116

20 października 2009 Z braku roztropności, czy z braku determinacji... Pan Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości, powiedział w ramach znajomości praw przyrody, że:” Żeby samolot czy ptak mógł latać,  powietrze jest potrzebne”(???). A po ciemniej nocy, zawsze nastaje jasny dzień! A żeby ptak czy samolot  mógł latać, musi być i ptak i samolot. Ptak lata- że  tak powiem w sposób naturalny-  w sposób w jaki go stworzył sam Pan Bóg; natomiast samolot będzie  latał wtedy, jeśli zostanie skonstruowany według praw, jakie obowiązują w świecie Bożym- praw przyczynowo skutkowych. Jeśli na przykład dla posłów demokratycznego Sejmu  powołało się do  życia hotel sejmowy, to znaczy miejsce, gdzie poseł wielce zmęczony, może sobie odpocząć po wysiłku demokratycznego głosowania, i hotel jest „ darmowy”,  w tym sensie, że nie płacą za niego posłowie, lecz wszyscy my, którzy posłami nie jesteśmy- to muszą być patologie. Właśnie dowiedziałem się, że przez ostatnie dwa lata za „ darmo” w hotelu sejmowym mocowało  ponad –uwaga!- 700 osób(???), którzy nie są ani posłami, ani senatorami(???). Nocowały nie tylko żony polityków, ale także ich ciocie, wujkowie, znajomi i przyjaciele. O ile pamiętam, pani Anastazja P. też tam noclegowała, ale nie pamiętam, kto ją tam zaprosił na noc.. W każdym razie było wesoło i miło. Oczywiście nie powinno być wcale hotelu sejmowego, a posłowie, za swoje pieniądze powinni zamieszkiwać na terenie Warszawy. To chyba oczywiste.. Wtedy zapraszaliby  kogo im się podoba i za swoje pieniądze.. I znowu sympatycy Platformy Obywatelskiej powiedzą, że uwziąłem się na tę zacną „liberalną”, a niektórzy nawet mówią „ konserwatywną” partię..

Bo głównym zapraszającym do hotelu sejmowego na nasz rachunek był, pan poseł Wojciech Ziemniak z Platformy Obywatelskiej. I to on po obywatelsku i przyjacielsku nocował w państwowym hotelu różnych niesejmowych członków jego kręgu znajomych. Wiecie państwo ilu przenocował” 601 osób!!!!! Sam pan poseł Ziemniak twierdzi,  że  przenocowywał kilka wycieczek . które przyjechały do Sejmu na zwiedzanie, ale także swoich kolegów, którzy przebywali w Warszawie na kursach(???). Nie wyjaśnia na jakich kursach, to zresztą nie jest istotne, ale kolegów miał w bród, bo z wykształcenia jest magistrem wychowania…. fizycznego; dyrektorował w szkole  podstawowej w Racocie i był dyrektorem Ośrodka Sportu i Rekreacji w Kościanie. Został nawet „ Wielkopolaninem Roku” i jest bardzo zaangażowany w działalność charytatywną ma rzecz osób niepełnosprawnych oraz wykazuje się znajomością niemieckiego. Organizował wyjazdy młodzieży szkolnej na igrzyska olimpijskie do Aten, Barcelony, Atlanty.. No i został „Człowiekiem Roku”, w 1996 roku Radia ELka…Czytając jego życiorys, nie jestem specjalnie zdziwiony, że rozporządza państwowymi pieniędzmi, przy zgodzie dyrektora hotelu sejmowego, tak jak uważa, że jest najlepiej. Przecież całe jego życie, to życie z pieniędzy podatników, to organizowanie wydatków z publicznej kasy, to zabawa na   nasze, a ta jest zawsze najlepsza,  bo „ za darmo”…. W stanie Indiana w USA na przykład obowiązuje  demokratyczny zakaz dotyczący małp.. Małpom nie wolno palić papierosów..(???). Zakaz, ale nie palenia papierosów przez posłów w hotelu sejmowym zamierza wprowadzić pan marszałek Bronisław Komorowski z Platformy Obywatelskiej, „ Ograniczę liczbę osób nocujących w hotelu. Posłowie będą mogli zakwaterować małżonka, dzieci lub opiekuna”(???)- powiedział dziennikarzom zdenerwowanym głosem marszałek. A co będzie stało na przeszkodzie, żeby podczas wizyty  jakiegoś kolegi pana posła Ziemniaka Platformy Obywatelskiej , podać go dyrektorowi hotelu sejmowego jako „ opiekuna”.???. Wycieczki też się zakwalifikuje jako dzieci, z poprzedniego małżeństwa, czy z poprzedniego „związku partnerskiego”.. To tylko w Stanach Zjednoczonych w stanie Kentucky obowiązuje demokratyczne prawo, że poślubienie tej samej osoby po raz czwarty, grozi więzieniem.. Przyprowadzanie do państwowego hotelu sejmowego tych samych kolegów i  tych samych dzieci- niczym nie grozi. Nie znam oczywiście regulaminu sejmowego, bo on jest podstawą rozważań, ale porządny człowiek i bez regulaminu  zna  granice swojego postępowania.. Dusza trafia przed oblicze Św. Piotra. - Zawód? - Nauczyciel wychowania fizycznego. - To wchodź wejściem dla dostawców. A pan premier Donald Tusk, podczas centralnych obchodów dnia Edukacji Narodowej, czyli , w 1733 roku likwidacji szkolnictwa prywatnego i tworzeniu przez oświeceniowców pierwszych zrębów monopolu oświaty, powiedział, że” obietnica 50- procentowej podwyżki dla nauczycieli do końca 2011 roku jest wciąż realna. Dzisiaj nie jestem już uczniem, nie jestem nauczycielem, ale w jakimś sensie te wyrazy wdzięczności, te symboliczne kwiaty wszystkim nauczycielkom i nauczycielom w Polsce chciałbym przekazać. Dobrze sobie zdaję sprawę, że nauczyciele w Polsce oczekują dziś od premiera swojego rządu nie tylko słów uznania, odznaczeń i kwiatów, ale także decyzji, które umożliwią stworzenie lepszych warunków wychowania i uczenia naszych dzieci. I chcę państwu powiedzieć, w jak skomplikowanych czasach przyszło nam żyć, niezależnie od tego, jakie mieliśmy nadzieje dwa lata temu, wtedy, kiedy coś  sobie obiecaliśmy, tzn rząd, środowiska nauczycielskie, w tym związki zawodowe, i że to okazało się trudniejsze  ze względu na sytuację finansową w Polsce i na świecie. Ale wtedy poprosiłem moich współpracowników i powiedziałem, jak państwo pamiętacie, że istnieje oczywiście potrzeba redukcji pewnych marzeń i nadziei, ale, że w tej dziedzinie życia - w edukacji - zbyt wiele  lat ta redukcja miała miejsce”(!!!!) I znowu muszę powołać się na prawo obowiązujące w Stanach Zjednoczonych w stanie Oklahoma, na mocy którego obowiązuje „ zakaz rzucania czarów na nauczycieli przez uczniów”(???) Co prawda, pan premier nie jest już uczniem, i nie żyjemy w stanie Oklahoma, ale czary, które rząd rzuca na nauczycieli  są faktem. 50% podwyżka do 2011 roku??? Kto by nie chciał? Tyle, że podwyżki dla nauczycieli państwowych nie pochodzą z powietrza, o którym mówił pan Jarosław Kaczyński, ale z naszych kieszeni - i są jak najbardziej realne! Trzeba podnieść podatki efektywnemu sektorowi prywatnemu, i przekazać je – w formie wynagrodzeń funkcjonariuszom państwowym, którzy „ edukują” nasze dzieci, w ramach pomysłów  kolejnych ministrów deformowania umysłów dzieciaków.. Wszystkim jednakowo i pod przymusem! Za propagowanie ideologii  korzystnej dla władzy, władza zawsze dobrze płaciła.. Przywileje, ferie, wakacje, ograniczony czas pracy.. Byleby propagować to- co władza chce..

W ramach monopolu szkolnictwa, nie może być swobodnego nauczania i wolności wyrażania swoich poglądów.. Państwowa szkoła zamiast uczyć myślenia, wychowuje w posłuszeństwie i w jedynie słusznym myśleniu.. a niektórzy wierzą, że komunizm się skończył…

Dopiero się zaczyna przepoczwarzać.. W Los Angeles mąż ma prawo bić żonę pasem, o ile szerokość pasa nie przekracza 3,6 cm… (????) No chyba, że małżonka zgodzi się na ustępstwa. U Nas już dawno wprowadzono zakaz bicia uczniów, nie mówiąc już o pasie o szerokości - 3,6 cm.. I będzie zakaz wymierzania klapsów własnym dzieciom. Państwowa szkoła powoli ulega rozkładowi… Ale będą podwyżki! Dla państwowych nauczycieli… WJR

Coś o jednej notatce Jak powszechnie wiadomo, informacji o stanie kraju nie czerpię z artykułów w „Rzeczpospolitej”, z „Rocznika Statystycznego”, ani z oświadczeń MSWiA. Podawane tam dane są zapewne prawdziwe – jednak niewiele mówią o stanie społeczeństwa. Wyobraźmy sobie dwa państwa: Rurytanię i Poronię. W roku 2009 są zupełnie identyczne – z jednym wyjątkiem: panny w  Poronii spędzały młode lata na szlajaniu się z chłopakami – a panny z Rurytanii w tym czasie uczyły się kroju, szycia i podobnych umiejętności; nawet nie na studiach: od matek i sąsiadek. We wszystkich „Rocznikach Statystycznych” kraje te będą identyczne – a w  rzeczywistości po paru latach Rurytania będzie od Poronii o 30% zamożniejsza. Żaden rocznik statystyczny nie wykaże też, że w Rurytanii ojcowie leją synów za to, że ci chcą sobie przywłaszczyć cudze mienie – a w Poronii zachęcają, by brali, bo „Bóg dał ręce, żeby brać”. Tu różnica będzie po paru latach bodaj jeszcze większa – a przecież w 2009 nie zobaczymy tego w żadnej statystyce. Wiadomości o kraju czerpie się z małych notatek umieszczanych na siódmej stronie gazety u dołu. Tam – nie we wstępniakach – jest zawarta prawda o Życiu. Więc przeczytajmy – w całości – taką notatkę z podkarpackich „Nowin” podpisaną (ebnis): Zostawiła synka i poszła pić! 7–latek błąkał się po osiedlu przy ul Popiełuszki. Jego matka wyszła w czwartek rano, a wróciła wieczorem kompletnie pijana. Chłopiec był głodny i zaczął prosić przypadkowo napotkane osoby o pieniądze. Jedna z zaczepionych kobiet zaprowadziła go do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Jego pracownicy powiadomili nas. Chłopiec powiedział policjantom, że mama wyszła z domu i  powiedziała, że idzie na chwilę na piwo – mówi Andrzej Walczyna, rzecznik stalowowolskiej policji. Chłopca zabrano do komendy. Dostał jedzenie i picie. Policja powiadomiła wydział rodziny i nieletnich w stalowowolskim Sądzie Rejonowym. Ustalono, ze dziecko zostanie umieszczone w placówce opiekuńczej w naszym mieście – wyjaśnia Walczyna. 43–letnia matka pojawiła się w domu przed 21 – kompletnie pijana (2,77 promila). Ustaliliśmy, że chłopiec od początku tygodnia nie chodził do szkoły. Podobno był przeziębiony. O jego losie zdecyduje sąd. I wyciągnijmy wnioski. Stalowa Wola mieści się w dziwnym kraju. Przede wszystkim: dzieci nie mają w nim ojców. Jak matki nie ma, to dziećmi nie ma się kto zająć. Dzieci nie mają też ciotek, wujków i innych krewnych. Mieszkają z samotnymi matkami w jakichś blokach. Po drugie: to jakiś dziwny kraj, w którym kobiety chleją alkohol. Wszędzie na świecie czynią to, i owszem, mężczyźni – Polska jest pod tym względem dokładnie na średniej. Ale kobiety? Ludzie nie mają tam również sąsiadów. W normalnym kraju ludzie się znają: zna się ludzi z sąsiedniego domku – i sąsiadów z klatki schodowej. W kraju, w którym miesi się Stalowa Wola, dziecko, które opuściła matka, nie puka do zaprzyjaźnionej sąsiadki tylko wałęsa się po ulicach i prosi o pomoc obcych. W tym dziwnym kraju ludzie nie odprowadzają takiego dziecka do sąsiadów, ewentualnie do krewnych – lecz prowadza je do jakiejś Instytucji. Ta zaś…. powiadamia policję. Bo w tym dziwnym kraju policja nie zajmuje się łapanie przestępców – gdyż ma ważniejsze sprawy na głowie. Proszę zauważyć, że po to, by dziecko dostało jeść i pić trzeba było je zabrać z MOPS–u i zaprowadzić na… komendę policji!!!!

Następnie dziecka nie oddaje się najbliższemu krewnemu, lecz umieszcza w domu dziecka, a o jego losie ma decydować sąd – jakby było ono jakimś przestępcą. Rodzina – w latach 50–tych zwana „przeżytkiem burżuazyjnej mentalności” – dziś już w tym kraju po prostu nie istnieje!!! W tej notatce tego nie ma, ale na podstawie innych, podobnych notatek można być pewnym, że prokuratura już szykuje przeciwko matce sprawę o „zagrożenie życia dziecka poprzez pozostawienie go bez opieki”. Po czym postara się, by zamiast porzucać dziecko raz na tydzień, porzuciła je na dwa lata. W tym kraju państwowe instytucje tak długo wyręczały obywateli w sprawach, które w normalnym kraju załatwiają społeczności lokalne same – że ludzie zatracili normalne ludzkie odruchy. Jest to najlepszy dowód mojej tezy: socjalizm – to nieludzki system, który niszczy naturalne więzy społeczne. JKM

Nie po europejsku… Każdy, kto wiedział – lub podejrzewał – że Platforma Obywatelska to kupa aferałów, sądził, że są to prawdziwi Europejczycy. Prawdziwy Europejczyk to człowiek, który bierze łapówki liczone raczej w milionach, niż setkach tysięcy €urosów – i omawia to w najlepszych hotelach popijając najdroższe drinki. Nie trzeba dodawać, że obydwaj – łapówkodawca i łapówkobiorca – mają w kieszeniach najnowsze urządzenia anty–podsłuchowe i zagłuszające. A tu – jakie–ż rozczarowanie! Nie jakiś tuzinkowy poseł, lecz sam Szef klubu PO, p. Zbigniew Chlebowski, bierze wziątki w wysokości a to 10.000 zł, a to w postaci zatrudnienia krewnej–i–znajomej tu–i–tam – a omawia to na tajnych spotkaniach przy cmentarzu. To pasuje raczej do „Dziadów” – utworu pewnego zaściankowego poety – a nie do Europy! Do Europy, do której „wszyscy” chcą wejść. Bo kto by nie chciał inkasować grubych łapówek. W €urosach, a nie w złotówkach – które słabną i słabną. Ciekawe, nawiasem pisząc: rok temu 3/4publicystów biadoliło, że złotówka jest za silna. Teraz, gdy słabnie, te same ľ publicystów powinno chwalić za to „Rząd” czy NBP… Powinno – nieprawda–ż? A jakoś nie chwalą. Jednocześnie III RP pożycza Republice Islandii ponad pół miliarda. I to pokazuje, że jesteśmy, mimo kryzysu, zdrowym państwem. Z czego powinniśmy być dumni. Ludzie pytają: jak to możliwe, że u władzy siedzi obecnie złodziej na złodzieju – a Polska, okupowana przez III RP będącą obecnie w łapkach aferałów z PO i wiecznie pazernego PSL – ma się wcale nieźle. Nawet znakomicie – w porównaniu do innych krajów Wspólnoty Europejskiej? Odpowiedź kryje się w tym, że ludzie nie zdają sobie sprawy z rozmiarów gospodarki. W ciągu jednego dnia – powtarzam: jednego dnia – gospodarka obraca pieniędzmi kilka razy większymi, niż całoroczny budżet okupanta Polski, czyli III Rzeczypospolitej. Dlatego jeśli nawet kilkuset cwaniaków ukradłoby i pół budżetu – to nie odgrywa to większej roli w gospodarce Polski. Ważne, by ONI nie przeszkadzali w gospodarce. To, ile ukradną, nie jest takie istotne. Weźmy pod uwagę tę ostatnią aferę. Z punktu widzenia gospodarki jest to zysk: obniżka podatków jest zawsze korzystna – nieważne, komu się je obniża. Oczywiście: uczciwiej byłoby obniżyć je wszystkim – ale czy „wszyscy” złożyliby się na łapówkę dla WCzc. Zbigniewa Chlebowskiego (PO, Wałbrzych)? Z chęcią by się złożyli – ale jak to zorganizować? A przedsiębiorcy od hazardu się złożyli… Problem jednak polega na tym, że takie działanie polityków jest demoralizujące. Bo jeśli kradnie paręnaście tysięcy ludzi – to gospodarka to zniesie. Jednak zachęcone tym przykładem zaczynają kraść setki tysięcy – a nawet miliony. I tego już żadna gospodarka nie wytrzyma. Dlatego pp. Chlebowski, Drzewiecki i inni muszą zostać ukarani – i to surowo – niezależnie od tego, czy ich działania były gospodarczo korzystne – czy nie. Moralność publiczna jest ważniejsza od doraźnych efektów gospodarczych. Jest rzeczą smutną – acz charakterystyczną – że w obronie tych aferałów ruszyli się: JE Andrzej Czuma (przepraszam za to, że Go popierałem…) i NCzc. Stefan Niesiołowski. Wyszli zresztą na głupków. Mądrzej postąpił WCzc. Janiusz Palikot (PO, Lublin), który podkreślił, że ich działania nie przyniosły szkody gospodarczej – a, że za słuszne poczynania brali drobne gratyfikacje… P. Palikot powiedział jednak przy tym rzecz kapitalną. Powiedział mianowicie, że dziwi się JE Mirosławowi Drzewieckiemu, że wdał się w tak g***ianą aferę – gdy „mógł się stać bohaterem Euro 2012”.

Co należy czytać: „…gdy do zainkasowania jest kilka miliardów”. Bo i rzeczywiście. Sam „Stadion Narodowy” PiS chciało wybudować za 300 mln zł (z czego 100 mln planowało „sprywatyzować” – a właściwie; „upartyjnić”). PO, partia europejska, wybudować go chce za ponad 2 miliardy. Łapówki stanowią zazwyczaj 10% od zamówienia… A przecież są jeszcze inne stadiony, są autostrady… W sumie kilkanaście miliardów. Czyli ponad miliard do podziału. A p. Drzewiecki wywinął taki szpas… Teraz obalą „rząd” – i te pieniądze rozkradnie koalicja PiS–PSL–SLD… Doskonale rozumiem ból WCzc. Janusza Palikota!! JKM

Dwa słowa o moim stosunku do UPR Dziś słowo „partia” rozumiane jest jak w staropolszczyźnie: „Szymko Kosterkowic z Łęczycy zebrał partyą grzeczną i jął grabić dobra sąsiadów”. „Partia” ma zmobilizować przez propagandę jak największą część wyborców – i zdobywszy władzę pousadzać swoich członków na posadach lub nawet dać im możność nielegalnego wzbogacania się. Ja przez „partię” rozumiem narzędzie do realizowania celów politycznych. „Partia socjalistyczna” ma budować socjalizm, „Unia Polityki Realnej” ma ten socjalizm likwidować i przywrócić normalność. Jednak narzędzie – to tylko narzędzie: nawet do młotka czy samochodu człowiek się przywiązuje – ale jeśli piła się wykrzywi i część zębów się wyłamie, to bierze się nową piłę. Wystąpiłem z UPR – ale nie mam zamiaru prowadzić wojny zUPRem. Być może strategia p.Prezesa Bolesława Witczaka jest słuszna: brać w łapę jak ONI, to może ONI pozwolą nawet to i owo powiedzieć w telewizji i dzięki temu lepiej rozpropagować wartości konserwatywno-liberalne? Być może p.Witczak, jak Konrad Wallenrod: tylko po to wziął pieniądze partyjne by taki właśnie cel osiągnąć? Tyle, że ja takich metod nie znoszę (są one zresztą zakazane przez Program UPR!) - i, podobnie jak śp.Kajetan Koźmian, poemat „Konrad Wallenrod” uważam za najbardziej szkodliwa książkę, promująca zdradę i podstęp, promująca zasadą „Cel oświeca środki”. My, konserwatyści, tego nie dopuszczamy. JKM

O predestynacji Czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty. Dobrego i karczma nie zepsuje, złego i kościół nie naprawi. Te aforyzmy, każdy na swój sposób, skłaniają się ku teorii predestynacji. Według niej, kto jest przeznaczony do zbawienia, to będzie zbawiony, żeby tam nie wiem co, a jak ktoś jest przeznaczony do potępienia, to nie uchroni go przez nim żadna siła. Od czego zależy kto do czego jest przeznaczony – tego, ma się rozumieć, nie wiem. Niektórzy próbowali wyjaśniać to sobie przy pomocy anegdotki o Wojtku, któremu nic w życiu nie wychodziło, chociaż wszyscy przyznawali, że starał się, jak tylko mógł. Kiedy zdesperowany zwrócił się z prośbą o wyjaśnienie do samego Pana Boga, z Nieba rozległ się głos: nie lubię cię, Wojtek! Wielu ludzi teorię predestynacji odrzuca mniej więcej z tego samego powodu, dla którego przewielebny ksiądz profesor Wacław Hryniewicz powątpiewa w istnienie piekła, a w każdym razie przypuszcza, że jeśli piekło w ogóle istnieje, to prawdopodobnie jest puste. Jak z tym wszystkim jest naprawdę – w swoim czasie się dowiemy, co będzie musiało być szczególnie kłopotliwe dla ateistów i tak zwanych wolnomyślicieli, którzy utrzymują, że Boga nie ma. Ludzie religijni nie ryzykują niczego, bo jeśli Boga nie ma, to nie ma też i życia pozagrobowego, więc żadnej kompromitacji już nie doświadczą, w odróżnieniu od ateistów i tak zwanych wolnomyślicieli, którzy – jeśli Bóg jednak jest – ze wstydu sami pewnie uciekną do piekła, gdzie diabły na takich mądrali tylko czekają i taki dadzą im ruski miesiąc, ach, co ja mówię: miesiąc! - Całą ruską wieczność – i przez cały czas będzie bolało, bo w piekle – jak to w piekle – żadnych środków znieczulających przecież nie ma, bo i skąd? Czyż w takim razie nie byłoby rozsądniej zawczasu zaopatrzyć się w takie specyfiki, zamiast organizować marsze? Inna rzecz, że oczekiwanie od ateistów rozsądku też specjalnie rozsądne nie jest, bo na przykład uważają oni, że trzeba postępować moralnie, chociaż, prawdę mówiąc nie bardzo wiadomo właściwie dlaczego. W przypadku ludzi religijnych sprawa jest jasna, bo tak każe Bóg, więc jeśli już nie ze względu na miłość i szacunek dla Niego, a także – na przekonanie, że On, ponieważ wie wszystko, to wie też najlepiej, co dobre, a ostatecznie - przynajmniej ze strachu przed Jego gniewem. No a w przypadku ateistów? Dlaczego właściwie nie rabować bliźniego swego, nie molestować dzieci, a zwłaszcza kobiet dojrzałych i zamężnych, nie mordować niewygodnych osób, bez względu na to, czy są zygotami zwyczajnymi, czy już odpowiednio wyrośniętymi, jak np. pani Wanda Nowicka, nie łamać uroczystych przysiąg - jak właśnie uczynił to pan prezydent Lech Kaczyński, podpisując traktat lizboński – i tak dalej? Brak konsekwencji aż bije w oczy, bo uprzejmie nie dopuszczam myśli, że ateiści powstrzymują się przed tymi swawolami ze strachu przed turmą i katowskim toporem. W tej sytuacji nic, tylko trzeba przyjąć, że zwyczajnie pasożytują oni na moralności chrześcijańskiej. A ładnie to tak? W przypadku tak zwanych wolnomyślicieli nawet takiej pewności nie ma, bo pamiętam, jak za komuny posłusznie myśleli za każdym razem tak, jak na określonym etapie nakazywała partia. Weźmy takiego profesora Woleńskiego, który tak naprawdę nazywa się Hetrich. Za pierwszej komuny działał w stowarzyszeniu Ateistów i Wolnomyślicieli, a jak tylko zmienił się etap, to zaraz zapisał się do żydowskiego Zakonu Synów Przymierza. Jakiego znów przymierza? A jakiegoż by, jeśli nie tego, które Bóg miał zawrzeć z protoplastą narodu żydowskiego Abrahamem? Ale skoro zawarł przymierze, na pamiątkę którego Żydzi jeszcze dzisiaj grupują się w zakonach różnych „synów”, to chyba jest, no nie? W przeciwny razie musielibyśmy przyjąć, że ten cały Abraham musiał mieć jakieś halucynacje, że był, jak to mówią, ein myszygene Kopf. Więc jak na ateistę i wolnomyśliciela, to niezła wolta. No, ale jak jest rozkaz robić wolty, to trudno, ale z drugiej strony, czyż w tej sytuacji można tych wszystkich „wolnomyślicieli” traktować serio? Nie ma żadnego powodu, zwłaszcza, że i hasłem marszu była walka z dyskryminacją. Najwyraźniej ateiści pozazdrościli feministkom i tylko patrzeć, jak oni też zażądają parytetu na publicznych posadach. Jeśli tak, to po co ten „ateizm”? Mogli od razu powiedzieć, że chcą też sobie wypić i zakąsić na koszt podatnika. Co tu ma do rzeczy Pan Bóg? Pan Bóg nie ma tu nic do rzeczy i szczerze mówiąc, miałem pisać o panu prezydencie, który podpisując traktat lizboński zdegradował się do roli jakiegoś namiestnika Józefa Barosso, a któremu nawet jego własne pióro przeciwko temu się zbuntowało, chociaż powszechnie się uważa, że przedmioty martwe nie mają rozumu. Okazuje się, że to wcale nie musi być prawda, że mogą mieć go więcej od niektórych ludzi, zwłaszcza, że podpisaniu traktatu lizbońskiego towarzyszyły jeszcze inne znaki. Na przykład zaprzyjaźniony ksiądz poinformował mnie, że w wigilię tego pamiętnego szabasu, w kalendarzu liturgicznym było wspomnienie bł. Wincentego Kadłubka, który w XII wieku, na polecenie Kazimierza Sprawiedliwego spisał pierwszą historię państwa polskiego. Nie słychać, by musiał pożyczać pióra od fagasa, więc chyba mu się nie buntowało. Od razu widać, że pióra swój rozum jednak mają, tymczasem pan prezydent swoim podpisem zapoczątkował proces, który historię państwa polskiego może zakończyć, więc w gruncie rzeczy nie ma o czym pisać – chyba, że o tym, iż czcicieli pana prezydenta na pewno to nie zniechęci. Żeby tam nie wiem co jeszcze zrobił - zawsze będą uważali go za płomiennego obrońcę polskiego interesu narodowego, pewnie na zasadzie, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty - co, mimo wszystko, na teorię predestynacji nakazuje spojrzeć z większym zrozumieniem. SM

Sprawa stoczni została cynicznie wykorzystana do propagandy Akcja związana z Jolantą Kwaśniewską to jedna z najbardziej udanych operacji CBA – mówi były szef CBA Mariusz Kamiński Rz: Czy była afera stoczniowa? Są politycy i dziennikarze, którzy twierdzą, że nie było, a urzędnicy działali w interesie publicznym. Mariusz Kamiński, odwołany szef CBA: Przy organizacji przetargu na składniki majątkowe Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińskiej zostało ewidentnie złamane prawo. Wbrew zaleceniom Komisji Europejskiej oraz ustawy kompensacyjnej przetarg ten został przeprowadzony z naruszeniem zasad niedyskryminacji i równego traktowania oferentów. Podmioty polskie, które były zainteresowane nabyciem majątku stoczni, były przez urzędników Agencji Rozwoju Przemysłu zniechęcane, wywierano na nie naciski, aby odstąpiły od przetargu. Wszystko po to, by tajemniczy „inwestor katarski“ zapłacił jak najmniej. W mojej ocenie nie było żadnego realnego „inwestora katarskiego“. Opinia publiczna przed wyborami do europarlamentu – 6 czerwca 2009 r. – została wprowadzona w błąd, ponieważ już w drugiej połowie maja rząd polski miał pełną informację, że żaden „inwestor katarski“ nie istnieje. Jedynym podmiotem, który realnie występował w tej sprawie i realizował swoje interesy, był el Assir – międzynarodowy handlarz bronią. Wpłacił on wadium z prywatnego konta, gdyż liczył na odzyskanie rzekomych należności od państwowej firmy zbrojeniowej Bumar. Negocjacje z Bumarem w tej sprawie prowadziła ta sama osoba – Andrew Haynes – która, oprócz el Assira, reprezentowała podmiot z raju podatkowego – Antyli, który wygrał przetarg na majątek stoczni. Gdyby nie twarda postawa władz Bumaru, mogłoby dojść do sytuacji, w której to państwo polskie – Bumar sfinansowałoby wadium dla el Assira – podmiotu z Antyli Holenderskich. W tej sprawie pojawia się wiele wątków i pytań, szczególnie istotnych dla bezpieczeństwa państwa, które powinny wyjaśnić odpowiednie organy. Dotyczy to np. sprawy nieegzekwowania gwarancji bankowych, które przedstawił antylski „inwestor“, dlaczego ABW wydało pozytywną opinię o inwestorze widmie, jaki był rzeczywisty charakter kontaktów urzędników państwowych z el Assirem. Zastanawiające jest, że urzędnik ARP w trakcie przetargu przekazywał telefonicznie informacje o przebiegu przetargu jednemu z oferentów – rzekomemu „poważnemu“ inwestorowi, który nie miał nawet dostępu do szybkiego łącza internetowego. Urzędnicy ARP tłumaczą swoje postępowanie, że „może trochę przesadziliśmy, ale chcieliśmy, aby w stoczniach były budowane statki“. To kolejna fikcja. Nie ma żadnych dokumentów, które mogłyby potwierdzić, że istniał realny plan „inwestora z Antyli“ budowy statków. Co więcej, z zebranych materiałów wynika, że urzędnicy ARP mieli świadomość, że nawet jeśli dojdzie do skutecznej transakcji, statki i tak w stoczniach nie będą budowane. Mogę stwierdzić, że cała sprawa stoczni została cynicznie wykorzystana do propagandy wyborczej przed eurowyborami. Porażający jest cynizm decydentów politycznych w tej sprawie. Zakpiono z ludzi, ich naturalnych nadziei na pracę i chleb. Liczył się tylko doraźny interes przedwyborczy. Propaganda sukcesu przysłoniła interes państwa i jego obywateli.

Podobno nie było innych podmiotów zainteresowanych majątkiem stoczni. W tym przypadku także wprowadza się opinię publiczną w błąd. To oczywiście nieprawda. Były podmioty zainteresowane realnym nabyciem części majątku stoczniowego. W trakcie elektronicznej licytacji urzędnicy ARP przekazywali telefonicznie informacje przedstawicielowi „inwestora“ z Antyli, przebywającemu w Amsterdamie, o przebiegu przetargu, gdyż miał on kłopoty z łączem internetowym. To istotne o tyle, że zgodnie z regulaminem przetargu każdy z oferentów tylko pięciokrotnie mógł przebić cenę. Ta sytuacja ewidentnie uprzywilejowywała fundusz el Assira i jest sprzeczna z regulowanymi prawem zasadami przeprowadzenia przetargów. W wyniku bezprawnych działań urzędników, ustawienia przetargów pod jednego oferenta, nie uzyskano kwot, które przy prawidłowo przeprowadzonym konkurencyjnym postępowaniu można byłoby realnie uzyskać – w wysokości deklarowanej przez zainteresowane polskie podmioty.

O co chodzi w doniesieniu CBA w sprawie Ministerstwa Finansów? Sprawę nieprawidłowości w Ministerstwie Finansów przedstawił mi na kilka dni przed moim odwołaniem jeden z Dyrektorów Delegatur CBA. Dotyczy ona uzasadnionego podejrzenia narażenia Skarbu Państwa na wielosetmilionowe straty z tytułu obrotu towarami akcyzowymi. Zawiadomienie w tej sprawie zostało przygotowane i złożone przez Delegaturę CBA w Rzeszowie.

Media wspominały w tym kontekście o rafinerii w Trzebini. Śledztwo w sprawie rafinerii w Trzebini prowadzi Prokuratura Apelacyjna w Krakowie. Jeden z wątków tej sprawy prowadzi CBA i dotyczy on nadużycia władzy przez urzędników Ministerstwa Finansów nadzorujących prace kontrolerów skarbowych. To w tej sprawie dokonaliśmy kilka miesięcy temu przeszukań w Ministerstwie Finansów.

O ile pamiętam, szykanowaliście wtedy urzędników, którzy badali sprawę Fundacji Prasowej „Solidarności” związanej niegdyś z braćmi Kaczyńskimi.

To typowa zasłona dymna. Wiceminister finansów Andrzej Parafianowicz złożył doniesienie na CBA o rzekome nękanie jego urzędników. Prokuratura uznała to zawiadomienie za bezzasadne i odmówiła wszczęcia śledztwa, gdyż fakty takie nigdy nie miały miejsca. Wracając do sprawy Trzebini. Prowadził ją bardzo dobrze prokurator Marek Wełna. W tej chwili wątek prowadzony przez CBA trafił do prokuratury w Katowicach. Mam nadzieję, że śledztwo zostanie doprowadzone do końca i zebrany materiał pozwoli postawić zarzuty osobom niezależnie od tego, jak wysokie stanowiska zajmują.

Politykom? Osobom pełniącym wysokie funkcje publiczne.

Niedawno CBA poniosło spektakularną klęskę. Chodzi mi o sprawę związaną z osobą Jolanty Kwaśniewskiej.Ta akcja to jedna z najbardziej udanych i w pełni profesjonalnie przeprowadzonych operacji specjalnych w historii CBA. Pojawienie się tej sprawy w mediach w tym momencie uważam za szokujące, gdyż postępowanie nadal trwa. Nazwisko Jolanty Kwaśniewskiej zostało wprowadzone do obiegu medialnego przez prokuratora generalnego Andrzeja Czumę. To Andrzej Czuma jako prokurator generalny osobiście wyraził zgodę na przeprowadzenie operacji specjalnej. W tej sprawie zostało zatrzymanych kilka osób, którym już postawiono zarzuty. Na tym etapie śledztwa, z uwagi na jego dobro, żadne szczegóły nie powinny być podawane do publicznej wiadomości. Tak umówiliśmy się z prokuraturą w Katowicach, która prowadzi sprawę. Zachowanie prokuratora generalnego Andrzeja Czumy, który ujawnił pewne fakty z materiałów znajdujących się w aktach sprawy objętych klauzulą „ściśle tajne“, jest nielojalne w stosunku do podległych mu prokuratorów oraz funkcjonariuszy CBA. Jest ewidentnym złamaniem prawa – w zakresie ochrony tajemnicy państwowej. Kiedy dowiedziałem się, że Andrzej Czuma w Radiu Zet w sposób karykaturalny, ale jednocześnie ujawniając pewne elementy ściśle tajnej operacji specjalnej, mówi o tym z taką swobodą, byłem oburzony. Dla mnie sprawa jest oczywista. Andrzej Czuma ujawnił publicznie informacje ściśle tajne, bo pewne elementy jego wypowiedzi były prawdziwe. Stanowczo stwierdzam, że informacje o rzekomym przebiegu tej operacji opisane w „Gazecie Wyborczej“ są nieprawdziwe. Mam nadzieję, że po zakończeniu śledztwa opinia publiczna pozna rzeczywisty przebieg wydarzeń. Wtedy też będzie można docenić profesjonalizm funkcjonariuszy CBA.

Czy osoby, którym w tej sprawie postawiono zarzuty, to politycy? Nie, raczej ich bliscy znajomi.

Jak wygląda sprawa z domem, który miał nabyć agent CBA występujący pod operacyjnym nazwiskiem i czy to był ten sam agent od Beaty Sawickiej lub Weroniki Marczuk-Pazury? Nie mogę udzielić żadnych informacji w tej sprawie.

CBA zarzuca się, że pracują w nim ludzie niekompetentni. Mogę stwierdzić, że w ostatnich dwóch latach działania CBA były dobrze oceniane przez prezesa Rady Ministrów podczas posiedzeń Kolegium do spraw Służb Specjalnych. W dowód uznania dla pracy operacyjnej i jej wyników prezes Rady Ministrów Donald Tusk podjął decyzję o zwiększeniu o 100 proc. funduszu operacyjnego CBA w budżecie na 2010 rok. Decyzja ta została podjęta na kilka tygodni przed moim odwołaniem. Chcę dodać, że jeszcze w czasach, kiedy ministrem sprawiedliwości był Zbigniew Ćwiąkalski, zostałem poinformowany przez niego, że zlecił on ocenę jakości pracy śledczej CBA. Minister sprawiedliwości poinformował mnie, że wszystkie oceny dotyczące działalności śledczej CBA, jakie uzyskał od prokuratorów z całego kraju, były dobre albo bardzo dobre. Te fakty świadczą o profesjonalizmie podległych mi funkcjonariuszy CBA.

W opinii przeciętnego widza funkcjonariusz CBA pod przykryciem to lowelas, który za państwowe pieniądze mieszka w luksusowym apartamencie, rozbija się drogim samochodem i uwodzi posłanki oraz celebrytki. Funkcjonariusze działający pod przykryciem stanowią elitę funkcjonariuszy operacyjnych. Aby skuteczne i wiarygodnie funkcjonować w danym środowisku, muszą stanowić niejako lustro tego środowiska. Oznacza to, że muszą uzewnętrzniać te „wartości“, które są kultywowane w danym środowisku. Atrybuty, jakich używają: ubrania, samochody, styl bycia itd., nie są przejawem ich ekstrawagancji, ale mają przekonać dane środowisko, że ma do czynienia z jednym ze swoich. Ostatnio głośno jest o funkcjonariuszu CBA używającym nieprawdziwego imienia i nazwiska Tomasz Piotrowski. Wokół jego osoby pojawia się mnóstwo pomówień i podłych insynuacji. W rzeczywistości mamy do czynienia z niezwykle doświadczonym funkcjonariuszem państwa polskiego od lat realizującym wymagające najwyższego profesjonalizmu i zaangażowania operacje specjalne. Z oczywistych względów nie mogę mówić o szczegółach, ale operacje te m.in. miały charakter zwalczania międzynarodowych grup przestępczych i realizowane były z udziałem funkcjonariuszy służb innych państw. Dotyczyły one handlu narkotykami i przemytu. Z tego człowieka robi się dzisiaj bawidamka i lowelasa. To ocena skrajnie niesprawiedliwa.

Co grozi zdekonspirowanemu agentowi? Zważywszy, że wcześniej brał on udział również w rozbijaniu siatek handlarzy narkotyków, musimy się liczyć z zagrożeniem jego życia.

Akcja CBA w sprawie afery gruntowej zakończyła się nie tylko aktem oskarżenia Piotra R. i Andrzeja K., ale również Mariusza K., czyli pana... To nie ja złamałem prawo, ale zostało ono złamane wobec mnie. Zarzuty są całkowicie bezprawne i bezpodstawne. Zostały mi przedstawione na polityczne zamówienie, celem odsunięcia mnie od prowadzenia niewygodnych dla rządzących spraw. Jestem przekonany, że przed sądem udowodnię swoją niewinność. Złożyłem zresztą zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa w związku z przedstawieniem mi zarzutów. Ich treść oparta jest na nieprawdziwych założeniach, jakoby CBA nie miało wiarygodnej informacji o możliwości popełnienia przestępstwa. W rezultacie wszystkie działania prowadzone w tej sprawie przez CBA były nielegalne. Prokuratura zarzuca, że CBA złamało prawo, podejmując aktywność mającą na celu sprawdzenie wiarygodności przekazanych jej informacji o przestępstwie. Takie rozumowanie to absurd. Zweryfikowanie wiarygodności przekazanych informacji jest warunkiem koniecznym wszczęcia operacji specjalnej. Wstępne informacje o możliwości popełnienia przestępstwa zostały przekazane CBA, zweryfikowane i sprawdzone z wykorzystaniem wiedzy kilku osób. Na tej podstawie sporządziliśmy wniosek o zgodę na rozpoczęcie procedury kontrolowanego wręczenia korzyści majątkowej. Otrzymaliśmy na to zgodę prokuratora generalnego. Także wnioski o podsłuchy uzyskały akceptację prokuratury i sądów. Zebrany w toku operacji materiał dowodowy pozwolił na skazanie przez sąd przestępców, którzy dopuścili się płatnej protekcji. Co więcej, w ustnym uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził, że nasze działania w sprawie tzw. afery gruntowej były legalne i CBA, podejmując działania, posiadało wiarygodną informację o możliwości popełnienia przestępstwa. Mówiąc obrazowo, można użyć takiego porównania. Policjant otrzymuje od prokuratora nakaz przeszukania mieszkania podejrzanego, realizuje go, w trakcie rewizji znajduje dowody popełnienia przestępstwa, na podstawie tych dowodów sąd skazuje przestępcę, a następnie inny prokurator stawia policjantowi zarzuty nielegalności działań, kwestionując tym samym legalność przeszukania. Tak właśnie było w tej sprawie. 18 sierpnia sąd skazuje przestępców, a 25 sierpnia odbywa się pięciogodzinna narada na temat postawienia mi zarzutów. W naradzie tej uczestniczy prokurator krajowy Edward Zalewski, kierownictwo Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie i prokurator prowadzący sprawę. Efektem tego 9 września prokurator Bogusław Olewiński wydaje postanowienie o przedstawieniu mi zarzutów, o czym dowiaduję się 15 września. Nie jest więc prawdą, jak twierdzą niektórzy politycy, jakoby już w maju zapadła taka decyzja. Jeżeli tak miało być, to co zadecydowało o zwłoce w przedstawieniu mi zarzutów aż do września?

Uważa pan te zarzuty za zemstę za aferę hazardową? Ciąg i logika wydarzeń w tej sprawie są jednoznaczne. Dopóki CBA nie wykryło poważnej afery związanej z prominentnymi politykami związanymi z obozem władzy, dopóty byłem tolerowany przez premiera. W trakcie rozpracowywania skazanego za korupcję Ryszarda Sobiesiaka CBA natrafiło na materiał wskazujący na prowadzenie przez niego nielegalnych działań z udziałem wysokich funkcjonariuszy publicznych. Polegały one na nielegalnym wpływie na kształt projektu ustawy o grach i zakładach wzajemnych. W wyniku tych działań doszło do próby zmiany postanowień projektu, co w konsekwencji, według szacunku Ministerstwa Finansów, mogło narazić Skarb Państwa na straty sięgające ok. 500 mln zł rocznie. Wypełniając swoje obowiązki ustawowe oraz polecenie premiera o informowaniu go o wszystkich sprawach ważnych dla państwa, nawet przed zawiadomieniem prokuratury, przekazałem 12 sierpnia 2009 r. analizę sprawy, a 14 sierpnia odbyłem osobistą rozmowę z premierem. W trakcie tej rozmowy poinformowałem prezesa Rady Ministrów, że szef Komisji Finansów Publicznych Zbigniew Chlebowski oraz minister sportu i turystyki Mirosław Drzewiecki biorą udział w nielegalnych działaniach, których celem była zmiana rządowego projektu ustawy hazardowej i zablokowanie wejścia w życie przepisów umożliwiających pobieranie dodatkowych opłat od hazardu. Zaapelowałem do premiera o podjęcie bezzwłocznych działań mających na celu przywrócenie pierwotnych założeń projektu ustawy, tak aby interes ekonomiczny państwa został należycie zabezpieczony. Poprosiłem także, aby premier, podejmując działania w tej sprawie, odwoływał się jedynie do jawnej korespondencji między ministrem sportu i turystyki a ministrem finansów – nie ujawniając roli i zainteresowania CBA w tej sprawie. Ponadto stwierdziłem, że konieczne jest wyjaśnienie roli, jaką w tej sprawie odegrały inne osoby: Grzegorz Schetyna, Adam Szejnfeld i Jacek Kapica. Z całą mocą chcę podkreślić, że w trakcie rozmowy przekazałem premierowi informację, iż zleciłem opracowanie analizy prawnokarnej zachowań urzędników państwowych, które niewątpliwie były sprzeczne z prawem. Z punktu widzenia CBA najważniejsze było, aby Ryszard Sobiesiak się nie dowiedział, że jest przedmiotem zainteresowania operacyjnego CBA. Zachowałem się wobec premiera mojego państwa i mojego przełożonego lojalnie, działając w przekonaniu, że mogę liczyć także na jego lojalność w walce z nadużyciami. Nie może być mowy o zastawieniu jakiejkolwiek pułapki na premiera. Premier miał wiele sposobów, aby zabezpieczyć interes państwa w przepisach projektu ustawy hazardowej bez ujawniania roli CBA w tej sprawie. Dzisiaj wiemy, że pierwszym spotkaniem zorganizowanym przez premiera w tej sprawie było spotkanie 19 sierpnia 2009 r. z udziałem wicepremiera Schetyny oraz ministra Drzewieckiego. Nic nie wiemy na temat jego przebiegu, natomiast z całą pewnością wiemy, że 25 sierpnia 2009 r. Ryszard Sobiesiak ma informacje, iż jest podsłuchiwany przez CBA, i tego samego dnia odbywa się narada w Prokuraturze Krajowej z udziałem Edwarda Zalewskiego, na której zapada decyzja o postawieniu mi zarzutów.

Jest pan pewien, że był przeciek? Gdybym był ministrem niewiele formalnie mającym wspólnego z ustawą hazardową, a wezwał by mnie premier i ni z tego ni z owego zaczął się wypytywać o ustawę, byłbym co najmniej zaniepokojony.

Nie mam wątpliwości, że 25 sierpnia 2009 r. Ryszard Sobiesiak wie, że jest podsłuchiwany i to przez CBA, zmienia telefon na pre-paid, w jednej z rozmów potwierdza, że wie o zainteresowaniu CBA jego osobą. Umawia się na spotkanie ze Zbigniewem Chlebowskim w sposób zakonspirowany, na cmentarzu. Pragnę powtórzyć, że premier miał wiele innych sposobów, aby zabezpieczyć proces legislacyjny, nie ujawniając roli CBA.

Czy wśród rozmówców Sobiesiaka były inne osoby niż te, których nazwiska usłyszeliśmy po wybuchu afery? W analizie dla premiera i zawiadomieniu do prokuratury przedstawiłem rolę osób, którym zależało na korzystnym dla branży hazardowej kształcie ustawy.

Jakie były działania premiera w sprawie ustawy hazardowej? Pomimo ogromnego znaczenia dla dalszego toku czynności CBA nie miałem żadnych informacji od premiera ani ministra Jacka Cichockiego o podjętych działaniach. 10 września 2009 r. w Sejmie spotkałem ministra Cichockiego, którego poinformowałem o przecieku. 11 września wysłałem kolejne pismo do premiera, informując o przecieku. W piśmie zawarte były rekomendacje dotyczące konieczności podjęcia pilnych działań przywracających pierwotne postanowienia ustawy, wyjaśnienia okoliczności nagłej zmiany stanowiska Ministerstwa Sportu w sprawie dopłat. Prosiłem też o ustalenie zakresu odpowiedzialności urzędników premiera w sprawie nielegalnych działań wokół projektu ustawy hazardowej. Prosiłem też o kolejne spotkanie. Premier jednak milczał. 16 września odbywa się Kolegium ds. Służb Specjalnych. Podczas obrad podszedł do mnie minister Cichocki i powiedział, że premier zaprasza mnie na rozmowę po posiedzeniu. Chciał rozmawiać o prywatyzacji firmy energetycznej, teraz ujawniono, że chodziło o Eneę. Druga sprawa to pismo z prokuratury rzeszowskiej informujące, że mają mi być postawione zarzuty. Informację o tym otrzymałem dzień wcześniej, bo prokuratura wezwała mnie w charakterze podejrzanego.

Podobno zachowywał się pan arogancko. Tak twierdzi Jacek Cichocki. Nie ukrywam, że w toku rozmowy padło z mojej strony pytanie, czy postawienie mi zarzutów przez prokuraturę w Rzeszowie jest odpowiedzią rządu na wykrycie przez CBA nadużyć przy przygotowywaniu projektu ustawy hazardowej. Premier zaprzeczył. Poprosiłem, aby premier zweryfikował, jak przebiegał proces podejmowania decyzji w sprawie postawienia mi zarzutów i czy ktoś w tej sprawie nie nadużył władzy. Na koniec rozmowy zapytałem wprost: skoro zarzuty, jakie mają mi być postawione w Rzeszowie, nie są jego reakcją na sprawę hazardową, to jaka jest jego odpowiedź na moje rekomendacje zawarte w piśmie z 11 września? Premier odpowiedział, że pisma nie czytał i nie może się ustosunkować do przedstawionych przez CBA rekomendacji. Pragnę podkreślić, że pismo było zaadresowane: „pilne, do rąk własnych“, i zapowiedziane telefonicznie ministrowi Cichockiemu z prośbą o pilnym poinformowaniu o tym premiera. Jeśli faktycznie premier mimo upływu pięciu dni nie znalazł czasu, by przeczytać pismo dotyczące tak ważnej sprawy, to jest to zdumiewające. W tej sytuacji CBA poinformowało o dostrzeżonych nadużyciach konstytucyjne organy państwa, o tym, że do parlamentu może trafić projekt ustawy hazardowej powstały w wyniku nielegalnego lobbingu, godzący w interes ekonomiczny państwa. Równocześnie powiadomiłem o tym prokuratora generalnego. Do tego momentu nikt poza premierem nie otrzymał ode mnie informacji w tej sprawie.

Czy myśli pan, że prokuratura postawi zarzuty odpowiedzialnym za aferę hazardową? Bardzo chciałbym w to wierzyć. Jednak poza moim odwołaniem jest wiele innych symptomów świadczących o chęci zamiecenia tej sprawy pod dywan. Dziwi mnie, że sprawa tej wagi trafiła do wyjątkowo, w mojej opinii, opieszale pracującej Prokuratury Okręgowej w Warszawie przy ul. Chocimskiej. Moje doświadczenia ze współpracy z tą prokuraturą – m.in. sprawa oświadczenia majątkowego szefa ABW Krzysztofa Bondaryka czy sprawa przecieku informacji o akcji CBA w Ministerstwie Rolnictwa, dla której umorzenia prokuratura szuka uzasadnienia – powodują obawę, czy pod obecnym kierownictwem jest ona w stanie udźwignąć ciężar tej sprawy. Niepokoi mnie jeszcze jedna rzecz. Pełniący obowiązki szefa CBA Paweł Wojtunik w jednej ze swoich pierwszych decyzji pozbawił funkcji dyrektora Zarządu Operacji Regionalnych, który osobiście nadzorował czynności w sprawie afery hazardowej. To właśnie ta osoba referowała razem ze mną tę sprawę na posiedzeniu Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych 7 października 2009 r. Jest to fatalny sygnał dla funkcjonariuszy prowadzących sprawę.

Niektórzy twierdzą, że nigdy nie przestał pan być politykiem i w CBA działał jak funkcjonariusz partyjny. Politykę rozumiem jako troskę o dobro wspólne, którym jest państwo polskie. Koronnym argumentem na moje upolitycznienie była moja konferencja po zatrzymaniu Beaty Sawickiej, gdzie rzekomo miałem wzywać do głosowania na PiS. Otóż przytoczmy tę wypowiedź w całości ze stenogramu. „Polacy sami wyciągną wnioski z tego, co usłyszeli, i jakie to będą wnioski, mnie to nie interesuje. Nie jest ważne, na jakie ugrupowania padną głosy, ale na jakich ludzi. Mam nadzieję, że ta konferencja prasowa pokazująca kulisy naszego życia publicznego każe się wielokrotnie zastanowić każdemu z nas, na kogo oddać swój głos. Bo zawsze to ludzie są tym najsłabszym ogniwem i zawsze ludzie zawodzą, bo żadne ugrupowanie nie ma monopolu na czystość, tak jak żadne nie ma monopolu na to, by określać je mianem skorumpowanego“. Może byłem naiwny, ale namawiałem, by głosować na ludzi uczciwych, niezależnie od tego, z jakiego ugrupowania się wywodzą. Jednak o ile zatrzymanie posłanki PO odbyło się przed wyborami, o tyle minister sportu związany z PiS został zatrzymany już po wyborach. Zrobiliśmy wszystko, by Tomasz Lipiec został zatrzymany w momencie, kiedy dysponowaliśmy materiałem umożliwiającym postawienie mu zarzutów. Od 10 października 2007 r. moi funkcjonariusze wielokrotnie prosili prokuratorów prowadzących sprawę, by sformułowali na piśmie zarzuty i wydali nakaz zatrzymania ministra sportu. W odróżnieniu od posłanki Sawickiej zatrzymanej na gorącym uczynku tu mieliśmy do czynienia ze śledztwem, w którym o zatrzymaniu mogła decydować tylko prokuratura. Zarzuty na piśmie zostały sformułowane dopiero 23 października, czyli już po wyborach. CBA uważało, że można to było zrobić wcześniej.

Być może w tej sytuacji teza o naciskach na prokuratorów jest uzasadniona? Ze swojej strony mogę powiedzieć, że nie spotkałem się z tak dynamicznie prowadzonym śledztwem, w wyniku którego zatrzymano i postawiono zarzuty kilkunastu osobom. Nie mam jednak najmniejszych złudzeń, że gdyby Tomasza Lipca zatrzymano przed wyborami, to zrobiono by z niego męczennika złożonego w ofierze kampanii wyborczej. Nie ma dobrego czasu na zatrzymywanie polityków, gdyż zawsze pojawią się zarzuty o politycznych podtekstach takiej akcji.

Co się zmieniło w ściganiu korupcji w Polsce? Działania CBA przerwały zaklęty krąg niemożności skutecznego zwalczania korupcji, w której biorą udział osoby sprawujące wysokie funkcje publiczne. Naszą żelazną zasadą, której się trzymaliśmy, było to, że nikt nie stoi ponad prawem. Bez znaczenia było to, czy ktoś jest posłem, ministrem, oligarchą czy celebrytą. Jeśli takie osoby łamią prawo, CBA robiło wszystko, działając w zgodzie z prawem, aby poniosły zasłużoną karę. Nie było dla nas tematów tabu ani osób nietykalnych. CBA każdej władzy patrzyło na ręce. Za przestrzeganie tych zasad płacę cenę osobistą, ale nie ma to żadnego znaczenia. Jestem przekonany, że warto jest ją zapłacić. Niestety, sytuacja, w jakiej mnie postawiono, stanowi fatalny sygnał dla funkcjonariuszy zajmujących się ściganiem przestępczości: jeśli sięgniesz zbyt wysoko, to skończysz jak Kamiński w Rzeszowie. Trudno o bardziej antypaństwowy przekaz.

Cieszy się pan w niektórych kręgach sporą popularnością. Nie myśli pan o powrocie do polityki?Moja obecna sytuacja, osoby, której grozi wyrok do ośmiu lat więzienia, skupia moje wysiłki na obronie dobrego imienia. Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł stanąć przed komisją śledczą do spraw afery hazardowej. Dołożę także wszelkich starań, aby pomóc odpowiednim organom wyjaśnić aferę stoczniową. To jedyne moje plany na najbliższą przyszłość. Cezary Gmyz

Myślenie kolektywistyczne, czyli podatek od B+ Co Państwo sądzą o pewnej bardzo interesującej grupie współobywateli – o tych, którzy mają na głowie liczbę włosów podzielną przez 17? Jest to pokaźna grupa, licząca mniej więcej 1/17 wszystkich obywateli III Rzeczypospolitej. Czy uważają Państwo, że parlament powinien uchwalić jakąś ustawę regulującą problemy tej – ważnej przecież – grupy? Nawet to Państwu do głowy nie przyszło – nieprawdaż? A przecież państwo wydaje jakieś ustawy regulujące sytuację np. nauczycieli… Traktujemy to jako rzecz zupełnie normalną. „Nauczyciele” to całkiem spora i solidna grupa, mająca swoje „przedstawicielstwa” w postaci rozmaitych związków zawodowych itd. No dobrze – ale co łączy ze sobą dwóch nauczycieli? Jeden jest wysportowanym blondynem, druga ostrą brunetka, trzecia rozlazłą blondynką… Jeden swój zawód wykonuje dobrze – drugi źle… Zupełnie jak członkowie grupy posiadaczy włosów w liczbie podzielnej przez 17… Albo, załóżmy, niebieskookich. Jedna z tych nauczycielek powinna być właśnie z trzaskiem wywalona ze szkoły, w której uczy (z czego nie wynika, że nie nadaje się do żadnej innej!) – inna powinna akurat awansować. Jednakże podróżują – pod przymusem – na tym samym wózku: należą do „grupy nauczycieli”. Ich awanse i dymisje regulowane są tymi samymi przepisami. Przywykliśmy do tego – i uważamy to za naturalne. W rzeczywistości nie ma żadnego powodu, by tych ludzi obejmować wspólnym ustawodawstwem. Zły nauczyciel więcej ma wspólnego np. ze złym tokarzem niż z dobrym nauczycielem. To, że są traktowani jako grupa, wynika z dwóch przyczyn. Pierwsza z nich to słownictwo. Uważamy, że jak jakąś grupę nazwiemy, to ta grupa niejako „istnieje”. W rzeczywistości istnienie tej „grupy” jest równie realne jak istnienie grupy posiadaczy odpowiedniej liczby włosów na głowie. Gdybyśmy podzielili ludzi na 17 takich kategoryj i wydali jakieś przepisy regulujące prawa i obowiązki każdej z tych grup, to te grupy nagle „zaistniałyby”. Z ta podzielnością przez 17 mocno przesadziłem – ale ja zawsze uważam, że skrajne przykłady są dobre, bo szokują. Jeśli jednak te 17 grup zastąpilibyśmy np. ośmioma grupami krwi (uwzględniając Rh), sprawa przestałaby być śmieszna. Jest niesłychanie prawdopodobne, że grupy ludzi o takich samych cechach krwi mają jakieś cechy różniące je od innych. Np. B+ jest prawie na pewno „lepsza” pod niektórymi względami. Wystarczy teraz ludziom te grupy krwi wytatuować na czołach, wydać przepisy np. wyrównujące albo różnicujące: jeśli, powiedzmy, ci z B+ zarabiają średnio więcej, to obłożyć ich podatkiem na rzecz innych – i mamy konflikt społeczny, że aż ha! Oczywiście to, że grupy te zaistniałyby, wynika nie stąd, że one istnieją jakoś obiektywnie – tylko z tego, że te kategorie zostały stworzone przez język i przepisy!! Ponieważ grupy krwi nie są tatuowane, więc konfl iktu nie ma. Dokładnie to samo dotyczy „nauczycieli”. Mają ze sobą tyle wspólnego, co np. rozmaite „parzystokopytne”. Jest taka grupa ssaków. Tak ją nazwaliśmy. Co z tego wynika? Poza zaistnieniem w statystykach – nic! To samo dotyczy „nauczycieli”. W normalnym kraju każdy nauczyciel ma inne obowiązki, inny zakres pracy, inne metody. Czyli żadnych dwóch nauczycieli nie byłoby w takiej samej sytuacji: każdy miałby indywidualną umowę o pracę – każdy inną, bo też umowa o pracę powinna być dopasowana do każdego człowieka i każdej szkoły. Pojęcie „nauczyciela” oczywiście by istniało – tak samo jak istnieją „parzystokopytne”. Natomiast NIC by z tego nie wynikało. Sądy rozstrzygałyby spory o pracę na podstawie konkretnej, indywidualnej umowy – a nie „Karty Nauczyciela” czy kodeksu pracy. Co oczywiście uniemożliwia „spory zbiorowe”, wspólne protesty, strajki i demonstracje „nauczycielskie”! Piszę to (po raz kolejny) po to, by Państwo sobie uświadomili, jak głęboko zakorzenione jest w nas myślenie kolektywistyczne. Nasz umysł wytwarza kolektywy z lotnością burzy piaskowej. Stoję na ulicy podporządkowanej – i natychmiast w moim umyśle powstaje „kolektyw”: ONI, ci na głównej ulicy, którzy nie chcą nas wpuścić… Biurokratyczne dzielenie ludzi na kategorie oparte jest na tym właśnie prymitywnym, a naturalnym (jestem przekonany, że 75% z Państwa uzna mnie za wariata kwestionującego oczywistość…) trybie myślenia. A biurokratom chodzi po prostu o to, by podzielić ludzi na kategorie – a potem już łatwo ludźmi rządzić. Można np. wydać rozporządzenie zwiększające premie „nauczycielom” o 10%. A to, że jeden z oddaniem uczy w szkole zawodowej trudnych przedmiotów, a drugi wykłada „podstawy propedeutyki filozofii” (czego nikt nie słucha – i słusznie, bo facet klepie wyuczone formułki, nie mające realnego sensu) – dla biurokraty nie ma znaczenia. On zadbał o „nauczycieli”. Czemuż, ach czemuż nie dba o tych, którzy mają na głowie liczbę włosów podzielną przez 17? Albo o niebieskookich? Tyle dekretów można by wydać –zaskarbiając sobie uznanie, a nawet miłość członków poszczególnych „grup społecznych”. Z drugiej jednak strony „nauczyciele” przywykli do jakichś zbiorowych faworów. Natomiast dla posiadaczy liczby włosów podzielnej przez 17 byłby to nieoczekiwany i radosny prezent. Z pewnością to oni lepiej by zapamiętali polityka, który by im jakąś niewielką sumkę wręczył. Więc może politycy pomyśleliby przed wyborami o tak niekonwencjonalnym sposobie zaskarbienia sobie łask sporej grupy wyborców? O, gdyby wszyscy przedstawiciele tej grupy zagłosowali na UPR, to ta przekroczyłaby 5%! Więc może wybrać sobie jakąś docelową grupę – nie tak absurdalną oczywiście? Polecam grupy krwi… Sam się tym nie zajmę, rzecz jasna – bo nie uprawiam polityki „dziel i rządź”. JKM

Inne spojrzenie na afery W Warszawie z bólem powstaje węzeł wylotowy na Terespol. Betonowe wiadukty – koszt ogromny. Gdybym był nadburmistrzem m.Warszawa, to nie wydałbym na to ani grosza: zrobiłbym OGROMNE rondo, większe niż E`toile w Paryżu,ateren pośrodku sprzedałbym za ciężkie pieniądze (wtakim punkcie!) pod supermarket z podziemnymi parkingami. Być może włodarze m. W-wy nie wpadli na ten pomysł. Podejrzewam jednak, że chcieli wydać na to możliwie dużo – bo firmy budowlane płacą łapówki proporcjonalnie do zamówienia. 5%, 10%… Im drożej – tym lepiej dla urzędnika…Pisałem już o aferze z budową „Stadionu Narodowego”. I oto (stołeczna) „Gazeta Wyborcza” wywala na pierwszej stronie artykuł: „Skrzypek i spółka, czyli jak PiS budowało stadion”. Istotnie: utworzyło spółkę, która nic nie zrobiła, tylko przejadła 2 mln zł na pensje i koszty… Skandal! Tyle, że przy okazji „GW” podaje, za ile to PiS (wtedy stolicą rządził JE Lech Kaczyński) miało ten stadion wybudować. Za 150 mln zł. Wiadomo, że w ostatecznym rozrachunku miało to być 300 mln – z czego 100 mln planowało „upartyjnić” sobie PiS. Jednak pod rządami PO koszt stadionu przekroczył już 2 miliardy – i wyniesie ok. 3.000.000.000 zł. Ile z tego „upartyjni” sobie PO? Zobaczycie Państwo po liczbie i rozmiarze plakatów wyborczych. Wybory już za rok. Pamiętajcie więc: NIE GŁOSOWAĆ NA TYCH, CO MAJĄ WIELKIE BILLBOARDY. Przysięgnijcie to sobie Państwo. I powtarzajcie codziennie przed snem. Jak nikną pieniądze? Ot, budowę stadionu rozpoczęto od próbnego palowania: czy ziemia uniesie stadion na 50.000 ludzi. Co prawda stał tam stadion, bardzo ciężki, na 100.000 ludzi – ale na wszelki wypadek warto sprawdzić. Koszt: 90.000.000 zł. Jeśli 10% poszło na łapówki, to naprawdę warto było zamówić palowanie… Problem z łapówką nie polega na tym, że ktoś chowa do kieszeni kopertę z milionem złotych. On tych pieniędzy nie zmarnuje: zarobi na tym fryzjerka jego żony, zarobią glazurnik i dekarz, krawcowa szyjąca suknię jego żonie – i tak dalej. Część – akcyzy od alkoholu i benzyny – wróci do Skarbu. Prawdziwy koszt afery to cena tego, co w ogóle nie powinno zostać zrobione (lub powinno zostać zrobione dwa razy taniej) – a zostało zrobione, bo urzędnik lub polityk chcieli zainkasować łapówkę. Gdyby zmniejszyć podatki, to m. W-wa zamiast kosztownych wiaduktów zrobiłoby rondo, a ludzie, mając więcej pieniędzy, z betonu, który poszedł na wiadukty, pobudowaliby sobie domki. Prawdziwy koszt afery – to brak tych domów… Państwo (czyli my, w podatkach) dotuje też ZUS. W m. Łodzi ZUS tradycyjnie szasta forsą. Gdyby zmniejszyć dotacje, a więc i podatki, to emerytów byłoby stać na odmalowanie swoich mieszkań; a tak żyją w szarzyźnie. Za to raz na parę lat mogą w siedzibie ZUS-u postać w kolejce wśród marmurów. Afera z grami hazardowymi, którą wykryła CBA… Afera, oczywiście, jest – ale jej koszt jest żaden. Gazety piszą: „Skarb Państwa stracił 500 mln” – ale to oznacza, że MY zarobiliśmy 500 mln! Każde zmniejszenie sum wpływających do NICH to zysk dla Polski. Co prawda wolałbym, by zmniejszyć podatki wszystkim – bo dla emeryta i 50 zł to spora kwota – ale jeśli zmniejszymy je właścicielom domów gry, to i tak rozejdą się po społeczeństwie: przez tę fryzjerkę żony, glazurnika i dekarza – którzy pewno mają na utrzymaniu ojca albo matkę… Dziwi tylko, że WCzc. Zbigniew Chlebowski zamiast dumnie oświadczyć: „Chciałem zmniejszyć wpływ do Skarbu – bo to wynika z programu PO”, wije się jak piskorz i wypiera znajomości z człowiekiem, do którego mówił przez telefon: „Rysiu, ja Ci to załatwiam”… JKM

KTO UDERZYŁ W KAMIŃSKIEGO Prokurator Bogusław Olewiński, który postawił zarzuty szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu, był w czasach PRL zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o ps. „Marian”. „Gazeta Polska” dotarła do dokumentów stwierdzających rejestrację TW o ps. „Marian” i jego donosów. Bogusław Olewiński, dziś pracownik rzeszowskiej Prokuratury Okręgowej, w okresie PRL był prominentnym aktywistą władz ZSMP działającym w filii UMCS w Rzeszowie. Według akt, które zgromadzono po dogłębnej kwerendzie IPN, współudział w tworzeniu aparatu peerelowskiej represji mógł zachodzić nie tylko w formie oficjalnej, ale i w tajnej współpracy z organami bezpieczeństwa. Informację o zarejestrowaniu Bogusława Olewińskiego przez SB w latach 1985–1990 jako TW o ps. „Marian” podał portal Fronda. Bogusław Olewiński twierdzi dziś, że trzykrotnie składał oświadczenia lustracyjne, które nigdy nie zostały zakwestionowane. Oświadczał w nich, iż nigdy świadomie nie podjął współpracy z bezpieką. Zaprzeczył kontaktom z SB w jakiejkolwiek formie. W toku trwającej weryfikacji oświadczeń lustracyjnych pracowników wymiaru sprawiedliwości Instytut Pamięci Narodowej prowadził postępowanie prokuratorskie również w jego sprawie, które zakończono w sierpniu 2009 r. Mimo zgromadzenia wielu śladów współpracy TW „Mariana” z tajnymi służbami PRL prokuratorzy ocenili, iż są one niewystarczające do sądowej obrony stwierdzenia o niezgodności z prawdą oświadczenia lustracyjnego Bogusława Olewińskiego. Trudność w wykazaniu współpracy wynika ze znacznych braków w materiałach SB związanych z tą sprawą. Choć nie zachowała się teczka pracy i teczka personalna agenta, informacje o TW „Marianie” przechowały się w wielu innych miejscach, takich jak karty i dzienniki rejestracyjne SB, sprawy obiektowe czy teczki innych TW. Kwerenda IPN pozwoliła jednak przede wszystkim na odnalezienie donosów złożonych przez agenta o ps. „Marian”. Odnalazły się w materiałach dotyczących innych osobowych źródeł informacji i spraw operacyjnych SB.

Drugie życie „Mariana” TW „Marian” został zarejestrowany 30 kwietnia 1985 r. przez ppor. Janusza Tarnawskiego z wydziału III SB w Rzeszowie zajmującego się organizacjami młodzieżowymi, szkolnictwem i duszpasterstwem akademickim. Zwerbowany był wówczas studentem wydziału prawa rzeszowskiej filii UMCS. Karta personalna dotycząca TW „Mariana” stwierdza, że został on pozyskany na zasadzie współodpowiedzialności za ład, porządek i bezpieczeństwo publiczne. Dokonanie werbunku potwierdzają również liczne inne dokumenty, w tym dziennik rejestracyjny Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Rzeszowie.  W 1988 r. oficer prowadzący złożył raport, w którym wnioskował o przerejestrowanie TW „Mariana” na stan wydziału „B” i dalsze jego wykorzystanie operacyjne. Dokument zaakceptował mjr Stanisław Wysokiński. W lutym 1990 r. zakończono prowadzenie sprawy, wyrejestrowano TW „Mariana”, materiały zaś zniszczono. Uzasadnienie to standardowa formuła, iż materiały miały znikomą wartość operacyjną. Bogusław Olewiński występuje również w i tak mocno wybrakowanych aktach sprawy operacyjnej „Młodzież”, którą Wydział III SB w Rzeszowie prowadził w celu zbierania informacji na temat organizacji takich jak ZHP, SZSP, ZMW Wici. W meldunku z 1988 r. naczelnik Wydziału III ppłk Tadeusz Mazurek przedstawił szefowi departamentu III w Warszawie wiarygodne informacje uzyskane od dwóch tajnych współpracowników, w tym „Mariana”. Doniesienie to dotyczyło głosów niezadowolenia środowiska akademickiego wobec dokumentów przyjętych przez II plenum Rady Naczelnej ZSP. Punktami zapalnymi miały być według donosu stanowiska Zrzeszenia w sprawie studenckich praktyk robotniczych, a także ostrej w tonie oceny środowiska studenckiego. Rada Okręgowa uznała zły odbiór działalności aktywu ZSP za wynik nieporozumienia i postanowiła przeprowadzić akcję propagandową przez dystrybucję ulotek i uświadamiającą audycję w radiu akademickim. Z doniesień obu tajnych współpracowników wynikało też, że zainspirowano kierownictwo ZSP do odstąpienia od audycji radiowej, wobec panującego napięcia w środowisku akademickim. Jednym z zachowanych dokumentów jest wyciąg z informacji TW „Mariana” zanotowany przez ppor. Tarnawskiego w 1986 r. Tajny współpracownik przekazuje, że w zarządzie ZSMP w ostatnim czasie dużo kontrowersji wzbudza jeden z jego członków. Żona działacza kilkakrotnie w niedługim czasie przychodziła do szefów aktywu z pretensjami, że „organizacja deprawuje jej męża”. „Marian” odnotowuje w tym kontekście, że wspomniany zamierza odejść z zarządu i znaleźć sobie inne miejsce pracy. 

„Marian” w teczkach TW W IPN zachowały się teczki tajnych współpracowników funkcjonujących oficjalnie, podobnie jak „Marian”, w strukturach kierowniczych rzeszowskiej komórki ZSMP. Informacje dotyczące „Mariana” zachowały się m.in. w teczkach tajnych współpracowników o pseudonimach „Mama”, „Kamil” „Sebastian” i „Artur”. To osoby działające w zarządzie ZSMP. W tym gronie obracał się wówczas „Marian”. W każdej z tych teczek znajduje się wpis, że wymienione źródła informacji mają być kontrolowane właśnie za pośrednictwem TW „Mariana”. Prowadzący wymienionych TW ppor. Janusz Tarnawski, pisząc później charakterystykę „Sebastiana”, informuje, że był on istotnie kontrolowany zgodnie z informacjami przekazanymi przez „Mariana”. Dotyczyło to informowania o wszelkich przejawach działalności konspiracyjnej i antypaństwowej. W 1987 r. w łonie organizacji Zrzeszenia Studentów Polskich w Rzeszowie narastał konflikt między Radą Okręgową ZSP i poszczególnymi radami uczelnianymi, o czym informował SB inny TW o ps. „Wolf”. Donos wskazuje, że powodem napięć jest osoba przewodniczącego Rady Okręgowej. „Mówiono, że to despota, krętacz i matacz, że chodzi mu tylko o własny interes” – donosił „Wolf”. Pracujący z nim działacze zarzucali szefowi RO, że „służbowy samochód wykorzystuje do zupełnie prywatnych interesów”. Według „Wolfa” prowadził je wspólnie z Olewińskim. Szef RO, zdaniem „Wolfa”, dopuszczał się również nadużyć w kwalifikowaniu osób na wyjazdy zagraniczne. TW dowiedział się o miejscach na rejs śródziemnomorski, które przewodniczący ukrył przed Radą i rozdysponował wśród znajomych w Tarnowie. Z Rady Okręgowej, jak zaznaczył TW, w wyjeździe tym brał udział Olewiński. Przewodniczący, a także Olewiński, według relacji „Wolfa” utrzymywali ścisły kontakt z drugim sekretarzem w zarządzie Komsomołu ze Lwowa. „Zostawiali u niego pieniądze i inne rzeczy, które były potem zamieniane na rzekome upominki dla nich obu. Odbywało się to pod pozorem oficjalnych delegacji” – informował „Wolf”. 

Czerwony książę Olewiński w momencie zarejestrowania przez SB jako TW „Marian” był w 1985 r. członkiem Zarządu Uczelnianego ZSMP rzeszowskiej filii UMCS. W strukturach młodzieżówki komunistycznej szybował w górę. W roku następnym był już wiceprzewodniczącym i członkiem prezydium Zarządu Uczelnianego ZSMP. Później działał w Radzie Okręgowej ZSP. W roku 1987 został członkiem Komitetu Wykonawczego RO ZSP. Wspiął się do funkcji sekretarza do spraw zagranicznych zarządu. W podaniu o paszport, składanym przez niego w 1987 r., widnieje wpis o przynależności partyjnej do PZPR. Dziś Olewiński zaprzecza, by kiedykolwiek należał do partii. Wyciąg z informacji TW „Wolf” z czerwca 1988 r. opisuje udział ZSP w kampanii wyborczej do rad narodowych, w tym zgłoszenie kandydatury Bogusława Olewińskiego. Materiały sprawy obiektowej „Młodzież” prowadzonej przez Wydział III rzeszowskiego WUSW informują, że „Marian” był też uczestnikiem III Brygady Młodzieży Polskiej w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej Kim Ir Sena. Była to impreza organizowana przez Zarząd Główny ZSMP i wytypowanie do uczestnictwa w niej stanowiło wyróżnienie. Z Rzeszowa taki przywilej uzyskały jedynie dwie osoby: laureat konkursu wiedzy o partii – z puli KC PZPR – oraz Olewiński. Na temat tego ostatniego pojawia się przy tej okazji adnotacja o jego dużej aktywności w środowisku młodzieżowym ZSMP. Informacje dotyczące „Mariana” pojawiają się również w związku z wyprawą działaczy peerelowskich organizacji młodzieżowych do Syrii w 1986 r. Okazją były tzw. dni przyjaźni między ZSMP a Rewolucyjnym Związkiem Młodzieży Arabskiej Republiki Syryjskiej. W związku z planami wyjazdu działaczy w departamencie III MSW założono sprawę obiektową o krypt. „Syria 86”. Miało to na celu m.in. zapewnienie właściwego doboru uczestników wyprawy i kontrolowanie ich pobytu w Syrii. TW o numerze, pod którym zarejestrowany był „Marian”, widnieje w wykazie uczestników imprezy będących osobowymi źródłami informacji SB. W odniesieniu do niego prowadzący sprawę ppłk Zbigniew Kluczyński odnotował wydatek 650 złotych przy okazji spotkania, które odbył z TW przed wyjazdem. 

„Marian” w „Loży” W lutym 1986 r. inspektor SB Janusz Tarnawski zwrócił się do naczelnika wydziału III WUSW w Rzeszowie o zgodę na wprowadzenie tajnego współpracownika do lokalu kontaktowego SB o kryptonimie „Loża”. Dostęp do takiego miejsca osoby zwerbowanej wiązał się z koniecznością podania wystarczającego uzasadnienia, że nie grozi to dekonspiracją lokalu. Tarnawski stwierdzał przy tym, że z „Marianem” odbył już 11 spotkań, w trakcie których TW wykazywał się lojalnością wobec SB i prawdomównością. Tarnawski dodawał, że TW został też przeszkolony co do zasad konspiracji i korzystania z lokalu kontaktowego. Argumentacja okazała się skuteczna, naczelnik wydał decyzję pozytywną. W maju 1988 r. po zapoznaniu się z materiałami dotyczącymi lokalu „Loża” kierownik sekcji III kpt. Janusz Klader potwierdził, że funkcjonariusz Tarnawski przyjmuje tam TW „Mariana”. Bogusław Olewiński po studiach był aplikantem i asesorem Prokuratury Rejonowej w Dębicy. Od 1994 r. pracuje jako prokurator. W rozmowie z portalem Niezależna.pl Bogusław Olewiński stwierdził, że nigdy nie znał kogoś takiego jak Janusz Tarnawski. Zaprzeczył, by kiedykolwiek wchodził do lokalu kontaktowego SB. Na pytanie, jak to się stało, że prokurator, który na co dzień zajmuje się sprawami dotyczącymi przestępczości gospodarczej, zajął się formułowaniem zarzutów wobec szefa CBA, Olewiński stwierdził, że to nie on, lecz jego przełożony – prokurator okręgowy bądź jego zastępca decyduje, do jakiej sprawy zostaje przydzielony. Prokurator zdziwił się, że portal Niezależna.pl zapytał go, czy nadal utrzymuje kontakt z ludźmi dawnego aktywu ZSMP i ZSP, takimi jak przewodniczący Adam Kruk. – Spotykam się, ale rzadko. Ostatnio z panem Krukiem spotkałem się na pokazach lotniczych Air Show – stwierdził. Maciej Marosz

Niewidzialna ręka rynku? Ech! Jak dobrze było za okupacji Polski przez PRL. Jak pięknie! Jak biliśmy brawo p. Bohdanowi Łazuce śpiewającemu piosenkę (tekst sprzed cenzury): "...chcę do domu wracać już, nagle, patrzę: w sklepie są cytryny! Trzy godziny człowiek stał, Obok Ona - Bóg tak chciał, ja nie widzę w tym niczyjej winy". Jak dzisiejszemu dziecku wytłumaczyć, dlaczego ten człowiek stał trzy godziny???!!?? Po cytryny???!? Właśnie: dlaczego wtedy stało się w kolejce po cytryny? Dlaczego czasem cytryny były - a na ogół nie było? I dlaczego dziś kupno cytryn zajmuje od trzydziestu sekund do jednej minuty?Odpowiedź brzmi: bo wtedy Władza troszczyła się o człowieka. Dbano o to, by zaspokoić jego potrzeby - w tym i potrzebę kupna cytryn. Istniały odpowiednie departamenty w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, Minister Finansów przeznaczał na to odpowiednie kwoty, MHZ sprowadzało (na ogół z Kuby), Ministerstwo Handlu Wewnętrznego rozprowadzało według starannie opracowanych rozdzielników... no i było tak, jak było. O okupacji Polski przez III Rzeczpospolitą można powiedzieć wiele złego - ale cytryn (i wielu innych rzeczy) nie brakuje. Dlaczego? BO NIKT SIĘ TYM NIE ZAJMUJE!! Nie istnieje żaden Departament badający Potrzeby Ludności, nikt nie Planuje liczby cytryn, nikt nie kontroluje wykonania Planu, nikt nie sprawdza, czy ekspedientka nie sprzedała aby znajomym kilograma spod lady... NIKT! Działa po prostu Niewidzialna Ręka Rynku. Jak cytryn brakuje, cena troszkę idzie w górę, jakiś cwaniak czym prędzej chce zarobić, sprowadza cytryny, cena troszkę idzie w dół... i cytryny - po niewygórowanej przecież cenie - są!!! ONI (te Czerwone Pijawki, które nadal, pod innymi nazwami, rządzą) odpuścili cytryny - i sporo artykułów. Twierdzą natomiast, że towary Poważne, Strategiczne - nie mogą być regulowane przez Niewidzialną Rękę Rynku, tylko muszą być sterowane przez Widzialną Ręką Łapownika. To znaczy: ONI tak tego nie mówią. ONI mówią, że są to sprawy zbyt poważne, by pozostawić je Rynkowi. W tłumaczeniu na polski oznacza to: Na tym można się solidnie nakraść (np. lecznictwo i edukacja to połowa budżetu!!!), a największe konfitury stoją na półkach z napisem "Zamówienia wojskowe". I nie ma siły, by ONI takie pieniądze odpuścili! Pamiętam, jak za PRLu miałem Władzę: zostałem Członkiem Zarządu Warszawskiego Okręgu Polskiego Związku Brydża Sportowego. Wybrano mnie, bo obiecałem skończyć z korupcją przy wysyłaniu reprezentacji za granicę: miał być obiektywny system ustalania punktów - i za granicę jadą pierwsze pary - a jak która nie chce, to następna. (Zawsze chciały. Za granicą można było wygrać i $500 - a wtedy za $100 sprzedane na czarnym rynku można było żyć cały rok!) Wszyscy Członkowie Zarządu mówili, że mam rację. Ale mijało zebranie Zarządu za zebraniem - a mój wniosek "jakoś" nie mógł zostać uchwalony... i wtedy się dowiedziałem, że gdy reprezentacyjne pary typują Członkowie Zarządu - to reprezentanci przy powrocie zawsze im jakiś prezencik przywiozą... I przekonawszy się o NIEMOŻLIWOŚCI zmiany tego stanu rzeczy - podałem się do dymisji. PRLu już nie ma. Ale ten sam system nadal trwa. Zamiast śmiesznych prezencików wchodzą teraz w grę milionowe - albo idące w setki milionów - łapówki. Najgorsze jest to, że tłumy uczciwych, porządnych ludzi klną na tych złodziei i łapowników na czym świat stoi - ale gdy ktokolwiek zaproponuje, by wprowadzić proste prawo: "O WSZYSTKIM decyduje Niewidzialna Ręka Rynku", to wtedy ONI mówią w telewizjach z wytresowaną przez ubecję troską w głosie, że przecież ktoś musi się troszczyć o Tak Ważne sprawy - i ci ludzie przytakują... JKM

ONI tworzą Potwora WCzc.Tadusz Iwiński (SLD, Warmia), profesor zresztą, dla „PRZEGLĄDU” wypowiedział się tak: „Traktat jest korzystny dla całej Unii Europejskiej i bez niego jest niego jest ona skazana na przegraną w konkurencji z innymi wielkimi centrami cywilizacyjnymi, amerykańskim, chińskim, indyjskim czy rosyjskim. Traktat czyni Unię podmiotem prawa międzynarodowego. Do tego czasu Unii formalnie nie ma. Traktat wzmacnia także rolę Parlamentu Europejskiego, a zatem wzrasta pozycja 50 deputowanych z Polski, nie mówiąc już o tym, że przy korekcie mandatów zyskujemy jeszcze jeden dodatkowy 51.szy mandat w PE. Zwiększają się też prerogatywy parlamentów krajowych, a więc także polski Sejm i Senat zyskują możliwości nie tylko zgłaszania uwag do procesu legislacyjnego, ale i zablokowania niekorzystnych dla nas projektów, na przykład sprzecznych z naszym narodowym interesem”, Teraz komentarz:UE jeszcze nie istnieje. Gdyby Traktat wszedł w życie, powstałby Potwór pragnący walczyć z innymi Mocarstwami. Tyle, że jest to Potwór Rozlazły. Dziś walczy się pieniędzmi, a nie wojskami. Bolszewicy tryumfowali wyrżnąwszy oponentów, choć np. śp.Anatol W.Łunaczarski przypominał, że po jakobinach przychodzi zazwyczaj Napoleon. I przyszedł. Bolszewików rozstrzelał lub zgnoił po łagrach, przerobił Sowiety na agresywne, zmilitaryzowane Mocarstwo, które jednak nie wytrzymało ataku III Rzeszy...)... I dokładnie to samo będzie z UE. Jeśli powstanie, to „zaistnieje potrzeba” jeszcze większej koncentracji władzy, powstanie „unijne: wojsko, policja i bezpieka – i prędzej czy później jakiś komisarz (od spraw wewnętrznych?) obali Dyrektoriat - pardon: Komisję Europejską – i przejmie władzę. Obecni twórcy UE wylądowaliby wtedy w kryminałach. Zupełnie słusznie zresztą. Dla ICH dobra lepiej, by JE Wacław Klaus tego Traktatu nie podpisał... JKM

Dwa słowa o moim stosunku do UPR (UWAGA: jest aneks! ) Dziś słowo „partia” rozumiane jest jak w staropolszczyźnie: „Szymko Kosterkowic z Łęczycy zebrał partyą grzeczną i jął grabić dobra sąsiadów”. „Partia” ma zmobilizować przez propagandę jak największą część wyborców – i zdobywszy władzę pousadzać swoich członków na posadach lub nawet dać im możność nielegalnego wzbogacania się. Ja przez „partię” rozumiem narzędzie do realizowania celów politycznych. „Partia socjalistyczna” ma budować socjalizm, „Unia Polityki Realnej” ma ten socjalizm likwidować i przywrócić normalność. Jednak narzędzie – to tylko narzędzie: nawet do młotka czy samochodu człowiek się przywiązuje – ale jeśli piła się wykrzywi i część zębów się wyłamie, to bierze się nową piłę. Wystąpiłem z UPR – ale nie mam zamiaru prowadzić wojny zUPRem. Być może strategia p.Prezesa Bolesława Witczaka jest słuszna: brać w łapę jak ONI, to może ONI pozwolą nawet to i owo powiedzieć w telewizji i dzięki temu lepiej rozpropagować wartości konserwatywnoliberalne? Być może p.Witczak, jak Konrad Wallenrod: tylko po to wziął pieniądze partyjne by taki właśnie cel osiągnąć? Tyle, że ja takich metod nie znoszę (są one zresztą zakazane przez Program UPR!) - i, podobnie jak śp.Kajetan Koźmian, poemat „Konrad Wallenrod” uważam za najbardziej szkodliwą książkę, pochwalającą zdradę i podstęp, promującą zasadę „Cel uświęca środki”. My, konserwatyści, tego nie dopuszczamy. Ja nie zachęcam żadnego Członka UPR do wystąpienia i/lub wstąpienia do P-JKM. Przywódca kroczy w określonym kierunku – i kto chce, ten idzie za nim. I UPR i P-JKM to partie Wolnych Ludzi: nikomu się nic nie obiecuje, wszyscy walczymy o wspólny, jasno zakreślony, cel. Niektórzy z ok. 200 ludzi, którzy zgłosili się do P-JKM są członkami UPR, niektórzy są byłymi Członkami UPR, niektórzy w żadnej partii jeszcze nie byli, niektórzy nic o tym nie wspominają – i ja się nie pytam. Gdy całe Oddziały UPR chcą przejść do P-JKM przypominam, że wierzymy w decyzje jednostek: każdy musi sam podpisać Deklarację... To tyle wyjaśnień. Adres do zgłaszania się: jkm1pjkm@onet.pl Z ostatniej chwili: Stanisław Michalkiewicz wystapił z UPR; kol.Robert Maurer, wybrany na Konwentyklu na V-Prezesa UPR, wezwał p.Prezesa Bolesława Witczaka (i tych, co głosowali za udzieleniem Mu absolutorium) do ustapienia - deklarując gotowośc ustapienia samemu. JKM

21 października 2009 Globalne ogłupianie... Do doktora przychodzi pacjent, który jest leczony na bezsenność. - No jak tam postępy? – pyta doktor - Bardzo dobre. Przedtem musiałem liczyć 879 000 baranów, a teraz zasypiam przy  645 000..(!!!) A przy ilu policzonych baranach zaśniemy my? Niektórych się wcale nie da policzyć, bo są niepoliczalni.. W Lublinie tamtejsza drogówka próbuje pomóc fiskusowi zebrać pieniądze, żeby załatać dziurę budżetową, którą  wykreowała biurokracja państwowa pod siebie. W tym celu funkcjonariusze państwowi zamelinowali radar przydrożny, umieszczając go w pojemniku na  śmieci(????). „- Fotoradar ukryty w śmietniku pracował przez dwa dni w Lublinie, przy ulicach Sikorskiego, Witosa, Spółdzielczości Pracy i Kraśnickiej. Zrobił blisko 1300 zdjęć”(!!!!)- opowiada z satysfakcją  pan Arkadiusz Arciszewski z lubelskiej policji. Nie dość, że jest to zwykła perfidia wobec kierowców, to jeszcze umieścili tę perfidię przy  dwóch ulicach dwóch wielkich Polaków: Sikorskiego i Witosa. Przy okazji dowiedziałem się, że jest w Lublinie ulica „ Spółdzielczości Pracy”. Komunizm musi pozostać w świadomości i już.. Nie wiem, czy policjanci z Lublina porozumiewali się przy swojej akcji z  firmą oczyszczającą miasto, ale wszystko wskazuje  na to , że tak. Bo kto o zdrowych zmysłach zaryzykowałby pozostawienia radaru wartość ponad 100 000 baranów, pardon – złotych, żeby pracownicy oczyszczania miasta mogli go niechcący zdewastować? Podjadą śmieciarką i wrzucą wszystko w jej gardziel. Zresztą tak naprawdę tam jest ich miejsce! Przecież kierowcy i tak nie jeżdżą po mieście ustawowe 50 km na  godzinę, bo na szerokich ulicach przelotowych, jeżdżą 60, 70, 80.. No i co się dzieje? Nic, ale władza musi pokazać kto ma władzę i  kto rządzi! A poza tym chodzi o te pieniądze.. Nasuwa się pytanie: po co podatnikom policja, która zamiast ścigania prawdziwych przestępców , ściga urojonych i ich obrabowuje z pieniędzy., za ich pieniądze?. To oczywiście istna paranoja! A gdyby jakiś nieobliczalny kierowca wjechał w stojący przy drodze śmietnik i zniszczył radar? To odpowiadałby za zniszczenie ukrytego radaru? Maskowanie, konspiracja, stanie za krzakami- oto sposoby pracy policji wobec kierowców. Z radarami stoi już straż miejska i wiejska. Wkrótce do całości dołączą strażnicy z powstających w Polsce patroli obywatelskich, dawniej zwani ormowcami. Nie zauważyłem na stanie Państwowej Inspekcji Drogowej radarów, ale to chyba tylko kwestia czasu i odpowiedniego oprzyrządowania prawnego Zresztą oni rabują kierowców ciężarówek na skalę niebotyczną.. Po kilkadziesiąt tysięcy złotych kary.. Może na razie im wystarczy. Zrujnowali już tym sposobem setki  firm transportowych, które nie mogły wyrobić na te mandaty. Może chodzi o wyeliminowanie polskich firm z biznesu i zrobienie miejsca dla  potężnych firm  zagranicznych? Widziałem już również policjanta, samotnego, bez samochodu służbowego, który nagle wyskakuje na jezdnię, robi zdjęcie  ręcznie aparatem i chowa się do na powrót do rowu. Takiego zdarzenia byłem świadkiem niedaleko Puław.. Policjant był po cywilnemu, ale miał – wydaje mi się- służbowy aparat. Nie licząc oczywiście  tzw. leżących policjantów na osiedlach miejskich.. Co stoi na przeszkodzie, żeby po przeszkoleniu, wysłać do rowów i za krzaki  oraz za  co większe drzewa funkcjonariuszy po cywilnemu, niech  gremialnie robią zdjęcia wszystkim kierowcom? Ile pieniędzy wtedy zbiorą, ile zyska budżet,  no i jak się poprawi bezpieczeństwo.!. Bo o bezpieczeństwo kierowców jak najbardziej chodzi, bo im mniejsza prędkość, tym większe bezpieczeństwo. Jak samochód w garażu- kierowca może się czuć bezpiecznie. Chyba, że go inny kierowca przejedzie, który  akurat samochodu nie trzyma w garażu., tylko nim jeździ.. Wtedy pozostaje kupić sobie trumnę, bo właśnie ukazał się kalendarz z erotycznymi dziewczynami promującymi trumny(???) Publikację na zlecenie Zakładu Przemysłu Drzewnego Lindner w Wągrowcu Wielkopolskim przygotowała tczewska firma Smartfotos. Obie „polskie’ firmy nie mają skrupułów w dewastowaniu świadomości cierpienia i atmosfery wokół śmierci.. Bo śmierć to erotyka i żart!  Skupienie nie jest już potrzebne w nowym nadchodzącym świecie,  świecie bez śmierci,  świecie wiecznej młodości, świecie wymyślonym i przerobionym na żart i seks.. Trumna do tej pory wiążąca się ze śmiercią, tragedią, żalem- ma być okazją do radości, seksu i afirmacji życia, które właśnie się kończy.. Zwykła hucpa, ale jakby wpisana, w całą akcję dewastowania cywilizacji, w której jeszcze żyjemy. Bo nie ma przypadków- są tylko znaki! A znaki wskazują na zmierzch cywilizacji.. Niektórzy- pod płaszczykiem biznesu-  kręcą antycywilizacyjne lody… A  wkrótce zamiast w ziemi, z prochu powstałeś i w proch się obrócisz, będziemy mogli być przetrzymywani w słoiku nad kominkiem.. Mnie ta perspektywa nie odpowiada!

I to wszystko przed  zbliżającym się   dniem pierwszego listopada, dniem Wszystkich Świętych.. A potem czas na umieszczanie reklam trumien na cmentarzach z  erotycznymi dziewczynami, pełnymi seksu i radości.. A potem jeszcze dalej i dalej.. Bardziej  rozebrane- większa sprzedaż trumien! Obok Chrystusa na cmentarzu  na tablicy ogłoszeń, roznegliżowana ogłupiona nastolatka.. Czy nie czas powiedzieć dość? Sacrum wokół śmierci  profanować można, ale swojego własnego psa, albo psa pozbawionego właściciela- przerobić na smalec nie można.. Mimo, że krakowski sąd nie doszukał się przestępstwa w fakcie, że mężczyzna to właśnie zrobił.. Według sądu psy były zabijane humanitarnie  a zabijanie dyktowane było potrzebą gospodarczą. Sąd podkreślił, że ustawodawca nie wskazał, które gatunki zwierząt można przeznaczać na ubój. Klangor poniosły organizacje walczące o prawa dla zwierząt, czyli o prawo personifikowania zwierząt, które nie są ludźmi.. Są zwierzętami! I to człowiek powinien decydować o ich losie, skoro  są jego własnością.. Chyba, że komuś chodzi o  utworzenie „ Folwarku zwierzęcego”, według wzorów G. Orwella. W chrześcijaństwie  sytuacja jest następująca: aniołowie, ludzie, zwierzęta. Aniołowie nie mają ciała, ale mają duszę; ludzie mają  ciało i  jedną duszę, nieśmiertelną, nie wędrującą z jednego ciała do innego, nie ma reinkarnacji- a zwierzęta mają ciało, ale nie mają duszy. I to jest proste i logiczne. Żeby zwierzęta upersonifikować należałoby tchnąć w  nie dusze. Na razie kury, kaczki, świnie( najinteligentniejsze ze zwierząt Folwarku Zwierzęcego), krowy, konie, bażanty, można zabijać, dla własnych potrzeb żywnościowych ale humanitarnie, czyli po ludzku.. Ale słowo „humanitarnie” oznacza w podtekście, że mamy do czynienia  z upersonifikowanym zwierzęciem- człowiekiem(???) Własnych psów nie wolno jeść, ani robić  z nich smalec, choć jest to smalec leczniczy. W tamtej  komunie była instytucja hycla, który wyłapywał bezpańskie psy i robił  z nich smalec.. Problemu nie było, a przy okazji zlikwidowany został problem odpowiedzialności za bezpańskiego psa. Bo jak bezpański pies kogoś pogryzł, to kogo w takiej sytuacji pociągnąć do odpowiedzialności? Bo ja uważam, że każdy powinien mieć naturalne prawo do zjedzenia własnego psa. Jak jest głodny. Nie wolno natomiast jeść psa sąsiada, bo to nie jest nasz pies. Smacznego! A przy okazji: trzeba byłoby przeprowadzić śledztwo w sprawie zjadania psów przez powstańców podczas niechlubnego Powstania Warszawskiego..

Trzeba przy tym  powołać Centralne Biuro Antyzwierzęce… Na początek niech się weźmie  za Chińczyków i Koreańczyków zamieszkujących Polskę.. Bo to oni  sprawcami tego psiego barbarzyństwa! WJR

O aferze mięsnej znów przed sądem Warszawski sąd przyznał żonie i jednemu z synów Stanisława Wawrzeckiego skazanego na śmierć w tzw. aferze mięsnej w PRL po 108 tys. zł odszkodowania. Ale to nie koniec - sąd jeszcze raz zbada, czy nie należy im się rekompensata za skonfiskowany, a wyceniany na ponad dwa miliony majątek - Proszę o wydanie ostatecznego wyroku i sprawiedliwe zakończenie sprawy - mówiła wczoraj przed sądem apelacyjnym 80-letnia wdowa po Wawrzeckim. We wniosku o odszkodowanie ona i jeden z trzech synów domagali się ponad 2,7 mln zł. W październiku 2005 r. warszawski sąd okręgowy przyznał im ponad 700 tys. - największe w swojej historii odszkodowanie. Z wyrokiem nie zgodzili się ani Wawrzeccy, ani prokurator. Sprawą zajął się wczoraj sąd apelacyjny. Przyznał 216 tys. zł i w tej części wyrok jest prawomocny. To pieniądze jedynie z tytułu wyrównania kosztów utrzymania za lata, w których Wawrzecki łożyłby na rodzinę, gdyby żył. To pierwsze w Polsce odszkodowanie w sprawie kryminalnej, która skończyła się wyrokiem śmierci. W 2004 r. po kasacji rzecznika praw obywatelskich Sąd Najwyższy uznał, że wyrok w aferze wydany został z rażącym naruszeniem procedury. Ale nie uniewinnił oskarżonych, tylko umorzył sprawę z powodu ich śmierci oraz przedawnienia zarzutów. Orzeczenie SN otworzyło drogę do wniosków o odszkodowanie. Jednakże SN zwrócił uwagę na "wysoką społeczną szkodliwość zarzucanego oskarżonym czynu", czyli nie zakwestionował oskarżenia. Zauważył to wczoraj sędzia sądu apelacyjnego Andrzej Wójcik. I w części zwrócił sprawę odszkodowawczą do ponownego osądzenia. Chodzi o roszczenia za skonfiskowane w PRL nieruchomości, dobytek i złoto. Sąd apelacyjny postawił przed sądem I instancji bezprecedensowe zadanie: ma on w ponownym procesie ocenić, czy i jaka kara orzeczona zostałaby wobec Stanisława Wawrzeckiego, gdyby miał on w PRL uczciwy proces. W tym, czy w ramach takiego uczciwego procesu orzeczono by przepadek mienia. Jeśli tak, to szanse rodziny Wawrzeckich na milionowe odszkodowanie maleją. Ale nie tylko ich, bo w kolejce po odszkodowanie stoją rodziny innych skazanych w aferze mięsnej. Czeka np. wniosek wdowy po Aleksandrze Woźnicy i jego dwóch córek (był kierownikiem sklepu, skazany został na 10 lat) - żądają ok. 300 tys. zł. W marcu 1964 r. 42-letni dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem Warszawa Śródmieście został zatrzymany pod zarzutem zagarnięcia na szkodę podległych mu sklepów 3,5 mln zł. 2 lutego 1965 r. on i dziewięciu innych oskarżonych zostało skazanych. Zapadły cztery wyroki dożywocia, cztery kary 10 lat więzienia i jedna dziewięciu lat. Wawrzecki dostał karę śmierci. 19 marca 1965 r. wyrok wykonano. Żona i trzej synowie dowiedzieli się o tym z gazet. Wyrokiem sądu skonfiskowano Wawrzeckim mieszkanie z wyposażeniem, domek pod Warszawą, a także kilka kilogramów złota w sztabkach i biżuterii. To był pierwszy wyrok śmierci w sprawie gospodarczej. Wydany został na zamówienie polityczne, bo partia i osobiście I sekretarz PZPR Władysław Gomułka wydali wojnę "spekulantom" i "aferzystom", ich obwiniając za święcące pustkami półki w sklepach mięsnych. Wszystkie wyroki wykonano, wszystkim skazanym zabrano majątek. IPN bada, czy w 1965 r. nie doszło do tzw. zbrodni sądowej. Bogdan Wróblewski

W 40 lat po aferze mięsnej Drugi wyrok w aferze mięsnej skasowany. Wczoraj Sąd Najwyższy uchylił wyrok z 1966 r. skazujący 13 dyrektorów warszawskich zakładów mięsnych na kary od dziesięciu lat więzienia do dożywocia, grzywny i konfiskatę majątku. Procesy w tzw. aferze mięsnej to jedna z najczarniejszych kart PRL-owskiego wymiaru sprawiedliowści. Gdy w latach 60. sklepy mięsne zaczęły świecić pustkami, ówczesny I sekretarz PZPR wydał wojnę aferzystom. Użył do tego posłusznych prokuratorów i sędziów. Do sądów skierowano 452 akty oskarżenia. Najważniejsze - pokazowe - procesy toczyły się w trybie doraźnym, bez możliwości odwołania. W największym na karę śmierci skazano w 1965 r. Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora w Miejskim Handlu Mięsem w Warszawie. IPN bada, czy nie była to zbrodnia sądowa. Sąd Najwyższy w 2004 r., rozpatrując kasację Rzecznika Praw Obywatelskich, uznał, że w 1965 r. sąd skazał Wawrzeckiego i dziewięciu innych oskarżonych z rażącym naruszeniem prawa. Wczoraj SN zajął się kolejną kasacją RPO dotyczącą drugiego co do rangi procesu z tamtej afery. W maju 1966 r. na kary od dziesięciu lat więzienia do dożywocia skazanych zostało 13 dyrektorów zakładów mięsnych w Warszawie. Sąd uznał, że winni są kradzieży setek ton mięsa, wędlin, słoniny itp. Wartość zagrabionego mięsa przez skazanego na dożywocie Wojciecha Kozakiewicza sąd obliczył na astronomiczną kwotę 9 mln ówczesnych złotych.- Brakowało mięsa, więc zdarzały się drobne nadużycia, ale przed sądem straty niebotycznie wzrosły. Wyrok był absolutnie niesprawiedliwy, wydany w trybie doraźnym, bez możliwości odwołania - mówił Janusz F. (prosił o niepodawanie nazwiska), zastępca Kozakiewicza w zakładach mięsnych na Pradze, skazany na dziesięć lat, z czego odsiedział siedem. Z 13 skazanych dziewięciu już nie żyje. Kozakiewicz ponoć umarł w celi. Doraźny tryb rozpatrzenia sprawy, który nie mógł mieć zastosowania w tej sprawie, był podstawą kasacji RPO. - To był gwałt na prawie - mówił mec. Tadeusz Gielo, wczorajszy obrońca kilku oskarżonych. Kasację poparł też prokurator. A sąd po krótkiej naradzie uchylił wyrok i umorzył sprawę. Zastosowanie trybu doraźnego uznał za rażące naruszenie prawa. - Nikt ze skazanych nie został jednak uniewinniony - podkreślił sędzia Jerzy Steckiewicz. - Jakie mam możliwości wystąpienia o odszkodowanie - zapytał wprost sędziów Janusz F. Sędzia Stanisław Zabłocki wyjaśnił, że są dwie koncepcje wśród komentatorów prawa. Jedna wyklucza szanse na odszkodowanie. Druga ją daje, ale sąd, który będzie to rozstrzygał, musi obliczyć, na jaką karę skazany by został ktoś, gdyby jego proces odbywał się z poszanowaniem obowiązującego wówczas prawa. Tak też stało się z odszkodowaniem dla Wawrzeckich. Na razie sąd przyznał im po 108 tys. zł z tytułu wyrównania kosztów utrzymania za lata, w których Wawrzecki łożyłby na rodzinę, gdyby żył. Czy należy się coś za skonfiskowany majątek, sąd ma jeszcze raz oceniać. Janusz F. powiedział nam wczoraj, że jemu skonfiskowano syrenkę (było kiedyś takie auto).

Proces za proces w aferze mięsnej Czy przed sądem stanie były prokurator Eugeniusz Wojnar - ostatni z żyjących, którzy według IPN przyczynili się do skazania Stanisława Wawrzeckiego na karę śmierci w tzw. aferze mięsnej? Wczoraj sędzia Beata Machowska-Nowak zastanawiała się, czy zarzut się nie przedawnił. - Powieszono mojego ojca w majestacie prawa, chciałbym, by sąd o tym pamiętał - prosił Piotr Wawrzecki, jeden z synów. Decyzję, czy prowadzić proces, czy umorzyć sprawę, warszawski sąd rejonowy odłożył. Chce zaczekać na rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał w innej sprawie wypowie się o konstytucyjności przepisu o zbrodni komunistycznej, co ma znaczenie dla oceny przedawnienia. Według obecnych przepisów prok. Wojnara ścigać można do 2020 r. Mija 45 lat od chwili, gdy w PRL partia i I sekretarz PZPR Władysław Gomułka wydali wojnę aferzystom. Sklepy mięsne świeciły pustymi półkami. Kwitły spekulacja, sprzedaż spod lady i łapówkarstwo. Jak obliczył dziennikarz Piotr Lipiński, w latach 1964-73 w sprawach mięsnych sporządzono 452 akty oskarżenia. W największym procesie oprócz Wawrzeckiego, dyrektora w Miejskim Handlu Mięsem w Warszawie, skazano czterech innych dyrektorów, czterech kierowników sklepów i właściciela masarni. Partia najpierw broniła Wawrzeckiego. Ale - zapamiętali świadkowie - gdy milicja znalazła w jego mieszkaniu złoto, "Gomułka wpadł we wściekłość". Proces był pokazowy. Sędziowie Roman Kryże, Faustyna Wołek i Kazimierz Gerczak skazali Wawrzeckiego na śmierć. To był pierwszy w Polsce wyrok śmierci w sprawie gospodarczej. - Hańba dla sądownictwa - mówi pełnomocnik Wawrzeckich mec. Andrzej Litwak. "Zamiast powiesić szynkę w sklepie, powiesili Wawrzeckiego" - komentował przed laty prawnik prof. Andrzej Rzepliński. To była zbrodnia sądowa - nie ma wątpliwości IPN. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. 19 marca 1965 r. w areszcie śledczym na warszawskim Mokotowie kat wykonał wyrok. Zapadły też cztery wyroki dożywocia. Wszystkim skazanym zabrano majątek. Wszyscy już nie żyją. Nie żyją też sędziowie i drugi oskarżyciel Alfred Policha. Zmarli Władysław Wicha, ówczesny szef MSW, i jego zastępcy Mieczysław Moczar oraz Franciszek Szlachcic. To oni stali na czele sztabu, który sterował oskarżeniem, a potem procesem. Nie ma wśród żywych prok. Władysława Komorniczaka, który uznał, że afera powinna być rozpatrywana w trybie doraźnym, co umożliwiło skazanie Wawrzeckiego na karę śmierci. W 2004 r. Sąd Najwyższy uznał, że wyrok wydany został z rażącym naruszeniem prawa. Argumentem był ów tryb doraźny, który nie mógł być zastosowany w tej sprawie, tym bardziej że sąd przerwał naradę nad wyrokiem. W uzasadnieniu z 1965 r. sędziowie nazwali Wawrzeckiego "wrzodem na organizmie zdrowego społeczeństwa". To wskazywało, że wyrok zapadł na polityczne zamówienie.
SN nie uniewinnił jednak oskarżonych, umorzył sprawę albo w związku z ich śmiercią, albo z powodu przedawnienia. Rodzina Wawrzeckiego wystąpiła o odszkodowanie za skonfiskowany majątek szacowany na 2,7 mln zł. Jednocześnie wdowa po Wawrzeckim domagała się, by IPN ścigał tych, którzy "sporządzili akt oskarżenia na polityczne zamówienie". Sąd przed dwoma laty przyznał wdowie i jednemu z synów po 108 tys. zł "z tytułu wyrównania kosztów utrzymania za lata, gdy ojciec i mąż łożyłby na rodzinę". To było pierwsze w Polsce odszkodowanie w sprawie kryminalnej, która skończyła się wyrokiem śmierci. Śledztwo IPN w sprawie zbrodni sądowej trwało siedem lat. Zakończyło się oskarżeniem 85-letniego prok. Wojnara, bo tylko on żyje. Wojnar był członkiem zespołu prokuratorów, którzy przygotowywali akt oskarżenia, koordynował pracę śledczych. Przed sądem żądał kary śmierci dla Wawrzeckiego oraz kar dożywocia, powołując się na przepisy dekretu o postępowaniu doraźnym. IPN zarzuca mu, że nie było do tego "podstaw faktycznych i prawnych" - czytamy w akcie oskarżenia. Zarzut brzmi: przekroczenie uprawnień i popełnienie zbrodni komunistycznej. 16 czerwca tego roku Wojnar zapoznał się z aktami śledztwa przeciwko niemu. Tego samego dnia zmarła Teresa Wawrzecka, żona skazanego w PRL dyrektora. Prok. Wojnar odmówił wyjaśnień. Potem napisał do IPN, że w sprawie chodziło o "wstrząśnięcie sumieniem ludzi, zahamowanie przestępczości zorganizowanej", a proces nie był polityczny, bo "sądzono pospolitych przestępców". Karę śmierci - uważa Wojnar - sędziowie mogli orzec. Ale pyta: "Czy trzeba ją było wykonać?". Za to - uważa - on odpowiadać nie może. Jego adwokat mec. Tadeusz Krzemiński prosił wczoraj, by sąd umorzył sprawę, ale nie z powodu przedawnienia, tylko dlatego, że jego klient przestępstwa nie popełnił. Bogdan Wróblewski

Jak "Gazeta Wyborcza" uśmierciła mordercę Prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej w sprawie "afery mięsnej" przesłuchali 84-letniego mężczyznę. Zidentyfikowali go, oglądając Polską Kronikę Filmową. Tymczasem od lat ten człowiek już nie żył. Przynajmniej według "Gazety Wyborczej". To Eugeniusz Wojnar, w 1965 r. żądający trzech kar śmierci, a w świetle dzisiejszych ustaleń IPN - morderca sądowy. Czytając kilka dni temu "Gazetę Wyborczą", przecierałem oczy ze zdumienia. Dziennikarz nie oburzał się na ściganie komunistycznego prokuratora, nie napiętnował ścigających. W artykule "Proces za proces w aferze mięsnej" Bogdan Wróblewski pytał: "Czy przed sądem stanie były prokurator Eugeniusz Wojnar - ostatni z żyjących, którzy według IPN przyczynili się do skazania Stanisława Wawrzeckiego na karę śmierci w tzw. aferze mięsnej?" Oczy przecierałem jeszcze z innego powodu: dokładnie 10 lat temu ta sama "Gazeta Wyborcza" uznała prokuratora Wojnara za zmarłego.
Nie żyje żaden sędzia, ani prokurator Zacytujmy większy fragment tekstu Piotra Lipińskiego (historyka "Gazety Wyborczej" - to zupełnie inna kategoria niż dwie pozostałe: historyk i "nierzetelny" historyk IPN) z 10 czerwca 1999 r. pt. "Mięso, a w środku rzeźnik": "Kiedy do orzekania w aferze mięsnej wyznaczono skład sędziowski, adwokaci oględnie zaprotestowali: »Obrońcy mają głęboki szacunek oraz zaufanie do wyznaczonych sędziów i przypisują wyłącznie trudnościom technicznym fakt, że w składzie Sądu nie zasiadł ani jeden z sędziów IV wydziału karnego, właściwego normalnie do rozpoznania tej sprawy«. Do składu skierowano sędziów wojewódzkich: Faustyna Wołka i Kazimierza Gerczaka. Dziś już nie żyje żaden z sędziów. Nie żyją też oskarżający prokuratorzy - Eugeniusz Wojnar i Alfred Policha". Tyle artykuł historyka "GW". Dziś na stronach tej gazety - przy temacie "afera mięsna", nie ma odnośnika do tekstu Lipińskiego. Zamiast tego Wróblewski pisze: "Nie żyją (...) sędziowie i drugi oskarżyciel Alfred Policha"."Gazeta Wyborcza" nie przyznaje się do błędu (przypadkowego, celowego?), tekstem swojego historyka już się nie chwali, ale jego ustaleniami - i owszem! Bogdan Wróblewski: "Jak obliczył dziennikarz Piotr Lipiński, w latach 1964-73 w sprawach mięsnych sporządzono 452 akty oskarżenia".
Tak chciała Partia Przypomnijmy wydarzenia sprzed prawie pół wieku. Mamy połowę lat 60., kilka lat po szczęśliwym końcu stalinizmu w Polsce. Kiedy 2 lutego 1965 r. - po trwającym od listopada poprzedniego roku pokazowym procesie - wypożyczony z Sądu Najwyższego Roman Krzyże wydaje wyrok w tzw. aferze mięsnej, wielu pamięta jeszcze jego krwawy plon w okresie "błędów i wypaczeń" [w Sądzie Najwyższym pracował w latach 1955-77, wcześniej przez 10 lat sędzia Najwyższego Sądu Wojskowego, zatwierdził wiele wyroków śmierci na działaczy niepodległościowych, zmarł w 1983 r. w Warszawie - TMP]. Teraz głównego oskarżonego, Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora w Miejskim Handlu Mięsem też nie mógł oszczędzić i zgodnie ze swoją praktyką postanowił "ukryżować". Powód? Można powtórzyć jego własne słowa z lat 50.: skoro tak chcieli "przedstawiciele Partii i Rządu", a Wawrzecki "dopuścił się najcięższej zbrodni, jakiej mógł się dopuścić"... handlowiec. Wszyscy podsądni (prócz Wawrzeckiego czterech dyrektorów handlu mięsem, czterech kierowników sklepów i właściciel prywatnej masarni) zostali uznani winnymi braków w zaopatrzeniu w mięso na rynku (kradzież, podmienianie towaru, fałszowanie faktur), a prawdziwy winny - komunistyczna władza, która ten stan rzeczy spowodowała i na te bezprawne praktyki przyzwalała - chciała pokazać, że zdecydowanie z tym walczy. Efekt był taki, że sąd pod przewodnictwem Kryżego skazał Stanisława Wawrzeckiego na karę śmierci, czterech oskarżonych na dożywocie, a pozostałych na niższe kary - od 9 do 12 lat więzienia. 18 marca 1965 r. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i już nazajutrz Wawrzecki został powieszony w więzieniu mokotowskim w Warszawie.
W trybie doraźnym Komuniści mogli uśmiercić dyrektora w Miejskim Handlu Mięsem, gdyż proces toczył się w trybie doraźnym, w oparciu o dekret PKWN z 1945 r., który zakładał nadzwyczajnie ostre kary. Tryb ten nie przewidywał również odwołania do sądu II instancji. Na nic zdały się protesty obrońców oskarżonych, że jest to niezgodne z przepisami. W zwykłym postępowaniu - w trybie przewidzianym przez Kodeks Postępowania Karnego z 1928 r. - za przywłaszczenie mienia publicznego groziło maksymalnie do pięciu lat więzienia. Tak więc nawet najniższe wyroki w "aferze mięsnej" należy uznać za wyjątkowo surowe. Dodatkową karą były wysokie grzywny i przepadek mienia - przy okazji komunistyczna partia zarobiła na cierpieniu oskarżonych i ich rodzin. Zastosowanie trybu doraźnego stało się podstawą do uchylenia wyroków, co było możliwe dopiero w wolnej Polsce. W 2004 r. Sąd Najwyższy stwierdził, że wyroki były bezprawne i miały charakter polityczny - Wawrzeckiego uznano za "wrzód na organizmie zdrowego społeczeństwa". Orzeczenie sprzed pięciu lat nie było jednak równoznaczne z rehabilitacją oskarżonego - sąd umorzył postępowanie z uwagi na jego śmierć.
W terenie panował bandyta "Ogień" A teraz, kim jest człowiek, którego za życia pochowała "Gazeta Wyborcza"? Eugeniusz Wojnar, jako wiceprokurator stołecznej prokuratury wojewódzkiej, był członkiem zespołu, którzy przygotowywał akt oskarżenia w "aferze mięsnej". Wnioskował o trzy kary śmierci - do swoich tez żarliwie przekonywał sąd, nie zapominając oczywiście o sprawie najważniejszej - dekrecie o postępowaniu doraźnym. Tak, jak sędzia Roman Kryże - wykonywał polecenia partii. Ale to nie jedyna twarz Wojnara. W 2004 r. - a więc pięć lat po śmierci z rąk historyka "GW" - wydał książkę "Nie przeminęło z czasem" (Arcana). Dodajmy, w tym samym 2004 r., w którym sąd zakwestionował wyroki na jego ofiary. W jednym z opisów reklamujących książkę czytamy: "Zbiór wspomnień z dzieciństwa spędzonego w syberyjskiej tajdze i na stepach Kazachstanu podczas sześcioletniego zesłania. To niezwykle barwna, pełna dramatyzmu i nie pozbawiona humoru opowieść, zaskakująca ilością szczegółów". Tylko czy przeszłość - nawet najbardziej traumatyczna - może usprawiedliwiać późniejsze uczynki? Z kart wspomnień można się również dowiedzieć, że po nieudanej próbie dostania się do armii gen. Andersa Wojnarowie osiedlili się najpierw w Kazachstanie, a po dwóch latach wyjechali na Ukrainę. Do Polski repatriowali się w 1946 r. Eugeniusz został instruktorem propagandy w Komitecie Powiatowym PPR w Nowym Targu. Po latach pisał, że "w ciągu 1946 roku w powiecie tym nie ostał się ani jeden posterunek MO z wyjątkiem Zakopanego i Szczawnicy. Pozostałe były wielokrotnie rozbrajane, akta i urządzenia niszczone, broń i umundurowanie zabierane, a co aktywniejsi funkcjonariusze bici lub zabijani. Można stwierdzić, że »Ogień« [Józef Kuraś, ówczesny, antykomunistyczny "król" Podhala; określany gdzie indziej przez Wojnara mianem bandyty, a jego oddziały - bandami - TMP] wówczas panował w terenie, stanowił siłę, miał swoje oddziały w każdym niemal zakątku". Rok po zakończeniu procesu w sprawie "afery mięsnej" Eugeniusz Wojnar odszedł z prokuratury i rozpoczął pracę w Ministerstwie Sprawiedliwości. W zarządzie więziennictwa resortu pracował do emerytury. Karami śmierci, jakich domagał się w "aferze mięsnej", przestał się chwalić. Nie wspomina o nich również w swoich wspomnieniach.
Wawrzecki - pospolity przestępca Po wyroku z 2004 r. rodzina Stanisława Wawrzeckiego, prócz odszkodowań za skonfiskowany majątek i "wyrównanie kosztów utrzymania za lata, gdy ojciec i mąż łożyłby na rodzinę", zaczęła domagać się, by IPN ścigał tych, którzy "sporządzili akt oskarżenia na polityczne zamówienie". Ale przecież - zdaniem opiniotwórczej "Wyborczej" - nikt już nie żył. Prokuratorzy Instytutu nie zaufali jednak historykowi "GW". Odnaleźli pochowanego przedwcześnie prokuratora Eugeniusza Wojnara, ustalając, że nie było podstaw faktycznych i prawnych, aby przeciwko oskarżonym w "aferze mięsnej" zastosował tryb doraźny. W końcu zarzucili mu przekroczenie uprawnień oraz popełnienie zbrodni komunistycznej. Dalszy ciąg był taki, że niedoszły trup uzyskał prawo wglądu do akt śledztwa. Na tragifarsę zakrawa fakt, że zapoznał się z nimi 16 czerwca br. - tego samego dnia zmarła Teresa Wawrzecka, żona powieszonego 44 lata temu dyrektora. W kwietniu 2008 r. były komunistyczny prokurator został przesłuchany przez prokuratora III RP. Co dziś uważa? Oskarżeni w "aferze mięsnej" byli "pospolitymi przestępcami", a proces miał na celu "wstrząśnięcie sumieniem ludzi, zahamowanie przestępczości zorganizowanej", stąd nie mógł mieć charakteru politycznego. Konkluzja wywodu Wojnara brzmiała: Wawrzecki zasłużył na karę śmierci. Może jednak nie należało go wieszać? Ale na wykonanie wyroku on przecież wpływu nie miał.
Cóż, trudno odmówić byłemu prokuratorowi logiki. Tak dziś tłumaczy się zresztą większość komunistycznych funkcjonariuszy - że nie mieli wpływu na to i tamto. Nie uznają oczywistej prawdy, że byli częścią składową - dodać trzeba niezbędną - komunistycznej machiny zbrodni. Swoją argumentacją Eugeniusz Wojnar udowodnił, że tamtemu systemowi bezprawia pozostał wierny. A bezprawnym było żądanie przez niego w "aferze mięsnej" trzech kar śmierci. Miejmy nadzieję, że sąd wolnej Polski poprze oskarżenie Instytutu Pamięci Narodowej i uzna go za mordercę sądowego. Że nie uwierzy kłamliwej wersji Wojnara i jego adwokata, że żadnego przestępstwa nie było. Oznaczałoby to, że skazanie i powieszenie Stanisława Wawrzeckiego było słuszne. Byłemu prokuratorowi, uśmierconemu przez "Gazetę Wyborczą", grozi do trzech lat więzienia. TADEUSZ M. PŁUŻAŃSKI

AFERA STOCZNIOWA - POWRÓT HANDLARZY BRONIĄ. PODSUMOWANIE Informacje przekazane Rzeczpospolitej przez Mariusza Kamińskiego, pozwalają precyzyjnie wskazać najbardziej istotne wątki tzw. afery stoczniowej i dokonać jej finalnego podsumowania. Obraz, jaki wyłania się z relacji szefa CBA świadczy, że mamy do czynienia ze sprawą znacznie poważniejszą, niż chce tego Donald Tusk i osłaniające ten rząd media. Spróbujmy zatem, na podstawie słów Mariusza Kamińskiego uporządkować najważniejsze fakty.

1. „Przy organizacji przetargu na składniki majątkowe Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińskiej zostało ewidentnie złamane prawo. Wbrew zaleceniom Komisji Europejskiej oraz ustawy kompensacyjnej przetarg ten został przeprowadzony z naruszeniem zasad niedyskryminacji i równego traktowania oferentów.” – twierdzi Kamiński. Z raportu CBA wynika między innymi, że przez cały czas trwania przetargu urzędnicy państwowi informowali przedstawiciela katarskiego inwestora o tym, jakie oferty składają pozostałe podmioty. Z materiałów wynika też, że kiedy rzekomy inwestor z Kataru nie dopełnił na czas formalności, mieli wydłużać termin rejestracji do udziału w przetargu i wpłaty wadium, a gdy w pierwszym dniu przetargu „Katarczycy” postanowili wycofać się z transakcji, minister skarbu chciał całą procedurę przerwać. „Wiceprezes ARP S.A. Jacek Goszczyński osobiście zajął się przekazywaniem pełnomocnikowi „Stiching Particulier Fonds Green-rights” najświeższych danych, tak aby ten mógł reagować na nie jeszcze zanim wyświetlą się na jego komputerze a jednocześnie oszczędzić na liczbie postąpień, która była ograniczona. (…)” – wyjaśnia rolę urzędników Agencji Rozwoju Przemysłu dokument CBA. Czy Jacek Goszczyński mógł nie wiedzieć, że łamie prawo i prowadzi przetarg z naruszeniem zasad niedyskryminacji, wbrew dyrektywom Komisji Europejskiej? W żadnym wypadku. 4 listopada 2008 roku podczas obrad senackiej Komisji Gospodarki Narodowej, w której obradach uczestniczył również wiceprezes ARP Jacek Goszczyński, wystąpił podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa Zdzisław Gawlik, który omówił sytuację polskich stoczni produkcyjnych. Padły wówczas następujące słowa: „Prowadząca postępowanie wyjaśniające Pani Komisarz Kroes, nie wydając decyzji odnośnie złożonych planów, w stosunku do Stoczni Gdynia S.A. oraz SSN zaproponowała stronie polskiej inne rozwiązanie polegające na zbyciu aktywów stoczni w trakcie prowadzenia działalności przez stocznie. Komisja oczekuje sprzedaży majątku stoczni w drodze otwartego, przejrzystego niedyskryminującego i bezwarunkowego przetargu.”

2 .„Podmioty polskie, które były zainteresowane nabyciem majątku stoczni, były przez urzędników Agencji Rozwoju Przemysłu zniechęcane, wywierano na nie naciski, aby odstąpiły od przetargu” – twierdzi Mariusz Kamiński. Z tą tezą w pełni koresponduje opinia Kamińskiego, iż „ Były podmioty zainteresowane realnym nabyciem części majątku stoczniowego.”Jeszcze dwa lata temu w kolejce chętnych do przejęcia stoczni w Gdyni i Szczecinie stało kilka poważnych firm. Wśród nich m.in. RCC Ltd. izraelskiego armatora Ramiego Ungara, spółka Amber należąca do potentata na rynku stalowym Przemysława Sztuczkowskiego, ukraiński ISD (Związek Przemysłowy Donbasu, drugi pod względem wielkości konglomerat przemysłowy na Ukrainie, właściciel stoczni Gdańsk) oraz Mostostal-Chojnice wraz z norweskim producentem statków, spółką Ulstein Verft. Gdy władzę przejęła PO, inwestorzy badali już kondycję finansową i stan prawny Stoczni Gdynia. Za najpoważniejszego kandydata do przejęcia branża uznała Ramiego Ungara, który wybudował u nas 20 statków. Nowy minister skarbu Aleksander Grad zdecydował jednak, że izraelski armator nie jest brany pod uwagę jako inwestor. Jak twierdzi „Wprost” - Grada do izraelskiego armatora mieli zniechęcić Antoni Poziomski, ówczesny prezes Stoczni Gdynia, oraz Jacek Goszczyński, główny doradca w sprawach przemysłu stoczniowego i dobry znajomy Grada. „Goszczyński cały czas wmawiał Gradowi, że Ungar, Amber oraz ISD to kiepscy inwestorzy dla stoczni, i zapewniał, że ma lepsze rozwiązanie” - informował Arkadiusz Aszyk, były wiceprezes Stoczni Gdynia. Z cytowanej już notatki senackiej Komisji Gospodarki Narodowej z dn.4.11.2008 r. możemy się dowiedzieć, że ten sam Jacek Goszczyński zapewniał senatorów, że  „w przypadku Stoczni Gdańsk S.A. proces przekształceń własnościowych realizowany był przez Agencję Rozwoju Przemysłu S.A. Większościowy pakiet akcji Stoczni Gdańsk S.A. znalazł się w rękach Grupy ISD Polska Sp. z o.o. . Od stycznia 2008 r. ISD podjął we współpracy z władzami polskimi kontakty z Komisją Europejską celem przygotowania i przedstawienia Komisji planu restrukturyzacji Stoczni Gdańsk S.A.”,a minister Gawlik informował, jakoby „we wrześniu br. podpisano: - Umowę w sprawie kluczowych warunków sprzedaży udziałów Stoczni Szczecińskiej NOWA Sp. z o.o. inwestorowi Mostostal Chojnice S.A. oraz przekazano Komisji Europejskiej finalną wersję programu restrukturyzacji oraz umowę z ISD Stocznia Sp. z o.o. dotyczącą kluczowych warunków przyszłej umowy prywatyzacyjnej spółki Stocznia Gdynia S.A. i przekazano Komisji Europejskiej finalną wersję planu restrukturyzacji przygotowaną przez tego Inwestora. Plan ten został przygotowany dla projektu połączonych stoczni Gdańsk i Gdynia”.

Z „Kalendarium udziału inwestora SPF Greenrights w procesie sprzedaży aktywów postoczniowych” przedstawionego przez MSP wiemy, że niecałe dwa tygodnie później 17 listopada 2008 r. minister Gawlik i Jacek Goszczyński spotkali się z Jaapa C.M. Veermanem -dyrektorem z Banku Fortis Intertrust, a tematem rozmów było: zaprezentowanie możliwości inwestycyjnych w nawiązaniu do rządowego Programu Prywatyzacji na lata 2008-2011. 19 grudnia 2008 r. ci sami urzędnicy przyjęli już przedstawicieli inwestora SPF Greenrights - Jaapa Veermana oraz Rahmana El Assira. Raport CBA stwierdza: „W dniach 15-16 maja 209 r. przeprowadzony został przetarg na sprzedaż majątku Stoczni Szczecińskiej Nowa Sp. z o.o. (...) w tych dniach obaj prezesi Agencji skoncentrowali się jednak na podejmowaniu działań zmierzających do wyperswadowania innym inwestorom zamiaru wykupienia kluczowych składników majątku stoczni, tak aby zawczasu zapobiec sytuacji jaka miała miejsce w przypadku Stoczni Gdynia, kiedy to jeden z kluczowych obszarów nabyła spółka Gafako. (...) W tym celu zidentyfikowano te przetargi, w których istniało potencjalne zagrożenie przelicytowania przez innych inwestorów a mianowicie Jana Rosiek oraz Polimex Mostostal S.A. oraz Mostostal Chojnice S.A. (...) postanowili, że trzeba dać Konradowi Jaskóle, prezesowi zarządu Polimex Mostostal jasny sygnał, iż nie powinien on stawać do walki z "inwestorem katarskim". (...)

 3.„Już w drugiej połowie maja rząd polski miał pełną informację, że żaden „inwestor katarski“ nie istnieje. Jedynym podmiotem, który realnie występował w tej sprawie i realizował swoje interesy, był el Assir – międzynarodowy handlarz bronią. Wpłacił on wadium z prywatnego konta, gdyż liczył na odzyskanie rzekomych należności od państwowej firmy zbrojeniowej Bumar” –informuje Mariusz Kamiński. To twierdzenie wydaje się najmocniej udowodnione, skoro w części dotyczącej intencji El Assira potwierdza je również minister Grad, mówiąc: „ Odniosłem takie wrażenie w końcówce procesu sprzedaży stoczni, że inwestor próbuje sugerować, iż załatwienie kwestii Bumaru jest warunkiem do sfinalizowania projektu stoczniowego”. Grad jednak zastrzega – „Nie zaakceptowałem tego. Powiedziałem, że nie wolno tych dwóch rzeczy wiązać ze sobą”. Słowom Grada przeczą fakty. To z konta Libańczyka wpłynęło wadium w wys.8 mln euro i na rzecz jego interesu urzędnicy Agencji Rozwoju Przemysłu łamali prawo, informując Assira o tym, jakie oferty składają pozostałe podmioty. Rolę koordynatora działań przetargowych odgrywał Jacek Goszczyński - człowiek, który wcześniej współpracował z Bumarem i przypuszczalnie bardzo dobrze zna El Assira Z materiałów CBA wynika również, że kiedy reprezentowany rzekomo przez Libańczyka inwestor z Kataru nie dopełnił na czas formalności, urzędnicy wydłużali termin rejestracji do udziału w przetargu i wpłaty wadium, a gdy w pierwszym dniu przetargu „Katarczycy” postanowili wycofać się z transakcji, minister skarbu chciał całą procedurę przerwać. Nie sposób wierzyć, by tego rodzaju działania podejmowano na rzecz człowieka, którego propozycję minister Grad odrzucił.

W tym kontekście, niezwykle ważne pytania zadał Gradowi poseł Antoni Macierewicz, podczas konferencji prasowej w dn.15.10 br. pytając: „Czy jest prawdą, że minister skarbu Aleksander Grad przekazał panu El Asirowi dokument podpisany przez siebie, że wadium zostanie mu zwrócone? Czy jest prawdą, że pan minister Grad przekazał El Asirowi dokument, w którym zapewniał, że jeśli majątek stoczni zostanie nabyty przez kapitał katarski, to nie będzie tam prowadzona produkcja statków?” Zdaniem Macierewicza, te właśnie kwestie powinny być jak najszybciej wyjaśnione. Czy możemy wskazać jakąkolwiek przesłankę, która świadczyłaby, że inicjatywa wspólnego interesu z handlarzem bronią wyszła ze strony polskiej? To niewykluczone. Oto 15 lipca 2008 roku ambasada Polski w Kuwejcie zamieściła następujący komunikat: „W siedzibie placówki wizytę złożyła przebywająca w Kuwejcie delegacja Grupy Bumar, której przewodniczył Dariusz Dębowczyk, wiceprezes ds. handlowych firmy. Przedstawiciele Grupy Bumar poinformowali o planach działalności w Kuwejcie i w regionie firmy Bumar Gulf, której Grupa Bumar jest udziałowcem. Zgłoszono udział firmy w kuwejckich targach PROTEX 2008, wraz z grupą polskich przedsiębiorstw z sektora obronnego i bezpieczeństwa, w dn. 3- 6 listopada br. Przedyskutowano możliwości intensyfikacji polsko-kuwejckich relacji gospodarczych i dalszej promocji polskiej oferty eksportowej w regionie”. W czerwcu 2008 roku Dariusz Dębowczyk – nowy wiceprezes Bumaru ds. handlowych zapowiadał zmianę strategii firmy. Wśród priorytetów Bumaru znalazły się konkretne zapowiedzi: „Priorytetem będzie umocnienie i rozszerzenie pozycji Bumaru na rynku indyjskim. Już się to po części udało. Bumar rozpoczyna współpracę z koncernami Tata i Bharat Electronics Limited (ten ostatni jest partnerem WB Electronics). Indie mają być nie tylko klientem, ale partnerem Bumaru. Hindusi są zainteresowani wspólnymi inwestycjami w systemy obronne, nie wykluczają inwestowania w polski przemysł zbrojeniowy. Indie bardzo zainteresowane są naszym sprzętem kolejowym, oferowanym przez Bumar; Indonezja i Malezja pozostaną ważnymi klientami Bumaru. Nowe otwarcie rokuje rynek Wietnamu; Bumar planuje prawdziwą ofensywę eksportową używaną bronią z zapasów Wojska Polskiego w Afryce Północnej i Afryce Zachodniej. Nowymi polami ekspansji będą kraje Ameryki Łacińskiej: Argentyna, Chile, Peru, Kolumbia, a być może także Wenezuela”. Istotną przeszkodą w realizacji tych planów, mogły okazać się procesy wytoczone polskiej firmie z tytułu niezrealizowanych umów z firmami, pośredniczącymi w sprzedaży broni. Sprawa ma związek ze śledztwem, prowadzonym od kwietnia 2008 roku przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie, w którym badane są umowy opiewające na miliony dolarów, jakie zawierał zarząd Bumaru kierowany przez Romana Baczyńskiego. Chodzi o wielomilionowe prowizje, wypłacane przez lata spółkom pośredniczącym w zawieraniu kontraktów przez Bumar. W latach 2001-2007 ówcześni członkowie zarządu firmy zawierali niekorzystne umowy „na usługi doradcze i marketingowe” z firmami SUBCI, GOLDEN VISION, BUMAR GULF GENERAL TRADING. Pośrednikiem w tych transakcjach był El-Assir. Pieniądze przekazywano poprzez firmy "słupy", skąd trafiały do właściwego odbiorcy. Zarząd Bumaru, powołany za czasów rządów PiS zdecydował o wstrzymaniu wypłaty należności, a sprawa trafiła do prokuratury. Bez wątpienia, ta sytuacja musiała mieć negatywny wpływ na pozycję firmy. Dotyczyła bowiem spółki Bumar Gulf,poprzez którą Bumar działał na rynkach zagranicznych. Z tej przyczyny plany nowego zarządu, powołanego przez ministra Grada wymagały uregulowania wcześniejszych należności wobec zagranicznych kontrahentów. Zamiar wejścia na nowe rynki i pozyskania intratnych kontraktów może mieć bezpośredni związek z El Assirem. To człowiek doskonale umocowany na rynku handlu bronią, o dużych koneksjach i możliwościach. Jego pomoc była konieczna, by odzyskać utracone i zdobyć nowe rynki zbytu. Oświadczenie zarządu Bumaru z dn.12.10.2009 roku (wydane po ujawnieniu afery stoczniowej) wyraźnie wskazuje, że od roku 2008 prowadzono działania związane z rozliczeniami spółki wobec zagranicznych podmiotów. Czytamy tam m.in.: „Dla uporządkowania funkcjonowania spółki na wielu rynkach zagranicznych nowopowstały Zarząd Bumar Sp. z o.o. rozpoczął w czerwcu 2008 r. procedurę przeglądu istniejących umów agencyjnych. Niektóre z tych umów rozwiązano, w niektórych doszło do zawarcia ugody i rozliczenia zobowiązań. W przypadku umów z obszaru Bliskiego Wschodu reprezentowanych przez spółkę Bumar Gulf General Trading WLL, po wielomiesięcznych negocjacjach udało się zawrzeć ugodę, ale jej treść nie została zatwierdzona przez organ właścicielski, tj. Ministra Skarbu Państwa. Warto zwrócić uwagę na zadziwiającą zbieżność przedsięwzięć zarządu Bumaru z działaniami rzekomego inwestora SPF Greenrights. W kalendarium MSP dotyczącym udziału SPF w procesie sprzedaży stoczni pod datą 4 grudnia 2008 r. znajdziemy zapis: - „e-mail Pana Jaapa Veermana do Wiceprezesa ARP S.A. Pana Jacka A. Goszczyńskiego, informujący o zainteresowaniu klientów Pana Veermana propozycjami Ministerstwa Skarbu Państwa, w szczególności o zainteresowaniu kontynuowaniem rozmów na temat nabycia stoczni”. W dwa tygodnie później - 19 grudnia 2008 r. – nastąpił przyjazd do Warszawy przedstawicieli inwestora SPF Greenrights i pierwsze spotkanie w MSP. W spotkaniu tym już uczestniczył El Assir. Od tego momentu liczba spotkań urzędników ARP z rzekomym inwestorem wyraźnie wzrasta. Następują one kolejno : 22.01.2009r., 23.01.28.01. 3 i 4 .02. Skąd to przyśpieszenie?

Otóż 20 listopada 2008 r. z wizytą do Kuwejtu i Kataru udał się Donald Tusk. Towarzyszyła mu grupa polskich biznesmenów – w tym prezes zarządu Bumaru Edward Nowak. W komunikacie z tej wizyty, zamieszczonym na stronie internetowej Bumaru możemy przeczytać: „Kilkudniową wizytę wypełniły przede wszystkim spotkania z najważniejszymi politykami tych państw i sprawy gospodarcze. Głównym punktem wizyty Prezesa Edwarda E. Nowaka i Podsekretarza Stanu ds. Polityki Obronnej MON Stanisława Komorowskiego było spotkanie z Wiceministrem Obrony Narodowej Kuwejtu oraz Szefem Sztabu Armii Kuwejtu. Podczas spotkania przedstawiona została oferta produktowa Grupy Bumar; rozmawiano także na temat ewentualnych dostaw sprzętu produkowanego w spółkach Grupy Bumar. Prezes Nowak złożył również wizytę w spółce zależnej Bumar Gulf, gdzie zapoznał się z jej założeniami i planami na przyszłość oraz przedstawił oczekiwania Bumaru w stosunku do Bumar Gulf wynikające ze Strategii Grupy Bumar na lata 2008-2012. Rozmowy szefów rządów krajów, które odwiedziła polska delegacja skupiły się na sprawach regionalnych i międzynarodowych oraz sposobach poprawy stosunków dwustronnych, w szczególności w dziedzinie inwestycji i handlu.” Jestem przekonany, że aktywność SPF Greenrights i przyśpieszenie rozmów z ARP ma związek z ustaleniami, poczynionymi podczas wizyty Donalda Tuska w krajach arabskich. Świadczy o tym nie tylko przedstawione powyżej kalendarium, ale przede wszystkim bezsporna relacja, istniejąca między planami Bumaru, rolą El Assira i mistyfikacją z zakupem stoczni. Z tak zarysowanej tezy wynikałoby, że to przedstawiciele polskiego rządu byli inicjatorami działań, które doprowadziły do obecnej sytuacji. Mielibyśmy wówczas do czynienia z wielowątkową koncepcją, w której próbowano zrealizować interesy lobby zbrojeniowego i tzw. „grupy trzymającej stocznie”. Pomysł mógł być stosunkowo prosty. Po rozwiązaniu WSI i zmianach personalnych w zarządach firm zbrojeniowych, ludzie „wojskówki” utracili najbardziej dochodowe źródło zysków, jakim było kontrolowanie handlu bronią. Decyzja o zaprzestaniu spłacania długów Bumaru, zaciągniętych w drodze nielegalnych działań poprzedniego zarządu sprawiła zaś, że przed polskimi produktami zamknięte zostały liczne rynki zbytu. Sytuację pogarszał fakt, że Bumar odmówił zapłaty wielomilionowych prowizji jednemu z największych i wpływowych pośredników w światowym handlu bronią. Niewykluczone, że część tych prowizji miała trafić do kieszeni ludzi związanych z WSW/WSI. Po dojściu do władzy Platformy Obywatelskiej, priorytetem działań nowego rządu stała się reaktywacja układu biznesowo – agenturalnego i powrót do gry osób ze środowiska peerelowskich służb wojskowych. Odbudowa wpływów wymagała, by odzyskać utracone źródła zysków i przejąć kontrolę nad najbardziej dochodowymi obszarami gospodarki. Postanowiono zatem podjąć współpracę z międzynarodowymi handlarzami bronią i po przejęciu zarządu Bumaru rozpocząć „nowe otwarcie” na rynki azjatyckie i afrykańskie. W tę samą koncepcję można wpisać próbę zawarcia kontraktów na dostawy arabskiego gazu do gazoportu w Świnoujściu. Obsadzenie „swoimi” ludźmi spółek skarbu państwa – w tym również firm paliwowych dawało gwarancję, że zyski z tych transakcji trafią w odpowiednie ręce. Wpływy El-Assira i tzw. „grupy z Marbelli” - zrzeszającej największych w świecie handlarzy bronią, są w świecie arabskim na tyle mocne, że powodzenie interesów zależało od pośrednictwa Libańczyka, a jego dobra wola – od spłaty zaległych długów i zapewnienia mu zysków w nowych przedsięwzięciach. Okazję do połączenia tych celów dostrzeżono w procesie sprzedaży aktywów stoczniowych. Spodziewano się, że opinia publiczna łatwo zaakceptuje każdego inwestora – dobroczyńcę, który wybawi rząd od kłopotów, zapewni produkcję i rynek pracy. Ten efekt propagandowy został wykorzystany z premedytacją, tuż przed wyborami do parlamentu europejskiego, gdy rzekomego katarskiego inwestora przedstawiano jako najlepszy wybór dla przemysłu stoczniowego. Nie bez znaczenia dla podjęcia decyzji, mogły być naciski ludzi związanych z Bumarem, których interesy mógł reprezentować wiceprezes Agencji Rozwoju Przemysłu Jacek Goszczyński, powołany na to stanowisko w listopadzie 2008. Ta nominacja stanowiła element przygotowań do przeprowadzenia kombinacji. Podobny cel mogło mieć powierzenie Dariuszowi Dębowczykowi funkcji wiceprezesa ds. handlowych w Bumarze, gdzie trafił prosto z firmy NAT Export-Import Leszka Cichockiego – związanej z ludźmi WSW/WSI. O głównych bohaterach tej afery i ich powiązaniach będę jeszcze pisał. Warto zauważyć, że nowa rządowa strategia zakładała szybką wycenę i wniesienie do Bumaru najpóźniej do 2008 roku gdyńskiego Radmoru, znakomicie prosperującego producenta wojskowych radiostacji. Byłby to początek demontażu istniejącej dotąd w Agencji Rozwoju Przemysłu zbrojeniowej grupy lotniczej i radioelektronicznej. Po Radmorze do Bumaru miałyby trafić z Agencji także wrocławski Hydral i spółka handlowa Cenzin, konkurująca niegdyś z Bumarem na rynku uzbrojenia. Ta konsolidacja miała zakończyć się wprowadzeniem silnej Grupy Bumaru na giełdę - co można łączyć z propozycją objęcia przez El Assira akcji spółki – o czym informował minister Grad.

Od początku uzgodniono, że El- Assir stanie do przetargów pod „przykryciem” finansowej struktury korporacyjnej SPF, której konstrukcja uniemożliwi późniejsze ustalenie osób i ich powiązań kapitałowych. Jej „gwarantem” miał być Qatar Islamic Bank i jego fundusz Qinvest – którego władze nie musiały nawet znać prawdziwego celu operacji. Zdaniem wielu ekspertów Stichting Particulier Fonds Greenrights powstał jedynie dla sfinalizowania zakupu aktywów stoczni i był tzw. wehikułem koniecznym dla przeprowadzenia skomplikowanej transakcji. Stworzono więc naprędce rzekomego inwestora stoczniowego, którego miał reprezentować Jan Ruurd de Jonge – człowiek kompletnie nieznany w branży stoczniowej. Krzysztof Piotrowski – inżynier, specjalista budowy okrętów, który przygotowywał program prywatyzacji Stoczni Szczecińskiej twierdzi, że Reinhard Lüken, szef CESA (Comunity of European Shipyards Association) - Stowarzyszenia Stoczni Europejskich deklarował, że w ogóle nie zna Jana Ruurd de Jonge, choć polski rząd przedstawił go jako fachowca i budowniczego statków. Nagłe zniknięcie tego człowieka- oficjalnie szefa "Polskich Stoczni”, tuż po ujawnieniu kulisów przetargu stoczniowego, powinno stanowić wskazówkę z kim w rzeczywistości mieliśmy do czynienia. Celem mistyfikacji przetargowej mogło być przejęcie terenów i majątku stoczni, a następnie ich odsprzedaż lub przeznaczenie na dochodowe inwestycje. Dochód z transakcji byłby formą spłaty zobowiązań Bumaru wobec El Assira. Wyłącznie propagandowy wymiar tej transakcji wydaje się mało prawdopodobny, zważywszy na stopień jej skomplikowania. Późniejsze w czasie objęcie akcji giełdowych Grupy Bumar, gwarantowałoby Libańczykowi udział w zyskach płynących z kontraktów zbrojeniowych. O swoje interesy zadbała również „grupa trzymająca stocznie”. Już sama konstrukcja zakupu aktywów stoczniowych przez ludzi nie znających tej branży, gwarantowała dyrektorom stoczni i licznych spółek realny udział w gospodarowaniu tym majątkiem. Taką opinię wyraził m.in. Janusz Szlanta – znany menedżer stoczniowy, twierdząc, że „inwestor katarski” oddałby zarządzanie tej właśnie grupie ludzi. Głównym sposobem na osiągniecie zysków, wydaje się jednak sprzedaż po zaniżonych cenach dochodowych spółek stoczniowych (Europlazma Serwis, Euro-Guard, Eurocynk, Eurorusztowania, Unitrans, Europref, Euromos), wobec których stocznie posiadały zobowiązania płatnicze. Natychmiast po sprzedaży spółek, stocznie spłacały swoje długi, przez co nabywca zyskiwał kilkakrotnie więcej niż wydał na zakup spółki. Jako przykład tego rodzaju transakcji można wskazać zakup spółki Euro- Guard za kwotę 420.000 zł przez Jana Woźniaka – który od czerwca br. był przewodniczącym rady nadzorczej tej spółki oraz spółki Europlazma Serwis. Z przedstawionej powyżej koncepcji wynika, że wszystkie strony tego interesu miały otrzymać zagwarantowane zyski. Wyjaśnia to stopień zaangażowania urzędników Agencji Rozwoju Przemysłu, ludzi służb specjalnych i Bumaru oraz polityków Platformy. Jest również oczywiste, że autorem koncepcji musiała być strona polska - której korzyści, polegające na zwiększeniu dochodów Bumaru (w tym, zysków dla ludzi WSI z handlu bronią) oraz „rozwiązaniu” problemu stoczniowego wydają się wyprzedzać interes El-Assira. Niewykluczone, że końcowe porozumienie w tej sprawie osiągnięto w listopadzie 2008 roku, podczas wizyty w Kuwejcie i Katarze premiera polskiego rządu. Pojawienie się niedługo potem arabskiego handlarza bronią, w niezwykłej dla Assira roli poważnego inwestora stoczniowego, oddaje istotę tej gorzkiej, cynicznej mistyfikacji. Aleksander Ścios

Złowrogi Echelon Echelon - największa na świecie sieć wywiadu elektronicznego. System powstał przy udziale państw: USA, Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii i Nowej Zelandii i jest zarządzany przez amerykańską służbę wywiadu NSA.... Co jakiś czas dowiadujemy się o kolejnych przykładach naruszenia prywatności w Internecie. Takie czy inne oprogramowanie wysyła do swego producenta zbierane bez naszej wiedzy dane o tym, jakie strony WWW odwiedzamy czy jakich utworów muzycznych słuchamy najczęściej. Odkrywane są coraz to nowe "dziury" w systemach umożliwiające "wyciągnięcie" danych z twardych dysków naszych komputerów. Wszystkie te przypadki mogą jednak okazać się nic nie znaczącymi drobiazgami w porównaniu z operacją prowadzoną na iście globalną skalę przez amerykańską National Security Agency (NSA)... O ile oczywiście prawdą jest to, co coraz częściej z różnych źródeł słyszy się na temat projektu o kryptonimie Echelon. Pogłoska o tym, jakoby służby specjalne USA podsłuchiwały i rejestrowały wszystkie przesyłane w Sieci e-maile i inne formy internetowej komunikacji, poszukując w nich przy pomocy specjalnego oprogramowania pewnych "wrażliwych" słów, takich jak "bomba" czy "narkotyki", jest niemal tak stara, jak sam Internet. Niemal każdy czytelnik grup dyskusyjnych zetknął się z nią choć raz. Zwykle rewelacji owych nikt nie traktował poważnie, biorąc je po prostu za jedną z wielu krążących po Internecie "miejskich legend". Jednak doniesienia, które od kilku lat pojawiają się w prasie i różnych serwisach informacyjnych, pozwalają w coraz większym stopniu sądzić, że w tym przypadku mamy do czynienia z czymś więcej niż tylko legendą... Choć opisane w niniejszym artykule fakty mogą brzmieć niczym scenariusz odcinka serialu "Z archiwum X", obecnie raczej nie ma już wątpliwości co do tego, że system znany pod nazwą Echelon istnieje naprawdę - otwartym pozostaje jedynie pytanie, jaki rzeczywiście jest zakres i skala jego działania.

Pierwsze ślady Po raz pierwszy informacja o projekcie Echelon trafiła do opinii publicznej w sierpniu 1988 r. W początkach tego roku Margaret Newsham, zatrudniona wcześniej w należącej do NSA bazie Menwith Hill, położonej w pobliżu Harrogate na północy Anglii (hrabstwo Yorkshire), zdecydowała się złożyć w Kongresie skargę na szereg nadużyć, jakie jej zdaniem miały miejsce w tajnych amerykańskich projektach wywiadowczych. Przy tej okazji wyszło na jaw, że w bazie owej podsłuchiwano rozmowy telefoniczne jednego z amerykańskich senatorów, podczas gdy prawo amerykańskie wyraźnie zabrania agencjom wywiadowczym tego państwa szpiegowania swoich własnych obywateli. Sprawą zainteresował się brytyjski dziennikarz Duncan Campbell, który w efekcie przeprowadzonego przez siebie "śledztwa" opublikował 12 sierpnia 1988r. w czasopiśmie New Statesman artykuł mówiący o tym, co właściwie dzieje się w bazie Menwith Hill. Menwith Hill stanowi - według ustaleń Campbella - kluczowy punkt europejskiej części systemu Echelon. Początku historii tego systemu można dopatrywać się w roku 1947, kiedy to pomiędzy NSA i jej brytyjskim odpowiednikiem zajmującym się wywiadem elektronicznym - Government Communication Headquarters (GCHQ) - zawarte zostało tajne porozumienie o nazwie UKUSA, które w późniejszym czasie rozszerzono także o odpowiednie agencje wywiadowcze Kanady, Australii i Nowej Zelandii. Pierwotnie porozumienie UKUSA miało służyć współpracy w zakresie "klasycznego" wywiadu - a więc pozyskiwania informacji wojskowych, dyplomatycznych itp. - głównie dotyczących ZSRR i innych państw późniejszego Układu Warszawskiego. Jednak wraz z zakończeniem zimnej wojny agencje współpracujące w ramach UKUSA w coraz większym stopniu zaczęły zmieniać obszar swoich zainteresowań w kierunku szpiegostwa przemysłowego i gospodarczego. Zmieniły się też metody ich działania. Tradycyjny wywiad elektroniczny polegał na podsłuchu wybranych kanałów łączności - np. linii telefonicznych należących do placówek dyplomatycznych, czy częstotliwości radiowych używanych przez wojsko - i przechwytywaniu przesyłanych tymi kanałami informacji. Uruchomiony prawdopodobnie we wczesnych latach siedemdziesiątych (a więc będący niemal "rówieśnikiem" Internetu...) system Echelon wychodził zupełnie z innego założenia - podsłuchiwać "hurtem" wszystko, co tylko da się podsłuchać, i przy pomocy komputerów z odpowiednim oprogramowaniem wyszukującym wyławiać z tej masy informacji wiadomości, które mogą być przydatne dla wywiadu. Pierwotna wersja systemu Echelon służyła analizowaniu danych przechwyconych przez dwie stacje nasłuchowe, zbudowane w celu podsłuchiwania transmisji przesyłanych przez system satelitów telekomunikacyjnych Intelsat - jedna z tych stacji znajdowała się w miejscowości Morwenstow w Anglii, druga w Yakima na północnym zachodzie USA. Skuteczność systemu w wyławianiu interesujących NSA informacji okazała się większa, niż się spodziewano: zdecydowano zatem o rozbudowie systemu. Echelon rozrósł się o nowe urządzenia nasłuchowe i nowe ośrodki komputerowe, analizujące przechwycone dane; i rozwój ten trwa do dnia dzisiejszego. Przypuszcza się, iż obecnie system ten jest zdolny do przechwytywania i analizowania większości (według niektórych nawet 90%) połączeń telefonicznych, teleksowych, faksowych i internetowych w ruchu międzynarodowym, a być może w niektórych państwach także połączeń krajowych.

Wszyscy jesteśmy podsłuchiwani Wbrew oczekiwaniom Campbella, jego artykuł nie wywołał sensacji; tematu nie podjęły praktycznie żadne inne media i wokół sprawy Echelona na kilka lat zapadła cisza. Przerwała ją dopiero wydana w 1996 r. książka nowozelandzkiego dziennikarza Nicky Hagera Secret Power: New Zealand's Role in the International Spy Network, będąca efektem jego sześcioletnich dociekań skupionych wokół nowozelandzkich stacji wchodzących w skład systemu Echelon. Książka Hagera jest jak do tej pory najbardziej wnikliwym i szczegółowym opisem sposobu funkcjonowania tego szpiegowskiego systemu. Jej niezwykle cennym uzupełnieniem jest przygotowany w ubiegłym roku na zlecenie Parlamentu Europejskiego - który poważnie zaniepokoił się sprawą Echelona - raport autorstwa wspomnianego już Duncana Campbella "Interception Capabilities 2000", który wylicza metody i środki techniczne, używane do podsłuchu różnego rodzaju kanałów łączności w ramach projektu Echelon, jak również różnych innych tajnych projektów rozmaitych agencji wywiadowczych. Jak wspomniałem powyżej, działanie systemu Echelon opiera się na masowym podsłuchiwaniu dużych ilości transmisji. Wykorzystywane są do tego celu różnego rodzaju środki. Jedną z podstawowych metod zdobywania danych do analizy przez Echelon jest przechwytywanie transmisji radiowych. "Klasyczny" nasłuch radiowy, wykorzystywany w działalności wywiadowczej od przeszło 80 lat, traci obecnie coraz bardziej na znaczeniu z uwagi na stosowanie nowych technik łączności (mikrofale, łączność satelitarna), których podsłuchiwanie wymaga bardziej zaawansowanych środków. Środki te to m.in. specjalne stacje naziemne, służące podsłuchiwaniu sygnałów przesyłanych przez satelity telekomunikacyjne (stacje te często stanowią niemal wierne kopie "prawdziwych" stacji naziemnych używanych przez systemy łączności satelitarnej, takie jak np. Intelsat). Są również specjalne satelity szpiegowskie, wykonujące zadanie niejako odwrotne: przechwytujące z kosmosu sygnały emitowane przez naziemne systemy łączności, takie jak np. popularne w telekomunikacji radiolinie działające w paśmie mikrofalowym, radiotelefony, czy telefony komórkowe. Z uwagi na właściwości tych środków łączności ich skuteczne podsłuchiwanie na ziemi możliwe jest tylko w stosunkowo ograniczonym obszarze geograficznym, niedaleko od nadajnika; natomiast odbiór ich sygnałów z kosmosu nie przedstawia większego problemu. Podsłuchiwane są także, za pomocą specjalnych urządzeń indukcyjnych instalowanych przez łodzie podwodne, podmorskie kable telefoniczne. Są, a raczej były - gdyż obecnie ta metoda podsłuchu coraz bardziej traci na znaczeniu, z uwagi na powszechne zastępowanie kabli miedzianych światłowodami, które nie dają się podsłuchiwać (jedyną metodą podsłuchu łącza światłowodowego jest jak dotąd podłączenie się do tzw. repeatera, czyli urządzenia wzmacniającego sygnały przesyłane światłowodami - o ile takowy na danym łączu jest zainstalowany). Wreszcie nie należy pomijać podsłuchu realizowanego typowymi metodami szpiegowskimi - poprzez instalowanie "bocznych furtek" w centralach telefonicznych (w Stanach Zjednoczonych NSA prowadziła taką działalność od 1945 r. pod kryptonimem SHAMROCK - sprawa wyszła na jaw dopiero w 1975 r. przy okazji słynnej afery Watergate), czy też oprogramowania przechwytującego dane na głównych routerach szkieletowych Internetu. Trzeba tu zwrócić uwagę, że same opisane powyżej środki nie są niczym niezwykłym; stosuje je niemal każda agencja wywiadowcza na świecie, nie tylko organizacje zaangażowane w projekt Echelon. Kontrowersje wokół Echelona budzi więc nie tyle sam fakt stosowania podsłuchu, co jego skala. Nikt poza Echelonem nie stosuje techniki podsłuchiwania na skalę globalną, aby potem "odsiewać" z podsłuchanej masy informacji te interesujące. Każdy kogoś podsłuchuje, ale Echelon podsłuchuje wszystkich; dlatego przez wiele osób system ten uważany jest za niezwykle niebezpieczny. Podczas pierwszej debaty na temat Echelona w Parlamencie Europejskim w 1998 r. stwierdzono: "Jeżeli system ten rzeczywiście istnieje, byłby to nieakceptowalny atak na wolności obywatelskie, konkurencję i bezpieczeństwo państw".

Jak działa Echelon Dane uzyskane z podsłuchu łączy telekomunikacyjnych stanowią wielką mieszaninę sygnałów, składającą się z szeregu różnych transmisji przesyłanych jednocześnie. Specjalne urządzenia, produkowane na zlecenie NSA przez szereg firm amerykańskich, służą do rozdzielenia tej mieszaniny na indywidualne kanały telekomunikacyjne i zidentyfikowania rodzaju prowadzonej w każdym z nich łączności (telefon, teleks, faks, transmisja danych). Przykładowo, urządzenie o nazwie SNAPPER produkowane przez firmę Applied Signal Technology może analizować i rozdzielać na pojedyncze kanały dane przechwycone z łącza o przepustowości 2,5 Gbps - to więcej, niż najszybsze łącza długodystansowe istniejące obecnie. Wyodrębnione już transmisje mogą być rejestrowane na taśmach magnetofonowych, twardych dyskach lub przekazywane bezpośrednio do systemów komputerowych celem dalszej analizy. System Echelon zorientowany jest przede wszystkim na analizę transmisji o charakterze tekstowym (faksów, teleksów, e-maili) z uwagi na to, że dane tego rodzaju łatwo poddają się maszynowemu przeszukiwaniu (przechwycone faksy wcześniej przetwarzane są przy pomocy programów OCR do postaci tekstu ASCII). Mniej uwagi poświęca się rozmowom telefonicznym, z uwagi na to, że nie istnieje jak dotąd oprogramowanie pozwalające w sposób niezawodny identyfikować słowa w sygnale mowy (aczkolwiek agencje współpracujące w ramach Echelona i wynajęte przez nie firmy software'owe podejmowały wielokrotnie próby stworzenia takiego oprogramowania, jednak kończyły się one zawsze niepowodzeniem). Jednak według niektórych źródeł, w systemie Echelon również masowo nagrywa się rozmowy telefoniczne, jednak taśmy są odsłuchiwane jedynie wyrywkowo; większości z nich nikt nigdy nie słucha i po kilku miesiącach są kasowane - chyba że dany numer telefonu znajdzie się akurat z innych powodów w kręgu zainteresowań wywiadu. Jak już wspomniałem, najlepszym jak dotąd źródłem informacji o funkcjonowaniu Echelona jest książka Hagera "Secret Power". Według przedstawionego przez niego opisu, "serce" systemu Echelon stanowi zespół komputerów znajdujących się w stacjach nasłuchowych, wyposażonych w oprogramowanie znane pod nazwą Dictionary. Dictionary jest typowym oprogramowaniem wyszukującym teksty, identycznym pod względem zasady działania do chociażby wyszukiwarek internetowych. W dostarczanym z urządzeń podsłuchowych strumieniu informacji Dictionary wychwytuje słowa czy frazy znajdujące się na wprowadzanej przez agencje wywiadowcze liście "słów kluczowych". Jeżeli ktoreś z tych słów zostanie znalezione, cała wiadomość, w którym występowało (teleks, faks, e-mail) opatrywana jest odpowiednim kodem, zawierającym datę, czas i miejsce przechwycenia oraz rodzaj kanału telekomunikacyjnego, którym wiadomość była przesyłana (publiczny, dyplomatyczny, wojskowy itp.) i przekazywana do dalszej analizy przez ludzi. Tak oto opisuje ich pracę Hager: "Każdego ranka analitycy wywiadu elektronicznego logują się na swoich terminalach w Waszyngtonie, Ottawie, Cheltenham, Canberrze i Wellington (miasta, w których znajdują się siedziby agencji wywiadowczych uczestnicząccych w porozumieniu UKUSA - przyp. JR). Otrzymują wykaz różnych kategorii przechwyconych wiadomości, każdą oznaczoną czterocyfrowym kodem. Na przykład 1911 może oznaczać japońskie depesze dyplomatyczne z Ameryki Łacińskiej, 3848 informacje polityczne z i o Nigerii, a 8182 jakiekolwiek wiadomości dotyczące rozpowszechniania technologii kryptograficznych. Wybierają swoją kategorię, otrzymują informację o tym, ile wiadomości w tej kategorii zostało przechwyconych przez Echelon i rozpoczyna się dzień pracy. Analitycy przeglądają ekran po ekranie przechwycone faksy, e-maile itp. i gdy pojawia się wiadomość warta uwagi, wybierają ją do dalszego opracowania. Jeżeli nie jest ona po angielsku, zostaje następnie przetłumaczona, po czym zapisana w standardowym formacie raportów wywiadowczych stosowanym w całej sieci UKUSA, albo w całości jako 'raport', albo w postaci streszczenia lub 'wyciągu'". O skali działania systemu może świadczyć wypowiedź byłego dyrektora NSA, Williama Studermana, cytowana przez Campbella w raporcie "Interception Capabilities 2000": "tylko jeden (nie wymieniony z nazwy) system podsłuchowy może dostarczyć miliona wiadomości w ciągu pół godziny. Z tego miliona filtry pozostawiają jedynie 6500; tylko 1000 spełnia kryteria przekazania do dalszej obróbki; analitycy wybierają dziesięć, z których wytwarzany jest zaledwie jeden raport - takie są typowe statystyki [...]". Ciekawy jest sposób, w jaki komputery należące do poszczególnych agencji współpracują w ramach Echelona. Wszystkie instalacje pracujące w ramach UKUSA połączone są własną rozległą siecią komputerową - sieć ta, pracująca w oparciu o internetowy protokół TCP/IP, stanowi prawdopodobnie jeden z największych na świecie intranetów (na początku lat osiemdziesiątych - jak podaje Duncan Campbell - była ona większa od ówczesnego Internetu!). Korzystając z tej sieci, każda z agencji może zadawać kategorie informacji do wyszukiwania oraz odbierać przechwycone wiadomości z każdej stacji Echelona na świecie. Komputery wykonujące przeszukiwanie działają przy tym równocześnie na rzecz każdej agencji z osobna - każda z nich, niezależnie od pozostałych, może zdalnie wprowadzać własne słowa kluczowe do wyszukiwania, a wyszukany materiał jest bezpośrednio przesyłany do "zamawiającej" go agencji z pominięciem lokalnego personelu obsługującego system. Teoretycznie każda z pięciu agencji jest w systemie równorzędna i żadna nie ma dostępu do danych zbieranych przez pozostałe. Ponieważ jednak cały sprzęt i oprogramowanie dostarczone zostały przez NSA, nie pozbawione podstaw może być przypuszczenie, iż w systemie istnieją "boczne furtki", faworyzujące amerykańską agencję, która być może ma możliwość dostępu do danych pozostałych partnerów.

Echelon i Internet Do 1990 roku Internet nie był właściwie obiektem szczególnego zainteresowania programu Echelon - ruch internetowy przechwytywano niejako "przy okazji" ogółu sygnałów płynących podsłuchiwanymi łączami telekomunikacyjnymi. Jednak znaczny wzrost ilości informacji przesyłanych za pośrednictwem Internetu skłonił NSA na początku lat dziewięćdziesiątych do rozbudowy arsenału stosowanych metod podsłuchu o metody specyficznie internetowe, jak sniffing sieci. Znany jest fakt zainstalowania przez NSA w 1995 r. oprogramowania typu sniffer, przechwytującego wszystkie przesyłane pakiety danych, w dziewięciu głównych węzłach szkieletu amerykańskiego Internetu. Wśród nich znalazły się dwa najbardziej znane węzły firmy MCI, MAE-East i MAE-West, przez które w owym czasie przechodziła znaczna część ruchu internetowego przebiegającego do, z lub poprzez USA. Obecnie większość amerykańskich operatorów Internetu rozbudowała strukturę połączeń alternatywnych, omijających owe węzły - nie tyle ze względu na fakt zainstalowania w nich snifferów NSA, co na ich tragiczne wręcz przeciążenie - podówczas jednak przechwycenie ruchu na tych węzłach oznaczało faktyczne przechwycenie większości ruchu międzynarodowego w Internecie. Czy zatem rzeczywiście - jak głoszą powtarzane od lat w Internecie pogłoski - wszystkie informacje przepływające przez Internet są podsłuchiwane i rejestrowane? Po pierwsze, warto zauważyć, że ogromnej większości informacji przesyłanych przez Internet wcale nie trzeba podsłuchiwać, gdyż są one ogólnie dostępne! Do listów przesyłanych w grupach dyskusyjnych, czy zawartości stron WWW może mieć dostęp każdy użytkownik Internetu - w tym, oczywiście, również agencje wywiadowcze. Nie ma wątpliwości co do tego, że z dostępu tego robią one użytek; udostępniane w Internecie informacje są przez nie rejestrowane i szczegółowo analizowane. Wiadomo na przykład, że brytyjska agencja DERA (Defense Evaluation and Research Agency) posiada centrum komputerowe z dyskami o pojemności 1 TB (terabajta), zawierające archiwum wszystkich wiadomości z grup dyskusyjnych Usenetu z ostatnich 90 dni. To "prywatne DejaNews" nie służy z pewnością rozrywce pracowników wspomnianej agencji. Wiadomo też, że NSA posiada własne wyszukiwarki - "roboty" internetowe, które wędrują po stronach WWW w poszukiwaniu informacji w analogiczny sposób, jak czynią to "roboty" komercyjnych wyszukiwarek typu Altavista. Ślady ich odwiedzin znajdują się w logach wielu serwerów WWW, szczególnie zawierających materiały dotyczące prywatności, kryptografii, wolności obywatelskich itp. Ta częśc ruchu internetowego, która wymaga podsłuchu, ogranicza się zatem do komunikacji prywatnej - głównie w postaci e-maila oraz danych przesyłanych w wirtualnych sieciach prywatnych (VPN), utworzonych w obrębie Internetu. Przechwytywanie większości tego ruchu - głównie w relacjach międzykontynentalnych - jest, biorąc pod uwagę techniczne możliwości systemu Echelon, jak najbardziej realne.

Przeciw Echelonowi Wnioski z przedstawionych powyżej faktów nie są optymistyczne. Raporty na temat Echelona ujawniają fakty wykorzystywania tego systemu np. do szpiegowania działalności organizacji pacyfistycznych i charytatywnych, takich jak chociażby Amnesty International, znanych osobistości jak np. księżna Diana, czy europejskich firm biorących udział w przetargach na duże kontrakty zagraniczne (istnieje podejrzenie, że informacje uzyskane z podsłuchu mogły być następnie przez przedstawicieli agencji rządowych USA przekazywane firmom amerykańskim, które dzięki temu zyskiwały przewagę w negocjacjach). Jeżeli nawet ktoś nie ma nic do ukrycia i nie obawia się skutków wpadnięcia swojej korespondencji w niepowołane ręce, nie oznacza to przecież, że skłonny jest spokojnie zaakceptować fakt jej stałego, rutynowego podsłuchiwania! Nic też dziwnego, że im więcej wiadomości na temat Echelona przenika do opinii publicznej, tym silniejsze stają się protesty przeciwko temu systemowi. W szczególności niezadowolone z ich szpiegowania są kraje europejskie, a ich niezadowolenie zwraca się głównie przeciwko Wielkiej Brytanii, która będąc członkiem UE równocześnie uczestniczy w Echelonie. Już kilka razy Echelon był przedmiotem debaty Parlamentu Europejskiego (po raz pierwszy w 1998 r., a ostatnio w lutym br.). Sporządzono na ten temat pięć raportów, które dostępne są m.in. na internetowej stronie Parlamentu Europejskiego. Komisja Europejska odrzuciła jednak żądania Parlamentu podjęcia działań w tej sprawie, uzasadniając odmowę tym, iż nie ma dowodów rzeczywistego poniesienia strat finansowych przez jakąkolwiek firmę europejską na skutek działalności Echelona. "To tylko pogłoski, a my się nie zajmujemy pogłoskami, lecz faktami" - odpowiedział komisarz Frits Bolkestein. Ostrożne stanowisko Komisji tłumaczy być może częściowo fakt, że - jak ujawniła brytyjska organizacja Statewatch - już od roku 1991 prowadzone są tajne rozmowy między państwami Unii Europejskiej w sprawie utworzenia podobnego systemu w Europie! Niezależnie od instytucji europejskich, parlamentarne dochodzenia w sprawie Echelona rozpoczęto w Danii i Włoszech, a francuskie organizacje broniące wolności obywatelskich rozważają możliwość pozwania do sądu rządów USA i Wielkiej Brytanii. Także i w samych USA narastają kontrowersje wokół Echelona: rząd amerykański został już pozwany do sądu przez EPIC (Electronic Privacy Information Center) oraz ACLU (American Civil Liberties Union). Obie te organizacje żądają ujawnienia dokumentów dotyczących działania Echelona. Tego samego żąda republikański kongresmen Bob Barr oraz członkowie komisji Kongresu do spraw wywiadu. Jak dotychczas jednak zarówno USA, jak i Wielka Brytania - dwaj główni partnerzy porozumienia UKUSA - odmawiają wszelkich komentarzy na temat systemu Echelon i nie potwierdzają jego istnienia. Nie dziwi to zbytnio, jako że istnieniu samej NSA rząd amerykański zaprzeczał przez pierwsze kilkadziesiąt lat jej funkcjonowania! (stąd spotyka się czasem żartobliwe tłumaczenie skrótu NSA jako "No Such Agency"). Wzmianka o Echelonie została jednak w styczniu br. znaleziona w odtajnionych archiwalnych dokumentach NSA, a w listopadzie ubiegłego roku istnienie systemu potwierdził funkcjonariusz australijskiego DSD (Defense Signals Directorate) w wywiadzie dla BBC. Międzynarodowa społeczność hackerów, skupiona wokół listy dyskusyjnej "Hacktivism", ogłosiła 21 października ubiegłego roku "Dniem zakłócania Echelona" (Jam Echelon Day). Hasłem akcji było: "jeżeli rzeczywiście nas podsłuchują, to niech mają co podsłuchiwać". Nawoływano, aby w tym dniu każdy użytkownik Internetu umieszczał w wysyłanych przez siebie e-mailach duże ilości słów kluczowych, na które przypuszczalnie reaguje Echelon, takich jak np. FBI, CIA, NSA, Iran, MOSSAD, NASA, Clinton, gun, assault, bomb, drug, terrorism, revolution, special forces (broń, napad, bomba, narkotyk, terroryzm, rewolucja, oddziały specjalne) itp. Miała to być forma ataku DoS (Denial of Service - odmowa usługi) na Echelon, poprzez dostarczenie analitykom przeglądającym wychwycone wiadomości niemożliwej do opracowania ilości materiału, ale również - może nawet w większym stopniu - sposób zwrócenia uwagi opinii publicznej na problem. Podobne dni mają być powtarzane co roku. W istocie jednak, jak zwracają uwagę animatorzy akcji, rzeczywistą bronią przeciwko Echelonowi i podobnym działaniom są nie spektakularne akcje, a stosowanie oprogramowania szyfrującego, które obecnie bez problemu dostępne jest dla każdego użytkownika Internetu. Właśnie rozpowszechnienie się tego oprogramowania stanowi obecnie główną przeszkodę dla działalności wywiadu elektronicznego. Nic więc dziwnego, że NSA stara się wszelkimi dostępnymi sobie sposobami ograniczyć rozpowszechnianie "silnej" kryptografii. Wydaje się jednak, że amerykańskie czynniki rządowe coraz bardziej nabierają przekonania, że walka z szyfrowaniem skazana jest na przegraną. Sygnałem tej zmiany postawy może być choćby niedawne złagodzenie obowiązujących przez wiele lat restrykcji na eksport z USA oprogramowania szyfrującego z długimi kluczami. Kryptografowie działają w końcu nie tylko w USA, a użytkownicy nie mogąc legalnie używać amerykańskiego oprogramowania szyfrującego, zwrócą się w kierunku produktów pochodzących z innych krajów, odbierając amerykańskim producentom zyski. Można się natomiast spodziewać, że NSA będzie starała się wpływać na producentów oprogramowania szyfrującego, aby wbudowywali w swoje produkty "tylne wejścia", pozwalające NSA odczytywać zakodowane transmisje. Przypadek taki wykryto już w systemie bezpiecznej poczty elektronicznej pakietu Lotus Notes: program wysyłał klucz sesji zakodowany nie tylko kluczem publicznym odbiorcy, ale również... kluczem publicznym NSA! Odkodowanie tak zaszyfrowanej transmisji nie przedstawiało zatem dla NSA żadnego problemu... Na szczęście proceder taki jest znacznie trudniejszy - o ile nie niemożliwy - do przeprowadzenia w przypadku programów open source, których kod źródłowy jest publicznie dostępny, jak chociażby GNU Privacy Guard. Jarosław Rafa

"Inwestor" chciał prać pieniądze? Z Pawłem Brzezickim, byłym prezesem Agencji Rozwoju Przemysłu w okresie rządów PiS, rozmawia Mariusz Bober
Minister Skarbu Państwa Aleksander Grad oraz Pańscy następcy w kierownictwie Agencji Rozwoju Przemysłu mieli, według ujawnionych materiałów CBA, ustawiać przetarg na stocznie pod jednego, i to fikcyjnego "inwestora". Ze stenogramów CBA wynika również, że wybierając tzw. katarski podmiot, zniechęcili do przejęcia stoczni w Gdyni i Szczecinie podmioty, które nie tylko chciały za nie więcej zapłacić, ale też zapewnić produkcję i pracę dla ludzi. Jak Pan skomentuje te doniesienia?- Teraz już mleko się rozlało. Nie wiem, czy Ministerstwo Skarbu Państwa i ARP zniechęcały pozostałych zainteresowanych, ale na pewno zachęcały tzw. inwestora katarskiego. Nie zakładam złej woli wszystkich uczestników procesu prywatyzacyjnego. Nie wydaje mi się też, że ARP nie chciała pozbyć się stoczni. Po prostu prywatyzacja przemysłu stoczniowego nie jest łatwa. Gdy PiS przejęło władzę i kontrolę nad stoczniami, nie było żadnej strategii ich rozwoju. Podjęto więc działania zmierzające do prywatyzacji wszystkich trzech stoczni w taki sposób, by zachować w nich produkcję statków. Udało się to zrobić w Stoczni Gdańsk, choć sposób jej prywatyzacji był ostro krytykowany przez będącą wówczas w opozycji PO. Gdy partia ta doszła do władzy, zostałem zdymisjonowany przez ministra Aleksandra Grada już w chwili wygłaszania przez Donalda Tuska jego exposé, w którym mówił, że nie będzie żadnych gwałtownych zmian personalnych.
Byli wówczas chętni na zakup stoczni?- Było kilku chętnych oraz kilku zainteresowanych. Wszyscy przyjęli do wiadomości, że w stoczni musi być utrzymana produkcja. Był także tzw. motyw - wówczas - kuwejcki, który później zamienił się na katarski.
Co to oznacza?- Byli ewentualni klienci, których tożsamości do końca nie można było ustalić - jak się okazuje - do dnia dzisiejszego, którzy wówczas mówili, że kupią wszystkie trzy stocznie. W ich imieniu występował przedstawiciel, który tak naprawdę nie dysponował stosownymi pełnomocnictwami. Zgłosili się do MSP, wysyłając ofertę mailem. Zostali wówczas poinformowani, że jeśli są zainteresowani kupnem stoczni, powinni złożyć ofertę w przetargach, organizowanych dla każdej z nich oddzielnie. Jednak klient ten nie wystartował w żadnym przetargu. Nie był nawet zainteresowany pobraniem memorandum prywatyzacyjnego.
O czym to świadczy?- Myślę, że reprezentujący ten podmiot pośrednik już wtedy prowadził rozmowy, czego efekty dziś widzimy, z naszymi politycznymi następcami. Niestety, trafili na ludzi niekompetentnych, którzy uwierzyli w to, że podmiot niesprawdzony, reprezentowany przez spółkę z raju podatkowego, bez jasnych deklaracji, a nawet pełnomocnictw, bez sprawdzonego statusu finansowego, jest w stanie przeprowadzić tak dużą inwestycję. Dlatego byłem zażenowany deklaracjami polityków PO, w tym przedstawicieli rządu, że jest im wszystko jedno, czyje okażą się pieniądze i jakie one będą, byle tylko ktoś kupił za nie stocznie.
Sugeruje Pan, że tajemniczemu inwestorowi wcale nie chodziło o stocznie. Po co więc ta firma-widmo zgłaszała chęć zakupu?- Polska ratyfikowała konwencję Rady Europy o praniu, przechwytywaniu i konfiskowaniu dochodów z przestępstw i finansowaniu terroryzmu. Mamy także własną ustawę z 16.11.2000 r. o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy i przeciwdziałaniu terroryzmowi. Dziwi mnie, że stosowne służby mające "osłaniać transakcję" nie sprawdziły jej pod tym kątem. Jak ostatnio dowiedzieliśmy się z "Rzeczpospolitej", nikt nie zameldował nawet o wpływie środków z tytułu sprzedaży udziału w spółkach stoczniowych. MSWiA pozwoliło na znaczącą inwestycję w Polsce niesprawdzonego podmiotu, który nie dopełnił wszystkich wymaganych procedur na zakup nieruchomości w naszym kraju.

Czyli, według Pana, "katarski inwestor" po prostu chciał prać brudne pieniądze?- Oczywiście nie musiało tak być. Ale na państwie i instytucjach, które są beneficjentami takich kwot przelewów, spoczywa obowiązek sprawdzenia źródeł ich pochodzenia. Ustawa o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy i przeciwdziałaniu terroryzmowi nakłada obowiązek rejestrowania wszystkich transakcji powyżej 15 tys. euro, a wadium za stocznie znacznie przewyższało tę kwotę. Istnieje również obowiązek identyfikacji dysponenta pieniędzy, gdy reprezentuje go osoba trzecia, co miało miejsce w przypadku wykonania przelewu wadium. Obowiązkiem ABW i CBA było sprawdzenie źródeł pochodzenia tych środków oraz ich właściciela. Dlatego nie można mówić, że wszystko jedno, skąd one będą pochodzić. Stąd też uważam, że taką deklaracją przedstawicieli rządu nie zajmują się już teraz wyłącznie polskie media, ale również służby i wywiady nawet wielkich mocarstw. Bardzo ciekawy jest również wątek tzw. kaucji. Jak dotąd nie przedstawiono żadnego dowodu jej wpłaty, a jedynie oświadczenie o jej zaksięgowaniu (!?). Z doniesień medialnych możemy się dowiedzieć, że wpłata nastąpiła z konta pośrednika.
Ale przecież rząd zapewniał, że transakcja była zabezpieczana przez służby wywiadowcze - ABW i CBA.- Trudno mi mówić, o jaki rodzaj zabezpieczenia może chodzić. Moim zdaniem, transakcja sprzedaży majątku jest transakcją stosunkowo prostą w odróżnieniu od transakcji prywatyzacyjnej i najlepszym zabezpieczeniem jest dochowanie procedur i odrobina zdrowego rozsądku. Jedynym ryzykiem mogą być słabości i podatność na - nazwijmy to - "bodźce pozaformalne" u sprzedającego. Ten element był, jak sądzę, obiektem zainteresowania CBA i efekty są znane opinii publicznej.
Podobno ABW kontaktowała się lub prosiła o "załatwienie" przez libańskiego pośrednika kolejnego "inwestora" dla stoczni...- Pośrednik chciał odzyskać od innej polskiej firmy [koncernu zbrojeniowego Bumar - przyp. red.] kilkadziesiąt milionów złotych prowizji. Jeśli jednak były to pieniądze należne, są prostsze sposoby ich odzyskania niż tzw. inwestycja w przemysł stoczniowy. Jest do tego zwykła procedura cywilnoprawna. Można więc domniemywać, że prowizja, delikatnie mówiąc, była dyskusyjna. Po drugie, według mediów, jest to świetny pośrednik, bo pomógł Polsce w zakupie gazu w Katarze. Chcę więc podkreślić, że dziś, jeśli chodzi o sytuację rynkową, eksporterzy gazu mają problem z jego sprzedażą. Należało więc sprawdzić bezpośrednio u producenta warunki zakupu surowca. Według moich informacji, Katar bowiem dysponuje obecnie 25 dużymi metanowcami [statkami do przewozu skroplonego gazu - przyp. red.], a kolejne 25 jest budowanych w Norwegii i Korei Południowej. Jednak już posiadane metanowce stoją bezczynnie. Dlatego sprzedawca gazu jest zdeterminowany, by jak najszybciej go sprzedać. Można więc było kupić gaz taniej, nie korzystając z pośrednika.
Rząd twierdzi, że nie ma związku między obiema sprawami i nie można ich łączyć...- A mnie bulwersują wygłaszane przez przedstawicieli rządu opinie, że dziś Chiny budują taniej statki, a w naszych stoczniach jest niesamowity bałagan. Często powtarza się także slogany o kryzysie gospodarczym i braku jakiegokolwiek zainteresowania ze strony potencjalnych inwestorów. Takie oświadczenia szkodzą stoczniom. Jeśli chce się je sprzedać, to trzeba dbać i zachwalać swój "towar". W efekcie to Ministerstwo Skarbu Państwa doprowadza do spadku atrakcyjności stoczni w oczach potencjalnych inwestorów i do zmniejszenia sum, które gotowi są za nie zapłacić.
Może trafne są więc przypuszczenia, że rządząca ekipa uparcie stawiała na "katarskiego inwestora" głównie po to, by - dzięki temu, że będzie to podmiot mniej zorientowany w realiach - zapewnić zarządzanie obu firmami przez ludzi PO?- Nie mogę się do końca zgodzić z tą hipotezą, tym bardziej że w tej ekipie rządzącej nie ma fachowców. Są tam ludzie od lat pracujący w administracji, rolnik, geodeta, itp., ale nie ludzie znający się na stoczniach. Nie zgadzam się z tą oceną także dlatego, że - po pierwsze - klient wcale nie był słabo zorientowany, a w każdym razie lepiej niż obecny właściciel, czyli Skarb Państwa. Po drugie, podmiot ten jest zainteresowany pozyskaniem dużych pieniędzy i prawdopodobnie część z nich już z Polski uzyskał, co byłoby może nieskuteczne na drodze prawnej. Ponadto klient jest dobrze zorientowany w potrzebach energetycznych Polski. Jeśli wystąpił jako pośrednik w zakupie przez Polskę gazu z Kataru, to znaczy, że może zarobić na tym kilkaset milionów USD.
W ramach prowizji?- Tak. Nie należy więc go lekceważyć, bo widać, że zna się na tym, co robi. Być może - gdyby rząd zrealizował planowany scenariusz - w jakiś sposób urzędnicy kontrolowaliby majątek stoczni. Nie sądzę jednak, by trwało to długo. W momencie gdy skończy się dekoniunktura na rynku stoczniowym, a nastąpi to niewątpliwie w perspektywie dwóch-trzech lat, i tak straciliby władzę, gdy stocznie zaczęłyby przynosić duże dochody.
To rzeczywiście realna perspektywa?- Oczywiście. Taka jest natura tego rynku, że ma ciągłe "dołki" i "górki" zamówień. Przypomnę zresztą, co się działo w Polsce np. wtedy, gdy zamykano huty, bo akurat była dekoniunktura, uważając, że jest to przemysł schyłkowy. Tymczasem wkrótce potem zaczęła się znowu koniunktura, ale zarobili na niej już prywatni właściciele naszych hut. Teraz może być podobnie. Pytanie, czy będziemy jeszcze wówczas mieli stocznie. Obecne wydarzenia wskazują, że przekroczyliśmy kolejny próg w dziedzinie niegospodarności, likwidując w trybie doraźnym całą branżę przemysłu bez alternatywy oraz osłonowych programów społecznych. Taka sytuacja nie miała miejsca od 1918 roku! Owszem, padały poszczególne firmy i w ich miejsce powstawały nowe. Ale nie cała branża z wielotysięcznym zapleczem kooperantów (w sumie ok. 70 tys. osób). Żałosne wydarzenia ostatnich dni i ten teatr pijarowski, który oglądaliśmy od wielu miesięcy, aktorzy udający, że wszystko idzie w najlepszym kierunku, przegranie konsensusu związków zawodowych i kilku kolejnych ekip rządowych na prywatyzację przemysłu stoczniowego; wszystko to wskazuje na ogromne braki w kompetencjach i przygotowaniu zawodowym uczestników transakcji. Po raz kolejny okazało się, że w gospodarce w odróżnieniu od polityki nie ma cudów, a rzeczywistości gospodarczej nie można zakłamać.
Prócz procedury przetargowej wskazuje się też na inne nieprawidłowości w procesie sprzedaży majątku stoczni dotyczące dwóch spółek związanych ze stocznią w Gdyni i jedną - ze stocznią w Szczecinie. Czy to jedynie "przypadkowe" nieprawidłowości w całej aferze?
- ARP twierdzi, że każdy mógł stanąć do przetargu na te spółki. Brakuje jeszcze kropki nad "i", tzn. stwierdzenia, że każdy mógł przetarg wygrać. Dopiero takie stwierdzenie, poparte dokumentami z transakcji, może uwiarygodnić stanowisko ARP w obecnej atmosferze. Myślę, że w końcu zostanie wyjaśniona ta sprawa. Jednakże z punktu widzenia każdej ze stoczni najważniejsze jest, aby sprzedaż poszczególnych elementów majątku nie zdekompletowała parku maszynowego, a sprzedaż terenu nie uniemożliwiła procesu technologicznego budowy statków. Dziękuję za rozmowę.

Afganistan nie do spacyfikowania? Afganistan jest nie do spacyfikowania wobec skrystalizowanej opinii jego mieszkańców, którzy uważają wojska USA i NATO za wrogą im okupację, według raportu na 63 stronach, napisanego przez amerykańskiego weterana służby w Iraku i w Afganistanie, podpułkownika Daniel’a L. Davis’a. Autor raportu twierdzi, że już jest za późno na zadanie klęski powstańcom na polu bitwy. Autor raportu uważa, że wycofanie obcych wojsk z Afganistanu na przestrzeni półtora roku, leży w interesie USA. Po ośmiu latach obecności w Afganistanie, Amerykanie i Europejczycy, swoim zachowaniem, przekonali Afganów, że stanowią obce wojska okupacyjne, przed którymi należy bronić się tak, że obecnie wysyłka dodatkowych 40,000 żołnierzy z USA, może sytuację tylko pogorszyć. Zamiast planów powiększania ilości wojsk obcych w Afganistanie autor raportu uważa, że należy wysłać tam służby specjalne USA i szkolić wojska oraz policję afgańską w Kabulu, gdzie personel amerykański byłby wystarczająco chroniony. Davis uważa, że Talibani i członkowie AlQaidy powinni być uznani przez Afganów jako ich wrogowie. Niestety tak nie jest. Autor nie krytykuje obecną sytuację polityczną w Afganistanie, gdzie miejscowa armia jest organizowana przez Afganów-Tadżyków pochodzący z mniejszości i znienawidzonych przez większość, która należy do grupy etnicznej Pasztunów. Pasztuni zamieszkują obie strony granicy Afganistanu i Pakistanu i tej granicy miedzy nimi nie respektują. Wszyscy Talibani są Pasztunami, ale nie wszyscy Pasztuni są Talibanami. Davis uważa, że obecność wojsk obcych w Afganistanie w 2009 roku zapewnia jedynie to, że organizacje terrorystyczne trenują swoich żołnierzy i planują następną wielką ofensywę na przykład w Pakistanie, na terenach gdzie Pasztoni im sprzyjają. Prezydent Obama podpisał 15go wrześnie 2009, ustawę o pomocy USA dla Pakistanu w wysokości 7,5 miliarda dolarów na pomoc nie-wojskową, mająca na celu wzmocnienie rządu w Islamabad w czasie następnych pięciu lat. Jest to pomoc trzykrotnie większa niż jest pomoc bieżąca. Trzeba pamiętać, że Pakistan, państwo muzułmańskie, ma arsenał nuklearny mimo wysiłków Izraela, żeby do tego nie dopuścić. Obecnie w Waszyngtonie panuje przekonanie, że bliskie współdziałanie USA z Pakistanem jest konieczne, żeby pokonać Talibanów i zniszczyć Alqaidę, której przywództwo podobno jest w niedostępnych górach na terenie Pakistanu. Oficjalnie Waszyngton chce „strategicznego partnerstwa” z Islamabadem, opierającego się na popieraniu demokratycznych instytucji i cywilnej ludności Pakistanu. Niestety opozycja polityczna i dowództwo wojsk w Pakistanie protestuje przeciwko treści tej ustawy o pomocy USA, jako ubliżającej suwerenności i godności Pakistańczyków. Zamiast poprawić anty-amerykańskie nastroje w Pakistanie, treść ustawy o pomocy z USA wywołała oburzenie na darczyńców, mimo dołączonych do ustawy pisemnych zapewnień członków kongresu, że kontrowersyjna treść „nie była napisana w celu ograniczania suwerenności Pakistanu, lub szkodzenia jego bezpieczeństwu przez manipulowanie przez USA pakistańskich sił zbrojnych i władz cywilnych.” Tymczasem w Waszyngtonie szerzy się przekonanie, że powstańcy w Pakistanie jeszcze bardziej popierają AlQaidę niż powstańcy w Afganistanie. Bombardowania osiedli w Pakistanie przez amerykańskie samoloty-roboty mają na celu zbijanie dowódców powstańców i przygotowanie terenu na ofensywę wojsk pakistańskich według życzeń USA. Od ataku terrorystycznego na wieżowce w Nowym Jorku 11go września, 2001, USA wydało pomoc dla Pakistanu miliardów wysokości 11 miliardów dolarów, przeważnie na cele wojskowe, podczas gdy była jednocześnie mowa o przekazaniu pakistańskich sił zbrojnych i wywiadu pod kontrolę cywilną. Ostatni tydzień w Pakistanie minął pod znakiem morderczych ataków na policję i służby specjalne Pakistanu przez terrorystów oponujących przeciwko współpracy władz pakistańskich z Amerykanami oraz przeciwko próbom pacyfikacji terenów Pakistanu kontrolowanych przez powstańców. Komentatorzy w redakcji The Wall Street Journal doszli do przekonania, że niezdarna treść ustawy o pomocy USA dla Pakistanu zaszkodziła interesom amerykańskim w Islamabad i że „byłoby łatwiej wojskom Pakistanu walczyć przeciwko Talibanom i AlQaidzie, gdyby lidzie w Pakistanie byli przekonani, że ich wojsko walczy wbrew interesom Waszyngtonu. Problemy USA w Pakistanie wykazują jak beznadziejnie trudne dla USA jest spacyfikowanie Afganistanu. Iwo Cyprian Pogonowski

Euthanazja? Jak się na to umiera? CBOS podał wyniki badań tzw. „opinii publicznej” - rzekomo n/t euthanazji. Podobno 61% tzw. „obywateli” jest „ZA” W rzeczywistości jest znacznie gorzej. (Blisko połowa Polaków za eutanazją Blisko połowa (48 proc.) Polaków uważa, że lekarze powinni spełniać wolę cierpiących, nieuleczalnie chorych, którzy domagają się podania im środków powodujących śmierć. Przeciwną opinię wyraża dwie piąte (39 proc.) badanych, a 13 proc. nie potrafi zająć stanowiska w tej sprawie - wynika z sondażu Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS).Większość respondentów (61 proc.) uważa również, że w przypadku nieuleczalnie chorego, którego cierpieniom nie można ulżyć, prawo powinno zezwalać, aby na prośbę chorego i jego rodziny lekarz mógł skrócić życie pacjenta za pomocą bezbolesnych środków - w tym 26 proc. nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Przeciwnego zdania jest niespełna jedna trzecia (31 proc.) ankietowanych, w tym 17 proc. wyraża je w sposób zdecydowany, a 8 proc. nie miało na ten temat zdania. Według CBOS w porównaniu z rokiem 2005 poparcie dla legalizacji eutanazji rozumianej jako przyspieszenie śmierci na prośbę osoby nieuleczalnie chorej, której cierpieniom nie można ulżyć, wzrosło o 13 punktów procentowych. Odsetek przeciwników tego pomysłu zmniejszył się w tym czasie o 6 punktów procentowych. Jak podkreśla CBOS, obecnie odsetek osób opowiadających się za prawnym przyzwoleniem na tzw. wspomagane samobójstwo jest najwyższy od czasu, kiedy są prowadzone badania w tej kwestii. W ocenie CBOS, w ciągu ostatnich czterech lat niemal o połowę zmalała (z 15 proc. do 8 proc.) liczba osób, które nie mają sprecyzowanej opinii na temat tego, czy prawo powinno zezwalać lekarzom na skracanie życia nieuleczalnie chorym na ich prośbę, czy też nie powinno. Zdaniem CBOS, może to oznaczać, że obecnie - z różnych względów - Polacy nieco częściej niż kiedyś zastanawiają się nad problemami natury etycznej i zajmują wobec nich określone postawy. Sondaż CBOS został zrealizowany w dniach 1-6 października tego roku na 1096-osobowej reprezentatywnej próbie losowej dorosłych mieszkańców Polski.) Informacje uzupełnia komentarz, że jest dobrze, bo Polacy głodzą się, by człowiek miał prawo skrócić sobie życie. Otóż: każdy takie prawo ma. Nie słyszałem o przypadku, by kogoś, kto skoczył z XIII pietra, ciągano potem za to po sadach – nawet gdyby przeżył. W większości kantonów Szwajcarii lekarz może postawić koło pacjenta np. truciznę – a pacjent może ją wypić. A to musi zrobić on sam. Proszę nie mówić, że pacjent może nie módz się ruszać... Jakoś swą wolę śmierci zakomunikował – nieprawda-ż? Np. ruszając prawą powieką. Nie ma żadnej trudności w skonstruowaniu aparatu, który by po trzykrotnym mrugnięciu prawą powieka zaaplikował pacjentowi to, czego on sam chce. Natomiast pytanie CBOSu brzmiało: „Czy państwo może zezwalać by lekarz....” Otóż: ani państwo ani lekarze nie mają prawa zabijać ludzi – nawet „na nich życzenie”. Problemem euthanazji zajmowałem się wielokrotnie. Pierwszy raz bodaj 40 lat temu – gdy prorokowałem, że postępy medycyny – które umożliwią podtrzymywanie życia w prawie każdej sytuacji – wymuszą dyskusję o euthanazji; bo czy można wyobrazić sobie Ziemię z 20 miliardami mieszkańców, z czego 12 milionów na maszynach płuco-serce?...W dodatku trzeba pamiętać o kosztach: nie da się na podtrzymywanie życia wydawać nieskończonej sumy pieniędzy... Likwidacja państwowej „służby zdrowia” i założenie, że każdy sam decyduje, ile wyda na podtrzymanie swojego życia – tylko częściowo rozwiązuje problem. Prawdziwym problemem są bowiem systemy emerytalne. Prywatne towarzystwa ubezpieczeniowe będą finansować, a państwowe dyskretnie popierać – ruchy domagające się euthanazji. Przy czym nie będzie już chodzić – pisałem – o to, by chory popełniał samobójstwo; to jest dla liberała jak najbardziej słuszne (dla konserwatysty: niekoniecznie...). Chodzić będzie o to, by jakoś nakłonić emeryta, by już się nie męczył życiem... I to jest niedopuszczalne. Ale nacisk na to będzie OGROMNY. Bo ONI za wszelką cenę będą chcieli uratować socjalizm JKM

Kuśnierz osądzi Wygląda na to, że początkowa Blitzkrieg między PiS-em i Platformą Obywatelską zaczyna przekształcać się w wojnę pozycyjną. Inaczej zresztą być nie mogło i to nie tylko z powodu niespodziewanego ataku zimy, który – niczym w dekadenckiej końcówce rządów Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza – sparaliżował nasze demokratyczne państwo prawne. Atak zimy pod koniec 1941 roku, jak pamiętamy, sparaliżował nawet zaprawione w bojach niemieckie zagony pancerne. Oto jak wspomina ten moment generał pułkownik Heinz Guderian we „Wspomnieniach żołnierza”: „Stoimy w obliczu smutnego faktu, że nasze najwyższe kierownictwo przeciągnęło strunę. (…) Teraz jest zaskoczone rosyjskimi mrozami sięgającymi 35 stopni poniżej zera. Wojska nie miały już dość sił, aby zwycięsko przeprowadzić natarcie na Moskwę. Tak więc wieczorem 5 grudnia z ciężkim sercem musiałem się zdecydować na przerwanie działań zaczepnych (…)”. Skoro nawet generałowi pułkownikowi Guderianowi oraz Adolfowi Hitlerowi nie udało się wygrać z zimą, to cóż dopiero mówić o premieru Tusku? Nie byłoby zatem niczego dziwnego, gdyby tylko z powodu ataku zimy w połowie października błyskawiczna wojna na górze przekształciła się w wojnę pozycyjną, a cóż dopiero, gdy wszystko wskazuje na to, iż hamulec nacisnęli również starsi i mądrzejsi, czyli razwiedka? Najwyraźniej musi ona zostawić sobie tempus deliberandi, choćby gwoli skonsultowania się z Naszą Panią Anielą, względem wytycznych co do świetlanej przyszłości naszego kraju; komu i na jakich warunkach powierzyć zewnętrzne znamiona władzy, komu zaś - rolę konstruktywnej opozycji, oczywiście fanatycznie stojącej na nieubłaganym gruncie traktatu lizbońskiego, jako najwyższej formie obrony interesu narodowego, z jakiego klucza mają śpiewać autorytety moralne – i tak dalej.

Jak kiedyś w przypływie szczerości Mahatma Gandhi zauważył, że nic nie jest tak kosztowne, jak stworzenie wrażenia ubóstwa i prostoty, tak i najwięcej drobiazgowych przygotowań wymaga stworzenie wrażenia naturalności i spontaniczności. Ileż to rozmów i bliskich spotkań III stopnia kosztowało razwiedkę, ileż prób trzeba było przeprowadzić z konfidentami, iluż pożytecznych idiotów zbajerować patetycznym frazesem o „podmiotowości” i tak dalej – żeby w końcu można było pokazać publiczności telewizyjne widowisko pod tytułem „Okrągły stół”, podczas którego każdy na własne oczy mógł zobaczyć, jak Lech Wałęsa z „drogim Bronisławem” strasznie osaczają komucha? Wielu jeszcze do dzisiaj wierzy, że to wszystko było naprawdę, bo jakże tu nie wierzyć własnym oczom, zwłaszcza, że wiele objawów wskazuje na to, iż w autentyczność okrągłego stołu i nawet własnej roli w sławnej transformacji ustrojowej uwierzył nawet sam Lech Wałęsa. Niewiarygodne, owszem - ale nie bez kozery Rosjanie powiadają, że każdy durak po swojemu s uma schodit. Więc teraz tym bardziej trzeba skrupulatnie zadbać o wszystkie szczegóły, bo to nie będzie już jakaś tam głupia transformacja ustrojowa, tylko przygotowania do ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej w Europie - do którego otworzył drogę pan prezydent Lech Kaczyński, podpisując 10 października traktat lizboński. Nawet do statystowania w takim spektaklu nie można angażować byle kogo, jakichś, dajmy na to, ludzi prosto z ulicy. Uczestnicy muszą mieć choćby minimum doświadczenia aktorskiego i obycia estradowego, toteż dopiero w tym kontekście lepiej rozumiemy, dlaczego w ciągu ostatnich 17 lat uczyniono wszystko, co możliwe, by scenę polityczną uszczelnić przed osobami niepowołanymi. W tej sytuacji nikogo nie dziwi, że taki np. Ludwik Dorn, co to odgraża się, że założy nową partię polityczną, nie szuka nowych ludzi z zewnątrz, tylko próbuje podkradać posłów z PiS-u i Platformy. Jeśli po naradzie z Naszą Panią Anielą razwiedka zapali mu zielone światło, to tylko patrzeć, jak taka partia zacznie rosnąć w siłę, jej działacze – żyć dostatniej zwłaszcza, że premier Tusk do pilnowania kurnika wydelegował właśnie doświadczone lisy. Już tam teraz każdy będzie mógł swoje lody, czy to z hazardnikami, czy to z innymi biznesmenami, kręcić bezpiecznie, oczywiście pod warunkiem, że – po pierwsze – według rangi, a po drugie – że nie zeżre wszystkiego sam, tylko podzieli się z kim tam będzie trzeba. Więc jeśli zajdzie taka potrzeba, część posłów i senatorów przejdzie do nowej partii i nawet nie będą musieli zmieniać poglądów, bo po co tu w ogóle jakieś poglądy, zwłaszcza w przypadku tubylczych mężyków stanu? Wystarczy, że ogólny pogląd na naszą świetlaną przyszłość wyrobi sobie Nasza Pani Aniela i przedstawi go swemu pełnomocnikowi z razwiedki, a ten rozpisze poglądy i zadania według rozdzielnika. Sam kiedyś, podczas konferencji: „Polityka integracyjna polsko-niemiecka”, wysłuchałem referatu sporządzonego w takim właśnie stylu przez niemieckiego prelegenta, który myślał, że mówi do samych swoich i dopiero moja, pełna naiwnego zgorszenia reakcja uświadomiła mu, ile to jeszcze w Polsce jest niedociągnięć organizacyjnych. Skoro tak, to niechże ktoś powie, w jakim celu miałoby się reformować taki, dajmy na to, system wyborczy w kierunku jednomandatowych okręgów? Trzeba by było nie tylko zaczynać wszystko od nowa, ale w dodatku – rozmawiać z każdym durniem z osobna, podczas gdy teraz wystarczy rozmowa ze ścisłym kierownictwem partii i już wszyscy wiedzą, czego się trzymać i jakie emploi w danym sezonie przed tubylczą publicznością prezentować. Oczywiście nie oznacza to jakiegoś zastoju, uchowaj Boże. Jakieś fajerwerki na politycznej scenie co i rusz muszą wybuchać, bo inaczej publiczność mogłaby nabrać podejrzeń, że ktoś ją tutaj robi w konia – i dlatego poseł Janusz Palikot jednym susem wskakuje do pierwszego szeregu Platformy i nawet zaczyna sztorcować premiera Tuska, żeby zrezygnował z kandydowania na prezydenta na rzecz drogiego Bronisława, czyli marszałka Komorowskiego. Jaki ma w tym interes – pewnie w stosownym czasie zostanie nam to objawione, ale te wszystkie przekomarzania nie zmieniają faktu, że wojna błyskawiczna przekształca się w pozycyjną – a nieomylnym tego znakiem są oskarżenia kierowane do prokuratur i niezawisłych sądów – tych młynów sprawiedliwości ludowej, które wprawdzie mielą, jakże by inaczej – ale niesłychanie powoli. Zanim tedy dowiemy się z wyroku niezawisłego sądu, czy premieru Tusku wolno było wyrzucać tak bez dania racji z posady szefa CBA pana Mariusza Kamińskiego, czy też przeciwnie – czyniąc to dopuścił się zbrodni, być może ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej w Europie już zostanie przeprowadzone i wszystko to przestanie mieć znaczenie – niczym w bajce księdza biskupa Krasickiego o wilczkach, co to kłóciły się, który ma piękniejsze futerko. Jak pamiętamy, ostatnie słowo w tym sporze należało do wilczycy, która pouczyła swoje dziatki, że „strzelec was pozwie, a kuśnierz osądzi”. I to jest najbardziej prawdopodobna wersja naszej świetlanej przyszłości, do której drogę otworzył nam pan prezydent Lech Kaczyński swoim podpisem pod traktatem lizbońskim. SM

U progu wojny o pokój Z Bliskiego Wschodu z szybkością płomienia docierają skrzydlate wieści, że miłujący pokój Izrael szykuje się do zbombardowania złowrogiego Iranu. Wieści następnie głoszą, że w tej sytuacji Iran zaminuje cieśninę Ormuz, przez która przepływa cała ropa wydobywana w rejonie Zatoki Perskiej. Podobno w związku z tym na pielgrzymkę do miłującego pokój Izraela wśród innych dyplomatów wyruszył pan minister Radosław Sikorski. W tej sprawie warto zwrócić uwagę na kilka wątków. Po pierwsze - wojna. Jak wiadomo, wojny w zasadzie są potępione – ale oczywiście nie wszystkie. Potępione są wojny o wojnę, natomiast wojny o pokój nie tylko są dozwolone, ale nawet pożądane, bo nie ma takich ofiar, których znękana ludzkość nie poniosłaby dla pokoju – nawet, gdyby miała tego eksperymentu nie przeżyć. Dlatego jestem pewien, że żaden z płomiennych bojowników o pokój nie ośmieli się skrytykować miłującego pokój Izraela, nawet gdyby zbombardował on złowrogi Iran przy pomocy broni nuklearnej. Wątek drugi – to groźba zaminowania cieśniny Ormuz i prawdopodobne wstrzymanie żeglugi na tych wodach, przynajmniej na pewien czas. Spowoduje to gwałtowny wzrost cen ropy na rynkach światowych, a to oznacza między innymi perspektywę poprawy sytuacji finansowej Rosji, będącej znacznym eksporterem tego surowca. W świetle tego lepiej rozumiemy o czym mógł rozmawiać w sierpniu izraelski prezydent Peres z rosyjskim prezydentem Miedwiediewem i dlaczego prezydent Miedwiediew wyszedł naprzeciw oczekiwaniom miłującego pokój Izraela. Warto bowiem pamiętać, że wprawdzie Rosja nie jest Związkiem Radzieckim, który w walce o pokój nikomu nie pozwalał się prześcignąć, ale pokój też miłuje, więc tym łatwiej mogła porozumieć się z Izraelem. W tej sytuacji jedyną niewiadomą jest pielgrzymka do Izraela pana ministra Radosława Sikorskiego. Jednak ta kwestia wydaje się bez znaczenia, zwłaszcza, że Polska nie prowadzi już polityki zagranicznej w normalnym rozumieniu tego słowa, więc i pan minister Sikorski mógł chcieć trochę wypocząć od Rycha, Zbycha, Mira i Grzecha w dystyngowanym gronie dyplomatów. SM

Ten rząd odpowiada za upadek stoczni Z senatorem Krzysztofem Piotrem Zarembą, byłym członkiem PO (obecnie niezrzeszonym), rozmawia Mariusz Bober Złożył Pan niedawno doniesienie do prokuratury w sprawie podejrzenia popełnienia przestępstwa przy sprzedaży spółki Porta Styl Stoczni Szczecińskiej Nowa. Do jakich nieprawidłowości mogło dojść? - Złożyłem zawiadomienie do szczecińskiej prokuratury, ponieważ otrzymałem list od związków zawodowych Stoczni Szczecińskiej, w którym napisano, że nabycie przez Agencję Rozwoju Przemysłu spółki Porta Styl, a wkrótce potem odsprzedanie jej było nieracjonalne. Skarb Państwa mógł na tym stracić. Poza tym w trakcie sprzedaży spółki urlopowano jej pracowników na mocy uchwalonej pod koniec ub.r. specustawy stoczniowej, by po sprzedaży Porta Styl znowu ich zatrudnić.
Kilka miesięcy temu rzucił Pan legitymację Platformy Obywatelskiej z powodu zaniedbań rządu w sprawie prywatyzacji stoczni w Gdyni i Szczecinie. Wskazywał Pan wtedy także na nieprawidłowości związane m.in. z zakupem rusztowań Stoczni Szczecińskiej przez kolegów posłów PO. Czy nowe sprawy pokazują, że w całej aferze chodziło po prostu o skok na majątek polskich stoczni? - To była inna sprawa. Zwracałem uwagę na nieprawidłowości nie tylko z tego powodu, że rusztowania kupili koledzy posłów szczecińskiej PO. Ważniejsze jednak było przestrzeganie tego, co obiecywał rząd, mianowicie prywatyzacji stoczni w taki sposób, by utrzymać w niej produkcję. Sprzedaż tak ważnego elementu w działalności stoczniowej innemu podmiotowi niż ten, który chce kupić większość majątku stoczniowego, pokazywał, że temu rządowi nie zależy na utrzymaniu produkcji w obu stoczniach. Gdy tylko zaczęły się tam kłopoty, wielokrotnie starałem się interweniować, aby rząd znalazł szybko inwestora, który przejmie oba przedsiębiorstwa i utrzyma w nich produkcję. Gdy PO przejęła władzę, był na to wciąż dobry moment, bo w tym czasie utrzymywała się koniunktura w branży stoczniowej. Niestety, przez dwa lata rząd nie zrobił nic, by przeprowadzić prywatyzację. Dlatego nie mogłem dłużej uwiarygodniać tego gabinetu i jednocześnie stawać przed moimi wyborcami ze Szczecina, skąd pochodzę, których losy zależą od sytuacji stoczni. Zaniedbania rządu doprowadziły do tego, że dziś kilka tysięcy ludzi nie ma pracy.

Dziwny sposób sprzedaży spółek związanych ze stoczniami połączony jest z nieprawidłowościami, o których mówią stenogramy podsłuchów CBA? Ustawiano przetarg na sprzedaż majątku obu stoczni pod jednego inwestora, w dodatku niewiadomego pochodzenia? - To jest już całkowicie odrębna sprawa dotycząca przebiegu tzw. procesu prywatyzacji. Materiały CBA opublikowane w prasie pokazują jednak, że rząd wcale nie panuje nad tym procesem.
Minister Aleksander Grad utrzymuje, że Ministerstwo Skarbu Państwa nie faworyzowało inwestora, a jedynie zabiegało o to, by zapewnił dalszą produkcję w obu stoczniach. Z ujawnionych materiałów CBA można jednak wysnuć wniosek, że rząd jeszcze przed upadłością stoczni celowo zniechęcał wcześniejszych inwestorów zainteresowanych ich kupnem, którzy mogli uratować oba zakłady, a przynajmniej zapewnić kontynuowanie produkcji. Jak było naprawdę? - Nie wiem, czy MSP faworyzowało tzw. katarskiego inwestora, ale na pewno dwa lata temu można było jeszcze uratować stocznie, starając się o przejęcie ich przez podmiot, który rzeczywiście zapewniłby w nich produkcję. Trzeba było jednak chcieć i działać.
Teraz jest już za późno? - To zależy, jak na to spojrzeć. Z jednej strony stocznie zostały doprowadzone do ruiny. W dodatku przeżywamy światowy kryzys. Ale właśnie dlatego są też pewne możliwości. Przecież teraz m.in. Niemcy organizują pomoc publiczną dla upadającego Opla i Komisja Europejska wcale nie protestuje. Do tego trzeba jednak odwagi, by w razie potrzeby "postawić się" unijnym komisarzom. Czy ten rząd stać na to?
Dotychczasowe dwa lata sprawowania władzy pokazały raczej coś przeciwnego - wręcz podlizywanie się KE. Dlaczego w takim razie rząd dał się nabrać niewiarygodnemu funduszowi, choć cały proces - jak zapewnia - był zabezpieczany przez ABW i CBA? - Nie wiem, co robiły służby specjalne. Ale w sytuacji, do jakiej doprowadził rząd, być może szukał kogokolwiek, kto przejmie majątek stoczni, a teraz, gdy na rynku panuje dekoniunktura, rzeczywiście trudno będzie znaleźć chętnych na ich zakup.
Czy w takim razie można mówić o aferze stoczniowej? Minister Aleksander Grad twierdzi, że wymyśliły ją CBA i media. - Niewątpliwie aferą jest to, że dwie stocznie zatrudniające kilka tysięcy ludzi zostały doprowadzone do upadku. Skutkiem tego może być też bankructwo wielu firm kooperujących z nimi. W ten sposób zostanie zapamiętany ten rząd i tak będzie wspominany przez historię.
Dziękuję za rozmowę.

Upiory przeszłości oskarżają Dziś w Sejmie odbędzie się pierwsze czytanie trzech projektów uchwał dotyczących komisji śledczej w sprawie afery hazardowej, w której główne role odegrały osoby z rządzącej Platformy Obywatelskiej. Podobne do siebie projekty uchwał PiS i SLD są dla Platformy Obywatelskiej nie do przyjęcia. Chodzi nie tylko o to, że PO chce mieć przewodniczącego komisji, ale i o określenie daty, od której będą badane prace legislacyjne dotyczące gier hazardowych. PO chce cofnąć się aż do roku 2003, tak aby komisja śledcza badała także czasy rządów postkomunistów oraz Prawa i Sprawiedliwości. Sprytny zabieg mający na celu rozmydlenie afery i przeciąganie pracy komisji aż do końca kadencji obecnego parlamentu. O tym, że jest to możliwe, świadczą dwuletnie prace komisji do sprawy tzw. nacisków, która pod kierunkiem posła Sebastiana Karpiniuka z PO osiągnęła szczyty absurdu. Arbitralne odbieranie głosu członkom komisji (w tym celu Karpiniuk zainstalował sobie nawet specjalny wyłącznik) przejdzie do czarnej, totalniackiej historii naszego parlamentaryzmu. Przy pomocy dwóch komisji, do sprawy tzw. nacisków i do zbadania okoliczności śmierci Barbary Blidy, poszukiwano przez dwa lata przykładów "zbrodni PiS" i czas ten nie wydaje się stracony, ale tylko dla rządzącej Platformy Obywatelskiej. Chodziło przecież o propagandowy efekt stałego dyskredytowania przeciwnika politycznego tak, by okres rządów Jarosława Kaczyńskiego utrwalał się w świadomości Polaków jako czas pogardy dla prawa i zagrożenie demokracji. Ale kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Skala ujawnionych afer (a ile jest tych nieujawnionych?) jest wystarczająco duża i kompromitująca, aby ograniczyć zakres prac komisji tylko do dwuletnich rządów Donalda Tuska. Nie sposób sobie nawet wyobrazić, ile lat musiałaby pracować sejmowa komisja, gdyby nakazano jej odsłaniać dokonania gospodarcze gdańskich "liberałów" od założenia w roku 1990 Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Byłoby to nawet uzasadnione, gdyż pierwszy przewodniczący KLD, odpowiedzialny za prywatyzację w III RP i totalne fiasko Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, hołubiony jest przez premiera Donalda Tuska, który ostatnio specjalnie w celu znalezienia dla niego stanowiska komisarza Unii Europejskiej poleciał do Brukseli. Powołanie komisji śledczej do spraw afery hazardowej może nie mieć większego wpływu na zmianę wizerunku Platformy Obywatelskiej. Chyba że listy afer nie zamkną ujawnione już afery: stoczniowa, akcyzowa i podsłuchowa. Przyzwyczajona do obojętności wobec polityki i polityków oraz do głosowania wbrew swoim osobistym interesom opinia publiczna i tym razem nie wyciągnie właściwych wniosków z prac komisji śledczej. Będzie to uniemożliwione z dwóch powodów. Po pierwsze, obraz prac komisji śledczej zostanie przedstawiony jako zmaganie skonfliktowanych sił partyjnych, z których jedna - pozytywna - broni kraju przed dojściem do władzy drugiej - stanowiącej zagrożenie. Po to było to wojenne zawołanie premiera Tuska. Ponadto sprawy drażliwe dla rządu i jego formacji politycznej, oczywiście ze względu na dobro śledztwa, będą kierowane pod tajne obrady komisji, z których dotrą do nas wybrane przecieki minimalizujące znaczenie i skalę oskarżeń czy zagrożeń. O tym, że tak będzie, można przekonać się po reakcji większości mediów na działania CBA pod kierunkiem Mariusza Kamińskiego. Uległość, wręcz służalczość niektórych dziennikarzy względem premiera Donalda Tuska potwierdza także, że niepotrzebne są nam takie publiczne media, w których pracują ludzie pokroju redaktora Tomasza Lisa. Nawet coś takiego, jak wykorzystanie przez wiceszefa ABW Jacka Mąkę treści rozmów dziennikarzy podsłuchanych przez Agencję do jego osobistych celów procesowych wywołało u Lisa ledwie wątpliwości. Gdyby tak ciężkie oskarżenie dotyczyło Jarosława Kaczyńskiego, to niewykluczone, że redaktor Lis wykonałby wyrok osobiście i w świetle kamer. Równie tendencyjne, wręcz chore zachowanie obserwujemy w stosunku do zdekonspirowanego przez media agenta CBA Tomasza Małeckiego. Jest on przedmiotem nieustannych szyderstw i ogólnej zabawy, szczególnie w TVN, która zasłynęła przecież z własnego ubeckiego agenta i metod pracy typowych dla służb specjalnych. Dziś jest okazja, by złapanych na gorącym uczynku oszustów przedstawić jako niewinne ofiary. W sądzie nad agentem Tomkiem sędziami są oskarżeni i osoby solidaryzujące się z nimi. Padają pytania i oceny. Jak mógł robić takie rzeczy ludziom, którzy okazali mu tyle dobra? To potwór, człowiek bez sumienia i skrupułów. Salon III RP jest oburzony, że agent służb specjalnych wcielił się w ich życiowe środowiskowe role, a nawet się do nich upodobnił, aby kusić i zastawiać sidła. A więc tak jak Mariusz Kamiński - zastawiać "pułapki" na premiera. Linia obrony posłanki Sawickiej oskarżonej o korupcję polega na oskarżaniu agenta o nieetyczne manipulowanie jej uczuciami, które jako szczere usprawiedliwiają jej czyn. Oskarżony przez CBA o korupcję muzyk Janusz S. jest tak obrażony, że zapowiada, iż odda pieniądze, jakie agent wpłacił za posiadanie specjalnego krzesła "mecenasa sztuki" w jego teatrze. Powszechne oburzenie na szwajcarski sąd, który osadził w areszcie Romana Polańskiego, który "odkupił już swoje winy", należy do tego samego repertuaru etyczno-moralnego naszych "elit". Nic w tym nowego. Tak samo reagowano, gdy ujawniano współpracę osoby uznanej za autorytet z komunistycznymi służbami. Winny był IPN, a w obronie donosiciela słano petycje. Ujawnienie faktu, że prokurator rzeszowski Bogusław Olewiński, ten, który sformułował wobec szefa CBA Mariusza Kamińskiego prokuratorskie zarzuty, był w przeszłości agentem bezpieki zarejestrowanym jako TW "Marian", to porażająca konkluzja w 20. rocznicę odzyskania wolności. Wojciech Reszczyński

Zarzuty wobec szefa CBA fałszywe. Tusk jest skończony? Informacje. Media informują, że CBA miało nadzorować stocznie i Kamiński powinien wcześniej poinformować premiera. To kłamstwo. CBA miało do nadzoru setki firm, w tym i stocznie, ale posiadając tylko kilkuset pracowników nie mogło nadzorować wszystkich. A było wiadomo, że prywatyzację stoczni nadzoruje ABW dlatego CBA zajęło się prywatyzacją stoczni przy okazji działań związanych z prywatyzacją zupełnie innych zakładów. Po uzyskaniu niepokojących sygnałów Mariusz Kamiński zlecił analizę sytuacji stoczni w oparciu o materiał operacyjny. Taką analizę otrzymał co oczywiste po kilku tygodniach i wtedy zawiadomił Tuska. Na czyje zlecenie niektórzy dziennikarze robią nam wodę z mózgu? (Dokumenty przeczą słowom b. szefa CBA? Mariusz Kamiński powinien wcześniej niż w październiku poinformować premiera o swoich podejrzeniach ws. sprzedaży stoczni - wynika z dokumentów, do których dotarł "Dziennik Gazeta Prawna". CBA zostało bowiem zobowiązane do objęcia sprawy prywatyzacji stoczni tzw. "tarczą antykorupcyjną". B. szef CBA Mariusz Kamiński w rozmowie z "Rzeczpospolitą" twierdził: - W mojej ocenie nie było żadnego realnego "inwestora katarskiego" (...) Jedynym podmiotem, który realnie występował w tej sprawie i realizował swoje interesy, był el Assir - międzynarodowy handlarz bronią - mówił b. szef CBA. Z kolei w TVN24 Mariusz Kamiński mówił: - CBA zajęło się prywatyzacją stoczni przy okazji działań związanych z prywatyzacją zupełnie innych zakładów. Nikt bezpośrednio nie zlecał takiej kontroli - oświadczył Kamiński, dodając, że nie było "żadnej pułapki na premiera". Słowo przeciwko dokumentowi - czytamy z kolei w "Dzienniku Gazecie Prawnej". Z pisma ministra Jacka Cichockiego skierowanego 1 grudnia 2008 r. właśnie do Kamińskiego wynika, że CBA miało obserwować m.in. sprzedaż stoczni. Pismo zobowiązuje CBA do przekazywania "materiałów informacyjnych będących wynikiem sprawdzeń" do kancelarii premiera. Co to oznacza? Jak w rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną" mówi urzędnik z kancelarii, Kamiński znacznie wcześniej niż w październiku powinien poinformować premiera o podejrzeniach CBA, że w rzeczywistości nie ma żadnego katarskiego inwestora dla stoczni a jedyny zainteresowany to handlarz bronią libańczyk Abdul Rahman El-Assir. Mariusz Kamiński wybrał inną drogę. Choć od wiosny jego analitycy podejrzewali, że nie ma żadnego katarskiego inwestora, tą wiedzą nie podzielił się z premierem. Zdecydował się na ten krok dopiero po tym, gdy stało się jasne, że straci posadę szefa, bo rzeszowska prokuratura postawi mu zarzuty - komentuje "Dziennik Gazeta Prawna".)

Szef CBA obnażył w TVN kłamstwa Tuska. Jak taki krętacz może być premierem? Proszę zobaczyć rozmowę z szefem CBA. TO BARDZO WAŻNE ("Wykażę przed komisją, że premier mija się z prawdą" "TO MARCZUK-PAZURA SKŁADAŁA PROPOZYCJE PRZESTĘPCZE" Nie było żadnej pułapki na premiera ws. afery hazardowej. Była troska o interesy państwa - przekonuje Mariusz Kamiński w pierwszym telewizyjnym wywiadzie po odwołaniu go z funkcji szefa CBA. By bronić swojej prawdy gotów jest na konfrontację z szefem rządu. - Przed komisją śledczą wykażę, że premier rozmija się z prawdą - zapowiada. Przed sądem chce zaś udowodnić, że jego zwolnienie było nielegalne. Zdymisjonowany w zeszłym tygodniu szef CBA podkreśla, że spotkanie z 14 sierpnia, na którym poinformował premiera o nieprawidłowościach w pracach nad ustawą hazardową, nie było pułapką na Donalda Tuska, a "wyrazem jego lojalności". - Miałem przekonanie, że wraz z premierem przywrócimy pierwotny, właściwy kształt tej ustawie - tłumaczył Kamiński w programie "24 godziny". Tak się jednak nie stało. Dlaczego? "Premier rozmija się z prawdą" Donald Tusk oraz politycy PO w ostatnich tygodniach wielokrotnie mówili o Kamińskim jako o "politycznym wojowniku PiS". Premier otwarcie zarzucił mu też, że na spotkaniu z 14 sierpnia (kiedy miał podzielić się wiedzą o nieprawidłowościach w pracach nad ustawą o grach i zakładach wzajemnych - red.) były szef CBA przyniósł mu "materiał analityczny, a nie procesowy" i poinformował, że sprawa jest zamknięta. - Osoba, która jest premierem, ale dla mnie już przede wszystkim liderem partii, rozmija się z prawdą. Wykażę to przed komisją śledczą - mówił w TVN24 Mariusz Kamiński. Zdymisjonowany przez premiera były szef CBA jest "gotów do konfrontacji" z Donaldem Tuskiem. - Obawiam się, że będzie ona bardzo niewygodna dla premiera - przyznał. - Dałem mu możliwość podjęcia działań bez ujawniania roli CBA w tej sprawie. Trwały działania operacyjne. Najważniejsze było, żeby Ryszard Sobiesiak nie dowiedział się, że jest podsłuchiwany - wyjaśniał. Kamiński idzie do sądu Ale Sobiesiak się dowiedział (25 sierpnia) i zdaniem Kamińskiego kluczowe jest teraz to, by wyjaśnić jak doszło do przecieku. - Dlatego uważam, że spotkanie u premiera z Grzegorzem Schetyną i Mirosławem Drzewieckim, pięć dni po naszej rozmowie, 19 września musi być znane opinii publicznej - zaznaczał Kamiński. Jest to bardzo ważne, bo - jego zdaniem - to właśnie wtedy "podjęto decyzję o innym rozwiązaniu sprawy, nieprzyzwoitym". Jakim? - Usunąć Kamińskiego i rozmyć sprawę - odpowiadał gość "24 godzin". Były szef CBA nie składa broni także w sprawie odwołania go ze stanowiska. Jak ujawnił, "na drodze sądowej (w trybie administracyjnym) będzie chciał wykazać, że decyzja premiera była nielegalna. - Już rozpocząłem działania w tym zakresie - wyjawił. "Wykażę przed komisją, że premier mija się z prawdą" "TO MARCZUK-PAZURA SKŁADAŁA PROPOZYCJE PRZESTĘPCZE" Nie było żadnej pułapki na premiera ws. afery hazardowej. Była troska o interesy państwa - przekonuje Mariusz Kamiński w pierwszym telewizyjnym wywiadzie po odwołaniu go z funkcji szefa CBA. By bronić swojej prawdy gotów jest na konfrontację z szefem rządu. - Przed komisją śledczą wykażę, że premier rozmija się z prawdą - zapowiada. Przed sądem chce zaś udowodnić, że jego zwolnienie było nielegalne. Zdymisjonowany w zeszłym tygodniu szef CBA podkreśla, że spotkanie z 14 sierpnia, na którym poinformował premiera o nieprawidłowościach w pracach nad ustawą hazardową, nie było pułapką na Donalda Tuska, a "wyrazem jego lojalności". - Miałem przekonanie, że wraz z premierem przywrócimy pierwotny, właściwy kształt tej ustawie - tłumaczył Kamiński w programie "24 godziny". Tak się jednak nie stało. Dlaczego? "Premier rozmija się z prawdą" Donald Tusk oraz politycy PO w ostatnich tygodniach wielokrotnie mówili o Kamińskim jako o "politycznym wojowniku PiS". Premier otwarcie zarzucił mu też, że na spotkaniu z 14 sierpnia (kiedy miał podzielić się wiedzą o nieprawidłowościach w pracach nad ustawą o grach i zakładach wzajemnych - red.) były szef CBA przyniósł mu "materiał analityczny, a nie procesowy" i poinformował, że sprawa jest zamknięta. Osoba, która jest premierem, ale dla mnie już przede wszystkim liderem partii, rozmija się z prawdą. Wykażę to przed komisją śledczą Mariusz Kamiński - Osoba, która jest premierem, ale dla mnie już przede wszystkim liderem partii, rozmija się z prawdą. Wykażę to przed komisją śledczą - mówił w TVN24 Mariusz Kamiński. Zdymisjonowany przez premiera były szef CBA jest "gotów do konfrontacji" z Donaldem Tuskiem. - Obawiam się, że będzie ona bardzo niewygodna dla premiera - przyznał. - Dałem mu możliwość podjęcia działań bez ujawniania roli CBA w tej sprawie. Trwały działania operacyjne. Najważniejsze było, żeby Ryszard Sobiesiak nie dowiedział się, że jest podsłuchiwany - wyjaśniał. Kamiński idzie do sądu Ale Sobiesiak się dowiedział (25 sierpnia) i zdaniem Kamińskiego kluczowe jest teraz to, by wyjaśnić jak doszło do przecieku. - Dlatego uważam, że spotkanie u premiera z Grzegorzem Schetyną i Mirosławem Drzewieckim, pięć dni po naszej rozmowie, 19 września musi być znane opinii publicznej - zaznaczał Kamiński. Jest to bardzo ważne, bo - jego zdaniem - to właśnie wtedy "podjęto decyzję o innym rozwiązaniu sprawy, nieprzyzwoitym". Jakim? - Usunąć Kamińskiego i rozmyć sprawę - odpowiadał gość "24 godzin". Były szef CBA nie składa broni także w sprawie odwołania go ze stanowiska. Jak ujawnił, "na drodze sądowej (w trybie administracyjnym) będzie chciał wykazać, że decyzja premiera była nielegalna. - Już rozpocząłem działania w tym zakresie - wyjawił. "Nikt nie przyszedł do CBA, żeby nadzorować ten przetarg" Wcześniej Mariusz Kamiński mówił dużo o aferze stoczniowej. Wyjaśniał, jak i kiedy dowiedział się o "ustawianym przetargu" na sprzedaż majątku stoczni oraz, dlaczego nie zawiadomił nikogo o "nieistniejącym inwestorze z Kataru".Jak twierdzi były szef Biura, o tym, że z przetargiem na stocznie gdyńską i szczecińską jest "coś nie tak" dowiedział się dopiero w połowie września. - Funkcjonariusze CBA zajmowali się prywatyzacją zupełnie innego zakładu w innej części Polski (Kamiński nie chce ujawnić jakiego). Nasze działania absolutnie nie dotyczyły stoczni. (...) Dopiero na początku września zwróciłem się do moich współpracowników z pytaniem: o co chodzi z tym inwestorem katarskim? - tłumaczył odwołany szef CBA. Jak zaznaczał "nikt nigdy nie zwrócił się do CBA o kontrolowanie tego przetargu". - Mnie do głowy, by nie przyszło, że tam może dojść do przestępstwa. (...) Absolutnie nie miałem stanowić żadnej "tarczy antykorupcyjnej". To hasło, za którym nie kryje się żaden dokument rządowy - przekonywał w TVN24. To Marczuk-Pazura korumpowała agenta Były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego bronił w programie akcji prowadzonych przez jego funkcjonariuszy, w tym "agenta Tomka", który rozpracowywał m.in. Beatę Sawicką i Weronikę Marczuk-Pazurę. W ocenie Kamińskiego "agent Tomek" ze swoich zadań wywiązywał się sumiennie. W przypadku tej drugiej (podejrzana jest o powoływanie się na wpływy oraz żądanie i wzięcie łapówki za pośredniczenie w korzystnym rozstrzygnięciu procesu prywatyzacyjnego Wydawnictw Naukowo-Technicznych - red.) sprawa jest według Kamińskiego o tyle czysta, że Marczuk-Pazura "w ogóle nie była rozpracowywana przez CBA". A o jej zatrzymaniu przesądził fakt, że to ona (a nie odwrotnie) miała składać "agentowi" niemoralne, jeśli chodzi o przepisy prawa, propozycje. - Zaczęła składać propozycje przestępcze osobie, którą uważała za młodego przedsiębiorcę - poinformował były szef CBA.). Dlaczego SLD boi się Patrycji Koteckiej i Anity Gargas w TVP? (W najnowszym numerze „Newsweeka” (nr 43/2009) ukazał się artykuł Andrzeja Stankiewicza i Piotra Śmiłowicza „Pisolew w TVP”. W artykule cytowana jest wypowiedź posła SLD Jerzego Wenderlicha: „Jeżeli pani Kotecka wróci do TVP będę gwałtownie protestował”. Podobne reakcje przytacza „Gazeta Wyborcza” (20.10.2009), gdzie czytamy, że SLD chce zablokować powrót Patrycji Koteckiej i Anity Gargas do TVP. Pytanie co jest przyczyną tak ostrego sprzeciwu polityków SLD?

Minister skarbu: nie uda się osiągnąć 12 mld zł z prywatyzacji w tym roku. Jak można było zakładać tak duże wpływy? Ten rząd doprowadzi Polskę do upadku.( Minister skarbu: nie uda się osiągnąć 12 mld zł z prywatyzacji w tym roku 21.10. Warszawa (PAP) - Minister skarbu Aleksander Grad powiedział w środę, że nie ma szans na to, by resort skarbu uzyskał w tym roku przychody z prywatyzacji na poziomie 12 mld zł Przyczyną jest niezrealizowanie projektu dotyczącego prywatyzacji Enei - powiedział szef resortu skarbu podczas odbywającego się w środę w siedzibie GPW panelu dyskusyjnego "Prywatyzacja w dobie kryzysu". W połowie października niemiecki koncern energetyczny RWE AG nie złożył wiążącej oferty kupna większościowego pakietu akcji Enei, należących do Skarbu Państwa. Był jedynym oferentem. Minister skarbu podkreślił, że resort nie "działa pod presją potrzeb budżetowych" i nie prywatyzuje spółek Skarbu Państwa za wszelką cenę, czego przykładem jest Enea. "Pokazaliśmy, że nie możemy działać pod presją. Gdzie jak gdzie, ale w sektorze elektroenergetycznym nie widzę powodów, dla których mielibyśmy dokonywać z uwagi na kryzys jakichkolwiek przecen. Nie ma takich powodów. To jest nasze twarde stanowisko" - zaznaczył Grad. Minister powiedział, że jego resort nie dopuszcza możliwości skorygowania w dół wyceny Enei. "Mieliśmy dobrą wycenę Enei i ta spółka jest tyle warta, na ile ją wyceniliśmy. Nie dopuszczam możliwości rewidowania w dół tej wyceny" - zaznaczył minister. Ocenił, że spółka ta powinna być sprzedana inwestorowi strategicznemu. "To dobrze zrobi pozostałym naszym grupom energetycznym. Te firmy (energetyczne - PAP), które nie będą w pełni sprywatyzowane, będą podlegały pewnej presji w swoich przekształceniach, restrukturyzacji, w ograniczaniu kosztów. Z punktu widzenia nas, konsumentów, warto, by Enea miała inwestora branżowego" - dodał. MSP informowało wcześniej, że poszukiwania inwestora dla Enei rozpoczną się jeszcze w tym roku, na przełomie listopada i grudnia. W ubiegłym tygodniu due diligence (badanie spółki pod kątem finansowym) w Enei prowadziła Elektrownia Połaniec z grupy GDF Suez Energia Polska. W środę francuski GDF Suez podał, że nie jest zainteresowany przejęciem Enei. W listopadzie resort skarbu planuje ofertę publiczną Polskiej Grupy Energetycznej. Grad ocenił, że oferta PGE powinna zakończyć się dużym sukcesem, "patrząc m.in. na zainteresowanie inwestorów" tą spółką. "Jest to bardzo atrakcyjna oferta; projekt bardzo dobrze przygotowany"; PGE to spółka rozwojowa, perspektywiczna - podkreślił. Minister skarbu poinformował, że tegoroczne wpływy z dywidend mogą sięgnąć ponad 11 mld zł. Zaznaczył, że nowelizacja tegorocznej ustawy budżetowej przewiduje dochody na poziomie 7,1 mld zł. "Z uwagi na m.in. ugodę z Eureko oraz na kwotę, którą uzyskaliśmy z praw poboru PKO BP (dochody dywidendowe - PAP) są większe o blisko 4 mld zł. W związku z tym część tych dochodów można przesunąć na rok przyszły. To będzie zależało od tego, jak ostatecznie minister finansów zdefiniuje potrzeby (budżetowe - PAP)" - wyjaśnił. "Minister finansów dał mi do zrozumienia, że może byłoby lepiej, by część tych dochodów zrealizować w przyszłym roku. W związku z tym to jest pozytywny sygnał. Pokazuje, że nie mamy zachwiań w realizacji budżetu z uwagi na mniejsze przychody z prywatyzacji" - dodał).

Czystka w CBA. Zdymisjonowano 2 wiceszefów CBA, szefa zarządu operacji regionalnych i pionu operacji specjalnych oraz 2 szefów delegatur. Zgodnie z przewidywaniami nowy szef CBA Paweł Wojtunik wygląda na politycznie sterowaną marionetkę Tuska, która ma sparaliżować CBA i zapewnić spokój mafii, jak wiele na to wskazuje, związanej z PO. (Szef agenta Tomka wyleciał z CBA Szef pionu operacji specjalnych Centralnego Biura Antykorupcyjnego został właśnie zwolniony - dowiedział się "Dziennik Gazeta Prawna". Naczelnik Mirosław G. projektował i nadzorował najgłośniejsze operacje CBA. Wśród nich były kolejne wcielenia słynnego już agenta TomaszaPo dymisji dwóch wiceszefów CBA, szefa zarządu operacji regionalnych i dwóch szefów delegatur to kolejne odwołanie wręczone przez następcę Mariusza Kamińskiego, byłego dyrektora policyjnego Centralnego Biura Śledczego Pawła Wojtunika. "Taka decyzja zapadła, mimo że Mirosław G. jest jego kolegą jeszcze z czasów wspólnej służby w policji. To wyraźny sygnał, że CBA nie będzie więcej prowadziło tak rozdmuchanych i kontrowersyjnych operacji <pod przykryciem>" - komentuje oficer służb specjalnych. Właśnie kolejne operacje specjalne i umieszczanie w różnych środowiskach agentów budziło największe kontrowersje wśród prawników. Symbolem takich działań nadzorowanych przez Mirosława G. jest sprawa kupna willi w Kazimierzu nad Wisłą, która rzekomo należała do małżeństwa Kwaśniewskich. To prawdopodobnie agent Tomasz szukał haków na prezydencką parę. "Operację rozpoczęto, bo podczas pijackiej rozmowy Józef Oleksy powiedział Aleksandrowi Gudzowatemu, że ten dom należy w rzeczywistości do małżeństwa Kwaśniewskich" - tłumaczy nasz rozmówca. Niemal przez rok agent CBA zabiegał o względy właścicieli willi. Ostatecznie zaproponował jej kupno za niemal 3 miliony złotych, ale tylko połowa miała widnieć na umowie kupna. "CBA liczyło, że 1,5 miliona powędruje do Kwaśniewskich. Nie udało się tego dowieść. Rezultat jest taki, że trwająca rok, kosztująca kilka milionów złotych operacja specjalna pozwoliła jedynie na postawienie zarzutów z kodeksu karnego skarbowego" - tłumaczy nasz rozmówca. Równie głębokie wątpliwości dotyczą kuszenia przez agentów CBA, prowokowania przez nich do popełniania przestępstw. "To się teraz skończy. CBA będzie prowadzić operacje, ale podobnie jak policja. Będą one rzadkie i ich zadaniem będzie dostarczenie jedynie ostatecznego dowodu, że ktoś jest skorumpowany" - uważa bliski współpracownik nowego szefa CBA. W samym CBA ruszył już drobiazgowy audyt: przeglądane są teczki konkretnych spraw. Podobny przegląd dotyczy metod stosowanych przez agentów Biura w zdobywaniu informacji. "Chodzi o to, jak często dokonywano tajnych przeszukań. Polegało to na tym, że wchodzono do mieszkań, biur osób rozpracowywanych pod ich nieobecność. Sprawdzane jest też, czy werbowano agentów, stosując szantaż" - tłumaczy jeden z naszych rozmówców).

Wywiad z Marczuk-Pazurą w ”Teraz my!” był autoryzowany, wypadło z niego jedno zdanie. Widzowie nie zostali o tym poinformowani. Na pytanie czy każdy gość programu może liczyć na taką autoryzację Andrzej Morozowski odpowiada, że nie. Weronika Marczuk-Pazury jest kojarzona z  TVN, była jurorką czterech edycji show TVN You Can Dance. Czy zatem sam wywiad jak i sposób jego przeprowadzenia nie jest manipulacją mającą na celu ochronę wizerunku TVN i szkalowanie zwalczającego korupcję CBA? (Pierwszymi widzami przedwczorajszego wywiadu Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego z Weroniką Marczuk-Pazurą byli ona sama i jej prawnik. Rozmowa została nagrana w poniedziałek po południu, a przed emisją w nadawanym o 22.30 programie ”Teraz my!” Marczuk-Pazura w towarzystwie prawnika sprawdzała, czy nie powiedziała czegoś, co mogłoby jej zaszkodzić. Jest bowiem podejrzana o powoływanie się na wpływy oraz żądanie i przyjęcie łapówki. Została zatrzymana przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego, a następnie wypuszczona po wpłaceniu 600 tys. zł kaucji. Wywiad w ”Teraz my!” był pierwszym, jakiego udzieliła od czasu zatrzymania.

– Autoryzacja była warunkiem, pod jakim Weronika Marczuk-Pazura zgodziła się na tę rozmowę – mówi Tomasz Sekielski. Na prośbę jej prawnika wycięto jedno zdanie. Chciał ingerować jeszcze w inną wypowiedź, ale autorzy ”Teraz my!” mu to wyperswadowali. – Nie mogę powiedzieć, co wypadło, ale nie miało to merytorycznego wpływu na wywiad. Nie zostało wycięte żadne pytanie – zapewnia Sekielski. Jednak widzowie nie zostali poinformowani, że z rozmowy przed emisją coś wycięto. Nie wyjaśniono im tego ani przed programem, ani nazajutrz w ”Dzień dobry TVN”, gdzie Tomasz Sekielski przedstawiał kulisy tego wywiadu. – Czytelnicy gazet też nie są uprzedzani, że czytają teksty, które były autoryzowane – odpiera zarzuty Sekielski. Czy każdy gość ”Teraz my!” może liczyć na taką autoryzację? – Nie każdy – odpowiada Andrzej Morozowski. – Tylko osoby w sytuacji procesowej, kiedy uważamy, że mają opinii publicznej do powiedzenia rzeczy tak ważne, iż powinny wystąpić w naszym programie, a one boją się, że powiedzą coś, co w sądzie mogłoby im zaszkodzić – wyjaśnia. – Konsultowanie materiału z prawnikiem rozmówcy i wycinanie czegokolwiek z rozmów z gośćmi takiego programu jak ”Teraz my!” jest dwuznaczne, bo widz o tym nie wie. W jego świadomości ten program jest na żywo – komentuje Amelia Łukasiak, była dyrektor programów informacyjnych telewizji Puls. – Rolą dziennikarza nie jest chronienie osób zapraszanych do studia, lecz dochodzenie do prawdy i zdobywanie informacji. Nie można też dostosowywać metod pracy do gościa. Przecież teraz każdy polityk może poprosić o nagranie rozmowy, a potem wyciąć zdanie, które mogłoby mu zaszkodzić. Autoryzacja, zabieg nieznany na Zachodzie, jest tu absurdem – argumentuje Łukasiak. – W przypadku Weroniki Marczuk-Pazury problem jest tym większy, że jest ona kojarzona z  TVN. Wygląda to więc na faworyzowanie swoich ludzi – dodaje. Weronika Marczuk-Pazura była jurorką czterech edycji show TVN ”You Can Dance – Po prostu tańcz”. Autorzy ”Teraz my!” są z programu z udziałem Marczuk-Pazury zadowoleni. – Zaprosiłem ciekawego gościa i poruszyłem ważny temat.  Moja praca podlega ocenie widzów – mówi Tomasz Sekielski. Widzowie rzeczywiście dopisali. Wydanie ”Teraz my!” z 19 października miało o ponad połowę większą widownię niż średnia programu w tym sezonie: oglądało je 2,55 mln osób, podczas gdy średnia od początku września jest o 900 tys. widzów mniejsza (AGB Nielsen Media Research). We wtorek nagrania z wywiadu wykorzystał też program informacyjny stacji - ”Fakty”, zamieszczono go także na portalu Onet.pl. ).

Szef Agencji Rozwoju Przemysłu Wojciech Dąbrowski w rozmowie z wiceministrem skarbu Zdzisławem Gawlikiem użył stwierdzenia „szef szefów”. Na późniejszej konferencji prasowej odmówił odpowiedzi na pytanie o kim mówił.( Dokumenty CBA potwierdzają istnienie Grupy Trzymającej Stocznie „Wprost” dotarł do informacji CBA, przesłanej najważniejszym osobom w państwie 5 i 9 października 2009 w sprawie nieprawidłowości przy sprzedaży majątku stoczni gdyńskiej i szczecińskiej. Urzędnicy Agencji Rozwoju Przemysłu S.A., podległego ministerstwu Aleksandra Grada „czynili wszystko co w ich mocy, aby zapewnić zwycięstwo w przetargach (na odkupienie majątku stoczni gdyńskiej i szczecińskiej – rzyp. red.) wybranemu przez siebie inwestorowi Stiching Particulier Fonds Greenrights (znanemu potocznie Katarczykami – przyp red.)”, wynika z dokumentów, jakie na ręce Donalda Tuska złożył Mariusz Kamiński. „Działania te prowadzone były nie tylko wbrew interesom ekonomicznym państwa, ale również wbrew zdrowemu rozsądkowi, co zostanie dalej wykazane" – pisze w raporcie do szefa rządu Kamiński. Raport zawiera między innymi zapisy rozmów telefonicznych Wojciecha Dąbrowskiego, szefa ARP z jego zastępcą Jackiem Goszczyńskim (zaufanym człowiekiem Aleksandra Grada, który kiedyś był dyrektorem Departamentu Nadzoru Właścicielskiego i Prywatyzacji I w resorcie skarbu).

„Uprzywilejowane traktowanie jednego z oferentów uwidoczniło się już na etapie czynności wstępnych, obejmujących rejestrację podmiotów zamierzających wziąć udział w przetargu" – mówi raport CBA. Przetarg na majątek stoczni ogłoszono 16 marca 2009 roku. Podmioty zainteresowane przystąpieniem do niego, miały do 30 kwietnia złożyć oświadczenie rejestracyjne i wpłacić wadium. Katarczycy nie wpłacili pieniędzy w terminie. Czas przelewu i przewalutowanie trwały do 8 maja. Katarczycy nie zostali jednak wykluczeni z przetargu. 7 maja ogłoszono przedłużenie terminu wpłaty wadium właśnie do 8 maja. 30 kwietnia, w dniu w którym wadium miało znaleźć się na koncie zarządcy kompensacji, Wojciech Dąbrowski, szef ARP rozmawiał z jednym ze swych pracowników (prawdopodobnie Piotrem S., dyrektorem oddziału warszawskiego ARP). S. informował swojego przełożonego: - „Jest oświadczenie od przyjaciół, ale nie ma kasy i może nie być – niech oni prześlą potwierdzenie przelewu, niech prześlą faks z dowodem nadania kasy", oraz: - Jest drugi problem też taki no kurwa niech oni by przesłali potwierdzenie przelewu, by potem bank był w stanie zaksięgować to z dzisiejszą datą, ja się po prostu boję, że będą nieprzyjaciele, rozumiesz… Niech oni by dzisiaj faks nadali z dowodem wysłania tych środków, to dla nas jest jakimś argumentem później, nie, nawet jak to wadium, my próbowaliśmy dzwonić do tego Japa, prokurenta, ale on twierdzi, ze biuro zamknięte itd., ja nie wiem, czy tego wyżej nie trzeba, ja nie wiem, czy Jacek (Goszczyński – przyp. red.), czy ty zadzwonić, ja nie chcę wiesz… ale tu po prostu chodzi informacja, kurwa u nas służby finansowe donoszą, za przeproszeniem, że co z tego, że jest oświadczenie, jak nie ma i się boję przyjaciół z innym kapitałem i innych inwestorów." W pierwszym dniu przetargu 13 maja 2009 okazało się, że katarski inwestor potrzebuje więcej czasu na „uzgodnienia". Chciał wycofać się z przetargu. Przystąpił do niego po tym jak – według raportu CBA – „w toku konsultacji pomiędzy Ministrem Skarbu Państwa Aleksandrem Gradem, wiceministrem Skarbu Państwa Zdzisławem Gawlikiem oraz obydwoma prezesami Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. ustalono strategię, zgodnie z którą czyniący problemy inwestor uzyska zapewnienie, że jeśli przystąpi natychmiast do przetargu i zwycięży w nim, to w razie zaistnienia takiej potrzeby, przetarg zostanie unieważniony ze względów formalnych pod koniec maja". 13 maja 2009 przedstawiciel Katarczyków ostatecznie zalogował się do prowadzonego w Internecie przetargu. Zanim to się stało tak prowadzący przetarg raportował Wojciechowi Dąbrowskiemu: - „ Na razie mamy 2 osoby, ale nie te, które chcemy", niecałą godzinę później: - „Siedmiu, ale brakuje" Po tej informacji, Wojciech Dąbrowski dzwoni do Jacka Goszczyńskiego, swojego zastępy, i mówi: - „Cześć, siedem sztuk jest, ale oczekiwanego jeszcze nie ma… natomiast wyobraź sobie, że wszystkie komputery padły w całej stoczni, zawirusowane oprócz jednego, wiesz wczoraj z Nojszewskim rozmawiałem, żeby jeden tempest, wiesz ustawić niezależnie poza siecią, zupełnie zasilany inaczej i Internet ciągniety inaczej". Goszczyński odpowiada: - „Nie wykluczam, że chodziło o to, żeby dojść do…, nie tylko zablokować, tylko, żeby jeszcze dodatkowe jakiejś… informacje wyciągane". Wojciech Dąbrowski dzwoni więc do wiceministra skarbu Zdzisława Gawlika i informuje: - „To znaczy jest 7 sztuk, na razie na ma jeszcze tego" Gawlik odpowiada: - „Tego naszego…?" Dąbrowski mówi też Gawlikowi, że od Jacka Goszczyńskiego dowiedział się, iż: - „… szef szefów, że tak powiem ma rozmawiać z Katarem". Z dalszej części raportu wynika między innymi, że przez cały czas trwania przetargu, urzędnicy państwowi informowali przedstawiciela katarskiego inwestora o tym, jakie oferty składają pozostałe podmioty.).

Szef Klubu PO Grzegorz Schetyna przyznał, że w swoich wyjaśnieniach mógł pominąć jedno ze spotkań z biznesmenem Ryszardem Sobiesiakiem. Zdaniem mediów ukrywa znacznie więcej kontaktów z podejrzanym biznesmenem.( Schetyna zapomniał o spotkaniu z Sobiesiakiem Grzegorz Schetyna jednak spotkał się z kontrowersyjnym biznesmenem Ryszardem Sobiesiakiem. "Polska" dotarła do stenogramów podsłuchów rozmów telefonicznych Sobiesiaka. Ze stenogramów podsłuchów rozmów wynika, że 29 września 2008 r. rozmawiali oni na wrocławskim lotnisku. Materiał Centralnego Biura Antykorupcyjnego nie pozostawia wątpliwości, że biznesmen i wicepremier znają się dobrze. Opowiadając wielokrotnie o spotkaniach z Sobiesiakiem wicepremier nigdy nie wspominał o tym, że rozmawiał z nim na lotnisku. Utrzymywał, że spotkali się na meczu 28 września 2008 r. Tam biznesmen miał poprosić o spotkanie, a Schetyna zaprosił go do biura poselskiego na poniedziałek 29 września. Według Schetyny kiedy Sobiesiak przyszedł on musiał wychodzić i zdążyli sobie tylko uścisnąć dłonie. Później mieli się już nie spotykać. Prawda jest inna. Według stenogramów polityk i biznesmen spotkali się jeszcze tego samego dnia na lotnisku. Ze stenogramów podsłuchów rozmów wynika, że 29 września 2008 r. rozmawiali oni na wrocławskim lotnisku. Materiał Centralnego Biura Antykorupcyjnego nie pozostawia wątpliwości, że biznesmen i wicepremier znają się dobrze. Opowiadając wielokrotnie o spotkaniach z Sobiesiakiem wicepremier nigdy nie wspominał o tym, że rozmawiał z nim na lotnisku. Utrzymywał, że spotkali się na meczu 28 września 2008 r. Tam biznesmen miał poprosić o spotkanie, a Schetyna zaprosił go do biura poselskiego na poniedziałek 29 września. Według Schetyny kiedy Sobiesiak przyszedł on musiał wychodzić i zdążyli sobie tylko uścisnąć dłonie. Później mieli się już nie spotykać. Prawda jest inna. Według stenogramów polityk i biznesmen spotkali się jeszcze tego samego dnia na lotnisku. Ale to nie pierwszy raz Schetyna zapomina o spotkaniach z wrocławskim biznesmenem. Zaraz po wybuchu afery hazardowej wicepremier zapewniał, że nigdy z Sobiesiakiem o hazardzie nie rozmawiał. Kiedy szef CBA Mariusz Kamiński zaatakował go i ujawnił, że Schetyna "spotykał się" z Sobiesiakiem i wiedział o działalności lobby hazardowego wicepremier nagle przypomniał sobie o spotkaniu na meczu. Grzegorz Schetyna sam nie chciał wczoraj tłumaczyć, dlaczego zapomniał o spotkaniu. Po rozmowie z wicepremierem wyjaśnienie przysłała jego rzeczniczka. "29 września 2008, gdy w sekretariacie biura poselskiego we Wrocławiu pan Sobiesiak został poinformowany, że nie ma możliwości spotkania z wicepremierem, gdyż spieszy się on na lotnisko, prawdopodobnie pan Sobiesiak przyjechał na lotnisko i panowie mogli zamienić tam kilka słów. Osobnego, specjalnego spotkania z pewnością nie było. Wicepremier nie pamięta kontekstu dokończenia rozmowy rozpoczętej w sekretariacie biura poselskiego, ale jeśli w stenogramach pojawia się nazwisko Henryka Kalinowskiego, to jedynym wspólnym tematem rozmów mógł być Śląsk Wrocław. Wicepremier podkreślał wielokrotnie, że nigdy nie rozmawiał z panem Sobiesiakiem o ustawie o grach" - napisała Wioletta Paprocka, rzeczniczka MSWiA. Rzeczywiście tuż po rozmowie ze Schetyną Sobiesiak zadzwonił do Henryka Kalinowskiego. Powiedział wówczas: " Teraz mi powiedział Grzesiu;Ty jesteś kutas; - mówi - Zawsze na ostatnią chwilę". Tyle że Henryk Kalinowski, obecnie kierownik Urzędu Stanu Cywilnego we Wrocławiu, zupełnie nie pamięta, by w tym czasie Sobiesiak cokolwiek mu załatwiał. - Nie kojarzę rozmowy, w której Sobiesiak miałby mi relacjonować swoje spotkanie ze Schetyną - zapewnia kierownik wrocławskiego USC. - Nie przypominam sobie, żebyśmy na temat takiego spotkania rozmawiali. Cóż miałby on mi relacjonować - dodaje. Kalinowski nie pamięta także, po co dzwonił do niego Sobiesiak. Prawdopodobnie chciał zapytać o jakieś urzędowe sprawy. Szczegółów kierownik już dziś nie pamięta. O Śląsku nie wspomina Kalinowski poznał Sobiesiaka pod koniec lat 90. Był wówczas szefem Wydziału Spraw Obywatelskich Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu - zasiadał w komisji do spraw bezpieczeństwa imprez masowych. Sobiesiak był wówczas działaczem i wspólnikiem piłkarskiego klubu Śląsk Wrocław. A komisja zajmowała się m.in. oceną bezpieczeństwa stadionu Śląska i zezwalaniem na organizowanie na nim meczów. Kilka lat później Kalinowski wszedł do władz Wojskowego Klubu Sportowego Śląsk Wrocław. Klub wojskowy ma symboliczny 1 proc. akcji w piłkarskim Śląsku. - To otwarty człowiek - mówi Kalinowski o Sobiesiaku. Za ciągłe zmiany wersji suchej nitki na wicepremierze nie zostawia opozycja. - Jeśli informacje CBA są prawdziwe, to Grzegorz Schetyna staje się osobą niewiarygodną - mówi Zbigniew Ziobro, były minister sprawiedliwości. - Jeśli mijał się z prawdą w tej sprawie, nie można mu wierzyć w innych. Wrocławski poseł PiS Dawid Jackiewicz dodaje, że wicepremier powinien wreszcie uczciwie wyjaśnić swoją rolę w aferze hazardowej. Z tych materiałów widać, że nie przez przypadek dolnośląska Platforma wygenerowała aferę. Ryba psuje się od głowy, a przecież Schetyna jest niekwestionowanym liderem PO w regionie - dodaje Jackiewicz. Ujawnione stenogramy z podsłuchów oburzają także posłów PO. - Sprawę ewentualnych spotkań Grzegorza Schetyny z Ryszardem Sobiesiakiem trzeba bezwzględnie wyjaśnić - deklaruje ostro Lidia Staroń, posłanka PO. - Jeśli okazałoby się, że te spotkania miały miejsce i dotyczyły niekorzystnych rozwiązań w tzw. ustawie hazardowej, klub powinien wyciągnąć konsekwencje. Inni politycy PO wolą zachować milczenie. - Nie po to zostałem wybrany, by komentować to, co ktoś puści do mediów - oburza się Sławomir Nitras, europoseł PO. Nieoficjalnie jednak posłowie przyznają, że jeśli okaże się, iż Schetyna rzeczywiście ukrywał kontakty z Sobiesiakiem, to może stracić nawet stanowisko szefa klubu. To byłby początek końca jego kariery. Stenogramy podsłuchanych rozmów Sobiesiaka 29 września 2008 Z Janem Koskiem [biznesmenem z branży] RS: Słuchaj, bo idę do tego ważniejszego u nas, wiesz. Kur..., jak mam z nim rozmawiać, co mam zakomunikować mu? Że to są pisiory-czy co? Ten, ten, ten się nazywa Kawalec, tak? JK: Nie, Kapica [wiceminister finansów]. Kapica! Kur..., ciągle mi się pier... Kapica. Kapica, dobra. I teraz ty powiedz mi, ta ustawa mówisz przeszła, tak? Gdzieś przeszła, poszła do uzgodnień. Co mam mu w dwóch słowach powiedzieć takiego co ten, ten co... Bo ma mi Sławek przygotować, ten chudy, ma mi przygotować takie wyliczanki, co oni tam wyrabiają z tą ustawą, że ona jest kompletnie pierdol... i nie tędy idą. Kompletnie pierdol... Ale to będę miał później. Co mam mu kur... pokazać czy dać? Powiem oczywiście o twojej sprawie, kur..., no bo to jest ewidentna... Robi komisję bydlak, a później nie... Moje już padło, idzie do sądu. Ale oni mogą, ale oni mogą zawsze kur... cofnąć! Czy nie? Mogą ale czy będą chcieć, ja nie wiem. No właśnie, no, no to tak samo jak z naszą. Bo nasza też poszła do sądu, nie? A tych, kur..., mówili, że dadzą, a później poszła do sądu. Czyli zawsze można cofnąć, nie? Ja nie wierzę. W ciągu trzydziestu dni nie cofnęli, to nie mogą tego zrobić. A nie ma trzydzieści dni jeszcze chyba, nie?
No nie wiem czy nie ma. No nie, bo dwa tygodnie temu poszło czy tydzień temu. Oni się jeszcze kłócili. Oni do trzydziestu dni mogą w trybie artykułu tam zdaje się 154, zawsze zmienić decyzję. No to jeszcze na pewno nie ma. No, no to dobra, no to ja kur... po prostu... Po prostu mu powiem kur... w oczy i tyle. Niech zapier... To jest już nie do przyjęcia. No, no, ale to widać jeszcze ich wpier... w ośmieszanie no! Ośmieszą się, bo jak się później to wszystko wyciągnie. My wyciągniemy też wszystkie kur... niuanse, które oni lody jakieś robią, nie? No i pytam. On robi szkodę. Dokładnie. Słuchaj, czekaj no, to ja nie wiem czy jeszcze może zadzwonię do tego znajomego, kur..., powiem mu, że idę do niego, może będzie u niego. Że może razem by pogadali. No nie wiem, no myśmy. On jest, on jest na Dolnym Śląsku, tak? Nie, nic wiem. Nie wiesz? Chyba tak. Nie wiesz. Nie mam pojęcia. Ten jest to pewnie ten też. Dobra. Ze Zbigniewem Chlebowskim ZCh: No cześć Rysiu, witam cię gorąco. RS: Cześć. Słuchaj, wchodzę teraz do Grześka. Czy kur... mam go coś poprosić, żeby jeszcze tam coś nacisnął on? Czy jak ty uważasz? ZCh: Oczywiście, że tak. Z Grzegorzem Schetyną RS: No cześć. GS: Cześć, cześć. No muszę jechać, bo mam tutaj... No wiem, słyszałem, dwie minuty się kur... Jesteś na lotnisku? Bo ja już jestem na lotnisku. Jesteś? Ja jestem tak przy... Wchodzisz już czy nie? Nie, nie. Poczekam na ciebie. W tej chwili jestem na tym kur..., na, wjeżdżam na lotnisko. Gdzie jesteś? Przy kiosku tym głównym. No to już za minutę będę, no na razie. Z Henrykiem Kalinowskim (po spotkaniu ze Schetyną). RS: Teraz mi powiedział Grzesiu: "Ty jesteś kutas", mówi. "Zawsze na ostatnią chwilę". Ale oni mogą, ale oni mogą zawsze kur... cofnąć! Czy nie? Mogą ale czy będą chcieć, ja nie wiem. No właśnie, no, no to tak samo jak z naszą. Bo nasza też poszła do sądu, nie? A tych, kur..., mówili, że dadzą, a później poszła do sądu. Czyli zawsze można cofnąć, nie? Ja nie wierzę. W ciągu trzydziestu dni nie cofnęli, to nie mogą tego zrobić. A nie ma trzydzieści dni jeszcze chyba, nie? No nie wiem czy nie ma. No nie, bo dwa tygodnie temu poszło czy tydzień temu. Oni się jeszcze kłócili. Oni do trzydziestu dni mogą w trybie artykułu tam zdaje się 154, zawsze zmienić decyzję. No to jeszcze na pewno nie ma. No, no to dobra, no to ja kur... po prostu... Po prostu mu powiem kur... w oczy i tyle. Niech zapier... To jest już nie do przyjęcia. No, no, ale to widać jeszcze ich wpier... w ośmieszanie no! Ośmieszą się, bo jak się później to wszystko wyciągnie. My wyciągniemy też wszystkie kur... niuanse, które oni lody jakieś robią, nie? No i pytam. On robi szkodę. Dokładnie. Słuchaj, czekaj no, to ja nie wiem czy jeszcze może zadzwonię do tego znajomego, kur..., powiem mu, że idę do niego, może będzie u niego. Że może razem by pogadali. No nie wiem, no myśmy. On jest, on jest na Dolnym Śląsku, tak? Nie, nic wiem. Nie wiesz? Chyba tak. Nie wiesz. Nie mam pojęcia. Ten jest to pewnie ten też. Dobra. Ze Zbigniewem Chlebowskim ZCh: No cześć Rysiu, witam cię gorąco. RS: Cześć. Słuchaj, wchodzę teraz do Grześka. Czy kur... mam go coś poprosić, żeby jeszcze tam coś nacisnął on? Czy jak ty uważasz? ZCh: Oczywiście, że tak. Z Grzegorzem Schetyną RS: No cześć. GS: Cześć, cześć. No muszę jechać, bo mam tutaj... No wiem, słyszałem, dwie minuty się kur... Jesteś na lotnisku? Bo ja już jestem na lotnisku. Jesteś? Ja jestem tak przy... Wchodzisz już czy nie? Nie, nie. Poczekam na ciebie. W tej chwili jestem na tym kur..., na, wjeżdżam na lotnisko. Dobra, to czekam. Gdzie jesteś? Przy kiosku tym głównym. No to już za minutę będę, no na razie. Z Henrykiem Kalinowskim (po spotkaniu ze Schetyną). RS: Teraz mi powiedział Grzesiu: "Ty jesteś kutas", mówi. "Zawsze na ostatnią chwilę". Nie wydaje się, aby powodem były medialne zarzuty dotyczące stronniczości Koteckiej – wygrała ona przecież proces z „Dziennikiem”, nie potwierdziły się również inne oskarżenia tego rodzaju, jak na przykład zarzut "Newsweeka", że "Wiadomości" nie poinformowały o złożeniu przez Hannę Gronkiewicz-Waltz zawiadomienia na Fundację Prasową "Solidarności". Oczywiście taką informację „Wiadomości” wyemitowały. Trudno uwierzyć, że SLD nie wie o niskiej wiarygodności tego typu zarzutów wobec Patrycji Koteckiej. Wydaje się zatem, że powód takiej reakcji lewicy jest inny. Patrycja Kotecka została wyróżniona tytułem Dziennikarza Roku jako reporterka śledcza "Życia Warszawy". To dzięki niej nastąpił przełom w pracach komisji śledczej ds. afery Rywina. Ujawniła ona kluczowe bilingi polityków SLD z tzw. "grupy trzymającej władzę", które w innym przypadku najprawdopodobniej nie zostałyby ujawnione, ponieważ komisja śledcza dwukrotnie odrzuciła wniosek posła Zbigniewa Ziobro o ich odtajnienie. Dopiero po publikacji Koteckiej prokuratura przekazała członkom komisji śledczej billingi osób zamieszanych w tę aferę - Włodzimierza Czarzastego, Roberta Kwiatkowskiego, Lecha Nikolskiego, Aleksandry Jakubowskiej i Lwa Rywina.Również sprzeciw wobec Anity Gargas wygląda na obawę przed powrotem na antenę popularnego programu śledczego „Misja Specjalna”, który ujawniał wiele nieprawidłowości w funkcjonowaniu Państwa i samorządów. Gwałtowna reakcja SLD jawi się jako strach przed wykryciem postępków polityków tej partii lub po prostu zemsta za wykrywanie przez obie dziennikarki grzechów SLD w przeszłości - obie motywacje są skandaliczne. Co więcej, patrząc na to kogo SLD zatrudniło w TVP, sprzeciw wobec powrotu obu dziennikarek do TVP jawi się jako skrajna hipokryzja. Otóż szefem TVP 2 został Rafał Rastawicki, który w 2001 roku dopuścił do emisji nierzetelnego filmu "Dramat w trzech aktach", w którym zarzucono braciom Kaczyńskim związki z aferą FOZZ. Autor tego filmu otrzymał za niego w 2001 roku tytuł Hiena Roku, przyznawany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich dziennikarzom posądzanym o nierzetelność, zaś TVP przeprosiła Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Warto obserwować, czy SLD uda się ostatecznie zablokować powrót Patrycji Koteckiej i Anity Gargas do TVP oraz jakich ludzi będzie zatrudniała TVP z polecenia ludzi związanych z Sojuszem. To będzie test ile tak naprawdę Sojusz Lewicy Demokratycznej ma wspólnego z demokracją.)

Grześ też widywał się z Rysiem. A Tusk go... nagradza Wrocławska "Polska" publikuje informacje o powiązaniach Grzesia z Rysiem i zdjęcia obu panów. Wicepremier Grzegorz Schetyna, jeden z bohaterów taśm Rysia i Zbysia, przyłapany. Według dziennika "Polska", Grzesia, który nic nie wie, nic nie pamięta i nikogo nie zna też widywano z Sobiesiakiem. Czytelnicy "Gazety Wrocławskiej" mogą się nawet cieszyć zdjęciem obu panów. Niby niewiele, ale zawsze jakiś dowód na to, że panowie nie są sobie całkiem obcy: Kamiński, szef CBA. Sam Schetyna wyraźnie się pogubił w zeznaniach. Jak pisze "Polska - Gazeta Wrocławska", najpierw mówił, że widział Sobiesiaka raz, na meczu, przypadkiem (ale chodzi tu o mecz z 2008 roku, a nie ten, który widać wyżej, z 2004 roku). Potem przypomniało mu się, że przyszedł do mojego biura, ale nie miałem czasu. A przyszedł w dniu nieprzypadkowo wybranym, twierdzi gazeta: Poniedziałek 29 września 2008 roku to nie musiała być przypadkowa data. Jedenaście dni wcześniej w rządzie zaczęły się prace nad projektem nowelizacji ustawy o hazardzie. Znalazły się w nim zapisy bardzo niekorzystne dla branży. Ze spotkania obu panów ponoć jest film. CBA ma też nagrania rozmów telefonicznych, z których wynika, że znają się nieco lepiej niż przypomina sobie wicepremier. Jeszcze niedawno pracowali w jednej firmie - Sportowej Spółce Akcyjnej Śląsk Wrocław. Różni dawni znajomi potwierdzają, że spotykali się wiele razy. Nie była to znajomość prywatna, tylko biznesowa. Do dziennikarzy "Polski" nie trafia również wytłumaczenie, że Schetyna nie wiedział o związkach Chlebowskiego z Sobiesiakiem. Na Dolnym Śląsku nic w Platformie nie dzieje się bez wiedzy Grześka, mówi gazecie były działacz tamtejszej PO. My też słyszeliśmy opinie z Wrocławia, że Schetyna jest w tamtejszej PO wszechmocny i wszechwiedzący. Ale rozumiemy, że dziś się może tego troszkę wstydzić. Tak kończy się Grzegorz "Zniszczę cię" (to jego sejmowa ksywka, ładna, nie?) Schetyna. Tusk dobrze wie, że trzymanie go dalej w rządzie spowoduje lawinę kłopotów, więc prawdopodobnie już dziś się go pozbędzie. Ale oficjalnie Platforma wciąż próbuje nas zrobić w balona, mówiąc, że wicepremier jest poza podejrzeniami. Co więcej, Schetyna z rządu co prawda wyleci, ale całkiem na lodzie nie zostanie. Wciąż gra w piłkę z premierem. A dziś, jak informuje "Gazeta Wyborcza", chcą go zrobić szefem klubu parlamentarnego. Zapewne w nagrodę za spotkania z Rysiem, których nie potrafił sobie przypomnieć).

Ustawę antykorupcyjną Julia Pitera ukończyła pół roku temu. Jej własna partia schowała ten projekt na dno szuflady. Łatwo się domyślić dlaczego – jest to ustawa “pisowska” z ducha, istotną jej część stanowi daleko idąca lustracja majątkowa, na poddanie się której rządząca ferajna nie ma najmniejszej ochoty. Przeciwnie – prace toczą się nad projektem właśnie ułatwiającym parlamentarzystom ukrywanie majątku. To dobitny znak, że Pitera została przez PO wykorzystana instrumentalnie, jako listek figowy osłaniający krzątaninę “Rysiów” i “Grzesiów”. Co najgorsze, chyba wciąż nie zdaje sobie z tego sprawy.( Julii mi żal Po sejmowych kuluarach poszła wieść, że Julia Pitera może złożyć rządową funkcję i znaleźć się w sejmowej komisji śledczej do spraw afery hazardowej. Sprowokowało to dziennikarzy do podsumowań, co zdołała minister do walki z korupcją zdziałać podczas swego ministrowania, i – co tu kryć – nie wypadły one dobrze. Sam, przyznam, wspominając dobrze działalność Pitery w UPR i Transparency International, jej ministrowanie uważam za największe rozczarowanie tego rządu. Sama zainteresowana przypomina, że przecież nie powierzono jej roli jakiegoś supergliny od ścigania łapówkarzy, tylko napisanie ustawy antykorupcyjnej. To słuszna uwaga. Problem tylko w tym, że przez ostatnie dwa lata sama Julia Pitera zdawała się o tym nie pamiętać. Co wspólnego miało z jej właściwą misją pozowanie do zdjęć z koltem i gwiazdą szeryfa? Populistyczne wyliczanie byłym ministrom wydatków ze służbowych kart? Pisanie pod piarowską potrzebę rozmaitych raportów, które albo utajniano, albo w ogóle nikt już o nich potem nie słyszał? Problem w tym, że przez dwa lata minister Pitera sama ochoczo pozowała na Tuskowego supergliniarza od korupcji, i dziś płaci cenę tego błędu. Ustawę antykorupcyjną Julia Pitera ukończyła pół roku temu. Jej własna partia schowała ten projekt na dno szuflady. Łatwo się domyślić dlaczego – jest to ustawa “pisowska” z ducha, istotną jej część stanowi daleko idąca lustracja majątkowa, na poddanie się której rządząca ferajna nie ma najmniejszej ochoty. Przeciwnie – prace toczą się nad projektem właśnie ułatwiającym parlamentarzystom ukrywanie majątku. To dobitny znak, że Pitera została przez PO wykorzystana instrumentalnie, jako listek figowy osłaniający krzątaninę “Rysiów” i “Grzesiów”. Co najgorsze, chyba wciąż nie zdaje sobie z tego sprawy).

Wiceszef ABW Jacek Mąka najprawdopodobniej ujawnił tajemnicę państwową. Grozi za to odpowiedzialność karna (art. 231 i 265 kodeksu karnego).( Czy szefom służb specjalnych łatwiej wygrać prywatny proces Wiceszef ABW, sięgając w procesie cywilnym po informacje zdobyte metodami operacyjnymi, stawia się w dwuznacznej sytuacji Wyobraźmy sobie ordynatora szpitala mającego z racji swojego stanowiska dostęp do lekarskich akt pacjentów. Z jednym z nich popada w konflikt i spór przenosi się do sądu. Wkrótce ordynator radzi swojemu pełnomocnikowi: “zwróć się o udostępnienie historii chorób, bo wiem, że Kowalski przechodził załamanie nerwowe, to podważy jego wiarygodność przed sądem”. Ordynator wygrywa proces, a pomaga mu w tym wiedza zawodowa chroniona tajemnicą lekarską, którą za sprawą jego pełnomocnika została “lekko uchylona”.W sprawie podsłuchowej można się dopatrzyć analogii, ale z udziałem jednego z najwyższych funkcjonariuszy ABW. Pełnomocnik wiceszefa Agencji Jacka Mąki, który prowadzi spór sądowy o ochronę dóbr osobistych z redakcją “Rz”, zwrócił się bowiem do prokuratury o udostępnienie części materiałów z podsłuchów sporządzonych w innej sprawie. Informacje w nich zawarte mają podważyć wiarygodność przeciwników wiceszefa ABW w procesie cywilnym. Niebywałe nie tylko z punktu widzenia etyki, ale i prawa. Wszyscy funkcjonariusze ABW, jak również innych służb specjalnych, związani są tajemnicą państwową. Wszelka wiedza, jaką uzyskają w związku z wykonywaną funkcją, nie może wyjść na zewnątrz - ani informacje w danej sprawie, ani o sprawie. Grozi za to odpowiedzialność karna (art. 231 i 265 kodeksu karnego). Jacek Mąka w sobotnim oświadczeniu przesłanym mediom napisał, że idąc do sądu przeciwko “Rz”, skorzystał z takiego samego prawa jak każdy inny obywatel. Szkopuł w tym, że wykorzystując za pośrednictwem swojego adwokata wiedzę o istnieniu tajnych stenogramów, postawił się ponad przeciętnym Kowalskim. Jego przeciwnicy procesowi nie wiedzieli przecież, że takie stenogramy z podsłuchów w ogóle mogły istnieć. Postępując w ten sposób, wiceszef ABW stawia się w dwuznacznej sytuacji i może się narazić na bardzo poważne zarzuty. To niejedyny skandal w tej sprawie. Niebywałe jest również to, że rozmowy osób postronnych nie zostały usunięte ze stenogramów podsłuchów. Art 238 § 3 kodeksu postępowania karnego stwierdza jasno: jeżeli zapisy nie mają znaczenia dla postępowania karnego, sąd zarządza ich zniszczenie. Rozmowy panów Gmyza i Rymanowskiego nie dotyczyły sprzedaży aneksu do raportu o WSI ani płatnej protekcji podczas weryfikacji funkcjonariuszy. Dlatego te zapisy nigdy nie powinny się znaleźć w aktach. Oburzony całą sytuacją jest mecenas Jacek Kondracki (pełnomocnik “Rz” w sprawie), którego zdaniem sąd karny z własnej inicjatywy powinien ocenić materiał, oczyszczając go z rzeczy nieistotnych dla sprawy i kwestii stricte prywatnych. Co więcej, zarówno orzecznictwo sądowe, jak i stanowisko doktryny wskazuje kategorycznie, że nie wolno w żadnym postępowaniu wykorzystywać nagrań z innego postępowania. Potwierdził to zresztą Sąd Najwyższy. Zgodnie z jego postanowieniem z 26 kwietnia 2007 r. materiały z kontroli rozmów telefonicznych niebędące dowodem popełnia przestępstw tzw. katalogowych, a więc wymienionych w art. 237 k.p.k., nie mogą stanowić dowodu w innym postępowaniu).

Sondaż: coraz więcej Polaków jest za wcześniejszymi wyborami. W lipcu było to 32 proc., teraz już 47 proc.( Nowe wybory coraz bliżej? Sondaż: coraz więcej Polaków jest za wcześniejszymi wyborami. W lipcu było to 32 proc., teraz już 47 proc. Ujawnione w ostatnim czasie afery hazardowa i stoczniowa sprawiły, że coraz więcej Polaków domaga się dymisji rządu Donalda Tuska i wcześniejszych wyborów parlamentarnych. Za takim rozwiązaniem opowiada się 47 proc. badanych – wynika z sondażu GfK Polonia dla „Rz”. Tyle samo jest przeciwko dymisji gabinetu i wcześniejszym wyborom. – Obserwujemy znaczący przyrost osób, które domagają się dymisji i wcześniejszych wyborów – mówi „Rz” politolog Bartłomiej Biskup. – Jeszcze niedawno za takim rozwiązaniem opowiadał się mniej więcej co piąty badany. Jego zdaniem tym, co ratuje jeszcze gabinet Tuska, jest umiejętne rozgrywanie konfliktu PO – PiS przez szefa rządu. – Premier wypowiedział wojnę i widać, że to działa. Część wyborców jest mocno oburzona aferami, ale jeszcze bardziej nie lubi PiS i dlatego ciągle popiera rząd i Platformę. Z kolei politolog Rafał Chwedoruk mówi: – Tak poważne afery nie mogły się nie odbić na popularności rządu. A przecież zaufanie do niego spadało już od dłuższego czasu, zanim jeszcze wybuchła afera hazardowa. Zdaniem Chwedoruka wybuch kolejnej afery, tym razem związanej z prywatyzacją stoczni, może zaszkodzić już nie tylko gabinetowi Tuska, ale całej PO i samemu premierowi. – Platforma przestaje być partią sympatyczną, coraz częściej zaczyna się kojarzyć z wizerunkiem partii afer, który usiłuje przypiąć jej opozycja – uważa politolog. Politycy opozycji nie tracili czasu i zaraz po ujawnieniu afery stoczniowej ostro zaatakowali rząd. – Afera stoczniowa jest znacznie poważniejsza niż hazardowa – mówił wicemarszałek Sejmu Jerzy Szmajdziński (SLD). Jego zdaniem w tej sprawie nie można już mówić o prowokacji CBA. – Mamy do czynienia już z czymś znacznie więcej niż tylko aferą, mamy do czynienia z bardzo poważnym kryzysem władzy, nawet kryzysem państwa – mówił z kolei w sobotę prezes PiS Jarosław Kaczyński. – Polskie państwo jest w fatalnym stanie, korupcja w dalszym ciągu szaleje. Zdaniem komentatorów wybuch kolejnej afery poważnie zaszkodzi Tuskowi i całej Platformie Platforma odpiera ataki. – Nie ma lepszego rozwiązania dla Polski niż rządy PO – mówi „Rz” poseł PO Grzegorz Dolniak, do niedawna wiceszef klubu. – Proszę zwrócić uwagę, że aż 47 proc. Polaków nie chce dymisji rządu i wcześniejszych wyborów. Widać, że mają zaufanie do premiera i tego, w jak zdecydowany sposób walczy z łamaniem standardów w polityce. Jego zdaniem rząd PO jest pierwszym, który tak zdecydowanie walczy z korupcją, nawet jeśli dotyczy ona własnych szeregów. – Krytykujące nas SLD, za którego czasów afera goniła aferę, i PiS ze sprawą taśm Beger i afery gruntowej to hipokryci – mówi Dolniak. Jak jednak wynika z sondażu „Rz”, według Polaków rządem, który najlepiej walczył z korupcją, był gabinet Jarosława Kaczyńskiego. Uważa tak 33 proc. badanych. Na kolejnym miejscu uplasował się rząd Tuska (22 proc.), Jerzego Buzka (11 proc.) i Leszka Millera (7 proc.). – PiS z walki z korupcją uczyniło swój sztandar. Coś więcej niż tylko jeden z elementów programu. To ta partia powołała do życia CBA. Trudno się dziwić, że ludzie kojarzą ją z walką z korupcją – uważa Chwedoruk. – Jeśli w najbliższym czasie polska polityka nadal będzie się kręcić wokół afer, to PiS dzięki temu z pewnością zyska w sondażach).

Prezydent Nicolas Sarkozy znalazł się w poniedziałek w ogniu krytyki za kumoterstwo. Powodem jest fakt, że 23-letni syn Sarkozego jeszcze studiuje, a ma zostać publicznym zarządcą największej paryskiej dzielnicy biznesu. Krytycy ironicznie proponują zgłoszenie 23-latka na stanowisko sekretarza generalnego ONZ czy selekcjonera ekipy futbolowej Francji.( Francja to "spółka Sarkozy i syn"? Media wściekłe Prezydent Nicolas Sarkozy znalazł się w poniedziałek w ogniu krytyki opozycji i opinii publicznej za kumoterstwo. Powodem jest ujawnienie przez media, że 23-letni syn szefa państwa Jean ma zostać publicznym zarządcą największej paryskiej dzielnicy biznesu. Prasa francuska podała, że Jean Sarkozy, student prawa i radny podparyskiego departamentu Hauts-de-Seine, ma zostać na początku grudnia nominowany przewodniczącym publicznej instytucji zarządzającej dzielnicą biznesu La Defense (w skrócie Epad).

Wiadomość o tym wywołała protest opozycyjnego radnego z tej dzielnicy, Christophe'a Greberta z partii Ruch Demokratyczny (MoDem). Zamieścił on w internecie petycję domagajacą się od syna prezydenta rezygnacji kandydowania na to stanowisko. Pod petycją widniało już w poniedziałek po południu ponad 8 tysięcy podpisów. Grebert podkreśla, że "Jean Sarkozy, który nawet nie zakończył studiów i nie ma doświadczenia zawodowego, nie posiada żadnych kompetencji, by objąć dyrekcję La Defense". Argumentuje też, że przypuszczalna "nominacja (syna Sarkozy'ego) zaczyna krążyć już po świecie, a media światowe, w tym nawet telewizja chińska, "drwią sobie z francuskiego nepotyzmu". Oburzona przypuszczalnym awansem Jeana Sarkozy'ego jest niemal cała opozycja, która oskarża prezydenta o "nadużycie władzy". Była socjalistyczna kandydatka na prezydenta Segolene Royal poradziła szefowi państwa, by "zajął się raczej interesem publicznym, a nie torowaniem kariery swemu synowi". Inny deputowany socjalistyczny porównał Sarkozy'ego-seniora do Silvio Berlusconiego, który - jak to ujął deputowany - miał "ulokować swoje dzieci na czele instytucji publicznych"

Od kąśliwych komentarzy zaroiło się na francuskich stronach internetowych. Niektórzy internauci ironicznie proponowali Jeana Sarkozy'ego na stanowisko sekretarza generalnego ONZ czy selekcjonera ekipy futbolowej Francji. Młodego Sarkozy'ego broni natomiast rządząca Unia na Rzecz Ruchu Ludowego (UMP), której zdaniem jest on na tyle "uzdolniony", że poradzi sobie z tą funkcją. Dzielnica wieżowców La Defense, położona na północno-zachodnich przedmieściach Paryża, jest określana jako największa dzielnica biznesowa w Europie. Swoją siedzibę ma tam 2,5 tysięcy firm zatrudniających 150 tysięcy osób. Powierzchnia biur jest szacowana na 3 miliony metrów kwadratowych).

PN chce tymczasowego aresztowania przebywającego w Szwecji byłego stalinowskiego sędziego, 80-letniego dziś Stefana M., przyrodniego brata naczelnego "Gazety Wyborczej" Adama Michnika.( IPN chce aresztu dla byłego sędziego Stefana M. IPN chce tymczasowego aresztowania przebywającego w Szwecji byłego stalinowskiego sędziego, 80-letniego dziś Stefana M. Już w sierpniu Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie nie uwzględnił wniosku o areszt - czego wówczas nie ujawniono. Wojskowy Sąd Okręgowy poinformował, że zażalenie IPN na tę decyzję będzie rozpatrzone 7 grudnia. M. jest podejrzany przez IPN o niedopełnianie obowiązków w zakresie kontroli zasadności i terminowości przedłużania okresu stosowania tymczasowego aresztu wobec znanego działacza oświatowego, zastępcy dyrektora Departamentu Prasy i Informacji Delegatury Rządu na Kraj, Józefa Stemlera oraz co najmniej 19 innych osób: żołnierzy podziemia niepodległościowego i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, obywateli podejrzewanych o szpiegostwo na rzecz Rządu RP na Uchodźstwie w Londynie, a nawet funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego podejrzewanych o nielojalność w stosunku do ówczesnej władzy ludowej. IPN poinformował, że Stefan M. jest obywatelem polskim, ale mieszkając na terytorium Szwecji nie ma tam stałego miejsca pobytu. Nie stawił się na żadne z dotychczas doręczonych mu wezwań ani nie nawiązał korespondencji z pionem śledczym IPN - stąd wniosek o aresztowanie go. Według IPN aresztowanie warunkuje możliwość wdrożenia międzynarodowych procedur poszukiwawczych i wydobywczych - wymienia się tu ekstradycję i Europejski Nakaz Aresztowania. Jak powiedział rzecznik Wojskowego Sądu Okręgowego ppłk Rafał Korkus, Wojskowy Sąd Garnizonowy orzekając jeszcze w sierpniu nie uwzględnił wniosku IPN o aresztowanie Stefana M., bo podejrzany był sędzią i - chcąc mu zarzucić przestępstwo - w pierwszej kolejności należy zwrócić się do sądu dyscyplinarnego o uchylenie immunitetu - czego IPN nawet nie uczynił. Instytut postępuje tak zresztą w wielu innych sprawach, gdzie chce stawiać zarzuty osobom będącym kiedyś sędziami - np. w sprawie Tadeusza Skóry - b. wiceministra sprawiedliwości w peerelowskim rządzie, którego oskarżono w procesie autorów stanu wojennego, a następnie sąd jego proces umorzył, bo Skóra był sędzią i nie uchylono mu immunitetu. IPN odwołał się od decyzji WSG ws. Stefana M. i zażalenie - jak informuje ppłk Korkus - będzie rozpoznane 7 grudnia przez Wojskowy Sąd Okręgowy. Według IPN, nie trzeba było występować o uchylenie immunitetu Stefanowi M., bo nie jest on sędzią, a jedynie był oficerem wojska, któremu czasowo powierzono "czynności orzecznicze". Sprawa kpt. rez. Stefana M. - stalinowskiego sędziego, który uczestniczył w wydawaniu wyroków śmierci w procesach politycznych - stała się głośna w 1999 r. Kierowana przez Mariusza Kamińskiego Liga Republikańska wystąpiła wtedy do Hanny Suchockiej, ówczesnego ministra sprawiedliwości, o wszczęcie śledztwa wobec Stefana M., mieszkającego w Uppsali w Szwecji. - Sprawa ta należy do zakresu działania Instytutu Pamięci Narodowej, nie do prokuratury powszechnej - mówiła Suchocka (IPN wtedy dopiero się tworzył).

IPN pod prezesurą Leona Kieresa uznał, że nie ma szans na ekstradycję Stefana M., bo według szwedzkiego prawa obywatel szwedzki nie może być wydany innemu krajowi. Istnieje wyjątek od tej reguły - gdy o ekstradycję wnosi kraj skandynawski. M., któremu IPN w styczniu 2007 r. postawił zarzut nadużycia władzy, orzekał m.in. w sfabrykowanych przez władze procesach będących odpryskami "sprawy Tatara" z początku lat 50. Skład sędziowski z jego udziałem skazał na karę śmierci (którą wykonano) mjr. Zefiryna Machallę oraz mjr. NSZ Karola Sęka. Zasiadał też w składach sądów, które skazały na śmierć (kary nie wykonano) m.in. płk. Maksymiliana Chojeckiego i płk. Bronisława Maszlankę. Po 1956 r. wszystkich tych skazanych zrehabilitowano. W całym okresie stalinowskim (w latach 1944-56) skazano w Polsce na śmierć ok. 5 tys. osób. Obecnie w całym kraju IPN prowadzi kilkadziesiąt śledztw w sprawie tych "mordów sądowych". - Czułem zadowolenie, wydając wyroki na wrogów - mówił w 1999 r. Stefan M. w wywiadzie dla szwedzkiego dziennika "Dagens Nyheter". - Wierzyłem, że służę swojemu krajowi. Dzisiaj widzę, że zostałem oszukany - dodawał. Twierdził, że nie wiedział, iż dowody w sprawie Machalli były sfałszowane. Stefan M. osiedlił się w Szwecji po wyjeździe z Polski w 1968 r. w wyniku antysemickiej nagonki ówczesnych komunistycznych władz. Uważał on, że zainteresowanie nim w Polsce jest spowodowane chęcią przyniesienia szkody jego przyrodniemu bratu - naczelnemu "Gazety Wyborczej" Adamowi Michnikowi).

Na uroczystości z okazji otwarcia nowej ulicy w Kościerzynie, bez skrępowania pito alkohol. Whisky do plastikowych kubeczków rozlewa jeden z radnych na oczach burmistrza i jego zastępcy. W Kościerzynie rządzi koalicja Wspólnota Ziemi Kościerskiej-PO. (Tak świętują władze Kościerzyny Zaskakująca amnezja władz samorządowych Kościerzyny. Mieszkańcy stolicy Kaszub zaalarmowali reportera RMF FM Wojciecha Jankowskiego, że na miejskiej uroczystości z okazji otwarcia nowej ulicy, bez skrępowania pito alkohol. Whisky do plastikowych kubeczków rozlewa jeden z radnych na oczach burmistrza i jego zastępcy...co widać na zdjęciach. O obecnych na fotografiach pytał reporter RMF FM Wojciech Jankowski. Dziwne zgony opozycjonistów zdarzały się również po 1989 roku. 17 października 1993 r. zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach 27-letni Dariusz Stolarski, więzień polityczny PRL, działacz Solidarności, Konfederacji Polski Niepodległej, Polskiej Partii Niepodległościowej i współzałożyciel Federacji Młodzieży Walczącej w Płocku.( Płock: Pamięci Dariusza Stolarskiego z FMW. Przed 16 laty w Płocku, 17 października 1993 r. został zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach 27-letni Dariusz Stolarski, więzień polityczny PRL, działacz Solidarności, Konfederacji Polski Niepodległej, Polskiej Partii Niepodległościowej i współzałożyciel Federacji Młodzieży Walczącej w Płocku. W 25. rocznicę powstania FMW, stowarzyszenie skupiające dawnych działaczy tej organizacji, zaprasza 24 października 2009 r. na uroczystość odsłonięcia tablicy upamiętniającej swojego przedwcześnie zmarłego kolegę. Dariusz Stolarski w okresie od sierpnia 1980 do grudnia 1981 roku był jednym z najmłodszych działaczy płockiej „Solidarności”. Po ogłoszeniu Stanu Wojennego jako kilkunastoletni chłopak rzucił się w wir działalności podziemnej. Zawiedziony jednak biernością starszych działaczy „S” swoje sympatie skierował w stronę KPN. Aresztowany za swą niepodległościową działalność w marcu 1986 roku trafił do wiezienia przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, z którego wyszedł w trzy miesiące później na mocy amnestii (czerwiec 1986 r.). W maju 1988 Dariusz Stolarski był jednym z założycieli Płockiej Rady „Solidarności”, której szeregi opuścił w kwietniu 1989 roku, nie godząc się z ustaleniami Okrągłego Stołu. Wówczas, głównie skoncentrował się na działalności w FMW. Wcześniej, w 1985 roku podczas głodówki w Głogowcu k/Kutna poznał ludzi, z którymi założył Federację Młodzieży Walczącej. W sierpniu tego samego roku Płocko-Kutnowska organizacja przyłączyła się do struktur ogólnopolskich FMW, wchodząc w skład Krajowej Rady Koordynacyjnej. W Płocku członkowie Federacji uczestniczyli w tworzeniu MRK „S” Region Płock, Płockiej Rady „Solidarności”, Płockiego Klubu Politycznego. Utrzymywali stałą współpracę z KPN, PPS, PPN, PPZ oraz działającym przy parafii św. Stanisława Kostki w Płocku Duszpasterstwie Akademickim „Petroklezja”. Organizowali kolportaż prasy podziemnej, prowadzili obserwację funkcjonariuszy SB oraz akcje ulotkowe, malowali napisy na murach.W sierpniu i wrześniu 1988 r. członkowie Federacji zorganizowali wspólnie z Komisją Zakładową NSZZ „Solidarność” MZRiP wiece popierające akcje strajkowe robotników Wybrzeża i Śląska. Płocka struktura krytycznie odnosiła się do porozumień Okrągłego Stołu, uważając je za przejaw kolaboracji z władzami komunistycznymi. Odmówiła współpracy z Komitetem Obywatelskim, bojkotując czerwcowe wybory 1989 r. Dariusz Stolarski aktywnie działając na rzecz środowisk młodzieżowych, jako jeden z przedstawicieli płockiej Federacji czynnie uczestniczył w Ogólnopolskiej Konferencji Środowisk Młodzieżowych, która odbyła się w dniach 4-5 lutego 1989 roku w gmachu Politechniki Warszawskiej. W efekcie m.in. tego spotkania, 25 lutego 1989 roku powstaje wspólny program działania FMW Płock i FMW Gdynia, w którym czytamy m.in.: „W 1944 roku wrogi sowiecki totalitaryzm narzucił nam agenturalne rządy komunistyczne. Spotkało się to ze zrozumiałym sprzeciwem społecznym, którego interesy od samego początku, starał się bronić powstały przeciwko aparatowi ucisku Ruch Oporu. Zdławiony w początkach lat 50-tych odrodził się w nowej formie w latach siedemdziesiątych. Na jego bazie, jak również przelanej krwi robotniczej i studenckiej w 1956, 1968, 1970, 1976 i 1981 roku powstała Federacja Młodzieży Walczącej. Rozpoczynając w 1984 roku swoją działalność stała się organizacją ideową działającą w konspiracji. Stawiając sobie za cel nadrzędny odzyskanie niepodległości FMW Gdyni i Płocka stoi na stanowisku stosowania wszelkich dostępnych nam środków przybliżających dzień powstania III Rzeczpospolitej (...). Popieramy wszelkie organizacje zmierzające ku wspólnym celom. Nie utożsamiamy się zarazem z tzw. „opozycją demokratyczną” powstałą na bazie ideologii marksistowskiej (...).

Akcja bieżąca - ma na celu paraliżowanie i osłabianie działań komunistycznych oraz wspieranie działań organizacji zmierzających do obalenia istniejącej władzy (...). Mały sabotaż - ma na celu utrudnianie funkcjonowania aparatu komunistycznego (...)”. za: „ANTYMANTYKA” nr 14, magazyn Federacji Młodzieży Walczącej, Gdynia 1989.03.01-15, ss.2-3. O zaangażowaniu niepodległościowym Darka Stolarskiego w latach 1985-89 można by bardzo wiele napisać. Redagował "Orlęta", pismo Federacji Młodzieży Walczącej w Płocku. Prowadził szeroko zakrojoną działalność wydawniczą, wydając m.in. takie pisma młodzieżowe, jak: "Elektryk", "Jagielloniak", "Małachowiak". Zajmował się również kolportażem niezależnych pism płockich i mazowieckich ("Solidarność Ziemi Płockiej", "Solidarność Płocka" "Biuletyn Informacyjny" MRK "S", "Tygodnik Mazowsze", "Wola", "CDN - GWR", "KOS", "PWA" itp.). Był zawsze niezłomny w prowadzonej przez siebie walce. Ani wiezienie, ani pobicie i wielokrotne zatrzymania, nie były w stanie zawrócić Go z raz obranej drogi, drogi dojścia naszego kraju do pełnej niepodległości i suwerenności. W 1990 odnowił swoje kontakty z KPN, aktywnie działając na rzecz budowy nowej polskiej rzeczywistości. Po wyborach w 1991 roku został dyrektorem biura poselskiego Michała Tokarzewskiego z KPN-u. Startuje także w wyborach samorządowych, niestety brakuje mu kilku głosów ażeby zostać radnym, mimo to aktywnie włączał się w życie społeczne, działając aż do dnia Swojej śmierci. Ciało Dariusza Stolarskiego zostało znalezione w niedzielę 17 października 1993 około godziny 2.00 w nocy na jednym z przystanków autobusowych w płockiej dzielnicy Podolszyce. Według informacji podanych w regionalnym wydaniu Gazety Wyborczej z dn. 19 października 1993 roku, powołując się na wypowiedź anonimowego funkcjonariusza policji, wezwany na miejsce patrol znalazł Darka leżącego na ławce, na brzuchu obejmującego. rękoma jeden z słupków. Wyglądało jakby klęczał. Jedynym zauważalnym obrażeniem była trzycentymetrowa rana z tyłu głowy. Rana, która według biegłych z warszawskiej Akademii Medycznej, przeprowadzających sekcję zwłok, nie mogła być przyczyną Jego śmierci. Choć oficjalny komunikat głosił, iż ze względu na zmiany miażdżycowe przyczyną zgonu Darka mogła być niewydolność oddechowo – krążeniowa (zawał serca), Jego śmierć owiana jest do dziś tajemnicą. Co wydarzyło się tej jesiennej nocy pomiędzy godziną 1.00 a 2.00 wciąż czeka na wyjaśnienie...

24 października 2009 r. w Płocku, odbędą się uroczystości poświęcone śp. Dariuszowi Stolarskiemu, współzałożycielowi FMW Płock, będącą jedną z najlepiej zorganizowanych organizacji podziemnych działających w województwie płockim. W programie m.in. odsłonięcie tablicy upamiętniającej przedwcześnie zmarłego Stolarskiego. Organizatorem jest Stowarzyszenie Federacji Młodzieży Walczącej, a patronat honorowy nad uroczystościami objęli Jego Ekscelencja Biskup Płocki Piotr Libera oraz Prezydent Miasta Płocka Mirosław Milewski).

Sprzedaż majątku po zlikwidowanych stoczniach w Gdyni i Szczecinie budziła poważne wątpliwości już przed wyborami do PE. Zastanawiało zawieranie kontraktu przez ministra skarbu ze spółką zarejestrowaną w raju podatkowym na sprzedaż majątku po obydwu stoczniach. Im bardziej gorąco Minister Skarbu przekonywał opinię publiczną w Polsce, że katarski inwestor zapłaci za zakupiony majątek i będzie budował u nas statki, tym coraz większe wątpliwości wywoływał brak działań przedstawicieli tego inwestora w naszym kraju. Mówiono o wodowaniu pierwszych statków pod koniec 2010 r., a inwestor nawet nie rozmawiał z kluczowymi fachowcami z obydwu stoczni, bez których produkcja statków w Gdyni i Szczecinie była zwyczajnie niemożliwa. Mówiono o statkach, na których budowanie potrzebne były setki milionów euro, a na zakup majątku obydwu stoczni nie było nawet 380 mln zł. Ogłoszono ten sukces na dwa tygodnie przed dniem wyborów do Parlamentu Europejskiego, które Platforma wygrała. W dojrzałych demokracjach taka kompromitacja oznaczać by mogła tylko jedno: podanie się rządu do dymisji, zarządzenie przedterminowych wyborów parlamentarnych i procesy sądowe dla wszystkich zamieszanych w ten prywatyzacyjny skandal.( STOCZNIOWA KOMPROMITACJA RZĄDU Gdyby w jakiejkolwiek gminie przetarg na budowę kilometra wiejskiej drogi wyglądał tak jak sprzedaż polskich stoczni, to zarówno władze, jak i członkowie komisji przetargowej trafiliby zwyczajnie do więzienia. Kilkakrotnie pisałem o sprzedaży majątku po zlikwidowanych stoczniach w Gdyni i Szczecinie. Zwracałem uwagę, że zawieranie kontraktu przez ministra skarbu ze spółką zarejestrowaną w raju podatkowym na sprzedaż majątku po obydwu stoczniach jest pomysłem co najmniej zastanawiającym. Im bardziej gorąco Minister Skarbu przekonywał opinię publiczną w Polsce, że katarski inwestor zapłaci za zakupiony majątek i będzie budował u nas statki, tym coraz większe wątpliwości wywoływały działania (a w zasadzie brak działań) przedstawicieli tego inwestora w naszym kraju.Mówiono o wodowaniu pierwszych statków pod koniec 2010 r., a inwestor nawet nie rozmawiał z kluczowymi fachowcami z obydwu stoczni, bez których produkcja statków w Gdyni i Szczecinie była zwyczajnie niemożliwa. Mówiono o statkach, na których budowanie potrzebne były setki milionów euro, a na zakup majątku obydwu stoczni nie było nawet 380 mln zł. 18 maja, a więc w szczytowym momencie kampanii wyborczej do Europarlamentu premier i minister skarbu uroczyście poinformowali, że stocznia w Gdyni ma katarskiego inwestora, a dwa dni później, że ten sam inwestor nabył majątek stoczni Szczecin. Wprawdzie pieniądze za obydwie transakcje miały wpłynąć - co znamienne - dopiero po wyborach, ale już wtedy odważnie informowano, że produkcja statków zacznie się w obydwu stoczniach jeszcze tej jesieni, a pierwsze wodowania odbędą się pod koniec 2010 roku. Tylko pobieżna analiza tego, co rząd Tuska w sprawie stoczni zrobił, skłania do wniosku, że "sprzedaż" tego majątku przez kilka ostatnich miesięcy była wykorzystywana jedynie do budowania pozytywnego wizerunku premiera, a ogłoszenie klapy tego projektu zgrabnymi posunięciami przełożono na okres powyborczy. Niestety, na jego realizację z budżetu wydano kilkaset milionów złotych (na odprawy dla zwolnionych stoczniowców), parę firm zarobiło kolejne kilkadziesiąt milionów na poszukiwaniu dla części zwolnionych nowych miejsc pracy (próbowała zyskać na tym także firma senatora Misiaka), ponad 8 tys. stoczniowców jest bez zajęcia, a wielomilionowej wartości majątek obydwu stoczni już nigdy nie będzie użyty do produkcji statków. U kooperantów obu zakładów dopiero teraz zaczną się poważne kłopoty... Ze sprawą stoczni w Gdyni i Szczecinie wiąże się tyle znaków zapytania i tyle podejrzeń o jej cyniczne wykorzystanie w kampanii wyborczej, że powinna ją zbadać sejmowa komisja śledcza, sby już nigdy i nikomu nie przychodziło do głowy wykorzystywać pieniędzy publicznych i losu tysięcy pracowników do osiągnięcia korzystnego wyniku wyborczego. Po przeczytaniu wczoraj informacji zamieszczonych na stronach internetowych „Wprost”, dotyczących przetargu na majątek stoczni w Gdyni i Szczecinie, mogę stwierdzić, że sprzedażą zajmowała się ekipa mająca za nic obowiązujące w Polsce prawo, traktująca majątek państwowy jak nic nie wartą „kupę złomu”. Co więcej - w tej sprawie wielokrotnie publicznie kłamano. Przetarg był od początku „ustawiony”, nie bardzo wiadomo, komu stocznie zostały sprzedane, ponadto zostały wystawione na szwank interesy i majątek innej państwowej spółki, Bumaru - a wiele polskich firm startujących w przetargu na majątek stoczni w Gdyni i w Szczecinie poniosło wymierne straty, ponieważ urzędnicy państwowi nie pozwolili im tego majątku kupić, mimo że oferowali najwyższą cenę. Gdyby tak zorganizowano i przeprowadzono przetarg w jakiejkolwiek polskiej gminie na budowę kilometra wiejskiej drogi, to zarówno władze gminy, jak i członkowie komisji przetargowej trafiliby zwyczajnie do więzienia. Ale przetarg na majątek stoczni prowadził w istocie polski rząd i to on zdecydował, że wygrał go nieistniejący katarski inwestor. Ogłoszono ten sukces na dwa tygodnie przed dniem wyborów do Parlamentu Europejskiego, które Platforma wygrała. W dojrzałych demokracjach taka kompromitacja oznaczać by mogła tylko jedno: podanie się rządu do dymisji, zarządzenie przedterminowych wyborów parlamentarnych i procesy sądowe dla wszystkich zamieszanych w ten prywatyzacyjny skandal. Jak będzie w Polsce?). Gdyby przyjąć logikę redaktora Stasińskiego, to jego własną Gazetę Wyborczą należałoby nazwać „drukarką WSI”. Z licznych publikacji, w których można podejrzewać inspirację oficerów tej służby, przypomnę jedną − zdekonspirowanie przez „Gazetę Wyborczą” oficerów polskiego wywiadu wojskowego w Afganistanie, pod absurdalnym pretekstem, jakoby publikowanie przez nich swych zdjęć na internetowych portalach społecznościowych kompromitowało nową (czytaj „pisowską”) Służbę Wywiadu. Prawda była taka, że oficerom wywiadu nakazano zachowywać się w sposób nie wyróżniający ich spośród innych żołnierzy, wśród których takie dzielenie się fotografiami jest zwykłym obyczajem. Dopiero „Wyborcza”, wskazując wywiadowców z twarzy i nazwisk, wyeliminowała ich, ze szkodą dla bezpieczeństwa polskich żołnierzy, ze służby. Skąd mogła wiedzieć, że te akurat zdjęcia przedstawiają oficerów wywiadu? Tylko z jednego źródła. Od ujawnienia stenogramów „Rysia” i „Chlebka” tamtą publikację różni jedna, zasadnicza sprawa: nie sposób wskazać jakiegokolwiek interesu społecznego, któremu miałaby posłużyć demaskacja oficerów polskiego wywiadu w Afganistanie. Była to wyłącznie polityczna gra środowisk byłej WSI odsuniętych przez Antoniego Macierewicza, mająca na celu zdeprecjonowanie i zniszczenie stworzonych przez niego nowych służb.( „Drukarka WSI” moralizuje i poucza Wicenaczelny „Gazety Wyborczej” Piotr Stasiński pozwolił sobie w programie TVN 24 „Loża prasowa” na sugestię, iż „Rzeczpospolita” jest „drukarką CBA”. Logikę jego wywodu wsparła prowadząca Małgorzata Łaszcz twierdzeniem, iż opublikowanie przez nas stenogramów podsłuchanych rozmów „załatwiaczy” od hazardu było złamaniem prawa i czynem nagannym. Nie są to opinie odosobnione, i pokazują one, iż trapiąca Polskę korupcja − w szerokim znaczeniu tego słowa, oznaczającego „zepsucie, deprawację, degrengoladę” − ogarnia także sporą część polskich mediów, które sprzeniewierzają się misji, jaką powinny pełnić w demokratycznym społeczeństwie, misji ujawniania i piętnowania nadużyć władzy. Gdyby przyjąć logikę redaktora Stasińskiego, to jego własną gazetę należałoby nazwać „drukarką WSI”. Z licznych publikacji, w których można podejrzewać inspirację oficerów tej służby, przypomnę jedną − zdekonspirowanie przez „Gazetę Wyborczą” oficerów polskiego wywiadu wojskowego w Afganistanie, pod absurdalnym pretekstem, jakoby publikowanie przez nich swych zdjęć na internetowych portalach społecznościowych kompromitowało nową (czytaj „pisowską”) Służbę Wywiadu. Prawda była taka, że oficerom wywiadu nakazano zachowywać się w sposób nie wyróżniający ich spośród innych żołnierzy, wśród których takie dzielenie się fotografiami jest zwykłym obyczajem. Dopiero „Wyborcza”, wskazując wywiadowców z twarzy i nazwisk, wyeliminowała ich, ze szkodą dla bezpieczeństwa polskich żołnierzy, ze służby. Skąd mogła wiedzieć, że te akurat zdjęcia przedstawiają oficerów wywiadu? Tylko z jednego źródła. Od ujawnienia stenogramów „Rysia” i „Chlebka” tamtą publikację różni jedna, zasadnicza sprawa: nie sposób wskazać jakiegokolwiek interesu społecznego, któremu miałaby posłużyć demaskacja oficerów polskiego wywiadu w Afganistanie. Była to wyłącznie polityczna gra środowisk byłej WSI odsuniętych przez Antoniego Macierewicza, mająca na celu zdeprecjonowanie i zniszczenie stworzonych przez niego nowych służb. Gra, w którą wejść mogła tylko gazeta, której porównywanie ze stalinowską „Trybuną Ludu” zapewnie nie przypadkiem zostało uznane wyrokiem sądu za uprawnione. W krajach demokratycznych za legendarny, wzorcowy przykład spełnienia przez media swej społecznej misji uważane jest ujawnienie przez „The Washington Post” tzw. afery Watergate. Przez kilkadziesiąt lat nie wiedziano, że źródłem wykorzystanych przez gazetę informacji jest wiceszef FBI, ale doskonale wszyscy się domyślali, iż pod pseudonimem „Głębokie gardło” ukrywa się jakiś wysoko postawiony urzędnik państwowy, i że przekazując dziennikarzom tajne informacje popełnia on przestępstwo. Mimo to nikt nie odważył się nazwać „Washington Post” „drukarką FBI”, a dziennikarze, którzy spisywali jego donosy na nadużycia Nixona, Woodward i Bernstein, zostali uhonorowani najwyższą branżową nagrodą i otoczeni powszechnym podziwem. Takie są standardy dziennikarstwa i jego misja w krajach cywilizowanych, o czym redaktor Stasiński i podobni mu powinni wiedzieć. Doktor Norbert Maliszewski, politolog i specjalista od marketingu politycznego, mówił po wybuchu afery hazardowej, że PO wyjdzie z niej cało, jeśli uda się jej „ponownie uśpić społeczeństwo”. Media w rodzaju „Wyborczej” i dziennikarze w rodzaju jej wicenaczelnego nie kierują się misją, która ożywiała wspomnianych demaskatorów Nixona, ale właśnie imperatywem wspierania za wszelką cenę rządzących w owym „usypianiu”. Zamiast piętnować zło, piętnują więc tych, którzy z nim walczą, zamiast informować społeczeństwo − przeprowadzają propagandowe szarże na CBA i rzekomo korzystającą z jej przecieków „Rzeczpospolitą” (a skąd ta pewność, że mieliśmy stenogramy właśnie z CBA, a nie, na przykład, z kancelarii premiera? Ta druga instytucja wydaje się wszak dużo bardziej nieszczelna, co pośrednio potwierdził sam premier, dymisjonując główne postaci swego gabinetu). Zamiast tropić skorumpowanych polityków, usiłują propagandowo rozmyć i „przykryć” aferę, kierując uwagę na wątki drugorzędne lub zgoła zupełnie wyssane z palca. Takie dziennikarstwo do złudzenia przypomina działanie mediów gierkowskich, realizujących partyjną wytyczną, by przekonywać Polaków, że jest świetnie i coraz lepiej, kraj odnosi sukcesy, władza sprawdza się doskonale, nie ma żadnych powodów do zmartwień, a jedyny problem stanowią działania garstki opozycjonistów, wyobcowanych i inspirowanych przez wrogie siły, którym zdrowa większość społeczeństwa mówi zdecydowane „nie”). Serdecznie Pozdrawiam Filip Stankiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
116 2id 12988
116,sztuka uwodzenia kobiet,p
114 116
116
116 8, układy cyfrowe
116, 117
116
116 USTAWA PRZYGOTOWANIE I REALIZACJA INWEST DROG
Dz U 02 12 116 tekst pierwotn
116 - Kod ramki, RAMKI NA CHOMIKA, Miłego dnia
szczegółowe zasady kontroli sufo [Dz.U.98.116.752], Licencja Pracownika Ochrony-Różne dokumenty
49 (116)
2 (116)
koniniana 2012 nr 8 116 sierpien
116 125
116 tRAKTOR, kwitki, kwitki - poziome
15 (116)

więcej podobnych podstron