Łódzkie rozrachunki Autorski przegląd prasy Komentatorzy kolejny dzień żyją sprawą napadu na lokal PiS w Łodzi. W „Polsce The Times” Paweł Siennicki pesymistycznie głosi, że „Smoleńsk nie przerwał spirali nienawiści, nie skończy jej tragedia w Łodzi.”
Siennicki pisze: „Co jest najsmutniejsze, to to, że w debacie, jaka rozgorzała po tragedii, niewiele jest refleksji, a przede wszystkim zwykłego ludzkiego współczucia dla rodziny zamordowanego. Nawet w majestacie śmierci pałki używane przez polityków cały czas są w ruchu i trwa w najlepsze okładanie się nimi. Staram się zrozumieć pretensje polityków Prawa i Sprawiedliwości. Zginął ich kolega, tylko dlatego, że miał nieszczęście przebywać w biurze poselskim. Ale czy rzeczywiście można kogokolwiek w świecie politycznym uczynić winnym tej zbrodni, wskazać palcem na jakieś środowisko? Moim zdaniem nie można. Odpowiedzialni za zabójstwo nie są bynajmniej, jak chciałby Jarosław Kaczyński, politycy PO. Silna jest pokusa uznania za głównego prowodyra agresji w polityce Janusza Palikota, który nieraz wszelkie przekraczał granice, choćby mówiąc o patroszeniu prezesa PiS. Palikota można uznać za destruktora standardów debaty publicznej, ale też uproszczeniem byłoby nazwanie go jedynym winnym polityki agresji i przełamywania norm kulturalnego dyskursu politycznego. Czy zatem zasadne jest stwierdzenie o symetryczności odpowiedzialności za wyrażenia w Łodzi? Bo krytycy PiS już formułują zarzut, że partia Kaczyńskiego odpłacała pięknym za nadobne i w równym stopniu podgrzewała nastroje co Janusz Palikot. To też nie jest prawda. Huśtawki nienawiści bynajmniej nie rozhuśtał sam jeden Jarosław Kaczyński. Choć gdyby lider PiS trwał nadal w swojej retoryce z czasów własnej kampanii prezydenckiej, sam ogłosiłbym go dzisiaj autorem największej sanacji standardów w polskim życiu publicznym. Tak jednak się nie stało. Chciałbym mocno powiedzieć: uważam, że za spust w biurze PiS pociągnął szaleniec, szukanie bezpośrednich winnych tragedii wśród polityków nie służy niczemu innemu jak budowaniu kolejnego spektaklu i nakręcaniu kolejnych emocji. Zaledwie pół roku temu, patrząc na lądujące kolejne samoloty z trumnami ofiar katastrofy w Smoleńsku, politycy od lewa do prawa gremialnie ogłaszali zakończenie wojny polsko-polskiej. Pół roku później z tych deklaracji został już chyba tylko popiół. Jeśli po Smoleńsku stracona została szansa na naprawienie stanu debaty publicznej, to uważam, że tym bardziej nie ma szans na jej poprawę po tragedii w Łodzi. Tym razem również nie będzie żadnego nowego otwarcia. Możemy teraz co najwyżej liczyć na większą odpowiedzialność za słowo, choć też nie oczekiwałbym przełomu. I tu dochodzimy do odpowiedzialności nas wszystkich, nie tylko polityków. Sprzeciwiam się próbom obarczania mediów czy dziennikarzy odpowiedzialnością za podgrzewanie atmosfery nienawiści. Naszym, dziennikarzy, zadaniem jest opisywanie rzeczywistości we wszystkich jej odcieniach. Mamy wręcz obowiązek wyciskania od polityków z mainstreamu prawdziwych poglądów, nawet jeśli są szokujące. Choćby po to, żeby rozliczyli ich wyborcy. Uważam jednak, że po łódzkiej tragedii może się coś zmienić. Może warto zacząć od walki z internetowym chamstwem. Polska sieć stała się bowiem swoistym rezerwatem szaleństwa, fora internetowe wręcz puchną od przykładów szaleństwa, nierzadko są to groźby karalne.” Tyle Siennicki. Może i udałoby się skupić na powadze śmierci, gdyby nie poczucie PiS, że jest przedmiotem nagonki. I udowadnianie, że pisowcy mają manie prześladowczą niczego nie rozwiąże. Bo przemysł pogardy był i jest faktem. A pseudo przeprosiny polityków PiS jeszcze dolewają oliwy do ognia. W wywiadzie dla TVN prezydent Komorowski niby przeprasza, ale przepraszając także za Macierewicza zamienia całą sprawę w kpinę. Podobnie jak Niesiołowski, niby przepraszając w programie Moniki Olejnik, de facto dolewając jeszcze oliwy do ognia. A co do Siennickiego nie dziwię się, że nie ma on ochoty na dyskusję o nakręcaniu polityków poprzez wybijanie przez media ostrych i zaczepnych wypowiedzi. Siennicki sam uwielbia przeprowadzać pieprzne wywiady z których soczyste cytaty wybijane są potem na portalach internetowych. A pomysł monitorowania szaleńców w Internecie? Brzmi efektownie i jest nawet słuszny – tyle, że kto ma się tym zajmować? Policja? Już słyszę tyrady szefów MSW o braku ludzi i oburzenie Internautów inwigilowaniem sieci.
W „Dzienniku Gazecie Prawnej” Tomasz Wróblewski pisze: „Zbrodnia w Łodzi, awantury na Krakowskim Przedmieściu, katastrofa pod Smoleńskiem. Kolejne wstrząsy do żywego dotykały nasze uczucia, ale w żaden sposób nie zburzyły porządku i stylu polityki. Jak w biało-czarnych westernach tło się przesuwa, zmienia się krajobraz, a ci sami kowboje dalej tkwią w tej samej strzelaninie. Wystarczy wziąć kilka najbardziej zaangażowanych tekstów, polemik i tyrad polityków z dowolnego okresu naszej półrocznej kłótni narodowej i powymieniać fakty. Zbrodnię w Łodzi na smoleńską katastrofę, awanturę pod krzyżem na awanturę w Sejmie. Myśli i argumenty mogą zostać bez zmian. (…) A może w tym narodowym popisie retoryki jest coś krzepiącego. Po wszystkich wstrząsach i tragediach sondaże opinii nieco falują, ale jak na okoliczności i słowa, które padają, oskarżenia o zbrodnie, faszyzm, komunizm, zdradę narodową, jesteśmy zaskakująco stabilni w swoich nastrojach. Państwo działa, gospodarka jeszcze lepiej. Świat jakby nie widział naszych awantur i inwestuje na potęgę. Stabilność polskiej sceny politycznej i ulicy jest zaskakująco duża, jeżeli porównamy to z zawirowaniami w Grecji, we Francji, Włoszech. Może w tym szaleństwie jest metoda. Coś w rodzaju zbiorowej psychoterapii. Gadanie jeden przez drugiego, jeden na drugiego, bez większego celu ani myśli przewodniej. Ot tak, żeby rozładować kolejne frustracje i z powrotem wziąć się do roboty.” Wszystko pięknie, tylko ten uspokajający krajobraz ma jedną wadę. Oto właśnie w wyniku nadmiaru emocji został zamordowany człowiek. A słowa Wróblewskiego przyjmuję raczej jako chęć znalezienia sposobu na zachowanie stoickiego spokoju mimo przygnębiającej świadomości pogrążania się Polski w zimnej wojnie domowej. Wreszcie „Gazeta Wyborcza”, która piórem Ewy Milewicz wzywa wyborców Pis, aby odsunęli Jarosława Kaczyńskiego do władzy. W komentarzu „Zablokować piranie” pisze: „Dopóki wyborcy nie przyswoją sobie, że w każdej partii mają paletę nazwisk do wyboru, że nie muszą głosować na tych z pierwszych miejsc, tych, którzy co dzień mówią to samo co zawsze, bez związku z rzeczywistością – będziemy w każdej kadencji parlamentu czytać o mowie nienawiści, wojnie polsko-polskiej, polskim piekle. Czytamy o tym już 20 lat, choć z różnym natężeniem. W to, co się dzieje dziś w Polsce, skutecznie mogą wkroczyć tylko wyborcy. Nikt inny, żaden mąż stanu nie uleczy Polski z PiS-u. PiS to Jarosław Kaczyński. I tylko on. A on od czasu katastrofy smoleńskiej napędzany jest jedną myślą: pomścić tę śmierć. “Oni” muszą za nią zapłacić. Oni to Rosjanie. Oni to Platforma, jej czołówka, każdy, kto jakimś słowem lub czynem wystąpił przeciw Lechowi Kaczyńskiemu. To cały program PiS. W PiS-ie nie działają hamulce. Lech Kaczyński i jego żona Maria nie żyją. Tylko z nimi chciał lub musiał się liczyć prezes tej partii. Na wyniku wyborczym też mu nie zależy. 25 procent czy 7? A jakie to ma znaczenie? Zależy mu na pomszczeniu najbliższych. Misją PiS jest więc codzienne piętnowanie Tuska stemplem moralnej odpowiedzialności – za katastrofę smoleńską, za morderstwo w Łodzi. Lista win bez końca i bez sensu. Kaczyński mówi z trybuny sejmowej o gaszeniu moczem zniczy pod Pałacem Prezydenckim. I o gaszeniu niedopałków papierosów na szyjach modlących się kobiet. Policja nie reagowała? Musiał jej Tusk zakazać.(..) Tu żadne pojednanie nie jest możliwe. Bo pojednanie albo nawet tylko uspokojenie dla Jarosława Kaczyńskiego byłoby zdradą. Muszą interweniować wyborcy.” Efektowny pomysł felietonistyczny ale raczej kulą w płot. Pani Ewa myśli, że jak w jej opinii akty agresji wobec obrońców krzyża są absurdem, to myślą tak wszyscy w tym wyborcy PiS. Nie – bo maja dostęp do Internetu i znają nagrania choćby „Frondy” spod krzyża na których młodociani chamusie obrażają ludzi modlących się na Krakowskim Przedmieściu. Komentatorzy lubią powtarzać, że każdy występ lidera PiS daje punkty wyborcze Donaldowi Tuskowi Ale działa to i druga stronę – każdy występ Kazimierza Kutza i Janusza Palikota przekonuje miliony Polaków do wspierania Kaczyńskiego. I dlatego pomysł Ewy Milewicz to cios w próżnię. Co oczywiście nie wyprowadza nas z fatalnego klinczu na polskiej scenie politycznej. Ale hasła „za łódzką tragedię winny jest sam PiS” – wyborcy PiS nie kupią.
Semka
W sprawie napaści na łódzkie biuro PiS, wydałem następujące: Oświadczenie Od pół roku z niepokojem obserwuję rosnącą między polskimi politykami nienawiść. Nienawiść wydaje zatrute owoce. Jeśli ktoś obarcza prasę endecką za śmierć śp. Gabryela Narutowicza, jeśli ktoś wini propagandę PRL za śmierć śp. ks. Jerzego Popiełuszki, to powinien obwiniać prasę III RP za śmierć pracownika łódzkiego biura PiS. Zwracam jednak uwagę, że równie dobrze inny szaleniec mógł wedrzeć się do biura PO i zamordować kogoś, bo nienawidzi p. Donalda Tuska, który – wedle propagandy PiS - „ma ręce we krwi”. Twierdzę, że do niedawna kampania nienawiści służyła zamaskowaniu faktu, że różnice programowe PO, PiS, PSL i SLD są w praktyce żadne; obecne jej natężenie to wynik czysto personalnych animozji. Wzywam do zaprzestania tej bezsensownej kampanii – i rozpoczęcia prawdziwej dyskusji o przyszłości Polski. Komentarz: śp. Eligiusz Niewiadomski, nienawidząc śp. Józefa Piłsudskiego, zamordował w zastępstwie Gabryela Narutowicza. Tu nienawidzący Jarosława Kaczyńskiego szaleniec zamordował zupełnie już sobie nieznanego człowieka... i tu jam unperson Jako polityk dla Salonu nie istnieję. Wiem, że mnie nie ma. W sondażach na Prezydenta Warszawy jestem na II lub III miejscu – nie wspominając o internetowych, gdzie częściej jestem I niż II - ale o mnie się nie mówi. Nie wypada. Fi donc.
Ale jestem też felietonistą. Piszę tygodniowo w łącznym nakładzie ponad milion egzemplarzy. Piszę – wydawało mi się – dowcipnie, ostro, w sposób urozmaicony... I oto przez przypadek znalazłem w Sieci felieton p. Daniela Passenta - zamieszczam jego fragment: (…) oto prowizoryczna lista felietonistów PRL i IV RP - nadsyłajcie uzupełnienia, jeżeli kogoś pominąłem, napiszcie, co o nich myślicie, czy felieton się przeżył, jak twierdzą niektórzy, czy nadal ich (kogo?) czytacie, czy też “dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”? Za kim tęsknicie, kogo macie dość? Felietoniści w czasach niewoli: Stanisław Dygat, Andrzej Dobosz (Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia), Stefan Kisielewski, Stanisław Lem, Zbigniew Mitzner (Jan Szeląg), Adolf Rudnicki, Antoni Słonimski, Krzysztof Teodor Toeplitz, Jerzy Urban. Felietoniści wolni lub wyzwoleni z niewoli: Bronisław Łagowski, Jerzy Pilch, Maciej Rybiński, Ludwik Stomma, KTT, Jerzy Urban, Rafał Ziemkiewicz. (Oddzielna grupa to felietoniści-satyrycy: Groński, Ogórek, Tym) (...) No, właśnie. Felietonistą również nie jestem. Stanisław Michalkiewicz zresztą też. Co ciekawe: p. Passent prosił o uzupełnienia. 104 Komentatorów wymieniło kilkudziesięciu jeszcze felietonistów – z tego 1 (jeden) mnie (z pewnymi zastrzeżeniami – że nudzę), a 2 (dwóch) Michalkiewicza. Więc jednak – choć w formie szczątkowej – istnieję.
Co ciekawe: listę p. Passenta mógłbym uzupełnić znakomitymi nazwiskami – ale są na niej dwa, których nie znam: Andrzej Dobosz (Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia) i Jerzy Pilch. Kim są ci Panowie? Gdzie publikowali lub publikują? A – już mam klucz: z wyjątkiem dwóch te nazwiska to felietoniści „POLITYKI”, „Gazety Wyborczej” lub „Tygodnika Powszechnego”... Poza Salonem świat nie istnieje... Uwaga ostatnia: p. Passent niewątpliwie jest za równouprawnieniem, ale na Jego liście nie ma ani jednej kobiety. Wśród uzupełnień - też. Co jest zresztą uzasadnione.
Ciszej nad tą trumną! Co to za państwo, w którym jeden szaleniec zabijając jednego pracownika lokalnego biura jednej partii powoduje, że cały kraj się trzęsie? Co to za kraj, w którym przywódca opozycyjnej partii zyskuje głosy nie dzięki temu, ze ma coś do zaproponowania, tylko krzycząc o rzekomej wielkości swojego brata? A potem nabija sobie dodatkowe punkty żerując na trupie tego pracownika? Co to za kraj, w którym posłowie opozycyjnej partii z powodu wybryku wariata proszą „Rząd” (który nienawidzą, pomawiają o to, że ma krew na rękach i chcą obalić!) o ochronę policyjną? Co to za „Rząd” , który tego rodzaju śmiesznym naciskom ulega – o tyle konsekwentnie, że przed tym z powodu jednego anonimu zamknął był całe metro w stolicy? Co to za ludzie, który paczkę ewidentnych tchórzy będą zapewne chcieli wybrać do parlamentu, by nimi rządziła? Co o tym myślą cienie posłów PSL - w 1947 roku naprawdę bitych, porywanych i mordowanych? Panowie! Milczcie – i wstydźcie się! Wyjaśnienie: Gdym pisał wczoraj pod swoim "Oświadczeniem" o morderstwie na śp. Gabrielu Narutowiczu, chodziło mi o to, że śp. Eligiusz Niewiadomski zamordował chociaż prezydenta; dziś ofiarą pada byle kto. Schodzimy na psy. Co widać i po tym, że lat temu 63 walczono o COŚ. dziś walczy się tylko o dostęp do żłobu. Więc i ofiary takie jakieś pośledniejsze. Nie umniejszając w niczym zacności śp. Marka Rosiaka.
Groźny katar Ileż razy biegałem po podwórku i wracałem przeziębiony, zakatarzony lub wręcz z anginą. Mama, pakując mnie do łóżka, zamiast mnie pocieszać, łajała: „Dobrze ci tak! Na drugi raz będziesz brał czapkę, szalik i sweter!” Miała chyba rację. Ja w każdym razie Jej ją przyznawałem i bez oporu łykałem jakieś paskudztwa, mające postawiać mnie na nogi. No, i dobrze: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni!”. JE ks. Andrzej-Józef Léonard, arcybiskup Brukseli i prymas Królestwa Belgii, wydał właśnie książkę: „Monsignore Léonard – konwersacje”, w której wyraził pogląd, że AIDS to rodzaj immanentnej sprawiedliwości. Jak ktoś postępuje lekkomyślnie – to potem ponosi konsekwencje. Wydawałoby się: banalne stwierdzenie. Jednak grupy tzw. (tfu!) „gejów” (nie mylić z homosiami; „gej” - to niejako „homoś zawodowy”, często w ogóle nie będący homoseksualistą; bycie zawodowym homosiem jest bardzo dobrze opłacane przez Brukselę!) natychmiast oskarżyły Go o „piętnowanie chorych”. Na co ks. abp Léonard zwołał konferencję prasową, na której dobrotliwie wyjaśnił, że nie miał na myśli noworodków i zakażonych przez transfuzję. Odnosiłem się do kwestii swobody seksualnej. Choroba jest często konsekwencją wpisaną w nasze zachowania. Jeśli dużo palisz, masz raka płuc. Jeśli pijesz za dużo whisky, masz marskość wątroby. AIDS pojawia się często tam, gdzie jest wielu różnych partnerów seksualnych. Częściej przy stosunkach analnych niż waginalnych”. I, oczywiście, ma absolutną rację. Tak nawiasem: homosie domagają się izolacji chorych na AIDS – tak samo, jak chorzy na trąd trzymani są w leprozoriach – i nikt nie protestuje. Natomiast tzw. (tfu!) „geje” - przeciwnie. Co raz jeszcze dowodzi, że (tfu!) „gej” ma tyle samo wspólnego z homosiem, co feministka z kobietą, a działacz związkowy z robotnikiem. To przecież homosie są najbardziej narażeni na złapanie HIV-a od partnera! Ks. arcybiskup dodał jeszcze: „To trochę tak jak w ekologii: jeśli źle się traktuje środowisko, to ono w końcu źle obejdzie się z nami” - ale wątpię, by przekonał tym ekologów. „Ekologowie” zresztą są dziwnymi ludźmi. Domagają się, na przykład, by kobiety nie chodziły w futrach – co nie przeszkadza im nosić skórzanych pasków i butów. Najnowszym wynalazkiem „ekologów” jest „Walka z Globalnym Ociepleniem” poprzez nieemitowanie „gazów cieplarnianych”, w tym CO². Problem w tym, że „Zieloni” czynią to w imię „ratowania roślinności” - a jak każdemu wiadomo, rośliny do wzrostu potrzebują akurat ciepła i dwutlenku węgla. „Naturalne środowisko” to takie, w którym w rodzinie rodzi się dziesięcioro dzieci – z czego siedmioro umiera na rożne choroby. „Ekolodzy” wzywają do tego, by w rodzinie było jedno dziecko – no, co najwyżej dwoje – i oczywiście za obowiązek państwa uznają walkę ze śmiertelnością niemowlaków – jak gdyby nic nie słyszeli o selekcji naturalnej, podstawowej cesze naturalnego środowiska. Powinni przy tym dbać o zachowanie nie tylko czapli pstrokatej i kormorana głuchodziobego – ale również o wirusa ospy czy lasecznika Kocha – też stworzenia Boże, jakby się kto pytał. „Zieloni” takie postawienie sprawy uważają za prowokację – i tematu unikają jak ognia. Ci sympatyczni wariaci uważają za swój obowiązek popieranie (tfu!) „gejów” i homosiów (choć ci ostatni o żadne „poparcie” nie proszą – ani też sami „ekologów” na ogół nie popierają). Jednakże w społeczeństwach żyjących w środowisku naturalnym (np. na Nowej Gwinei czy w Amazonii) homoseksualizm nie występuje – a gdyby się tam jacyś homosie trafili, to zostaliby potraktowani tak, jak nakazuje Bóg w Starym Testamencie: „Nie będziesz obcował z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą. To jest obrzydliwość. Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą, popełnia obrzydliwość. Obaj będą ukarani śmiercią, sami tę śmierć na siebie ściągnęli”. Ciekawe, jak (tfu!) „geje” potraktowaliby taką tezę: „Ostatnio zaniedbujemy kamieniowania homosiów – więc Bóg postanowił to niedopatrzenie naprawić”... JKM
Faszyści się budzą Czym się różni ustrój faszystowski od ustroju wolnościowego? Niektórzy, zwłaszcza tak zwani „młodzi wykształceni z dużych miast”, czyli inaczej mówiąc – półinteligenci, co to swoją „intelektualną zupę” chlipią z „Głosu Cadyka”, czyli żydowskiej gazety dla Polaków, myślą, że faszyzm polega na prześladowaniu Żydów. Najwyraźniej nie wiedzą, bo i skąd, że wśród faszystów było całkiem sporo Żydów i na przykład w słynnym „marszu na Rzym” urządzonym w 1922 roku przez Benito Mussoliniego, wśród 40 tysięcy faszystów było 230 Żydów. Aldo Fizzi był nawet członkiem Wielkiej Rady Faszystowskiej, a organem prasowym Żydów - faszystów była „La Nostra Bandiera”. Antysemityzm nie jest więc wcale immanentną właściwością faszyzmu, tylko przypadłością incydentalną, podobnie zresztą, jak w komunizmie: raz Żydzi mają okres dobrego fartu, a innym razem – gorszego. Na przykład w 1940 roku na Kresach przyłączonych do sowieckiej Białorusi popularny był anonimowy wierszyk: „Hop, naszy hreczanniki, usie Żydy naczalniki, usie Paliaki na wywoz, Biełarusy – w kołchoz!” Kiedy jednak w wielkiej polityce Związek Sowiecki postawił na kraje arabskie, to nie tylko natychmiast stracił reputację, ale Żydom skończył się też poprzedni dobry fart. W tej incydentalności można zresztą dopatrzeć się pewnego cyklu, który zauważył i opisał jeszcze w Średniowieczu pewien niemiecki książę. Żydzi – powiadał – są jak gąbka. Kiedy już dobrze nasiąkną, to my ich wyciskamy. Otóż to! Teraz, ma się rozumieć, znajdujemy się jeszcze na etapie nasiąkania, o czym świadczy choćby impreza, jaka z inicjatywy stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita” odbyła się w Teatrze Polskim w Warszawie. Panie Agnieszka Graff i Agnieszka Holland oraz panowie Paweł Huelle i Jarosław Gugała doszli do wniosku, że nie powinno być wolności dla wrogów wolności, zaś bezpieczeństwo, a nawet dobre samopoczucie mniejszości żydowskiej, jest ważniejsze od wolności słowa. Nawiasem mówiąc, tak samo było za Stalina, więc tylko patrzeć, jak ci płomienni szermierze wolności zaczną nienawistników pakować do lochu, a jeśli i to nie pomoże, to kto wie – może nawet i do gazu? Ale mniejsza z tym, bo przecież chodzi o faszyzm – co stanowi jego istotę, jego – jak to się mówi – najtwardsze jądro? Wydaje się, że istotę faszyzmu najlepiej wyraża faszystowski slogan propagandowy: „Wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciw państwu!” Zasada ustroju wolnościowego głosi, że co nie jest zakazane – jest dozwolone. Tymczasem zasada ustroju faszystowskiego jest odwrotna; dozwolone jest tylko to, co jest dozwolone. Wprawdzie z zacytowanego propagandowego sloganu to expressis verbis nie wynika , ale pośrednio – jak najbardziej. W jaki sposób działa państwo? Państwo – jak zauważył generał de Gaulle – nie wysuwa propozycji, tylko wydaje rozkazy. Nie odnosi się to oczywiście do współczesnej Polski, bo to nie jest prawdziwe państwo, tylko jego tandetna imitacja, ale w przypadku prawdziwych, poważnych państw, tak właśnie jest. Zatem jeśli „wszystko” ma być „w państwie”, a nic – „poza państwem”, nie mówiąc już o tym, żeby cokolwiek „przeciw”, to znaczy, że niczego nie wypada, a nawet więcej – niczego nie wolno uczynić bez wyraźnej woli „państwa”, a więc – bez rozkazu, a przynajmniej – pozwolenia. Zatem – dozwolone jest tylko to, co zostało dozwolone. I to właśnie jest najważniejsza różnica między ustrojem wolnościowym, a faszyzmem, a nie żadni tam Żydzi, czy cykliści. Faszyzm Benito Mussoliniego był popularny nie tylko we Włoszech, ale na całym świecie. Jego entuzjastą był nie tylko Mahatma Gandhi, ale nawet – Winston Churchill. W tej sytuacji trudno się dziwić, że i w Polsce, gdzie dominującym nurtem kulturowym była i jest skłonność do snobistycznego i powierzchownego naśladownictwa, ideologia faszystowska znajdowała entuzjastów zarówno w ruchu narodowym, jak i socjalistycznym – bo nie możemy zapominać, że faszyzm jest ideologią jeśli nie socjalistyczną, ze wszystkimi jej wynalazkami, to na pewno – etatystyczną, co wynika już z zacytowanego sloganu. Znalazło to wreszcie wyraz w art. 4 konstytucji kwietniowej z 1935 roku, który w punkcie 1 głosił, że „W ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”, zaś w punkcie 2 – że „Państwo zapewnia mu swobodny rozwój, a gdy dobro powszechne wymaga, nadaje mu kierunek lub normuje jego warunki”. Niepodobna nie zauważyć podobieństwa, a właściwie identyczności tych zapisów konstytucji kwietniowej ze sloganem propagandowym włoskich faszystów. „W ramach państwa” to przecież nic innego, jak „wszystko w państwie”. Z kolei – „w oparciu o nie”, to nic innego, jak „nic poza państwem”. Wreszcie punkt 2 artykułu 4, a zwłaszcza stwierdzenie, że gdy dobro powszechne wymaga, to państwo „nadaje mu (tj. społeczeństwu – SM) kierunek lub normuje jego warunki”, to inaczej, tzn. bardziej rozwlekle powiedziane „nic przeciw państwu”. Zwróćmy też uwagę na wewnętrznie sprzeczne sformułowanie punktu 2, że „państwo” z jednej strony zapewnia społeczeństwu „swobodny rozwój”, ale jednocześnie „nadaje mu kierunek” lub „normuje jego warunki” – oczywiście nie zawsze, tylko w momencie, „gdy dobro powszechne tego wymaga”. Jednak – powiedzmy sobie szczerze – czy jest kiedykolwiek taki moment, gdy dobro powszechne tego nie wymaga? Takiego momentu nie ma. Zawsze dobro powszechne – d’abord – więc jest rzeczą oczywistą, iż „swobodny rozwój” społeczeństwa tak naprawdę jest zdalnie, albo nawet i ręcznie kierowany, że „społeczeństwo” może się rozwijać wyłącznie w kierunku mu „nadanym”, a uwarunkowanym wymaganiami „dobra powszechnego”. A kto wie, jakie są te wymagania? A któż by inny, jeśli nie „państwo”, czyli ci, którzy państwem kierują? W tej sytuacji nie dziwi nas, że faszyści włoscy jako rzecz oczywistą przyjęli zasadę: „Duce ha sempre ragione” (Wódz ma zawsze rację), którą później, tzn. w roku 1934 w postaci Fuhrerprinzip (zasady wodzostwa), jako podstawy systemu prawnego III Rzeszy sformułował Hans Frank. Oczywiście z powodu obfitości pięknych kobiet i wina, faszyzm włoski nie był tak demoniczny, jak niemiecki, nie mówiąc już o jego polskiej karykaturze – bo u nas nic nie dzieje się naprawdę, tylko mamy do czynienia z mniej lub bardziej udanymi imitacjami. Co do zasad jednak – to wszystko się zgadza. Dlaczego to wszystko przypominam? Ano dlatego, że reliktem okresu recepcji faszystowskich idei do Polski w latach międzywojennych, jest ustawa z 15 marca 1933 roku o zbiórkach publicznych, stanowiąca, iż przeprowadzenie publicznej zbiórki pieniędzy jest możliwe wyłącznie za zezwoleniem władz, które decydują też, czy jej cel jest nie tylko zgodny z prawem, ale i „godny poparcia”. Nie tylko zresztą ona, bo na przykład podobnie faszystowska z gruntu jest ustawa o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, a zwłaszcza – jej postanowienia o koncesjonowaniu rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych. Zwróćmy uwagę, iż zasada koncesjonowania wynika z absurdalnego i oczywiście wrogiego swobodzie wypowiedzi przekonania, że jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu człowiekowi, to musi uprzednio uzyskać pozwolenie od trzeciego człowieka – urzędnika państwowego. Jestem pewien, że nasi faszyści chętnie udzielaliby takich pozwoleń nawet gdyby nie dotyczyły one przekazywania wiadomości za pośrednictwem urządzeń elektronicznych, tylko bezpośrednio – tylko trochę wstydzą się jeszcze do tego przyznać, a po drugie – nie wymyślili jeszcze sposobu kontrolowania takich niedozwolonych przekazów. Podobnie jest w przypadku zbiórek publicznych. Zwróćmy uwagę, że chodzi o sytuację, gdy jeden człowiek dobrowolnie chce podarować drugiemu człowiekowi własne pieniądze z dochodów już wcześniej przez państwo opodatkowanych. Co państwu do tego? Na dobry porządek – nic, ale przecież nie o logikę tu chodzi, tylko o podporządkowanie obywateli faszystowskiej zasadzie, że „wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciw państwu”. I dlatego policja w Toruniu zamierza – jak czytam – pociągnąć do odpowiedzialności przed niezawisłym sądem dyrektora Radia Maryja o. Tadeusza Rydzyka, bo organizując publiczną zbiórkę „złamał prawo”. Taki nagły przypływ wrażliwości policjantów na praworządność mógłby nawet cieszyć, ale – jak już wspomniałem – u nas nic nie dzieje się naprawdę, więc i ten skokowy przypływ jurydycznej wrażliwości wynika, jak sadzę, z decyzji władających nami faszystów, by z toruńską rozgłośnią „zrobić porządek”. Jestem pewien, że wielu durniów przyjmie to z entuzjazmem dlatego, że, jako durnie, nie potrafią przewidzieć, iż później przyjdzie kolej również na nich, bo 20-letnia pieriedyszka najwyraźniej ma się ku końcowi. SM
Zatruty owoc „kompromisu” Przetaczająca się przez Polskę fala dyskusji nad zapładnianiem kobiet w szklance, na co ostatnio szalenie snobują się środowiska postępowe, nieudolnie maskując swoją fascynację tą metodą ostentacyjnym współczuciem dla niewiast niepłodnych – pokazuje, jak nierozsądny był „kompromis” dokonany w swoim czasie w sprawie aborcji. Oczywiście, jak to u nas, dyskusji tej towarzyszą momenty komiczne, w postaci reakcji posłów SLD na stwierdzenie JE abpa Henryka Hosera, iż poseł popierający ustawę zezwalającą na zapładnianie w szklance podpada pod karę ekskomuniki, czyli wykluczenia ze wspólnoty Kościoła katolickiego. Mimo oczywistości tego stwierdzenia, wielu posłów i liczne posłanki protestują przeciwko – jak to nazywają – „naciskom” Kościoła na posłów. Protesty te są jeszcze jednym dowodem, że mandaty poselskie objęła całkiem spora banda idiotów, która nie rozumie najprostszych rzeczy, bo po prostu nie potrafi logicznie myśleć. Nic zatem dziwnego, że stan naszego państwa jest taki opłakany; ex nihilo nihil fit, co się wykłada, że z niczego nic nie powstanie. Wracając zaś do wspomnianego „kompromisu” w sprawie aborcji, chciałbym przypomnieć moją propozycję rozwiązania tej kwestii, która wtedy niestety nie wzbudziła niczyjego zainteresowania. Mój projekt ustawy składał się z jednego zdania – dodatkowego paragrafu do artykułu 148 kodeksu karnego traktującego o zbrodni zabójstwa – w brzmieniu następującym: W razie zabójstwa dziecka jeszcze nie urodzonego, sąd może podżegacza uwolnić od kary. Gdybyśmy wtedy tak tę sprawę uregulowali, dzisiaj nie byłoby żadnych problemów ze „szklanką”, ale ponieważ zawarty został „kompromis”, to teraz mamy problem. SM
Postępaki torują drogę muzułmanom Znowu spotykamy się na antenie po kilkumiesięcznej przerwie. Trochę się przez ten czas zmieniło, ale nie tak znowu bardzo, żebyśmy mogli powiedzieć, że żyjemy w innym kraju. Kraj jest cały czas taki sam, to znaczy – źle rządzony, a właściwie nawet nie „rządzony”, tylko zwyczajnie – rozkradany przez okupującą Polskę bandę, a właściwie – bandy tajniaków, wysługujące się państwom ościennym w zamian za obietnicę jakichś gwarancji bezpieczeństwa. To rozkradanie państwa przez bandy tajniaków dokonuje się za parawanem tak zwanego „życia politycznego” – a więc krzątaniny różnego kalibru mężyków stanu, którym tajniacy powierzyli zewnętrzne znamiona władzy. Ci mężykowie stanu, którym żadnej prawdziwej polityki prowadzić już nie wolno, bo w ramach Europy została ona zastrzeżona do kompetencji państw poważnych, a krajem – jak już wspomniałem – kierują tajniacy – więc ci mężykowie stanu, z braku innego zajęcia, prowadzą między sobą tak zwane „potępieńcze swary”. Warto zatrzymać się na chwilę nad tym określeniem. Potępieniec to człowiek już poza życiem, który w swoim położeniu niczego zmienić już nie może. Jeśli więc w takiej sytuacji wdaje się w jakieś dyskusje, w jakieś spory, to nie ma to żadnego sensu, ponieważ nic z nich wyniknąć nie może, jako że sytuacja potępieńca jest – jako się rzekło – przesądzona. Potępieniec oczywiście zdaje sobie z tego sprawę, ale żeby uniknąć osamotnienia, próbuje wciągać w te potępieńcze swary innych, co daje mu przynajmniej jakiś pozór celu i jakiś pozór życia. Tymczasem rzeczywistość toczy się swoim torem, zupełnie niezależnie od tych procesów i zgodnie z zasadą przyczynowości, nieuchronnie prowadzi do skutków. Jednym ze skutków złego rządzenia państwem jest stan finansów publicznych. Podatki – chociaż i tak już wysokie i rosnące - już dawno przestały wystarczać i kolejne ekipy mężyków stanu ponad podziałami powiększają zadłużenie państwa. 19 października o godzinie 12.43 dług publiczny Polski wynosił 749 miliardów 211 milionów złotych i powiększał się z szybkością co najmniej 3, a może nawet już 4 tysięcy złotych na sekundę. I na to nikt nic poradzić nie może, ta rzecz postawiona jest zupełnie poza potępieńczymi swarami, co dodatkowo podkreśla i potwierdza ich potępieńczy charakter.
Więc w sytuacji naszego państwa żadne zasadnicze zmiany nie nastąpiły, ale to nie znaczy, że nie zmieniło się nic. Oto zaczęły rysować się kontury nowej linii politycznej na nadchodzące dziesięciolecie – linii „modernizacji Polski”. Jest to modernizacja osobliwa, bo niezwykle jednostronna. Sprowadza się w gruncie rzeczy do rozmontowania ostatnich ograniczeń luzu obyczajowego. Ideałem tak pojmowanej nowoczesności jest stan, w którym wszyscy „kochają się” ze wszystkimi – oczywiście bez żadnych konsekwencji, bo konsekwencje mają być sprawnie usuwane dzięki nieograniczonej aborcji i eutanazji. Zatem – czysty hedonizm, bez żadnej odpowiedzialności, nie tylko za siebie samego, ale również – za państwo, do którego nikt tak naprawdę nie ma głowy. I rzeczywiście: co jest łatwiejsze – czy zbudowanie autostrad lub modernizacja sieci kolejowej, czy zezwolenie na parady sodomitów i gomorytek? Jasne, że ten drugi rodzaj nowoczesności jest znacznie łatwiejszy, a poza tym – nic nie kosztuje, więc nic dziwnego, że nasi Umiłowani Przywódcy dostosowali program modernizacji Polski do własnych możliwości intelektualnych, organizacyjnych i wykonawczych. Ale na tym nie koniec, bo nasi Umiłowani Przywódcy pragną uwodzić masy ludowe radykalizmem. Ale jakże tu demonstrować radykalizm w sytuacji, gdy rozkradający zasoby kraju tajniacy żadnego rozgłosu, ani – tym bardziej – żadnych protestów sobie nie życzą? W tej sytuacji jest jedno wyjście – podjudzić masy ludowe do wojny z Kościołem katolickim – podobnie, jak to robili skorumpowani radykałowie we Francji na przełomie XIX i XX wieku. Napuszczać lud na proboszczów jest znacznie łatwiej, niż budować autostrady, czy koleje, toteż nic dziwnego, że coraz więcej mężyków stanu i poprzebieranych za dziennikarzy konfidentów razwiedki próbuje sił w tym kierunku. Ale nie tylko ze względu na łatwiznę, chociaż ten powód jest bardzo ważny. Chodzi przede wszystkim o to, że program modernizacji, rozumiany jako walka z Kościołem katolickim, a szerzej – jako rugowanie chrześcijaństwa z terenu publicznego, staje się coraz bardziej widoczną, obowiązującą linią polityczną Unii Europejskiej. Potwierdza to choćby ostatnie spotkanie Józefa Barroso, Hermana van Rompuy’a i Jerzego Buzka z przedstawicielami masońskiego internacjonału, którego ideałem jest „laickość”, to znaczy – zastąpienie etyki chrześcijańskiej, jako podstawy systemu prawnego, demokratyczną etyką sytuacyjną, według której dobre jest raz to, a raz tamto – w zależności od tego, co większości akurat strzeli do głowy. Jest to program z jednej strony bardzo ambitny, bo wymagający zniszczenia dotychczasowej cywilizacji, ale zarazem z tego samego powodu szalenie niebezpieczny – bo ci modernizatorzy są za głupi, żeby wymyślić, a cóż dopiero - zbudować cywilizację alternatywną. Zatem przygotowują tylko grunt dla podboju Europy przez cywilizację muzułmańską. SM
Komercyjna minister Kopacz Nie wiem, czy wielu jest tutaj takich jak ja starców, którzy pamiętają jeszcze "sklepy komercyjne". Młodszym wyjaśnię, że był to pomysł na poprawę zaopatrzenia w mięso i wędliny za czasów późnego Gierka. Mięso i wędliny to były towary, których - w przeciwieństwie do czołgów, bombowców i innego rodzaju broni - realny socjalizm nigdy nie był w stanie wytworzyć w ilości choćby zbliżonej do zapotrzebowania, i zawsze ich brakowało, co zresztą ostatecznie przyprawiło ten ustrój o zgon. Na czym polegał pomysł? W największym skrócie: szynka i mięso są trudno dostępne, bo są tanie, i ludność je wykupuje ponad swoje rzeczywiste potrzeby. Ulegając histerii szerzonej przez spekulantów, ustawia się w kolejki i na pniu wykupuje cały towar natychmiast po rzuceniu go do sklepu. Więc stworzymy specjalne sklepy, w których można będzie kupić szynkę po specjalnej, "komercyjnej" cenie - będzie droższa, ale za to będzie stale, bo zaporowa cena zniechęci tych, co "wykupują" niepotrzebny im w istocie towar ze sklepów normalnych. Komu bardzo zależy na pośpiechu, wyda więcej, generując dodatkowy zysk dla uspołecznionego handlu, i tym sposobem problem zostanie rozwiązany, a co najmniej znacznie złagodzony. Odrobina rozumu wystarczała, by przewidzieć nieuchronne efekty tego genialnego posunięcia: ogólnej podaży mięsa i wędlin od tego nie przybyło, więc uruchomienie sklepów komercyjnych wyciągnęło "masę towarową" ze sklepów normalnych. Z początku w "komercyjnych" faktycznie nie było kolejek, ale tylko z początku: w miarę jak ludzie się przyzwyczajali do nowej, w pierwszej chwili szokującej ceny, szli po zakupy od razu tam, a więc na sklepy "normalne" pozostawało coraz mniej towaru, w końcu nic. Ostatecznie więc, mimo gigantycznej podwyżki cen, którą oznaczała cała operacja, w krótkim czasie w komercyjnych zrobiły się takie same kolejki i tak samo zabrakło towaru. Dlaczego przypominam takie starocie? Bo genialne mózgi, jakie zebrał wokół siebie Donald Tusk, szturchane przez premiera żądaniami, że "coś mają zrobić", i to już, jako że do końca października premier zapowiedział zasypanie Sejmu projektami ustaw, "rewolucję legislacyjną", która jest istotna dla pijaru, a nie masz dla tej władzy nic świętszego niż pijar - owoż genialne mózgi w tej sytuacji urodziły reformę służby zdrowia. Reformę polegającą na wprowadzeniu "dodatkowych ubezpieczeń medycznych". W istocie nie jest to nic innego, tylko właśnie stary gierkowski pomysł na "poprawę zaopatrzenia ludności w mięso i jego przetwory". Tyle że dotyczy innego "dobra rzadkiego", z zapewnieniem którego III RP nie może sobie poradzić od 20 lat, tak, jak "pryl" nigdy sobie nie mógł poradzić z "zabezpieczeniem podaży" mięsa. Cytat Rząd nie chce słyszeć o tym, co jest oczywistym kluczem do poprawy, i co PO najsolenniej nam obiecywała w swym programie wyborczym - o likwidacji monopolu Narodowego Funduszu Zdrowia. Ogólna masa, jeśli tak to można ująć, usług medycznych od tej "reformy" bynajmniej nie wzrośnie. Rząd nie chce bowiem słyszeć o tym, co jest oczywistym kluczem do poprawy, i co PO najsolenniej nam obiecywała w swym programie wyborczym - o likwidacji monopolu Narodowego Funduszu Zdrowia. Owszem, coś tam się ostatnio zaczęło przebąkiwać, że ewentualnie prywatne ubezpieczalnie mogłyby kiedyś, w przyszłości, zostać dopuszczone do konkurencji, że za dwa lata może w jakimś jednym albo dwóch województwach wprowadzi się "programy pilotażowe" - znów ta logika reformowania, jakby zmieniać ruch z lewostronnego na prawostronny stopniowo, dopuszczając, że na niektórych drogach małe samochody będą mogły jeździć także prawą stroną, ale ciężarówki wyłącznie po staremu lewą... Ale to wszystko takie gadanie. Na razie mamy "pakiet reform" skupiony na "komercjalizacji" i "racjonalizowaniu". Wszystko to nie prowadzi do niczego. Jeśli nie ruszamy podstawy systemu, i wszyscy nadal obciążeni są tą samą składką, a jeden ubezpieczyciel po uważaniu wyznacza szpitalom "procedury" i kontrakty, to fakt, że kto chce, może za dodatkowe pieniądze wykupić kartę uprawniającą go do "przeskoczenia" kolejki (bo na tym, de facto, polega cała "reforma") daje tylko ten sam efekt, co utworzenie przez Gierka "sklepów komercyjnych". Cytat Trudno o bardziej dobitne zadanie kłamu rządowej propagandzie, że komercjalizacja, czyli przekształcenie szpitali w prywatno-publiczne spółki cokolwiek poprawi, że szpitale prywatne poradzą sobie w obecnym systemie lepiej, jako sprawniej zarządzane. Nic podobnego, to wszystko mrzonki, albo może wręcz cyniczne kłamstwa. Im szpital sprawniej zarządzany, tym gorzej dla niego... Ostatni ranking szpitali "Rzeczpospolitej" pokazał pogłębienie się tendencji, o której pisałem już wielokrotnie: im szpital lepszy, tym bardziej zadłużony. Rekordziści w leczeniu są zarazem rekordzistami w bankructwie. Sukces, jak zawsze w socjalizmie, to oczywista zguba tego, kto go osiągnął. Trudno o bardziej dobitne zadanie kłamu rządowej propagandzie, że komercjalizacja, czyli przekształcenie szpitali w prywatno-publiczne spółki cokolwiek poprawi, że szpitale prywatne poradzą sobie w obecnym systemie lepiej, jako sprawniej zarządzane. Nic podobnego, to wszystko mrzonki, albo może wręcz cyniczne kłamstwa. Im szpital sprawniej zarządzany, tym gorzej dla niego, naprawdę, proszę zajrzeć do tego rankingu.
Ale jeszcze nie doszliśmy do sedna sprawy. Jeśli ktoś jeszcze nie dał się kompletnie zaczadzić rządowej propagandzie, lejącej się z większości "prywatnych i niezależnych" mediów, to na te radosne enuncjacje, że wprowadzone zostaną "dodatkowe ubezpieczenia", może potrząsnąć głową i zapytać ze zdziwienie: ale zaraz, to jeszcze ich nie ma? Otóż to! Są! Od dawna! "Reforma", którą z wielkim trudem i hukiem fanfar przygotowała pani Kopacz, niczego nowego nie wprowadza. Przychodnie prywatne istnieją już dawno, od dawna działa mechanizm, że kto chce się leczyć i go stać, może machnąć ręką na skradzione mu składki i załatwić sprawę: czy to za "dodatkową grzecznością" wprost wręczoną lekarzowi, czy przez prywatny gabinet, przeważnie żyjący zresztą w pasożytniczej symbiozie z państwowym, i mający tego samego lekarza w środku. Tylko dzięki temu system wciąż dycha. Więc na czym ma polegać nowość? Na "stworzeniu zachęt", aby z możliwości "dodatkowego ubezpieczenia" więcej ludzi korzystało. Cytat
Mamy więc absurd i debilizm na dwóch poziomach. Po pierwsze, nie ma żadnej zmiany, jest tylko kosmetyka i propagandowy pic, podnoszący ją do rangi "reformy". Po drugie, mechanizm, o którym w kółko mówi władza, mechanizm "komercjalizacji przychodni" i "dodatkowych ubezpieczeń" nie działa, nigdy nie działał, i nie będzie działał. To znaczy, będzie działał tak, jak gierkowskie sklepy komercyjne. Mamy więc absurd i debilizm na dwóch poziomach. Po pierwsze, nie ma żadnej zmiany, jest tylko kosmetyka i propagandowy pic, podnoszący ją do rangi "reformy". Po drugie, mechanizm, o którym w kółko mówi władza, mechanizm "komercjalizacji przychodni" i "dodatkowych ubezpieczeń" nie działa, nigdy nie działał, i nie będzie działał. To znaczy, będzie działał tak, jak gierkowskie sklepy komercyjne. Gdzie tkwi istota nieudolności władzy, tamtej i tej? W obu wypadkach, identycznie, w apriorycznym podejściu do sprawy. Zdrowy rozsądek pokazuje, że system rypnięty jest w samych założeniach, że się po prostu nie może zbilansować - ale że ideologiczne klapki na oczach nie pozwalają tego przyjąć do wiadomości, więc szuka się przyczyn możliwych dla władzy do przyjęcia. Gierkowscy planiści naprawdę święcie wierzyli w to, że mięsa jest dość, tylko spekulanci je wykupują; że kolejki pod sklepami są przyczyną niedoborów, a nie ich skutkiem. Pani Kopacz także nie jest w stanie się wyrwać ze schematów gierkowskiego myślenia. Wierzy, że jedynym problemem naszej "służby zdrowia" jest zła organizacja pracy gabinetów. Szuka więc rozwiązania w "reformowaniu" sposobu zapisywania się do kolejek, w rejestracji przez internet, w komercjalizacji, która w jej przekonaniu "wymusi" bardziej racjonalne procedury. Pieniędzy nie brakuje, tylko ludzie za często nękają niepotrzebnymi wizytami specjalistów, i za dużo kupują leków, których zupełnie nie potrzebują, podjudzani do tego przez koncerny farmaceutyczne; więc trzeba przykręcić śrubę aptekom i lepiej kontrolować wydawanie recept... I tak dalej. Wszystko to, proszę wybaczyć najłagodniejsze z narzucających się określeń, o kant dupy potłuc. Ale co tam Państwu zawracam głowę wrogą gadaniną o jakichś nieistotnych szczegółach. Jak to ujął premier, ludzie to Partii wybaczą. Wszystko jej wybaczą. A zresztą, jeśli nawet nie wybaczą, to wiecie, co mogą jej zrobić? Naprawdę mam powiedzieć? Rafał Ziemkiewicz
PIS JAK KPP, A MICHNIK JAK SZECHTER? Adam Michnik ogłosił, że Prawo i Sprawiedliwość przypomina mu Komunistyczną Partię Polski. To duża nowość w propagandzie postkomunistycznej. Dotychczas forsowała ona oskarżenia obozu patriotycznego o skłonności faszystowskie („kaczyzm”) lub nawet nazistowskie. Starzy stalinowcy wspierani przez młode dziennikarskie „cyngle” straszyli publiczność krajową i zagraniczną zestawianiem zgromadzeń pod Pałacem Prezydenckim z marszami SS, atmosfery w PiS z NSDAP, a Jarosława Kaczyńskiego z Hitlerem. Rozszerzenie frontu ataku przez porównanie PiS do agentury sowieckiej zostanie jednak przez dominujące media przyjęte i znajdą się historycy, politolodzy i psychoanalitycy, którzy prawdziwość tego porównania uzasadnią. W końcu same „pisiaki” lubują się w porównywaniu III Rzeszy ze Związkiem Sowieckim, więc niech się nie skarżą, że tak jak można mówić, że są z SS, tak samo można utożsamiać ich z NKWD. Choć Lech Kaczyński przedstawiany był jako rusofob, a jego śmierć miała być antyrosyjską prowokacją, mającą na celu zaszkodzić ustanowionej przez Donalda Tuska przyjaźni polsko-rosyjskiej, to „hordy” pisowskiego „bydła” zawsze można pokazać jako antypolską agenturę. Skoro możliwe jest publiczne twierdzenie, że PiS podobny jest do KPP, to uznaję za swoje prawo ujawnienia wrażenia, że Michnik podobny jest do Szechtera. Michnik, jako postkomunistyczny propagandysta zwalczający po 1989 r. działania na rzecz pełnej demokracji i zdrowego państwa, jest podobny do Szechtera, który jako działacz partii komunistycznej chciał unicestwić państwo polskie, służąc sowieckiej ojczyźnie. Obserwując Michnika wciśniętego w Stanisława Cioska w kuluarach „okrągłego stołu” miałem wrażenie podobieństwa do Szechtera wprowadzającego się do mieszkania w dzielnicy zastrzeżonej dla elity komunistycznej. Patrząc, jak kiwa głową w odpowiedzi na stwierdzenie Janusza Reykowskiego, że rozumie, iż wyrażenie przez niego zgody na ustanowienie prezydentem Wojciecha Jaruzelskiego, agenta „Smiersza” o pseudonimie „Wolski”, nie jest kwestią „czy”, ale „kiedy”, miałem wrażenie, że widzę Szechtera popierającego ustanowienie prezydentem agenta NKWD Bolesława Bieruta. Słuchając słów Michnika, że generał Kiszczak to „człowiek honoru” – miałem poczucie, że widzę Szechtera przy pracy nad „Dziełami” Włodzimierza Lenina. Patrząc na wiersz Wisławy Szymborskiej pt. „Nienawiść” umieszczony przez Michnika 5 czerwca 1992 r. w „Gazecie Wyborczej” pod zdjęciem Jana Olszewskiego, widziałem Szechtera oklaskującego nieustraszonego rzecznika prawdy i miłości – Józefa Stalina. Czytając w piśmie Michnika w przeddzień rocznicy Powstania Warszawskiego artykuł oskarżający powstańców o mordowanie Żydów, miałem poczucie, że dyktowała go wola podobna do tej, z jaką Szechter stał się trybikiem w aparacie zbrodniczej antycywilizacji. Historyczna inwencja Michnika otworzyła mi oczy na tak wiele podobieństw, że uważam teraz, iż warto podjąć badania, na ile jego metody działania politycznego i propagandowego są charakterystyczne dla zespołu, w którym aktywną rolę pełnił Szechter, narzuconego przez NKWD części Polaków w latach 1939–1941, a całemu narodowi od 1944 r. Tak sformułowany temat badawczy pomógłby też w wyjaśnieniu podobieństwa pomiędzy zachowaniem Tuska wobec Putina z zachowaniem Mikołajczyka, który działał jednak w radykalnie trudniejszych warunkach, wobec Stalina. Czy nie jest tak, że w sprawie katastrofy smoleńskiej Tusk i Komorowski zachowują się gorzej niż Mikołajczyk w sprawie porwania szesnastu przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, których NKWD aresztował dokładnie 65 lat wcześniej? Czy obściskiwanie się Tuska z Putinem nad ciałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie przypomina metody zastosowanej przez Sowietów, którzy negocjacje z Mikołajczykiem podjęli w Moskwie w tym samym czasie, gdy parę ulic dalej skazywali naszych bohaterów? Czy ufność Tuska w rzetelność śledztwa prowadzonego przez aparat KGB/FSB nie przypomina akceptacji, z jaką najpierw przyjmowano zapewnienia Mołotowa, że żadnego porwania nie było i cała sprawa jest prowokacją polskich faszystów, a później, że Sowieci aresztowali i skazali wysługujących się hitlerowcom bandytów? Teraz z takim samym spokojem mamy przyjąć orzeczenie, że winni byli piloci przymuszani do lądowania przez prezydenta-rusofoba? Tak, naprawdę warto wyjaśnić wszystkie podobieństwa pomiędzy rolą części tzw. opozycji przy „okrągłym stole” i w budowie III RP, a rolą komunistycznej jaczejki przywiezionej do Polski na sowieckich czołgach. Krzysztof Wyszkowski
Sejmowa debata o łódzkim morderstwie i co z niej wynika
1. Na wniosek Prawa i Sprawiedliwości odbyła się wczoraj debata poświęcona atakowi na biuro tej partii w Łodzi. Premier Tusk ,który jeszcze poprzedniego dnia był bardzo oburzony tym, że Marszałek Schetyna pozwolił na umieszczenie tego punktu w porządku obrad jednak wziął udział w debacie. Tak jak zalecają mu od paru dni PR-owcy mówił o likwidowaniu podziałów, łagodzeniu języka debaty publicznej i konieczności niewykorzystywania łódzkiej tragedii do celów politycznych. Niestety te słowa adresował do przedstawicieli wszystkich partii politycznych ale jak się wydaje nie do siebie. Nie dziwię się, że Premier Tusk chce jak najszybciej te swoje słynne wypowiedzi, które były zapewne przejawem polityki miłości ogłoszonej w sejmowym expose. Ale duża część społeczeństwa przecież pamięta te „moherowe berety” „nie potrzebuję tutaj Prezydenta Kaczyńskiego” , „chcieć to ty sobie możesz” - to znowu do Prezydenta Kaczyńskiego, czy „wyginiecie jak dinozaury” to do posłów PiS-u w Sejmie i najwyższy czas za to wszystko przeprosić jeżeli pojednanie ma być autentyczne.
2. W imieniu PiS wystąpił prezes Jarosław Kaczyński i przedstawił analizę przyczyn, które doprowadziły do wtorkowej tragedii, a także tej wcześniejszej pod Smoleńskiem. Te główne przyczyny to głębokie deficyty demokracji, praworządności i prawdy. Deficyt demokracji to atak na dużą część społeczeństwa ,której odmawia się podstawowych praw obywatelskich. Początkiem tego była uchodząca za żart ale jednak realizowana na poważnie akcja „zabierz babci dowód” co oznaczało sugestie pozbawienia tych osób prawa wyborczego. Ten brak demokracji wyrażają także ciągłe ataki na opozycję organizowane przez wielkie koncerny medialne. Wielu mediów absolutnie nie interesuje to co robi i czego nie robi rząd ale jak najbardziej interesuje każde słowo wypowiadane przez szefa największej partii opozycyjnej. Ba jeżeli takich słów brakuje, które potwierdzały by lansowane w mediach wobec opozycji tezy, to trzeba je w usta Kaczyńskiego włożyć tak jak te o „prawdziwych Polakach”, żeby na ich podstawie atakować bez żadnych zahamowań, porównując PiS do NSDP ,a jego przywódcę wiadomo do kogo. Deficyt praworządności to postępowanie rządu po katastrofie smoleńskiej ale także przyzwolenie policji i straży miejskiej na lżenie i bicie ludzi modlących się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. To także swoista reakcja Premiera Tuska, który wszystko to co się tam działo porównał do Hyde Parku. Wreszcie brak prawdy to znowu sprawa smoleńska , gigantyczne manipulacje PR-owskie przy współpracy z koncernami medialnymi w zasadzie w każdej poważniejszej sprawie, która mogłaby pogorszyć wizerunek rządu, a nawet manipulacje w sprawie łódzkiej. Na własne uszy słyszeliśmy jak morderca z Łodzi wyprowadzany do samochodu policyjnego przez nikogo nie pytany mówił, ze chciał zabić Kaczyńskiego i że nienawidzi PiS-u, teraz już miał zeznawać, że chciał zabić każdego innego polityka byle by tylko był on znany.
3. Jarosław Kaczyński na koniec swojego wystąpienia powiedział, że ma on wprawdzie niewielka ale jednak nadzieję na porozumienie pomiędzy głównymi siłami politycznymi, ale konieczne jest aby ci, którzy mają teraz w Polsce w pełni władzę, w pierwszej kolejności zajęli się usuwaniem wspomnianych wyżej deficytów. Bez demokracji wyrażającej się w pełnym poszanowaniu praw opozycji, bez praworządności oznaczającej reakcję aparatu ścigania na każdy przejaw jej nieprzestrzegania , wreszcie bez prawdy w sprawach publicznych nie ma szans na porozumienie. Niestety zamiast tego mamy ze strony rządzących banały o wyciągniętej ręce do zgody czego dobitnym wyrazem było zaproszenie Jarosława Kaczyńskiego przez Prezydenta Komorowskiego na rozmowę dokonane za pośrednictwem mediów i wyznaczone na tą samą godzinę o której w Sejmie zaczynała się debata poświęcona tragedii w biurze poselskim w Łodzi. Zbigniew Kuźmiuk
Rak toczący wymiar sprawiedliwości Jak należało oczekiwać, prokuratora wystawiła nakaz aresztowania dla p. Ryszarda C., mordercy śp. Marka Rosiaka. Na trzy miesiące. Mogę się założyć, że śledztwo potrwa jakiś rok, potem przez dwa lata sprawa będzie wlokła się po sądach... Zarobi (co najmniej!) parędziesięciu prawników, kupa psychologów, ekspertów od kryminalistyki, którzy przebadają pistolet i przeanalizują skład użytego prochu, zarobi parę tysięcy dziennikarzy... W normalnym kraju p. Ryszarda C. wzięto by od razu na przesłuchanie, które trwałoby cały dzień (a i noc, jeśli potrzeba) Hmmm.... Nazajutrz stanąłby przed sądem, w ciągu dwóch godzin zostałby skazany – i za dwa dni rozstrzelany Nawet w przedwojennej Polsce, z przysłowiowo niesprawnymi sądami, śp. Eligiusz N., który zamordował śp. Gabryela N., 16-XII-1922 - mimo Świąt Bożego Narodzenia 30-XII-22 stanął przed sądem, tego samego dnia został skazany na karę śmierci i 30-I-1923 rozstrzelany. Prawnicy wtedy nie byli aż tak pazerni na pieniądze. I nie było całej kupy innych hien żerujących na zbrodniach JKM
Hieny ruszają na żer „Z wszystkiego można szmal wydostać, tak, jak za okupacji z Żyda”. Tę mądrość przypisywaną przez Janusza Szpotańskiego towarzyszowi Szmaciakowi najwyraźniej przyswoiły sobie władze naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej. Po katastrofie busa pod Drzewicą, w której zginęło 18 osób jadących zrywać owoce w podgrójeckich sadach, zaktywizowały się państwowe urzędy – jak zwykle żerujące na każdym nieszczęściu. Nawiasem mówiąc, ja też zrywałem jabłka pod Grójcem, kiedy w lipcu 1982 roku zostałem wypuszczony z obozu internowanych w Białołęce, więc wiem, jak taka praca wygląda. A wyglądała przyzwoicie, to znaczy – dostawaliśmy umówione wynagrodzenie, wyżywienie, a ja miałem nawet możliwość nocowania na miejscu, bo codzienne dojeżdżanie z Warszawy byłoby dla mnie za bardzo kłopotliwe. Mimo upływu lat jestem wdzięczny właścicielowi sadu, że nie bał się mnie wtedy u siebie zatrudnić, bo dzięki temu mogłem przetrwać z rodziną do lepszych czasów, to znaczy – aż znalazłem sobie pracę w fabryce. Dlatego rozwścieczyła mnie wiadomość, że urzędnicy z Państwowej Inspekcji Pracy zamierzają przeprowadzić zmasowane kontrole u podgrójeckich sadowników, pod pretekstem, że zatrudniają sezonowych robotników na czarno. Na pewno na tym się nie skończy, bo na drogi wyruszą też policjanci, polując na właścicieli busów, przewożących pasażerów w warunkach sprzecznych ze sławnymi, unijnymi standardami.
W tej części województwa łódzkiego panuje duże bezrobocie. Drzewica jest wprawdzie siedzibą zakładu „Gerlach” S.A. – ale w stosunku do stanu z roku 1989 zatrudnienie spadło tam dziesięciokrotnie, więc większość ludzi utrzymuje się z prac dorywczych – oczywiście na czarno, bo w przeciwnym razie zatrudnianie ich przestałoby się kalkulować. Warto zwrócić uwagę na przyczyny tego stanu rzeczy. Nie jest żadną tajemnicą, że w Polsce praca jest obciążona takimi samymi fiskalnymi narzutami, jak najbardziej luksusowe, zbytkowne towary. Jeszcze w 1995 roku w CAS przeprowadzane były badania, z których wynikało nie tylko, że rząd każdej rodzinie pracowników najemnych zatrudnionych poza rolnictwem konfiskuje pod różnymi pretekstami 83 procent dochodu, ale również – że z powodu owych fiskalnych narzutów, koszt oficjalnego zatrudnienia pracownika jest prawie dwukrotnie większy od wypłacanego mu wynagrodzenia. Od tamtej pory sytuacja mogła się tylko pogorszyć, na co pośrednio wskazują dwie rzeczy: z jednej strony – wysokość i tempo przyrostu długu publicznego, a z drugiej – systematycznie rosnąca liczba urzędników. Dług publiczny przyrasta w tempie co najmniej 3 tysięcy zł na sekundę, bo podatki już dawno przestały wystarczać na pokrycie rządowych wydatków, mimo, że państwo jest rozbrojone. Ale za to mamy aż siedem tajnych służb, wyżywających się w rozkradaniu pozostałości państwa i we wzajemny podsrywaniu – jak to mogliśmy z obrzydzeniem oglądać i wysłuchiwać podczas konfrontacji pana Święczkowskiego z panem Kornatowskim przed sejmową komisją do kanonizacji santo subito Barbary Blidy. Nawiasem mówiąc, ten proces kanonizacyjny Barbary Blidy pokazuje, jak wielką wagę przywiązują nasi okupanci do zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą: my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych. Za co Zbigniew Ziobro został tak napiętnowany przez naszych Umiłowanych Przywódców? A za cóż by, jak nie za to, że patrząc na świat jako na obszar zaludniony przez 6,5 miliarda osób podejrzanych, zamachnął się na osobę z towarzystwa w postaci pani Blidy, przez co naruszył wspomnianą, najświętszą zasadę? Kanonizacja pani Blidy, oprócz oczywiście zadośćuczynienia dla niej samej, ma tedy przede wszystkim znacznie pedagogiczne – żeby każdy wiedział i pamiętał, czego się trzymać. III Rzeczpospolita dla urzędników, rekrutujących się z tak zwanego politycznego zaplecza jak nie jednej, to drugiej bandy naszych Umiłowanych Przywódców, to istne Eldorado, a najlepszym dowodem prawdziwości tego spostrzeżenia jest tempo, w jakim urzędnicy rozmnażają się przez pączkowanie. Jak podaje prof. Witold Kieżun, w 1990 r. w administracji centralnej było 46 tys. urzędników. W 1992 roku – już 68 tys, w roku 1993 – 88 600, a roku 1995 – 110 200, w 1997 - 119 100, a w 1998 – 126 tys. – i tak dalej. W roku 2009 zatrudnionych w administracji było już 429 tys. osób, zarabiających średnio 3884 zł miesięcznie. W Kancelarii Prezydenta w roku 1938 było 40 etatów. W roku 1990 – już 193 etaty, a w roku 1997 – już 466. W Ministerstwie Zdrowia w roku 1990 było 268 etatów, a w pięć lat później – już 947. A przecież są jeszcze samorządy i tylko w takiej Warszawie mamy 779 radnych! Skoro urzędnicy tak gwałtownie rozmnażają się przez pączkowanie, to w III RP muszą mieć znakomite warunki rozwoju, w odróżnieniu na przykład, od gospodarki, która raczej się zwija, a jeśli w ogóle jeszcze funkcjonuje, to właśnie dzięki determinacji setek tysięcy, a nawet milionów ludzi, uwijających się ofiarnie w szarej strefie – ot między innymi – dzięki sadownikom spod Grójca, którzy - omijając przepisy wymyślane, czy raczej przekładane własnymi słowami z brukselskich dyrektyw przez naszych Umiłowanych Przywódców – zatrudniają w swoich sadach robotników na czarno, dzięki czemu konsumenci mają stosunkowo tanie i w wielkiej obfitości owoce, a robotnicy – w ogóle jakiś zarobek. Ta szara strefa to zdrowy odruch samoobrony narodu przed hienami rozmnożonymi ponad wszelką wytrzymałość naturalnego środowiska. Ale liczebność hien, aczkolwiek oczywiście szalenie niepokojąca, to jeszcze nic w porównaniu z objawianą przez nie potrzebą aktywności – na przykład w postaci zmasowanych kontroli podgrójeckich sadowników pod pretekstem zatrudniania pracowników na czarno. Szkody, jakie tego rodzaju akcje mogą wyrządzić gospodarce narodowej stokrotnie, a może nawet tysiąckrotnie przewyższają wysokość urzędniczych wynagrodzeń. Najgorsze zaś w tym wszystkim jest to, że szkodnicy ci nie mają najmniejszego pojęcia o szkodliwości własnej działalności – podobnie jak tasiemiec uzbrojony nie wie, że rujnuje organizm swego żywiciela i umiera wraz z nim w stanie pierwotnej niewinności. SM
Znowu chwilowa dyspensa? Ajajajaj! Takiego noża w plecy Jasnogród nie spodziewał się z całą pewnością. I to od kogo! Żeby jeszcze od Ciemnogrodu, to można by wszystko zbagatelizować, że wyssane z brudnego palca i w ogóle - kicha. Tymczasem Ciemnogród nie miał z tym w ogóle nic wspólnego. Ręka, która wbiła nóż w plecy Jasnogrodu, była własna. "Tę ranę sam sobie zadał" - cytował "Adama M." drugi Adam M. - ten z "Gazety Wyborczej" - w ramach mglistych aluzji, że i jego czoło może ozdabiać - jeśli można tak powiedzieć - podobna rana, jak u Mickiewiczowskiego Konrada. No, a Konrad - wiadomo: "bez swojej wiedzy i zgody"... Ale w tej chwili mniejsza o tamte mgliste aluzje, bo chodzi oczywiście o spotkanie Józefa Barosso, Hermana van Rompuya i Jerzego Buzka z przedstawicielami masońskiego internacjonału 15 października. Ajajajaj! Odtąd, przynajmniej przez jakiś czas, trudniej będzie szydzić z Ciemnogrodu, że wszędzie widzi "masonów" i "cyklistów", których istnienia Jasnogród dotychczas w ogóle nie przyjmował do wiadomości pod rygorem straszliwego obciachu i wykluczenia z grona intelektualistów, nawet tych "czasu wojny"! No, ale jakże tu nie przyjmować, kiedy z masony spotyka się sam Józef Barosso w towarzystwie Hermana van Rompuya i Jerzego Buzka? Przecież rozmawiali z Międzynarodowym Mieszanym Zakonem Wolnomularskim "Le Droit Humain", a nie z fantomami, no nie? A nawet gdyby z fantomami, to skąd fantomy by wiedziały, że jest rozkaz, żeby na tym etapie podkreślać rolę "oświecenia" w kształtowaniu współczesnej Europy? Skąd mogłyby wiedzieć, że mimo nieubłaganego postępu i ostrej selekcji nadal jest za dużo polityków i w ogóle osobników "wierzących w Biblię, a zapominających o Wolterze"? Nawiasem mówiąc, z tym "oświeceniem" i w ogóle z racjonalizmem lepiej zachować trochę więcej ostrożności, bo przecież z racjonalistycznego punktu widzenia trudno cokolwiek zarzucić takiemu, dajmy na to, holokaustowi. Nie ma rady, trzeba będzie znowu ogłosić dyspensę w sprawie teorii spiskowej, to znaczy - pozwolić Jasnogrodowi w nią wierzyć tak jak wtedy, gdy Rywin przyszedł do Michnika z propozycją korupcyjną będącą elementem straszliwego spisku przeciwko spółce Agora. Więc skoro już się wydało, że masony istnieją realnie, a nie wirtualnie, jak na przykład - krasnoludki, to warto się zastanowić, co to właściwie za towarzystwo i do czego zmierza. Na użytek spotkania z brukselskimi dygnitarzami masony przybrały kostium "organizacji światopoglądowej". To coś nowego, bo dotychczas masoneria - gdyby oczywiście istniała, bo przecież każdy "młody wykształcony" wiedział, że jej "nie ma", podobnie jak "nie ma" Wojskowych Służb Informacyjnych, w związku z czym nasza młoda demokracja to pełny spontan i odlot - to była "sztuka królewska". Kiedyś, w średniowieczu, wśród budowniczych katedr, może coś takiego i było, ale dzisiaj? Cóż to za sztuka, cóż to za wiedza tajemna, skoro dzisiaj naucza się jej całkiem jawnie na wszystkich politechnikach świata? Otóż te wszystkie rzewne opowieści o "duchowym doskonaleniu" i innych takich to tylko parawan, za którym, pod ironiczną w tym kontekście nazwą "sztuki królewskiej", skrywa się socjotechnika - umiejętność skrytego manipulowania wielkimi masami ludzi, których najpierw trzeba oczywiście doprowadzić do stanu bezbronności poprzez odcinanie od korzeni, faszerowanie fałszywą wiedzą i rozrywaniem organicznych więzi społecznych, np. rodzinnych. Organizacje masońskie, dzięki swojej ekskluzywności, tajemnicom i rytuałom stanowią też znakomitą przykrywkę dla wywiadowczej penetracji różnych krajów przez państwa poważne, a przy tym - jak to pokazała operacja "czyste ręce" we Włoszech - również dla działalności korupcyjnej i nepotyzmu, z których szczególnie zasłynęła loża "Propaganda 2". Taki to ci światopogląd. W tym kontekście lepiej rozumiemy dążenie do zlikwidowania w świadomości społecznej, a przynajmniej zdeprecjonowania wszelkiego wspomnienia o chrześcijańskich korzeniach Europy. Z tego rozpędu przedstawiciele masońskiego internacjonału potępili nawet "Biblię" - ale chyba nie całą, bo przecież na błękitnej fladze Unii Europejskiej złoci się wieniec z 12 gwiazd symbolizujących 12 pokoleń Izraela? Nic więc dziwnego, że realizując przykazanie wiecznie żywego Lenina o organizatorskiej funkcji prasy, niezawodna "Gazeta Wyborcza" jednym susem znalazła się na czele ofensywy zapateryzmu wśród tubylczych Irokezów. Oczywiście żadnego spisku w tym nie ma, uchowaj Boże, więc jeśli nawet z okazji brukselskiej konferencji trzeba będzie znowu ogłosić dyspensę dla Jasnogrodu, to jak tylko etap się zmieni, teoria spiskowa znowu zostanie zakazana i potępiona. SM
Ubekistan w działaniu Okazało się, że zabójca asystenta w łódzkim biurze Prawa i Sprawiedliwości, 62-letni Ryszard C, był za komuny konfidentem Milicji Obywatelskiej. Kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat – mówi francuskie przysłowie, więc obawiam się, iż w tym przypadku czas przeszły może być przedwczesny – że Ryszard C. nadal jest tajnym współpracownikiem którejś z siedmiu tajniaczych formacji, jakie działają w naszym demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Oczywiście w takim przypadku zlustrowanie go nie jest już możliwe, podobnie jak innych konfidentów, przejętych od SB albo przez UOP, albo przez WSI. Nie byli oni ujawnieni nawet 4 czerwca 1992 roku, a ich dokumentacja spoczywa w tzw. „zbiorze zastrzeżonym” IPN – jak na przykład papiery długoletniego tajnego współpracownika SB z Lublina o pseudonimie „Historyk” - więc nie ma do nich dostępu. Cóż dopiero mówić o zwerbowanych już w okresie transformacji ustrojowej przez WSI, które dzięki temu – oczywiście już pod nowymi nazwami – za pośrednictwem swoich konfidentów, ulokowanych w różnych platformach obywatelskich, sojuszach demokratycznych i innych - mogą kontrolować – i kontrolują - kluczowe segmenty gospodarki, z sektorem finansowym na czele, media głównego nurtu i inne obszary życia publicznego, inicjując rozmaite „gry operacyjne”? Zwróćmy uwagę, że bez licznych konfidentów w mediach zorganizowanie tak dobrze skoordynowanej i trwającej nieprzerwanie od pięciu lat kampanii nienawiści nie byłoby możliwe – a przecież ją skoordynowano i jest kontynuowana bez chwili przerwy. Kiedy tylko zabrzmiał sygnał znajomej trąbki, ubeckie pudła rezonansowe natychmiast się odezwały - i wszystkie śpiewają z tego samego klucza, niezależnie od tego, czy są zwykłymi wyrobnikami, czy znanymi z żarliwego obiektywizmu telewizyjnymi gwiazdami, czy wreszcie – subtelnymi eseistami i autorytetami moralnymi, czy nawet - pasterzami Kościoła. Oczywiście to jest tylko wierzchołek góry lodowej, której reszta skrywa się za zasłoną anonimowości w Internecie – ale przecież i tu koordynacja widoczna jest aż nadto wyraźnie. Dlatego jestem pewien, że ani policja, ani prokuratura, ani nawet niezawisły sąd, żadnych powiązań Ryszardowi C. z nikim nie udowodni, podobnie jak nikt nie ośmielił się udowodnić żadnych powiązań Grzegorzowi Piotrowskiemu i innym mordercom księdza Jerzego Popiełuszki. SM
23 października 2010 Uniezależnić mowę od świadomości.. Jeśli będą pracować usilnie narzędziem propagandy- to z pewnością konstruktorom nowego, wspaniałego świata- to się powiedzie. Zgodnie z zaleceniami ideologicznego twórcy tego pomysłu- komunisty Antoniego Gramsciego, który twierdził, że: „ Masy mogą przyjąć filozofię tylko w formie wiary”(???) Rozumu już ani krzty, za to wiele spraw podawanych do wierzenia.. Mamy we wszystko uwierzyć na słowo, gdzie kłamstwo goni kłamstwo, niedopowiedzenie -niedopowiedzenie, przemilczenie- przemilczenie. A gdzie prawda? Według „ Dziennika Gazety Prawnej”, socjalni ekolodzy, czyli ukryta lewica ekologiczna, skrywająca się dzisiaj nie za plecami robotników, ale zwierząt- chce, aby spółka budująca port lotniczy w Modlinie wykupiła grunty bagienne w Puszczy Białej. Proszę zwrócić uwagę… Ekolodzy chcą! Oprócz rządu, który jedynie chce naszych pieniędzy na wszystko co mu się zamarzy- mamy jeszcze ekologów, którzy są jakby na marginesie naszego życia politycznego, ale tak naprawdę każdy rząd ich słucha, jakby nieśli jakąś nową nowinę przeznaczoną nam do wierzenia..
Pragną, żeby spółka zajmująca się budowaniem portów lotniczych kupiła sobie jeszcze 700 hektarów bagien za 7 milionów złotych..(???) Jak ja chcę sobie postawić lotnisko to na co mi- do diaska- bagna? Ano mogą się przydać, a właściwie muszą się przydać, bo na bagnach żyją ptaki, a ptaki przecież też chcą żyć.. I to żyć według wskazań ekologów, którzy chcą bardzo ptakom pomóc.. Oczywiście za pieniądze budujących lotnisko. Będzie to tak zwana kompensacja ekologiczna(???). Postawisz sobie lotnisko- ale musisz zadbać o ptaki i dogadać się z Towarzystwem Ochrony Ptaków.. Taka samozwańcza organizacja, która sama siebie mianowała obrończynią wszystkich ptaków. Tak jak Rada Etyki Mediów, która sama siebie mianowała jako specjalistkę od etyki..
Jednym brak etyki wytyka, a innym – nie. Jak pan Stanisław Michalkiewicz powiedział kiedyś, że Kongres Amerykańskich Żydów chce od Polaków 65 miliardów dolarów jako rekompensatę za odszkodowania wojenne wynikłe z okazji ostatniej wojny, to zaraz został przywołany do porządku, żeby o takich sprawach nie opowiadał. Zaraz został okrzyknięty antysemitą.. Ale antypolonusem może być każdy do woli..A propos pana Stanisława: gdyby tak się złożyło, że pan Stanisław w wyniku orzeczenia niezawisłego sądu musiał wpłacić na konto PCK 50 000 złotych, bo uraził stację TVN, a na razie jest to tylko propozycja TVN- to już dzisiaj zapowiadam zbiórkę dla pana Stanisława potrzebnych mu pieniędzy.. Różnie może być w niezawisłym sądzie. Jak to w sądzie niezawisłym.. Jest różnie- i poprzecznie i podłużnie.. Wojewoda się zgodził na budowę lotniska zgodnie z obecnym prawem, ale nie podoba się to ekoterrorystom.. Oni mają inne prawo, swoje prawo.. Prawo wiązane... Chcą przyłączyć do inwestycji w lotnisko – bagna! Jako integralną część lotniska.. Chcesz lotniska- kup bagna i opiekuj się ptakami. A potem członkowie Towarzystwa Ochrony Ptaków będą doglądać czy wszystkie ptaki są zadowolone.. I zgłaszać ciągłe reklamacje.. I będą trzymać w szachu lotnisko.. A to za głośno, a to za cicho, a to za dużo samolotów lata i trzeba będzie ustalać i reglamentować, a to okresy lęgowe.. Będzie dużo roboty.. I dużo walki i pracy.. Rozmawiają dwaj koledzy: - Czym czyścisz okulary? - Ściereczką. - I ja ściereczką, ale nie schodzi.. - A czym nasączasz? - Niczym, ja po prostu chucham na szkła. - Ja też… A co pijesz? Ekolodzy też muszą coś od czasu do czasu wypić, bo udzieliło się pani Joannie Krupie, celebrytce o inklinacjach ekologicznych, która w obronie zwierząt nawet zakryła nagie łono krzyżem chrześcijańskim. Nagość jest dla niej zwykłym sposobem istnienia, naturyzm jest wpisany w jej naturę.. A to w Playboyu, a to w CKM, a to w obrazkojęzycznym - Maximie.. Oto co powiedziała przeciw innej celebrytce, pani Weronice Rosati, gdy ta pokazała się w futrze na Warsaw Film Festiwal:” Musi być idiotką, skoro żyje w 2010 roku i nie wie, jak robi się futra. Jeśli natomiast wie, to jest suką bez serca! Boże jak ja nienawidzę takich ludzi! Chciałabym jej przyłożyć”- dodała działaczka PETY Joanna Krupa. Jak lewica kłóci się między sobą- to dobrze. Niech sobie skaczą do gardeł. Niech się nawet pozabijają. Co na to inni ekolodzy.?. Pani Rosati , córka słynnego pana Rosatiego byłego ministra spraw zagranicznych, socjaldemokraty pełną gębą-twierdzi, że była na imprezie w sztucznym futrze. .Damy i celebrytki chodzą w sztucznym futrze.. Toż to obciach! Co to za futro jak jest sztuczne? Ciekawe w jakich butach chodzą- czy ze skóry zwierzęcej, czy w sztucznych, gdzie się nogi pocą.. I czy jedzą sztuczne schabowe, sztuczną sałatę, sztuczną wątróbkę.. Tak jak chodzenie ze sztucznym penisem- w jednej dłoni, i pistoletem w drugiej.. Penis był sztuczny, a pistolet? Żeby wyprodukować sztuczne futro- trzeba zanieczyścić środowisko.. Niech się do kłótni włączą wszyscy ekolodzy, którym bliższe jest środowisko- niż człowiek w tym środowisku, jako wróg środowiska i świata.. I niech się oni wszyscy zakłócą na śmierć.. Z jednej strony walczą z naturalnymi futrami i oblewają je farbą- a z drugiej walczą o czystość środowiska promując sztuczną tandetę wytwarzaną chemicznie.. Gdzie tu sens- gdzie logika. Bo ideologia jest na pewno. W Rosji i Chinach ludzie jeszcze chodzą bez obaw w futrach ze zwierząt futerkowych.. Właśnie Platforma Obywatelska chce zatrzymać pracę nad łatwiejszym dostępem do broni, bo Ryszard C. zaatakował biuro poselskie Prawa i Sprawiedliwości. Miał również nóż, którym ugodził pracownika biura demokratycznego. Sporządził nawet listę swoich przyszłych ofiar.. Miał pistolet- i to wystarczyło, żeby zawahać się w postępie w dostępie do broni.. O nożach nikt nic nie wspomina.. Można zatrzymać produkcję noży w fabrykach noży.. Można iść na noże ze wszystkimi, którzy produkują przedmioty przy pomocy których można zbić człowieka.. Dobrze, że Ryszard C. nie miał przy sobie dzidy i łuku... Zakazaliby produkcji dzid i łuków... Człowieka można nawet zbić pięścią i utopić w łyżce wody.. Precz z łyżkami! Boks powinien być zakazany! Jest bardzo niebezpieczny.. Posłowie demokratyczni będą powoli odgradzać się od demokracji, czyli swojego elektoratu. Będą z nim rozmawiać zza krat.. Będą jedynie do niego przemawiać z wysokości ekranu telewizyjnego.. Chyba, że jakiś szaleniec wtargnie do Ministerstwa Prawdy i wrzuci tam granat. I to nie rozweselający- tylko taki, jaki oni nam fundują codziennie rozrywając naszą świadomość. Ochronę będzie miał pan Jacek Kurski z Prawa i Sprawiedliwości, jako eurodeputowany, ale jego brat - pan Jarosław Kurski pracujący jako zastępca redaktora naczelnego Gazety Wyborczej popierającej Platformę Obywatelską, na razie ochrony miał nie będzie. Nagle okazało się , że wielu demokratycznych posłów otrzymuje od swojego elektoratu pogróżki.. Do tej demokratycznej pory pogróżek nie było.. Chyba za swoją dobrą i demokratyczną pracę. Ile dobrego nam demokraci robią? Przede wszystkim uniezależniają mowę od świadomości.. I takie będzie naszych dzieci chowanie.. WJR
Trzy pochylone głowy - gest nie na miarę oczekiwań
1. Przed zniczami, palącymi się wciąż przed moim łódzkim biurem ku pamięci Marka Rosiaka, skłoniły się dziś rano trzy głowy - prezydenta, premierami marszałka Sejmu. Położone tez zostały kwiaty. To ładnie, że trzej najwyżsi polscy dostojnicy pochylili głowy nadofiarą Marka Rosiaka. Zrobili to dyskretnie, prawie ukradkiem, bez tłumów, tylko kilka kamer uwieczniło wydarzenie.
2. Był gest, ale zabrakło słów. Wciąż nie ma choćby jednego słowa żalu -tak nasze słowa były złe, przepraszamy, nie chcieliśmy tej tragedii, ale mimowolnie mogliśmy się do niej przyczynić. Nie będziemy używali złych słów i prosimy innych, by ich nie używali.
Tego nie usłyszeliśmy.
3. Prezydent żartował, że może przeprosić za Kurskiego i za Macierewicza. Dobry znalazł sobie czas do żartów. Premier apeluje - ciszej nad tą trumną, a Marszałek Sejmu przekonuje, że taki atak mógł się zdarzyć w innym mieście i w innym biurze. Być może, ale zdarzył się tu, a jego ofiarą było Prawo i Sprawiedliwość. Może Eligiusz Niewiadomski zabiłby Dmowskiego, ale on zabił Narutowicza. Mówmy o tym, co się stało, a nie mogło się stać.
4. Za to, co sie stało, PiS nie usłyszał słowa przepraszam od nikogo. Zamiast przeprosin usłyszał oskarżenia, w myśl sprawdzonej zasady - ofiara jest winna, bo sama sie prosiła, żeby na nią napaść. Jeszcze chwila, a ktoś powie, że PIS słusznie doświadczył karzącej ręki sprawiedliwości.
5. Dlatego trzy pochylone głowy pozostają na razie tylko gestem. Może nie pustym, ale nie na miarę sprawiedliwych oczekiwań.
Oni już idą Subotnik Ziemkiewicza Kto odpowiada za śmierć Gabriela Narutowicza? Tak jest, zgadli państwo: Jarosław Kaczyński. W jaki sposób może odpowiadać nawet za zbrodnię dokonaną jeszcze przed jego urodzeniem? „O, wróg nie takich ima się sztuk”. Spytajcie Adama Michnika. Pamiętam jego wizytę u Tomasza Lisa, kiedy to, ku czołobitnemu podziwowi prowadzącego, wyłożył taką mniej więcej teorię, że dzisiejsza walka polityczna toczy się pomiędzy Polską, do której należą oni obaj, i tą, która zamordowała Narutowicza − czyli właśnie Polską Kaczyńskiego. Wina Kaczyńskiego w tamtej zamierzchłej sprawie jest więc oczywista, tak jak oczywiste jest, że Kaczyński ma na rękach krew Barbary Blidy i doktora G., że tylko w atmosferze nienawistnej nagonki „zoologicznych antykomunistów” na PRL mogło dojść do mordu na byłym premierze Jaroszewiczu i jego żonie, że młody człowiek, który rzucił kiedyś jajem w Kwaśniewskiego, mógł w niego rzucić granatem i za to też odpowiada „prawicowa nienawiść”. Podobnie jak jest oczywiste, że rechot, z jakim „wiodące media” kibicowały „chowaniu babci dowodu” nie stwarzał w żaden sposób atmosfery przyzwolenia i rozgrzeszenia dla przełamania tabu i późniejszej agresji okazywanej przez podpitych osiłków staruszkom modlącym się pod krzyżem, a tamte z kolei wydarzenia nie mają nic wspólnego z atmosferą ogólnego przyzwolenia dla fizycznej przemocy wobec „faszystów”. Kreowanie na bohatera naszych czasów psychola, reklamującego się zdjęciami, na których niedwuznacznie mierzy do wroga z rozmaitych pistoletów i karabinów, i zwierzającego się, że za swą odważną działalność spodziewa się wizyty skrytobójców z Opus Dei, bo czytał o tym w „Kodzie Leonarda Da Vinci”, także nie pozostaje w żadnym związku przyczynowo skutkowym. Podobnie jak przeznaczanie mniej więcej połowy każdego nowego wydania gazety i połowy czasu antenowego całodobowego radia i telewizji na wbijanie do głów, że nad krajem wisi straszliwe, faszystowskie zagrożenie, że nikt nam nie wmówi, że bydło to nie bydło, i trzeba owo bydło wyeliminować, trzeba „coś” zrobić, żeby zapobiec najgorszemu, co można sobie wyobrazić − recydywie IV Rzeczpospolitej. Głosy „młodych z fejsbuka” i komentatorów portalu gazeta.pl wyrażające aprobatę dla czynu Ryszarda C., nadzieję na dalsze sukcesy w wyrywaniu „pisowskich chwastów” (ale, ciekawa rzecz, napiszcie tam w uprzejmych słowach o autorytecie salonu, że plecie kompromitujące brednie – to moderator się natychmiast znajdzie), względnie, w wersji „light”, że szkoda człowieka, ale przecież sam sobie winien − też nie mają związku z niczym, nie tworzą na nic przyzwolenia, w ogóle są cool. Po stronie „Polski jasnej” jest przecież samo dobro, bo całe zło jest po stronie przeciwnej. „Cztery nogi dobre, dwie nogi złe” – kto umie sobie to wbić do głowy i powtarzać z kamienną twarzą, jak podczas dziecięcej zabawy w pomidora, ten jest inteligentem, a nawet intelektualistą. Poczekajmy, a zobaczymy niedługo Ryszarda C., kiedy już wyjdzie wolny z zielonymi papierami, fetowanego na zjeździe intelektualistów Palikota, i przeczytamy artykuły uczonego profesora, etyka albo filozofa, że jego gombrowiczowskie zdarcie z rzeczywistości maski Formy było jak łyk świeżego powietrza w dusznych oparach polskiego narodowo-katolickiego mesjanizmu, którymi nas zatruwają pisowcy. Czy już zostaliśmy doprowadzeni do ostatecznego obłędu? Jeszcze nie, jeszcze są pewne szczeliny, którymi – tak jak w tej chwili – przeciekają do opinii publicznej treści niebłagnadiożne. Co prawda, słabym strumyczkiem i tylko do tych, którzy wykonają pewien wysiłek, aby do nich dotrzeć, ale i to za dużo. Ale wciąż się nad tym pracuje. Próba brutalnej renacjonalizacji „Rzeczpospolitej”, podjęta staraniem przedstawicieli Skarbu Państwa w spółce Presspublica, to nowa jakość w działaniach tej ekipy. Sam się zastanawiam, jak to rozumieć – czego jak czego, ale złego wizerunku na Zachodzie ten gabinet dotąd się bał. A tutaj idzie na rympał w sposób godny Łukaszenki czy jakiejś birmańskiej junty, usiłując na zachodniej firmie wymusić uległość z pogwałceniem elementarnych zasad przyzwoitości i europejskich standardów. Skąd aż taka determinacja? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej skłania mnie to do obawy, że skoro „liberalna” ekipa idzie na taką gangsterkę, nie zważając na nic, to widać szykuje jakiś numer tego rodzaju, dla propagandowego usprawiedliwienia którego potrzebna jej będzie pełna szczelność medialnego systemu. W końcu zapowiedział premier niedwuznacznie, że władzy raz zdobytej partia nie odda nigdy, bo ludzie (domyślam się, których ludzi miał na myśli) wybaczą mu wszystko, ale tego jednego nie.
Obym był fałszywym prorokiem. PS. Tym z Państwa, którzy od pewnego czasu sarkali na nadtytuł „Między Michnikiem a Rydzykiem”, przyznaję rację. Stracił on aktualność. Od dziś wybieram inny, najbardziej, obawiam się, stosowny do obecnego etapu historycznej ewolucji rządów miłości. Wszyscy oczywiście wiedzą, że „Les Bleus sont Lá” (w wolnym przekładzie: „oprawcy nadchodzą”, Jacek Kowalski śpiewa „oni już idą”) to pierwsze słowa sławnej pieśni powstańców wandejskich − więc nie muszę wyjaśniać, co mam na myśli. RAZ
Gdzie są dowody z Rosji Rosyjska prokuratura do tej pory nie przekazała Polsce telefonu satelitarnego, który był zainstalowany w rządowym samolocie Tu 154 M. Nie otrzymaliśmy też wszystkich dokumentów medycznych – Rosjanie przekazali jedynie 25 imiennych protokołów sekcji zwłok. – Nasz prawnik przekazał mi, że nie ma protokołu sekcji zwłok mojego męża. W związku z tym składamy ponowny wniosek o ekshumację. Na poprzedni wniosek nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi – mówi nam Beata Gosiewska, wdowa po Przemysławie Gosiewskim. Także Małgorzata Wassermann uzyskała informację, że do Polski nie przekazano protokołu sekcji jej ojca. – W tej sytuacji bezdyskusyjnie będzie złożony wniosek o ekshumację. Szkoda tylko, że w sprawie sekcji byliśmy wprowadzani w błąd, bo sekcje w Polsce można było przeprowadzić dawno temu – twierdzi w rozmowie z „GP”. – Czy Państwu doradzano, by się wstrzymać z wnioskiem o ekshumację? – zapytaliśmy. – Gdy rozmawialiśmy o tym, że chcemy złożyć wnioski o ekshumację i sekcję, powiedziano nam, że nie będą one rozpoznane do momentu, kiedy z Moskwy nie przyjdą protokoły sekcji. Bo być może są one tam na tyle dobrze i precyzyjnie wykonane, że w Polsce nie będzie potrzeby ich powtarzać. Tymczasem do Polski trafiła tylko część protokołów sekcji – mówi Małgorzata Wassermann.
Dokumentacja z sekcji wciąż niegotowa Na konferencji prasowej 14 października wiceszef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Zbigniew Woźniak tak tłumaczył, co strona polska otrzyma od Rosjan: – Myślę, że wszystkich opinii biegłych medyków sądowych jak i protokołów sekcji zwłok nie dostaniemy, bo z ostatnich informacji ze strony rosyjskiej wynika, że całość tej dokumentacji sądowo-medycznej nie jest jeszcze gotowa, nie otrzymała prokuratora rosyjska od biegłych raportu, w związku z tym tak jak oczekiwaliśmy, dostaniemy przynajmniej pewną partię dokumentów – wyjaśniał. Ewa Kochanowska, wdowa po rzeczniku praw obywatelskich dr. Januszu Kochanowskim zwraca uwagę, że Rosja jest członkiem Interpolu. – W Interpolu obowiązuje określona, dwunastopunktowa procedura identyfikacji ciał ofiar katastrof lotniczych, tymczasem Rosjanie badając katastrofę smoleńską, nie przestrzegali w pełni tych procedur – mówi Ewa Kochanowska. Nie jest jasne, co gen. Woźniak miał na myśli, mówiąc, że przygotowywana przez Rosjan dokumentacja sądowo-medyczna ofiar tragedii nie jest jeszcze gotowa. Wdowa po wicepremierze Gosiewskim nie rozumie, dlaczego do dziś nie ma pełnej dokumentacji. – Mąż bez problemu został zidentyfikowany, nie było drastycznych zewnętrznych uszkodzeń. Dlaczego w takim razie dokumenty są przetrzymywane w Rosji? – zastanawia się Beata Gosiewska. Podkreśla, że to kolejna niewyjaśniona sytuacja, która miała miejsce po katastrofie. – Do dziś nie podano mi powodów, dlaczego nie pochowano męża w garniturze, który specjalnie został dostarczony do Moskwy. Oddała mi go później Żandarmeria Wojskowa – żołnierze nie widzieli, dlaczego Rosjanie odesłali wszystkie rzeczy, w które miał być ubrany mój mąż przed włożeniem go do trumny – mówi „GP”.
Niezidentyfikowane szczątki Zapytaliśmy prokuraturę o przekazaną ostatnio z Rosji dokumentację medyczną. – 15 października otrzymaliśmy 7 tomów akt ze śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Federacji Rosyjskiej, w tym m.in. opinie sądowo-medyczne dotyczące 25 osób określonych z imienia i z nazwiska, 9 osób nieustalonych oraz 107 fragmentów zwłok – poinformował nas rzecznik NPW płk Zbigniew Rzepa. Materiały są analizowane w szczególności w powiązaniu z opinią genetyczną, którą dysponuje Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, w celu przypisania opinii sądowo-medycznej zwłok bądź fragmentu zwłok nieustalonej osoby do konkretnej ofiary katastrofy. W najbliższym czasie spodziewamy się kolejnych tomów akt zawierających materiały procesowe dotyczące sekcji zwłok i fragmentów zwłok ofiar katastrofy, przeprowadzonych na terenie Rosji – dodał płk Rzepa.
Sprawa jest o tyle dziwna, że protokoły przyszły do Polski pół roku po katastrofie, a rosyjska prokuratura dysponowała materiałem DNA wszystkich ofiar katastrofy już w pierwszych dniach po tragedii. – Rosjanie powiedzieli mi, że będę musiała oddać krew, bo ich nie interesuje materiał genetyczny pobrany w Polsce – mówiła nam w maju Małgorzata Wassermann, która była w Moskwie, by zidentyfikować ciało ojca. Co się zatem działo przez sześć miesięcy i dlaczego Rosjanie przesłali do Polski opisy dotyczące niezidentyfikowanych szczątków? Przypomnijmy, że w maju przekazano do Polski trumnę ze szczątkami NN, czyli szczątkami niezidentyfikowanymi, które już w Polsce, zgodnie z decyzją naszych władz, skremowano. Wszystko wskazuje na to, że zrobiono to bez zgody rodzin ofiar. 10 maja, miesiąc po katastrofie smoleńskiej, na warszawskim Cmentarzu Wojskowym na Powązkach odbyły się drugie pochówki niektórych ofiar katastrofy. Do wspólnego grobu złożono urny z prochami 11 ofiar katastrofy (na prośbę rodzin utajniono ich tożsamość) oraz 12. urnę z prochami niezidentyfikowanych szczątków. W uroczystości udział wzięli minister obrony Bogdan Klich, p.o. szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisław Koziej oraz Michał Boni, minister w Kancelarii Premiera. Lakoniczna informacja na ten temat ukazała się zaledwie w kilku mediach i praktycznie została niezauważona. Nikt do dziś nie odpowiedział na pytanie, dlaczego musiały się odbyć ponowne pogrzeby i dlaczego nie zidentyfikowano wszystkich szczątków. O planowanej uroczystości mówił w Sejmie 29 kwietnia minister Michał Boni, ale nie wspomniał o szczątkach NN. Bliscy, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że nikt nie zwrócił się do nich z pytaniem, czy można skremować szczątki NN. Nikt nie wyjaśnił, czemu do Polski sprowadzono niezidentyfikowane szczątki i nie wiadomo, kto imiennie wydał zgodę na ich kremację i pochówek – Wiem o tym, że były dodatkowe pogrzeby, natomiast nikt z władz nie zwracał się do mnie z pytaniem o zgodę na skremowanie szczątków NN. Ja bym się na pewno na to nie zgodził, tylko zażądał ich przebadania – mówi nam Andrzej Melak, brat szefa Komitetu Katyńskiego Stefana Melaka, który zginął w smoleńskiej katastrofie. O zgodę nie pytano także innych rodzin ofiar katastrofy, z którymi rozmawiała „GP”. – Nikt z rządu nie pytał mnie, czy wyrażam zgodę na skremowanie szczątków NN – mówi nam Magdalena Merta, wdowa po śp. Tomaszu Mercie, wiceministrze kultury.
Włączone telefony Co najmniej 19 aparatów telefonicznych było aktywnych w czasie katastrofy – powiedział na konferencji prasowej prokurator wojskowy Ireneusz Szeląg. Według prokuratury, będą one badane przez ABW. Nie zostaną natomiast odzyskane żadne dane z telefonu typowanego jako komórka prezydenta Lecha Kaczyńskiego – zdaniem śledczych nie nadaje się do ekspertyzy, bo jest w bardzo złym stanie. – Telefon mojego ojca był zalogowany na terenie Rosji. Gdy byłam w Moskwie po katastrofie, oddano mi włączony telefon – mówiła już w maju „GP” Małgorzata Wassermann. Rozmawiające z „GP” rodziny ofiar katastrofy mówią, że do dziś nie otrzymały billingów rozmów swoich bliskich. Obawiają się, że wgląd w billingi może być utrudniony, ponieważ telefony, które mieli przy sobie pasażerowie tragicznego lotu do Smoleńska, były w większości telefonami służbowymi. Okazuje się, że odnośnie do telefonów Rosjanie przekazywali nie zawsze prawdziwe informacje. – W Rosji zapytałam o służbowy telefon mojego męża, który miał przy sobie w momencie katastrofy. Usłyszałam, że nic z niego nie zostało, bo się spalił. Z kolei w Polsce od Żandarmerii Wojskowej dowiedziałam się, że telefon jest nieuszkodzony i znajduje się w ABW. Do tej pory go nie otrzymałam, nie ma także billingów – relacjonuje nam Ewa Kochanowska. – Telefony komórkowe ofiar katastrofy zostały zabezpieczone bezpośrednio po katastrofie i w pierwszej kolejności, jeszcze w kwietniu, przekazane stronie polskiej. Następnie telefony te, wraz z nośnikami danych, które również zabezpieczono na miejscu zdarzenia, zostały niezwłocznie przekazane do ABW, w celu ich zbadania. Wstępna ekspertyza, będąca wynikiem tych badań, wpłynęła do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie 14 października 2010 r. Obecnie trwa jej analiza. Po jej zakończeniu prokuratura zwróci się do właściwych operatorów telefonii komórkowej o stosowne billingi. Do czasu zapoznania się z ekspertyzą przez pokrzywdzonych i ich pełnomocników, prokuratura nie ujawni szczegółów treści ekspertyzy – informuje płk Rzepa. Dorota Kania, Anita Gargas
24 października 2010 Antykomunizm po komunizmie. Bezczelność lewicy laickiej zatacza coraz szersze kręgi. Za welonem ignorancji niektórzy sobie pozwalają coraz więcej i więcej w obalaniu wartości cywilizacji łacińskiej. Coraz bezczelniej z zadziorniej chcą wprowadzać w życie antywartości pod hasłami ułatwienia sobie życia. Bo jak zrozumieć wypowiedź pani Katarzyny Piekarskiej z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, związanej wcześniej z Unią Demokratyczną, a jeszcze wcześniej z Niezależnym Zrzeszeniem Studentów, która arcybiskupa Henryka Hosera nazwała „lobbystą”(????). Tylko za to, że przypomniał stanowisko Kościoła Powszechnego w sprawie zapłodnienia In vitro, czyli konstruowaniu człowieka poza sposobem naturalnym. Jeśli już- to lobbystą jest pani Katarzyna Piekarska z Sojuszu Sił Postępowych i Destrukcyjnych, która lobuje obecnie przy pomocy stowarzyszenia „Młode kobiety w polityce”, za tym, żeby jak najwięcej kobiet wciągnąć w bagno demokratycznej polityki. I to że narzuca zmianę zasad postępowania przy tworzeniu człowieka. Eugenika ponad naturą. To się oczywiście źle skończy.. Jak demokratyczny człowiek majstruje przy innym człowieku, niekoniecznie demokratycznym. I chce od poczęcia zrobić z niego demokratę. Wygląda na to, że najpierw demokraci obalili ulubiony ustrój Pana Boga- czyli monarchię- i wprowadzili na to miejsce demokrację ludową i emocjonalną, a teraz demokracja zjada samą siebie. Mam nadzieję, że pożre własne dzieci.. W tym panią posłankę Katarzynę Piekarską. Lewica się ożywia w swojej bezczelności wprowadzając do debaty tzw. publicznej dyskusję dotyczącą etyki i moralności i traktując arcybiskupa jak chłoptasia, którego można skarcić i nazywać lobbystą, a który przypomina zasady na których nasi praojcowie zbudowali cywilizację łacińską słusznie nazywając In vitro” moralną schizofrenią”. Że taka posłanka ośmiela się w ogóle pouczać arcybiskupa w sprawach wiary i moralności.. Wkrótce zacznie pouczać papieża.!!!. Do czego to doszło? Moralne doły – pouczają moralną górę.. Bo” brzuchaci biskupi” już byli.. Należało zaatakować pięściami arcybiskupa.. I nic nie pomoże żadna deklaracja łódzka o powstrzymaniu agresji.. Lewica ma swoje cele, w tym zniszczenie wszystkiego co wiąże się z cywilizacją łacińską.. To jest cel główny. A potem wytworzyć magmę antycywlizacyjną wymieszaną eugenicznie w świecie wywróconym do góry nogami.. Będzie nowy wspaniały świat orwellowsko- haxleyowski.. Policjant pyta zatrzymanego kierowcy: - Czy ma pan prawo jazdy? - Mam pokazać? - Nie. Pokazywać muszą ci, którzy nie mają. I pokazał się też Sanepid. I to w samym Teatrze Wielkim. W samej Warszawie Właśnie obchodził dziewięćdziesiątą rocznicę istnienia.. Popatrzcie państwo jak ten czas leci.. Były odznaczenia , wyróżnienia i feta.. Jaki będą huczne obchody z okazji stu lecia istnienia tego koszmaru, który spędza sen z oczu przedsiębiorcom i drobnym i tym większym.. Bez jego zgody nie można otworzyć żadnej działalności gospodarczej.. Umywalki, prysznice, ubikacje, wymogi i papiery.. Dobrze, że jeszcze nie mają prawa sprawdzać w domach jak nam się mieszka. Ale to tylko kwestia czasu.. Można oczywiście być brudasem w czasach istnienia Sanepidu, albo być czyścioszkiem gdy Sanepid nie istnieje.. Bo bez urzędników państwowych Sanepidu nie da się żyć. Zaroślibyśmy brudem.. Zarośli by brudem klienci restauracji i kawiarni. To na pewno. Sanepid musi mieć dużo naszych pieniędzy, które odebrał „obywatelom”, którzy nie spełniają norm czystości. skoro zrobił sobie imprezę w Teatrze Balszoj.. Główną gwiazdą była oczywiście pani Ewa Kopacz, której Sanepid podlega, bo podlega Ministerstwu Zdrowia i Czystości. Ale mnie nurtuje jedno pytanie: jak można było po, co dopiero wygranej bitwie z bolszewikami, gdzie ważyły się nasze losy jako samodzielnego państwa, a było to w sierpniu 1920 roku, zajmować się takim sprawami już w październiku 1920 roku- jak tworzenie organu represji- jakim jest Sanepid.? Sanepid był ważniejszy niż wszystko inne w nowo tworzącym się państwie.. Oczywiście kontrola stanu sanitarnego w mieście jest potrzebna – jak najbardziej- ale dotyczyć powinno to kontroli ujęć wody, które to kontrola mogłaby zapobiec szerzeniu się epidemii… Ale ciągłe kontrolowanie i represjonowanie prowadzących działalność gospodarczą i nakładanie kolejnych wymogów czystości jak kolejne umywalki, płytki, drzwi., krany, podłogi.. To jest kolejny nonsens! I budowanie nowych okazałych siedzib biurokratycznych wpędzających podatników w koszty.. I jeszcze wręczanie odznaczeń funkcjonariuszom sanepidowskiej bezpieki, którzy stoją po stronie państwa sanepidowsko- demokratycznego, a nie człowieka, którzy skrzywdzili wielu ludzi i nadal będą krzywdzić... Wyciągając od nich jedynie pieniądze i podnosząc koszty prowadzenia działalności.. Sanepid nie służy człowiekowi- Sanepid jest przeciw człowiekowi.. Jak każda biurokracja zresztą.. Bo taka jest jej istota! W tym czasie gdy funkcjonariusze bezpieki sanepidowskiej świętowali swoje dziewięćdziesiąte urodziny, prezydenccy eksperci zamierzają przygotować całościową reformę samorządową, a część z nich domaga się likwidacji powiatów znajdujących się koło dużych miast.. Zadania mogą być realizowane na poziomie gminy( I słusznie!) lub związku gmin.. W biurokracji powiatowej i powiązanych z nią jednostkach pracuje ponad 100 000 osób biurokratycznych, i są to sumy rzędu kilku miliardów złotych.. złotych dlaczego tylko likwidować powiaty wokół dużych miast? Zlikwidować powiaty w ogóle i o tę przysługę poprosić pana profesora Michała Kuleszę, specjalistę od powoływania i likwidacji powiatów.. Raz już likwidował powiaty za Gierka, potem, powoływał w ramach reform pana profesora Jerzego BUzka, a teraz znowu ma okazję likwidować… Ale wszystkie! Nie zwracać sobie głowy częściową likwidacją, bo znowu odrosną.. Ale znając życie w socjalistycznym raju, cała sprawa reform skończy się powołaniem nowych powiatów wokół wielkich miast, biurokracja będzie wrzeszczeć, że za mało i żeby jeszcze powoływać. I stanie się tak, jak umyśliła sobie biurokracja.. Sama sobie nie będzie podcinać gałęzi na której siedzi.. W końcu do tej pory, od ponad 10 lat żyliśmy w Polsce powiatowej- to możemy żyć nadal w jeszcze bardziej powiatowej.. Co za różnica, czy mamy prawie czterysta powiatów, a będziemy mili na przykład czterysta pięćdziesiąt.... I tak to wytrzymamy jako podatnicy, a jak zabraknie pieniędzy rząd je znajdzie zadłużając nas dodatkowo.. Jaki to problem! Przecież może zadłużać, a jak się nie da formalnie, to formalnie przeksięgować, i dalej zadłużać.. A kto rządowi o zrobi za to skurwysyństwo wobec nas, naszych dzieci i wnuków? Możemy „liberalnemu” rządowi zwyczajnie skoczyć.. W końcu mamy demokrację, i rząd demokratyczny może robić z nami co zechce.. Tym bardziej, że okopie się BOR-wcami ze wszystkich stron i nawet desperat będzie miał kłopot, żeby się do niego przedrzeć. Oczywiście w sprawie dialogu, bo rządowi chodzi o dialog i porozumienie ze społeczeństwem obywatelskim.. To znaczy rzd ze społeczeństwem obywatelskim i demokratycznym robi co chce, a społeczeństwo może się poprzyglądać temu jak jest okradane i poniewierane, przez rząd , ale może sobie pokrzyczeć od czasu do czasu pod Sejmem-sercem demokracji.. Wyrzucić z siebie dialog i porozumienie..Chwilowo robi mu się lżej.. Za tamtej komuny nie wolno było sobie pokrzyczeć, a i tak było trochę lżej.. Gdzie podziali się ci wszyscy antykomuniści? Po komunizmie.. Który podobno się skończył. O czym poinformowała nas oficjalnie pani Joanna Szczepkowska 4 czerwca roku pamiętnego.. Problem w tym, że komunizm narasta. WJR
Zegar globalnego długu publicznego wciąż tyka - Donald Tusk powiedział, że chce przejść do historii jako fajny gość – może i jest fajnym gościem, ale nie dla moich dzieci - mówi portalowi Fronda.pl dr hab. Robert Gwiazdowski. Fronda.pl: Według „Globalnego Zegara Długu” The Economist wszystkie państwa na świecie są łącznie dłużne ponad 40 bln dolarów. Kto tak naprawdę jest ich wierzycielem? Robert Gwiazdowski*: Po części są trochę winne sobie nawzajem. Po drugie, różnym instytucjom finansowym. Problem polega na tym, że przez ostatnie lata rozdawały im pieniądze drukowane przez siebie w zasadzie za darmo, bo stopy procentowe były takie, jakie były, po czym owe instytucje finansowe pożyczały państwom te same pieniądze na o wiele droższy procent. To było moim zdaniem jawnym kretynizmem. Jest jeszcze trzeci podmiot, czyli obywatele. Przykładowo rząd Japonii ma najwięsze zadłużenie wobec własnych obywateli, dług zagraniczny jest stosunkowo niski. Między punktem drugim a trzecim także występuje sprzężenie zwrotne. Polski rząd jest bardzo zadłużony wobec Otwartych Funduszy Emerytalnych, ale tak naprawdę, to jest zadłużony wobec obywateli, ponieważ OFE mają pieniądze obywateli, które wpłacają je tam pod przymusem.
Czy dla gospodarki ma znaczenie, kto jest wierzycielem? Zupełnie inaczej wygląda sytuacja Japonii i państw zadłużonych zagranicą. Jednak to znaczenie polityczno-socjologiczne, ale nie gospodarcze. Dług to dług.
Kiedy te długi mogą zostać spłacone? Nigdy. Takie było założenie tego długu. John Maynard Keynes zakładał, że go nie będzie trzeba spłacać. Społeczeństwa to nie ludzie, człowiekowi nikt nie da hipoteki na 50 lat, ale stara się celować w okres długości jego życia. Państwa nigdy nie umierają, w związku z czym mogą zadłużać się w nieskończoność, ponieważ kolejne pokolenia są liczniejsze, mogą więcej pracować ispłacać nasze długi. By zwiększyć swoją konsumpcję, mogą zaciągać długi, które spłacać będą ich dzieci i wnuki, których będzie coraz więcej. W łeb wzięła jednak teoria, że dzieci rodzi się więcej.
Jak w przyszłości będzie wyglądała sytuacja państw, oznaczonych przez The Economist ciemną czerwienią, czyli najbardziej zadłużonych, a jak państw ciemno zielonych, czyli zadłużonych najmniej? Państwa ciemno-zielone będą rozwijać się oczywiście lepiej. Rozwój to praca organiczna, to, co robią przedsiębiorcy. Gdy państwo jest bardziej obciążone, musi spłacać długi. Musi obciążyć tym długiem stronę produktywną, czyli przedsiębiorców. Dlatego też w większym stopniu będą one musiały pracować na spłatę długu rządów, czyli na podatki, niż na rozwój w przyszłości. Trzeba tu jednak podać zasadniczą uwagę – "The Economist" posługuje się zasadą kasową, a nie memoriałową. Dług publiczny liczy się kasowo, w danym roku. Proszę zwrócić uwagę, jakie zobowiązania wzięły na siebie państwa poprzez system emerytalny i system służby zdrowia. Jak weźmiemy pod uwagę coraz droższą służbę zdrowia i emerytury, które państwo będzie musiało wypłacić, to dług liczony kasowo stanowi znikomy procent rzeczywistego długu.
Do czego prowadzi nas ta spirala? Prędzej czy później do katastrofy, co Keynes zresztą przewidział. Gdy kiedyś podczas seminarium ktoś go zapytał, co jego teoria oznacza w dłuższej perspektywie, odpowiedział: „panie kolego, w dłuższej perspektywie wszyscy będziemy martwi”. Ludzie odpowiedzialni, a Keynes do nich nie należał, myślą o swoich dzieciach i wnukach. Nasi dziadowie i pradziadowie walczyli, byśmy żyli w wolnym kraju, my zaś zadłużamy nasze dzieci, by nam było lepiej. To wyraził zresztą Donald Tusk, mówiąc, że on nie będzie słuchał się doktrynerów, bo ważne jest tu i teraz. W innym miejscu powiedział, że chce przejść do historii jako fajny gość – może i jest fajnym gościem, ale nie dla moich dzieci.
Ta perspektywa katastrofy dociera do decydentów? Nie. Gdy jednego dnia Donald Tusk, minister Rostowski i prezes Belka napadli na Krzysztofa Rybińskiego, wymieniając go z imienia i nazwiska, pokazuje, że oni nie mają świadomości, co robią.
David Cameron w Wielkiej Brytanii i Victor Orban na Węgrzech poszli jednak po rozum do głowy. Cameron zapowiedział ostre cięcia wydatków, on zdaje sobie sprawę z tego, że dług jest zatrważający i nie może dalej rosnąć. Inaczej doprowadzi do katastrofy jeśli nie za naszego życia, to za życia naszych dzieci, a o nich przecież myślimy. Orban od kilku miesięcy mówi to samo. I robi. W tym tygodniu stwierdził, że państwo nie przekaże pieniędzy dla tamtejszych funduszy emerytalnych, że obywatele sami mają sami decydować, z jakich chcą korzystać. Nie ze wszystkimi podwyżkami podatków ja się zgadzam – można podwyższyć jedne, a nie inne. Przykładowo podatek bankowy od aktywów jest moim zdaniem złym podatkiem, lepiej byłoby podwyższyć stawki podatku dochodowego. Ale to są technikalia, kierunek obrany jest dobry.
Polski rząd też mówi o oszczędnościach i podwyżkach podatków. To jest jednak ten sam rząd, który w ciągu ostatnich trzech lat zwiększył zatrudnienie w administracji publicznej, co powoduje, że podwyżka VAT pójdzie dokładnie na pensję tej dodatkowej armii biurokratów. Oszczędności są iluzoryczne. Weźmy regułę wydatkową, która mówi, że wzrost wydatków publicznych może mieć miejsce 1 proc. powyżej inflacji. A dlaczego nie poniżej? Czy gdybyśmy mieli dziś wydatki na poziomie 2006 roku – czy ludzie wtedy umierali z głodu? Dlaczego wydatki publiczne w ogóle mają wzrastać, skoro nas na to nie stać?
Rozmawiał Stefan Sękowski.
Odważni do czego, panie Migalski? Marek Migalski: Jeśli morderstwo w Łodzi nie było w stanie zmienić sympatii społecznych wobec PiS i jego prezesa, nic już tego nie zmieni. Czas to wreszcie zacząć rozumieć. I wyciągać z tego wnioski. Ale czy znajdą się odważni do tego wśród wyborców PiS? W kolejnym odcinku rytualnych połajanek pod adresem PiSu Marek Migalski woła o odwagę wyborców PiSu i wyciągnięcie wniosków z postępującej niemocy tej partii. Niestety, nie wyjaśnia w czym ta odwaga miałaby się przejawiać, bo wyborca nie chcący głosować na Platformę lub SLD ma niewielki wybór - może głosować na PiS lub nie iść na wybory. Nie sądzę jednak, aby to właśnie niepójście na wybory miało być świadectwem odwagi i wnioskiem wyciągniętym z tego co robi PiS i Kaczyński. Może więc zamiast apelować do wyborców PiSu o odwagę i wybranie nieistniejącej alternatywy, pan Migalski zaapeluje o odwagę do swoich podzielających jego zdanie kolegów (oraz do lustra) i stworzenie alternatywy dla PiSu. Bo sam jest poza PiSem wyłącznie dlatego, że Kaczyński go w nim nie chce. Gdyby Kaczyński go nie wyrzucił, Migalski tkwiłby w PiSie razem z Kluzik-Rostkowską, Poncyljuszem i resztą niezadowolonych, czekając, nie wiadomo na co. Śmieszne jest utyskiwanie Migalskiego na brak odwagi wyborców PiSu, którzy alternatywy nie mają, bo kolegom Migalskiego brakuje odwagi, żeby spróbować im ją stworzyć. W ramach partii lub poza nią. Cała ich odwaga ogranicza się - w przypadku już wywalonego Migalskiego - do narzekania na blogu i w mediach, w których jest pożądanym gościem odkąd pokazał, że umie walić w PiS nie gorzej niż Niesiołowski, a w przypadku pozostałych - nie wywalonych ale bardzo nie chcących aby ich Kaczyński politycznie usamodzielnił, tak jak usamodzielnił Migalskiego - sprowadza się do mniej lub bardziej ostentacyjnego trzymania kciuków za klęskę PiSu w wyborach samorządowych, bo może jak PiS je przerżnie, to coś się zmieni. Samo. Może Kaczyński odejdzie, a może PiS się go pozbędzie, i wreszcie partia trafi w godne ręce, tych co wiedzą jak, ale nikt się jeszcze na nich nie poznał. Strasznie to irytujące. Bo wbrew temu co sobie Migalski i inni myślą, wyborcy świetnie widzą co się dzieje z PiSem, i rozumieją jakie to ma konsekwencje dla sytuacji politycznej. Ale to nie wyborcy są od stworzenia alternatywy dla PiSu. Panie i panowie posłowie, chcecie, żebyśmy pokazali odwagę? Miejcież jaja i dajcie nam szansę, budując alternatywę dla partii, która tak wam się nie podoba. Przecież jeśli to wszystko to wina Kaczyńskiego, a wygranie z Platformą do bułka z masłem, zbudowanie nowej partii, która wygra w cuglach powinno wam przyjść z łatwością. Od wyborów prezydenckich słyszę głównie deklaracje, że wiecie jak, i gdyby wam tylko pozwolić, to ho, ho! Migalski i jego koledzy wybrali najbardziej oportunistyczną strategię rozwiązania problemów PiSu - czekanie na klęskę, a jak się da, dołożenie się do niej. A potem się zobaczy. I z perspektywy mysich dziur, w które się pochowali, wołają o odwagę do wyborcy, któremu nie chcą lub nie potrafią pokazać żadnej alternatywy. PiS to rozczarowanie i zniechęcenie, ale jego nieistniejąca alternatywa to jeszcze przed startem zniesmaczenie i zażenowanie. Kataryna
"Debata" według HFPC Kilkadziesiąt minut temu w ramach porządków przejrzałem zaproszenia, które trafiły do mnie w ostatnich kilkunastu dniach (bywam w redakcji rzadko, więc zbieram je hurtowo). Jedno z nich pochodzi od Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Za HFPC nie przepadam, głównie dlatego, że jej działalność opiera się na poszerzonym ponad wszelką miarę rozumieniu praw człowieka, odpowiadającym wymogom poprawności politycznej, a fundacja jest gotowa bronić spraw, które przeczą zdrowemu rozsądkowi i interesowi państwa (np. kwestia nielegalnej imigracji). Ale mniejsza z tym, ponieważ HFPC zaprasza tym razem na konferencję na naprawdę ważny i interesujący temat: „Własność mediów, pluralizm informacyjny, wolność słowa”. Myślę sobie – super, taka dyskusja jest teraz naprawdę potrzebna, zwłaszcza po 10 kwietnia. Wyciągam z koperty program, czytam i szczęka mi opada. Dzień pierwszy, panel o ewolucji demokracji i mediów. Występują: jeden naukowiec, jeden Niemiec i jeden dziennikarz 20-lecia. Plus Maciej Strzembosz. Tego samego dnia panel „Kto rządzi newsem?”: jeden Azer, jedna pani z Dublina i Piotr Niemczycki.
Dzień drugi, panel I – „Między walką o zysk a poszukiwaniem niezależności redakcyjnej” – dyskutują: Wojciech Cieśla z „Wprost”, Ewa Wanat z Tok FM, Maciej Wierzyński z TVN; moderuje Adam Bodnar z HFPC. Drugi panel jest o tabloidyzacji mediów. Wypadałoby może zaprosić kogoś z „Faktu” „SE”, Superstacji, a może i TVN24. Ale nie. Np. o „wolności słowa w tabloidach” ma mówić jakiś doktor z PAN i UJ, który zapewne nigdy nie był nie tylko w redakcji tabloidu i nie brał udziału w jego kolegium redakcyjnym ani nie rozmawiał z jego dziennikarzami, ale nie był w żadnej redakcji w ogóle, skoro w PAN pracuje w Instytucie Nauk Prawnych. Dalej jest paradnie: na temat „Niezależność mediów a jakość informacji” wypowie się bezstronny, apolityczny fachowiec Krzysztof Luft, obecnie KRRiT, wcześniej teczkowy marszałka Komrowskiego. Wreszcie na koniec panel o roli Internetu. Tu wciśnięto jedynego uczestnika spotkania spoza salonowego grona, naszego gospodarza, Igora Jankego. Jaki jest sens organizowania takiej konferencji? Wyjaśnień jest kilka.
Wyjaśnienie pierwsze: Adam Bodnar, animator HFPC, ma słaby kontakt z rzeczywistością i naprawdę wierzy, że zaprosił do dyskusji na niezwykle istotny temat pełne spektrum oraz że Ewa Wanat może ostro się zetrzeć z Maciejem Wierzyńskim.
Wyjaśnienie drugie: Adam Bodnar doskonale wie, że zaprasza towarzystwo wzajemnej adoracji, ale robi to z pełną świadomością, uczestnicząc w zapowiadanym po 10 kwietnia jednoczeniu narodu ściśle według koncepcji prezydenta Komorowskiego, to znaczy: zjednoczenie – tak, ale przecież, ma Boga, nie dla wszystkich, są jakieś granice. Faszystów (szerokie pojęcie, obejmujące postaci od Legutki, poprzez Ziemkiewicza po Zarembę) nie można dopieszczać.
Wyjaśnienie trzecie: HFPC dostała na zorganizowanie konferencji sowity grant, który powiązany jest, jak to często bywa, z nieoficjalnym zastrzeżeniem, że uczestnicy powinni być dobrani według słusznego klucza. Możliwy jest oczywiście jakiś miks tych wyjaśnień. Tak czy owak, konferencja HFPC to modelowy przykład dominującego ostatnio trendu: „dyskutujmy” tylko we własnym gronie. Oczywiście w takiej sytuacji słowa „dyskusja” nie da się pisać bez cudzysłowu. Jeszcze jakieś dwa lata temu zdarzały się – naprawdę! – konferencje, organizowane przez Instytut Spraw Publicznych, Fundację Konrada Adenauera czy Centrum Stosunków Międzynarodowych, na które naprawdę warto było chodzić. Teraz nie ma po co. Chyba że ktoś lubi wprowadzać zamęt i zabierać głos po to, aby wkurzyć towarzystwo, taplające się we własnym skisłym sosie. Bawiło mnie to do pewnego momentu, ale ile można? Otrzeźwienie przyszło na przedostatnim Media Night Fundacji Adenauera, gdy znalazłem się na widowni panelu, prowadzonego przez zasłużonego peerelowskiego dziennikarza, który wywodził ze swadą w gronie przytakujących mu jedynie słusznych dyskutantów, że ma nadzieję, iż w nadchodzących wyborach do Parlamentu Europejskiego Polacy wybiorą tych, których wybrać powinni. Zabrałem wtedy głos, zepsułem trochę zabawę, pytając, którzy to są ci słuszni kandydaci, ale wówczas postanowiłem, że jest to ostatnia impreza Fundacji Adenauera, w której biorę udział. Przynajmniej póki nie zmieni się jej prezes w Polsce. Znaczna część think-tanków zachowuje się tak, jakby nie było w naszym kraju kompetentnych osób, prezentujących poglądy odmienne od linii politycznej rządu. Jakby nie było prof. Legutki, prof. Krasnodębskiego, dr Marka Cichockiego, dr Dariusza Karłowicza, Bronisława Wildsteina, Pawła Lisickiego, prof. Zybertowicza. Sądzę, że każdego, kto ceni sobie intelektualną stymulację, zajęłaby znacznie bardziej debata o wolności mediów pomiędzy Wildsteinem a Wanat niż pomiędzy Wanat a Wierzyńskim. Uczestniczenie w teatrzyku w stylu konferencji HFPC nie ma najmniejszego sensu i dziwię się Igorowi, że zgadza się być listkiem figowym takiego przedsięwzięcia. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że w tym smutnym obrazie są wyłomy. Wciąż ciekawe są spotkania w Centrum Europejskim w Natolinie (choćby zbliżająca się konferencja o Ignacym Janie Paderewskim); na duże uznanie zasługuje też Jan Szomburg za swój Kongres Obywatelski, na którym niestety być nie mogłem, ale lista gości – naprawdę uwzględniająca wszystkie kąty widzenia – robiła bardzo dobre wrażenie. A pan Bodnar niech sobie ciągnie swój teatrzyk. W końcu granty trzeba zgarniać. Warzecha
Ratzinger podważa prawo Żydów do państwa Izrael . „Synod biskupów wezwał Izrael do zakończenia okupacji terenów arabskich, a ONZ do wcielenia w życie rezolucji w tej sprawie „…”Oprócz opuszczenia terytoriów okupowanych przez Izrael po wojnie z 1967 r. i później, biskupi się domagają by naród palestyński mógł się cieszyć „niepodległą i suwerenną ojczyzną”, a Izrael pokojem i bezpieczeństwem w ramach granic uznawanych przez społeczność międzynarodową.”…” Jeden z autorów orędzia, abp Cyrille Salim Bustros, melchita z USA, powiedział na konferencji prasowej: „my chrześcijanie nie możemy mówić o ziemi obiecanej dla narodu żydowskiego. Nie ma już narodu wybranego. Wszyscy stali się narodem wybranym. Pojęcie ziemi obiecanej nie może być używane jako podstawa do uzasadnienia powrotu Żydów do Izraela i wygnania Palestyńczyków”…(źródło ) Mój komentarz Warto zwrócić uwagę na wojowniczy ton Watykanu , a faktycznie Ratzingera, Benedykta XVI w stosunku do Żydów. Watykan to zbyt poważna i stara instytucja, aby uznać ten agresywny akt za przypadek. Abstrahuję tutaj od tego czy ma rację. Chodzi o kontekst . Watykan nie zaatakował do tej pory wciągu ostatnich lat żadnego kraju . I do tego faktyczne podważanie legitymacji samego istnienia Izraela , bo według biskupa Bustrosa Żydzi nie mieli żadnego praw do powrotu na stare ziemie przodków . Tak się niefortunni składa, że parę miesięcy temu Niemcy zaatakowały ostro Izrael na konferencji prasowej ministra spraw zagranicznych Niemiec w sprawie konwojów humanitarnych . Zresztą był tam obecny jako statysta nasz Sikorski, aby zademonstrować , że czas aliansu izraelsko czy żydowsko polskiego ,który budowali Kaczyński to przeszłość . Wiele wskazuje na to że Niemcy chcą rozegrać dwie sprawy . Rozpoczęły budową , a raczej odbudowę historycznych , dobrych stosunków z krajami arabskimi , a szerzej z islamem , który staje się znaczącą polityczna i społeczną silą nie tylko w Niemczech, ale w całej Europie. Niemcy mogą się pokusić o budowę europejskiego islamu domu niemieckiego . Już otwarto na niemieckich uniwersytetach szkoły religijne . Do tego werbunek ulemów i imamów przez niemiecki służby i można uzyskać nieformalny wpływ na kilkudziesięciomilionową społeczność muzułmańska w Europie. Druga sprawa to rozpoczęcie usuwania wpływów elit żydowskich w Europie i wzmocnieni dzięki temu wpływów elit niemieckich . Ratzinger, rezydent Niemiec w Watykanie realizuje interesy niemieckie , czego najlepszym przykładem jest szkodzenie , oszukiwanie Polski i Polaków , odwlekanie w nieskończoność kanonizacji Wojtyły . Marek Mojsiewicz
Polityka historyczna Niemiec i Polski. Ludzie, jak to ludzie nie chcą myśleć o odpowiedzialności za coś, na co oni sami nie mieli wpływu ( a nawet jeśli mieli, większy lub mniejszy, to wolą o tym zapomnieć ). Niemcy dzisiaj myślą, iż zbrodnie były popełniane przez jakąś oszalałą grupkę zbrodniarzy, którzy dorwali się do władzy. Tylko, że ta grupka miała poparcie przeważającą większość niemieckiego społeczeństwa. Hitler został wybrany przez naród niemiecki i cieszył się wciąż rosnącą popularnością aż pierwszych klęsk na Ostfroncie. Potem nawet do fatalnego dla Niemców 1945 roku zdołał zachować część poparcia najbardziej fanatycznych wyznawców. Narodowy socjalizm [w skrócie nazizm] był to produkt niemieckiego bizantynizmu, niemieckiej historii, niemieckiej filozofii, a nie ideologia narzucona z zewnątrz ( tak jak komunizm dla Polski, lub nawet dla Rosji ). Obecne pokolenie Niemców - nie można powiedzieć, ze zostało wychowane na fałszowaniu prawdy. Ono zostało wychowane na wypieraniu prawdy z ich świadomości. Pokolenie współczesnych Niemców nie zdaje sobie sprawy z tego, co się działo w czasie II wojny światowej, jaka była odpowiedzialność Niemców za to, co się wydarzyło na terytorium Polski. W szkole nie mówiono im wiele o tym co się działo w Polscy. Niemcy tworzyły państwo demokratyczne w sposób dla siebie komfortowy. Nie uruchomiono programu nauczania o niemieckich obozach koncentracyjnych na terenach okupowanej Polski, nie nakazywano, by młodzież przynajmniej raz w życiu była zobowiązana odwiedzić taki obóz. Nie wydano żadnego podręcznika szkolnego mówiącego o tych sprawach. O sprawach tych lepiej było nie mówić. Dla spokoju psychicznego! Jednym słowem obecne pokolenie żyje w swoistym komforcie psychicznym - niewiedzy o zbrodniach swoich ojców i dziadków popełnianych na terenach okupowanej Polski i o programach likwidacji narodu polskiego, w drugiej kolejności po Żydach. Dzisiaj ta niewiedza jest największym zagrożeniem w relacjach polsko-niemieckich. Każdy Polak przebywający w Bonn powinien odwiedzić Haus der Geschichte der Bundesrepublik Deutschland [= Dom historii Niemieckiej Republiki Federalnej ]. Zdziwi go to, że w owym muzeum przedstawia się Polaków w roli winowajców i oprawców wypędzeń Niemców z ziem wschodnich III Rzeszy. Ekspozycja ta jest niemal obowiązkiem każdej wycieczki szkolnej, czy oficjalnej zagranicznej, przybywającej do Federalnego Miasta Bonn, jak się zwie była tymczasowa stolica RFN. Dziatwa, wychowywana w duchu pojednania (rozumianego jako odpuszczenie winy winowajcom) dowiaduje się tu o potwornościach, dokonanych przez Polaków. Taką i tylko taką wersję narodzin RFN zna cała niemiecka młodzież,a inny przekaz historyczny nie jest jej znany. Niemcy przedstawiani są w roli pokutnika, odpowiadającego za grzechy Polaków, którym – z uwagi na nakaz miłości bliźniego – należy wybaczyć. „Czyż polscy biskupi o wybaczenie nas nie prosili?” – zapyta nawet wykształcony Niemiec i żaden rewanżysta. Może też zapytać: To i Polacy byli ofiarami tej wojny? Takie są efekty polityki historycznej prowadzonej przez Niemcy! Mamy powody się obawiać, że politycy niemieccy, którzy chcą się przypodobać Związkowi Wypędzonych, za 30 lat będą zabiegać o głosy milionów wyborców żyjących w przekonaniu, że to nie Niemcy, tylko Polacy budowali obozy, a decyzja mocarstw o zmianie granic to bezprawne zagarnięcie przez Polskę części terytorium Niemiec. Prosty człowiek w Niemczech woli żyć w komforcie psychicznym dotyczącym przeszłości swojego wspaniałego kraju! Musimy się temu przeciwstawiać poprzez środowiska opiniotwórcze, aby do tego nigdy nie doszło! Potyczkę dotyczącą Eriki Steinbach rząd Polski jeszcze nie wygrał! Przegrywa natomiast z kretesem batalię o historyczną pamięć. Niemcy postrzegają II wojnę światową przez pryzmat swoich bohaterów i swoich ofiar (vide ostatnie wielonakładowe filmy o naziście płk. Staufenbergu , który po stracie ręki i oka na Ostfroncie „nawrócił się" lub tragedii wojennego statku „Gustloff” , na który Niemcy zbrodniczo naładowali cywili. Cywili z tego miasta, które tak humanitarnie potraktowało polskich jeńców obrońców Poczty Polskiej i Składnicy na Westerplatte. Stawiają im pomniki, fundują muzea, kręcą filmy. Problem winy zostaje wyparty. Jego miejsce zajmuje problem cierpienia! Komfort psychiczny społeczeństwa jest najważniejszy! Odrzucają ze swojej świadomości prawdę - stwierdzenia, ze ich nieszczęścia są zasłużone i sprawiedliwe. Sami je sobie zafundowali na własne życzenie - ponad 95% Niemców popierających ten produkt bizantynizmu, jakim był Hitler i wszystko co było z nim związane!
Karl Jaspers został w Niemczech usunięty w cień! Tymczasem rząd Polski nie podejmuje żadnej merytorycznej dyskusji nad problemem wysiedlonych i nie powtarza znanych argumentów za Karlem Jaspersem, że ci ludzie zasłużyli na swój los. Karl Jaspers wyróżnia cztery pojęcia winy: kryminalną, polityczną, moralną i metafizyczną. Szczegółów poglądów Jaspersa nie będę tu przytaczał. Trzeba tylko podkreślić, że Karl Theodor Jaspers - wybitny filozof niemiecki stwierdzał: cały naród niemiecki ponosi odpowiedzialność za zbrodnie popełnione podczas II wojny światowej. Dzisiejsze pokolenie Niemców chce te zasadnicze fakty zepchnąć do swojej podświadomości i tam je właściwie zepchnięto. Fakty, takie jak:
- wina za II wojnę światową spoczywa na całym niemieckim społeczeństwie,
- Niemcy ponoszą odpowiedzialność za wszystkie nieszczęścia, które ich spotkały w wyniku II wojny światowej. Powinniśmy podjąć merytoryczną dyskusję nad problemem niemieckich wysiedlonych i w jej ramach wyraźnie argumentować za Jaspersem - autorem „Problemu winy”, że ci ludzie zasłużyli na swój los. Cierpieli, ale było to cierpienie zawinione i zasłużone. Jako zbiorowość tolerowali, ba popierali reżim Hitlera, który doprowadziły do wybuchu wojny. Jako jednostki udzielali różnych form poparcia rządom nazistów i bezczynnie przyglądali się ich zbrodniom, lub nie chcieli ich dostrzec. Genialnie to ujął już w Konzentrationlager Dachau pastor Martin Niemöller : „Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem komunistą. Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem związkowcem. Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem Żydem. Kiedy przyszli po katolików, nie protestowałem. Nie byłem katolikiem. Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było.” [=„Als die Nazis die Kommunisten holten, habe ich geschwiegen, ich war ja kein Kommunist.Als sie die Sozialdemokraten einsperrten, habe ich geschwiegen, ich war ja kein Sozialdemokrat.Als sie die Gewerkschafter holten, habe ich geschwiegen, ich war ja kein Gewerkschafter. Als sie mich holten, gab es keinen mehr,der protestieren konnte.“ Aktualna polityka historyczna Niemiec stosuje od dawna następujący algorytm główny: DYSKUSJE O PROBLEMIE NIEMIECKIEJ WINY ZOSTAJĄ ZASTĘPOWANE DYSKUSJAMI O CIERPIENIU!
A jaka jest polityka historyczna Polski? - ŻADNA! Ministerstwo Edukacji Narodowej drastycznie ogranicza lekcje historii. Środowisko związane z Gazetą Wyborczą od wielu lat stara się przedstawić Polskę jako siedlisko antysemityzmu i potępia polski patriotyzm. Te działania też układają się w pewien wyraźny trend: chodzi w nich o demontaż świadomości historycznej Polaków. Chodzi o to, aby nasze dzieci i wnuki wiedziały, iż bliżej nieokreśleni naziści przy biernej akceptacji społeczeństwa polskiego i współudziale polskich nacjonalistów z Armii Krajowej masowo mordowali Żydów, a miliony niewinnych Niemców zostały przez Polaków wygnane ze swoich ziem ojczystych. Jeżeli nie chcemy, by nasze dzieci znały taki fałszywy obraz II wojny światowej, powinniśmy jak najszybciej zbudować swoją własną politykę historyczną. Niemcy realizują swoją politykę historyczną poprzez związek wypędzonych BdV, którego ilość członków wbrew logice i prawom natury ciągle rośnie, a nawet już poprzez Centrum przeciwko wypędzeniom.
Czy żaden polski historyk nie powinien znaleźć się w radzie fundacji wypędzonych? Nie wiem! Wszystko zależy od tego kto to będzie! Może lepiej żeby tam znalazł się jednak jakiś prawdziwie polski historyk? Jeden – szanowany przez nas historyk – prof. Szarota już tam był, ale szybciutko się wycofał gdy zobaczył co ma firmować i czym to pachnie (a w zasadzie śmierdzi) dla Polski.
Jeśli Muzeum Wypędzonych będzie utrwalało nową historię o "uciemiężonych Niemcach:, niesłusznie "wypędzonych przez Polaków" i będzie przekazywało obraz "polskiego okrucieństwa nad wypędzanymi Niemcami", to wtedy każdy polski przedstawiciel z rady tego muzeum z wielkim medialnym hukiem powinien się wycofać! Jeśli Polska pod rządami Tuska i pod przewodnictwem Bartoszewskiego przegrała batalię o budowę i istnienie centrum wypędzonych, to trzeba się pokusić o to aby mieć wpływ na kształt ekspozycji Eriki Steinbach. Tak, jej wizja historii będzie tam reprezentowana! Steinbach nie wejdzie do rady, ale za to ma swoich 6-ciu ludzi, którzy wraz z innymi członkami z innych ugrupowań o podobnych poglądach, będą robić to samo, co ta pani. Rząd Niemiec już nie będzie miał wpływu na politykę rady centrum. O pozostałych członkach zarządu (łącznie 21) będzie decydował teraz aktualny układ sił politycznych w Bundestagu Z drugiej strony jednak chyba lepiej będzie, aby tam nie pojawił się żaden Polak. Obecność Polaka nobilitowałaby to niemieckie Centrum mające charakter nienaukowy, a czysto propagandowy i antypolski!! Jego obecność mogłaby uwiarygodniać tezy prezentowane w centrum o tym, że II wojna światowa ograniczała się do wymordowania Żydów przez nazistów i wypędzenia Niemców z ich ojczyzny przez Polaków – taki historyczny, niemiecki fast food. Wybitny polski historyk prof. Roman Szarota powiedział: „nie chce być „listkiem figowym" tego niemieckiego przedsięwzięcia” i „znacznie gorsze były „wypędzenia ze świata żywych", co spotkało miliony Polaków”. I jako jedyny przedstawiciel Polski wycofał się z rady fundacji „Ucieczka, Wypędzenia, Pojednanie" w 2009 r. Już jest pewne, ze będzie się toczył nowy ważny spór między Polakami i Niemcami! Będzie to spór o pamięć. Toczyć się będzie walka o prawdziwość faktów jakim ma być poświęcona wystawa. Kiedyś poseł SPD Freimut Duve uznał w Bundestagu, że każda marka wypłacana BdV jest „szyderstwem z polityki pojednania z Polską”. To było już dawno, teraz na BdV rząd Niemiec płaci nie marki, a Euro. Dzięki temu BdV realizuje swoje cele w ramach polityki historycznej Niemiec. Bitwę o nieobecność Eriki S. w radzie muzeum my - głupi Polacy wygraliśmy. Ważniejszą batalię o zgodę Polski na powstanie Centrum przeciwko wypędzeniom przegraliśmy pod wodzą Tuska i Bartoszewskiego. Wygląda na to, że teraz przegramy nadal pod wodzą Tuska na wszystkich frontach wojnę o postrzeganie historii XX wieku w Europie i na świecie. Kto temu jest winien? Rząd Tuska? Owszem! Ale przede wszystkim jesteśmy winni my - wszyscy Polacy! A dlaczego?
- Dlatego, że wolimy głosować na "cudotwórców", obiecujących nam gruszki na wierzbie.
- Dlatego, że lubimy w wyborach głosować tak, jak nam każe Gazeta Wyborcza i pseudo elity liberalne.
- Dlatego, że zafundowaliśmy sobie przez 20 lat zastój gospodarczy zamiast mocno przyśpieszonego rozwoju.
- Dlatego, że jesteśmy państwem słabym i kłótliwym.
- Dlatego, że nie wybraliśmy takich rządzących, którzy nasze państwo zreformowaliby, społeczeństwo zmobilizowali, aby zakasało rękawy i do roboty się zabrało dostrzegając efekty swej pracy. Na razie rokowania dla nas są marne. Jednak to przyszłość zależy tylko od nas. Sami sobie naszą przyszłość wybieramy i stwarzamy. Z silnym każdy się liczy. Gdyby Polska miała odpowiedni potencjał gospodarczy, a tym samym odpowiednie znaczenie polityczne, Niemcy sami by się postarali, aby panią Steinbach i jej związek uciszyć. Słabych i uległych każdy ignoruje. Znamienne jest, że w stosunku do Rosji żaden Niemiec nie odważy się wystąpić z żadnymi pretensjami! A pozostawili Niemcy na terytorium obecnej Rosji spore miasta, które kiedyś nazywały się: Koeniberg, Insterburg, Tilsit i 15 tysięcy kilometrów kwadratowych ziem, pól uprawnych, pięknych lasów (Puszcza Romincka wraz z leśniczówką Cesarza Wilhelma II), rzek i jezior. Nie licząc mienia Niemców nadwołżańskich. Czy jakaś Steinbach czy ktoś inny z BdV upomni się o „wypędzonych” stamtąd ? Wujek Schroeder czy Tante Angela dopiero pokazali by jej / jemu pruSSki dryl! Albo i zwyczajne russkie: „Paszoł won durnaja b… abo!” PO i Tusk są ulegli wobec Niemiec, bo są lewicowymi euroliberałami, nie mającymi zamiaru dopuścić do realizacji jakiejkolwiek polityki historycznej związanej z polską racją stanu! Nie dopuszczą nie tylko do realizacji takiego projektu, ani nawet do dyskusji nad taką propozycją. Przecież pamiętać trzeba, że Muzeum Powstania Warszawskiego powstało wyłącznie dzięki determinacji Lecha Kaczyńskiego, jako prezydenta Warszawy. I od początku napotykają go nieustanne ataki od dewiantów z Krytyki Politycznej, przez GóW na środowiskach bliskich PO kończąc. Dla ostatnich to łakomy kąsek politycznych synekur i możliwość wpływu na oddane pamięci Powstania środowisko. Zasługi i znaczenie pierwszego dyrektora Muzeum Jana Ołdakowskiego są dla nich drugorzędną wartością. A przecież Muzeum Powstania Warszawskiego jest wspaniałą szkołą patriotyzmu. Jedną z najlepszych jeśli po prostu nie najlepszą tego typu instytucją w Polsce. Której naśladownictwo powinni znaleźć się w każdym wielkim mieście (oczywiście innemu wydarzeniu poświęcone, np. w Poznaniu Powstaniom Wielkopolskim i wielkopolskiej zaradności, w Białymstoku Kresom, w Katowicach itd.). "Pomarzyć nie szkodzi, szkodzi nie marzyć" Współautorem, bo inicjatorem i pomysłodawcą tego tekstu jest mój bliski współpracownik z polsko-rosyjskiego forum http://bezwodkinierazbieriosz.salon24.pl Zbigwie. Ja go tylko poprawiłem (tzn. tekst, a nie Zbiga) i wtrąciłem swoje parę groszy. Ale na pewno cennych groszy. Witek
Bogata w treści odmowa wyjaśnień
1. Ryszard C. krzyczał że nienawidzi PiS-u i chce zamordować Jarosława Kaczyńskiego, Ryszard C. zaatakował biuro PIS, tam zabił jednego człowieka i usiłował zabić drugiego. Takie są niezbite fakty.
2. Po aresztowaniu Ryszarda C. wyszły na jaw nowe okoliczności. Już wiadomo, że C. nie tylko PIS-u nienawidził, ale także innych polityków. Leszka Millera na przykład nienawidził i chciał go zabić. W zasadzie to przypadek, że wtargnął do biura PiS-u, równie dobrze mógł zaatakować inne biuro innej partii w innym mieście. PIS nie ma co się stroić w piórka ofiary, bo jego ofiara była najzupełniej przypadkowa. Taka jest dziś jedynie słuszna i poprawna politycznie interpretacja łódzkich wydarzeń.
3. Zastanawiam się, skąd wiadomo, że Ryszard C. chciał atakować innych polityków. Był przecież oficjalny komunikat, że odmówił składania wyjaśnień. Wiedza o przestępczych planach pana C. wynika z odmowy wyjaśnień? W takim razie była to niezwykle bogata w treści odmowa. Bo też była to nadzwyczaj długa odmowa. Według niezdementowanych informacji przesłuchania Ryszarda C. trwały 8 godzin. Jako były sędzia, a teraz adwokat - znam te sprawy. Odmowa wyjaśnień trwa 8 sekund. Opisanie jej w protokole - 8 minut. Nie znajduję wytłumaczenia, co mogło absorbować śledczych przez 8 godzin, żeby, na koniec spisać protokół zawierający trzy wyrazy - odmawiam składania wyjaśnień... Nie sugeruję niczego poza tym, że kolejny raz pojawia się potrzeba ustanowienia funkcji sędziego śledczego i to on, obiektywnie i niezależnie powinien przesłuchiwać podejrzanych w śledztwie. Teraz bowiem nie wiemy, co dzieje się z człowiekiem, którego wyprowadzają w kajdanach i za którym zamykają się drzwi policyjnych komend.
4. Jest jeszcze jedno pytanie, którego nikt dotychczas nie stawia. Jacek Kurski i Leszek Miller przyjęli ochronę BOR-u, Zbigniew Ziobro się zastanawia. Ja też się zastanawiam, z jakiego powodu ta ochrona? Przecież nie napadnięto ani biura Kurskiego, ani biura Ziobry, tylko akurat moje. Kurski to twardy facet, w niejednym boju zaprawiony. Nie zapytam go, dlaczego przyjął ochronę, bo to są sprawy nie do rozmowy. Przyjął, znaczy ma powody do obaw o własne życie. Ale przed kim ta obawa? Chyba nie przed Ryszardem C., który siedzi w więzieniu i zapewne nie wyjdzie z niego długo. Dlaczego zatem szef BOR zasugerował ochronę Kurskiemu i Ziobrze? Ryszard C. nie działał sam? Był uczestnikiem spisku? Ktoś pozostający na wolności chce jeszcze zabijać polityków PiS-u? Chyba tak, bo jeśli nie, to po co ta ochrona? To dlaczego drwi się ze słów Witolda Waszczykowskiego - nie zabijajcie nas?...
5. A u Moniki Olejnik bez zmian. Nadal wszyscy, z Panią Redaktor na czele atakują PIS, a poseł Błaszczak się broni. Po wytrzaskaniu PIS-u za wszystkie jego winy, pani Olejnik w przebłysku obiektywizmu zapytała rzecznika Grasia - a czy premier przeprosi za słowa skierowane do PiS - wyginiecie jak dinozaury? - Dajmy już temu spokój - zniecierpliwił się Graś. I pani Olejnik dała spokój...
Gorzka lekcja Tragedia łódzka nauczyła nas kilku rzeczy, które i tak wiemy, ale wciąż nie chcemy ich przyjąć do wiadomości.
Między innymi tego, że nie ma granic obłudy ideologów i praktyków nienawiści do tej gorszej części Polaków, która ich zdaniem musi zostać całkowicie pozbawiona głosu, a najlepiej przestać istnieć, aby jedynie słuszny rząd mógł wreszcie zacząć naprawiać kraj. Morderstwo z nienawiści budzi w nich daleko mniej sprzeciwu niż perspektywa, że mogliby na nim politycznie zyskać znienawidzeni pisowcy. Jak tuwimowscy “straszni mieszczanie”, widzący wszystko osobno, nigdy nie mają sobie nic do zarzucenia i są organicznie niezdolni zauważyć, że szeroko pojęta władza (także ta czwarta), której jedynym programem, uzasadnieniem i działaniem jest “antypisizm”, coraz mniej różni się od tej znanej z historii, której racją i ideologią był antysemityzm. Tragedia uczy nas też, że ze spirali obłędu nie ma wyjścia, bo w tej jedynej sprawie Tusk i Kaczyński są ze sobą całkowicie zgodni. Wojna, która jednemu daje panowanie w państwie i nadzieję jego utrzymania, drugiemu daje wyłączność na opozycję i nadzieję, ożywioną przykładem węgierskim, na zdobycie władzy całkowitej. Tu jest odpowiedź na zdziwienie komentatorów, dlaczego lider PiS odgrywa tak ochoczo tę rolę, którą dlań piszą autorzy rządowej “narracji” – rolę, mówiąc Orwellem, Emanuela Goldsteina III RP. Gdy zaś dwie największe polityczne siły zgodnie dążą do wojny totalnej, obie mając całkowitą pewność zwycięstwa, nie ma znaczenia, kto gra wściekłego mściciela, a kto obłudnie udaje, że wcale wojny nie chce, ale musi. Na wojnie pierwszą ofiarą pada prawda, przestają się liczyć zdarzenia i fakty. Liczy się już tylko to, komu one mogą posłużyć. Jeśli wrogowi, to wiadomo – tym gorzej dla faktów.
Nawiązać do tradycji jagiellońskiej Żelazną zasadą państwa Jagiellonów, a później także królów elekcyjnych, była tolerancja wobec wszystkich wyznań i narodowości. Pierwsza Rzeczpospolita na tle wojen religijnych w Europie Zachodniej (np. Noc św. Bartłomieja we Francji czy Wojna Trzydziestoletnia w Niemczech) – a także na tle prześladowania Żydów w wielu krajach czy chrześcijan w imperium osmańskim – była oazą wolności i tolerancji. Możemy z tego powodu chlubić się do dnia dzisiejszego. Kres tej zasadzie położyły rozbiory i kolejne przegrane powstania narodowe. Do tradycji jagiellońskiej nawiązywała także Druga Rzeczpospolita, szanując prawa mniejszości. Podobnie jest w Trzeciej Rzeczpospolitej. Jest wiele dat przełomowych w historii Polski. Jedną z nich, choć mało obecnie doceniana, jest rok 1340. W tym roku bowiem polski król Kazimierz Wielki rozpoczął proces przyłączania do swojego państwa na drodze – co należy wyraźnie podkreślić - pokojowej ziem na wschód od rzeki Bug, począwszy od Rusi Halickiej i Podola. W przeciwieństwie do księstw, którymi dotychczas władali Piastowie, były to terytoria zamieszkałe przez różne narodowości i wyznania. Kolejnym etapem tego procesu była unia polsko-litewska, która spowodowała, że jednorodna do tej pory monarchia stała się konglomeratem przeróżnych społeczności. Na tych terenach mieszkali nie tylko Polacy i Litwini, ale też Rusini, Żydzi i Niemcy, a także Ormianie, Tatarzy, Łotysze, Estończycy, Karaimi, Wołosi (Rumuni) oraz przedstawicieli kilku innych mniejszych narodowości. Zróżnicowanie było więc ogromne. Żelazną zasadą państwa Jagiellonów, a później także królów elekcyjnych, była tolerancja wobec wszystkich wyznań i narodowości. Były wprawdzie odstępstwa od tej reguły, ale Pierwsza Rzeczpospolita na tle wojen religijnych w Europie Zachodniej (np. Noc św. Bartłomieja we Francji czy Wojna Trzydziestoletnia w Niemczech) – a także na tle prześladowania Żydów w wielu krajach czy chrześcijan w imperium osmańskim – była oazą wolności i tolerancji. Możemy z tego powodu chlubić się do dnia dzisiejszego. Kres tej zasadzie położyły rozbiory i kolejne przegrane powstania narodowe. Do tradycji jagiellońskiej nawiązywała także Druga Rzeczpospolita, szanując prawa mniejszości. Podobnie jest w Trzeciej Rzeczpospolitej. Obserwuję to jako reprezentant mniejszości narodowościowej w komisji wspólnej przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji. Nie oznacza to oczywiście, że wszystko jest idealnie. Czasami zdarzają się incydenty wobec np. Cyganów czy osób czarnoskórych, ale są to tylko incydenty i większych problemów nie ma. Z tego też powodu oskarżanie naszego społeczeństwa np. o antysemityzm lub rasizm oraz nietolerancję wobec innych (niż rzymskokatolickie) wyznań i innych (niż polska) narodowości jest bezpodstawne. Co więcej, Polacy są, co może się komuś wydać paradoksem, bardziej tolerancyjni niż obywatele niektórych innych krajów Unii Europejskiej, i to tych wysoko rozwiniętych. Obserwuję to także z pozycji opiekuna emigracji ormiańskiej. Stara emigracja, mieszkająca tutaj od siedmiuset lat, jest całkowicie zasymilowana i wtopiona w społeczeństwo polskie. Należy ona w całości do Kościoła katolickiego, choć zachowuje swój własny obrządek, nazywany ormiańskokatolickim. Nigdy na przestrzeni wieków nie istniały też żadne konflikty polsko-ormiańskie, nawet w czasach zaborów czy okupacji. Z kolei nowa emigracja. która przybywa od 1989 r. do Polski, nie tylko z Armenii, ale i Gruzji, Rosji i Ukrainy, ma wiele problemów, ale głównie ekonomicznych. Ma tez wiele kłopotów z polską biurokracją i z nieżyczliwością urzędników, ale nie są to kłopoty na tle narodowościowym czy wyznaniowym (nowi Ormianie na ogół nie są katolikami i należą do odrębnego Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego, nie uznającego zwierzchnictwa papieża). Rzadko można też spotkać konflikty z polskimi sąsiadami, którzy nie przejawiają wobec Ormian żadnej wrogości. W ciągu kilkunastu ostatnich lat miałem do czynienia z trzema czy czterema takimi incydentami i to wyłącznie na tle zatargów osobistych. Dlatego też Ormianie chętnie osiedlają się w Polsce, którą uważają za kraj sobie życzliwy. Bardzo liczne są też mieszane małżeństwa polsko-ormiańskie, choć są różnice wyznaniowe. Prawie wszystkie dzieci ormiańskie chodzą do polskich szkół, o co ich rodzice bardzo dbają. W szkole też nie ma problemów, ale to bardzo dużo zależy od danego dyrektora szkoły czy wychowawcy. Nawiasem mówiąc, uważam szkołę za podstawową instytucje, która winna uczyć tolerancji, a obecność dziecka emigrantów czy przedstawicieli mniejszości narodowościowej może pokazać w praktyce, na czym ta tolerancja ma polegać. Podobnie jest z organizacjami społecznymi, zwłaszcza młodzieżowymi. O wiele większe trudności mają inni przybysze z Kaukazu np. Czeczenami, którzy są muzułmanami. Na ogół wyznawcy tej religii, niezależnie skąd przybywają, gorzej się asymilują. Mają tez kłopoty z akceptacja ze strony swoich sąsiadów. Podobnie jest z osobami czarnoskórymi z Afryki. Objawy wrogości czy otwartej niechęci, co podkreślam jeszcze raz, są jednak wyjątkami.
Bardzo wiele zajmuję się problemem dawnych Kresów Wschodnich, głównie dlatego, że stamtąd pochodzą moi przodkowie, wśród których byli tak Polacy, jak i Ormianie i Ukraińcy. Co do narodowości ukraińskiej, to jeżeli są konflikty, to głównie z powodu trudnej historii, zwłaszcza tej najnowszej, oraz z powodu jej przemilczania. Nie ma bowiem w historii Polski bardziej zafałszowanej i przemilczanej sprawy jak ludobójstwo ludności polskiej, dokonane na Kresach Wschodnich przez faszystów z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Armii Powstańczej. Objęło ono dawne województwa: wołyńskie, lwowskie, tarnopolskie i stanisławowskie, a także częściowo lubelskie i poleskie. Pierwsze mordy miały miejsce już we wrześniu 1939 r., gdy na te tereny wkroczyły wojska radzieckie, oraz dwa lata później, gdy wkroczyły wojska niemieckie. Największa jednak ich ilość dokonała się po powstaniu zbrodniczej UPA, założonej w październiku 1942 r., do której masowo napłynęli zaprawieni w innych rzeziach kolaboranci z Ukraińskiej Policji Pomocniczej i 14 Dywizji SS „Galizien”. Mordy trwały na Kresach do 1946 r., czyli do wyjazdu stamtąd większości Polaków, a na ziemi lubelskiej, rzeszowskiej i przemyskiej jeszcze rok dłużej, aż do chwili ostatecznego rozbicia ukraińskiego podziemia. Według szacunków z rąk banderowców, bo tak powszechnie nazywano członków UPA, zginęło w ciągu ośmiu lat ok. 150 tysięcy bezbronnych Polaków, ale faktyczna ich liczba jest z pewnością większa. Jeżeli niniejsze opracowanie ma dotyczyć tolerancji, to trzeba wyraźnie zaznaczyć, że omawiane ludobójstwo działo się zgodnie z hasłami, które nacjonaliści ukraińscy od lat wpajali swoim rodakom: „Smert Lacham - sława Ukrajinu”; ”Lachiw wyriżem, Żydiw wydusym, a Ukrajinu stworyty musym”; „Bude lacka krow po kolina - bude wilna Ukrajina”, czyli „Śmierć Polakom - sława Ukrainie”, „Polaków wyrżniemy, Żydów wydusimy - a Ukrainę stworzyć musimy” i „Będzie polska krew po kolana - będzie wolna Ukraina”. Zabójstwa połączone były z niesłychanym okrucieństwem, którego nie stosowali nawet niemieccy czy sowieccy okupanci. Oprócz Polaków z rąk nacjonalistów ukraińskich zginęła niezliczona ilość polskich obywateli innych narodowości, w tym Żydzi, Ormianie i Czesi, a także ci Ukraińcy, którzy nie popierali faszystów. Zagładzie uległa też polska cywilizacja. Zrównano z ziemią całe miejscowości, spalono dwory i szkoły, zburzono kościoły, a ocalałe resztki narodu wypędzono. Ta sprawa wisi jak cień nad relacjami polsko-ukraiński. Aby te relacje na wzór np. polsko-niemieckich trzeba powiedzieć bolesna prawdę. Mam obecnie wiele kontaktów tak z Ukrainami mieszkającymi w Polsce jak Polakami, którzy żyją na Ukrainie. Jedni i drudzy są życzliwie nastawieni do swoich sąsiadów, a oni z kolei do nich. Jedni i drudzy zdają sobie sprawę, że „zamiatanie pod dywan” spraw historycznych niczego nie rozwiąże. Reasumując, w Polsce nie ma nietolerancji czy wrogości z powodu wyznaniowych czy etnicznych. Konflikty są sporadyczne. Niemniej jednak trzeba wiele jeszcze uczynić, aby Polacy byli bardziej otwarci na mniejszości narodowościowe, a zwłaszcza na coraz liczniej napływających emigrantów. W niektórych wypadkach należy tez przełamać historyczne bariery i uprzedzenia. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Od de Gaulle`a do Putina Szczyt francusko-niemiecko-rosyjski w Deauville ożywił dyskusję na temat przyszłości Europy. O co w tej grze chodzi? Czy to tylko próba „przyciągnięcia” Rosji do współpracy z UE, czy też mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym? Analiza komentarzy w prasie francuskiej pokazuje, że chodzi o zupełnie nową konstrukcję „zjednoczonej Europy”. Konstrukcja ta – trzeba powiedzieć sobie jasno – nie ma nic wspólnego z ponadnarodową ideą „zjednoczonej Europy” na czele z brukselską biurokracją. O ile politycy tych trzech państw wypowiadają się oględnie, publicyści piszą wprost o co chodzi. Chyba najbardziej dobitniej czyni to Marc Rousset, autor wydanej rok temu książki pt. „La nouvelle Europe: Paris-Berlin-Moscou”. Już sam tytuł jest polemiką ze słynnym stwierdzeniem Donalda Rumsfelda o „starej” i „nowej” Europie. Przypomnijmy, że w szczytowym okresie amerykańskiej polityki ekspansji Waszyngton pozyskał poparcie dla niej państw spoza twardego jądra Europy – m.in. Polski, Czech, Rumunii, państw bałtyckich oraz oczywiście Wielkiej Brytanii, a także (chwilowo) Hiszpanii i Włoch. Na „marginesie” znalazły się Francja i Niemcy. Teraz – wedle Rousseta – sytuacja się odmieniła – Francja i Niemcy, przy pomocy Rosji, konstruują zupełnie nową wizję zjednoczonej Europy. Ta Europa to „koncert” trzech potęg narodowych, a nie zatomizowana Europa Brukselska, niezdolna do jakikolwiek wielkiej polityki. Rousset nawiązuje do znanego pytania Henry Kissingera – na jaki numer telefonu będzie dzwonił przywódca USA w razie kryzysu? Odpowiedź jest jasna – są trzy najważniejsze telefony: w Paryżu, w Berlinie i w Moskwie.
Rousset rozpoczyna swoją wypowiedź dla radia „Yvelines” cytatem z Władimira Putina: „Jestem głęboko przekonany: jedna wielka Europa od Atlantyku do Uralu, a faktycznie do Oceanu Spokojnego, istnienie której oparte będzie na uznanych wzajemnie wartościach demokratycznych – to unikalna szansa dla wszystkich narodów kontynentu, w tym także dla narodu rosyjskiego”. A kończy swoją wypowiedź cytatem wystąpienia gen. Charlesa de Gaulle`a z 23 lipca 1964 r.: „Dla nas, Francuzów, gra idzie o to, żeby Europa się zjednoczyła, żeby stała się europejska. Europejska Europa oznacza, że może ona istnieć sama dla siebie, innymi słowy, na międzynarodowej arenie ma własną linię polityczną”. Zbieżność obu wizji jest oczywista. Rousset ostro zaznacza, że Ameryce udało się po 1990 roku podzielić Europę na nowo, czego widomym znakiem było faworyzowanie nowych państw NATO (Polska), wojna z Serbią, czy zmontowanie koalicji przeciwko Irakowi. Co ciekawe Polskę wymienia kilka razy określając ją jako „wasal Ameryki”. Znamienne jest także to, że koncepcja lansowana przez Rousseta jest wyraźnie antyunijna (antybrukselska). Pisze on wprost, że wizja zjednoczonej Europy a la Bruksela de facto oznaczała koniec Europy jako wielkiego podmiotu polityki światowej i jej wegetację. Osłabianie państw narodowych było na rękę Ameryce, dlatego Ameryka popierała i popiera taką wizje zjednoczonej Europy. Ale dwa główne państwa kontynentu – Francja i Niemcy – zorientowały się w tej grze i nie dopuściły do realizacji tego zamysłu.
Rousset pisze: „W obliczu islamu, terroryzmu, zagrożeń płynących z Bliskiego Wschodu Europejczycy muszą wzorować się na Richelieu, Bismarcku i de Gaulle`u i w mniejszym stopniu na Chamberlainie i Daladier”. A więc nie Monet, Adenauer czy de Gasperi, tylko de Gaulle i Richelieu! To jest zasadnicza zmiana wektorów. Oś Paryż-Berlin-Moskwa ma być – wedle autora – nowym motorem napędzającym Europę, ma być nadzieją na nową dynamikę. Francja ma dać ideę, Niemcy technologię, a Rosja siłę militarną. Czy to tylko marzenia publicysty? Jeśli zestawiamy wszystkie fakty, jakie miały miejsce do tej pory – to wniosek jest prosty: ten plan jest powoli wprowadzany w życie. Prezydent Sarkozy podczas ostatniego ostrego spięcia z Komisją Europejską na temat problemu romskiego dał jasno do zrozumienia, kto rządzi w Europie. Dał też jasny sygnał, że jakiekolwiek marzenia brukselskiej biurokracji o prowadzeniu „polityki europejskiej” są mrzonką. Rządzą państwa narodowe, i one będą wyznaczać przyszłość Europy. To chyba dobra wiadomość dla eurosceptyków, także w Polsce. Czas też, by przedyskutować problem kluczowy – jakie miejsce w tym układzie miałaby zająć Polska? Pewne propozycje, także ze strony Rosji, już padły. Czas, by także Polska wypracowała jakąś korzystną dla nas propozycję. Choć przyznać trzeba, że startujemy z pozycji nie najlepszej – z opinią „konia trojańskiego” Ameryki.
Jan Engelgard
Admin wyprasza sobie durne komentarze na temat „wszechmocnej razwiedki”. Wielka polityka światowa, do jakiej zdolna jest Rosja, a o której „polskie” rządy nawet marzyć nie mogą, bo w ogóle nie wiedzą, co to jest – nie ma z nią nic wspólnego.
„Wirus rusofobii” Jana Engelgarda Jest to fragment nowej książki Jana Engelgarda: „Wirus rusofobii – szkice polemiczne”, Biblioteczka Myśli Polskiej, Warszawa 2010. Czy w Polsce mamy do czynienia z rusofobią? Jestem przekonany, że tak, nawet jestem tego pewien. To jest – jak określa klasyk – oczywista oczywistość. Mimo to rasowy rusofob nigdy się do tego nie przyzna. Powie: „Nie jestem żadnym rusofobem, ja tylko uważam, że polskie interesy stoją w sprzeczności z rosyjskimi”. Tak oto, nikt u nas nie powie otwarcie, że jest rusofobem. To w sumie optymistyczne, bo oznacza, że ludzie się tego wstydzą. Kiedy w którymś z tekstów wytknąłem zoologiczną rusofobię jednemu ze „speców” od rurociągów, który publicznie przekonywał, że „Rosjanie mają w genach skłonności ludobójcze” – ten się oburzył, przekonując, że Rosjan lubi. [Jeśli trafnie domyślam się, o kogo chodzi, ów spec jest autentycznym specem od rurociągów, choć niekoniecznie zgadzam się z jego poglądami politycznymi. - admin] Polska rusofobia istnieje i kwitnie. Pisał o niej niedawno w książce „Polskie i rosyjskie problemy z rosyjskością” prof. Andrzej de Lazari, jeden z niewielu ludzi nauki i pióra, który walczy z tą chorobą. Zdumiewa tylko jedno – że fala rusofobii zalewa nas 20 lat po upadku ZSRR, 17 lat po wyjściu z terytorium Rzeczypospolitej wojsk sowieckich, w 10 lat po wejściu Polski do NATO i w sześć po wejściu do Unii Europejskiej. To potwierdzenie jednej ze stalinowskich definicji, że walka klasowa zaostrza się w miarę budownictwa socjalizmu. Im dalej Rosja była od nas (politycznie, militarnie, kulturowo), tym ostrzej była atakowana, tym bardziej natarczywie nią straszono.
To wskazuje na jedno – że istniały i istnieją ośrodki, które rusofobię w Polsce sztucznie hodują. Tak, bowiem rusofobia – jak powiedział mi niedawno w rozmowie mieszkający od ponad 60 lat w Polsce Serb – jest w nas hodowana. Przez całe lata prawie wszystkie media w Polsce (w większości zresztą nie polskie) prowadziły w stosunku do Rosji zimną wojnę. Jeśli o Rosji, to tylko źle. Stopień indoktrynacji, tendencyjności i zaciekłej nienawiści był na takim poziomie, że do złudzenia przypominało to czasy dawno minione. Pewien znajomy Rosjanin powiedział mi kiedyś: „To pouczające, polska mutacja „Newsweeka” jest wściekle antyrosyjska, a mutacja rosyjska antypolska”. Wystarczy przejść się po księgarniach i zobaczyć jakie książki o współczesnej Rosji u nas się wydaje – prawie wszystkie pochodzą z tego samego ośrodka, a jest nim obóz amerykańskich neokonserwatystów z ideologicznym rusofobem Robertem Kaganem na czele oraz kręgi przegranych w walce o władze w Rosji (Borys Bierezowski, George Soros). Do tego dochodzą tacy „dysydenci”, jak Władimir Bukowski czy Wiktor Suworow, których w krajach zachodnich nikt nie traktuje poważnie, a u nas uchodzą za wyrocznie (…) [Już samo nazwisko "Kagan" powinno każdemu zapalić w głowie czerwone światło alarmu - admin] Tym zbiorem tekstów z mojego bloga chcę pokazać, że nie można ulegać szaleństwu i demagogii. Taki jest nasz obowiązek, nie można bowiem dać się zepchnąć na margines wyznaczony przez ideologicznych Hunów. Jeśli myśl polityczna i myśl narodowa ma być myślą – nie może być zgody, by Hunowie wyznaczali reguły gry. Dotyczy to nie tylko tematu przewodniego tego zbioru, czyli rusofobii, ale także historii najnowszej, która stała się zajeżdżaną przez nawiedzonych i zacietrzewionych „historyków” kobyłą. Dlatego ten zbiór podzieliłem na dwie części – pierwszą poświęcam polemikom na temat najnowszej historii Polski, drugą Rosji i polityce wschodniej. Na zakończenie prezentuję teksty, jakie ukazały się na łamach tygodnika „Myśl Polska” i dotyczą poruszanego tutaj tematu. Chodzi tu przede wszystkim o tekst prof. Bogusława Wolniewicza, wygłoszony pierwotnie na falach Radia Maryja i za jego zgodą przedrukowany z uzupełnieniami na naszych łamach. Zamieszczam także tekst listu otwartego ks. prof. Czesława Bartnika z 2006 roku z apelem o poprawę stosunków polsko-rosyjskich. Ich głosy były jednak zagłuszane przez innych publicystów czy pseudopublicystów ze środowiska, z którym są związani. Wreszcie tekst publicysty Antoniego Koniuszewskiego o polskim mesjanizmie oraz moja recenzja biografii Józefa Mackiewicza, który stał się ideologicznym guru dla sporej części prawicy.
http://mercurius.myslpolska.pl/2010/10/nowosc-%E2%80%9Ewirus-rusofobii%E2%80%9D-jana-engelgarda/
Przesłanie Talmudu – autentyczne teksty W związku z ostatnią wypowiedzią pewnego rabina, dotyczącą usługiwania gojów wobec żydów, postanowiłem przedstawić wam krótkie cytaty prosto z Talmudu, które zostały opublikowane w 1892 r., a wcześniej przetłumaczone przez litewskiego księdza I.B. Pranaitisa, profesora teologii i j. hebrajskiego. Przypis do tekstów na samym dole. Gdyby ktoś chciał przetłumaczoną wersję po łacinie lub skan oryginału, to proszę napisać maila. I jeszcze informacja zanim zaczniecie czytać; poniższe zdania i ew. konkluzje odnoszą się w przeważającej ilości wypadków do Żydów ortodoksyjnych, co ma w tej kwesti duże znaczenie.
Majmonides, „Hikhoth Akum” (X, 1): „Nie zezwala się na litowanie się nad nimi, bowiem jest napisane: „Nie będziesz miał nad nimi litości” (Pwt., VII, 2). Przeto jeśli ktoś widzi akuma (bałwochwalcę), któremu grozi niebezpieczeństwo, lub który tonie, niech nie spieszy mu na ratunek. Jeśli widzi go w obliczu groźby śmierci, niechaj nie wydziera go [z paszczy] śmierci. Jednak nie jest czymś sprawiedliwym własnoręcznie zabicie go, wrzucenie go do studni lub postąpienie z nim w inny sposób – chyba, że prowadzi z nami wojnę”. Powyższe zdania odnoszą się oczywiście do gojów, czyli wszystkich nie-Żydów. Nasuwa się nam przeto wniosek, że goje zostają maksymalnie zezwierzęceni, sprowadzeni do roli niepotrzebnych insektów, których nie należy własnoręcznie się pozbywać, gdyż byłoby to zbyt upokarzające i poniżające dla ortodoksyjnego Żyda. Mała dygresja: Każdy kto pracował w USA u Żyda spotkał się zapewne nieraz z ich nietypowym zachowaniem w dni, „w których nie wolno im nic robić”. I zapewne takie osoby dobrze pamiętają, że w takie dni żaden Żyd nie zaparzy sobie własnoręcznie herbaty, gdyż byłoby to „pracą”, którą nie powinien się zajmować. Stąd też wysługiwanie się gojami i traktowanie ich jako niewolników i sługusów, o czym sami Żydzi otwarcie mówią.
Kolejny krótki cytat. Sefer Or Israel (177b) – Lalkut Simoni 245 c, 772 – Bamidbar rabba 229 c: “Odbierz życie klifothom (=chrześcijanom) I zabij ich; będzie to miłe w oczach Najwyższego – jak ktoś, kto składa ofiarę z kadzidła”.
Analiza jak najbardziej zbędna, jednak w możemy po przeczytaniu uznać, że chrześcijanim = przedmiot nadający się na ofiarę.
Ostatni cytat. Abhodah zarah (26b, Tosefoth): Nawet najlepszy z gojów (niewiernych, bydląt, zwierząt) powinien zostać zabity”. Wyczuwamy więc nieustający rasizm i, jak się za chwilę okaże, lęk przed fizycznym kontaktem z niewiernymi, ale czy są one rzeczywiście wolą jakiegokolwiek boga? „Jeszcze jeden lęk – przed nieczystością – odgrodził Żydów od świata i pogłębił ich izolację. Faryzeusze mieli na ten temat nieczystości bardzo sprecyzowany, kategoryczny pogląd. Według nich zakazy i nakazy Biblii były niewystarczające, aby ustrzec człowieka przed grzechem. Ponieważ nawet dotknięcie [przez goja] czyniło naczynia ofiarne nieczystymi, nabrali oni przekonania, że wszelki kontakt z cudzoziemcami czyni ich samych nieczystymi. Z tego lęku zrodziły się niezliczone przepisy regulujące czynności życia codziennego; dotyczyły one ubiorów, mieszkania, jedzenia; wszystkie zostały opracowane po to, by ustrzec Żydów przed nieczystością i świętokradztwem. Tyle, że znów: wszystkie [zasady] dawały się zastosować w niepodległym państwie albo mieście; natomiast przestrzeganie ich na obczyźnie było praktycznie niemożliwe, gdyż dla chcących je stosować Żydów oznaczałoby konieczność ucieczki przed społecznością nie-Żydów, a więc życie w izolacji [...]„. Odpuszczam w tym miejscu dogłębną analizę tematu, gdyż nie taki był mój zamiar. Chciałem jedynie przedstawić autentyczne teksty oraz końcowy dłuższy tekst wyjaśniający zachowanie Żydów, szczególnie ortodoksyjnych. Wyciąganie dalszych wniosków pozostawiam czytelnikowi. fender73@gmail.com
Źródło: Epiphanius, Ukryta strona dziejów (…), Wydawnictwo Antyk – Marcin Dybowski 2008, s. 418, 420-421.
Za http://newworldorder.com.pl
Antypolonizm w białoruskiej szkole Współczesna historiografia białoruska, w tym podręczniki, kształtuje obraz stosunków polsko-białoruskich w konwencji “wszystko na Białorusi jest (było) białoruskie”, a Polska i Polacy odgrywali w jej dziejach rolę bez wyjątku negatywną. Tezy podręcznikowe mają charakter oficjalny. Są wyrazem poglądów państwa. Jego oficjalną doktryną historiozoficzną. Współczesna białoruska historiografia i politologia, a także etnologia, etnografia, archeologia etc. odrabia zaległości. Od końca XIX w. do połowy lat dwudziestych XX w. nauka historii i badania w tym obszarze rozwijały się w miarę naturalnie. Lata sowieckie aż do ogłoszenia suwerenności przez Białoruską Socjalistyczną Republikę Sowiecką – obecną Republikę Białoruś (od roku 1991), były w tym zakresie czasem straconym z powodu ideologizacji, sowietyzacji, a następnie rusyfikacji nie tylko tej, lecz wszystkich dziedzin nauki. W szczególnym zakresie luki te starała się wypełnić działalność białoruskiej emigracji. I tu rys szczególny – zarówno piśmiennictwo emigracyjne, jak i współczesne krajowe (powstające na terenie RB), formułujące zasadnicze tezy historiozoficzne – przede wszystkim artykuły i podręczniki (zwłaszcza akademickie), w zdecydowanej większości są pracami zbiorowymi wielu, bywa że kilkunastu, autorów. Taki stan rzeczy sugeruje pośpiech, a także odbija się na konstrukcji tematu i ciągłości wywodów. To napisana „na nowo” – na podstawie podręczników i monografii już istniejących, ale zinterpretowanych po białorusku – „ta sama historia”, lecz nie „polska”, nie „litewska” i nie „rosyjska”, lecz “narodowo białoruska”. Źródła, z których korzystają białoruscy autorzy, to nie archiwalia, ale głównie znane w dotychczasowej literaturze przedmiotu źródła drukowane. Przede wszystkim rosyjskie i sowieckie. Podręczniki i syntezy to w przeważającej mierze prezentystyczne przedstawienie historii “Białorusi”, polegające na białorusocentrycznym ustosunkowaniu się do wydarzeń znanych z ustaleń historiografii niebiałoruskiej. Artykuły historyczne oraz historiograficzna literatura popularna drukowane są w bardzo dużych nakładach, a tezy w nich prezentowane są formułowane w sposób kategoryczny. Kwestia politycznej lub kulturowej polskości terenów obecnej Białorusi jest albo przemilczana, albo traktowana pobocznie (mimochodem) lub niemal wyłącznie krytycznie. T. Kruczkowski i H. Wasiuk (historycy, Polacy z uniwersytetu w Grodnie) twierdzą, że Polska i polskość w ogóle interesują współczesnych badaczy białoruskich tylko z punktu widzenia wpływu na “sprawy białoruskie”. Podkreślają też fakt, że literatura naukowa i popularna publikacje z końca lat 80. i początku 90. XX w. wykazuje niemal zupełny brak zainteresowania nie tylko dziejami państwowości i kultury polskiej, ale także problematyką historii powszechnej (z wyjątkiem badań nad rosyjskością – ruskością) w ogóle. Wynika to najprawdopodobniej z przyjętej w tym piśmiennictwie tezy o tym, że Wielkie Księstwo Litewskie, Ruskie i Żmudzkie (WXL) było odrębnym, całkowicie odmiennym od Polski, samodzielnym państwem białoruskim, w dzisiejszym znaczeniu tego pojęcia. Jednakże niemal zawsze odniesienia do wspólnych dziejów lub wzajemnych stosunków polsko-białoruskich prezentowane są krytycznie – w duchu zagrożenia dla narodowości, kultury i państwowości Białorusinów i Białorusi ze strony Polski oraz polskości. Oceny inne są fragmentaryczne i odosobnione.
Wszystko na Białorusi jest białoruskie Treści podręcznikowe mają ogromne znaczenie doktrynalne, co oznacza, że wiedza, jaką wynoszą uczniowie oraz studenci, formuje ich przekonania. Przekaz naukowy o dziejach państwa i narodu, jego relacjach sąsiedzkich kształtuje stosunek do tych sąsiadów. Współczesne państwo białoruskie, Republika Białoruś, to terytorialnie główny zrąb dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego po unii lubelskiej 1569 roku, część coraz bardziej unifikującego się państwa, jakim była I Rzeczpospolita, czyli przedrozbiorowa Polska. Historyczna Litwa, w odróżnieniu od współczesnej Republiki Litewskiej, to według tezy dominującej w podręcznikach białoruskich białoruskie państwo Białorusinów. Białoruscy działacze polityczni z przełomu XIX i XX wieku podejmujący pracę nad narodowym odrodzeniem, a właściwiej utworzeniem narodowej świadomości białoruskiej, genezę swego narodu i państwa określili następująco: “nasze Imia słowy dwa: My, Wialikaja Litwa”, stwierdzając przy tym, że historyczny Lićwin (Litwin) to w istocie synonim Białorusina, zaś Litwini, jak ich dzisiaj postrzegamy, to Żamojty (Żmudzini). Do takiej koncepcji, przyjmując jako herb państwowy Litewską Pogoń, nawiązano na Białorusi po ogłoszeniu niepodległości przez dotychczasową Białoruską Socjalistyczną Republikę Sowiecką. W ślad za tym w środowiskach inteligencji białoruskiej, w tym w szczególności w kręgach akademickich, wyartykułowano tzw. narodową koncepcję historii Białorusi, której zadaniem było napisanie „od nowa” historii Białorusi, a więc obszaru mającego już opisaną swoją historię w ramach historiografii polskiej, rosyjskiej i litewskiej. Dla tej pierwszej były to dzieje pounijnej Rzeczypospolitej Polskiej na historycznej Litwie. Dla drugiej dzieje słowiańskiej krainy ruskiej, a dla Litwinów po prostu dzieje państwowości i narodu litewskiego (w dzisiejszym rozumieniu). Jak łatwo przewidzieć, „historie” tak opisane są różne. Z tą w szczególności różnicą, że Białorusini zaczęli pisać “swoją historię” praktycznie dopiero 20 lat temu. Pisaniu owemu nadali od razu charakter doktrynalny, przyjmując jako założenie, że „historie” polska, rosyjska i litewska są stronnicze. Swojej z kolei nadali jednoznaczny charakter białorusocentryczny, co można określić tezą dominującą w ich rozumieniu, a polegającą na stwierdzeniu: wszystko na Białorusi jest białoruskie – wszyscy urodzeni na Białorusi są Białorusinami. Mniejsza o to, że pojęcie polityczne Białorusi było przed XVIII wiekiem nieznane, a świadomość narodowa na tamtym terenie w odniesieniu do ludności prawosławnej (postprawosławnej) kształtuje się do chwili obecnej. Mniejsza także o to, że (w powyższej koncepcji) obywatele – mieszkańcy Wielkiego Księstwa, na pewno nie myśleli o nim jak o “Białorusi”. Nie mogli określać się jako Białorusini, gdyż i to pojęcie kształtowało się na przełomie XIX i XX wieku i to tylko w wąskich kręgach… postszlacheckich inteligentów wyznania katolickiego, którzy w powszechnym odbiorze traktowani byli jako Polacy. Idea ta nie miała zatem większego wpływu na narodowo nieokreśloną masę prawosławnych chłopów Grodzieńszczyzny, Nowogródczyzny, Polesia czy Mińszczyzny. Jakie są zatem odniesienia do kresowej polskości w podręcznikach szkolnych i akademickich? Cały dorobek kulturowy, który powstał na północno-zachodniej przestrzeni I Rzeczypospolitej, a następnie tamtej części zaboru rosyjskiego, traktowany jest jako wyłącznie białoruski. W 1990 roku Oleg Trusow (Aleh Trusau), znany działacz białoruskiego odrodzenia narodowego, wówczas poseł związany z kręgami Białoruskiego Frontu Ludowego Zianona Paźniaka (Zenon Poźniak), określił to jednoznacznie, odpowiadając na list Tadeusza Malewicza, ówczesnego wiceprezesa Związku Polaków na Białorusi: “(…) Przekazuję do pańskiej wiadomości, że wszystkie kościoły, cerkwie, zamki i pałace zbudowane na etnicznie białoruskiej ziemi, za pieniądze pobrane od białoruskich chłopów, wykonane rękami naszych majstrów są pomnikami kultury białoruskiej. (…) Po Powstaniu 1863 r. i ostatecznym zduszeniu kultury białoruskiej, wszystkie pomniki kultury białoruskiej – prawosławne nazwano ruskimi, a katolickie polskimi (…) W związku z tym oświadczam to panu jeszcze raz, i wzywam do bardziej taktownego odnoszenia się do kultury, języka i historii Białorusi, tego państwa, na terytorium którego pan mieszka (…)”. Taka teza obowiązuje do dzisiaj. Wynika z niej, że nie było i nie ma tam Polaków, zaś wszyscy ci, którzy się tak określają, to tylko “spolonizowani Białorusini” (notabene to samo twierdzą dzisiejsi Litwini w odniesieniu do Polaków zamieszkałych na Litwie, których narodowości ze swego punktu widzenia nie chcą uznać).
Z sowieckiej perspektywy Co zatem znajduje się w podręcznikach, do zupełnie nowego przedmiotu nauki i nauczania – “historii państwa i prawa Białorusi”? Tutaj, niejako sygnalnie, wskażmy jedynie stosunek tego „przedmiotu nauki prawa” do unii polsko-litewskiej (lubelskiej) z 1569 r.: “(…) o ile chodzi o prawomocność Unii Lubelskiej z punktu widzenia współczesnego prawa międzynarodowego, to umowa z czerwca 1569 r. okazuje się aktem nieważnym z powodu tego, że WXL podpisało ją pod groźbą realnego przymusu ze strony Królestwa Polskiego, tzn. nie zaistniał warunek swobody objawienia woli przez jedną ze stron”. Podręcznik “Historii państwa i prawa Białorusi” autorstwa A.F. Wiszniewskiego, który przywołaliśmy, został wydany w języku rosyjskim. P.A. Łojka w podręczniku dla klasy 8 szkoły średniej opis przedziału czasowego XVII i XVIII wieku zaczyna od oceny “społecznoekonomicznego i politycznego upadku Białorusi”. Rozpoczyna od ukazania działań wojennych “na Białorusi 1648-67″, czyli w czasie wojen kozackich. Druga połowa wieku XVII określona jest jako czas wojen, które przywiodły Rzeczpospolitą i “Białoruś” do ruiny. Reszty, według P.A. Łojki, dopełniły szlachecka anarchia i magnacka oligarchia. Sytuacja polityczna “na Białorusi” w tym ujęciu to skutki walk o prymat pomiędzy magnackimi rodami. Pojęcia „Rzeczpospolita” i “Białoruś” stosowane są zamiennie. “Wielkie Księstwo Litewskie” – sporadycznie. Wojna Północna z początku wieku XVIII to zgodnie z tytułem podrozdziału “Północna wojna na Białorusi”. Okres reform politycznych zakończony aktem Konstytucji 3 Maja odnoszony jest pojęciowo do „Rzeczypospolitej”, ale reformy ekonomiczne Tyzenhauza dzieją się “na zachodzie Białorusi”. Rozdział ilustrowany jest reprodukcjami znanych płócien Norblina i Matejki („Reytan”, „Uchwalenie Konstytucji 3 Maja”). Dzieło Konstytucji uznane jest w sensie ustrojowym za “likwidację podziału na Polskę i Wielkie Księstwo Litewskie„ i ”powstanie” jednolitego państwa – „Rzeczypospolitej”, ale nie „polskiej”. O drugim rozbiorze Polski autor pisze jako o “drugim podziale państwa polsko-lićwińskiego”. O tym wydarzeniu uczniowie dowiadują się jedynie z punktu widzenia dziejów wschodniej części państwa: o “dołączeniu ziem białoruskich do imperium rosyjskiego na obszarze do linii Druja – Pińsk”. Dalej następuje opis “Powstania Kościuszki na Białorusi”. Całość opisu mimo operowania pojęciem „Rzeczpospolita” (nieutożsamianej w żadnym wypadku z “Polską”) abstrahuje od całościowego oglądu państwa. Ów widoczny i kreowany autarkizm “Białorusi” jeszcze bardziej podkreślają podrozdziały omawiające kwestie społeczno-ekonomiczne (sytuacja na “białoruskiej wsi”) oraz kulturowe. Te ostatnie określane są jako wyłączny dorobek narodowo białoruski. Kwestie społeczne “na białoruskiej wsi” sprowadzają się do krytyki (metodą klasową) panujących stosunków feudalnych. Podręcznik zamieszcza reprodukcje inwentarza powinności chłopskich z roku 1765 (spisany po polsku). Poza wspomnianymi reprodukcjami odniesienia do Polski i polskości praktycznie nie ma. Jedną z książek edukacyjnych przeznaczonych jako podręcznik uzupełniający dla szkół średnich jest “Historia Białorusi w tablicach i schematach. Od czasów starożytnych do współczesności” autorstwa Ł.M. Nahornaj i A.W. Cimaszeja (publikowana w serii zatytułowanej “Wszystko dla szkoły”, nakład 11 tys. egz.). Merytorycznie interesujący nas fragment wspomnianego opracowania zatytułowano: “Okupacja niemiecka. Walki z burżuazyjno-obszarniczą Polską”. Zwróćmy uwagę po raz kolejny na perspektywę widzenia wydarzeń przez autorów białoruskich. Perspektywa ta (mimo podkreślania wszelkich możliwych aspektów białoruskości) jest de facto rosyjsko-sowiecka. Przypominam, że praca nie jest sowiecka i że została opublikowana w roku 2000. Autorzy odnotowują, że “do połowy 1919 r. wyzwolono niemal całe terytorium Białorusi z wyjątkiem powiatów, jakie zagarnęły wojska Polski„. O sytuacji powiatów i terenów ”zagarniętych” przez Polskę autorzy piszą tradycyjnie: “na zajętych [przez Polskę] terenach [zapanował] okrutny reżim wojenno-kolonialny”.
Synonim zła II Rzeczpospolita z kolei w ocenach piśmiennictwa naukowego, oświatowego, popularnego i w publicystyce współczesnej Białorusi to, do czasu hitlerowskiej agresji na ZSRS, synonim nieomal państwa zła. Podręczniki akademickie i szkolne ten stosunek określają samymi już tytułami rozdziałów: “Zachodnia Białoruś pod władzą Polski (1921-1939)”, “Ziemie Zachodniej Białorusi w składzie Polski – Zjednoczenie Zachodniej Białorusi z BSRS”, “Położenie polityczne i społeczno ekonomiczne w zachodniej części Białorusi. Zjednoczenie ludu białoruskiego”, “Zachodnia Białoruś w składzie państwa polskiego (1921-1939)”. Wszystko to przy pominięciu sytuacji prawno-międzynarodowej uregulowanej traktatem pokojowym z 1921 r., na którego postanowienia jako na niesprawiedliwe (wymuszone itd.) podręczniki się powołują. O II RP w kontekście “sytuacji Zachodniej Białorusi pod władzą Polski” napisany w języku białoruskim podręcznik dla klasy 9 traktuje w nawiązaniu do skutków traktatu ryskiego. Zaznacza przy tym, co jest szczególnym ewenementem, że to wówczas tereny, które “odeszły do Polski”, “otrzymały [dopiero wówczas? - Z.J.W.] nazwę ‘Zachodniej Białorusi’, zaś Polacy nazywali je ‘kresami wschodnimi’”. Szczegółowych statystyk narodowościowych ten podręcznik nie podaje, konstatując białoruską “większość” wśród „4 mln” społeczeństwa tych obszarów. O statusie “Zachodniej Białorusi„ pisze wprost jako o ”agrarnym dodatku przemysłowych rejonów Polski, rynku zbytu i źródle taniej siły roboczej. Przemysł pozarolniczy [pod panowaniem Polski - Z.J.W.] popadł w ruinę”. Podręcznik dla klasy 11 (praca zbiorowa pod redakcją J. Nowika) interesujące nas zagadnienie prezentuje jako temat zatytułowany “Zachodnia Białoruś pod władzą Polski”. Uzasadnienie początków tego stanu rzeczy dostrzega w treści zobowiązań traktatu ryskiego. Po nich następuje stwierdzenie o podstawie funkcjonowania polskiej administracji, czyli “gęstej siatce posterunków policyjnych”. Następnie mowa o kapitale angielskim i francuskim, któremu “rząd polski przekazał prawa do wyrębu Puszczy Białowieskiej i innych masywów leśnych. Przemysł tytoniowy wydzierżawiono Włochom, a zapałczany Szwedom”. Współczesna historiografia białoruska, w tym podręczniki, kształtuje obraz stosunków polsko-białoruskich w konwencji “wszystko na Białorusi jest (było) białoruskie”, a Polska i Polacy odgrywali w jej dziejach rolę bez wyjątku negatywną. Skojarzenia z historiografią sowiecką są aż nader oczywiste. Prof. Zdzisław J. Winnicki
Dziurawy raport MAK W tym tygodniu posłowie wysłuchają relacji Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy MAK. Jest co najmniej kilka wątków, które prokuratura powinna zbadać i wszcząć postępowanie albo wyjaśniające, albo wręcz przygotowawcze z urzędu Z posłem Jerzym Polaczkiem (PiS), byłym ministrem transportu, rozmawia Marcin Austyn Z relacji złożonej przez płk. Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy moskiewskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), wynika, że nie mógł on liczyć na wparcie polskiej komisji badającej okoliczności katastrofy Tu-154M działającej pod przewodnictwem ministra Jerzego Millera. – Wynika z tego, że mamy tu do czynienia z kontynuacją biernej postawy rządu w sprawach związanych z wszystkim tym, co się działo po 10 kwietnia br. Już brak wyegzekwowania umowy polsko-rosyjskiej i wyrażenie zgody na formułę, w której Polska nie jest współgospodarzem postępowania, było sygnałem, że rząd od tej sprawy umywa ręce. Przypominam tylko wypowiedź premiera Donalda Tuska z końca kwietnia br. o tym, że rząd uznał za rzecz wystarczającą, iż śledztwo będzie realizowane pod nadzorem prokuratora generalnego, który – cytuję tu słowa premiera – “został powołany przez mojego poprzednika”, i będzie prowadzone postępowanie rosyjskie przy asyście polskiego przedstawiciela, który również został powołany na przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych w poprzedniej kadencji. To jest traktowanie państwa według cezury czasowej, a nie odpowiedzialności, którą ponosi się tu i teraz.
Sprawa jest na tyle poważna, że – tak jak wnioskowało PiS – powinien zająć się nią prokurator generalny? – Z pierwszej, nasyconej faktami relacji płk. Klicha na posiedzeniu połączonych sejmowych komisji sprawiedliwości i infrastruktury wynika, że jest co najmniej kilka wątków, które prokuratura powinna zbadać i wszcząć postępowanie albo wyjaśniające, albo wręcz przygotowawcze z urzędu. Mam tu na myśli kwestie, które dotyczyły zaniechań przedstawicieli polskiego rządu, ale i widocznej gołym okiem świadomej obstrukcji strony rosyjskiej.
Premier Tusk tłumaczył, że problem na linii Klich – Miller ma podłoże personalne… – Pan premier nie rozumie powagi sytuacji, w jakiej znalazła się Polska w świetle przekazanego przez MAK projektu raportu, który został przygotowany – według wszelkich ujawnionych dotąd danych – w sposób niepełny i niezgodny z wymogami międzynarodowymi. To powinien przyjąć do wiadomości szef rządu i wyciągać wnioski, a nie tłumaczyć obu panów, bo to staje się groteską. Ponadto Edmund Klich nie mówił o żadnym sporze personalnym, ale o faktach dotyczących międzypaństwowych kontaktów obu stron, jeśli chodzi o uzgodnienia szeregu działań związanych z ustaleniem przyczyn katastrofy. Jeśli w przekazaniu kopii czarnych skrzynek nie uczestniczy przedstawiciel państwa, które go oddelegowało, to jest to rzecz, która powinna być analizowana w kontekście prawno-karnym, a nie w formule zwyczaju. Przecież uczestnictwo w tych czynnościach akredytowanego przedstawiciela państwa polskiego było jego prawnym obowiązkiem, a do jego wypełniania nie dopuścił pan Miller. To niesłychana i zadziwiająca postawa urzędnika państwa polskiego wobec akredytowanego przedstawiciela. Relacja Klicha w tym zakresie była bardzo lakoniczna i skończyło się na stwierdzeniu o poniżeniu, ale sądzę, że można tu znaleźć mocniejsze słowa określające to, co się stało. Tak to odbieram jako parlamentarzysta i osoba, która rozumie ten trudny proces dochodzenia do prawdy. Jeśli państwo polskie nie potrafiło zadbać o własne interesy i nie jest współgospodarzem prowadzonego postępowania, to niech przynajmniej szanuje swoich przedstawicieli, których samo oddelegowało do prac przy MAK.
Pułkownik Klich sugerował, że nie wie, czy projekt raportu przygotowano zgodnie z konwencją chicagowską. Czy jako akredytowany nie powinien umieć ocenić tego dokumentu i okoliczności jego powstania? – Nie jesteśmy współgospodarzem tego dochodzenia i dlatego nasz udział został w nim od początku ograniczony do roli petenta. Stąd też wynika owa niewiedza. Jak sądzę, wiele naszych wniosków w mniej ważnych sprawach zostało zrealizowanych, i to jeszcze w początkowej fazie śledztwa. Jednak co do tych kluczowych kwestii, do których powinien się odnieść raport – jeśli ma być przygotowany zgodnie z regułami, które są zawarte w załączniku 13 do konwencji chicagowskiej określającymi zakres raportu, metodologię oraz podstawowe jego elementy, to wszystko wskazuje na to, że projekt ma gigantyczne braki. W mojej ocenie, jest on zwiastunem wielkiego międzynarodowego skandalu, który niebawem wybuchnie.
Wszystko jest następstwem przyjętych reguł? Premier Tusk jednak podkreślił, że zgodziliśmy się na konwencję chicagowską, bo nie ma innych regulacji, a akredytowany ma wgląd w całą procedurę, zatem była to dla nas bardzo dobra pozycja… – Premier dwukrotnie nie odpowiedział na moje pytania dotyczące tego, czy po 10 kwietnia zlecono analizę uwarunkowań prawnych w zakresie sposobów prowadzenia procesu wyjaśniania okoliczności tej katastrofy. Obowiązkiem szefów: Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Obrony Narodowej, Ministerstwa Infrastruktury, jest wskazanie jednolitej rekomendacji szefowi rządu, w jaki sposób Polska powinna prowadzić to postępowanie. Na pewno nie jest to poziom PKBWL. Ponadto wszystko wskazuje na to, że po 10 kwietnia schowano albo zapomniano – pytanie czy świadomie – wiążącą Federację Rosyjską i Polskę umowę ministrów obrony obu państw, która zawierała jedną możliwą w tym przypadku formułę współpracy – wspólnego badania katastrof samolotów wojskowych, a takim samolotem był Tu-154M. Nie mówię już o tym, że Polska jako państwo członkowskie NATO nie wystąpiła o wsparcie ze strony tej organizacji, nie zwrócono się też do gremiów europejskich, by one włączyły się w proces ustalania przyczyn tego, co się wydarzyło.
Polski akredytowany miał też problemy ze współpracą z MAK – to pytania bez odpowiedzi, naruszanie procedur… Dlaczego tak się działo? – Z tego, co usłyszeliśmy, wynika, że Polska do chwili obecnej nie dostała jakiejkolwiek dokumentacji dotyczącej procedur obowiązujących na lądowisku smoleńskim czy przepisów, jakie obowiązują w Federacji Rosyjskiej z zakresu zarządzania przestrzenią powietrzną. Warto tu wspomnieć, że polska prokuratura wojskowa w tych sprawach także zwracała się do Rosjan – w odrębnych wnioskach – i tu także nic nie wiadomo o tym, by taki wniosek został zrealizowany. Rosja wypełnia tylko to, co wynika z praktyki prezentowanej przez polski rząd w kwestiach zasadniczych. Jeśli więc ten uchyla się od spraw trudnych, pomija je i skupia się na prezentacji rozmów załogi samolotu w trakcie lotu – co nadaje swoistą interpretację temu, co się działo w samolocie – to Rosjanie uznają, że Polsce nie warto przekazywać materiałów. Ponadto udział polskiego akredytowanego ma zewnętrzny charakter – wnioski zawsze można formułować, ale odpowiedzi niekoniecznie się udziela.
Dochodzenie wyglądałoby inaczej, gdyby na czele polskiej komisji stanęła inna osoba lub gdyby Polska zmieniła akredytowanego? – Wszystko, co dzieje się po przyjęciu obecnej formy współpracy z Rosją, jest brnięciem rządu w formule, w której oddało się współodpowiedzialność za proces dochodzenia do prawdy. Dla rządu jest to rozwiązanie wygodne, ale dla prawdy jest to formuła, która zwiastuje nam potężny problem polityczny w relacjach polsko-rosyjskich. Proszę zauważyć, że nie mamy żadnej informacji, która świadczyłaby, że sprawozdania i raporty, które były kierowane przez Edmunda Klicha do premiera Tuska, miały dalszą drogę w postaci działań rządu, a zwłaszcza MSZ. To jest poziom, na którym powinno się rozstrzygać kwestie wytykanych obecnie braków. Z pewnością nie jest to poziom polskiego przedstawiciela, który jest tylko obserwatorem całego postępowania. Rozbił się statek państwowy “numer jeden” i trzeba o tym pamiętać. Zatem sytuacja, w której nie zapewnia się akredytowanemu w sposób skuteczny elementarnego wsparcia prawnego i fachowego oraz nie podejmuje się zdecydowanych działań w kwestiach braków – wynikających z obowiązku, którego źródłem jest ratyfikowanie zapisów konwencji chicagowskiej przez Federację Rosyjską – jest zaniechaniem, które można rozpatrywać w kategoriach działań naruszających podstawowe interesy Polski.
Możemy mieć obawy o jakość polskiej odpowiedzi na projekt raportu MAK? – Jest czego się obawiać. Polska do dziś nie wystąpiła o przedłużenie 60-dniowego terminu odpowiedzi, mimo że konwencja daje taką podstawę. Ponadto polskie stanowisko będzie sygnował – według opinii prezesa Urzędu Lotnictwa Cywilnego przedstawionej na posiedzeniu połączonych komisji – prawdopodobnie szef MON, minister Bogdan Klich, jako właściciel statku powietrznego, bądź sam premier Donald Tusk. Uwagi będą więc wnoszone przez czołowych polityków PO… Tymczasem świadectwo zaniechań tych osób z ostatniego półrocza zwiastuje działania, które będą raczej zbieżne z dotychczasową postawą rządu. Dlatego oczekiwałbym, że w ciągu najdalej miesiąca udzielona zostanie odpowiedź rządu na pytanie, czy to, co Polska otrzymała od MAK, jest zgodne z prawem międzynarodowym. Dopiero później możemy dyskutować o kwestiach związanych z samą treścią raportu. Jeśli projekt jest niezgodny z konwencją chicagowską, to Polska powinna go odrzucić i podjąć działania na forum międzynarodowym. Jeśli rząd tego nie zrobi, to myślę, że uczyni to społeczeństwo. Dziękuję za rozmowę.
Znane zeznania Zeznania, którymi dysponują prokuratorzy prowadzący śledztwo w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem, potwierdzają informacje opublikowane przez “Nasz Dziennik” w lipcu br. Chodzi o opis sekwencji zdarzeń z 10 kwietnia br. na krótko przed zderzeniem Tu-154M z ziemią. W rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Siergiej Amielin, docent z Katedry Elektroniki i Technik Mikroprocesorowych smoleńskiego oddziału Moskiewskiego Instytutu Energetyki, opisał ostatnie chwile przed zdarzeniem rządowego samolotu. Autor dotarł do bezpośredniego świadka zdarzenia – właściciela działki rolnej nieopodal miejsca katastrofy. “Ten człowiek odmówił podania imienia i nazwiska. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jest emerytem i 10 kwietnia był na swojej działce letniskowej. Opowiadał mi, że tego dnia była tak silna mgła, iż źle widział nawet wierzchołek brzozy. Nie dostrzegł też zbliżającego się samolotu, słyszał jedynie jego dźwięk. Powiedział, że samolot przeleciał bardzo nisko i że to działo się tak szybko, iż nie zdążył nawet zorientować się, o co chodzi. Strumień powietrza zwalił go z nóg i odrzucił na bok. Mężczyzna usłyszał tylko uderzenie o drzewo i widział, jak brzoza się połamała. Kiedy już zdołał się podnieść, pobiegł w stronę miejsca, gdzie roztrzaskał się samolot. Myślał, że może pasażerowie będą potrzebować pomocy. Ale od jego działki do miejsca upadku samolotu jest dość daleko, bo ponad 500 m po prostej, a drogą jeszcze dalej. Dlatego znalazł się na miejscu jednocześnie ze strażakami, którzy go tam nie wpuścili. Ten człowiek powiedział mi też, że na jego działce znajdowały się niewielkie szczątki skrzydła, a ziemia była zalana jakimś płynem. Myślę, że pochodził on z układu hydraulicznego. Przy uderzeniu w brzozę nie tylko odłamała się część skrzydła, być może został uszkodzony układ hydrauliczny. Dodatkowo sterowanie częściowo lub całkowicie odmówiło posłuszeństwa i maszyna w sposób niekontrolowany zaczęła się obracać wokół własnej osi, ostatecznie upadając podwoziem do góry” – powiedział Amielin w lipcowej rozmowie z “Naszym Dziennikiem”. Obraz zdarzeń potwierdza informacje z prokuratury, na które powołuje się RMF FM. Powtarza się motyw mgły, otoczonego kordonem milicji terenu katastrofy oraz złamanej brzozy i skrzydła tupolewa. Według zeznań, na które powołuje się rozgłośnia, piloci Tu-154M tuż przed katastrofą w Smoleńsku próbowali poderwać w powietrze samolot. Zdaniem świadków, zrobili wszystko, aby uchronić maszynę przed rozbiciem. Takiej treści zeznania złożyła przed śledczymi większość przesłuchanych Rosjan ze Smoleńska, którzy byli naocznymi świadkami katastrofy.
Amb
Rosyjska wersja katastrofy smoleńskiej jest sprzeczna z prawami fizyki! Rozpowszechniane również przez TVP1 i TVN, rosyjskie tezy o przebiegu tragedii w dniu 10.04.2010 roku przedstawiane są jako: najpierw urwanie skrzydła samolotu z powodu zderzenia z wierzchołkiem drzewa, które w konsekwencji doprowadziło do utraty sterowności, odwrócenia się do góry nogami całego Tupolewa 154 i w końcu uderzeniem kadłubu o ziemię, co miało doprowadzić do gigantycznych zniszczeń i śmierci wszystkich 96 pasażerów. Przedstawiano nawet filmy z symulowanym lądowaniem, ukazujące jak polski samolot, zbliżając się do lotniska zahaczył o drzewo, złamał skrzydło, a następnie wykonał obrót wokół osi kadłuba i runął , powodując wybuch po zetknięciu kadłuba z poszyciem lasu. Cała ta putinowska wersja być może przemawia do wyobraźni laików i wielu polityków, ale jest całkowicie sprzeczna z prawami dynamiki. Zacznę od sprawy małego prawdopodobieństwa urwania skrzydła pod wpływem zetknięcia się z wierzchołkiem brzozy o średnicy 30 cm. Czasami rąbię drzewo brzozowe już wysuszone, a zatem twardsze od rosnącego w lesie. Gdy położyłem na pniu kawałek brzozy o średnicy 10cm i uderzyłem siekierą o ciężarze 2,5 kG z prędkością ok. 30km/h, to rozwaliłem na dwie części nie tylko ten kawałek brzozy, ale równocześnie rozłupałem na dwie połówki 30 centymetrowy pieniek dębowy, na którym to jasne drewno wcześniej położyłem. I właśnie wtedy pomyślałem sobie, że przy uderzeniu siłą wielu tysięcy kilogramów (Tu 154 miał ciężar ponad 50 ton) o miękki wierzchołek brzozy, tak potężny samolot nie mógł urwać skrzydła, lecz co najwyżej zadrżał. Wyobraźnia jednak bywa zawodna, więc wykonałem szkic rozkładu głównych sił, jakie zadziałały na Tu 154 w momencie zderzenia skrzydła z drzewem, czyli: zginania, ścinania i skręcania.
Siła zginania nie mogła urwać skrzydła, gdyż samolot ma taką konstrukcję, że skrzydła są odporne na wyginanie w różnych kierunkach pod wpływem wiatrów, burz, a przede wszystkich przeciążeń, jakie mają miejsce w trakcie startów i lądowań. Złamać coś można łatwo wtedy, gdy jest sztywne, a zarówno skrzydło samolotu jest elastyczne w określonej amplitudzie, jak i drzewo było elastyczne, zatem jeśli doszło do złamania wierzchołka brzozy, to nie mogło dojść do równoczesnego urwania skrzydła, które tę brzozę skróciło. Siła skręcania też nie mogła spowodować urwania skrzydła, gdyż samolot znajdował się w powietrzu i siła skręcania zmieniła kierunek jego ruchu jako reakcję na zderzenie z drzewem. Siła ścinania też nie mogła złamać skrzydła, bo nastąpiła sytuacja odwrotna (na zasadzie prawa akcji i reakcji) i to drzewo zostało ścięte, a nie skrzydło. Pozostaje jeszcze sprawa wypadkowej wymienionych powyżej sił, jednak porównując wytrzymałość materiałów, z jakich wykonany jest samolot z wytrzymałością brzozy, można bez żadnego błędu stwierdzić, że jeżeli samolot nie posiadał wad materiałowych lub wad ukrytych, to jest dalece mało prawdopodobne, aby 30 centymetrowej średnicy wierzchołek brzozy mógł spowodować urwanie skrzydła tego akurat samolotu. Zatem rosyjska wersja urwania skrzydła została stworzona przez polityka, a nie przez gruntownie przeprowadzone badania wraku samolotu. Jeszcze bardziej nieprawdopodobna jest teza dotycząca przyczyn odwrócenia się o 180 stopni kadłubu polskiego samolotu. Z pierwszej wersji zapisu czarnych skrzynek wynika, że najpierw drugi pilot wydał komendę: “odchodzimy”, a dopiero kilka sekund później nastąpiło zderzenie z drzewem. Poza tym zanim doszło do zderzenia z drzewem nawigator podał wysokość: 20 m! Samolot nie mógł zatem przekoziołkować do przodu, gdyż długość Tu 154 wynosi 47,9 m, czyli zanim zdążyłby odwrócić się do góry nogami, to wbiłby się pionowo w błotniste podłoże lasu. Rozpiętość skrzydeł Tu 154 wynosi 37,55 m, zatem samolot nie mógł również obrócić się wokół własnej osi o 180 stopni, gdyż w najgorszym razie, po ewentualnym urwaniu skrzydła, zaryłby bokiem o runo leśne! Wróćmy jeszcze do zasad dynamiki. Otóż na wysokości 20 m nad ziemią, o kierunku ruchu samolotu decydował jego pęd (pęd jest iloczynem masy ciała i jego prędkości), który był wręcz olbrzymi. Pęd można przedstawić w postaci wektora, a zatem jeśli samolot nawet był ukośnie nachylony, to jednak nie znajdował się w ruchu obrotowym wokół własnej osi. Aby zmienić kierunek tego olbrzymiego wektora pędu i wprawić samolot w ruch obrotowy wokół osi kadłuba, potrzebna by była gigantyczna siła skierowana od dołu do góry! Taką siłą nie dysponowała stojąca brzoza, gdyż musiałaby w momencie zetknięcia się ze skrzydłem Tupolewa podskoczyć do góry z odpowiednią prędkością, aby przekształcić samolot w wirujący kadłub. Nie będę teraz tworzył hipotez jakim cudem kadłub samolotu odwrócił się o 180 stopni, ale zakończę stwierdzeniem, że praw fizyki nie da się oszukać, a przedstawiony przez Rosjan przebieg wydarzeń jest sprzeczny z zasadami dynamiki, a zatem niezgodny z prawami fizyki.
Rajmund Pollak
…Na tego bęc Putinadą z dopalaczami znowu zdołał Tusk złapać opozycję w pułapkę − tak jak wcześniej udało mu się to z pic-ustawą zakazującą hazardu. Ani PiS, ani SLD nie zdobyło się na protest. Nikt nie chce wyjść na zwolennika narkotyków. W wypadku PiS pułapka była tym skuteczniejsza, że – oględnie mówiąc - „srogość” wobec rozmaitych patologii to zawsze była „narracja” tej właśnie partii. Przyzwyczajenie widza i słuchacza nakazywałyby spodziewać się raczej, że to PiS będzie angażował wszystkie siły, nawet „na granicy prawa”, by ustrzec polską młodzież przed zgubnymi skutkami zażywania substancji psychoaktywnych, a PO – w duchu liberalnym – będzie mówić, że zakazywanie nic nie daje, że trzeba mądrze, że może częściowa legalizacja… Zaskoczony ruchem Tuska PiS nie przyjął gry w całkowitą zamianę miejsc, co by go oczywiście ośmieszyło, ale kiedy zachował się tak, jak się zachował, w duchu „dawno to trzeba było zrobić”, to też na sprawie stracił. Problem polega na tym, że dopalacze to drobny odłamek wielkiego problemu. Oczywiście, nikt nie wierzył, że były to „przedmioty kolekcjonerskie” lub „nawozy do roślin doniczkowych”. A czy ktokolwiek wierzy, że panie z tzw. agencji towarzyskich, rozmnożonych w Polsce wszak nie mniej niż sklepy z dopalaczami, rzeczywiście zajmują się masażem względnie sztuką konwersacji? Owszem, jest jedna taka grupa zawodowa: prokuratorzy. Kto nie wierzy, niech zrobi to, co jeden mój znajomy − wyśle im kartkę znalezioną za wycieraczką z tzw. doniesieniem obywatelskim, że podejrzewa, iż reklamują się w ten sposób osoby uprawiające nierząd, który jest zakazany prawem. To, co przyjdzie pocztą zwrotną, dostarczy ubawu po pachy (czytałem); warto dla takiej lektury wykosztować się na znaczek.
Można sobie oczywiście wyobrazić sytuację, gdy prokuratury z dnia na dzień przestaną rżnąć głupa i na burdele ruszą masowo inspekcje sanitarne czy robotniczo-chłopskie, lokajskie media zaczną zaś ekscytować publikę wyliczaniem, ileż to jaskiń nierządu władza zamknęła, na przemian z naprędce zmontowanymi materiałami o chorobach wenerycznych, handlu kobietami i innych plagach towarzyszących bezkarności seksbiznesu. Wystarczy, że premier na nocnej naradzie wskaże palcem − brać ich! Co wtedy powie opozycja? Poprze oczywiście jakąś pisaną na kolanie ustawę, żeby nie wyjść na obrońców sutenerów. A co zrobi, kiedy pod wyssanymi z palca pretekstami inspekcje robotniczo-chłopskie pozamykają jednego dnia wszystkich, którzy zasponsorowali opozycyjną partię albo po prostu podejrzani są o sprzyjanie jej? Nic już nie powie, bo nie będzie jak ani gdzie. Trzeba było krzyczeć z całych sił: bez względu na intencje, prawa łamać nie wolno! PO i tak ma większość i prezydenta, opozycja mogła sobie pozwolić na luksus niegodzenia się na sytuację, gdy władza arbitralnie wybiera sobie, którą z morza patologii lubi, a której akurat nie. Dlaczego się tak zachowała? Liczy, że jak sama stanie się władzą, to ten rozchwiany system posłuży dla odmiany jej?
Rafał A. Ziemkiewicz Syndrom bezgranicznego zaufania Rosji Z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem, sowietologiem, wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Arcana”, rozmawia Jacek Sądej - W 41. numerze „Naszej Polski” pisaliśmy o chęci inwestowania przez Rosję w nowoczesne uzbrojenie. W ciągu najbliższej dekady państwo to planuje wydać około 726 mld dolarów na ten cel, z czego 613 mld ma zasilić siły zbrojne, natomiast reszta ma trafić do agend rządowych związanych z bezpieczeństwem. Jak należałoby interpretować te zamierzenia? – Rosja co pewien czas ogłasza bardzo ambitne plany modernizacji swojej armii, ale jak dotąd wciąż nie widać potwierdzenia tych ambicji w praktyce. Wciąż brakuje Rosji realnych możliwości, by to dążenie, aby “dogonić i przegonić” konkurencję zrealizować. Podchodziłbym do tych szumnych zapowiedzi z odrobiną sceptycyzmu, co nie znaczy, że w ogóle Rosja działań wzmacniających jej siłę militarną nie podejmuje. Wręcz przeciwnie, robi to cały czas. Choć, powtórzę, nie na taką skalę, by mogła marzyć o dogonieniu Stanów Zjednoczonych. O osiągnięciu czy o powrocie do statusu, który posiadała armia sowiecka w latach 70. jako równoważna w skali globalnej przeciwwaga dla potęgi militarnej Stanów Zjednoczonych. W tej chwili Rosja raczej musi troszczyć się o to, by nie stać się krajem słabszym militarnie np. od Chin, które m.in., mając broń kupowaną w Rosji, niesłychanie szybko modernizują swoje siły zbrojne.
- W jednym z dzienników można było znaleźć informację, że w Polsce istnieje tendencja do ograniczania jednostek wojskowych. Na razie zapowiadana jest likwidacja garnizonu w Osowcu (woj. podlaskie) oraz częściowa likwidacja 14. Pułku Artylerii Przeciwpancernej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Suwałkach. Prezydent Komorowski również wyraził opinię, że jednostek wojskowych powinno być mniej, ponieważ taki stan zapewni lepsze dowodzenie żołnierzami. Jakie znaczenie może mieć osłabienie naszej armii z planami wzmocnienia rosyjskich sił zbrojnych?
– Nie ma potrzeby przeciwstawiania modernizacji uzbrojenia sił rosyjskich poziomowi armii w Polsce, poza jednym kontekstem, o którym powiem za chwilę. Rosja zbroi się w ramach rywalizacji o miejsce na szczycie w hierarchii najbardziej zdolnych do operacji militarnych krajów na świecie. Warto od razu zauważyć, i dam tutaj upust swemu sceptycyzmowi, że Rosja, prowadząc dwa lata temu wojnę z Gruzją, nie błysnęła jakąś ogromną przewagą w tej dziedzinie, walcząc z krajem kilkudziesięciokrotnie mniejszym od siebie. To, co dla Polski istotne, i tutaj zapowiedzi pana Komorowskiego wydają mi się bardzo niedobre, to zdolność reagowania na zagrożenia naszego terytorium wynikające z szantażu militarnego, który może nas spotkać ze strony Rosji lub też ze względu na zaburzenia na naszej wschodniej granicy, które niestety coraz łatwiej sobie wyobrazić. Mogą one przybrać na przykład taki kształt, że powiedzmy Rosja coraz wyraźniej naciska na zmianę władzy na Białorusi – a w tej chwili Polska jest znacznie słabsza militarnie nawet od Białorusi! Dążenia do dalszej likwidacji Wojska Polskiego prowadzą w kierunku, w którym nie będziemy nawet w stanie radzić sobie z problemem, który mogłaby nam na głowę sprowadzić Litwa, mówię to oczywiście żartem (ponurym) dla zobrazowania mizerii Wojska Polskiego. A mówiąc całkiem serio, powiedzmy, że nacisk na obalenie prezydenta Łukaszenki – do czego coraz bardziej otwarcie wzywa Moskwa – może spowodować zaburzenia za naszą wschodnią granicą. Może spowodować próbę niekontrolowanego exodusu przez naszą wschodnią granicę uchodźców z Białorusi czy interwencji sił rosyjskich, by ów exodus powstrzymać. I przy obecnym poziomie nasycenia siłami zdolnymi do obrony naszych wschodnich rubieży na pewno nie będziemy w stanie nic zrobić w tej sytuacji. Nawet kontrolować przepływu potencjalnych jednostek, uciekinierów czy tych, którzy chcieliby infiltrować polską granicę wschodnią. Tak samo wyraźnie zaostrza się sprawa wpływów rosyjskich w krajach nadbałtyckich, gdzie partie promoskiewskie zdobywają coraz większe wpływy i coraz czynniej używana jest mniejszość rosyjska w tych krajach jako narzędzie ich kontroli przez Kreml. I znów można sobie tutaj wyobrazić sytuację, w której Rosja może dążyć do pozbawienia tych krajów statusu pełnoprawnych członków Paktu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej przy pomocy właśnie owej piątej kolumny (swoich mniejszości) i zaburzeń stąd wynikających. I wtedy znów nie bardzo wiemy, jak moglibyśmy na to zareagować? Czy moglibyśmy w jakikolwiek sposób, nie tylko im pomóc, ale nawet obronić się przed rozszerzeniem konfliktów stąd wynikających z krajów nadbałtyckich na Polskę? Podsumowując: wydaje mi się, że elementarnym obowiązkiem naszego państwa jest zapewnienie takich zdolności obronnych, które pozwoliłyby przez kilka dni przynajmniej radzić sobie samodzielnie z realnymi zagrożeniami, jakie mogą powstać na naszej wschodniej granicy i spowodować, wysiłkami dyplomatycznymi w tym czasie, uruchomienie funkcjonowania Paktu Północnoatlantyckiego, którego jesteśmy członkami i którego zasady formalnie wciąż obowiązują. Czyli zasady solidarnej obronności w przypadku zagrożenia jednego z członków agresją zewnętrzną. Sami oczywiście, w hipotetycznym (choć bardzo mało prawdopodobnym) przypadku ataku Rosji na Polskę na pewno nie jesteśmy w stanie się obronić i wydaje mi się, że ten scenariusz nie jest wart głębokiego rozważania. Bowiem nie sądzę, aby nam groziła militarna napaść Rosji. Natomiast rozmaite scenariusze zastępcze rozszerzania się chaosu ze strony wschodniej, chaosu kontrolowanego z Moskwy dla poszerzania wpływów na obszarze krajów takich jak Polska, krajów dawnego bloku sowieckiego, należy traktować poważnie i rozważać możliwość wykorzystania Wojska Polskiego, by próby realizacji owych scenariuszy nie przyniosły uszczerbku dla suwerenności naszego państwa.
– Warto przypomnieć list prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego dotyczący polityki zagranicznej, w którym zauważył, iż prezydent Lech Kaczyński oraz rząd Prawa i Sprawiedliwości prowadzili konsekwentną politykę opartą na sojuszach państw Europy Środkowowschodniej. W ramach próby realizacji tych przedsięwzięć Polska zderzała się z polityką zagraniczną Rosji, która przejawiała, na różne sposoby, tendencje do odbudowywania swojej strefy wpływów. – Rosja wielokrotnie powtarzała groźby militarne, i robi to propagandowo systematycznie, dlatego ci w Polsce, którzy mówią, że śmieszne jest przypominanie jakichkolwiek zagrożeń ze strony Rosji, powinni jednak przypomnieć sobie wypowiedzi szefów rosyjskiego sztabu generalnego, choćby generała Bałujewskiego, który kilkakrotnie groził zwróceniem rakiet rosyjskich przeciwko Polsce, zainstalowaniem głowic militarnych w rakietach stacjonowanych na terenie obwodu kaliningradzkiego. Można też przypomnieć sobie wielkie manewry armii rosyjskiej, które odbyły się rok temu, gdzie ćwiczono operacje na terenie krajów sąsiednich tzn. nadbałtyckich i ewentualnie krajów takich jak Polska. Rosja, organizując tego rodzaju gry wojenne i używając gróźb, nie sądzę, by realnie planowała uderzenie militarne na nasz kraj. Na pewno jak najbardziej realnie chce natomiast zastraszać Polskę czy inne kraje tego regionu, zmuszając do ustępstw politycznych i gospodarczych za pomocą takiego m.in. nacisku. Dla nas, powtórzę, jedynym sposobem odrzucenia tego szantażu jest zapewnienie sobie zdolności odpornych, o jakich mówiłem.
– Oddanie śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej stronie rosyjskiej nazwał Pan upokorzeniem czy wręcz upodleniem dla Polski. Z jednej strony pojawia się kwestia zaufania dla rosyjskiej prokuratury, z drugiej – niepokoić może postawa bezradności czy też pewnej inercji ze strony polskich władz. Czy można czymś uzasadnić takie zachowanie? – Wiemy, jak politycznie uzasadnia to władza Platformy Obywatelskiej, okazując maksymalne zaufanie stronie rosyjskiej. Nie można bardziej wyrazić zaufania stronie, na której terenie dokonała się tak wielka tragedia, jak oddając całkowicie w jej ręce wszystkie dowody w tej sprawie i prowadzenie jedynego mogącego realnie wyjaśnić przyczyny tragedii śledztwa. Wiemy, że prokuratura polska także prowadzi swoje śledztwo, ale nie dysponuje w tej sprawie żadnymi dowodami ani możliwościami realnego zbadania tej sprawy. Takie możliwości przekazał premier Tusk 10 kwietnia br. całkowicie w ręce Rosji. To manifestacyjny dowód oddania honoru Polski – bo chodzi przecież o śmierć prezydenta i elit politycznych Rzeczypospolitej Polskiej – w ręce sąsiedniego państwa. Rozumiem, że argumentem ma tutaj być próba przekonania opinii światowej, a zwłaszcza zachodnioeuropejskiej, że oto Polska całkowicie, niejako o 180 stopni odwróciła się od tego, co jej się przypisuje, czyli od rusofobii. Proszę bardzo: ufamy Rosji bezgranicznie… Takie postępowanie wydaje mi się ruchem stanowczo za daleko idącym. Nawet jeśli uznać, że jest za tym pewna chłodna kalkulacja polityczna odwrócenia od Polski oskarżeń, które Rosja sprytnie podsyca: że Polska jest krajem ksenofobicznym, że polityka polska nie może być, w związku z tym, traktowana poważnie w krajach zachodnioeuropejskich i że w ramach tego ponad głowami Polski będzie toczył się dialog między Moskwą a Berlinem czy Moskwą a innymi krajami europejskimi.
– Nie tak dawno Jacek Sasin, minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, poinformował o ogromnym pośpiechu Bronisława Komorowskiego w objęciu konstytucyjnych obowiązków głowy państwa. Z przedstawionej przez niego relacji wynika, że wszelkie rozmowy na ten temat były prowadzone w godzinach południowych, a identyfikacja ciała prezydenta nastąpiła dopiero wieczorem i wówczas można było potwierdzić jego zgon. Sasin, będąc w telefonicznym kontakcie z innym prezydenckim ministrem Andrzejem Dudą, usłyszał od niego słowa, że na miejscu już trwa zamach stanu. – Trudno jest mi na ten temat się wypowiadać, bo oczywiście nie mam takiej wiedzy, jaką ma pan minister Sasin. Powiedziałbym tak, że gdyby władze Polski w momencie śmierci prezydenta Kaczyńskiego wystąpiły w sposób godnie Polskę reprezentujący, to widziałbym uzasadnienie dla szybkiego przejęcia instrumentów tej władzy. Rzeczywiście, kiedy ginie prezydent, a można było przyjąć takie założenie w momencie dotarcia pierwszych komunikatów ze Smoleńska, to energiczne przejęcie instrumentów władzy, żeby zadbać o wyjaśnienie okoliczności tej śmierci, byłoby uzasadnione. Ale tu nastąpiło przejęcie władzy po to tylko, żeby oddać tego samego dnia w całości wyjaśnienie tej straszliwej tragedii w ręce czynnika nie tylko od Polski całkowicie niezależnego, ale czynnika, który w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości posiada zerową wiarygodność. Po prostu na arenie międzynarodowej prokuratura generalna rosyjska posiada taką właśnie wiarygodność jako narzędzie sprawiedliwości, jako organ, który mógłby się kierować zasadami praworządności. Wiadomo, że prokuratura rosyjska jest politycznym narzędziem podporządkowanym władzy premiera i prezydenta Rosji, którzy używają tego narzędzia do celów bardzo często nie mających nic wspólnego z zasadami elementarnej praworządności. Przekazanie takiemu organowi oraz MAK-owi (czyli pozostałości po Związku Sowieckim: Międzypaństwowej Komisji ds. Wypadków Lotniczych), także całkowicie politycznemu narzędziu, które nie tylko nie może wyjaśnić, ale uniemożliwia wyjaśnienie okoliczności tej tragicznej katastrofy – to wszystko sprawia, że błyskawiczne przejęcie instrumentów władzy okazało się niczym nieuzasadnione, nieusprawiedliwione. Jeśli nie polityka w najbliższych miesiącach, to na pewno historia rozliczy tych, którzy w taki sposób wykorzystali śmierć prezydenta Kaczyńskiego.
- Czy postawa elit rządzących, patrząc tylko na przykład śledztwa smoleńskiego, gwarantuje w ramach przyszłych relacji polsko-rosyjskich obronę naszego interesu? – Tutaj koronnym przykładem jest nie tylko Smoleńsk, ale przede wszystkim zachowanie w sprawie umowy gazowej. Sytuacja, w której polski rząd zostaje oskarżony przez Komisję Europejską ds. Energii o reprezentowanie moskiewskiego stanowiska i to KE blokuje zawarcie umowy, którą gotów jest podpisać polski premier – umowy z Gazpromem w oczywisty sposób dla Polski niekorzystnej – pokazuje, jak ten rząd broni interesów Polski. Jest to sytuacja nie tylko paradoksalna, ale groteskowa i jednocześnie dla Polaków, konsumentów gazu w tym konkretnym przypadku prawie w 2/3 pochodzącego z importu z Rosji, jest to sytuacja wręcz niebezpieczna. Inny przykład to kwestia, wciąż niewyjaśniona, dostępu do budowanego gazoportu w Świnoujściu, który może być wciąż zablokowany przez Niemcy lub Rosję albo niemiecko-rosyjskie konsorcjum budujące Nord Stream (Gazociąg Północny). To są przykłady dziwnego, nazwijmy to najdelikatniej, podejścia ze strony tego rządu do sprawy polskiego interesu.
On zasłużył na więcej! Salon i michnikowszczyzna zabawiają się. Jak co roku przyznają sobie nagrody za swój obiektywizm i rzetelność dziennikarską. I tak dziś blondynka odda swój głos na bruneta, a to brunet poleci ryżego, nagrodzony rudzielec odwdzięczy się w następnym roku, zasuszona o końskiej szczęce pobłogosławi tego przystojniaka pod wąsem, ją zaś z kolei doceni ta z "afro" i tak zabawa trwa. W każdym bądź razie wszystko zostaje w rodzinie, rodzinie - michnikowszczyznie. Inni są poza burtą. Tak było i w tym roku. Nominowani do Nagrody Specjalnej im. Andrzeja Woyciechowskiego „Dziennikarz 20-lecia”
Jerzy Baczyński („Polityka”)
Witold Gadomski(„Gazeta Wyborcza”)
Tomasz Lis („Wprost”)
Adam Michnik („Gazeta Wyborcza”)
Monika Olejnik (Radio ZET, TVN24)
Mariusz Szczygieł(„Gazeta Wyborcza”)
Teresa Torańska („Gazeta Wyborcza”)
Mariusz Walter(TVN)
Bronisław Wildstein(„Rzeczpospolita”)
Piotra Zaremba („Polska The Times”)
Jacek Żakowski(„Polityka”)
Dziennikarzem 20-lecia w plebiscycie Radia ZET został Redaktor naczelny "Polityki" Jerzy Baczyński. W finałowej trójce znalazł się naczelny "Gazety" Adam Michnik oraz publicysta Jacek Żakowski Ta biba salonowców i michnikoidów odbyła się w warszawskiej Zachęcie. Adam Michnik łączył się z nią za pomocą kamer ze stolicy Armenii Erewanu: - Ta nominacja to nagroda nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich, którzy tworzyli "Gazetę": Heleny Łuczywo, Julka Rawicza, Piotra Niemczyckiego oraz całego zespołu".- obwieścił właścicielom IIIRP ich guru. Na imprezie salonowców nie mogło zabraknąć lwa salonu - stróża żyrandoli. który uścisnął rękę nagrodzonemu. Jakby nie było to główny trzon elektoratu gajowego - postkomuniści, uwłaszczona nomenklatura PZPRowska, SBecy, poskomusze WSI i wszelkiej maści kapusie. A więc Bronek, prezydent ich umiłowany i póki co jedynie słuszny czuł się tam jak w rodzinie. Nagroda ta jest uzasadniona i to bardzo. Baczyński to pogromca kaczyzmu. Walczy z nim od dawna i każdego dnia przy każdej okazji ostrzegał przed widmem kaczej sekty. Dla miesięcznika "Press" Baczyński mówił ostatnio - "W setkach tekstów pisaliśmy, że PiS jest formacją niebezpieczną dla polskiej demokracji, że nie możemy go traktować jako zwyczajnej formacji politycznej, raczej jako rodzaj sekty. Dlatego – ze wszystkimi zastrzeżeniami – wybieramy opcję bezpieczniejszą dla Polski. Historia przyznaje nam rację, czego dowodem jest to, że dziś publicyści prawicowi twierdzą dokładnie to, co pisaliśmy w „Polityce" przez ostatnie lata" -. http://www.press.pl//lewa_strona/pokaz.php?id=1871
Za te słowa Baczyński zasłużył na więcej. Dziennikarz 20lecia to za mało. Nie został doceniony mimo, że nagrodzony. On powinien dostać tytuł przynajmniej dziennikarza 65lecia powojennego, bo tak groźnej formacji politycznej jaką jest Prawo i Sprawiedliwość to nie było od pojawienia się pierwszego człowieka na tym Bożym świecie, formacji, która jak milczy to milczy złowrogo, a to złowrogie milczenie oświetla sobie pochodniami. I on Baczyński ma na tyle odwagi, że krzyczy o tym złowrogim milczeniu, o tej sekcie kroczącej nocami z płonącymi głowniami, podążającej, by podpalić IIIRP. Baczyński sie nie boi, a nawet jeśli ma cykora to czyni to dla naszego dobra, Twojego i mojego, a swojego i jego braci salonowców przede wszystkim. Dlatego apeluję do komisji - Baczyński dziennikarzem 65lecia a może być nawet 100lecia! On na to zasłużył! Absolwent Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego (1972). W latach 1973–1981 pracował w "Życiu Warszawy" jako dziennikarz Działu Ekonomicznego, a w 1980 został zastępcą kier. dodatku "Życie i Nowoczesność". Był także członkiem kolegium redakcji. W 1975 wyjechał do USA jako stypendysta Indiana University School of Journalism. W latach 1981–1982 przebywał we Francji, najpierw jako stypendysta Journalistes en Europe, a później Fondation de France. Na emigracji był członkiem Komitetu Koordynacyjnego "Solidarności" w Paryżu oraz sekretarzem generalnym stowarzyszenia Solidarite-Presse-Pologne. Po powrocie do kraju początkowo bezrobotny, w 1983 trafił do "Polityki" jako redaktor działu publicystyki gospodarczej; w 1990 został zastępcą redaktora naczelnego i wiceprezesem Spółdzielni Pracy Polityka, a cztery lata później objął stanowisko redaktora naczelnego. Jednocześnie współredagował telewizyjne Listy o Gospodarce i uczestniczył w innych programach: Gorąca Linia, Tylko w Jedynce i Coś za coś – wszystkie na antenie TVP. W 2001 otrzymał nagrodę dziennikarską im. Dariusza Fikusa w kategorii "Twórcy mediów". Autor i współautor kilku książek, m.in. z L. Balcerowiczem "800 dni", z Janiną Paradowską "Teczki liberałów" i "Jestem pierwszy". Członek tzw. Komisji Trójstronnej (Trilateral Commision).
Zarejestrowany przez służby specjalne PRL jako Tajny Współpracownik o pseudonimie „Bogusław”. Jerzy Baczyński oczywiście zaprzecza, a jeśli sie spotykał i rozmawiał to w dobrej sprawie.
http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/jerzy-baczynski-nie-bylem-wspolprac...
W dobrej sprawie został także ze ślubną w rodzinnych pieleszach mimo posiadania dziecka z kochanką. Skruszony mąż, a teraz i dziennikarz 20lecia powrócił ostatecznie na łono rodziny, ale ma bardzo dobry kontakt ze swoją nieślubną córką. Mało tego, Marysia zaprzyjaźniła się ze swoimi przyrodnimi braćmi, a nawet z samą żoną Baczyńskiego. Dowbor zdradza: -"Bardzo ładnie zachowuje się wobec mojego dziecka żona Jerzego. Jestem jej za to wdzięczna. Kiedy Marysia jest u nich w domu, traktuje ją jak domownika"-. No powiedzcie sami, czy on nie zasłużył na więcej? kryska's blog
Pojednanie Polsko -Rosyjskie cz.3
W interesie Polski w zbliżeniu z Rosją jest by:
- Rosja zaniechała w Polsce i świecie intryg w sprawy wewnętrzne Polski, intryg mających na celu uzależnienia od siebie rządzących elit i skłócania społeczeństwa i partii.
-Uznała na forum międzynarodowym mordy obywateli polskich za ludobójstwo i dała rodzinom ofiar zadośćuczynienie moralne i finansowe. /i by też ujawniła wszystkie dokumenty dotyczące tych mordów/
-Wydała wspólną deklarację z Polską dotyczącą całości stosunków Polska Rosyjskich na przestrzeni wieków.
-zaniechała z sprzedaży gazu broni przeciw Polsce.
-zaniechała czynienia z stosunków handlowych /eksportu do Rosji/ sposobu nacisku na Polskę._
-zaniechała wszelkich aktów agresji, potępiła i ukarała za intrygi przeciw 96 zamordowanym w Smoleńsku osobom.
-w interesie Polski jest by Państwo i społeczeństwo rosyjskie rozwijało się w kierunku przyjęcia zasad demokratycznych i przyjęcia za priorytet podniesienia stopy życiowej swego społeczeństwa a zaniechało agresywnej imperialnej polityki, groźnej dla sąsiadów i dążącej do uczynienia z nich swoich wasali. Oczywiście Rosja w swojej polityce nie myśli o wzajemne zwracanie uwagi na interesy Polski /Na marginesie najwyższy czas by nasze europosły /czy euroosły/ rozpoczęły w kuluarach parlamentu europejskiego agitację za wprowadzeniem zasady że produkty jakiegoś kraju unii muszą być traktowane jako unijne a bojkot jednego kraju jest bojkotem całej unii./ A jaki interes sprzeczny z interesem społecznym mają rządzący nami w zbliżeniu? Nie wiem czy ważniejsze dla nich jest oczekiwanie że pomnożą przy pomocy finansjery niemieckiej kapitały uzyskane w niejasny sposób /Sobiesiaki i inni/, czy przeważa odziedziczona w genach pogarda do rządzonych. Dla jasności nie interesują mnie niczyje dziatki zmieniający w ostatniej chwili fronty, choć czym komórka nasiąkła za młodu.... Oczywiście dzieci nie odpowiadają za ojców i dziadków. Manipulanci wbijają nam do głów, że nie zależnie od korzyści świętą zasadą jest nie podważalność zbliżenia i sojuszu polska- rosyjskiego, /starszym blogierom coś to przypomina/, że ta zasada jest tabu i że za zbliżenie z Putinem należy zapłacić każdą cenę /ostatnia wypowiedz Nałęcza/ Pytam, jaką cenę? dodanie do 96 ofiar jak, w Katyniu 22tys. a może 900.tys jak w wywózkach na sybir. Jeżeli rządzący mają interes w zbliżeniu niech oni płacą tą cenę cenę upodlających lizowstw ale czynią to w swoim nie społeczeństwa imieniu. PO JAKĄ CHOLERĘ WBIJANE NAM DO GŁÓW ZBLIŻENIE NIE PRZYNOSZĄCE KORZYŚCI A STRATY?. Czy nigdy nikt rządzących Rosją nie chciał zbliżenia? nie wiem Wspominam informację przekazaną mi, przez wspaniałego patriotę prezesa Stronnictwa Wierności Rzeczpospolitej P. Ziębickiego że na spotkaniu Wałęsa -Gorbaczow, ten ostatni proponował Wałęsie przekazanie w imię pojednania obwodu kalingradzkiego. CZY niema sposobu by Rosja traktowała nas jamko równorzędnych partnerów, sądzę że są, ale to jak wszystko wymaga kasy. Wielowiekowe nasze doświadczenia mówią że w mentalności rosyjskiej jest traktowanie poważnie tylko tych którzy nie liżą ją w d...a przeciwnie przysparzają im kłopoty o nasileniu zależnym od ustępstw. / w świecie daje się coś za coś/. TV w programie "Dzika Rosja"- donosił o fali prześladowań i mordów ludzi pochodzących zazjatyckich części byłego ZSRR, w większości muzułmanów. W tym prześladowaniu prym wiodą młodzieżowe organizacje które manifestowały by Polsce zwrócić zachodnią Ukrainę. Nasi muzułmani /nawet Tatarzy/ mogliby za dotacje pseudo prywatne stworzyć radio i TV /coś na wzór wolnej europy/ które by stopniowo uświadamiało, tych trzeciorzędnych obywateli Rosji i Tatarów o sytuacji oraz uświadamiało mieszkańców Azji średniej że należy naciskać na swoje rządy by wystąpiły ze wspólnoty niepodległych pastw i utworzyły własną unię. Radio mogłoby uświadamiać mieszkańców Syberii że olbrzymie dobra wypracowane przez nich w trudzie są marnowane przez władze centralne. Nie mogę zrozumieć dlaczego nie powstał w Polsce uznawany przez polski rząd Rząd Wolnej Czeczeni, który przez swoje radio uświadamiałby świat o skali zbrodni popełnianych przez Rosję. Ten rząd powinien informować, że akty terrorystyczne to wyskoki zrozpaczonych osób, którym bestialsko pomordowano najbliższych i nie mają po co żyć. Może stopniowo w pewnym zakresie ostrze ekstremizmu muzułmańskiego przekierowało by się z USA i zach. europy na Rosję. Prawdopodobieństwo tego jest tym większe że, bardziej realne dla pragnień muzułmanów jest zjednoczenie z zabiedzonymi republikami środkowo azjatyckich, niż np. częściowo nowoczesnymi państwami takimi jak Tunis czy Maroko. Polska w przeciwieństwie do Rosji nie ma opracowanych dalekosiężnych, tajnych założeń i celów polityki zagranicznej. Rządzącym chodzi o jak najdłuższe utrzymanie się przy władzy a los kraju w przyszłości ich nie wzrusza. Ponieważ jak sadzę mój wpis jest raczej odosobniony chciałbym poznać opinię blogierów. Na marginesie przypominam że po śmierci marionetkowego prezydenta Czeczeni Putin ściskał jego syna. A później okazało się że za tą śmierć winią samego Putina. dzialaczsta's blog
Nie widać jesiennej ofensywy rządu
1. Przypominacie sobie Państwo jak rząd Donalda Tuska deklarował wręcz zasypanie Sejmu na jesieni projektami ustaw. Ukuto nawet termin, ze właśnie jesienią czeka nas ofensywa rządu. Kończy się październik, a do Sejmu trafiło zaledwie parę projektów ustaw. Kilka z nich to projekt budżetu i towarzyszące mu jak zwykle ustawy około budżetowe, kilka projektów przygotował także resort zdrowia choć są to w zasadzie poprawione projekty, które kiedyś zawetował ś. p. Prezydent Lech Kaczyński. Pozostałych nie widać, a z Rady Ministrów dochodzą coraz częściej sygnały, że kolejnych prędko nie będzie bo ministrowie występują z pomysłami tak zróżnicowanymi, że trudno jest osiągnąć porozumienie.
2. Tak jest właśnie z nowelizacją ustawy o finansach publicznych w której Minister Rostowski chce wpisać warunkowe podwyżki stawek podatku VAT, a także likwidację ulg w podatku dochodowym od osób fizycznych jeżeli dług publiczny przekroczy 55% PKB czyli tzw. drugi próg ostrożnościowy. O ile podwyżki stawek VAT z 5%, 8% i 23% na 7%, 10% i 25% zostały politycznie uzgodnione to nie ma zgody na likwidację ulgi na dzieci i ulgi internetowej w podatku dochodowym od osób fizycznych. Jako pomysł konkurencyjny Minister Fedak zgłosiła zawieszenie na 3 lata odprowadzania składek do Otwartych Funduszy Emerytalnych co tak naprawdę oznaczało by powolne umieranie II filara ubezpieczeń społecznych. Mimo ,że nowelizacja tej ustawy powinna nastąpić do końca listopada tego roku jeżeli miała by ona wejść w życie 1 stycznia 2011 to ciągle rząd nie uzgodnił tego projektu ,a spory wokół propozycji obydwu ministrów są coraz gwałtowniejsze.
3. Podobnie jest z ustawami zdrowotnymi. Mimo, że kilka z nich jest już w Sejmie to są to zaledwie nowelizacje istniejących ustaw, jak twierdzą posłowie i eksperci bardzo niedopracowane i wymagające ogromu prac legislacyjnych. Kontrowersyjny jest projekt ustawy o przekształceniach szpitali w spółki z jednej strony dlatego, że chce przerzucić odpowiedzialność za długi placówek ochrony zdrowia na samorządy w finansach których nie przewidywano przecież środków na finansowanie ochrony zdrowia, z drugiej natomiast przy zobowiązaniach w ochronie zdrowia na poziomie 10 mld zł na oddłużanie jest przewidziane w roku 2011 niewiele ponad 1 mld zł. Równie kontrowersyjna jest nowelizacja ustawy farmaceutycznej wprowadzającej sztywne maksymalne marże na każdym etapie obrotu lekami co oznacza z dużym prawdopodobieństwem podwyżki ich cen. W sytuacji jednoczesnego zamrożenia środków na refundację leków na poziomie 17% wydatków NFZ oznacza to konieczność zwiększenia finansowania leków z kieszeni pacjentów.
4. Mimo więc przeprowadzki Premiera do Sejmu (choć w tym tygodniu jakoś premiera w Sejmie specjalnie widać nie było), to nie ma on okazji dyscyplinować i mobilizować posłów do pracy, bo nie mają oni nad czym pracować. Może więc lepiej było by, żeby premier wrócił do swojej Kancelarii i pogonił ministrów do roboty bo jeszcze półtora miesiąca i skończy się jesień, a z nią i jesienna legislacyjna ofensywa rządu. Jak widać te wszystkie PR-owskie sztuczki dosyć szybko powszednieją bowiem jak mówi ludowe przysłowie „kłamstwo ma krótkie nogi” i szybko się okazuje co było prawdą a co właśnie kłamstwem. I jesienna ofensywa legislacyjna rządu i przeprowadzka Premiera do Sejmu, to właśnie PR-owskie sztuczki jego otoczenia. Dosyć szybko jednak się okazuje, że „ król jest nagi” i że mimo pełni władzy Platformy przyśpieszenia legislacyjnego nie ma i nie będzie. Nie ma pomysłów, a jak nawet są to trudno jest je uzgodnić w jednym rządzie gdzie jak gołym okiem widać jest klika ośrodków decyzyjnych. Jeden wokół Ministra Rostowskiego, drugi wokół Ministra Boniego, a trzeci wokół szefa doradców Premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego. A Premier Tusk się szamocze pomiędzy tymi trzema ośrodkami i w związku z tym rząd nie jest w stanie wypracować decyzji w żadnej poważniejszej sprawie. Zbigniew Kuźmiuk
Deklaracja Łódzka i wizyta w Łodzi
1. Po dwóch dniach wykonywania pustych gestów przez najważniejsze osoby w państwie Prezydenta Komorowskiego i Premiera Tuska, Prawo i Sprawiedliwość przygotowało tzw. Deklarację Łódzką z którą Przewodniczący klubu parlamentarnego PiS pojechał na spotkanie do Prezydenta. Deklaracja nawiązując do śmierci pracownika biura PiS w Łodzi i ciężkiego ranienia drugiego, zawierała przykłady wypowiedzi, których używanie w debacie publicznej od tej pory będzie niedopuszczalne. Wśród nich znalazły się te wzywające do przemocy i życzące śmierci, szyderstwa z sytuacji zagrożenia życia np. jaka wizyta taki zamach; wypowiedzi przypisujące choroby psychiczne, wmawianie nienawiści i działania z niskich pobudek; zrównywanie legalnie działających w Polsce partii z reżimami i partiami totalitarnymi np. KPP, faszyści NSDAP; wreszcie używanie dla określenia oponenta słów powszechnie uznawanych za obelżywe np. bydło, wataha. Ten język nienawiści i wykluczenia wszyscy, którzy podpiszą się pod ta deklaracją w debacie publicznej są gotowi odrzucić.
2. Jak można się było domyślać Prezydent Komorowski nie był zainteresowany podpisaniem tej deklaracji (choć ta zawieziona do niego była już podpisana przez Prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego), a Premier Tusk natychmiast skomentował ,że trzeba przygotować inną, która będzie do podpisania przez wszystkich. Wiadomo dlaczego ta deklaracja jest taka niewygodna dla rządzących. Zawiera bowiem przykłady niegodziwego i brutalnego języka używanego przez nich samych, a także przez środowiska ich popierające, wreszcie przez media, które za tym przemysłem nienawiści stoją. Rządzący po raz kolejny pokazali, że podstawą ich działań jest wszechobecny PR i że to wyciąganie ręki do zgody wynika tylko i wyłącznie z podpowiedzi PR-owców, którzy jak zawsze przeprowadzili już badania opinii publicznej z których wynika, że trzeba teraz proponować pojednanie. Nie przewidzieli tylko jednego, że PiS powie sprawdzam i przygotuje zestaw stwierdzeń ,których od tej pory nie będzie można używać w debacie publicznej. Prezydent Komorowski i Premier Tusk znaleźli się w pułapce, którą sami na siebie zastawili.
3. Oni tak naprawdę nie chcą zmiany języka, bo dzięki jego używaniu są w stanie zohydzać Prawo i Sprawiedliwość w oczach opinii publicznej i sugerować ,że dla ich rządów nie ma żadnej alternatywy. Gdyby zakazać tego języka nienawiści to co robiły by zaprzyjaźnione z Platformą koncerny medialne. Przecież to dzięki ich zaangażowaniu i sączeniu do głów Polaków niechęci do PiS nieudolne rządy Platformy są ciągle przez wyborców tolerowane. Co robiły by tabuny „niezależnych” ekspertów, którzy od rana do wieczora we wszystkich mediach rozbierają na czynniki pierwsze słowa wypowiedziane przez Jarosława Kaczyńskiego, a nie interesuje ich zupełnie to co robi i czego nie robi rząd Donalda Tuska.
4. W odpowiedzi na deklarację PR-owcy zalecili złożenie kwiatów i zapalenie zniczy przez Prezydenta, Premiera i Marszałka Sejmu pod łódzką siedzibą PiS. Trzej panowie z Platformy ten kolejny spektakl bezbłędnie odegrali. Zapomniano tylko powiadomić organizację łódzką PiS o wizycie tak szacownej delegacji. W związku z tym złożyli kwiaty i zapalili znicze pod zamkniętą siedzibą PiS, choć tą niespodziewaną wizytę zarejestrowały kamery telewizyjne, bo telewizji organizatorzy tego spektaklu nie zapomnieli powiadomić.
Panowie rządzący Polską przestańcie się nami bawić bo bardzo brzydko się nami w dalszym ciągu bawicie. Zbigniew Kuźmiuk
Cud, miłość, czarna msza Twórcą, organizatorem i beneficjentem kampanii nienawiści przeciw prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i Jarosławowi Kaczyńskiemu oraz Prawu i Sprawiedliwości był i pozostaje Donald Tusk.
Bez jego inicjatywy i wspomagania kampania ta nie mogłaby zdominować polskiego życia politycznego, tak jak bez wyznaczenia przez Tuska ludzi nieuczciwych na kierownicze stanowiska w państwie nie byłoby afery hazardowej. Tak samo Palikot, Niesiołowski, czy Kutz i im podobne osobistości publiczne oraz dziennikarze nie mogliby szczuć ludzi zdezorientowanych lub podłych do nienawiści wobec Kościoła, PiS i Solidarności, wobec polskości nie zarażonej sowietyzmem. Tusk jest człowiekiem o tak niskiej kulturze ogólnej, że gdy pozwoli sobie na wypowiedź spontaniczną łatwo ujawnia osobowość autorytarną (ubliżanie krzyżowi to wesoła zabawa w Hyde Park, plan kastracji pedofilów, groźby działania „na granicy prawa", „będzie siedział na 100 procent"). Choć nauczył się zasłaniania tych kompromitujących cech wyuczonym „językiem miłości", to pozostaje uzależniony od posługiwania się doradcami. Nie stać go na wystąpienie bez opracowania przez „sztab" odpowiedniego opakowania w formule PR i dlatego milczał po mordzie łódzkim przez kilka długich godzin. Gdy w końcu zapamiętał, co ma wydukać na konferencji prasowej, stać go było tylko na zimne słowa o współczuciu rodzinie zamordowanego oraz „jego współpracownikom i środowisku politycznemu". Nazwa - Prawo i Sprawiedliwość - i nazwisko - Jarosław Kaczyński - nie przeszła protektorowi Palikota przez zaciśnięte usta. Nazwisko Kaczyńskiego ukrył, ale, faryzejsko wzywając do „złagodzenia języka", natychmiast oskarżył tych, w których zamach był wymierzony, o rozpętywanie "piekła negatywnych emocji" nazywając ich politykami „ziejącymi nienawiścią". Autorytaryzm Tuska powoduje, że nienawiść jest dla niego naturalną potrzebą. Jako człowiek słaby, zbyt tchórzliwy, żeby się do swoich instynktów przyznać, wziąć za nie odpowiedzialność i podjąć z nimi walkę, używa polityki do realizacji swojej potrzeby nienawiści pod pretekstem walki ze złem, uzdrawiania państwa, eliminacji „kaczyzmu". Jako młody człowiek przyłożył rękę do mordu na rządzie Jana Olszewskiego i nigdy za to nie przeprosił; przeciwnie, zawsze chlubił się własną hańbą, jak choćby podczas kampanii 2005 r. Jako człowiek dojrzały coraz głębiej pogrąża się w odmętach wojny i pogardy dla własnego narodu. Mam jednak poczucie, że współodpowiedzialność za przeobrażenie się „machera z zaplecza" w „dotknięte geniuszem" bożyszcze, ponoszą współpracujący z nim psycholodzy i psychoanalitycy, wspomagani przez stada „cyngli" z dominujących mediów. Bez nich, bez ich pomocy w zastosowaniu profesjonalnych narzędzi dostarczających odpowiednich metod dla przedstawiania wojny i pogardy, jako innego wyrazu miłości i zaufania, nie dałby sobie rady. Tusk nauczył się języka insynuacji totalnej. Produkcji nienawiści podporządkował nawet konstrukcję partii. Swe marszałkowanie Stefan Niesiołowski zawdzięcza tylko temu mechanizmowi. Ale główne role odgrywają „frontman" Janusz Palikot i działający na zapleczu Jacek Santorski, ostatnio rządowy opiekun części rodzin, które straciły bliskich w katastrofie pod Smoleńskiem. Palikot do zbrodni wzywa wprost, a Santorski manipuluje wyobraźnią - w takiej „narracji miłości" porównanie „pielgrzymki" pod wodzą Anny Komorowskiej i złożenia wieńca przed Pałacem Prezydenckim przez Jarosława Kaczyńskiego opisuje się następująco: „Nabożeństwo miłości tam i nabożeństwo nienawiści tutaj w Warszawie". Palikot i Santorski nazywający siebie wyznawcami „nabożeństwa miłości" są specjalistami od obrzędów zbliżonych raczej do „czarnych mszy". Ich niemiecki mistrz, psychoanalityk Bert Hellinger, wiązany z post-nazizmem i KGB, nauczał: „Naród Żydowski dopiero wtedy znajdzie pokój w sobie, ze swoimi arabskimi sąsiadami i ze światem, jeśli każdy, bez wyjątku każdy Żyd, odmówi pacierz za Hitlera." Kaznodziejstwo Santorskiego jest równie prymitywne: "Ludzie potrzebują lidera. A na poziomie atawistycznym lider to ktoś, kto ma przewagę i dystans w hierarchii /.../ choć Polak walczy o wolność, to lepiej funkcjonuje w układach z silnym, stanowczym liderem." Po takiej obróbce prosta wyznawczyni może połączyć się z wodzem w definicji spitej z jego ust podczas wygłaszanego expose: „A przecież nie chodzi o czyste sumienie jak mówi Bert Hellinger, jeden z największych filozofów i terapeutów naszych czasów, ale o połączenie świadomego i nieświadomego działania sumienia na wyższej płaszczyźnie, na płaszczyźnie duszy. Przekonał mnie Donald Tusk jasnymi i klarownymi intencjami głoszonymi z poziomu miłości - takiego poziomu świadomości, na którym wszyscy doświadczamy objawień i uniesień. Życzę mu, żeby wytrwał na tym poziomie wibracji, gdzie panuje spokój, mądrość, celowe i sensowne działanie, akceptacja i przebaczenie, pokora i stały inspirujący optymizm. Dołącz się do tych życzeń, utworzymy razem potężną siłę zasilającej energii, która popłynie z naszych serc dla jego działań, dla współpracy i współdziałania miedzy podziałami, dla dobra nas wszystkich. Niech się stanie cud." Powinna powstać komisja badająca mord w Łodzi i jego zaplecze, a jednym z pól poddanych badaniu powinna stać się sprawa udziału psychologów i psychoterapeutów w tworzeniu narzędzi dla zbudowanego przez Tuska przemysłu nienawiści. Krzysztof Wyszkowski
Ławnicy czy ława przysięgłych? Na początku 2008 r. w Salonie 24 pojawił się artykuł Jacka Czabańskiego rozważający kwestię ławników czy ławy przysięgłych dla polskiego wymiaru sprawiedliwości. „Elity” naszego kraju tematu nie podjęły przypuszczalnie dlatego, że jest niewygodny a i owe elity nie bardzo są nasze. Na szczęście są jeszcze w Polsce osoby z wyobraźnią i poczuciem obowiązku obywatelskiego żeby sprawą się zająć. Z końcem października minie trzy miesiące od złożenia w Trybunale Konstytucyjnym skargi kwestionującej brak udziału obywateli w rozstrzyganiu spraw karnych. Udział taki jest wymagany przez artykuł 182 Konstytucji i ma zasadnicze znaczenie dla wiarygodności sądów. Wciąż jednak nie mak decyzji czy skarga owa będzie w ogóle rozpatrzona. Jak mi powiedziano w sekretariacie Trybunału, termin rozpatrywania spraw zależy od ich ważności”. Jak pamiętam, sprawy związane z przepychankami politycznymi jak np. kwestia lustracji były rozpatrywane szybko. Kwestia rzetelności sądów jest jak widać nisko na liście priorytetów. Można to też ująć inaczej. Dla władców Polski jest niezwykle ważne aby sądy były nierzetelne. Z moich obserwacji ukrytym celem sądownictwa jest podsycanie przestępczości i maksymalne skłócanie ludzi. Ten pierwszy aspekt opisałem miedzy innymi w artykule „Przestępczość podsycana przez państwo”. W sprawach cywilnych natomiast charakterystyczne jest niedopuszczenie do polubownego rozstrzygnięcia spraw i świadome przeciąganie procesów. Chodzi o antagonizowanie stron konfliktu i dezorganizację ich życia. Przypuszczam, że kwestia zarobków dla prawników ma drugorzędnie znaczenie. Większość osób przechodzących procesy rozwodowe zapewne to zrozumie. Udział obywateli w wymiarze sprawiedliwości jest główną gwarancją rzetelności sądów. W polskich sądach ławnicy istnieją obecnie w formie szczątkowej i zostali całkowicie wyeliminowani z niesłychane ważnych spraw karnych w sądach rejonowych. Kwestia tego czy udział obywateli w sądach będzie realizowany przez ławników czy przez ławę przysięgłych, jest mniej istotna. Ważny jest dobór owych osób. Oczywiście obecny sposób doboru ławników w polskich sądach zakrawa na kpinę. System jest tak pomyślany żeby były to osoby dyspozycyjne i zależne od sędziego. Dlatego w ogólną pulę ławników wchodzą głównie emeryci zabiegający o dodatkowe wynagrodzenie. Do poszczególnych spraw zaś ławników wyznacza prezes sądu. Jest to parodia niezawisłości. Rozmawiałem z byłymi ławnikami. Osoby sprzeciwiające się zdaniu sędziego przewodniczącego, zwykle nie są wyznaczane do kolejnych spraw. Ponadto w długim procesie, a jest to w Polsce norma, na każdą rozprawę wyznaczani są inni ławnicy. Ogólną i oczywistą zasadą prawa jest że cały proces jest rozpatrywany przez jeden skład. Tak więc trudno mówić tutaj o rzeczywistym sądzie. W artykule w Gazecie Prawnej marginalizację ławników kasta urzędnicza uzasadniała potrzebą profesjonalizacji sądów i minimalizacji kosztów. Jak to wygląda w praktyce widać na przykładzie procesu będącego podstawą skargi konstytucyjnej. Trwał on ponad cztery lata, kosztował olbrzymie pieniądze a wyrok zapadł wbrew dowodom, w tym wbrew wynikowi badania wykrywaczem kłamstw. Podobny proces w Australii trwał tydzień a ława przysięgłych potrzebowała półtorej godziny aby oskarżenie odrzucić. Dużo bardziej prawdopodobną przyczyną usunięcia ławników z sąd karnych było to, że byli oni przeszkodą na drodze ustawiania spraw i fabrykowania oskarżeń, co jest obecnie normą w polskich sądach. Ciekawe jednak, że nikt do tej pory nie nazwał tego publicznie po imieniu. Oczywiście prawnicy doskonale znają sprawę i prywatnie, w zaufaniu przyznają, że większość spraw w polskich sądach jest ustawiona a sam proces to cyrk dla zachowania pozorów. Publicznie jednak będą mówić o przepisach prawa, niezawisłości sędziowskiej etc. w stylu komunistycznej nowomowy. Może już czas powiedzieć, że król jest nagi a wymiar sprawiedliwości opanowany został przez kastę ludzi, którzy skłonności do oszustw mają we krwi i przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
Bogdan Goczyński
http://bgoczynski.wordpress.com/2010/10/22/165/
Marek Król dla SE: Bicie jąder Minął rok, a on zachowuje się jak żona w żydowskim dowcipie. W dalszym ciągu nie żyje. Trudno w to uwierzyć, ale to już rok upłynął, jak Maciej Rybiński pisze felietony w drugim obiegu, czyli na tamtym świecie. Kiedyś Maciej zaapelował w jednym z felietonów o „rok prostoty bez ale”. „Ileż to razy - pisał- słyszeliśmy opinie: to idiota, ale jest przepełniony troską o przyszłość narodu i patriotyzmem. Albo- to głupek, ale wrażliwy na społeczną niesprawiedliwość. Szkodnik, ale głęboko religijny. Cham, ale skuteczny. Matoł, ale cieszy się poparciem. Prymityw, ale jest nam potrzebny. Bęcwał, ale ma zasługi. Kretyn, ale jest z naszych”. Takim rokiem prostoty bez „ale” miał być rok 2003, co postulował Rybiński. Minęło 7 lat, kończy się rok 2010 i zamiast roku prostoty mamy rok prostaty Palikota, Niesiołowskiego i Kutza. Na dodatek rak prostoty toczy Tuska i Komorowskiego naświetlających kobaltem Kaczyńskiego. Głupek, ale wrażliwy społecznie zakłada nową partię. Szkodnik, ale głęboko religijny nawołuje do zapalania zniczy na grobach radzieckich żołnierzy. Po co? Po to, by żyjącym Rosjanom wyrazić wdzięczność za współczucie po tragedii smoleńskiej. Prymityw, ale potrzebny, jako wice marszałek sejmu raduje partię i jej gawiedź. Bęcwał, ale ma zasługi, więc zostaje dziennikarzem Tysiąclecia. Rok prostaty walczy z rakiem prostoty, kiedy tercet egzotyczny składa kwiaty przed łódzkim biurem PiS, gdzie aktywista III RPRL zabił pracownika znienawidzonej opozycji. Prezydent wygłasza homilię o braterstwie Polaków, a przy nim dyskretnie stepują premier i marszałek sejmu. Spektakl niech się spektaklem odciska, gdy zgoda organizuje widowiska. To mój komentarz w nawiązaniu do poetyki wierszopisa Komorowskiego.
Maciej Rybiński w dalszym ciągu nie żyje, ale na szczęście żyje wspaniały duch jego felietonów, które były antysystemową opozycją wobec głupoty, hipokryzji i bęcwalstwa. Nagrodzony „Złotą Rybą” Robert Mazurek i dwaj nominowani: Krzysztof Feusette oraz Piotr Lisiewicz, są tak antysystemowi jak Maciej Rybiński. Tak długo, jak długo możemy ich czytać jest nadzieja, że do konstytucji nie zostanie wpisana kierownicza rola PO i sojusz wykształciucho-chłopski. Obawiam się, że felietony nie wystarczą, by zmienić jedynie słuszne poglądy rządzących i grozi nam dobrobyt. Skuteczny sposób powodujący zmianę poglądów opisał wiele lat temu przedwojenny komunista w rozmowie z Januszem Szpotańskim. Otóż po demonstracji we Lwowie w trakcie przesłuchania bito go prętem po jądrach. Przedwojenny komunista opowiadał o tym Szpotańskiemu nie po to, by wywołać litość i za to go polubiłem. Po latach uznał, że nie ma żalu do oprawców, bo jego zdaniem mieli rację. Wysłuchawszy wspomnień Szpotańskiego zrodziło się w mojej głowie biblijne pytanie: kto stworzył Adama, Adama Michnika, bo tym bitym komunistą był Ozjasz Szechter, ojciec ojca III RPRL. I zaraz po tym drugie pytanie. Czy i dzisiaj bicie po jądrach może wyleczyć umysł z komunistycznych miazmatów? Niestety, nie wszyscy mają jaja, jak ojciec Michnika i dlatego bicie im nie pomoże. Irena Szafrańska's blog
Zamach terrorystyczny w Cytadeli 13 października 1923 roku około godziny 9.00 wybuchła prochownia na terenie warszawskiej Cytadeli. Dwadzieścia osiem osób zginęło, a ponad 90 zostało ciężko rannych. Był to największy w okresie II RP zamach terrorystyczny, dokonany przez komunistycznych spiskowców. Od kwietnia 1923 roku dokonano w Polsce szeregu zamachów terrorystycznych, których celem była destabilizacja państwa. 20 kwietnia wybuchła bomba pod domem rektora UJ Władysława Natansona, 5 maja na krakowskim Kazimierzu w hotelu Kellera eksplodowała kolejna bomba, 15 maja doszło w Krakowie do kolejnego zamachu, tym razem w redakcji syjonistycznego „Nowego Dziennika”. Po trzech zamachach w Krakowie, doszło do serii wybuchów w Warszawie: 23 maja pod lokalem „Rzeczypospolitej”, a następnego dnia na parterze jednego z budynków Uniwersytetu Warszawskiego przy Krakowskim Przedmieściu. Ładunek śmiertelnie ranił prof. Romana Orzęckiego, który znalazł się przypadkowo w miejscu eksplozji. 5 sierpnia minister spraw wewnętrznych Władysław Kiernik na posiedzeniu Sejmu, wygłosił oświadczenie o wykryciu komunistycznej organizacji szpiegowsko-dywersyjnej. Wśród zatrzymanych 10 osób, znalazło się dwóch oficerów Wojska Polskiego. Wedle Kiernika aresztowana grupa planowała dokonanie ataków na szereg obiektów kolejowych i wojskowych. Eksplozja w Cytadeli była tak silna, że zaalarmowała całe miasto. Oprócz prochowni zostały zniszczone dwa sąsiadujące z nią budynki. Uszkodzone zostały także inne budowle na terenie Cytadeli, a w wielu mieszkaniach na Muranowie, Powązkach oraz Pradze powypadały okna. Jeszcze tego samego dnia rząd Wincentego Witosa ogłosił odezwę , w której napisano, iż „po próbach terroru przez rzucanie bomb w różnych miastach Polski i zamachach na urządzenia kolejowe, wybuch dzisiejszy jest nowym jaskrawym wyrazem bezwzględnej walki z państwowością polską – walki, prowadzonej od długiego czasu na różnych polach życia państwowego. (…) Na tym tle dokonana dzisiaj w stolicy zbrodnia miała sprowadzić w Państwie popłoch i zamieszanie, mające ułatwić żywiołom wywrotowym zadanie Państwu od dawna zamierzonego ciosu”. Równocześnie Rada Ministrów nadała ministrom spraw zagranicznych oraz sprawiedliwości specjalne pełnomocnictwa. Stanisław Stroński w „Rzeczypospolitej” w artykule zatytułowanym „Ostrzeżenie”, zastanawiając się nad przyczynami zamachu, zwracał uwagę na sytuację panującą w Niemczech i Rosji Sowieckiej, podkreślając, że stało się niemal regułą, że w chwilach kryzysów i porażek polityki niemieckiej uaktywnia się antypolskie podziemie, dążące do osłabienia Polski. Redaktor „Rzeczypospolitej” pisał: „Niemcy są dzisiaj jednym wielkim kotłem, w którym zjawiska gospodarczo-skarbowe zupełnie bezprzykładne i napięcie przeciwieństw politycznych doprowadzone do ostateczności wzniecają wrzenie i rozstrój, a doświadczenie uczy, że w takich chwilach Niemcy, pragnąc i nas zarazić swoimi kłopotami, aby zabezpieczyć się przed jakąkolwiek przegraną, starają się wywołać wrzenie i rozstrój także i u nas”. Analizując natomiast politykę Moskwy, Stroński podkreślał, iż każde zaburzenia w Europie były i są nadzieją dla międzynarodowego ruchu komunistycznego, który posiada także Polsce oddanych towarzyszy, ściśle związanych z Kremlem i gotowych do wypełniania jego rozkazów. Także inny redaktor gazety, Bolesław Bator wskazywał, iż cios wymierzony przez zamachowców skierowany był bezpośrednio w militarny potencjał polskiej armii. A przecież Moskwie i Berlinowi najbardziej zależy na osłabieniu polskiej siły obronnej. „Tu już nie idzie – pisał Bator – o pokój wewnętrzny w Polsce, o skład lub kierunek rządu, ale o wytrzymać bariery polskiej, czy aby będzie dość mocna, żeby prawo kanibalów nie ogarnęło Europy”. Stanisław Cat-Mackiewicz wskazywał, iż rząd Witosa chce wykorzystać eksplozję w warszawskiej cytadeli do uzyskania od sejmu nadzwyczajnych pełnomocnictw. „Jeżeli rządowi chodziłoby – pisał „Cat” – tylko o pełnomocnictwa w celu ułatwienia policyjnej walki z niebezpieczeństwem wewnętrznym, to wobec takich tendencji rządu będziemy zachowywać się obojętnie. (…) Jeżeli jednak rząd w charakterze pełnomocnictw nadzwyczajnych zażąda pełnomocnictw prawodawczych, z jednoczesnym żądaniem aby sejm limitował się na dłuższy czas, a posłowie zajęli się odpoczynkiem, a nie jeżdżeniem po wsiach roznamiętnianiem tłumów – to taki krok rządu przywitalibyśmy zasadniczo z jak największym zadowoleniem. Ogniskiem destrukcji państwowej, źródłem marazmu naszego życia politycznego, przyczyną połowy naszych niepowodzeń jest ta wielka gadanina przy ulicy Wiejskiej”. Z kolei prasa piłsudczykowska bardzo krytycznie oceniła odezwę wydaną przez rząd Witosa. „Rząd, nie czekając na ukończenie śledztwa, – pisał Witold Giełżyński w „Kurierze Polskim” – nadał sprawie charakter polityczny, rzucając hasło do wygrania nastroju ludności w celu wzmocnienia swej zachwianej pozycji parlamentarnej”. Równocześnie jednak szukając sprawców jednoznacznie wskazywano na komunistów, „którzy podczas wojny jawnie pomagali nieprzyjacielowi, którzy pozostają na jego żołdzie i wyznają zasadę, że dla realizacji swej doktryny wolno poświęcić setki, tysiące istnień ludzkich”. Dlatego też z oburzeniem powitano zgodę rządu na komunistyczną manifestację, która odbyła się 23 października w Warszawie: „I po tym wszystkim owe zbrodnicze ręce, które wedle komentarza gazet rządowych (…) podpaliły cytadelę, otrzymują nagle pozwolenie policyjne na publiczne w ulicach miasta agitowanie tłumów przeciwko Konstytucji Państwa”. Dochodzenie w sprawie wybuchu w Cytadeli prowadziła równolegle prokuratura wojskowa i policja. W nocy z 14 na 15 października policja dokonała w Warszawie masowych aresztowań osób powiązanych z partią komunistyczną. Podobne działania zostały następnie podjęte we Lwowie, Krakowie, Poznaniu, Będzinie i Lublinie. 16 października w asyście szwadronu 1 pułku szwoleżerów i oddziału 30 pułku strzelców kaniowskich na powązkowskim cmentarzu wojskowym odbył się uroczysty pogrzeb ofiar eksplozji prochowni. Wzięły w nim udział tysiące warszawiaków. 20 listopada przed Warszawskim Okręgowym Sądem Wojskowym rozpoczęła się rozprawa przeciwko porucznikowi Waleremu Bagińskiemu z Centralnej Szkoły Zbrojmistrzów oraz Antoniemu Wieczorkiewiczowi z ekspozytury II Oddziału Sztabu Generalnego w Krakowie. Akt oskarżenia zarzucał obu oficerom, że od kwietnia 1923 roku świadomie działali w terrorystycznej organizacji utworzonej w celu: „1) uszkodzenia przez wybuch dróg żelaznych Rzeczypospolitej Polskiej i ich taboru w celu spowodowania rozbicia pociągów; 2) uszkodzenia przez wybuch pomieszczeń instytucji rządowych w Państwie Polskim; 3) uszkodzenia przez wybuch zamieszkałych budynków rządowych (…), a ponadto przygotowali w lipcu 1923 roku materiały wybuchowe do uszkodzenia za pomocą wybuchu budynku P.K.U. w rejonie Sosnowiec-Będzin-Katowice (…) oraz uszkodzenia drogi żelaznej w rejonie trójkąta Kraków-Tarnów-Radom i jej taboru ruchomego”. Ponadto zostali oskarżeni, że „jako członkowie zbrodniczego zrzeszenia, działając w porozumieniu z innymi osobami, przyjęli udział w podłożeniu materiałów wybuchowych w dn. 24 maja 1923 r. pod gmach Uniwersytetu Warszawskiego”, a także „podłożeniu bomby pod gmach P.K.U. w Białymstoku (…) oraz P.K.U. w Częstochowie”. Prasa narodowa w licznych komentarzach podkreślała, iż obaj oskarżeni należeli swego czasu do POW, służyli też w milicji ludowej, należąc do jej lewego, radykalnego skrzydła. „proces terrorystów – pisał publicysta „Rzeczypospolitej” – wykazał, że wiadomo, gdzie się zaczyna POW, ale nie można wiedzieć, na czym kończy. Sama lewica nasza nie może być pewna, jak daleko zachodzi w praktyce radykalizm poszczególnych jej członków”. Akt oskarżenia opierał się na zeznaniach policyjnego konfidenta Józefa Cechnowskiego, wedle którego grupą terrorystyczną kierował porucznik Walery Bagiński, a zamachy były inspirowane i finansowane przez Związek Sowiecki. Decyzja ministra Kiernika o aresztowaniu obu oficerów była przedwczesna, gdyż uniemożliwiła dokładne rozpoznanie struktur organizacji i zebranie innych dowodów winy. Prokurator zażądał dla obu oskarżonych kary śmierci, natomiast obrońcy obu oficerów, koncentrując się na prowokacyjnym charakterze prowadzonego śledztwa i braku wystarczających dowodów winy, wnieśli o uniewinnienie swoich klientów. 30 listopada 1923 roku sąd uznał obu oficerów winnych zarzucanych im czynów i skazał na karę śmierci przez rozstrzelanie, utratę praw i wydalenie z wojska. Dodatkowo por. Bagińskiemu odebrano przyznany mu order Virtuti Militari. Propiłsudczykowski „Kurier Poranny”z satysfakcja pisał, że nie udał się wyjątkowo podły zamysł wplątania Bagińskiego i Wieczorkiewicza w związki ze środowiskiem piłsudczykowskim. „Wyrok stwierdza więc – oceniał „Kurier Poranny” – tylko winę ich jako ofiar owego zbiorowego obłędu wiary w terror jako środka działania. (…) Żadne idee socjalne czy nacjonalne, radykalne czy reakcyjne usprawiedliwić go nie mogą. Wyznawcy terroru (…) w praworządnym państwie muszą być traktowani i tępieni jako wrogowie społeczeństwa”. Cat-Mackiewicz na łamach „Słowa” określał cały proces jako niedojrzały, pisząc, że „obydwaj przestępcy, jakkolwiek niewątpliwie godni kary, która om została przeczytana, przedstawiają minorum gentium, wśród komunistycznych zastępów, starających się obalić Polskę”. Naczelny redaktor wileńskiej gazety oskarżał też gabinet Witosa o wywieranie nacisków na władze sądownicze, stwierdzając, że rząd ponosi odpowiedzialność za „przedwczesne wywołanie tego procesu przed kratki sądowe”, dzięki czemu „ocaliło być może wiele figur komunistycznych bardziej niebezpiecznych”. W połowie grudnia 1923 roku przedstawicielstwo Związku Sowieckiego w Warszawie, zwróciło się z prośbą do polskiego MSZ o powstrzymanie wykonania wyroków śmierci na obu skazanych. Władze sowieckie chciały, aby obaj b. oficerowie zostali wpisani na listę osób podlegających wymianie polsko-sowieckiej. W nocie napisano również, że „przedstawicielstwo pełnomocne uważa za niezbędne nadmienić, że uważało ono za możliwe wysunięcie tej sprawy w skutek niejednokrotnych wystąpień poselstwa polskiego w Moskwie z prośbą o wstrzymanie wyroków śmierci nad obywatelami S.S.S.R., skazanymi za działalność przeciwpaństwową nie będącym w bezpośrednim stosunku do interesów RP w S.S.S.R.”. Polskie MSZ w odpowiedzi poinformowało, iż rząd polski nie uważa za możliwe wstrzymanie wykonania wyroków śmierci wobec obu skazanych i umieszczenia ich na liście osób przeznaczonych do wymiany personalnej. W maju 1924 roku władze sowieckie ponownie zwróciły się z propozycją wymiany obu b. oficerów, ale strona polska wyraziła zainteresowania tą sprawę. Tymczasem miesiąc później mieszana komisja polsko-sowiecka wróciła do wymian personalnych. Efektem tej pracy było ponowne uruchomienie w lutym 1925 roku omawianej procedury. W marcu 1925 roku, mimo głośnych protestów wielu środowisk, rząd RP zgodził się na wymianę Walerego Bagińskiego i Antoniego Wieczorkiewicza na księdza Bolesława Ussasa (polskiego eksperta w mieszanej komisji reewakuacyjnej) oraz Józefa Łaszewicza (sekretarza b. Konsulatu Generalnego RP w Tyfilisie), którym Sowieci wytoczyli procesy karne. 29 marca 1925 roku w trakcie wymiany na stacji granicznej w Stołpach, Antoni Wieczorkiewicz i Walery Bagiński zostali zastrzeleni przez jednego z konwojentów, policjanta Józefa Muraszkę, członka prawicowej organizacji Pogotowie Patriotów Polskich. Sąd Okręgowy w Nowogródku skazał Muraszkę za zbrodnię w afekcie na dwa lata domu poprawczego. Oskarżony oświadczył zresztą przed sądem: "Przyznaję się do zabójstwa dwóch wściekłych psów! Zabiłem ich w silnym podnieceniu!". Tymczasem władze sowieckie oskarżyły polski rząd o niedotrzymanie umowy, w sktek czego Łaszkiewicza i Ussasa ponownie osadzono na Łubiance. Śledztwo w sprawie wybuchu w warszawskiej Cytadeli nie przyniosła efektów, a sprawcy największego zamachu terrorystycznego II RP nie zostali ustaleni. W 1925 roku trzej komunistyczni terroryści: Władysław Hibner, Władysław Kniewski i Henryk Rutkowski zostali skazani na śmierć za zamach na Cechnowskiego, w trakcie którego zginął policjant. Wszyscy trzej zostali straceni na stokach….. Cytadeli.
Wybrana bibliografia:
A. Pragier – Czas przeszły dokonany
A. Pepłoński – Wywiad Polski na ZSRR
A. Próchnik – Pierwsze piętnastolecie Polski niepodległej
Życie polityczne w Polsce 1918-1939 Godziemba's blog
MECENAS OLEWNIKÓW: MUSIMY ZMIENIĆ PAŃSTWO rozmowa z mec. Bogdanem Borkowskim "Śledztwo w sprawie katastrofy z 10 kwietnia, tak samo jak śledztwo w sprawie porwania Olewnika, pokazują słabość i wszystkie wady naszego państwa." Z mecenasem Bogdanem Borkowskim, pełnomocnikiem rodziny Olewników, rozmawia Tomasz Zdunek z portalu Niezależna.pl.
Sprawa porwania i zamordowania Krzysztofa Olewnika znalazła się ostatnio w cieniu innych wydarzeń. Czy w ostatnich miesiącach przybliżyliśmy się do wyjaśnienia tej tragedii? Już dwa lata trwa postępowanie prokuratorskie w dwóch wątkach. Pierwszy to udział innych nieznanych dotąd osób, które mogły uczestniczyć w porwaniu Krzysztofa jako zleceniodawcy. Natomiast drugi wątek to nieprawidłowości w śledztwie prowadzonym poprzednio, w którym zarzuty mają trzej policjanci Remigiusz M. i Maciej L. i Henryk S. Śledztwo w obu tych wątkach zostało przedłużone do końca roku i do tego czasu zostaną przeprowadzone konieczne czynności. Te czynności wiążą się z konfrontacją siostry Krzysztofa Olewnika - Danuty - z policjantami, którzy zabezpieczali okup, a także czynności związane ze śladami biologicznymi, które zostały zabezpieczone w domu Krzysztofa, a które dotąd nie były znane w śledztwie. Wydaje nam się, że sprawcy nie powiedzieli nam całej prawdy. Mamy przypuszczenia, że ktoś tym porwaniem kierował. Ten ktoś mógł wydać decyzję zamordowania Krzysztofa Olewnika, a także wpłynąć również na rzekome samobójstwa sprawców tej zbrodni. Wydaje nam się, że bezpośredni sprawcy przez cały czas kogoś kryli. Ci, którzy zginęli, mieli na ten temat największą wiedzę. Ostatni ze sprawców, Pazik, ten który przez cały proces nie powiedział ani jednego słowa, na koniec procesu wypowiedział tylko jedno zdanie: „Ale to nie było tak”. I później odebrał sobie życie? To nasuwa podejrzenie, że wersja zdarzeń, jaką znamy, nie jest do końca prawdziwa.
Poza prokuraturą sprawą zajmuje się również sejmowa komisja śledcza. Jak pan ocenia jej pracę? Powiem tak: bardzo dobrze, że ona jest, ale często zapominamy, po co została powołana. Zadaniem komisji jest ocena funkcjonowania organów państwa w trakcie śledztwa po uprowadzeniu Krzysztofa Olewnika. I taki cel jest pożądany. Nie powinniśmy traktować komisji jako superprokuratury. Choć muszę przyznać, że praca komisji działa stymulująco na działania prokuratury. Ja oczekuję od komisji śledczej porażającego raportu, który pokaże nam faktyczny stan państwa: złe funkcjonowanie instytucji ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Mam również nadzieję, że komisja wskaże, że osoby politycznie i moralnie odpowiedzialne za złe funkcjonowanie podległych instytucji nie poniosły żadnej odpowiedzialności.
A jaką odpowiedzialność powinny ponieść? W Polsce przed wojną obowiązywał kodeks honorowy, ludzie na poważnych stanowiskach brali odpowiedzialność za swoje decyzje i decyzje swoich podwładnych. Nie do pomyślenia było, aby minister nie podał się do dymisji po rażących zaniedbaniach resortu, za który odpowiadał. Przypomnijmy, że w rządzie Donalda Tuska był tylko jeden przypadek dymisji i to właśnie związany ze sprawą Olewnika – minister Ćwiąkalski podał się do dymisji po „rzekomym” samobójstwie jednego ze sprawców porwania i zabójstwa Krzysztofa. Chodzi o przypadek Roberta Pazika, który powiesił się w celi. Było to trzecie samobójstwo sprawcy porwania Krzysztofa. My w trakcie śledztwa skierowaliśmy listę zarzutów wobec konkretnych ministrów i prokuratorów i muszę powiedzieć, że poza trzema funkcjonariuszami, którym postawiono zarzuty niewypełnienia obowiązków nic się nie zmieniło, nikt nie poniósł i nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Te same osoby funkcjonują nadal w polityce, są ministrami, zajmują różne wysokie stanowiska. Dla mnie ta sprawa ogniskuje wszystkie wady naszego państwa i to nie tylko wymiaru sprawiedliwości. Dlatego pani Danuta wykrzyczała, że nie wierzy w takie państwo. I proszę zauważyć, że takich spraw są tysiące, a sprawa porwania Krzysztofa jest akurat jedną z nich, która nabrała na znaczeniu, bo zainteresowały się nią media. W każdej z tych tysięcy podobnych spraw osoby pokrzywdzone tak jak rodzina Olewników pozostają bez pomocy ze strony państwa, a niekiedy bez uzasadnienia stają się nawet głównymi podejrzanymi – tylko dlatego, że taka teza jest łatwiejsza dla śledczych. Rodzina Olewników jest niejako wyrazicielem opinii wielu Polaków, którzy zetknęli się z wymiarem sprawiedliwości. Dlatego mam nadzieję, że sprawa Krzysztofa Olewnika będzie początkiem zmian, jakie muszą dokonać się w naszym państwie.
Ale sama zmiana na stanowisku niewiele zmieni, jeżeli nie pójdą za tym konkretne zmiany choćby w przepisach prawa. Owszem, nie wiem, czy zmiana ministra Ćwiąkalskiego na ministra Czumę była najlepsza, ale chodzi tutaj o pewien honorowy zwyczaj politycznej odpowiedzialności, o którym dawno zapomniano. Należę również do krytyków tego, co dzieje się w śledztwie dotyczącym katastrofy w Smoleńsku. I również w tym przypadku osoby odpowiedzialne politycznie i moralnie powinny odejść ze stanowisk. Mam tutaj na myśli ministra obrony narodowej i szefa kancelarii premiera – te osoby, które były odpowiedzialne za przygotowanie tej wizyty. Dziwi mnie również, że strona polska nie zadbała o prowadzenie śledztwa. Nie mówię, że to by się udało, ale fakt, że tego nie było, obciąża polityków. Myślę, że nawet Rosjanie zdziwili się, że nie domagamy się prowadzenia śledztwa, ani powołania międzynarodowej komisji badającej przyczyny katastrofy w Smoleńsku. Dlatego śledztwo w sprawie katastrofy z 10 kwietnia, tak samo jak śledztwo w sprawie porwania Olewnika, pokazują słabość i wszystkie wady naszego państwa. Obawiam się, że śledztwa w obu tych sprawach nie przyniosą efektu, na jaki wszyscy czekamy, czyli wyjaśnienia całej prawdy. W „Misji specjalnej” zobaczyłem np. niszczenie wraku samolotu poprzez cięcie jego elementów na kawałki już 10 kwietnia kilka godzin po katastrofie. Dziwi mnie, że prokuratura nie zajęła się tą sprawą, bo w mojej ocenie było to działanie mogące mieć na na celu zatarcie śladów – a przez to utrudnienie śledztwa. Dziwi również wypowiedź rzecznika rządu, który przyznał, że wrak samolotu nie jest w jego ocenie dowodem w sprawie. Tak jak sprawa Olewnika, również śledztwo smoleńskie pokazuje słabość organów naszego państwa. Te dwie sprawy dają takie same możliwości zmian, które musimy wykorzystać.
Jak istotne jest, Pana zdaniem, dla demokracji w Polsce wyjaśnienie morderstwa Krzysztofa Olewnika? Ogromne. Mówiąc nieładnie, z tej sprawy trzeba „wycisnąć” jak najwięcej dla innych spraw, czyli przede wszystkim kwestię uregulowań prawnych. Nowe przepisy powinny wzmocnić prawa pokrzywdzonego, bo - jak wspomniałem - nie zawsze w sposób uzasadniony pokrzywdzony jest traktowany jako podejrzany. Ponadto w sprawach, w których oskarżony obligatoryjnie posiada obrońcę, także pokrzywdzony przed sądem powinien mieć pełnomocnika z urzędu. I koszty takiego pełnomocnika byłyby znacznie niższe niż koszty społeczne niewyjaśnienia poważnych spraw. Mam również nadzieję, że sprawa Krzysztofa Olewnika zmieni przepisy dotyczące pracy prokuratorów. Jest ich znacznie za mało, a do tego powinny powstać przepisy obligatoryjnego przypisania sprawy do zespołu prokuratorów. Często jest tak, że śledztwo jest już na ukończeniu i w tym momencie prokurator awansuje albo odchodzi do innej sprawy. Kolejna osoba, która zajmie się tą samą sprawą, potrzebuje czasu, aby na nowo poznać wszystkie dokumenty i wątki sprawy. W sprawie Olewnika mieliśmy do czynienia z różnymi prokuratorami. Niektórzy faktycznie chcieli wyjaśnić sprawę, ale z różnych powodów byli „odciągani” od śledztwa. Być może powinna powstać instytucja sędziego śledczego, aby zapewnić sprawność i obiektywność śledztwa.
Ale patrząc na rażące zaniedbanie w śledztwie dotyczącym Krzysztofa Olewnika, można powątpiewać, czy te zmiany kiedykolwiek nastąpią. Nawet jeżeli te dwie sprawy nie przyniosą widocznych zmian, to będą one wciąż przypominały i nakazywały, aby o nie walczyć. Moją powinnością zawodową jest ciągłe staranie o poprawę tej sytuacji. Podobnie i powinnością polityków jest tworzenie takich przepisów prawa, aby do kolejnych podobnych spraw jak „sprawa Olewnika” czy „generała Papały” już nigdy nie doszło. Jestem przekonany, że gdyby nie tak wielkie zainteresowanie sprawą Olewnika oraz powołanie Sejmowej Komisji Śledczej, obecnie w wymiarze sprawiedliwości byłoby znacznie gorzej. Dlatego w tej konkretnej sprawie tak ważny jest raport komisji śledczej, który pokaże stan naszego państwa i będzie wytyczał kierunek koniecznych zmian. Myślę, że będzie on krytyczny wobec stanu państwa i zgodny z wypowiedzianą w Sejmie przez panią Danutę Olewnik oceny, a także opiniami innych obywateli na temat standardów panujących w państwie.
Niestety, sprawa Krzysztofa Olewnika nie była jedyną tego typu w III RP. Pomocy ofiarom porwań służy Fundacji na Rzecz Pomocy Ofiarom Porwań im. Krzysztofa Olewnika. W fundacji chcieliśmy zajmować się pomocą osobom pokrzywdzonym w sprawach o porwania, jak również pokrzywdzonymi przez wymiar sprawiedliwości. Są różnego rodzaju fundacje, ale ta ma zajmować się osobami, które podobnie jak rodzina Olewników przeżywają trudy związane z kontaktem z instytucjami, które prowadzą ich sprawy. Wymiar sprawiedliwości jest trudną materią do zmian z powodu niechęci samych funkcjonariuszy policji i prokuratury. Kiedyś, kilka lat temu, poszedłem na rozmowę do prokuratora prowadzącego śledztwo porwania Krzysztofa Olewnika. Poprosiłem go, aby w miarę możliwości czasowych mógł porozmawiać z rodziną Olewników jako pokrzywdzonymi. Prokurator odpowiedział mi na to, że skoro biorę pieniądze za pracę, to mogę sobie rozmawiać z rodziną, o czym tylko chcę, bo on nie ma takiego zamiaru. Przyznam szczerze, że jeżeli taki był stosunek do osoby pokrzywdzonej, jeżeli tak państwo traktuje swojego obywatela, to nie dziwię się słowom pani Danuty, że nie wierzy w takie państwo. I są to słowa , które można odnieść do wielu spraw. Bo również i ofiary katastrofy smoleńskiej przekonały się jak nasze państwo źle funkcjonuje. Zazwyczaj wyobrażamy sobie, że to dla nas, dla naszego bezpieczeństwa funkcjonuje prokuratura i policja, ale weryfikacja tego przekonania bywa bardzo brutalna.
Czy wyjaśniła się sprawa prób zastraszania wobec bliskich Krzysztofa Olewnika? Została umorzona. Tutaj w istocie chodziło o zastraszenie rodziny Danuty Olewnik poprzez włamanie do domu, lecz nie w celu rabunkowym. Z domu Olewników nic nie zginęło poza pudełkiem cygar, mimo że na wierzchu leżały inne wartościowe przedmioty jak np. aparat, telefon, itp. Powynoszono jedynie ubranka dziecięce do piwnicy – miało to oczywiście służyć zastraszeniu rodziny. Nieznani dotąd sprawcy pokazali, że mogą dostać się do domu i zademonstrować swoją bezkarność.
Kariera postępowego katolika Jak Tadeusz Mazowiecki budował w Polsce socjalizm - Chciałbym ujawnić moje głębokie wzruszenie, że mogę wśród moich doradców witać Tadeusza Mazowieckiego wraz z jego gigantycznym doświadczeniem, wielką mądrością i wielkim formatem człowieka i polityka – oświadczył w ubiegły wtorek Bronisław Komorowski. Ten rok w ogóle jest dla Mazowieckiego szczęśliwy: 7 kwietnia premier Tusk zabrał go do Katynia, 4 lipca był pierwszą osobą, której zwycięzca wyborów prezydenckich podziękował za poparcie, a 30 sierpnia za sprawą Henryki Krzywonos Mazowiecki został ogłoszony głównym bohaterem strajku z 1980 r. Dlatego, choć były premier ma już 83 lata, warto przypomnieć, skąd się wzięło jego “gigantyczne doświadczenie”, które tak wychwala prezydent.
Pierwsze pióro PAX-u Tadeusz Mazowiecki ma szczęście nie tyle do biografów, co do hagiografów. Jeden z nich, Tomasz Wołek, tak opisywał jego młodość: “W ściskanej coraz szczelniej stalinowską obręczą Polsce niemal z dnia na dzień kurczyły się możliwości publicznej aktywności. Szczególnie dotyczyło to ludzi jawnie manifestujących swe przywiązanie do religii i Kościoła, właśnie takich jak młody student Mazowiecki. W tamtych czasach jedną z nielicznych enklaw względnej autonomii wydawał się katolicki tygodnik »Dziś i Jutro«” (T. Wołek, “Tadeusz Mazowiecki – polityk zgody” [w:] “Rodem z »Solidarności«. Sylwetki twórców NSZZ »Solidarność«”, Warszawa 1997). “Dziś i Jutro” było tygodnikiem wydawanym przez grupę Bolesława Piaseckiego (później zorganizowaną w Stowarzyszenie PAX), deklarującą katolicyzm, ale i akceptację ustroju komunistycznego. Mazowiecki zaczął tam publikować w roku 1949 jako 22-latek, a już rok później został zastępcą redaktora naczelnego PAX-owskiego dziennika “Słowo Powszechne”. Wołek oczywiście nie wspomina, co było przyczyną tak błyskotliwej kariery niedoświadczonego politycznie młodzieńca – i trudno się temu dziwić. Musiałby bowiem sięgnąć do pożółkłych roczników “Dziś i Jutro” z najciemniejszych lat stalinizmu i zacytować ówczesną publicystykę Mazowieckiego. Na przykład takie wywody: “Nie wydaje mi się, aby istniała tylko alternatywa: integralna wrogość do marksizmu albo integralne przyjęcie marksizmu. W każdym razie dla katolika nie istnieje lub może nie powinna istnieć żadna z tych możliwości. (…) Uważam, iż katolik nie ma żadnej potrzeby zaprzeczać wielkiej doniosłości, jaką w rozwoju myśli ludzkiej odegrały teorie Marksa i jego następców. Uznaję wielki wkład myśli marksistowskiej do ogólnego dorobku ludzkiej kultury, wkład, którego największa doniosłość polega nie tylko na rehabilitacji znaczenia pierwiastka materialnego i procesów społecznoekonomicznych, ale na połączeniu tych założeń z walką wyzwoleńczą, słowem – na rewolucyjności zarówno intelektualnej, jak i społecznej. (…) Dziś, gdy spory światopoglądowe nabrały na całym świecie ostrych konturów, trzeba zdobywać się na szczególny wysiłek uniwersalistycznego obejmowania prawdy. Katolicy nie mają powodu do negowania słusznego dorobku myśli marksistowskiej i jakiejkolwiek innej niekatolickiej” (“Dziś i Jutro”, 23.04.1950 r.). “Naszym zadaniem jest trafnie wysnuć konsekwencje wynikające z faktu pierwszeństwa dziejowego marksistów w podniesieniu socjalistycznego buntu społecznego, z pierwszeństwa, które dało właśnie im w ręce ster historii nowej epoki. Widząc w postulatach społecznych marksizmu pierwiastki zagubione przez postawę katolicką, ale i nie zacierając świadomości różnic w konsekwencjach społecznych, powodowanych przez różnice światopoglądów, musimy ideowo pogłębić elementy zbieżne, pozwalające na współdziałanie, stwarzając przez to możliwość skuteczniejszego oddziaływania naszego światopoglądu na kształt nowego życia. (…) Stąd więc nie obrona zdrowych nawet pierwiastków indywidualizmu, ale pełne rozwijanie i wnoszenie personalizmu w treść rewolucji nadać winno właściwy charakter myśli katolickiej. Walka o personalizm w ustroju socjalistycznym jest bowiem tym zadaniem, które mamy wykonać” (“Dziś i Jutro”, 2.07.1950 r.). Trudno się dziwić, że tak zaangażowany autor został pierwszym laureatem PAX-owskiej Nagrody im. Włodzimierza Pietrzaka (czym dzisiaj się nie chwali). O rosnącej pozycji Mazowieckiego świadczy też fakt, iż jako 25-latek napisał słowo wstępne do wydanej w lipcu 1952 r. broszury pt. “Wróg pozostał ten sam”, zawierającej antyniemieckie i ogólnie antyzachodnie opinie całej plejady związanych z PAX-em intelektualistów, w tym wielu księży. Mazowiecki pisał tam m.in.: “W roku 1952 historia dowodzi wyraźnie, że dokonane w Polsce przemiany społeczne są nieodwracalne. W świat zaś wyzysku kapitalistycznego i kolonialnego coraz to mocniej uderza powiew buntu społecznego. (…) Robota przeciw Polsce, jej nowej linii rozwojowej, wychodzi z tych samych kół politycznych Zachodu, które przerażone przebiegającą przez cały świat falą przemian społecznych, wyciągnąwszy swe stare zawołanie bojowe o »niebezpieczeństwie czerwonej zarazy«, usiłują wepchnąć ludzkość w tragedię nowej ogólnoświatowej wojny. Ostatni rok ujawnił szczególnie wyraźnie dla każdego nieuprzedzonego człowieka, że świat kapitalistyczny rozdzierany jest od wewnątrz sprzecznościami, a źródło wyzwoleńczej walki tkwi nie w tej czy innej ideologii, lecz w krzywdzącej rzeczywistości społecznej, jakiej poddane są masy ludzi ciemiężonych i wyzyskiwanych”.
Pogromca biskupa Kaczmarka Hagiografowie Mazowieckiego, przemilczając szczegóły jego aktywności w prasie PAX-owskiej, zawsze podkreślają, że już od roku 1952 był “przeciwnikiem koncepcji ideologicznych Bolesława Piaseckiego” (jak pisze w jego biogramach Andrzej Friszke). W rzeczywistości chodziło o mało znaczące różnice w dyskusji nad dokumentami ideowymi stowarzyszenia, co jednak Piasecki uznał za próbę podważenia jego przywództwa i “zesłał” Mazowieckiego do Wrocławia, mianując redaktorem naczelnym “Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego”. O tym, że młody publicysta nie przeszedł wówczas żadnej widocznej przemiany, świadczy jego najgłośniejszy tekst z tamtych czasów pt. “Wnioski”, opublikowany na łamach “WTK” z 27 września 1953 r. Był to komentarz do skazania kilka dni wcześniej przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka i kilku innych duchownych, oskarżonych o “zorganizowanie ośrodka prowadzącego działalność dywersyjną, wymierzoną przeciwko państwu ludowemu”. Mazowiecki pisał: “Każdy, kto jest wiernym Kościoła, a zarazem uczciwym obywatelem ludowej ojczyzny rozumie, że religijna misja Kościoła trwająca przez wszystkie czasy może i powinna być pełniona w ustroju socjalistycznym. Równocześnie milionowe rzesze wierzących w naszym kraju dają codziennie ofiary, i twórczy wkład w nowe budownictwo gospodarczo-społeczne. I właśnie ludowa ojczyzna przywróciła godność ludzką milionom prostych ludzi, w olbrzymiej większości wierzących, przekraczając raz na zawsze stosunki społeczne, w których urodzenie czy majątek decydowały o wartości człowieka, otwarła dzieciom robotników i chłopów dostęp do nauki i kultury i buduje w niezwykle trudnych warunkach powojennego życia podstawy lepszego bytu (...). Na rozprawie sądowej zanalizowana została przestępcza działalność oskarżonych, jak i jej skutki. Wychowanie nacechowane podejrzliwością i wrogością wobec postępu społecznego, atmosfera środowiska społecznego rozniecająca lub choćby tylko podtrzymująca bezwzględną wrogość wobec osiągnięć społecznych Polski Ludowej, wpływy polityczne przychodzące z zewnątrz i wyrosła na tym wszystkim błędna postawa polityczna ks. bp. Kaczmarka, która doprowadziła go do kolizji z prawem – oto sumarycznie ujęte przyczyny działalności przestępczej oskarżonych. Doprowadziły one do czynów skierowanych przeciwko interesom własnego narodu. Doprowadziły ks. bp. Kaczmarka do działalności wrogiej wobec interesu narodowego i postępu społecznego w okresie przedwojennym, okupacyjnym i w Polsce Ludowej. Doprowadziły w szczególności nie tylko do postawy przeciwnej nowej rzeczywistości naszego kraju, nie tylko do podrywania zaufania w trwałość władzy ludowej i nowych stosunków społecznych w Polsce, ale i do uwikłania się we współpracę z ośrodkami wywiadu amerykańskiego, które pragnęłyby posługiwać się przedstawicielami duchowieństwa, jako narzędziem realizacji swych wrogich Polsce planów. (...) Postawa polityczna biskupa czy kapłana podlega takiej samej ocenie, jak postawa każdego innego obywatela. Dlatego więc nie tylko bolejemy, ale i odcinamy się od błędnych poglądów ks. bp. Kaczmarka, które doprowadziły go do akcji dywersyjnej wobec Polski Ludowej i kierowały w tej działalności jego postawą. (…) Ku tej szkodliwej działalności kierowały ks. bp. Kaczmarka i współoskarżonych poglądy prowadzące do utożsamiania wiary ze wsteczną postawą społeczną, a dobra Kościoła z trwałością i interesem ustroju kapitalistycznego. Z tego stanowiska wynikało wiązanie się z imperialistyczną i nastawioną na wojnę polityką rządu Stanów Zjednoczonych. (...) Katolicy polscy co dnia pogłębiając swój wielki udział w pracy całego narodu, jednocząc się we wspólnym Froncie Narodowym, będą dalej pracować nad tym, aby stwarzać perspektywę dla misji Kościoła w nowej epoce, usuwać istniejące trudności i nie dopuszczać do tragicznych konfliktów w sumieniach wierzących, jak to miało miejsce w związku z procesem ks. bp. Kaczmarka. Wierzymy bowiem najgłębiej, że nawet najbardziej bolesne i tragiczne pomyłki nie mogą zmienić faktu, że przyszłość należy do ustroju społecznego, w którym żyjemy, i że w tej przyszłości Kościół znajdzie właściwe swojej misji religijnej miejsce, a ludzie wierzący na równi z ludźmi innych światopoglądów będą tej przyszłości współtwórcami”. Szczególnego posmaku temu tekstowi nadaje fakt, iż ojciec Tadeusza Mazowieckiego, Bronisław, z zawodu lekarz, był przed wojną znanym działaczem Akcji Katolickiej w Płocku, której diecezjalnym dyrektorem był właśnie ks. Czesław Kaczmarek, późniejszy biskup…
Z partią przeciw Piaseckiemu Znajdując się poza bezpośrednią kontrolą Piaseckiego, we Wrocławiu, Mazowiecki skupił wokół siebie grupę młodych działaczy PAX-u, nazwaną później “frondą”, która zaczęła niemal jawnie podważać przywództwo szefa organizacji. I znów – wbrew temu, co piszą hagiografowie – nie chodziło o jakieś zasadnicze różnice polityczne. Jeszcze 21 kwietnia 1955 r. PAX zorganizował we Wrocławiu manifestację z okazji 10. rocznicy powrotu Ziem Odzyskanych do Macierzy. Główny referat, który wygłosił Mazowiecki, poświęcony był “jeszcze mocniejszemu ukochaniu sprawy obrony pokoju, przyszłości naszego narodu i świata”. W tym samym czasie “fronda” już niemal jawnie głosiła, że stowarzyszeniem rządzi “mafia” złożona z dawnych podwładnych Piaseckiego z ONR-Falanga. Grupa Mazowieckiego domagała się zatem “demokratyzacji” PAX-u, czyli – jak łatwo zgadnąć – udziału we władzy. Piasecki zareagował stanowczo, ogłaszając 13 sierpnia zawieszenie przywódców “frondy” w prawach członków. Co zrobił Mazowiecki i jego współpracownicy? Już następnego dnia wystosowali list do władz partii, w którym poskarżyli się na Piaseckiego. “Niżej podpisani działacze katoliccy zwracają się z niniejszym pismem do Komitetu Centralnego PZPR jako do gospodarza politycznego naszego kraju, pragnąc poinformować go o przebiegu sprawy, która stała się przyczyną faktu, iż praktycznie znaleźli się w obliczu utraty możliwości aktywnej pracy dla celów ruchu społecznie postępowego katolików polskich. (…) Pragniemy też na wstępie z całym naciskiem podkreślić, zwracając się z tym pismem do KC PZPR, że czynimy to z pełnym zaufaniem wynikającym z głębokiego ideologicznego uznania przez nas partii klasy robotniczej za siłę kierowniczą naszego kraju oraz w pełni gotowości zastosowania się do jej oceny” – tak zaczyna się ów list. A właściwie donos na kierownictwo PAX-u, któremu zarzucono takie “grzechy”, jak “skłonność do arbitralnych decyzji, pogarda nawet pozorów kolegialności, dygnitarstwo i burżuazyjny, konsumpcyjny styl życia, które – stanowiąc relikty faszystowskiej przeszłości tych ludzi – kompromitują w opinii zewnętrznej nasze środowisko i osłabiają siłę jego oddziaływania na duchowieństwo”. Ponieważ aktywność “frondy” zbiegła się w czasie z potępieniem jednej z książek Piaseckiego przez watykańskie Święte Oficjum, Mazowiecki wraz z kolegami usilnie starali się przekonać partię, że ich wystąpienie nie ma z tym faktem nic wspólnego: “Niżej podpisani wielokrotnie dawali wyraz zarówno w publicystyce, jak i w działalności politycznej, swojemu krytycznemu i negatywnemu stosunkowi do linii politycznej Watykanu”. Dwa miesiące później, 14 października 1955 r., grupa Mazowieckiego wystosowała kolejny list do Komitetu Centralnego, składając go na ręce sekretarza KC Franciszka Mazura, odpowiedzialnego wówczas za politykę wobec Kościoła. Oba listy ewidentnie świadczyły o tym, że akcję przeciwko Piaseckiemu “fronda” podjęła przynajmniej za wiedzą, o ile nie na zlecenie części kierownictwa PZPR. Piasecki jednak okazał się mocniejszy i usunął wewnętrzną opozycję z PAX-u, dlatego też drugi list kończy się błagalną prośbą “do Partii jako do kierowniczej siły Frontu Narodowego” o “umożliwienie nam dalszej pracy we Froncie Narodowym i w tym jego ogniwie, jaki stanowi ruch społeczny postępowych katolików”.
“Lewe skrzydło” KIK-u I rzeczywiście, partia dała “frondzie” możliwość dalszej pracy, tyle że już po październiku 1956 r. Mazowiecki został redaktorem naczelnym miesięcznika “Więź”, wydawanego od 1958 r. Hagiografowie byłego premiera o tym nie wspominają, ale z wydanych niedawno dzienników najbliższego wówczas współpracownika Mazowieckiego, Janusza Zabłockiego, jasno wynika, że miał to być organ “lewego skrzydła” ruchu Klubów Inteligencji Katolickiej – stanowiący prokomunistyczną przeciwwagę nawet dla środowiska “Tygodnika Powszechnego”, które zresztą długo traktowało rozłamowców z PAX-u nieufnie. W programowym tekście pt. “Rozdroża i wartości”, zamieszczonym w pierwszym numerze “Więzi”, Mazowiecki – obok wołania o “Kościół otwarty” – podkreślał, iż “bezpłodna jest wszelka myśl i wszelki wysiłek nie liczący się z tym, że Polski nie można cofać do formacji kapitalistycznej. Chodzi natomiast o to, aby socjalistyczna formacja społeczno-ekonomiczna, w jaką Polska w wyniku dokonanych reform społecznych weszła, rozwijała się w kierunku najkorzystniejszym dla życia i praw człowieka, którym winna ona służyć”. Natomiast w numerze 5. z 1960 r. Mazowiecki opublikował jeden z najgłośniejszych swoich esejów pt. “Antysemityzm ludzi łagodnych i dobrych”. W tekście jednoznacznie potępiającym zjawisko antysemityzmu nie omieszkał rozprawić się z poglądem o znacznym udziale Żydów w budowaniu komunizmu w Polsce: “Przyczyn, które sprawiły, że w aparacie władzy w 1945 roku na odpowiedzialnych nieraz stanowiskach znalazło się dużo Polaków pochodzenia żydowskiego szukać należy w historycznej sytuacji tamtego okresu, a nie w jakichś wiecznych cechach charakteru żydowskiego, czy co gorsza w planach światowego żydostwa. Polacy ci należeli do zasymilowanej czy asymilującej się inteligencji żydowskiego pochodzenia. Byli to ludzie bądź już dawniej związani z ruchem komunistycznym bądź też wiążący się z nim szczególnie mocno po gehennie, jaką przeszli w czasie wojny. W założeniach tego ruchu, stanowiącego przecież siłę napędową armii, która rozgromiła faszyzm, widzieli oni trwałą zaporę przeciw możliwości odrodzenia się rasizmu i antysemityzmu. Wpływało to niewątpliwie na ich stosunek do nowej, rewolucyjnej władzy. Tymczasem zaś tradycyjna inteligencja polska była w olbrzymiej większości tak czy inaczej w opozycji. O faktach tych dziś łatwo się zapomina, gdy doszukuje się »proporcji pochodzeniowych«, czyniąc z nich argument nadający rzekomo antysemityzmowi w naszych warunkach jakieś racje”. Nic dziwnego, że tak gorliwego sojusznika kierownictwo PZPR postanowiło w końcu nagrodzić mandatem poselskim. Po raz pierwszy Mazowiecki został posłem w 1961 r. – dla porównania zauważmy, że Bolesław Piasecki dostąpił tego “zaszczytu” dopiero 4 lata później. Okręgiem wyborczym redaktora “Więzi” stał się znowu Wrocław. Styl jego wystąpień przez 11 lat zasiadania w Sejmie pozostał niezmienny: zawsze podkreślał swoją lojalność wobec partii i jej aktualnego kierownictwa, uwagi krytyczne dozował zaś bardzo oszczędnie. Już w pierwszym swoim wystąpieniu sejmowym 14 lipca 1961 r. stwierdził: “Można z czystym sumieniem i bez najmniejszej przesady powiedzieć, że gdyby Polska Ludowa miała na koncie swoich społecznych zdobyczy tylko to, co osiągnięto w upowszechnianiu oświaty, samo to wystarczyłoby dla zapewnienia jej szczególnego miejsca w tysiącletnich dziejach naszego narodu. (…) Rozumiemy, że ten wielki rozwój oświaty nie jest dziełem przypadku, ale wynika z założeń ustroju socjalistycznego. Bez przebudowy społecznej nie byłaby możliwa zakrojona na szeroką skalę, obejmująca wszystkie środowiska społeczne przebudowa oświatowa”.
Ordery i mieszkania Hagiografowie Mazowieckiego podkreślają jego udział w sławnej interpelacji posłów koła “Znak” do premiera w obronie studentów represjonowanych w marcu 1968 r. Tyle że nie dodają, iż jedynym posłem, który poniósł konsekwencje tego gestu, był Jerzy Zawieyski. Ten znany pisarz stracił miejsce w Radzie Państwa i w Sejmie, a niedługo potem zakończył życie w do dziś nie wyjaśnionych okolicznościach. Natomiast pozostali sygnatariusze interpelacji – w tym Mazowiecki – w rok po jej złożeniu ponownie zostali posłami. Co więcej, w lipcu 1969 r. z okazji 25-lecia Polski Ludowej odznaczono ich wysokimi orderami. Mazowiecki otrzymał wtedy Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski – “oczko wyżej” niż Jerzy Turowicz, szef “Tygodnika Powszechnego”. Dla ścisłości dodajmy, że Krzyż Kawalerski OOP redaktor “Więzi” dostał już wcześniej, na 20-lecie PRL. Cokolwiek by zatem robili piewcy legendy Mazowieckiego, w pamiętnym roku 1968 na pewno nie był on opozycjonistą. Jeszcze 21 grudnia tegoż roku podkreślał z trybuny sejmowej: “Zasadą ustrojową jest w Polsce socjalistycznej założenie, że kierownictwo polityczne rozwojem kraju sprawuje Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Na uznaniu tej zasady i my opieramy swą działalność”. Do opozycji przeszedł dopiero w latach 70., po trzech kadencjach spędzonych w Sejmie PRL, mimo iż – jak wynika z dziennika Zabłockiego – w 1961 r. zapewniał swoje środowisko, że interesuje go tylko jedna kadencja. Trudno się jednak dziwić tej niekonsekwencji, skoro niespełna rok po wyborze otrzymał jako poseł nowe mieszkanie przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie (“bardzo ładne, obszerne, urządzone estetycznie i wygodnie” – notował Zabłocki). Charakterystyczna jest także opinia innego posła z koła “Znak”, Stefana Kisielewskiego, który zapamiętał, że Mazowiecki “zawsze wierzgał, jak przeciwko socjalizmowi coś się mówiło”. No cóż, w końcu zawdzięczał temu ustrojowi niemało… Paweł Siergiejczyk