Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Corka hycla


_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom VIII

Córka hycla

_____________________________________________________________________________

ROZDZIAŁ I

Wiele imion miał pomocnik kata. Mówiono o nim hycel, rakarz, oprawca, rzeźnik i człowiek nocy. Niezależnie od tego, jak go zwano, zawsze budził odrazę i pogardę. Kata przynajmniej się bano i z tego tytułu cieszył się szacunkiem. Jego czeladnik nie miał żadnego poważania. Był najlichszym stworzeniem w spo-łeczeństwie.

Pomocnicy kata zazwyczaj rekrutowali się spośród wielkiej rzeszy ukaranych bądź dopiero skazanych prze-stępców, dlatego często pozbawieni byli języka lub uszu. Zachowywali natomiast sprawne ręce i nogi, potrzebowa-li ich bowiem do wykonywania swojej profesji. W dzień obrzucano ich kamieniami lub opluwano. Zmuszeni byli do życia w mroku, ośmielali się wychodzić tylko nocą. Stąd prawdopodobnie wziął się przydomek Nattmann.

[Nattmann (norw.) człowiek nocy (przyp. tłum.).] Hycel w Grastensholm nie stanowił wyjątku. Co prawda udało mu się zachować język i uszy, gdyż jak wielu mu podobnych, chcąc uniknąć kary, żebrał o to, by zostać kacim sługą. Był zniszczonym, zgorzkniałym człowie-kiem; zgarbiony kręcił się po swym niewielkim domo-stwie na skraju lasu, a złość do ludzi wyładowywał na córce Hildzie.

Tak, bowiem Joel Nattmann był za młodu żonaty. Miał jednak słaby charakter, stoczył się na dno i w obliczu wyroku przerażony błagał, by pozwolono mu służyć katu. Oczekując na zwolnienie się takiego stanowiska, siedział w więzieniu. Kiedy wyszedł po roku, jego żona już nie żyła, a jedyne, co mu pozostało, to nędzna chałupa pod lasem i jedenastoletnia córka. Stał się wówczas zgorz-kniały, przepełniony żądzą zemsty na wszystkim i wszyst-kich, przeto z wdzięcznością przyjął pracę hycla. Po-zwalała mu ona zadawać cierpienia innym, więc nie zastanawiał się już nad niczym więcej. Z upływem lat gorycz stawała się coraz silniejsza, by w końcu przerodzić się w zapiekłą nienawiść. Osobą, któca musiała znosić jego bezustanny zły humor, była córka Hilda. Od kilku lat była już dorosła. Czasami widywano ją z daleka, krzątającą się między domostwem mieszkalnym a oborą pod lasem czy też powracającą do zagrody ze świeżo zebranymi jagodami. Nigdy jednak nie zapuszczała się w pobliże wioskowych zabudowań, nigdy nie widział jej nawet żaden ze współuczestników pijackich biesiad od-bywających się w domu Nattmanna. Teraz nie przychodził już nikt; nikt nie mógł znieść kwaśnego humoru hycla. Z rzadka tylko, w razie konieczności, zjawiali się jego zleceniodawcy, ale przed nimi Hilda się chowała.

Nadszedł rok 1654. W chłodny i dżdżysty wiosenny dzień Andreas Lind z rodu Ludzi Lodu orał niewielki spłachetek ziemi w lesie nad polami Lipowej Alei. Przez wiele lat przyglądał się małej leśnej polanie, rozważając, czy udałoby się zamienić ją w urodzajne poletko. Wy-glądało na to, że nie ma na niej zbyt wiele kamieni a i zacośla wciąż były jeszcze niezbyt gęste i łatwe do usunięcia. W tym roku nareszcie się zdecydował. Andreas miał dwadzieścia siedem lat i jak dotąd się nie ożenił. Jakoś się nie składało. Oczywiście zerkał na wioskowe dziewczęta, ale żadna nie zdołała w nim rozniecić płomienia miłości.

Nie, wolał tak iść za koniem, trzymając dłoń na pługu, i patrzeć, jak czarne skiby ziemi odwracają się w jego stronę. Będzie tu nieduże, ale dobre pole, to już było widać wyraźnie. Najlepiej zasiać tu jęczmień, zdecydował. Lemiesz pługa uderzył o kamień, wstrzymał więc konia. Kamień okazał się niespecjalnie duży, tak że z łatwością pczeniósł go na skraj pola. Andreas był bardzo silnym młodzieńcem.

Wspiął się po skałach, żeby mieć lepszy widok na wioskę, gdyż z dołu, z pola, nie mógł jej zobaczyć. Przysiadł na kamieniu, obejmując ramionami kolana. Pięknie stąd wyglądała Lipowa Aleja, zadbana i wypie-lęgnowana. Rodzice i dziadek nadal jeszcze pracowali i za punkt honoru stawiali sobie utrzymanie posiadłości w jak najlepszym stanie. Mimo że Lipowa Aleja nie należała do największych gospodarstw w parafii, to jednak uważano ją za prawdziwy dwór.

Grastensholm prezentowało się równie wspaniale jak Lipowa Aleja, a nawet piękniej, jako że było bardziej okazałe. Tak będzie, dopóki zajmują się nim Tarald z Irją i Liv. Co nastąpi później, kiedy schedę przejmie młody Mattias Meiden, trudno przewidzieć. Mattias był leka-rzem i swej pracy oddał się bez reszty. Ale jeśli będzie miał dobrego zarządcę...

Mattias także się nie ożenił, chociaż skończył już trzydzieści lat. Andreas uśmiechnął się. Mattias był tak wspaniałym człowiekiem, że na samą myśl o nim robiło się cieplej na sercu. Byłoby jednak jakby nie w porządku, gdyby wybrał sobie tę jedną jedyną. Uważano, że Mattias jest własnością ogółu ludzkości. Małżeństwo mogłoby go ograniczyć, nie miałby wówczas czasu dla innych. Rzecz jasna takie myślenie było bardzo egoistyczne. Mattias również miał prawo przeżyć prawdziwą miłość, jaka może zrodzić się między dwojgiem ludzi. Do tej pory jednak wydawało się, że wcale za nią nie tęskni. Na skraju lasu, niedaleko od miejsca, w którym siedział, ujrzał Andreas niedużą, nędzną chałupę. Ciarki przebiegły mu po plecach. Wiedział, że tam mieszka Nattmann. Hycel i jego córka. Właśnie teraz dostrzegł kobiecą postać zmierzającą ku oborze. Zaraz znikła mu z oczu. To musiała być Hilda. Andreas nigdy nie widział jej z bliska. Mieszkała tam od zawsze, ale dla mieszkańców wioski jakby nie istniała.

Pamiętał ją jednak ze spotkań okolicznej młodzieży w jasne letnie noce podczas tańców w lesie, choć od tamtej pory upłynęło już kilka lat. Zarysowała mu się mgliście jako milcząca postać między drzewami, trzymająca się z dala od wesołej, hałaśliwej gromady. Córkę Nattmanna widywano tylko jako niewyraźną sylwetkę. Jeśli ktoś zanadto się zbliżał, by z niej kpić i drwić, znikała natychmiast wśród leśnych cieni i tej samej nocy nigdy już nie wracała.

Wówczas tak samo jak inni śmiał się z tej dziwnej dziewczyny.

Teraz czuł lekkie ukłucie wyrzutów sumienia. Wydo-roślał i więcej rozumiał.

Leżąca poniżej wieś spokojnie odpoczywała w ten szary, zimny dzień. Kościół wydawał się nieco zniszczony. Pastor wspominał, że trzeba koniecznie naprawić wieżę w tym roku, ale parafianie puścili to mimo uszu. Uważali, że nie stać ich na takie wydatki.

Ale przyjdzie dzień, kiedy trzeba ta będzie zrobić, przyznał w duchu, jeżeli wieża ma się nie zawalić. W oddali dostrzegł dach dworu Gabrielli i Kaleba. Prowadziłi tam teraz dom dla sierot - oni i Eli. Nie mieli więcej dzieci poza zmarłą w dniu narodzin córką, ale nawet prawdziwi rodzice nie mogli bardziej kochać własnych dzieci, niż oni kochali Eli. Niewiele już było ludzi, którzy pamiętali, że jest ona ich przybranym dzieckiem. Stanowili szczęśliwą rodzinę. Andreas znów się uśmiechnął. Mieszkańcy dworu różnili się między sobą wiekiem dokładnie o dziesięć lat. Kaleb miał teraz trzydzieści sześć, Gabriella dwadzieścia sześć, Eli szesnaś-cie, a dziecko, gdyby żyło, miałoby sześć lat. Lepiej jednak, że nie dane mu było przeżyć - Kalebowi i Gabrielli niełatwo byłoby wychować stworzenie napiętnowane złym dziedzictwem Ludzi Lodu.

Sam Andreas mógł mieć teraz pewność, że jego dzieci będą całkiem normalne, i najwyższy już chyba czas, by się o nie postarał...

Najpierw jednak musi znaleźć sobie odpowiedni mate-riał na żonę.

Tak, tak, ale z tym chyba nie ma pośpiechu. Andreas odetchnął głęboko i podniósł się tak gwałtow-nie, że aż zatrzeszczały mu kości. Czas już wrócić do pługa, jeśli mam skończyć przed wieczorem, pomyśiał. Pracował długo. Zdążę chyba przeorać pole jeszcze raz, powtarzał w duchu. I jeszcze raz. I jeszcze... Ciężkie od deszczu chmury, przesuwające się nad wierzchołkami świerków, nabrały już ciemnej barwy wieczoru, kiedy zajął się ostatnim skrawkiem ziemi pomiędzy skałami. Chciał ten kawałeczek też włączyć do pola, bo zapowiadał się nieźle; nie rosło na nim zbyt wiele trawy.

Pług napotkał miękką przeszkodę.

Andreas cofnął się o krok i spróbował raz jeszcze. Nie, najwyraźniej coś stawiało opór. Nie kamień ani też korzeń drzewa, to musiało być bardziej miękkie. Andreas pochylił się i odsunął na bok kawałek darni, który poddał się łatwo, jak gdyby niedawno został położony.

Pod spodem zamajaczyło coś przyporninającego tkani-nę. Ciemne grube płótno.

Odsunął jeszcze jeden kawałek darni i zobaczył wy-szczerzone w makabrycznym uśmiechu zęby w na wpół zgniłej twarzy.

Odskoczył gwałtownie, czując, że cała krew odpływa mu od serca. Błyskawicznie wyciągnął pług z ziemi, przeniósł nad straszliwym znaleziskiem i popędził konia. Kiedy znalazł się na skraju trójkątncgo poletka, odczepił pług, skoczył na nie osiodłanego konia i pognał do domu. Doskonale pojmował; że czymkolwiek było jego od-krycie, to na pewno nie był to poświęcony grób. Nie poświęcony także. Czasami grzeszników grzebano poza murami cmentarza, ale ostatnio nie wydarzył się żaden wypadek, od dłuższego czasu nie grasowała też żadna zaraza. Było oczywiste, że kryje się za tym ponura tajemnica.

Dalej nie chciał posunąć się nawet w myślach, dopóki nie sprowadzi kogoś na pomoc. Jaka szkoda, że asesor Dag Meiden już nie żyje! Będzie teraz musiał zwrócić się do wójta, a ten niestety nie należał do najsympatyczniejszych. Ale Kaleb zna się na przepisach i prawie. Tak, pośle także po Kaleba.

Ta myśl nieco go uspokoiła.

Z dworu dostrzeżono, że Andreas pędzi na koniu jak szalony, i pospieszono mu na spotkanie. Dziad Are, ojciec ojca, mimo sześćdziesięciu ośmiu lat wciąż trzymający się prosto jak młody chłopak, ojciec Brand, spokojny i po-godny, z włosami gdzieniegdzie naznaczonymi już siwiz-ną, i kochana matka Matylda, zawsze korpulentna, wcale nie szczuplejąca z wiekiem...

Kiedy zeskakiwał z konia, otoczyli go, mocno poruszeni.

Najlepiej będzie, jeśii od razu wezwiemy wójta, by nie mógł nam zarzucić najmniejszej zwłoki.

Wójt mieszkał w sąsiedniej, ale niezbyt daleko położo-nej wiosce. Trzeba było tylko dostać się na drugą stronę wzgórza.

Niebawem cały dwór wiedział już o wszystkim i ludzie małymi grupkami zaczęli podążać ku leśnemu poletku. Niektórzy zaciekawieni, inni z postanowieniem, że choć nie będą patrzeć na zwłoki, to i tak muszą być świadkami wydarzeń. Gospodarze z Lipowej Alei bardzo się spieszy-li, żeby dotrzeć na polanę przed wszystkimi i dopilnować porządku.

Andreas zatrzymał napierającą gromadę na skraju lasu.

Andreas odparł w zamyśleniu:

Are nadal wpatrywał się w trawę, ostrożnie stąpając po kępkach.

Pokiwali głowami. Nietrudno było to zrozumieć.

Ale popatrzcie jeszcze tam!

Oczy wszystkich skierowały się na miejsce, które wskazywał. Koło zwłok wyraźnie rysowały się kolejne czworokąty.

Nie było chętnego, nikt się nawet nie poruszył. Jeden ze stojących bliżej lasu mężczyzn gwałtownie zamachał rękami.

Are i Brand podeszli bliżej. Mężczyzna miał rację. Jeszcze w kilku miejscach widać było słabe ślady czworo-kątów w długim szeregu.

Wszyscy wiedzieli, że chodzi o doktora Meidena. Natychmiast pobiegły po niego dwie służące, zadowolo-ne, że nie będą świadkami dalszych przerażających odkryć.

Wtedy wiele kobiet nagle przypomniało sobie, że jedzenie przypala się w garnkach, że krowy czekają, że one same mają coś do zrobienia... Zniknęło także paru mężczyzn.

Pierwszy nadszedł Mattias. Jak zawsze miły, o łagod-nym spojrzeniu, podziałał na wszystkich niby środek kojący. Nie chciał niczego dotykać, dopóki wójt nie powie swego, ale potwierdził domysły innych. Kobieta, nie całkiem młoda, jako że można było dojrzeć kilka pasm siwych włosów, w eleganckim ubraniu z najlepszego sukna.

Uczynił natomiast to, przed czym wzbraniali się inni.

Uniósł kolejny kawałek darni.

Kiedy to zrobił, większość zebranyeh ukryła twarze w dłoniach, ale po chwili coraz więcej osób zaczęło zerkać przez szpary między palcami.

Było tak, jak przypuszczali - jeszcze jeden trup. Kobieta; zmarła całkiem niedawno. Mrówki i inne stworzenia w popłochu uciekały z prawie nie naruszonej twarzy. Ta kobieta była nieco młodsza, mogła mieć około trzydziestu pięciu lat. Nie była ładna, ale jej włosy nadal układały się w eleganckie fale.

Nikt nie powiedział ani słowa. Oczy wszystkich kierowały się tylko powoli ku dwóm ostatnim czworo-kątom odznaczającym się na trawie.

Przybyli już ludzie z Grastensholm. A na górze, na skraju lasu, ćwierć mili stąd, ci, którzy stali wysoko na kamieniach, mogli dostrzec samotną postać kobiety. Tkwiła nieruchomo, ze zdziwieniem wpatrując się w zgromadzenie.

Hycla nie było nigdzie widać.

Wójt i pastor przybyli niemal równocześnie. Ciężko oddychali, wspinając się pod górę. Za nimi, w niedużych grupkach, podążali ludzie ze wsi.

Synowi Tengela z rodu Ludzi Lodu nie należało się sprzeciwiać; o tym wiedział nawet nowy pastor. Spojrzał więc tylko karcąco na Arego i odmówił modlitwę za spokój nieczystych dusz.

Kiedy obrządek został zakończony, wszyscy odetchnę-li z ulgą.

Napięcie zelżało jednak tylko na moment, bowiem już w następnej chwili wójt, podnosząc głowę, jęknął:

Jakaś dziewczyna zasłoniła usta dłonią, tłumiąc krzyk.

Jeden z mężczyzn rzekł powoli:

Kilka dziewcząt krzyknęło. Ktoś spojrzał w niebo, by sprawdzić, jak wygląda księżyc, ale skrył się za chmurami. Inni rozglądali się dokoła, starając się doj-rzeć coś w lesie.

Wójt surowo popatrzył na zebranych.

Are westchnął cicho.

Las był ciemny i niemy. Nikt nie chciał stać samotnie.

Ludzie garnęli się do siebie, skupiali w większe grupy. Ciężkie, szaroczarne chmury wisiały nad wierzchołkami świerków. Coś mogło kryć się między drzewami. Are polecił zapalić pochodnie, by rozświetlić zapa-dający zmierzch. Z Lipowej Alei i Grastensholm przy-byli mężczyźni z łopatami i ostrożnie rozpoczęto kopa-nie.

Zebrani z napięciem obserwowali wszystko, co działo się na polanie, ale coraz częściej wymowne spojrzenia wędrowały w kierunku samotnej chaty na skraju lasu. Wójt jednak zainteresował się także dalszą okolicą.

Odpowiedział Mattias:

Elistrand. Ten Kaleb, skąd on się właściwie wziął?

Wójt odwrócił się gwałtownie. Nie znał wszystkich mieszkańców parafii i nigdy jeszcze nie spotkał Kaleba. Teraz cofnął się nieco na widok jasnowłosego olbrzyma.

Andreas mówił dalej lekko złośliwym tonem:

Może służyć wam wielką pomocą w tej sprawie.

Wójt wymamrotał coś na temat amatorów.

[Lagting wojewódzkie zgromadzenie ludowe, będące sądem drugiej instancji (przyp. tłum.).]

Słysząc to, wójt umilkł. Kiedy odkopywano kolejne ciała, nie odezwał się już ani słowem. Nie co dzień zdarzały się takie sprawy jak ta i wielką nadzieję pokładał w Mat-tiasie i Kalebie oraz w mężczyznach z Lipowej Alei. Jego władczy głos niczym echo powtarzał to, co zostało już przez nich powiedziane, jak gdyby były to jego własne słowa. Nie, wójtem nikt nie był szczególnie zachwycony. Uważano, że jest zbyt zapatrzony w siebie i zainteresowa-ny wyłącznie wyciąganiem pieniędzy od ludzi. Od strony łąki przy skalnych blokach rozległy się stłumione okrzyki:

Ostrożnie usunięto darń. Trudno było ocenić, co kryje się.pod spodem. Upłynęło już sporo czasu, ciała zaczęły się rozkładać.

Cztery zmarłe. Jedna całkiem niedawno, druga wcześ-niej, choć jeszcze tej samej wiosny, dwie pozostałe musiały leżeć w tym miejscu przez całą zimę. Jedna prawdopodob-nie od jesieni, druga od lata.

Kim były? Skąd pochodziły? Kto pozbawił je życia i w jaki sposób?

Mattias i Kaleb stali wraz z ludźmi z Lipowej Alei nad ostatnim znaleziskiem, kiedy przywołal ich wójt. Pochylał się nad zwłokami kobiety, ktarą zamordowano najpaź-niej.

Podeszli bliźej.

Odrzucił wcześniej ziemię z jednej ręki ofiary i teraz sięgnął po znajdujący się tam brudny sznur.

Sznur był długi. Wójt uniósł rękę, a jeszcze spora część sznura leżała na ziemi.

Are ujął go w dłonie.

Zapadła już noc, kiedy wielka gromada zaczęła scho-dzić łąkami w dół ku wiosce.

Jespera nie było z nimi. Jego maleńka zagroda leżała głęboko w lesie, daleko od miejsca wydarzeń, tak że nie był świadkiem całego zamieszania. Wszyscy jednak pa-miętali, że jest nieuleczalnym kobieciarzem. Nattmann także się nie pokazał.

Gromada zaczęła się rozdzielać, ludzie po kolei roz-chodzili się do domów, by wrócić tu nazajutrz. Tak przynajmniej się wydawało. Nie wszyscy jednak udali się na spoczynek. W mroku krążyły ciemne sylwetki. To ci, którzy nie wiedzieli nic o sznurze czarownicy. Mieii swoje plany. Zaczaili się na rozstajach na nową ofiarę:

Nattmanna.

Teraz nareszcie mieli okazję wyładować złość na znienawidzonym pomocniku kata. Któż lepiej pasował do roli wilkołaka? A poza tym... Czy może nie mieszkał naj bliżej polany?

Dłonie „sprawiedliwych” mężczyzn i kobiet z wioski zakryły usta Nattmanna, by stłumić jego krzyki. Nikt nie widział, co stało się na rozstaju dróg, gdzie spłynęły kłębki wieczornej mgły, by odtańczyć taniec elfów.

Nazajutrz wczesnym rankiem Andreas, który szedł do kowala podkuć konia, znalazł w przydrożnym rowie mężczyznę w pożałowania godnym stanie. Natychmiast rozpoznał kaciego pomocnika, chociaż ten był straszliwie zmasakrowany. Andreas pochylił się nad leżącym, próbując go nieco unieść.

To, co wczoraj znaleziono w dłoni zabitej kobiety, poruszyło wszystkich w jego rodzinie. To oczywiste, że tak bardzo byli czuli na tym punkcie. Na razie wiedział o tym tylko wójt, ale kiedy plotka rozniesie się po wsi... Andreas spojrzał na Joeła Nattmanna. Pewne było, że niegodziwego uczyaku dokonano dziś w nocy, podobnie jak to, że miało to związek z makabrycznym odkryeiem na leśnej polanie. Ludzie znaleźli kozła ofiarnego - kogoś, na kim łatwo było się zemścić. Ale nastawienie ludzi zmienia się bardzo szybko. Jeśli tylko upatrzą sobie nową ofiarę, będą gotowi do następnych bestialskich czynów.

To dopiero początek, pomyślał. To dopiero począ-tek...

ROZDZIAŁ II

Hilda córka Joela weszła do małej, ciemnej chaty, zakończywszy poranny obrządek w oborze. Zabrało jej to niewiele czasu, ponieważ mieli tylko jedną krowę i trzy kury. I kota, służącego im na swój koci sposób.

Zmieniła fartuch, który nosiła w oborze, na sukienkę, opłukała twarz i dłonie w drewnianej balu. Poruszała się powoli, jakby nieobecna duchem, także podczas sprząta-nia izby, która była jednocześnie bawialnią, kuchnią i jej sypialnią. Jedyną dodatkową komorę zajmował ojciec. Spostrzegła, że nie wrócił jeszcze do domu. Dzień wcześniej przysłano po niego z sąsiedniej wioski, gdzie trzeba było pogrzebać padłe sztuki bydła. To również należało do obowiązków hycla. Liczył, że wróci do domu wieczorem, ale widocznie nie zdążył.

Na miejsce fiołków, stojących dotychczas na stole, Hilda wstawiła kilka pierwiosnków.

Dzisiaj są moje urodziny, pomyślała. Może upiekę ciasto, żeby to jakoś uczcić?

Nie, nie upiekę.

Robiła tak, kiedy była młodsza, ale odkąd ojciec zaczął jej wypominać rozrzutność, zrezygnowała nawet z tej odrobiny przyjemności.

A w ogóle dwadzieścia siedem lat to żaden powód do radości. Najlepiej zapomnieć o swoim wieku. Jej palce ostrożnie dotykały delikatnych płatków kwiatów. Pogrążyła się w myślach.

Lata upłynęły, odeszły donikąd. Zniknęły bez śladu. Kiedyś miała jeszcze marzenia. Tęskniła. Płakała w samo-tne noce.

Teraz już nie płacze. I z marzeniami się pożegnała. Znów przypomniały jej się słowa matki, wypowiedzia-ne na łożu śmierci: „Zostań z ojcem, Hildo! On ma teraz tylko ciebie. Bądź dla niego dobrą córką!” Hilda przyrzekła to umierającej i naprawdę starała się dotrzymać obietnicy. Tylko że czasami było jej bardzo trudno, bo ojciec nigdy aie był zadowolony. Nie do-strzegał, kiedy przystrajała dom najpiękniej jak umiała, nie zwracał uwagi na codzienną troskliwość. Natomiast jeśli kończylo się piwo lub gorzałka, obsypywał ją wyzwiskami i nie mógł pojąć, dlaczego jego córka jest takim nie-dbaluchem.

I wszystkie te narzekania, które przez całe dnie mełł w ustach, nieustannie powtarzając, co ten czy tamten powiedział, jak pogardliwie na niego spojrzał. I groźby, że on im jeszcze pokaże. Przeżuwał dawne upokorzenia niczym stare, dawno wyschłe kości. To samo, cały czas to samo, i jeszcze nowe krzywdy. A Hilda musiała pokornie wysłuchiwać. Jeśli zdarzyło się jej przytaknąć lub za-przeczyć w nieodpowiednim momencie, ojciec wpadał w złość i gniewał się przez wiele dni, wytykając jej coraz to nowe wady.

Hilda stała nieruchomo, zatopiona w myślach. Obiet-nica złożona matce była dla niej rzeczą świętą, nigdy nie dopuszczała do siebie myśli, by ją złamać. Ale... Jej myśli powędrowały w przeszlość, do lat, które upłynęły w beznadziejnej szarości. Szare, wszystkie takie szare...

Uśmiechnęła się gorzko na pewne wspomnienie. Ojca odwiedzał kiedyś kolega po fachu, hycel z Christianii. Brudny, podstarzały, o odrażającym wyglądzie. Czy ona w swej samotności przez pewien czas nie myślała o nim wieczorami? Ponieważ był żywą istotą; jedynym mężczyzną, którego dane jej było ujrzeć w ciągu wielu lat...

Jakże ubogi może stać się człowiek...

Hilda nie miała lustra, nie było nawet szyby, w której mogłaby się przejrzeć. Pozostawała tylko sadzawka w do-linie. Nie wiedziała więc dakładnie, jak naprawdę wy-gląda. Kiedy miała osiemnaście lat, uważała, że nie najgorzej. Teraz nie przeglądała się już w sadzawce. Ale że włosy ma piękne, to musiała wiedzieć. Złoto-brązowe, nigdy nie ścinane. Teraz, kiedy je czesała, sięgały kolan, grube, zwinięte w drobne loki nad czołem i skro-niach, a dalej układające się w fale.

Myśli Hildy plynęły powolnym strumieniem... Innym razem - och, jak wiele lat już uplynęło! - stała przypatrując się młodzieży tańczącej na leśnej polanie. W sercu czuła dojmujący ból. Gdy wtacała do domu, dogonił ją jakiś chłopak. Poprosił, by usiadła z nim na mokrej od rosy trawie i porozmawiała. Hilda nie wierzyła własnym uszom. Ktaś mówił przyjaźnie - w ogóle odzywał się - do niej ! Nie wyglądał szczególnie paciągają-co, twarz miał pokrytą pryszczami, pomiędzy którymi rosły obrzydliwe, białe kępki włosów.

Zrobiła jednak tak, jak prosił: usiadła, by porazmawiać z nim przez chwilę. Nie potrafiła jednak znaleźć żadnych słów. Wyschły już dawno temu. Nagle poczuła rękę, obejmującą ją w pasie, i jego twarz blisko swojej. „Nic o tym nikomu nie powiesz, dobrze? - szepnął. - Bo inaczej stałbym się pośmiewiskiem całej wioski”. Hilda zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Aż tak samotna mimo wszystko nie jestem! pomyślała. Zerwała się i uciekła. Płakała; czuła się tak bezradna i upokorzona...

Powróciła do teraźniejszości. Wczoraj wieczorem musiało się coś wydarzyć na leśnej polanie na wzgórzu nad Lipową Aleją. Przybiegło tak wiele ludzi! Wy-glądało na to, że coś tam znaleźli. I przez całą noc płonęło ognisko.

Ale to nie jej sprawa.

Ona pozostawała poza społecznością.

Kiedyś, kiedy jeszcze żyła matka, Hilda mogła spoty-kać się z ludźmi. Potrafiła nawet z nimi rozmawiać. Teraz już nie, czuła się tak, jak gdyby zupełnie straciła umiejętność mówienia.

Nie odzywała się już nawet do ojca. Wiedziała, że jej obowiązkiem jest się nim opiekować, ale rzadko ze sobą rozmawiali. Jeśli miał zły hurnor, a tak zwykle bywała, po prostu milczała.

Zdawała sobie sprawę, że jest skończona jako czło-wiek, że w ten posób niszczy samą siebie, ale jak mogła temu zaradzić? Tylko kot i pozostałe zwierzęta słyszały jej głos. Wyczuwały, ile jest w nim miłości, pomimo że pokrywała ją szorstkością. Hilda tak bardzo bała się przywiązać do czegoś lub kogoś...

Andreas nie wiedział, do jakiego stopnia poturbowany został pomocnik kata, ale czuł, że weiąż kołatały się w nim resztki życia. Chwilami z wozu dobiegał żałosny jęk. Kiedy Andreas wjechał na maleńkie podwórko przed chatą na skraju lasu, zaskoczyła go panująca tu czystość i dobrze utrzymane zabudowania. Biednie, owszem, ale wszystko w najlepszym stanie. Nigdzie nie było widać spróchniałej belki czy deski, we wzruszająco małym ogródku za płotem rosły kwiaty, a na progu leżał kot, który wyglądał na zadowolonego ze swego domu. Andreas zapukał.

Nikt nie odpowiedział. W środku panowała grobowa cisza.

Odczekał chwilę, po czym zawołał:

Andreas ostrożnie pochwycił rannego, który zaraz zaczął głośno jęczeć, przeniósł do małej, ciemnej izdebki i położył na łóżku.

Słyszał, że w pomieszczeniu obok głęboko oddycha ktoś bardzo przestraszony.

Andreas miał czas, by rozejrzeć się po izbie. Wszystko było lśniąco czyste. Na kołkach wisiały części kobiecego ubrania, zrozumiał więc, że łóżko należy do dziewczyny.

Powolutku otworzyły się drzwi. Na progu stanęła Hilda, przyciskając do twarzy chustkę tak, że spoza niej widać było tylko przerażone oczy.

Nigdy przedtem z bliska nie widział Hildy, córki hycla, zaskoczony był więc jej wyglądem.

Jest wyższa, niż sądziłem, mniej więcej tego samego wzrostu co Mattias, pomyślał. Twarz, a właściwie jej widoczny fragment, i ręce były wypielęgnowane, a ubra-nie świeże. Pachniało od niej czystością. I te włosy! Loki obeymujące twarz, splecione dalej w gruby warkocz spływający po plecach. Nigdy jeszcze nie widział tak długich i gęstych włosów. Andreas dziwił się coraz bardziej. A więc ta dziewczyna krzątała się tak dzień w dzień, dbając troskliwie o swe otoczenie, a nikt nie przychodził, by na to popatrzeć. Nie było tu nikogo być może od piętnastu lat, tylko ten gderliwy ojciec, który doprawdy nie mógł być miłym towarzyszem.

Pomimo nieśmiałości musi tkwić w tej kobiecie za-dziwiająca siła, pomyślał.

Bez słowa ujęła ojca za nogi i wspólnie wnieśli go do maleńkiej komory, gdzie dla nich dwojga nie starczyło już miejsca.

Hilda ukradkiem zerkała na Andreasa. Kiedyś, dawno temu, wspięła się na wzgórze. Stała tam rozglądając się po okolicy. Jej wzrok sięgał aż do fiordu, na pola i wzniesie-nia, które stawały się coraz bardziej mgliście niebieskie, im dalej patrzyła. Czuła wtedy w sobie pustkę, ale i niejasną moc przyciągalącą ją do szczytów, do których nigdy nie dotrze.

To samo odczuwała teraz.

„Pomóż mi go przenieść”, powiedział. Do niej! W tych słowach nie kryło się chyba nic niedobrego ani pogard-liwego? „Pomóż mi go przenieść.”

Przemówił do niej.

Andreas był pierwszym przystojnym młodym męż-czyzną, jakiego spotkała. Obdarzony miękkim głosem, z dwornymi manierami. Niedoświadczonej Hildzie wydał się piękny jak z obrazka. Zresztą po prawdzie Andreas Lind z Ludzi Lodu nie był niemiły dla niczyich oczu. Potężny jak jego ojciec i dziad, wysoki, o szerokiej piersi i wyrazistej, dobrotliwej twarzy wywierał korzystne wrażenie. Ciemny kolor włosów i brwi działał przyciąga-jąco, uśmiech był ciepły i stwarzał poczucie bezpieczeńst-wa.

Ale Hilda w pełni zdawała sobie sprawę z tego, kim jest i gdzie jest jej miejsce.

Powiedział do niej coś o derce, która się podwinęła, i dziewczyna w poczuciu winy szybko pochyliła się nad rannym.

W tej samej chwili wszedł Mattias.

Hilda zesztywniała, sparaliżował ją strach. Znów za-słoniła twarz chustką.

Posłałem po niego, to mój krewniak.

Spuściła głowę, zawstydzona. Zdążyli jednak zauwa-żyć, że ma piękną twarz. Nie całkiem młodziutką, ale o delikatnych, niemal klasycznych rysach. Między nią a ojcem nie było ani krztyny podobieństwa. Mattias, który powitał ją tak uprzejmie, że aż złożyła przed nim ukłon, pochylił się nad Joelem Nattniannem. Hilda przyniosła naczynie z ciepłą wodą i czystą ściereczkę i zaczęła obmywać twarz ojca.

Od czasu do czasu rzucała gościom przerażone spoj-rzenie, jak gdyby spodziewała się, że zaraz spadnie na nią grad wyzwisk.

Mattias uśmiechnął się do niej przyjaźnie, a żaden uśmiech nie działał tak uspokajająco jak jego. Zauważy-li, że dziewczyna nie jest już tak spIęta, sprężona do obrony.

Hycel z jękiem na krótką chwilę wrócił do przytomności.

Dziewczyna zagryzła usta, widząc straszliwie zmasak-rowane oblicze ojca.

Hilda popatrzyła na nich pytająco.

Odruchowo spójrzała w stronę otworu okiennego wychodzącego na daleką łąkę.

Powtórzyła niemal bezgłośnie:

Andreas i Mattias wymienili spojrzenia. Córka hycla nia miała żadnych przyjaciół.

Słyszała, że jej głos jest zachrypnięty; nie nawykła do mówienia. Chrząknęła nerwowo.

Zastanawiała się, a oni, w oczekiwaniu na odpowiedź, mogli teraz otwarcie się jej przyjrzeć. Miała zamyślone oczy, trochę jakby smutno rozmarzone. Wydała im się zagubiona i zrezygnowana. Ale była piękna i pełna godności. I bardzo pociągająca.

Skinęła głową; przypomniała sobie, kim jest naprawdę, i oblała się rumieńcem. Już chciała przepraszać za to, że ośmieliła się przemówić, ale opanowała się w porę. Mattias opatrzył Joela Nattmanna tak starannie, jak tylko się dało.

Kiedy zrozumiała, że mają zamiar ją opuścić, w jej oczach zapłonęła prośba pomieszana z lękiem.

Zauważyli, że dziewczyna stara się wysławiać możliwie najstaranniej.

Już zerwała się na nogi i krążyła między kuchnią a spiżarką.

Mężczyźni popatrzyli na siebie. Obydwaj byli na tyle dobrze wychawani, by z podziękowaniem przyjąć goś-cinę, chociaż nie mieli czasu.

Hildę wypełniała radość. Oczy lśniły na przemian nadzieją i trwożną niepewnością. Wystawiła na stół dzban z napojem, a teraz szła z półmiskiem pełnym cudnie przybranych ciastek.

O mój Boże, pomyślał Mattias. Zostały upieczone na minione święta Bożego Narodzenia! Takie piękne! I nikt ich nie jadł, nikt ich nawet nie widział.

Gestem trzęsących się dłoni zaprosiła ich, by usiedli na pieńkach, zastępujących krzesła: Sama stanęła z boku, obserwując z uwagą, czy niczego im nie brakuje. Nie mogła jednak ustać spokojnie. Wciąż musiała podchodzić do stołu i coś poprawiać - a to przesunęła półmisek w ich stronę, to znów ułożyła kwiaty w inny sposób... Ciastka okazały się twarde jak kamienie, ale dyskretnie maczali je w napoju miodowym i chwalili, że są takie piękne i smaczne. Hilda odwracała twarz, ale i tak widzieli jej błyszczące szczęściem oczy. Zanim podziękowali za gości-nę, wmusili w siebie jeszcze parę kamiennych smakołyków.

Skinęła głową. Wyjęła chudą sakiewkę, chcąc zapłacić doktorowi, ale ten z uśmiechem pokręcił głową.

Mężczyźni w milczeniu schodzili brzegiem pól, zato-pieni we własnych myślach. Nie musieli wcale się od-wracać; i tak wiedzieli, że Hilda stoi na podwórku i spogląda za nimi.

Tu właśnie siedzieli. Wiedziała, że te miejsca nigdy nie będą już takie same jak przedtem. Leciutko musnęła ręką belkę w ścianie, o którą opierali się ramionami. Dotykali jej półmiska, ciepło ich dłoni nadal żyło w drewnie. A tutaj on pochylał się nad ojcem. Powiedział, że derka się podwinęła, i wspólnie ją wygładzili.

Oglądał jej kwiaty na stole. Szkoda, że nie nazbierała więcej.

Na jutro musi...

Jutro mają tu wrócić. A może tylko doktor? Ten o dobrych oczach?

Może on jutro nie przyjdzie? Gospodarz nie ma chyba tyle czasu, by włóczyć się po obcych domach? Hilda zajrzała do ojca, który nadal nie dawał znaku życia, po czym znów wyszła przed dom i patrzyła na Lipową Aleję.

Andreas i Mattias mieli zamiar się pożegnać i powrócić każdy do swego domu, gdy spotkali Branda.

Cała norweska gałąź rodu zgromadziła się w paradnej izbie Branda i Matyldy. Pani domu upiekła jęczmienne ciastka, które podała ze śmietaną. Młodzi mężczyźni popatrzyli na siebie i cicho jęknęli. W żołądkach ciągle jeszcze czuli ciężar świątecznych wypieków Hildy. Are, majestatyczny patriarcha z siwą brodą, odetchnął głęboko i rozpoczął przemowę:

Zebrani pokiwali głowami. Eli, szesnastolatka, delika-tna i szczuplutka, rzuciła swej przybranej matce Gabrielli pytające spojrzenie. Chciała wziąć jeszcze jedno ciastko. Gabriella, jakby nieobecna duchem, skinęła głową. Dzie-wczyna ciągle jeszcze powinna nabierać ciała. Kaleb popatrzył na Eli nieco surowiej, ale nie protestował. On i Eli stali poza kręgiem podejrzanych, podobnie jak Irja i Matylda, ale wszyscy czworo, głęboko związani ze swymi bliskimi, poczuwali się wobec nich do lojalności.

Are zdecydował:

Liv uśmiechnęła się smutno.

Potem zabrał głos Are:

Odezwał się wzburzony Tarald:

Liv spoglądaIa na swego jedynego syna z troską w oczach. Gdyby ktokolwiek z rodu zdolny był popeInić te ohydne marderstwa, to jedynie Tarald. Ale za nim stała Irja, a ona była prawomyślna jak mała kto. Gdyby podejrzewała męża, pomagłaby mu, lecz w zupełnie inny sposób. Doprowadziłaby do tego, by pojął całe zło popełnionych uczynków, wyjaśnił motywy swojego po-stępowania i przyznał się do wszystkiego. Potem dopiero walczyłaby jak lwica o jego uniewinnienie. Jednak chociaż Tarald nie był człowiekiem o silnej osobowości, Liv nie potraftła wyobrazić go sobie w roli mordercy kabiet. Nie, to było absolutnie nie do przyjęcia. Miała na myśli po prostu tylko to, że wszyscy inni stali poza podejrzeniami już kiedy wzięło się pod uwagę ich charaktery i usposobienie.

Sam fakt, że Irja wystąpiła w obronie Taralda, wystar-czył, by go oczyścić. A poza tym Tarald w roli wilkołaka? Zupełna niedorzeczność!

Często rozmyślała nad dwójką swoich dzieci. Cecylia, taka silna, nieodradna córka Ludzi Lodu... Tarald, jak często twierdziła, musiał wdać się w dziadka ze strony ojca, Jeppe Marsvina, który uwiódł młodą Charlottę Meiden, a następnie pa prostu zniknął.

Cała rodzina wybuchnęła śmiechem. Mattias w roli zbrodniarza? Nie, to po prostu niemożliwe! Nie ma takich dobrych, przyjaznych i nieszkodliwych wilkołaków! Weszła jedna ze służących.

Wprowadzono przedstawiciela władzy.

Gdyby naprawdę były czarownicami, miałyby jeden sznurek z trzema supłami wpleciony we włosy. To jest znak, którym posługują się kobiety tego rodzaju. Twier-dzą, że to sam Szatan im go zawiązał, kiedy były na Blokksberg.

Wójt wpatrywał się w nią jak sroka w gnat; dopiero po dłuższej chwili odzyskał mowę.

Rozumieli, co ma na myśli. Oznaczało to, że w sprawę mógł być zamieszany jeden z potomków Ludzi Lodu. Żaden z dotkniętych nigdy nie potrafił oprzeć się magii czarów.

Dotychczas udało się to tylko Tengelowi Dobremu. Liv rozejrzała się dokoła. Are? Nic nie było mu bardziej obce niż wszelkie ponadnaturalne zjawiska. Któraś z osób, które wżeniły się w rodzinę? Eli, to biedne dziecko, które znalazło ciepły, bezpieczny dom u Gabrielli i Kaleba? Ona boi się własnego cienia. Irja? O nie, Liv znała swoją synową jak siebie samą. Matyldy nie znała tak dobrze, ale krzepka chłopka obydwiema nogami stała tak mocno na ziemi, że pod tym względem przewyższała nawet swego męża Branda. Wójt spoglądał na nich surowo.

Mattias cicho chrząknął.

Brand był zirytowany.

Mattias powiedział:

Wójt mruknął pod nosem coś, czego nikt nie usłyszał, i rozpoczął przesłuchania.

Po półgodzinie opuścił dwór. Po sposobie, w jaki stawiał kroki, można było poznać, że jest bardzo roz-wścieczony. W murze dowodów niewinności nie znalazł najmniejszej nawet wyrwy.

Kiedy wyszedł, wszyscy zgodnie orzekli, że jest kom-pletnym durniem.

Ten człowiek nie ma pojęcia, o czym mówi. O ile z taką samą zawziętością rzuci się na Joela Nattmanna i bez-bronnego Jespera, to w żaden sposób się nie wywiną. Jeśli zdamy się na tego łajdaka, wkrótce wszyscy zawiśniemy na stryczku. Andreasie, musisz zbadać tę sprawę na własną rękę. Masz dość rozumu, by się tym zająć.

Wszyscy pragnęli, aby byli teraz z nimi Cecylia i Ale-xander, bowiem nikt inny tak pewnie i skutecznie jak oni nie potrafił radzić sobie w zagmatwanych sytuac-jach.

ROZDZIAŁ III

Jesper już tylko od czasu do czasu pomagał w stajni na Grastensholm. Poza tym ciężką pracą zmienił swoją maleńką zagrodę w prawdziwe gospodarstwo. Wykar-czował las i usunął z ziemi kamienie, a w ramach zapłaty dostał od Taralda cielątko i źrebaka. Zwierzęta, teraz już odhodowane, stały się użyteczne. Cielątko zamieniło się w krowę, która wydała na świat kolejno trzy jałówki. Tak więc Jesper miał czym się chwalić.

Dotychczas jednak się nie ożenił.

Silna męska ekipa, składająca się z Andreasa, Branda, Kaleba i Mattiasa, przybyła do leśnej zagrody po połu-dniu.

Jesper w tym czasie orał. Zamachał do nich wesoło. Andreas, widząc pług zagłębiający się w ziemię, poczuł mrowienie w krzyżu: Niewiele brakowało, by krzyknął:

„Uważaj na zwłoki!”

Andreas obruszył się nieco słysząc, że mówi się o nim „chłopak”.

Zaprosił ich do izby. O tym, że należała do starego kawalera, świadczył nie tylko bałagan, ale i zapach. Andreas poczuł nagłą ochotę, by złapać za szczotkę i mydło.

Przygotowali sobie miejsca do siedzenia, usuwając z nich ubrania i inne rzeczy, i usiedli.

Ufne niebieskie oczy spojrzały spod siwej grzywki.

Andreas wyjaśnił:

Jesper długo wpatrywał się w nich z rozdziawionymi ustami, a potem wybuchnął urażony:

Dlaczego miałbym to robić?

W istocie niewiele już zostało z dawnego, pełnego nieodpartego uroku Jespera. Wydawało się, że obcina brodę tępymi nożycami, nigdy bowiem nie była równa. Brakowało mu kilku zębów, a ubraniu nie zaszkodziłoby pranie.

Pokrywając zmieszanie śmiechem, Jesper zgodził się z Brandem.

Jesper chciał zaprosić gości na poczęstunek, ale po-spiesznie podziękowali, tłumacząc się, że dopiero co jedli. Przed wyjściem Brand jeszcze raz powtórzył swoją radę.

Pomyśl o wszystkich podstarzałych pannach i wdo-wach, tęskniących za mężczyzną, którym mogłyby się zająć.

Jesper zrezygnowany rozglądał się po izbie.

Oczy Jespera zrobiły się wielkie jak spodki.

Wszyscy się uśmiechnęli.

Mattias uśmiechnął się i ponownie zwrócił się do Jespera:

Poczciwe oczy Jespera wypełniły się łzami.

Jesper zachichotał niepewnie. Odeszli, pozwalając mu zastanowić się nad sobą. Kiedy się odwrócili, zobaczyli, że stoi zapatrzony w chmury.

Nie powiedzieli mu o wilkołaku. Jeszcze zdąży się przestraszyć.

Dzień już się kończył. Kiedy schodzili w dół w kierun-ku dworów, powoli zapadał zmierzch.

Mattias przystanął.

Hilda skończyła wieczorne dojenie. Wzięła konwie z mlekiem i w towarzystwie kota wyszła z maleńkiej obory, starannie zamykając za sobą drzwi. Miała nadzieję, że ci dobrzy panowie, którzy odwiedzili ją rano, zdążyli już rozpuścić plotkę, że ojciec jest śmiertelnie ranny. Nie było to prawdą, bo choć miał obite i posiniaczone ciało, był już w niezłej formie. Dziewczyna jednak panicznie się bała, że rozwścieczeni wieśniacy przyjdą tu nocą. A poza tym ojciec musi jej to wybaczyć, ale nie mogła całkiem skupić swych myśli na jego niedoli... Czy wszystko jest przygotowane na jutrzejszą wizytę panów? Ciasto na chleb już zaczynione, cały dom wy-szorowany, na sznurku suszy się najlepsza bluzka. Ma świeżo umyte włosy, pozostaje jej teraz jedynie zebrać z mleka śmietankę, którą poda do poziomek. Nagle przystanęła. Coś zaszeleściło w lesie. Zwierzę? Potem odwróciła się i popatrzyła w przeciwnym kierun-ku.

O Boże, tam idą jacyś mężczyźni! Co robić, jak obronić ojca i siebie?

Ale czy to nie...? Oczywiście, to doktor i pan Andreas, i jeszcze jakichś dwóch. Dlaczego jednak przychodzą teraz? Ona ma na sobie fartuch do obory i... Zrozpaczona myślała tylko o jednym: czy zdąży się przebrać?

Nagle zadrżała. Co to? Czyżby ktoś był w zagrodzie kiedy ona zajmowała się krową?

Ostrożnie zbliżyła się do dziwnego przedmiotu leżące-go na środku podwórza.

Na ziemi położono wielki kawał darni, a na nim postawiono odwrócony dzban.

Hilda poczuła ukłucie w sercu. Kto tu był? Kto chciał wyrządzić im krzywdę?

Zerknęła na drzwi, ale wydały się zamknięte dokładnie tak, jak je zostawiła. Dzięki ci, dobry Boże, że mężczyźni przyszli właśnie teraz! Wybiegła im na spotkanie akurat w chwili, gdy otwierali furtkę. Dopiero kiedy znalazła się blisko nich, uprzytomniła sobie, że przybyli wraz z dwo-ma obcymi panami. Skłoniła się przed nimi głęboko, skrawek fartucha powędrował na wysokość twarzy.

Jakie to dziwne! Teraz, kiedy byli z nimi obcy, doktor i Andreas Lind z Ludzi Lodu wydali jej się starymi znajomymi.

Weszli na podwórze.

Kaleb przystanął zdziwiony.

Musiała spuścić oczy. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie patrzył jej tak prosto w twarz.

Czy wszystko w środku jest w porządku? Świeżo wyprana bielizna! Mój Boże! Wpadła do izby przed nimi, zerwała pranie ze sznura i schowała je w spiżarce. W czasie gdy oni byli u ojca, zdjęła fanuch. Kiedy zmartwiona stwierdziła, że odświętna sukienka znajduje się poza zasięgiem jej rąk, musiała zadowolić się codziennym ubraniem. Piekło ją rozczarowanie. Może już tu nie wrócą? A ona miała wszystko przygotowane - na jutro! Zbliżając się do komory, usłyszała głos ojca. Mówił z ogromnym trudem:

... leżę tu sam, kiedy ta niezdara stroi się dla wielkich panów. Znów piecze! I szoruje podłogę, a tymczasem ja nie dostałem prawie nic do jedzenia!

Andreas odezwał się nieco podniesionym głosem:

A kto przyjdzie do domu, w którym rządzi starzejąca się córka? 2 tego może być tylko zazdrość!

Straszliwie jęcząc odwrócił się do nich tyłem.

Uspokoili Hildę, że ojcu nie grozi niebezpieczeństwo.

Następnego dnia będzie mógł już wstać. Przedstawili jej Branda i Kaleba, a ją wzruszenie ścisnęło za gardło. Została przedstawiona! Dokładnie tak, jak w opowieściach jej matki o zwyczajach ludzi wyżej urodzonych!

Stanęła przed wielkim dylematem. Czy miała teraz poczęstować ich poziomkami? Ale całą czwórkę...? Nie wypadnie zbyt wiele na głowę. Czy mogła zaprosić ich na jutro?

Zanim zdążyła się zdecydować, zadudniły ciężkie kroki wójta. Oczywiście wcześniej Hilda nie miała pojęcia, że to on, ale teraz słyszała, jak zwracali się do niego pozostali.

Kiedy Joel Nattmann usłyszał o znaku śmierci, wpadł w panikę.

Kiedy popatrzyłem następnym razem, zniknął. Kiedy mężczyźni rozmawiali, Hilda trzymała się z tyłu, wlepiając oczy w Andreasa. Wydawało się jej, że nigdy jeszcze nie widziała nikogo tak pięknego. Mężczyźni jednak do tego stopnia byli zajęci tym, co miał do powiedzenia jej ojciec, że w ogóle nie zwracali na nią uwagi.

Zmieszana, nie wiedząc, kogo właściwie powinna usłuchać, powiedziała najpierw „przepraszam” do ojca po czym odwróciła się do Mattiasa.

Zawahała się.

Po krótkiej chwili milczenia wójt powiedział lek-ceważąco:

Joel Nattmann zaczął się skarżyć:

Rozumieli to. Kiedy wychodzili, Mattias, ku ogromnej uldze Hildy, powiedział:

Jesteś córką hycla, surowo przemawiała do siebie. Twoje miejsce jest na samym dnie społeczeństwa. Nikt cię nie chce. Jak wobec tego śmiesz myśleć o mężczyźnie z Lipowej Alei?

Ale proszę, pozwólcie mi zachować marzenia! Tak niewiele ich było w moim życiu! Nikomu nie szkodzą, przynajmniej dopóki są tylko marzeniami.

Nazajutrz wstała bardzo wcześnie, by przygotować wszystko na przyjście gości. Kiedy zagniatała wyrośnięte ciasto na chleb i wkładała je do wielkiego, rozgrzanego pieca, czuła pulsujące w niej napięcie. Żeby tylko nie zbudzić ojca i nie słyszeć wścibskich pytań! Cały czas chodziła na palcach. Potem pospieszyła do obrządku. Na zewnątrz wciąż jeszcze było ciemno. Namęczyła się bardzo, otwierając drzwi do obory, ale przypomniała sobie, że mężczyźni zabarykadowali je na jej własną prośbę. Przerażona obejrzała się na las, ale uspokoiła się myślą, że potwory nie wychodzą o świcie. I dlaczego miałyby przyjść akurat teraz? Już wiele czasu upłynęło od chwili, gdy zmarłe kobiety zostały złożone w swych nie poświęconych grobach. Ostatnia leżała tam od tygodnia, jak stwierdził Mattias Meiden, dobry doktor. Czy była wtedy pełnia?

Hilda mocowała się ze skoblem. Nareszcie drzwi się otworzyły. Wsunęła się do środka i zamknęła na haczyk. Zapaliła łuczywo na ścianie.

W ciemnej oborze było cicho i spokojnie. Krowa spojrzała na nią przyjaźnie, kot otarł się o kolana. Zaraz też przydreptały kury. Jej przyjaciele. Jak dotychczas jedyni. Choć spieszyła się jak tylko mogła, poranny obrządek wymagał czasu. Nie przejmowała się zbytnio faktem, że zmiana, która zaszła w jej życiu, dokonała się w związku z tak tragicznymi wydarzeniami. Wcześniej widziała za sobą i przed sobą jedynie nie kończący się smutny strumień szarych dni, dlatego teraz żyła każdym nerwem ciała.

Ci dobrzy, wyrozumiali ludzie... Andreas i Brand z rodu Ludzi Lodu. Doktor Meiden. I ten wielki, jasnowłosy Kaleb, przy którym człowiek czuł się tak bezpiecznie.

Życie Hildy nagle stało się takie bogate. Tych czterech kobiet nie znała, nie wiedziała o nich nic poza tym, że spotkała je tragiczna śmierć. Czy w takiej sytuacji powinna odczuwać wyrzuty sumienia z tego powodu, że się cieszy? Ojca spotkało nieszczęście, to prawda, ale nie groziło mu już niebezpieczeństwo. Mogła więc chyba nareszcie po-czuć się jak żywa istota w normalnym ludzkim świecie? Żaden z nich z niej nie drwił!

Dobry Boże, dzięki ci, że nie zapomniałeś o najnędz-niejszym ze swych stworzeń!

Kiedy skończyła obrządzać zwierzęta, na dworze zrobiło się jasno. Chleb na pewno już się upiekł. Oby tylko zdążyła uporać się z robotą przed ich przyjściem! Była tak przejęta, że drżały jej dłonie, i miała kłopoty z zamknięciem drzwi do obory.

Kiedy wróciła do domu, ojciec jeszcze spał. To dobrze, miała więcej czasu dla siebie.

Chleb udał się wyśmienicie. Tak, potrafiła piec, matka ją tego nauczyła. Och, mamo, powinnaś teraz zobaczyć swoją Hildę! Mam przyjaciół, wiesz? Oczywiście to dla mnie za wysokie progi, ale mnie rozumieją, spotykają się ze mną, podczas gdy ludzie ze wsi mają dla mnie tylko złe słowa. Nigdy dotąd nie zdawałam sobie sprawy, że może być inaczej!

On jest taki piękny, mamo! Naturalnie ja niczego nie oczekuję, ale to tak cudownie tęsknić. Mieć kogoś, za kim można tęsknić! Ciekawe, czy będzie mu smakował chleb? Ubiłam świeże masło, o to więc nie muszę się martwić.

I zebrałam śmietankę...

Kiedy zrobiła już co najważniejsze, a ojciec nadal się nie poruszał, zawołała:

Przygotowała śniadanie i znów zawołała:

Z komory nie dochodził żaden dźwięk.

Hilda podeszła do drzwi i pchnęła je.

Z początku nie mogła pojąć, co się stało. Kiedy jednak dotarło do niej, że ojciec powiesił się na belce w powale, cofnęła się i wypadła z domu. Opamiętała się dopiero przy płocie. A jeżeli on jeszcze żył?

Nie, to niemożliwe. Przecież kiedy ona krzątała się po domu, w jego komorze cały czas panowała cisza. A poza tym naprawdę wyglądał na umarłego!

Na wpół oszalała z przerażenia całą drogę do Lipowej Alei przebyła biegiem.

Zapukała do drzwi i dopiero wtedy pojęła, że nie tutaj powinna była przyjść. Doktor mieszkał przecież na Grastensholm! Ale działała odruchowo. Chyba wiedziała, dlaczego nogi skierowały ją tutaj...

Drzwi otworzyła jej służąca.

Służąca, która nie znała Hildy, przez moment patrzyła na nią pytająco, po czym zniknęła w środku. Po krótkiej chwili pojawił się Brand.

Mogła tylko skinąć głową. Oczy miała pełne łez.

Hilda uniosła dłoń.

Był taki dobry, że spuściwszy oczy ośmieliła się wyszeptać:

Świeży chleb, poziomki, śmietanę i masło. I ser. Wszystko stoi w spiżarce. Czy będziecie tak dobrzy i przyniesiecie poczęstunek tutaj? Nie chciałabym, żeby to tam stało i marnowało się. Ja... ja nigdy jeszcze nie miałam gości...

Teraz łzy pojawiły się w oczach Matyldy.

Brand wziął ze sobą jednego ze stajennych i natych-miast pobiegł w stronę lasu.

Kiedy Hildzie pozostało już tylko siedzieć i czekać w pięknej izbie, jakiej nigdy dotąd nie dane jej było widzieć, wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Matyl-da pocieszała ją jak mogła, ale w chwili takiej jak ta niewiele dało się zrobić.

Wreszcie Hilda zdołała się jako tako uspokoić. Patrzyła przed siebie zamglonymi oczyma, jak gdyby jej myśli błądziły gdzieś daleko.

Matylda mogła sprawiać wrażenie osoby prostej i bez fantazji, znała jednak kobiecy sposób myślenia. Zro-zumiała, że w tych słowach kryło się coś więcej niż naturalny w takiej sytuacji żal po zmarłym. Joel Nattmann był odtrącony przez wszystkich. A te-raz, kiedy nie żył, jedyna osoba, która troszczyła się o niego, myślała więcej o chlebie i poziomkach niż o nim. Swoją śmiercią zakłócił najszczęśliwszą chwilę w życiu Hildy.

Dlatego powiedziała: „biedny ojciec”.

ROZDZIAŁ IV

Parobek wrócił z informacją, że wójt gdzieś wyjechał, ale jego gospodyni obiecała przekazać mu wiadomość, jak tylko wróci do domu.

Hilda odpoczywała w pokoja, położonym w starej części Lipowej Alei. Leżała, przypatrując się wspaniałym tapetom, i zastanawiała się, kto też mógł je namalować. Musiał to być mężczyzna obdarzony niezwykłym wy-czuciem piękna. Hildzie nawet nie przeszło przez myśl, że mogła to zrobić kobieta. Dla niej miejsce kobiet w życiu było raz na zawsze określone. Nigdy nie słyszała, by zajmowały się czymś innym poza tym, do ezego zostały stworzone. Co prawda, nie dotarła do jej uszu historia o obdarzonej silną wolą Silje i jej mężu Tengelu, człowieku o szerokich ho-ryzontach.

Mężczyźni wkrótce powrócili i Hilda wyszła im na spotkanie.

Zebrali się w paradnej izbie Matyldy, brakowało jednak Andreasa.

Długo zastanawiała się, gdzie też on może być. Kiedy weszła do izby, Mattias zwrócił się do niej z łagodnym uśmiechem:

A więc poszedł tam! Ta wiadomość podziałała na dziewczynę uspokajająco.

Mattias skierował na nią serdeczne, kojące spojrzenie.

Natychmiast wyszła, by się przebrać. Rozczesała swoje długie włosy i zostawiła je rozpuszczone, spływające po plecach. Włożyła suknię i stwierdziła, że teraz naprawdę wygląda dobrze. Sukienka była zresztą stosowniejsza na czas żałoby. Czarna spódnica i stanik, pod nim biała bluzka. Buty zdjęła, to tylko niezgrabne drewniaki. Gdybym tylko nie była taka zapłakana, myślała. Ale chyba mi to wybaczą.

Andreas zajechał do Elistrand, dworu, który na polece-nie Alexandra zbudowano nad wodą dla jego córki Gabrielli i jej męża. W dużym, przestronnym budynku wiele było światła i blasku słońca. Andreas już z daleka usłyszał bawiącą się piątkę dzieci. Były to sieroty, z który-mi życie obeszło się bardzo okrutnie. Zostały wyciągnięte z rynsztoków Christianii. Na Elistrand miały pozostać aż do chwili, kiedy staną się na tyle dorosłe, by radzić sobie samodzielnie. Kaleb i Gabriella kontynuowali dzieło rozpoczęte przez Liv i wydawało się, że są szczęśliwi. Na spotkanie Andreasowi wyszła do sieni Eli, dziew-czyna, którą gospodarze traktowali jak własną córkę. Nadal sprawiała wrażenie kruchej i bezbronnej, ale jej uśmiech świadczył, że czuła się bezpiecznie, a ciało zaczęło nabierać bardziej kobiecych kształtów. Na litość boską, pomyślał Andreas z ukłuciem w sercu. Ależ ta dziewezyna jest pociągająca! To małe żałosne pisklę, któż to mógł przypuścić!

Wujku? To prawda, że był kuzynem Gabrielli i dotąd nie przeszkadzało mu, kiedy tak się do niego zwracała, ale teraz poczuł się jak starzec!

Przyjęli go w swej paradnej izbie, Eli wróciła do dzieci.

Andreas popatrzył na nią.

W zamierzeniu Kaleba miał to być rubaszny dowcip, ale nieoczekiwanie Andreas poczuł się urażony.

Hilda zobaczyła ich w alei lipowej jednocześnie:

Andreasa, Kaleba i wójta, pędzącego na koniu. Patrzyła na Andreasa i gryzło ją sumienie, że nie może myśleć wyłącznie o ojcu, który martwy leży w stodole. Weszli do domu wszyscy razem.

Hildzie zaparło dech w piersiach.

Po raz pierwszy usłyszeli pochwałę z ust tego człowie-ka.

Hilda usiadła.

Szybko przychodziło mu wydawanie sądów.

Kaleb powiedział z wesołym uśmiechem:

Przypomniały jej się kamienie, którymi za nią rzucano. Dzieciaki, które czaiły się wokół zagrody, grad padają-cych wyzwisk...

Przerażała ją myśl, że miałaby zamieszkać samotnie w chacie na skraju lasu. Już raczej zniesie wyzwiska. Ale tak bardzo nie chciała być dla nikogo ciężarem. Czy zaproponowali jej to z litości, czy rzeczywiście na coś może się przydać?

Życie stłamsiło Hildę do tego stopnia, że nie była pewna, czy naprawdę może zaufać tym na pozór wspaniałym ludziom, a tym bardziej przywiązać się do nich.

Wójt był nastawiony do Branda tak samo jak Brand do niego. Skierował wzrok inkwizytora na swego zaciętego wroga i powiedział ostro:

Andreas zwrócił się do Hildy:

Gabriella natomiast chciałaby mieć jeden dzień, żeby przygotować twoją izbę - mówił Kaleb. - Gdybyś więc mogła...

Musiała wziąć się w garść, by nie wybuchnąć płaczem. Serce zaczęło jej walić w piersiach na myśl, że Andreas pojedzie z nią aż do Elistrand. To długa droga, ale ona chciałaby, żeby była o wiele, wiele dłuższa. W drzwiach stanęła Matylda.

Wesołe słowa złagodziły napiętą atmosferę, a w czasie posiłku chwalono chleb Hildy i bez końca żartowano: kto posmakuje poziomek, czy i ile ich pozostanie... Czy takie są właśnie prawa życia, zastanawiała się Hilda, że nigdy nie można zakosztować pełnego szczęścia? Szczęście... Tego uczucia nigdy dotąd nie znała, a teraz nie mogła wyrazić swej radości, serce bowiem ściskało jej się na myśl o ojcu.

Najgorsze jednak było to, co kryło się w niej tak głęboko, że nie śmiała o tym nawet pomyśleć: ulga, że nareszcie uwolniła się od nieznośnego ciężaru, który przytłaczał jej zmysły, umysł i wolę życia. Jakże trudno jej było pogodzić te wszystkie uczucia!

Nieswojo było wracać do domu. Gdy zsiadała z wozu, Andreas podał jej rękę. Radość w niej pulsowała, kiedy poczuła jego silną dłoń wokół swojej. Nie śmiała spojrzeć na stodołę, dlaczego - nie wiedziała. Czy spodziewała się tam coś zobaczyć? Szybko, aby nie narażać Andreasa na czekanie, pozbierała wszystko, co chciała ze sobą zabrać: kubek, lalkę, którą uszyła matka, czyste odzie-nie, piękne naczynie z pokrywką, które matka wniosła w posagu...

Zawahała się przy należącej do ojca szkatułce na pieniądze.

niósłszy wieczko. - On był bogaty!

Andreas podszedł bliżej.

Hilda liczyła.

Co mam z nimi zrobić?

Uśmiechnął się z czułością. Cztery talary? Biedna dziewczynka!

Ona jednak przyjęła jego słowa całkiem serio.

Będą mnie wtedy chcieli tylko dla pieniędzy!

Och! I on to mówi! Policzki jej pałały, w głowie szumiało tak, że aż pociemniało jej w oczach.

Hilda oprzytomniała.

W drodze powrotnej opanowało ją takie podniecenie, że nie była w stanie usiedzieć w milczeniu.

Słowa płynące z jej ust niemal potykały się o siebie. Spadały jak wodospad, Hilda pragnęła opowiedzieć wszystko naraz. Pękła w niej tama wieloletniego mil-czenia.

Andreasowi pozostawało tylko siedzieć i słuchać. W opowiadaniu o matce i o wielu późniejszych latach przeżytych z ojcem w zagrodzie wychwycił powtarzający się ton - ton samotności, tęsknoty i rozpaczy. Hilda naturalnie nie mówiła o uczuciach wprost, opowiadała tylko o ubogich doznaniach, drobnych epizodach, o dzi-kich zwierzętach, które niemal jadły jej z ręki, o zimowych zawiejach, które prawie podnosiły dach chaty, o ludziach, którzy przechodzili drogą...

Andreas wstrzymał konia.

Przebudziła się ze wspomnień na widok imponującego budynku.

Hilda została z pustymi rękami.

Spojrzała zmieszana. Któż to jest? Ach, tak, doktor Mattias Meiden. Pod wpływem jego ciepłego spojrzenia rozluźniła się. Uśmiechnęła się i podążyła za nim do środka.

„Niedługo się zobaczymy”, powiedział. Teraz Hilda miała już czym żyć.

W domu poznała Liv, Taralda i Irję. Oglądała komnaty tak wielkie, że jej maleńka zagroda zmieściłaby się w nich dwadzieścia razy.

Czy wszyscy ci ludzie mają takie piękne dusze, tyle dobra w sercu? - myślała zdziwiona. Przedtem znała tylko zło, teraz stykała się z samą dobrocią.

Czy to dlatego, że jej ojciec umarł? Czy może zawsze tacy byli?

Na przykład ta naprawdę szlachetna sędziwa dama, matka ojca pana Mattiasa. Czy jest gdzieś twarz starej kobiety piękniejsza od tej? Oczy, w których ciepłem lśniła życiowa mądrość, zmarszczki mówiące tylko o radości i życzliwości? Nie sposób odgadnąć jej wieku, gdyż ruchy ma takie żywe i młodzieńcze.

I rodzice pana Mattiasa. Przystojny ojciec, który co prawda starał się wydawać bardziej władczy niż był w rzeczywistości, i matka tak pełna serdecznej troski, że Hilda dopiero później uzmysłowiła sobie, że właściwie jest ona brzydka i niezgrabna. To jednak jakby nie miało znaczenia. W jakiś sposób i tak była piękna. Hilda dobrze się czuła w otoczeniu członków tej rodziny, pomimo że zdawała sobie sprawę z dzielącej ją od nich przepaści.

Straszliwie się wstydziła, że tak nieprzerwanie mówiła do Andreasa. Nie potrafiła się jednak powstrzymać, to przyszło samo z siebie. A on się nie rozgniewał, w każdym razie tego nie okazał.

Dostała pokój nad stajnią. Kiedy udawała się tam wieczorem na spoczynek, ujrzała Mattiasa prowadzącego ożywioną rozmowę z mężczyzną w średnim wieku, wyglądającym na bardziej miłego niż rozumnego. Niebie-skie, wesołe oczy zerkały na nią z zaciekawieniem spod białej, sterczącej na wszystkie strony grzywki.

Mattias w lot pojął intencje Jespera.

To były nieostrożne słowa! Oczy Jespera natychmiast zapłonęły blaskiem pożądania.

Kiedy w małej izdebce przygotowywała się do snu, ktoś delikatnie zapukał do drzwi.

Przekonana, że to służąca, zresztą i tak nie zdążyła się rozebrać, zawołała:

Do środka wszedł jednak Jesper, chichocząc cicho.

Hilda nie miała pojęcia, jak zachować się w tej sytuacji. Nie chciała być nieuprzejma, ale czuła, że to nie był odpowiedni czas i miejsce na wizytę. Postanowiła jednak wysłuchać, w jakiej sprawie przyszedł.

Jeśli sądził, że liczba podziała jak zachęta, zawiódł się srodze, choć w swym zadufaniu jeszcze tego nie pojął.

Hilda nie skorzystała z propozycji i zdecydowanie przestała bawić się w uprzejmości. Jesper zagradzał drogę do drzwi, zrozpaczona zawołała więc o pomoc. Mattias, który wrócił z wizyty u chorego i wprowadzał właśnie konia do stajni, usłyszał jej krzyk i pognał na górę. Kiedy biegł po stromych schodach, pomiędzy wołaniem Hildy o ratunek słyszał głos Jespera, który chełpliwie wykrzykiwał o swych zwycięstwach na wojnie, o tym, jak uratował Branda, króla Christiana i Tarjeia od „pewnej śmierci”, i o tym, że jest prawdziwym mężczyzną, któremu może zaufać.

Mattias jednym susem przebył ostatnie stopnie i szarp-nięciem otworzył drzwi.

Hilda stała odwrócona do ściany i krzycząc przyciskała ręce do twarzy. Na środku izby stał Jesper i pokazywał wszystko, czym mógł sie poszczycić.

Mattias starał się uspokoić Hildę:

Kiedy Hilda znalazła się już w łóżku, długo leżała drżąc na całym ciele. Nie myślała o Jesperze, który wydał jej się wstrętny i śmieszny zarazem, lecz o mężczyznach w ogóle. Hilda nigdy jeszcze nie widziała odsłoniętej męskości. Teraz jej dłonie ostrożnie przybliżyły się do okolicy, której nigdy dotąd nie dotykała tak świadomie. Przeraziła się, czując pulsujące gorąco. Natychmiast odsunęła rękę. Drżenie jednak nie ustawało. Myślała o innych męż-czyznach, o tym, że byli stworzeni w taki sam sposób jak ten głupek Jesper. Czuła się winna, ale jej dłoń powróciła w tamto miejsce, teraz nie była w stanie jej odsunąć. Na poły z przerażeniem, na poły z uniesieniem pozwoliła, by stało się to, czego pragnęło jej ciało.

Następnego ranka ubrała się pełna wstydu i poszła do wielkiego domostwa mieszkalnego Grastensholm. W drzwiach powitał ją Mattias, jak zawsze wesoły i przyjazny. Była pewna, że zauważy jakiś ślad jej nocnych przeżyć, spuściła więc wzrok i podczas miłego śniadania pomrukiem odpowiadała na wszystkie pytania. Później jednak zajęła się codziennymi sprawami i odzy-skała spokój.

Zerkała oczywiście w sttonę Lipowej Alei, ale Andreas się nie pojawiał. Widziała, że jego wóz wrócił z Elistrand dopiero późnym wieczorem. Skoro tylko zostanie przy-gotowany dla niej pokój, mieli po nią przyjechać Kaleb i Gabriella.

Wszyscy byli tacy dobrzy! A ona przez tak nie-zliczenie wiele dni żyła odcięta od ludzkiej wspólnoty, mając za towarzystwo jedynie wiecznie niezadowolone-go zrzędę.

Jednakże dotychczasowe nieliczne próby nawiązania kontaktu z ludźmi kończyły się zawsze gorzką porażką. O zaprzyjaźnieniu się z kimś tak nieosiągalnym jak mieszkańcy Lipowej Alei i Grastensholm nigdy nawet nie śniła.

Po południu musiała wrócić do swojej zagrody. Szła ciężko na pogrzeb ojca.

ROZDZIAŁ V

Andreas miał wrażenie, że unosi się w obłokach. W niepamięć poszły odkryte zwłoki, wilkołak i powieszo-ny hycel.

Poprzedniego dnia bezwstydnie długo zabawił w Eli-strand, ale był to wielki dzień w jego życiu. On, który dotychczas rozmawiał z Eli wyłącznie jak wujaszek, poświęcił jej tyle uwagi, że Kaleb, żartobliwie uniósłszy jedną brew, surowo dowiadywał się o jego przodków i wypytywał, ile pieniędzy może mieć w szkatule. A Andreas zarumienił się, z czym zresztą było mu do twarzy, i starał się udawać, że nic nie rozumie. Był jednak taki szczęśliwy, tak bardzo szczęśliwy! Szesnaście lat. Osiągnęła już więc odpowiedni wiek do zamążpójścia. A jeśli mąż jest znacznie starszy - w tym wypadku o jedenaście lat - małżonka będzie mogła korzystać z jego doświadczenia.

Gabriella wyglądała na zaskoczoną, była jednak na tyle dobrze wychowana, że nic na ten temat nie powiedziała. A Eli jego zainteresowanie sprawiało ogromną radość. Zachwycona opowiadała o swym własnym cielaczku, któremu pomogła przyjść na świat. Andreas musiał iść z nią do obory i obejrzeć zwierzaka. Tam przypadkowo objął jej delikatne ramiona i tak przytuleni razem po-dziwiali cielątko.

Cóż za cudowna dziewczyna! Taka delikatna, taka ponętna i miła. Że też wcześniej nie zwrócił na nią uwagi! Nie było to jednak dziwne, bowiem dopiero tego lata pączek zaczął przemieniać się w kwiat.

Będzie musiał postępować z nią delikatnie. Wydawało się, że ona nadal nic nie wie o miłości, nie rozumie powodów jego zainteresowania. Potrzebowała czasu na przebudzenie. W tym okresie on zapewni jej bezpieczeńst-wo. A pewnego dnia sama odkryje w nim mężczyznę... Oczywiście mógł zwrócić się do Kaleba i Gabrielli z formalną prośbą o jej rękę i zawrzeć ugodzone małżeńst-wo. To jednak nie leżało w zwyczajach Ludzi Lodu, nigdy tak się nie zdarzyło. Zawsze pobierali się z miłości. Wyjątkiem był Tarald, który ożenił się z Irją ze względów praktycznych, ale i w tym związku wkrótce rozkwitła miłość. To było naturalne, myślał Andreas, któż mógłby nie pokochać Irji, która była samą dobrocią, ciepłem i miłością. Wiedział również, że siostta jego dziadka, Liv, ma za sobą wielce nieszczęśliwe małżeństwo, zawarte, kiedy była bardzo, bardzo młoda, zanim poślubiła swego ukochane-go Daga. Niewiele jednak słyszał o tym pierwszym związku. O ile rozumiał, było to małżeństwo z mężczyzną, który wprost palił się do poślubienia Liv i całkiem ją omotał. Z jej strony nie było więc mowy o miłości. Nie, Ludzie Lodu powinni słuchać, co podpowiada im serce.

A jego serce najwyraźniej wybrało Eli. Teraz musi tylko uzbroić się w cierpliwość. Nie spłoszyć jej. Dopóki będzie traktować go jak wujaszka, sprawa jest beznadziej-na. Musi to jakoś zmienić.

Ale jak się do tego zabrać? Uczestniczyć w młodzień-czych zabawach i figlach? Nie, to nie najłepszy pomysł. Musi zaufać czasowi.

To jednak nie jest takie łatwe, kiedy po raz pierwszy w dwudziestosiedmloletnim życiu odczuwa się słodki ból zakochania.

Hilda dość wcześnie wyruszyła do chaty na skraju lasu.

Czuła się nieswojo na myśl, że nikt tam na nią nie czeka.

Nawet krowa, kot czy kury. Tylko martwy ojciec. Miał przyjść kościelny, ale ona wyruszyła tak wcześnie, że na pewno będzie na długo przed nim. Na maleńkim podwórku panowała cisza. Jak szybko miejsce może stać się opuszczone, pomyślała. Z wahaniem weszła do domu.

Ogień na palenisku nie płonął. Wszystkie pnedmioty, do których była przywiązana, znajdowały się już w Eli-strand. Została jeszcze tylko kocia miseczka, ale kot na pewno dostał nową, a poza tym ona przecież nie może nieść miseczki podczas pogrzebu.

W niedalekiej przyszłości znów będzie musiała się tu przenieść.

Ta myśl nie była jej miła, ale przecież nie może wciąż mieszkać u innych, wykorzystywać cudzą dobroć. Ociągając się wyszła z domu i skierowała w stronę stodoły. Przyzwoitość nakazywała oddać ojcu szacunek. Odmówić za niego modlitwę w zagrodzie, w której mieszkał przez całe życie.

W lesie szumiało i szeleściło, coś trzasnęło za rogiem domu. Hilda lękliwie rozejrzała się dookoła, ale niczego nie dostrzegła. Samotność wyolbrzymia wszystkie dźwię-ki, uspokajała się.

Czując, że stopy jej ciążą, jakby były z ołowiu, wdrapała się po prowadzącym do stodoły podjeździe, zarośniętym mchem i trawą tak, że ledwie prześwitywały kamienie. Jak miło z ich strony, że przygotowali ojca i złożyli go na murach, pomyślała. Andreas... Andreas także w tym uczestniczył. Czy poświęcił jej wówczas choć jedną współczującą myśl? Czy zrozumiał, jak trudno było jej z ojcem, którego nie mogła szanować, choć starała się o to ze wszystkich sił?

Zaskrzypiały stare i zniszczone drzwi stodoły. Tak wiele razy przez nie szła, dźwigając na plecach snopy. Nigdy nie mieli konia.

W środku było ciemno, zostawiła wigc drzwi otwarte. Dzięki Bogu, nakryli ojca narzutą z łóżka! Była pewna, że nie zniosłaby widoku jego twarzy, a już na pewno nie tak straszliwie wykrzywionej jak wtedy, gdy zobaczyła go wiszącego.

Chociaż... on nie żył już wcześniej, powiedział pan Mattias. To odrobinę uspokajało, ale także było przeraża-jące. Ktoś dostał się do domu...

Hilda padła na kolana i Półgłosem odmówiła modlit-wę, prosząc Boga, by olcazał łaskę i przyjął do siebie Joela Nattmanna.

Wiatr zakołysał drzwiami stodały, które prawie się zatrzasnęły. Wewnątrz zapanował półmrok. Niechaj dusza jego odnajdzie pokój i nie błąka się wśród żywych... Na dole, w oborze, zaszeleściły kroki. Szybko obejrzała się na kilka wiodących tam stopni, ale w rogu przy podjeździe było zupełnie ciemno, nie docierała tam jasność dnia. Zresztą na dworze było tak szaro, że odrobina światła, która sączyła się przez szparę w drzwiach, niewiele pomagała. To na pewno szczury. Stodoła jest przecież pusta. Usiłowała dokończyć modlitwę. Przed oczami miała kontur przykrytych narzutą stóp ojca.

Ale przecież odkąd sięga pamięcią, nigdy nie było tu szczurów...

Znów usłyszała coś jakby odgłos ukradkowych ru-chów, przemykających kroków...

Panie, Ty, który litujesz się nad grzesznymi, ulituj się także nad tym nieszczęśliwym...

Hilda znieruchomiała. Na dole rozległo się ciężkie dyszenie, sapanie czegoś, co przekradało się wzdłuż ściany, uderzając ciężkimi łapami...

Zapomniała o modlitwie. Przez długą chwilę klęczała niby sparaliżowana, po czym jak najciszej wstała. W tym samym momencie usłyszała inny, zbawczy dźwięk. Skrzypienie wozu pod płotem.

Wybiegła ze stodoły, potykając się o kamienie, i popę-dziła w stronę furtki. Za nic w świecie nie obejrzałaby się teraz za siebie.

Kościelny podjeżdżał niespiesznie. Był to chudy, nijaki mężczyzna w czarnym ubraniu, który pełnił w parafii także funkcję grabarza.

Nic na to nie powiedział, z niedowierzaniem tylko spojrzał w stronę budynku. Hilda biegła obok, ręką trzymając się wozu, aż zajechali na podwórko.

Zeskoczył na ziemię.

Nie patrzył na nią, gdy wymawiał gniewne słowa, które rozniosły się echem po opustoszałej zagrodzie. Wziął jednak długi kij z wozu, na którym stała trumna.

Hilda wyczuwała niechęć kościelnego. Była córką hycla. On jednak miał do wykonania pracę, musiał więc znosić jej obecność.

Poszli w kierunku podjazdu. Hitda trzęsła się jak osika.

Nie mogło wyjść podjazdem, zobaczyłbym to z dro-gi. Wobec tego musi być na dole.

Rozmawiali po cichu, niemal szeptem.

Grabarz mocno ujął kij i ostrożnie zaczął spuszczać się po zniszczonych schodach. Hilda upewniła się, że nic nie kryje się w stodole, i przestraszona ruszyła za nim, w każdej chwili gotowa do ucieczki.

Mężczyzna przystanął na najniższym stopniu.

W jego słowach brzmiało zdziwienie, najwyraźniej nie spodziewał się tego po córce hycla.

Kościelny nie posuwał się dalej. Hilda wiedziała, że z tego miejsca mógł dokładnie widzieć całą oborę.

Grabarz odwrócił się ku ścianie. Od jednej z belek odłupała się długa drzazga. Mężczyzna wyciągnął zza niej coś, co się o nią zaczepiło.

Nie wierząc własnym oczom wpatrywał się w trzymany w dłoniach kłak zwierzęcej sierści.

Wpatrywał się w nią przerażony.

Kościelny jakby w popłochu, z wręcz nieprzyzwoitym pośpiechem, wniósł z jej pomocą trumnę na górę do stodoły.

Hilda tylko kiwnęła głową. Nie oczekiwała żadnej pomocy ze strony mieszkańców gminy. Wprost przeciw-nie, obawiała się, że właśnie przez nich jej pierwsza wyprawa do wsi będzie przykra i bardzo trudna. Kiedy kościelny odkrył zwłoki ojca, odwróciła twarz, ale kątem oka zdążyla zauważyć, że jest pięknie ubrany w długą białą koszulę, a dłonie ma złożone na piersiach. Musiała unieść ciało zmarłego z jednej strony, by mogli ułożyć je w byle jak skleconej z desek trumnie. Na szczęście zdołała uniknąć widoku jego twarzy. Kiedy trumna została zamknięta, odetchnęła z ulgą. Bez dalszych ceremonii Joela Nattmanna zniesiono w dół i ułożono na wozie.

I tak spod drzwi swego domu wyruszył w ostatnią drogę, obserwowany z głębi lasu przez parę wąskich oczu.

W to szare deszczowe popołudnie na Grastensholm Mattias wyglądał przez okno.

Wpatrywał się w coś, co rozgrywało się na drodze.

Podeszła do okna. Za nią pospieszyli Tarald i Liv.

Od strony lasu, ku kościołowi, powoli jechał wóz. Stała na nim trumna, a za wozem podążała smutna, samotna kobieta.

Skierowali wzrok ku kościołowi. Pod murem cmentar-nym kręciło się już kilka osób.

Już spieszyła do sieni, Mattias biegł za nią.

Irja stała już gotowa w ciemnym płaszczu.

Mattias uśmiechnął się. Myśli Ludzi Lodu zawsze zmierzały tym samym torem.

Pod bramą kościoła zbierałi się grupkami mieszkańcy wioski, którzy wcale nie mieli zamaru wejść do środka. Kiedy wóz wtoczył się na dziedzinec kościelny, ze złością gapili się na Hildę.

Hilda tylko niżej schyliła głowę. Muszę przez to przejść, myślała, ale coraz dotkliwszy ból ogarniał jej duszę. Z trudem przełknęła ślinę i wyprostowała się. Boże, daj mi siłę!

Nagle gromada ucichła. Zajechał powóz z Grastens-holm. I drugi, z Lipowej Alei. l Wieśniacg nie wiedzieli, co o tym myśleć i jak się zachować.

Z powozu wysiadła stara baronowa i cała jej rodzina. Powszechnie lubiany młody doktor... I patriarcha z Lipo-wej Alei wraz ze swymi najbliższymi. Pozdrowiono ich wstydliwie.

Niemal jednocześnie od południa pojawił się jeszcze jeden powóz. To pan na Elistrand wraz ze swą szlachetnie urodzoną małżonką, margrabianką, i przybraną córką. Cóż to miało znaczyć?

Mattias kiwnął głową Hildzie, chcąc dodać jej tym otuchy, i podszedł do karawanu. To samo zrobiii Tarald, Andreas i Brand.

Trumnę Joela Nattmanna wnieśli przez wrota kościoła dwaj baronowie i dwaj panowie na Lipowej Alei. Za trumną szła Hilda wraz z baronowymi Meiden - starszą i młodszą, margrabianką z Elistrand i najdostojniejszym człowiekiem w całej parafii, Arem z rodu Ludzi Lodu i jego synową Matyldą, córką gospodarza Niklasa Niklas-sona.

Dookoła cmentarza zapadła głucha cisza. Wdarł się w nią dźwięk dzwonów, które obwieszczały żałobę. Kiedy mieszkańcy wioski, którzy wybrali się tu, by rzucić okiem na córkę hycla i być może wygłosić swoją opinię o niej i jej ojcu, opamiętali się, uznali, że nie uchodzi dłużej tak stać, gapiąc się bezczynnie. Nie chcieli jednak nic stracić z uroczystości. Położywszy uszy po sobie, jeden za drugim wsuwali się do kościoła. Joelowi Nattmannowi towarzyszył więc do grobu niezwykle liczny orszak. I nikt nie powiedział złego słowa - teraz ani później, w drodze do domu.

Hilda stała nad grobem ojca i czuła spływające po policzkach łzy. Ostrożnie uniosła oczy i zobaczyła And-reasa Linda z Ludzi Lodu po przeciwnej stronie grobu. Stał tuż obok młodziutkiej dziewczyny z Elistrand i kiedy napotkał spojrzenie Hildy, uśmiechnął się do niej szybko, uspokajająco.

I Hilda zapomniała o smutku. Jej serce wypełniła ogromna radość. Przybyli, by oddać cześć jej ojcu, a ją samą wspomóc i dodać otuchy. Pokazali, że ludzkie życie, wszystko jedno za jak nędzne się je uważa, warte jest szacunku.

Koszmar przemienił się w podniosłą uroczystość. Hilda nie myślała nad tym, że przyszli tu nie ze względu na ojca. Nie miała o sobie wielkiego mniemania. W ostat-nim dniu pobytu ojca na ziemi ona się nie liczyła. Później, kiedy zgromadzenie poczęło się rozchodzić, a ona miała wraz z Kalebem i margrabianką jechać na Elistrand, stała przy powozie, a ludzie kolejno pod-chodzili do niej i wyrażali swe współczucie. Wieśniacy i panowie. A Hilda kłaniała się i dziękowała, prze-praszając, że nie może zaprosić na poczęstunek, ale przecież nie spodziewała się...

Rozumieli to. Kiedy nadszedł Andreas i jego silna dłoń ujęła dłoń Hildy, jej oczy zabłysły i prostym „dziękuję” starała się wyrazić wszystko, co do niego czuła. Każdy miał dla niej jakieś serdeczne słowo. Stara baronowa prosiła, by solidnie wypoczęła przez kilka dni, a doktor Meiden powiedział, że właściwie miał zamiar zapytać, czy nie zechciałaby pomagać mu w pracy z chory-mi, lecz stwierdził, że w Elistrand będzie jej przyjemniej i spokojniej.

Hilda dziękowała i dziękowała, nie było końca łzom wdzięczności i ulgi. Mattias Meiden dyskretnie podsunął jej chusteczkę.

Po skończonej ceremonii Hilda usiadła w powozie obok tej ślicznej dziewczyny, Eli. Choć jeszcze nie zamieniła z nią zbyt wielu słów, czuła, że bardzo, bardzo ją polubi.

ROZDZIAŁ VI

Przyjazd do Elistrand był dla Hildy jak sen. Wielkie, niedawno wybudowane domostwa, życzliwi ludzie, dzie-ci, które miały tak ciężkie życie, nim przybyły na zielone łąki nad morzem...

Niegdyś stała w tym miejscu mała zagroda, należąca do dworu Grastensholm, ale już od bardzo dawna nikt jej nie zamieszkiwał. Alexander odkupił od Taralda przepiękne łąki nad wodą i wybudował dom dla córki i jej męża. Naturalnie on sam nie dotknął własną ręką ani jednego kamienia czy belki. Ród Paladinów był wystarczająco bogaty, by Alexander mógł zlecić innym wykonanie całości dzieła. Wszystko jednak zostało wybudowane zgodnie z życzeniem Kaleba i Gabrielli.

Dla Hildy najważniejsze było, że nie mieszka tu z łaski. Przydzielono jej obowiązki, nawet dosyć trudne i absor-bujące w ciągu całego dnia. Czuła jednak, że się na coś przydaje, że jest potrzebna, a to krzepiło. Wprawdzie w domu ojca także wszystko miała na głowie, ale tamta praca była taka smutna. Nigdy nie słysżała ani jednego słowa podziękowania.

Tutaj nikt jej nie łajał, mimo że na początku popełniała błędy. Tutaj także ujawniło się wiele jej ukrytych talen-tów, a zwłaszcza dar ożywiania wszystkiego, czym się zajmowała, zdolność upiększania, przyozdabiania otocze-nia.

Którejś z pierwszych nocy przyśniło się jej, że ojciec żyje, a ona znów krząta się po domu w oczekiwaniu na jego gorzkie wyrzuty.

Obudziła się zlana zimnym potem.

Nagle jednak ogarnęło ją przerażenie. Nie zdawała sobie sprawy, do jakiego stopnia nie znosiła ojca. Jego śmierć stała się dla niej wybawieniem.

Ona i Eli pracowały wspólnie, sprawując codzienną opiekę nad dziećmi. Nietrudno było zaprzyjaźnić się z Eli - taką łagodną, skromną, wdzięczną za najdrobniejszy przejaw zainteresowania jej osobą. Rozjaśniała się zawsze, gdy ktoś do niej przemówił. Mimo że Hilda była starsza i poważniejsza, doskonale czuły się razem. Eli nieustannie wyrażała radość, że może dzielić trudy pracy właśnie z Hildą, podkreślayąc, że dzięki niej czuje się o wiele bezpieczniej i spokojniej. Hilda nie mogła tego do końca zrozumieć, ale cieszyły ją te słowa.

Pewnego dnia, gdy siedziały na łące i układały bukieci-ki z kwiatów, a dzieci bawiły się nie opodai, Eli zwierzyła się Hildzie, że jest zakochana.

Hilda uśmiechnęła się.

Mówiąc o uczuciach używała podniosłych słów, bo taka własnie była Eli. Impulsywna, wrażliwa, a gorącym sercu.

Gabriella i Kaleb mieli z niej wiele pociechy i nigdy nie żałowali, że ją przygamęli. Była słońcem w ich życiu, wokół niej koncentrowały się wszystkie ich myśli. Czasa-mi, kiedy ktoś mówił o niej jako o przybranej córce, nie rozumieli, o kogo chodzi. Była z nimi tak złączona, jak dziecko z ich własnej krwi i kości.

Andreas przychodził teraz niemal co dzień, ale Hilda nie śmiała mieć nadziei. Drżała na myśl, że mógłby spotkać ją zawód, nie była w stanie uwierzyć, że komuś może na niej zależeć, ale czy to nie był jakiś znak? Gabriella często żartowała sobie z Andreasa, zastanawia-jąc się, co też tak nagle zaczęło przyciągać go do Elistrand. Śmiał się wtedy, nieco poirytowany, i naprawdę się rumienił.

Pewnego dnia zapytał Hildę:

Nazwanie rzeczy po imieniu było dla dziewczyny brutalnym wstrząsem. Odkąd przybyła na Elistrand, starała się zapomnieć o tym wydarzeniu. Spojrzała mu w twarz; była tak blisko, że aż się jej zakręciło w głowie.

Ile sił w nogach pobiegła do swojej izby. Nie może pozwolić mu czekać. A jeżeli odjedzie?

Kiedy wróciła, Andreas rozmawiał z Eli. Jaki miły był dla wszystkich! Hilda podała mu kłębek szarej, szczecinia-stej sierści.

Mężczyźni podeszli do okna, tam było jaśniej. Eli i Hilda zostały na miejscu. Eli uśmiechnęła się do niej rcomiennymi oczami. Czyżby wiedzaała, że ona zakochała się właśnie w Andreasie? Mogło się tak wydawać, gdyby sądzić po tym szczególnym spojrzeniu. Nie, Hilda nie mogła w to uwierzyć.

Mężczyźni wrócili.

Hilda zarumieniła się z radości. Z Gabriellą nie stykała się zbyt często. Margrabianka dbała o umysłowy rozwój dzieci. Ale Hilda bardzo lubiła tę wysoką, szczupłą damę o szlachetnej twarzy i delikatnych ruchach. Kaleb za-jmował się prowadzeniem gospodarstwa i do wychowania dzieci się nie wtrącał. Po prostu był dla nich wzorem ojca. Kiedy powoził końmi gdzieś w pobliżu, wprost prze-ścigały się, by móc potrzymać lejce.

Hildę ogarnęły straszliwe wyrzuty sumienia. Nie myślała zbyt często o tych nieszczęśnicach. Tyle jednak wydarzyło się w ostatnim czasie, że nie była w stanie wszystkiego ogarnąć.

Wydawało jej się, że Andreas jest już zniecierpliwony i chce odjechać, nie śmiała więc zatrzymywać go dłużej. Z żalem spoglądała za nim, gdy opuszczał Elistrand. Mężczyźni nie wspomnieli jednak ani słowem o kłaku sierści. Zauważyła, że celowo starali się skierować roz-mowę na inny temat.

A więc jednak była to wilcza szczecina! Hilda łudziła się nadzieją, że to kozia sierść, choć nie wiadomo, skąd miałaby się wziąć w jej stodole. Próbowała zagłuszyć w ten sposób niepokój, bo tak naprawdę od początku wiedziała, że sierść kozy jest sztywniejsza. Ogarnął ją strach. Gdyby grabarz nie przybył akurat wtedy... Co by się stało z nią, Hildą córką Joela? Mattias Meiden zaglądał codziennie, żeby obejrzeć dzieci, i zawsze znalazł kilka miłych słów dla Hildy. Bardzo ceniła sobie jego życzliwość, a każda rozmowa z nim napawała ją spokojem i radością. Doktor był naprawdę wspaniałym człowiekiem, aż dziw, że do tej pory się nie ożenił.

Zbliżała się pełnia księżyca.

Kobiety we wsi z lękiem spoglądały na zimną, niemal doskonale okrągłą tarczę. Wieczorami do obory posyłały mężów, zabraniały wychodzić dzieciom. W wiosce zapanowała histeria. Grasował wilkołak i nikt nie mógł być pewny dnia ani godziny. Hilda często popatrywała w kierunku swego dawnego domu. Z Elistrand nie było go widać, ale przecież wiedziała, że leży za wzgórzami i zagajnikami. Przez całe swoje życie mieszkała tam i tylko tam. Nigdy nie opuszczała zagrody, chyba że wybierała się do lasu w poszukiwaniu jagód.

Mimo to dawny dom wydał się jej teraz taki obcy, tak nieskończenie daleki. Wcale do niego nie tęskniła. Kiedyś, kiedy skończy się jej praca, będzie musiała tam wrócić. Ta myśl nie była jej miła.

Krowa dobrze czuła się w Elistrand. Miała tu towarzy-stwo, mogła rykiem porozumieć się z innymi krowami po drugiej stronie obory, spierać z sąsiadką o siano. Kury także, po pierwszym okresie nieufności, zostały przyjęte do stada. Teraz miały nawet koguta!

Gorzej nieco układało się z kotem, nieprzywykłym do panującej tu ciągłej krzątaniny. Raz po raz wypuszczał się w stronę dawnego domu, ale na ogół Hildzie udawało się zawrócić go w połowie drogi.

Ostatnio jednak zniknął na dobre.

Hilda wspomniała o tym Andreasowi, który przyjechał po południu.

Rozjaśniła się cała na te słowa, a on, dostrzegłszy blask jej oczu, nagle wszystko zrozumiał.

Och, droga Hildo! Myślał. Och, nie, nie!

Hilda żałowała swotej odpowiedzi. Zamiast skorzystać z tej wyjątkowej możliwości zostania z nim sam na sam, wzbraniała się, onieśmielona.

Teraz z nerwowym pośpiechem zaczęła opowiadać, jak dobrze jej w Elistrand.

Andreas zorientował się, że zaplątała się w coś, z czego nie potrafi wybrnąć. Bardzo mu było jej żal, ale czy mógł jej pomóc, nie będąc źle zrozumianym?

Położył dłoń na ramieniu dziewczyny.

Hilda kiwnęła głową. W jego głosie brzmiała serdecz-ność, ale czuła się tak, jakby wylano jej na głowę kubeł zimnej wody. Mówiła tak dużo, że aż musiał jej przerwać. Nadużyła jego dobroci, którą okazywał, przyjeżdżając niemal co dzień. Ach, co za wstyd! Czy na dobre wystraszyła go swoim gadulstwem?

Andreas dosiadł konia i z westchnieniem poprawił się w siodle. Nie zobaczył się z Eli, ale teraz musi stąd odjechać, by spokojnie wszystko przemyśleć. Jak, na miłość boską, wybrnąć z tej sytuacji? Przecież on nie okazywał Hildzie szczególnych względów. Ona jednak przed nim nie znała innego mężczyzny. Wystarczy-ło, że często przyjeżdżał. A przy tym ukrywał swe uczucia do Eli. Starał się ze wszystkich sił, by nikt niczego się nie domyślił.

A biedna, kochana Hilda zrozumiała wszystko opacznie!

Jak bardzo mu była przykro z jej powodu! Usiłowała mu wytłumaczyć, że niczego od niego nie oczekuje, ale Andreas, który właśnie doświadczył, ile cierpień może przynieść miłość, nie chciał, by miała nadzieję... Nadzieja będzie podsycać jej uczucie... Jak miał postąpić, by jej nie zranić? Niedługo, bardzo niedługo Hilda zrozumie, za kim tęskni jego serce. Zdążył już zauważyć, że Eli dostrzega jego zainteresowanie jej osobą. Ma w oczach ten sam blask, jaki przed chwilą zobaczył w oczach Hildy.

I to on? On, który nigdy nie zaymował się żadną dziewczyną, do żadnej nie uderzał w konkury! Teraz miał jednocześnie dwie; zdecydowanie o jedną za dużo. Nie pojechał do Lipowei Alei. Skierował konia w stro-nę Grastensholm.

Mattias był w domu, Andreas poprosił go więc o rozmowę w cztery oczy. Po drodze obmyślił, w jaki sposób można by pomóc Hildzie.

Bez owijania w bawełnę powiedział, jak się sprawy mają.

Mattias uniósł do góry brwi.

Nareszcie Andreas pojął, jak okrutna była jego propo-zycja.

Mattias odwrócił się. Jego zwykle uśmiechnięta twarz wyglądała na bardzo smutną.

Następnego dnia Hilda siedziała na plaży i pilnowała, by któreś z dzieci nie wpadło do wody. Dwie dziewczynki i trzej chłopcy bawili się, robiąc przy tym ogromny hałas. Poprzedniego dnia dorośli porządnie na nich nakrzyczeli, ponieważ chłopcy podkradli się do stodoły razem ze starszą z dziewcząt, żeby zobaczyć, jak też ona wygląda bez ubrania. Była to bardzo trudna chwila, nikt bowiem nie potrafił dzieciom wyjaśnić, dlaczego ich zachowanie uznano za niewłaściwe. Po wielu nieudolnych próbach, mówieniu o grzechu i godności kobiety, Kaleb wy-tłumaczył im to za pomocą kilku dosadnych słów. Przez łąkę w kierunku Hildy zmierzał doktor Mattias Meiden. Dziewczyna od razu się rozjaśniła - rozmowa z doktorem zawsze działała na nią kojąco. Ciepło robiło jej się na sercu, gdy patrzyła, jak stąpa: szybko, ale ostrożnie, by nie podeptać wiosennych kwiatów. Że też istnieją tacy ludzie jak doktor! Wydawało się, że ma w sobie wiele miłości dla całego świata i że każdy może się do niego zwrócić ze swoimi kłopotami, a on wszystko zrozumie. Ku zdziwieniu Hildy usiadł na trawie koło niej. Natychmiast przybiegły dzieci i rzuciły się na ulubionego gościa, pozbawiając go możliwości wszelkiego ruchu. Hilda zaczęła je łajać, prosząc, by znalazły sobie inne miejsce do zabawy i dały spokój doktorowi. Posłuchały jej niechętnie.

Jak miło, że poświęca swój czas na rozmowę z nią! Usiadła tak, by mieć widok na drogę. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś przejeżdżał...

Czy on zauważył, jak cudownie było wymówić imię „Andreas”? Chyba nie, siedział bowiem w milczeniu zatopiony we własnych myślach.

Właściwie doktor był dość przystojny, choć brakowało mu dojrzałej męskości Andreasa. Kasztanowate włosy miękko otaczały piegowatą, wesołą twarz o zielonkawo-niebieskich oczach, w których lśniła dobroć. Nie był wysoki; wiedziała, że kiedy stali obok siebie, byli niemal równego wzrostu.

Często myślała o Mattiasie Meidenie jako o jednym z aniołów pańskich, który został zesłany na ziemię, aby nieść pomoc ludziom. Wiedziała, że jest ubóstwiany przez całą parafię.

Drgnęła na dźwięk jego głosu.

Zaskaczona przyjęła kwiaty.

Oczy miał poważne, chociaż uśmiechał się delikatnie, jakby chciał złagodzić podniosły nastrój chwili.

Kiedy tylko zadała to pytanie, zorientawała się, jak bardzo było nie na miejscu. Wyglądało na to, że dopuszcza do siebie myśl, że doktor mógłby się jej oświadczyć. On jednak jakby tego nie zauważał.

Dzieci uspokoiły się, usiadły niedaleko i próbowały grać na źdźbłach traw, ale udawało im się wydobyć tylko jakieś bardzo świszczące dźwięki.

Skuliła się, wciągając bose stopy pod spódnicę, i ramiona-mi otoczyła kolana.

Zawahał się, ale już wiedziała, że ma ochotę coś jej wyznać.

Czekała, patrząc ze współczuciem w oczach.

Hilda milczała, w końcu jednak zdecydowała się zapytać.

To, co tam widziałem i czego doświadczyłem, zapadło tak głęhoko w moją pamięć, że nie mogę się od tego uwolnić. I miałem przyrodniego brata, którego bardzo kochałem... Nie, to zbyt bolesne, by o tym mówić!

Nie oczekuję, że opowiecie o tym właśnie mnie, ale jeśli chcielibyście, to wiedzcie, że zachowam wszystko dla siebie.

Umilkli. Może obojgu przyszło na myśl, że niewiele cech Joela Nattmanna wartych było przejęcia?

Hilda ożywiła się.

Mattias położył dłoń na jej kolanie.

Była wstrząśnięta.

Chociaż tak było przedtem, bo od chwili przybycia do Elistrand moje życie stało się nieskończenie bogate. Taka jestem szczęśliwa, panie Mattiasie!

Wstał.

Mattias uśmiechnął się.

Kiedy odszedł, zaprowadziła dzieci do domu. Idąc przez łąkę bezwiednie się uśmiechała. Jego słowa wprawi-ły ją w kompletne oszołomienie.

Jest ktoś, komu podoba się Hilda córka Joela? Ona, która nie miała żadnego przyjaciela!

Doprawdy, w ciągu ostatnich dni dokonał się cał-kowity przewrót w jej życiu.

Dobrze, że nie wspomniała o panu Andreasie. I tak nic z tego nie będzie, a zasmuciłaby tylko dobrego pana Mattiasa.

Gdzieś na samym dnie duszy dręczyło ją podejrzenie, że doktor chciał ją tylko pocieszyć, rozweselić, ale to nie miało znaczenia. Jego słowa i tak sprawiły jej ogromną radość. Wiedziała też, że pan Andreas ma przyjść wieczorem.

Tak powiedział Eli.

Być może nie będzie nawet miała okazji zamienić z nim bodaj dwóch słów, ale uszczęśliwiał ją sam jego widok. Nigdy nie przypuszczała, że życie może być tak wspaniałe!

ROZDZIAŁ VII

Nad świerkowym lasem wstawał księżyc. Przez chwilę kilka wierzchołków drzew rysowało się wyraźnie na tle żółtej tarczy, ale zaraz księżyc wspiął się wyżej i ukazał w pełnej krasie na nocnym niebie.

Hilda wyglądała przez okno. Na Elistrand czuła się cudownie bezpieczna. A gdyby tak musiała mieszkać sama w domu? Teraz za skarby świata by się na to nie odważyła. Ona, której samotność nigdy nie odstępowała, teraz zaczęła bać się ciemności.

Jakże tajemniczy wydawał się krajobraz w świetle księżyca! Smukle jałowce na zboczu przy Elistrand rzucały długie cienie, podkreślając zaczarowany wzór z odłamków skalnych i kępek trawy.

Po mzmowie z Mattiasem nie mogła zasnąć. Nie przypuszczała, że dręczyły go tak bolesne wspomnienia. Zrozumiała, że przeżył wiele złego. A jej się zawsze zdawaIo, że bogaci i wysoko urodzeni żyją beztrosko! Jego oświadczyny były naturalnie żartem, ale chyba naprawdę mu się podoba! Na tę myśl wezbrała w niej duma.

Hilda zmarszczyła czoło. Czy coś się poruszyło tam w zagajniku? Jakiś cień oderwał się od kępy drzew i przysunął bliżej. Coś skurczonego, niekształtnego prze-dzierało się, kulejąc, przez jałowce na zboczu. Olbrzymi pies? Czy może coś innego? To było jakieś zwierzę, ale zachowywało się tak dziwnie. Teraz zniknęło. Tam! Znów się pojawiło, kierując się ku szczytowi wzgórza. Kręciło się na wszystkie strony, węszyło, szukało. Hilda była tak przejęta tym, co widzi, że nie zwróciła uwagi, jak mocno wali jej serce.

Zwierzę znalazło się na szczycie; teraz było je widać wyraźnie.

Dziewczynę przeniknął lęk. Pojęła, dlaczego poruszało się tak dziwnie. Miało tylko trzy nogi.

Potworny, kudłaty pies, a raczej wilk, z długim kosmatym ogonem.

Zwierzę zmieniło kierunek, zaczęlo zbliżać się do Elistrand. Podniecona Hilda odnosiła wrażenie, że bestia zmierza wprost na nią.

Stała jak sparaliżowana. Chciała kogoś wezwać, ale w pobliżu był tylko pokój Eli. Inni mieszkali na pierw-szym piętrze, daleko stąd. A Gabriella była tak bardzo zmęczona.

Zanim zdążyła coś zdecydować, dobiegł jej uszu jakiś ostry dźwięk, jakby krzyk. Stwór, najwyraźniej prze-straszony, znów zniknął w zagajniku.

Odetchnęła z ulgą. Czy to było tylko przywidzenie, wywolane przez księżyc, czy też...?

Hilda stała w domu za solidnymi szybami i zamknięty-mi drzwiami.

Był jednak ktoś, kto nie znajdował się w tak bezpiecz-nym miejscu.

Akuszerka wracała do domu; właśnie powitała nowego mieszkańca świata. Była silną, energiczną kobietą i nie przejmowała się histerycznym gadaniem o wilkołaku, pojawiającym się podczas pełni księżyca. Musiała przejść kawałek lasem, ale ponieważ księżyc świecił jasno, bez trudu odnajdywała drogę. Jak dziwnie szeleści las dziś w nocy! Słyszała te szmery już od dłuższej chwili. Jakby coś podążało w ślad za nią, nie ścieżką, lecz nieco dalej, na ukos. Kiedy się za-trzymywała, zamierały również tamte dźwięki. Czy to jej spódnice wydawały takie odgłosy, ocierając się o ziemię? Zrobiła jeszcze parę kroków i przystanęła. Nie, to nie spódnice. To coś nie zdążyło przystanąć tak szybko jak ona. Ciężkie łapy zatrzymały się moment później.

Łapy?

Głupie gadanie.

Czy to nie para śiepi bawi się tam, wśród mrocznych cieni? Ślepi, w których ostro odbija się światło księżyca? Nie, nie wolno jej niczego sobie wmawiać, ale te oczy znajdują się zbyt nisko, by mogły należeć do człowieka. A za wysoko jak na lisa.

Wielki pies?

Nikt w parafii nie miał tak ogromnego psa. Akuszerka podniosła z ziemi kij i rzuciła go w kierun-ku cienia pod drzewami. Odpowiedziało jej przytłumione warczenie.

Zaczęła biec. Do najbliższego domostwa było daleko, a ona nagle straciła całą odwagę.

Wilki, tutaj? Wiele już lat upłynęło, odkąd widziano je po raz ostatni. A w dodatku ta bestia była zbyt duża jak na wilka, w każdym razie na zwgkłego wilka. Znów przyszły jej do głowy jakieś idiotyczne myśli. Nagle dostrzegła coś kątem oka. Odwróciła głowę odrobinę i wtedy go zobaczyła. Wyszedł na ścieżkę i ciężko sapiąc biegł za nią. Zauważyła, że porusza się tylko na trzech nogach, z tyłu mu jednej brakuje. Akuszerka zaczęła krzyczeć i zdjęta panicznym lękiem ruszyła pędem przed siebie. Zaplątała się w spódnice, usiłowała je unieść. Cisnęła w kierunku potwora kufer-kiem, który niosła w ręku, ale nie trafła.

Teraz była już na otwartej przestrzeni. Boże, niech ktoś nadejdzie, błagała w duchu, oszalała ze strachu. Raptem straszliwa bestia, jakby czymś spłoszona, zniknęła. Może był to jakiś diwięk? Akuszerka nie mogła niczego stwierdzić na pewno, krzyczała bowiem przez cały czas jak opętana.

Nie przystawała ani na moment, dopóki nie dotarła do najbliższej zagrody.

Następnego dnia mówiła o tym cała parafia. Kowal miał pełne ręce roboty z wytapianiem srebrnych kul, była to bowiem jedyna skuteczna broń na taką bestię i wielu chłopów pragnęło się w nią zaopatrzyć. Pastor usiłował przemówić wieśniakom do razsądku i nakazy-wał, by nie wierzyli w zabobany, lecz na próżno. A czy córka hycla także nie widziała potwora? Sam grabarz mógł o tym zaświadezyć.

A jeszcze te cztery kobiety rozszarpane na kawałki! Jak pastor może to wytłumaezyć?

Na Grastensholm nie wiedziano, co o tym sądzić.

Liv wydawała się to wszystko niezbyt zrozumiałe.

Mattias nie potrafił sobie wyobrazić Hildy ani jako małej, ani jako dziecka, niemniej jednak myślał podob-nie jak ojciec. Dobrze, że nareszcie znalazła zaciszne schronienie u dobrych ludzi. Naprawdę na to zasługi-wała.

Przez następne noce czatowało z nabitymi strzelbami pół wioski, ale nie wydarzyło się nic szczególncgo. A później księżyc zmniejszył się na tyle, że większość chłopów uznała, iż niebezpieczeństwo minęło. Niektórzy jednak pamiętali, że Hilda i kościelny zetknęli się z potworem w samym środku dnia na długo przed pełnią, nieustannie więc czuwali.

Opowmeści akuszerki były dla Hildy ogromnym wstrząsem. A jednak to wilkołak! I czyhał teraz na nią, Hildę. Ta myśl była porażająca, nie mogła pomieścić się jej w głowie.

Dzieci również słyszały plotki, powtarzały je i ubar-wiały, dodając upiorom grozy. Uspokajająco działały na Hildę tylko rozmowy z doktorem Meidenem, który nadal przychodził co dzień, czecz jasna po to, by zajrzeć do dzieci, ale wiele wskazywało na to, że ma ochotę również chwilę z nią porozmawiać. Bardzo to sobie ceniła. Nieczęsto natomiast stykała się z Andreasem. Bywał codziennie i witał się z nią równie przyjaźnie jak zawsze, jednakże w jego stosunku do niej pojawiło się coś nowego, coś, czego nie potrafła nazwać. Hilda z natury nie była natrętna, czekała więc tylko i cieszyła się, że może na niego popatrzeć. Więcej nie wymagała. Był postacią z marzeń, kimś nieosiągalnym i z tego właśnie powodu tak niezwykle pociągającym.

Pewnego dnia na Elistrand zapanowalo niezwykłe poruszenie. Kiedy Hilda schodziła na dół, podeszła do niej Gabriella z uśmiechem maskującym zmieszanie, z dłońmi przyciśniętymi do rozognionych policzków.

Hilda przystanęła, mocno zaciskając dłoń na poręczy schodów. Przełknęła ślinę, by móc coś powiedzieć, ale słowa utkwiły jej w gardle.

Gabriella niczego nie zauważyła.

W końcu odzyskała mowę.

Nie zauważyła, że Andreas i Kaleb weszli do sieni i stanęli za nią. Mówiła dalej, już swobodniej:

Wiem, że ona niczego bardziej nie pragnie. Jak łatwo było wymówić te słowa! Ból, który uczuła w sercu po słowach Gabrielli, szybko ustąpił. Minął niepokój, który trawił ją przez ostatnie tygodnie. Ogar-nęła ją niewysłowiona ulga. Wiedziała przecież, że nigdy nie dostanie Andreasa. Właściwie jej marzenie nie było niczym innym niż tylko słodką męczarnią. Teraz poczuła się wolna. I z całego serca życzyła Eli szczęścia.

Andreas był zdumiony. Oczekiwał łez, spodziewał się, że Hilda pobiegnie na górę, trzaśnie drzwiami i zamknie się w swoim pokoju. Czyżby tak bardzo się pomylił? Czy miał o sobie tak wygórowane mniernanie? Hilda dostczegła obecność mężczyzn. Spokojna i uśmiechnięta podała Andreasowi rękę.

Czuł się głupio. Zwrócił się do Mattiasa o pomoc i naraził go na trudne rozmowy. A najgorsze, że Mattias był tutaj, stał w drzwiach za Kalebem i obserwował całą scenę. Zauważył, że Mattias z uwagą przygląda się Hildzie. On także był zaskoczony jej reakcją. Po tym, co Andreas powiedział mu o dziewczynie, miał do tego pełne prawo.

Nikt nie może tak doskonale udawać, pomyśleli zgodnie, Hilda najwyraźniej nie pała uczuciem do And-reasa.

Właściwie obaj powinni się z tego tylko cieszyć, jednak Andreas czuł się trochę rozczarowany, zraniony w swej próżności. Zwyciężyło jednak poczucie humoru i zaczął w duchu śmiać się z samego siebie.

Zeszła Eli, promienna, choć onieśmielona. Nie wie-działa, jaka będzie reakcja rodziców.

Przez moment stała nieruchomo, jakby oszołomiona, po czym rzuciła się Kalebowi na szyję.

Teraz przyszła kolej na Gabriellę i następne uściski.

I znów dygnęła. Co za wstyd!

Szli przez łąki nie opodal kościoła.

Jak odpowiedzieć na takie pytanie? Wyjawić pół prawdy?

Postać twego ojca pójdzie w zapomnienie, kiedy ludzie przekonają się, że masz własne oblicze, jesteś indywidual-nością, jednostką wartościową. A taka naprawdę jesteś, Hildo.

Minęli już kościół i kierowali się w stronę lasu. Szli wzdłuż rowu między dwoma łanami zbóż tak wysokich, że sięgało im piersi.

Hilda roześmiała się.

Odwróciła się ku niemu tak gwałtownie, że niemal wpadli na siebie.

Uśmiechnął się szeroko.

Szli teraz wzdłuż skraju lasu. Lekki letni wietrzyk poruszał łan żyta, który przypominał falujące morze.

Spoczęli w powodzi letnich kwiatów: dzwonków, czerwonej koniczyny, stokrotek, przetacznika, lepnicy i jaskrów.

Hilda była sztywna i spięta, nigdy nie prowadziła z nikim tak osobistej rozmowy. Jego pytania niczego jej nie ułatwiały.

Popatrzył na nią swymi niebieskozielonymi oczami, pełnymi miłości do całego świata.

Nie od razu odpowiedziała. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili:

Odwróciła się do niego. - Mogę z tobą o tym mówić, ponieważ jesteś medykiem, widziałeś już tyle niegodzi-wości i tak wiele rozumiesz. Także i dlatego, że ja... aż płonę z chęci wyjaśnienia sobie tego, czego nie rozu-miem.

Hilda znów odwróciła głowę, nie chciała, by przejrzał ją na wylot. Grubiańskie zaczepki Jespera sprawiły, że zrobiła coś, co wcześniej wydawało się jej nie do pomyś-lenia. Doktor Meiden wie za dużo, uznała.

Powiedział cicho:

Przedtem? Coś zadrżało w jej sercu.

Wstał.

Mattias popatrzył na nią badawczo, ale jej twarz była niezgłębiona.

Uśmiechnął się, wypowiadając te słowa, ale w jego oczach czaił się lęk. Był wyraźnie poruszony. Hilda zdawała sobie sprawę, ile musiało go kosztować to wyznanie. Zrobił to dla niej; pragnął, by czuła się bezpieczna. Kiedy więc został im do przebycia ostatni odcinek drogi do domu, ujęła go za rękę. Nie chciała, by zostawał z tyłu. Ten prosty gest wzruszył go niemal do łez. Uścisnął jej dłoń z wdzięcznością.

Hilda wołała kota, ale nigdzie nie było go widać.

Mówiła podniesionym głosem. Mattias pojął, jakie uczucia płonęły w jej duszy.

Opowiedziala mu o tym, jak śniła, że ojciec żyje, i jak obudziła się szczęśliwa, że to tylko sen.

Pogłaskał ją delikatnie po policzku. Hilda załkała.

Wróciła do przerwanego wątku ich rozmowy.

Mattias uśmiechnął się łagodnie. Rozumiał, że dziew-czyna pragnie opuścić to miejsce jak najszybciej.

Przestraszona przeszła wraz z nim przez podwórze, ale nie wchodziła do środka. Stanęła w drzwiach.

Jak błyskawica wbiegła do obory i pochwyciła zwie-rzątko. Kot pozwolił się wynieść, leniwie zwieszając łapy.

Kiedy byli już daleko, przemówiła do kota:

Dopiero gdy doszli do łąki, powiedziała:

Wtedy Mattias położył dłoń na jej głowie i idąc gładził jej długie, piękne włosy.

Kot z zazdrości błysnął zielono oczami i dyskretnie wyciągnął pazury.

ROZDZIAŁ VIII

Wraz z upływem kolejnych tygodni wrzawa wokół wilkołaka przycichła. Od czasu do czasu przyjeżdżał wójt, aby przesłuchać nowych świadków, ale sprawa czterech czarownic nie zostala na razie wyjaśniona. Nie działo się nic szczególnego, dopóki księżyc pono-wnie nie rozświetlił czamych sierpniowych nocy. Kilku mężczyzn nadal czuwało przy oknach w oczekiwaniu na pełnię, ale większość zrezygnowała. Sprawa wilkołaka już tak nie bulwersowała, zmęczenie także zrobiło swoje. Ale pewnego dnia przybył do Grastensholm mężczyz-na.

Przyjechał z daleka, nie był ani młody, ani stary, ani wysoki, ani niski. Od stóp do głów ubrany był w czerń. Poprosił o rozmowę z władzami.

Nie bardzo było jasne, kto reprezentuje władzę w para-fii. Wójt mieszkał w sasiedniej wiosce, a asesora nie było od czasów Daga Meidena. Ponieważ zdarzyło się to akurat w czasie nabożeństwa, zaproponowano przybyszowi, by poczekał, aż wierni wyjdą z kościoła. Po mszy będzie można pomówić z pastorem i szlachtą. I z Kalebem, znającym się na prawie, który tego dnia wyjątkowo udał się do kościoła, by wysłuchać zapowiedzi Eli i Andreasa. Pod kościołem zebrała się więc spora gromada, zain-trygowana pojawieniem się obcego mężczyzny.

Kaleb i Andreas kojarzyli szybko. Wymienili spojrze-nia, być może był to właściwy trop.

Potrząsnęli głowami, pastor także zaprzeczył.

Kaleb ujął go za ramię.

Wkrótce znaleźli się w Elistrand. Przybył też pastor oraz mieszkańcy Lipowej Alei i Grastensholm, którzy zamierzali uczcić zapowiedzi Eli i Andreasa. Kaleb posłał również po wójta.

To o nią zawadził pługiem, nie powiedział jednak tego głośno.

Pomimo swej imponującej siwej brody Are nie wy-dawał się stary. Trzymał się prosto i spojrzenie miał nadal młodzieńcze, choć w smutnych oczach odczytać można było ślady tragedii, jakie spotkały go w długim życiu.

Mattias, który niemal nie spuszczał wzroku z Hildy, powiedział spokojnie:

Jak to możliwe? ze zdziwieniem pomyśleli pozostali.

W tych twarzach niewiele już było ludzkiego.

Mattias kontynuował:

Wymienili śpojrzenia; może taki właśnie był motyw zbrodni?

Czy nie nazywa się Skare?

Drogi bracie! Zlożyłam właśnie wizytę madame Svane, niezwykle intererujący evenement. Madame była ogromnie aimab-le; zrozumiała, że poszukuję najlepszego i pozwoliła mi wybierać wśród poważnych ofert.

Cóż to za język! pomyśleli zgromadzeni. Widziałam paru, ale nie przypadli mi do gurtu. Dzisiaj jednak spotkałam odpowiedniego kandydata, pana z bardzo szlachetnego rodu, wielce czcigodnego. Jutro po południu jadę więc do Grastenholm, by przyjrzeć się bliżej naszej ewentualnej wspólnej przyszłości. Łączę z tym wielkie nadzieje. Zabierze mnie tam swym powozem, opuszczam więc na dobre to ponure miejsce. Wrócę do domu, jak tylko wszystko zortanie definitymnie ustalone. Nie zapomnij...

Mężczyzna spuścił wzrok.

Andreas wstał.

Eli uśmiechnęła się i uścisnęła jego rękę.

Przybysz podniósł się, chrząknął wielokrotnie, po czym wymamrotał:

Ach, więc to tak!

Teraz dopiero wydawało się, że mężczyzna cierpi naprawdę.

Odezwała się zatroskana Liv:

Liv nerwowo splatała i rozplatała dłonie.

W okolicy panuje odra, w tym roku ma ciężki przebieg.

Kaleb i ja poradzimy sobie.

Nie zdążyli jeszcze wychylić kielichów, kiedy wysłany po wójta parobek zjawił się z wiadomością, że nie zastał go w domu. Obiecano jednak, że przybędzie nazajutrz.

Po odjeździe Kaleba, Andreasa i Mattiasa zrobiło się jakoś pusto; tak w każdym razie uważała Hilda. Bardzo jej ich brakowało. Wiedziała już jednak, że nie za Andreasem tęskni naj bardziej.

Nie przeniosła od razu uczuć na Mattiasa, to nie było takie proste. Ale jakże cudownie było wiedzieć, że ktoś się o nią troszczy. A Mattias Meiden był chyba najlepszym aniołem stróżem, jakiego mogła sobie wyobrazić. Och, że też ciągle nazywała go aniołem. Wiedziala już przecież, jak bardzo jest ludzki, jak zwyczajne ma potrze-by, pragnienia i żądze.

Ale jaki jest wspaniały! Stojąc przy oknie i spoglądając na ginące w oddali postaci, uśmiechała się podświadomie. Ujrzała, jak przystanęli, ich sylwetki rysowały się wyraź-nie na tle nieba. Konie poruszały się niespokojnie. Mężczyźni przez chwilę rozmawiali, po czym, unosząc dłonie w geście pożegnania, rozjechali się. Kaleb i And-reas ruszyli na wschód, ku gościńcowi, Mattias skierował się ku wiosce w lesie.

Adres słynnej madame Svane otrzymali od brata Augustyny. Późnym popołudniem znaleźli się pod jej domem, położonym na jednej z lepszych ulic Christianii. Zapukali do drzwi.

Otworzyła im sama madame. Była to dama o wydat-nym biuście, przywodzącym na myśl galeon, upudrowana i pachnąca, w spłowiałych aksamitach, ale wielce szacow-na. Wszystko w jej domu świadczylo o dyskrecji, urządzo-ne było z wyszukaną elegancją. Najwyraźniej interes przynosił spory dochód.

Twarz madame zastygła w grymasie niedowierzania.

Usiadła przy biurku i poprosiła, by zajęli miejsca. Odnosiła się do nich z rezerwą, ale gotowa była ich wysłuchać.

Andreas żaczął mówić:

Ciałem damy wstrząsnął dreszcz.

Kaleb pochylił się w jej stronę.

Szybko przebiegła wzrokiem kartkę. Kiedy skończyła czytać, była głęboko poruszona.

Namyślała się przez chwilę, po czym otworzyła szuf-ladę i przejrzała jakieś papiery.

Nie, i diabłu za to dziękować, pomyślał Kaleb. Gdyby losy wszystkich jej klientów podobnie się ukła-dały...

Z zaciśniętymi ustami podała im trzy dokumenty.

Westchnęła cicho, aż jej pierś uniosła się wysoko.

W końcu wyjęła jeszcze jeden papier.

Wracali do domu już po zapadnięciu zmroku, przygnę-bieni, poważni. Najpierw skierowali się do Elistrand. Goście już się rozeszli, ale Gabriella, Eli i Hilda czekały na nich, nie kładąc się spać.

Mężezyźni w milczeniu przekroczyli próg domu, Andreas bez słowa objął Eli, Kaleb spojrzał na żonę z rozpaczą.

Opowiedzieli więc o wizycie u madame Svane.

Zapadła głucha cisza, w salonie powiało grozą.

Wreszcie Gabriella zdołała wyszeptać:

Hilda nie zdawała sobie sprawy, że szepcze:

Kaleb i Andreas uśmiechnęli się ze zrozumieniem.

Jasne było, ku komu zwrócił swe myśli Mattias. Wyglądało na to, że bardzo potrzebny był jej ten uśmiech. Twarzyczka jej pobladła i skamieniała ze stra-chu.

Andreas był zamyślony.

Raptem w drzwiach stanął mały chłopczyk. Miał zaczerwienioną, spoconą buzię i zamglone spojrzenie.

W tej chwili zapomniano o czarownicy z sąsiedniej wioski. Andreas nieświadomie poruszył bardzo istotny wątek sprawy. Wtargnięcie chłopca przerwało rozstrząsa-nie skomplikowanego problemu. Tymczasem gdyby An-dreas dokończył myśl, rodzina uniknęłaby wielu wstrząsa-jących wydarzeń!

Andreas odjechał, a Hilda starannie owinęła Jonasa i ułożyła go na sofie. Rodzina powiedziała „dobranoc” i odeszła do swoich pokoi.

Hilda siedziała, przyglądając się trawionej gorączką dziecinnej buzi. Jonas, mały buntownik, który przybył do Elistrand uzbrojony w nóż, gotów bronić się nim przed każdym wrogiem... Ile mógł mieć lat? Sześć? Osiem?

A doktor na pewno da ci coś, co złagodzi twoje dolegliwości. Czy jeszcze gdzieś cię boli?

A jeżeli Mattiasa nie było w domu? Jeśli przyjdzie jej tak siedzieć i czekać przez całą noc?

Nie było teraz pełni księżyca. Jeszcze nie. Skąd wzięła się ta straszliwa myśl? Hilda przeraziła się samą sobą.

Nareszcie przed domem rozległ się tętent kopyt.

Szybko zerwała się, by otworzyć.

Mattias jak zwykle ubrany był w zamszową kamizelkę, śćiągniętą pasem, założoną na białą koszulę z szerokimi rękawami. Wygiądał młodo i świeżo. Miał miłą, uśmiech-niętą twarz i niewinne błękitne oczy.

Chyba ucieszył się, że to właśnie ona otworzyła mu drzwi.

Jonas uśmiechnął się z wysiłkiem, widząc swego doktora. Mattias ostatnio niezwykle sumiennie wywiązy-wał się z obowiązku doglądania dzieci z Elistrand... Hilda była obecna przez cały czas, kiedy badał chłop-czyka i przyjaźnie z nim gawędził. Czuła szczere oddanie dla Mattiasa Meidena. Dla każdego miał zawsze dobre słowo.

Podniósł wzrok na dziewczynę.

Rozpromieniła się.

Mattias zaniósł chłopca do pokoju dziecinnego i wspól-nie położyli go do łóżka. Dali mu gorący napój, który Hilda przyniosła z kuchni. Mattias wrzucił do niego jakiś proszek.

Delikatnie ujął ją za ramię i poprowadził ku drzwiom.

Opuścili sypialnię chłopca, Hilda sprowadzała Mat-tiasa na dół.

Gorąco mu współczuła. Wiedziała, co nastąpi jutro. Ale wszystko, co potrafiła na razie powiedzieć, zamykało się w banalnym pytaniu:

Nie chciała się z nim rozstawać, wyprowadziła go więc aż na zewnątrz.

Otoczył ich gęsty mrok, chroniąc przed resztą świata.

Słowa, słowa! Gdzie one się podziały? Tak bardzo chciała mu okazać, że może na nią liczyć, teraz kiedy jemu i jego ojcu zagraża śmiertelny cios.

W ciemności szukał jej oczu.

Westchnęła głęboko; chciała zmusić się do mówienia, ale nie mogła wydobyć głosu. W końcu jednak znalazła wyjście.

Hilda wbiegła do domu, wślizgnęła się do gabinetu Kaleba, podkradła arkusz papieru i zanurzyła gęsie pióro w kałamarzu. Zaczęła pisać swoim niepoprawnym języ-kiem, wiele już bowiem lat upłynęło, od czasu kiedy matka dawała jej lekcje sztuki pisania:

Najdroższy Mattiasie !

Tak wiele chciałabym Ci powiedzieć, moje pisanie będzie więc chaotyczne, bo mam mało czasu. Nie umiem o tym mówić, więc piszę. Tak trudno jest wyjaśnić moje uczucie do Ciebie, tak bardzo Cię lubię, dobrze więc, że, tak jak mówiłeś, nie możesz mi się oświadczyć, bo na pewno powiedziałabym „tak”, a to byłoby niesprawiedliwe, żeby najwspanialszy człowiek na świecie wybie-rał najnędzniejsze stworzenie w całj parafii, ale nic na to nie poradzę, że Cię lubię. Powiedziałeś, że mogę się do Ciebie zwrócić, jeśli będę kogoś potrzebowała. Ale ja potrzebuję nie byle kogo. Potrzebuję szczególnie czułego i wyrozumiałego mężczyzny, który wprowadziłby mnie w tajemniczy świat miłości, potrzebuję poczuć się kochaną, móc dać to, co spoczywa we mnie niewykorzys-tane. Nie chcę twierdzić, że to, co czuję, to miłość, bo nadal jeszcze jest to dla mnie obce, ale mam jedną jedyną tęsknotę: być z Tobą. Wybacz mi moją śmiałość, ale tak to już jest. Czym jest miłość? Czy wystarczy lubić kogoś bezgranicznie, potrzebować drugiego człowieka w taki sposób, o jakim nie mómi się głośno? Nie wiem, nie jestem pewna.

Oddawać komuś taki list to okropne, ale jutro on miał stawić czoło okrutnemu oskarżeniu. Będzie mu wtedy potrzebna, ona i dowody jej wiary w jego niewinność. Wyskrobała jeszcze: Twoja najoddana przyjaciółka Hilda, z niepokojącym przeświadczeniem, że użyła słowa, które nie istnieje, ale nie miała już czasu, by cokolwiek zmienić. Czuła jednak, że musi umieścić jakiś dopisek. Chciałam tylko, żebyś został moim najlepszym przyjacielem, byś znał mą tęsknotę, wiedział, ile dla mnie znaczysz. Mówiłeś kiedyś o ogniu, który we mnie płonie. Miałeś rację. Bardzo się teraz wstydzę. Najwyraźniej nie jestem taka śmiała, jak mi się wydawało, ale dostaniesz ten list, jaki jest.

Wybiegła, trzymając w dłoni zwinięty arkusik. Mattias czekał, cierpliwie stojąc przy koniu.

Nie zdawała sobie z tego sprawy i nie potrafiła powiedzieć, dlaczego. Prawdopodobnie z żalu nad jego losem, z rezygnacji i zmęczenia po wszystkim, co przeszła.

Wbiegła do domu najszybciej jak mogła i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Długo jeszcze stała, nadsłuchując, aż spiął konia i odjechał galopem. Ziemia zadudniła pod kopytami.

Czy postąpiłam właściwie? zastanawiała się. Czy nie pomyliłam miłości z litością?

Było tak, jak napisała: nie potrafiła określić swoich uczuć do Mattiasa. Był mężczyzną, którego podziwiała, darzyła szacunkiem, przy którym czuła się bezpiecznie. Wiedziała, że kocha jego przymioty, ale czy jego samego? On nie był taki jak Andreas, męski, władczy i nieodpareie pociągający.

A mimo wszystko to u Mattiasa szukała pomocy, pragnąc wyrwać się z więzienia namiętności, które tłumio-ne przez wiele lat wybuchły niczym gwałtowny pożar. Poprosiła o to właśnie jego!

Czy dlatego, że jest szlachetny i wyrozumiały, że poznał już różne oblicza ludzkiej nędzy? Czy dlatego, że nie obawiała się z jego strony drwin? Czy może dlatego, że naprawdę ją lubił?

Czy też może uczyniła to z miłości?

Nie wiedziała.

Gdyby tylko miała pewność!

ROZDZIAŁ IX

Jak się spodziewano, następnego dnia w porze obiado-wej mieszkańcy Elistrand zostali wezwani do Grastens-holm. Po wyjściu gospodarzy Hilda musiała jeszcze przez jakiś czas zostać w domu, by pomóc dzieciom przy jedzeniu i posiedzieć chwilę z Jonasem. Chłopiec czuł się znacznie lepiej i choć objawy odry jeszcze całkowicie nie ustąpiły, wyglądało na to, że środek Tengela skutkuje. Wkrótce Hilda przekazała obowiązki służącym i co sił w nogach pobiegła do Grastensholm.

Już w wielkiej sieni dotarły do niej wzburzone głosy z salonu. Mattias, który usłyszał, że ktoś głośno puka do drzwi wejściowych, wyszedł jej na spotkanie. Nigdy jeszcze nie widziała go tak wstrząśniętym. Jego dobre oczy pociemniały z rozpaczy.

Wykonał gest, jakby chciał się do niej przytulić.

Potwierdziła skinieniem głowy.

Jest prawdziwy i szczery! Przez pół nocy nie spałem, pełen niewypowiedzianego szczęścia. Miałem tyle nadziei, takie wielkie plany na dzisiaj. I oto co się stało! - W jego głosie brzmiała gorycz. - Hildo... czy napisałaś ten list, żeby... mnie pocieszyć?

Weszli trzymając się za ręce. Nie była pewna, czy to on chce dać jej wsparcie, czy raczej szuka go u niej. Prawdopodobnie jedno i drugie. Należeli do siebie.

To im dodawało sił.

W salonie był także Jesper, blady i drżący ze strachu, jak gdyby miał przeciwko sobie cały świat. Hilda nie chciała na niego patrzeć. W myślach widziała go nadal z opuszczonymi spodniami.

Był tam również brat Augustyny córki Fryderyka i, rzecz jasna, cały wielki ród Ludzi Lodu. Wójt kipiał gniewem.

W jego życiu było tyle tragedii. A to ostatnie oskarżenie jest tak wstrętne, że nie można go nawet słuchać. Ja chyba wiem najlepiej, że Tarald nie ma nic wspólnego z tymi morderstwami!

Wójt zacisnął usta.

Sprawa utknęła w martwym punkcie.

Weszła służąca z wiadomością, że z jednej z okolicz-nych zagród przysłano po doktora. Zachorowało dziecka.

Bez niego zrobiło się w salonie jakoś dziwnie pusto, w każdym razie tak odczuła to Hilda.

Jesper nie mógł już dłużej wytrzymać napięcia.

Wtedy właśnie Hildzie zaświtał w głowie desperacki pomysł, jak przyczynić się do rozwiązania zagadki i po-móc Mattiasowi oraz jego ojcu. Pomysł był tak szalony, że gdyby zastanowiła się bodaj przez dwie sekundy, niczego by nie powiedziała.

Powstał ogromny rwetes, zaczęto się wzajemnie prze-krzykiwać.

Hilda była bardzo zmieszana, ale dzielnie brnęła dalej:

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką burzę rozpętała swoimi słowami, i strach pochwycił ją w swe szpony. Gdyby jednak nie zrobiła nic, wójt zabrałby pana Taralda, ojca ukochanego Mattiasa. A ten wójt bez namysłu chyba osądzał ludzi. Chcąc jak najszybciej zakończyć całą his-torię, był w stanie powiesić nawet bez wyroku. Musiała więc kontynuować tę grę. Nie bardzo zdawała sobie sprawę, jak powinny potoczyć się dalej wydarzenia, niewątpiła jednak, że pomysł sam w sobie jest dobry. Jedyną jego wadą było to, że narażała się na niebez-pieczeństwo.

Przeszli do sąsiedniego pomieszczenia i tam Hilda powiedziała:

Nagle zorientowali się, że już planują wieczorną akcję. Popatrzyli na siebie z przerażeniem. Hilda drżała na całym ciele.

Kaleb powiedział w zamyśleniu:

Kaleb przyznał mu rację.

Zakończono planowanie. Ustalono jeszcze, że Hilda wyruszy koło dziewiątej, kiedy już będzie ciemno. Rodzina była wzburzona.

Nawet najbliższych nie wprowadzili w szczegóły pla-nu. Nikt nie mógł wiedzieć o strażach, które będą czuwać nad Hildą.

Zaczęli rozchodzić się do domów, do Elistrand i Lipo-wej Alei, a wójt pojechał zebrać swoich ludzi. Mattias nie wrócił jeszcze, z czego wszyscy, oprócz Hildy, byli zadowoleni. Kiedy wróci, dowie się o akcji, nie zdąży jednak jej odwołać.

Popołudnie było dla Hildy nieustającym pasmem udręki. Tysiąc razy zdążyła pożałować swojego pomysłu; wielokro-tnie zdecydowana była iść do Kaleba i odwołać całą akcję. Nie uczyniła tego jednak przez wzgląd na Mattiasa i jego ojca.

Gdyby tylko mogła pomówić z Mattiasem! Gdyby mógł jej towarzyszyć! Potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek, ale odra grasowała w parafii i Mattias zajęty był przy chorych dzieciach.

Siedziała przy łóżku Jonasa, ocierała mu pot z czoła, wypatrując dobrze znanej wysypki, która na razie jeszcze się nie pojawiła. Mattias prosił, by zwróciła uwagę, czy chłopca nie bolą uszy, a jeśli kaszel by się wzmógł, miała go wezwać. Wydawało się jednak, że Jonas urobiony jest z wyjąt-kowo odpornej materii.

U jednej z dziewczynek zaczęły pojawiać się oznaki zarażenia. Gabriella siedziała więc przy niej i pilnowała, by mała wstając z łóżka nie zmarzła.

Zaszło słońce.

Hildę oblewały zimne poty. Jak mogła wymyślić coś tak głupiego?

Andreas wyruszył już dawno temu, teraz do drogi przygotowywał się Kaleb. Gabriella dopytywała się, dokąd wychodzi, ale on odparł wymijająco:

Eli miała oczy szeroko otwarte; czuła, że coś się szykuje.

Dobry Boże, gdyby naprawdę mogła, pomyślała Hilda.

Tu nastąpił pierwszy wyłom w murze tajemnicy. Miała nikomu nie mówić, zwłaszcza Mattiasowi. Ale gdyby przybył, nim ona dojdzie do kościoła, gdyby pojechał za nią jak najszybciej...

O Boże, jakie by to było wspaniałe!

Eli zeszła na wieczerzę. Jonas zasnął.

Hilda podeszła do okna, wyjrzała. Niebo było prze-słonięte chmurami, prześwitywał zza nich zarys księżyca. Chmur jednak było tak dużo, że na ziemię nie docierała jego poświata. Zapowiadała się ciemna noc, a nie ma nic mroczniejszego od sierpniowej nocy.

Wysoko w lesie rozległo się wycie psa - głęboki ton, jak gdyby obwieszczający, że nie jest to zwyczajne zwierzę.

ROZDZIAŁ X

Zegar na dole w sieni wybił z trudem jedenaście uderzeń. Hilda wiedziała, że jest dziewiąta, mechanizm bowiem od dawna szwankował. Mattias się nie pokazał. Gabriella nadal siedziała w sypialni dziewczynek. Hilda wezwała więc Eli, by zastąpiła ją przy Jonasie. Dom sprawiał wrażenie opustoszałego, służba w więk-szości zakończyła już pracę.

Drżącymi dłońmi Hilda owinęła szal wokół głowy i ramion i związała go w pasie. Po cichu odmówiła krótką modlitwę i wymknęła się z domu.

Nigdy jeszcze serce nie biło jej tak mocno. Wydawało się, że zaraz wyskoczy z piersi.

Mężczyźni na pewno są na swoich miejscach, po-wtarzała w myślach.

Pierwszy miał leżeć już tu, koło dworu, ze strzelbą załadowaną srebrną kulą.

Nie ma się czego bać, wmawiała sobie. Andreas i Kaleb wszystko starannie zaplanowali. Zabrali ze sobą nawet baryłkę piwa dla strażników, na wypadek gdyby czekanie miało się wydłużyć. To przecież brzmiało tak zwyczaj-nie...

Ona miała postarać się, by nie tkwili w ukryciu zbyt długo; dojść do zagrody i wrócić szybko jak nigdy dotąd.

Niebo było teraz tak zachmurzone, że straciła orienta-cję, gdzie znajduje się księżyc. Może jeszcze się nie wyłonił. Nie, dobrze wiedziała, że od dawna jest na niebie. One... pokazywały się tylko podczas pełni księżyca...

Czy księżyc nie musiał być widoczny, by wyszły z ukrycia?

Taką miała nadzieję.

Wyżej, za kościołem, dostrzegła czarną ścianę lasu.

Zawrócę do dworu, nie zniosę tego, myślała. Głupstwa, czy jest się czego bać? Czy nie mieszkałam w domu pod lasem przez całe życie? Miałabym bać się pójść tam teraz, ten jeden jedyny raz?

Hilda na moment przymknęła oczy, zebrała siły i roz-poczęła swą trudną wędrówkę.

Stąpała niepewnie. Gdyby chociaż miała świecę lub pochodnię!

Matko, myślała. Matko, spójrz teraz na swą córkę. Zawsze byłaś dla mnie taka dobra. Dlaczego musiałaś umrzeć tak młodo? Dlaczego najpierw odchodzą ci dobrzy, a mniej wartościowi zostają?

Kiedy opuściła dwór Elistrand i skierowała się ku kościołowi, znów była Hildą córką hycla, znów sama przeciwko całemu światu, bez przyjaciół. Teraz czuła się samotna bardziej niż kiedykolwiek. Mattias nie przyszedł, nie powstrzymał biegu wyda-rzeń. A ona mu tak bezgranicznie ufała! Wierzyła, że bardzo by się rozgniewał, nie pozwolił, by narażała się na takie niebezpieczeństwo.

Ale on nic nie zrobił! Może jeszcze nie wiedział?

Już musiała minąć pierwszego ze swych strażników.

Gdzie mógł być następny? Jaka odległość ich dzieliła? Gdyby mogli dać jej choć maleńki znak! A jeżeli ich tu nie ma? Jeśli nie ma nikogo wzdłuż całej drogi? Przez takie myśli omal nie wpadła w panikę. Wyob-raziła sobie całą długą drogę aż do lasu. I nikogo, nikogusieńko. Tylko ona i...

Cały plan opierał się na założeniu, że pochwycą człowieka. A jeśli to nie był człowiek?

W jakim tempie potoczą się wówczas wydarzenia? Czy strażnicy odważą się wyjść z ukrycia? Czy nie zaczną uciekać?

Srebrna kula? A jeśli nie trafią tą jedną kulą, którą mają? Jeśli nie będą strzelać w obawie, że spudłują? Nie, to mało prawdopodobne! Usiłowała zapanować nad myślami. Bezwiednie zatrzymała się na wąskiej ścieżce. Jeszcze nie było za późno, by zawrócić.

Ale ci wszyscy mężczyźni, którzy leżą wzdłuż drogi...

Czy mają tkwić tak przez całą noc i czekać na nią na próżno?

Ruszyła przed siebie.

Kościół już niedaleko. Czy naprawdę postawili pastora na posterunku? Powątpiewała. Nowy pastor nie był ani szczególnie uczynny, ani bezinteresowny, miał zbyt wyso-kie mniemanie o sobie i swojej godności. Na pewno nie zgodził się stać na straży przez cały wieczór. Mur cmentarny... Pospiesznie przemknęła wzdłuż nie-go, zerkając ukradkiem na cmentarz. Czy tam przypad-kiem ktoś nie stoi?

Serce zaczęło uderzać jej szybciej.

Nie, to tylko nagrobek.

Najgorsze, że nawet jeżeli dostrzeże któregoś ze strażników stojących wzdłuż drogi, wcale nie będzie spokojniejsza. Nie może przecież wiedzieć, czy to opie-kun, czy też ktoś, kto nie życzy jej dobrze... Kaleb powiedział, że cała wieś zna już jej zamiary.

Musiał więc znać je także zbrodniarz.

Minęła kościół.

Pierwszy odcinek za nią, ale ten był najłatwiejszy. Daleko stąd Eli i Gabriella siedziały w cudownym, ciepłym domu, za zamkniętymi drzwiami. Nikt nie mógł się do nich wedrzeć.

Gdyby mogła być z nimi!

Szła kościelną aleją. Po obu stronach rosły wielkie drzewa o pniach tak grubych, że mógł się za nimi ukryć człowiek. A jeśli coś skoczy na nią z góry? Uśmiechnęła się lekko. Przecież wilki nie chodzą po drzewach.

No tak, zwyczajne wilki nie...

Przyspieszyła kroku. Za każdym drzewem, za każdym drzewem, powtarzała w myślach. Za każdym drzewem może ktoś stać...

Po obu stronach alei rozciągały się rozległe, otwarte pola. Ale coś, co porusza się skokami, mogło szybko przebyć równinę...

Czy w alei nie powinien ktoś czuwać? Może zapomnieli? Nareszcie jest na gościńcu. Dzięki ci, dobry Boże! Ale najgorsze jeszcze przede mną. Miej mnie w swej opiece! Wiedziała, że w miejscu, gdzie bierze początek rów biegnący między polami żyta, jest kolejny posterunek, dlatego przeszła tamtędy spokojnie.

A jeżeli strażnika tu nie było?

Nie, nie może teraz dopuszczać do siebie takich myśli. Kiedy przebyła trudny odcinek przy kościele, opanowa-ła się nieco. Była jak statek, który wypłynął na spokojniejsze wody. W pobliżu ktoś nad nią czuwał, przynajmniej taką miała nadzieję, a teren sprawił, że widoczność była lepsza. Wioska wydawała się taka spokojna. Wszyscy siedzieli w domach, była przecież pełnia.

Co, na litość boską, ona robi tutaj o tej porze? Dlaczego nie siedzi w ciepłym, przytulnym Elistrand, gawędząc z Eli i Gabriellą?

Sierpniowy wieczór był chłodny, ale nie z tego powodu drżała na całym ciele i szczękała zębami. Niedługo minie już rozstaje.

Gdyby chociaż mogła zawołać strażnika, leżącego przy drodze, dostrzec jakikolwiek znak! Nie, nie wolno jej uczynić nic takiego!

Teraz czeka ją upiorny kawałek wzdłuż rowu między wysokimi łanami zboża. Z żyta w każdej chwili może coś wyskoczyć. Nikt nie zdoła na czas powstrzymać potwora o ludzkim czy zwierzęcym obliczu. Ale tu właśnie miało czuwać wielu mężczyzn.

Na razie nie zauważyła ani jednego.

Najbardziej przerażała ją myśl, że w ogóle mogło nie być tu nikogo.

Ale przecież obiecali, na pewno więc tu są. Niedaleko.

Pocieszała się jak mogła.

Starała się ze wszystkich sił nie myśleć nad tym, co robi na pustkowiu w tę chłodną bezksiężycową noc. Wróciła więc myślą do lat, które minęły, i zdu-miała się, że tak łatwo przyszło jej zacząć żyć „po ludzku”...

Ten dzień, kiedy Andreas z Mattiasem przybyli do zagrody... Czy nie przypominała wówczas dzikiego zwie-rzątka? Chowała się, zasłaniała twarz, lękała się z nimi rozmawiać...

Łagodna życzliwość mężczyzn dodała jej odwagi i chę-ci życia. Cała wielka rodzina przyjęła ją tak naturalnie, z taką serdecznością i wyrozumiałością, że odważyła się wyjrzeć ze swej skorupki. Teraz już nie wyobrażała sobie powrotu do dawnego życia. Była człowiekiem tak jak wszyscy inni mieszkańcy parafii, odzyskała godność i szacunek dla samej siebie.

Nie można zaprzeczyć, że o przełomie zadecydowała śmierć ojca. Z trudem przychodziło uznanie tego faktu, ale taka była prawda.

Czy rzeczywiście lepiej by mu było beze mnie? Czy sprowadziłby do domu kobietę? Jeśli tak, to zmar-nowałam szesnaście lat.

Nie, wiedziała, że się mylił. Trudno im było razem, ale dobrze pamięta ten dzień, kiedy leżała chora. Jaki był rozzłoszczony, nie potrafił nawet sam wziąć sobie jedze-nia, cały czas narzekał, że taki jest biedny. Użalał się, że siedzi głodny, że nikt nie ściele mu łóżka, dom wygląda jakby przeszedł przez niego huragan...

Nie, sam by sobie nie dał rady. Szybko zacząłby zaglądać do kieliszka, nic by nie jadł. A ona obiecała matce.

Hildzie nigdy nie przyszło do głowy, by winić matkę za zmarnowaną młodość, chociaż miałaby do tego prawo. Matka była jednak dla niej święta.

Nagle serce jej zamarło. W życie coś zaszeleściło. Przerażona spojrzała w tamtym kierunku, ale niczego nie dostrzegła. Przez chwilę stała skulona, jakby chciała skryć się pod ziemią, ale ponieważ dźwięk się nie powtórzył, znów ruszyła. Nieświadomie przyspieszyła kroku. Jej oczy przywykły do ciemności. Rozróżniała już drzewa, krzewy i głazy. Na początku potykała się, szła po omacku. Teraz stąpała coraz pewniej. Od czasu do czasu obsunęła jej się noga na stromym brzegu rowu, ale ścieżynka między polem a rowem była sucha, łatwa do pokonania.

Najbardziej dokuczała jej myśl, że Mattias się nie pokazał. Wszyscy we wsi wiedzieli, że wybierała się do zagrody, żeby odnaleźć dowód zbrodni. Musiał więc i on o tym słyszeć, niezależnie od tego, gdzie akurat odwiedzał chorych. Powinien był natychmiast przybyć, by wyciąg-nąć ją z tej zasadzki, którą sobie sama przygotowała. Nie zrobił nic.

Znów przystanęła.

Cóż to za dźwięk?

Akurat w tym momencie stuknęła butem o kamień i trochę zagłuszyła tamten dźwięk, ale... To brzmiało jak krótkie warknięcie lub szczeknięcie i dobiegło gdzieś od strony lasu...

Choć wytężała słuch, niczego więcej nie wychwyciła. Las był cichy jak nigdy, nawet najlżejszy wietrzyk nie szumiał w wierzchołkach świerków.

Czy krajobraz może być taki nieruchomy? Nagle nieco się rozjaśniło. Hilda dostrzegła, że w wars-twie chmur pojawiły się szczeliny, przez które prze-świtywał księżyc - słabo, tajemniczo, jak przez welon z mgły.

Światło wcale jej nie uspokoiło. Jeśli ona mogła lepiej widzieć, sama także była bardziej widoczna. W ciemności łatwiej się ukryć.

Uderzyła ją jeszcze jedna myśl: a jeżeli ci doskonali strzelcy, czy jak tam zwać tych niewidzialnych mężczyzn, dadzą się ponieść nerwom? Strzelą do niej, myśląc, że celują w wilkołaka?

Zapragnęła, by księżyc znów się schował.

A może powinna śpiewać, żeby słyszeli, kto idzie? Niestety, nie umówili się wcześniej. W ogóle co za pomysły lęgną się w jej skołatanej głowie? Jeśli dla wszystkich będzie jasne, gdzie ona znajduje się w danym momencie, będzie to jasne także dla tego, który wiedzieć nie powinien...

Dlaczego Mattias nie przyszedł?

Teraz wyraźnie rysowała się przed nią ciemna ściana lasu. Tu byli ludzie wójta. Miała nadzieję, że są cierpliwi i uważni, że można im zaufać. Zaczynał się bowiem najgorszy odcinek.

Na początku szła skrajem lasu. Tak było bezpieczniej, w krytycznej sytuacji mogła wybiec na otwarte pole. Jeśli by zdążyła...

Potem jednak dmga skręcała w las, by później znów wyjść na brzeg zarośli. Tam ścieżka łączyła się z główną drogą, prowadzącą do domu, dużo dłuższą i bardziej krętą. Droga wiodła skrajem lasu aż do furtki. Najbardziej bała się tego odcinka drogi, na którym las rósł po obu stronach.

Dalej, już koło zagrody, był Andreas. Ta myśl dodała jej otuchy. W zbożu leżał ukryty Kaleb, ale nie zdradził swojej obecności.

Przecież ona jeszeze musi wrócić tą samą drogą!

Jeśli zajdzie aż tak daleko...

O, tutaj siedziała razem z Mattiasem na ukwieconej łące, prowadząc nadzwyczaj intymną rozmowę. Gdzie teraz podziały się kwiaty?

Może te jaśniejsze, szarawe plamki, które gdzienieg-dzie dostrzegała, to stokrotki?

Jakże wstrząśnięta była jego pytaniami! Na przykład o to, co czuła, gdy jako dorosła kobieta przez całe lata nikogo nie widywała. I jak zmysłowa mu się wydawała. Tak, to prawda, nagromadziła w sobie wiele nie speł-nionych uczuć, a one przerodziły się w potrzebę kochania kogoś w podwójnym rozumieniu tego słowa. On wtedy powiedział, że jest w niej zakochany. Nie uwierzyła mu wówczas i nawet teraz wątpiła! Dlaczego nie przyszedł? A może tak jak inni trzymał straż gdzieś po drodze? Nie, to niemożliwe, Mattias nigdy by nie zostawił jej samej w tak dramatycznej sytuacji.

Jeżeli ją kochał...

W jaki sposób tylu mężczyzn mogło zachowywać się tak bezgłośnie? Czy naprawdę tu byli?

Znów strach pochwycił ją w swoje szpony. Przy-tłaczała ją jedna natrętna, koszmarna myśl: oszukali mnie. Jestem całkiem sama, sama w środku lasu. Wszyscy porządni ludzie właśnie kładą się spać, starannie uprzed-nio zamknąwszy swe domostwa. Tylko ja jedna jestem poza domem. Ja i jeszcze ktoś...

Który z domów leży najbliżej, zapytała sama siebie na wypadek, gdyby musiała uciekać przed tajemniczym prześladowcą. Lipowa Aleja? Chyba tak, jeśli przebiegnie przez polanę, na której Andreas odkopał zwłoki. Czy może chata Jespera wyżej, w lesie? Nie, tam przecież nikogo nie ma. Jesper przeniósł się w bezpieczne miejsce, na Grastensholm.

Grastensholm także leżało niedaleko, ale wiodąca tam droga była bardziej uciążliwa.

Będzie musiała kierować się na Lipową Aleję. Choć i tak nie zdąży tam dotrzeć, dobrze o tym wiedziała. Przed człowiekiem, być może, zdołałaby umknąć. Ale pamiętała straszne, poruszające się długimi susami zwierzę w jałowcach koło Elistrand. Przed nim nigdy nie ucieknie.

Hilda raz jeszcze zatrzymała się, nim weszła w czeluść lasu. Kilkakrotnie odetchnęła, by uspokoić oszalałe serce. Przez szesnaście lat mieszkała w domu pod lasem. I las był jej domem. A teraz była tak przerażona, jak gdyby wstępowała w otchłań.

Z mocno bijącym sercem, w każdej chwili gotowa do ucieczki, zagłębiła się w las.

Wśród drzew było całkiem ciemno, ale ona znała ścieżkę, bardziej ją wyczuwała niż widziała. Panowała tu grobowa cisza. Trzask spadającej na ziemię złamanej gałązki wydawał się strzałem armatnim. Musiała użyć całej siły woli, by zmusić nogi do posłuszeństwa. Czuła, że jej ciało niemal zdrętwiało ze strachu. Wyciągnięte ręce odstawały od boków, skóra składała się z samych odsłoniętych nerwów, a kark miała tak sztywny, że nie mogła ruszyć głową, tylko w myślach huczało: gdzie jesteście? Powiedzcie, gdzie jesteście? Powiedzcie, że w ogóle jesteście! Że nie jestem sama!

Czy coś nie poruszyło sig w głębi lasu?

Jeśli tak, to może jeden ze strażników?

Droga przez las wydawała się nie mieć końca. Czy zboczyła ze ścieżki i zabłądziła?

Nie, chyba widziała przed sobą prześwit.

Przeszła. Najgorszy odcinek już za nią. A może zbrodniarz o niczym nie słyszał i wcale go tu nie ma? I przejdzie całą drogę tam i z powrotem, a on się nie pokaże? To była pocieszająca myśl.

W ciemności rozróżniła furtkę. Uznała, że w pobliżu powinien ktoś leżeć, bo po jednej stronie rosło kilka wielkich brzóz.

Zdjęła dwa drągi i wspięła się po pozostałych. Tamtych dwu nie założyła na miejsce na wypadek, gdyby w po-wrotnej drodze musiała się spieszyć...

Jeszcze ten kawałeczek pod górę.

Było tu dużo otwartej przestrzeni i w pobliżu nikt i nic nie mogło się ukryć. Ale oczy mogły ją śledzić; oczy, które w ciemności widzą lepiej niż ona.

Znajdowała się już na małym, tak dobrze jej znanym podwórku. Te niezliczone zimowe wieczory, kiedy prze-chodziła tędy, by wydoić krowę. Równie ciemne zimowe poranki... Czy wtedy się nie bała? A może tak? Może już wówczas nieobcy był jej strach? Nie mogła sobie przypo-mnieć.

Tu powinien być Andreas. Nie określił dokładnie miejsca, ale gdzieś tu miał się schować.

Och, Boże, niechże on się jakoś odezwie! Muszę poczuć obecność drugiego człowieka, usłyszeć głos, choćby najcichszy szept.

Czuła, jak krew pulsuje jej w żyłach.

Dom... musi wejść do środka, by przeprowadzić plan do końca. Przecież przyszła po to, żeby zabrać coś z domu. Musi więc to zrobić. Nikt nie może nic podejrzewać. Zaczęła mocować się z zamkiem. Andreasie, odezwij się! Pokaż, że tu jesteś, daj choć mały, najmniejszy znak! Odpowiedziała jej głucha cisza.

Zamek wyłamany! Ktoś musiał otworzyć drzwi! Nie, tego nie zrobi! Nie wejdzie teraz do środka, kiedy tam może się ktoś ukrywać, stać za drzwiami... Będą musieli ją zrozumieć.

Ze strachu zrobiło się jej słabo. Może szeptem zawołać Andreasa? Nie, po co? Jeżeli ktoś jest wewnątrz, Andreas musi chyba o tym wiedzieć? Przypuszczała, że zajęli swoje posterunki już dawno, wiele godzin temu, ale pewności nie miała.

Tu niedaleko jest Andreas, myślała, statając się uspo-koić oddech. Ujęła w dłoń długi, płaski kamień, którym zwykle oskrobywała buty po powrocie z obory. Tak uzbrojona wolniutko pchnęła drzwi, najpierw górną połowę, potem dolną.

Maleńka sionka. Już unosi się tu zapach taki, jak w domach, w których nikt nie mieszka. Niskie drzwi do izby...

Czuć było stęchlizną! Ale czy jest tu jeszcze inny, obcy zapach? Zapach człowieka? Lub też... ostry zapach drapie-żnika? Nie czuła niczego.

Nie było czasu, by zapalać łuczywo. Będzie musiała udawać, że szuka w ciemnościach.

Zaskrzypiały drzwi prowadzące do komory. Przez długą, długą chwilę Hilda stała nieruchomo, w głowie kłębiły się wspomnienia. Ciało ojca, chybotliwie zwisające z belki w powale...

A jeżeli ktoś ukrył się właśnie tam?

Nie mogła już dłużej znieść napięcia. Pomyszkowała jeszcze chwilę na półkach pod powałą i w szafie. Starała się wyjść z domu spojojnie i dostojnie; w rzeczywistości jednak popędziła jak strzała.

Wyjście na otwaną przestrzeń przyniosło jej ulgę. Połowę zadania miała za sobą, teraz pozostawał jeszcze powrót tą samą drogą.

Żadnego znaku od Andreasa. Mógłby chociaż pisnąć. Nie, oczywiste, że nie mógł. Niebezpieczeństwo jesz-cze nie minęło. Wprost przeciwnie.

Z powrotem tą samą drogą... Ale Hilda była już spokojniejsza. Wszystko jak dotąd toczyło się pomyślnie. Teraz też będzie dobrze, na pewno!

Wspięła się po furtce i położyła na miejsce dwa zdjęte wcześniej drągi. Zawsze to jakaś przeszkoda dla tego, kto ewentualnie posuwa się jej śladem.

Kiedy oddaliła się już od płotu, przyszło jej do głowy, że źle zrobiła. Gdyby ktoś napadł ją tu, niżej, a Andreas biegłby na pomoc, furtka utrudniałaby mu pościg.

Nie, już nie zawróci.

Droga, którą miała teraz przed sobą, wcale nie wyda-wała jej się długa. Jeszcze tylko przejść przez las... Zatrzymała się gwałtownie.

Bo naprawdę coś usłyszała, coś w lesie, z lewej strony.

Coś wielkiego, co szło po cichu.

Czy ma zawrócić? Wzywać Andreasa?

To na pewno łoś. W tych lasach pełno było łosi. Z wysiłkiem przełknęła ślinę i ruszyła dalej. Znów zapadła cisza.

Ponownie wyrosła przed nią wysoka ściana lasu.

Czekał ją odcinek, którego obawiała się najbardziej. Czy teraz nie jest ciemniej? Tak, na pewno. Wśród drzew nie widziała dalej niż na wyciągnięcie ręki. Najlepiej przejść tędy jak najszybciej!

I znów chwycił ją lęk, że jest sama. To śmieszne, przecież mężczyźni mieli zachowywać się cichutko jak myszki, tak by nikt nie domyślił się ich obecności. I tak właśnie było, ukryli się tak doskonale, że nawet ona nie mogła ich zauważyć.

No tak! Stało się! Zboczyła ze ścieżki! Przed sobą miała gęstwinę krzewów. Teraz z powrotem, ale jak daleko? Gdzie się znajduje? I gdzie jest ta ścieżka? Posuwała się po omacku, a strach coraz mocniej zaciskał pętlę na jej szyi. Czy to tędy szła przed chwilą? Nie, zdecydowanie nie! Chyba jednak odnalazła scieżkę... Zrobiła jeszcze parę kroków i potknęła się o coś miękkiego, co się przesunęło. Porośnięty mchem pień drzewa?

Stracżła równowagę i musiała podeprzeć się ręką.

Przecież to wcale nie pień! To człowiek!

Wstrzymała oddech, obmacując wielkie, ciepłe ciało.

Grube sukno... broda...

Oddychał. Potrząsnlęła nim, ale westchnął tylko, jakby przez sen.

Czuć było od niego piwem. Nie mogli chyba upić się w takiej chwili? Nie, to nie do pomyślenia! Potrząsnęła nim raz jeszcze, przerażona. A jeśli do piwa czegoś dosypano? Środek nasenny?

To znaczy, że naprawdę jest sama w lesie! Wszyscy mężczyźni pili piwo, a ona przeszła całą tę długą drogę bez żadnej ochrony! I teraz miała wracać! Nie sądziła, by mężczyźni pod kościołem i bliżej Elistrand uczestniczyli w piwnej uczcie, za bardzo byli oddaleni. Ale Andreas? Czy leżal uśpiony pod zagrodą? Nagle zorientowała się, że jej dłoń tak mocno zacisnęła się na szalu, aż zaczął ją dusić.

Musi stąd uciekać! Do domu! Tutaj znikąd nie otrzyma pomocy.

Przebrnęła przez krzaki i znów znalazła się na ścieżce, a w każdym razie tak jej się wydawało. Tak, to długi, wąski prześwit. To musiała być ścieżka.

Nóż? Wyciągnęła rękę, ale w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że przez całą drogę nie czuła jego ciężaru. Został na nocnym stoliku w Elistrand! Przypomniała sobie teraz, że położyła go tam na chwilę, kiedy po-prawiała spódnicę.

I leżał tam, zapomniany.

Stała nieruchomo, nie wiedząc, co robić. Raptem gdzieś niedaleko rozległ się głuchy odgłos ciężkich łap uderzających o ziemię. W ciemności słyszała groźne sapanie, coraz bliżej i bliżej...

Krzyknęła. Nie przestając krzyczeć, biegła na złamanie karku w stronę zagrody. Chciała wydostać się z lasu... Teraz dom wydał jej się bezpieczną przystanią. Oby tylko zdążyła dopaść drzwi i zatrzasnąć je za sobą... Słyszała zwierzę za plecami, zagradzało jej drogę do wsi. Ciągle jeszcze było dosyć daleko, ale z pewnością gdyby tylko chciało, biegłoby dużo szybciej niż ona. Oszalała ze strachu Hilda pędziła naprzód, pokonując rozliczne przeszkody...

Przeszkody?

Przecież na ścieżce nic nie powinno jej zawadzać?

Och, Boże, znów więc zboczyła!

Cóż, nie było czasu do namysłu, pozostawało jej tylko jedno - biec, biec jak najszybciej.

Szal zaczepił o wystającą gałąź. Szarpnęła. Rozległ się trzask rozdzierającej się tkaniny. W ręku pozostał jej podarty szal wraz z częścią gałęzi.

Cały czas krzyczała wniebogłosy. Może jednak ktoś nie śpi i usłyszy jej wołanie, przyjdzie z pomocą! Żadnego odzewu oprócz ciężkiego dyszenia potwora i tupotu ścigających ją łap.

Dlaczego nie skróci jej męki? Czy takie znęcanie się nad nią sprawia mu przyjemność?

Biegła, jak jej się wydawało, w stronę zagrody. Chociaż dobrze znała ten las, wydawał się jakby odmieniony. Drzewa wyciągały ku niej długie drapieżne ramiona, porośnięte mchem głazy były niby pochyłone trolle. Wyjrzał księżyc, biady, przesłonięty chmurami. Zer-knęła do tyłu.

Tam, wśrad pni, pędziła bestia. Wielka i ciężka, szaroczarna, z położonymi uszazni i otwartą paszczą. W ciemności jęzor był jaśniejszą plamą. Potwór poruszał się niezgrabnie na trzech nogach.

Hilda krzyknęła w panicznym lęku. Wydawało się jej, że słyszy jeszcze jakiś inny krzyk.

Powinna znaleźć się już koło domu, ale tak się nie stało. Musiała go minąć i teraz zagłębiała się w wielki las.

Opadała z sił, gnał ją tyłko lęk i instynkt życia. Pędziła na oślep. Już nie wiedziała, co robi. Była jednym wielkim krzykiem rozpaczy.

Nagle zorientowała się, że za sobą nic już nie słyszy.

Obejrzala się. Potwór zniknął.

Siłą rozpędu przebiegła jeszcze kawałek, ale zaraz bezwładrsie padła na ziemię. Palący ból przeniknął płuca, całe ciało dygotało. Nie była w stanie zrobić ani jednego kroku więcej. Musiała odpocząć.

Leżała wyciągnięta na mchu, pierś jej ciężko podnosiła Się i opadała. Nie wiedziała, co może zdarzyć się teraz. Nigdy nie słyszała żadnych opowieści o wilkołakach, nie znała ich obyczajów.

W następnym momencie wstrzymała oddech. Czy to nie czyjeś wołanie dochodziło z oddali?

To mógł być ktoś z okolic kościoła, ktoś, kto dosłyszał jej krzyk. Czy będzie miała odwagę odpowiedzieć? Tak, cóż miała do stracenia?

Nie odpowiedział jej żaden głos.

Hilda przymknęła oczy i starała się uspokoić oddech, ale nawet na to zabrakło jej sił. Wiedziała, że musi się podnieść, już teraz, zaraz. Ale potrzebna jej była choć jedna jeszcze chwila, by nogi znów zechciały ją nieść. Otworzyła oczy i w odległości kilku łokci od siebie ujrzała występ skalny. Wznosił się nad nią na tle nieba. Księżyc świecił teraz jasno, widać było okrągłą, pełną tarczę.

Coś przeczołgało się na występ i patrzyło prosto na nią. Wielkie oczy błyszczały, gdy odbijało się w nich światło księżyca.

Zeskoczy, pomyślała i straciła panowanie nad sobą. Zakryła tylko dłońmi twarz i krzycząc czekała na nieunik-nione. Mimo zamkniętych oczu wciąż widziała przed sobą straszliwą bestię.

Nic jednak się nie stało. Z lękiem podniosła wzrok. Potwór zniknął. Zamiast niego stał mężczyzna. Chciała krzyknąć z radości, ale głos uwiązł jej w gardle. Człowiek, który tam stał, był upiorny. Miał ludzką sylwetkę, ale nic więcej człowieczego. Wielkie uszy rysowały się na tle nieba, całe ciało pokrywała długa sierść, zamiast rąk miał łapy z pazurami.

Twarzy nie mogła dostrzec. Była nieforemna, pokryta sierścią, przerażająca.

Stał nieruchomo, lekko nachylony, jakby gotów do skoku. Jakby czekał tylko na jej następny ruch. Teraz Hilda już wiedziała, gdzie się znajduje. Poznała tę skałę. Przezwyciężyła fizyczny bezwład na tyle, by móc się ruszyć.

Przetoczyła się szybko pod skalny występ, tak by odrażająca istota tam na górze nie mogła jej dostrzec, i pobiegła wzdłuż skały, kryjąc się w lesie. Potwór nie zeskoczył. Zniknął ze skały, ale ona tego nie widziała. Podjął pościg za nią, tym razem jako istota dwunożna.

Gdyby tylko zdołała dotrzeć do tego wysokiego pagórka tam w oddali.

Teraz już nie krzyczała, nie chciała, by zorientował się, w którą stronę biegnie.

Do pagórka nie było daleko. Wiedziała, że ma szansę, niewielką, ale ma. Dzieliła ich pewna odległość. Potwór podążał za nią, ałe nie tak szybko jak w poprzednim zwierzęcym wcieleniu.

Jak nazwać to, czym był teraz?

Na to było tylko jedno odpowiednie słowo: wil-kołak!

Hilda starała się poruszać tak bezszelestnie, jak to tylko możliwe. O, tu już jest jej borówkowe miejsce. Już blisko, coraz błiżej. Zaraz będzie skalna ściana.

Przebiegła wzdłuż niej jeszcze kilka kroków aż do przytulonego do skały krzewu. Kiedyś odkryła pod nim długą, wąską jamę.

Opadła na ziemię, wczołgała się w szczelinę i wcisnęła pod olbrzymi kamienny nawis.

Leżała tam cicho jak mysz, do bólu świadoma faktu, że wilki posiadają niezwykły, doskonały wprost zmysł po-wonienia.

ROZDZIAŁ XI

Pajęczyny oblepiły jej twarz. Nic dziwnego, na pewno dzieliła kryjówkę z wieloma stworzeniami. Jama pod skałą okazała się bardzo ciasna, ale najważ-niejsze, że Hilda z zewnątrz nie była widoczna. Pytanie tylko, czy da się ją wywęszyć.

Na szczęście jako czyścioszka z natury nie wydzielała żadnego szczególnego zapachu. Wiedziała jednak, że psy potrafią wyczuć nawet ludzki strach.

A nią przecież zawładnął obłędny strach, który ze wszystkich sił starała się zwalczyć. Panicznie lękała się, że jej obecność w jamie zostanie wykryta.

Nie mogła nawet głęboko odetchnąć. To przez ten mój wydatny biust, pomyślała z wisielczym humorem. Słyszała go, człowieka-wilka. Dysząc ciężko, krążył po lesie bardzo blisko niej.

Och, nie! Pajęczyny łaskoczą ją w nos! A ona nie może nawet ruszyć ręką, by zapobiec nieszczęściu! Ochota na kichanie minęła jednak sama z siebie. Dzięki ci, Boże, cz inna istoto która mnie strzeżesz! Na pewno nie jest to mój anioł stróż, Mattias, jego niestety tu nie ma. Mattias? On przecież miał cały zapas tajemniczych ziół Ludzi Lodu, wiedział wszystko o środkach nasennych. Nie, nie wolno wpadać w histerię ani snuć niepraw-dopodobnych domysłów.

Stwór zatrzymał się tuż koło jej kryjówki. Czy nasłuchiwał? Tak się wydawało. Starał się wyczuć jej oddech, czy może już ją znalazł i czekał teraz, aż wyjdzie?

Wyobraziła sobie, że kuca i wsuwa pazurzastą łapę do jamy, by ją stamtąd wyciągnąć, że jego twarz wypełnia otwór wejściowy...

Zdusiła jęk.

Dopiero teraz zauważyła, że już od dawna płyną jej z oczu łzy, łzy strachu i osamotnienia.

Tak, nasłuchiwał, ale już nie jej. Znów doszły ją wołania z oddali. A ona nie mogła odpowiedzieć. Czy nie były jakby trochę bliższe?

Nie, to tylko jej pobożne życzenie.

Nagle stwór zaczął uciekać. Oddalał się; prawdopodo-bnie wystraszyły go krzyki.

Hilda jednak nie miała odwagi się poruszyć. Mógł ją oszukać, udając bieg, a tymczasem stoi ukryty za drzewa-mi i tylko czeka. Nie, nadal słyszy jego kroki coraz dalej od siebie.

Boże, niech to już się skończy, nie wytrzymam dłużej!

Zaraz zacznę krzyczeć!

Musiała mocno spleść ręce i z całych sił przycisnąć je do ciała, żeby nie dać się ponieść nerwom. Bez histerii! Leż spokojnie, leż spokojnie, nakazywała sobie. Leż całkiem spokojnie!

A jeżeli oni nigdy tu nie dotrą? Jeżeli powrócą do domów, a ona zostanie sama w lesie? Załkała. Co zrobić? Jak się stąd wydostać? Chyba zabrnęła głęboko w las. Tak, ta skała leżała daleko od zagrody, przypomniała sobie. Jak, na litość boską, tu dotarła? Tylko strach mógł ją tak daleko zagnać. Dobry Boże, spraw, aby tu przyszli!

W krańcowej huśtawce uczuć i nastrojów mijały minuty. Myśli wahały się między nadzieją a przerażeniem; nadzieją, że zaraz wyjdzie z kryjówki, i przerażeniem, które nakazywało schować się jeszcze głębiej. Jestem tchórzem, tchórzem, powinnam wydostać się stąd jak najprędzej i biec im naprzeciw. Ale się boję. Muszą mi to wybaczyć, nie zniosę już więcej. I nagle wołania rozległy się zdecydowanie bliżej. Jeden głos słyszała już naprawdę z niedaleka. Mogła nawet rozróżnić słowa: „Hildo Hildo, w imię boskie, od-powiedz!”

Nie daj się zwieść, myślała. To on próbuje cię dostać, chce cię przechytrzyć.

Zaraz jednak niemal jednocześnie dobiegły ją jeszcze dwa głosy. I były coraz bliżej. To prawdopodobnie jej ostatnia szansa. Potem uznają ten obszar za przeszukany.

A jeżeli jej nie usłyszą... Do oczu znowu napłynęły jej łzy, wywołane lękiem i odrobiną ulgi.

Odpowiedziały inne głosy, rozległy się pospieszne kroki. Hilda czuła, że traci przytomność, tak silne było napięcie, które, być może, miało zaraz ustąpić. Ale jeszcze nie ważyła się w to uwierzyć...

To był głos Kaleba.

Wołała: Ratunku! Jestem tutaj!

Próbowała odpowiedzieć, ze wszystkich sił starała się wydusić z siebie okrzyk, ale ogamęła ją fala słabości i oblał zimny pot. A jeżeli zemdleję, zanim zdołają mnie usłyszeć?

Przez moment stali w miejscu, po czym usłyszała zbliżające się kroki.

Stali teraz przed krzakiem.

Nadbiegło jeszcze kilku ludzi, a ktoś przedzierał się przez krzaki. Z oddali usłyszała głos Mattiasa:

Mattias. Nareszcie! Ale gdzie był do tej pory?

Czyjaś twarz pojawiła się w wejściu, ale tym razem Hilda już się nie przestraszyła.

Wtedy Hilda poddała się, nie miała już więcej sił. Ciągnęli ją i popychali, nie mogąc pojąć, jak tam się wcisnęła, a ona, choć odczuwała ból, była niby bezwładna lalka. Chciała tylko spać.

Postawili ją na nogi obok krzewu.

Mattias wziął ją na ręce.

Jedyne, co do niej docierało, to głośny szloch, chyba jej własny, ale wszystko zlewało się w jedno, nie mogła mówić, nie mogła stać...

Oparła głowę na ramieniu Mattiasa i było jej tak dobrze. Wokół niej odzywały się rozgorączkowane głosy, wpadały sobie w słowo, a ona rozróżniała tylko urywki zdań:

... w glinie, koło ścieżki, ślady ogromnego wilka... wszyscy ludzie w lesie oszołomieni...

Powoli przychodziła do siebie. Głęboko westchnęła.

Czy tak powinno wyglądać powitanie? Nie była jednak w stanie myśleć jasno, nie panowała nad słowami, same cisnęły się jej na usta.

Jeden z mężczyzn powiedział:

Hildzie udało się lekko unieść głowę.

Popatrzyli po sobie. Zobaczyła jak przez mgłę, że jest też z nimi Brand.

Dlaczego nie odchodzili? Chciała znaleźć się daleko, jak najdalej stąd!

Potwierdziła skinieniem głowy. Wsparta o Mattiasa, z drżącymi kolanami, wyruszyła tą samą drogą, która przywiodła ją tu w tak dramatycznych okolicznościach. Przez cały czas rozdygotanym głosem opowiadała, co się wydarzyło.

Doznała nieprzyjemnego uczucia, że jej nie wierzą.

Nadal szła wsparta o ramię Mattiasa, kierując się ku ścieżce. Cudownie było czuć jego bezpieczną bliskość. Nagle Kaleb pochylił się i podniósł z ziemi coś, co dostrzegł dzięki światłu księżyca.

Zwróciła się do Kaleba:

Kaleb odpowiedział z powagą:

Byli koło ścieżki. Przed nimi dotarł tam już jeden z mężczyzn i usiłował teraz obudzić wójta i jego ludzi. Niektórzy z wolna wracali do przytomności. Poproszono Mattiasa, by ich obejrzał, a kiedy po-chylał się nad mężczyznami, Hilda trzymała się kur-czowo jego ręki. Ciepło, choć ze zdziwieniem popatrzył na nią.

Odważyła się wtedy na nieśmiały uśmiech. Mężczyźni budzili się jeden po drugim. Brand i czło-wiek, który z nim poszedł, wrócili prowadząc między sobą chwiejnie stąpającego, na wpół uśpionego Andreasa. Wójt ocknął się rozwścieczony na wszystko i wszystkich, a zwłaszcza na Hildę.

Odpowiedział wójt:

Z tych, co leżeli w zbożu, tylko dwóch, może trzech. Ci ze stanowisk najbliżej lasu. Nie mogliśmy przecież po-słać po tych przy gościńcu i dalej. Żartowaliśmy sobie nawet, że nie dostaną piwa. I dzięki Bogu, że tak się stało!

Nagle wójt zaczął podejrzliwie przyglądać się Mat-tiasowi.

W każdym razie środek musiał być mocny.

Hilda spytała po cichu:

W rzeczywistości niczego bardziej nie pragnęła niż uciec stąd jak najprędzej.

Pomogli jej wsiąść na konia, a Mattias usadowił się za nią. Nareszcie mogła wydostać się ze znienawidzonego lasu.

Jechali milcząc, zatopieni w myślach. Hildą owładnęło jedno tylko pragnienie: by jechać szybciej. Nadal bowiem nie mogła wyzwolić się od strachu.

Dopiero kiedy znałeźli się na drodze prowadzącej do Grastensholm, przemówił Mattias:

Niedobrze jest rzucać na kogoś oskarżenia, ot tak. Ale myślę, że wiem, kto dosypał czegoś do piwa. W każdym razie mam uzasadnione podejrzenia. Chociaż to tak niewiarygodne!

W domu na Grastensholm przyjęto ich burzą pytań.

Słyszano z oddali krzyki, cóż się stało?

Mattias umieścił ciągle dygocącą Hildę przed komin-kiem, w którym napalono, bo wieczór był dość chłodny. Podczas gdy zmieniał jej buty na ciepłe wełniane skarpety, relacjonował wydarzenia, a Hilda, popłakując, dopo-wiadała. Wszyscy byli wstrząśnięci.

Wyszli tuż przed waszym przyjazdem.

Tarald zajmował swe ulubione krzesło. Najwyra-źniej zdążył już wychylić tradycyjny wieczorny kie-liszek.

Liv podniosła się, zanim Irja zdążyła otworzyć usta.

Tarald ożenił się po raz pierwszy z konieczności. Skandal! Czy wydaje ci się, że to wszystko brzmi bardzo dystyn-gowanie, że to za wysokie progi dla ciebie? Hilda uśmiechnęła się.

Znów zaczęła płakać, choć z całych sił starała się opanować.

Mattias poderwał się.

Wziął ją za rękę, a ona, wymruczawszy nieśmiałe, niewyraźne „dobranoc”, poszła za nim.

Nie mogli jednak nie dosłyszeć komentarzy, wypowie-dzianych zaraz po tym, jak opuścili pokój.

Tarald, który był już trochę wstawiony, powiedział otwarcie:

Mattias szybko pociągnął Hildę dalej, tam gdzie nie dochodziły już żadne rozmowy.

Ale Hilda zastanawiła się nad tym, co usłyszała. Może na tym polega właśnie cały problem Mattiasa? Może jest za dobry, zbyt łagodny? Sam powiedział, że miłość może być czymś więcej niż palącym pożądaniem. Może być oszała-miająco piękna, niemal nadziemska.

Na pewno miał rację, ale to wcale nie brzmiało obiecująco.

Nie uchybiając w niczym zasadom przyzwoitości, ułożył ją na łóżku w swej ślicznej sypialni. Pokój wiele mówił o właścicielu. Naturalnie Hilda tu i ówdzie do-strzegała rękę Irji, ale wyraźnie objawiał się gust Mattiasa. Stała tam półka na książki, pełna grubych tomów. Hilda nigdy nie widziała tak wielu książek, nie wiedziała nawet, że aż tyle ich istnieje. Wyglądało na to, że Mattias jest porządny. To dobrze, bo to także jej cecha, ale czy nie kryje się w tym odrobina lękliwej pedanterii? Zauważyła nagle, że w rogu pokoju stoi koszyk, a w nim leży mały szczeniak. Serce Hildy natychmiast stopniało. Długą chwilę spędziła na piesz-czotach ze spragnionym miłości pieskiem, który uszczę-śliwiony lizał ją po twarzy. W klatce na oknie siedział zraniony szpak.

Pokój urządzony był ze smakiem. Wszystko zostało starannie dobrane i przemyślane. Kolory, meble i obicia idealnie do siebie pasowały. Otwarte drzwi do pomiesz-czenia w głębi pozwoliły dostrzec półki zastawione medykamentami.

Szczeniak uspokoił jej nerwy. Podczas gdy Mattias dyskretnie czekał pod drzwiami, umyła się i rozebrała i spokojnie wślizgnęła pod piękną haftowaną kołdrę. Mattias odstąpił jej swoje łóżko, sam miał położyć się na ławie pod oknem.

Więcej nie należało się spodziewać, pomyślała. Dał jej jakiś środek na sen, choć nie tak mocny, jak ten, który zaaplikowano mężczyznom w lesie. Kiedy na dole w salonie Mattias uprzedził, że Hilda dostanie środek nasenny, a on sam też coś zażyje, by nie przeszkodzić jej Swymi koszmarami, Tarald ironicznie zapytał, jaki sens wobec tego ma spanie w tym samym pokoju. Liv jednak uciszyła syna. Mattias miał zawsze piękne i szlachetne zamiary i należało je uszanować.

Kiedy świece zostały już zgaszone i Hilda czuła, że ogarnia ją coraz większy spokój, powiedziała zamyś-lona:

Mattias oparł się na łokciu.

Długo leżał, nic nie mówiąc. I on także stłumił ziewnięcie.

Koszmary nocne to tylko jeden z powodów. Ale naj-pierw pytanie: czy nadal nie jesteś pewna, co do mnie czujesz?

Odgadła, że się uśmiechnął. Zaraz jednak spoważniał.

Hilda na moment zaniemówiła. Teraz świadomie zamknęła oczy.

Poskarżyła się żałośnie:

Hilda mówiła teraz tak niewyraźnie, że musiał domyś-lać się sensu słów.

Mattias jeszcze przez chwilę leżał wsparty na łokciu i wsłuchiwał się w jej równy, coraz głębszy oddech, po czym wstał i na palcach zbliżył się do łóżka. Księżye świecił nadal, mógł więc dojrzeć jej rysy w pięknym niebieskawym świetle: spokojne, łagodne. Usiadł i deli-katnie pogładził ją po twarzy, a później miękko, czule ucałował jej usta. Przesunął dłonią po pięknych wło-sach.

Przez moment jego dłoń zawahała się na skraju kołdry, jak gdyby chciał odsłonić jej ramiona. Spojrzenie jego padło jednak na delikatne koronki, którymi obszyte było wycięcie nocnej koszuli; i przyjął to za znak, iż powinien uszanować jej niewinność. Chciał, co prawda, tylko zobaczyć ramiona i zaokrąglenie piersi, ale uznał i tę pokusę za świętokradztwo, więc otulił Hildę starannie kołdrą, pocałował w czoło i wrócił na swoje posłanie.

Długo leżał, wpatrując się w księżycowe cienie, zanim wreszcie środek na sen zaczął działać.

ROZDZIAŁ XII

Tej nocy wcale nie Mattias zakłócił spokój swymi koszmarami. Tym razem przydarzyło się to Hildzie. Kiedy środek nasenny przestał działać, nawiedziła ją najstraszliwsza w życiu mara.

Leżała w trumnie, prawdziwej trumnie, zrobionej z nierównych desek, z niedomykającym się wiekiem. Ona sama nie była warta nawet solidnej trumny. W trumnę uderzały wielkie łapy, pazury wślizgiwały się w szczeliny, wczepiały w deski, aż w końcu je wyłamały. Próbowała wołać o pomoc, ale nie mogła wydusić z siebie głosu. Wokół rozlegało się warczenie, jak gdyby bestia nie była jedna, lecz cała gromada, i nagle przez wyłamane deski wcisnęła się twarz, wpatrująca się w nią świecącymi, złymi oczami. To była twarz ojca, choć rysy miała zwierzęce. Wyciągnął włochatą rękę, by po-chwycić ją za suknię i wydobyć ze środka. Z ust ciekła mu ślina, między zębami widniała zakrzepła krew. Hilda zaczęła krzyczeć...

Walczyła z uściskiem obejmujących ją ramion.

Otoczył ją ramieniem, a ona przylgnęła do jego piersi.

Szczękała zębami.

Spraw, bym zapomniała. Opowiedz mi o sobie, nigdy tego nie robiłeś.

Hilda zareagowała tak, jak na takie stwierdzenia reagowały kobiety wszystkich epok.

Mattias śmiał się serdecznie:

Mattias zaczął śmiać się jeszcze głośniej, zauważył bowiem, że dzięki rozmowie Hilda zapomina o kosz-marze, który jej się przyśnił, i o strasznych wydarzeniach wieczoru, rozpoczął więc opowieść o swoim życiu. Hilda słuchała, popłakując z cicha nad nieszczęśliwymi losami Mattiasa i Kolgrima. Lepiej zrozumiała jego przyjaźń z Kalebem. Tak dobrze poczuła się w zagłębieniu jego ramienia, że przeciągała się jak kotka i rozkoszowała każdą chwilą.

Przyszła kolej na opowieść o jej życiu. Tym razem trafiła na bardziej uważnego i wyrozumiałego słuchacza niż Andreas.

Zwierzenia spowodowały, że przytulili się do siebie jeszcze mocniej, i Hilda spokojnie zasnęła. Mattias był cokolwiek zawiedziony, że tak łatwo jej to przyszło, mimo że on był tak blisko. Przyjął to jednak za znak, że czuje się przy nim w pełni bezpieczna. Prawdę mówiąc odetchnął także z ulgą, gdyż jeszcze nie był całkiem gotów do sprawdzenia swojej mskości.

Przed jakimż jednak stanął dylematem! Jego zasady nakazywały mu, by nie ważył się tknąć jej przed ślubem, ale jednocześnie przyznawał Hildzie rację, że powinni najpierw sprawdzić, czy jest im pisana wspólna przyszłość. Wschodzące słońce zdążyło już zalać czerwonym świa-tłem pokój, kiedy Mattias uwolnił zdrętwiałe ramię i odwrócił się na bok. Hilda we śnie przysunęła się bliżej i całym ciałem wtuliła się w niego od tyłu. Mattias poczuł, jak ogarnia go przyjemne ciepło, ujął jej dłoń, spoczywają-cą na jego piersi, i ucałował. Wkrótce zasnął także święty Mattias.

Następnego dnia Andreas i Kaleb wyruszyli wczesnym rankiem. Na Grastensholm ledwie skończono śniadanie, kiedy nadjechali.

Zwracała się teraz na ty do wszystkich młodych.

Uważała, że już jakby do nich należy.

Wyszli do sieni i usiedli w wykuszu.

Szepnęła mu do ucha. Kaleb pokiwał głową i wymówił to samo słowo.

Hilda nie umiała jeździć konno, co stanowiło pewną przeszkodę, ale Mattias rozwiązał ten problem, sadzając ją przed sobą na swego wierzchowca.

Ruszyli przez wzgórze do wójta. Kiedy dotarli na miejsce, okazało się jednak, że nie ma go w domu. Wyjechał, by schwytać rozbójnika.

Kaleb nawiązał swobodną rozmowę z gospodynią:

Gospodyni była prostą i szczerą starszą kobietą.

Stali na schodach w sierpniowym słońcu.

Zza płotu rozległo się ujadanie psa.

Przeszli na drugą stronę domu. Tam również zrobiono duży wybieg dla psów, ale stało w nim tylko jedno zwierzę.

Hilda odskoczyła do tyłu.

Proszę wejść ze mną i przywitać się z nim! Weszła do środka, a oni z niepewnymi minami ruszyli za nią.

Była to odmiana niemieckiego owczarka. Olbrzymi, pokryty szarą sierścią pies podszedł do nich od razu i zaczął lizać po rękach, machając przy tym szeroko ogonem. Gospodyni przemawiała do niego ciepło.

Jeśli coś by się stało waszemu chlebodawcy... zaopiekowalibyście się psem, prawda?

Opuścili wybieg dla psów.

Andreas zapytał:

Gospodyni zapatrzyła się przed siebie.

Dosiedli koni.

Kiedy znaleźli się na rozgrzanym słońcem wzgórzu, a kopyta koni miękko uderzyły o trawę, Hilda stwier-dziła:

Kaleb dodał:

Wstrzymali konie. Znaleźli się już niedaleko szczytu wzgórza i nad sobą między drzewami mogli dostrzec kawałek drogi.

Nadjeżdżało trzech konnych.

Wkrótce staną oko w oko z wójtem i dwójką jego ludzi.

Mattias zsadził Hildę z konia.

Nie bała się teraz wilkołaków, wcale nie bała się lasu. Myślała tylko o jednym: jak najszybciej dostać się do domu i sprowadzić pomoc.

Wkrótce usłyszała w pobliżu odgłos uderzających o ziemię podków i niewyraźne głosy. To musiał być wójt i jego ludzie. Przycupnęła pod drzewem. Dopiero kiedy upewniła się, że ją minęli, pobiegła dalej. Teraz już mogła poruszać się drogą, było jej łatwiej.

Hilda pokonywała przestrzeń tak szybko, jak nigdy dotąd, no, może tak szybko jak wtedy, kiedy gonił ją wilkołak. Chwilami zatrzymywała się, by zaczerpnąć tchu, i znów przyspieszała tempo.

Na samym szczycie wzgórza, skąd mogła widzieć drogę za sobą, przystanęła i obejrzała się. Dostrzegła mężczyzn między drzewami. O Boże, jak groźnie wy-glądają.

Szybko ruszyła naprzód.

Wkrótce już miała widok na parafię Grastensholm. Kościół, dwory, wszystko wydawało się tak daleko. Ujęło jej to jakby odwagi, poczuła obezwładniające zmęczenie, musiała położyć się na trawie, by choć chwilę odpocząć. Nagle usłyszała za sobą tętent kopyt. Poderwała się.

Czy już wracają? A może to ludzie wójta? Na wszelki wypadek ukryła się za grubym pniem drzewa.

Zadudniła ziemia, zaraz wyłonią się zza zakrętu. Już są!

Ale...?

Hilda wyskoczyła na drogę. To nabiegały dwa spłoszo-ne wierzchowce z pustymi siodłami. Koń Andreasa i... Mattiasa!

Nie zdawała sobie sprawy, że głośno jęknęła. Instynktownie złapała wodze jednego konia, drugi sam się zatrzymał. Hilda zaszlochała.

Co mam zrobić? myślała gorączkowo. Czy wracać do nich wierzchem?

Nie, sama w niczym im nie pomogę, a poza tym nigdy w życiu nie uda mi się zawrócić konia, który już raz obrał kierunek.

Ale gdybym pojechała konno, szybciej dotarłabym do domu...

Koń okazał się poczciwym stworzeniem. Wreszcie, po wielu nieudanych próbach i upadkach, wykorzystując wielki głaz Hildzie udało się go dosiąść. Przerażona siedziała na końskim grzbiecie, trzymając się kurczowo. Jak teraz sprawić, by ruszył?

I cud nastąpił. Zwierzę ruszyło stępa. Drugi wierz-chowiec szedł za nim, zmuszając jej konia do przy-spieszenia tempa. Jedyne, co jej pozostało, to starać się utrzymać w siodle.

Łatwiej to było pomyśleć niż zrobić. W każdej chwili mogła spaść na trawę. Wydawało się jej, że ziemia umyka spod stóp, chociaż koń szedł spokojnym kłusem. Palce Hildy wczepiły się w grzywę, leżała pochylona do przodu w najmniej eleganckiej pozie, ze spódnicą podwiniętą wysoko za kolana, ale co tam! Niech będzie, co ma być! Wybrała konia Mattiasa, zwierzę skierowało się więc ku Grastensholm. Drugi koń szedł w ślad za nimi. Poobijana i oszołomiona dotarła do dworu. Na szczęś-cie wyszli jej na spotkanie, inaczej nie miałaby pojęcia, jak zsiąść.

Przerażona, jąkając się, usiłowała im wyjaśnić, co zaszło.

Tarald w lot pojął sytuację. Natychmiast posłał parobka do Lipowej Alei i sam w największym pośpiechu zwołał z dworu wszystkich mężczyzn, jakich tylko się dało. Stawili się w komplecie, nikt nie miał nic przeciw drobnej potyczce z wójtem. Chłopak, który udał się do Lipowej Alei, miał także za zadanie poprosić Arego, by wybrał się jak najszybciej do wojewody w Akershus i stamtąd sprowadził pomoc. Uspokoiło to Hildę. Jeśli ktoś miał wpłynąć na wojewodę, to mógł to być tylko Are z Ludzi Lodu. Tarald ze swymi ludźmi skierował się ku wzgórzu. Wkrótce Hilda ujrzała grupę konnych, wyjeżdżających z Lipowej Alei, a zaraz potem samotnego, dostojnego jeźdźca zmierzającego na wschód.

Weszła do domu wraz z Irją. Obydwie były w równym stopniu wzburzone, ale bezradne i zlękniane. Kiedy wchodziły po schodach, Irja obejrzała się:

Ogromne zgcomadzenie, pomyślała. A wójt ma tylko dwóch ludzi. Ale to wiele mówiło o nastrojach panujących we wsi.

Znów stanęły jej przed oczami dwa luźne konie.

Zrobiło się jej słabo ze strachu.

Wkrótce kobiety opuściły Elistrand. Irja, za którą siedziała Hilda, oraz Gabriella i Eli, każda na swoim koniu. Liv nie było, wyjechała powozem do chorych na odrę dzieci. Nic nie wiedziała o ostatnich wydarze-niach.

Hildzie zaimponowało poczucie wspólnoty panujące w rodzie. Uważała, że teraz po trosze już do nich należy, czuła się z nimi solidarna.

Mattias... O Boże, co się z nim stało?

Twarz Eli była kredowobiała. Niedługo miały odbyć się jej zaślubiny z Andreasem, a tu jego koń wrócił sam do domu.

Gabriella miała tam swego Kaleba. Co prawda jego koń nie przybiegł, ale czy to stanowiło jakąś gwarancję, że mężowi nic się nie stało?

A Irja jechała do swego jedynego syna. W milczeniu wjeżdżały na wzgórze. Kiedy dotarły już na tyle blisko, by dostrzec sąsiednią wioskę, zatrzymały się.

Przed nimi leżała okolica skąpana w złotym świetle popołudniowego słońca. Dostrzegały fragmenty wijącej się lasem drogi, ale nigdzie nie było widać ludzi. Od czasu do czasu dochodziły je tylko pojedyncze wołania. Jechały dalej, coraz bardziej zaniepokojone. Za następnym zakrętem natknęły się na pierwszą grupę mężczyzn. Byli to trzej repcezentanci Eikeby, zostawieni na straży.

Usiadły na skraju drogi, stąd miały dobry widok na dolinę. Widziały jednak tylko lasy i sąsiednią wieś położo-ną nad bystrzem rzeki. Słońce grzało je w plecy, wśród zarośli brzęczały owady, a z wierzchołków drzew od czasu do czasu rozlegał się ptasi śpiew.

Hilda siadła przy Gabrielli. Chociaż od rana nic nie jadła, nie czuła głodu.

Była tak pogrążona w rozpaczy, że nigdy go już nie ujrzy, że zapomniała o tym, co ją otacza. Irja i Eli siedziały nieco dalej, zatopione w rozmowie.

Gabriella patrzyła na nią badawczo. Były mniej więcej w tym samym wieku, Hilda nawet o rok starsza od margrabianki.

Hilda spuściła głowę.

Gabriella mówiła dalej:

Hilda podniosła oczy i uśmiechnęła się. Nigdy nie miała przyjaciółki, z którą mogłaby porozmawiać, i nie wiedziała, ile może wyznać, a ile zatrzymać dla siebie. Ale Gabriella sama była z natury nieśmiała i skoro wyciągała rękę, Hilda nie powinna jej odtrącać.

Jej bezpośrednia szczerość ogrzała nieco serce Hildy.

ROZDZIAŁ XIII

Dramatyczną sytuację, która wytworzyła się w lesie, rozwiązał Mattias.

Biorącym udział w pościgu udało się otoczyć wójta i jego ludzi. Daleko w dolinie pochwycili ich w klesz-cze. Kiedy wójt i jego asysta brali Andreasa jako za-kładnika, musieli zsiąść z koni, które Kaleb szybko spłoszył, jakby w rewanżu za dwa wierzchowce, które stracili Andreas i Mattias. Wójt i jego ludzie musieli więc posuwać się przez las piechotą, prowadząc między sobą Andreasa. Szli wolno, dlatego też nie zdołali umknąć pościgowi.

Mattias przez cały czas trzymał się w pewnej odległości, nie mogąc uczynić nic dla swego krewniaka i przyjaciela. Ale to on właśnie wskazał z pagórka, gdzie znajdują się zbiegowie.

Teraz byli otoczeni. Zatrzymali się na polanie w lesie zdesperowani, gotowi na wszystko.

W tym momencie wtrącił się Mattias:

Ale dwaj mężczyźni popatrzyli po sobie. Ten, który trzymał Andreasa, bezwiednie opuścił nóż. Wójt podbiegł do niego i wyszarpnął mu broń z ręki. Podczas krótko-trwałego zamieszania Andreas, który miał związane z tyłu ręce, rzucił się na ziemię i przetoczył na bok. Wójt, chcąc zatrzymać zakładnika, swoją jedyną szansę; skoczył ku niemu z nożem, ale już mężczyźni, niczym rój pszczeli, rzucili się na niego.

Walka zakończyła się szybko. Uwolniono z więzów Andreasa, a związano wójta.

Tylko wójtowi nie było do śmiechu.

Kobiety ujrzały na leśnej drodze zbliżający się orszak jeźdźców i pieszych. Dopiero kiedy pobiegly im na spotkanie, uświadomiły sobie, jak mocno odczuwały lęk i niepewność.

Śmiechom i łzom radości nie było końca. Kiedy Mattias uznał, że dość już ma uścisków matki i wszystkich krewnych, gorąco szepnął Hildzie:

Mattias krzyknął w stronę rodziców, informując o swych zamiarach. Pomachali mu z uśmiechem i wielki orszak wkrótce zniknął za drzewami.

Pozostali w ciepłym lesie. Ich dłonie splatały się w subtelnej grze. Mattias wpatrywał się w dziewczynę szczęśliwymi, roziskrzonymi oczami.

Ze śmiechem wzruszył ramionami.

Mattias jednak zrozumiał. Kiedy ją obejmował, poczuł, że jest jak napięta struna, że drży całym ciałem, tłumiąc pragnienia.

Mój Boże, jak mam sobie z tym poradzić? myślał, pierwszy raz prawdziwie ją całując. Ona była tak chętna, taka miękka w jego ramionach i taka cudowna w dotyku.

Kiedy zeszli w dół zboczem od strony parafii Grastens-holm, znów przystanęli. Kościół leżał skąpany w popołu-dniowym słońcu, cień, który padał od wieży, wydłużył się. Grupa jeźdźców dotarła już na równinę.

Wśród pni brzóz i ciemnych granatowozielonych sosenek stał szary, rozpadający się bróg. Tu w każdym razie jest bardzo romantycznie, pomyś-lała Hilda. Ale pierwszy ruch należy do niego. Ja nie mogę przejawiać już więcej inicjatywy. I tak zrobiłam bardzo dużo.

Mattias zmarszczył czoło.

Nie mogli wiedzieć, że właśnie w tym miejscu przed sześćdziesięciu laty czternastoletnia Sol czekała na Klausa, by go uwieść. Hilda, choć nie była tego całkiem świado-ma, znalazła się tu w tym samym celu z Mattiasem, przyrodnim bratem wnuka Sol.

Mattias z Ludzi Lodu mógł wyczuć obecność pięknej czarownicy w poszumie wiatru. Hilda tego nie potrafiła.

Mattias leżał oparty na łokciach i próbował dzielić źdźbło trawy, ale dłonie drżały mu tak, że nie mógł sobie poradzić. Jakiś uparty głos w jego duszy - a może dochodzacy z zewnątrz - powtarzał bezustannie: Dalej, ruszaj, niezdaro ! Przecież ona tylko na to czeka! Hilda położyła się na plecach i wyciągnęła ramiona nad głową.

Ucieszony tym, że przełamała milczenie, koniuszkami palców popieścił jej szyję. Nie mógł oderwać wzroku od jej skóry, konturów ciała, tak doskonale miękkich i kuszących.

Pogładziła go po policzku, zaczęła bawić się jego miedzia-norudymi lokami, cudownie połyskującYmi w słońcu:

W jego jasnych, niebieskich oczach pojawił się uśmiech z pogranicza szczęścia i rozpaczy.

Między płaczem a śmiechem powiedziała:

Dalej się nie posunęli, gdyż na ścieżce zadudniły ciężkie kroki. Był to maruder Jesper, który w wielkich buciorach wdarł się w kruchy jak porcelana nastrój.

Bez krztyny skrępowania usiadł obok nich na trawie, szeroko rozrzucając nogi i kładąc dłonie na kolana. Mattias i Hilda nie zdążyli jeszcze przyjść do siebie, a on już z właściwą sobie rubasznością mówił dalej:

Musiałem przyrzec, że w przyszłości będę trzymał łapy z daleka od młodszych sikorek, bo inaczej nic z tego, zagroziła. No cóż, nie można mieć w życiu wszystkiego. Pamiętam jedną dziewczynę z Holszta...

Roześmiał się na wspomnienie i właśnie miał zamiar wchodzić w szczegóły, ale Mattias go uprzedził, szybko zmieniając temat.

I to mówił czterdziestosiedmiolatek, który dopiero po wielu namowach zdecydował się na ożenek!

Prostoduszny stajenny westchnął:

Hilda całą drogę szła w milczeniu. Nie mogła darować sobie, że tak brutalnie przerwano ich scha-dzkę w tym pięknym miejscu koło brogu. Coś lekko jak tchnienie wiatru dotknęło jej twarzy. Pajęczyna albo...?

I gdyby Mattias był jednym z dotkniętych z Ludzi Lodu, zastanawiałby się pewnie, czy byli tam na górze sami, czy też ktoś im towarzyszył. Być może dostrzegłby cień czternastołetniej dziewczyny, która, rozbawiona, z łobuzerskim uśmiechem przycupnęła na zboczu. Ironią losu było, że to właśnie syn jej kochanka zakłócił i przerwał tę piękną scenę, którą obserwowała, kiedy na chwilę zajrzała do świata żywych.

Może pomyślała sobie, że świat od jej czasów niewiele się zmienił? Że to mężczyzni nadal występują w roli atakujących myśliwych, a kobietom nie wolno pokazywać uczuć, gdyż mężczyźni pragną zwyciężać i chcą, by były romantycznie nieśmiałe i trudne do zdobycia?

Ludzie wojewody po przesłuchaniu wszystkich, któszy orientowałi się w sprawie, zabrali ze sobą wójta. Nastąpiło to późnym wieczorem. W związku z tym Mattias nalegał, by Hilda spędziła na Grastensholm jeszcze jedną noc. Było to dość kiepskie wytłumaczenie, tak pewnie uważała rodzina, ale nikt nie chciał pod-ważać jego decyzji. Kaleb więc jeszcze raz pojechał samotnie do domu z wiadomością, że Hilda i tej nocy nie przybędzie.

Tym razem Hilda wyraźnie nalegała, by mogła spać w oddzielnym pokoju. Cała noc spędzona w obecności Mattiasa to było więcej niż mogła znieść. Chciała po prostu się wyspać. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio dane jej było przespać całą noc. Nie stało się tak i tej nocy...

Obydwoje zasnęli od razu, zmęczeni ostatnimi wyda-rzeniami, które bardziej, niż by się na pozór wydawało, zakłóciły im spokój ducha. Hilda zapadła w mocny, życiodajny sen.

Nad ranem coś ją obudziło.

Wołanie o pomoc?

Znów zamieszanie? Znów wilkołak? Nie, ta sprawa była zakończona.

Gdzie ona właściwie jest? Gdzieś niedaleko piszczy szczeniak...

Znów usłyszała krzyk. Zduszony, przeszywający serce. I już wiedziała, gdzie jest i kto krzyczy. Zerwała się z łóżka.

Mattiasowi powrócił dawny strach. Góra, ogromna góra wznosiła się nad nim, a jego zmuszono do wejścia w ciemną dziurę, gdzie jeden luźny głaz mógł zadecydo-wać o jego życiu. Czuł, jak masa kamieni powoli osuwa się na niego, przyciska kręgosłup, miażdży... Chciał się wydostać, uciekał, wyszedł już z ciasnego korytarza, ale wokół niego wszystko było zasypane. Został uwięziony w grocie bez wyjścia, bez żadnej szczeliny.

Zwykle w tym właśnie momencie wstawał i chodził we śnie - szedł i szedł, by się wydostać i znaleźć jak najdalej od kopalni.

Tym razem jednak nie zdążył. Ktoś był przy nim. Ktoś o łagodnym, uspokajającym głosie wślizgnął się do jego łóżka, tulił go do siebie, pocieszał, roz-grzewał.

Wiedział, że to nie matka, nigdy by nie zrobiła czegoś takiego. Ona tylko potrząsała go delikatnie za ramiona i już się budził.

To była Hilda, jego Hilda! Z wdzięcznością przyjął jeł ciepło, półsennie otoczył ramionami, po trosze by uwolnić się od koszmaru, a po trosze z nieprzemożnej potrzeby, by ją przygarnąć do siebie. Wtulił się w gorące objęcia, spragniony szukał gwałtownie jej ust, pocałunki były zmysłowo wilgotne, leniwie pożądające, wydawało się, że zapadł w erotyczny sen. Otworzyła się i ogarnęła go, a Mattias, jeszcze senny, nie wiedział, jak to się stało, gdy nagle zaczął ją brać w swoje posiadanie. Powiodło mu się! Nic mu nie dolegało! Może nie było to najbardziej udane zbliżenie w historii; po prawdzie zaliczyć je trzeba do tych najmniej udanych: pełne niezgrabnych ruchów, przeszkadzająeej pościeli, niecierp-liwości, bólu, nerwów i przerażenia - ale doszło do skutku!

Mattias leżał jak wycieńczony gladiator na arenie i był bardzo, bardzo szczęśliwy, a Hilda delikatnie gładziła go po włosach, pragnąc, by niedługo się podniósł, gdyż chciała doprowadzić do porządku swą piękną nocną koszulę.

Nie miała jednak serca, by mu to powiedzieć, w tak świętej chwili nie mogła brutalnie ściągnąć go na zie-mię.

Na pewno była cokolwiek zawiedziona, ale też dumna i szczęśliwa. Nie można od nikogo żądać rzeczy niemożliwej, myślała, nie wiedząc, że przed nimi jest wiele cudownych chwil, które nadejdą po długim okresie trudnych i często bolesnych przygo-towań.

Ale jeśli o to chodziło, nie byli jedyną parą na świecie.

Jesperowi wyprawiono wielkie wesele i został statecz-nym ojeem rodziny. Zrezygnował na jakiś czas z „kwiat-ków”, dziecko więc było już w drodze. Był dumny jak paw i przestał uganiać się za dziewkami. Następnie rozpoczęły się przygotowania do wesel w czterech dworach. Weseliska miały odbyć się na Grastensholm i Elistrand zaraz po Bożym Narodzeniu, ale zaangażowane były także Lipowa Aleja i Eikeby. Ani Eli, ani Hilda nie miały żadny ch krewnych, ale teraz wchodziły obie do wielkiej i kochającej rodziny. Oczywiście przybyć miała także duńska gałąź rodu, dlatego właśnie zdecydo-wano się połączyć wesela. Ale nie chciano, by obie uroczystości odbyły się jednocześnie, każda para miała mieć swój własny dzień. Rzecz jasna, nikt się nie sprzeci-wiał, by naprawdę wystawnie uczcić oba śluby. Zanim jednak to nastąpiło, wydarzyło się coś nieocze-kiwanego.

Pewnego dnią późną jesienią Are wezwał na spotkanie całą norweską gałąź rodu.

Zebrali się w starej części Lipowej Alei, gdzie ostatnie promienie zachodzącego słońca przez witraż Benedykta Malarza wpadały do środka w postaci kolorowych smug i gdzie portrety czwórki dzieci:

Liv, Sol, Daga i Arego, przypominały o minionych czasach.

Od dawna już nie było żadnego dziecka ani w Lipowej Alei, ani na Grastensholm. A i w Elistrand musiano „pożyczać” dzieci od innych, by dom tętnił śmiechem i zabawą. Najstarsi w rodzie mieli jednak nadzieję, że wkrótce będzie inaczej.

Nikt, nawet najbliższa rodzina, nie wiedział, co Are ma do zakomunikowania.

Kiedy wszyscy już nadeszli, Are wstał i drżącym głosem zaczął mówić:

Are przerwał na chwilę. Musiał wyjąć chusteczkę i wytrzeć oczy, by móc mówić dalej.

Podniosła się wrzawa. Wszyscy byli głęboko poruszeni i uradowani nowiną.

W końcu zapadła cisza i Are zaczął czytać:

Drogi wuju Are!

Piszę do Ciebie, byś nie musiał otrzymywać wiadonrości z drugiej ręki. Spotkałem Mikaela Linda z Ludzi Lodu! To było niezwykle dziwne spotkanie, które zaraz opiszę. List był bardzo długi. Are odczytał opis, jak to jeden z kolegów Tancreda natknął się na jego sobowtóra w „kraju wroga” i jak krewniacy spotkali się we mgle nad brzegiem Łaby.

Potem następowało zakończenie:

Był naprawdę niezwykle do mnie podobny, wuju Are. Bardzo przystojny - to chyba oczywiste! W wyglądzie różniły nas tylko brwi i uśmiech. Ale ja okazałem się idiotą, wujrr Are! Dopiero gdy na powrót znalazłem się po mojej stronie rzeki, przyszły mi do głowy wszystkie pytania, które powinienem był mu zadać. To on głównie dowiadywał się o swoją rodzinę w Norwegii i Danii. Czasu mieliśmy mało, nieustannie odzywał się głos rogu, a ja byłem bardzo poruszony spotkaniem.I właściwie nie wiem, jak teraz możemy go odnaleźć!

W hallu rozległo się westchnienie zawodu.

1. Szwcja zbroi się do wojny przeciwko Rosjanom i Pola-kom, a więc Mikael, który ma stopień korneta, miał być przeniesiony do Ingermanlandii.

2. Pojechał do Szwecji wraz z Marką Christianą, kiedy ona wyszła za mąż za syna ich opiekuna. A wiemy, że opiekunem był szwagier Johana Banera. Mikael mieszkał z Marką Christianą po jej ślubie, do czasu gdy stał się dorosły.

3. Mąż Marki Chrirtiany jert bardzo znaczącą osobą, zarówno w wojsku, jak i na królewskim dworze.

4. Na imię ma Gabriel. I tu właśnie powinienem był zapytać o nazwisko, dureń. Ale w tym rodzie wszyscy pierworodni synowie mają na imię Gabriel z powodu jego praprababki, która straciła dmanaścioro dzieci, po czym przyśnił się jej anioł, nakazujący, by następne dziecko ochrzciła imieniem Gabriel, i to właśnie dziecko przeżyło.

To prawie wszystko, co wiem na temat Mikaela, wuju Are, poza tym, że cieszył się dobrym zdrowiem, wydawał się bardzo inteligentny i wykształcony i że chciał przyjechać do Lipomej Alei i Grastensholm, gdy tylko będzie to możliwe. To jednak może potrwać. Stosunki między Szwecją a Norwegią nie są obecnie najlepsze, a wygląda na to, że mogą się jeszcze pogorszyć. Karol X Gustaw to wojowniczy król. Maszyna wojenna! Oczywiście zaprosiłem także Mikaela do Gabrielshus, jeśli kiedykolwiek znalazłby się w Danii.

To wszystko. Mam nadzieję, że z radością przyjmiesz tę nowinę, jestem pewien, że tak będzie. Pozdrowienia dla wszyst-kich członków rodziny, zwłaszcza dla mojej siostry Gabrielli i jej mężulka Kaleba, i kochanej małej Eli! Pomyśleć, że ona wybiera się za mąż! To dziecko! I za Andreasa! Człowiek czuje się stary i dostojny, kiedy już od trzech lat jest żonaty. Naprawdę miło było usłyszeć, że komuś wrszcie udało się zaciągnqć da ołtarza także Mattiasa. Dla nas był on idealnym wizerunkiem starego kawalera. Dziewczyna, której udała się ta sztuka, musi być bardzo wyjątkowa!

Ojciec i matka czują się wyśmienicie i bardzo się cieszą na wielkie wesele w Normegli, choć matka trochę narzeka. Czy ciągle musicie się żenić w samym środku zimy? Ska-gerrak w tym czasie jest naprawdę bardzo nieprzyjemny. Jessica przesyła gorące pozdrowienia, nie, babciu Liv, nie spodziewa się znów, dziecka, wydaje się, że pod tym względem podtrzymujemy tradycje rodzinne i mamy jedno, ale za to jakie...

Widzisz teraz - nawet z mojego pióra słowa płyną wartkim potokiem! Serdeczne pozdrowienia od człowieka, który nie wiedział, jak zakończyć list, i dlatego pisał aż do śmierci albo raczej śmierci jego czytelnika. Twój oddany Tancred, w domu, na przepustce.

Niestety, nie mamy żadnych znajomych w Sztokholmie, ale jakoś sobie poradzimy. Najważniejsze, że Mikael żyje i że najwyraźniej wszystko z nim w porządku. Jestem taki szczęśliwy, niemal bliski szaleństwa. Od tylu lat tak bardzo się o niego martwiłem. Teraz wiem, że chłopak istnieje. Moja dusza odzyskała spokój. Więcej mi nie trzeba.

Tego dnia gości żegnał prawdziwie szczęśliwy patriar-cha.

ROZDZIAŁ XIV

Rok później kobiety zebrały się w Lipowej Alei. Szyły małe, malutkie ubranka...

Spotkanie zorganizowały Matylda i jej synowa Eli. Z Grastensholm przybyły Liv, Irja i Hilda. Przyniosły ze sobą wiktuały z własnej kuchni. Po długich rozważaniach zaproszono także Gabriellę. Po-zostałe kobiety nie były pewne, jak przyjmie ona nieuniknione w tym gronie rozmowy o mających przyjść na świat dzieciach, jako że i Hilda, i Eli były przy nadziei.

Gabriella jednak zawsze uważała Eli za rodzoną córkę, chociaż dzieliła je różnica zaledwie dziesięciu lat, zresztą spotkanie w rodzinnym klanie bez Gabrielli było nie do pomyślenia. Pragnęły jej obecności. Miała przecież także zostać babcią, dwudziestosiedmioletnią... I Gabriella przyszła. Ona i Kaleb mieszkali teraz w Elistrand sami, ponieważ Eli przeniosła się do Lipowej Alei. Nadal mieli jeszcze dwójkę dzieci pod opieką; troje zdołali umieścić u dobrych rodzin we wsi. Nie chcieli już pomocy w domu, ale bardzo brakowało im Eli. Hildy także. Niewiele tygodni u nich spędziła, ale świetnie radziła sobie z dziećmi.

Liv ściskało się serce, gdy myślała o Gabrielli. Miała przed oczami scenę sprzed kilku lat, umierające dziecko... Gabriella była osobą budzącą współczucie, chociaż zawsze sprawiała wrażenie szczęśliwej i wesołej. Eli bardzo wiele znaczyła dla niej i dla Kaleba. A teraz także przybrana córka odleciała z rodzinnego gniazdka.

Wszystkie obecne panie szyły albo robiły na drutach. Było sobotnie popołudnie, wrześniowe słońce świeciło przez okna Matyldy. W każdym oknie było sześć na łokieć długich i szerokich szybek. Ludzie ze wsi mówili, że to zbytek. Zazdrośnicy!

Dziewczyna roześmiała się radośnie. Miała dopiero siedemnaście lat, była drobna i delikatna jak lilia, ale wszystkie wiedziały, że jest dzielna i że wiele potrafi wytrzymać.

Hilda siedziała milcząca, ale promieniowała z niej wewnętrzna radość. Miała dać Mattiasowi dziecko, i nie zastanawiała się, czy będzie to chłopiec, czy dziewczynka: Nie przejmowała się wcale, że także i ród Meidenów wygaśnie, jeżeli ona nie urodzi syna. To było nieistotne.

Jeszcze pozostawało jej parę miesięcy oczekiwania. Wiedziała, że Irja i Liv szyją ubranka dla jej dziecka, pięknie haftowane szatki. Uwielbiała je trzymać w dłoni, rozkoszować dotykiem.

Eli pochyliła się nad Gabriellą.

Zapadła pełna niedowierzania cisza.

Zdziwienie nie byłoby większe, gdyby do pokoju spadła gwiazda z nieba. Nagła wrzawa zwabiła mężczyzn i niskie głosy włączyły się w tę istną kakofonię:

Ale Liv wyszła już do innego pokoju i z płaczem złożywszy dłonie do modlitwy dziękowała Bogu.

Hilda okazała się prawdziwym skarbem dla Grastens-holm.

Tarald, który często martwił się, że Mattias zupełnie nie interesuje się prowadzeniem gospodarstwa, był te-raz uszczęśliwiony. Hilda brała udział we wszystkim: razem z teściem zajmowała się rachunkami, uwielbiała pracować w obejściu i na polach, uczestniczyła w gos-podarskim planowaniu i czuła się tu jak ryba w wo-dzie.

W końcu Irja musiała położyć kres jej nadmiememu zaangażowaniu.

Pamiętaj o dziecku!

Hilda starała się więc żyć spokojniej, ale robiła wszyst-ko, by Mattias bez wyrzutów sumienia mógł poświęcać się pracy medyka.

Tego dnia, gdy zrozumiała, że została zaakceptowana przez całą wieś, długo siedziała nic nie mówiąc, w pod-niosłym nastroju, z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Wiedziała, że dużo było śmiechu i drwin na temat małżeństwa doktora z córką hycla. Dobre serce barona Meidena sprowadziło go tym razem na manowce, powia-dano z pogardliwym uśmiechem. To przecież nic innego jak litość, wkrótce pożałuje, że przyjął pod swój dach takie nic. Nikt nie wierzył, że ich związek może ułożyć się pomyślnie.

Czas zrobił swoje; gdy ludzie bliżej poznali Hildę, prześmiewki ucichły. Mądra Liv zapraszała sąsiadów, by osobiście mogli przekonać się o zaletach Hildy. Teraz więc razem z nią cieszyli się mającym urodzić się dziec-kiem, a z upływem czasu zaczęto o niej mówić „moja przyjaciółka doktorowa na Grastensholm”. Nie była już dłużej odepchniętą, tą, która masiała się ukrywać, gdy w pobliżu zjawiali się ludzie. Była wolna, mogła chodzić z podniesioną głową. A kiedy do wsi przybył nowy hycel i Hilda dowiedziała się, że ma on małe dzieci, poszła tam z wielkim koszem jedzenia, poznała się z rodziną i pilnowała, by zawsze im się dobrze wiodło, nie tylko materiałnie. Nikt bowiem nie doświadczył bardziej niż ona, co znaczy być dzieckiem hycla.

Dzieci, których oczekiwano, zbliżyły kobiety bardziej niż kiedykolwiek. Każda z nich miała wejść w nową rolę - matki, babki albo, jak Liv, prababki. Cecylia słała listy zazdroszcząc, że ona i Jessica nie mogą teraz być z nimi. Ale listy krążyły często, co tydzień nowe sprawozdania. Nikt tym razem nie obawiał się przekleństwa Ludzi Lodu. Bo czy Gabriella nie urodziła już dotkniętego dziecka? Czegóż więc miano się bać?

Uzgodniono sygnał, za pomocą którego miały porozu-miewać się dwory, i pewnej październikowej nocy wyko-rzystano go po raz pierwszy. W Lipowej Alei wywieszono białą flagę - tak naprawdę był to lniany ręcznik - której znaczenia nie zrozumiał nikt inny we wsi. Ale z Grastens-holm i Elistrand pospiesznie przybyły kobiety, by pomóc Eli.

Ich wsparcie było dla młodziutkiej Eli niezwykle cenne. Wszystkie, z wyjątkiem Hildy, już to kiedyś przeżywały. Mężczyźni, Andreas, a nawet Mattias, trak-towani byli tego dnia jak zło konieczne. Posłano natural-nie po akuszerkę, uznano bowiem, że nie należy poprze-stawać na rodzinnych ekspertach.

Eli była nieduża i szczuplutka, ale świetnie sobie poradziła. Tuż przed północą, na tyle wcześnie, by można było mówić o dziecku „urodzony w niedzielę”, przyszedł na świat nowy dziedzic Lipowej Alei.

Nie stanowił szczególnej niespodzianki, wszyscy bo-wiem spodziewali się chłopca. Ale trochę jednak ich zaskoczył. Przerwał ciąg silnych, ciemnowłosych dzieci, który rozpoczął Are, a kontynuowali Brand i Andreas. Chłopczyk miał nieco jaśniejsze włosy, a jego rysy nie były tak podobne do eskimoskich, jakie oni mieli przy narodzi-nach. Stwierdzono, że bardziej przypomina Tarjeia, cho-ciaż nie w stopniu uderzającym. Miał jednak nieco skośne oczy i z lekka wyostrzone rysy.

Eli i Andreas już dawno zdecydowali, jakie imię nadadzą chłopcu. Jej ojciec nazywał się Nils, a ojciec Matyldy, gospodarz Niklas Niklasson, na pewno miał żal, że Andreas nie otrzymał imienia po nim. Chłopczyk więc nazywać się miał Brand Niklas Kaleb - ostatnie po przybranym ojcu Eli - na co dzień zaś miał zostać Niklasem.

Żadna matka nie mogła być bardziej troskliwa niż młodziutka siedemnastoletnia Eli. Kołysała i prze-wijała niemowlę i przez cały dzień promieniała jak słońce. Zresztą nie tylko ona jedna. Mały Niklas już wkrótce stał się oczkiem w głowie mieszkańców Lipowej Alei, rozpieszczany przez wszystkich: ojca Andreasa, dziadka Branda, babkę Matyldę i pradziadka Arego.

Na Grastensholm niepokojono się coraz bardziej. Było już po czasie.

On sam powinien coś o tym wiedzieć.

Nie, Hilda aż tak długo nie czekała. Tuż przed świętami w roku 1655 biały ręcznik załopotał nad Gras-tensholm i kobiety niebawem przybyły na miejsce. Wszystko poszło szybko. Wkrótce Mattias mógł trzy-mać w ramionach swą nowo narodzoną córeczkę i stwier-dzić, że ma ona brązowe loki. Mała miała na głowie delikatny meszek, ale on i tak upierał się przy swoim. Dodawał, że na razie nie można jeszcze powiedzieć, do kogo jest podobna.

Matka Hildy miała na imię Inga, a Mattiasa Irja.

Dziecko więc nazwano Irmelin.

Irja oczywiście natychmiast otworzyła serce przed wnuczką, ale Tarald okazał większą rezerwę.

Taraldowi zawsze z trudem przychadzilo ojcowanie z małymi dziećmi. Własnych synów starał się unikać i bardzo dużo czasu upłynęło, zanim zaakceptawał Kol-grima. A następnie; by żadnego z synów nie wyróżniać, równie surowo traktował Mattiasa, co bylo absolutnie zbędne.

Często jednak, kiedy Tarald sądził, że nie jest w zasięgu niczyjego wzroku, można go było zobaczyć, jak po-chylony nad kołyską podaje dziewczynce swój palec do zabawy. Uśmiechał się wtedy czule i szeptał maleńkiej wnuczce dziadkowe tajemnice.

Kiedy zbliżało się rozwiązanie Gabrielli, Cecylia nie mogła wytrzymać w domu. Zabrała ze sobą Jessikę i przyjechała do Norwegii. Podziwiała Niklasa, który skończył juź pół roku, i czteromiesięczną Irmelin, „podo-bną do Tancreda jak dwie krople wody, ludzie, czy wy tego nie widzicie?” Niepodzielnie zapanowała na Elist-rand i zalała Gabriellę i Kaleba potokiem dobrych rad. Przyjazd Cecylii spowodował, że Elistrand kipiało życiem. Dowodzenie objęła najbardziej energiczna i dyna-miczna z Ludzi Lodu, więc „związek kobiet” święcił swe wielkie dni.

Napięta sytuacja wokół granic Danii i Norwegii zaostrzyła się jeszcze bardziej. Ród niepokoił się o swych dwóch synów: Tancreda i Mikaela. Tancred nadal był w Holsztynie, gdzie strzegł granic ze szwedz-kimi terytoriami. Rosyjski car zaatakował Ingermanlan-dię, ale nikt nie wiedział, czy Mikael nadal tam przebywa. Karol X Gustaw został obwołany królem w dużej części Polski, ale Polacy szykowali się do kontrnatarcia i wielu czekało tylko, aż duński król Fryderyk II wypowie Szwecji wojnę. Niderlandy pla-nowały wysłanie floty do Danii, a Anglia pilnie śledziła sojusz między dwoma państwami. Na granicy między Szwecją i Norwegaą było niespokojnie, cały czas toczyły się walki o Jamtland, Harjedalen i Bohuslan. Mówiono o zaciągnięciu norweskich chłopów do obro-ny tamtejszych terenów. Mogło to zagrażać młodym mężczyznom z rodu Ludzi Lodu: Andreasowi, Mat-tiasowi i Kalebowi.

Wszystko to działo się daleko. W samym rodzie trzymano się razem bardziej niż kiedykolwiek. Pewnego wiosennego dnia w kwietniu na Elistrand wywieszona białą flagę.

Już wiele dni kobiety w innych dworach stojąc w oknach wyczekiwały znajomego sygnału. Natychmiast więc wyjechały powozy. Liv przeżyła atak strachu i za-częła wątpić, czy będzie miała dość odwagi, by być przy porodzie, ale wiedziała, jak bardzo Gabriella by się przejęła, gdyby jej zabrakło. Zagryzła więc zęby i pojecha-ła ze wszystkimi.

Gabrielli, tak delikatnie zbudowanej i kruchej, szło gorzej niż poprzedniczkom, mimo że rodziła już po raz drugi. Mattias sądził, że wielką rolę odgrywa tu czynnik psychiczny - po prostu bardzo się bała i zbyt mocno była spięta.

Liv pamiętała poprzedni poród: wtedy wszystko poto-czyło się przerażająco szybko. Tym razem ciągnęło się znacznie dłużej i Liv widziała w tym dobry znak. Ale pod wieczór pobladła nawet Cecylia, wszak po-przednie rozwiązanie córki nie zakończyło się pomyślnie. Oczywiście nie wszystkie kobiety jednocześnie za-jmowały się położnicą. Dotrzymywały jej towarzystwa w tych długich, trudnych chwilach oczekiwania, ale nigdy nie było ich przy niej więcej niż dwie, by jej zbytnio nie męczyć.

Około trzeciej nad ranem było już po wszystkim. Kaleb mógł wejść do żony po najtrudniejszej dobie w życiu. Gabriella, śmiertelnie zmęczona, ale szezęśliwa, urodziła żywą, kształtną córeczkę o ciemnych włosach i pięknym odcieniu skóry. Na maleńkiej buzi dziecka malowało się jednak coś czarodziejskiego, dzikiego.

Wszyscy z absolutną zgodnością potwierdzili, że podo-bieństwo jest uderzające.

Jedna Liv pozostała milcząca. Uśmiechała się do maleńkiej córeczki Gabrielli, ułożonej w ramionach ma-tki, ale nic nie mówiła o żadnym podobieństwie. Przed wyjazdem Cecylii i Jessiki do Danii odbyły się chrzciny. Najpierw uroczystość w kościele wraz z trzema dumnymi matkami chrzestnymi: Irją, Cecylią i Matyldą, a później uczta na Grastensholm. Tarald uczcił tytuł dziadka, pijąc odrobinę za dużo, i przemawiając na okoliczność chrzcin wplótł fragmenty mowy, którą wy-głaszał na weselu Mattiasa i Hildy: serdecznie powitał Hildę w rodzinie i miał nadzieję, że dobrze będzie się czuła na Grastensholm, które teraz stanie się jej domem. Irja dała mu dyskretnego kuksańca, i skutecznego, bo pomógł mu wreszeie odnaleźć właściwy wątek.

Liv i Are na chwilę opuścili tę nieustającą orgię radości i weszli do sąsiedniego pokoju, gdzie w rządku leżala trójka nakarmionych i, jak przystało na dobrze wychowa-ne dzieci, bardzo cichych maluchów.

Długo przypatrywali się niemowlętom.

Nigdy datąd tak się nie zdarzyło.

Hilda ułożyła już Irmelin do snu. Dziewczynka leżała w oddzielnej kołysce. Nie chcieli, żeby spała w łóżku razem z nimi. Słyszeli zbyt wiele historii o niemowlętach przygniecionych na śmierć. Kołyska stała jednak tuż obok Hildy, w zasięgu jej ręki. Wystarczyło tylko wyciągnąć dłoń, by delikatnie pohuśtać kołyską, kiedy dziewczynka zaczynała płakać.

Mattias wsunął się do łóżka i zdmuchnął świecę.

Podobno jego ojciec, Klaus, kochał naszą Sol, a potem zalecał się do przyszłej żony Arego, Mety, aż Silje ożeniła go z jedną ze służących. Jesper dorastał wraz z synami Arego, on i Brand razem walczyli na wojnie trzydziesto-letniej, a teraz rodzi mu się syn w tym samym czasie, kiedy na świat przychodzi wnuk Branda. Zastanawiam się, czy dalej też tak będzie?

Kolejna bezsenna noc!

Chociaż w wypadku Hildy był to zbędny niepokój. Mattias nie zapomniał o swych anielskich przymiotach teraz, kiedy został ojcem rodziny. Brał na siebie część nocnego czuwania z radością, bez narzekań. Chorzy musieli trochę poczekać. Jako trzydziestojednolatek Mat-tias osiągnął wiek, w którym przyjmuje się ojcostwo z większą świadomością i odpowiedzialnością niż w pięk-nych młodzieńczych latach, kiedy świat wokół ma w sobie tyle nowego i interesującego.

Gdy cała rodzina radowała się nowym pokoleniem, myśli Arego nadal krążyły wokół tego z Ludzi Lodu, który był od nich bardzo daleko: zaginionego wnuka.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Córka hycla
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 8 Córka hycla
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 08 Córka hycla
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 08 Córka hycla
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dom Upiorów
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tomF
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom1 Przewoźnik
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zauroczenie
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomF Woda Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Tęsknota
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomD ?talny Dzień
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Ogrod smierci
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zimowa Zawierucha
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dziedzictwo Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom' Skandal
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Kwiat wisielców

więcej podobnych podstron