BUdowniczowie III Rzeczpospolitej( cześć III- ostatnia) W pierwszym dniu Nowego Roku pańskiego publikuję trzecią i ostatnią część listy prezydenta Bronisława Komorowskiego, listę ludzi, których pooznaczał pan prezydent w związku z „Odrodzeniem Polski”- niektórym nadając Order Orła Białego. Ciekawe, jak zachowają się odznaczeni, gdy ukochana przez nich III Rzeczpospolita- zbankrutuje? A na to się zanosi.. Na razie wszystko zwalają na wyimaginowany” kryzys”. A ja powtarzam za Kisielem: ”To nie kryzys - to rezultat”. To rezultat dwudziestoletnich rządów socjalistycznych.. Oto lista odznaczonych:
1.Rafał Skąpski- dyrektor PIW i prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek, wiceprezes Polskiego Radia z ramienia SLD, wiceminister kultury w rządzie pana Leszka Millera- Krzyż Komandorski OOP
2.Aleksander Smolar- prezes Fundacji Batorego, wieloletni członek PZPR, emigrant” marcowy”, rzecznik KOR za granicą, doradca premiera Mazowieckiego i pani Suchockiej, członek władz UD i UW- syn komunistów- Hersza Smolara i Walentyny NAjdus- Krzyż Komandorski OOP
3.Eugeniusz Smolar- dziennikarz, „ emigrant marcowy”, Współpracownik KOR, dyrektor sekcji polskiej BBC , wiceprezes i dyrektor programowy Polskiego Radia z ramienia UW, brat Aleksandra Smolara- Krzyż Komandorski OOP
4.Nina Smolar- emigrantka „ marcowa”, współpracowniczka KOR, żona Eugeniusza Smolara- Krzyż Komandorski OOP
5.Jacek Socha- minister skarbu państwa w rządzie Marka Belki, wieloletni przewodniczący Komisji Papierów Wartościowych..- Krzyż Komandorski OOP
6. Grażyna Staniszewska- posłanka, senator i eurodeputowana UD i UW- Krzyż Komandorski OOP
7.Piotr Stasiński- zastępca redaktora naczelnego Gazety Wyborczej- Krzyż Oficerski OOP
8.Maria Stolzman- posłanka UD i UW- Krzyż Oficerski OOP- 2010 – pośmiertnie..
Andrzej Strzelecki- aktor, reżyser, członek Komitetu Honorowego Bronisława Komorowskiego- Krzyż Oficerski OOP
9.Ewa Sułkowska- Bierezin- dziennikarka, współpracowniczka KOR, członek Komitetu Honorowego B. Komorowskiego- KrzyżOficerski OOP
10.Jerzy Surdykowski- dziennikarz, konsul generalny w Nowym Yorku- Krzyż Kawalerski OOP
11. Tadeusz Syryjczyk- minister przemysłu w rządzie Mazowieckiego i transportu w rządzie Buzka, krakowski poseł i wiceprzewodniczący UW- Krzyż Kawalerski OOP
12.Marian Szamatowicz- ginekolog –położnik, radny województwa podlaskiego z ramienia SLD- Krzyż Komandorski z Gwiazdą OOP
13.Jarosław J. Szczepański—dziennikarz, rzecznik prasowy TVP za rządów prezesa Dworaka, doradca prezydenta Komorowskiego, przewodniczący loży B’nai B’rith- Krzyż Kawalerski OOP
14.Krzysztof Szumski- dyplomata, oficer wywiadu PRL- Krzyż Oficerski OOP
15..Wisława Szymborska- poetka, członkini Komitetu Honorowego B. Komorowskiego- Order Orła Białego
16. Klemens Ścierski- minister przemysłu i handlu w rządach Oleksego i Cimoszewicza-, senator UW- Krzyż Komandorski OOP
17. Józef Ślisz- wicemarszałek Senatu- Krzyż Komandorski OOP
18.Krzysztof Śliwiński- współzałożyciel i zastępca redaktora naczelnego Gazety Wyborczej- Krzyż Oficerski OOP
19.Marcin Święcicki- sekretarz KC PZPR, minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Mazowieckiego, prezydent Warszawy, poseł UW, UD i PO, zięć komunisty Eugeniusza Szyra- Krzyż Oficerski OOP
20.Jacek Taylor- gdański poseł UD i UW, kierownik Urzędu ds. Kombatantów._ krzyż Komandorski OOP
21.Gołda Tencer- Szurmiej- aktorka i reżyser, prezes Fundacji Shalom, żona dyrektora Teatru Żydowskiego Szymona Szurmieja- Krzyż Komandorski OOP
22.Andrzej Wajda- reżyser, senator UD, członek Komitetu Honorowego B..Komorowskiego – Order Orła Białego.
23.Józef Wancer- wieloletni prezes banku BPH, brat Barbary Borys- Damięckiej- senator PO- Krzyż Kawalerski OOP
24,Adam Wasilewski- prezydent Lublina z PO- Krzyż Kawalerski OOP
25.Janusz Weiss- dziennikarz satyryk związany z Radiem Z, syn oficera LWP Oskara Weissa- Krzyż Oficerski OOP
26.Andrzej Werner- krystyk literacki- członek Komitetu Honorowego B.Komorowskiego- Krzyż Kawalerski OOP
27.Agnieszka Wielowieyska- wysoka urzędniczka MSZ, dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych Zagranicznych Kancelarii premiera Tuska, córka Andrzeja Wielowieyskiego- Krzyż Kawalersko OOP
28.Andrzej Wielowieyski- publicysta i działacz” katolewicy”, poseł i senator UD i UW- Order Orła Białego
29.Maciej Wierzyński- dziennikarz, wicedyrektor stacji TVN 24- Krzyż Oficerski OOP
30Antoni Wit- dyrygent, dyrektor Filharmonii Narodowej, członek Komitetu Honorowego B. Komorowskiego- Krzyż Oficerski OOP
31.Edmund Wnuk- Lipiński—socjolog, członek Komitetu Honorowego B. Komorowskiego- Krzyż Komandorski OOP
32.Joanna Wnuk – Nazarowa- dyrygentka, minister kultury w rządzie Jerzego Buzka- z ramienia UW- Krzyż Kawalerski OOP
33.Michał Wojtczak- wiceminister rolnictwa oraz przemysłu w rządzie Mazowieckiego, poseł UD- Krzyż Kawalerski OOP
34.Maciej Wojtyszko—pisarz, scenarzysta, reżyser- członek Komitetu Honorowego B..Komorowskiego- Krzyż Oficerski OOP
35.Agnieszka Wolfram-Zakrzewska- dziennikaraka Gazety Wyborczej, żona Rafała Zakrzewskiego- Krzyż Kawalerski OOP
36.Tomasz Wołek- dziennikarz, redaktor naczelny „ Życia Warszawy”, i „ Życia”, związany z UD i PO- Krzyż Kawalerski OOP
37.Henryk Woźniakowski- prezes wydawnictwa” Znak”, członek UD i UW, członek Komitetu Honorowego Komorowskiego, syn nestora katolewicy Jacka Woźniakowskiego i brat eurodeputowanej PO- Róży Thun- Krzyż Oficerski OOP
38.Jerzy Woźnicki- wieloletni rektor Politechniki Warszawskiej, działacz KLD i UW, członek Rady Programowej PO- Krzyż Komandorski OOP
39.Joanna Wroniecka- wysoka urzędniczka MSZ, szefowa sekretariatu ministra Cimoszewicza- Krzyż Kawalerski OOP
40.Jan Jakub Wygnański—prezes Stowarzyszenia na rzecz Forum Inicjatyw Pozarządowych, pracownik Fundacji Batorego, związany z UD i UW- Krzyż Kawalerski OOP
41.Mirosław Wyrzykowski- sędzia Trybunału Konstytucyjnego Konstytucyjnego rekomendacji SLD- Krzyż Oficerski OOP
42.Rafał Zakrzewski- szef działu krajowego i działu opinii Gazety Wyborczej- Krzyż Kawalerski- OOP
43.Bogusław Zalewski- wiceminister Spraw Zagranicznych w rządach SLD, dyrektor gabinetu politycznego premiera Cimoszewicza, tajny współpracownik wywiadu wojskowego PRL
44.Jerzy Zimowski- wieloletni wiceminister spraw wewnętrznych, poseł UD, mąż dziennikarki Janiny Paradowskiej- Krzyż Komandorski OOP
45Andrzej Zoll- wieloletni przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej, prezes Trybunału Konstytucyjnego, rzecznik praw obywatelskich- Krzyż Komandorski z Gwiazdą OOP
46.Krzysztof Żabiński- szef URM w rządzie K, Bieleckiego- poseł KLD- Krzyż Oficerski OOP
47.Abp Józef Życiński- metropolita lubelski, przeciwnik i krytyk prawicy- Krzyż Wielki OOP- pośmiertnie.
I to tyle, na temat tego całego towarzystwa wzajemnej adoracji, budowniczych „Wariatkowa”- jakim jest III Rzeczpospolita.. Skorumpowana, zadłużona, wykorzystywana przez obcych w obcych interesach.. 40 miliardów złotych rocznie samych odsetek, ponad 3,5 biliona złotych długu, 52 % pracujących Polaków nie jest wstanie związać końca z końcem, dwa miliony na emigracji zarobkowej, dwa miliony bezrobotnych, rozkład państwa i systemu sprawiedliwości., 715 tysięcy urzędników państwowych, tony przepisów regulujących nasze życie.. Co ONI z tą Polską zrobili? I jeszcze się bezczelnie odznaczają, doprowadzając Polskę do upadku.. Mimo wszystko, wszystkiego najlepszego w nadchodzącym Nowym Roku.. WJR
Zasada solidnego pieniądza
Tekst stanowi część 21 rozdziału The Theory of Money and Credit.
Klasyczna idea solidnego pieniądza - Ludwik von Mises
Zasada solidnego pieniądza, która przyświecała dziewiętnastowiecznym doktrynom monetarnym i programom politycznym, stanowiła owoc klasycznej ekonomii politycznej. Była zasadniczym punktem programu liberalnego, rozwiniętego przez filozofię społeczną XVIII wieku i propagowanego w wieku następnym przez najbardziej wpływowe stronnictwa polityczne Europy i Ameryki. Doktryna liberalna widzi w gospodarce rynkowej najlepszy, a nawet jedyny możliwy system gospodarczej organizacji społeczeństwa. Prywatna własność środków produkcji powoduje, że kontrola nad produkcją trafia w ręce tych, którzy najlepiej się do tego nadają, a tym samym zapewnia możliwie najpełniejsze zaspokojenie potrzeb wszystkich członków społeczeństwa. Daje konsumentom możność wyboru tych dostawców, którzy zaopatrują ich najtaniej w dobra, jakich poszukują najpilniej, podporządkowując tym samym przedsiębiorców i właścicieli środków produkcji, tj. kapitalistów i właścicieli ziemskich, kupującej suwerennie publice. Własność czyni kraje i ich obywateli wolnymi oraz zapewnia obfitość środków egzystencji dla stopniowo rosnącej populacji. Jako system pokojowej współpracy w warunkach podziału pracy, gospodarka rynkowa nie mogłaby działać bez instytucji gwarantującej ochronę przed gangsterami i wrogami zewnętrznymi. Brutalna napaść może być udaremniona jedynie poprzez zbrojny opór i stłumienie. Społeczeństwo potrzebuje aparatu obrony, państwa, rządu, siły policyjnej. Jego niezakłócone funkcjonowanie musi być zabezpieczone ciągłą gotowością na odparcie agresorów. Lecz wtedy wyłania się nowe zagrożenie. Jak utrzymać pod kontrolą ludzi, którym powierzono aparat państwa, by nie zwrócili się przeciwko tym, którym mieli służyć? Podstawowym problemem politycznym jest zapobieżenie przeistoczeniu się rządzących w despotów i zniewoleniu obywateli. Obrona wolności jednostki przed tyrańskim rządem jest kwestią zasadniczą w historii cywilizacji zachodniej. Charakterystyczną cechą narodów Okcydentu jest ich dążenie do wolności — kwestia nieznana ludom Orientu. Wszystkie wspaniałe osiągnięcia cywilizacji zachodniej są owocem pochodzącym z drzewa wolności. Niemożliwe jest zrozumienie znaczenia idei solidnego pieniądza, jeżeli nie pojmie się, iż była ona pomyślana, jako instrument ochrony swobód obywatelskich przed despotycznymi naruszeniami ze strony rządów. Pod względem ideologicznym znajduje się w tej samej kategorii, co konstytucje i karty praw. Żądania gwarancji konstytucyjnych oraz kart praw były reakcją na arbitralne rządy i nieprzestrzeganie dawnych zwyczajów przez królów. Postulat solidnego pieniądza wzniesiono pierwotnie, jako odpowiedź na xiążęce praktyki psucia monety. Następnie został on wnikliwie rozbudowany i udoskonalony w wieku, w którym — w wyniku doświadczenia z amerykańską walutą kontynentalną oraz papierowym pieniądzem z czasu Rewolucji Francuskiej i Wielkiej Brytanii z czasów blokady handlowej — zdano sobie sprawę z tego, co rząd może zrobić z krajowym systemem pieniężnym. Współczesny kryptodespotyzm, przypisujący sobie miano liberalizmu, upatruje wadę koncepcji wolności w jej negatywnym charakterze. Krytyka ta jest nieuzasadniona, jako że odnosi się jedynie do gramatycznej formy owej idei i nie dostrzega, że wszystkie prawa obywatelskie można zdefiniować zarówno w terminach negatywnych, jak i pozytywnych. Są one negatywne, gdy służą usunięciu zła, tj. wszechmocy władzy policyjnej, oraz ochronie przed przekształceniem państwa w totalitarne. Pozytywne są natomiast wtedy, gdy służą zabezpieczeniu płynnego działania systemu własności prywatnej, jedynego ustroju społecznego, który doprowadził do powstania tego, co nazywamy cywilizacją. Stąd dwa aspekty zasady solidnego pieniądza. Pozytywny — wyrażający się w poparciu dla rynkowego wyboru powszechnie akceptowanego środka wymiany — oraz negatywny — wyrażający się w blokowaniu tendencji rządu do wtrącania się w system pieniężny. Zasada solidnego pieniądza wywiedziona została nie tyle z analizy zjawisk rynkowych dokonanej przez klasycznych ekonomistów, ile z ich interpretacji doświadczeń historycznych. Było to doświadczenie, które mogło być dostrzeżone przez znacznie większą rzeszę osób niż tylko wąskie kręgi zaznajomionych z teorią ekonomii. Toteż idea solidnego pieniądza stała się jednym z najpopularniejszych punktów programu liberalnego. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy liberalizmu uznali ją za jeden z najistotniejszych postulatów polityki liberalnej. Solidny pieniądz oznaczał standard towarowy. Zwykłe monety powinny stanowić dokładnie określoną prawem krajowym ilość standardowego kruszcu. Tylko zwykłe monety powinny posiadać przymiot prawnego środka płatniczego w stopniu nieograniczonym. Monety zdawkowe i wszelkie rodzaje papierowych substytutów powinny być, za bezzwłocznym okazaniem, wymienialne na pieniądz właściwy. Do tego czasu wśród zwolenników solidnego pieniądza panowała jednomyślność. Lecz w pewnym momencie pojawił się spór dotyczący standardów. Ostatecznie, porażka opowiadających się za srebrem oraz niewykonalność bimetalizmu sprawiły, że mianem zasady solidnego pieniądza poczęto określać standard złota. Pod koniec XIX wieku biznesmeni i mężowie stanu na całym świecie byli zgodni, co do niezbędności standardu złota. Kraje, w których obowiązywał system pieniądza fiducjarnego bądź standard srebra, uważały przyjęcie standardu złota za naczelny cel swej polityki gospodarczej. Ci, którzy kwestionowali zalety standardu złota zbywani byli przez przedstawicieli oficjalnej doktryny — profesorów, bankierów, polityków, wydawców największych gazet i czasopism, — jako fanatycy. Przyjęcie tej taktyki było poważną gafą ze strony zwolenników solidnego pieniądza. Na nic się zda tak pochopne rozprawianie się z jakąkolwiek ideologią, niezależnie jak niepoważną i sprzeczną mogłaby się wydawać. Nawet wyraźnie fałszywa doktryna powinna być odrzucona na podstawie wnikliwej analizy i demaskacji zawartych w niej błędów. Solidna doktryna może zwyciężyć jedynie przez obalenie złudzeń jej adwersarzy. Podstawowe zasady doktryny solidnego pieniądza były i są niepodważalne. Jednakże, ich podpora naukowa w ostatnich dekadach XIX wieku była raczej chwiejna. Próby dowiedzenia ich zasadności z punktu widzenia klasycznej teorii wartości nie były zbyt przekonujące i zupełnie utraciły sens, gdy owa koncepcja wartości musiała zostać porzucona. Ale czempioni nowej teorii wartości przez prawie pół wieku ograniczali swe badania wyłącznie do kwestii wymiany bezpośredniej, pozostawiając rozważania na temat pieniądza i bankowości rutyniarzom niezaznajomionym z ekonomią. Powstawały traktaty o katalaktyce odnoszące się do zagadnień monetarnych jedynie okazyjnie i powierzchownie. Wydawano także xiążki na temat waluty i bankowości, w których nawet nie próbowano włączyć tych kwestii w strukturę systemu katalektycznego1. W końcu wykształciła się idea, że współczesna doktryna wartości, zwana subiektywistyczną bądź doktryną użyteczności krańcowej, nie jest w stanie wyjaśnić kwestii siły nabywczej pieniądza2. Łatwo zrozumieć, jak w takich warunkach nawet najmniej problematyczne zarzuty, podnoszone przez zwolenników inflacjonizmu, pozostały bez odpowiedzi. Standard złota stracił popularność, ponieważ przez bardzo długi czas nie podjęto poważnych prób wykazania jego zalet i obalenia założeń jego przeciwników.
Zalety i rzekome braki standardu złota Wyższości standardu złota należy upatrywać w fakcie, iż uniezależnia on siłę nabywczą jednostki pieniężnej od polityki rządów oraz partii. Co więcej, powstrzymuje rządzących przed niewywiązywaniem się z finansowych i budżetowych prerogatyw zgromadzeń przedstawicielskich. Parlamentarna kontrola finansów działa jedynie wtedy, gdy rząd nie ma możliwości pokrywania nieuprawnionych wydatków przez zwiększanie ilości pieniądza fiducjarnego w obiegu. W tym ujęciu standard złota jawi się, jako nieodzowny instrument gwarancji konstytucyjnych, czyniących ustrój rządu przedstawicielskiego funkcjonalnym. Kiedy w latach pięćdziesiątych XIX wieku produkcja złota znacząco wzrosła w Kalifornii i Australii, ludzie oskarżyli standard złota o inflacjogenność. W tamtym czasie Michel Chevalier, w swojej xiążce Probable Depreciation of Gold, zalecał porzucenie standardu złota, a Béranger poświęcił nawet tej kwestii jeden ze swych wierszy. Wkrótce jednak owa krytyka ustała. Standard złota nie był już dłużej określany, jako inflacjogenny, lecz przeciwnie — jako deflacjogenny. Nawet najbardziej fanatyczni zwolennicy inflacji lubią skrywać swe prawdziwe intencje, deklarując, że pragną jedynie zrównoważyć presję kontrakcyjną, jaką powodować ma rzekomo niewystarczająca podaż złota. Wyraźnie jednak w ciągu ostatnich pokoleń dominowała tendencja wzrostu cen wszystkich dóbr i płac. Możemy pominąć zajmowanie się gospodarczymi efektami ogólnej tendencji spadku nominalnych cen oraz płac3. Bez wątpienia przez ostatnie sto lat doświadczaliśmy czegoś zupełnie przeciwnego, tj. długotrwałej tendencji do spadku siły nabywczej jednostki pieniężnej, która jedynie tymczasowo została zakłócona w wyniku załamania się boomu, wywołanego expansją kredytu. Złoto, w odniesieniu do towarów, stało się tańsze, nie droższe. Przeciwnicy standardu złota nie domagają się odwrócenia panującego kierunku kształtowania się cen, ale znacznego wzmocnienia dominującego trendu wzrostu cen i płac. Pragną jedynie obniżania siły nabywczej jednostki pieniężnej w szybszym tempie. Polityka radykalnego inflacjonizmu jest oczywiście bardzo popularna. Ale jej popularność wynika w dużej mierze z błędnego przekonania, co do jej efektów. To, czego ludzie się w rzeczywistości domagają, to wzrost cen towarów i usług, które sprzedają, a niezmienność cen tych towarów i usług, które nabywają. Rolnik uprawiający ziemniaki ma nadzieję na wyższe ich ceny. Nie pragnie jednak wzrostu pozostałych cen. Ponosi szkodę, jeśli inne ceny rosną szybciej bądź w większym stopniu niż cena ziemniaków. Jeżeli polityk oświadczy na zgromadzeniu, że rząd powinien wdrożyć politykę powodującą wzrost cen, jego słuchacze prawdopodobnie temu przyklasną. Jednak każdy z nich będzie miał na myśli inne ceny. Od niepamiętnych czasów zalecano inflację jako środek przynoszący ulgę biednym, szlachetnym dłużnikom kosztem bogatych, surowych wierzycieli. Jednakże w kapitalizmie typowymi dłużnikami nie są biedni, lecz dobrze sytuowani właściciele nieruchomości, przedsiębiorstw oraz akcji, którzy pożyczyli pieniądze od banków, kas oszczędnościowych, towarzystw ubezpieczeniowych bądź właścicieli obligacji. Typowi wierzyciele natomiast nie są bogaczami, ale ludźmi o skromnych dochodach, którzy posiadają obligacje, rachunki oszczędnościowe bądź wykupione polisy ubezpieczeniowe. Jeżeli przeciętny człowiek popiera działania wymierzone przeciwko pożyczkodawcom, czyni tak, ponieważ ignoruje fakt, że on sam jest wierzycielem. Idea, jakoby to milionerzy byli ofiarami polityki łatwego pieniądza, stanowi atawistyczną pozostałość przeszłości. Naiwny umysł dostrzega w emisji fiducjarnego pieniądza coś cudownego. Magiczne zaklęcie wypowiedziane przez rząd tworzy z niczego rzecz, którą można wymienić na dowolny towar, jaki człowiek zapragnie. Jakże bladą jest sztuka czarowników, wiedźm i magików, gdy porównać ją z kunsztem rządowego Departamentu Skarbu! „Państwo” — powiadają nam profesorowie — „może zebrać wszystkie potrzebne mu pieniądze, drukując je!”4. „Przychody z podatków” — jak oznajmił prezes Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku — „są już przeżytkiem”5. Cudownie! A jakże zjadliwi i mizantropijni są uparci zwolennicy ekonomicznej ortodoxji, którzy domagają się, by rządy równoważyły swe budżety poprzez pokrywanie wydatków przychodami z podatków! Owi entuzjaści nie widzą, że działanie inflacji uwarunkowane jest ignorancją społeczeństwa oraz że inflacja przestaje działać, gdy tylko masy uświadomią sobie jej wpływ na siłę nabywczą jednostki pieniężnej. W normalnych czasach, tj. w okresach, kiedy rząd nie majstruje przy standardzie pieniężnym, ludzie nie zawracają sobie głowy problemami monetarnymi. Z naiwnością przyjmują za pewnik, iż siła nabywcza jednostki pieniężnej jest „stabilna”. Zwracają uwagę na zmiany zachodzące w cenach nominalnych różnych towarów. Wiedzą bardzo dobrze, że stosunki wymiany pomiędzy różnymi towarami wahają się. Jednak nie zdają sobie sprawy z faktu, iż stosunek wymiany między pieniądzem z jednej strony a wszystkimi towarami i usługami z drugiej także jest zmienny. Gdy pojawiają się nieuniknione konsekwencje inflacji i ceny zaczynają szybować w górę, myślą, że drożeją towary, nie dostrzegając, że to pieniądz staje się tańszy. We wczesnych fazach inflacji tylko nieliczni rozumieją, co się dzieje i odpowiednio dostosowują prowadzenie swoich biznesów, by osiągać zyski inflacyjne. Przytłaczająca większość jest zbyt ograniczona, by poprawnie zinterpretować zaistniałą sytuację. Polegają na rutynie wyuczonej w okresach bezinflacyjnych. Pełni oburzenia atakują tych, którzy szybciej pojmują przyczyny pobudzenia rynku, jako „spekulantów”, obwiniając ich o swą trudną sytuację. Owa ignorancja społeczeństwa stanowi nieodzowną podstawę polityki inflacyjnej. Inflacja działa dopóty, dopóki gospodyni domowa rozumuje następująco: „Bardzo potrzebna mi jest nowa patelnia. Ale ceny są dziś zbyt wysokie — poczekam, zatem, aż znów spadną”. Jednak kończy się to nagle, gdy ludzie odkrywają, że inflacja będzie trwać, że powoduje ona wzrost cen oraz że z tego względu będą one nieskończenie rosły w zawrotnym tempie. Faza krytyczna zaczyna się, kiedy gospodyni domowa mówi tak: „Nie potrzebuję nowej patelni dziś — być może za rok lub dwa. Ale kupię ją dziś, ponieważ później będzie znacznie droższa”. Wtedy już bliski jest katastrofalny koniec inflacji. W jej ostatniej fazie gospodyni domowa myśli sobie: „Nie potrzebny mi kolejny stolik — właściwie to nigdy nie będzie mi potrzebny. Ale rozsądniej jest kupić stolik niż trzymać jeszcze minutę dłużej te skrawki papieru, które rząd nazywa pieniędzmi”. Pomińmy kwestię, czy wskazane jest, aby oprzeć system finansów rządowych na umyślnym oszukiwaniu znacznej większości obywateli, czy też nie. Wystarczy zaznaczyć, że taka podstępna polityka jest daremna. Słuszne jest w tym przypadku słynne powiedzenie Lincolna: „Nie można oszukiwać cały czas Narodu”. Ostatecznie masy zaczynają rozumieć intrygi swoich władców. Wtedy to błyskotliwie obmyślone plany inflacji załamują się. Czegokolwiek nie mówiliby ekonomiści przychylni rządowi, inflacjonizm nie jest polityką pieniężną, którą można by uznawać za alternatywę dla polityki solidnego pieniądza. W najlepszym wypadku jest środkiem doraźnym. Naczelnym problemem polityki inflacyjnej jest zatrzymanie jej, zanim masy przejrzą sztuczki rządzących. Przejawem znacznej naiwności jest otwarte rekomendowanie systemu pieniężnego, który może działać tylko, jeśli jego zasadnicze cechy są ignorowane przez społeczeństwo. Metoda indexowa jest bardzo prymitywnym i niedoskonałym środkiem „mierzenia” zmian zachodzących w sile nabywczej jednostki pieniężnej. Jako że w sferze ludzkiego działania nie istnieją stałe relacje pomiędzy zmiennymi, toteż niemożliwy jest jakikolwiek pomiar, a ekonomia nigdy nie nabierze charakteru ilościowego6. Jednakże metoda indexowa, pomimo swej nieadekwatności, odgrywa ważną rolę w procesie, który w trakcie zmian inflacyjnych czyni ludzi bardziej czujnymi na inflację. Kiedy już posługiwanie indexami upowszechnia się, rząd jest zmuszony spowolnić tempo inflacji i przekonać ludzi, że polityka inflacyjna jest jedynie środkiem doraźnym w obliczu mijającego zagrożenia i w niedługim czasie zostanie zaniechana. Podczas gdy rządowi ekonomiści nadal przekonują o wyższości inflacji, jako trwałego planu zarządzania monetarnego, rządy zmuszone są utrzymywać umiar w jej kontynuowaniu. Dopuszczalne jest nazywanie polityki celowej inflacji nieuczciwą, albowiem pożądane efekty jej zastosowania mogą być uzyskane jedynie, jeśli rząd zdoła zwieść większą część społeczeństwa, co do swej polityki. Wielu obrońców interwencjonizmu nie miałoby skrupułów odnośnie takiego oszustwa — w ich oczach rząd zawsze jest nieomylny w swym działaniu. Jednak ich wyniosła moralna obojętność jest na straconej pozycji, gdy przeciwstawić ją antyinflacyjnym argumentom ekonomisty. W oczach ekonomisty zasadniczą kwestią nie jest to, że inflacja jest naganna moralnie, lecz to, że nie może zadziałać — chyba, że wywołuje się ją przy zachowaniu wielkiego umiaru i jedynie przez krótki okres. W związku z tym uciekanie się do inflacji nie może być poważnie rozważane, jako alternatywa dla trwałego standardu, jakim jest standard złota. Obecnie propaganda proinflacyjna podkreśla rzekomy fakt, iż standard złota załamał się i że nigdy nie zostanie przyjęty ponownie: nie ma już woli wśród narodów, by stosować się do reguł gry standardu złota i ponosić wszystkie koszty, które niesie ze sobą jego utrzymanie. Po pierwsze, należy pamiętać, że standard złota nie załamał się. To rządy zniosły go, by utorować drogę inflacji. Cały ponury aparat represji i przymusu — policja, straż obyczajowa, sądy karne, więzienia, a w niektórych krajach nawet kaci — musiał zostać zaktywizowany w celu zniszczenia standardu złota. Złamano uroczyste przysięgi, promulgowano przepisy z mocą wsteczną, otwarcie zignorowano konstytucyjne gwarancje oraz karty praw. Zastępy służalczych pisarzy chwaliły poczynania rządów i z entuzjazmem witały nadejście raju pieniądza fiducjarnego. Jednak najbardziej niezwykła w tej rzekomo nowej polityce pieniężnej jest jej kompletna porażka. Prawdą jest, że zastąpiła ona solidny pieniądz pieniądzem fiducjarnym na rynkach krajowych oraz że sprzyjała materialnym interesom pewnych jednostek i grup kosztem pozostałych. Co więcej, przyczyniła się znacznie do dezintegracji międzynarodowego podziału pracy. Nie odniosła jednak sukcesu w eliminacji złota z jego pozycji międzynarodowego czy też światowego standardu. Jeśli rzucimy okiem na poświęcone finansom stronice jakiejkolwiek gazety, przekonamy się natychmiast, że to złoto nadal jest światowym pieniądzem, a nie kolorowe produkty rozmaitych rządowych drukarni. Owe skrawki papieru są tym bardziej cenione, im bardziej stabilna jest ich cena wyrażona w uncji złota. Ktokolwiek ośmiela się dziś sugerować, że narody mogłyby powrócić do standardu złota, jest określany, jako pomyleniec. Ten terroryzm może trwać jeszcze przez jakiś czas, ale pozycja złota, jako światowego standardu jest nie do podważenia. Polityka „odchodzenia od standardu złota” nie uwolniła państwowych władz monetarnych od konieczności brania pod uwagę ceny jednostki pieniężnej wyrażonej w złocie. Nie jest jasne, co mają na myśli autorzy mówiący o regułach gry standardu złota. Naturalnie nie może on funkcjonować zadowalająco, jeżeli kupno, sprzedaż i przechowywanie złota jest nielegalne, a zastępy sędziów, konstabli i donosicieli pracowicie egzekwują prawo. Jednak standard złota nie jest grą — jest zjawiskiem rynkowym i jako taki jest instytucją społeczną. Jego utrzymanie nie zależy od przestrzegania jakichś specyficznych reguł. Wymaga ono jedynie, aby rząd powstrzymał się od jego umyślnego sabotowania. Odwołanie się do tego warunku, jako reguły rzekomej gry, jest nie mniej rozsądne niż oznajmić, że ochrona życia Paula zależy od podporządkowania się regułom gry jego życia, albowiem ugodzenie Paula nożem poskutkuje jego śmiercią. To, co wszyscy przeciwnicy standardu złota odrzucają, jako jego zasadniczą wadę, jest dokładnie tym samym, co w oczach jego zwolenników stanowi główną zaletę — a mianowicie: niekompatybilność z polityką expansji kredytowej. Sednem uniesień wszystkich autorów i polityków przeciwnych złotu jest błędne przekonanie dotyczące expansjonizmu. Doktryna expansjonizmu nie pojmuje, iż procent, czyli dyskonto dóbr przyszłych względem dóbr teraźniejszych, stanowi pierwotną kategorię ludzkiego wartościowania, obecną w każdej formie ludzkiego działania i niezależną od jakichkolwiek instytucji społecznych. Expansjoniści nie rozumieją faktu, że nigdy nie istniały i nie mogą istnieć istoty ludzkie przypisujące jabłku dostępnemu za rok lub sto lat tę samą wartość, którą przypisują jabłku dostępnemu teraz. Według nich procent jest przeszkodą dla rozszerzenia produkcji i w konsekwencji dla ludzkiego dobrobytu, którą nieuzasadnione instytucje stworzyły celem faworyzowania samolubnych interesów pożyczkodawców. Procent, jak mawiają, jest ceną, którą ludzie muszą płacić za pożyczanie. Jej wysokość, zatem zależy od wielkości podaży pieniądza. Gdyby przepisy nie ograniczały sztucznie kreacji dodatkowego pieniądza, stopa procentowa spadłaby (ostatecznie nawet do zera). Zniknęłoby ryzyko „kontrakcji”, nie byłoby już niedoboru kapitału oraz możliwe stałoby się rozpoczęcie wielu projektów biznesowych blokowanych przez „restrykcjonizm” standardu złota. By uczynić wszystkich zamożniejszymi, wystarczy jedynie odrzucić „reguły gry standardu złota”, których przestrzeganie jest głównym źródłem naszych gospodarczych bolączek. Te absurdalne doktryny wywarły wielkie wrażenie na ignoranckich politykach i demagogach, gdy połączono je z nacjonalistycznymi sloganami. Tym, co uniemożliwia naszemu krajowi pełne czerpanie korzyści z polityki niskich stóp procentowych — jak twierdzi gospodarczy izolacjonista — jest jego przywiązanie do standardu złota. Nasz bank centralny jest zmuszony utrzymywać swoje stopy dyskontowe na poziomie, który odpowiada warunkom na międzynarodowym rynku walutowym oraz stopom dyskontowym innych banków centralnych. W przeciwnym wypadku „spekulanci” wycofaliby fundusze z naszego kraju na inwestycje krótkoterminowe za granicą, a wynikający z tego odpływ złota spowodowałby zmniejszenie jego rezerw w naszym banku centralnym poniżej prawnie wymaganego poziomu. Gdyby nasz bank centralny nie był zobligowany do wymieniania swych banknotów na złoto, taki odpływ kruszcu nie byłby możliwy i tym samym nie byłoby konieczności dostosowywania poziomu pieniądza do sytuacji na międzynarodowym rynku walutowym, zdominowanym przez światowy monopol złota. Najbardziej zdumiewającym faktem odnośnie do tego argumentu jest to, że użyty został w krajach będących dłużnikami, dla których działanie międzynarodowego rynku walutowego i kapitałowego oznaczało napływ zagranicznych funduszy i w efekcie pojawienie się tendencji do spadku stóp procentowych. Był on popularny w Niemczech i jeszcze bardziej w Austrii w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XIX wieku, jednak w tym samym czasie w Anglii i Holandii, których banki hojnie udzielały pożyczek Niemcom i Austrii, z rzadka wspominano o nim poważnie. Argument ten pojawił się w Anglii dopiero po pierwszej wojnie światowej, kiedy Wielka Brytania utraciła pozycję światowego centrum bankowego. Naturalnie ów argument sam w sobie jest nie do utrzymania. Nieunikniona, ostateczna porażka każdej próby expansji kredytowej nie jest spowodowana międzynarodowymi powiązaniami w sektorze kredytowym. Wynika ona stąd, iż niemożliwe jest zastąpienie pieniądzem fiducjarnym i kredytem bankowym nieistniejących dóbr kapitałowych. Expansja kredytowa może, co prawda początkowo prowadzić do boomu. Jednakże, boom taki kończy się krachem, depresją. Tym, co wywołuje nawracające okresy kryzysów gospodarczych, są podejmowane na nowo próby rządów i nadzorowanych przez nie banków, by rozszerzyć akcję kredytową celem ułatwienia działalności biznesowej drogą niskich stóp procentowych7.
Doktryna pełnego zatrudnienia Doktryna inflacjonistyczna czy expansjonistyczna prezentowana jest w kilku odmianach. Jej istota jest jednak zawsze ta sama. Wersją najstarszą i najbardziej naiwną jest ta, która mówi o niewystarczającej podaży pieniądza. Interesy idą kiepsko — jak utrzymuje właściciel sklepu spożywczego — ponieważ moi klienci bądź potencjalni klienci nie mają wystarczająco dużo pieniędzy, by zwiększyć zakupy. Jak dotąd ma rację. Jednak, kiedy doda, że to, co jest potrzebne, by rozruszać jego biznes, to zwiększenie ilości pieniądza w obiegu, popełnia błąd. Tak naprawdę ma on na myśli zwiększenie ilości pieniędzy w kieszeniach jego klientów czy potencjalnych klientów oraz pozostawienie niezmienionej ilości pieniędzy w rękach pozostałych osób. Domaga się on specyficznego rodzaju inflacji, a mianowicie takiej, podczas której nowoutworzone pieniądze trafiają w pierwszej kolejności do zasobów gotówkowych konkretnej grupy ludzi — jego klientów — i tym samym umożliwiają mu czerpanie zysków inflacyjnych. Oczywiście, każdy, kto opowiada się za inflacją, czyni tak, ponieważ sądzi, że znajdzie się w gronie korzystających z faktu, iż ceny sprzedawanych przez nich produktów i usług wzrosną wcześniej i w większym stopniu niż ceny dóbr i usług, których są nabywcami. Nikt nie opowiada się za inflacją, w przypadku, której znalazłby się po stronie przegranej. Ta błędna filozofia właściciela sklepu została obalona przez Adama Smitha i Jeana-Baptiste’a Saya. W naszych czasach przywrócił ją do życia lord Keynes, i, pod nazwą polityki pełnego zatrudnienia, jest ona jednym z podstawowych programów wszystkich rządów niebędących całkowicie podległymi Sowietom. Mimo to, Keynes nie zdołał wysunąć solidnego argumentu przeciw prawu Saya. Nie udało się to także jego uczniom ani rzeszom pseudo-ekonomistów pracujących w agencjach różnych rządów, Organizacji Narodów Zjednoczonych bądź też w rozmaitych krajowych i międzynarodowych biurach. Błędy zawarte w Keynesowskiej doktrynie pełnego zatrudnienia są tymi samymi, lecz owiniętymi w nowe szaty błędami, które Smith i Say dawno temu odrzucili. Płace są zjawiskiem rynkowym, są ceną płaconą za określoną ilość określonej, jakości pracy. Jeśli osoba nie może sprzedać swej pracy za cenę, jaką sobie za nią życzy, musi ową cenę obniżyć — w przeciwnym wypadku pozostanie, bowiem niezatrudnioną. Jeżeli rząd bądź związki zawodowe ustalą płace na poziomie wyższym niż ten, który potencjalnie ustaliłby się na nieskrępowanym rynku pracy, uchwalając prawo o płacy minimalnej, część tych, którzy poszukują zatrudnienia, nie znajdzie go. Takie instytucjonalne bezrobocie jest nieuniknionym wynikiem metod stosowanych przez współczesne samozwańczo postępowe rządy. Jest to rzeczywisty rezultat działań, fałszywie zwanych pro-pracowniczymi. Istnieje tylko jeden skuteczny sposób na podniesienie płac realnych i poprawienie standardu życia pracowników najemnych: zwiększenie ilości zainwestowanego kapitałuper capita. Tym właśnie skutkuje leseferystyczny kapitalizm w zakresie, w jakim nie jest sabotowany przez rząd i związki zawodowe. Nie musimy badać, czy współcześni politycy zdają sobie sprawę z tych faktów. Na większości uniwersytetów wspominanie o nich studentom nie jest mile widziane. Xiążki sceptyczne wobec oficjalnych doktryn nie są powszechnie nabywane przez biblioteki ani używane, jako pomoce naukowe, na skutek, czego wydawcy boją się je wydawać. Gazety z rzadka podejmują się krytyki popularnych przekonań, ponieważ obawiają się bojkotu ze strony związków zawodowych. Dlatego też politycy mogą z całkowicie szczerym przekonaniem wierzyć, że wywalczyli „gwarancje socjalne” dla „społeczeństwa” oraz że wzrost bezrobocia jest jedną z wrodzonych wad kapitalizmu i w żaden sposób nie spowodowały go programy, którymi oni się przechwalają. Jakkolwiek by nie było, jest oczywiste, że reputacja i prestiż ludzi rządzących obecnie krajami spoza bloku sowieckiego oraz ich akademickich i dziennikarskich sprzymierzeńców są tak silnie powiązane z doktryną „progresywną”, że muszą oni kurczowo przy niej obstawać. Jeżeli nie chcą porzucić swych politycznych ambicji, muszą z uporem zaprzeczać, że to ich własna polityka czyni masowe bezrobocie zjawiskiem trwałym oraz muszą próbować zrzucić na kapitalizm winę za niepożądane efekty swych poczynań. Najbardziej charakterystyczną cechą doktryny pełnego zatrudnienia jest to, iż nie wyjaśnia ona, w jaki sposób płace ustalają się na rynku. Dyskutowanie na temat wysokości płac stanowi tabu dla „progresywistów”. Kiedy zajmują się bezrobociem, nie odnoszą się do kwestii płac. W ich oczach wysokość płac nie ma nic wspólnego z bezrobociem i nigdy nie powinno się jej rozważać w tym kontekście. Jeżeli część osób pozostaje bezrobotna, to według doktryny progresywnej rząd musi zwiększyć ilość pieniądza w obiegu, aż osiągnięte zostanie pełne zatrudnienie. Poważną pomyłką — jak twierdzą — jest nazywanie inflacją zwiększenie ilości pieniądza w obiegu dokonywane w takich warunkach. To tylko „polityka pełnego zatrudnienia”. Możemy powstrzymać się od krzywego spoglądania na osobliwości tej doktryny. Kwestią zasadniczą jest to, że każde zwiększenie ilości pieniądza w obiegu wywołuje tendencję do wzrostu cen i płac. Jeżeli, pomimo wzrostu cen towarów, płace nie rosną w ogóle bądź ich wzrost jest znacząco opóźniony w stosunku do wzrostu cen towarów, liczba osób niezatrudnionych z powodu wysokości płac spadnie. Jednakże stanie się tak jedynie, dlatego, że taka konfiguracja cen towarów i wysokości płac oznacza spadek płac realnych. Aby osiągnąć ten rezultat, nie byłoby wcale koniecznym zwiększanie ilości pieniądza w obiegu. Redukcja wysokości płacy minimalnej narzucanej przez rząd czy presję związków dałaby identyczny efekt bez jednoczesnego wywoływania wszystkich pozostałych konsekwencji inflacji.Faktem jest, że w niektórych krajach w latach trzydziestych przyjęcie polityki inflacyjnej nie przyniosło od razu wzrostu nominalnych płac, ustalonych przez rząd lub związki, i było równoznaczne ze spadkiem płac realnych oraz że w rezultacie liczba bezrobotnych zmniejszyła się. Jednakże, było to jedynie zjawisko przejściowe. Gdy w 1936 lord Keynes stwierdził, że tendencja pracodawców do korygowania umów o pracę w kierunku zmniejszenia płac spotkałaby się ze znacznie większym oporem niż stopniowe i „automatyczne” obniżanie płac realnych w wyniku wzrostu cen8, jego stanowisko było już zdezaktualizowane i obalone przez sam bieg wydarzeń. Masy przejrzały już sztuczki kryjące się pod płaszczem inflacji. Problemy siły nabywczej i indexu cen stały się istotną kwestią podczas związkowych ustaleń dotyczących wysokości płac. Proinflacyjny argument pełnego zatrudnienia był już przestarzały w momencie, kiedy Keynes i jego naśladowcy ogłosili go fundamentalną zasadą progresywnej polityki gospodarczej.
Wyjątkowy argument proinflacyjny Wszystkie ekonomiczne argumenty na korzyść inflacji są nie do utrzymania. Ich błędy zostały już dawno obalone w sposób niepodważalny. Istnieje jednakże polityczny argument proinflacyjny, wymagający szczególnej analizy. Rzadko, kiedy ów argument pojawia się w xiążkach, artykułach czy przemówieniach politycznych. Jednak zawarta w nim podstawowa idea odgrywa ważną rolę w sposobie myślenia polityków i historyków. Jego zwolennicy akceptują w pełni wszystkie nauczania doktryny solidnego pieniądza. Nie podzielają błędów inflacyjnych szarlatanów. Zdają sobie sprawę, że inflacjonizm jest autodestruktywną polityką, która nieuchronnie prowadzi do gospodarczego kataklizmu, a wszystkie jej rzekomo korzystne efekty są, nawet z punktu widzenia autorów inflacyjnej polityki, bardziej niepożądane niż problemy, które inflacja miała rozwiązać. Pomimo pełnej świadomości tego wszystkiego, nadal uważają oni, że są wyjątki, które kategorycznie wymagają bądź przynajmniej usprawiedliwiają zastosowanie inflacji. Państwu — jak twierdzą — mogą zagrażać niebezpieczeństwa nieporównanie bardziej zgubne niż skutki inflacji. Jeżeli możliwe jest uniknięcie całkowitego unicestwienia wolności i kultury danego narodu poprzez czasowe porzucenie twardej waluty, nie da się wznieść żadnego rozsądnego sprzeciwu wobec takiej procedury. Byłby to po prostu wybór mniejszego zła. Aby poprawnie uchwycić wagę tego argumentu, należy zdać sobie sprawę, że inflacja nie zwiększa siły oporu kraju — bez względu na to, czy chodzi o zasoby materialne czy werwę duchową i moralną. Czy mamy do czynienia z inflacją czy nie, wyposażenie materialne potrzebne siłom zbrojnym, musi być dostarczone z dostępnych środków poprzez ograniczenie konsumpcji do najbardziej żywotnych potrzeb, zintensyfikowanie produkcji oraz przez zużycie części uprzednio zakumulowanego kapitału. Wszystko to można osiągnąć, jeżeli większość obywateli stanowczo wyrazi w miarę swych możliwości chęć stawienia oporu oraz poczynienia wyrzeczeń na rzecz obrony swej niepodległości i kultury. Wtedy to legislatura przyjmie metody fiskalne, gwarantujące osiągnięcie owych celów. W ten sposób — bez żadnej ingerencji w system monetarny — uzyskana zostanie mobilizacja gospodarcza bądź tak zwana gospodarka wojenna. Można przeciwstawić się wielkiemu zagrożeniu bez odwoływania się do inflacji. Jednakże ci, którzy dopuszczają wyjątkowe zastosowanie inflacji, mają na myśli sytuację innego rodzaju. Jej charakterystyczną cechą jest nierozwiązywalny antagonizm pomiędzy opiniami rządu a większości społeczeństwa. Rząd, popierany przy tym jedynie przez mniejszość obywateli, uważa, że istnieje wyjątek, wymagający znacznego wzrostu wydatków publicznych i odpowiedniego zaciśnięcia pasa w gospodarstwach domowych. Większość jednak nie zgadza się tym. Nie wierzą oni, że sytuacja jest tak poważna, jak prezentuje ją rząd, bądź uważają, że ochrona zagrożonych wartości nie jest warta ofiar, jakie należałoby ponieść. Nie ma potrzeby zadawać sobie pytania, czy poprawna jest opinia rządu czy też większości. Być może rację ma rząd. Nie zajmujemy się jednak istotą konfliktu, ale metodami wybranymi przez rządzących do jego rozwiązania. Odrzucają oni demokratyczny sposób przekonania większości. Przypisują sobie władzę i moralne prawo do pominięcia woli społeczeństwa. Żarliwie chcą pozyskać jego współpracę poprzez oszukanie publiki w zakresie kosztów związanych z sugerowanymi metodami. Podczas gdy pozornie przestrzegają konstytucyjnych procedur rządu przedstawicielskiego, ich zachowanie przypomina w efekcie nie działania wybranych w głosowaniu urzędników, lecz obrońców ludu. Wybrany urzędnik nie postrzega już siebie, jako mandatariusza narodu, tylko staje się führerem. Wyjątkiem, który uzasadniać ma uciekanie się do inflacji jest to, że społeczeństwo (bądź jego większość) nie jest gotowe, by ponosić koszty polityki implementowanej przez rządzących. Obywatele popierają takie działania jedynie w zakresie, w jakim uważają, że nie obciążą one ich samych. Na przykład, zgadzają się tylko na takie podatki, które płacić będą inni, tj. bogaci, ponieważ sądzą, że nie wpłyną one ujemnie na ich własny dobrobyt materialny. Reakcja rządu na taką postawę narodu jest, przynajmniej niekiedy, ukierunkowana szczerą chęcią służenia, jak się mniema, prawdziwym interesom społeczeństwa w najlepszy możliwy sposób. Jednak, jeśli rząd odwołuje się w tym celu do polityki inflacyjnej, stosuje tym samym metody sprzeczne z zasadami władzy przedstawicielskiej, pomimo nawet formalnego przestrzegania litery konstytucji. Wykorzystuje w ten sposób ignorancję mas i oszukuje wyborców zamiast dążyć do ich przekonania. Nie jest przypadkiem, że w naszej epoce inflacja stała się akceptowanym środkiem zarządzania monetarnego. Stanowi ona fiskalny składnik etatyzmu i arbitralnych rządów. Jest kołem zębatym całego komplexu programów politycznych i instytucji, które stopniowo prowadzą ku totalitaryzmowi. Zachodnia wolność nie wytrzyma nawałnicy zniewolenia ze Wschodu, jeżeli narody nie zdadzą sobie sprawy, o jaką stawkę toczy się walka, i nie będą gotowe na poświęcenie się w imię ideałów swej cywilizacji. Wykorzystanie inflacji może przynieść rządowi fundusze, których nie uzyskałby ani przez opodatkowanie, ani przez pożyczkę ze środków zaoszczędzonych przez obywateli, przeciw której społeczeństwo oraz jego parlamentarni przedstawiciele zaoponowaliby. Emitując nowo wykreowany pieniądz fiducjarny, rząd może zakupić potrzebny armii ekwipunek. Ale naród, który opiera się przed poniesieniem materialnych ofiar koniecznych do uzyskania zwycięstwa, nigdy nie okaże niezbędnej siły mentalnej. Tym, co gwarantuje sukces w walce o wolność i cywilizację, nie jest tylko wyposażenie, lecz przede wszystkim duch zagrzewający dzierżących broń. Ów heroiczny duch nie może być kupiony za pomocą inflacji.
Tłumaczenie: Dawid Świonder
Za: http://mises.pl/blog/2011/11/15/mises-zasada-solidnego-pieniadza/
Tłumaczenie przygotowano na podstawie: http://mises.org/daily/2276 i http://mises.org/resources/194
1 Zob. Mises, Human Action (New Haven: Yale University Press, 1949), s. 204–206.
2 Ibidem s. 117-123.
3 Odnośnie do tej materii zob. Human Action, s. 463-68.
4 Zobacz A. B. Lerner, The Economics of Control (New York, 1944), s. 307-8.
5 Zobacz B. Ruml, Taxes for Revenue Are Obsolete, „American Affairs”, 8 (1946): 35-36.
6 Theory of Money and Credit, s. 187-194; Human Action, s. 55-57, 347-49.
7 Część 3 niniejszej xiążki poświęcona jest w całości wyjaśnieniu teorii cyklu koniunkturalnego — doktryny zwanej teorią kredytu cyrkulacyjnego bądź pieniężną, czasem także austriacką teorią cyklu koniunkturalnego.
Zobacz także Human Action, s. 535-83, 787-94.
8 Zobacz Keynes, The General Theory of Employment, Interest and Money (Londyn, 1936), s. 264.
http://www.legitymizm.org/
Gajowy dedykuje powyższy artykuł panu Rysiowi, wiernemu bywalcowi gajówki. Zarazem uważa, iż pozwoli on zapoznać się z twórczością von Miesesa równiż osobom, które by w życiu nie wzięły jego książek do ręki.
Archipelag polskości O elitach można romantycznie, ale można też socjologicznie, chłodno, analitycznie. Nie tylko realistycznie, ale nawet brutalnie. Na czym to może polegać? Prawda o człowieku w ogóle oraz o konkretnych postaciach nie zawsze jest wdzięczna. Ale potrzebna. Zacznijmy, zatem od tezy równie znanej, co brutalnej: każdy naród ma taki rząd, na jaki zasłużył. Wiem, że to brzmi niesprawiedliwie, ale naszego kraju także to dotyczy. Przyjmujemy, iż ci, którzy danym krajem rządzą, to jego elity. Elity w sensie faktycznym, politologicznym, nie zaś moralnym, wartościującym. Dana grupa społeczna często jest elitą wcale nie, dlatego, że jest szlachetniejsza, uczciwsza, mądrzejsza. Z punktu widzenia rzeczowej analizy mechanizmów społecznych elita jest nią, bo ma pewną istotną przewagę nad resztą społeczeństwa. Jaką? Mówiąc najprościej: jest sprytniejsza. Czasem bardziej bezwzględna. Bo ma wolę wpływania na losy innych ludzi. Bo jest wystarczająco dobrze wewnętrznie zorganizowana. Bo posiada kompetencje i zasoby potrzebne do rządzenia i potrafi się nimi posługiwać.
Elity dla siebie Czasem danym narodem rządzą elity, które z niego się wyłoniły, kiedy indziej elity pochodzące z zewnątrz - np. w wyniku podboju. Gdy już elity się wyodrębnią i dojrzeją, stają się świadome swoich interesów i ich odrębności od interesów reszty społeczeństwa. Z natury rzeczy elity lepiej rozumieją swoje interesy niż reszta społeczeństwa. A gdy jakaś grupa społeczna już usadowi się na pozycji elitarnej, robi wszystko, by tej pozycji nie utracić.
Demokracja od innych - autorytarnych - systemów rządzenia ma różnić się tym, iż następuje w niej stała wymiana, krążenie elit. Dzisiaj rządzisz, bo zostałeś wybrany, a po upływie kadencji z powrotem będziesz "zwykłym" obywatelem, zaś władzę będą sprawować inni, uprzednio "zwykli". W praktyce jest inaczej. W dobrych demokracjach jest nieco inaczej; w kiepskich - całkiem inaczej. Gdy jakaś grupa już usadowi się u władzy, robi wiele, by swoją wyróżnioną, dającą dostęp do przywilejów pozycję utrwalić. Przy ujęciu życzliwym nazwiemy to profesjonalizacją polityki. Przy nieżyczliwym - utrwalaniem pasożytowania na organizmie społecznym. Od czego zależy zaistnienie jednej albo też drugiej sytuacji? Pierwsza polega na tym, iż profesjonalni politycy w znacznej mierze, (choć pamiętają, że bliższa koszula ciału) działają na rzecz dobra wspólnego. Pasożyty zaś o interesach obywateli pamiętają w stopniu minimalnym - tylko tyle, na ile jest to niezbędne dla utrzymania się przy władzy. Od czego zależy to, czy rządząca elita to współobywatele czy też pasożyty? Albo bardziej rzecz wycieniujmy: od czego zależą proporcje aktywności elit w zabieganiu o interes swój oraz publiczny? Od tego, czy elity czują się związane ze swoim krajem, ze swym narodem. To z kolei w ogromnej mierze zależy od świadomości społecznej ludzi - od tego, jacy są ci, co na dole. Od tego, na ile obywatele są naiwni, skłóceni, dający sobą manipulować. Od tego, czy potrafią odróżniać ziarno od plew. Tymczasem my, Polacy, po serii katastrof cywilizacyjnych - zabory, dwie wojny światowe, komunizm - jesteśmy Narodem bardzo osłabionym, o wyrwanych, zniszczonych elitach (przekonująco opisał to prof. Ryszard Legutko w swoim "Eseju o duszy polskiej"), zbiorowością w sporej mierze zdeprawowaną i zbyt często akceptującą zdeprawowane elity. Czyż przez ostatnie dekady lud postpeerelowski zupełnie swobodnie nie wybierał postkomunistycznych polityków na swoich posłów, premierów i prezydenta?
Odgórna transformacja Teza, iż nasza transformacja to proces odgórnie prowadzony przez elity, nie jest chyba oczywista dla polskich badaczy społecznych. Do głosów wyraźnie stawiających ten problem należy pochodząca z 2007 r. wypowiedź profesor socjologii Leny Kolarskiej-Bobińskiej (od 2009 r. jest europosłanką Platformy Obywatelskiej): "Można (...) sformułować tezę, że politycy, wprowadzając nowy system gospodarczy, byli wręcz zainteresowani niską aktywnością społeczeństwa. Obawiali się, bowiem jego reakcji na początkowy spadek poziomu życia wielu grup, wzrost nierówności społecznych oraz bezrobocie. (...) Niska aktywność społeczna i polityczna ludzi ułatwiała wedle polityków wprowadzenie gospodarki rynkowej. (...) Obecnie (...) najsilniej odczuwanym skutkiem integracji europejskiej jest napływ środków unijnych oraz wzrost gospodarczy. Stymuluje to wzrost aktywności ekonomicznej, ale nie politycznej. (...) Nieważne, jaka jest władza, ważne, by nie szkodziła rozwojowi gospodarczemu oraz nam w poprawie sytuacji naszych rodzin - zdaje się myśleć wiele osób. (...) Rządy w krajach Europy Środkowo-Wschodniej nigdy nie uzgadniały polityki z wyborcami, więc trudno mówić, że po wejściu do Unii Europejskiej nagle przestały to robić. Reformy rynkowe zostały uzgodnione przez elity antykomunistyczne i te wywodzące się z dawnego systemu, a następnie wprowadzone przy aprobacie różnych międzynarodowych instytucji. Również inne reformy - m.in. terytorialna, ubezpieczeń społecznych czy edukacji - nie były konsultowane w Polsce w istotnym stopniu ze społeczeństwem. Wyborcy po prostu głosowali raz na cztery lata, odrzucając kolejne ekipy wprowadzające zmiany. Ani Bruksela, ani integracja europejska nie są, więc "winne" alienacji wyborców". Szkoda, że analiza taka została ogłoszona dopiero w osiemnastym roku od rozpoczęcia przemian ustrojowych. Jest to wypowiedź ważna, gdyż pokazuje ona - prawidłowo moim zdaniem - w jaki sposób zbudowany został ład społeczny, w którym obecnie żyjemy; ład, który tak często nas irytuje i budzi wątpliwości. Ale uwagi prof. Kolarskiej-Bobińskiej wymagają dwóch uzupełnień. Po pierwsze, trzeba wskazać, iż spora część wspomnianych elit antykomunistycznych była wcześniej istotną częścią środowisk komunistycznych, które swoją władzę nad Polską zawdzięczały Józefowi Stalinowi. Środowisk oderwanych od polskiej tradycji narodowej, nierozumiejących jej, a niekiedy gardzących plebejskimi i katolickimi wymiarami naszej kultury. W wolnej Polsce środowiska te szybko nawiązały sojusz z formacją otwarcie postkomunistyczną. Druga potrzebna korekta dotyczy ostatniego zdania powyższego cytatu, czyli roli kontekstu Unii Europejskiej. Co się dzieje z osobami, które uzyskały awans społeczny i weszły do grona elit danego kraju? Na przykład zostały posłami lub wysokimi urzędnikami administracji publicznej. Osoby takie zaczynają funkcjonować w otoczeniu społecznym istotnie odbiegającym od codziennego świata większości ich wyborców. W otoczeniu bogatszym, bardziej "kulturalnym", na poziomie "europejskim". Nowi członkowie elity są zapraszani na eleganckie przyjęcia do ambasad, firm, na kolacje przez ludzi znacznie od nich bogatszych. Czują, że sami chcieliby tacy być. Nawet, jeśli przy wyborach nie sięgają po wsparcie finansowe ze środowisk biznesu lub mediów, to chcieliby być częścią ich świata - znacznie atrakcyjniejszego od świata ich wyborców z małych miasteczek. Nowi członkowie elity nawet, jeśli nie są skorumpowani w sensie finansowym, to zostają "przeprogramowani" kulturowo. Objąwszy wysokie ministerialne stanowiska w swoim kraju, zamiast troszczyć się o rozwój Polski, myślą o kolejnych krokach kariery w instytucjach międzynarodowych, głównie w Unii. Swoją wrażliwość, swoje życiowe radary odwracają od godnego politowania "plebsu" w stronę kosmopolitycznej nowoczesności. Środowiska elit, gdy już okrzepną, chcą grać z silniejszym. Naród słaby, zdemobilizowany bardziej nadaje się na przedmiot manipulacji niż na partnera polityki. Nie rozwiążemy problemu elit w Polsce, tj. nie wymusimy od nich pracy na rzecz dobra wspólnego, jeśli nie podniesiemy się, jako Naród. Jak to zrobić? To już się dzieje. Obóz niepodległościowy w Polsce coraz lepiej rozumie, że tylko Naród oddolnie zorganizowany jest zdolny wytworzyć służące mu elity, a zarazem część dotychczasowych elit wziąć na smycz. Od czego to zależy? Od tego, na ile rosnące obywatelskie, patriotyczne zaniepokojenie, znajdujące coraz silniejszy wyraz w rosnącym "Archipelagu Polskości", zaowocuje skutecznymi projektami konsolidacji tego właśnie archipelagu - w większe, lepiej zorganizowane kontynenty polskości. Oddolna praca organiczna już trwa. Dotleniana jest tkanka społeczna, wprowadzane są do niej takie składniki, których brakuje. Trzeba ten proces przyspieszyć, korzystając z odkryć współczesnych nauk społecznych.
Plan dla Polski Sekwencja planu dla Polski jest następująca. Po pierwsze, należy skatalogować te liczne, tysięczne oddolne inicjatywy ludzi z patriotyzmem w sercach, którzy tworzą przybierający na sile "Archipelag Polskości". Po drugie, istnieje potrzeba zorganizowania kongresu polskości, który wytyczy ścieżki łączenia składającego się z małych wysp i wysepek archipelagu w większe, żywotne organizmy. Po trzecie, ścieżki konsolidacji wymagają wzmocnienia przez profesjonalnie przygotowane warsztaty patriotycznego przywództwa dla osób, które już ukazały swój potencjał, tworząc (często jakby z niczego) okrzepłe już inicjatywy. Dobrym rozwiązaniem byłoby uruchomienie programu coachingu patriotycznego dla liderów o największym potencjale, który przyspieszy i sprofesjonalizuje proces konsolidacji "Archipelagu Polskości". Alternatywne spojrzenie na naszą rzeczywistość dojrzewa. W nas. Dzięki tym, którzy tworzą setki, tysiące oddolnych projektów z polskością w sercu.
Wsparcie dla wartości Jak wskazał aforysta, "Prawda zwycięża... nie bez oręża". Podobnie wartości ogólne, wspólnotowe nie potrafią przetrwać bez wsparcia. Bez wsparcia we wspólnocie właśnie. Ale co konkretnie znaczy wspólnota? To złożona sieć powiązań, organizacji, instytucji, które na poziomie i symbolicznym, i funkcjonalnym zakorzeniają wartości w interesach. Tak, w interesach. Gdy umiejętnie, nowocześnie powiążemy tradycyjne wartości polskości z rozsądnymi interesami licznych środowisk, tkanka instytucjonalna naszego społeczeństwa zmieni się i okrzepnie. Elity są dla siebie i dla innych elit wtedy, gdy naród jest słaby. Skłócony. Niepewny siebie. Ale gdy potrafi się zorganizować, wtedy trzeba się z nim liczyć. Andrzej Zybertowicz
Podnieśmy się w końcu Musimy urządzić ostatnie powstanie, powstanie przeciw sobie, przeciw naszym błędom, swym grzechom! Te słowa prymasa Augusta Hlonda brzmią wciąż aktualnie
X krucjata Kiedy 11 kwietnia 2010 roku na Węgrzech zwyciężyła partia Fidesz pomyślałem, że po naszym tragicznym 10 kwietnia jest to jakiś znak nadziei. Że jeśli gdzieś tryumfuje zło to nie wszędzie równocześnie i nie na zawsze. I święcie wierzyłem, że u i nas w 2011 roku, w wyborach parlamentarnych zdecydowanie zwyciężą te partie, które swój program opierają się na wartościach chrześcijańskich. Przyznaję, że ogromnie się zawiodłem. Ale nie popadłem w depresję, choć przez chwilę zastanawiałem się czy tego nie zrobić. Zamiast tego zacząłem analizować to, co się wydarzyło 9 października 2011 roku. I uświadomiłem sobie, że w Polsce nigdy nie dojdzie do zwycięstwa żadnej koalicji sumień bez realnej przemiany ludzi, którzy tu żyją. A ponieważ Polacy w niemal 95 procentach oświadczają, że są katolikami ta nasza droga musi prowadzić poprzez krzyż. Uświadomiłem też sobie, że na Węgrzech zwycięstwo partii chrześcijańskich (Fideszu i chadecji) również nie nastąpiło od razu. Że aby do niego doszło, od 2006 roku ponad milion Węgrów codziennie odmawia różaniec. Czy w Polsce jest możliwa mobilizacja 10% społeczeństwa – bo przecież taki procent Węgrów, według proroctwa kardynała Midszentego miało to czynić?
O co chodzi z tymi procentami? W smutnych latach czterdziestych ubiegłego wieku, dwóch Prymasów – Węgier (Józef Midszenty) i Polski (August Hlond) wygłosiło proroctwa. Były one bardzo do siebie podobne. Pierwszy z nich powiedział, że jeżeli przynajmniej milion Węgrów będzie odmawiać codziennie różaniec, wówczas można być spokojnym o przyszłość tego kraju. Nasz Prymas zapisał zaś, w swych notatkach, opublikowanych w „Acta Hlondiana”, że „jedyna broń, której Polska używając odniesie zwycięstwo – jest różaniec. On tylko uratuje Polskę od tych strasznych chwil, jakimi może narody będą karane za swą niewierność względem Boga.” Zresztą wszędzie w maryjnych przesłaniach jest rzeczą szczególnie silnie akcentowaną, że aby cały ruch modlitewny i powrót do czystych zasad był skuteczny musi być oparty i popierany zarówno przez Kościół jak i organy państwa. Szczególnie mocno akcentowane jest to obecnie w Wenezueli (kolejnym kraju, w którym powierzenie narodu Najświętszemu Sercu Niepokalanej przynosi niezwykłe efekty), ale również było w deklaracji portugalskiej z 1931, czy austriackiej z 1955.
Jak to wyglądało u nas? Należałoby chyba zacząć od samego początku. Po raz pierwszy, jeszcze w XIV wieku, Maryję nazywa Królową Polski Grzegorz z Sambora. Potem w XVI wieku są objawienia neapolitańskiego jezuity Juliusza Mancinellego, któremu Matka Boska każe nazywać się Królową Polski. W końcu za radą papieża Aleksandra VII, w katedrze lwowskiej przed cudownym obrazem Matki Bożej Łaskawej, dnia 1 kwietnia 1656 roku, król Jan Kazimierz składa (według tekstu świętego Janusza Boboli [Andrzeja? MD]) śluby, oddające naszą ojczyznę pod władzę Najświętszej Dziewicy. Deklarował w nich, „że po wszystkich ziemiach Królestwa mojego cześć i nabożeństwo ku Tobie rozszerzać będę”. Ponadto obiecał on, że dzień zwycięstwa nad Szwedami będzie „corocznie i uroczyście, i to po wieczne czasy” święcony. Ten dzień to 3 maja 1660 roku – data oliwskiego pokoju. Kolejnym istotnym w naszej zbawczej historii wydarzeniem był akt poświęcenia się Narodu Niepokalanemu Sercu Najświętszej Maryi Pannie. Dokonał go na Jasnej Górze, dnia 8 września 1946 roku, właśnie wspomniany już przeze mnie prymas Polski August Hlond. W dokumencie tym adresowanym do Maryi zapisano: „ poświęcamy siebie, naród cały i wskrzeszoną Rzeczpospolitą, obiecując Ci wierną służbę, oddanie zupełne oraz cześć dla Twych świątyń i ołtarzy. Synowi Twojemu, a naszemu Odkupicielowi ślubujemy dochowanie wierności Jego nauce i prawu, obronę Jego Ewangelii i Kościoła, szerzenie Jego Królestwa.” Oczywiście współcześnie najbardziej znane są Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego napisane przez Kardynała Stefana Wyszyńskiego, a złożone w dniu 26 sierpnia 1956 roku przez milionowy tłum wiernych, którzy przybył w tym celu do Częstochowy. Prymas doskonale zdawał sobie sprawę, że do tej pory wszystkie złożone deklaracje były puste, dlatego też zaznaczał: „stajemy przed Tobą pełni skruchy, w poczuciu winy, że dotąd nie wykonaliśmy ślubów i przyrzeczeń Ojców naszych.” Bardzo ważne było, że w tym przyrzeczeniu obok ogólnych deklaracji, takich jak te z 1946 były i bardzo konkretne, takie jak na przykład: „aby cały Naród żył bez grzechu ciężkiego”, czy też: „walczyć będziemy w obronie każdego dziecięcia i każdej kołyski równie mężnie, jak Ojcowie nasi walczyli o byt i wolność Narodu, płacąc krwią własną”, lub „Przyrzekamy Ci stać na straży nierozerwalności małżeństwa”. Jestem chyba we własnych oczach ostatnią osobą, która miałaby prawo moralizować czy pouczać kogokolwiek, ale faktom nie da się zaprzeczyć – żadnej z tych obietnic nie udało się, przynajmniej w wymiarze ogólnospołecznym, dotychczas zrealizować. Prawdopodobnie większość z nas nie zna Ślubów Jasnogórskich. Czy nie zna, bo nie chce ich znać, czy raczej mało nas to obchodzi? Nie wiem. Co można jednak powiedzieć o społeczeństwie, które nie dosyć, że nie żyje według deklarowanych przez siebie wartości, ale i wybiera do parlamentu takich delegatów, którzy albo do tych zasad nie przywiązują wagi, albo wręcz mają program oparty na ich negowaniu? W każdym razie jeśliby sejmy III Rzeczpospolitej uznać za lustro Narodu, to należałoby stwierdzić, że nam, jako społeczeństwu, w większości (a rządzi większość) absolutnie na wypełnieniu zobowiązań podjętych przez przodków nie zależy. Tak samo jak nie leży nam na sercu sprawa naszej wiary. A czy zależy, chociaż na losie naszej ojczyzny? Na tym chyba powinno nam zależeć, choćby ze względów praktycznych. W tym momencie przychodzą mi na myśl słowa Augusta Hlonda, wypowiedziane przez niego w poznańskiej Farze 22 lipca 1945 roku:, „Jeżeli pójdziemy po linii planów bożych i do niej dostosujemy swe życie, wkroczymy w świetny okres dziejów polskich; jeżeli porzucimy drogę Opatrzności i odstąpimy od Boga, pójdziemy ku nowym katastrofom. Mamy wybierać: pójść z Chrystusem i zdobyć władną przyszłość w nowej organizacji świata, albo budować bez Chrystusa i narazić się na tragiczny los, jaki spotkał Jerozolimę za to, że nie poznała czasu nawiedzenia swego.” Mocne słowa i dające wiele do myślenia, zwłaszcza, gdy się spojrzy na najnowszą historię Polski.
Jaką Polskę widział Prymas Hlond? W swoich notatkach, których wiele powstało w Lourdes, zapisywał: „Nie pragniemy Polski tej lub owej partii, chcemy Polski wyzwolonej od podziałów, chcemy Polski, która by była Rzeczpospolitą, wszystkich, naszą, nie jednego klanu. Na sztandarach Orzeł (z koroną i krzyżem), w sercach Krzyż, w myślach Ewangelia” Kiedy dyskutujemy obecnie nad tym czy powinniśmy pamiętać o naszej narodowej martyrologii, czy żyć swobodnie, korzystając z cywilizacyjnych dobrodziejstw i zapomnieć o krwawej i tragicznej przeszłości, może powinniśmy do tej naszej dyskusji włączyć jeszcze jeden głos – słowa Prymasa-proroka, z tego samego kazania z 22 lipca 1945 roku: „Pan Bóg, gdy wobec człowieka ma wielkie zamiary i gdy go powołać zamierza do szczytnych zadań, zwykle wprzód umniejsza go i upokarza, doświadcza krzyżem i nocą, by zrozumiał, że ze siebie mało zdziałać może a że wielkich rzeczy dokona wsparty łaską bożą. To samo z narodami. Narody nie rozumieją często sensu swojego cierpienia. Po czasie pokazuje się atoli, do jakich posłannictw zostały powołane.” 15 czerwca 2011 w Niepokalanowie spotkała się grupa ludzi, zarówno świeckich jak i duchownych, które postanowiły zapoczątkować, na wzór węgierski Krucjatę Różańcową za Ojczyznę. Nazwali ją początkowo X Krucjatą oświadczając, że zaangażowanie w nią sprowadza się do odmawiania codziennie przynajmniej jednej dziesiątki różańca w intencji Polski wiernej Bogu, Krzyżowi i Ewangelii oraz o wypełnienie Jasnogórskich Ślubów Narodu. Była to początkowo inicjatywa prywatna, która w dniu 25 sierpnia została na prośbę biskupów diecezjalnych poddana pod duchową opiekę Ojców Paulinów z Jasnej Góry. Odbyły się już dwa spotkania krucjaty na Jasnej Górze, i wciąż przystępują do niej nowe osoby. Nawet całe grupy. W chwili, kiedy to piszę na internetowej stronie Ruchu ( www.krucjatarozancowazaojczyzne.pl ) jest zgłoszonych 33512 osób, które zadeklarowały się do codziennego rozważania przynajmniej jednej tajemnicy różańcowej. Bardzo bym chciał, aby tym, którzy zaczęli lub mają zamiar zacząć się modlić, przyświecał nie tylko przykład węgierski, ale również i to wezwanie prymasa Augusta Hlonda:
„Polacy! Macie Boga w sercach?.. Macie krew w żyłach?.. Macie dosyć niewoli i cierpienia?.. Podnieście się! Do powstania! Musi to być ruch nie krwawy, lecz pobożny, olbrzymi, nie destruktywny, lecz namiętny, twórczy. Potrzebny jest najwyższy wysiłek! Trzeba napiąć wszystkie energie i najidealniejsze namiętności! Musimy urządzić ostatnie powstanie, powstanie przeciw sobie, przeciw naszym błędom, swym grzechom!” Roman Misiewicz
O roku ów! Ach, nadchodzący rok tym razem już na pewno będzie wyjątkowy! Prawdę mówiąc, to każdy rok jest wyjątkowy, już choćby, dlatego, że, przynajmniej jak dotąd, żaden się nie powtórzył, chociaż - jak powiadają - historia się powtarza. Historia może tak - ale lata nie. Lata się nie powtarzają. Lata lecą. Więc i nadchodzący rok 2012 po narodzeniu Chrystusa - co z pewnością szalenie konfunduje sejmową trzódkę Janusza Palikota, która na sam dźwięk tego słowa musi dostawać alergicznej wysypki we wstydliwych zakątkach organizmów - będzie wyjątkowy nie tylko, dlatego, że wyjątkowy jest każdy i nawet nie tylko, dlatego, że w naszym nieszczęśliwym kraju odbędzie się Euro-2012 - tylko z całkiem innego powodu. Może jeszcze nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale właśnie w roku 2012 przypada okrągła, to znaczy - 220 rocznica Konfederacji Targowickiej. „Nie ma przypadków - są tylko znaki” - mawiał ś.p. ks. Bronisław Bozowski, w swoim czasie głoszący kazania w kościele Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Zatem i to, że okrągła, 220 rocznica Konfederacji Targowickiej przypada akurat na tym etapie dziejów naszego nieszczęśliwego kraju, kiedy coraz wyraźniej rysują się kontury scenariusza rozbiorowego też żadnym przypadkiem nie jest. Przeciwnie - jest kolejnym znakiem potwierdzającym, że świat funkcjonuje zgodnie z zasadą przyczynowości, głoszącą, iż z podobnych przyczyn muszą wyniknąć podobne skutki. Skoro, zatem nasz nieszczęśliwy kraj został dotknięty recydywą saską, manifestującą się nie tylko w rozbrojeniu państwa, nie tylko przeżarciu jego struktur przez agenturę wysługującą się państwom trzecim, ale i w postępującym zanikaniu woli obrony niepodległości, niezbyt udolnie maskowanym patriotyczną retoryką. Ale właśnie tak samo było i wtedy, to znaczy - 27 kwietnia 1792 roku w Petersburgu, gdy Stanisław Szczęsny Potocki, Franciszek Ksawery Branicki i Seweryn Rzewuski podpisali Akt Założycielski Konfederacji, sporządzony przez rosyjskiego generała Popowa. Pomstując na Sejm, który 3 maja 1791 r. przeforsował konstytucję wtrącającą Rzeczpospolitą w otchłań niewoli, generał Popow w imieniu sygnatariuszy żądał „spokojności wewnętrznej” i „trwałego z sąsiadami pokoju”, podczas gdy Sejm „w wojnę szkodliwą przeciwko Rosji, sąsiadki naszej najlepszej, najdawniejszej z przyjaciół i sprzymierzeńców naszych wplątać nas usiłował. (...) A że Rzczplita pobita i w rękach swych ciemiężycielów całą moc mająca, własnymi z niewoli dźwignąć się nie może siłami, nic innego jej nie zostaje, tylko uciec się z ufnością do Wielkiej Katarzyny, która narodowi sąsiedzkiemu, przyjaznemu i sprzymierzonemu, z taką sławą i sprawiedliwością panuje, zabezpieczając się tak na wspaniałości tej wielkiej monarchini. (...) Sprawiedliwość próśb naszych, świętość traktatów i sojuszów, które ją łączą z Rzczplitą, a nade wszystko wielkość jej duszy, pewną nam dają nadzieję nieinteresownej, wspaniałej, jednym słowem, godnej jej dla nas pomocy.” Czyż to nie podobne w tonie i duchu do berlińskiego przemówienia ministra Sikorskiego, o którym też mówią, że napisał mu je, kto inny? Mówiąc nawiasem, targowiczanom też podobała się federacja, w postaci autonomicznych prowincji, na jakie zamierzali rozdzielić między siebie Polskę - ale Katarzyna miała inne plany, z których swoim jurgieltnikom wcale nie zamierzała się zwierzać. Toteż ogłaszając 14 maja 1792 roku w Targowicy Akt Założycielski pióra generała Popowa, „Seweryn na Rzewuskach, księstwie Oliskim, księstwie Kowelskim, Podhorcach etc. Rzewuski Hetman Polny Koronny Doleński etc. starosta Orderu Orła Białego kawaler” jeszcze nie wie, że 16 stycznia roku następnego pruski poseł w Warszawie Buchholz, oczywiście za zgodą Katarzyny, wręczy Generalności targowickiej notę o wkroczeniu wojsk pruskich do Polski. W odpowiedzi na tę notę Seweryn Rzewuski leje patriotyczne ślozy i beczy: „zabiera mimo świętość najuroczystszą traktatów ziemię polską król pruski pod pozorami, które go w jego własnych oczach usprawiedliwić nie mogą. Milczą na to sąsiedzi nasi, którzy niedawno mu tego zaboru zaprzeczali...” - i tak dalej i tak dalej. Że też nie wpadł na pomysł, żeby urządzić w Warszawie jakiś marsz, na przykład - Niepodległości i Solidarności - i w ten sposób wykreować się na płomiennego obrońcę niepodległości! Nic, więc dziwnego, że podczas - jak by to dzisiaj pogardliwie nazwał red. Jan Engelgard - „ruchawki” kościuszkowskiej został przez „chojraków”, to znaczy - Najwyższy Sąd Kryminalny - skazany zaocznie na śmierć przez powieszenie i wieczną infamię. Dopiero na tym tle lepiej rozumiemy głębię przyczyn, dla których większość naszych Umiłowanych Przywódców przezornie i zdecydowanie sprzeciwia się przywróceniu kary śmierci. Nic, zatem nie stoi na przeszkodzie, by w okrągłą, 220 rocznicę proklamowania Konfederacji Targowickiej, w całym naszym nieszczęśliwym kraju, pod najwyższym protektoratem prezydenta Komorowskiego, co to 10 lipca mijającego roku wyraził życzenie, by naród polski „przyzwyczaił się” do tego, że był „sprawcą” zbrodni II wojny światowej, no i oczywiście - z udziałem konstytucyjnych członków Rady Ministrów z premierem Tuskiem na czele, urządzić ogólnonarodową rekonstrukcję historyczną, która rozpoczęłaby się 27 kwietnia, niekoniecznie w Petersburgu, chociaż właściwie - dlaczego nie? - i potrwałaby, co najmniej do 14 maja, kiedy to Konfederację tę formalnie ogłoszono. Reżyserią zajęliby się, jak zresztą zwykle, przywódcy wszystkich bezpieczniackich watah, jakie okupują nasz nieszczęśliwy kraj - oczywiście według wskazówek szefów razwiedek, do których się w przeszłości przewerbowali. Prawie w środku tych obchodów przypadałaby rocznica uchwalenia konstytucji 3 maja, którą można by wykorzystać do przeprowadzenia gruntownego przewartościowania zaściankowej, kompromitującej nas w oczach Europy, patriotycznej, bogoojczyźnianej tradycji, tak żenującej „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, dzięki którym rośnie w siłę Ruch Palikota, będącego kolejnym żywym dowodem prawdziwości teorii reinkarnacji. SM
Na zdrowie! No proszę, jak to pozory mylą! Wszystkim nam się zdawało, że pan minister Bartosz Arłukowicz, to po prostu jeszcze jeden sekwestrator podatkowy, który - wykonując rozkaz wydany premieru Tusku przez naszych okupantów - będzie nas szlamował z gotówki pod pretekstem „leczenia”. Tymczasem - nic podobnego! Pan minister Bartosz Arłukowicz to nie jest żaden sekwestrator podatkowy, tylko płomienny bojownik o szczęście ludu pracującego miast i wsi, który własną piersią broni nas przez farmaceutycznymi koncernami, które na naszą zgubę urządzały w aptekach rozmaite promocje lekarstw i zdradziecko sprzedawały je nawet za złotówkę. Sam kilkakrotnie padłem ofiarą takiego podstępu i nawet do dzisiaj sądziłem, że zrobiłem dobry interes. Tymczasem nic podobnego! Dobry interes robimy wtedy, kiedy leki kosztują jak najdrożej. I to nie, dlatego, że VAT naliczany jest, jako procent od ceny. Wprawdzie pan minister Bartosz Arłukowicz nam tego taktownie nie wyjaśniał, ale każdy sam może się domyślić, że jeśli płaci drożej za leki, to tym bardziej ceni sobie zdrowie. A przecież właśnie o to chodzi, żebyśmy zdrowi byli! Teraz poseł Olszewski z Platformy Obywatelskiej już będzie wiedział, jak nawijać redaktoru Rymanowskiemu, bo wprawdzie jest elokwentny i wszystko wie - ale ostatnio jakby trochę się zacukał. SM
Postęp galopuje Parlament Europejski ma (jak donosi "MOTOR”) kolejne pomysły: W Czc. Ryszard Kalisz (W-wa, SLD) stwierdził, że III Rzeczpospolita bynajmniej nie utraciła swojej suwerenności nad Polską ratyfikując Traktat Lizboński. Nie przeszkodziło Mu to parę dni później stwierdzić, równie autorytatywnie, że nie można przywrócić w Polsce kary śmierci, gdyż nie pozwala na to prawo UE. A Parlament Europejski ma (jak donosi "MOTOR”) kolejne pomysły:
(1) ograniczenie prędkości do 30 km/h na terenie zabudowanym,
(2) blokady antyalkoholowe zapłonu w nowych samochodach,
(3) kamizelki odblaskowe – po jednej dla każdego z podróżujących,
(4) obowiązek przechodzenia przez każdego kierowcę, co 10 lat kursu pierwszej pomocy,
(5) zakaz wysyłania SMS-ów, e-maili i przeglądania internetu przez kierowcę,
(6) delegalizacja antyradarów,
(7) obowiązkowy ABS w motocyklach,
(8) więcej fotoradarów (także robiących zdjęcia od tyłu),
(9) więcej punktów karnych za najbardziej niebezpieczne wykroczenia,
(10) obowiązkowe czujniki ciśnienia w oponach, (11) obowiązek posiadania "czarnych skrzynek” i systemów wzywających służby ratunkowe po wypadku. Najgorsze, że ci idioci w PE wymyślili to na trzeźwo i na poważnie. A na sali nie ma żadnego systemu blokującego faszyzację. Adolf Hitler też miał poparcie Większości. Większej, niż ma PE! JKM
31 grudnia 2011 "Koniec Dzikiego Zachodu w polskiej polityce lekowej”- zapowiada pan Bartosz Adam Arłukowicz z Platformy Obywatelskiej, w poprzednim wcieleniu przedstawiciel Sojuszu Lewicy Demokratycznej, niekoniecznie członek. Obecnie na etacie ministra naszego zdrowia, tak jakby każdy z nas nie potrafił o swoje własne zdrowie zadbać.. Najważniejsza jest ta lista leków refundowanych, na którą się składamy, – jako ”obywatele”- pod przymusem, a sięga ona magicznych 40 miliardów złotych(????) I o to toczy się gra, kto będzie wpuszczał na Platformę Lekową i za ile.? Bo tortu jest do dzielenia wiele.. Skoro firmy farmaceutyczne potrafią wydać na lobbing, czyli zalegalizowaną demokratycznie korupcję -2 miliardy złotych(!!!!) I dlatego nie może być wolnego rynku leków, tylko musi być ”polska polityka lekowa”, czyli nadzór nad tym, kto, komu i za ile.. Na wolnym rynku - nie ma, kto, komu i za ile.. Na wolnym rynku jest sprawiedliwie.. Te ma, kto produkuje tanio i dobrze.. A podczas realizacji „polskiej polityki lekowej”- ten ma dobrze, kto zna ważniejszego urzędnika. I dlatego te ceny leków tak szybują wysoko.. Żeby zdobyć te 40 miliardów złotych na „ polską politykę lekową”, socjalistyczne państwo skądś te pieniądze musi wziąć.. A skąd weźmie? Ma od tego „obywateli”, których doić można na wszystkie strony, bo w demokratycznym państwie niedoli, ale i prawnym - z „obywatelem” można zrobić, co się państwu podoba. Oczywiście w zgodzie z demokratycznym prawem, czyli prawem gwałcącym prawa naturalne, czyli prawo do wolności, własności i do życia. Bo tak naprawdę „obywatel”: w demokratycznym państwie prawnym, jest własnością demokratycznego państwa prawnego.. …Skoro demokratyczne państwo prawne może z nim robić o mu się podoba- najbardziej w dziedzinie fiskalnej? Demokratyczne państwo prawne powinno wystawiać paragony fiskalne przy każdorazowym obrabowywaniu „obywatela” i wręczać mu przy okazji taki paragon, żeby nie tylko miał go na pamiątkę - ale żeby miał satysfakcję wewnętrzną, że to on jest fundamentem demokratycznego państwa prawnego i solą ziemi tego państwa.. Bez niego nie byłoby z pewnością demokratycznego państwa prawnego w takim biurokratycznym kształcie, jak jest obecnie.. To jemu państwo biurokratyczne zawdzięcza swoje istnienie.. Bez niego nie mielibyśmy takiego burdelu.. I państwo demokratyczne oraz prawne nawet nie pyta swojego” obywatela” czy zgadza się na tę formę opresji? „Naukowcy” mogliby pokusić się o skonstruowanie takiej gigantycznej kasy fiskalnej- ogólnopolskiej, przynajmniej tak wielkiej - jak wielkie jest marnotrawstwo w demokratycznym państwie prawnym, żeby każdy Polak mógł sobie pobrać paragon fiskalny jak go państwo wydoi,, a „ Akcja paragon” byłaby prowadzona przez biurokrację fiskalną przez okrągły rok! Zresztą pytać niewolnika, czy czasami nie upiją go kajdany.. To tak jak pytać Murzyna, dlaczego nie płaci składek na Ku-Klux-Klan. Ponieważ demokratyczne państwo prawne potrzebuje złotych gór pieniędzy permanentnie, na wielkie marnotrawstwo- to właśnie rozszalał się wywiad skarbowy, korzystający ze wsparcia policji, prokuratury, i „ kontroluje” masowo szkoły nauki jazdy, firmy zajmujące się wywozem nieczystości z szamb oraz usługi videofilmowania i fotografowania. Na razie te, później będą inne.. Cały aparat demokratycznego państwa w służbie rabunku ”obywateli”- to jest szczyt kompetencji rabunkowej demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady biurokratycznej sprawiedliwości.. Bo powiedzmy sobie szczerze: gdyby nieorganizowane obławy na szkoły nauki jazdy, firmy zajmujące się wywożeniem nieczystości z szamb, na usługi videofilmowania i fotografowania- organizujący obławy policjanci, prokuratorzy i pracownicy państwowego urzędu skarbowego- nie mieliby na wypłaty.. No, bo niby skąd mieliby mieć? Przecież żadnej wartość dodatkowej nie wytwarzają, plącząc jedynie „obywateli” w drutach kolczastych przepisów i rozporządzeń, oraz rozporządzeń do przepisów.. Zarzucając na nich sieci i wysługując się tym w Sejmie, którzy takie sieci konstruują.. Paradoksalnie jest to aparat państwowy, utrzymywany przez niewolników-„obywateli”, których ten aparat represjonuje.. Sami utrzymujemy swoich prześladowców, którzy zamiast zająć się ściganiem przestępców prawdziwych - grzebią bezpardonowo po kieszeniach tubylcom - niewolnikom zwanych dla niepoznaki- „ obywatelami”. Zgodnie z demokratycznym prawem, czyli przegłosowanym większościowo wbrew jakiekolwiek – logice. Ministerstwo Finansów w takich przypadkach uspokaja, że nie chodzi o rabunek kolejnych niewolników w poszczególnych działach gospodarczych, ale chodzi o „ ustalenie rzeczywistych rozmiarów działalności tych firm”(???) No tak, a jak się już ustali” rzeczywiste rozmiary działalności tych firm”(???) To, co wtedy? Firmom się od tego „ustalenia” poprawi? Co na to minister Jacek Vincent Rostowski z Platformy Obywatelskiej, główny rabunkowy III Rzeczpospolitej, przez mojego kolegę z Lublina nazwany człowiekiem” łysym i jednocześnie rozczochranym”.. Ale myśli ma uczesane - przynajmniej. W każdym razie na odcinku szkół jazdy, firm usuwającym nieczystości, fotografujących i videofilmujących - trwa zażarta walka, przy pomocy policji, prokuratury i urzędników skarbowych o ich pieniądze, które potrzebne są do budżetu, żeby załatać i oddać międzynarodówce bankierskiej te 40 miliardów złotych odsetek, a także wykombinować dodatkowe 40 miliardów dla firm farmaceutycznych niedziałających na wolnym rynku, tylko przy współuczestnictwie biurokracji tubylczej, wyciągającej te olbrzymie sumy przy pomocy swoich zaprzyjaźnionych lekarzy- lobbystów. Każdy z tego coś ma, ale rzesza biedniejący Polaków powiększa się - dzięki takiemu systemowi wyzysku- skonstruowanemu przez rządzące Polską ekipy.. Można byłoby w organizowane obławy przeciwko podatnikom, zaangażować również wojsko i służby specjalne, które namierzałyby i wskazywałyby przedmioty rabunku, w demokratycznym państwie prawnym.. W końcu one też potrzebują pieniędzy na wypłaty.. Wystarczy napaść na podatnika, obskubać go w majestacie demokratycznego prawa przegłosowanego większością sejmową – i już można podatnika-„obywatela’ okradać.. Reszta „ obywateli”, szczególnie „obywateli” budżetowych i tak z satysfakcją będzie przyglądać się rabunkowi odbywającemu się na ich oczach.. Tym bardziej, że budżetówka rozrasta się systematycznie, poszerzając grono zainteresowanych rabunkiem.. Kontrole i obławy nie dotyczą budżetówki, tak jak kontrole nie dotyczą wielkich sieci handlowych- represje spotykają wyłącznie Polaków, którym zachciało się we własnym kraju poprowadzić jakąkolwiek działalność gospodarczą.. To jest dopiero znak czasu.. Obcy mogą - jak najbardziej, ale tubylcy - oni powinni oddać ostatnią koszulę państwo demokratycznemu i prawnemu.. Wielu już zbankrutowało przez te zmasowane kontrole i domiary, nie mam danych, jak wielu - w temacie bankructwa poprzez zmasowane kontrole policyjno- prokuratorko- finansowe.. Ale widać gołym okiem, że wielu już padło.. Ze dwa lata temu do Stowarzyszenia Pokrzywdzonych przez Urzędy Skarbowe należało coś 65 000 podmiotów działających w ramach przepisów represyjnych demokratycznego państwa prawnego.... Ale wielki rabunek dopiero przed nami! Tonące państwo - tak jak tonący ”obywatel” zawsze brzydko się chwyta, pardon - brzytwy się chwyta, pardon - trzyma.. Pan Arłukowicz ma rację: ”Koniec Dzikiego Zachodu w polskiej polityce lekowej” zbliża się nieuchronnie.. Będzie jeszcze większy zamordyzm! Musi się tam toczyć jakaś walka buldogów pod dywanem, dywanem z leków i tych 40 miliardów złotych do rozdzielenia.. Beneficjentami będą zapewne ci wszyscy, którzy się odpowiednio opłacą.. Za wszystko zapłacą biedni, schorowani ludzie.. jak zwykle w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady konstruowane przez biurokrację.. Wszystkiego najlepszego i wesołego w Nowym Roku Pańskim 2012 dla wszystkich moich czytelników, także dla tych, którzy nie podzielają mojego punktu widzenia, ale systematycznie odwiedzają mój blog, rozładowując swój stres związany ze zderzeniem tego, co mają wbite przez propagandę do głowy, a prawdą prezentowaną przez mnie. Może coś w końcu trafi pod ich umysłowe strzechy? WJR
Gry i zabawy długiem trwały do końca
1. Gdyby dzisiaj był zwykły dzień pracy to dopiero w godzinach południowych zakończyłyby się działania NBP i Ministerstwa Finansów za pośrednictwem BGK, aby nie pozwolić złotemu się dewaluować. Ponieważ jednak to 30 grudnia odbywała się ostatnia sesja na rynku walutowym, a złoty się osłabiał już od początku poświątecznego tygodnia, to przez te dni zarówno NBP jak i BGK były na tym rynku niezwykle aktywne. I ponieważ kurs euro już rano sięgał 4,5 zł, a amerykańskiego dolara 3,5 zł to dopiero interwencje dużych rozmiarów zarówno NBP jak BKG pozwoliły sprowadzić kurs euro na tzw. fixingu do 4,4168 zł, a dolara na 3,4174 zł. Właśnie po tym kursie zostanie przeliczona ta część naszego długu publicznego, która jest wyrażona w walutach obcych, a stanowi ona już prawie 1/3 tego długu. Gdyby kurs euro przekroczył 4,55 zł najprawdopodobniej dług publiczny przekroczyłby 55% PKB, czyli tzw. II próg ostrożnościowy z ustawy o finansach publicznych. Interwencje NBP a także swoiste interwencje na ryku walutowym dokonywane przez ministerstwo finansów za pośrednictwem BGK, to zresztą stała praktyka całego roku 2011. W ten sposób BGK wymieniło na złote już 6 mld euro w dużej części nie wypłacając ich beneficjentom projektów unijnych. Wynoszący na koniec 2011 roku ponad 12 mld zł roku deficyt budżetu środków unijnych pokazuje, że i w ten sposób minister finansów potrafi finansować potrzeby pożyczkowe państwa i przynajmniej przejściowo zmniejszać dług publiczny.
2. Wcześniej, bo w ostatni wtorek, minister finansów przeprowadził już drugą operację odkupu bonów skarbowych, których zapadalność przypadała na II połowę 2012 roku. Pierwsza odbyła się 8 dni temu. Jak podano wtedy w komunikacie ministerstwa, odkupiono bony o wartości ponad 2,2 mld zł po atrakcyjnych cenach, choć zamiarem resortu był wykup za jeszcze większą kwotę. Daje to szansę zmniejszenia długu publicznego o około 0,15 % PKB. Stąd zapowiedź ministerstwa finansów, że akcja odkupu bonów skarbowych zostanie powtórzona jeszcze w tym roku. I właśnie we wtorek odkupiono kolejne bony za prawie 2,5 mld zł, co stanowi z kolei około 0, 16% PKB. Ta determinacja Ministra Rostowskiego w wykupowaniu bonów skarbowych, których termin zapadalności przypada dopiero na rok następny, potwierdza tylko w jak trudnej sytuacji muszą znajdować się nasze finanse publiczne, skoro dokonuje się takich dziwnych transakcji. Nie wiemy tylko czy w ostatnich dniach grudniach minister Rostowski dokonywał transakcji spotowych na naszym długu publicznym. Takie transakcje sztucznie zmniejszają dług publiczny w grudniu, aby znowu w styczniu powrócić do stanu poprzedniego (takie operacje były prowadzone w 2010 roku, na sumę aż 7 mld zł). Zaraz jednak po ustaleniu kursu dla celów obliczenia długu i wycofaniu się NBP i BKG z interwencji, kurs euro powrócił do poziomu 4,45 zł, a dolara do poziomu 3,45 zł. Wszystko wskazuje na to, że pierwsze dni nowego roku przyniosą kolejne osłabienia złotego wobec euro i dolara. Czy starczy NBP środków, aby kontynuować te interwencje?
3. Ponadto ogromne potrzeby pożyczkowe wynoszące w 2012 roku blisko 170 mld zł powodują, że już w styczniu na dwóch przetargach minister finansów, będzie chciał sprzedać obligacje skarbowe za 4-10 mld zł i bony skarbowe za 2-5 mld zł. W świetle konieczności sprzedaży papierów skarbowych aż takiej wartości już w styczniu 2012, jeszcze dziwniej wyglądają operacje przedterminowego skupu bonów skarbowych na prawie 5 mld zł w ostatnich dniach grudnia tego roku. Widać z tego, że „gry i zabawy” długiem publicznym mają na celu zamazanie prawdziwego obrazu stanu naszych finansów publicznych. Chodzi zarówno o upiększanie obrazu dla polskiej opinii publicznej jak i rynków finansowych, które mają nam przecież pożyczyć ogromne pieniądze, aby zrolować stare i sfinansować nowe długi w roku 2012. Ale w następnym roku możliwości ministra finansów w zakresie prowadzenia „ tych gier i zabaw” znacznie się skurczą, wzrośnie także rentowność naszych papierów skarbowych, prawda o stanie naszych finansów publicznych jak oliwa, będzie wypływała na wierzch. Co wtedy zrobi Minister Rostowski? Zbigniew Kuźmiuk
Miliony utopione w sylwestrowej nocy Impreza sylwestrowa to dla jednych zabawa, a dla drugich wyścig. Warszawa i Wrocław walczą o to, kto przywita nowy rok z większą pompą. Miasta nie szczędzą pieniędzy. Kraków postanowił zmienić formułę i zaoszczędzić – dla dobra mieszkańców. Największe miasta w Polsce zaplanowały w budżecie duże pieniądze na organizację tej wyjątkowej imprezy. Warszawa wyda na koncert na pl. Konstytucji 3,6 mln zł. Na scenie wystąpią m.in. Sylwia Grzeszczak, Kora, Golec uOrkiestra, Maleńczuk, Bracia, Maryla Rodowicz, Natalia Lesz czy gwiazda disco zespół polo Boys. Zabawę poprowadzą m.in. Katarzyna Cichopek, Krzysztof Ibisz, Maciej Rock, Maciej Dowbor i Agata Młynarska. Wrocławski Rynek rozświetlą Kayah, Zakopower, Brodka, T.Love, Lech Janerka, Vavamuffin, Dub Pistols, L.U.C, a koncert poprowadzą Grażyna Torbicka i Hubert Urbański. Miasto założyło, że wyda na ten cel niespełna 1,8 mln zł. Poznaniacy na pl. Wolności bawić się będą z Małgorzatą Ostrowską, Papa D, Perfectem, Gazebo, London Beat. Później dyskotekę poprowadzi Marek Sierocki. Miasto przeznaczy na imprezę pół miliona złotych. Warszawa, Poznań i Wrocław założyły środki podobne do tych sprzed roku. Gdańsk w ramach cięć chce zaoszczędzić 10 tys. zł. Na koncert m.in. z Ewą Farną na Targu Węglowym miasto przeznaczyło 170 tys. zł. Liderami w nieszczędzeniu pieniędzy są Warszawa i Wrocław. W tej czołówce rok temu był jeszcze Kraków. Wtedy miasto wydało 1,9 mln na koncert z udziałem amerykańskiej popgwiazdy Kelis. Dziś miasto oszczędza – i wydaje tylko 150 tys. zł. – Nie ukrywamy, że samorządy mają problemy finansowe. Jeśli brakuje pieniędzy, to najpierw tniemy wydatki na przyjemności. W budżecie domowym też tak przecież robimy. Wciąż słyszymy o kryzysie. Nasza oszczędność to odpowiedź na oczekiwania społeczne. Nie spotkałam się do tej pory z negatywną reakcją mieszkańców. Ludzie to po prostu rozumieją. Ale oczywiście podtrzymamy krakowską tradycję spotkań na Rynku. Nawet ci, którzy bawią się w klubach, i tak wychodzą na Rynek, by tam właśnie złożyć sobie życzenia. Zatem o północy będą pokaz sztucznych ogni i muzyka. Nasze wydatki to głównie zapewnienie ochrony mieszkańcom i pokaz sztucznych ogni – mówi „Codziennej” Monika Chylaszek z urzędu miasta. A oszczędności mogą znacznie wesprzeć instytucje kultury i być poważnym zastrzykiem pieniędzy przy organizacji wydarzeń kulturalnych przez cały rok. – Zaoszczędzone pieniądze to odpowiednik kwoty, którą miasto planuje wydać w przyszłym roku na pomoc materialną dla uczniów z ubogich rodzin oraz na sfinansowanie wypoczynku dla dzieci i młodzieży szkolnej – dodaje rzecznik urzędu miasta.
Sylwia Krasnodębska
Wziął 2 mln dolarów? Śledztwo umorzono Z powodu przedawnienia umorzono śledztwo w sprawie rzekomego przyjęcia w latach 90 dwóch milionów dolarów łapówki przez b. szefa Urzędu Ochrony Państwa Gromosława Czempińskiego. Obciążał go Peter V., nazywany przez media "kasjerem lewicy". Rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie prok. Monika Lewandowska poinformowała, że śledztwo dotyczyło "przyjęcia 2 mln dolarów łapówki w okresie 1990-1996 w związku z pełnieniem funkcji publicznej, w zamian za pomoc nieustalonej firmie przy kontrakcie na sprzęt telekomunikacyjny". Wszczęto je w 2009 r. z zawiadomienia Petera V. "Brano pod uwagę dwie firmy" - podała Lewandowska. W śledztwie nie potwierdzono, że Czempiński podejmował w UOP współpracę z tymi firmami lub im pomagał. Prokurator podkreśliła, że podstawą umorzenia jest jednak przedawnienie karalności (w tym przypadku - po 15 latach), bo "ten powód umorzenia ma pierwszeństwo przed innymi". Umorzenie jest prawomocne. Lewandowska dodała, że teraz akta tego postępowania będą przesłane do katowickiej prokuratury apelacyjnej, która w listopadzie br. postawiła b. szefowi UOP zarzut korupcji przy prywatyzacji STOEN. Czempiński został wtedy zatrzymany przez CBA na polecenie prokuratury; wyszedł na wolność po wpłaceniu miliona zł kaucji. Jego adwokat złożył do sądu zażalenie na zatrzymanie, jako bezzasadne. W innym śledztwie Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach V. dostał zarzuty m.in. pomocnictwa w przywłaszczaniu oraz praniu brudnych pieniędzy lobbyście Markowi Dochnalowi. V. zatrzymało w 2008 r. Centralne Biuro Śledcze. W 2009 r. areszt zamieniono mu na 1,6 mln zł kaucji. V. w latach 70 nazywał się Piotr Filipowski. Jako 17-latek zamordował 75-letnią kobietę w celach rabunkowych. Skazano go na 25 lat więzienia. W 1979 r. miał przerwę w odbywaniu kary, a w 1983 r. w niewyjaśnionych okolicznościach dostał paszport i wyjechał do Szwajcarii. Miał być zwerbowany przez służby specjalne PRL, które umożliwiły mu wyjazd. Podjął pracę w bankach szwajcarskich - był członkiem zarządu Coutts banku z Zurychu. Miał obsługiwać konta polityków lewicy.
Marek Nowicki
Król, który płaci podatki? Jan Karol I, tzw. konstytucyjny król Hiszpanii, (którego należy oczywiście odróżniać od prawowitego króla katolickiego Królestw Hiszpańskich), po raz kolejny udowodnił światu, że państwo, na którego czele formalnie stoi, nie ma wiele wspólnego z jakąkolwiek monarchią, o monarchii prawowitej już nawet nie wspominając. Przy okazji ujawnienia afery, już zapewne na stałe związanej z nazwiskiem jego zięcia, nieudany następca generała Franco ujawnił wysokość swojej „królewskiej pensji” i dochody członków najbliższej rodziny. Dziennik „Rzeczpospolita” poinformował:
Afera z królewskim zięciem w roli głównej skłoniła dwór do podania pierwszy raz w historii, ile Juanowi Carlosowi I i jego bliskim płaci budżet państwa. Król otrzymuje rocznie niespełna 293 tys. euro brutto (płaci od tego 40 proc. podatku). Następca tronu – ponad 146 tys. Królowa, obie infantki i żona następcy tronu dostają w sumie 375 tys. euro na wydatki reprezentacyjne. Inaki Urdangarin nie otrzymywał od państwa ani centa. Gdyby przez chwilę (na potrzeby tych rozważań) potraktować Jana Karola jak rzeczywistego monarchę, a nie demokratycznego figuranta, trzeba by zadać fundamentalne pytanie: komu ten Najjaśniejszy Pan, suweren Hiszpanii płaci zabójczo wysoki podatek od dochodu brutto, kto jest prawdziwym władcą suwerena, któremu suweren musi składać tak wielką daninę? Najprostsza, choć zapewne absurdalna odpowiedź powinna brzmieć: płaci sam sobie, przekłada tę kwotę z kieszeni do kieszeni. Niestety, ta danina składana jest czemuś znacznie potężniejszemu niż tzw. król – bezosobowej machinie partyjnej biurokracji. Tej samej biurokratycznej machinie, która najpierw w ogóle ustala, czy i jaką kwotę raczy przyznać na życie „Najjaśniejszemu Panu”. A jeżeli któregoś dnia zdecyduje, aby tę fikcyjną monarchię zamknąć w trumnie historii, od jej wyroku nie będzie odwołania. Doświadczenie podpowiada, że odpowiedni akt prawny Jan Karol I podpisałby bez wahania, jak czynił to do tej pory w znacznie poważniejszych sprawach życia i śmierci. Sprawa ma jeszcze jeden aspekt. Czy w tradycyjnej monarchii można by wyobrazić sobie sytuację, w której prokuratura publicznie oskarża o nadużycia, oszustwa i fałszowanie rachunków królewskiego zięcia? Czy można sobie wyobrazić, że rodzina królewska pozostaje bez immunitetu sądowego? I czy można przede wszystkim wyobrazić sobie, że autentyczny władca, który jest również „ojcem i synem sprawiedliwości”, czyli najwyższym prawodawcą i najwyższym sędzią, czekałby na wnioski podległych mu urzędników wymiaru sprawiedliwości, czy raczej już dawno we własnym zakresie, acz możliwie dyskretnie, rozsądziłby o winie i karze dla występnego zięcia? A tak: ileż błota na berle! Trudno sobie wyobrazić autentycznego suwerena, który rozlicza się przed poddanymi z listy cywilnej. Tym bardziej, gdyby miał to czynić pod publiczkę, aby ratować prestiż dynastii po wybuchu skandalu finansowego. Pan profesor Jacek Bartyzel w nieco innym kontekście pisał o niebezpieczeństwach, jakie istnieją w przypadkach związków małżeńskich dynastów z gwiazdami mediów lub nawet „zwykłymi śmiertelnikami”. Jednym z nich jest „sprowadzenie Majestatu na ziemię”, kiedy po kolejnych mezaliansach i małżeństwach, które jeszcze niedawno uznane byłyby za morganatyczne (a czasami też po rozwodach i związkach cywilnych), okazuje się, że tytularnego monarchę nic już nie różni od równie tytularnych poddanych.Problemem może być też sytuacja, w której dynasta zaczyna mieszać przyrodzone porządki stanowe i postanawia zajmować się biznesem. Nie, dlatego, że musi, bo cierpi na wygnaniu, lecz dlatego, że arystokracja pieniądza jawi mu się, jako bardziej atrakcyjna, bardziej wpływowa i znacząca niż arystokracja krwi. Drugą stroną tego samego problemu mogą stać się bezczelni arywiści, którym obcy jest etos poświęcenia i służby, natomiast rodzinne powiązania i arystokratyczny tytuł traktują, jako przydatny dodatek w interesach. Bez ryzyka popełnienia większego błędu można uznać, że zasygnalizowane wyżej problemy skumulowały się w aferze tzw. xięcia Palmy. Adrian Nikiel
Gloryfikacja ludobójstwa Jutro, w Nowy Rok, nastąpi we Lwowie znamienne wydarzenie, które kładzie się cieniem na stosunkach polsko-ukraińskich. Zostanie oficjalnie odsłonięty pomnik Stepana Bandery (1909-1959), przywódcy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). Sam postument został, co prawda ustawiony już kilka lat temu w pobliżu kościoła św. Elżbiety (dziś cerkiew greckokatolicka), ale obecnie została ukończona budowa usytuowanego tuż za nim łuku triumfalnego z reliefami symbolizującymi 4 okresy z historii Ukrainy: książęcy, hetmański, Ukraińskiej Republiki Ludowej i współczesny. Ten monument będzie największym z pomników Bandery, których na zachodniej Ukrainie zbudowano już aż 34. Stepan Bandera, skrajny, faszyzujący nacjonalista, to osoba moralnie odpowiedzialna za ludobójstwo dokonane na polskiej ludności oraz mordy na ludności ukraińskiej i żydowskiej. W czasie II wojny światowej Polacy, którzy znaleźli się w strefie okupacji sowieckiej, walczyli z dwoma totalitaryzmami: sowieckim i hitlerowskim. W 1941 r. po uderzeniu Hitlera na Moskwę sowiecka strefa okupacyjna była w znacznej mierze kontrolowana przez ukraińskich nacjonalistów, którzy kolaborowali z hitlerowcami i korzystali z niemieckiego parasola ochronnego do barbarzyńskiej eksterminacji ludności nieukraińskiej. W 1943 r. rozpoczęła się na Wołyniu zaplanowana akcja masowego mordowania ludności polskiej przeprowadzona przez oprawców z UPA. Ofiarami byli Polacy różnej płci i w różnym wieku – głównie kobiety i dzieci, starcy, kapłani, nauczyciele, służba leśna, a także Ukraińcy, którzy pomagali Polakom bądź przeszli z prawosławia na katolicyzm, przy czym część ofiar zginęła z rąk UPA za pomoc udzielaną Polakom lub odmowę przyłączenia się do sprawców ludobójstwa. Było to trzecie, po niemieckim i sowieckim, największe ludobójstwo Polaków w historii.Wspólną cechą akcji przeciw Polakom były masowe i wyjątkowo okrutne tortury przed zadaniem śmierci. “Przy okazji” dokonywano rabunku mienia i palono gospodarstwa, a także niszczono materialne ślady polskiej obecności na Wołyniu, takie jak dwory, kościoły i kaplice, a nawet ogrody czy parki. Według dr Lucyny Kulińskiej, minimalna liczba wymordowanych w wyjątkowo barbarzyński sposób Polaków to 120 tysięcy osób, od niemowląt po starców. W rzeczywistości Polaków, którzy na skutek działalności OUN-UPA zmarli później od ran, zostali wywiezieni do Niemiec, pozbawieni gospodarstw, zmarli w miasteczkach lub w marszach śmierci z głodu i chorób, stracili nieodwracalnie zdrowie i mienie, są setki tysięcy. Tradycyjne milczenie władz polskich wobec czczenia pamięci osób mających niewinną krew na rękach powoduje, że stosunki polsko-ukraińskie oparte są na fałszywych przesłankach i pozbawione ekspiacji. Z drugiej strony części środowisk politycznych na Ukrainie nie zależy na pojednaniu z “Lachami”. Bandera został wyróżniony pośmiertnie przez prezydenta Wiktora Juszczenkę, który bardzo gorliwie wybielał ukraińskich nacjonalistów, tytułem Bohatera Ukrainy. Dekret prezydenta został jednak uchylony prawomocnym orzeczeniem Okręgowego Sądu Administracyjnego w Doniecku i 2 sierpnia 2011 r. podtrzymany przez Naczelny Sąd Administracyjny Ukrainy. Świadczy to o tym, że na szczęście nie wszyscy u naszych południowo-wschodnich sąsiadów są zadżumieni oparami ksenofobicznych ideologii, w przeciwieństwie do lokalnych władz Lwowa. Jan Maria Jackowski
Nadchodzi nowy rok, można odpiąć pasy Nadchodzą turbulencje o biblijnych proporcjach w 2012 roku. Można odpiąć pasy, bo to już nie ma żadnego znaczenia, a w razie katastrofy, ci, którzy przetrwają będą mogli łatwiej opuścić wrak. W grudniu 2009 roku napisałem sylwestrowego SMS-a z życzeniami, który zaczynał się tak: “Stary rok odchodzi, Chudoba i smuta, W podartych portkach, Połatanych butach”. Ale w porównaniu z tym, co nas czeka w 2012 roku, to 2009 będzie się wydawał bardzo przyjemnym wspomnieniem. Przypomnę moje prognozy, wzrost gospodarczy między 0 a 2%, bezrobocie może sięgnąć 15%, dolar i euro powyżej 5 złotych, frank powyżej 4 złotych. WIG20 spadnie do poziomu trzycyfrowego, wyceniając recesję, która na uderzy w 2013 roku. W 2013 roju będziemy z kolei bardzo mile wspominać 2012. Na koniec roku mamy garść informacji zapowiadających 2012. Deficyt budżetowy w Hiszpanii wyniósł 8% PKB, o 2 proc. więcej niż prognozowano, to czyni cel 4.4% na 2012 rok nierealnym, będzie ponad 7% i masakra na rynku obligacji w Hiszpanii. W Chinach po raz kolejny PMI był poniżej 50 punktów, sygnalizując recesję w chińskim przemyśle, na razie płytką. Bracia od szklanki zmasakrowali swój bank centralny, MFW odetnie ich od kroplówki i mogą zbankrutować jeszcze przed Hiszpanią i Włochami. Forint spadnie w przepaść i zabierze ze sobą złotego. Oprocentowanie włoskich obligacji 10-letnich kończy rok na poziomie 7,1%, zapowiadając tragedię w styczniu, mimo odpalenia bankowej bazooki przez SuperMario i mimo interwencji EBC na rynku obligacji. W 2011 roku Węgry były chłopcem do bicia w naszym regionie, na przełomie 2012-2013 roku Polska przejmie od nich pałeczkę. Pisałem wielokrotnie, dlaczego, mamy bardzo wysoką ujemną międzynarodową pozycję inwestycyjną i bardzo niskie aktywa zagraniczne. Do tego niedługo wrzucą nas do jednego koszyka z Grecją z powodu kreatywnej księgowości w finansach publicznych. Kiedyś mojego znajomego podwozili Carabinieri we Włoszech. Przy prędkości 150 km/h na autostradzie odpięli pasy, na jego pytanie, dlaczego to robią usłyszał, że przy takiej prędkości to i tak nie ma znaczenia. Nadchodzą turbulencje o biblijnych proporcjach w 2012 roku. Można odpiąć pasy, bo to już nie ma żadnego znaczenia, a w razie katastrofy, ci, którzy przetrwają będą mogli łatwiej opuścić wrak. Spełnienia marzeń i niespełnienia moich prognoz w 2012 roku życzy autor bloga. Rybiński
2012 rokiem igrzysk – za trzy lata okres „smuty” Znajdujemy się w amoku oszczędzania na dzieciach i w to miejsce zaciągamy kredyty, wyprzedając się z resztek aktywów a w wieku produkcyjnym jest dynamiczny wyż demograficzny Zmiana tej proporcji wygeneruje gigantyczny problem dla finansów publicznych. Fiesta poświąteczna już się skończyła dla Włochów wraz z nową emisją dziesięciolatek, których aktualna rentowność wynosi 6,988%, a spread względem niemieckich bundów jest olbrzymi, bo wynosi 5,146 pkt procentowych. Nic, więc dziwnego, że dzisiejszy Financial Times cytuje słowa premiera Włoch Mario Monti przestrzegającego przed losem Grecji (“very close to Greece”). „Prognozując sytuację w Nowym Roku 2012 większość obserwatorów koncentruje się na kryzysie który boleśnie dotyka Europejczyków, podczas gdy dla Polski będzie to jeszcze jeden z trzech ostatnich lat „tłustych” po których nastąpią lata „smuty”. Obecnie Polska w amoku oszczędza na dzieciach i w to miejsce zaciąga kredyty, wyprzedaje się z resztek aktywów, a w wieku produkcyjnym jest najdynamiczniejsza część społeczeństwa. Zmiana proporcji, starzenie się pracowników i relacji pracownicy - świadczeniobiorcy już za trzy lata wygeneruje gigantyczne problemy, w tym także dla finansów publicznych. I nie chodzi tylko o wypłacanie olbrzymich zobowiązań emerytalnych. Przechodzący na emeryturę powojenny wyż demograficzny będzie też chorował. Zapotrzebowanie na świadczenia medyczne, na ich leczenie, wzrośnie aż czterokrotnie – i to też oznacza potężny wzrost zobowiązań państwa. Aktualnie proponowane wydłużenie wieku emerytalnego nie jest właściwą odpowiedzią gdyż globalne firmy, które znajdują siłę roboczą w Chinach i Indiach, nie wyłożą pieniędzy na budowę stanowisk pracy dla tych 60-latków. Oczekiwałbym w roku przyszłym zapoczątkowania racjonalnej polityki prorodzinnej, tego, że politycy posłuchają finansistów i rzucą wyzwanie katastrofie zanim ona nadejdzie. Zmniejszą opodatkowanie dzieci, przeznaczymy, co najmniej 500 zł ulgi podatkowej wypłacanej na dziecko miesięcznie (i to bez znacznie czy rodzice płacą PIT, czy nie) i ułatwią zdobycie mieszkania dla rodzin wielodzietnych. Jeśli tych działań nie wprowadzą w przyszłym roku, to wyż solidarnościowy się zestarzeje i nie będzie mógł mieć dzieci. A będzie to oznaczało po okresie kontynuowania w 2012 r. hulaszczej polityki gospodarczej, zawitanie do Polski kryzysu na stałe w następnych latach. I mimo tego, że rok ten będzie pod znakiem igrzysk dla ludu, gdy olbrzymie wydatki na stadiony będą jeszcze podtrzymywały koniunkturę, to po ich zakończeniu stanie się jasne, że w znacznym stopniu miliardowe inwestycje oznaczały wyrzucenie olbrzymich oszczędności w „błoto”. Mimo tego rok 2012 będzie kontynuacją zamieszania w strefie euro, które przełoży się sytuację gospodarczą w Polsce. Kryzys instytucji finansowych za granicą, spowoduje dążenie do ograniczenia wielkość ich aktywów w sytuacji, gdy Polska błędnie wyprzedała niemal cały rynek bankowy tym instytucjom i co musi odbić się na aktywności kredytowej u nas. Do tego, rosnące koszty zaniedbań, w postaci wyprzedawania monopoli, oligopoli, które w przyszłym roku podnosiły ceny – energii, tele-komunikacji, czy leków, odbiją się boleśnie drenując nasze kieszenie i wypychając miejsca pracy z Polski.Wiele będzie uzależnione od działań izolujących nas od europejskiego zamieszania. Tego czy następne emisje rządowych obligacji będą tylko w walucie krajowej, aby perturbacje walutowe nie sprowokowały znacznego wzrostu zadłużenia. I czy rząd dokapitalizuje instytucje pozostające pośrednio i bezpośrednio w rękach państwa, pozwalając rozszerzyć aktywność kredytową. I czy na pewno nie przeznaczy środków publicznych na nacjonalizowanie zagranicznych instytucji finansowych, co musiałoby skutkować ograniczeniem akcji kredytowej w kraju, jak i ryzykiem powtórzenia scenariusza islandzkiego, w którym nastąpiło upublicznienie zobowiązań banków prywatnych. Wiele zależy też od tego czy nie zafundujemy sobie kryzysu na własne życzenie, pozbywając się dewiz NBP na rzecz MFW, zamiast zrezygnować z kosztownej linii kredytowej w tej instytucji.” Cezary Mech
Cieśnina Hormuz Oś USA-Izrael walczy w obronie monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie. Trzeba pamiętać, że Izraelowi nie udało się wykoleić starań Pakistanu tak, że obecnie istnieje islamski arsenał nuklearny w Azji Centralnej, ale nie na Bliskim Wschodzie, gdzie Iran jest w stanie wyprodukować broń nuklearną za kilka lat. Z tego powodu USA stosuje wobec Iranu sankcje karne – jak dotąd dzieje się to z pomocą Rady Bezpieczeństwa ONZ. Ostatnio oś USA-Izrael w ramach sankcji karnych przeciwko Iranowi mobilizuje blokadę eksportu ropy naftowej i gazu ziemnego z tego kraju, który to eksport drogą morską płynie przez Zatokę Perską i przez Cieśninę Hormuz, przez którą niezliczona ilość okrętów-cystern wywozi ropę naftową z Bliskiego Wschodu na cały świat, włącznie z wielo-miliardową produkcją Iranu. Tak, więc próba blokowania eksportu Iranu przez USA wywołała groźbę Iranu zablokowania Cieśniny Hormuz przez Iran i tym samym zablokowania dostaw ropy arabskiej na cały świat. Wiceprezydent Iranu Mohammad Reza Rahimi powiedział we wtorek 27 grudnia, 2011: „Jeżeli zastosują blokadę przeciwko eksportowi paliwa przez Iran to ani kropla nafty nie przedostanie się przez Cieśninę Hormuz”. Trzeba pamiętać, że średnio dziennie 13 okrętów cystern wiezie około 15,500,000 standardowych baryłek płynie na świat przez cieśninę o szerokości 21 mil (ok. 30 km) w najwęższym miejscu. Następnego dnia po wypowiedzi wiceprezydenta, admirał Habibollah Safari, dowódca marynarki wojennej Iranu powiedział, że dla floty irańskiej jest tak łatwo zablokować Cieśninę Hormuz, jak dla każdego człowieka jest ‘wypić szklankę wody’”. Pogróżki te spowodowały chwilowy skok w górę cen paliwa na giełdach. W praktyce, Iran jest w stanie zablokować na krótki czas Cieśninę Hormuz, ale absolutnie nie jest w stanie opierać się przez dłuższy czas siłom marynarki wojennej USA. Żadna próba blokady Cieśniny Hormuz nie będzie tolerowana przez USA i Aliantów, zgodnie z komunikatem wydanym przez Pentagon, który dysponuje Piątą Flotą USA w pobliżu Zatoki Perskiej. Mimo takiego stanu rzeczy państwa zachodnie zdają sobie sprawę z sytuacji i obawiają się ekonomicznych i politycznych skutków wysokich cen paliwa, szczególnie wobec zbliżających się wyborów prezydenckich w USA i we Francji w 2012 roku. Z tego powodu Teheran ma nadzieje, że tak prezydent Barack Obama jak i prezydent Nicolas Sarkozy będą starali się unikać kryzysu w Cieśninie Hormuz. Ciekawe, że w październiku 2011 rząd USA twierdził, że wykrył spisek irański dokonania skrytobójstwa na ambasadorze Arabii Saudyjskiej w Waszyngtonie, co Teheran ostro zaprzecza, jako wymysł propagandzistów osi USA-Izrael, którzy starają się udowodnić jak niebezpieczna sytuacja wytworzyłaby się gdyby Iran faktycznie miał broń nuklearną. Niektórzy propagandziści neo-konserwatywnego American Enterprise Institute w Waszyngtonie twierdzą, że najgorzej by było gdyby Iran wyprodukował broń nuklearną, ale otwarcie nikomu by nie groził jej użyciem. Oś USA-Izrael otwarcie planuje dokonania zmiany reżymu w Teheranie tak, jak gdyby tego rodzaju plany nie były otwartym gwałceniem prawa międzynarodowego. Na razie fiasko w Cieśninie Hormuz jest cytowane przez jastrzębie w Waszyngtonie, jako przestroga o złych skutkach zbliżających się trudności dla osi USA-Izarel na wypadek gdyby faktycznie Iran zdobył broń nuklearną.Szerzy się opinia, że Iran tak jak Niemcy i Japonia, chce mieć opanowaną technologię budowy broni nuklearnej, ale nie mieć arsenału nuklearnego przygotowanego do używania go w celu odstraszania przeciwników, a zwłaszcza Izraela. Prezes Cato Institute w Waszyngtonie, profesor Ted Gallen Carpenter ciekawie przeanalizował sytuacją strategiczną państw w epoce nuklearnej przez niego nazywaną „epoką gwarantowanego obopólnego zniszczenia” dla potęg nuklearnych oraz ich sojuszników oraz klientów. Artykuł profesora Carpentera nosi tytuł: „Granice Odstraszania”, (czyli „The Limits of Deterrence”), w którym to artykule autor stwierdza, że obietnice udzielania faktycznej pomocy zbrojnej państwom sprzymierzonym z USA ma takie same znaczenie jak „pisanie czeków bez pokrycia”. Ciekawe jest jak dalece Waszyngton by się posunął przeciwko Chinom i Rosji w razie ich interwencji po stronie Iranu w czasie, kiedy oś USA-Izrael otwarcie walczy w obronie „monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie”. Iwo Cyprian Pogonowski
Samobójcza śmierć inteligenta Bronisław Komorowski nie pojechał na pogrzeb Vaclava Havla, bo w Chinach tak ciężko się rozchorował na gardło, że niemal zupełnie stracił głos. A w dniu pogrzebu udzielił wywiadu telewizji "Polsat News". Przez kilkanaście minut głosem najzupełniej normalnym, w pełnym zdrowiu, opowiadał o sukcesach swoich i swojego protektora, nie zdradzając jakichkolwiek objawów choroby. I jeszcze nazajutrz po pogrzebie śpiewał kolędy.
Ciekawostka dodatkowa, że informacja o ciężkiej chorobie naszego belwederskiego Foresta Gumpa podana została 22 grudnia, dzień wcześniej pokazywał się on publicznie, również w pełnym zdrowiu, i już 21 grudnia szef prezydenckiej kancelarii poinformował, że pan prezydent poprosił o zastąpienie go w Pradze przez Lecha Wałęsę. Prorok jakowysik. Dlaczego, zamiast brnąć w kłamstewka, i to tak głupio, nie mógł Komorowski - w końcu, jakkolwiek to dla Polski kompromitujące, prezydent! - po prostu powiedzieć, że wysyła Wałęsę, więc sam nie musi? Bo chciał coś ukryć. Pamiętacie Państwo "Szatana z siódmej klasy" i opowieść o tym, jak perski mędrzec zdemaskował złodzieja za pomocą ubłoconej oślicy? Kłamstewko samo w sobie drobne, ale charakterystyczne. Swego czasu, jakoś tak w okolicach afery Rywina, podobnie zachorował oberautorytet i wyrocznia w kwestiach moralnej czystości, redaktor Michnik. Wieczorem brylował na promocji przyjaciela, odpalając jednego papierosa od drugiego i nie wypuszczając z dłoni kieliszka, a następnego ranka przeczytałem, że jest biedak ciężko chory i nie wolno go niepokoić. To zresztą pikuś. Innego razu nie stawił się redaktor Michnik na procesie, który zresztą sam wytoczył, przysyłając zaświadczenie, że jest w tym czasie za granicą, a tu - traf chciał - akurat tego wieczora sfotografował go niesforny reporter pod jego własnym domem w Alei Przyjaciół! Przyjaciel Michnika, generał Kiszczak, podobnie przysłał na jedną z rozpraw w sprawie morderstwa popełnionego na górnikach z "Wujka" zaświadczenie, iż jest ciężko chory na serce, a był akurat na wczasach w Egipcie. Nie budzi to oburzenia ani potępienia, bo takie są elity w III RP - podawanie się za magistra czy profesora, choć nie ma się i nigdy nie miało stosownych papierów, to tylko dowód zaradności życiowej, a kiedy celebryta wspomina z rozrzewnieniem, jak to w młodości rżnął na kasę frajerów, smarując zajechane na śmierć płyty jakąś mazią, wszyscy są zachwyceni i podkreślają w recenzjach spryt autora i bohatera tych wspomnień. Rzecznikiem rządu Tuska, a chodzą słuchy, że wręcz jego szarą eminencją, jest niejaki Graś. Graś wdał się przed laty w jakieś mętne interesy z należącą do pewnego Niemca spółką Agemark, nie zarabiał w niej pieniędzy, za to mieszkał darmowo w należącym do Niemca domu, co przypadkiem było dużo korzystniejsze z podatkowego punktu widzenia. Gdy wokół spółki zrobił się smród, podpisał Graś w roku 2009 jakieś protokoły rzekomo odbytych posiedzeń, który miały wstecz wyprostować tzw. nieprawidłowości. Ponieważ prokuratura nie dała się na ten pic nabrać i uznała kwity za lewe, Graś pod przysięgą zeznał, że jego podpis na papierach został sfałszowany. Uruchomiło to procedurę śledztwa w sprawie sfałszowania dokumentów, które to "śledztwo" - polegające na powołaniu dwóch biegłych grafologów - wykazało niezbicie, że podpis złożył osobiście Graś. Ale zdobycie dwóch ekspertyz jednoznacznie stwierdzających kłamstwo pana ministra rzecznika rządu trwało tyle czasu, aż prokuratura główne śledztwo umorzyła, bo jakże by nie. Sztuczka z nieodpłatnym mieszkaniem zamiast wynagrodzenia to i tak pikuś w porównaniu z inżynierią podatkową Palikota, który swoją firmę formalnie rzecz biorąc odstąpił bezpłatnie jakiemuś tajemniczemu podmiotowi zarejestrowanemu gdzieś w Luksemburgu czy na pacyficznych wyspach, a onże od lat pożycza mu pieniądze... A, podobno z Palikotem połączyła się właśnie Partia Demokratyczna, dziedziczka tradycji "etosu" Geremka i Mazowieckiego. I tak dalej, i tak dalej. Ani te i dziesiątki podobnych przypadków, kogo z naszych elit dziwią, ani oburzają. Gdyby ktoś był "pisowcem", domagał się wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej albo używał takich brzydkich słów, jak "naród" czy "patriotyzm", to byłaby hańba i skandal. Ale kłamstwo, cwaniactwo, krętactwa? Zaradność, po prostu. Co bardziej finezyjny kant budzi nawet podziw i zachwyt. W końcu wszystko sprowadza się do tego, żeby wydoić z tego "dzikiego kraju" ile się da, a potem załatwić sobie i dzieciom zieloną kartę i zamieszkać na Florydzie, opodal domków "Mira" Drzewieckiego i generała Czempińskiego. Nadęte pajace z okolic Czerskiej, zwane intelektualistami, od czasu do czasu wznawiają uczone debaty nad etosem inteligenckim. Ostatnio natknąłem się na kolejną odsłonę tych postinteligenckich postękiwań w bliskim "Gazecie Wyborczej" piśmie "Liberte". Ileż tam mądrych słów o zadaniach inteligencji, o etosie, o wartościach... Aż nie wie człowiek, czy się śmiać, czy zwracać lunch. Mili państwo, jakkolwiek definiować inteligencję, to zawsze była ona przeciwieństwem cwaniactwa. Inteligenta nie tworzył papier, dyplom ani posada - inteligenta tworzyła przyzwoitość. Kodeks honorowy, poczucie odpowiedzialności za wspólne dobro, misja. To, co wyhodowano w PRL, to tylko sołżenicynowski "obrazowanszczina", biurowa klasa średnia, towarzysz Szmaciak w przebraniu europejczyka. Jeśli grupa potomków dawnej inteligencji postanowiła z konformizmu, głupoty i zacietrzewienia w nienawiści do Polaka-katolika firmować władzę tych szmaciaków, i upodobniła się do nich, to po prostu przestała być inteligentami. I tyle. Zapewne, kłamać jak Tusk, kombinować jak Graś czy Kwaśniewski, wysługiwać się jak Sekuła, wkręcać się jak Arłukowicz, podczepiać jak Pitera, i tak dalej, jest rzeczą zyskowną. A kara jest marniutka, łatwa do zniesienia - wyrzuty sumienia. Taki Havel, świeć panie nad jego duszą, był właśnie wyrzutem sumienia. Dowodem, że można było dokładnie odwrotnie niż nasi herosi "Solidarności" pozostawać człowiekiem uczciwym nie tylko, gdy się walczyło, ale także, gdy się wygrało. Nie tylko się nie ześwinić w komunizmie, ale i w demokracji okazać się odpornym na pokusy władzy. Jego życiorys stanowił przeciwieństwo życiorysów naszych Michników. I dlatego polskie władze zignorowały pogrzeb czeskiego prezydenta. I dlatego polski prezydent, otoczony gromadą czcigodnych starców z nieboszczki Unii Demokratycznej, a przynajmniej jego dyżurny inteligent, poczuł potrzebę przykrycia tej decyzji jakimś kłamstwem, bojąc się, żeby nie odkryto faktycznej przyczyny tej niechęci fatygowania się do niedalekiej przecież Pragi. Na złodzieju czapka gore. Rafał A. Ziemkiewicz
Gibraltar i Polak z Rosji Gibraltar, 4 lipiec 1943. Do niestrzeżonego samolotu generała Sikorskiego stojącego na płycie lotniska przykołował samolot sowieckiego ambasadora w Londynie, Ivana Maiskiego (na zdjęciu), z grupą żołnierzy. Ivan Michalovicz Maisky (Ива́н Миха́йлович Ма́йский) byl sowieckim ambasadorem w Londynie w latach 1932-1943. Maisky urodzil sie, jako Jan Lachowiecki w zrusyfikowanej polskiej rodzinie mieszkajacej na terenie Rosji.
W latach pierwszej wojny swiatowej Maisky (Lachowiecki) przebywal juz w Londynie, gdzie nabieral odpowiednich szlifow. W 1921 roku Maisky (Lachowiecki) wstapil do partii bolszewikow i juz rok pozniej rozpoczal blyskotliwa dyplomatyczna kariere. W 1929 roku Maisky (Lachowiecki) zostal mianowany sowieckim ambasadorem w Finlandii i to on podpisal slynny finsko-sowiecki pakt o nieagresji w styczniu 1932 roku. Po podpisaniu paktu z Finami, Maisky (Lachowiecki) zostal wyslany na placowke do Londynu, gdzie pozostal do 1943 roku. Po smierci gen. Sikorskiego w Gibraltarze, Maisky (Lachowiecki) otrzymal duza promocje, stanowisko na Wice-Komisarza Spraw Zagranicznych ZSRR i bral udzial w konferencjach w Jalcie i Poczdamie. Nagroda? Jako sowiecki ambasador w Londynie Maisky (Lachowiecki) utrzymywal scisle kontakty z owczesnym aliantem Wielka Brytania. Goscil na kolacjach w ambasadzie Churchilla i gen. Sikorskiego. To Sikorski i Maisky (Lachowiecki) negocjowali porozumienie Sikorski-Stalin w 1941 roku. W tym samym czasie w Wielkiej Brytanii uaktywnila sie siatka podwojnych szpiegow, wywodzacych sie z elitarnego Cambridge: Anthony Blunt, Guy Burgess, Kim Philby i Donald Maclean. Czy to oni przekazali Rosjanom szczegoly rozmow gen.Sikorskiego z Winstonem Churchillem na temat Katynia? Tak przynajmniej myslal syn Churchila, Winston Spencer-Churchill, biorac pod uwage jego odtajniony list, szeroko omawiany od dwoch dni w brytyjskiej i polskiej prasie:
http://konflikty.wp.pl/title,Odtajniono-list-Szpiedzy-szykowali-zamach-na-Sikorskiego,wid,14126833,wiadomosc.html?ticaid=1da69&_ticrsn=3
Jedno jest pewne, w fatalnym dniu 4 lipca 1943 roku, do niestrzeżonego samolotu generała Sikorskiego stojącego na płycie lotniska w Gibraltarze, przykołował samolot sowieckiego ambasadora w Londynie, Ivana Maiskiego (Lachowieckiego) z grupa żołnierzy. Samolot transportujacy gen. Sikorskiego runal do morza 16 sekund po starcie. Niektorzy publicysci sugeruja, ze w rzeczywistosci do katastrofy nie doszlo, samolot wodowal zaraz po starcie a gen. Sikorski zostal zamordowany wczesniej, na ladzie, wraz z kilkoma towarzyszacymi mu osobami. Maisky (Lachowiecki), nie zyje juz od dawna, umarl w 1975 roku w Moskwie. Ale nawet taki gorliwy sluga bolszewizmu jak Maisky (Lachowiecki) doznal na wlasnej skorze polityki milosci towarzysza Stalina, na krotko przed smiercia Stalina Maisky (Lachowiecki) zostal aresztowany, skazany i spedzil 2 lata w wiezieniu. Brytyjski zdrajca Anthony Blunt umarl w 1983 roku a jego kumpel, Kim Philby w 1988 roku. Gdyby zyli do dzisiaj wyjasniliby z pewnoscia w telewizji, ze przyczyna katastrofy samolotu gen. Sikorskiego byl blad pilota. Stanislas Balcerac
Gry wojenne - rok 2011 Pod koniec stycznia minie rok od czasu inauguracyjnego wpisu na blogu “Kod Władzy”. Od tego czasu wiele zdarzyło się świecie, który w tym roku uległ ogromnym przemianom. Nawet, jeśli tego, na co dzień nie dostrzegamy. Komentarze i przytoczenia na blogu starały się za tym nadążać. Czy się udało? To oceniacie, na co dzień sami. Co więc się działo w tym roku? Najogólniej rzecz ujmując właśnie to:
1) światowe gry wojenne,
2) wojna technologiczna,
3) kryzys – mniej lub bardziej stymulowany przez gospodarcze lub polityczne ośrodki wpływu.
Gdyby wyobrazić sobie mapę świata, jako wielką grę planszową, po której gracze ustawiają swoje figury, to 2011 rok były okresem niezwykłej wprost aktywności wielu najważniejszych światowych potęg.
Arabska rewolucja Ten rok był rokiem protestów, a magazyn TIME słusznie umieścił na swojej okładce protestującego jako człowieka roku. Już w lutym przede wszystkim w Północnej Afryce zrobiło się głośno wokół rosnących fal protestów. W ich wyniku ustąpili prezydenci Tunezji i Egiptu, zaś przywódca Libii Muammar Kaddafi zadeklarował, że nie podda się i będzie walczyć do końca. Rebelianci, którzy wystąpili przeciwko niemu uzyskali wsparcie Zachodu, między innymi Francji, Włoch, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Po długich miesiącach walk padła stolica kraju, Trypolis, niedługo potem rodzinne miasto Kaddafiego Syrta. Sam dyktator został schwytany a następnie zastrzelony. Świat obiegły zdjęcia młodego człowieka, trzymającego złoty pistolet – to on zastrzelił Kaddafiego, a pistolet stał się jego trofeum. Upadek libijskiego dyktatora podobnie jak w Egipcie przyczynił się do wzmocnienia radykalnych ugrupowań islamskich z Bractwem Muzułmańskim na czele. W ciągu zaledwie kilku miesięcy w pobliżu Europy doszło do wzmocnienia środowisk, które w razie poważniejszego konfliktu mogą zagrozić wielu krajom śródziemnomorskim. Nie wszędzie jednak „arabska wiosna” zakończyła się tak samo. Analogiczne protesty w Syrii spotkały się z brutalną odpowiedzią ze strony prezydenta Bashira al-Assada, co skończyło się wybuchem w tym kraju wojny domowej. W przeciwieństwie jednak do Libii Syria uzyskała wsparcie ze strony Rosji, która nie tylko nie zgodziła się na interwencję Zachodu w tym kraju, ale też zbroi rząd Assada.
Amerykańscy szpiedzy Chociaż pod koniec 2011 roku Stany Zjednoczone ogłosiły wycofanie swoich wojsk z Iraku, to jednak nie oznacza, że groźba wybuchu kolejnego konfliktu minęła. Tym razem jeszcze głośniej niż wcześniej zaczęły się pojawiać głosy zapowiadające rychły atak na Iran. Ten położony w sąsiedztwie Iraku i Afganistanu kraj odgrywa szczególną rolę w regionie, zaś jego prezydent psuje krew amerykańskim i europejskim elitom. Powtarzane od lat zapowiedzi budowy przez Persów elektrowni atomowej spotykają się nie tylko z protestami ze strony USA i Izraela, ale też z realnym sabotażem w postaci przeprowadzonych zamachów na irańskich naukowców i na tamtejsze obiekty nuklearne. W przypadku Iranu głośna stała się dodatkowo sprawa przejęcia przez Teheran kontroli nad supernowoczesnym dronem szpiegowskim Sentinel i opublikowaniem jego zdjęć w sieci. Chociaż władze amerykańskie utrzymują, że utrata drona jest zwykłym przypadkiem, to jednak cała sprawa zdaje się być przykładem przełomowego wykorzystania nowoczesnych narzędzi do walki technologicznej. Nie da się ukryć, że w roku 2011 w dziedzinie technologii doszło do wielu interesujących wydarzeń. Poza wspomnianym przechwyceniem przez Iran amerykańskiego drona, który dał dostęp do najnowocześniejszych i najtajniejszych technologii, władze w Teheranie osiągnęły również sukces propagandowy – pokazali, że są w stanie włamać się do systemów nawigacji i przejąć kontrolę nad zdalnie sterowanymi urządzeniami. Do myślenia może dać także doniesienie z początku grudnia, kiedy to wkrótce po przechwyceniu Sentinela na Seszelach rozbił się kolejny amerykański dron typu Reaper. Dziwnym trafem stało się to zaledwie kilka dni po tym jak Chińczycy ogłosili otworzenie pierwszej zagranicznej bazy wojskowej właśnie na tym położonym u wybrzeży Afryki archipelagu. Całość podejrzeń dopełnia fakt, że nieco wcześniej w Nevadzie, gdzie znajduje się centrum dowodzenia dronami, doszło do ataku przy pomocy trojana, który skutecznie sparaliżował działanie bazy na kilka godzin. Przypadek? Być może. A może nie?
Inwazja w cyberprzestrzeni Rok 2011 to czas, kiedy wojna technologiczna zdaje się przenosić coraz bardziej do cyberprzestrzeni. Interesującą rolę odgrywają w tej dziedzinie tajemniczy hackerzy ukrywający się pod zbiorowym pseudonimem „Anonymous”.Ta efemeryczna „organizacja” wsławiła się w ostatnim roku sporą liczbą spektakularnych ataków na strony rządowe i prywatne. Co więcej wiele inicjatyw próbuje włączyć się w ruch Anonymous deklarując między innymi atak i zniszczenie Facebooka czy kradzież danych ze STRATFORu. Szereg protestów, których skala objęła prawie cały świat zachodni, a które swój początek wzięły od ruchu „Occupy Wall Street”, za swoją ikonę przyjęły postać Guy'a Fawkesa – symbolu Anonymous. Jednak te rosnące zaangażowanie „hacktywistów” zdaje się być bardziej spektakularne niż skuteczne. W wielu krajach pod pretekstem walki z hackerami, terroryzmem, piractwem i dziecięcą pornografią popularność zyskują propozycje cenzury internetu, tak jak choćby budzące wiele kontrowersji porozumienie ACTA. To zresztą nie jedyna próba, która budzi obawy. Z roku na rok coraz więcej naszych danych umieszczanych jest w sieci, wielkie koncerny internetowe takie jak Google czy Facebook są oskarżane o naruszanie prywatności swoich użytkowników a nawet udostępnianie ich osobom trzecim. Do tego dochodzą rosnąca ilość wszędobylskich podsłuchów, kamer i nadajników w naszych telefonach. Nikt tak naprawdę dziś nie wie, na jaką skalę znajduje się już pod czujnym okiem Wielkiego Brata.
Kryzys - ile w nim prawdy a ile interesów? Rok 2011 udowodnił nam jeszcze trzecie fundamentalne zagrożenie. Kryzys, który wybuchł wraz z upadkiem banku Lehman Brothers, w 2008, który po krótkim okresie stabilizacji w roku 2011 powrócił z podwójnym impetem. Stany Zjednoczone dotknęła największa od lat fala bezrobocia i biedy. W Europie kryzys strefy euro osłabił wszystkie gospodarki UE i doprowadził do kryzysu politycznego, który stawia pod znakiem zapytania przyszłość Unii Europejskiej w dotychczasowej formie. Chociaż problemy Grecji, Hiszpanii, Włoch czy Portugalii nie są rzeczą nową i mówi się o nich od blisko 3 lat, to jednak w mijającym roku stały się one problemem dominującym, stawiającym Unię Europejską na zakręcie. Nie wiadomo czy Unia przetrzyma rok 2012. Jedni mówią o koniecznych reformach i pogłębieniu integracji, inni z kolei mówią o jej likwidacji. Politycy straszą kolejną wojną w Europie, na ulicach Aten nie ustają protesty, a we francuskich miastach wciąż płoną samochody. Kryzys stał się przy tym doskonałym pretekstem do niemal nieograniczonego dostępu do państwowych zasobów finansowych w imię ratowania społecznego interesu. Czy naprawdę społecznego?
Atomowa tragedia Bez względu na to, w jakim kierunku pójdzie rok 2012 musimy pamiętać, że rok temu o tej porze nikt nie był w stanie przewidzieć ogromnej fali tsunami, która 11 marca zrujnowała wschodnie wybrzeże Japonii. Tragedii, która wszystkich na całym świecie uświadomiła ile znaczy technologia w konfrontacji z siłami natury. Natury, która tak trudno opanować a co więcej nią manipulować. Nikt nie przewidział katastrofy w Fukushimie i podobno „nikt” śmierci Bin Ladena i Muammara Kaddafiego. Niemożliwym wydawało się stwierdzenie, że pod koniec 2011 roku zarysowywać się będą nowe układy sojuszy między państwami azjatyckimi. Nie doszło do zapowiedzianego przez Anonymous zniszczenia Facebooka. Nie spełniły się też proroctwa szejka Nazima o wielkiej wojnie na początku miesiąca Muharram. Jaki będzie 2012 rok? Podobno według niektórych ma być rozwiązaniem wszelkich światowych problemów, włącznie z totalną katastrofą kończącą naszą cywilizację. Czy tak się stanie? Podobnie jak we wszystkich wymienionych powyżej sprawach, jedno jest pewne. Na pewno ktoś na tym dobrze zarobi. Zapewne też będzie miał w 2013 roku czas, aby to wydać. Orwellsky
Szewczak: oj, będzie się działo! Czy to już gospodarczy koniec świata? Nie, to tylko 2012 rok na horyzoncie! Dzisiaj już nawet miana Kasandry nie należy się wstydzić, czarne łabędzie na rozkołysanym morzu europejskiego kryzysu 2012 dotrą do „zielonej wyspy” - pisze Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK specjalnie dla Niezależnej. Nasi rodacy wreszcie dowiedzą się – ku swemu zaskoczeniu - że mamy potężny kryzys i mogą się dziać rzeczy, które podobno nie miały prawa się zdarzyć. Przyszły rok będzie jeszcze trudniejszy i bardziej dramatyczny niż poprzedni. Politycy doszli do ściany, a pieniędzy jak nie było, tak nadal nie ma z wyjątkiem kasy dla banków i bankierów – 500 mld euro na gwiazdkę od EBC na 1 proc. Kanclerz Merkel już 9 stycznia spotka się po raz enty z prezydentem Sarkozym. Tyle tylko, że albo pełną parą ruszą europejskie prasy drukujące euro, albo trzeba będzie w końcu wyrazić zgodę na bankructwo jednego lub nawet kilku europejskich banków i ich nacjonalizację. Być może też na wyjście Grecji ze strefy euro, a może i kogoś jeszcze. Unia w 2012 nie zbierze wymaganej składki 200 mld euro do MFW. Polska, więc nie będzie mogła wykazać się nadgorliwością. Włochy będą rozpaczliwie szukały 300 mld euro, by utrzymać się na rynku długu, a ich 10-letnie obligacje mogą jeszcze poszybować w granice 8-9 proc. Niektórzy inwestorzy idąc za radą dilera szwajcarskiego banku UBS, zaczną na poważnie kupować konserwy i broń krótkokalibrową. A zamożniejsi brylanty, jako źródło rezerw. Obniżone zostaną ratingi kilku krajów Unii, Francja straci wreszcie potrójne A, na kilka godzin, a nawet dni zamykać się będzie niektóre europejskie giełdy. Już w pierwszej połowie roku zobaczymy gwałtowny wzrost wartości dolara amerykańskiego, kanadyjskiego, australijskiego czy szwedzkiej i norweskiej korony. Euro będzie znacząco słabnąć i chwiać się w posadach, silnie osłabnąć może również polski złoty w okolicach 4,90 - 5,00 zł/euro, a nie rosnąć jak chce Ministerstwo Finansów do poziomu 4,17 zł/euro. Nie tylko przekroczymy 55 proc. próg ostrożnościowy, ale dobijemy do konstytucyjnego 60 proc. relacji długu do polskiego PKB, o czym poinformuje nas wkrótce komisarz ds. walutowych UE Rehn. Na razie listownie. Będą gwałtownie rosły napięcia międzynarodowe, niewykluczone, że doczekamy się próby sił w trójkącie USA – Izrael – Iran, z zablokowaniem cieśniny Ormuz – głównego szlaku handlowego dla ropy naftowej. Co natychmiast może wywindować cenę baryłki ropy do blisko 200 dolarów. Wtedy mielibyśmy pewnie ceny paliwa na polskich stacjach nie po 6 zł./litr, ale równie prawdopodobna mogłaby być cena 8 - 10 zł/litr. Nowy grecki rząd już po wyborach w kwietniu 2012 może zakwestionować część cięć i ustaleń antykryzysowych byłego rządu z MFW, EBC i UE. Węgry zaczną się jeszcze głośniej zastanawiać nad sensem przynależności do takiej Unii jak ta obecna... MFW sam będzie martwił się czy nie zbankrutuje podobnie jak EBC, jeśli dalej będzie skupował obligacje euro bankrutów. Na rynkach zagranicznych zwłaszcza azjatyckich widoczne będą negatywne skutki pękającej bańki na chińskim rynku nieruchomości. Już nie tylko Islandia będzie się zastanawiać czy zamiast euro nie przyjąć, jako własnej waluty – kanadyjskiego dolara. Polacy zaczną oszczędzać w koronach szwedzkich i norweskich, przeproszą się też z dolarem. Oczywiście drogi i autostrady nie zostaną ukończone przed Euro 2012, a polska reprezentacja nie wyjdzie nawet z grupy eliminacyjnej. Tuż po piłkarskich igrzyskach dowiemy się, że budżet się nie domyka i trzeba go znowelizować – oczywiście z powodu recesji w strefie euro. Obiecany przez polskiego premiera na święta śnieg, owszem spadnie, ale w pierwszych dniach maja, co raczej podbije ceny jabłek, na których tak bardzo zależy Donaldowi Tuskowi. Ponieważ jak mawia prezes NBP, prof. Marek Belka, giełda to kasyno - już wkrótce okaże się też, że krupier oszukuje, a gracze fałszują i podbierają żetony. Niektóre firmy deweloperskie na GPW zbankrutują, bo banki wymówią im przed terminem kredyty. Gwałtownie będą spadać ceny mieszkań o 15-20 proc. w skali roku. Wbrew zapewnieniom młodocianych analityków z telewizyjnego studia TVN – CNBC, spółki, które straciły w 2011 nawet 50-70 proc., będą dalej dołować, osiągając historyczne minima. Niektóre banki w Polsce przyznają, że mają trupy w szafie i gigantyczne dziury w bilansach. Jeszcze podskoczą ceny usług bankowych i prowizje. Banki zażądają dodatkowego doubezpieczenia kredytów mieszkaniowych w walutach. Czekają, więc nas prawdziwe szoki na rynku finansowym i bankowym. Nasze oszczędności mogą w przyszłym roku z dnia na dzień znaleźć się w banku chińskim, (patrz wizyta prezydenta RP w Chinach), rosyjskim, arabskim. Węgiel będziemy mogli kupić w czeskiej kopalni w Polsce, benzyna po 6 zł/litr i cukier po 5 zł już nikogo nie zbulwersują. Jako prasowe odkrycie dowiemy się, że procesy prywatyzacyjne w Polsce w dużej mierze odbywały się pod kontrolą zorganizowanych grup urzędniczo-przestępczych. Polscy sędziowie i prokuratorzy zaskarżą polski rząd do Trybunału Konstytucyjnego, a służby mundurowe podejmą akcję protestacyjną. Interwencje walutowe NBP będzie musiał w 2012 zaczynać nie we wrześniu, ale już w lutym. Najważniejszy doradca gospodarczy premiera Tuska, J.K. Bielecki, ostatecznie zapewni i przekona, że wychodzenie z kryzysu potrwa 5-8 lat, a nie tak jak twierdzi „optymista”- główny ekonomista SKOK 3-5 lat... W komunikacie GUS dowiemy się, że niestety wysoki wzrost sprzedaży i konsumpcji w końcu 2011 podyktowany był głównie drożyzną, a sprzedażowy wzrost książek o 15 proc. w IV kwartale to tylko wynik gwiazdkowych prezentów i że wcale nie wydaliśmy na ostatnie święta rekordowych blisko 19 mld zł. Okaże się, że nie tylko mieszka nas w kraju nad Wisłą o ponad 1,1 mln zł mniej niż oficjalnie podawano, ale bezrobocie jak i bieda mają się również znacznie lepiej niż sądzono, a długi są, o co najmniej 50 mld zł wyższe niż te oficjalnie podawane. Ministerstwo Finansów zacznie szukać kolejnych oszczędności oczywiście w trosce o dobro zwykłego człowieka i dobro wspólne Rzeczpospolitej. Dziękując redakcji niezależnej pl.i przede wszystkim cierpliwym czytelnikom, prosząc ich o zachowanie w życzliwej pamięci, mimo wszystkich zagrożeń, życzę najlepszego w Nowym 2012 Roku. Janusz Szewczak
Noworoczna lekcja ekonomii Dzisiaj ukazał się mój tekst w Rzeczpospolitej (dodatek Plus/Minus), pt. Noworoczna lekcja ekonomii. Poniżej fragment:
“Co się naprawdę wydarzy, gdy Mario odpali bazookę. Mogą wydarzyć się dwie rzeczy. Albo, tak jak w przypadku wcześniejszych operacji druku pieniądza w USA wydrukowane pieniądze zostaną spekulacyjnie zainwestowane na giełdach, powodują krótkotrwały wzrost cen, albo trafią z powrotem do EBC, bo banki będą się przygotowywały na wycofywanie depozytów przez klientów – to już ma miejsce w Grecji na wielką skalę. Za to na pewno nie będzie nowych inwestycji ani nowych miejsc pracy. Dlaczego. Żeby to zrozumieć, wyobraźmy sobie, że w rodzinie jedna z pracujących osób może niedługo stracić pracę ze względu na nadchodzącą recesję. W tu przychodzi bankier i mówi, daję państwu milion złotych kredytu oprocentowanego na 1 procent, proszę go wziąć i wydać. Oddacie pieniądze za dwa lata. Kto weźmie taki kredyt i na przykład kupi dom, lub luksusowy samochód, w sytuacji, gdy zaraz rodzina straci część bieżącego dochodu. Nikt odpowiedzialny nie weźmie. Najwyżej jakiś spekulant, żeby pograć na giełdzie.”
Tych, którzy oczekują cudu w 2012 roku, czyli oczekują, że EBC uratuje strefę euro zapraszam do lektury mojego tekstu. Mam już dość znachorstwa w strefie euro. Ponieważ nie słuchano lekarzy, i zamiast terapii były gusła, to teraz pacjent jest w stanie krytycznym. SuperMario może najwyżej podać dużą dawkę morfiny, żeby przez jakiś czas nie bolało. Życzę szalonego sylwestra, który będzie poprzedzał rok unijnych liderów-szaleńców, którzy jeszcze nie wyczerpali listy głupstw, które można zrobić.
Upada kolejny mit ekonomii Na koniec roku obalam kolejny mit ekonomii, który mówi że inwestycje bezpośrednie są lepsze i bardziej stabilne niż spekulacyjne. Pojawiły się dane o międzynarodowej pozycji inwestycyjnej Polski za Q3′2011. Ujemna pozycja spadła w ciągu kwartału z 350 mld dolarów do 292 mld dolarów, co oznacza bardzo silny odpływ kapitału z Polski (malejące pasywa). Poniżej wykres pokazujący cztery najciekawsze szeregi czasowe:
Rząd zadłużał się u nierezydentów w Q3′2011, podczas gdy BIZ-y i inwestycje portfelowe spadały w takim tempie jak na początku kryzysu po upadku braci Lehman. Towarzyszył temu silny spadek wartości złotego. Kolejny wykres pokazuje kwartalne zmiany kursu złotego (50% USD, 50% EUR) i kwartalne zmiany naszych pasywów zagranicznych. Jest silna korelacja. Ponieważ złoty się silnie osłabił w Q4′2011, można wnioskować, że nastąpił dalszy silny odpływ kapitału zagranicznego z Polski. Rząd chwalił się, że po słabym listopadzie na rynek długu znowu napłynął kapitał w grudniu, nie wiem jak było w całym czwartym kwartale, ale jeżeli Rostowski miał płasko, to wszystkie inne kategorie prawdopodobnie odnotowały silne odpływy, w sumie szacuję, że odpłynęło około 10 mld euro. Od jakiegoś czasu tłumaczę uczonym w Excelu, że Polska ma bardzo dużą ujemną pozycję inwestycyjną netto i prawie nie ma aktywów zagranicznych, a to, że BIZ-y (bezpośrednie inwestycje zagraniczne) są istotną częścią naszych pasywów, nie ma znaczenia, bo nadchodzą takie czasy, że BIZ-y będą uciekać tak szybko jak spekulanci. Dowodem są właśnie dane z Q3′2011, w jednym tylko kwartale uciekło z Polski 15 mld euro BIZ-ów. Gorszy był tylko Q4′2008, gdy po upadku braci Lehman uciekło z Polski 19 mld euro BIZ-ów. Dla porównania w Q3′2011 ubyło z Polski tylko 6 mld euro zagranicznych inwestycji portfelowych, a w czasach Lehmana tylko 11 mld. Upada kolejny mit, że bezpośrednie inwestycje zagraniczne są bardziej stabilne niż portfelowe. Są dużo droższe (ROE jest dwucyfrowe) i dużo mniej stabilne.
Rybiński
Białoruś i Chiny Pekin traktuje Mińsk jak tylne drzwi zarówno do Rosji jak i Unii Europejskiej. W chińskiej polityce to strategiczna przystań do dalszej ekspansji gospodarczej i politycznej. Jednym słowem Białoruś dla Chin ma znaczenie geopolityczne. Chińczycy pojawili się u tego wschodniego sąsiada Polski natychmiast po rozpadzie Związku Sowieckiego. Zadziwia, jak często chińscy notable najwyższego szczebla odwiedzają Mińsk od 1992 r.: sekretarze komitetu centralnego Komunistycznej Partii Chin, premierzy, przewodniczący pseudoparlamentu i innych ciał. Towarzysze przyjmują ich ciepło, wiedzą, jak przyhołubić, jakim językiem gadać. Wzajemne stosunki kwitną. Pekin i Mińsk podpisały ponad 80 umów i traktatów o współpracy. Prawie nikt ich nie czyta, bowiem pisane są typowym dętym komunistycznym językiem, ale rezultaty są, szczególnie na polu gospodarczym. Białoruś ma mniej do zaoferowania; Chiny za to bardzo dużo, szczególnie know how i kredyt. Białorusini sprzedają głównie wytwory przemysłu chemicznego, elektronicznego oraz ciężkiego. Chińczycy przysyłają przede wszystkim wytwory najnowszych technologii elektronicznych, jako komponenty do składanych na Białorusi systemów elektronicznych na eksport. Po podpisaniu wspólnej deklaracji o handlu w 2005 r. obroty między oboma państwami wzrastają w postępie geometrycznym. W 2010 r. osiągnęły 2,5 miliarda dolarów, a więc ponad 70 proc. więcej niż w 2009 r. Ale najwartościowsze są kredyty. Do tej pory Chiny przyznały Białorusi 15 miliardów dolarów. Do tego przynajmniej strony przyznają się oficjalnie. Transakcje, gwarantowane przez chiński rząd, obsługuje Exportowo-Importowy Bank Chin oraz Bank Rozwoju Chin. Pekin interesują inwestycje przemysłowe i infrastrukturalne. Zastanawia, że wiele projektów koncentruje się we wschodniej części kraju. Ma to związek z jej niższym stopniem rozwoju, jak również potencjałem wypływającym z sąsiedztwa Rosji. Obecnie negocjuje się wspólne przedsięwzięcie (joint venture) w dziedzinie inżynierii. Chińczycy mają wyłożyć na to 2,5 miliarda dolarów. Firmy chińskie i białoruskie przygotowują się do wspólnej produkcji części samochodowych oraz do wspólnych projektów budowlanych w Mińsku. Co z tego wszystkiego ma Pekin? Na krótką metę Chińczycy prawie zawsze mogą liczyć na dyplomatyczne poparcie Białorusinów. Na przykład Białoruś otwarcie twierdzi, że Tajwan to część Chin i powinien zostać do nich włączony. Gdy w 2001 r. na forum międzynarodowym rozegrała się kłótnia między Waszyngtonem a Pekinem o wyspę Hainan, Aleksander Łukaszenka jednoznacznie stwierdził: „Stoimy po stronie Chin”. Powiedzmy, że są to deklaracje, bo przecież poza wydźwiękiem propagandowym niewiele one znaczą. Mają jednak znaczenie symboliczne – zachęcają inne kraje, niechętne Zachodowi czy tylko neutralne, do naśladowania Białorusi w zamian za wymierne korzyści płynące ze współpracy z Chinami. Najważniejsze jednak są potencjalne zyski dla Pekinu z sojuszu z Mińskiem. Po pierwsze, Chiny pokazują, że drogą do prosperity i modernizacji może być postkomunistyczna dyktatura, jaka panuje u nich. Wygrywają, więc w niektórych miejscach współzawodnictwo z USA, które utrzymują, że zamożność i nowoczesność wypływają z wolności i demokracji. Po drugie inwestycje zagraniczne to najlepsza rękojmia wpływów. Ponadto Chiny mają górę amerykańskich pieniędzy, które muszą wydać jak najszybciej, bowiem USA stale drukuje dolary i inflacja poważnie zagraża temu krajowi. A jak już się wydaje pieniądze na inwestycje zagraniczne i nie ma z tego natychmiastowych zysków, to warto to robić w krajach najbardziej kompatybilnych, a postkomunistyczna Białoruś jest państwem chyba najbliżej Chin na europejskim kontynencie. Po trzecie Chińczycy konsumują dosłownie wszystko. Kraj się rozwija, popyt jest wielki. Stąd biorą nawet zmodernizowane postsowieckie produkty przemysłowe. Na pewno wzięliby też traktory z Ursusa, jakby się tym ktoś zajął. A tego, co Chińczycy sami nie zużyją po zakupieniu na Białorusi, będą mogli w ramach pomocy zagranicznej zaoferować krajom Trzeciego Świata, aby i tam wzmocnić swoje wpływy. Wyprodukowany w ramach spółek joint venture sprzęt elektroniczny, choćby komputery, można upchnąć a to w Rosji, a to gdzie indziej w post-Sowiecji, można nawet spróbować podhaczyć się pod jakąś firmę z Unii Europejskiej, aby produkty swoje upłynnić na Zachodzie. Jedno jest pewne. Chiny rosną w siłę, ich potęga zaczyna się opierać na polskiej granicy, zresztą nie tylko z białoruskiej strony. Polska może z tego skorzystać. Łukaszenka się Chińczyków nie boi, bowiem jako dyktator jest pewien, że może w każdej chwili przerwać ich passę i zapobiec chińskiej dominacji. W Polsce dyktatury nie ma, a obecny system i elity zarówno władzy jak i opozycji, kiepsko są przygotowane na zadawanie się z czerwonym Państwem Środka. Ekspertów, którzy się na tym znają, jest bardzo niewielu, a zresztą ignoruje się ich rutynowo. Na przykład, kto ostatnio pytał o radę Radosława Pyffla? No właśnie.
Marek Jan Chodakiewicz
Jak uratować bogatych? Przez ostatnich 15 lat publicyści (z szeregu – wystąp!) karmili nas historyjkami o tym, jak wspaniale Hiszpania i Portugalia zużyły unijne dotacje... III Rzeczpospolita otrzymała propozycję – do odrzucenia, na szczęście – zapłacenia kilkudziesięciu miliardów na ratowanie Greków, Hiszpanów Włochów, Portugalczyków. No, i teraz mamy ich ratować. Jak podkreślają trzeźwi ekonomiści, Grecy rozkradli ogromne pieniądze unijne, sycylijska mafia i rzymska biurokracja rozkradły ogromne pieniądze z Padanii – a teraz te państwa, zamiast ściągnąć te pieniądze z własnych „obywateli”, postanowiły ściągnąć je z nas. Na początek podobno zaofiarowano JE Donaldowi Tuskowi w ramach łapówki stanowisko szefa Komisji Europejskiej. Za 2,5 roku. Jak będzie posłuszny. Pobory niewielkie – jakieś 100 000 €uro miesięcznie – ale możliwość brania łapówek – gigantyczna. Dorobienie się miliarda na takiej posadzie nie jest niczym nadzwyczajnym. Tylko – p. Donaldzie: niech się Pan zastanowi: te miliardy trzeba Brukseli zapłacić teraz – a za 2,5 roku to już tej Unii nie będzie. Więc nie będzie i obiecanego stanowiska… Będzie za to Trybunał Stanu… JKM
Ziemkiewicz wzywa do obalenia III RP, II komuny? Salon Odrzuconych stracił kompleksy i z odzyskaną dumą powtarza dziś elitom III RP słowa Piłsudskiego: "jechał was pies, Polska takich nie potrzebuje". „...„Liczba ludzi zaangażowanych w aktywne obalanie III RP Polska jest fenomenem politycznym i społecznym Europy . Nigdzie indziej nie powstał tak potężny polityczny ruch oporu wobec kleptokracji, wobec zdemoralizowanych rządów i elit. Wszędzie w Europie istnienie opozycji jest fikcją. Fedyszak Radziszewska tak to opisała na przykładzie Niemiec, „ale bywają i takie, w których dochodzi do kartelu elit i takich zjawisk koncyliacyjno-deliberacyjnej demokracji, jak na przykład w Niemczech. SPD z CDU i CSU stworzyły wielką koalicję i wcale nie musi między nimi dochodzić do wielkiej rywalizacji. „...
(więcej)
Fasadowa demokracja, ubezwłasnowolnienie społeczeństw przez oligarchie, rządy, lichwiarstwo jest faktem w Europie. Najlepiej świadczy o tym fakt wymiany niewymienialnego przez wiele lat premiera Włoch Berlusconiego. W jedną noc bez słowa sprzeciwu „silny człowiek „ Włoch podkulił pod siebie ogon i odszedł w kierunku śmietnika historii. Przecież to był najnormalniejszy zakulisowy zamach stanu. A jego miejsce zajął były pracownik Goldman Sachs. To najlepiej świadczy o tym, kto naprawdę rządzi i jak podła jest kondycja elit. Jednie w Polsce i na Węgrzech istnieje twarda, realna, prawdziwa opozycji. Opozycja, która chce przejąć władzę i realnie rządzić. A nie udawać rządzenia. Michalkiewicz, jako pierwszy rozpowszechnił tezę, że rządy III RP, rządzący to jednie figuranci. Tak silna, realna opozycja nie powstałaby bez powszechnego ruchu oporu jak stworzyło 30 procent społeczeństwa, tak zwani Wolni Polscy. Termin Wolni Polacy ukuł Rymkiewicz. W Odróżnieniu od innych krajów Europy Polak ma szanse na obalenie fasadowej demokracji, na obalenie II Komuny, w jaka przerodziła się III RP. Staniszkis tak pisze o mijającym roku w tekście pod znamiennym tytułem „Tusk putynizuje Polskę „ „Będziemy mieli do czynienia z bardziej prostacką polityką Niemiec w stosunku do Polski. „...”Wbrew nieodpowiedzialnym, niekompetentnym i w ciemno składanym deklaracjom premiera Tuska. Ale obecna niemiecka opozycja z SDP podchodzi znacznie bardziej prostacko do wielu spraw niż eksperci, także u nas. „....” Mieliśmy do czynienia z biernością większości Platformy i z działaniami premiera, które określam mianem putinizacji.Mam na myśli arbitralność decyzji, stosunek do procedur prawnych i demokracji. I nie chodzi mi tylkooporównanie tego, co robił Tusk, z politycznymi działaniami kanclerz Merkel w czasach kryzysu. Każde wystąpienie dotyczące reorganizacji Europy konsultowała ona i z Bundestagiem, i z niemieckim Trybunałem Konstytucyjnym – w przeciwieństwie do premiera Tuska, który nikogo nie pyta.”....”Niemcy nie podpisali traktatu lizbońskiego, zanim nie ustalili sposobu ratyfikowania każdej poważniejszej zmiany w pierwotnym i wtórnym prawie unijnym. A u nas ma miejsce absolutne lekceważenie różnych ogniw państwa. Arbitralność premiera było widać zarówno przy wyborze ścieżki śledztwa w katastrofie smoleńskiej, jak i przy wyborze zachowań polskiego rządu w stosunku do projektów w strefie euro. I w wielu innych sprawach. Komisja Europejska zarzuca Polsce, że jesteśmy niesuwerenni także wobec Gazpromu. „...(źródło)
Putynizacja Polski przez Tuska, czyli tworzenie autorytarnego status quo. Niszczenie resztek fasadowej demokracji, budowy ustroju totalitarnego tuskizmu. I tutaj paradoksalnie zakusy oligarchii, aby przeistoczyć Polaków, Wolnych Polaków we współczesne chłopstwo pańszczyźniane pozbawione praw politycznych, eksploatowane ekonomicznie podatkami tym bardziej ta wolna umysłowo część społeczeństwa stawia opór totalitarystom spod znaku Platformy, tym szybciej buduje nieżalną od terroru ideologicznego i przemocy propagandowej przestrzeń intelektualną i kulturową. Jest to bardzo ważne, gdyż jak Tusk jest według Staniszkis jest coraz silniejszy, ubezwłasnowolnia, lekceważy i podaje totalnej kontroli wszystkie organy państwa. Wojciechowski tak ostrzega przed czarnym scenariuszem, przed skoncentrowaniem władzy w jednych rękach. Wojciechowski „ Biurokratyczne i ideologiczne państwo chciałoby podporządkować sobie rodzinę. „....”Niezależność IPN osłabła na rzecz podporządkowania partii rządzącej. Media z publicznych stają się już nawet nie państwowe, lecz partyjne. Nowa ustawa ogranicza autonomię uczelni wyższych i osłabia ich trzon, profesurę. „...”Póki rządzący są uczciwi, albo chociażby słabi, problemu nie widać. Takie państwo może jednak wpaść w ręce zbrodniarzy, którzy się nim posłużą – jak to było w przypadku Niemiec hitlerowskich i Rosji sowieckiej. „...(więcej)
Na tle tych czarnych barw Polski autorytarnej, tuskistowskiej, z terrorem propagandowym brunatnych mediów Ziemkiewicz wlewa słowa otuchy, co więcej uważa, że Wolni Polacy już obalają postkomunistyczną, wodzowskooligarchiczna III RP. Ziemkiewicz „Salon Odrzuconych stracił kompleksy i z odzyskaną dumą powtarza dziś elitom III RP słowa Piłsudskiego: "jechał was pies, Polska takich nie potrzebuje". „...„Liczba ludzi zaangażowanych w aktywne obalanie III RPoraz ich pasja czyni „drugi obieg" znacznie silniejszym i nieporównanie bardziej twórczym od pierwszego”... ”Wypchnięcie poza debatę publiczną i postawienie poza nawiasem "nowoczesnego społeczeństwa" dużej części społeczeństwa – tej religijnej, mającej urobione poglądy patriotyczne i antykomunistyczne– było w sferze mentalnej aktem założycielskim III RPi dokonało się u samego jej zarania, w momencie rozpadu zwycięskiego Komitetu Obywatelskiego, zwanego wojną na górze. „.....”Zmieniały się potem totemy, którymi znakowano obszar wykluczenia,nie zmieniała się zasada, że III RP nie jest dla wszystkich. Ci, którzy głosowali na Wałęsę, ci, którzy głosują na PC i ZChN, ci, którzy słuchają Radia Maryja, byli tu od zawsze tymi gorszymi: elity i zawłaszczane przez nie media poddawały ich nieustającej tresurze wstydu i szyderstwa, kreowały na groźny, ciemny motłoch, który jeśli nie zniszczył dotąd rodzącej się demokracji i "reform", to tylko dzięki nieustającej intensywnej straży "ludzi przyzwoitych i na poziomie", z salonem michnikowszczyzny na czele. „.....”W pierwszych latach niepodległości dawny "inteligent pracujący" przeradzający się w przedstawiciela "biurowej klasy średniej" budował swe poczucie przynależności do nowoczesnej, europejskiej i lepszej części społeczeństwa na noszeniu koszulki z napisem "Bendem Prezydentem" i rechotaniu z prostactwa Wałęsy, dziś buduje je na pogardzie dla "pisowców". „...(źródło)
Kaczyński, który według Rymkiewicza jest najwybitniejszym polskim mężem stanu skonsolidował obóz Wolnych Polaków, przekształcił go w ruch oporu i był jednym z tych, którzy budowali ideologiczne jego podstawy. Kto zwycięży w przyszłym roku? Wolni Polacy, czy putinizm i „biurowa klasa średnia”… Marek Mojsiewicz
Banki kreują się na ofiary Propagowany szeroko pogląd, jakoby obecny kryzys był głównie kryzysem finansowym, jest ewidentnie fałszywy, jest raczej sposobem zaopatrywania ludzi w „końskie okulary”. Elementarna wiedza o cyklach koniunkturalnych każe respektować dwa istotne punkty widzenia. Po pierwsze, w początkowej fazie kryzys silnie uderza bezpośrednio w konsumentów i przedsiębiorstwa, czyli – patrząc z bankowego punktu widzenia – w dłużników. To jest właśnie najistotniejszy aspekt kryzysu, gdyż dotyczy gospodarki i społeczeństwa. Lekceważenie społecznych i egzystencjalnych konsekwencji kryzysu, takich choćby jak bezrobocie, bezdomność, niedożywienie dzieci itd., wynika z założenia, że kryzys sprowadza się do kryzysu globalnego systemu finansowego. W drugiej fazie kryzysu, gdy konsumenci i przedsiębiorstwa (a obecnie nawet całe kraje) stają się niewypłacalne, kryzys uderza w banki oraz pozostałe instytucje finansowe. To jest jednak wtórny i drugorzędny aspekt kryzysu. Warto, więc zastanowić się, dlaczego doszło do odwrócenia ról: banki stały się głównymi „ofiarami” kryzysu, zaś ich ratowanie odbywa się kosztem dalszego pogorszenia sytuacji konsumentów i przedsiębiorstw, a nawet kosztem utraty suwerenności państwowej. Odpowiedź wydaje się jednoznaczna: wielkie korporacje (centra) finansowe mają przemożny wpływ na rządy i media, także w tym sensie, że niejako stają „po obydwu stronach lady”. Przykładów nie trzeba szukać daleko. W grudniu 2011 r. Komisja Nadzoru Finansowego zezwoliła bankom na żądanie dodatkowych, (czyli pozaumownych) zabezpieczeń kredytów walutowych, co jest jaskrawo stronnicze. Komisja powinna stać na straży bezpieczeństwa finansowego Polski i jej obywateli. Staje się oczywiste, że banki i MFW ustawiały dominujący obecnie pogląd na istotę kryzysu, wedle, którego banki są ofiarami, więc nie powinny partycypować w ryzyku wynikającym z pogorszenia się sytuacji gospodarczej. Otrzymujemy takie oto śmieszne tłumaczenia, że „banki są zbyt duże, aby upaść” albo, że nałożenie na nie podatków jest niedopuszczalne. Po drugie, finansowe aspekty kryzysu nie są poddane poważnym analizom ekonomicznym. Bardzo łatwo sprowadzono dyskusję do drukowania pieniędzy i rozrzutnego stylu życia Greków. Do takich dyskusji nie miałbym zastrzeżeń, gdyby nie to, iż spychają one gruntowną wiedzę ekonomiczną na margines, podstawiając na jej miejsce opinie fragmentaryczne, dotyczące spektakularnych decyzji czy wydarzeń. To oczywiście daje szerokie pole popisu różnym komentatorom, zwłaszcza politykom, ale nie przyczynia się do zrozumienia kryzysu i jego przyczyn. W tym sensie podobne dyskusje są bezpłodne. Z ekonomicznego punktu widzenia współczesny kryzys śmiało może i powinien być ujmowany zgodnie z teorią wielkich cykli Kondratiewa. To oznacza, że jest to kryzys o charakterze systemowym. Jednak przymiotnik „systemowy” jest zbyt abstrakcyjny; lepiej posługiwać się bardziej konkretnym określeniem kryzysu „ustroju społeczno-gospodarczego”. Z tego podejścia płynie wniosek, że przezwyciężanie obecnego kryzysu dzięki dotychczasowym zabiegom stabilizującym światowy system finansowy nic nie da, (co już widać). Jednoczenie podejście to jest – można śmiało powiedzieć – antyrozwojowe i antyludzkie. Czuje się zapach darwinizmu społecznego. Konieczna jest gruntownie przemyślana reforma ustroju społeczno-gospodarczego, który dziś, – co widać na przykładzie Polski – przypomina raczej zdziczały krajobraz postsocjalistyczny, aniżeli przemyślany ład społeczny i gospodarczy. Mówiąc o ustroju, mam właśnie na myśli ład, czyli porządek (instytucjonalny, społeczny, przestrzenny etc.), a nie żywioł i chaos błędnie utożsamiany z wolnym rynkiem. W kształtowaniu nowego ładu społecznogospodarczego istotne znaczenie będzie miało przezwyciężenie współczesnego korporacjonizmu, ograniczenie ekspansji wielkich grup interesów oraz ich wpływu na rządy i opinię publiczną. Chodzi nie tylko o ograniczenie wielkich korporacji finansowych, ale również wielkich sieci handlowych, koncernów wydobywczo-przetwórczych, kompleksów militarno-przemysłowych itp. Ich działanie przypomina zachowanie Frankensteina. Są to siły destrukcyjne.
Prof. Artur Śliwiński
Rok z ks. Piotrem Skargą Kaznodzieja króla Zygmunta III Wazy, pierwszy rektor Uniwersytetu Wileńskiego, autor najpoczytniejszej książki stanu szlacheckiego – „Żywotów świętych”, i nie mniej poruszających „Kazań sejmowych”. Wizjoner i prorok – zatroskany o dobro Rzeczypospolitej, odważnie piętnujący wady ówczesnych elit. Apologeta wiary katolickiej – walczył z błędami herezji nie mieczem, lecz słowem – ostrym, upominającym, które do dziś aż „parzy”. Uchwałą Sejmu RP rok 2012 poświęcony został osobie ks. Piotra Skargi w 400 rocznicę jego śmierci. Najsłynniejszy polski jezuita przyszedł na świat za panowania Zygmunta I Starego, 12 lutego 1536 r., gdy Polska przeżywała swój złoty wiek. W wieku 28 lat przyjął święcenia kapłańskie, został mianowany kaznodzieją w katedrze lwowskiej. Dobrze wykształcony na Akademii Krakowskiej, formację duchową i intelektualną ugruntował w nowicjacie Towarzystwa Jezusowego w Rzymie. Po powrocie do kraju w 1571 r., zaczął budować struktury zakonu na ziemiach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Założył kolegia jezuickie w Połocku, Dorpacie, Rydze, w których kształciła się młodzież katolicka, ale również wstęp wolny mieli protestanci. Został pierwszym rektorem Uniwersytetu Wileńskiego, uczelni, która odegrała wielką rolę w powrocie na łono Kościoła katolickiego panów braci uwiedzionych przez nowinki protestantyzmu. Jako przełożony domu zakonnego w Krakowie ks. Skarga założył Bractwo Miłosierdzia, Bank Pobożny i Skrzynkę św. Mikołaja – dzieła charytatywne służące najuboższym? Zmarł w 1612 r., pochowany został w kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Krakowie.Lwów, Wilno, Kraków – mistrzowskie fotografie Stanisława Markowskiego pokazują, że wszędzie tam pamięć królewskiego kaznodziei jest wciąż obecna. W dostojnych murach ciągle rozbrzmiewa echo przestróg wypowiedzianych przed wiekami o „nierządnym królestwie bliskim zginienia” przez przywary narodu szlacheckiego. Granice między przeszłością a teraźniejszością przestają istnieć – u Stanisława Markowskiego ks. Skarga właśnie zszedł z ambony w katedrze wileńskiej lub przechadza się uniwersyteckim dziedzińcem. Bliski mimo oddalenia. MR
http://naszdziennik.pl/
Nie rozumiemy, jak środowiska michnikówniarstwa, sprawujące w Polsce rząd dusz, mogły dopuścić do takiego skandalu: Piotr Skarga to nie dość, że katolicki ksiądz, to jeszcze klasyczny przykład mieszania się Kościoła do polityki, co zbrodnią jest niesłychaną (oczywiście politykom wolno się mieszać do Kościoła, ale to zupełnie inna sprawa). – Admin
Największe błędy w historii Polski Zabierając głos w dyskusji nad największymi błędami w historii Polski, jako kolejny już dyskutant, staję w obliczu niebezpieczeństwa powtarzania pewnych myśli, czy wskazań tych momentów dziejowych, które narzucają się, jako istotne punkty zwrotne w naszych dziejach, oceniane negatywnie i postrzegane, jako źródła przyszłych nieszczęść. Rozmawiamy wszak wciąż o tej samej historii naszego kraju, w której sprowadzenie Krzyżaków do Polskie przez Konrada Mazowieckiego i cała późniejsza „kariera Prus”, tak fatalnie tolerowana przez Polskę, mającą kilkakrotnie okazję zlikwidować ten problem, jako kwestię polityczną, jest trudna do niezauważenia i niewskazania, jako istotny element poszukiwanej „listy błędów”. Muszą się na niej znaleźć także omawiane już, niepotrzebnie prowokowane polityką dynastyczną Zygmunta III Wazy wojny szwedzkie, zmarnowana przez tegoż króla szansa objęcia cywilizacyjnymi wpływami polskimi Moskwy, forsowanie Unii Brzeskiej – a przez to popchnięcie prawosławnych mieszkańców Rzeczyposplitej w ramiona moskiewskie, nieumiejętność, a może niemożność w realiach XVII w rozwiązania problemu kozaczyzny, liczne błędy „taktyczne” w kolejnych powstaniach ze szczególną ich kumulacja w powstaniu listopadowym itd. Nie chcąc jednak powtarzać tych ogólnie znanych i wielokrotnie już wskazywanych pomyłek naszych przodków, zaproponuję spojrzenie nie tyle na takie, czy inne błędne decyzje dotyczące konkretnych rozstrzygnięć w konkretnym momencie historycznym, ale na pewne stałe cechy naszych – tj. polskich zachowań politycznych, które ujawniają się konsekwentnie poprzez kolejne epoki i ważą negatywnie na owych konkretnych decyzjach – a zatem można by je uznać za swego rodzaju źródła błędów, z których wszystkie następne wypływają. Po pierwsze wskazałbym na pewien niedojrzały stosunek do własnego państwa. Z jednej strony jest ono w deklaracjach uznawane za wartość bardzo istotną, a nawet, co udowadnialiśmy wielokrotnie, jesteśmy gotowi przelać morze krwi za jego odbudowę i obronę. Z drugiej jednak, obawiamy się jego wzmocnienia i jesteśmy je gotowi traktować, jako potencjalne zagrożenie dla naszych obywatelskich wolności. W wiekach XVI-XVIII ta obawa streszczała się w złowieszczym dla mas szlacheckich terminie absolutum dominium, które wyzierało zaraz zza każdej potrzeby uchwalenia większych podatków na wojsko, lub zwiększenia uprawnień królewskich. Obawa ta paraliżowała, zatem wszelkie trwalsze zamiary zreformowania państwa, wzmocnienia jego struktur administracyjnych a przede wszystkim nadania powagi i efektywnych zdolności egzekucyjnych władzy wykonawczej. Wydaje się, że po 1989 r. ta postawa nadal nam towarzyszy i streszcza się w haśle grożącej nam niby dyktatury – w domyśle prawicowej – groźnej dla swobód obywatelskich. Jakkolwiek by to absurdalnie nie brzmiało i jak niewiele miałoby to wspólnego z rzeczywistymi zagrożeniami, wydaje się, iż większość obywateli Rzeczypospolitej biorących udział w wyborach na poważnie traktuje takie niebezpieczeństwo. Ponadto, tak teraz, jaki przed 300 laty oczekujemy, iż nasze państwo będzie właściwie „samofinansujące się” i bronione przez jakiś wybranych i dobrze opłacanych (tylko nie bardzo wiadomo, przez kogo) ochotników i pasjonatów wojskowości – w każdym razie bez tak obciążającego udziału obywateli (najlepiej by było gdybyśmy nie płacili podatków i nie służyli wojskowo). To, jako żywo, przypomina postawę naszych przodków z epoki I Rzeczypospolitej. Co więcej, nadal oczekujemy także, iż nasze bezpieczeństwo zostanie zagwarantowane przez kogoś innego, a my w szerszej strukturze sojuszniczej, czy konstrukcji politycznej, będziemy sobie żyli jak u Pana Boga za piecem, nikomu nie wadząc i polegając na tym, iż obce potencje, z tej przyczyny, iż jesteśmy niegroźni, a za to tacy wspaniali i mili, dadzą nam spokój, będą wspierać nasz rozwój i działać w naszym interesie, a w razie pojawienia się jednak – jak chcemy wierzyć – bardzo mało prawdopodobnego zagrożenia – przyjdą i nas obronią, nie dadzą nam upaść, ze względu na swój własny interes i poczucie ogólnej moralności panujące „jak powszechnie wiadomo” w stosunkach międzynarodowych. Są to spostrzeżenia nie nowe, które w istocie powtarzają sądy formułowane w XIX w. przez krakowską szkołę historyczną, ale czyż nie warto w nowym kontekście doświadczeń ostatnich dwóch dekad, powtórnie się nad nimi zastanowić? „Czy nie pozostał nam wstręt do wszystkiego, co się urzędowym nazywa? (…) Czy nie pojmujemy naszych instytucji (…) zbyt często, jako obowiązanych przede wszystkim do zwolnienia rygoru prawa, podczas gdy powinniśmy od nich żądać najskrupulatniejszego onegoż wykonywania?…” pytał niemal 150 lat temu Józef Szujski. Z takiej postawy wynikają konkretne decyzje polityczne, które każą przypuszczać, iż Polacy A.D. 1652 (pierwsze liberum veto) jak i A.D. 2011 w swej masie bardziej obawiają się wzmocnienia struktur państwa niż pogrążania się ich w korupcji i szarpania dla prywaty „sukna Rzeczpospolitej” przez różne koterie magnackie czy współczesne „grupy trzymające władzę”. Wydaje się wręcz, iż taki stan słabości państwa większości z nas odpowiada. Michał Bobrzyński w swych słynnych „Dziejach Polski w zarysie” wręcz pisał o paraliżującej obawie przed utworzeniem prawdziwego rządu w Polsce, który miałby narzędzia wymuszania posłuszeństwa, jako o głównej anomalii ustrojowej naszego państwa. Oczywiście wszelkie doktrynerstwo w tym względzie może okazać się bolesne, o czym świadczy przykład zalimitowania się Sejmu Wielkiego i powierzenia dalszej pieczy nad sprawami kraju wyłącznie Straży Praw – a zatem władzy wykonawczej, motywowane właśnie uszanowaniem dla tejże, co okazało się rozwiązaniem ułatwiającym kapitulację i przystąpienie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego do Targowicy. Jakkolwiek z łatwością można by zatem wskazać na zbyt wielkie uproszczenia takiej wizji historii Polski, to jednak nie wchodząc w dyskusję, która w tej sprawie dawno się już odbyła, warto nad samą myślą Bobrzyńskiego ponownie się zastanowić. Czy nie cierpimy wciąż na coś, co Szujski określał mianem „braku odwagi cywilnej” – a zatem niezdolności do publicznego dawania świadectwa rzeczywistości, która w istocie wśród elit jest być może w znacznej części uświadamiana, ale z różnych względów w debacie publicznej wyraźnie nie nazywana. Wszak nasi przodkowie, przynajmniej od pierwszej ćwierci XVIII w. zdawali sobie sprawę z fatalnych skutków liberum veto, a jednak szlachecka opinia publiczna w swej masie wciąż uznawała tę instytucję za źrenicę wolności i żadna poważna debata nad jej dalszym funkcjonowaniem, ogarniająca całe społeczeństwo obywatelskie i zdolna do skompromitowania opartej na niej praktyki ustrojowej się nie odbyła, aż do epoki bezpośrednio poprzedzającej Sejm Wielki. Czyż ówczesna – w XVIII w. już całkowicie iluzoryczna demokracja szlachecka, nie przypomina nam obecnych naszych zachowań. Czyż nie jest prawdą, że nasza dzisiejsza demokracja, w której nie do pomyślenia jest, aby jakakolwiek debata sejmowa zmieniła opinię tego czy innego posła na temat takiej czy innej istotnej ustawy i żeby odważył się on głosować wbrew stanowisku swego partyjnego klubu, jest właściwie wielkim teatrem politycznym bez istotnego znaczenia, bowiem to nie w dyskusjach politycznych w sejmie ucierają się stanowiska i zapadają decyzje. Gdy stanowisko takiej czy innej partii w parlamencie nie zależy od większości opinii jej członków, ale każdy pojedynczy poseł jest ściśle podporządkowany rygorom określanym w konkretnych sprawach poprzez przywództwo swego ugrupowania, pod groźbą usunięcia z szeregów partyjnych – powstaje pytanie, gdzie są rzeczywiste centra decyzyjne, które wypracowują stanowisko poszczególnych ugrupowań i od kogo one zależą? Jest to sytuacja, która jako żywo przypomina sejm XVIII w. Rzeczypospolitej, gdzie taki czy inny „głos wolny” zrywający sejm okazywał się głosem nie posła z danego powiatu, ale głosem Radziwiłła, Potockiego, Lubomirskiego, czy też jakiegoś ościennego dworu. Nie trzeba przenikliwej inteligencji żeby to dostrzec, tak w XVIII w. jak i w XXI, ale trzeba dużo cywilnej odwagi, aby publicznie o tym powiedzieć i zakwestionować dobre samopoczucie współobywateli, a już nie ma zupełnie żadnych szans, aby zmusić ich do wyciągnięcia konsekwencji z tak opisywanej rzeczywistości ustrojowej i do działania w celu zmiany opisanej sytuacji. Dla wskazania jak zgubna to może być postawa, posłużę się ponownie cytatem z Szujskiego: „Gdzie zaś nie ma odwagi cywilnej, tam zaczyna w społeczeństwie panować fałsz urzędowy, fałsz kłamiący rzeczywistemu położeniu, fałsz, którego pomnikiem są owe szumne mowy posłów wznoszących pod niebiosa stan Rzeczypospolitej, gdy była już zajezdna karczmą wojsk Fryderyka i Rosji, fałsz, któremu świadczą drukowane panagiryki, sfałszowana historia, fałsz, który doprowadza na kraniec przepaści i wpycha w nią, bo ją zasypuje różami…”.
Radosław Żurawski vel Grajewski
Diabelska transakcja za 6,3 miliarda euro i 54% długu do PKB. Stał się cud. Cud, który sprawił ktoś bardzo potężny i nie był to bynajmniej Pan Bóg. Cud polega na tym, że według stanu na dzień 31.12.2011 (liczony według stanu na ostatni dzień roboczy międzynarodowego handlu walutą tj. piątek 30.12) polski dług publiczny nie przekroczył 55% PKB, czyli tzw. 2-go progu ostrożnościowego. Tak oświadczył nie, kto inny jak jeden z pomagierów Jana (Jacka?) Antona Vincenta (no-PESEL) Rostowskiego, czyli najbłękitniejsza z błękitnych krwi w resorcie finansów, czyli tow. Minister Dominik Radziwiłł odpowiedzialny za dług publiczny (LINK),
Według którego wspomniany poziom długu wyniósł - tu uwaga - poniżej 54%. O prawdopodobnym przekroczeniu pod koniec roku 2-go poziomu „progu ostrożnościowego” wynoszącego 55% i to mimo stosowanych sztuczek księgowych oraz ucieczce od nowego roku z resortu finansów większości vice ministrów pisałem we wpisie „Sztukmistrz z Londynu”, „drukowanie długu” i ucieczka „szczurów” z MF’u. Natomiast o konsekwencjach zapisanych w ustawie przekroczenia wspomnianego progu ostrożnościowego napisano w innym wpisie LINK). Ponieważ blisko 30% długu było rozliczone w walucie obcej, z czego aż 70% w euro, więc kurs EUR/PLN na koniec roku był istotny z punktu widzenia całości długu. Nie oficjalne przecieki mówiły o granicznej wartości 4,5zł za euro. Było „oczywistą oczywistością”, że międzynarodowa spekuła wiedząc o tym, że rząd jest pod ścianą i za wszelką cenę musi bronić kursu wykona pod koniec roku spektakularny atak na złotówkę. Widząc w ostatnim kwartale kilka żenująco nie skutecznych interwencji walutowych NBP/BGK, które kosztowały polskiego podatnika najpewniej już kilka miliardów euro a ledwo na chwilę obniżały kurs zaledwie o kilka groszy wydawało się, że atak walutowy musi nadejść i być skuteczny. Niektórzy nawet spodziewali się okazji do sporego zarobku przez zakup waluty i sprzedaż jej w czasie kulminacji sylwestrowego ataku walutowego. A tu niespodzianka. Przed Świętami Bożego Narodzenia nastąpiło cudowne i stopniowe umocnienie złotówki. Co ciekawe zjawisko to było kontynuowane praktycznie do 29.12. 29 kiedy to nastąpiła pierwsza faza ataku i interwencja NBP. Następnego dnia była powtórka z tej sytuacji. Ataki były nad wyraz cherlawe i wyglądały jak typowa „maskirowka” dla przeciętnego pospólstwa, któremu można było w mówić opowieści o skuteczności interwencji polskiego NBP. W efekcie „ataku” i prowadzonej „interwencji” kurs euro zatrzymał się ledwie na poziomie 4,41. Jeśli ktoś wierzy, że międzynarodowi spekulanci zostali powstrzymani interwencjami NBP/BGK, które dysponowały kwotą ledwo 40 miliardów euro to musi być niespełna rozumu albo człowiekiem wyjątkowo łatwowiernym. Wszystkie znaki na ziemi i niebie mówią, iż ktoś wyjątkowo potężny i umocowany zabronił wykonać wyrok na złotówce bankierskiej sforze Lucyfera. Kto mógł to zrobić i dlaczego? Nikt chyba nie wątpi, że nie był to „nasz?” Minister finansów ani jego kaszubski pryncypał podobnie jak imć Belka. Jeśli nie nasi to może jednak „elektorscy” („Czarne chmury”)? Wszystko wskazuje na to, że ktoś bezpośrednio trzymający sznurki zabronił wykonać skutecznie noworoczny atak na złotówkę. Próby ataku, które oglądaliśmy wskazują, iż była to z jednej strony zasłona dymna (z rosyjska „maskirowka”) mająca przekonać postronnych obserwatorów o skutecznej obronie złotówki a drugiej strony nieskoordynowane działania „samotnych wilków”, które być może nie zostały poinformowane o odwołaniu polowania i naiwnie próbowały zrealizować swoje zakłady, jakie wcześniej poczyniły na osłabienie złotówki. Przyjmijmy założenie, że ośrodkiem dyspozycyjnym władnym dać sygnał sforze do polowania na złotówkę była grupa powiązana ściśle z Międzynarodowym Funduszem Walutowym (MFW). Co mogło by ją skłonić do wycofania się z gwarantowanego zarobku, jakim było wyszlamowanie zasobów walutowych znajdujących się w posiadaniu NBP? Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem tego fenomenu jest dobrowolna kontrybucja w wysokości 6,3 miliarda euro, którą zadeklarowała złożyć przed Wigilią Polska ustami Donalda Tuska na ratowanie bankrutującej euro-zony. Kontrybucja ma zostać złożona właśnie do MFW by w ramach „pralni brudnych pieniędzy” uniknąć otwartego łamania „unijnej konstytucji” znaczy traktatu „Lezbońskiego” oraz krajowej o zakazie sponsorowania przez bank centralny deficytu rządu krajowego i państw zagranicznych. W związku z wycofaniem sponsorowania bankrutów przez UK i część państw w rodzaju Czech polska składka do MFW najpewniej jeszcze wzrośnie i być może osiągnie kwotę 2 czy nawet 3 razy większą niż obecnie zadeklarowana. Teraz lepiej rozumiemy, po co Polska zaciągnęła kredyt/gwarancje jego udzielenia (pod postacią FCL) na kwotę 20 miliardów euro we wspomnianym MFW. Bynajmniej nie chodziło o ratowanie złotówki przez NBP, ale ratowanie Włochów, Greków oraz innych „biedaków” z grupy PIIGS a tak naprawdę francuskich i niemieckich banków, które im bezrozumnie pożyczyły wcześniej pieniądze. Wszystko wskazuje na to, że w zamian za publiczną deklaracje rychłej wpłaty do MFW, co najmniej 6 miliardów euro odroczono wykonanie egzekucji na złotówce. Przynajmniej czasowo. Bo jak mawiają Rosjanie „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”, co u nas w zaistniałej sytuacji tłumaczy się również, „co ma wisieć nie utonie”. Przyjdzie jeszcze czas, że międzynarodowa spekuła wypłucze pozostałe w Polsce środki płatnicze w walutach obcych. Zabawa zacznie się najpewniej jeszcze w styczniu 2012.
P.S. Tekst nawiązuje do artykułu Seawolfa (LINK) poświęconemu tematowi długu publicznego.
P.P.S Według Raven59 (LINK) kurs 4,41 został "wyklepany" na fixingu 30.12 o godz., 11 gdy nie znany podmiot zaczął pozywać się euro po dziwnie niskim kursie. Podejrzanym jest polski BGK, który w tym celu wynajął "słupa". Teoria jak najbardziej możliwa, ale w kontekście drobnych "leszczy" spoza oficjalnej sfory. Główna sfora miała zakaz gry przeciwko złotówce. 2-AM – blog
Rok do roku Jesień zeszłego już roku była dla mnie bardzo trudna, trudniejsza niż poprzednia. Po pierwsze z powodu tego, że kryzys mamy potężny. Jestem, znowu czasem słyszę to słowo, prywaciarzem. Prowadzę małą, całkowicie samodzielną rynkowo, firmę. Firma jest za mała by mogła utrzymać i profesjonalny zarząd i “inwestora”, więc jak wszystkie przedsięwzięcia tej wielkości, nie jest łupem porządanym przez żadnego wsioka, czy ubeka. Nieduża wielkość firmy ma, więc swoje dobre strony, bo zapewnia trochę spokoju, ale ma też tą złą stronę, że dla administracji państwowej mój los też jest prawie całkiem obojętny. Mówię prawie, bo wielu zatrudnionych na etatach trochę zazdrości mi samodzielności. Tego, że zawsze, przez cały dzień jestem u siebie, że nikt mi nie mówi, co mam robić w danym czasie i do tego jestem w miarę niezależny finansowo a przy tym mam, komu wydawać polecenia i mogę sam podejmować decyzje. Tak, więc “osobiście”, czy “prywatnie” prawie wszyscy urzędnicy byliby zadowoleni, gdyby okazało się, że moja droga życiowa jest jednak gorsza od kariery urzędniczej, bo jest mniej stabilna i kończy się porażką. Wielu z nich całkiem ochoczo, i nie jest to specyfika tylko naszych biurokratów, przyłożyłoby rękę do likwidacji wszystkich małych firmy a na pewno żadną miarą nie zrobi nic, by mogły one się rozwijać lub choćby trwać. Niestety, to się czuje zwłaszcza w kryzysie. Firmy, czy właściwie osoby je prowadzące są tak powszechnie nielubiane, że nawet ich istnienie nie jest uwzględniane w danych statystycznych, mimo, że z racji swej liczebności właśnie ten sektor jest najwdzięczniejszym polem do zastosowania statystycznych metod badania. Można wręcz powiedzieć, że statystykę wymyślono by właśnie takie firmy badać a mimo to nie robi się tego. Wydaje mi się, że celem “pominięcia” jest nadzieja na to, że wreszcie kiedyś uda się zlikwidować wszystkich prywaciarzy i że dzięki pomijaniu ich w statystykach uda się to zrobić po cichu, bez wykazywania strat z tego wynikających. Ta nieobecność w statystyce powoduje jednak i to, że obecnego kryzysu, ze względu na jego specyfikę, jeszcze dobrze nie widać w oficjalnie zbieranych informacjach. W rezultacie elity mają o wiele większą pokusę życia jak by się nic, albo prawie nic nie działo a wszelkie przestrogi traktowane są jak jakieś intrygi lub wręcz oszustwa. Można to porównać do człowieka, który nie wie, że jest chory i zamiast podjęcia trudów leczenia i prowadzenia zdrowego trybu życia dalej eksploatuje swój organizm jak tylko może. Pierwszym objawem kryzysu był spadek rentowności wszystkich działań gospodarczych. Od dawna przychody z PiT’u maleją, ale różni mędrcy podatkowi sugerowali, że jest to efekt luk w prawie podatkowym i kreatywnej księgowości a nie objaw w sumie śmiertelnej choroby. Przed Świętami wszedłem do “hipera” Auchan w Piasecznie koło Warszawy i zobaczyłem drobiazg - kajzerki wypiekane na miejscu po 11 groszy za sztukę. Zdziwiłem się, że tak tanio i po powrocie do domu zainteresowałem się cenami zarówno surowców jak i maszyn. Z kalkulacji wyliczyłem, że nie da się wypiec jednej kajzerki taniej niż za 9 groszy, ale bez uwzględnienia kosztów lokalu! Inne towary w tym sklepie mają podobnie skalkulowane ceny, bo są proporcjonalnie tanie. Czy więc Auchan jest jak Caritas instytucją dobroczynną - absolutnie nie, bo otrzymał on zwolnienie zarówno od podatku gruntowego jak i od nieruchomości? Inni tego nie mają. Ma, więc “hiper” ma na tych kajzerkach minimalny, ale jednak zysk. W obecnych czasach tym cenniejszy, że w okolicy nikt inny go nie ma i mieć nie może. Praktycznie, więc ten “hiper” zdobywa kosztem innych sprzedawców lokalny monopol na wypiek taniego pieczywa! Patrząc na rentowność i ceny nie można się, więc dziwić, że obroty w Auchan i innych dużych sklepach rosną a maleją w małych. Z tym, że są powody by sądzić, że w sumie spadek obrotów jest ilościowo większy w małych firmach niż zauważany przyrost w większych, czyli że rynek obkurcza się, że sprzedaż detaliczna maleje a nie rośnie, że w związku z tym, jaki jest jej udział w PKB to twierdzenia o jego wzroście w ubiegłym roku mogą okazać się gołosłowne, ze wszystkimi tego konsekwencjami! Nie widać tego zjawiska w statystykach, bo firmy, w tym sklepy, zatrudniające mniej niż 10 osób nie składają żadnych sprawozdań statystycznych, wiec spadku ich obrotów nie widać. Wzrosty w “hiperze” widać, bo składa sprawozdania. Oczywiście można byłoby zapewne ten spadek zobaczyć analizując dokumenty skarbowe, ale tego z zasady nie robi się. Wszak podobno wszyscy oszukują! Mając małą firmę i widząc, co się dzieje z ekonomią niejako “od kuchni” jestem bardzo zmartwiony. Od sierpnia mamy recesję i to bardzo głęboką a skutki jej będą w tak biednym społeczeństwie jak nasze okropne. Drugim powodem, dla którego ostatnia jesień była dla mnie trudna była niepewność polityczna. Na przełomie lat 2010 i 2011, czyli rok temu problemem była kwestia sfałszowanych wyborów samorządowych i PJN. Nie było to jednak aż tak trudna sytuacja ja ta obecnie. Po prostu potrzebna była mobilizacja i już. W sumie sytuacja jasna i prosta. Na jesieni 2011 roku, z analizy logicznej wynikało mi niedwuznacznie, że obciążenie w tym momencie obozu narodowo - niepodległościowego trudami sprawowania władzy byłoby pyrrusowym zwycięstwem. Czytając zaś niedawno wpis na BM 24 Michała de Zieleśkiewicza o II Powstaniu Wielkopolskim uzmysłowiłem sobie w sumie prostą rzecz a zarazem i kryterium pozwalające ocenić, kiedy będzie dobry czas by pokusić się o przejęcie władzy w naszym kraju. Przejęcie władzy przez jedną formacje społeczną od drugiej musi być zawsze poprzedzone zwycięstwem tej formacji w wojnie kulturowej, tak jak miało to miejsce w Wielkopolsce 100 lat temu. Chodzi o to by charakterystyczny dla danej formacji społecznej sposób sprawowania władzy, oraz by wynikający z fundamentalnych zasad formacji katalog celów do osiągnięcia nie był przez nikogo “z naszych” kwestionowany, przynajmniej, co do zasady. Jeśli przejęcie władzy nie jest poprzedzone zwycięską wojną kulturową, czyli formacja nie jest całkowicie jednolita kulturowo, to przejęcie władzy musi zakończyć się dyktaturą i represjami najpierw wobec dysydentów, którzy nie będą chcieli pożegnać się ze starym porządkiem a później wobec przeciwnej formacji, gdyż ona wcale się nie rozpadnie. Nie utraciwszy pośredniego, ale jednak wpływu na życie społeczne zostaje ona, jako ostoja dla starego porządku. Jedynym, więc sposobem na wprowadzenie nowych standardów sprawowania władzy będzie w takiej sytuacji zastraszenie przeciwników politycznych, co zawsze jest klęską! Czyli wojnę kulturową wygramy wtedy, gdy w naszym środowisku nie będzie osób, choć trochę utożsamiających się z drugą stroną, mających z drugą stroną wspólnych interesów! Bo wygranie wojny kulturowej nie polega na tym, że zwolennicy innych poglądów ulegają anihilacji, to następuje później, tylko na tym, że wszyscy uznają związek poglądów z interesami a w tym i związek swoich poglądów ze swoją historią życia, która przecież jest dorobkiem osobistym każdego człowieka. Czyli z uznaniem, że interesy zależą od tego, kto kim jest z pochodzenia, domu, wykształcenia. 93 lata temu w Poznaniu żyli też i Niemcy, bo gdyby ich nie było to nie byłoby powstania. Oni nie byli zainteresowani polskością Poznania. Gdyby jednak w środowisku Polaków była duża grupa osób zainteresowana w tym, by Poznań był niemiecki, to powstanie pewnie w ogóle by nie wybuchło. Niemcy jednak nie mieli możliwości wpływu na postawy Polaków nie mieli możliwości, ani przekupić, ani przekonać do siebie odpowiednio dużo ludzi a Polacy podejmując walkę mieli taką możliwość tak wobec swoich jak i używając, co prawda karabinów, ale i wobec Niemców. Czyli zwycięska kulturowo jest ta formacja, która jest zaimpregnowana na wpływy innych a sama może na nich wpływać - to pierwszy warunek. Drugim zaś jest silne powiązanie swojego interesu ze swoją osobą. Chodzi o samoświadomość, o to by ludzie mówili sami do siebie “Mam tak a nie inaczej zdefiniowane swoje interesy, bo na skutek wydarzeń historycznych jestem, kim jestem. Mój przeciwnik ma inne interesy, bo historia jego życia jest inna, czyli, bo on jest kimś innym.” Czyli paradoksalnie, to, na co skarży się np. Ziemkiewicz i inni publicyści, że “system się domyka” jest dla nas pozytywne! Przerywają się kanały komunikacji i ustają możliwości wpływu na nas, a tym samym pomaga to budować naszą tożsamość. Formacja nam przeciwna powstała wokół, mimo wszystko okupacyjnej, administracji PRL’u. Z racji swego okupacyjnego charakteru ludzie ją tworzący upatrywali swego interesu w grabieży naszego społeczeństwa w tym, że mają “procent” od środków, które “stąd” transferowali w różny sposób do kasy imperium. Oni, więc są formacją “łupieską” a my jesteśmy formacją “łupioną”, ale mało, kto jak dotąd widzi podział społeczny w Polsce w ten prosty sposób, mimo, że właśnie on najlepiej oddaje stosunki społeczne w naszym kraju. Jeżeli można liczyć na to, że kryzys pomoże nam się skonsolidować, to właśnie ten podział będzie niejako osią podziału politycznego i w sumie czynnikiem ostatecznie spajającym nasza formację. Nie mniej jednak konieczność dalszej, nawet krótkotrwałej, akceptacji faktu bycia łupionym po to by wzmocnić swoje siły w stosunku do formacji nam przeciwnej jest trudna i bolesna. Jest to, co prawda taktyka walki o swoje literalnie wręcz zgodna z Ewangelią, wiec na pewno jest bardzo skuteczna, ale nie jest łatwa. O wiele łatwiej byłoby się zająć kibicowaniem naszym politykom w sprawowaniu przez nich władzy, nawet, jeśli prowadziłoby to do naszej przegranej - ale doszłoby do tego później. Ponieważ jednak wybraliśmy drogę trudniejsza, ale skuteczniejszą, to najprawdopodobniej niedługo przed nami stanie kwestia obrony naszej suwerenności. Myślę, że już czas jest o tym mówić, bo czasy się bardzo zmieniły i nie wszystkie doświadczenia z przeszłości mogą być wykorzystane. Otóż wszyscy chodząc do szkół stworzonych przez środowiska post-oświeceniowe nieprzychylne suwerenności narodowej ze względów ideologicznych nie byliśmy tam uczeni histori narodowej i nie poznawaliśmy warunków niezbędnych do suwerenngo życia narodu. Nie mamy w naszej świadomości utrwalonych sterotypów dotyczących cech narodu suwerenngo i musi, więc zacząć dyskusje od podstaw. Oficjalne nauczanie historii koncentruje się tylko na historii aparatu władzy a nie narodu! Jeteśmy uczeni, że o tym jak wygląda suwerenna administracja państwowa a nie suwerenny naród. Nie pamiętamy, więc, na co dzień, że zawsze warunkiem zachowania suwerenności przez każdy naród jest przestrzeganie praw osób najsłabszych, z tym, że czasem musi być to robione mniej a czasem bardziej rygorystycznie. Odnoszę wrażenie, że teraz jest to tak ważne jak nigdy przedtem w naszej historii nie było, może z pominięciem czasu Powstania Warszawskiego, ale było to ograniczone tylko do jednego miasta i na dwa miesiące i w tym czasie w Warszawie praktycznie nie istniała żadna aktywność gospodarcza.. Jaki jest związek między prawami osób słabych a suwerennościa narodową, czy to jest tak, że tylko naród osób słabych może być suwerenny? Otóż związek ten jest banalnie prosty. Suwerenny naród musi mieć własne pieniądze, musi mieć ekonomiczną możliwość egzystencji. Jeśli będzie uzależniony od kredytu “osób trzecich” to nie będzie suwerenny. Z tym, że samodzielność finansową można zdobyć tylko w ten sposób, że wszyscy a zwłaszcza najzdolniejsi będą się o to troszczyć. Jak? W zasadzie drogi są dwie. Jedna to handel, pośrednictwo handlowe, a druga to produkcja dóbr i usług wymienialnych. Ponieważ we współczesnym świecie pośrednictwo handlowe jest już w zasadzie historią i bardziej jest świadczeniem usług transportowych niż dokonywaniem przemiany towaru w kapitał, więc zostaje tylko produkcja dóbr i usług wymienialnych. Jest to jednak działalność trudna, ryzykowna i efekty przynosi dopiero po latach. Nikt rozsądny nie będzie się w to angażować, jeśli będzie miał możliwość łatwiej zapewnić sobie byt. Najłatwiejszym sposobem zapewnienia sobie dochodów jest złupienie sąsiada i ten sposób życia musimy uniemożliwić. Tylko, jeśli okaże się to niemożliwe, bby jeden żył kosztem drugiego dojdzie do przymuszenia ludzi do działań prospołecznych! Są one trudne. Czyli, jeśli więc chcemy suwerenności narodowej to nie możemy ludzi narażać na pokusę zaspokojenia swoich potrzeb działaniami nie powodujacymi wzmocnienia ekonomicznego narodu. Musimy, więc chronić prawa osób biednych, chronić dłużnika przed wierzycielem, słabszego przed silniejszym. Jaki w sumie jest prostszy interes od zakupy cudzych długów za 1 % wartości i wysłanie później “windykatorów” po resztę pieniędzy? Tylko jeden pożyć z EBC kupę forsy na znowu na 1% rocznie i pożyczyć go rządom na 3,5 % rocznie, ale do tego interesu już się nie dopchniemy! Czyli, chroniąc słabych uniemożliwimy łatwe interesy i odetniemy formację nam przeciwną od kasy i spowodujemy, że wrodzona każdemu człowiekowi chciwość będzie czynnikiem budującym naród. Tak, więc mamy, o czym myśleć w nadchodzącym roku. Aczkolwiek nie obchodzę “święta ostatniej karki w kalendarzu”, bo dla mnie rok zaczyna się w Boże Narodzenie, to jednak składam dzisiaj wszystkim spóźnione, ale serdeczne życzenia, bo... Wcześniej tego nie zrobiłem. Uparty’s blog
Krótki traktat o wiarygodności W czasie radiowej dyskusji pewien dziennikarz, przejęty nota bene żarliwą wiarą w potrzebę kontroli przez państwo nad rozpasanym rynkiem, zauważył ze zgrozą, że jakieś przedsiębiorstwa prywatne mają wyższy rating niż państwa, w których są one zarejestrowane. Zgroza! - stwierdził ów reprezentant nurtu myślenia o gospodarce, który wybitny publicysta Financial Times, Samuel Brittan, nazywa państwochwalstwem. Tymczasem taka właśnie zgroza była normą przez stulecia historii gospodarczej Europy. A nawet historii antycznej: bankierzy z państw-miast greckich mieli często wyższy standing finansowy (płacili niższy procent od pożyczonych pieniędzy) niż miasta, w których żyli i pracowali. Dlatego przypominam przy każdej okazji, że wyjaśnienie współczesnego kryzysu finansowego w kategoriach chciwych bankierów i szlachetnych rządów ratujących zagrożone finanse swoich państw jest bajeczką, którą politykom udało się sprzedać mało refleksyjnej większości obywateli. Albo takim, których zdolność do refleksji została przyćmiona zawiścią wobec bogatych. Fakt, że coraz więcej krajów musi płacić coraz wyższy procent za sprzedawane inwestorom obligacje i bony skarbowe nie wynika z chciwości bankierów tylko z ich percepcji malejącej wiarygodności tych krajów punktu widzenia ich zdolności do terminowej spłaty zaciąganych w coraz większej skali długów. I to też nie jest żadnym zaskoczeniem, jeśli przyjrzeć się historii. Na przykład król Francji, Karol VIII, zaciągnął w 1494 r. trzy pożyczki na cel wojenne, płacąc kolejno 42, 56 i wreszcie 100 procent. Władcy pieniądze zużywali głównie w celach destrukcyjnych, więc ich wiarygodność kredytowa spadała z każdą kolejną pożyczką. Zresztą i tak zwykle była niższa niż solidnych mieszczan. W tym samym czasie, gdy Karol VIII finansował swoje wojny pożyczkami, kupcy i rzemieślnicy w XIV-XV w. płacili w miastach Niderlandów 10-15 proc., a w bogatszych wówczas jeszcze miastach włoskich tylko 5-10 proc. No, ale oni tych pieniędzy używali dla pomnożenia, a nie trwonienia bogactwa. Stopniowo na rynkach finansowych narasta - jak przed wiekami - świadomość, że pożyczane w nieskończoność państwom pieniądze też nie tworzą bogactwa, lecz idą głównie na socjal, czyli konsumpcję (tyle, że nie dworu, lecz plebsu, który na ten dwór ma głosować!). A że wydatki państw w stosunku do wytwarzanego bogactwa (PKB) rosną, zaś wzrost gospodarczy maleje, więc i wiarygodność rozumiana, jako pewność zwrotu zaciągniętych długów także maleje. To też nie jest wiedza zupełnie nowa. Ze wszystkich rodzajów kapitału - stwierdzał znakomity prawnik ateński i orator Demostenes - najbardziej produktywna jest WIARYGODNOŚĆ. Kto tego nie wie, nie wie nic. Odzwierciedleniem tej świadomości w naszych czasach są nie tylko stopy oprocentowania papierów dłużnych, ale także koszty ubezpieczenia się od ewentualnej niewypłacalności dłużnika. W niedawnym Wall Street Journal podano np., że koszty ubezpieczenia 10 mln dolarów na 5 lat od niewyobrażalnego do niedawna bankructwa USA wynoszą 69 tys. dolarów - dokładnie tyle samo ile koncernu Coca Cola i o 1 tys. dolarów więcej niż takież ubezpieczenie koncernu naftowego Exxon Mobil. A np. takie samo ubezpieczenie szwajcarskiej firmy Nestle wynosi 66 tys. dolarów, czyli o 18 tys. dolarów mniej niż ubezpieczenie długu samej Szwajcarii. Do kompletu, ubezpieczenie długu Niemiec jest wyższe o 18 tys. dolarów niż firmy Siemens. Żyjemy, więc w nowych czasach. Tyle, że jak wiele nowych rozwiązań mają one długą historię... Prof. Jan Winiecki
Wielki Wuj na Nowy Rok Pogrzeb, Kim Dzong Ila zapewne musiał wstrząsnąć naszym Drogim Przywódcą, który wprawdzie jest wielbiony przez reżimowe media, jednak w trakcie swoich spotkań przedwyborczych z mieszkańcami miast, nasz Drogi Przywódca musiał uciekać z Tuskobusu do jakiś pomieszczeń w obawie przed gwałtownym wybuchem entuzjazmu społeczeństwa. Zwłaszcza tzw. kiboli, którzy przygotowali na spotkania z Przywódcą Partii i Rządu specjalne piosenki o Koziołku Matołku. Widok setek tysięcy rozpaczających po utracie Najdroższego Przywódcy Koreańczyków, musiał wstrząsnąć naszym Drogim Przywódcą, który także chciałby się zapisać złotymi zgłoskami w historii III RP. A kto wie, może nawet na pomniku, gdzie stojący na granitowym cokole spiżowy Donald, wyciągniętą ręką wskazywałby jakiś odległy punkt na horyzoncie? Bez wątpienia, coś Donaldem wstrząsnęło, skoro znany dotąd, jako Geniusz Kaszub, Słońce Peru, czy też Drugi Mojżesz – postanowił zostać w Nowym Roku także Wielkim Wujem, rozdającym nie swoje prezenty… Realizacja tego marzenia – snu, który miał Donald – zdaje się potwierdzać, iż nasz Drogi Przywódca swoje marzenia zaczerpnął z bogatej skarbnicy geniuszu Kim Ir Sena, którego tak wielbi naród Korei Północnej. Pamiętajmy, że najpierw, Kim Ir Sen zrobił z narodu odmóżdżonych nędzarzy, którzy dopiero wtedy uwierzyli w boskość Wielkiego Przywódcy. Nasz Drogi Przywódca zdaje się być w sytuacji lepszej, gdyż w jego boskość od razu uwierzyli posłowie Halicki i Nowak – ten ostatni nawet miał dwa objawienia, zanim został ministrem. Dlatego realizacja programu, Kim Ir Sena w warunkach polskich, polegająca na zrobieniu ze wszystkich nędzarzy i przygłupów – jak dotąd przebiega bez większych zakłóceń, co umożliwia naszemu Drogiemu Przywódcy, realizację kolejnego etapu, po którym zostanie ogłoszony np. przez Kidawę Błońską - Wielkim Wujem III RP, który najbiedniejszym emerytom i rencistom dał prezent – o którym nie sposób będzie zapomnieć. Bo właśnie to jest clou idei Dżucze, polegającej na takim dociśnięciu śruby, by najlżejsze jej odpuszczenie witane było, jak zbawienie. W ten właśnie sposób powstał program waloryzacji emerytur w 2012 roku, polegający na tym, że nędzarzy wesprą biedacy po to, żeby wszystkim nie żyło się lepiej, ale za to równiej, jak za najlepszych lat komuny. Ale przejdźmy do konkretów. Otóż w ustawie budżetowej przewidziano wzrost świadczeń emerytalnych w Polsce w 2012 roku o 4.2%. Niewtajemniczonym przypomnę, że najniższa emerytura lub renta w europejskim kraju, jakim ponoć jest Polska, to dziś 728,18 zł brutto. Z kolei emerytura średnia w tym samym (ponoć europejskim) kraju, to okrągłe 1777,40 zł …. Dla porównania, średnia emerytura we Francji w 2009 roku wyniosła - 6100 zł, w Austrii - 6473 zł, w Belgii - 4600 zł, w Holandii - 6473 zł, a w Finlandii - 5325 zł (wg. gazeta Fakt z dn. 08-08-2009 r). Jest oczywiste, że wyrównanie poziomu płac a zwłaszcza emerytur w Polsce z poziomem płac i emerytur, jakie są np. w Grecji i we Włoszech - które to kraje będziemy ratować przed bankructwem - jest całkowicie nierealne. Według wyliczeń docenta Ćwieczka, poziom średniej emerytury w Finlandii - III RP osiągnie po 164 latach - przy założeniu, że w Finlandii emerytury zostaną zamrożone na 164 lata. Czyli, dopiero za Dona z trzeciej generacji dynastii Donów - osiągniemy poziom Finlandii! Ale nasz obecny Don miał sen – że zrealizuje swoje marzenie już w 2012 roku. Jak sobie zamarzył, tak, więc zrobi, niezależnie od tego, czy będzie to zgodne z Konstytucją, czy też nie. Tak, więc nasze Słońce Peru, a w zasadzie już Wielki Wuj – zwaloryzuje w 2012 roku wszystkie świadczenia emerytalne o 71 złotych miesięcznie, przez co nędzarz z dotychczasową emeryturą 728,18 zł brutto, po waloryzacji w marcu 2012 r. w kwocie 71 złotych - otrzyma aż 799,18 zł brutto! Oczywiście, po odjęciu 151,84 zł podatku, będzie to na rękę aż 647 złotych i 34 grosze! W ulubionej przez naszego Wielkiego Wuja walucie – to aż 147.12 euro! Ten prawdziwy cud wsparcia nędzarza-emeryta o dodatkowe 40 złotych Wielki Wuj wymyślił, zabierając drugiemu emerytowi te same 40 złotych. Dzięki tej genialnej w swej prostocie idei –nędzarza w III RP będzie finansować biedak dopóty – dopóki poziom nędzy się nie wyrówna. Skoro nie ma szans na wyrównanie naszych płac i emerytur do Europy, trzeba wszystko u nas wyrównać tak, by nikt nie mógł powiedzieć, że jest mu gorzej. Ale za to, żaden emeryt ze zmodernizowanej przez Wielkiego Wuja Polski, Europy na oczy nie zobaczy - tak jak Koreańczyk z Północy nigdy nie zobaczy prawdziwej Korei. I oto właśnie Tuskowi chodzi, by mógł biedakom mówić, jak w Polsce jest dobrze… I choć jest prawdopodobne, że ten 40 złotowy prezent wkrótce odbierze nędzarzowi Trybunał Konstytucyjny, to i tak pozostanie w nędzarzach przekonanie, że Wielki Wuj chciał dać – ale mu nie dali. Podobnie zresztą, jak Wielkiemu Elektrykowi nie dali, choć też coś chciał dać. Bodaj nawet 100 milionów… I tak już wkrótce narodzi się w Europie legenda o Wielkim Wuju, o legendarnym przywódcy europejskim, który jako pierwszy skorzystał z mądrości, Kim Ir Sena i jego syna, Kim Dzong Ila – zabierając biednym i dając jeszcze biedniejszym, oraz goląc biednych i biedniejszych po to, aby uratować bogatych. Gdyby tego nie zrobił, to na Polskę natarliby Grecy przeświadczeni, że każdy polski emeryt ma gdzieś zakamuflowane 147 euro na czarną godzinę. .. Ale póki, co, jedynym rezultatem przymiarek do waloryzacji emerytury polskiego nędzarza o 71 złotych do kwoty 799,18 zł brutto, jest narastające zdziwienie, że Polacy jeszcze nie przegonili Wielkiego Wuja, który niczego Polakom – w tym emerytom nie dał i nie da: on teraz rzuca kość, byśmy się o nią pożarli i zagryźli... Na koniec: „Fakt podaje, że najniższe emerytury w UE za 2009 rok wynoszą: Luksemburg 5230 zł, Austria 2732 zł, Szwecja 2640 zł, Hiszpania 2416 zł, Francja 2178 z , Włochy 2045 zł, Niemcy 1900 zł, Grecja 1695 zł . W Polsce A.D. 2012 będzie to 800 złotych minus podatek..… Kapitan Nemo – blog
Jak być zwariowanym realistą Subotnik Ziemkiewicza Kusi mnie, oczywiście, by uczynić ten Subotnik, ostatni w roku 2011, polemiką z polemiką Łukasza Warzechy z moją polemiką z jego polemiką z filmem Joanny Lichockiej, a przy okazji polemiką z wplątanym przez Łukasza w powyższe polemiki esejem Dariusza Karłowicza. Tylko, że czytelników pewnie by to nie skusiło do lektury. Więc choć niby wolnoć ziomku w swoim domku, to znaczy, na swoim blogu, spróbuję jednak narzucić poniższemu tekstowi strukturę inną od przerzucania się kolejnymi kontrargumentami na cudze kontrargumenty. Mam zresztą wrażenie, że w dużym stopniu, zbiegiem okoliczności, polemikę z łukaszową pochwałą politycznego realizmu okraszoną akcesem do „białych” przeciwko „czerwonym” (w sensie, jaki te określenia miały przed wybuchem Powstania Styczniowego) a także z niektórymi tezami Karłowicza, stanowi mój tekst sprzed kilkunastu dni publikowany w dzisiejszym „plusie minusie”. Napiszę, więc tutaj o czymś trochę skądinąd, ale a propos. W tygodniku „Myśl Polska” ukazał się oto historyczny artykuł Macieja Motasa (fragment zapowiadanej większej całości) pt. „Uniknąć tragedii narodowej − Stronnictwo Narodowe wobec stanu wojennego”. Dokumentuje on to, co uważam za najbardziej dziś skretyniałą i wstydliwą część tradycji endeckiej, a zarazem stanowi poglądowy przykład, w jaki sposób zdrowy rozsądek i realizm w polskiej tradycji zwykły się wyradzać. Mówiąc najkrócej, w chwili, gdy naród polski przeżywał czas wielkiego odrodzenia i uniesienia, jakim był ruch „Solidarności”, znaczna liczba wychowanków tradycji narodowej znalazła się w opozycji do tego ruchu − z czasem przybierającej formy coraz bardziej namiętne i obsesyjne. Że tak się stało z działającym w kraju stowarzyszeniem „Pax”, dałoby się od biedy wyjaśnić jedynie kolaboracją, konformizmem i infiltracją tej organizacji przez agenturę SB. Ale wypowiedzi narodowców klepiących biedę na emigracji, najusilniej wszak zwalczanych przez komunizm, a mimo to z odległego Londynu w imię „politycznego realizmu” usprawiedliwiających Jaruzelskiego, gromiących „Solidarność” i nawołujących Polaków w kraju do posłuszeństwa Sowietom, w żadnym wypadku w ten sposób wytłumaczyć nie można. Im po prostu masowy ruch społeczny kompletnie nie pasował do wyznawanej wizji polityki, jako dziedziny bardzo elitarnych gier i spisków. „Dziwni narodowcy” − złościł się na tę endecką emigracyjną sklerozę Wojciech Wasiutyński − „których nacjonalizm opiera się na nieufności wobec własnego narodu. Którzy w tej niewątpliwej rewolucji narodowej, jaką było półtora roku »Solidarności« widzą przede wszystkim intrygę agentów obcych, demoniczne działanie KOR, co zmusiło Jaruzelskiego do ogłoszenia stanu wojny…” Tę sytuację (w starym felietonie pozwoliłem sobie ją podsumować: „narodowcy przeciwko narodowi”) zrodził wyrodzony makiawelizm. Dmowski twierdził, że w stosunkach między narodami liczy się tylko siła, i wyprowadzał z tego wniosek, że Polacy muszą budować polską siłę do obrony polskich interesów. Jego późni epigoni z przekonania o rozstrzygającej roli siły wyciągali już wniosek dramatycznie odmienny: że skoro o wszystkim decyduje siła, to Polska powinna kłonić się przed silnymi, i że właśnie na podporządkowywaniu się sile − z jednoczesnym odrzuceniem wartości moralnych i tradycyjnych polskich tęsknot jako „głupoty” – polega polityczny realizm. Skamieliną tego sposobu myślenia, anachroniczną, a przez to groteskową, pozostaje dziś publicystyka wspomnianej „Myśli Polskiej”, pełna pouczeń, że mądre i realne jest sławić Łukaszenkę i Putina, kochać Rosję, bać się Zachodu, potępiać głupie „smoleńskie” histerie oraz bronić, jako wielkiego Polaka Jaruzelskiego. Oczywiście, emigracyjny krąg Jędrzeja Giertycha czy późny Pax (po tym, jak utracił szansę pójścia z „Solidarnością”) nie miały w swym „realizmie” nic wspólnego z Dmowskim, poza skłonnością do ulegania fobii masońskich i żydowskich spisków. Był to − i w wypadku skamieliny wciąż pozostaje − realizm zapomnianego dziś Erazma Pilza i Wielopolskiego juniora, z ich Stronnictwem Polityki Realnej, (do którego tradycji odwoływał się, nie bardzo do dziś rozumiem, dlaczego i po co, Korwin, tworząc w latach osiemdziesiątych zaczątki UPR). Ich realizm polegał na demonstracyjnym podlizywaniu się carowi, słaniu mu wiernopoddańczych adresów i stawianiu pomników, w przekonaniu, że udobruchany tym zaborca rozpocznie ze swymi poddanymi dialog. Był to, rzeczywiście, „realizm polityczny” pierwszej próby. Równie realistycznie byłoby oczekiwać od rolnika, że wejdzie w polityczny dialog ze swoim inwentarzem, dlatego, że zaczął przy znoszeniu jajek, dojeniu i w jatce wydawać odgłosy wdzięczności i oddania. Temat wart jest osobnego eseju. „Realiści” odrzucają wariackie kryteria insurekcjonistów, wywiedzione z romantycznego „słuszna sprawa musi zwyciężyć” i „mierz siły na zamiary” − dobrze, rozumiem i nawet się zgadzam. „Realiści” odrzucają takie złudzenia jak racja, prawość, słuszność − też dobrze. Z czego zatem rozliczać realistów? Proponuję − ze skuteczności. Chyba wszyscy na to przystaną. No, więc właśnie pod tym względem tradycja polskiego realizmu politycznego, do którego nieopatrznie odwołał się Warzecha, zgłaszając przeciwko „czerwonym” pisowcom i drugoobiegowcom akces do „białych”, jest kompletną klęską, nieporównywalnie większą, niż klęski wszystkich naszych powstańczych „wariactw”. Co ugrał Pax, idąc za Komenderem, zamiast za Reifem? To, że w przemianach 1989 narodowcy zostali całkowicie zamiecieni na margines, jako żałosne podogonie komunistów, czerwonym już do niczego niepotrzebne, a w oczach narodu i Kościoła skompromitowane całkowicie. Co ugrali Pilz z Wielopolskim juniorem? A Wielopolski senior z „białymi”? Przykładów jest sporo, a wszystkie zdają się dowodzić, że w Polsce realizm nigdy się nie sprawdza. Realistyczna strategia polityczna Dmowskiego oparcia się w obliczu nadchodzącej wojny światowej na Rosji przeciw Prusom przez samego Dmowskiego oceniona została po krótkim czasie, jako kompletna klęska, podobnie jak klęską zakończyła się pokolenie wcześniej realistyczna polityka Adama Czartoryskiego, a jeszcze pokolenie wcześniej Stanisława Augusta Poniatowskiego, (bo współcześni historycy mają rację, dowodząc, że nie kierowało nim żadne miłosne oddanie carycy ani zaprzaństwo, tylko pewien realistyczny i wcale niegłupi projekt polityczny). Jedynie galicyjskim „stańczykom” udało się, co nieco osiągnąć − ale tylko dla upadających Austro – Węgier, dla Polski nic. „Biali” w swych kolejnych przegranych inkarnacjach zwykli oskarżać o spowodowanie tych klęsk „czerwonych”, twierdząc, że Królestwo Kongresowe albo reformy Wielopolskiego były o krok od sukcesu, i tylko „nieszczęśliwie zdarzona w kraju insurekcja” wszystko popsuła. Każdy historyk udowodni, że to bajki. Polski realizm polityczny wciąż brał w łeb, ponieważ nie natrafiał na gotowych do gry na realistycznych zasadach partnerów. Ani carowie Rosji, ani Kajzer z hakatą, ani tym bardziej Sowieci nie byli zainteresowani żadną ugodą ani współpracą z Polską. Byli zainteresowani jej wynarodowieniem albo eksterminacją. Jak to się ma do wspomnianych na wstępie polemik? Bardzo luźno, jako przestroga. Całym sercem chciałbym być realistą, dusza moja woła o polityczny realizm i tęskni za nim nie mniej niż Łukasz, ale nie bardzo rozumiem, na czym może polegać realizm, i czym się różnić od gotowości do bójki, kiedy ci bandzior rabuje portfel grożąc połamaniem kości. Łukasz może wiedzieć, bo więcej ode mnie rozmawiał z ministrem Sikorskim. Tylko, że właśnie − i tu nagle dźwięczy w jego polemikach fałsz − jest dziś Sikorskiego najgorętszym i najbardziej nieprzejednanym na prawicy krytykiem, zupełnie odrzucając jego argumenty, zaczerpnięte właśnie z arsenału politycznego realizmu i w jego obrębie logicznie umotywowane. Realizm nie polega, jak sądzę, na tym, żeby wiedzieć, jak być powinno, tylko żeby rozeznać sytuację, jaką ona jest i do niej dostosować swe działanie. I tu się kompletnie, jako „czerwony” nie rozumiem z „białym” (w sensie, jaki te określenia miały przed wybuchem Powstania Styczniowego) kolegą. Oczywiście, pełna zgoda, że powinna być „jedna” Polska, a nie dwie, że Polacy powinni ze sobą rozmawiać, a nie próbować się nawzajem eksterminować. Tylko, że tak nie jest. Realnie istnieje podział, który tworzono przez dwie dekady, a oparto na głęboko zakorzenionym podziale postkolonialnym, co nadaje mu niezwykła siłę, a po Smoleńsku, który jedna ze stron usiłuje po prostu zamieść pod dywan, umocnionym niezwykle silnymi i oczywistymi emocjami. (Co słusznie zauważa, w tej sekwencji polemik, Piotr Legutko) I ten podział nie zniknie. Łukasz wie dobrze, każdy zresztą, kto przeczytał „czas wrzeszczących staruszków” wie też, jaka jest moja ocena PiS i jego lidera − i wie też, że dla władzy i jej lemingów ja i tak jestem i pozostanę „pisowcem” − do odstrzału. I Łukasz też nim pozostanie, żeby nie wiem, co robił, bo jest zbyt uczciwym człowiekiem, by zrobić to, co Niesiołowski, Wołek albo Michalski. Nawoływanie „Polski drugiego obiegu”, która zbuntowała się przeciwko ciągłemu i skutecznemu odcinaniu jej od kanałów debaty publicznej, żeby się nie godziła z podziałem tworząc własne kanały, tylko włączała do tych oficjalnych, przypomina logikę zachodnich pacyfistów, gdy potępiali Bośniaków za to, że stawiając opór Serbom eskalują wojnę domową. Realnie − realnie właśnie − mamy taką sytuację, że jest podział, w którym jedna strona chce, żeby Polska była Polską, a druga, żeby jej nie było, żeby się rozpłynęła w europejskiej rodzinie narodów, bo inaczej nigdy się nie unowocześni. Podział, w którym jedni chcą krzewić polskiego ducha i wiarę w wartości wyższe oraz wspólne dobro, a drudzy zrobić mentalny reset, po którym ludność miejscowa będzie myśleć tylko o konsumpcji i beztroskim bzykaniu się każdy z każdym, najlepiej w obrębie swojej płci. I, co najważniejsze, jest to podział, w którym ci drudzy są ideologami warstwy rządzącej, mają, więc w ręku wszystkie narzędzia władzy, media elektroniczne i większość drukowanych, wsparcie unijnych potęg sypiących grantami i dofinansowaniami. A przede wszystkim mają głębokie, ideologicznie uzasadnione przekonanie, że Polacy-katolicy nie mają w ogóle prawa istnieć, że dla dobra Europy, świata, oczywiście nowego i wspaniałego, muszą „wyginąć jak dinozaury”. Jak najszybciej. I dziś, po doświadczeniach rządu Olszewskiego czy rządów PiS w latach 2005-2007, oczekiwanie, że wychowani na Michniku totalniacy kiedykolwiek się pogodzą, by patrioci, prawicowcy mogli uczestniczyć na równych prawach w demokratycznej grze, głosić swoje szkodliwe, reakcyjne poglądy, by mieli realną możliwość wygrywać wybory − takie zakładanie, że z obecną władzuni i jej salonami da się jakoś ustalić sposób życia, bo przecież mieszkamy w jednym kraju, jest równie naiwne, jakby, kto, uczciwszy proporcje, chciał tłumaczyć niemieckim Żydom, że dla wspólnego dobra muszą się w końcu jakoś z Hitlerem dogadać. W tej sytuacji − zgłaszać pretensje do „wolnych Polaków”, którzy budują drugi obieg, że powinni dążyć do odbudowy jednej Polski i jednego obiegu dla wszystkich? Czyli że co, Lichocka źle robi kręcąc filmy własnym przemysłem, bo powinna to robić w telewizji publicznej albo zgoła w TVN, a działacze klubów źle robią, że te filmy pokazują na zamkniętych pokazach, bo powinno się je pokazywać w normalnych kinach? Może jeszcze Warzecha ochrzani w imię realizmu Wildsteina, że to nie „Dolinę Nicości” nagrodzono Nike, tylko żałosny agit-prop Słobodzianka? A ja wtedy zgłoszę pretensje do samego Warzechy, że zamiast prowadzić dla mas program publicystyczny w TVP, najlepiej po „M jak miłość”, oddał to Lisowi, a sam ogranicza się do przekonywania przekonanych na niszowych portalach internetowych. Zgodziłbym się uwagami Łukasza, gdyby dotyczyły one polityków. Ale klubów „Gazety Polskiej”, „Solidarnych 2010″, Instytutu Sobieskiego, portali takich jak rebelya.pl czy pomniksmolenski.pl, Fundacji Republikańskiej, rozmaitych stowarzyszeń lokalnych etc. etc. nie tworzą politycy, ani ludzie o ambicjach politycznych. Zresztą realizowanie takich ambicji zablokowana została ustawami, które dopuszczają do polityki wyłącznie dwory albo mafie. Nie wszyscy chcą być dworakami lub mafiosami. Jeśli komuś się mimo to chce, zamiast siedzieć na upie w chałupie, poświęcać swój czas Sprawie i budować infrastrukturę niezależnego, „obywatelskiego”, jak to postulowano przed rokiem 1989, społeczeństwa, to moim zdaniem należy mu się za to uznanie, a nie dąsy, że z punktu widzenia politycznego realizmu to on powinien robić zupełnie, co innego. Tyle w temacie, przynajmniej na razie, chociaż oczywiście, spór „białego” z „czerwonym” jest odwieczny, i, jak symbolizuje nasza flaga, oba pierwiastki w narodowym myśleniu są równie konieczne. W sumie chodzi o jedno: jak tu być realistą, gdy się należy do narodu samym swoim upartym trzymaniem się istnienia przeczącym zasadom realizmu? Swoją odpowiedź ująłbym w parafrazie znanych słów z kultowego dla mego pokolenia filmu Bruce’a Lee: realizm jest „jak palec wskazujący księżyc; nie skupiaj uwagi na palcu, abyś nie przegapił niebiańskiego blasku”. Te słowa dedykuję Ci, Łukaszu, jako i innym „białym”. RAZ
Są dwie Polski – jedna, która dąży do sterylizacji polskości i druga ciążąca ku niepodległości. Ale i coś pomiędzy nimi Przyglądam się już od pewnego czasu dyskusji, jaka toczy się w niezależnych mediach pomiędzy kilkunastoma osobami w sprawie tego czy tworzenie „Polski wolnych Polaków”, ma następować poprzez budowanie państwa podziemnego - tworzenia struktur równoległych do oficjalnych, czy też powolnego przekształcania tych, które istnieją. Dyskusja nabrała jednak rumieńców dopiero po filmie Joanny Lichockiej „Przebudzenie”. Nb. tytuł jest rewelacyjny. Wprawdzie opowiada on o ludziach, dla których Smoleńsk stał się impulsem do podjęcia bardziej zdecydowanych działań dla „budowania Polski swoich marzeń”, ale ja w tym tytule słyszę znacznie więcej. Smoleńsk to moim zdaniem była pobudka dla całego narodu. Nie tylko tych, których wyrwała ona z apatii i zmobilizowała do działania, ale również tych, którzy usłyszeli jej dźwięk, ale nie otworzyli jeszcze oczu. Bo zastanawiają się nadal, co jest rzeczywistością - czy to, co im się śni, czy raczej te coraz mocniejsze dźwięki, które do nich zaczęły docierać z zewnątrz. I nie wiedzą jeszcze czy warto otwierać oczy. Może zacznę jednak do dyskusji. Najpierw przesłanie filmu na łamach Rzeczpospolitej skrytykował Łukasz Warzecha:
Fatalne jest, że zwolennicy Polski drugoobiegowej nie dostrzegają szansy ani potrzeby na prowadzenie pracy organicznej w przeciwnym obozie niezależnie od pohukiwań przywódców obu stron. Zarzucił on „wolnym Polakom”, że zamknęli się w sferze metafizyki i martyrologii, tworząc własne getto. Tydzień później na tych samych łamach ripostował Rafał Ziemkiewicz:
Warzecha zapomina chyba, a powinien pamiętać, że w tej niszy nikt nie zamknął się sam z własnej woli. Dodawał też, że mechanizm wykluczania istnieje od zarania III RP i istniał będzie. I dziwił się, że można zarzucać emigrację wewnętrzną „ludziom, którzy właśnie wyrwali się z bierności, poświęcają bezinteresownie swój czas, swoją pasję, siły, nierzadko i pieniądze, Polsce” Twierdził także, że nie można mówić o braku pracy organicznej, kiedy właśnie mamy do czynienia z eksplozją aktywności „wolnych Polaków”. Na koniec przyznawał też rację Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, że są dwie Polski i że "to się już nie sklei". Warzecha na te słowa RAZa odpowiedział z kolei w „Teologii Politycznej” akcentując, że jest pełen uznania dla wszelkich inicjatyw obywatelskich, ale obawia się autoalienacji środowiska niepodległościowego. Tak naprawdę istota sporu pomiędzy obydwoma publicystami sprowadza się, więc do kwestii, czy aktywność „wolnych Polaków” jest właściwie ukierunkowana. Czy powinniśmy się zająć budowaniem własnych struktur i konsolidacją, czy zdobywaniem zwolenników w obozie przeciwnym. Moim zdaniem to jest spór pozorny.
Należy, bowiem budować alternatywne struktury, ale … co to miałoby być? Podziemne siły zbrojne, powstańcza poczta, dysydenckie sądy czy insurekcyjne ustawodawstwo? Nikt przy zdrowych zmysłach chyba o tym nie myśli. Jeśli już mamy się odwoływać do terminologii powstańczej, to niech to będą raczej latające uniwersytety, alternatywny obieg wydawniczy – samoorganizujący się w różne grupy obywatele. Ale przecież nie sobie, a muzom, tylko po to, aby rozjaśnić swój przekaz, pozyskać „lud” i przejąć władzę w sposób demokratyczny Uważam, że nie można bezmyślnie operować stereotypami typu: „są dwie Polski”. Tak są dwie Polski. Ale nie dzieli je ani linia Wisły, ani podział na odbiorców telewizji „Trwam” i TVN24, czy obozy zdrajców i patriotów. Są dwie Polski – jedna, która dąży do sterylizacji polskości i druga ciążąca ku niepodległości. Ale co najistotniejsze i o czym się już nie mówi - w środku pomiędzy tymi dwoma „Polskami”, (jako programami) są miliony zdezorientowanych obywateli podążających za tymi, którzy potrafią lepiej opowiedzieć swoją historię. Tych, którzy nie mają pojęcia, że to, co mówią jest bezmyślnym powtarzaniem sloganów, zapatrzonych jak w obraz, w gówniane gwiazdy telewizji „Radość i Ekstaza”. Niemyślących, nieanalizujących – powtarzających bzdury z zachwytem dla własnej genialności i przenikliwości. Dlaczego tak się dzieje? Bo nie dociera do nich żaden alternatywny, równie mocny sygnał, jak ten, którym są programowani. Nie mają materiału ani do skonstruowania syntezy, ani tym bardziej takim, który by im pomógł w dokonaniu wyboru. Czy dlatego, że są skazani na monopol informacyjny? Nie, bo takiego nie ma! Dzieje się tak, dlatego, że opowieść mediów alternatywnych nie trafia do nich mentalnie. Dlaczego? Bo nie jest do nich adresowana. Ona ma przekonywać przekonanych. To jest bez sensu. Konieczne jest moim zdaniem zrobienie dwóch rzeczy- jak najszybciej rozwijać własne media i tak opowiadać w nich naszą historię, aby przekonać nieprzekonanych. Czy to możliwe? Tak. Ja jestem żywym przykładem człowieka, który zobaczył całą tę mistyfikację powstałą przy okrągłym stole. Który przejrzał. To da się zrobić. Wiem, co chcecie mi powiedzieć. Nie, nie jestem ślepy. Doskonale widzę jak dynamicznie rozwija się internetowa telewizja – każdy z portali ma ambicję tworzyć własne programy i codziennie zaprezentować coś nowego - ale czy nie najwyższy już czas, aby powstała platforma alternatywnych telewizji, na której można byłoby obejrzeć wszystkie produkcje, bez szukania ich na oślep po całym internecie? Kolejna sprawa to właśnie jak mówi profesor Zybertowicz – „prawda dobrze powiedziana”. I mamy od tego speców. Problem jest w tym, aby nie spierali się o kształt banana, tylko go zaserwowali, tym „tubylcom”, co żyją przy biegunie. Roman Misiewicz
Zanim zwycięży demokracja Podarujmy sobie odrobinę luksusu i odetchnijmy na chwilę od naszych Umiłowanych Przywódców, ich potępieńczych swarów i bezpieczniackich watah, których, jak wiadomo, „nie ma” - ale jakże „nie ma”, skoro co rano ktoś tych wszystkich naszych Umiłowanych Przywódców musi przecież nakręcać, żeby śpiewali - każdy z właściwego klucza? Więc podarujmy sobie odrobinę luksusu i odetchnąwszy na chwilę od tego wszystkiego, rzućmy okiem na Rosję, w której od pewnego czasu odbywają się masowe demonstracje przeciwko premierowi Putinowi. Konkretnie - od ostatnich wyborów, które podobno zostały „sfałszowane”. To żadna rewelacja - ale po pierwsze - jestem pewien, że niezawisłe rosyjskie sądy żadnych fałszerstw wyborczych nie potwierdzą - podobnie jak i u nas. Jeśli ktoś przypuszcza, że niezawisłe sądy odważą się sprzeciwić razwiedce, która kręci tą całą polityczną sceną z niezawisłym sądownictwem inclus, to oczywiście nie można mu tego zabronić, ale podzielanie tej wiary jest skrajną naiwnością. Po drugie - fałszerstwa wyborcze to w demokracji rzecz zwyczajna, więc dlaczego nagle wszyscy protestują przeciwko czemuś, co dotąd jakoś nie budziło niczyjego sprzeciwu? Wreszcie - po trzecie - protesty nie są tak bardzo masowe. Tłumy pojawiają się tylko na ulicach Moskwy i Petersburga, podczas gdy na prowincji - jakoś nie. Na pewno składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, ale ja chciałbym zwrócić uwagę na jedną, która wydaje mi się kluczowa. W nocy z 18 na 19 sierpnia 1991 roku rozpoczął się w ZSRR tzw. „pucz Janajewa”. Przywódcy puczu aresztowali Michała Gorbaczowa i usiłowali przejąć władzę, ale tzw. „Biały Dom”, czyli siedziba parlamentu została otoczona barykadami, obsadzonymi przez demonstrantów, którzy spontanicznie wylegli na ulice. Następny dzień upłynął w niepewności, aż wreszcie 21 sierpnia okazało się, że dywizja pancerna tamańska, tulska dywizja powietrzno-destanowa i grupa antyterrorystyczna „Alfa” posłuchała wezwania prezydenta Rosyjskiej Federacyjnej Republiki Sowieckiej Borysa Jelcyna i stanęła po stronie demonstrantów. To znaczy - nie tyle Borysa Jelcyna, bo na Jecyna to te dywizje prędzej położyłyby lachę - i zresztą kładły, bo jego wcześniejsze wezwania były bezskuteczne - tylko „grupy intelektualistów i biznesmenów”, który poprosili je o to w specjalnym liście. Jak nazywali się ci „intelektualiści i biznesmeni”, których list uruchomił silniki czołgów dywizji tamańskiej i tulskich komandosów - tego chyba dzisiaj już nikt nie wie. Nie znaczy to jednak, że rozpłynęli się oni w powietrzu. Przeciwnie - jeśli raz potrafili wprawić w ruch dywizję tamańską i tulska, to, dlaczego nie mogliby tego powtórzyć i dzisiaj? Jak pamiętamy, „pomarańczowa rewolucja” na Ukrainie również zaczęła się od oskarżeń o sfałszowanie wyborów prezydenckich. Na Majdan Niepodległości w Kijowie wylegli spontaniczni demonstranci, którzy koczowali tam całymi dniami i nocami, porzuciwszy pracę i życie rodzinne. Skąd u biednych Ukrainców takie możliwości - trudno byłoby odpowiedzieć, gdyby nie brytyjski „Guardian”, który poinformował, że „filantrop”, czyli Jerzy Soros wyłożył na tę rewolucję całe 20 mln dolarów. Tyle, to on wydaje na cygara, a tu proszę - „pomarańczowa rewolucja”! Czy nie z tego, aby powodu do „mediacji” włączył się Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski? Jak tam było, tak tam było, ale na skutek tych mediacji niezawisły - bo jakże by inaczej? - sąd konstytucyjny wyznaczył kolejne wybory, które wygrał już prawidłowo Wiktor Juszczenko. Zaraz potem do Kijowa przyleciał Borys Abramowicz Bieriezowski, aby w imieniu „filantropa” zobaczyć, co z tej całej Ukrainy można by wycisnąć. Teraz to już wspomnienia, bo z tego wszystkiego została Julia Tymoszenko w kryminale, skąd USA domagają się już tylko jej wypuszczenia. No a w Rosji start w wyborach prezydenckich zapowiedział multimiliarder Michał Prochorow. Na politykę nie żałuje; powiadają, że w partię „Słuszna Sprawa” zainwestował 800 mln dolarów, a przecież nie jest to jego ostatnie słowo. Na Ukrainę wystarczyło 20 mln, no, ale Rosja większa, a w Moskwie i Petersburgu lubią dobrze wypić i zakąsić. Mało tego; Prochorow powiada, że jeśli wygra, to wypuści z łagru Michała Chodorkowskiego, to znaczy - oczywiście nie on, tylko niezawisły sąd! Może, zatem nawet cieszyć się poparciem „prasy międzynarodowej”. A jeśli na dodatek należy do „grupy intelektualistów i biznesmenów”? Tymczasem Putin, jak gdyby nigdy nic, chce się wymienić stanowiskami z Miedwiediewem - jak było wcześniej ustalone. Nic dziwnego, że „Gazeta Wyborcza” pisze, iż „traci instynkt polityczny”. U nas razwiedka załatwia takie rzeczy inteligentniej; wszystkich Umiłowanych Przywódców nakręca regularnie każdego ranka, toteż nikt się nie buntuje. SM
Rok 2012 rokiem przesilenia? Wkraczamy w rok 2012 – najprawdopodobniej rok przełomowy w nowożytnej historii. Czuje to już wielu ludzi. Ja od dawna trąbię, że na jesieni będziemy mieć przesilenie – ale widać, że ONI też już o tym wiedzą. Widać to po tym, że zapowiedzieli na lipiec podwyżki dla wojska i policji. Nie sądzę jednak, by 300 złotych spowodowało, że służby mundurowe będą nadstawiały karku w obronie takich pluskiew jak obecna „klasa polityczna”. Ryzykować karierę albo i życie w obronie takiego Donalda Tuska, Jarosława Kaczyńskiego, Janusza Palikota, Waldemara Pawlaka…? Wolne żarty! Może jeszcze w obronie WCzc. Roberta Biedronia (Ruch Palikota, Gdynia)? Jeszcze p. Leszek Miller cieszyć się może w tym towarzystwie jakimś szacunkiem – ale właśnie On ma najsłabszą pozycję… Przypominam po raz kolejny: ci, co w „Wujku” i gdzie indziej strzelali w obronie legalnej władzy, do tej pory ciągani są po sądach, choć przecież Polską nadal rządzą nominaci p.gen. Czesława Kiszczaka. To co spotka żołnierza, który wystrzeli w obronie obecnego „Rządu”? Nikt nie zaryzykuje. Jeśli na jesieni dojdzie do zamieszek – a dojdzie – to ICH los jest przesadzony. Będą mieli szczęście, jeśli uda się IM uzyskać gdzieś azyl. Na miejscu JE Bronisława Komorowskiego delikatnie bym sondował w tej materii Chińczyków… Wielkie Zmiany postępują powoli, ale nieubłaganie. Jakaś wielka płyta tektoniczna napiera powoli, powoli, na inną płytę… i oto nagle pojawiają się trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów… To właśnie najprawdopodobniej zajdzie już tej jesieni. Ludzie pragną zmiany. Jakiejkolwiek zmiany. Stąd wiara w przepowiednie Majów (o mającym nadejść w 2012 roku końcu świata) i aktualnych proroków. Ludzie wyczuwają te podskórne Wielkie Ruchy. I wiedzą, że to trzaśnie. Trzaśnie nie u nas oczywiście – nasza chata z kraja. Trzaśnie najprawdopodobniej, jak zwykle, w Paryżu – na styku Południa i Północy – tak zgrabnie połączonych przez doktrynerów Wielkiego Wschodu w jedną płytę tek… – pardon: w jeden organizm gospodarczy i polityczny. Gdyby Włochy, Grecja, Hiszpania, Portugalia nie były połączone z Niemcami czy Austrią – skończyłoby się jak w Jugosławii, gdzie znacznie większe naprężenia w ogóle nie wywarły wpływu na resztę Europy. Ale one są połączone… 1815 – 1914 – 2013. Kolejne dziewięć 11-letnich cyklów plam słonecznych? Czy natężenie promieniowania ma jakieś znaczenie dla zachowania się ludzi? Może tak, a może nie. Zobaczymy. Maksimum obecnego cyklu przypada dopiero na 2014 rok. Ale czy ludzie muszą czekać na maksimum? Większą rolę przypisuje się cyklom demograficznym i gospodarczym. Wg portalu money.pl (z roku 2009), „w chwili obecnej gospodarka światowa znajduje się podczas wyhamowania wzrostowego cyklu Kuzniecowa do koło roku 2010, po którym nastąpi ostateczne spowalnianie wielkiego przemysłu – i wzrost w 9-11 letnim cyklu Junglara gospodarek jeszcze nierozwiniętych. Prawdziwy wstrząs i megakryzys nastąpi po roku 2015”. A jednak praktycy twierdzą, że ludzie mogą nie zaczekać nawet do jesieni – i wybuch niezadowolenia może nastąpić już na wiosnę. Powtarzam: żadnych dokładnych dat nie można tu podawać – ale każdy teoretyk czuje w palcach nadciągające wydarzenia. Przecież władza Białych w Europie Zachodniej jest już tylko iluzoryczna. Jeśli kolejne kraje będą przepraszać muzułmanów – i (ku ich szczeremu zdumieniu!) zabraniać mówić o Bożym Narodzeniu, by nie urażać ich uczuć – to w końcu nie wytrzymają i wezmą władzę od truposzczaków rządzących tylko po to chyba, by kraść. Ciekawostka: w Sieci natknąłem się na piękne przemówienie JE Mahmuda Ahmadineżada, prezydenta Islamskiej Republiki Iranu – skierowane właśnie do chrześcijan w dniu Bożego Narodzenia! To muzułmanin otwarcie czci Narodzenie, a chrześcijanie się tego boją? Co jest warta nasza cywilizacja? Powtarzam: nie wiem, kiedy muzułmanie połapią się, że nasza wielka cywilizacja, którą oni przecież podziwiali, jest już tylko atrapą? Że nasze armie służą już tylko do tego, by brać łapówki za dostarczanie im uzbrojenia? Że Biali Ludzie nie szanują własnego Prawa – więc oni też mogą bezkarnie je łamać? Zapewne już niedługo. Bezpośrednią przyczyną wstrząsów będzie niewątpliwie jakieś tąpnięcie gospodarcze. Może to być drobiazg: wrzucenie kryształka soli do kotła pełnego przesyconego roztworu może spowodować szybką krystalizację; ruch skrzydełek motyla nad Borneo – wywołać rewolucję w Egipcie. Fronda w grudniu 1970 roku w Gdańsku zaczęła się, bo w domu towarowym „Sezam” w Warszawie jedna kobieta, zobaczywszy, o ile zdrożała szynka, cisnęła nią od kasy między półki – a ludzie rzucili się plądrować sklep. To milicja stłumiła – ale rozdmuchane wieści o zdarzeniu dotarły do Gdańska… Sytuacja na Zachodzie jest o wiele bardziej napięta – i może zdarzyć się wszystko. Nawet jutro może nastąpić nagły run na banki – ze wszystkimi konsekwencjami. Sądzę, że w ciągu trzech dni mógłbym doprowadzić do obalenia obecnej ekipy – po prostu ogłaszając urbi & civitati (zgodnie z prawdą zresztą), że „w bankach jest już tylko 1/3 Waszych pieniędzy”. Ale jeszcze nie pora… Trzeba poczekać na wstrząsy w centrum. Czekać cierpliwie. Ja przestałem być socjalistą w wieku dziewięciu lat – czyli już 60 lat cierpliwie czekam, aż Diabli wezmą Czerwonych… i z otuchą widzę, jak w USA p. Ron Paul, walcząc z całym establishmentem, wygrywa kolejne prawybory wśród Republikanów – a trzeba pamiętać, że to On ma największe szanse pokonania kandydata Demokratów. Coś się zmienia. Parę lat temu p. Paul mógł liczyć – jak i ja – na jakieś 2-3%. Dziś może liczyć na 60%. Kto wie, ile głosów dostałby KNP, gdybyśmy zarejestrowali listy i mogli występować w telewizji? Nie 60%, to jasne – ale na pewno grubo ponad 10%. Ale może los nam sprzyjał – bo tak byśmy byli z NIMI. A teraz to będziemy, jako ci, którzy nie należą do NICH, jako ci przez NICH zwalczani… To może być nawet zbawienne. Lada chwila rozpocznie się kolejny rok 2012… JKM
Hokus-pokus prestidigitatora Vincenta Niezależny Narodowy Bank Polski usilnie skupuje złotówki, by poprawić ich cenę. Wszystko po to, aby Polska nie przekroczyła progu ostrożnościowego, czyli ustalonej przez Konstytucję III RP na poziomie 55 proc. granicznej wartości relacji kwoty państwowego długu publicznego do produktu krajowego brutto. Jak wiadomo część polskiego zadłużenia jest wyrażona w walutach obcych. Dlatego im niższy kurs złotówki tym wyższe zadłużenie przeliczone z walut obcych. Dobicie długu to 55% PKB oznaczałoby dla ekipy Donalda Tuska konieczność przygotowania zrównoważenia budżetu. Rząd w krótkim czasie musiałby znaleźć jakieś 40-50 miliardów złotych. I oto stał się cud! Vincent wygrał! Jest cena 4,41 zł. za euro z ułamkami, czyli relacja długu do PKB wynosi 54,9999(9). I tylko nasuwa się małe pytanie – dlaczego prawdziwy rynek wycenia złotówkę nieco inaczej (vide: poniższy zrzut ekranu z portalu Gazety Wyborczej) Oczywiście – jak informował na naszych łamach Marek Łangalis – Jan Vincent-Rostowski doskonale wie, że ustawowa granica zadłużenia dawno przekroczyła 55% w stosunku do PKB. Główny Urząd Statystyczny – 12 dni po wyborach parlamentarnych! – w cudowny sposób znalazł w kasie państwa 1,4 miliarda złotych (!), co obniżyło nasz dług publiczny z 55,0% w stosunku do PKB do 54,9%. Szczęśliwie – jak przyznał jeden z działaczy PO (oczywiście anonimowo) – nie po to zmieniano w lutym prezesa GUS, żeby nowy podawał statystyki, jakie sobie chce…