Dashiell
Hammett
Lep na muchy
prze艂o偶y艂a Maja Gottesman Iskry, Warszawa 1987
Main nie 偶yje
Kapitan powiedzia艂 mi, 偶e t膮 spraw膮 zajmuj膮 si臋 Hacken i Begg. Z艂apa艂em ich, gdy wychodzili z pokoju detektyw贸w. Begg wygl膮da jak piegowaty bokser wagi ci臋偶kiej: jest 艂agodny jak szczeniak bernardyna, lecz mniej inteligentny. M贸zgiem tej pary jest wysoki i chudy detektyw sier偶ant Hacken, ju偶 nie tak weso艂y; jego w膮ska twarz jest ci膮gle zmartwiona.
Spieszycie si臋? — zapyta艂em.
Zawsze si臋 spieszymy, jak jest fajerant — odrzek艂 Begg, a jego piegi przesun臋艂y si臋 robi膮c miejsce na u艣miech.
Czego chcesz? — zapyta艂 Hacken.
— Chc臋 wszystko, co macie o Mainie.
B臋dziesz si臋 tym zajmowa艂?
Tak — odpowiedzia艂em. — Na zlecenie Gungena, szefa Maina.
Wi臋c mo偶e wiesz, dlaczego mia艂 te dwadzie艣cia kawa艂k贸w got贸wk膮?
Powiem wam rano — obieca艂em. — Jeszcze nie widzia艂em si臋 z Gungenem. Mam z nim randk臋 dzi艣 wieczorem.
Tak rozmawiaj膮c przeszli艣my do pokoju detektyw贸w, zastawionego biurkami jak szkolna klasa. By艂o tam kilku policyjnych detektyw贸w pochylonych nad raportami. My trzej usiedli艣my przy biurku Hackena i s艂uchali艣my chudego detektywa.
— Main wr贸ci艂 do domu z Los Angeles w niedziel臋 o 贸smej wieczorem z 20 tysi膮cami w portfelu. Pojecha艂 tam, by sprzeda膰 co艣 dla Gungena. Dowiedz si臋, dlaczego mia艂 tyle w got贸wce. Powiedzia艂 偶onie, 偶e wraca艂 z Los Angeles ze znajomym, nie poda艂 nazwiska. 呕ona po艂o偶y艂a si臋 oko艂o 10.30, on zosta艂 jeszcze i czyta艂. Mia艂 te pieni膮dze, dwie艣cie studolarowych banknot贸w, w br膮zowym portfelu.
Na razie wszystko jest O.K. Main siedzi w salonie i czyta. Jego 偶ona 艣pi w sypialni. W mieszkaniu jest tylko ich dwoje. Budzi j膮 jaki艣 ha艂as. Wyskakuje z 艂贸偶ka, biegnie do salonu. Zastaje tam m臋偶a mocuj膮cego si臋 z jakimi艣 dwoma m臋偶czyznami. Jeden jest wysoki i dobrze zbudowany, drugi niski, o raczej dziewcz臋cej budowie. Obaj maj膮 g臋by zas艂oni臋te czarnymi chustkami i czapki naci膮gni臋te na oczy.
Kiedy zjawia si臋 pani Main, ten ni偶szy zostawia Maina, przystawia jej pistolet do g艂owy i rozkazuje, by by艂a grzeczna. Main i ten drugi nadal si臋 szamocz膮. Main ma w r臋ku pistolet, a zbir pr贸buje wykr臋ci膰 mu nadgarstek. Udaje mu si臋 to i Main wypuszcza bro艅. Zbir wyci膮ga sw贸j pistolet, celuje w kierunku Maina i schyla si臋, by podnie艣膰 pistolet Maina.
Kiedy m臋偶czyzna pochyla si臋, Main rzuca si臋 na niego. Udaje mu si臋 kopniakiem wytr膮ci膰 zbirowi pistolet z r臋ki, lecz on ma ju偶 w drugiej r臋ce bro艅 Maina. Le偶膮 tak obaj przez par臋 sekund. Pani Main nie widzi, co si臋 dzieje. I nagle — paf! Main pada, jego kamizelka p艂onie w miejscu, gdzie przesz艂a kula, prosto w serce. Zamaskowany facet trzyma w r臋ku dymi膮cy pistolet Maina. Pani Main mdleje.
Kiedy odzyskuje przytomno艣膰, w mieszkaniu opr贸cz niej i jej nie偶ywego m臋偶a nie ma nikogo. Znikn膮艂 jego pistolet i portfel. By艂a nieprzytomna oko艂o p贸艂 godziny. Wiemy to, bo s膮siedzi s艂yszeli strza艂, cho膰 nie wiedzieli, gdzie strzelano, i podali nam czas.
Mieszkanie pa艅stwa Main jest na sz贸stym pi臋trze. Budynek jest o艣mio-pi臋troWy. Tu偶 obok, na rogu Osiemnastej Alei, stoi budynek dwupi臋trowy; na dole jest sklep spo偶ywczy, nad nim mieszkanie w艂a艣ciciela. Za budynkiem biegnie ma艂a uliczka, jakby przej艣cie. To tyle.
Kinney, patroluj膮cy ten rejon, szed艂 w艂a艣nie Osiemnast膮 Alej膮. Us艂ysza艂 strza艂. S艂ysza艂 go wyra藕nie, bo mieszkanie pa艅stwa Main jest po tej stronie budynku, wychodzi na sklep spo偶ywczy, ale nie od razu umia艂 go umiejscowi膰. Straci艂 czas rozgl膮daj膮c si臋 po ulicy. A kiedy doszed艂 do owego przej艣cia, ptaszki ju偶 wyfrun臋艂y z klatki. Kinney znalaz艂 jednak ich 艣lady — porzucili pistolet, kt贸ry zabrali Mainowi i z kt贸rego go zastrzelili. Ale Kinney ich nie widzia艂, nie widzia艂 nikogo, kto by m贸g艂 by膰 morderc膮.
Z okna na trzecim pi臋trze na klatce schodowej w domu Main贸w 艂atwo przej艣膰 na dach budynku ze sklepem spo偶ywczym. Chyba tylko kaleka mia艂by z tym trudno艣ci. Okno jest stale otwarte. Z dachu na d贸艂, na t臋 ma艂膮 ulic臋, jest tak samo 艂atwo. Jest tam 偶eliwna rura, g艂臋boko osadzone okno, drzwi z wystaj膮cymi masywnymi zawiasami — prawie jak drabina prowadz膮ca z g贸ry na d贸艂 po murze. Begg i ja wdrapali艣my si臋 tam bez najmniejszego wysi艂ku. Tamci dwaj te偶 mogli post膮pi膰 w ten spos贸b. Na dachu domu sklepikarza znale藕li艣my portfel Maina, pusty oczywi艣cie, i chusteczk臋 do nosa. Portfel mia艂 metalowe okucia. Chusteczka zaczepi艂a si臋 o jedno z nich i polecia艂a razem z portfelem, kiedy te zbiry go wyrzuci艂y. — To chusteczka Maina?
Damska, z monogramem „E" w rogu.
Pani Main?
Ona ma na imi臋 Agnes — powiedzia艂 Hacken. — Pokazali艣my jej portfel, pistolet i chustk臋. Rozpozna艂a pierwsze dwie rzeczy, jako nale偶膮ce do jej m臋偶a, ale chustka by艂a dla niej czym艣 nowym. Poda艂a nam jednak nazw臋 perfum, kt贸rymi pachnia艂a chusteczka. „D膰sir du Coeur". I na tej podstawie zasugerowa艂a, 偶e ni偶szy z zamaskowanych zbir贸w m贸g艂 by膰 kobiet膮. Ju偶 przedtem wspomina艂a, 偶e mia艂 dziewcz臋c膮 budow臋.
S膮 jakie艣 odciski palc贸w czy inne 艣lady?
Phels obejrza艂 mieszkanie, okno, dach, portfel i pistolet. Ani 艣ladu.
Czy pani Main mog艂aby ich zidentyfikowa膰?
Twierdzi, 偶e pozna艂aby tego ma艂ego. Mo偶liwe.
Macie jakie艣 podejrzenia, kto to m贸g艂 by膰?
Na razie nie — odpar艂 chudy detektyw i wyszli艣my. Na ulicy po偶egnali艣my si臋 i ruszy艂em do domu Bruno Gungena przy Westwood Park.
Gungen, zajmuj膮cy si臋 sprzeda偶膮 rzadkiej i starej bi偶uterii, by艂 ma艂ym, zabawnym cz艂owieczkiem. Nosi艂 ciasny, mocno wywatowany w ramionach smoking. Jego w艂osy, w膮sy i kozia br贸dka w kszta艂cie 艂opatki by艂y ufarbowane na czarno i nat艂uszczone tak, 偶e b艂yszcza艂y r贸wnie mocno, jak jego spiczaste, r贸偶owe paznokcie. Nie za艂o偶y艂bym si臋 nawet o centa, 偶e jego pi臋膰dziesi臋cioletnie policzki nie by艂y ur贸偶owane. Wsta艂 z g艂臋bi sk贸rzanego fotela, by poda膰 mi sw膮 nie wi臋ksz膮 ni偶 u dziecka, mi臋kk膮 i ciep艂膮 r臋k臋, k艂aniaj膮c si臋 i u艣miechaj膮c z g艂ow膮 przechylon膮 nieco na bok.
Przedstawi艂 mnie swojej 偶onie, kt贸ra nie wstaj膮c od sto艂u skin臋艂a mi tylko g艂ow膮. Wida膰 by艂o, 偶e jest od niego trzy razy m艂odsza. Nie mia艂a wi臋cej ni偶 19 lat, a wygl膮da艂a na 16. By艂a jak i on niedu偶a, mia艂a oliwkow膮 cer臋 i do艂eczki na policzkach, okr膮g艂e, piwne oczy i pulchne, umalowane wargi — robi艂a wra偶enie drogiej lalki na wystawie sklepu z zabawkami.
Bruno Gungen do艣膰 szczeg贸艂owo wyja艣ni艂 偶onie, 偶e jestem z Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej i 偶e wynaj膮艂 mnie, bym pom贸g艂 policji znale藕膰 morderc贸w Jeffreya Maina i odzyska膰 ukradzione dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w.
Ach, tak — mrukn臋艂a tonem, kt贸ry nie zdradza艂 najmniejszego zainteresowania, i wsta艂a m贸wi膮c: — Wi臋c zostawi臋 was, 偶eby艣cie...
Ale偶 nie, moja droga! — Jej m膮偶 macha艂 do niej swymi r贸偶owymi palcami. — Nie mam przed tob膮 偶adnych tajemnic.
Udawa艂em, 偶e si臋 z nim zgadzam.
Wiem, moja droga — zwr贸ci艂 si臋 do 偶ony, kt贸ra pos艂usznie usiad艂a — 偶e tak samo ci na tym zale偶y, bo przecie偶 oboje lubili艣my bardzo naszego drogiego Jeffreya, prawda?
Ach, tak — powiedzia艂a z takim samym brakiem zainteresowania.
A wi臋c... — zach臋caj膮co zwr贸ci艂 si臋 do mnie jej m膮偶.
Rozmawia艂em z policj膮 — powiedzia艂em. — Czy m贸g艂by pan doda膰 co艣 do tego, co oni wiedz膮? Co艣 nowego? Co艣, czego pan im nie powiedzia艂?
Gungen spojrza艂 na 偶on臋.
— Jest co艣 takiego, Enid, kochanie?
:— Ja nie wiem o niczym — odpar艂a. Za艣mia艂 si臋 i spojrza艂 na mnie rozanielony.
I tak to wygl膮da — powiedzia艂. — Nie wiemy o niczym wi臋cej.
Main wr贸ci艂 do San Francisco o 贸smej wieczorem w niedziel臋 z dwudziestoma tysi膮cami dolar贸w w studolarowych banknotach. Trzy godziny p贸藕niej zosta艂 zamordowany i obrabowany. Sk膮d mia艂 te pieni膮dze?
To zap艂ata od pewnego klienta — wyja艣ni艂 Bruno Gungen. — Od pana Nathaniela Ogilvie'ego z Los Angeles.
Ale czemu got贸wk膮?
Ma艂y, wymalowany cz艂owieczek wykrzywi艂 si臋 w chytrym u艣mieszku.
— To taka sztuczka — przyzna艂 z zadowoleniem. — Chwyt zawodowy, jak to si臋 m贸wi. Czy zna pan dusz臋 kolekcjonera? To rzecz warta g艂臋bokich studi贸w. Prosz臋 s艂ucha膰. Zdobywam z艂oty diadem wczesnej greckiej roboty lub, dok艂adniej, rzekomo wczesnej greckiej roboty, znaleziony w po艂udniowej Rosji, ko艂o Odessy, tak偶e rzekomo. Nie wiem, na ile te przypuszczenia s膮 prawdziwe, ale diadem jest niew膮tpliwie pi臋kny.
Zachichota艂.
— No i jest klient, niejaki pan Nathaniel Ogilvie z Los Angeles, ca艂kowicie ogarni臋ty mani膮 posiadania. Rzeczy, kt贸rych sprzeda偶膮 si臋 zajmuj臋, warte s膮 tyle, co pan za chwil臋 zrozumie, ile mo偶na za nie dosta膰 — ani mniej, ani wi臋cej. Ten diadem — dziesi臋膰 tysi臋cy dolar贸w to najmniejsza suma, jakiej si臋 za niego spodziewa艂em — zosta艂 sprzedany tak, jak sprzedaje si臋 zwykle przedmioty tego typu. Ale czy z艂ote
nakrycie g艂owy, zrobione dla jakiego艣 dawno zapomnianego scytyjskiego kr贸la, mo偶na nazwa膰 zwyk艂ym przedmiotem? Oczywi艣cie, 偶e 艅ie. Wi臋c Jeffrey wiezie owini臋ty w wat臋, wspaniale opakowany diadem do Los Angeles, by pokaza膰 go naszemu panu Ogilvie'emu.
Nie m贸wi, w jaki spos贸b diadem dosta艂 si臋 w nasze r臋ce. Napomyka tylko o jakich艣 skomplikowanych intrygach, przemycie, co艣 o przemocy i bezprawiu, o konieczno艣ci zachowania tajemnicy. Dla prawdziwego kolekcjonera to wspania艂a przyn臋ta; dla niego nie ma to jak trudno艣ci. Jeffrey nie k艂amie. O, nie. Mon Dieu, to by艂oby nieuczciwe i pod艂e! Zaintrygowa艂 Ogilvie'ego i odm贸wi艂, i to bardzo zdecydowanie, przyj臋cia czeku. 呕adnych czek贸w, drogi panie. Nic, co zostawia 艣lady. Tylko got贸wka!
I to jest sztuczka, jak pan widzi. Ale co w tym z艂ego? Pan Ogilvie jest zdecydowany kupi膰 diadem, wi臋c nasze ma艂e k艂amstewka powi臋ksz膮 tylko jego satysfakcj臋 z zakupu; b臋dzie bardziej ceni艂 sw贸j nabytek. A poza tym kto stwierdzi, 偶e ten diadem nie jest autentyczny? A je艣li nawet nie jest, to to, co sugeruje Jeffrey, jest niew膮tpliw膮 prawd膮. Pan Ogilvie kupi艂 diadem za dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w i st膮d biedny Jeffrey mia艂 tyle got贸wki.
Machn膮艂 ku mnie sw膮 r贸偶ow膮 d艂oni膮, gwa艂townie pokiwa艂 ufarbowan膮 g艂ow膮 i zako艅czy艂:
Voila! To wszystko.
Czy Main odezwa艂 si臋 do pana po powrocie? — zapyta艂em.
Pan Gungen za艣mia艂 si臋, jakby moje pytanie go po艂askota艂o, i zwr贸ci艂 twarz ku 偶onie, tak 偶e u艣miech by艂 skierowany ku niej.
— Jak to by艂o, kochanie? — przekaza艂 jej moje pytanie.
Enid Gungen wyd臋艂a wargi i oboj臋tnie wzruszy艂a ramionami.
Dowiedzieli艣my si臋, 偶e wr贸ci艂, dopiero w poniedzia艂ek rano, kiedy us艂yszeli艣my o jego 艣mierci — przet艂umaczy艂 mi te gesty Gungen. — Prawda, moja go艂膮beczko?
Tak — mrukn臋艂a go艂膮beczka i wstaj膮c rzek艂a: — Panowie wybacz膮. Mam list do napisania.
Oczywi艣cie moja droga — odpar艂 Gungen i obaj wstali艣my.
Id膮c ku drzwiom przesz艂a tu偶 ko艂o niego. Gungen zmarszczy艂 sw贸j ma艂y nos i wywr贸ci艂 oczami w karykaturze ekstazy.
Jaka cudowna wo艅, moja najdro偶sza — wykrzykn膮艂. — C贸偶 za boski zapach! To prawdziwy raj dla nozdrzy! Czy to ma nazw臋, kochanie?
Tak — odrzek艂a i nie odwracaj膮c si臋 ku nam, stan臋艂a w drzwiach.
Jak膮?
— „Desir du Coeur" — rzuci艂a przez rami臋 i wysz艂a.
Bruno Gungen spojrza艂 na mnie i parskn膮艂 艣miechem.
Usiad艂em i zapyta艂em, co wie o Jeffreyu Mainie.
Wszystko, ani odrobiny mniej — zapewni艂 mnie. — Od dwunastu lat, kiedy sko艅czy艂 osiemna艣cie lat, by艂 moim prawym okiem, moj膮 praw膮 r臋k膮.
Jaki to by艂 cz艂owiek?
Bruno Gungen pokaza艂 mi wn臋trza swoich r贸偶owych d艂oni.
— A c贸偶 w og贸le mo偶na o kimkolwiek powiedzie膰? — zapyta艂.
Nie wiedzia艂em, o co mu chodzi, wi臋c milcza艂em.
— Powiem panu — podj膮艂 po chwili. — Jeffrey mia艂 konieczne w mojej bran偶y dobre oko i gust. Nikt opr贸cz mnie nie ma takiego wyczucia w tych sprawach jak Jeffrey. A w dodatku ta jego uczciwo艣膰! Nie chcia艂 bym, 偶eby pan mia艂 co do tego w膮tpliwo艣ci. Nigdy nie mia艂em takiego
zamka, do kt贸rego i Jeffrey nie mia艂by klucza; i mia艂by do dzi艣, gdyby 偶y艂.
Jest jednak jedno ale. W 偶yciu prywatnym by艂 niez艂ym 艂obuzem. Pi艂, by艂 hazardzist膮, lubi艂 kobiety i du偶o wydawa艂. O, tak, wydawa膰 to on umia艂! Z tym piciem, hazardem, kobietami i wydawaniem by艂... Bynajmniej nie by艂 umiarkowany. Z pieni臋dzy, kt贸re odziedziczy艂, i z pi臋膰dziesi臋ciu tysi臋cy dolar贸w, kt贸re wnios艂a mu 偶ona, nic ju偶 nie zosta艂o. Na szcz臋艣cie by艂 ubezpieczony, inaczej jego 偶ona zosta艂aby bez centa. Tak, to by艂 prawdziwy Heliogabal.
Bruno Gungen odprowadzi艂 mnie do drzwi. Powiedzia艂em dobranoc i poszed艂em 偶wirowan膮 艣cie偶k膮 do samochodu. Noc by艂a pogodna, ciemna i bezksi臋偶ycowa. Wysoki 偶ywop艂ot tworzy艂 czarne 艣ciany po obu stronach posiad艂o艣ci Gungena. Po lewej stronie zobaczy艂em w tej czerni ledwo widoczn膮 dziur臋 — ciemnoszar膮 owaln膮, wielko艣ci ludzkiej twarzy.
Wsiad艂em do auta, w艂膮czy艂em silnik i odjecha艂em. Skr臋ci艂em w pierwsz膮 przecznic臋, zaparkowa艂em i ruszy艂em piechot膮 z powrotem w kierunku posiad艂o艣ci Gungena. Zaintrygowa艂a mnie ta owalna dziura.
Kiedy doszed艂em do rogu ulicy, zauwa偶y艂em id膮c膮 z przeciwnej strony
kobiet臋. Znajdowa艂em si臋
w cieniu rzucanym przez mur. Ostro偶nie wycofa艂em si臋 za r贸g i gdy zobaczy艂em bram臋 obramowan膮 ceg艂ami, prawie si臋 do niej przylepi艂em.
Kobieta przesz艂a przez ulic臋; sz艂a w kierunku zaparkowanych wzd艂u偶 chodnika samochod贸w. Nie widzia艂em jej dok艂adnie, wiedzia艂em tylko, 偶e to kobieta. Mo偶e wysz艂a z posiad艂o艣ci Gungena, a mo偶e nie. Mo偶e to jej twarz widzia艂em na tle 偶ywop艂otu, a mo偶e nie. R贸wnie dobrze mog艂em zagra膰 w ciemno. Postawi艂em na tak i poszed艂em za ni膮.
Sz艂a w kierunku sklepu. By艂 tam telefon. Rozmawia艂a dziesi臋膰 minut. Nie wszed艂em do sklepu, by j膮 pods艂ucha膰, lecz pozosta艂em po drugiej stronie ulicy, zadowalaj膮c si臋 obserwowaniem.
By艂a to dziewczyna w wieku oko艂o dwudziestu pi臋ciu lat, 艣redniego wzrostu, klocowata, o jasnoszarych, podpuchni臋tych oczach i grubym nosie, z wystaj膮c膮 doln膮 warg膮. Mia艂a ciemne w艂osy i nie nosi艂a kapelusza. Otula艂a j膮 d艂uga, niebieska peleryna.
艢ledzi艂em j膮 a偶 do domu Gungena. Wesz艂a tylnymi drzwiami.
Pewnie kto艣 ze s艂u偶by; nie by艂a to jednak pokoj贸wka, kt贸ra po po艂udniu otworzy艂a mi drzwi.
Wr贸ci艂em do samochodu i pojecha艂em do biura.
Czy Dick Fowley ma teraz jak膮艣 robot臋? — zapyta艂em Fiske:a, kt贸ry w Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej pe艂ni nocne dy偶ury.
Nie. Czy znasz t臋 histori臋 o facecie, kt贸remu operowano szyj臋? — Przy najmniejszej zach臋cie Fiske zawsze got贸w jest opowiedzie膰 kilkana艣cie takich historyjek.
Tak. Skontaktuj si臋 z Dickiem i powiedz mu, 偶e mam dla niego troch臋 艣ledzenia jutro rano w Westwood Park.
Poda艂em Fiske'owi — by przekaza艂 Dickowi — adres i rysopis dziewczyny, kt贸ra dzwoni艂a ze sklepu. Potem jeszcze zapewni艂em go, 偶e znam historyjk臋 o Murzyni膮tku imieniem Opium i t臋 o tym, co powiedzia艂 pewien staruszek do swej 偶ony na z艂otym weselu, tak偶e. Zanim zd膮偶y艂 mi zaproponowa膰 co艣 innego, schroni艂em si臋 w swoim pokoju, gdzie u艂o偶y艂em i zaszyfrowa艂em telegram do naszego oddzia艂u w Los Angeles z zapytaniem o ostatni pobyt Maina w tym mie艣cie.
Nast臋pnego ranka wpadli do mnie Hacken i Begg i przedstawi艂em im wersj臋 Gungena wyja艣niaj膮c膮, czemu Main mia艂 przy sobie dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w got贸wk膮. Oni za艣 powiedzieli mi, 偶e pewien ich informator doni贸s艂 im, 偶e niejaki Bunky Dahl, miejscowy partyzant, kt贸ry bywa czasem bandyt膮, mniej wi臋cej od dnia 艣mierci Maina szasta pieni臋dzmi.
— Jeszcze go nie mamy — rzek艂 Hacken. — Nie uda艂o si臋 nam go zlokalizowa膰, ale wpadli艣my na trop jego dziewczyny. Oczywi艣cie nie mo偶na wykluczy膰, 偶e te jego pieni膮dze pochodz膮 sk膮din膮d.
O dziesi膮tej tego ranka musia艂em pojecha膰 do Oakland, by zeznawa膰 przeciwko dw贸jce oszust贸w, kt贸rzy sprzedali du偶e ilo艣ci akcji nie istniej膮cego przedsi臋biorstwa produkuj膮cego kauczuk. Kiedy o sz贸stej wieczorem wr贸ci艂em do agencji, zasta艂em na biurku telegram z Los Angeles.
Dowiedzia艂em si臋 z niego, 偶e Jeffrey Main zako艅czy艂 swe interesy z Ogilvie'em w sobot臋 po po艂udniu, zaraz potem wymeldowa艂 si臋 z hotelu i wyjecha艂 nocnym poci膮giem, powinien wi臋c dotrze膰 do San Francisco wcze艣nie rano w niedziel臋. Ogilvie zap艂aci艂 za diadem nowymi stu-dolarowymi banknotami o kolejnych numerach; nasz oddzia艂 w Los Angeles dosta艂 z banku Ogilvie'ego te numery.
Przed p贸j艣ciem do domu zadzwoni艂em do Hackena i poda艂em mu numery banknot贸w i pozosta艂e informacje z telegramu.
— Nie mamy jeszcze Dahla — poinformowa艂 mnie.
Nazajutrz rano dosta艂em raport Dicka Fowleya. Dziewczyna opu艣ci艂a dom Gungena o dziewi膮tej pi臋tna艣cie poprzedniego wieczora, posz艂a na r贸g Miramar Avenue i Southwood Drive, gdzie czeka艂 na ni膮 jaki艣 m臋偶czyzna w buicku. Dick poda艂 jego rysopis: wiek oko艂o trzydziestu lat, wzrost oko艂o 177 cm, szczup艂y, waga oko艂o 63 kg, cera zwyczajna, ciemne w艂osy i oczy, poci膮g艂a, szczup艂a twarz o spiczastym podbr贸dku, br膮zowy kapelusz, garnitur i buty, szary p艂aszcz.
Dziewczyna wsiad艂a do auta i pojechali kawa艂ek ku pla偶y wzd艂u偶 Great Highway i z powrotem na Miramar i Southwood, gdzie wysiad艂a. Wygl膮da艂o na to, 偶e wraca do domu, wi臋c Dick zostawi艂 j膮 i pojecha艂 za m臋偶czyzn膮 do Futurity Apartments na Mason Street.
M臋偶czyzna wszed艂 do 艣rodka na jakie艣 p贸艂 godziny, a potem wyszed艂 razem z jakim艣 facetem i dwiema kobietami. Ten drugi m臋偶czyzna by艂 mniej wi臋cej w jego wieku, mia艂 oko艂o 172 cm wzrostu, wa偶y艂 oko艂o 77 kg, mia艂 ciemne w艂osy i oczy, ciemn膮 cer臋, p艂ask膮, szerok膮 twarz o wystaj膮cych ko艣ciach policzkowych. Ubrany by艂 w niebieski garnitur, szary kapelusz, br膮zowy p艂aszcz, czarne buty; mia艂 te偶 per艂ow膮 spink臋 do krawata w kszta艂cie gruszki.
Jedna z kobiet mia艂a oko艂o dwudziestu dw贸ch lat, by艂a nisk膮, szczup艂膮 blondynk膮. Druga, o jakie艣 trzy, cztery lata starsza, ruda, 艣redniego wzrostu, o zadartym nosie.
Wszyscy czworo wsiedli do auta i pojechali do Algerian Cafe, gdzie zostali do oko艂o pierwszej w nocy. Potem wr贸cili do Futurity Apartments. O trzeciej trzydzie艣ci obaj m臋偶czy藕ni wyszli i pojechali buickiem do gara偶u na Post Street, a potem poszli piechot膮 do hotelu Mars.
Po przeczytaniu tego wszystkiego wezwa艂em Mi膰keya Linehana, wr臋czy艂em mu raport i poleci艂em:
— Sprawd藕, kto to jest.
Mickey wyszed艂. Zadzwoni艂 telefon. Bruno Gungen:
Dzie艅 dobry. Czy ma pan dla mnie jakie艣 wiadomo艣ci?
By膰 mo偶e — powiedzia艂em. — Jest pan w mie艣cie?
Tak, w moim sklepie. B臋d臋 tu do czwartej.
Dobrze. Zajrz臋 do pana po po艂udniu. W po艂udnie wr贸ci艂 Mickey Linehan.
— Ten pierwszy facet — powiedzia艂 — ten, kt贸rego Dick widzia艂 z dziewczyn膮, nazywa si臋 Benjamin Weel. Ma buicka i mieszka w Marsie, pok贸j 410. Jest kupcem, cho膰 nie wiadomo w jakiej bran偶y. Ten drugi jest jego przyjacielem, mieszka razem z nim od dw贸ch dni. Nic o nim nie wiem, nie zameldowa艂 si臋. Te dwie kobiety z Futurity to prostytutki. Mieszkaj膮 pod numerem 303. Ta wi臋ksza wyst臋puje jako pani
Effie Roberts, a ma艂a blondynka to Violet Evarts.
— Chwileczk臋 — powiedzia艂em i poszed艂em do archiwum.
Zajrza艂em pod „W" — Weel, Benjamin, alias Kaszl膮cy Ben, 36, 312 W.
W teczce numer 36, 312 W wyczyta艂em, 偶e Kaszl膮cego Bena Weela aresztowano w Amador County w 1916 roku i pos艂ano na trzy lata do San Quentin. W 1922 roku z艂apano go zn贸w w Los Angeles i oskar偶ono o pr贸b臋 szanta偶u pewnej aktorki filmowej, lecz sprawa upad艂a. Jego rysopis pasowa艂 do opisu faceta z buicka. Na zdj臋ciu zrobionym przez policj臋 w Los Angeles w 1922 roku wida膰 by艂o m艂odego m臋偶czyzn臋 o ostrych rysach, z tr贸jk膮tnym podbr贸dkiem.
Zanios艂em zdj臋cie do mego pokoju i pokaza艂em je Mickeyowi.
— To jest Weel sprzed pi臋ciu lat. Po艂a藕 troch臋 za nim.
Kiedy Mickey wyszed艂, zadzwoni艂em do policyjnych detektyw贸w. Nie zasta艂em ani Hackena ani Begga. W wydziale identyfikacyjnym by艂 Lewis.
— Jak wygl膮da Bunky Dahl? — zapyta艂em go.
Chwileczk臋 — powiedzia艂 Lewis. — Trzydzie艣ci dwa, sze艣膰dziesi膮t siedem i p贸艂, sto siedemdziesi膮t cztery, kr臋py, oczy i w艂osy ciemne, szeroka, p艂aska twarz z wystaj膮cymi ko艣膰mi policzkowymi, z艂oty mostek w dolnej szcz臋ce po lewej stronie, br膮zowe znami臋 pod prawym uchem, zdeformowany ma艂y palec u prawej stopy.
Macie jakie艣 jego zdj臋cie?
Jasne.
Dzi臋ki. Przy艣l臋 po nie kogo艣.
Poprosi艂em Tommy'ego Howda, 偶eby po nie pojecha艂, i poszed艂em co艣 zje艣膰. Po lunchu wybra艂em si臋 do sklepu Gungena przy Post Street. Pan Gungen by艂 tego popo艂udnia jeszcze krzykliwiej ubrany, marynarka jego smokinga by艂a jeszcze cia艣niejsza i bardziej wy watowana w ramionach; mia艂 te偶 szare spodnie w paski, karmazynowa kamizelk臋 i fantazyjny at艂asowy krawat wyszywany z艂ot膮 nitk膮.
Przeszli艣my przez sklep i potem w膮skimi schodami na p贸艂pi臋tro do male艅kiego biura.
Wi臋c co mi pan powie? — zapyta艂 Gungen, kiedy usiedli艣my.
Przede wszystkim mam do pana kilka pyta艅. Po pierwsze — kim jest dziewczyna o grubym nosie, wyd臋tej dolnej wardze, z podpuchni臋-tymi szarymi oczami, kt贸ra mieszka w pana domu?
Nazywa si臋 Ros臋 Rubury. — Jego twarz zmarszczy艂a si臋 w pe艂nym zadowolenia u艣miechu. — To pokoj贸wka mojej drogiej 偶ony.
Ta dziewczyna prowadza si臋 z pewnym kryminalist膮.
Naprawd臋? — Bardzo zadowolony pog艂adzi艂 r贸偶ow膮 d艂oni膮 sw膮 farbowan膮 br贸dk臋. — To jest po prostu pokoj贸wka mojej drogiej 偶ony.
Main nie przyjecha艂 do Los Angeles autem z przyjacielem, jak powiedzia艂 swojej 偶onie. Wr贸ci艂 poci膮giem w sobot臋 wieczorem — by艂 wi臋c w mie艣cie dwana艣cie godzin wcze艣niej ni偶 pojawi艂 si臋 w domu.
Bruno Gungen przechyli艂 g艂ow臋 i zachichota艂:
A wi臋c post臋p! Post臋p! Prawda?
Mo偶e. Czy pami臋ta pan, czy ta Ros臋 Rubury by艂a w domu w niedziel臋 wieczorem, powiedzmy od jedenastej do dwunastej?
Pami臋tam. By艂a. Wiem na pewno. Moja droga 偶ona nie czu艂a si臋 najlepiej tamtego wieczora. Moja ukochana wysz艂a wcze艣nie w niedziel臋 rano m贸wi膮c, 偶e wybiera si臋 na przeja偶d偶k臋 za miasto z przyjaci贸艂mi; z jakimi — nie wiem. I wr贸ci艂a o 贸smej wieczorem skar偶膮c si臋 na okropny b贸l g艂owy. By艂em przestraszony jej wygl膮dem, wi臋c cz臋sto do niej zagl膮da艂em, by zobaczy膰, jak si臋 czuje. St膮d wiem, 偶e jej pokoj贸wka by艂a ca艂y ten wiecz贸r w domu, przynajmniej do pierwszej.
Czy policja pokaza艂a panu chusteczk臋, kt贸r膮 znaleziono z portfelem Maina?
Tak. — Poprawi艂 si臋 na krze艣le; mia艂 min臋 dziecka patrz膮cego na bo偶onarodzeniow膮 choink臋.
Jest pan pewien, 偶e nale偶y do pa艅skiej 偶ony?
Chichot przeszkodzi艂 mu w odpowiedzi, kiwa艂 wi臋c tylko potakuj膮co g艂ow膮, a jego br贸dka jak miote艂ka zamiata艂a mu krawat.
Mo偶e zostawi艂a j膮 u Main贸w, kiedy odwiedza艂a kiedy艣 pani膮 Main? — podsun膮艂em.
To niemo偶liwe — sprostowa艂. — Moja ukochana i pani Main nie znaj膮 si臋.
Ale pa艅ska 偶ona i Main znali si臋? Zachichota艂 i znowu omi贸t艂 krawat miote艂k膮.
Jak dobrze?
Uni贸s艂 wywatowane ramiona a偶 po uszy.
— Nie wiem. — powiedzia艂 rado艣nie. — Zatrudniam detektywa.
Czy偶by? — spojrza艂em na niego gniewnie. — Zatrudni艂 mnie pan, bym znalaz艂 tego, kto zabi艂 i obrabowa艂 Maina, i po nic wi臋cej. Je艣li my艣li pan, 偶e b臋d臋 grzeba艂 w pa艅skich rodzinnych sekretach, to jest pan tak g艂upi, jak prohibicja.
Ale dlaczego? Dlaczego? — wybuchn膮艂. — Czy偶 nie mam prawa wiedzie膰? Nie wynikn膮 z tego 偶adne k艂opoty, 偶aden skandal czy rozw贸d, tego mo偶e pan by膰 pewien. Jeffrey nie 偶yje, wi臋c ca艂a sprawa i tak nale偶y ju偶 do przesz艂o艣ci. Kiedy 偶y艂, nie wiedzia艂em nic, by艂em 艣lepy. Dopiero po jego 艣mierci dostrzeg艂em pewne rzeczy. Dla mojej w艂asnej satysfakcji — tylko po to, b艂agam, niech mi pan uwierzy — chcia艂bym mie膰 pewno艣膰.
Mowy nie ma. — By艂em uparty. — Nie wiem niczego poza tym, co mi pan powiedzia艂, i nie nam贸wi mnie pan, bym si臋 w to zag艂臋bia艂.
A skoro nie ma pan zamiaru nic robi膰 w tej sprawie, to czemu pan nie zapomni o wszystkim, nie zostawi tego w spokoju.
Nie, nie, m贸j drogi. — Gungen odzyska艂 radosny b艂ysk w oczach — Nie jestem jeszcze stary, ale mam pi臋膰dziesi膮t dwa lata. Moja droga 偶ona ma lat osiemna艣cie i jest naprawd臋 urocz膮 osob膮. — Zachichota艂. — Co艣 takiego ju偶 si臋 zdarzy艂o i mo偶e zdarzy膰 si臋 znowu, prawda? I czy偶 nie by艂by to dow贸d m臋偶owskiej przezorno艣ci, gdybym mia艂 na ni膮 jaki艣 haczyk? Co艣 w rodzaju cugli, 偶eby trzyma膰 j膮 w szachu. A je艣liby mia艂oby si臋 to ju偶 nigdy nie powt贸rzy膰, to czy偶 dzi臋ki takiej informacji posiadanej przez m臋偶a 偶ona nie b臋dzie bardziej pos艂uszna?
To pa艅ska sprawa. — Wsta艂em. — Ale ja nie chc臋 mie膰 z tym nic wsp贸lnego.
Ale偶 nie k艂贸膰my si臋! — Zerwa艂 si臋 i schwyci艂 mnie za r臋k臋. — Jak nie, to nie. Pozostaje jednak kryminalny aspekt sprawy: to, czym zajmowa艂 si臋 pan do tej pory. Nie rzuci pan tego? B臋dzie jak si臋 um贸wili艣my, prawda?
A co, gdyby si臋 okaza艂o, 偶e pa艅ska 偶ona macza艂a palce w zab贸jstwie Maina? Co wtedy?
Wtedy — wzruszy艂 ramionami i roz艂o偶y艂 r臋ce — to b臋dzie ju偶 tylko sprawa dla s膮du.
W porz膮dku. Dotrzymam umowy, ale tylko je艣li zrozumie pan, 偶e nie ma pan prawa do 偶adnej informacji nie zwi膮zanej z pa艅skim „kryminalnym aspektem".
Cudownie. I rozumiem, 偶e w razie czego nie b臋dzie pan m贸g艂 wy艂膮czy膰 z tego mojej 偶ony.
Kiwn膮艂em g艂ow膮. Zn贸w chwyci艂 mnie za r臋k臋 i poklepa艂 j膮. Oswobodzi艂em si臋 i wr贸ci艂em do agencji.
Na biurku zasta艂em wiadomo艣膰, bym zadzwoni艂 do Hackena. Zadzwoni艂em.
— Bunky Dahl nie mia艂 nic wsp贸lnego ze spraw膮 Maina — powiedzia艂. — On i facet zwany Kaszl膮cym Benem Weelem bankietowali tego wieczora w knajpie ko艂o Vallejo. Byli tam od dziesi膮tej do po drugiej, kiedy zacz臋li rozr贸b臋 i wyrzucono ich. Co do tego nie mam w膮tpliwo艣ci. Facet, od kt贸rego to wiem, jest w porz膮dku, a dw贸ch innych jeszcze to potwierdzi艂o.
Podzi臋kowa艂em Hackenowi, zadzwoni艂em do rezydencji Gungena i zapyta艂em pani膮 Gungen, czy mnie przyjmie.
— Ach, tak — powiedzia艂a.
To chyba by艂o jej ulubione wyra偶enie, cho膰 spos贸b, w jaki to powiedzia艂a, nie wyra偶a艂 niczego.
Wzi膮艂em ze sob膮 fotografie Dahla i Weela, z艂apa艂em taks贸wk臋 i uda艂em si臋 do Westwood Park. Po drodze, rozja艣niaj膮c umys艂 dymem papierosowym, wymy艣li艂em wspania艂膮 seri臋 k艂amstw, kt贸re mia艂em zamiar opowiedzie膰 偶onie mego kienta i dzi臋ki kt贸rym chcia艂em zdoby膰 potrzebne mi informacje.
Mniej wi臋cej sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w od podjazdu do domu Gungena sta艂 samoch贸d Dicka Fowleya.
Szczup艂a, o ziemistej cerze pokoj贸wka otworzy艂a mi drzwi i wprowadzi艂a do salonu na pi臋trze. Gdy wszed艂em, pani Gungen od艂o偶y艂a S艂o艅ce te偶 wschodzi i trzymanym w r臋ku papierosem wskaza艂a mi krzes艂o. Ubrana w pomara艅czow膮 persk膮 sukni臋 siedzia艂a w brokatowym fotelu z jedn膮 nog膮 podwini臋t膮 i zn贸w wygl膮da艂a jak droga lalka.
Obserwowa艂em j膮 zapalaj膮c papierosa; przypomnia艂em sobie moj膮 poprzedni膮 rozmow臋 z ni膮 i jej m臋偶em, a potem drug膮 z nim samym i zrezygnowa艂em z bajeczki, kt贸r膮 wymy艣li艂em po drodze.
Ma pani pokoj贸wk臋, Ros臋 Rubury — zacz膮艂em. — Nie chcia艂bym, 偶eby s艂ysza艂a, o czym m贸wimy.
Dobrze — powiedzia艂a bez najmniejszego zdziwienia. — Przepraszam na chwil臋 — doda艂a i opu艣ci艂a fotel i pok贸j.
Po chwili wr贸ci艂a i znowu usiad艂a w fotelu, tym razem podwijaj膮c pod siebie obie nogi.
Nie b臋dzie jej przynajmniej przez p贸艂 godziny.
To wystarczy. Ta Ros臋 przyja藕ni si臋 z by艂ym kryminalist膮 nazwiskiem Weel.
Lalka zmarszczy艂a czo艂o i zacisn臋艂a pulchne, umalowane wargi. Czeka艂em, daj膮c jej czas, by co艣 powiedzia艂a. Nie powiedzia艂a nic. Wyj膮艂em fotografie Weela i Dahla i pokaza艂em jej.
— Ten ze szczup艂膮 twarz膮 to przyjaciel Ros臋. Ten drugi to jego kumpel, te偶 oszust.
Szczup艂膮, ale r贸wnie siln膮 jak moja d艂oni膮 uj臋艂a zdj臋cia i patrzy艂a na nie uwa偶nie. Jej usta zmniejszy艂y si臋 i jeszcze bardziej zacisn臋艂y, ciemne oczy pociemnia艂y. A potem powoli rozpogodzi艂a si臋, powiedzia艂a: „Ach, tak" i zwr贸ci艂a mi zdj臋cia.
— Kiedy powiedzia艂em o tym pani m臋偶owi — rzek艂em powoli — odpar艂: „To pokoj贸wka mojej 偶ony" i za艣mia艂 si臋.
Enid Gungen milcza艂a.
A wi臋c? — zapyta艂em. — Co chcia艂 przez to powiedzie膰?
Sk膮d mog臋 wiedzie膰? — westchn臋艂a.
Wie pani, 偶e pani chusteczk臋 znaleziono z pustym portfelem Mai-na? — rzuci艂em mimochodem, udaj膮c zaj臋tego strz膮saniem popio艂u do jaspisowej popielniczki w kszta艂cie trumny bez wieka.
Ach, tak — mrukn臋艂a bez zainteresowania. — Powiedziano mi o tym.
Jak to si臋 mog艂o sta膰?
Nie mam poj臋cia.
A ja mam — powiedzia艂em — ale wola艂bym wiedzie膰 na pewno. Prosz臋 pani, oszcz臋dzi艂oby nam mn贸stwo czasu, gdyby艣my porozmawiali otwarcie.
Czemu nie — zgodzi艂a si臋 oboj臋tnie. — M贸j m膮偶 panu ufa i pozwoli艂 mnie przes艂ucha膰. Nawet je艣li to dla mnie upokarzaj膮ce, to i tak jestem
tylko jego 偶on膮. I w膮tpi臋, czy jakakolwiek nowa zniewaga, kt贸r膮 pan lub on wymy艣licie, b臋dzie gorsza od tego, co ju偶 przesz艂am.
Skwitowa艂em t臋 teatraln膮 wypowied藕 chrz膮kni臋ciem i kontynuowa艂em:
Prosz臋 pani, mnie interesuje tylko, kto okrad艂 i zamordowa艂 Maina. I wszystko, co mo偶e mi w tym pom贸c, interesuje mnie tylko o tyle, o ile mo偶e mi w tym pom贸c. Czy rozumie pani, o co mi chodzi?
Oczywi艣cie — powiedzia艂a. — Rozumiem, 偶e zatrudni艂 pana m贸j m膮偶.
To by艂o bez sensu. Spr贸bowa艂em znowu.
Jak pani my艣li, jakie odnios艂em wra偶enie, kiedy by艂em tu poprzednio i rozmawia艂em z pani膮 i pani m臋偶em?
Nie mam poj臋cia.
Prosz臋 spr贸bowa膰.
Niew膮tpliwie — u艣miechn臋艂a si臋 lekko — odni贸s艂 pan wra偶enie, 偶e m贸j m膮偶 uwa偶a, i偶 by艂am kochank膮 Jeffreya.
A wi臋c?
Czy pyta pan, czy naprawd臋 by艂am jego kochank膮? — Na jej policzkach pokaza艂y si臋 do艂eczki, wygl膮da艂a na rozbawion膮.
Nie, cho膰 oczywi艣cie chcia艂bym wiedzie膰.
Oczywi艣cie, 偶e by pan chcia艂 — powiedzia艂a weso艂o.
Jakie wra偶enie pani odnios艂a tamtego wieczora? — zapyta艂em.
Ja? — Zmarszczy艂a czo艂o. — No, 偶e m贸j m膮偶 wynaj膮艂 pana, by udowodni膰, 偶e by艂am kochank膮 Jeffreya.
Powt贸rzy艂a s艂owo „kochanka", jakby lubi艂a jego smak w swoich ustach.
Myli si臋 pani.
Znaj膮c mojego m臋偶a, trudno mi w to uwierzy膰.
Znaj膮c siebie, jestem tego pewien — obstawa艂em przy swoim. — Nie ma co do tego niejasno艣ci mi臋dzy pani m臋偶em a mn膮. Jasne jest, 偶e moim zadaniem jest znale藕膰 tego, kto okrad艂 i zabi艂. Nic poza tym.
Czy偶by? — By艂o to uprzejme zako艅czenie sporu, kt贸rym si臋 ju偶 najwyra藕niej zm臋czy艂a.
Zwi膮zuje mi pani r臋ce — poskar偶y艂em si臋 wstaj膮c. Udawa艂em, 偶e na ni膮 nie patrz臋. — Nie pozostaje mi nic innego, jak przycisn膮膰 t臋 Ros臋 Rubury i tych dw贸ch facet贸w. M贸wi艂a pani, 偶e ona wr贸ci za p贸艂 godziny?
Patrzy艂a na mnie swymi okr膮g艂ymi, piwnymi oczami.
Powinna wr贸ci膰 za par臋 minut. Chce j膮 pan przes艂ucha膰?
Ale nie tutaj — poinformowa艂em j膮. — Wezm臋 j膮 do Pa艂acu Sprawiedliwo艣ci i tamtych dw贸ch te偶. Czy mog臋 skorzysta膰 z telefonu?
Oczywi艣cie. Jest w tamtym pokoju. — Wsta艂a, by otworzy膰 mi drzwi.
Wykr臋ci艂em Davenport 20 i poprosi艂em o po艂膮czenie z pokojem detektyw贸w.
Stoj膮c w salonie, pani Gungen odezwa艂a si臋 tak cicho, 偶e ledwo j膮 us艂ysza艂em.
— Prosz臋 poczeka膰.
Wci膮偶 trzymaj膮c s艂uchawk臋 odwr贸ci艂em si臋 i spojrza艂em na ni膮.
W zamy艣leniu szczypa艂a swe czerwone wargi. Dopiero gdy odj臋艂a r臋k臋 od ust i wyci膮gn臋艂a j膮 ku mnie, od艂o偶y艂em s艂uchawk臋. Wr贸ci艂em do salonu.
By艂em g贸r膮. Teraz przysz艂a kolej na ni膮. Przygl膮da艂a mi si臋 przez minut臋 lub d艂u偶ej, zanim zacz臋艂a:
— Nie b臋d臋 udawa膰, 偶e panu ufam. — M贸wi艂a z wahaniem, jakby na wp贸艂 do siebie. — Pracuje pan dla mojego m臋偶a, a dla niego nawet pieni膮dze nie s膮 tak wa偶ne, jak to, co ja robi臋. To wyb贸r mi臋dzy dwoma z艂ami: z jednej strony pewno艣膰, z drugiej wi臋cej ni偶 prawdopodobie艅stwo.
Przerwa艂a i zacz臋艂a pociera膰 d艂oni膮 o d艂o艅. W jej okr膮g艂ych oczach pojawi艂o si臋 wahanie. Musia艂em jej pom贸c, bo pewnie by si臋 wycofa艂a.
— Rozmawiamy w cztery oczy — zapewni艂em j膮. — Potem mo偶e' si臋 pani wszystkiego wyprze膰. Uwierz膮 komu zechc膮. Je艣li sama mi pani nie powie, wiem ju偶, 偶e dowiem si臋 od tamtych. Odwo艂a艂a mnie pani od telefonu, mam wi臋c ju偶 t臋 pewno艣膰. My艣li pani, 偶e powiem o wszystkim pani m臋偶owi. No, ale je艣li wyci膮gn臋 to od tamtych, to on i tak przeczyta o wszystkim w gazetach. Jedyna pani szansa to zaufa膰 mi. Warto z niej skorzysta膰. Tak czy inaczej decyzja nale偶y do pani.
P贸艂 minuty ciszy.
A gdybym zap艂aci艂a panu za... — szepn臋艂a.
Za co? Je艣li naprawd臋 zamierzam powiedzie膰 wszystko pani m臋偶owi, to wezm臋 pani pieni膮dze i powiem mu i tak, prawda?
Wyd臋艂a swe czerwone wargi, jej oczy rozb艂ys艂y i na policzkach zn贸w pojawi艂y si臋 do艂eczki.
To rozprasza moje w膮tpliwo艣ci — rzek艂a. — Powiem panu. Jeffrey wr贸ci艂 z Los Angeles wcze艣niej, 偶eby艣my mogli sp臋dzi膰 razem dzie艅 w mieszkaniu, kt贸re wynajmowali艣my. Po po艂udniu zjawi艂o si臋 tam dw贸ch m臋偶czyzn, mieli klucz. Mieli te偶 pistolety. Zabrali Jeffreyowi pieni膮dze. Po to przyszli. Mia艂am wra偶enie, 偶e wiedz膮 i o nich, i o nas. Zwracali si臋 do nas po nazwisku i grozili, 偶e wszystko opowiedz膮, je艣li na nich doniesiemy.
Nie wiedzieli艣my co robi膰. Byli艣my w ca艂kowicie beznadziejnej sytuacji. Nie mogli艣my nic zrobi膰 — nie mieli艣my przecie偶 pieni臋dzy, by zwr贸ci膰 ukradzion膮 sum臋. Jeffrey nie m贸g艂 udawa膰, 偶e je zgubi艂 lub 偶e ukradziono mu je, gdy by艂 sam. Jego potajemny, wcze艣niejszy powr贸t do San Francisco rzuci艂by na niego podejrzenie. Jeffrey straci艂 g艂ow臋. Chcia艂, 偶ebym z nim uciek艂a. A potem chcia艂 i艣膰 do mojego m臋偶a i powiedzie膰 mu prawd臋. Oba pomys艂y by艂y g艂upie; nie mog艂am si臋 na nie zgodzi膰.
Mieszkanie opu艣cili艣my osobno, troch臋 po si贸dmej. Prawd臋 m贸wi膮c nie byli艣my wtedy w najlepszych stosunkach. Jeffrey nie by艂, teraz kiedy mieli艣my k艂opoty, taki... Nie, nie powinnam tak m贸wi膰...
Przerwa艂a i sta艂a przede mn膮 spokojna jak lalka, bo po prostu przerzuci艂a na mnie swoje k艂opoty.
To ci dwaj byli na zdj臋ciach, kt贸re pani pokaza艂em? — zapyta艂em.
Tak.
Pani pokoj贸wka wiedzia艂a o pani i Mainie? I o tym mieszkaniu? I o jego wyje藕dzie do Los Angeles i planie wcze艣niejszego powrotu z got贸wk膮?
Nie mog臋 tego powiedzie膰 z ca艂膮 pewno艣ci膮, ale niew膮tpliwie mog艂a si臋 wiele dowiedzie膰 pods艂uchuj膮c, szpieguj膮c mnie czy przeszukuj膮c moje rzeczy. Mia艂am list od Jeffreya, w kt贸rym pisa艂 o wyje藕dzie do Los Angeles i umawia艂 si臋 ze mn膮 na niedziel臋 rano. Mog艂a go znale藕膰. Jestem do艣膰 nieuwa偶na.
P贸jd臋 ju偶 — powiedzia艂em. — Niech pani siedzi cicho, dop贸ki nie dam pani zna膰. I niech pani nie wystraszy pokoj贸wki.
Prosz臋 pami臋ta膰, 偶e ja nic panu nie powiedzia艂am — przypomnia艂a odprowadzaj膮c mnie do drzwi.
Z domu Gungena pojecha艂em prosto do hotelu Mars. Mickey Linehan siedzia艂 w hallu, przes艂oni臋ty gazet膮.
S膮 w pokoju? — zapyta艂em.
Aha.
Chod藕my na g贸r臋.
Mickey zastuka艂 do drzwi z numerem 410. Metaliczny g艂os zapyta艂:
— Kto tam?
— Paczka — odpowiedzia艂 Mickey udaj膮c boya hotelowego.
Szczup艂y m臋偶czyzna ze spiczastym podbr贸dkiem otworzy艂 nam drzwi.
Poda艂em mu wizyt贸wk臋. Nie zaprosi艂 nas do pokoju, ale te偶 i nie powstrzymywa艂, kiedy wchodzili艣my.
Ty jeste艣 Weel? — zapyta艂em go, gdy Mickey zamyka艂 drzwi, i nie czekaj膮c na odpowied藕 zwr贸ci艂em si臋 do siedz膮cego na 艂贸偶ku m臋偶czyzny o szerokiej twarzy:
A ty jeste艣 Dahl?
Para kapusi贸w — zwr贸ci艂 si臋 Weel do Dahla beznami臋tnym, metalicznym g艂osem.
Siedz膮cy na 艂贸偶ku m臋偶czyzna popatrzy艂 na nas i wyszczerzy艂 z臋by. Spieszy艂em si臋.
— Chc臋 szmal, kt贸ry wzi臋li艣cie Mainowi — oznajmi艂em.
Zupe艂nie jakby to przedtem trenowali, obaj r贸wnocze艣nie roze艣mieli si臋 ironicznie.
Wyci膮gn膮艂em pistolet. Weel za艣mia艂 si臋 chrapliwie.
We藕 kapelusz, Bunky — zachichota艂. — Bior膮 nas do aresztu.
Mylisz si臋 — wyja艣ni艂em. — To nie aresztowanie. To napad. R臋ce do g贸ry.
R臋ce Dahla b艂yskawicznie znalaz艂y si臋 w g贸rze.
Weel waha艂 si臋, dop贸ki Mickey nie stukn膮艂 go w 偶ebra luf膮 pistoletu.
— Przeszukaj ich — poleci艂em Mickeyowi.
Przeszuka艂 Weela, wyj膮艂 pistolet, jakie艣 dokumenty, troch臋 drobnych i specjalny pas na pieni膮dze. Potem zrobi艂 to samo z Dahlem.
— Przelicz fors臋 — powiedzia艂em.
Mickey wyj膮艂 pieni膮dze z pas贸w, splun膮艂 na palce i zabra艂 si臋 do roboty.
— Dziewi臋tna艣cie tysi臋cy sto dwadzie艣cia sze艣膰 dolar贸w i sze艣膰dziesi膮t
dwa centy — zameldowa艂 po chwili.
Woln膮 r臋k膮 poszuka艂em w kieszeni kawa艂ka papieru, na kt贸rym zapisa艂em numery banknot贸w, jakie Main dosta艂 od Ogilvie'ego. Poda艂em go Mickeyowi.
Sprawd藕, czy si臋 zgadzaj膮. Wzi膮艂 kartk臋, sprawdzi艂 i rzek艂:
Zgadzaj膮 si臋.
— Dobra. Schowaj pieni膮dze i pistolety i rozejrzyj si臋 po pokoju, mo偶e znajdziesz co艣 jeszcze.
Kaszl膮cy Ben wreszcie odzyska艂 mow臋.
Hej, chwileczk臋 — zaprotestowa艂. — O co tu chodzi? To ci si臋 nie uda!
Jednak spr贸buj臋 — zapewni艂em go. — A mo偶e zaczniesz wo艂a膰: „Policja!"? Co? Mo偶esz najwy偶ej u偶ali膰 si臋 nad swoj膮 w艂asn膮 g艂upot膮, bo my艣la艂e艣, 偶e tak przycisn膮艂e艣 tamt膮 kobiet臋, 偶e ju偶 nie musisz si臋 o nic martwi膰. Gram z wami w to samo, w co wy z tamt膮 kobiet膮 i Mainem... Tylko 偶e ja gram lepiej, bo wy nie mo偶ecie nic zrobi膰 bez wywo艂ania zamieszania. A teraz si臋 zamknij!
Wi臋cej szmalu nie ma — poinformowa艂 mnie Mickey. — Tylko cztery znaczki pocztowe.
We藕miemy je — powiedzia艂em. — To przecie偶 osiem cent贸w. Idziemy.
Hej, zostawcie nam par臋 dolar贸w — b艂aga艂 Weel.
— Czy nie kaza艂em ci si臋 zamkn膮膰? — warkn膮艂em id膮c ku drzwiom.
Korytarz by艂 pusty. Mickey zatrzyma艂 si臋, trzymaj膮c Weela i Dahla na
muszce, podczas gdy ja prze艂o偶y艂em klucz na zewn膮trz. Potem zatrzasn膮艂em drzwi, przekr臋ci艂em klucz, w艂o偶y艂em go do kieszeni i zeszli艣my na d贸艂.
Auto Mickeya sta艂o za rogiem. Siedz膮c w samochodzie prze艂o偶yli艣my nasze 艂upy, opr贸cz pistolet贸w, z jego kieszeni do moich. Potem Mickey wysiad艂 i wr贸ci艂 do agencji, a ja wykr臋ci艂em i ruszy艂em ku domowi, w kt贸rym zamordowano Jeffreya Maina.
Pani Main nie mia艂a jeszcze dwudziestu pi臋ciu lat. By艂a wysok膮 dziewczyn膮 o ciemnych, kr臋conych w艂osach, szaroniebieskich, otoczonych g臋stymi rz臋sami oczach i ciep艂ej, okr膮g艂ej twarzy. Jej pulchne cia艂o od st贸p po szyj臋 ubrane by艂o na czarno.
Przeczyta艂a moj膮 wizyt贸wk臋, kiwni臋ciem g艂owy skwitowa艂a wyja艣nienie, 偶e Gungen wynaj膮艂 mnie, bym znalaz艂 morderc贸w jej m臋偶a i wprowadzi艂a mnie do szarobia艂ego salonu.
Czy to ten pok贸j? — zapyta艂em.
Tak. — Mia艂a przyjemny, lekko zachrypni臋ty g艂os. Podszed艂em do okna i spojrza艂em na dach sklepu spo偶ywczego i na
widoczn膮 z okna cz臋艣膰 ma艂ej uliczki. Nadal si臋 spieszy艂em.
— Pani Main — powiedzia艂em odwracaj膮c si臋 od okna; m贸wi艂em cicho, staraj膮c si臋 z艂agodzi膰 ostro艣膰 moich s艂贸w — kiedy zobaczy艂a pani, 偶e m膮偶 nie 偶yje, wyrzuci艂a pani pistolet przez okno. Potem przyczepi艂a pani chusteczk臋 do portfela i te偶 wyrzuci艂a. Portfel by艂 l偶ejszy od pistoletu,
wi臋c nie zsun膮艂 si臋 z dachu. Dlaczego przyczepi艂a pani do portfela chusteczk臋?
Zemdla艂a.
Z艂apa艂em j膮, zanim upad艂a na pod艂og臋, zanios艂em na kanap臋, znalaz艂em wod臋 kolo艅sk膮 i sole trze藕wi膮ce i zastosowa艂em je.
— Czy wie pani, czyja to by艂a chusteczka? — zapyta艂em, kiedy ju偶 przysz艂a do siebie i siedzia艂a na kanapie.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮.
Wi臋c po co to wszystko?
By艂a w jego kieszeni. Nie mia艂am poj臋cia, co z ni膮 zrobi膰. Wiedzia艂am, 偶e policja b臋dzie o ni膮 pyta膰. Nie chcia艂am wys艂uchiwa膰 偶adnych pyta艅.
Dlaczego opowiedzia艂a pani t臋 historyjk臋 o napadzie? Nie odpowiedzia艂a.
Ubezpieczenie? — podsun膮艂em. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i wykrzykn臋艂a:
— Tak! Roztrwoni艂 swoje w艂asne pieni膮dze i moje. I potem... potem zrobi艂 co艣 takiego. On...
Przerwa艂em te oskar偶enia.
Mam nadziej臋, 偶e zostawi艂 jaki艣 list, jaki艣 dow贸d. — Mia艂em na my艣li jaki艣 dow贸d na to, 偶e go nie zabi艂a.
Tak. — Szarpa艂a sw膮 czarn膮 sukienk臋 na piersiach.
Dobrze — powiedzia艂em wstaj膮c. — Z samego rana niech pani zaniesie ten list swemu adwokatowi i opowie mu wszystko.
Wymamrota艂em co艣 uspokajaj膮cego i ulotni艂em si臋.
Zapada艂a ju偶 noc, gdy po raz drugi tego dnia zadzwoni艂em do drzwi Gungen贸w. Blada pokoj贸wka poinformowa艂a mnie, 偶e pan Gungen jest w domu i poprowadzi艂a na g贸r臋.
Ros臋 Rubury schodzi艂a w艂a艣nie na d贸艂. Zatrzyma艂a si臋 na pode艣cie, by nas przepu艣ci膰. Stan膮艂em przed ni膮, a moja przewodniczka posz艂a do biblioteki.
— Jeste艣 za艂atwiona, Ros臋 — powiedzia艂em. — Daj臋 ci dziesi臋膰 minut,
偶eby艣 si臋 st膮d zmy艂a. Ani s艂owa nikomu. A je艣li ci si臋 to nie spodoba, to dam. ci okazj臋 obejrzenia paki od 艣rodka.
Te偶 pomys艂.
Akcja si臋 nie uda艂a. — Wyj膮艂em z kieszeni zwitek pieni臋dzy, kt贸re zdoby艂em w hotelu Mars. — W艂a艣nie odwiedzi艂em Kaszl膮cego Bena i Bunky'ego.
To zrobi艂o na niej wra偶enie. Odwr贸ci艂a si臋 i pop臋dzi艂a na g贸r臋.
Bruno Gungen podszed艂 do drzwi biblioteki i rozgl膮da艂 si臋 za mn膮. Spogl膮da艂 zdziwiony to na dziewczyn臋, teraz ju偶 wbiegaj膮c膮 na trzecie pi臋tro, to na mnie. Mia艂 ju偶 na ustach pytanie, lecz je uprzedzi艂em:
Za艂atwione — powiedzia艂em.
Brawo! — wykrzykn膮艂, gdy wchodzili艣my do biblioteki. — S艂yszysz, moja kochana? Za艂atwione!
Jego kochana, tak jak tamtego wieczora siedz膮ca przy stole, u艣miechn臋艂a si臋 oboj臋tnie i mrukn臋艂a: „Ach, tak", a jej s艂owa by艂y tak samo oboj臋tne, jak u艣miech.
Podszed艂em do sto艂u i opr贸偶ni艂em kieszenie.
Dziewi臋tna艣cie tysi臋cy sto dwadzie艣cia sze艣膰 dolar贸w i siedemdziesi膮t cent贸w, 艂膮cznie ze znaczkami — oznajmi艂em. — Brakuje osiemset siedemdziesi膮t trzech dolar贸w i trzydziestu cent贸w.
Ach! — Bruno Gungen r贸偶ow膮, dr偶膮c膮 d艂oni膮 g艂adzi艂 sw膮 czarn膮 br贸dk臋 i wpatrywa艂 si臋 we mnie z napi臋ciem.
Gdzie偶 je pan znalaz艂? B艂agam niech pan usi膮dzie i opowie nam wszystko. Umieramy z ciekawo艣ci, prawda, moja najdro偶sza?
Jego najdro偶sza ziewn臋艂a.
Ach, tak.
Nie ma wiele do opowiadania — powiedzia艂em. — Aby odzyska膰 pieni膮dze, musia艂em p贸j艣膰 na kompromis i obieca膰 milczenie. Maina obrabowano w niedziel臋 po po艂udniu. Tak jednak wysz艂o, 偶e nie mo偶emy skaza膰 z艂odziei. Jedyna osoba, kt贸ra mog艂aby ich zidentyfikowa膰, odmawia zezna艅.
Ale kto zabi艂 Jeffreya? — Gungen schwyci艂 mnie za klapy. — Kto go zabi艂?
— To by艂o samob贸jstwo. Z rozpaczy, 偶e okradziono go w okoliczno艣ciach, kt贸rych nie m贸g艂 wyjawi膰.
To bzdura! — Mojemu klientowi najwyra藕niej nie podoba艂 si臋 pomys艂 z samob贸jstwem.
Pani膮 Main obudzi艂 strza艂. Samob贸jstwo pozbawi艂oby j膮 ubezpieczenia, zosta艂aby bez centa. Wyrzuci艂a pistolet i portfel przez okno, schowa艂a list, kt贸ry zostawi艂, i wymy艣li艂a t臋 historyjk臋 o napadzie.
A chusteczka? — wykrzykn膮艂 Gungen. By艂 bardzo podniecony.
Ona nic nie znaczy — zapewni艂em go uroczy艣cie. — Opr贸cz tego, 偶e Main — sam pan m贸wi艂, 偶e lubi艂 romanse — zabawia艂 si臋 prawdo-
podobnie z pokoj贸wk膮 pa艅skiej 偶ony i 偶e ona, jak wiele pokoj贸wek, po偶ycza艂a sobie rzeczy pa艅skiej 偶ony.
Nad膮艂 swe ur贸偶owane policzki i tupn膮艂 prawie jak w ta艅cu. Jego oburzenie by艂o r贸wnie 艣mieszne, jak zdanie, kt贸re je wywo艂a艂o.
— Jeszcze zobaczymy! — Odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i wybieg艂 z pokoju,
wci膮偶 powtarzaj膮c: — Jeszcze zobaczymy!
Enid Gungen wyci膮gn臋艂a ku mnie r臋k臋. Jej lalkowata twarz by艂a ca艂a w do艂eczkach.
Dzi臋kuj臋 — szepn臋艂a.
Nie wiem za co — mrukn膮艂em, nie ujmuj膮c wyci膮gni臋tej ku mnie r臋ki. — Tak to pogmatwa艂em, 偶e nie mo偶na by tu niczego udowodni膰. Ale on i tak wie, bo czy偶 w艂a艣ciwie nie powiedzia艂em mu wszystkiego?
Ach, to! — Odrzuci艂a t臋 my艣l jednym ruchem g艂owy. — Dop贸ki on nie ma dowodu, dam sobie znakomicie rad臋.
Wierzy艂em jej.
Bruno Gungen z pian膮 na ustach wpad艂 do biblioteki i szarpa艂 sw膮 farbowan膮 br贸dk臋, w艣ciek艂y, 偶e Ros臋 Rubury znikn臋艂a.
Nazajutrz rano Dick Fowley poinformowa艂 mnie, 偶e pokoj贸wka, Weel i Dahl wyjechali do Portland.
Lep na muchy
By艂 to typowy przypadek c贸rki marnotrawnej. Od paru pokole艅 Hambletonowie s膮 bogat膮 i do艣膰 znan膮 nowojorsk膮 rodzin膮. W historii Hambleton贸w nie by艂o nic, co mog艂oby wyt艂umaczy膰 przypadek Sue, najm艂odszej latoro艣li rodu. Z dzieci艅stwa wynios艂a jakie艣 skrzywienie charakteru, kt贸re powodowa艂o u niej niech臋膰 do porz膮dnej strony 偶ycia i poci膮g do wszystkiego, co brutalne. W wieku dwudziestu jeden lat, w roku 1926, zdecydowanie wola艂a Dziesi膮t膮 Alej膮 od Pi膮tej, kanciarzy od bankier贸w i Hymie'ego Nitownika od szanownego Cecila Windowna, kt贸ry si臋 jej o艣wiadczy艂.
Hambletonowie pr贸bowali sk艂oni膰 Sue do przyzwoitego zachowania, ale by艂o ju偶 na to za p贸藕no — by艂a pe艂noletnia. Kiedy w ko艅cu powiedzia艂a im, 偶eby si臋 wypchali, i posz艂a sobie, niewiele mogli na to poradzi膰. Jej ojciec, major Waldo Hambleton, porzuci艂 wszelkie nadzieje ocalenia jej, nie chcia艂 jednak, by wpakowa艂a si臋 w jakie艣 niepotrzebne k艂opoty. Przyszed艂 wi臋c do nowojorskiego biura Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej i poprosi艂, 偶eby艣my mieli na ni膮 oko.
Hymie Nitownik by艂 filadelfijskim rzezimieszkiem, kt贸ry po jakiej艣 k艂贸tni ze wsp贸lnikami przeni贸s艂 si臋 z p贸艂atuomatycznym thompsonem, owini臋tym w niebiesk膮 kraciast膮 szmat臋, na p贸艂noc, do tego wielkiego miasta. Nowy Jork nie by艂 tak dobrym terenem do pos艂ugiwania si臋 karabinem maszynowym jak Filadelfia. Thompson le偶a艂 wi臋c bezu偶yteczny przez rok czy d艂u偶ej, podczas gdy Hymie zarabia艂 na swoje wydatki za pomoc膮 pistoletu, poluj膮c na drobne okazje w Harlemie.
Trzy czy cztery miesi膮ce po tym, jak Sue z nim zamieszka艂a, uda艂o si臋 Hymie'emu nawi膮za膰 do艣膰 obiecuj膮co wygl膮daj膮cy kontakt z szefem pewnej grupy, kt贸ra przyby艂a do Nowego Jorku z Chicago, by zorganizowa膰 miasto na wz贸r zachodni. Ch艂opcy z Chicago nie chcieli jednak Hymie'ego — chcieli jego thompsona. Kiedy pokaza艂 im karabin, wa偶ny za艂膮cznik do swego podania o prac臋, zrobili mu kilka dziurek w g艂owie i uciekli z thompsonem.
Sue Hambleton pochowa艂a Hymie'ego, sp臋dzi艂a kilka samotnych tygodni, zastawi艂a pier艣cionek, by mie膰 co je艣膰, a potem dosta艂a prac臋 kelnerki w pewnym szynku prowadzonym przez Greka nazwiskiem Vassos.
Jednym z bywalc贸w knajpy by艂 Bab臋 McCloor, ponad sto kilo twardych szkocko-irlandzko-india艅skich ko艣ci i mi臋艣ni; ten czarnow艂osy, niebieskooki, 艣niady olbrzym odpoczywa艂 w艂a艣nie po pi臋tnastu latach wa-
kacji sp臋dzonych w Leavenworth za zrujnowanie wi臋kszo艣ci urz臋d贸w pocztowych mi臋dzy Nowym Orleanem a Omah膮. W czasie tego odpoczynku zapewnia艂 sobie pieni膮dze na napoje zabawiaj膮c si臋 z przechodniami w ciemnych uliczkach.
Babe'owi podoba艂a si臋 Sue. Vassosowi podoba艂a si臋 Sue. Sue podoba艂 si臋 Bab臋. Vassosowi wcale si臋 to nie podoba艂o. Zazdro艣膰 przyt臋pi艂a instynkt samozachowawczy Greka. Pewnego wieczoru nie otworzy艂 drzwi do swego szynku, kiedy w艂a艣nie Bab臋 chcia艂 tam wej艣膰. Bab臋 jednak wszed艂, wraz z kawa艂kami drzwi. Vassos wyci膮gn膮艂 pistolet, ale Sue uczepi艂a si臋 jego ramienia. Zaprzesta艂 pr贸b strzelania, gdy Bab臋 waln膮艂 go kawa艂kiem drzwi, akurat tym z mosi臋偶n膮 klamk膮. Bab臋 i Sue wyszli razem od Vassosa.
Do tego momentu nasze nowojorskie biuro mia艂o j膮 na oku. Nie by艂a 艣ledzona ca艂y czas. Jej ojciec sobie tego nie 偶yczy艂. Po prostu posy艂ali艣my kogo艣 raz w tygodniu, by sprawdzi艂, czy 偶yje, wyci膮gn膮艂 co si臋 da od jej s膮siad贸w i znajomych, ale oczywi艣cie tak, 偶eby si臋 o tym nie dowiedzia艂a. Do tej pory wszystko by艂o proste, ale po tej demolce w knajpie Bab臋 i Sue znikn臋li na dobre.
Po przetrz膮艣ni臋ciu ca艂ego miasta nasze nowojorskie biuro rozes艂a艂o do wszystkich oddzia艂贸w agencji w ca艂ym kraju informacje o tej sprawie, do艂膮czaj膮c zdj臋cia i rysopisy Sue i jej nowego przyjaciela. By艂o to pod koniec 1927 roku.
Dopiero po prawie roku dostali艣my z Nowego Jorku telegram. Po rozszyfrowaniu przeczytali艣my:
major hambleton dosta艂 dzi艣 telegram od c贸rki z San Francisco stop cytuj臋 przy艣lij mi 1000 dolar贸w pod adresem 601 Eddis Street mieszkanie 206 stop przyjd臋 do domu je艣li mi pozwolisz stop prosz臋 powiedz czy mog臋 przyj艣膰 ale bardzo prosz臋 przy艣lij pieni膮dze tak czy tak stop koniec cytatu stop hambleton daje upowa偶nienie na natychmiastowe wyp艂acenie pieni臋dzy stop po艣lijcie kogo艣 kompetentnego z pieni臋dzmi i niech um贸wi si臋 co do jej powrotu stop je艣li mo偶liwe niech w drodze towarzysz膮 jej m臋偶czyzna i kobieta stop hambleton wysy艂a jej telegram stop informujcie natychmiast telegramem
Stary wr臋czy艂 mi telegram i czek m贸wi膮c:
— Znasz sytuacj臋. B臋dziesz umia艂 to za艂atwi膰.
Uda艂em, 偶e si臋 z nim zgadzam, poszed艂em do banku, wymieni艂em czek na plik banknot贸w o r贸偶nych nomina艂ach i tramwajem pojecha艂em na 601 Eddis Street. By艂a to ca艂kiem spora kamienica na rogu Larkin.
Na skrzynce pocztowej w hallu, opatrzonej numerem 206, widnia艂o nazwisko J. M. Wales.
Nacisn膮艂em guzik z numerem 206. Kiedy drzwi zabrz臋cza艂y, wszed艂em do 艣rodka i min膮wszy wind臋 poszed艂em schodami na pierwsze pi臋tro. Mieszkanie 206 by艂o tu偶 przy schodach.
Drzwi otworzy艂 mi wysoki, szczup艂y, trzydziestoparoletni m臋偶czyzna w eleganckim ciemnym ubraniu. Mia艂 w膮skie, ciemne oczy i poci膮g艂膮 blad膮 twarz. Jego g艂adko zaczesane w艂osy przypr贸szone by艂y siwizn膮.
Panna Hambleton — powiedzia艂em.
Aha, a o co chodzi? — Jego g艂os by艂 delikatny, nie nazwa艂bym go jednak przyjemnym.
Chcia艂bym si臋 z ni膮 zobaczy膰. Przymkn膮艂 nieco oczy i zmarszczy艂 brwi.
Czy chodzi o... — zacz膮艂 i przerwa艂, przygl膮daj膮c mi si臋 bacznie. Nie odezwa艂em si臋, doko艅czy艂 wi臋c swoje pytanie.
...telegram?
Tak.
Jego poci膮g艂a twarz poja艣nia艂a.
Przychodzi pan od jej ojca? — zapyta艂.
Tak.
Cofn膮艂 si臋 i otworzy艂 szeroko drzwi m贸wi膮c:
— Prosz臋 wej艣膰. W艂a艣nie przed chwil膮 panna Hambleton dosta艂a telegram od ojca. Pisze, 偶e kto艣 przyjdzie.
Przeszli艣my przez ma艂y przedpok贸j do s艂onecznego, tanio umeblowanego, lecz do艣膰 schludnego i czystego salonu.
— Prosz臋 usi膮艣膰 — powiedzia艂 m臋偶czyzna wskazuj膮c br膮zowy bujany fotel.
Usiad艂em. M臋偶czyzna usiad艂 naprzeciwko na obitej surowym p艂贸tnem kanapie. Rozejrza艂em si臋 po pokoju. Nie znalaz艂em niczego, co wskazywa艂oby na obecno艣膰 kobiety.
M臋偶czyzna d艂ugim palcem pociera艂 nasad臋 swego d艂ugiego nosa i powoli zapyta艂:
— Przyni贸s艂 pan pieni膮dze?
Powiedzia艂em, 偶e wola艂bym porozmawia膰 z pann膮 Hambleton. Spojrza艂 na palec, kt贸rym pociera艂 nos, a potem na mnie i rzek艂 mi臋kko:
Ale ja jestem jej przyjacielem.
Ach, tak? — skomentowa艂em.
Tak — powt贸rzy艂. Skrzywi艂 si臋 lekko, 艣ci膮gaj膮c k膮ciki swych w膮skich ust. — Pyta艂em tylko, czy przyni贸s艂 pan pieni膮dze.
Nic nie odpowiedzia艂em.
Chodzi o to — powiedzia艂 ca艂kiem rozs膮dnie — 偶e je艣li przyni贸s艂 pan pieni膮dze, to ona wie, 偶e wr臋czy je pan tylko jej osobi艣cie. Je艣li ich pan nie ma, to ona nie chce pana widzie膰. Chyba nie uda mi si臋 jej przekona膰, by zmieni艂a zdanie. W艂a艣nie dlatego pyta艂em, czy je pan przyni贸s艂.
Przynios艂em.
Spojrza艂 na mnie z pow膮tpiewaniem. Pokaza艂em mu pieni膮dze, kt贸re wzi膮艂em z banku. Rado艣nie zerwa艂 si臋 z kanapy.
Zaraz j膮 przyprowadz臋 — rzuci艂 przez rami臋 id膮c ku drzwiom. Wychodz膮c zapyta艂:
Czy pan j膮 zna? Czy ma jako艣 udowodni膰 swoj膮 to偶samo艣膰?
— Tak b臋dzie najlepiej — powiedzia艂em.
Wyszed艂 zostawiaj膮c drzwi do przedpokoju otwarte.
Po pi臋ciu minutach by艂 z powrotem, z dwudziestotrzyletni膮 szczup艂膮 blondynk膮 w bladozielonej jedwabnej sukience. By艂a pi臋kna, mimo niewielkiej bwis艂o艣ci k膮cik贸w jej ma艂ych ust i opuchni臋tych niebieskich oczu.
Wsta艂em.
— To jest panna Hambleton — powiedzia艂 m臋偶czyzna.
Dziewczyna rzuci艂a mi szybkie spojrzenie i spu艣ci艂a oczy, nerwowo bawi膮c si臋 paskiem trzymanej w r臋ku torebki.
— Czy mo偶e pani jako艣 udowodni膰 swoj膮 to偶samo艣膰? — zapyta艂em.
Oczywi艣cie — powiedzia艂 m臋偶czyzna. — Poka偶 mu, Sue. Otworzy艂a torebk臋, wyj臋艂a jakie艣 papiery i poda艂a mi.
Ale偶 usi膮d藕my — powiedzia艂 m臋偶czyzna.
Usiedli na kanapie, ja za艣 znowu na bujanym fotelu i przegl膮da艂em to, co mi da艂a. By艂y to dwa listy zaadresowane do Sue Hambleton na ten adres, telegram od ojca prosz膮cy o powr贸t do domu, dwa pokwitowane rachunki sklepowe, prawo jazdy i ksi膮偶eczka kredytowa na nieca艂e dziesi臋膰 dolar贸w.
Zanim sko艅czy艂em przegl膮da膰 dokumenty, po zak艂opotaniu dziewczyny nie pozosta艂o ani 艣ladu. Oboje patrzyli na mnie spokojnie. Wyj膮艂em z kieszeni fotografi臋, kt贸r膮 dosta艂em z naszego nowojorskiego biura na pocz膮tku polowania, i por贸wna艂em twarz z fotografii z twarz膮 dziewczyny.
Twoje usta mog艂y si臋 skurczy膰 — powiedzia艂em — ale jak tw贸j nos m贸g艂 si臋 tak wyd艂u偶y膰?
Jak ci si臋 nie podoba m贸j nos — powiedzia艂a — to mo偶e wola艂by艣 p贸j艣膰 do diab艂a? — Jej twarz poczerwienia艂a.
Nie o to chodzi. Tw贸j nos jest pierwsza klasa, ale to nie jest nos Sue. Zobacz sama — poda艂em jej zdj臋cie.
Spojrza艂a na zdj臋cie, a potem na m臋偶czyzn臋.
— Ale艣 cwany — powiedzia艂a do niego.
Patrzy艂 na mnie przymru偶onymi, ciemnymi i lekko b艂yszcz膮cymi oczami. Nie odrywaj膮c ode mnie wzroku burkn膮艂 ostro do dziewczyny:
— Sied藕 cicho!
Siedzia艂a cicho. M臋偶czyzna te偶 siedzia艂 i patrzy艂 na mnie. Siedzia艂em i ja, patrz膮c na niego. Gdzie艣 tyka艂 zegar. M臋偶czyzna patrzy艂 to w jedno, to w drugie moje oko. Dziewczyna westchn臋艂a.
Wi臋c? — rzek艂 cicho m臋偶czyzna.
Nie藕le wdepn臋li艣cie — powiedzia艂em.
To znaczy? — spyta艂 oboj臋tnie.
Zmowa w celu wy艂udzenia pieni臋dzy.
Dziewczyna zerwa艂a si臋 z kanapy, uderzy艂a m臋偶czyzn臋 w rami臋 i wrzasn臋艂a:
— Ale jeste艣 sprytny! W co ty mnie wpakowa艂e艣? To mia艂a by膰 dziecinna zabawa, co? Jak babki z piasku! Sp贸jrz na siebie. Boisz si臋 nawet powiedzie膰 mu, 偶eby spada艂!
Stan臋艂a przede mn膮, ca艂a czerwona, i wrzeszcza艂a na mnie z g贸ry (wci膮偶 siedzia艂em na fotelu).
No, na co czekasz? Chcesz buzi na do widzenia? Nie jeste艣my ci nic winni, prawda? Nie dostali艣my twoich cholernych pieni臋dzy, wi臋c won! Spadaj!
Spokojnie, siostro — warkn膮艂em. — Jeszcze co艣 rozwalisz.
Na mi艂o艣膰 bosk膮, Peggy, przesta艅 wrzeszcze膰, daj innym szans臋 — odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna.
No, czego chcesz? — zwr贸ci艂a si臋 do mnie.
— O co tu chodzi? — zapyta艂em.
M贸wi艂 szybko i ch臋tnie.
— Pewien facet, imieniem Kenny, nada艂 mi t臋 robot臋. Powiedzia艂 mi o tej Sue Hambleton i 偶e jej stary ma fors臋. Pomy艣la艂em sobie, 偶e spr贸buj臋. My艣la艂em, 偶e stary albo elegancko od razu przy艣le pieni膮dze, albo wcale ich nie da. Nie spodziewa艂em si臋, 偶e wy艣le kogo艣. Wi臋c jak przyszed艂 ten telegram, 偶e wysy艂a kogo艣, trzeba by艂o zrezygnowa膰.
Ale, cholera, to by艂 tysi膮c dolar贸w got贸wk膮. Nie mog艂em nie spr贸bowa膰. Mog艂o si臋 uda膰. Wzi膮艂em wi臋c Peggy, 偶eby udawa艂a Sue. Facet mia艂 przyj艣膰 dzi艣, wi臋c musia艂 by膰 st膮d, i mo偶na by艂o liczy膰, 偶e zna Sue tylko z opisu. Z tego, co m贸wi艂 Kenny, wynika艂o, 偶e Peggy jest do niej ca艂kiem podobna. Wci膮偶 nie rozumiem, sk膮d masz to zdj臋cie, przecie偶 wys艂a艂em telegram do starego dopiero wczoraj. Wczoraj wys艂a艂em te偶 dwa listy do Sue pod ten adres, 偶eby mie膰 jaki艣 dow贸d dla listonosza.
Kenny da艂 ci adres starego Hambletona?
Jasne.
— Da艂 ci adres Sue?
Nie.
Sk膮d Kenny wytrzasn膮艂 t臋 spraw臋?
Nie m贸wi艂.
Gdzie on teraz jest?
Nie wiem. Wyje偶d偶a艂 na Wsch贸d, mia艂 tam jak膮艣 inn膮 robot臋 i nie m贸g艂 sam si臋 w to zabawi膰, nada艂 j膮 wi臋c mnie.
Dobre ma serce ten Kenny — powiedzia艂em. — Znasz Sue Hambleton?
Nie — rzek艂 z naciskiem. — Dopiero od Kenny'ego si臋 o niej dowiedzia艂em.
Nie podoba mi si臋 ten Kenny — stwierdzi艂em. — Bez niego wasza historyjka lepiej by brzmia艂a. Opowiedz j膮 inaczej.
Wolno pokr臋ci艂 g艂ow膮.
To nie by艂aby prawda.
Szkoda. Ta zmowa w celu wy艂udzenia pieni臋dzy nie jest dla mnie taka wa偶na. Chc臋 znale藕膰 Sue. Mogliby艣my si臋 dogada膰.
Zn贸w pokr臋ci艂 g艂ow膮, ale przygryz艂 g贸rn膮 warg臋 i w jego oczach wida膰 by艂o namys艂.
Dziewczyna stan臋艂a troch臋 dalej, patrzy艂a to na mnie, to na niego. Wida膰 by艂o, 偶e nas nie lubi. W ko艅cu skoncentrowa艂a si臋 na nim i w jej oczach znowu pojawi艂a si臋 z艂o艣膰.
Wsta艂em i powiedzia艂em:
— R贸b, jak chcesz, ale skoro si臋 upierasz, b臋d臋 musia艂 zabra膰 was oboje.
U艣miechn膮艂 si臋 z zaci艣ni臋tymi ustami i te偶 wsta艂. Dziewczyna wepchn臋艂a si臋 mi臋dzy nas, twarz膮 do niego.
No tak, najlepiej milcze膰! — warkn臋艂a. Zwiewajmy, ty kretynie, albo ja sama zwiewam. Nie mam zamiaru wpa艣膰 tu razem z tob膮.
Zamknij si臋 — powiedzia艂 gard艂owo.
Sam mnie zamknij — krzykn臋艂a.
Pr贸bowa艂, obiema r臋kami. Si臋gn膮艂em ponad jej ramionami, schwyci艂em go za nadgarstek, a drug膮 r臋k臋 odepchn膮艂em.
Dziewczyna wysun臋艂a si臋 spomi臋dzy nas i stan臋艂a za mn膮 krzycz膮c:
— Joe j膮 zna. Te rzeczy dosta艂 od niej. Jest w St. Martin przy 0'Farrell Street, ona i Babe'McCloor.
S艂uchaj膮c dziewczyny uchyli艂em g艂ow臋, by unikn膮膰 prawego sierpowego Joe'ego, wykr臋ci艂em mu lew膮 r臋k臋 do ty艂u, biodrem powstrzyma艂em jego kolano, a lew膮 d艂o艅 wetkn膮艂em mu pod brod臋. W艂a艣nie mia艂em mu zaaplikowa膰 co艣 z karate, kiedy przesta艂 si臋 rzuca膰 i wyj臋cza艂:
— Wszystko powiem.
— Byle szybko — zgodzi艂em si臋. Pu艣ci艂em go i odsun膮艂em si臋 troch臋.
M臋偶czyzna rozciera艂 sw贸j nadgarstek i mierzy艂 gro藕nym wzrokiem
dziewczyn臋. Obrzuci艂 j膮 czterema nieprzyjemnymi wyzwiskami, z kt贸rych „g艂upia kretynka" by艂o naj艂agodniejszym i rzek艂:
— On blefowa艂 z tym wi臋zieniem. Chyba nie my艣lisz, 偶e stary Hambleton marzy o takiej reklamie?
Nie by艂o to dalekie od prawdy.
Usiad艂 zn贸w na kanapie, nadal masuj膮c nadgarstek. Dziewczyna pozosta艂a na swoim miejscu i 艣mia艂a si臋 z niego przez z臋by.
No, w porz膮dku, gadajcie. Niech gada jedno z was — powiedzia艂em.
Wszystko ju偶 wiesz <— wymamrota艂 m臋偶czyzna. — W zesz艂ym tygodniu by艂em u Babe'a i dowiedzia艂em si臋 o tej sprawie. Szkoda mi by艂o zmarnowa膰 tak膮 okazj臋.
Co Babe teraz porabia? — spyta艂em. —i Nie wiem.
Nadal tak du偶o pali?
Nie wiem.
Akurat.
Naprawd臋. Je艣li znasz Babe'a, to wiesz, 偶e z niego nic si臋 nie da wyci膮gn膮膰.
Od jak dawna on i Sue tam siedz膮?
Chyba jakie艣 p贸艂 roku.
Z kim teraz pracuje?
Nie wiem. Bab臋 zawsze montuje sobie grup臋 tylko na jedn膮 robota
Jak mu si臋 powodzi?
Nie wiem. Zawsze jest tam co zje艣膰 i wypi膰.
Po p贸艂 godzinie takiej konwersacji wiedzia艂em ju偶, 偶e wiele si臋 nie dowiem.
Poszed艂em do telefonu w korytarzu i zadzwoni艂em do agencji. Ch艂opak w centrali powiedzia艂 mi, 偶e MacMan jest w pokoju detektyw贸w. Poprosi艂em, aby mi go natychmiast przys艂ano, i wr贸ci艂em do salonu. Joe i Peggy odskoczyli od siebie jak oparzeni, gdy wchodzi艂em.
Po nieca艂ych dziesi臋ciu minutach przyby艂 MacMan. Wpu艣ci艂em go i powiedzia艂em:
— Ten facet m贸wi, 偶e nazywa si臋 Joe Wales, a dziewczyna to rzekomo
Peggy Carroll z mieszkania 421. Z艂apa艂em ich na pr贸bie wy艂udzenia forsy, ale zawar艂em z nimi uk艂ad. Wychodz臋 teraz w tej sprawie. Zosta艅 tu z nimi. Nikt nie mo偶e st膮d wyj艣膰 ani wej艣膰 i tylko ty mo偶esz podej艣膰 do telefonu. Za oknem s膮 schody przeciwpo偶arowe. Okno jest teraz zamkni臋te i lepiej go nie otwiera膰. Je艣li nasza umowa zagra, pu艣cimy
ich wolno, ale je艣li zaczn膮 co艣 kombinowa膰 podczas mojej nieobecno艣ci,
to mo偶esz zrobi膰 z nimi, co chcesz.
MacMan kiwn膮艂 sw膮 tward膮, okr膮g艂膮 g艂ow膮 i ustawi艂 krzes艂o mi臋dzy Joe'em i Peggy a drzwiami. Wzi膮艂em kapelusz.
Hej, nie wydasz mnie przed Babe'em, co? Tak by艂o w umowie — zawo艂a艂 Joe Wales.
Tylko wtedy, jak b臋d臋 musia艂.
Wola艂bym ju偶 p贸j艣膰 do kicia — powiedzia艂. — W wi臋zieniu by艂bym bezpieczniejszy.
Zrobi臋, co b臋d臋 m贸g艂 — obieca艂em — ale dostaniesz to, na co zas艂u偶y艂e艣.
Id膮c do St. Martin — tylko kilka przecznic od mieszkania Walesa — wymy艣li艂em, 偶e zagram przed McCloorem i dziewczyn膮 detektywa z agencji, kt贸ry podejrzewa, 偶e Bab臋 bra艂 udzia艂 w napadzie na bank w Alamedzie w zesz艂ym tygodniu. Nie bra艂 w tym udzia艂u — o ile pracownicy banku dobrze opisali tego, kto ich obrabowa艂 — wi臋c moje rzekome podejrzenie go nie przestraszy. Udowadniaj膮c sw膮 niewinno艣膰 mo偶e dostarczy膰 mi jakich艣 informacji. Przede wszystkim za艣 chcia艂em zobaczy膰 dziewczyn臋, by m贸c zameldowa膰 o tym jej ojcu. Nie mia艂em powodu przypuszcza膰, 偶e Bab臋 i Sue wiedzieli, i偶 ojciec kaza艂 jej szuka膰.
Bab臋 by艂 notowany, wi臋c nie by艂o w tym nic dziwnego, 偶e jaki艣 kapu艣 odwiedza go od czasu do czasu i pr贸buje mu co艣 przypi膮膰.
St. Martin by艂 niewielkim trzypi臋trowym budynkiem z czerwonej ceg艂y, stoj膮cym mi臋dzy dwoma wy偶szymi od niego hotelami. Na li艣cie lokator贸w, zgodnie z tym, co powiedzieli mi Joe i Peggy, przeczyta艂em: R. K. McCloor, 313.
Nacisn膮艂em dzwonek. Nic. Dzwoni艂em cztery razy i nadal nic. Nacisn膮艂em guzik z napisem „Dozorca".
Drzwi otworzy艂y si臋. Wszed艂em do 艣rodka. W drzwiach do mieszkania tu偶 przy wej艣ciu sta艂a krzepka kobieta w pogniecionej bawe艂nianej sukience w r贸偶owe paski.
Mieszka tu kto艣 o nazwisku McCloor? — spyta艂em.
Trzysta trzyna艣cie — powiedzia艂a.
Od dawna tu mieszkaj膮?
Zacisn臋艂a swe t艂uste wargi, popatrzy艂a na mnie uwa偶nie, zawaha艂a si臋, ale w ko艅cu powiedzia艂a:
Od czerwca.
Co pani o nich wie?
Zn贸w si臋 zawaha艂a, unios艂a w g贸r臋 podbr贸dek i brwi. Poda艂em jej swoj膮 legitymacj臋. To by艂o w porz膮dku, pasowa艂o do historyjki, kt贸r膮 mia艂em zamiar opowiedzie膰 na g贸rze.
Jej twarz, gdy unios艂a j膮 znad legitymacji, b艂yszcza艂a z ciekawo艣ci.
— Prosz臋 wej艣膰 — powiedzia艂a cichym szeptem i cofn臋艂a si臋 do mieszkania.
Wszed艂em za ni膮. Usiedli艣my na kanapie.
O co chodzi? — szepn臋艂a.
Mo偶e o nic — dostosowa艂em si臋 do niej i te偶 m贸wi艂em szeptem. — Siedzia艂 za w艂amanie do sejfu. Chc臋 z nim pogada膰, bo mo偶e by艂 zamieszany w pewn膮 niedawn膮 spraw臋. Nie mam nic do niego. Mo偶e si臋 ostatnio nawet ustatkowa艂.
Wyj膮艂em jego zdj臋cie — z przodu i z profilu — zrobione w wi臋zieniu Leavenworth.
— To on?
Chwyci艂a je ochoczo, kiwn臋艂a g艂ow膮 i powiedzia艂a:
— Tak, to on. — Przeczyta艂a rysopis na odwrocie i powt贸rzy艂a. — Tak, to on.
Jest z nim 偶ona? — zapyta艂em. Kiwn臋艂a energicznie g艂ow膮.
Nie znam jej — powiedzia艂em. — Jak wygl膮da?
Opisa艂a dziewczyn臋, kt贸ra mog艂a by膰 Sue Hambleton. Nie mog艂em pokaza膰 zdj臋cia Sue; ujawni艂oby to moje prawdziwe intencje, gdyby Sue i Bab臋 si臋 o tym dowiedzieli.
Zn贸w zapyta艂em j膮, co wie o McCloorach. Nie wiedzia艂a wiele: czynsz p艂acili w terminie, prowadzili nieregularny tryb 偶ycia, czasem urz膮dzali alkoholowe przyj臋cia, cz臋sto si臋 k艂贸cili.
My艣li pani, 偶e s膮 teraz w domu? — zapyta艂em. — Dzwoni艂em, ale nikt mi nie otworzy艂.
Nie wiem — szepn臋艂a. — Nie widzia艂am ich od tej k艂贸tni przedwczorajszego wieczora.
Powa偶na k艂贸tnia?
Taka jak zwykle.
— Mo偶e pani sprawdzi膰, czy s膮 w domu?
Spojrza艂a na mnie niepewnie.
Nie sprawi臋 pani 偶adnego k艂opotu — zapewni艂em. — Ale je艣li zwiali, to chcia艂bym o tym wiedzie膰 i przypuszczam, 偶e pani te偶 chcia艂aby to wiedzie膰.
Dobrze, sprawdz臋. — Wsta艂a i poklepa艂a si臋 po kieszeni, w kt贸rej zabrz臋cza艂y klucze. — Niech pan tu zaczeka.
P贸jd臋 z pani膮 tylko na trzecie pi臋tro i tam poczekam gdzie艣 w ukryciu — powiedzia艂em.
Dobrze — zgodzi艂a si臋 niech臋tnie.
Na trzecim pi臋trze zosta艂em przy windzie. Kobieta znikn臋艂a za rogiem w ciemnym korytarzu i us艂ysza艂em odg艂os dzwonka. Dzwoni艂a trzy razy. Potem us艂ysza艂em brz臋czenie jej kluczy i jeden z nich zachrobota艂 w zamku. Trzask zamka. Kobieta nacisn臋艂a klamk臋.
Potem nast膮pi艂a d艂uga cisza, zako艅czona krzykiem, kt贸ry wype艂ni艂 korytarz.
Wyskoczy艂em zza rogu, zobaczy艂em przed sob膮 otwarte drzwi, wbieg艂em do 艣rodka i zatrzasn膮艂em drzwi za sob膮.
Krzyk ucich艂.
Znajdowa艂em si臋 w ma艂ym, ciemnym przedpokoju; by艂y tam jeszcze trzy pary innych drzwi. Jedne by艂y zamkni臋te. Drugie prowadzi艂y do 艂azienki. Wszed艂em przez trzecie.
Gruba dozorczyni sta艂a w progu, ty艂em do mnie. Odepchn膮艂em j膮 i zobaczy艂em to, na co patrzy艂a.
W 偶贸艂tej pi偶amie lamowanej czarn膮 koronk膮 le偶a艂a na 艂贸偶ku Sue Ham-bleton. Le偶a艂a na plecach, z r臋kami wyci膮gni臋tymi nad g艂ow膮; jedn膮 nog臋 mia艂a podwini臋t膮, druga zwisa艂a z 艂贸偶ka, bos膮 stop膮 wsparta o pod艂og臋. Ta bosa stopa by艂a zbyt bia艂a, by mog艂a nale偶e膰 do osoby 偶ywej. Twarz dziewczyny by艂a tak samo bia艂a, jak jej stopa, tylko od prawej brwi do ko艣ci policzkowej bieg艂a opuchni臋ta, czerwona plama, by艂y te偶 jakie艣 zadrapania na szyi.
— Niech pani zadzwoni po policj臋 — poleci艂em dozorczyni, a sam za
cz膮艂em przegl膮da膰 szafy, szuflady i inne zakamarki.
Dopiero p贸藕nym popo艂udniem wr贸ci艂em do agencji.
Poprosi艂em w archiwum, 偶eby sprawdzili, czy mamy co艣 na Joe'ego Walesa i Peggy Carroll i wszed艂em do gabinetu Starego.
Od艂o偶y艂 papiery, kt贸re w艂a艣nie przegl膮da艂, gestem zaprosi艂, bym usiad艂, i zapyta艂:
— Widzia艂e艣 j膮?
Tak. Nie 偶yje.
Ach, tak — rzek艂 Stary, zupe艂nie jakbym go w艂a艣nie poinformowa艂, 偶e pada deszcz, u艣miechn膮艂 si臋 i uprzejmie wys艂ucha艂 mojej opowie艣ci, od opisu wizyty u Walesa po znalezienie martwej Sue.
Kto艣 jej przedtem do艂o偶y艂; mia艂a 艣lady na twarzy i szyi — zako艅czy艂em. — Ale nie to by艂o przyczyn膮 zgonu.
My艣lisz, 偶e zosta艂a zamordowana? — spyta艂, wci膮偶 艂agodnie si臋 u艣miechaj膮c.
Nie wiem. Doktor Jordan uwa偶a, 偶e to m贸g艂 by膰 arszenik. W艂a艣nie stara si臋 go wykry膰. A w mieszkaniu znale藕li艣my co艣 zabawnego. Grube kartki szarego papieru w艂o偶one w ksi膮偶k臋, w Hrabiego Monte Christa. Ksi膮偶ka by艂a owini臋ta w gazet臋 sprzed miesi膮ca i wetkni臋ta w k膮t za kuchenk膮.
Aha, lep na muchy z arszenikiem — mrukn膮艂 Stary. — Tak jak w sprawie Maybricka i Seddonsa. Po rozpuszczeniu w wodzie uzyskuje si臋 cztery do sze艣ciu gran贸w arszeniku z jednej kartki; do艣膰, by zabi膰 dwie osoby.
Zajmowa艂em si臋 podobn膮 spraw膮 w Louisville w 1916 roku. Dozorczyni widzia艂a, jak McCloor wychodzi艂 wczoraj o 9.30 rano. Dziewczyna ju偶 pewnie wtedy nie 偶y艂a. Nie widziano go od tamtej pory. Wcze艣niej tego偶 ranka s膮siedzi s艂yszeli, 偶e rozmawiali i 偶e ona j臋cza艂a. Nie by艂o to nic nowego, wi臋c nie zwr贸cili na to szczeg贸lnej uwagi. Dozorczyni powiedzia艂a mi, 偶e poprzedniego wieczoru te偶 by艂a u nich awantura. Policja go szuka.
Czy powiedzia艂e艣 policji, kim ona jest?
Nie. Co robimy w tej sprawie? Nie mo偶na powiedzie膰 im o Wa艂臋sie nie m贸wi膮c im wszystkiego.
Obawiam si臋, 偶e trzeba b臋dzie powiedzie膰 o wszystkim — powiedzia艂 z namys艂em. — Zatelegrafuj臋 do Nowego Jorku.
Wyszed艂em z gabinetu. W archiwum czeka艂y na mnie dwa wycinki gazetowe. Z pierwszego dowiedzia艂em si臋, 偶e pi臋tna艣cie miesi臋cy temu Joseph Wales, alias Holy Joe, zosta艂 aresztowany wskutek skargi pewnego farmera nazwiskiem Toomey, twierdz膮cego, 偶e straci艂 2500 dolar贸w na jakim艣 lewym interesie, kt贸ry mu zaproponowa艂 Wales i trzech innych m臋偶czyzn. W drugim wycinku by艂a informacja, 偶e spraw臋 umorzono, bo Toomey nie zjawi艂 si臋 w s膮dzie — prawdopodobnie zosta艂 przekupiony przez Walesa, kt贸ry, jak to cz臋sto bywa, zwr贸ci艂 mu cz臋艣膰 pieni臋dzy, a mo偶e i ca艂o艣膰. To by艂o wszystko, co mieli艣my w archiwum o Wa艂臋sie; o Peggy Carroll nie by艂o nic.
Wr贸ci艂em do mieszkania Walesa. Drzwi otworzy艂 mi MacMan.
Co s艂ycha膰? — spyta艂em.
Nic, ci膮gle tylko narzekaj膮.
— Zadowolony pan teraz? — spyta艂 z nadziej膮 Wales.
Dziewczyna sta艂a przy oknie, przypatruj膮c mi si臋 z niepokojem.
Nie odpowiedzia艂em.
Znalaz艂 j膮 pan? — zapyta艂 Wales marszcz膮c brwi. — By艂a tam, gdzie m贸wi艂em?
Tak — odpowiedzia艂em.
To dobrze. — Rozpogodzi艂 si臋 nieco. — To znaczy, 偶e ja i Peggy jeste艣my czy艣ci, nie? — Przerwa艂, obliza艂 doln膮 warg臋, d艂oni膮 pog艂adzi艂 brod臋 i zapyta艂 nerwowo: — Nie wyda艂 nas pan, co?
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
Przesta艂 g艂adzi膰 brod臋 i zapyta艂 z irytacj膮:
— O co wi臋c chodzi? Czemu si臋 pan tak zachowuje?
Stoj膮ca za nim dziewczyna wtr膮ci艂a si臋 z gorycz膮:
Dobrze wiedzia艂am, 偶e tak b臋dzie. Wiedzia艂am, 偶e si臋 z tego nie wyp艂aczemy. Ale cwaniak z ciebie!
We藕 Peggy do kuchni i zamknij drzwi — poleci艂em MacManowi. — Holy Joe i ja porozmawiamy sobie od serca.
Dziewczyna wysz艂a ch臋tnie, ale gdy MacMan zamyka艂 ju偶 drzwi, wsun臋艂a jeszcze g艂ow臋 i zwr贸ci艂a si臋 do Walesa:
— Mam nadziej臋, 偶e rozwali ci nos, je艣li spr贸bujesz co艣 zatai膰.
MacMan zamkn膮艂 drzwi.
— Zdaje mi si臋, 偶e twoja przyjaci贸艂ka uwa偶a, 偶e co艣 przede mn膮 ukrywasz — powiedzia艂em.
Wales spojrza艂 gro藕nie na drzwi.
— Potrzebna mi ona jak pi膮te ko艂o u wozu — rzek艂 z 偶alem.
Zwracaj膮c si臋 do mnie pr贸bowa艂 nada膰 swej twarzy wygl膮d uczciwy
i przyjacielski.
Czego pan chce? By艂em z panem szczery. O co teraz chodzi?
A jak my艣lisz? Zagryz艂 wargi.
Czemu mam zgadywa膰? — zapyta艂. — Jestem got贸w do wsp贸艂pracy, ale nie wiem, czego pan chce. Nie siedz臋 w pana g艂owie.
Szkoda, pewnie by ci si臋 tam podoba艂o.
Pokr臋ci艂 g艂ow膮 i powoli podszed艂 do kanapy. Usiad艂 ci臋偶ko, nachylony do przodu, z d艂o艅mi splecionymi mi臋dzy kolanami.
— W porz膮dku — westchn膮艂. — Niech pan pyta. Mnie si臋 nie spieszy.
Podszed艂em i stan膮艂em przed nim. Nachyli艂em si臋 i wzi膮艂em go pod
brod臋; nasze nosy prawie si臋 dotyka艂y.
Zrobi艂e艣 b艂膮d, Joe, wysy艂aj膮c telegram tu偶 po morderstwie — powiedzia艂em.
On nie 偶yje? — zapyta艂 natychmiast, a jego oczy dopiero po chwili zrobi艂y si臋 okr膮g艂e ze zdziwienia.
To pytanie wytr膮ci艂o mnie z r贸wnowagi. Z trudem uda艂o mi si臋 powstrzyma膰 od zmarszczenia czo艂a i w moim g艂osie by艂o zbyt wiele spokoju, gdy zapyta艂em:
Kto nie 偶yje?
Kto? Sk膮d mam wiedzie膰 kto? O kim pan m贸wi?
A o kim my艣la艂e艣? — nalega艂em.
Sk膮d mam wiedzie膰? No, dobrze. Stary Hambleton, ojciec Sue.
Zgadza si臋. — Pu艣ci艂em jego podbr贸dek.
M贸wi pan, 偶e go zamordowano? — Nie opu艣ci艂 g艂owy. — W jaki spos贸b?
Lep na muchy z arszenikiem.
Lep na muchy z arszenikiem — powt贸rzy艂 w zamy艣leniu. — To zabawne.
Tak, bardzo. Gdzie go mo偶na kupi膰?
Kupi膰? Nie wiem. Nie widzia艂em go od dzieci艅stwa. Nikt nie u偶ywa lepu na muchy w San Francisco. Tu nie ma much.
Kto艣 go jednak u偶y艂 — powiedzia艂em. — Na Sue.
Sue? — gwa艂townie zerwa艂 si臋 z kanapy.
Tak. Zamordowano j膮 wczoraj rano — arszenikiem z lepu na muchy.
Oboje? — zapyta艂 z niedowierzaniem.
Jak to oboje?
J膮 i jej ojca.
Tak.
Spu艣ci艂 g艂ow臋 i pociera艂 r臋k膮 o r臋k臋.
No to wpad艂em — rzek艂 powoli.
W艂a艣nie — przytakn膮艂em rado艣nie. — Chcesz powiedzie膰 wszystko?
Niech pomy艣l臋.
Pozwoli艂em mu pomy艣le膰 i ws艂uchiwa艂em si臋 w tykanie zegara. My艣lenie wywo艂a艂o krople potu na jego szarobia艂ej twarzy. W ko艅cu usiad艂 prosto i wytar艂 twarz pstrokat膮 chustk膮.
— B臋d臋 m贸wi艂 — powiedzia艂. — Teraz ju偶 musz臋. Sue chcia艂a odej艣膰 od Babe'a. Mieli艣my razem wyjecha膰. Ona... Zaraz panu poka偶臋.
Wyj膮艂 z kieszeni z艂o偶ony kawa艂ek grubego papieru i poda艂 mi. Wzi膮艂em go i przeczyta艂em.
Kochany Joe! Ju偶 d艂u偶ej tego nie znios膮. Musimy szybko wyjecha膰. Dzi艣 wiecz贸r Bab臋 zn贸w mnie pobi艂. Je艣艂i naprawd臋 mnie kochasz, to niech to b臋dzie szybko. Sue.
Pismo by艂o typowe dla kobiety zdenerwowanej: wysokie, kanciaste i zwarte.
To w艂a艣nie dlatego chcia艂em zdoby膰 ten tysi膮c — powiedzia艂. — Od dw贸ch miesi臋cy nie mia艂em grosza przy duszy i jak wczoraj dosta艂em ten list, to po prostu musia艂em jako艣 zdoby膰 fors臋, 偶eby zabra膰 Sue od Babe'a. Ona by si臋 nie zgodzi艂a na oskubanie swego ojca, wi臋c musia艂em to zrobi膰 bez jej wiedzy.
Kiedy j膮 ostatni raz widzia艂e艣?
Przedwczoraj, tego dnia, kiedy wys艂a艂a ten list. Widzieli艣my si臋 po po艂udniu, by艂a tutaj, a list napisa艂a wieczorem.
Czy Bab臋 podejrzewa艂, 偶e co艣 kombinujecie?
Wydawa艂o si臋 nam, 偶e nie. Zreszt膮 nie wiem. Ca艂y czas by艂 zazdrosny, czy by艂 pow贸d czy nie.
A by艂?
Sue by艂a dobr膮 dziewczyn膮 — odpowiedzia艂 Wales patrz膮c mi prosto w oczy.
— No, ale zosta艂a zamordowana — swierdzi艂em.
Nie odpowiedzia艂.
Zacz臋艂o si臋 艣ciemnia膰. Podszed艂em do drzwi i przekr臋ci艂em kontakt, ca艂y czas nie spuszczaj膮c Walesa z oczu.
W艂a艣nie odsuwa艂em r臋k臋 od kontaktu, gdy za oknem co艣 trzasn臋艂o. Trzask by艂 ostry i g艂o艣ny.
Spojrza艂em w stron臋 okna.
Na schodach przeciwpo偶arowych przycupn膮艂 jaki艣 cz艂owiek i zagl膮da艂 do 艣rodka przez szyb臋 i firank臋. By艂 pot臋偶nie zbudowany i o ciemnej karnacji; po tym pozna艂em, 偶e to Bab臋 McCloor. Lufa jego du偶ego, czarnego pistoletu dotyka艂a szyby. Stukn膮艂 w okno, by przyci膮gn膮膰 nasz膮 uwag臋.
Uda艂o mu si臋 to.
Niewiele mog艂em zrobi膰. Sta艂em i patrzy艂em na niego. Nie widzia艂em, czy patrzy na mnie czy na Walesa. Widzia艂em go do艣膰 wyra藕nie, ale koronkowa firanka zamazywa艂a szczeg贸艂y. Chyba jednak nie zaniedbywa艂 偶adnego z nas, a firanka nie zanadto przes艂ania艂a mu widok. By艂 bli偶ej niej, a ja przecie偶 zapali艂em 艣wiat艂o.
Wales siedzia艂 nieruchomo na kanapie i wpatrywa艂 si臋 w McCloora. Jego twarz mia艂a dziwny, zastyg艂y i ponury wyraz; oczy te偶 by艂y ponure. Nie oddycha艂.
McCloor stukn膮艂 luf膮 w szyb臋 i tr贸jk膮tny kawa艂ek szk艂a rozbi艂 si臋 na pod艂odze. Niestety ha艂as by艂 zbyt s艂aby, by wywo艂a膰 z kuchni Mac-Mana. Dzieli艂y nas dwie pary zamkni臋tych drzwi.
Wales spojrza艂 na wybit膮 szyb臋 i przymkn膮艂 oczy. Przymyka艂 je powoli, po troszeczku, tak jakby zasypia艂. Jego zastyg艂a, ponura twarz zwr贸cona by艂a w stron臋 okna.
McCloor strzeli艂 do niego trzy razy.
Kule zrzuci艂y Walesa z kanapy a偶 pod 艣cian臋. Oczy wysz艂y mu na wierzch, z臋by te偶, a偶 do dzi膮se艂; j臋zyk wypad艂 na zewn膮trz. A potem g艂owa mu opad艂a i ju偶 si臋 wi臋cej nie poruszy艂.
Kiedy McCloor znikn膮艂, rzuci艂em si臋 ku oknu. Odsun膮艂em firank臋 i w艂a艣nie otwiera艂em okno, gdy us艂ysza艂em, 偶e wyl膮dowa艂 na ziemi.
Do pokoju wpad艂 MacMan, dziewczyna tu偶 za nim.
— Zajmij si臋 tym — poleci艂em mu wychodz膮c przez okno. — McCloor
go zastrzeli艂.
Mieszkanie Walesa by艂o na drugim pi臋trze. Schody przeciwpo偶arowe ko艅czy艂y si臋 tu 偶elazn膮 drabink膮, kt贸ra pod ci臋偶arem cz艂owieka opuszcza艂a si臋 do poziomu betonowej nawierzchni podw贸rka.
Z podw贸rka by艂o tylko jedno wyj艣cie. Pobieg艂em tamt臋dy.
Przestraszony, niski m臋偶czyzna sta艂 po艣rodku chodnika i gapi艂 si臋 na mnie.
Potrz膮sn膮艂em go za ramiona.
— Przebiega艂 t臋dy taki du偶y facet? — Chyba krzycza艂em. — Gdzie pobieg艂?
Chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale tylko pokaza艂 r臋k膮 w kierunku drewnianego p艂otu przed pust膮 parcel膮 po drugiej stronie ulicy.
Tak si臋 tam spieszy艂em, 偶e zapomnia艂em mu podzi臋kowa膰.
Prze艣lizn膮艂em si臋 pod p艂otem; szkoda mi by艂o czasu na szukanie wej艣cia. Parcela by艂a du偶a i zachwaszczona i kto艣 nawet tak du偶y jak McCloor 艂atwo m贸g艂 si臋 tam ukry膰 k艂ad膮c si臋 na ziemi.
W oddali us艂ysza艂em szczekanie psa. Mo偶e szczeka na kogo艣 przebiegaj膮cego obok. Pobieg艂em w tamt膮 stron臋. Pies by艂 na otoczonym drewnianym p艂otem tylnym podw贸rku, na rogu w膮skiego przej艣cia prowadz膮cego z parceli na ulic臋.
Zajrza艂em z g贸ry przez p艂ot, ujrza艂em tam tylko samotnego ostrow艂osego teriera. Pobieg艂em w膮skim przej艣ciem, a on nadal warowa艂 przy swojej cz臋艣ci p艂otu.
Schowa艂em pistolet do kieszeni i wybieg艂em na ulic臋.
Jakie艣 pi臋膰 metr贸w od przej艣cia, przed sklepem z cygarami, sta艂 zaparkowany samoch贸d. Jaki艣 policjant rozmawia艂 ze szczup艂ym m臋偶czyzn膮 o ciemnej twarzy, stoj膮cym w drzwiach do sklepu.
— Kt贸r臋dy pobieg艂 ten du偶y facet, kt贸ry minut臋 temu wybieg艂 z tego przej艣cia? — zapyta艂em.
Policjant milcza艂. Szczup艂y m臋偶czyzna pokaza艂 g艂ow膮 w d贸艂 ulicy.
— T臋dy — powiedzia艂 i wr贸ci艂 do rozmowy.
Powiedzia艂em „dzi臋kuj臋" i poszed艂em w kierunku rogu ulicy. By艂 tam automat telefoniczny do wzywania taks贸wek i dwie wolne taks贸wki. P贸艂torej przecznicy dalej jecha艂 tramwaj.
— Czy ten du偶y facet, kt贸ry by艂 tu chwil臋 temu, wzi膮艂 taks贸wk臋, czy pojecha艂 tamtym tramwajem? — zapyta艂em dw贸ch taks贸wkarzy, kt贸rzy stali oparci o jedno z aut.
Jeden z nich, wygl膮daj膮cy na sprytniejszego, powiedzia艂:
Nie pojecha艂 taks贸wk膮.
To ja pojad臋. Niech pan 艂apie ten tramwaj — poprosi艂em.
Tramwaj tymczasem przejecha艂 ju偶 trzy przecznice. Ulica by艂a zat艂oczona i nie bardzo widzia艂em, kto z niego wysiada. Dogonili艣my go, gdy zatrzyma艂 si臋 przy Market Street.
— Niech pan jedzie za tramwajem — poprosi艂em kierowc臋 wyskakuj膮c z taks贸wki.
Z tylnej platformy zajrza艂em przez szyb臋 do 艣rodka. W tramwaju by艂o tylko osiem czy dziesi臋膰 os贸b.
— Na Hyde Street wsiad艂 taki du偶y facet — powiedzia艂em do konduktora. — Gdzie wysiad艂?
Konduktor popatrzy艂 na srebrnego dolara, kt贸rego obraca艂em w palcach, i przypomnia艂 sobie, 偶e du偶y facet wysiad艂 na Taylor Street. Srebrny dolar zmieni艂 w艂a艣ciciela.
Wyskoczy艂em, gdy tramwaj skr臋ca艂 na Market Street. Taks贸wka zwolni艂a i kierowca otworzy艂 drzwi.
— Na Sz贸st膮 i Mission Street — powiedzia艂em wskakuj膮c do 艣rodka.
Z Taylor Street McCloor m贸g艂 p贸j艣膰 wsz臋dzie. Musia艂em zgadywa膰.
Przeciwna strona Market Street wyda艂a mi si臋 prawdopodobniejsza. By艂o ju偶 ciemno. Musieli艣my pojecha膰 a偶 do Pi膮tej Ulicy, 偶eby wydosta膰 si臋 z Market Street, potem do Mission Street i z powrotem na Sz贸st膮. Nie spotkali艣my McCloora po drodze; na Sz贸stej te偶 go nie by艂o.
— Na Dziewi膮t膮 — poleci艂em kierowcy i po drodze wyja艣ni艂em mukogo szukamy.
Przyjechali艣my na Dziewi膮t膮. McCloora nie by艂o. Zakl膮艂em i pu艣ci艂em w ruch m贸j m贸zg.
McCloor to w艂amywacz. Poszukuje go ca艂e San Francisco. Instynkt w艂amywacza m贸g艂 podsun膮膰 mu pomys艂 skorzystania z poci膮gu towarowego. Stacje towarowe mie艣ci艂y si臋 w tej cz臋艣ci miasta. Mo偶e te偶 by膰 na tyle chytry, by przyczai膰 si臋 gdzie艣, a nie zwiewa膰. W takim razie wcale nie przeszed艂 na drug膮 stron臋 Market Street. Je艣li si臋 gdzie艣 schowa艂, to i jutro te偶 b臋dzie go mo偶na szuka膰. Je艣li za艣 ma zamiar si臋 ulotni膰, to trzeba go 艂apa膰 teraz albo nigdy.
— Na Harrison — poleci艂em kierowcy.
Pojechali艣my na Harrison Street, potem na Trzeci膮, w g贸r臋 Bryant na 脫sm膮, w d贸艂 Brannan znowu na Trzeci膮 i na Townsend — ale nie spotkali艣my McCloora.
Ci臋偶ka sprawa — powiedzia艂 wsp贸艂czuj膮co taks贸wkarz, gdy stan臋li艣my naprzeciwko dworca osobowego Southern Pacific.
P贸jd臋 rozejrze膰 si臋 na stacji — powiedzia艂em. — Niech pan tymczasem ma oczy otwarte.
Kiedy zwierzy艂em si臋 glinie na dworcu z moich problem贸w, przedstawi艂 mnie dw贸m tajniakom, kt贸rzy te偶 czekali na McCloora. Pos艂ano ich tam po znalezieniu cia艂a Sue Hambleton. 艢mier膰 Holy Joe'ego Walesa by艂a dla nich nowin膮.
Wyszed艂em na zewn膮trz i zobaczy艂em przed wej艣ciem moj膮 taks贸wk臋. Jej klakson pracowa艂 zawzi臋cie, by艂 jednak zbyt astmatyczny, bym go m贸g艂 us艂ysze膰 w 艣rodku.
M贸j czujny taks贸wkarz by艂 ca艂y podniecony.
— Taki facet, o jakim pan m贸wi艂, w艂a艣nie wyszed艂 z King Street i wskoczy艂 do odje偶d偶aj膮cej szesnastki.
W kt贸r膮 stron臋 jecha艂a?
W t臋 — wskaza艂 na po艂udniowy wsch贸d.
艁apiemy go — powiedzia艂em wskakuj膮c do auta.
Tramwaj znikn膮艂 za zakr臋tem Trzeciej Ulicy dwie przecznice przed nami. Gdy dojechali艣my do rogu, by艂 ju偶 cztery przecznice dalej i w艂a艣nie zwalnia艂. Jeszcze si臋 nie zatrzyma艂, gdy wyskoczy艂 z niego jaki艣 facet. By艂 wysoki, ale nie wygl膮da艂 na takiego, bo by艂 bardzo szeroki w ramionach. Nie wytraci艂 szybko艣ci, lecz momentalnie przeskoczy艂 chodnik i znikn膮艂.
Zatrzymali艣my si臋 tam, gdzie wyskoczy艂.
Da艂em kierowcy pieni膮dze i powiedzia艂em:
— Niech pan jedzie z powrotem na Townsend Street i powie tamtym glinom na dworcu, 偶e poszed艂em za McCloorem na stacj臋 towarow膮 Southern Pacific.
Wydawa艂o mi si臋, 偶e poruszam si臋 bezszelestnie pomi臋dzy dwoma rz臋dami wagon贸w towarowych, ale nie przeszed艂em jeszcze sze艣ciu metr贸w, gdy za艣wieci艂a mi w oczy latarka i jaki艣 ostry g艂os poleci艂:
— St贸j spokojnie.
Sta艂em spokojnie. Spomi臋dzy wagon贸w wy艂onili si臋 jacy艣 ludzie. Jeden z nich wymieni艂 moje nazwisko i doda艂:
— Co tu robisz? Zgubi艂e艣 drog臋?
By艂 to Harry Pebble, detektyw policyjny. Przesta艂em wstrzymywa膰 oddech.
Cze艣膰 Harry. Szukasz Babe'a? — zapyta艂em.
Tak, w艂a艣nie przeszukujemy wagony.
— On tu jest. W艂a艣nie przyszed艂em tu za nim.
Pebble zakl膮艂 i zgasi艂 latark臋.
Uwa偶aj, Harry — powiedzia艂em. — Nie igraj z nim. Ma niez艂y pistolet i ju偶 za艂atwi艂 dzi艣 jednego ch艂opaka.
Jednak troch臋 z nim poigram — obieca艂 Pebble i poleci艂 jednemu ze swych ludzi, 偶eby ostrzeg艂 tych po drugiej stronie stacji, 偶e McCloor tu jest, i 偶eby zadzwoni艂 po posi艂ki.
Posiedzimy tu sobie i przytrzymamy go, dop贸ki nie przyjdzie pomoc — powiedzia艂.
Brzmia艂o to rozs膮dnie. Rozeszli艣my si臋, by czeka膰 na McCloora.
Raz Pebble i ja zawr贸cili艣my jakiego艣 chudego w艂贸cz臋g臋, kt贸ry pr贸bowa艂 w艣lizn膮膰 si臋 mi臋dzy nami na stacj臋, a innym razem jeden z ludzi Pebble'a z艂apa艂 jakiego艣 trz臋s膮cego si臋 ma艂olata, kt贸ry z kolei chcia艂 si臋 wy艣lizn膮膰. Poza tym a偶 do przybycia porucznika Duffa i kilku samochod贸w pe艂nych gliniarzy nic si臋 nie dzia艂o.
Wi臋ksza cz臋艣膰 naszych si艂 utworzy艂a kordon wok贸艂 stacji. Reszta w ma艂ych grupach rozesz艂a si臋 po terenie, przeszukuj膮c metr po metrze. Z艂apali艣my jeszcze kilku w艂贸cz臋g贸w, kt贸rych przeoczy艂 wcze艣niej Pebble i jego ludzie, ale nie by艂o w艣r贸d nich McCloora.
Nie natrafili艣my na 偶aden jego 艣lad, a偶 kto艣 wdepn膮艂 w jeszcze jednego kolejowego w艂贸cz臋g臋, schowanego w cieniu wagonu. Przyszed艂 do siebie dopiero po paru minutach, ale i wtedy nie m贸g艂 m贸wi膰. Mia艂 z艂aman膮 szcz臋k臋, a kiedy zapytali艣my go, czy to McCloor mu przy艂o偶y艂, kiwn膮艂 g艂ow膮. Zapytany, w kt贸rym kierunku uda艂 si臋 McCloor, wskaza艂 r臋k膮 na wsch贸d.
Poszli艣my tam i przeszukali艣my stacj臋 Santa Fe.
Nie znale藕li艣my McCloora.
Pojecha艂em z Duffem do Pa艂acu Sprawiedliwo艣ci. MacMan by艂 w gabinecie kapitana z trzema czy czterema detektywami policyjnymi.
Wales umar艂? — zapyta艂em.
Tak.
Zd膮偶y艂 co艣 powiedzie膰?
Zmar艂, nim wyszed艂e艣 przez okno.
Masz dziewczyn臋?
Jest tutaj.
Powiedzia艂a co艣?
Chcieli艣my zaczeka膰 z tym na ciebie — powiedzia艂 detektyw sier偶ant 0'Gar. — Nie wiedzieli艣my, co na ni膮 masz.
Dajcie j膮 tu. Jeszcze nie jad艂em kolacji. A co z autopsj膮 Sue Hambleton?
Przewlek艂e zatrucie arszenikiem.
Przewlek艂e? To znaczy, 偶e dawano go jej po trochu, a nie naraz?
Aha. Jordan z tego, co znalaz艂 w jej nerkach, jelitach, w膮trobie, 偶o艂膮dku i krwi, wyliczy艂, 偶e mia艂a w sobie mniej ni偶 jeden gran arsze-niku. To nie mog艂o jej zabi膰, ale Jordan twierdzi, 偶e znalaz艂 arszenik w jej w艂osach i 偶e musia艂 dosta膰 si臋 do jej organizmu co najmniej miesi膮c temu, skoro doszed艂 tak daleko.
Czy jest mo偶liwe, 偶e to nie arszenik j膮 zabi艂?
— Nie, chyba 偶e Jordan to znachor, a nie lekarz.
Policjantka wprowadzi艂a Peggy Carroll.
Blondynka by艂a zm臋czona. Jej powieki, k膮ciki ust i w og贸le ca艂e cia艂o by艂o obwis艂e, a gdy podsun膮艂em jej krzes艂o, opad艂a na nie ci臋偶ko. 0'Gar kiwn膮艂 do mnie sw膮 siw膮, okr膮g艂膮 jak kula g艂ow膮.
No to teraz nam powiedz, Peggy, jaka jest twoja rola w tej ca艂ej sprawie — poprosi艂em.
Ja tu nic nie mam do powiedzenia. — Nie podnios艂a wzroku. — Joe mnie w to wpakowa艂. Sam to panu powiedzia艂.
Jeste艣 jego dziewczyn膮?
Mo偶na to tak nazwa膰 — zgodzi艂a si臋.
Jeste艣 zazdrosna?
A co to ma do rzeczy? — Spojrza艂a na mnie zdziwiona.
Sue Hambleton mia艂a w艂a艣nie zamiar z nim uciec, kiedy j膮 zamordowano.
Dziewczyna usiad艂a wyprostowana na krze艣le i powiedzia艂a spokojnie i powoli:
Jak Boga kocham, nie wiedzia艂am, 偶e j膮 zamordowano.
Ale wiedzia艂a艣, 偶e nie 偶yje — stwierdzi艂em.
— Nie — powiedzia艂a z takim samym zdecydowaniem. Stukn膮艂em 0'Gara 艂okciem. Przybli偶y艂 do Peggy sw膮 wystaj膮c膮 szcz臋k臋 i wrzasn膮艂:
— Co ty nam tu wciskasz? Wiedzia艂a艣, 偶e nie 偶yje. Jak mog艂a艣 j膮 za bi膰 nie wiedz膮c o tym?
Przywo艂a艂em pozosta艂ych policjant贸w. Otoczyli j膮 i zgodnym ch贸rem ci膮gn臋li 艣piewk臋 swego sier偶anta. Przez nast臋pne par臋 minut du偶o na ni膮 wrzeszczano, krzyczano i ryczano.
Jak tylko przesta艂a im pyskowa膰, wtr膮ci艂em si臋 znowu.
Chwileczk臋 — powiedzia艂em. — A mo偶e ona jej nie zabi艂a?
Akurat — wtr膮ci艂 si臋 0'Gar, skupiaj膮c na sobie uwag臋, tak 偶e pozostali mogli si臋 w naturalny spos贸b wycofa膰. — Czy chcesz mi powiedzie膰, 偶e...
Nie powiedzia艂em, 偶e ona jej nie zabi艂a — zaprotestowa艂em. — Powiedzia艂em „mo偶e".
A wi臋c kto?
Przekaza艂em to pytanie dziewczynie.
Kto zabi艂?
Bab臋 — odpowiedzia艂a natychmiast.
0'Gar prychn膮艂, by pomy艣la艂a, 偶e jej nie wierzy.
Sk膮d to wiesz, skoro nie wiedzia艂a艣, 偶e nie 偶yje? — zapyta艂em z udawanym zdziwieniem.
Przecie偶 to jasne — powiedzia艂a. — Zorientowa艂 si臋, 偶e Sue ma zamiar uciec z Joe'em, wi臋c j膮 zabi艂, a potem poszed艂 do Joe'ego i jego te偶 za艂atwi艂. To typowe dla Babe'a.
Ach, tak? A od jak dawna ty wiedzia艂a艣, 偶e chc膮 razem uciec?
Od samego pocz膮tku. Joe mi powiedzia艂, miesi膮c czy dwa temu.
I nie mia艂a艣 nic przeciwko temu?
Pan nic nie rozumie — odpar艂a. — Oczywi艣cie, 偶e mi to nie przeszkadza艂o. Chcieli si臋 ze mn膮 podzieli膰. Wie pan, 偶e jej ojciec ma szmal. Na to polowa艂 Joe. Ona by艂a dla niego tylko kluczem do sejfu starego. A ja mia艂am dosta膰 swoj膮 dol臋.
Aha. A w jaki spos贸b, twoim zdaniem. Bab臋 by j膮 zabi艂?
On? Chyba nie my艣li pan, 偶e on...
To znaczy w jaki spos贸b by to zrobi艂?
Och, chyba r臋kami. — Wzruszy艂a ramionami.
Gdyby si臋 ju偶 zdecydowa艂, to zrobi艂by to szybko i gwa艂townie... — zasugerowa艂em.
Tak w艂a艣nie — zgodzi艂a si臋.
Twoim zdaniem nie m贸g艂by jej na przyk艂ad tru膰 stopniowo, przez ca艂y miesi膮c?
W niebieskich oczach dziewczyny pojawi艂 si臋 niepok贸j. Przygryz艂a doln膮 warg臋 i powiedzia艂a powoli:
Nie, nie wyobra偶am sobie tego. To nie w stylu Babe'a.
A kto m贸g艂by zrobi膰 to w taki spos贸b? Otworzy艂a szeroko oczy i zapyta艂a:
My艣li pan o Joe'em? Nie odpowiedzia艂em.
To m贸g艂 by膰 Joe — powiedzia艂a z przekonaniem. — Ale B贸g jeden wie, czemu mia艂by pozbywa膰 si臋 takiej dojnej krowy jak Sue. Chocia偶 z nim nigdy nic nie wiadomo. Oskuba艂 ju偶 niejednego. By艂 sprytny, ale nie za bardzo przebieg艂y. Ale je艣liby chcia艂 j膮 zabi膰, to zrobi艂by to w艂a艣nie w ten spos贸b.
Czy on i Bab臋 byli w dobrych stosunkach?
Nie.
Czy cz臋sto bywa艂 u Babe'a?
O ile wiem, to wcale. By艂 zbyt podejrzliwy wobec Babe'a, 偶eby da膰 si臋 tam z艂apa膰. W艂a艣nie dlatego wprowadzi艂am si臋 na g贸r臋, 偶eby Sue mog艂a si臋 tam z nim spotyka膰.
A wi臋c w jaki spos贸b Joe m贸g艂 ukry膰 w jej mieszkaniu lep na muchy, kt贸rym j膮 otru艂?
Lep na muchy?! — Jej zdziwienie chyba by艂o prawdziwe.
— Poka偶 jej — powiedzia艂em do 0'Gara.
Wyj膮艂 lep z szuflady i pokaza艂 jej z bliska.
Przygl膮da艂a mu si臋 przez chwil臋, a potem zerwa艂a si臋 z miejsca i obiema r臋kami schwyci艂a mnie za rami臋.
Nie wiedzia艂am, co to jest — powiedzia艂a. — Joe mia艂 to dwa miesi膮ce temu. Ogl膮da艂 to, kiedy akurat wesz艂am. Zapyta艂am, co to, a on u艣miechn膮艂 si臋 tym swoim u艣mieszkiem i powiedzia艂, 偶e z tego si臋 robi anio艂ki, zwin膮艂 to i schowa艂 do kieszeni. Nie przej臋艂am si臋 tym: Joe ci膮gle wymy艣la艂 jakie艣 metody, by si臋 wzbogaci膰, ale nic z tego nie wychodzi艂o.
Widzia艂a艣 to potem?
Nie.
Czy dobrze zna艂a艣 Sue?
Wcale jej nie zna艂am. Nawet jej nie widzia艂am. Trzyma艂am si臋 z daleka, 偶eby nie popsu膰 Joe'emu jego planu.
Ale zna艂a艣 Babe'a?
Tak. By艂am na paru przyj臋ciach, na kt贸rych on te偶 by艂. To wszystko.
Kto zabi艂 Sue?
Joe — odpar艂a. — Przecie偶 mia艂 ten papier, za pomoc膮 kt贸rego j膮 zabito.
Czemu to zrobi艂?
Nie wiem. On czasem g艂upio kombinowa艂.
Ty jej nie zabi艂a艣?
Nie, nie, nie!
Da艂em znak 0'Garowi.
— K艂amiesz! — Rzuci艂 si臋 ku niej, wymachuj膮c jej przed nosem lepem na muchy. — Ty j膮 zabi艂a艣.
Pozostali policjanci otoczyli j膮 i te偶 krzyczeli. Peggy siedzia艂a oszo艂omiona i policjantka, kt贸ra j膮 przyprowadzi艂a, zacz臋艂a si臋 niepokoi膰. Wtedy powiedzia艂em gniewnie:
— W porz膮dku. Wrzu膰cie j膮 do celi i niech to sobie przemy艣li.
A potem zwr贸ci艂em si臋 do niej:
— Przypomnij sobie, co powiedzia艂a艣 Joe'emu dzi艣 po po艂udniu. Teraz
nie pora na kr臋cenie. Przemy艣l to sobie dzi艣 w nocy.
— Jak Boga kocham, to nie ja j膮 zabi艂am — powiedzia艂a.
Odwr贸ci艂em si臋 do niej plecami. Wyprowadzono j膮.
— Uch! — ziewn膮艂 0'Gar. — Ale jej dali艣my wycisk.
Niez艂y — zgodzi艂em si臋. — Gdybym mia艂 kogo艣 lepszego, powiedzia艂bym, 偶e to nie ona zabi艂a Sue; bo je艣li m贸wi prawd臋, to zrobi艂 to Joe. Ale czemu otru艂 kur臋, kt贸ra znosi艂aby mu takie pi臋kne, z艂ote jajka? W jaki spos贸b i po co schowa艂 trucizn臋 w ich mieszkaniu? Bab臋 mia艂 motyw, ale na pewno nie i jest typem powolnego, systematycznego truciciela. Chocia偶 nic nie wiadomo, on i Joe mogli nawet by膰 wsp贸lnikami.
Mogli — powiedzia艂 Duff. — Ale trzeba by mie膰 bujn膮 wyobra藕ni臋. Jak by nie patrze膰, Peggy jest na razie najbardziej podejrzana. Przycisn膮膰 j膮 znowu rano?
Tak — powiedzia艂em. — I musimy znale藕膰 Babe'a.
Wszyscy byli ju偶 po kolacji. MacMan i ja te偶 poszli艣my co艣 zje艣膰. Gdy po godzinie wr贸cili艣my do pokoju detektyw贸w, by艂o tam prawie pusto.
— Kto艣 da艂 cynk, 偶e McCloor jest na Przystani 42, i wszyscy tam pojechali — powiedzia艂 nam Steve Ward.
Dawno?
Dziesi臋膰 minut temu.
Wzi臋li艣my z MacManem taks贸wk臋 i ruszyli艣my ku Przystani 42. Nie dojechali艣my tam.
Na Pierwszej Ulicy, tu偶 ko艂o Embarcadero, taks贸wka nagle przyhamowa艂a.
— Co...? — zacz膮艂em i wtedy zobaczy艂em stoj膮cego przed samochodem du偶ego m臋偶czyzn臋 z du偶ym pistoletem.
— Bab臋 — mrukn膮艂em i przytrzyma艂em MacMana, by nie wyci膮ga艂 pistoletu.
— Zawie藕 mnie do... — m贸wi艂 w艂a艣nie McCloor do przestraszonego kierowcy, kiedy nas zobaczy艂. Przeszed艂 na moj膮 stron臋 i otworzy艂 drzwi, trzymaj膮c nas na muszce.
Nie mia艂 kapelusza. Jego w艂osy by艂y mokre i przylepione do g艂owy; sp艂ywa艂y z nich ma艂e strumyczki wody. Ubranie te偶 by艂o ca艂e mokre. Spojrza艂 na nas ze zdziwieniem.
— Wy艂azi膰 — rozkaza艂.
Gdy wysiadali艣my, krzycza艂 do kierowcy:
— Czemu, do cholery, nie z艂ama艂e艣 chor膮giewki, skoro masz pasa偶er贸w?
Kierowcy ju偶 nie by艂o. Wyskoczy艂 z auta i ucieka艂 w najlepsze. McCloor rzuci艂 za nim jakie艣 przekle艅stwo i szturchn膮艂 mnie luf膮 m贸wi膮c:
— No, raz-dwa, spadajcie.
Nie pozna艂 mnie najwidoczniej. By艂o do艣膰 ciemno i ja by艂em w kapeluszu. Tam u Walesa widzia艂 mnie tylko przez par臋 sekund.
Odsun膮艂em si臋. MacMan te偶.
McCloor zrobi艂 krok do ty艂u, aby nie znale藕膰 si臋 mi臋dzy nami i zacz膮艂 na nas wrzeszcze膰.
MacMan rzuci艂 si臋 na r臋k臋 McCloora, t臋, w kt贸rej trzyma艂 pistolet.
Ja waln膮艂em go pi臋艣ci膮 w szcz臋k臋. M贸g艂bym r贸wnie dobrze uderzy膰 kogo艣 innego; McCloor nawet nie drgn膮艂.
Odsun膮艂 mnie z drogi i przysun膮艂 MacManowi w g臋b臋. MacMan padaj膮c zatrzyma艂 si臋 dopiero na taks贸wce, wyplu艂 jeden z膮b i czeka艂 na jeszcze.
Pr贸bowa艂em zaatakowa膰 McCloora z lewej.
MacMan skupi艂 si臋 na prawej; nie uda艂o mu si臋 uchyli膰 przed pistoletem, dosta艂 w 艂eb i pad艂. Tak ju偶 pozosta艂.
Kopn膮艂em McCloora w kostk臋, ale nie uda艂o mi si臋 go powali膰. Praw膮 pi臋艣ci膮 waln膮艂em go w krzy偶, a w lew膮 z艂apa艂em pe艂n膮 gar艣膰 jego mokrych w艂os贸w i zawis艂em na nich. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i zachwia艂em si臋.
Przy艂o偶y艂 mi w bok i poczu艂em, 偶e moje wn臋trzno艣ci i 偶ebra z艂o偶y艂y si臋 razem jak kartki w ksi膮偶ce.
Uderzy艂em go w kark. To by艂o niez艂e. Co艣 mu zaburcza艂o w piersiach, lew膮 r臋k膮 zmia偶d偶y艂 mi rami臋 i do艂o偶y艂 mi praw膮, w kt贸rej trzyma艂 pistolet.
Przykopa艂em mu w co艣 i znowu uderzy艂em go w kark.
Gdzie艣 z ulicy, od strony Embarcadero, us艂ysza艂em gwizdek policyjny. Jacy艣 ludzie biegli ku nam.
McCloor sapn膮艂 jak lokomotywa i zrzuci艂 mnie z siebie. Nie chcia艂em tego. Pr贸bowa艂em si臋 nie da膰. Zrzuci艂 mnie jednak i zacz膮艂 ucieka膰.
Pozbiera艂em si臋 i wyci膮gaj膮c pistolet pobieg艂em za nim.
Przy pierwszym rogu zatrzyma艂 si臋 i obrzuci艂 mnie o艂owiem — trzy strza艂y. Ja te偶 — jeden. 呕aden z nich nie by艂 celny.
Znikn膮艂 za rogiem. Obszed艂em r贸g szerokim 艂ukiem, nie maj膮c pewno艣ci, czy nie czeka na mnie przylepiony do muru. Nie czeka艂. By艂 ze trzydzie艣ci metr贸w dalej, mi臋dzy magazynami. Bieg艂em za nim, a wa偶膮c tylko 86 kg mia艂em lepszy czas ni偶 on ze swoimi stu kilkunastoma kilogramami.
Przebieg艂 na drug膮 stron臋 ulicy, pobieg艂 w g艂膮b l膮du, z dala od wybrze偶a. Na rogu 艣wieci艂a latarnia. Gdy wszed艂em w jej 艣wiat艂o, odwr贸ci艂 si臋 i wycelowa艂 we mnie sw贸j pistolet. Nie s艂ysza艂em szcz臋kni臋cia iglicy, ale musia艂a szcz臋kn膮膰, bo rzuci艂 bezu偶ytecznym ju偶 pistoletem we mnie.
Pistolet przelecia艂 oko艂o metra obok mnie i narobi艂 ha艂asu uderzaj膮c w jakie艣 drzwi.
McCloor odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 ucieka膰. Pobieg艂em za nim.
Pos艂a艂em obok niego kul臋, aby da膰 zna膰, gdzie jeste艣my.
Przy nast臋pnym rogu chcia艂 skr臋ci膰 w lewo; zmieni艂 zamiar i pobieg艂 prosto.
Przyspieszy艂e'm, zmniejszaj膮c dystans mi臋dzy nami do jakich艣 120, 150 metr贸w i zawo艂a艂em:
— St贸j albo ci臋 po艂o偶臋!
Skoczy艂 w bok, w jakie艣 w膮skie przej艣cie.
Przebieg艂em obok, aby zobaczy膰, czy nie zaczai艂 si臋 na mnie, i te偶 tam wbieg艂em. 艢wiat艂o padaj膮ce z ulicy wystarcza艂o,4 偶eby艣my si臋 mogli nawzajem widzie膰. Przej艣cie by艂o 艣lepe — z murem po obu stronach, zako艅czone wysokimi betonowymi zabudowaniami z oknami i drzwiami, kt贸re przes艂ania艂y stalowe okiennice.
McCloor sta艂 naprzeciwko, nieca艂e sze艣膰 metr贸w ode mnie.
Wysun膮艂 szcz臋k臋, skuli艂 ramiona, r臋ce przygotowa艂 do walki.
R臋ce do g贸ry — rozkaza艂em bior膮c go na cel.
Z drogi, cz艂owieczku — warkn膮艂 robi膮c jeden sztywny krok w moim kierunku. — Bo ci臋 zjem.
Jeszcze jeden krok i ci臋 k艂ad臋 — powiedzia艂em.
Spr贸buj. — Zrobi艂 jeszcze ten jeden krok, na lekko ugi臋tych nogach. — Dostan臋 ci臋 nawet nafaszerowany kulkami.
To zale偶y, gdzie je umieszcz臋. — By艂em rozmowny, bo chcia艂em, by zaczeka艂, a偶 przyjd膮 inni. Nie chcia艂em by膰 zmuszony do zabicia go. To mo偶na by艂o zrobi膰 i z taks贸wki. — Nie jestem Annie Oakley, ale je艣li z tej odleg艂o艣ci nie uda mi si臋 przestrzeli膰 ci kolan, to bardzo prosz臋... A je艣li uwa偶asz, 偶e strzaskane kolana to przyjemno艣膰, to spr贸buj.
— Do diab艂a! — powiedzia艂 i spr贸bowa艂.
Strzeli艂em mu w prawe kolano.
Pochyli艂 si臋 do przodu.
Strzeli艂em mu w lewe kolano. Upad艂.
Sam tego chcia艂e艣 — powiedzia艂em z 偶alem. Podci膮gn膮艂 si臋 na r臋kach i usiad艂.
Nie my艣la艂em, 偶e to zrobisz — wycedzi艂 przez z臋by.
Rozmawia艂em z McCloorem w szpitalu. Le偶a艂 na plecach, wsparty o poduszki. Jego sk贸ra by艂a blada i naci膮gni臋ta wok贸艂 ust i oczu, ale nic poza tym nie wskazywa艂o na to, 偶e cierpi.
Dosy膰 mnie zniszczy艂e艣, stary — powiedzia艂, gdy wszed艂em.
Przepraszam — powiedzia艂em — ale...
Ja si臋 nie skar偶臋. Sam si臋 o to prosi艂em.
— Dlaczego zabi艂e艣 Holy Joe'ego? — spyta艂em mimochodem, przyci膮gaj膮c sobie krzes艂o do 艂贸偶ka.
— No, no, pytanie pod z艂ym adresem.
Za艣mia艂em si臋 i powiedzia艂em mu, 偶e to ja by艂em w pokoju razem z Joe'em, kiedy to si臋 sta艂o. McCloor skrzywi艂 si臋 i rzek艂:
By艂em pewien, 偶e ju偶 ci臋 gdzie艣 widzia艂em. Wi臋c to by艂o tam. Nie zwraca艂em uwagi na g臋b臋, tylko na r臋ce.
Dlaczego go zabi艂e艣?
Zacisn膮艂 usta, zmru偶y艂 oczy, pomy艣la艂 chwil臋 i rzek艂:
Zabi艂 pewn膮 kobiet臋, kt贸r膮 zna艂em.
Zabi艂 Sue Hambleton? — zapyta艂em.
Przygl膮da艂 mi si臋 chwil臋 badawczo, zanim odpowiedzia艂.
Sk膮d wiesz?
Sue mi powiedzia艂a. Daj mi szluga.
Da艂em mu papierosa, przypali艂em, a potem zaprotestowa艂em:
— To niezupe艂nie si臋 zgadza z tym, co wiem. Powiedz po prostu, co
si臋 sta艂o i co Sue powiedzia艂a. Zacznij mo偶e od tego wieczoru, kiedy na
bi艂e艣 jej 艣liw臋 pod okiem.
Namy艣la艂 si臋 przez chwil臋, powoli wypuszczaj膮c dym nosem.
— Nie powinienem tego robi膰, to fakt — powiedzia艂 w ko艅cu. — Ale zrozum, nie by艂o jej ca艂e popo艂udnie i nie chcia艂a powiedzie膰, gdzie by艂a, i pok艂贸cili艣my si臋 o to. Co dzi艣 jest? Czwartek. Wi臋c to by艂o w poniedzia艂ek. Po tej k艂贸tni wyszed艂em i sp臋dzi艂em noc w jakiej艣 melinie na Army Street. Wr贸ci艂em do domu o si贸dmej rano. Sue cholernie 藕le si臋 czu艂a, ale nie chcia艂a 偶adnego konowa艂a. To by艂o dosy膰 dziwne, bo 艣miertelnie si臋 ba艂a choroby.
McCloor podrapa艂 si臋 w zamy艣leniu w g艂ow臋, zaci膮gn膮艂 g艂臋boko, praktycznie zjadaj膮c reszt臋 papierosa. Wypu艣ci艂 dym nosem i ustami jednocze艣nie, przygl膮daj膮c mi si臋 t臋pym wzrokiem poprzez chmur臋 dymu. Potem rzek艂 szorstko:
— No, a potem umar艂a. Ale jeszcze przedtem powiedzia艂a mi, 偶e Joe j膮 otru艂.
— Powiedzia艂a, w jaki spos贸b?
McCloor pokr臋ci艂 g艂ow膮.
Pyta艂em j膮, co si臋 dzieje; nic nie m贸wi艂a. A nagle zacz臋艂a j臋cze膰, 偶e j膮 otruto. Jestem otruta, j臋cza艂a. Arszenik. Ten cholerny Joe, m贸wi. A potem przestaje m贸wi膰 i odwala kit臋.
Aha. I to wtedy zrobi艂e艣?
Polecia艂em szuka膰 Joe'ego. Zna艂em go, ale nie wiedzia艂em, gdzie mieszka; dopiero wczoraj si臋 dowiedzia艂em. By艂e艣 tam, kiedy przyszed艂em. Wiesz, jak by艂o. Zw臋dzi艂em jaki艣 w贸z i zaparkowa艂em na Turk Street, 偶eby nim potem zwia膰. Jak tam wr贸ci艂em, ju偶 po wszystkim, sta艂 przy nim gliniarz. Pomy艣la艂em, 偶e podejrzewa, 偶e jest skradziony, wi臋c go zostawi艂em i pojecha艂em tramwajem na stacj臋. Tam by艂a ca艂a kupa glin, wi臋c musia艂em wej艣膰 do wody w China Basin; pop艂yn膮艂em do mola, tam
przyuwa偶y艂 mnie stra偶nik i musia艂em pop艂yn膮膰 w inne miejsce. Na brzegu uda艂o mi si臋 wymkn膮膰 policji, ale potem znowu nie mia艂em szcz臋艣cia. Nie zatrzyma艂bym tej taks贸wki, gdyby mia艂a z艂aman膮 chor膮giewk臋.
Wiedzia艂e艣, 偶e Sue chce uciec z Joe'em?
Nic o tym nie wiem — odpar艂. — Wiedzia艂em, 偶e mnie oszukuje, ale nie wiedzia艂em z kim.
Co by艣 zrobi艂, gdyby艣 wiedzia艂?
Ja? — u艣miechn膮艂 si臋 chytrze. — To samo.
Zabi艂by艣 oboje — powiedzia艂em.
Potar艂 kciukiem doln膮 warg臋 i spokojnie zapyta艂:
My艣lisz, 偶e zabi艂em Sue?
My艣l臋, 偶e tak.
Dobrze mi tak — powiedzia艂. — Chyba na staro艣膰 robi臋 si臋 naiwny. Po choler臋 tu siedz臋 i gadam z jakim艣 g艂upim szpiclem? Z tego s膮 tylko k艂opoty. No to spadaj, ch艂opie. Ju偶 mam dosy膰 trzaskania dziobem po pr贸偶nicy.
I rzeczywi艣cie. Ju偶 nic z niego wi臋cej nie wyci膮gn膮艂em.
Stary siedzia艂 i s艂ucha艂, stukaj膮c delikatnie ko艅cem d艂ugiego, 偶贸艂tego o艂贸wka i przygl膮da艂 mi si臋 przez okulary swymi 艂agodnymi, niebieskimi oczami. Kiedy sko艅czy艂em, zapyta艂 uprzejmie:
Jak si臋 czuje MacMan?
Straci艂 dwa z臋by, ale czaszka ca艂a. Wyjdzie za dwa dni.
I co o tym my艣lisz?
— Samob贸jstwo — odpowiedzia艂em i poprawi艂em si臋 na krze艣le.
Stary u艣miechn膮艂 si臋 uprzejmie, ale sceptycznie.
— Mnie si臋 to te偶 nie podoba — westchn膮艂em. — I jeszcze nie jestem got贸w, by napisa膰 raport. Ale to jedyny prawdopodobny wniosek. Ten lep by艂 schowany za kuchenk膮. Tylko g艂upiec pr贸bowa艂by ukry膰 co艣 przed kobiet膮 chowaj膮c to za jej w艂asn膮 kuchenk膮. Ale ona sama mog艂a to zrobi膰.
Peggy twierdzi, 偶e Holy Joe mia艂 ten lep. Je艣li Sue go schowa艂a, to znaczy, 偶e dosta艂a go od niego. Mieli zamiar uciec i czekali tylko, by Joe, kt贸ry by艂 go艂y, zdoby艂 troch臋 szmalu. Mo偶e bali si臋 Babe'a i schowali t臋 trucizn臋, by mu j膮 wsypa膰, gdyby wcze艣niej rozszyfrowa艂 ich plan. A mo偶e przed ucieczk膮 chcieli mu j膮 da膰 i tak.
Kiedy zacz膮艂em rozmawia膰 z Joe'em o morderstwie, my艣la艂, 偶e to Bab臋 wykitowa艂. Mo偶e by艂 i zdziwiony, ale je艣li ju偶, to tym, 偶e sta艂o si臋 to tak szybko. Bardziej si臋 zdziwi艂, gdy mu powiedzia艂em, 偶e Sue te偶 nie 偶yje. Jednak nawet wtedy nie by艂 tak zdziwiony, jak w chwili, kiedy zobaczy艂 McCloora 偶ywego za oknem.
Sue umar艂a przeklinaj膮c Joe'ego; wiedzia艂a, 偶e zosta艂a otruta, i nie pozwoli艂a McCloorowi wezwa膰 lekarza. Czy to nie mo偶e znaczy膰, 偶e obrazi艂a si臋 na Joe'ego i sama za偶y艂a trucizn臋 zamiast da膰 j膮 Babe'owi? Trucizna by艂a przed nim ukryta, ale nawety gdyby j膮 znalaz艂, to i tak nie zosta艂by trucicielem. Jest na to zbyt twardy. Chyba 偶e przy艂apa艂 j膮, jak pr贸bowa艂a go otru膰, i kaza艂 jej samej po艂kn膮膰 trucizn臋. To jednak nie wyja艣nia obecno艣ci arszeniku w jej w艂osach.
A twoja hipoteza o samob贸jstwie to wyja艣nia? — zapyta艂 Stary.
By膰 mo偶e — odpar艂em. — Niech pan nie szuka dziury w ca艂ym. Dziur i tak jest dosy膰. A wi臋c je艣li tym razem pope艂ni艂a samob贸jstwo, to mo偶e pr贸bowa艂a ju偶 przedtem, powiedzmy po jakiej艣 k艂贸tni z Joe'em miesi膮c temu, i nie uda艂o si臋 jej. St膮d by艂by ten arszenik we w艂osach. Nie ma 偶adnego dowodu, 偶e za偶y艂a co艣 w ci膮gu tego miesi膮ca.
呕adnego dowodu — zaprotestowa艂 艂agodnie Stary — opr贸cz tego, co wykaza艂a sekcja zw艂ok; przewlek艂e zatrucie arszenikiem.
Domys艂y specjalist贸w nigdy nie wp艂ywa艂y na moje teorie.
— Lekarz opiera si臋 na ma艂ej ilo艣ci arszeniku znalezionej w jej ciele — mniejszej ni偶 dawka 艣miertelna. A ilo艣膰 trucizny znaleziona w 偶o艂膮dku po 艣mierci zale偶y od tego, ile dana osoba zwymiotowa艂a przed 艣mierci膮.
Stary u艣miechn膮艂 si臋 dobrotliwie i zapyta艂:
Ale, jak sam twierdzisz, nie mo偶esz jeszcze umie艣ci膰 tej teorii w sprawozdaniu. Co wi臋c teraz proponujesz?
Je艣li nie ma nic innego w programie, to poszed艂bym do domu, rozja艣ni艂 m贸j umys艂 papierosami i pr贸bowa艂 co艣 wykombinowa膰. Chyba zdob臋d臋 te偶 egzemplarz Hrabiego Monte Christo i przekartkuj臋 go. Nie czyta艂em tego od dzieci艅stwa. Ta ksi膮偶ka zosta艂a owini臋ta lepem na. muchy, 偶eby po prostu paczka by艂a wi臋ksza i da艂a si臋 wcisn膮膰 za kuchenk臋. Ale mo偶e i w ksi膮偶ce co艣 jest. W ka偶dym razie sprawdz臋.
Ja ju偶 to zrobi艂em wczoraj wieczorem — powiedzia艂 Stary.
I...? — zapyta艂em.
Wyj膮艂 ksi膮偶k臋 z szuflady, otworzy艂 tam, gdzie kawa艂ek papieru s艂u偶y艂 za zak艂adk臋, i poda艂 mi, wskazuj膮c r贸偶owym palcem odpowiedni akapit.
Przypu艣膰my wi臋c, 偶e nasz膮 trucizn膮 jest brucyna. Pierwszego dnia za偶ywasz pani jeden miligram, a dwa nast臋pnego; po dziesi臋ciu dniach dojdziesz ju偶 pani do centygrama, po dwudziestu dniach nast臋pnych, stosuj膮c wci膮偶 t臋 sam膮 doz臋, po艂kniesz pani trzy centygramy; dawk臋 t臋 zniesiesz pani jak najlepiej, a by艂aby niebezpieczna dla kogo艣, kto nie przedsi臋wzi膮艂by tych偶e 艣rodk贸w ostro偶no艣ci; tak po miesi膮cu, pij膮c zatrut膮 wod臋 z karafki, zabijesz pani osob臋, kt贸r膮 by艣 t膮 wod膮 pocz臋stowa艂a, sama za艣 naraziwszy si臋 tylko na lekk膮 niedyspozycj臋 .
— O, w艂a艣nie — powiedzia艂em. — O, w艂a艣nie. Bali si臋 uciec nie zabija
j膮c Babe'a. Byli pewni, 偶e b臋dzie ich szuka艂. Sue pr贸bowa艂a si臋 uodporni膰
na arszenik. Przyzwyczaja艂a sw贸j organizm do niego, bior膮c stale coraz
wi臋ksze dawki, aby kiedy zdecyduj膮 si臋 otru膰 Babe'a, mog艂a zje艣膰 razem z nim zatrute jedzenie, nic nie ryzykuj膮c. Chorowa艂aby potem, ale nie umar艂aby i policja nie mog艂aby jej podejrzewa膰, bo przecie偶 te偶 jad艂a to zatrute jedzenie.
Wszystko si臋 zgadza. Po tej awanturze w poniedzia艂ek wieczorem, kiedy to napisa艂a do Joe'ego, nalegaj膮c na szybk膮 ucieczk臋, pr贸bowa艂a przyspieszy膰 sw膮 odporno艣膰 i zbyt szybko zwi臋kszy艂a swe przygotowawcze dawki, wzi臋艂a zbyt wiele. To dlatego przeklina艂a Joe'ego, to by艂 jego plan.
— Mo偶e rzeczywi艣cie przedawkowa艂a pr贸buj膮c przyspieszy膰 — zgodzi艂 si臋 Stary — ale niekoniecznie. S膮 ludzie, kt贸rzy mog膮 wykszta艂ci膰 w sobie zdolno艣膰 przyjmowania du偶ych dawek arszeniku bez k艂opotu, jest to jednak u nich pewien przyrodzony dar, taka w艂a艣ciwo艣膰 organizmu. Normalnie ka偶dy, kto pr贸bowa艂by zrobi膰 to co Sue Hambleton, sko艅czy艂by tak jak ona. Zatruwa艂by si臋 powoli, trucizna by si臋 kumulowa艂a i w ko艅cu spowodowa艂aby 艣mier膰.
Sze艣膰 miesi臋cy p贸藕niej Bab臋 McCloor zosta艂 powieszony za zamordowanie Holy Joe'ego Walesa.
Dygitalizowa艂 Bodziokb