TARCHOMIŃSKA TRZYNAŚCIE
Kamienica jest bez oczu: dziury po oknach pozabijane dyktą, tu i ówdzie poszarpaną. Framugi ocalałych okien siedzą na słowo honoru. Teresa spod dwudziestego trzeciego zatyka spróchniałą framugę ciuchami nadpalonymi rok temu, gdy w ataku epilepsji przykleiła się 1 do elektrycznego słoneczka.
Powietrze przenika zgniły odór rozkładających się odpadów z opuszczonych mieszkań. Przy rozwalonej kuchni węglowej, na drugim piętrze drewnianej klatki, załatwił się pies, a obok człowiek. Lokatorki cichcem przemykają między smrodem a strachem. Czy znów ktoś nie napadnie? — Zgwałcić nie zgwałcą—mówi Teresa—ale okradną i nożem
postraszą.
Z dziur po oknach widać podwórko: trzepak, śmietnik i wspólną ubikację. Wezwać policji, straży pożarnej albo pogotowia nie można —przecięty kabel telefoniczny huśta się nad śmietnikiem. W kamienicy nie ma gazu ani łazienek. Najwyższym dobrem jest tu kran z
zimna woda.
Kto może, omija ten dom. Ludzie mówią: „feralna trzynastka". Tak wygląda warszawska kamienica przy ulicy Tarchomińskiej 13.
Z ponad dwudziestu głównych lokatorów, w ciągu ostatnich lat ubyło piętnastu. Mieszkanie Teresy spod dwudziestego trzeciego na czwartym piętrze nie różni się od pozostałych. Odpadają kawałki sufitu. Drzwi nie zabezpiecza nawet kilka zamków, można je otworzyć razem z futryną. Ścianę zjada pełzający grzyb. , Na dźwięk dzwonka do drzwi Teresa dostaje histerii, a córeczka ucieka w kąt. Teresa mówi, że ktoś chce ją zamordować. Gdy miesiąc temu w nocy palił się kuśnierz z dołu, lokatorzy bali się I otworzyć drzwi straży pożarnej. Mato się nie podusili.
Teresa ma trzydzieści siedem lat Otrzymuje 700 tysięcy renty z powodu nabytej epilepsji. Na Tarchomińskiej ataki się nasiliły. Tak jak ludzie przedstawiają się sobie z imienia lub nazwiska, tak Teresa w pierwszym odruchu obnaża przypalone ciało. Jak gdyby chciała powiedzieć: jestem ofiarą tej kamienicy.
Mówi, że kiedy w ubiegłym roku upadła na słoneczko, miała dużo I szczęścia: straciła tylko dwa palce, pół piersi, trochę ciała na przedramionach i biodrze. Stan Teresy jest odbiciem stanu kamienicy. Jako niemowlę sturlała się ze stołka na podłogę. Choroba ujawniła się w szkole. Chciała być aktorką, została ślusarzem. Typowy zawód dla dziewczyny z Pragi. Długo nie miała dzieci, bo pękł jej wyrostek i lekarz pomyłkowo wyczyścił brzuch razem z jednym jajnikiem. Teresa mówi, że tamto sturlanie się pogmatwało jej życie, ale Kasia, córka, wyjdzie na ludzi. — Ojciec ją kocha — mówi — to najważniejsze. Co miesiąc płaci na nią 200 tysięcy.
Najbardziej zaludnione jest trzecie piętro kamienicy.
Naprzeciw schodów za drzwiami bez klamki mieszka obywatel, który nikomu nie otwiera, najwyżej siarczyście zaklnie. Siostry Rzewuskie, jego sąsiadki, skarżą się, że jak nabiera wody ze wspólnego kraniku, to nachlapie jak dziecko, tak się w tej misce bryzga. Nie ma potem komu tego wytrzeć.
Dozorcy nikt tu nie widział. Podobno pojawił się raz jedyny, by wziąć sobie drzwi z pustostanu, bo jemu ktoś ukradł.
Opuszczone przez ludzi i szczęście, siostry Rzewuskie śmieją się i płaczę na przemian. Do kamienicy wprowadziły się siedemdziesiąt pięć lat temu. Nie narzekają — mieszka się dobrze. Tylko, żeby chuligani tak nie podpalali śmieci w pustostanach.
Osiemdziesięcioczteroletnia Wiktoria od lat nie wstaje z łóżka pod oknem. Niedawno zwlokła się, by wezwać pogotowie. Jej star-sza siostra, osiemdziesicciosześcioletnia Józefa, wypadła z autobusu i boli ją w boku. Pogotowie przyjechało po ośmiu godzinach. Ktoś z ekipy medycznej powiedział, że już za późno na pomoc. Józefa siedzi na brzegu łóżka, ze spuszczonymi nogami, spuchniętymi jak banie. Drobna, skurczona, cichutko łka i pyta:
— Kto by pomyślał, że tak długo będę żyła. A nie wymawiając Panu Bogu — na wszystkie majowe chodziłam.
Póki żył głuchoniemy brat, który pracował w rzeźni, było łatwiej. Ale zmarł piętnaście lat temu i siostry Rzewuskie zostały na łasce
kamienicy.
Babcie podkreślają, że nie chcą żadnych luksusów: ani gazu, ani szynki na śniadanie. 600 tysięcy renty z powodzeniem starcza na parówkową, kaszę gryczaną albo kurczaka raz w miesiącu. Józefa prosi tylko Boga o dobrą śmierć. Bez strachu, jaki niesie jej kamie-nica. Kiedyś śmierć przychodziła tu w samą porę. Cichutko zabierała koleżanki na Bródno. Teraz jakby się spóźniała. Józefa ma żal do
Pana Boga.
Całe życie pracowała obok śmierci. W szpitalu praskim, gdzie zgłosiła się w wegnę, porzucając fach hafciarki haftu białego.
Wiktoria ma żal do sąsiadki z korytarza, Eugenii, że nie chciała jej zabrać ze sobą do lekarza na oczy. Bo Wiktoria widzi tylko jasno albo ciemno. Ostatnio Eugenia odmówiła kupienia bułki swym sąsiadkom. — Ona ma oczy i zdrowie, to lata—zazdrośnie mówi Wiktoria.
— Ale jest nieużyteczna.
Eugenia spod osiemnastki upodobniła się do swych trzech lalek. Siwe włosy zaczesała do tyłu. Usta pomalowała na czerwono. W smutnym uśmiechu Eugenii jest coś demonicznego. Tak, jak w jej lalkach.
Jedynie co różni jej lalki od ludzi, to brak imion. Ale mają sukieneczki na niedzielę. Sobie też Eugenia czasem coś uszyje. Tylko siły coraz mniej. Skończyła osiemdziesiąt jeden lat Miesiąc temu pochowała młodszą siostrę. Wydała na to całe oszczędności, bo przy okazji dopłaciła do swojego grobu.
Lalki po chrześnicy są jedynym towarzystwem Eugenii. Może im się poskarżyć na sąsiadki, siostry Rzewuskie, że ich nie lubi; całe życie w wąskim korytarzyku ocierają się o siebie, a przecież pozostały sobie obce. Lalkom Eugenia powierza swoje tajemnice, że w wojnę Niemcom na Dzielnej kartofle obierała i talerze po nich myła. Ale lalka, choć wierny słuchacz, nie odpowie. Dlatego Eugenia wychodzi do świata. Co jakiś czas jedzie na Targówek. Został jej i tam kuzyn bez nogi. Wozi mu smalec i makaron. Pieniędzy nie daje, bo zaraz na wódkę wyda.
Wstaje o ósmej, ogarnia mieszkanie i idzie do lekarza. Kiedyś zamiast do lekarza chodziła w kolejki. Dzięki nim miała towarzystwo. Teraz — trzy, cztery razy w tygodniu jedzie na cmentarz.
— To jedyna moja radość — mówi Eugenia. Tam mam wszystkich znajomych: umarłych i żywych. Żywi są zawsze ci sami: starsi, samotni. Rozmawiają o śmierci i o drożyźnie.
Na groby Eugenia przynosi znicze własnego wyrobu, bo wychodzi taniej: za 300 złotych kupuje sadło, rozpuszcza w rondelku na elektrycznej maszynce sprzed trzydziestu lat, dodaje parafiny. Na i kartofel nabija zapałkę z watą, zalewa i znicz gotowy. Stół w mieszkaniu Eugenii zastawiony jest zniczami, na brzegu stoi wazon z I jaśminem. Zapachy mieszają się ze stęchłym odorem kamienicy. Do
zagraconego pokoju, wdziera się słońce. Eugenia się wzdryga. — Zniszczy mi narzutę — mówi przykrywając ją ścierką. Janek spod dziewiątki jest jedynym lokatorem, który się urodził na Tarchomińskiej 13. Uważa to za powód do dumy i nie ma zamiaru się stąd wyprowadzać. Ma dzikie spojrzenie, sznyty i — mimo trzydziestu jeden lat — przytępiony słuch. W zimę stulecia poznał Elę, swą przyszłą żonę, która co jakiś czas od niego odchodzi, potem wraca. Ela sprzedaje bilety na dworcu, Janek jest malarzem pokojowym. Wyuczył się na tapicera, bo tam skierowała go szkoła specjalna, którą pomyślnie ukończył po dziesięciu latach. Mówi, że tapicer to zawód dla frajerów. Malarz pokojowy to co innego. Po fajrancie właściciel ścian stawia literka.
Od miesiąca Janek jest przykuty do łóżka. Gdy wracał wstawiony do domu, koledzy ogolili mu głowę i brzytwą pocięli udo. Janek mówi, że takie porachunki to normalka.
W sporze z kolegami poszło o wędkę po Tomku, który w czerwcu i zapił się na śmierć albo został uduszony.
Dzięki operacji Janek zaczął kuśtykać o kulach. Dostał komplet od szwagra, który nie ma już jednej nogi.
Janek nie żałuje, że tak wyszło. Poleży sobie, a chorobowe leci. Ścianę wokół leżanki wykleił plakatami z Rambo i Brucem Lee, i z synem oglądają na wideo filmy sensacyjne i karate. — I seksualne — dodaje. Żona się rumieni.
Wideo kupiła Jankowi mama, za pieniądze zarobione na sprzątaniu w Belgii. Miała zostać dłużej, ale gdy syna w bramie pocięli — wróciła. Mieszka w sąsiednim bloku. Poszła za drugim mężem, tym, co miał mieszkanie z ubikacją.
Syn Janka, Hubert, z trudem przedarł się do trzeciej klasy, bo zaniedbał matematykę. Przygotowywał się do komunii.
W wakacje Hubert znika na pół dnia. W domu nie może hasać, bo stropy drżą, na podwórku jest tylko trzepak. Janek nie martwi się o syna. Co z niego wyrośnie, to wyrośnie.
—Przecież go nie zabiję, jak coś ukradnie—wyjaśnia. — Mogę mu najwyżej powiedzieć: synku nie kradnij, bo raz ci się uda, drugi też, a za trzecim razem cię złapią.
Po zmroku kamienica na Tarchomińskiej 13 ożywa. W pustostanach pojawiają się wąchacze kleju, amatorzy taniego wina i taniej miłości. Teresa łyka podwójną dawkę leków przeciw epilepsji, a siostry Rzewuskie modlą się o dobrą śmierć.
Niedawno ktoś ukradł Matkę Boską — postawioną przed wojną ze składek przy bramie. Potem się znalazła: kilka dni leżała pod śmietnikiem. Józefa mówi, że w kamienicy już tylko diabeł pozostał.
lipiec 1991
Irena Morawska