Ludobójstwo w oparach kłamstwa Kresy to słowo-symbol, mityczny i magiczny. To nie tylko terytorium. Kresy to słowo-klucz do dziejowej skarbnicy dziedzictwa kulturowego Rzeczypospolitej Polskiej. Na Kresach ścierały się interesy różnych państw i narodów, Wschodu i Zachodu. To wrzący tygiel i koegzystencja ras, kultur i religii. W ciągłym zagrożeniu i walce kształtowały się u mieszkańców tych ziem patriotyzm, honor i godność narodu. Kresy dały naszej ojczyźnie królów, sławnych wodzów i mężów stanu, poetów, pisarzy, uczonych – twórców kultury o światowej sławie. Wielu bohaterów narodowych, a także błogosławionych i świętych. Na Kresach rodziła się i kształtowała demokracja i koegzystowało społeczeństwo obywatelskie. W krótkim ujęciu tematu nie sposób wymienić wszystkich skarbów dziedzictwa kulturowego. To tylko refleksja nad złożonością naszej trudnej i chlubnej historii. A jak się ma do tego działalność pseudo polityków i mediów, wymazujących z pamięci narodu Kresy, bez których jakże uboższą byłaby nasza historia? Dzięki Opatrzności Bożej dożyłem sędziwego wieku (rocznik 1920). Przeżyłem wiele momentów grozy i dlatego pragnę przestrzec młodsze pokolenia przed zagrożeniami ze strony odrodzonych i dynamicznie się rozwijających wokół nas sił nacjonalistycznych szowinistów typu faszystowskiego. Na własne oczy widziałem zagładę Polaków, Żydów, Rosjan, Czechów, Cyganów i innych mniejszości narodowych, a także uczciwych Ukraińców, którzy ginęli z rąk rozwścieczonych nienawistnymi ideologiami Sowietów, Niemców i ukraińskich szowinistów spod znaku OUN-UPA. A dzisiaj jestem świadkiem zupełnie niepojętej sytuacji. Oto najbardziej zdegenerowani moralnie mordercy z czasów ostatniej wojny są określani mianem bohaterów. Niektórzy polscy politycy bratają się z pogrobowcami Bandery i Szuchewycza, a Stany Zjednoczone, ponoć światowy bastion demokracji, sprzyjał i sprzyja honorowaniu ukraińskich morderców, wsławionych wyjątkowym, sadystycznym okrucieństwem wobec dzieci, kobiet i starców różnych narodów, w tym i własnego.
Dwie okupacje, trzy ludobójstwa Zdziesiątkowani mieszkańcy Kresów Wschodnich II RP przeżyli dwie okupacje, sowiecką i niemiecką, oraz trzy ludobójstwa: sowieckie, niemieckie i najokrutniejsze w naszych dziejach – ukraińskich szowinistów. W tym czasie Polacy byli poddawani różnym represjom i prześladowaniom, więzieniom i zsyłkom na Sybir oraz byli mordowani. Ludobójstwo banderowskie na ludności polskiej Wołynia i Małopolski Wschodniej z różnym nasileniem trwało od września 1939 aż do 1947 roku, kiedy to operacja Wisła położyła kres morderstwom również na obszarach południowo-wschodnich powojennej Polski, już pozbawionej przecież, decyzją zwycięskich mocarstw (Jałta), dawnych kresowych ziem, do których rościli pretensje ukraińscy pomocnicy III Rzeszy.
Zaczęli już we wrześniu 1939 r. W napaści Niemiec na Polskę uczestniczył legion ukraiński pod dowództwem pułkownika Suszki. Już od początku września bojówki ukraińskich nacjonalistów OUN dokonywały mordów na pojedynczych żołnierzach i atakowały nawet małe pododdziały Wojska Polskiego. Dokonywali oni także zabójstw funkcjonariuszy państwowych oraz uchodźców z Polski Zachodniej i Centralnej, zawsze przy tym zagrabiając ich mienie. Od 1 września 1939 zarówno nacjonaliści, jak i komuniści ukraińscy oraz komuniści żydowscy tłumnie i owacyjnie witali wkraczające oddziały armii sowieckiej i funkcjonariuszy NKWD. Budowano bramy triumfalne, witano przybyszów chlebem i solą. Wszyscy ci zwolennicy sowieckiej władzy byli odświętnie ubrani, nacjonaliści ukraińscy przyozdobieni opaskami i kokardami niebiesko-żółtymi, a komuniści ukraińscy i żydowscy – opaskami i kokardami czerwonymi. Panowała powszechna, antypolska i anty-burżuazyjna euforia. Organizowano wspólne wiece powitalne oraz zabawy taneczne. Po tym spontaniczno-ideologicznym powitaniu nowej władzy aktywiści obu grup ukraińskich i żydowskiej rozpoczęli wydawanie w ręce NKWD funkcjonariuszy państwowych II RP, oficerów wojska polskiego i policjantów oraz zamożniejszych Polaków. Wskazywanie adresów, tropienie i wydawanie inteligencji polskiej trwało nieprzerwanie do 22 czerwca 1941, tj. do czasu ataku Niemiec na Związek Sowiecki. Ponieważ sowieci nie stosowali kryteriów narodowościowych, a jedynie klasowe, prześladowania dotknęły również bogatych Żydów.
Sojusznicy III Rzeszy W latach sojuszu Niemiec i Rosji Sowieckiej (1939-1941) nacjonaliści ukraińscy, pomimo usiłowań, nie znaleźli poparcia u nowych władz. Sowieci nie byli zainteresowani podtrzymywaniem jakichkolwiek nacjonalizmów, bo głosili hasła internacjonalistyczne. W chwili wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej nacjonaliści ukraińscy z radością złączyli swój los z III Rzeszą. W ataku na Rosję Sowiecką brały udział ukraińskie bataliony SS Nachtigal i Roland. W pierwszych dniach agresji uczestniczyły one w mordowaniu polskich profesorów oraz w pogromach Żydów. Szowiniści ukraińscy postępowali w 1941 roku podobnie jak po wkroczeniu Sowietów we wrześniu 1939. Obok tropienia i likwidowaniu resztek polskiej inteligencji takie same działania podejmowali w stosunku do Żydów. W czasie zamykania Żydów w gettach całą akcję pod kierunkiem Niemców wykonywała policja ukraińska w służbie niemieckiej.
Likwidacja ludności getta w Katerburgu Jako świadek likwidacji gett w 1942 r. w miasteczku Katerburg i w powiatowym Krzemieńcu, pragnę ukazać przebieg zagłady Żydów na Kresach. Getto w Katerburgu w przeddzień likwidacji otoczono szczelnym pierścieniem ukraińskich policjantów. Całością kierował niemiecki oficer. Następnego dnia (10 sierpnia) z rana do getta weszła kilkudziesięcioosobowa grupa policjantów ukraińskich i kilku żandarmów niemieckich. Wyprowadzano grupy Żydów liczące około 50 osób. Były to całe rodziny, obciążone podręcznym bagażem (przeważnie tobołki w kocach lub prześcieradłach niesione na plecach). W odstępach czasowych prowadzono ich na zagładę do rozległego wyrobiska po żwirowni, około 1,5 kilometra w kierunku wsi Podhajce. Na dnie wyrobiska były już przygotowane długie i głębokie doły. Doprowadzonych na miejsce stracenia ustawiano w szeregi i kazano rozbierać się do naga. Tobołki i garderobę dość dokładnie przeszukiwali policjanci ukraińscy pod nadzorem Niemców. Nagie szeregi śmiertelnie strwożonych podprowadzano na skraj dołów śmierci. Po obu krańcach owych dołów i w odległości kilkunastu metrów od nich były ustawione dwa karabiny maszynowe obsługiwane przez policjantów ukraińskich. Na komendę, ciągłymi seriami prowadzonymi od krańców do środka z obu stron jednocześnie, koszono szeregi ofiar jeden po drugim. W czasie serii wiele osób wskakiwało do dołów trzymając się za ręce lub byli wciągani tam żywcem. Każdą warstwę trupów, rannych i jeszcze żyjących posypywano wapnem. Po zasypaniu dołów ziemia jeszcze przez jakiś czas się ruszała. W czasie trwania tych dantejskich scen, w tyle i nieco z boku siedział na fotelu niemiecki oficer, obok niego stało dwóch podoficerów niemieckich z automatami, na stole przed nim były kufle z piwem, a oficer, z nogą założoną na nogę, palił fajkę i spokojnie popijał piwo oraz na zimno, metodycznie, nadzorował wykonanie zadania. Prawdziwie godny następca niemieckiej, prusko-krzyżackiej „kultury podbojów”, która w ciągu wieków za główny cel stawiała sobie unicestwianie i zniewalanie innych ludów i narodów.
Likwidacja getta w Krzemieńcu W Krzemieńcu było podobnie, tylko w większej skali i z komplikacjami, bowiem już w pierwszym dniu likwidacji getta (16 sierpnia 1942 r.) wybuchł pożar, a że była tam zwarta zabudowa drewniana, ogień bardzo szybko ogarnął znaczną część getta. Oprawcy nie zdołali opanować paniki mieszkańców i ogólnego zamieszania. W kilku miejscach zrozpaczeni ludzie przerwali okalające teren drewniane ogrodzenie. Wiele rodzin rozproszyło się w mieście i w lesistej okolicy. Dużo osób spłonęło żywcem lub udusiło się dymem. Ponad dwa tygodnie trwało wyciąganie żywych i martwych z piwnic i z różnych kryjówek. A uciekinierów z getta wyłapywano jeszcze przez kilka miesięcy. Na miejsce straceń, za Dubieńską Rogatką, schwytanych pędzono demonstracyjnie środkiem jezdni, pod bronią gotową do strzału. W czasie przemarszu nieszczęśników obowiązywało zatrzymanie ruchu ulicznego, zaś przechodnie mieli obowiązek ustawiania się tyłem do jezdni. Całą tę akcję wyłapywania i likwidacji Żydów samodzielnie, już bez udziału Niemców, wykonywała policja ukraińska w służbie niemieckiej.
„Śmierć Lachom i Moskalom” „Śmierć, śmierć żydokomunie, Lachom i Moskalom śmierć!”. Te hasła ukraińskich szowinistów skandowano na wiecach i w propagandowych marszach. Wypisywano je na ścianach budynków, słupach i tablicach ogłoszeniowych. Działo się to od czerwca 1941 r. w czasie okupacji niemieckiej, ale od „pomarańczowej rewolucji” trwa do dziś, szczególnie na terenie obecnej Zachodniej Ukrainy. Nie przeszkadzało to „władzom polskim” w umacnianiu z post banderowcami „strategicznego partnerstwa”. Wszystkie rządy i prezydenci, od Lecha Wałęsy przez Aleksandra Kwaśniewskiego aż do Bronisława Komorowskiego, nie przyjmowały do wiadomości faktu, że Służba Bezpeky OUN-UPA wymordowała około 80 tysięcy uczciwych Ukraińców, którzy odmawiali udziału w zbrodni ludobójstwa lub udzielali pomocy i schronienia mordowanym polskim sąsiadom. Ponadto szowiniści zlikwidowali tysiące mieszanych małżeństw polsko-ukraińskich. Powojenna polityka zachodnich demokracji, w szczególności USA, spowodowała, że w czasie „zimnej wojny” rosło zapotrzebowanie na doświadczonych terrorystów i bezwzględnych zbrodniarzy bez żadnych skrupułów. Do tej roli przydatni byli właśnie banderowcy, mylnekowcy, byli policjanci w służbie niemieckiej, członkowie dywizji SS-Galizien oraz – najokrutniejsi z okrutnych – członkowie banderowskiej Służby Bezpeky z jej szefem, krwawym katem Mykoła Łebedem. Wszyscy oni uniknęli kary, natomiast na kilku kontynentach ufundowano im już setki pomników, obelisków i tablic sławiących heroizm tzw. UPA. Również w Polsce jest takich miejsc około 200. Należy odnotować fakt, że pierwsze pomniki głównych ludobójców odsłonięto: w Buffalo Szuchewycza w 1968 r., i w Nowym Jorku Bandery w 1983 r. (za prezydentury, bezkrytycznie podziwianego przez wielu Polaków, Ronalda Reagana), a osławiony okrutnik M. Łebed pełnił wysokie funkcje w służbach specjalnych USA do chwili odejścia na emeryturę. Obecnie, pod nadal istniejącym ochronnym parasolem służb specjalnych Zachodu, faszystowska OUN działa i od nowa pisze swoją zakłamaną historię drugiej wojny światowej oraz zatruwa młode pokolenia Ukraińców nienawiścią do Polaków, Rosjan, Żydów i innych. Na zamówienie ukraińskich szowinistów swoistą ekwilibrystykę historyczną przemilczania i naginania faktów do z góry założonych tez wykonują dość skutecznie historycy ukraińscy – ideowi pogrobowcy Bandery i, niestety, „przebierańcy” udający polskich historyków.
70 rocznica W miesiącach letnich 2012 r. przypada 70 rocznica zagłady Żydów kresowych. W 2013 r. przypada 70 rocznica banderowskiego ludobójstwa na Kresach. Polskie środowiska kresowe obchodzą uroczystości rocznicowe w zależności od dat mordów w danej miejscowości. Uroczystości centralne organizowane są w dniu 11 lipca, bowiem w tym dniu w 1943 r. nastąpiło jego apogeum. W ciągu lipca w ponad 520 miejscowościach zgładzono około 11 000 osób, od niemowląt po starców, tylko, dlatego, że byli Polakami. Z tego względu Komitet Organizacyjny Obchodów 70. Rocznicy Banderowskiego Ludobójstwa na Kresach Wschodnich III RP postanowił zorganizować uroczystości upamiętniające zagładę ludności żydowskiej zamieszkałej na Kresach w dniu 20 maja 2012 r. w Warszawie. Będzie to zarazem uroczysta inauguracja obchodów centralnych i lokalnych trwających do lipca 2013 roku. Szowiniści ukraińscy, przy pomocy Niemców, zgotowali zagładę Polaków i Żydów na Kresach II RP. Polacy i Żydzi mają obowiązek o tym pamiętać i przeciwdziałać odradzaniu się nacjonalizmu (szowinizmu) na Ukrainie, w Polsce i w innych krajach. Banderowska zaraza, zasiana na Ukrainie przez patologicznego ideologa nienawiści i przemocy Dmytra Doncowa w latach 30-tych XX w., musi spotkać się ze zdecydowanym sprzeciwem i przeciwdziałaniem tak władz polskich, jak i ukraińskich. W imię wspólnej przyszłości mamy moralny obowiązek potępić działalność ukraińskich nacjonalistów oraz uznać formacje OUN i tzw. UPA za organizacje zbrodnicze. Jan Niewiński
SARCO - fabryka trumien, czyli franca uber alles
Maj bieżącego roku zaczął się tak, jakby miał przejść do historii, jako początek katastrofy większej niż maj 1940 r. Czy teraz wszystko stanie się jasne jeszcze szybciej niż w 40 dni? Nieszczęsny pajac Sarkozy kokietował rdzennych Francuzów minami tak sprośnymi, że odmówili oddania na niego głosu pozostawiając pole imigrantom z Afryki Północnej. Teraz mówi, że bierze odpowiedzialność na siebie, ale to tylko „paroles…”, bo za rozmontowanie broniącej Europy przed niemiecką dominacją unijnej „linii Maginota” jedyną adekwatną odpowiedzialnością byłoby strzelenie sobie w łeb. Sprowadził Francję do roli kwiatka przy niemieckim kożuchu i odszedł w iście lavalowskiej niesławie zostawiając po sobie rozgrzebany europejski śmietnik. Próbował dokonać tego, co niegdyś nie udało nawet Thatcher – dorównywać Niemcom. Jego klęska jest tym bardziej sromotna, że Francuzi nie mają wytrzymałości Anglików i nie żyją na przycumowanej do amerykańskiego brzegu wyspie. Choć jeszcze przez jakiś czas nadal będzie się o Unii Europejskiej bajać, jako rządzonej przez duumwirat, to wkrótce sama jego nazwa „Merkolland” będzie znaczyła po prostu „Deutschland”. Nawet, jeżeli, po wyborach w przyszłym roku, nadal będzie wabić europejską publiczność różową garsonką zamiast czarnym mundurem. W tym miejscu trzeba przyznać sukces dalekowzroczności Tuska. Wydawca albumów o niemieckiej przeszłości Gdańska nie musiał wytężać ubogich zwojów własnego mózgu, bo jako piłkarz podwórkowy wiedział z góry, że współczesna polityka jest jak futbol - grają wszyscy, ale zawsze wygrywają Niemcy - i z góry postawił wszystko na Merkel. Premier udający Kaszuba, żeby udawać posiadanie racjonalnej podstawy do osobistej pogardy dla „polnische wirtschaft” („polskość to nienormalność”), teraz może już otwarcie negocjować warunki obsadzenia go na posadzie zastępcy prezesa spółki zarządzającej prowadzącą do Szczecina odnogą rurociągu Ribbentrop-Mołotow. Francja Hollanda dla świata będzie tym, czym była po Waterloo, gdy zasłynęła przyswojeniem sobie krzyczanego przez rosyjskich żołnierzy słowa „bystro”, by, jako "France-bistro" spełniać wszystkie życzenia Moskwy. W wymiarze polityki europejskiej będzie się liczyć już tylko, jako zasłona dla powstania niemieckiej potęgi tak wszechstronnej, że w końcu również nuklearnej. Biedna Francja miotająca się pomiędzy „narodowcem” Sarkozym - amatorem tabloidowych modelek, a „internacjonalistą” Strauss-Kahnem - zwanym „seksualnym gorylem”, wybrała wyciągniętą z partyjnego lamusa Hollanda - kukłę z bezbarwnej plasteliny. Jego program jest idiotycznym łgarstwem bezprzykładnego łgarza, który na swoją obronę ma tylko to, że jest do tego stopnia Monsieur Inconnu, że nawet jego kobiety nie chciały się ożenić z tą mieszanką mydła z szampanem. Holland jest tak bardzo nikim, że potrzebuje cudu, a więc licząc na cud udaje Mojżesza, który uderzeniem laski uruchomił źródło na pustyni. Zapowiada dalsze jednoczenie Europy przy jednoczesnym popuszczeniu pasa przez zniecierpliwione masowym bezrobociem narody! Toż to czysta fata-morgana... Samo zjednoczenie Francji, rozstrojonej przez mitomanów z lewicy i mięczaków z prawicy, wymagałoby tak wielkich pieniędzy, jakich we francuskich bankach nie ma. I nikt, ani Arabowie, ani Żydzi, ani Niemcy, ani nikt z tych, którzy doprowadzili Francuzów do tego tragicznego wyboru, na ratowanie mitu „słodkiej Francji” tych pieniędzy nie podarują. Rzeczywiste zjednoczenie Europy jest projektem możliwym do zrealizowania tylko albo siłą (w typowej dla siebie formie zrobili to Niemcy w początku lat czterdziestych XX wieku), albo przy wpompowaniu pieniędzy jeszcze większych niż Plan Marshalla. Ale przecież zachodnioeuropejska franca zaraziła już nawet naszego historycznego sojusznika-ratownika zza oceanu! Jeszcze niedawno wydawało się, że, po ujawnieniu się okropnych objawów tej choroby (i to szczególnie w ochronie zdrowia), zostanie ona szybko i skutecznie wypalona gorącym żelazem, ale okazuje się, że w trakcie czterech lat obamizmu zdołała już skutecznie sparaliżować ofiarę. Zmiana hasła Obamy z “Yes, We Can” na “Forward” zapowiada, że choroba pogrąży Amerykę w odmętach paranoi już na stałe, bo przez finansowy stos pacierzowy dotarła już do mózgu. Oprócz nieszczęsnej choroby, która doprowadziła do klęski na froncie zachodnim, mamy narastanie zagrożenia na froncie wschodnim, gdzie stalinizm odnosi nowe sukcesy. Na Kreml powrócił człowiek - sztandar KGB, czyli reprezentant formacji, która w kwietniu-maju 1940 r. „rozwiązywała problem Polski” w Katyniu, a której nieodrodni spadkobiercy dzisiaj zaprzeczają odpowiedzialności Rosji tak agresywnie, jakby planowali powtórzenie ludobójstwa. Kto chciał wiedzieć, co się święci, mógł to przewidzieć i choć Sarko(idoza) to choroba przewlekła, ale nie śmiertelna, to przecież polski przemysł drzewny od lat polecał trumny firmy SARCO z Zambrowa?
Krzysztof Wyszkowski
Po angielsku w reprezentacji Polski Sebastian Boenish przyznał, że po angielsku chce rozmawiać z kolegami z reprezentacji Polski. Oburzony Jan Tomaszewski, legendarny bramkarz reprezentacji Polski w rozmowie z portalem Niezależna.pl taką sytuację określa mianem „niepotrzebnej Wieży Babel”. Sebastian Boenish, piłkarz Werderu Brema, wybrany przez trenera Franciszka Smudę do kadry na Euro 2012 zapytany prze Polską Agencję Prasową o to, w jakim języku rozmawia z kolegami na boisku odparł:
- Rozmawiamy po polsku. Myślę jednak, że kiedy dołączą do nas Ludovic Obraniak i Damien Perquis, będziemy komunikować się po angielsku, bo ja z kolei nie znam francuskiego. Przecież wszyscy w naszej kadrze znają angielski i wydaje mi się, że w tym języku będziemy się porozumiewać na boisku – stwierdził Boenish. O komentarz w tej sprawie poprosiliśmy byłego bramkarza reprezentacji Polski Jana Tomaszewskiego, który stwierdził, że taka sytuacja przypomina „niepotrzebną nikomu Wieżę Babel”.
- Czy to jest normalne, że w reprezentacji Polski gra przestępca skazany prawomocnym wyrokiem za korupcję w sporcie? Przewodniczący FIFA Sepp Blater namawia przecież, aby za takie przestępstwa karać dożywotnio... Czy to jest normalne, że Niemiec i Francuz, którzy ślubowali tym krajom i grali w ich reprezentacjach, teraz grają w koszulkach z białym orłem tylko, dlatego, że nie załapali się do tamtych reprezentacji? Czy to normalne, że przyznaje się obywatelstwo ludziom, którzy praktycznie w ogóle nie mówią po polsku? Ja taką sytuację oprotestowuję już od ponad roku. Niestety ani pan premier Donald Tusk, ani pan prezydent do tej pory nie odpowiedzieli na moje pytania, czy taka sytuacja jest normalna. Ja, jako członek Klubu Wybitnego Reprezentant się na to nie zgadzam. Zadam jeszcze jedno pytanie. Czy to normalne, że z drużyny mistrza i wicemistrza Polski nie ma nikogo w kadrze narodowej na Euro 2012? Dla mnie taka sytuacja, to nikomu niepotrzebna Wieża Babel. Ja rozumiem, że w klubach grają obcokrajowcy i proszę zrozumieć, że moja postawa nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem ani rasizmem. Ja uważam, że „gapa” PZPN podpisana Polska, to był dla mnie po prostu wstyd i hańba. Cała ta sytuacja potwierdza to, co już mówiłem, że dla mnie jest to kadra hańby narodu polskiego. Jest jednak rzecz, z której mam satysfakcję. Kiedy rok temu rozpętałem tę dyskusję na temat who is who, po uzyskaniu obywatelstwa przez tego francuza, od tamtej pory nie mamy żadnego farbowanego Polaka, a przecież zapowiedzi tego typu było bardzo dużo? Podkreślam jednak, że jest to moje własne zdanie i wielu Polaków może się z nim nie zgadzać. Mam tylko prośbę, aby pozwolić mi wypowiedzieć swoje stanowisko w tej sprawie - mówi w rozmowie z portalem Niezależna.pl Jan Tomaszewski. PAP
Pytania o autorytet II Soboru Watykańskiego W natłoku medialnych informacji dotyczących odpowiedzi, której od bp. Bernarda Fellaya oczekiwała (a dziś już otrzymała) Kongregacja Nauki Wiary, a dotyczącej „preambuły doktrynalnej”, można odnaleźć pewną godną uwagi rzecz. Otóż wielu dziennikarzy zauważyło, że obecne, związane z Bractwem wydarzenia mają wielkie znaczenie dla całego Kościoła, i nazwało je „momentem historycznym”, „decydującą chwilą dla Kościoła”, a nawet „punktem zwrotnym”, który będzie miał dalekosiężny wpływ na świat katolicki. Znakomity komentarz na ten temat padł ze strony redaktora „Inside the Vatican”, dr. Roberta Moynihana:
Dla historycznej oceny tego pontyfikatu ważniejszy od sposobu, w jaki ta sprawa zostanie rozwiązana, będzie jej głęboki wpływ na Kościół, na to, jak będzie on postrzegał samego siebie i swoją misję w świecie, w czasie i historii, a zatem jak Kościół zorientuje swoją działalność i życie względem świeckiej rzeczywistości poza nim1. Doktor Moynihan nie poprzestaje na tym i podaje przyczyny, dla których sprawy przyjmą bieg zgodny z jego przewidywaniami:
Przedmiotem dyskusji jest Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X, (…) ale jej drugim dnem jest kwestia II Soboru Watykańskiego i tego, w jaki sposób powinien być on interpretowany2. I tutaj – w pytaniach o to, jaki poziom autorytetu reprezentuje Vaticanum II i jak można zgodzić się z niektórymi punktami jego nauczania sprzecznymi z przedsoborowym Magisterium – ujawnia się sedno sprawy. Do tych pytań postawionych przez ks. prał. Brunona Gherardiniego i prof. Roberta de Mattei, a także dr. Jana Lamonta3, można dodać opublikowaną w witrynie internetowej „Chiesa”4 ostrożną analizę5 debaty pomiędzy ks. prał. Ferdynandem Ocárizem6 reprezentującym stronę rzymską a ks. Janem Michałem Gleize’em z FSSPX7, gdzie również zaprezentowano podobne wątpliwości. Doktor Lamont jasno wyłożył doktrynalne stanowisko Bractwa nt. relacji nauczania Vaticanum II i autentycznego Magisterium. Pierwszym pytaniem, jakie się pojawia, gdy teolog rozważa stanowisko Bractwa Św. Piusa X, jest sprawa autorytetu przysługującego II Soborowi Watykańskiemu. [Prałat Ocáriz w swoim artykule] zdaje się twierdzić, że odrzucenie autorytetu soboru jest podstawą podziału, o którym mówi Stolica Apostolska. Ale dla każdego, kto jest zaznajomiony zarówno ze stanowiskiem Bractwa, jak i z klimatem teologicznym panującym w Kościele katolickim, takie twierdzenie jest trudne do zrozumienia. Punkty sprzeczne wymienione przez ks. Gleize’ego dotyczą tylko czterech spraw spośród całego nauczania ostatniego soboru. Bractwo nie odrzuca Vaticanum II jako całości: przeciwnie, bp Fellay oświadczył, że FSSPX akceptuje 95% jego nauczania. Doktor Lamont dodaje ironicznie:
To oznacza, że Bractwo Św. Piusa X jest bardziej lojalne względem nauczania II Soboru Watykańskiego niż większość duchowieństwa i hierarchii Kościoła katolickiego. To symptomatyczne, że te teksty Vaticanum II, które Bractwo odrzuca, są akceptowane przez te [postępowe] grupy w Kościele, które odrzucają pozostałe nauczanie soborowe. Kontynuując swoją analizę, dr Lamont pisze:
Można zatem przypuszczać, że to właśnie te szczególne teksty – na temat wolności religijnej, Kościoła, ekumenizmu i kolegialności – są źródłem problemu. Podział między Bractwem a Stolicą Apostolską bierze się stąd, że Bractwo odrzuca te konkretne elementy nauczania Vaticanum II, a nie z powodu intencji pewnych kół w Stolicy Apostolskiej, aby bronić soboru jako całości. (…) Niewielkie kręgi [progresistów] najzwyczajniej utrzymują, że część nauczania Kościoła katolickiego jest nieprawdziwa. Odrzucają oni nauczanie katolickie w całości. Natomiast Bractwo nie twierdzi, że nauczanie Kościoła jest błędne, lecz że niektóre sformułowania Vaticanum II są sprzeczne z wcześniejszym Magisterium, które posiada wyższą rangę, dlatego akceptowanie doktryny katolickiej wymaga zaakceptowania nauczania o wyższej randze i odrzucenia proporcjonalnie niewielkiej liczby soborowych błędów. Jest to zapewnienie, że aktualne nauczanie Kościoła katolickiego można odnaleźć we wcześniejszych i bardziej definitywnych stwierdzeniach Magisterium. Doktor Lamont stawia jeszcze inne pytanie:
Jak więc można formułować jakiekolwiek zarzuty pod adresem Bractwa Św. Piusa X, skoro trzyma się ono prawd zawartych w orzeczeniach Magisterium wyższej rangi? To pytanie tak naprawdę samo w sobie stanowi odpowiedź – nie można formułować takich zarzutów. Jeśli bowiem ktoś uważa poglądy doktrynalne Bractwa za podejrzane, powinien udowodnić, że nie są one zgodne z tym, co rzeczywiście głosi Magisterium, a Bractwo fałszuje ich znaczenie. Utrzymanie takiego stanowiska nie jest jednak rzeczą łatwą, ponieważ w czasach, gdy promulgowano te wcześniejsze orzeczenia, dały one bodziec do solidnej i owocnej pracy teologicznej, której celem była ich interpretacja. Znaczenie, jakie Bractwo nadaje tym orzeczeniom, pochodzi właśnie z tych studiów teologicznych i odpowiada temu, jak te orzeczenia były rozumiane w czasach, w których je wydano. I tu autor logicznie stawia ostatnie pytanie:
To dowodzi pilnej potrzeby odpowiedzi na trzecie stawiane teologom pytanie: co rzeczywiście te orzeczenia mówią, jeśli nie to, co uważa Bractwo? (…) jakie jest autorytatywne nauczanie Kościoła katolickiego w kwestiach, których dotyczą rozmowy między Bractwem a Rzymem? Doktor Lamont kończy swoją analizę stwierdzeniem podkreślającym znaczenie relacji Bractwa z Rzymem:
Nauczanie Kościoła katolickiego na temat wolności religijnej, ekumenizmu, Kościoła i kolegialności ma wielkie znaczenie dla wszystkich katolików. Pytania postawione w dyskusjach między Bractwem a Stolicą Apostolską dotyczą całego Kościoła, a nie tylko uczestników tych rozmów. Na pewno przyjemnie jest czytać tego typu refleksje na temat nauczania soborowego i przyszłości Kościoła, możemy jednak uczynić więcej, stosując się do rady dr. Moynihana:
[Papież] Benedykt znajduje się obecnie pod naciskiem wielu silnych grup interesów, a reprezentanci każdej z nich chcieliby wywrzeć wpływ na jego decyzje w tych sprawach. I dlatego potrzebuje on naszej modlitwy8. Kończąc, warto wspomnieć, że udział w Krucjacie Różańcowej, (która kończy się 27 maja, w święto Zesłania Ducha Świętego) staje się teraz jeszcze bardziej istotny i naglący. Ω
Tekst za portalem sspx.org, 19 kwietnia 2012. Tłumaczyła Monika Chomątowska.
Przypisy:
Artykuł opublikowany przez „The Moynihan Report” z 19 kwietnia 2012 pt. Siódma rocznica wyboru Papieża Benedykta XVI. Tekst dr. Moynihana zawiera również fragmenty odnoszące się do osoby abp. Lefebvre’a, a nawet wspierające go oraz osobistą historię autora, która ukazuje jego trwające od długiego czasu zainteresowanie Bractwem Św. Piusa X.
Ibid.
Dr Lamont studiował w Oksfordzie, gdzie uzyskał tytuł naukowy w dziedzinie filozofii, a następnie na uniwersytecie w Ottawie, gdzie ukończył studia teologiczne. Obecnie mieszka w Australii, gdzie za aprobatą archidiecezji wykłada w Instytucie Katolickim oraz Uniwersytecie Notre Dame w Sydney.
www.chiesa.espressonline.it – strona internetowa watykanisty Sandro Magistra.
„Pytania teologa” cytowane przez Sandro Magistra w jego artykule opublikowanym 13 kwietnia 2012 r. na łamach www.chiesa.espressonline.it pt. Lefebryści po raz ostatni wezwani do owczarni.
Teolog należący do Opus Dei, który brał udział w rozmowach Bractwa ze Stolicą Apostolską, reprezentując stronę rzymską.
Członek Komisji Teologicznej, profesor seminarium w Ecône.
„The Moynihan Report”.
Za: Zawsze wierni nr 5/2012 (156)
Smoleńsk - zamach czy kakij czort? Podsumowanie różnych hipotez przebiegu zdarzenia z 10.04.2010 w Smoleńsku, z udziałem rządowego tupolewa Tu154M o numerze bocznym 101, oparte zostanie o następujący schemat:
Materiał dowodowy.
Przebieg zdarzenia.
Wnioski końcowe.
Minęły dwa lata prowadzenia śledztwa w tej sprawie i nadal nie ma pewności, co do pełnego zobrazowania tego zdarzenia. Jest szereg wątpliwości, które w sposób wyraźny ukształtowały kilka hipotez. Ogólnie ujmując można wyróżnić następujące kierunki wyjaśniania tego zdarzenia:
Oficjalne stanowisko rosyjskiej komisji MAK.
Oficjalne stanowisko polskiego rządu zaprezentowane w raporcie KBWL.
Stanowisko Parlamentarnego Zespołu pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza.
Teoria ,,maskirowki'' czyli inscenizacji zdarzenia na Siewiernym, prezentowana przez blogera Free Your Mind ( FYM ) i grupę towarzyszących blogerów.
Teoria fałszywych radiolatarni, czyli złego naprowadzania samolotu opublikowana przez blogera Rexturbo.
Polska prokuratura prowadzi jeszcze śledztwo, ale z oficjalnych jej przekazów wynika wprost potwierdzenie stanowiska zajętego przez komisję KBWL. Przejdźmy, zatem do prezentacji poszczególnych stanowisk.
I. Oficjalne stanowisko rosyjskiej komisji MAK.
1. Materiał dowodowy.
Komisja MAK oparła swoje wnioski na podstawie danych zawartych w czarnych skrzynkach, które nie miały swoich numerów seryjnych ( FDR, CVR). Odnalezione rejestratory FDR, CVR, ATM-QAR, oraz TAWS i komputer pokładowy FMS drugiego pilota są rejestratorami opartymi o taśmy magnetyczne oraz pamięci elektroniczne, czyli nośniki bez tzw. jednoznacznego odcisku charakteryzującego przynależność do danej maszyny, z możliwością wielokrotnego zapisu niepozostawiającego żadnego śladu ingerencji człowieka w zapis. Rejestrator K3-63, zapisujący dane na taśmie celuloidowej jednorazowego użytku ( jedyny bez możliwości sfałszowania) nie został odnaleziony. Opis miejsca zdarzenia wraz z dokumentacją jest skromny i wyrywkowy, nie zawiera podstawowych dowodów, jakimi są ślady zderzenia samolotu z ziemią. Brak podstawowego dowodu z wieży kontrolerów, zapisu video pracy urządzeń oraz rzetelnego wyniku oblotu technicznego, przeprowadzonego w dniu zdarzenia, mającego ustalić poprawność pracy urządzeń naprowadzających na lotnisku.
2. Przebieg zdarzenia. MAK ustalił jednoznacznie, że zdarzenie jest wynikiem błędów pilotów będących pod presją wywieraną przez generała Błasika, będącego pod wpływem alkoholu. Wykazana ilość błędów pilotów w tym locie na podstawie czarnych skrzynek jest porażająca i ogólnie mówiąc stanowi przykład szkoleniowy możliwości popełnienia wszelkich błędów, jakie piloci mogli popełnić. Nie było ani jednej czynności, którą piloci wykonali prawidłowo. Jednym słowem piloci popełnili 100 (słownie sto) procent błędów, jakie można było zrobić. Poza tym komisja stwierdza, że wszystkie urządzenia samolotu pracowały poprawnie do końca lotu, czyli punktu zderzenia z ziemią, punktu niepotwierdzonego żadną dokumentacją fotograficzną.
3. Wnioski końcowe. Zdarzenie w Smoleńsku jest nieszczęśliwym wypadkiem, na którego przebieg miały wpływ osoby w nim poległe. Wszyscy żywi, mający z tym lotem cokolwiek wspólnego, nie mieli żadnego wpływu na to zdarzenie. Tak brzmi ostateczna konkluzja z raportu komisji MAK, której to wyniki nie zostały zatwierdzone do dnia dzisiejszego przez rząd Rosji, ówczesnego premiera Władymira Putina.
II. Oficjalne stanowisko polskiego rządu zaprezentowane w raporcie KBWL.
1. Materiał dowodowy. Dokładnie ten sam, co komisji MAK, z tą różnicą, że wszelkie zapisy z czarnych skrzynek pochodzą wyłącznie z kopii wykonanych ponad dwa miesiące od zdarzenia. Szczególne znaczenie ma tu kopia nagrania z kokpitu CVR, którego to oryginalności nie potwierdził do dnia dzisiejszego IES z Krakowa. Na przestrzeni dwóch lat powstały różne interpretacje nagrania z kokpitu, pojawiały się i znikały poszczególne wypowiedzi. Jeśli chodzi o badanie podstawowych elementów z miejsca zdarzenia, najlepiej przedstawił to polski przedstawiciel badający wypadek na miejscu, Edmund Klich, z którego książki wynika jednoznacznie jak przeprowadzono badanie terenu i wraku. W ogóle takie czynności nie miały miejsca a wnioski zawarte w raporcie pochodzą z opracowań rosyjskich – tak twierdzi uczestnik postępowania w Smoleńsku, Edmund Klich. Raport KBWL przedstawia w znakomitej większości nieautoryzowane zdjęcia ( skradzione z internetu), które nie mogą stanowić nawet podstawy urzędowego sprawozdania z katastrofy lotniczej.
2. Przebieg zdarzenia. KBWL przedstawia zdarzenie dokładnie tak samo jak MAK, z tą różnicą, że naciski generała Błasika okazały się bezpodstawne, co zostało wykazane przez IES na podstawie badania kolejnej kopii nagrań z kokpitu utworzonej po roku od daty zdarzenia. Reszta pasuje i różni się w stosunku do raportu MAK wyłącznie interpretacją.
3. Wnioski końcowe. Podobne do wniosków MAK, dodatkowo obciążające polskich pilotów do trzeciego pokolenia włącznie, za brak wyszkolenia. Wszyscy winni stanu lotnictwa na dzień 10.04.2010 zginęli w wypadku. Po publikacji raportu KBWL została zlikwidowana także jednostka 36 SPLT.
III. Stanowisko Parlamentarnego Zespołu pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza.
1. Materiał dowodowy. Komisja dysponuje niekompletnymi danymi z rejestratorów pokładowych. Dodatkowo, w obszarze pewnych zjawisk, osoby współpracujące z komisją przeprowadziły empiryczne wywody, dokonane metodami matematycznymi. Komisja podpiera się także zeznaniami wielu osób, które twierdzą, że były uczestnikami owego zdarzenia. Po wielu przesłuchaniach komisja dysponuje zeznaniami osób poszkodowanych, członków rodzin poległych w tym zdarzeniu. Komisja zajmuje się tą sprawą całościowo i gromadzi materiał dotyczący przygotowania wizyty prezydenta, jak też wszystkich aspektów mających miejsce po tym zdarzeniu. Dotyczy to dokumentacji urzędowej oraz wszelkich spraw związanych z dokumentacją zgromadzoną przez rodziny poszkodowanych.
2. Przebieg zdarzenia. Komisja w całości przyjmuje narrację wypadku zaprezentowaną przez MAK, z wyjątkiem bezpośrednich przyczyn upadku samolotu. Według ekspertów ZP przyczyną bezpośrednią upadku samolotu były wybuchy materiałów wewnątrz samolotu, które miały miejsce w ostatniej fazie lotu. Podpierając się obliczeniami wykazują, że samolot nie mógł uderzyć w brzozę a w tych okolicach nastąpiła utrata skrzydła z powodu pierwszego wybuchu. W konsekwencji tego zdarzenia samolot skręcił w kierunku miejsca upadku i w punkcie, w którym zostały ostatni raz zanotowane dane w pamięci komputera pokładowego FMS nastąpił kolejny wybuch, który jako jedyna przyczyna tłumaczy tak znaczne rozczłonkowanie kadłuba samolotu. Z powyższych wywodów ekspertów ZP wynika także, że MAK oraz KBWL źle zinterpretowały pewne parametry lotu i celowo przedstawiły je, aby udowodnić uderzenie samolotu lewym skrzydłem w słynną brzozę.
3. Wnioski końcowe. ZP oczekuje na przeprowadzenie szczegółowych badań wraku samolotu, który leży nadal w oczekiwaniu na bieg wydarzeń, na lotnisku w Smoleńsku. Mimo iż prokuratura rosyjska miała dość czasu na przeprowadzenie wszelkich badań, wrak nie może trafić do jego właściciela, jakim jest Polska. W przypadku, gdy jednak wreszcie ten wrak zostanie zbadany w Polsce i badania nie stwierdzą żadnych śladów związków materiałów wybuchowych oraz badania metalurgiczne przełomów części kadłuba nie wykażą śladów naprężeń niszczących, pochodzących od wybuchów, ZP będzie miał gotową jedyną hipotezę, która potwierdza scenariusz zaprezentowany przez MAK.
IV. Teoria ,,maskirowki'' czyli inscenizacji zdarzenia na Siewiernym prezentowana przez blogera Free Your Mind ( FYM ) i grupę towarzyszących blogerów.
1. Materiał dowodowy. Zbliżony do dokumentacji ZP, wzmocniony o głębokie analizy wypowiedzi osób związanych z tym zdarzeniem. Zespół blogerów zajmuje się interpretacją logiczną wszelkich nieścisłości, których w przekazie od dnia 10.04.2010 jest taka masa, że nie wiadomo, co stanowi fakt a co jest tylko elementem maskirowki medialnej, czyli celowym działaniem służb lub brakiem fachowości w warsztacie dziennikarskim osób prezentujących tematykę smoleńską. Ponieważ ta grupa zajmuje się głównie przekazem związanym z tym zdarzeniem, dzięki tym opracowaniom można bardziej się wczuć w dramaturgię tych dni, jak też poznać otoczkę całego zajścia pod względem psychologicznym. Dodatkowym aspektem dowodowym tej grupy blogerów jest fakt braku wielu, a właściwie większości, dowodów, których brakuje w prowadzonym śledztwie, o czym wielokrotnie dowiedzieliśmy się od polskiej prokuratury i z polskich uwag do raportu MAK.
2. Przebieg zdarzenia. Według blogerów, zdarzenie opisywane przez MAK nie miało miejsca w Smoleńsku. W Smoleńsku została przygotowana inscenizacja wypadku a sam fakt likwidacji ekipy zmierzającej na uroczystości w Katyniu miał miejsce w innej lokalizacji, tak, aby ten fakt mógł dokonać się bez udziału świadków postronnych. W ten sposób zamachowcy mogli spokojnie przygotować miejsce, zwane miejscem zdarzenia, a likwidacja członków delegacji mogła odbyć się bez jakichkolwiek komplikacji w innym miejscu.
3. Wnioski końcowe. Na podstawie braków w dokumentacji, wieloznaczności praktycznie każdego elementu tego zdarzenia, blogerzy mają podstawę sądzić, że przedstawiane w sposób oficjalny zdarzenia są wynikiem inscenizacji. Zamach właściwy na delegację został wykonany poza miejscem w przekazywanym oficjalnie scenariuszu, odbył się na uboczu tego, co się przedstawia oficjalnie. Dodatkową argumentacją jest także brak praktycznie wszystkich czynności, które powinna podjąć prokuratura w odpowiednim czasie a tego nie zrobiła, przez co zostały utracone na zawsze możliwości rozwiania większości wątpliwości (np. sekcje zwłok). Blogerzy twierdzą, że dokumentacja, którą posługuje się MAK jest całkowicie spreparowana i przedstawia lot innego samolotu, co jest absolutnie możliwe do przygotowania na symulatorach lotu, szczególnie w Rosji, która jest jednym z największych potentatów w dziedzinie lotnictwa. Brak dokumentacji zdjęciowej i video ze startu w Warszawie, z wieży w Smoleńsku, z warsztatu samochodowego blisko miejsca zwanego miejscem zdarzenia w serwisie KIA, przerwany film montera TVP Wiśniewskiego przed przylotem Tu154M przez obsługę „hotelu'', skłaniają do wyciągnięcia jedynego wniosku, iż nie odbyło się to wszystko przypadkowo.
V. Teoria fałszywych radiolatarni, czyli złego naprowadzania samolotu opublikowana przez blogera Rexturbo.
1. Materiał dowodowy. Oficjalne dokumenty dotyczące lotu, stenogramy z wieży kontrolerów lotu, zasady zgodne ze sztuką lądowania na dwie radiolatarnie. Hipoteza lansowana od samego początku przy bardzo skromnych materiałach.
2. Przebieg zdarzenia. Samolot został sztucznie naprowadzony na wirtualny pas, odległy o ponad 1000 metrów od prawdziwego progu pasa. Dalszy przebieg zdarzenia był wynikiem tak dużego obniżenia lotu w okolicy bliższej radiolatarni.
3. Wnioski końcowe. Najprostsza metoda przygotowania zamachu to złe naprowadzanie i spełnienie podstawowych warunków do lądowania, jakimi są sygnał bliższej wygenerowany wcześniej niż powinien oraz podstawienie sztucznych świateł APM dających złudzenie zbliżania się do pasa lotniska. Stenogramy CVR są spreparowane jak też pewne parametry z czarnych skrzynek.
Podsumowanie Jedno jest pewne, prowadzenie śledztwa w Polsce urąga wszelkim zasadom. Winnym za taki stan jest Donald Tusk, który zawarł w imieniu polskiego rządu taką umowę z Putinem. Tak zawarta umowa pozwala na rozmydlenie śledztwa i praktycznie oddaje wszelkie decyzje w tej sprawie obcemu państwu. Bez względu na to, czy było to celowe działanie, czy też nie, jako pierwotne działanie zaciążyło na wyjaśnianiu tego zdarzenia, grzebiąc go na ponad jeden metr pod ziemię. Brak transparentności polskiej prokuratury w tym postępowaniu oraz chorobliwy brak zainteresowania mediów w dociekaniu do rozwiązania spraw niejasnych, jest porażający. W związku z powyższym, każda z powyższych hipotez może być prawdziwa lub stanowić w pewnym sensie składową prawdziwego zdarzenia.
Raport MAK : http://www.mak.ru/russian/investigations/2010/tu-154m_101.html
Zespół Parlamentarny : http://smolenskzespol.sejm.gov.pl/
Blog FreeYourMind : http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/
oraz strona Krzysztofa Cierpisza : http://zamach.eu
Blogi Rexturbo oraz NDB2010 : http://rexturbo.salon24.pl oraz http://ndb2010.wordpress.com/
Bilans wizyty Tuska w Kanadzie Premier Tusk miał 20 sekund w CBC (państwowa telewizja kanadyjska) bez cytowania go i 5 sekund w CTV. Jego wizyta to była wiadomość nr 5 i najczęściej w kontekście problemów europejskich.
CBC podało, ze premier Tusk zaproponowałby premier Harper go wykorzystywał, jako pośrednika w polityce europejskiej... Premier Harper odmówil grzecznie i dodał, ze nie jest od pouczania Europy w sprawie jej problemów. Gorszego momentu na taką propozycję Tusk nie mógł wybrać… Został przykryty i włączony w problemy europejskie w związku z Grecją… Czy taki był cel jego wizyty? Żałosne. Aż nawet się przykro zrobiło, jak z tej wizyty w swoim artykule sarkastycznie śmieje się znany dziennikarz Terry Milewski. Dodaje tam swoje liberalne poglądy, ale wyśmiewa się z przebiegu wydarzenia. (robi wszakże błąd pisząc, ze Tusk to konserwatystą).
http://www.cbc.ca/news/politics/story/2012/05/15...
CTV (lokalna telewizja prowincji Ontario) pokazalo Tuska podobnie, tylko krócej, bo przez 5 sekund wraz z premierem Harperem, który wypowiada się o zagadnieniach europejskich, dając do zrozumienia, że Tusk przyleciał do Kanady z problemami europejskimi. W kontekście kwestii europejskich o Grecji mówiono 3 minuty, a o Tusku tylko 5 sekund... Gdziekolwiek pojechał to znalazl "odpór" i przypomnienie, ze Prawda nie zaginie, mimo kontroli mediów w Polsce i że głośno żądamy rzetelnego śledztwa, wraku, czarnych skrzynek, wolności mediów i sprawiedliwego traktowania TV Trwam, a także poszanowania wartości "Bóg, Honor, Ojczyzna". Bilans wizyty premiera Tuska?
- Premier Tusk przywozi dla fundacji Auschwitz 400 tysięcy dolarów kanadyjskich
- Premier Tusk zasadził jedno drzewko, jak internet donosi, jest to drzewko z gatunku drzewek pancernych
http://www.youtube.com/watch?v=z4ZryMpkJqU&featu...
- Premier Tusk złozył życzenia większych inwestycji kanadyjskich w Polsce, bo jak na razie jest to bilans 1:8 (w tym roku polska firma miedzi zakupiła jedną kopalnię w Ontario)
- Podpisano, że jakieś podatki dla firm zmniejszyli, ale nikt nie podał z ilu, na ile...
- O ile wiadomo, Tusk już nie poleciał do Calgary, bo nie było, co podpisywać. Przecież Talisman Energy już od kilku lat wierci w Polsce... A tak wielki był przecież cel tej wizyty, no właśnie, jaki? Legitymizowanie się Harperem, Kanadą i Polonią. W tym ostatnim przeszkodziliśmy do pewnego stopnia, choć lizusów trochę było (o wiele mniej jednak niż protestujących). Jestem ciekaw jednak, ile podatnicy zapłacili za kolejną wycieczkę "Slońca Peru"? Może następnym razem polscy podatnicy bedą wybierać lepiej, miejmy nadzieję w nieustawionych wyborach. Niepoprawni.pl's blog
Niemiecka korona Wielka Brytania jest monarchią dziedziczną. Niegdyś oddzielne i rywalizujące ze sobą królestwa Anglii i Szkocji od roku 1603 mają wspólnego monarchę.
"Zjednoczone Królestwo" proklamowano oficjalnie w roku 1707. Panowanie obecnej dynastii datuje się od roku 1714, kiedy władca małego germańskiego państewka, Hanoweru, został zaproszony do objęcia brytyjskiego tronu. Od tego czasu rodzinę królewską prześladuje widmo "niemieckości", choć królowa Elżbieta II jest potomkinią Wilhelma Zdobywcy. Podobno księżna Diana po rozwodzie z księciem Karolem określała rodzinę byłego męża mianem "Niemców", wiedząc, jak nienawistne dla rodziny królewskiej jest przypominanie im o niemieckich przodkach. Alkoholizm, narkomania, epilepsja, choroba umysłowa, homoseksualizm, rozwiązłość, niewierność i nieślubne dzieci – wszystkie te zjawiska z historii rodziny bledną w porównaniu z niepodważalnymi związkami Windsorów z Niemcami, w tym Trzecią Rzeszą. Rodzina królewska prezentuje się, jako ucieleśnienie brytyjskości i stroni od wszelkich wzmianek na temat płynącej w ich żyłach krwi rodów Sachsen-Coburg-Gotha, Wurttembergów i Schleswig-Holstein-Sonderburg-Glucksburgów. Tym większą konsternację wywołała siostra królowej, księżniczka Małgorzata, kiedy nazwała Listę Schindlera, opuściwszy kino po początkowych scenach tego filmu, "męczacym filmem o Żydach". Nie był to odosobniony przypadek – lista niezręcznych czy wręcz obraźliwych wypowiedzi księżniczki była długa i chyba tylko mąż królowej, książę Filip, przebija ją pod tym względem. Księżniczka chętnie wygłaszała opinie, które świadczyły o ignorancji, mimo że patronowała sztuce, kochała balet i teatr i dużo czytała. Kiedyś w rozmowie o Indiach oznajmiła, że nienawidzi "tych małych smagłych ludzi". Dr Cheddi Jagan, prezydent Gujany, reprezentował według księżniczki "wszystko, czym pogardzam: jest czarny, ma żonę Żydówkę, a ponadto Amerykankę". Takie uprzedzenia raziły tym bardziej, że rola królowej i jej najbliższych polega na utrzymywaniu więzi i utożsamianiu się z całym społeczeństwem, ze wszystkimi jego grupami, mniejszościami i interesami. Małżonek królowej, Filip, urodził się w 1921 r. w greckiej rodzinie królewskiej. Przyszłą królową poślubił w 1947 r. W latach II wojny światowej służył w brytyjskiej marynarce, ale mimo wojennych zasług niektórzy odnosili się do niego nieufnie: jego niemieccy krewni mieli bliskie powiązania z reżimem hitlerowskim. Także niepohamowany język księcia Edynburga był powodem niejednej wpadki. Przypisuje mu się następująca opinię o królowej:
"Jeśli coś nie jest trawożerne, to mało ją obchodzi" – królowa jest bowiem miłośniczką i znawczynią koni. Niedawno opublikowano nawet zbiór gaf, które popełnił książę, pod tytułem:
Duke of Hazard: The Wit and Wisdom of Prince Philip (Ryzykowny Książę: Dowcip i Mądrość Księcia Filipa).Tytuł jest grą słów: oficjalny tytuł księcia to Duke of Edinburgh (Książę Edynburga), natomiast Dukes of Hazard to tytuł popularnego amerykańskiego serialu, słowo "hazard" oznacza "ryzyko, narażanie się, hazard". Z zabawnej tej książeczki można dowiedzieć się, co książę sądzi o Rosjanach:
"Dranie wymordowały mi połowę rodziny" (te słowa padły w czasie wizyty w Rosji) oraz Chińczykach:
"Jeśli coś pływa, a nie jest łodzią podwodną, Chińczycy to jedzą" (na obiedzie zorganizowanym przez Światowy Fundusz Na Rzecz Dzikich Zwierząt). Na tle przeczulonych na punkcie politycznej poprawności polityków książę Filip prezentuje się, jako postać z innej, mniej skomplikowanej epoki, kiedy osobom publicznym nie zależało tak bardzo na właściwym image’u. Żaden chyba polityk nie ośmieliłby się zażartować na spotkaniu w klubie młodzieży bengalskiej:
"No, to, kto tu bierze narkotyki?". Książę nie przejął się także, gdy na jego pytanie
"A z jakiego to egzotycznego zakątka świata pan pochodzi?" czarnoskóry Lord Taylor of Warwick odparł, że urodził się w Anglii, w Birmingham. Książęce gafy wynikają bardziej z niechęci do autocenzury, niż złośliwości, a królowa podobno przepada za jego "żartami".
http://www.pinezka.pl/mieszkam-w/2681-krolewskie-gafy
Ostatnia taka królowa. Elżbieta II kończy 85 lat Jej przyjściu na świat nie towarzyszyły wielkie emocje, bo prawdopodobieństwo, że pierwsza wnuczka panującego wtedy króla Jerzego V kiedykolwiek zasiądzie na tronie Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej było niewielkie. Stało się jednak inaczej. Dziś królowa Elżbieta II kończy 85 lat. Za rok będzie obchodzić 60 rocznicę panowania. Jak co roku z okazji urodzin monarchini w południe w Hyde Parku zostanie oddanych 21 salw armatnich. Królowa nie będzie jednak specjalnie świętować. Zapewne wypije coś mocniejszego tylko w gronie najbliższej rodziny, odbierze telefony z życzeniami od skromnego grona przyjaciół, a wieczorem po prostu pójdzie spać. Feta odbędzie się dopiero na początku czerwca. Wtedy królowa, (jako jedyna na Wyspach) obchodzi drugie oficjalne urodziny. Wówczas odbędzie się słynna Trooping the Color, czyli parada konna na placu przed pałacem Whitehall, w samym centrum Londynu. Królowa przyjmie ją stojąc na specjalnym podeście. Gdy minie ją ostatni szereg żołnierzy ubranych w charakterystyczne czerwone mundury i czarne niedźwiedzie czapy, zajmie miejsce w paradnym landzie i poprzedzona królewską gwardią odjedzie do Pałacu Buckingham. Jak co roku pozdrowi poddanych z balkonu i obejrzy przelot samolotów. Wszystko z dokładnością, co do minuty. Jak co roku. Bo po 59 latach zasiadania na tronie w sposobie czczenia monarchini na Wyspach niewiele się zmieniło. Co prawda przed laty królowa zamiast siedzieć w powozie dosiadała konia, ale to już stare dzieje. Wiek i dolegliwości z kręgosłupem od dawna jej na to nie pozwalają. Monarchini wydaje się tym jednak nie przejmować. Przeżyła i widziała w życiu tyle, że, gdyby chciała, mogłaby spisać niejeden bestseller.
Jestem księżniczką Elżbietą Dziś brytyjska monarchia jawi się niektórym, jako relikt z innej, zamierzchłej epoki. Czasów, gdy dżentelmeni chodzili w cylindrach, damy do teatru wkładały diademy, a nad Brytyjskim Imperium nigdy nie zachodziło słońce. Elżbieta, jako córka księstwa Yorku została ochrzczona w pokoju muzycznym Pałacu Buckingham. Aktu przyjęcia do Kościoła Anglii dokonał osobiście Cosmo Langa, arcybiskup Yorku. Na chrzcie dano jej imiona Elżbieta (po mamie), Aleksandra (po prababci) i Maria (po babci). Jej rodzicami chrzestnymi byli: sami błękitnokrwiści - dziadek król Jerzy V i jego żona królowa Maria, ciotka księżniczka Maria, Artur książę Connaught i Strathearn, dziadek ze strony matki lord Strathmore oraz lady Mary Elphinstone. Gdy nieco podrosła mówiono do niej Lilibeth. Ale zdarzały się wyjątki. Kiedy w 1930 r. przyszły premier Neville Chamberlain zwrócił się do niej „ Dzień dobry, mała damo”, czteroletnia wówczas Elżbieta odpowiedziała: „ Nie jestem małą damą, jestem księżniczką Elżbietą”. Biografowie królowej twierdzą, że od najmłodszych lat wykazywała zdumiewającą świadomość pozycji, którą los jej wyznaczył. Od małego wiedziała, że nie jest zwyczajnym dzieckiem, tylko kimś wyjątkowym. Niektórzy twierdzą, że trudno, aby było inaczej, skoro księżniczka widziała wokół siebie stada kłaniających się jej lokajów i pokojówek, a odwiedzający rodzinny pałac arystokratyczni goście piali nad nią z zachwytu. Czasy, gdy na królewskie salony zaczęto zapraszać celebrytów jeszcze nie nadeszły.
Konie, psy i trochę lekcji Elżbieta nie miała okazji bawić się z rówieśnikami. Jej wychowanie nie wiele odbiegało od tego, które odebrała jej praprababka królowa Wiktoria. Otoczona pałacowym luksusem nie miała okazji zobaczyć, jak żyją miliony zwykłych Wilsonów czy Smithów. Księżniczka, podobnie jak jej urodzona w 1930 r. siostra Małgorzata nigdy nie chodziła do publicznej szkoły. To nauczyciele musieli fatygować się do pałacu. Gdy z upływem lat zaczęło stawać się jasne, że stryj Elżbiety - książę Walii i późniejszy król Edward VIII nie znajdzie odpowiedniej żony, a więc nie doczeka się prawowitego potomstwa, zabrano się do poszerzania edukacji ewentualnej królowej. Ewentualnej, bo na początku lat 30-tych jeszcze miano nadzieję, że księżna Yorku urodzi syna i to on, zgodnie z brytyjską sukcesją zostanie dziedzicem korony. Tymczasem księżniczka miała się pilnie uczyć. Ale nie tak żeby miała się przemęczać. Królewscy doradcy doszli do wniosku, że wysoko urodzonej panience w zupełności wystarczy wtłaczanie wiedzy przez dwa dni w tygodniu. Trochę historii Zjednoczonego Królestwa, aby mogła poznać chwałę przodków, odrobinę geografii dla uświadomienia potęgi Imperium, co nieco prawa. Z czasem dołączono też zajęcia z literatury francuskiej i historii Europy, zawsze jednak dbając, by Jej Królewska Wysokość się nie nudziła. Gdy się to przytrafiało guwernantki natychmiast zarządzały spacery, a później konne przejażdżki lub zwyczajne herbatki z ciasteczkami.
Królewskość ma we krwi Lekkość, z jaką traktowano edukację Elżbiety sprawiła, że przyszła monarchini wiedzę czerpała z życia, tzn. bywania wśród arystokracji. W ten sposób nauczyła się dobrze tańczyć, świetnie jeździć konno, ale też eleganckiej konwersacji o wydarzeniach z pogranicza polityki i życia towarzyskiego. Efektem jest zasłyszana podczas dyplomatycznych przyjęć wymiana zdań typu: "Jak się pan miewa?"- "Dobrze. Dziękuję Waszej Królewskiej Mości; lub "Słyszałam, że z powodu wojny stracił pan siostrę. Jakie to przykre!
- "Jestem zaszczycony okazanym przez Waszą Królewską Mość zainteresowaniem", itd. itp. Więcej niż powierzchowne wykształcenie sprawiło, że Elżbieta w książkach szuka raczej rozrywki niż zadumy. Mowy nie ma o dziełach filozoficznych czy naukowych. Ulubiona autorka to Agatha Christie. Królową nie interesuje malarstwo, a już broń Boże opera albo balet. Gdy z obowiązku musi coś takiego "zaliczyć" widać, że ją to śmiertelnie nudzi. Przyjemności to przebywanie w towarzystwie koni i psów rasy Welsh corgi, których ma całą sforę. Nie znaczy to jednak, że odizolowana przez etykietę od zwykłych ludzi Elżbieta nie orientuje się we współczesnym świecie. Zwłaszcza tego, co dotyczy nieistniejącego już imperium, a zwłaszcza spraw brytyjskich. Tu wiedzą potrafiła i nadal potrafi zaskoczyć niemal wszystkich dwunastu premierów, od Winstona Churchilla do Davida Camerona, który urodził się już za jej panowania. Polityczne poglądy Elżbiety pozostają jednak tajemnicą, choć nie odbiegają one raczej od tych reprezentowanych przez ziemiaństwo i wyższą klasę średnią. Królowa nie ma prawa ujawniać politycznych upodobań, gdyż zawsze mogłaby urazić kogoś ze swoich poddanych. Elżbieta jest żywą encyklopedią. O jej wyjątkowości, jako głowy państwa świadczy fakt, że wstąpiła na tron, gdy istniał ZSRR, którym krwawo rządził Józef Stalin, w USA prezydentem był Harry Truman, a w Polsce Bolesław Bierut.
W koronie na tron Pewności, co do tego, że zostanie królową Elżbieta nabrała w 1936 r. Po śmierci dziadka Jerzego V krótkie panowanie Edwarda VIII zakończyło się jego abdykacją na rzecz brata Jerzego VI. Ojciec Elżbiety, jako młodszy syn nie był przygotowany do roli króla. Z powodu jąkania panicznie bał się publicznych wystąpień. Ale dzięki energicznej żonie-Szkotce Elżbiecie Bowes-Lyon, zmobilizował się do pokonania własnej słabości. O tym opowiada nagrodzony tegorocznym Oscarem film "Jak zostać królem" w reżyserii Toma Hoopera. Elżbieta II po jego obejrzeniu była podobno szczerze wzruszona, co rzadko jej się zdarza. Jerzy VI dał się ostatecznie poznać, jako prawdziwy, obok Winstona Churchilla ojciec narodu. Fakt, że mimo bombardowań Londynu w czasie wojny pozostał w stolicy, bardzo podniósł Brytyjczyków na duchu. Dodatkowej otuchy dodawała świadomość, że na Wyspach pozostała też królowa i księżniczki. O śmierci ojca w 1952 r. Elżbieta dowiedziała się podczas podróży do Kenii. Publicznie na jej twarzy nie pojawiła się ponoć ani jedna łza. "Tak mi przykro. To znaczy, że musimy wracać do Anglii. To wszystkim zmienia plany - powiedziała tylko. Płakała w samotności. Od tej pory Elżbieta wykazywała się nie tylko świadomością pozycji. Dała się poznać z wyjątkowego poczucia obowiązku. Jej panowania historia nie zaliczy jednak do udanego. To w tym czasie, choć nie miała na to wpływu, ostatecznie rozpadło się imperium, a Wielka Brytania przestała rządzić na morzach i oceanach. Życia rodzinnego królowa też nie może zaliczyć do sukcesów. Chodzą plotki, że poślubiony w 1947 r. nie raz ją zdradzał, a trzy z czterech małżeństw jej dzieci - Karola, Anny i Andrzeja - zakończyły się rozwodami. Tylko najmłodszy książę Edward trwa z pierwszą i jak dotąd jedyną żoną, Sophie. Królowa nie przepadała też za pierwszą żoną Karola, tragicznie zmarłą w 1997 r .księżną Dianę, a drugą - Camillę zaledwie toleruje. Jacek Różalski
Za mało Kuklińskich, za dużo “internacjonalistów” Infonurt2 : niestety panie Kumor ,żadnej perspektywy nie było - pilnował ten po prawej i nie będzie - pilnuje ten po lewej! Podpuszczać to my .. ale nie nas!! Patrząc z dzisiejszej perspektywy, łatwiej dostrzec alternatywną drogę, którą krocząc Polska mogła próbować odbudować dawne znaczenie i odzyskać niepodległość. Bez zbędnego dramatyzowania każdy przyzna, że dzisiejsza pozycja i znaczenie Polski nie odpowiada potencjałowi kraju. Polaków stać na więcej, kiedyś tworzyli – pomimo licznych wad – całkiem poważne państwo zapewniające podmiotowość polityczną narodowi. Co zatem można było uczynić w Polsce pod koniec 1989 roku, aby:
1. uzyskać większy stopień suwerenności;
2. lepiej wykorzystać szanse, zapewniając rozwój polskiej przedsiębiorczości i poczesne miejsce polskich korporacji wśród europejskich graczy. Co można było zrobić inaczej? Co można było ugrać? Bardzo wiele!
Po pierwsze, dlatego, że sytuacja międzynarodowa była korzystna – osłabione, zataczająca się Jelcynem Rosja i Niemcy zajęte trawieniem dopiero, co przyłączonego NRD, dawały Polsce chwilę oddechu. Należało, zatem zacząć od podstaw. Polska była zniewolona, ponieważ Polakom odebrano własność. Należało tę własność przywrócić, wprowadzając zarazem nowoczesny system finansowy i reformując pieniądz poprzez podpięcie do dolara. Główny element reform polegałby na wprowadzeniu zapisów hipotecznych i umożliwieniu brania kredytu pod hipoteki. W ten sposób, bez zewnętrznego kapitału, Polacy uzyskaliby płynny kapitał na inwestycje. Uwolniony pieniądz posłużyłby do inwestowania w środki produkcji, bo przy odpowiednim ustawieniu kursowym eksport byłby najbardziej opłacalną formą aktywności gospodarczej. Było to łatwo wykonalne, bo wartość polskiego pieniądza była zaniżona, powolna, systematyczna aprecjacja złotego pozwalałaby na stały wzrost poziomu konsumpcji, ale przy wzroście produkcji eksportowej wykorzystującej modernizowany za uwolnione środki potencjał przemysłowy. Państwo poprzez rozpisanie po-życzki narodowej uzyskałoby środki do rozbudowy infrastruktury. PRL-owska nie była najgorsza – przede wszystkim kraj produkował dużo energii z uwagi na erwupegowską specjalizację w przemyśle ciężkim. Wystarczyło do tego dodawać 1000 km autostrad i nowoczesnych dróg rocznie, co nie było niemożliwe. Polska miała idealne położenie do rozwijania produkcji eksportowej tak przemysłowej, jak rolnej ze względu na położenie, wykwalifikowaną i wykształconą siłę roboczą, a przede wszystkim wspomniany zaniżony kurs złotego. To właśnie ten kurs sprawiał, że takie polskie zboże na rynkach trzecich byłoby bezkonkurencyjne. Reformy te były możliwe, ponieważ społeczeństwo po latach komunizmu było emocjonalnie wstrząśnięte, gotowe do poświęceń. Energia społeczna była olbrzymia, nadzieje również. Ważne więc było, aby:
a. – odbudować u ludzie poczucie elementarnej sprawiedliwości i potrzebę zadośćuczynienia za krzywdy,
b. – zapewnić stałą, acz niekoniecznie znaczną poprawę losu, chodzi o upowszechnienie poczucia poprawy losu,
c. – wyzwolić energię gospodarczą narodu poprzez zniesienie ograniczeń administracyjnych prowadzenia małych i średnich przedsiębiorstw. Do tego można było – tak jak Polska uczyniła to w roku 1918 – wykorzystać potencjał wiedzy, stosunków i kapitału diaspory na Zachodzie, głównie amerykańskiej Polonii.
- Tak, więc uwalnianie kapitału poprzez założenie hipotek – większość nieruchomości w Polsce była “spłacona”; przekształcenie spółdzielni mieszkaniowych i uwłaszczenie lokatorów umożliwiające zaciąganie kredytów pod mieszkanie – przy szerokich zachętach prowadzenia działalności handlowej, produkcyjnej – dałoby ludziom do rąk realne środki bogacenia się, budowy politycznej siły i prężnego państwa. Do tego dodać trzeba odtworzenie patriotyzmu i uczuć narodowych, szybką modernizację wojska, policji, służb specjalnych i wywiadu – słowem zakrojoną na wielką skalę budowę instytucji państwowych… Mrzonki? Kto niby miałby to robić?! Istniała w PRL-u jedna grupa realnej władzy, która mogła spróbować, ale dała tyłka, bo przedłożyła własną kieszeń nad budowę kraju, za który dzieci i wnuki stawiałyby im pomniki. Byli to oficerowie peerelowskiego wywiadu, Wojskowej Służby Wewnętrznej – ci sami “czekiści”, którzy rozkradli Polskę, mogli również uczynić ją wielką. Świadczy o tym ewolucja aparatu władzy w Rosji, gdzie początkowo miał miejsce ten sam degeneracyjny proces, co w Polsce, jednak grupa państwowców-kagebistów zdołała go zastopować, pozamykać i wypędzić internacjonalistycznych oligarchów działających na szkodę Rosji. Polscy czekiści, choć przez całe życie chodzący na smyczy sowieckiego centrum, gdyby mieli trochę jaj, mogliby się wyemancypować – zamiast przewerbowania na Zachód, zamiast orgii szabru, kosztem demontażu państwa i okradania rodaków, mogli stworzyć patriotyczną juntę (oczywiście nie nazywając tego w ten sposób), zasłaniając ją pokrywką “demokracji”; mogli nie dopuścić, aby kraj został wpisany w rozpiskę obcych wywiadów. Oni jedni mieli wiedzę i środki. Reszta nas była jak te dzieci we mgle, bez wystarczającego rozeznania potencjału, szans i zagrożeń. Można oczywiście pisać całe elaboraty, dlaczego do takiego patriotycznego uniesienia części peerelowskiego establishmentu nie doszło, jedno jest pewne, za mało było w nim Kuklińskich, za dużo “internacjonalistów” przywiezionych czołgami z Moskwy. Ale, jeśli była szansa, to właśnie tam. Andrzej Kumor
Krzysztof Wyszkowski na blogu: „Łuk trumfalny dla S - nie, Lenin - tak!” Prezydent Adamowicz jest postacią żałosną, przezroczystą kukłą W nawiązaniu do wczorajszych wydarzeń przed bramą Stoczni Gdańskiej i konkursu rzucania jajkami w nazwisko Lenina przykute do bramy decyzją prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza,
Prezydent Adamowicz jest postacią żałosną. Nawet nie, dlatego, że osobiście jest człowiekiem niemądrym, ale dlatego, że jest tylko przezroczystą kukłą, przez działania, której widać mentalność ludzi, którzy go na tej posadzie umieścili, mentalność handlarzy tandetą na podmiejskim rynku - znakami SS na Targu Dominikańskim i znakiem Lenina na targowisku ECS. Mentalność, która kompromituje nie tylko ich, nie tylko Adamowicza, ale również Gdańszczan, którzy godzą się na takie rządy sławnym miastem.
Znam tych ludzi od lat i, przyznaję, kiedyś miałeś wobec nich pewne złudzenia. Liczyłem na to, że będą pamiętali przynajmniej to, iż wszystko, co osiągnęli zawdzięczają Solidarności, że bez niej byliby niczym. Liczyłem, że będą szanowali tę pamięć, która dała im tak wysoką pozycję w skali całego kraju. W tym duchu dziewięć lat temu zwróciłem się do prezydenta Adamowicza z propozycją, którą możecie Państwo przeczytać poniżej. Odpowiedziano mi, że na takie uczczenie Solidarności nie ma pieniędzy. Następnie wyrzucano setki milionów na absurdalne projekty, których jedynym sensem jest stworzenie obfitych koryt dla karmienia podłego stada oportunistycznych pieczeniarzy. Ci ludzie nie pamiętają o Solidarności, bo są wiernymi wyznawcami dewizy swojego szefa - "polskość to nienormalność" - i w ramach udowadniania tej nienormalności opłacili z kasy miasta ohydny napis, który stoczniowcy wyrzucili na śmietnik historii. Mam nadzieję, że wkrótce znajdzie się tam również Adamowicz.
Sopot, dnia 14 października 2003 roku Pan Prezydent Miasta Gdańska Paweł Adamowicz
Oddać zwycięstwo zwykłym ludziom - Gdańszczanie sobie i Polakom w XXV - lecie Sierpnia '80
Wielce Szanowny Panie Prezydencie! Pragnę przedstawić Panu Prezydentowi ideę wystawienia w Gdańsku Łuku Tryumfalnego na cześć Sierpnia '80 i Solidarności. Zwracam się do Pana nie tylko, jako do Prezydenta Miasta Gdańska, ale również z racji Pana patronatu nad konferencją zorganizowaną przez Instytut Pamięci Narodowej z okazji XXV rocznicy założenia Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Zgłosiłem tę propozycję, niestety pod Pana nieobecność, w trakcie mojego przemówienia w pierwszym dniu tej konferencji. Konferencja wykazała w sposób naukowy, że to właśnie działacze WZZ oraz mieszkańcy miasta i ludzie zatrudnieni w gdańskich zakładach pracy, są suwerennymi i wyłącznymi twórcami idei Solidarności. Tak wielkie dzieło o powszechnie uznanym historycznym znaczeniu, domaga się odpowiedniego upamiętnienia. Pomnik Poległych Stoczniowców, który dotychczas pełni funkcję pomnika Solidarności, ma zasadniczo inny charakter. Jedynym pomnikiem zdarzeń, które uczyniły Gdańsk jednym z najsławniejszych miast świata, jest dzieło Jerzego Janiszewskiego, tzw. solidaryca. Jestem przekonany, że zbliżająca się XXV rocznica Sierpnia'80, jest właściwą chwilą do stworzenia trwałego monumentu upamiętniającego jedno z największych dokonań w dziejach Miasta. Gdańszczanie już raz wystawili Łuk Tryumfalny na cześć własnej, miejskiej demokracji - jest nim Złota Brama, u wejścia na ulicę Długą. Nowy Łuk Tryumfalny, też odnoszący się do demokracji i roli Gdańska w walce o nią dla wszystkich Polaków, powinien mieć równie piękną postać i prestiżową lokalizację na osi Długiego Targu. Umieszczenie Łuku Solidarności, na głównej osi Drogi Królewskiej, byłoby znakiem reprezentującym zwykłych ludzi, polskich mężczyzn i kobiety, w ich walce o wolność i demokrację. Znakiem ich ofiarności i determinacji w obaleniu totalitaryzmu, W aktualnym kontekście wchodzenia Polski do Unii Europejskiej wystawienie Łuku Tryumfalnego Solidarności będzie aktem całkowitego zespolenia Miasta Gdańska z Ojczyzną. Jestem przekonany, że jako akt na cześć ludu, Łuk Solidarności ma prawo wpisać się w historyczną zabudowę Gdańska. Jego historyczna prawomocność znosi zastrzeżenia konserwatorów. Dlatego pozwalam sobie zaproponować, by nowy Łuk Tryumfalny, stanął na Wyspie Spichrzów, tuż nad Motławą, na wprost Bramy Zielonej. W 1979 roku, Jan Paweł II powiedział: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!". Duch zstąpił i rozpoczął „odmienianie oblicza tej ziemi" właśnie od Gdańska, za pomocą Solidarności. W 1987 roku Jan Paweł II powiedział do Gdańszczan: „Nie ma walki silniejszej niż Solidarność". Czas by Gdańsk utrwalił w pomniku tę odnowę, walkę i solidarność. Z szacunkiem – Krzysztof Wyszkowski
Odpowiedź przezydenta Adamowicza:
Szanowny Panie. Pragnę serdecznie podziękować Panu za list, w którym przedstawi! Pan ideę wystawienia w Gdańsku Luku Tryumfalnego na cześć Sierpnia '80 i Solidarności. Zgadzam się z Panem całkowicie, że to wielkie dzieło, o znaczeniu przełomowym dla historii świata w XX w., ze wszech miar zasługuje na należne mu uznanie i stosowne upamiętnienie. Propozycja zgłoszona przez Pana, w swym ogólnym wymiarze, jest wiec w tym kontekście niewątpliwie godna uwagi. Jeśli chodzi o proponowaną przez Pana lokalizację na osi głównej Drogi Królewskiej, to jest ona niestety nic do przyjęcia, przede wszystkim ze względów - konserwatorskich. Uważam natomiast, że o wiele bardziej korzystnym miejscem dla posadowienia proponowanej budowli, byłyby tereny postyczniowe, gdzie powstać ma w najbliższych łatach nowa dzielnica, tzw. Młode Miasto. W jej ramach planowane jest również utworzenie Centrum Solidarności, placówki pełniącej funkcje zarówno muzeum, jak tez instytucji naukowej, zajmującej się badaniem i dokumentowaniem dziedzictwa ruchu Solidarności. Powstanie Centrum Solidarności nie zależy jednakże wyłącznie od miasta. Tereny, o których mowa są, bowiem w dużej części własnością spółki SYNERGIA 90. Poza tym miasto w najbliższych, latach nic będzie dysponować środkami finansowymi, potrzebnymi do realizacji zgłoszonego przez Pana projektu. Dlatego też uważam, że właściwszym w chwali obecnej adresatem Pańskiego listu byłaby Fundacja Centrum Solidarności, zaś środki potrzebne do zbudowania Łuku Tryumfalnego, jak to Pan proponuje, bądź podobnego pomnika można by pozyskać np. w drodze ogólnopolskiej zbiórki publicznej. Raz jeszcze dziękuję Panu za nadesłany projekt i pragnę wyrazić nadzieję, ze odniesie się Pan ze zrozumieniem do przedstawionego przeze mnie stanowiska. Z poważaniem Prezydent Miasta Gdańska Paweł Adamowicz Zespół wPolityce.pl
Bezczelna ściema Platformy przypomina słynny eksperyment Salomona Asha. Ilu z nas wierzy jeszcze własnym oczom? Szczerze mówiąc, nie lubię jak rzeczywistość okazuje się barwniejsza niż moja bujna wyobraźnia. Dzisiejsza wypowiedź Grzegorza Schetyny o posłance Sawickiej uświadamia mi jednak, że będę musiał, czym prędzej iść do kina na „Avengers”. Skala absurdu w filmie o Kapitanie Ameryce i jego kompanach nie dorównuje narracji Platformy Obywatelskiej. Niestety taki rodzaj ściemy wciąż działa. Gdy sąd wydał wyrok na posłankę Sawicką jednoznacznie stwierdzając, że operacja CBA w tej sprawie nie miała charakteru politycznej akcji wymierzonej w konkretną osobę, napisałem tekst w cyklu „political fiction” o tym, co by się stało, gdyby Sawicką uniewinniono. Podałem kilka wymyślonych cytatów, które mogłyby się pojawić w przypadku uznania Sawickiej za ofiarę „kaczyzmu”. Niestety wymyślone przez mój przesiąknięty prawicową propagandą łeb cytaty okazały się być amatorską twórczością przy tym, co zaprezentował dziś Grzegorz Schetyna, który niczym Vietkong w buszu wciąż tylko czai się na chwiejącego się premiera. „Sprawa Beaty Sawickiej to była polityczna prowokacja przeciw opozycji. Jest koronnym przykładem na polityczną prowokację, na polityczne wykorzystanie służb przeciwko opozycji, to, z czym mieliśmy do czynienia w latach 2005-2007. Nie będzie przeprosin ani dla CBA, ani dla polityków PiS. Wyrok nie kończy sprawy, Sawicka na pewno będzie składać apelację od decyzji sądu” – mówił w dziś RMF FM człowiek, który podobno ma odmienić oblicze Partii, tej Partii. Następnie były "consigliere" znów postraszył „Kaczora i byłego Delfina” Trybunałem Stanu. I tu jest mój problem. Ja w swoich cytatach nie podałem groźby Trybunału Stanu. Nie przyszedł mi taki absurd do głowy. Cóż, mam widocznie wyobraźnię słabszą niż mistrz Wajda. Wiele można spodziewać się po Platformie Obywatelskiej. Jest to partia totalnie wypłukana z jakiejkolwiek ideologii i popełnia żenujące błędy, funkcjonując tylko dzięki strachowi przed Kaczyńskim. Jednak w ostatnich miesiącach jej liderzy wpadli w szalony rollercoaster prymitywnej ściemy. Najpierw było mydlenie oczu w kwestii autostrad i braku przygotowań do Euro, wcześniej zaklinacze deszczu starali się wmówić Polakom, że ACTA to coś dobrego, a reforma zdrowotna będzie służyć pacjentom. Jeszcze wcześniej były smoleńskie brednie o wspaniałej współpracy z Rosjanami etc, itd…. Można powracać do przeszłości niczym Michel J. Fox jeszcze długo. Rządy PO to w końcu festiwal ściemy i kłamstwa nazwanego pijarem. Teraz jednak mamy do czynienia z czymś nowatorskim. Złodziej, który został złapany za rękę, mówi, że to nie jego ręka. Ktoś, kiedyś słusznie nazwał obecnego ministra spraw zagranicznych „kieszonkowym Talleyrandem”. Niestety w kwestii bezczelności, ( bo o skuteczności politycznej nie można mówić), Platforma staje na równi z tym fenomenalnym politykiem, który mawiał, że „jest broń straszniejsza niż oszczerstwo: to prawda”. Dlatego właśnie politycy PO w zupełnie jawny sposób prawdę zakrzykują. Niesiołowski popchnął Stankiewicz, co pokazuje nagranie video? I co z tego?! Mówimy, że to Stankiewicz była agresorką. Sawicka została skazana przez sąd, który obalił przy okazji wszelkie kalumnie rzucane przez lata na agenta Tomka i CBA? A kogo to obchodzi? Powiemy, że to wina PiS i policyjnego państwa Kaczyńskiego. Proste? Czasami prostota jest najlepsza. Szczególnie jak dotyczy kłamstwa. Zatyka ono oponentów i wprawia w zdumienie. Niestety taka prostacka manipulacja może działać. Zostało to dowiedzione empirycznie. W latach czterdziestych amerykańskich psycholog społeczny Salomon Ash przeprowadził na jednym z uniwersytetów eksperyment, który polegał na tym, że wprowadzono do sali dziesięciu studentów, z których dziewięciu było wtajemniczonych, o co chodzi, zaś jeden nie. Pokazywano im na ścianie odcinek długi i odcinek krótki. Dziewięciu wtajemniczonych mówiło, że odcinek długi jest krótki, a krótki jest długi. Ten jeden, który widział, że jakiej długości są oba odcinki…przestał wierzyć własnym oczom. Zrobiło tak 40 proc. badanych studentów. W 2007 roku powtórzono ten eksperyment na wydziale psychologii Uniwersytetu w Gdańsku. W ich wypadku aż 61 proc. studentów utrzymywało, co innego niż widziało. Warto pamiętać o tym eksperymencie w dobie telewizji i wszechobecnej propagandy, która zamieniła demokrację w mediokrację. Arystotelewska wizja demokracji, jako władzy hien nad osłami realizuje się na naszych oczach. My jednak tego nie dostrzegamy. Dziś Schetyna powiedział, że odcinek krótki jest długi. Czy wielu Polaków mu uwierzyło? Żebyście się państwo nie zdziwili jak wielu. Dziennik Łukasza Adamskiego
Warzecha: Ewidentna wtopa rządu Euro to jeden z ostatnich momentów, w których będzie można skutecznie na rząd nacisnąć. Potem rząd będzie mógł machnąć ręką. Przecież po Euro przedsiębiorcy nie będą mieli nawet, czego blokować – mówi portalowi Stefczyk.info Łukasz Warzecha. Stefczyk.info: Premier od kilku dni lata po Polsce i wizytuje obiekty przygotowane na Euro 2012. Przegląd gotowości do organizacji tej imprezy zaczął się od spotkania z ministrami. Rządzący podkreślają, że Polska jest gotowa na ME. Jak Pan odbiera tę akcję? Łukasz Warzecha: Jestem nieco zaskoczony tym, co robi rząd. Wskazywałem wprawdzie, również w komentarzach dla Stefczyk.info, że powłoka PRowa Donalda Tuska uległa pewnemu zużyciu, ale jednak można by zakładać, że w jego otoczeniu nadal są ludzie, którzy mają wyczucie, jak robić polityczny PR. Tymczasem to ostatnie przedstawienie – meldowanie Tuskowi gotowości resortów, a potem oblatywanie nieukończonej autostrady helikopterem – to są środki raczej z asortymentu Edwarda Gierka, a nie Billa Clintona czy Baracka Obamy. To są środki komicznie toporne. Ja w jednym z tekstów pisałem, że mam podwójne skojarzenia, gdy to widzę.
Jakie? Po pierwsze, kojarzy mi się to z Władimirem Putinem. On lubił organizować publiczne posiedzenia rządu. W ich trakcie jednych chwalił, drugich ganił. Lud, który to oglądał, cieszył się, jakiego ma dobrego premiera, czy prezydenta. Zachwycano się, że Putin umie poustawiać odpowiednio swoich ministrów. Drugim skojarzeniem, jest właśnie Gierek. To dosyć oczywiste. Metody PRowskie rządu Tuska są obecnie tak toporne, że można się dziwić, że ekipa Tuska stoczyła się do takiego poziomu.
Jaki to może mieć skutek? Zastanawiam się, jaki to będzie miało efekt. Zakładając nawet, że jakaś część Polaków jest skłonna wciąż wierzyć w cuda Tuska, jest wciąż łatwowierna, to wydaje się, że cyrk w ogół przygotowań na Euro, sztuczne meldowanie gotowości przez ministrów i latanie Tuska helikopterem, nie może dać zamierzonych efektów. Przecież premier tymi lotami potwierdza, że drogi się nie nadają do jeżdżenia. To jest ewidentna wtopa. Oczywiście będą ludzie, którzy wezmą to za dobrą monetę, bo wszystko biorą za dobrą monetę, ale mam wrażenie, że klęska wokół autostrad jest tak powszechnie znana, że ta porażka jest tak dobrze opisanym tematem, że tego się już nie da ukryć, że ten plan marketingowy się nie może udać.
Pojawiają się również komentarze, że rząd chce w ten sposób przykryć inne, znacznie bardziej niewygodne tematy Porażki można przykrywać albo sprawami kompletnie nieistotnymi, jak w przypadku walki z dopalaczami, albo jakąś sprawą, którą można uznać za sukces. Tymczasem tu mielibyśmy do czynienia z przykrywaniem klęski klęską. To jest przykrywanie trudnego tematu klęską. To również z punktu widzenia politycznego marketingu nie ma sensu. Przygotowanie Polski do Euro to już nie jest drobiazg. To jest poważny plan, który ponoć był realizowany przez pięć lat. Obecnie widzimy, z jakim skutkiem. Ten plan się kompletnie posypał. W moim odczuciu traktowanie Euro, jako przykrywki, jest kompletnie nieskuteczne i kontrproduktywne.
W kilku ostatnich wypowiedziach premiera pojawiła się opinia, że Euro mogą nam zepsuć jedynie malkontenci oraz ludzie, którzy będą chcieli protestować w czasie Mistrzostw. Jak Pan to ocenia? Podejście premiera jest nie warte komentowania. To jest stara metoda, którą komuniści stosowali często w PRL. Komu się nie podoba Polska ludowa to malkontent i wichrzyciel – mówiono wtedy. Każdą krytykę, słuszną czy niesłuszną, kwalifikuje się, jako malkontenctwo. Tym się nie warto zajmować. To oszukańczy i obłudny chwyt retoryczny, na który żaden rozsądny człowiek nie da się nabrać. Z kolei nawoływanie do spokoju to zabieg psychologiczny, który może być w jakimś stopniu skuteczny.
Dlaczego? Część ludzi może pomyśleć, że Euro 2012 to sprawa wizerunku Polski, święto sportowe, więc nawet, jeśli ktoś ma słuszne postulaty, to powinien się wstrzymać i pomyśleć o innych. Ta narracja jest bardziej przemyślana. Jednak w mojej ocenie druga strona musi mieć świadomość, że Euro to jeden z ostatnich momentów, w których będzie można skutecznie na rząd nacisnąć. To jest najważniejsze, szczególnie dla ludzi, którzy bezpośrednio realizują inwestycje na ME 2012. Myślę głównie o pokrzywdzonych podwykonawcach. Jeśli oni nie będą walczyć o swoje w czasie rozgrywek, w czasie, gdy rządowi zależy na spokoju, to stracą jedyny moment na wywarcie presji na rządzących. Potem rząd będzie mógł machnąć ręką. Przecież po Euro przedsiębiorcy nie będą mieli nawet, czego blokować. Autostrady, które będą kończone przed Euro, po zakończeniu Mistrzostw zostaną zamknięte i będą kończone. Nie będzie nawet, czego blokować. Rozmawiał saż
Lichocka: sprawa Sawickiej wyraziście pokazuje, że mimo ewidentnych dowodów politycy PO nie cofają się przed niczym, kłamią w żywe oczy Zdaniem publicystki - dziś już wiemy, że "nie było prowokacji „podporządkowanemu PiS” CBA. Nie było uwodzenia niewinnej kobiety". Było za to "twarde dążenie posłanki Platformy, by… kraść". Co sąd potwierdził "twardym wyrokiem trzech lat więzienia bez zawieszenia".
Joanna Lichocka uważa, że to "oczywiste zwycięstwo ówczesnego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, dowód dobrze wykonanej pracy dla kraju Tomasza Kaczmarka i uznanie racji ówczesnego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry": Wylano na nich morze pomyj - politycy PO i służący im establishmentowi dziennikarze odwracali kota ogonem. Stosowano te same warianty, co później przy aferze hazardowej – miała to być pułapka i prowokacja. Aferę hazardową udało się PO ukręcić i zniszczyć niezależność CBA. W tej sprawie, gdy jeszcze PO nie rządziła, było to niemożliwe. Sprawa Sawickiej wyraziście pokazuje, że mimo ewidentnych dowodów politycy PO nie cofają się przed niczym, by kłamać w żywe oczy. Tak jak Donald Tusk, znający przecież okoliczności zatrzymania Sawickiej i szczegóły sprawy, który pytał wtedy "czy akcja CBA, która zdaje się miała charakter prowokacji, przypadkowo odbyła się w środku kampanii wyborczej?". I nadawał ton swoim mniej lub bardziej luksusowym medialnym pluszakom. Dziś premier potwierdził, że z niczego wycofywać się nie ma zamiaru - wbrew faktom. I nie sądzę, by kiedykolwiek to zrobił. W końcu nie jedna afera Sawickiej za nami, za to metodologia działań PO jest stała. Publicystka dodaje, że Kamiński i Ziobro na przeprosiny nie mają, co liczyć. Dlatego, że "na przeprosiny mogą tylko ludzie ze zdolnością honorową", a tych w PO "w tej sprawie najwyraźniej brakuje". Skaj
Najgłośniejsze wystąpienie Kongresu Polska Wielki Projekt. Prof. Zybertowicz o pułapce społecznej. U nas - pełny tekst! Jak wyjść z pułapki społecznej, czyli o łączeniu archipelagów polskości Najpierw polemika wobec [prof.] Andrzeja Nowaka. Jego wypowiedź była niespójna. Powiedział, że ojczyzna nie jest projektem, jest dziedzictwem, a potem, w duchu "Eseju o duszy polskiej" prof. Legutki wykazał, że jesteśmy narodem zdewastowanym po serii katastrof cywilizacyjnych, potrzebujemy rekonstytucji, potrzebujemy projektu, który zogniskuje nasze energie.
Przede mną rozpościera się loża VIP-ów. Zobaczcie państwo, mówię do tych, którzy są dalej, są wolne miejsca. Obóz patriotyczny ma wolne miejsca dla swoich elit! [Brawa]. Zachęcam wszystkich do wyruszenia w podróż po bycie przywódcami tej Polski, która musi zostać zrekonstruowana. Nie będę mówił, kto Polską rządzi. Ja powiem: dlaczego rządzi. Uważam, że odpowiedź na pytanie, dlaczego rządzi ten, kto rządzi jest dla nas, obozu patriotycznego, ważniejsza niż odpowiedź na pytanie, kto rządzi. Na pytanie, dlaczego rządzi Polską ten, kto teraz rządzi, odpowiedź nasuwa się oczywista: z powodu błędów jednej osoby, z powodu błędów Jarosława Kaczyńskiego, jako premiera. Ale gdybym, jako socjolog poprzestał na tej odpowiedzi [w formie żartu], to bym nadmiernie zdefiniował rolę jednostki w historii. Nie mogę na tym poprzestać. Nie mogę przeceniać roli jednostki w historii. [Śmiech] Główne motywy opowieści. Będę mówił o systemie III RP i elektoracie systemu III RP. Nie o elektoracie Platformy, nie o elektoracie SLD, nie o elektoracie partii Andrzeja Rozenka, nawet nie o elektoracie partii, która jest kwintesencją systemu III RP, czyli PSL. Będę mówił o elektoracie systemu III RP. Będę mówił o tym, że pod koniec lat 90 dwójka wybitnych profesorów: Jerzy Hausner, ekonomista, później wicepremier w rządzie Leszka Millera, i prof. Mirosława Marody, obecnie wiceprezes Polskiej Akademii Nauk, socjolog, skonstruowali koncepcję instytucjonalizacji nieodpowiedzialności. I w dość głęboki sposób opisali mechanizmy, które to powodują. Ale dzisiaj nie zastosują tej koncepcji żeby powiedzieć, że za rządów żadnej ekipy ta instytucjonalizacja nie była bardziej rażąca. Że wicemarszałkiem Sejmu zostaje człowiek, który popełnił rażące błędy w zarządzaniu Ministerstwem Infrastruktury, marszałkiem Sejmu kobieta, która popełniła rażące błędy w zarządzaniu Ministerstwem Zdrowia, na wyższy stopień generalski zostaje mianowany szef Biura Ochrony Rządu, który popełnił rażące zaniedbania w realizacji swoich zadań, a ponad 100 tys. moich rodaków z Małopolski wybiera do Senatu byłego Ministra Obrony Narodowej, który jest odpowiedzialny za rażące zaniedbania. Socjologowie polscy nie będą pogłębiali koncepcji instytucjonalizacji nieodpowiedzialności; będą tworzyli, to znowu termin prof. Marody, kolejne diagnozy bez konsekwencji. Mamy niekiedy dość głębokie diagnozy opisujące schorzenia różnych sfer życia społecznego, z których nie ma żadnych konsekwencji. I to jest pewna cecha sytuacji.
Gdy jeżdżę na liczne spotkania, to widzę niebezpieczny automatyzm myślowy w obozie patriotycznym: chęć pogłębiania kolejnych diagnoz, które prowadzą tylko do defetyzmu, i niechęć albo nieumiejętność programowania, mówienia o rekonstytucji naszych zadań, instytucji, jako pewnego projektu. W efekcie mamy racjonalizację indywidualizmu przy założeniu, że nie można nic zrobić w sferze publicznej, ale można troszczyć się o swój byt prywatny, swojej rodziny. Polska znajduje się w sytuacji, która przez część badaczy społecznych jest opisywana, jako pułapka społeczna. To jest sytuacja, która jest oceniana przez większość, a niekiedy przez wszystkich, jako dolegliwa, jako nie do przyjęcia, ale ludzie mają racjonalne motywy, żeby ją podtrzymywać. Do konstrukcji tej pułapki doszli m. in. badacze programów antykorupcyjnych w Afryce. Np. w Kenii badani stwierdzili, że nie chcą uczestniczyć w korupcji, ale ponieważ wszyscy wokół uczestniczą, byłoby nieracjonalne zrezygnowanie z działań korupcyjnych, jako metody zabezpieczania swoich interesów. Ta pułapka powoduje, że system jest na poziomie tzw. suboptymalnej równowagi, tzn., że dostępne naszemu społeczeństwu zasoby są wykorzystywane w mniejszym stopniu niż to jest możliwe. A teraz chciałbym państwu odpowiedzieć na pytanie, jaki jest elektorat systemu III RP. I zacznę od ludzi zaufania społecznego, od lekarzy i prawników. Niedawno podano informację, że w Małopolsce 80 proc. lekarzy i prawników, którzy prowadzą prywatne praktyki, poinformowało urzędy podatkowe, że ich dochody z tych prywatnych praktyk są niższe niż średnia krajowa, w związku, z czym nie muszą mieć kas fiskalnych. Wydaje się, że bez specjalnych badań socjologicznych można uznać, że wielu z nich po prostu oszukuje. I to jest pewna część elektoratu III RP. Oni chcą, żeby ci wielcy złodzieje, którzy są na górze nie przeszkadzali w małych złodziejstwach. Takich sytuacji mamy wiele. Obecny system jest w pewnej równowadze, w pewnej stabilności, bo nastąpiło zsynchronizowanie dwóch przekazów kulturowych, które nie są expressis verbis, nie są otwarcie komunikowane, i dlatego przez dłuższy czas nie rozumieliśmy tego mechanizmu. Jeden przekaz, idący z góry od Platformy, to jest przekaz wypowiadany półgębkiem: nie traktujemy rządzenia poważnie, nie traktujemy wspólnoty poważnie, nie traktujemy Polski poważnie, będziemy pilnowali, żeby w sytuacjach krytycznych była przysłowiowa woda w kranie, przymykamy oko na to, co wy robicie. I cała atmosfera przyzwoleń we wszystkich sferach życia społecznego, w administracji, w szkolnictwie wszystkich szczebli - uczniowie udają, że się uczą, my udajemy, że się uczymy, członkowie komisji przetargowych udają, że uczciwie rozstrzygają konkursy, przedsiębiorcy udają, że uczciwie w nich startują, w sumie sytuacja pewnych przyzwoleń. Zaczynam od tego elementu elektoratu III RP, a nie od oligarchów i ich sieci klientelistycznych, którzy są istotnymi elementami, bo ta tkanka kulturowa przyzwoleń, przyzwolenie na kulturę bylejakości, stała się strukturalną cechą, która została odziedziczona po PRL, ale za rządów obecnej koalicji została doprowadzona do typu idealnego. Jeśli nie zrozumiemy tego wymiaru, to wszelkie sposoby myślenia, które sam współtworzyłem jeszcze kilka lat temu, koncentrujące ostrze działania politycznego na tzw. układzie, czyli zakulisowych graczach dysponujących wielkimi zasobami, będą rodziły nieefektywne strategie polityczne. Elektorat systemu III RP funkcjonuje w kulturze racjonalnego strachu i racjonalnych lęków III RP. Racjonalny strach to są np. ci biznesmeni, którzy płacą łapówki przy zamówieniach publicznych, którzy działając na styku prywatne-publiczne zbudowali swoje fortuny, i mają racjonalne obawy, że w razie wprowadzenia rządów prawa, będą w tarapatach. Natomiast oni potrafili, podobnie jak zadeklarowani, zdegenerowani agenci SB z lat PRL-u, potrafili wciągnąć do obozu lęku ludzi, którzy nigdy nie byli donosicielami, którzy nie zrobili żadnych krzywd, mimo, że niekiedy rozmawiali z SB. Udało się ich zapisać do obozu wrogów IV RP. Otóż wielcy złodzieje, którzy mają racjonalne podstawy, żeby się bać państwa prawa, potrafią tysiące urzędników, pracowników administracji, małych biznesmenów, którzy nie współtworzą zła w sposób kreatywny tylko dopasowują się do chorych struktur, zapisać do obozu przestraszonych. W psychologii rozróżnia się lęk racjonalnie uzasadniony i lęk nieracjonalny, ale nawet nieracjonalny lęk może być siłą polityczną. Przechodzimy do pytań praktycznych. Czy są takie elementy systemu III RP, na które główna partia opozycyjna dziś nie oddziaływuje, chociaż mogłaby to robić? Jakich beneficjentów tego systemu powinno się atakować, których neutralizować, a z którymi zawiązać sojusz, wprost lub w sposób dorozumiany? Widzę niedosyt tego typu myślenia strategicznego. Odróżnienie tych środowisk, grup interesów, które należy atakować, tych, które należy zneutralizować i tych, które nadają się na potencjalnych sojuszników. Jakie w świetle tej diagnozy rysują się elementy planu politycznego? Potrzebne jest obniżenie poziomu strachu i lęku poprzez zmianę języka i wypromowanie nowych twarzy, albo przynajmniej operacje plastyczne niektórych starych twarzy. Dalej: zapowiedź przemyślanej, selektywnej amnestii, która pewnej części biznesu da szansę na zalegalizowanie majątków, których i tak nigdy im nie odbierzemy. A ich strach, co do tego wpycha ich w ręce przeciwników Polski. Wreszcie rozważenie prawnego zakończenia lustracji. W sensie badawczym, w sensie prawdy i fałszu, lustracja zawsze będzie miała miejsce w kulturze politycznej. Natomiast w sensie prawnym ten system lustracyjny jest niewydolny, i wytwarza więcej kosztów politycznych niż korzyści. Wreszcie, to, czego nie widzę w strategiach głównej partii opozycyjnej, rozpoznawanie pól napięć między głównymi beneficjentami systemu III RP w celu [ich wykorzystywania]. A teraz głębszy poziom lęku tych, którzy nie mają interesu w popieraniu systemu patologicznego. Ci lekarze i prawnicy, od których zacząłem, jako modelowego przykładu elektoratu III RP, oni by płacili te podatki, gdyby byli przekonani, że państwo gra uczciwie i tych pieniędzy nie zmarnuje. I gdyby byli przekonani, że tak wypada i że inni też tak zrobią. Natomiast w sytuacji, w której oni są przekonani, że wszyscy wokół oszukują, oni są w położeniu tych kenijskich wieśniaków, czy nawet kenijskich intelektualistów, którzy sobie mówią: jak ja nie będę korumpował, a wszyscy obok tak, to potraktują mnie jak dziwoląga i niczego nie załatwię. To wszystko nakłada się na pewien głębszy mechanizm, który neurolog António Damásio uchwycił wprowadzając pojęcie "markera somatycznego". Ten neurolog mówi tak:, jeśli analizujemy proces podejmowania decyzji przez ludzi, to zanim np. wyborca, dziennikarz, biznesmen, dokona jakiejkolwiek analizy zysków i strat, i zanim jego umysł racjonalnie zacznie myśleć: "może ten Kaczyński miał rację", zanim to sobie wyartykułuje, to w organizmie człowieka, który jest na tej ścieżce rozumowania, zdarzy się coś istotnego. Gdy na myśl przyjdą mu złe skutki decyzji, wyobrazi sobie to państwo policyjne z czasów PiS, i nawet, jeśli to się będzie działo przez mgnienie oka, jego organizm dozna nieprzyjemnego uczucia w trzewiach. To uczucie odnosi się do ciała, i na poziomie ciała sygnalizuje odrazę wobec podjęcia decyzji w określony sposób. António Damásio nazywa to markerem somatycznym. Otóż system III RP, czy było to planowane czy nie, ale funkcjonalnie wdrukował takie markery somatyczne tysiącom, być może milionom Polaków, włącznie z wyrafinowanymi profesorami, naszymi kolegami uniwersyteckimi. Jeśli nie znajdziemy sposobu rozkodowania tego, to żadne racjonalne argumenty nie trafią. W Polsce markery somatyczne ma wdrukowane obóz osób ciężko przestraszonych przez Jarosława Kaczyńskiego. Czy rozumiemy ten obóz, czy rozumiemy ich sposób myślenia? Kto jest odpowiedzialny za komunikację z ciężko przestraszonymi? Czy wiemy, jakie "terapeutyczne" techniki, mówię w cudzysłowie, ale może cudzysłów jest zbędny, należy zastosować, by do nich dotrzeć?
Przykład: informacja z 26 kwietnia b. r.: "Do końca roku pracę straci minimum 1600 bankowców. Banki tną zatrudnienie w czasach kryzysu. Część ze zwalnianych trafi do pośrednictwa pracy." Czy w obozie IV RP mamy jakieś przesłanie, jakiś komunikat, jakąś ofertę dla tych ludzi? Jak należałoby ją zakomunikować, jakimi słowy, czyją twarzą?
A teraz przechodzę proszę państwa do naszego projektu. Otóż z tego bagna bylejakości III RP wynurzają się wyspy, które są oazami polskości. Wynurza się archipelag inicjatyw patriotycznych. Skąd on się bierze? On się bierze ze słusznego wstydu. Jak powiedział mi pewien biznesmen z Torunia, człowiek sukcesu, na pytanie, dlaczego zaczął działać w rozmaitych inicjatywach patriotycznych, klubach dyskusyjnych:, bo po 10 kwietnia było mi wstyd za moje państwo? Otóż to jest dobry wstyd, który może pomóc nam odbudować wspólnotę. Ten dobry wstyd tworzy godnościowy elektorat. Ale to nie wystarcza. Dlaczego: bo ten archipelag polskości składa się z setek, a może już tysięcy projektów, których współtwórcy najczęściej wykorzystali już swój potencjał organizacyjny? Archipelag cierpi na potężny deficyt umiejętności przywódczych, umiejętności samoorganizacji na wyższym poziomie. Stworzyć Klub "Gazety Polskiej" to jest zupełnie inna gra niż stworzyć organizm licznych portali patriotycznych. W tym drugim przypadku trzeba zarządzać "kieszonkowymi Napoleonami". A to już jest wyższa szkoła jazdy. Czy w tej sytuacji czeka nas praca organiczna? Nie. Twierdzę, że przed nami praca turboorganiczna. I jeśli wykorzystamy to, co współczesne nauki społeczne, co psychologia społeczna mówi o przywództwie. Przywództwo to już nie jest dzisiejszych czasach synonim magicznej charyzmy, z którą ludzie się rodzą raz na 100 lat. Przywództwo jest rozkodowane na sekwencje umiejętności i można precyzyjnie opowiedzieć, jaką ścieżką szkoleń można wyselekcjonować osoby o takim potencjale. Archipelag sam je selekcjonuje, ale można to przyspieszyć. Jeśli zrobimy Kongres Polskości, uruchomimy projekt Warsztatów Niepodległościowego Przywództwa, wreszcie Coaching Patriotyczny. To wszystko w ramach formuły, którą nazywam "Minimum Patriotyczne". Ono ma więcej punktów, ale sprowadzę je do dwóch. Pierwsze założenie tego Minimum, które musi zaakceptować każdy, kto chce przynależeć do archipelagu polskości: w świecie jaki jest, jaki się wyłania, Polska i własne, sprawne państwo jest nam potrzebne. I po drugie: można być dobrym Polakiem nie będąc katolikiem, można być dobrym Polakiem nie będąc osobą wierzącą, można być dobrym Polakiem mając poglądy lewicowe, prawicowe albo nie posiadając jasności w tej materii. Ale nie można być dobrym Polakiem nie rozumiejąc kulturowej i organizacyjnej roli Kościoła katolickiego w dziejach Polski [brawa]. Moim zdaniem ten projekt Minimum Patriotycznego - oczywiście do dyskusji - wyznacza kontury polskości. Jak ktoś nie chce zaakceptować konturów, to wypisuje się z archipelagu i z Polski. Dziękuję bardzo
Nieracjonalny strach, czyli kto posłucha Zybertowicza Prof. Andrzej Zybertowicz, socjolog z Torunia, jest wśród polskich naukowców postacią wyjątkową. Umysł ostry jak brzytwa (by odwołać się do klasyka), bardzo precyzyjne widzenie faktów i konstruowanie wniosków, a także duża odwaga. Bo takiej trzeba, żeby iść pod prąd dominującej opinii i zamiast głosić pochwały rządzących, jak to robi choćby prof. Radosław Markowski, rozbierać na czynniki pierwsze niedowład władzy. Taka analiza jest dużo groźniejsza niż standardowe bogoojczyźniane pienia, których niemało. Je, bowiem Platformie bardzo łatwo wykorzystać do własnych celów, a rzeczywistej groźby nie stanowią. Prof. Zybertowicz jest postacią bardziej niebezpieczną: za pomocą swojego znakomitego aparatu naukowego jest w stanie analizować nie tylko mechanizmy władzy i służb specjalnych, ale też – co znacznie ważniejsze – mechanizmy, jakie kierują poparciem dla tej władzy. Przy tym zaś toruński socjolog posiada dwie cechy niezwykle cenne u naukowca: całkowitą niezależność i zdolność do zmieniania i przekształcania własnych poglądów w zależności od zdobywanej wiedzy i doświadczenia. To pierwsze w czasach dwubiegunowego podziału jest bardzo rzadkie, to drugie też niezbyt częste. Andrzej Zybertowicz wystąpił podczas niedawnego kongresu „Polska – wielki projekt”, organizowanego przez Instytut Sobieskiego. Na widowni siedział prezes PiS i musiał wysłuchać niejednego zarzutu pod adresem swoim i swojej partii, sformułowanego przez prelegenta. Były to zarzuty sensowne i mądre. Ludzie, którzy od paru lat podlegają medialnej tresurze, mają doskonale wdrukowane w umysły schematy i skojarzenia. Obrażanie się na nich nic nie da. Prof. Zybertowicz pokazuje, w jaki sposób można naukowo przeanalizować przyczyny ich zachowania. Najważniejszą tezą, jaką prof. Zybertowicz zawarł w swoim wystąpieniu, była ta o strachu, napędzającym poparcie dla PO. Strach – wyjaśniał profesor – może być racjonalny i ten dotyczy ludzi, którzy mają autentyczne powody obawiać się zmiany władzy, choćby, dlatego, że mogłyby na tym ucierpieć ich majątki. Nie jest ich zbyt wielu, ale mają zdolność do celowego zarażania swoim strachem innych – tych, którzy żadnych racjonalnych powodów do obaw nie mają. I oni w swojej masie tworzą znaczną część elektoratu PO, przy czym ich strach jest już nieracjonalny. Rozwijając diagnozę Andrzeja Zybertowicza można by powiedzieć, że to wszyscy ci, którzy przebąkują o nieokreślonej „złej atmosferze” (jak były aktor Kondrat), o tym, że jak PiS dojdzie do władzy, to będzie wojna z Rosją, o tym, że CBA będzie walić do drzwi o piątej rano, a cały świat będzie się z nas śmiał. Te przekonania nie mają żadnych konkretnych podstaw, ale budzą strach. Co robi – pytał profesor – największa partia opozycyjna, żeby ten nieracjonalny strach zacząć zwalczać? Co robi – kontynuował – żeby niektóre grupy zneutralizować, a inne sobie zjednać? I odpowiadał: takich działań jakoś nie widać. Proponował choćby amnestię w kwestii majątków uzyskanych nie do końca legalnie, których i tak nie da się nigdy skonfiskować oraz zakończenie formalnej lustracji. Niestety, wszystkie polskie partie – dotyczy to również PiS – mają to do siebie, że traktują intelektualistów instrumentalnie. Lider, owszem, może ich od czasu do czasu posłuchać, posiedzieć na widowni, nawet coś przychylnie skomentować, ale żeby miał sobie to brać do serca i potraktować serio – co to, to nie. W swoim wystąpieniu już po wykładzie prof. Zybertowicza Jarosław Kaczyński powiedział: „Niektórzy nawołują nas do kompromisu, ale kompromisu nie będzie!”. Czyli: Zybertowicz Zybertowiczem, jego celne analizy swoją drogą, ale „szlachta na koń siędzie, ja z synowcem na czele i – jakoś to będzie!”. Jak zwykle. Dziennik Łukasza Warzechy
W cieniu Moskwy Oto kilka cytatów, jakże znamiennych, wartych utrwalenia; niech wejdą wraz z felietonem do Sieci, a wówczas słowa i ich autorzy otrzymają „nowe życie” w przestrzeni medialnej, a internauci piękną duchową strawę. Autorem pierwszego cytatu jest znakomity historyk Zbigniew S. Siemaszko. „Stalin wolał, żeby sowietyzowanie narodu polskiego przeprowadzili sami Polacy, a nie Rosjanie”. To prawda potwierdzona dokumentami i faktami. Ale zdarzyło się raz, że Stalin musiał wyhamować zbyt gorliwą jego zdaniem zmianę, jaką był zamiar zastąpienia polskiego hymnu narodowego jakimś innym, komunistycznym, czego stanowczo domagali się Wasilewska, Berling, Bierut i inni zdrajcy Polski. Ci sami, którzy postulowali włączenie Polski, jako 17 republiki do ZSRR. (Jak wiadomo, pomysł ten podobał się po latach Czesławowi Miłoszowi). Stalin wymyślił jednak PRL, ale zwykli ludzie i tak odbierali ten niesuwerenny twór państwowy, jako sowiecką republikę. Sowietyzowanie miało być rozłożone na lata, pokolenia. Taki był zamysł bolszewików, a wcześniej Rosjan, co komentował Józef Piłsudski słowami: „Niemcy mogą odebrać nam życie, a Rosjanie duszę”. Oceniając pół wieku sowieckiej dominacji w Polsce, Zbigniew Siemaszko z przykrością konstatuje, że „cały szereg pojęć, sposobów rozumowania i metod postępowania importowanych z Sowietów został przez Polaków zaakceptowany, a ci, którzy wprowadzali te sowieckie elementy do polskiego życia, nie zostali napiętnowani przez społeczeństwo”. Stanisław Swianiewicz, przedwojenny profesor ekonomii, żołnierz września 1939 roku, którego Sowieci wyciągnęli z Kozielska, licząc na jego wyjątkową wiedzę o gospodarce Niemiec (przeliczyli się, po śledztwie na Łubiance trafił do łagru, a potem do gen. Władysława Andersa), po sowieckiej niewoli dokonał ciekawego spostrzeżenia. Napisał mianowicie, że: „Jeżeli kiedykolwiek Rosja psychicznie podbije Polskę, uczyni to poprzez polskich intelektualistów, a nie przez zdobywanie sympatii polskich mas ludowych”. To się właśnie stało po wojnie, a po 1989 roku mieliśmy kolejne dowody, jak niewielu pozostało polskich intelektualistów oddanych z serca polskiej wolności i niezawisłości narodowej. Po tragedii smoleńskiej z wielką siłą powróciły dawne tęsknoty do uległości i serwilizmu względem Putinowskiej Rosji, skomplikowane, być może nadal nieujawnione uwikłania z komunizmem i ten paraliżujący strach przed wielką, nieobliczalną Rosją. Tą, która z Wojciecha Jaruzelskiego, młodego Polaka na „nieludzkiej ziemi”, zrobiła sowieckiego janczara. Dziś na czele prezydenckiego BBN stoi gen. Stanisław Koziej. W latach 1978-1981 w Sztabie Generalnym LWP opracowywał plany ataku wojsk Układu Warszawskiego na państwa Europy Zachodniej. W 1987 roku, jako członek egzekutywy PZPR brał udział w organizowanym przez GRU kursie Sztabu Generalnego ZSRR, a jako szef BBN w III Rzeczypospolitej zaprosił specjalnie do Warszawy sekretarza Rady Bezpieczeństwa przy prezydencie Rosji generała KGB Nikołaja Patruszewa, skądinąd osobistego przyjaciela Putina. Gen. Koziej był podwładnym płk. Ryszarda Kuklińskiego, którego jako człowieka i szefa wspomina dobrze, ale nie potrafi do dziś zaakceptować jego współpracy z obcym wywiadem. Ciekawe, że ZSRR, jak i pewnie dzisiejsza Rosja, nie są według gen. Kozieja niczym „obcym” dla Polski. Autorem kolejnego cytatu jest patriota i bohater II RP, gen. Stefan Grot-Rowecki, zamordowany przez Niemców w KL Oranienburg-Sachsenhausen natychmiast po wybuchu Powstania Warszawskiego, w nocy z 1 na 2 sierpnia 1944 roku. Rok wcześniej w depeszy do Londynu generał pisał: „Rosjanie staną się dopiero wówczas naszymi sprzymierzeńcami, gdy poczują, że są za słabi, aby nam zrobić krzywdę”. Grot-Rowecki nie mógł wiedzieć, że miejsce jego pobytu w warszawskim mieszkaniu (przy ul. Spiskiej 14 m.10) wskazali Niemcom Polacy na służbie sowieckiego wywiadu. Tak uważa współczesny historyk Tadeusz A. Kisielewski. Nie wszyscy historycy tak jednak sądzą, ale czy zmienia cokolwiek w ocenie polskich zdrajców fakt, że Roweckiego wydali agenci gestapo (Blanka Kaczorowska, Ludwik Kalkstein, Eugeniusz Świerczewski) ulokowani w wywiadzie Armii Krajowej? Słowa wypowiedziane przez gen. Stefana Grota-Roweckiego 68 lat temu, i dziś dają dużo do myślenia. Po tym, co już wiemy na temat katastrofy smoleńskiej, śledztwo w tej sprawie powinno się dopiero rozpoczynać, a nie kończyć. Ale czy w obecnych warunkach, z obecną władzą w Polsce jest to możliwe? Władimir Putin ogłasza na defiladzie wojskowej w Moskwie, że „Rosja przyniosła wolność narodom świata”. Poznaliśmy tę wolność na własnej skórze, tak jak dziś dzięki Rosji i tym, którzy wolą kryć się w jej cieniu, poznajemy prawdę o tym, co wydarzyło się pod Smoleńskiem. Wojciech Reszczyński
Złodziejska międzynarodówka „Uwolnić Julię! Julia Tymoszenko to więzień polityczny. Panie prezydencie, panie premierze, zacznijcie działać! To sprawa honoru Polski” – krzyczy w każdym kiosku okładka tygodnika “Wprost” ozdobiona podobizną byłej premier Ukrainy. To zresztą nie wyjątek, lecz reguła w polskojęzycznych mediach – od lewej do prawej strony. Dziennikarze i politycy, którzy, na co dzień zażarcie się zwalczają, akurat w tej sprawie są dziwnie solidarni. Julia Tymoszenko stała się u nas “ikoną demokracji”, świętą męczennicą za świętą sprawę, a jej siniaki urosły do rangi stygmatów traktowanych z nabożnym przejęciem. Nie tylko zresztą u nas. Zapewne nie byłoby takiej “juliomanii” nad Wisłą, gdyby wcześniej nie pojawiła się w Niemczech, skąd nasze “elity” czerpią nie tylko duchowe inspiracje, ale i środki utrzymania. Jaki interes mają Niemcy w nagłaśnianiu męczeństwa pani Tymoszenko – można się tylko domyślać? Ale jaki interes miałaby mieć z tego Polska – zupełnie nie rozumiem. To znaczy rozumiem, ale tylko w odniesieniu do naszych “elit”. Oto prezydent Komorowski kilka dni temu wystąpił z apelem o taką zmianę prawa na Ukrainie, by nie karano więzieniem polityków za „błędne decyzje”. Mniejsza o to, że apel żadnego skutku nie odniósł – bo i odnieść nie mógł. Najważniejsze, że w ten sposób pan prezydent wyłuszczył, co tak naprawdę “leży na wątrobie” nie tylko jemu, ale i całej “elicie” naszego kraju, która jak jeden mąż lamentuje nad losem pani Tymoszenko. Dzięki jej uwięzieniu dowiedzieliśmy się, bowiem, że w sąsiedniej Ukrainie, podobno mniej cywilizowanej niż my, polityk może zostać skazany za “błędne decyzje”. Kto widział podobne barbarzyństwo! W naszej demokratycznej ojczyźnie politykowi za takie decyzje nie tylko włos z głowy nie spadnie, ale jeszcze dostanie nagrodę. Weźmy przykład premiera Buzka, za którego “cztery wielkie reformy” jeszcze długo będziemy płacić – on nie trafił do żadnego więzienia, lecz do Parlamentu Europejskiego, gdzie zrobiono go nawet przewodniczącym! Albo minister Lewandowski, który sprzedał za bezcen dziesiątki najlepszych zakładów i przeforsował Program Powszechnej Prywatyzacji - dziś jest komisarzem w Brukseli i układa budżet dla całej Unii! Nie ma w Polsce polityka, który by odpowiedział za swoje “błędne decyzje”. Nawet symbolicznie, przed Trybunałem Stanu, który jest kompletnie martwą instytucją, bo żeby kogoś tam postawić, trzeba przegłosować odpowiedni wniosek w Sejmie, i to przytłaczającą większością głosów. A gdzie znaleźć taką większość, która by ukręciła bicz na własny tyłek? Jedynym politykiem, którego sprawa znajduje się dziś przed Trybunałem, jest były minister skarbu Emil Wąsacz. Jego sprawa trwa już ładnych parę lat, ale nawet, jeśli kiedyś skończy się wyrokiem, to pan Wąsacz, co najwyżej straci bierne prawo wyborcze. Rejwach wokół pani Tymoszenko pokazuje, więc, że mamy do czynienia ze swoistą międzynarodówką złodziei i aferzystów. Wszak była premier Ukrainy dorobiła się ogromnego majątku nie dzięki własnej pracy lub talentom, ale w korupcyjno-złodziejskim bagnie, w jakie stoczył się ten kraj w latach 90. Podobnie zresztą, jak wszyscy ukraińscy czy rosyjscy oligarchowie – począwszy od Bierezowskiego i Chodorkowskiego, a skończywszy na Wiktorze Pinczuku, zięciu prezydenta Kuczmy i sponsorze fundacji Aleksandra Kwaśniewskiego. Przy tym określenia “ukraińscy” i “rosyjscy” dotyczą wyłącznie obywatelstwa tych panów, bo narodowość zwykle mają zupełnie inną i najczęściej tę samą (podobnie zresztą, jak “piękna Julia”). Nerwowość tej międzynarodówki łatwo zrozumieć. Ale nie ma żadnego powodu, byśmy jej ulegali. Paweł Siergiejczyk
Testowanie kadr Można było tego być pewnym. Sąd uznał panią Sawicką za winną, ale prorządowe media stają na głowie, żeby łapówkarę wybielić. To nic, że proces wykazał jasno, iż wszystko, co nam przez lata owe media wmawiały, było kłamstwem. Sawicka nie została uwiedziona przez agenta CBA ani namówiona przez niego do korupcji. To ona szukała intensywnie "dojścia" do burmistrza Helu i, dowiedziawszy się o tym, dopiero wtedy CBA podstawiło swojego agenta. Łzy i błaganie pana ministra, żeby jej "nie zabijał", którymi oszustka wygrała dla swojej partii wybory, były wymyśloną przez pijarowców Tuska inscenizacją. Inscenizacją, na którą może by się Polacy tak łatwo nabrać nie dali, gdyby w oszustwie tym nie wzięli ochoczo udziału dziennikarze, przez naiwny ogół uważani za obiektywnych.
Teraz "wspólnicy po fakcie" (jak definiuje ten rodzaj współdziałania z przestępcą kodeks) szwindlu pani Sawickiej idą w zaparte, przekonani, że im nic nigdy nie zagrozi. Lekceważąc wyrok i cały proces, który do niego doprowadził, powtarzają w żywe oczy kłamstwa o biednej, uwiedzionej leliji z PO. Prym, jak zwykle, wiedzie "Gazeta Wyborcza", której dziennikarz usiłuje rozmyć miażdżącą wymowę stwierdzonych przez sąd faktów głupawymi pytaniami w rodzaju, „dlaczego sąd nie ustalił, czy to był przypadek, że agent CBA znalazł się na tym kursie dla członków rad nadzorczych spółek skarbu państwa, co Sawicka?", a komentatorka usiłuje ratować skazaną, robiąc z niej idiotkę, która jakoby chciała prywatyzować prywatny szpital (i mija się z faktami, bo przekręt na szpitalu należącym do KGHM był równie realny, jak gdyby był on formalną własnością państwa). W try miga, (że tak ujutnie powiem mową ojczystą naszej elity) powstał szeroki Front Obrony Uwiedzionej Pierwszej Naiwnej, od Jacka "zastosowano parszywe ubeckie metody" Żakowskiego, aż po samego Borata z Belwederu, Bronisława "Beacie zrobiono straszne świństwo" Komorowskiego. Dyrektywa kierownictwa: 1) wyrok jeszcze nie jest prawomocny, 2) winien nie tylko łapówkarz, ale i ten, kto go łapie, dla symetrii, więc z Sawicką trzeba skazać Ziobrę i Kaczyńskiego. Symetria, jak to ujął genialny malarz, jest estetyką głupców, a więc i mądrością lemingów. Wypróbowani towarzysze z propagandy, którzy nie raczyli zauważyć, jakich nacisków dopuszczał się podczas swej prezydentury Wałęsa i od lat nie znaleźli ani ćwierć dowodu na potwierdzenie oskarżeń rzucanych na PiS, którzy przemilczeli wyrok skazujący byłego ministra Siemiątkowskiego, a więc pośrednio SLD-owskiego premiera Millera, za bezprawne użycie UOP do zmiany władz w spółce Skarbu Państwa (gdyby prezes Modrzejewski poczuł się zaszczuty i zrobił sobie podczas aresztowania krzywdę, całe to stado od paru lat gęgałoby zgodnie, że kto popełnia samobójstwo podczas aresztowania, sam się przyznaje do winy) - owoż, mili Państwo, ci sami towarzysze po raz kolejny podnoszą krzyk, jakich to nieprawości dopuścił się PiS, walcząc z "układem". Co tu gadać, walczyć z układem to sama w sobie była "podłość", bo to był przecież nasz układ, nam dający kochane pieniążki. To niejedyny front, gdzie trzeba dawać stały odpór faktom. Jednocześnie rozwija się, więc dziennikarskie "towarzystwo" Front Obrony Damskiego Boksera. Te same medialne wycirusy, które tak się oburzały na uczestników pielgrzymki na Jasną Górę za brutalne potraktowanie kamerzysty którejś z prorządowych stacji, teraz powtarzają mantrę o Ewie Stankiewicz atakującej "starszego człowieka" kamerą "jak kastetem". Tak się wykuwa i hartuje - w ciężkim boju o utrzymanie sondażowych słupków władzy - nowy kodeks etyki dziennikarskiej, dzieło dziennikarskich elit spod sztandaru "pierdolę nie rodzę". Punkt drugi podpunkt a: jak Kali wpychać się z kamerą między wiernych na mszy, wtykając im obiektyw w modlitewniki i przerywając ubranymi w formę pytań retorycznych insynuacjami - dobrze. Punkt drugi b: jak ktoś zadaje nieuzgodnione pytanie prominentnemu przedstawicielowi władzy, osobie publicznej podczas pełnienia obowiązków publicznych, to hańba, agresja i, jak mówi niezrównany Stefan Won Niesiołowski "pisssowssskie lizzzusssy" (wypisz wymaluj, tuskowy Gollum). Dlaczego "punkt drugi"? Bo punkt pierwszy to, oczywiście, niezmiennie: słuchać, co mówi władza i jak najgłośniej potakiwać. Pan premier powiedział: jest dobrze! - więc hołota ma to przyjąć do wiadomości. "Dobrze jest, psiakrew, a kto mówi, że nie, to go w mordę!" - jak to pisał stary Witkatz (choć trudno rządowych propagandystów podejrzewać, żeby wiedzieli, kto to taki był). Wydaje wam się, że autostrady nieukończone? Mylicie się. Wydaje wam się, że przy ich budowie orżnięto na grube miliony kilkudziesięciu przedsiębiorców - podwykonawców, i jeszcze ściągnięto z nich od niewypłaconych wynagrodzeń podatki, doprowadzając dziesiątki firm do bankructwa? Wydaje wam się, że panuje drożyzna, że w stadionie narodowym, nieprzystosowanym z pośpiechu do niczego poza jednorazowym rozegraniem mistrzostw piłkarskich, utopiono bezmyślnie miliardy? Że leki zdrożały o 10 procent, a tych onkologicznych w ogóle nie ma (a po cholerę wydawać pieniądze na leki dla ludzi, którzy z rakiem i przecież umrą? Czyż nie lepiej, żeby władza przeznaczała cenne dewizy na "coś fajnego”!?) Wydaje się wam, że polska służba zdrowia spadła w europejskich rankingach na miejsce 27 (na 33 państwa badane - ależ to szczęście dla Tuska, że jest jeszcze Albania)? Otóż właśnie: wydaje wam się! Pan premier przecież powiedział, że jest dobrze, że wybudowaliśmy wszystko, co było zaplanowane, i mimo knowań PiS osiągnęliśmy pełną gotowość operacyjną! Zaczyna się, mili Państwo, prawdziwy czas próby. Ktoś się może zastanawia, po co był Tuskowi ten cyrk z "meldującymi" gotowość do Euro ministrami... Po to był, aby oddzielić w aparacie medialnym ziarno od plew. Jeśli ktoś umie nawet w takiej chwili nie parsknąć ani nie uśmiechnąć się, tylko z pełną powagą gromko głosić rządową narrację, jak niezrównana redaktor Paradowska - to znaczy, że się nadaje. Że jest prawdziwie niezależnym i opiniotwórczym dziennikarzem, na miarę tego sławnego "spokesmana" Sadama Husajna, który z przekonaniem zapewniał o dokonującym się pogromie amerykańskich najeźdźców nawet jeszcze, gdy mu podczas konferencji prasowej wjechał przez ścianę jankeski czołg. Teraz rozumiem, że pierwszą przymiarką był partyjny kongres ulubionego tuskowego pajaca Palikota. Człowiek - pomińmy już, że przedwczoraj gorliwy obrońca chrześcijaństwa, a wczoraj równie gorliwy promotor wolnego rynku, nieskrępowanej przedsiębiorczości i "przyjaznego", czyli niewtrącającego się państwa - dziś odstawiający lewicowego przyjaciela ludu, ze szczególnym uwzględnieniem jego awangardy, czyli klasy urzędniczej, obiecujący ludziom "zero bezrobocia od zaraz" i państwo budujące fabryki, to przecież oczywista prowokacja. To tak, jakby z tej trybuny zwrócił się do ludzi wprost: jesteście głupim motłochem, całkowicie wymóżdżoną i bezmyślną hołotą, ludzką mierzwą, którą ugniatam sobie jak plastelinę! Patrzcie, mogę wam mocą mojego pijaru i socjotechniki wmawiać w żywe oczy nawet tak astronomiczne brednie, a wy, ciemnoto, i tak uwierzycie, bo kontroluję wasze emocje! I faktycznie, coś w tym jest. Przecież najgłupszy dureń powinien zatrybić, że coś takiego jak "zero bezrobocia" nie jest możliwe nie tylko "od zaraz", ale w ogóle. Że nic podobnego w przyrodzie nie istnieje, nonsens po prostu. I że budowanie fabryk, nawet gdyby, to robota głupiego, bo nie w tym problem - my mamy fabryki, tylko nie ma nabywców na to, co się w nich produkuje. Zbudować sobie można wszystko, i to, jak za Gierka, największe na świecie. Tylko, co potem z tym począć, żeby się opłacało? Ale te brednie filozofa spod Biłgoraja to był, jako się rzekło, test. Nasze dziennikarskie kadry to wytrzymają, nie parskną niekontrolowanym śmiechem przez zęby? Gut, mołodcy! No, to możem jechać z "gotowością operacyjną" na Euro. A jakby ktoś narzekał - to hukniemy w mediach, że PKB rośnie, że świat nas ceni, że służba zdrowia nasza czyni cuda i jest powszechnie podziwiana, i że w ogóle - Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. A kto mówi, że nie, tego Witkacem... Słowem, władza idzie już na bezczelnego, w zaparte. Czarne jest białe, a białe jest czarne, cham i prymityw jest intelektualistą, a inteligent ciemnotą, jak to mówią za oceanem: anything goes! Mnie to już nawet nie oburza. Mnie to już nawet nie śmieszy. Nawet nie chce mi się krzepić wizją kary boskiej, która to stado zakłamanych do podszewki dziennikarskich dziwek wreszcie spotka. Mnie już tylko żal mojego kraju i mojego narodu, bo spustoszenia, jakie te sześć lat totalnego kłamstwa, szczucia i judzenia poczyniły w polskich mózgownicach, będą bardzo, bardzo trudne do naprawienia, podobnie jak cywilizacyjne zapóźnienia, spustoszenia w gospodarce i rozkład struktur państwa. I może nam nawet, w dobie odrodzenia imperializmów Niemiec i Rosji, znowu na to zabraknąć czasu, skoro ostatnie 20 lat zmarnowaliśmy bezpowrotnie.
Rafał Ziemkiewicz
USA oferują pomoc, rząd jej nie chce Rząd Stanów Zjednoczonych wciąż deklaruje wolę pomocy w sprawie śledztwa smoleńskiego. Oficjalnie potwierdził to przedstawiciel amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego Ben Rhodes. – Nie mam czasu, by zajmować się wypowiedziami obywateli obcych państw – oznajmił minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki. Ben Rhodes z amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego z Białego Domu stwierdził, że rząd USA tuż po katastrofie smoleńskiej proponował stronie polskiej pomoc w wyjaśnieniu okoliczności tragedii. Strona polska o pomoc jednak się nie zwróciła. Amerykańska oferta jest wciąż aktualna, jednak to Polacy muszą poprosić rząd USA o pomoc. Minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki podczas konferencji prasowej oznajmił, że ma w kraju ważniejsze sprawy niż komentowanie wypowiedzi obywateli innych państw.
– Władze związane z rządem pana Tuska robią wszystko, a przynajmniej sprawiają takie wrażenie, jakby chciały nie mieć żadnych dowodów ws. tragedii smoleńskiej – mówi „Gazecie Polskiej Codziennie” Antoni Macierewicz (PiS), przewodniczący zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy. – Przecież oni od początku zachowują się tak, jakby nie chcieli mieć dostępu do dowodów. Jak można inaczej ocenić np. umorzenie śledztwa w sprawie włamania się do telefonu śp. Lecha Kaczyńskiego – dodaje Macierewicz.
– Współpraca w śledztwie smoleńskim z USA, najsilniejszym państwem w NATO, powinna być od samego początku czymś naturalnym – mówi „Codziennej” Stanisław Piotrowicz, poseł PiS z zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, a zarazem były prokurator z trzydziestoletnim stażem. W rozmowie z „Codzienną” stwierdza, że nie rozumie zachowania polskich władz i prokuratury, która zamiast współpracować w tej sprawie z NATO czy Unią Europejską liczy jedynie na Rosję.
– Dziwię się nie tylko, dlatego, że zginął prezydent sojuszniczego kraju na terytorium Rosji, która nie należy do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Także, dlatego, że na pokładzie znajdowało się sześciu generałów, dowódców Wojska Polskiego, będących jednocześnie wojskowymi NATO. Mieli przy sobie telefony i być może inne sprzęty elektroniczne, które mogły zawierać tajne dane. Jak wiemy, przez jakiś czas niepilnowane znajdowały się w rękach Rosjan – przypomina poseł PiS. O pomoc USA zabiegał prokurator Marek Pasionek nadzorujący w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej. Wkrótce po nawiązaniu przez niego kontaktów z przedstawicielami służb specjalnych USA prokurator Pasionek został zawieszony w czynnościach służbowych. Jego ówczesny przełożony gen. Krzysztof Parulski, szef NPW, zarzucił mu „kontaktowanie się z przedstawicielem obcego mocarstwa”. Po dymisji gen. Pakulskiego z zajmowanej funkcji Marek Pasionek został przywrócony do pracy, ale nie nadzoruje już smoleńskiego śledztwa. Przemysław Harczuk, Katarzyna Pawlak, Współpracownicy: Wojciech Mucha
Ale wpadka Rostowskiego… W audycji "Gość Radia Zet" minister finansów Jacek Rostowski został zapytany o opłatę podatku VAT, jaką powinna uiścić UEFA od sprzedaży biletów. I najpierw wygłosił opinię, a później wszystko prostował.
- Jest sytuacja wyjątkowa z UEFA. Dostaje przedziwne przywileje, dzieje się to we wszystkich krajach świata i Europy. Mam przekonanie, że to są rozwiązania, które istniały we wszystkich krajach europejskich, kiedy UEFA organizowała turnieje. Nie ustępujemy w żaden sposób od praktyk europejskich. Dla mnie wydaje się to dziwne, ale to jest standard europejski. Wszystkie kraje na to w różnych momentach się zgadzały – mówił Rostowski. Okazało się to jednak błędem.
"UEFA, sprzedając bilety na mecze organizowane w Polsce jest obowiązana do rozliczania VAT-u od tych biletów na terytorium RP. Potwierdzam, że UEFA zarejestrowała się dla rozliczeń VAT-u w Polsce" - czytamy w sprostowaniu wysłanym przez ministra finansów Jacka Rostowskiego. Radio Zet
Smoleńskie telefony Z opinii biegłych ABW wynika, że w sieciach telefonii komórkowej Federacji Rosyjskiej były zalogowane 23 karty SIM ofiar katastrofy smoleńskiej. Połączenia wykonywano z telefonu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale także funkcjonariusza BOR Pawła Krajewskiego. Jeśli wszyscy członkowie delegacji prezydenckiej zginęli na miejscu, nikt z nich nie mógł telefonować. Kto zatem wykonywał te połączenia? Kto przełamał kody PIN? I co stało na przeszkodzie, by po zbadaniu telefonów oddać je rodzinom ofiar? 7 maja 2012 r. płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, wydał komunikat, że po katastrofie miały miejsce trzy połączenia wychodzące z telefonu Lecha Kaczyńskiego. Kilka tygodni wcześniej kpt. Marcin Maksjan z prokuratury wojskowej napisał w przesłanej „Gazecie Polskiej” informacji, że „na pokładzie Tu-154 oraz bezpośrednio po katastrofie nie wykonywano z telefonów pasażerów i załogi połączeń wychodzących” Według kpt. Maksjana, z badań wykonanych przez biegłych z ABW i z analizy billingów wynika, że z telefonów znajdujących się na pokładzie Tu-154 nie tylko nie wykonywano połączeń wychodzących, ale także nie wysyłano SMS oraz MMS. „Ujawniono jedynie połączenia przychodzące, przy czym niektóre były przekierowywane na pocztę głosową” – napisał 16 lutego 2012 r. kpt. Maksjan w odpowiedzi na nasze pytania.
Dlaczego prokuratura wojskowa skłamała? Przypomnijmy, że w komunikacie z 7 maja br. płk Zbigniew Rzepa, rzecznik NPW, stwierdził: „W wyniku przeprowadzonych czynności procesowych ustalono, że w dniu 10 kwietnia 2010 r. po katastrofie miały miejsce dwa połączenia wychodzące (pierwsze o godz. 12:46, a drugie o godz. 16:24 czasu polskiego), a w dniu 11 kwietnia 2010 r. jedno połączenie wychodzące (o godz. 12:18 czasu polskiego) z telefonu użytkowanego przez śp. Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Kaczyńskiego (którego właścicielem była Kancelaria Prezydenta RP) i były to połączenia z pocztą głosową”. Z komunikatu płk. Rzepy jasno wynika, że były to połączenia z telefonu prezydenta na pocztę głosową Lecha Kaczyńskiego, nie zaś połączenia na ten właśnie numer z innego numeru – jak można wnioskować z informacji kpt. Maksjana. To zasadnicza różnica.
Kto przełamał zabezpieczenia elektroniczne? Informacja ta ma kluczowe znaczenie w kontekście niepodjęcia śledztwa przez cywilną Prokuraturę Okręgową w Warszawie w sprawie dostępu osób postronnych do telefonu polskiej głowy państwa po katastrofie. Opisał to niedawno „Nasz Dziennik”. Wcześniej prokuratorzy wojskowi prowadzący śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej uznali, że połączenia z telefonu prezydenta na jego pocztę nie miały związku z prowadzonym przez nich śledztwem. 7 listopada 2011 r. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wyłączyła te materiały i przekazała cywilnej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie. Cywilna nie dopatrzyła się znamion przestępstwa i nie wszczęła w tej sprawie śledztwa. Po fali krytyki wśród niektórych mediów i blogerów sprawą zainteresował się prokurator generalny i warszawska prokuratura apelacyjna. Po analizie uznano, że decyzja o odmowie wszczęcia śledztwa „była przedwczesna”. Efekt jest taki, że 11 maja 2012 r. Prokuratura Okręgowa podjęła na nowo postępowanie „w sprawie włączenia się w dniu 10 i 11 kwietnia 2010 r. na terytorium Federacji Rosyjskiej przez nieustaloną osobę do telefonu komórkowego Nokia 6310i i uruchomienia impulsów na cudzy rachunek na szkodę Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, tj. o przestępstwo z art. 285 § 1 k.k.”. Prokuratorzy mają wyjaśnić, kto i w jaki sposób mógł uzyskać dostęp do informacji dla niego nieprzeznaczonej, w postaci danych zapisanych na powyżej wskazanym telefonie i karcie SIM poprzez przełamanie albo ominięcie elektroniczne zabezpieczeń. Cywilni śledczy wystąpili już do Wojskowej Prokuratury Okręgowej o „nadesłanie między innymi informacji o danych użytkownika przedmiotowego telefonu, protokołów czynności oględzin przedmiotowego aparatu telefonicznego, oględzin i odtworzenia karty SIM, protokołu oględzin miejsca katastrofy w zakresie ujawnienia i zabezpieczenia wskazanego aparatu telefonicznego, opinii wydanych w sprawie w zakresie badania przedmiotowego telefonu, karty SIM oraz o przekazanie dowodu rzeczowego w postaci wskazanego telefonu i karty SIM”. Prokuratorzy wystąpili też do Kancelarii Prezydenta RP o "przedstawienie stanowiska w przedmiocie wniosku o ściganie przestępstwa ściganego na wniosek, tj. art. 267 § 1 k.k. Po otrzymaniu informacji z Wojskowej Prokuratury Okręgowej o danych osoby użytkującej telefon komórkowy Nokia 6310i Prokuratura Okręgowa w Warszawie wystąpi o stanowisko w przedmiocie ścigania przestępstwa ściganego na wniosek do ustalonego pokrzywdzonego”. Komunikat o powyższej treści podpisała Małgorzata Adamajtys, zastępca Prokuratora Okręgowego w Warszawie.
Wojskowi ukrywali wiedzę o połączeniach? W tym kontekście pozostaje otwarte pytanie „Gazety Polskiej Codziennie” w publikacji z 9 maja 2012 r. – czy Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie ukrywała przed Prokuraturą Okręgową w Warszawie dowody w sprawie logowania po katastrofie smoleńskiej telefonu śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Jeśli NPW wprowadziła w błąd „Gazetę Polską”, informując nas w lutym, że z telefonu prezydenta nie wykonywano połączeń wychodzących, nie można wykluczyć, że podobnych informacji nie przekazano do cywilnej okręgówki. Jeżeli wojskowi śledczy wprowadzili nas świadomie w błąd, powstaje pytanie – z jakich powodów chcieli ukryć tę informację przed Polakami, a zwłaszcza: kto im kazał tak zrobić. W odpowiedzi kpt. Maksjana zastanawia coś jeszcze – w stwierdzeniu „bezpośrednio po katastrofie nie wykonywano z telefonów pasażerów i załogi połączeń wychodzących”, kpt. Maksjan użył słowa „bezpośrednio”, które może być furtką, że lege artis NPW nie skłamała, bo połączenia wychodzące nie były wykonane bezpośrednio po katastrofie, ale kilka godzin po niej. Jednak przyjęcie takiego rozumowania świadczyłoby, że śledczy celowo dezinformują, używając socjotechnicznych uników. Zwłaszcza, że wyraźnie zapytaliśmy, czy odbywano jakiekolwiek połączenia po ustalonym przez MAK czasie katastrofy, a nie bezpośrednio po niej. O tym, że prokuratorzy być może od początku wiedzą, że z telefonów wykonywane były połączenia wychodzące, świadczą wypowiedzi, jakich udzielił 12 maja 2010 r. prokurator generalny Andrzej Seremet w rozmowie z Konradem Piaseckim w RMF FM:
„Konrad Piasecki: Mówił pan dziś w »Rzeczpospolitej«: Większość telefonów ofiar była aktywna. Co to znaczy? Rozmawiano z pokładu samolotu? Andrzej Seremet: To znaczy, że albo rozmawiano, albo wysyłano SMS-y, w każdym razie część tych telefonów wykazuje, że rzeczywiście były one używane w momencie może nie samego podejścia do lądowania, ale w końcowej fazie lotu”.Czy okaże się, że prokuratura ujawni kolejne informacje o połączeniach wychodzących z telefonów ofiar? Jak pisała „Gazeta Polska Codziennie”, biegły nie był w stanie określić czasu, kiedy telefony ofiar katastrofy smoleńskiej zostały ostatecznie wyłączone. Wiadomo natomiast, które karty SIM były aktywne jeszcze wiele godzin po katastrofie. Wśród nich była m.in. karta telefonu gen. Andrzeja Błasika.
– 10 kwietnia 2010 r. wielokrotnie dzwoniłam do męża, ale numer cały czas był zajęty. Dzień później telefon działał, ale nikt go nie odbierał – powiedziała „Codziennej” Ewa Błasik. Po katastrofie działał także telefon gen. Bronisława Kwiatkowskiego, dowódcy operacyjnego Sił Zbrojnych RP, co potwierdziła Krystyna Kwiatkowska, wdowa po generale. Na terenie Rosji była aktywna również karta SIM telefonu śp. Zbigniewa Wassermanna.
Po co śledczym telefony? Jak poinformował „Gazetę Polską” kpt. Maksjan, z opinii biegłych z ABW wynika, że w sieciach telefonii komórkowej Federacji Rosyjskiej były zalogowane 23 karty SIM. „Nasz Dziennik” w listopadzie 2010 r. pisał, że 21 kwietnia oraz na początku maja 2010 r. operator ERA odnotował połączenia z telefonu prywatnego, należącego do funkcjonariusza Biura Ochrony Rządu Pawła Krajewskiego, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Informację tę potwierdziła przed polskimi prokuratorami jego żona Urszula. Telefon Pawła Krajewskiego był aktywny do 31 maja lub 1 czerwca br. Jeśli wszyscy członkowie delegacji prezydenckiej zginęli na miejscu, jak ogłosili po katastrofie Rosjanie, nikt z użytkowników telefonów nie mógł z nich telefonować. Kto zatem wykonywał te połączenia? Kto przełamał kody PIN? I co stało na przeszkodzie, by po upublicznieniu informacji o billingach i po zbadaniu telefonów oddać je rodzinom ofiar? Gdy pytaliśmy NPW, czy wszystkim rodzinom zwrócono telefony komórkowe, rzecznik NPW odpowiedział: „Telefony komórkowe i aparaty fotograficzne uznane zostały w toku śledztwa za dowody rzeczowe i dotychczas nie zostały zwrócone”. Dlaczego prokuratura przetrzymuje te urządzenia, skoro posiada wszelkie zgrane z nich informacje? I to w sytuacji, gdy śledczy nadal uważają, że wystarczą w zupełności nagrania z czarnych skrzynek, a dostęp do oryginałów tych skrzynek uważają za niekonieczny? Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Niesiołowski odpowie za obrazę posłanek Były wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski obrzucił obelgami posłanki Prawa i Sprawiedliwości Annę Fotygę oraz Jolantę Szczypińską. W najbliższych dniach do komisji etyki wpłynie skarga na polityka. Skandal związany z obrażeniem dziennikarki Ewy Stankiewicz przez Stefana Niesiołowskiego, do którego doszło przed Sejmem po zeszłotygodniowym głosowaniu nad ustawą emerytalną, nie był jedynym jego wybrykiem. Tuż po tym, jak chamskimi inwektywami obrzucił dziennikarkę „Gazety Polskiej", obraził też posłanki Prawa i Sprawiedliwości.
– Stałyśmy na dziedzińcu Sejmu i czekałyśmy na zakończenie blokady wyjść. Nieopodal stał również poseł Niesiołowski i w rozmowie z partyjnymi koleżankami zaczął głośno obrażać protestujących związkowców Solidarności, nazywając ich najgrzeczniej „PiS-owskim bydłem". Razem z m.in. posłankami Anną Fotygą i Dorotą Arciszewską zwróciłyśmy mu uwagę i wtedy usłyszałyśmy, że jesteśmy PiS-owskim ścierwem – mówi Jolanta Szczypińska (PiS).
– Pan Niesiołowski niemal w konwulsjach, zresztą jak zwykle, zaczął rzucać w naszym kierunku obelżywe hasła. Kiedy zaczęłam zwracać mu uwagę, usłyszałam, że mam się zamknąć i zostałam nazwana polską Eriką Steinbach – dodaje Dorota Arciszewska-Mielewczyk (PiS).
– Zachowanie posła Niesiołowskiego przekroczyło już wszelkie dopuszczalne granice, było skandaliczne – mówi Anna Fotyga, była minister spraw zagranicznych w rządzie PiS, która złoży skargę do sejmowej komisji etyki poselskiej.
– Nałożenie na niego jakiejkolwiek kary będzie niestety symbolicznym gestem, gdyż w Platformie jest front obrony posła Niesiołowskiego. Najwyraźniej musi on mieć zezwolenie na takie zachowanie od samego premiera, skoro wciąż nikt nie wyciągnął w stosunku do niego konsekwencji – mówi posłanka. Arciszewska-Mielewczyk podkreśla, że to nie pierwsze chamskie zachowanie posła Niesiołowskiego.
– Mam wrażenie, że w wypadku pana Niesiołowskiego żadne nagany nie pomogą – w tym przypadku niezbędna jest pomoc kliniczna, na chorobę nic innego nie pomoże, i mówię to z troską, nie ironią – tłumaczy.
– Jeśli wpłynie do nas oficjalny wniosek, z pewnością nim się zajmiemy. Jeśli faktycznie padły takie słowa pod adresem posłanek PiS – mówi nam Franciszek Stefaniuk (PSL), przewodniczący sejmowej komisji etyki. Chcieliśmy uzyskać dostęp do zapisu nagrań sejmowego monitoringu z feralnego dnia.
– Wszelkie nagrania z kamer przemysłowych rejestrowane są na potrzeby wewnętrzne Straży Marszałkowskiej i są zabezpieczane jedynie na potrzeby instytucji i organów ścigania – dowiedzieliśmy się w Kancelarii Sejmu.
Katarzyna Pawlak
Pogłówne {Piscatoris} napisał: Prosty jestem człowiek i nie do końca rozumiem. Może kto mi wyjaśni? Podatek pogłówny funkcjonował w największej skali, kiedy ludzie na kontynencie prowadzili życie raczej osiadłe. W przypadku uczynienia Polski krajem wszelkiej szczęśliwości z tytułu bycia obywatelem nie będą człowiekowi przysługiwały żadne szczególne przywileje. Kogóż, więc i na jakiej zasadzie miałby ów podatek objąć? Jeśli obywateli - to rzesze imigrantów z USA przyjeżdżające za chlebem nic by nie płaciły, mniejszość byłaby, więc zwyczajnie wyzyskiwana. Jeżeli zameldowani, to należałoby utrzymać wszelkie obowiązki meldunkowe i olbrzymi aparat administracyjny związany z ich kontrolą, nie mówiąc o ludziach mieszkających w hotelach i pensjonatach - być może koszty lokum i tak by się im zwróciły; Jeżeli rejestracja podatnika następowałaby w miejscu pracy, to już chyba nie muszę tłumaczyć, wszystkie problemy z punktu poprzedniego plus dużo, dużo więcej... Więc jak? Obowiązek chodzenia wszędzie z fakturkami miesięcznych opłat podatkowych z ostatnich 2 lat i przydrożne kontrole? Przy trupie też będziemy szukać, by sprawdzić, czy opłacił ściganie mordercy? Wyjaśniam: problem ściągalności dotyczy każdego podatku. Odpowiednio surowe kary za jego unikanie (apodatek przecież jest niewielki) powinny sprawę rozwiązać.
Po drugie: nie trzeba chodzić z fakturkami. Dziś juz nawet nie trzeba chodzić z prawem jazdy - istnieje centralny rejestr...
Po trzecie: podatek ten płacony jest tylko przez męzczyzn. Zamiast słuzyć w wojsku - bo to na męzczyznach spoczywa obowiązek obrony kraju - płaci się składkę na zawodowego żołnierza.
Doprawdy - czy to takie trudne? Jeszcze o "pogłównym" {Aleksander_Korejko} napisał, kwestionując moje wywody:
"Po drugie: nie trzeba chodzić z fakturkami. Dziś już nawet nie trzeba chodzić z prawem jazdy - istnieje centralny rejestr..." Cóż za piękny przykład stylu JKM. Jak ktoś napisze, że to bzdura, a za brak prawa jazdy jest mandat, JKM odpowie: nie trzeba chodzić z prawem jazdy. Ale jak się chce jeździć, to jednak trzeba je mieć przy sobie. A poza tym z fragmentu tego wynika, że JKM nie ma nic przeciwko centralnym rejestrom. Nie bardzo rozumiem ostatnie zdanie: rejestry muszą istnieć – dlaczego {Aleksander_Korejko} ma coś przeciwko "centralnym rejestrom"? Przeszukanie centralnego rejestru w dzisiejszych czasach niczym (poza paroma milisekundami) nie różni się od przeszukania kilkudziesięciu osobnych rejestrów.
Po drugie: nie jestem zwolennikiem obowiązku posiadania praw jazdy - o czym wielokrotnie pisałem. Użyłem tego, jako przykładu, jak można sprawdzać zapłacenie podatku!
Po trzecie: jeśli istnieje państwo, to jakieś podatki istnieć muszą - a wiec zawsze musi istnieć jakiś sposób sprawdzania, czy zostały opłacone. Oczywiście: można kwestionować w ogóle istnienie państwa. Przypominam jednak, że śp.Robert Nozick w "Anarchy, State & Utopia" przekonująco uzasadnił, że stan bezpaństwowości utrzymać się nie może. JKM
Mamy płacić za Afganistan?? Jeżeli reżym w Kabulu jest za biedny, by utrzymać wojsko – to jakim cudem Taliban ma pieniądze na swoje, anty-reżymowe wojsko? Jak można dowiedzieć się stąd:
http://wiadomosci.onet.pl/kraj/sikorski-usa-chca-ok-1-mld-dol-rocznie-na-afganist,1,5134269,wiadomosc.html
Amerykanie zażądali, by kraje uczestniczące dotąd w okupacji Afganistanu płaciły na... utrzymanie „narodowych sił bezpieczeństwa w tym kraju. Polski rząd weryfikuje możliwości w tym zakresie” Sumy, o jakie tu chodzi, są w gruncie rzeczy niewielkie – problem w zasadzie.
Po pierwsze: III RP nigdy nie była z'obowiązana do interwencji w Afganistanie ani do ko-okupacji tego kraju. Pakt NATO wyraźnie stanowi, że interwenja może nastąpić tylko wtedy, gdy jedno z Państw Sojuszniczych zostanie napadnięte na obszarze Oceanu Atlantyckiego nas północ od Zwrotnika Raka, wliczając w to Morze Śródziemne. Afganistan nie napadł w ogóle na żadne Państwo NATO – i nie leży nad Atlantykiem.
Po drugie: III RP mogła wysłać wojska do Afganistanu – bo w ogóle dobrze, gdy wojsko ćwiczy w boju zamiast gnić w koszarach. Natomiast, dlaczego mielibyśmy płacić na wojska obecnego reżymu w Kabulu?
Po trzecie: jeżeli reżym w Kabulu jest za biedny, by utrzymać wojsko – to jakim cudem Taliban ma pieniądze na swoje, anty-reżymowe wojsko?
Po czwarte: wojska reżymu w dzień, pod nadzorem Amerykanów, Polaków, i innych naiwnych Długonosych, „walczą z talibami” - a w nocy się z nimi bratają i przekazują im broń. Uwzględniając p.3 i 4. : i tak najdalej pół roku po wyjeździe Amerykanów władza wpadnie w ręce Talibanu – dokładnie tak samo, jak stało się z Wietnamem Południowym, Amerykanie to kompletne durnie w polityce zagranicznej, bo d***kracja nie uczy się na swoich błędach; ale dlaczego mamy na to płacić?
Po piąte: nie mamy żadnego politycznego interesu w zwalczaniu Talibanu. Nie mają go też Amerykanie – ale to ich problem. Naszym problem jest, by nie robić głupstw. I jeszcze do nich dopłacać. JKM
Europrzyjemność A na czym polegała przyjemność? Na tym, że wyobrażałem sobie, jak przez te drogi będą się za trzy tygodnie przebijali kibice z Zachodniej Europy! Miałem dziś przyjemność jechać autostradą A2. Podwójną przyjemność. Najpierw była to przyjemność raczej nudnawa: mknąłem 150 km/h po równym asfalcie. Przyjemność była parokrotnie przerywana przykrością zapłacenia w bramce. Średniowieczna metoda płacenia myta... Pora na jakiś viatoll dla ludu. Aha: wszystkim protestującym przeciwko tego typu metodom przypominam, że mamy liczniki prądu i rachunki telefoniczne – też umożliwiające sprawdzenie tego i owego... I jakoś mało, kto protestuje. A potem, w Strykowie, zacząłem walczyć z „polską drogą”. Trzeba, bowiem wiedzieć, że akurat teraz drogowcy wzięli się za remontowanie zwykłych szos w tych okolicach – jak gdyby nie mogli poczekać na oddanie A2 do użytku!! A może nawet w tym oddaniu dopomóc. Polnische Wirtschaft – że tak powiem po europejsku. A na czym polegała przyjemność? Na tym, że wyobrażałem sobie, jak przez te drogi będą się za trzy tygodnie przebijali kibice z Zachodniej Europy! Miałem atak Euroschadenfreude... JKM
Pierwsze poważne ostrzeżenie Magdalena Samozwaniec w „Zalotnicy niebieskiej” - książce poświęconej jej utalentowanej siostrze - Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej wspomina, jak to podczas majówki, jakiś młodzieniec popisywał się wobec panienek szalenie wolnomyślnymi poglądami, niczym dzisiaj - biłgorajski sowizdrzał, który ostatnio wpadł na pomysł wystąpienia w Kościoła. Wtem z jasnego nieba strzelił piorun i to w dodatku - bardzo blisko żartownisia, który zbladł jak ściana i zamilkł. - Widzisz - powiedziała do niego Maria - wtedy jeszcze Kossakówna - nie można bezkarnie natrząsać się z Pana Boga. I tak uprzejmie z Jego strony, że cię nie trafił! I oto dowiadujemy się, że samolot, którym podróżował do Berlina nowy francuski kolaborant Naszej Złotej Pani Anieli, został prawdopodobnie trafiony piorunem. Oczywiście można to wydarzenie przypisać przypadkowi, ale można je również potraktować, jako pierwsze poważne ostrzeżenie Pana Boga, który w ten sposób daje nowemu francuskiemu kolaborantowi do zrozumienia, że już ma dosyć tej całej Unii Europejskiej, która - narzucając europejskim narodom marksizmu kulturowego w charakterze obowiązującej ideologii - czyni Mu w ten sposób okropne dyzgusta. Być może nawet chce w ten delikatny sposób dać do zrozumienia, że mimo nieskończonego charakteru, Jego cierpliwość w tej sprawie dobiega już kresu? Jest wysoce prawdopodobne, że nowy francuski kolaborant Naszej Złotej Pani Anieli, którym w dodatku, według wszelkiego prawdopodobieństwa, kręci jego naturalna przyjaciółka, to ostrzeżenie zlekceważy - ale przecież następstwa wystąpią tak czy owak, mimo to. Warto w tym miejscu przypomnieć epizod odnotowany przez księdza Kitowicza: „Marszałkiem konfederacji toruńskiej (konfederacja dysydentów zawiązana z inicjatywy ambasadora Repnina - SM) był Karczewski, obywatel ziemi wschowskiej. Rzecz osobliwa: powracającego z Torunia i nocującego w karczmie, a nazajutrz rano coś pilnie piszącego i nogi gołe pod stół wyciągnięte mającego, gęś pod ławką wysiadująca uszczypnęła w jajca, z czego w kilka dni umarł w drodze.” Przygotowania do rozbiorów Polski widać aż tak bardzo nie irytowały Pana Boga, skoro wobec dysydenta i rosyjskiego jurgieltnika Karczewskiego wystąpił tylko z taką przestrogą. Piorun uderzający w samolot nowego francuskiego kolaboranta Naszej Złotej Pani Anieli wygląda zdecydowanie poważnie SM
Przed szczytem w Chicago Podczas gdy nasi Umiłowani Przywódcy nadal rozpamiętywują incydenty, do jakich doszło w Sejmie i okolicach pamiętnego dnia, w którym przegłosowana została tak zwana „reforma emerytalna” - w Ameryce trwają przygotowania do szczytu NATO w Chicago, który odbędzie się w dniach 20 i 21 maja. Podobno z rejonu, w którym Umiłowani Przywódcy państw NATO będą się namawiali, zniknąć mają wszystkie kosze na śmieci i skrzynki pocztowe, zaś w kościołach maja być odwołane nabożeństwa. Widać, że troskę o bezpieczeństwo nasi Umiłowani Przywódcy zaczynają od siebie. Trochę trudno to zrozumieć w sytuacji, gdy jeden do drugiego jest podobny, jak dwie krople wody i gdyby tak, dajmy na to, któryś się przeziębił i został podmieniony przez innego, to mało, kto zauważyłby różnicę. Ale trudno - są na świecie rzeczy, które nie śniły się filozofom, bo świat w ogóle jest tajemniczy. Zresztą mniejsza o to, bo już 100 lat temu Kazimierz Chłędowski był zdumiony mnogością środków bezpieczeństwa podjętych dla ochrony francuskiego prezydenta w Nicei, chociaż przed każdymi wyborami prezydenckimi w kandydatach można przecież przebierać jak w ulęgałkach - a tymczasem taki cesarz Franciszek Józef był tylko jeden na całym świecie - o czym nawet i dzisiaj może zaświadczyć każdy Galicjanin. Ale, jak powiedziałem - mniejsza o to, bo ważniejszy jest sam szczyt. Oczywiście nie wiadomo jeszcze, jakie decyzje zostaną tam podjęte - bo gdyby już było to wiadome, to szczyt byłby zupełnie niepotrzebny. Ale chociaż decyzje są jeszcze nieznane, to przecież wiadomo, a ściślej - można się domyślić, co kto będzie próbował tam forsować. Na przykład Amerykanie będą próbowali forsować zaangażowanie wojsk NATO w Afganistanie również po roku 2014. Budzi to z jednej strony obawy wielu państw członkowskich przede wszystkim, dlatego, że polityczny cel tego zaangażowania NATO w Afganistanie pozostaje od samego początku nieznany - bo opowieści, że chodzi o zainstalowanie w tym kraju demokracji można spokojnie włożyć między bajki. Kto by na demokrację wydawał 300 milionów dolarów dziennie - a tyle właśnie kosztuje afgańska operacja tylko Amerykę - nie mówiąc o innych krajach członkowskich NATO - w tym również o naszym nieszczęśliwym. Ale skoro Amerykanie mają takie gusło, że muszą zainstalować w Afganistanie demokrację, to na to oczywiście nic poradzić nie można. Wychodząc z tego założenia, niektóre kraje NATO - na przykład kraje Grupy Wyszehradzkiej, a więc Słowacja, Węgry, Czechy i Polska próbują - jakby powiedział Józef Ozga-Michalski - w dymach bijących z wojny, a właściwie żadnej tam „wojny”, tylko „operacji pokojowej”, albo „misji stabilizacyjnej” w Afganistanie - bo już zaczynam się gubić, co naprawdę tam się wyprawia - otóż w dymach bijących z operacji pokojowej w Afganistanie, kraje Grupy Wyszehradzkiej próbują uwędzić swoje półgęski nie tyle ideowe, tylko państwowe. Rzecz w tym, ze 17 września 2009 roku amerykański prezydent Obama dał do zrozumienia, że Stany Zjednoczone wycofują się z aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej. Ponieważ natura nie znosi próżni, to puste miejsce po wycofujących się Stanach Zjednoczonych, wypełniają po swojemu strategiczni partnerzy, czyli Niemcy i Rosja. Budzi to oczywiście pewien niepokój w państwach Grupy Wyszehradzkiej, które czują, jak zaciskają się na nich szczęki imadła strategicznego partnerstwa. Dlatego przed szczytem NATO w Chicago wypracowały wspólne stanowisko: gotowe są trzymać swoje dzielne wojska w Afganistanie ile tam będzie trzeba - bo któż może wiedzieć, kiedy nad tym całym Afganistanem zaświta w końcu jutrzenka demokracji, a zwłaszcza - czy będą tam wtedy jeszcze jacyś wyborcy zdolni o własnych siłach pójść do głosowania, by wybrać Umiłowanego Przywódcę - ale za to oczekują, to znaczy - dopraszają się łaski, by Stany Zjednoczone powróciły do aktywnej polityki w Europie Środkowej. Czy te oczekiwania zostaną spełnione? Tego oczywiście nie wiemy, bo gdybyśmy już dzisiaj takie rzeczy wiedzieli, to żaden szczyt w Chicago nie byłby potrzebny - natomiast warto zwrócić uwagę, że spełnienie przez Stany Zjednoczone tych oczekiwań wymagałoby, jeśli nie rewizji, to w każdym razie - nowej interpretacji ustaleń poprzedniego szczytu NATO w Lizbonie, na którym proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO - Rosja. Nie jest chyba dla nikogo zagadką, że Rosja, jako strategiczny partner NATO, żadnego powrotu Stanów Zjednoczonych do aktywnej polityki w Europie Środkowej nie potrzebuje i nawet daje do zrozumienia, że w razie potrzeby może sama taką politykę zainicjować. Zatem przed szczytem NATO w Chicago trzeba postawić fundamentalne pytanie: czy Stany Zjednoczone wyżej ocenią strategiczne partnerstwo NATO z Rosją, czy też wezmą jednak pod uwagę oczekiwania krajów Grupy Wyszehradzkiej. SM
Skoro świat przetrwa, trzeba go poprawić Zacznę od dobrej wiadomości, nie tylko, dlatego, że od pewnego czasu dochodzi do mnie coraz więcej głosów krytyki za pesymismus, ale przede wszystkim, dlatego, że pozostałe wiadomości już takie dobre nie będą. To znaczy - też będą dobre, jakże by inaczej - ale już nie tak dobre, jak ta pierwsza. Bo ta pierwsza ma zasadnicze znaczenie dla wszystkich pozostałych - że mianowicie koniec świata, jaki zgodnie z kalendarzem Majów miał nastąpić w bieżącym roku, zaraz po zakończeniu Euro 2012 - właśnie został odwołany. To znaczy - oczywiście nastąpi, bo przecież zaraz po zakończeniu Euro 2012 trzeba będzie nieubłaganym palcem wskazać winowajców wszystkich osiągnięć, którymi tak się nasładza poseł PO Rafał Grupiński - co może doprowadzić do zmian z końcem świata nawet porównywalnych - ale sam świat, jako taki przetrwa, by wszystko jednak zostało po staremu. A świat przetrwa - bo okazało się, że 21 grudnia 2012 roku Majowie mieli tylko swój kalendarz zresetować. Tu jednak dobre wiadomości już się kończą, to znaczy - oczywiście się nie kończą, tylko rozpoczynają się wiadomości już nie takie dobre, jak ta pierwsza, chociaż, ma się rozumieć, też są dobre. Skoro, bowiem koniec świata został odwołany, to nie ma rady - trzeba jakoś zadbać o możliwość kontynuowania eksploatacji świata. Jest to szczególnie aktualne w naszym nieszczęśliwym kraju, którego okupanci, nie będąc do końca pewnymi trwałości okupacji, prowadzą eksploatację rabunkową. Wprawdzie trwałość okupacji nie jest pewna, ale z drugiej strony wiadomo przecież, że czasy są ciężkie, w związku, z czym do spółdzielni okupantów przystępują coraz to nowi członkowie. W rezultacie, niezależnie od Wojskowych Służb Informacyjnych, których, jak wiadomo, „nie ma”, podobnie jak „nie ma” Służby Bezpieczeństwa, nasz nieszczęśliwy kraj okupuje Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Centralne Biuro Śledcze, Centralne Biuro Antykorupcyjne, Służba Wywiadu Wojskowego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego i policja skarbowa - a przecież coś do powiedzenia w naszym nieszczęśliwym kraju mają przecież jeszcze udziałowcy cudzoziemscy: BND, GRU, CIA, Mosad i inne, drobniejszego płazu. Okupacja ta wymaga oczywiście zachowania pewnego minimum dyskrecji, więc wszystkie te okupacyjne watahy eksploatują nasz nieszczęśliwy kraj za pośrednictwem swojej agentury. Dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć przyczyny, dla których próba ujawnienia agentury w strukturach państwa, podjęta w czerwcu 1992 roku zakończyła się niepowodzeniem. Jakże można było pozwolić na ujawnienie agentury, skoro to właśnie jej dyskretna obecność we wszystkich istotnych dla funkcjonowania państwa, a nawet - dla funkcjonowania społeczeństwa miejscach, umożliwia kontrolowanie wszystkich segmentów państwa i życia publicznego, a tym samym - eksploatowanie naszego mniej wartościowego narodu tubylczego? Dlatego też agentura jest w naszym nieszczęśliwym kraju solą ziemi czarnej, elementem sine qua non - podobnie jak jurgielt w czasach saskich, czy stanisławowskich. Dlatego też tak jaskrawo widoczne są w naszym nieszczęśliwym kraju objawy recydywy saskiej czy nawet - stanisławowskiej - a skoro występują podobne przyczyny, to - zgodnie z zasadą przyczynowości, według której funkcjonuje świat - muszą wystąpić podobne, a może nawet identyczne skutki. Dlatego właśnie nasi okupanci nie są do końca pewni trwałości okupacji - bo jużci - coś tam przecież też muszą wiedzieć. Skoro tedy udziałowców okupacyjnej spółdzielni przybywa, trwałość okupacji nie jest pewna, a na dodatek świat, a przynajmniej ta jego część, na której położyli łapę finansowi grandziarze, męczy się w paroksyzmach kryzysu, doszło wreszcie do tego, do czego dojść musiało. Żeby w tych warunkach zagwarantować dochody z okupacji przynajmniej na niezmienionym poziomie, nie ma innej rady - jak tylko podnieść poziom rentowności mniej wartościowego narodu tubylczego. Ponieważ z różnych względów, o których nie czas ani miejsce w tej chwili mówić, nie można podnieść dochodowości mniej wartościowego narodu tubylczego, (bo na przykład, gospodarka naszego nieszczęśliwego kraju jest przekształcana w peryferyjną i uzupełniającą gospodarkę niemiecką - zgodnie z projektem „Mitteleuropa” z roku 1915), to nie ma innego wyjścia, jak cięcie kosztów. A jakie koszty najbardziej obciążają rentowność mniej wartościowego narodu tubylczego? Oczywiście koszty utrzymywania nieproduktywnych, a zwłaszcza - schorowanych starców. Jak przed laty, w wywiadzie dla „Figaro Magazine” zauważył prof. Lucjan Israel, koszty opieki nad starcem w ostatnich 6 miesiącach jego życia są dla ubezpieczalni większe, niż przez cały wcześniejszy okres życia takiego człowieka - więc prosty rachunek ekonomiczny wskazuje, że trzeba by ten kosztowny okres skrócić, a jeszcze lepiej - całkowicie wyeliminować? I ta myśl skrzydlata legła u podstaw Narodowego Programu Eutanazji, którego elementem jest ustawa o refundacji leków, przedsięwzięta organizacyjne w państwowej służbie zdrowia oraz przegłosowana przez Umiłowanych Przywódców w Sejmie w ubiegły piątek ustawa o wydłużeniu wieku emerytalnego. Przy okazji dyskusji nad tą ustawą między Umiłowanymi Przywódcami okazało się, że co do istoty sprawy panuje między nimi zgodność, co dla naszych okupantów stanowi z pewnością czytelny sygnał, że ewentualna podmianka jednej watahy Umiłowanych Przywódców na inną watahę jest całkowicie bezpieczna. Pomyślna realizacja Narodowego Programu Eutanazji spowoduje, że odsetek ludzi starych i chorych w mniej wartościowym narodzie tubylczym gwałtownie spadnie, a zatem - spadną również koszty, które do tej pory były ponoszone na dostarczanie tym ludziom środków utrzymania oraz opieki medycznej. Zatem nawet przy dotychczasowej dochodowości z okupacji naszego nieszczęśliwego kraju, rentowność okupacji może znacznie się poprawić - co dla naszych okupantów nie jest obojętne i to z dwóch powodów. Po pierwsze - będą mogli więcej sobie zgromadzić w ramach tak zwanej akumulacji pierwotnej, a po drugie - te starania naszych okupantów o poprawę rentowności mniej wartościowego narodu tubylczego mogą zyskać uznanie w oczach ich zagranicznych mocodawców - bo według wszelkiego prawdopodobieństwa, każda bezpieczniacka wataha pozostaje na usługach jakiegoś poważnego państwa ościennego, które w ten osobliwy sposób gwarantują stabilność naszej młodej demokracji.
SM
Epidemia praworządności „Ładny interes! Bolek łyknął korek od elektryki” - alarmował jeszcze przed wojną Konstanty Ildefons Gałczyński w słynnym poemacie „Tatuś”. Co tu ukrywać - wszystko przewidział, łącznie z tym, że ów Bolek, co łyka korki, jest „trącony psychicznie”. Rosjanie powiadają, że „każdy durak po swojemu s uma schodit” - a właśnie w naszym nieszczęśliwym kraju stało się coś takiego, że obserwujemy wybuch prawdziwej epidemii praworządności. Oto okazało się, że związkowcy protestujący przed Sejmem złamali prawo. Tak w każdym razie przypuszcza pan prezydent Bronisław Komorowski, a skoro tak przypuszcza sam prezydent, to były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa najwidoczniej poczuł się zobowiązany do okazania jeszcze większej gorliwości i oświadczył, że gdyby on był premierem, to by tych wszystkich związkowców spałował. Ba - gdyby babcia miała takie wąsy, to pewnie już dawno byłaby premierem - ale nie jest. Czy w takim razie państwo nasze, aby na pewno „zdało egzamin”? Okazuje się, że na tym świecie pełnym złości nie ma nic pewnego - oczywiście poza tym, że prawo zostało złamane.
No dobrze - ale cóż z tego, że prawo zostało złamane? Ano - cóż z tego, że nie ma nic gorszego, niż złamane prawo. No, może gorsze jest tylko złamane serce - o którym głośno było nie tylko przy okazji procesu pani Beaty Sawickiej, ale również - w pieśni gminnej: „złamane serce z rozpaczy dynda; czemuś odszedła, ach Rozalinda...” - i tak dalej. A właśnie proces pani Beaty Sawickiej zakończył się nieprawomocnym wyrokiem skazującym, co z jednej strony stworzyło okazję do zachwytów nad naszym państwem, że znowu „zdało egzamin” - bo, jak pamiętamy, po raz pierwszy państwo nasze „zdało egzamin” powierzając wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej rosyjskiemu MAK-owi - ale z drugiej strony panu posłowi Kaliszowi stworzyło okazję do przypomnienia, że śledztwo w sprawie prawidłowości postępowania CBA jeszcze się nie zakończyło. Jeśli i ono doprowadzi do wyroku skazującego, to może się okazać, że nasze państwo „zda egzamin” po raz trzeci. To znakomicie - omne trinum perfectum - co się wykłada, że wszystko potrójne jest doskonałe - ale czy jeszcze jacyś Umiłowani Przywódcy pozostaną wtedy na wolności, czy też wszyscy wyaresztują się wzajemnie? To byłby nawet jakiś sposób na pokojowe doprowadzenie do finis Poloniae - co z pewnością ucieszyłoby strategicznych partnerów i innych zainteresowanych scenariuszem rozbiorowym. Czy jednak państwo nasze przetrwałoby egzamin związany z wzajemnym wyaresztowaniem Umiłowanych Przywódców? Bo przecież to oni stanowią sól ziemi czarnej! Pani Sawicka w swojej mowie obrończej porównała swoją sytuację z sytuacją Julii Tymoszenko, o której uwolnienie walczy Legion Umiłowanych Przywódców z całej Europy - również z naszego nieszczęśliwego kraju. Czy osoby z towarzystwa naprawdę powinny być sądzone w takim samym trybie, jak lud pracujący miast i wsi? W obliczu perspektywy zdania przez nasze państwo egzaminu po raz trzeci, warto się nad tym poważnie zastanowić. Wagę tego zagadnienia dostrzegł już Towarzysz Szmaciak, z oburzeniem stwierdzając: „do czego doszło - żeby szlachtę przed sądy pozywały chłopy!” Miejmy tedy nadzieję, że kiedy już iustitia zatriumfuje w sprawie Julii Tymoszenko, to jutrzenka swobody zabłyśnie również dla pani Beaty Sawickiej i kolejny niezawisły sąd nie tylko wszystko naprawi, ale również obmyśli coś na otarcie łez. W przeciwnym razie stworzony zostanie niebezpieczny precedens, w następstwie, którego piastowanie zewnętrznych znamion władzy straci wszelki urok i Siły Wyższe będą musiały dobierać sobie Umiłowanych Przywódców z łapanki. W takiej sytuacji należałoby chyba epidemii praworządności postawić jednak jakąś tamę - co oczywiście nie wyklucza konieczności pryncypialnego pałowania buntowników. SM
20 maja 2012 Demoliberalny porządek w natarciu.. Jak widać gołym- żetak powiem okiem- chaos demokratyczny to jeden wielki nieporządek, w którym nie ma miejsca na ład? Albonieporządek demokratyczny - albo ład. Chaos się pogłębia, bo ciągle cośprzegłosowują nie tylko na szczeblu, że tak powiem centralnym demokracji, ale ina dole demokratycznej drabiny..Przegłosowują w gminie, przegłosowują w powiecie, przegłosowują wwojewództwie - i przegłosowują wŚwiątyni Rozumu.. Gdzie się da – wszędzie przegłosowują.. Siebie nawzajem, anajbardziej zdrowy rozsądek, którego w Świątyni Rozumu- brakuje.. Skoro Prawdaustalana jest w drodze Liczby liczy siękażdy głos.. W demokracji bezrozumnej - im większa liczba ”za”, tymsłuszniejsza Racja na „ nie”. Albo odwrotnie.. Mniejsza z tym, i tak głupotagoni głupotę, ale trzeba przegłosować poprzednią, żeby w życie weszła nowa.. Oczywiście głupota! Oczywiście jak każde narzędzie- można używać, a można nieużywać.. Niechby demokracja była, jakmusi być, ale żeby jej nie używać jakonarzędzia. Bo jest to narzędzie diabelskie! Można przegłosować wszystko.. Naprzykład wszystko upaństwowić.. Łącznie z domami i kobietami.. Dlaczegonie? Jak będzie taka potrzeba władzy żeby uwagę ludu odwrócić zdecydowanie irewolucyjnie? Jak już wszystko zacznie się walić ostatecznie.. Wczoraj obejrzałem film dokumentalny, załączony do GazetyPolskiej niedawno, a noszący tytuł ”Kolumbia - świadectwo dla świata” autorstwa pana Dominika Tarczyńskiego, który to film na Międzynarodowym Katolickim FestiwaluFilmów i Multimediów - Niepokalanów 2011-został uznany za najlepszy.. Pan Domnik Tarczyński jest młodym człowiekiem, ma 33 lata, jest prezesem Stowarzyszenia ”Wspólnota Katolików Charyzmatycy”, animator wspólnoty w Katedrze. Westminster wLondynie, szef informacji w londyńskim Radiu Orła, gdzie prowadził audycjęmuzyki chrześcijańskiej ”Uwielbienie na Antenie”.. Był też dyrektorem OddziałuTelewizji Polskiej w Kielcach oraz w Warszawie. Jako jedyny dziennikarz naświecie przez trzy lata prowadził wRzymie serie filmowych wywiadów z Egzorcystą Papieskim w miejscu gdzie odprawiane są egzorcyzmy? Dobrze, że są tacy ludzie, którzy bronią personalistycznej cywilizacji chrześcijańskiejw tym zlaicyzowanym gromadnościowym świecie upadającej wolnościowej cywilizacjichrześcijańskiej Przyznam się Państwu, że nie interesowałem się Kolumbią szczególnie, nie wiedziałem, kto tamrządził i kto rządzi.. A to oczywiście błąd! W końcu człowiek tak zajęty pracą zarobkową jak ja i tak czytający kilka gazet tygodniowoi kończący jedną książką raz na trzy tygodnie, bo czytam ich kilkanaście „jednocześnie’- nie jest w stanie wszystkim się zainteresować.. Po prostu jest to poznamoimi możliwościami czasowymi.. Dlatego pomagają mi informacje skupione wjednym miejscu, przedstawione rzetelnie, w pigułce.. Żeby można było się z tematem zapoznać szybko.. W tym szalonymświecie informacji - głównie nieistotnych.... Namawiam do obejrzenia filmu” Kolumbia- świadectwo dlaświata”, gdzie rządzący w latach 2002-2010 prezydent Alvaro Uribe wprowadziłfundament porządku- wprowadził Boga do życia ludzi. W kraju porwań, mafii, okupów, morderstw. Setki porywanychrocznie i mordowanych.. Przyznam się Państwu, że taki obraz Kolumbi miałem wumyśle, bo propaganda ani razu- przynajmniej ja nie zauważyłem- nie przepuściłainformacji, że w Kolumbii rządzi katolik dogmatyczny wierzący w Boga, publicznie modlący się w Kościele i odmawiający różaniec.. A jednak.. Można wysłuchaćadmirała w mundurze mówiącego o Bogu, szefa sztabu wojska kolumbijskiego, policjantów i żołnierzy. Ludzi najwyżejumiejscowionych w strukturach państwa wierzących w określony porządek oparty na Prawie Bożym.. Jest takie państwo Kolumbia. Prezydent Uribe przez osiem lat rządów doprowadził do stabilizacji Kolumbii..Liczba porwań spadła o 80%, spadła liczba morderstw i zabójstw, marksistowska partyzantka zostałajeszcze niezlikwidowana, ale poważnie rozgromiona.. Z 20 000 żołnierzy, marksistowskiej idei walki klas - w lasach i górach pozostało jeszcze 5000… Jeszcze jesttrochę pracy, ale zwycięstwo jest blisko.. Prezydent mówi o’ przymierzu Boga znarodem”, prezydent, który tchnął ducha w swój naród, który mu zaufał.Prezydent szanujący pracę swojego narodu.. I traktujący pracę, jako cośwyjątkowego.. Promujący etos pracy, a nie „etos” cwaniactwa. Wyobrażam sobie jak miło jest posłuchać swojego prezydenta, któremu się ufa i i wierzy. Który mówi prawdę a nie zajmuje się ukrywaniem prawdy przy pomocy pijaru?. Tak jak nasze władze.. Człowiek normalny marzy o takich władzach, żeby zapanowałspokój i harmonia.. Żeby słowo wypowiedziane znaczyło to słowo, które zostało wypowiedziane.. Że nie trzeba szukaćklucza do słów wypowiadanych przez władzę, że nie trzeba szukać drugiego dna,że to co zostało wypowiedziane nie jest prawdziwe.. Kolumbijczycy już nie muszą wyjeżdżać z Kolumbii, tak jak Polacy z Polski.. Bo – na razie - mają władzę opartana autorytecie.. Na autorytecie Bożym, który to autorytet podtrzymuje ziemskawładza.. „Żródłem naszego światła jest Bóg” –twierdzi prezydent Kolumbi, Alvaro Uribe. A co jest źródłem naszejciemności..? Jeśli Bóg jest z narodem, to, po której stronie są ciwszyscy, którzy z narodem walczą? - takie pytanie pada w filmie. Muszą byćprzeciw Bogu! Marksistowscy partyzanci są przeciw Bogu ze swojej natury.. Takjak ich pryncypał.. Brodacz z Treviru, zrodziny, która wydała wielu rabinów.. Ojciec przeszedł na Luteranizm.. A synzałożył I Międzynarodówkę demokratyczną… I wdał prawie cały świat w walkę klasową.. Tak jak dzisiaj feministki w walkępłci.. Żeby rozbić tradycyjną rodzinę..I tak jak ci wszyscy lewicowcy, którzy według sposobu zaspokajania popędupłciowego - klasyfikują ludzi. Nahomoseksulistów i heteroseksualistów. Znowu na zasadzie antagonizowania klas..Tylko w innej kategorii.. Antagonizm na linii mężczyzna - kobieta, bogaty-biedny, homo- hetero, rodzice-dzieci, człowiek-zwierzę.. „To nie ludzie powinni być zaszczyceni byciem naeksponowanych stanowiskach państwowych To stanowiska państwowe powinny byćzaszczycone byciem na nich odpowiednich ludzi.”- mam nadzieję, że dobrzeprzytoczyłem z pamięci jedną licznych sentencji padających w filmie... Sprawa świadomości.. Człowiek o ukształtowanej świadomościpostępuje tak, jak świadomość mu sugeruje i jak została ukształtowana.. Walkao świadomość człowieka toczy się bezustannie.. O tę marksistowską nadbudowę. Władza nad świadomością człowieka-jest kluczowa w procesie jej polaryzacji pod kątem nakreślonym przez władzę.. Nie tylko władzę państwową, ale globalną.. W Kolumbii zaprowadzają porządek, a u nasdemoliberalizm amoralny i chaotycznyw natarciu.. Na stabilnym fundamencie Prawa Bożego budują dobrobyt,a my na fundamencie chaosu – próbujemy budować przyszłość narodu.. Zobaczymy, co przyszłość pokaże? Stany Zjednoczone, kiedyś kraj wolności został zbudowany naetyce chrześcijańskiej i zasadach purytańskich.. Doszedł do wielkiego dobrobytu nieznanego w historii ludzkości.. Dzisiaj prezydent Barack Hussain Obama buduje w Stanach Zjednoczonych socjalizm.. Na bazie demoliberalnego nieporządku.. A źródłem naszego światła powinien być Bóg… Nie diabeł! WJR
Precz z grzechem Co może robić tygodnik z nazwy i tradycji katolicki, który postanowił kiedyś być sztandarem „katolicyzmu otwartego”? Katolicy kupować go już nie chcą, bo nie widzą w nim obrony prawd i zasad swojej wiary, tylko wręcz przeciwnie − nieustanne ich rozmywanie, podmywanie i podgryzanie. A dla nie-katolików i tak pozostaje wciąż pismem katolickim, co znaczy w ich przekonaniu: nudnym, nienowoczesnym i nie ich. Teoretycznie wyjścia są dwa: albo wrócić do korzeni i starać się odzyskać czytelnika katolickiego, albo zalecać się do tych, którzy na metkę „medium katolickie” reagują odmownie.Z przyczyn psychologicznych pierwsze wyjście w grę nie wchodzi. Wymagałoby przyznania się przez tworzące tygodnik środowisko przed samymi sobą do błędu. I nie tylko do zwykłego przyznania się, ale i jakiegoś rozrachunku z pomysłem „katolicyzmu otwartego”, który w praktyce okazał się − jak dowodzą choćby zawodowe życiorysy wychowanków tygodnika − wydłużeniem w czasie apostazji i rozpisaniem jej na szereg decyzji drobnych, niezauważalnych, a więc łatwiejszych do podjęcia. Sprowadzenie krzyża do roli bibelotu na biurku intelektualisty, zredukowanie wiary do miłego obyczaju przodków, jak sianko na wigilijnym obrusie i kapusta z grzybami inaczej się oczywiście skończyć nie mogło. Jeśli katolicyzm kapituluje przed nowoczesnością i ucieka ze sfery publicznej do prywatności, to staje się niezdolny do udzielania tych odpowiedzi na podstawowe pytanie − a religia, która tych odpowiedzi nie udziela, na diabła, komu jest potrzebna (par excellence). Tygodnikowym katolikom z przyzwyczajenia pozostaje, zatem tylko jedno wyjście: jakoś się przypodobać tym, którzy katolicyzmu nie cenią i nie lubią. Wiadomo, jest taki mechanizm, że się docenia i wspiera renegata z wrogiego obozu. Wspomniany tygodnik doświadczył tego po spektakularnym, choć na głos niewypowiedzianym wymówieniu przez jego redaktora naczelnego posłuszeństwa zakonnego. Gdy ksiądz Boniecki, (bo przecież każdy czytelnik od pierwszej chwili wie, jaki to postkatolicki tygodnik mam na myśli), naplótłszy konfundujących wiernych głupstw, został przez zakonną zwierzchność skarcony i poproszony, aby powstrzymał się od wystąpień publicznych, zaczął udzielać się na spotkaniach „zamkniętych”, z których szczegółowe relacje natychmiast lądowały na pierwszych stronach wpływowych gazet. A „Tygodnik Powszechny” zaczął mobilizować wokół siebie kampanię poparcia dla błądzącego kapłana. W efekcie sprzedaż wzrosła mu o prawie 4 tysiące egzemplarzy. W liczbach bezwzględnych to niewiele, ale przymierzone do zamierającej od lat sprzedaży tygodnika oznaczało zwiększenie jej o jedną piątą. Najwyraźniej ten impuls wyczerpał się już i tygodnik postanowił pójść dalej. Mamy przecież sezon Pierwszych Komunii Świętych, obyczaju od dawna niepomiernie irytującego tutejszych „europejczyków”. Postkatolickie pismo postanowiło, więc „wszcząć dyskusję” nad koniecznością zrewidowania tej tradycji. Przed pierwszą komunią dzieci odbywają pierwszą spowiedź świętą − i to właśnie uznali postkatolicy za dobry punkt do ataku. Z obłudną troską o dzieci, narażane tym archaicznym obyczajem na stres, wystąpili oni z tezą, że spowiedź to nazbyt wielki szok psychiczny dla ośmiolatka, że zmuszanie go do rachunku sumienia, żalu za grzechy, a już co najgorsze wyznawania jakiemuś księdzu win sprawia, iż dziecko doświadcza stanów lękowych, moczy się w nocy i w ogóle. No i cała ta stresująca, by nie rzec wprost, barbarzyńska toczka: konfesjonały, kolejki do nich… No, nie. Dawajmy komunię jak leci, każdemu, potraktujmy prawo do sakramentu jak jeszcze jedno z praw człowieka. A kto ewentualnie będzie chciał chodzić do spowiedzi, to jakoś tam, kiedyś, później, gdy już będzie wystarczająco dojrzały… No dobrze, żeby za bardzo się nie wgłębiać w zbędne polemiki, zapytam tygodnikowych „otwieraczy” katolicyzmu o sprawę zasadniczą: a kiedy waszym zdaniem człowiek jest „wystarczająco” dojrzały? Zapewne, jak ktoś chce znaleźć przykłady strasznego wpływu spowiedzi na psychikę ośmiolatka, to je znajdzie (choćby wśród dzieci ludzi, którzy wstąpiwszy na równię pochyłą „katolicyzmu otwartego” zaniechali pracy nad katolickim wychowaniem swych pociech). Ja bez trudu mógłbym wskazać wiele przykładów ludzi pełnoletnich, którzy nadal elementarnej dojrzałości nie osiągnęli. Właśnie, dlatego, że nikt tego nigdy od nich nie wymagał. Takich ludzi oczywiście przybywa. Współczesna kultura produkuje ich wręcz masowo. Ludzi, którzy, jak to już raz pozwoliłem sobie podsumować, coraz wcześniej osiągają dojrzałość płciową i coraz później, albo zgoła i nigdy, dojrzałość życiową. „Bohaterem naszych czasów” staje się wieczny bachor, do późnej starości oczekujący, że ktoś się będzie nim zajmować, ktoś zadba, by w swej beztrosce nie zrobił sobie krzywdy i ktoś w razie, czego uchroni go od konsekwencji jego własnych złych wyborów. Dla człowieka wychowywanego wedle tego wzorca żaden wiek nie jest dobry, aby go uczyć korzystać z własnego sumienia, oceniać swoje postępowanie, żałować tego, co w nim było złe i naprawiać to. I odwrotnie, dla człowieka wychowywanego normalnie nigdy nie jest na to zbyt wcześnie, byle umieć dostosować sposób wprowadzania moralnej tematyki do wrażliwości dziecka. Odwracając pseudoszlachetne obiekcje tygodnika powiem, że jeśli czyjeś dziecko w wieku ośmiu lat nie umie odbyć pierwszej spowiedzi ze zrozumieniem i pożytkiem, to znaczy, że jego rodzice nadają się do chowania świń, a nie dzieci. „Troska” autorów „Tygodnika Powszechnego”, gdyby potraktować ją życzliwie i poważnie, i tak nie dość daleko idzie. To nie jest sprawa wieku. Idąc ich tropem myślenia, spowiedź jest cała, jako taka, reliktem barbarzyńskich czasów, kiedy usiłowano człowiekowi wpoić poczucie winy. Kiedy szermując pojęciem „grzechu” diaboliczni macherzy z „kościoła kat.”, jak nas pogardliwie nazywa palikociarnia, podporządkowywali sobie ludy (celem materialnego ich wyzysku) łudząc je rzekomo posiadaną władzą „rozgrzeszania”. Człowiek współczesny, aby osiągnąć pełną wolność, musi się tego przesądu, jakim jest „grzech”, całkowicie wyzwolić. Zrozumieć, że nic nie jest złe, jeśli sprawia mu przyjemność, sprzyja samorealizacji. Zapytajcie choćby niejakiego Nergala, o którym tak życzliwie wypowiadał się tyleż poczciwy, co pomylony staruszek w koloratce, szefujący wspomnianemu postkatolickiemu tygodnikowi. Ayn Rand − skądinąd od chrześcijaństwa nader odległa − pisała, że nie można szukać kompromisu między chlebem a trucizną. Kultura, która zwalcza poczucie winy, nie da się pogodzić z sakramentem pokuty, i postawa „pośrednia”, że niby, kto chce, może się spowiadać, ale dopiero jak dorośnie, jest tylko kapitulacją; tak jak i z innymi sprawami, jest tak, że kto nie nauczy się spowiadać w dzieciństwie, na 99,9 procenta nie nauczy się już też tego nigdy. Nie da się z nowoczesnością pogodzić fundamentalnego dla wiary przekonania, że człowiek jest grzeszny, więc potrzebuje doskonalenia się. A skoro się nie da, nie należy próbować: katolik nie ma po prostu innego wyjścia, niż być nienowoczesny. Jeśli mimo wszystko próbuje, przestaje być katolikiem, nawet, jeśli jeszcze nawykowo używa pewnych zapamiętanych z dzieciństwa pojęć. Jak targetowa czytelniczka pism kobiecych, która jeśli powie „zgrzeszyłam”, to wyłącznie po to, by wyznać, że skusiła się na pączka czy inną bombę kaloryczną? RAZ
Weekendowa piątka Michała Karnowskiego. Jeszcze nas dziwi nieudacznictwo opakowane w szatki postępu i nowoczesności? Pewne wydarzenia minionych dni wzbudziły wielkie poruszenie. Z jednej strony to zrozumiałe, bo były przekroczeniem jakiejś granicy etycznej i estetycznej. Ale z drugiej - wynikały przecież z wcześniejszych zjawisk, są po prostu kulminacją, zwieńczeniem tego, co mieliśmy wcześniej. Oto moja osobista lista pięciu spraw, w których nasze zdziwienie nie powinno być zbyt wielkie:
1. Lech Wałęsa wzywający do pałowania związkowców "Solidarności". Fakt, że szokujące, prowokujące do komentarzy, iż "zdradził Solidarność". Ale może warto odwrócić pytanie i zapytać, kiedy Lech Wałęsa był pannie "S" i jej ludziom wierny po 1989 roku? Gdy zatrudniał w prezydenckiej kancelarii tylu tajnych współpracowników SB? Stawiał na Wachowskiego? Pozwalał uwłaszczać się postkomunistom na majątku narodowym? Patrzył bez choćby jednego gestu, założenia najmniejszej fundacji na nędzę ludzi, którzy stracili za sprawę zdrowie i kariery? Kiedy mówił "ja, ja, ja"? Kiedy wspierał postkomunistów i wyznawców ideologii konieczności ukradzenia pierwszego miliona? Uczestniczył w przemyśle pogardy wobec śp. Lecha Kaczyńskiego? Wezwanie do pałowania związkowców jest naturalną konsekwencją wcześniejszych czynów Lecha Wałęsa.
2. Media prorządowe wspierające Niesiołowskiego w ataku na dziennikarkę Ewę Stankiewicz. Warto oczywiście zanotować tytuł tekstu Wojciecha Maziarskiego pt. "Stankiewicz atakuje kamerą", ale nie ma się, co za bardzo dziwić. Wolność słowa od dawna jest dla nich, a nie dla "wrogów wolności". A kto jest wrogiem? Oni to definiują. Więc wesprą każdy atak na media niezależne, każdą niesprawiedliwość wobec mediów obywatelskich jak np. Radia Maryja i Telewizji Trwam. Jak trzeba to i zrobią z człowieka złodzieja, co próbowali wobec Bronisława Wildsteina i Krzysztofa Skowrońskiego? Więc fakt, że teraz zbudowali sobie (wymyśloną) tezę o "prowokowaniu" Niesiołowskiego przez Stankiewicz jest absolutnie zrozumiały. Tak samo jak to, że kiedy ich kamery naprawdę atakują, np. pielgrzymów, to oni budują wówczas tezy o świętości kamer. Ot, jak od lat, miejscowi demokraci i miłośnicy wolności słowa w akcji.
3. Brak poważnych przeprosin dla Centralnego Biura Antykorupcyjnego, jego szefów i agentów po wyroku sądu w sprawie Beaty Sawickiej. Wyrok był miażdżący. Nie było polowania, nie było uwodzenia, było przyłapanie na korupcji posłanki bardzo dobrze ustosunkowanej w obecnym obozie rządowym, całkowicie zdemoralizowanej. Zamiast po prostu odwołać kalumnie, które na ludzi walczących z korupcją rzucano, dalej klepie się tą samą mantrę. Ale tu też się nie dziwmy - po ukręceniu łba aferze hazardowej wszyscy wiedzą, że już można kraść i kombinować. W tym sensie dziwi, co innego - niezawisłość sądu. Naprawdę dziwi.
4. Kolejne hucpy antykościelne Janusza Palikota. Przecież ten polityk został wyhodowany i wypromowany przez ekipę Tuska właśnie po to by atakował Kościół, księży, biskupów i wszelkie wartości chrześcijańskie oraz konserwatywne. Gdyby nie przyzwolenie Platformy, jej wsparcie w tej działalności, byłby dzisiaj nikim. A tak, wspiera z lewej strony cele Donalda Tuska. Jakie to cele? Atak na finanse Kościoła przy jednoczesnym łożeniu milionów polskiego podatnika na skrajnie lewicową, wydająca zbrodniarza Lenina i współzapraszającą niemieckich bojówkarzy na 11 listopada do Polski. Palikot nadal pozostaje lewym ramieniem Tuska, który Kościoła nie lubi i robi wszystko by go osłabić.
5. Klęska drogowo-autostradowa i przykrywanie tego kolejnym przedstawieniem propagandowym. Czego bowiem powinniśmy spodziewać się po władzy, która pod sztandarami postępu i nowoczesności ogranicza możliwość studiowania na dwóch kierunkach, podnosi drastycznie opłaty za żłobki i przedszkola, obcina ilość punktów nocnej i świątecznej opieki lekarskiej, a wreszcie, dla "dobra emerytów", emerytury de facto likwiduje. Nieudacznictwo opakowane w szatki postępu i nowoczesności, gdzieś w tle z pytaniem o korupcyjne praktyki, a wszystko tak mocno antyrozwojowe - to cechy tej władzy od pięciu lat. Ale fakt, że tak wielu ludzi wciąż to kupuje - faktycznie zadziwia.
Adam Michnik: "Polska będzie katolicka. To może przyjmować różne formy, ale jest nieusuwalne z tej tożsamości" Internetowy tygodnik "Kultura Liberalna" zamieszcza rozmowę Jarosława Kuisza i Piotra Kieżuna z Adamem Michnikiem. Rozmowa dotyczy historii idei liberalnej. Warto odnotować kilka wypowiedzi Adama Michnika - także, dlatego, że pokazują one fascynującą umiejętność budowania pięknych teorii przy jednoczesnym popychaniu świata w zupełnie przeciwnym kierunku; ta cecha Adama Michnika jest chyba ważnym kluczem do zrozumienia źródeł jego sukcesu.
O książce „Kościół, lewica, dialog": Książka opowiada o zamkniętym okresie historycznym. Po 1989 roku sytuacja zmieniła się tak radykalnie, że sięganie dziś do „Kościoła, lewicy, dialogu” wydaje mi się mieć sensu tyle, co… dyskutowanie teraz polskich sporów po klęsce powstania styczniowego. Fenomen tej książki wynikał chyba z tego, że była pierwsza. Że przede mną nikt czegoś takiego nie napisał. Była rodzajem znaku na drodze. W tym samym momencie wydarzyły się przecież Radom i URSUS. Kilka lat temu ciekawą recenzję sporządził mi Roman Giertych, twierdząc, że są w polskiej historii dwie książki o największej trafności: Romana Dmowskiego „Kościół, naród, państwo” i moja. Potraktowałem to, jako niezamierzony komplement – choć nie identyfikuję się z poglądami Dmowskiego, uważam, że to był największy pisarz polityczny swoich czasów.
O pomyśle na książkę "Kościół, lewica, dialog": Najpierw gdzieś w 1973 czy 1974 roku dostaliśmy taśmę od przyjaciół z emigracji. Były tam nagrane ich wypowiedzi dotyczące wątpliwości, czy w Polsce dokonuje się pewien zwrot intelektualny, przewartościowanie oceny Kościoła i jego historycznej roli, czy zmienia się ocena religii. A ponieważ wydawało się, że proces ten dokonuje się na bardzo różnych planach – i w kraju, i na emigracji – dla nas, ludzi identyfikujących się z lewicą, odżyła myśl Jana Strzeleckiego. On teksty, korespondujące z manifestem personalistycznym Emanuela Mouniera, pisał już za czasów okupacji. Potem wymyśliliśmy z Jackiem Kuroniem, że zaproponujemy Aleksandrowi Smolarowi, redaktorowi naczelnemu emigracyjnego „Aneksu”, specjalny numer na ten temat. I ten numer się ukazał. Pisali tam Jacek Kuroń, Teresa Bogucka, Jacek Salij (on pewnie dziś wspomina to z rumieńcem wstydu, zważywszy, co obecnie pisze), ksiądz Stanisław Małkowski. Tak się zaczęło. Ale dziś, jeśli pyta mnie pan, dlaczego ta książka nie zdechła, powiem tak: mnie się zdaje, że jakoś tam zdechła. Natomiast żywy jest Kościół.
Czy istnieje "lewica laicka": Już nie istnieje? Ale wtedy to był rzeczywiście przewrót w postawach intelektualnych i ta książka napotykała na krytykę. Co ciekawe – najpierw z pozycji lewicowych i laickich. Tam się nie podobała, bo wręcz rewoltowała to środowisko. Po jej opublikowaniu czytałem list, który do Krzysztofa Pomiana przysłał Krzysztof Wolicki. Rozbierał książkę na czynniki pierwsze: tutaj źle, tam nieściśle… Natomiast w środowisku katolickim była przyjęta dobrze. Obszerne recenzje napisali Staszek Małkowski, Jacek Salij, Jan Pospieszalski. Oczywiście byli tacy, co rozpoznali w książce zatrute żądła liberalizmu i byli nastawieni negatywnie, ale to raczej wyjątki. Później się to zresztą zmieniło. „Kościół, lewicę, dialog” zaczęto przedstawiać, jako brutalny atak na Kościół, manifestację antyklerykalizmu. (...) Teraz jest na pewno anachroniczna. Nie ma ani tej lewicy, ani tego Kościoła. I wie pan, to jest książka pisana z perspektywy człowieka, który ma poczucie winy, że siedział cicho, gdy Kościół był zepchnięty w Polsce do katakumb, gdy katolicy naprawdę byli dyskryminowani. Ktoś zapytał mnie kilka lat temu, dlaczego nie napiszę tej samej książki z dzisiejszego punktu widzenia. Ale przecież dziś ona byłaby inna, Kościół jest tryumfujący, nie może być mowy o jakichkolwiek represjach wobec niego, niezależnie od tego, co mówią niektórzy hierarchowie. W związku z tym ja zostanę z moim poczuciem winy, do którego wasze pokolenie nie ma już powodu. Z tym Kościołem można normalnie się spierać, rozmawiać na partnerskich zasadach.
O płaszczyźnie porozumienia z prymasem Wyszyńskim: (...) płaszczyzna dialogu z nim była dość oczywista. Był nią opór w stosunku do zniewolenia, rodzaj tego oporu. Przynajmniej ja tak to postrzegałem. Dziś patrzymy wstecz i widzimy pewną logikę tego rozwoju. Wtedy nie było jasne, jak to się wszystko potoczy. Pamiętam szok, którego doznałem w 1968 roku, gdy odbywała się ta cała antyinteligencko-antysemicka heca. Głos Kościoła zabrzmiał wtedy bardzo czysto. Kiedy tłukła nas pałkami ZOMO-wska ekipa, chowaliśmy się do kościoła i zamykano za nami drzwi. Tego człowiekowi z mojej formacji nie wolno zapomnieć. Jeździliśmy też z Kuroniem do biskupa Ignacego Tokarczuka do Przemyśla i były to świetne rozmowy. Różnice zdań oczywiście były, ale argumentowaliśmy, spieraliśmy się. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że abp Tokarczuk wyląduje w Radiu Maryja, po prostu bym go wyśmiał.
O pokoleniu 68': Piotr Kieżun: Rozumiem, że ostrożne podejście do liberalizmu obyczajowego jest u pana związane z doświadczeniem Europy Środkowo-Wschodniej. Ciekawe, że wiele innych ważnych osób – Miłosz, Kołakowski, środowisko paryskiej „Kultury” – odnosiło się do kontestacji lat 60 w najlepszym razie bardzo ostrożnie. A czasem wręcz wrogo. Chyba tylko Kot Jeleński widział w tym jakąś szansę?
Adam Michnik: Ma pan sporo racji, choć osobiście identyfikowałem się z pokoleniem ‘68. Nawet, jeśli trochę się z nim nie zgadzałem. Podobali mi się, bo mieli dynamizm w butach. Chcieli zmieniać świat. Odrzucić mieszczańską rutynę, konformizm, zakłamanie. Natomiast oczywiście wygadywali także całą masę nonsensów, wszyscy ci maoiści, trockiści, sytuacjoniści. Tak czy inaczej, mamy jednak podobną wrażliwość postrzegania świata. To, dlatego całe lata po ‘68 spotykałem się z nieżyjącym już Rudim Dutschke, a do dziś na przykład z Joschką Fischerem.
O sojuszu Kościoła i lewicy laickiej dziś: To już nie jest historia, ale coś, co toczy się na naszych oczach. Ale jestem pewien jednej rzeczy: ten sojusz nie zniknął, tylko został zmarginalizowany. Środowiska, które ten sojusz zawarły, okazały się formacjami mniejszościowymi w szerszym obozie antykomunistycznym. I to nie tylko w Polsce. W Rosji demokraci typu Sacharowa nie mieli w wyborach żadnych szans. Nie tyle z Jelcynem, co z Putinem. W Czechach Havel mógł być długo prezydentem, bo został wybrany przez parlament, a nie w wyborach powszechnych. W tych ostatnich przegrałby, jak u nas przegrał Mazowiecki. Każdy kraj ma swoją tożsamość narodową, kulturową, ale naznaczoną jakoś przez czynnik religijny. Kraje mogą się laicyzować, ale Rosja będzie prawosławna, Izrael judaistyczny, Egipt islamski, a Japonia buddyjska czy Indie hinduistyczne. To może przyjmować różne formy, ale jest nieusuwalne z tej tożsamości. Otóż Polska będzie katolicka. Jeżeli chcemy zmieniać ją w lepszy kraj, nie da się tego zrobić wbrew społeczeństwu. To po pierwsze. A po drugie: było wielkim złudzeniem Oświecenia, a potem Marksa i marksistów, że religia jest czymś schyłkowym. Tak naprawdę jest ona ważną ludzką potrzebą. Ludzie wyznają religie, bo tego potrzebują i nie trzeba ich do tego przymuszać. To już prędzej można byłoby podważać istnienie lewicy laickiej. Nie istniały przecież żadne zrzeszające ją kluby… Można zapytać: czy jeżeli Adam Michnik rzeczywiście uważa, że "jest ona ważną ludzką potrzebą", to, dlaczego nie mówi tego, na co dzień swoim czytelnikom? Dlaczego mówi coś zupełnie przeciwnego? A może istota tkwi w uznaniu, że religię katolicką można zastąpić inną religią, z własnymi "kapłanami"? W każdym razie - ciekawe.
Warchoły z Radomia 1976 roku, warchoły z "Solidarności" dzisiaj. "Odradzałbym Balcerowiczowi język propagandy PRL" Jeżeli oni rzeczywiście blokowaliby w czasie mistrzostw Europy ważne imprezy, to byłby przejaw "warcholstwa". Podtrzymuję. To byłby przejaw skrajnego "warcholstwa". (…) Oto mielibyśmy związkowców, którzy forsują swoje odcinkowe interesy w skandaliczny sposób.
Leszek Balcerowicz w RMF FM Odradzałbym Leszkowi Balcerowiczowi język propagandy skierowany wobec robotników Ursusa i Radomia, to ich wyzywano od warchołów. Wypraszam sobie żeby Pan Lech Wałęsa, były przewodniczący "Solidarności" obrażał ludzi Solidarności i żeby wypraszam sobie by Leszek Balcerowicz, były pracownik Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu używał języka kierowanego przez komunistów wobec robotników w 1976 roku.
Jacek Kurski, w TVN 24 w programie "Kawa na ławę" W czerwcu 1976 r., podobnie jak to miało miejsce w czasie Marca ’68 r., robotnicy zakładów pracy wykorzystani zostali przez komunistyczne władze w roli politycznego straszaka. Tym razem zamiast „marcowym” „imperialistom”, „bankrutom politycznym”, „rewizjonistom” i „syjonistom”, wielkoprzemysłowe załogi miały dać odpór „chuliganom”, „warchołom” i „wichrzycielom” z Radomia, Ursusa i Płocka. Schemat pozostał w zasadzie ten sam, co przed ośmiu laty. Poparcie dla I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka, partii i rządu musiało być masowe, głośne, wyraźne, jednoznaczne, a temu najlepiej służyły wielkie polityczne manifestacje. (...) Manifestantów zaopatrzono w transparenty z hasłami typu: „Nasza siła to wiara w Partię”, „Nasza siła to jedność”, „Myśl Partii jest naszą myślą”, „Towarzyszu Gierek – nie zawiedziemy”, „Ufamy Partii”, „Partia działa dla ludzi przez ludzi”, „Zrobimy lepiej i więcej”, „Na nas Towarzyszu Gierek możecie liczyć”, „Młodzież zawsze z Partią”. Ta słodycz przyprawiona była odpowiednio hasłami szkalującymi demonstrantów z Radomia i Ursusa: „Potępiamy tych, którzy zakłócają nasz marsz do lepszego jutra”, „Nie ma miejsca w naszym społeczeństwie dla chuliganów i wichrzycieli”.
Jarosław Neja, Przeciw "warchołom", Gość Niedzielny
Palikot z bezsilności zaczyna skakać z obrazkiem Jana Pawła II w jednym ręku i naklejką z ks. Bonieckim w drugiej Nie można poważnie deliberować nad aktem apostazji faceta, który 7 lat temu robił rewolucje z pokoleniem JPII. Warto jednak pochylić się nad wczorajszą błazeńską szopką Palikota, który pokazał, że do walki z Kościołem potrzebny mu…papież.
„Żyjemy w całkiem innym świecie. Kościół ma być instytucją obywatelską, demokratyczną - powiedział. Wiem, że dla wielu ludzi głęboko wierzących jest dzisiaj strasznie trudno być w Kościele, ale chcę im powiedzieć, że nasze działania Ruchu Palikota i także ich na rzecz zmian polskiego Kościoła, powrotu do tych krakowskich korzeni Karola Wojtyły, Tygodnika Powszechnego, Józefa Tischnera, mogą z powrotem odebrać kościół z rąk oligarchów Episkopatu i oddać go ludziom w Polsce”- mówił wczoraj pod Oknem Papieskim lider „nowej” lewicy. Do tej pory Palikot utożsamiał swój wyrachowany antykatolicyzm z prostackimi i prymitywnymi gazetkami typu „Nie” czy „Fakty i mity”. Wczoraj zmienił on jednak w pewnym stopniu swoją narrację. Oczywiście teza o demokratyzacji Kościoła nie jest niczym oryginalnym. Już Rousseau miał problemy z wyobrażeniem sobie funkcjonowania podległych Watykanowi wiernych w „nowoczesnym” społeczeństwie, zbudowanym na laickich „wartościach”. Niedawno prof. Jan Hartman powtórzył w jednym z wywiadów bolszewickie tezy o problemie podwójnej wierności biskupów. Nie jest, więc to problem nowy i odkrywczy. Na marginesie pragnę przypomnieć, że nie można wprowadzić w Kościele zasady suwerenności ludu albo zasady większości. W Kościele rozstrzyga nie głos większości, ale to, co mówi Ewangelia Chrystusowa, powierzona przez Boga apostołom, których następcami są papieże i kardynałowie. Natomiast demokratyzowanie Kościoła za pomocą Jana Pawła II, którego czczący demokrację niczym złoty cielec teologowie tacy jak Hans Kueng czy Eugen Drewermann nazywali „duchowym dyktatorem” czy „dogmatycznym rygorystą” jest żałosne i prostackie intelektualnie. Również powoływanie się w kwestii „Kościoła otwartego” na konserwatywnego Jana Pawła II może wywołać jedynie uśmieszek na twarzy. Jan Paweł II jest do dziś przez liberałów chrześcijańskich traktowany, jako pancerny papież, który zawrócił Kościół z reform zapoczątkowanych przez SWII, (co jest fetyszyzacją i nie zrozumieniem nauk Soboru). Na dodatek jednoznacznie stanowisko JPII w sprawie aborcji czy związków gejowskich nijak nie pasuje do obecnych wariacji Palikota. Również mówienie o demokratyzacji Kościoła, jako o „krakowskich korzeniach” Wojtyły dowodzi kompletnego braku wiedzy naszych kieszonkowych Maratów na temat nauczania Jana Pawła II i jego nastawienia do struktury hierarchicznej Kościoła. Ba, Jan Paweł II nie widział (zresztą tak jak Ojcowie Założyciele USA czy tacy zmagający się z katolicyzmem wybitni myśliciele jak Tocqueville) możliwości egzystowania demokracji we współczesnym świecie w oderwaniu od moralności. "Demokracja bez wartości zamienia się w jawny lub ukryty totalitaryzm"- mówił papież. Właśnie taką demokrację próbuje wprowadzić Janusz Palikot, który chce schować krzyż do katakumb i odciąć Polaków od nauki Jezusa Chrystusa. Nie będę nawet wchodził w głębszą polemikę z jego tezą o powrocie Kościoła do „średniowiecza”. Każdy średnio znający historię człowiek wie, że w średniowieczu Kościół nie tylko ratował rzymskie i greckie dziedzictwo intelektualne, ale również budował pierwsze uniwersytety, szpitale, rozwijał takie nauki jak filozofia, medycyna, fizyka, biologia, prawo.
"Kościół rzymskokatolicki przeznaczył więcej wsparcia i pomocy finansowej na rzecz rozwoju astronomii przez okres sześciuset lat (od czasu odrodzenia nauki antycznej w późnym średniowieczu do oświecenia) niż jakakolwiek inna instytucja lub prawdopodobnie wszystkie instytucje razem wzięte"- pisał słusznie prof. L. Heilbron z Uniwersytetu w Berkeley. Kościół był w średniowieczu jedyną instytucją w Europie, która wykazywała ciągłe zainteresowanie pielęgnowaniem wiedzy. Jest to fakt, z którym trudno dyskutować. Oczywiście miłośnicy Dzierżyńskiego, którzy otaczają „mesjasza lewicy” uważają, że jeżeli fakty są przeciw nim, to trzeba je zbombardować. Powyższe słowa są truizmem jednak dla bezpieczeństwa naiwnych trzeba je powtarzać. Warto jednak zwrócić uwagę na inną kwestie w wystąpieniu Palikota. Otóż ten, pożal się Boże, ojciec chrzestny nowego (starego) antyklerykalizmu zrobił pewną woltę w swojej antykatolickiej narracji. Powoływanie się na Jana Pawła II pokazuje, że albo Palikot nie ma odwagi by napluć na wciąż największy autorytet Polaków, albo jest świadom, że nic nie zdziała w swojej wojence przeciwko Kościołowi będąc na jego zupełnym oucie. Palikot mówi nawet, że jest pewien, iż Karol Wojtyła, gdyby przyszedł drugi raz na świat, nie chciałby być w kościele Sławoja Głodzia, Rydzyka i abpa Michalika, po czym sam oficjalnie występuje z Kościoła. Czyż nie jest to najlepszy dowód na kompletnie niespójny przekaz koncesjonowanego lewicowca? A może to początek jego końca? Oczywiście Palikot w porównaniu z realnymi wrogami Kościoła to plankton i nie ma on szans zaszkodzić Dziełu Jezusa. Jednak dziś to on jest główną twarzą walki z Kościołem, którą kreują media. Nie można, więc zupełnie przemilczeć jego działań. Wczorajszy dzień pokazał jednak jak niskich lotów one są. Trudno się nie zgodzić z tezą publicystów, którzy utrzymują, że Palikot za kilka lat dokona uroczystego aktu przystąpienia do ruchu Hare Krishna jak mu się to będzie opłacać. Dziś Palikot coraz bardziej przypomina osiołka ze Shreka, który podskakuje i krzyczy „ja chcę, ja chcę walczyć z Kościołem, jeszcze ja, traktujcie mnie poważnie!!!”. Okazuje się, że w przypływie poczucia bezsilności zaczyna on skakać z obrazkiem Jana Pawła II w jednym ręku i naklejką z ks. Bonieckim w drugiej. Łukasz Adamski
Palikot i masoneria – odsłona pierwsza Jest to fragment rozdziału I książki „Masoneria polska 2012”. Palikot w różny sposób manifestuje swoje pozytywne relacje z masonerią. Jest też kilka faktów i tropów, które pozwalają go z nią wiązać. Oto pierwszy z nich.Tu wystarczy wspomnieć, że poświęciłem mu sporo miejsca w książce pt. „Masoneria polska 2009” w rozdziale dotyczącym masońskiej Komisji Trójstronnej. Można tam, między innymi, przeczytać: „Obecnie czterech członków Komisji Trójstronnej posiada obywatelstwo polskie. Są to Andrzej Olechowski, który należy do jej władz naczelnych (Executive Committee) i jest zastępcą przewodniczącego regionu Europy (European Deputy Chairman), Janusz Palikot, Wanda Rapaczyńska i Jerzy Baczyński, którzy wchodzą w skład tzw. Grupy Europejskiej (European Group)”1[1]. O Komisji Trójstronnej pisałem w książce „Masoneria i kryzys”: „Struktura rządu światowego staje się kompletna, gdy powstaje trzecie jego ciało, powołana na początku lat siedemdziesiątych XX w. przez Dawida Rockefellera Komisja Trójstronna. Oficjalnie propozycję powołania Komisji Trójstronnej zgłosił Zbigniew Brzeziński na posiedzeniu Klubu Bilderberg w kwietniu 1972 r., które odbyło się w Belgii. Kształt organizacyjny przybrała 23-24 lipca 1972 r. w posiadłości Rockefellera w pobliżu Nowego Jorku 23. Pierwsze jej posiedzenie odbyło się 23 listopada 1973 r. w Tokio. Skupia ona ok. 300 członków, z czego, z założenia, tylko jedna trzecia jest masonami (reszta to z reguły politycy, którzy poddają się woli masonów). Podczas zjazdów Komisji „uzgadnia się linie polityki, jakie powinny wdrażać poszczególne rządy” [2]. I, tak dla uzupełnienia, kilka słów o Klubie Bilderberg. Jego organizatorem był wywodzący się z Polski wysoko postawiony w hierarchii masonerii światowej wolnomularz Józef Retinger. Do Klubu należy około czterystu osób. Przeważają masoni z USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Holandii, Belgii, Kanady, Włoch i Szwecji [3]. Klub Bilderberg, jak pisze Epiphanius, jest „pomostem między Europą i Stanami Zjednoczonym” oraz „uprzywilejowanym forum, na którym imperium amerykańskich Rockefellerów spotyka się z potęga europejskich Rotszyldów” [4]. Celami klubu jest ograniczenie suwerenności państw, dokonanie zjednoczenia światowej gospodarki, „powołanie do życia międzynarodowego parlamentu dla podbudowania Rządu Światowego” [5].
A oto spis treści książki:
[1] S. Krajski, Masoneria polska 2009…, s. 80-82.
[2] S. Krajski, Masoneria i kryzys, Warszawa 2010, s. 146-147; por. też: T. Marrs, Tajna władza świata. Tajne Bractwo i Magia Tysiąca Punktów Świetlnych, Tłumaczenie J. Góra, New York-Toronto (bez daty wydania), s. 30-31, 37-38; Epiphanius, Ukryta strona dziejów. Nowy Porządek Świata. Nowy Ład Ekonomiczny. Globalizm. Masoneria i tajne sekty. Tłumaczenie J. W., Komorów 2009, s. 690-691.
[3] P. Virion, Rząd światowy. Globalizm. Antykościól i Superkościół. Tłumaczenie ks. H. Czepułkowski, Komorów 1999, s. 84-85.
[4] Epiphanius, Ukryta strona dziejów…, s. 668.
[5] P. Virion, Rząd światowy…, s. 86.
Stanisław Krajski
Gowin zastąpi Tuska i zostanie premierem i szefem PO? Bardzo groźnym dla Polski manewrem oligarchii byłoby zastąpienie Tuska przez Gowina. Gowin mógłby stanąć na czele Platformy i zostać premierem Oligarchia kontrolująca II Komunę zderzyła się z murem w postaci twardej, i do tego coraz lepiej zorganizowanej opozycji, jaka jest Pis, czy szeroko rozumiany jak go określił Kaczyński Obóz Patriotyczny. Siła, zorganizowanie, zbudowanie drugiego obiegu kultury i informacji czyni polski ruch anty oligarchiczny ewenementem w skali całej Europy.Wyjątkiem są Węgry i Fidesz na Węgrzech. Gdyby udał się plan i opozycja zostałaby zmarginalizowana, rozbita to wystarczyłoby pilnować, aby scena polityczna w Polsce była rozbita i tyle. Tusk w takiej sytuacji nie porządziłby zbyt długo, bo nie byłoby to konieczne. To paniczny strach oligarchii przed PISem pozwolił zbudować tak silną pozycje premiera, jaką ma Tusk tak potężną w gruncie rzeczy partie władzy jak jest Platforma. Dla oligarchii i sił obcych kontrolujących sytuacje w Polsce istnieje ogromne ryzyko, że Platforma i Tusk otrzymująca tak potężne wsparcie logistyczne i propagandowe w walce z Obozem Patriotycznym może wytworzyć suwerenny ośrodek władzy, który może pokusić się o zrzucenie jarzma potulności i dyspozycyjności. Jak ogromny, porażający musi być strach przed PiSem, że całkowici skompromitowana Platforma ma tak poniżające media wsparcie z ich strony? Rozbicie Platformy w tym momencie nie jest żadnym problemem dla mediów II Komuny. Rymanowski przewidywał przed wyborami, że PIS rozpadnie się, ponieważ wybory przegra, a Platforma rozpadnie się, ponieważ...Wybory wygra. Musiał biedaczyna wygadać niechcący plan operacyjny, jaki był przewidziany do realizacji. PIS pozbyło się socjalistycznej frakcji Ziobry i do rozłamu nie doszło. Kaczyński z powodzeniem przeprowadził sukcesje na rzecz Mariusza Kamińskiego i PiS stał się jeszcze potężniejszy i groźniejszy. Bardzo groźnym dla Polski manewrem oligarchii byłoby zastąpienie Tuska przez Gowina. Gowin mógłby stanąć na czele Platformy i zostać premierem. I przeprowadzić przedterminowe wybory, które osłabiłyby wynik PIS i Kaczyńskiego. Jeśli teraz oligarchia czegoś nie wymyśli to Kaczyński dojdzie do władzy na fali niezadowolenia społecznego. Gowin jest kunktatorem i oportunistą.Kosmetycznym konserwatystą i wolnorynkowcem. Oligarchia kontroluje lewą stronę sceny politycznej dzięki lewakowi Palikotowi. Dlatego może sobie pozwolić na ruch pchnięcia Platformy pod Gowinem w stronę wyborców konserwatywnych i chrześcijańskich. Gowin jest wyraźnie lansowany. Wybór na ministra sprawiedliwości, plan osłabieni korporacji zawodowych, teraz prowadzenie własnej niezależnej od Tuska polityki zagranicznej w sprawie wraku, sprzeciw wobec homoseksualnych fanaberii w sprawie małżeństw. To wszystko obliczone jest na odebranie wyborców Kaczyńskiemu i PiSowi. Konserwatywna i wolnorynkowa retoryka plus odzyskanie resztek poniszczonego wraku pozwoli propagandzie mediów reżimowych II Komuny dalej prać Polakom mózgi. Gdyby PiS wygrał wybory to Kaczyński mógłby rozbić Platformę dzięki Gowinowi. Jeśli jednak Platforma z postawioną na jej czele marionetką, jaką jawi się Gowin wygra to Układ otrzyma czas potrzebny do pacyfikacji opozycji. Platforma wejdzie wtedy w koalicje z SLD, przy cichym wsparciu Palikota. Marek Mojsiewicz
„RAPORT SPECJALNY” Komisji Macierewicza – fałszywy! Paranoja nie jest jednostką chorobową. Praktycznie każdy, co jakiś czas ulega jakimś paranoicznym urojeniom. Tyle, że szybko zdrowy rozsądek paranoję eliminuje. Wiemy już wszystko. Przyczyną katastrofy w Smoleńsku nie była bania z helem, Wielki Magnes ani sztuczna mgła. Przyczyną nie były „zaniedbania i bezprawne działania premiera Donalda Tuska, podległych mu ministrów i organów administracji w organizowaniu wizyty prezydenta i podczas lotu do Smoleńska”. Miały one dotyczyć m.in. zaniedbań związanych z dokonanym remontem kapitalnym Tu-154M, który mimo braku gwarancji bezpieczeństwa został dopuszczony do lotu. Nie było nią „niezapewnienie prezydentowi ochrony kontrwywiadowczej podczas wizyty i przygotowań, niedopełnienie przez MSWiA oraz BOR obowiązku zorganizowania ochrony i dokonania rekonesansu lotniska oraz brak obecności funkcjonariuszy na miejscu w chwili lądowania”. Przyczyną nie było to, że rząd "współdziałał z rządem rosyjskim przeciwko prezydentowi w celu rozdzielenia rocznicowych uroczystości katyńskich, co miało przyczynić się do katastrofy”. Nie było nią również „zlekceważenie obowiązków m.in. przez MON i polski ataszat wojskowy w Moskwie dotyczących dostarczenia załodze Tu-154M informacji o zagrożeniu meteorologicznym”. Przyczyną nie były „skandaliczne niedopatrzenia obsługi lotniska” ani to, że „kontrolerzy lotu komunikowali się z nieznanym generałem w Moskwie”. WCzc. Antoni Macierewicz (PiS, Warszawa) obalił te wszystkie zarzuty. Wbrew poprzednim ustaleniom wszystko było w zasadzie dobrze – tylko ktoś podłożył 3-5 kg dynamitu, co rozerwało skrzydło i kadłub. Co udowodnił australijski ekspert, p.dr inż. Grzegorz Szuladziński. Co prawda mój ekspert twierdzi, że do spowodowania katastrofy samolotu wystarczyłoby spokojnie pół kilo dynamitu (lub 100 g semtexu) w skrzydle – ale zamachowcy na pewno uznali, że na prezydencie nie wypada oszczędzać. Gdyby chcieć poważnie potraktować te rewelacje, można by się powołać na dane (np. te przytaczane przez p. Władysława Jedynaka z PPP „LOT”: „Trzeba się skoncentrować na tym, co zostało ustalone i jest opisane w raporcie, w protokołach. Jest zamieszczona kopia analiz chemicznych wykonanych przez Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii, gdzie przebadano bardzo wiele elementów będących na pokładzie samolotu. Wykluczono obecność gazów bojowych, środków radioaktywnych, materiałów wybuchowych”.
Jedynak: Rejestratory Tu-154 zapisały wstrząs i gwałtowny obrót samolotu w lewo "Wykluczam teorię o zamachu, jako nieznajdującą oparcia w faktach"- mówi Wiesław Jedynak, członek Komisji Badania Wypadków Lotniczych. "Załoga Tu-154 już na 25 minut przed lądowaniem wiedziała, że warunki w Smoleńsku są bardzo złe, mogła przerwać, a mimo to zniżała się, nie reagując na sygnalizację. Wstrząsy, o których mówi komisja Macierewicza, to uderzenia o przeszkody naziemne. Wiedzieliśmy o nich pracując nad raportem. Wstrząsy są skorelowane z czasem, kiedy samolot uderzył w brzozę. Rejestratory zapisały jeszcze gwałtowny obrót samolotu w lewo i próbę skontrowania. Próbę nieudaną, bo nie było już, czym manewrować"- wyjaśnia gość RMF FM.
Posłuchaj kontrywywiadu RMF FM: Konrad Piasecki: Teorii, że w Smoleńsku doszło do zamachu, daje pan ile procent prawdopodobieństwa? Wiesław Jedynak: Wykluczam w ogóle tę teorię. Ona nie jest oparta na faktach.
A że decydującą przyczyną były dwa wybuchy, dwie eksplozje na pokładzie tupolewa? To również, w nawiązaniu do tego, co powiedziałem wcześniej, nie można tego oprzeć na ustalonych przez komisję faktach zamieszczonych przez komisję w raporcie.
Te ustalenia i hipotezy naukowców pracujących dla komisji Macierewicza nic są nie warte? Każdy ma prawo do własnego zdania, natomiast dobrze byłoby, gdyby poruszano się w obszarze ustalonych faktów, dokumentów, zgromadzonych danych, a nie dokonywano wybiórczej kwerendy tych danych po to, żeby przekazać swoją prawdę jak gdyby.
To w obszarze faktów. Czym są te dwa wstrząsy czy dwie eksplozje odnotowane przez naukowców związanych z komisją Macierewicza? One prawdopodobnie, bo o tym musimy powiedzieć, nie wiemy przecież tak naprawdę, czym były naprawdę te zarejestrowane wstrząsy, są tylko i wyłącznie śladem uderzenia samolotu w przeszkody naziemne. To nie są jakieś znaczące przeciążenia. To są delikatne przeciążenia, które mówią o tym, że samolot zaczął uderzać o przeszkody naziemne.
Ale rozumiem, że komisja też odnotowała te wstrząsy czy jakieś tam zmiany cyrkulacji? Oczywiście, to nie są wstrząsy. To są ślady na zapisie przy przeciążeniu poziomym i pionowym, mówiące o tym, że nastąpiło jakieś zakłócenie toru lotu samolotu.
I te ślady są odnotowane po uderzeniu w brzozę czy przed uderzeniem w brzozę? Jest to skorelowane właśnie z tym miejscem i z tym czasem, w którym samolot uderzył w brzozę.
Pan jest dzisiaj absolutnie przekonany do raportu komisji Millera i do brzozy, która oderwała część skrzydła? Tak, to jest naturalna konsekwencja analizy poszczególnych elementów zapisanych w rejestratorach parametrów lotu, rejestratorach głosu, analizie tych faktów, złożeniu warunków meteorologicznych z całej sytuacji. Trudno to było opisać inaczej.
A na ile ta brzoza i to skrzydło zostały szczegółowo przebadane przez naukowców, przez badaczy? Ja powiem tak - ważna w tym wszystkim jest taka racjonalizacja badań. Najpierw musimy przeprowadzić ciąg logiczny, analizy prowadzące nas do tej brzozy. My się koncentrujemy na samym efekcie, a tak naprawdę uderzenie w brzozę było skutkiem tego zaniedbania pewnych tam relacji między pilotem a samolotem. Zapominamy o tym, jak to było naprawdę, jeśli chodzi o fakty. Warto te fakty uporządkować. Czyli załoga wiedziała 25 minut przed lądowaniem o tym, że warunki są bardzo złe, poniżej absolutnie minimów. Sama poprosiła o podejście. Nie ma mowy o żadnym zwabianiu załogi w żadną pułapkę, bo na każdym etapie tego lotu mogła przerwać ten lot. Na samej prostej zniżała się do wysokości znacząco przekraczającej tę minimalną, przy której powinna rozpocząć tę procedurę odejścia, nie reagując na sygnalizację generowaną przez samolot. Bardzo dramatyczną, trwającą 20 sekund sygnalizację, mówiącą o tym, żeby odejść. I na samym końcu, gdzie samolot znajdował się na wysokości minimalnej, czyli na wysokości już kilku metrów nad ziemią, rozpoczęło się uderzanie w obiekty naziemne, więc trudno mówić tutaj o tym, żeby cokolwiek innego mogło tu być przyczyną uszkodzenia. Do tego na miejscu zdarzenia znaleziono właśnie ściętą brzozę z fragmentami materiałów pochodzących z samolotu. Znaleziono ułamany dosyć znaczący fragment skrzydła. Zresztą charakter uszkodzeń - ta końcówka skrzydła była zupełnie nieuszkodzona. Widać było bardzo wyraźnie, że została odseparowana od całości.
No, ale druga strona powiedziałaby panu tak: to, że byli na tej wysokości to tylko był moment, w którym już odchodzili, próbowali rozpocząć czy rozpoczęli manewr odchodzenia. W tym momencie wydarzyło się coś takiego, co urwało skrzydło, czytaj - eksplozja, coś, co spowodowało oderwanie skrzydła, a nie brzoza. Chciałbym wrócić do tego, co powiedziałem. Pamiętajmy o tym, na jakiej wysokości ten samolot się znajdował. Nie mówimy o wysokości 100 metrów. Nie mówimy o wysokości 50 metrów. Mówimy o wysokości kilku metrów nad ziemią.
Czy komisja Millera stworzyła jakieś symulacje dowodzące, że oderwanie skrzydła przez brzozę było możliwe? Wczoraj przewodniczący mojej komisji pan Maciej Lasek mówił o tym w telewizji, że nie prowadziliśmy tego, dlatego, że dla nas tak naprawdę był to skutek, a nie powód tego, że ten samolot się rozbił, czyli generalnie taki model lub też symulacja pokazująca sposób rozpadu jest interesująca dla naukowców i dla osób, które chcą ten temat zbadać dokładniej, wyciągając wnioski na temat struktury budowy samolotu i tak dalej. Natomiast z punktu widzenia racjonalności badania wypadku lotniczego to nie miało takiego dużego znaczenia.
A jak to jest z tym słynnym "wywinięciem" kadłuba czy wraku na, zewnątrz, co ma też dowodzić wybuchu? Na podstawie, jakich źródeł to zostało ustalone?
Na podstawie źródeł wizualnych, czyli oglądu relacji telewizyjnych i zdjęć. Trzeba się skoncentrować na tym, co zostało ustalone i jest opisane w raporcie, w protokołach. Jest zamieszczona kopia analiz chemicznych wykonanych przez Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii, gdzie przebadano bardzo wiele elementów będących na pokładzie samolotu. Wykluczono obecność gazów bojowych, środków radioaktywnych, materiałów wybuchowych.
Czy jakikolwiek wybuch jest wykluczony? W naszym pojęciu tak.
Jest tak, że pan by dzisiaj nie zmienił nic, nawet przecinka w raporcie komisji? Podpisałbym się pod tym raportem tak samo spokojnie, mając świadomość tego i musimy wszyscy mieć świadomość tego, że ten raport był pisany rok temu. Mogły zostać pewne okoliczności, które będą różne od naszych ustaleń. Ale nie były to tego typu ustalenia, które mogłyby znacząco zmienić...
...bardzo różna jest kwestia obecności generała Błasika. Instytut Sehna jego głosu nie rozpoznał wśród tych osób, które były w kabinie. To jest przykład na to, że są ustalone jakieś kolejne fakty, pojawiają się kolejne ekspertyzy. Jeżeli nawet przyjęlibyśmy tę ekspertyzę, jako ostateczną to musimy ją przeanalizować do końca. Obecność pana generała Błasika w kabinie pilotów nigdy nie była pokazywana, jako jakikolwiek element mający wpływ na zaistnienie...
...z punktu widzenia komisji Millera, bo MAK z tego uczynił... ja nie mogę brać odpowiedzialności za to co MAK zrobił...
Ale jest istotna kwestia, kto odczytywał te wysokości. Że nie odczytywał ich generał Błasik tylko drugi pilot. Jeżeli byśmy przyjęli tezy zamieszczone w raporcie instytutu Sehna to wtedy one by wzmacniały nasz przekaz. Jeżeli rzeczywiście drugi pilot odczytywał te wysokości to powstaje pytanie, dlaczego nie reagował? Samolot był sprawny, w każdej chwili można było przerwać to podejście. Jego zadaniem, jako osoby, która wspomagała działania kapitana, który pamiętajmy był nadmiernie obciążony, prowadził korespondencję, prowadził samolot, powinien przerwać to podejście i przebić się z tą informacją. A pamiętajmy, kiedy nastąpiło przerwanie podejścia. To była wysokość 40 metrów nad ziemią. A wysokość barometryczna, którą mierzyli zgodnie z raportem Instytutu Sehna moglibyśmy powiedzieć, że załoga obserwowała wynosiła wtedy zero metrów.
Tylko, że znowu posługując się argumentem strony przeciwnej reakcję uniemożliwiła awaria, wybuch, czy cokolwiek takiego, co sprawiło, że piloci nie byli w stanie dokonać takiego manewru. Musimy na czymś się oprzeć. Jeżeli wykluczymy materiał zgromadzony do tej pory to wtedy nie mamy niczego. Natomiast, jeżeli zaufamy zapisom rejestratorów lotów a przecież pamiętajmy, że chociaż jeden z tych rejestratorów był polskiej konstrukcji, zbadany tylko i wyłącznie w Polsce, to on zapisał do ostatniej sekundy lotu to, ze ten samolot był sprawny.
Wszystkie jego urządzenia były sprawne.
A co on jeszcze zapisał? Że ten samolot się przechylił, odchylił? Nawet już zaczął rejestrować potem po tym wstrząsie zarejestrowanym, zarejestrowany został bardzo gwałtowny obrót w lewo, któremu towarzyszyła reakcja załogi kontrująca ten obrót, ale ona była nieskuteczna, bo nie było, czym sterować tym samolotem, najzwyczajniej w świecie.
Czy komisja nie rozważa powrotu do pracy, wznowienia swojej pracy, dopisania czegoś do raportu? To jest zawsze możliwe, ale w sytuacji, gdy pojawiają się rzeczy naprawdę istotne z punktu widzenia określenia przyczyn. Pamiętajmy, że celem komisji...
Rozumiem, że przez ten rok nic się z pańskiego punktu widzenia nie pojawiło? Celem komisji jest określenie profilaktyki i wskazania przyczyny wypadku także w tym aspekcie nie pojawiło się nic nowego.
Kontrwywiad Konrad Piasecki RMF FM
- ale ja tego czynić nie będę. Zamiast dyskutować proszę spojrzeć w oczy WCzc.Antoniego Macierewicza. To są oczy paranoika. Mamy do czynienia z jawnym przypadkiem paranoi – ściślej: urojeń paranoidalnych – a paranoja ma to do siebie, że jest zaraźliwa. W tej chwili jest nią zarażone całe praktycznie PiS – i ze ćwierć Polaków. Proszę sobie poczytać o paranoi indukowanej:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Paranoja_indukowana
Paranoja nie jest jednostką chorobową. Praktycznie każdy, co jakiś czas ulega jakimś paranoicznym urojeniom. Tyle, że szybko zdrowy rozsądek paranoję eliminuje. Niestety: u jednego człowieka na tysiąc paranoja, zwłaszcza urojenia powstałe pod wpływem gwałtownego wstrząsu - się utrwala. W Sejmie mamy 460 Posłów... Paranoicy są często bardzo sprawni organizacyjnie i bardzo przekonywający – bo głęboko wierzą w to, co mówią. A ludzie mają – bardzo przecież racjonalną - skłonność oceniać innych po szczerości ich wypowiedzi. Więc zdajmy sobie sprawę, że nie mamy do czynienia z jakimkolwiek stanowiskiem politycznym – lecz z jednostką chorobową. I zacznijmy – przykro mi to mówić, bo to mój szkolny kolega – traktować Antoniego Macierewicza w sposób właściwy. Czyli nie spierając się z Nim – bo to nie ma sensu. Paranoik tylko utwierdza się wtedy w swoich urojeniach. Proszę w kontaktach z Antonim Macierewiczem mówić wyłącznie o sprawach możliwie dalekich od Smoleńska! Zająć Go np. problemem szkolnictwa katolickiego w Hiszpanii? Na rysunku: Australijski ekspert pokazuje na szkicu samolotu jak zrobiono ten SUPER-SZOK, gdzie rozmieszczone były bomby itd. JKM
Zachód traktuje nas jak kolonie Wicepremier Węgier ma rację, rozwinięte kraje Europy Zachodniej, ich koncerny, firmy i banki traktują kraje nowo przyjęte jak kolonie i najwyższy czas to przerwać.
1. Polskie Radio w audycji „Więcej Świata” nadało kilka dni temu ciekawy wywiad z wicepremierem rządu Węgier Zsoltem Semjenem z okazji drugiej rocznicy objęcia rządów w tym kraju przez Wiktora Orbana. Stwierdził on między innymi „to nie Węgry izolują siebie, ale są izolowane przez banki, korporacje narodowe i siły polityczne, które za nimi stoją. Korporacje te wyciągały z Węgier znacznie większe kwoty niżby wynikało to z zasady zysku. Tak traktuje się kolonie, a nie równoprawne państwa członkowskie”. Stwierdził także, że rząd Viktora Orbana, od momentu przejęcia władzy próbuje to uniemożliwiać, między innymi poprzez dodatkowe opodatkowanie banków, sieci sklepów wielkopowierzchniowych, firm telekomunikacyjnych i stąd takie ataki na jego kraj ze strony Unii Europejskiej, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego.
2. W tej sytuacji warto postawić pytanie czy i inne kraje Europy Środkowo - Wschodniej w tym także Polska, nie są traktowane podobnie przez rozwinięte kraje Unii Europejskiej. Jesteśmy razem w Unii Europejskiej, przynajmniej teoretycznie jesteśmy równoprawnymi jej członkami, cały czas słyszymy jak to płatnicy netto do unijnego budżetu, hojnie nas dotują, więc może takie stawianie sprawy jest zupełnie nie na miejscu. Otóż dobrze, że przynajmniej Węgrzy przejrzeli na oczy i mają odwagę publicznie tak opisywać relacje gospodarcze i finansowe pomiędzy nowymi członkami UE a tzw. krajami starej Unii.
3. Jeżeli takie kraje jak Polska otrzymują z budżetu UE znacznie więcej, niż do niego wpłacają, to nawet nasze ministerstwo rozwoju regionalnego czasami publikuje dane ile eurocentów wraca do kraju donatora z jednego euro pomocy unijnej udzielonej Polsce. Do Niemiec z 1 euro w ten sposób wraca około 80 eurocentów, do Austrii 85 eurocentów, do Francji 70 eurocentów, to wszystko w postaci zakupu w tych krajach dóbr i usług, niezbędnych do realizowania inwestycji finansowanych z budżetu unijnego. Zresztą także w statystykach zachodnich można znaleźć informacje jak pozytywny wpływ dla wzrostu gospodarczego w tych krajach miało przyjecie nowych 12 członków UE. Ten wpływ jest szacowany na przynajmniej 0,3-0,4 % PKB dodatkowego wzrostu rocznie.
4. Ale to nie wszystko. Poprzez mocne wejście korporacji zachodnich do gospodarek krajów Europy Środkowo - Wschodniej, a także kreatywnej księgowości prowadzonej przez te firmy bardzo łatwo wywozi się z nich zyski znacznie wyższe niż przeciętna stopa zysku. Regularnie zawyża się koszty uzyskania przychodów, poprzez dowolną wycenę sprowadzanych tutaj materiałów, podzespołów a w szczególności tzw. know-how a tym samym obniża podstawę opodatkowania podatkiem dochodowym. Tak robią duże koncerny i spółki - córki wielkich zachodnich banków, a mimo tych praktyk corocznie wykazują jeszcze ogromne zyski i sięgające kilkunastu miliardów złotych rocznie.
5. Na odrębną uwagę zasługują przeforsowane głównie przez Bank Światowy w wielu krajach Europy Środkowo - Wschodniej, ubezpieczenia kapitałowe, oferowane w Polsce przez Otwarte Fundusze Emerytalne. Przez te już ponad 12 lat Skarb Państwa przekazał tym funduszom około 230 mld zł składki, ale aby te zobowiązania obsłużyć musiał pożyczyć na rynku około 260 mld zł. Fundusze maja obecnie aktywa około 225 mld zł a więc mniej niż przekazał im Skarb Państwa, ale same do tej pory zarobiły przynajmniej 15 mld zł w postaci opłat od wpłacanych składek i tzw. opłat za zarządzanie aktywami. Przez pierwsze 10 lat pobierały z każdych 100 zł wpłacanej składki 10 zł z tych dwóch tytułów. Teraz te opłaty uległy pewnemu zmniejszeniu. Co więcej, kiedy przyszło pierwsze sprawdzam i OFE w 2009 roku miały wypłacać pierwsze świadczenia kobietom, które po 10 latach oszczędzania odchodziły na emerytury okazało się, że są to świadczenia nieprzekraczające 100 zł i trzeba było w pośpiechu zmienić ustawę i pozwolić tym ubezpieczonym ze składkami z OFE przenieść się do ZUS-u. Wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat to dla OFE swoisty prezent, dłużej będą pobierały składkę, później i krócej wypłacały świadczenia, a więc będzie można, choć trochę ich wysokość podwyższyć? Ale na to nie można mieć przesadnych nadziei. Właśnie w pierwszym kraju, który takie kapitałowe przymusowe ubezpieczenia emerytalne wprowadził, czyli w Chile, po 30 latach pobierania składek świadczenia są tak skandalicznie niskie, że dochodzi z tego tytułu do masowych protestów społecznych.
6. Nie ulega, więc wątpliwości, że wicepremier Węgier ma rację, rozwinięte kraje Europy Zachodniej, ich koncerny, firmy i banki traktują kraje nowo przyjęte jak kolonie i najwyższy czas to przerwać. Węgrzy pokazali jak się to robi, obyśmy i my w Polsce do tego dojrzeli. Na to jednak potrzeba zasadniczej zmiany politycznej w Polsce i wygranej Prawa i Sprawiedliwości. Kuźmiuk
Więzienie pojawia się i znika Co się stało między 1 a 18 maja? Coś musiało się stać, skoro znany na całym świecie ze szczerości, a zwłaszcza – prawdomówności, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Aleksander Kwaśniewski 1 maja zeznał, że „wiedział”, iż w Polsce były tajne więzienia CIA, a już 18 maja zeznał, że żadnych więzień nie było, a tylko współpraca między razwiedką polską i amerykańską. Były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju został nawet pochwalony przez posła Palikota za odwagę, z jaką przyznał się do wiedzy na temat tajnych więzień. Oczywiście poseł Palikot zwoim zwyczajem przesadził, ponieważ wyznanie uczynione przez byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju aż tak wielkie odwagi nie wymagało. Bo Aleksander Kwaśniewski przyznał się, że tylko „wiedział” – ale nie poczuwa się do zadnej za to odpowiedzialności. Bo też odpowiedzialność za takie bezeceństwa spadłaby przede wszystkim na Leszka Millera, który jako ówczesny premier rządu, musiałby wydać formalną, a przynajmniej – dorozumianą zgodę. W jakim zatem celu Aleksander Kwaśniewski niby to przyznając się szczerze do wiedzy na temat więzaień, złożył taki donos na Leszka Millera? Wydawało mi się, że chciał w ten sposób pomóc losowi i przyspieszyć zjednoczenie lewicy, której Siły Wyższe powierzyłyby zewnętrzne znamiona władzy po zakończeniu Olimpiady w Londynie, kiedy to przyjdzie czas na rozliczenie okresu błędów i wypaczeń reżymu Donalda Tuska. Aleksander Kwasniewski, który po utracie prezydenckiej synekury nie potrafi ustatkować się na żadnej posadzie, zostałby owej lewicy „patronem” pobierając z tego tytułu jakieś obfite alimenty – bo chyba na jakieś alimenty liczy, skoro się tak wedle tego zjednoczenia uwija? Postawił tedy Leszka Millera – a przynajmniej tak mu się wydawało – pod ścianą, to znaczy – w obliczu swego rodzaju propozycji nie do odrzucenia: albo bierzesz udział w jednoczeniu lewicy w charakterze cerbera pilnującego biłgorajskiego sowizdrzała, albo Trybunał Stanu zakończy tak świetnie zapowiadającą się karierę. Wygladało na to, że tak właśnie były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju kombinował sobie 1 maja, kiedy to z uwagi na atmosferę wywołaną świętem naszych okupantów, każdemu komuchowi wszystko wydaje się jakieś łatwiejsze i prostsze. „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście” – powiada poeta – i widocznie ktoś starszy i mądrzejszy doszedł do wniosku, że zjednoczenie lewicy nie jest warte aż takiej ofiary, zwłaszcza przed szczytem NATO w Chicago, podczas którego kraje Grupy Wyszehradzkiej będą dopraszać się łaski, by Stany Zjednoczone powróciły do aktywnej polityki w Europie Środkowej. Nie jest to jednak wcale takie oczywiste, bo poprzedni szczyt NATO w Lizbonie proklamował strategiczne partnerstwo NATO – Rosja, w ramach, którego nasz nieszczęśliwy kraj miał się z Rosją „pojednać” – oczywiście na warunkach podyktowanych przez Władimira Władimirowicza – bo wiadomo przecież, że aby Polska mogła „pojednać się” z Rosją, to najpierw Rosja musi zechcieć „pojednać się” z Polską. Żeby jednak Rosja zechciała się pojednać, to Polska musi wyjść naprzeciw rosyjskim oczekiwaniom – to znaczy – zgodzić się na statu bliskiej zagranicy. Żadnego innego interesu Rosja do Polski nie ma – może tylko – ale to już do spółki ze swoim drugim, a właściwie nie „drugim”, tylko najpierwszym strategicznym partnerem, czyli Niemcami – żeby na „polskim terytorium etnograficznym”, to znaczy – obszarze leżącym na wschód od dawnej granicy niemiecko-polskiej z roku 1937, zainstalować Judeopolonię, która oczywiście będzie nazywała się inaczej, ale niezależnie od nazwy – będzie polegała na tym, iż starsi i mądrzejsi, po załatwieniu sprawy żydowskich rewindykacji majątkowych, zostaną szlachtą naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, przy okazji tresując go w posłuszeństwie i pilnując, by się nie buntował przeciwko swemu przeznaczeniu, jakie obmyślili dla niego strategiczni partnerzy. W obliczu tak śmiałych i co tu ukrywać – zbawiennych dla Europy planów, powrót Stanów Zjednoczonych do aktywnej polityki w Europie Środkowej jest Rosji potrzebny, jak psu piąta noga. W tej sytuacji prezydent Obama na chicagowskim szczycie będzie musiał wybierać między strategicznym partnerstwem z Rosją, a powrotem do aktywnej polityki w Środkowej Europie, żeby dogodzić krajom Grupy Wyszehradzkiej. Ciekawe – co wybierze – ale nietrudno zauważyć, że Aleksander Kwaśniewski nie mógł wybrać sobie gorszego momentu do straszenia Leszka Millera Trybunałem Stanu gwoli przyspieszenia zjednoczenia lewicy, by można było przy jej pomocy dokonać politycznej podmianki Umiłowanych Przywódców. I na to musiał zwrócić mu uwagę ktoś starszy i mądrzejszy, przed którym Aleksander Kwaśniewski traci rezon i pewność siebie, przypominając sobie, skąd wyrastają mu nogi – no i wysłuchawszy takiego zbawiennego pouczenia swoje pierwszomajowe wynurzenia natychmiast rewokował. Charakterystyczne jest, że żaden z przedsrtawicieli wnikliwych niezależnych mediów głównego nurtu nie ośmielił się zwrócić uwagi na sprzeczność pierwszomajowej deklaracji Aleksandra Kwaśniewskiego z deklaracja z 18 maja. Widocznie skądś wiedzą, że na takie rzeczy w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem uwagi zwracać nie wolno – z czego wyciągam wniosek, że Siły Wyższe za pośrednictwem oficerów prowadzących odpowiednio niezależne media ukierunkowały. Wygląda, zatem na to, że Leszek Miller nadal będzie mógł się targować, co do roli, jaką przypadnie mu w zjednoczonej lewicy odgrywać, a to znaczy, że i pozycja biłgorajskiego sowizdarzała nie jest wcale tak dobrze umocowana, jak można by sądzić tylko na podstawie pierwszomajowych wyznań Aleksandra Kwaśniewskiego. Nie można zresztą wykluczyć, że z okazji święta naszych okupantów doznał on jakiejś ostrej recydywy sławnej filipińskiej choroby goleni z przerzutami na mózg i objawami słowotoku. SM
Liczyć jak za Gierka Jedną z charakterystycznych cech PRL była nieprzystawalność statystyk nie tylko do rzeczywistości, ale nawet do siebie nawzajem – na przykład, jakkolwiek by liczono, zawsze wychodziło, że statystyczny Polak więcej wydaje, niż zarabia. W ramach ogólnego powrotu do czasów „gospodarskich wizyt” i „pełnej mobilizacji na froncie robót” celem terminowego oddania „strategicznych inwestycji” wróciło także i to. Otóż, wyczytałem, w marcu br. GUS podawał, że mamy w Polsce 1,8 miliona bezrobotnych i 15,9 miliona pracujących. A jednocześnie podał dane ze spisu powszechnego, w których bezrobotnych jest 2,1 miliona, a pracujących 14,2 miliona. Przy czym w spisie uwzględniono w tej liczbie pracujących „na czarno”, w bieżących statystykach zaliczanych do bezrobotnych. Mniejsza o to, że w marcu bezrobocie według GUS wynosiło około 12 procent, a w chwili przeprowadzania spisu 10 proc., co dodatkowo, oprócz kwestii pracujących nielegalnie, nie pozwala różnej oceny populacji bezrobotnej wytłumaczyć domniemanym zwiększeniem oferty na rynku pracy. Najciekawsze jest, że, jak łatwo policzyć, dane spisu powszechnego od statystyk podawanych, co miesiąc różnią się o 1,4 miliona obywateli. Bez mała półtora miliona ludzi to nie w kij dmuchał, nie mogli z miesiąca na miesiąc zniknąć ani się pojawić. Porównanie bieżących statystyk ze spisem prowadzi do jednego oczywistego wniosku: coś tutaj jest do bani. Albo te informacje, którymi krzepi nas i siebie samą władza, są więcej niż naciągane, albo spis, na który poszło tyle pary i pieniędzy, został tak spaprany, że tylko go sobie w buty włożyć. Odpowiedź wydaje mi się niezwykle prosta: wedle metodologii spisu, trzeba by odpowiedzieć, że bezrobocie w Polsce sięga dziś 14 procent. To wyjaśnia, dlaczego władza woli liczyć po swojemu. RAZ
21 maja 2012 Wolności od biurokracji, wolności od państwa, wolności od biurokratycznych decyzji - nie gwarantują nam tzw. prawa człowieka, które wprowadzono pierwszy raz nowożytnie podczas tzw. Rewolucji Francuskiej w roku 1789 detronizując obowiązki zawarte w dziesięciorgu przykazaniach.. Żeby komuś nadać prawa, trzeba go najpierw okiełznać, zabrać mu prawa przyrodzone- naturalne. Na przykład prawo do wolności. Lewicowi rewolucjoniści jakobińscy i nie tylko - ogłosili polityczny dekalog rewolucji. Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela uchwalona została” pod auspicjami Najwyższej Istoty”. Dekalog wzorowany na kamiennych tablicach Mojżesza. Ale już bez Boga. Z tym masońskim okiem w trójkącie..- ”Istotą Najwyższą”. Potem był zamach stanu Napoleona i koronowanie się na cesarza, potem przywrócenie monarchii, Święte Przymierze, i obalenie monarchii po I wojnie światowej.. Nareszcie zatriumfowała demokracja. Ustrój chaosu i nieporządku. Rozszerzana po II wojnie światowej na inne kraje pozaeuropejskie.. Dzisiaj polskie wojska walczą o demokrację w Iraku, Afganistanie - wkrótce być może – w Iranie.. Będzie wszędzie jednakowo i chaotycznie.. Będą się wszyscy przegłosowywać. W cieniu demokratycznych urn. Amerykanie- główni krzewiciele demokracji obecnie- potrafią wydawać 300 milionów dolarów dziennie, tylko po to, żeby w Afganistanie, kraju muzułmańskim- zatriumfowała demokracja.. To jest nowoczesny bożek wszystkich demokratów lewicowych i socjalnych.. Na fundamencie Praw Człowieka i Obywatela- przeciwko Bogu.. W kręgu cywilizacji europejskiej. Bo w innych cywilizacjach nie wiedzą, o co chodzi z prawami człowieka a tym bardziej obywatela. Na razie Polska uwikłana w zaprowadzanie demokracji w Afganistanie, ma płacić 20 milionów dolarów rocznie na krzewienie demokracji w Afganistanie.. To nie jest duża suma zwłaszcza, że Indie i Chiny zuzamen do kupy będą tez płaciły 20 milionów dolarów rocznie na krzewinie demokracji w Afganistanie., I żeby było jeszcze śmieszniej- Chiny – jak na razie – nie mają u siebie demokracji. Chyba, że zamierzają wprowadzić u siebie ten nonsensowny ustrój, który wcześniej czy później zniszczy dobrobyt Chin. Przegłosują nędzę! Żyjemy, więc w popłuczynach Rewolucji Antyfrancuskiej, która zamieniła posłuszeństwo Bogu w dziesięciu przykazaniach, na przywiązanie człowieka do biurokratycznego państwa w ramach nowego człowieczego dekalogu - Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Jesteśmy, więc niewolnikami państwa biurokratycznego, z którym możemy, jako niewolnicy - poprzez różne instytucje demokratycznego państwa prawnego negocjować warunki naszej niewoli. Jak to w demokratycznym państwie biurokratycznym?. Niektórzy się już nawet buntują.. Bo współczesne państwa demokratyczne oparte na prawach człowieka i obywatela, bez obowiązków wobec Boga- zajmują się głównie rabowaniem swoich niewolników zwanych ”obywatelami”.. I zwróćcie Państwo uwagę.. Demokratyczne państwo bezprawia nie przewiduje referendum w sprawie podatków(????) Inne referenda dotyczące innych spraw- można urządzać swobodnie.. Byleby nie dotyczyły finansów. Widać rabowanie „obywateli” przez biurokratyczne państwo bezprawne jest priorytetem.. Ale póki, co będziemy mieli prawdopodobnie w Radomiu filharmonię.. W ramach praw człowieka i obywatela należy nam się rozrywka najwyższego lotu. Nie wiem do końca czy to jest rozrywka, czy może katorga.. Lud będzie walił gremialnie do filharmonii i wsłuchiwał się w dźwięki stamtąd płynące.160 milionów złotych na jej budowę ma pochodzić z Unii Europejskiej, jeśli oczywiście to biurokratyczne monstrum przetrwa do roku 2017, kiedy ma zacząć się budowa filharmonii.. Znając życie- część da Unia, a resztę dołoży miasto, czyli podatnicy radomscy obowiązkowo- w ramach praw człowieka i obywatela. Bo najlepiej realizowanym prawem człowieka i obywatela jest przymus płacenia.. Na wszystko, co wymyśli władza demokratyczna.. W Radomiu aktualnie rządzi Prawo i Sprawiedliwość.. Ono nam wybuduje filharmonię.. Pod warunkiem, że Polska wpłaci w terminie składkę na Unię Europejską w ratach miesięcznych, co rocznie wynosi około 15 miliardów złotych.(!!!!) Wtedy dostaniemy trochę na filharmonię.. A jak już wybudujemy Filharmonię, bo mamy już gminną i przepiękną Szkołę Muzyczną, byłem – więc wiem, którą musimy utrzymywać czy nam się to podoba czy nie.. Jak socjalizm gminny się rozwinie bardziej pod patronatem socjalistów pobożnych, będziemy budować po roku 2020 jeszcze sale opery i operetki.. Ale Unia musi przetrwać przynajmniej do roku 2020. Tak jak Związek Sowiecki do roku 1984.. Jak pisał wcześniej dysydent sowiecki - Almarik. Związek Sowiecki przetrwał do roku 1989.. I wtedy dopiero się rozpadł.. Kiedy się rozpadnie Unia Europejska? Może wtedy jak zbankrutują Niemcy pod ciężarem socjalizmu niemieckiego.. A może wcześniej? Jak zbankrutuje Grecja, Portugalia, Hiszpania, Włochy czy Francja? W filharmonii ma być 800 miejsc dla wysłuchujących, tym bardziej, że Radom to miasto bardzo kulturalne.. A kultura- jak wiadomo- jest obecnie priorytetem.. I kosztuje wiele pieniędzy.Nie fabryki, sklepy, małe firmy rodzinne czy inne, które dają naturalne miejsca pracy ludziom i podatki miastu. Ale właśnie kultura, do której trzeba dopłacać, wkrótce może się okazać, że nie będzie skąd.. Bo małe firmy padają jak przysłowiowe muchy, a wszelkie władze samorządowe i państwowe na wyścigi budują centra kultury, na które wykładają krocie i dopłacają ile mogą.. Chodzi oczywiście głównie o propagandę różnych „wartości”- nie koniecznie tych pochodzących z kręgu naszej, umierającej, co prawda - ale jeszcze cywilizacji.. Marsz lewicy przez instytucje trwa. Komunista Antonio Gramsci to pięknie i podstępnie wymyślił. Opanować instytucje w duchu lewicowym, a potem propagować antywartości na każdym marszowym kroku pierwszomajowym.. Marksizm kulturowy wciskany jest w każdą szczelinę naszego życia.. Umiejętnie, podstępnie, niewidocznie.. Rewolucja przeciw chrześcijaństwu trwa.. Przy okazji Nocy Muzeów, gdzie lud mógł sobie pójść i pooglądać różne rzeczy w muzeum” za darmo”.. Bo wcześniej za „ darmo” zapłacił W PODATKACH.. Ale o tym nie wie, bo i po co mu ta informacja? Żeby wcześniej osiwiał.. W Radomiu przy okazji Nocy Muzeum w Muzeum im. Jacka Malczewskiego – odbyła się Noc żydowska.. Można było zapoznać się z kulturą żydowska, coś zjeść po żydowsku, posłuchać muzyki żydowskiej.. Obejrzałem przy okazji wystawę motyli.. Ile tych wspaniałych kolorów zawartych na motylich skrzydłach? Przepiękne, barwne, niepowtarzalne.. Nawet nie wiedziałem, że tyle motyli istnieje na świecie. I to chyba nie wszystkie.. Pan Bóg musiał się przy ich stwarzaniu napracować.. Ale efekt jest piorunujący! Tyle kolorów na raz. I to wszystko w Noc Żydowską.. Do godziny pierwszej w nocy.. A wolności od biurokracji, w tym kulturalnej- na razie nie dostaniemy.. Coraz więcej socjalizmu- aż do bankructwa.
WJR
Adam Gierek porównuje wizyty gospodarskie swojego ojca i premiera Tuska: inwestycje Gierka dawały miejsca pracy "Fakt" publikuje rozmowę z Adamem Gierkiem - na kanwie licznych ostatnio porównań gospodarskich wizyt w terenie premiera do działań propagandowych podejmowanych przez I sekretarza KC PZPR w latach 70. Syn Edwarda Gierka tak odpowiada na pytanie, czy dzisiejsza propaganda sukcesu nie przypomina mu czasów, gdy rządził jego ojciec:
Nie możemy porównywać tych okresów ani szukać analogii. Wtedy angażowano pieniądze, również z kredytów, w ogólny rozwój kraju, który zwiększał liczbę miejsc pracy. Dziś dużo się robi głównie w infrastrukturze drogowej, i są to – trzeba przyznać – inwestycje przydatne, ale dla inwestorów czy rozwoju tranzytu. Z punktu widzenia zwykłego zjadacza chleba to nie są inwestycje, które dadzą na stałe nowe miejsca pracy. W Polsce po 1989 roku nastąpiła wielka deindustralizacja kraju, to jest likwidacja albo przenoszenie przemysłu do innych krajów. Był to proces chaotyczny. Majątek, nad którym pracowały pokolenia, został unicestwiony w głupi sposób. Adam Gierek - obecnie europoseł SLD - dodaje, że "kiedyś inwestycje przynosiły stały wzrost miejsc pracy":
Powstało około 500 dużych zakładów, huta Katowice, elektrownia Kozienice, kopalnia Bełchatów, Bogdanka, dużo by wyliczać... Ówczesna propaganda sukcesu, może trochę przesadzona, dotyczyła tych właśnie budów, inwestycji, które zwiększały bogactwo kraju. A proszę mi pokazać dzisiaj inwestycje prospołeczne, które dają nowe miejsca pracy. Dzisiejsza propaganda sukcesu pokazuje inwestycje drogowe, które owszem, są bardzo potrzebne, ale one się zakończą. I gdzie będą dalej pracować ci ludzie?
Rozmówca "Faktu" ocenia, że środki unijne nie są za darmo - w zamian oddaliśmy nasz rynek:
Supermarkety nie są polskie, one zarabiają u nas, ale transferują pieniądze poza nasz kraj. Wiele zakładów, które zostały wykupione, mają siedziby za granicą, np. Fiat – był polskim zakładem, został wykupiony i ma siedzibę w Turynie. Gdzie idą jego zyski? Tam idą, a my tylko ponosimy koszty produkcji związane np. z ochroną środowiska, z emeryturami pracowników. Bo w Polsce dziś brakuje inwestycji, które mają dalekosiężną wizję, które dawałyby oddech gospodarce, tak, jak to było w latach 70-tych. Brakuje tego, o czym mówi teraz nowy prezydent Francji Francois Hollande – dziś potrzeba inwestycji w rozwój. Stały rozwój. Infrastruktura to też rozwój, ale zbudują drogi i to się skończy. I będzie jak w Hiszpanii – oni mieli około 40 procent dochodu narodowego z budownictwa. Przyszła dekoniunktura, wszystko stanęło i mają 20 procent bezrobocia. Zdaniem Adama Gierka - działania premiera są skierowane także na zewnątrz, mają pokazać rynkom finansowym, że w kryzysie Polska się buduje, i nie grozi jej los Grecji:
A ja na to patrzę i tylko się uśmiecham, bo przypominam sobie krytykę mojego ojca. Że niby Gierek to dopiero uprawiał propagandę sukcesu. A przecież wtedy też trzeba było pokazać światu i zwykłym Polakom, że kraj rośnie, buduje się. Trzeba było trochę optymizmu dać ludziom. Dziś robi się to samo i z tych samych pobudek, jak się wydaje. Sil Zespół wPolityce.pl
WEJDĄ Tradycyjnie już, sprawy najważniejsze dla Polaków dokonują się w cieniu tematów zastępczych. Rozgrywanie ich decyduje dziś nie tylko o sukcesach propagandowych grupy rządzącej, ale pozwala na bezpieczne, – czyli dokonywane bez naszej wiedzy – przeprowadzenie kolejnych aktów kapitulacji państwa. Szczęśliwie są środowiska uodpornione na ten prosty zabieg socjologiczny i doskonale zorientowane w polskich realiach. Trzeba było, zatem sięgnąć do informacji kremlowskiej tuby propagandowej -„Głosu Rosji”, by dowiedzieć się, że w czasie najbliższych 6 miesięcy powstanie w Rosji 38 punktów wizowych wydających obywatelom FR zezwolenia na wjazd do Polski. Pierwszy z nich otwarto już w Moskwie przy prospekcie marszałka Żukowa. W ceremonii otwarcia wziął udział ambasador RP w Moskwie Wojciech Zajączkowski oraz pracownicy MSZ Rosji. Powstanie „centrów wizowych” jest zwieńczeniem wielomiesięcznych dążeń rządu Donalda Tuska do szerokiego otwarcia polskiej granicy z obwodem kaliningradzkim. W czasie, gdy uwagę polskiej opinii publicznej zaprzątały kolejne występy dyżurnych błaznów i klakierów, w dniu 11 maja br. weszła w życie ustawa o zasadach małego ruchu granicznego z Rosją, pozwalająca na przekraczanie granicy polsko-rosyjskiej przez mieszkańców tzw. strefy przygranicznej. Ten rosyjsko-niemiecki projekt był najmocniej forsowanym zadaniem polskiej dyplomacji, czyniąc z niej de facto rosyjskiego „konia trojańskiego”. Pomysł był aktywnie wspierany przez związek „wypędzonych” z Prus Wschodnich i należał do priorytetów polityki Angeli Merkel i rosyjskich przywódców. Po pozorem dokonania „ożywienia społecznego, kulturalnego oraz gospodarczego, głównie w branży handlowej i usługowej” przez blisko dwa lata realizowano plan zmierzający do uczynienia z obwodu kaliningradzkiego „rosyjskich drzwi do Europy”, poprzez które Rosjanie wejdą w obszar polityki gospodarczej UE, a ich przedsiębiorcy uzyskają unijne fundusze. Tuż przed tragedią smoleńską, 24 marca 2010 roku szefowie MSZ Polski i Rosji wspólnie wystąpili do Komisji Europejskiej o wyrażenie zgody, by ruch przygranicznych objął cały obwód kaliningradzki. Osiągnięcie tego celu wydawało się niełatwe, ponieważ wynegocjowana kilka miesięcy później polsko-rosyjska umowa była od początku sprzeczna z prawem unijnym. Zakłada ono, że państwa UE mogą zawierać umowy dotyczące zewnętrznych granic lądowych, w których szerokość pasa przygranicznego wynosi od 30 do 50 km, podczas gdy obwód kaliningradzki rozciąga się z północy na południe na odległość ponad 100 km. Dla polskiej umowy, przewidującej objęcie ruchem bezwizowym całego obwodu, uzyskano, zatem odrębną regulację. Sprawa należała do priorytetów tzw. polskiej prezydencji i obok wepchnięcia Rosji do Światowej Organizacji Handlu stanowiła podstawowy sukces dyplomacji ministra Sikorskiego. 14 grudnia 2011 podpisano umowę o małym ruchu granicznym, którą minister spraw zagranicznych Rosji nazwał „zwiastunem ruchu bezwizowego z całą UE”. Dzień później rosyjski szef obrony Serdiukow w szczególny sposób podziękował „polskim przyjaciołom” za ich dwuletnie starania, grożąc, że „jeśli tylko w Polsce pojawią się jakieś elementy amerykańskiej obrony antyrakietowej, to my podejmiemy adekwatne środki w odpowiedzi. Rosja nie dopuści do naruszenia strategicznej równowagi, do czego doprowadzą działania naszych zachodnich partnerów”. Odpowiedzią na polskie zabiegi była także decyzja prezydenta Miedwiediewa z listopada ub.r. o rozmieszczeniu w obwodzie kaliningradzkim – najbardziej zmilitaryzowanym miejscu na kuli ziemskiej - baterii rakiet Iskander, wymierzonych w cele na terytorium III RP oraz radaru nowej generacji Woroneż-DM, który pozwala śledzić ruch w przestrzeni powietrznej na odległość do 6 tys. km. Zapowiedziano także umieszczenie w obwodzie systemów rakietowych czwartej generacji typu ziemia – powietrze S-400 Triumf. Nawet najbardziej wrogie działania strony rosyjskiej nie zahamowały procesu wyważania „drzwi do Europy”. Projekt umowy granicznej wpłynął do Sejmu 13 lutego 2012 r., pierwsze czytanie odbyło się już 29 lutego, drugie zaś 14 marca br. Ustawę przyjęto w błyskawicznym tempie, bo już 16 marca, zaś Bronisław Komorowski podpisał ją kilkanaście dni później. Nie powinno dziwić, że grupa rządząca ukrywa przed nami ten błyskotliwy sukces i nie nadaje otwarciu granicy z Rosją należytej oprawy propagandowej. Przemilcza się w ten sposób nie tylko zagrożenia płynące z napływu „biznesmenów” spod znaku FSB i grup przedsiębiorczych reketierów oddelegowanych na „odcinek polski”. Nie mówi się o tym, że region kaliningradzki należy do rekordzistów pod względem najgroźniejszej przestępczości, przoduje w liczbie zachorowań na gruźlicę, AIDS i choroby weneryczne. Jest głównym ośrodkiem przemytu narkotyków i miejscem największej korupcji. Warunki życia w obwodzie sprawiają, że mężczyźni dożywają tam średnio 59 lat, co stanowi jedną z najniższych przeciętnych na świecie. Przed kilku laty Aleksander Kulikow informował w regionalnej Dumie, że w Kaliningradzie "przestępcy kontrolują 60 proc. państwowych instytucji, 80 proc. banków i większość prywatnych przedsiębiorstw, a obroty tych firm wzrosły w ciągu pięciu lat aż siedemnastokrotnie".
Jest oczywiste, że otwarcie granicy z obwodem (a w praktyce z całym obszarem Rosji) spowoduje napływy tych zagrożeń - nie tylko na tereny przygraniczne. Uwagę zwraca przede wszystkim rażąca niesymetryczność działań polskiej dyplomacji w stosunku do wrogich poczynań strony rosyjskiej. Otwarcia granicy z FR dokonano rękami polityków obecnego rządu, nie wymagając od Rosji żadnych ustępstw ani nawet wzajemności w życzliwym traktowaniu polskich interesów. Najpoważniejsze zagrożenie wynika jednak z historycznych konsekwencji tego kroku. Można się spodziewać, że staną się one widoczne w czasie kilku, najdalej kilkunastu lat. Zgoda rządu III RP na budowanie politycznej koncepcji Prus Wschodnich jest aktem samobójczym i głęboko sprzecznym z naszymi interesami. Polsce wyznaczono rolę państwa tranzytowego, wręcz - „europejskiej wycieraczki” - po której rzesze Rosjan wejdą do Europy, a nad głowami Polaków zostanie zawiązany antypolski sojusz Moskwy i Berlina. Aleksander Ścios
Jestem gotów do konfrontacji – rozmowa z prof. Wiesławem Biniendą Z prof. Wiesławem Biniendą, dziekanem Wydziału Inżynierii Lądowej Uniwersytetu w Akron, rozmawia Piotr Falkowski Rozpoczyna Pan dziś serię wykładów w Polsce, my spotykamy się jednak jeszcze w Pana miejscu pracy, na Uniwersytecie w Akron. Jakie znaczenie ma ta uczelnia w amerykańskim systemie edukacyjnym? – W stanie Ohio jest ponad dziesięć college´ów uniwersyteckich o charakterze technicznym. Nasz, na Uniwersytecie Akron, jest uważany za trzeci po Ohio State University w Columbus i Cincinnati University. Kwestia rankingów i uznania bardzo często zależy od opinii społecznej, którą się bada poprzez ankiety. W efekcie najwyższe rankingi uzyskują te uniwersytety, które mają szkoły prawa i medycyny. To wynika z tego, że zawody prawnika i lekarza są najbardziej poważane w Stanach Zjednoczonych. Niestety, inżynierowie mają mniejsze uznanie. To się koreluje też z dochodami. Otóż Akron nie ma własnej szkoły medycznej, jest tylko wspólna dla kilku sąsiednich uczelni, zaś nasza szkoła prawa jest bardzo mała i skupiona na prawie patentowym, więc dziedzinie dającej mniejszy rozgłos. Natomiast nasz College of Engineering jest czwarty w całych Stanach Zjednoczonych pod względem rozwoju. Liczba studentów podwoiła się w ciągu ostatnich pięciu lat, a fundusze na badania zwiększyły się z 3 do ponad 20 mln dolarów. Na moim wydziale, inżynierii lądowej, także mamy wzrost.
Jakie badania prowadzi się w Pana laboratorium? – Cały ten budynek powstał z myślą o badaniach, jakie prowadzę z prof. Brownem. Są to badania silników odrzutowych i innych turbinowych. Analizuję zachowanie się materiałów i struktur pod wpływem oddziaływań mechanicznych. Tu jest materiał, nad którym pracowaliśmy 10 lat. Uszkodzenia na nim to wynik strzelania z działa pneumatycznego. Został on stworzony w wyniku symulacji komputerowych dla firmy GE Aerospace do osłony wirnika silnika odrzutowego w samolocie Boeing 787 Dreamliner. Chodzi o to, że gdyby jakaś łopatka turbiny oderwała się, to mogłaby siłą odśrodkową przebić obudowę i dokonać zniszczeń innych mechanizmów samolotu. Były wypadki lotnicze, gdy uszkadzała ona na przykład drugi silnik. Podobnie stało się w katastrofie Ił-62 w Lesie Kabackim [9 maja 1987 roku]. Jest to nasze ogromne osiągnięcie, gdyż po tym także inne firmy produkujące silniki odrzutowe Honeywell oraz Williams zastosowały ten materiał. Jest mocniejszy od stali i dużo lżejszy. Zmniejsza to wagę silnika o 30 procent. Miarą uznania światowego dla naszej pracy jest fakt, że przedstawiciele nowej chińskiej firmy Comac podczas podróży do Stanów Zjednoczonych poprosili o wizytę tylko w dwóch miejscach: w Stanford i w moim laboratorium. Jest to firma, która twierdzi, że za ileś lat tylko trzy firmy podzielą się rynkiem lotniczym: ABC, czyli Airbus, Boeing i oni.
Z czego powstaje ten materiał? – Z włókna węglowego i kevlarowego, które nasyca się żywicą epoksydową.
Jak należy rozumieć fakt, że ten materiał powstał w wyniku symulacji komputerowych? – Zanim te kawałki blachy powstaną, różne ich warianty są testowane metodą symulacji komputerowych. Zderzanie najpierw odbywa się w komputerze. Dopiero wybrana przez nas wersja jest poddawana eksperymentom laboratoryjnym i naprawdę strzelamy do niej i sprawdzamy, co się dzieje. Model komputerowy jest nieodzowny także z innego powodu. Otóż celem pracy naukowej jest tu stworzenie nie prototypu materiału, ale tzw. modelu materiałowego, czyli opisu matematycznego zachowania tego materiału. Jest to ważne, dlatego, że konstrukcja silnika odrzutowego jest tajemnicą każdego producenta. Jeżeli chce on wykorzystać nasz materiał, to musi mieć do niego dostęp w taki sposób, żeby nie musiał dzielić się swoimi tajemnicami. My dajemy tym firmom model numeryczny, który pozwala na samodzielne wykonanie tego materiału i zastosowanie go w konstrukcji. Ponieważ nasze badania prowadzone są ze środków federalnych, wszystkie amerykańskie firmy mają dostęp do ich wyników.
Czy symulacje dotyczące katastrofy smoleńskiej są podobne do tych, które Pan robi, konstruując materiały do samolotów i statków kosmicznych? – To jest dokładnie to samo. Tak naprawdę w niczym nie odchodzę od mojej normalnej pracy naukowej. Użyłem danych o samolocie i o skrzydle dokładnie takich, jakie miał MAK. Każdy specjalista w tej dziedzinie może powtórzyć te obliczenia, pokazać je, czy próbować podważyć moje. Robię to samo, co robiłem, przygotowując poprzednie 50 moich publikacji. I ta symulacja też już jest opisana w artykule naukowym, który ukaże się w jednym ze specjalistycznych periodyków. Sam kieruję jednym z nich “Journal of Aerospace Engineering”. Ale ten tekst będzie w innym, gdyż ze względów etycznych nie chcę publikować u siebie.
Ma Pan podobno kłopoty z powodu swojego zaangażowania. – Są to rzeczy zupełnie dla mnie niezrozumiałe, gdyż cały czas uważam się wyłącznie za naukowca, a nie za polityka. Ale miałem już telefony z pogróżkami, nawet grożono mi śmiercią. Szef college´u i rektor uniwersytetu dostają zniesławiające mnie listy. Na szczęście uczelnia i moi przełożeni wiedzą o wszystkim, co robię, i mnie popierają.
Jak Pan wpadł na pomysł, żeby wykonać symulację zderzenia skrzydła z brzozą? – Z własnej inicjatywy. Po prostu byłem ciekaw, co mi wyjdzie. Kiedy zaczęło mi coś wychodzić, skontaktowałem się najpierw z dr. Nowaczykiem, który wystąpił na telekonferencji zespołu parlamentarnego? A potem sam dołączyłem do zespołu, pokazałem swoją pierwszą prezentację. Teraz już jest gotowa trzecia. Będę ją pokazywał podczas wizyty w Polsce.
Co jest w niej nowego? – Przede wszystkim w odpowiedzi na liczne zarzuty, zwłaszcza w internecie, pokazuję przykłady skuteczności metody symulacji komputerowych w przewidywaniu zachowania materiałów pod wpływem oddziaływań mechanicznych. Poza tym przeprowadziłem swoje obliczenia w różnych wariantach. Nawet takich, gdzie brzoza jest cztery razy twardsza niż prawdziwa.
I zawsze wychodzi, że skrzydło się nie złamie? – Nigdy. Jeżeli zwiększymy twardość drzewa tak, że ono złamie skrzydło, to z kolei samo drzewo się w wyniku tego zderzenia nie łamie. Nigdy nie wychodzi tak, że i drzewo się łamie, i odpada część skrzydła.
Ale zbadanie jednego z elementów katastrofy, kontaktu z brzozą to chyba za mało, żeby całkowicie wykluczyć przebieg zdarzenia taki jak w raportach MAK i komisji Millera? – Nie jestem w stanie uwzględnić wszystkiego. Być może powstały jakieś inne uszkodzenia, to skrzydło jeszcze w coś uderzyło. Ale zrobiłem też drugą symulację, z której wynika, że kawałek skrzydła po oderwaniu nie mógł przelecieć tak daleko. Z moich obliczeń wynika, że odpadł na większej wysokości i dalej. Nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, co właściwie się stało, dlaczego to skrzydło w ogóle się oderwało. Podobnie jak nie rozumiem ogromnej prędkości zniżania samolotu.
Liczy Pan na to, że w Polsce pojawią się jacyś członkowie komisji Millera, żeby z Panem polemizować?
– Kiedy zrobiłem pierwszą symulację uderzenia skrzydła w drzewo, byłem bardzo naiwny? Sądziłem, że zaraz pojawi się ktoś, kto przyniesie dokładniejsze dane i poprosi, żeby jeszcze raz z nim wszystko przeliczyć. Nic takiego się nie stało. Zapraszałem wszystkich do Pasadeny i myślałem, że dostanę z pięć propozycji. Tam nie ja byłbym sędzią, ale grono najlepszych specjalistów w tej dziedzinie z całego świata. Gdyby mieli dane, które by mnie zmiotły, to byłbym zmieciony. Ale także nie było odzewu. Nie wiem, jak będzie podczas spotkań w Polsce. Dziękuję za rozmowę.
KOMENTARZ BIBUŁY: Badania prof. Biniendy są o tyle cenne, że pokazują, wprost, że na podstawie parametrów lotu zaprezentowanych przez MAK i popartych przez Raport Millera, można ze 100-procentową pewnością wykluczyć, jako przyczynę “katastrofy” zderzenie samolotu z brzozą. Na tym jednak kończy się praca prof. Biniendy. Niestety, Zespół Macierewicza idzie zdecydowanie dalej i dalsze podjęte przezeń kroki stają się wielce dziwnymi działaniami, niewiele już mającymi wspólnego z chęcia rzetelnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Bowiem dane z Raportu MAKu można obrabiać pod kątem udowodnienia, że są one niewiarygodne, można (i należy!) ukazywać, że oficjalna wersja “katastrofy” ma się nijak nawet do tychże oficjalnych danych, lecz już wykorzystywanie ich do tworzenia jakichś definitywnych i budowania jakichś ostatecznych teorii (“dwa wybuchy”) bez dostępu do szczątków samolotu, bez ich samodzielnych analiz, bez sekcji zwłok wszystkich dostępnych ciał, a przy tym pomijając inne podstawowe okoliczności – staje się już jakąś zabawą stricte polityczną.
Specjalność Imperium Euroatlantyckiego- schizofrenia objawowa Aktywność „światowych przywódców” skupiła się w tym tygodniu na półkuli zachodniej. W Camp David odbył się szczyt G8, a zaraz po nim zjazd NATO w Chicago. Pod przewodnictwem prezydenta Obamy obradowała tam sama „śmietanka” polityków, czyli wysublimowana menażeria psycho- i socjo-patów, pieczołowicie wyselekcjonowanych przez oligarchię finansową do rządzenia naszym globem. Problemy ekonomiczne Imperium Euroatlantyckiego (US&UE) i związane z nimi protesty obywateli państw Zachodu dotyczące wprowadzanych „programów oszczędnościowych”, zobligowały przywódców do artykułowania potrzeby stymulowania wzrostu gospodarczego. Jednym tchem recytowali oni litanie o konieczności „dyscypliny finansowej” i „zdynamizowania gospodarki”. Nie zrażał ich przy tym fakt wzajemnego wykluczania się wspomnianych celów. Zgodnie z wytycznymi swych mocodawców, promowali oni dalej kłamliwą tezę[i] o konieczności „bilansowania się„ budżetów państwowych. Szkoda, że nie zauważają oni natomiast żadnej potrzeby bilansowania się księgowości (balance sheets) prywatnych banków. Tak, więc na potrzeby opinii publicznej aplikuje się pustą retorykę o „stymulacji gospodarki”, a w praktyce, na potrzeby światowej lichwy, wdraża programy „zaciskania pasa”. Nie inaczej przedstawia się sytuacja w dziedzinie militarnej. Sojusz Północnoatlantycki debatuje w Chicago nad śmiertelnym zagrożeniem świata przez dotychczas niezrealizowane „irańskie ambicje nuklearne”, ignorując w tym samym momencie istniejący już znaczny potencjał nuklearny największego światowego terrorysty, jakim jest państwo Izrael i jego amerykańska kolonia przewodząca temu sojuszowi. Obradujący przywódcy taktownie nie zauważają przy tym obywatelskich protestów na ulicach Chicago, odbywających się pod wymownymi transparentami głoszącymi słuszną tezę, że „NATO=Now A Terrorist Organization”. Natomiast na wschodniej półkuli, mieliśmy w tą niedzielę kolejny przykład „procesów demokratycznych”, w postaci drugiej tury wyborów prezydenckich w Serbii. Rezultaty pierwszej tury zostały sfałszowane[ii], eliminując niewygodnych kandydatów. W drugiej turze zwycięstwo odniósł „nacjonalista” Nikolic[iii], deklarujący pro-unijną orientację. Znany obserwator bałkańskiej sceny politycznej, Nebojsa Malic[iv], tak charakteryzuje zaistniałą sytuację:
Co w wolnym tłumaczenie brzmi; Imperium opiera się w swych działaniach jedynie na percepcji praworządności, która nie ma nic wspólnego z realiami? Serbska farsa wyborcza demaskująca przegniłą rzeczywistość, uświadamia sfrustrowanym wyborcom, że niewiele mogą osiągnąć za pomocą ustanowionych procedur demokratycznych. A w takim momencie, czynny opór wydaje się być jedyną dostępną opcją. Trudno nie zgodzić się z autorem powyższego cytatu. Rewolucja wydaje się być jedyną alternatywą w zmaganiach z Imperium Zła, jakim jest obecnie Imperium Euroatlantyckie. Poprzednia edycja Imperium Zła, jaką stanowił ZSRR, opierała się jeszcze na fundamencie realiów, które były w zależności od potrzeb „głęboko retuszowane”. Tych, którzy pomimo retuszu dostrzegali „nagą prawdę” zamykano w zakładach psychiatrycznych pod pretekstem dolegliwości zwanej w owym czasie „schizofrenią bezobjawową”. Obecną sytuację poznawczo-psychologiczną dobrze charakteryzuje niedawny artykuł, ministra finansów w administracji Ronalda Reagana, dr Paula Craiga Robertsa[v], z którego zamieszczam poniższy cytat:
A w wolnym tłumaczeniu: Parę lat temu pewien filozof zasugerował, że Amerykanie żyją w sztucznej rzeczywistości. Jestem przekonany, że miał on rację. Amerykanie żyją w Matrix-sie. Nic nie jest prawdą z tego, co wiedzą, lub myślą, że wiedzą. Ludzie pozbawieni autentycznej informacji są bezradni i tacy są właśnie mieszkańcy zachodu. Ze swej strony pragnę tu dodać dygresję, że powyższa ocena jest w równym stopniu prawdziwa w odniesieniu do mieszkańców III RP, którzy dzięki „unijnej akcesji” zostali już „awansowani” na obywateli Zachodu. Dzisiejsze Imperium Zła już dawno całkowicie rozminęło się z jakimikolwiek realiami. Funkcjonuje wyłącznie w wirtualnej rzeczywistości. Zarówno jego przywódcy, jak i masy obywateli demonstrują nową formę dolegliwości psychicznej, którą można z pewnością sklasyfikować, jako „schizofrenią objawową”. Nieunikniony moment otrzeźwienia mas, może doprowadzić je do wrzenia rewolucyjnego, będącego następstwem swoistego „szoku poznawczego”.
[i] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/405819
[ii] http://original.antiwar.com/malic/2012/05/18/the-serbian-job/
[iii] http://www.bbc.co.uk/news/world-europe-18134955
[iv] http://antiwar.com/
[v] .http://www.counterpunch.org/2012/05/11/does-the-west-have-a-future/
Według Gursztyna rozpoczął się upadek Palikota Michalkiewicz ”W ten oto sposób marzenie wybitnego niemieckiego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, by z narodu polskiego uczynić nawóz historii, za sprawą sowieckich kolaborantów i kontynuującej ich dzieło razwiedki Gursztyn „Formacja Janusza Palikota znalazła się na zakręcie. Ogłoszenie na drzwiach świątyni aktu odejścia z Kościoła miało podnieść akcje lidera ugrupowania. „....”Sensacją był sondaż z zeszłego tygodnia, w którym SLD z 13 proc. poparcia przeskoczył Ruch o cztery punkty, ale był to przypadek jednostkowy. W dwóch innych badaniach - też wykonanych tydzień temu - RP cały czas miał kilkuprocentową przewagę nad Sojuszem. „.....”Co więcej, sprzeciw SLD wobec reformy emerytalnej może zmienić proporcje poparcia dla obu partii „....”Na dodatek Janusz Palikot jest niezadowolony z jakości swojej „armii". Większość jego posłów nie ma żadnego doświadczenia w działalności publicznej, jest słabo wykształcona, a czasem obciążona kontrowersyjną przeszłością. Z tego powodu mówił, że chce w następnych wyborach wymienić większość klubu. Te wypowiedzi wzbudziły niepokój w szeregach RP. Jednak plan wymiany może się nie powieść, gdy w sondażach SLD na trwałe wyprzedzi Ruch Palikota. „....(źródło)
Nie sądzę, aby przewidywania Gursztytna się sprawdziły. SLD to lewica rosyjska , której trzonem elektoratu są byli szeregowi komuniści , wymierający teraz. Palikot to lewica niemiecka , fanatycznie walcząca o wprowadzenie ideologi politycznej poprawności w Polsce . Szczególne prawe dla homoseksualistów , walka z etyką opartą na wierze , propagująca skrajną przemoc w stosunku do najsłabszych, ideologicznie łamiącą prawa dzieci .Przytoczę tutaj opinię francuskiego filozofa Braque, która najlepiej ilustruje sens rdzenia ideowego Palikota .
Braque „Panuje taki terror intelektualny, że dziś nikt już nie ma odwagi przywołać prostej prawdy, iż dla dziecka nie jest przyjemnie dorastać z dwoma tatusiami lub mamusiami. Ten terror idzie w parze z roszczeniami tych, którzy wcale nie potrzebują większych praw. „....”W naszych społeczeństwach ustalił się system, zgodnie z którym to silniejszy ma prawa. Ciekawym przykładem jest aborcja. Dorosły jest w pozycji dominacji wobec płodu, który nie może się bronić. Kiedy mówimy więc o prawie do aborcji, mówimy o prawie silniejszego.Jeśli chodzi o mniejszości seksualne, to prawo do adopcji dzieci także wchodzi w tę kategorię. Dwaj dorośli są w pozycji siły wobec dziecka, które chcą adoptować. Mówić, że pary homoseksualne mają prawo do adopcji dzieci, oznacza, iż społeczeństwo ma obowiązek dostarczyć im dziecko. „......”Wiele praw, które dziś są przyznawane, służą silniejszym, a nie słabszym.
W Europie natomiast ma szansę islam, bo telewizja i media pozbawiły ludzi mózgów. Europejczycy są zagubieni, a przywódcy islamscy dobrze to zrozumieją. Libijski przywódca Muammar Kaddafi niedawno powiedział: "Prawdziwymi żydami i chrześcijanami jesteśmy my"...( więcej )
Aby zrozumieć dlaczego Gursztyn łudząc się ,że SLD odbije się i pokona Palikota nie ma racji przytoczę słowa Michalkiewicza dotyczące potencjalnej , praawdopodobnej agenturalnej służebności Palikota w tekście”Spełnione marzenie Adolfa Hitlera „ ...”„Niemcy robią z nas bohaterów, a Sowieci robią z nas gówno” - zauważył Józef Mackiewicz „...” Konsekwencją tej, trwającej całe dziesięciolecia, produkcji człowieków sowieckich, jest nie tylko zaistnienie obok siebie dwóch narodów polskich, a właściwie zaistnienie obok dotychczasowego narodu polskiego wykorzenionego plemienia ludzi sowieckich. Mówią oni polskim językiem, naśladują tradycyjne obyczaje i nawet markują wierzenia religijne - ale nie należą do polskiego narodu, ponieważ nie podzielają ideałów, jakie na przestrzeni tysiąca lat naród ten ukształtowały i nadały mu odmienność odróżniającą go od innych narodów. Plemię człowieków sowieckich charakteryzuje się brakiem takich charakterystycznych właściwości, a nawet - brakiem jakichkolwiek właściwości - i dlatego człowieki sowieckie są wszędzie takie same. „.....”W ten oto sposób marzenie wybitnego niemieckiego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, by z narodu polskiego uczynić nawóz historii, za sprawą sowieckich kolaborantów i kontynuującej ich dzieło razwiedki, został nie tylko w stu procentach zrealizowany, ale nawet - wyraźnie przekroczony. Wprawdzie Adolfowi Hitlerowi mogły przychodzić do głowy rozmaite pomysły - ale jestem całkowicie pewien, że nawet jemu nigdy nie przyszedł do głowy pomysł, by politycznym przedstawicielem narodu polskiego uczynić osobę legitymującą się dokumentami wystawionymi na nazwisko „Anna Grodzka”, albo osobnika, którego podstawowym, a chyba nawet jedynym tytułem do sławy, jest seksualne zboczenie w postaci sodomii. A z takich właśnie i tym podobnych osobników składa się Ruch Palikota, na czele którego postawiony został osobnik zachowujący się jak l’agent provocateur i prawdopodobnie spełniający taką właśnie misję. Ruch ten cieszy się rosnącą popularnością w kręgach lewicowych, które bez obawy popełnienia błędu można identyfikować z żyjącym na polskim terytorium etnograficznym i dyrygowanym przez razwiedkę plemieniem człowieków sowieckich, które w ten sposób zamierza doprowadzić pozostałości narodu polskiego do stanu bezbronności i w zamian za ponowne powierzenie obowiązków nadzorczych, przekazać go państwom poważnym w charakterze nawozu historii. „.....(źródło)
Terror propagandowy mediów II Komuny, siły stojące za mentorem Palikota Urbanem wcześniej czy później ukatrupią SLD. Paradoksalnie do upadku SLD przyczyni się Kaczyński, który dokonując ostrego przesunięcia PiS w kierunku wolnorynkowym i przeprowadzając sukcesję polityczną zbudował patriotyczną, chrześcijańską partię socjalistyczną. Partie o nazwie Solidarna Polska, którą stworzył Kaczyński wyrzucając socjalistów Ziobrę, Kurskiego, Cymańskiego. Miejmy nadzieję, że wyrzutkowie będą koniem trojańskim Obozu Patriotycznego w obozie lewicy i odbiorą Palikotowi wyborców. Marek Mojsiewicz