Kłopoty z samym sobą Czegóż to się człowiek o sobie nie dowiaduje z Internetu! Czytam ci ja na przykład, jak na „Nowym Ekranie” autor podpisujący się jako Radek chłoszcze we mnie pryncypialnie za „zakamuflowaną opcję korwinowską”. Ten pan Radek wcześniej pisał do mnie nawet płomienne listy, bym przestał pogrążać się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych i odciął się od Korwina, a jeśli już nie odciął, to żebym go krytykował tak samo, jak, dajmy na to, Jarosława Kaczyńskiego. W przeciwnym razie - przestrzegał mnie pan Radek - utracę wiarygodność i to raz na zawsze. Tłumaczyłem mu, że Janusz Korwin-Mikke jest już dużym chłopczykiem i w związku z tym nie pyta mnie o pozwolenie napisania, czy powiedzenia tego, czy owego, podobnie zresztą jak i ja nie konsultuję z nim tego co wygaduję i wypisuję na różnych łamach. Ale na próżno; Radek najwyraźniej w to nie uwierzył i przypuszcza, że przed napisaniem, czy powiedzeniem czegokolwiek z Korwinem się namawiam, a mówiąc iż jestem też dużym chłopczykiem, któremu rodzice pozwolili na samodzielne pisanie i mówienie, tylko perfidnie się kamufluję, żeby w ten sposób sprowadzić na manowce prawdziwych patriotów. Jeszcze bardziej radykalni i wymagający są wobec mnie komentatorzy na internetowych forach. Wyrażają nieustające zdumienie, żeby nie powiedzieć - zgorszenie moją obecnością na antenie Radia Maryja i telewizji TRWAM, gdzie podstępnie sączę różne jady. Co ja sączę - każdy słyszy i widzi, ale dlaczego „podstępnie”? Przecież nigdy żadnych swoich poglądów nie ukrywałem, a książka pod tytułem Dobry „zły” liberalizm, w której przestawiłem w sposób, jak mi się wydaje, przystępny, na czym właściwie polega liberalizm konserwatywny, omawiana była właśnie na antenie Radia Maryja i to nie z mojej inicjatywy, a z inicjatywy studentów Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, którym najwidoczniej wydała się interesująca na tyle, żeby ją na antenie omówić. Zapewne to, co ja mówię, irytuje wiele osób, ale z kolei innym osobom się podoba - i na takiej właśnie różnorodności polega urok wolności słowa, która zawsze leżała i leży mi na sercu nie dlatego, żebym mógł się wygadać, ale przede wszystkim dlatego, że tylko wolność słowa gwarantuje autentyczny charakter dyskursu publicznego. Ten autentyzm z kolei jest koniecznym warunkiem tworzenia żywej kultury, bez której naród obumiera, to znaczy - uwstecznia się do poziomu przednarodowego, a niekiedy nawet zanika. Nie wszyscy to jednak rozumieją i w związku z tym próbują mi dyktować, co i jak powinienem pisać, grożąc, że w przeciwnym razie przestaną mnie czytać. Skoro jednak lepiej wiedzą, co trzeba pisać i mówić, to po cóż jeszcze ja jestem im potrzebny? Niech piszą i mówią sami - a ja przecież, nawet gdybym chciał, to nie mógłbym im zabronić. Ale nie - sami pisać ani mówić nie chcą, tylko próbują namówić mnie, żebym pisał pod ich dyktando. Żeby jeszcze chociaż mnie wynajęli - ale też nie; najwyraźniej liczą na to, że będę się im wysługiwał za darmo. Ciekawe skąd u niektórych ludzi bierze się przekonanie, że wszyscy powinni się do nich akomodować. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć, chyba przede wszystkim dlatego, że sam nie mam ambicji, żeby kimkolwiek rządzić, a w życiu staram się kierować maksymą Franciszka księcia de La Rochefoucauld, że „trudniej jest nie dać rządzić sobą, niż rządzić innymi”. Przypatrując się na przykład naszym Umiłowanym Przywódcom utwierdzam się w przekonaniu, ze za złudzenie, iż czymś czy kimś rządzą, płacą straszliwą cenę, stając się albo zakładnikami, a nawet popychadłami Sił Wyższych, a w najlepszym razie - zakładnikami własnego zaplecza politycznego, któremu muszą schlebiać i się podlizywać, bo w przeciwnym razie zostaną osamotnieni. Ale chociaż nie mam ambicji, by kimkolwiek rządzić, samym swoim istnieniem wzbudzam rozmaite podejrzenia. Na przykład - że jestem Żydem - bo jakiemu gojowi Żydzi pozwoliliby na takie bezeceństwa? Tacy podejrzliwcy twierdzą również, że Żydem był Adolf Hitler, który tak się wstydził swojego pochodzenia, że aż postanowił zgładzić wszystkich Żydów, byle tylko ta tajemnica się nie wydała. Nie muszę dodawać, że naprawdę nazywał się Rotenschwanz - bo takie nazwisko najchętniej przypisują różnym osobistościom anonimowi twórcy rozmaitych „list Żydów” w Internecie. Zresztą z Żydami rozmaicie bywa; Antoni Słonimski w swoim czasie zdemaskował Czesława Centkiewicza jako „Żyda polarnego”, no a Stefan Staszewski, wiadomo: „Żyd blondyn, rzecz przeciwna naturze, bardzo niebezpieczny”. Inni - przeciwnie - uważają mnie za agenta ruskiego, ale na szczęście pan red. Jan Engelgard przychodzi mi w sukurs, demaskując mnie jako nieuleczalnego rusofoba. Czy ruski agent może być rusofobem? Na tym świecie pełnym złości nigdy nic nie wiadomo, a skoro pan Radek chłoszcze mnie pryncypialnie za „zakamuflowana opcję korwinowską”, to czyż dla lepszego kamuflażu nie mogę pozorować rusofobii? Wreszcie pewien Czytelnik po śmierci generała Petelickiego napisał mi gotowy tekst, czyniąc mi przy okazji gorzkie wyrzuty, że swoimi podejrzeniami wobec naszej młodej demokracji, jakoby była podszyta agenturą, ośmieszam „prawdziwą prawicę” i prawdziwych zwolenników kapitalizmu. Tłumaczyłem, że nikogo, a już specjalnie „prawdziwej prawicy” nie zmuszam , żeby mi wierzyła i skoro tak bardzo boi się ośmieszenia, to niechże myśli, podobnie jak „młodzi, wykształceni”, że z tą naszą młodą demokracją to wszystko naprawdę - ale oto nieoczekiwanie w sukurs przyszedł mi Instytut Pamięci Narodowej, wytaczając jakimś wysokiej rangi wojskowym procesy o kłamstwo lustracyjne. Zeznający na tym procesie świadek, również wojskowy wysokiej rangi twierdził, że „co drugi” z obecnych wysokiej rangi wojskowych podpisał „coś tam” - naturalnie „bez swojej wiedzy i zgody” Wojskowej Służbie Wewnętrznej - bo tak za komuny nazywała się wojskowa razwiedka. Ciekawe, że akurat ci, co wtedy „coś podpisali”, awansowali nie tylko za komuny, ale również, a właściwie przede wszystkim - w „wolnej Polsce”. Rozbierając sobie z uwagą ten fenomen nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż opowieści, że Wojskowych Służb Informacyjnych, w które podczas transformacji ustrojowej przepoczwarzyła się WSW, już „nie ma” należy spokojnie włożyć między bajki, podobnie jak opowieści o autentycznym charakterze naszej młodej demokracji. SM
Mądrość etapu Wprawdzie koko koko euro spoko powoli zbliża się do nieubłaganego końca, przyćmiewając wszystkie inne wydarzenia, niemniej jednak ludzie poważni i odpowiedzialni muszą myśleć również o dalszej przyszłości, przygotowując nasz nieszczęśliwy kraj do zmiany dekoracji na wypadek objęcia przez premiera Donalda Tuska trafiki w Unii Europejskiej, którą w nagrodę za dobre sprawowanie obmyśli mu Nasza Złota Pani Aniela. Jak powiada poeta, ktoś myśli, by nie myśleć mógł ktoś - tedy generał Sławomir Petelicki zakończył życie od śmiertelnego postrzału w głowę, zaś na innym odcinku, to znaczy - na odcinku wymiaru sprawiedliwości, swoje zadania wykonują niezawisłe sądy. Właśnie jeden z nich wydał wyrok skazujący Aleksandrę Jakubowską za kilka miesięcy więzienia za dokonaną samowolnie zmianę treści projektu ustawy już po zatwierdzeniu jej przez Radę Ministrów. Na wieść o tym wyroku ze zdumienia nie posiada się Leszek Miller przypominając, że na podstawie tych samych dowodów w roku 2007 niezawisły sąd nie tylko panią Jakubowską uniewinnił, ale nawet wytknął prokuratorowi, iż szuka paragrafu na człowieka. Skoro zatem pani Jakubowska była niewinna w roku 2007, to w jaki sposób mogła stać się winna w roku 2012 i to na podstawie tych samych dowodów? Rzeczywiście, wyjaśnienie tej zagadki przekraczałoby możliwości umysłu ludzkiego, gdyby nie pewna kategoria, której Leszek Miller nie może nie znać, jako że należy ona do żelaznego repertuaru lewicy i to nie tylko tej „laickiej”, której wybitnym reprezentantem jest pan red. Adam Michnik, ale również lewicy zwyczajnej. Tą kategorią jest tzw. „mądrość etapu”, polegająca na tym, iż to, co na jednym etapie jest przez partię uznane za słuszne i pożyteczne, na innym etapie może być uznane za głęboko niesłuszne i szkodliwe. W roku 2007 nastąpiła dymisja rządu premiera Jarosława Kaczyńskiego i wybory parlamentarne, które wygrała Platforma Obywatelska pokazując, iż sytuacja, która w roku 2005 przejściowo wymknęła się spod kontroli, znowu pod tę kontrolę powróciła. A dlaczego się wymknęła? A wymknęła się wskutek afery Rywina, kiedy to na tle podziału łupów doszło do konfliktu między lewicą laicką, a lewicą zwyczajną. Jak pamiętamy, wskutek tych nieporozumień, Siły Wyższe musiały przejść na ręczne sterowanie państwem, co objawiło się w postaci rządu premiera Marka Belki, do którego nie przyznawało się wprawdzie żadne parlamentarne ugrupowanie Umiłowanych Przywódców, ale który rządził sobie „mądrze i wesoło”, jak gdyby nigdy nic. Wprawdzie rząd rządził „mądrze i wesoło”, jednak dekoracje zostały zdekompletowane, wytwarzając rodzaj politycznej próżni, w którą, ku zgorszeniu Sił Wyższych i Salonu, podstępnie wśliznęli się bracia Kaczyńscy. Ale znalazły się w partii siły, co kres tej orgii położyły i po sławnej nocnej peregrynacji ministra Janusza Kaczmarka do hotelu Marriot w Warszawie okazało się, że sytuacja wróciła pod kontrolę. Po cóż było więc rozdrapywać stare rany skazywaniem pani Jakubowskiej za „lub czasopisma”? Nie było najmniejszego powodu i niezawisły sąd stanął na tym nieubłaganie słusznym stanowisku. Tymczasem teraz, w roku 2012, sytuacja jest inna i obowiązuje inna mądrość etapu. Żeby wiele zmienić, ale tak, by wszystko pozostało po staremu, należy doprowadzić do zjednoczenia Ruchu Palikota z lewicą, która w ten sposób, na polecenie Sił Wyższych, przejęłaby ster nawy państwowej z mdlejących dłoni PO, kiedy Nasza Złota Pani Aniela obmyśli premieru Tusku - i tak dalej. W tej sytuacji mądrość etapu nakazuje nie tylko wrócić do sprawy tajnych więzień CIA w Polsce, ale również - do ponownej oceny postępowania pani Jakubowskiej w sprawie „lub czasopisma”. I skoro powinność swej służby właśnie zrozumiał niezawisły sąd, to dlaczego Leszek Miller udaje, że nie rozumie? SM
Załamywanie rąk Szukałem w Sieci czego innego – ale znalazłem to:
http://m.interia.pl/biznes/news-w-kolejce-po-kopalnie,aId,773363
W kolejce po kopalnie To paradoks. Mimo że resort gospodarki nawet nie myśli o prywatyzacji górnictwa, o kopalnie pytają potencjalni inwestorzy. Paweł Poncyljusz, wiceminister gospodarki, ujawnił "PB", że zgłaszają się do niego osoby i firmy zainteresowane przejęciem kopalń, a także eksploatacją złóż w nieczynnych zakładach. Oczekują, że wyrażę zgodę. Jednak to oznaczałoby, że na naszym rynku pojawi się nadpodaż węgla, dlatego moje stanowisko w tej sprawie jest negatywne - mówi wiceminister Poncyljusz. Jak wynika z tekstu, szefowie górnictwa chcą, by ceny węgla były wysokie. Gdy zaś będzie groziła konkurencja taniego węgla z RPA (!) czy Australii (!!) - to się przy pomocy ceł zamknie granicę. To, że szefowie górnictwa w swoim egoistycznym interesie chcą, by babcia spod Mławy płaciła za węgiel dwa razy drożej – to można zrozumieć. Natomiast nie można zrozumieć tego, że polityk postawiony na czele resortu zamiast dbać o 38 milionów Polaków dba o interes górników. JKM
Zabawy kalkulatorem (1) - Chore składki zdrowotne... Słabość oddawanych przez nas pieniędzy w stosunku do realnych kosztów leczenia – to jeden ze skwapliwie uklepywanych w społeczeństwie mitów..
(Redystrybucja dochodów jest zwykłym złodziejstwem i nie można jej pogodzić z żadną moralnością. – Leonard Liggio, Prezes Mont Pelerin Society) Ponieważ ostatnio moje zdrowie zazdrośnie zaczęło przypominać mi o swoich prawach, postanowiłem odwiedzić lekarza rodzinnego i chociaż ogólnie się przebadać. Wizyta jak najbardziej wskazana, choćby ze względów towarzyskich, bo widujemy się średnio raz na dwa lata i tylko przez chwilę - tyle, co na wypisanie L-4 w związku z przeziębieniem. Składkę zdrowotną płacę niewąską. Pan doktor, przy podpisywaniu kontraktu z NFZ-tem, na początku każdego roku z góry otrzymuje z niej też wcale niemały połeć. Pomyślałem, zatem, że czas ją chociaż marginalnie wykorzystać.
Wystarczy zerknąć w PIT-a… Polak zarabiający do ręki 2500 zł, płaci co miesiąc za pośrednictwem ZUS-u na publiczne lecznictwo 271,23 zł tzw. składki zdrowotnej (3254,72 zł rocznie!). Ci, którzy poza etatem dla dorobienia dłubią dodatkowo jakąś działalność gospodarczą, płacą jeszcze jedną składkę zdrowotną - 254,55zł (minimum miesięczne narzucone przez ministerstwo finansów). Tak na marginesie - że ci ostatni płacą podwójnie, jest już w ogóle totalnym absurdem (Czy w razie potrzeby będą mieli do dyspozycji dwa łóżka szpitalne na raz, dwóch lekarzy i po dwie pielęgniarki?...) - więc może czas, by ktoś się wreszcie tym zajął?.. Mój pan doktor podczas wizyty zaordynował mi badania laboratoryjne. Ja zaś - jako, że wiekiem sięgam już pięćdziesiątki, a trąbi się naokoło o profilaktyce przeciwnowotworowej i że z uwagi na zachorowania w rodzinie jestem w grupie szczególnego ryzyka - zapragnąłem przy badaniach krwi dorzucenia jeszcze tzw. P.S.A. Jego poziom, jak wiadomo, pozwala ogólnie stwierdzić lub wykluczyć zmiany rakowe prostaty, zmory facetów po 40-tce. I tu niestety zaczęły się schody - badanie standardowe to i owszem, ale... bez P.S.A.! Usłyszałem bezpardonowe - „O nie - ja nie będę za pana płacił!”. Zapewne ktoś z czytających te słowa - niekoniecznie będący entuzjastą państwowego lecznictwa - zaraz zacząłby mnie pouczać; a że właściwie to pan doktor miał rację, bo P.S.A. to zleca specjalista urolog, a że przecież to oddzielny budżet i pewnie jeszcze inne ble-ble.. Zgoda - ale mnie chodzi o coś więcej niż nawet to niezlecone PSA, które notabene kosztuje 30-40 zł. Otóż – dlaczego ja, oddając z góry na leczenie grube tysiące złotych rocznie, muszę - gdy przychodzi co do czego - wysłuchiwać od „urzędnika w białym kitlu”, że ON nie będzie ZA MNIE płacił (!) i w rezultacie mam potem chodzić od drzwi do drzwi, szukając swoich własnych pieniędzy?... Oto jest kwintesencja państwowego (bezpłatnego?) systemu opieki zdrowotnej! Dopóki nie przyjmiemy do wiadomości (wbrew ucieranym przez propagandę i powielanym przez nas samych pozorom), że leczenie (a to samo dotyczy nauczania!) jest takim samym rzemiosłem, jak naprawa dachu czy podzelowanie butów i że tu także musi normalnie funkcjonować rynek - dopóty w Polsce nic się pod tym względem nie poprawi. Czy ktoś przystałby np. na propozycję płacenia hydraulikowi, co miesiąc „kasy za friko”, że niby jak kiedyś pęknie rura na Wielkanoc, to będzie wtedy naprawiona gratis?... Zastanawiam się, czy naprawdę zrobiłbym sobie krzywdę własnymi pieniędzmi, gdybym – ZAMIAST potrącania obecnych tzw. składek zdrowotnych – sam płacił bezpośrednio do łapy „rzemieślnikom od zdrowia” (lekarzowi rodzinnemu, laboratorium, szpitalowi itp.) wtedy, kiedy naprawdę z nich korzystam?..
Mogłoby nie wystarczyć?.. Słabość oddawanych przez nas pieniędzy w stosunku do realnych kosztów leczenia – to jeden ze skwapliwie uklepywanych w społeczeństwie mitów. Z analizy planu finansowego Narodowego Funduszu Zdrowia na koniec 2011 roku (już po grudniowej korekcie, czyli dostosowaniu tego planu do rzeczywistości) wynika, że w całym budżecie tej instytucji, stanowiącym 61,33 mld. zł. – aż 95%, czyli 58,4 mld zł, przypadało na pokrywane przez tę instytucję koszty świadczeń zdrowotnych. Wpływy z zapłaconych przez nas Funduszowi składek zdrowotnych wynosiły w tym czasie… 60,19 mld zł. Wychodzi, zatem, że sami (i to jeszcze z okładem) finansujemy wszystko, co się na wspomniane „koszty świadczeń zdrowotnych” składa – m.in. całe lecznictwo szpitalne, opiekę podstawową i ambulatoryjną, transport i ratownictwo medyczne (pogotowie). Ba – nawet opiekę paliatywną i hospicja, rehabilitację, programy terapeutyczne i leczenie uzależnień, lecznictwo uzdrowiskowe oraz… osławioną refundację leków. Zwłaszcza z tej ostatniej pozycji wynika, że państwo „dopłacając” do cen droższych leków i tak nam łaski nie robi, bo i ta kwota (obecnie 8,6 mld. zł) też się mieści w składce. A swoją drogą – ciekaw jestem, czy gdyby np. wciągnąć wodę destylowaną na refundacyjną listę leków, nie okazałoby się, że jej cena w następnych miesiącach będzie raptownie rosnąć i na dodatek zacznie wymagać coraz większych dotacji?... Różnica w budżecie NFZ-u, której akurat nie pokrywamy składką (ponad 1 mld zł) – to koszty własne utrzymania tego molocha, czyli głównie wynagrodzenia urzędników oraz amortyzacja posiadanego przez Fundusz majątku trwałego (budynki, wyposażenie, samochody) wraz z tzw. usługami obcymi (prąd, woda, ogrzewanie, obsługa bankowa). Nie pokrywamy także utrzymania drugiej instytucji, „dbającej” o stan naszej kondycji zdrowotnej, mianowicie Ministerstwa Zdrowia (koszt własny w 2011r. to 8,4 mld. zł). Ale – co ja mówię?!... Też pokrywamy – tyle, że w inny sposób, bo podatkami - np. PIT-em, VAT-em i akcyzą… Ani Sejm, ani bowiem rząd – na ten cel kapci na sprzedaż przecież nie szyją! Problemem nie są, zatem koszty samego leczenia - problem stanowią podwieszeni pod nie urzędnicy. Rozumiem, że ci państwo z ministerstwa zdrowia i NFZ-u chcą gdzieś zarabiać, ale dlaczego akurat tam i akurat ja mam na to płacić?.. Jako znacznie lepiej wykształceni niż niejeden utrzymujący ich podatnik – z pożytkiem dla wszystkich poradziliby sobie gdzie indziej. (Ostatecznie – dać im nawet dożywotnio zasiłki bezrobotnych byleby się już w nic nie wtrącali! I tak byłoby kilka razy taniej niż przy obecnej średniej pensji takiego urzędnika, sięgającej 6.000 zł) Jak wynika z powyższego – pora poważnie zastanowić się nad sensem dotychczasowego (redystrybucyjnego) modelu finansowania ochrony zdrowia w naszym kraju. Zwłaszcza, że jest to model niesłychanie kosztowny. Koszty jego funkcjonowania (utrzymanie NFZ-u i Ministerstwa Zdrowia) w stosunku do sumy świadczeń zdrowotnych sięgają prawie 20% (same koszty poboru i ewidencjonowania składek zdrowotnych – to rocznie przeszło 111 milionów złotych!).
Bez kontroli byłoby drożej?.. Ale wysokie koszty funkcjonowania dotychczasowego systemu to jeszcze nie wszystko – o wiele gorszy, bowiem jest fakt, że wraz z ich ciągłym wzrostem – płacący składki coraz mniej otrzymują w zamian. Składka „na zdrowie” coraz mniej przypomina typową składkę, a coraz bardziej – podatek, (który, jak wiadomo nie musi wiązać się ze świadczeniem wzajemnym). Diabeł w tym, że w Polsce „rynek usług medycznych” tak naprawdę wciąż jest jedynie sloganem. W związku z tym trudno jest określić realny poziom cen leków, rzeczywiste koszty wielu zabiegów oraz zasadność wpływających na nie obciążeń, zadłużonych przecież publicznych placówek. Doświadczenie jednak uczy, że uwolnienie każdego rynku oraz oparcie go na bezpośrednich i swobodnych rozliczeniach „dostawca–odbiorca” – ogólnie stabilizuje ceny na rozsądnym dla stron poziomie. Logicznie rzecz biorąc układ pozbawiony zbędnych pośredników i nad-kontrolerów – których przecież za coś trzeba utrzymać – byłby układem tańszym. Obraz lekarzy i aptekarzy, szalejących z wysokimi cenami na wolnym rynku, jest po prostu niedorzeczny – każdemu „dostawcy” zależy przecież, aby mieć jak najwięcej odbiorców i doskonale zdaje sobie sprawę, że musi dopasować się do ich możliwości nabywczych. Inaczej zarobi konkurencja. Dobry przykład może stanowić, sprywatyzowany całkowicie na początku lat 90-tych, podobny rynek usług weterynaryjnych. Czy ceny na nim są niebotyczne albo ludzie ze swoimi zwierzętami zostali pozbawieni fachowej pomocy?..
Casus najdroższych zabiegów… „Wszystko w porządku – państwo przestaje potrącać nam na ubezpieczenie zdrowotne, płacimy sami tylko wtedy, kiedy faktycznie korzystamy, resztę chowamy do kieszeni – ale czy będziemy w stanie sfinansować np. przeszczep serca, leczenie złośliwych nowotworów itp.?..” W debatach na temat uwolnienia rynku świadczeń zdrowotnych pytanie to pada często jako kontrargument najcięższego kalibru. W odpowiedzi można jednak postawić inne, równie trudne – A czy teraz państwo zapewnia wszystkim, na czas i na odpowiednim poziomie dostęp do tych najbardziej skomplikowanych form pomocy?.. Parę miesięcy temu niemal wszystkie krajowe stacje telewizyjne donosiły o przypadku mężczyzny, którego praktycznie pozbawiono możliwości kontynuowania tzw. chemii, gdyż zabiegów na jego postać nowotworu nie przewidziano w refundacyjnym planie i przez to dalsza terapia stała się zbyt kosztowna. Urzędnicy bezradnie rozłożyli ręce. Państwo, zmuszając go latami do łożenia na tzw. „służbę zdrowia” - wyzuło zarazem z możliwości odłożenia brakującej teraz kwoty, nie proponując nic w zamian. Tym samym państwo nieoficjalnie, choć być może nieświadomie, wkroczyło już w obszary eutanazji. Przecież coraz częściej słyszymy także o różnych spontanicznych zbiórkach na leczenie za granicą kolejnych przypadłości, których nie ogarnia nasz system.
Podstawową wadą „państwa opiekuńczego” jest nadprodukcja ludzi żyjących chwilą – pozbawionych wyobraźni, naiwnie ufnych i niezabezpieczających swojej przyszłości. Takie polskie „jakoś to będzie”... W normalnym układzie - ludzie, zdani na siebie i świadomi różnych okoliczności - oszczędzają na tzw. „czarną godzinę” albo sięgają po dobrowolne ubezpieczenia (także medyczne).
Co z najbiedniejszymi?... Po pierwsze - skala ubóstwa w Polsce jest mimo wszystko zawyżona. Niemały odsetek wyciągających rękę o publiczną opiekę, potrafi w labiryncie naszej biurokracji zadziwiająco sprawnie pozałatwiać pieczątki do rozmaitych zaświadczeń o swojej nieporadności. Ciekawe, o ile wzrosłaby liczba beneficjentów pomocy społecznej, gdyby paczki i zapomogi stały się np. trzy razy obfitsze?... Ale O.K. – jeśli mimo wszystko upieracie się przy socjalizmie, ostatecznie pójdźmy na kompromis! Z tych paru tysięcy mojej rocznej składki zdrowotnej - oddam połowę na opiekę medyczną dla biednej staruszki, a w zamian - drugą zatrzymam w swoim portfelu. W takim układzie wreszcie będę mógł swobodnie dysponować, chociaż połową kwoty na badania i leczenie, w odróżnieniu od sytuacji obecnej, gdzie owa „babcia” ma niewiele, ale za to ja – jak wynika z opisu na początku – nie mam prawie nic.
Kto nie płaci?... Jak podają nawet enefzetowskie statystyki - ze świadczeń zdrowotnych korzysta w Polsce przeszło 26 mln. osób, podczas gdy wszystkich uprawnionych jest ponad 37 mln. Stąd nasuwa się wniosek, że 11 mln. Polaków już leczy się wyłącznie prywatnie lub - co mniej prawdopodobne - mało choruje. Liczba ludności zawodowo czynnej oraz emerytów, czyli opłacających lub za których opłacana jest składka zdrowotna, wg danych z 2011r. sięgała zaledwie 25,4 mln. Jak wiadomo - do 2012r. grupę społeczną, nie opłacającą osobiście ubezpieczenia zdrowotnego, stanowili rolnicy. Jednak koszty wykorzystywanych przez nich świadczeń były pokrywane z budżetu państwa. Zgodnie z wprowadzonymi od lutego zmianami - rolnicy z gospodarstw obejmujących, co najmniej 6 hektarów przeliczeniowych powierzchni, obowiązkowo rozpoczęli opłacanie składki za siebie i domowników po... 1 zł za każdy taki hektar miesięcznie (np. przy klasie IV gleb w II okręgu podatkowym, w gospodarstwie 10-hektarowym jest to 10 zł od osoby). Za rolników i ich rodziny z gospodarstw mniejszych wciąż będzie pokrywać budżet państwa. Nieco inaczej, ale też niezbyt srogo, rozlicza się tzw. działy specjalne produkcji rolnej. Tegoroczne zmiany w finansowaniu ochrony zdrowia rolników - wbrew założeniom - nie zmniejszą znacząco państwowej dotacji. Pomijając już symboliczną wysokość składek ustalonych dla większych gospodarstw, należy zauważyć, że gospodarstwa do 6 hektarów (niepłacące za siebie) stanowią 60% ogółu. Swoją drogą podejście rolników do kosztów (nie tylko leczenia), to rzecz charakterystyczna - bez zająknięcia wyjmują z portfela nawet po paręset złotych w prywatnych gabinetach u dentystów czy innych specjalistów, a zacisną nerwowo dłoń na widłach, gdyby chciano im podnieść składkę zdrowotną o kolejną złotówkę. Dlaczego? Proste - bo płacąc u lekarza wiedzą, że płacą za siebie oraz że „ręka w rękę” otrzymują w zamian coś konkretnego i ważnego. Składka zdrowotna – to dla nich po prostu... kolejny natrętny podatek. Trudno zresztą się dziwić (jak mawiał Say - nie ma dobrych podatków)... To kolejny argument za wprowadzeniem normalnej (bezpośredniej) odpłatności za leczenie dla wszystkich. Przykład ten znakomicie przy okazji pokazuje, że wiele problemów wsi - to bardziej problemy na użytek kampanii wyborczej „chłopskich obrońców”, niż problemy samych chłopów. Mimo wszystko wciąż wierzę, że kiedyś finanse publiczne załamią się do tego stopnia, że zrozpaczony i doprowadzony do ostateczności rząd, powie bez kurtuazji społeczeństwu - Nie jesteśmy już w stanie dalej zajmować się waszymi emeryturami, leczeniem i edukacją. A spieprzajcie do cholery z tymi swoimi pieniędzmi i rządźcie się nimi sami! I wtedy w końcu zacznie być normalnie, czego Państwu (oraz państwu!) i sobie serdecznie życzę. Tomasz J. Ulatowski
Inż. A. Chronowski mówi o katastrofie smoleńskiej Rosjanie doskonale wiedzą o przyczynie katastrofy w Smoleńsku. Winą obarczono pilotów,aby nie wywoływać wojny, która miałaby nieobliczalne skutki. Odnośnie konkurencyjnej, w stosunku do “Macierewiczowsko-Szuladzińskiej” teorii “dwóch wybuchów”, teorii inż. K. Cierpisza z Lund w Szwecji “dwóch samolotów TU 154M” zlikwidowanych w ramach likwidacji śp. prezydenta RP i jego “świty” — która to “inteligentna inaczej” teoria wciąż krąży wśród ambitnych mikrocefali Polski — pozwolę sobie zauważyć, że znajdujący się u jej poznawczej podstawy, brak zdjęć samolotowych foteli w udostępnionych zdjęciach szczątków wraku samolotu, wyniknął najprawdopodobniej z faktu, że żołnierze, którym zlecono dość obrzydliwą pracę przy wydobywaniu zwłok z rozbitego samolotu, po prostu wykręcali te fotele, z przypiętymi do nich “rozmlaskanymi” zwłokami, by ich użyć jako zwykłe nosze do transportu tych zwłok do miejsca ich przejecia przez służby medyczne. A zdjęć osób które zginęły w katastrofie nie wolno było publikować, postronnym odbierano nakręcone filmy oraz pamięci cyfrowe. Zwłoki te natomiast widzialy setki osób z Polski, biorące udział w ich rozpoznaniu w kostnicy w Moskwie, gdzie je przetransportowano. A tak przy okazji. W kilka tygodni po katastrofie polska TV wyświetlała film jak to żołnierze rosyjscy demolują, leżacy jeszcze w lesie kolo lotniska Siewirnyj, wrak samolotu, wybijajac w nim szyby. Wtedy myślałem jakie te Ruskie głupie, tak irytując Polaków. Teraz myślę, że Ruskie nie były takie głupie. Otóż już wtedy zaczynała krążyć w Polsce wersja, że samolot się rozpadł wskutek wybuchu na jego pokladze, reprezentowana podówczas przez mego znajomego prof. Mirosława Dakowskiego. Jeśli jednak był wybuch wewnątrz samolotu, to pierwsze co musiało by wylecieć na zewnątrz kabiny, to najslabszy jej element jakimi sa okienka. I chyba właśnie by na taśmie utrwalić i zademonstrować Polakom, że takiego wybuchu nie było przed rozbiciem kabiny pasażerskiej, celowo – dla telewizji polskiej – śmiejący się żołnierze wybijali te kniecznie rozbite, w przypadku wybuchu przed zderzeniem z ziemia, szyby. Dr Marek Głogoczowski Mississauga, Ontario, Canada
Opinia inż. A. Chronowskiego z Missisagua w Kanadzie, ktory współpracował przy ustalaniu przyczyn katastrofy TU 153M “101″ w Smoleńsku, na temat zachowania się, powołanego jako “ekspert” przez A. Maciarewicza, W. Biniendy z Ohio, USA.
J. E. Pan Lee A. Feinstain, ambasador USA w Warszawie Warszawa, Polska, UE.
RE: PROBA WPLATANIA RZADU FEDERALNEGO USA W TEMAT KATASTROFY SMOLENSKIEJ. Zwracam sie do pana ambasadora o odrzucenie cynicznej prosby amerykanskiego obywatela i rezydenta stanu Ohio, pana Wieslawa Biniendy, o wplatania Rzadu Federalnego USA w prywatne prezentacje o charakterze komercyjnym. Pan Binienda koszt swoich dotychczasowych prezentacji n/t Katastrofy Smolenskiej obliczyl na 1 mln $US. Cala prezentacja pana Wieslawa Biniendy w Polsce jest rowniez obliczona na podsycaniu emocji zwiazanych z Katastrofa Smolenska i ma, oprocz charakteru komercyjnego, takze charakter polityczny, obliczony na zmiane wladzy i uzyskanie przez pana Biniende konkretnych korzysci monetarnych od przyszlego, prawicowego rzadu. Jesli jednak pan Binienda koniecznie chce zaangazowac wladze amerykanskie w swoje prywatne hipotezy o charakterze biznesowo – komercyjnym, to powinien byl wynajac specjaliste stanowego i szukac poparcia w PES Ohio, ktora to samolegislacyjna asocjacja stanowa jest wlasciwym adresatem, nie ambasada USA reprezentujaca Rzad Federalny:
State Board of Registration for Professional Engineers and Surveyors
50 West Broad Street, Suite 1820 • Columbus, Ohio 43215-5905
Dalsze rozmowy beda przebiegac miedzy specjalistami PES Ohio, ktorzy ewentualnie podpisza sie pod poprawionym raportem pana Biniendy a zainteresowanymi instytucjami w Polsce, takimi, jak prokuratura. Ponizej zalaczam moja krytyke dotychczasowych prac pana Wieslawa Biniendy, z ktorymi to pracami, na obecnym poziomie, nie moze sie zgodzic zaden stanowy PE. Niemniej uwazam, ze nalezy dac szanse panu Binendzie, dlatego, bedac pewnym, ze pan ambasador odmowi jakiegokolwiek udzialu ambasady w planowanym na jutro spotkaniu pana Biniendy z bieglymi prokuratury, to jednoczesnie prosze o wytlumaczenie panu Biniendzie, jaka jest procedura i standardy dla autoryzacji przez specjaliste stanowego jakichkolwiek raportow I projektow technicznych powstalych w USA. Oto moja recenzja dotychczasowych prac pana Biniendy:
Niektorzy z panstwa, a takze kilku internautow, wyrazili niezadowolenie z okreslenia pana Wieslawa Biniendy jako nauczyciela prac recznych pogimnazjalnej zawodowki. Takiego okreslenia nie mozna oceniac z polskiej perspektywy historycznej 40 lat temu, kiedy sama nazwa “nauczyciel prac recznych“ budzila smiech. Trzeba to odniesc do dzisiejszej techniki i do warunkow amerykanskich. Przez prawie rok walczylem, by Wieslawowi Binendzie “uciac“ tytul profesora, bo takiego nie posiada, w USA jest stanowisko profesora, nie tytul. Wiekszosc mediow w Polsce nareszcie to dostrzegla. Wieslaw Binienda jest kierownikiem COLLEGE, a wiec szkoly zawodowej, w ktorej uczniowie, po skonczeniu High School (11 klasy) ucza sie ZAWODU. Ta szkola zawodowa, jak wiele innych w krajach anglosaskich, jest we wspolnym kampusie z uniwersytetem, tak jest wygodniej ze wzgledow komunikacyjnych, kwaterunkowych, bezpieczenstwa, administracyjnych, parkingowych…. Na wizytowce pana Biniendy wyraznie pisze ze jest on pracownikiem COLLEGE, w gornym prawym rogu jest logo University of Akron, jako administracyjnej jednostki kampusu. Jak Panstwo dzwonia do Uniwersity of Akron, to oni dopiero lacza z college. Wnioski nasuwaja sie same:
1. Wieslaw Binienda jest nauczycielem i kierownikiem zawodowej szkoly. W takich zawodowkach, gdzie uczy pan Binienda, matematyka ( np. rownania kwadratowe z jedna niewiadoma) jest na poziomie drugiej klasy polskiego liceum. W systemie amerykanskim nie przyjalo sie okreslenie “uczen – schoolboy“. Kazdy, kto sie uczy na jakimkolwiek poziomie, to student.
2. Dzisiaj w Ameryce kazdy pracuje na jakims programie. Sprzataczka obsluguje maszyne do waxowania podlogi, tam trzeba wszystko zaprogramowac, to jest skomplikpowany pojazd. Kucharka musi zaprogramowac maszyne do zmywania naczyn a takze zaprogramowac sladowe podcisnienie w kuchni, by opary gotowania i smazenia nie przedostaly sie do restauracji. Kazdy hydraulik na kontynencie obsluguje komputer i programuje odpowiednie stezenia roznych chemikalii dodawanych do instalacji centralnego ogrzewania, by ta nie korodowala. To jest powszechnosc a Ameryce, takich przykladow moglbym podac setki, a nawet tysiace.
3. Wieslaw Binienda jest jednym z milionow ludzi na kontynencie, jest administratorem programu, data enter clerk, to wszystko. Nie jest redaktorem naczelnym pisma aviacyjnego, tylko cenzorem linii ideowej. Nigdzie nie podaje nakladu tego pisma i opinii recenzentow. Nie jest praktykujacym inzynierem ( nie mylic z dyplomem politechniki) ani w USA ani w Polsce. Wieslaw Binienda nie ma uprawnien podpisywania i autoryzowania inzynieryjnych raportow. Wieslaw Binienda, z pomoca Antoniego Macierewicza, traktuje Polakow, jak niepismiennych chlopow, gloszac chaotyczne, nonsensowne i cyniczne tezy nie majace zadnego poparcia merytorycznego. O to tylko niektore przyklady:
3. 1. Kompletne zignorowanie standardow obowiazujacych w symulacvjach numerycznych: Wieslaw Binienda nigdzie nie podaje parametrow wejsciowych ani dowodu kalibracji LS-DYNA. To sa standardowe, rutynowe wymagania wszystkich raportow inzynieryjnych na kontynencie, nie tylko symulacji numerycznych. Nie namawiam pana Biniendy do publikacji raportu dla NASA, gdzie byl wspoladministratorem programu, ale moglby opublikowac chociaz spis tresci. Tam MUSI byc zbior danych wejsciowych i dowod ( affidavit ) kalibracji programu. Warunkiem kazdego testu na poziomie inzynieryjnym jest gwarancja jego powtarzalnosci, a tym samym weryfikacji. Wieslaw Binienda tego nie robi, tylko infantylnie odpowiada “mnie wyszlo tak to pokazcie teraz swoje wyniki“. Oczywiscie Wieslaw Binienda stosuje swoja miarke, dla niego zebranie kilku danych wejsciowych mozna zrobic na kolanie, wziac, jak doslownie sam mowi, z literatury, z tabeli. Pewne rzeczy Wieslaw Binienda poprawil pod naciskiem polskich naukowcow, glownie z Kanady, ale to za malo. Dane wejsciowe to setki faktorow, ktorych W. Binienda nie wprowadzil.
3.2. Program LS-Dyna jest programem komercjalnym, dostepnym na rynku. Program LD-Dyna jest takze programem uniwersalnym, czyli nie jest programem specjalistycznym. W pracy Biniendy nie zostala wprowadzona opcja zmienionej rozdzielczosci. Ilosc elementow w skrzydle zostala zanizona.
3.3. W badaniach wypadkow lotniczych nigdzie na swiecie symulacje numeryczne nie kwestionuja zapisow rejestratorow i innych danych zrodlowych z miejsca katastrofy. Binienda nie dopuscil na konferencji w Pasandena, Ca, referatu polskiego specjalisty, ktory byl w Smolensku i zebral wiele dokladnych danych na miejscu.
3.4. Kwestionowanie ( przez Nowaczyka) zapisu danych rosyjskich i polskich rejestratorow glosowego i parametrow lotu jest cyniczna manipulacja adresowana do niezorientowanego spoleczenstwa polskiego i do niezorientowanej Polonii. Nowaczyk, celowo pomija czasowe opoznienia ( time delay), buforowanie a takze zalecenia Universal Avionics z Arizony, by zupelnie ignorowac TAWS no: 38.
3.5. Binienda jest specjalista wytrzymalosci materialow kompozytowych. W dziedzinie aerodynamiki jego wiedza jest zerowa. Zerowa. Druga czesc prezentacji Biniendy o trajektorii urwanej koncowki skrzydla jest totalnie absurdalna. Zaden nauczyciel prac recznych polskiej zawodowki nie podpisze sie pod takimi bzdurami.
3.6. Szuladzinski, ktory najpierw krytykowal Biniende, dzisiaj zmienil zdanie. Widocznie pan Macierewicz, w imieniu przyszlego PiS-owego rzadu, obiecal olbrzymie fundusze na przyszle “badania“. Juz obiecal Wieslawowi Binendzie million dolarow za dotychczasowa prace. Szuladzinski mowi o dwoch eksplozjach, tak, by pasowalo do urwanego skrzydla. Podobno szczatki samolotu na to wskazuja. Tylko one zostaly rozrzucone za szosa Kutuzowa, a wiec na czterech dlugosciach samolotu, to wcale nie duzo ( pomijam drobne elementy od czasu pierwszego kontaktu z drzewami). Ekplozja powoduje rozrzut promienisty, w Smolensku jest rozrzut wzdluzny. Wychylenie niektorych blach to efekt uderzenia srodkowego silnika. Rejestratory pracowaly i rejestrowaly parametry sensorow umiejscowionych w roznych czesciach samolotu, do konca, do upadfku samolotu. Rozerwanie kadluba rozrywa automatycznie polacznenia sensorow z komputerem, tam sa polaczenia kablowe a nie wireless. Szuladzinski, ekspert od eksplozji i wyburzen budynkow, nie mogl pominac takiego znaczacego elementu. Cala Komisja Macierewicza jest obliczona na podbuntowanie niezorientowanego spoleczenstwa, by na fali “zbrodni smolenskiej“ przejac wladze. I sypnac dotacjami Biniendom, Szuladzinskim, Nowaczykom….. Andrzej T. Chronowski, Ontario. Nadesłała p. Anna
Podatek katastralny. Jak działa na świecie? Czy wprowadzać w Polsce? Z jednego z dokumentów Ministerstwa Rozwoju Regionalnego wynika, że rząd Donalda Tuska planuje wprowadzenie podatku katastralnego, który miałby zastąpić obowiązujący obecnie podatek od nieruchomości oraz podatek rolny i leśny. Dla większości właścicieli mieszkań i domów oznaczałoby to płacenie nawet 50 razy (sic!) wyższych podatków. Podatek katastralny ma długą i niekoniecznie chlubną historię. Niektóre amerykańskie stany opodatkowały nieruchomości podatkiem katastralnym już pod koniec XVIII wieku. W XIX wieku w USA ideę podatku od wartości ziemi rozpowszechnił Henry George, który uważał, że jednocześnie będzie można wyeliminować wszystkie inne podatki. Nowoczesny system katastru w Europie to połowa XIX wieku, kiedy powstały tego typu rejestry nieruchomości we Francji (1850 rok, choć jego początki sięgają epoki napoleońskiej) czy w Austro-Węgrzech (1881 rok). W tym czasie w Niemczech w różnych landach tworzono rozmaite uregulowania prawne dotyczące podatku gruntowego, które zostały ujednolicone dopiero w 1936 roku.
Warto przedstawić obecnie obowiązujące rozwiązania dotyczące podatku katastralnego w kilku krajach, bo znacznie różnią się one od siebie. W Niemczech podstawą opodatkowania podatku gruntowego jest wartość rynkowa nieruchomości przemnożona przez specjalne wskaźniki, które różnią się w zależności od rejonu kraju i rodzaju nieruchomości, a wynoszą od 2,6 promila do 1 procenta (ziemia rolna i zalesiona – 6 promili). Ostatecznie podatek jest przemnażany przez specjalne wskaźniki, różne w zależności od gminy, i w rezultacie efektywna wysokość stawki podatkowej waha się między 0,98 proc. a 2,84 proc., dając średnią 1,9 proc. wartości nieruchomości. Jednak występuje również szeroki katalog zwolnień podatkowych dla instytucji publicznych, społecznych czy religijnych. Wprowadzonym w 1993 roku brytyjskim council tax, zbieranym przez władze lokalne, opodatkowana jest nieruchomość mieszkalna. Jest to podatek progresywny – w Anglii nieruchomości podzielone są na osiem grup w zależności od wartości. Im nieruchomość jest więcej warta, tym wyższy jest podatek. Przeciętna stawka dla nieruchomości znajdującej się w środkowym przedziale wartości wynosi około 1 procent. W 2011 roku średni council tax w Anglii wyniósł 1196 funtów. Występują ulgi w tym podatku dla nieruchomości, w których mieszkają osoby niepełnosprawne, studenci lub gdy mieszka jedna osoba, a ponadto wprowadzono zasiłek podatkowy, który może wynieść nawet 100 procent wartości tego podatku. Drugi podatek – non-domestic rate – to podatek od nieruchomości wykorzystywanych do prowadzenia działalności gospodarczej. W Anglii stawki tego podatku wynoszą około 48 proc., a w Walii około 44 proc. rocznej wartości czynszu za daną nieruchomość. W Stanach Zjednoczonych podatek od wartości nieruchomości, z którego dochody czerpią władze lokalne, jest zróżnicowany i w każdym stanie jest inny. W 2009 roku wyniósł średnio 1,04 proc. wartości rynkowej nieruchomości. Najwyższy był w stanie New Jersey – 1,89 proc. i w New Hampshire – 1,86 proce., a najniższy w Luizjanie – 0,18 proc. i na Hawajach – 0,26 procent. W latach 2004-2009 średnio najniższy podatek katastralny w USA płacili mieszkańcy hrabstwa Bethel na Alasce (105 $), a najwyższy – mieszkańcy hrabstwa Hunterdon w New Jersey (8216 $). W połowie czerwca w Dakocie Północnej przeprowadzono referendum w sprawie zniesienia tego podatku, ale ponad 3/4 głosujących opowiedziało się za pozostawieniem status quo. Jednak propozycje reformy podatków katastralnych nabrały tempa również w innych stanach, jak Pensylwania czy Teksas. Co ciekawe, właściciel nieruchomości w USA może podać w wątpliwość wysokość ustalonego przez władze lokalne podatku katastralnego lub ustaloną wartość nieruchomości, skarżąc się do sądu. Zwolnieniami lub ulgami od tego podatku mogą się cieszyć weterani, instytucje religijne czy w szczególnych przypadkach podmioty prowadzące działalność gospodarczą. W stanie Pensylwania występuje także podatek od wartości ziemi. Systemy podatków katastralnych obowiązują w krajach bałtyckich. W 1993 roku w Estonii wprowadzono podatek gruntowy, który zasila budżety lokalne. Stawki tego podatku, które ustalają władze samorządowe, wynoszą od 0,1 proc. do 2,5 proc. szacunkowej wartości gruntu rocznie. Z kolei podatek katastralny na Litwie wynosi 1,5 proc. wartości prywatnych nieruchomości gruntowych oraz od 0,3 proc. do 1 proc. od wartości nieruchomości budowlanych, co ustalają władze lokalne. W obu tych podatkach występuje szereg ulg. Dodatkowo od 1 stycznia 2012 roku wprowadzono na Litwie podatek od dużych majątków – właściciele domów o wartości powyżej 1 mln litów (ok. 1,25 mln zł) płacą 1 proc. ich wartości rocznie. Natomiast na Łotwie stawka podatku katastralnego zarówno od nieruchomości gruntowych, jak i budowlanych wynosi 1,5 proc. ich wartości, jednak od budynków przeznaczonych na cele mieszkalne podatek ten jest progresywny i stawki wynoszą: 0,2 proc. (dla mieszkań o wartości – w przeliczeniu – do 247 tys. zł), 0,4 proc. (od 247 do 463 tys. zł) lub 0,6 proc. (powyżej 463 tys. zł). Natomiast nieuprawiana ziemia rolna obciążona jest 3-procentowym podatkiem od wartości. Całkiem inaczej wyglądają podatki katastralne we Francji i Belgii. W obu tych krajach podatek katastralny nie jest obliczany od wartości nieruchomości, lecz oblicza się go jako procent z dochodu realnego, jaki hipotetycznie może dana nieruchomość zapewnić właścicielowi w ciągu roku. W Belgii podstawa opodatkowania co roku jest indeksowana przez administrację katastralną. Podatek ten stanowi dochód władz samorządowych różnego szczebla, które co roku mogą go uchwalać w różnej wysokości. Na przykład biorąc pod uwagę Brukselę w 2012 roku, łącznie podatek wynosi 39,2375 proc. podstawy opodatkowania, z czego 1,25 proc. idzie dla regionu, 7,3625 proc. dla departamentu, a 30,625 proc. dla gminy. W rezultacie podatek katastralny w Brukseli od około 100-metrowego mieszkania wynosi około 1100 euro rocznie. We Flandrii dla regionu idzie 2,5 procent. Dla mieszkań socjalnych stawka ta jest obniżona i wynosi w Walonii i Brukseli – 0,8 proc., a we Flandrii – 1,6 procent. Obowiązują zniżki od tego podatku – m.in. dla inwalidów, niepełnosprawnych czy rodzin mających dzieci. Podobnie we Francji na początku każdego roku państwo wysyła do samorządów podstawę do naliczania podatków katastralnych, a stawki są uchwalane przez samorządy w zależności od ich potrzeb finansowych. W 2010 roku średnia stawka podatku katastralnego we Francji wyniosła 33,42 proc. podstawy opodatkowania. Najwyższe stawki podatkowe występują w Mizoën – 86,03 proc. i w Fontanès-de-Sault – 85,67 proc., a najniższe w Neuilly-sur- Seine – 9,03 proc. i w Thiverval-Grignon – 9,45 procent. Dla porównania: w centrum biznesowym Paryża stawki te wynoszą 12,88 proc., w Lyonie – 25,38 proc., a w Marsylii – 37,65 procent. We Francji dodatkowo obowiązuje progresywny podatek od dużych majątków: 0,25 proc. od majątków o wartości od 1,3 do 3 mln euro oraz 0,5 proc. od majątków wartych powyżej 3 mln euro. W Polsce historia podatków od nieruchomości sięga czasów Kazimierza Wielkiego, kiedy wprowadzono poradlne, czyli podatek od ziemi uprawnej. Następnie w 1629 roku poradlne zastąpiono podymnym, czyli podatkiem od komina na dachu. Zdaniem Janusza Korwin-Mikkego, liniowy podatek gruntowy oraz podatek od wartości nieruchomości są – obok podatku pogłównego, podatku od kopalin i podatku na ochronę środowiska – jedynymi sprawiedliwymi podatkami. Lider Nowej Prawicy oba podatki uzasadnia tym, że za pieniądze z nich pochodzące państwo chroni nieruchomości. Wszystkie dotychczasowe podwyżki podatkowe serwowane przez koalicję PO-PSL mogą zostać całkowicie przyćmione właśnie przez popularny na Zachodzie podatek katastralny, mający zastąpić podatek od nieruchomości, rolny i leśny – których wymiar obliczany jest od powierzchni, a nie od wartości – pobierany teraz przez gminy. W listopadzie 2011 roku Donald Tusk co prawda zapewniał w Sejmie, że rząd nie planuje wprowadzenia podatku katastralnego, ale raczej nie ma co wierzyć w te słowa, bo jeszcze w 2009 roku premier obiecywał, że nie będzie podnosił żadnych podatków. Choć również Ministerstwo Finansów poinformowało „Najwyższy CZAS!”, że „nie prowadzi żadnych prac legislacyjnych związanych z podatkiem katastralnym”, to należy się co najwyżej spodziewać, że pomysł tego kosztownego w zbieraniu podatku został przeniesiony w czasie. Ostatnio posłowie PiS znaleźli w projekcie „Założenia Krajowej Polityki Miejskiej do roku 2020”, przygotowanym przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, zapis o „wprowadzeniu podatku od wartości nieruchomości ad valorem lub podatku zależnego pośrednio od wartości nieruchomości”. Może to być groźne dla większości rodzin w Polsce, które posiadają mieszkanie lub dom, gdyż nawet jeśli wysokość podatku wyniesie zaledwie 1 proc. wartości nieruchomości, to kwoty okażą się nie do zapłacenia. Od mieszkania wartego 500 tysięcy złotych, zamiast dotychczasowych 100 złotych podatku od nieruchomości, trzeba będzie płacić 5 tys. złotych podatku katastralnego rocznie, a od domu o wartości 2 milionów złotych – 20 tys. złotych rocznie zamiast 200-300 złotych podatku od nieruchomości.
– Wszystko wskazuje na to, że koalicja PO-PSL szykuje wielki skok na portfele ludzi, którzy mają swoje mieszkania czy domy – mówi w „Super Expressie” Jerzy Szmit, poseł z PiS. – To zrujnuje wiele rodzin – dodaje. Podatek katastralny, o którym wspomina artykuł 162 ustawy o gospodarce nieruchomościami z 1997 roku, ma szereg wad. Przede wszystkim kosztowne jest jego wdrożenie, gdyż wiąże się z budową specjalnego systemu informacji o nieruchomościach, a tym samym z zatrudnieniem nowych urzędników, którzy będą zajmować się nowym podatkiem, czyli wykonywać nikomu niepotrzebną pracę. Jednym z ich zadań będzie przeprowadzana co jakiś czas masowa wycena nieruchomości, a także ustalanie współczynników waloryzacji podatku. Oznacza to jednocześnie, że państwo będzie dokładnie wiedziało, jaką wartość posiadają nieruchomości każdego obywatela, czyli będzie poinformowane nie tylko o tym, ile kto zarabia (za sprawą PIT), ale także jaki ma majątek. Ponadto podatek katastralny zmusza do sprzedaży nieruchomości, szczególnie osoby o niskich dochodach, co w konsekwencji prowadzi do wywłaszczenia. Podatek ten uderzyłby w biedne rodziny, które swego czasu wykupiły zajmowane przez nie mieszkania spółdzielcze czy komunalne za niewielkie pieniądze lub wybudowały tanio dom sposobem gospodarczym. Oni wszyscy musieliby przeprowadzić się do mniejszych i gorzej położonych lokali. „Super Express” przedstawił już nawet niezbyt ciekawą wizję Polski po wprowadzeniu podatku katastralnego, który prowadzi często do wywłaszczenia: „Zamieszkiwane przez seniorów i biedotę slumsy na obrzeżach miast. Luksusowe centra metropolii tylko dla bogaczy!”. Podatek katastralny wymusza także wzrost kosztów wynajmu nieruchomości. Poza tym podatek ten zniechęca do inwestowania w rozbudowę czy remonty podnoszące wartość budynków. Mimo tylu wad największym problemem nie jest podatek katastralny jako taki, lecz kwestia tego, że Polacy już są nadmiernie opodatkowani. Mamy sporo podatków, których stawki często przekraczają absurdalne granice. I w tym należy upatrywać niebezpieczeństwa we wprowadzeniu nowego podatku katastralnego, gdyż równoczesna likwidacja niskiego podatku od nieruchomości, rolnego i leśnego nie zrekompensuje konieczności płacenia znacznie wyższego nominalnie podatku katastralnego. Aby można było ten podatek wprowadzić, najpierw należałoby zlikwidować albo przynajmniej mocno obniżyć inne podatki, jak PIT czy VAT. Ale to oznaczałoby głęboką reformę finansów publicznych, do czego ten rząd nie jest zdolny. W związku z tym istnieje niebezpieczeństwo, że wprowadzi się nowy podatek katastralny, nie obniżając innych danin publicznych. Polaków najzwyczajniej w świecie na to nie stać. Dlatego należy głośno sprzeciwiać się jakimkolwiek propozycjom wprowadzenia tego nowego haraczu.
Tym bardziej że niedawno media mówiły o jeszcze jednym pomyśle fiskalnym Ministerstwa Finansów, które chce – jak na Łotwie – wprowadzić podatek od nieużytków rolnych w wysokości od 100 zł do 1000 zł za hektar nieuprawianej ziemi… Tomasz Cukiernik
03 lipca 2012 "Jestem wstrząśnięty" powiedział pan mecenas Lech Obara, w sprawie uchwały Sądu Najwyższego dotyczącej nieruchomości ludzi, którzy wyemigrowali z Polski w latach 1956-1984, specjalizujący się w tych sprawach. Potomkowie osób, które po wojnie zadeklarowały polską narodowość zachowali prawo do majątków w Polsce mimo swojego późniejszego wyjazdu do Niemiec i utraty polskiego obywatelstwa. Problem dotyczy spadkobierców, którzy odziedziczyli takie nieruchomości w Polsce a następnie wyemigrowali do Niemiec – tracąc obywatelstwo polskie- a tym samym pozbawiając się majątku na rzecz państwa- tak stanowi ustawa z roku 1961. Sąd Najwyższy uznał, że przepis ten nie miał jednak zastosowania do spadkobierców osób, które w tym przepisie były wymienione(????) Ale wcześniej Sąd Najwyższy uznał, że przepis nie może podlegać wykładni rozszerzającej się na spadkobierców. To jak to jest? Raz tak- a inaczej – tak? Dwa sprzeczne orzeczenia i stąd reakcja pana mecenasa Lecha Obary, specjalizującego się w tej tematyce. Teraz spadkobiercy będą mogli dochodzić zwrotu nieruchomości, za które rząd niemiecki już dawno zapłacił tym, którzy z Polski wyjechali. W ramach ówczesnego porozumienia.. „Nie sposób zignorować kontekstu historycznego, społecznego, międzynarodowego i konsekwencji ekonomicznych , które przemawiają przeciwko korzystnym dla spadkobierców mienia poniemieckiego orzeczeniom Sądu Najwyższego”- powiedział Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego, sędzia Stanisław Dąbrowski, kiedyś poseł Komitetu Obywatelskiego, w X Kadencji Sejmu tzw. kontraktowego. Mianowany na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego w roku 2010 przez pana prezydenta Bronisława Komorowskiego. Kiedyś związanego z Platformą Obywatelską, a teraz już nie.. Teraz nie może być związany z żadną partią polityczną - no i oczywiście nie jest! Ciekawe sformułowanie - zaryzykowałbym tezę- polityczne. Bo jak tłumaczyć słowa” nie sposób zignorować kontekstu historycznego, społecznego, międzynarodowego i konsekwencji ekonomicznych”(????) Do tej pory wydawało mi się, że sprawiedliwość ma się opierać na prawie ustanowionym, jakie by nie było, a nie na” kontekście historycznym, społecznym, międzynarodowym, czy konsekwencjach ekonomicznych”(???) A jednak! Poza prawem istnieją inne czynniki.. Historyczne, społeczne, międzynarodowe czy ekonomiczne.. To w związku z tym moje kolejne pytanie: to, po co prawo, jak o sprawiedliwości mają decydować sprawy w kontekście historycznym, społecznym, międzynarodowym i ekonomicznym”(???). Anulować wszelkie prawo, a o sprawiedliwości powinno decydować „ widzi mi się” sędziów, w kontekście historycznym, społecznym, międzynarodowym i ekonomicznym. Innymi słowy jak mówił Rejent Milczek: „Wygraj w polu, to wygrasz i w sądzie”.. Pan mecenas Lech Obara oczywiście ma rację, będąc wstrząśniętym.. Skoro w roku 1961 ustawa była tak skonstruowana a nie inaczej, to nie wolno wstecznie zmieniać jej zapisów. To powinno być jasne dla każdego prawnika, a tym bardziej sędziego Sądu Najwyższego, który obecnie pracuje w sądzie, a poprzednio był we władzach ustawodawczych, nie był jeszcze w rządzie- w ramach oddzielania władzy ustawodawczej, sądowniczej i wykonawczej. Czekam z niecierpliwością na uznanie spadkobierców Krzyżaków w kontekście historycznym społecznym, międzynarodowym i ekonomicznym.. Przecież sprawiedliwość miała być ślepa na wszystko inne, oprócz sprawiedliwości.. Bo sprawiedliwość już dawno nie jest stałą i niezłomną wola oddawania każdemu tego, co mu się należy.. A tym bardziej sprawiedliwość nie jest ostoją III Rzeczpospolitej.. Ani polityczna, ani każda inna. Jakiś czas temu prokuratura okręgowa w Warszawie prowadziła śledztwo w sprawie fałszowania przez „ kogoś” z BOR- u dokumentów w sprawie” Katastrofy Smoleńskiej”. Teraz umorzyła wątek cywilny. Nie ma winnych organizacji lotów do Smoleńska.. Nie ma winnych z rządu pana premiera Donalda Tuska.. W ogóle nie ma winnych, winni są zupełnie, kto inni - jak śpiewa pan Andrzej Rosiewicz. A tak naprawdę winny jest” błąd pilota”. Gdyby pilot nie popełnił błędu- nie byłoby „Katastrofy Smoleńskiej”. TU- 154M nie zaczepiłby o brzozę i nie wywróciłby się do góry - że tak powiem nogami, właściwie kołami. Żeby koniec, wiotkiej brzozy wywrócił 80 tonowy samolot do góry nogami.? Tego jeszcze w fizyce nie było! Zgodnie z leninowską zasadą, że jak praktyka nie zgadza się z teorią- tym gorzej dla…. praktyki! Pilot nie powinien w ogóle lecieć, to nie popełniłby błędu.. Nie zaczepiłby o brzozę, nie byłoby ekscesów generała Błasika w kokpicie, w końcu był to jego głos, czy też nie.. Tyle tej dezinformacji, że chyba już nikt nie może się połapać, co ociera się o prawdę- a co nie.. I o to chodziło! Żeby dezinformować i zasiać wątpliwość.. Chociaż sprawy są szyte bardzo grubymi nićmi.. Jak sprawa jest polityczna- nie ma miejsca na sprawiedliwość i prawdę.. A tak naprawdę, komu dzisiaj potrzebna jest prawda, jak istnieje kontekst historyczny, społeczny, międzynarodowy i ekonomiczny.? Zawsze istnieje kontekst inny niż dociekanie prawdy. Taplanie się w kłamstwie! A jak już raz się zacznie - to nie ma końca. Pozostaje klucznie, niedopowiedzenia, umorzenia, naciągania i niedowierzanie stojących z boku. Że tak można! I Propaganda twierdzi, że PRL- się skończył.. Wszystko to samo! Wszystko polityczne, jak to w demokratycznym państwie demokratycznego prawa po” widzi mi się” i w kontekście kontekstu historycznego, społecznego, międzynarodowego i ekonomicznego. I po co te wszystkie atrapy prawa? Tak jak te dekoracje demokratyczne, jak sprawy i tak rozgrywają się po staremu.. „Tak to agent, ale cóż, trzeba go awansować”- powiedział Lech Wałesa do Jarosława Kczyńskiego o Wachowskim Mieczysławie, w dniu 19.08 1991 roku podczas kolacji, gdy pan Jarosław był szefem Kancelarii Prezydenta. Szkoda, że panu Januszowi Korwin- Mikke nie udała się uchwała WJR
Sprzedam bilet albo skaczę pod pociąg Jeśli ktoś miałby znaleźć jedno słowo określające finał Euro 2012 w Kijowie, na pewno brzmiałoby ono – „tickets”. Bilety na finał mają chyba wszyscy mieszkańcy stolicy Ukrainy i Polacy, których dotarło tu więcej niż Włochów i Hiszpanów razem wziętych. Wczoraj wejściówki na mecz marzeń wielu kibiców na całym świecie sprzedawano poniżej nominalnej ceny. Setki okazjonalnych koników straciło tysiące euro Wejście na Stadion Olimpijski okupowane było wczoraj przez ludzi, którzy na Euro chcieli ubić interes życia. Niemalże jak w „Złym” Tyrmanda, gdzie Filip Merynos zorganizował siatkę koników przed meczem Polska–Węgry na Legii. Tam jednak sprzedawcy podrobionych biletów ubili interes życia. W Kijowie niestety na „koników” czekała klapa życia. Przed stadionem spotkaliśmy Polaka – Maćka. W dniu meczu w kopercie miał jeszcze 22 bilety. – W Wiedniu w 2008 r. wejściówki chodziły po 3 tys. euro. Chętnych było więcej niż biletów – wspomina z rozrzewnieniem. Maciek obala też mity, które UEFA rozpowszechnia przy okazji naszych mistrzostw. Michel Platini i jego koledzy powtarzają, że dla Polaków i Ukraińców jego ekipa przygotowała specjalne promocyjne ceny. UEFA zapomina jednak wyjaśnić, że chodzi tylko o mecze I rundy, kiedy wejściówki można było nabyć za 30 euro. Jednak na finał w Kijowie bilety I kategorii kosztowały 600 euro. Cztery lata temu w bogatej Austrii ich cena wynosiła 500 euro. II kategoria odpowiednio – 300 i 250 euro. Można spytać: I gdzie ta promocja, panie Platini?
– Utopiłem w biletach ponad 20 tys. euro. Jeśli się nie odkuję, chociaż w połowie, rzucam się pod pociąg. Wcale nie żartuję. To mi się nie mieści w głowie. Przecież każdy kibic marzy o tym, żeby iść na finał mistrzostw Europy. Popatrzcie na ulice, ile tu jest hummerów i maybachów. Czemu ci ludzie nie chcą iść na mecz Włochy–Hiszpania? – denerwował się zdesperowany Maciek, dla którego finałem marzeń byłby mecz Rosja–Niemcy. Wtedy zarobiłbym krocie. – irytował się polski konik. W Kijowie na mistrzostwach chcą zarobić naprawdę wszyscy. Ceny w restauracjach, dyskotekach itp. poszły w górę dwukrotnie. W centrum miasta w dniach meczowych panuje swojego rodzaju prohibicja. W sklepach można kupić tylko piwo. Wino i wódka objęte są zakazami. Ale i tak wokół największej na Ukrainie strefy kibica na Chreszczatyku i Majdanie Niezależności aż roiło się od pijanych kibiców. Władze Kijowa przygotowały dla nich w sobotę nie lada atrakcję – darmowe koncerty Eltona Johna i legendarnego zespołu Queen z nowym wokalistą. Porównując to z ofertą, którą dla warszawskich kibiców przygotowała „Bufetowa” HGW, czyli występy zespołów typu Lady Pank czy Poparzeni Kawą Trzy, możemy kijowianom tylko pozazdrościć. Tym bardziej, że obie gwiazdy dały wielogodzinne show, z niezliczonymi bisami. Na Eltonie Johnie i Queenach bawiło się kilkaset tysięcy Ukraińców. Dla nich to naprawdę była wielka frajda. Euro 2012, wielkie gwiazdy na piłkarskich stadionach, supermecze na nowoczesnych obiektach to dla przeciętnego Ukraińca była niedostępna ułuda. Na bilety, nawet te za 30 euro, nie było tu nikogo stać. Jak powiedział nam chłopak, pracujący w przechowalni bagażu na głównym dworcu w Kijowie: „Dla mnie to wszystko było trochę nierealne. Ci wszyscy obcokrajowcy, te mecze. Jasne, że chciałbym pójść, choć na jedno spotkanie. Ale jak? Zarabiam 200 euro. Gdybym kupił sobie bilet, to musiałbym cały miesiąc nie jeść. Czy piłka jest warta aż takiego poświęcenia?”. Artur Szczepanik
Czego nauczyła nas afera Rywina Przeciwnicy Tuska stale wyczekują nowej afery Rywina, która zmiecie szefa PO jak tamta zmiotła Leszka Millera? Przyspieszenie z lat 2002–2005 było możliwe tylko ze względu na hegemoniczne zapędy Millera, który dążąc do osłabienia „Gazety Wyborczej”, był kosą trafiającą na kamień. Tymczasem Tusk zbyt jest wyczulony na losy poprzedników, żeby ryzykować ich los. Historia uczy, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła – stwierdził kiedyś Georg Wilhelm Friedrich Hegel. Ta złota myśl niemieckiego filozofa przypomniała mi się, gdy usłyszałem o podtrzymaniu wyroku skazującego Aleksandrę Jakubowską za udział w aferze Rywina. Gdy słynne korupcyjne negocjacje filmowego producenta Lwa Rywina z Adamem Michnikiem stały się tematem publicznej dyskusji, mało kto przypuszczał, że wywołają polityczne trzęsienie ziemi, które wywróci do góry nogami scenę partyjną, a niszową, wydawałoby się, ideę IV RP uczyni pierwszym politycznym priorytetem, entuzjastycznie popieranym przez większość mediów. Niewiele więcej osób mogło się spodziewać, że po wszystkich zmianach, które w wyniku afery Rywina nastąpiły, z rządami braci Jarosława i Lecha Kaczyńskich na czele, w Polsce zmieni się w stosunku do roku 2002 tak niewiele. Sam fakt, że skazanie Jakubowskiej zajęło polskiej Temidzie dziewięć lat (pierwszy wyrok zapadł rok temu), jest symboliczny. Podobnie jak to, że wyrok w zawieszeniu dostała drugorzędna w sprawie postać, a „grupy trzymającej władzę” zidentyfikować się nie udało. Ale trwałość mechanizmów utrzymujących funkcjonowanie systemu postkomunistycznego sięga dużo głębiej. Widać ją w niewydolności publicznych instytucji, potykających się o wymianę dowodów osobistych, zmianę listy refundowanych leków czy nowy rozkład jazdy pociągów, o wdrażaniu strategii rozwoju nie wspominając. Widać ją w kolejnych aferach, zżerających miliardy publicznych złotych (w tym wielu znacznie większych – w sensie „obrotów” – od sprawy Rywina). Słowem, widać trwałość systemowych mechanizmów w dobrze znanej, przygnębiającej „tyranii status quo”, sprawiającej, że już nie tyle – jak mówił Mochnacki – „w Polsce nic nie dzieje się do końca”, ile: nic się u nas na serio nie zaczyna. Skomplikowany konglomerat grup interesów, uwłaszczonych na polskim państwie po 1989 r., okazał się, bowiem zdolny do reprodukcji. Dowodem – polityczne pokolenie Donalda Tuska, pod okraszonymi liberalno-europejskim blichtrem hasłami konsumpcji dla wszystkich, realizujące politykę nienaruszania żadnych interesów zasadniczych dla trwania systemu. Obecny premier, jako pierwszy postanowił nie kopać się z koniem – i dlatego panuje dłużej od każdego z poprzedników. Dlatego też realnie rządzi najmniej, pozwalając krajowi dryfować w kierunkach wyznaczanych przez doraźne ruchy głównych grup interesów. Przeciwnicy Tuska stale wyczekują nowej afery Rywina, która zmiecie szefa PO jak tamta zmiotła Leszka Millera i wyniesie do władzy reformatorskie siły. Nie liczyłbym na to. Przyspieszenie z lat 2002–2005 było możliwe tylko ze względu na hegemoniczne zapędy Millera, który, dążąc do osłabienia „Gazety Wyborczej”, był kosą trafiającą na kamień. Ówczesny kryzys systemu był tego jedynie skutkiem ubocznym. Tymczasem Tusk zbyt jest wyczulony na losy poprzedników, żeby ryzykować ich los. Pogrąży go, więc raczej wielokrotne obijanie się o pomniejsze rafy, tym bardziej prawdopodobne, im dłużej trwa dryf. Być może jedno z uderzeń będzie na tyle silne, że porównywalne w skutkach z aferą Rywina. Tego jednak przewidzieć nie sposób. Zamiast więc zastanawiać się nad tym, kiedy i jaki będzie następny kryzys systemu, proponuję poświęcić uwagę temu, jak się do niego przygotować. Bo że szansa związana z aferą Rywina nie została wykorzystana, to wiemy. Rządy Tuska są tego najlepszym dowodem. Tylko czy dziś jesteśmy o tyle dalej w systemowych diagnozach i receptach, żeby móc – wbrew Heglowi – sądzić, że historia ostatnich 10 lat czegoś istotnego nas nauczyła? Bartłomiej Radziejewski
To ona wskazała nieczynne lotnisko Wiadomo już, że osobą, która wskazała załodze tupolewa nieczynne lotnisko w Witebsku, jako zapasowe, była urzędniczka Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Jak ustalił „Nasz Dziennik”, to właśnie zastępca dyrektora Biura Dyrektora Generalnego KPRM Monika Boniecka wskazała załodze, jako lotnisko zapasowe, nieczynny lotnisko w Witebsku oraz odpowiadała m.in. za błędne i robione metodą „na chybił trafił” wpisy w planie lotu rządowego Tu-154M. Okazuje się także, że to właśnie Monika Boniecka i Mirosław Kuśmirek – radca szefa KPRM w Biurze Dyrektora Generalnego - wbrew przepisom odpowiadali za dysponowanie wojskowym specjalnym transportem lotniczym? Zdaniem prokuratury świadomy łamania procedur był szef kancelarii premiera Tomasz Arabski. Ostatecznie jednak nikt nie poniesie poważniejszych konsekwencji licznych błędów i łamania procedur w związku z organizacją wizyty prezydenta w Katyniu. Najprawdopodobniej wobec Bienieckiej i Kuśmirka wyciągnięte będą jedynie konsekwencje służbowe, ponieważ prokuratura wskazując na szereg nieprawidłowości nie zdecydowała się na postawienie komukolwiek zarzutów i umorzyła cywilny wątek śledztwa smoleńskiego. Niezależna
DECYZJA NA MIARĘ MEMORANDUM Na decyzję prokuratury III RP o umorzeniu postępowania w tzw. wątku cywilnym śledztwa smoleńskiego należy spojrzeć z całkowicie innej perspektywy niż czynią to komentatorzy i publicyści. Jest ona naturalnym i w pełni spodziewanym werdyktem, wydanym przez organ podległy grupie rządzącej. Dla obserwatorów życia publicznego – ta decyzja nie może stanowić żadnego kuriozum, a jeśli kogoś zaskakuje, świadczy to jedynie o politycznym analfabetyzmie i rażącej amnezji. Niespodzianką mogłaby być wyłącznie decyzja o postawieniu zarzutów któremukolwiek z obecnych decydentów lub wskazanie winnych po stronie rosyjskiej. W III RP takie rozstrzygnięcie nigdy nie zapadnie, bo w sposób oczywisty naruszałoby antydemokratyczne status quo, w którym tzw. organom praworządności przypisano rolę rzeczników grupy rządzącej. Doświadczenie pięciu lat rządów monopartii powinno nas przekonywać, że nie ma takiego przestępstwa i takiej sytuacji, w której ludzie z najwyższych kręgów władzy ponieśliby odpowiedzialność karną. Sądzić inaczej – byłoby aktem pospolitej naiwności i niekonsekwencji. Bo jeśli postrzegać to państwo, jako kondominium rosyjsko-niemieckie i oskarżać rządzących o współudział w zastawieniu pułapki smoleńskiej - czy wolno traktować jego instytucje, jako praworządne i suwerenne lub oczekiwać od nich wyjaśnienia okoliczności tragedii? Jeśli odmawiamy temu państwu niezawisłości, a w jego „elitach” upatrujemy rzeczników obcych interesów – czy można odczuwać zaskoczenie decyzją podległej prokuratury? W takich sytuacjach warto wykazać miarę konsekwencji i zdecydować: albo III RP jest sukcesorem komunistycznego zaprzaństwa i atrapą państwa stojącego nad przepaścią - albo jest to ocena demagogiczna, stworzona przez politycznych pieniaczy i fałszywie opisująca rzeczywistość. Albo mamy do czynienia z zakładnikami kłamstwa smoleńskiego i procesem niszczenia naszej suwerenności - albo szermujemy zarzutami, w które sami nie wierzymy. Ujawniająca się w takich przypadkach polityczna schizofrenia, nie sprzyja budowaniu mądrych postaw i zachowań. W mojej ocenie - dzisiejsze orzeczenie prokuratury wpisuje w wieloletnią praktykę tzw. organów i po raz kolejny potwierdza regułę, że III RP jest zaledwie personalną i mentalną kontynuacją PRL-u, a pod obecnymi rządami zmierza wprost do wzorców „demokracji” putinowskiej. Zbyt łatwo zapomnieliśmy, że organy tego państwa są formalnie związane treścią memorandum o współpracy pomiędzy prokuraturami Polski i Rosji. Na początku grudnia 2010 roku, dwa dni przed przyjazdem prezydenta Miedwiediewa do Polski, przybyła do nas również delegacja rosyjskich prokuratorów, na czele z Prokuratorem Generalnym Federacji Rosyjskiej Jurijem Czajką – odpowiedzialnym za rosyjskie śledztwo smoleńskie. Wraz z Miedwiediewem przyjechał także minister sprawiedliwości Rosji Aleksander Konowałow. Trafną ocenę tej farsy uwydatniły rosyjskie "Wremia Nowostiej", ciesząc się, że „wysokich rangą gości było tak wielu, że mogło się wydawać, iż rosyjski rząd, parlament i prokuratura generalna odbywają na polskiej ziemi wyjazdowe posiedzenie”. W podpisanym wówczas memorandum postanowiono, że „Prokuratura Generalna Federacji Rosyjskiej i Prokuratura Generalna Rzeczypospolitej Polskiej, zwane dalej Stronami, uznając wagę umocnienia i dalszego rozwoju wzajemnej współpracy pomiędzy Prokuraturami obu państw w dziedzinie walki z przestępczością oraz ochrony praw i wolności człowieka przy wykorzystaniu najbardziej skutecznych metod i środków porozumiały się w następujących sprawach”. W dalszej części dokumentu wymienia się m.in. „organizowanie konferencji, seminariów i konsultacji w celu wymiany doświadczeń, wymianę informacji, podnoszenie skuteczności wykonywania wniosków o pomoc prawną, wymianę doświadczeń krajowych w zakresie zwalczania przestępczości zorganizowanej, terroryzmu, korupcji i innych przestępstw, konsultacje w kwestiach prawnych, między innymi na etapie sporządzania i wykonywania poszczególnych wniosków o ekstradycję i wzajemną pomoc prawną”. Obie strony postanowiły również, że wszelkie sprawy sporne dotyczące stosowania memorandum rozstrzygane będą „w drodze konsultacji i pertraktacji”. Podstawowa idea memorandum zawartego z organami legalizującymi ludobójstwo katyńskie polegała na narzuceniu III RP modelu putinowskiego, w którym niezależność władzy sądowniczej i prokuratorskiej stanowi demagogiczną fikcję. Już wówczas stało się jasne, że akt ten będzie bezpośrednio rzutował na przebieg śledztwa smoleńskiego i zamknie drogę do formułowania przez stronę polską rzetelnych i autonomicznych wniosków końcowych. W trakcie przemówienia w Pałacu Prezydenckim, w obecności Bronisława Komorowskiego i rządu Donalda Tuska, przywódca Rosji wydał polskim „przyjaciołom” następującą dyspozycję "Nie dopuszczam możliwości, by w sprawie katastrofy smoleńskiej śledczy polscy i rosyjscy doszli do różnych ustaleń. Odpowiedzialni politycy, przywódcy struktur śledczych powinni wyjść z obiektywnych danych". Na dzisiejsze postanowienie prokuratury trzeba patrzeć w kontekście słów wypowiedzianych wówczas przez Miedwiediewa. Aleksander Ścios
Galuxsowi, Muni i innym blogerom to nie FYM jest chory to wy dostaliście skrętu kiszek.
Katastrofa pod Smoleńskiem na zawsze pozostanie okryta zasłoną tajemnicy, przez którą nigdy nie przebiją się żadne próby zrozumienia i żadne słowa” (co aż się prosi o postawienie znaku zapytania – przyp. F.Y.M.).
28 cze 2012 Arka
W drugiej połowie kwietnia 2010 ukazuje się dość niezwykły, jak na ówczesne okoliczności, numer „Nowego Państwa” (4/2010) – w całości poświęcony prof. J. Kurtyce, a niemal w ogóle (pomijając dosłownie jeden artykuł T. Makowskiego (i to dość dziwny, o czym za chwilę, pt. „Kto ma tę krew na rękach?”)) unikający tematyki „katastrofy smoleńskiej”. Pamiętam moje zdziwienie, gdy widziałem to „NP” w salonie prasowym, byłem wtedy, bowiem przekonany, iż to właśnie tematyka „smoleńska” zdominuje kwietniowe wydanie „NP”. Było ono niezwykłe także z tego względu, iż powtórzono w nim opublikowany dosłownie parę tygodni wcześniej na łamach „GP” (omawiany zresztą także 2 kwietnia 2010 na moim blogu
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/04/wizje-polski.html
wywiad (z końca marca 2010) J. Darskiego z Kurtyką, w którym to wywiadzie padło to słynne i po wielokroć potem przywoływane zagadkowe stwierdzenie, iż (jako Polacy XXI wieku) powinniśmy żyć tak, jakby Powstanie Warszawskie zwyciężyło. (A propos też diagnozowania stanu Polski w ostatnich tygodniach przed tragedią, por. też mój post wokół tekstu K. Morawieckiego
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/03/niepodlegosc.html
Oczywiście (ktoś może powiedzieć), Kurtyka cieszący się wielką estymą w redakcji „NP”/”GP”, w ten sposób został uczczony po 10-tym Kwietnia. Nasuwa się jednak pytanie, dlaczego On przede wszystkim, skoro, przy całym należnym szacunku dla znakomitego prezesa IPN-u, nie Kurtyka był najważniejszą osobą spośród „lecących prezydenckim tupolewem do Katynia”? W „NP” 4/2010nie ma żadnego okolicznościowego artykułu o Prezydencie L. Kaczyńskim, o Prezydencie R. Kaczorowskim, o Dowódcach, o Premierze Gosiewskim, o Prezesie Skrzypku, nawet o Annie Walentynowicz i o wielu innych zacnych członkach Delegacji. Na okładce pamiątkowego wydania „NP” jest zdjęcie Kurtyki, jak też wyeksponowany na czerwono napis WiN rozszyfrowany tu, jako „Wolny i Niezawisły”, co każdy, choć trochę znający powojenną historię Polski odniesie też do powojennej antykomunistycznej i niepodległościowej podziemnej organizacji: Wolność i Niezawisłość. Nie muszę chyba wyjaśniać, czemu wtedy, tj. pod koniec kwietnia 2010, wydanie to nie było przeze mnie studiowane z taką dokładnością, jak „smoleńskie” edycje „NP” lub „GP”. Kiedy jednak zacząłem się interesować „historią smoleńską” po niedawnym „straszliwym przewrocie kopernikańskim”, tj. odkryciu (nowoczesnego) Polskiego Państwa Podziemnego, (którego powstanie sytuuję czasowo na 2005 r.), przypomniało mi się właśnie tamto sprzed dwóch lat „Kurtykocentryczne” wydanie specjalne „NP”, więc je odnalazłem i otrzepałem z kurzu. Jak jednak już Państwu wspomniałem, o „katastrofie smoleńskiej” jest w tym czasopiśmie jeden bidny, jakby sklecony na kolanie, artykuł Makowskiego, natomiast o konstruowaniu (w różnych historycznych okresach naszych dziejów) struktur podziemnych, o przebudowie polskiego państwa, o politycznej i historiozoficznej myśli samego Kurtyki mnóstwo materiałów (okraszonych zdjęciami Prezesa IPN). (Wspomina się też o STASI, o tygodniu żałoby, o walce z pamięcią narodową oraz o zakłamywaniu historii, ale to wyraźnie poboczne tematy owego „NP”. Rzecz jasna zbieg okoliczności mógł sprawić, że tak wiele osób w ciągu paru dni naprędce napisało długie i „techniczne” (a nie tylko „wypominkowo-łzawe”) teksty poświęcone koncepcji państwa podziemnego, zmagania się z okupantami oraz ideom, którym wierny był prezes IPN – mogło jednak być tak, iż tenże numer „NP” zatytułowany dodatkowo „Przyjaciele wspominają Janusza Kurtykę” był gotowy z pewnym... wyprzedzeniem. Wyprzedzeniem, z jakiego powodu? Takiego choćby, że Kurtyka „zszedłby do Podziemia” i zacząłby organizować PPP już w kontekście „cichej wojny”, o której w ostatnich kilku postach pisałem, przyprawiając wielu o przedwczesną siwiznę.Ja wiem, że dla wielu osób to może brzmieć jak science fiction, ale wcale się tym nie przejmuję, proszę mi wierzyć. Wcale. W naszym kraju, bowiem są najrozmaitsi znawcy „rządu światowego”, „masonerii rządzącej wszystkim i wszystkimi”, „ukrytych sił stojących za tym, co widać na scenie politycznej” i tego typu "koncepcje" są przez tychże znawców traktowane ze śmiertelną powagą jakby chodziło o tzw. święte prawdy, natomiast koncepcja tajnego, nowoczesnego (i wspieranego przez NATO) PPP, przez tychże znawców została przyjęta tańcami św. Wita i rwaniem przedwcześnie posiwiałych włosów z głów. Mniejsza jednak z tym, wracamy do Kurtyki i właśnie fantastyczno-naukowej koncepcji PPP. Zakładając, że polski kontrwywiad miał z dużym wyprzedzeniem czasowym rozpoznaną sytuację w siłach zbrojnych i planach wroga (tu: Imperium Zła, tj. neo-ZSSR), a więc przyjmując, iż sprawa kwietniowego Zamachu na Delegację była (dla przedstawicieli Polski i NATO) „kontrwywiadowczą tajemnicą poliszynela”, to przygotowywanie do uaktywnienia PPP w przypadku otwartej konfrontacji z Imperium Zła, musiało pociągać także „koncepcyjne zabezpieczenie”, jak ma wyglądać funkcjonowanie takiego PPP w warunkach „wojny”. Właściwie cudzysłów przy tym ostatnim określeniu nie powinien się pojawiać, jak jednak już parokrotnie sygnalizowałem: w kontekście „Smoleńska” nie byłoby mowy o tradycyjnej, konwencjonalnej wojnie (a la ruska inwazja na Czeczenię czy Gruzję), lecz o „niewidzialnej”. Tzn. na kraj „pierwszego wojennego uderzenia” (a takim zapewne miała być, jak zwykle, Polska) nakłada się „klosz ochronny” (konstruuje się medialną opowieść o wypadku lotniczym, w którym zginęła elita Polski; tę opowieść powtarzają zaś także „światowe media”), co po „tygodniu żałoby” pozwala stopniowo wrócić ludziom do „szarego życia”, jednocześnie zaś prowadzi się ukryte a militarnie zaawansowane działania zmierzające do całkowitego sparaliżowania Imperium Zła. Przypominam jednak, że nie interesuje nas teraz (w niniejszym poście) to, co ja twierdzę w ramach szalonej, odjechanej, „przerastającej ludzkie pojęcie”, koncepcji „niewidzialnej wojny z Imperium Zła i agenturą GRU”, tylko to, co możemy znaleźć w „NP” 4/2010. Zajrzyjmy do wstępniaka napisanego przez K. Gójską-Hejke pt. „Wolny i Niezawisły”, s. 3-5. Zacytuję fragment leadu oraz pierwszy akapit tekstu pod zdjęciem Kurtyki z autorką (i proszę o uważne czytanie, choć tradycyjnie zaznaczam na żółto „księżycowe kody”; przy czym w tym wypadku byłyby to „meta-kody księżycowe”, a więc „podziemne grepsowanie”):
„Od wielu miesięcy był przekonany o konieczności budowy arki. Czuł, że zbliża się potop miernoty i pozoranctwa. A tych nie mógł znieść i nigdy by nie zniósł. Mógł pracować 24 godziny na dobę, zupełnie o sobie nie myśląc (...). Arka była synonimem niezależnej od władzy i partii politycznych instytucji, która wyszukiwałaby w Polsce zdolnych i samodzielnie myślących ludzi i dawała im szansę na nieskrępowaną przez koterie naukowe pracę twórczą. Na arkę mieliby wejść zatem młodzi naukowcy, którzy mogliby w sposób zupełnie niezależny realizować swe projekty badawcze, toczyć spory i dyskutować bez cenzury politycznej poprawności. Ludzie arki mieli odkłamywać najnowszą historię Polski i rzetelnie badać procesy społeczne zachodzące dziś w naszym kraju. Ale to był dopiero początek Jego marzenia, bardziej śmiały, bo w miarę szybki w realizacji. W całościowej wizji Janusza arka miała stać się zaczątkiem nowej uczelni wyższej. Myślał o tym bardzo poważnie, układał w głowie poszczególne etapy urzeczywistniania tego marzenia, choć jeszcze dość nieśmiało, ale zaczął zarażać tym projektem innych. To byłaby Jego życiowa misja. Nie mam wątpliwości, że gdyby Go nie zabrakło, zrobiłby wszystko, by rozpocząć to dzieło. A że potrafił przebić każdy mur, wiedzą wszyscy, którzy mieli szczęście Go poznać. Był niewygasającym wulkanem pomysłów i kipiał twórczością. Był też człowiekiem zupełnie wolnym i niezależnym. (...)” I nieco dalej (s. 5):
„...[B]ył realistą. I choć w ostatnim wywiadzie dla „Gazety Polskiej” powiedział, że powinniśmy działać tak, jakby powstanie warszawskie wygrało, to nie znaczy, iż dawał się ponieść złudzeniom. Miał fenomenalny zmysł analityczny. Dostrzegał pojawiające się tendencje i to na ich podstawie – a nie już urzeczywistnionych faktów – podejmował decyzje. Dlatego niemal rok temu ostatecznie zdecydował, że nie będzie się ubiegać o następną kadencję. Oczywiście wiedziało o tym jedynie bardzo wąskie, najbardziej zaufane grono osób. Zdawał sobie sprawę, że ogłoszenie tej decyzji zbyt wcześnie sparaliżuje pracę Instytutu, cała struktura IPN zacznie przeciekać Mu przez palce. Miał przygotowanych kilka scenariuszy łącznie z takim, który zakładał zgłoszenie swej kandydatury do konkursu, by zablokować wybór kogoś, kto w rzeczywistości unicestwiłby IPN podporządkowując go potrzebom partii rządzącej (...).” I jeszcze jeden fragment:
„Kilka dni przed śmiercią uczestniczył w uroczystej promocji wydanej przez IPN książki „Zbrodnia katyńska”. Był przygnębiony. Nieco wcześniej doznał zawodu, który zranił Go osobiście. Instytut i Jego samego wykreślono z uroczystości rozpoczęcia tworzenia muzeum katyńskiego, projektu, który w dużej mierze był dziełem IPN. Przyłożył do tego rękę człowiek, którego Janusz traktował przyjacielsko. W jaki kąt powinien zaszyć się dziś Janusz Cisek, tego nie wiem. Ale na jego miejscu wybrałabym najciemniejszy. Łasząc się do polityków PO i składając im daninę z podgryzienia Prezesa Instytutu, pozbył się także swojego honoru. I to wyjątkowo skutecznie. Ale na rozliczenia przyjdzie czas później. Janka już nie ma, lecz ja mam wyjątkowo dobrą pamięć. W stęp do wspomnianej przed chwilą najnowszej książki IPN o Katyniu napisał sam[Kurtyka – przyp. F.Y.M.].Godzinę po Jego śmierci przeczytałam ten tekst ponownie: „Zbrodnia Katyńska jest nadal jednym z kluczowych punktów współczesnej polskiej tożsamości historycznej – pamięć o niej w czasach dyktatury komunistycznej pomagała tę tożsamość podtrzymywać przeciwko wszechobecnemu kłamstwu. Pamięć o niej obecnie służy budowaniu społecznego przekonania, iż służba Ojczyźnie ma niekiedy swoją wielką cenę, zaś obowiązkiem państwa jest pamiętać o tych, którzy w imię tej służby oddali życie” (...).” Tyle Gójska-Hejke. A. Waśko zaś pisząc o T. Mercie i Kurtyce (artykuł w tytule nawiązujący do napominania św. Brygidy: „Będziecie słuchać uczynków i znaków...”, s. 10-12), dodaje od siebie coś takiego: „Śmierć Janusza Kurtyki i Tomasza Merty – jakkolwiek tragiczna i przedwczesna – jest jednakcałkowicie zgodna z ich życiem, z drogą, którą wybrali jako pracownicy nauki, obywatele i urzędnicy państwowi. (...)”Śmierć zgodna z życiem? Po czym Waśko nieco dalej: „Katastrofa pod Smoleńskiem na zawsze pozostanie okryta zasłoną tajemnicy, przez którą nigdy nie przebiją się żadne próby zrozumienia i żadne słowa”(co aż się prosi o postawienie znaku zapytania – przyp. F.Y.M.). I Waśko dorzuca na temat „katastrofy” coś już zupełnie z innej beczki: „A przecież jest w niej coś, co mówi więcej i dociera dalej. Może to właśnie o tej tajemnej mocy niektórych zdarzeń pisała w XIV w. szwedzka mistyczka św. Brygida, tak napominając swoich współczesnych rodaków i wszystkich chrześcijan: „Jesteście głupi i zepsuci. Nie chcieliście słuchać słów, teraz będziecie słuchać uczynków i znaków”. W dzień smoleńskiej katastrofy ktoś wskazał mi te słowa sprzed wieków, bo brzmią one tak, jakby były skierowane do nas, Polaków – na wczoraj i na dziś.”Św. Brygida i... „Smoleńsk”? Niewykluczone. Możliwe, że autor złapał takie natchnienie w ferworze pisania, tylko że ów Waśko nieco wcześniej pisze o T. Mercie jeszcze bardziej „ezopowo” (niż o Kurtyce): „I jego więc na pokład rządowego samolotu zaprowadził nie przypadek, a wybrana z przekonania i wykonywana przez wiele lat ofiarnie rola głównego konserwatora polskich zabytków i kustosza narodowego dziedzictwa.”Merta (na pokładzie tupolewa) w charakterze... konserwatora zabytków i kustosza? W podobnej jak u Waśki (nadmieniającym o Mercie) tonacji pobrzmiewa finałowy akord tekstu (wspomnianego na początku) Makowskiego (ten ostatni, dodam, pisze nie tylko o Kurtyce):
„Prezydenta Rzeczypospolitej traktowano jak osobę niemal trędowatą, pomniejszano jego uprawnienia, poniżano godność jego urzędu. Wojny o budżet Kancelarii Prezydenta, odmawianie prawa do bezpiecznego transportu, w tym samolotu, ataki na rzekomo zbyt dużą ochronę i podobno bizantyjski rozrost prezydenckiej obsługi były stałym elementem tych nagonek, konsekwentnie wprowadzanym do obiegu publicznego zgodnie z platformerskimi „przekazami dnia”. I w pewnym sensie swój cel osiągnięto. Prezydent znalazł się w sytuacji, w której nie mógł bezpiecznie wykonywać swoich obowiązków. Chroniono go byle jak, spełniając tylko na odczepnego formalne procedury. Wożono, dbając o pozory bezpieczeństwa, a nie realnie troszcząc się o nie. Tak samo było, gdy wybierał się do Katynia. Najpierw zrobiono wszystko, by nie znalazł się na miejscu narodowej tragedii wraz z polskim i rosyjskim premierami. A potem wtłoczono do starego samolotu (bo tanie państwo...) wraz z całą elitą polityczną jego obozu. I nawet jeżeli komuś z tego grona przemknęła myśl, że to niebezpieczne, niezgodne z procedurami, że warto by ten transport rozbić na kilka rzutów, to kto odważyłby się to głośno wypowiedzieć? Nikt. Bo każdy wiedział, że reakcją będzie wyliczanie kosztów i medialno-rządowa nagonka na dziwaczne, bizantyjskie pomysły prezydenckie. I to jest jedna z przyczyn tragedii. Mówiąc otwarcie – Prezydenta Kaczyńskiego, jego Małżonkę i pozostałych pasażerów samolotu zabiło populistyczne i nieodpowiedzialne hasło taniego państwa, realizowane cynicznie tylko w odniesieniu do politycznego konkurenta. Ludzie, którzy to przeprowadzali, doskonale o tym wiedzą. Popatrzcie im w oczy. Zobaczycie, że wiedzą.” („NP”, 4/2010, s. 53). Z tych dwóch cytatów (Waśki i Makowskiego) można by wysnuć taki wniosek, iż Delegacja poleciała zabytkowym aeroplanem w ramach „taniego państwa” i dlatego „wszyscy zginęli”, jednakże Makowski nieco wcześniej pisze tak:
„...pytanie o to, kto ma ich krew na ręku, ma też głębszy wymiar. Bo ofiary kolejnej polskiej katyńskiej tragedii zaszczuwano przez lata. Brutalnie i konsekwentnie, używając środków z arsenału najgorszych propagand totalitarnych. Odbierano im nie tylko rację co w normalnej walce politycznej jest dopuszczalne, ale także godność, honor, cześć i prawo istnienia.” Jeśli więc to nie jest „mowa księżycowa”, to ja jestem święty turecki. Już pomijając zupełnie dziwaczne, nonsensowne w swej pleonastyczności, określenie: „propagand totalitarnych” i to „najgorszych”, to przecież pada tu wprost sformułowanie: „kolejna tragedia katyńska”, co przecież ma się nijak do „lotniczej katastrofy”, zwykle bowiem upadki samolotów (nawet tych „najstarszych” i zdezelowanych) nie kojarzą się chyba nikomu ze strzelaniem z makarowa w tył głowy. Owszem tragedie związane z uprowadzaniem samolotów mogą być powiązane z napadem zbrojnym np. na załogę i pasażerów (terroryści na pokładzie), ale już na pewno nie z leśną Egzekucją. Prawda? Czy zatem autorzy tego rodzaju, co cytowane, tekstów w „NP” 4/2010 nie wiedzą o czymś, o czym nie piszą, a jedynie o czym elegancko napomykają między wierszami? Pamiętajmy cały czas, iż to spec-wydanie „NP” dotyczy głównie Kurtyki i jego śmiałej wizji Polski (czy szerzej: wizji współczesnego świata, w którym Polska pełni niebagatelną rolę, jako wolny i niezawisły kraj, wyraźnie oddzielony od peerelowskiej przeszłości tudzież niewolniczej mentalności, a zarazem niosący nowe orędzie wolności narodom). Rzućmy więc teraz okiem na okolicznościowy artykuł R. Terleckiego, na wstępie którego jest mowa o Kurtyce jako... kandydacie na prezydenta Polski (s. 46):
„To było w sylwestra 2007 r. Staliśmy na tarasie i patrzyliśmy na sztuczne ognie nad krakowskim Rynkiem. Gdy składaliśmy sobie życzenia, mówiłem do Zuzanny, żony Janusza: „Wiesz, Janusz kiedyś będzie naszym prezydentem”. To nie był ani sylwestrowy żart, ani zdawkowa uprzejmość pod adresem żony przyjaciela. Janusz rzeczywiście mógł mierzyć najwyżej. Gdyby nie było go w tym samolocie, pewnie dzisiaj media wymieniałyby go jako kandydata do walki o prezydenturę.” Kurtyka, a nie L. Kaczyński w wyborach 2010 jako kandydat na prezydenta? Sami Państwo postawcie sobie to pytanie (w alternatywnym scenariuszu, tj. takim, w którym nie dochodzi do 10 Kwietnia i Delegacja szczęśliwie wraca z Parą Prezydencką do kraju): Kurtyka stanąłby do walki z Kaczyńskim czy może ten ostatni by zrezygnował, wskazując na Kurtykę jako popieranego przez siebie kandydata? O ile bowiem pamiętam L. Kaczyński szykował się całkiem poważnie do reelekcji i drugiej kadencji. Tekst Terleckiego nosi dodatkowo tytuł: „Wiemy, co robić”, co znów, jak na ówczesny czas dość powszechnej (naszej, tj. zwykłych obywateli) bezradności związanej z trwającym już od paru tygodni chaosem informacyjnym wokół tragedii oraz bałaganem kompetencyjno-instytucjonalnym, jeśli chodzi o wyjaśnianie przyczyn i przebiegu tragedii, brzmi nieco kuriozalnie. Albo brzmi tak, jakby ktoś „sygnalizował”, iż właśnie „wcale nie jest tak źle”, tzn., że „pozory mylą”. Osobom, dla których te moje spostrzeżenia wydałyby się nazbyt enigmatyczne (tudzież fantastyczne), przypominam, iż (twierdzę od niedawna, że) w tekstach/audycjach/filmach „okołosmoleńskich” zawarte są „grepsy” świadczące, że autorzy wiedzą od samego początku, iż nie doszło do żadnej katastrofy, ale w ramach informacyjnej wojny chroniącej Polskę przed konfliktem zbrojnym, przyjmują „smoleńską narrację powypadkową”. Takie grepsowanie jest z kolei uzasadnione, jeśli się przyjmie koncepcję „Totalnej Konspiry” (nie tylko polskiej, ale i „światowej”) w związku z prowadzoną „cichą wojną” NATO z Imperium Zła. Jak już sugerowałem w ostatnich kilku postach (jak choćby tu:
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/06/wybrane-zagadnienia-z-logiki.html
proszę obejrzeć/posłuchać/poczytać materiały z 10 Kwietnia w takim nastawieniu, iż autorzy (dziennikarze etc.) właśnie doskonalewiedzą, że nie doszło do lotniczej katastrofy, ale „udają”, że realizują „powypadkową narrację”. Dodajmy: autorzy wiedzą, że nie doszło do katastrofy, lecz też mogą wiedzieć, iż doszło do zamachu na polskiego Prezydenta (i zbrodni katyńskiej AD 2010), stąd też taka formuła „medialnej ściemy” może być jak najbardziej uzasadniona w kontekście „niewidzialnej wojny”, a więc i w kontekście, nie ma co kryć, ochrony bezpieczeństwa państwa. Ta ostatnia (tj. „niewidzialna wojna”) wiąże się bowiem nie tylko z polskim i NATO-wskim kontratakiem (po uprowadzeniu polskiej Delegacji), ale też z odbiciem/odzyskaniem zakładników, ukryciem ich w bezpiecznym miejscu i prowadzeniem dalszych działań przeciwko wrogowi. Przejdźmy teraz może do słów samego Kurtyki – zamieszczonych w tymże okolicznościowym n-rze „NP” (4/2010, przypominam cały czas). Tekstów (byłego) szefa IPN jest tam parę (pomijając rozmowy z Kurtyką). Dotyczą one, rzecz jasna, szeroko rozumianej (od czasów II wojny poprzez powojnie (antykomunistyczne powstanie) na solidarnościowej konspirze kończąc) koncepcji Podziemia, ale też: Zbrodni Katyńskiej. Na s. 86 Kurtyka pisze:
„Nasza wiedza o Zbrodni Katyńskiej jest już spora, choć wciąż jeszcze wiele spraw wymaga wyjaśnienia. Dzięki złożonym po 1990 r. zeznaniom byłego szefa NKWD obwodu kalinińskiego Dmitrija Tokariewa, oraz funkcjonariusza Zarządu NKWD obwodu charkowskiego, jak przebiegało mordowanie jeńców obozów starobielskiego i ostaszkowskiego. Paradoksalnie zaś – dokładny przebieg likwidacji jeńców Kozielska nie jest znany. Potrafimy odtworzyć drogę Polaków do stacji Gniezdowo. Dzięki relacji Stanisława Swianiewicza, którego na rozkaz z Moskwy cofnięto w ostatniej chwili z ostatniej drogi już na stacji Gniezdowo, wiemy jak wyglądał wyładunek jeńców z wagonów do podstawionych autobusów więziennych na tej stacji. Nasza niepełna wiedza o mechanizmie egzekucji w Lesie Katyńskim pochodzi wyłącznie z ustaleń z ekshumacji przeprowadzonych w roku 1943 i po 1990 i z analizy odnajdywanych przy ciałach osobistych zapisków ofiar. Nie potrafimy jednoznacznie rozstrzygnąć, czy jeńcy, których dowożono transportem kolejowym na stację Gniezdowo koło Smoleńska, dalej wiezieni byli autobusami więziennymi od razu nad wykopane doły, czy też transportowano ich najpierw do willi NKWD w Lesie Katyńskim przed oblicze komisji rejestrującej przed rozstrzelaniem ofiary wedle listy (takie komisje występowały w procedurze mordowania w Charkowie i Kalininie) i dopiero stamtąd dowożono autobusami na miejsce kaźni. Nie można wykluczyć, że nieliczni jeńcy zostali zabici w samej willi, zaś ich ciała przetransportowano następnie do dołów śmierci. Przyjmuje się też, że pewną część jeńców obozu kozielskiego zamordowano nie w Katyniu, lecz w Zarządzie NKWD obwodu smoleńskiego (na podstawie relacji jednego funkcjonariuszy), jednak nie potrafimy podać tu żadnych konkretnych liczb.”(fragment ten jest opatrzony śródtytułem:Niepełna wiedza o katyńskich egzekucjach) Tyle Kurtyka, którego zagadkowo wspomina w owym n-rze „NP” również R. Czarnecki, akcentując z kolei (po innych autorach) sprawę lustracji i gruntownego oczyszczenia struktur państwa. Jak może pamiętamy, taką niezbyt udaną próbę „totalnej lustracji polskich instytucji” przeprowadzano za „kaczyzmu”, jednak poległa ona w fazie „wdrożeniowej”, zaś swoistą „ikoną” ówczesnej lustracji było słynne hasło „pocałujcie mnie w d..., pajace” wyrażone odręcznym pismem na lustracyjnym formularzu przez jednego z naukowców i przekazane do mediów jako forma manifestowania „obywatelskiego oporu”. Jeśliby jednak podejść do czasu „posmoleńskiego” jako „niewidzialnej lustracji” (dotyczącej osób, które faktycznie stanowią ruską agenturę i to zamieszaną w Zamach oraz Mataczenie wokół sprawy Tragedii Delegacji – agenturę istniejącą bez względu na deklarowaną przynależność partyjną zdrajców), to wtedy takie oczyszczanie państwa jak najbardziej miałoby sens, a zarazem – jak najbardziej byłoby wykonalne. Co więc i jak pisze Czarnecki?
„(...) tak naprawdę duchowym ojcem Janusza Kurtyki i ludzi IPN mógłby być sam wielki Platon. Filozof opowiadał się za lustracją właśnie, pojmowaną jako sprawdzanie kompetencji i przeszłości wszystkich, którzy chcą zostać urzędnikami. Przy czym Platonowi nie chodziło bynajmniej o ujawnienie tylko faktów dotyczących wcześniejszej działalności publicznej, ale zalecał wręcz lustrację delikwentów od czasów... dzieciństwa! Gdyby Platon zamiast w starożytnej Grecji żył we współczesnej Polsce, byłby uznany za oszołoma, radykała z nożem w zębach, oszalałego z nienawiści hunwejbina IV RP, PiS-owski pomiot, PiS-uara czy skrajnego „kaczystę”...” (art. "LUSTRACJA: Od Platona do Kurtyki", s. 23; przyznać trzeba, że to dość osobliwy passus jak na „wypominki”). I jeszcze początkowy (niewymagający chyba mojego komentarza) fragment tekstu J. Drausa (zwróćmy tylko uwagę jak opisywany jest zgon Kurtyki, a następnie los prezydenckiej Delegacji):
„Odszedł od nas wybitny historyk, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, profesor Janusz Kurtyka. Los zrządził, że zginął w lesie katyńskim na ziemi smoleńskiej, tam, gdzie 70 lat temu w imię niepodległości rozstrzelana została elita narodu polskiego. Tak jak Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński, tak Prezes Janusz Kurtyka wraz z całą delegacją polską oddali życie w imię prawdy i pamięci o Katyniu.” Teraz stawiam więc (nie tylko sobie) pytanie: kiedy po raz pierwszy pojawiło się 10 Kwietnia w polskich mediach sformułowanie „drugi Katyń”? Wydaje mi się, że na antenie telewizyjnej użył go jako pierwszy (w telefonicznej rozmowie z dziennikarzem) L. Wałęsa, ale nie jestem pewien, czy przed nim już wcześniej gdzieś się ono nie pojawiło. Na koniec proszę przeczytać (w wolnej chwili) ten mój tekst z... 7 kwietnia 2010:
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/04/prawda-jako-mit.html
– są w nim bowiem odpryski relacji z przygotowań do ówczesnych uroczystości oraz wyimki z tego, co wtedy było w mediach mówione. Ostatni mój post przedzbrodnią drugiego Katynia, to ten: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/04/powrot-do-przeszosci.html
Post z 10 Kwietnia zaś jest tu:
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/04/w-cieniu-katynia.html
Dwa tygodnie później
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/04/raport-z-oblezonego-panstwa.html
P.S. Ciekaw jestem, czy „Arka”, o której wspominała Gójska-Hejke miała coś wspólnego z krakowskim podziemnym pismem „Arka”, z którego potem wyłoniły się „Arcana”.
P.P.S. We wczorajszym tekście wspominałem o grepsie (Misiaka i Wierzchołowskiego) z wylotem Jaruzela w ramach obchodów 70. rocznicy katyńskiej, ale czy czytali Państwo taki mój tekst?: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/03/jaruzela-zaprosic-do-katynia-jeszcze.html
Wprawdzie nie chodziło o udział w uroczystościach katyńskich, ale przecież była myśl taka, by „szef WRON” towarzyszył Prezydentowi Kaczyńskiemu w Moskwie 9 maja 2010.
P.P.P.S. I jeszcze jedno – ciekawe co zawiera utajniony Załącznik 7 do „raportu komisji Millera”.
Free Your Mind
27 cze 2012 Wybrane zagadnienia z logiki "smoleńskiej" i "katyńskiej"
Pamiętają Państwo, co radzą Sokratesowi uczniowie, gdy ten już został skazany na śmierć? Powinni to Państwo pamiętać, bo to głośna sprawa była i (o ile program nauczania w szkolnictwie się nie zmienił) omawiana jest po dziś dzień z młodzieżą jako przykład pewnej próby, jakiej poddawany jest człowiek, który uważa, że mówi prawdę oraz, że tej prawdy będzie bronić nawet za cenę własnego życia tudzież nawet w obliczu fałszywych oskarżeń, jakimi go chłoszczą wrogowie. Uczniowie podsuwają Sokratesowi cykutę jako „wyjście z twarzą z całej sytuacji”. Samobójstwo mistrza widzą oni jako „wyjście z twarzą”, zauważmy. Oczywiście uczniom niestety nie chodzi ani o Sokratesa, ani tym bardziej o prawdę (nie broniąc tego mędrca wcale nie mogą stawać przecież w obronie głoszonej przez niego prawdy), lecz...? O nich samych – o ich wstyd. O ich wstyd za niego, że się uparł przy czymś jak wariat, uparł się i skazano go na śmierć, podczas gdy... no właśnie, należy, wypada, trzeba etc. wychodzić z twarzą z każdej sytuacji. Wynika z tej postawy uczniów takie przesłanie (które dedykuję tym wszystkim, co w „czarny piątek” mojego ujawnienia się stanęli po stronie kłamstwa), że owa „twarz” wcale nie musi być prawdziwym obliczem człowieka. I faktycznie nie jest. Pisał o tym sporo E. Goffman, socjolog amerykański analizujący „teatr życia codziennego”, a więc to, za jakimi osobistymi fasadami skrywają się ludzie, by odgrywać przeróżne role na scenach, na jakie wchodzą w codziennych interakcjach z innymi osobami. Wcielamy się więc w przeróżne postaci, wkładamy różne kostiumy, posługujemy się nawet maskami – po to, by realizować jakieś cele – i czynimy to mniej lub bardziej naturalnie (pewnych ról nawet nie musimy się uczyć, wychodzą nam „same”, z marszu). Nas jednak nie interesuje Goffman, tylko 10 Kwietnia przypominam, więc to ostatnie zdanie miało tylko zasygnalizować, że kwestia „grania twarzą”, to rzecz nie tylko stara, lecz i opisana w literaturze przedmiotu. Wspomniałem o „sprawie Sokratesa” niejako w uzupełnieniu do „sprawy Jezusa z Nazaretu”, który to Jezus też (tak jak Sokrates) został opuszczony przez uczniów, fałszywie oskarżony i skazany na śmierć na ewidentnie kłamliwej podstawie. Stąd też w fachowych opracowaniach filozoficznych powiada się czasem, iż u Platona (ucznia Sokratesa, który spisał w swych dialogach m.in. sprawę Sokratesa) pojawia się „prefiguracja Chrystusa” w osobie Sokratesa. Ten ostatni bowiem uosabia kogoś, kto (tak jak parę wieków później Jezus z Nazaretu) oddaje życie za prawdę, którą głosił i ponosi za to niesprawiedliwą, a zarazem najcięższą karę. Nie mają dla niego znaczenia ani fałszywe oskarżenia, ani to, że śmierć rzeczywiście stanowi „konsekwencję” tychże oskarżeń. Liczy się tylko prawda. No ale dlaczego należałoby umierać za prawdę?, spytałby ktoś. Oczywiście, można sobie tak ułożyć życie, by za prawdę wcale nie umierać. I wielu ludzi tak właśnie egzystuje, wiedząc, że czasem nieprzyznawanie się do czegoś, nieszukanie prawdy, „niewychylanie się” itp. pozwalają zachować ten legendarny „święty spokój”, który sprawia, że żyje się lepiej i weselej, jak za wczesnego Gierka (wystarczy tylko nieco zmrużyć oczy i nie widzieć Grudnia 1970). Taka odpowiedź jednak nie jest chyba dla nas zadowalająca. Dlaczego więc należałoby umierać za prawdę i wielu (nie tylko Sokrates czy Chrystus) za nią rzeczywiście oddało swoje życie? Dlatego, że plon takiej śmierci za prawdę jest niezmierzony. Widać to i po zasiewie Sokratesa, i po zasiewie Jezusa z Nazaretu. Plon niezmierzony, powtarzam. Proszę zresztą zwrócić uwagę, jak w „Fides et Ratio” bł. Jan Paweł II na tym właśnie dramatycznym momencie świadectwa życia opiera ostateczny „argument za prawdą”. O ile bowiem możemy sobie wyobrazić męczeństwo poniesione za innych ludzi (ktoś ofiaruje swoje życie za kogoś – podczas okupacji/wojny były to przecież bardzo częste przecież sytuacje), o tyle męczeństwo za głoszoną prawdę wydaje się już czymś, na co mało kto by się odważył. Poświęcić bowiem swoje życie tylko z tego powodu, iż nie chcemy się zgodzić na to, byśmy wyrzekli się tego, co głosimy lub byśmy przyznali, że to nieprawda, to już jest bez wątpienia najwyższy rodzaj „potwierdzenia” tego, co się głosi. Jeśli ktoś np. oddaje życie, nie chcąc się wyrzec wiary, to wielu ludzi na własne oczy widzi, iż owa wiara (a wraz z nią miłość do Boga i do bliźniego) jest zwyczajnie silniejsza niż śmierć. Podobnie gdy ktoś (jak choćby wspomniany Sokrates) oddaje życie za głoszoną przez siebie prawdę, to jego uczniowie i potem wielu innych ludzi zajmujących się szukaniem prawdy (nie musi to być poszukiwanie filozoficzne nawet) widzą w jego świadectwie potwierdzenie, iż umiłowanie prawdy to coś, czego nawet niesprawiedliwa śmierć nie jest w stanie ani przekreślić, ani unieważnić, ani nawet zabić. Niesamowite, prawda? My niesamowitość tego dostrzegamy dopiero po czyjejś męczeńskiej śmierci, ale musimy mieć świadomość, że ktoś taki jak Sokrates czy Jezus z Nazaretu widzieli to przed nią – zarówno więc przed nami to już widzieli/wiedzieli, jak i przed swoją męczeńską śmiercią. Rzecz jasna nie śmiałbym nawet w mikroskopijnym ułamku przyrównywać mojego „doświadczenia śmierci cywilnej”, jakiego zaznałem w ostatni „czarny piątek” wraz z moim ujawnieniem się w ramach „smoleńskiego dochodzenia” – z tym, co przeżył Sokrates czy Chrystus. Moje ujawnienie się było świadomym wyborem wzmocnienia mojego świadectwa prawdy – chciałem pokazać, że nie ukrywam się odtąd za żadnym nickiem, by powiedzieć odważnie, że nie było katastrofy lotniczej w Smoleńsku, za to była Egzekucja dokonana w Lesie, której dźwiękowy zapis zawiera filmik Koli. Materiał ten był błędnie interpretowany w Sieci jako „egzekucja na lotnisku” i w ten sposób odwracano uwagę od tego, co jest nagrane na ścieżce dźwiękowej – jeśli się jednak odfiltruje obraz: dźwięk ewidentnie wskazuje na jakąś leśną egzekucję. Być może to zapis „katyńskiego strzału”, który oddano w głowę prof. L. Kaczyńskiego, polskiego Prezydenta. Nie kryję jednak, że mojej żonie mówiłem wtedy (w „czarny piątek”) o tych dwóch doświadczeniach (Sokratesa i Chrystusa), jako o swoistych biegunach tego, czemu ja sam (w „czarny piątek”, powtarzam) zostałem poddany. Mówiłem też Basi o moim własnym „polskim Westerplatte”, z którego muszę się naraz „ostrzeliwać”. Nie chodziło jednak o moje doświadczenie całkowitego mroku, dające się może wyrazić w taki obrazowy sposób: „opuszczają cię ci, których polubiłeś, ci, którym ufałeś, ci, z którymi dzieliłeś swój los przez dłuższy czas i zostajesz sam wobec otaczającego cię zła. I albo głosisz dalej to, co uważasz za prawdę, albo kapitulujesz i schodzisz z pola bitwy ku uciesze wroga” - chodziło o to, by w takiej dramatycznej chwili, w takiej próbie ognia, przeprowadzić... logiczne wnioskowanie. Mówiłem więc wtedy mojej żonie (która, jak Państwo już pewnie wiedzą, jest doktorem socjologii i ma długoletnie doświadczenie naukowe oraz akademickie, a więc naprawdę potrafi analitycznie i syntetycznie myśleć – nawiasem mówiąc sama też jest zaprawiona w etnograficznej „obserwacji uczestniczącej” dot. tego, co się dzieje w cyberprzestrzeni, bo doktoryzowała się z tego): masz trzy przesłanki:
1) nie było lotniczej katastrofy w Smoleńsku,
2) doszło do Egzekucji na Prezydencie,
3) polski rząd 10 Kwietnia o tym wie.
I pytałem: co dalej? Co da się wywnioskować z tych przesłanek? Jak zachować by się miał w takiej chwili polski rząd? Jak i czemu można byłoby zapobiec? Jaką obrano by strategię? Jak w sytuacji tak ekstremalnej zadziałałoby NATO? I tak dalej. Moja żona jednak tak bardzo była przerażona „czarnym piątkiem”, że zwyczajnie nie mogła tak chłodno owej kluczowej (nie tylko dla mnie wtedy) sprawy przemyśleć. Musiało minąć więcej czasu, by Basia zaczęła się mierzyć z tymi przesłankami, a i tak nękało ją to pytanie uporczywie siane przez życzliwych „siewców”: „a jeśli to nieprawda? A jeśli to nieprawda? A jeśli to nieprawda?” No właśnie: a jeśli to nieprawda?Jeśli to nieprawda, to zawsze można wrócić do „badania katastrofy na Siewiernym” lub „badania zamachu na/nad Siewiernym” - ewentualnie badania „zamachu na Okęciu” (takie też przecież podsuwano pomysły – niejaki 'chips', piszący mi w mailu, że ma chorą siatkówkę i w ogóle jest obłożnie chory, chciał sprowadzić teorię maskirowki na takie właśnie manowce, tj. że Delegatami zajęto się w tunelach pod Okęciem – i nawet zdjęcia tych tuneli zamieszczał), a nawet... „Kainowej zbrodni” (czy to czasem do tego nie zmierzała p. JMW?, a więc, że sam JK stoi w jakiś sposób za zamachem z 10 Kwietnia). Jeśli kogoś pociągają jeszcze wymienione wyżej „rozwiązania”, to ja nie widzę przeszkód, by zanurzyć się w oparach „smoleńskiej mgły” i błądzić dalej. Niektórym osobom po prostu wcale nie chodzi o prawdę, zauważyli Państwo? Nawet nie chodzi o los uprowadzonych 10 Kwietnia – ani nawet o los straconych Tamtego Dnia. No więc o co takich osobom może chodzić? Przede wszystkim o to, że nie umieją uwolnić się od tego, co same sobie wymyśliły i wyobraziły o 10-tym Kwietnia i w ogóle o współczesnej Polsce. Mój „czarny piątek” i mój „comingout” spotkał się przecież z taką ślepą furią różnych „życzliwych” (nawet tych, co należeli – jak naiwnie sądziłem – do mojego zespołu badawczego), ponieważ ośmieliłem się ogłosić, że premier D. Tusk wcale żadnym zdrajcą Polski nie jest i że zawarł tajne przymierze z J. Kaczyńskim (niewykluczone, iż już w ramach PO-PiS-u z 2005 r.), które powołało do istnienia nowoczesne (tajne, „niewidzialne”) Polskie Państwo Podziemne. Co więcej, olbrzymi nacisk położyłem w moim „czarnopiątkowym” tekście na to, że szpion Maciorewicz odpowiada nie tylko za zakłamanie sprawy tragedii z 10 Kwietnia, ale też za długoletnie zafałszowanie obrazu współczesnej Polski. Czy to bowiem nie Maciorewicza (i jego nienawistnego „miotu”) była konstrukcja tego typu, iż jedyny krąg świętych, to ci, których wskazuje/mianuje Maciorewicz? Pozostali zaś to „ruscy agenci”? Czy to nie za sprawą Maciorewicza wielu ludzi nie wierzyło w to (także ja), iż w Polsce dokonuje się jednak gruntowna przebudowa państwa, ponieważ „gruntowną przemianę” mógł zrobić tylko św. Maciorewicz z GRU? Takiego „odwrócenia spojrzenia” od fałszywego obrazu naszej rzeczywistości, jaki stworzył (po to, by permanentnie skłócać Polaków) tow. Maciorewicz, nie udało mi się w „czarny piątek” uzyskać, lecz jestem pewien, iż do takiego przewartościowania dojdzie w umysłach wielu moich rodaków, skoro ja sam – uważający się za kogoś, kto w miarę dokładnie „przeanalizował sytuację” współczesnej Polski – dopiero pod koniec śledztwa dostrzegłem, gdzie leży pogrzebana sobaka. Jak zresztą zaznaczałem w „czarnopiątkowym” tekście, to nie kto inny, a sam Maciorewicz się przyczynił do mojego „wstrząsu świadomości”, ponieważ to on właśnie z maniackim uporem zaczął generować nienawiść społeczną i kierować ją na mnie, jako zwykłego blogera, zwykłego polskiego naukowca i pisarza, zajmującego się śledztwem ws. tragedii z 10 Kwietnia. To Maciorewicz zaczął mi przyprawiać obelżywą gębę ruskiego agenta (jeszcze najwyżej św. Ścios dorzucał haniebne porównywanie mnie z Putinem – to już trzeba mieć chamski tupet, słowo daję). Już bowiem gorszej inwektywy aniżeli „ruski agent” nie można sobie w polszczyźnie wyobrazić, ale też dlatego, iż jest ona najgorsza, to dlatego tacy spece (jak ci dwaj wymienieni) od siania nienawiści i dzielenia Polaków (uporczywego dzielenia) się nią posługują. Kłamstwo i nienawiść mają wszak zabijać – i na pewno „zabijają” cywilnie te osoby, na których skoncentrowana jest iście geobbelsowska kampania nienawiści (Orwell się chowa przy tym, co wyrabiał przez ostatnie dwa lata Maciorewicz i jego kamaryla „świętych”). Sądziłem więc, że zdemaskowanie rezydenta GRU wywoła także u moich rodaków pewną ogólną refleksję nad tym, na ile „biało-czarny obraz” świata, jaki właśnie tak konsekwentnie konstruował tow. Maciora-Maciorewicz i implementował Polakom do głów (zasłaniając się legendą „legendy opozycji” oraz „Polaka-katolika”) jest w ogóle adekwatny, przystający do rzeczywistości. Innymi słowy: czy faktycznie wrogowie są tam, gdzie ich wskazuje Maciorewicz. Skoro bowiem – i tu odwoływałem się do własnego przykładu – Maciorewicz uznał mnie, zwykłego obywatela, za ruskiego agenta, tylko z tego powodu, że ośmieliłem się badać „Smoleńsk” w zupełnie inny sposób niż Maciora, to może podobnie jest z innymi wskazanymi przez Maciorewicza „wrogami Polski”? Może to właśnie taki mechanizm działa – takiego wyjątkowo wyrafinowanego zakłamywania, w ramach którego eliminuje się UCZCIWYCH graczy z gry? Jak jednak wiemy (mam na myśli te osoby, które widziały, co się działo w s24 (i na innych forach) po opublikowaniu przeze mnie mojego artykułu „Here Is the Breaking News for GRU”, moje słowa do niewielu osób trafiły. Spora część urządziła wrzawę, jak w przypadku tego, co głosił św. Szczepan – i zaczęło się klasyczne kamienowanie. Klasyczne, bo po polsku. Zanim bowiem taki „życzliwiec”, spec od kamienowania i wyciągania drzazg z cudzego oka, sam się weźmie za jakiś rachunek sumienia, ma już w rękach kamienie do „przywoływania do porządku” tych, których trzeba kamienować. Poza tym, po co komu jakiś rachunek sumienia, skoro kamienowanie stanowi dla kamienującego rozgrzeszenie? Skoro kamienuje się „ruskiego agenta”, to przecież chyba się oczyszcza taki życzliwiec ze swych grzechów, czyż nie? W „szkole Maciorewicza” tak to działa. Kamienujący rozgrzesza się sam. No więc dokonano tego elektronicznego „ukamienowania” mojej skromnej osoby (a może nieskromnej, sam już nie wiem, bo każde moje słowo jakiś życzliwiec może obrócić przeciwko mnie, jak to z kłamiącymi na mój temat już bywa), ale paradoksalnie to „ukamienowanie FYM-a” sprawiło, iż ja niejako... „zostałem rozgrzeszony”. Nie bez przyczyny pisałem z wielką admiracją wtedy w „czarny piątek” o porozumieniu Tuska i J. Kaczyńskiego (możliwe, że w 2005 r. było to w ogóle porozumienie Tusk-Bracia Kaczyńscy po prostu; może więcej osób je podpisywało), ponieważ uznałem (tym razem nieskromnie), iż tak jak Tusk czy Kaczyńscy powinienem na własnej skórze przeżyć, jak to jest, gdy publicznie chłoszczą kogoś kłamcy. Mówiłem zresztą o tym mojej żonie, przypominając jej zarazem, że widziałem zdjęcia kukieł np. „zdrajcy-Tuska” – ale nigdy nie widziałem na żadnych zdjęciach ani jednej kukły zdrajcy-Maciorewicza. Może coś przeoczyłem, ale nie wydaje mi się, by na jakiejkolwiek manifestacji spalono kukłę tego polityka. Podobnie kukły Sasina, prezydenckiego „speca od nagłośnienia i krzesełek”, nie widziałem. Przypadek? Przeoczenie? Ktoś nie zauważył takich słoni w menażerii? Zapewne. Jeśli jednak okazałoby się (a sądzę, że tak właśnie jest – inaczej bym o tym nie pisał), iż Tusk żadnym zdrajcą nie jest, ale odważnym polskim politykiem, który wraz z innymi politykami (także tymi z opozycji, ale nie z kręgu „świętych” Maciorewicza, rzecz jasna, bo to szpion) zajął się „niewidzialną operacją” gruntownej przebudowy różnych instytucji RP, to ja nie widzę żadnych podstaw, by nie okazać temu politykowi należnego mu z tego właśnie powodu, hołdu. Jeśli Tuskowi (z pomocą Kaczyńskiego, NATO oraz Obamy) udało się odzyskać wielu zakładników „smoleńskich”, lecz dla naszego i ich bezpieczeństwa, zostali oni ukryci do czasu schwytania wszystkich zbrodniarzy i zdrajców, i do czasu Norymbergi II, to ja mogę tylko ponowić mój hołd. I przyznać się przy tym, że nie miałem pojęcia, iż Polska może mieć polityków największego światowego formatu. Byłem bowiem pewny, iż to są zwykli ludzie, nieco może zaprawieni w bojach z komuną z racji swego długoletniego „knucia” za czasów peerelu, ale generalnie niezdolni do żadnych perspektywicznych, wielkich planów dla Ojczyzny. Myliłem się. Może to świadczyć nie najlepiej o moim rozpoznaniu sytuacji, lecz też może to świadczyć jak najlepiej o kondycji Polski oraz polskiej polityki – szczególnie zaś o kondycji polskiej myśli wojskowej. I to byłby powód do wielkiej radości. Nie tylko dla mnie. Lepiej bowiem się „mile rozczarować” aniżeli tkwić w złudnym poczuciu „intelektualnej satysfakcji” (że o iluzorycznym szczęściu nie wspomnę). Mało kto może pamięta, bo i ja zapomniałem, że w „Społeczeństwie zamkniętym” widziałem właśnie w polskich strukturach wojskowych pewną nadzieję na przebudowę kraju. Potem jednak (prowadząc „śledztwo smoleńskie”), gdy zacząłem sądzić, iż za sprawą zamachu z 10 Kwietnia może stać także jakaś część wojska (ta związana z LWP i sympatyzująca z Moskwą), uznałem, że przeceniłem siły intelektualne i moralne polskich sił zbrojnych, a więc, że pewnie nasza armia jest tak zgniła, jak przed 1989 r. była, a westernizacja to pozór.
Jeśli jednak, co piszę nie bez zadowolenia dziś, okazałoby się, że wojsko polskie włączyło się w tworzenie PPP w ramach przygotowań do odparcia ataku Imperium Zła (ataku planowanego na 10-04-2010 i mającego swym zasięgiem objąć świat Zachodu), no to znaczyłoby, iż fatalna kondycja armii była „fasadą”, za którą skrywano iście genialny plan. Genialny. O jego geniuszu świadczy to, że tak późno został ów plan PPP odkryty. Nigdy siebie nie uważałem za nieuważnego obserwatora, lecz dopiero pieczołowite i po wielokroć powtarzane analizy „smoleńskiego materiału śledczego” pozwoliły mi odkryć złożoność „materii” naszej współczesności. Nie tak łatwo dostrzec to, co niewidzialne :). Wie o tym każdy wierzący. Nie bez powodu zresztą Chrystus naucza o „ziarnku gorczycy”, „wyrywaniu morw” czy „przestawianiu gór”. Nawet osobom uważającym się za „wzorowych katolików” (ja, żeby nie było wątpliwości, uważam się za takiego „nieco gorszego sortu”), przytrafia się chwila, w której stają twarzą w twarz z „siłą” swojej wiary. Różne to są doświadczenia: utrata kogoś bliskiego, ciężka choroba dziecka, bieda, wygnanie, wypadek etc. Każdy z chrześcijan na jakiejś swojej Golgocie wylądować musi – czy tego chce czy nie. Naśladowanie Chrystusa bowiem nie polega na tym, że żyje nam się komfortowo, a podczas Triduum Paschalnego wyciśniemy parę łez, wspominając Mękę Syna Bożego. Przeciwnie my, jako chrześcijanie, naśladując Chrystusa, musimy przyjąć też udział w Jego Męce, jakkolwiek dramatycznie by to nie brzmiało. Taki udział, jaki Pan Bóg nam wyszykował – na miarę naszych duchowych możliwości. Im ktoś ma większe duchowe zdolności, im ktoś jest bogatszy, im ktoś stoi „wyżej” w hierarchii społecznej – tym większa próba go czeka. Tak jak w przypadku J. Kaczyńskiego i L. Kaczyńskiego – próba najwyższa. Ofiara 10 Kwietnia. Dopiero w obliczu takiej próby wiary człowiek poznaje prawdę o samym sobie. Kim jest. Po czyjej stronie jest. I co warte są jego własne zapewnienia (kim jest i po czyjej stronie). Wiele razy już zdarzyło mi się głosić, że (parafrazując znane przysłowie o tym, kogo się poznaje w biedzie) w chwili próby poznajemy, kto jest naszym autentycznym wrogiem. Nie chodzi o przyjaźń, a o wrogość. Proszę zobaczyć, jak się sprawy mają na Golgocie. Co tam się dzieje Tamtego Dnia? Chrystusa opuszczają uczniowie (oni się, rzecz jasna, potem ogarną, gdy przesiedzą w chałupie, trzęsąc portkami, gdyż i tak Jezus do nich ze spokojem przyjdzie i popuka się w czoło, że tak się wystraszyli tego, co się z Nim stało, choć po wielokroć widzieli i doskonale wiedzieli, Kim On Jest), ale przecież „w kontekście Golgoty” następują nawrócenia rozmaitych okolicznych „dziadyg”. Łotr na krzyżu jest pierwszy w kolejce za Ukrzyżowanym, czyż nie? A co z tymi, co tłukli Jezusa i do krzyża przybijali? Co z jednym z tych, co przyszedł pojmać Jezusa? Czytali Państwo teksty mistyczne dotyczące tego, co się Wtedy działo właśnie pod kątem nawróceń oprawców? Nie chcę tu urządzać rekolekcji, naturalnie, a jedynie wskazać na niezwykły wprost paradoks, jaki się kryje za „mrokiem męczeńskiej śmierci”. Ludziom, którzy, jak moglibyśmy sądzić z pozorów (i z dotychczasowego doświadczenia), nigdy nie zbliżą się do prawdy, nagle... „otwierają się oczy”. To jest dopiero coś. Natomiast ludziom, co zapewniali, iż „są z nami do końca”, wzrok trzeba gruntownie „zbadać i naprawić”. Niezłe, co? Moim zdaniem „bomba”. Istota nawrócenia przecież polega na fundamentalnej przemianie świadomości, a ta przemiana wynika z kolei stąd, iż ktoś dostrzega dobro, prawdę, piękno i zwyczajnie idzie za tym. To, co widział wcześniej, odrzuca jako „słomę” i zwyczajnie „gna” nową drogą, nie oglądając się za siebie, nie ma bowiem dla niego wątpliwości, że dopiero teraz dostrzegł „to coś”, czego wcześniej nie mógł znaleźć (lub co zdawało mu się, że znalazł). Ale też w tej chwili „ogniowej próby” niezwykle ważne jest nie tylko nawrócenie złoczyńców, ale to kto naprawdę przy nas trwa. Kto – mimo ognia płonącego wkoło – stoi przy nas i podtrzymuje nas na duchu, nawet mając świadomość, że niewiele może dla nas zrobić. W „czarny piątek” miałem garstkę takich prawdziwych duchowych sprzymierzeńców. Garstkę. Na pewno wielkiego duchowego wsparcia zaznałem od strony... moich dzieci. Tym ostatnim nareszcie mogłem otwarcie opowiedzieć, jakie są „wstępne wyniki mojego śledztwa” i z nimi (tj. z dziećmi) przeanalizowałem wspólnie, czy wszystko w takim scenariuszu gra: 10 Kwietnia nie ma lotniczej katastrofy, polskiego Prezydenta zdradziecko zastrzelono, część zakładników (jak wielu, to do ustalenia) jednak odzyskano, lecz udano, że „wszyscy zginęli w lotniczym wypadku”, by chronić Polskę, nas i cały świat przed wielką i straszliwą wojną. Dzieci ze swoją żelazną, bezkompromisową (i apolityczną; choć Michaś spytał oczywiście: „to Komorowski nie jest ruskim agentem?” Na co ja, że nie wiem teraz zbyt wiele o gajowym Komorowskim, ale to się wnet okaże, kto kim jest :)), logiką zresztą stwierdziły, iż w takim razie pochowane musiały zostać puste trumny – na co powiedziałem, że tak, no bo przecież innego rozwiązania nie było. Powtórzyłem jednak, że w takiej sytuacji uczyniono to dla dobra nas oraz tych osób, które należało z Delegacji chronić. Nie tylko jednak dzieci mnie wsparły duchowo w „czarny piątek” - także Basia M. z POLIS MPC (Basiu nigdy Ci tego nie zapomnę; nigdy), która zadzwoniła do mnie na stacjonarny i długo rozmawialiśmy o tym, co się dzieje w związku z moim „comingoutem”. I jak wielka jest to dla mnie „ogniowa próba”. Pod wieczór już, tj. gdy nasilał się ostrzał mojego „elektronicznego bunkra”, miałem wyłączony telefon, co chyba zrozumiałe, skoro tak niewiele osób stanęło w mojej obronie. Nawet znakomity i piekielnie inteligentny przecież Rolex przysłał mi sms-a z zapytaniem mniej więcej takim, czy to mój tekst się ukazał na s24 (z tego też powodu, jak i tego, że, drogi Rolexie, nie wiem czemu opublikowałeś swoje tłumaczenie Orwella, które przecież przygotowane było do najnowszej odsłony POLIS MPC (czy to była forma eleganckiego wyrażania votum separatum wobec mnie, czy też nie miałeś co zrzucić na blog?), na chwilę „zawiesiłem kontakty z zewnętrznym światem”, ale wiedz, że to wszystko dla naszego wspólnego dobra, jakim nie tylko POLIS MPC jest). Z tych (może zbyt) wysokich rejestrów zejdźmy jednak teraz na „smoleńską glebę”. Jeśli ktoś uważnie śledził mojej prace śledcze, to mógł zauważyć to, iż nie ma w nich „dogmatyzmu metodologicznego” (niezorientowanym polecam lekturę prac K. Ajdukiewicza, S. Kamińskiego czy innych teoretyków nauki: o co chodzi z metodologicznym dogmatyzmem). To, co uznawane było przeze mnie za „już ustalone”, nieraz ulegało odrzuceniu, ale też, uwaga, nawet jeśli zostało odrzucone, to mogło i tak w którejś z następnych faz śledztwa powrócić na zasadzie „ponownego wzięcia pod uwagę”. Podczas prowadzenia „śledztwa smoleńskiego” (to określenie dziś nie jest technicznie trafne, ale pozostańmy przy nim, gdyż się „utarło”) odkryłem właśnie specyfikę wnioskowania redukcyjnego. Podkreślam, redukcyjnego, nie dedukcyjnego, Panie Profesorze Dąbrówka :). Dedukcja jest dopiero na samym końcu żmudnych, powtarzanych po wielokroć, redukcyjnych wnioskowań. Termin „redukcyjne” (wnioskowanie) z pozoru wydaje się mylący, zrazu przecież niewiele danych się w ramach śledztwa redukuje – przeciwnie, zbiera się jak najwięcej „danych wyjściowych”, by dokonywać ich przesiewu. Przykładowo: przyjeżdżają technicy kryminalistyki na miejsce jakiejś zbrodni i gromadzą pieczołowicie wszelkie dostępne ślady, zabezpieczają je etc., by stanowiły „wstępny materiał” do dalszego dochodzenia. Gromadzą oni „wszystko”, bo zrazu nie wiadomo, co się może „przydać” lub co się może w toku śledztwa okazać „ważne”, tudzież „decydujące”, „przełomowe”, „rozstrzygające” (podobnie zresztą po katastrofach lotniczych – zbiera się „wszystko”). Ponadto, to określenie „redukcyjne” odnosi się także do tego typu postępowania, iż z jakiegoś danego stanu rzeczy dokonuje się rekonstrukcji tego, co doprowadziło do tego stanu. Przykładowo: widzimy z okna mokry asfalt na ulicy i wnioskujemy, że spadł przelotny deszcz (tymczasem mogła przejechać polewaczka). W tym więc wypadku znów termin „redukcyjne” nie za bardzo pasuje. Ale to tylko pozory – istota bowiem „redukcyjnego” myślenia, sądzę, polega na tym, że unieważnia ono wszystko, conie prowadzi do prawdy. Jest to wnioskowanie otwarte na tego rodzaju unieważnienia - otwarte do momentu, w którym nie ukaże się prawda. Innymi słowy: redukuje się wszelki fałsz z takiego rozumowania, dochodzenia, śledztwa. Moim zdaniem to kapitalna metoda i dopiero moje „pełne zanurzenie” w prace śledcze, w lektury rozmaitych książek mających w tytule „Forensic...”, uzmysłowiło mi, jak ważny jest ten sposób myślenia do analizy „rzeczywistości”. Jak bowiem Państwo może wiedzą (a może nie) to właśnie filozofia uchodzi za jakąś teorię rzeczywistości, natomiast kryminalistyka zwykle koncentruje się na ustalaniu przebiegu konkretnych działań przestępczych konkretnych osób – z tego jednak względu jej „analiza rzeczywistości” koncentruje się na precyzyjnym (niemal do szaleństwa, wprost maniackim :)) przyglądaniu się „każdemu detalowi”. I nie przyjmuje się za pewne niczego, dopóki nie ujawni się jakaś prawda o tym, co się stało. Stąd w kryminałach (a któż ich nie lubi czytać; weźmy choćby R. Chandlera) tak fascynujący jest finałowy „zwrot w akcji”, kiedy się okazuje, iż „mordercą” był ktoś zupełnie przez czytelnika nie typowany na „zbrodniarza”. I nagle odkrywamy (za autorem), że faaaaaktycznie, to było właśnie taaaak. Nooo, jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć, to takie oczywiste... Wspominam o tym unikaniu „dogmatyzmu metodologicznego” oraz o specyfice redukcyjnego wnioskowania z prostego względu. Takiej otwartości na „rewizje śledztwa”, niestety zabrakło w blogosferze w ostatniej, wyjątkowo dynamicznej (z tego względu, iż ukazywało się coraz więcej powiązań między „elementami układanki”), fazie śledztwa. Część blogerów/komentatorów do tego stopnia „przyspawywała się” do poszczególnych wersji, że zwyczajnie nie chciała słyszeć o żadnych zmianach, tak jakby już był „gotowy obraz tragedii z 10-04”. W ten sposób jednak mimowolnie te osoby powtarzały manewr, nazwijmy to po lotniczemu, „na kursie, na ścieżce Maciorewicza”, które to kurs/ścieżka wiodły na ruskie śmietnisko. Co bowiem nam z tego, że coś wiemy, jeśli nie znamy pełnej prawdy? Tow. Maciorewicza prawda akurat w ogóle nie interesowała, pilnował on tylko, biorąc na swój pokład przeróżnych ludzi, by inni też się zbytnio nią nie interesowali, by odlecieli całkowicie w ruski kosmos, skąd (jak dla psa Łajki w sputniku) nie ma powrotu. Blogerzy (ci od maskirowki) natomiast, stanowiąc ostatni „bastion śledztwa” (no bo trudno potraktować „badania Maciorewicza i jego ekspertów” za jakieś poważne dochodzenie; to była czysta kpina z nauki), mieli wszelkie możliwości, by wspólnie prawdę odkryć - co więcej, dokonywali tego odkrywania. Dokonywali odkrywania, czego znakomitym dowodem jest „Czerwona strona Księżyca”, dokumentująca wszak owe wspólne prace blogosfery – prace pełne błędnych tropów, ale regulowane prostą ideą prawdy (tzn. bez względu na pomyłki szukamy prawdy o tym, co się stało i niczego nie przyjmujemy za stuprocentowo pewneprzed odpowiednim czasem). W pewnym jednak momencie śledztwo usiłowano w blogosferze zwyczajnie zastopować, bo... „my już wszystko wiemy” albo „to nie w tę stronę”. Tak, dokładnie tak, jak opowiadał różnym mediom Maciorewicz – on też „już wszystko wiedział”, a przecież ani nie wiedział,ani nawet nie chciał wiedzieć nic. Jego zadanie polegało na uniemożliwieniu odkrycia prawdy, nie zaś na dotarciu do niej. Czy i ja zatem miałem pozostać „na kursie, na ścieżce tow. Maciorewicza”? Po dwóch latach grzebania się w „materiałach smoleńskich”? Nigdy w życiu. Nawet więc za cenę „utraty Zespołu FYM-a” czy też za cenę najbardziej już niedorzecznego posądzenia o „psucie śledztwa” (tak jak mgr Maciorewicz, a z nim dr Nowaczyk, wybitny katastrofolog od siedmiu boleści, insynuowali, że FYM „psuje badania”) musiałem sprawę doprowadzić do (wstępnego) końca. Przyznać więc musiałem, że NIE zginęli „wszyscy” 10 Kwietnia, co było odkryciem szokującym, no ale chyba nie NIEMIŁYM. Przecież to wyłącznie powód do radości! Przyznać musiałem, że owszem nie było lotniczej katastrofy smoleńskiej, lecz doszło do Egzekucji, ale, powtarzam, NIE zginęli „wszyscy”. I rząd polski o tym (jak przyznałem) już od 10 Kwietnia wie. Wie o tym również premier J. Kaczyński, wiedzą o tym Rodziny. Czy wszystkie? Myślę, że tak, choć całkowitej pewności nie mam, bo tow. Maciorewicz dbał nawet o to, by Rodziny nie mogły się ze mną kontaktować, bym im „nie namieszał w głowach”. Wystarczyło „mieszanie” chochlą kuchmistrza Maciorewicza. Czemu ta wiedza, którą podaję w tym skrócie, wciąż pozostaje „w ukryciu”? Czemu nie można o tym poczytać, jak pisane, opowiadane jest otwartym tekstem w książkach czy innych mediach? Najwyraźniej jeszcze wojna się nie zakończyła, proszę Państwa. Agentura ruska jest rozpracowywana i to wymaga czasu, zwyczajnie czasu, by zamknąć sprawę tak wielkiej zbrodni, jaka się dokonała i jaka miała otworzyć owemu Imperium Zła drogę do ponownego może podboju Zachodu, podczas którego to podboju kto wie, czy mgr Maciorewicz nie byłby namiestnikiem w stylu Bieruta (ten to nawet magistra mógł nie mieć). I co, fajny byłby taki scenariusz? Może i fajny (dla wyznawców św. katastrofologa Maciorewicza), tylko że blogosfera wtedy trochę inaczej by wyglądała niż dziś, o ile w ogóle można byłoby wtedy pisać „nie na rozkaz” nowego moskiewskiego namiestnika. Poza tym, Bogiem a prawdą, co Państwo wiecie o mediach :)? Bez urazy. Proponowałem już w „czarny piątek”: proszę przeprowadzić prosty eksperyment: założyć, że rząd, media, dziennikarze etc. wiedzą, że NIE doszło do lotniczej katastrofy i z tym nastawieniem oglądnąć filmy „smoleńskie”(„Poranek”, „Sobota”, „Lista Pasażerów” itd.), „prezentację komisji Millera”, poczytać „książki smoleńskie”, jak choćby P. Kraśki, P. Bugajskiego i J. Kubraka itp. Nawet w najnowszej Misiaka i Wierzchołowskiego (olbrzymi nakład miała, więc może jest u Państwa na półce) są „kody smoleńskie”, czyli „grypsera” (mowa między wierszami do nas). Jak znajdę czas to zrobię suplement do „Czerwonej strony Księżyca” zawierający cytaty oraz „zdekodowane treści” z różnych tekstów. U wspomnianych autorów (Misiaka i Wierzchołowskiego) szczególnie polecam wywiad z moonwalkerem S. Wiśniewskim, agentem 001 (proszę logicznie rozmowę przeanalizować, a nie tylko ją przeczytać), ale jest np. na s. 64, w rozdziale „Tajemnica ocalonych”, powiedziane, że... W. Jaruzelski zrezygnował z lotu prezydenckim tupolewem. Słyszeli Państwo o tym, żeby ten ostatni miał lecieć z Prezydentem Kaczyńskim do Katynia 10 Kwietnia? Bo ja nie. (Można przeprowadzić jeszcze prostszy eksperyment niż te powyżej: założyć, że min. Kopacz wie po tragedii w kwietniu 2010, że nie ma żadnej katastrofy i że udało się ocalić sporą część zakładników „smoleńskich” i poczytać z nią wywiady, jak zachwala „rosyjską stronę”.) Nie wykluczam tego, że wielu z Państwa potrzebuje dopiero zobaczyć w telewizji, jak np. wychodzi przed kamery A. Protasiuk i macha do Państwa ręką – zdrów i cały, uśmiechnięty i zadowolony z wypełnionej misji, gdyż po prostu Polacy muszą OSWOIĆ SIĘ Z MYŚLĄ, ŻE POLSKA NIE POLEGŁA, że ZWYCIĘŻYŁA W BITWIE SMOLEŃSKIEJ – lecz żeby mi nikt potem nie mówił, że wieeeeedział o całej sprawie przed mną, że wszystko świetnie wieeeeeedział, tylko nie powiedział. Tego odkrycia już mi nikt nie odbierze :), tak jak i odkrycia nowego Polskiego Państwa Podziemnego. I teraz właśnie będę się domagał (!) „orderów” - niech zgrzytają zębami zawistnicy, a co? Po wariacku, jakby jeszcze duch wariata Witkacego we mnie wstąpił. Zaznaczam jednak, że nie ja steruję „akcjami” PPP i nie mam niestety (a może stety) dostępu do żadnych tajnych danych wojskowych (typu struktura SKW PPP i plany operacyjne), tak więc przykładowo: odkrycie iż płk B. Stroiński (taki łysy, na pewno Państwo widzieli) mógł zdublować lot tupolewa (pilotując tupolewa-Widmo) zakrawa moim zdaniem na „cud smoleński”, ale też autentyczny, a nie jakiś dęty. Oczywiście mogłoby być 10 Kwietnia tak, że Ruscy sami zrobili na chama wgranie danych FMS-a, by potem był to „twardy dowód” dla „badaczy”, sądzę jednak, że Polacy z PPP przyszpilili zbrodniarzy 10 Kwietnia tak, żeby... uwaga, uwaga! :), to... MAK „badał katastrofę smoleńską” na polskie zlecenie, a nie że cała Polska czekała na „badania MAK”. Podobnie przyszpilono „Maciorę” - róbcie, towarzyszu Maciorewiczu, swoje badania „zamachu na/nad Siewiernym”, a my zbierzemy dokumentację, która przyda się do procesu Norymberga II, podczas którego pojawicie się na ławie oskarżonych wraz z kolegami z GRU i CzeKa. Tak bowiem powinno było zadziałać PPP – doprowadzić wszystko do końca, nie spieszyć się, mimo błyskawicznego opanowania sytuacji 10 Kwietnia. Z perspektywy czasu, a więc dziś, pod koniec czerwca 2012 zatem, stawiam sobie pytanie, czy słynne...rozdzielenie wizyt, pokazywane w mediach jako „straszliwa wojna na górze” nie było pierwszą próbą zabezpieczania, tak, zabezpieczania polskiej elity przed Zamachem na Polskie Państwo. Czy zadali sobie Państwo takie pytanie? Bo może taka właśnie była „smoleńska prehistoria” - rozdzielono uroczystości katyńskie zupełnie świadomie, by uchronić kogoś przed czymś, a nie by NARAZIĆ kogoś na coś. Wyobraźmy sobie bowiem taki scenariusz 10 Kwietnia: leci cały polski rząd i ośrodek prezydencki etc. i dochodzi do uprowadzenia Delegacji, a następnie w Lesie znajdują się pod makarowem Polski Prezydent i Polski Premier. Bylibyśmy w stanie wybronić się w takiej sytuacji jako obywatele tak zaatakowanego państwa? Byłby w stanie przetrwać nasz Kraj jako niepodległy? Czy nie zakończyłoby się to zwycięstwem Imperium Zła? Jeśli nie natychmiastowym to na pewno takim, że dziś żylibyśmy na zgliszczach Polski, a nie w tych może nie sielankowych, ale na pewno nie najgorszych realiach, jakie za oknami widzimy. Może więc warto choć na chwilę spojrzeć na 10 Kwietnia zupełnie na nowo? Eksperyment nie jest trudny, a efekt – zapewniam – wstrząsający. Taki jak odsłuchanie filmiku Koli z nastawieniem, że może to być dźwięk z Egzekucji Prezydenta Kaczyńskiego i słowo „Jezu” wymawia właśnie On. Wstrząs nam jest potrzebny, bo jest – sądzę – pewne, że niewiele osób tak męczeńsko zginęło jak Prezydent. I że przez wzgląd na męczeńską śmierć tych niewielu osób – świat Zachodni postawił na nogi wszystkich swoich najlepszych ludzi, wszystkie swoje siły i wraz z PPP „zamroził Imperium Zła”. To zaś, że my funkcjonowaliśmy/funkcjonujemy jeszcze „pod kloszem” informacyjnej wojny, przypominając trochę głównego bohatera filmu „Truman Show”, to chyba nie jest zbyt katastroficzny scenariusz naszego zbiorowego losu w porównaniu z tą poniewierką, rozpaczą i zwątpieniem, jakie niosłaby Polskiej Wspólnocie realna, fizyczna wojna – z bombardowaniami, wywózkami, ruinami i cmentarzyskami. Bogu więc niech będą dzięki za Bitwę Smoleńską z 10 Kwietnia, bo Tamtego Dnia na trwałe zmienił się nasz świat. Change. FYM
Prof. Zybertowicz: To przejaw głębszej patologii
Przez lata mieliśmy do czynienia z zakulisowymi grami, przepychankami degradującymi, jakość podstawowych instytucji życia publicznego oraz wiarę obywateli w standardy demokratycznego państwa prawa – mówi portalowi Stefczyk.info prof. Andrzej Zybertowicz. Stefczyk.info: Biegli orzekli, że zarówno gen. Jaruzelski, jak i gen. Kiszczak są niezdolni do odbywania procesów sądowych. Oznacza to, że ich procesy zostaną zawieszone. Jak Pan ocenia tę sytuację? Prof. Andrzej Zybertowicz: Nie jestem w stanie ocenić wiarygodności orzeczenia biegłych. Nie wykluczam, że w sensie ściśle medycznym i prawnym panowie generałowie nie kwalifikują się do postawienia przed sądem, że także w przypadku innych osób biegli podjęliby taką samą decyzję. Z drugiej strony, możliwe jest również, że orzeczenie jest naciągane, że stoją za nim jakieś oddziaływania. Jednak nie to jest najważniejsze. Jak w wielu innych przypadkach interpretując sens zdarzenia nie należy się ograniczać do samego wydarzenia. O wiele ważniejsze jest, kiedy to zdarzenie nastąpiło oraz, w jakim kontekście przyczynowym i historycznym ono miało miejsce.
Jaki kontekst widzi Pan w tym przypadku? To, że przez 23 lata III RP nie potrafiła się uporać z problemem zbrodni PRL, jest ważnym wskaźnikiem jakości systemu III RP w ogóle. To nie jest wskaźnik tylko jakości sądownictwa. To jest wskaźnik czegoś głębszego. Myślę o zjawisku diagnozy bez konsekwencji. Poważne społeczne problemy są rozpoznawane, ale żadne skuteczne środki zaradcze nie są wcielane w życie. Już bodaj w 1994 roku Jan Rokita mówił, że błędem było nieprzeprowadzenie w prokuraturze i sądownictwie czegoś w rodzaju „opcji zerowej”. Mówił o rozstaniu się w trybie natychmiastowym z większością sędziów i prokuratorów, wybranie najlepszych absolwentów studiów prawniczych i wprowadzenie ich na drogę szybkiej ścieżki zawodowej.
O potrzebie takiej decyzji słychać i dziś Od czasu wypowiedzi Rokity wielokrotnie stwierdzano to, co mówi się przy okazji i obecnej sytuacji: sądownictwo, prokuratura okazały się niezdolne do rozliczeń z przestępstwami politycznymi popełnionymi w starym systemie. To jedna z wielu diagnoz bez konsekwencji. Publicznie stwierdza się poważne nieprawidłowości, wskazuje ich przyczyny, a potem występuje widoczna niezdolność do rozwiązania problemu.
Jakich obszarów państwa to dotyczy? To dotyczy takich obszarów, jak korupcja, tajne służby, służba zdrowia, budowa infrastruktury, bezpieczeństwo obrotu gospodarczego, bezpieczeństwo energetyczne. Przykłady diagnoz bez konsekwencji można mnożyć. Ale trzeba zrobić kolejny krok w rozumowaniu. Jeśli bowiem diagnoza bez konsekwencji jest strukturalną cechą III RP, to świadczy o tym, że III RP jest systemem kontrolowanym przez antyrozwojowe grupy interesu. To jednak nie jest ostateczny poziom naszej diagnozy. Do niej dojdziemy, gdy stwierdzimy, jakie partie, jakie środowiska biznesowe, medialne i kulturowe pełnią funkcję antyrozwojowych grup interesu, a jakie niosą ze sobą potencjał rozwoju Polski. Dopiero wtedy zrozumiemy i określimy naturę III RP i uświadomimy sobie i innym obywatelom, w jakim kierunku trzeba działać, żeby omawiana sytuacja gen. Kiszczaka i gen. Jaruzelskiego nie miała miejsca.
Żeby zostali ukarani? Nie tu leży punkt ciężkości. Można sobie wyobrazić, że w pewien przejrzysty i jasny sposób w systemie politycznym uzyskujemy konsensus głównych ugrupowań, które uznają, że ze względu na bezkrwawe oddanie władzy generałów obejmuje jakaś forma abolicji. Jednak to musi zostać jasno powiedziane. My natomiast przez te lata mieliśmy do czynienia z zakulisowymi grami, przepychankami degradującymi jakość podstawowych instytucji życia publicznego oraz wiarę obywateli w standardy demokratycznego państwa prawa. To jest kluczowe w tej sprawie.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
“Przepraszamy” za spalenie Po publikacji “Naszego Dziennika” Radosław Sikorski przyznał, że urzędnicy MSZ zniszczyli rzeczy Tomasza Merty. Resort zamierza jednak ograniczyć się zaledwie do pisemnego wyjaśnienia wdowie, jak do tego doszło. Dlaczego dopiero po tym, jak sprawą zajęła się prokuratura i dziennikarze? O szykowanej korespondencji Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych, poinformował w sobotę. Dzień wcześniej MSZ o swoich zamiarach uprzedziło adresata listu. W rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Magdalena Pietrzak-Merta nie chciała komentować zapowiedzi ministerstwa i zapewniła nas, że jak tylko zapozna się z treścią stanowiska resortu, zabierze głos w sprawie. – Czekam na ten list i po zapoznaniu się z nim na pewno zajmę stanowisko – zapewnia. Korespondencję odbierze osobiście jej pełnomocnik mec. Bartosz Kownacki. Adwokat potwierdził otrzymanie z MSZ sygnału o zamiarze wysłania listu z wyjaśnieniami. Korespondencja nie będzie jednak pochodziła bezpośrednio od Radosława Sikorskiego. Będzie to pismo dyrektora generalnego MSZ. List ma zawierać wyjaśnienia na temat losów rzeczy należących do śp. Tomasza Merty, które po katastrofie trafiły do MSZ i tam zostały zniszczone. Indagowany w tej sprawie przez dziennikarza RMF FM Sikorski zasłaniał się działaniami prokuratury i nie chciał jej szerzej komentować.
– Sprawa tych pamiątek po moim dobrym znajomym ministrze Tomaszu Mercie jest badana przez prokuraturę, więc nie wypada mi jej komentować. Mogę tylko potwierdzić, że w najbliższych dniach wdowa po Tomku otrzyma list od dyrektora generalnego MSZ – powiedział. I zapewniał, że jego urzędnicy “próbowali na prośbę wdowy szybciej przywieźć te pamiątki”, a “intencje pracowników MSZ były motywowane sympatią do zmarłego”. Sposobem próby wyjaśnienia sprawy losów rzeczy po Tomaszu Mercie zbulwersowany jest mecenas Bartosz Kownacki, który podkreśla, że od samej katastrofy minęły już ponad dwa lata, a o tym, że Magdalena Pietrzak-Merta otrzymała dowód osobisty męża w złym stanie, nadpalony, wiadomo od dwóch lat. Zdjęcia dokumentujące ten fakt były publikowane w prasie. W tym samym okresie wdowa informowała, że nie otrzymała obrączki męża.
– Dziwne jest to, że dopóki sprawa nie ujrzała światła dziennego, póki nie zainteresowała się nią prokuratura, ale i prasa, to minister Sikorski, urzędnicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych uważali, że nic się nie stało. W mojej ocenie, takie zachowanie urzędników było tuszowaniem sprawy – ocenia Kownacki. Kiedy jednak sprawa ujrzała światło dzienne, stała się głośna i okazało się, że może zaszkodzić pozycji ministra Sikorskiego, to próbuje się ją załagodzić poprzez używanie argumentów osobistych, mówienie o osobistych relacjach i przyjaźniach z Tomaszem Mertą.
– Gdzie była ta przyjaźń przez ostatnie dwa lata? Ponadto, z całym szacunkiem dla dyrektora generalnego MSZ, ale resortem kieruje Radosław Sikorski i wszelkie stanowiska w tak poważnej sprawie: czy to osobiste, czy wyjaśniające, powinien jednak kierować osobiście minister Sikorski – wskazuje mecenas.
W opinii mec. Bartosza Kownackiego, zakładając brak złej woli urzędników MSZ, którzy doprowadzili do zniszczenia rzeczy, to właśnie dwa lata temu, podczas ich przekazania rodzinie resort powinien zająć wyraźne stanowisko, wyjaśnić całe zajście. I co ważne – przeprosić.
– Były na to dwa lata. Należało zareagować od razu, bo dziś odnosimy wrażenie nieszczerości intencji, jakimi kieruje się szefostwo MSZ w tej sprawie. Bo tu przecież resortowi nie chodzi już o uczucia rodziny, o wrażliwość, ale o ugranie interesu politycznego. To takie gaszenie pożaru, bo sprawa kompromituje kierownictwo resortu spraw zagranicznych – podkreślił pełnomocnik Magdaleny Pietrzak-Merty. Sprawę zniszczenia rzeczy Tomasza Merty i mataczenie urzędników bada prokuratura. I to ona zadecyduje, czy ktoś usłyszy zarzuty. Jak dodaje Kownacki, na obecnym etapie tajemnica śledztwa obliguje go do nieujawniania materiału dowodowego, ale po prawomocnym zakończeniu postępowania materiały te będą dostępne i warto się z nimi wówczas zapoznać, bo mogą one mocno zachwiać pozycją szefa Radosława Sikorskiego. Kownacki zaznaczył również, że postawa MSZ naraziła Magdalenę Pietrzak-Mertę na traumatyczne przeżycia związane z poszukiwaniem rzeczy po mężu w jednostce Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim, gdzie trafiła większość rzeczy ofiar katastrofy smoleńskiej. Tymczasem resort doskonale wiedział, że ich tam nie ma i gdzie owe rzeczy się znajdują. Postawy ministra Sikorskiego, który zasłania się listem dyrektora generalnego MSZ, nie pojmuje także Witold Waszczykowski, były wiceminister spraw zagranicznych i wiceszef sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. – Bezprecedensowość tej sprawy wymagałaby osobistego zaangażowania ministra spraw zagranicznych. To dotyczy nie tylko kwestii tego, co się stało z rzeczami po zmarłym ministrze Tomaszu Mercie, ale także całej katastrofy samolotu Tu-154M. Minister powinien odpowiedzieć społeczeństwu, bo jest to bulwersująca sprawa, jak doszło do tego rodzaju praktyk w MSZ i dlaczego pan minister je przez tak długi okres krył. Odpowiedzialność w tej sprawie spada bezpośrednio na Radosława Sikorskiego i nie może tu wykręcać się dyrektorem generalnym – zaznaczył. Waszczykowski obawia się, że ze względu na fakt, iż od katastrofy samolotu Tu-154M na stanowisku dyrektora generalnego MSZ nastąpiły zmiany, można się spodziewać, że cała odpowiedzialność zostanie zrzucona na poprzednika. – Zapewne dowiemy się, że odpowiednie procedury zostały już skorygowane itd. Jednak pamiętajmy, że to Radosław Sikorski niezmiennie od pięciu lat rządzi w MSZ i to on nie zagwarantował tego, by takie sytuacje nie mogły się zdarzyć – podkreśla dyplomata. Resort będzie zapewne próbował tłumaczyć działania urzędników złym stanem zawartości przesyłki. To jednak nie zmienia faktu, że zniszczenie przesyłki nadesłanej pocztą dyplomatyczną było sprawą bez precedensu, a rzeczy powinny trafić do prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej prokuratury wojskowej, która potencjalnie mogłaby chcieć zbadać ten materiał.
– Z całą pewnością Radosław Sikorski jako szef MSZ powinien wcześniej reagować na to, co się działo w jego resorcie. Jeśli rzeczy nie nadawały się do zwrotu rodzinie, to należało oddać je do dyspozycji śledczych, bo to oni powinni zdecydować o tym, czy mają one wartość dowodową, czy nie, ale na pewno to nie urzędnik w archiwum MSZ powinien o tym decydować – dodaje.
Komisja pyta O sprawę zniszczenia rzeczy po wiceministrze kultury zamierza Sikorskiego zapytać na najbliższym posiedzeniu sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych. Minister próbuje uciec od tematu i sugeruje, że posiedzenie będzie poświęcone polskiemu przewodnictwu w Grupie Wyszehradzkiej. – Na komisji poruszane są różne sprawy. Minister Sikorski może się wykręcać, ale ja zapowiedziałem publicznie, że będę tę kwestię stawiał na komisji. I tak też uczynię – zapewnia Waszczykowski. To, w jaki sposób MSZ kierowane przez Radosława Sikorskiego weszło w posiadanie rzeczy należących do wiceministra kultury, a także czy podjęto nielegalną próbę ich zniszczenia, którą później usiłowano zatuszować przed rodziną i organami ścigania, wyjaśnia prokuratura. Sprawa nabrała rozgłosu po publikacjach “Naszego Dziennika”. W ramach śledztwa przeprowadzono już jedno przeszukanie posesji MSZ, gdzie rzeczy byłego ministra kultury miały być niszczone. Pełnomocnik wdowy złożył w prokuraturze wniosek o kolejne oględziny. Niebawem po katastrofie smoleńskiej rodzina śp. Tomasza Merty otrzymała nadpalony dowód osobisty zmarłego. Sytuacja nie budziła zastrzeżeń. Do czasu. Bo z dokumentacji rosyjskiej, która trafiła do polskiej prokuratury blisko rok temu, wynikało, że ten sam dokument został zachowany w stanie idealnym. Możliwości były dwie: sfałszowanie dokumentów lub celowe zniszczenie dowodu. W Mińsku Mazowieckim, skąd rodzina odebrała nadpalone rzeczy, nie było też obrączki zmarłego, zegarka i portfela figurujących w dokumentacji. Wszczęte zostały dwa śledztwa w sprawie niszczenia dowodu oraz kradzieży cennych rzeczy. Prowadzi je Prokuratura Okręgowa w Warszawie. To właśnie w ramach tych postępowań prokuratorzy ustalili, że rzeczy Tomasza Merty z polskiej ambasady w Moskwie trafiły do Warszawy, do MSZ. I to w tym resorcie urzędnicy postanowili zniszczyć rzeczy. Uczyniono to poza protokołem. Proces jednak przerwano, a nadpalone rzeczy trafiły do Mińska, a następnie przekazano je wdowie bez słowa wyjaśnienia. W trakcie śledztwa zdecydowano o przeszukaniu jednej z posesji MSZ. Szukano śladów palenia oraz zagubionej obrączki. Bezskutecznie. W śledztwie przesłuchano też m.in. polskiego ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra, ale ten nie pamiętał, jak ambasada weszła w posiadanie rzeczy b. ministra kultury.
Marcin Austyn
Rząd uniknie odpowiedzialności za Smoleńsk Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Gazety Polskiej Codziennie, cywilne śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej zostało umorzone. Taka decyzja oznacza zdjęcie jakiejkolwiek odpowiedzialności m.in. z Donalda Tuska, Tomasza Arabskiego, Bogdana Klicha czy Radosława Sikorskiego.
- Lot do Smoleńska nie powinien się odbyć, ale żadna z osób cywilnych nie miała kompetencji do tego, aby ocenić stan techniczny lotniska w Smoleńsku; nie miała ani takich uprawnień ani takich obowiązków – mówiła na konferencja prasowej rzecznik prasowa Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga Renata Mazur. Według prokuratury za bezpieczeństwo lotu odpowiada przewoźnik, a za bezpieczeństwo na lotnisku – zarządca tego lotniska. Rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga zaznaczyła, że śledczy zajmujący się sprawą wskazali, iż „nie było jednego, pełnego dokumentu – aktu prawnego, który kompleksowo regulowałby organizację wizyt zagranicznych najważniejszych osób w państwie”.
- Były dwa kluczowe akty prawne: porozumienie z 2004 r. zawarte pomiędzy szefami KPRM, KPRP, Kancelarii Sejmu i Kancelarii Senatu a ministrem obrony narodowej, które regulowało zasady dysponowania specjalnym wojskowym transportem lotniczym oraz instrukcja o lotach HEAD najważniejszych osób w państwie – tłumaczyła na konferencji prasowej prokurator Renata Mazur. Główne śledztwo, w którym badane są przyczyny katastrofy smoleńskiej, prowadzi prokuratura wojskowa. Równolegle cywilni śledczy analizowali wątki ewentualnej odpowiedzialności rządzących. Choć członkom rządu można postawić zarzuty na podstawie samego raportu Najwyższej Izby Kontroli z 2011 r., który nie zostawia suchej nitki na organizatorach wizyty w Katyniu, to jednak prokuratura nie zamierza tego zrobić. Raport NIK-u dowodził, że w kwietniu 2010 r. doszło do karygodnych zaniechań, a odpowiedzialność powinni ponieść m.in. minister w Kancelarii Premiera Tomasz Arabski odpowiedzialny za organizację lotu, Bogdan Klich, ówczesny szef Ministerstwa Obrony, który dopuścił do wielu nieprawidłowości w nadzorowanym przez niego elitarnym 36. specpułku. Radosławowi Sikorskiemu, a także premierowi Donaldowi Tuskowi szef zespołu ds. przyczyn katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz zarzuca m.in., że powierzyli odpowiedzialność za organizację wizyty „jednemu z najgroźniejszych agentów SB”. Chodzi o ambasadora tytularnego Tomasza Turowskiego – wieloletniego agenta komunistycznego wywiadu, działającego za granicą, który donosił m.in. na księży. To tylko niewielka lista wszystkich uchybień. Jak jednak dowiedziała się „Codzienna”, wszystko wskazuje na to, że śledztwo zostanie umorzone.
– Niczego w tej chwili nie mogę powiedzieć. Poinformujemy o decyzji w poniedziałek – powiedziała nam rzeczniczka Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga prokurator Renata Mazur. W gmachu prokuratury leży już blisko 400-stronicowe uzasadnienie do umorzenia śledztwa i w weekend mieli pod nim się podpisać śledczy prowadzący sprawę. W sobotę minął bowiem termin wyznaczony na zakończenie dochodzenia, a jak dotąd nikomu poza wiceszefem BOR-u Pawłem B. nie postawiono żadnych zarzutów. W zeszłym tygodniu wyłączono jedynie wątek odpowiedzialności byłego ministra spraw wewnętrznych Jerzego Millera, który w 2010 r. z ramienia rządu odpowiadał za Biuro Ochrony Rządu. Jak uznała prokuratura, biuro skandalicznie zaniedbało przygotowanie prezydenckiej wizyty 10 kwietnia 2010 r. Śledczy zajęli się jednak sprawą Millera jedynie ze względu na zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez byłego szefa MSW, które złożył poseł PiS-u Antoni Macierewicz.
– Prokuratura bardzo mocno odbiera sygnały polityczne, a ten sygnał był zupełnie jednoznaczny: nie ma być żadnych winnych. Winni, bowiem oznaczają całkowite podważenie, wysadzenie w powietrze, opowieści rządu o katastrofie smoleńskiej – komentuje sprawę prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. Antoni Macierewicz zwrócił się do Prokuratora Generalnego o wznowienie postępowania w sprawie organizacji lotów prezydenta i premiera do Smoleńska w kwietniu 2010 roku Rzeczniczka prasowa Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga Renata Mazur poinformowała, że prokuratorzy umorzyli – z braku znamion przestępstwa – śledztwo dotyczące organizacji lotów prezydenta i premiera do Smoleńska w 2010. Praska prokuratura badała sprawę ewentualnego niedopełnienia obowiązków lub przekroczenia uprawnień przez urzędników i funkcjonariuszy publicznych kancelarii prezydenta, premiera, MSZ, MON, polskiej ambasady w Moskwie. Macierewicz, który stoi na czele zespołu parlamentarnego do spraw zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M, nazwał decyzję prokuratury „kuriozalnym wydarzeniem” i “kpiną z praworządności”.
- Trzeba się zwrócić, co niniejszym czynię, do pana Prokuratora Generalnego pana Seremeta, żeby objąwszy szczególnym nadzorem to postępowanie, rozważył, po jego przeanalizowaniu, jego wznowienie – powiedział. Macierewicz za niedopuszczalne uznał, że – jak mówił – według prokuratury “śmierć najważniejszych osób w państwie nie naraziła na szkodę interesu publicznego i interesu ich krewnych”.
- Przypomnijmy, że krewnym osób, które zginęły nie nadano statusu osób pokrzywdzonych. Uzyskano w ten sposób skutek, że orzeczenie prokuratury jest prawomocne i niezaskarżalne – zaznaczył polityk PiS. Macierewicz stwierdził, że prokuratorzy nie zwrócili uwagi na to, że kolejne nieprawidłowości układały się “w ciąg przyczyn, które doprowadziły do tragedii”.
- Prokuratura rozpatruje każde wydarzenie osobno nie widząc ciągu przyczynowo-skutkowego pomiędzy poszczególnymi działaniami, który w oczywisty sposób istnieje – ocenił. Rzeczniczka praskiej prokuratury mówiła, że “zabrakło wszystkich elementów, które muszą być”, aby doszło do przestępstwa niedopełnienia obowiązków. Dodała, że “w większości działania funkcjonariuszy publicznych, które podlegały ocenie (prokuratury), były prawidłowe i zgodne z przepisami”, a odnotowane nieprawidłowości nie wywołały negatywnych skutków np. w postaci niemożności odbycia wizyty. Poseł PiS zarzucił prokuraturze zaniedbanie polegające na tym, że – jak mówił – w trakcie postępowania nie przesłuchano nikogo ze strony rosyjskiej.
- Zdaje się, że szereg osób na najważniejszych stanowiskach w państwie zostało objętych szczególną ochroną – stwierdził Macierewicz. Wśród osób, które – według niego – dopuściły się zaniechań, przyczyniających się do katastrofy smoleńskiej polityk PiS wymienił: premiera Donalda Tuska, szefa MSZ Radosława Sikorskiego, byłego szefa MON Bogdana Klicha, byłego szefa MSWiA Jerzego Millera, szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego.
- Każdy funkcjonariusz widząc, że istnieje zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa czy innej osoby, zwłaszcza prezydenta, ma obowiązek informowania o tym. Pan minister Sikorski miał obowiązek poinformowania, że służby rosyjskie zapowiadały, że nie będą się zajmowały wizytą prezydenta, a nie zrobił tego, czym naraził na zagrożenie pana prezydenta, podobnie jak innymi działaniami i zaniechaniami, które wykonał on, jak i minister Klich, minister Miller, minister Arabski i przede wszystkim Prezes Rady Ministrów – Donald Tusk – powiedział Macierewicz. Decyzja prokuratury jest niedopuszczalna dla rzecznika PiS Adama Hofmana.
- To kolejny dowód na to, że żeby osądzić winnych i wyjaśnić prawdę o Smoleńsku musi dojść w Polsce do zmiany władzy. Nie da się nikomu wmówić, skoro była fatalnie przygotowana wizyta, ginie prezydent, 96 obywateli i nikt nie jest winny. To niedopuszczalne w demokratycznym państwie – powiedział w poniedziałek PAP Hofman. Szef PiS Jarosław Kaczyński pytany w ubiegłym tygodniu o spodziewane umorzenie cywilnego wątku śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej powiedział: Jeżeli ktoś wierzy, że prokuratura nie odbiera sygnałów politycznych, mimo że formalnie jest niezależna, to chciałbym przekonać, że to jest całkowicie nieprawdziwe przeświadczenie. Prokuratura bardzo mocno odbiera sygnały polityczne, a ten sygnał był zupełnie jednoznaczny: nie ma być żadnych winnych, bo winni oznaczają całkowite podważenie, wysadzenie w powietrze całej opowieści (…) rządu o katastrofie smoleńskiej.
- Trzeba będzie czekać na zmianę sytuacji politycznej, by do tych spraw wrócić i zgodnie z prawem, bez dążenia do zemsty, na zasadach uczciwości te sprawy zbadać. Przypuszczam, że wtedy znajdzie się wielu winnych. Sądzę, że będzie wśród nich także obecny premier – mówił Kaczyński. PAP/Niezalezna.pl
Mówią, co chcą Na podstawie tego, co wiem, decyzja prokuratury odnośnie do umorzenia śledztwa dotyczącego organizacji lotów prezydenta i premiera do Smoleńska w 2010 r. jest absolutnie nieuprawniona. Mam nieodparte wrażenie, że poza powołaniem komisji międzynarodowej na pewno konieczne będzie przeprowadzenie tego postępowania od nowa. Organizacja lotu do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku być może nie miała nic wspólnego z katastrofą. Prokuratura jest jednak instytucją, która działa z urzędu i jeśli znajduje nieprawidłowości, a w tym przypadku chodzi o przestępstwo z art. 231 KK, to powinna doprowadzić do jego rozliczenia. Generalnie wiedza, którą dysponujemy do tej pory na temat prowadzenia śledztwa smoleńskiego, nie napawa optymizmem. Trudno uwierzyć, że w ten sposób można prowadzić postępowanie karne. Z tych postępowań bije ogromna tendencyjność, niesamowite ukierunkowanie na jedno założenie: winy pilota i złych warunków atmosferycznych. Z drugiej strony ten materiał, który dzisiaj jest nam znany, nie pozwala na prowadzenie postępowania w innym kierunku, ja spodziewam się samych umorzeń. Po przeszło 25 miesiącach widać, w jakim kierunku idzie śledztwo. Być może to lepiej. Jeśli ma być to robione przez ludzi, którzy nie chcą lub nie umieją tego robić, to może lepiej, żeby to zostawili. Poczekamy na ludzi, którzy będą mieli wolę i umiejętności, by właściwie poprowadzić śledztwo. Niestety, dotychczasowe postępowanie organów śledczych doprowadziło do bezpowrotnej utraty większości dowodów zaraz po katastrofie smoleńskiej. Podkreślałam, że można nad czymś pracować latami, jeżeli ma się zabezpieczone dowody, jeżeli tego nie zrobiono, to nie ma nad czym pracować. W dużej części jesteśmy w takiej sytuacji. To przykre, ale obawiam się, że dopiero po iluś latach będziemy rozliczać osoby, które odpowiadają za całą katastrofę. W Polsce toczy się niejedno postępowanie, w którym w wyniku celowych, podkreślam – celowych działań dochodzi do zacierania śladów i utraty dowodów i później, po latach, rozliczamy osoby, które do tego doprowadziły. Mamy choćby sprawy Krzysztofa Olewnika i Stanisława Pyjasa, i w przypadku śledztwa smoleńskiego niestety też tak będzie. Choć jest to nie do uwierzenia, że można na oczach całego świata coś takiego zrobić. Będę walczyć o to, by wszystkie akta dotyczące katastrofy smoleńskiej były jawne, wtedy będę mogła krok po kroku wytłumaczyć, jakie popełniono błędy. Dzisiaj decydenci i wymiar sprawiedliwości są w tej komfortowej sytuacji, że mówią, co chcą, a rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej wiąże tajemnica śledztwa.
Malgorzata Wassermann
Sprawiedliwość dla bogatych O kosztach i sposobach obrony dobrego imienia w biznesie ze Stanisławem Bortkiewiczem, właścicielem Gordion Consulting, firmy, która zmusiła państwową firmę do przeprosin i zapłaty rekordowego odszkodowania, rozmawia Jan Piński. Roman Kluska otrzymał 5 tys. zł odszkodowania od państwa za bezprawne działania skarbu państwa. Pan od państwowej firmy wywalczył ćwierć miliona złotych. Był pan 50 razy bardziej poszkodowany? Kluska walczył z niesłusznymi działaniami państwowych organów władzy pod swoim adresem. Ja musiałem walczyć o dobre imię firmy z inną dużą firmą. Uzyskane odszkodowanie stanowi zaledwie kilka procent strat poniesionych przez moją spółkę w wyniku zniszczenia jej renomy, to mniej niż faktyczne koszty prowadzenia sporu i procesu. Nie odbieram tego jako sukces. Wygraną w tej sprawie było uzyskanie przeprosin mojej firmy w ogólnopolskich mediach, co stwarza szanse na odbudowę jej renomy.
Za co Elektrownia w Kozienicach musiała przepraszać? Za to, że w 2008 r., po zmianie zarządu, oskarżyła moją firmę w prokuraturze i mediach o fikcyjne usługi i uzyskanie nienależnego wynagrodzenia. W rzeczywistości było odwrotnie, to praca wykonana przez moją firmę miała zatrzymać nieracjonalne zarządzanie Elektrownią, w wyniku którego właściciel, czyli skarb państwa, tracił miliony. Przygotowaliśmy restrukturyzację całej elektrowni. Wykazaliśmy, że struktura firmy była wadliwa, rodem z PRL. Trafiliśmy też na skandaliczne praktyki. Np. związane z gospodarką popiołami, czyli ubocznymi produktami spalania w elektrowni. Jest to odpad, którym były zainteresowane cementownie jako cennym substratem do swojej produkcji. W całej Polsce cementownie płaciły za popioły. W Kozienicach zaś to elektrownia płaciła pośrednikowi za „wywóz popiołów”. Po to żeby po wywiezieniu ich za bramę, ten sprzedawał je z olbrzymim zyskiem. Patologii było więcej. Zastrzeżenia zgłosiliśmy także do wielu innych umów oraz generalnie do organizacji zamówień publicznych. W trakcie przygotowywania wdrożenia nowej organizacji zmieniły się władze w elektrowni. Po trzech dniach urzędowania nowy zarząd zatrzymał reformę uznając, że firma jest dobrze zarządzana, a trwający już kilka miesięcy i dobiegający końca duży projekt przebudowy organizacji – zbędny. Umowy z nami wypowiedziano, z dnia na dzień skończono współpracę. Z serii publikacji w „Pulsie Biznesu” dowiedzieliśmy się, że Elektrownia złożyła do prokuratury doniesienie, w którym zarzuciła mojej firmie pozorne prace i wytransferowanie kilkuset tysięcy złoty ze spółki. Te publikacje, szeroko cytowane w mediach biznesowych, przedstawiły moją firmę jako aferalną. Po półtorarocznym śledztwie i przesłuchaniu dziesiątek światków, prokuratura umorzyła sprawę. Chociaż samo śledztwo było elementem szykan wobec mojej firmy, to umorzenie na 112 stronach, stało się swojego rodzaju laurką. Pozwaliśmy do sądu elektrownię o zapłatę za wykonaną pracę. Elektrownia musiała przyznać, że praca została wykonana rzetelnie. Uzyskana zapłata za wykonaną pracę nie oznaczała, że możemy wrócić na rynek. Tam został wysłany wyraźny przekaz, że nie warto z nami robić interesów. Nasi kontrahenci i pracownicy musieli stawiać się do prokuratury na wielogodzinne przesłuchania. W biznesie nikt nie lubi takich sytuacji. Moim celem było uzyskanie jednoznacznych przeprosin.
Ile firma musi mieć pieniędzy, aby obronić dobre imię? Zależy od firmy i od sporu. W moim wypadku same koszty postępowania przed sądem i działania związane pobocznymi wątkami sporu wyniosły blisko 500 tys. zł. Do tego trzeba liczyć około 500 tys. zł rocznie na utrzymanie firmy, która praktycznie do czasu zakończenia postępowania nie może normalnie funkcjonować. Jeszcze więcej to utracone korzyści w związku z kontraktami, z których wycofali się inni klienci przestraszeni rzekomą aferą. Generalnie dochodzenie sprawiedliwości w Polsce wymaga dość dużych pieniędzy i cierpliwości.
Dlaczego zdecydował się pan zawrzeć ugodę? Sprawa sądowa dobiegała końca dopiero w pierwszej instancji. Prawomocnie zakończyłaby się najwcześniej za 2 lata. W tym czasie firma nadal tkwiłaby w zawieszeniu generując koszty zamiast zarabiać. Łącznie oczekiwanie na wygraną mogłoby trwać nawet 6 lat. Wymiar sprawiedliwości, działający tak jak obecnie, de facto wspiera sprawców naruszających prawa innych, czy to ich dobre imię czy poprzez czyny nieuczciwej konkurencji. Brak szybkich rozstrzygnięć sądowych premiuje nieuczciwych przedsiębiorców i zachęca do łamania prawa. Na moje szczęście karuzela stanowisk w spółkach skarbu państwa ma również dobre strony. Kolejny zarząd Elektrowni, posiadając wyższy poziom kwalifikacji, szybciej zrozumiał, że straty wizerunkowe ich firmy, która niszczy swoich partnerów i nie przestrzega zasad etyki w biznesie nie są warte kontynuowania sporu. Bilans zysków i strat dla Elektrowni spowodował, że ta nie chciała bronić przed sądem beznadziejnej sprawy i zaproponowała ugodę. To była racjonalna decyzja. Ostatecznie nie została zablokowana przez polityków. To dobry sygnał, pokazujący korzystną zmianę.
Elektrownia wspaniałomyślnie ,,zmiękła” i zaproponowała ugodę? Być może działania obronne mojej firmy, które podjąłem w trakcie sporu pomogły Elektrowni i jej właścicielom w tej decyzji. Otóż poza procesem sądowym, zdecydowaliśmy się na nietypową i odważną kampanię wizerunkową. Zestawiliśmy oskarżenia zarządu Elektrowni wobec mojej spółki z innymi dwuznacznymi działaniami jej pracowników i osób ją nadzorujących w szerszym kontekście etyczno – polityczno - gospodarczym. Całość została wyświetlona publicznie i odsłoniła zaledwie rąbek prawdy o funkcjonowaniu niektórych polityków, części uprzywilejowanego biznesu i firm państwowych. Zagotowało się i skończyło… ugodą.
To znaczy że pogroził pan Elektrowni i nadzorującym ją politykom? To oznacza że w XXI, w centrum demokratycznej i praworządnej Europy czasem trzeba wziąć sprawy ,,we własne ręce”. Czasem trzeba dać po łapkach politykom, którzy traktują swoją służbę jako okazję do robienia biznesu kosztem podatników i zwykłych nieuprzywilejowanych przedsiębiorców. Nie wystarczy płacić podatków aby być pełnoprawnym przedsiębiorcą.
To jednak koniec sprawy czy też początek jakiejś krucjaty? Do życia trzeba podchodzić pragmatycznie. Likwidacją patologii powinny zajmować się służby państwowe. Ponieważ źródło patologii umiejscowione jest wysoko, na ogół poza spółkami państwowymi, to działania tych służb napotykają na zrozumiałe trudności. Chciałbym zajmować się biznesem o ile nie napotkam na kolejne niebiznesowe i nierynkowe przeszkody. Mam nadzieję, że władza jest inteligentna i że dochodzące do mnie informacje o odgrażaniu się urażonych, są niegroźną prymitywną reakcją szemranych środowisk politycznych odchodzących na boczny tor. Jednak w życiu trzeba być gotowym na różne scenariusze.
To może lepiej trzymać się z daleka od zleceń z państwowych firm? Wydaje mi się, że taki miałem otrzymać przekaz. Obszar spółek skarbu państwa się kurczy. Zatem chęć utrzymania wyłączności do ich gospodarczej eksploatacji przez niektórych bardziej drapieżnych czy prymitywnych polityków powoduje konieczność posuwania się do takich działań jak to miało miejsce wobec mojej firmy. Porządkowanie obszaru zamówień publicznych m.in. w państwowej energetyce stoi na przeszkodzie do takiej patologicznej eksploatacji. Otwarcie rynku usług w zakresie głębszej restrukturyzacji firm państwowych jest zatem probierzem intencji polityków nadzorujących państwową gospodarkę. Pomimo postępującej prywatyzacji, sektor państwowy jest w Polsce nadal potężny. Zatem z punktu widzenia przedsiębiorcy nie mogę zaakceptować komunikatu, że jest to sektor dla którego mogą świadczyć usługi jedynie namaszczeni przedsiębiorcy.
Plan restrukturyzacji, który 4,5 roku temu przygotowała pana firma jest wdrażany? Z oficjalnych komunikatów Elektrowni wynika, że został wdrożony w ponad 90 proc.
Biogram Stanisław Bortkiewicz (ur. 1961 r.), z wykształcenia lekarz, uzdrowił bankrutującą fabrykę ciągników URSUS. W 1998 r. gdy zostawał szefem fabryka bankrutowała: zatrudniła ponad 12 tys. osób i przyniosła 150 mln zł strat. Cztery lata później po restrukturyzacji zarobiła 7 mln zł. Aby po jego odejściu w kilka lat wrócić na skraj bankructwa. W mediach najbardziej znany jest z faktu opatentowania w USA i Unii Europejskiej... kształtu połówki jajka w produktach spożywczych. Piński
Pomocnicy zastępcy drwala, czyli PŁACA MINIMALNA Jestem w górach. Rano budzi mnie dziwne stukanie. Myślałem, że to kuny chodzą po blaszanym dachu. A to nie, paręset metrów dalej dwóch panów wykonuje w pocie czoła pracę pomocników zastępcy drwala: ścięte i pocięte pnie rozbijają na szczapy. Z tym "potem czoła" to przesada. Panowie są młodsi ode mnie - ot, w takim wieku, że JE Donald Tusk nie pozwoliłby jeszcze wypłacać im emerytury. Sił im już brakuje i pan Piotr Duda z Solidarności mógłby ich obwozić po kraju jako przykłady ludzi, którzy powinni już odpocząć. Ale pracują. Drwalem nie jestem - ale pracowałbym szybciej niż każdy z nich. No cóż, mam inną robotę. Piszę dla Państwa. Ile mógłbym tym panom płacić za to, że za mnie porąbaliby i to drewno? Powiedzmy: po 700 zł miesięcznie. Jakbym miał płacić więcej, to sam bym wieczorami sobie to porąbał, by mieć czym palić w kominku. Więc ci panowie teraz sobie stukają siekierkami. Drewna do porąbania - wiele sągów. Mają robotę. Zamiast brać 400 zł zasiłku i z nudów chlać denaturat, uczciwie zarabiają po 700 zł. Oczywiście zamiast tych dwóch panów można by zatrudnić jednego, który by to robił za - powiedzmy - 1700 zł. Za mniej to zdrowy, silny mężczyzna nawet na Podkarpaciu pracować nie będzie. To lepiej zapłacić tym panom po 700 zł - oni mają pracę, właściciel drewna oszczędza 300 zł.
Powiedzmy, że teraz to faszystowskie państwo wprowadzi "płacę minimalną" w wysokości 1500 zł (czy nawet 900 zł). W tym momencie ten facet handlujący drewnem do kominków musiałby im zapłacić 2 × 1500 = 3000. Po 800 zł może by z bólem serca zapłacił, podnosząc nieco cenę drewna. 3000 zł nie zapłaci, bo zbankrutowałby. Więc wywaliłby ich z roboty i wynajął tego młodego za... Za 1700 zł? A nie! Przecież wszyscy powywalaliby z roboty takich mało wydajnych, więc zapotrzebowanie na bardziej wydajnych by wzrosło. Jak rośnie popyt, rośnie i cena. Musiałby więc zapłacić takiemu nie 1700 zł, a - powiedzmy - 2000 zł. Podniósłby przy tym wyraźnie cenę drewna do kominków. I w tym momencie widzimy, że "płaca minimalna" nie jest dla dobra tych najbiedniejszych, najmniej zarabiających. "Płaca minimalna" jest w interesie tych zarabiających średnio! Na szczęście oprócz polskiego terytorium okupowanego przez faszystowską bandę Kaczyńskiego-Tuska i ich pomagierów istnieje jeszcze Państwo Podziemne. Istnieją dzielni bojownicy o wolność, którzy nie bojąc się kontrolerów izb skarbowych, inspektorów pracy i innych pachołków reżymu, bohatersko zatrudniają tych nie tak wydajnych ludzi, płacąc im "nielegalnie" po 700 zł. I istnieją Polacy, którzy zamiast iść na zasiłek, dzielnie machają siekierkami. Nie mają matury, może nawet nie mają obowiązkowego podstawowego wykształcenia. Ale doskonale wiedzą, że jak zaczną domagać się "płacy minimalnej", to wylądują na bruku. Czyli na perci. Za oknem: stuk, stuk, stuk, stuk - tu jeszcze bije serce Wolnej Polski. JKM
Szaleństwo medialne Euro 2012 się kończy i wraca szara rzeczywistość Ciekawe więc na jak długo starczy entuzjazmu podtrzymywanego przez mainstreamowe media aby wszystkie te uciążliwości znosić bez szemrania?
1. Powoli kończy się szaleństwo nakręcone przez mainstreamowe media związane z rozgrywkami Euro 2012. Wczoraj nasze media elektroniczne próbowały jeszcze zrobić show z pożegnania piłkarzy włoskich w Wieliczce, gdzie przebywali od początku turnieju ale się nie udało, bo piłkarze i działacze po prostu wsiedli do autokaru i pojechali na lotnisko w Krakowie. Ciągle jeszcze wprawdzie pokazywany jest w telewizjach 24-godzinnych reklamowy spot przygotowany przez ministerstwo sportu jak to kibice różnych drużyn grających w tych mistrzostwach dziękują nam Polakom za życzliwość i gościnność ale coraz trudniej jest utrzymywać entuzjazm fanów sportu. Nawet „pierwszy kibic” jak nazwał z namaszczeniem prezydenta Komorowskiego redaktor Szpakowski z TVP, już spuścił z tonu. Podczas imprezy podsumowującej Euro 2012, którą Komorowski wczoraj zorganizował w swoim pałacu z udziałem premiera Tuska, przedstawicieli miast organizatorów i woluntariuszy pomagających kibicom, po prostu wiało nudą.
2. Jednak to szaleństwo medialne ma swoje skutki. O skali spustoszenia umysłów Polaków przy pomocy nachalnej medialnej propagandy mogą świadczyć ostatnie badania opinii publicznej, według których piłkarska reprezentacja naszego kraju na Euro 2012 odniosła sukces. Tak uważa 52% badanych.
Przypomnę tylko polscy piłkarze mimo tego, że zdaniem wielu fachowców wylosowali najsłabszą grupę rozgrywkową nie wygrali żadnego z trzech meczów i zajęli ostatnie miejsce w grupie. O tym, że była to najsłabsza grupa świadczy także to, że obydwie drużyny, które z niej zakwalifikowały się do ćwierćfinałów, przegrały swoje mecze w tej fazie turnieju. Klęskę sportową naszej drużyny ogłosił w tych dniach nawet Zbigniew Boniek, który był przecież ambasadorem Euro 2012 i przez cały czas przygotowań do mistrzostw, a także w czasie meczów naszej reprezentacji, wypowiadał się o jej grze niezwykle dyplomatycznie.
3. Skończyły się rozgrywki piłkarskie i Polacy powoli wracają do szarej rzeczywistości. Od 1 lipca mamy protest lekarzy i recepty wypisywane przez nich tylko na 100%, a więc bez refundacji. Minister Arłukowicz i nowa prezes NFZ oskarżają lekarzy o łamanie prawa i straszą karami zarówno ich jak i placówki, które ich zatrudniają ale niestety ten protest będzie kosztował przede wszystkim pacjentów. I tak zmiany zasad refundacji miały doprowadzić do wzrostu odpłatności za leki ze strony pacjentów z 32% do 38% a, wypisywanie recept ze 100% odpłatnością jeszcze te wydatki na leki powiększy.
4. Ciężkie czasy przeżywa sektor budowlany zaangażowany w budowę infrastruktury na Euro 2012. Największe firmy budowlane, które realizowały wielomiliardowe kontrakty związane z budową autostrad i stadionów złożyły do sądów gospodarczych wnioski o upadłość, a ich niewypłacalność spowoduje wręcz falę upadłości u podwykonawców.
Na lodzie zostały setki firm, które uwierzyły ministrom Grabarczykowi i Nowakowi, że wszystko co się dzieje przy budowie dróg jest pod ich kontrolą i teraz biegają z niezapłaconymi fakturami od ministerstwa transportu do GDDKiA.
Na jesieni kiedy okaże się, że mimo pośpiesznie przyjętej przez większość koalicyjną PO-PSL ustawy, która miała pokryć roszczenia podwykonawców, zaspokojone zostaną tylko firmy „kolegów i przyjaciół” Platformy, pozostali odejdą od kasy z kwitkiem. Wtedy przez Polskę przetoczy się tsunami upadłościowe w sektorze budowlanym, a tysiące ludzi pracujących w tym sektorze, znajdzie się na bruku.
5. Wreszcie od jesieni mieszkańcy miast organizatorów Euro 2012 zaczną się składać na pokrycie rachunków za te mistrzostwa. Ponieważ włodarze tych miast pożyczyli ogromne pieniądze na inwestycje związane z Euro 2012 (wszystkie te miasta mają zobowiązania przekraczające 70% ich dochodów, a zadłużone są także spółki miejskie realizujące te inwestycje), teraz trzeba będzie je spłacać. Wzrosną więc obciążenia podatkowe, a także opłaty za wodę, wywóz śmieci, ścieki opłaty za komunikację miejską, żłobki, przedszkola i wszystkie inne, bo miasta będą potrzebowały dodatkowych pieniędzy jak powietrza. Ciekawe więc na jak długo starczy entuzjazmu podtrzymywanego przez mainstreamowe media aby wszystkie te uciążliwości znosić bez szemrania? Kuźmiuk
In vitro, czyli wielkie złodziejstwo W sporze o in vitro chodzi tylko i wyłącznie o setki miliardów złotych, które można ukraść dzięki odpowiednim regulacjom prawnym. 50 000 złotych – tyle wynosi cena zabiegu „in vitro”oferowana przez popularną, warszawską klinikę medyczną. Ceny znaleźć można na oficjalnej stronie kliniki. W tej kwocie mieści się nie tylko sam zabieg, ale też bardzo droga terapia hormonalna, oraz cała, długotrwała seria badań i konsultacji. Dla „przeciętnej polskiej rodziny” z trudem wiążącej koniec z końcem jest to wydatek niemożliwy do zaakceptowania, stąd w POlitycznych kręgach pojawił się pomysł, aby zabiegi „in vitro”finansowane były przez państwo. 5 listopada 2010 r., na specjalnie zwołanej konferencji prasowej ówczesna ministra zdrowia Ewa Kopaczowa mówiła: „Szacujemy, że po wprowadzeniu nowej ustawy rocznie wykonywać się będzie w Polsce około 10 tysięcy osób”. Zaznaczyła przy tym, że „oczywiście mamy świadomość, że na zabieg zdecydują się tylko ci, którym pozwoli na to światopogląd”.Pytana przez dziennikarzy, Ewa Kopacz oznajmiła, że pracownicy resortu policzyli koszty finansowania przez państwo in vitro.Mają one wynieść rocznie 91-375 milionów złotych w zależności od rodzaju terapii hormonalnej stosowanej przez kobietę. Oczywiście to tylko początek. Witraże” – jak ostatnio nazywa się organizacje lobbujące za wprowadzeniem in vitro –dostali więc największą szansę w historii. Mają okazję doprowadzić do tego, aby zabiegi sztucznego zapłodnienia finansowane były przez państwo. Oznacza to, że – jeśli ustawa przejdzie – spośród 10 tysięcy kobiet chętnych na posiadanie „dziecka z próbówki”, z których teraz niewielka część ma pieniądze na zabieg, już w przyszłym roku każda będzie mogła zgłosić się do kliniki. Za całą terapię hormonalną i zabieg in vitro zapłaci jej państwo. Państwo czyli podatnik. „Witraże” w całej Polsce będą więc mieli do zagospodarowania ponad 300 milionów złotych. Spodziewać się należy, że te wydatki bardzo szybko wzrosną. Już teraz bowiem w zagranicznych ośrodkach badawczych prowadzi się badania naukowe „udoskonalające” metodę sztucznego zapłodnienia. Z badań tych wynika, że potrzebna jest bardziej skuteczna i bardziej długotrwała terapia hormonalna – czyli dodatkowe koszty. Wzrosnąć może też cena samego zabiegu in vitro.Skoro za zabieg płaciło będzie państwo, kliniki będą więc zainteresowane tym, aby ceny były jak najwyższe. Trzeba więc brać po uwagę, że już w najbliższych latach procedura in vitro zostanie wydłużona o np. dodatkowe terapie hormonalne, a to z kolei drastycznie podwyższy cenę. Całe sztuczne zapłodnienie obejmujące terapie, sam zabieg, badania, konsultacje itp. może więc wynieść nawet 100 tysięcy złotych. Czyli polskiego podatnika okraść trzeba będzie już nie z 375 milionów, a z miliarda złotych. A i na tym wydatki się pewnie nie skończą. Na wspomnianej konferencji prasowej 5 listopada 2010, ministerka Ewa Kopaczowa przyznała, że z jej szacunków wynika, iż „w Polsce z powodu braku potomstwa cierpi milion par”.Jeśli przyjąć optymistycznie, że 90 proc. Polaków to katolicy, oznacza to, że pozostałym 10 procentom wyznawany światopogląd pozwoli podjąć decyzję o in vitro.10 procent z miliona to 100 tysięcy par, a więc potencjalne 100 tysięcy zabiegów. Przy dzisiejszych cenach daje to więc 3,75 miliarda, a przy cenach zakładanych – około 10 miliardów w skali 10 lat czyli 1 miliard rocznie. Ale to jeszcze nie wszystko. Z danych WHO – Światowej Organizacji Zdrowia – wynika, że tylko w połowie przypadków zabieg in vitro kończy się powodzeniem. W pozostałych 50 procentach przypadków, albo nie udaje się skutecznie wszczepić zarodka, albo kobiecie nie udaje się donosić ciąży. Taki rozwój sytuacji to dla kliniki powód, aby procedurę zapłodnienia in vitro rozpocząć od nowa. I wystawić polskiemu podatnikowi drugi rachunek za zabieg. I tak kwotę 1 miliarda rocznie trzeba będzie podwoić. Była ministerka zdrowia a dziś marszałkini Sejmu Ewa Kopaczowa, odpowiadając na pytania dziennikarzy, zapewne umyślnie mówiła tylko o „parach”, które nie mogą mieć dzieci. A przecież „pary” to tylko część potencjalnych klientów. Dochodzą jeszcze „singielki”, które z tych czy innych powodów nie mogą mieć dzieci. Trudno sobie wyobrazić, aby „liberalny” rząd Platformy Obywatelskiej uprawiający „politykę miłości” dopuścił się dyskryminacji „singielek” i pozwolił na to, aby sztuczne zapłodnienie na koszt podatnika można było „zafundować” tylko parom, a nie osobom samotnym. Liczmy, że w całej Polsce rocznie na zabieg zdecyduje się tysiąc samotnych kobiet. Podatnik jest obciążony na kolejne sto milionów. Jako przeszkodę w staraniach o in vitro ministerka Ewa Kopaczowa podała „kwestie światopoglądowe”. Trzeba więc będzie obywateli „uświadomić”, że in vitro to „seks inaczej” lub w podobnie idiotyczny sposób. Środki na „uświadamianie” każdego społeczeństwa „demokratyczna” Europa zna dwa. Pierwszy to „badania naukowe” prowadzone pod konkretną tezę i mogące każdą tezę udowodnić lub obalić według życzeń klienta. „Naukowo” udowodniono już, że kara śmierci nie odstrasza przestępców. „Udowodniono”, że ograniczenia prędkości zmniejszają liczbę wypadków. „Udowodniono”, że w związkach homoseksualnych dzieci doznają więcej miłości niż w małżeństwach. Można więc „udowodnić”, że in vitro to metoda równie skuteczna, co poczęcie drogą naturalną. Trzeba więc będzie wyniki tych „badań naukowych” utrwalać w głowach dzieci od pierwszych lat szkoły podstawowej w ramach tzw. „wychowania seksualnego”. I wtedy trzeba będzie sięgnąć po sposób drugi: kampanie społeczne. Nie należy się dziwić, jeśli za kilka lat oglądać będziemy banery reklamowe lub billboardy zachęcające do poddawania się zabiegom in vitro – zabiegom oczywiście „darmowym” i „bezpłatnym” – czyli finansowanym przez podatnika. W Polsce kampanie społeczne to doskonały pretekst, by ukraść kilkadziesiąt milionów złotych. Dla przykładu: kampania „nie prowadzę po alkoholu” kosztowała ponad 7 milionów złotych i niczego nie przyniosła (pijanych kierowców jest coraz więcej, a nie coraz mniej), a kampania „kocham, nie biję” – ponad 10 milionów złotych. Skutku też nie ma żadnego poza uszczupleniem budżetu. Czas więc na kampanię społeczną popierającą in vitro. Oczywiście za pieniądze podatnika. Łapówki, które za zorganizowanie tej kampanii zapłacą urzędnikom ministerstwa zdrowia „witraże” będą ułamkiem promila ich zysków z zabiegów. W polskiej służbie zdrowia tajemnicą poliszynela jest wystawianie „lewych” zwolnień lekarskich i fałszywych recept. Coraz bardziej powszechną praktyką jest też wyłudzanie refundacji za zabiegi, które w rzeczywistości nie były przeprowadzane (najsłynniejsze takie sprawy – zakończone w sądach – miały miejsce w Krakowie, Rzeszowie i Poznaniu). Przepis pozwalający na finansowanie in vitro stwarza monstrualne pole do nadużyć, jeśli weźmie się pod uwagę koszty zabiegów. Wywoła bowiem pokusę poddania się lub przeprowadzenia zabiegu in vitro jedynie na papierze. Lekarz sporządzi dokumentację medyczną dla NFZ, pacjentka się pod nią podpisze, na zabieg nie przyjdzie, ale wniosek o „refundację” będzie można złożyć. I kilkadziesiąt tysięcy złotych z publicznych pieniędzy można podzielić pomiędzy wszystkich zaangażowanych w proceder. Co spowoduje, że liczba „papierowych” zabiegów in vitro bardzo szybko wzrośnie. W ostatnich miesiącach bardzo dużo mówi się o in vitro. Posłowie prześcigają się w informowaniu opinii publicznej o swoich pomysłach na uregulowanie tej kwestii. Jak to rozumieć? W różnice zdań w partii wodzowskiej, jaką jest Platforma Obywatelska, nikt chyba nie uwierzy. Można to tłumacyzć tylko tym, że posłowie - za pośrednictwem mediów - wysyłają do "witrażystów" sygnały: właśnie majstrujemy przy ustawie, więc jeśli chcecie, abyśmy zmajstrowali na waszą korzyść to szybko przychodźcie z łapówkami. Nie wierzę, aby "witrażyści" tego sygnału nie rozumieli. Pewnie kombinują jak mogą, aby zdobyć setki milionów złotych na łapówki dla posłów. Każda cena warta jest zapłacenia. Łapówki szybko im się przecież zwrócą jeśli posłowie zgodzą się refundować zabiegi z państwowych pieniedzy. Zapłaci więc za to podatnik. Nie tylko zresztą za to. Wprowadzenie in vitro będzie też podatnika kosztować ciężkie miliardy wydane z powodu absurdów zrodzonych przez tą sytuację. Projekt ustawy opracowany przez Małgorzatę Kidawę – Błońską zakłada możliwość przeprowadzania zabiegów in vitro także w szpitalach publicznych. Otwiera to drogę do sporów sądowych o monstrualne odszkodowania. Pacjentka może bowiem poskarżyć się już nie tylko na złe warunki pobytu w szpitalu, ale także na nieskuteczność zabiegu. Wystarczy, że nie donosi ciąży będącej konsekwencją sztucznego zapłodnienia lub dojdzie do wniosku, że dziecko urodziło się nie takie, jakiego oczekiwała. Zgodnie z obowiązującymi przepisami kodeksu cywilnego, będzie mogła wnieść pozew przeciwko Skarbowi Państwa i wygrać gigantyczne odszkodowanie. Zapłaci je oczywiście polski podatnik. Wszystko wskazuje więc na to, że przepisy o refundacji in vitro wywołają finansową „aferę tysiąclecia”, przy której zapomnimy o przekręcie sprzed roku polegającym na zakupie przez państwa UE obowiązkowych szczepionek przeciwko grypie. A wszystko po to, by żyło się lepiej. Szymowski
Yad Vashem dementuje W Muzeum Yad Vashem zmieniono tablicę w gablocie dotyczącej Piusa XII. Dotychczasowy napis krytykował Kościół i Papieża za brak reakcji wobec działań Niemców dokonujących eksterminacji Żydów podczas II wojny światowej. Podpisy, które umieszczono w muzeum, opracowano na podstawie wiedzy z początku [? - admin]] XX wieku. Ostatnio jednak Międzynarodowy Instytut Badań nad Holokaustem przy Yad Vashem zarekomendował zmianę tablicy w gablocie Piusa XII. Decyzja jest podyktowana wynikami badań wykazujących zaangażowanie tego Papieża w ratowanie Żydów. Ważnym krokiem prowadzącym do tej zmiany była międzynarodowa konferencja pt. „Papież Pius XII i Holokaust – obecny stan badań”, która odbyła się w Yad Vashem z inicjatywy prof. Davida Bankiera, ówczesnego dyrektora Międzynarodowego Instytutu Badań nad Holokaustem. Książka z tej konferencji zostanie wkrótce opublikowana w języku angielskim. Tymczasem poprzedza ją zmiana tablicy w gablocie Piusa XII, która obecnie informuje, iż Watykan podczas pontyfikatu Piusa XI, Achille Rattiego, i reprezentowany przez sekretarza stanu Eugenio Pacellego w lipcu 1933 r. podpisał konkordat z nazistowskimi Niemcami, aby zachować prawa Kościoła katolickiego w Niemczech. Zapis na tablicy informuje również, że reakcja Piusa XII na mord Żydów podczas holokaustu jest wciąż kwestią sporną w środowisku naukowców. Jednak muzeum zezwoliło na notę: „Papież wstrzymał się od podpisania 17 grudnia 1942 r. deklaracji Aliantów potępiającej eksterminację Żydów. Jednak podczas swego bożonarodzeniowego przemówienia 24 grudnia 1942 r. odniósł się do »setek tysięcy osób, które, bez jakiejkolwiek winy z ich strony, czasem tylko z powodu ich narodowości lub pochodzenia etnicznego, zostały wysłane na śmierć lub do powolnego zniszczenia«”. Napisano, że Stolica Apostolska, reagując na masowe wywózki Żydów z Rzymu, zaapelowała o wparcie rządzących Słowacją i Węgrami, natomiast nie zaprotestowała publicznie. Podano też fakt, iż dyplomatyczne „działania Papieża zapobiegły okrutniejszym reakcjom przeciw Watykanowi i instytucjom Kościoła w Europie” i umożliwiły znacznie tajne działania ratujących Żydów na różnych poziomach Kościoła. Zapis na tablicy jasno określa również, że Papież wspomagał „działania, w których Żydzi zostali uratowani”. Naukowcy zdają sobie sprawę, iż oskarżenia wobec Piusa XII skupiają się na tym, że nie występował publicznie w obronie Żydów. Notatka pomija jednak informacje, że dzięki działaniom Papieża w rzymskich klasztorach i budynkach Watykanu udało się ocalić życie około 5000 Żydów. ks. Paweł Rytel-Andrianik
http://naszdziennik.pl
O ile dobrze pamiętamy, trwająca przez dziesięciolecia akcja szkalowania Piusa XII przez środowiska żydowskie, była oparta głównie na marnej sztuce teatralnej “Namiestnik” autorstwa niejakiego Rolfa Hochhtha z roku 1963.
http://www.voxdomini.com.pl/vox_art/pius-zydzi.html
Kiedy umarł Pius XII, 9 października 1958 r. Golda Meir – wtedy minister spraw zagranicznych Izraela oświadczyła: „Życie naszej epoki zostało ubogacone przez głos, który wyrażał wielkie prawdy moralne ponad zgiełkiem codziennych konfliktów. Opłakujemy wielkiego sługę pokoju.” Żydowski historyk Pinchas Lapide napisał w swej książce „Rzym i żydzi”, że Kościół katolicki przyczynił się do ocalenia od 700 tysięcy do 880 tys. żydów od pewnej śmierci z rąk przywódców narodowego socjalizmu. Liczba ta przekracza bardzo wszystko to, co inne kościoły i ich organizacje charytatywne uczyniły dla żydów. Admin.
Prokuratorzy ręczą za Seja Prokuratura wojskowa nie zamierza wyłączyć ze śledztwa smoleńskiego mjr. Jarosława Seja, którego ojciec współpracował z sowieckim GRU. I uspokaja rodziny: nie mamy nic wspólnego z prokuraturą wojskową PRL ani powiązań ze służbami specjalnymi państw byłego Układu Warszawskiego. Choć formalnie nie ma podstaw do wyłączenia mjr. Jarosława Seja z grupy prokuratorów zajmujących się katastrofą, to sprawa powiązań rodzinnych prokuratorów prowadzących dochodzenie w sprawie Smoleńska budzi kontrowersje. Problem niezależności i osobistych uwikłań prokuratorów zajmujących się sprawą katastrofy smoleńskiej jest niepokojący. Według źródeł "Gazety Polskiej Codziennie", płk Jerzy Sej, ojciec mjr. Jarosława Seja, referenta w śledztwie smoleńskim, także pracował w prokuraturze wojskowej, ale w PRL. Miał być przez swoich przełożonych doceniany i wielokrotnie nagradzany. Poza służbą jako prawnik był też aktywistą PZPR, pełnił funkcję sekretarza komórki partyjnej w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej. W latach 80. przeszedł do wywiadu wojskowego, gdzie również kierował organizacją partyjną. W Związku Sowieckim skończył kurs prowadzony przez sowiecki wywiad wojskowy GRU. Po przemianach politycznych w Polsce pozostał w służbie i był funkcjonariuszem WSI pod przykryciem kancelarii radcy prawnego. Jarosław Sej nie chce komentować tych doniesień. Podkreśla swój młody wiek (34 lata) i deklaruje, że żadne kwestie osobiste nie mają wpływu na jego pracę. Sej należy do zespołu prokuratorów zajmujących się katastrofą smoleńską. Jednak zaprzecza, jakoby był odpowiedzialny za kontakty z partnerami rosyjskimi. Prokurator Karol Kopczyk prowadzący sprawę potwierdza, że to nie Sej przygotowuje dokumenty, które przekazywane są później stronie rosyjskiej. - Wnioski o pomoc prawną do Federacji Rosyjskiej są podpisywane przez wojskowego prokuratora okręgowego w Warszawie, natomiast sporządzane są przede wszystkim przeze mnie jako prowadzącego śledztwo. Wynikają z materiału dowodowego, który gromadzimy w toku naszych prac. Żaden wniosek nie jest przygotowany bez mojego udziału - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ppłk Karol Kopczyk. Natomiast Sej jest rzeczywiście dość często delegowany do Rosji, gdy polscy prokuratorzy wykonują tam czynności procesowe u boku oficerów Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. Był w Moskwie dwa tygodnie w lutym ubiegłego roku. Razem z Kopczykiem przesłuchiwali rosyjskich świadków i czytali akta zawierające materiał dowodowy zgromadzony przez Rosjan. We wrześniu przebywał ponownie w rosyjskiej stolicy, prowadząc razem z płk. Anatolem Sawą i biegłymi oględziny elementów wyposażenia tupolewa przechowywane w siedzibie MAK. Wreszcie w grudniu Sej, tym razem samodzielnie, przesłuchał w Komitecie Śledczym Federacji Rosyjskiej siedmiu kolejnych świadków. Nie jest jednak żadnym rekordzistą. W Rosji pięciokrotnie był ówczesny naczelny prokurator wojskowy gen. bryg. Krzysztof Parulski. Łącznie 12 prokuratorów wykonywało czynności służbowe w Rosji. Z grupy prowadzącej śledztwo najczęściej i najdłużej za granicą przebywał ppłk Tomasz Mackiewicz. Do wyjazdów prokuratorów wyznacza prokurator okręgowy, w tym przypadku płk Ireneusz Szeląg (jego ojciec też był żołnierzem, instruktorem skoczków spadochronowych, szkolił m.in. pilotów, którzy służyli później w specpułku), a typuje prowadzący sprawę referent, czyli ppłk Karol Kopczyk.
Nie służymy w Układzie Warszawskim Sprawa powiązań rodzinnych prokuratorów prowadzących dochodzenie w sprawie Smoleńska jest kontrowersyjna. Formalnie nie ma podstaw do wyłączenia mjr. Seja z grupy prokuratorów zajmujących się katastrofą. Co więcej, wśród pełnomocników rodzin ofiar ma opinię dość otwartego człowieka, z którym łatwiej się porozumieć niż z innymi. Jednak ogólna ocena prokuratury wojskowej jako pewnego rodzaju reliktu PRL jest w oczach ekspertów negatywna. - Prokuratura wojskowa nie osiąga widocznych sukcesów. Na przykład afera bakszyszowa. Sąd Najwyższy nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy z uwzględnieniem wątku zamieszanych w nią oficerów WSI, którego prokuratura wojskowa nie chciała w ogóle zauważyć. Sprawa Józefa Oleksego - można odnieść wrażenie, że przekazanie sprawy do prokuratury wojskowej ma zagwarantować, iż ona już nigdy się nie zakończy. Poza tym i sprawą katastrofy smoleńskiej wojskowa prokuratura nie prowadzi żadnych poważnych spraw. Jeżeli już coś się pojawi, choćby w związku z przetargami na zamówienia wojskowe, gdzie chodzi o miliony złotych, to jest to albo umarzane, albo oskarżani są wojskowi bardzo niskiej rangi - mówi Maciej Lew-Mirski, prawnik, członek komisji weryfikacyjnej WSI. Jego zdaniem, przyczyną jest symbioza wojska i prokuratury wojskowej. - Większość ludzi w prokuraturze wojskowej ma rodziny w wojsku albo inne koneksje. Oni się z tego środowiska wywodzą, są życiowo powiązani z wojskiem, a mają w tym wojsku szukać przestępstw, to wpływa na efektywność ich pracy - dodaje. Środowisko wojskowych śledczych jest dość hermetyczne. Nowe miejsca na aplikacje w prokuraturze wojskowej, podobnie jak w wojskowym sądownictwie, są nieliczne, nie zawsze w każdym roku są jakiekolwiek. Jest oczywiste, że dostają się na nie niemal wyłącznie osoby posiadające odpowiednie koneksje. Jarosław Sej początkowo odbywał aplikację w prokuraturze powszechnej. Wśród kolegów z tego okresu ma opinię dobrego prawnika, zdolnego i sumiennego. Jednak po ponad połowie okresu aplikacji zdecydował się na przeniesienie do pionu wojskowego.
- Informacje zawarte w artykule "Gazety Polskiej Codziennie" nie mają żadnego wpływu na bezstronność oraz ocenę kompetencji prokuratora mjr. Jarosława Seja. W związku z powyższym nie ma podstaw do wyłączenia prokuratora z prac zespołu prowadzącego śledztwo dotyczące katastrofy smoleńskiej - zapewnia kpt. Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Podkreśla, że jego służba to zupełnie inna prokuratura niż odpowiedzialna za polityczną dyscyplinę w wojsku i uległa wskazówkom sowieckich doradców jej peerelowska poprzedniczka. - Obecne wojskowe jednostki organizacyjne prokuratury nie mają nic wspólnego z prokuraturą wojskową PRL oraz nie mają jakichkolwiek powiązań ze służbami specjalnymi państw byłego Układu Warszawskiego - usłyszeliśmy w NPW. Piotr Falkowski
Dziwna śmierć gen. Petelickiego Agent Tomek dla "NP": Nie dociera do mnie argumentacja o samobójstwie (wywiad przeprowadzony przez "NP" dzień po śmierci gen. Petelickiego) Z Tomaszem Kaczmarkiem, posłem PiS i byłym agentem CBŚ i CBA rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Trudno już pytać o przyczyny, ale może zapytam w takim razie o Pana pierwsze refleksje dotyczące śmierci gen. Sławomira Petelickiego. - Śmierć gen. Petelickiego jest dla mnie bardzo dziwna. Chciałbym znać przyczyny tej tragedii. Póki, co, należy czekać na ustalenia policji i prokuratury. Natomiast nie dociera do mnie to, że tak zasłużony żołnierz mógł popełnić samobójstwo.
- Nie wydaje się Panu, że ostatnio trochę za dużo jest tych dziwnych samobójstw? - Oczywiście, że tak. Trudno postawić jedną tezę tłumaczącą wszystkie te zagadkowe śmierci, jednak w przypadku gen. Petelickiego należy poczekać na wyniki śledztwa zarówno policji jak i prokuratury. Jednak muszę przyznać, że nie dociera do mnie argumentacja, że w tym przypadku mogło dojść do samobójstwa, ponieważ gen. Petelicki był po prostu twardym żołnierzem.
- Na pewno będziemy czekać na wyniki śledztwa, ale chciałbym zapytać Pana posła jako byłego agenta działającego pod przykryciem w CBŚ, a następnie najbardziej znanego agenta CBA. Gen. Petelicki związany był z różnymi służbami specjalnymi, co nie było dla nikogo tajemnicą. W kuluarach mówi się o śmierci generała wynikającej z gry służb. Zna Pan specyfikę specsłużb. Czy wobec tego wierzy Pan jednak, że kiedyś prawda o śmierci generała wypłynie na światło dzienne? - Tak, wypłynie, kiedy polskie służby zostaną uzdrowione i zreformowane. Dzisiaj Platforma Obywatelska rozmontowuje służby. W Polsce należy przeprowadzić głębokie reformy i dać służbom zielone światło do tego, by funkcjonowały zgodnie ze swoim statusem.
- Dziękuję za rozmowę
"Czyn ten nie zawiera znamion czynu zabronionego." Przeczytaj postanowienie prokuratury o umorzeniu śledztwa smoleńskiego Publikujemy w całości przekazane przez Prokuraturę Okręgową Warszawa-Praga postanowienie o umorzeniu śledztwa smoleńskiego w tzw. wątku cywilnym.
Sygnatura akt V Ds 32/11 POSTANOWIENIE o umorzeniu śledztwa Warszawa, dnia 30 czerwca 2012 roku
Józef Gacek - prokurator Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga w Warszawie,
Michał Machniak - prokurator Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga w Warszawie,
Wojciech Skóra - prokurator Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga w Warszawie,
- po zapoznaniu się z materiałami śledztwa V Ds 32/11,
postanowili umorzyć śledztwo w sprawie:
1. niedopełnienia obowiązków służbowych w okresie od września 2009 roku do dnia 7 kwietnia 2010 roku, w Warszawie oraz na terenie Federacji Rosyjskiej w Moskwie, Smoleńsku i Katyniu, przez funkcjonariuszy publicznych, niebędących żołnierzami w czynnej służbie wojskowej z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Ministerstwa Obrony Narodowej, w związku z przygotowaniem i organizacją oficjalnej wizyty zagranicznej Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska w Federacji Rosyjskiej w dniu 7 kwietnia 2010 roku i działania w ten sposób na szkodę interesu publicznego, sprowadzającego się do prawidłowego przygotowania i organizacji wizyt zagranicznych Prezesa Rady Ministrów oraz zapewnienia bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie, uprawnionych do korzystania z wojskowego specjalnego transportu lotniczego,
tj. o czyn z art. 231 § 1 kk - na podstawie art. 17 § 1 pkt 2 kpk, wobec stwierdzenia, że czyn ten nie zawiera znamion czynu zabronionego,
2. niedopełnienia obowiązków służbowych w okresie od grudnia 2009 roku do dnia 10 kwietnia 2010 roku, w Warszawie oraz na terenie Federacji Rosyjskiej w Moskwie, Smoleńsku i Katyniu, przez funkcjonariuszy publicznych niebędących żołnierzami w czynnej służbie wojskowej z Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Biura Dyrektora Generalnego Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Ministerstwa Obrony Narodowej, w związku z przygotowaniem i organizacją roboczej wizyty zagranicznej Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Kaczyńskiego w Federacji Rosyjskiej, związanej z udziałem w obchodach 70. Rocznicy Zbrodni Katyńskiej w Katyniu i Smoleńsku, zaplanowanej na dzień 10 kwietnia 2010 roku i działania w ten sposób na szkodę interesu publicznego, sprowadzającego się do prawidłowego przygotowania i organizacji wizyt zagranicznych Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej oraz zapewnienia bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie, uprawnionych do korzystania z wojskowego specjalnego transportu lotniczego,
tj. o czyn z art. 231 § 1 kk - na podstawie art. 17 § 1 pkt 2 kpk, wobec stwierdzenia, że czyn ten nie zawiera znamion czynu zabronionego. Z uwagi na obszerność uzasadnienia poniżej przedstawiamy jego fragment zawierający podsumowanie ustaleń dokonanych w śledztwie. Oceniając zachowanie urzędników z Gabinetu Szefa Kancelarii Prezydenta, z Biura Spraw Zagranicznych, Biura Prasowego oraz z Zespołu Obsługi Organizacyjnej Prezydenta, jak również sekretarzy stanu, nadzorujących te komórki organizacyjne, stwierdzić należy, iż działali oni w ramach swoich kompetencji i wykonali nałożone na nich obowiązki, w prawidłowy sposób organizując wizytę Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Kaczyńskiego w dniu 10 kwietnia 2010 roku w Katyniu. Oceny tej nie zmienia fakt, iż wystosowane z KPRP zawiadomienie, o potrzebie wykorzystania wojskowego specjalnego transportu lotniczego nie zawierało wszystkich niezbędnych informacji. Brak tych danych, w żadnym, nawet najmniejszym stopniu nie zakłócił procesu przygotowania i organizacji wizyty Prezydenta. Podobnie należy ocenić zachowanie urzędników z Departamentu Spraw Zagranicznych, z Biura Dyrektora Generalnego, Centrum Informacyjnego Rządu Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Szefa KPRM Tomasza Arabskiego, w ramach organizacji wizyty 7 kwietnia 2010 roku w Katyniu, którzy działali w ramach swoich kompetencji i wykonali w sposób prawidłowy ciążące na nich obowiązki.
Ocena ta odnosi się do całości działań funkcjonariuszy KPRM, z pominięciem jednakże czynności, będących realizacją nałożonych na Szefa KPRM obowiązków, związanych z zapewnieniem właściwego dysponowania statkami powietrznymi wojskowego specjalnego transportu lotniczego. Niewłaściwa realizacja tych zadań stanowi o niedopełnieniu obowiązków przez pracowników KPRM, co wykazane zostanie poniżej. Należy w tym miejscu jeszcze raz podać, iż funkcjonariusze KPRM wykonywali czynności przede wszystkim, w ramach przygotowania wizyty zagranicznej Premiera Donalda Tuska. Ich działania, w związku z wizytą Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, sprowadzały się do zapewnienia głowie Państwa, podobnie zresztą, jak w przypadku wizyty Premiera, transportu wojskowym samolotem specjalnym. Koniecznym jest przy tym zaznaczyć, iż za bezpieczeństwo operacji lotniczych, jakimi były loty z Warszawy do Smoleńska i z powrotem w dniach 7 i 10 kwietnia 2010 r. odpowiadał przewoźnik, którym w tym wypadku był, m. innymi 36 Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. To zagadnienie pozostaje jednak poza przedmiotem niniejszego postępowania. Pozostali urzędnicy z Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskie, Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, którzy wykonywali jednostkowe czynności, na danym etapie przygotowań wizyt 7 i 10 kwietnia 2010 roku, działali w zgodzie z zakresem ich praw i obowiązków, przy czym wykonywane przez nich czynności nie miały istotnego wpływu na organizację wskazanych wizyt. Odrębnie ocenić należy działanie Sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzeja Przewoźnika, który jako pełnomocnik Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego do spraw obchodów 70. Rocznicy Zbrodni Katyńskiej był zaangażowany w przygotowania wizyt 7 i 10 kwietnia 2010 roku oraz obchodów w innych miejscach, zarówno w kraju jak i zagranicą. Działania podejmowane przez Andrzeja Przewoźnika miały charakter pozanormatywny, nie wynikający wprost z żadnego przepisu, a w tym z ustawy o Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, z dnia 21 stycznia 1988 roku. Andrzej Przewoźnik pełnił rolę koordynatora, pomiędzy uroczystościami w dniu 7 i 10 kwietnia 2010 roku i jego działania, w zakresie organizacji wizyty zagranicznej Prezydenta i Prezesa Rady Ministrów, sprowadzały się zasadniczo do kwestii programowych i składu delegacji. Z kolei oceniając działalność Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, należy stwierdzić, iż brak było aktów prawnych, które normowałyby sposób organizacji i przygotowania wizyt zagranicznych, najważniejszych osób w państwie, a co za tym idzie brak było normatywnych źródeł obowiązków i uprawnień, w oparciu o które działaliby w tym zakresie pracownicy MSZ i Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie. W związku z powyższym, pomimo stwierdzenia szeregu różnego rodzaju uchybień, brak jest możliwości odniesienia się i wskazania, jakie konkretnie obowiązki zostały niedopełnione, z czego one wynikały oraz jakie ewentualnie zostały przekroczone uprawnienia. Wprawdzie uprawnień i obowiązków funkcjonariusza publicznego można dopatrywać się w źródłach o charakterze nie normatywnym, ale jak wskazuje się w doktrynie, dopuszczalne jest to tylko wtedy, gdy obowiązek, czy uprawnienie zostaje pierwotnie wywiedziony z podstawy normatywnej. Nie bez znaczenia jest przy tym stwierdzenie, iż Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej, w trakcie przygotowań organizacyjnych uroczystości katyńskich 7 i 10 kwietnia 2010 r., pełniły jedynie rolę usługową i pomocniczą, głównie pośrednicząc w kontaktach pomiędzy organizatorami w Polsce, a odpowiednimi instytucjami i organami strony rosyjskiej. Jak ustalono pracownicy resortu spraw zagranicznych w znikomym stopniu podejmowali samodzielne decyzje, w ramach przygotowań do przedmiotowych wizyt, co musi także rzutować na ocenę ich odpowiedzialności, za nieprawidłowości ujawnione w ramach przygotowania i organizacji wyjazdów 7 i 10 kwietnia 2010 r. Ma to szczególne znaczenie w aspekcie wypełnienia znamion przestępstwa z art. 231 § 1 kk., który wymaga, aby działanie funkcjonariusza publicznego nakierowane było na wyrządzenie szkody w interesie publicznym bądź prywatnym. Jednocześnie niewątpliwym jest, co opisano szczegółowo powyżej, iż w działaniu zarówno funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak i Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie występowały liczne nieprawidłowości, sprowadzające się z jednej strony do zbyt późnego i niestarannego przekazywania informacji, albo wręcz nie przekazywania informacji, pomiędzy zaangażowanymi w przygotowania instytucjami i podmiotami, w tym rosyjskimi, a z drugiej do braku właściwej i natychmiastowej reakcji na nieudzielanie informacji przez stronę rosyjską. Jaskrawym tego przykładem jest zwłoka pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych w notyfikowaniu stronie rosyjskiej wizyty Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czy też olbrzymia opieszałość w uzyskaniu przez pracowników Ambasady RP w Moskwie zgód dyplomatycznych na przelot samolotów specjalnych w dniach 7 i 10 kwietnia 2010 r. Nieprawidłowości te, choć pociągnęły za sobą potrzebę dodatkowej pracy przez funkcjonariuszy innych jednostek, zaangażowanych w przygotowanie wizyt, to nie zdestabilizowały jednak procesu organizacji obydwu wizyt, a przede wszystkim nie miały wpływu na bezpieczeństwo osób, korzystających ze specjalnego transportu lotniczego. Nieprawidłowym działaniom funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak i Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie nie można również przypisać znamienia celowego działania na szkodę interesu publicznego. Oceniając działania funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak i Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie nie sposób nie wskazać, iż są to instytucje, do zadań których należy m. innymi reprezentowanie na co dzień Państwa Polskiego i dbanie o jego autorytet i jak najlepszy wizerunek. Z tego też powodu, jako wielce niewłaściwe należy uznać wszelkie działania, które mogły wywołać, szczególnie poza granicami państwa, wrażenie opieszałości polskich służb dyplomatycznych, czy wręcz ignorowania przez nie najwyższych przedstawicieli Państwa Polskiego, a tak nie wątpliwie mogło zostać postrzeżone postępowanie, sprowadzające się do zwłoki w notyfikowaniu wizyty Prezydenta, niewystarczającego zaangażowania się w zapewnienie przedstawicielom KPRP należytego kontaktu z przedstawicielami strony rosyjskiej, podczas wyjazdu przygotowawczego, czy też nie podejmowania przez funkcjonariuszy Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie jakiejkolwiek reakcji, w sytuacji przedłużającego się braku udzielenia informacji przez stronę rosyjską. Jak wskazano, zarówno podczas wizyty 7 jak i 10 kwietnia 2010 roku lądowania samolotów specjalnych były przewidziane na lotnisku w Smoleńsku, które nie było lotniskiem czynnym. Na ocenę ewentualnego naruszenia § 1 Instrukcji HEAD z 2009 roku, który stanowił, iż operacje startów i lądowań statków powietrznych o statusie HEAD można wykonywać, w przypadku samolotów, tylko z lotnisk czynnych składają się dwa aspekty. Pierwszy dotyczy wiedzy urzędników, a właściwie jej braku, o istnieniu takiego przepisu, a drugi dotyczy zapewnienia przez stronę rosyjską, iż w dniu 7 i 10 kwietnia 2010 roku lotnisko w Smoleńsku będzie otwarte. Brak wiedzy urzędników, w zakresie przepisów, będących przedmiotem ich codziennej pracy musi zostać oceniony negatywnie. Dotyczy to przede wszystkim osób odpowiedzialnych za zapewnienie wojskowego specjalnego transportu lotniczego, tj. Zastępcy Dyrektora Biura Dyrektora Generalnego Moniki Bonieckiej i Radcy Szefa KPRM w Biurze Dyrektora Generalnego Miłosława Kuśmirka. Tym niemniej treść Instrukcji HEAD, nie nakładała na „Koordynatora” obowiązku ustalania statusu lotniska, które wskazywane było, jako lotnisko startu lub lądowania. Dlatego też, osoby cywilne, realizujące tę Instrukcję nie były zobowiązane do czynienia w tym zakresie ustaleń. Dodatkowo należy wskazać, iż zgodnie z polskim ustawodawstwem, tj. ustawą Prawo lotnicze za bezpieczeństwo startów i lądowań, z ramienia lotniska, odpowiada zarządzający tym lotniskiem, lub inna osoba, której zarządzający przekazał zarządzanie lotniskiem, wpisana do rejestru lotnisk. Dodatkowy wpływ na realizowanie przygotowań do wizyt miała powszechna świadomość, iż 7 kwietnia 2010 roku na lotnisku tym będzie lądował samolot z Premierem Federacji Rosyjskiej Władimirem Putinem, czym urzędnicy tłumaczyli przypuszczenie, że lotnisko to będzie otwarte. Wzajemna korelacja tych okoliczności, łącznie z faktem, że na żadnym z urzędników, objętych zakresem podmiotowym niniejszego śledztwa, nie ciążył obowiązek sprawdzenia statusu lotniska, prowadzi do wniosku, iż nie można przypisać tym osobom naruszenia wskazanego przepisu Instrukcji HEAD. Wiedza o złym stanie lotniska i jego zamknięciu była znana i przekazywana pomiędzy urzędnikami, jednak ostateczna decyzja, w przedmiocie wyboru miejsca lądowania nie leżała w zakresie ich kompetencji, stąd trudno zarzucić im zaniechanie, czy złą wolę, tym bardziej, iż na wysyłane sygnały o złym stanie lotniska pojawiały się uspokajające komunikaty strony rosyjskiej, o przygotowaniu lotniska na dzień 7 i 10 kwietnia 2010 roku. Ponadto nie można czynić zarzutu urzędnikom, iż przygotowując plany wizyt, czy składając zamówienia na loty samolotami specjalnymi, wskazywali jako miejsce lądowania Smoleńsk. Wynikało to z dotychczasowych doświadczeń, iż każda wizyta w Katyniu, z udziałem najważniejszych osób w państwie, odbywała się z lądowaniem na tym lotnisku. Ponadto od momentu wskazania miejsca lądowania do chwili rozpoczęcia wizyt upłynął okres około trzech miesięcy. W tym czasie osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo lotów samolotem specjalnym, pozostające poza zakresem podmiotowym niniejszego śledztwa, powinny rozważyć inne miejsce lądowania, poza lotniskiem w Smoleńsku lub podjąć czynności, celem ustalenia rzeczywistego stanu lotniska i możliwości lądowania na nim. Niezależnie od powyższego należy stwierdzić, iż wybór miejsca lądowania w Smoleńsku przez urzędników z Kancelarii Prezydenta nie miał żadnego wpływu na katastrofę, jaka miała miejsce w dniu 10 kwietnia 2010 roku. Podkreślenia wymaga przy tym fakt, iż urzędnicy instytucji objętych niniejszym postępowaniem nie byli właściwi, albowiem nie mieli uprawnień i przygotowania, aby ocenić pod względem technicznym miejsce lądowania, przewidziane przy wizytach z 7 i 10 kwietnia 2010 roku i ewentualnie zmienić w tym zakresie program wizyty. Zgromadzony, w ramach niniejszego postępowania, materiał dowodowy, wskazuje w sposób jednoznaczny, iż w organizacji i przygotowaniu obydwu wizyt nie brali udziału, w żadnym zakresie, cywilni funkcjonariusze Ministerstwa Obrony Narodowej, włącznie z szefem tego resortu Ministrem Bogdanem Klichem. Działania te pozostawały poza zakresem ich uprawnień i obowiązków. Jednocześnie, co wyżej wielokrotnie podkreślano, w działaniach przygotowawczych, na różnym ich etapie, brali udział żołnierze, w czynnej służbie wojskowej, z różnych jednostek wojskowych, co pozostaje jednak poza przedmiotem tego postępowania. Ocena ich działania zostanie przeprowadzona przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie, w ramach śledztwa Po.Śl 54/10. Jako działanie niezgodne z przepisami należy traktować nie sporządzenie przez Zastępcę Dyrektora Biura Dyrektora Generalnego KPRM Monikę Boniecką zamówienia na wykorzystanie specjalnego transportu lotniczego, podczas wizyty 10 kwietnia 2010 roku oraz złożenie przez Dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych Agnieszkę Wielowieyską wniosku wyjazdowego, co do wizyty 7 kwietnia 2010 roku, po upływie wymaganego terminu, co skutkowało z kolei niezachowaniem wymaganego terminu do złożenia przez Monikę Boniecką zamówienia na wykorzystanie specjalnego transportu lotniczego w tym dniu. Stwierdzone uchybienia, łącznie z nieprecyzyjnymi zapisami w ewidencji zawiadomień, dotyczącymi lotów samolotów specjalnych w dniach 7 i 10 kwietnia 2010 r., sporządzonymi przez Radcę Szefa KPRM w Biurze Dyrektora Generalnego Miłosława Kuśmirka, nie miały w konsekwencji wpływu na organizację wizyt, a przede wszystkim na bezpieczeństwo osób, korzystających ze specjalnego transportu lotniczego. Tym samym nie doszło do wypełnienia znamienia działania na szkodę interesu publicznego. W toku śledztwa stwierdzono dodatkowo poważne naruszenie przepisów Porozumienia z 2004 roku i Instrukcji HEAD z 2009 roku, przez urzędników z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, w zakresie dotyczącym dysponowania wojskowym specjalnym transportem lotniczym. Stwierdzone nieprawidłowości nie miały bezpośredniego związku z przygotowaniem do wizyt z 7 i 10 kwietnia 2010 roku, natomiast dotyczyły szeregu czynności podejmowanych, w okresie poprzedzającym katastrofę. W swojej zasadniczej części nieprawidłowości te, szeroko opisane powyżej, sprowadzały się do:
- niewłaściwej koordynacji realizacji porozumienia,
- niewywiązywania się z obowiązku ustalania limitów dysponowania wojskowym specjalnym transportem lotniczym na potrzeby osób uprawnionych,
- niewywiązywania się z obowiązku powiadamiania stron o przyznanych limitach,
- niesporządzania w większości przypadków zamówień o potrzebie wykorzystania wojskowego specjalnego transportu lotniczego,
- nierzetelnego prowadzenia ewidencji zawiadomień, składanych zamówień i wykonanych lotów,
- bezpodstawnej odmowy skorzystania z wojskowego specjalnego transportu lotniczego przez podmiot do tego uprawniony. Odpowiedzialność, z tytułu niedopełnienia powyższych obowiązków, spoczywa na funkcjonariuszach, w zakresie których obowiązków pozostawało dysponowanie wojskowym specjalnym transportem lotniczym, a to na Zastępcy Dyrektora Biura Dyrektora Generalnego KPRM Monice Bonieckiej i Radcy Szefa KPRM w Biurze Dyrektora Generalnego Miłosławie Kuśmirku. Obowiązek nadzoru nad tymi funkcjonariuszami ciążył natomiast na Szefie KPRM Tomaszu Arabskim, który jak wykazano, scedował na te osoby, nałożone na niego obowiązki koordynatora. Wymienieni funkcjonariusze Biura Dyrektora Generalnego mając pełną świadomość zakresu powierzonych im obowiązków, w swoich działaniach w tym zakresie, co najmniej godzili się na ich wypełnianie niezgodnie z przepisami. Potwierdzają to przede wszystkim ich zeznania oraz analiza dokumentacji, wytworzonej w ramach dysponowania wojskowym specjalnym transportem lotniczym. Niezgodne z prawem działania, podległych urzędników, akceptował natomiast Szef KPRM Tomasz Arabski, o czym również świadczą jego zeznania. Dla przypisania popełnienia przestępstwa z art. 231 § 1 kk. koniecznym jest jednak, aby sprawca, poza niedopełnieniem obowiązków, swoim zamiarem obejmował wszystkie znamiona rozpatrywanego przestępstwa, a zatem również działanie na szkodę interesu publicznego. Brak tego elementu nie pozwala na przypisanie Tomaszowi Arabskiemu, Monice Bonieckiej i Miłosławowi Kuśmirkowi wypełnienia całości znamion czynu z art. 231 § 1 kk., niezależnie od przyjętej koncepcji przestępstwa materialnego bądź formalnego. Żaden, z dowodów, uzyskany w toku śledztwa, nie potwierdza, aby wymienieni swoim zamiarem obejmowali działanie na szkodę interesu publicznego, bądź przewidywali i godzili się na wystąpienie niebezpieczeństwa zagrożenia dla tego dobra, a w konsekwencji aby takie znamię wypełnili. Niedopełnienie obowiązków wynikających z przepisów Porozumienia z 2004 roku i Instrukcji HEAD z 2009 roku nie miało wpływu na bezpieczeństwo wykonania lotów zarówno 7 i 10 kwietnia 2010 roku jak i podczas innych działań, z udziałem najważniejszych osób w państwie, korzystających ze specjalnego transportu lotniczego. Informacje, stanowiące istotę wytworzenia i obiegu dokumentów, na podstawie przepisów Porozumienia z 2004 roku i Instrukcji HEAD z 2009 roku trafiały, co prawda do adresata często w nieodpowiedniej formie, albo z opóźnieniem, albo za pośrednictwem niewłaściwych podmiotów, bądź w ogóle nie trafiały do adresata, tym niemniej nie stwierdzono, aby miało to wpływ na bezpieczeństwo wykonywanych lotów. Podkreślenia wymaga, iż ocena ta dotyczy zarówno dysponowania specjalnym transportem lotniczym, na potrzeby wizyt 7 i 10 kwietnia 2010 roku, ale również i innych wizyt, jak i całego systemu dysponowania transportem lotniczym, dla najważniejszych osób w państwie. Podobnie nie sposób zarzucić wymienionym osobom świadomego działania na szkodę interesu publicznego, identyfikowanego jako prawidłowe funkcjonowanie urzędu administracji publicznej. Brak jest bowiem możliwości wykazania, iż uchybienia, będące udziałem tych urzędników zmierzały bądź mogły zmierzać do zaburzenia realizacji zasadniczych zadań KPRM, a nawet wycinka tych zadań, jakim była obsługa wizyt zagranicznych najważniejszych osób w państwie, w części dotyczącej zapewnienia transportu samolotami specjalnymi.
Deprawacja całkowita Szeroko rozpowszechniony, dobrze zorganizowany system odciąga nas od prawdy i zwodzi na manowce w pełnym fałszu, kulturalnym szambie. Wobec zastosowania sposobów powyższych narzędzie myśli stanie się środkiem wychowawczym w ręku rządu naszego, który nie pozwoli już masom ludowym błąkać się w ostępach; marzeniach o dobroczynnym wpływie postępu. Komu z nas nie jest wiadomo, że te dobrodziejstwa urojone stanowią drogę do marzeń bezsensownych, z których powstały stosunki anarchiczne między ludźmi i do rządu, bowiem postęp, a właściwie idea postępu naprowadziła na myśl wszelkiego rodzaju emancypacje, nie ustalając dla nich granic. Wszyscy tak zwani wolnomyślni są anarchistami, jeżeli nie czynu, to myśli. Każdy z nich ugania się za majakami wolności, wpadając przy tym w samowolę, czyli w anarchię protestu dla protestu. (Protokoły Mędrców Syjonu, wykład XII – 4) Rola utopistów liberalnych będzie ostatecznie ukończona, kiedy władza nasza zyska uznanie. Do tej chwili przydadzą się nam bardzo. W myśl tego będziemy jeszcze zwracali umysły w kierunku wszelkich fantastycznych wymyślonych teorii, rzekomo nowych i postępowych. Wszak z zupełnym powodzeniem zawróciliśmy postępem bezmózgie głowy gojów i nie ma wśród nich ani jednego rozumiejącego, że wyraz ten, o ile nie dotyczy wynalazków materialnych, nie ma nic wspólnego z prawdą, bo ta jest jedna i nie ma w niej miejsca dla postępu. Postęp jako idea fałszywa, służy do zagmatwania prawdy, by nikt nie znał jej prócz nas, którzy ją strzeżemy.(Protokoły, wykład XIII – 5) Nikt nie jest tak bardzo zniewolony jak ktoś, kto czuje się wolnym, podczas gdy w rzeczywistości nim nie jest. (Goethe)
(Clay Felker w roku 1967. Był założycielem New York Magazine, redaktorem Esquire i wielu innych popularnych magazynów. Był też jednym z ok. 600 potajemnie współpracujących z CIA żurnalistów. Według słów pracownika CIA i wydawcy Washington Post, Phillipa Grahama, byli oni “tańsi od dobrej dziewczyny na telefon”)
W. Eugene Groves był pełnym ideałów młodym Amerykaninem chcącym dobrze służyć swojemu krajowi.
Po otrzymaniu nagrody Rhodes Scholarship, był głównym kandydatem do objęcia stanowiska prezydenta Krajowego Związku Studentów w roku 1966. Ustępujący wtedy ze stanowiska Philip Sherburne powiedział mu coś o czym powinien wiedzieć. Związek był potajemnie finansowany przez CIA. Do tego momentu Groves był tylko bezwiednym uczestnikiem tej szopki, frajerem. Ale jako prezydent stowarzyszenia musiał poznać prawdę. Musiał też przystać na nowe warunki. Podczas Zimnej Wojny CIA potajemnie wspierała finansowo i kontrolowała studenckie, związkowe, polityczne i artystyczne organizacje – czytamy w książce “The Mighty Wurlitzer” (2008) Hugha Wilforda. Ich model opierał się na “Popular Front” sowieckiego propagandzisty Williego Munzenberga, organizacjach rekrutujących ludzi z zachodu (socjalistów i liberałów) pod przykrywką ruchów “antyfaszystowskich”. Te wyglądające na spontaniczne grupy były finansowane przez Moskwę (poprzez CPUSA) i w subtelny sposób promowały komunizm. Munzenberg nazywał je “klubami niewinnych”. Nie ma nic dziwnego w tym że CIA imitowała taktykę Komitetu. Obie te grupy służą kabalistycznym Żydom, bankierom oraz ich masońskim sprzymierzeńcom, którzy przejęli wszystkie mające znaczenie prywatne i publiczne instytucje na zachodzie. Podczas gdy Hugh Walford sugerował iż CIA wspierała “antykomunistyczną” lewicę, w rzeczywistości kontrolowała powojenny dyskurs, wspierała iluzję Zimnej Wojny i promowała idee mentalności kolektywu.
(…)Psychologia powyższa gojów ułatwia nam znacznie zadanie kierowania nimi. Dzięki nam wsiedli na konika marzeń o pochłonięciu, indywidualności ludzkiej przez jednostkę kolektywizmu, nie pojęli jeszcze i nie pojmą nigdy myśli że ,,kolektywizm” stanowi jawne pogwałcenie praw najważniejszych natury, która od początku świata tworzyła jednostki nie podobne do innych mając na celu właśnie indywidualność. Jeżeli byliśmy zdolni doprowadzić ich do takiego szalonego zaślepienia, czyż nie dowodzi to z zadziwiającą wyrazistością, do jakiego stopnia umysł gojów nie jest po ludzku rozwinięty, w porównaniu z umysłem naszym! Okoliczność ta jest dla nas główną gwarancją powodzenia. (Protokoły Mędrców Syjonu, wykład XV-8) Rosjanie opowiadali taki dowcip: W kapitalizmie człowiek wykorzystuje człowieka, w komunizmie jest na odwrót. (2008, książka “The Mighty Wurlitzer” opisuje sposób w jaki bankierzy Illuminati pograli sobie z Ameryką) Jak odkryliśmy, nie ma zbytniej różnicy między monopolami kapitalizmu i komunizmu. W komunizmie rząd kontroluje korporacje a bankierzy Illuminati kontrolują rząd. W monopolistycznym kapitalizmie bankierzy kontrolują korporacje które kontrolują rząd. Obie strony monety zmierzają do dania satanistycznym bankierom monopolu totalnego: politycznego, kulturalnego, ekonomicznego, duchowego – Nowego Porządku Świata. Jedyną różnicą w świecie zachodnim jest iluzja wolności i demokracji. Świadomi słudzy Illuminati są wybierani do przewodzenia w rządzie i dużych organizacjach, podczas gdy nieświadomi frajerzy wspierający plany bankierów podtrzymują iluzję wolnego społeczeństwa. Masy również uczestniczą w tej iluzji, znajdując się śpiączce wywołanej przez system edukacji i mass media. Dylemat Eugena Grove skończył się gdy Ramparts Magazine i New York Times opisali program tajnego finansowania CIA. Zadacie pytanie – dlaczego kontrolowani szkodzą kontrolującym? Czasami zwykli, szarzy ludzie – “frajerzy” – wrzucą jakiś klucz francuski w tryby elity. Ostatecznie wszystko co dyskredytuje CIA i rząd USA psuje też plany Illuminati. Groves nadzorował związek studencki w jego przejściu do stanu niezależności, po czym odszedł. “Świat stracił swoją niewinność. Chcę stąd wyjść” – powiedział Groves (Wolford, 5)
KULTURA Skąd wiemy to co wiemy? Kto nas uczy? Media i system edukacji. A co jeśli powiem wam że są one kontrolowane przez satanistyczne tajne stowarzyszenia, tzw. Illuminati? (Kabalistyczny Judaizm i masoneria). “Modernizm” i jego pochodne odzwierciedlają stopniową perwersję rzeczywistości i moralności przez bankierów Illuminati. To co postrzegamy jako “progres” jest w rzeczywistości postępem w satanistycznej agendzie. To jest zmiana w “zmienianiu świata”. Mass media i system edukacji promuje te zamazywanie prawdy. Prawda jest spychana w kąt. Kłamstwa są rozpowszechniane. Złe i samo-niszczące zachowania są pokazywane w dobrym świetle. Modernizm jest solipsyzmem gdzie upadek moralny prezentowany jest jako norma. Dla przykładu, CIA wspierała i promowała współczesną sztukę abstrakcyjną, dzieła oderwane od ludzkiej tożsamości i aspiracji, sztukę którą może “tworzyć” każde dziecko a nawet małpa. Finansowali magazyny kulturalne (Encounter, Partisan Review) krytyków sztuki (Clement Greenberg) i muzea sztuki poprzez sieć fundacji i milionerów Illuminati takich jak Nelson Rockefeller i John Hay Whitney.
“Wielu z artystów w tym ruchu wywodzi się ze środowisk radykalnych (Jackson Pollock, Mark Rothko, Franz Kline…) (strona 106) (…) Podobna historia dotyczy współczesnej literatury gdzie “anty-bohater”, czlowiek wyobcowany i outsider (jak Żydzi Illuminati) staje się bohaterem. Ten “bohater” nie jest budowniczym przysługującym się społeczeństwu lecz lucyferiańskim buntownikiem, kabalistycznym niszczycielem. Krytyka współczesnej literatury jest lingwistycznym voodoo nie zajmującym się pozycją społeczną, biografią i intencjami autora. Takie podejście środowiska krytyki było ortodoksją w czasie gdy chodziłem na studia. Zastanawiałem się dlaczego te placebo prezentuje się jako coś “prawdziwego”. Teraz już wiem. To samo dotyczy muzyki, telewizji i filmów. Przekonały one ludzi że płodna, młoda kobieta jest Boginią, a romantyczna miłość i seks są lekami na całe zło i sensem naszego życia (czego się spodziewaliście po pogańskim kulcie seksualnym?). Odwrócili uwagę ludzi. W tym czasie zdrajcy narodów i zboczeńcy otrzymali wszystkie stanowiska przywódcze. Spójrzcie na loga firm i organizacji, na te wszystkie piramidy, oczy, promienie słoneczne i szachownice. Są wszędzie. Wiesz dlaczego? W czasie gdy wszyscy spaliśmy, satanistyczny kult przejął stery władzy.
FEMINIZM Druga fala feminizmu była kolejnym sponsorowanym przez Illuminati ruchem “popular front” maskaradującym jako spontaniczna, oddolna rewolucja. Gloria Steinem, żydówka z rozbitego domu wybrana została na jej przywódczynię. Clay Felker, który pracował ze Steinem w roku 1950 w finansowanym przez CIA “Niezależnym Biurze Badawczym” (kolejna organizacja studencka), zajmował się całą kampanią medialną. Felker prawdopodobnie nie był Żydem. W roku 1968 Felker zatrudnił Steinem w New York magazine. Wydał 40-stronicowy, inauguracyjny numer MS Magazine jako dodatek do New York. Rok 1975 – Redstockings, radykalne pismo feministyczne, ujawnia związki Steinem z CIA. Ujawnia żeMS Magazine otrzymywało pieniądze od Warner Communications i Katherine Graham, kolejnych pionków CIA. Rok 1979 – Gdy Redstockings próbuje zaprezentować te informacji w książce, Random House z powodu nacisków ze strony sponsorów feminizmu, Ford Foundation, wycofuje się z planów jej wydania. Tak wymyślono naszą kulturę. (Kerry Bolton, Revolution from Above, str.168)
KONKLUZJA Kabaliści przejęli kontrolę nad naszymi politycznymi i społecznymi instytucjami i wykorzystują rządy do naszego zniewolenia zgodnie z planem opisanym w Protokołach Mędrców Syjonu. Zawsze istniały dwa rodzaje Żydów: ci podążający za twórcą Prawa Mojżeszem oraz czciciele Baala. Niestety, ci drudzy zwyciężyli i przejęli prestiż należny tym pierwszym. Dołączyli do nich zdrajcy ze wszystkich kultur, oszukujący swoich krajan dla korzyści osobistych. Przez całą historię świata ci lucyferianie toczyli wojnę przeciwko Bogu, właściwemu, naturalnemu i duchowemu porządkowi. Zapragnęli obalić Boga, zniewolić ludzkość i są bliscy zwycięstwa. Ważną częścią tego planu jest zniszczenie czterech zródeł naszej ludzkiej tożsamości: religii (Bóg), kraju, rodziny i płci. Dokonują tego przez tworzenie jednej rasy, religii, płci i rządu światowego. W chwili obecnej nasza kultura jest zdeprawowana i pozbawiona znaczenia. CIA udawała że walczy z komunizmem. W rzeczywistości obie strony służyły wspólnym panom i stworzyli kulturę która zniewoliła ludzkość. Książka Kerry Bolton Revolution from Above dostępna jest na www.arktos.com
Henry Makow Ph.D. tłum: Radtrap
Nieprawidłowości były. Ministrowie bezkarni Błędy w działaniu urzędników dotyczącym lotów VIP-ów do Smoleńska były, ale nie wywołały negatywnych skutków dla organów państwa – tak prokuratura uzasadniła umorzenie śledztwa w tej sprawie.
- Trudno pogodzić się z tą decyzją, zwłaszcza wobec niektórych osób mających ogromny wpływ na przygotowania lotów i biorących udział w tych przygotowaniach. To jest sprzeczne z interesem społecznym. Będziemy interweniowali u prokuratora generalnego – mówi Niezależnej.pl Andrzej Melak, brat Stefana Melaka, który zginął w Smoleńsku. Decyzji śledczych nie można zaskarżyć, bo rodzin ofiar katastrofy nie uznano za strony postępowania. Zdaniem prokuratury nie utraciły one bliskich w rezultacie nieprawidłowości przy organizacji lotu 10 kwietnia 2010 r. – To absolutnie bulwersująca decyzja, pokazująca, jak fikcyjna okazuje się niezależność prokuratury. Przecież NIK jasno wykazał, co zostało źle zrobione, ale choć wina jest, sprawców nadal nie ma – mówi poseł PiS Marek Opioła.
– Zastanawiające, że chociaż śledztwo dotyczące przyczyn katastrofy jeszcze się nie zakończyło i nie wiadomo, co spowodowało tragedię, prokuratorzy zamykają jeden z kluczowych wątków, kierując się przeświadczeniem, że doszło do nieszczęśliwego wypadku – mówi poseł Stanisław Piotrowicz, wiceprzewodniczący parlamentarnego zespołu badającego przyczyny katastrofy. W styczniu tego roku Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport, wskazując wiele skandalicznych nieprawidłowości podczas organizacji lotu. Śledczy tych uwag nie uwzględnili. – Raport NIK jest faktycznie dołączony do materiałów, podlegał analizie, ale wnioski NIK, jak i prokuratury są rozbieżne – stwierdziła prok. Renata Mazur, tłumacząc, że „nie każde naruszenie przepisów jest przestępstwem". Raport nie pozostawił suchej nitki na osobach odpowiedzialnych za przewożenie najważniejszych osób w państwie. Wskazał też winnych – m.in. szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego oraz ministrów MSZ, MSW, MON-u i szefa BOR-u. Raport NIK nie skutkował doniesieniem do prokuratury o popełnieniu przestępstwa – powodem było właśnie trwające postępowanie prokuratorskie.
– A prokuratorzy uznali, że skoro takich wniosków nie ma w raporcie NIK, więc nie ma sprawy. To idealny przykład wzajemnego krycia – mówi poseł Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia tragedii smoleńskiej. Katarzyna Pawlak
„Nic się nie stało” - zakulisowe ustalenia bez Polski „Po tym meczu wszystkim zostanie w głowie obraz Merkel stojącej na trybunach ze wzniesionymi w geście triumfu pięściami” Skończyło się Euro2012, jako batalia między przyszłymi bankrutami eurostrefy. W których błędnie wszystkim wydaje się, że tak jak i na euroszczycie Włosi wykonali zadanie pokonania Niemiec, aby później owoce zwycięstwa przekazać Hiszpanom. Niemiej, gdy chodzi o euroszczyt to i tu prawdziwą jest dawna opinia Gary Linekera, że „piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy”. Na Euro2012, po prostu na Stadionie Narodowym zbudowanym z gruzów Warszawy44 wygrać ani Rosjanie ani Niemcy nie mogli. A wg. dziennikarza New York Timesa Rob Hughes’a to raczej po Gdańsku, „[p]o tym meczu wszystkim zostanie w głowie obraz Merkel stojącej na trybunach ze wzniesionymi w geście triumfu pięściami”, a nam premier Tusk przybijający piątkę pani Kanclerz. Podobnie na euroszczycie, mimo zablokowania debaty przez premiera Mario Montiego i w efekcie uzyskania przez Hiszpanię możliwości bezpośredniego dokapitalizowania banków, realnym zwycięzcą są Niemcy. I to mimo pompatycznego pokazu jedności jak i chwilowego spadku rentowności długu państw peryferyjnych, nie doszło do przełomu na szczycie, gdyż ma rację Wolfgang Münchau że „The real victor in Brussels was Merkel”, ponieważ bez euroobligacji i skupywania włoskich obligacji przez EBC eurostrefa w obecnym kształcie nie przetrwa: „Without eurozone bonds or a change in ECB policy, Italy’s and Spain’s debt – and eurozone membership – is not sustainable.” Należy też dodać, że zwycięstwa Hiszpanii są pyrrusowe zarówno w piłkę nożną, jak i w kwestii bezpośredniego dokapitalizowania banków, gdyż jedynie trwałym pozostanie niemiecki nadzór nad hiszpańskimi bankami. A to dlatego, że w tokuprac okaże się, że nie można z Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (EMS) wstrzyknąć kapitał bezpośrednio do banków, gdyż traktat mówi wyraźnie, że EMS pożycza pieniądze dla państw. Już obecnie szef komisji budżetowej Bundestagu mówi, że do materializacji tego porozumienia zmiana traktatu jest potrzebna. W tym kontekście nie powinno dziwić nagłośnienie sukcesu Unii Bankowej, w sytuacji kiedy nie są nią objęte niemieckie banki oszczędnościowe, a nadzór nad bankami przenosi się do Niemiec Co ciekawe, o ile w internetowym artykule Petera Spiegela w Financial Times’ie znalazło się jako końcowe konkludujące zdanie: „Niemcy zapobiegli oddaniu UE uprawnień w stosunku do swoich politycznie silnych kas oszczędnościowych” („A German-backed plan only covers large, cross-border banks, but the draft proposes giving the new supervisor the power to intervene in smaller banks if it sees a risk. Germany has resisted giving EU authorities powers over its politically powerful regional savings banks.”) To w wersji papierowej pierwszostronicowej artykułu “EU plan to rewrite budgets” zabrakło ostatniego zdania dotyczącego niemieckiego weta. Zresztą wyłączenie landesbanków nie jest kluczowym osiągnięciem, ważniejszym wydaje się zagwarantowanie dla Niemiec stanowisk w europejskim nadzorze, o czym relacjonuje Peter Spiegel i Joshua Chaffin w artykule FT „Spain wins restructuring of bank deal”: „In exchange for the concessions, a German-led group of northern creditor countries will gain more control over all of the eurozone banks through the new single supervisor.” Świadczy o tym również przebieg debaty w Bundestagu i wyniki ustaleń na ten temat, zanotowane przez Williama Bostona i Marcusa Walkera w Wall Street Journal („German Lawmakers Set to Ratify Bailout Fund”):“She insisted she had won important concessions herself, especially on euro-zone banking supervision.” W tle rozpadu eurostrefy rozgrywa się inny spektakl zakulisowych rozgrywek opatentowania wszystkiego, w którym to spektaklu my biernie oddaliśmy naszą głowę i nasz intelekt „do ścięcia”. Jak oświadczył szef Rady Europejskiej Herman Van Rompuy: "Osiągnęliśmy w piątek ostateczne porozumienie w sprawie jednolitego patentu w UE". Do tej pory zgodę skutecznie blokował spór pomiędzy Wielką Brytanią, Francją i Niemcami, które współzawodniczyły o miejsce na siedzibę sądu patentowego, w której to rywalizacji my nie byliśmy obecni. Ostatecznie zgodzono się, że główna siedziba sądu będzie w Paryżu, zaś w Londynie i Monachium będą się mieściły jego oddziały. Jak podaje James G. Neuger w artykule „EU’s Debt-Crisis Missteps Echoed by Patent Fight Before Summit”, była to cicha batalia na patenty, w której nasze władze zgodziły się na „Czwarty rozbiór Polski”, jak alarmował prezes polskiej Izby Rzeczników Patentowych Anna Korbela. IRP apelowała, by rząd wycofał się z poparcia dla europejskiego pomysłu jednolitego patentu, gdyż inaczej „Czeka nas czwarty rozbiór Polski, tym razem dokonany na naszej gospodarce”. Niestety mimo jednolitego głosu rzeczników patentowych, PKPP Lewiatana, Business Centre Club, NSZZ "Solidarność", oraz licznej grupy naukowców, zignorowano informację, że jednolity patent będzie faworyzował międzynarodowe koncerny i postawi w dużo gorszej sytuacji polskie firmy. A to z tego prostego powodu, gdyż według przyjętej propozycji zgłoszenia patentu będzie można dokonywać jedynie w języku angielskim, niemieckim lub francuskim i same koszty tłumaczeń będą trudne do udźwignięcia dla mniej zamożnych polskich firm, na które UE chce przerzucić ten obowiązek. Ponadto patent zgłoszony gdziekolwiek w Europie ma automatycznie obowiązywać we wszystkich państwach, które przystąpią do porozumienia. W efekcie każda firma, nawet jeśli będzie produkować tylko na rynek polski, zostanie zmuszona do przeszukiwania tysięcy obcojęzycznych dokumentów, by sprawdzić czy dane rozwiązanie nie zostało opatentowane w innym kraju. Okazuje się że polskie władze zamiast zaufać własnym ekspertom obawiają się bardziej oskarżenia o nacjonalizm przy chęci posługiwania się własnym językiem. Pozostała zgoda na poddanie własnej gospodarki biurokratom którym zajęło 30 lat zdefiniowania czym jest czekolada i „krokodyle łzy” o niskim udziale R&D w PKB. A przecież nawet przyszli bankruci eurostrefy Hiszpania i Włochy do tego porozumienia nie przystąpiły, a my jesteśmy, mimo że wśród uzgodnień jest wykluczony język polski i nie zaproponowano oddziału regionalnego tego urzędu w Warszawie. A przecież widać wyraźnie że z własnością intelektualną to nawet na poziomie ministerialnym nie dajemy sobie rady, skoro nawet Minister Radosław Sikorski bezprawnie zamieścił na Twitterze cudze zdjęcie i będzie musiał za to zapłacić. Wydaje się że UE staje się powoli niewydolnym organizmem opanowanym przez duże grupy biznesu, a polskie władze z góry wycofujące się na oskarżenia Przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Barroso, który wg Bloomberga nazywał „podręcznikowym nacjonalizmem debatę patentową” (European Commission President Jose Barroso yesterday called the petty nationalism of the patent debate “a typical case where member states cannot agree for I do not know how many years.”) W tym kontekście włos się jeży na głowie, gdy okazuje się że Majowie dlatego zrezygnowali z koła, gdyż nie byli wstanie opłacićlicencji Sumerom, a opłaty kopernikańskie będą pobierać nasi sąsiedzi, bo zarejestrują naszego astronoma jako Niemca. Jak długo jeszcze po Euro2012 władze będą słuchały swoich kibiców skandujących: „nic się nie stało…, nic się nie stało”, mam nadzieję że nie do czasu, gdy już wszyscy się dowiedzą, że obiecane stanowisko Przewodniczącego Komisji Europejskiej otrzyma jednak ktoś inny. Cezary Mech
Rewiński: Propaganda jak z PRL Jak można w kółko mówić, że najgorsza drużyna, w najgorszej grupie z najgorszym trenerem, odpadła, ale jest sukces - mówi w wywiadzie dla portalu Stefczyk.info i wPolityce.pl znany satyryk Janusz Rewiński. Stefczyk.info wPolityce.pl: I już po Euro. Rząd chwali się w mediach sukcesami. Słyszymy, że to historyczne wydarzenie dla Polski. Jak Pan ocenia takie głosy? Janusz Rewiński: Ja nie słyszę tego medialnego szumu. Niewiele oglądam i słucham. Rano słucham wiadomości w radio, ale jak słyszę, że Edward Gierek coś tam otworzył, to przełączam na inny kanał, gdzie leci muzyka klasyczna. Propaganda nie ma ze mnie wiele pożytku. Telewizji nie oglądam, ale oczywiste jest, że będą chcieli z tego g...., jakiś bat ukręcić. Ale tu się nie da. Jak można w kółko mówić, że najgorsza drużyna, w najgorszej grupie z najgorszym trenerem, odpadła, ale jest sukces. Ile można ludziom próbować tę ciemnotę wciskać?
Wspomniał Pan o Gierku. Wiele osób ma poczucie, że propaganda z PRL wróciła Ja żyłem w czasach, w których włączało się telewizor czy radio i się zaczynało: I sekretarz KC PZPR Edward Gierek dzisiaj odwiedził, wyszedł, poszedł, przyjechał, pojechał, wyjechał. To trwało jakiś czas i się skończyło. Jak teraz słyszę, że nasz dzielny premier zrobił coś tam, to przełączam. To już było. To już przerabialiśmy. Pytanie, czy ludzkość się tak da manipulować. Ile mogą media wmawiać, że jest fantastycznie?
Na razie to zdaje się działać Widocznie takie jest społeczeństwo. Coś się takiego porobiło z ludźmi, można tak sformatować ludzki mózg, że to działa. Nawet się nie spodziewałem.
Dziwi wręcz, że to nie męczy Polaków. Tak szybki powrót do czasów z PRL Mamy nowe pokolenia. One nie znają tego. Myślą, że tak ma być. Jednym uchem słuchają, drugim wypuszczają. Nie mają żadnej refleksji. Żyją sobie. Tak to się będzie kręciło. Kiedy masa krytyczna się przewali na drugą stronę? Może jak chłopom coś jeszcze zabiorą, zlikwidują KRUS, czy przywalą podatkiem, że ludzie z butów wyskoczą, jakimś katastrem. Rodzina będzie zbierała całe życie na cegły, na dom, a potem będzie przychodził gargamel i opodatkuje to tak, że nic nie zostanie. Tak ten świat jest już urządzony, że trzeba pracować, wydawać pieniądze. Póki będzie starczało, to jest ok. Jak nie to, będzie jak z górnikami. Zacznie brakować, to ludzie wezmą kilofy czy coś innego i komuś dowalą. Nie mam pojęcia jednak kiedy, jak to się będzie rozwijało.
Jak się może rozwijać? Jest coraz większe nieszczęście, coraz większy smród. Jak mówił Jonasz Kofta im większy smród tym większy wachlarz możliwości, trucia, p........a. W pewnym momencie ludzie powiedzą, że już dosyć tego szwargotu. Szwargocze Gronkiewicz-Waltz, szwargocze Tusk, a wszystko stoi, nic się nie dzieje. W końcu pewnie zacznie się coś dziać. Ale jeszcze nie teraz. Na razie są wakacje, jest grill, piwko, dzień długi, mało prądu się zużywa. Zobaczymy. Wy, dziennikarze jednak notujcie, żeby przykłady tej propagandy nie zniknęły. Rozmawiał KL
D***kracja w Hong-Kongu??!!? Podczas gdy na kontynencie chińskim tryumfy święciła d***kratyczna d***kracja – czy jak kto woli po polsku: ludowe ludowładztwo (pod światłem przewodnictwem śp.Zé-Dōnga Máo i Jego Szanownej Małżonki, śp.Jiāng Qīng ) - Hong-Kong był bezlitośnie eksploatowaną kolonią brytyjską. Oczywiście bezwzględni kolonizatorzy żadnej-tam d***kracji nie tolerowali – w wyniku czego Hong-Kong był jednym z najbogatszych i najszybciej się rozwijających krajów świata. Niestety: kolonia na wyspie nie mogła żyć bez Nowych Terytoriów (i półwyspu Kowlung), a te były tylko wieczystą dzierżawą – która trwa, jak wiadomo, 99 lat. Więc Brytyjczycy, ku przerażeniu ludności, zmuszeni byli przekazać całą kolonię pod okupację ChRL. Na szczęście Wieki Przewodniczący dawno już leżał w mauzoleum, a Jego Czcigodna Małżonka, skazana na dożywocie, szczęśliwie powiesiła się w celi – więc szok nie był taki duży. Jednak-że ostatni gubernator kolonii, p.Krzysztof Patten, na odchodnym wyciął Chińczykom złośliwy kawał: obiecał wprowadzenie w Hong-Kongu d***kracji. W Pekinie chwycono się za głowy – bo Hong-Kong był potrzebny nie jako wieczne zarzewie buntu i d***kratycznych kłótni – lecz jako bogate i dobrze rządzone terytorium, które pociągnęłoby za sobą całe Chiny. Po podrapaniu się w te głowy wymyślono, że na razie będzie jednak nadal rządzić gubernator (tyle, że mianowany przez Pekin, a nie przez Londyn) – a d***krację wprowadzi się stopniowo: wybór gubernatora w 2017, a wybór legislatury w 2020. Obecnie D***kraci Wszystkich Krajów podkreślają, że aż 4600 demonstrantów domagało się 1 lipca w Hong Kongu wprowadzenie d***kracji JUŻ! Na moje oko było ich raczej ok. 6000:
http://www.wykop.pl/ramka/1190221/dziesiatki-tysiecy-hong-kongczykow-manifestujacych-za-wprowadzeniem-demokracji/
Artykulik na ten temat z Al-Jazeery jest tu:
http://www.aljazeera.com/news/asia-pacific/2010/01/20101110589989138.html
Przyjemnie jednak zauważyć, że 7.055.000 Hongkongijczyków (o warunkach życia, których świadczy, że żyją – po Japończykach - najdłużej na świecie) totalnie olało demonstrujących zwolenników Najgłupszego Ustroju. JKM
Władza bardzo się boi – rozmowa z prof. Zdzisławem Krasnodębskim Ze Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem, wykładowcą na Uniwersytecie w Bremie, rozmawia Maciej Walaszczyk Czy Polsce grozi wybuch społecznych niepokojów? Na razie ten czynnik jest na tyle słaby, że władza nie musi się go obawiać. Jednak koalicja zdecydowała się na zmianę ustawy o zgromadzeniach po inicjatywie ustawodawczej prezydenta Komorowskiego. - Jak wiemy, miały już miejsce duże demonstracje, choćby liczne wystąpienia w obronie Telewizji Trwam, Marsz Niepodległości, a także obie rocznice katastrofy smoleńskiej, które zgromadziły dziesiątki tysięcy ludzi.
Do tego gwałtowne wystąpienia uliczne przeciw ACTA. - Oczywiście, a jak wiemy, polska demokracja jest w kryzysie. Sejm nie jest już tym miejscem, w którym można prowadzić swobodną i poważną debatę publiczną ze stroną rządową. Jak wiemy, również większość mediów tzw. głównego nurtu nie spełnia tego zadania. Skoro nie ma w kraju autentycznej i poważnej debaty, to protest na ulicy pozostaje jedyną możliwością wyrażenia swojej opinii. Wszystko wskazuje na to, że proces ten będzie się nasilał. Mieliśmy przecież protest “Solidarności” przed Sejmem.
Tak, tylko oprócz tej grupy związkowców, którą ściągnął pod Sejm szef Związku, nie wzbudził on żywego zainteresowania ludzi, których ta sprawa w końcu dotyczy. Chodzi tutaj o miliony obywateli. - To jest pytanie o skalę protestów. Protest związkowców był jednak dosyć znaczący. Do tej pory władza neutralizowała protesty aptekarzy, lekarzy, taksówkarzy czy podwykonawców wielkich konsorcjów budowlanych. Oczywiście nie doszło do agregacji tych protestów w jednym czasie. Skutki wydłużenia wieku emerytalnego ujawnią się później, ponieważ jest to rozciągnięte w czasie. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z konsekwencji tego, co się stało. W dodatku w ostatnich tygodniach uwaga opinii publicznej została skierowana na kończące się właśnie mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Ludzie mają prawo do demonstrowania czy strajku. Protesty uliczne to w końcu jedno z praw obywatelskich. Mają też do tego liczne powody. I pewnie dlatego rządząca Polską koalicja Platformy Obywatelskiej i PSL wprowadziła ograniczenia do ustawy o zgromadzeniach.
To tak jak w PRL, gdzie również zapisano w konstytucji różne prawa, ale realnie były one martwe. Czy wysokie grzywny dla uczestników i organizatorów demonstracji oraz inne obostrzenia nie odstraszą ludzi od protestów, a tym samym skutecznie nie uniemożliwią ich organizowania? - Z pewnością nałożone na przykład na organizatora protestu ograniczenia czy kary mogą spowodować, że będzie on się bał odpowiedzialności. Bardzo łatwo przecież podczas manifestacji jakieś złe zachowania sprowokować. Tak jak miało to miejsce w przypadku Marszu Niepodległości, który przebiegał spokojnie, ale w jego trakcie doszło do incydentów. Podobnie może być przy każdej innej okazji. Dodatkowo władza może przebiegiem takich wystąpień ulicznych swobodnie manipulować, choćby poprzez policjantów w cywilu, którzy tego rodzaju zachowania mogą sztucznie wywoływać. Sięga się więc po użyteczny instrument, który można będzie stosować do zastraszania niepokornych. Wiemy przecież, jak działają polskie sądy i prokuratura. Już od dawna podobne mechanizmy stosowane są wobec dziennikarzy czy publicystów. Są oni coraz częściej pozywani przez osoby, o których piszą, a sądy nakładają wysokie kary finansowe. Redaktor Jerzy Jachowicz czeka obecnie na decyzję prezydenta w sprawie jego ułaskawienia. Innym przykładem jest Krzysztof Wyszkowski, który w wyniku decyzji sądu jest rujnowany finansowo tylko dlatego, że powiedział, iż Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB, co zostało wykazane przez historyków. Tego rodzaju szykany są coraz bardziej widoczne i odnoszę wrażenie, że obecnie władza szykuje się na ostrą rozgrywkę ze społeczeństwem i opozycją.
Ma się czego obawiać? - Władza ta opiera się na wyjątkowo obłudnej propagandzie, której normalny człowiek nie jest w stanie dłużej znieść. Ja już dawno przestałem oglądać tzw. mainstreamowe media, zwłaszcza teraz, w okresie piłkarskich igrzysk. Nie chodzi o to, że pokazuje się dobre aspekty tego, co wydarzyło się podczas Euro 2012. Jednak zostało to tak mocno rozdmuchane i nadmuchane, że z telewizorów leje się już tylko propaganda. Ta władza ewidentnie ma powody obawiać się realnej oceny swojej działalności i dlatego stara się ograniczyć do minimum zagrożenia. To dlatego wyrzucono niewygodnych dziennikarzy z mediów publicznych, podobno w dzienniku “Rzeczpospolita” jest kolejna fala zwolnień. Ogólnie mamy do czynienia z niemal całkowitą monokulturą medialną. Widać też, że rządzący boją się spontaniczności i spotkania z ludźmi. Jeśli już dochodzi do takich spotkań, to przedstawiciele władzy są skonfrontowani z czymś innym niż to, co znają z sondaży i układnych dziennikarskich uśmiechów, a mianowicie z protestem, odrzuceniem i krytyką, z jakimiś nieprzyjemnymi okrzykami czy gwizdami – tak jak to zawsze bywa w sytuacjach, gdy lud nie jest zadowolony.
Można powiedzieć – spotyka się z “mową nienawiści”, która również ma być ostrzej karana. - Ten projekt zwalczania “mowy nienawiści” wpisuje się w dziwne i pompatyczne apele organizacji UEFA, jakie są odczytywane przed meczami Euro. Teraz ten rząd, który bardzo boi się opinii zagranicy, chce wykorzystać ten trend i wszelkie protesty przeciw sobie przedstawiać będzie jako rasistowskie, ksenofobiczne czy fundamentalistyczne. Dzięki temu nasza tzw. elita będzie również zyskiwać poparcie opinii zagranicznej. Oczywiście nie będzie to dotyczyć ludzi obozu władzy. Choć jeśli mówimy o “mowie nienawiści”, to na myśl przychodzą takie postacie jak: Stefan Niesiołowski, Kazimierz Kutz albo Jakub Wojewódzki, wielu dziennikarzy “Gazety Wyborczej” i TVN, a także wielu ludzi kultury, którzy są w stanie powiedzieć o swoich rodakach modlących się pod krzyżem najgorsze rzeczy. Rzeczywiście, mamy w Polsce do czynienia z upadkiem standardów, z szerzeniem się wulgaryzmów, brutalności i nienawiści. Ale na to nie pomoże ta ustawa i nie temu ma służyć.
Rozszerzenie katalogu przewin kwalifikowanych jako “mowa nienawiści” jest narzędziem politycznego gnębienia opozycji. Może jednak zadziałać jako miecz obosieczny i prokuratura ścigać będzie też Palikota, Kutza czy Niesiołowskiego za ich brutalne ataki? - Po wyrokach sądów widać, że tych ludzi się bezwzględnie broni. Obrzucanie wyzwiskami np. Ewy Stankiewicz jest rzeczą dopuszczalną i oczywistą. Pamiętamy wielokrotne obrzucanie obelgami śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w TOK FM czy TVN. Nie chodziło bynajmniej o satyryczne programy ani o jakieś godne ubolewania incydenty. To był świadomie wybrany sposób uprawiania polityki. Janusz Palikot, który był bardzo ważnym działaczem PO, pisał i mówił o tym wprost. Teraz także “mowa nienawiści” zostanie przypisana wyłącznie krytykom rządzących. Być może niedługo zostanie zadekretowane obowiązkowe stosowanie “języka miłości”? Odtąd będziemy mogli mówić o premierze czy prezydencie tylko w samych superlatywach. Jedno jest pewne – że po wejściu w życie tych zmian w kodeksie karnym pojawi się wielu prokuratorów i sędziów, którzy będą skwapliwie stosować prawo karania krytyków władzy. Lord Acton pisał, że “władza korumpuje, ale władza absolutna korumpuje absolutnie”, i moim zdaniem PO jest już formacją polityczną w taki sposób skorumpowaną. Przygotowuje grunt do bezkarnego realizowania swoich kolejnych pomysłów. Pytanie, na ile jej jeszcze Polacy pozwolą.
W jakim kierunku ewoluuje system polityczny w Polsce? Jest bliższy zachodnim modom na terror politycznej poprawności czy raczej jest to “putinizacja” demokracji w stylu rosyjskim i białoruskim? A może hybryda obu tych trendów? - To jest hybryda. Z jednej strony mamy import owej ideologii zachodniej, sprowadza się do nas idee politycznej poprawności i retorykę antydyskryminacyjną, z drugiej zaś ten import w naszej, specyficznej sytuacji będzie sprzyjał “putinizacji” III RP. Jest rzeczą znamienną, że trendy ideologiczne lewicowe, a nawet skrajnie lewicowe przyjmuje partia, która uchodzi za liberalną. Moim zdaniem, całkowicie świadomie wybrano ten instrument, ponieważ hasło walki z nienawiścią spotka się w Europie z wielkim poparciem. Być może przygotowaniu gruntu do takich kroków służył m.in. dokument wyprodukowany przez BBC o “Stadionach nienawiści”. Teraz ten postępowy Tusk zakaże obrażania ludzi o innym kolorze skóry, włosów lub innych upodobaniach seksualnych, a wykorzysta to do zupełnie innych celów. Na przykład do karania tych, którzy oskarżają go o zdradę. Na Zachodzie, szczególnie w USA, dążenie do politycznej poprawności jest zrównoważone z różnego rodzaju gwarancjami wolności obywatelskich, w tym wolności słowa. Istnieją tam stałe instytucje w postaci wolnych gazet i niezależnych mediów, silnych organizacji społecznych, których w Polsce nie ma. Dlatego efekt będzie taki, że pozornie następuje w Polsce okcydentalizacja, a tak naprawdę służy ona tylko władzy, która ma zupełnie inny charakter niż na Zachodzie. Jeszcze nie jest tak jak na Ukrainie czy w Rosji, ale możliwe, że za “język nienawiści” będzie się wsadzać do więzienia demonstrantów, opozycjonistów, publicystów i dziennikarzy. Na Zachodzie nie wywoła to oburzenia, ponieważ wszystko będzie się odbywać pod hasłem walki z “mową nienawiści”. Dziękuję za rozmowę.
Hartman chamsko walczy z czcią dla Jana Pawła II. I obraża katolików Mamy kolejnego ateistę, który uważa się za eksperta od tego, jak powinni wierzyć Polacy. Został nim prof. Jan Hartman (jeszcze chwile a wyprzedzi on Magdalenę Środę w kategorii „najgłupsze wypowiedzi roku”), który postanowił rozprawić się z Janem Paweł II i miłością do niego Polaków.
- Mamy do czynienia z kultem jednostki, lizusostwem i strachem. Szkoły, szpitale, instytucje, ulice. Decydenci takich inicjatyw mają nadzieję na "nagrodę" lub boją się, że ktoś inny ich ubiegnie. Ludzie, którzy oddają swoje głosy na takie przedsięwzięcia w jawnym głosowaniu, boją się szykan, gdyby głosowali przeciw. To kult polityczny i oportunistyczny. Obraca się w globalne kołtuństwo, bo gdybyśmy szanowali Jana Pawła II, to nie pozwolilibyśmy sobie na to, by wycierać sobie gęby jego osobą – oznajmia Hartman w wywiadzie dla portalu naTemat.pl. Filozof z Krakowa (dodajmy po KUL) przekonuje też, że Polacy są heretykami. - W tym karykaturalnym kulcie papież wypiera Boga. Mamy do czynienia z kultem jednostki, co można nazwać swego rodzaju herezją. Katolicy mają czcić świętych i Maryję, ale nie kosztem Boga czy Jezusa. W przeciwnym razie jest to prymitywna religijność, oparta na samouwielbieniu człowieka. Powtarzam, to poniżające – dla religii i dla ludu. Miejmy także na uwadze fakt, że kiedyś się z tym absurdem trzeba będzie zmierzyć. Proszę sobie wyobrazić co się stanie, gdy za kilkadziesiąt lat będziemy musieli rozbierać te pomniki, zmieniać nazwy tych ulic. Młodzi nie będą chcieli tego przejąć i się z tym utożsamiać. To wywoła masę konfliktów – mówi. Hartmanowi nie podoba się też, że polski katolicyzm, w odróżnieniu od niemieckiego czy francuskiego jest nie tylko żywy, ale i mocny społecznie. - Fundamentalizmu w polskim katolicyzmie jest niemało. Ma to swoje źródło w chrześcijańskim gnostycyzmie z czasów starożytnych. Gnostycy widzieli świat dwubiegunowo, czarno-biało: my – dobrzy, prawi i szlachetni, oraz oni – słudzy szatana. Stąd w chrześcijaństwie diabły i egzorcyzmy, potem heretycy, a w czasach nowożytnych – Żydzi, masoni, bolszewicy i liberałowie. Po tylu wiekach ten manicheizm wciąż się w prymitywnych formach katolicyzmu utrzymuje. Dla wielu wciąż jest fundamentem wrażliwości religijnej. Dodam też, że polska odmiana katolicyzmu jest bardzo nietypowa. Próżno szukać podobieństw na zachodzie. Jesteśmy trochę takim religijnym skansenem. To, co 50 lub 100 lat temu było normalne w Niemczech czy Francji, teraz spotykamy u nas – mówi. Po obrażeniu katolików nadchodzi czas na obrażanie Polaków. - My mamy Kościół zacofany, anachroniczny, niewiele mniej pyszny i zabobonny niż ten z czasów międzywojnia. Bo też społeczeństwo jest jeszcze w dużej mierze zacofane. W wielu z nas wciąż tkwi gdzieś w środku pańszczyźniany chłop. Jego lęki i frustracje znajdują swój wyraz z zabobonnej wierze, w "samouniżeniu" przed panem-księdzem i w samouwielbieniu pod postacią ludowych świętych czy papieża. Jesteśmy wciąż społeczeństwem post-chłopskim, choć szybko się zmieniamy. Prymitywne więzi plemienno-religijne i strach przed obcymi powoli zastępowane są przez więzi etyczne, oparte na poszanowaniu prawa i państwa – podkreśla Hartman. I na koniec ten nieochrzczony nawet ateista wyraża nadzieję na to, że może w przyszłości powstanie w Polsce Kościół narodowy, niezależny od Rzymu. - Żałuję, że nie potrafiliśmy podczas reformacji w XVI w. stworzyć własnej, polskiej podmiotowości religijnej, polskiego narodowego chrześcijaństwa, niezależnego od rzymskich nadzorców. Ale może jeszcze kiedyś to się stanie – podkreśla. Pomarzyć dobra rzecz. Hartman wie przecież, że Kościoły narodowe to pierwszy krok do błyskawicznej laicyzacji. I dlatego mu się one marzą. TPT/naTemat.pl
Ostra i twarda reakcja - czy odwracanie naszej uwagi WCzc.Grzegorz Schetyna (PO, Wrocław), szef sejmowej komisji spraw zagranicznych, powiedział, że słowa p. Aleksandra Szprygina, prezesa Wszechrosyjskiego Związku Kibiców, „wymagają ostrej i twardej reakcji Ministerstwa Spraw Zagranicznych”. Otóż ja protestuję.
P.Aleksander Szprygin– podaję to za:
http://www.rp.pl/artykul/15,907907-Schetyna--Potrzebna-jest-ostra-reakcja-na-slowa-Szprygina.html
wyraził nadzieję, że Jego rodacy, przetrzymywani po Euro 2012, wkrótce wrócą do domów. „Wszystkim zatrzymanym Polakom wymierzono kary w wysokości 500 zł, a nasi chłopcy wciąż są przetrzymywani w polskich katowniach. Rozpatrzenie ich spraw jest odwlekane z przyczyn politycznych”. Otóż ja nie po to płacę podatki na MSZ, by jego urzędnicy odpowiadali na to, co sobie wygadują rozmaici ludzie, w szczególności uzwiązkowieni kibice – nawet, jeśli są to kibole „wszechrosyjscy”. Kto się tłumaczy – ten uważa się za winnego. Przestańmy wreszcie odpowiadać na głupoty – takie, jak słowa JE Baraka Hussein Obamy o „polskich obozach koncentracyjnych” - czy tp. Tylko rozreklamowujemy te brednie. Natomiast warto by sprawdzić, czy rzeczywiście nie jest tak, że polscy awanturnicy są już skazani – a rosyjscy z jakichś (jakich?) powodów nadal przetrzymywani. Nie dlatego, że p.Szprygin się awanturuje – lecz dlatego, że prawo powinno być równe dla wszystkich, a Temida – ślepa!
PS. Zwracam też uwagę na fragment: Dopytywany, czy premier Donald Tusk powinien zadzwonić w tej sytuacji do premiera Rosji Władimira Putina, odparł: "Nie, to jest incydentalne, to powinno mieć reakcję na szczeblu podstawowym, nie można angażować w to premiera". Otóż wygląda na to, że nie tylko dziennikarze, ale i szef sejmowej komisji spraw zagranicznych nie wie, kto jest premierem rządu Federacji Rosyjskiej! JKM
Nic się nie stało, Polacy, w Smoleńsku nic się nie stało Prokuratura jeszcze nie zna przyczyn katastrofy, ale juz wie, że nikt z rządowych funkcjonariuszy nie zawinił
1. Prokuratura nierychliwa, ale spolegliwa. Można na niej polegać, że nikomu z aktualnie rządzącej ekipy włos z głowy nie spadnie. Właśnie umorzona została cywilna częśćsledztwa smoleńskiego. Nikt niczemu nie zawinił, nic sie nie stało, Polacy, w Smileńsku nic sie nie stało...
2. Kilka miesięcy temu NIK opublikowała swój raport, o wynikach kontroli dotyczacej organiozacji wizyt panstwowych i suchej nitki nie pozostawiła na działalności Kancelarii Premiera, MSZ, czy MON. Polskie służby rządowe wysłały samolot z prezydentem w kartoflisko, a nie na lotnisko, bo tak zwane lotnisko Siewiernyj w świetle prawa żadnym lotnskiem nie było. Dlatego na przykład nie było z tego lotniska pronoz pogody. MSZ nie miał pisemnej zgody na przelot prezydenckiego samolotu w rosyjskiej przestrzeni, a na lotnisku i w smoleńskimm lesie nie było ani jednego polskiego BOR-owika. Nieczynne lotnisko, brak zgody na przelot, brak ochrony prezydenta - takie tam drobiazgi...
3. Rzecz ciekawa - prokuratura jeszcze przecież nie zna przyczyn katastrofy, bo wojskowe śledztwo jeszc trwa i trwa mać co najmniej do przyszłej wiosny. Powołany został pluton biegłych, przesłuchiwani są świadkowie, a nawet prowadzone są ekshumacje zwłok. A skoro nieznane są przyczyny katastrofy, to skad prokuratura ma pewność, ze nikt z cywilnych funkcjonariuszy rządowy do katastrofy się nie przyczynił? Przecież kolejnośc powinna byc taka - najpierw ustalany przyczyny katastrofy, a potem oceniamy odpowiedzialność i winę ludzi. Ale co tam odpowiedzialność, skoro dla umysłów zaczadzonych propagandą, już w kwadrans po katastrofi wszystko było jasne jak brzoza.
Rogalski: To decyzja niezrozumiała O umorzeniu cywilnego wątku śledztwa smoleńskiego oraz dalszych krokach w tej sprawie portal Stefczyk.info rozmawia z mecenasem Rafałem Rogalskim. Stefczyk.info: W poniedziałek prokuratura ogłosiła decyzję o umorzeniu tzw. wątku cywilnego w śledztwie smoleńskim. Jak Pan ocenia tę decyzję? Rafał Rogalski: To dla mnie decyzja zadziwiająca i niezrozumiała. Wśród osób, które odpowiadały za przygotowania wylotu delegacji do Katynia, są takie, którym w mojej ocenie można postawić zarzuty. Jeśli było tak dobrze, dlaczego stało się tak źle? Zginęło 96 osób, a nie ma winnych ani odpowiedzialnych. Całkowicie nie do przyjęcia jest dla mnie, żeby jedynie gen. Bielawny odpowiadał za zaniedbania w tej sprawie. Nie rozumiem tej decyzji śledczych i uważam, że jest ona niezrozumiała z punktu widzenia prawnego. Szczególnie w związku z całokształtem materiału zgromadzonego w śledztwach dotyczących katastrofy smoleńskiej. Wątek, który został umorzony należy wiązać ze śledztwem głównym, które jest prowadzone w prokuraturze wojskowej.
Czy Pan jako pełnomocnik może podjąć obecnie jakieś działania? Prokuratura informowała, że w tej sprawie nikt nie ma statusu pokrzywdzonego ani wykonującego prawa pokrzywdzonego. Ja mam odmienne zdanie w tej sprawie. W tej sprawie pokrzywdzeni nie żyją. Są nimi ofiary katastrofy smoleńskiej. To z kolei oznacza, że rodziny ofiar mają z mocy ustawy prawo do wykonywania prawa pokrzywdzonego. Obecnie więc będziemy wnosić o dostarczenie przez prokuraturę decyzji o umorzeniu.
Co to da? Prokuratura może dostarczyć nam ten dokument, uznając, że jednak jesteśmy stroną tego postępowania. Wtedy będziemy mogli składać zażalenie do decyzji o umorzeniu. Jeśli jednak prokuratura podtrzyma swoje stanowisko, odmówi przesłania decyzji o umorzeniu. Wtedy skierujemy sprawę do sądu, który rozstrzygnie, czy rodziny mają prawo do wykonywania praw pokrzywdzonego. Dla mnie i rodzin sprawa nie jest rozstrzygnięta, pozostaje otwarta.
Rozmawiał KL
Gwiazda: To zamówienie lub prezent dla PO O filmie dotyczącym Lecha Wałęsy oraz jego skutkach portal Stefczyk.info i wPolityce.pl rozmawia z Andrzejem Gwiazdą, byłym opozycjonistą. Stefczyk.info wPolityce.pl: Skończyły się zdjęcia do filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie. Czego Pan się spodziewa po tym obrazie? Andrzej Gwiazda: Spodziewam się tego, czego można się spodziewać po reżyserze. Pierwszym filmem Wajdy był “Popiół i Diament”. Ten obraz kończy się sceną, której bohaterem jest sekretarz Szczuka, a Maciek żołnierz podziemia niepodległościowego ginie symbolicznie na śmietniku. Tak Wajda zaczął karierę i tak kończy.
Wajda zapowiada, że chce oddać sprawiedliwość Wałęsie, który jest obecnie niesprawiedliwie traktowany Wajda jest wynajęty. Wtedy był wsparciem systemu, tak i dziś jest wsparciem tego samego systemu. Można powiedzieć, że Wajda pozostał wierny swoim lizusowskim zasadom.
Jedną z głównych postaci filmu ma być Henryka Krzywonos. Na razie nie wiadomo, czy znalazło się miejsce na prawdziwą legendę “Solidarności”, czyli Annę Walentynowicz. Ten film może być elementem fałszowania polskiej historii? Film Wajdy to najbardziej spektakularna próba fałszowania historii. To było oczywiste od samego początku. Wydaję mi się, że można mieć do Wajdy zaufanie, że spełni te oczekiwania. Takich prób było wiele. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że Wajda jest dobrym reżyserem. Fałszowanie historii przez niego może być przekonywujące. Nieudolnych propagandzistów mamy w Polsce może i z milion. Niebezpieczni są propagandziści zdolni i obdarzeni talentem.
Czy swoim filmem Wajda może wyrządzić szkody? Wydaje się, że jest to możliwe. Zapewne ludzie będą masowo chodzili na ten film. Szczególnie niebezpieczne będzie oddziaływanie na młodzież. Można się spodziewać, że na film obowiązkowo będą chodziły wycieczki szkolne. Nauczyciele z kolei są często w takim wieku, że nie pamiętają historii, a nie będą chcieli się narażać. Oni nie będą walczyć z fałszywym obrazem, tłumaczyć, że było inaczej niż pokazano. Widzę sporo niebezpieczeństw. Ten film jest zamówieniem, albo prezentem, dla Platformy Obywatelskiej. Ta partia wieloletniego agenta lansowała, jako logo swojej partii. Ten film nie pozostanie oczywiście bez nagrody.
Rozmawiał saż
04 lipca 2012 "Niech mu się uda wejść, będzie pełnił jakieś tam funkcje higieniczne”- stwierdził pan Lech Wałęsa, przed ostatnimi wyborami demokratycznymi, w sprawie Ruchu Janusza Palikota. Panu byłemu prezydentowi chodziło o to, żeby antychrześcijański i antycywilizacyjny ruch znalazł się w demokratycznym Sejmie i głosował razem z innymi nad niszczeniem resztek cywilizacji łacińskiej. Pan Lech Wałęsa nosi w klapie Matkę Boską, utożsamiając się z chrześcijaństwem. Pan Janusz Palikot- jako Lenin współczesnej polityki- chrześcijaństwo zwalcza programowo., choć jeszcze niedawno zwalczał programowo lewicę. Raz tak, a innym razem- tak.. Może swoje decyzje uzależnia od bytności w tzw. Komisji Trójstronnej, międzynarodowym gremium nieformalnym , o tajnych sposobach komunikacji, nie wychodzących poza krąg utajniających rozmowy w „jakichś „ sprawach. No właśnie- jakich.? Tego nie można się dowiedzieć w żaden sposób, wiadomo tylko , że wpływowi ludzie się spotykają, być może coś ustalają.. Z Polski bywali lub bywają w Komisji Trójstronnej między innymi: Janusz Palikot, Marek Belka, Dariusz Rosati, Jerzy Baczyński, Maciej Zięba, Wanda Rapaczyńska, Andrzej Olechowski. Czyżby pan Lech Wałęsa, człowiek , który” obalił komunizm” nie wiedział kim tak naprawdę jest pan Janusz Palikot, że życzył mu wejścia do Sejmu, żeby ten pełnił tam „jakieś funkcje higieniczne”? A może jako będący częścią obecnego establishmentu, człowiek, który na „przemianach” zyskał wiele, pan Lech Wałęsa z „ jakiś innych ” powodów, życzy Leninowi współczesnej polityki pomyślności? Chrześcijanin życzący pomyślności człowiekowi, który chrześcijaństwo chce zwalczać. Chrześcijanin ma bronić chrześcijaństwa , ewangelizować i popierać ten element cywilizacji, a nie popierać wrogów.! Tak jak pan Lech Wałęsa popierający pana Janusza Palikota. Rozumiem! Nie wypada mu go zwalczać, bo jest częścią okrągłego stołu- razem z panem Januszem Palikotem, będącym przedłużeniem tego porozumienia.. Ale mógłby przynajmniej wstrzymać się od głosu! Ja jako chrześcijanin katolicki nie życzę panu Januszowi Palikotowi powodzenia w działalności politycznej. Z prostego powodu- on działa przeciwko mnie i jest moim wrogiem. Byłbym skończonym idiotą, żebym życzył pomyślności mojemu wrogowi i nadstawiał mu drugi policzek.. To tak jakbym życzył powodzenia wielkiemu spekulantowi międzynarodowemu, panu Sorosowi i żeby ten jako honorowy członek antypolskiej Fundacji im Stefana Batorego, atakował polską złotówkę i zarobił na tym, tak jak w roku 1992 zaatakował brytyjskiego funta, zarabiając na tym ataku 1,1 miliarda dolarów w kilkanaście godzin- narażając Brytyjczyków na stratę 3,4 miliarda funtów????? I żeby potem- za tak zarobione pieniądze- mógł budować tzw. społeczeństwa otwarte, czyli likwidować normalne państwa narodowe, oparte na tradycji, na przeszłości, na normalności- każdej innej dla każdego państwa. Bo różne narody wyrastają z różnej kultury, z różnej tradycji, z różnej historii. A pan George Soros- wielki miliarder- chce je wszystkie pootwierać, żeby w nich mógł hulać wiatr internacjonalizmu i wywiewać to, co dany naród wypracował sobie przez wieki, i sobie potem taką magmą międzynarodową porządzić.. Międzynarodowi czarownicy, którzy próbują wywołać deszcz.. Pełniąc” jakieś tam funkcje higieniczne”.. Tak jak funkcje higieniczną pełni w Polsce i innych krajach socjalistycznych opartych o demokrację socjalistyczną- Trybunał Konstytucyjny.. Powołany ustawą sejmową w dniu 26.03.1982 roku, w mrocznych czasach stanu wojennego.. Zwróćcie Państwo uwagę.. Ustrój socjalistyczny trwał, ale władza przygotowywała się do zmiany sojuszy ze Wschodnich – na Zachodnie.. Ciekawe, skąd rządzący Polską wtedy- wiedzieli jaki będzie kierunek zmian? Ktoś musiał im o tym powiedzieć? Ale kto? Wygląda jakby ktoś rządził Polską z tylnego siedzenia.. To był rok 1982, rok internowanych, trwały spory wokół utworzenia Trybunału Konstytucyjnego, który ostatecznie powstał – powołany ustawą z 29.04 1985, a działalność zaczął w roku 1986. Czyli w poprzedniej komunie.. Nie miał jeszcze wtedy prawa do orzekania ostatecznego, tak jak ma dzisiaj. Ale widać wyraźnie , że „ zmiany” były przygotowywane wcześniej.. W końcu przygotowywanie powstania III czy może IV izby parlamentu – muszą potrwać.. Bo Trybunał Konstytucyjny jest najwyższą izba parlamentu- czwartą ,tak naprawdę wliczając w to rząd, który projektuje ustawy i kieruje, je do Sejmu, ten do Senatu, a Senat do Trybunału Konstytucyjnego, którego orzeczenia w sprawie zgodności z konstytucja- są ostateczne. To tak naprawdę po co jest Sejm i Senat? Niech rząd projektuje ustawy i kieruje je bezpośrednio do Trybunału Konstytucyjnego.. Będzie sprawniej i taniej.. Ale wygląda na to, że atrapa parlamentu demokratycznego musi istnieć. Żeby demokracja była widoczna, do tego gremium możemy sobie wybrać „ swoich” przedstawicieli, ale do Trybunału Konstytucyjnego nie możemy sobie wybrać. Wybiera Sejm polityczny, wybiera gremium apolityczne, jakim teoretycznie ma być Trybunał Konstytucyjny złożony z piętnastu ludzi. Którzy są sędziami w sprawie zgodności uchwalanych ustaw z Konstytucja- tez uchwaloną, a pełną sprzeczności. Ci sędziwie , podczas orzekania zgodności- co rybia- przegłosowują się wzajemnie, i im więcej ich jest po jednej stronie, tym bardziej uchwalona demokratycznei ustawa jest zgodna z Konstytucją.. Bo zgodność z Konstytucją zależy od wielkości Liczby członków Trybunału Konstytucyjnego, a nie od prawdziwej zgodności z Konstytucją. Lepiej byłoby rzucić monetę- orzeł – reszka, niż zajmować czas sędziom Trybunału Konstytucyjnego, a sam Trybunał zlikwidować, jako niepotrzebny i kosztowany. Ale widocznie Trybunał ma inne zadanie, o czym nie piszą w Konstytucji i nie piszą w prasie. Moim zdaniem ma stać na straży ustroju socjalistyczno- biurokratycznego budowanego Polsce. I taka jest jego prawdziwa rola. Jako III Izby Parlamentu – nie wybieralnego przez lud, ale przez Sejm.. Kilka dni temu Trybunał Konstytucyjny stwierdził,( przy jednym głosie sprzeciwu!) że nawet po upływie pięciu lat należy się państwu podatek od tzw. czynności cywilno- prawnych, czyli od pożyczenia pieniędzy sąsiadowi. Taki podatek jest nieprzedawnialny. Co się należy państwu, czyli biurokracji musi być zapłacone, nawet w piekle.. Sędziowie tę sprawę przegłosowali, „za” była większość, więc jest to oczywista racja.. Bo wszystko i wszędzie większością głosów decydowane być powinno- jak zapisano w ustawie rządowej z 1791 roku.. Tylko patrzeć, jak sądy powszechne będą decydowały większością głosów o winie podejrzanego.. Czeka nas jeszcze wielki cyrk! Ale czy będzie to higieniczne? Myślę, że wątpię.. WJR
Rosjanie strącili myśliwiec NATO?
http://www.naszdziennik.pl/swiat/2732,rosjanie-stracili-mysliwiec-nato.html
Jak informuje portal Debka.com, maszyna została zestrzelona 22 czerwca za pomocą samonaprowadzających pocisków średniego zasięgu Pantsyr-1, które Moskwa dostarczyła siłom w Damaszku w ostatnich tygodniach. [Pancir ?? md] Portal dementuje tym samym pierwsze informacje, że turecki samolot strąciła rakieta Buk-M2, będąca na stanie wyposażenia syryjskiej armii już od dłuższego czasu. Autor artykułu twierdzi, że w związku z tym, iż pociski Pantsyr-1 dostarczono armii syryjskiej zaledwie przed kilkoma dniami, rosyjscy instruktorzy nie mieli wystarczająco dużo czasu, by nauczyć ich obsługi żołnierzy z Syrii. Rakiety Panstyr-1 mogą przenosić pociski na odległość ponad 12 kilometrów. Jednostka syryjskiej armii, do której trafiły one w ostatnim czasie i która przyznała się do strącenia tureckiej maszyny, to 73. brygada 26. Dywizji Obrony Przeciwlotniczej. Jak podkreśla Debka.com, jest to wysoce zaawansowane technologicznie urządzenie, którego nauka obsługi musi zająć pewien czas. A lokalna załoga nie byłaby w stanie odbyć pełnego przeszkolenia w tym zakresie i z całą pewnością musiała poprosić rosyjskich partnerów o pomoc, by celnie wystrzelić pocisk. Jeżeli te informacje zostaną oficjalnie potwierdzone, będzie to pierwszy tego typu incydent od momentu rozpoczęcia trwającego już 15 miesięcy powstania, w którym syryjskie siły zaatakowały cel militarny członka NATO za pomocą rosyjskiego sprzętu.
- Znamy te doniesienia i oczywiście jesteśmy w stałym kontakcie z naszym sojusznikami z Turcji. Według mojej wiedzy, nie jest podnoszona kwestia zaangażowania NATO w tę sytuację - powiedziała rzecznik amerykańskiego Departamentu Obrony Victoria Nuland. Oznacza to, że w najbliższym czasie Ankara nie skorzysta z artykułu 5 Paktu, obligującego członków Sojuszu Północnoatlantyckiego do udzielenia pomocy w razie napaści. W podobnym tonie wypowiadają się również władze Sojuszu. Oficjalnie NATO ostro potępiło zestrzelenie tureckiego myśliwca. Po konsultacjach uznano jednak, że na razie Kwatera Główna będzie jedynie bacznie śledzić rozwój wydarzeń na granicy syryjsko-tureckiej.
- Uważamy ten akt za nie do zaakceptowania i potępiamy go w najostrzejszych słowach. To kolejny przykład, że władze syryjskie nie przestrzegają norm międzynarodowych - oświadczył sekretarz generalny Sojuszu Anders Fogh Rasmussen. Podkreślił też, że "bezpieczeństwo Sojuszu jest niepodzielne" i NATO "popiera Turcję w duchu mocnej solidarności". [Jak bezczelnie zamykają oczy.. Zupełnie, jak po „wypadku smoleńskim”. A nazywają siebie „sojusznikami”. MD Po takich deklaracjach władze w Ankarze nieco złagodziły swoją retorykę. Premier Turcji Tayyip Erdogan powiedział, że jego rząd jest "zdeterminowany, aby podjąć wszelkie konieczne kroki" i "dać adekwatną odpowiedź, kiedy incydent zostanie wyjaśniony". Nieco ostrzej wypowiada się za to prezydent kraju Abdullah Gul.
- To niemożliwe, abyśmy tak po prostu zignorowali fakt, że nasz myśliwiec został zestrzelony przez Syrię - stwierdził. W ocenie Gula, twierdzenia syryjskich sił obrony powietrznej, że zastosowały się do wszelkich procedur i nie miały świadomości, iż strzelają do tureckiej jednostki, są niesatysfakcjonujące. Obie strony obecnie poszukują dwóch pilotów F-4. Turecki rząd potwierdził, że do zestrzelenia myśliwca doszło 13 kilometrów na zachód od syryjskiego portu Latakia. Premier Erdogan nie chciał jednak wyjaśnić, co samolot robił nad syryjskimi wodami terytorialnymi. Kilka dni po incydencie Ankara zdecydowała o rozmieszczeniu artylerii przeciwlotniczej wzdłuż granicy z Syrią. Jak poinformowało ministerstwo obrony, kroki te są jedynie "koniecznymi środkami ostrożności" po tym, jak zestrzelono F-4.
Łukasz Sianożęcki