151

24 lutego 2010 Płatne pachołki Waszyngtonu Tak w felietonie w „Dzienniku Polskim” określiłem niektórych „polskich” polityków. By odróżnić ich od „polskich” polityków będących pachołkami Brukseli albo Moskwy. Zacząłem szczerym wyznaniem: "Na początku lat 90. nie mogłem zrozumieć: byłem jedynym otwarcie pro-amerykańskim politykiem w Polsce - a Amerykanie wcale nie chcieli mnie popierać. Po dwóch latach zrozumiałem: po co im niezależny polityk pro-amerykański, kiedy mają tu płatną agenturę? Widać to gołym okiem. Tego się nawet nie ukrywa. Jeden premier po utracie stanowiska nawet otwarcie pojechał do USA na zaproszenie tamtejszego rządu - by zdać sprawę ze swoich trudów... Istnieją jednak granice służalczości." Po czym omawiałem sprawę więzień, które Amerykanie urządzili sobie na polskiej ziemi: "Nikt nie bronił sprzedać Ambasadzie USA kawałka gruntu, najlepiej razem z narzędziami używanymi jeszcze przez KGB i UB - nadać mu eksterytorialność - i niech tam sobie robią, co chcą. Natomiast na terenie okupowanym przez III RP torturować ludzi nie wolno - bo zakazuje tego prawo III RP. Co prawda: nie jest to pierwszy przykład tego, że dla polityków III RP Konstytucja to coś, czego mamy przestrzegać my. ONI mogą ją łamać, kiedy chcą. Władze PRL starały się to robić po cichu". A ja popieram zasadę śp. Franciszka, VI ks.de La Rochefoucauld: "Hipokryzja - jest to hołd składany Cnocie przez występek"! Co zaś do Waszyngtonu: ja kocham Amerykę – ale, jak widać, Amerykę XIX wieku. Gdzieś-tak do New Dealu. Tej Ameryki już nie ma. Uczciwi Amerykanie walczą obecnie o wyzwolenie 51 stanów Ameryki Północnej spod okupacji „klasy politycznej” - zmierzającej w stronę „europeizacji” Ameryki. Miejmy nadzieję, że im się to uda! JKM

PKP Komu zależy na wyprzedaży majątku polskich kolei? Dlaczego w okresie, kiedy na Zachodzie rozwijały się wielkie koncerny logistyczne i przewozowe, w Polsce stawiano na tworzenie spółek? Czy to przypadek, że PKP SA, korzystając z unijnych dopłat, przeprowadziło remonty infrastruktury kolejowej dokładnie na trasie, którą ruszą pociągi niemieckiego przewoźnika?

Po stoczniach czas na kolej Sytuacja polskich spółek kolejowych staje się coraz bardziej dramatyczna: ponad 100 często konkurujących ze sobą przedsiębiorstw, fatalna infrastruktura, gigantyczne zadłużenie, groźba redukcji zatrudnienia to tylko część problemów. W najbliższym czasie niemiecki koncern logistyczny DB Schenker uruchomi połączenia na najważniejszych trasach w Polsce: z Warszawy do Gdyni, Katowic, Krakowa i Poznania, obsługiwane obecnie przez spółki PKP Intercity oraz Przewozy Regionalne. Do Urzędu Transportu Kolejowego wpłynął już wniosek o przyznanie licencji Deutsche Bahn na przewóz pasażerów. Interesujące, że PKP SA przeprowadziło generalne remonty dworców dokładnie na trasie, którą w połowie 2010 roku ruszą pociągi niemieckiego przewoźnika. Bezpośrednim skutkiem tej sytuacji będzie upadek polskich spółek. Związek Zawodowy Maszynistów Kolejowych w Polsce zapowiada strajk.

Przewozy Regionalne na odstrzał? W najbardziej dramatycznej sytuacji znajdują się w opinii związkowców Przewozy Regionalne, którym w tym roku wygasają umowy z samorządami. Te ostatnie, według nowego prawa, będą odtąd zobowiązane do wyłaniania przewoźnika w drodze otwartego przetargu, w którym w obecnej sytuacji nie ma najmniejszych szans na otrzymanie kontraktu. - Po procesie usamorządowienia ustawa, która zakładała, że usamorządowiona spółka Przewozy Regionalne będzie całkowicie oddłużona, okazało się, że spółka w rok 2009 weszła z zadłużeniem powyżej 200 mln złotych. Miał być przekazany aportem majątek spółki potrzebny do jej działalności. Nic się takiego nie stało, co więcej: PKP wypowiedziała spółce wszelkie umowy dzierżawne na nieruchomości, na obiekty, na których funkcjonuje po prostu ta spółka - tłumaczył w rozmowie z "Naszą Polską" Leszek Miętek, przewodniczący Związku Zawodowego Maszynistów Kolejowych w Polsce. Spokój w tej materii zachowuje Piotr Olszewski, rzecznik prasowy spółki Przewozy Regionalne, który w rozmowie z "NP" starał się wprowadzić nieco optymizmu. - My te zobowiązania spłacamy w miarę naszych możliwości finansowych - poinformował, zaznaczając, iż jest to też związane z procesem przekazania spółki samorządom. Zapytany, czy w ramach wspomnianej restrukturyzacji spółka planuje zwolnienia, odpowiedział: "cały czas trwają rozmowy z przedstawicielami związków zawodowych, przy czym rozmowy się toczą w formie dialogu społecznego. Na razie opracowywany jest razem ze związkami zawodowymi program monitorowanych odejść pracowników". Nie był jednak w stanie udzielić żadnej informacji co do szczegółów ze względu na prowadzone ze związkowcami negocjacje. Rozmowy toczą się również w kwestii podpisywania umów z samorządami. - Proces restrukturyzacji trwa. W tym momencie skupiliśmy się na przypisaniu kosztów do województw, tak by marszałkowie województw, nasi właściciele, udziałowcy, wiedzieli, ile kosztuje funkcjonowanie kolei w danym regionie - dodał. Zwrócił przy tym uwagę na rosnącą liczbę składów. - Średnio w dobie uruchamiamy ponad 3 tysiące pociągów w ruchu regionalnym. Zwiększyliśmy liczbę pociągów Interregio, przystosowanych do ruchu dalekobieżnego, kursujących w ruchu międzyregionalnym, teraz mamy ich 96 - nie krył zadowolenia Piotr Olszewski. Wbrew jednak zapewnieniom problemy, które dotknęły spółkę są poważne - zasadniczym wydaje się obecna struktura, wprowadzająca podział przedsiębiorstwa na 16 niezależnych części będących własnością samorządów wojewódzkich, które są w posiadaniu od 4 do 14 proc. udziałów. Paradoksalnie największym udziałowcem spółki Przewozy Regionalne jest Urząd Marszałkowski Województwa Mazowieckiego, który nie ma na swoim terenie Przewozów Regionalnych, ale wykonuje te usługi w zasadzie konkurencyjną spółką Koleje Mazowieckie. Realizowany od maja 2008 roku pomysł podzielenia Zakładów Przewozów Regionalnych na oddziały miał - a przynajmniej tak tłumaczył rzecznik prasowy przedsiębiorstwa Piotr Olszewski - poprawić sposób organizacji ruchu pociągów oraz finansowanie połączeń. Rzeczywistość, czego zresztą należało się spodziewać, okazała się jednak zupełnie inna. - Ci, którzy doprowadzili do usamorządowienia spółki Przewozy Regionalne, robią sobie żarty: blokowanie kont, podjazdy, wewnętrzna konkurencja. Pociąg spółki Intercity ucieka przed pociągiem spółki Przewozy Regionalne, żeby podróżny nie mógł się przesiąść i odwrotnie - regionalny ucieka przed IC - mówił Miętek, dodając, że obecnie wypowiedziano umowy najmu na użytkowane przez Przewozy Regionalne obiekty. Może to jednak nie są żarty, ale realizowanie konkretnej strategii, niekoniecznie zgodnej z polskim interesem? Analogiczna sytuacja jest na Wybrzeżu. - W Pruszczu Gdańskim jest kasa biletowa, gdzie można kupić jedynie bilety SKM i Przewozów Regionalnych, ale nie można kupić biletu na pociąg pospieszny, jeżeli chce się kontynuować podróż np. PKP Intercity. Jest to duże utrudnienie - powiedziała nam jedna z mieszkanek okolic Gdańska. Tego typu przykłady można jednak mnożyć. - Każdy marszałek ma swoją wizję, swoje interesy, swoje potrzeby. Nie ma najmniejszej szansy na to, żeby zbudować jakąkolwiek strategię rozwoju tej spółki. Praktycznie funkcjonuje ona z tygodnia na tydzień - podsumował Leszek Miętek. Zgodnie z ustawą samorządy do 15 grudnia miały czas na podpisanie umów na wykonywanie usług ze spółką Przewozy Regionalne. Jedynie dwa województwa wywiązały się z tego obowiązku: Opole i Małopolska. - Dzisiaj mamy taką sytuację, że w 13 województwach powinien być w zasadzie całkowicie wstrzymany ruch regionalny. Zarząd spółki utrzymuje ten ruch na własną odpowiedzialność, nie mając żadnej gwarancji, że dostanie zwrot pieniędzy za wykonane usługi - zaznaczył Miętek. Tymczasem ustawa nie przewiduje żadnych sankcji dla samorządów, które nie wywiązały się ze wspomnianego obowiązku. - Ironią losu jest to, że samorząd, który jest właścicielem własnej spółki delegowanej do przewozów regionalnych nie może jej zlecić wykonywania usług, tylko musi wyłonić wykonawcę w procedurze przetargowej. To pokazuje, że w niektórych regionach są zapędy na ściągnięcie innych przewoźników, m.in. na Dolnym Śląsku, w Poznaniu - konkludował prezydent Związku Zawodowego Maszynistów Kolejowych w Polsce. Nie można zatem wykluczyć, że Niemcy, którzy na obecnym etapie będą walczyli o klientów biznesowych, w dalszej perspektywie przejmą także połączenia regionalne. Polscy przewoźnicy, mimo prowadzonej z różnym skutkiem modernizacji taborów, nie mają najmniejszych szans konkurować z niemieckim przewoźnikiem w otwartych przetargach, te zaś w ciągu dwóch lat będą obowiązywały w całej Polsce. Tym bardziej że Deutsche Bahn już udowodnił, iż nie zamierza się ograniczać, jeśli chodzi o przejmowanie polskich przedsiębiorstw transportowych, nie tylko kolejowych. Przykładem może być zakup PCC Logistics, największego prywatnego przewoźnika w Polsce, zatrudniającego 5800 pracowników. O tym, jak skuteczna jest strategia biznesowa tego konsorcjum, świadczy jego monopol na torach Niemiec, którego przełamać nie udało się ani francuskim, ani brytyjskim przewoźnikom.

Rozparcelować i sprzedać Spółka Przewozy Regionalne, podobnie jak pozostałe wchodzące w skład PKP SĄ, ponosi konsekwencje prowadzonej względem kolei polityki. - Przez wiele lat jeszcze przedsiębiorstwa państwowego Polskie Koleje Państwowe, kiedy kolej wykonywała usługi publiczne nie uzyskując za to pieniędzy, respektowała ulgi przejazdowe, które uchwalał Parlament, nie dostając za to zwrotu - przypomniał Leszek Miętek. Do tego doszły jeszcze koszty restrukturyzacji i zmniejszenia zatrudnienia z 400 tysięcy do 100 tysięcy. - Kolej nawet dla zwalnianych przez siebie pracowników wypłacała, wyręczając Urzędy Pracy, zasiłki przedemerytalne - dodał. Powstałe w wyniku tych działań zadłużenie sięga 6 miliardów złotych. - Żeby PKP SA mogła ten dług obsłużyć, musi ściągnąć haracz ze spółek PKP pod płaszczykiem czynszów dzierżawnych, stąd nie ma przekazu majątku między innymi itd. - tłumaczył. Nic zatem dziwnego, że spółka obciążona koniecznością płacenia takich haraczy na rzecz PKP SA nie ma najmniejszych szans na otwartym rynku, gdzie jest zupełnie niekonkurencyjna względem dobrze dofinansowanych przewoźników międzynarodowych, w tym przede wszystkim DB Schenker. Ten niemiecki koncern nie tylko, że nie posiada takich obciążeń, ale od wielu lat otrzymuje pomoc publiczną od rządów federalnych m.in. na remonty taboru. - Jest to skrajnie nierówna konkurencja powodująca to, że już dzisiaj widzimy, jak na rynku ci przewoźnicy, szczególnie DB Schenker, stosują dumpingowe ceny przy przetargach - stwierdził Miętek. - Często bywa tak, że ceny przewozu, które w tej chwili przy przetargach przechodzą, są nawet o 50 proc. niższe od tych bardzo wyżyłowanych, które były jeszcze w zeszłym roku. Podobna sytuacja jest w przypadku Intercity. Od stycznia tego roku otwarto rynek przewozów międzynarodowych. Nasi zachodni sąsiedzi - i nie tylko, bo również Słowacy - dostali pomoc publiczną, natomiast nasze IC, będące w grupie PKP, również musi płacić tę obsługę długu do spółki PKP, pełniącej w zasadzie nadzór właścicielski - tłumaczył, dodając, iż ta właśnie niedoinwestowana spółka jest przygotowywana do debiutu na giełdzie w sytuacji kryzysu i bessy, na dodatek jeszcze z przeznaczeniem znacznych środków pozyskanych z giełdy na spłatę zadłużenia, nie zaś na podniesienie konkurencyjności tej firmy. Wiele wskazuje jednak na to, że na tym ostatnim zależy jedynie związkowcom. Rodzi się pytanie, czy prowadzona polityka przewozowa była obliczona - na co wskazuje wiele faktów - na zlikwidowanie polskiego przewoźnika? Jeżeli prześledzimy działania kolejnych rządów względem PKP, szybko dojdziemy do wniosku, że można o nich powiedzieć wiele, jednakże nie to, aby podnosiły konkurencyjność i jakość usług. - Na kolei mamy ponad 100 spółek, w tym również w obszarze infrastrukturalnym: PLK, Energetyka, telekomunikacja związana z infrastrukturą itd. Tłumaczymy to względami dyrektyw UE, co jest nieprawdą - zauważył przewodniczący Związku Zawodowego Maszynistów Kolejowych w Polsce. Nie istnieje bowiem żadna unijna dyrektywa, która nakazywałaby rozbicie firmy przewozowej na kilka czy kilkadziesiąt spółek. - Wiele rzeczy tłumaczymy dyspozycjami i regulacjami Unii Europejskiej. Przykład kolei francuskich pokazuje, że dyrektywy Unii Europejskiej nakazywały rozdzielenie infrastruktury podprzewoźników. Oni to zrobili, powołali wyłącznie zarząd infrastruktury i pozostawili jednego przewoźnika - przypomniał Miętek. Sytuację pogarsza dodatkowo konkurencja w postaci relatywnie taniego transportu kołowego, który w obecnych warunkach jest 11 razy tańszy, jeśli chodzi o koszty eksploatacji, niż kolejowy. Ten ostatni w naszym kraju posiada bowiem najwyższe stawki dostępu do infrastruktury. Należy przy tym zwrócić uwagę, iż dyrektywy UE precyzyjnie określają stopień partycypacji państwa w utrzymaniu infrastruktury transportowej: 60 proc. środków powinno być kierowanych na drogi, a 40 proc. na kolej. Tymczasem w Polsce aż 95 proc. przeznacza się na budowę dróg, na kolej zaś zaledwie 5 procent. - Jak można mówić o rentowności, jak można mówić o podziale kolei po to, żeby były rentowne w takich okolicznościach? - pytał Leszek Miętek i natychmiast odpowiedział: "w moim przekonaniu odpowiedź jest oczywista - polityka państwa jest sprawowana w ten sposób, ażeby polska swojej gospodarki nie miała. Oczywiście kolei nie szło doprowadzić do ruiny w całości, bo to zbyt wielki organizm, stąd decyzje o jej podziale". Nie sposób się z tą opinią nie zgodzić, gdyż wszystko wskazuje na to, że PKP SA podzieli los innych strategicznych podmiotów polskiej gospodarki. - Nie mamy zamiaru biernie przyglądać się temu, co dzieje się w polskich kolejach i patrzeć, jak giną nasze miejsca pracy. Myślę, że na przełomie stycznia i lutego jakieś radykalne działania zostaną podjęte - stwierdził szef ZZMKwP. - To oznacza przede wszystkim strajk, bo protesty tutaj są w ogóle nieskuteczne. Był protest w ubiegłym roku, kiedy do ministra transportu Kolejowe Związki Zawodowe udały się w pakiecie 14 postulatów, związanych właśnie z tymi sytuacjami, sytuacjami których mówię, m.in. zadłużenia grupy PKP, jej funkcjonowania i prywatyzacji - dodał, podkreślając, iż do dnia dzisiejszego nie ma na te protesty żadnej reakcji. Związek Zawodowy Maszynistów podjął już stosowne uchwały. 13 stycznia ma się odbyć posiedzenie zespołu trójstronnego kolejnictwa, na którym - zgodnie z założeniami - zostanie omówiona strategia dla kolei. Tematem rozmów będzie również sytuacja w spółce Przewozy Regionalne. - Jeżeli nie będzie przełomu, a myślę, że mało realny jest przełom w tych sprawach, 14 stycznia odbędzie się nadzwyczajne posiedzenie Rady Konfederacji Kolejowych Związków Zawodowych, która zrzesza związki zawodowe bezpośrednio związane z ruchem pociągów - poinformował Miętek.

Unijne środki - niewykorzystane? Polskie Koleje Państwowe SA rozpoczęły inwestycje na prawie czterdziestu dworcach kolejowych. Zgodnie z przyjętym harmonogramem prace mają się zakończyć do 2012 roku. Koszt przedsięwzięcia to ponad 670 mln złotych, przy czym 236 mln pochodzi ze środków Unii Europejskiej, 353 mln - z budżetu państwa, natomiast 102 mln pochodzi z funduszy własnych PKP SA. Spółka rozpoczęła ponadto współpracę z dużymi firmami deweloperskimi, które dokonają przebudowy dworców w Katowicach, Poznaniu oraz Warszawie (Warszawa Zachodnia). Wartość przygotowywanych inwestycji wynosi ponad 2 mld złotych.

Faktem jest, że infrastruktura kolejowa w Polsce jest w - delikatnie mówiąc - fatalnym stanie, a zakres inwestycji - olbrzymi. Problematyczny wydaje się jednak sposób dokonywania modernizacji tras i obiektów infrastruktury. Jeżeli bowiem przyjrzymy się mapie remontów, okaże się, iż prowadzi się je na głównych korytarzach transeuropejskich, istotnych dla zagranicznych przewoźników, głównie z Unii Europejskiej, natomiast zupełnie pomija się modernizacje niezbędne dla ruchu lokalnego. Inwestycje w ciągi komunikacyjne ważne dla polskiej gospodarki również nie są wykonywane. - Odnoszę wrażenie, że spółka PLK zagmatwała się gdzieś już sprawach proceduralnych, w kwestiach reorganizacyjnych, powodując to, że nie jest w stanie nawet wykorzystać środków unijnych przeznaczanych na tego typu przedsięwzięcia - ocenił Miętek. Pytanie, na ile o przyznaniu dofinansowania do wyżej wymienionych inwestycji w Polsce decydowali Niemcy, największy płatnik netto w Unii Europejskiej, pozostaje otwarte. Podobnie zresztą, jak i to, czy przeprowadzona przez kolejne rządy restrukturyzacja miała w dalekosiężnej perspektywie doprowadzić wyprzedaży majątku PKP. Znamienne, że zarówno protesty pracowników kolei, jak i mocno krytyczne wyniki przeprowadzonych przez NIK kontroli nie były w stanie zmusić decydentów do ratowania tej strategicznej gałęzi polskiej gospodarki.

KRONIKA WYPRZEDAŻY POLSKI (314): JAK KUPOWANO ZAŁOGI Negocjacje z załogami zakładów, które rząd wskazał do prywatyzacji, polegały nie na tym, czy pracownicy zgodzą się na sprzedaż, tylko ile za takie przyzwolenie dostaną do kieszeni. Nieraz wystarczyła jakaś nędzna marchewka, niewielka premia prywatyzacyjna, ale coraz częściej – zwłaszcza jeśli chodziło o ważną branżę dla gospodarki – związki zawodowe próbowały wyszarpać dla załóg sporo. Były minister skarbu Wiesław Kaczmarek rozumiał frustracje ministra Piotra Czyżewskiego, gdy przedłużały się negocjacje sprzedaży Polskich Hut Stali skupiających ponad 70 proc. produkcji, firmie LNM Holdings należącej do Hindusa rezydującego w Londynie Lakshmi Narayana Mittala. Koncern LNM, drugi po europejskim koncernie metalurgicznym Arcelorze. LNM wytwarzał 35 mln ton stali rocznie, PHS skupiając ponad 70 proc. rynku – 6 mln ton. Kaczmarek mówił, że wymagania związkowców przy prywatyzacjach obniżają wpływy do budżetu o 10–20 proc. W 2003 r. to będzie 400, a nawet może być 800 mln zł – szacował. Ministerstwo skarbu chciało dać związkom po łapach, ale jak? Rząd, w którego imieniu występował resort, zgodził się wstępnie w październiku 2003 r., żeby koncern Mittala rozbudowującego swoje imperium stalowe na świecie został inwestorem PHS, a związki zawodowe się handryczą o pakiet socjalny, finału ciągle nie ma. W głowach się ludziom poprzewracało! W imieniu LNM negocjacje ze związkami zawodowymi prowadził Antoni Stryczula. Prawa ręka Mittala Hindus Vijay Kumar Bhatnagar przypominał, że dzięki Mittalowi PHS uniknie bankructwa. Pracownicy hut Katowice, Sendzimira, Cedlera i Floriana tworzących PHS na to, co mówi Kaczmarek, resort i Hindusi, nie zważali. Daj Mittalu więcej, nie będziemy wtedy oponować. Weźmiesz polskie huty, a my nawet nie piśniemy. – Bezczelni ludzie pracują w polskich fabrykach „dochodjagach”, po rękach powinni nas całować, że znaleźliśmy dla nich inwestorów – denerwowali się w ministerstwie. Mittal – znany z drastycznego obniżania kosztów w swoich zakładach – nie ustępował. Był jednym z najbogatszych mieszkańców Wielkiej Brytanii, miał m.in. prywatny odrzutowiec, jacht i w ogóle wszystko, co można mieć za pieniądze na tym świecie, ale zawzięcie się targował, piątym zmysłem sprawnego biznesmena wyczuwając, że na stal zacznie się niedługo koniunktura i należy się z biznesem w Polsce spieszyć. Rzecznik związkowego centrum negocjacyjnego Władysław Molęcki żalił się przedstawicielowi Polskiej Agencji Prasowej, że rząd podpisał umowę prywatyzacyjną z Mittalem bez pakietu socjalnego, a to jest złamanie prawa. Załoga PHS dobrze o tym wie, czuje się oszukana, na bezprawie zgody nie wyraża. Jest ich wielu, niech spróbują dalej ich lekceważyć. Związkowcy zażądali dla blisko 16-tysięcznej załogi 12-letniej gwarancji zatrudnienia, wypłaty każdemu pracownikowi wysokiej premii prywatyzacyjnej (początkowo miało to być po 75 tys. zł, potem od 3 do 15 tys. zł) oraz 90-tysięcznego odszkodowania dla każdego pracownika (obniżono tę sumę do 45 tys. zł), gdyby Mittal nie wypełnił warunków. Jesienią 2003 r. wysokość roszczeń związków zawodowych spadła o połowę. Mittal powtarzał, że nie stać go na spełnienie żądań, tym bardziej że PHS decyzją Unii Europejskiej musi ograniczyć produkcję – zgodnie z protokołem nr 8 traktatu akcesyjnego Polski z UE. Do 2006 r. w firmie ma pracować 10,5 tys. osób, prawie o 6 tys. mniej niż teraz – w związku z tym przedstawiciele LNM zamierzają dyskutować przede wszystkim o regulaminie zwolnień tych, którzy muszą być zwolnieni, nie z woli Mittala. Czyżewski i pracownicy ministerstwa trzęśli się z oburzenia na hutników, którzy „powinni mieć więcej rozumu, świadomości gospodarczej i taktu społecznego”. Przypominali, że „świadomości” i „taktu” brakuje nie tylko załodze PHS, na której pakiet socjalny w pierwotnej wersji Mittal musiałby wydać ponad 1 mld zł. Potencjalny inwestor (Kulczyk Holding) zrezygnował z zakupu G8, tj. ośmiu zakładów energetycznych, gdy związki zawodowe zażądały podwyżki pensji po prywatyzacji o 20 proc., wypłaty szesnastu pensji rocznie, zwrotu kosztów leczenia, którego nie pokrywa Kasa Chorych oraz 150 tys. euro gdyby nie wypełniono umowy – informowano w resorcie. Firma Kulczyk Holding należała do żony Jana Kulczyka – Grażyny oraz zarejestrowanej w Wiedniu fundacji Kulczyk Private Stifun, zajmującej się majątkiem zagranicznym rodziny, zapewniając jej utrzymanie. Wartość majątku biznesmena szacowano na ok. 3,7 mld dolarów – napisali pod koniec 2003 r. w „Polityce” Joanna Solska i Adam Grzeszczak, dodając, że faktyczna potęga oligarchy polegała na wpływach politycznych. Tak więc wychodziło czarno na białym, pazerność związków zawodowych zainstalowanych w G8 o mały włos nie ograbiła rodziny Kulczyków, wydawało się, że w resorcie się tym martwią. Belgijski Tractabel wziął udział w prywatyzacji Elektrowni im. Tadeusza Kościuszki w Połańcu, która należała do grupy największych w Polsce wytwórców energii. Związki zawodowe chciały zapisu, że jeśli Belgowie kogoś zwolnią, będą musieli mu wypłacić taką sumę, jaką mógłby zwolniony zarobić do emerytury. Ale inwestorzy nie są głupi. Po prywatyzacji mowy nie było o tym, żeby zwalnianym płacili tyle, ile chciały związki. Stanęło na tym, że zwolnienia nie są zwolnieniami, ale „odejściami dobrowolnymi”. Ok. 700 pracownikom firma wypłaciła „za dobrowolne odejście” po 40 tys. euro. Też nieźle. Hiszpańska Celsa wygrała przetarg na zakup upadłej w połowie 2002 r. Huty Ostrowiec – niechęć związków zawodowych do właściciela była podsycana przez konkurencję, był kłopot – opowiadano w ministerstwie skarbu – związki żądały gwarancji zatrudnienia na kilkadziesiąt lat – i podwyżki pensji o ok. 400 zł. Dostali od Celsy gwarancję zatrudnienia do 2005 r. Pracownicy Domów Towarowych Centrum, które zostały sprzedane za niewielkie pieniądze przez ministra Emila Wąsacza w 1998 r. (to nie tylko domy Wars, Junior i Sawa w Warszawie, ale w sumie 32 obiekty w centrach największych polskich miast, cztery zakłady produkcyjne i dwa ośrodki wczasowe) spółce Handlowy Investment Centrum SA z Luksemburga – wymagań nie mieli przesadnych. Żeby sprzedaż odbyła się spokojnie, związki zawodowe zażądały 3,5 roku gwarancji zatrudnienia, 100 zł podwyżki na osobę i 600 zł gratyfikacji. Można tak ciągnąć, podając różne przykłady. Konkluzja jest taka, że wyprzedaż naszego majątku publicznego jest dziełem władz, ale czyż nie maczały w niej palce załogi? WIESŁAWA MAZUR

Rzeczpospolita gangsterska Historia III Rzeczypospolitej to nie tylko historia kolejnych prezydentów, rządów i parlamentów, ale także - a może nawet bardziej - kronika dziwnych zgonów. Rok 1991: śmierć prezesa NIK Waleriana Pańki oraz inspektora NIK Michała Falzmanna, który wykrył aferę FOZZ. Rok 1992: zabójstwo byłego premiera Piotra Jaroszewicza. Rok 1998: zabójstwo byłego komendanta głównego policji Marka Papały. Rok 2000: samobójstwo byłego wicepremiera i posła SLD Ireneusza Sekuły. Rok 2001: zabójstwo byłego ministra sportu Jacka Dębskiego. Lata 2001-2003: porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika, syna biznesmena zaprzyjaźnionego z lokalną elitą SLD. Rok 2003: samobójstwo prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia Macieja Tokarczyka. Rok 2006: samobójstwo prokuratora Janusza Regulskiego, który umorzył sprawę tzw. moskiewskiej pożyczki. Rok 2007: samobójstwo byłej minister budownictwa Barbary Blidy. Wreszcie koniec roku 2009: samobójstwo dyrektora generalnego Kancelarii Premiera Grzegorza Michniewicza. Równie imponująca jest lista nieżyjących już gangsterów, którzy mieli związek z niektórymi spośród tych spraw. W latach 2007-2009 zakończyło życie trzech zabójców Olewnika. Nie żyją też: Jeremiasz Barański "Baranina", który miał na sumieniu Dębskiego, a być może i gen. Papałę; Tadeusz Maziuk "Sasza", zabójca Dębskiego; Rafał Kanigowski "Gruby", prawdopodobnie jeden z zabójców gen. Papały; Nikodem Skotarczak "Nikoś" i dwaj jego ludzie, którym Edward Mazur miał proponować zabicie byłego szefa policji. 3 stycznia do tej listy dołączył Artur Zirajewski "Iwan", główny świadek, którego zeznania obciążały Mazura. Tak jak większość jego "kolegów po fachu", zakończył życie w więzieniu. Szczegółów jego śmierci zapewne nigdy nie poznamy. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo, ale czy uczynił to z własnej woli, czy może został zmuszony? Podobne pytanie można postawić w niemal każdym z wymienionych przypadków, także dotyczących polityków czy wysokich urzędników państwowych. Na pierwszy rzut oka Polska należy dziś do świata zachodniego, formalnie jesteśmy też członkiem zachodnich wspólnot i instytucji. W rzeczywistości jednak cały czas tkwimy na Wschodzie, wśród krajów, które z komunizmu wyszły, by wejść w system kapitalizmu mafijnego. To przecież w Rosji czy na Ukrainie w tajemniczych okolicznościach giną politycy, biznesmeni, dziennikarze, a ich zabójcy nigdy nie zostają schwytani. Można z tego wyciągnąć wniosek, że instytucje państwa nie wykonują swoich podstawowych funkcji, gdyż albo są zbyt słabe i nieudolne, albo zleceniodawcy tych zbrodni sami sprawują władzę. Prawdopodobnie zaś pierwsze wynika z drugiego. Z wydłużającą się listą tajemniczych zabójstw i samobójstw III RP sytuuje się zatem w strefie postsowieckiej. Inną cechą charakterystyczną tej strefy jest dominacja układów wywodzących się ze służb specjalnych. Byli oficerowie KGB i ich agenci to najważniejsza część elity na Wschodzie. A czy u nas jest inaczej? Czy można wymienić choć jedną aferę gospodarczą, z którą nie byliby związani ludzie SB, UOP, WSI? Czy jest choć jeden duży biznes, przy którym nie funkcjonowaliby tacy ludzie? Dopóki ta sytuacja nie ulegnie zmianie, mówienie o Polsce jako części cywilizacji zachodniej będzie tylko czczym frazesem. Państwo, które nie chce lub nie potrafi dać sobie rady z mafijnoagenturalnymi układami żerującymi na jego obywatelach, jest zaledwie atrapą. W takie atrapy przekształciła się większość republik dawnego ZSRR, a także część pozostałych krajów postkomunistycznych. III RP, mimo całego "zachodniego" blichtru, jaki dominuje w naszym życiu publicznym, również jest takim pseudopaństwem. Co więcej, nic nie wskazuje, by szybko miało się to zmienić. Oto w zeszłym tygodniu Krajowa Rada Sądownictwa wyłoniła dwóch kandydatów, spośród których prezydent ma wybrać przyszłego prokuratora generalnego. Mniej ważne jest, którego Lech Kaczyński wybierze: obecnego prokuratora krajowego Edwarda Zalewskiego czy krakowskiego sędziego Andrzeja Seremeta. Znacznie ważniejsze jest to, że wchodząca w życie wiosną nowa ustawa o prokuraturze czyni z niej instytucję całkowicie niezależną od innych organów państwa, w tym od rządu. Oficjalnie głównym argumentem autorów tej ustawy była chęć "odpolitycznienia" prokuratury, podobno straszliwie uzależnionej od polityków w okresie rządów PiS. W rzeczywistości jednak skutek będzie taki, że powstanie kolejna - po sędziach, adwokatach, notariuszach - korporacja prawnicza sama się rządząca i sama siebie oceniająca. I nawet jeśli za jakiś czas powstałby rząd pragnący podjąć prawdziwą walkę z przestępczością, to od prokuratury nie mógłby niczego wymagać. Zwierzchnikiem prokuratorów nie będzie już bowiem minister sprawiedliwości, lecz zupełnie niezależny prokurator generalny, którego kadencja trwa aż 6 lat. To jedna z najgorszych decyzji obecnej ekipy rządowej. Rzeczypospolitej odebrano bowiem bardzo ważne narzędzie, które mogłoby być użyte do walki o oczyszczenie państwa. Bo czy "odpolityczniona" prokuratura będzie na tyle zdeterminowana, by rzetelnie wyjaśniać choćby sprawy tajemniczych zgonów: od Jaroszewicza do Papały i Olewnika? Czy będzie chciała tropić sprawców afer, których powiązania sięgają nieraz bardzo wysoko? Czy raczej będziemy mieli do czynienia z klubem wygodnych urzędników, którzy "dla świętego spokoju" wolą umarzać drażliwe sprawy niż się w nie angażować?

Rok 2010 obciążony jest ubiegłorocznym garbem Szaleńców za dużo Nie weszliśmy w spokojny rok. Niektórzy uważają, że raczej w czas przypominający Armagedon (wg słownika W. Kopalińskiego to okres bitwy między siłami dobra i zła, która wyniszcza obie strony). Ale chyba jeszcze świat nie do końca zwariował i - miejmy nadzieję - tak się nie stanie. Spójrzmy jednak wokół - szaleńców mamy za dużo. Miejsc zapalnych wszędzie przybywa. Fajerwerki, krótko żegnały dziadka z długą brodą i wyładowanym workiem na plecach z napisem 2009 r., który wyglądał jak garb. Oto na granicy Jemenu i Arabii Saudyjskiej trwają walki. Na jemeńskim niebie pojawiły się bezzałogowe samoloty amerykańskie. Amerykanie pomagają Jemeńczykom - podał serwis internetowy - bo poszukują kryjówek al-Kaidy. Rośnie ryzyko konfrontacji Pakistanu z Indiami. Argentyna z eksportera wołowiny powoli stanie się jej importerem, ciągnie za sobą ekonomicznie w dół Meksyk. Japonia uwikłała się w nadmierny dług publiczny. Właściwie jakie państwo Anno Domini 2010 ma się dobrze? Może Wielka Brytania? Skądże! Stany Zjednoczone? Też nie. Grecja i Irlandia znalazły się w takiej gospodarczej opresji, że być może w tym roku zrezygnują z euro i wrócą do swoich walut. Tylko rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego ogłasza na całą Europę, ba, na cały świata, że rządzi doskonale i nie ma jak w Polsce. Ci szaleńcy powinni wysiąść ze swoich limuzyn, wyjść z rządowych gabinetów, żeby porozmawiać z ludźmi na ulicy.

Makarow potwierdził gotowość użycia broni jądrowej Trwa nerwówka, czy Izrael nie zaatakuje Iranu, który od dawna usiłuje światu wmówić, że produkuje niskowzbogacony uran wyłącznie w celach pokojowych. Złorzeczy przeciwko Izraelowi i pyta, dlaczego właściwie to państwo może posiadać atom, a oni nie? Nie tylko na Bliskim Wschodzie zrobiło się gorąco, kiedy w listopadzie ub. roku Iran wypuścił dwustopniowy pocisk balistyczny Sedżil 2 o zasięgu ponad 2 tys. km, pokazując, że mógłby razić cele w Izraelu, uderzyć w bazy amerykańskie w Zatoce Perskiej, a nawet dotrzeć do Europy. Do nas na szczęście Sedżil 2 (na razie) nie doleci, ale co z tego, kiedy na polskich głowach włosy zjeżyła wiadomość o przyjęciu przez Rosję nowej doktryny wojennej, zakładającej możliwość jądrowego uderzenia prewencyjnego. Powodem "prewencji" może być poczucie Rosji, że jest ona zagrożona, albo gdy Rosja uzna, że zagrożeni są jej sojusznicy: Rosja albo jej sojusznicy mogą się czuć zagrożeni niekoniecznie uderzeniem nuklearnym, ale też ewentualnym atakiem z wykorzystaniem broni konwencjonalnej. Na tym polega nowa doktryna wojenna tego kraju. - Tryb użycia broni jądrowej jest w naszej nowej doktrynie dokładnie opisany - stwierdził Nikołaj Makarow, szef rosyjskiego sztabu generalnego. Będzie można robić atomowe bum, żeby Rosja albo jej sojusznicy dłużej się nie bali. Prewencyjne uderzenie bronią jądrową może zostać spowodowane dla równowagi sił w pobliżu granicy z Rosją - o tym rosyjscy urzędnicy poinformowali już na początku grudnia ub. roku. Na taką zapowiedź polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych musiało zareagować. Ale protest MSZ okazał się słabiutki, nic nie wskórał. Makarow potwierdził tuż przed Bożym Narodzeniem, że nową doktrynę wojenną Kreml przyjmie lada dzień.

Dogadali się "międzyrządowo", ale co z tego? Marzymy o tzw. dywersyfikacji dostaw surowców strategicznych, przede wszystkim gazu, który kupujemy w lwiej części w Rosji. Marzenia są, działań brakuje. Coraz bardziej uzależnia się od rosyjskiego gazu cała Europa: w tych dniach zaczną topić w Bałtyku pierwsze rury, które połączą bezpośrednio gazowo Rosję z Niemcami. Kurki od tych rur będą w rękach rosyjskich. Bruksela uważa, że tak musi być, choć od czasu do czasu wzdycha, że tak być nie powinno. Rosjanie w sprawach surowcowych idą politycznie i biznesowo, jak burza. Może kiedyś z pozyskaniem gazu dla polskiego przemysłu i celów bytowych nie będzie takich problemów - właśnie na polskich wodach terytorialnych Bałtyku rozpoczął poszukiwanie gazu w warstwach łupków (najpopularniejszych skał osadowych) amerykański koncern ConocoPhilips i daje nam na "gaz łupkowy" duże nadzieje. Ale sytuacja nie poprawi się zaraz ani za rok, ani za dwa. Wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak trzyma się więc spodni Putina i rosyjskiego Gazpromu, bo co ma robić? Przykro patrzeć, jak z tych spodni bezlitośnie Rosjanie go strząsają. Nadeszły śniegi i mróz, niby "międzyrządowo" uzgodniono, że dostaniemy z Rosji dodatkowe ilości gazu (polski rząd zgodził się na wszystko, czego Rosjanie chcieli, chociaż to zabije wymarzoną dywersyfikację), miały być już w grudniu, ale ich nie było, ponieważ kontrakt nie został podpisany przez firmy: Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo oraz Gazprom, a bez tego, choć "międzyrządowo" się dogadano, ani rusz.

Rosyjski majstersztyk negocjacyjny Zakłady chemiczne, które potrzebują gazu do produkcji, dostają drżączki, co dalej będzie, a wicepremier Pawlak ostatnio wyjaśniał, że kontrakt nie został podpisany nie z winy rosyjskiej, ale tym razem Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, bo niektórzy urzędnicy PGNiG "wplątali się w sieć intryg". Zwolniono już ze spółki doradcę zarządu firmy, który "korzystając z prawdziwych danych źródłowych, przedstawiał je kierownictwu w zmanipulowanej formie". To, co mówi Pawlak, jest zagmatwane i niezbyt zrozumiałe. Jasne jest natomiast, że PGNiG miał uzgodnić z rosyjskim Gazpromem opłaty za tranzyt gazu przez Polskę. Z rozmów, które wyciekły, można wnioskować, że "strona polska" zaproponowała "stronie rosyjskiej" stawkę od 1,5 do 2 dolarów za przesył tysiąca metrów sześciennych gazu na odległość 100 km. Mali urzędnicy małego PGNiG nie dogadali się jednak podobno z urzędnikami potężnego Gazpromu i na dodatek - jak wspomniał wicepremier - snuli intrygi. W każdym razie mamy 2010 r., a gazu - po wygaśnięciem kontraktu gazowego ze spółką rosyjsko ukraińską RosUkrEnergo - nie ma. Tak wygląda ukoronowanie wielomiesięcznych rozmów o gazie z Rosją prowadzonych przez rząd Donalda Tuska. Naszym zdaniem to przykład rosyjskiego majstersztyku negocjacyjnego. Dalsze rozmowy na poziomie spółek PGNiG-Gazprom mają być prowadzone w tym miesiącu.

Ruszyła budowa rury w Bałtyku Dostaliśmy też pod choinkę inny nieciekawy prezent. Władze Meklemburgii (części pomorskiej) zgodziły się na ułożenie Gazociągu Północnego (Nord Stream) biegnącego z Rosji do Niemiec. Przeciwko tej rurze m.in. zagrażającej ekologicznie Bałtykowi, Polska i inne kraje nadbałtyckie mocno oponowały, ale Rosja wygrała. Żeby można było zacząć wpuszczać pierwsze odcinki rury w Zatoce Greifswald, potrzebne jest tylko jeszcze jedno zezwolenie, będące formalnością, od federalnego urzędu ds. żeglugi i hydrografii. Ten odcinek ma mieć 50 km. Wszystkie zezwolenia na ułożenie 123 km gazociągu w wodach rosyjskiej strefy ekonomicznej już są - inwestycja więc rusza. Zezwolenie na budowę Nord Stream wydały Dania, Szwecja, Finlandia się ociągała, ale już podpisała trzy zezwolenia z wymaganych pięciu. Akcje Nord Stream kupił holenderski koncern Gasunia (9 proc.), ofertę kupna (też 9 proc.) zgłosił rząd francuski poprzez kontrolującą spółkę GDF Suez. Umowa o budowie Gazociągu Północnego podpisana została w Berlinie we wrześniu 2005 r., złożyli pod nią podpisy ówczesny prezydent Rosji Władimir Putin i ówczesny kanclerz Niemiec Gerhard Schroder. Wiesława Mazur

Kurtyka: Ryszard Kapuściński był TW Ryszard Kapuściński był tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL. Zachowały się nawet jakieś meldunki - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM prezes IPN Janusz Kurtyka.

Konrad Piasecki: Usatysfakcjonowany werdyktem Trybunału? Janusz Kurtyka: Tak. Dlatego, że ten werdykt jest zgodny ze społecznym poczuciem sprawiedliwości. A społeczne poczucie sprawiedliwości jest jednym ze źródeł prawa tak naprawdę. I to jest bardzo dobry wyrok.

Dawny antykomunista w panu przeżył wczoraj chwilę radości. Nie, ja uważam, że to jest akt sprawiedliwości, bowiem ocenia ludzi, którzy służyli de facto sowieckiemu imperium i działali przeciwko narodowi polskiemu.

Akt sprawiedliwości, który obejmuje jednak szarych esbeków, a ich mocodawców i generałów pozostawia bezkarnymi. Nie, nie, to jest akt sprawiedliwości, który obejmuje wszystkich funkcjonariuszy cywilnej bezpieki. Pozostawia natomiast na uboczu funkcjonariuszy wojskowej bezpieki.

To o wojskowej za chwilę. Ale nie uważa pan, że trochę źle się stało, że generałowie i działacze partyjni i liderzy partyjni nie zostali objęci tą ustawą? Myśli pan o WRON, prawda?

Myślę o WRON, ale myślę też o mocodawcach, czyli o liderach partyjnych owego czasu. Oczywiście jeśli chodzi o WRON, to ja bym, powiedział, że umieszczenie członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego w tej ustawie było efektem pewnej bezradności inicjatorów i ich bezradności. WRON powinna mieć osobną ustawę, bowiem żołnierze funkcjonują według odrębnych reguł prawnych niż cywilna bezpieka.

Widzi pan kolejne grupy, które powinny zostać objęte taką ustawą? Przede wszystkim trzeba zrobić wszystko, żeby jakby wyrównać wobec sprawiedliwości pozycję byłych funkcjonariuszy cywilnej bezpieki i żołnierzy wojskowej bezpieki, formacji wojskowej.

Bo ta ustawa obejmuje tylko cywilną bezpiekę. Tak jest. Ci, którzy katowali Polaków, jako członkowie informacji wojskowej na przykład. Ci, którzy inwigilowali również opozycję, jako członkowie Wojskowej Służby Wewnętrznej - pozostają poza tą ustawą.

Będzie pan namawiał polityków, żeby poszli dalej i głębiej tą drogą? Zdecydowanie tak, teraz zaczynam w pana programie.

Czyli wojskowe służby powinny zostać też objęte tą ustawą pańskim zdaniem? Uważam, że tak.

Uważa pan, że jest na to szansa? Bardzo bym chciał, żeby była na to szansa. Myślę, że należy robić wszystko, namawiać osoby, które mogą podjąć taką decyzję, żeby rozpocząć jak najszybciej proces legislacyjny.

Panie prezesie, dlaczego Instytutu Pamięci Narodowej nie ma w komitecie obchodów rocznicy Sierpnia '80? Bo taka była wola pana prezydenta Wałęsy i pana prezydenta Gdańska, Adamowicza. Zaś przewodniczący Solidarności, Janusz Śniadek, z którym mamy bardzo bliską współpracę, nie chciał zaogniać tego konfliktu i ja się z nim zgadzam.

Naprawdę Lech Wałęsa powiedział "Nie chcę IPN-u w komitecie"? Tak powiedział pan Adamowicz.

Że tak powiedział Lech Wałęsa? Tak.

Bo Lech Wałęsa mówi, że to bzdura, że on nikomu niczego nie zabrania. Nie wiem, nie słyszałem pana Lecha Wałęsy. Natomiast znam wypowiedź pana Adamowicza.

I wierzy pan w nią i jej. Nie mam powodu, żeby nie wierzyć.

A czy z okazji Sierpnia IPN wyda jakąś szerszą biografię przywódcy Solidarności niż dzieło Cenckiewicza i  Gontarczyka? Z okazji Sierpnia IPN wyda czterdzieści kilka książek o Solidarności. Wyda również syntezę dzieł Solidarności, która będzie miała 6 tomów. Uważamy, że przede wszystkim należy wydać jak najwięcej monografii o Solidarności, natomiast w drugim kroku możliwa będzie decyzja o wydaniu biografii poszczególnych przywódców.

Ale wtedy, kiedy była wielka dyskusja o książce Cęckiewicza i Gontarczyka, pan mówił: "Napiszemy wielką biografię Lecha Wałęsy". Nie wiem, czy napiszemy wielką, natomiast będziemy starali się napisać biografię Wałęsy.

Ale "starali się"? To dopiero rok, przepraszam bardzo. Prace nad nią właściwie można powiedzieć są w toku. Dlatego m.in., że biografia Wałęsy musi wynikać z monografii Solidarności w ogóle.

Nadal pan myśli, że warto było wydawać tamtą książkę? Oczywiście.

Nawet, jeśli ona sprawiła, że straci pan szansę na reelekcję? Ja nie myślę kategoriami stołka. Myślę, że Instytut Pamięci Narodowej być może, jako jedna z nielicznych instytucji, powinien przede wszystkim starać się kreować standardy funkcjonowania zgodnie z prawem i zgodnie z interesem społecznym. I tak w tym przypadku było.

Chciałby pan pozostać prezesem IPN-u w nowej kadencji? Nie wiem. Decyzja jeszcze przede mną, myślę, że nie ma sensu teraz o tym rozmawiać.

Coraz bliżej do tej decyzji. Jeszcze bardzo długo.

Jeśli ustawa się nie zmieni, to w czerwcu trzeba byłoby ją już podjąć. Wedle ustawy, kolegium musi podjąć decyzję między czerwcem a wrześniem, wtedy musi rozpisać konkurs.

Jeśli ustawa zostanie zmieniona, to widzi pan w ogóle szanse na powołanie nowego prezesa? Wedle takich kryteriów i według takiego sposobu, w jaki chce go powoływać Platforma? Proszę pytać inicjatorów nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Prace nad tą nowelizacją trwają, na razie w podkomisji sejmowej. To jest w toku. Ja bym się na razie nie chciał wypowiadać na ten temat.

A IPN jest bardzo krytyczny wobec tego projektu? Bo przesłaliście jakąś opinię do Sejmu. Tak, Instytut przesłał do komisji sejmowej krytyczną opinię. Stała się ona podstawą dyskusji. W podkomisji mechanizm jest głównie polityczny, a nie merytoryczny, ale robimy, co do nas należy.

Rosyjski premier zapraszający polskiego premiera do Katynia. Wobec tego, co Rosjanie mówią i robią w tej sprawie - nie wydaje się to panu być ponurym żartem? Jestem przekonany, że to jest dokładnie taki mechanizm jak w XVIII wieku. Rosja próbuje rozgrywać dwa obozy polityczne w Polsce, w taki sposób, żeby je skłócić, wykorzystując każdą okazję. Wedle mojego przekonania, mechanizm, wedle którego zapraszany jest premier, a prezydent celowo pomijany, czy wręcz ignorowany do pewnego momentu, jest takim właśnie działaniem.

Ale uważa pan, że to w ogóle jest rozsądny mechanizm, żeby poddawać się zaproszeniom prezydenta Rosji w takie miejsce? Nie chciałbym oceniać władz naszego państwa. Premier i prezydent są to osoby, które są symbolami naszego państwa. Wydaje mi się, że przy okazji Katynia nie wypada krytykować czy jednego czy drugiego.

A może powinniśmy liczyć na słowo "przepraszam" na grobach polskich oficerów? Rosja już przeprosiła. Być może nad grobami polskich oficerów takie słowo paść powinno. Myślę, że od Rosji powinniśmy przede wszystkim wymagać i oczekiwać współpracy w dalszym wyjaśnianiu mechanizmów tej zbrodni. Wciąż trzeba powtarzać, że prosimy o odtajnienie akt rosyjskiego śledztwa, prosimy chociażby o odtajnienie decyzji o umorzeniu tego śledztwa i prosimy o dostęp do archiwaliów.

Panie prezesie, lada dzień ukarze się biografia Ryszarda Kapuścińskiego. Również będzie w niej wątek współpracy z służbami PRL. Pańskim zdaniem możemy mówić o królu reportażu jako o współpracowniku tajnych służb PRL? Zdecydowanie możemy mówić. Ta współpraca była taka, jak wynika z dokumentów.

Ale Ryszard Kapuściński był tajnym współpracownikiem? Tak, zachowały się nawet jakieś meldunki. Natomiast ja chciałbym podkreślić, że współpraca z komunistyczną bezpieką, z wywiadem PRL była jednym z aspektów tej biografii. Ta biografia jest biografią człowieka bardzo uwikłanego w PRL, ale jednocześnie bardzo wybitnego.

A uważa pan, że ta współpraca Ryszarda Kapuścińskiego, na takich zasadach, na jakich się odbywała, jest dla niego kompromitująca? Po Kapuścińskim zostaną przede wszystkim książki, a więc dzieło - wybitne dzieło - i to nie ulega wątpliwości. Ale ponieważ był człowiekiem wybitnym, pisanie książek o kimś takim ma oczywiście swój głęboki sens. I bardzo dobrze, że ta książka się ukaże.

Jaruzelski znów dostanie więcej Byli funkcjonariusze SB szczelnie wypełniający salę Trybunału Konstytucyjnego wyraźnie manifestowali niezadowolenie z orzeczenia sędziów

Gołosłowne, nietrafne, nie sposób ich podzielić - tak Trybunał Konstytucyjny zbijał argumenty posłów Lewicy kwestionujących zgodność z Konstytucją ustawy obniżającej uprzywilejowane emerytury byłym funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa. Trybunał uznał obiekcje parlamentarzystów tylko w punkcie dotyczącym obniżenia świadczeń członkom WRON, orzekając, że może to dotyczyć okresu wyłącznie od chwili powstania tego organu. Oznacza to, że jeszcze żyjący jej członkowie, m.in. Wojciech Jaruzelski, znowu będą otrzymywali wysokie emerytury. Trybunał Konstytucyjny nie pozostawił suchej nitki na zdecydowanej większości argumentów podnoszonych przez posłów Lewicy, którym nie podobało się obniżenie wysokich emerytur byłym funkcjonariuszom komunistycznej bezpieki. Trybunał uznał, że ustawodawca miał prawo zmniejszyć uprzywilejowane świadczenia byłym esbekom, ponieważ uzyskali je oni niesłusznie. Sędzia sprawozdawca prof. Andrzej Rzepliński w uzasadnieniu wyroku stwierdził, że policja polityczna w PRL miała za zadanie utrzymywać władzę komunistyczną, nie przestrzegała przy tym praw człowieka. - W różnych czasach stosowano terror, poniżanie, inwigilację, łamano prawa człowieka. A zawsze chodziło o podtrzymanie reżimu państwa komunistycznego - wskazywał Rzepliński. Stwierdzenia te wywoływały pomruki niezadowolenia wśród licznie wypełniających salę Trybunału byłych funkcjonariuszy bezpieki PRL. Rzepliński podkreślił, że Trybunał nie ocenia motywacji młodych ludzi, którzy dobrowolnie decydowali się podjąć pracę w organach. Dodał, że podtrzymując system komunistyczny, funkcjonariusze bezpieki otrzymywali w nagrodę bezkarność, wysokie pensje, a także uprzywilejowane świadczenia emerytalne. Trybunał podkreślił, iż w oparciu o wartości aksjologiczne wyrażone m.in. w preambule Konstytucji i licznych aktach międzynarodowych ustawodawca miał prawo do negatywnej oceny organizacji bezpieczeństwa i wyciągnięcia z tej oceny "wniosków ustawodawczych" w postaci obniżenia esbeckich emerytur. Rzepliński wskazywał, że negatywnie o SB mówili sami politycy Lewicy, którzy teraz domagali się uznania nowelizacji za niekonstytucyjną. Zbigniew Siemiątkowski np. mówił, iż w SB "działo się źle", a współautor skargi - prof. Jan Widacki, przyznawał, że wśród weryfikowanych esbeków jest wielu, którzy "nie rozumieją moralnej różnicy między podsłuchiwaniem obcego szpiega a podsłuchiwaniem biskupa". Trybunał podkreślił, że nie ma znaku równości między pozytywną weryfikacją byłych funkcjonariuszy służb PRL w 1990 r. a wyrokiem uniewinniającym. Sama zaś pozytywna weryfikacja nie może być traktowana jako świadectwo moralności, o czym zresztą świadczy kilkanaście śledztw dotyczących pozytywnie zweryfikowanych funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa PRL, którzy służyli także w służbach specjalnych III RP. Trybunał uznał za bezzasadne zarzuty, że obniżenie emerytur funkcjonariuszom służb PRL miało na celu ich poniżenie. Rzepliński zaznaczył, że także i dziś średnie ich świadczenia są wyższe niż zwykłych emerytów, co oznacza, że mają "godne zabezpieczenie emerytalne". Według danych uzyskanych przez Trybunał Konstytucyjny, wynosi ona 2,6 tys. zł, a średnia emerytura z ZUS - 1,6 tys. zł, czyli "jest i tak półtora raza wyższa od przeciętnej emerytury". Trybunał uznał, że niekonstytucyjne jest obniżenie wyższych emerytur członkom Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, wskazując, że nie można było obniżać ich świadczeń za czas ich działalności przed grudniem 1981 r., ale dopiero po tym okresie. Samą WRON sędzia nazwał "nielegalną władzą", i dlatego ustawodawca mógł wprowadzić zmiany w emeryturach jej członków. Do wyroku zgłoszonych zostało 5 zdań odrębnych. - W zasadniczym nurcie utrzymały się zapisy ustawy, która proponuje fundamentalne przywrócenie wiary w racjonalną i uczciwą postawę Polaków przed 1990 rokiem i zamyka pewien rozdział w historii Polski - uważa poseł PO Sebastian Karpiniuk, który jest zadowolony z wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Przyznał, że w przypadku przywilejów emerytalnych członków WRON były wątpliwości prawników. - I to zostało dzisiaj zakwestionowane, ale główny, podstawowy nurt ustawy został utrzymany. Ci ludzie, którzy zachowali się uczciwie w tamtym systemie, mogą dzisiaj mieć satysfakcję - zaznaczył poseł PO. Według posła Andrzeja Dery (PiS), odebranie przywilejów esbeckim emerytom jest "przywracaniem elementarnej społecznej sprawiedliwości". Wyrok TK krytykują natomiast przedstawiciele lewicy. Zdaniem Jana Widackiego (Demokratyczne Koło Poselskie Stronnictwa Demokratycznego), jest to "porażka Trybunału i porażka Polski jako państwa prawa", przy czym - w jego opinii - "polityka wzięła górę nad prawem". W ocenie posła Widackiego, uzasadnienie prof. Andrzeja Rzeplińskiego zawierało "czystą politykę i historię", a nie wywody prawnicze - w przeciwieństwie do zdań odrębnych pięciu sędziów. - Pięć zdań odrębnych to jest sytuacja, która nie pamiętam, żeby się zdarzyła w Trybunale Konstytucyjnym. To świadczy o bardzo kontrowersyjnym charakterze tego problemu - mówi wiceszefowa SLD Jolanta Szymanek-Deresz. Politykom lewicy wtórują byli szefowie Urzędu Ochrony Państwa. Andrzej Milczanowski i Gromosław Czempiński uważają, że wczorajszy wyrok to decyzja polityczna. Czempiński zapowiada odwołanie do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Jak powiedział dziennikarzom poseł Grzegorz Karpiński (PO), raczej nie należy się spodziewać nowelizacji ustawy, która ponownie odebrałaby wyższe emerytury członkom WRON. Z kolei Andrzej Dera postuluje wprowadzenie takiej regulacji w przyszłości. Dziewięciu żyjącym członkom WRON, m.in. Jaruzelskiemu, po wprowadzeniu zakwestionowanych wczoraj przez Trybunał przepisów obniżono emerytury o połowę, z ok. 8,5 tys. zł do 4,1 tys. złotych. Zenon Baranowski

25 lutego 2010 Bardzo demokratyczny partykularyzm syndykalny... przejawił się w nowym pomyśle Platformy Obywatelskiej dotyczącej zmian w  Konstytucji III Rzeczpospolitej. „Liberałowie”, a tak naprawdę wredni socjaliści, głównie obmyślają sposoby jakby tu jeszcze coś skubnąć z naszych kieszeni i są w tym bardzo sprawni. Zadłużyli nas – w ciągu ostatnich dwóch lat- na prawie dwieście dodatkowych miliardów złotych(!!!), a teraz kombinują jakby tu jeszcze wpisać do Konstytucji zapis , na mocy którego wyrwią od nas kolejne pieniądze na finansowanie tzw. Fundacji Politycznych(????) Fundacje Polityczne mają być „ zapleczem eksperckim funkcjonującym przy partiach politycznych”(???). i  „finansowanych z budżetu państwa.” Jak państwo dokładnie przeczytali ten zapis, to domyślacie się państwo zapewne, że chodzi o wmiksowanie kolejnych darmozjadów w system łańcucha pokarmowego, na końcu którego są kolejni urzędnicy, którzy będą ekspercko doradzać partiom politycznym jak nas oszukać lepiej, sprawniej i dokładniej, niż robią to urwisy marketingowi przy boku pana premiera Tuska. Za nasze pieniądze. Pozatrudniał ich ponad trzydziestu, najlepszych z najlepszych, na początku swojej demokratycznej kadencji, żeby piarem, oszustwem, odwracaniem uwagi od spaw ważnych- służyli mu kłamliwą pomocą w dezinformacji politycznej. Zresztą demokracja opiera się na demagogii, coraz bardziej udoskonalanej, zakamuflowanej i subtelnej, na tyle, że zaganianego na co dzień człowieka zrobi w konia jak ta lala. Jak pouczał klasyk:” Kiedy grabisz wsie, rozdzielaj swe siły”. Nie wiem jak państwo, ale ja czuję się pod okupacją rządzących, którzy traktują nas jak ludność podbitego państwa. Rabują, gwałcą prawnie, oszukują i kłamią coraz doskonalej, i wmawiają nam  każde wymyślone przez siebie głupstwo.

„Poruszające się drzewa to znak, że wróg się zbliża”- znowu powołuję się na klasyka sztuki wojennej. No i poruszają drzewa demagogii, trwają demokratyczne konsultacje, narady i spotkania. Już Lewica, którą reprezentuje pan Grzegorz Napieralski przebiera lewicowymi nogami na samą myśl, że  znowu będą pieniądze na marnotrawstwo eksperckie, na imprezy polityczne, na  pozorowane analizy. Już lewica wstępnie  wyraziła zgodę na taki projekt! Tam gdzie kradną z budżetu - Lewica jest pierwsza. Za nią idą inni. Zanim się zdecydują ostatecznie. W imię oczywiście wrażliwości i sprawiedliwości  społecznej,  na fali  której, jak państwo zapewne pamiętacie, pani Sierakowska miała takie długie futro, długie aż do kostek. Tak przynajmniej to widział pan Stanisław Michalkiewicz- najlepszy publicysta prawicowy w Polsce. Wyfutrują siebie i swoich znajomych za nasze pieniądze, a jak będzie jeszcze mało, bo  po te kilkadziesiąt milionów złotych z budżetu państwa na pasożytniczą działalność demokratyczną- to mało, wymyślą kolejne sposoby rabunku.

Przypominam państwu, ze  pilotującym ustawę o finansowaniu partii politycznych z budżetu państwa był , nie kto inny jak pan Ludwik Dorn, zwany swojego czasu „ trzecim bliźniakiem”., który Kaczyńskiego kopniakiem znalazł się poza Prawem i, że tak powiem- Sprawiedliwością. Byłem na takiej konferencji, zorganizowanej przez sorosowski Instytut Spraw Publicznych, z panią Kolarską – Bobińska na czele, na której to konferencji w  Hotelu Victoria w Warszawie, którą zresztą sprzątałem jako student Uniwersytetu Warszawskiego -demokratycznie ścierały się demokratyczne poglądy „za” i „ przeciw” Dla ciekawskich  i kolekcjonerów hotelowych ręczników mam niemiłą wiadomość: nie mam  już  ręcznika. Hotelu Victoria, bo było to prawie trzydzieści lat temu- i mi się zużył. Nie, nie ukradłem, go tak jak Eddie. Murphy w” Gliniarzu z Beverly Hills”. Dostałem go trzydzieści lat temu  od recepcjonistki  hotelu. Wygrały oczywiście poglądy socjalistów- rabusiów, wygrały   demokratycznie te właśnie, to znaczy takie , że najlepiej jest finansować partie polityczne z kieszeni wszystkich podatników, szczególnie tych najbiedniejszych. Głównie z kieszeni tych, którzy demokratyczne chodzenie na demokratyczne widowiska mają gdzieś, a konkretnie w d….e. To jest właśnie demokratyczna sprawiedliwość społeczna, że wszyscy muszą płacić na wszystko, a korzystają  nieliczni… Jak ma być ta zwariowana demokracja, to  niech płacą ci, którzy w tym widowisku biorą udział. I robią zrzutkę z własnych kieszeni. To byłoby sprawiedliwe wtedy, ale nie  sprawiedliwe społecznie. I w tym rabowaniu nie ma dla nas podatników  promocji.. Tak jak w PKP. Bo nie wiem czy państwo słyszeli, że ostatnio państwowe koleje ogłosiły promocję: jedziesz  dwa razy dłużej za tę samą cenę.(???) My jeździmy na co dzień coraz krócej, ale za ceną coraz wyższą, bo rządzący Polska polityczne urwisy ciągle podnoszą nam koszty i podatki, w ramach- ma się rozumieć- balcerowiczowskiego sposobu obniżania podatków poprzez ich podnoszenie. I promują  socjaliści to marnotrawstwo poprzez nadgorliwość. W konsultacjach w sprawie utworzenia Fundacji Politycznych brało również Prawo i Sprawiedliwość, ale na razie entuzjastycznie  zgody nie wyraziło. To jest stała metoda postępowania „ prawicy” pisowskiej.. Udają , że się sprzeciwiają- a potem akceptują , po demokratycznych konsultacjach- ma się rozumieć. Bo demokracja musi być uratowana. Ale co z naszymi kieszeniami? To już demokracji nie obchodzi. Mają większość- mają! Przegłosują- przegłosują! No to wszystko jest w najlepszym porządku.. I panuje nadal bezprawie i niesprawiedliwość, mimo, że w tym wszystkim bierze udział partia o nazwie Prawo i Sprawiedliwość. Słowa, słowa, słowa.. Pan premier Donald Tusk powiedział ostatnio, że:” Polska ma na plecach także PiS, nie tylko bankructwo Lehman Brothers, ale także innych brothers”(???). Co prawda nie do końca wiem o co w tej wypowiedzi chodzi, ale i tak służy ona  zadymieniu. Właśnie, żeby nie było wiadomo o co chodzi.. Pan Donald próbuje naśladować  bohaterski orginał w postaci pana Lecha Wałęsy, który celował w tego typu wypowiedziach, w których nie można było się doszukać sensu, ale które służyły zadymianiu rzeczywistości. Na przykład:” To są ostatnie godziny naszych pięciu minut”(???) Konia z rządem, pardon z rzędem temu, kto rozszyfruje o co chodzi. Tym bardziej, że nasz szyfrant zaginął w tajemniczych okolicznościach. Podobno przeszedł na stronę Chińczyków. W każdym razie wygląda na to,  że Lehman Brothers zbankrutował przez braci Kaczyńskich, a dla ratowania jego finansów, pan Donald Tusk je uratował naszymi pieniędzmi.. Chyba tak! Ostatnie godziny ich pięciu minut mogą się okazać dla psów   o rasie chart- tragiczne, bo właśnie Ministerstwo Rolnictwa i Dziedzictwa Narodowego, pardon- Rujnowania Wsi, chce znowelizować przepisy prawa łowieckiego dotyczące hodowli chartów. Psy te  będą mogły być trzymane tylko w domkach z ogródkami, o których swojego czasu śpiewał mój ulubiony piosenkarz Czesław Niemen, pod Wrocławiem, znaczy zachwycały go malwy pod Wrocławiem. Ci wszyscy wielbiciele chartów, który trzymają je w domach będą musieli oddać je do schroniska. Wygląda na to, że rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa ludowego będzie musiał pobudować schroniska dla chartów z ogródkami. Bo przecież prawo musi być jednakowe dla wszystkich… chartów.! Do wszystkich socjalistycznych diabłów z tymi socjalistycznymi regulacjami. No właśnie! Czy diabeł może być socjalistą? To jest ciekawe pytanie. Właściciele chartów alarmują, że może przez to wyginąć chart polski – rasa( boję się tego słowa, żeby nie być posądzonym o rasizm!), której istnienie jest  udokumentowane od XIV wieku. Od 1995 roku na trzymanie chartów trzeba mieć zezwolenie od starosty, nie koniecznie  od premiera, czy prezydenta. W Polsce 75% chartów zamieszkuje  w miastach, w  blokowiskach bez ogródków, choć przy niektórych ogródki są. Ale nie ma basenów. Na szczęście o basenach i prysznicach  pomysłodawca zapomniał.. Wielkie niedopatrzenie. Jak sobie rasowe charty poradzą. A może chodzi o  powolną likwidacje ras. Żeby był rasizm w XXI wieku? Hrabia beszta lokaja: - To skandal, od pół godziny dzwonię i dzwonię, a ty nie przychodzisz! - Nie słyszałem, jaśnie panie. - To mogłeś przyjść i powiedzieć, że nie słyszysz! A ONI i tak nic nie słyszą.. Socjaliści robią swoje! I tylko poruszające się drzewa głupoty  oznaczają, że  nasz wróg się zbliża… WJR

Scenariusz Katynia piszą Rosjanie Wciąż nie znamy dokładnego terminu uroczystości w Lesie Katyńskim. Przyjmuje się kilka opcji; nieoficjalnie wymienia się 10-11 kwietnia. Wielką niewiadomą jest też szczegółowy scenariusz uroczystości - informacji na ten temat nie udziela ani Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ani Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Czy napisze go Rosja tak, by zakomunikować światu, że zbrodnia na polskich oficerach z 1940 roku jest tylko jednym z licznych przykładów zbrodni stalinowskich? - Zaplanowaliśmy, że będzie to 10 kwietnia, ale nie mamy jeszcze potwierdzenia wiążącego i też nie wiemy do końca, bo nie mamy takiego potwierdzenia, kto pojedzie. To wszystko wymaga naszych wewnętrznych uzgodnień oraz uzgodnień z Rosjanami. Dokładne informacje na ten temat będą znane już w przyszłym tygodniu - powiedział nam Andrzej Przewoźnik, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Przedstawiciele Rodzin Katyńskich pojadą tam specjalnym pociągiem, który wyruszy z Warszawy. Mają nim też wyruszyć harcerze, młodzież oraz przedstawiciele wojska. W sumie ok. 400 osób. Planowane są uroczystości na cmentarzu, gdzie spoczywają polscy oficerowie, być może będzie też spotkanie w polskiej parafii w Katyniu. Przewoźnik nie sprecyzował jednak, jaki będzie dokładny scenariusz uroczystości, powiedział tylko, że jest on uzgadniany ze stroną rosyjską. Jako najbardziej prawdopodobny termin uroczystości w Lesie Katyńskim wymienia 10-11 kwietnia. - Ale ta sprawa wymaga jeszcze rozstrzygnięcia - powiedział Przewoźnik. Zdaniem Andrzeja Przewoźnika, 70. rocznica ludobójstwa katyńskiego jest doskonałą okazją, aby w pełni pokazać prawdę o sowieckiej zbrodni na Polakach. Ocenia, że są "pewne obszary, wobec których powinno być ujawnione więcej informacji". Chodzi m.in. o nazwiska grupy osób zamordowanych na Białorusi, z tzw. listy białoruskiej. Przewoźnik podkreśla, że strona rosyjska do tej pory nie chce ujawnić akt śledztwa w sprawie mordu. Gospodarzem uroczystości są Rosjanie. Do udziału w nich został zaproszony premier Donald Tusk. Takie zaproszenie nie wpłynęło jednak do kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Ale jak zapewnia Paweł Wypych, prezydent do Katynia się wybiera i ma przewodniczyć ceremonii. - Od ponad dwudziestu lat Polacy mają możliwość upamiętnienia w tym miejscu tej tragedii. Trzeba oddać hołd pomordowanym i ich rodzinom. Co do kwestii zaproszenia: jeżeli pan prezydent czy pan premier bierze udział w rocznicowych uroczystościach na Monte Cassino, to jakoś nikt nie oczekuje wtedy oficjalnego zaproszenia od premiera Silvia Berlusconiego. Poza tym obowiązują pewne procedury dyplomatyczne: jeżeli ktoś miałby zaprosić polskiego prezydenta, to tylko prezydent, w tym wypadku prezydent Dmitrij Miedwiediew. A strona rosyjska uznała, że szczeblem właściwym, skądinąd bardzo wysokim, będzie osoba premiera Władimira Putina - kwituje Wypych. - Trzy lata temu prezydent Kaczyński też był w Katyniu i też nie miał wtedy formalnego zaproszenia - dodaje. Moskwa próbuje rozgrywać W ocenie Pawła Wypycha, to, że w roli gospodarza wystąpią Rosjanie, wynika z faktu, iż cmentarz katyński znajduje się na terytorium Federacji Rosyjskiej. Zdaniem posła Karola Karskiego, wiceszefa sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, nie powinno to jednak determinować tego, by o przebiegu uroczystości decydowali Rosjanie. W opinii polityka PiS, Rosja już teraz ingeruje w kwestię katyńską. Chodzi tu o wypowiedzi rosyjskiego ambasadora w Polsce Władimira Grinina, który mówił niedawno, iż jego placówka nie otrzymała z Kancelarii Prezydenta informacji o tym, że Lech Kaczyński chce wziąć udział w uroczystościach w Katyniu. Jednak już następnego dnia - przypomina Karski - ambasada wydała oświadczenie, w którym podkreślono, iż Grinin powiedział jedynie, że ambasada nie otrzymała żadnych konkretnych propozycji w sprawie udziału prezydenta Polski w uroczystościach w Katyniu. I że o wizycie Kaczyńskiego wie. - Rosja próbuje rozgrywać polskich polityków przeciw sobie ustami swojego ambasadora. Dziwię się tylko, że niektórzy politycy w tę sieć wpadają - podkreśla Karski. Jego zdaniem, dowodzi tego chociażby wypowiedź marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, który stwierdził, iż prezydent do Katynia nie powinien jechać. Do faktu, że w roli gospodarza uroczystości wystąpią władze Rosji, sceptycznie podchodzą też przedstawiciele Rodzin Katyńskich. - Od lat obchody organizowała strona polska. Dlaczego nie jest tak teraz? - pyta Bożena Łojek, przewodnicząca Zarządu Polskiej Fundacji Katyńskiej, zapewniając, iż w organizacji podnoszą się głosy, by z wyjazdu zrezygnować. Jej zdaniem, atmosfera wokół uroczystości katyńskich jest niezdrowa. - Muszę przyznać, że mnie osobiście spotkanie z panem Putinem nie satysfakcjonuje. Trzykrotnie uczestniczyłam już w spotkaniach ze stroną rosyjską, kiedy padły słowa "przepraszam". Nie poszły jednak za tym żadne konkretne decyzje, które wyjaśniłyby sprawę zbrodni w Katyniu do końca. Dlatego uważam, że jeszcze przed uroczystościami powinny paść ze strony rosyjskiej jasne deklaracje dotyczące tego, co Rosja ma zamiar zrobić m.in. z odtajnieniem akt śledztwa, przekazaniem dokumentów, teczek personalnych ofiar, listy białoruskiej czy rehabilitacji ofiar w sądach rosyjskich, by zamordowani w Katyniu przestali być rozpatrywani w kategorii przestępców. Mam wrażenie, że to wszystko jest tylko rozgrywką polityczną. Fakt obecności Putina na uroczystościach katyńskich określam jako cyniczną prowokację z jego strony, demonstrację siły i próbę ingerowania w politykę polską - ocenia Łojek. Jej zdaniem, wątpliwe jest, by spotkanie władz polskich z rosyjskimi przyniosło istotny przełom w obustronnych stosunkach. Jak jednak podkreśla prof. Mieczysław Ryba, członek Kolegium IPN, Rosja ze swej strony nie jest bynajmniej skłonna do uznania siebie za winną agresji z 17 września 1939 roku, czego przykładem było choćby przemilczenie tej sprawy podczas wizyty Putina w Polsce z okazji rocznicy wybuchu II wojny światowej. Anna Ambroziak
Miedwiediew wobec "dyplomatycznej konieczności" Z prof. Mieczysławem Rybą, członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Anna Ambroziak Gospodarzem upamiętnienia 70. rocznicy mordu katyńskiego będzie Rosja. Jak ten fakt wpłynie na charakter uroczystości? - Sądzę, że strona rosyjska będzie starała się przedstawić zbrodnię katyńską w dość szerokim kontekście. Rosja będzie próbowała pokazać, że zbrodnia na polskich oficerach z 1940 roku nie była czymś wyjątkowym. Była nie tyle antypolską akcją państwa sowieckiego, ile jedną z wielu zbrodni "stalinowskich". Przecież w Katyniu władze komunistyczne dokonywały zbrodni na obywatelach sowieckich jeszcze przed II wojną światową. Nie sądzę jednak, by Rosja poszła drogą tłumaczeń, iż zbrodni tej dokonali Niemcy - byłoby to szyte zbyt grubymi nićmi, zbyt absurdalne. Łatwiej będzie wpisać mord katyński w szeroki kontekst zbrodni sowieckich - że nie było to zamierzone ludobójstwo wymierzone w elitę Narodu Polskiego. Natomiast nasz scenariusz powinien iść w innym kierunku: należałoby pokazać, że dwa systemy totalitarne wystąpiły z zamiarem likwidacji państwa i Narodu Polskiego. Rząd polski powinien poprowadzić swój scenariusz w takim właśnie kierunku i nie tyle prowadzić wojnę z Instytutem Pamięci Narodowej poprzez stawianie dziwacznych projektów ustaw, ile wykorzystać i nagłośnić różne publikacje na temat zbrodni katyńskiej. Sprawa katyńska nie może być przyczynkiem do wewnętrznych rozgrywek. Ambasador Rosji Vladimir Grinin stwierdził najpierw, że nie otrzymał informacji o tym, iż prezydent Lech Kaczyński chce wziąć udział w uroczystościach w Katyniu, a potem tłumaczył, jakoby chodziło mu tylko o brak konkretnych danych na ten temat. Jak interpretować szum informacyjny wokół niezaproszenia przez stronę rosyjską głowy państwa polskiego? - Jestem przekonany, że Grinin nie robił tego na własną rękę, tylko w porozumieniu z centralą. Z punktu widzenia polityki rosyjskiej to rzecz zupełnie oczywista: poróżnienie Polaków, kiedy mamy niepowtarzalną szansę, aby przypomnieć światu, czym był Katyń, a mianowicie, że był ludobójstwem wymierzonym w Naród Polski, że nie tylko jeden naród żydowski był skazany na wyniszczenie, ale też Polacy. Z pewnością ewentualny konflikt między prezydentem a premierem co do ich obecności w Katyniu byłby Rosji bardzo na rękę. Pytanie tylko, ilu polskich polityków tę pałeczkę w rozgrywce przejmie. Gdyby to zrobili, byłby to poważny błąd - w takiej sprawie jak uroczystości katyńskie należałoby zachować absolutną jedność stanowiska. Czy nie byłoby naturalnym gestem ze strony prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, by wysłać zaproszenie do prezydenta Lecha Kaczyńskiego? - Z pewnością - zwłaszcza jeśli prezydent Polski deklaruje chęć wyjazdu do Katynia. Byłoby to wyrazem pewnej kultury, ale i pewnego rodzaju dyplomatycznej konieczności. Dziękuję za rozmowę.

P(a)rawybory obywatelskie na platformie. Czyli  pot, krew i… nieważne co. „Ogary poszły w las…”. Znaczy się: kandydaci ruszają w teren. Radosław Sikorski oraz Bronisław Komorowski będą przekonywać do siebie członków PO. Wszystko po to, aby partia rządząca wyłoniła tego jednego, jedynego, którego naród będzie mógł legalnie pokochać i zawierzyć mu namiestniczy tron w Warszawie. Zapowiada się starcie tytanów… Obaj są świetnie przygotowani, wiedzą czego chcą, jeszcze bardziej czego nie chcą. Zgromadzili swoje sztaby, tinktanki, mafie… znaczy się pardon, grupki kolegów. No i oczywiście, jak na każdą porządną bitwę przystało, harcowników, którzy zanim rozpocznie się śmiertelny bój, poprzekomarzają się trochę ku uciesze gawiedzi. Haki na obu zgromadziły się same… Przyjrzyjmy się drużynie Radosława Sikorskiego. Kogo tu mamy? Roman Giertych. No cóż, były wicepremier najwyraźniej „nie idzie drogą” swego politycznego kolegi, tzn. w przeciwieństwie do niego, zamiast zacieśniać więzy z masami partyjnymi, traci je. Mam na myśli oczywiście masy elpeerowskie. Nic to nowego, wszak Giertych już dawno temu odcinał się od swoich korzeni i na łamach „GW” twierdził, że nie przyjąłby do swej partii Romana Dmowskiego. Jak widać, Giertych nadal podąża „tą drogą”. Tylko czekać, kiedy neonatolińczycy wyciągną mu udział w syjonistycznym spisku, którego tajną (a w zasadzie jawną) nicią jest żona ministra spraw zagranicznych. Nie piszę tu oczywiście o pretorianach Giertycha, którzy już dawno (wzorem bolszewików w czasach NEP – u) porzucili ideologię na rzecz technologii rządzenia i dla których kręte myśli i działania Wodza zawsze prowadzą do właściwego celu. Choćby i z list Platformy. Ciekawi mnie tylko jak zareagują ludzie Romana Giertycha kiedy przyjdzie im jakoś zareagować na spodziewaną w naszej stolicy (t dzież w innych miastach) paradę tych i owych. Czy staną okoniem, jak drzewiej bywało, czy też może odwrotnie – utworzą coś w rodzaju Gej Milicji. To byłby widok gdyby Roman Giertych nawoływał swych pretorian do walki z Młodzieżą Wszechpolską i NOPem w imię tolerancji. A może będzie inaczej. Może to Młodzi Demokraci wstąpią na drogę poskramiania „gejowizny”. A po skończonej walce pójdą do knajpy i zamówią sobie pięć piw razem ze swoimi nowymi kolegami, robiąc przy tym pamiątkowe zdjęcia. Albo razem wyjadą na „Przystanek Woodstock” i zdemolują Hołdysowi Akademię Sztuk Przepięknych. Mamy zatem Giertycha. Ale przecież nie on sam wspiera Sikorskiego. Popiera on swego kolegę razem ze swoją bujną wyobraźnią, która tworzy nowe, pogrążające Jarosława Kaczyńskiego, fakty dotyczące jego rządów. Trzeba przyznać, że talent Pan Roman ma spory i po całej akcji, kiedy już kurz bitewny opadnie a naród pozna swego laureata, Giertycha powinna zatrudnić „Gazeta Wyborcza” do swego głównego Działu Tworzenia Faktów. Myślę, że nadał by się również do prowadzenia Loży Prasowej w TVN24 czy nawet mógłby zastąpić samego… Tomasza Wołka w jego promieniującej wolnością słowa audycji w renomowanej stacji Tele5. Nie wspominając o TOK FM. A może zamiast Jarosława Kuźniara witałby nas rano „wesoły Romek, co ma na przedmieściu domek” Jednak bujna wyobraźnia byłego wicepremiera to nie wszystko. Ciągnie on za sobą następnych… bajkomówców, dystansujących  w tej dyscyplinie Ignacego Krasickiego. Jednym z nich stanie się pewnie Andrzej Lepper, który w obliczu grozy pójścia do pierdla przypomni sobie o Kaczyńskim takie rzeczy, że nawet samemu Feliksowi Edmundowiczowi Dzierżyńskiemu wszystko by zadrżało! A w zanadrzu jest jeszcze Janusz Kaczmarek, znany bywalec wysokich pięter warszawskich hoteli. Skoro Kaczmarek to pewnie jeszcze pewien biznesmen, znany z kolei z zawierania „kontraktów stulecia”… I tak ziarnko do ziarnka…Towarzycho prima sort! Prawdziwy „świnktank”. Pod względem zaplecza (tzn. human resources) Bronisław Komorowski niestety góruje nad ministrem SZ. Mamy tu prawdziwą stajnię au…(myślicie Augiasza? Nie, nie!) autorytetów (oczywiście). Przede wszystkim stary, sprawdzony, zaprawiony w wielu bojach Profesor Bartoszewski. Autorytet przez duże „AU”. Laureat chyba wszystkich możliwych nagród jakie dla Polaków (gutt Polacken!) przewidzieli nasi zachodni sąsiedzi. Uczestnik (i konsument) chyba wszystkich najważniejszych śniadań, obiadów i kolacji z ichnimi autorytetami. Obciążony chyba wszystkimi możliwymi niemieckimi medalami jakie przewidziano w puli tamtejszego wydziału pojednania czy jakoś tak. To ci dopiero wsparcie! To nie Profesor wskazuje Komorowskiego a Sikorskiemu każe się jeszcze uczyć fachu prezydenckiego, to sama Europa (z naciskiem na „EU”) pokazuje nam marszałka sejmu i krzyczy: „To jest mój kandydat umiłowany! Na niego głosujcie!”. Ale to nie koniec. W stajni mamy jeszcze innego nietuzinkowego pomocnika. Komorowski postanowił osobiście odbyć pielgrzymkę do Gdańska, aby dowiedzieć się, że popiera go również legendarny Lechu (ten od skoków). Co tam Lechu, nawet małżonka Lecha już dawno domagała się kandydowania Komorowskiego na namiestniczy stolec. Skoro marszałka popiera Lech, to możemy być pewni, że decyzję tę popierają także pewni oficerowie, prowadzący pewnego byłego tajnego współpracownika… jaką to  miał ksywę? Zapomniałem! Co prawda poparcie Lecha może być pocałunkiem Almanzora. Pamiętajmy jak się skończyło poparcie udzielone przez niego słynnemu Libertasowi. Co tam Libertas! Cała międzynarodowa akcja Dencana Ganleya poszła w diabły! Marszałek sejmu nie powinien się chyba tak afiszować z byłym prezydentem. Myliłby się ten, który widziałby w stajni Komorowskiego samych złotoustych dyplomatów, tudzież innych trybunów ludowych. Ma też kogoś od kąsania – samego Janusza Palikota, eksperta i nowatora w takich dziedzinach jak: konsumpcja małpek, rozrzucanie nawozów naturalnych, tropienie kryptoprostytucji, wydawanie książek liderom partyjnym, poza tym, znanego miłośnika bukakke. Być może nie udało się Palikotowi zawierać adekwatnych „kontraktów stulecia”, co wspomnianemu wyżej biznesmenowi, ale dzięki temu może omijać czterdzieste piętra warszawskich hoteli. Z nim pod rękę można brać się za bary nawet z międzynarodowym syjonizmem uosabianym przez zagraniczne dziennikarki. Teraz wszystkie członki w rę… znaczy się pardon! Wszystko w rękach członków PO, którzy muszą wybrać. Zniuansowac wszystkie za i przeciw. Niczym bohater „Randki w Ciemno” mimo, że ta randka będzie jasna, a nawet najjaśniejsza z możliwych. Brakuje mi tylko w tym jakiegoś podsumowania. Takiego resume, dokonanego przez jakiś głos z góry. Ciepły, miły, dowcipny… Któż nadawałby się lepiej do tej roli jak Towarzysz Generał. Żywa Arka Przymierza między „Chamami” a „Żydami”. Rewizjonistami a betonem. Myślę, ze po wyrzuceniu Anity Gargas, odpowiedzialnej za emisję tego niedobrego filmu, mógłby się przemóc, wstąpić do TV i podsumować dorobek obu kandydatów, ze wskazaniem rzecz jasna. Przy okazji podrzuciłby trochę nowych numerów neonatolińskiej prasy, żeby Kapral Wichura miał co czytać w kolejnych odcinkach „M jak Miłość”. Łukasz Kołak

Nowoczesny patriotyzm i tragifarsa Ogólnopolska gazeta Platformy Obywatelskiej "POgłos" zamieści w swoim marcowym wydaniu listy-apele kandydatów PO w wyborach na urząd prezydenta: Bronisława Komorowskiego i Radosława Sikorskiego, skierowane do swoich partyjnych kolegów. Gdyby nie były one już tak nagłośnione w mediach, nigdy pewnie nie trafiłbym na ślad tej partyjnej gazety przeznaczonej do użytku wewnętrznego, z licznymi przedrukami, głównie z "Wyborczej" i "Przekroju", pełnej lewicowych autorów ziejących wrogością do braci Kaczyńskich, ojca Tadeusza Rydzyka i telewizyjnych "Wiadomości". Nie przypominam też sobie, bym gdziekolwiek i kiedykolwiek czytał tak pochwalne artykuły o naszej służbie zdrowia. Jeden z nich, redaktora Piotra Rachtana, radośnie zapowiada szybkie wprowadzenie dodatkowych dobrowolnych ubezpieczeń zdrowotnych. Drugi, niejakiego "AK", zawiera szereg rewelacji, m.in. taką (w rozmowie z Jerzym Łużniakiem, wicemarszałkiem województwa dolnośląskiego), że "leczenie za pieniądze to nie obawa, a nadzieja". Wróćmy jednak do innej "nadziei" - do elektów PO na urząd prezydenta, który zdaniem premiera Tuska znaczy dziś dla Polski tyle, ile znajdujące się w pałacu na Krakowskim Przedmieściu dywany i żyrandole. Podkreślam słowo "dziś", bo przez ostatnich 5 lat premier zdążył nas przyzwyczaić, że jest zainteresowany wyłącznie tym zaszczytnym urzędem, a w ciągu dwóch lat udowodnił, jak potrafi być skuteczny w walce z tym nic nieznaczącym "pałacem" i jego gospodarzem. W swoim liście zatytułowanym "Czas na nowoczesny patriotyzm" marszałek Bronisław Komorowski zapewnia, że startuje w wyborach nie po to, "aby odebrać Lechowi Kaczyńskiemu żyrandol czy pałac, ale dlatego, żeby nie można już było wykorzystywać urzędu prezydenckiego do walki z nowoczesnością". Przypomina mi się tytuł telewizyjnego programu rolniczego nadawanego przez wiele lat za czasów komuny: "Nowoczesność w domu i zagrodzie". Nowoczesność - to ja, mówi o sobie Komorowski, a zacofanie to on - urzędujący prezydent. Jakie to proste! Zupełnie jak Kościół w Polsce, który ci sami ludzie podzielili na nowoczesny, stanowiony przez elity, i ten drugi: zacofany, anarchiczny, niedobry, który budują oni, nierozumiejący naszej nowoczesności. Zdaniem Komorowskiego, "Rzeczpospolita rozkwita w zjednoczonej Europie". Właśnie GUS podał dane o wzroście liczby bezrobotnych do 2 mln 52 tys. i wzroście stopy bezrobocia do 12,7 proc. ludności aktywnej zawodowo. Ponadto 216 zakładów pracy zapowiedziało już zwolnienia ponad 27 tys. osób. GUS potwierdza, że podstawy naszej gospodarki to nadal handel, przemysł i usługi. Ale jaki to jest polski przemysł, skoro tworzą go zagraniczne firmy produkujące na terenie Polski? Polski przemysł nie istnieje, tak jak nie istnieją polskie banki, polskie cukrownie, cementownie, huty, fabryki samochodów, stocznie itd. Czy nie jest to charakterystyka kraju typowo kolonialnego? Wraz z Bułgarią i Rumunią zamykamy listę najbiedniejszych krajów Unii Europejskiej pod względem PKB na jednego mieszkańca. Czy rzeczywiście jest tak, jak zapewnia członków swojej partii marszałek Bronisław Komorowski, że "rośnie nasze poczucie siły"? Może jest to poczucie siły w Platformie Obywatelskiej, bo chyba nie wśród zwykłych obywateli, którzy, obserwując naszą politykę wobec Białorusi, widzą, że nie możemy pomóc naszym rodakom - ani samodzielnie jako państwo, ani przy współudziale UE, która nie liczy się z naszym głosem. Zapewnieniom Bronisława Komorowskiego o "działaniu na rzecz zmniejszenia istniejących podziałów", "zakończeniu historycznych sporów", "łączeniu, a nie dzieleniu", całej tej czczej gadaninie, zaprzecza złośliwa i bezzasadna, bo niemerytoryczna krytyka pracy prezydenta Lecha Kaczyńskiego. "Nowoczesny patriotyzm" w wydaniu Komorowskiego to czysta nowomowa, która znowu dzieli Polaków na "postępowych" i "nowoczesnych" patriotów i tych, którym najpewniej odmawia się patriotyzmu, gdyż nie jest on "nowoczesny". Drugi potencjalny kandydat PO na urząd prezydenta - Radosław Sikorski, też nie zamierza dzielić Polaków. Chce współpracować - zamiast wetować, chce rozwijać, proponować. Zamierza nawet przebaczyć swoim przeciwnikom i prosić ich o przebaczenie. (Mógłby już zacząć).
Sikorski najbardziej tęskni do normalności, która będzie możliwa, gdy "skończy się tragifarsa, jaką były i są rządy braci Kaczyńskich". Dlatego warto przypominać Sikorskiemu jego długoletni udział w tej "tragifarsie". Swoją pierwszą rządową posadę wiceministra obrony narodowej Radosław Sikorski zawdzięcza formacji, która tworzyła rząd Jana Olszewskiego, w tym Jarosławowi Kaczyńskiemu. Sikorski nie chce dziś pamiętać, kto ten rząd obalił i dlaczego. Zapomniał też, kto prowadził przeciwko niemu inwigilację i jakie służby, a z ich inspiracji które media systematycznie go dyskredytowały. Dziś lubi opowiadać jedynie o zaszczytnej pracy w MSZ pod kierunkiem Bronisława Geremka, a później Władysława Bartoszewskiego. W 2005 roku, po latach rządów lewicy, dzięki listom wyborczym PiS startował z powodzeniem do Senatu. "Tragifarsie", czyli PiS, zawdzięcza stanowisko szefa MON, które piastował ponad rok. Bezpardonową krytykę PiS i Jarosława Kaczyńskiego, czyli walkę z tą całą "tragifarsą" i "watahą", rozpoczął wtedy, gdy znalazł się na listach wyborczych PO do Sejmu VI kadencji. Dziś w ramach opowieści o "tragifarsie" lubi przypominać swoją chlubną walkę z ministrem Antonim Macierewiczem, który jako szef kontrwywiadu wojskowego wniósł swój największy wkład w rozwiązanie komunistycznych WSI. Lubi też podkreślać swoją nieugiętą postawę wobec prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego krytykował za sposób sprawowania nadzoru nad wojskiem. Rzadko która zmiana barw partyjnych miała tak koniunkturalny, wręcz karierowiczowski charakter. Dostrzegają to także wyborcy z PO i dlatego konfrontację tę Sikorski przegra z Komorowskim. Wojciech Reszczyński

Nie poddajemy się manipulacji mediów i polityków Z prawdziwą przyjemnością zamieszczam poniższy artykuł – zwłaszcza wiedząc, jak bezczelnie i jednostronnie Onet manipuluje komentarzami internautów. Czyżby przyszedł nakaz z góry, aby “odpuścić” sobie antybiałoruską propagandę, w której Polska jest coraz bardziej osamotniona? 21 lutego najpopularniejszy informacyjny portal internetowy ONET.PL przyniósł wręcz sensacyjną wiadomość. Otóż 90 procent blogerów i internautów jest zdecydowanie przeciwnych polityce naszych rządów wobec Białorusi i wręcz chwali prezydenta Łukaszenkę. Warto przeczytać nie tylko informacje i cytaty w artykule na portalu, ale i wypowiedzi internautów na forum pod tekstem, gdzie nieliczne wypowiedzi tchórzliwych anonimowych tak zwanych ,,dyżurnych internautów”, których red. Rafał Ziemkiewicz nazwał ,,internetowymi mendami”, są wprost miażdżone postami ludzi, którzy podają swoje nazwiska i herby rodowe. [Na ogół na portalu Onet.pl internetowe mendy i gnidy są wyraźnie faworyzowane przez zespół cenzorski - admin] Coś nieprawdopodobnego, że po kilku już latach wyjątkowo zmasowanej chamskiej propagandy, której uległy nawet partie i środowiska patriotyczne lub – takowe udające, przytłaczająca większość Polaków nie dała się ogłupić i – co jeszcze ciekawsze i ważniejsze – znakomicie wyczuwa podłość i perfidię całej tej nikczemnej antypolskiej prowokacji, wskazując konkretne osoby i ośrodki zagraniczne, które anty białoruską nagonkę rozpętały, próbując dla swoich celów cynicznie wykorzystać mniejszość polską na Białorusi. To budzi nadzieję i wiarę w zdrowy rozsądek polskiego narodu, którego obecny problem polega ,,tylko” na tym, że nie bardzo ma na kogo głosować, bo autentyczne środowiska patriotyczne z różnych powodów – także i przez ambicyjki faktycznych czy potencjalnych liderów, są rozbite i przeciętny Polak podczas wyborów staje wobec ponurej alternatywy wyboru między Diabłem i Belzebubem. Ale wiadomo, że życie nie znosi próżni i zjednoczenie się autentycznych środowisk patriotycznych i ich zwycięstwo w wyborach jest tylko kwestią czasu, chociaż droga ku temu wydaje się daleka. Na razie chodzi o to, aby w miarę możliwości zminimalizować szkodliwe skutki naszej obłąkańczej, wręcz – samobójczej polityki wschodniej. Czym jest dla Polski Białoruś pisaliśmy już wiele razy. Kapitalne, że – co potwierdził o dziwo ONET.PL – dostrzega to i rozumie bardzo wielu Polaków w Polsce, którzy słusznie piszą, że Białorusini są naszymi najbliższymi braćmi, bardzo Polsce i Polakom życzliwymi. Że na Białorusi przeszło pół miliona ludności formalnie deklaruje swoją polskość, co znając realia za Bugiem śmiało można pomnożyć przez dwa, a co najmniej drugie tyle to Białorusini polskiego pochodzenia i w bardzo wielu wypadkach granica miedzy polskością i białoruskością jest bardzo płynna. Że władze białoruskie słusznie uważają Białoruś za spadkobiercę tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego i są dumne ze wspólnej historii, której symbolami są postacie Mickiewicza, Moniuszki czy Kościuszki. Że na Białorusi nie niszczy się pomników polskiej historii. Że bez trudu pozwolono Polakom zjednoczyć się w Związek Polaków na Białorusi i otwierać polskie szkoły. Że wspaniale kwitnie współpraca miedzy miastami białoruskimi i polskimi, że w Nieświeżu odbył się zjazd Radziwiłłów, w Lidzie zjazd dawnych mieszkańców Ziemi Lidzkiej i że podobnych przykładów znakomitych kontaktów białorusko – polskich można przytoczyć bez liku. Jednocześnie internauci wskazują, że ten kapitalny proces został zahamowany ze szkodą dla białoruskich Polaków i Polski, gdy w nikczemny sposób zaaranżowano rozłam w związku Polaków na Białorusi i wykreowano panią Andżelikę Borys, która wykorzystuje każdą okazję do bezpardonowych ataków na legalny rząd Białorusi, co nosi wszelkie znamiona agenturalnych antyrządowych poczynań zgodnie z linią lansowaną przez George Sorosa, którego wraz z jego agenturami rząd białoruski po prostu z Białorusi wyprosił . Smutne, że do tych antypolskich poczynań dołączają nieliczni na szczęście polscy duchowni, którzy w stuprocentowo polskich parafiach mimo protestów wiernych odprawiają nabożeństwa w języku białoruskim, co jest zarówno przez białoruskie władze jak i cerkiew prawosławną odbierane bardzo negatywnie i przyniesie skutek odwrotny od naiwnych oczekiwań. Rozmawiałem z kilkoma czołowymi działaczami organizacji kresowych, którzy z oburzeniem mówią o skandalicznej polskiej polityce wobec Białorusi, ale czują się wobec niej bezsilni. Tym bardziej, że do tego nurtu dołączyło utrzymywane z pieniędzy polskich podatników i działające praktycznie bez żadnej kontroli Stowarzyszenie ,,Wspólnota Polska”. Sam byłem jednym z członków – założycieli Pomorskiego Oddziału ,,Wspólnoty” i sekretarzem Oddziału do roku 1993. Swoją działalność pojmowałem oczywiście czysto społecznie i potrafiłem w roku 1993 zorganizować kolonie na Pomorzu dla 500 polskich dzieci z Litwy i Białorusi, co było ogólnopolskim rekordem. Wycofałem się z tej organizacji, gdy zobaczyłem, że stanowi ona kapitalne miejsce dla różnych wydrwigroszów. Prezes Oddziału, który faktycznie nic nie robił, wyznaczył sobie krociową na owe czasy pensję 4 500 złoty miesięcznie, a młodego etatowego pracownika ,,Wspólnoty” z Warszawy nie interesowały moje poczynania na Kresach, tylko wizja atrakcyjnego rejsu jachtem do Ameryki Południowej, oczywiście z jego udziałem. Zaś od Polaków z Grodna i Białegostoku otrzymuję informacje o różnych finansowych przekrętach czynionych pod szyldem ,,Wspólnoty”. Charakterystyczne, że wielce finansowo intratne posady we władzach ,,Wspólnoty” nadaje się osobom, które raczej uprzednio nic wspólnego z taką działalnością nie miały, za to są ,,zasłużonymi” emerytami naszych ,,elyt” spod znaku ,,okrągłego stołu”, a nie osobom naprawdę kompetentnym, które jak wieloletni prezes Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, kpt Józef Szyłejko, od lat z niebywałą ofiarnością nie szczędzą czasu, sił i własnych pieniędzy dla działalności na rzecz Polonii na Wschodzie. Nie tak dawno poseł Bogusław Kowalski słusznie zadał w sejmie pytanie o koszty i powód finansowania ewidentnie antyrządowej wobec białoruskiego rządu TV BIEŁSAT pani Romaszewskiej, której oglądalność jest zerowa. Wydaje się, że takie samo pytanie należy zadać wobec jeszcze kilku podobnych instytucji, w tym kosztownego portalu internetowego KRESY 24, redagowanego przez pana Bućkę. Wystarczy zadać sobie pytanie, jak byśmy zareagowali, gdyby w Niemczech czy w Czechach zainstalowano podobne nadajniki, radiostacje, internetowe programy i organizacje, które by programowo obrażały i znieważały nasze rządy. [Jeśli chodzi o gajowego Maruchę, to ów uważa, iż - w odróżnieniu od p. Łukaszenki - "polskie" rządy zasłużyły na wszelkie obrażanie, znieważanie i obelgi, ponieważ są bandą łobuzów, agentów i szubrawców - admin] Sadzę, że warto też dokonać rzeczowej kontroli, na co naprawdę idą spore pieniądze podatników, tak hojną ręką przydzielane przez Senat RP Stowarzyszeniu ,,Wspólnota Polska”. Jaki procent tych sum idzie na bardzo wysokie pensje dla zarządu i etatowych pracowników ,,Wspólnoty” oraz utrzymywanie jej lokali w Polsce, a jaki na statutowe cele. W Polsce mamy kilkanaście setek różnych rzekomo społecznych fundacji i stowarzyszeń, które jako tak zwane pozarządowe organizacje korzystają ze znacznego finansowego wsparcia z pieniędzy podatników, a stanowią w istocie wygodne gniazdka dla rozmaitych cwaniaków, żyjących na koszt społeczeństwa, a bywa, że i uprawiają ewidentna antypolską dywersję. Pół biedy, gdy żerują tylko one na naiwnych darczyńcach, nie czyniąc większej szkody. Dużo gorzej, gdy ten proceder jest uprawiany na koszt podatników bez ich wiedzy i wbrew ich woli, za to wbrew polskiej racji stanu. Autentyczne polskie elity muszą sobie uświadomić i uwzględnić w swoich programach, że szeroki pas ziemi po obydwu stronach granicy litewsko – białoruskiej od Grodna po inflancki Dyneburg i Rzeżyce to są – mimo straszliwych kataklizmów ostatnich dwóch stuleci i wymuszonej emigracji jako tak zwana ,,repatriacja” – nadal ziemie etnicznie polskie, gdzie oficjalnie zamieszkuje co najmniej 860 tysięcy Polaków, w tym w samym Grodnie blisko 300 tysięcy. Na tych ziemiach Polacy nie są żadną mniejszością, ani ludnością napływową, nigdy tej ziemi nie podbijali, tylko są tam autochtonami, żyjącymi na tych terenach od przeszło 500 lat i ziemia ta jest ich Ojczyzną. Oczywiście, Polacy na tych terenach powinni, mogą i chcą być lojalnymi obywatelami Litwy, Łotwy i Białorusi, zachowując zarazem swoją narodową tożsamość i mogąc swobodnie w Polsce korzystać z takich samych uprawnień, jakie mają polscy obywatele. Jest to sprawdzony model fińsko-szwedzki, który idealnie zdał egzamin i wydaje się, że tylko i wyłącznie dzięki władzom czeskim coś podobnego zaczyna się rysować na Zaolziu, gdzie nie ma problemu ani z dwujęzycznymi nazwami ulic i urzędów, ani z polskim szkolnictwem czy właściwą pisownią polskich nazwisk. I nasza polityka w odniesieniu do dawnych Północno – Wschodnich Kresów Rzeczypospolitej powinna konsekwentnie zmierzać w tym samym kierunku, dla osiągnięcia identycznych celów. Tymczasem nasze rządy umizgują się do wielbicieli bandytów z UPA na Ukrainie i w Polsce, niemrawo upominają się o prawa Polaków na Litwie, gdzie – jak ich nazywał prof. Koneczny – Lietuwcy (zwykle potomkowie polskich renegatów) kpią sobie z polskich rządów i konsekwentnie unicestwiają polski żywioł, za to nasze władze z zadziwiającą jak na nie energią nieprzytomnie atakują legalny, popierany przez przytłaczającą większość społeczeństwa rząd białoruski, który uprzednio tyle życzliwości okazał białoruskim Polakom, oraz nikczemnie szykanują i znieważają Polaków lojalnych wobec białoruskiego rządu. Oczywiście, polskie organizacje kresowe są w stanie skutecznie się temu przeciwstawić, ale wymaga to ich zjednoczenia i jako ich lidera osobowości miary co najmniej księdza Isakowicza-Zaleskiego, którego akcje protestacyjne przeciwko banderowcom jakiś skutek jednak przyniosły. Czy jest to możliwe, pokaże najbliższy czas. Na razie osamotniony poseł Bogusław Kowalski mimo jego determinacji niewiele jest w stanie uczynić. Waldemar Rekść

Wniosek Stanisława Helskiego 15 sierpnia1986 r. Do Sejmu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w Warszawie WNIOSEK

STAWIENIE OBYWATELA WOJCIECHA JARUZELSKIEGO PRZED TRYBUNAŁEM STANU Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej za niedopełnienie obowiązków w zakre­sie kontroli i nadzoru w stosunku do organów administracji, prokuratu­ry i sądów . Uzasadnienie wiosną w 1982 r. Naczelnik Gminy i Komisarz Wojskowy, za wiedzą i ak­ceptacją Wojewody Wałbrzyskiego, dokonali bezprawnego zajazdu mojego po­la. Upozorowali oni spór o to, czy pole należy obsiać rzepakiem, "czy ję­czmieniem, a kiedy zaprotestowałem przeciwko siewom jęczmienia, dokonali tego przymusowo. Faktycznie chodziło o odwet i zemstę za działalność w Solidarności”. Dając odpór bezprawiu starałem się zgodnie z prawem przywrócić naruszone posiadanie. Wtedy prokurator wydał równie bezprawny nakaz aresztowania mnie i wniósł akt oskarżenia do sądu. Trwający kilkadziesiąt godzin proces kamy był fikcją, bo fikcją był akt oskarżenia i proces ten zakończył się niczym. Niczym, bo umorzenie sprawy w drodze amnestii było darowaniem winy mnie, podczas gdy gwałci­cielami prawa byli Naczelnik Gminy i Wojewoda, którzy wydali bezprawne decyzje, prokurator, który sfabrykował akt oskarżenia oraz sądy,  które całymi miesiącami potrafiły sądzić człowieka wiedząc, że nie popełnił on przestępstwa. Najwyższym przełożonym wymienionych organów państwowych był Obywatel gen. Wojciech Jaruzelski,  który powołując się na przepisy prawa, nie tylko nawoływał do jego przestrzegania, ale głosił, że wobec prawa wszyscy są równi Zobowiązania tego nie dotrzymał, równości wobec prawa nie zapewnił, Jego naruszeniom nie zapobiegł, a Obywateli, którzy stają w obronie' tego prawa nadal się straszy i prześladuje - jak to zrobiono z chłopami w gminie Ciepłowody. Podniesione zarzuty stawiam także pod powszechny osąd Obywateli. Przed opinią publiczną udowodnię nieprzydatność środków formalno-praw­nych w dochodzeniu praw Obywatela. Postępowanie w tej sprawie wykazało także fasadowość różnych insty­tucji społecznych, w tym: radnych, ławników sądowych, tzw. związków i organizacji rolniczych oraz posłów "chłopskich". Dzięki środkom masowego przekazu wydarzenia w Kobylej Głowie stały się powszechnie znane. Są one znane wszystkim wymienionym osobom i zwią­zkom.  Przeciwko bezprawiu nie stanął nikt prócz samych niezorganizowanych chłopów, których się zastrasza i prześladuje. Wszystko, o czym napisałem, działo się po ogłoszeniu przez KC PZPR i.NK ZSL programu wspólnej polityki rolnej i po zapisie w Konstytucji o trwałości i nienaruszalności gospodarstw rodzinnych. Czym są te deklaracje, zapisy i gwarancje w praktyce, przekonałem się na własnej skórze, zaś całe 40-lecie dowodzi, że zawsze prawo i praktyka szły odrębnymi drogami. W praktyce, działania organów państwowych rozmijają się z wolą Sejmu której wyrazem są Ustawy. Prawo zawarte w Ustawach zostało pogwałcone i w związku z tym jestem zmuszony powyższy wniosek przedłożyć Wysokiemu Sejmowi. Stanisław Helski

Zapomniana historia Stanisława Helskiego PRL-owski gołąbek pokoju i kamień z Kobylej GłowyTVP1 pokazała w poniedziałek 1 lutego 2010 film dokumentalny pt. “Towarzysz Generał”, autorstwa Grzegorza Brauna i Roberta Karczmarka. Film przedstawia drogę zyciową Wojciecha Jaruzelskiego. Po filmie odbyła się dyskusja prowadzona przez red. Rafała Ziemkiewicza, z udziałem publicystów Jacka Żakowskiego, Wojciecha Mazowieckiego, Piotra Zaremby i Łukasza Warzechy. Jako mój głos w dyskusji przedstawiam artykuł napisany 12 października 1994 na prośbę sekretarza redakcji “Gazety Polskiej”. Tekst nie został dopuszczony do druku.

We wtorek 11 października 1994, ok. godziny 16.00, w księgarni na Placu Legionów we Wrocławiu miało miejsce zdarzenie, które bulwersowało opinię publiczną przez kilka dni. Stanisław Helski, 65 letni rencista-rolnik, uderzył Wojciecha Jaruzelskiego kamieniem w twarz. Działo się to, gdy gen. Jaruzelski promował swoją najnowszą książkę i rozdawał autografy. Środki masowego przekazu doniosły, że Helski uderzył Jaruzelskiego cegłą, ale nie była to żadna cegła, tylko symboliczny kamień z jego pola, który przywiózł specjalnie, ukryty w “pederastce”. Naturalnie, oficerowie BOR ochraniający Generała, błyskawicznie obezwładnili rencistę, który nie próbował ani się bronić, ani uciekać, obdzielając go przy okazji kolorowymi wyzwiskami typu “gnoju, świnio, bydlaku, zdechniesz na śmietniku” itp. Poszkodowanego Generała bezzwłocznie odwieziono do szpitala, jak się wydaje obrażenia nie są zbyt poważne. Natychmiast też, jak prawdziwy gołąbek pokoju i przykładny katolik, Generał wielkodusznie wybaczył ten okropny czyn swojemu napastnikowi, który “nie wiedział co czyni”. Napastnik, niestety, nie wykazał podobnie chrześcijańskiego ducha – ani miłosierdzia ani skruchy – i wręcz oświadczył, że przebaczać nie ma zamiaru. Noc spędził w areszcie, oczekuje go proces karny na podstawie art.156 kk, zagrożony karą od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. Wielkoduszność Generała nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Odpowiada, że w moralności chrześcijańskiej (jeśli Generał Jaruzelski chce pozować na chrześcijanina) istnieje wymóg zadośćuczynienia. Gdyby Generał zamiast “przebaczania” był gotów zadośćuczynić za wyrządzone zło, wówczas byłby gotów rozważyć zmianę swego stanowiska.

Nie ma potrzeby przedstawiać ofiary tego incydentu, gen. Jaruzelskiego, aczkolwiek gdy rozjeżdża on po Polsce rządową limuzyną pod ochroną BOR, zbiera honoraria za swoje książki i rozdaje autografy, uśmiechając się kordialnie zza ciemnych okularów do ludzi o krótkiej pamięci – warto przypomnieć, że to ten sam człowiek, który 24 lata wcześniej kazał strzelać do bezbronnych robotników udających się do pracy w Gdańsku, a 11 lat później wysłał czołgi na ulice przeciwko swojemu narodowi. “Są w Ojczyźnie rachunki krzywd” , które w żadne sposób nie zostały wyrównane. Nie ulega wątpliwości, że wielkoduszny Generał już dawno przebaczył matkom, których synowi zostali zabici w wyniku jego rozkazów, a także wybaczył Polsce za wiele cierpień, które jej przysporzył podczas swego długiego panowania. Ale Polska? Czy też już przebaczyła? Czy zgodziła się już przekazać wszystko “historii” lub puścić w niepamięć? Gdy wciąż żyje jeszcze mnóstwo ludzi, którzy bezpośrednio doświadczyli “dobrotliwości” i miłosierdzia Generała? Kim jest wrocławski napastnik i jaki zły los, kazał mu podnieść kamień z jego pola, jechać do dalekiego Wrocławia, napadać na tak życzliwie usposobionego Generała i jeszcze krzyczeć “nie wybaczam!”? Stanisław Helski, chłop z chłopów Zamojszczyzny, to człowiek hardy, twardy i dumny. Bo trzeba być twardym i dumnym, żeby w wieku 15 lat pójść do lasu i dołączyć do partyzantów, trzeba być hardym i dumnym, żeby uciec z pociągu wiozącym go do Majdanka. Trzeba być hardym i dumnym, żeby odkupić od PGR ziemię nieuprawianą przez 15 lat, ze zrujnowanymi zabudowaniami i zamienić to wszystko, w ciągu kilku lat w kwitnące gospodarstwo. Stanisław Helski sam jeden był w stanie hodować stado 250 byczków – ok. 60 ton wyśmienitej wołowiny, wystarczającej do miesięcznego pokrycia kartkowego zapotrzebowania miasta średniej wielkości! 60 kwintali pszenicy jaką zbierał z jednego hektara Helski to było dwa razy tyle ile wynosiła średnia krajowa! Helski był nie tylko chłopem hardym i dumnym, który nie dawał łapówek, ale też nie zginał karku przed sekretarzami i naczelnikami. Był świetnym gospodarzem i do niego zjeżdżały pielgrzymki rolników z całej Polski, aby zobaczyć, jak on to robi? Skąd czerpał siłę i upór, żeby to wszystko robić w panującej wówczas atmosferze nieustannych szykan, wygarbowanych na plecach każdego polskiego chłopa, w codziennej szarpaninie o sznurek do snopowiązałki, o każdy kilogram nawozu itd. itp.?

Ale Stanisław Helski miał dość szykan i handryczenia się ze skorumpowanymi urzędnikami. Gdy stoczniowcy Gdańska rozpoczęli strajk, “ruszył w Polskę” i zawiązał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Województwa Wałbrzyskiego. Razem z takim chłopami jak Bracia Bartoszcze, Stanisław Janisz utworzył organizację pod nazwą “Solidarność Chłopska” i został członkiem Krajowego Komitetu Koordynacyjnego Chłopskich Związków Zawodowych. Gdy Generał Jaruzelski odmówił zgody na ich zarejestrowanie zorganizował w lutym 1981 głodówkę chłopów w kościele p.w. Świętego Jakuba w Świdnicy. Do momentu ogłoszenia Stanu Wojennego z pasją usiłował zorganizować opór ludowy. Dzisiaj Generał Jaruzelski publicznie “przebacza”, ale pod osłoną Stanu Wojennego inaczej próbował złamać hardego chłopa: w maju 1982, gdy Helski przygotowywał swoje pola pod uprawę rzepaku, wysłał tam batalion 14 traktorów, pod osłoną milicji, aby przymusowo zasiać tam jęczmień! Miało to miejsce w Sudetach, gdzie według słów pisarza Józefa Kuśmierka, jest więcej ziemi leżącej odłogiem, niż ziemi uprawnej w całej Norwegii! I z tych tysięcy hektarów leżących odłogiem Generał nakazuje przymusowo zagospodarować tych kilkanaście hektarów Helskiego! I, naturalnie, na jego koszt, ponieważ razem z milicją przybył i prokurator, który nakazał natychmiast zająć i zlicytować sprzęt i maszyny Helskiego, w tym budzący zawiść sąsiadów nowoczesny traktor. Trzeba było zapewnić, ze Helski już nie będzie miał środków na prowadzenie swojej destrukcyjnej działalności. Jak na tę napaść zareagował chłop? No cóż, wziął bronę i tą broną wybronował dopiero co zasiany jęczmień.

Jak zareagował Generał? Starego Helskiego do więzienia, a młodego do wojska! ” Żegnajcie pola i chaty, skazany chłop poszedł w sołdaty” – pisze na ścianie swego domu Robert Helski, a “tajemnicze ręce”, nocą, próbują ten napis zamalować. W więzieniu, Stanisław Helski, ciężko pobity pałkami przez strażników, traci zęby i zdrowie. Odwożą go do więziennego szpitala, tam zamieniają mu więzienie na internowanie. Toczy się absurdalny proces karny, w którym sprawa trzykrotnie trafia na wokandę Sadu Najwyższego. Sąd Najwyższy, podobnie jak Generał Jaruzelski, “wybacza” niedobremu chłopu i dwukrotnie zarządza amnestię! Ta amnestia jest po to, żeby Helski nie mógł dochodzić swoich strat przed sądem cywilnym. Do końca roku 1987 zawzięty i niewybaczający chłop toczy walkę z sądami Generała Jaruzelskiego domagając się unieważnienia nakazu administracyjnego obsiania jego pola, jako niezgodnego z prawem. Niestety, jak to sam głośno stwierdza przed Naczelnym Sądem Administracyjnym w Warszawie “klucze z Moskwy jeszcze nie nadeszły”. Przepracowany batalion sędziów i prokuratorów ( w sprawie Helskiego wyrokowało ok. 40 sędziów!) został wplątany w poszukiwanie formuły prawnej sankcjonującej oczywiste bezprawie. Helski apeluje do Rzecznika Praw Obywatelskich, apeluje do Sejmu: domaga się postawienia Generała Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu! A Generał wielkodusznie wybacza! On tylko oczekuje, ze Helski i jego rodzina, chodząc po pustych polach i zrujnowanym gospodarstwie uzna w końcu jego dobroć i wielkoduszność! Dwa lata wcześniej, w tej samej księgarni, Chłop i Generał stanęli po raz pierwszy twarzą w twarz. Generał, podobnie jak feralnego wtorku, podpisywał książkę i rozdawał autografy. Stanisław Helski podszedł do stołu.”A gdzie książka?” – zapytał uśmiechnięty Generał. “Nie stać mnie na książki, od kiedy mnie pan zrujnował” – padła mało dyplomatyczna odpowiedź. Generał potraktował ją jako żart: “Ach, nie szkodzi, oto prezent dla pana” i ręka zamachnęła się do podpisu. “Pański podpis nie jest mi dzisiaj potrzebny. Potrzebowałem go w roku 1982. Dzisiaj ja panu przyniosłem coś z moim podpisem”. I wręczył zdumionemu Generałowie petycję do Sejmu, datowaną w roku 1986, domagającą się postawienia Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu. Minęły dwa lata. Generał nie znalazł czasu, żeby odpowiedzieć na oskarżenia chłopa, którego zrujnował i zniszczył, sprowadzając jego rodzinę do skrajnego ubóstwa. Cóż by to było, gdyby Jaruzelski nagle zaczął odpisywać tym wszystkim Polakom, którzy czynią go odpowiedzialnym za ich parszywy los? Czy miałby wówczas czas na “wieczory autorskie”, “promocje” i odgrywanie roli “Europejczyka”? To znacznie łatwiej i wygodniej WYBACZYĆ wszystkim, a samemu zająć się fałszowaniem historii, na której sąd można się spokojnie oddać. Stanisław Helski nie ma zaufania do werdyktu historii tworzonej przez Generała Jaruzelskiego. Tylko wtedy, gdy już wyczerpał WSZELKIE MOŻLIWE DROGI PRAWNE, postanowił w tak dramatyczny sposób zaprotestować przeciwko demonstracji cynizmu i pogardy dla milionów Polaków, jaką okazuje człowiek, na którego rękach jest krew wielu ludzi oraz ruina i bieda tysięcy. Kamień z Kobylej Głowy miał tylko uzmysłowić Generałowi, że nie wszyscy Polacy już o wszystkim zapomnieli, że jest jeszcze wiele rzeczy, o których oni pamiętają, a o których Wojciech Jaruzelski dawno zapomniał w swoich książkach. P.S. Stanisława Helskiego pochowaliśmy na cmentarzu w Kobylej Głowie w lipcu 2004. Wnuczka Pana S. Helskiego Zuzanna Helska rozpoczęła publikację materiałów źródłowych przedstawiających historię walki swego dziadka o sprawiedliwość

Frasyniuk potrząsa emigracją Przyjechał do Wielkiej Brytanii, by uświetnić trzydziestolecie powstania ruchu „Solidarność”. Władysław Frasyniuk wziął się jednak za uświetnianie na swój sposób. Woli – jak kiedyś powiedział – trzasnąć w pysk. Tak też było w Londynie, gdy zwykła „akademia ku czci” zmieniła się w pyskówkę, a jego słowa o likwidacji „ponurego i chłodnego święta 11 Listopada” odebrane zostały jako policzek dla starszego pokolenia emigracji. Władysław Frasyniuk z mozołem pracuje na miano „enfant terrible” polskiej polityki, chociaż za to wyszukane francuskie określenie pewnie by się obraził. Nie jest bowiem ani dosłownie „okropnym dzieckiem”, ani metaforycznie nie można go nazwać „osobą łamiącą wszelkie reguły”. Legendarny przywódca dolnośląskiej „Solidarności”, więzień polityczny komuny, w stanie wojennym poszukiwany listem gończym, a w wolnej Polsce poseł trzech kadencji, szef ROAD, Unii Wolności i Partii Demokratycznej, a przy tym spełniony biznesmen – ma z pewnością zasady, których nie łamie i za które gotów się bić do upadłego. O tym, że jest w stanie walczyć o swoją wizję historii i własne, choćby najbardziej kontrowersyjne poglądy, przekonali się uczestnicy zeszłotygodniowych obchodów trzydziestolecia powstania związku zawodowego „Solidarność”. Emocje na spotkaniu polskiej emigracji z uczestnikami tamtych wydarzeń sięgnęły zenitu, a bezsprzecznie najwięcej uczuć swoimi wystąpieniami wzbudzał właśnie Frasyniuk. W murach Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego na Hammersmith dawno nie goszczono takich rewolucyjnych nastrojów. Po co nam święto 11 listopada? Ostro zrobiło się już w sobotę, podczas uroczystego otwarcia wystawy plakatu pt. „Solidarność – legenda wiecznie żywa” na parterze POSK-u. Nieoczekiwanie podczas swojego wystąpienia Władysław Frasyniuk zaproponował, żeby zlikwidować Święto Niepodległości przypadające na 11 listopada i na jego miejsce dniem wolnym od pracy uczynić 4 czerwca, upamiętniając w ten sposób wybory z 1989 roku. – Skreślmy 11 Listopada, bo zimno, chłodno i prawdę powiedziawszy jest to ponure święto, w którym kontynuujemy tradycję II RP, a trzeba ją przerwać – tłumaczył były lider „Solidarności”. Nie zważając na coraz donośniej rozlegające się z głębi sali pomruki niezadowolenia brnął dalej. Kiedy zewsząd podniosły się krzyki protestu, były opozycjonista zaczął tłumaczyć, że czerwiec jest po prostu znacznie lepszym miesiącem na świętowanie, ponieważ wtedy „ludzie mogą razem wyjść na ulice i wspólnie się bawić”. – Jeśli uważamy, że 11 Listopada jest naszym świętem, to w tym święcie uczestniczy Bierut, Gomułka, bo to jest kontynuacja tej tradycji – dodał po chwili i w tym momencie chyba wyczerpała się cierpliwość zebranych w galerii POSK przedstawicieli najstarszego pokolenia Polaków. Kij w polonijne mrowisko Jeśli byłemu przewodniczącemu Unii Wolności i Partii Demokratycznej zależało na wywołaniu skandalu, to lepiej trafić nie mógł. 11 listopada to właściwie najważniejsza data w kalendarzu pokolenia, które na Wyspy dotarło razem z armią Generała Andersa. Rok w rok dla tych ludzi i ich dzieci dzień ten jest dniem tęsknoty za utraconą ziemią obiecaną, ale też dniem, w którym mogą się poczuć dumni ze swych korzeni. Rozumieją to chyba zresztą również młodzi, którzy po 2004 roku swoim nagłym masowym najazdem zburzyli spokój starszego pokolenia. Wszyscy chyba pamiętają wielki pochód, w którym przed dwoma laty na Trafalgar Square przemaszerowało ponad trzy tysiące Polaków. Nic więc dziwnego, że sytuacja zrobiła się naprawdę bardzo napięta i nie wiadomo, co by się stało, gdyby nie załagodził jej ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski. Nestor brytyjskiej Polonii osobiście podziękował Frasyniukowi i innym działaczom „Solidarności” za to, „że tak dobrze przeszli różne testy, którym poddawały ich władze PRL i zawsze byli wierni tej Polsce, która się zaczęła 11 listopada”.

Ocieplanie święta Polaków Po słowach o skreśleniu 11 listopada w polskiej prasie rozpętała się prawdziwa burza. On zabiera nam niepodległość! – grzmi komentator „SuperExpressu”. Dziennik „Fakt” jest zaszokowany, a poseł PSL Arkadiusz Sopliński radzi Frasyniukowi, by zamiast znosić święto zniósł jajko. Chór świętego oburzenia nie zauważa jednak, że działacz podziemnej „Solidarności” nie zgłasza tego postulatu po raz pierwszy! W 29. rocznicę podpisania porozumień sierpniowych, dokładnie 31 sierpnia 2009 roku Frasyniuk powiedział: – W Polsce wszystkie święta są dramatyczne i ponure. Dzień 31 sierpnia został wymazany ze świadomości Polaków, a jest to przecież najbardziej radosna data w historii Polski. Dopóki święta tego typu nie będą miały radosnego charakteru, to nie wiem, czy wiele osób będzie chciało je czcić w przyszłości. Zaprośmy wszystkich obywateli, na piwo się umówmy, a nie na mszę! – apelował wtedy polityk. Jak widać, wizja „ocieplenia” narodowego święta Polaków kiełkuje we Frasyniuku od dłuższego czasu, chociaż ma on problem z jednoznacznym wyznaczeniem właściwej daty – pół roku temu był to koniec sierpnia, teraz mówił o początku czerwca. Bardzo żywa debata Emocje nie opadły również w niedzielę, kiedy podczas debaty w Sali Teatralnej POSK-u spotkali się były ambasador brytyjski w Polsce Charles Crawford, były przewodniczący Polish Solidarity Campaign Wiktor Moszczyński, prezydent centrali związków zawodowych TUC Dougie Rooney oraz Władysław Frasyniuk. Spotkanie początkowo upływało w spokojnej, akademickiej atmosferze. Rozmówcy kolejno wspominali swoje wrażenia sprzed trzydziestu lat i opowiadali o wpływie, jaki polska „Solidarność” wywarła na światową politykę. Zanim jednak zakończyła się część historyczna dyskusji, z widowni zaczęły dobiegać głosy niezadowolenia wyraźnie skierowane do gościa z Polski. Słuchacze zaczęli Frasyniukowi wypominać Okrągły Stół. Najbardziej jednak byłego opozycjonistę zdenerwował dyskutant,  zarzucający mu układanie się z generałem Jaruzelskim, który „ma przecież krew na rękach”. – To prawda, że Jaruzelski ma krew na rękach, ale to jest moja krew, nie twoja, kolego – ripostował Frasyniuk, wywołując owacje bardziej ugodowo nastawionej do niego części publiki. To jednak młodemu człowiekowi nie wystarczyło. – Jak wyjdę z tego spotkania, to ci pokażę, jak wygląda krew – uciął w końcu dyskusję krewki działacz. – Zawsze w takiej sytuacji mam wrażenie, że im dalej od rewolucji, tym więcej bohaterów. I tym więcej radykalnych działaczy – tłumaczył przysłuchującej się dyskusji sali, dodając po chwili, że „gdyby miał ich wszystkich w tamtych czasach, to stan wojenny trwałby trzy miesiące”. W pewnym momencie polemika osiągnęła taką temperaturę, że organizatorzy spotkania zagrozili najbardziej zagorzałym jej uczestnikom, że zostaną wyproszeni z sali. Sytuację uratował Wiktor Moszczyński,  prosząc o niestosowanie radykalnych środków. Sam Władysław Frasyniuk, tak jak obiecał, ze swoimi oponentami spotkał się jeszcze raz, po zakończeniu części oficjalnej. Jak się jednak okazało, pozostał jedynie przy argumentach słownych i do rękoczynów nie doszło. Już po zakończeniu pozakuluarowej dyskusji Frasyniuk przyznał „Gońcowi Polskiemu”, że tego rodzaju sytuacje spotykają go na prawie kroku.  – Myślę, że to są po prostu polskie kompleksy i nasza dramatyczna mentalność. Dopóki istniał wspólny wróg, czyli system totalitarny, ludzie trzymali się razem. Wtedy nikt nie kwestionował takich autorytetów, jak Mazowiecki, Geremek czy Kuroń. W wolnej Polsce skończył się czas zero-jedynkowy. Okazało się, że demokracja to są różne obszary szarości. Że gospodarka wolnorynkowa to niezwykle skomplikowana inżynieria. I to są problemy, z którymi się borykamy. A skoro są problemy, to wracamy do polityki i ze sobą walczymy – powiedział. Don Kichot polskiej polityki Frasyniuk zdaje sobie sprawę z tego, że w dyskusji politycznej potrafi „namieszać”. W jednym z wywiadów, na pytanie o to, jak odbierają go własne dzieci, powiedział: – Kiedy były małe, tatuś albo ukrywał się, albo siedział w więzieniu, kiedy dorosły, tatuś był pyskaty w polityce. Jestem nieustannym zadymiarzem w ich życiu, nie porządkuję im świata. Teraz też widzą, że ojciec stale się z czymś nie zgadza, rozrabia w telewizji. Nie po raz pierwszy działacz podziemnej „Solidarności” mówi też coś, co wprawia w osłupienie jego słuchaczy i sprowadza na niego falę krytyki. Tak było, gdy zaproponował postawienie pomnika gen. Jaruzelskiemu podczas konferencji poświęconej 20. rocznicy Okrągłego Stołu. – Stawiamy pomniki Ronaldowi Reganowi, a to, że w 1989 odzyskaliśmy niepodległość, to przecież tylko i wyłącznie nasza zasługa. Ale żeby z takim przekazem przebić się do mediów, trzeba albo krzyknąć k...wa, albo zaproponować, byśmy postawili pomnik Jaruzelskiemu – słowa te odbiły się szerokim echem, a ich autor wzywany był przez różne polityczne kręgi do przeprosin. Nigdy tego nie zrobił. Gdy jednak w grudniu ubiegłego roku usłyszał słowa Aleksandra Kwaśniewskiego, który wychwalał Jaruzelskiego i nazwał go swoim mistrzem politycznym, Frasyniuk nie krył oburzenia: – Kwaśniewski zwariował na oczach wszystkich. Mały komuszek mówił od rzeczy – wypalił w studio telewizyjnym. Po wystąpieniu w Londynie i słowach o likwidacji „ponurego Święta Niepodległości” pojawiły się głosy, że zwariował Frasyniuk. Wydaje się jednak, że w tym szaleństwie jest metoda. Po raz kolejny polityk broni się, że jego wypowiedzi mają charakter symboliczny i zmierzają do zerwania z polskimi kompleksami. Podobnie było z jego słynną wypowiedzią o chłopach, którzy „częściej dobijali powstańców i ściągali im kamasze, niż brali udział w walce o wolność”. Po słowach potępienia i żądaniach przeprosin za „ordynarne chamstwo”, płynących ze strony działaczy PSL, Frasyniuk odpowiedział w swoim stylu. – Walić chłopów, walić, bo dalej będą podtrzymywać polskie kompleksy i udowadniać, że Polacy nie pochodzą od małpy, ale od chłopa – odrzekł. Jedno trzeba Frasyniukowi przyznać. Walcząc z polskimi kompleksami gotów posunąć się daleko. Nawet gdyby miało go to zepchnąć w polityczny niebyt. Jakub Ryszko

Tak dla prywatyzacji dróg! W latach realnego socjalizmu powszechnym zjawiskiem było stanie w kolejce. Stało się po najróżniejsze rzeczy i nieraz niewyobrażalnie długo. Rozwinęła się nawet kolejkowa kultura i cała masa żartów na ten temat. Dzisiaj nadal stoimy w kolejkach, choć powszechnie uważa się, że już ich nie ma. Mieszkaniec każdego, nawet średniej wielkości miasta zna zjawisko korków doskonale. Nawet najmniejsza w Polsce mieścina pozbawiona obwodnicy boryka się nieraz z korkami, które są koszmarem Warszawy i innych metropolii. Jak zauważa Walter Block, stanie w korku jest identyczne z sowieckimi kolejkami do sklepów spożywczych czy przemysłowych. We wszystkich krajach świata drogi należą do państw i dlatego nagminnym zjawiskiem przy wciąż rozwijającej się motoryzacji jest wielogodzinne stanie w korku. Najczęstszą reakcją na pojawienie się korków jest próba podróżowania o mniej dogodnych porach (kosztem wolnego czasu i zajęć) lub szukanie alternatywnych, czasem o wiele dłuższych tras. Innym rozwiązaniem jest przerzucanie się na którąś z pozostałych form transportu, takich jak samolot lub pociąg. Czasami nawet zupełnie rezygnujemy z przemieszczania się, chcąc uniknąć frustracji. Jakiekolwiek jednak rozwiązanie zostanie przez nas wybrane, i tak na tym tracimy – marnujemy czas, pieniądze na benzynę i droższe alternatywne środki podróży, spóźniamy się na spotkania albo w ogóle nie jesteśmy na nie w stanie zdążyć. Niestety jednak, zamiast uderzyć pięścią w stół, posłusznie godzimy się na obecny stan rzeczy. Niektórym przychodzą nawet do głowy pomysły w stylu Malthusa: „No tak, tak już musi być. Skoro na świecie jest ponad 6 miliardów ludzi, to muszą być korki” – zdaje się myśleć przeciętny człowiek. Spójrzmy jednak na tę kwestię z ekonomicznego punktu widzenia. Korzystanie z dróg jest pewnego rodzaju dobrem. Popyt na to konkretne dobro jest ogromny – aby się o tym przekonać, wystarczy wybrać się w podróż autem z Wrocławia do Poznania lub z Warszawy do Krakowa. Całkowicie odmienną sytuację spotykamy w przypadku podaży omawianego dobra. Tutaj za całość odpowiedzialna jest jedna firma (państwo), która ma zapewnioną na drodze przymusu pozycję monopolisty. Jak można się spodziewać, skutkuje to obniżoną jakością usług, spowodowaną brakiem rzetelnej informacji o potrzebach klientów, zawartej zazwyczaj w postaci zysków i strat z inwestycji. Jako przymusowi klienci państwowego przedsiębiorstwa płacimy na drogi mnóstwo pieniędzy. Ale ponieważ płacimy je nie za drogi, z których korzystamy najczęściej, lecz za wyimaginowaną i ogólną „drogę polską”, urzędnicy nigdy nie będą w stanie przewidzieć, w jaki sposób najlepiej rozłożyć inwestycje. Ich sposób myślenia jest następujący: „Warszawa i Katowice to duże miasta – zbudujmy dwupasmową drogę między nimi!”. Czasami ich inwestycje pokrywają się ze społecznym zapotrzebowaniem, ale najczęściej mają one miejsce dopiero wtedy, gdy na danej drodze zwiększony ruch panuje już od kilku, a nawet kilkudziesięciu lat. Na domiar złego Lewiatan nie pozwala osobom prywatnym na wytyczenie żadnych nowych dróg, co oczywiście odbywa się kosztem społeczeństwa stojącego w korkach. Konkurencji ze strony kolei nie ma, bo i tak należy do państwa. Nieco lepiej jest w przypadku lotnictwa, choć i ono jest w większości kontrolowane przez państwo. Problem korków, który w czasach PRL był ograniczony przez zubożałość nękanego socjalizmem społeczeństwa, okazuje się dziś jednym z bardziej istotnych hamulców cywilizacyjnego rozwoju. Tracimy szanse, jesteśmy nieobecni tam, gdzie moglibyśmy być, i robimy rzeczy, których robić nie chcemy. Jesteśmy ograniczani w podróżowaniu i ograniczamy w podróży innych. W swej najnowszej pracy na temat dróg – „The Privatization of Roads & Highways” – Walter Block przedstawia rozmaite sposoby, dzięki którym problem korkowego marnotrawstwa czasu i środków mógłby zostać całkowicie zminimalizowany. Przede wszystkim zacznijmy od tego, iż konkurencja na rynku usług drogowych sprawiłaby, że o najbardziej uczęszczanych drogach prywatni drogowcy byliby informowani za pomocą zysków i strat. Przykładowo: jeżeli autostrada firmy X przynosiłaby zyski i przyciągałaby nowych klientów, dobudowywano by nowe pasy na konkretnych odcinkach. Z kolei drogi najmniej uczęszczane mogłyby ostatecznie przestać istnieć, a grunt pod nimi mógłby posłużyć do innych celów (czy słyszał ktoś kiedyś, aby podobną rzecz uczyniło państwo?). Tego typu mechanizmy nigdy nie zadziałają w przypadku państwa, które buduje drogi dla całego narodu, nie zważając na rzeczywiste zapotrzebowanie. Ktoś mógłby oczywiście wnieść zastrzeżenie, że przecież państwo może badać ruch za pomocą tzw. czujników natężenia ruchu. Jednakże te czujniki można zainstalować jedynie na już istniejących drogach i są one w stanie powiedzieć co nieco nie o realnych preferencjach użytkowników dróg, ale jedynie o ich zachowaniu w przypadku postawienia przed faktem dokonanym. Za pomocą czujników ruchu nigdy nie uzyskamy obrazu prawdziwych ludzkich preferencji – możemy je poznać jedynie w przypadku wolnych decyzji odnośnie dysponowania własnymi środkami pieniężnymi. Nie znaczy to bynajmniej, że należy zanegować użyteczność czujników ruchu – korzystaliby z nich zapewne także prywatni przedsiębiorcy. Chodzi raczej o fakt, że nasze wydatki na transport są pobierane z użyciem przemocy.

Kolejnym, zupełnie dziś nieznanym sposobem na zredukowanie korków jest budowa równoległych, konkurencyjnych dróg. Jeżeli np. zapotrzebowanie na podróż między Berlinem a Monachium przekracza możliwości obecnej trzypasmowej autostrady, społeczeństwo ludzi wolnych powinno zezwolić konkurencji na zbudowanie konkurencyjnej autostrady biegnącej tuż obok. W przypadku ogromnych aglomeracji, takich jak Tokio lub Nowy Jork, alternatywne trasy mogą przebiegać na wyższych kondygnacjach l b pod ziemią. Block proponuje również całą masę innych rozwiązań, takich jak zmienne taryfy w ciągu różnych pór dnia, pasy ekspresowego ruchu za specjalną opłatą czy też miesięczne karnety. Są to oczywiście propozycje, gdyż prawdziwe rozwiązania przyniosłaby konkurencja między prywatnymi osobami. Część z wymienionych powyżej pomysłów jest nam znana z przeszłości, kiedy to za drogi w Europie pobierano opłaty, ale można z pewnością orzec, że rynek znalazłby najbardziej optymalne rozwiązania. Państwo trzyma nas jednak w korkach nie tylko dla zysku. Przypomnijmy, że rdzeniem każdego Lewiatana jest przewaga w konfrontacji fizycznej. Jego wojsko i policja muszą mieć zapewnioną trwałą kontrolę nad środkami komunikacji. O kluczowości transportu w konfliktach wojennych nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Oddanie choćby części dróg w bezpośrednie zarządzanie osób prywatnych oznaczałoby dla państwa śmiertelne zagrożenie. Pamiętajmy więc, że stoimy w korkach nie z powodu braku materiałów lub „wrodzonych wad rynku”, lecz z powodów ideologicznych. Aby zrozumieć, jak bardzo chora jest dzisiejsza sytuacja, przyjrzyjmy się wewnętrznym drogom, które powstają na terenach prywatnych. Przykładowo: jeżeli wielkie centrum handlowe nie zorganizuje ruchu na swoim parkingu ani dogodnego dojazdu z państwowej drogi, ryzykuje mniejszą liczbą klientów. A jeżeli właściciel widzi, że zainteresowanie klientów jest większe, niż pozwalają na to możliwości obecnej bazy, buduje nowe centrum handlowe w innej części miasta. Państwo ze swoimi drogami tym różni się od wielkich centrów handlowych, że swoich „klientów” trzyma u siebie siłą. Jeżeli jego „klienci” tłoczą się i marnują czas w korkach, nie robi to na nim zbyt wielkiego wrażenia. A nawet jeśli robi, nie ma ono pojęcia, jak poprowadzić nowe drogi i budować nowe parkingi. Walter Block porównuje obecny stan zarządzania drogami do wspomnianego na początku stalinowskiego przemysłu spożywczego. Jest znacjonalizowany bez reszty i działa na zasadzie kolejek. I dziś, tak jak za PRL-u, idziemy postać w kolejce, wierząc, że może państwo „rzuci na ladę” szybki przejazd przez miasto. Najgorsze jest jednak to, że wcale sobie z tego nie zdajemy sprawy. Jakub Woziński

Wyparte ludobójstwo. Dialog polsko – rosyjski O tej sprawie pisałem już kilka razy, ale ponieważ w ramach prac społecznych siedzę w niej obecnie dość głęboko, wracam do niej znowu – z okazji publikacji w „NCz!” wywiadu z ks. prof. Romanem Dzwonkowskim z KUL, przeprowadzonego korespondencyjnie ze Stanów Zjednoczonych przez Pawła Zyzaka (ach, ta technika!) – patrz str. XXXVII ewydania. Otóż zbliża się rocznica mordu w Katyniu i z tej okazji dojdzie do spotkania premiera Donalda Tuska z premierem Włodzimierzem Putinem. Odbędą się zapewne jakieś sceny pojednania i wykręcania się i ogólnie padnie hasło, że dialog posunął znacznie się do przodu. Tymczasem dialog wcale się nie posunie, bo zarówno w świadomości Polaków, jak i Rosjan nie pojawił się jeszcze zasadniczy problem, jaki istnieje, chociaż ciągle pod dywanem, między ich krajami. Chodzi o ludobójstwo przeprowadzone przez Sowietów na Polakach w latach 1937-1938. Oczywiście jest prawdą, że ludobójstwo to dotknęło także inne narody, jednak historycy są zgodni, że żadnego w takiej skali jak Polaków właśnie. Uzasadnione tu będzie chyba stwierdzenie, że Polaków rosyjscy i żydowscy komuniści wyróżnili mordami wśród innych narodów niemal w takiej proporcji jak niemieccy narodowi socjaliści Żydów. Zbrodnia ta została popełniona przy małym zainteresowaniu Polaków mieszkających w II Rzeczypospolitej, którzy zdaniem Mariana Zdziechowskiego (on sam chyba się domyślał, że dzieją się jakieś straszne rzeczy) w momencie jej dokonywania właśnie wchodzili w szczyt filosowietyzmu. Szacuje się, że ofiarą sowieckich siepaczy padło przed wojną w różnych okolicznościach, ale zwłaszcza w latach 1937-1938, ok. pół miliona z półtoramilionowej polskiej mniejszości. Statystycznie jeśli było się Polakiem, miało się najmniejszą szansę na przeżycie spośród wszystkich zamieszkujących Sowdepię narodów. I to wszystko w warunkach pokojowego budownictwa socjalistycznego! A polskość na wschód od granicy ryskiej została niemal doszczętnie wymazana. Właśnie o tym, oprócz Katynia oczywiście, powinien przede wszystkim porozmawiać premier Tusk ze swoim rosyjskim odpowiednikiem. A Polacy powinni zacząć się zastanawiać, jak doszło do tego, że tak wielka grupa ich rodaków została sama w potrzebie i skończyło się to dla niej tragicznie.

Tomasz Sommer

Prawo specjalnie dla “świętych krów” Przy okazji tzw. afery hazardowej wyszło na jaw, że pracownicy fi rm państwowych zajmują się pisaniem ustaw dla konkurencyjnych branż. To powinno zwrócić uwagę na fakt, że w Polsce ciągle istnieją święte krowy – państwowe zakłady, dla których tworzone są specjalne przywileje: odmienne prawo, dotacje państwowe, monopole poprzez eliminację konkurencji. Problem z państwowymi firmami (w formie jednoosobowych spółek skarbu państwa, jako przedsiębiorstw państwowych lub z większościowym bądź mniejszościowym udziałem skarbu państwa) dotyczy kilku kluczowych sektorów gospodarki. Państwo sprzedało już znaczną większość posiadanych firm, pozostawiając sobie albo te przedsiębiorstwa, których nie udało się pozbyć, albo te, których z różnych względów dotychczas nikt nie chciał sprzedawać.

Gdzie są święte krowy? Ministerstwo Skarbu Państwa szacuje, że około 20% gospodarki stanowią ciągle firmy państwowe. Istnieją całe sektory, które praktycznie zostały zakonserwowane w państwowej własności, choćby takie jak energetyka (85% rynku należy do fi rm państwowych), transport (65%), przemysł wydobywczy i hutniczy (52%). Firmy na tym rynku mogą istnieć albo dzięki całkowitej monopolizacji i braku jakiejkolwiek konkurencji (KGHM i Poczta Polska), albo dzięki oligopolowi (kilka fi rm dzielących między siebie rynek, np. regionalnie) i zamknięciu na powstanie konkurencji poprzez bardzo wysokie obostrzenia i ograniczenie możliwości wejścia na rynek (energetyka), albo dzięki dotacjom, które również uniemożliwiają działanie konkurencyjnych fi rm prywatnych, nie mogących liczyć na strumień państwowej gotówki (LOT, PKP czy część górnictwa). Nie ma jednak co się oszukiwać, że firmy z udziałem państwa to tylko ogromne molochy monopolizujące rynek i zastraszające posłów na Wiejskiej przy pomocy swoich pracowników. To również setki małych zakładów zatrudniających od kilkudziesięciu do kilkuset pracowników, konkurujących na zupełnie otwartych rynkach. Ich wielkość sprawia, że raczej nie mogą liczyć na zainteresowanie polityków i przyznanie im specjalnych przywilejów. Liczba pracowników jest natomiast zbyt mała, by sterroryzować Warszawę i wywalczyć (dosłownie) sobie to, co mają inne zakłady państwowe. Tego typu przedsiębiorstwa działają lokalnie, konserwując zastane w komunie status quo. Niedoinwestowane, świadczące odbiegające od standardów rynkowych usługi i produkty, istniejące tylko dzięki niskim pensjom (często są jedynymi pracodawcami w regionie) i marce zdobytej w poprzednim systemie, kiedy były jedyną bądź jedną z nielicznych firm działających w branży. Nie można również zapominać o firmach komunalnych. Ministerstwo Skarbu nie zalicza ich w poczet firm z udziałem skarbu państwa, ale są to ciągle firmy państwowe, z tą różnicą, że ich właścicielem są samorządy miejskie lub gminne. Praktycznie w każdej gminie, powiecie, województwie lub większym mieście istnieją spółki komunalne zajmujące się świadczeniem usług, na które władza przydziela monopol (wywóz śmieci, ciepłownictwo, transport miejski, oczyszczanie ulic itp.). Prawda jest niestety taka, że ciągle jesteśmy obsługiwani lub otaczani przez państwowe firmy – chcąc wysłać list czy przejechać autobusem miejskim na dworzec, z którego pojedziemy państwową koleją. Praktycznie wszystkie comiesięczne rachunki wystawiane są przez firmy państwowe (za gaz, za prąd, za ogrzewanie, za wywóz śmieci). Jest wysoce prawdopodobne, że konto również mamy w państwowym banku (PKO BP). Jeżeli palimy indywidualnie węglem w piecu, to trzeba wiedzieć, że on też pochodzi z państwowej kopalni. Wielu z Czytelników obecny numer „Najwyższego CZASU!” kupiło w ciągle państwowym kiosku Ruchu. Pomimo iż rzekomo socjalizm skończył się w Polsce 20 lat temu, ciągle możemy obserwować, jak państwo aktywnie bierze udział w życiu gospodarczym, zamiast stać z boku na straży wolnego rynku.

Państwowe znaczy droższe lub gorsze Usługi świadczone przez państwowe firmy rzadko kiedy znajdywałyby nabywców na wolnym i konkurencyjnym rynku. Być może są od tej reguły jakieś wyjątki, ale generalnie państwowe firmy albo świadczą jakości usługi, albo pobierają wyższą osiągnęłyby w warunkach rynkowych) cenę. To powoduje, że takie firmy mogą się na powierzchni tylko dzięki państwowym dotacjom lub przyznanym monopolom. A zgodnie z teorią monopolu, jedynym ograniczeniem ceny na takie produkty jest chęć zapłacenia przez klienta. Klient rozważa jedynie, czy kupić dany towar, czy nie. Jeżeli się już na niego zdecyduje, nie ma możliwości wyboru, gdzie go kupić, w związku z czym musi zapłacić wymaganą cenę. Jeżeli miasto narzuca wybór przewoźnika śmieci, to jako mieszkańcy możemy zapłacić za ten wywóz tyle, ile sobie dana firma (najczęściej państwowa) zażyczy, lub pozbyć się śmieci we własnym zakresie (co – jak pokazują wizyty w podmiejskich lasach – jest częstym wyborem znacznej części społeczeństwa). W przypadku rachunków za gaz pozostaje albo zapłacić rachunek z ceną, jaką wymyśliło państwo (cena gazu jest regulowana), albo nie korzystać z kuchenki gazowej i przerzucić się na kuchenkę elektryczną… gdzie cena energii jest również ustalana przez państwo. Takie postawienie sprawy powoduje, że firmy państwowe nie czują żadnej presji ze strony konkurentów w kierunku polepszenia jakości swoich usług lub obniżania cen. Bo z jednej strony zawsze mogą liczyć na to, że ich właściciel (państwo) ograbi pod przymusem podatników z pieniędzy, by dopłacić do nieefektywnej firmy, lub że konsumenci nie będą mieli innego wyboru. Poza tym zawsze firmy działają najefektywniej, gdy istnieje groźba, że ktoś zrobi to samo lepiej lub taniej, zabierając im klientów i pieniądze. Gdy takiej groźby nie ma, firmy oferują, co chcą i po ile chcą. A jeśli nawet taka groźba występuje, to państwowa firma na każdym etapie może liczyć właśnie na dotację.

Ile to kosztuje? Ministerstwo Skarbu szacuje, że 20% (pod względem wielkości przychodów) gospodarki znajduje się pod kontrolą sektora publicznego, czyli że jest to co najmniej 250 miliardów złotych. Trudno oszacować, jak duża kwota z tej puli mogłaby zostać w kieszeni podatników i konsumentów. Różne badania (np. przeprowadzone w USA w latach 70. przez Davida Burta) wskazują, że wprowadzenie wolnej konkurencji na rynkach monopolistycznych powoduje, w zależności od prowadzonej działalności, obniżkę cen od 10 do nawet 40% (średnio 17,5%). Jeśli zatem przyjmiemy, że w różnej formie firmy państwowe albo otrzymują rentę monopolistyczną (różnica pomiędzy ceną na rynku konkurencyjnym a monopolistycznym), albo dotacje państwowe od podatników, to zakładając oszczędność zaledwie 17,5% z 250 miliardów złotych, otrzymujemy sumę 43 miliardów złotych. Tyle w Polsce można zaoszczędzić (w najgorszym wypadku), gdyby państwo zajęło się tym, czym powinno, czyli staniem na straży prawa (również dla konkurencji i wolnego wyboru). W przeliczeniu na podatnika (16 milionów ludzi w Polsce) daje to sumę 2687 zł rocznie. O tyle bylibyśmy (średnio) bogatsi, każdy z osobna, gdyby w Polsce panowała konkurencja bez państwa jako gracza gospodarczego (ale chroniącego swoim prawem konkurencję). Suma ta jest z pewnością wyższa, gdyż nie uwzględnia licznych dotacji. Np. w Olsztynie dotacja do miejskiego przewoźnika wynosi w przeliczeniu na podatnika ok. 200 zł rocznie. Miejska spółka nie potrafi zapewnić takiej usługi, za którą mieszkańcy zapłaciliby odpowiednio dużo, by pokryć koszty działania spółki. Prowadzi to do takiego absurdu, że przejechanie trzech przystanków w mieście jest droższe (2,40 zł) niż przejechanie prywatnym przewoźnikiem konkurującym na rynku podmiejską trasą do oddalonej o 15 kilometrów miejscowości (2 zł). W całej Polsce jest podobnie, a tego minister skarbu już w żaden sposób nie liczy. Oprócz wymiernych kosztów finansowych państwowe firmy (szczególnie o monopolistycznej pozycji), gdyby zostały poddane konkurencji, musiałyby oprócz ceny wreszcie zacząć konkurować jakością, bo ta niewątpliwie szwankuje. Wystarczy przejechać się koleją lub spróbować odszukać na poczcie jakąś przesyłkę, by stwierdzić, że standardy świadczonych usług od upadku komuny praktycznie się nie zmieniły, a w przypadku kolei chyba nawet pogorszyły. To, co odróżnia te państwowe firmy od prywatnych, to fakt, że traktują klienta jak intruza. Pracownicy doskonale zdają sobie sprawę (szczególnie na kolei), że ich firmy istnieją tylko dzięki państwowym dotacjom, w związku z czym trzeba dbać nie o to, żeby klient powrócił, tylko żeby w odpowiednim czasie (przygotowywanie ustawy budżetowej) zagrozić strajkiem lub takowy przeprowadzić. Pracownicy państwowych firm często działają na własną szkodę. Nie wiedzą, że gdyby istniała konkurencja, mieliby również możliwość wyboru pracodawcy. Dzisiaj osoba chcąca kierować pociągiem skazana jest praktycznie (z bardzo drobnymi wyjątkami) na pracę dla państwowej firmy. Pojawienie się konkurencji z jednej strony spowodowałoby walkę o klienta, a z drugiej – o dobrego pracownika. Miernoty o tym doskonale wiedzą, dlatego też zrzeszają się w związki zawodowe, by chronić zastane status quo i uniemożliwić pojawienie się konkurentów. O tym, jak ciężka jest właśnie praca na państwowym, pokazuje liczba związków zawodowych, które nagminnie powstają w zakładach państwowych, szerokim łukiem omijając firmy prywatne (dlatego że właściciele firm prywatnych są dużo lepszymi pracodawcami i nie ma potrzeby powstawania związków zawodowych). Żądają one jak największych praw dla siebie i jak najwyższych pensji (uniezależnionych od efektów pracy). Jak zauważył noblista z ekonomii w 1974 roku, przedstawiciel szkoły austriackiej, Fryderyk August von Hayek: „Współczesny rozwój monopoli jest w dużej mierze zamierzonym rezultatem współpracy pomiędzy zorganizowanym kapitałem i zorganizowaną pracą [czyli związkami zawodowymi – przyp. M.Ł.], gdzie uprzywilejowane grupy pracowników mają udział w zyskach monopoli kosztem społeczeństwa, zwłaszcza zaś najuboższych, zatrudnionych bądź to w gorzej zorganizowanych dziedzinach przemysłu, bądź bezrobotnych.” Także związki zawodowe należy współcześnie postrzegać jako mimowolnych sprzymierzeńców kapitalistów państwowych, dążących za wszelką cenę do uzyskania monopolu dzięki państwu. Politycy dają się na to nabrać – nie ma nic pewniejszego niż przekupienie dobrze zorganizowanej grupy wyborców. Dopóki związki zawodowe będą silniejsze od różnego typu stowarzyszeń podatników lub konsumentów, dopóty będą bardziej słuchane. To, co może zrobić państwo, to jak najszybciej sprywatyzować swoje firmy, ale nie w taki sposób, jak to dotychczas się odbywało. Dobrze, że obecny rząd wreszcie zaczął stosować metodę aukcji w sprzedaży państwowych firm, ale warto wiedzieć,że dotyczy ona tylko małych i średnich przedsiębiorstw. Nie ma co liczyć, że państwowe sreberka będą w ten sposób sprzedawane. Ale podstawowy błąd, jaki dotychczas popełniło państwo przy prywatyzacji, to fakt, że często sprzedawano całe rynki (np. Telekomunikacja Polska). Jeśli dojdzie do prywatyzacji energetyki, powinno się w pierwszej kolejności doprowadzić do warunków sprzyjających konkurencji, a później nawet rozczłonkować obecne firmy na mniejsze. Z pewnością uzyskane w ten sposób przychody ze sprzedaży byłyby niższe, ale konsumenci na tym zyskaliby najwięcej – mogliby wreszcie dokonać wyboru dostawcy. Patrząc jednak na obecne prywatyzacyjne działania rządu oraz na fakt, że potrzeby gotówkowe są duże, raczej nie ma co liczyć na to, że interes konsumenta będzie w jakikolwiek sposób brany pod uwagę. A prywatyzacją będzie się nazywać sprzedaż całego rynku państwowej fi rmie z innego kraju przy współudziale lokalnego oligarchy. Marek Langalis

O gwałcie, którego nie było Panowie: Andrzej Lepper i Stanisław Łyżwiński otrzymali właśnie wysokie wyroki – za NIC. Dosłownie: za nic. Czytelnicy moich felietonów w Angorze mogli sobie dwa lata temu przeczytać zeznania p. Anety Krawczyk, jak wyglądał ten niby „gwałt”: p. Łyżwiński kazał jej najpierw wstać z łóżka i zamknąć drzwi na klucz, potem wrócić, a potem… to ją pieścił, bo jest w zasadzie impotentem! P. Krawczykowa oburza się, gdy określać ją jako „k***ę”. Oczywiście, że jest k***ą. Nie dlatego, że robiła to z wieloma przygodnymi często facetami, lecz dlatego, że robiła to za pieniądze. „No dobrze” – mówi dyrektor po rozmowie z kandydatką na sekretarkę – „przyjmuję Panią i z przyjemnością dam pani te 2000 zł”. – „O nie, panie Dyrektorze: z «przyjemnością» to ja biorę 2500!” – brzmi stary dowcip. Jeśli praca p. Krawczykowej warta była na rynku pracy 2000, a ona dostawała 3000 – to znaczy, że pracowała jeszcze na pół etatu jako prostytutka za 1000 zł miesięcznie. Zresztą sama w wywiadzie dla „Expressu Ilustrowanego” w 2006 powiedziała: „Romans? Jaki romans? Seks był po prostu w zakresie moich obowiązków”. Jaki tu „gwałt”? Wprawdzie – wbrew temu co sądzi p. Andrzej Lepper – prostytutkę można jednak zgwałcić, w tym przypadku wszelako mowy nie ma o gwałcie – p. Krawczyk w łóżku po prostu pracowała. K***ienie się nie jest w Polsce zakazane, korzystanie z usług prostytutek też. Jedynie „SamoObrona” mogłaby, w procesie cywilnym, żądać teraz od swoich szefów zwrotu po 1000 zł miesięcznie – bo korzystali prywatnie z usług opłacanych z forsy partyjnej. Podobno jednak inni członkowie tej partii też mieli prawo korzystać – i korzystali – z wdzięków p. Krawczykowej – a w każdym razie: partia ta takiego procesu im nie wytoczyła. Więc: o co chodzi? To, co robili pp. Lepper i Łyżwiński, jest obrzydliwe, oczywiście. Ale niekaralne. Ten wyrok jest czysto polityczny. P. Andrzej Lepper był przez całe lata przez reżymową i bezpieczniacką telewizję faworyzowany, pokazywany dwa razy dziennie – po to, by ludzie oburzeni na ten skorumpowany ustrój głosowali na Samoobronę, która z całą pewnością była dla tych złodziei nieszkodliwa: p. Lepper ani przez moment nie myślał o tym, by zlikwidować koryto – lecz o tym, by się do koryta dorwać. Chodziło o to, by wyborcy źle myślący o dzisiejszym państwie „polskim” nie głosowali np. na Korwin-Mikkego, który by to państwo zdemontował – lecz właśnie na nieszkodliwego krzykacza wiecowego, któremu da się parę ochłapów, by sobie mógł w swoim gospodarstwie hodować strusie i bażanty… Teraz rola p. Leppera się skończyła. Od 1 grudnia 2009 Polska jest już w Unii Europejskiej, ONI siedzą mocno w siodle, więc kompromitujący wszystkich p. Lepper nie jest już potrzebny – tym bardziej że zaczął brykać. P. Lech Wałęsa nie bryka, pokornie popiera wszystko, co Mu bezpieka każe – to zostawili Go w spokoju i nawet Go chronią. A p. Lepper brykał. To siedzi. A że za niewinność? A kto się za Nim ujmie? Kto lubi obrzydliwego typa sypiającego z rozmaitymi ścierkami? Ja nie lubię. Ale bronię – bo to niesprawiedliwość! Nie można dopuścić do tego, by sądy – jak w PRLu – wydawały wyroki na zamówienie polityczne. W ten sposób to można zapuszkować każdego. Ja mam zamiar kandydować na prezydenta. Jak otrzymam 5% – to nic. Ale gdy zacznie grozić, że wejdę do II tury – to i na mnie coś wynajdą. A jak nie wynajdą – to wymyślą. Pamiętacie p. Stanisława Tymińskiego? Przecież to bicie żony, głodzenie dzieci, 17 odwiedzin w Libii – to wszystko były wymysły bezpieki i podporządkowanej bezpiece telewizji. ICH zdaniem ten złodziejski reżym jest CUDOWNY! I tak trwa mać! JKM

PIELĘGNIARKI I HIPOKRYZJA MICHNIKOIDÓW Od ponad dwóch tygodni na Podbeskidziu trwa protest kilkuset pielęgniarek. Media, które jeszcze dwa-trzy lata temu pisały peany na cześć demonstrujących wówczas sióstr, dziś albo milczą, albo... krytykują ich obecne postępowanie. Rekordy hipokryzji pobiła, tradycyjnie, "Gazeta Wyborcza". We wczorajszym komentarzu, zatytułowanym wymownie "Co ważniejsze, pacjenci czy pielęgniarki?", Agata Nowakowska napisała: Zwykle solidaryzujemy się z pielęgniarkami, które rzeczywiście nie są krezusami. Czar jednak często pryska, gdy sami, albo ktoś z naszych bliskich, trafia do publicznego szpitala. Niestety przypadki bezdusznego traktowania pacjenta wcale nie są takie rzadkie. Liczy się przede wszystkim wygoda personelu, a nie komfort chorego. Swój komentarz - mający, jak można przypuszczać, przygotować odpowiedni społeczny nastrój wobec groźby ogólnopolskiego strajku pielęgniarek - Nowakowska kończy następująco: Nie można bronić starego, niewydolnego systemu, a jednocześnie - grożąc odchodzeniem od łóżek pacjentów - domagać się co roku podwyżek płac. Cofnijmy się teraz do lipca 2007 r., gdy spod kancelarii "mrocznego" premiera Jarosława Kaczyńskiego zwijało się wówczas słynne "białe miasteczko", otoczone opieką mediów (m.in. "GW", TVN24, "Krytyka Polityczna", Piotr Najsztub), intelektualistów (Hanna Krall, Jerzy Pilch), aktorów (m.in. Marek Kondrat, Krystyna Janda, Daniel Obrychski) i piosenkarzy (Ewelina Flinta). Redaktor naczelny stołecznego wydania "Gazety Wyborczej", Seweryn Blumsztajn, nie miał wówczas wątpliwości "kto jest ważniejszy: pielęgniarki czy pacjenci". Oto jego komentarz: Warszawa będzie brzydsza bez namiotów w Alejach Ujazdowskich. Protest pielęgniarek przywołał najpiękniejsze wspomnienia naszej związkowej i ludzkiej solidarności. Dziękujemy Wam za upór i za luz, za ofiarność i za poczucie humoru. Dziękujemy też za to, że postanowiłyście po babsku po sobie posprzątać. A najbardziej dziękujemy za to, że białe miasteczko przypomniało tę najlepszą Polskę, o której już zapominamy: Polskę "Solidarności". Pod kancelarią premiera rozkwitło nagle społeczeństwo obywatelskie. Świetnie zorganizowane, odpowiedzialne w swoich żądaniach, łączące różne grupy społeczne. [...] Trudno porównywać protest pielęgniarek w demokratycznej Polsce ze strajkami z lat 80. Podobnie jednak jak wtedy tym razem okazało się, że bardziej niż o pieniądze chodzi tu o godność. I stąd pewnie tak powszechna sympatia do pielęgniarek i białego miasteczka. Dziękujemy za wszystko, Siostry. Dzisiaj na opustoszałym trawniku w Alejach Ujazdowskich zasieją od nowa trawę, 19 września pielęgniarki i lekarze wrócą tu i zapraszają nas, by manifestować z nimi. Mamy tylko dwa miesiące. Wszyscy - rząd, opozycja, media - by coś zrobić, zaproponować, znaleźć jakieś rozwiązanie. Dopóki są pieniądze na podwyżki i trwa pamięć o tym pięknym i mądrym proteście. Czy w 2010 r., w razie strajku pielęgniarek pod kancelarią premiera Donalda Tuska, spod pióra redaktora Blumsztajna wyjdą równie przejmujące słowa? Nie powinniśmy mieć chyba żadnych złudzeń... Grzegorz Wierzchołowski

Żydorosyjska mafia, temat niechętnie poruszany Około 10 lat temu “Jerusalem Post” przyznało, iż izraelski świat kryminalny został przejęty przez żydowskich bossów pochodzących z Rosji. Od tamtej pory nie zrobiono niemal nic, aby powstrzymać handel narkotykami i niewolnikami, który żydowscy, pochodzący z Rosji gangsterzy, wprowadzili do Izraela. Ostatnio nawet Amnesty International zaatakowała Żydolandię za patrzenie przez palce na światowy handel białymi niewolnikami, którego centrum mieści się właśnie w onej Żydolandii, skądinąd będącej wzorcem demokracji i przestrzegania prawa. Już ładnych parę lat temu Amnesty pisała: Rząd Izraela nie podjął żadnych adekwatnych kroków aby zapobiegać, prowadzić śledztwa, ścigać sądownie i karać za gwałcenie praw człowieka – za nielegalny handel kobietami. Kobiety te są traktowane przez różne izraelskie agencje rządowe jako kryminalistki, a nie jako ofiary przestępczej działalności. I to wszystko mimo iż wiele z nich traktowanych jest jak niewolnice, torturowane, gwałcone i poddawane innym formom seksualnego znęcania się przez handlarzy, alfonsów i innych osób zamieszanych w izraelski “przemysł seksualny”… Handel kobietami w Izraelu nie jest nielegalny (AI, “Israel’s Sex Industry” 2000). Co więcej, żydorosyjska mafia wchodzi coraz głębiej w handel bronią, a islamskie “ugrupowania terrorystyczne” na Środkowym Wschodzie i w Azji Centralnej są ich najlepszymi klientami. Wydawać by się mogło, iż IDF (Izraelskie Siły “Obronne”) powinny się od dawna tym zająć jako działalnością szkodzącą Izraelowi – ale guzik prawda: gangsterzy działają w Izarelu praktycznie bez przeszkód. Inwestycje żydorosyjskiej mafii w Izraelu ocenia się na około 20 miliardów dolarów od końca lat 1970-tych i to, być może, niejedno mówi o wyraźnej niechęci demokratycznych i praworządnych władz izraelskich do zrobienia porządku z mafią. Co więcej, finansowanie czeczeńskich rebeliantów przez bossów mafii w latach 1990-tych pozwoliło ochronić rurociągi naftowe, będące własnością firm zachodnich, na które Rosja miała najwyraźniej chęć. Mafia dostarczała również broń rządowi Gruzji, chętnie udzielającemu schronienia gangom narkotykowym, wykorzystującym tam górski teren i trudno dostępny Panski Gorge. Według Stratfor.com, rząd Izraela ocenia, iż około 10% całkowitej imigracji do Izraela składa się z kryminalistów i bandytów – a jednak nie robi nic, oprócz słownego krytykowania tego stanu rzeczy, czyli kiwania palcem w bucie. Ale co tu gadać, skoro sam rząd Żydolandii przyznał, iż kampania wyborcza Benjamina Netanyahu w 1996 roku była współfinansowana przez mafię. A co było od tamtej pory? Moralność i etyka żydowskich polityków wzrosła nagle i nieoczekiwanie? W 1995 roku ówczesny szef FBI Louis Freeh stwierdził, iż żydorosyjska mafia jest “największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Ameryki” na całym świecie. Po kilku dniach odwołał zresztą swe niesłychanie antysemickie słowa, w czym nie musimy dopatrywać się interwencji “nasich”, ale rozsądnie zrobimy, jeśli się dopatrzymy. Żydzi mają kilka powodów, by nie tylko tolerować mafię wewnątrz swych granic, ale wręcz popierać jej działalność. Żydowski przemysł zbrojeniowy (przerastający potrzeby kraju) może – poprzez mafijne kanały – ciągnąć znaczne zyski z handlu z grupami rebeliantów na całym świecie, a zarazem nie obciążać izraelskiego rządu oskarżeniami o popieranie terroryzmu. Np. żydorosyjska mafia wspiera separatystów w Darfur (Sudan) poprzez agencję żydoukraińskiego bossa Wiktora Bouta. Wspiera również kolmubijskich komunistycznych bandytów z FARC poprzez agencję największego bossa z pośród bossów, izraelity Simona Mogilewicza (Simon Mogilewicz we wczesnych latach 1990-tych kupił węgierskie fabryki broni przeciwlotniczej oraz spore udziały w produkcji słynnego odrzutowca bojowego Suchoj w Rosji). Istnieją dowody, iż żydorosyjska mafia próbowała zaopatrzyć osławiony kartel Cali w rosyjskie łodzie podwodne. We wczesnych latach 1990-tych Mosad przyznał, iż gangster i morderca, Simon Mogilewicz, był “głęboko zaangażowany” w siły zbrojne Izraela i w struktury państwowe. W 1994 roku Mogilewicz uzyskał międzynarodową licencję na handel bronią na otwartym rynku (sic!). Najwyraźniej jest więc bardzo ważny dla izraelskiego wojska jako dostawca uzbrojenia. Wracając do tematu handlu niewolnikami – w Izraelu istnieją obecnie setki legalnych burdeli, które oferują słowiańskie dziewczęta nabywane za 10-15 tysięcy dolarów za sztukę. Handlu dokonuje żydorosyjska mafia, po czym wysyła dziewczeta do “pracy” w Izraelu, USA i w Zjednoczonym Królestwie. Tel Aviv nie robi absolutnie nic w tej sprawie. Bazujący w Miami gangster Ludwig “Tarzan” Fainberg, handlujący narkotykami, bronią i niewolnikami, zaczął ostatnio wykorzystywać raczej słabo pilnowaną granicę USA i Kanady, m.in. w związku z pojawieniem się producentów marijuany i kokainy w Toronto. Aresztowany przez kanadyjską policję został – bez żadnych wyjaśnień – “deportowany do Izraela” (czyli uwolniony), skąd może bez przeszkód kontynuować swe operacje biznesowe. Co więcej, swobodnie podróżuje między Miami a Tel Aviv i chwali się, iż ma “powiązania” z FBI. Żydorosyjska mafia łączy zatem amerykański wywiad i rząd Izraela z międzynarodowymi gangsterami handlującymi narkotykami, bronią i ludźmi. Zarazem łączy ich z grupami “arabskich terrorystów”, którzy są głównymi klientami żydorosyjskiej mafii. Nie trzeba zatem wielkiej fantazji, aby połączyć jedno z drugim i dojść do wniosku, że żydowska mafia wiąże cały anglosasko-żydowski kompleks w jedną całość, łącznie z “rewolucją seksualną”, pornografią, handlem bronią, niewolnictwem, narkobiznesem… wszystko przy ewidentnej współpracy organów powołanych do zwalczania przestępczości: amerykańskiej FBI i izraelskiej policji. Ponieważ niezdolna do samodzielnej egzystencji gospodarka Izraela otrzymuje potężne zastrzyki gotówki od mafii, stanowiące znaczny procent dochodu narodowego, najprawdopodobniej sprawa nigdy nie znajdzie się przed wymiarem sprawiedliwości, chyba że w bardzo symboliczny sposób. Marucha

Chrońmy kobiety przed polityką Kobiety nie poprawiają polityki. Wręcz przeciwnie: polityka psuje kobiety. Wchodząc w to środowisko, stają się bardziej od mężczyzn brutalne, perfidne i fałszywe – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Swego czasu bardzo popularne było w polskich mediach określenie „temat zastępczy”. Szermowano nim głównie w celu zdyskredytowania tradycyjnych pól zainteresowania politycznego katolicyzmu – wzorcowym tematem zastępczym obwoływano aborcję, dopóki zmiana prawa w tej kwestii nie stała się sztandarowym postulatem lewicy. Nic się nie zmieni Nic jednak bardziej nie zasługuje na miano tematu zastępczego, niż wymyślony przez grupy feministyczne organizujące tzw. Kongres Kobiet postulat parytetów płciowych na listach wyborczych. Zaproponowana przez te środowiska ustawa nie niesie absolutnie żadnych skutków praktycznych Bardzo przekonująco udowodnił to, popierając stosownymi obliczeniami, dr Jarosław Flis – którego wywodu nie mogę w pełni zacytować z braku miejsca – wskazując, w największym skrócie, że nasza ordynacja narzuca gigantyczną nadliczebność kandydatów. W okręgu, gdzie realnie ma szansę na zdobycie jednego – dwóch mandatów, partia wystawić musi listę kilkunastu, niekiedy ponad 20 osób, które z założenia są tylko wyborczą massa tabulettae. W tej grupie można dowolnie i bezpiecznie dla systemu ustalać sobie dowolne parytety nie tylko dla kobiet, ale też, jak niegdyś w FJN, dla pracowników umysłowych i fizycznych, mieszkańców wsi i miast, a nawet dla łysych i długowłosych – i tak „nie wchodzą”. O faktycznych szansach wyborczych decyduje umieszczenie przez szefa partii na „mandatowym” miejscu, a niekiedy popularność w regionie – tu autor analizy podawał przykłady, gdy silnie zakorzeniona na Podkarpaciu szefowa lokalnych struktur PO wygrała z przysłanym z Warszawy byłym przewodniczącym „Solidarności”, ale także odwrotnie, przykłady, gdy kobieta spadochroniarz (a takie kandydatki mielibyśmy w wypadku odgórnego realizowania przez partie parytetów) przegrywała ze znanym lokalnym działaczem startującym z niższego miejsca. „Parytetowe” prawo jest więc z zasady zmianą niczego niezmieniającą i tym tłumaczyć należy fakt, że temat wyraźnie „szarpnął” w politycznej debacie. Nasza polityka „dzieje się” bowiem głównie w sferze pozorów i symboli, polega na nieustannym międleniu w całodobowym radiowo-telewizyjnym maglu tych samych tez, najlepiej ideologicznych, bo o takich można w nieskończoność. Znaleźć jakiś sposób Inicjatywa feministek, nie będąc dla nikogo groźna, zarazem daje politykom możliwość toczenia długich sporów na wysokim poziomie ogólności. A przy tym daje możliwość łatwego stworzenie pozoru, że robi się coś dobrego, no bo „zwiększanie roli kobiet w polityce” kojarzone jest jako opowiadanie się po stronie kobiet, a przecież ładnie jest być za kobietami, a nie przeciw nim. Tu właśnie tkwi przyczyna, dla której mimo całej pozorności i nonsensu zaproponowanego prawa warto się do sprawy odnosić. Grupie ideolożek, które stały za Kongresem Kobiet, udało się bowiem w opakowaniu inicjatywy z praktycznego punktu widzenia pozbawionej znaczenia, a przez to łatwej do przeprowadzenia najpierw przez gremium kobiece, do którego zaproszono w większości uwiarygodniające działania „ideologicznych żołnierek” nie feministki (nawiasem mówiąc, modus operandi feministek jest dokładnie taki sam, jaki ongiś stosowali komuniści), a potem przez Sejm wpłynąć bardzo poważnie na debatę publiczną. Mówiąc prościej – ten projekt nie miał zapewnić kobietom, używając języka działaczek, większej reprezentacji w parlamencie. Miał odegrać rolę pedagogiczną, przeorać debatę publiczną i wprowadzić do niej stereotyp wynikający wprost z feministycznej ideologii. Oto bowiem właściwie wszyscy uczestnicy debaty publicznej poczuli się w obowiązku podpisać pod stwierdzeniem, że działania na rzecz „zwiększenia udziału kobiet” w polityce są zasadniczo słuszne i godne poparcia. Dotyczy to także tych, którzy rozsądnie zobaczyli w parytecie płciowym nawrót do przywołanej tu wcześniej dbałości o odpowiednią reprezentację wszystkich grup społecznych w Sejmie Peerelu. Krytykując pomysł sztucznego ułatwiania kobietom zdobycia poselskiego mandatu, czuli się oni z reguły w obowiązku, zwłaszcza po zmarszczeniu brwi przeprowadzającego wywiad dziennikarza, zadeklarować, że jakiś sposób „zwiększenia obecności” kobiet w partiach politycznych i parlamencie trzeba znaleźć, nie przez parytety może, ale przez jakieś inne „aktywizujące” je inicjatywy. Ideologiczne tezy Nikt nie zadał prostego, narzucającego się pytania: co właściwie dobrego ma wyniknąć z większej liczby kobiet czynnych w polityce? I dla kogo ma to być dobre – dla samych kobiet czy dla polityki? Wielkie zwycięstwo feministycznej ideologii polega na tym właśnie, iż milcząco przyjęto jako obowiązujący stereotyp przekonanie, że więcej kobiet w partiach, więcej kobiet w polityce – to dobrze. Tymczasem są to tezy wynikające wyłącznie z ideologii, których nie sposób poprzeć jakimikolwiek dowodami. Jakkolwiek brzmi to paradoksalnie – dla konserwatysty kobieta jest po prostu pełnoprawnym obywatelem. Dla wyznawczyń feminizmu zaś – przedstawicielką mniejszości, i to mniejszości uciskanej. „Kobiety są klasą społeczną w rozumieniu marksistowskim” – brzmiało pierwsze zdanie wstępu akademickiego podręcznika feminizmu, który wpadł mi przed laty w ręce podczas stażu w USA. Z tego jednego zdania płyną oczywiste i łatwe do zaobserwowania konsekwencje – jeśli są klasą, tak jak był nią proletariat, to mają klasowe interesy. A jeśli wcale takich interesów nie zgłaszają ani nie domagają się ich realizowania, to znaczy, że są nieuświadomione. Bo, jak wiadomo, rewolucję robią masy, ale masy te trzeba najpierw uświadomić i zorganizować, tak jak „awangarda proletariatu”, czyli kompartia, zorganizowała i poprowadziła ku świetlanej przyszłości klasę robotniczą. Nie chcę rozpisywać się o oczywistych sprawach, a to, że feminizm jest groteskową recydywą komunizmu, wydaje mi się oczywiste. Mówienie o „reprezentacji kobiet” w polityce i władzach ma sens wyłącznie wtedy, jeśli przyjmie się określony tą ideologią punkt widzenia. To znaczy jeśli się uzna, że istnieją „klasowe” interesy kobiet jako takich – i że reprezentowanie kobiet w polityce oznacza walkę o te interesy. W istocie więc „reprezentowanie kobiet” polegać ma na realizowaniu postulatów feministycznej ideologii. A każda aktywna politycznie kobieta może być tylko zadeklarowaną lub ukrytą feministką, „pożyteczną idiotką” (termin W.I. Lenina) na ich usługach lub „zdrajczynią” kobiecej sprawy. Rzeczywistość natomiast jest taka, że kobiety nie są klasą społeczną i nie ma niczego, co by stanowiło „kobiece interesy”. Kobiety mają przeróżne poglądy i aspiracje życiowe. Jedne marzą o karierze publicznej, inne o szczęśliwym domu. Jedne chcą mieć kupę kasy, a inne czwórkę dzieci. Większość nie uważa swego instynktu macierzyńskiego za upośledzenie. Te, które interesują się polityką, bywają socjalistkami, konserwatystkami, liberałami lub wyznawczyniami Dmowskiego. Co z tego wynika Większość się partyjną polityką nie interesuje, moim zdaniem słusznie, bo jest to coś na kształt walk mafii i choć znamy z historii parę wybitnych „mafiozek”, to nikt rozsądny nie uzna, że kiedy więcej kobiet zacznie posługiwać się spluwą i kastetem dla dokonywania wymuszeń, świat stanie się dzięki temu lepszy. Kobiety w polityce nie mogą więc „więcej zrobić dla kobiet”, tak jak mężczyźni w polityce nie robią tego, co robią „dla mężczyzn”. To pierwsza bzdura. Drugą jest wpychane nam przekonanie, że liczniejsza obecność może zmienić politykę na lepsze. Tym bardziej że, podobnie jak w biznesie, kobiety wchodzące w to środowisko często starają się być bardziej męskie od mężczyzn, bardziej od nich brutalne, perfidne i fałszywe. Więc to nie kobiety poprawiają politykę, ale przeciwnie – polityka psuje kobiety. Z całym szacunkiem należnym posłance Senyszyn czy posłance Sobeckiej, nie chciałbym, aby przeciętna polska pani zaczęła przypominać którąkolwiek z nich. Najzabawniejsze zaś w całym tym feministycznym absurdzie jest to, że bez wszystkich wynalazków tej ideologii, w „zacofanej” Polsce pozycja kobiet – mierzona ich ulubionymi wskaźnikami – jest dużo lepsza niż w postępowych krajach unijnych. W polskim parlamencie i tak jest więcej kobiet niż w zachodnich, znacznie więcej Polek prowadzi własne firmy bądź zajmuje wysokie stanowiska menedżerskie i robi kariery naukowe, znacznie mniejsza jest u nas różnica między średnimi zarobkami kobiet i mężczyzn. Gdyby poważnie traktować ideologię feministyczną, trzeba z tego wysnuć jedyny logicznie możliwy wniosek: że wzór, jak doprowadzić kobiece masy do stanu szczęśliwości, dały nie zachodnie demokracje, ale car, Führer i gensek. Po prostu jak się w narodzie intensywnie eksterminuje mężczyzn, to kobiety ulegają emancypacji siłą rzeczy. Tylko, powtórzmy retoryczne pytanie – co z tego niby wynika dobrego i dla kogo? Rafał A. Ziemkiewicz

Jak karać za pobicie policjanta - czyli: dziewczyny blogują Jest prawdą, że przestępcy zaczęli jakby bardziej lekceważyć policjantów – i wedle wszelkich reguł jest to efektem tego, że kary za atak na policjanta są zbyt niskie. Dowiedziałem się np. ze zdumieniem, ze zabójcy śp. Andrzeja Struja grozi co najwyżej 8 lat więzienia – podczas gdy za omyłkę w wypełnieniu formularza podatkowego grozi 10 lat... Zabójstwo czy zamordowanie (UWAGA: należy koniecznie przywrócić do Kodeksu Karnego pojęcie „morderstwa” - czyli: zabójstwa z premedytacją) policjanta to nie tylko atak na człowieka – lecz i atak na funkcjonariusza państwa. Przed wojna za samo strącenie policjantowi czapki z Orłem Białym groziło 6 miesięcy (co policja, niestety, często wykorzystywała do fingowania „napaści”...). Dla policjantów stykanie się z bandziorami to zawód – i powinni mieć z tego tytułu dodatkową ochronę – tak samo, jak strażakom walczącym z ogniem fundujemy ognio-odporne kombinezony. Jest to postulat oczywisty. Z całym szacunkiem jednak zauważam, ze sprawa nie dotyczy zabójstwa aspiranta (nb.: jak można po 15 latach służby w Policji nosić tytuł „młodszego aspiranta”?) Struja – bo On był po cywilnemu. Spec-ochrona może przysługiwać wyłącznie funkcjonariuszom umundurowanym – dokładnie tak samo, jak konwencje haskie i genewska chronią wyłącznie umundurowanych żołnierzy. Wyjątki mogą dotyczyć wyłącznie sytuacji, w której przestępcy świadomie planują napad na policjanta jako na policjanta (z chęci zemsty, na przykład) – i zastają go po cywilnemu. Ale tylko takich. Czyli: jeśli napadają na dom policjanta dlatego, że sądzą, że się obłowią - to już nie! Tak więc absolutna zgoda na podniesienie kar za atak na umundurowanych funkcjonariuszów III RP. Zaznaczam jednak, że za zwiększoną ochroną prawną musi iść większa odpowiedzialność – a więc surowe kary dla funkcjonariuszów, którzy nad'używaliby munduru, z którego ochrony korzystają. Czyli: policjant, który bez przyczyny pobiłby kogoś mógłby liczyć na wyższą karę, niż kumpel, który poharatał go w bójce! A przypadki nad'użycia władzy też się zdarzają. Zdarzają – i dają podparcie absurdalnym wypowiedziom np. bloggerki {yumiki} (Zmiana prawa tylko dla funkcjonariuszy służb publicznych. Resort Sprawiedliwi  wpadł na pomysł żeby zmienić i zaostrzyć kary za napaść na funkcjonariuszy publicznych . Jak pamiętamy kilka dni temu zamordowano w  Warszawie  policjanta. Teraz za tego typu czyn grozi kara do 8 lat więzienia ,a  w przewidywanych zmianach miałaby być to nawet kara dożywocia .Dlaczego tylko chodzi szczególnie o funkcjonariuszy służb publicznych ? Dlaczego prawo  nie jest  równe dla wszystkich ?  Policja strzela bez ostrzeżenia bo ma takie prawo kiedy wydaje się ,że  jest popełniane przestępstwo . Czasami okazuje się strzela do niewinnych , ale w imię prawa .Wtedy nie ma winnych , nie ma wielkiej dyskusji na skalę ogólnokrajową i  międzynarodową. Tu przypomnę  sprawę  ,którą zajmuje się Trybunał w Strasburgu z 2002   chodzi o wydarzenia ze  Spały .Zgodnie z prawem policjant nie reaguje kiedy są maltretowane  kobiety przez swoich partnerów  gdzie na prośbę o interwencje kiedy takiej  ofierze uda się przemóc strach  jest reakcja   cytuje ''my się nie wtrącamy w sprawy rodzinne ''.Inaczej  z prawem -gwałciciel morduje swoją ofiarę  i dostaje za to wyrok  kilku lat wiezienia . Zgodnie z prawem politycy łamią prawo i są bezkarni  czego dowody mamy codziennie Takich przykładów można mnożyć .Według konstytucji wszyscy jestesmy równi. Nie dzielmy społeczeństwa , które i tak jest podzielone  na polityków i stróży prawa  .Doczekamy się kolejnej  idiotycznej ustawy dla uprzywilejowanych grup ? Oby nie), która domaga się, by „Prawo było równe dla wszystkich”. To jest ta miłość do urawniłowki! Równie dobrze w imię tego hasła można by się domagać, by np. karetki pogotowia przestrzegały ograniczeń prędkości! Jednak, oddaję honor, ta sama bloggerka potrafi pisać z sensem: (Kosztowne zwalczanie bezrobocia 'W pewnym mieście pewnie niejednym takim w Polsce , powstał projekt , który kosztował ok.600 tysięcy zł. Współfinansowała  go Unia  Europejska w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego .W ramach projektu zorganizowano wiele dokształcających kursów , m.in. kucharza małej gastronomii ,obsługą  kas fiskalnych , kurs minimum sanitarnego ,wizażu, opiekuna osób starszych . odbyły się warsztaty psychologiczne , treningi umiejętności psychologicznych , szkolenia na temat korzystania z komputera oraz z Internetu  w celu poszukiwania pracy , szkolenia z zakresu wolontariatu . Nie zapomniano o dzieciach prowadząc integracyjną szkołę języka angielskiego . Uczestniczyło w tym projekcie 90 osób , dorośli i dzieci . Osoby bezrobotne ,zagrożeni wykluczeniem społecznym , podopieczni  Ośrodka  Pomocy Społecznej .Efekty  końcowe programu okazały się takie :Jedna osoba uczestnicząca w tym programie znalazła prace, tylko pięć przeszło rozmowy kwalifikacyjne .Wydało się pól miliona zł ,a zatrudnienie znalazła tylko jedna osoba?  Przecież za takie pieniądze można stworzyć jakiś zakład produkcyjny , dać kilku  osobom pracę prawda ? Wszelkie działania powinny być podejmowane ,które zmniejszają   wskaźnik bezrobocia , ale  takim kosztem ! Dać coś czego nie można zrealizować  , po co  bo mamy unijne  pieniądze , a potem zostawimy tych  ludzi bez pomocy .Pokazać dzieciakom  trochę innego świata, też można dać polizać takiego cukierka i zabrać .Ale przecież  jedna osoba znalazła pracę  i to najważniejszy efekt końcowy .... czy tylko aby to jest efekt owego programu ,czy  inne czynniki.Niestety nikt tego nie może potwierdzić. Inne argumenty ...program przecież może efekt za jakiś czas, nie od razu ''Kraków  zbudowano '' .Podniesiono kwalifikacje ludziom bezrobotnym  przede wszystkim  , za  czyje pieniądze już nieważne .Zadanie wykonano  i z tego  powinni być wszyscy zadowoleni, a nie szukać dziury w całym. Co o tym sadzili sami bezrobotni ,ich nie zapytano .To właśnie ten cały , nasz piękny kraj nad Wisłą . Życzę wszystkim słonecznego weekendu , wiosną zapachniało i tym się cieszmy ,że słońce coraz mocniej grzeje i będzie cieplej wszędzie). proszę to koniecznie przeczytać – bo warto! Rekord pobiła jednak inna bloggerka, na której wpis weszło coś 68.000 ludzi – bo dotknęła bolącego widać Polaków problemu: „Dlaczego w Polsce pod tą samą nazwą sprzedaje się towary niższej niż na Zachodzie jakości?”. Dziewczyna jednak nie biadoliła nad tym – tylko wysunęła ciekawą hipotezę: firmy bacznie obserwują Polaków – i widzą, ze Ci zamiast rozsądnych polityków dobrowolnie wybierają chłam; w takim razie po co im również buty, szynka czy samochody wyższej jakości – skoro i tak się nie znają? (Gorsza jakość za tę samą cenę! Na polski rynek trafiają towary gorszej jakości. Temat tabu, czy ponura prawda o której każdy wie? Być może nie byłoby w tym nic, aż tak bulwersującego, gdyby nie fakt, że ceny towarów, produkowanych przez zachodnie firmy i sprzedawanych w różnych częściach świata nie różnią się od siebie znacznie, czego niestety nie można powiedzieć o ich jakości. Innymi słowy; spadek jakości nie jest wprost proporcjonalny do spadku ceny. Batoniki, chrupki, zupki, ciasteczka, czekolady; obecnie w Polsce można kupić wiele tych samych  produktów co w Niemczech, Francji itp. Ale każdy, kto pił herbatę kupioną w Londynie, albo jadł czekoladę ze Szwajcarii, wie dobrze, że jedyną wysoką jakością produktów zagranicznych dystrybuowanych w Polsce, jest co najwyżej ich opakowanie. Ludzie z Zachodu, nadal uważają (i to nie bezpodstawnie),  że mieszkańcy byłego bloku sowieckiego mają mniejsze zapotrzebowania na towary wysokiej klasy i przyzwyczaili się do życia na dużo niższym standardzie. Niestety to wszystko ma swoje logiczne wytłumaczenie, niezbyt dobrze świadczące o inteligencji Polaków. Skoro  Polakom nie przeszkadza zarabiać 1000 zł miesięcznie, około 70 % wysokości swoich wypracowanych pieniędzy oddawać urzędnikom państwowym od  „tak sobie”, żyć w biedzie, ubóstwie i ciągle głosować na tych samych ludzi, którzy taki stan rzeczy powodują, nic dziwnego, że producenci z Zachodu przysyłają nam produkty gorszej jakości niż innym, bogatszym państwom. Jeśli Polak zamiast oddać mądrze głos w wyborach i żyć godnie, tak jak mu przystało, pracować wedle swoich umiejętności i wykształcenia, woli wyjechać za granicę i zmywać naczynia lub zbierać truskawki, to pewnie tez nie przeszkadza mu prać swoich ubrań w proszku wymieszanym z piaskiem z plaży, albo pić wodę z cukrem o czarnym kolorze zamiast coca-coli. Każdy ma to, na co sobie zasłużył). JKM

Wstydliwe zakątki Ach, cóż za zawód! Julia Tymoszenko wycofała skargę z ukraińskiego niezawisłego sądu, dając do zrozumienia, że próżno tam oczekiwać sprawiedliwości. Julia Tymoszenko jest na Ukrainie premierem rządu, więc coś tam o własnych niezawisłych sądach musi wiedzieć, a skoro tak mówi, to nie wypada zaprzeczać. Najwyraźniej musiała skądś się dowiedzieć, że niezawisłe sądy nie będą już spełniały jej rozkazów, tylko słuchały „kryminalisty”, no a w tej sytuacji lepiej zawczasu dogadać się z ruskimi szachistami, którym też przydałaby się na Ukrainie jakaś demokratyczna alternatywa na wypadek, gdyby „kryminalista” zapomniał, skąd wyrastają mu nogi i próbował brykać. Zresztą co ja mówię: jakie „zawczasu”? Przecież koordynacja istniała cały czas, bo w przeciwnym razie jakże wytłumaczyć deklarację Jurija Łucenki, ministra spraw wewnętrznych Julii Tymoszenko z grudnia ub. roku, że jeśli tylko Borys Abramowicz Bieriezowski postawi stopę na Ukrainie, to zostanie natychmiast aresztowany i odstawiony złowrogiemu Putinowi? Borys Abramowicz Bieriezowski – mąż zaufania „filantropa”, który za 20 milionów dolarów sprokurował na Ukrainie całą „pomarańczową rewolucję”! Słowem – i pieniądze zarobić i wianuszka nie stracić – oczywiście tego w postaci blond warkocza wokół głowy, którym tak się rajcowali nasi mężykowie stanu. Co za banda niezłomnych idiotów! Ale dlaczego zaraz „idiotów”? Może wcale nie „idiotów”, tylko realistów? Oczywiście realistów nie w kategoriach wielkiej polityki, bo jej uprawianie nasi mężykowie stanu mają od 1 grudnia ubiegłego roku w traktacie lizbońskim najformalniej zakazane i mogą co najwyżej groźnie kiwać palcem w bucie oraz prężyć cudze muskuły – jak to właśnie robią ku niewątpliwej uciesze złowrogiego Łukaszenki. Poczucie realizmu naszych mężyków stanu dotyczy raczej tubylczej hierarchii władzy, w utrzymaniu której wielką rolę odgrywają z jednej strony tak zwane „haki” a z drugiej – wstydliwe zakątki. Oto potykający się za każdym razem o własne nogi wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Newsweeka” wspomina o jakimś wstydliwym zakątku ministra Sikorskiego. Nic więcej powiedzieć nie może, bo to tajemnica państwowa, a kiedy dziennikarze i Roman Giertych wspominają o gromadzeniu przezeń „haków” – grozi procesami, bo – po pierwsze - nie użył tego zakazanego słowa, a po drugie – Giertych „kłamie”. Pierwszy proces w sprawie „kłamie” już jest, więc tylko patrzeć, jak się posypią piękne wyroki – oczywiście nie teraz, tylko najwcześniej za 15 lat, jak w aferze Oleksego, kiedy już najstarsi ludzie zapomną o co właściwie chodziło. No dobrze, ale cóż to mogą być za tajemnice państwowe? Rzecz może dotyczyć ustawy z 9 czerwca 2006 roku – przepisy wprowadzające ustawę o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego... i tak dalej – stanowiącą element pakietu ustaw o rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. Jak wiadomo, najpierw Komisja Weryfikacyjna kierowana przez A. Macierewicza przygotowała „Raport”, uzupełniony później obfitującym w smakowite szczegóły i wstydliwe zakątki „Aneksem”. Ten „Aneks” dostarczony został prezydentowi Kaczyńskiemu, który miał go opublikować w „Monitorze Polskim”. W ten sposób wszystkie tajemnice stałyby się własnością publiczną, a przecież wiadomo, że z agenta zdemaskowanego żadnego pożytku już mieć nie można, podczas gdy agenta nieujawnionego można eksploatować aż do śmierci. Tedy prezydent Kaczyński skierował do Sejmu projekt ustawy o zmianie ustawy z 9 czerwca 2006 roku, dodając do niej art. 70a, obejmujący nie tylko funkcjonariuszy WSI, ale i ich konfidentów oraz współpracujących z nimi przedsiębiorców i redaktorów. Tę nowelizację Sejm uchwalił 14 grudnia 2006 roku. Znowelizowana ustawa z 9 czerwca 2006 została zaskarżona do TK, który 27 czerwca 2008 r. uznał dodany przez prezydenta art. 70 a za niekonstytucyjny, zaś konsekwencją tej niekonstytucyjności było „powstanie sytuacji, w której brak jest podstaw prawnych do podawania do wiadomości publicznej danych osób wymienionych w tym przepisie. (...) W konsekwencji publikacja uzupełnień raportu w tym zakresie wymagałaby anonimizowania danych konkretnych osób” – stwierdził TK w uzasadnieniu. A ponieważ Polska jest „demokratycznym państwem prawnym”, to jak nie ma podstaw do publikowania „Aneksu”, to „Aneks” opublikowany nie został. Widzimy więc, że prezydent Kaczyński jest bardziej przebiegły, niż wygląda, bo przecież w identyczny sposób zablokował ujawnienie dokumentów sporządzonych przez UB i SB w latach 1944-1990, mrugając przy tym filuternie, że to niby „dobrze chciałem, ale mi nie dali”. Dopiero w tym kontekście lepiej rozumiemy, co mógł mieć na myśli poseł Antoni Macierewicz, mówiąc niedawno w Radiu Maryja, że „musimy” poprzeć kandydaturę Lecha Kaczyńskiego na prezydenta, bo w przeciwnym razie „stracimy wszystko”. „Wszystko” – czyli wiedzę tajemną, zwaną inaczej „hakami” zawartą w „Aneksie” i jeszcze tajniejszych od niego dokumentach, które na przykład ja bym sobie skopiował i schował, a przecież inni – ho, ho! - nie są głupsi ode mnie. To jest ta polisa ubezpieczeniowa „obozu prezydenckiego” i przyczyna, dla której autorytety moralne, Salon i „niezależni dziennikarze” pałają doń taką nieprzejednaną nienawiścią. „Zdrada panowie, ale stójcie cicho!” Bo „każdy ma swoja żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi”. Wspomniałem o dokonanej przez prezydenta Kaczyńskiego nowelizacji uchwalonej z inicjatywy PiS ustawy o ujawnieniu dokumentów UB i SB z lat 1944-1990. Być może niektórzy posłowie PiS głosując za tą ustawą myśleli, że to wszystko naprawdę, ale nie pan prezydent, a skoro on nie – to cóż dopiero brat-prezes, który w tym duecie jest przecież od kombinowania? Jak pamiętamy, w Senacie powstała wówczas osobliwa koalicja senatorów Romaszewskiego, Piesiewicza i Kutza, przestrzegająca przed ujawnieniem „danych wrażliwych”. Twierdzili, że chodzi o ekscesy alkoholowe i obyczajowe, ale nie wyglądało to poważnie, zwłaszcza, że jeszcze nikt nie słyszał o terapiach senatora Piesiewicza. Coś jednak było na rzeczy, a mianowicie – pieniądze. Jak się okazało przy okazji afery Banco Ambrosiano, przez „kanał watykański” Solidarność w latach 80-tych dostała co najmniej 200 mln dolarów, przede wszystkim z Ameryki. Ale „kanał watykański” był mniejszy od głównego – Międzynarodowego Biura Solidarności w Brukseli, którym kierował Tajny Współpracownik SB Jerzy Milewski, później minister stanu w Kancelarii „drogiego Bolesława”. Tamtędy przeszło co najmniej dwa razy tyle i to już bezpieka monitorowała na bieżąco; kto ile wziął i gdzie sobie schował. Wprawdzie wszyscy zapowiadali, że „w wolnej Polsce” nastąpi pełne rozliczenie, ale jak przyszło co do czego, to skończyło się na kapłańskim słowie honoru, które dał ksiądz prałat Henryk Jankowski, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Nawiasem mówiąc, widać jak na dłoni, jaką czarną niewdzięcznością odpłaciła księdzu Jankowskiemu michnikowszczyzna, ale mniejsza już o to, bo ważniejsze, że pełną wiedzą na ten temat dysponują „człowieki honoru”, przed którymi autorytety i mężykowie stanu muszą skakać z gałęzi na gałąź. Po tamtej stronie FOZZ, a po tej - to. Dlatego nawet wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński wiosną ubiegłego roku też nawrócił się na podstawową zasadę konstytuującą III RP: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych. SM

Rozkoszna i korzystna Zemsta jest rozkoszą bogów – a cóż dopiero ludzi? Zwłaszcza szczególnego rodzaju ludzkiego, jakim są politycy. Wszyscy pamiętamy sposób, w jaki zakończył swoje istnienie rząd premiera Jarosława Kaczyńskiego. Musiał on spowodować stan silnego wzruszenia u wicepremiera tego rządu i zarazem ministra edukacji Romana Giertycha, skoro wpadł on na niesamowity pomysł forsowania kandydatury Janusza Kaczmarka na premiera przyszłego rządu. Domyślam się, że kiedy silne wzruszenie opadło, mecenas Roman Giertych powziął myśl o zemście – no i właśnie nastręczyła się okazja. Z racji swojego uczestnictwa w rządzie premiera Kaczyńskiego mecenas Giertych coś tam musi wiedzieć zarówno o zbieraniu informacji na temat politycznych konkurentów PiS, jak i innych szczegółach, których ujawnienie może nie byłoby dla nikogo kompromitujące w sensie prawnym, niemniej jednak kłopotliwe. Na przykład kłopotliwa dla PiS jest koalicja z SLD w państwowej telewizji, nawiasem mówiąc – zawiązana w celu wyrwania jej ze szponów „byłego neonazisty” – jak „Gazeta Wyborcza” nazywała Piotra Farfała, który na stanowisko prezesa trafił z rekomendacji Ligi Polskich Rodzin, ale w ostatniej fazie broniony był przez PO. Jak widzimy, powodów do zemsty trochę jest, a poza tym, odkąd Roman Giertych się rozgadał, od razu TVN zaczęła spoglądać łaskawszym okiem nawet ma Młodzież Wszechpolską, przynajmniej na tyle, by pozwolić pani Paulinie Młynarskiej na program z udziałem młodych działaczek MW, które przesłuchała na okoliczność, kim jest dla nich Roman Giertych. Wygląda na to, że Roman Giertych jest bardziej przewidujący od Andrzeja Leppera, który zapomniał skąd wyrastają mu nogi, za co został skarcony nie tylko pozbawieniem zewnętrznych znamion władzy, a kto wie, czy nie ponownym przypięciem na łańcuch, pod pozorem otarcia z pani Anety Krawczykowej puszku niewinności. SM

Walka o kapitalizm W tym roku mija 20. rocznica wprowadzenia tzw. planu Balcerowicza, który miał na celu umożliwienie przejścia z gospodarki centralnie planowanej do gospodarki rynkowej w Polsce. Co się udało, co można było zrobić lepiej? Wbrew powszechnemu mniemaniu, przemian ekonomicznych w Polsce nie rozpoczął Leszek Balcerowicz. Nie należy zapomnieć o ostatnich podrygach ustroju socjalistycznego, czyli liberalizacji gospodarczej i swobodnej możliwości zakładania własnego przedsiębiorstwa, zawartych w ramach tzw. Ustawy Wilczka z grudnia 1988 r. Podejmowanie i prowadzenie działalności gospodarczej jest wolne i dozwolone każdemu na równych prawach, z zachowaniem warunków określonych przepisami prawa - tak brzmi pierwszy z 55 artykułów ustawy zaproponowanej przez Mieczysława Wilczka - ówczesnego ministra przemysłu oraz Mieczysława Rakowskiego - premiera rządu. To właśnie ona pozwoliła na rozwinięcie skrzydeł przedsiębiorczym Polakom, którzy do tej pory robili biznes na czarno. Uchwalenie tego prawa nie uchroniło PRL przed spektakularnym upadkiem. Hiperinflacja, zapaść gospodarcza i problemy wielu przedsiębiorstw państwowych zmusiły władze do przeprowadzenia głębokich reform.
Realia polityczno-gospodarcze Nie należy zapominać o tym, że sytuacja w naszym państwie na początku lat 90. nie pozwalała na optymistyczne prognozowanie przyszłości. W polityce nadal mieli dużo do powiedzenia zwolennicy ustroju socjalistycznego - beton partyjny nie był zadowolony z wizji nadchodzących zmian, ZSRR jeszcze istniał, a sąsiedzi z bloku wschodniego także mieli ogromne problemy polityczne - nie było jeszcze wiadomo, czy Polska będzie wolna od wpływu decyzji Kremla, czy też nie. Na domiar złego, gospodarka Polski borykała się z ogromnymi konsekwencjami błędnych decyzji ekonomicznych poprzednich rządów, a mianowicie zadłużeniem zagranicznym rzędu ponad 40 mld dolarów (czyli około 65 proc. ówczesnego PKB), ogromnymi niedoborami rynkowymi i nieformalną dolaryzacją przepływów pieniężnych.

Szok czy reformy? Reformatorzy, z Leszkiem Balcerowiczem na czele, musieli zaryzykować i spróbować przeprowadzić zmiany ustawodawcze, które spowodowałyby triumf gospodarki rynkowej w Polsce. Próba ta wiązała się z koniecznością postawienia pytania: „Czy przeprowadzić reformy stopniowo, czy też dokonać tzw. »terapii szokowej«?”. Wiadomo było, że reformy przeprowadzone stopniowo będą lepiej przyjęte przez społeczeństwo, lecz przy niekorzystnych danych statystycznych odnośnie polskiej gospodarki nie było gwarancji sukcesu. Przyjęto więc koncepcję zmasowanej transformacji. Reformy spotkały się z falą niezadowolenia wśród społeczeństwa - wielu ludzi straciło pracę wskutek ujawnienia ukrytego bezrobocia i nie miało perspektyw na zdobycie jakiegokolwiek zatrudnienia - to właśnie wtedy powstało znane hasło „Balcerowicz musi odejść” - powtarzane przez Andrzeja Leppera w okresie jego szczytowej sławy. W wywiadzie dla Gazety Wyborczej z grudnia ubiegłego roku Leszek Balcerowicz odniósł się do problemu stopniowych reform i wytłumaczył, dlaczego nie było innego wyjścia niż terapia szokowa: Ludzie szybciej zmieniają swoje postawy, jeśli zderzą się ze zmianami, które uznają za nieodwracalne - podoba mi się czy nie - muszę się dostosować. Gdyby reforma pełzała, ludzie machnęliby ręką: co się będę zmieniał, jakoś przeżyję.
Długoterminowe skutki planu Balcerowicza W długim okresie do sukcesów planu Balcerowicza należy niewątpliwie zaliczyć uporanie się z hiperinflacją początku lat 90., która spadła z poziomu 585,8 proc. w 1990 r., do 35,3 proc. w 1993 r. i dalej malała. Dynamika PKB także znacznie wzrosła - z -9,87 proc. w 1990 r., do 3,74 proc. w 1993 r. Od tamtego momentu nasza gospodarka nigdy już się nie kurczyła.Trzeba natomiast przyznać, że plan, mimo że bolesny dla większości Polaków, ostatecznie pozwolił im cieszyć się dobrodziejstwami gospodarki rynkowej: tym, że kiedy pójdziemy do pierwszej lepszej galerii handlowej, to od wyboru dostępnych artykułów dostajemy oczopląsu. Ponadto wszyscy żyjemy coraz dostatniej dzięki wzrostowi gospodarczemu, który jest kreowany w znacznym stopniu przez prywatne firmy - przecież to też ma miejsce tylko dzięki ożywieniu polskiej gospodarki, zapoczątkowanej przez wprowadzenie kapitalizmu w Polsce.

Rozbieżne opinie Część ekonomistów spiera się o to, czy Leszek Balcerowicz odpowiednio przygotował plan reform, ale tak naprawdę trudno obiektywnie to stwierdzić. Nie możemy zapomnieć o napiętej sytuacji politycznej, gdy zaczęto wprowadzać zmiany i jak wielkie problemy miała gospodarka Polski - zwlekanie z przeprowadzeniem zmiany systemu ekonomicznego mogło spowodować jeszcze większe pogłębienie się kryzysu. Możemy szukać odpowiedzi na pytanie: „kto ma rację?” - Balcerowicz czy jego przeciwnicy, ale historia i wskaźniki makroekonomiczne wydają się być po stronie byłego prezesa NBP. Nie zapomnijmy także o mylnych prognozach innych ekonomistów z tamtych czasów, przeciwników reform - np. Grzegorza Kołodki, który był całkowicie pewien, że przebudowanie gospodarki nie poskutkuje w walce z inflacją ani z poskromieniem niedoborów. Mylił się - Polska zdecydowanie prowadziła w walce ze wzrostem cen na tle innych krajów byłego bloku komunistycznego i poradziła sobie z problemem niedoborów - na półkach sklepowych nie ma już pustek, a konsumenci mają wymagania co do oferowanego produktu. Czy można było zatem lepiej przeprowadzić modernizację systemu gospodarczego w Polsce? Być może. Pamiętajmy jednak o tym, że to dzięki Leszkowi Balcerowiczowi żyjemy teraz w kraju, który ma rozwinięty system bankowy, a większość przedsiębiorstw to przedsiębiorstwa prywatne. Zmiany przeprowadzone przez ekipę Balcerowicza na początku lat 90. spowodowały, że Polska jest teraz równorzędnym partnerem handlowym dla wszystkich państw Europy i świata. I temu zaprzeczyć nie można. Robert Bańburski

Szok był niepotrzebny W ostatnich tygodniach po raz kolejny byliśmy świadkami wynoszenia Leszka Balcerowicza na piedestał. Skrajnym tego przejawem był okolicznościowy film dokumentalny Balcerowicz. Gra o wszystko. Były minister finansów faktycznie wygrał, niestety kosztem przegranej polskiego społeczeństwa, bowiem zaaplikowana Polsce tzw. „terapia szokowa” była absolutnie niepotrzebna z ekonomicznego punktu widzenia. Jednym z ojców transformacji w Polsce był młody profesor Uniwersytetu Harvarda i doradca Balcerowicza, Jeffrey Sachs. Ze swoimi pomysłami trafił on na podatny grunt, wykorzystując pozorną prostotę recept „szkoły chicagowskiej” i przekonując do siebie ekonomicznych dyletantów, jakimi w większości byli przywódcy „Solidarności”. Im zależało jedynie na tym, by radykalnie skończyć z systemem, postawić „grubą kreskę” na polu gospodarczym. Tak więc akceptacja „terapii szokowej” przez rząd Mazowieckiego i Sejm nie wynikała ze względów ekonomicznych. Dużą rolę za to odegrała polityka. Nic też dziwnego, że gdy przyszło nam negocjować międzynarodową pomoc przy spłacie ogromnego długu publicznego, jaki wtedy ciążył na Polsce, stanowisko naszych negocjatorów było niezwykle miękkie. Międzynarodowy Fundusz Walutowy przygotował kilka wariantów transformacji, będących podstawą ewentualnego porozumienia. Polski rząd, ku ogromnemu zaskoczeniu Michaela Bruna, szefa ekspertów MFW, wybrał wariant najostrzejszy, będący jedynie chwytem negocjacyjnym (!) Funduszu. Szaleństwo tego posunięcia wydawało się ewidentne, biorąc pod uwagę dotkliwą krytykę, jakiej poddali wszystkie plany MFW analitycy Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Ekonomicznych. Należy pamiętać także o ogromnych kosztach społeczno-ekonomicznych wcześniejszych umów krajów Trzeciego Świata z MFW, z których każdy odpowiedzialny członek rządu powinien zdawać sobie sprawę. Problem ten został bardzo obszernie omówiony w książce Doktryna Szoku autorstwa Naomi Klein.

Zamiast szoku Przebieg negocjacji w przypadku Polski unaocznia, że, wbrew temu, co twierdzą apologeci planu Balcerowicza, tak radykalna transformacja nie była konieczna z punktu widzenia spłaty ogromnego zagranicznego zadłużenia. Wciąż jednak pozostaje argument, że w danym momencie nikt nie był w stanie zaproponować alternatywy. Profesor Tadeusz Kowalik w książce Polska transformacja przytacza przeciwko temu szereg faktów. Z gotowymi rozwiązaniami w duchu New Deal wystąpili wtedy przedstawiciele amerykańskiej myśli socjalliberalnej, odprawieni przez Balcerowicza z kwitkiem. Były liczne propozycje sławnego spekulanta walutowego George'a Sorosa, zadziwiająco umiarkowane w zestawieniu z postulatami Jeffreya Sachsa czy przyjętym planem MFW. Był obszerny, 700-stronicowy raport grupy studyjnej Konsultacyjnej Rady Gospodarczej (organu doradczego rządu), pozytywnie oceniający możliwość wprowadzenia elementów systemu szwedzkiego w naszym kraju, w toku nadchodzącej transformacji. Były wydane w tym czasie książki wybitnych ekonomistów - Droga do wolnej gospodarki Janosa Kornaia z London School of Economics i Od Marksa do rynku Włodzimierza Brusa z Oksfordu i Kazimierza Łaskiego z Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Ekonomicznych, akcentujące wartość utrzymania pełnego zatrudnienia i ostrożności w prywatyzacji. Polscy ekonomiści proponowali nawet bezstronny sprawdzian efektywności przedsiębiorstw państwowych i prywatnych „na równej stopie”, zanim przystąpi się do wyprzedaży. Przemawiały za tym doświadczenia Wielkiej Brytanii, gdzie nie tylko odnotowano gwałtowny wzrost efektywności znacjonalizowanych gałęzi po wprowadzeniu pewnych regulacji. Warto przy tym wspomnieć o przypadku prywatyzacji kolei brytyjskich w późniejszym czasie, kiedy to mogliśmy zaobserwować spadek jakości świadczonych usług, gdy do głosu doszedł sektor prywatny. Mieliśmy wreszcie całe mnóstwo krajowych publikacji i głosów ze środowiska ekonomistów, zignorowanych przez zamknięty zespół Balcerowicza, przygotowujący pakiet reform. Według Kowalika, reformatorzy, ze względu na przyjęty przez nich specyficzny system pracy, nie mogli reagować na zwrotne sygnały, które wysyłała im polska gospodarka. Być może był to jeden z głównych powodów, dla których „terapia szokowa” nie była przystosowana do istniejącej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Balcerowicz skupił się całkowicie na podejściu stricte teoretycznym, które, jak się okazuje, także mocno kulało.

Luki w teorii Naukowcy wspomnianego Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Ekonomicznych zwrócili uwagę na błędy wprowadzonych w Polsce reform. Najważniejszym z nich było „systematyczne lekceważenie krajowego popytu jako bariery wzrostu”. Jak wiadomo, ograniczenie popytu jest podstawowym elementem planów MFW i wszelkich „terapii szokowych” w duchu neoliberalnym. Dzieje się tak za sprawą celowego, radykalnego zmniejszenia siły nabywczej ludności, w wyniku czego zawsze przy wdrażaniu reform mieliśmy do czynienia z głębokimi zapaściami, których skali reformatorzy nigdy nie byli w stanie wyjaśnić. Sytuacja ta powtarzała się wszędzie, od Chile, które przez 10 lat nie mogło podnieść się z upadku po reformach Pinocheta, przez Boliwię, gdzie swoje pierwsze szlify jako doradca gospodarczy zdobył Jeffrey Sachs, aż po Rosję, która swoją katastrofę, w wyniku siły argumentów MFW, przeżyła w chwilę po nas. Kowalik zwraca uwagę, że inflacja, którą rzekomo Balcerowicz miał skutecznie zwalczać, została dodatkowo napędzona przez sztucznie wywołany wzrost kosztów produkcji. Chodziło tu o gwałtowne podniesienie cen usług ustalanych przez rząd, takich jak czynsze, ogrzewanie, energia elektryczna, transport, które w połączeniu z wysoką stopą procentową i wzrostem cen importowanych składników na skutek dewaluacji wywołało inflację „kosztową”. Kolejnym błędem miały być próby redukcji deficytu budżetowego przez obcięcie wydatków państwa, co zaowocowało zwiększeniem się tegoż deficytu w 1991 i 1992 r. Ostatnim i być może jednym z boleśniejszych błędów, była skrajnie nierozsądna liberalizacja handlu, co poczyniło nadmierne zniszczenia w naszym i tak zdruzgotanym sektorze produkcji. Najbardziej jednak w rywalizacji z dotowaną zachodnią produkcją ucierpiało polskie rolnictwo. W warunkach leseferystycznej polityki handlowej i szalejącego kryzysu, próba jego restrukturyzacji musiała zakończyć się katastrofą.

Opłakane skutki Efekty Planu Balcerowicza nie kazały na siebie długo czekać. Skumulowanie często niewłaściwych reform, które powinny zostać przeprowadzone w o wiele dłuższym przedziale czasowym, miało swoje konsekwencje. Już w miesiącu wejścia planu w życie, tj. w styczniu 1990 r., produkcja spadła o 30 proc., głównie za sprawą zduszenia popytu wewnętrznego. Popyt zewnętrzny miał się jeszcze dobrze. Jak podaje Joanna Strzelczyk w książce Ucieczka ze Wschodu, załamanie współpracy handlowej z ZSRR nastąpiło dopiero w 1991 r. Nieprawdziwy jest więc często przytaczany argument, że przyczyną zapaści było silne uzależnienie gospodarcze od eksportu do wschodniego sąsiada. Bezrobocie zaczęło rosnąć niezależnie od niego i to w sposób gwałtowny, zatrzymując się na jednym z najwyższych poziomów w Europie. Kowalik przytacza dane Mieczysława Kabaja, wg których w latach 1990-2005 zlikwidowano blisko 5 mln miejsc pracy, podczas gdy ludność w wieku produkcyjnym zwiększyła się o ponad 2 mln osób. Zatrudnienie spadło z 80 do 54 proc. Katastrofą społeczno-ekonomiczną był zbyt nagły upadek PGR-ów, który spowodował bezrobocie strukturalne na poziomie pół miliona osób. Prywatyzacja, która została przeprowadzona nieprzemyślanie i gwałtownie, przyniosła oddanie kluczowych sektorów w ręce obcego kapitału. Mowa tu przede wszystkim o sektorze bankowym, w którym udział zagranicy przekroczył 75 proc., co jest zjawiskiem niespotykanym nigdzie indziej. Co gorsza, Polska w międzynarodowych kanałach dystrybucji została sprowadzona do roli poddostawcy, co wynikało z zupełnego braku kontroli nad napływającym strumieniem inwestycji.

Niepotrzebne cierpienia Wszystko to zaowocowało systemem gospodarczym akceptującym długotrwałe wykluczenie milionów ludzi, utrzymujące się pomimo szybkiego wzrostu, którego Polska przecież doświadczyła. Aż do ostatniego kryzysu byliśmy pod względem wskaźnika bezrobocia liderem w skali Europy, czego owoce będziemy zbierać jeszcze długo. Zepchnięcie na margines takiej ilości osób powoduje patologie społeczne, które trudno wyplenić nawet w czasie dynamicznego wzrostu. Można było tego uniknąć, wcale nie rezygnując z zerwania ze zgubnym systemem realnego socjalizmu. W roku 1989 otwierały się przed nami różne możliwości, z których nie skorzystaliśmy. Nie poszliśmy drogą Słowenii, która w czasie swojej transformacji w ogóle uniknęła recesji. Dodatkowo, powszechna prywatyzacja w tym kraju nastąpiła później niż w innych państwach postkomunistycznych, co umożliwiło tymczasowe utrzymanie wielu miejsc pracy. Dlatego też potrzebna jest rzetelna debata ekonomiczna, przede wszystkim na naszej Uczelni, pozwalająca zweryfikować mity, którymi obrósł plan Balcerowicza. Być może przyczyni się to do uniknięcia przez polskie społeczeństwo kolejnych niepotrzebnych cierpień w przyszłości. Bartosz Olesiński

Brygada Balcerowicza 20-lecie wprowadzenia planu Balcerowicza stało się wielkim świętem establishmentu III RP: ogromna gala w Teatrze Wielkim, premiera filmu dokumentalnego Andrzeja Fidyka, hagiograficzne publikacje w dziennikach i tygodnikach, wreszcie wywiady z samym Balcerowiczem i wznowienie jego książki pt. „800 dni". W ciągu ostatnich tygodni próbowano nas przekonać, jak wielką postacią, ba!, wręcz bohaterem narodowym jest były wicepremier. W tym całym szumie propagandowym zabrakło tylko odpowiedzi na jedno, ale za to kluczowe pytanie: kto najbardziej skorzystał na planie Balcerowicza? I nic dziwnego, że zabrakło, gdyż uczciwa odpowiedź wymagałaby przyznania, iż beneficjentów owych zmian było niewielu. Z pewnością trzeba do nich zaliczyć inwestorów zagranicznych, którzy za niewielkie pieniądze mogli przejąć kontrolę nad dużą częścią naszej gospodarki, a także PRL-owską nomenklaturę i ludzi służb specjalnych, którzy zajęli uprzywilejowane pozycje w polskim kapitalizmie. Z pewnością jednak do tych, którzy na planie Balcerowicza skorzystali, zaliczają się sami autorzy „terapii szokowej". Nie jest to duże grono ludzi, ale nadzwyczaj wpływowe. Warto prześledzić ich kariery, by przekonać się, jak cennym kapitałem w III RP była - i jest nadal - bliska znajomość z „ojcem polskich reform". I jak szeroki jest krąg wpływów byłego wicepremiera.

Ostrzejszy od Balcerowicza Na samym początku wielkiej kariery Balcerowicza jego najbliższym współpracownikiem był Marek Dąbrowski. Do Ministerstwa Finansów przyszedł we wrześniu 1989 r., zostając pierwszym zastępcą nowego szefa resortu. Dąbrowski i Balcerowicz znali się już od lat 70., gdy wspólnie pracowali nad pierwszymi programami reform gospodarczych. Obaj należeli wówczas do PZPR: Balcerowicz od 1969 r., Dąbrowski od 1970 r. (wystąpili po wprowadzeniu stanu wojennego). Co ciekawe, Dąbrowski okazał się jeszcze bardziej konsekwentnym zwolennikiem „terapii szokowej" niż jej formalny autor i gdy latem 1990 r. Balcerowicz nieco rozluźnił swoją politykę pieniężną i płacową (mając na uwadze głównie kandydowanie premiera Tadeusza Mazowieckiego na prezydenta), jego pierwszy zastępca demonstracyjnie podał się do dymisji. Nie zaszkodziło to jednak ani karierze samego Dąbrowskiego, ani jego relacjom z Balcerowiczem. Były wiceminister szybko został doradcą rządów innych państw postkomunistycznych, m.in. Rosji i Ukrainy, krótko pracował też w Banku Światowym, w kraju zaś otrzymał funkcję przewodniczącego rządowej Rady Przekształceń Własnościowych (doradzającej ministrom Januszowi Lewandowskiemu i Wiesławowi Kaczmarkowi), w latach 1991-1993 był posłem Unii Demokratycznej, później członkiem władz Unii Wolności, a w 1998 r. zasiadł na 6 lat w Radzie Polityki Pieniężnej. Po zakończeniu kadencji RPP pojawił się jeszcze w Radzie Naukowej przy prezesie NBP, którym był Balcerowicz. Obecnie Dąbrowski jest prezesem zarządu fundacji CASE (Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych), którą zakładał wraz z Balcerowiczem jeszcze w 1991 r., Radzie fundacji przewodniczy żona Leszka, Ewa Balcerowicz, jest to więc niemal „interes rodzinny".

Ministrowie z wywiadu Drugim wiceministrem, który towarzyszył Balcerowiczowi od samego początku, był Wojciech Misiąg. To on odpowiadał za konstrukcję budżetu państwa i finanse publiczne, dlatego przetrwał na stanowisku dłużej niż jego przełożony - aż do 1994 r. Po odejściu z rządu związał się z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową, czyli matecznikiem gdańskich liberałów, zaczął też wykładać na prywatnych uczelniach, był ekspertem Banku Światowego. Jednocześnie zasiadał w radach nadzorczych wielu instytucji finansowych: Banku Gospodarstwa Krajowego, Banku Śląskiego, Banku Handlowego oraz PZU, gdzie za rządów AWS-UW (czyli znów Balcerowicza) został przewodniczącym. Później był doradcą prezesa NIK Mirosława Sekuły (dziś posła PO). Warto też wspomnieć, że w latach 1989-1991 wiceminister Misiąg zasiadał w Radzie Nadzorczej FOZZ, której szefem był inny zastępca Balcerowicza, Janusz Sawicki, formalnie reprezentujący w rządzie PZPR, a nieformalnie wywiad wojskowy. Zresztą i sam Misiąg - jak wynika z tzw. listy Macierewicza - był tajnym współpracownikiem wywiadu, tyle że cywilnego (I Departamentu MSW). Miał zostać zarejestrowany pod pseudonimem „Jacek" w 1986 r. Jeżeli zaś chodzi o Sawickiego - który z ramienia rządu Mazowieckiego negocjował sprawy zadłużenia zagranicznego Polski - to wprawdzie był on jedynym urzędnikiem państwowym, któremu prokuratura postawiła zarzuty w aferze FOZZ, ale w 2001 r. sprawa uległa przedawnieniu i została umorzona. Dzięki temu w lutym ubiegłego roku były wiceminister bez przeszkód mógł zostać doradcą prezesa państwowego Banku Gospodarstwa Krajowego, Ireneusza Fąfary. Na stałe zaś jest adiunktem w Instytucie Badań Rynku, Konsumpcji i Koniunktur, podlegającym Ministerstwu Gospodarki.

Zawód: prezes Sawicki i Misiąg to nie jedyni współpracownicy Balcerowicza, którzy mieli związki ze służbami specjalnymi PRL. Na liście Macierewicza figurował też Andrzej Podsiadło, kolejny wiceminister z PZPR, którego - już w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego - Balcerowicz uczynił swym pierwszym zastępcą. Również i on figurował na liście Macierewicza jako konsultant (od 1976 r.), a później agent wywiadu o pseudonimie „Bułgar". Podsiadło zna się z Balcerowiczem od czasu studiów na SGPiS - byli kolegami z akademika. Gdy w 1992 r. odszedł z rządu, został prezesem Powszechnego Banku Handlowego Gecobank, dwa lata później - wiceprezesem banku PKO BP, a w 1995 r. - prezesem Powszechnego Banku Kredytowego. Po przejęciu władzy przez ekipę Leszka Millera, w 2002 r. objął fotel prezesa PKO BP. Opuścił go dopiero po 4 latach, za rządów PiS. Jeszcze dłuższa jest lista dodatkowych funkcji Podsiadły, głównie w rozmaitych radach nadzorczych, ale też w... Polskim Czerwonym Krzyżu, którego prezesem po raz pierwszy był w latach 1995-1998, a po raz drugi - od 2008 r.

40 lat w służbie rządu Nie mniejszą karierę zrobiła Danuta Demianiuk, która od września 1990 r. była zastępcą Balcerowicza, odpowiedzialną za podatki. W Ministerstwie Finansów pracowała od początku lat 70., awansując od radcy do dyrektora Departamentu Podatków i Opłat. Po odejściu z rządu w 1992 r. została wiceprezesem Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa i zajmowała to stanowisko przez 10 lat. Wreszcie w 2003 r. Andrzej Podsiadło ściągnął ją do PKO BP, mianując wiceprezesem odpowiedzialnym za pion ryzyka finansowego i windykacji. Nic dziwnego, że odeszła z banku niedługo po jego dymisji. Demianiuk zasiadała też w kilku radach nadzorczych, m.in. jako przewodnicząca w Banku Rolno-Przemysłowym. Obecnie jest przedstawicielką ministra obrony Bogdana Klicha w Radzie Nadzorczej Agencji Mienia Wojskowego.

Doradca na każdą okazję Ostatnim z wiceministrów mianowanych przez Balcerowicza był Stefan Kawalec. Wprawdzie funkcję tę otrzymał dopiero w marcu 1991 r., ale w Ministerstwie Finansów pojawił się znacznie wcześniej - jako dyrektor generalny, odpowiedzialny za funkcjonowanie resortu i jego kadry. Faktycznie jednak Kawalec był ważnym współautorem planu Balcerowicza, choć z wykształcenia jest matematykiem, a ekonomią zainteresował się dopiero w latach 80. Wcześniej był współpracownikiem KOR, publicystą podziemnego „Głosu", członkiem władz Regionu Mazowsze „Solidarności". Jako wiceminister Kawalec odpowiadał za sektor bankowy, a zwłaszcza za jego prywatyzację. To pod jego nadzorem odbyła się skandaliczna sprzedaż akcji Banku Śląskiego, za co premier Waldemar Pawlak na początku 1994 r. pozbawił go stanowiska (w obronie swego zastępcy podał się wówczas do dymisji SLD-owski minister Marek Borowski). Kawalec znalazł jednak intratną posadę w Banku Handlowym, którego ówczesny prezes Cezary Stypułkowski mianował go szefem swych doradców i dyrektorem ds. strategii. Po odejściu stamtąd były wiceminister krótko był wiceprezesem Commercial Union Polska, a gdy w 2003 r. Stypułkowski - dzięki bliskiej znajomości z prezydentem Kwaśniewskim - został prezesem PZU, powierzył Kawalcowi funkcję dyrektora ds. strategii całej grupy PZU. Obaj odeszli stamtąd w połowie 2006 r. Kawalec jest dziś prezesem firmy doradczej Capital Strategy. Dodajmy, że przed wyborami w 2005 r. kierował zespołem ekspertów przygotowujących program dla rządu, który miał utworzyć Jan Rokita z PO.

Cudowne dziecko bankowości Bezpośrednim podwładnym wiceministra Kawalca w resorcie finansów był Sławomir Sikora, dyrektor Departamentu Systemu Bankowego i Instytucji Finansowych w latach 1990-1994. Gdy objął tę funkcję, miał zaledwie 28 lat i niedawno ukończone studia. Ale gdy odchodził z rządu, miał już opinię znawcy bankowości. Dlatego od razu został wiceprezesem Powszechnego Banku Kredytowego, a w 2001 r. prezesem AmerBanku. Dwa lata później Amerykanie z Citigroup, którzy przejęli kontrolę nad Bankiem Handlowym, powołali go na prezesa tej instytucji (jest nim do dziś). Od tego czasu jego pozycja jeszcze bardziej wzrosła: Sikora jest członkiem zarządu Związku Banków Polskich i Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan" (kierowanej przez Henrykę Bochniarz), zasiada w Radzie Nadzorczej spółki Agora (wydawcy „Gazety Wyborczej"), uczestniczył też w spotkaniach zakulisowej Grupy Bilderberg, skupiającej przedstawicieli elit świata zachodniego (zapewne dzięki protekcji Andrzeja Olechowskiego, od wielu lat zasiadającego w radzie nadzorczej Banku Handlowego).

Od PZPR do PZU Równie istotną rolę we wprowadzaniu planu Balcerowicza, jak urzędnicy Ministerstwa Finansów, odegrali współpracownicy wicepremiera w Urzędzie Rady Ministrów. Trzeba tu zwrócić uwagę szczególnie na postać Alfreda Biecia, który we wrześniu 1989 r. został sekretarzem Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów. Charakterystyczne, że Bieć był do końca przedstawicielem PZPR, a jednocześnie zaufanym człowiekiem Balcerowicza i jego starym znajomym. Nic dziwnego, iż po odejściu z rządu w 1991 r. został wiceprezesem Pekao SA, skąd po pięciu latach przeniesiono go do oddziału tegoż banku w Nowym Jorku. Gdy zaś wrócił do kraju, obejmował kolejno stanowiska prezesa Biura Informacji Gospodarczej i państwowego Banku Pocztowego. Na tę ostatnią funkcję powołano go za rządów Marka Belki, a odwołano już za czasów PiS. Od 2006 r. Bieć jest ekspertem Parlamentu Europejskiego ds. rynków finansowych, zaś po przejęciu władzy przez PO został także członkiem rady nadzorczej PZU.

Kolega z SZSP „Szefem sztabu" Leszka Balcerowicza w okresie przygotowywania i wdrażania w życie jego planu był Jerzy Koźmiński, dyrektor generalny, a następnie podsekretarz stanu w URM. Wcześniej był członkiem władz Socjalistycznego Związku Studentów Polskich (odpowiedzialnym za kontakty zagraniczne), dzięki czemu poznał większość późniejszej elity SLD, ale też stał się jej ważnym łącznikiem z elitami postsolidarnościowymi. Następnym - po współpracy z Balcerowiczem - etapem kariery Koźmińskiego stało się bowiem organizowanie zespołów analityczno-doradczych dla premier Hanny Suchockiej, później objęcie stanowiska wiceministra spraw zagranicznych u boku Andrzeja Olechowskiego, a w 1994 r. wyjazd do Waszyngtonu, gdzie przez 6 lat był ambasadorem RP. Na tę ostatnią funkcję powołał go prezydent Wałęsa, ale znacznie bliżej było Koźmińskiemu do Kwaśniewskiego, z którym znał się od lat. Od 2000 r. były ambasador jest prezesem Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, założonej za pieniądze PolskoAmerykańskiego Funduszu Przedsiębiorczości, utworzonego przez władze USA na początku lat 90.

Desant z Londynu Wspominając plan Balcerowicza i jego autorów, nie wolno zapominać o niezmiernie ważniej, być może nawet kluczowej roli doradców zagranicznych. Najbardziej znanym był amerykański ekonomista Jeffrey Sachs z uniwersytetu Harvarda, ale wśród jego współpracowników znaleźli się i polscy emigranci z Wielkiej Brytanii: Stanisław Gomułka i Jacek Rostowski, obaj wykładający w London School of Economics. Nie sposób przecenić ich roli w polityce gospodarczej Polski ostatniego dwudziestolecia, choć do niedawna była to rola raczej zakulisowa. Obaj doradzali Balcerowiczowi i kolejnym ministrom finansów przez całą dekadę lat 90., później zaś przeszli do sektora finansowego: Gomułka został głównym ekonomistą PZU za rządów Stypułkowskiego, zaś Rostowski doradcą prezesa Pekao SA Jana K. Bieleckiego. Po zwycięstwie PO sami przejęli stery resortu finansów, choć Gomułka po kilku miesiącach zrezygnował z funkcji wiceministra i dziś jest głównym ekonomistą Business Centre Club. Pozostał jednak Rostowski jako główny strateg polityki gospodarczej rządu, co oznacza, że mamy do czynienia z prostą kontynuacją polityki Leszka Balcerowicza.

Balcerowicz – terapia szokowa? Od przesympatycznych studentów SGH otrzymuje dwumiesięcznik „MAGIEL” (dziękuję!). Dzięki temu dowiaduję się, co myślą studenci SGH – a przynajmniej aktywiści: ci, którym chce się publikować w „MAGLU”. Z okazji 20-lecia „planu Balcerowicza” MAGIEL zamieścił dwa artykuły. Jeden, p/t „Walka o kapitalizm”, w którym Autor broni przeprowadzonej przez p. prof. .Leszka Balcerowicza „terapii szokowej” - i drugi, napisany przez komunistę, który samym tytułem „Szok był niepotrzebny” twierdzi, że szok był straszny, bolesny, a mimo to nic nie osiągnięto i znacznie lepiej było żadnej reformy nie przeprowadzać – a raczej: przeprowadzić ją w drugą stronę. Ten drugi Autor (nazwiska celowo nie wymieniam, bo to przecież kompromitacja) zamieścił w Swoim tekście zdanie: „Sytuacja ta powtarzała się wszędzie – od Chile, które przez 10 lat nie mogło podnieść się z upadku po reformach Pinocheta(...)” Otóż ja reformy p. Generała doskonale pamiętam, bom śledził je na żywo, gdy Autora nie było jeszcze w projekcie. Otóż w wyniku reformy śp. Augusta Pinocheta Chile, które było w sytuacji gorszej, niż Polska w stanie wojennym (bo na półkach nawet octu nie było) w ciągu dwóch lat stały się najbogatszym państwem Ameryki Łacińskiej!! Hasło Ministerstwa Prawdy Anglo-Socu w „1984” brzmiało: „Kto panuje nad Teraźniejszością, panuje nad Przeszłością; kto panuje nad Przeszłością, panuje nad Przyszłością” - i w tym duchu fałszowało wszystkie informacje historyczne. Przecież ten Bucefał tego nie wymyślił: musiał to przeczytać w jakichś podręcznikach – być może również obowiązujących na SGH!!?! Gdzie – i na czyje polecenie fałszuje się historię?!? Gdzie się mieści Ministerstwo Prawdy? Bo czytałem również o nędzy, jaką sprowadził na USA śp.Ronald Reagan i kompletnej klęsce programu lady Małgorzaty baronessy Thatcherowej. Słowo daję! Bezczelność fałszerzy po prostu zapiera dech! Obawiam się, że my, którzy te czasy pamiętamy, wymrzemy – a zostaną same zafałszowane przez NICH podręczniki. Oczywiście w Sieci – a papierowe nośniki informacji się poniszczy, by natknięcie się na stare szpargały nie zaburzyło młodych umysłów. Również te dwa artykuły propagują zasadnicze kłamstwo: obydwa zakładają bowiem, że p.Balcerowicz dokonał był w Polsce jakiejś „terapii szokowej”. Tytuł drugiego dowodzi to sam – z pierwszego zacytuję na dowód zdanie: „Leszek Balcerowicz wytłumaczył (…) dlaczego nie było innego wyjścia, niż terapia szokowa: „Ludzie szybciej zmieniają swoje postawy, jeśli zderzą się ze zmianami, które uważają za nieodwracalne:– podoba mi się, czy nie - muszę się dostosować. Gdyby reforma pełzała, ludzie machnęliby ręką: co się będę zmieniał, jakoś przeżyję”. Teza jest prawdziwa: bardziej humanitarnie jest obciąć kotu ogon od razu, niż plasterkami. Założenie fałszywe: w rzeczywistości żadnej „terapii szokowej” nie było! W rękach reżymu pozostało wtedy lecznictwo i szkolnictwo (połowa budżetu) koleje, PLL „LOT”, ORLEN, KGHM, całe kopalnictwo, TVP, PR – i, co najważniejsze, emisja pieniądza i kontrola, za pośrednictwem Rady Polityki Pieniężnej, jego obiegu. To trwa do dzisiaj zresztą. Państwowe zostały lasy – może i chwała Bogu, bo lasy trzeba prywatyzować całymi, nierozdzielnymi ostępami – a nie każdemu po 10 ha (bo wtedy chwilowy właściciel zająca zaraz go ubije, by nie zjadł go sąsiad...). Pozostały wtedy państwowe PKS i firmy kolejowe, banki, stocznie, wyższe uczelnie (to się do dziś z wolna – bardzo wolna, to już 20 lat – prywatyzuje).

I większość reszty przemysłu. 1956 rok (reprywatyzacja ziemi) był znacznie ważniejszą reformą gospodarczą, niż „plan Balcerowicza”. Reformy śp. Władysława Gomułki zostały zresztą wyhamowane przez biurokrację równie szybko, jak „reforma Balcerowicza”. Dziś nawet powrót do „reformy Wilczka” z 1988 roku jest podobno niemożliwy... I właśnie dlatego mogliśmy się cofnąć do czasów sprzed reformy Wilczka, że reforma NIE była szokowa, więc „ ludzie machnęliby ręką: co się będę zmieniał, jakoś przeżyję”... JKM

Republika i Republiczka P. Julia Włodzimierzówna Tymoszenko wycofała z sądu skargę na wynik wyborów oświadczając: „Zetknęłam się z maszyną, której działalność zupełnie nie odpowiada zasadom praworządności (…) Sąd odmówił rozpatrywania bazy dowodowej, na której opiera się nasz pozew (…)”. Dowcip jednak w tym, że przedstawiciele p. Wiktora Janukowycza domagali się, by sąd obradował dalej i całą „bazę dowodową” starannie przejrzał – bo, jak twierdzą, było w niej tyle, co w słynnej „czarnej teczce” p. Stanisława Tymińskiego – czyli Wielkie NIC. Wydaje się więc, że p. Janukowyczowi można już z wolna gratulować sukcesu. Co prawda podobno JE Edward Szewardnadze przysłał p. Tymoszenko na pomoc około tysiąca Gruzinów (a i „nasza” Republiczka też ponoć posłała jakieś posiłki) – ale nie bardzo wiadomo, co by te bataliony mogły teraz zrobić, bo służby specjalne ma w ręku JE Wiktor Juszczenko, a On Pięknej Julii nie sprzyja. Ten układ: administracja w rękach p. Premierki, a bezpieka w rękach Pana Prezydenta wydaje gwarantować, że wybory były w miarę uczciwe: wszyscy uważnie patrzyli sobie na palce. Od razu tłumaczę się z użycia słowa „Republiczka”. To nie brak poszanowania dla „naszego” śmiesznego państewka – lecz brak właściwego słowa. Amerykanie nazywają Minnesotę, Rhode Island czy Kalifornię „State” – czyli „państwo” – a USA to „Zjednoczone Państwa Ameryki”. Jednak samodzielność takiego „stanu” jest większa, niż republiczek wchodzących w skład nowego państwa, czyli Unii Europejskiej. Np. Alaska jako jeden z kilku stanów nie aprobuje kary śmierci – ale w każdej chwili jej Parlament może ją przywrócić, być może po referendum – natomiast „polska” Republiczka, czy Republiczka Federalna Niemiec – nie mogą. Od 1 grudnia 2009 byłoby to złamaniem prawa unijnego… Z drugiej jednak strony „nasze” (piszę w cudzysłowie, bo to NIE jest „moje”!) państewko ma jeszcze siły zbrojne i policję – nie zostało więc do końca połknięte przez UE. Jak tego typu twór więc nazywać? Słowo „państwo” jest w języku polskim zarezerwowane dla tworów suwerennych – a III RP od kilku miesięcy z całą pewnością nie jest już suwerenna. Może Państwo mają jakiś pomysł w tym względzie?

Użycie żartobliwego zwrotu „republiczka” czy „państewko” ma jedną zaletę: to wszystko nie jest tak całkiem na poważnie. Bo wprawdzie technicznie biorąc III RP kary śmierci przywrócić nie może – ale gdyby Senat i Sejm większością głosów ogłosiły, że ją przyjmują, a odpowiednie władze jakiś wyrok wykonały – to co by nam władze centralne Unii mogły zrobić? Przysłałyby dwa bataliony „sil szybkiego reagowania”? Bo tyle one w tej chwili liczą. Byłby wrzask, miotanie się – ale najgłębiej oburzeni federaści musieliby to jakoś przełknąć. Podobnie jak Moskwa przełykała rozmaite objawy niesubordynacji państw RWPG. Tak: „państw”. Samodzielność PRL w stosunku do Moskwy była absolutna – PRL jednak była państwem suwerennym. To, że w każdej chwili groziła interwencja bratnich wojsk, a wewnątrz kraju czaiła się sowiecka agentura gotowa w każdej chwili zmienić niepokornego I Sekretarza na innego, bardziej sprzyjającego Moskwie – to zupełnie inna sprawa. Czy jednak myślicie Państwo, że wewnątrz III RP nie ma agentury gotowej zastąpić np. JE Donalda Tuska gdyby chciał działać wbrew interesom Berlina i Brukseli – i JE Lecha Kaczyńskiego, gdyby zechciał nie słuchać amerykańskich mocodawców? Ci, co twierdzą, że PRL nie była suwerenna, zapominają, że Jugosławia, Chiny, Albania, Rumunia miały początkowo status dokładnie taki sam, jak PRL – a jednak z Moskwą jakoś zerwały… choć los p. Mikołaja Ceausescu, którego sowieccy agenci rozstrzelali wraz z Żoną, gdy tylko dorwali Go w swoje łapki – nie jest zbyt zachęcający. Jednak, przypominam: UE to jest związek Socjalistycznych Republik Europejskich – ale w wersji złodziejsko–farsowej, a nie bandycko–poważnej. Więc śmiejmy się – kto wie, czy UE przetrwa jeszcze dwa tygodnie? JKM

"Mafia węglowa istnieje. Wbrew politykom" Mafia węglowa - "wbrew twierdzeniom wielu polityków" - istniała i nadal istnieje. To opinia byłego szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Bogdan Święczkowski zeznawał dziś przed sejmową komisją śledczą, badającą okoliczności śmierci Barbary Blidy. Sejmowi śledczy przesłuchiwali świadka przez około siedem godzin; wieczorem przesłuchanie zostało przerwane, jego kontynuację zapowiedziano na 11 marca. "Cieszę się, że w końcu jest mi dane przemówić przed komisją" - rozpoczął swą wypowiedź Święczkowski. Dodał, że zamierza odpowiedzieć na wszystkie pytania. Na wstępie świadek wniósł jednak o wykluczenie części posłów z komisji, w tym jej przewodniczącego Ryszarda Kalisza (Lewica). Święczkowski wniósł o wykluczenie - poza Kaliszem - także posłów PO: Marka Wójcika, Tomasza Tomczykiewicza i Danuty Pietraszewskiej. W jego ocenie posłowie ci są stronniczy, a niektórzy z nich nie mają wiedzy prawniczej. Wnioski komisja oddaliła, a Kalisz oświadczył, że wszystkie jego wypowiedzi publiczne mają oparcie w zebranym przez komisję materiale dowodowym. Po przegłosowaniu wniosków o wykluczenie posłów z prac komisji, Święczkowski złożył kolejne wnioski o wykluczenie tych samych posłów z czwartkowego posiedzenia. Te wnioski również nie zostały poparte przez sejmowych śledczych. Swoją wypowiedź były szef ABW rozpoczął od przedstawienia działalności mafii węglowej. Przestępstwa, jak zaznaczył, miały polegać m.in. na przejmowaniu za bezcen majątku kopalni i wyłudzaniu przez spółki pośredniczące znacznych kwot ze sprzedaży węgla. Dodał, że grupy przestępcze m.in. przekupywały przedstawicieli spółek węglowych oraz zaprzyjaźniały się z politykami i przedstawicielami organów ścigania. "Mafia istnieje i istnieć będzie, dopóki organy państwa nie zaczną pracować w sposób właściwy" - zaznaczył. Mówił także, że w sprawie węglowej istniały przed 2006 r. niepotwierdzone podejrzenia dotyczące m.in. korupcji wysokich funkcjonariuszy państwa, nielegalnego finansowania partii politycznych oraz nielegalnego finansowania kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego. Mówiąc o postępowaniu, w którego jednym z wątków pojawiła sie osoba Blidy, Święczkowski odniósł się do kwestii narady u ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, w której, oprócz szefa ABW, brali też udział ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, szef MSWiA Janusz Kaczmarek, szef CBA Mariusz Kamiński i prokurator krajowy Tomasz Szałek. "Premier miał obowiązek, a nie prawo, zwołać takie spotkanie koordynacyjne" - powiedział świadek. Według Święczkowskiego do narady doszło w lutym 2007 r. Dodał, że celem tego spotkanie było właściwe skoordynowanie działań służb specjalnych i prokuratury. Dotyczyło ono najważniejszych postępowań. "W kilkunastu zdaniach omówiłem każde z postępowań" - zaznaczył. "Na pewno nazwisko Blidy nie padło w żadnym szczególnym kontekście, nie było w lutym mowy o żadnych zatrzymaniach i zarzutach, tym bardziej o środkach zapobiegawczych; Kornatowski kłamie" - mówił świadek. Kornatowski zeznał przed komisją we wrześniu ub. roku, że Ziobro i Święczkowski przedstawiali premierowi Kaczyńskiemu plan zatrzymania Blidy w związku z tzw. aferą węglową i "mieli przekonanie, że mają +hiciora+, super fajną sprawę, która będzie medialna". Święczkowski powiedział też, iż nigdy nie było mowy o zastosowaniu aresztu wobec b. posłanki i on nigdy na ten temat nie rozmawiał. Wskazał, iż biorąc pod uwagę postanowienie wydane przez prokuratora wobec Blidy, wynikało z niego, że prokuratura chce zabezpieczyć paszport b. posłanki. "Wiadomo, że jeśli prokurator występuje o zabezpieczenie paszportu, to bierze pod uwagę zastosowanie wolnościowego środka zapobiegawczego w postaci zakazu opuszczania kraju z zatrzymaniem paszportu" - zaznaczył. Święczkowski dodał, że wielokrotnie grozili mu bandyci. Odniósł się w ten sposób do zeznań Kornatowskiego, który we wrześniu ub. roku mówił, iż Ziobro już po śmierci Blidy polecił mu zebranie spraw związanych z tzw. aferą węglową, także prowadzonych przez policję. "Argumentem na dokonanie tej kwerendy i analizy była, zacytuję: +potrzeba ratowania Bogusia+, czyli ówczesnego szefa ABW" - mówił Kornatowski.

W swych zeznaniach świadek ustosunkował się też do analizy kryminalistycznej zaprezentowanej w ubiegłym tygodniu przez eksperta komisji dr Michała Gramatykę. Wynikało z niej m.in., że po śmierci b. posłanki przed południem w domu Blidów były lub przewinęły się przez niego łącznie 34 osoby. Ekspert ocenił wówczas, że "im więcej osób na miejscu zdarzenia, tym trudniej zabezpieczyć ślady". Święczkowski zaznaczył, iż duża część tych osób nie była związana ze służbami ani z prokuraturą, tylko była to rodzina bądź ekipy pogotowia. "To, że ktoś poruszał się po mieszkaniu Blidy nie oznacza, że poruszał się po miejscu zdarzenia" - dodał. Ocenił, że w jego mniemaniu, gdyby Blida nie popełniła samobójstwa, to postępowanie karne wykazałoby, że dopuściła się przestępstw korupcyjnych. Dodał, że fakt, iż zamierzano postawić Blidzie tylko jeden zarzut świadczy o tym, że "nikt w tej sprawie nie naciskał". "Proszę mieć szacunek do pamięci osoby zmarłej. Jeśli pan mówi o Blidzie, to proszę pamiętać, że ona nie żyje i na pana słowa nie może zareagować" - mówił do świadka Kalisz. Święczkowski odpowiedział: "ani ja, ani pan nie włożyliśmy pani Blidzie rewolweru do ręki". "Jestem przeciwny robieniu z niej bohatera" - dodał. Wcześniej b. szef ABW wyraził ubolewanie, że Agencji pod jego kierownictwem nie udało się zapobiec samobójczej śmierci Blidy. "Po raz kolejny uważam, że jako b. szef ABW ponoszę moralną odpowiedzialność za to, że moi funkcjonariusze nie zapobiegli tym działaniom Blidy i w konsekwencji jej śmierci" - powiedział. Dodał, wskazując na artykuły "Gazety Wyborczej" dotyczące tzw. afery węglowej z 2006 i początków 2007 r., że "przekaz medialny wywołuje u ludzi dużo większe problemy psychologiczne niż przekaz związany z działaniem służb". Zapewnił także, że w związku z zatrzymaniami w sprawie tzw. afery węglowej nie była planowana konferencja prasowa po tych zatrzymaniach, ani przez ABW, ani przez resort sprawiedliwości. Świadek dodał, że w kwietniu 2007 r. prosił szefa katowickiej delegatury ABW, żeby przy okazji zatrzymań nie było "medialnego szumu". Pytany przez Tadeusza Sławeckiego (PSL) o skuteczność i koszty działań w sprawie Blidy, skoro mimo zaangażowania licznego personelu "niczego nie osiągnięto", świadek odparł: "W moim przekonaniu nasze działania były w pełni zasadne, w pełni skuteczne i realizowane przy zachowaniu wszelkich procedur". Dodał, że nie odpowiada za późniejszych szefów ABW, którzy w przyszłości "może poniosą odpowiedzialność karną, a może i boską". Zapytany o szybkie awanse innych prokuratorów - jak on z Sosnowca - Święczkowski wyraził przekonanie, że byli oni lepszymi kandydatami na wysokie stanowiska niż prokuratorzy "z peerelowską przeszłością". Zaznaczył także, iż wbrew wątpliwościom wyrażanym przez niektórych posłów awanse w ABW były zgodne z przepisami. W zeszłym tygodniu wniosek dotyczący zgłoszenia do prokuratury zawiadomienia na temat możliwego przekroczenia uprawnień w tej sprawie zgłosiła Pietraszewska. Świadek powiedział również, że "przeżywa traumę" obserwując ograniczenia finansowe w policji i służbach specjalnych oraz reorganizacje w wymiarze sprawiedliwości. "Obserwuję powrót do lat 90., obawiam się, że wrócą czasy, gdy na ulicach Warszawy wybuchały bomby, a w prokuraturze brakowało papieru". Zarzucił premierowi, że "nie przywiązuje żadnej wagi do bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego Polski". Przerwa w posiedzeniu nastąpiła po blisko siedmiu godzinach na wniosek Wójcika, który argumentował, że swobodna wypowiedź Święczkowskiego zawiera wiele informacji, a przesunięcie posiedzenia pozwoli członkom komisji lepiej przygotować pytania do świadka. Zaznaczył, że on sam ma jeszcze kilkadziesiąt pytań. Przedstawiciele PiS w komisji byli przeciw przerwie, przekonując, by nie przedłużać prac komisji, jednak zostali przegłosowani. Odpowiadać na kolejne pytania chciał także Święczkowski. Przesłuchania kolejnych świadków, już po wyczerpaniu pytań do Święczkowskiego, komisja wstępnie zaplanowała na 12 marca. Wówczas przed sejmowymi śledczymi stanąć mają: b. prokurator krajowy Dariusz Barski i b. wiceprokurator generalny Jerzy Engelking.

Były szef ABW: Mafia węglowa nadal działa Były szef ABW Bogdan Święczkowski, zeznając w czwartek przed sejmową komisją śledczą badającą okoliczności śmierci Barbary Blidy, ocenił, że mafia węglowa "wbrew twierdzeniom polityków" istniała i nadal istnieje. Przestępstwa, jak zaznaczył Święczkowski, miały polegać m.in. na przejmowaniu za bezcen majątku kopalni i wyłudzaniu przez spółki pośredniczące znacznych kwot ze sprzedaży węgla. Dodał, że grupy przestępcze dążyły do zapewnienia współudziału pracowników kopalni, przekupywały przedstawicieli spółek węglowych oraz zaprzyjaźniały się z politykami i przedstawicielami organów ścigania. "Mafia istnieje i istnieć będzie dopóki organy państwa nie zaczną pracować w sposób właściwy" - zaznaczył. Święczkowski odniósł się także do kwestii narady u ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, w której, oprócz szefa ABW, brali też udział ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, szef MSWiA Janusz Kaczmarek, szef CBA Mariusz Kamiński i prokurator krajowy Tomasz Szałek. "Premier miał obowiązek, a nie prawo, zwołać takie spotkanie koordynacyjne" - powiedział świadek. Według Święczkowskiego do narady doszło w lutym 2007 r. Dodał, że celem tego spotkanie było właściwe skoordynowanie działań służb specjalnych i prokuratury. Dotyczyło ono najważniejszych postępowań. "W kilkunastu zdaniach omówiłem każde z postępowań" - zaznaczył świadek. "Na pewno nazwisko Blidy nie padło w żadnym szczególnym kontekście, nie było w lutym mowy o żadnych zatrzymaniach i zarzutach, tym bardziej o środkach zapobiegawczych; Kornatowski kłamie" - mówił świadek. Kornatowski zeznał przed komisją we wrześniu ub. roku, że Ziobro i Święczkowski przedstawiali premierowi Kaczyńskiemu plan zatrzymania Blidy w związku z tzw. aferą węglową i "mieli przekonanie, że mają +hiciora+, super fajną sprawę, która będzie medialna".

Tusk mógł odwołać Kamińskiego? Sąd zbada Skarga będzie rozpatrzona W sądzie tym czeka już na rozpoznanie inna skarga Kamińskiego - o wydanie mu przez CBA świadectwa służby w CBA (twierdzi on, że nie jest funkcjonariuszem CBA; Biuro uważa inaczej). Sądy administracyjne badają formalną zgodność z prawem decyzji wydawanych przez organa władzy. Tusk odwołał Kamińskiego 13 października 2009 r. Zarzucił mu m.in., że w kontekście tzw. afery hazardowej wykorzystał Biuro do celów politycznych oraz posługiwał się insynuacją i kłamstwem. Zgodnie z przepisami mógł go odwołać po zasięgnięciu opinii prezydenta, Kolegium ds. Służb Specjalnych i sejmowej speckomisji. Dwa ostatnie organy zaopiniowały pozytywnie wniosek Tuska. Natomiast prezydent Lech Kaczyński, przed odwołaniem szefa CBA, nie wydał pisemnej opinii; w mediach zapowiedział jednak, że będzie ona negatywna. Po odwołaniu Kamińskiego opinię L.Kaczyńskiego zamieszczono na stronie internetowej prezydenta z adnotacją, że jest to dokument, który "miał być wysłany do Donalda Tuska". Prezydent ocenił w niej, że wniosek o odwołanie Kamińskiego jest bezpodstawny i może być związany z wykrytymi przez Biuro "nieprawidłowościami w działaniach osób piastujących kierownicze stanowiska państwowe". Podkreślił również, że premier nie wskazał "żadnej z przesłanek", które są wymienione w ustawie o CBA jako podstawa odwołania szefa Biura. Tusk replikował, że "nie jest to opinia, o którą występował". "Nie mówię o treści, ale o charakterze tej opinii" - podkreślił. Zdaniem premiera, prezydent pozwolił sobie formułować opinie na jego temat, a nie o wniosku o odwołanie szefa CBA. "To pokazuje, że prezydent nie był zainteresowany wyrażeniem rzetelnej i szybkiej opinii na temat wniosku. Nie jestem zdziwiony - dodał. W grudniu 2009 r. Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście odmówiła wszczęcia śledztwa ws. domniemanego niedopełnienia obowiązków przez Tuska przy odwołaniu Kamińskiego. Uznała, że szef rządu nie złamał prawa. Decyzja jest prawomocna. Zawiadomienie w tej sprawie złożył europoseł PiS Marek Migalski, według którego premier mógł nie dopełnić obowiązków przez to, że odwołując Kamińskiego nie poczekał na opinię prezydenta Od odwołania Kamińskiego trwa też spór o to, czy jest on nadal funkcjonariuszem Biura, czy też nie. Kamiński twierdzi, że funkcjonariuszem nie jest od chwili, gdy został odwołany przez premiera. Zażądał wydania mu świadectwa służby. "Odpowiedzią było to, że wysłano mi pensję na konto, którą odesłałem do CBA" - mówił Kamiński. Według CBA został on odwołany z funkcji szefa, ale nie zwolniony z CBA. O tym, że był funkcjonariuszem Biura, świadczyć ma m.in. fakt, że posiadał służbową broń i nie były za niego odprowadzane składki ZUS. W październiku 2009 r. nowy szef CBA Paweł Wojtunik zawiesił Kamińskiego - jako funkcjonariusza CBA - w pełnionych obowiązkach. Ta decyzja miała związek z zarzutami, jakie Kamińskiemu postawiła wtedy rzeszowska prokuratura (dotyczące nadużycia władzy przy rozpracowywaniu w 2007 r. tzw. afery gruntowej przez CBA). W połowie stycznia br., po upływie trzymiesięcznego terminu zawieszenia, Wojtunik podjął decyzję o nieprzedłużeniu zawieszenia i przeniesieniu go do "grupy stanowisk tymczasowych". "Zarzuty wobec mnie są bezprawne; wszystkie działania CBA były legalne; prokuratura przed sądem się ośmieszy" - mówił Kamiński.

Diabli biorą Stadion City Dlaczego ministrowi Drzewieckiemu zależało na zatrzymaniu inwestycji, która miała utrzymywać Stadion po Euro 2012? I co w tej historii robią Sobiesiak i Rosół. Organizacja Euro 2012 jawiła się jako szansa na skok cywilizacyjny Polski i Warszawy. Ale z wielkich planów zostaje już tylko to, co niezbędne, by zorganizować mistrzostwa. Po nich pozostanie problem - Stadion Narodowy za 1,6 mld zł. Na jego utrzymanie Polacy będą łożyć kilkadziesiąt milionów złotych rocznie. A mogło być inaczej. - Stadion City miało być unikalną częścią Pragi, a sam stadion stanowić centralny obiekt całego założenia, żyjący 24 godziny na dobę, otoczony przestrzenią publiczną i różnymi funkcjami: hala widowiskowa, wystawy, kongresy, hotele, centrum handlowe, biura - wylicza Michał Borowski, inicjator konkursu na Stadion City i szef Narodowego Centrum Sportu (NCS) do lipca 2008 r.- Teraz widać - dodaje - że wszystko sprowadza się do wybudowania za pieniądze podatników najdroższego na świecie "studia telewizyjnego" dla UEFA, która zgarnie za wyłączne prawo do sygnału ok. 1 mld euro. My, jak te głupki, zostaniemy z gołym stadionem i rachunkami. Borowski przypomina coś jeszcze. Aby koszty utrzymania stadionu zminimalizować, w koronie zaprojektowano prawie 40 tys. m kw. powierzchni - dla Ministerstwa Sportu, PZPN, muzeum sportu, klubu kibica, centrum konferencyjnego, restauracji itd. - Niestety, nie dokończono projektu. Powstanie tylko stan surowy, tzw. golizna, za - bagatela - jakieś 250 mln zł, a operator tych powierzchni wciąż nie jest znany. Głupota i skrajna nieodpowiedzialność - krytykuje Borowski. Taki jest finał Stadion City, czyli zaniechań ekipy Mirosława Drzewieckiego (PO) w Ministerstwie Sportu i bezradności stołecznych urzędników.
Drzewiecki pyta: "Nie pomógłbyś Rosołowi"? Koncepcja Stadion City została blisko dwa lata temu wyłoniona w jednym z największych konkursów urbanistycznych po II wojnie. Budżet sięgający pół mln zł, trzech organizatorów: NCS, czyli powołana przez resort sportu spółka skarbu państwa, stołeczny ratusz i PKP. - Wartość terenów pod zabudowę komercyjną to jakieś 130 mln euro - szacuje Alex Kloszewski z firmy międzynarodowych doradców ds. nieruchomości Colliers International. Zwycięskie pracownie Dawos i Jems zaproponowały miasteczko komercji, rozrywki i wielkich imprez. Inwestycja miała się zacząć zaraz po Euro 2012. By cały naród nie musiał utrzymywać krzesełek i murawy. We wstępie do albumu, który ukazał się po konkursie, czytamy słowa min. Drzewieckiego: "Dzięki budowie Stadionu oraz wdrożeniu zwycięskiego projektu (...) powstanie piękny, nowy fragment miasta, równie atrakcyjny (...) jak centrum Warszawy". Projektu Stadion City nigdy jednak nie zlecono pracowniom Dawos i Jems. W korespondencji architektów z ekipą Drzewieckiego z czasem widać coraz bardziej nerwowe próby doprowadzenia do realizacji zobowiązań i odpowiedzi bez konkretów. Zrazu Dawos i Jems szukają wsparcia w NCS. Ale w grudniu 2008 r. Drzewiecki zmienia umowę spółki. Odbiera jej m.in. prawo decydowania o drugim etapie inwestycji. Podział ról jest taki: NCS ma budować stadion, a opiekę nad Stadion City na gruntach skarbu państwa roztacza Ministerstwo [Sportu?]. - Odpowiedzialnym za etap Stadion City Drzewiecki uczynił szefa swego gabinetu politycznego Marcina Rosoła - opowiada Michał Borowski. - Wiem to stąd, że już po mojej dymisji minister nieraz pytał, czy nie pomógłbym panu Rosołowi, bo się na tym znam. Nie zdziwiło to Borowskiego. Wcześniej słyszał od ludzi związanych z Euro 2012, że po odsunięciu spółki NCS "Rosół jest od ziemi". Rzecznik obecnego ministra sportu Jakub Kwiatkowski na pytanie o rolę b. szefa gabinetu politycznego Drzewieckiego odpowiada: - Jestem rzecznikiem od trzech miesięcy. Nie znam pana Rosoła.
Drzewiecki o potrzebach inwestorów - Postawmy sobie pytanie: po co był konkurs? Po to, by wyłonić architekta, który dostanie zlecenie na narysowanie całego nowego kwartału Warszawy - mówi Borowski. - To oznacza, że architekt wytycza granice działek, przypisuje im konkretne funkcje, przesądza: gdzie komercja, gdzie przestrzeń publiczna. I tego dokumentu nie ma - ciągnie były szef NCS. Miało więc powstać szczegółowe opracowanie pokonkursowe - jako podstawa i gotowy "wsad" do planu zagospodarowania przestrzennego. Plan uniemożliwia wolnoamerykankę w gospodarowaniu gruntami, chroni teren przed przypadkową zabudową i zapewnia przejrzystość, bo proces jego uchwalania podlega kontroli publicznej. Minister sportu zwlekał i kluczył. Zapewniał, że prace nad Stadion City trwają. Architekci alarmowali, że jest inaczej. W końcu ratusz i pracownia Dawos decydują, by koncepcję Stadion City przerysować do projektu planu, nie czekając na ministerstwo. Wtedy latem 2009 r. min. Drzewiecki zrobił zwrot. W pierwszych dniach czerwca wezwał do siebie dyrektora miejskiego biura architektury Marka Mikosa, który odpowiadał za plany zagospodarowania. To spotkanie urzędnik następujaco referował radnym (22 października 2009 r.): "I tutaj ta strona - umownie mówiąc - ministerialna wskazywała na potrzebę elastycznego odpowiadania na potrzeby inwestorów (...)". 30 czerwca Mikos dowiaduje się z listu ministra Drzewieckiego o rzekomych kardynalnych błędach w konkursie. I że "zabudowy takiej, jaka została przedstawiona w projekcie dwóch pracowni Jems i Dawos, nie uda się zrealizować". Minister pisze też o "działaniach zmierzających do zagospodarowania rejonu Stadionu" - które "ujawniły, że materiały dla uczestników konkursu nie spełniały ogólnie przyjętych kryteriów inwestycji o tej skali". I że brak analiz m.in. finansowania Stadion City, pozycji rynkowej, rynku nieruchomości, charakterystyki rynku inwestycyjnego, badań zapotrzebowania na powierzchnie handlowe. - To pismo, mówiąc delikatnie, zaskakujące - ocenia Borowski. - Zostawiłem ekspertyzy czołowych audytorów, oceny opłacalności koncepcji Stadion City. Był biznesplan, wedle szacunków w Stadion City nie trzeba angażować publicznych pieniędzy. Miała je generować komercja. Projekt biznesowy przedstawiłem ministrowi Drzewieckiemu. Napisał: "zatwierdzam". W liście Mikos dostał też instrukcję od Drzewieckiego: plan "obejmujący tereny Stadion City powinien określać tylko ogólne założenia zagospodarowania, bez wskazywania szczegółowych funkcji poszczególnych obszarów inwestycyjnych". To niezgodne z prawem, bo taki quasi-plan przypominałby białą plamę dającą się wypełniać dowolnymi inwestycjami. To nie jedyny zaskakujący fragment listu. Minister uważa, że w okolicach stadionu mogą powstać też mieszkania. To wbrew zwycięskiej koncepcji, którą sam zaakceptował.

Drzewiecki zamawia raport Drzewiecki proponuje autorski scenariusz: Mikos znów zatrzymuje plan miejscowy na miesiąc, a ministerstwo zamawia raport rynkowy. Drzewiecki obiecuje zamówić go w "ciągu najbliższych dni". Po raporcie nie ma jednak śladu. Nie widzieli go w ratuszu ani w NCS. Resort sportu szuka dokumentu od wtorku. Mikos nie zdradził architektom i urbanistom, że wokół ich planu i koncepcji Stadion City toczy się gra. Dopiero w połowie września opisuje swoją wizytę w ministerstwie przełożonemu, wiceprezydentowi Jackowi Wojciechowiczowi (PO). Przekonuje go, że należy jednak realizować ustalenia konkursu. Ale interwencja Drzewieckiego okazała się skuteczna - i to mimo że zmiotła go ze sceny politycznej tzw. afera hazardowa. Plan zagospodarowania obejmujący Stadion City nie został do tej pory uchwalony przez stołecznych radnych. Nie doczekał się nawet publicznego wyłożenia, choć projekt jest gotowy od roku. Dlaczego? - Jak nic nie jest ustalone, to z działkami można robić dowolne rzeczy. Pewnie o to chodzi - przypuszczają Krzysztof Domaradzki z Jems i Olgierd Jagiełło z Dawos, współautorzy koncepcji Stadion City. Architektów zirytowała radykalna zmiana nastawienia ministra, szczególnie gdy usłyszeli, że Drzewiecki nie przewiduje już hali widowiskowej pod stadionem, lecz przy Torze Wyścigów Konnych na Służewcu. Wcześniej minister zapowiadał, że arena na 20 tys. widzów będzie gotowa na mistrzostwa świata w siatkówce w 2014 r., które odbędą się w Polsce. Mówił: - To będzie polska Madison Square Garden. Powstanie obok Stadionu Narodowego. Nie tylko projektantów zaskoczyło odejście od tego pomysłu. Wiceprezydent Wojciechowicz: - Nie pamiętam, czy min. Drzewiecki powiedział mi: rezygnuję z budowy hali, którą obiecaliśmy warszawiakom przy stadionie. Nie usłyszałem też, czego właściwie ma nie być w planie zagospodarowania.

Drzewiecki i gondole nad Wisłą Zapowiedź przenosin hali to nie jedyny projekt zmian wokół stadionu. Była jeszcze idea tzw. mostu gondolowego, czyli kolejki linowej na stadion. Inwestorem chciał zostać Ryszard Sobiesiak, przedsiębiorca z branży hazardowej, bohater afery hazardowej, interlokutor polityków PO ze słynnych podsłuchów CBA. Ten biznesmen mówił przed komisją śledczą: "Miałem genialny pomysł, (...) to pan Kamiński [wtedy szef CBA] mi łapy podciął (...) bo taką gondolę, jakbyśmy w Warszawie zrobili, to było idealne miejsce, plus przed tą organizacją mistrzostw świata, Europy". W sprawę gondoli minister sportu postanowił zaangażować wiceprezydenta Wojciechowicza. Sobiesiak spotkanie z wiceprezydentem opisał tak: do rozmowy doszło "gdzieś w terenie, pod Warszawą, na konferencji czy coś tam. Miejsce było bardzo ładne, w lesie". - Był na spotkaniu ministra Drzewieckiego z warszawską PO i jej sympatykami w Wesołej - opowiada Wojciechowicz. - To był rok 2008, minister opowiadał o Euro 2012 w kontekście Warszawy. Pan Sobiesiak podszedł do mnie na chwilę, wspomniał o pomyśle. Prosiłem: "jeśli ma pan coś konkretnego, zapraszam do ratusza". W wersji Sobiesiaka wiceprezydent nie był zainteresowany gondolą. Biznesmen uznał więc temat za zakończony - woli grać w golfa, niż użerać się z urzędnikami. Rzecz jednak miała dalszy ciąg rok później. Wojciechowicz: - Zadzwonił min. Drzewiecki i poinformował, że zgłosili się do niego inwestorzy z pomysłem, ale nie czuje się kompetentny, by im odpowiedzieć. Prosił, bym ich wysłuchał. - Często do pana dzwonił minister? - Dzwonił w sprawach Euro 2012. - A polecał biznesmenów? - Wcześniej nie. Ale sprawa dotyczyła w pewien sposób otoczenia Stadionu Narodowego. Wizyta w ratuszu odbyła się pod koniec maja 2009 r. Trwała kilkanaście minut. Wiceprezydent nie pamięta dokładnej daty ani nazwisk przedsiębiorców. Ich wizytówki się nie odnalazły. Wojciechowicz: - Zaczęli standardowo: "Panie prezydencie, mamy tu taki pomysł, gondole". Pamięta, że mieli tylko folder "kanap narciarskich" do wyciągu krzesełkowego firmy Doppelmayr (system tej firmy działa w Zieleńcu, w ośrodku Sobiesiaka). Rozmowa miała charakter sondażowy. Wojciechowicz odesłał przedsiębiorców do biur promocji i obsługi inwestorów. Tamtejsi urzędnicy dostali e-maile pt. "Wisła XXI". Materiały w imieniu biznesmenów rozsyłała Małgorzata Ruta-Gołacka, autorka projektu. Na pytanie "Gazety" odpowiedziała, że Sobiesiaka nie zna. Według tych materiałów "Wisła XXI" to nie tylko gondole, ale też baza hotelowo-restauracyjna, centrum odnowy i relaksu z masażami, jacuzzi, komorą kriogeniczną, saunami, sceną do nauki tańca, plażą z boiskami, piętrowy parking. Korespondencja trwała przez kilka dni lipca, potem się urwała. Ratusz, który biznesmeni chcieli zaangażować w projekt finansowo, odmówił.

Ministerstwo bez Drzewieckiego, konsultacje trwają Drzewiecki stracił posadę na początku października 2009. W Ministerstwie Sportu rządzi nowa ekipa z ministrem Adamem Gierszem. - Pomimo upływu 20 miesięcy od ogłoszenia wyników konkursu na otoczenie Stadionu Narodowego żadne prace projektowe wynikające z rozstrzygnięć konkursu nie zostały rozpoczęte - podsumowuje w imieniu projektantów Wojciech Zych z konsorcjum Jems Dawos. Nowy rzecznik ministra sportu Jakub Kwiatkowski na pytanie, czy resort zrezygnował z koncepcji Stadion City, odpowiada dyplomatycznie: - Prowadzimy konsultacje z miastem. Zastanawiamy się nad koncepcją zagospodarowania. Dwa tygodnie temu architekci spotkali się z reprezentantami skarbu państwa i stołecznymi urzędnikami. Co usłyszeli? Że otoczenie stadionu i hala widowiskowa to temat dla rządu. Architekci wyciągają plansze. Pokazują, że np. projekty wielkiej rury kanalizacyjnej od Portu Praskiego do Jeziorka Kamionkowskiego z przepompownią ścieków inżynierowie od drugiej linii metra zaprojektowali w oderwaniu od koncepcji Stadion City. - Rysują ją najkrótszą drogą, w poprzek planowanych budynków czy ulic. To dowody na karygodne zaniedbania - denerwuje się Olgierd Jagiełło.

Jakub Chełmiński, Iwona Szpala, Dariusz Bartoszewicz

Rozmowa z szefem CBA Pawłem Wojtunikiem Czy to czystka Rozmowa o Mariuszu Kamińskim, porządkach w Biurze, o podsłuchach, agentach, o sprawie Piskorskiego i o tym, że Biuro nie będzie zajmować się płotkami.

Grzegorz Rzeczkowski: - „W CBA dzieją się rzeczy niebywałe. Moi najbliżsi współpracownicy są odwoływani z funkcji, poddawani badaniom wariograficznym, niemalże codziennie trwają przesłuchania. W tej chwili jesteśmy na etapie rozstrzeliwania, mówiąc w cudzysłowie, kadry kierowniczej”. To słowa pańskiego poprzednika, Mariusza Kamińskiego. Paweł Wojtunik: - Komentowanie spraw biura przez jego byłego szefa uważam za nieprofesjonalne. Ta wypowiedź jedynie odsłania bliskie relacje łączące ministra Kamińskiego z niektórymi osobami, z którymi nie porozumieliśmy się co do wspólnego współdziałania w ramach tej służby. Wszyscy powinni być świadomi, że nowy szef ma prawo do minimalnych zmian organizacyjnych. Na 13 dyrektorów zarządów i departamentów w centrali pozostało tylko pięciu, którzy pracowały na tych stanowiskach za czasów Kamińskiego. Na dziesięć delegatur, tylko w trzech dotychczasowi szefowie utrzymali posady. Ale to nie jest aż tylu odwołanych i aż tylu nowych ludzi. W delegaturach odwołałem dwóch dyrektorów na dziesięciu, reszta sama odeszła jeszcze przed zmianą kierownictwa lub zostali przeze mnie awansowani. W centrali zmieniło się około dziesięciu szefów departamentów, ich zastępców oraz naczelników.

Jednak zdymisjonował pan głównie osoby zajmujące najwyższe stanowiska, czyli dyrektorów departamentów i zarządów. Odwołałem nie więcej niż dziesięć osób. Proszę pamiętać, że kilka osób zajmujących kierownicze stanowiska zachowało się nieodpowiedzialnie, porzucając swoich ludzi i przechodząc na własną prośbę do grupy stanowisk tymczasowych tuż przed zmianą szefa CBA. To moim zdaniem dyskwalifikuje ich w roli przełożonych i jest zachowaniem nieprofesjonalnym oraz koniunkturalnym.

A jakie były powody odwołań tych, którzy stracili stanowiska? Nie chcę mówić indywidualnie, kto konkretnie i dlaczego je stracił. Ogólnie mogę powiedzieć – zdecydowała inna koncepcja funkcjonowania CBA. W jednostkowych przypadkach również niewystarczające przygotowanie do zadań, które te osoby miałyby realizować, a co za tym idzie brak mojego zaufania do nich. Na miejsce zwolnionych przychodzą osoby związane wcześniej z policją, a w szczególności z Centralnym Biurem Śledczym, którym pan kierował przed przejściem do CBA. Można odnieść wrażenie, że kolegów Kamińskiego zastępują koledzy Wojtunika. To wrażenie całkowicie nieuzasadnione. Osób spoza CBA przyjętych do służby od chwili, gdy objąłem nad nią kierownictwo, jest ledwie kilka, sześć – siedem. A więc są to jednostkowe przypadki. Reszta to osoby, które rzeczywiście wywodzą się z policji, ale później pracowały w CBA.
Czy komuś się to podoba, czy nie, największe doświadczenie mają policjanci, przede wszystkim z CBŚ. Uważam CBŚ za organizację elitarną, znam pracujących tam ludzi i wiem, że oprócz znakomitych kompetencji mają silny kręgosłup moralny. Ale nie znaczy, że są to moi koledzy. Jeżeli się znamy, to z relacji zawodowych. Klucz towarzyski w doborze współpracowników u mnie nie obowiązuje.

Mariusz Kamiński mówił o badaniach wariografem. Ktoś może odnieść wrażenie, że to masowe badania, dotyczące wszystkich funkcjonariuszy, co więcej – podczas których padają pytania, czy jesteś z nami, czy przeciwko. To nieprawda. W CBA doszło do kilku nieprawidłowości – m.in. został upubliczniony materiał stanowiący tajemnicę państwową o najwyższym stopniu tajności. Chodzi o dokumenty ze sprawy hazardowej, stenogramy z podsłuchów, które wyciekły do mediów. W takiej sytuacji nie mogłem zrobić nic innego, jak przeprowadzić postępowanie wyjaśniające, by stwierdzić, czy doszło do złamania prawa, a jeśli tak, to kto to zrobił. W historii CBA zdarzały się już przypadki użycia wariografu w stosunku do funkcjonariuszy podejrzewanych o przecieki i nie budziły wówczas zastrzeżeń pana Kamińskiego.

Przyniosło to jakieś efekty? Za wcześnie, by o tym mówić.

Takie badania są wciąż prowadzone? Już nie, bo ci, którzy mieli je przejść, już je zaliczyli. Nie jest tak, że w CBA dzieją się dantejskie sceny, a wariograf jest rozgrzany do czerwoności. Rzecz dotyczy kilku osób. Wszystkie się zgodziły, nikt nie podważał jego legalności czy zasadności.

Ile osób zostało objętych badaniem? Kilka.

Wśród nich był Mariusz Kamiński i jego byli zastępcy? Minister Kamiński nie był poddawany badaniu wariograficznemu.

Niedawno przedstawił pan sejmowej komisji do spraw służb specjalnych raport na temat funkcjonowania CBA w latach 2006 – 2009. Jakie płyną z niego wnioski? Trudno mi się wypowiadać na temat dokumentu, który jest tajny. Ale jeśli tego typu instytucje tworzą osoby dobierane z klucza towarzysko – politycznego, sprzyjające jednej opcji politycznej, na dodatek o niskiej wiedzy na temat działania służb, to niestety efekty są takie, jakie są. CBA ma najniższe zaufanie społeczne wśród tego typu instytucji. Np. w policji nie jest możliwe, by wysokie stanowisko kierownicze zajęła osoba, która nie miała doświadczenia kierowniczego, a w CBA tak było. W biurze działały też takie komórki organizacyjne, w których pracowali wyłącznie kierownicy.

Jaki był największy grzech CBA za poprzedniego kierownictwa? Upolitycznienie, czyli największy grzech, jaki może popełnić tego typu służba. Politycy nie powinni kierować służbami specjalnymi, to zawsze skaża obiektywizm ich działania. 

Czy przejrzał pan już dokumentację najgłośniejszych spraw, które prowadziło biuro, takich jak sprawa posłanki Sawickiej, czy tzw. afera gruntowa związana z odrolnieniem działki na Mazurach? Takie analizy trwają. Chcę się przekonać, czy te operacje były prowadzone z poszanowaniem prawa i we właściwy sposób. Służby nie mogą robić z przypadków  niedużego kalibru spraw głośnych, a z nieznanych ludzi, którzy dopuścili się niezbyt poważnych przestępstw, albo w ogóle ich nie popełnili, gwiazd medialnych. Bulwersuje mnie fakt ujawnienia kuchni pracy operacyjnej – m.in. przez upublicznienie nagranych z ukrycia zdjęć. CBA kilka razy, głównie podczas konferencji prasowych, pokazało za dużo.  Przez takie postępowanie wszystkie służby tracą element zaskoczenia. Same wytrącają sobie broń z ręki. W porównaniu do innych służb specjalnych i policji biuro miało największy odsetek odrzuconych przez prokuratury i sądy wniosków o założenie podsłuchów. Nie tylko sędziowie, ale i prokuratorzy zgłaszali zastrzeżenia zarówno co do jakości wniosków, jak i zasadności stosowania tego narzędzia. Sięgano po nie zbyt chętnie i zbyt często, a tak być nie może. Zamierzam to zmienić. Kontrowersje budził również sposób prowadzenia operacji specjalnych, bardziej przypominający nakłanianie do popełnienia przestępstwa, niż wykrycie rzeczywistych naruszeń prawa. Prowokacja nie może oznaczać nakłaniania kogoś przez długi czas do popełnienia przestępstwa, ani testowania jego uczciwości. Słowem – nie może to być podżeganie do popełnienia przestępstwa. Prowokację można zastosować wówczas, gdy posiada się pewność bliską stu procent, że dana osoba to przestępca, a nie niewinny człowiek, który w rezultacie działania służb dokona pierwszego w życiu przestępstwa. Inaczej mówiąc, można przestępcę sprowokować, a nie permanentnie prowokować.

Czy powiedział pan o tym funkcjonariuszom CBA? Powiedziałem, że wszystkie działania CBA powinny być realizowane zgodnie z zasadą legalności, bezpieczeństwa, proporcjonalności i efektywności. Nie widzę możliwości, by drobnego przestępcę zatrzymywało dziesięciu funkcjonariuszy uzbrojonych w broń długą. To może widowiskowe, ale po prostu nieekonomiczne. Tak samo nie widzę możliwości, by przy pierwszym podejrzeniu, że ktoś prowadzi działalność przestępczą uruchamiać całą maszynę podsłuchów, prowokacji, czy kontrolowanego wręczenia korzyści majątkowej. Ostatnia akcja CBA przeciwko politykowi to udział w przeszukaniu mieszkania Pawła Piskorskiego. Po co, skoro rola funkcjonariuszy sprowadzała się do asystowania prokuratorowi? Zapewniam, że w tym przypadku nie było żadnych tego typu podtekstów. Bardzo blisko współpracujemy w tej sprawie z prokuraturą, wykonując powierzone nam czynności. Czy weszlibyśmy do mieszkania polityka rano, czy wieczorem, przed obiadem, po kolacji, w niedzielę, czy wtorek, zawsze będzie to wzbudzało kontrowersje.

Nie można było tego zrobić o parę miesięcy wcześniej, czy nawet lat, bo zdaje się tak długo śledztwo w sprawie Piskorskiego się toczy, tylko na kilka miesięcy przed wyborami? W przypadku pana Piskorskiego nie widzę dobrego momentu na przeprowadzenie tego typu czynności. Niestety, działania tego typu zawsze wiążą się z tym, że trzeba do pomieszczenia wejść i dokonać przeszukania. Nie zrobiliśmy tego w Boże Narodzenie o 6 rano, w świetle kamer, w kurtkach z napisem CBA, pokazując Piskorskiego w niekorzystnym anturażu i jeszcze nagłaśniając wszystko w mediach z naciskiem na sensacyjne wątki sprawy. Takie działanie byłoby dopiero skandaliczne. Przykładaliśmy bardzo dużą staranność, by nie wyszedł z tego show, by wywołało jak najmniej niekorzystnych skutków dla pana Piskorskiego i jego politycznych działań. I gdyby nie wystąpienie pana Piskorskiego w mediach, nikt by się o przeszukaniu nie dowiedział.

Od jak dawna CBA zajmuje się Pawłem Piskorskim? Biuro było zaangażowane w sprawę, zanim objąłem obowiązki jego szefa.

Co dalej z CBA? Politycy lewicy proponują, by je zlikwidować. Sam byłem sceptycznie nastawiony do idei utworzenia biura. Uważałem, że lepiej gdyby zadania przypisane CBA wykonywała na przykład policja. Ale zmieniłem zdanie. Biuro ma swoje zadanie do wykonania jako służba zajmująca się najpoważniejszymi sprawami korupcyjnymi i kontrolująca największe procesy prywatyzacyjne, czym inne służby tak naprawdę się nie zajmują, bo mają inne priorytety. CBA może być naprawdę skutecznym narzędziem ze względu na szerokie kompetencje, które posiada. Istnieje opinia, że uprawnienia biura są zbyt szerokie. Policja polityczna – tak się przecież mówi o CBA. Niestety, niektóre sprawy sięgają osób związanych z polityką. Nie sposób tych ludzi traktować inaczej, jak zwykłych przestępców, choć zawsze z ich strony będzie temu towarzyszył zarzut o działania polityczne. Myślę, że w krótkim czasie CBA udowodni, że zarzuty o polityczne wykorzystywanie tej służby są w tej chwili bezzasadne. A co do uprawnień – ona takie muszą być, jeśli mamy skutecznie walczyć z korupcją. Skuteczność biura jest jednak wątpliwa. Przecież od początku miała być to służba, która tropi korupcję na szczytach władzy. Tymczasem nie dość, że takich spraw było niewiele, to wszystkie okazały się mniej lub bardziej naciągane. Może nie warto utrzymywać specjalnej służby, która kosztuje 100 mln zł rocznie. Nie jestem zwolennikiem poglądu, że korupcja to największe zło, jakie nas spotkało i że jesteśmy krajem głęboko tym zjawiskiem dotkniętym, tak jak np. Rumunia czy Bułgaria. Nie bagatelizuję jednak problemu:  korupcja w Polsce jest i są w nią zamieszane osoby pełniące funkcje publiczne. Patrząc z tej perspektywy twierdzę, że CBA jest potrzebne. Uważam że służba, którą kieruję, może odkryć rocznie kilka naprawdę poważnych spraw korupcyjnych. Ściganiem drobniejszych ryb może zająć się policja.

Nie sądzi pan, że zarzuty dotyczące upolitycznienia biura to po części wina ustawy o CBA, która z jednej strony daje jego szefowi znaczącą niezależność, z drugiej zaś formalnie podporządkowuje go premierowi? Nie, bo uważam, że biuro ma naprawdę dużą niezależność. Nie widzę możliwości, by można byłoby ją jeszcze zwiększyć. Bardziej komfortowej pod tym względem pozycji nie umiem sobie wyobrazić.

Co z rozpoczętymi śledztwami? Wszystkie są kontynuowane? Wszystkie, choć według mnie częścią z nich CBA nie powinno się zajmować, bo dotyczą drobnych przestępstw, które mogłyby trafić do policji. Rozwiązanie tego problemu leży we współpracy CBA z innymi służbami, co dotychczas mocno kulało. Do niedawna CBA, które było taką zamkniętą twierdzą, nie współpracowało z nimi na należytym poziomie.

Proszę wymienić trzy najważniejsze cele, jakie stoją przed CBA. Po pierwsze ściganie poważnych przestępstw korupcyjnych, po drugie zdobywanie informacji o możliwych zagrożeniach tego typu przestępczością, czyli taka działalność informacyjno - analityczna. No i po trzecie – sprawna działalność kontrolna. CBA to jedyna służba, która posiada te wszystkie uprawnienia.

A jakie zadania wyznaczył panu premier? Ściganie korupcji we wszystkich jej przejawach, bez względu na to, jakich środowisk dotyczy.

Także tego, z którego się wywodzi? Także tego. Dziękuje za rozmowę.

Tajemnica Pędzącego Królika ABW mogła wiedzieć o tym, że CBA śledzi powiązania polityków PO z Sobiesiakiem – ustaliła „Rz”. Jak dowiedziała się „Rz”, Marcin Rosół, bliski współpracownik byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, w kluczowym momencie afery kontaktował się ze swoim znajomym płk. Pawłem Białkiem, zastępcą szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. „Rz” ustaliła, że w billingach połączeń telefonicznych Rosoła odnotowane są rozmowy z Białkiem. – To połączenia z końca sierpnia – mówi nam zastrzegający sobie anonimowość funkcjonariusz CBA. A właśnie wtedy, 24 sierpnia, mogło dojść do przecieku w sprawie akcji CBA. Rosół i Białek nie zaprzeczają, że ze sobą rozmawiali. Ale twierdzą, że nie o aferze i nie o posadzie dla Magdaleny Sobiesiak. – O sprawie dowiedziałem się 1 października z „Rz”. A między 22 i 25 sierpnia nie kontaktowałem się z Rosołem – mówi Białek. O te kontakty Rosół był też pytany przez posłów z komisji hazardowej. Pułkownik Paweł Białek w Urzędzie Ochrony Państwa funkcjonariusz od 1991 r. Już jako pracownik ABW zasłynął z tego, że za rządów PiS procesował się z ówczesnym szefem agencji Witoldem Marczukiem. Zarzucał mu, że ten bezzasadnie przesunął go na niższe stanowisko. Białek odszedł z ABW w styczniu 2007 r. i objął posadę w Agencji Rozwoju Mazowsza, gdzie pracował z Rosołem. Po wygranych przez PO wyborach złożył podanie o ponowne przyjęcie do służby. Już 4 grudnia 2007 r. został wiceszefem ABW. Kluczowe kwestie to: czy w sierpniu 2009 r. Białek rozmawiał z Rosołem prywatnie czy jako funkcjonariusz ABW? O czym naprawdę mówili? Czy agencja wiedziała o akcji CBA? Odpowiedź na te pytania i analiza licznych rozbieżności w zeznaniach osób takich jak Marcin Rosół, Mirosław Drzewiecki, Ryszard Sobiesiak i Magdalena Sobiesiak mogą rzucić nowe światło na sprawę przecieku.

Trzy wątki afery Istnieją trzy główne wątki afery hazardowej, której kulisy w 2009 r. ujawniła „Rz”. Pierwszy to sprawa kontaktów wpływowych polityków PO z królem hazardu Ryszardem Sobiesiakiem, któremu mogli pomagać w uzyskaniu korzystnych dla branży rozwiązań w ustawie hazardowej oraz zezwoleń na budowę wyciągu w Zieleńcu. Drugi wątek to załatwiania przez nich posady w Totalizatorze Sportowym dla córki króla hazardu Magdaleny Sobiesiak. Trzeci to kwestia przecieku, który spalił akcję CBA śledzącego kontakty biznesmenów z ludźmi Platformy. Dla wyjaśnienia tej ostatniej sprawy kluczowe jest ustalenie, co dokładnie działo się 24 sierpnia 2009 r., kiedy to m.in. doszło do spotkania Marcina Rosoła i Magdaleny Sobiesiak. Według byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego to wtedy Rosół mógł poinformować córkę króla hazardu o tym, że musi się wycofać z walki o posadę w TS, bo zagęszcza się atmosfera wokół jej ojca (w domyśle – chodzi za nim CBA).

Zmienne wersje Magdalena Sobiesiak aż do spotkania w Pędzącym Króliku była przekonana, że może się starać o pracę w TS. To ważne ustalenie, bo jest punktem wyjścia do oceny dalszych działań Drzewieckiego i Rosoła.

16 sierpnia 2009 r. Ryszard Sobiesiak usłyszał od Rosoła, że córka może składać dokumenty do konkursu. Był to ostatni moment. 17 sierpnia upływał termin składania aplikacji. Od tej chwili zaczyna się ciąg dziwnych działań bohaterów afery.

17 sierpnia 2009 r. Tego lub następnego dnia miało się odbyć spotkanie Drzewieckiego z Rosołem, na którym minister miał się dowiedzieć o aplikacji Sobiesiakówny i zażądać jej wycofania. Rosół w rozmowie z „Dziennikiem” 4 października 2009 r. mówił, że Drzewiecki wiedział już o kandydaturze Sobiesiakówny, a kazał ją wycofać około 23 sierpnia. Trzy dni później sam zadzwonił do dziennikarzy z inną wersją, mówiąc: „Drzewiecki kazał mi ją wycofać około 17 sierpnia. Wcześniej w ogóle nie wiedział”.

Czy zmiana wersji Rosoła miała związek z wywiadem udzielonym wtedy przez jego szefa „Newsweekowi”? – To był pomysł Rosoła. (...) Ja w tej sprawie nie kiwnąłem palcem – mówił 3 października Drzewiecki.

Akcja „Wycofać Magdę” Po domniemanym spotkaniu 17 sierpnia Drzewiecki był pytany przez premiera Donalda Tuska o ustawę hazardową. Dlatego zarządził w swoim resorcie spotkanie współpracowników. 19 sierpnia 2009 r. Drzewiecki pojechał w tej sprawie do Tuska. W spotkaniu uczestniczył też Grzegorz Schetyna. Według zeznań Rosoła przed komisją godzinę lub dwie później odbył się mecz, w którym uczestniczyli m.in. Tusk, Schetyna i Rosół. Czy mówili o aferze? Wszyscy zaprzeczają. Następnego dnia Rosół zaczął wydzwaniać do wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza, który odpowiadał za konkurs na członków zarządu TS.

20 sierpnia 2009 r. Według CBA wtedy Rosół zaczął akcję odwoływania kandydatury Sobiesiakówny. Nie mówił jej o tym. A do Leszkiewicza nie mógł się dodzwonić, bo ten był za granicą. – Chciałem wycofać Magdalenę Sobiesiak – mówił tuż po wybuchu afery Rosół. – Rosół dzwonił wiele razy, a ja zapamiętuję tych, którzy przeszkadzają mi w wakacjach – mówił wtedy Leszkiewicz. Ale już przed komisją Rosół wypierał się, że wydzwaniał w sprawie Sobiesiakówny. Według CBA 22 sierpnia Rosół rozmawiał z Sobiesiakiem na temat przygotowań Magdaleny do konkursu. Ale nie powiedział jej ojcu, że minister zalecił ją wycofać. Stwierdził, że umówił się z nią na spotkanie 24 sierpnia.

24 sierpnia 2009 Tego dnia Magdalena Sobiesiak jechała na spotkanie z Wrocławia. Rosół zeznał, że wrócił do Warszawy 23 sierpnia wieczorem lub 24 sierpnia rano. Był w Zielonej Górze. Dlaczego nie spotkał się z Sobiesiakówną po drodze? Miałaby bliżej. Bo wymagałoby to rozmowy telefonicznej, a on bał się podsłuchu? 24 sierpnia Rosół spotkał się też ze swoim przyjacielem Michałem Dziębą. Rosół zapewniał komisję, że nie rozmawiał wtedy o Sobiesiakównie ani o aferze. Dzięba w rozmowie z „Rz” przyznał, że nawet kilka razy dziennie spotykał się z Rosołem. Nie wyklucza, że tak mogło być także 24 sierpnia. Dzięba to przyjaciel Rosoła jeszcze z czasów studiów. Karierę zaczął, pracując w Biurze Krajowym PO, potem w biurze Platformy przy Parlamencie Europejskim. Po wygranych przez PO wyborach został doradcą ministra skarbu Aleksandra Grada. Odszedł z resortu w maju 2009 r. Czy jako były pracownik Ministerstwa Skarbu miał pomóc w wycofaniu kandydatury córki króla hazardu? Rosół zeznał, że czekał na Sobiesiakównę w Pędzącym Króliku półtorej godziny. Spotkanie trwało od trzech do pięciu minut. Miał jej wytłumaczyć, że są donosy na jej ojca. Sobiesiakówna bez słowa protestu przyjęła krótkie tłumaczenie: – Nie wydaje mi się, żebym miała pretensje, że ktoś mnie ściąga, zwłaszcza że to był jeden z głównych powodów (konkurs w TS – red.), ale ja w Warszawie bywam – zeznała. Spotkanie w Króliku miało bezpośrednie konsekwencje. Tego samego wieczoru Ryszard Sobiesiak miał umówione spotkanie z Mirosławem Drzewieckim. Nie odbyło się. – Nie mam pojęcia (dlaczego się nie odbyło – red.). Pewnie jak zwykle nie odbierał telefonów – zeznał Ryszard Sobiesiak przed komisją.

A jego córka zeznała, że następnego dnia wycofała papiery z TS i od razu wróciła do Wrocławia.

25 sierpnia. Rano Rosół pojechał do Leszkiewicza. Według ustaleń „Dziennika” spotkanie trwało siedem minut. Rosół zakomunikował, że Sobiesiakówna wycofała się z konkursu. – Nie podał żadnych powodów – mówił Leszkiewicz. Przed komisją Rosół zeznał, że spotkanie było dłuższe (dziesięć – 15 minut) i dotyczyło gruntów dla COS w Zakopanem, a o Sobiesiakównie mógł rzucić mimochodem, że „prawdopodobnie nie będzie ubiegała się w konkursie”. Leszkiewicz w październiku 2009 r. nic nie mówił dziennikarzom o COS. Będzie zeznawał przed komisją za tydzień. Ani Białek, ani Dzięba nie znajdują się na liście świadków komisji śledczej.

Piotr Gursztyn , Piotr Nisztor

ABW informowała Rosoła? Podczas przesłuchania Marcina Rosoła, jednym z najciekawszych wątków była jego znajomość z płk. ABW - Pawłem Białkiem. Niestety, Bartosz Arłukowicz nie pociągnął tego tematu w pytaniach. Znajomość prawej ręki Drzewieckiego z tajemniczym oficerem prześwietliła "Rzeczpospolita". Przesłuchanie Marcina Rosoła 18 lutego 2009r.: Bartosz Arłukowicz: Czy zna pan osobę o nazwisku Paweł Białek? Marcin Rosół: Znam.

Bartosz Arłukowicz: Czy kontaktował się pan z tą osobą między 20 a 27 sierpnia 2009 r. telefonicznie, osobiście? Marcin Rosół: W sierpniu na pewno się kontaktowałem z panem Pawłem Białkiem, ale nie powiem dokładnie kiedy. Musiałbym sięgnąć do publikacji prasowej „Rzeczpospolitej” z sierpnia 2009 r.

Bartosz Arłukowicz: Czy może pan powiedzieć, gdzie pracuje pan Paweł Białek? Marcin Rosół: W Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W jakiej formie urzędnik Ministerstwa Sportu i Turystyki kontaktował się z wysokim oficerem ABW? Prywatnie, służbowo? W jakiej sprawie? Białek to znajomy Rosoła, pracowali razem w Agencji Rozwoju Mazowsza w 2007r., po odejściu pierwszego z ABW, drugi zaś był po kłopotach z aferą słupową. Jak ustaliła "Rz" - billingi b. współpracownika Drzewieckiego wskazują na połączenia z zastępcą Krzysztofa Bondaryka. Agent CBA twierdzi nawet, że "to połączenia z końca sierpnia". Oficjalna strona ABW podaje bio Białka: Urodził się w 1965 r. Absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego na kierunku archeologii oraz studiów podyplomowych Szkoły Głównej Handlowej  na kierunku bankowości. W Urzędzie Ochrony Państwa od 1991 roku. W latach 1998 – 2005 pełnił wysokie funkcje kierownicze w UOP i ABW. Zajmował się głównie pracą analityczną i informacyjną związaną z przestępczością ekonomiczną i zagadnieniami dotyczącymi nieproliferacji. Był wielokrotnie nagradzany i odznaczany. W styczniu 2007 roku odszedł ze służby w ABW. W listopadzie 2007 roku złożył podanie o ponowne przyjęcie do służby w ABW. W dniu 4.12.2007 został mianowany na stanowisko zastępcy Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Czy w dniach 20-27 sierpnia Rosół traktował Białka jak swoją wtykę w ABW i chciał się dowiedzieć o ewentualnej akcji CBA? Zachodzi potrzeba przesłuchania zastępcy Bondaryka. Przed komisją śledczą jeszcze sporo pracy i wg mnie, posłowie nie zdążą się wyrobić z raportem do kwietnia. Zadać pytania należy jeszcze przecież Koskowi, Wosikowi, Rolnik, Leszkiewiczowi czy Sykuckiemu. Może zajść potrzeba powtórnego przesłuchania kilku świadków. Choć oczywiście termin kwietniowy dla końca prac komisji śledczej nie jest wiążący. GW1990


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
12 151 159 Practical Tests of Coated Hot Forging Dies
151 Ustawa o zatrudnianiu os b pozbawionych wolno ci
151 Kartoteki biblioteczne Iid 16411
ESAB Caddy Arc 151 201
151 Wierzenia religijne
art 0 151 wersja skrócona
151 Manuskrypt przetrwania
Dz U 98 151 987
151
mity od 151 do 154, ODK, Ikonografia Brus, Mity
plik (151)
Śpiewnik 151 Apolinary Polek
151
151
151 193 251 inf 06[1] 2002
PaVeiTekstB 151
16mpmep 151
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2003 t9 n1 2 s145 151
150 151 407 pol ed02 2005

więcej podobnych podstron