320

Napiszmy historię Polski od nowa Publikujemy dość kontrowersyjny wywiad ze śp.  prof. Wieczorkiewiczem z roku 2009. Dzięki za zwrócenie nań uwagi przez panią Agę. Kontrowersji nie wyliczamy, zrobią to czytelnicy. – admin.

- Najnowsza historia Polski przyzwoicie nie została opisana w ogóle – czytamy w niepublikowanym dotąd wywiadzie z prof. Pawłem Wieczorkiewiczem. Czy najnowsza historia Polski została już w całości opisana? Nie ma już w niej nic do odkrycia? Wręcz przeciwnie. Właściwie przyzwoicie nie została opisana w ogóle. Jest w niej nadal wiele niewyjaśnionych zagadek i tajemnic. Wiele poglądów i teorii, w które wszyscy głęboko wierzymy, nie ma nic wspólnego z prawdą. W dużej mierze to wina polskich historyków, o których – mówię to z bólem – mam bardzo złe zdanie.

Dlaczego? To grupa osób o bardzo zachowawczym sposobie myślenia. Nie są w stanie wyobrazić sobie, że w rzeczywistości mogło być inaczej, niż im się wydaje. A poglądy i teorie wyrabiali sobie, czytając prace swoich poprzedników pracujących w warunkach komunistycznego zniewolenia. Polscy historycy to grupa skostniała intelektualnie. Oskarżam polskich historyków o brak wyobraźni i elastyczności, o niemożność oderwania się od schematów. A w pokoleniu 60-latków są to schematy wypracowane w PRL. Wszyscy jesteśmy ich więźniami. Powtarzamy w kółko stereotypowe, błędne sądy i przekazujemy je naszym wychowankom. Środowisku polskich historyków potrzebny jest silny, ozdrowieńczy wstrząs. Może byłby nim proces lustracyjny.

To jaki powinien być dobry historyk? Powinien być otwarty na nowe koncepcje. Powinien do badanych problemów podchodzić na nowo, odrzucając wszystko, co napisano w PRL. Powinien stawiać najbardziej szalone tezy i pytania, bo w szaleństwie jest zalążek geniuszu. Praca historyka polega na zadawaniu pytań, a nie powtarzaniu w kółko tych samych odpowiedzi. Mój postulat jest następujący: wymażmy całkowicie całą pisaną historię Polski po 1939 roku i napiszmy ją od nowa!

Panie profesorze, czym powinni się zająć historycy II wojny światowej? Przykład pierwszy z brzegu. Grot-Rowecki i jego aresztowanie. Grono historyków zajmujących się Armią Krajową ze względów patriotycznodżentelmeńskich do dziś nie ujawnia prawdy o tym, jak generał wpadł w ręce gestapo. A są ślady, które wskazują na osobę bliską córce Grota, jej narzeczonego, który miał to zrobić dla pieniędzy. Mało tego, najrozsądniejsi z oficerów gestapo wcale nie byli zadowoleni z tego aresztowania. To wcale nie był dla nich – tak jak my twierdzimy – „wielki sukces”. Zatrzymanie dowódcy AK, a co za tym idzie zamęt i reorganizacja ugrupowania, burzyło bowiem cały system kontroli, jaką Niemcy sprawowali nad podziemiem.

Kontroli? Mamy dwie legendy podziemia niepodległościowego. Podziemie podczas II wojny światowej i podziemie solidarnościowe podczas stanu wojennego. Przykra prawda jest jednak taka, że jedno i drugie było w 80 procentach rozpracowane przez policje polityczne.

Dlaczego więc w obu przypadkach nie zlikwidowano tych organizacji? Bo każda dobra policja polityczna – a zarówno w SB, jak i gestapo byli wysokiej klasy fachowcy – uważa, że rozpracowany przeciwnik jest mniej niebezpieczny, bo niczym nie może zaskoczyć. Można go kontrolować, a czasami nawet inspirować jego działania poprzez wkręconą w jego szeregi agenturę (w przypadku „Solidarności” armia TW, których ujawniono w ostatnich latach, to tylko wierzchołek góry lodowej). Rozbicie istniejącej struktury podziemnej poprzez masowe aresztowania powoduje zaś, że przeciwnik podejmuje działalność samorzutną, nieprzewidywalną. A więc z punktu widzenia służb specjalnych bardziej niebezpieczną. Z czasem zaś założy nowe struktury, które trzeba będzie na nowo rozpracowywać. Po co zadawać sobie tyle trudu?

Tak rozumowali Niemcy w okupowanej Polsce? Owszem. Poza tym w gestapo znajdowali się też rozsądni ludzie – co nie zmienia faktu, że byli zbrodniarzami – którzy uważali, iż prędzej czy później, gdy do Europy zacznie się zbliżać sowiecki walec, trzeba się będzie z Polakami jakoś dogadać. Pewne niepisane porozumienia i układy zawierano zresztą i wcześniej. Sprowadzały się mniej więcej do tego, że obie organizacje robią swoje, ale od pewnego poziomu nie robią sobie krzywdy.

A jak wyglądała kwestia infiltracji AK przez Sowiety? Obawiam się, że jeszcze gorzej. Sowieccy agenci w szeregach polskich władz i polskiej armii podziemnej mieli wielkie wpływy. Wykorzystywali to, że AK z czasem zaczęła skręcać mocno w lewo. Polskie podziemie ostatecznie nie podjęło w końcu działań zgodnych z niemieckimi interesami, ale z sowieckimi. Choćby nieszczęsna operacja „Burza” z powstaniem warszawskim na czele. Na powstaniu zyskała tylko jedna strona – Sowiety. Należy sobie zadać pytanie, czy Stalin mógł, a jeżeli tak, to w jaki sposób, wpłynąć na to, że Warszawa akurat 1 sierpnia 1944 roku stanęła do walki. Odpowiedź na to pytanie mogłaby się okazać szokująca.

Wstydliwą dla podziemia sprawą jest chyba również kwestia jego budżetu. O tak, to bardzo niewygodny temat. Z Londynu szedł do kraju strumień pieniędzy. Znaczna ich część była jednak wydawana na cele prywatne, czyli po prostu defraudowana. Kolejna część trafiała zaś do kas rozmaitych partyjek, koterii i grupek. A kto w podziemiu miał pieniądze – rozdawał karty.

W Polsce mamy również tendencję do robienia bohaterów z ludzi, którzy na to nie bardzo zasługują. Wiem, do czego pan pije – Sikorski. Rzeczywiście nie był to mąż stanu. Sytuacja, w której się znalazł, znacznie go przerosła. Abstrahując od tego, kto i dlaczego go zabił, jako premier i naczelny wódz nie zdał egzaminu. Ale i wcześniej miał poważne grzechy na sumieniu. Mam o nim bardzo negatywne zdanie. Myślę, że w okresie międzywojennym był agentem francuskim, a przynajmniej tak się zachowywał, jakby nim był. Działał na szkodę państwa polskiego i jako taki powinien zostać prawomocnie skazany. Udzielał Francuzom bardzo wyczerpujących informacji o polskim wojsku, w 1938 roku skłonny był te same informacje przekazać Czechom. Naciskał na Francuzów, żeby żądali dymisji Becka. Zachowywał się niezbyt pięknie.

A Anders? Anders również nie był postacią bez skazy i mało nadaje się na bohatera narodowego. W 1941 roku na Łubiance mówił NKWD wszystko, co chciała usłyszeć…

Sugeruje pan, że był agentem Stalina lub szedł mu na rękę? No cóż, po owocach ich poznacie. Anders zrobił trzy rzeczy. Najpierw wyprowadził we właściwym momencie wojsko z Sowietów. Proszę sobie wyobrazić, że armia Andersa bije się na froncie wschodnim w kwietniu 1943 roku. Niemcy ogłaszają przez radio, że odkryli masowe groby w Katyniu. I co, Polacy nadal biją się u boku bolszewików? Oczywiście nie. Armia Andersa natychmiast przeszłaby na stronę Niemiec. Wyobraża pan sobie taki zwrot? To by mogło storpedować plany Stalina. Potem Anders bezsensownie skrwawił wojsko pod Monte Cassino, najbardziej ideowy, antysowiecki element. A na końcu zrobił wszystko, żeby nikt z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nie wrócił do kraju.

Ale w ten sposób ocalił ich przed kazamatami UB. Oczywiście. Ale to było także na rękę komunistom i Stalinowi. Bo gdyby mieli w okupowanej Polsce ze 150 tysięcy żołnierzy z polskiej armii na zachodzie, to sowietyzacja naszego kraju mogłaby natrafić na znacznie większe problemy. W roku 1956 żywioł ten – zakładam, że co najmniej połowa by przetrwała – mógł się okazać decydujący. Nacisk z ich strony na konfrontację z Sowietami mógłby być tak silny, że Chruszczow by się jednak zawahał i nie przysłał do Polski Armii Radzieckiej. W takiej sytuacji być może już w 1956 roku mielibyśmy rok 1989. Przecież kadra niepodległościowa była w Polsce tak przetrzebiona i wyczerpana, że rok 1956 robili właściwie komuniści. Plus niedobitki AK, które nie były w stanie opracować własnej koncepcji politycznej. Gdyby do akcji wkroczyli andersowcy, historia mogłaby się potoczyć inaczej.

Panie profesorze, czy w swoich analizach nie przecenia pan roli tajnych agentów i służb? Historyk, który mówi krytycznie o tak zwanej spiskowej teorii dziejów, jest historykiem niepoważnym, hołdującym historii dla idiotów lub prostaczków, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Jest bowiem historia prawdziwa i historia medialna, fasadowa. Ta prawdziwa w dużej mierze toczy się za kulisami. A za nimi działają przede wszystkim tajne służby.

W Polsce także? Oczywiście. Weźmy choćby sprawę wyjazdu Michnika do Moskwy w 1989 roku…

Nie sugeruje pan chyba, że Michnik był agentem? Agentem nie był. Był natomiast potężnym graczem, działającym właśnie za kulisami. W 1989 roku pojechał do Związku Sowieckiego, aby dogadać się z tamtejszymi towarzyszami ponad głową Jaruzelskiego. Był zbyt inteligentnym, zbyt ambitnym człowiekiem, żeby nie dojść do wniosku, że sam III RP nie zbuduje i nie zrealizuje swoich koncepcji. Dlatego próbował podjąć współpracę z Moskwą, ale podkreślam – nie była to współpraca natury agenturalnej, tylko rodzaj gry politycznej. Michnik tłumaczył to sobie zapewne mniej więcej tak, że idzie z tymi progresywnymi, liberalnymi towarzyszami spod znaku Gorbaczowa, żeby poprawić komunizm. Hasło Michnika i Gorbaczowa było przecież takie samo: socjalizm z ludzką twarzą.

Jakie tajemnice kryją dzieje służb specjalnych PRL? Tysiące tajemnic! W tej sprawie naprawdę mało wiemy. Choćby — wydawałoby się szalona — sprawa tak zwanych matrioszek, czyli agentów podstawianych do armii Andersa czy później Berlinga. To jest mniej więcej to samo, co pokazano w „Stawce większej niż życie”. Zamiana Kowalskiego na podobnego do niego Iwanowa. Uczono faceta języka polskiego oraz biografii osoby, którą miał zastąpić. Sprawę tę pierwszy raz poruszył Piotr Jaroszewicz. Zaraz potem został zamordowany. Niewykluczone, że dotknął problemu, który jeszcze w 1992 roku był tak newralgiczny dla rosyjskiego wywiadu, że trzeba go było uciszyć.

Kto mógł być taką matrioszką? Być może Bierut, a może nawet Jaruzelski. Nic pewnego na ten temat nie wiadomo. Są tylko pewne przesłanki.

Brzmi to mało prawdopodobnie. No cóż, warto by to jednak zbadać. 30 lat temu jeden z najważniejszych generałów Wojska Polskiego, zastępca szefa Sztabu Generalnego, na spotkaniu z elewami szkoły oficerskiej po kolejnym toaście zaczął przemawiać płynnie po rosyjsku. To wzbudziło pewną konsternację. Generał zauważył, co się stało i się zmieszał: „Wiecie, ja z żoną tak rozmawiam w domu i zapomniałem się” – zaczął się tłumaczyć. Nigdy nie poznamy w pełni historii PRL – zwracał na to uwagę Edward Ochab w rozmowie z Teresą Torańską – dopóki nie będziemy wiedzieli, kto w kierownictwie politycznym, jak się wyraził Ochab, był „ich”, a kto był „nasz”.

Myślę, że wszyscy – niezależnie od tego, jakim językiem mówili – byli „ich”… To prawda. Ale mimo wszystko polscy komuniści mieli jakąś większą lub mniejszą – na ogół mniejszą – przestrzeń do samodzielnego działania. Ciekawe jest, jakie były relacje między sowiecką a polską bezpieką. Jakie wzajemne zależności. Czy UB, a potem SB było bezpośrednio, niemal z urzędu, podporządkowane NKWD i KGB, czy też polecenia wydawano jakimiś nieformalnymi kanałami. Jaką rolę w tym procesie odgrywała partia? Czy służby ją omijały, czy też miała coś do powiedzenia? To bardzo ciekawa siatka wzajemnych zależności, o której wiemy bardzo mało. A przecież policja polityczna odegrała główną rolę w spektaklu zwanym PRL. Niewykluczone, że wszystkie tak zwane wydarzenia, do których dochodziło w PRL, były prowokacjami służb. Poznań ’56, Grudzień ’70, Czerwiec ’76, a wreszcie Sierpień ’80. W każdym z tych wypadków jest to bardzo prawdopodobne. My teraz budujemy wokół tamtych wydarzeń patriotyczne ołtarze, a rzeczywistość mogła być zupełnie inna. Tak samo można zresztą postawić hipotezę, że powstanie listopadowe było prowokacją, a powstanie styczniowe to już z pewnością.

Czy są na to jakieś dowody? Jest mnóstwo przesłanek. Na przykład Radom ’76. Rozmawiałem ostatnio z jednym z wysokich radomskich funkcjonariuszy partyjnych z tego okresu. I on nagle zadał mi takie pytanie: czy nie zwróciło pańskiej uwagi to, że trzonem wystąpień była załoga Waltera, zakładów produkujących sprzęt wojskowy, w których 25 procent ludzi było na etatach kontrwywiadu, a cała reszta była w zasadzie zmilitaryzowana? Cała kadra tych zakładów, łącznie ze zwykłymi robotnikami, składała się z najbardziej zaufanych ludzi! I oni by się nagle zbuntowali? Mój rozmówca przeglądał potem wraz z radomskimi milicjantami zdjęcia z zamieszek i okazało się, że najbardziej agresywni przywódcy tłumów to były osoby w Radomiu nigdy wcześniej niewidziane. To samo powtórzyło się później w Gdańsku.

Rozumiem, że skłania się pan do tezy, że upadek komunizmu był operacją służb specjalnych? Tak. Wiele źródeł wskazuje, że była to gigantyczna, przemyślana i kontrolowana operacja. W szczegółach oczywiście mogła się wymknąć spod kontroli, bo każda taka akcja ma swoją dynamikę. Ale ostatecznie wszystko się udało. Celem służb było bowiem zachowanie kontroli nad finansami podczas transformacji ustrojowej. Następnie zaś dzięki tym pieniądzom oraz powiązaniom i doświadczeniu przejęcie kontroli nad państwami byłego imperium i nowo powstałą Rosją.

Dlaczego komunistyczne służby miałyby coś takiego zrobić? KGB doszło do wniosku, że należy położyć kres istnieniu pasożyta, za jaki uważało partię. Przecież organizacja ta stała się całkowicie zbędnym czynnikiem. Służby były tak potężne, że za pomocą zakulisowej gry mogły doskonale same kontrolować imperium. Mieć władze i zarabiać pieniądze. Aby to jednak osiągnąć, trzeba było usunąć komunistów. Już wcześniej ludzie, którzy kierowali bezpieką – Jeżow, Beria i inni – próbowali zrobić mniej więcej coś podobnego. Stalin, a później Chruszczow potrafili się jednak obronić.

Jeżeli przyjąć pana tezę, to jak ta operacja przebiegała w Polsce? Rezydent sowieckiego wywiadu w Polsce gen. Pawłow – notabene jeden z najmądrzejszych ludzi w KGB – w swoich pamiętnikach pisał, że już w połowie lat 70. dostał polecenie z Moskwy, żeby nie budować już agentury sowieckiej w partii władzy. Nie miało to już sensu. Kazano mu wziąć się do opozycji, która być może kiedyś przejmie władze. Agentura umieszczona wewnątrz „Solidarności” zostaje odpowiednio poinstruowana, służby rozgrywają swoją partię. A potem już idzie samo: Okrągły Stół, wybory, wyprowadzenie sztandaru PZPR i utworzenie nowego układu. Z ludźmi bezpieki na górze, a właściwie w cieniu. Czyli to, o czym mówiłem: fasadowa historia i prawdziwe ośrodki decyzyjne, o których zwykły śmiertelnik nic nie wie. Dzisiejsze partie polityczne mogą być nie tylko zinfiltrowane, ale nawet stworzone przez sowiecki, a później rosyjski wywiad. I nie muszą to być partie lewicowe.

Czyli służby naszego wschodniego sąsiada nadal działają na wielką skalę w naszym kraju? To były i są najlepsze, najbardziej sprawne służby na świecie. Służby, które łączą bezwzględność z wielkimi koncepcjami i potrafią patrzeć daleko do przodu. Jak pisał Bułhakow: dokumenty nie płoną. Wszelkie palenie akt to zwykły teatr. Niszczy się zawsze jakieś duplikaty, bezwartościowe kwity administracyjne i tym podobne rzeczy. To co najważniejsze, to co ma prawdziwe znaczenie – zawsze się zachowuje. W przypadku PRL – w Moskwie. Nie jest tajemnicą, że kopie akt polskiej bezpieki szły do Moskwy. Oni mają wszystko i dzięki temu do dziś kontrolują wielu agentów. Agentury tej prędko nie odkryjemy. Dopiero teraz, po 60, 70 latach z trudem dokopujemy się do prawdy o agenturze sowieckiej w II RP. Ale warto mieć świadomość, że tacy ludzie u nas działają. I to na najwyższych szczeblach. Należy o tym pamiętać zawsze, gdy dochodzi do jakichś konfliktów czy sporów polsko-rosyjskich. Należy wówczas uważnie wsłuchać się w debatę publiczną: artykuły prasowe, wypowiedzi polityków. Od razu widać, kto reprezentuje rosyjski punkt widzenia.

Za http://historia.pl

Polskojęzyczny kundlizm przeciwko Białorusi Fragment książki pt: „Kundlizm znów wygrał” Henryka Pająka z filmem pt: „Polacy na Białorusi” zrealizowany przez: Wierni Polsce Suwerennej. Admin [chodzi o admina witryny Stop Syjonizmowi - gajowy] Deputowany Siergiej Konstantin, polityk białoruski, powiedział podczas IX Zjazdu Wszechsłowiańskiego w Mińsku [Odbył się 1 lipca 2005 roku.] z udziałem m.in. delegacji polskich patriotów: - Nie możemy nie dostrzegać, nie uświadamiać sobie i nie czuć, jak określone siły na świecie zmierzają wszelkimi sposobami do zniszczenia narodów słowiańskich, w ramach tej nie wypowiedzianej oficjalnie, ale w rzeczywistości toczącej się wojny. Faktycznie zabrano Serbii Kosowo i Metohę, dzielona jest Macedonia, są próby dzielenia Rosji i Ukrainy [Ten dywersyjny proceder przeciwko Rosji opisałem w książce „Rosja we krwi i nafcie 1905-2005″, RETRO 2007] w ramach Unii Europejskiej, możliwe jest oddzielenie od Czech Sudetów, a od Polski – Śląska. Zorganizowano gebbelsowskie, informacyjne podkopywanie Białorusi i jej lidera Łukaszenki. Wrogie siły rozumieją, że jeżeli Słowianie nie zostaną zniszczeni, nie będą one mogły ustanowić swojego panowania na świecie. Nie możemy zgodzić się z tym, ażeby 100 – 200 europejskich polityków, finansowanych przez tajne centra finansowe, zarządzało światem w swoich interesach, wbrew interesom Słowian. Czy w Polsce, w jakimkolwiek radiu, telewizji czy politpoprawnej prasie, możliwe jest opublikowanie takiej oceny polityki syjonistycznego globalizmu wobec narodów słowiańskich, w tym przeciwko Białorusi? Pytanie jest retoryczne.

Cz. I http://www.youtube.com/watch?v=zsRuLCWa7R4
Cz. II http://www.youtube.com/watch?v=snmqdYDHZto
Cz. III http://www.youtube.com/watch?v=8gxne4Xuvtc

Co przeciętny oglądacz-czytacz, słuchacz tych dywersyjnych polskojęzycznych mediów wie o współczesnej Białorusi? W skrócie wie tyle, że krajem tym dyktatorsko rządzi „satrapa”, „dyktator” Łukaszenka, że dławiona jest wolność słowa, a polska mniejszość jest tam prześladowana. Ta sztanca jest powielana z roku na rok, a co gorsze, od jednej do drugiej edycji Kne-sejmu i rządów. Kontynuował tę dywersyjną kampanię przeciwko Białorusi rząd Kaczyńskich i zdominowany przez Prawo i /nie-/ Sprawiedliwość Sejm, a tak naprawdę to Kne-sejm. Za rządów PO-PSL ten kundlizm antybiałoruski zapewne osłabnie ale nie zniknie, bo Donald Tusk jeszcze jako lider PO pojechał na Białoruś wyzwalać mniejszość polską spod „reżimu Łukaszenki” ale jako obecny lider „mniejszości niemieckiej” w Polsce otrzyma od swych zaodrzańskich protektorów zakaz drażnienia Rosji, z którą Niemcy mają nowy pakt Ribentrop – Mołotow, czyli rurę gazową pod Bałtykiem. Zaglądnijmy jednak za kulisy, za prawy brzeg Bugu. Coś się nam wtedy zacznie nie zgadzać w tym obrazie Białorusi. W raporcie Organizacji Narodów Zjednoczonych z 2003 roku, Białoruś zajmuje 53 miejsce i znajduje się w grupie państw o wysokim poziomie rozwoju cywilizacyjnego. Rosja znajduje się tam o 10 miejsc niżej, a Litwa wyżej tylko o dwa miejsca, ale obecnie nikt w mediach nie oskarża Litwy, że panuje tam regres cywilizacyjny. Powód – to kraj Unii Europejskiej, który odwrotnie do swojej wielkości zajmuje wybitnie ważne strategicznie miejsce w ekspansjonizmie syjonizmu amerykańskiego przeciwko Rosji, jej złóż naturalnych, a więc nie tylko przeciwko Białorusi. Według raportu ONZ, Białoruś wyprzedza wszystkie pozostałe kraje tzw. Wspólnoty Niepodległych Państw, powstałych po rozbiorze molocha żydobolszewickiego pod nazwą „Związku Radzieckiego”. Wyprzedza także niektóre państwa Europy Wschodniej. Według udziału wydatków na wykształcenie i ochronę zdrowia, Białoruś wyprzedza nawet niektóre państwa zachodnie. Dodajmy, że Polska znajduje się w tej kategorii porównawczej na granicy zapaści cywilizacyjnej, a jaka jest kondycja służby zdrowia, to najlepszą rekomendacją są strajki lekarzy i pielęgniarek, czyli klincz nieusuwalny, bowiem brakuje pieniędzy nie tylko na symboliczne podwyżki płac, ale głównie na utrzymaniu szpitali. Istnieje w tym raporcie kryterium tzw. wysokiej strefy technologii. Białoruś pod tym względem wyprzedza Norwegię, Austrię, Grecję i kilka innych państw zachodniego raju. Ale my o tym nie dowiemy się z mediów. Białoruś ma być skansenem postsowieckiego zastoju i basta!

Poziom przestępstw na Białorusi jest jednym z najmniejszych w „Jewropie” i jeśli nawet założyć, że białoruska statystyka przestępstw jest nieco podkolorowana, to i tak jest o wiele lepiej niż w „Trzeciej RP”, a teraz w „Czwartej RP”.

My natomiast bijemy wszelkie rekordy w zakłamanej propagandzie nieistniejących sukcesów. Eksport obcych fabryk – byłych polskich zakładów pracy, „nasze” żydomedia nazywają stale rosnącym „polskim eksportem”. Zapoznajmy się z informacją z żydoniemieckiego „Dziennika” z 9 maja 2007 roku. Ta informacja, to wzorowana na „wczesnej PRL” propaganda klęski przekuwanej w sukces w ramach medialnego terroru.

PROGNOZA RESORTU GOSPODARKI Polski eksport przekroczy w tym roku 100 mld euro W nadchodzących kilkunastu miesiącach pogłębi się nasz deficyt w handlu zagranicznym, wynika z prognoz przedstawionych wczoraj przez Piotra Woźniaka, ministra gospodarki. Resort gospodarki szacuje go na 13,8 mld euro w 2007 r. i na ponad 14 mld euro w roku przyszłym. Minister Piotr Woźniak uspokaja jednak, że taki poziom deficytu nie jest powodem do niepokoju. Tym bardziej, że jak wynika z prognoz resortu, wartość polskiego eksportu wyniesie w tym roku 102,5 mld euro. Oznacza to, że wzrośnie on o 17,1 proc. Podobnie import, który w tym samym czasie wyniesie 116,3 mld euro (wzrost o 16,3 proc). Według szefa resortu gospodarki, są dwa powody rosnącego deficytu handlowego. Pierwszym jest wysoki poziom bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Drugą przyczyną są wciąż drożejące rosyjska ropa i gaz oraz import towarów konsumpcyjnych z Chin. W ubiegłym roku deficyt z Rosją sięgnął 6 mld euro, a z Chinami 5,5 mld euro. Mamy tu dwie wykluczające się prawidłowości: wzrost eksportu aż o 17,1 procent w stosunku do 2006 roku, a jednak wzrost importu o 16,3 procent. W liczbach bezwzględnych – eksport wyniesie 102 mld euro, a import aż 166,6 mld. Czyli import stale rośnie, przy czym eksport nie jest eksportem „polskich towarów”, tylko w większości towarów wyprodukowanych w byłych polskich fabrykach! Nawet krocząca w czołówce dywersji antybiałoruskiej organizacja Transparency International podaje, że Białoruś jest najmniej skorumpowanym państwem we Wspólnocie Niepodległych Państw. Dlaczego – możemy tylko się domyślać. Na Białorusi niczego się nie „prywatyzuje”, nie powoduje sztucznej upadłości przedsiębiorstw, tj. kandydaci na łapówkowiczów nie mają czego „sprzedawać” obcym hochsztaplerom, jak to było w Polsce Balcerowiczów, AWS-UW, SLD a teraz w „Czwartej RP” pod wodzą PiS-PO. Średnia pensja w ostatnich latach ciągle na Białorusi rośnie. W 2001 roku wynosiła 2001 dolarów rocznie, miesięczna w 2003 r. 168 dolarów, dwa lata później już 250. Średnia pensja tak niska? – wykrzykną malkontenci. Tylko niechże zechcą uwzględnić siłę nabywczą dolara w stosunku do cen, a wtedy okaże się, że jest całkiem znośnie. Na Białorusi państwo dokłada do wielu dziedzin życia zbiorowego, jest więc państwem opiekuńczym. Żyje się po prostu taniej. Ogólnie poziom życia, czyli poziom wydatków jest dwukrotnie wyższy niż w Rosji.

Inflacja wynosi około 3-4 procent rocznie, mieści się w granicach dopuszczalnych nawet dla skrajnych liberałów rynku zachodniego. Istnieje zasada uznawana przez cały świat ekonomiczny, że kiedy inflacja przekroczy pięć procent, państwo powinno wkraczać z mechanizmami rekompensacyjnymi. Tak jest właśnie na Białorusi, gdzie prowadzi się indeksację emerytur, zasiłków, zarobków pracowników „budżetówki”. Jak jest u nas? Lepiej nie wspominać, aby nie prowokować zgrzytania zębów. Państwo białoruskie zachowało kontrolę nad kluczowymi dla bezpieczeństwa gospodarczego przedsiębiorstwami i całymi działami gospodarki. Oznacza to, że jeszcze ich nie „sprywatyzowano”: nie rozkradli ich zachodni „inwestorzy”, jak u nas. Bo u nas propaganda sukcesu gospodarczego ogłupia ludzi takimi oto publikacjami, jak ta z „Dziennika”: „Polskie fabryki pracują na pełnych obrotach” i piszą, że w 2006 roku w sektorze dużych przedsiębiorstw roczny wzrost wydatków wzrósł o 50 procent. Naiwni mogą uznać, że nareszcie doganiamy wałęsowską Japonię, a może nawet prześcigamy. Wystarczy jednak zwrócić uwagę na oszustwo w dwóch słowach: „Polskie fabryki…” Jakie polskie? Które? Zwłaszcza te większe. One są „polskie”? One były kiedyś polskie. Teraz są obce, czyjeś. Polacy to gastarbajterzy zatrudnieni w tych „polskich fabrykach”. Zyski z nich wypływają za granicę, głównie do państw zachodnich, do USA. Polacy są tylko robolami w tych „polskich fabrykach”. Na Białorusi dochody z przedsiębiorstw nie wędrują do kieszeni obcych hochsztaplerów, np. do kliki „oligarchów”, tylko do budżetu państwa. Dochody idą na subsydiowanie produkcji tych przedsiębiorstw, a reszta na świadczenia socjalne. Większość tych przedsiębiorstw produkuje towary całościowo, to znaczy nie ma tam składanek finalnych z części produkowanych w dziesiątkach innych, także obcych zakładów, jak w Polsce. Na Białorusi wielkie zagłady przemysłowe wciąż są Białoruskie, a nie obce. Białoruś handluje z Zachodem i Wschodem: eksportuje ciągniki rolnicze, wywrotki, olbrzymie samochody transportowe i wiele innego sprzętu mechanicznego. A co my produkujemy w Polsce, w polskich zakładach? My produkujemy meble, plecione kosze, ogrodowe krasnale, a nasze sztandarowe niegdyś monopole produkcyjne, na czele ze spirytusowym, od dawna są w obcych łapach. „Reżim Łukaszenki”, o czym nie dowiemy się nigdy w mediach, bije nas na głowę w budowie autostrad i dróg lokalnych. Zasoby energetyczne Białorusi, dość ubogie, bo Białoruś nie posiada własnych złóż węgla, ropy, gazu, są w 100 procentach w rękach państwa, a nie jak w Rosji – w rękach oligarchów żydowskich. Roczny wzrost gospodarczy Białorusi wynosi stale po około 10 procent. Zapytajmy Kaczyńskich i Tusków, którzy zaprzedali Polskę żydoamerykańskim i żydoniemieckim awanturnikom, jak to jest z tym rocznym wzrostem gospodarczym w Polsce. Odpowiedzą, że Białoruś ma większy wzrost, bo Rosja stosuje wobec swojego wasala ceny dumpingowe na nośniki energii. A dlaczego by Białoruś nie miała z tego dumpingu korzystać?

Newralgicznym działem decydującym o normalności i suwerenności każdego państwa jest ziemia, grunty uprawne. Na Białorusi każdy może sprzedać swoje grunty sąsiadowi, ale nie obcym. Działek nie kupuje się łatwo, bo tylko w określonym celu. Każdy rolnik, który zamierza zbudować gospodarstwo, kupuje pod nie ziemię. Pracujesz na roli – kupuj i uprawiaj. Jesteś mieszczuchem – nie kupisz, bo nie masz szans obrabiać tej ziemi. Nic na ziemi nie robisz, rosną chwasty – oddawaj. Dlatego radzę posłuchać relacji choćby pielgrzymów do Ostrej Bramy, jadących autokarami przez tereny Białorusi. Latem widzą tam pięknie uprawione pola, dorodne krowy pasące się na łąkach. Nigdzie nie widać koszmarnych ruin przedsiębiorstw, rozwalających się chat, wyludnionych wsi. Białoruś żyje. Żyje po swojemu, skromnie, stabilnie, po białorusku, z poszanowaniem własnej godności i suwerenności. Pogoniono dolarowe dywizje Sorosa siejące „demokrację”, co nie oznacza, że obcy przedsiębiorca nie może nabyć państwowego zakładu. Wtedy musi się zobowiązać – i nie na papierze jak u nas – do zachowania miejsc pracy i pakietów socjalnych.

Już w sierpniu 2003 roku „reżim Tyranienki” /neologizm „Wprost”/ pogonił amerykańską organizację IREX, działającą w Mińsku już od 1997 roku i rzekomo wspierającą wolne media w ramach „projektu” o nazwie „Pro media”. Zdaniem władz białoruskich, organizacja ta działała na podobieństwo siatki szpiegowskiej. Organizowała szkolenia, wzniecała konflikty narodowościowe i etniczne – m.in. z Polakami, rekrutowała do tej dywersji dysydentów, łamała prawo. W 1998 roku Mińsk przepędził w podobny sposób białoruską wersję sorosowskich dolarowych dywizji po nazwą „Fundacji Batorego”. O tych ciosach donosiła 9 lipca 2003 roku nawet „Gazeta Wyborcza”.

Zniesiono wszelkie „radzieckie” ulgi dla urzędników. Zachowano tylko ulgi dla uczestników Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Konieczne, bo przecież to już starcy w okolicach osiemdziesiątki, nadto inwalidzi, schorowani. Dla niezorientowanych, wykarmionych u nas na propagandzie antybiałoruskiej, wręcz nierealne może się wydawać, że zachowano główne „zdobycze socjalizmu” w zakresie opieki socjalnej! Dlaczego ma to być „anachronizm” sowiecki, jeżeli taka Szwecja przez całe dziesięciolecia była niedoścignionym wzorem państwa socjalistycznego czyli „socjalnego” i tak jest do dzisiaj, choć już skromniej, bo budżet Szwecji tych obciążeń już nie wytrzymuje. Darmowe są białoruskie przedszkola, kolonie letnie dla dzieci, darmowe jest leczenie w szpitalach i poliklinikach, bezpłatny jest pobyt w sanatorium. Łza się w oku kręci! A teraz przechodzimy do „walki z opozycją”. Prawdą jest, że „reżim Łukaszenki” zwalcza wszelką agenturę starającą się destabilizować struktury życia tego kraju, przygotowywać je do „demokratycznej transformacji w społeczeństwo obywatelskie”. Łukaszenka zwalcza tych, którzy chcą obalić legalne struktury władzy, w tym samego prezydenta popieranego przez ponad 70 procent wyborców. Białoruś broni się przed inwazją takiej „demokracji”. O rzekomym zwalczaniu mniejszości polskiej – w innym rozdziale. Zwalczaniu tzw. opozycji białoruskiej przeczy pozwolenie władz wydane na międzynarodowy zjazd tejże opozycji białoruskiej. Nie dopuszczono tylko delegacji „polskiej”. Dlaczego? Bo kierowca wiozący tę delegację nie miał pozwolenia na prowadzenie samochodu. [Zob.: Biuletyn Patriotycznego Ruchu Narodowego nr 144, 15. V 2006, Nowy Jork, Toronto, Chicago, Warszawa] Jakie okoliczności są nie do przyjęcia dla międzynarodowych uszczęśliwiaczy państw Europy Środkowej? Najważniejszą jest odmowa przyjęcia „pożyczek” Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, wypróbowanego wędzidła dla gospodarczego i finansowego ujarzmiania państw jeszcze nie podbitych. Białoruś ma przekonujące powody, aby nie wchodzić w te pułapki. Dwaj żydomasońscy agenci zachodu – Jelcyn i Gorbaczow wpuścili do Rosji „pożyczki”, nabrali kredytów. Większość tych pożyczek została zrabowana przez skorumpowane klany żydowskich „oligarchów z niczego”. W rezultacie Rosja wpadła w pułapki kredytowe i obecnie każdy Rosjanin jest zadłużony na 1000 dolarów. Rosyjski Żyd Abramowicz, który dla kaprysu kupił angielski klub piłkarski „Chelsea” i płaci największe w świecie sumy za kupowanie coraz to innych asów piłki, sprzedał państwu rosyjskiemu, czyli firmie „Gazprom” kompanię naftową „Sib – Neft” za 13 miliardów dolarów. Dziesięć lat wcześniej „kupił” ją wspólnie z Bierezowskim [Bierezowski jest ścigany listami gończymi przez Rosję, a także ostatnio przez Brazylię – tam za pranie brudnych pieniędzy] za 100 milionów dolarów. „Zarobił” więc 13 miliardów dolarów w ciągu 10 lat, nic w tę firmę nie inwestując! Białoruś nie rozdaje swoich przedsiębiorstw „inwestorom zagranicznym” m.in. dlatego, że jak to było w Jugosławii po najeździe na ten kraj przez USA- NATO, do państewek powstałych na gruzach Jugosławii przeniesiono tzw. „brudną produkcję”, której Europa nie chce mieć u siebie. Białoruś odbudowała swoje moce produkcyjne, np. „Bielaz”, „Maz”, MTZ – produkcje ciężkich ciągników i samochodów towarowych i w tej dziedzinie kontroluje 30 procent światowego rynku ciężkich maszyn. Z tym trzeba przecież skończyć! Trzeba to sprywatyzować! Białoruś planowo chroni i rozwija swoje rolnictwo, swoją niezależność żywnościową od Zachodu, nie daje się zalewać zatrutą zmodyfikowaną żywnością, drenować kieszeni swych obywateli. Odwrotnie w Rosji – jednym z warunków jej przyjęcia do WTO, o które Rosja wciąż jeszcze bezskutecznie zabiega, była rezygnacja z rozwoju rolnictwa rosyjskiego. Najeźdźcy wymusili taką sytuację, że Rosja obecnie eksportuje na zachód surowce, głównie ropę i gaz, a Zachód ją karmi. Przed pierwszą wojną światową Rosja i jej część ukraińska były nazywane spichlerzem Europy. Teraz są one niemal pustynią rolniczą. Taką Białoruś należy zniszczyć, podbić, „zdemokratyzować”, rządzący „reżim” wymienić na światły, demokratyczny, prozachodni. Przed ostatnimi wyborami prezydenckimi na Białorusi, Piąta Kolumna, w której pierwsze skrzypce grali krzyżowcy sterowani przez krypto-syjonistów z PiS, opracowywano kolejne scenariusze, jak obalić Łukaszenkę. Jak się to zakończyło – już wiemy. Sorosowska „Fundacja Batorego” w jej polskojęzycznej wersji pod nazwą Stowarzyszenie Spraw Międzynarodowych, opracowała w początkach 2006 roku hipotetyczne warianty bitwy o Białoruś. Wydali szereg programowych dokumentów, w których jawnie stwierdzają, że bitwy o prezydentury, to podstawowy sposób i warunek podboju państw posowieckich, przerabiany wcześniej m.in. w Polsce. Piszą bez osłonek: - „Kolorowe rewolucje”, zwłaszcza ukraińska „pomarańczowa” rewolucja, zmieniły sytuację w przestrzeni posowieckiej, w tym na Białorusi. Procesy demokratyzacyjne na Ukrainie, w Gruzji i w Mołdawii wpłynęły na sytuację na Białorusi. [W omawianym już dokumencie: „Europejski wybór dla Białorusi”. Łukaszenka wygrał wybory „w cuglach”, wręcz ośmieszając nasłanych „kandydatów”]. Ważnym momentem konfrontacji były zbliżające się wybory prezydenckie na Białorusi /19 marca 2006 roku/. Mogły stworzyć istotną „nową jakość” w postaci trzeciej kadencji prezydenta Łukaszenki. Byłaby to sytuacja unikalna w skali Europy, przypominająca dyktatury w krajach postsowieckiej Azji Mniejszej i na pewno nie do przyjęcia dla światłych Europejczyków. Dlaczego nie należało nie dopuścić do trzeciego z rzędu wyboru Łukaszenki? Z kilku powodów. Po pierwsze – to wstyd. Po drugie – „naruszanie praw człowieka” na Białorusi. Trzeci powód to niejasne związki „reżimu” Łukaszenki z takimi krajami jak Iran, które stwarzają liczne niebezpieczeństwa dla UE – tylko nie wyjaśniają, jakie konkretnie. W połowie 2007 roku już wiedzieliśmy jakie – groźby rzekomego ataku Iranu na Europę i USA, podobnie jak niegdyś niebezpieczeństwo ze strony Iraku, jak wiemy, szczęśliwie zażegnane masakrą tego kraju, śmiercią jak dotąd, około 700 tysięcy jego obywateli. I wreszcie czwarty powód do skończenia z Łukaszenką. Jest nim irytujący opór Białorusi wobec dobrodziejstw „demokratyzacji”.

Ich nadzieją był tzw. „Kongres Sił Opozycyjnych na Białorusi” odbyty w październiku 2005 roku. Żydzi z „Fundacji Batorego” oceniali ten kongres jako wielką szansę na „sukces”. Dlatego – ogłosili – w ciągu najbliższych miesięcy Unia Europejska powinna zweryfikować swój stosunek do Białorusi i wystąpić agresywniej na kilku płaszczyznach. W planach dywersji przodowały tzw. „Raporty” agentury usadowionej m. in. na Słowacji i w Polsce. Chodziło wtedy o tzw. „Fundację Pontis” /Słowacja/ oraz „Fundację Batorego”,która wraz z agenturą pod nazwą „Associoation for Internal AfFaires” /Praga/, przedstawiły swój raport w kwietniu 2005 roku. Do boju ruszyła też kolejna agentura antybiałoruska o nazwie: „Institute for Security Studies” /Paryż/, który to instytut wypichcił raport pod tytułem „Chaillot Paper” i zgodnie z nazwą, pozostał raportem papierowym. Czwarty raport wysmażył /kwiecień 2005/ londyński„Center for European Reform”. Mieliśmy więc w tym okresie zmasowaną intensyfikację planów strategicznego podboju Białorusi. Polskojęzyczni Żydzi z „Fundacji Batorego” opracowali strategię pod wspólnym hasłemAktywnie i Wspólnie. Podzielili ją na dwie części. Część pierwsza to Diagnoza. Druga - Nowa strategia wobec Białorusi. Postarajmy się streścić tę Diagnozę. Należy ją czytać i rozumieć zawsze „na opak” w stosunku zawartej tam frazeologii. Stwierdzają z ubolewaniem, że „siły opozycyjne” zostały w 1996 roku usunięte z oficjalnego systemu politycznego po referendum konstytucyjnym z 1996 roku. Białorusini wypowiedzieli się za projektem konstytucji, za Łukaszenką, ale światły Zachód okrzyknął to referendum skandalicznie zmanipulowanym, sfałszowanym. Od samego początku swego istnienia „reżim Łukaszenki” starał się zniszczyć rodzące się „społeczeństwo obywatelskie”. Czytaj: pokazał agentom Piątej Kolumny gdzie ich miejsce – na zachód od Bugu [Głównie w „Trzeciej RP”, bo głównie stamtąd szły dywersyjne akcje propagandowe], albo w aresztach, którymi zresztą „reżim Łukaszenki” szafował niezwykle wstrzemięźliwie, wiedząc, że zawsze rozlegnie się wrzask europejski, gdy jakiś Żyd pójdzie do aresztu na kilka dni czy nawet godzin. Nadto „reżim Łukaszenki” nie czuł i do dziś nie czuje przed nimi żadnego realnego respektu. To „społeczeństwo obywatelskie” – czytaj – zorganizowane grupki agentów, było rzekomo niszczone za pomocą środków administracyjnych i innych działań. Było „niszczone”, bo: - Kroki podjęte przeciw społeczeństwu obywatelskiemu świadczą o tym, że reżim Łukaszenki boi się zorganizowanych niezależnych grup i inicjatyw… W slangu agentury propagandowej spod znaku „Fundacji Batorego” dały się więc ustalić dwa podstawowe zawołania, klucze propagandowe: – „reżim Łukaszenki” . – „społeczeństwo obywatelskie”, które tenże reżim niszczy. Trzeci powód w tej wyliczance Żydów – światowych speców od społeczeństw demokratycznych, obywatelskich jest wręcz kuriozalny. Okazuje się, że chodzi o ratowanie białoruskiej „tożsamości narodowej” zagrożonej przez „reżim Łukaszenki”, zwalczający z tego powodu „społeczeństwo obywatelskie.” Jak reżim Łukaszenki niszczy tożsamość narodową Białorusinów? Okazuje się, że walczy z językiem białoruskim, zamykając szkoły z nauką języka ojczystego. Dziwnym trafem obrońcy „tożsamości narodowej”, którzy tę tożsamość sami zwalczają na wszelkie możliwe sposoby gdziekolwiek dotrą dywizje dolarowej Fundacji Sorosa /zwłaszcza w Polsce/, natychmiast zastrzegają się już w następnym zdaniu, że nie chodzi im o zwycięstwo nacjonalizmu, tylko o samoidentyfikację społeczeństwa. Odetchnęliśmy z ulgą. To w sferze ducha. A co w konkretach gospodarczych? Zbrodnia największa „reżimu Łukaszenki”, to próba przejęcia /od kogo?, dla kogo?/ „przez władze białoruskie kontroli nad biznesem i zaniechanie prywatyzacji”. To już jesteśmy w domu. Niszcząc „społeczeństwo obywatelskie”, czyli grupki płatnych agentów, „reżim Łukaszenki” położył łapę na majątku narodowym Białorusinów i nie chce go „sprywatyzować”! Kolejna zbrodnia: „reżim Łukaszenki”, to całkowita kontrola nad mediami, która w takiej np. „Trzeciej RP” już dawno przeszła całkowicie w ręce żydowskie i żydoniemieckie. Oficjalna propaganda te właśnie niesprywatyzowane media kreują Łukaszenkę na „ojca narodu”, a to przecież nieprawda, to tyran znienawidzony przez naród białoruski. To grozi jednak „dożywotnią” prezydenturą Łukaszenki, ku hańbie prestiżu i skuteczności demokratycznego zachodu. „Reżim Łukaszenki” broni się przed oskarżeniami o autorytaryzm całkiem bezczelnie i kłamliwie, mianowicie rozgłasza, że Białoruś „narażona jest na obce spiski”, więc należy konsolidować społeczeństwo, aby wspólnie dać odpór tym spiskowcom, których przecież nie ma, nie istnieją, to klasyczna antysemicka „teoria spiskowa”. Omawiając sytuację gospodarczą Białorusi, żydowscy agenci wpływu raz po raz miotają się w sprzecznościach. Pomimo terroru, gospodarka białoruska ma się dobrze, wzrost gospodarczy w 2004 roku był rekordowy i wyniósł aż 10-11 procent. W tym samym czasie w „Trzeciej RP”, wszak nie doświadczającej żadnego okrutnego reżimu, nie było realnego wzrostu, tylko permanentny regres gospodarczy trwający już od 1989 roku. Polacy mogą więc w swej gospodarczej desperacji westchnąć, że niechby już był taki reżim w Polsce na wzór Łukaszenkowego autorytaryzmu, byle byśmy nie mieli depresji gospodarczej, bezrobocia przekraczającego 20 procent, a majątek narodowy nie był rozkradziony. Przyznają, że białoruski eksport do krajów UE „znacząco wzrósł” i stanowił on 37 procent, w tym eksport Białorusi do Rosji – to 47 procent. Tu Polak także powinien był, czytając te dane, westchnąć za polską odmianą „reżimu Łukaszenki” – eksport polskich towarów wykazuje od lat katastrofalny regres na tle przewagi importu. Co więcej „nasi” – z żalem przyznają, że w 2005 roku eksport do UE wzrastał, podczas gdy do Rosji malał. Zgroza! Marazm prywatyzacyjny na Białorusi, jak stwierdzają analitycy „Fundacji Batorego”, jest spowodowany „brakiem klanów biznesowych”. Użyli tu niebezpiecznego słowa, może im się ono niechcący wypsnęło, bo słowo klan” bardzo swojsko brzmi dla Polaków wydanych na terror „klanów „biznesowych”. Powód jest prosty – duże i średnie przedsiębiorstwa białoruskie są kontrolowane przez władze, a te trzymają je z dala od „prywatyzatorów” zachodnich.

Co działo się z opozycją na Białorusi na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi? Bryndza. Wprawdzie istnieją tam setki „organizacji pozarządowych”, to część z nich działa nielegalnie z powodu rzekomych szykan administracyjnych. „Znaczna część angażuje się w budowanie społeczeństwa obywatelskiego” – piszą – czyli: w jawną destrukcję propagandową. W sumie, wpływ „organizacji pozarządowych” jest znikomy, choć jest ich ponoć aż trzy tysiące. Skupiają się głównie w Mińsku i okolicach, gdzie łatwo je kontrolować. Dywersja w terenie – domyślamy się – jest utrudniona i niemal żadna, bo bez mediów niczego nie da się przewrócić w takim społeczeństwie nie- obywatelskim. Polskojęzyczni sorosowcy przyznają to szczerze: Nie mają one zwykłych kanałów komunikacji ze społeczeństwem ze względu na całkowitą nieobecność w telewizji i radio, a kręgi biznesowe nie popierają ich. Całkiem odwrotnie niż w „Trzeciej” a teraz już „Czwartej RP” Kaczyńskich i Tusków: telewizję mają w garści, radio takoż, prasę jak wyżej, a „kręgi biznesowe” popierają wszystko, co umacnia ich wszechwładzę, czyli terror informacyjny. Diametralnie inna była sytuacja na Ukrainie przed kontrrewolucją pomarańczową. Agentura syjonistyczna wszelkiej maści miała swojego idola Juszczenkę, agenta CIA i Fundacji Sorosa, nagłaśnianego przez całą dobę w mediach. A co na Białorusi? Wielu Białorusinów chciałoby poprzeć kandydata opozycji, jednak nie znają ani jego nazwiska, i to pomimo niedawnych badań opinii publicznej /przez kogo prowadzonych?- H.P./, według których 20 procent społeczeństwa zamierza głosować na Aleksandra Milinkiewicza. [] Jak się okazało, 20 proc. było mitem, podobnym do tych, jakie w Polsce rozpowszechniają przeróżne „prognozownie” przed kolejnymi wyborami] Jak się te „zamiary” przełożyły na procenty wyborcze, świadczy kompromitacja tego kandydata w wyborach, o czym dalej. Tenże Milinkiewicz został wybrany na wspólnego kandydata tychże aż 3000 „organizacji pozarządowych” na wspomnianym „międzynarodowym kongresie” opozycji białoruskiej w Mińsku, do którego reżim Łukaszenki dopuścił bez obaw, nikogo nie prześladował, nie zatrzymywał. Przybyło „blisko” 700 delegatów, którzy też uczestniczyli w spotkaniach regionalnych, a wszyscy gardłowali za Milinkiewiczem, w czasach sowieckich profesorem fizyki na uniwersytecie. Od siebie dodajmy - to białoruski Żyd, kultowo paradujący z niedogolonym zarostem, aby jego sponsorzy z daleka widzieli, że mają w nim swojego pobratymca. Na kongresie zwarto szeregi i wszyscy dotychczasowi rywale Milinkiewicza „zostali zobowiązani do popierania go”. Imponująca subordynacja. Żebyż tak było w szeregach naszych „prawicowych” partii i organizacji! Dlaczego Putin popierał Łukaszenkę? – pytają w omawianym studium szermierze „społeczeństw obywatelskich”? To proste – Putin boi się powtórki z rewolucji pomarańczowej na Ukrainie. Cytują nawet diagnozę szefa rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa /FSB/ Nikołaja Patruszewa z maja 2005 roku, który stwierdził: Obce państwa używają organizacji pozarządowych w celu wspierania zmian w strukturach władzy w byłych republikach radzieckich, a osoby odpowiedzialne za pomarańczową rewolucję na Ukrainie przygotowują obecnie rewoltę na Białorusi.

No cóż, nie odkrył nic nowego. To widać było gołym okiem na Ukrainie i widać obecnie na Białorusi. Pamiętamy, jak w czasie wysypu „pomarańczowych namiotów” na Majdanie Kijowskim, na trybunie wiecowej ramię w ramię z agentem CIA Juszczenką, stawali kolejno Wałęsa i Kaczyński, Kwaśniewski i pozostali towarzysze. Pełna jedność. Putin trzyma w objęciach Białoruś z powodów strategicznych, ale i przyszłościowej całkiem realnej fuzji obydwu państw w nowy związek, ale już nie radziecki. Putin wówczas mógłby zostać przywódcą tego związku. Mózgowcy z „Fundacji Batorego” w jej wersji polskojęzycznej, w dalszych rozważaniach streścili stosunek USA i Unii Europejskiej do białoruskiego węzła gordyjskiego. Oto ich przegląd. W kwietniu 2005 roku podczas wizyty w Wilnie „Kondoliza” warknęła, że rząd Białorusi powinien zdawać sobie sprawę z tego, że jest obserwowany przez „społeczność międzynarodową” — czytaj: żydoglobalizm. Posłużyła się przenośnią stwierdzając, że Białoruś to „ciemny zaułek”. Zaułek czego? – zapytać wypada. To jasne – zaułek najjaśniejszej Europy zachodniej. W 2004 roku zabrała się do rozjaśniania tego „ciemnego zaułka” Izba Reprezentantów i Senat [Podobnie zabierały się obie te Izby w latach 80. i 90. do rozjaśniania ciemności nad Związkiem Radzieckim, co opisałem w książce „Rosja we krwi i nafcie 1905-2005″]. Przyjęto „Ustawę o Demokracji na Białorusi” /Belarus Democracy Act/. Natychmiast podpisał ją międzynarodowy demokratyczny zbrodniarz wojenny prezydent G. Bush. Komentarz sorosowców polskojęzycznych w sprawie tej ustawy, jest typową zbitką słowną nie wymagającą ani myślenia, ani nawet poszukiwania nowych frazesów: Ustawa potępia antydemokratyczne działania reżimu białoruskiego i proponuje podjęcie kroków na rzecz wsparcia społeczeństwa obywatelskiego na Białorusi oraz działań skierowanych przeciwko reżimowi, na przykład sankcji. Skąd to zainteresowanie USA Białorusią, walką o demokrację na Białorusi? A stąd, że „demokratyzacja” Europy Wschodniej /polityczny i gospodarczy podbój – H.P./ jest kluczowym kierunkiem w amerykańskiej polityce wobec Europy. I powód rzekomo ważniejszy: są nim „niejasne kontakty władz białoruskich z krajami takimi jak Iran”. Był rok 2005. Po dwóch latach wiemy już dokładnie, o co chodzi – o wciąż odkładaną inwazję na Iran. Cele USA wobec Białorusi są niewinne i bezinteresowne: tylko jej „demokratyzacja”. Wspierają te misyjne działania USA takie organizacje, jak National Endowment for Democracy, National Democratic Institute for International AJFairs; jak International Republican Institute. Wszystko w ramach „National” oraz „International”. Dawniej był to żydobolszewicki internacjonalizm Związku Radzieckiego, teraz jest to budowanie prawdziwej demokracji w państwach posowieckich, które się zatrzymały w połowie drogi do demokracji, do Europy. Polska się nie zatrzymała. Od kilku lat jest w rodzinie demokracji zachodnich. Ze skutkiem wiadomym. A co osiągnęła w tym zbożnym dziele demokratyzacji Unia Europejska? Nie zasypiała gruszek w popiele. Posiada ona organizację o nazwie: Europejska Polityka Sąsiedztwa Unii /EPS/,czytaj – pokojowego „Drang nach Osten”. W maju 2004 roku ciało to poroniło elaborat o nazwie: Dokument Strategiczny Europejskiej Polityki Sąsiedztwa. Stwierdzali tam, że poprzez /agentury/ EPS, Unia Europejska wzmocni swoje zaangażowanie we wsparcie rozwojudemokracji na Białorusi, kiedy dojdzie do radykalnych przemian politycznych i gospodarczych/czytaj: kolorowej rewolucji – H.P/. Problem w tym, dodajmy od siebie, że te „radykalne przemiany” radykalnie się opóźniają. Jest już końcówka 2007 roku, a przemian jak nie było tak nie ma. Czyż nie trzeba będzie sięgnąć po bardziej przekonujące środki i metody? Dlaczego wszystko się tak fatalnie opóźniało? Wyjaśnienie jest proste: Od 1996 roku wybory nie spełniały międzynarodowych standardów demokratycznych: brak jest też demokratycznych struktur. Wybory w Rosji już dawno spełniły standardy demokratyczne. Kiedy podczas wyborów zakończonych wygraną Żyda Jelcyna, z jego wyborczego sztabu wynoszono walizki dolarów na opłacanie republikańskich i okręgowych komisji wyborczych, mieliśmy wtedy do czynienia ze standardami demokratycznymi, co opisałem we wspomnianej książce „Rosja…” Na Białorusi nie wynoszono ze sztabu wyborczego Łukaszenki i nie rozdawano walizek z dolarami, więc nie zachowano standardów demokratycznych. Po wejściu Unii do Polski, nasza sytuacja strategiczna w marszu na wschód radykalnie się zmieniła. Analitycy „Fundacji Batorego” pisali w tym raporcie; Białoruś jest teraz bezpośrednim sąsiadem Unii. Nowe kraje członkowskie, zwłaszcza graniczące z Białorusią Litwa i Polska, lobbują za większym zaangażowaniem Unii w kwestię białoruską. Zwróćmy uwagę na słowo „lobbują” i na to kto lobbuje. To nie „stara” Unia lobbuje, tylko jej nowe wschodnie kolonie – Litwa i Polska. To one ponaglają Unię do większej aktywności. Na szczyty zaangażowania w ten lobbing wdarła się loża Prawo i Sprawiedliwość: Unia zdecydowała się m.in. wesprzeć niezależny program radiowy dla Białorusi nadawany z zagranicy. Tą „zagranicą” jest głównie loża PiS, który wyasygnowała na tę dywersję propagandową odpowiednie sumy i zaangażowała agentów wpływu głównie z MSZ. Szczeka w kierunku Białorusi radio „Deutsche Welle”, a jesienią2005 r. ogłoszono formalny przetarg na inne „programy”, którym „zabezpieczono” dwa miliony euro. Dopiero w styczniu 2006 roku niemiecka firma Media Consulta wygrała przetarg na nadawanie finansowanych przez Unię Europejską oszczerczych audycji na Białoruś. Podjęła ona współpracę z „partnerami z Polski” [Radośnie donosił o tym korespondent „Naszego Dziennika” /27 I 2006/ – „WM”, /Waldemar Moszkowski/.] /„Europejskie radio dla Białorusi”/, Litwy /„Radio Bałtyckie Fale”/, /dla Białorusi/ dziennikarze, organizacje pozarządowe oraz z Rosji – RTVI. Media Consulta „pokonała” w przetargu na prawa do tej dywersji „polskie” konsorcjum złożone z Telewizji Polskiej i Radia Białystok. Zaplanowano emisję dywersyjnego szczekania jeszcze przed wyborami prezydenckimi w marcu 2006. Ten sam korespondent „Naszego Dziennika” dodał z satysfakcją: Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy podczas nadzwyczajnej debaty na temat sytuacji na Białorusi, opowiedziało się wczoraj za izolacją obecnych władz tego kraju i za wsparciem demokratycznej opozycji. Niestety, w awangardzie podłej nagonki na sąsiedni suwerenny kraj słowiański, kroczyła i kroczy katolicka /?/ gazeta „Nasz Dziennik”, ramię w ramie z „Gazetą Wyborczą, „Wprost”, Der „Dziennikiem” i pozostałą falangą żydomediów. „Nasz Dziennik” nie pomijał żadnej okazji, aby dokopać „reżimowi Łukaszenki”. Prześcigał się z żydomediami w napastliwych, oszczerczych publikacjach i agresywnych tytułach. Oto niektóre: „Mińsk więcej zapłaci za represje” „Będziemy wspierać Polaków na Ukrainie” „Zamach na władze Związku” /28 lipca 2005/

Po pierwsze, bronić Polaków” Łukaszenko postawił na swoim” „Mińsk zaostrza konflikt”/27 lipca 2005/ „Dokończyli przewrót” /29 lipca 2005/ „Prezent dla Putina” „Ostre słowa dla Putina” /5 maja 2005/ Szóstego lipca „Nasz Dziennik” zamieścił fotografię premiera Marcinkiewicza, który przyjął 200 białoruskich studentów, w ten sposób nagrodzonych za sprzyjanie kontrrewolucji żydoglobalizmu. Podpis pod zdjęciem głosił: - Premier Kazimierz Marcinkiewicz zainaugurował wczoraj w Ogrodach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego program stypendialny dla studentów z Białorusi. Stypendia otrzyma 300 studentów relegowanych z uczelni na Białorusi za działalność w obronie demokracji. W spotkaniu wziął także udział lider białoruskiej opozycji Aleksander Milinkiewicz. List intencyjny zapowiadający utworzenie programu stypendialnego premier Kazimierz Marcinkiewicz, Aleksander Milinkiewicz podpisali 30 marca br. Program ma dać szansę białoruskim studentom na ukończenie studiów w Polsce lub studiowanie u nas do czasu, kiedy będą mogli wrócić na swoje uczelnie /po obaleniu „reżimu Łukaszenki”? – H.P./. Z kolei agentura sorosowska jawnie stwierdzała, że „Litwa i Polska są dużo bardziej aktywne niż Łotwa”. Dodają: Polska teraz zwraca na Białoruś uwagę/…/ w szczególnym stopniu, ze względu naprześladowania polskiej mniejszości przez reżim Łukaszenki/…/ Wilno i Warszawa popierają demokratyzację Białorusi. Omówimy te „prześladowania” w dalszych fragmentach.

Część druga „Raportu” sorosowców polskojęzycznych; Nowa Strategia wobec Białorusi. Działając z polskiego przyczółka inwazji na Białoruś, czują się ekspertami i kreślą propozycje działań o mocy dyrektyw. Proponują metodę kija i marchewki. Negatywne wobec reżimu i pozytywne wobec społeczeństwa, czyli szczucie Białorusinów na rząd. Należy w tym celu ściśle przestrzegać warunków wprowadzonego przez UE zakazu kontaktów oficjalnych z przedstawicielami „reżimu”. Jednocześnie należy nawiązywać kontakty z administracją średniego szczebla, w domyśle – jako przyszłe przyczółki dywersji. Piszą bez osłonek: Dlatego Unia Europejska powinna świadomie zaangażować się w bezpośrednie wsparcie nielegalnych organizacji na Białorusi. Czytaj – w dywersję propagandową To samo zadanie wyznaczają Stanom Zjednoczonym:amerykańskie wsparcie dla społeczeństwa obywatelskiego. Ustalali też strategię „krótkookresową” – na czas przed wyborami prezydenckimi /19 marca 2006 r./, głównie przygotowanie „misji obserwacyjnej” w ramach OBWE. „Obserwację” białoruskich wyborów UE powinna uznać za najważniejszą sprawę w 2006 roku „na kierunku białoruskim”. Państwa UE powinny natychmiast wysłać na Białoruś „obserwatorów długoterminowych” i przygotować dużą liczbę obserwatorów krótkoterminowych, /około 700 – 800 agentów/ i wesprzeć ich finansowo. Tak było w Bośni i Hercegowinie przed militarną inwazją na Jugosławię, jak wiemy, ze znakomitymi rezultatami tych „obserwacji”. Trzeba po prostu finansowo „wesprzeć” białoruskie organizacje pozarządowe srebrnikami dla zdrajców. Należy całkowicie poprzeć kandydaturę Milinkiewicza kosztem byłego kandydata z poprzednich wyborów – Uładzimira Hanczaryka, który uzyskał kompromitująco mało głosów. Wsparcie medialne jest nieodzowne, w tym celu należy szybko uruchomić stację radiową gdzieś nad Bugiem. Powołano organ pod nazwą „Europejskie Radio dla Białorusi”, w które są zaangażowane białoruskie, /czytaj – żydobiałoruskie – H.P./, polskie, litewskie i czeskie organizacje „pozarządowe”. Należy też rozwinąć dywersję ulotkową. Trzeba zbadać konta bankowe białoruskiej elity na zachodzie i zablokować je. Unia powinna skoordynować te działania ze Szwajcarią i USA. Rozważyć częściowe zamrożenie środków finansowych Białorusi do czasu wyborów. Otwarta wojna, blokada, inwazja propagandowa, dywersja na wszystkich frontach. I to są oficjalne propozycje polskojęzycznych obrońców praw człowieka, demokracji spod znaku „Fundacji Batorego”! Należy także zadbać o merytoryczne przygotowanie UE do negocjacji z nowymi władzami Białorusi, po spodziewanym upadku reżimu Łukaszenki.

Działania długofalowe Stypendia dla Białorusinów niezależne od władz. Już załatwione przez premiera K. Marcinkiewicza. „Załatwił” dwieście stypendiów, każde dwukrotnie wyższe od przeciętnego stypendium dla studentów polskich. Demokratyzacja Białorusi przecież kosztuje. Tu będą się uczyć robienia kolorowych rewolucji. Eksperci od pokojowych demokratycznych rewolucji. Ułatwienie procedur wizowych dla zwykłych obywateli białoruskich. Zakaz wjazdu do państw Unii dla czynowników reżimu Łukaszenki. Dalsza pomoc w budowaniu zrębów społeczeństwa obywatelskiego. Najpilniejsze są narzędzia dywersji propagandowej, czyli „niewielkie lokalne gazety i biuletyny, także podziemne. Sięgać z nimi poza Mińsk i poza duże miasta”. Specjalny przedstawiciel Unii na Białorusi. Przedstawicielstwo UE w Mińsku. Uruchomić: „Europejską Agencję na Rzecz Demokracji”, „Europejską Inicjatywę na Rzecz Demokracji i Praw Człowieka”, „Zdecentralizowane Instrumenty Współpracy”. A to wszystko „w celu promocji demokracji na Białorusi”. Demokracja za wszelką cenę, choćby na Białorusi nie został kamień na kamieniu! Biuro Edwarda McMilana – Scotta – wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego, w maju 2005 zredagowało dokument koncepcyjny o stworzeniu wspomnianej już Europejskiej Agencji na Rzecz Demokracji / EDA/. Głównym celem tej agentury, mającej swoje odpowiedniki w postaci także już wspomnianych „National Endowment for Democracy /USA/ i brytyjskiej „Westminster Foundation for Democracy”, jest „wspieranie rozwoju demokracji w krajach pozostających obecnie we władzy dyktatur”. Czytaj: w krajach, których rządy nie chcą się poddać przestępcom spod znaku Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego, i dolarowych dywizji Sorosa. Geniusze z polskojęzycznej „Fundacji Batorego” opracowali szereg publikacji o charakterze poszerzonego studium wybranych zagadnień, dotyczących inwazji propagandowej przeciwko Białorusi. Oto one. „W stronę jedności. Białoruska opozycja przed wyborami prezydenckimi/2005/. Analiza sytuacji wewnątrz Białoruskiej opozycji po „kongresie sił demokratycznych” w październiku 2005. Wersja polska i angielska. Effective Policy towards Belarus. A Challenge for the enlarged EU” 120051. – Analiza wydarzeń na Białorusi. Wersja angielska „Białoruś w pogoni za Europą”. Tytuł wręcz szyderczy: to „Jewropa” stoi u granic Białorusi, a nie odwrotnie. Dokument ten jest analizą „białoruskich i polskich ekspertów” wewnętrznej sytuacji na Białorusi i zestawem propozycji reform – czytaj: sposobów dywersji, z końcową perspektywą integracji Białorusi z Unią Europejską. Czytaj: podboju według wzorców przerabianych podczas podboju gospodarczego i finansowego Polski. Białoruś. Scenariusze reform /2003/. Czytaj – scenariusze podboju i okupacji gospodarczej i politycznej Białorusi. Dodają jeszcze „edukację”, czyli długofalową indoktrynację. Początkiem stało się przyjęcie przez rząd Marcinkiewicza 200 „studentów” wylanych z uczelni białoruskich, zapewne przyszłych demokratycznych gaulajterów Białorusi. Wymienione publikacje były /są jeszcze?/ dostępne na stronie internetowej:. http://www.batory.org.pl/mnarod/pub.htm.

Zachęcamy do lektury. To szkoleniowe mechanizmy destrukcji zastosowane w wielu krajach świata. Mówią głównie o kaperowaniu zdrajców i agentów do roli „demokratycznych opozycjonistów”, Kiedy wybuchała „pomarańczowa rewolucja” na Ukrainie, nic tam nie było spontaniczne. Wszystko zapięte na ostatni guzik, włącznie z dostawami „pomarańczowych” namiotów, śpiworów, szalików, chust, termosów i kanapek dla koczujących dywersantów i użytecznych durniów. Przygotowania były rozległe i fachowe. Pieniędzy Sorosa nie brakowało. Do inwazji na Ukrainę przygotowano w „Fundacji Batorego” oraz w omawianych agenturach zachodnich stosowny zestaw materiałów propagandowych, instruktażowych. Wymieńmy te główne, aby się przekonać, jak zdobywano Ukrainę dla zachodnich „inwestorów”. Po rewolucji pomarańczowej /Relacje UE – Ukraina do wiosny 2006 roku/. Opracowanie: Grzegorz Gromadzki, Oleksandr Sushko, Marius Vahl, Katarzyna Wolczuk, Roman Wolczuk.To analiza polityki UE wobec Ukrainy i polityki Ukrainy wobec UE po pomarańczowej inwazji. Wydano w wersji polskiej, ukraińskiej i angielskiej. Więcej niż sąsiedztwo. Rozszerzona Unia Europejska i Ukraina – nowe relacje. Rekomendacje /2004/. Opracowali polskojęzyczni stratedzy dywersji: Jakub Boratyński, Ihor Burakowskyj /po prostu Burakowski/, Borys Bodonow, Alexander Dulęba /Dulęba?/, Grzegorz Gromadzki, Ołeksij Haran, Małgorzata Jakubiak, Joanna Konieczna, Iryna Krawczuk, Wołodymyr Nahirnyj, Ołeksandr Suszko, Marius Vahl, Katarzyna Wolczuk, Anna Wróbel, Przemysław Żurawski vel Grajewski. Współpraca: Michael Emerson, Zsuzsa Ludvig, Rostysław Pawłenko, Laszlo Póti. Ciekawe, w jakich srebrnikach i po ile im płacono za te usługi: w dolarach, euro czy funtach, bo hrywny liczyły się raczej na wagę, a nie na nominały. Droga do Europy. Opinie ukraińskich elit /2004/. Czytaj – głównie ukraińskich Żydów, były to bowiem „wywiady z trzydziestoma osobistościami ukraińskiej polityki, gospodarki, nauki, kultury”. Wśród tych gigantów myśli wystąpili m.in. prezydent Leonid Kuczma – kumpel A.Stolzmana- Kwaśniewskiego, wtedy jeszcze prezydenta Polski, a dalej: Ołeksandr Moroz,Julia Mostowa, Myrosław Popowycz, Petro Symonenko, Julia Tymoszenko /już wtedy miliarderka/, Wiktor Juszczenko, Taras Wozniak. More than a Neighbour - proposals for the EU’s future policy towards Ukraine /2003/. Opracował niezastąpiony polskojęzyczny Grzegorz  Gromadzki /„Gromadzki”? / oraz O. Sushko, M. Vahl, Katarzyna Wolczuk. Poszło w wersji angielskiej i ukraińskiej.

Polska – Ukraina, Współpraca Organizacji-pozarządowych /2003/. Opis „doświadczeń” polskich organizacji we współpracy z Ukrainą. Zawiera informacje o najważniejszych instytucjach. Przygotowana „we współpracy” czyli za forsę Fundacji „Edukacja dla Demokracji”.

PioaHHa KoHeHHa, Ilo.iJiKU-yKpaiąi!, IIoAuąa-yKpmHa. IlapadoKcu cmocyuicie MiiK cycidaMU 3a damiMU c0u,i0A0ziHHux dooiidxceHb (2003); ukazała się w wersji ukraińskiej.

European Integration of Ukraine as Viewed by Top Ukrainian Politi- cans, Businessmen and Sodety Leaders According to Standard Inter-Views (2003); ukazała się po angielsku i ukraińsku.

Wszystkie publikacje dostępne są w pełnej wersji na stronie: http://www. batory.org.pl/mnarod/pub.htm#uk.r

Dotychczas w cyklu „O przyszłości Europy” ukazały się:

O przyszłości Europy. Głosy polityków (2000); wybór tekstów europejskich polityków: głosy w toczącej się w krajach Unii publicznej debacie nad przyszłością naszego kontynentu.

Raport nr 1: Przezwyciężanie obcości. Kaliningrad jako rosyjska enklawa wewnątrz Unii Europejskiej (styczeń 2001); opracowany przez Grzegorza Gromadzkiego i Andrzeja Wilka, przygotowany we współpracy ze Stowarzyszeniem „Borussia” i polskojęzycznym Centrum Stosunków Międzynarodowych. Ukazał się w wersji polskiej i angielskiej.

Raport nr 2: Uchylone drzwi: wschodnia granica rozszerzonej Unii Europejskie (marzec 2001); opracowany przez Jakuba Boratyńskiego i Grzegorza Gromadzkiego; przygotowany we współpracy z Instytutem Spraw Publicznych. Ukazał się w wersji polskiej, angielskiej i rosyjskiej.

Raport nr 3: Proeuropejscy atlantyści: Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej po wejściu do Unii Europejskie] (czerwiec 2001); opracowany przez Grzegorza Gromadzkiego i Olafa Osice; przygotowany we współpracy z Centrum Stosunków Międzynarodowych. Ukazał się w wersji polskiej i angielskiej.

Raport nr 4: Zapomniany sąsiad – Białoruś w kontekście rozszerzenia UE na wschód(wrzesień 2001); opracowany przez Annę Naumczuk, Eugeniusza Mironowa, Grzegorza Gromadzkiego i Pawła Kazaneckiego; przygotowany we współpracy ze Wschodnioeuropejskim Centrum Demokratycznym IDEE. Ukazał się w wersji polskiej, angielskiej, rosyjskiej 1 białoruskiej.

Raport nr 5: Wspólne wyzwanie – członkowie i kandydaci wobec przyszłej polityki migracyjne] UE (grudzień 2001); opracowany przez Krystynę Iglicką, Sławomira Łodzińskiego, Dariusza Stolę, Jakuba Boratyńskiego i Grzegorza Gromadzkiego; przygotowany we współpracy z Instytutem Spraw Publicznych i Instytutem Studiów Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Ukazał się w wersji polskiej 1 angielskiej.

Raport nr 6: Nowe sąsiedztwo – nowe stowarzyszenie. Ukraina i Unia Europejska na początku XXI wieku (marzec 2002); opracowany przez Bogumiłę Berdychowską, Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego i Grzegorza Gromadzkiego; przygotowany we współpracy z Wydziałem Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego i Forum Połsko-Ukraińskim. Ukazał się w wersji polskiej, angielskiej, rosyjskiej i ukraińskiej.

Raport nr 7: Krajobraz bezpieczeństwa europejskiego (czerwiec 2002); opracowany przez Olafa Osicę i Grzegorza Gromadzkiego; przygotowany we współpracy z Centrum Stosunków Międzynarodowych. Ukazał się w wersji polskiej i angielskiej.

Raport nr 8: Między potrzebą a uzależnieniem. Rosyjski gaz w bilansie energetycznym rozszerzonej UE (grudzień 2002); opracowany przez

Grzegorza Gromadzkiego. Ukazał się w wersji polskiej, angielskiej i rosyjskiej.

Polska w świecie: wyzwania, dokonania, zagrożenia (wrzesień 2003) : wystąpienie Włodzimierza Cimoszewicza, Ministra Spraw Zagranicznych RP, oraz zapis dyskusji z udziałem judejczyków: byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, Jerzego Jedlickiego, Macieja Łętowskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Dariusza Rosatiego i Aleksandra Smolara. Publikacja w wersji angielskiej i polskiej.

Polityka rozszerzonej Unii Europejskiej wobec nowych sąsiadów (2003); publikacja podsumowująca konferencję zorganizowaną przez Fundację we współpracy z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, zawiera wystąpienia Aleksandra Kwaśniewskiego i Włodzimierza Cimoszewicza, omówienia wszystkich sesji oraz non-paper prezentujący polskie propozycje przyszłego kształtu polityki Unii wobec nowych wschodnich sąsiadów. Publikacja w wersji angielskiej i polskiej. Polska polityka zagraniczna: kontynuacja czy zerwanie?’, zapis debaty zorganizowanej przez „Fundację Batorego” 5 lutego 2004 z udziałem „tropikalnych” m.in. Włodzimierza Cimoszewicza, Leny Kolarskiej-Bobińskiej, Tadeusza Mazowieckiego, Andrzeja Olechowskiego, Dariusza Rosatiego i Aleksandra Smolara oraz odpowiedzi na ankietę rozpisaną wśród polityków na temat dzisiejszego stanu i priorytetów polskiej polityki zagranicznej. New Geopolitics of Central and Eastern Europe. Between European Union and United States’, materiały z konferencji zorganizowanej 7-8 maja 2004 przez „Fundację Batorego”we współpracy z Fundacją Nauki i Polityki (SWP) z Berlina oraz Centrum Studiów Europejskich, St. Antony’s College Uniwersytetu Oksfordzkiego, w której wzięli udział m.in. Christopher Bertram, David P. Calleo, Robert Cooper, Timothy Garton- -Ash, BronisławGeremek, Heather Grabbe, Pierre Hassner, Ken Jowitt, Ivan Krastev, Marcin Król, Dominique Moisi, Jacques Rupnik, Anne-Marie Slaughter, Aleksander Smolar, Timothy Snyder, a także komisarz UE Danuta Hübner [Wnuczka i córka funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku.] i sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych RP Adam D. Rotfeld. Wykład specjalny wygłosił były sekretarz stanu USA Henry A. Kissinger.Sanhedryn czy polityczny Kahał? Zwróćmy uwagę na aktywny udział w tych ekspansjonistycznych programach byłych dygnitarzy reżimu komunistycznego w PRL, takich jak Aleksander Stolzman-Kwaśniewski, Cimoszewicz, Rosati, Olechowski: premierzy, prezydent „Trzeciej RP”, głównie ministrowie spraw zagranicznych – Cimoszewicz, Rosati, Olechowski. Wszyscy bez wyjątku wiadomej nacji. Dawniej byli filarami sowieckiej żydobolszewii w PRL, teraz w PRL-bis kroczą w awangardzie marszu ku zjednoczonej przeciwko Rosji Europie, kroczą także na wschód, na Białoruś i Ukrainę. Radykalnie przestawili azymuty polityczne i geograficzne, bo przecież oni jako judejczycy nigdy nie byli komunistami nigdy nie będą „demokratami”. Oni zawsze byli, są i będą nacjonalistami żydowskimi, syjonistami realizującymi geopolitykę ich nacji. Szyldy ideowe i partyjne były i są dla nich tylko szyldami. Za: http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

O zadaniach PKBWL opowiada Edmund Klich. Część I

Edmund Klich, urodzony w 1946 roku. Żonaty. Ma dwóch synów, trzy wnuczki i dwóch wnuków. Z lotnictwem związany od 1961 roku. Służył w jednostkach lotniczych Sił Powietrznych i Wyższej Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie na stanowiskach od instruktora-pilota do zastępcy dowódcy pułku i starszego inspektora bezpieczeństwa lotów. Brał udział w Polskim Kontyngencie Wojskowym, w byłej Jugosławii. W latach 1997-2000 zastępca komendanta Wydziału Lotnictwa WSOSP. Od 2000 roku zajmował się badaniami wypadków lotniczych. W 2006 roku, został przewodniczącym Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (w skrócie PKBWL) w Ministerstwie Infrastruktury. Jego zainteresowania, to: narciarstwo, żeglarstwo i windsurfing.

Paweł Kralewski: Jest Pan przewodniczącym Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Czy kiedykolwiek uczestniczył Pan w wypadku, lub incydencie lotniczym? Edmund Klich: Miałem takie zdarzenie, w latach 60-tych, na samolocie Bies. Tuż po starcie na ok. 50 metrach zgasł mi silnik i przyznam, że była to dość stresująca sytuacja. Może nie samo zdarzenie, ale świadomość, że 2 tygodnie wcześniej zginął mój przyjaciel, na samolocie Iskra, podczas awaryjnego lądowania po zderzeniu z ptakami. Miałem to szczęście, że Bies, to samolot wolniejszy a na przedłużeniu pasa było puste pole, przez co lądowanie odbyło się w miarę bezpieczne. Lądowałem ze schowanym podwoziem i oprócz uszkodzonych końcówek śmigła obyło się bez większych strat. Oprócz tego, pewnego razu podczas lotu na Iskrze miałem problem z wyprowadzeniem samolotu z korkociągu. Myślę, że można to zakwalifikować to jako incydent. Później uczestniczyłem już tylko w badaniach. Najpierw jako członek komisji, później przewodniczyłem wielu komisjom oraz prowadziłem badania incydentów i wypadków w lotnictwie wojskowym. W latach 2000-2003 jako inspektor MON do spraw bezpieczeństwa lotów, kierowałem badaniem katastrof lotniczych. Od kwietnia 2003r. do stycznia 2006r. pracowałem jako zastępca przewodniczącego PKBWL. Od 2006r. jestem przewodniczącym Komisji PKBWL.
PK: Czym NIE zajmuje się PKBWL? EK: Istotą badania prowadzonego przez PKWBL jest ustalenie przyczyn, a nie ustalanie winy i odpowiedzialności. Główny cel działania, to ustalenie przyczyn i okoliczności zdarzeń oraz opracowanie zaleceń profilaktycznych w celu uniknięcia wystąpienia podobnych zdarzeń w przyszłości. Oczywiście pośrednio wskazuje się sprawcę zdarzenia określając, że np.: pilot nie wykonał jakiejś czynności, czy też wykonał lot na zbyt małej wysokości. Oceniamy więc działanie załogi, co często kojarzone jest z winą. Określając przyczynę wypadku wynikającą z błędu pilota lub naruszenia procedur pośrednio wskazujemy osobę, której działanie doprowadziło do zaistnienia zdarzenia. Należy jednak odróżnić popełnienie błędu od winy. Błąd jest działaniem niezamierzonym. Za błędem człowieka kryją się takie czynniki jak poziom wyszkolenia, sprawność psycho-motoryczna, doświadczenie lotnicze, itp. Błąd nie jest więc jednoznaczny z winą. Często, w dyskusjach z prokuraturą, lub firmami ubezpieczeniowymi, mamy problemy z wyjaśnieniem tych różnic.
PK: Co jest szczególnie istotne podczas badania wypadku? EK: Metodologia badania, czyli umiejętność badania zdarzeń, precyzja w zbieraniu dowodów, umiejętność ich analizy, kojarzenie faktów, tworzenie hipotez i ich weryfikacja. Spotykamy się nieraz z zarzutami, że kierujący badaniem nie jest wystarczająco doświadczonym pilotem w lotach na danym statku powietrznym. W komisji, pracuje aktualnie 9 osób wykonujących loty lub byłych pilotów. To są potencjalni kierujący zespołami badawczymi. Biorąc pod uwagę liczbę eksploatowanych w Polsce statków powietrznych - a badamy także wypadki obcych statków powietrznych - nie ma często możliwości wyznaczenia jako kierującego zespołem, pilota doświadczonego w pilotowaniu danego statku powietrznego. Najważniejsza jest więc umiejętność badania. Prawa aerodynamiki dotyczą tak samo samolotów lekkich jak i pasażerskich. Wszystkie wykonują loty w przestrzeni powietrznej. Inna jest organizacja lotów, inne przepisy wykonywania lotów i inne wymagania w stosunku do załóg. Szczegółowe badanie zdarzeń, polega na porównaniu tego jak powinno być z tym jak w  rzeczywistości było. Praca zespołu badawczego polega na ustaleniu kiedy i dlaczego nastąpiło odchylenie od założonych parametrów lotu. Problemy szczegółowe rozwiązują eksperci z zewnątrz. Zespół badawczy musi szczegółowo sprecyzować listę problemów, które muszą rozwiązać eksperci. Do jednego zdarzenia można powołać nawet kilku ekspertów, ale potem zespół badawczy musi wszystko przeanalizować, wyważyć i znaleźć właściwą przyczynę. Oczywiście odpowiednio dokumentując swoje wnioski. Umiejętność głębokiego badania i analizy jest bardzo cenna. Osobiście wolę mieć w komisji dobrego badacza, niż specjalistę z wąskiej dziedziny. Potrafi on bowiem odpowiednio wykorzystać opracowania przygotowane przez ekspertów. Raport musi stanowić pewien logiczny ciąg zdarzeń. Musi być także napisany w miarę prostym językiem ponieważ jest skierowany nie tylko do specjalistów z danej dziedziny, ale też do innych osób zainteresowanych bezpieczeństwem w lotnictwie. To właśnie mądrość zespołowa i doświadczenie stanowi o sile naszej Komisji. Chciałbym, aby w Polsce była komisja podobna do francuskiej, brytyjskiej czy niemieckiej, posiadająca własne laboratoria, hangary i specjalistów z wielu dziedzin, którzy we własnym zakresie mogą badać większość zdarzeń. Lepiej wyposażoną i większą obsadę etatową posiada czeski instytut zajmujący się badaniami zdarzeń lotniczych. Jej członkowie, choć nie badają wypadków samolotów ultralekkich, posiadają własny samolot, hangary i własny, znacznie większy niż my, budżet.
PK: Jak się Panu rozmawia z mediami i o co pytają najczęściej? EK: Media wypadkami interesują się natychmiast po zdarzeniu i pytają zwykle o przyczyny. Gdybym w takiej sytuacji próbował dywagować nad przyczyną i tworzył mało realne hipotezy, to wpisywałbym się w dziennikarską dyskusję. W takich sytuacjach często głos zabierają eksperci, którzy zwykle wypowiadają się bardziej jako dziennikarze, a nie specjaliści. Moje hipotezy przedstawione w mediach stałyby się hipotezami roboczymi, które powinna przyjąć komisja. Media zwykle chcą szybko, jednoznacznych rozwiązań: Co było przyczyną wypadku? Pogoda, człowiek, czy statek powietrzny. Taki właśnie prosty podział jest bardzo medialny. Badanie polega nie tylko na tym, aby ustalić kto popełnił błąd, ale na tym, jakie czynniki spowodowały, że pilot go popełnił. Jeśli nie widzimy, co stało za tym błędem: wyszkolenie, wypoczynek, organizacja pracy wymuszona w pewien sposób przez pracodawcę, wyposażenie samolotu, sytuacje pogodowe, nigdy nie ustalimy prawdziwej przyczyny wypadku...
PK: Na ile błąd może być świadomy? EK: Jak wspomniałem wcześniej błąd w działaniu człowieka, w tym przypadku pilota, nie jest jednoznaczny z naruszeniem procedur, przepisów itp. Różnica między błędem, a naruszeniem jest taka, że błąd popełnia się nieświadomie bo z definicji człowiek nie chce popełnić błędu. Natomiast naruszenie jest w zasadzie świadome. Jeśli przekraczam prędkość, to robię to świadomie. Jeśli popełniam błąd w trakcie prowadzenia pojazdu nie robię tego celowo. Błąd wynika ze złej oceny sytuacji, niewiedzy, nie zauważenia pewnych sygnałów itp. Wpływ na popełnienie błędu ma doświadczenie, stan zdrowia, wypoczynek, stan techniczny samochodu, samopoczucie kierowcy i wiele, wiele innych czynników. Za błędy nie można więc karać. W badaniu każdego zdarzenia należy szukać przyczyn błędów i eliminować te przyczyny. Karać można za naruszenia, tzn. za świadome działania niezgodne z przepisami, procedurami, itp. Jeśli natomiast popełnię błąd, bo byłem zmęczony, to nie popełniłem go celowo, on wynika z braku doświadczenia, czy warunków pogodowych. Wypadek lotniczy powstaje bowiem w sytuacji, kiedy wystąpi szereg negatywnych czynników, tkwiących w systemie lub występujących doraźnie w określonym czasie i miejscu. Jest to bowiem związek kolejno po sobie występujących wydarzeń (łańcuch wydarzeń), które w rezultacie prowadzą do wypadku. W tak pojmowanym modelu powstawania wypadków lotniczych, często odpowiedzialność za zaistnienie wypadku lotniczego rozkłada się na całe zespoły związane z zarządzaniem lotnictwem - od szczebla najwyższego do najniższego, oraz wszystkich biorących udział w realizacji danego zadania lotniczego.
PK: Czy konieczny i nieunikniony postęp w dziedzinie lotnictwa idzie w parze z poprawą bezpieczeństwa? EK: Generalnie tak, szczególnie w lotnictwie komercyjnym. Jednak nadmierna automatyzacja nie dla wszystkich jest łatwa do przyswojenia i zdarzały się wypadki lub incydenty, w których automatyka zaskakiwała załogę. Wśród wielu doskonałych urządzeń, które zwiększają bezpieczeństwo jest choćby TCAS (Traffic Colision Avoidance System) Sądzę, że bez tego urządzenia przy dzisiejszym natężeniu ruchu mielibyśmy przynajmniej jedną katastrofę spowodowaną zderzeniem statków powietrznych w miesiącu. GPWS (Grodund Proximity Warning System) ostrzega załogi przed zderzeniem z ziemią. W parze z techniką powinna iść wiedza. Niekiedy, choć bardzo rzadko, problem powstaje wtedy, gdy zawodzi „glass cockpit” i trzeba polegać na analogowych przyrządach, a nie daj Boże jeszcze coś przeliczać w pamięci.
PK: Jak głęboko sięga analiza przyczyn wypadku? Czy komisja bada stan psychofizyczny pilota przed lotem i czy może stwierdzić, że przyczyną wypadku była np.: zbyt duża dawka stresu? Że pilot miał gorszy dzień? EK: Powinno to być badane i staramy się to badać. Niestety mamy w tej dziedzinie ograniczone możliwości, z powodu braku w komisji psychologa. Nie mamy również specjalisty od tzw. czynnika ludzkiego. W zamian, staramy się badać sposób spędzenia czasu Pilota w ostatnich 24 godzinach przed lotem, gdzie był i co robił. Takie wywiady przeprowadzamy częściej, w wypadkach ze skutkiem śmiertelnym. Niestety, praktyka pokazuje że jest to bardzo trudne zadanie. Po wypadku, znajomi czy rodzina o wielu rzeczach nie mówi. Obiektywna ocena jest bardzo trudna.
PK: Gdyby PKBWL otrzymał od Ministerstwa Infrastruktury 10 mln złotych, na co by Pan je przeznaczył? EK: Gdyby było to wsparcie jednorazowe, na pewno przeznaczylibyśmy je na utworzenie laboratorium z prawdziwego zdarzenia oraz wynajem hangaru do badania wraków. Przydałyby nam się także mini laboratorium na kołach - takie jakie posiada komisja wojskowa. Rozbudowana powinna zostać także sama komisja, do ok. 20 osób, co zabezpieczyłoby jej spokojną pracę na wysokim poziomie i skróciło znacznie czas badania. Przydałby się do pracy także śmigłowiec lub samolot. Tutaj zaznaczam że zdajemy sobię sprawę z faktu że gdyby ten sprzęt miał być wykorzystywany tylko przez komisję, to było by to ekonomiczne nie uzasadnione z powodu sezonowość wypadków lotniczych. Można by jednak pomyśleć współużytkowaniu tego sprzętu przez inne instytucje, chociażby w ramach Ministerstwa Infrastruktury.

Druga część rozmowy z przewodniczącym PKBWL, Edmundem Klichem Paweł Kralewski: Czego nie powinien powiedzieć pilot, aby nie narazić się na odpowiedzialność karną? Edmund Klich: Jesteśmy za tym, aby zbierane przez nas dowody, w tym także oświadczenia i zeznania pilotów były niedostępne dla innych organów ustalających odpowiedzialność. Pilot przed komisją powinien moim zdaniem powiedzieć prawdę, ponieważ wtedy możemy ustalić rzeczywistą przyczynę wypadku. Jeśli pilot mija się z prawdą - a tak się niestety zdarza - to wtedy, my musimy dążyć do określenia przyczyny zdarzenia. Często wymaga to dodatkowych, niekiedy kosztownych badań, wydłuża się czas badania musimy szukać innych dowodów. Niekiedy, zmuszeni jesteśmy określać przyczynę jako prawdopodobną. Dużym ułatwieniem są w naszej pracy pokładowe rejestratory lotu, ułatwiające określenie przyczyny. Jeśli ich nie ma, musimy bazować na doświadczeniu naszych ekspertów. Dzisiaj, toczy się batalia o to, aby dowody nie były dostępne dla prokuratury. Napotykamy jednak duży opór Ministerstwa Sprawiedliwości. Kiedy podejmujemy dyskusję na ten temat z prawnikami, początkowo twierdzą, że takie działanie jest całkowicie sprzeczne z prawem i nie jest racjonalne. Kiedy jednak pytam, czy ważniejsze z punktu widzenia społecznego jest uratowanie wielu istnień ludzkich, jeżeli dzięki prawdziwym zeznaniom załogi zostanie ustalona prawdziwa przyczyna wypadku i wprowadzone zostaną odpowiednie działania profilaktyczne, czy ważniejsze jest ukaranie jednego pilota, dlatego, że powiedział prawdę? Inni nauczeni przykrym doświadczeniem mogą mówić to, co będzie dla nich korzystne i komisja będzie miała problem z ustaleniem faktycznego przebiegu zdarzenia. W takich dyskusjach, po pewnym czasie, prawnicy przyznają nam rację. Prokuratura ma pełne prawo przeprowadzić swoje dochodzenie. Jeśli ktoś zostanie przez nią oskarżony jako podejrzany ma zupełnie inne prawa. Może na przykład odmówić zeznań. Ma obrońcę, itp. Prokuratura musi mu udowodnić winę, my nic nie musimy udowadniać. Nas nie interesuje karanie pilota. Jeśli ten element nie ulegnie zmianie, to nie poprawimy bezpieczeństwa lotów.

PK: Co zmieniłby Pan w obowiązującym dziś prawie lotniczym, aby poprawić jakość gromadzonych materiałów? EK: Propozycje zmian zostały wprowadzone w tej nowelizacji, choć trudno przesądzić kiedy zostanie przyjęta przez Sejm. Teoretycznie można nie zmieniać nic, ale wtedy konieczne było by zwiększenie obsady etatowej Komisji. W tej chwili badamy bardzo wiele zdarzeń, łącznie z wypadkami spadochronowymi, nadzorujemy badanie wszystkich incydentów. W sumie, w ostatnich latach, co roku otrzymujemy ponad 1000 zgłoszeń. Z tego komisja bada około 100 wypadków i kilkanaście poważnych incydentów i nadzoruje badanie około 500 incydentów. W związku z tym obciążenie pracą komisji jest bardzo duże. Możemy działać dwutorowo, zwiększyć obsadę etatową i możemy wtedy badać szczegółowo w takim zakresie jak teraz, albo zmienić prawo i koncentrować się na badaniu wypadków na statkach, o masie powyżej 2250kg, a inne wypadki badać w zależności od możliwości wprowadzenia zaleceń profilaktycznych i wielkości strat. Inne zdarzenia, na przykład: uszkodzenia szybowca w czasie lądowania w terenie przygodnym mogłyby być badane przez aerokluby pod naszym nadzorem. Znacznie zmniejszyłoby to obciążenie pracą, a komisja mogłaby działać zdecydowanie sprawniej. W tej chwili największą moją bolączką jest czas badania. Jeśli od wypadku mija rok, większość osób już o tym nie pamięta i często, raport nie spełnia odpowiedniej profilaktyki. Niestety niekiedy, z braku odpowiedniej obsady etatowej badanie trwa kilka lat. Dobrze, że w ciągu miesiąca od wypadku publikujemy raport wstępny, w którym często podane są okoliczności i ogólny przebieg wypadku a niekiedy hipotezy dotyczące potencjalnych przyczyn. Podsumowując trzeba zdecydowanie poprawić szybkość badania, naturalnie bez obniżania jego jakości.

PK: Gdzie Pana zdaniem zaczyna się wypadek lotniczy? EK: Myślę, że niekiedy od momentu, kiedy człowiek związuje się z lotnictwem. Od momentu pierwszych badań lekarskich, pierwszych zajęć teoretycznych, pierwszego szkolenia. Obecnie badania lekarskie są dość tolerancyjne. Kiedyś były bardziej restrykcyjne, dlatego, że większość potencjalnych kandydatów przewidywanych było do służby w lotnictwie wojskowym. Stan zdrowia jest oczywiście bardzo ważnym elementem, ale nie tak ważnym jak odpowiednie przygotowanie teoretyczne i praktyczne. Istotne jest, aby już na początku szkolenia nabierać odpowiednich nawyków podczas przygotowania się do lotu, analizowania swoich błędów i unikania ich w przyszłości. Znam wielu pilotów, którzy nie mieli szczególnych predyspozycji do pilotowania samolotów i bezpiecznie przelatali całe lotnicze życie, ale znam też takich, którzy byli bardzo dobrymi pilotami i ginęli w wypadkach. To jest kwestia umiejętności oceny własnych możliwości, a prawa fizyki wszystkich obowiązują takie same. Mistrzowie popełniają często katastrofalne w skutkach błędy, ponieważ dopuszczają do zbyt krytycznych sytuacji. Przesadna wiara we własne „mistrzostwo”, powoduje nonszalanckie podejście do problemów bezpieczeństwa. W około 30% wypadków i głównie tych ze skutkiem śmiertelnym jest pogoda.

PK: Czy Pana zdaniem piloci latają bezpiecznie? EK: Uważam, że latają bezpiecznie. W ostatnim roku można zauważyć wzrost liczby wypadków, który nie wynika jednak z tego, że piloci latają mniej bezpiecznie, ale dlatego, że obserwujemy bardzo dynamiczny rozwój lotnictwa ogólnego i coraz większego zainteresowania spadochroniarstwem, lotniarstwem i paralotniarstwem. Każdego roku przybywa nowych statków powietrznych, a to wprost przekłada się na liczbę pilotów i operacji lotniczych. Taka sytuacja powoduje w sposób naturalny wzrost liczby wypadków. Ogólnie rzecz biorąc nie obserwujemy zdecydowanej poprawy, ale trudno także mówić o pogorszeniu bezpieczeństwa lotów. Zdecydowanie lepiej jest w lotnictwie komunikacyjnym. Tam wzrost liczby operacji nie przekłada się na liczbę zdarzeń lotniczych. Dzieje się tak za sprawą ogromnych inwestycji i wymagań międzynarodowych w zakresie bezpieczeństwa. Mamy coraz więcej zgłoszeń incydentów. To nie znaczy, że wzrosła ich liczba. Jest większa świadomość znaczenia ich badania i w efekcie wprowadzania zaleceń profilaktycznych.

PK: Najczęstsze błędy pilotów? EK: Najczęstszym błędem pilotów lotnictwa ogólnego jest niestety dopuszczenie do zbyt małej prędkości. W moim przekonaniu, wynika to z niedostatków wiedzy teoretycznej i jej stosowania w praktyce. Czasem zdarza się, sytuacja, zatrzymania pracy silnika, co nie jest powodem do tego, aby samolot wpadł w korkociąg. Każdy statek powietrzny lotnictwa ogólnego może w miarę bezpiecznie lądować w terenie przygodnym. Często piloci przeciążają samolot, co przy prędkości zbliżonej do minimalnej prowadzi do przeciągnięcia. Jeśli błędy te popełniane są na małych wysokościach nie ma szans na wyprowadzenie. Sytuacje takie zwykle kończą się tragicznie.

PK: Jak często zdarza się, że alkohol, czy też inne używki są przyczyną wypadków? EK: Po wypadku, istnieje obowiązek badania ofiar na obecność używek. W ostatnich latach zdarzyła się jedna sytuacja, w której pilot pilotował samolot pod wpływem alkoholu i zginął wykonując akrobację nad domem znajomych. Bardzo rzadkie są przypadki, w których nie ma możliwości udowodnienia spożycia jakichkolwiek używek. Zdarza się to w sytuacji, kiedy pilot oddala się z miejsca zdarzenia i odnajduje się po kilkudziesięciu godzinach. Ogólnie nie jest to problem, z którym mamy do czynienia, na co dzień. Są to zdecydowanie sytuacje sporadyczne.

PK: Jak często zdarza się, że wyniki badania Komisji były niezgodne z opinią środowiska lotniczego? EK: Przed wydaniem raportu końcowego mamy obowiązek zapoznania osób, które mogłyby w jakikolwiek sposób być poszkodowane w wyniku jego opublikowania. Osoby te mają prawo przedstawić do projektu raportu swoje uwagi, czy tez opinię. Na tym etapie zdarza się często, że mają inne zdanie niż komisja. Komisja zawsze ustosunkowuje się do uwag. Zwykle jednak po rozmowie i zapoznaniu się z materiałami i dokumentacją osoby te zmieniają zdanie. Bardzo rzadko ktoś do końca nie uznaje werdyktu Komisji. Zdarza się czasem, że rodziny ofiar nie uznają orzeczenia naszej Komisji, ale wynika to z tego, że bliscy pilota nie godzą się z myślą, że mógł on popełnić błąd, który był przyczyną wypadku. Staramy się to rozumieć. Środowisko lotnicze bardzo rzadko nie zgadza się z werdyktami komisji. Aby ocenić wyniki badań komisji należy szczegółowo czytać publikowane przez komisję raporty. Przeczytanie tyko uchwały gdzie są zamieszczone przyczyny i zalecenia nie zawsze wyjaśnia istoty zdarzenia. W raportach są szczegółowe analizy i wyjaśnienia.

PK: Jak często zdarzają się wypadki, w których zawinił człowiek? EK: Można powiedzieć, że jest to jakieś 60-70 procent. My nie używamy sformułowania zawinił, ale raczej popełnił błąd czy też nie działał zgodnie z zalecanymi procedurami. Często skupiamy się tylko na operatorze, ale to nie tylko człowiek, który siedzi w kabinie, ale także organizator lotów, kierownictwo danej organizacji, czy służby ruchu lotniczego. Bezpośredni wpływ operatora - pilota, to ok. 50-60 procent. Pozostałe kilkanaście, to osoby, które powinny go zabezpieczać, chronić, wspierać i nadzorować.

PK: Jak układa się współpraca PKBWL z Prokuraturą, ULC, Ministrem Infrastruktury i mediami? EK: Ogólnie dobrze. Myślę, że zdecydowanie poprawiła się współpraca z Urzędem Lotnictwa Cywilnego, bo kiedyś Urząd, starym zwyczajem uważał, że jest instytucją, która np. nie musi stosować się do zaleceń Komisji, a zalecenia komisji powinny być rozpatrywane przez wszystkie instytucje, do których są kierowane. Zalecenia, jak sama nazwa wskazuje są zaleceniami i kiedy przesłane zostaną do Prezesa Urzędu, on nie musi ich wykonywać, ale wtedy bierze na siebie odpowiedzialność za nierozwiązany problem. Komisja widzi problem i zaleca jak powinien być on rozwiązany. Obecnie wprowadziliśmy numerowane zalecenia i w zasadzie prosimy wszystkie instytucje, do których są kierowane o odpowiedź. Adresaci muszą w jakikolwiek sposób się do nich ustosunkować. My nie możemy wymóc wprowadzenia, ale instytucja, która ich nie wprowadza bierze na siebie odpowiedzialność za ewentualne skutki ich nie wprowadzenia.

PK: O jakich konsekwencjach mowa? EK: Może ponieść konsekwencje, jeśli w przyszłości zdarzy się podobny wypadek i ktoś sprawę skieruje do sądu. Tak, czy inaczej ponosi się konsekwencję moralną. Z drugiej strony, w Komisji pracuje 14 osób, a w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego około 300. Komisja nie zawsze ma możliwość precyzyjnego sprawdzenia czy zalecenia powodujące poprawę w jednym aspekcie, nie pogorszą bezpieczeństwa w innym obszarze. W związku z tym wprowadzenie zmian w technice, wymaga rozważnego podejścia do danego zagadnienia, a nie zawsze mamy możliwości pełnego sprawdzenia czy zmiany w jakimś obszarze nie naruszą bezpieczeństwa systemu jako całości. To należy do Urzędu Lotnictwa Cywilnego. Komisja powinna otrzymać odpowiedź, że np.: nie wprowadzono zalecenia, dlatego, że ich wprowadzenie wpłynęłoby niekorzystne na cały system lub koszty przekraczają ewentualne korzyści. Z Ministerstwem, w ogólności współpracuje się dobrze. Problemy dotyczą niektórych procedur. Problem stanowią zamówienia publiczne na każdą usługę, czy ekspertyzę. Może to powodować opóźnienie procesu badania. Uważam, że komisja powinna być w ogóle poza Ministerstwem, ponieważ Ministerstwo ma inne zadania. Uważam, i z moją opinią zgadzają się wszyscy członkowie komisji, że docelowo powinien powstać zespół, biuro, czy instytut bezpieczeństwa, w którym byłyby komisje: lotnicza, morska, kolejowa i drogowa. Łatwiej wtedy zarządzać choćby budżetem. Można przesuwać środki z jednej komisji do drugiej w zależności od potrzeb. Myślę, że jest także większa samodzielność i większa odpowiedzialność za budżet. Takie rozwiązania, a nawet połączenie z komisją wojskową stosuje się w wielu państwach.

PK: Poza tym możnaby wymieniać się specjalistami... EK: Specjalistami może nie, ale sprzętem, doświadczeniami i obsługą administracyjną. Posiadamy samochody i sprzęt, który mógłby być wspólnie wykorzystywany. Zimą PKBWL nie ma takiego obciążenia wypadkami jak kolejarze, czy drogowcy. Uważam, że przy tego rodzaju współpracy można by tymi środkami lepiej gospodarować. Kontynuując, z prokuraturą dobrze się współpracuje za wyjątkiem tego, że my jesteśmy przeciwni aby wykorzystywano nasze raporty końcowe do celów ustalania winy. Ostatnio mieliśmy sytuację, w której sprawa została umorzona, a po otrzymaniu raportu końcowego została wznowiona i Sąd ukarał kogoś opierając się na wynikach badania komisji. Jest to złe, ale mam nadzieję, że problem znajdzie rozwiązane na poziomie Unii Europejskiej w związku z wejściem w życie Traktatu Lizbońskiego. Współpracę z mediami również oceniam pozytywnie, choć od jakiegoś czasu proszę o autoryzacje rozmowy. Zdarza się, choć wierzę że nie w wyniku złej woli, zostaje zmieniony sens wypowiedzi. Absolutnie nie odżegnuje się od współpracy z mediami, nie uważam, że wszystko powinno być tajne. Sądzę, że jeśli informacje są pewne i publikacja może wpłynąć na poprawę bezpieczeństwa, to trzeba się nimi dzielić, a media to najlepsza droga dotarcia do wszystkich zainteresowanych. W lotnictwie cywilnym nie ma bowiem formalnego systemu rozpowszechniania informacji dotyczących bezpieczeństwa wśród użytkowników statków powietrznych.

PK: Czy PKBWL podejmuje inne działania zmierzające do budowania większej świadomości zagrożeń bezpieczeństwa wśród pilotów? EK: Jesteśmy otwarci na każde inicjatywy i bierzemy udział w różnego rodzaju szkoleniach. Uczestniczymy w konferencjach bezpieczeństwa lotów organizowanych przez ULC, aerokluby i inne organizacje. W ubiegłym roku uczestniczyłem w ćwiczeniach organizowanych przez straż pożarną. Uświadamiamy jak wyglądają i gdzie mogą znajdować się rejestratory lotów i jak je ochraniać przed uszkodzeniem, jak zachować podstawowe zasady bezpieczeństwa przy napotkaniu urządzeń ratowniczych, które mogą eksplodować, jakie ślady są ważne z punktu badania wypadku. W trakcie spotkania pojawiły się głosy, że w tym rejonie nie ma wypadków lotniczych. Pech chciał, że 3 dni później wpadł samolot do jeziora w tym rejonie Olsztyna i ci sami ludzie brali udział w akcji poszukiwawczej. Sami nie inicjujemy takich spotkań, ponieważ nie mamy na to czasu i środków, ale jeśli mamy zaproszenia, zawsze jesteśmy otwarci na współpracę.

PK: Jak Pan ocenia pracę Policji, czy Straży Pożarnej w sytuacji wypadku? Czy postępują profesjonalnie? EK: Uważam, że tak. Są bardzo doświadczeni w akcjach ratowniczych i zawsze są wcześniej niż my, na miejscu zdarzenia. Zwykle to ja odbieram dyżurny telefon, najczęściej od Policji i nawet, jeśli nie wiedzą jak postępować w danej sytuacji, to pytają co robić. Udzielam pierwszych wskazówek i wyznaczam kierującego badaniem, który z zespołem badawczym jedzie na miejsce wypadku. Obecnie wiedza i świadomość jest wyższa. Policja prawie zawsze obligatoryjnie wykonuje badanie na zawartość alkoholu. Do Komend Policji wysyłaliśmy też informacje jak się zachować po wypadku lotniczym. Jednak najlepiej, w przypadku wątpliwości zadzwonić na dyżurny telefon 500 233 233.

PK: I na koniec nasze ostatnie, ulubione pytanie, które zawsze zadajemy naszym rozmówcom. Jakiej muzyki Pan słucha? EK: Lubię Rock`n`Rolla.

PK: Bardzo dziękuję za rozmowę. EK: Dziękuję.

Nie było szans na szczęśliwe lądowanie Z Edmundem Klichem, przedstawicielem Polski akredytowanym przy działającej w Rosji komisji MAK badającej katastrofę prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, rozmawiają Michał Majewski i Paweł Reszka. Rz: To jaką przyczynę katastrofy podał pan w swoich uwagach? Edmund Klich: Powiem, że najczęściej nie ma jednej przyczyny. Tu według mojej oceny było ich co najmniej 12.
Jak to 12? Popatrzcie. Stawiam na stole futerał na okulary, obok słownik polsko-angielski i papierośnicę. Są jak klocki domina. Jeden się przewraca i upadają wszystkie. Nałożyło się na siebie aż 12 różnych przyczyn, które doprowadziły do katastrofy. Gdyby z łańcuszka wypadł choć jeden klocek, do tragedii by nie doszło. Wstrząsające jest to, że było aż 12 różnego rodzaju niedoróbek, łamania zasad podczas organizacji i samego lotu.

Rosjanie zrobili kilka prób podejścia do lądowania w takich warunkach pogodowych, jakie panowały w Smoleńsku. Siedział pan z nimi w symulatorze? Tak, w czasie czterech z tych prób. Ten symulator to kabina Tupolewa. Przerwanie podejścia do lądowania i odejście znad lotniska próbowano z różnych wysokości: 80, potem 60, 40 metrów od płyty lotniska.

Widział pan ziemię? Tylko raz, podczas czwartej próby, kiedy piloci próbowali odejść z wysokości 20 metrów. Wtedy nastąpiło wirtualne zderzenie z ziemią.

Prawdziwy Tupolew też odchodził z 20 metrów. Ale szedł wcześniej stromo w dół, z dużą, większą niż standardowa, prędkością pionowego zniżania. Przy normalnym, łagodnym podejściu po pociągnięciu za sterownice samolot siłą bezwładności obniża lot jeszcze o 10 metrów. U nich z tych 10 metrów zrobiło się 19. Jechali brzuchem po krzakach, a potem były drzewa.

Co się stało w symulatorze, gdy zobaczył pan ziemię? Wyły systemy ostrzegawcze. Potem nastąpiło zderzenie. W kabinie odczuwa się to serią drgań, tak jakby samochód z asfaltu zjechał na bruk. To oznacza, że właśnie doszło do katastrofy.

Jakie były wnioski z tych czterech prób? Skoro ziemię widać było przez chwilę z wysokości 20 metrów, to znaczy, że nie było szans na szczęśliwe lądowanie. Nawet gdyby Tu-154M idealnie wszedł nad pas i tak skończyłoby się wypadkiem. Pewnie tyle osób by nie zginęło, ale do zderzenia z ziemią by doszło. 10 kwietnia prezydencki samolot nie miał prawa lądować. Zachęta ze strony lotników z jaka, który wylądował wcześniej, była więc skrajną nieodpowiedzialnością. Powinni byli mówić do kolegów w tutce: „spadajcie stąd, nie macie tu czego szukać”.

Co szwankuje w lotnictwie wojskowym? Generalnie procedury są dobre. Problemem jest to, że wojskowi ich nie przestrzegają. Obowiązuje zasada „jak się uda, to się uda”. Wylądowałeś, to jesteś bohaterem. Jak to zrobiłeś? W jakich warunkach? Według jakich procedur? To nieważne. Ciągle mówi się o błędach pilota, ale on jest przecież produktem systemu. To superwymówka: piloci są winni, po sprawie.

Co to znaczy „uda się, to się uda”? Spójrzmy, w jakich warunkach lądował w Smoleńsku 10 kwietnia jak-40. Czy miał zgodę na lądowanie? Czy warunki były powyżej minimum? Rosyjski kontroler mógł tylko odetchnąć i powiedzieć „zuch”. Właśnie takie zachowanie mści się potem. To są nawyki, które zostały w wojsku z czasów komuny.

Czy w sprawie lądowania jaka-40 w pułku prowadzone jest jakieś postępowanie wyjaśniające? Powinno być prowadzone i słyszałem, że jest.

Naszym zdaniem w czasie tragicznego lotu Tupolewa szwankowała współpraca załogi. Podobnie było przy katastrofie CASY. Wojsko nie uczy się na błędach? To fakt, ze stenogramów wynika, że szwankowała współpraca załogi. Fachowo nazywa się to Crew Resource Management (CRM), czyli zarządzanie zasobami załogi.

Po wypadku CASY było zalecenie komisji wojskowej, by przeprowadzić szkolenia. Nawet dzwoniono do mnie. Chcieli, żebym to ja je prowadził. Propozycja świadczyła o tym, że odpowiedzialni za lotnictwo wojskowe nie mają pojęcia, co to jest CRM. Ja mógłbym opowiadać pilotom o wypadkach, do których doszło z powodu braku współpracy. Psycholog powinien w swojej części opowiedzieć, dlaczego zgranie załogi jest ważne. Wszystko po to, by piloci uwierzyli, że CRM jest potrzebne. Ktoś inny – o zarządzaniu ryzykiem. Potem jest już ćwiczenie na symulatorach i obserwacja współpracy przez certyfikowanego instruktora, w tym szczególnie w sytuacjach ekstremalnych – tak, żeby pot się lał po plecach. Pod okiem doświadczonego instruktora, który zwraca uwagę na błędy we współpracy. To jest szkolenie CRM, a nie to, co zrobiono po CASIE.

A co przeprowadzono po CASIE? Wykłady. Mówiłem ministrowi Bogdanowi Klichowi, że z wypadku CASY nie wyciągnięto wniosków i teraz katastrofa się powtórzyła, ale w jeszcze straszniejszym wymiarze. Minister się oburzył. Mówił, że widział raport z wprowadzenia w życie 34 zaleceń po wypadku. Odpowiedziałem, że wojskowi nie wprowadzili ich w życie. W niektórych obszarach, jak CRM i zarządzanie ryzykiem, tylko je odfajkowali.

Pan jest od badania katastrof lotniczych. Badacze zbierają informacje, piszą raporty, żeby piloci uczyli się na błędach i nie rozbijali samolotów. Ale Smoleńsk to inna sprawa, polityczna. Odczuł pan to? Zaraz w pierwszych dniach po katastrofie rozmawiałem w Warszawie z osobą odpowiedzialną za stan lotnictwa wojskowego. Usłyszałem wprost, że trzeba robić wszystko, żeby jak najmniej odpowiedzialności było po naszej stronie. Należy pytać Rosjan, dlaczego oni nie zamknęli lotniska. W tę stronę trzeba iść.

To chyba się pan dziwnie poczuł? Ważne, co czułem potem. Czułem, że niektórzy wojskowi eksperci, którzy byli ze mną w Rosji, wypełniali takie życzenia przełożonych, co wprowadzało atmosferę nerwowości na przykład w czasie przesłuchań. Niektóre pytania nie były uzasadnione. Były przecież inne obiektywne źródła informacji, gdzie dane te były zapisane. Na przykład na rejestratorach rozmów w kabinie załogi czy też na wieży kontrolnej. Wtedy trzeba było się skupić na czym innym. Uzyskać jak najwięcej informacji, nie tworzyć atmosfery, w której dostęp do materiałów źródłowych mógłby być ograniczony.

Niby dlaczego eksperci mieli oszczędzać Rosjan? To nie były przesłuchania prokuratorskie, ale wysłuchania do celów badania katastrofy. To powinien być dialog. Wiedziałem, że jeśli Rosjanie się usztywnią, to nie dostaniemy nic. Rosyjski kierownik lotów [Wiktor Ryżenko – red.] nie miał ochoty być w krzyżowym ogniu pytań zadawanych przez siedmiu ludzi. Prawie skończyło się zerwaniem wysłuchania. Powtarzam – odczułem, że wojskowi eksperci stosują się do poleceń, które otrzymali.

A pana taktyka miękkiego wyciągania informacji przyniosła efekty? Owszem, niedługo po katastrofie otrzymaliśmy nagrania rozmów na wieży, nie tylko to, co mówili do mikrofonów, ale także to, co mówili do siebie. W dodatku zapisy rozmów telefonicznych: i to w dwie strony. To znaczy, że słychać to, co oni mówią, np. do Moskwy, i co Moskwa odpowiada. Jeszcze wtedy Rosjanie byli otwarci. Materiały zostały przekazane do komisji, którą kieruje pan minister Jerzy Miller.

To chyba kluczowe dokumenty? Kopalnia wiedzy. Słuchałem tych rozmów nawet wieczorami, żeby wyczuć, jaka atmosfera była na wieży, jakie tam były emocje.

Poznał pan wszystkich, którzy byli na wieży 10 kwietnia. Wszyscy za wyjątkiem jednego [Ryżenki – red.] pracowali wcześniej na tym lotnisku. Paweł Plusnin był wieloletnim kontrolerem, Nikołaj Krasnokutskij dowódcą pułku. Teraz służą w Twerze i ściągnięto ich w kwietniu, by obsłużyli przyloty premierów, a potem prezydenta.

Tuż po katastrofie rozmawiał pan z Plusninem. Był wstrząśnięty? Dziwią się panowie? To tragiczna postać. Doświadczony kontroler, kilka dni przed emeryturą. Był totalnie fizycznie i psychicznie załamany. Palił jednego papierosa za drugim.

W wydanej ostatnio książce „Ostatni lot” Jana Osieckiego, Tomasza Białoszewskiego i Roberta Latkowskiego autorzy piszą, że Plusnin był zdecydowanie przeciwny lądowaniu. Przeklinał, mówił, że samolot powinien natychmiast lecieć na inne lotnisko. W wieży doszło do sprzeczki, zdenerwowany Krasnokutskij dzwonił do Moskwy, bał się, że jeśli Tupolew nie wyląduje w Smoleńsku, dojdzie do skandalu. W końcu zabrał mikrofon Plusninowi... Znam tę książkę, uważam, że jest ciekawa i więcej nie mogę powiedzieć. Dodam tylko, że moim zdaniem Plusnin był najrozsądniejszą osobą na wieży. Gdyby tylko on decydował, to jestem przekonany, że nie pozwoliłby na to, by samolot robił zejście do lądowania. Posłałby go po prostu na inne lotnisko. Wnioski wyciągajcie sami.

Zeznania kontrolerów różnią się od tego, co jest w zapisach rozmów? Tak, są tam pewne sprzeczności, wykazałem je zresztą w swoich uwagach przesłanych do komisji Millera. Ale zeznania nie są ważne, bo mamy w ręku zapis tego, co się tam realnie działo. Poza tym mam wrażenie, że Rosjanie wielu fragmentów nie odczytali dobrze. Słyszałem na taśmie komendy, których nie ma w stenogramie.

Chcieli coś ukryć? Mamy te nagrania, więc mogą je ocenić nasi eksperci.

My zachodzimy w głowę, dlaczego kontroler Wiktor Ryżenko nie prosi kapitana Protasiuka o podawanie wysokości przy podejściu? Rosjanin miał nieprecyzyjny radar, gdyby prosił o wysokość, to w mig zorientowałby się, że samolot jest poza prawidłową ścieżką. Ciekawy wątek. Według reguł wojskowych powinien prosić. Rosjanie próbują tłumaczyć, że to było podejście na warunkach cywilnych, więc kontroler nie musiał prosić o podawanie wysokości. Nie w pełni się z tym zgadzam. Cała trójka na wieży to byli wojskowi. Oni nawet nie znali procedur podejścia cywilnego.

A z jakiego powodu Rosjanie nie przekazali nam informacji o procedurach obowiązujących na Siewiernym? Może tam jest napisane, że przy tak fatalnych warunkach, jakie były 10 kwietnia, lotnisko powinno być z automatu zamknięte? Być może tam jest zapisana procedura zamknięcia lotniska, nie wiem. Dali nam jedynie szczątkowe informacje.

Myli się pan. W kontekście przekazywania materiałów prezydent Dmitrij Miedwiediew powiedział: „zrobiliśmy wszystko, co potrzeba”… Jeśli tak powiedział, to znaczy, że jest po staremu. MAK mówi nie od dziś, że wszystko dali. To nie jest żaden przełom. Zasłanianie się tajemnicami jest bezpodstawne. Nieczynne lotnisko, jakim był Siewiernyj, jest tajne? Rozumiem, że nie chcą dać wszystkich przepisów wojskowych, ale do konkretnego lotniska? Jeśli badamy tak wielką katastrofę, to informacje powinny być przekazane. Jak możemy coś badać, jeśli nie mamy wzorca, przepisów? Musi być wzorzec, ustalenie, jak było w krytycznym dniu, i porównanie tych dwóch rzeczy.

Błędy zostały popełnione jeszcze na ziemi. Polski samolot poleciał do Smoleńska bez rosyjskiego nawigatora. Fakt. Dziwne, że Rosjanie do tego dopuścili, skoro to lotnisko wojskowe. Skoro nie było lidera, nie powinno być zgody na wylot na Siewiernyj. Bez lidera na lotnisku wojskowym lądować nie wolno. Albo jest przepis, albo go nie ma. Nie wiem nawet, czy pismo, że Polacy rezygnują z lidera, do nich dotarło, bo było wysłane dość późno.

Jak to pan nie wie? Posłałem pytania do ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra, potem do ministra Radosława Sikorskiego, o to, jak krążyły między Polską a Rosją pisma w sprawie przygotowań do lotu. Do dziś nie mam odpowiedzi.

Niezależnie od tego, czy pismo doszło do Rosjan, czy nie, Dowództwo Sił Powietrznych zrezygnowało z własnej woli z pomocy lidera. Najdziwniejsze jest uzasadnienie: zrezygnowali z nawigatora, bo załogi posługują się rosyjskim. Jakim rosyjskim? Kto to sprawdzał? Na jakim poziomie jest ten rosyjski, jakie daje im to uprawnienia? Znają rosyjski tak, że mogą sobie pogadać w tym języku, czy znają także procedurę podejścia i komunikacji podczas podejścia? To jest poziom pułku, szkolenia.

Zrozumieli rosyjską kluczową komendę „posadka dopołnitielno”? Nie wiem, czy zrozumieli. Wiem, że w gronie ekspertów była długa dyskusja na temat tego, co ta komenda znaczy i jak ją tłumaczyć na polski. Tłumaczono to jako lądowanie dodatkowo, gdy zwrot oznacza lądowanie warunkowe (czyli zniżać można się do wysokości decyzji, ale lądować nie wolno, bo nie ma jeszcze zezwolenia).

Kapitan samolotu powinien witać prezydenta wchodzącego na pokład, tak było 10 kwietnia? Nie, generał Andrzej Błasik witał prezydenta i meldował mu, że samolot jest gotowy. Załoga siedziała wtedy w kokpicie. To też jest złamanie procedur, ale może umówili się, że to generał będzie witał, a załoga już będzie przygotowywała samolot do lotu? Przecież byli spóźnieni.

Według naszej wiedzy przed samym odlotem doszło do wymiany zdań między generałem a kapitanem samolotu. Potem Protasiuk został odesłany do kokpitu. O co poszło? Nie mam wiedzy, że była jakaś wymiana zdań.

Spekulowano, że generał Błasik mógł siedzieć na fotelu drugiego pilota. Czy jest już jasne, gdzie był w chwili katastrofy? Stał w kokpicie albo siedział na piątym fotelu, który był wolny, bo leciała czteroosobowa załoga.

To kolejny przykład dziwnych obyczajów panujących w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Według instrukcji generała nie powinno być w kabinie. Z informacji, które spływają w ostatnich miesiącach, wyłania się fatalny obraz jednostki odpowiadającej za wożenie VIP. Braki w szkoleniu, nagminne łamanie procedur, złe nawyki. Dlaczego doszło do takiej degrengolady? W lotnictwie rutynowe łamanie przepisów jest bardzo niebezpieczne. Nowi przychodzą do pułku i nawet nie wiedzą, że jakieś zachowanie jest naruszeniem procedur, bo przecież wszyscy tak robią. Ale rutynowe łamanie zasad dość łatwo jest wykryć, oczywiście, jeśli się chce. Kierownictwo robi audyt i ma sytuację na tacy. Ale tu nie było skutecznych audytów bezpieczeństwa (kontroli wykonywania lotów), reakcji na złe sygnały. Szefowie nie wiedzieli, czy raczej tolerowali fakt, że od lat ląduje się na zasadzie „na pewno się uda”, bez procedur, bez odpowiedniej współpracy członków załogi, bez zapasowych lotnisk uzgodnionych z przedstawicielem odpowiedniej kancelarii.

Zatrzymajmy się przy współpracy załogi w trakcie krytycznego lotu. Według reguł, jeśli kapitan nie podejmuje decyzji o lądowaniu lub odejściu na odpowiedniej wysokości, do akcji powinien włączyć się drugi pilot, tak? Dokładnie, i tak powinien być szkolony. Powinien się uczyć, jak wybudzić kapitana z hipnozy, zaprogramowania na lądowanie za wszelką cenę. Są kolejne kroki, aż do przejęcia sterów i zerwania podejścia.

Wysokościomierz radiowy był ustawiony na 60 metrów zamiast na 100. Urządzenie miało ostrzegać załogę o niebezpieczeństwie na wysokości o 40 metrów niższej niż przepisowa. Czy to znaczy, że w załodze było ciche przyzwolenie na łamanie procedury? Mówiłem już o 12 przyczynach. Wyjęcie jednej kostki, czyli zachowanie zgodne z procedurą, przerwałoby ten łańcuch. Tutaj nikt kostki nie wyjął.

Wróćmy do ostatnich minut przed katastrofą. Dlaczego kapitan Protasiuk schodzi tak stromo, aż tak ostro w dół? Za późno rozpoczęli zniżanie, byli za wysoko i gonili prawidłową ścieżkę. Gonienie ścieżki często jest jedną z przyczyn, które składają się w finale na katastrofę. Powiem wam tak – w lotnictwie nie ma nowych wypadków. Wszystko już było. Zmieniają się tylko ludzie, miejsca. Dlatego instruktorzy z lotnikami powinni systematycznie analizować wypadki. Pracowanie na wypadkach to 30 procent bezpieczeństwa w lotnictwie.

Coraz głośniejsza jest hipoteza, że bezpośrednią przyczyną katastrofy był błąd w pilotażu. Mówiąc w skrócie – w decydującym momencie lotnicy próbują odejścia na automatycznym pilocie, wciskają przycisk „odejście”, ale samolot nie reaguje. Nie może zresztą zareagować, bo automatyczny pilot nie działa na lotnisku pozbawionym ILS, takim jak Siewierny, czyli systemu precyzyjnego lądowania. Lotnicy są zdezorientowani, tracą 5 sekund i dopiero później próbują odejścia ręcznego, ale jest za późno. Co pan powie o tej wersji? Wiele wskazuje na to, że nacisnęli przycisk „odejście”, czekali kilka sekund na reakcję maszyny, której nie było, i dopiero potem próbowali odejść ręcznie. Ale pewności nie ma. Większość ekspertów, z którymi się konsultowałem, uważa, że naciśnięcie przycisku „odejście” nie pozostawia śladu w rejestratorze lotu, jeśli na ziemi nie ma ILS, jeśli cały system nie został aktywowany. Wnioskowałem, żeby komisja Millera przeprowadziła eksperyment dotyczący tej sprawy na drugim bliźniaczym Tu. Chodziłoby o to, żeby na bezpiecznej wysokości, przy pełnej widzialności wcisnąć czerwony guzik odejścia i sprawdzić, czy w rejestratorze pozostaje ślad.

W Sejmie mówił pan, że nie było wsparcia dla pana działań w Rosji. Miał pan czasami dość? W Moskwie, kiedy Miller powiedział, że nie potrzebuje mnie podczas swojej wizyty w MAK, byłem bliski, żeby zrezygnować. Wyszedłem z budynku. Zatrzymał mnie jeden z Rosjan z MAK: „Dokąd pan się wybiera?”, „Idę do hotelu, bo nie jestem tu potrzebny”. Ale po drodze usiadłem w knajpce, żeby wypić kawę i zapalić papierosa, bo przez ten Smoleńsk znów zacząłem palić. Niedługo zadzwonili do mnie, że powinienem być na spotkaniu z szefową MAK Tatianą Anodiną. Wróciłem.

Nalegał pan, żeby przedłużyć termin na przesłanie naszych uwag do raportu MAK z 60 do 120 dni, dlaczego? Ostateczne tłumaczenie raportu MAK dostałem dopiero 18 listopada. Termin przesłania uwag upływa 19 grudnia. A przedtem trzeba je jeszcze przełożyć na rosyjski. Przyznacie, że czasu niewiele. Dlatego, żeby zdążyć ze swoimi uwagami, pracowałem codziennie do 22. Nawet nie miałem czasu, żeby porządnie sczytać swój dokument. Tu nie powinno być miejsca na pośpiech, to była poważna katastrofa.

Minister Miller nie chciał niepotrzebnie przedłużać całego procesu. Nie rozumiem tego. Zwłaszcza że nie tylko ja miałem takie wątpliwości. Wiem, że były inne wnioski, by przedłużył termin. Poza tym to nie jest tak, że jeśli wystąpimy o przedłużenie terminu do 120 dni, to nie możemy zakończyć prac wcześniej. Jeśli uwiniemy się w 70 dni, doślemy uwagi do Moskwy. Tak powinno być. Ale z polskiej strony niestety nie wyszła inicjatywa przedłużenia tego terminu.

Minister Miller obiecywał w Sejmie publikowanie cząstkowych raportów. Nic z tego nie wyszło. Dlaczego jego komisja działa w takim sekrecie? Nie rozumiem tego. Gdy Amerykanom rozbił się prom kosmiczny, to codziennie organizowali konferencje. I nie chodziło o ujawnianie niesłychanych sekretów. Informowali, co już zrobili, w jakich obszarach i czym się będą zajmować w najbliższych dniach. Kompletnie nie rozumiem strategii tajności, która wywołuje dezorientację i jest pożywką dla spiskowych teorii. Społeczeństwo płaci za prowadzenie tych badań i ma prawo wymagać informacji. Rzeczpospolita

Sadysta z Mokotowa i Miedzeszyna mieszka na warszawskim Bródnie i kpi sobie z prawa Kilka lat temu proces ubeka Jerzego Kędziory został zawieszony, ze względu na śmierć wszystkich jego ofiar. Tak, jakby nie wystarczyły dokumenty i pisemne zeznania świadków. Takie wadliwe prawo mamy dziś w Polsce. Ale zaprotestował Wacław Sikorski: ja przecież jeszcze żyję. Tylko dzięki byłemu AK-owcowi sprawa jest dziś kontynuowana. Kędziora w śledztwie tak znęcał się nad Sikorskim, że do dziś nie słyszy na jedno ucho i ma rozbitą przegrodę nosa. W międzyczasie doszło do kuriozalnej sytuacji. Prowadzący proces Kędziory Sąd Rejonowy dla Warszawy Mokotowa (ul. Ogrodowa 51 A) uznał, że sprawa wymaga wiedzy historycznej i nie jest kompetentny, aby ją właściwie ocenić. Dlatego chciał, aby rozpatrywał ją sąd wyższej instancji (okręgowy). Ten jednak odmówił, twierdząc, że… oskarżony nie jest osobą znaną i nie budzi zainteresowania opinii publicznej. A pojedyncze artykuły w specjalistycznej prasie nie są w stanie tego zmienić. Cóż, gdyby Kędziora był celebrytą, warto byłoby się nim zająć, bo część splendoru takiej “gwiazdy” mogłaby spłynąć na sędziów i nazwisko pojawiłoby się w czołowych mediach. Kędziora wniósł o umorzenie sprawy, ze względu na przedawnienie. Powołał się na dwa wyroki Sądu Najwyższego: w sprawie zbrodni komunistycznych z 25 maja 2010 r., i w sprawie Ireneusza Kościuka, milicjanta, który katował studenta Grzegorza Przemyka z 28 lipca 2010 r. Zarzuty wobec Kędziory – według Kędziory – miały się przedawnić 1 stycznia 1990 r. Adwokatka Wacława Sikorskiego powołała się na IPN-owski akt oskarżenia, który czyny popełnione przez Kędziorę uznał za zbrodnię komunistyczną, będąca jednocześnie zbrodnią przeciwko ludzkości, nie ulegającą przedawnieniu. Rozprawa była wyznaczona na 23 listopada. Sąd przełożył ją jednak, gdyż Kędziora przysłał list, że jest chory. Z zaświadczenia, wystawionego przez Szpital Kliniczny Dzieciątka Jezus wynika, że ma liszaja płaskiego, nadciśnienie tętnicze, przerost gruczołu krokowego i zaćmę początkową. Lekarz stwierdził, że Kędziora będzie mógł stawić się w sądzie po 5 grudnia. Kolejny termin wyznaczono na 20 stycznia.

“Wyrok to ja tutaj piszę” Sprawa Kędziory została wyłączona z większego śledztwa IPN dotyczącego znęcania się przez funkcjonariuszy MBP nad Oktawianem Lechem Lipińskim i Władysławem Jedlińskim. Ustalono jednak, że pozostali “oficerowie” śledczy zmarli. Zostało po nich 15 opasłych tomów akt. Władysława Jedlińskiego, oficera wywiadu AK, a po wojnie kierownika sieci informacyjnej IV Zarządu Głównego WiN Kędziora nie oszczędzał. Szczególnie brutalny był pierwszy, pięciomiesięczny etap śledztwa. Jedliński był nieludzko torturowany, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, umieszczano go w karcerze, pozbawiano snu. Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie 15 lipca 1955 r. skazał Władysława Jedlińskiego na dożywocie. 8 września 1955 r. Najwyższy Sąd Wojskowy pod przewodnictwem płk Mieczysława Widaja (jednego z najbardziej krwawych sędziów) utrzymał wyrok w mocy. Z więzienia mokotowskiego został warunkowo zwolniony w grudniu 1957 r. Kędziora maltretował również w śledztwie żonę Jelińskiego – Henrykę, skazaną na 15 lat więzienia, i innych członków rodziny, w tym siostrzeńca – Wacława Sikorskiego, który na rozprawę przeciw Jedlińskiemu został przetransportowany z Rawicza. Ten ostatni, też AK-owiec, dobrze zapamiętał Kędziorę: “Straszono mnie, że jeśli nie podpiszę dokumentu kończącego śledztwo, znów będę miał z nim do czynienia”. Od innego “śledzia” usłyszał: “Ty jesteś ch…, a nie oficer. Wyrok to ja tutaj piszę, dostaniesz KS”. I faktycznie, w 1948 r. w kiblowym procesie (w celi, bez prokuratora i obrońcy) Sikorski został skazany na karę śmierci, ale Bierut ostatecznie zamienił ją na dożywocie. Gdy próbował złożyć skargę, usłyszał, że “szkaluje władze bezpieczeństwa”. W celi przebywał razem z mjr. “Zaporą”.

Chcieli uciec z więzienia Sprawę “Zapory” – mjr. Hieronima Dekutowskiego, żołnierza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, cichociemnego, dowódcy oddziałów partyzanckich Armii Krajowej, Delegatury Sił Zbrojnych i Zrzeszenia WiN na Lubelszczyźnie też prowadził Kędziora, razem z Eugeniuszem Chimczakiem, innym, żyjącym do dziś ubeckim sadystą. Podczas niejawnej rozprawy 3 listopada 1948 r. przed Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie Dekutowski, wraz z podkomendnymi, dostał KS. Do dziś nie znamy miejsca ich pogrzebania. Wcześniej “Zaporczycy” próbowali uciec. Z celi dla “kaesowców”, gdzie siedziało ponad sto osób, wywiercili dziurę w suficie. Przez strych chcieli dostać się na dach jednopiętrowych zabudowań gospodarczych, a stamtąd zjechać na powiązanych prześcieradłach i zeskoczyć na chodnik ulicy Rakowieckiej. Niemal w przededniu ucieczki wsypał ich więzień kryminalny, licząc na złagodzenie wyroku. 3 grudnia 1955 r. z innego więzienia – w Sieradzu – chciał uciec Marian Gołębiewski, ale próbę udaremnili funkcjonariusze KBW. Gołębiewski – inspektor WiN (wcześniej AK i DSZ) na Zamojszczyźnie – to kolejna ofiara Kędziory. Zanim trafił na Rakowiecką, miał plan, żeby odbić stąd więźniów. 3 lutego 1947 r., w procesie I Zarządu WiN sąd wymierzył mu karę śmierci, złagodzoną następnie przez Bieruta na dożywocie. Po wyjściu na wolność w czerwcu 1956 r. miał kłopoty ze znalezieniem pracy, działał w opozycyjnej organizacji “Ruch”. Jerzy Kędziora przesłuchiwał też wielu innych WiN-owców, np. Edwarda Bzymka-Strzałkowkiego, oficera wywiadu i kontrwywiadu Okręgu Kraków ZWZ-AK, po 1945 r. szefa Brygad Wywiadowczych DSZ-WiN (opracowywał i przekazywał Rządowi RP na Uchodźstwie miesięczne sprawozdania o sytuacji w kraju). Skazanemu na trzykrotną karę śmierci we wrześniu 1947 r. w tzw. procesie krakowskim WiN i Polskiego Stronnictwa Ludowego, złagodzono następnie wyrok do 15 lat. Z więzienia wyszedł w sierpniu 1956 r. W tej samej sprawie Kędziora przesłuchiwał prezesa II Zarządu WiN Franciszka Niepokólczyckiego, skazanego na trzykrotny KS. Po zmianie kary na dożywocie, na wolność wypuszczono go w grudniu 1956 r.

Dużo własnej inicjatywy Jerzy Kędziora urodził się 5 kwietnia 1925 r. w Ostrowcu Kieleckim. Jego matka, Lucyna Gajewska, była krawcową. Ojciec, Daniel, z zawodu szewc, w II Rzeczpospolitej został skazany za działalność w KPP, w czasie wojny w Związku Patriotów Polskich w Gruzji, po 1945 r. w PPR, zajmował się gospodarstwem domowym. Matka awansowała na pracownicę Wydziału ds. Kultury i Oświaty MBP. Bezpieka, sprawdzając rodzinę swojego pracownika, nie znalazła żadnych haków, prócz tego, że ojciec lubił alkohol. W powojennej ankiecie Jerzego Kędziory czytamy, że po wrześniu 1939 r. przebywał we Lwowie, gdzie skończył trzy klasy gimnazjum, miał obywatelstwo sowieckie. W rubryce języki wpisał: rosyjski, niemiecki (dobrze), francuski (słabo). A więc erudyta. Jak trafił do bezpieczeństwa? Służył w GL (od czerwca 1943 r., ps. Stefan) i AL (do stycznia 1945 r., ps. Francuz, ale, jak wynika z opinii świadków, zeznających dla wewnętrznych potrzeb resortu – był mało aktywny). Współpracownikiem MBP został w lutym 1945 r., a pracownikiem w maju tego roku. Do grudnia 1947 r. “brał udział w walce z bandami i reakcyjnym podziemiem”. A tak o Kędziorze pisali przełożeni: “pochodzenia rzemieślniczego, przynależności społecznej inteligencji pracującej (…) z zawodu pracownik umysłowy [sic!!! - TMP]“. Aby jeszcze bardziej podnieść swoje “umysłowe” kwalifikacje, skończył dwuletnią Szkołę Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego. W styczniu 1951 r. zdał egzamin MBP z zajęć politycznych z wynikiem bardzo dobrym: “materiał opanowany, lotność umysłu”. W MBP dochrapał się stanowiska kierownika sekcji śledczej i pozytywnych opinii szefa wszystkich “śledzi” Jacka Różańskiego (Józefa Goldberga), który 4 kwietnia 1953 r. pisał o Kędziorze: “jest pracownikiem samodzielnym i posiada dużo własnej inicjatywy”. Ale ober-ubek miał też uwagi: “mocno zarozumiały, posiada manię wyższości, wobec podwładnych niewyrozumiały – co ujemnie odbija się na wychowaniu podległych mu oficerów”. W opinii z 9 września 1953 r. Różański był bardziej zadowolony ze swojego “pracownika umysłowego”: “Prowadząc śledztwo w szeregu sprawach o znaczeniu ogólnopaństwowym osiągnął poważne wyniki operacyjne i polityczne (…) wykazuje wielki wysiłek w walce ze swoimi wadami. Ostatnio wykazuje szereg pozytywnych cech, jak wzmożenie opieki nad podwładnymi, naukę własną, itd.”. Ale prócz pochwał były też kary, np. trzydniowy areszt domowy.

Nie miał właściwej drogi życiowej Prócz pracy na Mokotowie Jerzy Kędziora należał do Grupy Specjalnej MBP – tajnej komórki, powołanej latem 1948 r., przekształconej następnie w X Departament, który zajmował się sprawami szczególnymi – “oczyszczaniem” szeregów PZPR z agentów i prowokatorów. Grupa działała w równie tajnym więzieniu bezpieki (kryptonim “Spacer”) w Miedzeszynie pod Warszawą. Kędziora mówił: “Kiedy zostałem skierowany do Miedzeszyna, miałem 23 lata. Podczas przesłuchań używano takich metod jak: klęczenie na stołku, karcer czy wkładanie ołówka między palce. Pierwszy wypadek z ołówkiem zastosował Światło [Józef Światło, właściwie Izaak Fleischfarb, zastępca Anatola Fejgina, dyrektora X Departamentu - TMP]. (…) Słyszeliśmy w tym czasie opowiadania na temat metod stosowanych w “dwójce” i dlatego wydawało się nam, że nasze postępowanie było łagodne”. Wkrótce jednak sielanka życia “oficera” bezpieki skończyła się. W 1955 r., na fali rozpoczynającej się “odwilży”, przełożeni wyciągnęli mu, że podczas przesłuchań ciężko pobił Wacława Dobrzyńskiego (w czasie niemieckiej okupacji oficera Sztabu Głównego AL, przed aresztowaniem naczelnika wydziału w IV Departamencie MBP), w wyniku czego Dobrzyński zmarł. Kędziora nie czuł się winny: “Odpowiedzialnym za wprowadzenie terroru jest Romkowski [Roman Romkowski, właściwie Natan Kikiel, wiceszef bezpieki - TMP]. Zostałem zdjęty z pracy na skutek pobicia Dobrzyńskiego, który poprzednio był bity przez Romkowskiego i Różańskiego. Po 1949 roku byłem szykanowany przez Różańskiego do tego stopnia, że po usunięciu mnie z Departamentu Śledczego dostałem rozstroju nerwowego i choroby psychicznej. Do 1954 roku chodziło za mną to, że jestem wrogiem”. Na wniosek Różańskiego, swojego wcześniejszego protektora, Kędziora został przeniesiony do Departamentu Szkolenia MBP. Pretekstem było to, że zataił przynależność do PZP [Polski Związek Powstańczy: kryptonim Armii Krajowej - TMP]. Kędziora kajał się, że nie była to przynależność, a jedynie kontakty z ludźmi PZP. Wyrokiem z 2 stycznia 1956 r. Sąd Wojewódzki dla m. st. Warszawy skazał go na trzy lata więzienia. Popełnienie przestępstwa potwierdzono, ale “jako okoliczność łagodzącą sąd miał na uwadze, że osk. Kędziora nie miał dotychczas właściwej drogi życiowej, gdyż rozwój jego od 19 roku życia nie zawsze miał prawidłowy przebieg [czyli praca w bezpiece!!! - TMP], a ponadto (…) osk. Kędziora zrozumiał swoje błędy i śmierć Dobrzyńskiego przeżył i przeżywa jako ogromne zło, którego nie da się odwrócić”. W areszcie spędził tylko kilka miesięcy. Sprawę ostatecznie zatuszowano, ale 13 lipca 1955 r. zwolniono go z MBP. Jerzy Kędziora, sadysta z Mokotowa i Miedzeszyna, do dziś mieszka na warszawskim Bródnie, pobierając wysoką, “resortową” emeryturę. Z dawnymi kolegami z bezpieki, których w samej stolicy żyje jeszcze co najmniej kilku, spotyka się systematycznie w siedzibie Związku Kombatantów RP (dawny ZBoWiD) w Alejach Ujazdowskich. Kilka lat temu Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych pozbawił go uprawnień, będących przecież uhonorowaniem szczególnych zasług dla Polski. W 2004 r. Kędziora został przesłuchany przez prokuratora IPN. Żadnych śledztw ani nazwisk nie pamiętał, “przypominał sobie” dopiero po okazaniu mu dokumentów. Akt oskarżenia powstał 28 września 2009 r. Teraz czekamy na wyrok sądu wolnej Polski.

Tadeusz M. Płużański

Wystąpienia na konferencji w Jachrance cz. 6 Jarosław Kaczyński "Mój brat był człowiekiem Solidarności". "Szanowni Państwo, Przede wszystkim muszę podziękować wszystkim, którzy zechcieli tu przybyć, w szczególności tym, którzy zechcieli zabrać głos, powiedzieć wiele ważnych prawd na temat mojego brata, jego koncepcji politycznej, jego praktyki jako prezydenta Rzeczypospolitej i szerzej, jako polskiego polityka. Jest chyba w tej chwili chyba przedwczesnym podejmowanie próby pełnej syntezy tej prezydentury i tej politycznej drogi. To co zostało już tutaj powiedziane jest ogromnie istotne, jest prawdziwe. Nawet gdybym chciał, gdybym miał takiego rodzaju wolę, nie byłbym w stanie, trzymając się prawdy, trzymając się zasad uczciwości, podjąć tu jakiejś polemiki. Ale jeśli zostałem zobowiązany przez organizatorów do tego, by coś podsumowywać to może zacznę tak. Mój brat był człowiekiem Solidarności. Te słowa wypowiedziane na jego pogrzebie przez pana przewodniczącego Śniadka, któremu dziękuję za obecność tutaj, oddawały w możliwie najkrótszej formule istotę tego wszystkiego, co w życiu publicznym, w życiu społecznym, a także w swoim życiu zawodowym, bo był przecież specjalistą nie tylko od prawa, ale od prawa pracy, czynił, czym się w życiu zajmował. W życiu dorosłym, w życiu świadomym. Otóż kwestia Solidarności, to wszystko co wiąże się nie z tym słowem, a z tym wielkim, jednym z największych w dziejach ruchem społecznym jest kwestią nieprostą, kwestią wysoce skomplikowaną. Solidarność była właśnie ogromnym ruchem społecznym, ruchem który w sposób trwały podważył, a w końcu obalił komunizm w Polsce, i przyczynił się z całą pewnością do obalenia komunizmu w całym świecie. W tym sensie był to ruch, który zmienił nasz kraj, zmienił Europę, zmienił świat. Ale był to jednocześnie ruch, który zrodził się w określonych okolicznościach, w państwie komunistycznym, w jego strukturach społecznych, gospodarczych, państwowych, w tym stanie świadomości, który w sposób nieunikniony był związany z funkcjonowaniem państwa socjalistycznego, państwa socjalizmu realnego, jak to wtedy nazywano. Był to więc ruch bardzo mocno związany ze swoim czasem, a jednocześnie ruch wychylony ku przyszłości, ku Polsce niepodległej, Polsce demokratycznej, a więc ruch z natury rzeczy mający przed sobą szczególne zadanie, to znaczy zadanie weryfikacji własnych idei i własnej praktyki. I jeśli Lech Kaczyński, jeśli mój brat uczynił w polskim życiu publicznym coś szczególnie istotnego, to sądzę, że była tym właśnie ta weryfikacja, pozytywna weryfikacja i racjonalizacja solidarnościowego myślenia i jego dostosowanie do nowych czasów. Tak to zresztą rozumiał, tak o tym mówił, chociaż to była prawda, którą przekazywał przede wszystkim prywatnie, przekazywał w tym sensie, iż opowiadał o celu tego przedsięwzięcia, w którym uczestniczył. Mówił o tym, kiedy był pierwszym zastępcą przewodniczącego Solidarności i na co dzień kierował jej pracami. Mówił o tym także później, gdy pełnił różne funkcje państwowe, a pełnił ich wiele. I wreszcie wtedy, kiedy był prezydentem. W tym sensie jego rola, chociaż od razu podkreślam, że mówię tu o tym na tej właśnie płaszczyźnie była podobna do wielkich, wybitnych polityków polskich okresu porozbiorowego, okresu odzyskiwania niepodległości. Oni też stanęli wobec pewnej tradycji innej, nie tak zorganizowanej, mianowicie tradycji insurekcyjnej i mieli zadanie, historia postawiła im zadanie tej tradycji zweryfikowania. Zweryfikowania to nie znaczy w żadnym wypadku odrzucenia, bo cele pozostawały te same. To było pytanie o metody, pytanie o przystosowanie do nowych czasów.

Uczyniono to, jak wszyscy państwo wiedzą, jak wiedzą wszyscy, którzy znają polską historię, na dwa sposoby. Jeden z tych sposobów to ścisła weryfikacja, ale jednocześnie też pełna kontynuacja tradycji insurekcyjnej przez Józefa Piłsudskiego, druga weryfikacja to weryfikacja dokonana przez Romana Dmowskiego, weryfikacja głębsza, dalej idąca, ale jednocześnie nietracąca z oczu tego ostatecznego celu. Mój brat chciał zbudować Polskę solidarną, Polskę, która byłaby w całym tego słowa znaczeniu, odwołam się tu do tego, co powiedziała pani profesor Zyta Gilowska, domem wszystkich Polaków, bo takie w istocie były cele Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Solidarność. I takie cele wynikały także z jego uczestnictwa w tych starszych przedsolidarnościowych tradycjach, które były wprowadzone przez edukację domową, a w jakiejś mierze, bo trafiał na dobrych nauczycieli, także przez edukację szkolną i to później wprowadzoną, niż na poziomie wyższym. Chciał tego, ale z drugiej strony wiedział, że działa w okolicznościach zupełnie innych niż te, które miały miejsce w momencie Solidarności powoływania, w momencie spisywania pamiętnych na zawsze, pozostających w naszej historii 21 postulatów, postulatów, których zresztą część, pisał, można powiedzieć, własną ręką. Chciał się z tego zadania wywiązać na różnych płaszczyznach, na tej wewnętrznej i dlatego wbrew temu, co mu przypisywano, wbrew temu całkowicie zakłamanemu obrazowi, tak dużą wagę przywiązywał do spraw gospodarczych i społecznych, a także w wymiarze międzynarodowym, w tym wymiarze, który dotyczył, po pierwsze, polskiej niepodległości i bezpieczeństwa, po drugie polskiego statusu jako państwa w Europie i w świecie, i po trzecie, polskiej pozycji, bo te trzy sprawy, choć do siebie w jakiejś mierze zbliżone, trzeba od siebie oddzielić i on je oddzielić potrafił. Czynił to w trzech etapach, można powiedzieć, tym pierwszym trwającym niestety krótko, bo trwającym tylko dwadzieścia kilka miesięcy, kiedy współdziałał z rządem o podobnych celach i podobnych poglądach, i później, kiedy przyszło mu działać, nie tyle we współdziałaniu, co w nieustającej, choć nie przez niego narzuconej konfrontacji z rządem o poglądach, można powiedzieć, całkowicie przeciwnym. W tej części pierwszej swojej aktywności jako prezydent mógł skutecznie oddziałać na różne dziedziny życia społecznego i tych zadań się podejmował. Podejmował się wtedy, kiedy po prostu nie było innego wyjścia, jak np. w sprawie rozwiązania Wojskowych Służb Informacyjnych, jeszcze za czasów rządów pana Marcinkiewicza i wtedy kiedy sytuacja była już inna, kiedy jego doświadczenie związkowe, jego pozycja jako działacza związkowego bardzo sprzyjała możliwościom skutecznego działania. Potrafił w tych działaniach, trzeba to też bardzo mocno podkreślić, być skutecznym. Można tu postawić pytanie czy kierował się jakąś skonkretyzowaną doktryną. Rozmawiałem o tym ostatnio, dostałem nawet różnego rodzaju propozycje na piśmie, np. propozycję, by połączyć aktywność w tej dziedzinie w szczególności Lecha Kaczyńskiego z teoriami Dona Rollsa, teoriami bardzo wpływowymi na dzisiejszym zachodzie, ale muszę jasno powiedzieć, gdybym to uczynił, to być może dodał bym w jakiejś mierze splendoru tej aktywności, ale powiedziałbym oczywistą nieprawdę. Nie dlatego, żeby te teorie były mojemu bratu nieznane, były znane, były znane, dlatego, że, jak tu już mówiono, był erudytą, interesował się bardzo różnymi dziedzinami życia, ale były znane przede wszystkim dlatego, że odnosiły się bezpośrednio do kwestii związanych z jego zawodem: prawo pracy i polityka społeczna, że pisał o nich także w swojej habilitacji. Ale był przeciwnikiem, zdecydowanym przeciwnikiem, zamykania kwestii społecznych w jakieś bardzo zwartej, wewnętrznie koherentnej doktrynie. Uważał, że to jest błąd, że praktyka społeczna jest zawsze bogatsza, niezależnie od tego, jak doktryna jest zręcznie sformułowana i, jak w wypadku koncepcji Rollsa, później wielokrotnie weryfikowana i zmieniana, jednak zawsze jakoś odbiega od rzeczywistości. A tą rzeczywistość znał, znał jej bardzo różne aspekty i potrafił w ramach tej rzeczywistości funkcjonować. Jego doktryna, była w gruncie rzeczy, tylko i wyłącznie związana z ideą najważniejszą, z ideą, o której już mówiłem, z tym, że powtórzę to jeszcze raz, był człowiekiem Solidarności. Był i chciał być. Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, to trudno tutaj dodać coś do tego, co zostało już powiedziane, przynajmniej jeśli chodzi o ten zarys ogólny, poza tym może, że bardzo mocno podkreślał w swojej polityce, ale także przede wszystkim nie w tym co mówił, a w tym co robił, aspekty prawne. Wiedział, że Unia Europejska jest strukturą opartą o bardzo zresztą rozbudowany, nadmiernie rozbudowany, mamy tu do czynienia z przeregulowaniem, system prawny. Z jednej strony miał do tego stosunek krytyczny, bo wiedział, że to przeregulowanie jest wysoce wątpliwe z punktu widzenia celowości, ale z drugiej strony doskonale zdawał sobie sprawę także i z tego, że dla takiego kraju jak Polska, a więc kraju, który przynajmniej w tym momencie nie dysponuje atutem jakiejś wielkiej siły, czy to militarnej czy to gospodarczej, czy to w jakiejś innej dziedzinie, funkcjonowanie w ramach prawa i strzerzenie prawa europejskiego, odrzucanie tych praktyk, które w gruncie rzeczy to prawo kwestionują, jest bardzo groźne. Jego postawa wobec Irlandii to było nie tylko, i tutaj pozwolę sobie na pewne uzupełnienie, niewłączanie się do tego chóru, odmawianie udziału w nacisku na Irlandię, ale to było także nieratyfikowanie traktatu lizbońskiego, mimo bardzo dużej presji wywieranej z różnych stron, ze względu na to, że w świetle europejskiego prawa po referendum w Irlandii ten traktat po prostu nie istniał. Czyli, krótko mówiąc, jego ratyfikacja byłaby ratyfikacją czegoś co nie obowiązuje, chyba że przyjąć koncepcję, wedle której tak naprawdę obowiązuje tylko po prostu bieżąca wola najsilniejszych państw. A przyjęcie takiej koncepcji oznaczało w gruncie rzeczy nic innego jak rezygnacje z suwerenności, bo prawo Unii Europejskiej, cokolwiek można mu zarzucić, w sensie tym najgłębszym suwerenności państw nie kwestionuje, nie kwestionuje przez to, że Unia pozwala wystąpić ze swoich szeregów i nie kwestionuje także poprzez to, że w wielu sprawach zasadniczych potrzebna jest jednak zgoda wszystkich. I potrzebna była także zgoda Irlandii, a jej wewnętrzne przepisy nakazywały, by taka zgoda była wyrażona w referendum. Stąd ta postawa, postawa, która budziła sprzeciw poza Polską, właśnie w tych najpotężniejszych stolicach, no może poza jedną, ale to jest nie do zaakceptowania, lecz do zrozumienia, taki był ich interes, ale budziła potężne sprzeciwy także w Polsce. Bo sensem pracy i, chyba mogę użyć tego słowa, chociaż ono nie jest popularne, walki Leszka było także i to, by nie dopuścić do dominacji polskich elit, które nie chcę dawać tutaj żadnych przymiotników, które tych prawd czy to z nieświadomości, niewiedzy, bo pamiętajcie Państwo, że w tej grupie ta nieświadomość, niewiedza, jest wystarczająco rozpowszechniona, czy to z premedytacji przyjmować nie chciała. I los mojego brata w wielkiej mierze został przez tą walkę określony. To co spotkało go jako prezydenta Rzeczypospolitej wymagało rzeczywiście od niego wyjątkowej odporności, pan profesor mówił tutaj o heroizmie, przyłączę się do tego sformułowania. I ta determinacja, z którą działał, z którą chciał działać, była także motywem tej jego ostatniej wyprawy. Wyprawy, z której niebezpieczeństw zdawał sobie sprawę, co nie oznacza, żeby przewidywał, że skończy się ona tak, jak się ona skończyła, ale uważał, choć proponowano mu inne rozwiązania i to były propozycje nie tylko te składane publicznie przez jego wrogów, ale także składane przynajmniej przez tych, którzy wówczas przedstawiali się jako jego przyjaciele, otóż te propozycje odrzucał, gdyż był głęboko przekonany, że właśnie w Katyniu powinien powiedzieć kilka prawd, przekazać kilka prawd najbardziej zasadniczych, najbardziej zasadniczych dla naszego narodowego bytu, dla naszego narodowego samopoczucia, dla politycznego myślenia Polaków. A prawda o tym, że racje nie są rozłożone równo, że rację mają ci, którzy walczą o wolność, była, jak sądzę, najbardziej podstawowa. I sądzę, że jeśli chcemy, a warto, tradycję, którą budował Lech Kaczyński kontynuować, jeśli chcemy jego plany wcielać w życie, to musimy o tej prawdzie przede wszystkim pamiętać. Dziękuję bardzo". Margotte's blog

26 grudnia 2010 Żeby oszukiwać wcale nie trzeba kłamać... Właśnie dzisiaj, w drugim dniu Bożego Narodzenia, cztery lata temu, zacząłem pisać swoje felietony… Uznałem, że czas, żeby zacząć opisywać rzeczywistość z punktu widzenia prawicowego, konserwatywnego liberała .Do tego momentu pisywałem tu i ówdzie, ale teraz postanowiłem pisywać codziennie.. Ponieważ, niezależnie od ekipy  rządzącej sprawy Polski idą w jednym kierunku. W kierunku totalitarnego państwa bezprawia przy pomocy demokracji socjalistycznej, która umożliwia przegłosowywanie wszystkiego pod kątem biurokracji rządzącej Polską. Bezprawie  w państwie totalitarnym powstaje wtedy, gdy rządzący nie szanują prawa naturalnego, czyli prawa do naturalnej wolności, własności i do życia ludzi, zwanych ironicznie w demokratycznym państwie bezprawia- „obywatelami” Bo tak naprawdę” obywatel” w demokratycznym państwie bezprawia- jest niewolnikiem państwa demokratycznego i bezprawnego.. Rządzą nim urzędnicy, którzy ciągną pożytki z istnienia biurokratycznego państwa bezprawia, w którym na biurokrację państwowe biurokratyczne  sitwy wydają- na dzień dzisiejszy 25 miliardów naszych pieniędzy odebranych nam pod przymusem ustawowym i demokratycznym.. Posłużyłem się nazwiskiem słynnego człowieka, który pokusił się na opisanie państwa totalitarnego w latach czterdziestych ubiegłego wieku, a człowiek ten nazywał się George Orwell i przeszedł do historii dwoma najważniejszymi książkami:” Rok 1984” i „ Folwark zwierzęcy” .Te dwie książki zapadły mi w pamięć i postanowiłem jego nazwiskiem nazwać mój blog.. To jest taki mały hołd, który złożyłem mu za to, że  jako wizjoner przewidział co będzie się działo w pięćdziesiąt lat później. I jesteśmy świadkami tej orwellowskiej tragedii, która dotyka ludzkość,  a której jeszcze nie wszyscy widzą, albo sobie nie uświadamiają.. Krok po kroku- urabiając propagandą- rządzący wprowadzają rozwiązania, które człowiekowi zabierają jego naturalne prawo do wolności .. Prawo dane człowiekowi od samego Boga razem z rozumem, żeby mógł wybierać  pomiędzy dobrem i złem... A jak wybierze, tak będzie osądzony na Sądzie Ostatecznym.. Bo Bóg jest Sędzią sprawiedliwym, którzy za dobre wynagradza  a za złe karze.. O czym już w Kościołach się nie mówi, mówi się za to, że :”Bóg jest miłością”....”(???) Przez ostatnich cztery lata, nie opuszczając żadnego dnia, mimo trudności technicznych, które mi się zdarzały -  napisałem 1460 felietonów politycznych(!!!). Wydaje mi się, że  jest to duże osiągnięcie, zważywszy, że jestem felietonistą z doskoku, mam mało czasu, bo pracuję  zarobkowo praktycznie od rana do wieczora. Zaczynałem, od zera.. Nie umiałem nawet włączyć komputera. Tak było cztery lata temu, Dzisiejszy felieton nosi numer 1461.. Wiele moich felietonów zostało przedrukowanych przez  innych za moją zgodą, co jest dla mnie wielką satysfakcją.. Wartość człowieka mierzy się podobno  liczbą jego wrogów.. A mam ich określoną liczbę- nie wiem jak wielką.. Do pewnych rzeczy doszedłem sam drogą dedukcji, do innych się doczytałem, przerzucając  setki gazet i z tysiąc książek.. Inne odkrywam nadal. Mam wielkie podziękowanie dla moich mistrzów myślenia, pana Janusz Korwin-Mikke, Stanisława Michalkiewicza, Adama Wielomskiego, Waldemara Łysiaka, Stefana Kisielewskiego, nieżyjącego już mistrza felietonu, Chestertona, mistrza felietonu angielskiego, wielkiego konserwatysty; Jacka Bartyzela, Patricka J. Buchanana, Aldousa Huxleya, księdza Waldemara Chrostowskiego, Feliksa Koniecznego, Sowella, Misesa. Hayeka, Rothbarda, Hoppego,. Ks. Michała Poradowskiego, Mirosława Dzielskiego, Bastiata, Mackiewicza, Irvinga, Sołżenicyna, Pająka, Johnsona, Friedmana, Ratajczaka, Bukowskiego, Konopczyńskiego, Tyrmanda , Ziemkiewicza, Erica von Kuehnelta-Leddihna, Josepha de Maistre, Dudka, Cenckiewicza, Gontarczyka, Actona oraz wielu innych i Alexisa de Tocquevilla, człowieka, który był synem, wnuczki Chreticena Guillaume de Malesherbes,  człowieka który ośmielił się bronić Króla Ludwika XVI, bo wielu się bało - i zapłacił za to najwyższą cenę. Głowa jego potoczyła się do kosza ścięta gilotyną.. To on powiedział, że: ”Prawo niezgodne z religią jest prawem niezgodnym z moralnością”(!!!) . Rewolucjoniści wybili mu cała rodzinę - przeżyli ci co przebywali za granicą. „:Hańbą jest przestępstwo, a nie szafot” - mawiali konserwatyści idący na śmierć. A zbir Danton mawiał:” Rewolucji nie robi się przy pomocy herbaty (….). Potrzeba płatnych zbirów”(????). I on takim był... Dzisiaj żyjemy w czasach odrywania religii od życia tzw. publicznego, odrywania  elementów  naszej cywilizacji od życia. Kościół Powszechny jest otwarty. Prawo rzymskie już prawie nie istnieje, filozofią grecką już nikt sobie głowy nie zaprząta. .Mamy nowe zabobony- prawa człowieka i demokrację. I wszystko wywrócone do góry nogami, a w zgiełku różnych  interpretacji brakuje ciszy.. Taki hałas..

Zapomniałem o Mostowiczu, który napisał przepiękną książkę na temat socjalizmu przedwojennego, panującego w Polsce.. Bohater- Nikodem Dyzma- jest  bohaterem III Rzeczpospolitej- bez wątpienia.. Gdyby dzisiaj żył, a nie zginął od zabłąkanej kuli bolszewika- na  pewno napisałby kolejną- jeszcze lepszą.. Również wielki bohater czasów minionych.. Mam nieodparte wrażenie, że Rewolucja Francuska trwa nadal.. Senator belgijski Filip Mahoux wystąpił z wnioskiem, aby krzyże usunąć ze wszystkich budynków użyteczności publicznej, z bram cmentarzy komunalnych  I uważa, że należy zabronić królowi i urzędnikom  administracji udziału w uroczystościach religijnych a szczególnie w procesjach i pasterkach(???). I pomyśleć, że kiedyś cmentarze były przy kościołach i w gestii Kościoła Powszechnego. Dzisiaj są komunalne, gminne.. „Pierwszą rzeczą jaką człowiek robi w imię swoich ideałów, jest dopuszczenie się kłamstwa” - twierdził Schumpeter.. Ci wszyscy walczący z cywilizacją dopuszczają się kłamstwa. Zapominają , że silna Europa wyrosła z chrześcijaństwa i ono było przez wieki spoiwem łączącym ludzi tu mieszkających.. Europa była zjednoczona w duchu chrześcijańskim, a nie - jak dziś - spętana biurokracją i zarządzana przez nią.. Co nam oferują zamiast Dziesięciu Przykazań? Relatywizm i permanentną rozrywkę.. Kłamstwo i obłudę.. Demagogię i dezinformację. I codzienne odwracanie kota ogonem.. A w Wigilię, wszyscy pracownicy Ministerstwa Prawdy, śpiewali kolędy w państwowo-politycznej telewizji zwanej publiczną.. Byli też i posłowie demokratyczni i nam przychyli mówiący ludzkim głosem, jak to w Wigilię.. Na co dzień głosują przeciw nam w Sejmie, równie demokratycznym, jak ONI sami.. Bardzo podobała mi się kolęda w wykonaniu pani posłanki Joanny Muchy z Platformy Obywatelskiej.. Naprawdę wykonanie pierwsza klasa. I nie piszę tego złośliwie.. Prawie jak kolęda „Uciekali” z musicalu Metro - Teatru Studia Buffo.. I śpiewała a capella.. Co nie jest łatwe.. Kolędy wyrażają radość z narodzin Chrystusa.. Pani Joanna Mucha też wyrażała radość, tym bardziej, że jest ”Najpiękniejszą posłanką w Sejmie” ..Po zaśpiewanej uroczo kolędzie powiedziała, że: ”Lepiej nam będzie po Nowym Roku”(???). Może pani posłance będzie lepiej, ale nam z pewnością gorzej, bo między innymi pani posłanka głosowała za podwyżką podatków dla nas, zaraz w Nowym Roku.. Chyba, że im wyższe podatki- tym nam jest lepiej.. jak to tłumaczył pan Bogdan Zdrojewski w sprawie podwyżki podatku VAT na książki, że to niby wzrośnie czytelnictwo.. Jest ministrem  kultury- więc się na tym zna.. No i pani posłanka  pilotuje ustawę In vitro, przeciw Panu Bogu, żeby można ludzi konstruować w szklankach i probówkach, według opisów A. Huxleya.. z „Nowego Wspaniałego Świata”.. Ale kolędę zaśpiewała przepięknie.. A co to szkodzi? I Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek.. Przecież to wszystko co robią demokraci- robią dla człowieka, ale nie według wskazań Bożych.. Ale  przeciw naturze!

I natura się w końcu zemści.. I co? Nie da się oszukiwać, żeby nie kłamać.. Da się! A jeszcze jak się ma ładną twarz uwiarygodniająca to co się mówi i śpiewa.. Nie zawsze jednak człowiek jest stworzony na podobieństwo Pana Boga.. Choć ma twarz anioła, który zawsze może się zbuntować.. Wtedy stanie się Lucyferem. WJR

Marek Król dla SE: Nie po kolei Kiedy Polacy nawet w WikiLeaks nie mogli znaleźć przecieków z rozkładu jazdy PKP, partia i rząd przystąpiły do intensywnych działań. Wykryto i usunięto człowieka, który był sprawcą grudniowego bałaganu na kolei. Okazało się, że to Juliusz Engelhardt sypał piach w tryby PKP i rzucał kłody pod nogi biegających po peronach podróżnych. Ten perfidny szkodnik kolejowy doprowadził do zapaści na PKP w czasie, kiedy kierownictwo tego państwowego przewoźnika przebywało na "Światowym kongresie kolei dużych prędkości". Engelhardtowi odebrano zatem przed świętami kolejkę, by inni tatusiowie mogli się nią dalej bawić, niektórzy razem ze swoimi synami. Na wspomnianym kongresie kolei dużych prędkości, jak doniosły media, gościł redaktor Michał Tusk, pierworodny premiera. Wyjazd ten opłacili spontanicznie między innymi pasażerowie PKP czekający na szybki pociąg i pozostali podatnicy dotowanego miliardami złotych przewoźnika. Kiedy w mediach pojawiła się kąśliwa informacja o ekskursji redaktora Tuska do Chin, w jego obronie stanęła wolna prasa. Okazuje się, że Michał Tusk wyjechał na kongres do Chin, bo zobowiązuje go do tego tytuł "przyjaciela kolei". Wyróżnienie to uzyskał od PKP za promocję transportu szynowego na Pomorzu. A tak niewielu przyjaciół ma PKP, o czym świadczą wyzwiska pasażerów, którzy uparli się jechać w grudniu szybkim pociągiem. Trzeba mieć nie po kolei, by imputować, że Michał Tusk pojechał na chiński kongres jako syn premiera. Rodzima redakcja "Gazety Wyborczej" broni go przed nieodpowiedzialnymi żurnalistami, którzy ośmielili się epatować informacją o wyjeździe eksperta kolejnictwa Tuska na kongres. "Dziennikarzom tych mediów" - napisał naczelny "GW" w Trójmieście - "trudno uwierzyć, że syn premiera naprawdę interesuje się tym, o czym pisze". Trudno w to może uwierzyć, co pisze redaktor "Gazety" należący do naczelnych, kiedy oświadcza, że Michał Tusk jest "dłużej dziennikarzem niż synem premiera i będzie dziennikarzem, kiedy jego ojciec przestanie być premierem". Redaktorowi "Gazety" chciałbym przypomnieć, że długość nie jest tak ważna, jak technika, o czym przekonują nas od lat seksuolodzy i mądre kobiety. Rozumiem, że każdy tatuś lubi się pobawić z synem kolejką i premierowi nie można odmawiać tej przyjemności, zwłaszcza kiedy nie musi za to płacić. A kiedy Tusk przestanie być premierem, to tę bolesną dla organu partii i rządu stratę zrekompensuje Michał Tusk, "ekspert od dróg, komunikacji miejskiej i kolei", jak informuje "GW". Po cóż więc epatować społeczeństwo nieodpowiedzialnymi informacjami o wyjeździe syna premiera na kongres do Chin, kiedy wyjechał tam zwykły redaktor "Gazety" i w dodatku ekspert. PKP potrzebuje ekspertów w gazetach, dlatego nie szczędzi środków na ich kształcenie, by rosła nam armia przyjaciół kolei w wolnych mediach. Pracuje nad tym armia przyjaciół rządu i partii w mediach i ich też trzeba by wysłać do Chin. Niech jadą na kongres wolnych mediów, wolnych od nieprzyjaciół rządu i partii. Trzeba mieć nie po kolei, by niszczyć pociąg do rządu i partii w tak trudnym dla PKP okresie tworzenia zrębów kolei dużych prędkości. Trzeba mieć nie po kolei, by wytykać premierowi, że jedynego syna oddał służ-bie PKP i kolei dużych prędkości. Trzeba mieć nie po kolei, by dla doraźnych celów medialnych niszczyć zabawę taty z synem kolejką. I na koniec, trzeba mieć nie po kolei, by nie dostrzec, że w kraju jest po kolei.

Więcej http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/nie-po-kolei_165331.html

Irena Szafrańska's blog

Józef Beck przyczynił się do klęski Hitlera Marszałek Józef Piłsudski był przekonany, że jakikolwiek pakt wojskowy Polski z Niemcami lub Rosją oznaczałby koniec niepodległości Polski. Dyplomacja polska miała za zadanie za wszelką cenę niedopuszczenie do wejścia na teren polski wojsk niemieckich lub sowieckich pod jakimkolwiek pozorem. Geopolitycznie, Polska była zagrożona ze wschodu i z zachodu, zwłaszcza po zniszczeniu przez W. Brytanię planu Romana Dmowskiego, oficjalnego reprezentanta Polski na Zachodzie, który w 1918 roku w Wersalu zażądał, żeby w granicach polskich był Gdańsk i Kłajpeda oraz Prusy Wschodnie z wyjątkiem wolnego miasta Królewca, który miał być, wraz z okolicznym terenem, niezależny od Berlina. W traktacie wersalskim W. Brytania przeforsowała stworzenie wolnego miasta Gdańska i zaliczenie Prus wschodnich do terenów państwa niemieckiego wraz z Królewcem. Wówczas marszałek Ferdynand Foche wskazał na Gdańsk i przepowiedział, że w Gdańsku zacznie się Druga Wojna Światowa. Warto zwrócić uwagę, że wówczas Anglia nie chciała wzmocnić Francji i dlatego osłabiała Polskę, sprzymierzeńca Francji. Niemcy rozpoczęły Pierwszą i Drugą Wojnę Światową z nadzieją stworzenia wielkiego imperium kolonialnego. Z tego powodu Niemcy w 1914 roku zaczęły wojnę Rosją za pomocą ultimatum o treści, że: „jeżeli Rosja nie zdemobilizuje się w przeciągu 12 godzin, to jest w stanie wojny z Niemcami”. Wówczas plan marszałka Schliffen’a przewidywał szybkie zwycięstwo nad Francją i powolny podbój Rosji w celu stworzenia na jej terenach kolonii niemieckiej, tak jak W. Brytania uczyniła to w Indiach. Niemiecki tranzyt przez polskie Pomorze do Prus był uzasadnieniem żądań Berlina na uzyskanie pozwolenia na stworzenie „korytarza” przez Polskę do Prus za pomocą specjalnej linii kolejowej i szosy. Natomiast w krótkim czasie Niemcy i ich zwolennicy zaczęli nazywać Pomorze Gdańskie „Polskim korytarzem przez Niemcy”, jeszcze przed dojściem do władzy Adolfa Hitlera. Nim Hitler objął legalnie władzę w Niemczech, Józef Beck – patriota polski flamandzkiego pochodzenia a nie żydowskiego, jak to chciał udowodnić hitlerowski wojenny gubernator w Warszawie nazwiskiem Hans Frank, który prowadził dokładne badania genealogiczne, aby wykryć pierwiastek krwi żydowskiej w żyłach rodziny polskiego ministra spraw zagraniczny, co nie mogłoby świadczyć o jego jakoby perfidii wobec Niemiec hitlerowskich – został wybrany przez marszałka Józefa Piłsudskiego na wykonawcę jego koncepcji, polityki zagranicznej niepodległej Polski, w niezwykle trudnym położeniu miedzy dwoma silniejszymi sąsiadami, rządzonymi przez anty-polskich dyktatorów, na wschodzie przez komunistę a na zachodzie przez rasistę. Józef Beck był urodzony w 1894 roku w Warszawie. Służył w Legionach Polskich w czasie Pierwszej Wojny Światowej do momentu, kiedy Niemcy zażądali od Legionów złożenia przysięgi na wierność Niemcom, jako część armii Niemiec. Beck był następnie czynny w tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej na terenie Rosji i po puczu bolszewickim udało mu się przedostać do Polski. Pułkownik Beck wkrótce został adiutantem marszałka Piłsudskiego. W 1922 roku pułkownik Beck służył jako attache wojskowy i oficer wywiadu polskiego w Paryżu, ale niedługo został odwołany po zmianie rządu w Polsce. Po zamachu stanu Piłsudskiego w 1926 roku, Beck został mianowany ministrem wojny i w 1930 roku wicepremierem. W dniu 2 listopada 1932 roku, Józef Beck został mianowany ministrem spraw zagranicznych Polski i w następnych latach wiernie wprowadził w życie strategię Piłsudskiego obrony niepodległości Polski. Strategia ta przyczyniła się do klęski Niemiec w Drugiej Wojnie Światowej, ale niestety nie mogła zapobiec zdradzie Polski przez zachodnich Aliantów. Hitler uważał się za jedynego człowieka, który może stworzyć imperium niemieckie na następne 1000 lat. Nim padły pierwsze strzały Drugiej Wojny Światowej Hitler powiedział przedstawicielowi Ligi Narodów w Berlinie, że jego celem jest „podbój Rosji, ale że jeżeli Zachód tego nie rozumie, to Niemcy zawrą chwilowy pokój z Rosją, zwyciężą siły zbrojne Zachodu i wtedy zdominują Rosję jako część wielkiego imperium niemieckiego na następne 1000 lat”. W czasie pisania programu „Mein Kampf” w więzieniu w Landsbergu, Hitler dowiedział się od generała majora i profesora geopolityki Karla Haushoffera, że Niemcy przegrały Pierwszą Wojnę Światową głównie z powodu braku żołnierzy i zaprowiantowania. Tak więc strategią konieczną i optymalną Niemiec było stworzenie wystarczająco liczebnego bloku, żeby zniszczyć Związek Sowiecki za pomocą ataku z Zachodu 400 dywizji niemieckich i wojsk sprzymierzonych oraz ataku ze wschodu 200 dywizji japońskich, przeciwko 300 dywizjon sowieckim, z których każda była mniejsza liczebnie od niemieckich dywizji. Wojsko sowieckie było osłabione masową stalinowską czystką sowieckiego korpusu oficerskiego. Po zdobyciu pól ropy naftowej w Rosji i na Bliskim Wschodzie, Niemcy miały zdominować świat i bez wojny, drogą szantażu zmusić W. Brytanię i Francję do przekazywania Niemcom ich imperium kolonialnego. Podstawowym warunkiem spełnienia tej optymalnej strategii Hitlera było przyłączenie Polski się do „Anty-Komiternowskiego Paktu” przeciwko Rosji. Już 5 sierpnia 1935 roku, Hitler powiedział, że: „dobre stosunki polsko-niemieckie są podstawowe dla Niemiec i zaproponował współpracę wojskową, pakt przeciwko Rosji, pakt lotniczy, etc”. Rok później, 31 sierpnia 1936 roku, Japonia przystąpiła do zainicjowanego przez Hitlera Paktu Anty-Kominternowskiego przeciwko Sowietom. Włochy przystąpiły do Paktu 6 listopada 1937, w czasie zaczynających się walk japońsko-sowieckich. Von Ribbentrop nalegał wielokrotnie z pomocą Hermana Goeringa, który, przyjeżdżał po pozorem polowań w Białowieży, i starał się żeby Polska przystąpiła do anty-sowieckiego paktu. W dniu 24 października 1938 roku, Niemcy zaproponowały Polsce ogólne załatwienie wszystkich spraw spornych w ramach Paktu Anty-Kominternowskiego. W tym samym czasie największe bitwy lotnicze w historii odbywały się na froncie japońsko-sowieckim. W dniu 26 stycznia 1939 roku, w Warszawie, minister Józef Beck powiedział Joachimowi von Ribbentrop’owi, że Polska do Paktu Anty-Kominternowskiego nie przystąpi. Tym aktem Polska zniszczyła nadzieje Hitlera na pokonanie Związku Sowieckiego uderzeniem ze wschodu i z zachodu bez walk na zachodnim froncie Niemiec. Co więcej, Polska spowodowała stratę połowy wojsk, na które Hitler liczył. Józef Beck był głównym architektem katastrofy Niemiec, ponieważ jego odmowa przystąpienia Polski do Paktu Antykominternowskiego, 25 stycznia 1939, pozbawiła Hitlera połowy wojsk, na które liczył Hitler. Polska odmowa zniszczyła strategię sformułowaną przez generała Haushoffera. Podobno po odmowie Polski, szef wywiadu niemieckiego, admirał Canaris powiedział, że bez udziału Polski i Japonii przeciwko Sowietom, oraz wobec wojny na froncie zachodnim, Niemcy wojnę przegrają. Polska wówczas uratowała Rosję od wojny na dwa fronty, a jednocześnie stała na drodze z Niemiec do Rosji, która wówczas staczała ciężkie walki z Japończykami, sprzymierzonymi z Niemcami. Pokonanie Polski wymagało porozumienia Hitlera z Moskwą, które to porozumienie automatycznie było zdradą paktu Niemiec z Japonią. Upadek Paktu Anty-Kominternowskiego był w dużej mierze wynikiem dyplomacji Józefa Becka, który za pomocą zwłok z odpowiedzią negatywną od 1935 roku, nie dał możności Niemcom wcześniej skoordynować się z Japonią. Tak Niemcy jak i Japonia były podstawowo przekonane do 26 stycznia 1939, że w końcu Polska będzie zmuszona przystąpić do paktu przeciwko Rosji. Skutkiem zawarcia przez Niemcy paktu Ribbentrop-Mołotow w 1939 roku, Japonia poczuła się oszukana i zaprotestowała w Berlinie przeciwko temu paktowi. Hitler został poczytany przez Japonię jako zdrajca, któremu nie można ufać, ale którym można manipulować przeciwko USA. Tak więc dzięki polityce Becka, Pakt Anty-Kominternowski, który został podpisany przez Japonię w 1936 roku, doprowadził do ciężkich bitew na froncie japońsko-sowieckim, nim Hitler dowiedział się, że Polska odmówi przystąpienia do ataku na Rosję.

Japończycy dowiedzieli się o pakcie Ribbentrop-Mołotow w czasie bitwy nad rzeką Kalką pod miejscowością Kalkim Gol, w której zginęło około 20,000 żołnierzy japońskich armii Kwantungu i około 10,000 żołnierzy sowieckich armii syberyjskiej. Skutkiem tego paktu do końca wojny wojska japońskie nie walczyły przeciwko Sowietom. Zawieszenie broni japońsko-sowieckie zostało podpisane 15 września 1939 roku. Dzień później zawieszenie broni japońsko-sowieckie weszło w życie. Następnego dnia, 17 września 1939 roku, Sowiety rozpoczęły atak na Polskę. Porządek tych dat nie jest powszechne znany wśród Polaków, tak jak nie są należycie doceniane zasługi polskiej dyplomacji prowadzonej przez Józefa Becka. Plan Hitlera zakładał podbój Związku Sowieckiego przy pomocy 200 dywizji Japońskich i trzech i pół miliona żołnierzy polskich, w stu dywizjach zmobilizowanych przez Niemców, w ramach Paktu Anty-Kominternowskiego. Pakt ten przestał istnieć z chwilą odmowy Polski i zdrady Japonii przez Hitlera. Niemcy straciły połowę planowanych wojsk i wkrótce było im brak miliona żołnierzy na froncie, kiedy w 1941 roku rozpoczęli atak na Rosję. W 1941 Hitler starał się uzyskać udział Japonii przeciwko Sowietom i zgodził się wypowiedzieć wojnę przeciwko USA, zaraz po pierwszej bitwie japońsko-amerykańskiej. Faktycznie w cztery dni po ataku Japończyków na Pearl Harbor na Hawajach, 11 grudnia 1941, Hitler wypowiedział wojnę Ameryce  w zamian za obietnicę przystąpienia Japonii do działań przeciwko sowieckiej armii syberyjskiej. Japończycy nie mieli zamiaru obietnicy tej dotrzymać i znacznie wcześniej szpieg sowiecki w Tokio, Ryszard Sorge, powiadomił Moskwę, że Japonia nie podejmie walk przeciwko armii syberyjskiej, która to armia, w sile 100,000 żołnierzy, dokonała odsieczy Moskwy i zadała pierwszą klęskę wojskom niemieckim oraz tym samym była punktem zwrotnym losów wojny. Dyplomacja Józefa Becka odegrała podstawową rolę w klęsce Hitlera pod Moskwą jak i w przegraniu wojny przez Niemcy. Polska nie uchroniła się od masowych mordów w czasie wojny i powojennej niewoli sowieckiej z powodu zdrady przez Churchilla i Rosevelta w Teheranie w 1943 roku, na rok przed Powstaniem Warszawskim w 1944 roku. W przeddzień Powstania Warszawskiego, patriota i wielki dyplomata polski, minister Józef Beck, który był jednym z architektów klęski Adolfa Hitlera, umarł na gruźlicę, 6 czerwca 1944 roku, internowany w Rumunii, w miejscowości Stanesti. Zasługi Józefa Becka pozostały niedocenione i nie uczczono należycie jego pamięci. Iwo Cyprian Pogonowski

Słuszność w służbie interesów Ile już czasu mija, odkąd ku radości naiwnych “prawo zatriumfowało” nad kupcami z warszawskiego KDT? Pisałem wtedy: “nie było powodu spieszyć się z eksmisją, należało, w interesie społecznym, umożliwić kupcom zbudowanie innej siedziby. Na pogromie prywaciarzy przez prezydent miasta, która spieszyła się z egzekucją wyroku tak bardzo, że aż dokonała jej w sposób bezprawny, za pomocą wynajętych drabów, wszyscy stracili – zyskały tylko grube miliony okoliczne galerie handlowe. Z każdym miesiącem, kiedy na placu po KDT wciąż nie dzieje się nic, staje się coraz bardziej oczywiste, co twierdziłem od początku: że nagła miłość pani prezydent do prawa miała jakieś drugie dno”. Przypominam sprawę, bo jest ona przykładem ogólnej prawidłowości – taka władza, jaką mamy, jest nawet w stanie zrobić czasem coś słusznego, ale tylko, jeśli popycha ją do tego interes własny bądź wpływowego lobby. Tak właśnie jest z obcięciem subwencji dla partii politycznych. Generalnie, oczywiście – tylko że w naszej konkretnej sytuacji współzależności biznesu i władzy każde dziecko wie: partia rządząca “się wyżywi”, a opozycja sponsorów nie znajdzie. Nikt nie chce ryzykować losu Romana Kluski albo zwalenia się nagle o szóstej rano na firmę wszystkich możliwych inspekcji. Premier jak zwykle zachwycił się własnym sukcesem, prezydent pokazał, jak szybko potrafi podpisywać przysyłane mu papiery, w mediach uradował się chór chwalców, że ukrócono wydatki… Może i jest się z czego cieszyć, bo z wyborczych obietnic PO to przecież jedna z zaledwie dwóch, które zostaną zrealizowane. Drugą, prorokuję, będzie likwidacja immunitetów. Nazajutrz po tym, gdy partia, której dziś jeszcze wystarcza bajerowanie, uświadomi sobie, że dla zachowania władzy trzeba zacząć zamykać. RAZ

27 grudnia 2010 "Gdy orły milczą , zaczynają trajkotać papugi".. W. Churchill Skończyły się Święta Bożego Narodzenia, skończył się czas kolęd i medialnego wyciszenia zgiełku- zaczną znowu  trajkotać papugi.. Tak jak przez okrągły rok.. Orły dziewięciu służb, które dbają o nasze bezpieczeństwo- będą milczały..  Bo taka jest ich rola - wszak jesteśmy demokratycznym państwem prawa i lewa.. Bardziej lewa.. W organizowanym zgiełku - zawsze trudno się doszukać ciszy.. W takim zgiełku bez ciszy- służby przejrzały milion bilingów(????) Podsłuchiwanie trwa na skalę , no powiedzmy sobie umiarkowaną, bo jest nas 38,5 miliona, a podsłuchiwano jedynie 1 milion.. Za to okradanie nas odbywa się na skalę znacznie większą niż podsłuchiwanie.. Bo  demokratyczne państwo prawa i praw człowieka okrada nas wszystkich.. Wyobrażam sobie co dzieje się w Sejmie, sercu demokracji, gdzie krzyżują się podziemne tunele  agenturalnej komunikacji.. W końcu jedni pracują dla jednych, inni dla innych, a jeszcze inni- dla jeszcze innych.  Oczywiście jest możliwe przemieszanie się  z ABW,CBŚ, CBA, KW, SKW- bo Wojskowych Służby Informacyjnych, już dawno nie ma, tylko pozostali oficerowie tych służb.. Gdzieś się podziewają...Labirynt jest więc  wszędzie zamknięty.. Czy  w Sejmie  można swobodnie rozmawiać, żeby nie być podsłuchiwanym? To znaczy, to co głośno mówi  się z mównicy- to co innego, a to co na korytarzach- to o innego.. Chodzi o to, co na korytarzach.. Część posłów umawia się kawiarniach, żeby sobie porozmawiać, na przykład Bolesław Piecha z Prawa i Sprawiedliwości, gdy  decydował o  wciągnięciu na listę refundowanych leków kolejnego refundowanego leku.. Chociaż to zły przykład.. Pan Piecha przypadkowo spotkał w kawiarni przedstawiciela handlowego określonej firmy, która też chciałaby się podłączyć pod te 8 miliardów złotych, przeznaczonych z budżetu państwa , na zakup leków refundowanych, bo normalnie tych leków nie da się  sprzedawać, co jest oczywiste- bo wtedy nie byłyby refundowane.. A muszą być refundowane, żeby ci o są przy refundacji też trochę zarobili. Dziwię się, że do tej pory demokratycznie wybrani posłowie nie wpadli na pomysł refundowania  chleba, cebuli, masła, oleju, babek drożdżowych i innych ciast  oraz mioteł. Kawiarni jest w Warszawie dość. Starczyłoby dla wszystkich demokratycznych posłów.. Gdyby nie było refundacji i  nie trzeba byłoby się przypadkowo umawiać w sprawie wciągnięcia  leków  na listę leków refundowanych. Nie zarobiłyby wtedy  kawiarnie, ale też służby nie miałby w tej prawie nic do roboty.. Bo nikt w tej sprawie nie umawiałby się w kawiarni- nawet przypadkowo. .Jakby to powiedział Edmund Burke:” Aroganckiej ignorancji nie usprawiedliwia fakt że napędza ją butna pasja”(!!!) Ten to potrafił sformułować myśli. .Jeden z największych konserwatystów.. Dzisiaj nie ma takich.. Są inni, mniej „konserwatywni”, na przykład pan poseł Ludwik Dorn, nazywany swojego czasu ” trzecim bliźniakiem”. On ma cztery córki, ale nie wszystkie z jedną żoną.. Wszystkie cztery - każda z inną. No i to nie są bliźniaczki... Teraz tacy są” konserwatyści” i „prawicowcy.”. Domagający się dopłat z budżetu państwa do swojej bezowocnej działalności politycznej.. Tak jak Ludwik Dorn.. Nie wiem co się stało z psem Sabą.. Może poszła inną drogą.. Konserwatystą jest też arcybiskup Kazimierz Nycz, który nie słucha katolickiego Radia Maryja w każdym domu.. Może słucha Radia Z, albo RMF FM.. I czyta ”konserwatywną” Gazetę Wyborczą.. Tego nie zdradził co czyta i słucha, tylko zdradził, czego nie słucha na pewno.. Ciekawi mnie skąd wie dlaczego nie słucha Radia Maryja? Skoro nie słucha. .Chociaż  raz powinien posłuchać, żeby wiedzieć, że nigdy nie należy go słuchać.. Ale kto mu podpowie, że nie należy go nigdy słuchać.? Ktoś musi, jak arcybiskup sam nie potrafi określić co jest katolickie - a co nie jest.. Przypominam, że popierała arcybiskupa w czasie przesilenia ingresowego Gazeta Polska, związana z Prawem i Sprawiedliwością, przeciwko arcybiskupowi  Stanisławowi Wielgusowi- prawdziwemu księciu Kościoła Powszechnego.. Wrogowie rozpętali  przeciw niemu kampanię, jakoby był współpracownikiem  Służby Bezpieczeństwa.. Dziwnym trafem sąd lustracyjny  przeciągał sprawę wyjaśnienia rzekomej współpracy arcybiskupa ze Służbą Bezpieczeństwa.. I nie wyjaśnił! Bo już było po wszystkim.. Natomiast taka Irena Dzidzic, znana z programów „Tele Echa”, zaprzecza w sądzie jakoby była TW ”Marleną”.”To mógł być ktoś inny” twierdzi przed sądem. Uważa się za wieloletnią ofiarę tajnych służb, bo sprawa jej rzekomej współpracy ma być zemstą wysokiego rangą oficera służb PRL, za to, że w latach 50 nie chciała z nim zatańczyć. To może być prawda, bo wtedy jeszcze nie było „Tańca z gwiazdami”. Ale, że pytania podczas programu były przygotowana zawczasu łącznie z odpowiedziami - to fakt. Wszystko było dokładnie wyreżyserowane - ale na wizji nie było agentów, tylko szefowie telewizji państwowej- głównego narzędzia propagandy i dezinformacji - dawali na wizję kogoś zupełnie przypadkowego.. Tak ja dzisiaj.. Pion lustracyjny IPN, który jest stroną procesu, choć formalnie nie oskarża dziennikarki, bo nie pełniąc funkcji publicznej, nie podlega ona lustracji- twierdzi, że od czerwca 1958 - do kwietnia 1966 świadomie i tajnie współpracowała ona z kontrwywiadem MSW jako TW „Marlena”. Nie zachowała się teczka pracy” Marleny”, ani jej zobowiązania do współpracy. Są jednak zapisy oficera prowadzącego Włodzimierza Lipińskiego i sześć dokumentów z lat 60, pod którymi podpisała się pani Irena Dziedzic, w tym jej pokwitowania wzięcia pieniędzy od SB.. Według zasobów Instytutu Pamięci Narodowej  po PRL-u zachowało się 1,5 miliona teczek agentów(!!!!). Paprzecie państwo ile osób współpracowało, żeby można było kontrolować  cały naród.. A dzisiaj wystarczy 600 oficerów służb ze zbioru zastrzeżonego, którego nie ujawnił ani prezydent Lech Kaczyński, ani Bronisław Komorowski - i efekt jest ten sam. Służby się nauczyły, że niepotrzebnie angażuje się takie masy ludzi do kontroli jeden drugiego.. I takie stery donosów pisane jeden na drugiego.. Teraz tylko jest z tym problem? Dzisiaj wystarczy technika- i sześciuset zaufanych oficerów, w mediach, spółkach, w paliwach, na kolei, w bankach i wszędzie tam gdzie są pieniądze i wpływy.. I po co było tyle zamieszania?.  Jak mamy demokrację i prawa człowieka.. Podobnie jest ze Zbigniewem Nienackim.. Autorze serii młodzieżowych książek o Panu Samochodziku. Autor przygód Pana Samochodzika został zwerbowany do współpracy przez funkcjonariusza o nazwisku Czernych. Akta Nienackiego zostały zniszczone i nie wiadomo na kogo i o czym donosił, ale zachował się protokół zniszczenia akt, z którego jednoznacznie wynika, że ”Eremita”- to Nienacki. W protokole znalazł się zapis mówiący o tym, że” Wszystkie osoby ze sprawy zostały wyrejestrowane”.

Według pracowników IPN oznacza to, że współpraca pisarza nie była fikcją, a za jego sprawą zarejestrowano w aktach jakieś inne osoby. Pan Samochodzik do końca życia sympatyzował z komunizmem. W 1962 roku wstąpił do PZPR, a rok później do Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej.. W stanie wojennym wstąpił do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego Dzisiaj mamy zupełnie inne czasy.. Czasy wolności i demokracji no i nie ma agentów, którzy donoszą  na innych .Donoszą sami na siebie bo toczy się walka agentów i ich popleczników.. Sami donosimy na siebie, na przykład ja, pisząc to co myślę.. Jak twierdzi profesor Bogusław Wolniewcz, wolność słowa się w Europie kończy(!!!) Co może być prawdą, wtedy agenci pracujący dla władzy, ale nie dla Polski, będą mieli jak znalazł.. Wszystko  na talerzu co się pisało i mówiło.. I nie będzie zasady, że prawo nie działa wstecz.. Należało nie pisać i nie mówi co się myśli.. Bo język powinien służyć do ukrycia, a nie do ujawniania myśli. Jak to w systemie totalitarnym..

„Rzadkiej to szczęśliwości czasy, gdy wolno myśleć co się chce, a co się pomyślało- powiedzieć”- uważał Tacyt. Ja też tak na razie uważam. Na razie … gdy orły milczą, a trajkotają papugi. WJR

Z wywiadu Elizy Olczyk z Goliszewskim „Wielu ludzi gospodarki może poprzeć SLD lub PJN – uważa Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club „…” Olczyk „Nie widać tego zahamowania, skoro Polska mimo kryzysu ma znowu niezły wzrost gospodarczy, około 4 proc. PKB w tym roku.” Goliszewski „Cieszmy się. Ale żeby dogonić Niemców czy Francuzów, w ciągu 30 lat musimy mieć rok w rok 7-proc. wzrost PKB. Poza tym ten 4-proc. wzrost gospodarczy niestety nie wynika z redukcji długu publicznego – to już 755 mld zł, czy deficytu budżetu, ale ze wzmożonych zakupów obywateli, którzy obawiając się podwyżki VAT, robią zapasy. To rezultat przyznanych Polsce pieniędzy europejskich, które jednak już niedługo się skończą. To wreszcie słaba złotówka, która napędza eksport, oraz wznowiona akcja kredytowa banków. A tymczasem odsetki od długu publicznego są większe niż wpływy podatkowe przedsiębiorstw. I kombinacje z OFE wystarczą na krótką metę.”

Olczyk Dlaczego euro się nie zawali? Kraje mające tę walutę przeżywają przecież poważne problemy. Goliszewski Pokonują je. Na kryzysie greckim Niemcy na przykład zarobili. Euro poszło tak w dół, że niemiecki eksport ogromnie wzrósł. „…”Pod względem zamożności jesteśmy na ostatnich miejscach w Europie. Dlatego uważam, że premier powinien wygłosić orędzie w sprawie reform. Wytłumaczyć Polakom na czym miałyby one polegać. Nawet przeprowadzić referendum w tej sprawie. Otrzymać mandat społeczny dla zmian. I ruszyć!”…” Możliwości ekspansji polskiego eksportu są ograniczane m.in. przez wysokie narzuty na płace, które podwyższają koszty produkcji. Każda pensja jest obciążona 40-60-procentowym narzutem w postaci rozmaitych danin, które płaci pracodawca”…” Biurokracja za rządów Platformy Obywatelskiej rozrosła się o 60 tysięcy ludzi. Prokuratorzy i sędziowie nadal podejmują decyzje, które rujnują przedsiębiorców. Z powodu przewlekłych procesów firmy bankrutują, pracownicy idą na bruk, a po paru latach okazuje się, że pracodawcy byli niewinni”…” Do przodu idzie też prywatyzacja, choć trudno nie protestować, że taka firma jak Enea zostaje sprzedana rządowi innego państwa, a nie polskiemu inwestorowi.”…” Żeby przedsiębiorcy, których jest blisko 3 miliony, wiedzieli, na kogo mogą liczyć.”…( źródło) Mój komentarz Opisując Polskę na podstawie kilku opinii Goliszewskiego jawi się nam kraj patologiczny. Tak trzeba sobie w końcu powiedzieć prawdę. Polska jest krajem patologicznym. Goliszewski twierdzi, że prokuratura, sędziowie z premedytacja niszczą przedsiębiorców. Państwo którym system podatkowy służy eksploatacji pracowników, państwo, w którym władza tworzy 60 tysięcy miejsc pracy dla swoich. Wystarczyło przeczytać rozmowę typowego, wzorcowego wręcz przedstawiciela Platformy, kacyka na Wałbrzych Ludwiczuka z Rosiakiem, aby zorientować się że miejsca pracy administracji publicznej służą jako synekury dla rodzin klasy politycznej. Dla dojenia przez polityków  budżetu i podatnika. Parę milionów Polaków patologiczne, kleptokratyczne, skrajnie zbiurokratyzowane państwo wygnało za chlebem z Polski. Szacuje się że po otwarciu rynku pracy w Niemczech rząd swoja polityka gospodarcza podatkową wyeksportuje na roboty „do Niemiec około 800 tysięcy Polaków jako nisko wykwalifikowanych robotników. Halicki, medialna twarz Tuska aż piał z zachwytu, że tylu Polaków będzie robiło w niemieckich fabrykach. Tusk, Platforma osiągnie dwa cele. Tusk celowo podwyższył właśnie VAT, aby uderzyć w polskich robotników na Zachodzie. Tusk przyczaił się na ciężko zarobione na obczyźnie pieniądze, które ślą na utrzymanie swoich rodzin. Drugi cel opisał The Economist. W artykule w którym zastanawia się dlaczego pomimo ucisku jakiemu jest poddawane społeczeństwo przez rząd nie ma u nas zamieszek. The Economist wysunął tezę, że dlatego, że mamy masową emigracje. Urzędnicy, esbecy, donosiciele, kryminaliści/ 92 procent głosów na Tuska, Platformę, Komorowskiego w więzieniach / stanowiący żelazny elektorat Tuska i Platformy nigdzie nie emigruje. Emigrują ci ,którzy są klasą uciskaną w Polsce, młodzi, ojcowie rodzin którzy w wyborach, gdyby byli w kraju, nie tylko nie głosowaliby na oligarchiczną Platformę, ale w obronie ekonomicznego bytu rodzin wyszliby na ulicę , wzięliby jak pisze The Economist udział  w zamieszkach przeciwko rządowi jak chociażby Grecy. I na koniec opis sytuacji własnościowej typowej dla kondominium, czy protektoratu .Tusk przekazuje dalej jak to się dzieje klasycznym  kondominium , czy protektoracie kontrole nad gospodarką w obce ręce. Przykładem jest opisana przez Goliszewskiego sprzedaż Enei w ręce obcego rządu. Oprócz monopolu mediów i wulgarnej propagandy i manipulacji , którymi media wspierają zdemoralizowany politycznie  rząd Tuska i Platformę istnieje inny problem. Problemem tym jest socjalistyczny charakter PiS. Kaczyński od dawna zdawał sobie sprawę że z tego powodu będzie mu bardzo trudno przeprowadzić wolnorynkowe reformy w Polsce. Dlatego szukał sojusznika. Można powiedzieć, że rozpaczliwie. Były przeprowadzane rozmowy z UPR Witczaka, których mówiono nawet o koalicji rządowej. Górski podał kilka szczegółów. Kaczyński liczył na to, że sojusz taki przesunie PiS na prawo, a reformy przeprowadzi niejako na koszt UPR. Kiedy to nie wyszło Kaczyński planował współpracę z Pawlakiem, którego program ewoluował w stronę wolnorynkowego. Najlepszym przykładem jest jego propozycja likwidacji starego skrajnie patologicznego ZUS i wprowadzenia nowoczesnego jednolitego podatku zdrowotnego i emerytalnego w wysokości 120 złotych miesięcznie płaconego przez wszystkich niezależnie od dochodów. To Kaczyński w kampanii wyborczej mówił o koniecznością wprowadzenia radykalnych reform wolnorynkowych, czyli słynnym pakiecie Wilczka. Trzy miliony przedsiębiorców jest zdezorientowanych. Z jednej strony polityczni oszuści wyborczy. Czyli Tusk i Platforma, którzy wyłudzają poparcie w wyborach obiecując reformy, z których żadnej nie mają nawet zamiaru zrealizować. Z drugiej PiS ze swoją socjalną retoryką. Brakuje polskiej FDP, która  mogłaby z PiS em zabrać się za modernizację państwa. Marek Mojsiewicz

Esbek nie ocalił emerytury Świadectwo współpracy z „Solidarnością” od Lecha Wałęsy nie pomogło byłemu funkcjonariuszowi SB. „Rz” ujawniła przed świętami, że Lech Wałęsa wystawił zaświadczenie byłemu esbekowi Stanisławowi Rybińskiemu. Poświadczył w nim, że Rybiński od 1982 r. potajemnie współpracował z „S”. – Bez takich agentów z tamtej strony długo jeszcze mielibyśmy komunizm – mówił Wałęsa po opisaniu sprawy przez „Rz”. – Pomagał mi wystarczająco dobrze, żebym ja teraz, kiedy ktoś próbuje mu zabrać pieniądze, go bronił. Bo zaświadczenie Wałęsy oraz zaświadczenie przewodniczącego „Solidarności” Stoczni Gdańskiej Romana Gałęzewskiego miały uchronić Rybińskiego przed obcięciem emerytury na mocy tzw. ustawy dezubekizacyjnej. Obniża ona o ok. 20 proc. emerytury funkcjonariuszom służb specjalnych PRL. Chodziło o skorzystanie z tzw. lex Hodysz, czyli zapisów ustawy pozwalających utrzymać dotychczasowe świadczenia tym funkcjonariuszom, którzy bez wiedzy przełożonych współpracowali z opozycją. Chciano w ten sposób uczcić ludzi takich jak Adam Hodysz, który za pomaganie „S” został skazany na sześć lat więzienia. Zakład Emerytalno-Rentowy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji (ZER MSWiA) nie chciał ujawnić, czy dzięki zaświadczeniom Rybiński ocalił emeryturę w pełnej wysokości.

Pomoc bez konsekwencji Szef ZER MSWiA Artur Wdowczyk przyznał jednak, że jeden z byłych funkcjonariuszy stracił część uposażenia mimo zaświadczeń od Wałęsy i Gałęzewskiego. – Zgodnie z przyjętymi przez nas zasadami nie mogę potwierdzić, że chodzi o osobę opisaną przez „Rz” – mówi Wdowczyk. – Mogę jednak ujawnić, że osoba, której zaświadczenie wystawili ci panowie, została objęta tzw. ustawą dezubekizacyjną i zostały jej obcięte świadczenia. Dlaczego? Wdowczyk tłumaczy, że przy decyzji o utrzymaniu dotychczasowej wysokości świadczenia bierze się pod uwagę przede wszystkim to, czy funkcjonariusz poniósł konsekwencje swojej działalności na rzecz podziemia.

Nie musi być to jednak skazanie na karę więzienia. Pod uwagę mogą być brane również postępowania dyscyplinarne czy wyrzucenie ze służby. Nic takiego Rybińskiego nie spotkało. Historycy Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w książce „SB a Lech Wałęsa” przedstawili Rybińskiego jako człowieka, który czyścił archiwa pozostałe po SB. Opisali, jak za czasów rządów Rybińskiego w archiwum UOP w Gdańsku zniknął ostatni komplet doniesień TW „Bolka”, utożsamianego z Lechem Wałęsą. Jak ustaliła „Rz”, z zapisów pozwalających utrzymać świadczenia skorzystało jedynie sześciu byłych funkcjonariuszy.

Hodysz nie skorzystał Wśród nich są członkowie tzw. grupy M. Charukiewicza z wrocławskiej SB. To funkcjonariusze, którzy już od początku lat 70. informowali osoby, przeciw którym SB prowadziła akcje. Grupa skupiała około dziesięciu pracowników Służby Bezpieczeństwa. W 1981 roku część jej członków wraz z Charukiewiczem została zatrzymana. Śledztwo nie przyniosło dostatecznych dowodów. W 1982 roku podejrzanych o nielojalność esbeków umieszczono jednak na oddziale psychiatrycznym szpitala MSW w Poznaniu, a następnie wydalono ze służby. Prócz członków tej grupy świadczenia ocalił jeszcze jeden z funkcjonariuszy SB z Białegostoku oraz człowiek skazany na początku lat 60. za rzekome łapówkarstwo. W rzeczywistości były to represje za to, że zataił przed przełożonymi fakt odkrycia tajnej drukarni, w której powielano wydawnictwa religijne. Z zapisów określanych jego nazwiskiem nie skorzystał za to sam Adam Hodysz. W ZER MSWiA tłumaczą, że zakład do tej pory nie otrzymał oficjalnego potwierdzenia, iż słynny kapitan SB kiedykolwiek był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Z tego powodu wciąż wypłaca Hodyszowi emeryturę w dotychczasowej wysokości. Cezary Gmyz

CZŁOWIEK Z NICZEGO Kiedy już Wajda ukończy prace nad swym biograficznym freskiem o Wałęsie,  użyczmy  reżysera naszym sąsiadom. Niech nakręci dla nich film w konwencji, w której czuje się najlepiej, film, który będzie głosił przed światem chwałę wielkiego, uwielbianego przez naród prezydenta bratniego narodu. Fantastyczny prezent pod choinkę dostał pan Andrzej Wajda (pamiętają państwo? Ten z Pałacu na Wodzie, który wysypał, że TVN i „jeszcze jedna telewizja prywatna” popierają kandydata Komorowskiego, nałgał o  rzekomej homilii „biskupa przemyskiego” i ogłosił wojnę domową). Dostał mianowicie doktora honoris causa od Białoruskiej Akademii Sztuk Pięknych. Po rosyjskim medalu za zasługi to kolejne już, godne wyróżnienie dla reżysera wyspecjalizowanego w bardzo słusznych i jeszcze bardziej nudnych piłach. Nie należy się więc dziwić, że uroczystość nadania tak znaczącego tytułu wykorzystał Wajda do przybliżenia szczegółów planowanego na rok przyszły dzieła − opowieści o Lechu Wałęsie. Właściwie te szczegóły nie są takie znowu ważne, nasłuchamy się o nich jeszcze dość w najbliższych miesiącach. Sam pompatyczny tytuł − „My, naród Polski” − jasno mówi, czego się należy spodziewać. Po takim tytule zapowiedź Wajdy: „chcemy opowiedzieć o Lechu jako naszym bohaterze narodowym, który jest naszą niezbywalną wartością. To niezwykłe, że robotnik stał się przywódcą narodu” − się rozumie właściwie sama przez się. Nie żebym miał jakieś złudzenia − biografia Wałęsy to na pewno temat na wielkie dzieło, ale akurat ta jej część, która została ocenzurowana i stanowi w III RP równie pilnie strzeżone tabu, jak w PRL prawdziwy przebieg bitwy pod Lenino. Ktoś taki jak Wajda może ją potraktować wyłącznie hagiograficznie, a i w wypadku Janusza Głowackiego, zatrudnionego w tym przedsięwzięciu jako scenarzysta, odwaga nie jest akurat tą cnotą, z którą najbardziej się kojarzy. Wszystko o tym filmie wiadomo od pierwszej chwili. A jednak − siła tego symbolu… Honorowe wyróżnienie białoruskiej instytucji rządowej jako tło dla zapowiedzi filmu z założenia mitologicznego dla obecnej ekipy i jej pomagierów. Czy białoruska superprodukcja o drodze do władzy Aleksandra Łukaszenki, jeśli takowa by powstawała pod auspicjami Akademii, której Wajda stał się honoris causa doktorem, mogłaby wyglądać inaczej? Czyż przywódca bratniego narodu nie jest dla swego kraju takim samym bohaterem narodowym, niezbywalną wartością, no i czyż nie jest to niezwykły, godny mistrza temat − jak takim przywódcą narodu stał się prosty kierownik sowchozu? Nie skąpmy tego, co mamy najlepsze. Kiedy już Wajda ukończy prace nad swym biograficznym freskiem (a chyba wiele wysiłku w to nie będzie musiał włożyć, skoro wszystko wiadomo na długo przed pierwszym klapsem) użyczmy reżysera naszym sąsiadom. Niech nakręci dla nich film w konwencji, w której czuje się najlepiej, film, który będzie głosił przed światem chwałę wielkiego, uwielbianego przez naród prezydenta bratniego narodu. Co tam, podzielmy się z władzami ościennego kraju naszym eksportowym autorytetem. Niech je połączy, no − przynajmniej ich establishmenty − w prawdziwe partnerstwo wschodnie. Nie widzę nikogo, kto byłby bardziej predestynowany, by stać się tym mostem przyjaźni. Czego i jemu, i Akademii, serdecznie pod choinkę życzę. Rafał A. Ziemkiewicz

Powstanie Wielkopolskie: przyczyny, przebieg i skutki. Sytuacja w Wielkoposce przed wybuchem powstania w Poznaniu Wydarzenie prowadzące do wybuchu powstania wielkopolskiego, mającego na celu przyłączenie ziem podległych byłemu zaborowi pruskiemu do rodzącej się niepodległej Polski były skomplikowane. Dużą rolę (przy trwających cały czas w zaborze tradycjach niepodległościowych; wciąż działały stowarzyszenia: m.in. Drużyny "Sokoła" i "Skauta"), odegrała sytuacja w samych Niemczech, dająca nadzieję na pokonanie przeciwnika. Jak wspominają uczestnicy (np. Bohdan Hulewicz, którego wspomnienia możemy znaleźć na stronach Multimedialnego Informatora Poznania), klęska Niemiec wydawała się wówczas przesądzona, co doprowadziło do ujawnienia polskich sił, przygotowywanych dotąd w konspiracji. O przygotowaniach do powstania i wizjach na odzyskanie niepodległości do wiemy się z rozdziału II niniejszej pracy. W listopadzie wybuchła w Niemczech (z ogniskiem w Berlinie) rewolucja komunistyczna, której wpływy bardzo szybko się poszerzały, ujawniając jednocześnie zróżnicowanie narodowościowe państwa. Na terenie Niemiec władzę przejmowały rady ludowe i żołnierskie. Na terenie Wielkopolski również powstawały. Zróżnicowanie narodowościowe zaowocowało skomplikowaną sytuacją w składzie rad: w miejscowościach o przeważającej liczbie ludności polskiej (w Wielkopolsce, na Pomorzu i na Śląsku) do rad wchodzili prawie w stu procentach Polacy, przejmując władzę administracyjną. Początkowo był to jeden z pomysłów na oddolne przejęcie władzy w prowincji przez Polaków, często udawało się przejąć wpływy w całych regionach. Jednak na terenach Wielkopolski wciąż liczne były siły niemieckie. Niektóre źródła podają, że w samym Poznaniu pozostał 15 tys. żołnierzy, na terenie prowincji prawdopodobnie było to 30-40 tys. żołnierzy, teraz mobilizowanych w czasie trudnej sytuacji. Mimo to, w armii tej panowało już rozprężenie i plaga dezercji. Jednak wciąż obsadzone były najważniejsze placówki w stolicy prowincji: poczta, dworzec. Okres od listopada 1918, kiedy 11 listopada Niemcy podpisały rozejm w Compiegne, obudzi nadzieje na połączenie Wielkopolski z niepodległą RP.

Od dyplomacji po powstanie. Koncepcje na przyłączenie Wielkopolski do państwa polskiego W okresie osłabienia państwa niemieckiego ukształtowały się różne pomysły na zachowanie prowincji w nowej sytuacji politycznej. Jedynym, co było wspólne, było silnie zakorzenione przekonanie o chęci pozostawania w granicach niepodległej Polski. Pragnienie to było silne i łączyło środowiska różnych partii, np. W 1916 roku utworzono Tajny Międzypartyjny Komitet Obywatelski, który skupiał posłów polskich w Reichstagu, niezależnie od orientacji politycznej. Sytuacja kształtowała się powoli, od lipca 1918 tworzono lokalne Komitety Obywatelskie, przygotowywano siły zbrojne. Inne były jednak koncepcje realizacji tych planów, sytuujące się na linii prowadzącej od drogi zagranicznych rokowań po samodzielne zbrojne wystąpienie. Początkowo liczono jednak na wsparcie z zewnątrz. Początkowo Wielkopolanie próbowali zainteresować swoją sprawą władze naczelne kształtującego się państwa. Nie było ono jednak na tyle silne, by Piłsudski, zagrożony przeniesieniem rewolucji z Rosji, pozwolił sobie na zaostrzenie konfliktu z Niemcami. Szansa na przyłączenie przez polską interwencję okazał się nierealna. Po wybuchu niemieckiej rewolucji komunistycznej 9 listopada 1918 pojawiła się szansa, której funkcjonowanie opisaliśmy w rozdziale I. Utworzono wtedy na terenie Wielkopolski Naczelna Radę Ludową, na której czele stał Komisariat Naczelnej Rady Ludowej. W grudniu (3-5) obradował Sejm Dzielnicowy. W tym środowisku przewagę zdobyła koncepcja oddolnego przejmowania władzy. Komisariat wydał rozporządzenia ustalające metody działania: należ przejmować rady żołnierskie i ludowe i w ten sposób wprowadzić na terenie Wielkopolski polską administrację. To miało pozwolić poczekać na decyzje podjęte w czasie rozpoczynającej się konferencji pokojowej w Wersalu. Naczelna Rada Ludowa uzależniała tym samym swoje działania od decyzji Ententy. Liczono na przychylność państw i decyzję korzystną dla Polski. Swoim zasięgiem przejmowanie rad objęło Wielkopolskę, Pomorze. Utworzono również namiastkę sił zbrojnych: Straż Ludową. To nie satysfakcjonowało kół bardziej radykalnych, wywodzących się głównie z organizacji młodzieżowej "Skaut". Opowiedzieli się oni za samodzielnym zdobyciem niepodległości na drodze zbrojnego powstania. Jeszcze w lutym 1918 roku powstała Polska Organizacja Wojskowa, przygotowująca powstanie zbrojne. Dzięki zamieszaniu rewolucji komunistycznej Niemcy zezwolili na tworzenie wspólnych, wielonarodowościowych kampanii. Nie zauważyli, że tym samym postały silne oddziały składające się wyłącznie z Polaków w Inowrocławiu, Poznaniu i Jarocinie. Powstał Tajny Sztab Wojsk pod dowództwem por. Palucha.

Wybuch powstania w grudniu 1918 Do wybuch powstania doszło po wizycie w Poznaniu I. Paderewskiego w grudniu 1918 roku, jednak poprzedził je szereg działań obejmujących z jednej strony polskie przygotowania, z drugiej - niemieckie represje wobec prowincji. Niemcy zaczęły odzyskiwać równowagę i dążyły do zaprowadzenia na nowo porządku w swojej prowincji. Rady ludowe stopniowo traciły na znaczeniu. Sprawa wydawała się już jasna, wszystko wskazywało na to, że nie zrezygnują ze swoich wschodnich ziem. Ententa również zawodziła nadzieje polskie. W tym momencie wydawało się, że na powrót wzmocnione Niemcy nie podejmą żadnych rozmów z Polakami, szczególnie, że rozpoczęli serię represji. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Polacy przygotowywali się do walki: już 11 listopada ujawniła się Straż Obywatelska (później: Ludowa), 13-go przeprowadzono pierwszą zbrojną manifestację - tzw. "zamach na ratusz". W grudniu trwało już dozbrajanie jednostek, przejmowano amunicję i gromadzono żywność. Pieniądze pochodziły z nałożonego przez Komisariat "podatku narodowego". Paderewski przybył do Poznania 26 grudnia, dając poznaniakom sygnał zainteresowania z polskiej strony (był jednym z negocjatorów polskich na konferencji pokojowej, poza tym cieszył się ogólnonarodowym szacunkiem). Przybył do miasta mimo zakazu władz pruskich, które nie zdołały wręczyć mu nakazu opuszczenia miasta, gdyż został otoczony Strażą Ludową, chroniącą jego pobyt w Hotelu Bazar. Było to pierwsze tak jawne sprzeciwienie się Niemcom, sytuacja stała się bardzo napięta, tak, że sprawę przeważyła "wojna na flagi". Przyjazd Paderewskiego powitano patriotyczna manifestacją, miasto udekorowano polskimi flagami i transparentami. Jawnie okazywano również przywiązanie do państw alianckich. Na drugi dzień (27 grudnia) siły niemieckie zerwały polski flagi podczas zorganizowanego marszu, konkurencyjnej demonstracji. Wydaje się, że obie strony czekały jedynie na pretekst do podjęcia walki. Doszło do utarczek i zaczepek, prowokowanych przez Niemców. Walki wybuchły spontanicznie, nie było rozkazu od Naczelnej Rady. Co więcej, pozostawała ona początkowo sceptyczna i od razu podjęła negocjacje z Niemcami. Powstańcy początkowo walczyli w sposób niezorganizowany, walki wybuchały w różnych częściach miasta, nie było wiadomo, które są zdobyte, a które pozostają w rękach Niemców. Nie prowadzono ewidencji tajnej armii, stąd nie było wiadomo, ilu żołnierzy obecnie walczy. Warto wspomnieć o pierwszych poległych: w Poznaniu był to Franciszek Ratajczak, na prowincji, gdzie szybko podjęto walki pierwszy zginął J. Mertka.

Przebieg powstania: cele, działania polityczne Na początku działań Komisariat NRL prowadził negocjacje z Niemcami, ci jednak nie wzięli na siebie odpowiedzialności za sprowokowanie działań 27 grudnia. 30 grudnia Komisariat podjął decyzję o przejęciu władzy w prowincji, nie podając jej jednak publicznie. Pierwszy etap walk trwał do 8-go stycznia. Jak stwierdziliśmy, były one dość chaotycznie prowadzone, ale 28 grudnia naczelnym dowódcą komisariat NRL mianował majora S. Taczaka. Wcześniej powstańcy zdołali opanować większość ważnych budynków w centrum Poznania: dworzec, pocztę, niektóre forty. Udało się zapobiec dostarczeniu pułku niemieckiego z Szamotuł. Już 28 grudnia opanowano kolejne punkty: cytadelę Grollmana, fortyfikacje. W ciągu trzech dni miasto zostało praktycznie opanowane. 28 grudnia ogłoszono stan wyjątkowy i rozpoczęto rozbrajanie Niemców. W tym dniu F. Budzyński przeprowadził udany atak na sztab niemiecki, paraliżując działania Niemców przez aresztowanie dowódców. Trwały jednocześnie walki na prowincji. Wyzwalały się kolejne powiaty (m.in. Śrem, Wągrowiec, Wronki). Wiele miejscowości przejęto bezpośrednio z rąk poddających się Niemców. Trwały również ostre walki: o Chodzież, Inowrocław. O sukcesie wyzwalania Poznania zadecydowało również przejęcie 6-go stycznia lotniska w miejscowości Ławica. Powstańcy przejęli je z całym zaopatrzeniem i zapleczem. Wcześniej opanowano szereg miejscowości, między innymi: Jarocin, Nakło, Mogilno, Strzelno, Krotoszyn, Kruszwicę, itd. Od 6-go stycznia powstanie poszerzało się poza granice Wielkopolski, na Pomorze. Istotną rolę w tym odegrały walki o Chodzież (dwukrotnie przejmowaną po odbiciu przez Niemców) oraz o Szubin, leżące na północy prowincji. 6-go stycznia wybuchły walki na Kaszubach - w Kościerzynie - oraz w Czersku.

Na 6 stycznia literatura przedmiotu ustaliła koniec pierwszego etapu walki, bezpośrednio związanej z wyzwoleniem i obroną powstania. Należy zwrócić uwagę na dwie kwestie: organizację dowództwa oraz styl walki i cechy powstańców. Jak wiemy, dowódcą naczelnym w tej pierwszej fazie był S. Taczak. W szeregach powstańców brakowało doświadczonych dowódców, w tej fazie trudno nazwać ich regularną armią. Braki uzupełniano kadrami dowódczymi z Warszawy, przybyli m.in. kpt. Stanisław Nilski-Łapiniński, rotmistrz Bronisław Zacny. Sztab uzupełnili oficerowie z dawnych kampanii polskich w armii niemieckiej. Do zadań sztabu należała koordynacja sił zbrojnych i stała ich organizacja oraz troska o aprowizację armii (przejmowano amunicję po rozbrojonych wojskach niemieckich) czy opiekę nad rannymi. Jak widzieliśmy wyżej, walki prowadzono na szeroką skalę. Wiele miejscowości przejęto bez walki od osłabionych Niemców, chociaż toczyły się też regularne bitwy, jak o wspomnianą Chodzież, Inowrocław czy pod Zdziechową, gdzie powstrzymano wysłane z Bydgoszczy wojska niemieckie przed przejęciem Gniezna. We wszystkich potyczkach powstańcy wykazali ogromny patriotyzm. Co ważniejsze, jednoczył on również ludność cywilną, która popierała powstanie własnymi środkami (zbiórki pieniędzy na wyposażenie armii, zbiórki żywności) oraz własnym zaangażowaniem, tworząc w Wielkopolsce organizację Czerwonego Krzyża. Nie bez znaczenia było również wsparcie moralne, przekonanie o słuszności decyzji walki o przyłączenie do Polski. Ludność okazywała swoim zaangażowaniem poparcie dla tej decyzji i znosiła np. Podatek na wyposażenie armii. Ostatecznie formułują się trzy fronty walk: wzdłuż Noteci, Obry, na granicy ze Śląskiem. Obszar objęty działaniami powstańczymi jest ogromny. W drugim okresie powstania (mniej więcej od 8 stycznia) wiele się zmienia i po stronie polskiej i po niemieckiej. Trwają walki wykraczające poza teren Wielkopolski. Od połowy stycznia Niemcy, początkowo zaskoczeni grupują siły i nie mają zamiaru oddać prowincji. Zaczyna się akcja odwetowa od okolic Bydgoszczy. Niemcy stosują ciężki sprzęt, są wyposażeni m.in. w pociąg pancerny. Zmienia się również organizacja strony powstańczej. 8-go stycznia Komitet Naczelnej Władzy Ludowej oficjalnie wydaje dekret o przejęciu władzy (wcześniejszy dekret, z 3-go stycznia, był tajny. Rada stwierdziła: ",(...) Wypadki ostatnich dni wykazały, iż jedynie Naczelna Rada Ludowa w dzielnicy naszej faktycznie posiada możność zachowania ładu i porządku (...)") Wcześniej, 4-go, powierzono władzę nad prowincją Wielkopolski W. Trampczyńskiemu, jako "prezesowi" prowincji. Niemcy nawoływali do jego bojkotu i niewykonywania poleceń. Dekret z 8-go stycznia dawał NRL władzę administracyjną nad przejętymi terenami (bez ograniczenia i wymieniania ich, by nie ograniczać się do Wielkopolski). Rozpoczęto organizować regularne siły zbrojne: 7-stycznia podzielono obszar na 7 okręgów wojskowych, 8-go naczelnym wodzem został gen. Dowbor-Muśnicki, doświadczony dowódca. Udało mu się stworzyć regularną armię (napisano rotę przysięgi żołnierskiej), przy pomocy oficerów przeszkolonych w pruskiej armii. Do końca 1918 liczyła 92 tys. żołnierzy. W drugim okresie walki zdobyto kolejne miejscowości: Kąkolewo, Rydzynę. Szubin i okolice. Walki toczyły się w okolicach Leszna. Utracono Nakło oraz Szamocin, którego nie udało się odbić. 14 stycznia powstańcy wystąpili do I. Paderewskiego o pomoc w zawarciu rozejmu, ale już od 16 stycznia trwała niemiecka kontrofensywa. Następnego dnia - 17 stycznia - ogłoszono pobór do powstańczego wojska. Walki w trzecim okresie były bardzo trudne, ze względu na dobre wyposażenie niemieckie. Toczono je na wszystkich trzech frontach. Ostatecznie udało się przełamać zarówno ofensywę niemiecką z północy (wyparto siły niemieckie za Noteć), z zachodu oraz od południa. Zwycięsko wyszli powstańcy z bitwy o Rawicz, Miejską Górkę. W lutym atak niemiecki został zatrzymany pod Kopanicą. Tuż po tym sztab niemiecki przeniósł się do Kołobrzegu, planując dalsze ataki. W tym momencie sytuacja zmieniła się na korzyść powstańców.

Zakończenie i skutki powstania Początkowo los powstańców nie interesował Ententy, szczególnie po rozpowszechnieniu przez stronę niemiecką fałszywych pogłosek o złym traktowaniu przez nich niemieckiej ludności cywilnej. Udało się je sprostować pod koniec stycznia, Polacy wystąpili o przysłanie alianckiej komisji. Armia polska okazała się na tyle silna, by utrzymać zdobyte tereny w momencie, gdy 14 lutego rozpoczęły się negocjacje aliantów z Niemcami o przedłużenie rozejmu. Pod naciskiem francuskiego generała F. Focha Niemcy musiały zgodzić się na poszerzenie zapisów rozejmu na wojsko wielkopolskie. Zostało ono włączone tym samym w zakres sił zbrojnych Ententy.

16 lutego podpisano rozejm w Trewirze. Potem trwały wciąż nieliczne utarczki na granicy ustanowionej w Trewirze, prowokowane przez siły niemieckie. Niemcy nie pogodzili się z utratą Wielkopolski, w negocjacjach pokojowych żądali bowiem rozbrojenia powstania i pozostawienia prowincji w ich gestii. Po decyzji Focha nie ustawali w wysiłkach, by sprowokować kolejne starcia, zerwać rozejm i zdobywszy raz tereny Wielkopolski, postawić Ententę w Wersalu przed faktem dokonanym. Polacy szybko przeorganizowali siły, wskazując na jedność z Polską przekazali Armię Wielkopolską pod dowództwo Piłsudskiego. Traktat wersalski przyznał Polsce zdobyte tereny, jego postanowienia weszły w życie 10 stycznia 1920 roku. Do tego czasu przygotowywano się do zjednoczenia z Polską, tworząc polską administrację. Front zamknięto dopiero 20 marca 1920 roku. W ten sposób ogromnym patriotyzmem i poświęceniem ludności Wielkopolanie zmienili zdanie zachodniej dyplomacji w rokowaniach pokojowych. Nie pozwolili decydować o sobie, sami postanowili o swojej państwowej przynależności. źródło: www.bryk.pl

Jak to jest naprawdę z polskimi finansami, Panie Ministrze?

1. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia przez media przemknęła wiadomość, że Polska tym razem przez kolejne 2 lata będzie korzystała z Elastycznej Linii Kredytowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego do wysokości aż 29 mld USD. Informacji towarzyszył uspakajający jak zwykle komentarz ministerstwa finansów, że tego rodzaju instrument MFW udostępnia krajom o solidnych podstawach gospodarczych i finansowych choć starania o możliwość korzystania z tak olbrzymich pieniędzy raczej z solidnością i stabilnością się nie kojarzą. Korzystanie z takiej możliwości oczywiście kosztuje i tylko za gotowość dostarczenia przez MFW takich pieniędzy płaciliśmy do tej ponad 52 mln USD rocznie co tylko od maja 2009 do maja 2010 kosztowało około 180 mln zł ( wtedy limit wynosił 21 mld USD). Teraz więc przy o 8 mld USD większym limicie zapłata tylko za gotowość korzystania z tej linii wyniesie grubo powyżej 200 mln zł rocznie.

2. Przy tak ogromnych brakach środków finansowych w budżecie państwa praktycznie na wszystko, wydawanie takich pieniędzy z tego budżetu tylko za możliwość skorzystania z linii kredytowej jest albo rozrzutnością, której nie sposób usprawiedliwić albo jednak prawda o polskich finansach wyraźnie odbiega od tego co opowiadają nam Premier Tusk i Minister Rostowski. Zaledwie przed paroma dniami w debacie budżetowej Minister Rostowski zapewniał nas, że sytuacja finansów publicznych naszego kraju w 2011 roku ulegnie poprawie dzięki zmniejszonemu do 40 mld zł deficytowi budżetowemu. Niższy będzie również deficyt finansów publicznych (ok. 7% PKB), a dług publiczny nie przekroczy 55% PKB czyli II progu ostrożnościowego z ustawy o finansach publicznych. Mamy mieć również jeden z najwyższych w Unii wzrost gospodarczy wynoszący przynajmniej 3,5 % PKB ,niską niewiele przekraczającą 2% inflację i bezrobocie wynoszące na koniec roku 9,9% co oznacza jego zmniejszenie w stosunku do grudnia 2010 roku o ponad 2 pkt procentowe. W dalszym ciągu ma być kontynuowana wyprzedaż majątku narodowego, głównie energetyki, która ma przynieść przychody w wysokości co najmniej 15 mld zł co w znaczący sposób powinno wpływać na stabilizację w finansach publicznych.

3. Dążenie do zapewnienia Polsce możliwości korzystania wynoszącej prawie 30 mld USD kredytowej za co trzeba będzie zapłacić ponad 200 mln zł rocznie przeczy jednak temu oficjalnemu optymizmowi Ministra Rostowskiego. Prawdopodobnie spodziewa się on takiego podniesienia rentowności polskich obligacji skarbowych ( w grudniu już ponad 6%), że nie będzie sensu plasowania na rynku ich kolejnych emisji, a wtedy do obsługi długu naszego kraju będą potrzebne pieniądze pochodzące z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. A może znacznie gorzej niż to do niedawna resort finansów prezentował, zakończy się rok 2010 i istnieje obawa gwałtownej niekorzystnej dla nas reakcji rynków finansowych?. Wprawdzie Minister Rostowski przy pomocy kreatywnej księgowości robi co może a w końcówce roku zdecydował się nawet przy pomocy sprzedaży na wolnym rynku miliardów euro(zamiast za pośrednictwem NBP) wpływać na umocnienie złotego co może obniżyć o parę miliardów złotych zagraniczną część długu publicznego po przeliczeniu jej na złote po mocnym kursie. Tyle tylko, ze sytuacja finansów publicznych wymyka mu się z rąk, a gdyby się miało okazać, że deficyt finansów publicznych zamiast zadeklarowanego Komisji Europejskiej w wysokości 7% PKB przekroczył na koniec 2010 9% to reakcja rynków finansowych może być naprawdę nerwowa. Wygląda więc na to, że Minister Rostowski póki jeszcze można wysyła do Polaków uspokajające komunikaty, a za ich plecami przygotowuje się do sytuacji, kiedy już nie będzie w stanie pożyczać wystarczających pieniędzy do obsługi naszego długu publicznego. Zbigniew Kuźmiuk

Męczeństwo św. Szczepana Nie wiem jak w innych parafiach, ale u mnie w Józefowie nic o męczeństwie św. Szczepana na Mszy nie wspomniano. Nb.: jest kompletnie obojętne, czy zabili Go żydzi, czy hinduiści - dziwi natomiast, że informacja, że zrobili to akurat Żydzi, niektórych irytuje. Istotne jest też, że męczeństwo, jako takie, nie jest dziś salonfähig. Ciekawe, że jeszcze wspomina się o Ukrzyżowaniu - choć już "Pasja" p. Melchiora Gibsona nie jest dobrze widziana na salonach. PS. W którym kościele kapłan miał dziś na sobie czerwony ornat? Proszę o donosy! JKM

Metropolita Greckiej Cerkwi oskarża Żydów o ekonomiczny kryzys Występując w popularnej teleaudycji Mega TV w Grecji, Metropolita Pireja Serafim oświadczył: „Żydzi zamówili i opłacili katastrofę aby mieć usprawiedliwienie dla swych (nieuprawnionych) pretensji do samodzielnego państwa. Baron Rothschild jednocześnie finansował i żydowską kolonizacje Palestyny i przedwyborcze kampanie Adolfa Hitlera” – oświadczył metropolita. Metropolita Serafim oskarżył Żydów o wywołanie ekonomicznego kryzysu, o doprowadzenie państwa Greckiego do bankructwa, a także obarczył Żydów odpowiedzialnością za globalny kryzys 2008-2009 roku. Kapłan greckiego kościoła prawosławnego – metropolita Serafim, oskarżył Rothschild ,wszystkich członków jego dynastii o także ich sojuszników (Sorosa ), o uczestnictwo w złodziejskim spisku przeciwko ludzkości.

Źródło: http://www.newsland.ru/news/detail/id/604825/cat/42/
Źródło polskie: http://prawda2.info/viewtopic.php?t=14738 pszek

Kardynał Nycz: Radia Maryja nie słucham wcale "Radio Maryja, w całości jako takie, nie jest problemem dla Kościoła. Problemem są pewne audycje i wypowiedzi zbyt daleko ingerujące w politykę. Stacja ta często przekracza granicę, schodząc z płaszczyzny etycznej czy metapolitycznej na polityczną. Słuchacz musi wiedzieć, po jakiej stronie stoi radio katolickie. Każde medium katolickie ma obowiązek być na płaszczyźnie nauki Kościoła. Muszę się przyznać, że bardzo mało słucham radia, a Radia Maryja nie słucham wcale. Na ojcach redemptorystach, jako właścicielach tej stacji, leży odpowiedzialność za radio. Ze strony konferencji Episkopatu, próbuję uczestniczyć w tej odpowiedzialności i wspierać zespół troski Radia Maryja czy radę programową" - powiedział w pierwszej części wywiadu dla Onet.pl kardynał Kazimierz Nycz. Z kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, rozmawia Jacek Nizinkiewicz. Jacek Nizinkiewicz: Papież życzy Polakom głębokiego przeżywania świąt. Czy Polacy wciąż potrafią przeżywać Boże Narodzenia, czy to już dla nas tylko czas, przepraszam, obżarstwa, nieróbstwa i oglądania telewizji? Kardynał Kazimierz Nycz: Myślę, że aż tak pesymistycznie z czczeniem świąt przez Polaków to nie jest. Porównując Polskę do innych państw Europy, a nawet świata, to jesteśmy krajem, który ocalił najwięcej wrażliwości, religijności i duchowości w czasie świąt. Znakomita część społeczeństwa, nawet ta, która w niedzielę ma luźniejszy związek z Kościołem, to jednak w czas Bożego Narodzenia przychodzi do kościoła. W czasie pasterki i pierwszego dnia świąt, kościoły są zawsze pełne wiernych, a wręcz przepełnione nimi. To tylko wystawia nam dobre świadectwo jako katolikom. Polacy wciąż dotykają istoty świąt, a nie tylko zatrzymują się na zewnętrznych zwyczajach, czyli na kolacji, prezentach, śpiewaniu kolęd i choince. Istota tych świąt jest obecna w Eucharystii, czyli w przeżywaniu mszy świętej. Zwłaszcza wtedy, kiedy człowiek przyjmuje komunię świętą, wtedy rodzi się w nas Chrystus i uobecnia się tajemnica Betlejem, czyli miejsca, w którym Bóg stal się człowiekiem.

- Boże Narodzenie nie uległo skomercjalizowaniu? Nie oddalamy się od istoty świąt? - Na pewno Polacy mają z tym problem. Wszystkim nam to grozi. Nastąpiła duża komercjalizacja świąt. W wymiarze handlowym i reklamowym święta Bożego Narodzenia zaczynają się zaraz po Wszystkich Świętych. Kto sobie zabiera czas adwentu jako przygotowanie do świąt i już wtedy przeżywa święta Bożego Narodzenia, to już wtedy ryzykuje, że jak przyjdą święta, to będzie zmęczony i nasycony tym wszystkim. Ale to są rzeczy do pokonania i znakomita większość Polaków radzi sobie z tymi problemami i wciąż potrafimy celebrować czas Bożego Narodzenia czy chociażby czas Wielkiej Nocy.

- Nie martwi Księdza Kardynała niemały odpływ wiernych z Kościoła katolickiego? Może Polacy coraz mniej potrzebują już Kościoła? - Muszę sprostować, bo porównując nasz kraj do takich państw jak Hiszpania, Irlandia czy Portugalia, to tego typu odpływ w badaniach obiektywnych - nie w pytaniu, "czy jesteś przywiązany do Kościoła Katolickiego?", bo na to pytanie 95 proc. Polaków odpowiada, że tak - czyli w liczeniu wiernych w Kościele i w liczeniu ludzi przystępujących do komunii świętej, to spadek wiernych, czy wahanie między rokiem 1990 a 2010, nie jest istotny. Wymiarze ogólnopolskim 40 parę procent ludzi regularnie jest związanych z Kościołem katolickim. W dużych miastach to wygląda gorzej, a w mniejszych miastach, na ścianie wschodniej i południu Polski, wygląda to dużo, dużo lepiej. To znaczy, że znaczna część społeczeństwa polskiego potrzebuje Kościoła.

- Problem odpływu wiernych z Kościoła katolickiego jest demonizowany? - Myślę, że 15-20 lat temu, zachód i różne środowiska w Polsce liczyły, że jak przyjdzie wolność i czas dobrobytu, to kościoły będą święciły pustkami. Może niektórzy są rozczarowani, ale ta przepowiednia się nie spełniła. Nie twierdzę, że nie ma zmian. Zmiany w otoczeniu Kościoła, nowe wyzwania, jak chociażby pojawienie się mediów, internetu, łatwiejszej komunikacji, to są zadania dla Kościoła. To mogą być narzędzia dla Kościoła, ale z drugiej strony źle użyte mogą zagrażać, ale nie demonizowałbym. To jest podobnie jak z powracającą katechezą w szkołach. Pamiętam, gdy byłem już biskupem i powtórnie była wprowadzania katecheza w szkołach, to jakie podniosło się larum. Media podniosły gniewny głos, politycy podnieśli głos, że będzie nietolerancja itd.

- W dalszym ciągle go podnoszą, a tymczasem we wrześniu obchodziliśmy dwudziestolecie przywrócenia katechez w szkołach. - No właśnie, a religia trwa już w szkołach 20 lat. Oczywiście ma to swoje słabości i braki, które trzeba poprawiać, ale nikt poważny dzisiaj nie dyskutuje nad ideą powrotu katechezy do szkół. Katecheza była w szkołach zawsze, został przywrócona, żeby mogła trwać. W takich krajach jak Niemcy, Austria czy Włochy zawsze była bez przerwy i nikt nie podnosił larum. Nawet jeśli religia w szkole nie jest dla kogoś drogą wiary wprost, to przynajmniej pozwala obracać się w świecie, który przecież wyrósł z chrześcijaństwa.

- Część polityków, głownie lewicy, chce wyprowadzenia katechez ze szkół do salek katechetycznych. Kościół jest otwarty na takie rozwiązanie? - SLD już od 20 lat powiela te same hasła w kampaniach wyborczych, ale i przy każdej nadarzającej się okazji, i to jest zrozumiałe. Wcale nie widzę w tym nic złego. Nie potępiam nikogo, kto pyta o jakość miejsca katechezy. Toczy się dyskusja, czy szkoła jest najlepszym miejsce na katechezę dla uczniów, czy lepsze są może salki przykościelne. Ta dyskusja trwa i nie widzę w tym nic złego. Niech się toczy. Nawroty tej dyskusji zawsze będą. Słucham i śledzę wszystkie głosy na temat religii w szkole.

- Kościół jest otwarty na debatę? - Uważam, że tak. Boję się sytuacji małego spokojnego jeziorka, bo wtedy zalęgają się roztocza i różnego rodzaju glony. Jeziorko musi się poruszać, bo jak się porusza, to się oczyszcza.

- A jak Ksiądz Kardynał reaguje na powracające głosy o liberalizacji ustawy antyaborcyjnej? - Kompromis, który został zawarty, nie jest idealny z punktu widzenia nauki Kościoła. Dyskusja, która toczyła się 15-20 lat temu była bardzo trudna, ale owocna. Uczestniczył w niej też papież Jan Paweł II, nie zapominajmy o tym. Każdy kto odpowiedzialnie patrzy na tak ważne dziedziny dotyczące godności człowieka, jak prawo do życia od poczęcia aż do naturalnej śmierci, nie powinien chcieć naruszenia tej zasady, która została opracowana i zapisana prawnie przed prawie 20 laty.

- Stanowisko Kościoła względem in vitro również pozostanie sztywne i rygorystycznie niezmienne?

- Kościół nie mówi "nigdy". Kościół nie będzie wpływał na sumienia polityków i nie będzie mówił, jak mają postąpić. Kościół kształtuje sumienia, ale nie decyduje. Kościół nie zrezygnuje nigdy z niezmiennej nauki, że życie od samego początku do samego końca jest święte, a przy in vitro dokonuje się uboczna aborcja dopuszczona, a nawet zamierzona. Dokonuje się selekcja zarodków i dokonuje się tego poza organizmem kobiety, czyli poza zasadą stworzenia i zasadą natury. Kościół głosząc swoje zasady zawsze będzie mówił dla in vitro "nie". Kościół będzie też przypominał granicę możliwości nauki, jeśli chodzi o inżynierię genetyczną i wkraczanie w tę dziedzinę życia, bo trzeba zdać sobie sprawę z tego, że to jest głęboka ingerencja, która może zmienić gatunek ludzki jako taki. Naukowcy już dzisiaj ostrzegają, że gdyby robić i stosować wszystko to, co potrafimy względem człowieka, to musielibyśmy się liczyć z tym, że w ciągu stu lat zmodyfikowalibyśmy gatunek ludzki. Kościół przypomina o pewnych granicach dla dobra człowieka i rodzaju ludzkiego.

- Czy według Księdza Kardynała, Radio Maryja nie próbuje wpłynąć na sumienia posłów prawej strony sceny politycznej w zbyt dużym stopniu? Pytanie, jak daleko Kościół powinien ingerować w politykę i czy w ogóle powinien? Radio Maryja jest problemem dla Kościoła? - Radio Maryja, w całości jako takie, nie jest problemem dla Kościoła. Problemem są pewne audycje i wypowiedzi zbyt daleko ingerujące w politykę. Stacja ta często przekracza granicę, schodząc z płaszczyzny etycznej czy metapolitycznej na polityczną. Kościół jest powołany również do tego, żeby na płaszczyźnie metapolitycznej przypominać zasady i być sumieniem demokracji - Kościół nauczający. Inaczej należy traktować kapłana nauczającego, a inaczej człowieka świeckiego, który przemawia w katolickim radiu. Słuchacz musi wiedzieć, po jakiej stronie stoi radio katolickie. Każde medium katolickie ma obowiązek być na płaszczyźnie nauki Kościoła.

- Czy Ksiądz Kardynał spotkał się kiedykolwiek z szerzeniem nienawiści czy ksenofobii na antenie Radia Maryja? - Muszę się przyznać, że bardzo mało słucham radia. Radia Maryja nie słucham wcale, bo gdy już zdarzy mi się słuchać którejś z rozgłośni, to jest to na ogół Program Pierwszy Polskiego Radia czy Radio Plus. Trudno jest mi oceniać Radio Maryja z tego punktu widzenia, bo nie wchodzę do środka "Rozmów niedokończonych" czy innych audycji. Na ojcach redemptorystach, jako właścicielach tej stacji, leży odpowiedzialność za Radio Maryja. Ze strony konferencji Episkopatu próbuję uczestniczyć w tej odpowiedzialności i wspierać zespół troski Radia Maryja czy radę programową.

- Biskup Tadeusz Pieronek powiedział, że "Episkopat nie umie albo nie chce poradzić sobie z Radiem Maryja". Są plany zmiany szefa Radia Maryja? - Ten temat często powraca, ale to nie jest sprawa konferencji Episkopatu, bo Radio Maryja jest własnością konkretnej prowincji zakonu redemptorystów. Oczywiście mogłyby być w tej dziedzinie dyskusje, rozmowy, ale sama decyzja należy do przełożonych radia, czyli do redemptorystów.

- 11 września dominikanin o. Ludwik Wiśniewski napisał, m.in. do Księdza Kardynała, list w którym ubolewa nad kondycją polskiego Kościoła. Oprócz słów, że Kościół jest dzisiaj nadmuchany jak balon padają stwierdzenia: "podzielony Episkopat" czy "część duchowieństwa nie radzi sobie z ksenofobią i nacjonalizmem". Czy Kościół jest dzisiaj w kryzysie? - Wierzę, że list został napisany z troski o Kościół. Szkoda, że list został upubliczniony przez "Gazetę Wyborczą". Nie wiem, kto to zrobił i dlaczego. Myślę, że nie było to z winy o. Wiśniewskiego, bo jest on człowiekiem pełnym miłości do Kościoła. Dominikanin chciał zwrócić uwagę na niektóre problemy Kościoła i to nie są problemy doktrynalne. W Kościele też można się różnić, ale nie utożsamiajmy różnienia się z rozbiciem. Ta publikacja zaszkodziła, ale sam list nie. Po takiej publikacji zawsze odzywają się wahadła skrajności. Kościołowi jest potrzebna dyskusja nie tylko na te 4-5 tematów, o których pisał o. Ludwik. Dyskusja nie szkodzi, jeśli jest prowadzona fair, bez założeń wstępnych i z góry przygotowanej tezy, bo wtedy koczy się dyskusja i zaczyna się ideologia.

Koniec części pierwszej.

Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

Szokujący wywiad nowego kardynała Kościół nie będzie wpływał na sumienia polityków, a odpowiedzialnością za życie jest zgoda na to, by w zgodzie z polskim prawem mordowano 500 dzieci rocznie. Tak szokujące tezy stawia w wywiadzie dla portalu Onet.pl kard. Kazimierz Nycz. Ten wywiad jest szokujący. Trudno zrozumieć, jak kardynał, czyli ktoś powołany do obrony nauczania Kościoła i papieża aż do przelania krwi może mówić takie rzeczy. A pikanterii sprawie dodaje fakt, że wywiad ten ukazuje się w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, gdy od hierarchów oczekiwać możnaby pouczenia wiernych, a nie rozmydlania jasnego nauczania Kościoła. Pytany o propozycje, by całkowicie zakazać mordowania nienarodzonych w Polsce kardynał Nycz odpowiada, że są one nieodpowiedzialne. – Kompromis, który został zawarty, nie jest idealny z punktu widzenia nauki Kościoła. Dyskusja, która toczyła się 15-20 lat temu była bardzo trudna, ale owocna. Uczestniczył w niej też papież Jan Paweł II, nie zapominajmy o tym. Każdy kto odpowiedzialnie patrzy na tak ważne dziedziny dotyczące godności człowieka, jak prawo do życia od poczęcia aż do naturalnej śmierci, nie powinien chcieć naruszenia tej zasady, która została opracowana i zapisana prawnie przed prawie 20 laty – podkreśla kardynał. Tłumacząc ten dyplomatyczny język na normalny, oznacza to tyle, że nie powinniśmy chcieć zmiany prawa, zgodnie, z którym, co roku ginie w Polsce 500 osób. Trudno zgodzić się z tezą, że walka o to, by w Polsce nie funkcjonowało bezprawie pod nazwą prawa (bo trudno inaczej określić prawo pozwalające na zabijanie) jest  nieodpowiedzialnością. Trudno też takie słowa zaakceptować z ust kardynała Świętego Kościoła Rzymskiego. Trudno, bowiem oznaczają one, że dla księdza kardynała 500 zabitych osób to nie problem, większym problemem jest “zachowanie kompromisu”. Ale to niestety nie koniec szokujących (z punktu widzenia wiary) wypowiedzi kardynała Nycza. Otóz w dalszej części wywiadu hierarcha oznajmia, że ” Kościół nie będzie wpływał na sumienia polityków i nie będzie mówił, jak mają postąpić”… Dalej wprawdzie przypomina nauczanie Kościoła, ale ta wypowiedź jest już absolutnie nieprawdziwa. Otóż Kościół ma obowiązek – powierzony mu przez Pana – wpływania na sumienia, formowania ich. Rezygnacja z tego fundamentalnego zadania oznacza w istocie rezygnacje z bycia Kościołem, a w przypadku Pasterza Kościoła oznacza rezygnację z własnego powołania. A kiedy sól traci smak, biada jej… Mam nadzieję, że kardynał tylko nieszczęśliwie się wypowiedział, że ktoś nie dopilnował autoryzacji. Ale dwie tak szokujące i nieprawdziwe z punktu widzenia nauczania Kościoła, czy choćby walki o obronę życia, to jednak zdecydowanie za dużo… Mam nadzieję, że rzecznik prasowy kurii warszawskiej szybko sprostuje te zadziwiające wypowiedzi. I wyjaśni, co kardynał miał na myśli. Nie chce mi się bowiem wierzyć, by także w Polsce pojawili się biskupi kwestionujący jasne stanowisko Kościoła w sprawie obrony życia i misji Kościoła. Tomasz P. Terlikowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
AMDP E 320 (2)
320
HC 320 Arkusz2 (1)
320, ZiIP Politechnika Poznańska, Fizyka II, Ćwiczenia
PRONAR 320 AMK
od str. 317-320, Negatywny wpływ telewizji na zdolności poznawcze:
320, (320)A, ˙wiczenie nr 320
Hall, Lindzey Teorie osobowości str 291 320(1)
MPLP 320;321 10.08;22.08 2011
320
320 321 id 35283 Nieznany
Insrukcja CTX 320 & Fanuc180i
18 Science 320 1308 2008id 1783 Nieznany
hummer 320
(320)A, ˙wiczenie nr 320
320 NASZE320
320 i 321, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
1 (320)
320 sprawozdanie
Alcatel OT S319 320

więcej podobnych podstron