się, że oskarżony bije jakąś panią- ale gdy podszedłem bliżej, to okazało się, że to nie panią, ale tylko swoją żonę”. Ile się można napisać, że pozorowane działania, że przesuwanie w czasie decyzji, że udawanie, że zamierza się coś robić, że fałszywe manifestowanie fałszywego zaangażowania, że medialne nagłaśnianie i przekonywanie nas, że akcje przygotowawcze do podjęcia niby decyzji, że… Wczoraj pisałem o powołaniu przez ministra sprawiedliwości pana Andrzeja Czumę z Platformy Obywatelskiej, Rady ds. Pokrzywdzonych, która będzie udawała, że zajmuje się pokrzywdzonymi, których krzywdzi niewydolny i działający według złego prawa wymiar sprawiedliwości, a tu masz… Minęła jedna doba, a minister ma nowy pomysł.. Będzie naprawiał sądy, ale wcześniej zlecił badania, „ czy ludzie są zadowoleni z sądów”(????). No naprawdę ręce opadają… Ileś procent jest „ za”, ileś nie ma zdania, a większość nie jest zadowolona.. Po co badania, po co wydawać nasze pieniądze, wystarczy w drodze do pracy zapytać anonimowo zwykłych ludzi na ulicach, co o tym bałaganie sądzą? A minister Czuma , bez badań nie wie jak działają sądy według rozmytego prawa, gdzie wypuszcza się przestępców, żeby resocjalizowali się pośród uczciwych ludzi, na ogół siekierą załatwiając swoje porachunki? Nie wie , ile trwają postępowania, jak długo ciągną się sprawy, jak niesprawiedliwie są rozstrzygane spory, jak bardzo obowiązuje zasada Gerwazego., że” wygrasz w polu, to wygrasz i w sądzie”? Czy minister tego wszystkiego nie wie? Nie przegląda chociaż pobieżnie gazet? Musi mieć badania? I wiecie państwo co jeszcze powiedział? „ Dzięki badaniom będę poprawiał wymiar sprawiedliwości”(?????). Wymiar sprawiedliwości trzeba poprawić poprawiając najpierw złe prawo, przestać je humanizować, przywrócić karę śmierci dla morderców, uprościć je, żeby było proste, jasne i zrozumiałe dla wszystkich.. Trzeba się narazić armii adwokatów i korporacjom wszelkiego rodzaju, które stoją na straży tego status quo.. Czy minister ma tyle siły, żeby oprócz zlecania badań, rozprawił się z całym tym systemem? Myślę, że wątpię! Będzie robił pozorowane działania, tak jak minister Zbigniew Ziobro, który jedynie skupił się na odbieraniu ludziom samochodów w miastach i rowerów na wsiach.. Powpędzali w długi biednych chłopów na wsiach, którym zdarzyło się jechać na swoim rowerze po wypiciu butelki piwa do kolegi z sąsiedztwa.. Nie czyniąc nikomu nic złego! Ale teraz się karze, w systemie socjalistycznej sprawiedliwości, nie za to cię się stało, lecz za to, co się może zdarzyć.. Tym samym możemy zostać ukarani wszyscy za wszystko, czyli „ dajcie mi człowieka, a ja paragraf na niego znajdę”.. Bolszewizacja systemu sprawiedliwości trwa, a minister Czuma robi badania' czy ludzie są zadowoleni z sądów”(???).. Nie wiem, czy śmiać się , czy płakać..(???) Panie ministrze! Trzeba zacząć od zmiany prawa, na represyjne! Jak nie, będziemy świadkami takich obrazków, jaki miał miejsce w jednym sądów, gdzie oskarżony powiedział:” Przyznałem się tylko dlatego, że panu prokuratorowi się spieszyło”(!!!!). Jeden taksówkarz w Łodzi, pan Jacek Ograbek, który pracując w nocy wyłapuje osobiście drobnych złodziejaszków, jest lepszy niż cała ta policja łódzka, zbrojna w nowe samochody, komendy, urocze rzeczniczki w policyjnych mundurach? Łodzianie powinni go natychmiast ustanowić tamtejszym komendantem! Jest wola, ale człowiek nie ma władzy.. A jednak robi swoje, jak Charles Bronson w jednym z odcinków filmu” Życzenie śmierci”.. A pan były premier , pan Jarosław Kaczyński w tym czasie , gdy pan Jacek Ograbek robi sam, kawał dobrej roboty( złapał jednego złodzieja, i pobiegł przyprowadzić drugiego w ciągu dziesięciu minut!) zorientował się po dwudziestu latach, że „ do Polski wdziera się poprawność polityczna”(???). Naprawdę niezwykle spostrzegawczy jest pan premier Jarosław Kaczyński… I był nawet premierem! Panie premierze! Poprawność polityczna, czyli rodzaj nowej cenzury- nas zalewa, jak przysłowiowa krew! Dobrze, że chociaż były premier nie zrobił w tym zakresie badań.. Bo znowu część ludzi byłaby „ za”, część” przeciw”, a część nie miałaby zdania… I kolejne pieniądze byłyby zmarnowane.. Codziennie , ludzie na wysokich stanowiskach robią sobie z nas przysłowiowe jaja.. Udają Greków, a ja się ich bardzo boję, nawet gdy przynoszą dary… Nie będzie z tego nic dobrego.!
Tak jak nie przekona mnie pani Natalia Kukulska, gdyby nie wiem jak bardzo była zainteresowana w utrzymaniu moich białych zębów, a jej reklama powtarzana była nawet tysiąc razy w telewizji… Tak jak nie przekona mnie feministka, pani Alicja Tysiąc.. Jak napisał na swoim blogu JKM:” W Polsce jest tysiąc feministek, wraz z Alicją Tysiąc- 1001”(!!!).. ale to nie jest 1001 drobiazgów.. Kłamstwo powtarzane nawet 1001 razy mnie nie przekona. Nadal pozostanie kłamstwem! Natomiast będzie taniej pod urzędami skarbowymi..... Nie będzie taniej w urzędach skarbowych, bo urzędy musiałyby nam opuścić z podatków, a od tego jest Sejm, a on je ciągle podnosi, tak jak minister finansów.. Pod urzędami skarbowymi pojawili się przedsiębiorczy ludzie, którzy za małe pieniądze, mniejsze od tych, które należałoby zapłacić biurom pośrednictwa, za wypełnianie PIT-ów, oferują swoje usługi, sami tych usług nie wpisując do swoich PIT-ów. Robią to pod samym nosem urzędów skarbowych, naigrywając się z nich, ale pomagając ludziom uwikłanym w ten papierowy bajzel. Robią większą robotę, niż cały UPR organizujący coroczne akcje pod urzędami skarbowymi, a dotyczącymi wysokich podatków.. Ot -co znaczy jednostka! I nie jest tak jak pisał samobójca Majakowski, że” Jednostka niczym, jednostka zerem, a jej glos jest cieńszy od pisku”… Jednostka wszystkim! Oczywiście demokraci wymyślili demokrację większościową, żeby jednostkę zawsze przegłosować, i żeby wyszło na ich stronę, bo sprawiedliwość społeczna musi być po ich stronie.. Ale same wybory przedstawicieli w demokracji nie są większościowe, tylko proporcjonalne, proporcjonalne do siły szefa partii, który rządzi i który decyduje, kto znajdzie się na czele list wyborczych.. I znieśli liberum veto, czyli zasadę powszechnej zgody… Żeby jeden porządny człowiek nie zablokował im tych wszystkich głupstw, które uchwalają na co dzień.. Przeciw samozwańczym wypełniaczom pitów protestują zorganizowane gangi korporacyjne, które żyją z mętnego wypełniania pitów.. Bo oczywiście wiadomo, że gdyby uprościć prawo, żeby każdy mógł wpisać tylko kilka cyfr, nikt by nie potrzebował pomocy biura podatkowego.. I ludzie byliby wolni… Oczywiście nie całkowicie, bo nie ma totalnej wolności.. Ale może wolność stałaby się ich pasją? WJR
Państwo polskie tworzy monopole Jednym z najczęściej powtarzanych argumentów przeciwko wolnemu rynkowi jest ten mówiący o potrzebie ochrony konsumentów przed powstającymi monopolami. Oczywiście taką ochronę miałoby zapewnić tylko państwo. Puszczenie gospodarki samopas miałoby w krótkim okresie doprowadzić do całkowitego zniszczenia konkurencji. Szybciej rozwijające się firmy stosowałyby politykę dumpingu cen tylko po to, by zdobyć jak największy udział. Wraz ze zdobyciem pozycji dominującej, zgodnie z teorią, miałyby nie dopuszczać już do powstania nowych konkurentów. Jest to jeden z najczęstszych przesądów dotyczących klasycznego liberalizmu gospodarczego (nie jakiego tam neoliberalizmu, czyli kapitalizmu państwowego powstałego w wyniku działań reaganomiki i częstych zamówień rządowych) i jednocześnie wyjaśnienie, dlaczego państwo tworzy prawo w sferze gospodarczej, starając się uregulować co bardziej drażliwe kwestie (np. kodeks pracy, ochrona konsumenta, ustawy antydumpingowe i antymonopolowe).
Gdyby dopuścić do faktycznego wolnego rynku, nie regulowanego żadnymi ustawami, mielibyśmy (wg zwolenników istnienia państwa w gospodarce): - po jednej, dwóch firmach w każdej branży; - wyzysk pracowników (brak konkurencji i możliwości wyboru zatrudnienia w ramach swoich kwalifikacji); - wysokie ceny produktów i usług, nie weryfikowanych w grze rynkowej. Wszystkie trzy główne argumenty są oczywiście prawdziwe, ale tylko w odniesieniu do monopoli (lub oligopoli, czyli istnienia kilku firm kontrolujących cały rynek, na którym bariery wejścia są albo bardzo wysokie, albo regulowane przez ustawy państwowe - np. w Polsce rynek telefonii komórkowej). Założenie, że wolny rynek powoduje właśnie powstawanie monopoli, jest już takim dogmatem naukowym, że właściwie nie wypada o niego nawet pytać. Powtórzony wielokrotnie w podręcznikach do ekonomii, historii czy wiedzy o społeczeństwie został praktycznie uznany za prawdę. Jednym z głównych celów powstania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej była ochrona konkurencji pomiędzy członkami i przeciwdziałanie powstawaniu monopoli. Działania obecnej Wspólnoty Europejskiej również uważa się za antymonopolowe. W końcu Bruksela zmusza między innymi do liberalizacji usług pocztowych, namiętnie walczy, nakładając kary na Microsoft, który wykorzystuje praktyki monopolistyczne. Może się wydawać, że WE walczy z monopolami powstającymi na wolnym rynku. Z drugiej jednak strony, zgodnie z Rozporządzeniem Rady Europejskiej nr 384/96, ustanowiono taką definicję: „Dumping występuje, gdy cena eksportowa produktu sprzedawanego do Unii Europejskiej jest niższa od ceny takiego samego lub podobnego produktu na rynku krajowym. Tak więc dla ustalenia, czy w konkretnym przypadku mamy do czynienia z praktykami dumpingowymi, należy porównać cenę tego samego (podobnego) produktu kierowanego na rynek krajowy i unijny”. Co znaczy dokładnie tyle, że wprowadzając produkt na rynek unijny, powinniśmy stosować zawsze te same ceny, po których producent sprzedaje na swoim rynku krajowym. Chore to i prowadzi do częstego wszczynania postępowań antydumpingowych, skutecznie ograniczających konkurencję na rynku unijnym. I jeszcze bardziej przyczynia się do powstawania monopoli (ponad 60-procentowy udział w rynku) niż zasady wolnorynkowe.
Największe firmy w Polsce Zamiast więc przyjmować na wiarę dogmat, że wolny rynek powoduje powstawanie monopoli, karteli i oligopoli, przyjrzyjmy się temu zjawisku w Polsce. 20 największych przedsiębiorstw w Polsce w 2007 roku osiągnęło łącznie 281 miliardów złotych przychodu, czyli o 45 miliardów więcej niż wynosił dochód budżetu państwa w tym okresie. Zatem mamy do czynienia naprawdę z kolosami, zatrudniającymi dziesiątki tysięcy pracowników. Gdyby były to firmy działające na wolnym rynku, należałoby tylko przyklasnąć i ucieszyć się. Niestety, wszystkie te przedsiębiorstwa z wyjątkiem jednego powstały w wyniku ingerencji państwa, polityków lub nawet specjalnie pisanych pod zamówienie ustaw.
Branża paliwowa Numery: 1 (Orlen), 7 (Lotos), 12 (BP) i 18 (Lotos Paliwa) na liście - czyli branża paliwowa - łącznie osiągają ponad 93,5 miliarda złotych przychodów. Orlen i Lotos to firmy ciągle kontrolowane przez państwo. Pierwsza powstała w wyniku połączenia (oczywiście państwowych) Centrali Produktów Naftowych (CPN) oraz Petrochemii Płock. Druga z połączenia Rafinerii Gdańskiej, rafinerii południowych (w Jaśle, Gorlicach i Czechowicach-Dziedzicach) oraz z przekazania przez państwo akcji Petrobalticu. Zatem największe przedsiębiorstwa zajmujące się przerobem ropy naftowej w Polsce to praktycznie firmy państwowe - ustanowione przez państwo, mające zagwarantowany oligopol oraz w każdej chwili mogące liczyć na państwową pomoc. W zamian - jedynie kilka stanowisk dla znajomych polityków. Lotos Paliwa oraz BP Polska to firmy zajmujące się dystrybucją paliwa (prowadzeniem stacji benzynowych). Pierwsza z nich jest w 100% kontrolowana przez Lotos Grupę Kapitałową. Korzysta zatem pośrednio również z pomocy państwowej dla swojej spółki-matki. Druga jest największym zagranicznym graczem na rynku paliw w Polsce i można powiedzieć (oczywiście oprócz bardzo restrykcyjnych przepisów, uniemożliwiających rozwój konkurencji), że jedynym przedsiębiorstwem w tym zestawieniu, które można uznać ze całkowicie powstałe w wyniku konkurencji i bez pomocy polskiego państwa (BP szczególnie urosło w siłę po połączeniu w 2000 r. z niemiecką firmą Aral).
Branża energetyczna Numery: 2 (PGE) i 17 (Tauron) kontrolują w sumie 31,2 miliarda złotych. Obydwie firmy powstały w wyniku „Programu dla Elektroenergetyki” (program Ministerstwa Gospodarki) w 2006 roku. W programie tym można między innymi przeczytać, że „Jeżeli nie zostaną podjęte odpowiednie działania, należy w ciągu najbliższych pięciu lat liczyć się z podwyżką cen energii elektrycznej o co najmniej 15-20% (…) oraz wzrostem opłat przesyłowych i dystrybucyjnych o 5-10%”. Piszący ten program miał naprawdę duże poczucie humoru. Liczył na to, że powstanie lokalnych państwowych monopoli ograniczy podwyżkę cen energii. Oczywiście ten sam mędrzec wierzący w to, że państwo ochroni swoich obywateli, zakładał, że jeżeli nie wprowadzi się odpowiednich przepisów, energia elektryczna w ciągu pięciu lat zdrożeje o 15-20%. Tymczasem już po pierwszym roku działania monopoli państwowych średnia cena energii (wg badań portalu energia-elektryczna.pl) wzrosła o ok. 25-30%. W ogóle cała branża energetyczna jest przesiąknięta regulacjami państwowymi. PGE powstała 9 maja 2007 roku. W tym dniu skarb państwa dokonał wniesienia 85 proc. akcji spółek PGE Energia SA i PGE Górnictwo i Energetyka SA jako wkładu niepieniężnego do Polskich Sieci Elektroenergetycznych SA. W zamian skarb państwa objął akcje nowej emisji w podwyższonym kapitale zakładowym PSE SA. W skład PGE weszło 11 spółek elektroenergetycznych. Z kolei Tauron powstał 9 maja 2007 roku, gdy skarb państwa wniósł do Energetyki Południe SA akcje Południowego Koncernu Energetycznego SA z Katowic, krakowskiego Enionu SA, EnergiiPro Koncernu Energetycznego SA z Wrocławia oraz Elektrowni Stalowa Wola SA.
Wielkopowierzchniowe obiekty handlowe Numery: 5 (Metro - m.in. Real i Media Markt), 10 (Jerónimo Martins, czyli popularna Biedronka), 14 (Tesco) oraz 16 (Makro Cash and Carry) osiągają 43,8 miliarda złotych przychodów. W tym przypadku państwo na szczęście ani nie tworzyło sieci handlowych, ani nie dokapitalizowało żadnych konkretnych firm. Jednak nie mogło pozostać obojętne na to, gdzie Polacy kupują swoje produkty, czego wyrazem była wprowadzona w życie (pod wpływem lobbystów z Samoobrony) we wrześniu 2007 roku ustawa o wielkopowierzchniowych obiektach handlowych. Założenia ustawy zmierzały głównie do wydłużenia procedur i utrudnienia powstawania obiektów handlowych powyżej 400 metrów kwadratowych. Z założenia ustawa miała uderzyć w duże sieci handlowe (popularne hipermarkety), a w praktyce tylko pomogła już istniejącym. Ustawa wprowadza szereg utrudnień dla powstawania nowych dużych sklepów, przez co te już istniejące mogą praktycznie odgrodzić się od potencjalnej konkurencji. Gdyby teraz jakakolwiek sieć chciała wejść do Polski, mogłaby to uczynić praktycznie jedynie poprzez przejęcie już istniejącej. Ustawodawca jak zwykle myślał, że restrykcyjnymi przepisami wspomoże małe rodzinne firmy, podczas gdy faktycznie ograniczył dostęp do najbardziej dochodowego miejsca na rynku.
Branża surowcowa Numery: 4 (Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo), 6 (KGHM) i 13 (Kompania Węglowa) to branża surowcowa, osiągająca 38,5 miliarda złotych przychodów. Wszystkie trzy firmy są państwowe i posiadają praktycznie monopol na eksploatację (a w przypadku PGNiG również na import) surowców. Głównym założeniem utrzymywania państwowych monopoli w branży surowcowej jest fakt, że surowce są bogactwem naturalnym - zatem powinny stanowić część majątku należącą do obywateli. Czyli najlepiej, gdyby nie miały żadnego innego właściciela niż państwo. Skutkiem takiego myślenia są te trzy molochy, w których rządzą związki zawodowe do spółki z przyniesionymi w teczce upolitycznionymi zarządami (w zależności od aktualnego wyroku polskiej demokracji).
Sieci komórkowe Numery: 15 (Centertel, czyli sieć Orange) oraz 20 (Polkomtel, a więc Plus) to sieci komórkowe, mające 15,9 miliarda złotych przychodu. Rynek telefonii komórkowej to klasyczny przykład działania oligopolu. Przez długi okres istniały (w wyniku takiego przydziału częstotliwości przez państwo) tylko trzy sieci komórkowe. Dokonały one klasycznego podziału rynku pomiędzy siebie. Rozpoczęcie interesu w branży sieci komórkowej jest niezwykle czasochłonne i kosztowne, a dodatkowym utrudnieniem jest wspomniany przydział częstotliwości przez państwo. Zatem państwo skutecznie utrudnia pojawienie się konkurencji, gdyż koszt częstotliwości (opłata) wynosi około kilkaset milionów złotych. Same firmy działające w tej branży również nie wystrzegają się bliższych kontaktów z państwową własnością. Jedynym udziałowcem Centertelu jest Telekomunikacja Polska, natomiast Polkomtelu - wspominane już wcześniej Orlen (24,39%), KGHM (24,39%) i PGE (21,85%), a także Węglokoks (4,98%). Mamy zatem do czynienia z klasycznym utrudnianiem przez państwo wejścia na rynek nowych firm, by nie tworzyć konkurencji dla kontrolowanych przez państwo przedsiębiorstw.
Prywatyzacja inaczej Pozostałe firmy pozwoliłem sobie zaklasyfikować do kategorii „prywatyzacja inaczej”. W skład tej grupy wchodzą numery: 3 (TP SA), 8 (ArcelorMittal), 9 (Fiat), 11 (PKP) i 19 (Volkswagen Poznań). Łącznie osiągają 58,9 miliarda przychodów. Przedsiębiorstwa te (poza PKP) powstały w wyniku procesu prywatyzacyjnego, który nie zawsze był przeprowadzany przejrzyście.
W przypadku dwóch firm (TP oraz Polmo, z którego powstał Volkswagen Poznań) szczególnie często przewija się nazwisko Jana Kulczyka. Przypomnijmy, że do ostatecznego kupna Telekomunikacji Polskiej stanęły dwie firmy: France Telecom i Telecom Italia. Francuzi jednak wiedzieli, z kim się związać, i wzięli do spółki Kulczyk Holding. Rola polskiego pośrednika, jak się później okazało, polegała głównie na tym, że doktor Jan wynegocjował dla Francuzów kilkuletnią państwową gwarancję monopolu (za co zresztą został sowicie wynagrodzony). W 1992 roku całkowicie bez przetargu Jan Kulczyk, od czterech lat oficjalny dealer Volkswagena, sprzedał policji kilka tysięcy samochodów. Spróbujcie Państwo sprzedać choćby kilkaset par butów dla policji bez przetargu, a zobaczycie, jak trudne jest to zadanie i czym jest cała procedura. W tym samym roku Volkswagen przy współudziale Jana Kulczyka oraz przyszłego ministra infrastruktury Marka Pola kupił Fabrykę Samochodów Rolniczych Polmo (produkującą między innymi tarpany). Jak przyznał po latach Pol, decyzja o sprzedaży fabryki zapadła w Ministerstwie Przemysłu w ciągu trzech godzin podczas gdy standardowa procedura trwała miesiąc). To prawdopodobnie wtedy doktor Kulczyk zauważył, co politycy mogą, gdy bardzo chcą. Marek Langalis
Ofiary Fritzla będą go utrzymywać! Proces Josefa Fritzla przeprowadzony został sprawnie. W Polsce trwałby pewnie cztery, pięć lat - powiedział NCz! Bogdan Borkowski, adwokat rodziny Krzysztofa Olewnika. Po skazaniu Fritzla na dożywocie w zakładzie psychiatrycznym okazało się, że to „potwór z Amstetten” jest ofiarą. - Fritzl to ofiara bardzo silnych wewnętrznych nacisków swej chorej osobowości. Nikt z nas nie jest pewien, co by było, gdybyśmy sami byli tak chorzy - broniła gwałciciela Halina Bortnowska z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, dodając, że na szczęście postulaty ludzi domagających się kary śmierci nie zostały zrealizowane. - Kara śmierci jest niegodna nowoczesnego społeczeństwa, które jest oparte na fundamencie, jakim są niezbywalne prawa człowieka, w tym prawo do życia - skwitowała Bortnowska. Nikt nie zauważył jednak, że przez 24 lata gwałcona córka i dzieci spłodzone w wyniku gwałtu przez długie lata będą musiały pracować i utrzymywać swojego oprawcę, bo przecież wikt i opierunek zapewni mu państwo z podatków! Fritzl przez 24 lata więził córkę w zbudowanej pod domem kryjówce w piwnicy, gwałcił ją i stał się ojcem siedmiorga jej dzieci. Jedno z nich zmarło wkrótce po urodzeniu z braku pomocy lekarskiej. Wielu ludzi wydałoby na Fritzla jeden wyrok: karę śmierci. Inni zamieniliby ten wyrok na pracę w kamieniołomach. Tymczasem zbrodniarz z Amstetten został skazany na dożywocie, które w praktyce oznacza, że będzie mógł wyjść na wolność po 15 latach! - 15 lat odbytego wyroku to standard europejski, jeśli chodzi o przedterminowe zwolnienie - tłumaczył prof. Zbigniew Hołda z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zatem przez 15 lat na Fritzla będą łożyć podatnicy (w tym jego ofiary!), a jeśli dożyje on sędziwego wieku, wyjdzie na wolność skonsumować górę pieniędzy, jakie bez wątpienia zarobi, jeśli wpadnie na pomysł napisania ksiązki… Na koniec trzy cytaty za św. Tomaszem: „Śmierć nałożona za winy usuwa całą należną karę za winy w tamtym życiu albo część kary według ilości winy, cierpliwości i skruchy - nie zaś śmierć naturalna”. św. Tomasz z Akwinu „Jeżeli zdrowie całego ciała wymaga usunięcia jednego z jego członków, ze względu na jego zepsucie lub zaraźliwy wpływ na inne członki, to będzie zarówno godnym pochwały, jak i korzystnym jego odcięcie. Ale każdą osobę można odnieść do całej społeczności jako część całości. Dlatego jeśli jakiś człowiek jest niebezpieczny lub zaraźliwy dla społeczności, z uwagi na swój grzech, godnym pochwały i korzystnym będzie pozbawienie go życia, w celu ochrony wspólnego dobra, gdyż odrobina kwasu całe ciasto zakwasza”. św. Tomasz z Akwinu „Fakt, iż nikczemnicy, póki żyją, mogą się nawrócić, nie wyklucza możliwości sprawiedliwego wykonania na nich kary śmierci, ponieważ niebezpieczeństwo zagrażające społeczności z faktu pozostawienia ich przy życiu jest większe i pewniejsze niż dobro oczekiwane z ich nawrócenia. Ponadto w godzinę śmierci mają oni wszelkie środki konieczne do nawrócenia się do Boga poprzez akt żalu”. św. Tomasz z Akwinu Robert Wit Wyrostkiewicz
O równej i nierównej pracy kobiet Z okazji Dnia Kobiet WCzc. Joanna Senyszynowa (SLD, Gdynia) przyznała, że kobiety pracują dziś na kilku etatach: (1) w domu, (2) jako zaopatrzeniówka - i (3) zawodowo. Co jest istotnie ciężkie. Najwyższa więc pora wrócić do normalności: odciążyć nieszczęsne kobiety z najgłupszej pracy: zawodowej. Dawniej kobiety też pracowały na kilku etatach: praczki, kucharki, sprzątaczki, szwaczki, prasowaczki, opiekunki dzieci. Musiały być wszechstronne - co rozwija inteligencję (podczas gdy praca przy okienku na poczcie ogłupia). Ponieważ nie musiały tracić czasu na dojazdy, jakoś sobie z tym radziły. Od maleńkości były zresztą chowane tak, by umiały te czynności sprawnie wykonywać - i sprawnie godzić. Chłopcy tłukli się kijami i pięściami, grali w piłkę, biegali, łazili po drzewach - szykując się do roli Obrońców i Żywicieli Domu - a dziewczynki uczyły się roli Pań Domu. Pani domu - jeśli jako tako swoje obowiązki wykonywała - mogła liczyć na zapłatę w postaci 100% miłości dzieci i 100% lojalności męża (piszę o „lojalności” - z wiernością to różnie bywało…). Dziś kobiety harują zawodowo - ale ponieważ ich myśli są raczej w domu, więc w pracy otrzymują ponoć 42% tego, co otrzymuje mężczyzna. „Za równą pracę” - jak twierdzą feministki? Przyjrzyjmy się temu bliżej. Parę lat temu zwyciężczyni (wśród kobiet) Maratonu Nowojorskiego zaprotestowała - bo dostała 42% tego, co otrzymał zwycięzca. Ona była jednak na mecie 23.cia. I otrzymała 7 razy więcej pieniędzy, niż mężczyzna, który był 22.gi - czyli przed nią… I to samo jest w pracy. Gdy słyszę, że kobiety w supermarkecie tachają 100-kilowe ciężary po podłodze - to zauważam, że mężczyzna przeciągnąłby te ciężary pięć razy szybciej - więc chyba słusznie zarobiłby dwa razy więcej? To pokazuje, jak kobiety są karane tym, że zanika podział na prace „męskie” i „kobiece”. W normalnym kraju (poza okresami wojen!) kobieta, której kazano by targać 100 kg, tylko by się roześmiała i powiedziała: „Przecież to jest robota dla mężczyzny!”. I jej kobieca godność nie pozwoliłaby się tego nawet dotknąć. I firma - nolens volens musiałaby nająć mężczyznę. Dziś jest „równouprawnienie” - co oznacza, że można z kobietami zrobić wszystko: kląć przy nich, “molestować”, kazać dźwigać ciężary, czasem i pobić - a taka nawet nie piśnie; bo przecież „równouprawnienie”. Wracając do tego, co otrzymywały kobiety: dziś kobieta otrzymuje 42% płacy mężczyzny - i (poza feministkami, które z tych protestów nieźle żyją) nie protestują, bo dobrze wiedzą, co potrafi mężczyzna - a co potrafią one. Widział ktoś na „Extreme Sports” połowę kobiet wyczyniających ewolucje na motocyklach, rowerach, snowboardach czy choćby deskorolkach? Czasem jedna się trafi… Kobiety zatem znają swoje możliwości - i swoje miejsce. Wiedzą za to, że w domu, to ONE są Paniami; facet koszuli sobie nie uprasuje (umie, oczywiście - ale tu z kolei męska godność mu nie pozwala), obiadku nie zrobi - no, i dziecka nie urodzi. Czynności poprzedzające ten akt o 10 miesięcy księżycowych też są przez mężczyzn wysoko cenione… Więc kobiety normalne wolą być w domu. Jeśli jednak kobieta pójdzie do pracy zawodowej, gdzie otrzymuje 42% wynagrodzenia mężczyzny - to niech się potem nie dziwi, że w domu otrzymuje 58% miłości dzieci i 58% lojalności męża. On podejrzewa ją o romanse - a co najmniej o to, że jest „molestowana”, dzieci widzą, że mama nie poświęca im tyle uwagi, ile by chciały, że pichci obiad w pośpiechu. Mąż nieszczęśliwy, nieszczęsne dzieci wałęsają się z kluczem na szyi po ulicach, ona przepracowana i nieszczęśliwa… ale „równouprawniona”! Jak jasna cholera! JKM
Epitafium konstytucyjne Oświadczenie ministra Rostowskiego, jakoby rząd miał plan wprowadzenia euro bez zmieniania konstytucji, wprawiły mnie w stan moralnego niepokoju, z jakiego - okazuje się, że nie bez powodu - zasłynął u nas w swoim czasie reżyser Krzysztof Zanussi. Po pierwsze dlatego, że jeśli nawet to tylko blaga - to jednak świadcząca o lekceważącym stosunku do państwa, w którego służbie pan Rostowski pozostaje, a po drugie dlatego, że jeśli to nie blaga, to znaczy, że jest rozkaz, by Polska do strefy euro weszła jak najszybciej i że rząd premiera Tuska ten rozkaz, podobnie jak i inne, wykona w podskokach. 10 marca uczestniczyłem w zorganizowanym na Uniwersytecie Warszawskim sympozjonie poświeconym ewentualnemu wejściu Polski do unii walutowej, a ściślej - w części prawno-ustrojowej, obejmującej m.in. zagadnienia konstytucyjne. W swoim wystąpieniu zauważyłem, że jesteśmy w kłopotliwym położeniu, ponieważ z jednej strony do wprowadzenia Polski do unii walutowej zmiana konstytucji jest konieczna, ale z drugiej - nie wiadomo, czy w ogóle możliwa. Zmieniony bowiem powinien być artykuł 227, który określa funkcje Narodowego Banku Polskiego oraz jego organów. W ust. 1 artykuł ten stanowi, że NBP jest centralnym bankiem państwa i z tego tytułu przysługuje mu „wyłączne prawo emisji pieniądza oraz ustalania i realizowania polityki pieniężnej” oraz , że NBP „odpowiada za wartość polskiego pieniądza”. Ponieważ wprowadzenie w Polsce euro oznaczałoby likwidację polskiego pieniądza, to tym samym NBP nie musiałby już za jego wartość odpowiadać. Nawet by nie mógł, ponieważ zgodnie z ustaleniami traktatu o unii walutowej, wyłączne prawo emisji euro przysługuje Europejskiemu Bankowi Centralnemu we Frankfurcie i to właśnie on ustala i realizuje politykę pieniężną w skali całej Unii. Owszem, może zlecić Narodowemu Bankowi Polskiemu druk banknotów euro i wybijanie monet, ale mógłby zlecić to nawet mnie, a to przecież nie powód, by wpisywać moje nazwisko do konstytucji. Zatem niezbędna jest zmiana ust. 1 art. 227, który mógłby przyjąć następujące brzmienie: „Centralnym bankiem państwa jest Narodowy Bank Polski. Wyłączne prawo emisji pieniądza przysługuje Europejskiemu Bankowi Centralnemu, który ustala i realizuje politykę pieniężną”. W ustępie 2 tego artykułu należałoby ze spisu organów NBP wykreślić Radę Polityki Pieniężnej, która w tej sytuacji staje się całkowicie zbędna, a z tego samego powodu - uchylić całkowicie ust. 5 i 6 artykułu 227, które ustalają skład Rady Polityki Pieniężnej i jej relacje z innymi organami państwa. Po wejściu Polski do unii walutowej RPP mogłaby wykonywać jedynie funkcje doradcze wobec prezesa NBP, rządu, Sejmu, czy prezydenta, ale takim doradcą może być każdy obywatel, jeśli ma jakąś ciekawą radę, a przecież nie wpisywalibyśmy tego do konstytucji. Widać z tego, że od strony legislacyjnej, zmiana art. 227 nie nastręcza żadnych trudności, to znaczy - nie nastręczałaby, gdyby nie dwa inne artykuły, jakie konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej zawiera. Chodzi o art. 1 oraz art. 5. Artykuł 1 stwierdza, że Rzeczpospolita Polska jest „wspólnym dobrem wszystkich obywateli”. Pojęcie tego „dobra wspólnego” obejmuje rozmaite właściwości, którymi Rzeczpospolita Polska się charakteryzuje, a zatem eliminacja nawet jednej z tych właściwości stanowi amputację części dobra wspólnego. W związku z tym warto postawić pytanie, kto może podjąć decyzję o takiej amputacji, a ściśle - czy jedni obywatele mogą odebrać część dobra wspólnego innym obywatelom, skoro art. 1 nie pozostawia wątpliwości, że RP jest dobrem wspólnym „wszystkich obywateli”, a nie tylko niektórych? Zatem - w jakim trybie taka amputacja części „dobra wspólnego” powinna się dokonywać, jeśli w ogóle jest możliwa? Ale to tylko część wątpliwości, bo art. 5 konstytucji stanowi, że „Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości...” Wynika zeń, że niepodległość, a więc nie podleganie żadnemu czynnikowi zewnętrznemu stanowi właściwość Rzeczypospolitej Polskiej jako „dobra wspólnego” i to właściwość bardzo ważną, właściwość konstytutywną, skoro ustawodawca ustalił, że do niepodległości Rzeczpospolita Polska - a więc także wszystkie jej organy przedstawicielskie - nie może mieć stosunku innego, jak „strzeżenie” a więc czuwanie, by jej zakres nie uległ najmniejszemu uszczupleniu. Że - krótko mówiąc - nie może tą niepodległością rozporządzać, nawet cząstkowo! Tymczasem zmiana art. 227, która byłaby konieczna dla wprowadzenia Polski do unii walutowej oznacza podporządkowanie Rzeczypospolitej, w zakresie emisji pieniądza oraz ustalania i realizowania polityki pieniężnej Europejskiemu Bankowi Centralnemu, a więc organowi niewątpliwie wobec Rzeczypospolitej Polskiej zewnętrznemu. Podporządkowanie oznacza podległość, a więc - przynajmniej w tym zakresie - uszczuplenie niepodległości, której RP ma obowiązek „strzec”. Jednak obok art. 5 istnieje też w konstytucji art. 90 ust. 1, stanowiący, że RP może przekazać „organowi międzynarodowemu” kompetencje władzy państwowej „w niektórych sprawach”. Europejski Bank Centralny jest takim „organem międzynarodowym” i przekazanie mu kompetencji w zakresie polityki pieniężnej oraz emisji pieniądza jest wprawdzie zgodne z art. 90, ale niezgodne z art. 5, który nakazu „strzeżenia” niepodległości nie uzależnia od jakichkolwiek warunków. Mamy tu zatem do czynienia z niewątpliwą kolizją, którą można rozstrzygnąć jedynie przez analogię z art. 64 ust. 3 konstytucji. Stanowi on, ze własność może być ograniczona tylko w drodze ustawy i tylko w zakresie, w jakim nie narusza ona istoty prawa własności. Z tej analogii możemy wyprowadzić wniosek, iż upoważnienie wynikające z art. 90 ust. 1 konstytucji obejmuje możliwość przekazania tylko takich kompetencji, które nie uszczuplają niepodległości państwowej. W tej sytuacji wydaje się oczywiste, że prezydent nie ma prawa ratyfikować traktatu lizbońskiego, chociaż Sejm i Senat bezmyślnie i wbrew konstytucji go do tego ustawowo „upoważniły”. Oczywiście te wszystkie uwagi mają zastosowanie tylko w przypadku, gdy polską konstytucję traktować będziemy serio. Ale uczestnicząca w tej części sympozjonu pani sędzia Magdalena Jungnikiel wyprowadziła nas z błędu deklaracją, że sądy polskie będą stosowały prawo wspólnotowe nawet jeśli będzie ono sprzeczne z polską konstytucją. Jeśli to prawda, to znaczy, że nie tylko rząd premiera Tuska dostał stosowny rozkaz, ale - że dostały je także niezawisłe sądy. SM
Drogą płciową czy przez nasiąkanie? Władysław Frasyniuk, karcąc „chłopów” za niedostatki świadomości narodowej i inne ludzkie przywary, powiedział w pierwszej osobie: „my intelektualiści”. To już i Saul między prorokami? Przed 1980 rokiem Władysław Frasyniuk, absolwent Technikum Samochodowego, był zawodowym kierowcą we wrocławskim przedsiębiorstwie komunikacji miejskiej i podówczas do intelektualistów się raczej nie zaliczał. Owszem - w „Solidarności”, zwłaszcza w stanie wojennym, zdarzało mu się odbywać bliskie spotkania III stopnia z osobami legitymującymi się wyższym wykształceniem, a nawet doktoratami i habilitacjami, więc mógł się wtedy intelektualizmem zarazić, chociaż niekoniecznie od razu drogą płciową. Jednak, jeśli nawet się i zaraził, to były to chyba dolegliwości przemijające, które na Władysławie Frasyniuku nie pozostawiły trwałych śladów, ani w postaci blizn po ukąszeniach heglowskich, ani żadnych innych, bo podczas rozmów okrągłego stołu też nie występował jako intelektualista, tylko raczej - jako naturszczyk, podobnie zresztą, jak Zbigniew Bujak. Wynika stąd, że intelektualistą całą, że tak powiem gębą, musiał zostać dopiero potem. Ale w jaki sposób? Sławna transformacja ustrojowa zastała Władysława Frasyniuka, podobnie jak wielu innych działaczy podziemnych, raczej w mizernej kondycji materialnej. Wiem coś o tym, bo i ja sam w październiku 1988 roku zostałem przez kolegium do spraw wykroczeń skazany na konfiskatę mienia. Ale być może jest coś, o czym nie wiemy, bo w końcu zagraniczna pomoc dla „Solidarności”, jaka przechodziła m.in. przez monitorowane 24 godziny na dobę przez SB Międzynarodowe Biuro Solidarności w Brukseli, kierowane przez Tajnego Współpracownika SB Jerzego Milewskiego, późniejszego ministra stanu w Kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, nigdy nie została oficjalnie rozliczona, chociaż oczywiście SB musiała wiedzieć, kto ile dostał i gdzie schował szmal. Oczywiście dla wszystkich nie starczyło i dlatego jedni jakoś potem zmarnieli, podczas gdy drudzy zaczęli, jak to się mówi, „rosnąć wraz z krajem”. Do tych drugich należał niewątpliwie Władysław Frasyniuk, który zaraz zajął się nie tylko czystą polityką, ale i biznesem. Dzisiaj uchodzi to za złamanie standardów i w ogóle, ale wtedy obowiązywała inna mądrość etapu, zwłaszcza w odniesieniu do pierwszego miliona. Władysław Frasyniuk troskliwie piastuje tedy mandat poselski, zasiadając w Sejmie w komisjach zajmujących się gospodarką, uwłaszczeniem i prywatyzacją oraz sprawami Skarbu Państwa. Tam się rozmawiało o konkretach, zanim jeszcze podczas swojej kampanii wyborczej rzucił to hasło pan dr Andrzej Olechowski, człowiek w czepku urodzony, któremu, podobnie jak legendarnemu królowi Midasowi, wszystko, czego się dotknie, obraca się w złoto. Więc Władysław Frasyniuk też rośnie wraz z krajem, no - może nie od razu całym, ale przynajmniej razem z niektórymi jego fragmentami. Dlaczego jedne fragmenty rosną, a inne jakoś nie? To dobre pytanie. Wprawdzie Jerzy Woźniak, były zięć Władysława Frasyniuka oskarżał go o różne brzydkie rzeczy, nawet niektóre gazety rozpisywały się o „układzie wrocławskim”, a Władysław Frasyniuk groził im procesem sadowym, ale kto by tam w takie rzeczy wierzył, zwłaszcza gdy wszystko zakończyło się wesołym oberkiem, bo jak to mówią - czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, a „świętości nie szargać, bo trza, by święte były” - dodaje poeta? Do tych „świętości” należą również tak zwane "legendy", a więc spreparowane w duchu patetycznym wersje życiorysów różnych legendarnych postaci, żeby plebs, a więc między innymi - właśnie tak sztorcowani przez Władysława Frasyniuka chłopi - miał się na kim wzorować. Dlatego na „legendy” kładą taki nacisk nie tylko funkcjonariusze razwiedki, ale również wysoko nakładowe gazety, obdarzone wobec narodu tubylczego poczuciem misji. Dlatego do „legend” podchodzą z pietyzmem i „organy” i niezawisłe sądy, po pierwsze - ze wspomnianych już względów pedagogicznych, a po drugie - gwoli szacunku dla niepisanej konstytucji ustanowionej przy okrągłym stole, której najważniejsze i ściśle przestrzegane postanowienie głosi: „my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych”.
Nawiasem mówiąc, w warunkach transformacji ustrojowej linia podziału między „naszymi” i „waszymi” szybko się zacierała, dzięki czemu Władysławowi Frasyniukowi w styczniu 1993 roku pomocną dłoń podał Zygmunt Solorz, co było gestem podobnym do tego, jaki Władysław Frasyniuk wykonał wcześniej pod adresem byłego funkcjonariusza SB Zdzisława Kmetki - w tym czasie na wrocławskim rynku transportowym potentata, co to za jednym zamachem kupował 200 samochodów za 200 mln marek. Co prawda zarzucano mu potem, że nie pospłacał kredytów, ale pod rządami „Hani naszej kochanej” kraj był jak Dziki Zachód, a poza tym - co to ma do rzeczy, skoro Kmetce znakomitą recenzję, jako biznesmenowi wystawił sam Władysław Frasyniuk? Toteż w październiku 1993 r. Polsat dostaje koncesję na telewizję satelitarną, a zaraz potem - założona przez Władysława Frasyniuka firma „Fracht” kupuje od Zygmunta Solorza kolejne ciężarówki. Tak wyekwipowana flota kamionów kooperuje z Fabryką Mebli „Forte”, której wyroby reklamował w swoim czasie sam prezydent Aleksander Kwaśniewski, bo okazało się, że gdańską filią tej firmy kieruje szwagier pani prezydentowej, pan Godlewski.
Ale - powiedzmy sobie szczerze - Zygmunt Solorz, z całym dla niego respektem - za intelektualistę nie uchodzi. Zresztą nie ma chyba takich ambicji, bo wystarcza mu pozycja najbogatszego Polaka, dwukrotnie bogatszego od samego Jana Kulczyka. Jana Kulczyka różni zawistnicy podejrzewają, że tak naprawdę, to zawiaduje majątkiem powierzonym mu przez razwiedkę, podobnie zresztą, jak i Zygmunta Solorza. To by nawet dobrze wyjaśniało kooperację firmy „Fracht” z firmą „Forte” w której wyrobach tak upodobał sobie sam pan prezydent Aleksander Kwaśniewski. W odróżnieniu od Zygmunta Solorza, Aleksander Kwaśniewski już za intelektualistę się uważa. Można było się o tym przekonać przed wyborami prezydenckimi w 1995 roku, kiedy to twierdził, że jest nawet magistrem, ale okazało się, że tu już przesadził. Nie zarejestrowano go bowiem jako magistra, tylko jako Tajnego Współpracownika SB o pseudonimie „Alek” pod numerem ewidencyjnym 77204, ale niezawisły sąd uznał, że to nieprawda, bo w jego teczce podobnież nic nie było, nawet „bez wiedzy i zgody”. No pewnie - jeszcze tego by brakowało! A przecież na Aleksandrze Kwaśniewskim świat się nie kończy, bo przecież znacznie większym intelektualistą od niego był „drogi Bronisław”, u boku którego Władysław Frasyniuk terminował politycznie i w ogóle. Wszyscy zgodnie potwierdzają, że „drogi Bronisław” roztaczał wokół siebie atmosferę tak przesyconą wyrafinowanym intelektualizmem, że już z daleka można było ją wyczuć, nawet bez specjalnego nosa. Nic więc dziwnego iż nasiąknął nią nawet Władysław Frasyniuk do tego stopnia, że mogła mu się ona rzucić na mózg i dlatego dzisiaj wygłasza takie osobliwe opinie na temat chłopów. SM
Trzy dyktafony. Karnowski podejrzewa Julkego, że korzystał ze służbowego dyktafonu CBA Na dzisiejszej konferencji prasowej prezydent Sopotu Jacek Karnowski wspomniał coś o znikającym dyktafonie Sławomira Julkego. Przeszło to bez echa. A może warto jednak zapytać, czy to jest prawda? Karnowski w czasie mojego ostatniego pobytu w Sopocie i nocnego spotkania z nim, dał mi kartkę z tekstem swego autorstwa zatytułowanym „Trzy dyktafony”, wówczas machnąłem ręką. Przyznam, że nie chciało mi się wówczas nawet przeczytać. Rozmowa z nim przypominała rozmowę z kimś, kto dryfuje na skałę, by tam rozbić się doszczętnie. Chwilami irytował niezrozumieniem specyfiki funkcjonowania mediów, pozycją roszczeniową wobec nich. Nie był szczery we wszystkim. I ta nieznośna teoria spiskowa mająca wytłumaczyć wszystko co się z nim dzieje, była nie do zniesienia. Dzisiaj wyprostowałem pogiętą kartkę z tekstem Jacka Karnowskiego, oto co broniący się przed zarzutami korupcji prezydent na niej napisał. Może warto podejść tego na chłodno i nie odmawiać Karnowskiemu prawa do wysłuchania jego racji. Poniżej jego tekst (pisownia oryginalna): „Co łączy trzy śledztwa (V Ds. 110/07; RSD - 6108!GD. VDs.365/08; 1V 11 Ds. 22/08) Tzn. śledztwa w sprawie Pawła Serockiego, Łazienek Północnych oraz Afery Julkego. Łączy kilka rzeczy: moja skromna osoba, oskarżenia o korupcje bądź jej próbę, dzieją się one w Sopocie....ale łączy je też wyjątkowe urządzenie - DYKTAFON. W sprawie pierwszej -- Serockiego Pawła - miał on nagrać w rozmowę korupcyjną w sierpniu 2006 z moim zastępcą Czarkiem Jakubowskim. Zeznał tak przebywając w areszcie w 2007 roku, za jakieś wyłudzenia. Są dokumenty, że w sierpniu 2007 interesował się nim CBŚ. To dziwne, że CBŚ interesował się jakimś tam Serockim siedzący w Areszcie Śledczym chyba, że zestawi się to z faktem, że rzekoma rozmowa korupcyjna z Cezarym Jakubowskim miała być nagrana na dyktafonie zdeponowanym przez Serockiego u oficera CBŚ Michalkiewicza. Ten ostatni temu zaprzecza mówiąc, że Serockiego Pawła zna wprawdzie z dzieciństwa ale widział go ostatnio 5 lat temu. Ale nie wyjaśnia skąd Serocki miał numer jego komórki siedząc w areszcie. Po Sopocie chodzi za to wiadomość, że Serocki był informatorem Michalkiewicza. No ale dyktafonu nie ma ! Nagranie też gdzieś zginęło. Sprawa druga rzekomej łapówki dla mnie za odstąpienie od eksmisji i egzekucji długów od Krzysztofa Zadrożnego za Łazienki Północne - dyskotekę na plaży...też łączy się z jakimiś nagraniami rozmów korupcyjnych. Trwa chyba dalej śledztwo w tej sprawie. Czy są te nagrania, czy jest dyktafon - nie wiem. Ale ponoć Żdrożny tworzył sobie ..płytotekę" swoich rozmów. Acha, Łazienki Północne chronili oficerowie CBS. A jak do tego dodać - jak twierdzili dziennikarze - że przed wyborami jesienią 2007 miałem być zatrzymany, to może nie jest to śmieszne. Informowałem po wyborach o tym członków rządu, ale proszono mnie o.. ..dowody. No i trzeci dyktafon - najsławniejszy Julkego. Gdzie jest nie wiadomo ! ponoć zdeponował dyktafon u kolegi. Ale jak to możliwe, że nie ma go prokuratora krajowa?! Jak to możliwe, że postawiła zarzuty na podstawie pociętej kopi i niepełnego nagrania!? Jak to możliwe, że nikt nic sprawdził jego lewych interesów z Ruchem, że nieznane są szczegóły transakcji domu handlowego Laura - nie ma w sądzie rejestrowym najważniejszej strony umowy, tej z rozliczeniami i partnerami biznesu. A Urząd Miasta i moją osobę trzepie się stosując metodę „trałowania" w myśl zasady Dzierżyńskiego: dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie. Trzy sprawy. trzy nagrania. trzy dyktafony. w tym dwa na pewno „znikające". A może lepiej ich nie pokazywać bo okaże się, ze służbowe....” Latkowski
Zabić Papałę: Utajniona droga zawodowa pułkownika Romana Kurnika
- Kurnik to niejednoznaczna postać. Siłą jego są powiązania personalne. Papała trzymał Kurnika, bo on go chronił od gówna, jakie jest w MSW - twierdzi pułkownik Jan Bisztyga, były doradca premiera Leszka Millera. - Rzeczywiście byli nierozłączni - mówi były zastępca prokuratora generalnego PRL Hipolit Starszak - Nie pamiętam żadnej rozmowy z Papałą, która by się odbywała bez Kurnika.
Generał Andrzej Anklewicz, który po upadku rządu SLD, tak jak Kurnik, znalazł się poza aparatem władzy, wspomina, że gdy w prywatnej firmie pracował z Kurnikiem, przebywając z nim wiele godzin w jednym pokoju, ten miał kilkanaście razy w ciągu dnia kontaktować się z Markiem Papałą. - Kurnik to kuglarz - krótko podsumowuje go były komendant główny policji w latach 1998-2001 generał Jan Michna.
Roman Kurnik w wywiadzie dla RMF skarży się: - Próbowano w mediach wykreować mnie jako osobę, która szkodzi przełomowi w budowie nowej rzeczywistości w kraju. Media mało wiedzą o karierze zawodowej Romana Kurnika. Powielają zasłyszane plotki.
- Były szef kadr SB, wielka postać o wielkich wpływach w Komendzie Głównej Policji w latach 90., później w MSWiA. Czy to prawda? - pyta Roman Osica, dziennikarz RMF FM.
Roman Kurnik: - Oświadczam jednoznacznie: nigdy nie byłem szefem kadr SB, nigdy nie byłem generałem SB. Kurnik to kluczowa postać w karierze zawodowej generała Marka Papały, ale także dla sprawy wyjaśnienia zabójstwa komendanta.
Dlatego tak ważna będzie odpowiedź na pytanie: Kim właściwie jest Roman Kurnik, skąd się wziął i kto za nim naprawdę stoi? Kiedy pragnę ustalić, jak wyglądała droga zawodowa Romana Kurnika, na początku zwracam się do Biura Prasowego KGP, a potem bezpośrednio do ministra MSWiA Janusza Kaczmarka z prośbą o możliwość przeczytania i sfilmowania teczki personalnej Kurnika. Natrafiam na opór. Kaczmarek wyraża zgodę, ale z Komendy Głównej Policji słyszy, że poprosili o opinię Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych, który się temu sprzeciwia. - Oni panu nic nie wydadzą - słyszę od jednego z dyrektorów KGP. - Tutaj Kurnik nadal ma wpływy, swoich ludzi. Ponownie zwracam się z interwencją do ministra MSWiA Janusza Kaczmarka. Umawiamy się w jego służbowym mieszkaniu na Gżegżółki w Warszawie. Wolał utajniać nasze kontakty. Wiedział, jaką niechęcią darzą mnie ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i ekipa policyjno-prokuratorska do sprawy zabójstwa generała Marka Papały. - Niech ktoś napisze na kartce historię jego zawodowej drogi. Kiedy wstąpił do MSW? Kiedy i jaki stopień otrzymał? Jakie pełnił funkcje zawodowe? Nie muszę mieć w rękach teczki. Droga zawodowa Kurnika nie może być utajniona. Chyba nie chce pan także chronić Kurnika? - Panie Sylwestrze, w takim razie załatwię tę sprawę osobiście. Zapewnienie ministra Janusza Kaczmarka okazało się jednak bez pokrycia. Później się dowiedziałem od jednego z funkcjonariuszy KGP, że poproszono, by teczkę osobową Kurnika ściągnęła do prokuratury grupa prokuratorska do sprawy zabójstwa generała Marka Papały. W ten sposób zdjęli sobie z głowy problem ujawnienia jego prawdziwej drogi zawodowej. Janusz Kaczmarek nic nie zrobił, by pomóc. Z czasem doszedłem do wniosku, że raczej zależało mu na tym, by uzyskiwać ode mnie wiedzę o postępach nad książką i filmem w sobie wiadomym celu.
- Pozostaje IPN - stwierdza Marek Biernacki, były szef MSWiA. Dzięki jego wstawiennictwu spotykam się z prezesem IPN Januszem Kurtyką, któremu przedstawiam problem ponadrocznej walki o ustalenie podstawowych faktów z kariery zawodowej Kurnika. Nie jest zdziwiony.
- W Polsce mamy do czynienia z podobną mafią służb jak w Rosji, tylko mniej krwawą - dzieli się refleksją. Uzgadniamy, że skorzystam z jawnych zbiorów w IPN. Miesiąc po rozmowie mam w rękach szarą kopertę formatu a4, na której odręcznie zapisano: EAGP 79841, Kurnik Roman s. Aleksandra 01.01.1953. Dostaję również białą teczkę opatrzoną numerem IPN BU 1161/537 1926-9, w której znajduję kopię kserograficzną akt osobowych Romana Kurnika z Komendy Głównej Policji Biura Kadr i Szkolenia. W szarej kopercie znajduje się tylko podanie do biura paszportów MSW, z którego wynika jedynie, że Roman Kurnik ma 171 centymetrów wzrostu, oczy piwne, włosy ciemne (obecnie ich nie posiada) i brak znaków szczególnych. Ostatni uzyskany przez niego stopień wojskowy to szeregowy. Przed 1989 rokiem wyjeżdżał w 1974 roku do Wielkiej Brytanii, w roku 1984 do Szwecji i w 1986 do Japonii. Jest w związku z żoną Grażyną. Posiada dwójkę dzieci, córkę (1981) i syna (1984). Z akt osobowych Romana Kurnika można się zorientować, że na początku nie marzyła mu się praca przy Rakowieckiej 2, gdzie mieszczą się budynki MSWiA, dawniej MSW. Pragnął zostać pracownikiem dydaktycznym w Akademii Spraw Wewnętrznych. W latach 1972-1990 była to resortowa uczelnia wyższa MSW o statusie akademii; kształciła oficerów milicji obywatelskiej, służby bezpieczeństwa i wojsk ochrony pogranicza. Jego podanie zostało odrzucone przez kierownika w katedrze Akademii Spraw Wewnętrznych płk. dr. Tadeusza Zawadzaka. Dwudziestotrzyletniemu Romanowi Kurnikowi nie pomógł dołączony do podania, zgodny z duchem czasów życiorys, napisany 31 maja 1976. „Urodziłem się 1 stycznia 1953 w Łańcucie w rodzinie inteligenckiej. Ojciec mój był kierownikiem Wydziału Finansowego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Łańcucie oraz członkiem Plenum KP PZPR”. Jak zapewniał, w młodości udzielał się w organizacjach młodzieżowych. Uczęszczał do Liceum Ogólnokształcącego nr 1 im. H. Sienkiewicza w Łańcucie. „W okresie tym pracowałem społecznie w ZMS jako członek Zarządu Szkolnego, w ZHP jako drużynowy(…) Szkołę średnią ukończyłem z wynikiem dobrym. W 1972 zostałem przyjęty na studia w Instytucie Organizacji i Kierownictwa Uniwersytetu Warszawskiego i Polskiej Akademii Nauk. W miesiącu wrześniu tego roku wstąpiłem do ZSP, gdzie pełniłem funkcję przewodniczącego Komisji Ekonomicznej. W 1974 roku zawarłem związek małżeński z Elżbietą. W styczniu 1976 roku wstąpiłem do PZPR i odbywam obecnie staż kandydacki”. W dołączonej ankiecie personalnej Roman Kurnik zaznaczył, że jest bezwyznaniowy, co wielokrotnie później podkreślał, a kiedy został ojcem dwójki dzieci, własnoręcznie dopisywał przy adnotacjach o synu i córce - „nieochrzczone”.
W rubryce: zainteresowanie pozazawodowe wpisał „motoryzacja, majsterkowanie”. Nie wiadomo, jak by się dzisiaj potoczyła droga życiowa Romana Kurnika, gdyby nie to, że wżenił się w rodzinę milicyjną. Jak się dowiaduję z ankiety personalnej Kurnika, ojcem jego żony Elżbiety był ppłk Sławomir Rusinowicz - od 1946 w Milicji Obywatelskiej, potem w Komendzie Stołecznej MO. Teściowa w latach 1950-1956 pracowała w Komendzie Głównej MO. - Rusinowicz to była nie tylko znacząca postać w stołecznej komendzie - mówi dawny funkcjonariusz MSW. - To była absolutna potęga. W strukturach warszawskiego ZOMO znajdował się batalion budowlany. To dzięki niemu powstawały dacze nad Zegrzem dla aparatu partyjnego i MSW, remontowano mieszkania. Kilka miesięcy po odrzuceniu jego podania do Akademii Spraw Wewnętrznych Roman Kurnik składa podanie o przyjęcie do służby w charakterze funkcjonariusza MO. 27 grudnia 1976 Roman Kurnik - młodszy inspektor, zobowiązuje się do utrzymywania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, co jest wiadome w związku z czynnościami w MSW. Skierowany do pracy w MSW został 15 stycznia 1977 roku. W aktach personalnych odnotowano, że Roman Kurnik został polecony do MSW przez ojca swojej żony, ppłk. Sławomira Rusinowicza. Pracując w MSW studiował na Uniwersytecie Warszawskim. 29 marca 1977 roku uzyskał tytuł magistra organizacji i zarządzania. 7 maja 1976 roku Roman Kurnik zdaje egzamin specjalistyczny na oficera Milicji Obywatelskiej z wynikiem bardzo dobrym. 4 grudnia 1978 roku zostaje inspektorem w IV grupie uposażenia. 12 lipca 1979 otrzymuje nominację na podporucznika MO, a 28 czerwca 1982 roku - porucznika MO. 7 sierpnia 1982 roku zostaje starszym inspektorem. Na ręce dyrektora departamentu kadr MSW na bieżąco składa raporty o wyjazdach zagranicznych rodziny, zmianach miejsc pracy i stanowisk służbowych, a także o swoich sprawach prywatnych. W raporcie z 24 czerwca 1980 roku informował, że „wyrokiem Sądu Rejonowego dla m.st. Warszawy w dniu 22 czerwca 1980 roku został rozwiązany mój związek małżeński z Elżbietą Kurnik, z powództwa żony”. Następnie informuje o zawarciu małżeństwa z Grażyną z domu K. Podaje, że należała do ZSMP i jest obecnie w PZPR. Jako funkcjonariusz MO pracuje w MSW na stanowisku starszego referenta departamentu kadr. Siostra żony także pracowała w resorcie od 1960-1962 w Biurze „B” MSW (pion inwigilacji). Zwolniona z pracy za podejrzenie kradzieży 10 złotych.
Roman Kurnik, zdając sobie sprawę ze swoich słabości zawodowych, postanawia nadrabiać braki zaangażowaniem politycznym w PZPR i doskonaleniem się w rozgrywkach personalnych. - Motto Kurnika, jego wzór na karierę w pracy - to pięć procent pracy, piętnaście procent szczęścia, osiemdziesiąt procent podpierdalania - wyjawia członek grupy Desperados, ksywa Student. Znajmy Romana Kurnika. W opinii służbowej z 24 grudnia 1979 roku czytamy:„Ppor. Kurnik Roman jest zaangażowanym członkiem partii o skrystalizowanym światopoglądzie materialistycznym. Polecenia partyjne wykonuje chętnie i dokładnie (…) W Milicji służy od 3 lat. Jest to jego pierwsza praca zawodowa. Początkowo miał trudności w opracowaniu problematyki kadrowej. Szybko jednak opanował przepisy i metody. Z czasem zanotowano u niego duże postępy, a stosunek do pracy pozwolił przypuszczać, że będzie dobrym oficerem kadrowym (…) Przy większym nawale pracy jest trochę powierzchowny i w tej dziedzinie winien nad sobą pracować. Występują u niego jeszcze trudności w zakresie Departamentu Kadr - obsługiwana jednostka. Wyeliminowanie tych trudności pozwoli mu na pełne wykorzystanie swych umiejętności”. Roman Kurnik zapoznał się z opinią i uwag nie zgłosił.
Funkcjonariusz dawnego MSW: - Karierze Kurnika pomagało umiejętne wżenianie się. Ojciec jego drugiej żony był jednym z bliższych współpracowników Babiucha. Kiedy trafił na Rakowiecką, znalazł się w jednym pokoju z Alicją Werens, platerówką. Werensowa prowadziła sprawy kadrowe pracowników departamentu kadr. Była na tyle zaufana, że została kadrową kadr. Kurnik wtedy prowadził sprawy kadrowe biura „A” (szyfrów, od aut.). Plotkowano o nich różnie. Werensowa wsparła karierę młodego wówczas chłopaka. Czym zajmował się Roman Kurnik w MSW do 1984 roku (bo później zmienił się charakter jego pracy), mówi opinia służbowa z 15 listopada 1983 roku: „Aktualnie jest odpowiedzialny za dobór kandydatów i obsługę kadrową departamentu Kadr, Komitetu Dzielnicowego PZPR w MSW, Zarządu Ochrony Funkcjonariuszy i Biura „A”. Dodatkowo ma przydzielone zadania współpracy z kierownictwem Wydziału dotyczące obsługi towarzyszy będących nomenklaturą MSW.” Dzięki aktom osobowym KGP można wyodrębnić z opisu kariery zawodowej Romana Kurnika inną drogę niż ta przedstawiana oficjalnie - funkcjonariusza wydziału kadr MSW. Kurnik niechętnie o niej wypowiada się publicznie i wśród znajomych. Okazuje się, że Kurnikiem zainteresowała się Służba Wywiadu i Kontrwywiadu MSW, z jej szefem na czele, podsekretarzem stanu, generałem brygady Władysławem Pożogą, zastępcą ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka. Departamenty I (wywiadu) i II (kontrwywiadu) nie miały nic wspólnego z pracą MO, co jednoznacznie pokazuje, że Roman Kurnik, pomimo noszenia później policyjnego munduru, miał związek ze służbami specjalnymi PRL. 23 lutego 1984, po wcześniejszym odbyciu kursu kodowego i szyfrowego, wiceminister spraw wewnętrznych, gen. bryg. Władysław Pożoga deleguje porucznika Romana Kurnika na trzy miesiące do Ambasady PRL w Sztokholmie na stanowisko drugiego szyfranta. Oczywiście akta nie zawierają informacji, jakie prawdziwe zadanie miał wykonać na terenie Szwecji Roman Kurnik w tym okresie. Szwecja była podówczas ważnym kanałem przerzutu pomocy dla podziemnej „Solidarności”. W Polsce służby bezpieczeństwa zaciekle walczyły z opozycją, dokonywały brudnych mordów politycznych. Dokładnie tego samego dnia, kiedy gen. Pożoga deleguje Kurnika jako szyfranta do Szwecji, zmarł trzydziestojednoletni Zbigniew Tokarczyk, działacz NSZZ „Solidarność” i KPN, internowany w stanie wojennym i szykanowany przez SB. Ciało znaleziono koło jego domu. Sekcja wykazała urazy wątroby i płuc oraz ślady ciosów. Dla służby bezpieczeństwa Szwecja była też ważna z innego względu. W latach osiemdziesiątych służby tajne PRL w celu pozyskania dodatkowych źródeł dochodów na swoje operacje specjalne zaczęły produkować i przemycać do Szwecji amfetaminę. Miała być produkowana w jednym z zakładów farmaceutycznych.
Organizacją stałego przemytu polskiej amfetaminy do Szwecji miał się zajmować miedzy innymi Kazimierz Hedberg, pseudonim Kartofel lub Czapeczka, o którym będzie więcej w dalszej części. W 1995 roku Hedberg został skazany przez sąd w Sztokholmie na dwanaście lat więzienia za handel amfetaminą. Dzięki wpływom mocodawców, w 1997 roku wrócił do Polski i odzyskał wolność. Według wniosku ekstradycyjnego i zeznań Artura Zirajewskiego był on uczestnikiem spotkania w hotelu Marina w Sopocie, gdzie omawiano zabójstwo generała Marka Papały. - To nasz człowiek - wyznaje funkcjonariusz SB, potem UOP, a następnie ABW. - Prowadziliśmy go od lat osiemdziesiątych. Jakie zadanie wykonywał Roman Kurnik dla tajnych służb? Czy tylko wspierał w szyfrowaniu swego kolegę w ambasadzie PRL, czy też, jak potocznie mówiono, wysłano go „na wykopki”, czyli by sobie dorobił w tak wówczas cennych „zachodnich środkach płatniczych”? Kurnik jednak musiał się sprawdzić w pracy dla tajnych służb PRL, bo 19 czerwca 1985 roku generał Pożoga wnioskuje o delegowanie porucznika „wraz z rodziną w charakterze szyfranta do pracy w przedstawicielstwie dyplomatycznym PRL w Tokio (Japonia) na okres 2 lat”. W związku z tym Roman Kurnik przechodzi do Grupy „Z” Biura „A” MSW w stopniu młodszego inspektora. Biuro „A” - to biuro szyfrów podlegające szefowi wywiadu i kontrwywiadu MSW. Oficjalnie Kurnik został delegowany do pracy w MSZ. Po dwóch latach, pierwszego czerwca 1988 roku, Roman Kurnik wraca do Polski, którą wkrótce czeka zmiana ustrojowa. Do tej zmiany ludzie służb specjalnych PRL już się przygotowywali. Kurnik rozwiązuje stosunek służby z MSZ i po urlopie składa raport o powrót do MSW. 24 sierpnia 1989 sejm powołuje rząd Tadeusza Mazowieckiego. W ramach porozumienia tzw. resorty siłowe pozostają we władaniu ludzi dawnego PRL. Powstaje komisja ds. kadr centralnych, czyli MSW. W wyniku weryfikacji spośród 24 tysięcy funkcjonariuszy SB w UOP zatrudniono ok. 5 tysięcy, a dwa razy tyle trafiło do policji. Roman Kurnik przechodzi weryfikację pozytywnie i składa wniosek o przyjęcie do służby w UOP. Jednak jego kandydaturę odrzuca Krzysztof Kozłowski, pierwszy szef Urzędu Ochrony Państwa. Kurnikowi pozostaje się tylko cieszyć, że 16 lutego 1990 roku z rąk ministra MSW, generała Czesława Kiszczaka, otrzymał nominację na zastępcę dyrektora Departamentu Kadr Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Na tym kończy się zawartość akt osobowych, jakie udostępniono mi w Instytucie Pamięci Narodowej. Mogę się tylko posiłkować tym, co jest ogólnie dostępne w mediach i oprzeć na własnych ustaleniach.
Funkcjonariusz dawnego MSW, potem UOP: - Gdyby lewica nie doszła ponownie do rządu, Kurnik znalazłby się dawno poza resortem. Kiedy komendantem głównym został Roman Hula (od 17 lipca 1991 do 14 stycznia 1992, od aut.), zawiesił Kurnika. Ten przychodził do pracy, ale odsunięto go od wykonywania ważnych spraw. Miał dobrowolnie odejść sam na wcześniejszą policyjną emeryturę. Po odwołaniu Huli nastała era Kurnika. Zaczął budować swoją pozycję w policji i MSW. Obsadzał swoimi ludźmi komendy wojewódzkich i komendę główną. W 1997 roku z nominacji gen. Marka Papały zostaje zastępcą Komendanta Głównego Policji. Na wieść o tej nominacji miał zareagować sprzeciwem Urząd Ochrony Państwa, twierdzi generał Andrzej Anklewicz. Sądzi on, że ktoś z najbliższej rodziny donosił na Romana Kurnika. Roman Kurnik po tej nominacji był pewny, że wreszcie otrzyma szlify generalskie. Uszył sobie nawet mundur generalski. Wniosek o nominację podpisał komendant Papała, jednak premier Włodzimierz Cimoszewicz nie przesłał go do prezydenta.
Po zwycięstwie AWS w wyborach 1998 roku Kurnik odchodzi do biznesu. Był w radach nadzorczych spółki Mennica Ochrona należącej do Mennicy Państwowej, Towarzystwa Finansowego Silesia, Przedsiębiorstwa Budowy Gazociągów i Obiektów Towarzyszących Megagaz (znanego z budowy fatalnie opóźnionej trzeciej nitki rurociągu Przyjaźń), SAZ First Class Biuro Podróży (posiadało umowę z Komendą Główną Policji na pośrednictwo w zakupie biletów lotniczych dla policjantów), a także Przedsiębiorstwa Budowy Szybów SA w Bytomiu. Gdy w 2001 roku SLD znów dochodzi do władzy, a premierem zostaje Leszek Miller, pułkownik Roman Kurnik zostaje doradcą w gabinecie politycznym szefa MSWiA Krzysztofa Janika. - To za sprawą Kurnika komendantem głównym zostaje Antoni Kowalczyk (26 października 2001, od aut.) - mówi dawny funkcjonariusz MSW, potem UOP. - Prawie co tydzień meldował się u Kurnika, chociaż ten był tylko doradcą. Kowalczyk odszedł ze stanowiska w październiku 2003 po ujawnieniu roli, jaką odegrał w aferze starachowickiej. Prokuratura postawiła Kowalczykowi zarzuty składania fałszywych zeznań w śledztwie dotyczącym „przecieku starachowickiego”. Kowalczyk złożył fałszywe zeznania przed prokuratorem. Twierdził, że nie przekazał informacji o planowanej akcji CBŚ przeciwko starachowickim samorządowcom i gangsterom wiceministrowi spraw wewnętrznych Zbigniewowi Sobotce, oraz że nie powiadomił prokuratury o przecieku informacji w tej sprawie. 3 grudnia 2007 został skazany za fałszywe zeznania i zatajenie prawdy na 1 rok i 2 miesiące pozbawienia wolności oraz trzyletni zakaz sprawowania funkcji publicznych. Mój rozmówca twierdzi, że przy odwołaniu Romana Kurnika w 2002 roku wykorzystano pretekst, iż w oświadczeniu majątkowym pominął udział w radach nadzorczych kilku spółek.
Krzysztof Janik w wywiadzie z Konradem Piaseckim dla RMF FM tak tłumaczył się z jego nominacji: - Mogę powiedzieć tylko tyle: nie wiem, co pan Kurnik robił wcześniej. Ja go poznałem, gdy w czasie prac sejmowych, bo ja byłem wtedy prostym posłem, przyprowadził go do mnie Papała. Potem, jak rozumiem, AWS go wyrzuciła ze stanowiska zastępcy komendanta głównego. Wrócił do resortu trochę w takiej atmosferze, że kolegom nieżyjącego Marka Papały trzeba pomagać.
Ludwik Dorn, ówczesny szef MSWiA w „Dzienniku” (2006.10.24) powiedział: - Grupa Kurnika działała w MSW i Komendzie Głównej zawsze, niezależnie od tego, czy rządziła prawica, czy lewica. Najbardziej prawdopodobna hipoteza jest taka, że oni mieli haki na ważnych ludzi w Polsce. Ludwik Dorn zapomniał dodać, że także i za jego czasów ludzie Kurnika byli w MSWiA i Komendzie Głównej Policji. Są tam zresztą do dnia dzisiejszego.- Kurnik ma zdumiewająco aktualną wiedzę o tym, co dzieje się w resorcie - mówił mi w czasie rozmowy w 2007 roku generał Adam Rapacki, zanim został wiceministrem MSWiA. Utajniona droga zawodowa pułkownika Romana Kurnika Rozdział z książki Sylwestra Latkowskiego „Zabić Papałę”, wydawnictwo Rosner& Wspólnicy. Latkowski
Typy spod Czarnego Kota Po ponad trzech latach od zabójstwa gracza giełdowego Piotra Głowali wydano Europejski Nakaz Aresztowania Janusza Lazarowicza, b. prezesa XIV NFI. To on miał podżegać do zabójstwa. Dotarliśmy do niego i innych bohaterów tej tajemniczej historii. Przypomnijmy: Piotr Głowala 34-letni makler, w imieniu Grzegorza Wieczerzaka (b. prezesa PZU Życie) kontaktował się z Januszem Lazarowiczem. Próbował odzyskać od niego dług, jaki Lazarowicz miał wobec Wieczerzaka. Lazarowicz roszczenia nie uznawał, nie oddał ani złotówki. Rozmowy z Głowalą nagrywał. Na taśmie zachowały się słowa, które dzisiaj są - według śledczych - jednym z dowodów jego winy. Powiedział do Głowali: „Pan sobie kopie grób”. 27 maja 2004 r. ciało Piotra Głowali znaleziono w pobliżu wsi Brześce (k. Góry Kalwarii). Miał rozrąbaną głowę i potężne rany na szyi. Od początku przyjęto kilka możliwych wersji zdarzeń. Krótko przed śmiercią Głowali do Lazarowicza dotarła wiadomość, że Grzegorz Wieczerzak, który właśnie wyszedł z więzienia za kaucją, szykuje na niego jakiś atak medialny. Lazarowicz wynajął agencję PR, aby się bronić. - Poradziłem mu, aby uprzedzająco ujawnił dziennikarzom fakty o swoich relacjach z Wieczerzakiem i nagrał kolejne rozmowy z Głowalą - opowiada Maciej Gorzeliński z agencji MDI. Przez następnych kilka dni Lazarowicz twierdził, że Głowala nie odbierał telefonu. A potem zadzwonił do Gorzelińskiego i przerażonym głosem oznajmił, że właśnie byli u niego policjancii z CBŚ w sprawie zabójstwa Głowali. - Lazarowicz to typ miękkiego, uczuciowego faceta, tacy raczej nie zabijają - mówi Gorzeliński. - Morderca nie przekazuje prokuratorowi nagrania, w którym mówi „Pan sobie kopie grób”. Chciałbym wierzyć, że ktoś go w to wrabia. Prawdopodobnie właśnie to nagranie rozmowy z Głowalą (ale też zeznania żony Głowali oraz samego Grzegorza Wieczerzaka) skierowało śledczych na trop Lazarowicza. Zaczęto badać przepływy finansowe z Narodowego Funduszu Inwestycyjnego, którym kierował. Pojawiły się informacje, że z NFI wyprowadzono ponad 50 mln zł, że Lazarowicz wdał się w interesy z mafią. A jego partnerem był Janusz Graf. Janusz Graf od wielu miesięcy przebywa w areszcie. Zatrzymano go pod zarzutem m.in. wyłudzeń podatku VAT i korumpowania urzędników Ministerstwa Finansów. Później do tej listy dopisano udział w zabójstwie Piotra Głowali. Ten sam zarzut mają Robert R. (zwany Robertem z Czarnego Kota - hotelu przy ul. Okopowej) i Andrzej L. ps. Rygus. Obaj też już siedzą. Przeciwko Grafowi i jego wspólnikom zeznania złożyło kilku świadków. Obciążają też pośrednio Janusza Lazarowicza. Jednym ze świadków jest Adam J. ps. Małolat, który przez 13 lat działał w grupie Grafa, był jego zaufanym i kierowcą. W zamian uzyskał w swojej sprawie (o oszustwa) nadzwyczajne złagodzenie kary. Dwa tygodnie temu wyszedł z więzienia. Spotkał się z dziennikarzami „Polityki”. Oto fragment jego relacji: „Ja uciekłem z Warszawy, kiedy zaczęła się sprawa Głowali. Jestem oszustem, zawodowym przestępcą, ale nie mordercą. Wiem, że Głowala zginął dlatego, że chciał zrobić krzywdę Lazarowiczowi. Było tak. Lazarowicz zalega pieniądze Głowali i Wieczerzakowi. Szantażują Lazarowicza. Do gry wchodzi Graf. Nie mogą zabić Wieczerzaka; wiedzą, że on ma na nich dokumenty i jak mu się coś stanie, one wyjdą. Ale muszą go zastraszyć. Pada na Głowalę. Głowala jedzie na spotkanie z Lazarowiczem. Niby ma dostać jakieś pieniądze; mówi, że jak dostanie pieniądze, odda im jakieś papiery. Przyjeżdża na spotkanie i pobierają go z ulicy. Wywożą do lasu. Myślą, że ma dokumenty, ale on nic nie ma. Zaczynają się tortury. Jest potem spotkanie na ul. Kajki, u Janusza Grafa w domu. Ja, Stary (czyli Graf - przyp. aut.), Lazarowicz. Usłyszałem, że Głowala nie żyje i że mam zapomnieć o tym, co widziałem. On był ileś godzin torturowany. Na końcu mieczem samurajskim podcięli mu szyję. A nie zakopali go, tylko porzucili, by nastraszyć Wieczerzaka. W piątek miała być konferencja Wieczerzaka, że ujawni pewne rzeczy. I faktycznie Wieczerzak się przestraszył. Powiedział, że nie ma nic do powiedzenia. Wykonawcami byli dwaj Czeczeni. Jeden jest zatrzymany, a drugi zginął w wypadku. Był też Robert z Czarnego Kota, który za to siedzi. Był też Andrzej L., ksywa Rygus. I jeszcze kilku pomocników”. Spotkaliśmy się z innym ważnym świadkiem w tej sprawie. To Mariusz P., przedsiębiorca budowlany. Przed laty założył firmę budowlaną Mardex. Mariusz P. w 2003 r. dowiedział się, że w centrum Warszawy, u zbiegu Hożej i Mokotowskiej, można okazyjnie kupić dwie działki - w sumie ponad 2,2 tys. m za 9 mln zł. Szukał do tej transakcji wspólnika, który zapewni finansowanie nie tylko zakupu, ale i późniejszej inwestycji. Planował wybudowanie obiektu za ok. 60 mln zł. Szacował, że nieruchomość będzie potem można sprzedać za ok. 120 mln zł. Trafił się Janusz Graf, dawny znajomy. Grafa znał od lat, ale nigdy nie było między nimi zażyłości. - To raczej był znajomy mojego brata - mówi. Bratem Mariusza jest Wojciech P., właściciel firmy budowlanej, zaprzyjaźniony w latach 90. z gangiem pruszkowskim. To jego kiedyś gangsterzy próbowali wprowadzić na fotel wiceministra budownictwa, ale awans uniemożliwiła policja. Mariusz P. sprzedał Grafowi swój dom w Aninie. - Kiedy dowiedział się o interesie, jaki miałem na oku, zaproponował, żebym dopuścił go do spółki, on ma teraz superukłady, załatwi pieniądze - opowiada Mariusz P. Graf poznał go z Januszem Lazarowiczem i Arkadiuszem Deptułą (wiceprezesem XIV NFI). Obiecali pożyczkę, ale pod warunkiem, że Graf będzie miał połowę Mardeksu. Tak się stało. Jest pewien, że Lazarowicz z Grafem z góry zaplanowali przejęcie jego spółki. Działka w najlepszym punkcie miasta była warta nieczystej gry. - Przelewali na rzecz inwestycji kolejne transze, a potem zmuszali mnie do ich wypłacania i oddawania im. Zrobili sobie pralnię brudnej kasy. W końcu padło żądanie, aby przepisał swoje udziały na Grafa. Nie chciał się zgodzić. Zaczęli go straszyć. Pod dom podjeżdżali bandyci, odbierał telefony z pogróżkami, Graf pobił jego pracownika. Kiedyś w tajemnicy Mariusz P. wykupił sobie wycieczkę do Egiptu. Na miejscu okazało się, że w tym samym hotelu mieszka Graf. - Roześmiał się i powiedział, że nigdzie nie ucieknę, znają mój każdy krok - mówi. Właśnie w tym Egipcie Graf po pijanemu opowiedział mu o sprawie Głowali. - Wyznał, że to Lazarowicz zlecił zabicie tego chłopaka, ze szczegółami opowiedział, jak to się odbyło. A następnego dnia spytał, czy wiem, po co mi to ujawnił i sam odpowiedział: żebyś wiedział, że z tobą możemy zrobić to samo. Mariusz P. zaczął się bać o życie. W dniu, kiedy jego żona uległa tajemniczemu wypadkowi (spadła ze schodów, przeszła trepanację czaszki, dziś już odzyskała sprawność, ale okoliczności wypadku nie pamięta), ugiął się. Podpisał Grafowi przyrzecznie sprzedaży swojej części spółki Mardex. Dzisiaj Mariusz P. występuje w tej sprawie w dwóch rolach. Toczy się przeciwko niemu proces o działanie na szkodę spółki i wyprowadzenie z niej ok. 7 mln zł (pieniądze, które miał wypłacać m.in. na żądanie Grafa). Jest też jednym z ważniejszych świadków w sprawie przeciwko Grafowi i Lazarowiczowi. Udało nam się skontaktować z samym Lazarowiczem. Właśnie dowiedział się, że Polska wydała za nim Europejski Nakaz Aresztowania. To uproszczona forma ekstradycji. Lazarowicz ma obywatelstwo brytyjskie, co komplikuje całą procedurę. Rozmawialiśmy z nim telefonicznie. Podano nam portugalski numer kierunkowy (w Portugalii ma nieruchomość), ale rozmowa mogła być przekierowana do innego kraju. Fragmenty rozmowy publikujemy w ramce. Lazarowicz utrzymuje, że Janusza Grafa znał krótko i słabo. Z naszych informacji wynika, że Lazarowicz znał Grafa od wielu lat, byli zaprzyjaźnieni. Wspomina przyjęcie weselne Grafa, które odbyło się w Czarnym Kocie. Był jego świadkiem ślubnym. Adam J. ps. Małolat jest pewien, że Grafa z Lazarowiczem poznał kiedyś Grzegorz Żemek, z którym Graf był bardzo zaprzyjaźniony. - Za Żemkiem stały WSI, podobnie jak za Lazarowiczem i Grafem - uważa Adam J. Twierdzi, że to służby załatwiły Grafowi pozwolenie na broń. Niektórzy właśnie opieką służb tłumaczą wieloletnią bezkarność Janusza Grafa. Trudno też zrozumieć, dlaczego w marcu 2006 r. pozwolono na bezpieczny wyjazd z Polski Janusza Lazarowicza, chociaż już wtedy podejrzewano go o zlecenie zabójstwa Piotra Głowali. On sam wyznaje, że nigdy nie był w tej sprawie przesłuchany jako podejrzany. Zaprzecza wszystkiemu: nie zlecał zabójstwa Głowali, to raczej on jest ofiarą wrogich działań innych osób, w tym Mariusza P. i Grzegorza Wieczerzaka. Tymczasem Grzegorz Wieczerzak, główny antagonista Lazarowicza, nieoczekiwanie jest dzisiaj na fali. Sprawę o wielomilionowe straty, na jakie miał narazić PZU Życie (pisano o 180 mln zł, jakie miały wyciec z PZU, m.in. poprzez NFI), po błędach biegłych, sąd cofnął do prokuratury, a ta jakoś nie spieszy się z działaniami. Wieczerzak korzysta z sytuacji i stara się brać odwet na przeciwnikach. Składa doniesienia do prokuratury na swoich prawdziwych i wyimaginowanych wrogów. Wytoczył m.in. sprawę o ochronę dóbr osobistych byłemu ministrowi spraw wewnętrznych Markowi Biernackiemu, który kiedyś nazwał Wieczerzaka aferzystą. Według niektórych, także finansowo Wieczerzakowi powodzi się nieźle (ponoć odzyskał kontrolę nad częścią spółek, którymi kiedyś władał). Ma wysokie notowania u części polityków PiS. Z Przemysławem Gosiewskim współpracował podczas prac sejmowej komisji śledczej ds. PZU. Pomagał mu w charakterze nieformalnego eksperta. Wokół jednej z największych afer ostatniej dekady - gdzie mamy wątki korupcji, defraudacji, szantażu, zabójstwo - zrobiło się cicho. Sylwester Latkowski, Piotr Pytlakowski
Nie będę Jurandem Fragmenty rozmowy z Januszem Lazarowiczem (z 4 października 2007 r.)
Czy może pan powiedzieć, gdzie teraz przebywa? O nie. Mogę tylko powiedzieć, że do Polski nie przyjadę. Mieszkałem w Anglii, ale jak dowiedziałem się, że wydano Europejski Nakaz Aresztowania, wyjechałem. Ale ja się nigdy nie ukrywałem przed polskimi władzami, prokuratorem. Cała sytuacja była taka. Przychodzi pan Głowala do mnie do biura w Polsce. No i ja dzwonię do pana mecenasa Woźnego. I mówię, kto to jest ten facet? A on mówi do mnie, że to jest Pruszków.
Co człowiek wtedy robi? Zastanawia się nad swoim bezpieczeństwem. Trzeba pamiętać o tym, że pan Głowala siedział razem z panem Wieczerzakiem. Tam się poznali i Wieczerzak przysłał go z szantażem do mnie. Zarzut w tej sprawie ma też Janusz Graf.
Znał pan go? Znam i uważam, że na pewno takiego przestępstwa nie popełnił. Dla mnie to był facet, który chciał wyjść z półświatka. On chciał zostać normalnym biznesmenem. Pan wspomniał, że przestraszył się Głowali, bo przedstawiono go jako człowieka Pruszkowa. A to Graf był z gangu pruszkowskiego.
Jego się pan nie bał? Ja o tym nie wiedziałem.
Co jest przyczyną pana problemów? Grzegorz Wieczerzak. To człowiek, który pomawia ludzi. On sobie spokojnie siedzi w Polsce. Widocznie ma dobre kontakty z obecnym rządem.
Jeżeli pan uważa się za niewinnego, to czemu nie zgłosi się pan do prokuratury i nie wyjaśni tego wszystkiego? Nie będę Jurandem ze Spychowa, żeby język wycięli i oko wyłupili.
Pan się obawia o życie? Obawiam się, że będę siedział w więzieniu za nic przez trzy lata, potem mnie wypuszczą i powiedzą: przepraszamy, pan jest niewinny. Lepiej siedzieć za granicą.
Ścigany Od ponad półtora roku finansista Janusz Lazarowicz ucieka przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Postawiono mu zarzut podżegania do zabójstwa, wydano list gończy. Według prokuratury poszukiwany przepadł bez śladu. Odnaleźliśmy go w RPA. Tam się spotkaliśmy. Lotnisko w Kapsztadzie. Janusz Lazarowicz czeka w samochodzie. Czarnoskóry policjant grozi mandatem, auto stoi w niedozwolonym miejscu. Lazarowicz coś mu tłumaczy, policjant uśmiecha się i odchodzi. Jak na ściganego międzynarodowym listem gończym, ten Polak zachowuje się dość bezczelnie. Polak? Właściwie tak, chociaż sam uważa się za obywatela świata. Ma paszporty brytyjski i południowoafrykański. Polskiego obywatelstwa nigdy się nie zrzekł, chociaż kiedy mówi słowo ojczyzna, ma na myśli najpierw Anglię, potem RPA, a dopiero na końcu Polskę. Pierwsza ucieczka zdarzyła mu się w 1979 r. Miał wtedy 29 lat, młodą żonę i małą córeczkę. Był magistrem ekonomii. Pracował w rodzinnym Trójmieście w przedstawicielstwie British Petroleum. Chciał wyrwać się w świat. Z żoną umówili się w Londynie. On wyjechał na paszport służbowy, żona z córeczką dwa tygodnie później z paszportem turystycznym. W Londynie zgłosili w ambasadzie RPA chęć wyjazdu do tego kraju. Na zgodę czekali kilka miesięcy. W tym czasie Lazarowicz pracował na czarno: układał podsufitki, mył samochody, nosił cegły na budowie. Później już nigdy nie musiał w pracy napinać mięśni. W 1980 r. dotarli do RPA. Pewien południowoafrykański bank przyjął go na próbę. Zajmował się, mówiąc w uproszczeniu, handlem walutowym. Szybko awansował, został szefem departamentu. Po pięciu latach wysłano go do londyńskiej filii banku. Służbowa willa w luksusowej okolicy (z wyjściem na pole golfowe), zarobki z najwyższej półki. Bez dwóch zdań, niedawny uciekinier zza żelaznej kurtyny wdrapał się wysoko w bankowej hierarchii. Za namową żony postanowił otworzyć własny biznes. Został udziałowcem firmy brokerskiej. Kupił dom w Bromley pod Londynem. Tam do dzisiaj mieszka żona. - W interesach miałem szczęście. W 1994 r. w wieku 44 lat postanowiłem zawiesić działalność w biznesie i zacząć korzystać z życia, podróżować - opowiada. - Ale wtedy jeden z przyjaciół, profesor ekonomii Leszek Pawłowicz, namówił mnie, abym wykładał na Uniwersytecie Gdańskim i przy okazji zajął się doradztwem Bankowi Gdańskiemu, który miał wtedy jakieś kłopoty.
Życie w tramwaju Myślał, że wraca do Polski na chwilę, ale ten epizod potrwał dwanaście lat. Doradzał w Big Banku Gdańskim (przez osiem godzin był nawet jego prezesem, ale Bogusław Kott, którego miał zastąpić, odbił przyczółek). Pracował w warszawskim oddziale Raiffeisen, był prezesem Raiffeisen Investment Polska, pomagał Grzegorzowi Wieczerzakowi (patrz ramka) w przejęciu kontroli nad trzema NFI, prezesował w XIV NFI Zachodnim. Do Warszawy przylatywał w poniedziałki, do Londynu wracał w piątki. Samolot był wtedy dla niego tramwajem. Czasem wypuszczał się do Portugalii, gdzie wraz z żoną mieli nieruchomość. Czasem z rodziną latał na wakacje do egzotycznych krajów. W październiku 2007 r. odbył, jak do tej pory, ostatni lot na trasie Londyn-Kapsztad. Po raz drugi w swoim życiu wybrał RPA jako miejsce ucieczki. Miasto Stellenbosch, kilkadziesiąt kilometrów od Kapsztadu; to tu osiadali pierwsi holenderscy zdobywcy tej ziemi. W Stellenbosch jest znany, a w miejscowym banku przyjmowany z honorami. Jak na banitę, cieszy się nadspodziewanym szacunkiem. - Niektórzy wiedzą, jaka jest moja sytuacja, ale raczej się z tym nie obnoszę - mówi. Jeżeli, jak twierdzi, jest niewinny, dlaczego nie przyjedzie do Polski, aby przekonać do swojej prawdy prokuraturę i sąd? - Bo nie wierzę w polski system sprawiedliwości - odpowiada. - Bo zanim dowiódłbym, że nie mam nic wspólnego z dramatem pana Głowali (patrz ramka - red.), musiałbym spędzić kilka lat w areszcie. Byłbym upokarzany, maltretowany psychicznie, a na końcu ktoś może powiedziałby: przepraszam, to była pomyłka. Nie chcę być jak Jurand ze Spychowa, nie chcę, aby wyłupiono mi oczy i obcięto język. To samo mówił, kiedy kilkanaście miesięcy temu rozmawialiśmy telefonicznie. - Przez ten czas nic się nie zmieniło - twierdzi. Zwrócił się za pośrednictwem adwokata do warszawskiej prokuratury z prośbą, aby przesłuchano go w kraju, w którym przebywa (nie podał jednak, gdzie konkretnie). Zaproponował, aby prokurator przyjechał do wskazanego miasta albo żeby skorzystano z możliwości przesłuchania elektronicznego bądź konsularnego. Prokuratura nie odpowiedziała na te propozycje. - Upoważniam panów do powiadomienia prokuratury, że przebywam w RPA. Jestem obywatelem tego kraju. Mogą wystąpić o moją ekstradycję, ale wtedy muszą przedstawić wiarygodne dowody mojej winy. Nie zrobią tego, bo w RPA żaden sąd nie uzna za dowód czyjegoś pomówienia - mówi z głębokim przekonaniem. Kto go pomawia? - Grzegorz Wieczerzak - odpowiada. - Jestem ofiarą zemsty pana Wieczerzaka. Układa sekwencję zdarzeń. Przez pierwsze dwa lata od śmierci Piotra Głowali był jednym z wielu świadków w sprawie. Kiedy do władzy doszedł PiS, szukano haków na lewicę i Wieczerzak był w tym pomocny. - To on mówił dziennikarzom, że za śmierć Głowali na sto procent odpowiadam ja. Dorobiono mi gębę faceta związanego z lewicą, pojawiły się plotki, że finansuję tę partię, przyjaźnię się z Kwaśniewskim, Kaliszem, Szmajdzińskim i Siwcem. A ja żadnego z nich nawet nie znałem. To nie miało znaczenia. Ważne było, że mają podejrzanego o zbrodnię, a do tego przyjaciela postkomunistów. Sprawę Głowali dano prokuratorowi G., to on postawił mi zarzuty i kazał mnie aresztować, a kiedy PiS stracił władzę, uciekł z prokuratury, dzisiaj jest radcą prawnym i wszystko ma w nosie - opowiada. Ale to nie tylko Grzegorz Wieczerzak obciążał go za śmierć Głowali. Funkcjonariusz CBŚ, który pracował przy tej sprawie, twierdzi, że znalazł się rozmowny świadek koronny. Według prokuratury to członek zamieszanej w tę zbrodnię grupy przestępczej Janusza Grafa. Andrzej L. ps. Kajtek miał zeznać, że Lazarowicz żalił się Grafowi, że Głowala go szantażuje. Grafa, a pośrednio Lazarowicza, obciąża też Adam J. ps. Małolat, zawodowy oszust, przez kilka lat działający w grupie Grafa. Nawet śledczy przyznają, że Adam J. nie jest wiarygodnym świadkiem. Budowanej tylko na tych zeznaniach wersji o zleceniu zbrodni trudno byłoby dowieść przed sądem. W Stellenbosch, w salce konferencyjnej małego hotelu improwizujemy przesłuchanie Janusza Lazarowicza. Nie pada formuła, że będzie mówić prawdę i tylko prawdę. Pytamy go o fakty interesujące dla polskich prokuratorów i niejako w ich zastępstwie. Mamy świadomość, że może mijać się z prawdą, aby zbudować wiarygodną linię obrony. Oto skrócony stenogram jego odpowiedzi.
Nie zabija się posłańca „Nie wiem, kto i dlaczego zabił Piotra Głowalę. Spotkałem go w maju 2004 r., wcześniej go nie znałem. Twierdzenie prokuratury, że Głowala znał mnie z czasów wspólnej pracy w Raiffeisen Banku i jakoby wiedział o moich defraudacjach, jest kłamstwem. Na nagraniu pierwszej rozmowy, jaką z nim odbyłem, Głowala mówi: »Nie mieliśmy okazji się poznać, chociaż obaj pracowaliśmy w Raiffeisen, ale w różnych okresach«. Głowalę nagrywałem, bo wiedziałem, że przysyła go pan Wieczerzak, którego miałem podstawy się obawiać. Z Głowalą widziałem się dwa razy. Raz u mnie w biurze, drugi raz w restauracji Dyspensa. Dla prokuratury kluczowym dowodem przeciwko mnie są zapisane w nagraniu przekazanym przeze mnie prokuratorowi słowa, jakie skierowałem do Głowali: »pan sobie grób kopiesz«. Było to wypowiedziane w emocji kolokwialne stwierdzenie. Gdybym rzeczywiście miał coś wspólnego ze śmiercią pana Głowali, czy przekazywałbym organom ścigania dowód własnej winy? Podczas spotkania z panem Głowalą w Dyspensie przy sąsiednim stoliku siedział mój znajomy, biznesmen Jan Łuczak. O ile pamięć mnie nie myli, towarzyszył mu jego przyjaciel Kazimierz Marcinkiewicz, późniejszy premier. Zanim spotkałem się z Głowalą, w roli emisariusza Grzegorza Wieczerzaka wystąpił właśnie Jan Łuczak. Przekazał mi kartkę z żądaniami Wieczerzaka. Pan Wieczerzak domagał się 800 tys. dol. jako rekompensaty za straty, jakie rzekomo poniósł z powodu odsunięcia go od możliwości zarządzania trzema NFI. Identyczne żądanie przedstawił w jego imieniu pan Głowala. Odszedł z kwitkiem. Pana Wieczerzaka poznałem bodajże w 2000 r. na Walnym Zgromadzeniu Big Banku. Później zaproponował, abym pomógł mu przejąć kontrolę nad trzema NFI: VII, X i XIV. Chodziło o wykupienie firmy zarządzającej tymi NFI. Firma zarządzająca należała do BRE Banku i nosiła nazwę BRE Private Equity, a po przejęciu została nazwana Private Equity Poland, czyli PEP. Wieczerzak działał w imieniu PZU Życie i za pieniądze tej spółki Skarbu Państwa chciał sobie kupić złoty spadochron w postaci firmy zarządzającej. PEP to była zwykła skrzynka pocztowa do pobierania pieniędzy. Firmy zarządzające wymyślił ustawodawca, kiedy tworzono projekt narodowych funduszy inwestycyjnych. Myślę, że wynikało to z obawy, że w Polsce brakuje menedżerów zdolnych do kierowania funduszami i dlatego stworzono czapy w postaci instytucji zarządzających, każda miała pod sobą kilka NFI. Każdy fundusz musiał zgodnie z ustawą zrzucać się na spółkę zarządzającą, roczna opłata to 1,6 mln euro. PEP za sam fakt istnienia dostawał więc rocznie 4,8 mln euro. I o te pieniądze walczył pan Wieczerzak. Na początku jego drogi była inwestycja PZU Życie, a na końcu prywatna własność pana Wieczerzaka. Jako prezes Raiffeisen Investment pomogłem mu przejąć od BRE kontrolę nad trzema NFI. Potem on razem z mecenasem Andrzejem Wyglądałą przeprowadził mały pucz i usunął moich ludzi z zarządów trzech NFI. A kiedy trafił do aresztu, mecenas Wyglądała razem z wiceministrem skarbu Ireneuszem Sitarskim zaproponowali, abyśmy wspólnie odsunęli Wieczerzaka i ponownie przejęli kontrolę nad funduszami. Można powiedzieć, że podczas lunchu w Grand Hotelu dokonaliśmy kontrrewolucji. O to pan Wieczerzak ma do dzisiaj pretensje. Rzekomo miałem podżegać do zabójstwa Piotra Głowali mojego znajomego Janusza Grafa. Poznałem go, kiedy byłem prezesem Raiffeisen Investment. Przyprowadził go do mojego biura Robert Poczman, który chciał, abym zainwestował pieniądze w posiadany przez niego hotel Orle Gniazdo w Szczyrku. Nawet jeździłem do tego hotelu, oglądałem, ale na inwestycję się nie zdecydowałem. Potem Janusz Graf zaczął się sam ze mną kontaktować. Był to potężny mężczyzna, elegancko ubrany, sądziłem, że jest biznesmenem. Przedstawiał propozycje wspólnych interesów, niektóre przeprowadziliśmy. Nie miałem pojęcia, że pan Graf jest wiązany z gangiem pruszkowskim. O wizytach Piotra Głowali raz mu tylko opowiedziałem, podczas jazdy samochodem. Nie było z mojej strony najmniejszej sugestii, aby coś z panem Głowalą zrobić. Nie sądzę, aby Janusz Graf z własnej inicjatywy postanowił rozwiązać tę sprawę. Wiedział przecież, że to nie Głowala stawia żądania, ale Wieczerzak. Nie zabija się posłańca”.
Gonić króliczka Kiedy dowiedział się o europejskim nakazie aresztowania, przeżył gonitwę myśli. Ta pierwsza: uciec jak najdalej. Druga myśl: co jest lepsze - kilkuletni areszt czy dożywotnia ucieczka? I myśl trzecia: moje więzienie będzie rozciągać się między Namibią a Zimbabwe. Do dzisiaj nie wiadomo, dlaczego w 2006 r. pozwolono mu wyjechać z Polski, skoro już wtedy był podejrzany. Dlaczego przy pomocy angielskiej policji nie zatrzymano go, kiedy przebywał w Londynie, przecież prokuratura znała jego angielski adres? Czekano, aby uciekł na koniec świata? Lazarowicz cytuje Skaldów: „nie chodzi o to, by złapać króliczka, ale by gonić go”. Sprawa Janusza Lazarowicza przypomina historię Edwarda Mazura (biznesmen z Chicago podejrzany o udział w zabójstwie gen. Marka Papały). Mazurowi też pozwolono wyjechać z Polski, chociaż gangster-świadek wskazywał go jako zleceniodawcę. Potem zwrócono się do USA o ekstradycję, ale amerykański sąd wniosek odrzucił, bo uznał, że strona polska nie przedstawiła wiarygodnych dowodów winy podejrzanego. Dowody przeciwko Lazarowiczowi, podobnie jak w sprawie Mazura, oparto na zeznaniach przestępców. W gruncie rzeczy nie jest znany motyw, dla którego miałby zlecić zabójstwo. Wniosek o jego ekstradycję ma małe widoki na powodzenie, bo RPA wydaje swoich obywateli równie niechętnie jak USA. Prokuratura powinna uczynić wszystko, aby ujawnić prawdę o śmierci Piotra Głowali. Zeznania Lazarowicza są do tego niezbędne. Skoro chce poddać się przesłuchaniu w miejscu aktualnego przebywania, trzeba go przesłuchać. Warto to uczynić nie tylko w sprawie Piotra Głowali, ale też na temat funkcjonowania NFI i uwłaszczania się na majątku prywatyzowanych firm (patrz ramka: „Listy z aresztu”). Ścigany dobrowolnie do Polski nie przyjedzie. Jego argumenty mają sens. W Polsce nadużywa się tymczasowych aresztów, trwają niejednokrotnie latami, a prawa osób aresztowanych są łamane. Lazarowicz twierdzi, że jest niewinny. Na razie linię obrony przedstawia dziennikarzom, bo prokurator słuchać nie chce.
Przeżywam tu chwile braku wiary w cokolwiek... Dotarliśmy do listów, jakie otrzymywali m.in. Janusz Lazarowicz i mecenas Andrzej Wyglądała. Listy te pisane były w imieniu Grzegorza Wieczerzaka, a dostarczane adresatom przez jego ojca Michała Wieczerzaka. Najprawdopodobniej pisał je ojciec i ówczesna żona Grzegorza Wieczerzaka, pod jego dyktando. Sygnowane są jego podpisem. Zarówno Wieczerzak, jak i odbiorcy tych listów dzisiaj nie chcą, by ujrzały światło dzienne. Poniżej przytaczamy fragment jednej z korespondencji. „15.05.2003 Drogi Januszu, Janusz powiedz szczerze mojemu ojcu co i jak. Sytuacja jest podobna do tej rok temu, gdy prosiłem o jasną odpowiedź co z pieniędzmi za Elektrim, to dostaniesz swój udział. Zaczynam sądzić, że świadomie mnie chcecie w całości obrać do zera. (...) Janusz przeżywam tu chwile braku wiary w cokolwiek. Naprawdę bywam bliski załamania. Dobrze wiesz, że ukrycie sposobu zdobywania władzy w funduszach kosztowało mnie i Ciebie sporo wysiłku. Dlaczego chcecie to zniszczyć. (...) Janusz zrozum ja nic nie mam poza funduszami. Zainwestowałem tam wszystkie swoje pieniądze i nie miałem dlatego na kaucję (...). Wiesz o tym dobrze, że moja żona w niczym nie pomaga i nie pomoże. Nie przewidziałem takiej sytuacji i w niczym ojca nie zabezpieczyłem. (...) Błagam nie możecie go zostawić bez środków. (...) Mecenasi chcą rezygnować z obrony ponieważ Tata nie ma pieniędzy na ich finansowanie. Chyba nie dopuścicie do tego, żebym musiał brać obrońcę z urzędu.(...) Janusz wybaczam wam to co się stało i proszę o wybaczenie jeśli jest gdzieś w tym moja i mojej żony wina. Uczciwa wartość funduszy przy rozsądnym gospodarowaniu to jeszcze około 150 mln dol. Byłoby bez pośpiechu po 50 mln na głowę i nic nie trzeba robić tylko się pogodzić i nie oszukiwać się. (...) Dlatego nalegam o zawarcie ugody i wprowadzenie ludzi do zarządów i rad według klucza.(...) Janusz błagam cię. Wiem, że tam za murami nie myśli się o wspólniku w więzieniu ale o zarabianiu pieniędzy. Ale zastanówcie się czy nie starczy dla wszystkich. Ja sporo jeszcze wytrzymam tylko muszę wierzyć w sens tego. (...) Jeśli zapewnicie mi współudział w tym co tak naprawdę zostało zbudowane dzięki Tobie i mnie. (...)
Proszę Was na kolanach i na głowy moich dzieci. Nie zmuszajcie mnie do rozpaczy, do wyboru pomiędzy dobrem mojej rodziny a poddaniem się. (...) Grzegorz". Latkowski
Ścigany odnaleziony "Polityka" ujawnia, że poszukiwany ENA (europejskiem nakazem aresztowania) finansista Janusz Lazarowicz ukrywa się w RPA. Ujawniamy, że poszukiwany od marca 2007 r. krajowym listem gończym, a od października 2007 r. ENA (europejskiem nakazem aesztowania) finansista Janusz Lazarowicz ukrywa się w RPA. Chociaż prokuratura nie potrafiła tego ustalić (do władz RPA nie wpłynęła prośba o ekstradycję), bez problemu uczynili to dziennikarz „Polityki" Piotr Pytlakowski i dokumentalista (autor m. in. książki i filmu „Zabić Papałę") Sylwester Latkowski. Znaleźli poszukiwanego i spotkali się z nim w okolicach Kapsztadu. Podczas wielogodzinnych rozmów opowiedział im o swojej ucieczce i jej przyczynach. Jest przekonany, że padł ofiarą zemsty Grzegorza Wieczerzaka, b. prezesa PZU „Życie". Upoważnił dziennikarzy, aby podali do publicznej wiadomości miejsce jego pobytu. Prokuratura Okręgowa w Warszawie ściga Janusza Lazarowicza, b. prezesa Reifeisen Investement i b. prezesa XIV NFI Zachodniego pod zarzutem nakłaniania w 2004 r. do zabójstwa Piotra Głowali. 25 maja 2004 r. został on uprowadzony w Warszawie, a po dwóch dniach w okolicach miejscowości Brześce znaleziono jego zmasakrowane zwłoki. Ustalono, że wcześniej kontaktował się m. in. z Januszem Lazarowiczem i przekazywał mu żądania finansowe powołując się na upoważnienie Grzegorza Wieczerzaka. Cała historia jest o tyle dziwna, że już w 2004 r. Lazarowicz był przesłuchiwany w tej sprawie jako świadek i sam przekazał prokuraturze nagrania dwóch rozmów jakie odbył z Piotrem Głowalą. Zarzut jaki postawiono mu później oparto na treści tych nagrań (słynne zdanie jakie wypowiedział do Głowali: „pan sobie kopiesz grób"). Sprawa jest też dlatego niezwykła, że później Lazarowicz występował do prokuratury, aby ta przesłuchała go poza granicami Polski. Jego prośby nawet nie rozpatrzono. W jednym z najbliższych wydań „Polityki" opublikujemy reportaż o kulisach ucieczki Janusza Lazarowicza, o jego życiu w RPA i o tajemniczych listach Grzegorza Wieczerzaka, których prokuratura nie potrafiła znaleźć, a są niezmiernie ważne, gdyż ujawniają jego prawdziwe intencje. Latkowski
Przeciw korupcji Warszawska ośmiornica W końcu ubiegłego roku za kraty trafiła przestępcza grupa Janusza G. - Grafa. W maju 2006 r. - aresztowania w Ministerstwie Finansów. W lipcu - kajdanki na rękach Pawła Bujalskiego, byłego wiceburmistrza gminy Warszawa Centrum. Sprawy są ze sobą powiązane. Można spodziewać się kolejnych aresztowań i przełomu w innych głośnych śledztwach ciągnących się od lat. Po aresztowaniach w Ministerstwie Finansów ogłoszono, że prokuratura, policja i ABW przystąpiły do rozbijania układu. W atmosferze euforii zapowiadano, że niebawem śledczy dotrą do polityków, sędziów i prokuratorów zamieszanych w malwersacje. Ale od kilku tygodni nad prowadzonymi śledztwami zaciągnięto kurtynę milczenia. W materiałach ze śledztw rzeczywiście pojawiają się nazwiska znanych osób. Przewija się łańcuch postaci pozostających ze sobą w przeróżnych konfiguracjach. Tworzą go urzędnicy, gangsterzy, biznesmeni i politycy zarówno z lewej, jak i prawej strony. Między nimi jak łącznik krąży Janusz G., ps. Graf. To kluczowa osoba zarówno w sprawie Ministerstwa Finansów jak i warszawskich samorządowców, którym zarzuca się rozstrzyganie przetargów za łapówki. Graf to biznesmen związany z gangiem pruszkowskim. Dobry znajomy byłego przewodniczącego Rady Warszawy Bogdana Tyszkiewicza i wielu polityków warszawskich, którym nie przeszkadzał fakt, że Grafowi przeważnie towarzyszyli umięśnieni i wygoleni faceci. Graf sporo inwestował w tereny warszawskie. Kupował i sprzedawał nieruchomości, nabywał place. Miał skuteczne dojścia do urzędników samorządowych i z Ministerstwa Finansów. Aresztowanej niedawno wysokiej urzędniczce resortu finansów Elżbiecie Z. za załatwienie ulg podatkowych zapłacił przynajmniej 100 tys. zł. Swoje partie rozgrywał na kilku frontach. Handlował fałszywym paliwem, które przechowywał w dzierżawionych bazach paliwowych wokół Warszawy (korzystał z przychylności pewnego generała). Prał brudne pieniądze. Kradł samochody. Przemycał narkotyki. Śledztwa, które ostatnio nabrały tempa, dotyczące korupcji w Ministerstwie Finansów i malwersacji przy przetargach na nieruchomości i inwestycje warszawskie, łączy nie tylko osoba Grafa. Krąg postaci jest liczny. Składa się z biorących, dających, ochraniających i tzw. pośredników, czyli załatwiaczy. Wśród ochraniających było przynajmniej kilku oficerów policji. Podejrzewa się też niektórych prokuratorów. Załatwiacze to doradcy podatkowi (aresztowany Tomasz J.) i radcy prawni z pewnej znanej kancelarii. Wędrowali po gabinetach, gdzie wszyscy znali wszystkich. Bywali w resorcie finansów, Urzędzie Miasta i magistratach dzielnicowych. System wydawał się bezpieczny i szczelny, bo krążyły w nim wielkie pieniądze, a zarobić chciał każdy. W śledztwach pojawiają się też wątki tajemniczych śmierci i zaginięć. Jest nadzieja, że wreszcie zostanie wyjaśnione, kto tak naprawdę stał za rzekomym samobójstwem byłego wicepremiera i działacza SLD Ireneusza Sekuły, za porwaniem i zamordowaniem gracza giełdowego Piotra Głowali, komu zależało na śmierci warszawskiego samorządowca Bogdana Tyszkiewicza. Być może dowiemy się też o losach zaginionego przed wieloma miesiącami biznesmena Rudolfa Skowrońskiego.
Kandydat na koronnego Cała sprawa zaczęła się prawdopodobnie od zeznań złożonych przez Adama Jankowskiego (nazwisko zmienione). Jankowski (34 l.) od połowy lat 90. działał w otoczeniu Grafa. Był kimś w rodzaju jego asystenta. Zajmował się głównie drobnymi oszustwami, miał też sprawę o gwałt. Drogi Grafa i Jankowskiego rozeszły się zaraz po zabójstwie gracza giełdowego Piotra Głowali (27 maja 2004 r.) i prawdopodobnie miało to związek z tą sprawą. Przypomnijmy, Piotr Głowala w imieniu Grzegorza Wieczerzaka próbował wyegzekwować pieniądze od prezesa XIV NFI Janusza Lazarowicza. W nagraniu rozmowy telefonicznej, jaką prowadzili, jest fragment, który stawia Lazarowicza w kręgu podejrzanych. Mówi on do Głowali: „Pan sobie kopie grób”. Wkrótce potem w okolicach Góry Kalwarii znaleziono ciało Piotra Głowali. Zginął od ciosów ostrym narzędziem (podejrzewa się, że była to maczeta). Śledztwo od początku toczyło się niemrawo. Podejrzewano, że wykonawcą mógł być pewien bandyta z Trójmiasta, znany z sadystycznych metod okaleczania swoich wrogów, ale to był błędny trop. Według naszych informacji, jeden ze świadków ujawnił niedawno, że o unieszkodliwieniu Głowali rozmawiano w maju 2004 r. w mieszkaniu Grafa przy ul. Inflanckiej w Warszawie. Graf prowadził wtedy ożywione kontakty biznesowe z Januszem Lazarowiczem. Być może żądania Głowali zagrażały ich wspólnym interesom. Jankowski dużo wiedział o tajemnicach Grafa. Posiadał też szereg dokumentów, których ujawnienie mogło narazić na szwank interesy Grafa. Doszło między nimi do publicznej kłótni, Graf uderzył Jankowskiego. Ten uciekł i od tej pory ślad po nim zaginął. Jankowski ukrywał się m.in. w Poznaniu. Korzystał też z pomocy swojego kolegi Tomasza S. z Komorowa, członka grupy pruszkowskiej. To u niego szukał Jankowskiego detektyw Krzysztof Rutkowski, wynajęty w tym celu przez Grafa. Rutkowski w rozmowie z nami (tuż przed swoim aresztowaniem) nie zaprzeczył, że wykonywał takie zadanie. Miał w imieniu mocodawcy zaoferować Jankowskiemu sporą sumę za oddanie dokumentów. Jankowski czuł, że pętla wokół niego zaciska się. Szukał kontaktu z ABW, negocjował z funkcjonariuszami CBŚ. Wreszcie oddał się w ręce prokuratora. Został aresztowany, bo ciążyło na nim szereg kryminalnych zarzutów. Od początku zaczął ujawniać wszystko, co wie. Prawdopodobnie (nikt tego oficjalnie jeszcze nie potwierdza) wdrożono wobec niego procedurę świadka koronnego. To na podstawie m.in. jego zeznań najpierw w grudniu 2005 r. aresztowano Grafa, a w maju br. aresztowano pięcioro wysokich urzędników Ministerstwa Finansów.
Ostatnie zeznania Bogdana T. Drugi świadek, kluczowy dla prokuratury, zginął zamordowany w lipcu 2005 r. Wydawało się, że były przewodniczący rady gminy Warszawa Centrum Bogdan Tyszkiewicz swoje tajemnice zabrał do grobu. Wiedziano, że jest głęboko uwikłany w warszawskie machlojki. Karierę samorządową zawdzięczał Pawłowi Piskorskiemu, wówczas młodemu działaczowi UW. Dzięki niemu został szefem rady i zawiązywał koalicję UW z SLD. Julia Pitera, działaczka samorządowa, a dzisiaj posłanka z listy PO, nazywała go: macho z półświatka. Pewny siebie, otoczony pięknymi kobietami, ubrany w kolorowe wzorzyste koszule i czerwoną kamizelkę, z czernionymi włosami. Wdrapał się na szczyt, ale szybko z niego spadł. Alkohol, narkotyki, złe znajomości. Zginął od noża we własnym domu. Zabójcą był jego znajomy, 45-letni Białorusin Andriej F. Ale Tyszkiewicz krótko przed śmiercią zdążył złożyć wyczerpujące zeznania. Był w psychicznym dołku, ktoś mu groził, postanowił więc pójść na współpracę z organami ścigania. Obciążał siebie i innych. Być może liczył, że dostanie status świadka koronnego. Niewykluczone, że szczerość okupił życiem. Po jego śmierci policja dokonała przeszukania, w domu znalazła tajny notatnik, w którym Tyszkiewicz bardzo precyzyjnie spisywał wszystko, co dotyczyło jego lewych interesów. Nazwiska, daty, sumy. Najczęściej pojawiało się tam nazwisko Pawła Bujalskiego, aresztowanego niedawno byłego wiceburmistrza Warszawy Centrum. Ale wymieniana była cała plejada innych polityków i urzędników samorządowych. Przy każdym informacja: ile i za co. Lista jest długa, a nazwiska znane w Warszawie. Nie ujawniamy ich, bo prokuratura nie postawiła jeszcze zarzutów. Wciąż zbierane są dowody. Ale niebawem może dojść w Warszawie do serii głośnych aresztowań. Zatrzymany w lipcu na lotnisku Okęcie Paweł Bujalski nie przyznaje się do winy, ale poza zeznaniami i notatkami Tyszkiewicza śledczy mają w ręku inne dowody. Bogdan Tyszkiewicz miał licznych przyjaciół, ale szczególnie cenił sobie bliskie znajomości z gangsterami z Pruszkowa. Najpierw z Nastkiem i Krakowiakiem, potem z Masą, a pod koniec życia z Grafem. Bez wątpienia był zafascynowany osobowością Janusza G. W swoich zeznaniach z 2005 r. ujawnił nieznany dotychczas fakt, który rzucił nowe światło na sprawę śmierci w marcu 2000 r. Ireneusza Sekuły. Według dotychczasowych ustaleń były wicepremier z rządu Mieczysława Rakowskiego popełnił samobójstwo strzelając sam do siebie aż trzykrotnie. Według zeznań Tyszkiewicza, w dniu śmierci Sekuły podwoził do jego biura właśnie Grafa i niejakiego Adama Ch. Prawdopodobnie ich wizyta miała związek z tajemniczą śmiercią pana Cygaro, jak nazywano Sekułę.
Analitycy rysują siatkę Adam Ch., jeden z bossów tzw. mafii paliwowej, prezes konsorcjum Victoria, od wielu miesięcy siedzi w areszcie. Przez lata uchodził za człowieka służb specjalnych. Sam zresztą informował, że pracuje dla UOP (potem ABW). Do aresztu, w którym przebywa Adam Ch., dochodzą niepokojące dla niego wieści. Zapewne wie już o fragmencie zeznań Tyszkiewicza, które dotyczą jego wizyty u Sekuły. Wie też, że od wiosny naczelnikiem warszawskiego zarządu CBŚ został Jarosław Marzec, poprzednio naczelnik zarządu gdańskiego. Adam Ch. ma powody, aby obawiać się Marca, który tropił jego przestępstwa jeszcze w Trójmieście. Do kilku stołecznych dziennikarzy trafiły niedawno materiały, które mają Marca skompromitować. Dotyczą jego przeszłości, konfliktu rodzinnego jeszcze z czasów, kiedy był szefem CBŚ w Gdańsku. Według naszych informacji Adam Ch. byłby skłonny sporo zapłacić za unieszkodliwienie szefa warszawskiego CBŚ. Jarosław Marzec: - Zdecydowanie odmawiam komentarza. Marzec ma groźną wiedzę nie tylko o powiązaniach Adama Ch. Do stolicy przyszedł niedawno, nie zna ludzi, nie wiążą go żadne zobowiązania z tzw. Warszawką, ani towarzyskie, ani polityczne. Powołał zespół złożony z 24 zaufanych oficerów CBŚ - niektórych specjalnie ściągnął z terenu. Najpierw przejrzeli stare sprawy, te, którym grozi przedawnienie. Okazało się, że prowadzone osobno, rozczłonkowane, rozmywały się. Ale zblokowanie ich i poddanie gruntownej analizie ujawniło zadziwiające zbieżności. Podobne mechanizmy, powtarzające się nazwiska i miejsca. Analitycy policyjni rozrysowali siatkę kryminalnych powiązań. Idealnie wpisała się w plan warszawskich inwestycji, pokryła z decyzjami urzędników samorządowych, przeniknęła do ministerstw.
Policja czyści szeregi Stare sprawy odżywają. To sygnał ostrzegawczy dla osób, które mają coś na sumieniu. Na wysokich szczeblach w CBŚ, KSP i KGP trwają ożywione ruchy kadrowe. Jednych odwołują przełożeni, inni sami składają dymisje. Po cichu zniknął jeden z wicekomendantów stołecznej policji. - Został odwołany bez podania przyczyn - informuje rzecznik KSP Mariusz Sokołowski. Od dawna przebąkiwano o nieformalnych związkach tego wicekomendanta, a wcześniej szefa m.in. wolskiej komendy, z pewnym warszawskim centrum handlu meblami. Na terenie tego kompleksu ma siedzibę wiele firm. Niektóre z nich od lat są podejrzewane o udział w nielegalnym obrocie paliwami. Dotychczas policja omijała je szerokim łukiem. Według policjantów, centrum meblowe było pod ochroną nie tylko wspomnianego wicekomendanta stołecznego, ale i wysokich oficerów z warszawskiego CBŚ. Przez lata pod okiem warszawskich policjantów i prokuratorów działały bezkarnie urzędnicze gangi. Aresztowanym dyrektorom z Ministerstwa Finansów zarzuca się przyjmowanie łapówek w zamian za stosowanie upustów finansowych w latach 1994-2004. Układ warszawskich samorządowców największe zyski osiągał w drugiej połowie lat 90. Prowadzono w tym czasie różne śledztwa, ale przeważnie były spowalniane i umarzane. Jedno z takich śledztw dotyczyło zaginięcia Rudolfa Skowrońskiego. Skowroński, właściciel firmy Intercommerce, wymieniany wśród przedsiębiorców korzystających z uprzejmości dyrektorów MF, zaginął wiele miesięcy temu. Pod uwagę brano dwie wersje: został uprowadzony albo sam uciekł i ukrywa się. Ale, jak wynika z naszych informacji, chociaż oficjalnie ogłoszono wszczęcie poszukiwań, nie zrobiono nic, aby Skowrońskiego znaleźć. Nie założono podsłuchów, nie sprawdzono operacyjnie miejsc, w których mógł przebywać (ma nieruchomości na Mazurach, w Sudetach i okolicy Świnoujścia). Dopiero teraz nadgania się stracony czas. U innego korzystającego z podatkowych zwolnień, Henryka Stokłosy, byłego senatora z Piły, właściciela potężnej firmy przerabiającej odpady zwierzęce, przeprowadzono przeszukanie. Zabezpieczono m.in. twarde dyski z jego komputerów. Ich zawartość nadal jest badana. Stokłosie nie postawiono zarzutów, chociaż urzędnicy z MF do aresztu trafili za zwalnianie go z podatków, za co mieli dostawać łapówki. Tę sprawę prowadziła już w 2002 r. jedna z poznańskich prokuratur. Z dwóch podejrzanych tylko Sławomir M. usłyszał wtedy zarzuty, ale jego sprawa do dzisiaj nie znalazła sądowego rozstrzygnięcia. Drugi dyrektor z Ministerstwa Finansów, Andrzej Ż., nie został nawet postawiony w stan oskarżenia. Według nieoficjalnych źródeł był wtedy pod opieką ABW i wszystko się rozmyło. Urzędnicy Ministerstwa Finansów przez lata korzystali z faktu, że sprawy się rozmywały. Dwaj inspektorzy kontroli wewnętrznej z tego ministerstwa Zdzisław Kukawski i Antoni Rybitwa od 2002 r. monitowali przełożonych, że w resorcie działa grupa przestępcza. Wymieniali nazwiska wysokich urzędników i definiowali, na czym polega ich działalność: stosowanie upustów, korupcja itp. Kukawski - ten sam, który kontrolując w 2001 r. Urząd Skarbowy w Płocku ujawnił początki mafii paliwowej - nie mógł przekonać do swojej wersji kolejnych szefów resortu. Popadł w niełaskę. Wysłano go na emeryturę. Dzisiaj okazuje się, że nie był nawiedzonym oszołomem, jak próbowano go przedstawiać. Wśród aresztowanych dyrektorów MF są dwie osoby, które wymieniał w swoich pismach już kilka lat temu.
Decyzje polityczne Lista aresztowanych wydłuża się. Siedzi już przynajmniej sześć osób od sprawy samorządowców. Poza pięcioma urzędnikami Ministerstwa Finansów aresztowano kilkoro pracowników urzędów skarbowych w Warszawie. Do jedenastu członków grupy Grafa zamkniętych jeszcze w grudniu (są wśród nich dwaj radcy prawni) dołączyła ostatnio żona Grafa, Anna. Postawiono jej kilka zarzutów, w tym główny - o udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Wanda K., matka Anny, twierdzi, że córka nic złego nie zrobiła, a za kraty wsadzono ją tylko po to, aby zmiękczyć Janusza. Tymczasem śledczy upierają się, że dowody przeciwko Annie G. są mocne, a sąd bez wahania zgodził się na trzymiesięczny areszt. Dopóki zarzuty stawiano gangsterom i urzędnikom, wszystko toczyło się sprawnie. Ale teraz, kiedy trzeba zapukać do drzwi polityków z wyższych półek, śledczy włączyli hamulce. Gdyby chodziło wyłącznie o działaczy SLD czy byłych członków PO, nie byłoby wahań, ale w warszawskiej ośmiornicy (rezerwujemy tę nazwę zarówno dla afery w MF, jak i dla samorządowego tzw. układu warszawskiego) podziały polityczne nie istniały. Liczyła się wyłącznie kasa, a wyciągały po nią ręce wszystkie strony. To niezły egzamin dla polityków PiS i prokuratury. Ujawniać całą prawdę czy tylko tyle, ile im pasuje?
Piotr Pytlakowski współpraca Sylwester Latkowski
Globalne ocieplenie wcale się nie zmniejszyło! Globalne ocieplenie zahamowane - "to zła wiadomość dla Ala Gore'a" Część naukowców uważa, że trend globalnego ocieplenia został zahamowany lub nawet uległ odwróceniu. Mają o tym świadczyć ostatnio pozyskane dane - informuje serwis worldnetdaily.com. Według Roya Spencera, klimatologa pracującego wcześniej dla NASA, który przeanalizował dane z ostatnich pięciu lat, globalny poziom temperatur spada. - Globalne ocieplenie miało oznaczać więcej huraganów, tymczasem od roku 2005 Stany Zjednoczone zaatakował tylko jeden większy huragan - mówi. Tymczasem według badań, które przeprowadził Ryan Maue z Uniwersytetu Florydy, światowa aktywność obejmująca zarówno tajfuny, jak i huragany spadła do najniższego poziomu sprzed 30 lat. Naukowcy Instytutu Nauk Morskich Leibnitza i Instytutu Meteorologii Maxa Plancka z Niemiec oraz Uniwersytetu Wisconsin uważają, że proces globalnego ocieplenia ulegnie spowolnieniu, lub nawet odwróceniu, w okresie najbliższych 10-20 lat. Jeśli chodzi o wcześniejsze niepokojące dane dotyczące topnienia lodu w Arktyce, to okazało się, że procentowo pokrywa lodowa zwiększyła się znacząco po raz pierwszy od 1979 roku. W ostatniej dekadzie również populacja niedźwiedzi uległa zwiększeniu - był to wzrost o 25 procent. W Arktyce jest ich teraz 15 tysięcy, podczas gdy 10 lat temu było ich 3 tysiące mniej. - Ostatnia fala globalnego ocieplenia, która rozpoczęła się w 1977 roku jest zakończona, a Ziemia weszła w nową fazę globalnego ochłodzenia - mówi Don Easterbrook, profesor geologii z Uniwersytetu Zachodniego Waszyngtonu. - Nowe dane dotyczące aktywności solarnej wskazują na niezwykły brak plam na Słońcu i zmian w jego polu magnetycznym... Obecna fala procesu globalnego ochłodzenia może być ostrzejsza, aniżeli ta z lat 1945-1977 - dodaje. Klimatolog Joe D'Aleo z organizacji International Climate and Environmental Change Assessment Project, mówi, że nowe dane wskazują, że od 50-70 lat, globalna temperatura obniżyła się pomimo wzrostu emisji dwutlenku węgla. - Dane sugerują, że w przyszłości Ziemię czeka globalne ochłodzenie, a nie ocieplenie - dodaje. Jak komentuje serwis worldnetdaily.com, ostatnie doniesienia naukowców to "zła wiadomość dla Ala Gore'a", jako że były wiceprezydent USA utrzymuje, iż Ziemia jest zagrożona przez globalne ocieplenie; za swą działalność Gore otrzymał nawet Nagrodę Nobla. Magazyn "Whistleblower" ze swej strony przeanalizował doniesienia medialne na temat zmian pogodowych, które pojawiły się w ostatnim wieku. Jak wynika z analizy, media w różnych okresach donosiły na zmianę bądź o ochłodzeniu, bądź o ociepleniu. W 1895 roku wybuchła panika na punkcie globalnego ochłodzenia. W 1920 roku donoszono już o czymś zupełnie przeciwnym - o globalnym ociepleniu, którego medialna passa trwała do 1975 roku, gdy znów nadeszło globalne ochłodzenie. W 1981 roku rozpoczęły się z kolei czasy globalnego ocieplenia na "bezprecedensową skalę". Z komentarzami: „Panie Prezesie - znów miał Pan rację”. Bardzo mnie to martwi - bo świadczy, że nie macie Państwo zaufania do mnie, ani do swojego własnego zdrowego rozsądku - tylko chwytacie się jakichś danych z Hameryki. Kto to napisał: „ „Lecz wtenczas panowało takie oślepienie, Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie, Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie. (…)[tak, śp.Adam Mickiewicz, w „Panu Tadeuszu”, Ks.I”] Więcej zaufania do Rozumu - mniej do „naukawców”.Cytaty zamieszczone na ONETcie są istotnie smakowite: (...) według badań, które przeprowadził Ryan Maue z Uniwersytetu Florydy, światowa aktywność obejmująca zarówno tajfuny, jak i huragany spadła do najniższego poziomu sprzed 30 lat. (...) Jeśli chodzi o wcześniejsze niepokojące dane dotyczące topnienia lodu w Arktyce, to okazało się, że procentowo pokrywa lodowa zwiększyła się znacząco po raz pierwszy od 1979 roku. W ostatniej dekadzie również populacja niedźwiedzi uległa zwiększeniu - był to wzrost o 25 procent. W Arktyce jest ich teraz 15 tysięcy, podczas gdy 10 lat temu było ich 3 tysiące mniej. Niejaki Józio D'Aleo - klimatolog z organizacji International Climate and Environmental Change Assessment Project - mówi, że nowe dane wskazują, że od 50-70 lat, globalna temperatura obniżyła się pomimo wzrostu emisji dwutlenku węgla. - Dane sugerują, że w przyszłości Ziemię czeka globalne ochłodzenie, a nie ocieplenie.(…) Magazyn "Whistleblower" ze swej strony przeanalizował doniesienia medialne na temat zmian pogodowych, które pojawiły się w ostatnim wieku. Jak wynika z analizy, media w różnych okresach donosiły na zmianę bądź o ochłodzeniu, bądź o ociepleniu. W 1895 roku wybuchła panika na punkcie globalnego ochłodzenia. W 1920 roku donoszono już o czymś zupełnie przeciwnym - o globalnym ociepleniu, którego medialna passa trwała do 1975 roku, gdy znów nadeszło globalne ochłodzenie. W 1981 roku rozpoczęły się z kolei czasy [ panującego w mediach - JKM] globalnego ocieplenia na "bezprecedensową skalę". Nie wierzcie Państwo temu wszystkiemu!!! Przyczyną „nagłego zahamowania” GLOBCIa nie jest jakakolwiek zmiana trendów - tylko to, że przez ostatnie dziesięć lub więcej lat naukawcy, chcący za wszelką cenę (być może podświadomie!!!) udowodnić, że Ziei zagraża GLOBCIo zawyżali wyniki pomiarów temperatury. I niedźwiedzie liczono tak niedbale, że było ich jakby mniej, i lody jak gdyby się kurczyły... To jest oczywiste: zwolennik tezy, że populacja misiów spadła, zawsze doliczy się ich znacznie mniej, niż fanatyk tezy przeciwnej - i żaden z nich nie będzie oszukiwał!!! To podświadome... Teraz przyszedł swoisty „kryzys”: rozbieżność stała się za duża - i trzeba jakoś dostosować wyniki do rzeczywistości. Stąd gadanina o „odwróceniu trendu” i nadchodzącym oziębieniu. Oczywiście te nowe dane nie zahamują zyskownego (dla polityków i biurokratów - handlu „limitami CO2" Co najwyżej trzeba będzie (dla ratowania planety przed GLOCHŁem...) produkować jak najwięcej CO2 - a kto nie da rady, będzie musiał kupić dwutlenek węgla w innych, bardziej wydajnych krajach... W rzeczywistości trwa faza ocieplenia, bardzo powolnego, nie mającego nic wspólnego z działalnością człowieka. Temperatura się troszkę podniesie, w Polsce będziemy mieli bynajmniej nie „katastrofalny” klimat śródziemnomorski - a za 500 lat znów się zacznie ochładzać... jak już wiele razy w historii Ziemi. I tylko chce zobaczyć miny tych d*pków z Komitetu Nagród Nobla, którzy wręczyli jedną z nich p. Albertowi Arnoldowi Goremu!! JKM
25 marca 2009 Krowa krowie mleka nie wypije.... „Rzeczpospolita” w swoim numerze 39 opublikowała wyniki sondażu pt” Mężowie stanu 2009”.”Polacy ocenili, kto zasługuje na miano męża stanu”. Na pierwszym miejscu znalazł się Donald Tusk, na miejscu drugim, Aleksander Kwaśniewski, na trzecim Lech Wałęsa, na czwartym Władysław Bartoszewski, na piątym Tadeusz Mazowiecki. No i na ósmym pan Kazimierz Marcinkiewicz. A gdzie Lech Kaczyński, Jarosław Kaczyński, Leszek Miller, Włodzimierz Cimoszewicz, Hanna Suchocka,???? Jeśli „ obywatele” tak naprawdę myślą- marny nasz los! Właśnie ci wszyscy wymienieni, odpowiedzialni są za to co się w Polsce dzieje złego! Że Polska tonie i jest przyporządkowywana Unii Europejskiej, że panuje w niej wielki bałagan, wszystko jest przewracane do góry nogami, praktycznie nic nie funkcjonuje normalnie, a żyjemy jedynie w pozorowanym przez media kraju głupoty i nonsensów… Właśnie Naczelna Izba Kontroli złożyła zawiadomienie do prokuratury w związku z podejrzeniem popełnienia przestępstwa przez pana Kazimierza Marcinkiewicza, byłego premiera. Oskarżony jest on o świadome zaniechania przy prywatyzacji Zakładów Mięsnych Płock S.A., które według kontrolerów, miało doprowadzić do upadłości spółki., czym naraził skarb państwa na straty w wysokości 17 milionów złotych. W tej sprawie prowadzi, i oczywiście nic panu premierowi się nie stanie, bo komu się stało? Ale nie prowadzi w sprawie pracy pana premiera dla banku Goldman Sachs, co pan premier tam robił, w czym doradzał i na czyją szkodę? Jedyne do tej pory to poponiewieranie kilku działaczy SLD z frakcji natolińskiej w tzw. aferze starachowickiej.. Bo mieli pecha , że związani byli z Leszkiem Millerem, a nie z frakcją puławian… Wszystko to się toczy, gdy tymczasem krakowski sąd uniewinnił pana Janusza Lewandowskiego, związanego z Unią Wolności, obecnie ministra Platformą Obywatelską, byłego ministra przekształceń własnościowych, od zarzutów nieprawidłowości przy „prywatyzacji” dwóch krakowskich spółek skarbu państwa na początku lat dziewięćdziesiątych. Prokuratura zarzucała panu Lewandowskiemu, że działał na szkodę interesu publicznego i prywatnego przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków przy prywatyzacji Techmy i KrakCHemii. Ale za to, że nie było publicznych przetargów i pieniądze nie poszły na fundusz emerytalny- nie? Jakimś dziwnym trafem , jest w Polsce poważna grupa ludzi nietykalnych… Którym nie może spaść włos, z głowy… Nawet w „ niezawisłych” sądach…(!!!). Gdy już wszyscy swoi zostaną oczyszczeni przez” niezawisłe” sądy, pan premier Donald Tusk otrzyma od Głównego Urzędu Statystycznego wszelkie dane dotyczące nas, Polaków. O takie dane zwrócił się do GUS-u, żeby ten przygotował superbazę, gdzie będzie mógł o nas znaleźć wszystko (???)…. Po co to panu premierowi? Po co w ogóle państwu totalitarnemu, pardon demokratycznemu- takie dane? Chyba tylko w celach totalitarnych, pardon - demokratycznych- (???)… No bo, po co?
Ile zarabiamy, jakie płacimy podatki, alimenty, rachunki, czy byliśmy karani? Nawet biurokracja powołana nie tak zupełnie dawno, o nazwie Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych niepokoi się, czy to nie za duży krok w niewłaściwym kierunku… Oczywiście może tylko udawać, pozorować i maskować się, że to niby działa w naszym interesie…. Biurokracja- w naszym interesie? Tego by jeszcze brakowało..! ONI po jednej stronie, a MY- po drugiej.. Taki jest właściwy podział społeczeństwa… Znowu - ONI- i MY! Biurokraci z tego Generalnego Inspektoratu obawiają się, czy przypadkiem ten spis, który ma się odbyć w 2011 rok nie jest sprzeczny z konstytucją???? Stawiam tezę, że prawie wszystko co robi władza jest sprzeczne z Konstytucją- i co z tego?? Trybunał Konstytucyjny, powołany w 1982 roku przez pana gen. Jaruzelskiego, nie jest sprzeczny z Konstytucją, bo jest do niej przypisany.. System wyboru władz, jako proporcjonalny, też nie jest sprzeczny z Konstytucją, bo jest do niej wpisany.. No i niepotrzebna Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji też nie jest sprzeczna z Konstytucją, bo jest do niej wpisana.. Wszystko do utrzymania systemu kontroli nad nami jest wpisane do Konstytucji.. A kontrola jest systematycznie udoskonalana.. Budowa orwellowskiego państwa trwa w najlepsze, przy pomocy biurokracji. Na to wszystko nałożył się Dzień Walki z Gruźlicą , mimo, że przypadki zachorowań na tę chorobę należą do rzadkości.. Gdy już ostatni przypadek zachorowania na gruźlicę zniknie, lewica będzie obchodzić Dzień Walki z Gruźlicą, na pamiątkę Walki z Gruźlicą.. Zrobi się huczne obchody, dotowane z kasy państwowej i obowiązkowe na tych obchodach stawiennictwo… Nie obędzie się bez spędu młodzieży! Ale póki co, dopóki wszyscy nie będą w czerwonych krawatach, a orkiestra będzie grała „ Międzynarodówkę', minister finansów z rządu Platformy Obywatelskiej, wydał wytyczne- jak podaje „Rzeczpospolita”- na podstawie których, Ministerstwo Finansów, będą oceniać zamożność „ obywateli”(???). Wystarczy kupić coś „luksusowego”, aby urzędnicy skarbowi dokładnie prześwietlili wszystkie nasze dochody i wydatki..(???) Według zaleceń ministerstwa, służby skarbowe powinny przede wszystkim sprawdzać osoby nabywające mienie znacznej wartości, jak to sformułowało ministerstwo skarbów;” osoby o wyrazistej majętności”(!!!), a także te, które można podejrzewać o to, że uzyskują dochody inne niż deklarowane… To znaczy,, że wszyscy już jesteśmy podejrzani, ale jeszcze nie zlustrowani fiskalnie… I nie ma niewinnych, tylko źle przesłuchani… A paragrafów jest od metra, wystarczy jedynie po nie sięgnąć… „Zewnętrzne znamiona luksusu”- tak się nazywało to samo zjawisko w tamtej komunie.. Teraz pojawiły się „ osoby o wyrazistej majętności”.. A co z osobami i „ wyrazistej namiętności”? Takimi jak na przykład pan Kazimierz Marcinkiewicz… Po stwierdzeniu „ zewnętrznych znamion luksusu”, były wewnętrzne formy domiaru .Teraz po namierzeniu” osób o wyrazistych majętnościach” będą samobiczujące się formy samoistnego zadośćuczynienia i kalania się przed fiskusem.. Czy coś się zmieniło? Jeśli ktoś jeszcze wierzy w te bajki, to jego problem… Ja nie ma żadnych złudzeń, gdzie idziemy z tą ferajną nami rządzącą… Idziemy do totalnego niewolnictwa maskowanego frazeologią praw człowieka, demokracji i wolności… Mimo, że to wszystko jest ze sobą sprzeczne i niekompatybilne… Bo bezpieczniej jest żyć w kajdanach, niż być wolnym… „Lepszy na wolności kęsek lada jaki niż w niewoli przysmaki”… Tak, tak biskupie.. Biskup miał rację!… WJR
Propagandziści wszystkich krajów... Ajajajajajajaj! W demi-mondzie wielkie poruszenie, bo Lisowa odmówiła przeprowadzenia rozmowy z przywódcą partii Libertas Declanem Ganleyem, a Piotr Kraśko wprawdzie nie odmówił, ale potem się zreflektował i „sprzeciwił się” emisji na antenie. Łódzka bolszewica, na polecenie partii wyskrobująca w 1968 roku w „Głosie Robotniczym” rozmaite „syjoniści do Syjamu”, a obecnie, razem z pobożnym posłem Niesiołowskim, biegająca za „leberała” („Zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie”) w Platformie Obywatelskiej, nie może się Lisowej i Kraśki nachwalić za spostrzegawczość. Chodzi o to, że zauważyli „polityczną zachłanność nowego szefostwa”. Myślę, że Lisowej i Kraśce niczyja „polityczna zachłanność” by nie przeszkadzała. Wielokrotnie pokazali, że za pieniądze mogą nawet zatańczyć na rurze. Chodzi o to, że Ganley uważany jest za przeciwnika traktatu lizbońskiego, a tymczasem jest rozkaz, że traktat lizboński ma się „wszystkim” podobać. Do tego stopnia, że w projekcie ustawy medialnej, jaką przedstawiły kluby PO, PSL i SLD, wśród obowiązków mediów publicznych znalazł się zapis o „propagowaniu integracji europejskiej”. W tej sytuacji i Lisowa i Kraśko górnym węchem wyczuli, skąd wiatr wieje i od Ganleya zawczasu się odcięli. A swoją drogą, to pokazuje, że okres pieriedyszki powoli dobiega końca i że przed nami znowu - jądro ciemności. SM
Ks. Henryk Jankowski lustruje Prałat ujawnił listę z 56 nazwiskami esbeków, którzy inwigilowali go podczas akcji "Zorza II" w 1987 roku akcja była związana z pielgrzymką Jana Pawła II do Polski. Wczoraj na specjalnie zwołanej konferencji duchowny przedstawił listę nazwisk, którą otrzymał z IPN. Otwiera ją pułkownik Jan Sosnowski, wiceszef Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gdańsku, a zamyka generał Jerzy Andrzejewski, szef całej milicji w województwie. - Na liście esbeków są wysocy funkcjonariusze z Gdańska, Warszawy, milicjanci z wydziałów bezpieczeństwa miejskich komend, a nawet funkcjonariusze prewencji i ruchu drogowego - mówi Edmund Krasowski, dyrektor gdańskiego IPN. Okazało się jednak, że wśród nich nie ma nazwisk tajnych współpracowników SB, którzy na co dzień donosili na prałata. Zostaną one udostępnione kapłanowi na początku września. Jankowski już zapowiedział, że tę drugą listę również przedstawi na konferencji. - Wszystkich ujawnię. Nikomu nie pozostanę dłużny - zagroził. Dodał, że jest pewny, iż tajnymi współpracownikami byli m.in. członkowie "Solidarności", osoby związane z kościołem św. Brygidy, a nawet jego gospodyni. - Ujawnię wszystkich, szczególnie tych z "Solidarności", którzy psuli całą sprawę, a dziś udają, że są członkami jakichś komisji - stwierdził.
Ks. Jankowski kontaktem operacyjnym SB Ksiądz Henryk Jankowski był niezarejestrowanym kontaktem operacyjnym SB o kryptonimach "Delegat" i "Libella". Jak ustalił dziennikarz RMF FM Konrad Piasecki, taka informacja znajdzie się w publikowanej przez IPN książce "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki". Legendarny kapelan "Solidarności" zaprzecza, że był KO. Sprawa "Delegata" głośna była przed trzema laty, gdy na jaw wyszedł raport na temat wyjazdu do Rzymu delegacji "Solidarności". Sporządzona przez SB notatka z rozmowy z agentem sugerowała, że była to osoba duchowna. Podejrzewano Jankowskiego, on zaprzeczał, ale teraz IPN stawia kropkę nad "i". Analiza zachowanych akt wskazuje, że kontakt operacyjny "Delegat" vel "Libella" to Henryk Jankowski. Takie zdanie znalazło się w książce poświęconej księdzu Jerzemu Popiełuszce. Historycy Instytutu Pamięci Narodowej piszą, że zachowało się kilkanaście meldunków operacyjnych z rozmów z "Delegatem". Odbywano je między grudniem 1980, a majem 1982 roku. Według historyków Służba Bezpieczeństwa uznawała Jankowskiego za wyjątkowo cennego agenta wpływu, wykorzystywanego do rozpracowania "Solidarności" i Kościoła. Sam ksiądz - jak napisano - mógł nie mieć świadomości w jakim charakterze występuje, ale za to świadomie uczestniczył w grze politycznej, której celem miało być ograniczenie wpływu KOR na politykę związku. Ta gra zakończyła się pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego. Od tego momentu SB traktowała księdza Jankowskiego jako wroga i obiekt inwigilacji. O informacje, które znajdą się w książce IPN, dziennikarz RMF FM zapytał księdza Henryka Jankowskiego. Ten stanowczo zaprzecza, że był kontaktem operacyjnym. - Co ja miałbym za cel kłamać w tej chwili, po tak długim czasie? - powiedział ks. Jankowski. W rozmowie z reporterem Wojciechem Jankowskim, ksiądz Jankowski przyznaje jednak, że na początku lat 80. znał zastępcę naczelnika wydziału IV komendy wojewódzkiej MO w Gdańsku Ryszarda Berdysa. - Mieszkał na dole, na parterze plebanii Brygidy. Mieszkał i potem się wyprowadził - mówi prałat. Ksiądz Jankowski dodaje jednak, że z mieszkającym na partnerze oficerem służb specjalnych wymieniał tylko słowa "dzień dobry".
Ks. Isakowicz-Zaleski: Ks. Jankowski nie był agentem Ks. Henryk Jankowski nie był tajnym współpracownikiem SB - uważa ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Jak powiedział w Kontrwywiadzie RMF FM, prałat mógł nie mieć informacji, że SB uznawała go za kontakt operacyjny. Konrad Piasecki: Czy ksiądz wierzy, że ktoś nazywany "duszpasterzem Solidarności", czyli ksiądz Henryk Jankowski, rzeczywiście był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa? Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Z dokumentów wynika, że nie był współpracownikiem tajnym, tylko był tzw. kontaktem operacyjnym, a są to dwie różne rzeczy. Mógł nie mieć w ogóle świadomości o tym, że ktoś go jako kontakt operacyjny traktuje. Ale spotykał się z oficerem SB, wierząc, że to jest jakaś gra, jakiś sposób na uprawianie polityki? To były czasy przełomu, kiedy dopiero tworzyła się "Solidarność". Kościół nie kochał KOR-u, więc widocznie próbowano prowadzić pewną grę, żeby odsunąć działaczy lewicowych od "Solidarności". Być może ksiądz Jankowski miał pewną świadomość, że wypełnia misję, natomiast na pewno nie był tajnym współpracownikiem i myślę, że tu się nie powinno go przedstawiać jako kogoś, kto donosił na kogoś.
A taką grę ze Służbą Bezpieczeństwa można było wygrać? Uważa ksiądz, że Henryk Jankowski tę grę wygrał? Myślę, że przede wszystkim został wyrejestrowany, więc w pewnym momencie sam zrezygnował z tej gry. Rzecz jednak jest w tym, na co zresztą słusznie zwrócił uwagę pan profesor Jan Żaryn, że do tej pory sam Kościół nie wyjaśnił, dokąd sięgała ta granica ewentualnych rozmów z SB, a kiedy to już była współpraca. Brak takiego jasnego rozróżnienia, dokąd duchowny mógł się posunąć, a dokąd nie, utrudnia w ocenie pewnych rejestracji. Kiedy ksiądz Jankowski mówi dziś tak: "Nie byłem "Delegatem". Po co miałbym kłamać po tak długim czasie?". Ksiądz uważa, że Henryk Jankowski mówi to, w co wierzy? Przede wszystkim mógł w ogóle nie wiedzieć, że Służba Bezpieczeństwa określa go jako kontakt operacyjny "Delegat", bo o tym nie informowano. W przypadku tajnych współpracowników było inaczej, więc tutaj może mieć do dnia dzisiejszego przekonanie słuszne, że nie posunął się za daleko. Zresztą te dokumenty jasno tego nie wyjaśniają, natomiast bezsprzeczną rzeczą jest to, że ksiądz Jankowski był inwigilowany, represjonowany, i że był bardzo klarowną postacią, jeżeli chodzi o popieranie "Solidarności". To jedno drugiemu nie zaprzecza. Czyli kiedy ksiądz Jankowski mówi: "Ja każdemu mogę spojrzeć w oczy", to ksiądz spojrzałby w te oczy z wiarą w szczerość słów prałata Jankowskiego? Akurat znam księdza Jankowskiego i wiele razy na ten temat z nim rozmawiałem, i tu mu autentycznie wierzę. W jego działaniu nie było kłamstwa, nie było jakiegoś działania przeciwko drugiej osobie. A co ksiądz Henryk Jankowski mówił księdzu w czasie tych rozmów, bo ksiądz mówi, że rozmawialiście wielokrotnie na ten temat? Tak. Mówił dokładnie to samo co teraz. Tutaj mu jednak wierzę, że ten czas tworzenia się "Solidarności" - lata 80., pojawienie się później tzw. doradców z Warszawy, z których wielu ludzi miało też komunistyczną przeszłość, to budziło nieufność w Kościele. Być może ksiądz Jankowski liczył na to, że ta "Solidarność" będzie miała bardziej chrześcijański charakter. Służba Bezpieczeństwa próbowała te jego wątpliwości wykorzystać, ale w końcu doszło do tego, że ksiądz Jankowski jednak nie poszedł o ten jeden most za daleko. Ślizgał się na tej granicy, ale to - według mnie - było wtedy dozwolone. A kto księdzu z tej książki wydaje się być taką najbardziej czarną postacią? Całkiem na marginesie pojawiła się po raz kolejny niewyjaśniona sprawa zastępcy sekretarza Episkopatu, nieżyjącego już biskupa Jerzego Dąbrowskiego, który współpracował bardzo długo, był bardzo użyteczny. Służba Bezpieczeństwa pomagała mu w awansach kościelnych. To jest taki klasyczny przypadek. Był wielokrotnie w relacjach z Lechem Wałęsą, z Episkopatem, z Solidarnością podziemną. Nigdy nie wyjaśniono, jaka to była rola, a szkoda, bo pełna analiza tych akt pokazałaby jak Służba Bezpieczeństwa spenetrowała te relacje Kościół - "Solidarność". Nie wyjaśniono, bo biskupi i Kościół mówią "Koniec lustracji, ta sprawa jest zamknięta". Dochodzi do pewnego paradoksu, bo publikacja o księdzu Jerzym Popiełuszce o tej inwigilacji jego, jest zaledwie dwa tygodnie po tej decyzji Episkopatu i już widać po tych dwóch tygodniach, jak ta decyzja była nietrafiona. Ale ksiądz uważa, że biskupi decydując o tym, robią to, bo rzeczywiście mają takie przekonania? Bo tak im jest lżej, łatwiej i przyjemniej? Czy jednak dlatego, że takie polecenie, czy taką sugestię wydał Watykan. Przede wszystkim nie znamy żadnego z dwóch dokumentów, a więc wyniku Komisji Kościelnej. Chciałabym np. wiedzieć, czy w ogóle pojawia się sprawa wspomnianego biskupa Jerzego Dąbrowskiego. Czy w ogóle to było brane pod uwagę. Nie znamy też w całości listu, jaki przysłał Rzym do Episkopatu Polski. Ciągle znamy pewne fragmenty. Niestety ja mam postawę trochę niewiernego Tomasza, że jak nie zobaczę dokumentu i nie przeczytam od A do Z , to trudno mi na ten temat wyrokować. Szkoda dlatego, że zalewanie betonem akt na 50 lat - już trzech kolejnych hierarchów powiedziało, że to trzeba zamknąć - to jest błędna droga. Kiedy ksiądz czyta dziś tę książkę o inwigilacji księdza Popiełuszki, odnajduje tam ksiądz swoje losy? Po części tak. Ja podjąłem te badania, nie dlatego że chodziło mi o moje sprawy, tylko że jest naprawdę wielu księży, którzy przeszli przez taką samą drogę jak ksiądz Popiełuszko. On zginął, ale inni byli nękani, niszczeni również przez władze państwowe w różny sposób. Dzisiaj to są cisi bohaterowie Kościoła katolickiego. Myśli ksiądz, że dzisiaj ksiądz Jerzy Popiełuszko czytając tę książkę, rzeczywiście chciałaby żeby ujawniano nazwiska ludzi, którzy na niego donosili? Czy powiedziałby "Zło, dobrem zwyciężaj" i "Nie rozmawiajmy o tym"? Nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Natomiast mogę powiedzieć, że wielu księży w ciągu ostatnich lat zmieniło zdanie. Są za tym, żeby to pokazać. Nie dlatego, żeby się na kimś mścić, tylko żeby to rozwiązać. Nie chodzi tu o szykanowanie, tylko rozwiązanie problemu. Problem nie został rozwiązany i będzie się odbijał czkawką jeszcze wiele lat. Dziękuję za rozmowę.
Jankowski o historykach IPN: Nie ma co dyskutować, trzeba wyrżnąć jednego w gębę - Nie ma co dyskutować z nimi, tylko wyrżnąć jednego w gębę i do widzenia - powiedział ks. Henryk Jankowski o historykach IPN, którzy opublikowali dziś książkę " Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982-1984", w której zawarto tezę, że Jankowski był kontaktem operacyjnym SB. O Janie Żarynie, jednym z autorów publikacji, powiedział: "powinien się leczyć na głowę". W rozmowie z dziennikarzami ksiądz prałat powiedział, że zdecydowanie odrzuca zarzuty IPN i jest nimi oburzony. - Mnie jest tylko żal ludzi, że takie głupoty muszą czytać i że dziennikarzy w to angażują - podkreślił b. proboszcz parafii św. Brygidy w Gdańsku. W opublikowanej dziś przez IPN książce napisano, że Jankowski był kontaktem operacyjnym SB . We wstępie do książki historyk Jan Żaryn napisał, że ks. Jankowski nie wiedział, w jakim charakterze występuje podczas rozmów z oficerem prowadzącym. Mógł natomiast świadomie uczestniczyć w grze politycznej, której celem była m.in. próba ograniczenia wpływu KOR na politykę Solidarności. W odpowiedzi o Żarynie ks. Jankowski powiedział, że "jest kopnięty w głowę" i "powinien się leczyć", bo "jest umysłowo chory". "Nawet miałem kontaktu z tym, który miał ze mną rozmawiać" Jankowski powiedział dziennikarzom, że nie utrzymywał żadnych kontaktów z zastępcą naczelnika Wydziału IV KW MO w Gdańsku Ryszardem Berdysem. Przyznał jednak, że znał go, ponieważ wraz z kilkoma innymi osobami mieszkał on na terenie dzisiejszej plebanii kościoła, jeszcze przed wprowadzeniem się tam duchownych. - On próbował w każdym bądź razie rozmawiać, pytać co się dzieje w kurii, ale mnie to nie interesowało w ogóle, ja się tym nie przejmowałem. Wiedziałem, że to był ubek. W ogóle się nie dyskutuje z takim człowiekiem - powiedział ks. Jankowski.
Episkopat umywa ręce od sprawy ks. Jankowskiego Twierdzenia historyków IPN-u na temat księdza Henryka Jankowskiego to sprawa metropolity gdańskiego, a nie całego Episkopatu - to stanowisko rzecznika Konferencji Episkopatu Polski księdza Józefa Klocha. W publikacji Instytutu Pamięci Narodowej prałat Jankowski przedstawiany jest jako niezarejestrowany kontakt operacyjny SB o kryptonimach "Delegat" i "Libella". Przypomnijmy: dwa tygodnie temu Episkopat definitywnie zamknął sprawę lustracji duchownych. Jak przekonuje w rozmowie z reporterem RMF FM Mariuszem Piekarskim ksiądz Józef Kloch, tezy IPN nie zmieniają niczego w tej sytuacji. Decyzja Episkopatu nie zamknęła tematu lustracji w Kościele - przekonywał. Zamknęła tylko lustrację biskupów. Cały czas mogą i powinny działać komisje historyczne w zakonach i diecezjach: Czasem to będzie bolesne? Tak. Pewnie jeszcze nie raz zostaniemy zaskoczeni i bohaterskimi postawami i postawami ludzi, którzy zaplątali się w tę sieć - mówi rzecznik. Ksiądz Józef Kloch przestrzega jednak, by z publikacji IPN nie wyciągać wniosków, że to duchowni - nawet jeśli ulegli SB - są współwinni śmierci księdza Popiełuszki. Księdza Jerzego Popiełuszkę zamordowali oficerowie SB, a nie ksiądz X czy pan Y, który był w jego otoczeniu. Rzecznik Episkopatu nie chce się odnosić do konkretnych nazwisk duchownych opisanych w książce IPN. Mówi tylko "nie ma ludzi bez grzechu".
Parę słów o wyroku na p. Fritzla Prawnicy na całym świecie, a zwłaszcza w Europie, bacznie obserwowali sprawę p. Józefa Fritzla - i już wyciągnęli z niej wnioski. Np. rumuńskie Ministerstwo Sprawiedliwości zaproponowało zaprzestanie karania stosunków kazirodczych. Nie może być tak, by stateczny ojciec rodziny - czy niewinna kobieta - byli skazywani za uprawianie miłości z własną córką lub bratem. Miłość w rodzinie - to rzecz ważna... Mówiąc poważnie: zastanawia mnie, że w Austrii (w związku ze sprawą p. Fritzla właśnie) podniosły się głosy za przywróceniem kary śmierci. Karę śmierci należy przywrócić, to oczywiste - i niedługo zostanie ona przywrócona, jak to się stało w ZSRS i w USA - ale dlaczego w tej sprawie?? Ostatecznie p. Fritzl nikogo nie zamordował (nie wiadomo, czy Jego siódme dziecko z Elżbietą, które urodziło się z zasinieniem, mogło w ogóle być uratowane) - a nawet wręcz przeciwnie. Pozbawienie wolności, zmuszanie do obcowania (i to nieletniej!) i kazirodztwo - to wszystko przestępstwa - ale kara śmierci? W Polsce dostałby (to górna granica!) -15 lat. A w ogóle już pora przywrócić za morderstwo karę śmierci. {~Biały Człowiek} drwi sobie jak najsłuszniej:
„Bank JPMorgan dostał $25.000.000.000 od amerykańskich władz na okoliczność kryzysu. Kiedy okazało się, że bank chce zakupić dwa odrzutowce dla prezesów, po $60.000.000 [i podniósł się klangor - JKM], szefostwo banku oświadczyło, że wcale tej pomocy nie potrzebuje i ją zwróci. Niech p. Prezydent da ogłoszenie do gazety. Z pewnością znajdzie się jakiś inny chętny - bo inaczej ("*****) będzie musiał oddać obywatelom po $1000 na łeb..." Ale to - swoją drogą - pokazuje, że dzisiejszy „pieniądz” stał się niemal całkowicie wirtualny. {~D.B} pyta: „Czy mógłby odnieść się Pan do tematu Demokracja bezpośrednia? Dołącz do nas Demokracja bezpośrednia
Żyjemy w wolnym, demokratycznym kraju. Formalnie my naród jesteśmy suwerenem i decydujemy o naszych sprawach publicznych. Teoretycznie, bo w rzeczywistości nasz wpływ na kształt życia publicznego ogranicza się do prawa uczestnictwa raz na cztery/pięć lat w sondażu pt. „Do którego polityka, do którego ugrupowania politycznego, masz największe zaufanie?” Wyłonione w swoistym „konkursie piękności” elity polityczne świadczą nam usługę(?) i w naszym imieniu, za nasze pieniądze, zarządzają naszymi sprawami publicznymi. Podstawowym, naturalnym, prawem zleceniodawcy jest prawo do zakwestionowania (wetowania) każdej decyzji usługodawcy oraz prawo do zmiany warunków zlecenia. Obowiązująca w naszej ojczyźnie „umowa społeczna” nie daje nam takich uprawnień. Takie możliwości mają wyłącznie „elity polityczne”. System polityczny, który ogółowi obywateli gwarantuje należne mu uprawnienie to - demokracja bezpośrednia (DB). Dlaczego musimy mieć władze publiczne? Dlaczego DB? Witalność ludzkiego rodu doprowadziła do sytuacji w której staliśmy się dominującymi „obywatelami” naszej globalnej wioski. Ponoć jest nas obecnie ponad 6 miliardów! Naszych „młodszych braci” zdecydowanie zepchnęliśmy na margines a wielu z nich odsyłamy do archiwum. Ubocznym „efektem” przeludnienia jest sytuacja w której nie możemy pozwolić sobie na luksus niezależności i samorządności. MUSIMY mieć władzę zwierzchnią i jej się podporządkować. Inną istotną cechą naszego tu i teraz jest fakt, że nasze życie jest o wiele bardziej skomplikowane niż było na początku naszej cywilizacji. Nie możemy znać się na wszystkim. Nie możemy osobiście rozwiązywać wszystkich swoich problemów. Często musimy korzystać z usług specjalistów. Władzy publicznej także nie możemy sprawować osobiście - bezpośrednio. Musimy korzystać z usług fachowców od polityki. W tej sytuacji nie można zastosować się do rady starożytnych: „Chcesz być szczęśliwy całe życie - załóż ogród i wysokim płotem odgródź się od świata zewnętrznego. Sadź kwiaty, warzywa, owoce, hoduj zwierzaki tak byś zapewnił sobie osobiście minimalne warunki do wegetacji.” Poziom naszego szczęścia TU i TERAZ nie zależy wyłącznie od nas. W dużej mierze zależy od jakości władzy publicznej której podlegamy. Nasi praprzodkowie po zejściu z drzew stosowali autorytarny system polityczny braci młodszych. Podstawowymi „narzędziami” wyłaniania i funkcjonowania władzy publicznej, jak wiadomo, były/są w tym systemie „zęby i pazury”. Władzę trzymał/trzyma ten, który miał/ma je najsprawniejsze. Po tysiącach lat doświadczeń, metodą prób i błędów, nasza cywilizacja dopracowała się znacznie lepszego systemu politycznego określanego mianem - DEMOKRACJA. Najdoskonalszą jej odmianą określaną przymiotnikiem - BEZPOŚREDNIA stosują z wielkim powodzeniem od ponad 150 lat Szwajcarzy.Określenie „bezpośrednia” jest mylące. W rzeczywistości Helweci nie decydują osobiście, bezpośrednio o wszystkich sprawach publicznych. Powierzają stanowienie prawa i zarządzanie sprawami publicznymi swoim przedstawicielom wyłonionym w tradycyjnych wolnych wyborach. Od powszechnie stosowanych systemów politycznych określanych mianem - DEMOKRACJA ta z przymiotnikiem BEZPOŚREDNIA różni się istotnym elementem. Ogół obywateli ma prawo wetowania KAŻDEJ decyzji swoich przedstawicieli oraz prawo inicjatywy ustawodawczej zmiany warunków tzw. umowy społecznej bez ich akceptacji. Takie uprawnienie to jak wiadomo podstawowe prawo suwerena usługobiorcy - ON PŁACI I ON PODEJMUJE OSTATECZNE DECYZJE!!!
Stowarzyszenie DEMOKRACJA BEZPOŚREDNIA Jeśli chcemy przejść przez nasze życie doczesne w sprzyjających warunkach, to powinniśmy poświęcić nieco swojego JA i doprowadzić do tego, by mieć możliwie dobrą władzę publiczną. Skoro nie ma lepszego systemu politycznego niż DB to naszym moralnym nakazem, naszym patriotycznym obowiązkiem jest doprowadzić do jak najszybszego zastosowania DB w naszej ojczyźnie. Taki patriotyczny głos spowodował, że znalazło się w Internecie kilkoro idealistów i zawiązało formalne stowarzyszenie obywatelskie pt. DEMOKRACJA BEZPOŚREDNIA. (Urząd Miejski we Wrocławiu pismo BWO 5011/1713/08 z dn.18.07.2008). Podstawowym celem stowarzyszenia jest spopularyzowanie idei DB i doprowadzenie do jej zastosowania w naszej ojczyźnie. Przekonanie niedowiarków, że jesteśmy na tyle „dorośli”, by móc osobiście decydować o naszych sprawach. Uświadomić, że system DB to jedyny, najskuteczniejszy sposób zainteresowania poczciwych obywateli sprawami publicznymi. Jasny i zrozumiały sposób godzenia sprzecznych interesów. DB daje obywatelom satysfakcję, że są PANAMI w swoim kraju. Ponad 70% Szwajcarów uważa DB za największy powód do dumy narodowej! Ich dobrobyt, ich wyjątkowo czyste środowisko oraz ich neutralność to tylko(?) efekt tego, że sprawy publiczne załatwiają systemem DB. Tak, mogę: jestem wrogiej każdej d***kracji. Nie może być tak, by głupia Większość nakazywała coś Jednostce.. D***kracja jest systemem absurdalnym - i w niektórych sprawach głupsza jest d***kracja bezpośrednia - a w niektórych parlamentarna. Głupota jednak jest w d***kracjach immanentna. Co nie oznacza, że w niektórych sprawach wybory nie są rozsądnym rozwiązaniem. Większości można powierzyć wiele spraw - np. wybór ludzi (ale znanych im osobiście - nie z telewizji!) albo kwestię stosowania kary śmierci (nie bez ograniczenia - bo L*d pozostawiony sam sobie wprowadziłby ją za kradzież ołówka) . Ale to KTOŚ musi jej powierzyć: Król, Dyktator, niezależne od Woli L**u Prawo (w republice), Bóg poprzez kapłanów (w theokracji)... Jeśli L*d uzyska władzę ustanawiana Praw - to koniec państwa jest bliski. USA zostały - stopniowo, pomalutku - przerobione z republiki na d***krację. Jej agonia jeszcze długo potrwa - ale będzie bardzo pouczająca. JKM
Encyklopedyczna lipa, powielanie esbeckiej dezinformacji W wydanej wspólnie przez Wydawnictwo Naukowe PWN oraz Newsweek dwunastotomowej Encyklopedii Polskiej znalazłem kompromitujące kłamstwo w biogramie znanego działacza komunistycznego Romana Zambrowskiego. Autorzy biogramu informują, iż pierwotnie nazywał się on po żydowsku Rubin Nusbaum, co jest informacją fałszywą, wyssaną z ubeckiego zapewne palca. Obliczona na łatwowiernych akcja ignorowała fakt, że Roman Zambrowski był już przed wojną znanym działaczem komunistycznym i pod swym nazwiskiem rodowym stawał przed sądem. Uchowały się jego papiery i zdjęcia policyjne. W PRL wielokrotnie się stykałem z ubeckimi praktykami przypisywania mojemu ojcu rozmaitych nazwisk o żydowskim brzmieniu, w tym i tego, zamieszczonego dziś w Encyklopedii Polskiej PWN. Co ciekawe, w przygotowanej przed kilku laty przez to samo wydawnictwo Encyklopedii "Gazety Wyborczej" w biogramie Romana Zambrowskiego tej "rewelacji" brak. Nie ma jej też w biogramie Romana Zambrowskiego zamieszczonym w sześciotomowej Nowej Encyklopedii Powszechnej PWN z 1996 roku. Co skłoniło autorów nowej wersji biogramu do zamieszczenia tej kompromitującej bzdury - nie wiem. Jako syn Romana Zambrowskiego mogę jedynie stwierdzić, że jest to informacja całkowicie zmyślona. Ojciec Romana Zambrowskiego (czyli mój dziadek po mieczu) nazywał się oczywiście Zambrowski. Jeszcze przed I wojną światową wyemigrował on za chlebem do USA, skąd przysłał rozwód mojej babci i założył nową rodzinę pod tym samym nazwiskiem. Nazwisko Zambrowski nosił również kuzyn ojca Stefan, mieszkający w Paryżu (czytałem jego list przysłany do ojca już po wojnie) oraz kuzynka Barbara pracująca naukowo w Nowym Jorku. Uchowały się papiery policyjne i sądowe ojca z czasów przedwojennych (był represjonowany za działalność antypaństwową w szeregach Komunistycznego Związku Młodzieży, którego I sekretarzem KC był przez pewien czas w latach 30. XX w.). Zachowały się też zdjęcia policyjne ojca sprzed wojny en face i z profilu oraz w czapce, podpisane ręką urzędnika policyjnego R. Zambrowski. Przez długie lata Roman Zambrowski był w PRL orwellowskim unperson, wykreślonym z historii zapisem cenzuralnym. Wobec tego nie było go również w encyklopedii PWN. Umieszczono go w niej dopiero w III RP w różnych wydaniach encyklopedii PWN, w biogramach zawierających jedynie suchy zapis piastowanych stanowisk partyjnych i państwowych. Zabrakło takich informacji, że w latach 1944 - 48 był prawą ręką Gomułki, następnie wraz z Bierutem go obalał w roku 1948, zaś w 1956 roku ponownie utorował Gomułce drogę do władzy. W 1963 r., zrażony odwrotem Gomułki od programu reform, podał się do dymisji, za co oskarżono go zupełnie bezpodstawnie w 1968 roku o przewodzenie antysocjalistycznej rewolcie. Ostatnie wydanie, czyli Encyklopedia Polska bije jednak rekordy, gdyż zamieszcza dezinformacje kompromitujące tak poważną placówkę naukową. Wzywam kierownictwo PWN, by w jakiś sposób sprostowało tę kompromitującą gafę. Nie moją sprawą jest podpowiadanie poważnemu wydawnictwu, jak ma się zachować po tak kompromitującej wpadce, ale oczekuję publicznego uznania swej winy i przeproszenia synów oraz wnuków Romana Zambrowskiego. Antoni Zambrowski
26 marca 2009 Sułtan woli eunucha... Niedawno pisałem , że Komisja Europejska, w ramach równości, zamierza przymusić nas do nieużywania wobec siebie zwrotów” pan”, „ pani”, bo wszyscy ludzie są równi, a niektórzy oczywiście równiejsi, jak to u Orwella.
Czesi oczywiście nie będą mieli z tą sprawą, żadnego kłopotu, bo i tak używają wobec siebie zdrobnień, że tak powiem w sposób naturalny, np. do premiera zwracają się- Mirek. Właśnie pan Topolanek już nie jest premierem, brylował na salonach nieistniejącej Unii Europejskiej, co nie bardzo podobało się panu Klausowi. Teraz pan Kalus będzie przewodniczył Unii Europejskiej, co z kolei nie podoba się socjalistom europejskim, rządzącym Europą. Może być niezwykle ciekawie, bo pan Klaus jest jedynym znaczącym politykiem w Europie, który do Unii Europejskiej, ma stosunek, jak to kiedyś mówiło się w poprzedniej komunie- „ambiwalentny.” Może ma jakiś tajny plan? Dobrze by było, żeby w jakiś sposób zastopował rozwój tego socjalistyczno-totalitarno biurokratycznego pasożyta… Albo, żeby chociaż trochę pomieszał socjalistom szyki.. Podczas lotu na dużej wysokości do kabiny pilotów Boeninga 707 wpada przerażona stewardessa i krzyczy: - Panie kapitanie, na pokładzie samolotu jest kilku porywaczy! - Proszę się nie niepokoić, to czasami się zdarza- odpowiada spokojnie pilot. - No tak. Ale każdy z nich chce lecieć gdzie indziej. Co prawda rządzący Unią socjaliści- terroryści chcą lecieć akurat w jedną stronę, a tylko pilot Klaus, chce lecieć w inną, ale ma dookoła siebie wszędzie martwe pole, jeśli chodzi o widoczność. Natomiast martwego pola nie będą wkrótce mieli polscy kierowcy ciężarówek, rozumiem, że na razie tylko ciężarówek, bo rządząca nami Komisja Europejska zagroziła pozwaniem Polski do unijnego Trybunału Sprawiedliwości, jeśli nie wprowadzimy szybko obowiązku wyposażenia ciężarówek w lusterka boczne eliminujące zjawisko tzw. martwego pola. Polska, obok Cypru, Luksemburga i Wielkiej Brytanii, nie poinformowały Wysokiej Komisji Europejskiej o wprowadzonych w związku z tym przepisach krajowych, więc Najjaśniejsza Komisja Europejska uznała, że czwórka krajów zwleka z wdrożeniem obowiązującego prawa UE i wysłała do nich ponowne upomnienie, co nazywa się w slangu czerwonych komisarzy- „uzasadnioną opinią”(????). Taka opinia, ale już gotowa do wykonania. Możesz oczywiście mieć inne zdanie, ale ta opinia jest obowiązująca… Czego to czerwoni Indianie nie wymyślą? To tak jak wymyślili zamiast „ domniemania niewinności” - „ domniemanie winy”.. I już wszystko jest w idealnym porządeczku… Na razie kilkaset tysięcy pojazdów będzie musiało zainstalować lusterka boczne, później przyjdzie czas na samochody osobowe, potem na traktory i rowery..
Dlaczego czerwoni komisarze nie nakazali producentom samochodów instalowania takich lusterek? No tak. .Może dlatego, że w branży motoryzacyjnej panuje „kryzys”, i trzeba do tej branży dopłacać, a nie nakładać na nią kolejnych zobowiązań.. Tak jak to szykują w Wielkiej Brytanii, gdzie wszechwładny rząd rozważa nałożenie zobowiązań na mężczyzn po pięćdziesiątce, żeby wykonywali powszechnie i obowiązkowo testy, w celu wczesnego wykrycia raka prostaty(???). Wolność wolnością, ale obowiązek musi być, bo ktoś tą wolnością musi kierować, a człowiek jak - nie przymierzając bydlęcie - nie ma własnego rozumu, natomiast rządy go mają w nadmiarze..
Niewielką jednak ilością rozumu rządzony jest ten świat.. BO wolność - to uświadomiona konieczność, konieczność wymyślona przez biurokrację pasożytującą jak rak na macicy czy prostaty.. Testów na raka biurokracji rząd brytyjski nie przewiduje? Opinie brytyjskich lekarzy są podzielone, gdyż diagnoza nie zawsze jest skuteczna, rak prostaty rozwija się bardzo powoli i pacjenci często umierają wcześniej z innych przyczyn. A może testy na te „ inne” przyczyny? Bo dlaczego ludzie w ogóle umierają… Mogliby przecież żyć i żyć.. Tylko po co socjaliści kombinują eutanazję? Jak chcą za wszelką ceną ratować ludzkość przed śmiercią.. Śmiercią - co tu ukrywać- obowiązkową dla wszystkich - dla socjalistów też.. A może pomyśleć nad zniesieniem obowiązku śmierci? Przecież każdy mężczyzna po pięćdziesiątce jest człowiekiem dorosłym, i sam bez obowiązku może sobie zrobić testy na co chce.. Może także pójść do wróżki, ta mu prawdę powie, tym bardziej , że ten „zawód” został wpisany w Polsce na listę zawodów refundowanych, pardon zawodów kwalifikowanych.. I nikomu samo istnienie takiej listy nie przeszkadza.. Ale wracając do testów na raka prostaty… Według szacunków „ specjalistów' z Unii Europejskiej powszechne i obowiązkowe testy mogłyby każdego roku uratować, życie 2 tysięcy mężczyzn.. W przypadku raka piersi testy ratują życie 1400 kobiet. Oczywiście pod warunkiem, że wymienieni mężczyźni i wymienione kobiety nie umrą wcześnie na co innego , na przekład ze strachu przed robionymi obowiązkowo testami. Upaństwowianie naszego życia trwa w najlepsze.. I rozwija się niczym rak prostaty i rak piersi.. I nie ma dnia, żeby coś totalniacy nie wymyślili… Jak tak dalej pójdzie to wszystko będziemy robili obowiązkowo, powszechnie i po ustawowym przymusem, jak nie rodzimym- to pod przymusem dyrektyw europejskich.. Bo wolność w mniemaniu socjalistów - to przymus i powszechność przymusu.. I to wszystko dla naszego dobra.. I nie ma nic gorszego jak prawda… Ale trzymajmy się słów Papieża, że w końcu'” prawda nas wyzwoli”.. i zrzucimy te marksistowskie kajdany… Ale zanim to nastąpi, musimy, dzięki pomysłowi ludzi Platformy, jak najbardziej Obywatelskiej i Sojuszowi Lewicy Arcydemokratycznej, przeżyć jeszcze jeden pomysł, oczywiście do następnego, który niechybnie wymyślą.. Chodzi o to, żeby do naszych dowodów osobistych i paszportów, praw jazdy, legitymacji szkolnych i studenckich- wpisać naszą grupę krwi(???). Może jakaś karta identyfikacyjna też by się przydała, z obowiązkiem jej aktualizacji- powiedzmy na początek- co dwa lata.. Potem co pół roku… Bo oczywiście grupa krwi może się zmienić u każdego, tym bardziej, że tymi pomysłami napsują „ obywatelom” socjaliści krwi… Oooojjjjj- napsują.. Badanie grupy krwi trwa u pacjenta około 1 minuty.. W układzie ABO i antygenu D z układu Rh… Szukanie dokumentów u ofiary trwa znacznie dłużej i każdy lekarz zanim przystąpi do transfuzji,, woli sam dokonać badania, niż później odpowiadać za pomyłkę.. Według zgłoszonego projektu musi pod katem grupy krwi przebadać się 38 milionów Polaków… Do tej pory badano tylko tych, którym przytrafił się wypadek lub była inna potrzeba.. I tak było dobrze! Sułtan oczywiście woli eunucha, żeby mu pilnował haremu.. A marzeniem socjalistów jest wykastrować nas z wszelkiej wolności.. Bo wolność człowieka dla tej zgrai nadzorców- to gorzej niż święcona woda dla diabła.. Oni tej wolności nienawidzą…Bo nienawidzą Boga, który ją człowiekowi dał w sposób oczywisty i naturalny, bo przyrodzony… Każdy głupiec widzi swoja głupotę, w takim samym stopniu co swoje uszy- ktoś słusznie zauważył.. Jakoś dziwnie socjaliści nie widzą swojej głupoty, choć mają ją przed oczami.. I mają chyba jeszcze trochę słuchu… WJR
Mężowie stanu przywracają cenzurę Redaktor Cezary Michalski zauważył w dzienniku „Dziennik”, że kiedy nasi mężowie stanu występują na terenie krajowym, to przeważnie zajmują się głupstwami, a jak tylko wyjadą za granicę, to tam już zajmują się sprawami poważnymi. Z tego spostrzeżenia redaktora Michalskiego można wyciągnąć kilka wniosków. Po pierwsze - że nasze środowiska opiniotwórcze przeżarte są snobizmem. Snobizm pochodzi od dwóch łacińskich słów: sine nobilitate, to znaczy - bez szlachectwa. Zatem snob, to ktoś, kto zdaje sobie sprawę, że pozycja społeczna, jaką akurat zajmuje, jest zbyt wysoka w porównaniu z jego osobistymi zaletami, ale stara się za wszelką cenę to ukryć, bo ponad wszystko obawia się zdemaskowania i ośmieszenia. Dlatego chętnie przyłącza się do stada, bo stado daje mu poczucie bezpieczeństwa. Innym odruchem obronnym jest czujne nasłuchiwanie, co też na to, czy na tamto mogą powiedzieć w Paryżu i dostrajanie do tych oczekiwań swoich wypowiedzi i swego postępowania. Trzecim sposobem jest demonstrowanie poczucia wyższości, jakie ostatnio pokazał Władysław Frasyniuk, określając siebie jako „intelektualistę”, który z tych wyżyn sztorcuje chłopów. Francuzi mają na to specjalne przysłowie, że „nic nie jest dostatecznie dobre dla bony”. Snob jest w gruncie rzeczy głęboko nieszczęśliwy, bo bez przerwy musi udawać kogoś, kim nie jest. Nasze środowiska opiniotwórcze są niestety zdominowane przez snobów, co sprawa, że - po pierwsze - dyskurs publiczny jest daleki od autentyzmu, bo snob boi się mówić tego, co myśli, więc recytuje to, co mu się wydaje, że powinien - a po drugie - że polskie środowiska opiniotwórcze nadskakują zagranicy. Drugi wniosek, jaki można wyciągnąć ze spostrzeżenia redaktora Michalskiego, jest jeszcze ważniejszy. To prawda, że w kraju politycy nasi zajmują się głupstwami, podczas gdy za granicą - sprawami poważniejszymi, albo nawet całkiem poważnymi. Świadczy to, ni mniej, ni więcej, że punkt ciężkości polityki przesunął się z kraju gdzieś za granicę. Takie są konsekwencje przyłączenia Polski do Unii Europejskiej. Coraz mniej zależy od nas, a coraz więcej - od Brukseli, toteż w kraju można już tylko markować wielką politykę, bo naprawdę ważne sprawy decydują się gdzie indziej. Problem wszelako polega na tym, że system organów władzy pochodzi z czasów, gdy wszystkie sprawy rozstrzygało się w kraju. Mamy zatem Sejm z 460 posłami, Senat ze stoma senatorami, rząd z ministrami i gabinetami politycznymi, Kancelarię Prezydenta tworzącą jakby drugi rząd - i tak dalej. Ta rosnąca z roku na rok czereda funkcjonariuszy i dygnitarzy tak naprawdę nie ma jednak nic ważnego do roboty, bo ważne sprawy rozstrzygają za granicą starsi i mądrzejsi, więc w miarę upływu czasu popada w coraz większe bęcwalstwo, którego znakomitą ilustracją są tacy posłowie, jak Janusz Palikot, czy Stefan Niesiołowski.
To wrażenie bęcwalstwa potęguje telewizja, a zwłaszcza - TVN-24, która co godzinę musi mieć jakąś sensację, więc siłą rzeczy redukuje dyskurs polityczny i w ogóle - dyskurs publiczny do poziomu magla, analizując drobiazgowo, co jedna kumocha powiedziała drugiej. Jeśli nawet od czasu do czasu pojawia się jakiś głos rozsądku, to ginie on w powodzi bęcwalstwa. Inna rzecz, że redaktor Michalski poczynił swoje spostrzeżenie po ostatnim szczycie Unii Europejskiej, w następstwie którego pan prezydent i pan premier uzyskali 300 milionów euro na zainstalowanie w elektrowni Bełchatów aparatury do wychwytywania i magazynowania dwutlenku węgla, no i 600 milionów euro na tak zwane Partnerstwo Wschodnie. Wprawdzie miliony euro zawsze robią duże wrażenie, sugerując, że skoro tak, to musi chodzić o sprawy ważne - ale nie zawsze jest to prawdą. Tak się bowiem nieszczęśliwie złożyło, że akurat kiedy będziemy w Bełchatowie instalować aparaturę do wyłapywania dwutlenku węgla, amerykańscy naukowcy odwołali globalne ocieplenie. Okazało się, że klimat chyba się nie ociepla, a kto wie, czy się nawet nie oziębia, więc najwyższy czas, by zacząć ludzkości opowiadać jakieś inne bajki i za co innego przyznawać nagrody Nobla. Jak się okazuje, biednemu zawsze wiatr w oczy i gdyby szczyt w Brukseli odbył się tydzień później, to może moglibyśmy przeznaczyć te 300 milionów na cos innego, a nie na dwutlenek węgla? Inna rzecz, że wtedy nie wiadomo, czy Polska w ogóle by coś dostała, więc, jak to mówią, dobra psu i mucha. Jak już zmagazynujemy ten dwutlenek węgla, to można będzie produkować wodę sodową, choćby i na użytek pana Władysława Frasyniuka. Tak czy owak, jakaś korzyść jest, podobnie, jak z Partnerstwa Wschodniego. Za 600 milionów euro można za naszą wschodnią granicą pozyskać mnóstwo zwolenników demokracji i praw człowieka. Niech i oni mają tak samo dobrze, jak my, bo przecież my mamy dobrze, no nie? Ale kiedy tak Polska z roku na rok coraz głębiej pogrąża się w bęcwalstwie, wydaje się, że okres tak zwanej pieriedyszki dobiega końca. Podokazywaliśmy sobie - no i wystarczy! Taki wniosek nasuwa się nieodparcie z lektury wniesionego przez Platformę Obywatelską, PSL i SLD projektu ustawy o zadaniach publicznych w dziedzinie usług medialnych. Najwyraźniej razwiedka, która z ukrycia i z błogosławieństwem naszych zagranicznych protektorów, dyryguje tubylczą sceną polityczną, postanowiła położyć kres dotychczasowemu rozpasaniu i przywrócić cenzurę.
Ten zamiar wynika wyraźnie z artykułu 3 tego projektu, który precyzuje zadania publiczne w dziedzinie usług medialnych. Czytamy tam wprawdzie w punkcie 2, że do zadań tych należy „inspirowanie debaty publicznej w kluczowych kwestiach społecznych”, ale jeśli ktoś myśli, że ta debata ma polegać na tym, że różni ludzie mówią to, co naprawdę myślą, to głęboko się myli. Debata publiczna bowiem ma polegać na tym, że każdy będzie mówił to, co należy mówić. Wynika to wyraźnie choćby z punktu 9, który oznajmia, że w ramach wykonywania zadań publicznych należy przeciwdziałać dyskryminacji ze względu na rasę, narodowość, wyznanie, płeć i orientację seksualną, a także z punktu 10, który wprost nakazuje propagowanie integracji europejskiej. Zupełnie tak samo, jak za komuny - można było dyskutować ile dusza zapragnie, ale - wyłącznie na nieubłaganym gruncie aprobaty dla ustroju socjalistycznego, przewodniej roli partii i sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Na straży prawidłowego przebiegu tej debaty publicznej w mediach będzie czuwała Rada Programowa przy Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Do jej zadań będzie należała ocena poziomu poszczególnych rozgłośni i stacji, opiniowanie programów i wyrażanie opinii w sprawie absolutorium programowego, czyli - mówiąc językiem ludzkim - cenzura. Jeśli ta ocena wypadnie źle, delikwent nie dostanie licencji, którą trzeba odnawiać co dwa lata. Ta Rada Programowa ma liczyć 15 osób powoływanych wprawdzie przez Krajową Radę, ale rekomendowanych przez tzw. organizacje pozarządowe o zasięgu ogólnokrajowym. Już tam razwiedka zadba o to, by do Rady Programowej rekomendowano Tajnych Współpracowników, bo cóż może lepiej gwarantować jej przewidywalność i jedyną słuszność opinii? Nawiasem mówiąc, ten katalog zadań wyszczególnionych w artykule 3 projektu jest odwzorowany z odpowiednich postanowień traktatu lizbońskiego. Wprawdzie nie jest on jeszcze podpisany przez pana prezydenta, ale mimo to - już wdrażany w życie. Widać również i w tym, że w sprawach ważnych decyzje już zapadły tam gdzie trzeba, a rolą naszych mężów stanu jest przełożenie tego na język tubylczy i posłuszne wykonywanie. Jeszcze 10 lat temu mało kto w to wierzył, a dzisiaj zauważył to nawet redaktor Cezary Michalski w dzienniku „Dziennik”. SM
Zapis rabowania Polski (1) „Wyeliminowanie narodowej produkcji w Polsce, głównie przemysłu ciężkiego, maszynowego, górniczego, kolejowego czy okrętowego, zepchnęło Polskę do grona niedorozwiniętych technologicznie krajów obrzeża starych krajów unijnych. Pozbawiona zdolności eksportowych Polska stała się łakomym kąskiem rynkowym wspólnotowej konkurencji, która otwierając Polsce drogę do Unii narzuciła jej dalsze ograniczanie zdolności wytwórczych i zwiększanie uzależniającego ją importu technicznotechnologicznego, permanentnie zadłużającego ją za granicą, które obecnie wynosi 16,4 mld dolarów amerykańskich. Taka sytuacja i to w sercu kontynentu europejskiego, pozwoliła natomiast obcym firmom, głównie europejskim i północnoamerykańskim na natychmiastową ekspansję lokalizacyjną. Rozpoczął się wyścig po zdobycie uzbrojonej infrastruktury przemysłowej na własność i to w głównych ośrodkach przemysłowych i wielkomiejskich na obszarze całej Polski. W ten sposób nowe 87 obce firmy utrwaliły swoją długoterminową ekspansję i rażąco wysoką dewizowo zależność eksploatacyjną Polski, ograniczając nasz strukturalny rozwój w oderwaniu od położenia, zasobności surowcowej i kapitału ludzkiego kwalifikowanej kadry robotniczej i inżynieryjnej, która poszła w zupełną rozsypkę lub na wcześniejsze emerytury” - pisze dr Ryszard Ślązak w artykule pt. ”Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1(10)/2009 dwumiesięcznika „Realia”. Ponieważ po zlikwidowaniu przemysłu stoczniowego przez rząd Donalda Tuska Polska stała się krajem bez własnej ekonomiki, warto przyjrzeć się jak w ciągu 20 lat kolejne ekipy „prawicowe” i „lewicowe” dokonywały eutanazji gospodarki narodowej, będącej dziełem dwóch pokoleń Polaków. Ten przegląd zawdzięczamy uprzejmości dra Ślązaka, który zezwolił nam na wykorzystanie materiałów zamieszczonych w ww. pracy, za co autor i redakcja składają serdeczne podziękowania Panu Doktorowi.
Sterowany bałagan Na przełomie lat 1989/90 ówczesne władze rozpoczęły przygotowania do przemian własnościowych w naszym kraju. Jednym z motywów tych posunięć był jeden z niepisanych punktów układu „okrągłego stołu”, polegający na oddaniu władzy politycznej „Solidarności” w zamian za uwłaszczenie nomenklatury partyjnej. Pierwszy krok stanowiło usamodzielnienie przedsiębiorstw państwowych, co oznaczało zdjęcie gwarancji władz, natomiast państwo przejęło długi zagraniczne tych zakładów. (Wówczas tylko państwo, a nie podmioty gospodarcze było zadłużone względem zagranicy.) W tym okresie pojawiły się trzy rodzaje własności: samodzielne przedsiębiorstwa używające jeszcze przymiotnika „państwowy”, własność Skarbu Państwa i własność prywatna. Przywrócono funkcjonowanie przedwojennego Kodeksu handlowego (nota bene nigdy nie został on formalnie uchylony), który zezwalał na powstawanie nowych podmiotów gospodarczych różnego rodzaju. Na początku lat 90. wyodrębniono czwarty rodzaj własności - własność komunalną.. Za tymi gwałtownymi zmianami nie nadążało jednak ustawodawstwo gospodarcze - w praktyce obowiązywało równolegle nowe i stare prawo. Zasypywany pytaniami Sąd Najwyższy podjął uchwałę z dnia 12 grudnia 1989 roku nr III CRN 401/89 (nie publikowaną!), w której uzasadniał, że majątek państwowych zakładów jest ich własnością i nie stanowi własności Skarbu Państwa. Tym samym zakłady państwowe zostały uwłaszczone majątkiem od stycznia 1989 roku. Oznaczało to, że mogą one tworzyć spółki z innymi podmiotami gospodarczymi - głównie akcyjne i z ograniczoną odpowiedzialnością, bez uzyskiwania zgody branżowych ministrów. Na podstawie nowych regulacji prawnych w latach1989 - 1990 zakłady stały się właścicielami gruntów i innych nieruchomości dotąd przez nie zarządzanymi w imieniu państwa. W 1993 roku Sąd Najwyższy inną uchwałą (tym razem opublikowaną) potwierdził rozróżnienie własności formułując termin „Skarbu Państwa”. Tak szybki proces przekształceń własnościowych stał się przyczyną majątkowego ataku na zadłużone zakłady ze strony różnych sił krajowych i zagranicznych oraz bankowych kredytodawców. Banki obejmując czy przejmując akcje lub udziały w nowych spółkach szybko zaczęły je rozparcelowywać, dzielić, likwidować i zbywać ich majątek o równowartości należności kredytowych czy akcji bądź udziałów. Częściowo również z winy banków nastąpił lawinowy proces upadłości, bankructw, likwidacji, sprzedaży i różnorodnych spekulacji majątkiem wypracowanym przez Naród w latach 1945 - 1989. Miało miejsce rażące marnotrawstwo majątku narodowego, na przy zezwoleniu władz państwowych wszystkich szczebli. Co gorsza, już na początku realizowania doktryny prywatyzacyjnej odrzucono zasadę zachowania w rękach państwa pewnej liczby przedsiębiorstw o znaczeniu strategicznym.
Opisany tu bałagan wynikał nie tylko z braku doświadczenia czy też niechlujstwa. Przy braku jasnego, czytelnego prawa, nieprecyzyjnych zasadach wyceny (o czym poniżej), braku określenia, co powinno pozostać w ręku państwa lub pod jego kontrolą, można było za bezcen - ale za to za łapówki - wyprzedać zagranicznemu kapitałowi cały majątek narodowy.
Wycena według uznania W pierwszych latach 90. zastanawiano się nad metodą wyceny podmiotów państwowych oraz nad tym, co ma być i komu sprzedane. W rezultacie mienie państwowe podzielono na trzy grupy:
a) niebędące przedmiotem obrotu, zawsze pozostające jako własność państwa, np. złoża kopalin czy dobra kultury;
b) dobra nieprzeznaczone do obrotu, nabyte lub wytworzone za środki publiczne przez jednostki państwowe;
c) mienie stanowiące obecnie lub w przyszłości przedmiot obrotu, a przeznaczone do prywatyzacji
Według tej metodologii mienie zaliczone do grupy „a” określano tylko rzeczowo, w ujęciu opisowym lub rodzajowo-opisowym, ale wyceny dokonywano jak dla mienia będącego w stanie naturalnym, dóbr kultury, zasobów dokumentacyjnych czy archiwaliów. Majątek z grupy „b”, ujmowano wartościowo, stosując wartość szacunkową, głównie w odniesieniu do gruntów. Natomiast mienie z grupy „c”, ujmowano wartościowo na podstawie przepisów o rachunkowości oraz odnoszących się do jednostek państwowych. Te pośpiesznie przyjęte zasady wyceny sprawiły, że nadano im szczegółowy charakter i przyjęto odmienne wymogi. Tak sformułowane zasady powodowały nieadekwatność przyjmowanych kwot wyceny do rzeczywistej wartości mienia oraz niemożność stosowania jednego miernika wartości. Majątek państwowy wyceniano poprzez szacunek ekspercki, szacunek własny Ministerstwa Skarbu Państwa, poprzez operat szacunkowy, w oparciu o informacje przekazywane przez starostów, a także wyceniano według wartości wynikającej z protokołów przekazania zakładu pracy nowemu użytkownikowi - właścicielowi. Stosunkowo największa uznaniowość występowała przy wycenie gruntów państwowych, będących obiektem szczególnego zainteresowania rolników - z jednej strony a wszelkiej maści spekulantów krajowych i zagranicznych - z drugiej. Pamiętajmy, że w roku 1987 grunty Skarbu Państwa obejmowały 42% terytorium kraju, co stanowiło niemal 13 mln hektarów. Gminy i różne osoby prawne zajmowały tylko 6% obszaru państwa, a osoby fizyczne miały prawo własności do 52% powierzchni kraju. Wartość tych gruntów ujmowano tylko wtedy, gdy nieruchomość była znana. W zasobach Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa w 1997 roku znajdowało się 2.435.214 hektarów o uznaniowo określonej wartości 6 021 160 110 zł. Po 2004 roku grunty wyceniano bardziej precyzyjnie.
Ile mieliśmy W 1997 roku. działało 415 jednoosobowych spółek Skarbu Państwa o wartości nominalnej akcji 26.494.319.033 zł. Z liczby tej 39, o wartości akcyjnej 110.684.200 zł, było w stanie likwidacji. Natomiast spółek z częściowym udziałem Skarbu Państwa istniało 1.347, o wartości udziałów państwa wynoszącej 8.983.367.950, w tym 33 spółki o wartości 74.567.470 zł znajdowały się w stanie likwidacji. Wszystkie spółki z całkowitym i częściowym udziałem Skarbu Państwa, podlegały nadzorowi Ministra Skarbu Państwa. Do organów zarządzających tych spółek partie polityczne desygnowały swoich delegatów, co nadzwyczaj sprzyjało ich prywatyzacji.
Jeszcze w 1997 r. przedsiębiorstwa państwowe i banki państwowe, dla których organem założycielskim i zarządzającym byli minister skarbu i wojewodowie, posiadały fundusze własne o łącznej, szacunkowej wartości 42.099.088 tys. zł, która w czasie działalności gospodarczej powinna wzrastać, a nie maleć, bo stanowi to przecież cel ich działalności. Poza tym majątkiem Skarbu Państwa, Minister SP wniósł część majątku narodowego do 38 różnego rodzaju fundacji o łącznej wartości 17,098.mln zł. Majątek ten w wielu przypadkach został dziwnie „uwłaszczony” i nadal po cichu się rozpływa. Z czego wynika konieczność rzetelnej ewidencji majątków wszelkich fundacji, którym rząd powierzył mienie narodowe do czasowego gospodarowania. Minister powinien każdego roku składać dokładne sprawozdanie z gospodarowania tym majątkiem przez fundacje. Ponadto do wiadomości publicznej powinien podawać wykaz fundacji z wyszczególnieniem, jakim majątkiem narodowym dysponują i jak go użytkują. A są to grunty, budynki, pałace, nawet te znacjonalizowane, a niezwrócone ich prawowitym właścicielom, budynki wybudowane po wojnie. Majątek ten nie powinien pozostawać bez nadzoru państwa, mimo iż umknął z dotychczasowej publicznie dostępnej ewidencji. Po 10 latach, w 2007 roku. Skarb Państwa dysponował akcjami i udziałami w 1.344 spółkach, z których 982 prowadziło działalność gospodarczą, a wartość akcji i udziałów w tych spółkach wynosiła 198 mld złotych. Z tych 1.344 spółek tylko 410 było jednoosobowymi spółkami Skarbu Państwa z kapitałem o wartości 80 mld złotych. Na giełdzie papierów wartościowych notowano tylko 40 spółek dysponujących akcjami o wartości 73 mld zł. Najdroższe były spółki energetyczne wycenione na ok. 56 mld złotych, których wartość znacznie wzrosła. Za nimi znajdowały się spółki kolejowe o wartości 12 mld złotych. Do nieodpłatnego nabycia akcji w spółkach w samym tylko 2007 roku uprawnionych było 1,64 mln pracowników różnych zakładów, a także rolników, którzy łącznie otrzymali nieodpłatnie 950 mln akcji. W całym dotychczasowym procesie prywatyzacyjnym nieodpłatnie akcje uzyskało około 4 mln pracowników.CDN Zbigniew Lipiński
Niektórzy księża prowadzili z SB grę Z ks. Stanisławem Małkowskim, dawnym działaczem opozycji, rozmawia Anna Gwozdowska
Nowa książka IPN pt. "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982-1984" zawiera donosy wielu znanych kapłanów. Część z nich nie ma jednak specjalnej wartości. Czy niektórzy księża mogli prowadzić z SB jakąś grę? Byli tacy. Traktowali funkcjonariuszy SB jako przedstawicieli władz, z którymi trzeba rozmawiać, żeby osiągnąć jakąś korzyść. Esbecy, często na wyrost, zapewniali, że mają spore możliwości, mogą załatwić budowę, remont, wyjazd zagraniczny, a może nawet pewną formę awansu. A ksiądz w zamian przekazywał im jakieś informacje. Coś za coś. Takiej gry z pewnością nie należało prowadzić.
A jeśli nie dało się inaczej? Biskupi, m.in. opisany w książce bp Kazimierz Romaniuk, tłumaczą, że spotykali się z esbekami z racji piastowanych urzędów. Do biskupa Romaniuka przyszła kiedyś kobieta, która przedstawiła się jako matka pewnego księdza i mówiła o nim bardzo źle. Biskup z nią rozmawiał, mimo że nie zweryfikował autentyczności jej relacji. Potem się okazało, że była podstawiona przez SB. Trudno usprawiedliwić taką łatwowierność u biskupa.
Kapłani, którzy decydowali się na takie kontakty, oszukiwali sami siebie? Na początku próbowali udobruchać esbeków, częstowali ich herbatą, rozmawiali o jakichś błahostkach. Ale kiedy zginął ks. Popiełuszko nie mogli już żywić żadnych złudzeń, że rozmowy z SB nikomu nie szkodzą. Nie trzeba było czekać tak długo. A mało to ludzi zamordowano wcześniej? Wystarczyło mieć elementarną wiedzę o tym, czym był komunizm, żeby rozumieć, że esbecy byli funkcjonariuszami zła. W końcu księża wierzą chyba w złego ducha. Ktoś, kto się w ten sposób zaprzedaje, służy nie tylko bezosobowemu złu, ale komuś konkretnemu. Ze złym się nie podejmuje dyskusji. Trzeba takie kontakty po prostu ucinać. Ewentualne korzyści ze złego są zawsze opłacone większymi stratami.
Dlatego ksiądz nie podjął żadnej gry? Pierwszym błędem Ewy w raju było to, że w ogóle wdała się w rozmowę z wężem, czyli z diabłem. Zdarzały się takie delikatne próby wciągnięcia mnie w jakąś grę. Trzymali mnie np. w Pałacu Mostowskich przez kilka godzin, a potem esbek zapraszał na obiad. Odpowiadałem, że mam inny pokarm, Słowo Boże. Od razu ucinałem jakiekolwiek próby nawiązania ze mną kontaktu. Niektórym księżom mogło się jednak wydawać, że przechytrzą esbeków. Mógł tak myśleć np. ks. Henryk Jankowski, który według historyków IPN był kontaktem operacyjnym SB. To naiwność. Nie można było ich przechytrzyć. Zresztą to niewłaściwe słowo. Trzeba się było bronić, a nie liczyć na to, że korzyści z kontaktów z SB mogą przeważyć szkody, jakie wyrządzała Kościołowi.
I nie dało się ich przeciągnąć na swoją stronę? To, co opowiada ks. Mieczysław Maliński, że ewangelizował esbeków, to bzdury. Znam natomiast przypadek autentycznego nawrócenia z tamtych czasów. Takie rzeczy wiązały się jednak z ryzykiem śmierci.
Czy Kościół powinien wrócić do lustracji? Nie chodzi tylko o moralne oczyszczenie się tych, którzy współpracowali z SB, ale o uniknięcie sytuacji szantażu. Ktoś, kto współpracował, a tego nie ujawnił, może być zmuszany do podejmowania decyzji niezgodnych z dobrem Kościoła i Polski. Zwłaszcza jeśli zajmuje wysokie stanowisko. Dlatego jestem za lustracją, ale pod warunkiem, że będzie współgrać z dekomunizacją i obejmie środowiska daleko bardziej uwikłane we współpracę z SB.
Nie wierzę w niewinność ks. Jankowskiego ”Po cóż miałbym kłamać po tak długim czasie?” - próbuje szachować ks. Henryk Jankowski, po ujawnieniu przez IPN, że był agentem SB. Z niemal całkowitą pewnością, że o to mu chodzi, mogę odpowiedzieć na jego pytanie. Kłamie, by ukryć kompromitującą go przeszłość - pisze Jerzy Jachowicz. Ks. Jankowski nie jest żadnym wyjątkiem. Odwrotnie - zaprzeczając swej agenturalnej przeszłości postępuje, jak wielu przed nim, a zapewne i niemało znajdzie się podobnych po nim. Najbardziej klasycznym przykładem takiego pójścia w zaparte był ks. Michał Czajkowski. Kiedy w połowie maja 2006 r. "Życie Warszawy" ujawniło, że ks. Michał Czajkowski współpracował z SB i świadomie przekazywał informacje, duchowny oświadczył: "Nigdy nie byłem tajnym współpracownikiem". Jego zaprzeczenia brzmiały mało wiarygodnie wobec opinii historyków z IPN. Twierdzili bowiem, że wszystko wskazuje na to, że "można mówić o swego rodzaju dobrowolnej współpracy". Dwa miesiące później ks. Czajkowski przyznał się jednak do współpracy, wyrażając przy tym skruchę. Niektórzy publicyści mieli mu za złe, że zrobił to dopiero, kiedy dalsze zaprzeczanie nie miałoby żadnego sensu. Zrobił to niejako pod naciskiem raportu z analizy materiałów znajdujących się w IPN, który opublikowane zostały w lipcowym numerze miesięcznika "Więź". Raport ten nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że ks. Michał Czajkowski przez wiele lat donosił na innych księży, m.in. na ks. Jerzego Popiełuszkę. Dlatego nie wierzę w zapewnienia o niewinności ks. Henryka Jankowskiego. Bardziej ufam analizie materiałów przeprowadzonych przez ludzi IPN. Obecne zaprzeczenia ks. Jankowskiego o współpracy, mówią pośrednio o braku zaufania do ustaleń dokonanych przez historyków Instytutu. Co ciekawe, prałat Jankowski miał całkowicie przeciwną postawę, kiedy chodziło o inne osoby opracowywane przez IPN. Pamiętam jak 3 lata temu ks. Henryk Jankowski ujawnił listę dziewięciu duchownych z Trójmiasta, tajnych współpracowników SB, którzy na niego donosili. Arcybiskup Tadeusz Gocłowski wyraził sceptycyzm wobec tej listy, mówiąc, że nie musi być ona w pełni wiarygodna. Opinia ta zirytowała wtedy ks. Jankowskiego. Podkreślił, że ujawnił te nazwiska na podstawie dokumentów IPN. - "Oni biorą odpowiedzialność. Nie ja stworzyłem to i ksiądz biskup jest w błędzie" - grzmiał wówczas ks. Jankowski. Obecne doniesienia mówią, że ks. Henryk Jankowski był kontaktem operacyjnym SB o pseudonimie "Libella" vel "Delegat". Historycy IPN twierdzą, że w archiwach zachowało się kilkanaście raportów operacyjnych z rozmów z Delegatem, które miały miejsce między grudniem 1980, a majem 1982 roku. SB uznawała ks. Jankowskiego za wyjątkowo cennego agenta wpływu wykorzystywanego do rozpracowywania "Solidarności" i Kościoła. Po raz pierwszy przychodzi mi nie zgodzić się z księdzem Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim. Prawdą jest, że "duszpasterz Solidarności" nie był tajnym współpracownikiem SB. Tym samym nie podpisał żadnej deklaracji o współpracy. Jednak wbrew temu co mówi ks. Tadeusz Zaleski każdy tzw. kontakt operacyjny miał świadomość tego, że spotyka się z funkcjonariuszami SB tylko po to, aby przekazać im informacje. W tamtym czasie, czyli na początku lat 80., w najgorętszym okresie stanu wojennego spotkania z SB-kami były czymś niedopuszczalnym i karygodnym. Najprawdopodobniej ks. Jankowski zgodnie ze swoimi przekonaniami chciał odizolować ludzi KOR-u od wpływu na Lecha Wałęsę, "Solidarność" i Kościół. Był, jak możemy się domyślać, przekonany, że informacje jakie przekazuje, wykorzystywane są przez SB - zgodnie z jego intencjami - jedynie do działań politycznych. Dziś wiadomo jednak, że tajne służby PRL-owskie wykorzystywały je także do działań ściśle operacyjnych, m.in. dezintegracji ogólnie rozumianego środowiska opozycji politycznej. I jeszcze jedno zdanie. Dlaczego i w tej sprawie wierzę IPN-owi? Jestem bowiem pewien, że zbadali dostępne im materiały rzetelnie. Musieli mieć świadomość, że ks. Henryk Jankowski nie jest tuzinkową postacią wśród duchownych katolickich. I nie wolno im się tu omylić nawet o centymetr. Byli w sytuacji, kiedy lepiej jest powiedzieć dwa słowa za mało niż jedno za dużo. Jerzy Jachowicz
Ks. Henryk Jankowski jednak nie był agentem Od rana komentuję najnowszą publikację IPN o inwigilacji ks. Jerzego Popiełuszki. Przed chwilą komentowałem ją w "Kontrwywiadzie" Radia RMF. Nawiasem mówiąc, pada tak ogromny śnieg, że radiowy wóz reporterski ledwo dojechał do Radwanowic. Do tej pory jednak nie może z wyjechać z wioski, gdyż cała droga z Rudawy do Radwanowic jest zatarasowana. Co do ks. Henryka Jankowskiego, to nie jest dla mnie zaskoczeniem, że to właśnie on jest kontaktem operacyjnym o ps. "Delegat". Wielu historyków mówiło o tym od dawna, ale dopiero wspomniana publikacja postawiła kropkę nad i. Na podstawie zacytowanych akt dawnej SB można stwierdzić, że:
1) Prałat z Gdańska nie był tajnym współpracownikiem SB, więc nazywanie go "agentem" jest niesprawiedliwe i krzywdzące.
2) Nie miał on też świadomości, że jest manipulowany przez pułkownika SB.
3) Działał w dobrej wierze, chcąc osłabić wpływu lewicowego KOR w "Solidarności".
4) Kontakty z pułkownikiem zostały zerwane, a sam duchownym stał się obiektem agresywnych działań SB.
Jedyne "ale", to to, że niepotrzebnie w ogóle chciał rozgrywać "partię szachów" z komunistyczną bezpieką. To się zawsze źle kończyło, bo esbecy, zwłaszcza z Wydziału IV, nie byli mało rozgarniętymi "chłopcami-radarowcowi" z piosenki Andrzeja Rosiewicza, ale dobrze szkolonymi wywiadowcami. Reasumując, sprawa ta nie obciąża duchownego z Gdańska, choć dla własnego dobra ks. Jankowski powienie to publicznie wyjaśnić. W publikacji po raz kolejny pojawia się sprawa autentycznie groźnego agenta SB o ps. "Ignacy", czyli biskupa Jerzego Dąbrowskiego, zastępcy sekretarza Episkopatu Polski (nie mylić z samym sekretarzem, czyli z arcybiskupem Bronisławem Dabrowskim), o którym wspomniałem w ksiązce "Księża wobec bezpieki". Sprawa ta wraca jak bumerang, gdyz działanie owego agenta na linii Episkopat - podziemna "Solidarność" było rzeczywiście bardzo groźne. Do tej pory jednak żadna z komisji kościelnych nie chce tego wyjaśnić. Sprawę wielu innych księzy, którzy zarejestrowani jako TW, a którzy donosili na ks. Jerzego Popiełuszkę, opiszę szerzej w najnowszej "Gazecie Polskiej".I jeszcze jedno, publikacja IPN jeszcze raz pokazuje, jak błędna była niedawna decyzja biskupów polskich o zamknięciu lustracji.
Esbeckie gry wokół księdza Jerzego Popiełuszki W nowej książce IPN są nieznane dotąd donosy dwóch TW na kapelana „Solidarności”. Historycy ujawniają też, że słynny kontakt operacyjny „Libella” vel „Delegat” to ks. Henryk Jankowski Publikację „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982 - 1984” historycy Instytutu Pamięci Narodowej zapowiadali od kilku miesięcy. Jest efektem szerokiej kwerendy na użytek śledztwa Instytutu w sprawie zabójstwa ks. Jerzego. Tom dokumentów, który IPN zaprezentuje dziś, ukazuje atmosferę narastającego napięcia wokół ks. Popiełuszki, czego finałem było porwanie i morderstwo kapłana 19 października 1984 r. Wśród materiałów największe emocje wzbudzają zapewne nieznane wcześniej raporty dwóch TW donoszących na ks. Jerzego. Dokumenty ułożono chronologicznie. Pierwszy z 22 lutego 1982 r. to relacja TW „Tarcza” ze spotkania z ks. Jerzym. Jednym z ostatnich jest szyfrogram dyrektora Departamentu IV MSW generała brygady Zenona Płatka zapowiadający spotkanie 25 września 1984 r., by w gronie „fachowców” opracować „plan konkretnych przedsięwzięć”, który miał przerwać „wrogą działalność” kilku księży. Na pierwszym miejscu wymieniony jest w nim ks. Popiełuszko.W publikacji umieszczono kilka donosów od tajnego współpracownika SB o pseudonimach Tarcza i Miecz W tomie umieszczono też kilka dokumentów z inwigilacji ks. Jerzego. Chodzi o sprawę operacyjnego rozpoznania o kryptonimie „Popiel”, wszczętą kilka miesięcy po tym, jak kapłanem w kwietniu 1982 r. zainteresował się Wydział IV Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej. Akta „Popiela” się nie zachowały. Dokumenty odnaleziono w aktach innych spraw. Ewa K. CzaczkowskaDonosił działacz KPN W książce zamieszczono kilka donosów na ks. Jerzego od tajnego współpracownika SB o pseudonimach Tarcza i Miecz (wcześniej „Tarnowski”). Z akt IPN wynika, że był nim nieżyjący już dziś działacz NZSS „Solidarność” Regionu Mazowsze i członek władz Konfederacji Polski Niepodległej Tadeusz Stachnik. Zachowało się 16 tomów jego teczki pracy. Stachnik zarejestrowany został w 1978 r. Mówił SB dużo, a jego informacje miały wartość operacyjną. O współpracy ks. Michała Czajkowskiego z SB (został zwerbowany w 1956 r. i po zerwaniu współpracy ponownie w 1960 r.) wiadomo od 2006 roku. Miesięcznik „Więź” opublikował raport na ten temat. W tomie IPN zamieszczono kilka notatek spisanych po rozmowie z ks. Czajkowskim, czyli TW „Jankowskim”, przez płk. Adama Pietruszkę - zastępcę dyrektora Departamentu IV MSW.
Przyjaciel TW „Kustosz” W lutym „Rz” ujawniła, że drugim duchownym, którego doniesienia umieszczono w tomie IPN, jest ks. Andrzej Przekaziński. To przyjaciel księdza Jerzego, dyrektor Muzeum Archidiecezjalnego Warszawskiego. 30 października 1984 r. to on poinformował zebranych w warszawskim kościele św. Stanisława Kostki, w którym posługiwał ks. Popiełuszko, że z Wisły wyłowiono zwłoki kapłana. Według zamieszczonych w książce źródeł MSW ks. Przekaziński został zarejestrowany we wrześniu 1979 r. jako kandydat na TW. W styczniu 1981 r. już jako TW „Kustosz”. Skreślono go z ewidencji w październiku 1985 r. Zachowała się jego teczka personalna i jedna teczka pracy TW. Do współpracy miał zostać zwerbowany „na zasadzie dobrowolności i korzyści materialnych”. Jego informacje miały wartość operacyjną, a dotyczyły muzeum, Akademii Teologii Katolickiej, środowiska literackiego oraz duchowieństwa.
Historyk IPN dr hab. Jan Żaryn we wstępie do publikacji podkreśla, że doniesienia „Kustosza” nie mogły w pełni satysfakcjonować SB. Tajny współpracownik dowodził bowiem, że „nie robi on (ks. Popiełuszko - red.) nic, co by mogło szkodzić władzy, a organizowane przez niego msze dają upust niezadowoleniom społecznym”. Można dostrzec istotną różnicę między treścią a wydźwiękiem doniesień na temat ks. Jerzego spisanych przez płk. Pietruszkę po rozmowach z ks. Czajkowskim, a zapisanych przez kpt. Romana Dobrzyńskiego po spotkaniach z ks. Przekazińskim. „Doniesienia TW „Jankowskiego” miały wartość operacyjną, ponieważ w odróżnieniu od TW „Kustosza”, a zgodnie z linią interpretacyjną SB - wpisywał on czyny i słowa ks. Jerzego w kategorię „wystąpień politycznych”. Jednocześnie przypisywał - w wersji zapisanej przez płk. Pietruszkę - kapłanowi negatywne cechy osobowościowe” - twierdzi Żaryn.
Zarejestrowani biskupi Autorzy opracowania podają w przypisach biogramy wszystkich osób wymienionych w dokumentach - zarówno związanych z ks. Popiełuszką hierarchów Kościoła, jak i funkcjonariuszy aparatu władzy. Jest w nich wszystko, co na temat tych osób odnaleziono w IPN, niezależnie od tego, czy dotyczy to okresu 1982 - 1984, do którego odnosi się publikacja, czy innego. Te informacje zapewne wywołają duże poruszenie. Historycy IPN podają, że SB zarejestrowała jako osobowe źródła informacji biskupów (dziś emerytowanych): Kazimierza Romaniuka, byłego ordynariusza diecezji warszawsko-praskiej, oraz Alojzego Orszulika, byłego biskupa łowickiego. Ks. Romaniuk według zapisów ewidencyjnych SB został zarejestrowany w 1971 r. jako kandydat na TW, a w lipcu 1984 r. jako kontakt operacyjny (bez pseudonimu). W 1987 r. został wykreślony z ewidencji. W latach 1967 - 1980 odbył kilkanaście spotkań z funkcjonariuszami Wydziału IV KS MO. „W czasie rozmów miał przekazywać głównie informacje dotyczące funkcjonowania WSD (Wyższego Seminarium Duchownego - red.) w Warszawie” - czytamy w publikacji IPN. W styczniu 2009 r. bp Romaniuk napisał do Jana Żaryna: „Moje kontakty z funkcjonariuszem SB rozpoczęły się w roku 1970 lub 1971, gdy zostałem rektorem Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Pewnego dnia zjawił się w seminarium pan - nie wiem, czy z Urzędu do spraw Wyznań czy z Urzędu Bezpieczeństwa - i oświadczył, że wszystkie seminaria duchowne pozostają w stałym kontakcie z władzami państwowymi poprzez kontakty wydelegowanych do tego urzędników. Właśnie jego wyznaczono do kontaktowania się z naszym seminarium”. Ks. Romaniuk poinformował funkcjonariusza SB, że musi powiadomić o tym prymasa. Prymas Józef Glemp nakazał mu roztropność i relacjonowanie spotkań. „Poleceń ks. prymasa starałem się z całą skrupulatnością przestrzegać” - stwierdził bp Romaniuk. Według niego rozmowy z esbekiem „dotyczyły najczęściej różnych pseudoprzestępstw kleryków - np. ktoś przekroczył nielegalnie w czasie wakacji granicę polsko-czeską, ktoś inny podobno był na tajnym zebraniu KOR (Komitetu Obrony Robotników - red.) itp.”. Bp Alojzy Orszulik, który od 1962 r. pracował w sekretariacie episkopatu Polski, w latach 1968 - 1993 był kierownikiem biura prasowego, uczestniczył w rozmowach o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych między PRL a Stolicą Apostolską oraz w rozmowach Okrągłego Stołu. SB zarejestrowała go w 1977 r. Był kandydatem na TW, a w 1986 r. zmieniono kwalifikację na kontakt operacyjny (bez pseudonimu). W dzienniku rejestracyjnym MSW w listopadzie 1989 r. przy personaliach ks. Orszulika jako kontakt operacyjny (KO) wpisano: „rezygnacja”.
„W związku ze zniszczeniem dokumentów nie można ocenić skali podjętej współpracy” - ocenia Jan Żaryn. Przed Kościelną Komisją Historyczną powołaną przez episkopat bp Orszulik tłumaczył, że spotykał się z funkcjonariuszami SB z tytułu pełnionego urzędu, a podczas pobytu za granicą odbywał kurtuazyjne wizyty w placówkach dyplomatycznych PRL. Według akt SB tajnym współpracownikiem był również nieżyjący już bp Jerzy Dąbrowski, zastępca sekretarza generalnego episkopatu Polski w latach 1982 - 1991. Informację o tym przed kilku laty opublikował tygodnik „Wprost”. Ks. Dąbrowski miał być pozyskany do współpracy w 1962 r. jako TW „Ignacy”. Do 1970 roku prowadzić miał go Departament I MSW, czyli wywiad.
Prałat agentem wpływu Jan Żaryn we wstępie do publikacji twierdzi, że KO „Libella” vel „Delegat” to ks. Henryk Jankowski. Tego typu sugestie pojawiły się już kilka lat temu (w tekstach opublikowanych w „Rz” przez Piotra Adamowicza i Andrzeja Kaczyńskiego), ale nikt do tej pory nie napisał o tym wprost. Identyfikacja tego KO jest trudna. Należał do osobowych źródeł informacji, które nie były rejestrowane. A jego materiały zostały „wybrakowane” w 1990 r. Z ustaleń historyków IPN wynika, że KO o tych pseudonimach był prowadzony przez Wydział IV KW MO w Gdańsku co najmniej od grudnia 1980 r. do maja 1982 r. Do tej pory odnaleziono kilkanaście meldunków sporządzonych z rozmów, jakie prowadził z nim zastępca naczelnika Wydziału IV KW MO w Gdańsku Ryszard Berdys.
Jak oceniono w publikacji IPN, „wynika z nich, że był uznany za wyjątkowo cennego agenta „wpływu”, wykorzystywanego do rozpracowania NSZZ „Solidarność” i Kościoła hierarchicznego, z racji jego kontaktów bezpośrednich z prymasem Polski (kardynałem Stefanem Wyszyńskim i jego następcą abp. Józefem Glempem) oraz Lechem Wałęsą”. Żaryn przypuszcza, że ks. Jankowski „nie miał świadomości, w jakim charakterze występuje podczas rozmów z oficerem prowadzącym. Wydaje się za to, że świadomie uczestniczył w grze politycznej, której celem - według niego - była próba ograniczenia wpływów KOR na politykę związku i zbliżenie stanowisk władz „S” do opinii wychodzących z ul. Miodowej (rezydencji prymasa - red.). SB - w koncepcji ks. Jankowskiego - miała stanowić narzędzie i swoisty pas transmisyjny wspierający „porozumienie” między władzą a hierarchią Kościoła katolickiego”. Celem SB w kontaktach z ks. Jankowskim „było wzmocnienie działań dezintegracyjnych skierowanych przeciwko „S” z wykorzystaniem wszelkich informacji świadczących o istnieniu konfliktów personalnych, ideowych i programowych w związku. (...) Data zakończenia współpracy z KO „Libellą” vel „Delegatem” stanowi cezurę czasową, od której SB podjęła intensywne środki inwigilacji zmierzające do zdeprecjonowania kapłana w oczach opinii społecznej i Kościoła hierarchicznego” - pisze Jan Żaryn. Według akt SB zarejestrowany jako TW „Paweł” miał być również warszawski duchowny ks. Mieczysław Nowak, znany z zaangażowania po stronie „S” (co było powodem decyzji prymasa o odwołaniu go z parafii w Ursusie). Został pozyskany „na zasadzie dobrowolności oraz patriotyzmu” w 1978 r. Wykreślony z ewidencji w lutym 1984 r. z „uwagi na odmowę dalszej współpracy”. Miesiąc wcześniej funkcjonariusz SB notował: „w okresie współpracy TW przekazywał istotne i obiektywne informacje dotyczące parafii Podkowa Leśna, Ursusa oraz księży zatrudnionych na tych parafiach, jak również szereg informacji istotnych dla naszej służby”. Z dokumentów wynika, że tajnym współpracownikiem był też ks. Jerzy Czarnota, ps. Poeta, wikariusz w parafii św. Stanisława Kostki w tym samym czasie, gdy rezydował w niej ks. Popiełuszko. W sierpniu 1980 r. odmówił pójścia do Huty Warszawa, by odprawić mszę św. Zrobił to ks. Jerzy i od tego momentu rozpoczęła się jego praca duszpasterska wśród hutników. Istnieje podejrzenie - któremu ks. Czarnota zaprzecza - że to on umożliwił SB założenie podsłuchu w mieszkaniu ks. Popiełuszki. Ks. Czarnota, obecnie duchowny diecezji łowickiej, został pozyskany do współpracy w 1964 r. i zarejestrowany jako TW „Rolando”. Ponownie pozyskany przez SB został w 1978 r. jako TW „Poeta”. Został wyrejestrowany w lutym 1990 r. „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982 - 1984”, tom I, wstęp Jan Żaryn, redakcja naukowa Jolanta Mysiakowska, wybór i opracowanie Jakub Gołębiewski, Jolanta Mysiakowska, Anna K. Piekarska, Warszawa 2009. Drugi tom ma się ukazać jesienią tego roku.
Jakie materiały ocalały w IPN Książka wydana przez Instytut Pamięci Narodowej zawiera 130 dokumentów. Są to materiały Urzędu do spraw Wyznań, Służby Bezpieczeństwa, Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie, a także dokumenty pochodzące z archiwum kurii warszawskiej. Kilkadziesiąt materiałów spośród zamieszczonych w książce „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982 - 1984“ dotyczy śledztwa prowadzonego od września 1983 do lipca 1984 roku przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie przeciwko ks. Jerzemu Popiełuszce. Kapłana oskarżono wówczas o nadużywanie wolności sumienia i wyznania na szkodę interesów PRL.
To protokoły z przesłuchań ks. Jerzego, świadków oraz notatki informacyjne prokuratury. W drugim rozdziale książki zamieszczono materiały MSW, które powstały między 20 października a 3 listopada 1984 roku, czyli między porwaniem a pogrzebem ks. Popiełuszki. Zawierają informacje o nastrojach społecznych. W aneksie umieszczono trzy dokumenty z 1995 roku. Dotyczą umorzenia przez Sąd Najwyższy postępowania karnego, które toczyło się przeciw ks. Jerzemu w latach 1983 - 1984.
Rozwiązana zagadka „Delegata” Mogą się jeszcze odnaleźć jakieś dokumenty, ale wydaje mi się, że nie powinniśmy oczekiwać rewelacji - mówi dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN Rz: Czy opublikowane dokumenty to wszystko, co na temat ks. Popiełuszki odnaleziono w IPN? Dr hab. Jan Żaryn: Wszystko, do czego dotarliśmy, i jedynie z okresu, którego dotyczy tom: od początku 1982 r. do zabójstwa w 1984 r. Mogą się jeszcze odnaleźć jakieś dokumenty, które być może znajdują się w innych sprawach obiektowych. Mogą wzbogacić naszą wiedzę, ale wydaje mi się, że nie powinniśmy oczekiwać rewelacji.
Wiadomo dziś, że informacje o ks. Popiełuszce SB czerpała od ks. Czajkowskiego, ks. Przekazińskiego, Tadeusza Stachnika. Zapewne od kogoś jeszcze. Czyje doniesienia były dla SB najcenniejsze? Z punktu widzenia operacyjnego najbardziej wartościowe informacje dostarczał Tadeusz Stachnik, pseudonim Tarcza, Miecz, Tarnowski i bodaj Radwański, który był blisko ks. Popiełuszki. Trzeba przyznać, że celnie relacjonował on swoje rozmowy z ks. Jerzym i spostrzeżenia dotyczące jego i środowiska. Dobrze opisał np. stan emocji w najbliższym otoczeniu ks. Jerzego w grudniu 1983 roku, gdy na kapłana była wywierana silna presja ze strony aparatu władzy. Dla SB musiało to stanowić źródło satysfakcji i potwierdzenie, że kierunek uderzenia był właściwy. W książce rozszyfrowane zostało też nazwisko ks. Jerzego Czarnoty podejrzewanego o ułatwienie założenia podsłuchu w mieszkaniu ks. Jerzego. Zasób akt w przypadku ks. Czarnoty jest bardzo mizerny, głównie dotyczy wcześniejszego okresu. Bez jego udziału nie będziemy w stanie ustalić, w jakiej mierze był przydatny jako TW, czy i w jakim zakresie wypełniał zadania, które zlecała mu SB w latach 80.
IPN nie zwrócił się do niego w tej sprawie? Nie bezpośrednio. Ale bez efektu. Miał pan natomiast kontakt z bp. Orszulikiem i bp. Romaniukiem. Bp Orszulik wyjaśnił, że punktem odniesienia dla rewelacji z ewidencji SB (akta zniszczono jesienią 1989 r.) są jego wspomnienia zawarte w książce „Czas przełomu”. Brzmi to wiarygodnie, gdyż ks. Orszulik w latach 80. z racji pełnionych obowiązków wciąż spotykał się z wyższymi funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, z prof. Łopatką i innymi. Z punktu widzenia ks. Orszulika te spotkania były częścią zadań zleconych przez episkopat. Jako historyk bardzo żałuję, że SB zniszczyła te akta. Gdyby się zachowały, moglibyśmy je skonfrontować z notatkami, które robił ks. Orszulik i wydał w swojej pracy wspomnieniowej. Bp Romaniuk też twierdzi, że spotykał się z funkcjonariuszem SB z racji pełnionej funkcji: rektora seminarium duchownego w Warszawie. Dobrze by było, aby znalazł się historyk, który na podstawie akt ks. Romaniuka (został zarejestrowany jako kontakt operacyjny bez pseudonimu) zastanowiłby się nad tym, gdzie leżała granica między relacją służbową osoby pełniącej ważną funkcję w Kościele a spotkaniami, które dla SB miały już charakter konfidencjonalny. Największym zaskoczeniem jest informacja, że KO „Libella” vel „Delegat” to jednak ks. Henryk Jankowski.
Postanowiliśmy zamknąć tę niegdysiejszą dyskusję, kim był „Libella” vel „Delegat”, i podać rozwiązanie zagadki. Niemniej każdy, kto przebrnie przed długi przypis, odkryje, że, jak w wielu innych przypadkach, i ta sprawa nie jest prosta. Z analizy kilkunastu raportów z lat 1980 - 1982 wynika, że ks. Jankowski słusznie był traktowany jako agent wpływu. Natomiast on sam nie musiał wiedzieć, że jest tak traktowany i zarejestrowany jako kontakt operacyjny. Z jego punktu widzenia to on przy pomocy SB miał spowodować większy udział w „Solidarności” środowiska, które uważał za bliższe sobie. Być może wydawało mu się, iż w ten sposób podtrzymuje polityczny kontakt między Kościołem, władzą a „Solidarnością”. Nie ma jednak cienia wątpliwości, że ten, kto uważał, iż wykorzystuje funkcjonariuszy SB w sprawach wewnątrz „Solidarności” czy potem podziemia, zawsze niezależnie od swoich intencji był przez SB wykorzystywany, a nie wykorzystujący. Skąd pewność, że chodzi o ks. Jankowskiego? Wskazuje na to analiza dokumentów. Fakt, że osoba ta była prowadzona przez Wydział IV KWMO w Gdańsku, znała dobrze Lecha Wałęsę i prymasa Wyszyńskiego, wskazuje, że był nim ks. Jankowski. Szczególnie jeden dokument nie daje innych możliwości interpretacyjnych. Chodzi o relację „Libelli” vel „Delegata” w sprawie niedoszłego zamachowca na Jana Pawła II, hiszpańskiego zakonnika Krohna. Podobna relacja znalazła się w innym dokumencie, w którym przypisano ją ks. Jankowskiemu. Ewa K. Czaczkowska
TW SB Jan Fijor zdaniem IPN W grudniowym 12(83) numerze „Biuletynu IPN” ukazał się artykuł historyka z gdańskiego IPN Daniela Wincetego „Pospolita twarz SB: Przypadek TW 'Berety'”. Artykuł dotyczy tajnej współpracy z Służbą Bezpieczeństwa znanego wolnorynkowego publicysty i wydawcy Jana Fijora. Jan Fijor, zdaniem historyka z IPN, został pozyskany do współpracy 6 stycznia 1982 roku (znaczy się rocznica) przez podporucznika Janusza Huka z Wydziału II Departamentu IV MSW (był to pion antykościelny zajmujący się koncesjonowanymi przez komunistyczny reżim katolikami z stowarzyszenia PAX, ChSS, KIK). Jan Fijor własnoręcznie podpisał oświadczenie o podjęciu tajnej współpracy z SB, przyjął pseudonim operacyjny „Bereta” i otrzymał numer 61246 (jako kandydat na TW miał pseudonim „Medyk”). Celem podjęcia współpracy było uzyskanie paszportu do Brazylii. Jan Fijor, według publikacji „Biuletynu IPN”, donosił na dziennikarzy PAXowskiech pisma „Zorza”, „Słowa Powszechnego”, członków Stowarzyszenia PAX (miedzy innymi na Zygmunta M. Przytakiewicza). Dziś więc powinien zostać doceniony przez establishment za walkę z antysemickimi pogrobowcami ONRu. Jan Fijor donosił do SB na rzecznika prasowego hiszpańskiego episkopatu z którym spotkał się jako korespondent „Słowa powszechnego”. Relacjonował również SB swój pobyt w Argentynie i Brazylii. Zdaniem funkcjonariusz chętnie i z własnej inicjatywy współpracował z SB, z pobudek egoistycznych. Współpraca z SB została zakończona w 1984. Jak pisze historyk z IPN Daniel Wincenty „Po roku 1989 Jan Fijor w swej publicystyce i wydawnictwach monograficznych konsekwentnie deklarował przywiązanie do wartości liberalnych w gospodarce”. W swojej książce „Jak zostać milionerem” przemilczał swoją współpracę z SB. Kiedy jego nazwisko pojawiło się w katalogu IPN na swojej stronie opublikował oświadczenie deklarujące że nie współpracował z SB, oświadczenie to jednak szybko znikło ze strony. Informacja o współpracy pana Fijora z SB nie zdziwiła mnie zbytni. Nie to żebym go o coś podejrzewał. Jest on którąś z kolei osobą którą poznałem a która okazuje się być według IPN TW SB. Jest to normalne dziedzictwo kraju z przeszłością komunistycznego reżimu, szkoda tylko że TW SB nie mają przyzwoitości przyznać się do świństw z przeszłości (na 100.000 TW SB do tej pory przyznał się jeden działacz społeczny i jeden aktor, za co należy się im szacunek). Zaskoczył mnie fakt związków Jana Fijora z stowarzyszeniem PAX. Pomimo że jestem wiernym czytelnikiem „Najwyższego Czasu” (oraz wszelkich innych prawicowych publikacji) nie przypominam sobie by pan Jan Fijor kiedykolwiek odniósł się tematyki PAX (pomimo że naturalną była by taka wypowiedź kiedy na łamach prasy prawicowej, „Najwyższego Czasu” czy „Gazety Polskiej”, tematyka ta była poruszana przez wielu publicystów). Miałem też okazje narzekać panu Fijorowi na nieobecność pro rynkowych argumentów z katolickiej nauki społecznej czy myśli narodowej we współczesnej wolnorynkowej propagandzie, pan Fijor robił wrażenie osoby wyobcowanej z tej tematyki i ograniczonego do kilku libertariańskich frazesów (co u dziennikarza prasy PAXowskiej musi dziwić). Tą błogą moją nieświadomość co do pana Fijora przerwał artykuł z „Biuletynu IPN”. Niemniej jestem pełen szacunku dla krycia się ze swoją przeszłością i nie poruszania kłopotliwych tematów (PAX, idee narodowe i katolickie) które mogły by na razić na dekonspiracje (postawa godna najtwardszego szpiega z powieści Suworowa). Informacje z Biuletynu IPN starałem się zweryfikować na stronie Jana Fijora. Jako magister chemii kwantowej został on zatrudniony w fabryce kosmetyków INCO (należącej do PAX). Próbował również zostać członkiem Stowarzyszenia PAX, nie został jednak przyjęty na wniosek Romualda Szeremietiewa (co było kolejnym zaskoczeniem, pan Romuald jawił mi się jako piłsudczyk a nie członek PAX, w koło sami PAXowcy). Od 1978 w słowie powszechnym publikował w cotygodniowej rubryce „Porady chemika”, był też sprawozdawcą „Słowa” z mistrzostw świata w piłce nożnej z 1978 roku. Jan Bodakowski
Jan Fijor, SB, IPN, antypolska propaganda w pro kapitalistycznych książkach Na kilku stronach "prawicowych" znalazł się artykuł pana Jana Fijora (wydawcę wielu książek mających propagować wolny rynek). Swego czasu IPN oskarżyli pana Fijora o współprace z SB. Pan Fijor oczywiście zaprzeczył tym oskarżeniom (w dość specyficzny sposób przyznając się moim zdaniem do kontaktów z SB). Środowisko przeciwników ujawnienia komunistycznych konfidentów i gloryfikatorów PRL uznało Jana Fijora za ofiarę siepaczy z IPN dowodzonych przez krwiożerczego Sławomira Cenckiewicza (znanego z ataku na Wałęsę i arcybiskupa Życińskiego).
TW SB Jan Fijor zdaniem IPN Rok temu w grudniowym 12(83) numerze „Biuletynu IPN” ukazał się artykuł historyka z gdańskiego IPN Daniela Wincentego „Pospolita twarz SB: Przypadek TW 'Berety'”. Artykuł dotyczy tajnej współpracy z Służbą Bezpieczeństwa znanego wolnorynkowego publicysty i wydawcy Jana Fijora. Jan Fijor, zdaniem historyka z IPN, został pozyskany do współpracy 6 stycznia 1982 roku (znaczy się rocznica) przez podporucznika Janusza Huka z Wydziału II Departamentu IV MSW (był to pion antykościelny zajmujący się koncesjonowanymi przez komunistyczny reżim katolikami z stowarzyszenia PAX, ChSS, KIK). Jan Fijor własnoręcznie podpisał oświadczenie o podjęciu tajnej współpracy z SB, przyjął pseudonim operacyjny „Bereta” i otrzymał numer 61246 (jako kandydat na TW miał pseudonim „Medyk”). Celem podjęcia współpracy było uzyskanie paszportu do Brazylii. Jan Fijor, według publikacji „Biuletynu IPN”, donosił na dziennikarzy PAXowskiech pisma „Zorza”, „Słowa Powszechnego”, członków Stowarzyszenia PAX (miedzy innymi na Zygmunta M. Przytakiewicza). Dziś więc powinien zostać doceniony przez establishment za walkę z antysemickimi pogrobowcami ONRu. Jan Fijor donosił do SB na rzecznika prasowego hiszpańskiego episkopatu z którym spotkał się jako korespondent „Słowa powszechnego”. Relacjonował również SB swój pobyt w Argentynie i Brazylii. Zdaniem funkcjonariusz chętnie i z własnej inicjatywy współpracował z SB, z pobudek egoistycznych. Współpraca z SB została zakończona w 1984. Jak pisze historyk z IPN Daniel Wincenty „Po roku 1989 Jan Fijor w swej publicystyce i wydawnictwach monograficznych konsekwentnie deklarował przywiązanie do wartości liberalnych w gospodarce”. W swojej książce „Jak zostać milionerem” przemilczał swoją współpracę z SB. Kiedy jego nazwisko pojawiło się w katalogu IPN na swojej stronie opublikował oświadczenie deklarujące że nie współpracował z SB, oświadczenie to jednak szybko znikło ze strony. Informacja o współpracy pana Fijora z SB nie zdziwiła mnie zbytni. Nie to żebym go o coś podejrzewał. Jest on którąś z kolei osobą którą poznałem a która okazuje się być według IPN TW SB. Jest to normalne dziedzictwo kraju z przeszłością komunistycznego reżimu, szkoda tylko że TW SB nie mają przyzwoitości przyznać się do świństw z przeszłości (na 100.000 TW SB do tej pory przyznał się jeden działacz społeczny i jeden aktor, za co należy się im szacunek). Zaskoczył mnie fakt związków Jana Fijora z stowarzyszeniem PAX. Pomimo że jestem wiernym czytelnikiem „Najwyższego Czasu” (oraz wszelkich innych prawicowych publikacji) nie przypominam sobie by pan Jan Fijor kiedykolwiek odniósł się tematyki PAX (pomimo że naturalną była by taka wypowiedź kiedy na łamach prasy prawicowej, „Najwyższego Czasu” czy „Gazety Polskiej”, tematyka ta była poruszana przez wielu publicystów). Miałem też okazje narzekać panu Fjorowi na nieobecność pro rynkowych argumentów z katolickiej nauki społecznej czy myśli narodowej we współczesnej wolnorynkowej propagandzie, pan Fijor robił wrażenie osoby wyobcowanej z tej tematyki i ograniczonego do kilku libertariańskich frazesów (co u dziennikarza prasy PAXowskiej musi dziwić). Tą błogą moją nieświadomość co do pana Fijora przerwał artykuł z „Biuletynu IPN”. Niemniej jestem pełen szacunku dla krycia się ze swoją przeszłością i nie poruszania kłopotliwych tematów (PAX, idee narodowe i katolickie) które mogły by na razić na dekonspiracje (postawa godna najtwardszego szpiega z powieści Suworowa).
Informacje z Biuletynu IPN starałem się zweryfikować na stronie Jana Fijora. Jako magister chemii kwantowej został on zatrudniony w fabryce kosmetyków INCO (należącej do PAX). Próbował również zostać członkiem Stowarzyszenia PAX, nie został jednak przyjęty na wniosek Romualda Szeremietiewa (co było kolejnym zaskoczeniem, pan Romulad jawił mi się jako piłsudczyk a nie członek PAX, w koło sami PAXowcy). Od 1978 w słowie powszechnym publikował w cotygodniowej rubryce „Porady chemika”, był też sprawozdawcą „Słowa” z mistrzostw świata w piłce nożnej z 1978 roku.
Pytania i odpowiedzi (351) Najlepiej jest takie artykuły i oskarżenia przemilczeć, bo i jaki jest sens dowodzenia, że się nie jest, czy jest - słoniem. Jednakże za namową osób, które darzę zaufaniem, postanowiłem napisać te kilka słów z szacunku dla tego, co robię i z czego jestem najlepiej znany. Na więcej przyjdzie poczekać.
Lojalka Podpisanie lojalki, dopiero dzisiaj może wyglądać jak nawiązanie współpracy, ale wtedy nie było ustawy lustracyjnej. Ja się nigdzie nie rejestrowałem, to ubek mnie zarejestrował. Jeśli w ogóle mnie zarejestrował. Co więcej, to ubek, który mnie do współpracy kaperował podkreślał, że podpisanie lojalki nie jest równoznaczne z byciem szpiclem. Nigdy nie wypierałem się podpisania lojalki. Informowałem o tym na www.fijor.com. Wiedzieli o niej moim najbliżsi od początku. Nie była więc tajna. Opinie i komentarze cytowane w artykule pochodzą od pracownika SB, a ten pisał, co chciał. Niczego ze mną nie uzgadniał. Nigdy niczego przy mnie nie notował. Pseudonimu nie brałem, ja pseudonim (Bereta) używałem już od 1978 roku. Podpisywałem nim swoje artykuły, zresztą podpisuję je aż do dziś. Można to sprawdzić na Internecie. Podając swój pseudonim w oświadczeniu odpowiedziałem na pytanie przesłuchującego mnie: czy używam pseudonimy. Używałem, więc napisałem. Ja pseudonimu nie przyjąłem, a więc TW Bereta nie istniał, to był wymysł SB. Dlatego - zanim przeczytałem artykuł (dopiero z początkiem stycznia b.r.) nie miałem bladego pojęcia, czego dotyczą zaczepki typu: „A co z TW Bereta”? Nigdy swojej teczki nie widziałem, bo dostępu do niej strzegły kolejne ustawy i niewydolność organizacyjna IPN.
Motywy moje W tej części jest najwięcej nieprawdy. Zanim podpisałem lojalkę zostałem (w wyniku weryfikacji) na początku stanu wojennego wyrzucony z pracy i dopiero wiele miesięcy później do niej przyjęty. Te miesiące bez pracy przebywałem poza Warszawą imając się różnych zajęć, żeby utrzymać rodzinę. Nie „spotykałem się” z SB, jak to sugeruje autor artykułu, lecz stawiałem na ich wezwanie lub przychodzili po mnie do domu. Nie pisałem donosów, to oni pisali swoje „dokumenty”. Nie kontaktowałem się poza narzuconym mi obowiązkiem meldowania im o swoich wyjazdach zagranicznych. Nie brałem pieniędzy, nie korzystałem, ani nie skorzystałem z niczego, jeśli nie liczyć kilku puszek konserw, jakie kupiłem w dobrze zaopatrzonym sklepie MSW na Rakowieckiej, wychodząc po jednym z przesłuchań. Paszport też nie był motywem. Owszem, przygotowywałem się do emigracji do USA, ale przecież nikogo o tym nie informowałem. Po 27 odmowach paszportowych, które trwały 9 lat paszport otrzymałem w wyniku interwencji dwóch wpływowych dziennikarzy w 1978 i 1982 roku, natomiast w okresie, który autor z IPN nazywa współpracą, otrzymałem 28. odmowę wydania mi paszportu. SB paszportu mi nie załatwiła, o czym świadczy chociażby wpis pracownika SB cytowany w artykule. Sam sobie ten paszport załatwiłem i na niego wyemigrowałem.
Motywy autora z IPN Motywy autora są co najmniej niejasne. Dlaczego właśnie ja zostałem wybrany? Jest wielu bardziej znanych i zasłużonych dziennikarzy, o których mógł napisać. Taki tekst miałby znacznie większą rangę. Nie podlegam lustracji, nie skłamałem w oświadczeniu, nie robię afer. Ale niechby. Autor wydaje na mnie wyrok, a przecież IPN sądem nie jest. Może więc zależy mu na prawdzie historycznej? Chyba też nie, bo w przeciwnym razie skontaktowałby się ze mną, co jest praktyką etycznego historyka, adres przecież miał. On tego nie robi. Co więcej, podaje błędne fakty i manipuluje informacją tak, żeby wycisnąć na mnie piętno współpracy. W nauce jeden fałszywy fakt czy dowód wystarczy do obalenia całych teorii. Tutaj autor posuwa się do zatajenia dokumentów, w tym m.in. donosu napisanego na mnie przez ambasadora PRL w Argentynie, a także ważnego dokumentu podpisanego 18 IV 1984 roku przez gen. Płatka, a więc nie byle kogo, który pisze o mnie otwarcie, że „narażam na szkodę dobre imię PRL”, i dlatego należy mnie tępić. Dlaczego autor popełnia taką nieetyczność? Bo dokument Płatka stawia mnie w innym świetle? Bo teza jego artykułu ległaby w gruzy? A może autorowi chodzi wyłącznie o ty by mnie upokorzyć, skompromitować w oczach opinii publicznej? Jest to hipoteza prawdopodobna i bynajmniej nie subiektywna. Tym bardziej, że w ostatnich akapitach swojego tekstu autor z IPN wyraża swoją dezaprobatę wobec tego, co robię, a ściślej, co piszę współcześnie, czyli obecnie. Nie rozszyfrowuje innych pseudonimów, mimo iż je wymienia w artykule. Słowem też nie wspomina, że konsekwencją wspomnianego pisma Platka było zawieszenie kontaktów ze mną, ani o tym, że w marcu 1985 roku wyjechałem do USA, skąd powróciłem dopiero 18 lat później w 2003 roku. Słowem: cala publikacja IPN jest niewiarygodna!
Konkluzja Cały tekst sprawia wrażenie, jakbym ja nadal współpracował z SB. A więc, nie podoba się autorowi mój liberalizm, nie podoba mój zachwyt nad ludźmi przedsiębiorczymi, pisanie o Kulczyku i spółce Art- B. Ten „obiektywny historyk”, badacz zainteresowany poszukiwaniem prawdy z lat 1980. ocenia moją książkę „Jak zostałem milionerem” (wydana 2007) i na jej podstawie kreśli mój portret? Nie trudno teraz zrozumieć, dlaczego niektórzy internetowicze uważają nawet, że dorobiłem się dzięki SB. Nie podoba mu się również to, że nie piszę o działalności IPN, co też jest nieprawdą, gdyż właśnie po serii moich artykułów jeden z prominentnych pracowników IPN musiał się podać do dymisji. Może to odejście tak autora zabolało? Uznawszy, że autor z IPN przejechał się po mnie w sposób tendencyjny, nieetyczny, zataił dokumenty mogące podważyć główną tezę jego artykułu, napisał sporo nieprawdy, a także nie dołożył staranności przy interpretacji „dokumentów” zmuszony jestem domagać się rozstrzygnięcia sądowego. Innego wyjścia nie mam. Do tego czasu moje dalsze tłumaczenie się w jest bez sensu. „O, widzisz! Tłumaczy się.” ergo winien! Przecież część ludzi już i tak wydała na mnie wyrok i to nawet nie zadawszy sobie trudu przeczytania tekstu. Wiem to chociażby z ich „publikacji” Internetowych. Nie tłumaczenie się, również sensu nie ma; ”O, widzisz jak go zablokowało!” ergo przyznał się! Mimo to postaram się dołożyć starań, aby w miarę obiektywna prawda o mojej teczce znalazła się na łamach Nczasu już znacznie wcześniej. Jan M Fijor
Pan Jan Fijor przyznał się do kontaktów z SB Znany publicysta Jan Fijor przyznał się (w sposób dość pokrętny) do kontaktów z SB. W artykule który według pana Fijora ukazał się w Najwyższym Czasie z 16 stycznia (w rzeczywistości w numerze z 19 stycznia artykuł ten się nie ukazał), pan Fijor stwierdza że podpisania lojalki nie było nawiązaniem współpracy z SB (autor dodaje że w PRL nie było ustawy lustracyjnej która uznawał podpisywanie lojalek za rozpoczęcie współpracy z SB). Pan Fijor stwierdza że nie on się zarejestrował w SB tylko ubek go zarejestrował. Ubek który kaperował publicystę do współpracy miał zapewniać pana Fijora że podpisywanie lojalki nie jest równoznaczne z byciem szpiclem. O podpisaniu lojalki pan Fijor miał zresztą informować na swej stronie (ciekawe czy poinformował również redakcje „Najwyższego Czasu”, Stanisława Michalkiewicza i Janusza Korwin Mikke), nigdy się tego też nie miał wypierać. Pan Fijor uskarża się również że jego oficer prowadzący swoich relacji z kontaktów z nim nie uzgadniał i pisał w nich co chciał. Pan Fijor kategorycznie stwierdza że on żadnego pseudonimu nie przyjął od SB a więc agentem SB nie był. Pan Fijor stwierdza że nie spotykał się z SB, tylko stawiał się na wezwanie SB lub funkcjonariusze SB sami przychodzili do jego domu. Nie pisał własnoręcznie donosów tylko sami funkcjonariusze SB je pisali. SB miała też panu Fijorowi narzucić obowiązek meldowania o wyjazdach zagranicznych. Jedyną gratyfikacją za współprace z SB była dla pana Fijora możliwość kupna kilku konserw w dobrze zaopatrzonym sklepie MSW na Rakowieckiej. Paszportu SB panu Fijorowi nie załatwiła, on sam sobie go załatwił dzięki pomocy dwóch wpływowych dziennikarzy. Jan Fijor oskarża historyka IPN o kłamstwa i prześladowanie z powodu posiadania prze pan Fijora liberalnych poglądów. Historyk IPN miał zataić że generał Płatek polecił SB zawieszenie kontaktów z Janem Fijorem. Pan Fijor sugeruje też że artykuł zamieszczony w „Biuletynie IPN” jest zemstą IPN za artykuły pana Fijora które doprowadziły do dymisji jednego z prominentnych pracowników IPN Sprawa kontaktów Jana Fijora pokazał problemy bliskiego mu środowiska z odnalezieniem się w sytuacji. „Najwyższy Czas” i jego publicyści (do tej pory zaangażowani w ujawnianie prawdy o TW SB) milczeli, Adam Wielomski na łamach „Myśli Polskiej” i portali internetowych zaangażował się w obronę pana Fijora. Można więc odnieść wrażenie że zaufanie publicystów prawicowych zostało nadużyte przez ich kolegę z łamów. A wystarczyło się przyznać do błędów młodości i nazwać swoja podłość po imieniu (tak jak to zrobił jeden z polskich aktorów na łamach tygodnika „Wprost”, za co należy mu się szacunek).
Antypolska propaganda w książce wydawnictwa Fijor Fijor Publishing w 2004 roku wydał książkę T. Sowell „Ekonomia stosowana”. Książka ta pod pozorem wolnego rynku propagowała (w części dotyczącej szkodliwości dyskryminacji) antypolskie kłamstwa.
Po oczywistych stwierdzeniach że stereotypy bywają potwierdzone faktami, o tym że stereotypy szkodzą tym którzy je posiadają, a zysk szybko niszczy przesądy, można przeczytać w „Ekonomi stosowanej” kompletnie bzdurne antypolskie kawałki o żydach w II RP. Sowell pisał w swej książce że (str.184) „w Polsce międzywojennej, przykładowo, absolutna większość lekarzy pochodziła z żydowskiej mniejszości, która stanowiła 6% populacji. Mimo to rząd nie zatrudniał żydowskich lekarzy, chociaż u wielu z nich Polacy leczyli się prywatnie. Z tego powodu wielu żydowskich lekarzy cierpiało biedę”. Polacy według Sowella cierpieli bo polski rząd zatrudniał w państwowych szpitalach droższych i gorszych polskich lekarzy. Sowell nie dosyć że kłamał (bieda żydowskich lekarzy, dwukrotnie mniejsza populacja żydów, szpitale państwowe podczas gdy w II RP szpitale były własnością niezależnych od państwa kas chorych, zdominowanych przez filosemicką i zażydzoną PPS, albo pozarządowych organizacji społecznych, organizacji religijnych, w tym i żydowskich, czy osób prywatnych) to i wbrew swoim wolnorynkowym poglądom akceptował rzekome państwowe szpitale i monopol żydów na świadczenie usług medycznych, rasistowskie brednie o gorszych polskich lekarzach. Kolejnym chorym rojeniem Sowella była kłamliwa opowieść o polskich związkach zawodowych które dyskryminując żydów zmuszały żydów do migracji do Polski wschodniej gdzie związków zawodowych nie było ale był większy antysemityzm. Absurdalność rojeń Sowella polega na tym że związki zawodowe jeżeli były w II RP to były związane z filosemicką i zażydzoną PPS, nieznany są przypadki dyskryminacji żydów, podczas gdy jest wiele znanych przykładów dyskryminacji polskich pracobiorców przez żydowskich właścicieli, ład prawny II RP nie dawał możliwości związkom zawodowym dyskryminacji rasowej. Ciekawe jest to że żydom miała przeszkadzać rzekoma dyskryminacja ze strony związków zawodowych podczas gdy nie przeszkadzał im rzekomy antysemityzm. Dodatkowo Sowell porównuje rzekomy polski antysemityzm z rasizmem południowców z USA, bredził że w Europie dyskryminowano żydów zamykając ich w gettach. Niewyobrażalne brednie Sowella o Polsce i rzeczywistości II RP sprawiają że „Ekonomia stosowana” będąca wartościową książką staje się całkowicie nie wiarygodna. Zapewne po to są wydawane głupie książki propagujące wolny rynek by Polacy (świadomi swojej historii) nie przekonali się do wolnego rynku.
Jan Bodakowski
Front walki z bezrobociem Przy remoncie wiaduktu na warszawskiej Woli, na 21 snujących się po placu budowy robotników, pracuje jeden, reszta pali lub dyskutuje o sporcie. Nie krępuje ich nawet rosnąca kolejka samochodów usiłujących minąć remontowany odcinek. Mój listonosz dostarcza listy raz w tygodniu, albo i rzadziej, a mimo to nie zawahał się pójść na strajk. Po latach odreagowywania instynktów z epoki prl, chamstwo i arogancja wracają do polskich przedsiębiorstw i instytucji. Spada morale i dyscyplina pracy w budownictwie, na poczcie, w służbie zdrowia, a nawet w szkolnictwie i handlu. W efekcie spada wydajność pracy. To są skutki istnienia prawa pracy, ignorującego interes pracodawcy, a zwłaszcza irracjonalnych regulacji państwowych w dziedzinie zatrudnienia. Ich rezultatem jest m.in. wzrost kosztów pracy i drożyzna. Politycy w trosce o reelekcję strzelają nam znowu w stopy.
Król jest nagi? Mamy ponad 11 procent rejestrowanych bezrobotnych. Ludzie ci rzekomo nie mogą znaleźć pracy. Gros z nich to pracownicy pozbawieniu kwalifikacji, lub mający kwalifikacje w dziedzinach, na które nie ma popytu. Urzędy pracy alarmują: mimo rosnących nakładów na szkolenie w poszukiwanym zawodzie, mimo licznych kursów kwalifikacyjnych, liczba zarejestrowanych bezrobotnych nie spada. Co więcej ilość ofert pracy w zawodach, w których bezrobotni przeszli przeszkolenie, a równocześnie gwarantujących minimum 1700 zł miesięcznie netto, przewyższa ilość zarejestrowanych bezrobotnych. A więc nie ma ludzi do pracy. I to nie tylko pracowników wykwalifikowanych. Brakuje również pracowników do wykonywania najprostszych czynności, a jednocześnie zasiłkom w różnej formie podlega blisko 1 milion Polaków. Taka sytuacja powoduje spadek dyscypliny i wydajności pracy, a także wymusza na pracodawcach konieczność wzrostu płac, za co płacimy wszyscy. Nie mówiąc o tym, ile kosztuje to podatnika. Paradoks? Skądże znowu! Pracowników brak, ponieważ faktyczne bezrobocie wynosi nie 11,1 procent, jak podaje GUS za I kwartał 2008, lecz gdzieś w granicach 7,5 procent, albo i mniej, jak czuje prof. Janusz Czapiński w swoim raporcie o stanie Rzeczpospolitej. W tej sytuacji problem bezrobocia powinien być już dawno passe. Ale nie jest. Dlaczego? Ponieważ uznanie bezrobocia za niebyłe oznacza konieczność likwidacji tysięcy stanowisk, służących do walki z bezrobociem. Walka z bezrobociem więc trwa, front trzyma się dzielnie, a podatnik płaci. Najpierw zasiłki dla bezrobotnych, którzy nie chcą iść do pracy, na administrację, która pilnuje, żeby do tej pracy nie poszli, wreszcie, za wyższe ceny produktów, będące skutkiem braku rąk do pracy. Politykom to nie wystarczy. Nie dość, że trzykrotnie liczą nam za walkę z bezrobociem, którego właściwie nie ma, to na dodatek śmieją nam się w twarz, produkując nowych bezrobotnych. Przecież emerytury pomostowe to nic innego, jak zasiłek za chęć rezygnacji z pracy. Pretekstem do tego są tzw. czynniki szkodliwe. Wystarczy, że jakiś związek zawodowy wykrzyczy, że jego członkowie pracują w warunkach szkodliwych dla zdrowia, a już rządzący wpisują ich na listę zawodów uprzywilejowanych, czyli uprawnionych do wcześniejszej emerytury. Tak, jakby to rząd wybierał ludziom zajęcie, wbrew ich woli. Nikt przy tym nie sprecyzował, co oznacza termin: szkodliwość. Życie jest szkodliwe - jak pisał niegdyś Stanisław Lem - bo się od niego umiera. Zresztą, jeśli komuś szkodzi jedzenie mięsa, to powinien zrezygnować z mięsa, a nie z jedzenia. Zakładając, że coś takiego jak obiektywna szkodliwość pracy istnieje. Setki tysięcy zdrowych, wykwalifikowanych ludzi bez cienia żenady porzuca pracę, przechodząc na utrzymanie obcych im ludzi. Ci emeryci z wyboru myślą, oczywiście, że to im się należy, albo że pieniądze płaci im jakieś mityczne państwo. Ten rodzaj myślenia to spuścizna półwiecza komunizmu. Zamiast więc, żeby im politycy wyjaśnili, że państwo pieniędzy ma tylko tyle, ile zabierze swoim obywatelom i to tym pracującym, udają, że rozdają przywileje z dobroci serca. Niektórzy, jak np. pan Andrzej Lepper, czy ostatnio p. Ewa Kopacz, sprawiają wrażenie, jakby oni te pieniądze dawali od siebie, z jakiejś własnej, prywatnej kasy. No, bo jakże inaczej wyjaśnić, zachowanie ministrów od finansów i od zdrowia, którzy z dumą i satysfakcją oświadczyli Polakom, że oto oddłużyli szpitale i w temacie: zdrowie jest już gites?
Racjonalizatorzy Nie wszyscy polityki są cyniczni. Czasem trafi się człowiek energiczny i oddany sprawie. Takim politykiem jest minister Michał Boni, przedstawiany jako „uczciwy, znający się na zagadnieniach pracy ludzkiej ekspert”. Jakie bezrobocie? - ryknął minister Boni - Gdzie? Nam raczej brakuje rąk do pracy! Król jest nagi. I wymyślił program „50+”, polegający na przywracaniu do pracy tych wszystkich, których jego koledzy z rządu lub z ławek poselskich wysłali na wcześniejszą emeryturę. Zamiast napisać na kolegów z rządu i ławek poselskich doniesienie do prokuratury, minister jeździ po Polsce i pociesza pracodawców, że już wkrótce pracownicy na rynku będą. Nie zraża go wcale absurdalność sytuacji, bo on też wie, że celem działalności polityka nie jest zadowalanie obywateli, lecz elektoratu. Im bardziej go zadowoli, tym elektorat chętniej go wybierze. Minister Boni wie, że przy takiej polityce - on i jego obóz - może liczyć nie tylko na głosy bezrobotnych na zasiłkach i urzędników frontu walki z bezrobociem, ale i urzędników frontu aktywizacji zawodowej, wczesnych emerytów, zakwalifikowanych do grupy specjalnej troski, oraz tych wszystkich, którzy skorzystają na subsydiach z kasy programu „50+”. Zupełnie przyzwoity wynik, zważywszy, że uzyskany został z powietrza, wyłącznie dzięki pomysłowości rządzących. Przypomina mi to działalność pewnego dyrektora - racjonalizatora z przemysłu cukierniczego z czasów PRL, który doszedł do wniosku, iż zawijanie cukierków w drogi importowany pergamin, a następnie w celofan, nie ma sensu, bo wystarczy tylko celofan. Dzięki wyeliminowaniu pergaminu, fabryka cukierków, którą dyrektor kierował oszczędziła kilkaset tysięcy złotych dewizowych, którymi podzieliła się z wynalazcą. Ledwie nasz racjonalizator otrzymał ciężko zarobione honorarium, pojawił się nowy problem. Okazało się bowiem, że pakowanie cukierka bezpośrednio w celofan nie ma sensu, bo celofan się do cukierka przylepia, nie wygląda to ładnie, a co gorsza wpływa na spadek sprzedaży i wzrost ilości braków. Dyrektor wpadł więc na kolejny genialny pomysł. Postanowił między warstwę celofanu a cukierek wprowadzić warstwę… pergaminu, chroniąc w ten sposób cukierek przed przyklejeniem się do celofanu. Za jednym zamachem zmniejszył ilość braków, zwiększył sprzedaż i zainkasował sowite honorarium. Dzięki swojej kreatywności nasz bohater dożył w dostatku późnych lat. Pomyśleć, dokąd by zaszedł, gdyby - tak jak obecny rząd - miał pod sobą cały przemysł. Pocieszające jest to, że mimo sukcesów w racjonalizacji produkcji, fabryka cukierków wraz z otaczająca ją rzeczywistością legły w końcu gruzach. Nie na długo, jak się okazuje. Jan M. Fijor
MILIONER ŻĄDA WIĘZIENIA DLA HISTORYKA IPN Publicysta Jan Maria Fijor, według akt SB TW „Bereta”, oskarżył historyka IPN o przestępstwo - pisze „Gazeta Polska”. Jan Maria Fijor, zarejestrowany przez SB jako TW „Bereta”, oskarżył dr. Daniela Wincentego, historyka IPN, o popełnienie przestępstwa z artykułu 212 kodeksu karnego. Naukowcowi, który ujawnił przeszłość Fijora, grożą teraz dwa lata więzienia. Chodzi o publikację w „Biuletynie IPN” z grudnia 2007 r., zatytułowaną „Pospolita twarz SB: przypadek TW «Berety»”. Dr Daniel Wincenty opisał w nim przebieg współpracy Jana Fijora z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa w pierwszej połowie lat 80. Mimo ewidentnych dowodów na kontakty Fijora z SB (m.in. własnoręcznie podpisane zobowiązanie), przedstawionych w publikacji - 13 października 2008 r. do Sądu Rejonowego w Gdyni wpłynął akt oskarżenia przeciwko dr. Wincentemu. „Złośliwe pomówienie naraziło mnie na utratę zaufania do wykonywania m.in. zawodu dziennikarza i spowodowało znaczne straty nie tylko moralne. Żądam ukarania oskarżonego” - podsumował swoje pismo Fijor. Kim jest Jan M. Fijor? To popularny prawicowy publicysta, zajmujący się głównie tematyką ekonomiczną. Zamieszcza swoje artykuły m.in. we „Wprost”, na stronie salon24.pl i w „Najwyższym Czasie”. Ten ostatni tygodnik zawiesił z nim współpracę po ujawnieniu akt SB. Fijor znany jest też jako biznesmen. W latach 80. wyjechał na siedemnaście lat do Stanów Zjednoczonych, gdzie dorobił się sporego majątku. Wspomnienia z tego okresu zawarł m.in. w wydanej niedawno książce pt. „Jak zostałem milionerem - czyli dlaczego jedni mają, a drudzy nie mogą związać końca z końcem”. Jak wynika z akt IPN, przed owym wyjazdem do USA Fijor przez ponad rok - od stycznia 1982 do lutego 1983 r. - był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Po kilku spotkaniach z funkcjonariuszami bezpieki własnoręcznie podpisał tajne „zobowiązanie do udzielenia pomocy organom MSW”, stwierdzając, że posługuje się pseudonim „Bereta”. Dziś dziennikarz tłumaczy, że nie podpisywał „zobowiązania do współpracy”, tylko „oświadczenie”, a „Bereta” to jego pseudonim dziennikarski. Fijor to pierwsza osoba zarejestrowana jako TW, która wytoczyła historykowi Instytutu proces karny, mogący zakończyć się nawet karą więzienia.
IPN contra Fijor Młyny sprawiedliwości mielą powoli. Zwłaszcza młyny IPN. Najpierw postawiono mi blokadę na dostęp do mojej teczki. Potem ignorowano moje pisma, na które - wbrew ustawie - nie odpisał ani autor, ani dyrektor biuletynu, ani nawet sam p. prezes Kurtyka. Sytuacja przypominała Kafkę; zostałem oskarżony, ukarany, nie wiedziałem na jakiej podstawie i dlaczego. Nie mogłem nawet bronić się przed sądem, bo nie znałem adresu autora kalumni. Nawet kierownictwo Biuletynu IPN nie odbierało mojej poczty, zwracając ją z adnotacją: „Adresat nieznany”. Poddanie się w takiej sytuacji byłoby najlepszym wyjściem, oznaczało jednak przyznanie się do winy i narażenie na jeszcze większy ostracyzm środowiska wolnościowego, na którym mi bardzo zleży. No, więc krok po kroku, tydzień po tygodniu wyrąbywałem - z czasem już z pomocą adwokata - drogę do, mam nadzieję, prawdy. Dotarłem do autora, Daniela Wicentego, potem pośrednio do p. prezesa Kurtyki, wprawdzie do teczki nigdy mnie nie dopuszczono, udało mi się jednak dotrzeć do niektórych materiałów, które autor szkalującego mnie artykułu zataił. NB znalazłem dowód na to, że historyk, który na mój temat pisał nie widział nawet mojej teczki. Jedyną osobą, która teczkę widziała był jego przełożony, dr S. Cenckiewicz i tylko on mógł zlecić dr. Wicentemu napisanie paszkwilu na mój temat. Nb. obaj „historycy” nie postarali się nawet o zachowanie pozorów legalności procedury. W końcu lustracja, nawet w piśmie historycznym, musi mieć swoje uzasadnienie prawne. A nie miała. Od początku mej batalii kwestionującej prawdziwość tez zawartych w grudniowym (2007) wydaniu Biuletynu, pragnąłem uzyskać odpowiedź na pytanie: komu w IPN (a może wyżej) naraziłem się do tego stopnia, że mi zgotował tak „krwawą zemstę”? Bo muszę przyznać, że nigdy w życiu nic tak bolesnego mnie nie spotkało. Nie miałem wątpliwości, że albo dr Daniel Wicenty ma do mnie jakąś zadrę, albo dintojrę zlecił mu ktoś „z góry”. Stąd, zanim sięgnąłem po pomoc prawnika, zwróciłem się do IPN z następującymi pytaniami:
1. jaki był cel szkalującej mnie publikacji?
2. dlaczego autor nie skontaktował się ze mną osobiście?
3. dlaczego tendencyjnie pominął dokumenty świadczące na moją rzecz?
4. i dlaczego kłamał, bo w samym tekście jest kilka stwierdzeń nieprawdziwych.
Dziewięć miesięcy czekałem na odpowiedź licząc, że obejdzie się bez rozprawy sądowej. Niestety, w piśmie otrzymanym pod koniec września 2008 od Dyrektora Oddziału IPN w Gdańsku, p. doc. dr. hab. Mirosława Golona, kompletnie zignorowano moje pytania. I tak dowiedziałem się, że choć autor nie widział mojej teczki i zataił niektóre ważne dla oceny mojego postępowania dokumenty, jego „praca została przygotowana z pełną starannością i z zachowaniem metodologii badań”. Na zarzut nierzetelności p. dr. hab. Golon pisze: „autor artykułu przeanalizował kilkadziesiąt felietonów autorstwa J.M. Fijora, jego książkę „Jak zostałem milionerem oraz treść oświadczenia dotyczącego znalezienia się na tzw. liście Wildsteina.” Napisał artykuł na podstawie moich tekstów, czyli jest to moje samooskarżenie się? Odnośnie rzetelności warsztatu historycznego wyjaśnienie jest następujące: „wobec jednoznacznego stwierdzenie Pana J.M. Fijora i zaprzeczenia przez niego o współpracy z SB, autor uznał prowadzenie rozmów z bohaterem artykułu za bezcelowe, gdyż nie miały one znaczącego rozstrzygnięcia dla przygotowywanej pracy.” Czy dlatego, że „rozstrzygnięcie” było przygotowane z góry? Nawet bez badania zawartości teczki? Bez rozmowy ze mną? Jedynymi dowodami mojej współpracy są „materiały zachowane w IPN”, które „w sposób oczywisty wskazują na współpracę J.M. Fijora z SB (tj. własnoręcznie podpisane zobowiązanie, kwestionariusz osobowy ze zdjęciem, raporty ze spotkań z J.M. Fijorem)”. Tymczasem pod oświadczeniem, które wcale nie jest jednoznaczne z nawiązaniem współpracy, pozostałe „materiały” były sporządzone przez funkcjonariuszy SB - bez mojego udziału i wpływu na ich treść. Nie wiem nawet skąd mieli moje zdjęcie? W aktach SB nie ma niczego, co by wskazywało na moją inicjatywę; ani donosów, ani poświadczenia odbioru pieniędzy, są natomiast pisma, które dowodzą, że współpracy nie było, co więcej, że za ten brak współpracy SB groziła mi karą, a nawet postępowaniem sądowym o „działalność na szkodę państwa polskiego”. Autor nie wspomina nawet, że w latach 1970 - 1978 otrzymałem 27 odmów paszportowych „z ważnych przyczyn państwowych”, oraz że od 1985 roku przez 17 lat mieszkałem w USA. Kuriozalny jest sam wątek książki „Jak zostałem milionerem”, który ma sugerować, że pewnie zostałem milionerem, ponieważ współpracowałem z SB. Parokrotnie komunikowałem się (osobiście i za pośrednictwem adwokata) z autorem, umawiał się ze mną, obiecał spotkania, wyjaśnienia, w końcu oświadczył, że kierownictwo zabroniło mu ze mną rozmawiać. W takiej sytuacji, nie pozostaje mi nic innego, jak upierać się przy swoim i skierować sprawę do sądu. Walkę tę będę toczyć do ostatnich sił. Piszę o tym z szacunku dla prawdy, ale też dla tych wszystkich, którzy poczuli niesmak i zawód z powodu tej całej afery. A także z poczucia liberalizmu, który mi p. Wicenty w tekście zarzuca; nie mogę pozwolić na to, by ktoś angażował pieniądze podatnika dla dokopania komuś, kogo się akurat nie lubi. Cdn. Jan M Fijor
IPN wie, kto donosił na ks. Popiełuszkę Ksiądz Jerzy Popiełuszko był inwigilowany za pośrednictwem co najmniej czterech tajnych współpracowników - wynika z wydanego właśnie przez IPN pierwszego tomu publikacji "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982-1984". Książka jest efektem kwerendy na użytek prowadzonego przez IPN śledztwa w sprawie zabójstwa ks. Jerzego. Książka zawiera 130 dokumentów - materiały Urzędu do Spraw Wyznań, Służby Bezpieczeństwa, Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie, a także dokumenty pochodzące z archiwum kurii warszawskiej. Według autora wstępu do książki, historyka Jana Żaryna, sprawę operacyjnego rozpracowania księdza Popiełuszki, której nadano kryptonim "Popiel", rozpoczęto w drugiej połowie 1982 r., na ponad dwa lata przed zabójstwem duchownego. Akta zachowały się w szczątkowym stanie. Większość publikowanych dokumentów odnaleziono w aktach innych spraw. - Najbardziej szkodliwym spośród funkcjonariuszy SB, którzy inwigilowali ks. Popiełuszkę, był Tadeusz Stachnik, działacz Solidarności - powiedział Jan Żaryn. Stachnik, z wykształcenia ekonomista, był działaczem mazowieckiej Solidarności oraz Konfederacji Polski Niepodległej. Donosił pod pseudonimami Tarcza, Miecz, Tarnowski. - To jedna z najbardziej mrocznych i nieszczęśliwych postaci tej historii. Był alkoholikiem, co SB wykorzystało przy werbunku na agenta. Stachnik zarejestrowany został w 1978 r. Mówił SB dużo, a jego informacje miały wartość operacyjną - tłumaczył Żaryn. Opublikowane w tomie "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki" materiały pozwoliły zidentyfikować kontakt operacyjny o pseudonimie Delegat - Był to ks. Henryk Jankowski, wykorzystywany przez SB jako tzw. agent wpływu, najprawdopodobniej bez świadomości samego zainteresowanego - powiedział Żaryn dodając, że identyfikacja tego KO była trudna. Jak wyjaśnił, "Delegat" należał do osobowych źródeł informacji, które nie były rejestrowane, a jego materiały zostały zdekompletowane. Ksiądz Jerzy Popiełuszko był inwigilowany za pośrednictwem co najmniej czterech tajnych współpracowników - wynika z wydanego właśnie przez IPN pierwszego tomu publikacji "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982-1984". Wokół sprawy "Delegata" zrobiło się głośno już trzy lata temu. Wtedy na jaw wyszedł raport z wyjazdu do Rzymu delegacji „Solidarności”. Na jego podstawie można było wnioskować, że informacje dostarczyła funkcjonariuszom SB osoba duchowna. Podejrzenie padło na księdza Jankowskiego, który zaprzeczył spekulacjom. Jan Żaryn powiedział też, że w świetle dokumentów dotychczas znanych historykom IPN nie ma żadnych dowodów na to, żeby współpracownikiem SB był kierowca ks. Popiełuszki - Waldemar Chrostowski. Jak zaznaczył, z dokumentów wynika wręcz, że Chrostowski był inwigilowany i prześladowany przez SB. Książka "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982-1984" powstała pod redakcją naukową Jolanty Mysiakowskiej. Drugi tom publikacji ma się ukazać jesienią tego roku.
Jak sprzeda(wa)ć mieszkanie? (423) Stary sycylijski obyczaj nakazuje, by wystawiając dom na sprzedaż, zakopać w jego ogrodzie statuetkę św. Józefa, głową w dół. Ma to pomoc w szybkiej sprzedaży. Co jednak zrobić, kiedy wokół bloku nie ogrodu ani nawet trawnika, a mieszkanie sprzedać trzeba?
Zasada czterech sekund Zanim wystawimy dom czy mieszkanie na sprzedaż, musimy sobie uświadomić, że podobną decyzję podjęło w okolicy co najmniej kilkanaście czy kilkadziesiąt innych osób. Zdaniem ekspertów Polskiej Federacji Rynku nieruchomości na katowickim osiedlu Paderewskiego, stołecznych Stokłosach czy na lubelskim Czechowie Północnym na sprzedaż jest co 8 - 9 mieszkanie (11-12 procent), na krakowskich Czyżynach odsetek ten jest jeszcze wyższy. Mieszkania znajdujące się w sąsiedztwie naszego są niekiedy większe, tańsze a także ładniejsze, w myśl porzekadła, że “trawa w ogródku sąsiada jest bardziej zielona”. Sprzedaż mieszkania (domu), podobnie jak każda inna sprzedaż polega na odpowiednim zabiegu marketingowym, czyli na należytym wyeksponowaniu sprzedawanego obiektu, co najczęściej sprowadza się do zrobieniu czegoś, czego inni nie zrobią, albo zrobią gorzej od nas. Na największym w świecie, amerykańskim rynku nieruchomości obowiązuje zasada czterech sekund, w czasie których kupujący wyrabia sobie opinię na temat oglądanego obiektu. Dlatego o tę pierwszą impresję trzeba należycie zadbać. Od niej zależeć może decyzja kupna. I tak, bez względu na to czy sprzedajemy dom, segment, czy mieszkanie w bloku trawnik przed nim powinien być przystrzyżony, szkło, śmieci, kawałki połamanych gałązek i brzydkie napisy usunięte. Dobre wrażenie robią czyste, zadbane drzwi, z solidnym zamkiem i dzwonkiem. Mieszkanie powinno być przed sprzedażą wymalowane! To wprawdzie kosztuje, ale opłaca się. Przedpokój, hol - powinny być należycie rozświetlone, sprawiając wrażenie pomieszczeń jasnych i ciepłych. Taka impresja ma się utrwalić w świadomości kupujących po pierwszych oględzinach. Coraz większe znaczenie ma otoczenie osiedla: sąsiedztwo przedszkoli, szkół, lasu, placów zabaw, parków etc. Podobnie jak dojazd, środki transportu, centra handlowe, kościół itp. Trzeba to odpowiednio podkreślić. Pamiętajmy, że nawet najmądrzejsi ludzie podejmuje gros swoich życiowych decyzji z oparciu o emocje. Zanim sobie te emocje zracjonalizują nasze mieszkanie może być już sprzedane.
Kuchnia i łazienka sprzedają Miejscem szczególnej troski jest kuchnia. A kuchnia, to centrum życia rodzinnego. Dlatego - zwłaszcza w czasie pokazu mieszkania - musi być ona jasna, czysta i pełna życia. Nie ma mowy o kipiących zupach, bałaganie, nie pozmywanych naczyniach, cieknącym zlewie czy poluzowanych kranach. Innym, równie newralgicznym miejscem, jest łazienka. W Stanach Zjednoczonych uważa się, że “kuchnia i łazienka sprzedają dom”. Jeśli wymiana kafelków czy wanny jest zbyt kosztowna czy pracochłonna, trzeba je przynajmniej dokładnie umyć, pomalować czy udekorować. Jednym z kluczowych problemów domu czy mieszkania są piwnice, garaże, pawlacze i inne schowki. Powinny być uprzątnięte, a zbyteczne przedmioty z nich usunięte, stwarzając wrażenie schludności i większej przestrzeni. Należy też wymienić pęknięte lub wadliwe kontakty, uchwyty okienne, karnisze, zawiasy czy zamki. Diabeł tkwi w szczegółach. Dbałość o detale jest przejawem należytej troski. Troska właściciela domu (mieszkania) przekłada się w świadomości strony kupującej na lepszy stan techniczny nieruchomości, a tym samym na jej wyższą jakość. Przed wizytą potencjalnych kupujących dobrze jest mieszkanie wywietrzyć, a także dyskretnie i delikatnie “wyperfumować”. Zimą podkręcić kaloryfery, w upalne lato, włączyć wiatrak lub „klimę”, której obecność uatrakcyjnia naszą ofertę. Pies czy kot są przyjaciółmi człowieka, ale na czas pokazu domu czy mieszkania lepiej wyprowadzić je na dłuższy spacer. Doradzam wyłączenie radia, telewizora, a jeśli to niemożliwe, maksymalne ich ściszenie; unikajmy czynników, które rozpraszają uwagą.
Dom otwarty Potencjalnemu kupującemu należy okazać szacunek, jednakże bez przesady. Nie proponować kawy, herbaty czy broń Boże, piwa, nie zapraszać do stołu, nie spoufalać się. Trzeba natomiast być gotowym do pokazania domu niemal w każdej chwili. W czasie pokazywania nie wyjaśniać powodu sprzedaży, nie opowiadać o sobie, nie zachwalać domu, czy nie daj Boże go nie krytykować. Najlepiej w ogóle nic nie mówić. Chyba, że nas kupujący zapyta. W czasie pokazywania domu czy mieszkania, zarówno właściciel, jak i pośrednik powinni trzymać się od potencjalnych nabywców z daleka, najlepiej w ogóle wyjść z domu. Skuteczną formą sprzedaży nieruchomości jest organizowanie tzw. domów otwartych. Agent, pośrednik czy inna osoba (w ostateczności niech to będzie sam właściciel) - najlepiej w weekend między 13.00 a 17.00 - udostępnia nieruchomość chętnym do jej obejrzenia. Mają wtedy czas, spokój, komfort, by bez nacisków przyjrzeć się oferowanemu “produktowi”. W Stanach Zjednoczonych ponad 45 proc. nieruchomości sprzedaje się poprzez instytucję “domów otwartych”! W trakcie pokazów pod żadnym pozorem, nie wolno dyskutować warunków sprzedaży. A już broń Boże nie wolno się z kupującym spierać czy kłócić. Doradzam uprzednie przygotowanie kartki z wypisanymi danymi odnośnie: ceny, ilości i wielkości pomieszczeń, wieku domu, pobliskich szkół, środków transportu, kosztów ogrzewania, podatków, opłat czynszowych itp. Informacje te potencjalny nabywca powinien otrzymać w momencie wejścia do naszego domu (mieszkania). Nie koloryzować, nie kłamać - podać wszystko tak, jak jest naprawdę. Ludzie wolą zła prawdę niż nieprawdę!
Osładzanie oferty W czasach słabszej koniunktury, droższego bądź trudniejszego kredytu, takich właśnie jak obecne, czynnikiem uatrakcyjniającym sprzedawane mieszkanie (dom) jest tzw. kreatywne finansowanie. Sprowadza się ono do obniżenia kosztów finansowania zakupu lub do ułatwienia dostępu kupującego do kredytu. Najpopularniejszą z technik jest finansowanie przez właściciela, stosowane zwłaszcza wtedy, gdy sprzedający ma nóż na gardle, a chętnych na jego nieruchomość brak. W najprostszej wersji polega to na udzieleniu przez sprzedającego (stronie kupującej) kredytu hipotecznego na rok, dwa, najczęściej jednak do momentu, gdy (dzięki obniżce stóp procentowych, wyższej wpłacie własnej albo podwyżce dochodów) poprawi się jej zdolność kredytowa i będzie mogła skorzystać z długoterminowego bankowego kredytu hipotecznego. Innym popularnym zabiegiem jest wynajęcie mieszkania (domu) wraz z opcją jego kupna za z góry określoną cenę, w z góry określonym czasie. W czasie trwania opcji strona wynajmująca ma prawo (na ustalonych warunkach), ale nie musi, nieruchomość kupić. Zachętą do kupna jest zaliczenie w poczet ceny części (lub całości) płaconego w trakcie trwania opcji czynszu. Bez względu na okoliczności i warunki sprzedaży, na każdą ewentualną ofertę odpowiedzmy natychmiast, bo konkurencja ze strony innych sprzedających jest silna. Pamiętajmy też, że do sprzedaży potrzebna jest wola i zgoda dwóch stron, dlatego bądźmy w swoich wymaganiach racjonalni. A co ze św. Józefem? Oczywiście, zależy go zakopać, jeśli nie w trawniku, to przynajmniej w doniczce. Przy zastosowaniu powyższych wskazań na pewno nam w sprzedaży pomoże. Jan M Fijor
Strzyżenie owiec, tytuł zapożyczony (427) Preludium do dzieła stała się wczorajsza konferencja Donalda Tuska. Pieprzyku sytuacji dodała wizyta bankowców w Senacie RP. Aktorzy spektaklu zostali namaszczeni do właściwej rozgrywki. Bowiem to właśnie dzisiaj rozpoczyna się sesja Sejmu RP, podczas której zostaną poddane dyskusji projekty dotyczące opcji walutowych. Nasi parlamentarzyści rozważą czy chronić interesy polskich przedsiębiorców, czy też przystrzyc na krótko polskie owce. Ten świecki zwyczaj trwa od wieków. Do doskonałości doprowadzili go właściciele PRL-u. Teraz kierunek wg nas pokazuje Platforma Obywatelska. Zarówno skala jak i moment sprzedaży opcji walutowych i innych derywatów nie pozostawiają wątpliwości - była to zaaranżowana manipulacja z góry nastawiona na osłabienie złotego i zyski kosztem polskich przedsiębiorstw. Słowo klucz w rozgrywce, przedmiot spory i wygrana zawiera się w trzech słowach: Bankowy Tytuł Egzekucyjny. W tym krótkim terminie chodzi o kilkadziesiąt miliardów złotych, które jeśli PO wygra, zostaną wytransferowane za granice Polski w najbliższych 6-ciu miesiącach. Konsekwencją byłoby gwałtowne osłabienie złotego, daleko głębsze niż 5 złotych za euro. W długim terminie chodzi o wiele więcej jak choćby o to czy "Projekt Chopin" (opisany dobrze na stronach www.unicreditshareholders.com) przyniesie spodziewane benefity. Bo wszak umowa podpisana przez prezesa Pekao, Jana Krzysztofa Bieleckiego z włoskim deweloperem Pirelli na okres 25 lat dotyczy kredytów i nieruchomości stanowiących 20 prcoent polskiego rynku. Strzyżenie polskich owiec przybiera różne mniej lub bardziej bezwzględne formy. W skali jednostkowej doświadczyli tego rytuału właściciel Optimusa, Malmy i wielu innych mniej znanych firm. W najbardziej drastycznej odmianie zakosztowała go rodzina Olewników, kiedy w momencie tragedii banki bezwzględnie wypowiedziały kredyty firmie należącej do rodziny. We wszystkich przypadkach biczem był Bankowy Tytuł Egzekucyjny - narzędzie zlecenia na zniszczenie dowolnego przedsiębiorstwa w Polsce. Strzyżenie polskich owiec wraz z PO nabrało charakteru hurtowego. W opcje uwikłanych zostało kilkanaście tysięcy przedsiębiorców. "Projekt Chopin" dotyczy setek tysięcy właścicieli mieszkań i wszystkich przedsiębiorstw, które staną się przez dwie kolejne dekady kredytobiorcami Pekao SA. Przy czym wygląda na to, że sprawcy naszego rodzimego kryzysu pozostaną bezkarni. Od ponad dwóch lat trwają procesy sądowe przeciwko Pekao SA, ale żaden z sędziów nie zdecydował się na merytoryczną decyzję pomimo oczywistych dowodów i wnikliwych ekspertyz. O niechęci sądów niech świadczy procedura rejestracji Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek" ciągnąca się w nieskończoność przez dziewięć miesięcy, od czerwca 2008 roku. Pomimo, że założycielami są osoby powszechnie znane o różnych przekonaniach politycznych, a deklarację akcesu i współpracy złożyli profesorowie, urzędnicy państwowi, prawnicy, a nawet przedstawiciel Związku Banków Polskich, to jednak nie możemy znaleźć uznania i możliwości działania w interesie publicznym. Innym aspektem afery są nasze rodzime media. Poza Gazetą Bankową, Wprost, Naszym Dziennikiem czy Gazetą Polską inne periodyki zdecydowały nie zajmować się tematem "Projektu Chopin". Choćby Gazeta Wyborcza, która obecna na naszej konferencji prasowej przed trzema laty pomija aferę całkowitym milczeniem. Rzeczypospolita posunęła się jeszcze dalej i nadała tytuł Człowieka Roku architektowi "Projektu Chopin", prezesowi Unicredit, panu Alessandro Profumo. Ostatnio finansistą roku obwołano Jana Krzysztofa Bieleckiego. Nasze życie publiczne nabiera wymiaru groteski, podczas gdy strzyżenie polskich owiec trwa w najlepsze. Warto przypomnieć, że wg danych oficjalnych w zeszłym roku nastąpił rekordowy wypływ kapitału z Polski sięgający 80 miliardów złotych z czego w sposób legalny (np. wypłata dywidend) wypłynęło tylko 40 miliardów. Trudno jest nam identyfikować się z państwem w dobie kryzysu, gdy podejrzany o nieuczciwość bankowiec otwarcie naciska na decyzje senatorów, a przedstawiciela Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Banki nazwano lobbystą! Trudno uwierzyć, że premier rządu karze Misiaka, a ubija polityczny interes kosztem kilkunastu tysięcy poszkodowanych przedsiębiorców, narażając przy tym stabilność całej gospodarki. Przychodzi na myśl złowieszcze zdanie sprzed ćwierć wieku: "rząd jakoś się wyżywi". Co będzie z Polakami? Przyjdzie wziąć los w swoje ręce przy najbliższych wyborach. Na marginesie warto dodać, że Francuz, Niemiec, Włoch czy Brytyjczyk nie dają się przystrzyc. Amerykański AIG wypłaciło w ciągu ostatnich czterech miesięcy kilkadziesiąt miliardów Euro odszkodowań na rzecz banków w tych krajach. Zaś włoscy przedsiębiorcy z automatu wygrywają procesy przeciwko Unicredit w sprawach analogicznych do polskiej afery z opcjami walutowymi. Jerzy Bielewicz
IPN: Handzlik był zarejestrowany jako TW Mariusz Handzlik, podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP odpowiedzialny za sprawy międzynarodowe, był zarejestrowany przez SB w 1987 r. jako tajny współpracownik ps. "Piotr" - podał najnowszy katalog IPN. IPN podał w internecie, że Handzlik był "objęty kontrolą operacyjną w ramach KE zarejestrowanego 27.08.1984 pod nr. 9407 przez Wydz. IV WUSW w Bielsku-Białej" (IV wydział Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych inwigilował kościół katolicki i środowiska wierzących - PAP). "Pozyskany do współpracy 19.05.1987 i zarejestrowany 26.05.1987 jako TW ps. 'Piotr' do sprawy obiektowej krypt. 'Wawel'. Zakończono 26.01.1989 z powodu odmowy współpracy" - stwierdza zapis w katalogu nt. Handzlika. Według przytoczonej w katalogu charakterystyki SB z 25.01.1989: "(...) W miesiącu grudniu 1987 roku kontakt z TW został całkowicie zerwany (jednostronnie z winy TW), z powodu jego wyjazdu do Francji (...). Po nawiązaniu kontaktów z pracownikiem SB w/wymieniony kategorycznie odmówił jakichkolwiek kontaktów (...)". Jako zachowane dokumenty nt. Handzlika IPN wymienia karty z kartoteki rejestracyjnej i ogólnoinformacyjnej archiwum WUSW w Bielsku-Białej oraz z kartoteki odtworzeniowej archiwum MSW, zapisy z dziennika rejestracyjnego oraz archiwalnego WUSW w Bielsku-Białej oraz akta z IPN i akta paszportowe. Według nowej ustawy lustracyjnej, która 15 marca 2007 r. weszła w życie, IPN miał w ciągu pół roku zacząć publikować katalogi osób pełniących funkcje publiczne; osób rozpracowywanych przez tajne służby PRL; funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa oraz osób zajmujących wysokie stanowiska w PRL. Spis osób, które miały współpracować z tajnymi służbami PRL, zakwestionował w maju 2007 r. Trybunał Konstytucyjny. Decyzję, by ruszyć z publikacją, prezes IPN Janusz Kurtyka podjął we wrześniu 2007 r. - po opinii kolegium IPN. Kolegium uznało, że IPN powinien zacząć publikację katalogów dopiero po zebraniu informacji o wszystkich osobach wchodzących w skład danej grupy. 25 września 2007 r. IPN opublikował pierwsze katalogi osób publicznych - prezydenta RP, premiera i marszałków obu izb parlamentu, RPO, członków władz IPN, szefów prokuratur i sędziów. W listopadzie 2007 r. IPN uzupełnił katalogi o: europosłów, szefów NIK, NBP, Rady Polityki Pieniężnej, KRRiT i prezydenckich ministrów. W grudniu 2007 r. IPN ujawnił katalogi co do premiera i członków obecnego rządu oraz posłów i senatorów, wybranych w ostatnich wyborach. 10 posłów i 3 senatorów zarejestrowały tajne służby PRL jako swych współpracowników - wynikało z zapisów. Było wśród nich 4 parlamentarzystów PO, 3 - PSL i LiD, 2 - PiS i jeden niezależny. Wymienieni zaprzeczali swej współpracy; cześć zapowiedziała wystąpienie o autolustrację. W lutym i w marcu 2008 r. IPN ujawnił katalogi nt. sekretarzy i podsekretarzy stanu. W styczniu 2009 r. ujawniono katalogi wobec pierwszych samorządowców. Teczki osób pełniących funkcje publiczne są jawne i dostępne w IPN dla każdego obywatela. Katalogi nie wiążą się bezpośrednio ze sprawą oświadczeń lustracyjnych osób publicznych - których prawdziwość bada pion lustracyjny IPN oraz sądy powszechne. Wiele kontrowersji wzbudziła sprawa nieumieszczenia dotychczas Lecha Wałęsy w katalogu osób rozpracowywanych. IPN podawał, że w katalogu represjonowanych umieszcza się dane osób, których historia "nie budzi kontrowersji".
Encyklopedyczna lipa, powielanie esbeckiej dezinformacji W wydanej wspólnie przez Wydawnictwo Naukowe PWN oraz Newsweek dwunastotomowej Encyklopedii Polskiej znalazłem kompromitujące kłamstwo w biogramie znanego działacza komunistycznego Romana Zambrowskiego. Autorzy biogramu informują, iż pierwotnie nazywał się on po żydowsku Rubin Nusbaum, co jest informacją fałszywą, wyssaną z ubeckiego zapewne palca. Obliczona na łatwowiernych akcja ignorowała fakt, że Roman Zambrowski był już przed wojną znanym działaczem komunistycznym i pod swym nazwiskiem rodowym stawał przed sądem. Uchowały się jego papiery i zdjęcia policyjne. W PRL wielokrotnie się stykałem z ubeckimi praktykami przypisywania mojemu ojcu rozmaitych nazwisk o żydowskim brzmieniu, w tym i tego, zamieszczonego dziś w Encyklopedii Polskiej PWN. Co ciekawe, w przygotowanej przed kilku laty przez to samo wydawnictwo Encyklopedii "Gazety Wyborczej" w biogramie Romana Zambrowskiego tej "rewelacji" brak. Nie ma jej też w biogramie Romana Zambrowskiego zamieszczonym w sześciotomowej Nowej Encyklopedii Powszechnej PWN z 1996 roku. Co skłoniło autorów nowej wersji biogramu do zamieszczenia tej kompromitującej bzdury - nie wiem. Jako syn Romana Zambrowskiego mogę jedynie stwierdzić, że jest to informacja całkowicie zmyślona. Ojciec Romana Zambrowskiego (czyli mój dziadek po mieczu) nazywał się oczywiście Zambrowski. Jeszcze przed I wojną światową wyemigrował on za chlebem do USA, skąd przysłał rozwód mojej babci i założył nową rodzinę pod tym samym nazwiskiem. Nazwisko Zambrowski nosił również kuzyn ojca Stefan, mieszkający w Paryżu (czytałem jego list przysłany do ojca już po wojnie) oraz kuzynka Barbara pracująca naukowo w Nowym Jorku. Uchowały się papiery policyjne i sądowe ojca z czasów przedwojennych (był represjonowany za działalność antypaństwową w szeregach Komunistycznego Związku Młodzieży, którego I sekretarzem KC był przez pewien czas w latach 30. XX w.). Zachowały się też zdjęcia policyjne ojca sprzed wojny en face i z profilu oraz w czapce, podpisane ręką urzędnika policyjnego R. Zambrowski. Przez długie lata Roman Zambrowski był w PRL orwellowskim unperson, wykreślonym z historii zapisem cenzuralnym. Wobec tego nie było go również w encyklopedii PWN. Umieszczono go w niej dopiero w III RP w różnych wydaniach encyklopedii PWN, w biogramach zawierających jedynie suchy zapis piastowanych stanowisk partyjnych i państwowych. Zabrakło takich informacji, że w latach 1944 - 48 był prawą ręką Gomułki, następnie wraz z Bierutem go obalał w roku 1948, zaś w 1956 roku ponownie utorował Gomułce drogę do władzy. W 1963 r., zrażony odwrotem Gomułki od programu reform, podał się do dymisji, za co oskarżono go zupełnie bezpodstawnie w 1968 roku o przewodzenie antysocjalistycznej rewolcie. Ostatnie wydanie, czyli Encyklopedia Polska bije jednak rekordy, gdyż zamieszcza dezinformacje kompromitujące tak poważną placówkę naukową. Wzywam kierownictwo PWN, by w jakiś sposób sprostowało tę kompromitującą gafę. Nie moją sprawą jest podpowiadanie poważnemu wydawnictwu, jak ma się zachować po tak kompromitującej wpadce, ale oczekuję publicznego uznania swej winy i przeproszenia synów oraz wnuków Romana Zambrowskiego. Antoni Zambrowski
Posada „Wuja Toma” zagrożona? Worldnetdaily.com podał, że „Amerykański Sąd Najwyższy i Departament Sprawiedliwości oświadczyły, że zajmą się sprawą kontrowersji dotyczących miejsca urodzenia” JE Benedykta Husseina Obamy. Jak podaje ONET.pl: „Dzisiejsza decyzja Sądu Najwyższego o rozpatrzeniu sprawy to przełom, z uwagi na fakt, że jego sędziowie nie chcieli wcześniej się nią zajmować”. Jak Państwo może pamiętacie, mając jako przesłankę wojnę, jaką stoczył p. Obama z p. Hilarią Clintonową prorokowałem pół roku temu, że p. Obama po dojściu do władzy zacznie z wolna eliminować „żydo-komunę” (czyli judeo-socjalistów) z aparatu Partii Demokratycznej i administracji. Tymczasem nastąpiło coś zdumiewającego: JE BHO mianował na kluczowe stanowisko p. Hilarię Clintonową, p. Emanuela Rahma na szefa gabinetu, wykopał nawet z grobu p. Magdalenę Albright... Czyżby wyjaśnienie tego zdumiewającego postępowania kryło się w tym, że owo lobby ma w ręku dokumenty, że p.Obama nie może być prezydentem USA - i tym szantażuje „Wuja Toma”? Skrzynka Odpowiedzi.: {~zium} pisze (trochę nie na temat, nawołując do liberalizmu nie tylko w gospodarce): „Poczytajcie historię i zobaczcie kiedy Polska była najpotężniejszym państwem Europy - wtedy kiedy mieliśmy najbardziej liberalne i otwarte społeczeństwo” (i dalej psioczy, słusznie, na sarmatyzm i kontr-reformację). Jednak myli się co do faktów. Polska była wtedy otwarta na wszystkie religie chrześcijańskie - a dyskusje toczono i z rabinami, i nawet imamami - natomiast atheiści nie mieli lekkiego życia
{~Nowak nawija w kółko}: zium, jasne że liberalizm społeczny jest ważny - ALE NIE MYL GO Z OBYCZAJOWYM. Tak, wciskanie siłą dziewczynki na wózku do zwykłej klasy - to złe obyczaje. Takie dziecko jest obiektem ideologicznej walki, a nie jest traktowane indywidualnie. Byle wtłoczyć w karby "równości". I wreszcie{~gaianer} usiłuje przekonać nas, że „bywają rzeczy gorsze od śmierci”. To kwestia subiektywna... Jako liberałowie musimy uznać, że dla jednych istnieją, a dla drugich nie istnieją... A - pojawiła się strona zajmująca się walką z nieuczciwymi bankami. Nie, nie w sprawie „opcji”; chodzi o nieuczciwe praktyki, kłamliwą reklamę itd. Może się przydać:
JKM