Między Rosją a Niemcami Gazu może nam zabraknąć już w październiku. Gaz-System wystąpił do rządu o zgodę na 10 stopień zasilania. Gaz łupkowy może będziemy mieli za kilka lat, tymczasem kryzys gazowy grozi Polsce od końca października br. Potrzebna jest szybka finalizacja negocjacji polsko-rosyjskich dotyczących zwiększenia importu tego surowca. Sprzeciw wobec podpisania wynegocjowanej nowej umowy gazowej z Rosją zgłosiła Komisja Europejska. Umowa, stwierdziliśmy w Polsce chórem, z wyłączeniem koalicji rządzącej, nie była dla Polski korzystna choćby dlatego, że wydłużała kontrakt do 2037 r., gwarantując zakup przez Polskę w Rosji 10,3 mln metrów sześc. gazu rocznie, uzależniając Polskę gazowo od Rosji na długie lata. Renegocjowany kontrakt miał być podpisany do końca października. KE zakwestionowała zasadę ustalania taryf za tranzyt rosyjskiego gazu przez nasz kraj i sposób zarządzania gazociągiem, który ten gaz transportuje, chodzi głównie o zasadę rozdziału właścicielskiego dotyczącą produkcji i przesyłu energii, czyli niezależności operatora gazociągu jamalskiego oraz dopuszczenia do tej rury tzw. strony trzeciej, zainteresowanej przesyłem gazu. Rosjanie wściekają się na te zapisy, które ograniczają ich monopol, mówią, że nie są w Unii i że gdybyśmy podpisali kontrakt, potrzebna ilość gazu płynęłaby teraz do Polski bez przeszkód. Najgorsze, że jak finalizacji nie będzie, zostaniemy ze swą biedą sami, bez pomocy. Komisja Europejska zagroziła Polsce, że jeżeli podpisze kontrakt uzgodniony wcześniej przez wicepremiera i ministra gospodarki Waldemara Pawlaka z rosyjskim ministrem ds. energetyki Siergiejem Szmatko, który uderza w przyszłość rynku gazowego całej Unii i ma za nic tzw. trzeci unijny pakiet energetyczny liberalizujący rynek energii i gazu, pozwie Polskę pod Trybunał Stanu UE.
Znikąd pomocy Pomoc unijna ma być, ale dopiero kiedyś. W Parlamencie Europejskim przegłosowano w ub. tygodniu projekt rozporządzenia solidarnościowego, że w razie kryzysu gazowego, który obejmie choćby dwa kraje unijne (ale nie jeden!), będą one mogły korzystać z pomocy innych państw członkowskich. Biuro Informacyjne Parlamentu Europejskiego podaje, że państwa unijne będą miały cztery lata na rozbudowę magazynów gazu i sieci gazociągów tak, żeby gaz mógł nimi płynąć w obie strony. Ale takich gazowych przewiązek na razie nie ma. Łącznik Bernau-Szczecin chciał kiedyś budować Aleksander Gudzowaty, jakiś czas temu do tego powraca Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, nazywając przewiązkę inaczej: Szczecin–Boernicke. Koszt budowy od 2,5 mld zł do 5 mld zł. Łącznika nie ma, gazoport dopiero w ociężałej budowie, w rozbudowie rozpoczętej przed niecałym rokiem podziemny magazyn gazu w Wierzchowicach, słowem jest kiepsko. Jeszcze gorzej, że kiedy PGNiG dowiadywało się m.in. w niemieckiej firmie E.ON Ruhrgas, czy w razie kryzysu mógłby Polsce dostarczyć gaz poprzez ukraiński system przesyłowy, padła odpowiedź, że nie. - Dowiadywaliśmy się u partnerów mniej i bardziej wiarygodnych, czy w razie czego pomogą i zawsze padała odpowiedź negatywna – mówią w PGNiG. Tymczasem rząd Donalda Tuska nie dość, że wynegocjował dla Polski kontrakt niedobry, do tego zapisy tego kontraktu były niezgodne z prawem unijnym, okazały się do niczego nieprzydatne, bo nieważne. W Moskwie Polacy więc negocjują na nowo, tym razem z udziałem przedstawiciela KE. Rząd o taką pomoc Brukselę poprosił. Tak więc widzimy, że jesteśmy państwem targanym gospodarczo przez Rosję i Unię Europejską, w której, co tu dużo mówić, zwłaszcza w sferze bezpieczeństwa gazowego niepodzielnie rządzą Niemcy. Kosztowna rura Gazociągu Północnego (część projektu Nord Stream), którą premier Rosji Władimir Putin opiewa jako “inwestycję marzeń” (jego i kanclerz Merkel), jest rosyjsko-niemiecka. Tylko odcinek po dnie Bałtyku długości 1220 km ma kosztować 8,8 mld euro. Gazprom objął w niej 51 proc. udziałów, niemieckie firmy E.On Ruhrgas i Wintershall Holding mają po 20 proc., skromną resztkę – Holendrzy.
Cięcia dla przemysłu Polizać przez szybę możemy zapisy zawarte w „Dzienniku Urzędowym” UE z 4 lutego 2006 r., w którym znajduje się dyrektywa 2005/89/EC dotycząca działań na rzecz zagwarantowania unijnego bezpieczeństwa dostaw energii elektrycznej oraz inwestycji infrastrukturalnych, nazywaną w skrócie dyrektywą SoS. Tymczasem komunikaty płynące od przedstawiciela KE z Moskwy, o tym, że “rozmowy są konstruktywne i przebiegają w przyjacielskiej atmosferze”, były irytujące, tym bardziej że rzeczniczka unijnego komisarza ds. energii Guentera Oettingera, pani Marlene Holzner, powiedziała w z Brukseli, że cóż, “w październiku i listopadzie możliwe będą niedobory w dostawach gazu do Polski”. Szefowie PGNiG Michał Szubski i Radosław Dudziński podczas konferencji prasowej niemal z kamiennymi twarzami informowali, że gaz dla tzw. odbiorców indywidualnych, szpitali, szkół czy żłobków jeszcze będzie, ale wystąpią ograniczenia dostaw dla przemysłu. Państwowy Operator Gazociągów Przesyłowych Gaz – System złożył wniosek do rządu o zgodę na wprowadzenie 10 stopnia zasilania, przypomną się więc nam jesienie i zimy w Peerelu. Deficyt gazu odczuje grupa kapitałowa Orlenu, która zużywa najwięcej gazu, bo aż 4 mln metrów sześc. dziennie, z czego sam Polski Koncern Naftowy Orlen – 2,5 mln m sześc. Ograniczenia dotkną producenta nawozów firmę Anwil we Włocławku, Zakłady Chemiczne Police, Zakłady Azotowe Puławy, Zakłady Azotowe Kędzierzyn, huty szkła, elektrociepłownie zużywające gaz jako paliwo do produkcji energii elektrycznej i cieplnej w Gorzowie Wielkopolskim, Lublinie, Rzeszowie i Nowej Sarzynie. Prezesi PGNiG nie podali tej listy, ale już ona krąży po Polsce, budząc niepokój, bo oznacza ograniczenie albo nawet wstrzymanie produkcji i zwolnienia z pracy, także prawie zimne kaloryfery w kilku miastach na początek, a zimę zapowiadają srogą.
PGNiG przestrzega przed nieszczęściem Szubski mówił, że jako przedstawiciel przedsiębiorstwa handlowego czuje się mało komfortowo i niezręcznie, informując media, że mogą wystąpić kłopoty z dostawą towaru, który klienci zamówili w firmie. - Przed nami sezon zimowy, sytuacja jest trudna, jeśli zmniejszymy zapotrzebowanie dla części odbiorców przemysłowych, zaoszczędzimy w ten sposób ok. 3,5 do 4 mln metrów sześc. gazu na dobę – tłumaczył. W ub. roku Polska zużyła 13,5 mld m sześc. gazu, do 2015 r. zapotrzebowanie wzrośnie do 18 mld m sześc. – sami wydobywamy 4,2 mld m sześc. Aż z 65 proc. gazu pochodzi z importu z Rosji. Zwiększenie wydobycia krajowego postępuje opieszale. – Kopalnie to nie są fabryki, tutaj nie da się liniowo zwiększyć produkcji, to proces technologiczny sczerpywania zasobów, kopalnie mogą zwiększyć produkcję o 3–4 proc. na dwie-trzy doby – wyjaśniali prezesi PGNiG niemożność pokrycia niedoboru gazu, który wynosi 1 mld 550 mln m sześc. Tyle gazu potrzeba nam w tej chwili dodatkowo, gdyż nie udało się uzyskać dodatkowych dostaw surowca po wypadnięciu z rynku spółki zależnej od rosyjskiego superkoncernu Gazpromu – RosUkrEnergo w 2006 r. Sam Gazprom natomiast dostarcza nam zgodnie z bezpośrednio podpisanym kontraktem według polskich norm 7 mld 470 mln m sześc. gazu rocznie, a według rosyjskich – 8 mld m sześc. Potrzebujemy, z dodatkową dostawą rekompensującą ubytek po RosUkrEnergo - 9 mld m sześc., według miary polskiej. Gaz ziemny z powietrzem tworzą mieszaninę wybuchową – przypomniał wiceprezes Dudziński i dodał, że brak dostatecznej ilości surowca w rurach może spowodować zrównanie ciśnienia na ich końcówkach z ciśnieniem atmosferycznym – i nieszczęście gotowe.
Brukselski negocjator Rury muszą być więc odpowiednio wypełnione gazem, inaczej mielibyśmy do czynienia z sytuacją ryzykowną. Nie można również w pełni wykorzystywać gazu, który znajduje się w magazynach, ponieważ i tutaj należy podtrzymywać ciśnienie. Zawsze w lecie uzupełniano w nich do pełna stan gazu, w tym roku po raz pierwszy surowca nie wystarczyło. Rosji zależy na pieniądzach za gaz z Polski, ale jeszcze w tym kraju tak nie było, żeby nie przeważała polityka. Wiele zależy od dobrej woli Rosjan – zobaczymy, co uzyska Philip Lowe szef dyrekcji generalnej ds. energii Komisji Europejskiej, który pojechał negocjować gaz dla Polski do Moskwy. Wcześniej Bruksela zapowiadała, że “z litości dla Polski nie odstąpią od obowiązującego w UE prawa, ponieważ sprawą nadrzędną jest obrona ogólnounijnych interesów”. Ze strony polskiej rozmawiają z Rosjanami wiceministrowie gospodarki: Joanna Strzelec-Łagodzińska i Marcin Korolec, rozgrywającym jest Lowe. Rosja posiada 16 proc. potwierdzonych zasobów światowych gazu, tamtejsze złoża zawierają co najmniej 28 bln metrów sześc. tego surowca, drugie miejsce należy do Iranu – 15,7 proc., trzecie do Kataru. Według KE, do 2030 r. szacowny wzrost importu surowców energetycznych Unii zwiększy się z obecnych 50 proc. do 68 proc., w przypadku gazu (szacowano jeszcze przed odkryciem roponośnych łupków w Polsce, a ostatnio także w Bułgarii) do 84 proc.
Wiesława Mazur
Mięso Krzywonos, podpisy Wałęsy, czyli demitologizacja „Solidarności” "Na spotkaniu u państwa Gwiazdów padło pytanie skierowane do Wałęsy: "Czy to prawda, że podawałeś milicji nazwiska kolegów, którzy brali udział w strajku?". "Tak, podawałem" - odpowiedział Wałęsa. Na to odezwała się Joanna Gwiazda, mówiąc: "Lechu, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, coś ty powiedział?". "Oczywiście, milicja też ludzie, trzeba im było pomóc"." z Krystyną Wiśniewską rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz
- W latach 198O-1981 kierowała Pani solidarnościowym Biurem Interwencji w Gdańsku. Po 13 grudnia została Pani internowana. Dzisiaj mówi się, że właśnie powstanie "Solidarności" to zasługa KOR-u i takich działaczy, jak Kuroń, Geremek czy Mazowiecki. - To jest absolutna nieprawda. Jeżeli chodzi o Kuronia, a znałam Jacka, to wyglądało to tak, że po jego artykułach przyszli do Biura Interwencji stoczniowcy i powiedzieli mi dosłownie: "Powiedz Kuroniowi, że jak się jeszcze raz pokaże na stoczni to mu nogi z d... powyrywamy". Przepraszam za sformułowanie, ale tak się dokładnie wyrazili. On wtedy nie miał prawa wstępu na stocznię. Jeżeli zaś Mazowiecki pchał palce, gdzie nie trzeba, to nie miało to wpływu na prawdziwą i autentyczną działalność solidarnościową. To było raczej orbitowanie wokół postaci Wałęsy. KOR miał jedynie wpływ na pewne tylko grupy. Nieprawdą też jest, że grupa "Gwiazdozbiór" była korowska. KOR uznawano za odrębny, służebny podmiot, który pomagał w Ursusie, pomagał w Radomiu, ale "Solidarność" autonomicznie prowadziła swoje działania. KOR miał zresztą niskie noty u działaczy "Solidarności".
- Jednak to te osoby stały się ikonami późniejszej "Solidarności". - Oni przez stoczniowców byli traktowani jak inteligencja, która próbuje po plecach "Solidarności" wejść na górę. Nie byli uważani za masę robotniczą. Robotnicy zaś uważali, że to oni będą mieli teraz coś do powiedzenia. Tym bardziej że stoczniowcy okazali się nie robolami, jak to się popularnie mówi, tylko bardzo mądrymi i myślącymi robotnikami. Dla nich taki Jacek Kuroń ciągle zalatywał im socjalizmem. Oni to po prostu wyczuwali. Czuli, że to nie są ludzie, którzy potem będą o nich walczyć.
- Kto więc wówczas uznawany był za prawdziwy autorytet? - Na pewno autorytetem przede wszystkim była Ania (Anna Walentynowicz - dop. red.). Poza tym Andrzej Gwiazda i jego żona, którzy pomimo swojej inteligenckości byli z ludźmi bardzo zżyci. "Dół", zwykli robotnicy, którzy byli bardzo radykalni, bardziej niż związkowa "góra", mieli do nich duże zaufanie.
- Obecnie pojawiają się nowe postacie, z których próbuje się wykuć bohaterów "Solidarności", jak to miało ostatnio miejsce z Henryką Krzywonos. Jak Pani ocenia? - Pani Krzywonos, o czym wszyscy wiedzą chociażby z relacji Zenka Kwoki, który był autentycznym przedstawicielem pracowników transportu miejskiego, znalazła się przypadkowo w tramwaju, który nie został zatrzymany przez nią, ale przez jej kolegę. Ona nie miała na to wpływu. Owszem, poszła do stoczni, a ponieważ mocno krzyczała, a krzyk robił wtedy wrażenie, znalazła się na środku, podpisała porozumienie i została oddelegowana do MKZ. Przydzielona do działu gospodarczego, gdzie między innymi przyjmowano zgłoszenia powstających nowych komisji "Solidarności". Była tam miesiąc, półtora maksymalnie, po czym została odwołana na wniosek klientów, ponieważ z pokoju, gdzie urzędowała, dochodziły wulgaryzmy. W związku z tym "Solidarność" nie mogła dopuścić do tego, by urzędnik, który przyjmował nowe komisje, rzucał mięsem. Krzywonos po prostu usunięto z MKZ. Oficjalną przyczyną odwołania jej z MKZ było zaś to, że jest łamistrajkiem. Opisywano ją potem jako rzekomą szefową Biura Interwencji, która przejęła za Wałęsę część pracy, no same kłamstwa. A to, że pani Krzywonos związała się później z panią Kwaśniewską to też kolejna, ciekawa opowieść.
- Jak ocenia Pani z perspektywy 30 lat rolę Lecha Wałęsy? - Źle. Jak najgorzej. Od początku. Wiem, że cieszyłam się zaufaniem Wałęsy, który in blanco podpisywał mi dokumenty. Jego zachowanie od początku było fatalne. Po pierwsze: Wałęsa tolerował Wachowskiego, a po drugie: dostał po prostu tzw. małpiego rozumu. Dla przykładu, czego świadkiem była też moja córka, również działaczka "Solidarności", kiedy Wałęsa podpisywał jakieś pismo, to jego podpis zaczął zajmować pół strony. Bożena Rybicka powiedziała kiedyś: "Lechu, niedługo strony ci na podpis nie starczy", na co Wałęsa odpowiedział: "Jestem coraz większy, to i podpis mam coraz większy". To tylko obrazek z życia, ale pokazuje dobrze jego mentalność. Miałam ogromne wątpliwości, co do jego uczciwości. To, że donosił, było dla nas bezsporne.
- ??? - On się do tego przyznawał. Na spotkaniu u państwa Gwiazdów padło pytanie skierowane do Wałęsy: "Czy to prawda, że podawałeś milicji nazwiska kolegów, którzy brali udział w strajku?". "Tak, podawałem" - odpowiedział Wałęsa. Na to odezwała się Joanna Gwiazda, mówiąc: "Lechu, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, coś ty powiedział?". "Oczywiście, milicja też ludzie, trzeba im było pomóc". Słyszałam to na własne uszy. Dla mnie jest to przyznanie się do donosicielstwa.
- Czy "Solidarność" ma przed sobą obecnie jakąś przyszłość? - Jako związek zawodowy - tak. Jako ruch społeczny - nie wiem, ale na pewno jakiś ruch społeczny, czy to będzie "Solidarność" czy nie, musi powstać. Musi w naszym kraju w końcu coś się stać, aby odpędzić szajkę, która obecnie rządzi Polską. Może to będzie "Solidarność", tego nie wiem.
Wywiad ukazał się w tygodniku "Nasza Polska" Nr 39 (778) z 28 września 2010 r. Krystyna Wiśniewska
Edward Zalewski – prokurator nie do zdarcia Wszyscy ludzie prezydenta - część 8. W ubiegły poniedziałek prezydent Bronisław Komorowski powołał Edwarda Zalewskiego na swojego przedstawiciela do Krajowej Rady Prokuratury, a już następnego dnia Rada wybrała go na pierwszego przewodniczącego. KRP to nowe gremium utworzone na mocy obowiązującej od 31 marca nowelizacji „Ustawy o prokuraturze”, przeforsowanej głosami PO, PSL i SLD jesienią ub.r. Analogicznie do Krajowej Rady Sądownictwa KRP składa się z 25 członków: ministra sprawiedliwości, prokuratora generalnego, przedstawiciela prezydenta, 4 posłów, 2 senatorów oraz przedstawicieli wszystkich pionów i szczebli prokuratury. Zgodnie z ustawą Rada, wybrana na 4 lata, ma opiniować projekty aktów normatywnych dotyczących prokuratury, wysłuchiwać informacji prokuratora generalnego o działalności prokuratury i wyrażać opinie w tym zakresie, opiniować wnioski premiera o odwołanie prokuratora generalnego przed upływem kadencji, rozpatrywać i oceniać kandydatury do pełnienia stanowisk prokuratorskich, zajmować stanowisko w sprawie wyrażenia zgody na odwołanie prokuratora w trakcie kadencji, uchwalać zasady etyki zawodowej prokuratorów i czuwać nad ich przestrzeganiem. Edward Zalewski (rocznik 1957) jest wrocławianinem, absolwentem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. W 1981 r. rozpoczął aplikację w Prokuraturze Rejonowej w Legnicy, gdzie awansował kolejno na asesora, podprokuratora i wiceprokuratora. W 1986 r. przeszedł do legnickiej Prokuratury Wojewódzkiej i tam w 1990 r. został zastępcą prokuratora wojewódzkiego, a dwa lata później prokuratorem wojewódzkim (od 1999 r. – okręgowym). Tę ostatnią funkcję pełnił do maja 2006 r., gdy został przeniesiony do Wydziału Postępowania Sądowego wrocławskiej Prokuratury Apelacyjnej. W kwietniu 2008 r. objął stanowisko naczelnika Wydziału Zamiejscowego Biura ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej we Wrocławiu. Tam przejął nadzór nad sprawami związanymi z mafią piłkarską i stał się „medialną twarzą” tych śledztw, choć największe sukcesy w walce z korupcją w piłce nożnej wrocławscy prokuratorzy odnosili wcześniej, za rządów PiS. 6 marca 2009 r. premier Donald Tusk powołał Zalewskiego na stanowisko prokuratora krajowego, czyli nadzorcę wszystkich cywilnych prokuratorów z ramienia ministra sprawiedliwości. Wrocławianin zastąpił Marka Staszaka, który stracił funkcję wraz z ministrem Zbigniewem Ćwiąkalskim po tajemniczym samobójstwie jednego z zabójców Krzysztofa Olewnika. Niektóre media podawały wówczas, że nowy minister Andrzej Czuma nie był zwolennikiem tej nominacji, ale przeforsował ją wicepremier Grzegorz Schetyna, lider PO na Dolnym Śląsku. O Zalewskim szybko zrobiło się głośno, ale nie z powodu sukcesów prokuratury, lecz ze względu na jego przeszłość. W maju 2009 r. dziennikarze TVN ustalili, że w drugiej połowie lat 80. Zalewski należał do PZPR, a nawet zasiadał w egzekutywie Podstawowej Organizacji Partyjnej przy legnickiej Prokuraturze Wojewódzkiej. Co więcej, w 1984 r. o natychmiastowe wydanie mu paszportu wystąpił szef zarządu kontrwywiadu wojskowego we Wrocławiu, co świadczyłoby o zażyłych kontaktach prokuratora z wojskowymi służbami. On sam pytany o te kwestie zaprzeczał lub zasłaniał się niepamięcią. Zalewski zapewniał też, że w czasach PRL nie miał styczności ze sprawami politycznymi. Dziennikarze TVN ustalili jednak, iż w 1985 r. jako legnicki prokurator wydał on zgodę oficerowi SB na przesłuchanie aresztowanego opozycjonisty, niepełnosprawnego Stanisława Śniega, lidera podziemnej „Solidarności” w Lubinie. Esbek próbował wówczas szantażem zmusić Śniega do współpracy. Pytany o tę sprawę Zalewski zapewniał, że nie miał z nią nic wspólnego, a gdy dziennikarze pokazali mu kopię podpisanego przez niego dokumentu, stwierdził, że mógł go podpisać w zastępstwie. Dziennikarzom nie udało się odnaleźć akt spraw politycznych, które prowadziła legnicka prokuratura, bo w większości zostały zniszczone w latach 90. W czasie, gdy legnicką prokuraturą kierował Zalewski… Po ujawnieniu tych faktów PiS zażądało dymisji prokuratora krajowego, ale politycy PO, w tym minister Czuma, stanęli w jego obronie i Zalewski pozostał na stanowisku. Pod jego rządami prokuratura nie wykazała się nadzwyczajnymi sukcesami, za to w kilku sprawach podjęła działania, w których można się dopatrywać politycznych nacisków partii rządzącej. Tak było w przypadku Mariusza Kamińskiego, któremu postawiono zarzuty w związku z tzw. aferą gruntową, co stało się dla premiera Tuska pretekstem do odwołania szefa CBA. Tak też było z Pawłem Piskorskim, liderem Stronnictwa Demokratycznego, oskarżonym przez prokuraturę o posłużenie się fałszywym dokumentem w sprawach podatkowych akurat wtedy, gdy rozpoczynał kampanię prezydencką Andrzeja Olechowskiego. Również Janusz Palikot wskazywał na prokuratora Zalewskiego, „kolegę Schetyny” (z którym lubelski poseł od dawna jest skonfliktowany), jako odpowiedzialnego za przedłużanie się śledztwa w sprawie finansowania swojej kampanii z 2005 r. Po uchwaleniu wspomnianej już nowelizacji Ustawy o prokuraturze Edward Zalewski zdecydował się kandydować w konkursie na nowego prokuratora generalnego. Krajowa Rada Sądownictwa 7 stycznia br. wybrała go jako jednego z dwóch kandydatów do objęcia tego urzędu, jednak prezydent Lech Kaczyński niedługo przed śmiercią zdecydował się mianować nowym szefem prokuratury krakowskiego sędziego Andrzeja Seremeta. Wkrótce okazało się, że Zalewski nie znalazł się w składzie nowo tworzonej Prokuratury Generalnej, gdyż – jak podawała prasa – nie interesowało go bycie szeregowym prokuratorem, a nic innego mu nie zaproponowano. „Jeśli taki fachowiec jak Edward Zalewski odejdzie w stan spoczynku, będzie to ze szkodą nie tylko dla niego, ale też dla prokuratury. To marnowanie jego talentu” – ubolewał wówczas Zbigniew Ćwiąkalski. Prezydent Komorowski docenił jednak „talent” Zalewskiego, który teraz będzie nadzorował działania swego niedawnego konkurenta, prokuratora Seremeta. Paweł Siergiejczyk
Raport, o którym bardzo cicho Ci którzy mówią o globalnym rządzie przedstawiani są w mainstreamowych mediach, jako niepoczytalni fantaści lub wzbudzający politowanie zwolennicy “teorii spiskowych”, choć i tak temat ten porusza się rzadko, wygodniej przedstawiać zwolenników “teorii spiskowych” w połączeniu z UFO czy “mistyfikacją lądowania na Księżycu”. Te tematy gwarantują sukces tego zabiegu ośmieszania, czego nie można już powiedzieć o tematyce globalizacyjnej. Tym bardziej, że co jakiś czas pojawiają się rządowe opracowania, potwierdzające, że tropiciele spisków nie zawsze muszą się mylić. Niemal bez echa przeszedł w polskich mediach raport przygotowany przez amerykańską Narodową Radę Wywiadu (NIC – National Intelligence Council) wespół z Europejskim Instytutem Studiów nad Bezpieczeństwem (European Union Institute for Securities Studies) a zatytułowany “Global Governance 2025: At a Critical Junctuare”, czyli “Globalne Zarządzanie 2025: W punkcie krytycznym”. Ten 69-stronicowy dokument powstał przy współpracy Rady Atlantyckiej oraz innych organizacji partnerskich w Pekinie, Tokio, Dubaju, Moskwie, Sau Paulo i New Delhi. Dokument zakłada powstanie światowego rządu (choć tej nazwy tu nie użyto) do 2025, jako nieunikniony efekt globalizmu, który wymusza kolejne ograniczenia suwerenności i znaczenia rządów narodowych. Według autorów od przenoszenia procesów decyzyjnych na wyższe, ponadnarodowe poziomu odwrotu nie ma. Jak piszą: “Współzależność była cechą ekonomicznej globalizacji przez wiele lat, ale wobec wzrostu znaczenia Chin, Indii, Brazylii i innych szybko rosnących gospodarek wzajemne powiązania gospodarcze przenoszą się na nowy poziom. Wzajemne powiązania wokół zmian klimatu, zasobów surowców, kryzysu gospodarczego i słabości państwa ilustrują charakter połączonych wyzwań na arenie międzynarodowej dziś”. To ostatnie zdanie aż kipi od hipokryzji i fałszu, bo co jak co, ale akurat obecny kryzys ekonomiczny jest właśnie skutkiem globalizacji a nie utrzymywania zamkniętych rynków narodowych. Gdyby nie brak granic i kontroli na rynku kapitałowym żadne nawet największe załamanie na amerykańskim rynku kredytów nie odbiłoby się tak dramatycznie na światowej gospodarce. Podobne zastrzeżenia dotyczą słabości państw narodowych, których impotencja spowodowana jest właśnie przenoszeniem ich uprawnień na ponadnarodowe poziomy (ONZ, Rada Europy, UE). Co do zmian klimatycznych, w minionych miesiącach eksperci udowadniający ich oczywistość za pomocą oszustw i manipulacji wystarczająco mocno zostali skompromitowani, by używać tego argumentu. Autorzy opracowania ze wszystkich sił starają się zdystansować od kojarzenia “światowego zarządzania” z “światowym rządem”, poświęcając temu sporo energii już we wstępie: “Termin “globalne zarządzanie, użyty w tym opracowaniu obejmuje wszystkie instytucje, systemy, procesy, spółki i sieci, które przyczyniają się do wspólnego działania i rozwiązywania problemów na szczeblu międzynarodowym. Definicja ta podsumowuje formalne i nieformalne mechanizmy jak również niepaństwowe międzynarodowe uwarunkowania (…) Zarządzanie różni się od rządu w znaczeniu suwerennych prerogatyw i hierarchicznej władzy. Globalne zarządzanie nie jest zatem równoznaczne z globalnym rządem, który jest niemożliwy w dającej się przewidzieć przyszłości, jeśli w ogóle”. Zatem zarządzanie różni się od rządu i wszystko jasne, oficjalna linia jaką należy w mediach rozpowszechniać została podsunięta a że jest mało inteligentna i wręcz absurdalna, to mało istotne. Jest przecież logiczne, że jeśli zarządzanie ma być skuteczne, a więc zdolne do przeforsowania swych postanowień i wdrożenia ich w życie, musi opierać się na jakiejś władzy. Władza zaś musi dysponować środkami przymusu zdolnymi przezwyciężyć ewentualny opór. To, że takie opracowania się ukazują to nic nowego, gorzej że stoją za nimi tym razem nie jakieś fundacje czy panele dyskusyjne, ale potężne organizacje rządowe dwóch potęg światowego ładu – Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Jednak największym przerażeniem napawa fakt, że dokumenty tego typu nie spotykają się praktycznie z żadną dyskusją w mediach, skazując temat na egzystencję w “szarej strefie” teorii spiskowych, gdzie w przypadku protestów i pytań, łatwo będzie go dezawuować. BIBUŁA
Prokuratorzy nie mieli w planach sekcji Rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej domagają się, aby Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie umożliwiła im spotkanie z dr. hab. Pawłem Krajewskim, szefem Zakładu Medycyny Sądowej w Warszawie, który brał udział w procesowych czynnościach identyfikacyjnych ich bliskich w Moskwie Wbrew publicznym zapewnieniom naczelnego prokuratora wojskowego gen. Krzysztofa Parulskiego polscy prokuratorzy oraz eksperci prokuratury w ogóle nie zamierzali uczestniczyć w sekcjach zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Jak podkreśla prokuratura, czynności te zostały zlecone rosyjskim organom. Efektem tego jest sytuacja, że pół roku po tragicznym wypadku prezydenckiego samolotu do Polski nadal nie dotarły protokoły z sekcji. Do tej pory w obiegu publicznym funkcjonuje opinia, że polscy eksperci i prokuratorzy po prostu nie zdążyli na sekcje zwłok. Przekonane są o tym nawet rodziny ofiar. – Naczelny prokurator wojskowy Krzysztof Parulski, gdy pytaliśmy go o te kwestie, odpowiedział, że polscy prokuratorzy nie uczestniczyli w sekcjach zwłok, ponieważ nie zdążyli na nie – mówiła na ostatnim spotkaniu Parlamentarnego Zespołu ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy pod Smoleńskiem Małgorzata Wassermann, córka tragicznie zmarłego ministra, koordynatora służb specjalnych w rządzie PiS Zbigniewa Wassermanna. – Taka odpowiedź to kpina – oceniła, wskazując, że sekcje te trwały przecież wiele dni.
Jak się jednak okazuje, prawda jest jeszcze bardziej brutalna: prokuratura tuż po katastrofie w ogóle zrezygnowała z uczestnictwa w tych czynnościach. – Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie w pierwszym wniosku o udzielenie pomocy prawnej skierowanym do Prokuratury Federacji Rosyjskiej w dniu 10 kwietnia 2010 r. zawarła szereg postulatów, w tym m.in. przeprowadzenia oględzin i otwarcia zwłok osób, które poniosły śmierć w wyniku katastrofy oraz badań identyfikacyjnych ofiar tego zdarzenia – informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. - Wobec powyższego zarówno polscy biegli z zakresu medycyny sądowej, jak i polscy prokuratorzy nie brali udziału w sekcjach zwłok ofiar katastrofy – mówi rzecznik. Jak dodaje, jedyną sekcją zwłok, w której uczestniczyła strona polska, była ta, której poddano ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wzięli w niej udział prokurator Krzysztof Parulski i polski konsul w Federacji Rosyjskiej. Wobec tego, w czym uczestniczyli polscy eksperci i prokuratorzy? – Polscy biegli z zakresu medycyny oraz polscy prokuratorzy brali udział w procesowych czynnościach identyfikacyjnych ofiar katastrofy prowadzonych przez prokuratorów i oficerów śledczych Federacji Rosyjskiej – wyjaśnia Rzepa. Jak w praktyce to wyglądało, trudno do końca ustalić, prokuratura nie podaje nawet, ilu polskich biegłych zostało do przeprowadzenia tych czynności skierowanych. Pytany przez “Nasz Dziennik” o szczegóły dr hab. Paweł Krajewski, szef Zakładu Medycyny Sądowej w Warszawie, który był w Moskwie, odmówił udzielenia jakichkolwiek informacji, zasłaniając się tajemnicą postępowania. Polscy śledczy nie przesłuchali ekspertów ze względów proceduralnych, ponieważ – jak informuje prokuratura – gdyby tak się stało, “wówczas straciliby status biegłych (ekspertów) w ramach prowadzonego śledztwa”. Jest niemal pewne, że co najmniej jedna z komisji sejmowych wysłucha relacji ekspertów medycznych. Szef Parlamentarnego Zespołu ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy pod Smoleńskiem Antoni Macierewicz (PiS) deklaruje, że będzie do tego dążył. O potrzebie i celowości zaproszenia ekspertów medycznych na zorganizowane przez prokuraturę spotkanie mówią przedstawiciele rodzin ofiar smoleńskich. – Na pewno warto byłoby zaprosić kogoś takiego – stwierdza w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Andrzej Melak, brat zmarłego w katastrofie Stefana Melaka, szefa Komitetu Katyńskiego, wskazując na rażący brak informacji w tak podstawowej sprawie. Małgorzata Wassermann podkreśla, że identyfikacja ciał i sposób przeprowadzenia sekcji zwłok przez rosyjskich śledczych budzą “wielkie wątpliwości” wszystkich rodzin ofiar smoleńskich. Zwraca uwagę, że prokuratura wojskowa odpowiedziała na jej pytanie, iż jej przedstawiciele uczestniczyli zaledwie w czterech czynnościach procesowych w Rosji. Prokuratura pytana przez nas, jakie to były konkretnie czynności, odpowiada bardzo ogólnie. – Polscy prokuratorzy brali udział na terenie Federacji Rosyjskiej w wielu czynnościach procesowych związanych z katastrofą samolotu Tu-154M nr boczny 101, które prowadzili prokuratorzy Federacji Rosyjskiej, w tym m.in. uczestniczyli w przesłuchaniu kilku kluczowych świadków zdarzenia (z możliwością zadawania pytań), uczestniczyli w procesowych czynnościach identyfikacyjnych ofiar katastrofy oraz oględzinach przedmiotów znalezionych na miejscu zdarzenia – wyjaśnia rzecznik NPW. Pojawiają się również informacje o braku szacunku wobec zwłok. Wcześniej szeroko relacjonowaliśmy w materiałach naszego wysłannika do Smoleńska, w jakich warunkach przeprowadzono sekcję ciała prezydenta Kaczyńskiego. – Nie miałem wpływu na wybór miejsca sekcji, na wybór ekspertów – tłumaczył się niedawno prokurator Parulski. – Nie uchybiłem żadnym standardom pracy prokuratorskiej – zapewnił. Jak dodał, skoro zapadła wówczas decyzja, że sekcja zostanie przeprowadzona w Smoleńsku, uznał, iż powinien w niej uczestniczyć polski prokurator, a on był wówczas najwyższy rangą. Rosyjska prokuratura poinformowała, że ekspertyza sądowo-lekarska została przeprowadzona w odniesieniu do wszystkich ofiar, a także fragmentów ciał znalezionych na miejscu zdarzenia. Jednak według relacji rodzin ofiar, na niektórych dokumentach rosyjskich potwierdzających zgon ich bliskich nie zaznaczono, że przeprowadzano sekcję zwłok. Zenon Baranowski
Kulisy zjednoczenia Niemiec Przedwczoraj minęła okrągła, dwudziesta rocznica, o której wszyscy w Polsce zapomnieli. Oto trzeciego pażdziernika 1990 roku nowe landy, tworzące przedtem NRD, przyłączyły się do RFN i powstało jedno państwo niemieckie ze stolicą w Berlinie. Nic dziwnego, że wolimy o tym nie myśleć, gdyż Polska była temu przeciwna, podobnie jak wszyscy inni, poza RFN i USA. Zjednoczenie to było wynikiem konferencji w Moskwie 12 września 1990 z udziałem RFN, NRD, USA, Wielkiej Brytanii, Francji i ZSRR. Niemcy jednak pamiętają o tych datach i tygodnik “Der Spiegel” zamieścił w swoich wrześniowych numerach artykuły opisujące jak do tego doszło oraz wywiad z Condoleezą Rice, która była wtedy doradcą prezydenta Busha (seniora) d.s. Europy Wschodniej. Materiały te przedrukowało “Forum” nr 40 (2354), 4-10.2010, pod wspólnym tytułem “Deal stulecia”. W zamian za poparcie zjednoczenia Niemiec, kanclerz Kohl zgadza się na rezygnację z marki niemieckiej i wspólną walutę. Jeszcze na sześć tygodni przed upadkiem muru berlińskiego toczą się rozmowy Thatcher – Gorbaczow. Pani Thatcher oświadcza, że jest zdecydowanie przeciwna zjednoczeniu Niemiec. Twierdzi, iż tak samo uważa Mitterand i reszta Europy Zachodniej. Gorbaczow mówi wtedy, że on jest też przeciwko temu. Margaret Thatcher chce, by sowieckie wojska jak najdłużej pozostały w NRD. Również stanowisko USA nie jest jednoznaczne. Jeden z najważniejszych doradców Busha, Brent Scowcroft jest całkiem zadowolony ze status quo. Twierdzi, iż żadne argumenty nie przemawiają przeciw podziałowi Niemiec. Wypadki toczą się jednak szybko i 9. listopada 1989 upada mur berliński. Pod koniec listopada Kohl przedstawia dziesieciopunktowy plan konfederacji niemiecko – niemieckiej, przyjęty początkowo nader chłodno przez wszystkich poza Niemcami. Tu jednak pojawia się sprawa unii walutowej i wprowadzenia euro. Jeszcze w 1988 roku szef Bundesbanku Karl Otto Poehl był przekonany, że nastąpi to za sto lat. Teraz jednak sprawa ta okazuje się ważną kartą przetargową. W zamian za poparcie zjednoczenia Niemiec, kanclerz Kohl zgadza się na rezygnację z marki niemieckiej i wspólną walutę. Satysfakcjonuje to zwłaszcza Francuzów. To właśnie, według “Spiegla” był ten “deal stulecia”. Na początku grudnia 1989 USA zgadzają się na zjednoczenie Niemiec, pod warunkiem, że będą one członkiem NATO. Kohl nie ma nic przeciwko temu. Problemy stwarza Gorbaczow, któremu, według niemieckiego negocjatora Horsta Teltschika, plan Kohla wcale sie nie podobał. Wciąż wierzył on, że SED przekształci się w coś, co uratuje NRD. Szewardnadze twierdził, że w Moskwie naciskano na Gorbaczowa, by interweniował zbrojnie w NRD. W styczniu 1990 sowieckie wojska pancerne w NRD były w stanie pogotowia, podczas, gdy demonstranci w Berlinie szturmowali siedzibę Stasi. Pomimo oficjalnych zaprzeczeń, jakieś tajne porozumienie w sprawie zjednoczenia Niemiec, między Rosjanami a USA zostało jednak zawarte. W połowie lutego Kohl leci do Moskwy, gdzie, jakoby ku ogólnemu zdumieniu, Gorbaczow oświadcza: “Niemcy muszą sami wiedzieć, jaką drogę obrać.” Horst Teltschik stwierdza: Gdyby Gorbaczow zażądał wtedy 100 mld marek, toby je dostał. Rownież w lutym 1990 Kohl spotyka się z Bushem. W maju tego samego roku w Camp David mają miejsce rozmowy Bush – Gorbaczow, gdzie ku zaskoczeniu strony amerykańskiej, która nie liczyła na tak szybkie ustępstwa, Gorbaczow oświadczył, że Niemcy mają prawo sami zdecydować, do jakiego sojuszu będą należeć. Droga do konferencji zjednoczeniowej została przetarta. Tak, według “Der Spiegel” wyglądała historia zjednoczenia Niemiec. Czy jest to jednak cała prawda? Z relacji Teltschika i Condoleezy Rice wynikałoby, że Gorbaczow nie żądal niczego w zamian za zgodę na zjednoczenie Niemiec. Ja byłam zawsze przeświadczona, że został on po prostu przekupiony przez RFN. Relacja Teltschika temu przeczy. To prawda, że Gorbaczow nie dbał o NRD. Condoleeza Rice mówi: ”Natrafiłam pewnego razu na protokół rozmowy pomiędzy Gorbaczowem, a Egonem Krenzem z 1989 roku. Krenz spytał mniej wiecej w ten sposób: Kiedy wreszcie zaczniecie bronić NRD? (…) Po prostu błagał Gorbaczowa o pomoc. Ale ten odpowiedział mu, że w tej chwili musi zająć sie przede wszystkim swoim własnym państwem.” Sadzę jednak , że jakieś tajne porozumienie w tej sprawie między Rosjanami, a USA zostało jednak zawarte. Świadczy o tym choćby fakt, że na terenie żadnego z dawnych państw Układu Warszawskiego nie ma baz wojskowych NATO, mimo upływu 20-tu lat. Czasem się zastanawiam, czy tragedia smoleńska i obecna sytuacja Polski, nie sa przypadkiem skutkami pewnych ustaleń powziętych 20 lat temu? elig
Arktyczne love story Katastrofa Smoleńska jeszcze długo z pewnością, co jest jak najbardziej zrozumiałe, będzie zajmować umysły Polaków. Zdziwieniem napawa bierna postawa czynników zagranicznych – Unii i NATO w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy i ewentualnych, zakulisowych działań. Pojawiła się nawet, kuriozalna skądinąd, inicjatywa skierowana do Kongresu USA, by ten utworzył niezależna komisje do zbadania tego zdarzenia. Nie chcę jednak pisać o szczegółach samej katastrofy, nie posiadam wiedzy na ten temat i muszę się przyznać, że nie starałem się zbytnio zgłębiać tego tematu. Wychodzę bowiem z założenia, że jeśli był to nieszczęśliwy wypadek spowodowany ludzkim błędem to być może wyjaśni to śledztwo (choć patrząc na wszystkie dziwne ruchy czynione przez stronę rosyjską i przedstawicieli polskiego rządu to szanse są nikłe). Jeśli był to zamach zaplanowany z zimną krwią to tym bardziej nie mamy czego się spodziewać a prawda może wypłynąć w najlepszym razie za kilkadziesiąt lat, jak było to już choćby w przypadku katastrofy nad Gibraltarem. Prezydent Obama wykpił się wulkaniczną chmurą i nie przyleciał. Przyleciał za to sam prezydent Miedwiediew i wyglądało to na symboliczną zmianę pana feudalnego, którego lennikiem jest Rzeczpospolita. Największą jednak naiwnością jest oczekiwanie pomocy od czynników zewnętrznych. Splot kilku ciekawych zdarzeń sprzed ponad roku może rzucić światło na dzisiejszą sytuacje Polski. Nie tyle w sensie wyjaśnienia samych przyczyn katastrofy co całej politycznej otoczki, w której znalazła się Polska a co źle niestety wróży na przyszłość. Każdy z pewnością zadawał sobie pytanie, dlaczego Polska z hołubionego (głównie werbalnie niestety) sojusznika USA w walce z „światowym terroryzmem” zjechała do pozycji nie tyle petenta (bo tym była zawsze) co nic nie znaczącego lenna gdzieś we wschodniej Europie? Lista obecności na uroczystościach pogrzebowych Prezydenta i małżonki nie pozostawia złudzeń. Nasz główny „protektor”, dla którego wypruwamy żyły w Iraku i Afganistanie zadowolił się przysłaniem jakiegoś pomniejszego urzędnika. Sam prezydent Obama wykpił się wulkaniczną chmurą i nie przyleciał. Przyleciał za to (i jemu wulkan nie przeszkodził) sam prezydent Miedwiediew i wyglądało to na symboliczną zmianę pana feudalnego, którego lennikiem jest Rzeczpospolita. Taka zmiana warty nie byłaby możliwa bez uprzedniego porozumienia samych zainteresowanych, tj. USA i Rosji.
Wróćmy jednak do wydarzeń z lata 2009, może to pozwoli chociaż w części wyjaśnić nową sytuację geopolityczną, w jakiej znalazła się Polska a co może rzutować na katastrofę i mizerne zaangażowania naszych „sojuszników” w dociekaniu prawdy. Istotny dla całej sprawy, moim zdaniem, jest moment, w którym doszło do zbliżenia dwóch rywalizujących (?) ze sobą mocarstw. Powszechnie uważa się, że najbardziej wpływową siłą polityczną w USA jest lobby żydowskie. Jest to fakt dość dobrze udokumentowany więc nie będę nad tym się rozwodził. Myli się jednak ten, który sądzi, ze wspomniane lobby jest monolitem realizującym jedną politykę. Istnieją różne odłamy i frakcje realizujące często odmienne interesy. Prezydentura Obamy jest owocem zwycięstwa frakcji, nazwijmy ją dla ułatwienia, lewicowej, posiadającej interesy ekonomiczne głównie na terytorium Stanów, nad frakcją „prawicową”, popierającą głównie Izrael. Frakcja ta, wpływająca poprzez neokonserwatystów Wolfowitza na administrację Busha i Cheneya uczyniła z polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych powolne narzędzie do realizacji syjonistycznych interesów Izraela. Wybór Obamy rozpoczął nowy etap polegający na odchodzeniu od serwilistycznej w stosunku do bliskowschodniego sojusznika polityki. Tarcia między dwiema frakcjami wewnątrz żydowskiego lobby rozpoczęły się zaraz po wyborze Obamy gdy 11 grudnia aresztowany został pod zarzutem oszustw giełdowych na sumę kilkudziesięciu mld dolarów Bernie Madoff. Skutki tego były opłakane także dla Żydów redukując znacznie możliwości finansowego wpływania na politykę amerykańską głównie przez prawicę wspomnianego lobby. Tuż przed objęciem urzędu przez prezydenta elekta Izrael rozpoczął operację „Płynny Ołów” przeciwko Gazie. Z perspektywy czasu widać, że ta krwawa interwencja miała nie tyle na celu „obronę” przed pociskami wystrzeliwanymi przez Hamas ( w każdym razie nie tylko) ile miała być akcją demonstrującą determinację i samodzielność syjonistycznego reżimu niezależnie od tego kto zasiada w Białym Domu. Z nastaniem Obamy interesy Izraela i jego image zaczęły się pogarszać. Aresztowanie w New Jersey szajki rabinów, cieszących się protekcją Izraela, handlujących organami ludzkimi oraz przyznanie medali marynarzom, którzy przeżyli bezprecedensowy atak IDF na okręt „Liberty” w 1967 r. to tylko niektóre przykłady zmiany kursu nowej administracji. Kolejnym afrontem było opublikowanie raportu sędziego Richarda Goldstona, szefa komisji śledczej Rady Praw Człowieka ONZ. Próba przydzielenia Obamie USraelskiego „anioła stróża” w osobie Joe Bidena też nie przyniosła spodziewanych efektów. Wypowiedzi i stanowisko obydwu polityków na tematy izraelskie a w szczególności dotyczące Iranu były tak rozbieżne, że budziły zdumienie. Już tylko te przykłady mogą dać obraz zmian jakie nastąpiły na osi Waszyngton – Tel Aviv. Lecz wydarzenia najbardziej spektakularne dotyczyły incydentu z rosyjskim statkiem Arctic Sea. Dla przypomnienia: Arctic Sea transportował trzy pociski z głowicami jądrowymi odzyskanymi z okrętu podwodnego K – 141 Kursk, który zatonął w 2000 r. na Morzu Barentsa. Wspomniane ładunki miały zostać przetransportowane do Pantex Plant w Teksasie w celu utylizacji. 24 lipca statek płynący po Bałtyku został zaatakowany przez niezidentyfikowanych komandosów, którzy podając się za funkcjonariuszy szwedzkiej policji ścigających handlarzy narkotyków uprowadzili jednostkę. 12 sierpnia na Morzu Czarnym doszło do spotkania prezydenta Miedwiediewa z prezydentem Finlandii Tarja Holenem. (Przewożone pociski zostały wydobyte z pomocą fińskich jednostek marynarki wojennej”). Postanowiono rozpocząć zakrojone na szeroką skalę poszukiwania uprowadzonego okrętu z wykorzystaniem wszystkich znajdujących się na Atlantyku jednostek rosyjskich. Zachodziły bowiem podejrzenia, że skradzione ładunki nuklearne mogą posłużyć do przygotowania zamachu typu „false flag” na terytorium USA, podobny do tego z 11/9, za który odpowiedzialnością obarczono by najprawdopodobniej Iran by usprawiedliwić ewentualny atak na Republikę Islamską. Tak przynajmniej podają źródła powiązane z FSB i GRU. Nietrudno wyobrazić sobie, siły specjalne jakiego państwa były odpowiedzialne za uprowadzenie statku… Na szczęście plany „najbardziej demokratycznego na Bliskim Wschodzie” państwa nie wypaliły. Akcja połączonych sił specjalnych Rosji i USA doprowadziła do odbicia statku i aresztowania pirackiego oddziału, którzy, jak podano do publicznej wiadomości, byli „terrorystami z CIA” posługującymi się fałszywymi paszportami rosyjskimi, estońskimi i litewskimi. Niech nikogo jednak nie zmyli ten „frazeologiczny” przekręt. Po odbiciu Arctic Sea i aresztowaniu porywaczy, 7 września izraelski premier Netanyahu błyskawicznie udał się do Moskwy. Chcąc za wszelką cenę utrzymać tę niezapowiedziana wizytę w sekrecie, poleciał prywatnym (tzn. nie rządowym) odrzutowcem oficjalnie udającym się do Gruzji. Gdy tylko jednak samolot znalazł się w rosyjskiej przestrzeni powietrznej poproszono o pozwolenie na „awaryjne lądowanie na podmoskiewskim lotnisku wojskowym Kubinka. Tutaj Netanyahu został przyjęty przez przedstawicieli FSB. Podróż do Moskwy została później potwierdzona przez prasę izraelską: Yediot Achronot i Ha’aretz. Według oficjalnych źródeł cytowanych przez portal www.whatdoesitmean.com, spotkanie Netanyahu z przedstawicielami władz rosyjskich miało, mówiąc delikatnie, burzliwy przebieg. Netanyahu miał stanowczo żądać „natychmiastowego zwrotu wszystkich dokumentów, wyposażenia i uwolnienia agentów” zatrzymanych podczas wspólnej akcji rosyjskich i amerykańskich komandosów. Wobec odmowy Miedwiediewa, który podobno postraszył jeszcze izraelskiego premiera retorsjami w przypadku ataku na Iran, Netanyahu miał odpowiedzieć, że „Izrael jest gotów pociągnąć za sobą cały świat jeśli to będzie konieczne”. I z pewnością nie żartował, znana jest bowiem tzw. opcja Samsona, zakładająca zbiorowe samobójstwo w przypadku śmiertelnego zagrożenia Państwa Żydowskiego. „Rosja powinna zacząć oglądać się za siebie!” miał dodać Netanyahu. Wygląda na to, że ta nieustępliwość Miedwiediewa kosztowała Rosję bardzo drogo. Po odbiciu Arctic Sea przez terytorium Rosji przeszła fala zamachów terrorystycznych, powodując śmierć ok. stu osób.
Najpoważniejszym wydarzeniem był zamach na Sajano – Szuszenską Elektrownię Wodną gdzie zginęło 75 osób a 6 uznano za zaginionych. Co prawda do zamachu przyznali się „bojownicy czeczeńscy” lecz władze Rosji „uznały taką możliwość za idiotyczną” (za Wiki). Lecz do znacznie poważniejszego incydentu doszło w nocy 13 września w bazie lotniczej Tambow, w której przechowywane były ważne dokumenty wywiadu rosyjskiego. Niezidentyfikowany oddział opanował trzy wieże wartownicze zabijając kilku strażników Specnazu i dwóch oficerów. W czasie mniej niż 15 min napastnicy zdołali dezaktywować system przeciwpożarowy i zaatakować bunkier, gdzie wg niektórych źródeł mogły być przechowywane materiały dotyczące zamachów z 11/9. Ta fala zamachów terrorystycznych miała miejsce po zawarciu niesłychanego dotąd przymierza amerykańsko – rosyjskiego w celu udaremnienia planów izraelskich służb specjalnych. Przyczyniła się, jak się wydaje, do dalszego zbliżenia między Waszyngtonem a Moskwą. Z 16 września pochodzi informacja o spotkaniu premiera Putina z Obamą i premierem Kanady, Harperem, podczas którego dyskutowano o „bezprecedensowym zagrożeniu” spowodowanym polityką Izraela, która „ całkowicie wyrwała się spod kontroli”. Spotkanie to zostało zwołane po tym jak Izrael zerwał wszelkie rozmowy z wysłannikiem Obamy, Georgem Mitchelem. Sytuacja stała się jeszcze bardzie poważna po publicznym oświadczeniu byłego ministra obrony Izraela, Ephraima Sneha, według którego możliwy był izraelski atak na irańskie instalacje nuklearne na wypadek, gdyby USA i Europa nie uchwaliły sankcji przeciwko Republice Islamskiej. Podczas tych rozmów Obama, niespodziewanie, zgodził się na odstąpienie od projektu administracji Busha instalacji w Polsce i Czechach tarczy przeciwrakietowej, pomyślanej jako element „okrążenia” Rosji. Putin ze swej strony zadeklarował odstąpienie od projektu stworzenia nowej super waluty, która miałaby zastąpić amerykańskiego dolara w rozliczeniach w handlu międzynarodowym (głównie ropą). Ponadto Putin, przez swojego ministra finansów, Aleksieja Kudrina, zrezygnował z dochodzenia roszczeń wobec Bank of New York na kwotę 22 mld dolarów, zadowalając się 14 mln jak „zwrot kosztów procesowych”. W trudnej sytuacji finansowej USA każdy cent się liczy…
Sama decyzja o rezygnacji z instalacji Tarczy została zakomunikowana Polsce 17, nomen omen, września. Tak więc mamy dość precyzyjny moment i motywy amerykańskiej zmiany planów. Jeśli za wszystkimi tymi posunięciami stała chęć stawienia czoła zbójeckiej polityce Izraela to mielibyśmy naprawdę rewolucyjna zmianę w polityce międzynarodowej w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Ale do takich wniosków należy podchodzić z najwyższą ostrożnością. A Polska? Cóż, nie od dziś wiadomo, że dawno przestała być podmiotem światowej polityki. Takie wydarzenia jak Katastrofa Smoleńska, które są tragedia dla nas, Polaków, są niczym nie znaczącym epizodem w globalnej grze. I próżno w takiej sytuacji spodziewać się jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. SpiritoLibero
SĄDOWY FINAŁ ZŁODZIEJSKIEJ "PRYWATYZACJI" Przed Sądem Rejonowym w Szczecinie odbyła się kolejna rozprawa przeciwko właścicielom i zarządowi spółki FMS Polmo - wcześniej nieźle radzącego sobie państwowego przedsiębiorstwa, w którym w dawnych czasach produkowano m.in. kultowe motocykle „Junak”. Ostatnie kierownictwo nieistniejącej od paru lat firmy oskarżone jest przez prokuraturę o wyprowadzenie jej majątku, umyślne doprowadzenie do upadku oraz wiele innych przestępstw gospodarczych (w tym nagminne łamanie praw pracowniczych i związkowych). W związku z tym miliony stracił Skarb Państwa – zyskali nieuczciwi „biznesmeni”. FMS Polmo podzieliło los co najmniej kilku innych państwowych przedsiębiorstw w Szczecinie – podobnie jak miejscowa stocznia czy Polmos Szczecin. Z naszych informacji wynika, że jedna z miejscowych kancelarii komorniczych jeszcze w ub.r. prowadziła 170 spraw wytoczonych przez wierzycieli FMS Polmo na łączną kwotę ponad 27 mln zł. Wśród nich znajduje się kilkuset b. pracowników przedsiębiorstwa, jeden z banków, ZUS i miejscowy urząd skarbowy.
Kupili za 2, sprzedali za 35 milionów Samo przedsiębiorstwo przejmowane było stopniowo od 2001 r. od NFI Piast. W końcu zostało wykupione w całości, za łącznie 2 mln zł przez prywatną spółkę Extra, w której czołową rolę odgrywał biznesmen Marek R. W 2007 r., doprowadzając Polmo do ruiny, sprzedał on dwóm innym firmom, podzielony na dwie części teren szczecińskiego przedsiębiorstwa, w sumie za ok. 35 mln zł. Na ławie oskarżonych zasiadło czterech spośród siedmiu ściganych przez prokuraturę b. członków kierownictwa zakładu, wywodzących się ze spółki Extra. Sprawa, toczy się od kilku lat. Na ostatniej, październikowej rozprawie stawili się Marek R. – główny oskarżony oraz Jerzy A., Sławomir H. i Norbert K. Nieobecni: Władysław Ł., Andrzej U. oraz Artur Sz. Wszyscy oni oskarżeni są m.in. z art. 269, par. 1 Kodeksu Karnego.
„Prywatyzacja po polsku” W trakcie rozprawy przesłuchano pięcioro świadków. Z ich zeznań wyłaniał się przerażający obraz „prywatyzacji po polsku”. W rzeczywistości ostatniemu kierownictwu zakładu związanemu z firmą Extra chodziło o jedno: przejętą za grosze fabrykę zniszczyć, majątek wyprowadzić, pracowników wyrzucić na bruk, a pozyskany w ten sposób wolny grunt sprzedać za wielkie pieniądze. Dążąc do tego celu kierownictwo szczecińskiej spółki - jak wynika z ustaleń prokuratury - nie wahało się przed łamaniem prawa. Z zeznań 42-letniego Jarosława Sz. wynika, że człowiek ten zatrudniony w Polmo jako magazynier, w innej spółce głównego oskarżonego piastował funkcję wiceprezesa zarządu. Na pytanie sędziego – sprawozdawcy Pawła Marycza: co pan robił w tej spółce? świadek z rozbrajającą szczerością odpowiedział: nie wiem, chyba nic. W toku przesłuchania okazało się, że wiceprezes Sz. potrzebny był nieuczciwym biznesmenom do podpisywania dokumentów, w tym kilku dotyczących kredytów. Jeden z nich opiewał na kwotę 900 tys. euro. Zeznania magazyniera – prezesa ukazały jakimi metodami posługiwali się oskarżeni.
Oszukał wspólnika Najciekawszym jednak fragmentem rozprawy okazały się zeznania Stanisława P. – b. wspólnika Marka R. W swoim wystąpieniu jednoznacznie oskarżył o doprowadzenie do upadku Polmo głównego oskarżonego, R. Stanisław P., mający 50 proc. udziałów w spółce (jego żona była członkiem zarządu), przedstawił jakie obaj mieli zamierzenia względem zakładu. - Plan był taki. Produkcję Polmo mieliśmy wyprowadzić do mojej innej fabryki w Stalowej Woli, szczeciński zakład zlikwidować, a teren po nim pozostały, przeznaczyć pod działalność deweloperską – mówił P. – Niestety, mój nieuczciwy wspólnik robił, co chciał, poza moimi plecami. Wyprowadził z zakładu majątek. Do dzisiaj procesuję się z nim o pieniądze, które mi ukradł. W grę wchodzą kwoty liczone w milionach zł – stwierdził P. Oskarżony R. złożył przed sądem oświadczenie, ze świadek P. kłamie i że posiada dokumenty stwierdzające, że był wcześniej karany za składanie fałszywych zeznań (miało to podważać wiarygodność wypowiedzi P.). Sąd jednak nie dał temu wiary. Niezwykle ważne dla sprawy wyjaśnienia złożył wcześniej przesłuchiwany świadek M., ekonomista, który kilkakrotnie sporządzał opinię nt. kondycji FSM Polmo. Badając bilans w czasie przygotowania sprawozdania finansowego poprzedzającego postępowanie układowe, wykrył nieuczciwe zagranie zarządu FSM Polmo: próbę ukrycia w bilansie wartości gruntu, na którym posadowiony był zakład. - Jest to typowy wybieg mający na celu ukrycie prawdziwej wartości majątku przedsiębiorstwa – powiedział przed sądem M.
Łamanie praw pracowniczych Osobny wątek postępowania stanowi łamanie praw pracowniczych i związkowych. B. szefowa działu kadr opowiadała, jak razem z wiceprezesem zarządu musiała wystawać godzinami pod klatka schodową, by sprawdzić czy przebywający na zwolnieniu lekarskim związkowiec nie wychodzi przypadkiem z domu. Mimo, że tego nie stwierdzono, w jakiś czas później musiała mu wręczyć zwolnienie dyscyplinarne. - Nie mogłam tego znieść i dlatego zwolniłam się z pracy z Polmo – zeznała b. kadrowa. Z kolei Wojciech Osman, obecnie przewodniczący zarządu regionu zachodniopomorskiego NSZZ Solidarność’80, sam były pracownik Polmo, powiedział "Gazecie Polskiej": - Działalność związkowa w Polmo była tłamszona. Kierownictwo firmy robiło wszystko, by nas wyeliminować. Ja sam w końcu zostałem wyrzucony dyscyplinarnie z pracy, tak samo jak mój zastępca. Nasz związek w ten sposób został poważnie sparaliżowany, choć działał do końca istnienia Polmo. Wraz z moim zastępcą założyliśmy sprawę w sądzie pracy o niesłuszne wyrzucenie nas z zakładu. Ostatecznie ją wygraliśmy. Także inspektorzy Państwowej Inspekcji Pracy w wyniku przeprowadzonej kontroli stwierdzili, że kierownictwo Polmo w zakresie przestrzegania praw pracowniczych i związkowych ewidentnie naruszało m.in. przepisy Kodeksu Pracy, ustawy o związkach zawodowych. Następny termin rozprawy sąd wyznaczył na 27 października. Przesłuchanych zostanie wówczas kolejnych kilkunastu świadków. Patrycja Modracka
Żydowska nienawiść do Polski i Polaków Bezinteresowna nienawiść do polskości. Antypolonizm żydowski przed I wojną światową. W średniowieczu, w okresie okrutnych prześladowań Żydów w szeregu krajów zachodnio – europejskich, Polska ich przyjęła, i obdarzyła ich możliwościami jakich w żadnym innym z krajów nie doznali. W 1264r. król Bolesław wydał statut kaliski, który gwarantował Żydom opiekę prawną. Statut ten, podpisywany przez kolejnych władców Polski, był pierwszym w historii Europy, w którym Żydzi otrzymali gwarancje religijnej i społecznej autonomii. „Stopniowo realizowano u nas system który stawał się dla nich istnym “państwem w państwie”, z samorządem, z własnym sądownictwem, a nawet systemem podatkowym, dla ich nacji specjalnym i wyjątkowym. Ten stan, oczywiście z wahaniami niemożliwymi do usunięcia i z wyjątkiem akcji prowadzonej przez buntownika Chmielnickiego, trwał aż do utraty przez Polskę niepodległości. Z utratą naszej niepodległości ich sternicy, a za nimi masy żydowskie, uznały ten obszar za bezpański i w swym rodzaju jedyny, wprost idealny do stworzenia z Polski zastępczej “ziemi obiecanej”. I tak zrodziło się pojęcie “Judeo-Polonii”, wprowadzane nawet w życie, przy pomocy władz niemieckich, w końcowej fazie 1-ej wojny światowej. Na szczęście dla nas, także w drugiej połowie XIX-go wieku – a więc w okresie w którym chyba nikt w Europie nie wierzył w możliwość wskrzeszenia państwa polskiego – znalazły się w Polsce patriotyczne i realistyczne ośrodki polityczne, które postawiły sobie za cel odbudowę naszej państwowości. Dopóki Polska była silna, Żydzi zamieszkali na jej terenach byli jej władzom lojalni. W tamtych czasach I Rzeczypospolitej mieli swe miejsce w strukturze społeczeństwa i wraz z innymi stanami stanowili cześć jego harmonijnie funkcjonującej całości. W czasie rozbiorów Polski już tylko część z nich przejawiała postawy lojalne wobec wspólnej ojczyzny i wyrażała czynnie swe patriotyczne do niej przywiązanie. W miarę upływu lat, coraz większe ich zastępy nastawiły się na współpracę z zaborcami, przyczyniając się w sposób dotkliwy do wyniszczania polskości..”.(Stanisław Kozanecki. List e -mail) Józef Ignacy Kraszewski w swej powieści „Żyd” przytoczył ich tok rozumowania: …w powietrzu czuć proch ale dla nas to nic złego… chłop polski nie lubi nas, wiemy o tym, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę głównie nam idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pole, za co ją rząd ukarze, zniszczy, wytępi, wydusi, wywłaszczy, a wówczas dla nas droga otwarta… Wobec takiej filozofii nie dziwi, że wielu bogatych Żydów sprzyjało wybuchowi powstania. Jednym z nich był znany przyjaciel powstańców Kronnenberg. A.L. Szcześniak w pracy „Judeopolonia” wspomina, że wyasygnował on na cele powstańcze 1 mln. złotych rubli. Kierownictwo powstania przeznaczyło je na zakup broni w Anglii (pewnie u angielskich Żydów). Inny Żyd Tugenhold, szpieg rosyjski zdradził Rosjanom szlaki przerzutu tej broni, tak że duża jej część dostała się w ręce rosyjskie. Po zgnieceniu powstania Kronnenberg został odznaczony przez cara najwyższym orderem i przyznał mu szlachectwo. A.L. Szcześniak w cyt. pracy zwraca uwagę, że współpraca Żydów z caratem w tłumieniu Powstania Styczniowego, a także w finansowym wspieraniu go, miała głębszy sens:… ”Upadek powstania i konfiskata przez carat 4254 majątków szlachty polskiej i grabież ziemi wysiedlonych na Sybir 7000 rodzin zaścianków szlacheckich stworzyło niebywałą okazję wykupu przez Żydów polskiej ziemi… Już w r. 1885 statystyki w Królestwie notują 2966 Żydów właścicieli lub dzierżawców dużych majątków…Na tym nie koniec. Ogólne straty polskie powstania wynosiły ok. 250 tyś osób. Był to olbrzymi cios wymierzony w polską substancję etniczną. Dotknął również ludność miast. Pojawiła się następna okazja wykupu tym razem własności miejskiej… Po powstaniu, w którym zginęło tak wielu, przeważnie młodych Polaków, na skutek stworzonych przez władze politycznych i gospodarczych warunków, wyemigrowało z Polski w latach 1864 – 1914 ok. 4,5 mln. przeważnie młodzieży, osłabiając znacznie potencjał ludnościowy Polaków. W tym czasie dzięki rozrodczości, a także polityki cara, wzrosła znacznie liczba ludności Żydowskiej na ziemiach polskich, lokując się przede wszystkim w miastach. A Szcześniak, op. cit. podaje następujący ich udział w poszczególnych latach: 1781 – 1856 – 1897 Warszawa 4,5% 24,3% 33,9% Łódź - 12,2% 40,7%
Następowała na ziemiach polskich zmiana struktury społecznej i narodowościowej . Pisał o niej Feliks Koneczny („Cywilizacja Żydowska” Warszawa 1997r): „Wolne zawody przechodziły w ręce żydowskie w nieproporcjonalnym odsetku. Prasa poszła w znacznej części na żołd Żydów; ekonomia żydowska zapanowała niepodzielnie nad stosunkami gospodarczymi, a po miastach topniała własność nieruchoma chrześcijańska. W miastach tubylcy uciekali przed Żydami na peryferia miasta. Handel żydowski przybrał cechy jakby monopolu, a rolnictwo popadło w niesłychane zadłużenie u Żydów, rzemiosło zaś grzęzło w nędzy i niestety w ciemnocie. Rozrost zaludnienia żydowskiego wyprzedzał przyrost ludności polskiej coraz silniej…” Stosunki polsko żydowskie w czasie I wojny światowej:
U zarania powstawania państwa polskiego po pierwszej wojnie Światowej “Jewrejskaja Żyzn” organ “Litwakow” z dnia 22. listopada 1915 pisał:…”Uznajemy zasadę samodzielności narodów, wszelako niepodległość Polski byłaby jaskrawym naruszeniem tej idei… Tylko dzięki obcym władzom i innym narodowościom istniała gwarancja, że Polska autonomia nie była niebezpieczna…” Tę wrogą postawę wobec budzącej się po latach niewoli Polski prezentowali również zagraniczni ziomkowie naszych Żydów. Np. apel syjonistow holenderskich zamieszczony 28.04.1918r w ” Joodsche Wachter” miedzy innymi zawierał następującą prośbę:…” A do Was panujący wszystkich państw całej ziemi zwracamy się z żądaniem…strzeżcie Izraela, nie dopuście do największego nieszczęścia, jakie w dwudziestym wieku nasz naród mogło dosięgnąć: nie dopuście do wolnej Polski, kosztem zniszczonego żydostwa” (J. Orlicki „Szkice z dziejów stosunków polsko – żydowskich 1918 –1949” Szczecin 1983 s.37). W miarę zbliżania się perspektywy powstania państwa polskiego, wrogość wobec niego wśród pewnych odłamów żydostwa narastała. W 1920 r. na dorocznej konferencji syjonistycznej w Londynie zapadły wg niektórych autorów (J. Krajewski cytuje za pracą ks. Józefa Kruszynskiego) tajne uchwały, w których między innymi znalazły się następujące sformułowania: “Akcja przeciwko Polsce ma być wszędzie przeprowadzana we wszystkich państwach Europy, Azji i Ameryki”. “Użyć wszelkich wpływów-aby granice państwa polskiego były jak najszczuplejsze. Utrudniać odbycie się plebiscytu na Śląsku i ujściu Wisły do morza”. „Wpływać na to, żeby Polskę złączyć z Niemcami, a rozbić jej przymierze z Francją”.
“Popierać i szerzyć w Polsce komunizm”. Nie tylko w apelach, publikacjach, dyplomacji, trudno było się doszukać patriotyzmu do Polski ówczesnych Żydów. Występowali oni również zbrojnie wobec naszego, co dopiero powstającego wojska. O tej sytuacji we Lwowie pisze Jan Krajewski (J. Krajewski: Białe Karty w sprawach Polsko-Żydowskich na przełomie XIX/XX wieku do 1939 roku. PWO. Warszawa 1989 ): “Patrole polskie, wysyłane w okolice dzielnicy żydowskiej, były systematycznie ostrzeliwane; w dniu 14 listopada na Zamarstynowie Żydzi wskazywali Ukraińcom miejsca ukrycia rannych żołnierzy polskich i tych, którzy nie zdołali się wycofać, nie oszczędzając także rodzin, których członkowie walczyli po stronie polskiej. Wielu z nich zamordowano…” Nie lepiej działo się w zaborze pruskim. Np. w Poznaniu liczba Żydów była niewielka. Jednak podjęli walkę z Polakami po stronie niemieckiej. Karol Rzepecki, pierwszy polski prezydent policji w Poznaniu tak wspominał te czasy: (K. Rzepecki: Powstanie grudniowe w Wielkopolsce. Poznaniu 1919)…”Niemcy a nawet Żydzi poczęli strzelać z okien do naszych patroli…odznaczali się w tym strzelaniu zza płota Żydzi, urzędnicy hakatyści i policjanci…”. Chyba najwięcej nienawiści do Polaków wykazywali Żydzi litewscy. Jedno z żydowskich pism wychodzących w Wilnie tak pisało: …”Gdyby była mowa o zmianie granic, to moglibyśmy się zgodzić na każde rozwiązanie, byle nie polskie. Gdyby nastąpiła tendencja oddania Wilna Polsce, wówczas musielibyśmy zmobilizować cale żydostwo do obrony naszej Jerozolimy litewskiej…”. A oto niektóre wspomnienia polskich dowódców wojskowych z r. 1919.: W. Sobieski: “Żydzi czynnie wspierali bolszewików, strzelając z okien do naszego wojska…”. Gen. Kopański: ” Z tyłu pada kilka strzałów karabinowych. Strzelają, jak się później okazuje- miejscowi Żydzi komuniści… Celowali w dowódcę, gdyż strzały ich trzy razy drasnęły me ramię…”. F. Koneczny: ” W Wilnie Żydówki wylewały kubły ukropu na przechodzące oddziały polskie”. Ks. dr S. Trzeciak: “…kiedy wymieniony 41 pp opuszczał ze względów taktycznych czasowo Lidę, to Żydzi z okien i dachów strzelali do żołnierzy naszych, lali wrzątkiem na nich i rzucali kamieniami. Kiedy zaś później wymieniony pułk ponownie zajął miasteczko, ludność polska wskazała na kloaki, do których Żydzi wrzucili siedmiu oficerów naszych, jako ostatnio wycofujących się postrzelili, pojmali, w okrutny sposób zmasakrowali i rzucili do kloaki”.
Poza w/w objawami fizycznego wyniszczania, przejawów indywidualnej nienawiści do polskości, trwała intensywna z nią walka w skali globalnej. Uczestniczyła w niej prasa nieomal całego świata będąca w rękach Żydów (o czym między innymi pisał H. Ford,) także świat finansowy, a zwłaszcza na niwie dyplomatycznej, liczne zastępy różnych doradców żydowskich poszczególnych rządów biorących udział w konferencji pokojowej w Wersalu. Silne lobby Żydowskie starało się wpływać nawet na skład naszej delegacji o czym świadczy następujące zdarzenie opisane przez A. Pruszyńskiego w pracy z 2008r pt. „Polacy – Żydzi” na podstawie informacji rodzinnej, a potwierdzone przez A.L. Szcześniaka w Książce „Judeopolonia” Radom 2001r.: Jeszcze przed przyjazdem delegacji polskiej u przedstawiciela Polski w Paryżu pojawił się jeden z Rothschildów z ostrzeżeniem: „ …jeżeli delegatem na konferencję będzie nadal pan Dmowski, to nie dostaniecie ani Gdańska, ani Śląska, ani Pomorza, ani Kresów.” W czasie wytyczania powojennych granic Polski owa groźba Rothschilda nabrała realnych kształtów. A. Pruszyński (op. cit) tym działaniom przypisuje nie przyznanie Gdańska Polsce.
W czasie, kiedy Polacy bronili swych granic przed atakiem bolszewików, Czechów (na Zaolziu), zmagali się z Niemcami w Wielkopolsce, Żydzi postanowili wykorzystać ich trudną sytuację poprzez:
- prowokowanie ludności polskiej do wywoływania ekscesów antyżydowskich, aby zdyskredytować Polaków w oczach państw koalicyjnych;
- organizowanie licznych manifestacji, zwłaszcza w USA, o charakterze antypolskim, aby usposabiać nieprzychylnie do Polski opinię światową;
- Deprecjonować wszelkie korzystne dla Polski propozycje odnoszące się do ustalenia granic (za A. Szcześniakiem. Op. cit). Zarówno cytowane wypowiedzi świadków zdarzeń, jak również opisane wyżej działania sprawiły, że w omawianym okresie rola naszych „sąsiadów” Żydów była niezbyt nam przyjazna, żeby nie powiedzieć- haniebna. Były w tym czasie także pewne działania nam przyjazne, zwłaszcza we Warszawie, lecz ich skala nie może zmienić ogólnego ich obrazu.
Stosunki polsko – żydowskie w okresie międzywojennym Minęło dwadzieścia lat życia w niepodległej Polsce. W Europie zaczął szaleć faszyzm i hitleryzm. Polska wykazała duża odporność na ówczesne europejskie prądy. Żydzi rozwijali w niej swą kulturę, bogacili się, praktykowali swe wierzenia w licznych bożnicach, szereg ich partii prowadziło bujne życie polityczne. Pokazywało się wiele żydowskich czasopism. Na tle tej wolności pewne ekscesy studentów i próba bojkotu gospodarczego nie wiele zmieniały w relatywnie korzystnych warunkach rozwoju mniejszości żydowskiej. Porównane z warunkami jakie miała w innych krajach Europy można powiedzieć, że wyróżniały się korzystnie. Można więc było spodziewać się życzliwości i sympatii do tej ich ojczyzny. Czy byli jednak, jak można było przypuszczać polskimi patriotami ? Z perspektywy czasu można powiedzieć, że dbali przede wszystkim o własny narodowy jak i indywidualny interes. Od najdawniejszych czasów, dzięki przywilejom danym im przez polskich władców, a następnie dzięki kolaboracji z władzami państw zaborczych, Żydzi polscy bogacili się kosztem innych warstw społeczeństwa. Na tych ziemiach i kosztem tego społeczeństwa powstawała akumulacja ich kapitału, która dzisiaj stanowi potęgę w skali światowej. Gromadzone na terenie Polski aktywa wypływały strumieniem do zagranicznych ośrodków finansowych, podnosząc potęgę gospodarczą odległych nam państw. Informacja przedwojennego MSW. mówi, że jedynie w latach 1933-1936 Żydzi emigrujący z Polski do Palestyny wywieźli z kraju, nie licząc osobistych kosztowności, złota, dewiz itp. walutę o wartości przekraczającej 226 mln ówczesnych złotych w czasie, kiedy cały zapas dewiz Polski wynosił 160 mln zł. Mimo tak znacznego wypływu aktywów ze skarbu państwa, majątek społeczności żydowskiej w kraju nie malał i według jej szacunków sama wartość ich nieruchomości wynosiła ok. 10 mld zł. (J. Orlicki. op. cit.). Lecz nie tylko zagrożenie gospodarcze było źródłem obaw bardziej rozgarniętych Polaków. Działania Żydów powoli, lecz systematycznie próbowały powiększać swe intelektualne (ideologiczne) oddziaływanie na społeczeństwo. Pisarz żydowski Ch. N. Bialik pisał w tym czasie: „Goje kiedyś może się dowiedzą, że myśl żydowska przenika powoli, jak trucizna w ich organizm państwowy” Walka toczyła się o zyskanie przewagi w inteligencji, czyli patrząc przyszłościowo w zyskaniu korzystnych proporcji miejsc dla młodzieży żydowskiej na uniwersytetach. Według obliczeń prof. Komornickiego w r. 1930/31 studenci żydowscy na Uniwersytecie Jagiellońskim , na prawie, stanowili 39,2%, na Uniwersytecie Wileńskim 33,3 %, na Uniwersytecie Lwowskim 32,3%, na Uniwersytecie Warszawskim 31,0%. Na innych wydziałach humanistycznych ów procent był nawet wyższy. Ów wysoki procent Żydów na uczelniach , ze względu na ograniczoną ilość miejsc, ograniczał dostęp do wiedzy miejscowej, polskiej młodzieży. Ta polityka edukacyjna po kilku już latach owocowała znaczną przewagą inteligencji żydowskiej w miastach i miasteczkach. I tak np. w samej tylko Warszawie mieliśmy przeszło 650 lekarzy – dentystów. Żydów, Jeszcze większe ich proporcja występowała w adwokaturze. Ks. Trzeciak wyliczył, 19 miast, gdzie w 1936 r. na 197 adwokatów nie było ani jednego Polaka. (J. Krajewski: Białe Karty… wyd. Ojczyzna 1989 r.) Ta sytuacja powodowała, że patriotyczne ugrupowania w sejmie starały się wprowadzić na uczelniach tzw. numerus clausus, przez wiele lat bez powodzenia, ze względu na skład ugrupowań politycznych w sejmie. W okresie międzywojennym pokazywało się w Polsce 130 pism w języku hebrajskim, funkcjonowało 15 teatrów. W miarę zaostrzania się konkurencji o wykształcenie na uczelniach dochodziło do zajść pomiędzy polskimi i żydowskimi studentami. Żydzi zadźgali w nich nożami co najmniej 4 studentów polskich: po jednym w Wilnie i Lwowie i dwóch w Lublinie. Trwała też w tamtych czasach intensywna agenturalna działalność Komunistycznej Partii Polski reprezentującej Żydów, a wykonującej polecenia Moskwy. Partia ta stała na stanowisku oddania Śląska i Pomorza Niemcom, a Kresów z Białostockiem i Lwowem Sowietom. I chociaż dziś historycy i pisarze Żydowscy żalą się na tamte czasy, to według prof. Jakuba Goldberga, w Polsce do II wojny światowej Żydom żyło się lepiej niż w innych europejskich krajach, poza Czechosłowacją.
Relacje polsko – żydowskie w czasie II wojny Światowej pod okupacją Bolszewików. Pozwalamy sobie przypomnieć słowa Hitlera, jakie wypowiedział niemal w przeddzień wybuchu II wojny światowej. W dniu 11 sierpnia 1939r. Hitler powiedział Jakubowi Burkhardtowi, Komisarzowi Ligi Narodów, że „Wszystko, co czynię, jest skierowane przeciwko Rosji i jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to zrozumieć, to będę zmuszony zawrzeć układ z Rosjanami, pobić Zachód i wtedy, po klęsce Zachodu, zaatakować Związek Sowiecki wszystkimi moimi siłami”. Aby zrealizować swój rzeczywisty plan podboju słowiańskiego Wschodu, Hitler zaproponował Polsce udział w Pakcie Antykominternowskim, do którego Paktu przystąpiła Japonia 25 listopada 1936r. Pakt Antykominternowski potrzebny był Hitlerowi do zrealizowania planu podboju Związku Radzieckiego przez jednoczesny atak ze wschodu i z zachodu. Stanowcza odmowa Polski w dniu 26 stycznia 1939r. przystąpienia do Paktu Antykominternowskiego spowodowała konieczność powstania frontu zachodniego, czego Hitler chciał uniknąć. Wojna obronna Polski we wrześniu 1939r., zmusiła Hitlera do zdrady Japonii i w rezultacie opór Polaków zapobiegł zagładzie Słowian. (www.radiopomost.com 27..08.09 …) I co należy podkreślić, również inteligencji żydowskiej w Polsce, dając jej czas na przemieszczenie do ZSSR. Pośrednio, postawa Polski uratowała również żydowskie struktury polityczno – gospodarcze i ich aktyw kierowniczy ZSSR. (R.J.) Tym czasem przegrana wojny przez Polskę przyniosła jej ludności ogrom cierpień i bólu. O tej tragedii narodu, o zbrodniach na nim dokonanych świat milczy. Nie ma filmów o bezprzykładnym bohaterstwie Polaków o ich heroicznych zmaganiach z dwoma okupantami, o ich poświęceniu dla innych, nawet obcych. Po prostu cisza. Nie ma pisarzy, nie ma wydawnictw, które z setek tysięcy relacji naocznych światków utrwalałyby pamięć o pokoleniu Polaków, które poświęciło radość życia i samo życie dla ratowania europejskiej kultury i cywilizacji. Kilku odważnych autorów, zamiast zasłużonej chwały za ujawnianie prawdy, jest przemilczanych, atakowanych, a nawet ciąganych po sądach za przekroczenie tzw. „poprawności politycznej”, czyli wskazanie morderców uczestniczących w dobijaniu konającej Polski. Ci, choć tyle lat minęło od tamtych czasów, żyją sobie nadal spokojnie w swych pałacykach, luksusowych apartamentach, wysoko wynagradzani i pilnują, by światło o ich czynach nie wymknęło się z zaplombowanej na trwałe historii tych ziem. Prawdziwa historia jest tak okrutna, że nawet język polski nie znajduje adekwatnego określenia. To co stało się w 1939r po wkroczeniu sowietów na teren Polski nie można nazwać ludobójstwem, ani holokaustem, gdyż te określenia mówią o spowodowaniu śmierci masowej lecz w sposób gwałtowny, przez strzał w tył głowy, (Katyń), lub przez zabicie gazem (Auschwitz). Tym czasem śmierć naszej ludności na Kresach poprzedzona była sadyzmem i okrucieństwem (obcinanie członków, oślepianie, przypalanie i wiele innych tortur, rozciągniętych w czasie, a powodujących straszliwy ból i cierpienie (widok torturowania bliskich). Jeśli więc ten rodzaj wyniszczania narodu dotyczył setek tysięcy to jak takie zdarzenie nazwać?! Może z angielska „atrocious” czyli okropny, ohydny, lecz i to określenie wydaje się za słabe. Pozostaje nam więc jedynie opis tej ohydy, okropieństwa towarzyszący zabijaniu naszej ludności na Kresach, po wejściu tam Sowietów.. Dowódca AK. Stefan Rowecki odnotował: …”Ujawniło się, że ogół żydowski we wszystkich miejscowościach, a już w szczególności na Wołyniu, Polesiu i Podlasiu.., po wkroczeniu bolszewików, rzucił się z całą furią na urzędy polskie, urządzał masowe samosądy nad funkcjonariuszami Państwa Polskiego, działaczami polskimi, masowo wyłapując ich jako antysemitów i oddając na łup przybranych w czerwone kokardy mętów społecznych…” Jerzy Robert Nowak czerpiąc z licznych prac przyczynkowych napisał książkę pt. „Przemilczane zbrodnie” w której przedstawia to co działo się nie tylko na Wołyniu, lecz w całej strefie okupowanej przez Sowiety, a jednocześnie nie ukrywa sprawców tych okropieństw i nieszczęść. Podążmy więc jego śladem: Jeszcze w czasie działań wojennych Żydzi zaatakowali Polaków w Grodnie. Z bronią długą i krótką atakowali rodziny inteligencji polskiej, urzędników, a nawet żołnierzy w pobliskich miasteczkach: w Skidlu, Łumnie, Jeziorach i innych. Strzelali zza węgła, a kiedy polskie wojsko odeszło i przyszli sowieci, ich czołgami kierowali również miejscowi Żydzi, Wziętych do niewoli Polaków, wskazanych przez miejscowych Żydów mordowano stosując nieludzkie tortury. Przed śmiercią okrutnie ich kaleczono obcinając nosy, uszy, członki, wydłubywano oczy, wiązano drutem kolczastym, przywiązywano do czołgów i wleczono po kamienistych ulicach. Trupy wrzucano następnie do przydrożnych rowów i lejów po bombach. Jęki i krzyki mordowanych było słychać nawet kilka km. Od miasta.(op. cit. s 17). Brutalne represje dotknęły nie tylko mieszkańców Grodna, ale całego powiatu grodzieńskiego. Dywersja bojówek żydowskich miała miejsce również w Skidlu, Rożyszczach, w Stepaniu, Skałacie a jednocześnie Żydzi uaktywnili się jako przewodnicy dla armii najeźdźców. Byli też pierwsi w rozbrajaniu polskich żołnierzy nie szczędząc im upokorzeń, obelg i drwin. Ścigali próbujących uciec przed sowietami jak dziką zwierzynę. Po wkroczeniu wojsk sowieckich na ziemie polskie na tle atmosfery przygnębienia miejscowej ludności szczególnie boleśnie przez nią była odczuwana zdrada „sąsiadów” ludności żydowskiej, demonstrującej swą radość i „tańczącej na polskim grobie”. Całowali czołgi najeźdźców i przeżywali jakby fizyczną ekstazę i straszliwą wrogość do Polaków. W następnych miesiącach wyłapywali w miastach i po wsiach Polaków, uciekinierów z okupowanej przez Niemców części kraju, a przede wszystkim przedstawicieli polskiej inteligencji, ziemian, i wszystkich podejrzanych o polskość. Jednocześnie rozpoczęły się mordy. Zamordowano lwowskich działaczy studenckich., dominikanów w Czortkowie, polskich policjantów w Kołkach i Sarnach i wielu innych miejscowościach. Szczególne okrucieństwo przejawiali żydowscy wyrostkowie. Świadek zajścia tak opisuje jedno z wydarzeń:… „zgraja 10 – 15 żydowskich wyrostków zaatakowała młodego żołnierza na ulicy, którą przechodziliśmy. Przy pomocy noży, pałek i bagnetów, każdy z nich chciał mieć udział w mordzie”. W cytowanej książce J.R. Nowaka można znaleźć liczne opisy podobnych mordów cywilów, żołnierzy, oficerów, hrabiego Skirmunta, i tysiące innych naszych rodaków. Równolegle do tych wydarzeń samosądów miało miejsce powszechne donosicielstwo skutkujące cierpieniami i bólem, gorszymi od nagłej śmierci. Miejscowi Żydzi donosili swym rodakom z NKWD o miejscach zamieszkania polskich rodzin. Te były bezbronne. Ich ojcowie i bracia zginęli lub byli w obozach jenieckich. Matki, żony, siostry, córki stały się pastwą gwałtów. Ich domostwa rabowano. Całe rodziny, nocą, w czasie mrozów, ładowano do bydlęcych wagonów i wieziono na Sybir w strasznych warunkach, mrozu, braku picia, jedzenia i urządzeń sanitarnych w zaplombowanych wagonach. Słabsi umierali i tych wyrzucano z wagonów w bezludne, mroźne, pustkowie. Setki opisów tych tragedii można znaleźć w pamiętnikach tych nielicznych, którzy przeżyli i którym udało się po wojnie wrócić do ojczyzny. Straszny w tych czasach był los dzieci. W opisywanym w książce przypadku aresztowano wpierw ojca, lekarza pozostawiając matkę i czwórkę dzieci bez środków do życia. Tej, starającej się ratować przed wyjazdem na Sybir, odebrano dzieci, które wraz z innymi zamknięto w barakach. Kiedy Niemcy zaatakowali swych do niedawna sprzymierzeńców, sowieci pilnujący dzieci zamknęli drzwi ich baraków żelazną sztabą i pozostawili je bez jedzenia i picia, a sami uciekli.
Podobnych, strasznych tragedii matek i dzieci pozbawionych swych ojców w zapisach o tamtych czasach znajdujemy sporo. Niestety, źródłem tych tragedii były donosy Żydów i Żydówek. Trudno w krótkim opracowaniu przekazać czytelnikowi obraz owego morza nieszczęść. O wyczynach stworzonych przez Żydów tzw. „czerwonej milicji”, o stworzonym dla Polaków piekle. Oficerów wojskowych wywożono, broniących się rozstrzeliwano, na uciekających przez Karpaty do Rumunii urządzano polowania jak na dzikiego zwierza.
Wstrząsający jest ustęp cytowanej książki traktujący o sądowych i więziennych katach opisywanej narodowości; o strasznych torturach przez tych zwyrodnialców stosowane. Ich opis (już w powojennej Polsce, lecz przez tych samych żydo- bolszewików) podaje H. Pająk w rozdziale „Zbrodnicze metody śledcze” w swej książce pt. „Rządy Zbirów” (Henryk Pająk, Stanisław Żochowski, „Rządy Zbirów 1940 – 1990” Lublin 1996r). Oddzielną historię stanowi udział Żydów w okrutnych deportacjach Polaków. J.R. Nowak w tym dziale opisuje jak bili Polaków kolbami karabinów, rabowali polskie mienie, wskazywali których Polaków wysiedlić. Z zamieszczonych w tym miejscu wspomnień dowiadujemy się, że na każdej furmance był Żyd z karabinem, że Żydzi nadzorowali deportację Polaków na Syberię, o gehennie w czasie transportu i o okropnych warunkach życia i pracy na niegościnnej ziemi. Deportowano ok. 1,5 mln Polaków i tyle samo było tragedii poszczególnych osób wypędzonych z swego kraju i swego domu. Ponurym dopełnieniem obrazu nieszczęść, których sprawcami byli Żydzi stała się masowa likwidacja więźniów politycznych dokonana po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej w 1941r. A. Szcześniak (op. cit. s 87) pisze jak „NKWD przy pomocy milicji żydowskiej rozstrzeliwało przed ewakuacją zarówno skazanych na ciężkie kary, jak również wszystkich chorych i słabych fizycznie, niezdolnych do przetrzymania długiego pieszego marszu w najcięższych warunkach” Autor wspomina o mordowaniu polskich więźniów w Łucku, Oszmianie, Wołożynie, Czortkowie, Tarnopolu i w okolicach Briańska. Opierając się na materiałach źródłowych z tamtych czasów przytacza świadectwo masowego mordu w Berezweczu: „Po wkroczeniu Niemców otwarto bramy więzienia. Miejscowi Polacy szukali swoich bliskich. Na terenie więzienia zastali doły pełne okaleczonych trupów, powiązanych drutem. Część ciał nie posiadała kończyn, uszu, języka. Wszystko wskazywało na to, że przed śmiercią byli okrutnie torturowani. W innym miejscu cytuje dane z monografii prof. R. Szawłowkiego:…”Blisko wioski Folwarki Tylwickie niektórych więźniów rozstrzelano, innych, z braku kul, zabito bagnetami i kolbami karabinów.
Trudno wyobraźnią objąć masowość tych ohydnych zbrodni. W Kownie po mieście krążyły odkryte ciężarówki z stojącymi w nich Żydami, którzy wskazywali szoferom drogę według podanych adresów, Inne pełne nieszczęśliwych ludzi, często z małymi dziećmi i zgrzybiałymi starcami, wiozły ich do zagłady. We Lwowie milicja żydowska wymordowała w czterech wielkich więzieniach, szczególnie w Brygidkach i Zanarstynowie ok. 8 tyś. ludzi, w tym kobiet i dzieci. Zabici byli strzałem w tył głowy. Inni mieli czaszkę zmiażdżoną od uderzenia tępym narzędziem. Przy ul. Kazimierzowskiej więzienie wraz z więźniami spalono. Trudno nazwać szczęśliwcami tych, którzy czasowo ocalili życie. Załadowano ich do wagonów (ponad 40 osób w jednym) i ruszali w długą drogę na Sybir. W środku wagonu była dziura służąca za ubikację. W wagonach panował straszny smród i zaduch. Nie dawano wody, jedzenia, ludzie płakali, mdleli, modlili się prosząc o ratunek i litość. W ten sposób wypędzono z domów i zesłano na Sybir ponad 1,5 mln osób. Zaledwie kilkaset wróciło, schorowanych, po wojnie do kraju. Los naszych rodaków na Syberii, opisany przez tych co przetrwali to piekło, jest powszechnie, niestety tylko Polakom znany. Głód, mróz, praca ponad siły, krzyki pilnujących NKWDzistów, bicie, lżenie, upokarzanie, szydzenie czyli cierpienia fizyczne i psychiczne powiększały liczbę chorych i zgonów. Nieliczni przetrwali, a wróciwszy musieli zapomnieć, któremu donosicielowi zawdzięczają swój los. W początkowych dniach owej strasznej okupacji żydo-bolszewickiej rozegrał się dramat oficerów polskiej armii, na których wyrok podpisał minister spraw wewnętrznych, jeden z żydowskich przywódców sowietów, Beria. Ponad dwadzieścia tysięcy patriotycznej elity polskiego społeczeństwa zamordowano strzałami w tył głowy i zasypano w masowych mogiłach. Ta skala ludobójstwa rzuca po dzień dzisiejszy cień na rosyjski naród, który w tej sprawie nie miał nic do powiedzenia. Sprawcy mordu nie zostali ukarani. W dalszych latach wojny z okrucieństw zasłynęła tzw. Brygada Kowieńska” złożona z Żydów. W nocy z 28 na 29 stycznia 1944 r zaatakowała polską wieś Koniuchy. Zamordowano tam 46 Polaków w tym kobiety i dzieci.
Obok tych tragedii, których źródłem były bezpośrednie działania żydo-bolszewików, było i morze innych, wynik ohydnych okrucieństw części ludności ukraińskiej działającej w ramach OUN – UPA . Jednak i tych praprzyczynę trzeba szukać w wieloletniej propagandzie żydo–bolszewików, rozbudzającej nienawiść niepiśmiennej biedoty do swych zamożniejszych ziomków, a wśród nich do tzw. „polskich panów”. Po wytępieniu przez „rewolucjonistów” ukraińskich elit, tę zrodzoną nienawiść skierowano na Polaków, zwłaszcza tych chronionych w okresie międzywojennym przez polskie państwo. Ten nurt nienawiści stale podsycany przez Sowietów został wzmocniony ukraińskim nacjonalizmem karmionym przez ideologię Doncewa. Ta nawoływała do mordowania wszystkich nieukraińców, a nawet tych Ukraińców, którzy sprzeciwiali się tej ideologii mordów. Tą drugą falą nienawiści objęci zostali i Żydzi, jeszcze nie dawno panowie życia i śmierci na tych terenach. Opis skali zrodzonego z tych dwóch nurtów ludobójstwa znajdziemy w dziełach Siemiaszków, Edwarda Prusa, Władysława Kubowa i wielu innych. Ludność żydowska zamieszkała na terenach wschodnich II Rzeczypospolitej miała więcej szczęścia od swych ziomków z dzielnic zachodnich i centralnych. Hitlerowcy zjawili się tam nieomal dwa lata później. Dwa lata w tamtych czasach, kiedy każdy przeżyty dzień był błogosławieństwem, było bardzo dużo. Znaczna jej cześć zdołała się ewakuować i pozostawać poza zasięgiem gestapowskiej administracji, i uniknąć skutków nienawiści drugiego narodu aspirującego do rządzenia światem.. W imperium Żydo–bolszewickim żyło wielu Żydów, którym nie odpowiadał system narzucony przez ich ziomków. Swą przyszłość widzieli raczej wśród swych ziomków z Zachodu. Kiedy nadarzyła się możliwość wyjścia z “Sowieckiego Raju”, cześć tej zbiorowości skorzystała z okazji, zgłaszając się w szeregi armii Andersa. Lecz i tutaj następowała sprzeczność ich i polskich interesów. Oto wspomnienie jednego z Sybiraków (Gazeta Polska. 10.02.1994):”… W Kijowie przebywałem kilka dni i tam dowiedziałem się od spotkanych Polaków, że w mieście istnieje i funkcjonuje Polska Delegatura. W delegaturze urzędowali sami Żydzi. Nie było ich w tajdze syberyjskiej, nie było ich w obozach pracy, byli natomiast w urzędach i magazynach Delegatury. Byli ubrani w amerykańskie ciuchy, siedzieli za stołami, zajadali amerykańskie smakołyki i popijali kawę. Byli to polscy Żydzi, albowiem rozmawiali między sobą po żydowsku, a z nami po polsku… W delegaturach można było żyć wygodnie… Ja wynędzniały, i wygłodzony patrząc na ten skarb, doznałem wstrząsu. Otrzymałem niewielką ilość sucharów, konserw, cukru, kaszy słoniny i innych artykułów… w latach 41-43 w obozach pracy w tajdze syberyjskiej przebywało jeszcze dużo Polaków. Pracowali oni przy wyrębie tajgi, a jedynym wynagrodzeniem za ich katorżniczą pracę były głodowe racje żywnościowe. W tym samym czasie Żydzi pracujący w Polskich Delegaturach opływali we wszystkie luksusy pomocy amerykańskiej i nie zrobili nic, ażeby przyjść z pomocą umierającym z głodu Polakom”. Stalin, zgodził się na sformowanie polskiej armii na terenie ZSSR w czasie, kiedy pomoc wojskowa (dostawy broni) zachodnich aliantów była dla niego niezbędna dla przetrwania. Idąc na to ustępstwo wobec, wówczas jeszcze sojuszniczego, rządu polskiego w Londynie, realizował własne plany.
- ograniczył liczbowo wielkość możliwych do sformowania jednostek Wojska Polskiego;
- przez manipulację informacyjną sprawił, że Żydzi z dawnych terenów Polski pierwsi zgłaszali się w punktach werbunkowych, wypełniając kontyngent liczbowy polskich wojsk;
- setki tysięcy Polaków, pragnących wydostania się z nieludzkiej ziemi i chętnych do odwetu nad hitlerowskim wrogiem, zgłaszało się do punktów werbunkowych, na skutek spóźnionej informacji w czasie, kiedy duża cześć kontynentu wypełniona była już przez Żydów. Odmowa ich przyjęcia do wojska była dla nich kolejną klęską życiową, tym dotkliwsza, że ich szczery patriotyzm napotkał barierę obcych narodowo interesów. W tej sytuacji musiało dojść do wzajemnych niechęci, wykorzystanych zarówno przez propagandystów sowieckich jak i żydowskich do nazwania ich antysemityzmem. Taka etykieta, przylepiona rządowi polskiemu na emigracji w czasie tuż po Holocauście, powodowała nieobliczalne szkody dla sprawy polskiej. Stalin, przez swą misterną grę osiągnął zrodzenie się na świecie niechęci do Polaków i ich niepodległościowych dążeń. W ramach globalnie zakreślonego celu – skłócenia Polaków z Żydami, poszczególne ogniwa sowieckiej władzy wykazywały w tej materii wiele własnych inicjatyw. Sowieci z jednej strony ograniczali zakres ewakuacji ludności żydowskiej, z drugiej rozpuszczali wśród niej pogłoski, że to Polacy sprzeciwiają się jej wyjazdowi. Zasada dziel i rządź była wszechstronnie przez nich stosowana. Żydzi parli do wojska sięgając nieraz do metod szantażu. (W jednej z depesz do gen. Sikorskiego, gen. Anders podaje: “Otrzymałem już zapowiedź rabinów, w liczbie kilkuset osób, że jeśli ich nie wywiozą, to będą depeszowali do Rooswelta”, cytat za K. Kersten: Polacy Żydzi Komunizm. NOW. 1992) Opory polskiej kadry oficerskiej w przyjmowaniu nieproporcjonalnie dużej liczby Żydów do swych jednostek miały swe uzasadnienie w wątpliwościach co do ich polskiego patriotyzmu. Wątpliwości te znalazły pełne uzasadnienie po przybyciu jednostek polskich na teren Palestyny. Nastąpiła tam masowa dezercja Żydów. K. Kersten op. cit. tak pisze o tym okresie: Dezercje żołnierzy Żydów zaczęły się w 1942 roku podczas stacjonowania jednostek PSZ w Palestynie… W 3 Dywizji Strzelców Karpackich we wrześniu i październiku zdezerterowało 171 Żydów, ogólna liczba dezerterów Żydów w r. 1942 sięgnęła 643.
Zło dobrym zwyciężaj. Stosunki polsko – żydowskie na ziemiach polskich zajętych przez Niemców. Na ziemiach polskich okupowanych przez Niemców sytuacja Żydów była tragiczna. Celem najeźdźców obok powiększenia dla Niemców „przestrzeni Życiowej” kosztem Polaków było, całkowite wyniszczenie Żydów. Ich sytuacja była nieporównywalnie gorsza od ich ziomków, żyjących w państwach zachodnich. Wielką przeszkodą w ich ratowaniu był fakt, „że olbrzymia większość z pośród nich była niezasymilowana. Kiepsko mówili po polsku, mieli najczęściej niewielu polskich przyjaciół, nosili odmienne stroje… a największą trudność sprawiała bierność samych Żydów.(Richard C. Lukas: Zapomniany Holocaust. Kielce 1995 r). Aleksander Graf Pruszyński w jednej ze swych publikacji dotyczącej stosunków polsko – żydowskich pisał: „Ówcześni Żydzi w Polsce niewiele przypominali obecnych. Żyli praktycznie między swoimi w stworzonych przez siebie gettach. Mówili językiem „jidysz” odmiennym od polskiego,, inaczej się ubierali, mieli inny typ fizyczny. Tylko ok. 15% było zasymilowanych, mówiło dobrze po polsku i miało polskich przyjaciół ,którzy mogli im pomóc skryć się przed Niemcami”. C. Lukas (op. cit.) cytuje jednego z Polaków pomagającemu w ukrywaniu Żydów: Czy wyobrażacie sobie jak trudno było uratować kogoś, kto miał semickie rysy twarzy? Trzeba było ich trzymać w ukryciu cały czas… Wywalczona przez rabinów separacja Żydów od Polaków, utrwalona ich przedwojennym działaniem, stwarzała dodatkową trudność. Klimat obojętności w pierwszym roku wojny zaczął zmieniać się w niechęć a nawet wrogość wobec informacji o działaniach ich ziomków wobec Polaków pod okupacją sowiecką. Tym czasem o ile na początku wojny wydawało się, że sytuacja Żydów w gettach jest bezpieczniejsza od sytuacji Polaków, na których okupant urządzał łapanki, aresztowania i rozstrzeliwania, już od czasu najazdu Hitlera na ZSSR sytuacja Żydów znacznie się pogorszyła i rozpoczęła się ich masowa eksterminacja. Mimo doznanych od Żydów cierpień na Wschodzie, współczucie wobec ich miejscowych ziomków, czerpiące miłosierdzie z chrześcijańskiej wiary, przeważyły, Rodziła się powszechna chęć pomocy, ograniczona oczywiście terrorem okupanta i stworzonymi warunkami ekonomicznymi. Dziś trudno sobie nam wyobrazić heroizm tych naszych rodaków, którzy ryzykowali swe życie i życie najbliższych dla uratowania obcego im człowieka. Tym bardziej, że aresztowani w czasie łapanek Żydzi, pewni śmierci, wydawali Niemcom Polaków, którzy ich przechowywali. W dzisiejszym społeczeństwie trudno pojąć, jak było możliwe, pod groźbą kary śmierci, przy ciągłych rewizjach mieszkań, przyjąć obcego człowieka do domu, zapewnić mu wyżywienie kosztem swoich skromnych kartkowych przydziałów żywności, dbać o jego higienę, dostarczać lekarstw w razie choroby, i żyć przez kilka lat w strachu przed dekonspiracją. Różne też były warunki zapewnienia schronienia w miastach a inne na wsi. Tam, gdzie wszyscy się znali, wzajemnie odwiedzali, każda zmiana zachowań, np. większe zakupy, budziła ciekawość i groziła ujawnieniem ukrywanego, a w następnie śmierć całej rodziny, a nawet spalenie całej wioski. W miastach zasady konspiracji zmuszały do ciągłej zmiany miejsca ukrycia, a tym samym angażowanie w ratunek Żyda wielu osób i to przez cztery lata! Czy żyją na świecie ludzie zdolni do takich poświęceń dla obcych? Jedynie w Polsce znalazło ich się tak wielu! Oprócz tej formy ratunku tego historycznie nieprzychylnego nam narodu ludzie wykształcili szereg innych sposobów pomocy. Jedną z nich był szmugiel żywności do getta. Wykorzystywano w tym celu dzieci, gdyż te mogły przecisnąć się przez szczeliny w murze. Bez tej pomocy Polaków ludzie w getcie poumieraliby z głodu. Tysiące ludzi dobrej woli wspomagało nieszczęśników w każdy możliwy sposób: dostarczając im fałszywe dokumenty, przekazując informacje o działaniach i zamierzeniach Niemców, Polscy kolejarze ostrzegali Żydów wiezionych do obozów zagłady co ich tam czeka wbrew kłamstwom ich konwojentów itp. Polskie zakonnice i polscy duchowni kryli w zakonach i świątyniach tysiące żydowskich sierot, dając im utrzymanie, wychowanie i nauczanie (szacuje się że zakonnice prowadziły ok. 200 ochronek w których przechowywało się tysiące dzieci). Powstały nielegalne organizacje zajmujące się działalnością charytatywną i ratowaniem Żydów np. Żegota, a AK zaopatrywała w broń powstańców getta. Przez cały czas, rząd polski na uchodźctwie nie przestawał upominać sojuszników o potrzebie wzmożenia pomocy dla tego nieszczęśliwego narodu. Sam ze swoich skromnych środków przeznaczał ogromne sumy na pomoc nieszczęśnikom. (w styczniu 1943 r –150 tyś. zł by dojść w sierpniu 1944 r. do 4 mln zł.)
Wdzięczność postrzegana inaczej. Żydzi i Polacy po drugiej wojnie światowej. W 1945r. do Polski wróciło ok. 100 tyś. Żydów, którzy w latach 1940 – 1941 uciekli do Sowietów i byli deportowani do Kazachstanu lub na Syberię. Powołana przez Bolszewików władza do rządzenia Polską składała się głównie z Żydów. Działali pod ochroną potężnego władcy sowieckiego imperium, ministra spraw wewnętrznych Berii. Skład personalny rządzącej krajem Żydo-bolszewickiej mafii opisał H. Pająk (op. cit. w rozdziale „Prawo rasy wyższej”). Ta mafia, nazywana też Biurem Politycznym i Komitetem Centralnym PZPR wsławiła się w pierwszych latach powojennych zbrodniami i terrorem, częściowo opisanym w cytowanym dziele. Aleksander Graf Pruszyński w swej pracy (op. cit) podaje, że pod ich władza, w latach 1944 – 1954 zginęło 70 tyś. Polaków, a milion, w tym większość chłopów przeszło przez więzienia. O zbrodniczych metodach śledczych jakie wobec więźniów stosowano można dowiedzieć się z cytowanej już książki H. Pająka i A Żochowskiego op. cit. s.167 – 178. Pod rządami swych ziomków uaktywnili się członkowie tej zbiorowości. Po II Wojnie Światowej fala Żydów ze Wschodu, w drodze na Zachód, znalazła chwilową przystań w Polsce. Rejestry archiwalne byłej szczecińskiej Delegatury Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym zawierają ok. 150 nazwisk Żydów, ukaranych …za przemyt, cynkciarstwo i spekulacje. Jak pisze J. Orlicki:” Gangi przemytnicze wywoziły całymi tonami deficytowe artykuły… zdobywane w drodze przestępczej od dysponentów ówczesnych dostaw UNRRA… przemycali do kraju… materiały… za które pobierali paskarskie ceny…”. A jaką postawę przyjęli ci uratowani przed śmiercią przez Polaków Żydzi? Jak pisze A. Pruszyński tylko nieliczni uratowani podziękowali swym wybawcom. W TVN pokazano rozmowę z jednym z tych szczęśliwców mieszkającym obecnie w Izraelu. Założył rodzinę a jej dzieci są już dziś dorosłymi. Dopiero po sześćdziesięciu latach syn i wnukowie odwiedzili w Polsce wybawców by podziękować w imieniu dziadka, który pytany o ten wyjazd powiedział „dobry goj to martwy goj, nie mam za co dziękować. Również zastanawia stanowisko niektórych Żydów chronionych w czasie niemieckiej okupacji, wobec ich wybawców, prześladowanych przez ich ziomków po wojnie. Literatura nie opisuje takich przypadków. Działania Żydów w czasie i po rewolucji październikowej wywołały okrutną nienawiść do nich Niemców; Ukraińcy pozbawieni wówczas swoich elit i informacji o przyczynach ich zagłady zrodzili dziką nienawiść do wszystkich obcych, nieukraińców. Jedynie Polacy, pomimo tak wielu krzywd doznanych przez ten obcy naród, potrafili w czasie jego nieszczęścia zapomnieć o urazach i przyjść mu z pomocą. Miast nienawiści ich przedstawiciele czekają jedynie na akt przeproszenia. I tak Jerzy Robert Nowak w pracy „ Kogo muszą przeprosić Żydzi” (Warszawa 2001) wskazują na oczekiwane przez Polaków przeproszenie za:
- zdradzanie nas na rzecz zaborców;
- licznych Żydów szpicli i donosicieli w służbie carów;
- koncepcję Judeo – Polonii
- rozliczne kampanie antypolonizmu;
- rolę w partii zdrady narodowej – KPP;
- zdradę Polski na Kresach w latach 1939 – 1941;
- zbrodnie w Koniuchach i Nalibokach;
- rolę w stalinizacji Polski;
- gospodarcze niszczenie Polski w dobie stalinowskiej;
- zaprzepaszczenie tak wielu polskich szans po 1989r.
Autor Stanisław Wysocki w pracy „Żydzi przeproście!” (Warszawa 1998) rozszerza tę listę żądając przeprosin za:
- Służalcze wysługiwanie się Sowietom na wschodnich terenach Polski zajętych przez nich po 17 września 1939r;
- wprowadzenie i utrwalenie władzy w naszym kraju na wzór sowiecki oraz opanowanie w niej kluczowych stanowisk;
- bestialskie znęcanie się nad niewinnie aresztowanymi patriotami polskimi i ich masowe uśmiercanie w ubeckich kazamatach więziennych;
- opanowanie kierownictwa „Solidarności” i przejęcie za jej pośrednictwem władzy w Polsce po 1989r;
- wprowadzenie przez T. Mazowieckiego tzw. Grubej kreski oznaczającej pozostawienie w spokoju, bez żadnych rozliczeń, wszystkich prominentów byłej PRL;
- szkody wyrządzone państwu i narodowi polskiemu przez wyprzedaż za bezcen, obcym, naszych zakładów pracy;
- szkody wyrządzone polskiemu rolnictwu – zgodę na znaczne obniżenie produkcji rolnej, by Polska mogła stać się importerem żywności z krajów zachodnio – europejskich;
- rzadko spotykane zażydzenie polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych;
- oskarżenia Polaków o antysemityzm;
- oskarżanie Polaków o współudział a Holokauście;
- wyszydzanie polskiego patriotyzmu i tradycji narodowych;
- napastliwe ataki na Kościół Katolicki;
- upowszechnianie kłamstw o wydarzeniach kieleckich w 1946 r. i marcowych w 1968 r. Nikt nie jest w stanie ująć w liczbach ile upokorzeń, cierpień i utraty istnień ludzkich miało początek w działaniach owych niewdzięcznych synów naszej ziemi. Około 2 mln naszych rodaków wypędzono z ich ojcowizny i skazano na śmierć, w najlepszym wypadku wieloletnią tułaczkę. Kto na nich donosił do NKWD o ich statusie społecznym i znaczeniu dla polskości? Kto wskazywał domy w których mieszkali? Kto uczestniczył w grabieniu ich mieszkań i strzeżeniu, by uciekając w czasie wywózki nie uratowali życia? Kto wulgarnością, obelgami znęcał się w czasie ich konwojowania i doprowadzał do upokorzeń? Czy nie powinniśmy odnaleźć sprawców tej wielkiej tragedii? Minęło 70 lat od najazdu na Polskę jej sąsiadów. Doświadczenia tamtych czasów wciąż dają znać o sobie, a narosła niechęć przez pewne środowiska Żydowskie stale jest podsycana. Pojawiają się różne paszkwile jak prace Kosińskiego, Grossa, w Gazecie Wyborczej, Tygodniku Powszechnym i innych czasopismach. Jednocześnie polityka rządu robi wrażenie, jakby rozwojowi kraju przeszkadzała polskość i polscy patrioci. Dlatego tak ważne dziś staje się zawołanie: Żeby Polska była Polską! Dr Rudolf Jaworek
Wojna z „‑reżimem” Łukaszenki, część III Święto kultury polskiej nad Uszą W tym roku trzecie kolejne na Białorusi – po Stołpcach i Wołożynie – święto kultury polskiej celebrował w lipcu br. Nieśwież. W całym mieście pojawiły się plakaty anonsujące program święta, o którym informowała również lokalna gazeta „Niaswiżkija nawiny”. Nad ulicami rozwieszono transparenty z tekstami w języku białoruskim: „10-12 LIPIENIA – DNI POLSKAJ KULTURY U NIASWIŻY” I „WITAJEM UDZIELNIKAU SWIATA POLSKAJ KULTURY”. Bogaty program zainaugurowało otwarcie w foyer Rejonowego Centrum Kultury i Wypoczynku wystawy „Polska literacka”, eksponując polskie i rosyjskie wydania książek m.in. Kraszewskiego, Sienkiewicza, Żeromskiego, Parandowskiego, Wachowicz, Auderskiej i innych autorów. Nie zabrakło też Mickiewicza wydanego po rosyjsku w serii „Biblioteka ucznia” i obu tomów „Nieświeskich wspomnień” wydanych staraniem Stowarzyszenia Nieświeżan. Eksponowane pozycje figurują w katalogu nieświeskiej Biblioteki Rejonowej. Nazajutrz na scenę w tymże centrum wyszli aktorzy nieświeskiego teatru im. Urszuli Radziwiłł, prezentując znakomicie zagrany spektakl pt. „Czarna dama Nieświeża”. Rzecz o tragicznym romansie króla Zygmunta Augusta i księżnej Barbary Radziwiłłówny. Całości dopełniały wierne epoce stroje aktorów i symboliczna scenografia oparta na elementach historycznej architektury Krakowa, Wilna i Nieświeża. Takiego przedstawienia nie powstydziłby się niejeden teatr zawodowy! Kulminacyjnym dniem święta była sobota, 12 lipca. W odrestaurowanym ratuszu miejskim pod hasłem ”Witają Was przodkowie Radziwiłłów” spotkali się na inscenizowanej imprezie z udziałem aktorów teatru uczestnicy i goście święta kultury polskiej. W tym samym czasie w auli ratusza odbywała się konferencja prasowa, w której obok przedstawicieli władz państwowych i obwodowych z Mińska wzięli również udział przewodniczący nieświeskiego Rejonowego Komitetu Wykonawczego Igor Makar oraz prezesi Związku Polaków na Białorusi (ZPB) Józef Łucznik i prezes mińskiego obwodowego oddziału związku Mieczysław Łysy. Z jego wypowiedzi wynika, że na terenie obwodu mińskiego żyje 30 tysięcy Polaków, funkcjonuje 16 oddziałów związku i działają 3 polskie domy, w tym jeden w Nieświeżu. Inni zbierający głos wskazywali zgodnie na fakt, że Republika Białoruś jest państwem wielonarodowym, w którym nie brak miejsca dla Polaków pragnących kultywować swoje tradycje i manifestować własną tożsamość narodową. Padły też ciepłe słowa na temat działającego w Polsce Stowarzyszenia Nieświeżan, o których mówiono darahije hości” i wskazywano na wspólne polsko-białoruskie korzenie kultury, której obchodzone święto określano mianem „cudowne”. Przemawiali prezes nieświeskiego oddziału ZPB Jan Iwaszkiewicz i przedstawicielka stowarzyszenia Danuta Nowakowska, która dziękowała władzom Nieświeża za zaproszenie na święto kultury polskiej. Konferencji przysłuchiwali się z rozwieszonej wokół galerii portretów Mikołaj Czarny, Mikołaj Krzysztof „Sierotka”, Karol II Stanisław „Panie Kochanku” i inni prominentne osobistości rodu Radziwiłłów. W programie uwzględniono też jubileusz 10-lecia Domu Polskiego „Reduta” i Mszę św. w kościele farnym pw. Bożego Ciała. Tego dnia po południu na estradzie ustawionej w parku miejskim opodal fosy zamkowej wystąpiły amatorskie z Nieświeża i rejonu, po czym rozpoczął się trwający kilka godzin koncert dzieci, młodzieży i starszych amatorów śpiewu, tańca i recytacji strof syna tej ziemi, Mickiewicza. Każdego z wykonawców organizatorzy imprezy obdarowywali prezentem. Na deskach zmieniały się zespoły i soliści ze Stołpców, Wołożyna, Borysowa, Wilejki, Klecka, Mołodeczna, Iwieńca w strojach ludowych polskich i białoruskich. Wiele z nich sięga nie tylko do repertuaru „Mazowsza”; jeden z zespołów wykonał nawet „Greka Zorbę”! Ożywienie wywołały rytmy i szlacheckie stroje tancerzy wykonujących poloneza. Na ich widok ktoś na widowni zauważył, że ostatnim razem poloneza tańczono w Nieświeżu w czasach Radziwiłłów i teraz, po latach, tańczą za Łukaszenki…! Nastrój tych minionych czasów ewokowały krążące po parku konne dorożki. Publiczność ożywiła się również, słuchając nowocześnie zaaranżowanej piosenki legionowej „Przybyli ułani pod okienko”, której dwie ostatnie zwrotki mówią o Wilnie i Lwowie. Obok zespołów polonijnych wystąpiły gościnnie gwiazdy estrady białoruskiej w repertuarze polskim śpiewanym po białorusku: Wiktoria Aleszka i Stełła. Przebrzmiała już u nas piosenka „Kolorowe jarmarki” w ich rewelacyjnym wykonaniu i w świetnej aranżacji zebrała rzęsiste brawa publiczności. Konferansjerkę po polsku i białorusku prowadzili Ludmiła Witko, nota bene grająca rolę Barbary Radziwiłłówny urodziwa aktorka, której towarzyszył studiujący w Krakowie Wiaczesław Dunajew. Koncert odbywał się pod hasłem „Czuję melodie mowy słowiańskiej”. Niezwykłą niespodziankę sprawili Stowarzyszeniu Nieświeżan organizatorzy tej imprezy, nagrywając cały koncert i dając w prezencie taśmę prezesowi Jerzemu Butkiewiczowi. Jest to dokumentacja równie bogatego co i cennego dorobku Związku Polaków na Białorusi. Miasto nad Uszą zdobyło się na wszystko, na co je stać dowodząc, że wszystko, co polskie, nie jest mu obce.
Obszerny reportaż dźwiękowy o święcie kultury polskiej w Nieświeżu nadała w ogólnokrajowym programie Minskaja Wałna (Mińska Fala). Do organizacji święta kultury polskiej w roku przyszłym sposobi się Mołodeczno. Słyszy się o planach organizowania tego święta na skalę ogólnokrajową. (n) „Myśl Polska”, 14 września 2008 r.
Władze białoruskie, jak wynika z relacji polskich mass mediów, ograniczają życie religijne Polaków Pomnik Jana Pawła II na Białorusi 7 lipca 2007 roku w Wołożynie na Białorusi odbyła się uroczystość poświęcenia pomnika Jana Pawła II. Miejscowość Wołożyn, wzmiankowana już w XV wieku, położona była w dawnym województwie wileńskim Wielkiego Księstwa Litewskiego. W 1803 roku zakupiona została przez Ignacego hr. Tyszkiewicza od Adama Czartoryskiego. Tyszkiewicz wzniósł tam zachowany do dzisiaj duży zespół pałacowy oraz ufundował okazały, klasycystyczny trójnawowy kościół (…) W ramach represji po powstaniu styczniowym kościół został zamknięty w 1864 roku i następnie przekazany Cerkwi prawosławnej (…) Po pierwszej wojnie światowej Wołożyn znalazł się w granicach Odrodzonej Polski i stał się siedzibą powiatu w województwie nowogródzkim. Kościół oddany został katolikom w 1929 roku. Niestety, po drugiej wojnie światowej władze radzieckiej Białorusi zamknęły świątynię i zamieniły ją na zakład przemysłowy. Przed tą świątynią, zwrócona ponownie katolikom w połowie lat 90. ubiegłego stulecia im przez nich odnawianą, ustawiony został na placu miejskim staraniem władz miasta i parafii pomnik Ojca Świętego Jana Pawła II. Uroczystość poświęcenia pomnika odbyła się 7 lipca 2007 r. Rozpoczęła ją uroczysta msza święta (…) Wśród gości znaleźli się przedstawiciele władz państwowych, administracyjnych i miejskich (…), zaś do parafian wołożyńskich dołączyli licznie mieszkańcy parafii sąsiednich z Bobrujska, Klecka, Mińska i Nieświeża oraz znaczna grupa Nieświeżan przybyłych z Polski. W przedddzień uroczystości w miejscowej prasie ukazała się obszerna wypowiedź proboszcza Henryka Okołotowicza, przybliżająca czytelnikom postać papieża Jana Pawła II, z fotografią Ojca Świętego oraz podziękowaniem dla wszystkich, którzy i na Białorusi, i w Polsce przyczynili się do wzniesienia pierwszego pomnika JP2 na Białorusi. Ryszard Brykowski Pismo ‘WSPÓLNOTA POLSKA’, lipiec-sierpień 4/2007
Pamięci ks. Grzegorza Kołosowskiego „Średnie i starsze pokolenie dobrze pamięta księdza Grzegorza Kłosowskiego, jego szlachetną i dobrą twarz, skromnego i życzliwego człowieka, który w modlitwie do Boga niósł wszystkim nadzieję i radość, niezależnie od wiary ii narodowości” – wspomina niegdysiejszy ministrant Tadeusz Grygiel, który służył do Mszy św. odprawianej przez niosącego ową nadzieję i radość księdza Grzegorza Kołosowskiego. Ten związany przez ponad 50 lat – co stanowi swoisty rekord – z nieświeskim kościołem pw. Bożego Ciała kapłan zasłużył się dla swoich parafian tak dalece, iż dzisiejsze władze Nieświeża uczciły jego setną rocznicę urodzin ogłoszeniem roku 2009 Rokiem ks. Grzegorza Kołosowskiego. Nieśwież był jego pierwszą i ostatnią, a więc jedyną placówką, którą objął w 1939 r., by pozostać na niej do końca swego życia w 1991 r. Przez cały ten czas czuwał nad sanktuarium religijno-narodowym, jakim jest świątynia nieświeska , a podczas okupacji niemieckiej działał również w konspiracji. Aresztowany w 1942 r. wraz z grupą 80 rozstrzelanych potem Malewie Nieświeżan ks. Kłosowski niemal cudem nie podzielił ich losu, i kontynuował swą posługę duszpasterską. W 1944 r. stanął na czele grupy parafian, którzy w ciągu 6 tygodni odbudowali zniszczony podczas działań wojennych kościół, by już w czasach ateistycznej bolszewii móc nie bez wielkich trudności nieść pomoc duchową swoim parafianom. Nie brak ludzi, którzy są święcie przekonani, że dzięki temu kapłanowi i jego niezłomnej postawie oraz niezachwianej wierze w zwycięstwo dobra nad złem mogła w Nieświeżu przetrwać najbardziej nawet burzliwe czasy diaspora polska. Pamięć o ks. Kołosowskim znalazła wyraz w uroczystości odsłonięcia i poświęcenia umieszczonej na frontonie kościoła tablicy w przypadające w tym roku stulecie urodzin tego wikarego, proboszcza i prałata tego pasterza parafii nieświeskiej. Na uroczystość z udziałem tłumnie przybyłych wiernych ze wszystkich obwodów Białorusi przybyli hierarchowie Kościoła katolickiego: kardynał Kazimierz Świątek i metropolita mińsko-mohylewski Tadeusz Kondrusiewicz, przedstawiciele wyższych seminariów duchownych z Grodna i Pińska oraz wspólnot zakonnych, a także hierarchowie Kościoła prawosławnego. Wśród uczestników uroczystości, która przybrała charakter wielkiej manifestacji religijno-społecznej, nie zabrakło też przedstawicieli Ambasady RP w Mińsku i władz państwowych Białorusi oraz nieświeskiego Rejonowego Komitetu Wykonawczego, który w 2002 roku przyznał pośmiertnie ks. Kołosowskiemu tytuł Honorowego Obywatela miasta Nieświeża. Przewodniczący komitetu, Ihar Makar, zapewnił, że imię honorowego obywatela Nieświeża, Grzegorza Kołosowskiegom, pozostanie na zawsze w pamięci mieszkańców tego miasta. Powiedział też, że „troska tego kapłana o zachowanie unikalnego arcydzieła XVI-wiecznej architektury, jakim jest kościół Bożego Ciała, pozostanie na zawsze przykładem służby Bogu i ludziom”. Relację z uroczystości, która odbyła się 27 czerwca br., zamieściła lokalna gazeta „Niaswiżskija Nawiny”. (b)
„Myśl Polska”, 18 października 2009 r.
W opinii niektórych rozmijających się z prawdą historyków polskich Białorusini zacierają ślady polskości, przekreślając w ten sposób znaczenie wielowiekowych kontaktów obu naszych narodów. Radziwiłłowie powracają do łask
Ciekawe rzeczy dzieją się ostatnimi laty w państwie białoruskim… Zaliczyć do nich wypada diametralną zmianę nastawienia wobec roli, jaką odegrała była książęca dynastia Radziwiłłów dziejach polskich niegdyś Kresów Wschodnich stanowiących do niedawna terytorium Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Rad (BSRR), a dzisiaj niepodległej Republiki Białorusi. Zmiana ta znajduje wyraz w licznych publikacjach oficjalnych. Jedną z nich jest wydana w 2003 roku w Mińsku – i co prawda po rosyjsku – praca pt. „Radziwiłłowie w czasach intryg i awantur. Miniatury historyczne”.Tworząc swój żywo i barwnie namalowany fresk historyczny, jego twórcy Irina Maslenicyna i Nikołaj Bogodziaż oparli się o bogatą bibliografię poświęconą dziejom Rzeczypospolitej wieków XVII i XVIII, w tym nie tylko białoruską ale również i polską. Poczesne miejsce obok takich autorów, jak W. Czermak, A. Kersten, S. Mackiewicz, T. Nowakowski, B. Taurogiński czy T. Wasilewski, zajmuje Polski Słownik Biograficzny, co zaświadcza o poważnym podejściu autorów do tematu. Już we wstępie historyk białoruski M. F. Gurin pisze: „Radziwiłłowie – to największy z rodów magnackich na Białorusi. Jego wkład w proces kształtowania się dziejów Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej jest porównywalny z dokonaniami, na przykład, dynastii szogunów w Japonii. Niestety, w encyklopediach i podręcznikach Rosji carskiej i okresu sowieckiego niewiele jeśli w ogóle wspomina się o najbardziej nawet sławnych osobistościach rodu Radziwiłłów lekceważąc fakt, że były one w swoim czasie znane całej Europie (…). Tymczasem skromnie biorąc można pośród nich doliczyć się ośmiu kanclerzy Wielkiego Księstwa Litewskiego, czterech podkanclerzy, trzynastu wojewodów wileńskich i siedmiu kasztelanów, sześciu wojewodów trockich i ośmiu kasztelanów, pięciu wielkich marszałków litewskich, siedmiu hetmanów wielkich i tyluż polnych (…) Historycy białoruscy – czytamy dalej – czują się głęboko zobowiązani wobec tych reprezentantów rodu Radziwiłłów, którzy kochali nasz kraj, troszczyli się o jego rozwój i walczyli za jego niezawisłość. Niesprawiedliwością zatem było traktowanie ich wszystkich, jak to bywało u nas jeszcze do niedawna, jedynie jak >okrutnych ciemiężycieli narodu białoruskiego<. Nadszedł czas podjęcia głębokich badań nad działalnością tych najbardziej znanych osobistości i dokonania obiektywnej oceny ich historycznych zasług. Na interesujące opracowania monograficzne zasługuje ponad pół setki książąt oraz ich małżonek, spośród których wiele nie tylko zabiegało o własne interesy, ale podejmowało działalność dobroczynną, uczestniczyło w procesach rozwoju gospodarczego, oświaty oraz kultury. Z ich inicjatywy i przy ich finansowym wsparciu – pisze Gubin – pojawiły się na naszej ziemi rozliczne zamki i budzące respekt obiekty obronne w miastach, a także katolickie, prawosławne i protestanckie świątynie; wydawano też wiele książek religijnej, a także literaturę świecką o tematyce naukowej i artystycznej”. Gubin rekomenduje też dobrze znanych, jak się okazuje, na Białorusi autorów omawianej książki przypominając, że spod ich pióra wyszła w 1997 roku pierwsza z serii pozycji poświęconych Radziwiłłom nieświeskim pt. „Radziwiłłowie – królowie Nieświeża” i dodając, że zyskała ona uznanie szerokiego kręgu czytelników „dlatego, iż była napisana ciekawie i obiektywnie”. Irina Maslenicyna jest również autorką wydanej w 2000 roku książki pt. ”Kawalerowie i damy doby białoruskiego renesansu”, otwierającej serię publicystyczno-historyczną, której tematem jest miłość i jej rola w historii Białorusi. Nikołaj Bogodżas z kolei jest nie tylko autorem wielu pionierskich pod względem metodologicznym prac, ale i cenionym na Białorusi popularyzatorem historii. „Mam nadzieję – pisze w zakończeniu M.F. Gurin – że nowa książka obu autorów spotka się z zainteresowaniem tych wszystkich, którym nie jest obojętna przeszłość naszej ojczystej Białorusi. Możliwe, że wespół z dokonaniami historyków białoruskich, polskich i litewskich autorzy polecanej waszej uwadze pozycji zdołają rozbudzić w wielu rodakach zainteresowanie poznawaniem dziejów ojczystych, które są nie mniej bogate od historii jakiegokolwiek innego kraju”. Dowodzi to pojawienia się w historiografii białoruskiej nowych i nieznanych dotąd metod badania historii, która i w Rosji carskiej, i sowieckiej służyła za narzędzie indoktrynacji politycznej, nie zostawiając miejsca dla takich faktów, jak dokonania identyfikujących się z Rzecząpospolitą Radziwiłłów. (n) „Myśl Polska”, 1 czerwca 2008 r.
Całość zredagował Lech Z. Niekrasz.
Geneza antypolonizmu Litwinów Powstanie państwa litewskiego po I wojnie światowej było ukoronowaniem dążeń wielu działaczy, którzy przez kilkadziesiąt lat pracowali na rzecz odrodzenia litewskiej świadomości narodowej. W warunkach dominacji kultury polskiej wśród inteligencji, litewska odrębność narodowa musiała przybierać postać niechętną polskości. Jak napisał Piotr Łossowski: „Taka była nieubłagana logika wydarzeń i nic tego zmienić nie mogło. (...) Litwin nowoczesny unię potępiał i głosił, bliżej jeszcze nie określone prawa narodu litewskiego do niezależności”. Momentem przełomowym w procesie odrodzenia było powstanie w 1883 roku Auszry, gazety drukowanej w Prusach Wschodnich i kolportowanej na Litwie. Założycielem i pierwszym redaktorem pisma był Jonas Basanowiczius, określany później jako ojciec odrodzenia narodowego Litwy. Choć gazeta wychodziła zaledwie przez 3 lata, to wprowadziła nową jakość w życiu społeczności litewskiej. Wedle jej redaktora, pismo miało „w pierwszym rzędzie troszczyć się o światło duchowe”, jednak „obok postulatów emancypacji narodowej Litwinów jest mowa o konieczności przeciwstawienia się polonizacji, brzmi negatywna ocena wspólnej przeszłości polsko-litewskiej” oraz rewindykacja „dla litewskości ludzi i terytoriów”. W 1892 roku Basanowiczius w artykule „Przyczynek do kwestii litewskiej” stwierdził wyraźnie, że „ideałem wszystkich Litwinów powinna stać się <samodzielna Litwa>”, dlatego też nakazywał nie szczędzić wysiłków, ażeby „Litwa stała się litewska”, aby przekonanie o niezbędności samodzielnej Litwy, opartej na zasadzie narodowej, upowszechniło się wśród księży i szlachty, aby „ideałem wszystkich warstw stała się litewskość”. W tym celu ukuto teorię, mówiącą o przedmiotowości charakteru narodowości. Mykolas Birziski pisał: „Kwestia przynależności do pewnej narodowości nie jest kwestią widzimisię każdego, nie jest sprawą, którą można rozstrzygnąć zgodnie z zasadami liberalizmu politycznego (…). Zbyt jest ona zespoloną, zrośniętą z przeszłością wieków, zbyt organicznie zlaną z prastarą społecznością danego narodu, by więź tę mogła zerwać wola lub bierność jednostki”. W tej sytuacji stosunki polsko-litewskie na przełomie wieków znalazły się w impasie. Polacy nie mogli zaakceptować nowej sytuacji, a wśród działaczy litewskich coraz mocniej dochodziło do głosu przekonanie, iż polskość jest najpoważniejszą barierą dla odradzającej się świadomości narodowej Litwinów. Strona polska uważała, iż o przynależności narodowej decyduje, obok języka, wola i świadomość jednostki. Litwini wręcz przeciwnie twierdzili, że narodowość jest przesądzona pochodzeniem, nieraz bardzo dawnym, świadomość zaś i dążenia człowieka nie odgrywają większej roli. W 1904 roku władze rosyjskie zainteresowane w pogłębieniu rozdźwięków polsko-litewskich, uchyliły zakaz druku publikacji litewskich w alfabecie łacińskim, co umożliwiło powstanie szeregu czasopism z „Vilniaus Żinios” na czele. W grudniu 1905 roku zebrał się w Wilnie zjazd działaczy litewskich, tzw. Sejm Wielki, w obradach którego uczestniczyło blisko dwa tysiące delegatów. Zjazd, który opowiedział się za autonomią dla Litwy w „jej granicach etnicznych”, odegrał znaczącą rolę w konsolidacji ruchu narodowego. Utrwaliło się ponadto przekonanie, iż ziemie litewskie zamieszkiwane są przez Litwinów świadomych swej narodowości, przez obcych przybyszów oraz przez „spolonizowanych Litwinów”. Ten program terytorialny obejmował włączenie do Litwy „etnograficznej” czterech guberni: kowieńskiej, wileńskiej, grodzieńskiej i suwalskiej, zamieszkałe w tym czasie przez prawie 6 mln osób, spośród których Litwini stanowili zaledwie 30% mieszkańców. Istotnym źródłem rozdźwięków polsko-litewskich był spór o język nabożeństw. Młodzi księża wywodzący się ze wsi litewskich, domagali się wprowadzenia języka litewskiego do liturgii, co spotykało się ze sprzeciwem starszych księży. Jak zwykle bywa w takich sytuacjach, konflikt ten sprawiał, że ton zaczęły nadawać elementy najbardziej skrajne, ludzie bezwzględni i hałaśliwi. Nierzadkie były wypadki nie tylko wzajemnych napaści siłowych, lecz także denuncjacji wobec władz rosyjskich. Rozwój narodowego ruchu litewskiego przebiegał w dwóch fazach. W pierwszej, do początku XX w. nie miał on jeszcze zdecydowanie antypolskiego charakteru, choć – jak wspomniano – już na łamach „Auszry” ukazywały się artykuły krytykujące propolską orientację części inteligencji. Gdy jednak od 1905 roku działacze litewscy uzyskali możliwość legalnego funkcjonowania, ruch narodowy zaczął nabierać coraz bardziej cech antypolskich, a budowanie świadomości Litwinów na antagonizmie pomiędzy obydwoma narodami stało się jednym z fundamentów jego działalności. Istota sporu leżała w całkowicie odmiennym postrzeganiu zarówno przeszłości, jak i przyszłości Litwy. Podczas gdy działacze litewscy negowali korzyści płynące ze związku obu narodów i widzieli swoją przyszłość we własnym państwie ze stolicą w Wilnie, to Polacy uważali, że należy odbudować w tej lub innej formie unię polsko-litewską. Gdy Litwini widzieli w związku przyczynę polonizacji, to Polacy postrzegali go jako źródło rozwoju Wielkiego Księstwa. W 1905 roku Jonas Basanowiczius wezwał środowiska narodowe do zorganizowania własnego stronnictwa, mającego zabiegać o rozszerzenie i obronę praw społeczności litewskiej. Ostatecznie jednak do I wojny światowej żadna zinstytucjonalizowana struktura nie powstała, a działacze narodowi skupili się wokół bliskim im gazet „Viltis” i „Vairas”. Z kolei wokół części duchowieństwa, koncentrowali się zwolennicy chrześcijańskiej demokracji, który rozwinęli szeroką działalność organizacyjną i wydawnicza („Draugija” i ”Szaltinis”). Współpracowali z nimi ludowcy. Jedynie socjaldemokraci byli zwolennikami federacji z Polską. Po wybuchu wojny , Litwini początkowo pragnęli tylko autonomii oraz włączenia Suwalszczyzny do guberni litewskich, później litewskie ośrodki na emigracji zaczęły wysuwać żądania niepodległościowe. Juozas Gabrys zorganizował w marcu 1916 roku konferencję litewską w Bernie, na której wypowiedziano się za samodzielnością i przeciw jakimkolwiek związkom z Polską. Z drugiej strony działacze litewscy w kraju poszukali wsparciu u okupujących Litwę Niemcówi, którzy uznali, iż korzystniejsze będzie wygranie karty litewskiej dla szachowania Polaków i uzyskania dodatkowego atutu wobec Rosji. We wrześniu 1917 roku działacze litewscy utworzyli Tarybę – czyli Radę Litewską, będącą zalążkiem władz państwowych. Jej przewodniczącym został Antanas Smetona, a w jej skład weszli przedstawiciele czterech wyższej wspomnianych nurtów politycznych. 10 grudnia 1917 roku Taryba proklamowała „wznowienie niepodległego państwa litewskiego ze stolicą w Wilnie i rozwiązanie wszelkich państwowych połączeń, jakie istniały pomiędzy nim a innymi narodami”. Deklarację tę powtórzono 16 lutego 1918 roku. Od początku Taryba wprowadziła antypolską politykę. „Oficjalny jej organ – wspominał Erazm Piltz – „Lietuvos Aidas” rozpoczął zażartą kampanię przeciwko Polakom pod wyraźnym wpływem niemieckim. Litwa ma być państwem narodowym litewskim i w skutek tego szlachta, obywatelstwo i ludność poczuwająca się do polskości będą traktowane jako czynniki wrogie i destrukcyjne. Głównym zadaniem organu rządzącego ma być <odpolonizowanie> kraju”. Komitet Polski w październiku 1918 roku zwrócił się z odezwą do ludności, w której zadeklarowała, iż Polacy na Litwie widzą „najszersze zabezpieczenie nie tylko naszych, lecz całej ludności interesów i swobód w łączności naszego kraju z Polską”. 10 listopada w zdominowanym przez Polaków Wilnie odbyła się manifestacja, w trakcie której „nie zabrakło ostrych przemówień przeciwko Tarybie, zaś lokal obrzucono błotem, wybito parę szyb”. Mimo tego 11 listopada 1918 roku powstał pierwszy rząd litewski pod kierownictwem Augustinasa Voldemarasa, a 4 kwietnia 1919 roku Antanas Smetona został wybrany na pierwszego prezydenta niepodległej Litwy. W obliczu ataku bolszewickiego, Taryba podjęła decyzję o opuszczeniu Wilna w dniu 2 stycznia 1919 roku. W kwietniu 1919 roku Wilno zostało zdobyte przez wojska polskie, a Naczelnik państwa Józef Piłsudski ogłosił odezwę do mieszkańców b. Wielkiego Księstwa Litewskiego, zawierająca ofertę federacji polsko-litewskiej. Rząd litewski w Kownie odrzucił tę propozycję, podkreślając, iż „Wilno musi być nasze. Nie możemy pozostawić go Polakom”. W kwietniu 1920 roku w wyborach do Sejmu, zdecydowane zwycięstwo odniosła chrześcijańska demokracja, zdobywając ponad 50% mandatów. Wielką klęskę ponieśli narodowcy, którzy nie zdobyli żadnego miejsca w Sejmie. Prezydentem został wybrany Aleksandra Stulginskis, a premierem został Kazys Grinius. Wśród założeń ideowych chadecji, w której pierwszoplanową rolę odgrywało przesiąknięte ideami narodowymi duchowieństwo, szczególne miejsce zajmował nacjonalizm o wyrazistym, antypolskim charakterze, wzmocniony dodatkowo po zajęciu Wilna przez Polaków w październiku 1920 roku. Jak zanotował w swoich wspomnieniach Zygmunt Brzozowski: „Litwini obawiali się spolszczenia swego narodu i rozpłynięcia się w morzu polskim. (…) Zdaniem przywódców litewskich wypływała stąd potrzeba odgrodzenia narodu od wpływów polskich”. Zdominowany przez chadeków aparat państwowy traktował Polaków, jako spolszczonych Litwinów, dlatego też bardzo systematycznie i konsekwentnie eliminowano wpływy polskie w życiu politycznym, niszczono wszelkie zewnętrzne oznaki polskości”. Przeprowadzone na wiosnę 1926 roku wybory przyniosły porażkę chadecji, a nowy rząd utworzyła koalicja ludowców i socjaldemokratów. Nowy rząd zapoczątkował liberalizację polityki wobec mniejszości narodowych, w tym Polaków. Wypowiedzi polityków rządzącej koalicji, stwarzały nadzieję na uregulowanie stosunków polsko-litewskich, jednak w grudniu 1926 roku doszło do zamachu stanu, w wyniku którego do władzy doszli narodowcy skupieni wokół Smetony i Voldemarasa. Narodowcy (tautinicy) manipulowali pojęciem wroga, którego utożsamiano z Polakami, tworząc atmosferę zagrożenia. Metody jakimi posługiwali się narodowcy ukazuje raport konsula RP w Królewcu z jesieni 1927 roku: „Ubiegły tydzień na Litwie przeszedł pod znakiem grożącego niebezpieczeństwa polskiego. Rozsiewano rzęsiście wiadomości o szykującej się inwazji polskiej, notowano koncentracje wojsk polskich na granicy litewskiej, rozsiewano rozliczne informacje o wyrażeniu zgody przez Anglię, a nawet Ligę Narodów, na zaanektowanie przez Polskę Litwy itd. Innymi słowy dzwoniono zewsząd na alarm „Ojczyzna Litewska w Niebezpieczeństwie”. (…) Rząd w porozumieniu z niektórymi politykami litewskimi pragnąc wyprowadzić państwo z nienormalnej sytuacji, powołał straszaka polskiego do życia, aby pod grozą trwogi i alarmu doprowadzić do skonsolidowania opinii litewskiej i wytworzenia wspólnej platformy stronnictw litewskich (…) wobec niebezpieczeństwa należy dążyć do zespolenia wszystkich państwowo twórczych elementów i stronnictw na Litwie”. Dopiero po zmuszeniu Litwy w marcu 1938 roku do nawiązania stosunków dyplomatycznych z Polską, doszło do zainicjowania powolnego procesu odprężenia. W takich warunkach położenie ludności polskiej na Litwie było bardzo trudne. Temu zagadnieniu poświęcone będę kolejne opracowania autora.
Wybrana literatura:
P. Łossowski – Po tej i tamtej stronie Niemna
Biskup Antoni Baranowski (Antanas Baranauskas)
J. Bardach O dawnej i niedawnej Litwie
Z. Brzozowski – Litwa-Wilno 1910-1945 Godziemba's blog
ANTYKOMUNISTA WYGRAŁ Z CZERWONYMI Sąd Rejonowy w Rzeszowie uniewinnił Andrzeja Filipczyka, zasłużonego działacza opozycji antykomunistycznej, od zarzutu popełnienia przestępstwa poprzez upublicznienie nazwiska tajnego współpracownika SB, co rzekomo miało go poniżyć w oczach opinii publicznej. Andrzej Filipczyk, po wprowadzeniu stanu wojennego działacz „Solidarności Walczącej” (więziony i represjonowany) a obecnie wiceprzewodniczący Regionu Rzeszowskiego NSZZ „Solidarność”, był jednym z głównych założycieli rzeszowskiej grupy „Ujawnić Prawdę”. Grupa ta, utworzona przez działaczy dawnej opozycji antykomunistycznej, jako pierwsza w Polsce opublikowała w 2005 r. w internecie nazwiska osób działających w komunistycznym aparacie represji, w tym funkcjonariuszy SB i ich tajnych współpracowników (TW). Ich nazwiska członkowie grupy poznali z udostępnionych im przez IPN dokumentów, dotyczących działań, jakie przeciwko nim prowadziła SB. Wśród TW znalazł się Tadeusz Lisowicz, zarejestrowany przez SB pod pseudonimem „Okoń”. Materiały, w których występował, przekazało do opublikowania pięciu członków grupy. Lisowicz poczuł się tym znieważony i wniósł przeciwko Filipczykowi, jako pełnomocnikowi grupy „Ujawnić Prawdę”, pozew do sądu o naruszenie dóbr osobistych, żądając przeprosin, usunięcia nazwiska z listy i wpłacenia 50 tys. zł na cele społeczne. Sprawa toczyła się przez cztery lata. Pierwszy proces rozpoczął się 6 września 2006 r. Lisowicz początkowo utrzymywał, że nie był TW i nigdy nie podpisał zobowiązania do współpracy z SB. Później, po okazaniu mu przez sąd dokumentów z jego własnoręcznymi podpisami, przyznał się do ich podpisania, utrzymując, że zrobił to pod wpływem gróźb ze strony SB, ale na nikogo nie donosił. Twierdził, że jego współpraca z SB ograniczyła się do przekazania nazwisk dwóch przedstawicieli delegacji rzeszowskiej „S”, uczestniczących w pogrzebie ks. Jerzego Popiełuszki, które rzekomo wymienił publicznie kardynał Józef Glemp. 6 grudnia 2006 r. sąd przerwał proces i zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego z zapytaniem, czy art. 213 par. 2 kodeksu karnego, w części uzależniającej brak popełnienia przestępstwa podnoszenia lub rozgłaszania prawdziwego zarzutu od ustalenia, że zarzut ten służy obronie społecznie uzasadnionego interesu, jest zgodny z konstytucją. TK zajął się rozpatrywaniem tej kwestii dopiero 16 marca 2010 r., lecz postępowanie umorzył, uzasadniając to m.in. tym, że sąd może rozpatrzeć sprawę w oparciu o dotychczasowe orzecznictwo polskich sądów. Z uwagi na ponad trzyletnią przerwę w procesie sąd zobowiązany był rozpatrywać sprawę od początku. Na wznowionej 12 maja 2010 r. rozprawie Lisowicz znów najpierw zaprzeczył, że podpisał zobowiązanie do współpracy z SB, a po pokazaniu mu dokumentów przyznał się do ich podpisania. W ogłoszonym 28 września 2010 r. wyroku sąd uniewinnił Filipczyka od zarzutu pomówienia Lisowicza. W ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia powiedział m.in., że w świetle zgromadzonych materiałów i zeznań świadków, jak również zeznań samego Lisowicza, nie ma najmniejszej wątpliwości, że był on tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Okoń”. Przy czym nie była to współpraca pozorowana, tylko świadoma i rzeczywista (spełniająca wszystkie pięć warunków wyznaczonych przez Sąd Najwyższy). Sąd nie miał także wątpliwości, że Filipczyk, zamieszczając nazwisko Lisowicza, jako TW „Okonia” na internetowej liście grupy „Ujawnić Prawdę” i ujawniając je mediom, nie kierował się chęcią zemsty, tylko działał w uzasadnionym interesie społecznym. W interesie społecznym działała także grupa „Ujawnić prawdę”, która postawiła sobie za cel ujawnianie prawdy o minionym okresie i wskazywanie kto służył demokratycznej Polsce, a kto „w tym działaniu przeszkadzał”. - Najnowsza historia Polski to ciąg wielu zdarzeń, ludzkich wyborów, trudnych decyzji, postaw heroicznych i bardzo mrocznych – mówił sędzia. Sprawa ujawniania tych mrocznych postaw budzi wiele sporów i emocji. Ale – zdaniem sądu – nie budzi wątpliwości prawo ludzi, których postawę z tamtych lat oceniamy jako bohaterską, do mówienia wszędzie, gdzie tylko zechcą, o tym co przeżyli i przeciwko czemu się sprzeciwiali. O tym, kto im pomagał, a kto występował przeciwko nim. To jest ich niezbywalne prawo, które dał im ustawodawca, dając im dostępu do archiwów IPN. Ujawnianie tych faktów to nie tylko lekcja historii dla młodego pokolenia. To nie tylko zadośćuczynienie dla pokrzywdzonych po latach represji w czasach słusznie minionych, po często wieloletnim zapomnieniu i spychaniu ich na margines demokratycznej Polski. Ale jest to również, a może przede wszystkim, szansa na odrodzenie tych, którzy kiedyś krzywdzili innych, a sami nie mają odwagi się ujawnić. To szansa na wyjaśnienie wielu niejasności i niedomówień. Na zapisanie białych i szarych plam naszej historii… Kończąc uzasadnienie wyroku, sędzia przytoczył słowa Andrzeja Filipczyka: „aby dzień dzisiejszy był wolny od kłamstwa dnia wczorajszego”. Wyrok nie jest prawomocny. Jerzy Klus
Laureat Pokojowej Nagrody Nobla w więzieniu Jeśli faktycznie sąd deportuje Mairead Corrigan-Maguire, poznamy czy nasz system sądowy jest również zepsuty po same zęby Takie zdjęcie rozsyłali ostatnio propagandyści IDF: Mairead Corrigan-Maguire zabierana z uprowadzonej łodzi Rachel Corrie w porcie Aszdod, kiedy żołnierz najbardziej moralnej armii świata wyciąga rękę by pomóc szacownej kobiecie zejść ze statku. Było to wkrótce po gwałtownym przejęciu przez IDF statku Mava Marmara, a izraelscy propagandyści spieszyli się by sprzedać swój tani towar, pokazujący jak Izrael traktuje „prawdziwych” działaczy pokojowych, w przeciwieństwie do tureckich „terrorystów” na poprzednim statku. Tylko 4 miesiące upłynęły od wcześniejszego wydarzenia, i dokładnie ta sama kobieta spędziła weekend w celi dla osób przeznaczonych do deportacji na lotnisku Ben Guriona. Kiedy cieszyliśmy się kolejnym ciepłym weekendem, laureatka PNN siedziała w izraelskim więzieniu i nikogo to nie obchodziło. Nie wstydziliśmy się, nie byliśmy oburzeni, nie powiedzieliśmy jednego słowa. Był to spektakl, który mógł mieć miejsce tylko w Izraelu, Płn. Korei, Burmie (Myanmar) i Iranie – państwo zamykające w więzieniu i deportujące laureatkę PNN – i nie wywołało to nic poza ziewnięciem. Jeden sąd już podtrzymał deportację, w charakterystycznie automatycznej akcji, a Sąd Najwyższy będzie nad sprawą debatował dzisiaj. Nowy Izrael pokazał się znowu jako nędzne, obrzydliwe państwo, z oddziałem policji na lotnisku. Światowej sławy intelektualiści tacy jak Noam Chomsky i Norman Finkelstein, najsłynniejszy w Hiszpanii klaun Ivan Prado i teraz Mairead Corrigan-Maguire, deportowani są wstydliwie tylko dlatego, że odważyli się odwiedzić ten kraj. I wszystko to wspierane przez patologiczną obojętność opinii publicznej. Irlandka Mairead Corrigan-Maguire jest ofiarą państwowego terroru. Była sekretarka Guinness Brewery w Belfaście, miała 3 siostrzeńców, wszyscy byli dziećmi kiedy zginęli podczas akcji przeciwko Brytyjczxykom w Płn. Irlandii. Ich matka, jej siostra, która popełniła samobójstwo nieco później, była również ciężko ranna w ataku. Corrigan Maguire w końcu poślubiła swojego owdowiałego szwagra i adoptowała jego dzieci. Ta straszna rodzinna tragedia zrobiła z niej działaczkę pokojową, rozpoczęła podnosić flagę oporu bez przemocy. Za to zdobyła PNN w 1976 roku. W ostatnich latach, Cornigan-Maguire próbowała podnieść tę flagę w Izraelu, który dużo wie o państwowym terroryzmie, egzekucjach i mordowaniu przechodniów, a teraz brutalnie zamyka przed nią swoje bramy.
Kilka miesięcy wcześniej demonstrowała w Bil’in i wzięła udział w dwu flotyllach do Gazy. I taki jest jej grzech. Izrael twierdzi również, że Corrigan-Maguire „dziczała” kiedy oficjele próbowali siłą wsadzić ją na samolot. Trudno sobie wyobrazić tę delikatną kobietę w dzikim stanie. Sama mówi, że próbowała tylko stawiać bierny opór by zakończyć procedurę składania wniosku zezwalanego przez prawo. Izrael, podobnie jak Płn. Korea, musiał mieć coś do ukrycia o swoim rządzie okupacyjnym i dlatego nie pozwala na to, by ludzie sumienia wjeżdżali do Izraela i mówili o tym światu, jak Płn. Korea obawia się każdego kto próbuje protestować przeciwko niemu i jego rządowi. Tutaj nie przedostanie się ani żaden terrorysta, ani nikt kto sprzeciwia się terrorowi, a jeszcze ma czelność krytykować okupację. Ze względu na bezpieczeństwo, nazwijmy ich również „terrorystami”, tak jak fałszywie nazywaliśmy tureckich działaczy. Będzie nam łatwiej sobie z nimi radzić. Tak, wolimy terror, bo dobrze wiemy jak z nim postępować. Wszyscy ci, którzy świętoszkowato mówią Palestyńczykom by stosowali pokojowe formy oporu, lepiej niech przyjrzą się więzieniu dla deportowanych w Ben-Gurion Airport. W ten sposób będą traktowani protestujący nie stosujący przemocy. Tam przetrzymuje się działacza na rzecz pokoju, kobietę sumienia, której pozwolono odebrać osobiste rzeczy w weekend, tylko po interwencji sądu okręgowego w Petah Tikwa. Ona czeka na orzeczenie naszego światełka sprawiedliwości, Sądu Najwyższego, który, można się domyślać, nie będzie również miał odwagi by sprzeciwić się deportacji. Jeśli faktycznie sąd podtrzyma dzisiaj ten haniebny wyrok, w odpowiedzi na petycję organizacji Adalah, wtedy dowiemy się nie tylko kim staliśmy się – że to jest sposób w jaki traktujemy tych, którzy bronią pokojowych rozwiązań – ale także tego, że nasz system sądownictwa jest również kolaborantem w zdradzie i jest zepsuty po same zęby.
Laureatka PNN przebywa w izraelskim więzieniu, kilka dni po tym kiedy Izrael porwał następną podążającą do Gazy łódź z pomocą, pośród pasażerów której był ocalony z holokaustu Żyd, izraelski ojciec, który stracił na skutek terroru dziecko, oraz pilot sił powietrznych, który stał się świadomym przeciwnikiem terroru. Izrael porwał łódź po to, by zapobiec dotarciu jej do celu i przypomnieniu światu o blokadzie. Taki jest dzisiejszy obraz Izraela. Gideon Levy Tłumaczenie Ola Gordon
Biedo – skąd idziesz? - Biedo, skąd idziesz ? – Z Bangladesz. – Kłamiesz. – To co pytasz, skoro wiesz!? Tym dowcipnym dialogiem Laskowik i Smoleń bezbłędnie komunikowali się z całą Polską w przededniu Sierpnia ‘80. Współczesnemu Polakowi trzeba to niestety wyjaśnić — wszyscy za PRL wiedzieli, że źródłem naszej biedy jest CCCP i narzucony przez Moskwę ustrój socjalistyczny. Ze względu na cenzurę nie można było o tym mówić wprost. Dziś cenzury oficjalnie nie ma i można pisać prawdę, ale czy naród przez to zmądrzał? Czy to, co dla przeciętnego obywatela PRL było jasne, jest dziś równie oczywiste dla Nowego Europejskiego Człowieka? Bieda występuje w sytuacji braku wydajnej pracy, marnowania lub grabieży jej owoców. Przyczyną braku wydajnej pracy jest lenistwo, brak odpowiednich narzędzi (postęp technologiczny) lub zewnętrzne ograniczenia. W razie lenistwa (niechęci do pracy) sam Bóg wzywa do surowego dyscyplinowania delikwenta: Kto nie chce pracować, niechaj też nie je. 2 Tes. 3:10 Nawet jałmużna jest w tym wypadku wyrządzaniem szkody leniwcowi. Bóg bowiem wbudował w nas mechanizm motywacyjny do pracy: Głód robotnika pomaga mu przy pracy, bo jego usta go pobudzają. Przyp. 16:26 Czy jednak lenistwo jest przyczyną biedy Polaków? Na tle narodów Europy wyróżniamy się pracowitością – Francuzi pracują średnio 40 godzin tygodniowo, Anglicy 43, my 45,5 (Eurostat), a polski fachowiec jest rozchwytywany za granicą. Może więc jesteśmy narodem mało pomysłowym i mamy zacofaną technologię? Jeżeli stępi się siekiera, a ostrza się nie naostrzy, to trzeba wytężyć siły. Korzystniejszą jednak rzeczą byłoby posłużyć się mądrością. Kazn. 10:10 Za czasów tzw. żelaznej kurtyny przywiezienie do Polski byle jakiego komputera stanowiło nie lada problem. Ale i wtedy polski przemysł w wielu dziedzinach radził sobie całkiem nieźle (np. silniki okrętowe, turbiny, narzędzia skrawające, przemysł lotniczy). Obecnie możemy korzystać bez ograniczeń ze zdobyczy technologicznych całego świata, a polscy młodzi informatycy czy matematycy wygrywają międzynarodowe konkursy, co nie potwierdza tezy o naszej głupocie. Kolejną przyczynę biedy można związać z obcą okupacją. Gdy Filistyńczycy górowali nad Żydami, wprowadzili im pewne “koncesje i limity”: A w całej ziemi izraelskiej nie można było znaleźć kowala, gdyż Filistyńczycy uważali, że Hebrajczycy mogliby sobie sporządzić miecze lub oszczepy. Więc cały Izrael chodził do Filistyńczyków, jeśli chcieli sobie naostrzyć swój lemiesz czy motykę, czy siekierę, czy oścień, gdyż naprawa wyszczerbionych ostrzy lemieszów i motyk, i trójzębnych wideł, i siekier i nasadzanie ościeni na drągi u nich tylko było możliwe. 1 Sam. 13:19-21 Dzisiaj trudno niestety odróżnić nasz rząd od obcego okupanta w tym zakresie. Zarówno on, jak i komisarze europejskich rad nakładają na nas koncesje, pozwolenia, limity i HACAP-y (nie mylić z KACAP-ami). Nie możemy swobodnie produkować, handlować, hodować czy uprawiać. Musimy za kostkę masła płacić dwa, trzy razy drożej niż przed wejściem do UE, bo mamy “kwoty mleczne” (jeśli wyprodukujemy za dużo mleka, musimy płacić kary!). Przykłady można by mnożyć prawie w nieskończoność. Pierwsza przyczyna naszej biedy – sztuczne ograniczenia i limity nakładane na działalność gospodarczą. Analizując dalej przyczyny naszej biedy, postawmy pytanie: Czy jesteśmy narodem lekkoduchów i utracjuszy? Czy bezmyślnie marnujemy efekty swojej ciężkiej pracy? Tu sprawa nie jest tak jednoznaczna. Żydom w dawnej Polsce zarzuca się, że wchodzili w posiadanie majątków ziemskich, przejmując je od dziedziców za karciane, a od chłopstwa za wódczane długi. Ale to ci dziedzice szastali pieniędzmi, a chłopi znajdowali rozrywkę w bezmyślnym pijaństwie. Żydzi po prostu wykorzystywali nadarzającą się okazję. Jeśli nie oni, zrobiliby to Niemcy, a dziś Chińczycy… Wiele tych wad zostało podleczonych w narodzie, choć dalej widok anteny satelitarnej na dachu rozwalającej się chałupy mówi sam za siebie… Większość jednak polskich rodzin ciężko pracuje, nie ma czasu na rozrywkę, a i tak nie starcza nam do pierwszego. Dlaczego? Kto ściąga wiele podatków, niszczy go (kraj). Przyp. 29:4 Jak dotychczas (choć to się ma wkrótce zmienić) wysokość przeróżnych danin i podatków w Polsce ustalały nasze władze. I tak ponad 40% zarobków zabiera się nam na świadczenia społeczne. Z pozostałej części 22% w VAT i kilkanaście procent w podatku dochodowym. Do tego jeszcze dochodzą przeróżne obowiązkowe opłaty urzędowe i akcyzy (największa w paliwach, alkoholu i papierosach). Po ograbieniu nas przez własny (???) rząd zostaje nam ok. 20% wypracowanych przez nas pieniędzy – owoców pracy. Fakt, że pewna część tych pieniędzy do nas wraca – poprzez “darmową” przymusową szkołę, emerytury, służbę choroby, wspaniałe drogi, dotacje dla “Qltury” itp. – nie zmienia szczupłej zawartości portfeli, którą mamy do swojej dyspozycji. Parafrazując pewien przebój: mamy za mało, by żyć, za dużo, by umrzeć… Sytuacja ta najbardziej wyraziście uwidacznia się w krajach byłego Sojuza, gdzie pozbawiona jakichkolwiek perspektyw młodzież ucieka do krajów bogatszych, ale i Stara Europa trzeszczy w szwach niezadowolenia – coraz niższe emerytury, wyższy wiek emerytalny, pokolenie tysiąca euro (przeciętna płaca dla młodych ludzi w UE) bez realnych perspektyw na samodzielność itp. Dochodzimy do kwestii najważniejszej: Komu i dlaczego zależy na utrzymywaniu narodów w biedzie? Najpierw dlaczego. Proszę zadać sobie pytanie: czym zajmuje się człowiek po 10 czy 12 godzinach pracy? Ile książek przeczyta, ile gazet? Czy pójdzie na jakieś spotkanie, wiec czy publiczną dyskusję? Nie – zje, włączy telewizor i szybko zaśnie. Czyli zgodnie z wypróbowanym niemieckim hasłem: “Arbeit macht frei” – odpowiednio duża dawka pracy czyni człowieka wolnym od zajmowania się rzeczami niepotrzebnymi, a może nawet szkodliwymi (dla władzy). Dodatkowo żona zmuszona do pracy poza domem gorzej zajmie się dziećmi, przez co wzmocni się wpływ szkolno-telewizyjnej indoktrynacji. Będzie zaniedbywać męża, a jak dobrze pójdzie, to znajdzie sobie kogoś miłego na boku. Rozwód mamy gotowy, a to i sądy rodzinne, mecenasi, kuratorzy, opieka społeczna i inne menelstwo się przy tym pożywi. Jak widać, same plusy. Ale na tym nie koniec. Ojciec w poczuciu klęski życiowej zacznie pić, dzieci na ulicy i w szkole nauczą się potrzebnej do przetrwania wiedzy, wejdą na nową przestępczą drogę życia, a władza będzie jeszcze skuteczniej walczyła z pijaństwem i przestępczością, ograniczając nieliczne już swobody obywatelskie. Człowiek biedny to człowiek skazany na czyjąś pomoc. Tak kiedyś magnaci uzależniali od siebie szlachtę-gołotę: za ochłapy z pańskiego stołu mieli na sejmikach moc głosów, a i szabel, gdy trzeba było, dostatek. Dziś również władzy nie opłaca się obywatel samodzielny i samowystarczalny. Dziś władzy potrzebny jest klient wyciągający ręce po zasiłek, który za obietnicę podwyżki renty czy zasiłku o 5 zł zagłosuje, jak powiedzą w telewizji. Że to przypomina ustrój niewolniczy – ależ tak, to właśnie jest ukryty cel socjalizmu! Reglamentacja sfery społeczno–politycznej Biedny i zapracowany obywatel nie tylko nie ma czasu na jakiekolwiek zaangażowanie poza domem i pracą, ale też i nie może wspierać finansowo ludzi przejawiających jakąś społeczną aktywność. Władza zbudowała sobie system finansowania partii “właściwych” z budżetu państwa (czyli z naszych podatków), a tzw. organizacje “poza-rządowe” żyją głównie z dotacji — więc ich niezależność jest czysto iluzoryczna. W ten oto prosty sposób całe życie społeczno-polityczne jest pod kontrolą, a inicjatywy prawdziwie niezależne skazane są na marginalizację. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji prawdziwi społecznicy ulegają rezygnacji lub przechodzą pod parasol władzy stając się jej zausznikami. Autentyczne życie społeczne zamiera, jednostka podlega coraz większej alienacji i bierności oraz coraz większemu uzależnieniu od władzy. Kto za tym stoi? Widzimy jasno, jak nasza bieda jest korzystna dla władzy. Czy jednak to ona jest inicjatorem tych wszystkich zmian prowadzących nas powoli i dla wielu niezauważalnie w kierunku totalnej zależności od siebie? Chyba nie. Taki Tusk, Kaczyński czy nawet Miller mogą szczerze wierzyć, że ich reformy i decyzje służą szczęściu obywateli. Myślą oczywiście o nas jak o stadzie baranów, które nie potrafią same zadbać o siebie, ale mają często dobre intencje i tłumaczą sobie, że inaczej się nie da. Co gorsza, większa część owiec (dokładniej baranów) także uwierzyła, że tak już być musi – choć socjalny eksperyment nie ma wiele ponad sto lat. Jakiś czas temu tłumaczyłem dość wykształconemu i majętnemu człowiekowi, że w cenie benzyny jest ponad 100% podatków (akcyza), a on na to, że to niemożliwe, żeby benzyna była po 2 złote. Po 3,80 to może by sobie jeszcze wyobraził, ale po 2 – nie, to niemożliwe… Narody Europy (w różnym co prawda tempie – my w awangardzie) zmierzają do biedy. Władze poszczególnych państw doskonale to widzą, ale nie mają dość motywacji, by to zmienić. Niech zrobi to opozycja, jak dojdzie po nas do władzy… A jak było w Niemczech na początku lat trzydziestych? Ludzie już nie mogli dłużej patrzeć na absurdy i uciążliwości panującego ustroju. Czekali, by ktoś zrobił z tym porządek. I chętny się znalazł… Warto się zastanowić, czy tym razem cały świat (pod jewropiejskim oczywiście przewodem) nie stacza się w takim kierunku, że ludzie z wytęsknieniem będą oczekiwali Wodza – Zbawiciela, który da im perspektywę na lepsze jutro. Ciekawe, że opisane w Biblii panowanie Antymesjasza poprzedzone jest wielkim słowotokiem o pokoju i bezpieczeństwie ludzkości – Gdy mówić będą: Pokój i bezpieczeństwo, 1 Tes. 5:3 – a na samym wstępie zaznaczy się konfliktami etnicznymi, głodem, epidemiami itd.: I wyszedł drugi koń, barwy ognistej, a temu, który siedział na nim, dano moc zakłócić pokój na ziemi, tak by mieszkańcy jej zabijali się nawzajem; i dano mu wielki miecz. A gdy zdjął trzecią pieczęć, usłyszałem, jak trzecia postać mówiła: Chodź! I widziałem, a oto koń kary, ten zaś, który siedział na nim, miał wagę w ręce swojej. I usłyszałem, jakby głos pośród czterech postaci mówił: Miarka pszenicy za denara i trzy miarki jęczmienia za denara; a oliwy i wina nie tykaj. A gdy zdjął czwartą pieczęć, usłyszałem głos czwartej postaci, która mówiła: Chodź! I widziałem, a oto siwy koń, a temu, który na nim siedział, było na imię Śmierć, a piekło szło za nim; i dano im władzę nad czwartą częścią ziemi, by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta ziemi. Obj. 6:4-8 Władza Antychrysta będzie połączona z totalną kontrolą – On też sprawia, że wszyscy, mali i wielcy, bogaci i ubodzy, wolni i niewolnicy otrzymują znamię na swojej prawej ręce albo na swoim czole i że nikt nie może kupować ani sprzedawać, jeżeli nie ma znamienia. Obj. 13:16-17 Kontrola nad człowiekiem nie zwiększa jego efektywności w pracy – wykazała to konfrontacja kapitalizmu z socjalizmem. A jednak dziś świat znowu zmierza do kontroli, tym razem już globalnej, nad najdrobniejszymi aspektami naszego życia. Do tego chocholego pochodu przyczynia się cała masa przeróżnych “autorytetów moralnych”, naukowców, polityków, duchownych i urzędników. Nie sądzę, by zdawali sobie sprawę, w czym biorą udział. Nie sądzę też, by jakiś konkretny ośrodek władzy nimi kierował. Jest to raczej wiele różnych mniej lub bardziej tajnych czy nieformalnych porozumień, które niezależnie dążą do tego samego celu. Szefostwo jest w górze: Gdyż bój toczymy nie z krwią i z ciałem, lecz z nadziemskimi władzami, ze zwierzchnościami, z władcami tego świata ciemności, ze złymi duchami w okręgach niebieskich. Efez. 6:12 Paweł Chojecki
Trzecia siła polityczna USA budzi grozę u lewicy i letniej prawicy W 1965 roku Barack Obama senior opublikował w dzienniku „East Africa Journal” artykuł pt. „Problemy, z którymi musi się zmierzyć nasz socjalizm”. W tekście tym ojciec obecnego lokatora Białego Domu, wówczas wysoki urzędnik kenijskiego Ministerstwa Planowania i Rozwoju (resortem kierował Tom Mboya, promotor kariery Obamy seniora), stwierdził, że odpowiedzialność za fatalny stan kenijskiej gospodarki ponosi opozycja, torpedująca wdrażanie ustroju socjalistycznego. Najwyraźniej zainspirowany sposobem myślenia ojca dzisiejszy prezydent USA doszedł do wniosku, że lepszy jest atak na opozycję niż porzucenie swoich utopijnych pomysłów na naprawę Ameryki. Jak podaje „The New York Times” z 20 września br., Biały Dom przygotowuje propagandową ofensywę przeciwko Tea Party (dużo więcej na jej temat pisaliśmy tutaj). Kandydaci tego ugrupowania mają być ukazywani jako ekstremiści, a GOP (Republikanie) jako partia opanowana przez skrajną prawicę. Biały Dom już zatrudnił strategów propagandowych od tworzenia negatywnych wizerunków opozycji. I chociaż rzecznik prezydenta oficjalnie zdementował te doniesienia, to jest tajemnicą poliszynela, że politycy Tea Party mają być ukazywani jako ksenofobiczne prostaki, żądające ograniczenia wydatków kosztem zasiłków socjalnych dla najbiedniejszych i bezrobotnych. Propaganda mediów związanych z centrolewicą amerykańską ma ukazywać „prawicową ekstremę” jako bunch of rednecks (zgraję „buraków”), pozbawionych wszelkiej odpowiedzialności za państwo. Taka agitka ma za zadanie wytworzyć wśród części elektoratu, szczególnie mniejszościowego, strach przed „radykałami”, którzy „chcą podzielić Amerykę”. Symboliczny, propagandowy atak na Partię Herbacianą zainicjował sam Barack Obama. Osaczony niespodziewaną lawiną krytyki ze strony własnych zwolenników (podczas spotkania w Newseum) Obama umiejętnie skierował tok dyskusji na ocenę działań “skrajnej opozycji” z Partii Herbacianej. Zapewne nie zdawał sobie do końca sprawy, że w ten sposób… „namaścił” obecność tej formacji na scenie politycznej Ameryki! Na kilka tygodni przed wyborami to właśnie „herbaciarze”, a nie umiarkowani Republikanie stali się powodem niepokoju w Białym Domu. „Pytajmy, co konkretnie zamierzają zrobić, poza hasłem ukrócenia publicznych wydatków? Czy mówiąc o oszczędnościach, zamierzają obniżyć świadczenia emerytów, czy też zmniejszyć wydatki na Medicare, a może na Social Security?” – pytał wyraźnie rozgoryczony prezydent. Tym samym prezydent zdradził się, że widzi w Tea Party poważnego przeciwnika politycznego, który wkrótce stanie się trzecią najsilniejszą formacją polityczną w państwie. Dotychczas zarówno Biały Dom, jak i establishment obu partii rządzących na Kapitolu traktowali Partię Herbacianą jako ciekawostkę socjologiczną doby kryzysu gospodarczego. Wielu tzw. ekspertów od polityki krajowej lekkomyślnie kategoryzowało „rewolucję herbacianą” jako kuriozum sezonowe, o którym wkrótce nikt nie będzie pamiętał. Najwyraźniej ich zdania nie podziela już nawet sam Obama, który więcej mówił na spotkaniu w Newseum o programie Tea Party niż opozycji z GOP! „Powiedzieć, że się chce oszczędności, to jeszcze za mało, to nie jest konkretny program. Nie zamierzam wmawiać nikomu, że wszystko jest tak, jak być powinno, ale chciałbym zapewnić, że zmierzamy we właściwym kierunku” – stwierdził Prezydent USA. Obama najwyraźniej zapomniał o ewangelicznej przestrodze, że „kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. Agresywna strategia Białego Domu w ostateczności może obrócić się przeciw ekipie rządzącej. Wtedy jednak rów światopoglądowy dzielący społeczeństwo amerykańskie może być nie do zasypania. Stosując nieco na wyrost porównanie do historii Afryki, ojczyzny przodków Baracka Obamy, warto pamiętać, co spowodowała agresywna propaganda rządu w Ruandzie 16 lat temu… Paweł Łepkowski
Czas Saski Do dziś trwają między historykami spory o to, czy wiek XVIII, czas rządów dynastii saskiej, a następnie Stanisława Augusta Poniatowskiego, były dla Polski naprawdę aż tak nieszczęśliwe. Rezultat – zniknięcie państwa z mapy Europy, z krótkim i kalekim bytem cząstkowym pod postacią Księstwa Warszawskiego, a po klęsce Napoleona – Królestwa Polskiego pod berłem Aleksandra I i jego następców – potwierdza jednak taką tezę. Tak, to był czas nieszczęśliwy. Widać to jednak wyraźnie dopiero z odpowiedniej perspektywy. Ludzie, żyjący w czasach Augusta Mocnego w większości nie musieli wcale mieć wrażenia, że są świadkami upadku Rzeczypospolitej. Mogło im się wydawać, że jest wręcz przeciwnie. Owszem, przemarsze obcych wojsk po polskim terytorium były zapewne nieco uciążliwe, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Był wszak król w Warszawie, był Sejm, kwitły magnackie fortuny, dobrze miała się sztuka, Belotto malował piękne weduty z widokami Warszawy, powstawały wspaniałe budynki, formalnie Rzeczpospolita miała się dobrze, choć oczywiście nie brakowało „drobnych trudności”. Dla części społeczeństwa szlacheckiego szok nastąpił dopiero w latach 60., stąd rozpaczliwa konfederacja barska. Nie sposób dzisiaj zobaczyć współczesnych nam czasów z takiej perspektywy, z jakiej możemy oglądać wiek XVIII. Nieodparcie nasuwają się jednak porównania: przy pozorach państwowości, a nawet sukcesów, pod wierzchnią warstwą następuje gnicie podstaw państwa. Publika w dużej części tego nie dostrzega, mamiona opowieściami o spokojnym i dostatnim życiu (za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa). Można zadać sobie pytanie, czy – podobnie jak w XVIII-wiecznej Polsce – zewnętrzne siły nie zyskują zbyt dużego wpływu na naszą politykę. A jeżeli nie, to co robili na dorocznej odprawie polskich ambasadorów Siergiej Ławrow oraz przedstawiciel niemieckiego MSZ? W historii III RP były już okresy, gdy dominowało poczucie beznadziei i biernego oczekiwania na jakieś wydarzenie, które zmieni sytuację. Ostatni taki czas to okres rządów Marka Belki: nie mający nawet sejmowej większości lewicowy rząd, wywodzący się z formacji, skompromitowanej aferą Rywina, niezdolny do jakichkolwiek poważniejszych działań, zarządzający jedynie zastygłym w bezruchu państwem. To były bardzo przykre miesiące, ale wówczas poczucie beznadziei nie było jednak tak dojmujące. Po aferze Rywina z marazmem mieszała się nadzieja, płynąca z ostrego współzawodnictwa dwóch sił opozycyjnych – Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej. Nie było to jednak współzawodnictwo, jakie znamy dzisiaj, ale konkurencja o to, która z sił mocniej i śmielej zabierze się za przebudowę polskiego państwa. Oba ugrupowania mały to czynić solidarnie. Dziś takiej nadziei nie ma. W tunelu nie ma żadnego światełka. Niemal pełnię władzy dzierży partia, której lider otwarcie mówi, że nie obchodzi go przyszłość, a jedynie czas teraźniejszy. Partia, która wyspecjalizowała się w pozornych, pseudopolitycznych przedsięwzięciach, a jednym z jej niewielu namacalnych sukcesów są „orliki”. Partia, która sprowadziła debatę publiczną do poziomu telewizyjnych szoł z celebrytami oraz – poprzez niektórych swoich członków – przyczyniła się jak żadna inna do skrajnej brutalizacji języka. Opozycja jest zajęta sama sobą, a jej lider deklaruje, że zasadniczym problemem jest „zwalczanie nielojalności” w jej własnych szeregach. Opozycja jest słaba i nie ma na siebie pomysłu, a w każdym razie ma pomysł tylko dla swoich najwierniejszych zwolenników, w ekspresowym tempie marnując kapitał z wyborów prezydenckich. Jedyną sprawą, do której tak naprawdę się przykłada, jest kwestia katastrofy smoleńskiej, i tak niemożliwa do wyjaśnienia bez posiadania choćby jednego przyczółka realnej władzy. A na jego zdobycie się nie zanosi. Ugrupowanie to nie jest nawet w stanie wskazać takiego kandydata na prezydenta stolicy, który miałby szansę choćby na mocne drugie miejsce. Ściśle rzecz biorąc, nie jest w stanie wskazać żadnego kandydata. Druga partia opozycyjna, lewicowa, zresztą coraz wyraźniej biorąca udział w podziale tortu władzy (vide sytuacja w mediach publicznych), postawiła na otwarcie nowej wojny światopoglądowej, co oczywiście rozpala umysły – tak jak w XVIII wieku kwestia innowierców – ale niewiele ma wspólnego z realnymi problemami państwa. Wypracowany w tej dziedzinie w latach 90. kompromis sprawdzał się znakomicie, a jego obalenia chce jedynie marginalne środowisko, którego znaczenie wyolbrzymiają lewicowe media. Jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci polskiej historii pozostaje król Stanisław August Poniatowski. Do dziś trwają o niego ostre spory. Jedni – jak Jarosław Marek Rymkiewicz – widzą w nim po prostu zdrajcę, inni – jak Józef Hen – człowieka ambitnego, chcącego dobra państwa, ale skrępowanego przez okoliczności. Która opinia jest prawdziwa – nie sposób rozstrzygnąć. Zapewne do końca ani jedna, ani druga. Donald Tusk miał kiedyś zadatki na Poniatowskiego – czy w wydaniu lepszym, czy gorszym, o to pewnie trwałyby spory jak o samego króla Stasia – ale dziś przywodzi na myśl raczej Augusta III, królującego upadającemu państwu przy pokrzykiwaniach chaotycznej i bezsilnej opozycji i werblach maszerujących przez nasze ziemie obcych wojsk. Upadek I Rzeczpospolitej nie był skutkiem złośliwości naszych sąsiadów. Oni po prostu wykorzystali – zgodnie z obowiązującymi wówczas metodami uprawiania polityki – nadarzającą się okazję. Źle by o nich świadczyło, gdyby tego nie uczynili. Pretensję mogliśmy mieć głównie do siebie. Podobnie głównie do siebie będziemy mogli mieć pretensję, jeśli za lat kilkadziesiąt okaże się, że świat nie stał w miejscu i znów nasi sąsiedzi skwapliwie skorzystali z okazji. Oczywiście nie skończy się to rozbiorem ani zapewne najazdem na polskie terytorium. Po co atakować armią, skoro można rozciągnąć swoje wpływy w całkiem inny sposób, poprzez powiązania gospodarcze, redukcję dostępnych funduszy i podporządkowanie sobie liderów dzięki ogranym metodom nacisku psychicznego i marchewce w postaci różnego rodzaju pustych gestów? Od objęcia tronu przez pierwszego króla z dynastii Wettinów (1697) do ostatecznego upadku państwa polskiego (1795) upłynęło 98 lat. Tyle że czas biegł wówczas znacznie wolniej niż dziś. Ile czasu mamy teraz? Ciekawe, czy któryś z zapatrzonych w siebie liderów politycznych zadaje sobie to pytanie. Łukasz Warzecha
"WPROST" MIJA SIĘ Z PRAWDĄ Kto chciał dwóch uroczystości w Katyniu? "Wprost": chcieli tego Rosjanie. Ale z dokumentów wynika coś zupełnie innego - pisze serwis www.wpolityce.pl. To Rosja chciała rozdzielenia obchodów w Katyniu na dwie części, informuje tygodnik „Wprost” na swojej stronie internetowej. Ale… to chyba nie do końca tak. „Wprost” twierdzi, że z dokumentów do których dotarli dziennikarze tygodnika wynika, iż polski rząd proponował organizację uroczystości katyńskich w jednym terminie z udziałem Lecha Kaczyńskiego, Donalda Tuska i Władimira Putina. To Rosjanie zasugerowali podzielenie obchodów na dwie części, wynika z relacji tygodnika. „Wprost" dotarł do znajdującego się w aktach śledztwa dokumentu, który odsłania kulisy organizacji obchodów. To notatka ze spotkania sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzeja Przewoźnika, który w imieniu rządu przygotowywał uroczystości, z przedstawicielami strony rosyjskiej. Spotkanie odbyło się 18 i 19 lutego na cmentarzu w Katyniu a notatkę z niego sporządził Michał Greczyło z polskiej ambasady w Moskwie. Z dokumentu wynika, że Przewoźnik zaproponował dwa scenariusze obchodów. Jeden z jednoczesnym udziałem Tuska i Kaczyńskiego oraz drugi z rozdzieleniem uroczystości. - Rozmówcy ze strony rosyjskiej (…) stwierdzili, że wariant osobnych wizyt (…) byłby najbardziej korzystny z punktu widzenia organizacji uroczystości" – czytamy w dokumencie.” Naszym zdaniem z dokumentu wynika, że polski rząd dał Rosjanom wolną rękę w wyborze wariantu, i że sam sugerował podzielenie obchodów na dwie części, dopuszczając taką - na pierwszy rzut oka politycznie motywowaną - możliwość. A przecież nietrudno było się domyślić, że Moskwa wybierze scenariusz bez udziału Lecha Kaczyńskiego, nagradzając w ten sposób premiera Donalda Tuska. No i, jak rozumiemy, w dokumencie nie ma śladu świadczącego o tym, by rząd Donalda Tuska choć przez minutę upierał się przy obecności prezydenta na spotkaniu z Putinem. A przecież zgoda na osobne uroczystości oznaczała zgodę na rozgrywanie przez Moskwę spraw polskich. Sprawa poważna, ale nas rozbawił dziś rzecznik rządu Paweł Graś, który, pytany o tę sprawę, stwierdził w radiu Zet: „Kwestia rozdzielenia uroczystości i kwestia takiego, a nie innego sposobu udziału w tych uroczystościach premiera i prezydenta nie budziła nigdy w Kancelarii Prezydenta żadnych kontrowersji . Z Kancelarii nie docierały żadne sygnały, że to jest zły pomysł, wręcz przeciwnie, wszyscy ustalili, że w porządku, to jest najlepszy sposób, żeby polskiego piekiełka nie przenosić za granicę". Panie pośle, uprzedzamy: aż tak bardzo nie zdołacie zafałszować rzeczywistości. I nie było to „nieprzenoszenie polskiego piekiełka za granicę”. To właśnie było przenoszenie piekiełka za granicę, i jednoczesne zaproszenie Rosji do rozgrywania tego piekiełka (co w Polsce ma długą, trzystuletnią tradycję). d., wpolityce.pl
O odpowiedzialności ministra Rostowskiego A co się stanie, jeśli Mr. Deficyt, czyli minister finansów z nadania PO, Jacek Vincent-Rostowski, przejdzie samego siebie i w przyszłym roku zrobi 200 miliardów złotych deficytu? Odpowiedź jest prosta: podatki wzrosną jeszcze bardziej, Polska pewnie zbankrutuje, a Mr. Deficyt wróci sobie spokojnie do Londynu bądź na uczelnię George’a Sorosa do Budapesztu. Polskie państwo nie posiada bowiem żadnej sankcji dla nieudolnego ministra. Wprawdzie istnieje Trybunał Stanu, ale w ciągu 91 lat istnienia tej instytucji udało się jej skazać 2 (słownie: dwie) osoby – i to na jakże poważną karę „5 lat utraty biernego prawa wyborczego i tyleż lat zakazu zajmowania stanowisk kierowniczych”. Tyle dostali dygnitarze z okresu schyłkowego PRL-u, Dominik Jastrzębski i Jerzy Ćwiek, za „aferę alkoholową”, która zresztą polegała w gruncie rzeczy na nieco zbyt sprawnie kontrolowanym uwolnieniu rynku alkoholi, więc była w gruncie rzeczy całkiem zbożnym dziełem. Zresztą nie ma się co dziwić, że Trybunał Stanu skazać nikogo nie może, bo w teorii skazuje on ministrów głównie za naruszenia konstytucji lub ustaw oraz za „przestępstwa związane z pełnioną przez nich funkcją”, a jak powszechnie wiadomo, Mr. Deficyt na przykład budował deficyt i pogłębiał zadłużenie w pełnej zgodności z konstytucją i ustawami. Do bankructwa doprowadzi nas też w pełni zgodnie z przepisami i może na koniec nawet wystawi nam zaświadczenie o bankructwie – oczywiście po wniesieniu stosownej opłaty skarbowej. Widać z tego wyraźnie, że Trybunał Stanu jest instytucją-parawanem, który służy nie prawdziwej odpowiedzialności wysoko postawionych urzędników z premierem i prezydentem na czele, tylko stwarzaniu pozorów, że mogą oni taką odpowiedzialność ponieść. Choć tak naprawdę nie mogą. Zadłużający nas Mr. Deficyt jednak w sensie prawnym nie jest bezkarny. Doprowadzenie do tak wielkiego manka jest wszak ewidentną niegospodarnością, ale przecież takiego zarzutu w obecnej sytuacji politycznej ministrowi nikt postawić się nie ośmieli. Tak więc wychodzi na to, że nawet formalnie gospodarcze przestępstwa są w gruncie rzeczy przestępstwami politycznymi. I pojawia się pytanie: czy kiedyś dojdzie do władzy ktoś, kto popełnienie takiego przestępstwa odważy się Rostowskiemu zarzucić? A przy okazji sprawdzania informacji o Trybunale Stanu dowiedziałem się niesamowitej rzeczy: otóż przez kilka lat przed Wielkim Kryzysem II Rzeczpospolita miała nadwyżkę budżetową, czasem nawet 30-procentową! Niestety korzystał z tego głównie Józef Piłsudski, który bez zbytnich skrupułów rabował te pieniądze. I wydawał na umacnianie swojej władzy. Tomasz Sommer
Romantyczne przesłanie Jarosława Kaczyńskiego Wszyscy studiują „Posłanie Kaczyńskiego do ambasadorów i europosłów”. Jestem daleki od stwierdzenia, że „prezes orbituje”. Być może gdyby nie stan psychiczny prezesa PiS, nie napisałby on tego tak wprost, ale na pewno nie jest to tekst przypadkowy. Przeciwnie – to manifest pewnej znaczącej u nas tradycji politycznej. Istotę tej doktryny wyraża akapit drugi „Posłania”, którym krytykujący tekst komentatorzy prawie się nie zajęli, gdzie czytamy: „Nasza polityka wpisywała się w tradycje polskiej »Solidarności«. Trzeba przypomnieć, że już w czasie pierwszego zjazdu związku zawodowego »Solidarność« (1981 r.) wystosowano specjalną odezwę do narodów Europy Środkowo-Wschodniej, co bardzo zdenerwowało Kreml i Układ Warszawski. Wielu Polaków – w tym członkowie mojego rządu – było zainspirowanych przekonaniami i tradycją narodową w duchu »za wolność Waszą i naszą«, uważając, że wolność naszego kraju jest ściśle związana z zapewnieniem wolności i demokracji w wielu regionach Europy”. Fragment ten to romantyzm polityczny w pigułce. To w imię hasła walki „za wolność Waszą i naszą” romantyczni rewolucjoniści wywołali idiotyczną rebelię w 1830 roku. Polska spłynęła krwią, aby zapewnić niepodległość Belgii, chroniąc Belgów przez interwencją wojsk rosyjskich w ramach akcji Świętego Przymierza. To w imię tego samego hasła piłsudczyzna posłała do walki młodzież w 1905 roku, aby „internacjonalistycznie” wspomóc rewolucjonistów rosyjskich. To wreszcie w imię tego politycznego frazesu tysiące Polaków walczyło, umierało i zapełniało więzienia europejskie w XIX wieku, gdy gromady naszych rodaków niechlubnie przyłączały się do wszystkich możliwych rewolucji. Niestety, inne narody nigdy nie siliły się, aby zasilić nasze szeregi powstańcze, ograniczając się rządowych depesz z ogólnikowymi wyrazami poparcia i apelem do obydwu stron „o pokojowe rozstrzygnięcie sporu”. Warto zwrócić uwagę także na fragment mówiący, że Lech Kaczyński oraz „rząd partii Prawo i Sprawiedliwość konsekwentnie budowały sojusz dużych i mniejszych państw Europy Środkowo-Wschodniej. Jego osią były kraje bałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) oraz kraje Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry). Zrobiliśmy wiele, aby do struktur europejskich i NATO przybliżyć dawne republiki ZSRR, takie jak Ukraina, a także Gruzja, Azerbejdżan i Armenia oraz Mołdowa”. To kolejna odsłona politycznego romantyzmu – mit międzymorza, próba wskrzeszenia piłsudczykowskiej koncepcji „federacyjnej”, która ma same zalety w teorii i jedną słabość w praktyce: nie jest nią zainteresowany kompletnie nikt poza Polską. Kraje Wyszehradzkie (Czechy, Słowacja i Węgry) obawiają się polskiej dominacji, więc chętniej orientują się na Niemcy, co stanowi ich tradycyjną geopolitykę; Litwini nas nienawidzą i budują swoją tożsamość narodową w opozycji do polskości; co sądzą o nas Ukraińcy, nawet nie warto mówić; w Azerbejdżanie, Armenii i Mołdowie pewnie nawet nie wiedzą, gdzie Polska leży na mapie. Została Gruzja ze swoim prezydentem o romantycznej mentalności, do złudzenia przypominającej Kaczyńskiego. Ważny fragment tekstu Kaczyńskiego dotyczy demoliberalnego i prawoczłowieczego bełkotu, co nie jest dziwne, gdyż rusofobia naszych romantyków zawsze stanowiła misz-masz idei niepodległościowej i rewolucyjnej, gdzie Rosję nie mniej krytykowano za niechęć do naszej niepodległości niż za „reakcyjność” i niedemokratyzm. Wpisując się w ten rewolucyjno-lewacki dyskurs, Jarosław Kaczyński pisze, że zło Rosjan polega na tym, iż „nie uznają wartości demokratycznych i praw człowieka. Mogą wydawać się biznesowo atrakcyjnymi partnerami, ale nie przestrzegają wartości i standardów, które dominują w euroatlantyckiej przestrzeni politycznej”. Dalej zaś czytamy, że „aby polityka była skuteczna, musi być najpierw moralnie słuszna. (…) Należy wrócić do standardów i obyczajów, które były dla wielu ludzi i narodów podstawą wiary w lepszy świat. Należy odkurzyć drogowskazy wartości w polityce międzynarodowej”. Niestety, tekst Kaczyńskiego nie odwołuje się do jakichkolwiek realnych kategorii politycznych, interesów, układu sił, układu militarnego, geopolityki. Jest deklaracją rewolucyjnych zasad pomieszanych z prometeizmem. To tekst romantycznego rewolucjonisty. Wielokrotnie krytykowałem Kaczyńskiego za jego politykę, ale uważałem go – aż do tej pory – za człowieka mogącego potencjalnie być mężem stanu (w odróżnieniu od „pijarowskiego” Tuska). Tekst „Posłania” wskazuje, że to nie jest polityk, ale romantyczny prorok, zachowujący się jak pastor na umoralniającym kazaniu. Taki drugi Wilson z Kongresu Wersalskiego, który ma wielkie doktryny, a nie wie, gdzie leży Cieszyn. „Winkelried ożył! Polska Chrystusem Narodów!”. Panie Prezesie, z przykrością zawiadamiam Pana, że rzeczywistość znacząco różni się od Pańskich marzeń, a wygląda następująco: Polska leży w strategicznym geopolitycznym miejscu w Europie, w miejscu gdzie Wschód styka się z Zachodem. Czyli leżymy między Niemcami i Rosją i żadne zaklinanie rzeczywistości nie jest zdolne zmienić tego faktu. Skoro leżymy między Niemcami a Rosją, to musimy wybrać sobie sojusznika-protektora. I nasza wolność, jaką mamy od 1989 roku, polega na tym, że możemy takiego wyboru dokonać. Jesteśmy za słabi, aby stanowić niezależne w swojej polityce państwo, skoro leżymy tu, gdzie leżymy; mamy potencjał, jaki mamy. Próba geopolitycznego wymknięcia się z rosyjsko-niemieckiego uścisku przez sojusz z USA skończyła się w momencie, gdy Waszyngton przestał być zainteresowany posiadaniem „niezatapialnego lotniskowca” nad Wisłą. To co, Panie Prezesie, co Pan wybiera: Niemcy, Rosja czy atak z szablami na wszystkich? Wiem, że to ostatnie kusi Pana najbardziej. To byłoby powtórzenie polityki romantycznej z 1846 roku, gdy rewolucyjne władze Krakowa, mając kilkuset ludzi pod bronią, wypowiedziały wojnę równocześnie Rosji, Austrii i Prusom. To byli „prawdziwi patrioci”, nieprawdaż?! Adam Wielomski
Dopalacze – czyli o wyższości mafii nad państwem opiekuńczym W ciągu kilku ostatnich tygodni byliśmy świadkami przeniesionej ze świata Orwella „godziny nienawiści” do (póki co) legalnie działających biznesów. – Brutalnie rozprawimy się z dopalaczami, nie będzie litości – tymi słowami Donald Tusk rozpoczął kolejną pijarowską wojenkę. Jak pisał autor Roku 1984 nie ma znaczenia czy przyczyna wojny jest prawdziwa i słuszna – „wojnę prowadzi się nie po to, aby ją wygrać, ale po to aby nieustannie trwała”. Wie o tym polska lewica, która słupki sondażowe próbuje ratować wieczną (z natury rzeczy) walką o równouprawnienie homoseksualistów, kobiet itp. Wie o tym również premier polskiego rządu, który opanował kolejny stopień wtajemniczenia w arkana władzy. Jeśli bowiem „ktoś chce rządzić, rządzić nieprzerwanie, musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości”. Lider PO podwyżkę VAT najpierw skutecznie zasłonił problemem prezydenckiego krzyża. Ponieważ temat katastrofy, pomnika itp. się zużył (na ochłapach Smoleńska żeruje już chyba tylko Janusz Palikot) więc pożytecznych idiotów skierowano na front walki z dopalaczami. Legislacyjne armaty wytoczono przeciw tym, którzy „życie młodych, obiecujących ludzi chcą zamienić w piekło uzależnienia”. I choć rzecznik rządu Paweł Graś wyraził nadzieję, że „Polska będzie prekursorem w ostatecznym rozwiązaniu kwestii dopalaczy” (!) to przyznał, że „tak naprawdę nie poradziło sobie (…) z nim żadne państwo europejskie”. Nie poradziło bo i nie chce poradzić! Od właścicieli „fun shopów” można pobierać podatki i równocześnie kąsać ich po nogach licząc na aplauz wyborców – ot takie “wojenne” perpetuum mobile. Minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski zapowiedział, że walka z dopalaczami choć “zdecydowana i bezwzględna” będzie walką fair play i rozegra się „na poziomie rozwiązań legislacyjnych”. Problem polega na tym, że przed wyborami samorządowymi chłopca do bicia szukają również lokalni, terenowi działacze partyjni. Polskim Aleksiejem Stachanowem został prezydent Bydgoszczy – Konstanty Dombrowicz. Najpierw polecił strażnikom miejskim, aby legitymowali wszystkich klientów kupujących (przypomnijmy: LEGALNE) dopalacze. Następnie polecił urzędnikom tak ustawić miejskie kamery, aby filmowały wejście do każdego z sześciu bydgoskich sklepów z używkami. – Te działania zapewne będą pewną dolegliwością dla nich i o to chodzi – stwierdził bez ogródek prezydent. Ponieważ wszystkie sklepy z dopalaczami mieszczą się w prywatnych kamienicach Dombrowicz postanowił namawiać właścicieli posesji, aby pozbyli się „kłopotliwych lokatorów”. Sugestią, że tego typu działania to już nie tylko nękanie ale wręcz łamanie swobody działalności gospodarczej prezydent się nie przejął. – Liczymy się z kłopotami, niewykluczone, że ktoś pozwie nas do sądu, ale handel tymi specyfikami to działalność szkodliwa dla społeczeństwa i dlatego trzeba podjąć wszystkie możliwe kroki w tej sprawie. Pan Dombrowicz dał również do zrumienia, że „jeśli nasze prawo nie chroni dzieci” to nie zawaha się „działać niezgodnie z prawem” bo „dobro naszych dzieci jest ważniejsze”. Do lokalnej krucjaty przyłączył się również Rafał Bruski – wojewoda kujawsko-pomorski. – Pomimo braku rozwiązań prawnych umożliwiających skuteczne wyeliminowanie tych substancji z rynku, zobowiązałem służby do działania. Będą częste kontrole w takich sklepach – powiedział po spotkaniu z przedstawicielami Urzędu Kontroli Skarbowej, Wojewódzkiego Inspektoratu Inspekcji Handlowej i Wojewódzkiego Inspektoratu Farmaceutycznego…
W obliczu „akcji zaczepnych” straży miejskiej i policji oraz szturmu wszelkiej maści instytucji kontrolnych (w tym inspektorów budowlanych!) na sklepy z dopalaczami zupełnie błaha wydaje się wiadomość o inicjatywie poznańskich urzędników. Lekką ręką wydali oni 30 tys. zł pieniędzy podatników „na sporządzenie opinii dotyczących legalności działających sklepów z dopalaczami”. Jak podała Gazeta Wyborcza „biegli jednoznacznie orzekli, że sprzedawcy nie prowadzili działalności zagrażającej życiu i zdrowiu klientów, więc w żaden sposób nie można zakazać ich działalności”. Co więcej władze najprawdopodobniej będą musiały wypłacić im rekompensaty (m.in. za zarekwirowanie towaru) w wysokości kilkuset tysięcy złotych. Na powyższych przykładach widać, że państwo (zwłaszcza opiekuńcze) potrafi być gorsze od mafii. Gangsterzy – w zamian za haracz – gwarantują przynajmniej względny spokój i bezpieczeństwo… Piotr Żak
Podsumowanie sielankowego zjazdu Platformy Obywatelskiej Figury językowe podczas zjazdu PO wywoływały wesołość na sali i w ogóle atmosfera była sielankowa. Wydaje się jednak, że podstawowym celem zwołania zjazdu partii było ściągnięcie samorządowców z całej polski, aby mogli sobie zrobić zdjęcie z osobami z pierwszych stron gazet. Kolejki do Grzegorza Schetyny, Jerzego Buzka, Jacka Rostowskiego czy Cezarego Grabarczyka przez kilkanaście minut nie malały. Politycy Platformy Obywatelskiej unikali trudnych pytań. Minister finansów Jacek Rostowski zapytany o powód podwyższenia podatków pogardliwie wzruszył ramionami, gdy usłyszał, że pytam w imieniu „Najwyższego CZASU!”. Później poświęcił kilkanaście minut na fotografowanie się z samorządowcami. Marszałek Grzegorz Schetyna, do którego przepychałem się przez tłum działaczy, na pytanie, dlaczego podwyższane są podatki, zaprzeczył. Po pytaniu o wysoki deficyt budżetowy poradził mi, żebym się uśmiechnął. Następnie odszedł w stronę działaczy, którzy oblegli go ze swoimi aparatami. Odpowiedzi na pytania udzielił Jarosław Gowin, który trzymał się tylnej części sali. Posłużył się przyjętą w partii wersją, że podatki trzeba zwiększyć, bo cały czas dotykają nas skutki światowego kryzysu. Podobnej odpowiedzi udzielił działacz z Lublina, który podwyżką nie był zachwycony, ale rozumie, że nie było innego wyjścia.
Bez hipokryzji Ciekawe wystąpienie wygłosił delegat z Podlasia. Zaczął od tego, że został ośmielony przez premiera, który stwierdził, że można mówić bez hipokryzji. – Do PO wstąpiłem, zanim partia doszła do władzy. Spotkałem się z żarem i zapałem walki. Przygasł, gdy zdobyliśmy władzę. Jeżeli nie zaczniemy pracy u podstaw, nasza partia będzie rządziła dwie, trzy kadencje. Powinien powstać bank inicjatyw. Hitem miała być komisja „Przyjazne Państwo”, ale została wyciszona – stwierdził
To nie była łatwa decyzja Z sympatią potraktował dziennikarza „Najwyższego CZASU!” prof. Marek Rocki. – Per saldo ten jeden procent VAT więcej, gdy się policzy w konkretnych cenach, nie jest szczególnie dotkliwą podwyżką – stwierdził. – Dyskusja na klubie w czerwcu, kiedy pojawiła się propozycja podatków, pokazała, że to dla wszystkich było bardzo trudne. Po uzasadnieniach wszyscy z bólem, ale to przyjęli – opisywał. Stwierdził, że deficyt wynika nie tylko z sytuacji polskiej gospodarki, ale również z tego, co dzieje się w innych krajach. Pytany, dlaczego Platforma nie obniża podatków, stwierdził, że przeszkodą staje się skala wydatków. – Jako liberał zastanawiam się, jak zmienić zadania państwa i w ten sposób obniżać podatki – dodał prof. Rocki.
Religia w sferze prywatności Interesująca okazała się lektura „POgłosu”, czyli gazety Platformy Obywatelskiej rozdawanej podczas zjazdu. Bohaterką wydania została Henryka Krzywonos – za to, że „nawsadzała” Jarosławowi Kaczyńskiemu na zjeździe Solidarności. Na okładce prezentują się: Grzegorz Schetyna, Bronisław Komorowski, a także Donald Tusk. Nad nimi napis: „Do tego doszliśmy”. Poniżej chwalą się zdobytą władzą. Dużo do myślenia daje inny tekst – „PiSlam spod znaku krzyża”. Okazuje się, że na zjeździe partii postanowiono poinstruować działaczy w kwestiach religijnych, w kontekście wydarzeń związanych z krzyżem przy Krakowskim Przedmieściu. W wywiadzie prof. dr hab. Jan Maciejewski z Uniwersytetu Wrocławskiego stwierdził, że nie ma miejsca dla walczącej religijności, bo takowa właściwa jest krajom islamskim. Uznał, że wystąpienia przy Krakowskim Przedmieściu są dowodem na to, że Polacy nie potrafią nadstawić drugiego policzka, bo nie żyją prawdziwie nauką Kościoła. Polskę nazwał skansenem na mapie Europy, gdzie wraca się do średniowiecza. „Moim zdaniem, religia powinna się stać osobistą, wręcz intymną sferą życia jednostki, z którą nie powinno się obnosić, której nie trzeba gloryfikować i przenosić na wyższe płaszczyzny życia społecznego, ale w działaniu kierować się wyznawanymi wartościami” – przekonywał prof. Maciejewski. Rafał Pazio
Piotr I jako łamistrajk Niejakie ps zredagowało w PAPie następującą notatkę: (Wielka Brytania: "Polacy za pół darmo pracują przy lotniskowcach" Polscy spawacze pracują dla podwykonawców przy budowie nowych lotniskowców dla brytyjskiej marynarki - donosi dzisiejszy "Daily Mail". Gazeta twierdzi, że ich zarobki są o połowę niższe niż Brytyjczyków wykonujących analogiczną pracę. Historyk, profesor Andrew Lambert wskazuje, iż po raz pierwszy od XIV wieku, gdy hiszpańscy i greccy rzemieślnicy budowali maszty dla angielskich piratów, Anglia wykorzystuje obcokrajowców do budowy okrętów, a przez cztery wieki W. Brytania była w awangardzie sztuki budowy okrętów i inni uczyli się od niej. Za budowę dwóch nowych lotniskowców "Queen Elizabeth" oraz "Prince of Wales" odpowiada koncern BAE Systems, korzystający z podwykonawców. Koszt budowy dwóch jednostek o wyporności 65 tys. ton oceniany jest na ok. 5,2 mld funtów. Brytyjczycy dostają 15 funtów, Polacy tylko 8
Gazeta sugeruje, że Polacy są opłacani poniżej stawek brytyjskich pracowników wykonujących tę samą pracę. Otrzymują ponad 8 funtów za godzinę (wobec ustawowego minimum 5,93 funta), ale znaczenie poniżej 15 funtów otrzymywanych przez pracowników BAE Systems. Jeden z podwykonawców Ben Domment dyrektor firmy Inter Marine UK powiedział gazecie, że zatrudnił 36 spawaczy z Polski, "ponieważ nie miał wyboru. Nie mógł znaleźć spawaczy u siebie na miejscu". Zaprzeczył zarazem, jakoby opłacał ich według niższej stawki niż ta, którą płaci pracownikom miejscowym. - Jest ironią losu, iż niektórzy spośród polskich spawaczy zdobyli kwalifikacje zawodowe pracując przy budowie sowieckich okrętów podwodnych w czasie zimnej wojny - zauważył "Daily Mail". Przepustki Polaków nie daję im swobody poruszania się Polacy mają specjalne przepustki umożliwiające im wejście na teren robót, ale nie dające swobody poruszania się, ponieważ Brytyjczykom trudno jest ich zweryfikować. By być w zgodzie z przepisami bhp, pracodawcy sporządzili dla nich instrukcje i ostrzeżenia po polsku. Laburzystowski minister obrony Des Browne przed dwoma laty dał zielone światło planom budowy obu jednostek, ale obecny rząd nie wypowiedział się jeszcze w tej sprawie; przygotowuje program oszczędności, który obejmie również wydatki na obronę. W bazie brytyjskiej marynarki wojennej w Portsmouth, gdzie zostanie wykonana większość prac przy budowie obu lotniskowców, według gazety do pracy przystąpiło ostatnio 120 Polaków. Pracownicy z Polski mają być zaangażowani także w innych ośrodkach związanych z realizacją projektu: w Govan (Glasgow), Barrow (hrabstwo Kumbria) oraz Tynedale (północno-wschodnia Anglia). Otóż, przede wszystkim, tytuł powinien brzmieć; „Brytyjczycy biorą dwa razy za dużo za pracę przy budowie okrętów”. Towar wart jest tyle, za ile ktoś może go sprzedać – i jeśli BAE Systems zatrudnia jeszcze jakichś Brytyjczyków, to być może popełnia grzech marnotrawstwa. Z tych samych powodów – jak zapowiedziałem – będę przy budowie ulic w Warszawie korzystał z usług Amerykanów, Birmańczyków, Chińczyków, Dajaków... ...Wietnamczyków, Xenofobów, Ypsylończyków lub Zimbabwańczyków; jeśli obecne harpie nie obniżą cen. A poza tym, o ile pamiętam, to w stoczniach śp. Wilhelma Orańskiego, króla Anglii i Niderlandów, pracował był jako cieśla niejaki Piotr Aleksiejewicz Romanow, znany potem jako Piotr I Wielki. I za swoją pracę otrzymywał znacznie mniej, niż połowę tego, co doświadczony angielski czy holenderski rzemieślnik. To, co mówi p. prof. Lambert jest prawdą: „przez cztery wieki W. Brytania była w awangardzie sztuki budowy okrętów i inni uczyli się od niej”. Uczył się Piotr A Romanow – i teraz właśnie uczą się Polacy. I chyba jest normalne, że ten, co się dopiero uczy fachu, zarabia dwa razy mniej? Dawniej, w normalnych czasach, młodzi fuszerzy musieli nawet płacić za to, że uczą się fachu! Więc jeśli BAE Systems znajduje do pracy chętnych Polaków czy Dajaków – to w normalnym kraju nikomu nic do tego, ile im płaci. Ba! W normalnym kraju rząd nawet nie ma prawa wiedzieć, ile kto zarabia! Zresztą: nie chce – bo po co mu ta informacja? Przecież w normalnym kraju nie ma podatku dochodowego ani podatku od zysków...
Bełkot „intelektualistów” Charakterystyczną cechą życia społecznego w Europie jest ogromna rola „intelektualistów”. W Ameryce w stosunku do „jajogłowych” panuje dobrze uzasadniona, głęboka podejrzliwość – i na tym polega przewaga Ameryki... „Intelektualista” bowiem jest to człowiek myślący – ale w specyficznym sensie. Pewien pan bardzo lubił grac w brydża. Grał latami – aż kiedyś aktualny partner go spytał: „Lubi Pan grac w brydża?” „Bardzo lubię!” „To dlaczego Pan się nie nauczy?!?” Otóż „intelektualiści” myślą dokładnie w takim sensie, w jakim ten pan grał w brydża. Stosują techniki myśleniopodobne. Kiedyś śp. Tadeusz Czacki spytał złośliwie słynnego szulera, śp. Ignacego Chodźkiewicza: „A Waść stale bierzesz figury za blotki?” Na co odparł: „Tak – podobnie jak Waść bierzesz pamięć za rozum”. (Czacki był erudytą - czyli, jak to określił WCzc. Ludwik Dorn: „wykształciuchem” - w czym nie ma nic złego, pod warunkiem, że się z tego powodu nie rości pretensyj do władzy) Intelektualiści znają na pamięć masę słów poukładanych w nadzwyczajny... bełkot. Europejski „intelektualista” nie przeczyta niemal nigdy książki wartościowej: czyta wyłącznie bełkot. Książka, którą czyta i poważa intelektualista, musi być gruba – tak gruba, że nikt normalny przez ten bełkot się nie przebije – i wtedy „intelektualista” może brylować w salonach. Co ciekawe: „intelektualistami” są niemal zawsze humaniści – ale trafiają się i perwersyjni przedstawiciele nauk ścisłych. Zawsze pragnący pookładać ludzkość wedle wzorów matematycznych. Co powoduje, że nienawidzą wolności – bo ludzie wolni jakoś nie lubią dopasowywać się do schematów. W ogóle dość powszechne jest przekonanie, że cecha konstytutywna „intelektualisty: jest bycie co najmniej lekkim lewicowcem. Broń-Boże czerwonym – takim: różowym...
I to jest ważny powód, dla którego „intelektualiści” na ogół mnie nie znoszą. Ale jest i inny, głębszy. „Intelektualista” nie potrafi niczego powiedzieć krótko. Ja – odwrotnie. Tym samym odbieram im całe pole działania! Weźmy np. problem istnienia Boga. Ja mówię tak: „Łatwo udowodnić, że nikt nigdy nie udowodni, że Bóg istnieje – ani (co już jest zupełnie oczywiste), że nie On istnieje. Tym samym wszelkie dyskusje o istnieniu czy nieistnieniu Boga są BEZ SENSU. Albo się WIERZY, że Bóg istnieje – albo się WIERZY, że Bóg nie istnieje. Koniec. KROPKA”. Wszelkie dalsze dyskusje na ten temat to strata czasu. Natomiast „intelektualiści” nie przyjmują tego do wiadomości – i produkują hektolitry BEŁKOTU – jedni „dowodzą”, że Bóg istnieje, drudzy „dowodzą”, że nie istnieje. A trzeba pamiętać, że po napisaniu takiej książki wychodzi się na „głębokiego myśliciela" - (tym głębszego – im bełkot jest bardziej niezrozumiały...) - ale też na tym nieźle się zarabia! Boże! Jak ja nienawidzę bełkotu!
Korwin Mikke o tzw. dopalaczach Po próbach kastracji pedofilów liberalny „rząd” bierze się za „walkę z dopalaczami”. Powody tego nagłego wybuchu są trzy:
1) Trzeba za wszelką cenę odwrócić uwagę ludzi od spraw gospodarczych. Tu się ujawnia, że deficyt jest ponad dwa razy większy niż wedle kłamliwych oświadczeń „rządu”, tu, że zadłużenie III Rzeczypospolitej przekracza (jeśli wliczyć zobowiązania w stosunku do emerytów) 2,5 biliona złotych, tu nadciąga wybuch afer związanych z Euro 2012… Więc ludzi trzeba zająć a to Krzyżem Smoleńskim, a to budową (a potem profanacją) grobu 22 (!!) żołnierzy Armii Czerwonej… To ostatnie nie bardzo wypaliło, więc reżymowe media rozpętały kampanię nienawiści przeciwko handlarzom „dopalaczami” – a publika, nie mająca pojęcia, co to są „dopalacze” („dopalaczem” jest również kawa, a nawet – w większych stężeniach – kakao i herbata!), aż skamle, by tych handlarzy zamknąć i najlepiej poćwiartować. Pokazuje to potęgę telewizji. Po zaledwie kilkunastu dniach budowania „kampanii nienawiści” histeria doszła do takiego stopnia, że p. Konstanty Dombrowicz, prezydent miasta Bydgoszczy, oświadcza (na zarzut, że działa niezgodnie z prawem): „No i dobrze, będziemy działali wbrew prawu, jeśli to prawo nie chroni dzieci”. Zwolennicy Państwa Prawa powinni sobie to dobrze zapamiętać. L**dowi się to podoba. A jutro zaczną nam np. odbierać dzieci – i ktoś powie: „Będziemy działać nawet wbrew prawu, bo umieszczenie ich w domach dziecka jest dla ich dobra”. Po Diabła Prawo, skoro potem nie ma być przestrzegane? P. Dombrowicz powinien wylądować w areszcie do czasu rozprawy, ale zostanie zapewne ogromną większością wybrany na kolejną kadencję. Cóż – mamy d***krację l**ową. Tym razem naprawdę… Skutki widać.
2) Nadchodzą wybory – i „rząd” musi zrobić coś, by zyskać popularność. JE Donald Tusk podczas inauguracji roku akademickiego w Akademii Sztuki w Szczecinie powiedział: „Wczoraj w nocy specjalny zespół rządowy z moim udziałem podjął stosowne decyzję i tę kwestię rozstrzygniemy w trybie błyskawicznym, w sposób zdecydowany, żeby nie powiedzieć: brutalny. Nie będzie litości dla tych, którzy życie młodych, obiecujących ludzi chcą zamienić w piekło uzależnienia”. Co niewątpliwie dopinguje p. Dombrowicza. Rząd pokaże muskuły, a po wyborach okaże się, że „dopalacze” – pod innymi nazwami – nadal są sprzedawane. No, ale przecież trzeba zostawić coś na następne wybory…
3) Wedle danych Reutera sprzed 20 prawie lat, mafie narkotykowe wydają rocznie 1,5 mld (czyli dziś 10 razy tyle – inflacja!) dolarów na łapówki dla polityków, by ci dbali o ich interesy. Najważniejszym jest zakaz handlu narkotykami (gdyby nie on, cena spadłaby katastrofalnie i nie dałoby się na tym kręcić businessu). Niektóre „dopalacze” są zapewne konkurencją dla amfetaminy, na produkcji której robi się kolosalne pieniądze… od kiedy jest nielegalna. Przedtem, pod nazwą „benzedryna”, amfetamina była do nabycia w aptece bez recepty i problemu z uzależnieniem nie było. Inne dla heroiny, dla kokainy… Walka z „dopalaczami” to po prostu walka z „nieuczciwą konkurencją” dla dealerów amfetaminy, heroiny, kokainy i marihuany. To o motywach ICH działań. A co MY powinniśmy zrobić? Na poziomie ustawowym: zażądać, by na opakowaniach były podawane składy chemiczne substancji czy substancyj w nich zawartych. I kontrolować to. Zdarza się bowiem, że mafie narkotykowe poprzez swoje wtyczki (te światki mają część wspólną!) u producentów dosypują do „dopalacza” niewielkie ilości np. amfetaminy – z dwóch powodów: (a) potem takiego delikwenta łatwiej uzależnić; (b) w razie czego składa się donos na konkurencję… (Tak nawiasem: „śladowe ilości” amfetaminy znajdzie się, po bardzo dokładnych badaniach, w dowolnej kromce chleba. W wodzie morskiej, jak wiadomo, jest i złoto – „w śladowych ilościach”.) Na poziomie wykonawczym: natychmiast – i to brutalnie – reagować, jeśli taki sklep sprzedaje „dopalacze” nieletnim. Bo dorosły ma PRAWO truć się dowolnie, natomiast nieletni – nie. Jak głupi rodzice mu kupią i dadzą… No cóż – w najgorszym razie będziemy mieli w następnym pokoleniu mniej dzieci od głupich rodziców. Ale czy jest to program zrozumiały w d***kracji? JKM
„Zegar Balcerowicza” odmierza czas Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. W tym tonie utrzymanym komentarzem minister finansów Jacek Rostowski opatrzył informację własną, że tegoroczny deficyt budżetowy może okazać się dwukrotnie wyższy od zaplanowanego w ustawie i przekroczyć nawet 100 miliardów złotych. Mimo tego optymistycznego komentarza wiadomość ta zaniepokoiła nawet „młodych, zadłużonych, z wielkich miast” i pewnie dlatego premier Donald Tusk na konwencji Platformy Obywatelskiej 25 września powiedział, iż rząd opracuje, a właściwie, to nawet już opracował sposób zahamowania przyrostu długu publicznego. Jaki to sposób – tego jeszcze nie wiemy, ale może zostanie objawiony w ramach jesiennej „ofensywy legislacyjnej” rządu. Na czas tej ofensywy premier Tusk zapowiedział nawet przeniesienie się wraz ze swymi larami i penatami z Kancelarii Premiera w Alejach Ujazdowskich do gmachu Sejmu przy ulicy Wiejskiej. Ciekawe, że podobnie czynił sławny kapitan Eustazy Borkowski, który w okresie międzywojennym, podobno z protekcji Siły Wyższej na poziomie ministerialnym, dowodził transatlantykami. Podczas sztormów sypiał w kabinie nawigacyjnej, bo utrzymywał, że jego tam obecność pozwala zamykać nad statkiem magiczny krąg życzliwości, dzięki czemu żadne niebezpieczeństwo mu nie grozi. Premier Tusk z pewnością czytał znakomitą książkę Karola Olgierda Borchardta „Szaman Morski”, więc nie można wykluczyć, że postępowanie kapitana Eustazego Borkowskiego zainspirowało go do poprawienia sobie reputacji w podobny sposób. Bo reputacja premiera Tuska, chociaż oczywiście nadal pozostaje on opatrznościowym mężykiem stanu, ostatnio jakby się trochę przyćmiła. Doszło do tego, że niektórzy dziennikarze pozwalają sobie zeń dworować, co nawet podczas afery hazardowej wydawało się nie do pomyślenia. Nieomylny to znak, że Siły Wyższe zaczynają się zastanawiać nad wyborem winowajcy, który zostanie rzucony na pożarcie opinii publicznej w momencie, gdy kryzys finansów publicznych doprowadzi do jakiegoś wybuchu niezadowolenia. Nie może to być ktoś zbyt niski rangą, bo taka ofiara nikogo by nie przebłagała. Musi być to ktoś, czyja odpowiedzialność za sytuację wydaje się oczywista i z tego punktu widzenia premier Tusk jest osobą jak najbardziej odpowiednią. Jest to mechanizm podobny do popularnego w starożytnym Rzymie obyczaju złocenia rogów. Bykowi przeznaczonemu na ofiarę dla Jowisza Największego i Najlepszego złocono rogi. Gdyby taki byk myślał i snuł plany na przyszłość, to mógłby sobie myśleć, że to wielkie wyróżnienie a nawet być z tych złotych rogów dumny, niemniej jednak była to zapowiedź rychłego końca. Kiedy ten koniec nastąpi – to wiedzą wyłącznie Siły Wyższe, zgodnie z rzymską zasadą, że cuius est condere, eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść – ale dopiero po uzgodnieniu między sobą politycznej alternatywy – żeby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. A sytuacja wydaje się poważniejsza nawet od obrazu wyłaniającego się z „zegara Balcerowicza”. Oto po burzliwej rozmowie z ministrem Rostowskim, z której prof. Balcerowicz wyszedł z połamanymi okularami, 28 września, na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi w Warszawie, uruchomił on zegar długu publicznego, który na początek pokazał 724 miliardy złotych, do których każdej doby dochodzi kolejne 150 milionów. Wprawdzie „zegar Belcerowicza” trochę się spóźnia, gdyż po uwzględnieniu zobowiązań państwa wobec Otwartych Funduszy Emerytalnych, dług publiczny przyrasta co najmniej o 240 mln złotych na dobę, ale nie o te szczegóły w tej chwili chodzi, tylko o to, iż prof. Balcerowicz tak się zaktywizował. Nie tylko zresztą on, ale również wielu innych ekonomistów, dotychczas albo obcmokujących rząd premiera Tuska, albo siedzących cicho. Teraz unisono i pryncypialnie go krytykują, co dla Sił Wyższych, deliberujących nad polityczną alternatywą, stanowi czytelną ofertę: halo, halo – tutaj jesteśmy!
Bo z ofensywą legislacyjną występuje również Sojusz Lewicy Demokratycznej. Zamierza on wyzwolić tubylczy naród z babilońskiej niewoli Kościoła katolickiego, zaś wspomniana ofensywa ma dostarczyć prawnych instrumentów rugowania nie tylko Kościoła, ale i religii z terenu publicznego. Krótko mówiąc – przedstawia program zapateryzmu sugerowany przez Siły Wyższe na poziomie europejskim. Ponieważ prowokacja z krzyżem przed Pałacem Namiestnikowskim niezupełnie się udała, sięgnięto po tzw. środki administracyjne i CBA zatrzymało niejakiego Marka P, byłego oficera SB, który kręcił się przy różnych zakonach i parafiach jako pełnomocnik przy odzyskiwaniu nieruchomości zabranych Kościołowi w czasach stalinowskich. Dlaczego parafie i zakony wynalazły w korcu maku akurat ubeka i właśnie jemu zaufały – oto pytanie, na które pewne światło rzuca obecność zarówno w Episkopacie, jak i szeregach niższego duchowieństwa pewnej liczby „bez swojej wiedzy i zgody” konfidentów SB. W tej sytuacji fakt, że ubek Marek P. bywał zakonom i parafiom podobno nawet dość nachalnie nastręczany, staje się bardziej zrozumiały. Aresztowanie Marka P. pod kryminalnymi zarzutami rozpętało dyskusję, przede wszystkim na łamach „Głosu Cadyka”, nie tylko nad celowością dalszego istnienia stanowiącej relikt „okrągłego stołu” Komisji Majątkowej, orzekającej o zwrocie mienia zagrabionego Kościołowi, ale i nad ewentualnymi odszkodowaniami, jakie z tytułu przekrętów z udziałem Marka P. trzeba będzie zapłacić. Wygląda na to, że ewentualne odszkodowania będzie płacił Skarb Państwa, więc w ten sposób afera Marka P. może stanowić znakomite preludium dla SLD-owskiej ofensywy legislacyjnej. Zresztą nie tylko SLD się do takiej ofensywy sposobi. Na 2 października zaplanowany został w Sali Kongresowej w Warszawie zjazd uczestników Ruchu Poparcia Palikota „Nowoczesna Polska”, na który podobno zapowiedziało się aż 4 tysiące chętnych. Wśród nich - pani filozofowa Magdalena Środa – ostatnio ostentacyjnie zniechęcona do PO z powodu zatrzymania przez premiera Tuska pani Elżbiety Radziszewskiej na operetkowym stanowisku pełnomocnika dla równego statusu. Pani Radziszewska nie tylko zdekonspirowała w telewizji jakiegoś rozmawiającego z nią sodomitę, ale wygłosiła opinię, że szkoły katolickie nie muszą zatrudniać zdeklarowanych lesbijek – tymczasem zdaniem pani filozofowej - właśnie one muszą przede wszystkim! Ma przybyć również Ryszard Kalisz i pani Manuela Gretkowska, której Partia Kobiet zdaje się umarła z braku zainteresowania, mimo, że przed wyborami działaczki fotografowały się na golasa - że to niby nie mają nic do ukrycia przed znękanym społeczeństwem. „Nowoczesna Polska” zamierza walczyć „z klerykalizmem” i zdefiniować na nowo stosunki państwo – Kościół. Jak widać, ideowe, a kto wie, czy również i nie organizacyjne kontury politycznej alternatywy rysują się już całkiem wyraźnie zwłaszcza, że w nadchodzących tygodniach wyjaśni się, czy „Nowoczesna Polska” rzeczywiście chce „zmiażdżyć SLD” – jak buńczucznie odgrażał się poseł Palikot - czy też przeciwnie - rozszerzyć wpływy i ideowe przywództwo SLD na środowiska znajdujące się dotychczas pod wpływem Salonu. Zaangażowanie „Głosu Cadyka” w sprawę Komisji Majątkowej sugeruje raczej tę drugą możliwość – a tymczasem „zegar Balcerowicza” tyka dzień i noc. SM
MICHALKIEWICZ O LIBERAŁACH, KOMOROWSKIM I KRZYŻU "Współcześni totalniacy mieniący się liberałami demokratycznymi forsują hasło państwa neutralnego światopoglądowo. Jest to hasło wewnętrznie sprzeczne. Państwo nie może być neutralne swiatopoglądowo". Ze Stanisławem Michalkiewiczem, publicystą i felietonistą, rozmawia Wioletta Machniewska. Jak oceni Pan zachowanie prezydenta Komorowskiego, który składając przysięgę przed objęciem urzędu Prezydenta, odwołał się do Boga, a jednocześnie swój pomysł usunięcia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego tłumaczył słowami: "Pałac Prezydencki to sanktuarium państwa"? Zarzuciłem już prezydentowi Komorowskiemu, że dopuścił się krzywoprzysięstwa publicznie w innej części przysięgi. W dodatku wzywał jeszcze na świadka Boga, co jest już ostentacją bardzo daleko posuniętą. Prezydent Komorowski przysięgał mianowicie, że będzie bronił niepodległości. Tylko że po podpisaniu Traktatu Lizbońskiego, który Polskę niepodległości pozbawia, ten fragment roty jest już bezprzedmiotowy. Co więcej prezydent Komorowski nigdy nie ukrywał, że jest zwolennikiem Traktatu Lizbońskiego. Godzinę po przysiędze wziął udział we mszy św. w Katedrze Warszawskiej, w czasie której przystąpił do komunii św. w stanie krzywoprzysięstwa. Nie wiem, czy zdążył się wyspowiadać, ale to już sprawa rozliczenia się prezydenta Komorowskiego z Panem Bogiem. Jeśli chodzi o krzyż, nie mogę podważyć uprawnienia pana Komorowskiego do decydowania o tym, czy krzyż ma być usunięty, czy nie, gdyż postawiony on został na terenie należącym do administracji Kancelarii Prezydenta. W związku z tym to prezydent jest gospodarzem i ma prawo do decydowania, czy krzyż tam może stać.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę na zupełnie coś innego. Otóż pan minister Jacek Michałowski na konferencji prasowej 16 września powiedział, że to on podjął decyzję o „zaaresztowaniu” krzyża. Kilka godzin póżniej prezydent Komorowski powiedział, że to on zadecydował o usunięciu symbolu tragedii. Ja w tej kwestii bardziej wierzę ministrowi Jackowi Michałowskiemu, który powiedział, że prezydent Komorowski został o usunięciu krzyża "poinformowany". A to znaczyłoby, ze decyzja podjęta została przez kogoś innego, np. przez pana Jacka Michałowskiego. Nie byłoby to dziwaczne, gdyby postanowienie to dotyczyło np. zakupu papieru do toalet pałacu prezydenta. Natomiast jeżeli decyzja dotyczy bardzo silnego konfliktu politycznego trwającego kilka miesięcy i obejmującego cały kraj, to "informowanie" pana prezydenta przez pana Michałowskiego wzmacnia podejrzenie, że prezydent Komorowski jest po prostu figurantem.
Czym różni się liberalizm demokratyczny od komunizmu w kwestii miejsca religii w przestrzeni publicznej? Komunizm jest antyreligią, taką symetryczną, nawet z pewnymi formami liturgii. Natomiast liberalizm jako taki nie jest ani antyreligią, ani żadną inną religią, tylko jest próbą odpowiedzi na pytanie, jak ułożyć stosunki pomiędzy jednostką a państwem, tak aby z jednej strony państwo nie pożarło wolności ludzkiej - na co zawsze ma apetyt- ale z drugiej strony, aby ludzka swawola nie rozsadziła pańtwa , które jest potrzebne. Z liberalnego punktu widzenia ocenia się rozwiązania, pytając, czy dają one więcej wolności, czy mniej. Jeśli więcej - to są dobre, jeśli mniej - to niedobre. Liberalizm może mieć odmianę demokratyczną, która jest niebezpieczna. Ale najpierw zdefiniujmy pojęcie demokracji. Otóż demokrację można pojmować na dwa sposoby. Pierwszy to sposób rozstrzygania sporu. Polega na tym, że rację przyznaje się większości. To bardzo utrudnia znalezienie drogi do prawdy. Drugie znaczenie demokracji to sposób rekrutacji aparatu władzy w ustroju republikańskim. Odbywa się to metodą głosowania powszechnego. Metoda ani dobra, ani zła. Siła głosu mądrego jest taka sama jak siła głosu durnia. A to jest ryzykowne, gdyż dureń może zdobyć władzę. Ja opowiadam się za konserwatywną odmianą liberalizmu. Konserwatyzm polega na przywiązaniu do trzech fundamentów cywilizacyjnych, czyli greckiego stosunku do prawdy, tzn. że istnieje ona obiektywnie, niezależnie od opinii publicznej. Obowiązkiem człowieka rozumnego jest jej znalezienie. Drugim fundamentem są zasady prawa rzymskiego, które sprzyjają prawidłowemu rządzeniu i funkcjonowaniu gospodarki. Trzecim elementem cywilizacji jest etyka chrześcijańska, która wprowadziła korektę do systemu wartości świata starożytnego, mianowicie przekonanie, że każdemu człowiekowi przysługuje minimum godności, nie z racji pozycji w hierarchii społecznej, lecz dlatego, że jest dzieckiem Boga. I przez szacunek dla Boga musimy okazywać szacunek również dla Jego dzieci. Z tego spostrzeżenia, które leży u fundamentów religii chrześcijańskiej, biorą się wszystkie nowoczesne koncepcje praw człowieka. Byłoby bardzo niebezpieczne, gdybyśmy o tym zapomnieli lub ostentacyjnie lekceważyli. A z czymś takim mamy do czynienia. Dlatego w to. że w szaty liberalizmu stroją się różne ugrupowania totalniackie, jest jedynie efektem chaosu semantycznego, jaki występuje w naszych czasach. Totalniacy, nazywając się liberałami, są złodziejami szyldów.
Czy dzisiejszy Kościół może być dla wszechwładnego państwa "liberalnego" taką alternatywą wspólnotową, jaką był za komunizmu? Myślę, że nie chce spełniać takiej roli. W PRL spełniał ją z konieczności, ponieważ państwo komunistyczne znaczna część społeczeństwa uważała za strukturę opresywną, zwłaszcza w pewnych momentach, np. w stanie wojennym. Dlatego też Kościół spełniał rolę takiej namiastki przywództwa publicznego, angażując się politycznie. Dzisiaj Kościół, z tego co wiem, nie ma takiej ambicji. Duchowni i owszem, ale Kościół jako taki nie. Bo co to jest zaangażowanie polityczne? Otóż popiera się jeden kierunek polityczny, a inny zwalcza. Ja bym nie odgradzał Kościoła chińskim murem od zaangażowania politycznego. Współcześni totalniacy mieniący się liberałami demokratycznymi forsują hasło państwa neutralnego światopoglądowo. Jest to hasło wewnętrznie sprzeczne. Państwo nie może być neutralne swiatopoglądowo, gdyż takiego zwierzęcia nie ma. Podstawową funkcją państwa jest ustanawianie praw. Wyobraźmy sobie, że państwo musi ustanowić kodeks karny i w tym kodeksie musi ustanowić stosunek do kradzieży, tj. czy państwo legalizuje kradzież, czy zabrania pod groźbą kary. Przyjmując jakiekolwiek rozwiązanie, decyduje ono, jaka etyka obowiązuje na terenie publicznym. Czy złodziejska, czy niezłodziejska. Etyka odpowiada na pytanie, co jest dobre, a co złe, i zakotwicza się w światopoglądzie, który tę etykę uzasadnia, tzn. odpowiada , dlaczego coś jest dobre albo złe, np. dlaczego zabraniamy kradzieży. Zatem ustanawiając prawo w sprawie kradzieży, wybieramy etykę dominującą na terenie publicznym, a tym samym – preferujemy światopogląd, jaki ją uzasadnia. A więc nie ma państwa światopoglądowo neutralnego. Hasło, które forsują współcześni totalniacy, sprowadza się do tego, że są oni antypaństwowi, jeśli traktować to literalnie. A tak nie jest, bo oni nie chcą państwa likwidować, tylko chcą jedynie wyrugować etykę chrześcijańską jako fundament systemu prawnego. Kościół na to nie może być obojętny. Byłoby niedobrze, gdyby etyka chrześcijańska głosiła co innego niż system prawny. Mamy wtedy potężny dysonans poznawczy, który ludziom miesza w głowach. A więc Kościół nie może się od polityki dystansować. Duchowni i owszem, oni nie powinni być działaczami politycznymi, bo to łączy się z różnymi formami pornografii w polityce. Od tego są katolicy świeccy. Ale niedobrze by było, gdyby biskupi, zagrzewając katolików świeckich do zaangażowania politycznego, udawali, że nie rozumieją, na czym to zaangażowanie polega. Nie można z jednej strony zagrzewać ich do politycznego działania, a z drugiej strony karcić, ze „dzielą społeczeństwo”, ze „jątrzą”. Jak ktoś tego nie rozumie, to powinien powrócić do szkoły, spokojnie pewne rzeczy przemyśleć, nauczyć się i pozostać biskupem po raz drugi.
Czy zachowanie niektórych hierarchów Kościoła, np. abp. Nycza, abp. Życińskiego, bp. Pieronka. nie jest przejawem protestantyzacji Kościoła, który podporządkowuje się państwu? Zachowanie jego ekscelencji arcybiskupa Nycza w sprawie krzyża - chodzi o porozumienia z panem Jackiem Michałowskim - miało znamiona lekkomyślności, ale nie złej woli. Bo nie ma podstaw, aby się tego doszukiwać. W postępowaniu abp Życińskiego również nie należy doszukiwać się protestantyzacji, gdyż Jego Ekscelencja za wszelką cenę chce ukryć wstydliwe zakątki ze swego życiorysu. I usiłuje to ubrać w kostium cnót ewangelicznych, co wywołuje nawet efekt komiczny. Przy tym nadużywa swojej pozycji społecznej. Ludziom przecież nie wypada wchodzić w polemikę, zwłaszcza gdy pewne opinie wygłasza się w postaci kazań. Nie wypada ich przerwać i powiedzieć mu, że gada głupstwa. A więc Jego Ekscelencja z tego obficie korzysta. Natomiast co do biskupa Pieronka, to kiedyś skomentowałem jego pomysł wprowadzenia podatku kościelnego, stwierdzając, że Stalinowi nie udało sie katolicyzmu zlikwidować, a biskupowi Pieronkowi może się to udać. Wprowadzenie podatku kościelnego oznaczałoby zaspokajanie potrzeb materialnych Kościoła za pośrednictwem Ministerstwa Finansów. A to by oznaczało utratę przez parafie autonomii finansowej, a za tym i autonomii w ogóle. Dzisiaj parafie zbierają pieniądze od wiernych. Za pośrednictwem parafii finansowane są diecezje itd. Podatek kościelny przekazywany byłby przez Ministerstwo Finansów ekonomowi Episkopatu. Po czym ten rozprowadzałby go po poszczególnych diecezjach, a one na parafie. I w ten sposób proboszczowie zostaliby uzależnieni od biskupów, którym obecnie podlegają tylko teologicznie jako zwierzchnikom kościelnym. Pomysł bp. Pieronka spotkał się z oporem proboszczów, co świadczy o ich spostrzegawczości. Albowiem to, co proponował bp Pieronek, jest właśnie objawem protestantyzacji, która w wielu przypadkach doprowadził do powstania kościołów państwowych. źródło: "Niezależna.pl"
Prawo w służbie gangsterów Po raz kolejny socjalizm bohatersko przezwycięża trudności nieznane innym ustrojom. Tak jak prorokowano, dopiero gdy ktoś po zażyciu legalnych narkotyków, zwanych dopalaczami, wykorkował, premier rozpoczął przedstawienie pt. “Władza stanowczo, a nawet brutalnie, rozprawia się z cynicznymi handlarzami”. Ponieważ jednak handlarze ci działają w zgodzie z prawem, władza, jak to ujęła minister Kopacz, “musi być od nich sprytniejsza” i zamyka sklepy z narkotykami nie za handel nimi, ale pod różnymi naciąganymi pretekstami. Można się więc spodziewać, że niebawem sklepy znowu zostaną otwarte, a dopalaczowi baronowie wyprocesują jeszcze na koszt podatników odszkodowania. I jakoś nikt nie spyta naiwnie, dlaczego żaden europejski kraj nie ma i nie miał nigdy takiego problemu. A odpowiedź jest bardzo prosta – dlatego, że tam prawo jest proste jak drut: zabrania się obrotu substancjami psychoaktywnymi. U nas zaś zabrania obrotu – i tu, po dwukropku, długa lista skomplikowanych nazw. Zanim ustawodawca dopisze do tej listy nową, mijają miesiące i lata, a zsyntetyzowanie nowego dopalacza zajmuje chemikom parę dni. A dlaczego to prawo jest właśnie takie? A, to jest pytanie za miliony, jakie ktoś zarobił na dopalaczach. Ja ryzykuję odpowiedź, że z tych milionów odpalił parę komuś, kto miał na to wpływ. Dopalacze to tylko jeden z wielu przykładów. Nigdzie w Europie nie ma np. problemu masowego fałszowania paliw, bo tam prawo nakazuje każdej stacji przechowywać tzw. trzecią próbkę i natychmiast wiadomo, skąd się felerny płyn wziął. A u nas prawo sprawia wrażenie pisanego specjalnie właśnie tak, by umożliwić gigantyczne przekręty. I dopóki takie jest, wszelkie “akcje specjalne” władzy pozostaną tylko żałosnymi, propagandowymi pokazówkami. RAZ
W głowie wicemarszałka Wenderlicha wciąż gra rosyjski werbel
1. Ostatni rosyjscy żołnierze opuścili Polskę 17 lat temu. Staliśmy wtedy jak te kobiety z "Piosenki o żołnierskich butach" Okudżawy - piechocie odchodzącej patrząc w kark... Dziś po 17 latach widać, że łatwiej było wyzwolić zniewoloną ziemię, niż niektóre zniewolone umysły.
2. Tygodnik "Wprost" ujawnił, że to Rosjanie nalegali na osobne wizyty katyńskie premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego. Nie było tak, jak nam dotychczas wmawiano, że to prezydent Kaczyński się upierał na osobny wyjazd. Nie - to Putin zażyczył sobie osobnych wizyt, a Tusk skwapliwie na to przystał. Pamięć Katynia wolał świętować z rosyjskim premierem niż z polskim prezydentem.
3. Wicemarszałek Sejmu Jerzy Wenderlich z SLD znalazł dla tej sytuacji następujące wyjaśnienie: Putin nie mógł spotkać się w Katyniu z Kaczyńskim, bo polski prezydent był antyrosyjski. Cierpiał na antyrosyjska fobię... Był antyrosyjski. - bo co? Zażądał korytarza i eksterytorialnej autostrady przez okręg kaliningradzki? Urządził manewry polskich wojsk na Białorusi? Oplótł Rosję siecią polskiej agentury? - Nie, nawet wrogowie przyznają, że tego Kaczyński nie czynił. Co zatem czynił polski prezydent antyrosyjskiego? Ano - wspierał niepodległość Ukrainy (zresztą razem z Kwaśniewskim), wsparł moralnie i politycznie Gruzję, na którą sunęły rosyjskie czołgi, sprzeciwiał sie rurze na Bałtyku, wspierał prześladowanych Czeczenów (wspieranym zresztą nadal - vide sprawa Zakajewa).
4. Tak, z punktu widzenia Rosjan to była antyrosyjskość. Rosja odbudowuje swoje imperium i z jej punktu widzenia antyrosyjskie jest wszystko, co sprzeciwia się tej odbudowie. Dlaczego jednak polski wicemarszałek Sejmu patrzy na świat oczami Rosjan? Dziedzictwo ideowe zobowiązuje?
5. - Słyszycie? Webel, werbel, werbel gra... - śpiewał wielki majster Bułat. Piechota odeszła, ale w głowie wicemarszałka Wenderlicha wciąż jeszcze gra rosyjski werbel. I nie tylko w jego głowie... Janusz Wojciechowski
Umysłowi wasale Rosji Polska wciąż nie wyzwoliła się spod mentalnej dominacji Rosji. Dobitnym tego przykładem jest polityka zagraniczna, prowadzona przez popierany przez większość Polaków rząd Donalda Tuska, który przedkłada interesy naszych sąsiadów nad polskie. Symbolem patologicznego podejścia do polskiej racji stanu jest oddanie śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej Rosji, z racji niechęci do psucia humoru Władimira Putina. Jednak wasalizm wobec Kremla widoczny jest nie tylko u polityków, dotyczy dużej części polskiego społeczeństwa, a jego objawy widać również w kwestiach kulturalnych. Świadczy o tym m.in. popularność chóru Aleksandrowa, który co jakiś czas przyjeżdża do Polski na koncerty. Każdy jego występ gromadzi tłumy słuchaczy, wiele osób „zarzyna się”, by tylko zdobyć bilet na występ Rosjan. Chór Aleksandrowa zamiast kojarzyć im się z najczarniejszymi czasami w dziejach Polski, jest dla nich miłą rozrywką. Cieszą się na widok ludzi, którzy pokoleniu urodzonemu w latach 20. XX wieku do końca życia kojarzyli się ze śmiercią, upodleniem i torturami. Wojskowy chór występuje zawsze w rosyjskich mundurach, łudząco podobnych (jeśli nie takich samych) do mundurów Armii Czerwonej. Widzowie koncertów bawią się bardzo dobrze patrząc na ludzi wyglądających jak mordercy polskich patriotów z lat 50. A bawią się patrząc na chór imienia Aleksandra Aleksandrowa, twórcy hymnu ZSRS. Radziecki kompozytor, hołubiony przez sowietów i mundury Armii Czerwonej powinny Polakom kojarzyć się jak najgorzej. Jednak nie kojarzą się, co jest dowodem na brak transformacji umysłowej części Polaków. Gdy słyszy się o występach chóru Aleksandrowa, zawsze rodzi się pytanie, czy Polacy równie chętni chodziliby na chór im. Richarda Wagnera, którego muzycy występowaliby w mundurach Wehrmachtu, z charakterystycznym orłem i swastyką na piersiach? Zapewne nie. Pojawienie się takiego chóru w Polsce wywołałoby – i słusznie - lamenty i falę krytycznych komentarzy. Gdy jednak pojawia się chór promujący symbole komunistyczne, noszący imię muzyka z czasów Związku Sowieckiego, wszystko jest ok.
Mao z każdej strony Niezrozumiała podatność na kultywowanie komunizmu u Polakach objawia się częściej. W maju 2010 roku w Katowicach otwarto wystawę dzieł Andy Warhola. Wszystkie jego prace były portretami Mao Ze Donga. Wystawa przedstawiająca kilka rożnych ujęć komunistycznego dyktatora cieszyła się sporym zainteresowaniem. I tylko nieliczni, jak poseł PiS Stanisław Pięta, zauważali, że propagowanie wizerunku komunistycznego dyktatora, który ma na sumieniu wiele ofiar, nie jest dobrym pomysłem. Szczególnie w Polsce, dotkniętej zbrodniczą ideologią. Oczywiście „Gazeta Wyborcza” zrobiła z niego oszołoma. Ciekawe, jakie byłoby jej stanowisko, gdyby w Muzeum w Katowicach wystawiono portrety Hitlera, albo Mussoliniego... W historii stosunków międzynarodowych kwestie kulturalne były często wykorzystywane do dominowania nad innymi społeczeństwami. To od dominacji kulturowej i ekonomicznej państwa kolonialne zaczynały zdobywanie nowych obszarów dla siebie. Za czasów PRL-u Polska była sowietyzowana za pomocą kultury. Sowieci wykorzystywali ją do wzmacniania swojej dominacji. Również dzięki dziełom polskich artystów, jak Wisława Szymborska, czy Andrzej Wajda, rósł wpływ Rosji w Polsce. Polska elita wciąż nie zdołała się wyswobodzić spod tej dominacji. Świadczy o tym od początku sposób sprawowania władzy przez Donalda Tuska. Na początku swojego urzędowania wyszedł on z propozycją, by znów zorganizować w Zielonej Górze festiwal piosenki rosyjskiej. W czasach PRL Zielona Góra była znana na cały kraj, dzięki festiwalowi piosenki radzieckiej. Wtedy był to symbol zniewolenia Polski przez Rosję. W zamyśle premiera, jego wznowienie miało symbolizować nowe otwarcie w stosunkach polsko-rosyjskich. Mimo oczywistych konotacji tego wydarzenia z dominacją ZSRS w Polsce, premier nie widział nic złego w organizacji kolejnych edycji Festiwalu. Pomysł spodobał się również artystycznemu środowisku.
Menedżer – nie polityk? Niechęć do wyswobodzenia się spod dominacji rosyjskiej wykazuje także duża część polskiego świata akademickiego. Środowisko uniwersyteckie ostro sprzeciwiało się obowiązkowi lustracyjnemu, nie rozliczyło swoich kolegów z agenturalnej przeszłości. Przez całe lata szarymi eminencjami wielu wydziałów byli ludzie, którzy w PRL-u donosili na swoich studentów, czy kolegów albo współpracowali z wywiadem. Świat naukowy nie zdecydował się na ujawnienie powiązań nauczycieli akademickich ze służbami sowieckimi. Swoją decyzją być może zaprzepaścił szanse na przecięcie wciąż istniejących jeszcze między nimi powiązań. Obecnie świat akademicki chętnie angażuje się we wszelkie lewicowe inicjatywy, promocję homoseksualizmu, czy spotkania z ideologiami. Jednocześnie ogranicza często debaty sprzeczne z liberalno-lewicową wizją świata. Skutkiem przechyłu lewicowego w polskim świecie akademickim jest wychowywanie lewicowych studentów, którzy będą kontynuowali prorosyjskie spojrzenie m.in. na stosunki między Warszawą i Moskwą. Umożliwić mają to również spotkania z ludźmi propagującymi wśród studentów prorosyjski punkt widzenia. Na jedno z takich spotkań zaproszono wiceszefa Gazpromu Aleksandra Miedwiediewa. Spotkanie z politykiem, będącym na froncie polityczno-gazowej wojny z Polską, oburzyło tylko grupkę studentów. UW nie zrezygnowało ze spotkania. Oprócz wygłoszenia wykładu na temat "Roli Gazpromu w kształtowaniu bezpieczeństwa energetycznego w Europie i na świecie", co budzi śmiech u każdego, kto zna choć trochę historię rosyjskich wojen gazowych, Miedwiediew ogłosił, że sfinansuje stypendia doktorantom piszącym o stosunkach polsko-rosyjskich. Choć cała sprawa przypomina montowanie rosyjskiej agentury nowego pokolenia wśród pracowników polskich uniwersytetów, nikogo w świecie akademickim plany szefa Gazpromu nie zdziwiły. Co więcej, Uniwersytet Warszawski, który zorganizował spotkanie, szczycił się swoim „znamienitym” gościem. W debacie publicznej w Polsce często powtarza się, że to nasz kraj zmienił Europę Środkowo-Wschodnią, że „obalił komunizm”. Jednak wciąż wśród Polaków pokutuje kilkudziesięcioletnia dominacja Rosji nad Polską. Wasalizm polskiego społeczeństwa wobec Kremla jest obecny na wielu poziomach. Siła prorosyjskiego lobby w Polsce jest ogromna, właśnie ze względu na różnorodność obszarów, w których ono działa. Często mówi się, że Polska jest w kleszczach rosyjsko-niemieckich. I jako ocena polityczna ma to swoje uzasadnienie. Jednak opinia ta jest nieuprawniona, jeśli mówi się o psychicznej dominacji nad polskimi elitami i częścią społeczeństwa. Tu wciąż przeważa dominacja i wasalizm wobec Moskwy. Lata komunizmu i walki ideologicznej z Niemcami zrobiły swoje. Żaden polityk, artysta, czy osoba z życia publicznego nie włączy się w promocję faszyzmu, czy nazizmu. Wiedzą bowiem, że to zakończy ich karierę publiczną. Propaganda informacyjna dotycząca nazizmu spowodowała, że Polska często angażuje się w akcje przeciwko nazizmowi, czy rasizmowi, a w polskim prawie propagowanie faszyzmu jest karane. Mimo oczywistych podobieństw i podobnej skali zbrodniczości systemu inne jest podejście w Polsce do komunizmu. Po 1945 roku nie mieliśmy żadnej zorganizowanej akcji propagandowo-edukacyjnej dotyczącej zbrodniczego charakteru ideologii komunistycznej. Jej propagowanie wciąż zdaje się być w Polsce czymś nobilitującym. Pokazanie się z wizerunkiem Che Guevary, Lenina, Mao, czy z sierpem i młotem nie tylko nie jest czymś nagannym, ale nawet dodaje splendoru. Lewicowi dyktatorzy, ideologowie, którzy popierali śmiercionośne reżimy, uchodzą za wzór inteligencji i łagodności, godny naśladowania. W kontekście umowy gazowej często w debacie publicznej powtarza się opinia, że doprowadzi ona do zdominowania Polski przez Rosję. Ta dominacja trwa jednak od lat. Umowa gazowa może ją co najwyżej pogłębić. Ale to nie kwestie energetycznej, czy politycznej dominacji są dla Polski najbardziej szkodliwe. Prawdziwie zgubną dla naszego kraju jest dominacja psychologiczna, władza nad umysłami, która sprawia, że elity Polski ciągną całe społeczeństwo w ręce „rosyjskiego brata”. A społeczeństwo zdaje się nie widzieć, że ten brat ma wobec nas „Kainowe” plany. Stanisław Żaryn
Rybiński o swoim wsparciu dla nowej reformatorskiej partii Fragment wywiadu Rybińskiego z Mazurkiem po tytułem „Kto posprząta po Platformie „Może pan? Ponoć chce pan założyć partię opozycyjną? Jestem zbyt szczery, by być politykiem. Natomiast jeśli jakiś ruch społeczny czy partia poprosi mnie, bym pomógł w przygotowaniu programu zmian, to się włączę i ich wesprę.
Tusk jest anachroniczny? W końcu ktoś to ze mnie wydusił. Myślę, że nie tylko Donald Tusk, ale i Jacek Rostowski są anachroniczni w swoim podejściu do polityki gospodarczej państwa. Myślę, że nieco inny jest Michał Boni, ale jego pomysły przegrywają.
No dobrze, PO patrzy tylko na słupki. Przyjdzie PiS albo SLD i zaczną realizować te reformy? Wcale nie jestem tego pewien.
No dobrze, to kto przeprowadzi te prawdziwe? Nie widzę chętnych. Platforma Obywatelska bardzo wyraźnie powiedziała Polakom, że żadnych reform nie zrobi, ale muszą na nią głosować, bo przyjdzie PiS i powsadza ich do więzień. A sam PiS jest dziś zainteresowany tylko wyjaśnieniem katastrofy smoleńskiej, więc nie ma nikogo.
A SLD, partia Palikota? Nie wierzę w to.
To co, mamy emigrować? Ja raczej liczyłbym na bunt młodych posłów Platformy, PiS, a może nawet i SLD z piątych, siódmych rzędów, którzy nie będą chcieli patrzeć z założonymi rękami, jak ich liderzy marnują naszą historyczną szansę. Może oni się dogadają i coś zrobią razem? (źródło )
Mój komentarz Nieświadomie Rybiński zaakceptował dramatyczną niestabilność polskiej sceny politycznej .Partie i znajdujący się w nich degeneruj ą się tak szybko. Są do tego pozbawione jakiego zmysłu państwowego , a ponieważ dzięki wyborom proporcjonalnym politycy i posłowie są zależni tylko od wodzowskiego przywódcy partyjnego i od mediów ,a nie od wyborców przestają dbać o interesy społeczeństwa. Tusk w opisie Rybińskiego to jakiś polityczny oszołom , który z sobie tylko wiadomych powodów doprowadza Polskę do katastrofy. Rybiński jako jedyną receptę na niedopuszczenie aby Tusk i Platformę dalej poniewierała Polska widzi bunt znajdujących się w dalszych szeregach polityków Platformy, PiS i SLD i utworzenia nowej partii. Uważam ,że to nic nie da. Polska scena polityczna została celowo zaprogramowana jako niestabilna , wodzowsko oligarchiczna, pseudodemokratyczna i anachroniczna. Zawdzięczamy to postkomunistycznej konstytucji . warto zauważyć ,że jedyną osoba w ciągu ostatniego 20 lecia , która próbowała przeszkodzić w staczaniu się politycznym, gospodarczym, demograficznym i technologicznym jest Kaczyński. Przy czym nawet on jest zakładnikiem swojego lewicowego elektoratu . Zdaje sobie sprawę z tego , bo chyba nie bez powodu mówił w swojej kampanii wyborczej o konieczności wprowadzenia pakietu Wilczka. Polska klasa polityczna jest jak powiedział , zadał pytani Mazurek „Bo politycy to wyjątkowo zepsuty margines ludzi, gotowych dla własnych korzyści zgubić Polskę?” . Klasa ta dopuszcza do swojej nieprzerwanej degeneracji . Partia typu PiS jest partia klasycznie wodzowską .Platforma wodzowsko oligarchiczną .Partia Palikota jest już z założenia wodzowską. Palikot nie założył ruchu poparcia jakiegoś programu, ale expressis verbi Ruch Poparcia Palikota . Partie oligarchiczne typu PSL , czy SLD prawdopodobnie odejdą w niebyt. Coraz więcej jest głosów mówiących o konieczności powstania nowej reformatorskiej partii. Realizacja tego pomysłu oznacza rozbicie Platformy, a być może i PiS u, a to oznacza chaos. Szybo w nowej partii rozpoczną się walki koterii o prawo mianowania członków Sejmu , czyli kto obsadzi swoimi ludźmi biorących miejsc na listach . Następnie pojawi się wódz, który obsadzi miernymi , biernymi ale wiernymi Sejm. Problemem Polski jest podła jakość klasy politycznej . Bez systemu okręgów jednomandatowych nie zmienimy jakości składu Sejmu i polskiej klasy politycznej .
Być może rację ma Markowski , gdy powiedział , że Polsce jest potrzebna rewolucja róż , czy goździków , bo inaczej nie dojdzie do zmian. Uważam ,że be takiej rewolucji nie doprowadzimy do zmian ustrojowych państwa, a destrukcyjna karuzela różnych podłej konduity partyji rządzących Polską nie będzie miała końca. Jeśli my nie pozamiatamy po Platformie, to na pewno nie zrobi tego jakaś nowa partia Marek Mojsiewicz
04 października 2010 "Marzenie jedno mam nie z tej planety". śpiewa Natasza Urbańska-Józefowicz w piosence” Zbuntowany Anioł”, jako Fela z Pragi.. Wielka polska gwiazda polskiego biznesu rozrywkowego.. Najpiękniej to widać w Studio Teatrze Buffo, podczas „ Wieczoru latynoskiego w Buffo ” I jak ona przy tym tańczy.. Fascynujące.! Jak ona to robi.? Najbardziej człowiekowi podoba się to, czego w żaden sposób nie potrafi zrobić.. Ona tak tańczy jak my będziemy tańczyć w rytm kolejnej ustawy – a jakże demokratycznej- którą szykuje Platforma Obywatelska Unii Europejskiej. Totalitaryzm postępuje krok po kroku. Szczególnie tańczyć będą pracodawcy, bo ich bezpośrednio będzie dotyczyć ustawa. Chodzi o to, że rząd socjalistycznej Platformy Obywatelskiej chciałby, żeby pracodawcom prywatnym- uwaga!- zakazać zatrudniania osób, które uzyskały państwowe uprawnienia emerytalne(????)
Jak można w ogóle pomyśleć, żeby komuś, kto wypracował sobie emeryturę, która socjal- władza nazywa” świadczeniem”- zakazywać pracy.. Jak ktoś chce pracować do śmieci- to niech pracuje!. Władza robi łaskę „ obywatelowi”, któremu daje „świadczenie” niezależne od wpłacanej składki.. Przecież każdy dzisiejszy emeryt wpłacał przez całe produktywne życie część swojego wynagrodzenia pod ustawowym przymusem. Wobec rosnących kosztów życia- dzięki socjalistyczny rządom- emeryt nie tylko, że chce pracować, on jest zmuszany do pracy wobec rosnących cen, żeby nie umrzeć z głodu.. Wygląda na to, że władza chce wziąć emerytów głodem utrudniając im pracę, gdy znajdzie się - zgodnie z obowiązującym prawem - na emeryturze.. Już nie mówiąc o niemoralności tego typu pomysłów.. Potem tylko powołać Policję Uprawnień Emerytalnych i nich biegają z granatami ogłuszającymi i paralizatorami po prywatnych firmach i sprawdzają, kto władzy słucha, a kto ją lekceważy.. I zatrudnia – bez zgody państwa-emerytów, którzy uzyskali uprawnienia emerytalne.. W normalnym państwie- im więcej ludzi pracuje efektywnie- tym lepiej.. W nienormalnym, gdzie głównie przesiadują urzędnicy na państwowych posadach- i utrudniają pracę ludziom pracującym na swój rachunek, a nie na rachunek państwa. -pracę się reglamentuje. I to jest polityka ”liberalnego” rządu.... Tak „liberalnego”, że zrobił propagandową akcję przeciwko tzw.. dopalaczom. Wmawiając przedtem kilkanaście dni przez swoje propagandowe tuby ,jak to umierają młodzi ludzie zażywający tego typu używki.. Wszystko to bajki i propagandowe nonsensy.. Żaden przypadek nie jest potwierdzony, że człowiek zmarł z powodu dopalacza.. Podobnie jak było z propagandą w sprawie świńskiej i ptasiej grypy.. Na szczęście dla nas- rząd z braku pieniędzy- nie wdał się w tamte akcje. Dlatego nie straciliśmy miliardów złotych.. Teraz w akcji, w której uczestniczyło kilkuset inspektorów sanitarnych i 3000 policjantów, zamknięto ponad tysiąc sklepów.. A wiecie państwo w jaki sposób zamknięto?” „Profilaktycznie”(!!!!) Tak powiedział jeden z zamykających.. To jest jedynie możliwe w demokratycznym państwie zupełnego bezprawia, gdzie policja z Sanepidem robi naloty na pracujących i prowadzących legalne sklepy ludzi.. Propagandowe polowania są wpisane w propagandę demokratyczną.. Najpierw zamykają- a potem szukają podstaw prawnych. Bo każdy jest winny, tylko trzeba na niego znaleźć paragraf, a jak nie ma paragrafu, to uchwalić ustawę. Już po akcji.. Poważnie! Teraz będą pracować nad ustawą, ale najpierw pozamykali profilaktycznie. Czy ktoś by uwierzył w takie wariactwo? Ile im zajmie pisanie ustawy działającej wstecz..? I jak daleko wstecz.. Na jakiej podstawie prawnej działała policja i Sanepid, jak nie ma podstaw prawnych, bo dopiero będą (???). Następne mogą być sklepy z alkoholem, tytoniem, gumą do żucia. Bo niebezpiecznie się żuchwy zużywają. A przecież chcącemu nie dzieje się krzywda? I nikt nie jest bezpieczny, kiedy rządzi socjalistyczny rząd.. Jedna pani się martwiła, co z nią zrobią, bo ona zajmuje się zbieraniem ziół w lesie.. Chodziło jej o to, żeby nie zamknęli jej lasu.. Czy te sklepy były nielegalne? Że je zamknięto i wyrzucono właścicieli ze swoich miejsc pracy.. Ile osób straciło pracę? Ile straciło zainwestowane pieniądze.. Ot - tak.. Bo podobało się panu premierowi i pani minister Ewie Kopacz.. Dzisiaj zamykamy te- a jutro zamkniemy inne.. Też szkodliwe.. „Prawo jest przeżytkiem burżuazyjnym”- czyż nie zgadza się pan z Leninem, panie premierze Donaldzie Tusk? A po co w ogóle prawo? Czy nie wystarczy” sprawiedliwa „wola i pana widzi mi się? Panie premierze. .Nie ma takiej zbrodni i niegodziwości jakiej nie popełniłby skądinąd „ liberalny „ rząd kiedy zabraknie mu pieniędzy.. Pieniędzy mu brakuje, ale brakuje mu również sukcesów. Zawsze lud lubił ,jak rzuca mu się coś od czasu do czasu na pożarcie.. Chłopcem wyrzuconym z pirogi są właściciele sklepów z dopalaczami.. Kto będzie następny? Właściciele sklepów ze słonymi śledziami..? Bo sól wpływa na ciśnienie? Niektórzy – co odważniejsi właściciele sklepów- darli protokoły spisywane przez Sanepid. W nerwach człowiek zrobi wiele.. Tym bardziej jak pada ofiarą „ nalotu” przez władzę. A co ze sklepami sprzedającymi słodycze? Czy czasami. nie wpływają one na cukrzycę? Ziemniaki- tuczą, cukier- krzepi, wódka- upija, papierosy - zabijają, tłuszcz- uśmierca, samochód pozbawia życia, leki rujnują, chemia niszczy środowisko.. Precz z warzywniakami! .. I wszystko to w atmosferze, w której się mówi o legalizacji narkotyków miękkich.. Jak zalegalizują- znowu będą robić naloty, jak nadal nie będzie sukcesów, a sukcesów nie będzie, bo rząd idzie w niewłaściwą stronę, w stronę piekła niewoli. Zamiast dawać „obywatelom” wolność decydowania o sobie i swoich sprawach.. Chcącemu- nawet” obywatelowi” – nie dzieje się przecież krzywda. Kiedyś- jeszcze przez Rewolucją Francuską- nie było „ obywateli”, czyli ludzi przywiązanych do państwa.. Był człowiek przywiązany do Praw Bożych. To go Rewolucja uwolniła od Boga , w ramach hasła” Równość, Wolność, Braterstwo albo śmierć”- nazywając go obywatelem i przywiązując przepisami do omnipotentnego państwa, które- dosłownie z dnia na dzień- piszę o współczesności- zawłaszcza wolność „obywatela”.. Obecnie bardzo przyspiesza.. Tak się władzy spieszy do totalitaryzmu.. I znowu „ Tiry na tory”. Takie hasło lewicowych umysłów, które ma rozwiązać sprawy upadających państwowych kolei, Żeby TIR-y przymusowo były przewożone koleją.. Wtedy drogi będą lepsze. Jak to jest dobry pomysł, to dlaczego do tej pory TIR-y jeżdżą po drogach a ich właściciele nie kwapią się do przerzucenia ich na tory? Bo rzecz się zwyczajnie nie opłaca.. A jak socjaliści przymuszą- to będzie się opłacało? Będzie się opłacało- kolei i władzy.. Ale nie musi się opłacać właścicielom TIR- ów.. Bo w socjalizmie nie liczy się zysk, tylko dobre intencje, a jak wiadomo dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane.. A może „ Drogi na TIR-y”, albo” Tory na TIR-y”, a najlepiej drogi i tory na TIR-y.. Niech chociaż ten problem się rozwiąże.. Chociaż w socjalizmie żaden problem nie zostanie rozwiązanym bo co wtedy? Kto będzie bohatersko pokonywał problemy nieznane w innych ustrojach.. „Marzenie jedno mam nie z tej planety”.. No właśnie ,nie z tej planety. Tam gdzie jeszcze nie dotarły socjalistyczne idee.. Jakie to marzenie? Żeby tych wszystkich organizatorów socjalistycznej wspólnoty przenieść na inną planetę. Żeby nikomu nie szkodzili tylko samym sobie.. Bo przecież chcącemu- nawet- socjaliście także nie dzieje się krzywda.. I niech sobie ją robią, a nie robią jej nam.. „Marzenie jedno mam nie z tej planety”.. I taka Fela z Pragi o tym wie... WJR
Umowa, od której odstąpiono Korzystając z gościnności "Naszego Dziennika", chciałam przedstawić kilka uwag do poglądów zaprezentowanych na tych łamach przez Pana doktora Przemysława Czarnka na temat skutków prawnych rozmowy telefonicznej premiera Donalda Tuska z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem w dn. 10 kwietnia 20010 r. po katastrofie smoleńskiej ("Co to za umowa, której w praktyce nie ma?", "Nasz Dziennik", 27 września). Pan dr Przemysław Czarnek polemizuje z moimi ocenami w tej sprawie przedstawionymi w "Rzeczpospolitej" z 21 września ("Umowa jednak była"), a zwłaszcza z tezą, iż wspomniana rozmowa - moim zdaniem - w świetle podstawowych podręcznikowych ustaleń nauki publicznego prawa międzynarodowego oraz podstawowych regulacji dotyczących traktatów i umów międzynarodowych miała cechy umowy międzynarodowej ustnej. W nauce prawa zgodnie uznaje się, iż ustalenia (treść) ustnej umowy mogą być wynikiem rozmowy uprawnionych osób. Mogą być też efektem jednostronnego ustnego oświadczenia (aktu) jakiegoś państwa (w tym przypadku Rosji). Umowa może być też skutkiem honorowego ustnego wzajemnego ustalenia (zgody) co do pewnych działań. Wydaje się, iż dysponując jedynie ogólną informacją na temat rozmowy premiera Polski z rosyjskim prezydentem, a nie znając jej szczegółów, należy rozpatrywać hipotetycznie każdą ze wspomnianych możliwości. O tym, że jakaś ustna forma umowy polsko-rosyjskiej została jednak zawarta (mimo że nie znamy dokładnie jej treści), świadczy np. sformułowanie komunikatu o niej opublikowane na stronie internetowej kancelarii premiera, według którego prezydent Miedwiediew "zapewnił" polskiego premiera o możliwości wspólnego prowadzenia śledztwa. Można przypuszczać, iż premier to zapewnienie przyjął. Co więcej, w ocenie płk. Edmunda Klicha przedstawionej na posiedzeniu sejmowej podkomisji, jakieś odgórne wspólne ustalenia dotyczące wspólnego śledztwa zostały poczynione i wspólne działania polskie i rosyjskie przez kilka dni były prowadzone. Polska ekipa przebywała wtedy w Rosji i obecny był tam również prokurator Krzysztof Parulski. Są to fakty i trudno mówić, że "żadnej ustnej umowy z Rosjanami nie było", skoro podane fakty przemawiają za czymś innym. Inny pogląd pana dr. Przemysława Czarnka, z którym nie można się zgodzić, to twarde podtrzymywanie twierdzenia, że "wiążące umowy międzynarodowe mają wyłącznie formę pisemną". Jak przedstawiłam to w wypowiedzi w "Rzeczpospolitej", wiążące umowy międzynarodowe mogą mieć także formę ustną. Jest to niesporne i wynika wprost z Konwencji Wiedeńskiej w sprawie traktatów oraz polskiej ustawy o umowach międzynarodowych z 2000 r., jak też z podstawowej akademickiej wiedzy podręcznikowej. Umowa międzynarodowa w ustnej formie występuje oczywiście rzadko, zwykle w nadzwyczajnych, nagłych okolicznościach, kiedy pewnych ogólnych ustaleń międzynarodowych dokonuje się z pominięciem standardowych, kolejnych długotrwałych, sformalizowanych etapów (uroczystego podpisania, ratyfikacji czy zatwierdzenia). Sytuacja jest tu podobna do sporządzenia w obliczu śmierci czy innego zagrożenia życia testamentu ustnego wobec świadków, z pominięciem wymaganej co do zasady formy pisemnej. Testament ustny jest tak samo ważny i skuteczny jak testament pisemny. Pan dr Przemysław Czarnek pisze, iż "ustne ustalenia między najwyższymi ośrodkami władzy są jedynie punktem wyjścia do sporządzenia właściwych [tj. zdaniem autora pisemnych] umów". I tu mój polemista w istocie podzielił mój pogląd, gdyż "ustne ustalenia" są właśnie formą ustnej umowy, otwierającej drogę do dalszych działań, np. w jego nazewnictwie - "umowy właściwej" (czyli na piśmie). I o to właśnie chodzi. Rozmowa prezydenta Rosji i premiera Polski była formą wyjściowej, ramowej ustnej umowy (co do jej konkretnej formy można się spierać), która miała charakter polityczno-prawny. Od tego czasu, według słów płk. Edmunda Klicha, była przez kilka dni faktycznie realizowana. Zgodzić się trzeba z panem doktorem Przemysławem Czarnkiem, iż można i powinno się było ją uzupełnić szybko szczegółową regulacją techniczno-proceduralną, która precyzowałaby tę nagle otwartą i niespodziewanie darowaną polityczno-prawną drogę wspólnego śledztwa, mimo iż obowiązujące regulacje takiej możliwości szybkiego wkroczenia do śledztwa dla Polaków w tamtej chwili nie przewidywały. Samo ustne "zapewnienie" przez stronę rosyjską o możliwości wspólnego prowadzenia śledztwa stworzyło punkt wyjścia polityczno-prawny do błyskawicznego wykorzystania stworzonej okazji. Być może szybkie zaprojektowanie procedury ad hoc i wprowadzenie jej w życie urealniłoby udział Polaków w prowadzonym śledztwie. Należało być może iść za ciosem i konsekwentnie wykorzystać darowaną przez Rosjan okazję. Z nieznanych jednak powodów po kilku dniach strona polska wycofała się z tego. Dlaczego? Nie można też podzielić poglądu Przemysława Czarnka, iż skoro umowę ustną trudno wyegzekwować, to znaczy, że jej właściwie nie było. Wiele jest aktów prawa międzynarodowego, np. dotyczące bezpieczeństwa międzynarodowego czy postanowień o "suwerennej równości państw", które są nagminnie naruszane i nieprzestrzegane. Nie oznacza to jednak, że aktów takich "nie ma" lub są unieważnione przez złą praktykę. Niewykonywanie umów nie może prowadzić do wniosku, że umów tych "nie ma". W zakończeniu dodam jeszcze, iż moje rozważania na temat charakteru prawnego i skutków rozmowy telefonicznej polskiego premiera z rosyjskim prezydentem w sprawie wspólnego śledztwa były (są) rozważaniami o prawnej stronie ustnie zawartej umowy, pan doktor Czarnek uznał zaś, że skoro takiej ustnej umowy nie daje się obecnie podjąć i wykonać, to o umowie tej nie warto mówić, bo to nie ma znaczenia. Otóż warto, gdyż prawna ocena okoliczności katastrofy smoleńskiej i działań po niej podejmowanych ma istotne znaczenie dla wyciągnięcia wniosków prawnych na przyszłość i ustalenia odpowiedzialności prawnej za działania i zaniechania w związku z katastrofą popełnione. Prof. Krystyna Pawłowicz
MIT ZBUDOWANY NA KŁAMSTWIE Jak naprawdę wyglądały strajki w trójmiejskiej komunikacji? Jaką rolę odegrała w nich Henryka Krzywonos? „Gazecie Polskiej” opowiadają o tym ich faktyczni przywódcy – Jan Wojewoda i Zenon Kwoka. Jan Wojewoda: kiedy my protestowaliśmy, ona jeździła tramwajem Henryka Krzywonos nawet nam zupy w trakcie strajku nie gotowała, bo wtedy, kiedy my protestowaliśmy, ona jeździła tramwajem. Do protestu dołączyła później – mówi Jan Wojewoda, pierwszy lider strajku w komunikacji miejskiej w Trójmieście. 14 sierpnia rozpoczął się strajk w Stoczni Gdańskiej. Gdy jeździłem autobusem po mieście, widziałem koncentrację czołgów i wojska. Miałem świadomość, że może powtórzyć się rok 1970, a władze rozważają na poważnie rozwiązanie siłowe. Wspólnie z kolegami postanowiliśmy temu przeciwdziałać. Wiedzieliśmy, że strajk komunikacji może wytrącić broń z rąk milicji i wojska. Tak też się stało. Następnego dnia nad ranem rozpoczął się strajk w zajezdni autobusowej przy ul. Karola Marksa (obecnie ul. Hallera). Mnie koledzy jednogłośnie wybrali przewodniczącym komitetu zakładowego. Byliśmy zdeterminowani, zdawaliśmy sobie sprawę, że przeciwko nam władza gotowa jest użyć czołgów. Jednocześnie jednak mieliśmy możliwość obrony. Każdy ze znajdujących się w zajezdni autobusów miał w baku trzysta litrów paliwa. Byliśmy gotowi podpalić je, gdyby władze zdecydowały się na wariant siłowy. Straty byłyby po obu stronach. Po próbie nerwów komuniści zaczęli ustępować, przystąpili do rozmów. Udało mi się wywalczyć ustępstwa ze strony Fiszbacha [Tadeusz Fiszbach, sekretarz KW PZPR w Trójmieście – red.], takie jak podwyżka płac o 50 proc. Można powiedzieć, że nasz protest był pierwszym w PRL, ba, w całym bloku wschodnim strajkiem, który się udał. W tym czasie interesowały się nami zachodnie stacje telewizyjne i radiowe, byliśmy, jako przedstawiciele strajku w komunikacji, bohaterami chwili. Odczuwam po latach satysfakcję, gdyż jestem przekonany, że gdyby nie protest komunikacji, bunt w Stoczni Gdańskiej skończyłby się masakrą podobną do tej w kopalni „Wujek”. Niezmiernie dziwi mnie, że po latach wszelkie zasługi za strajk w komunikacji przypisuje się Henryce Krzywonos. W najtrudniejszym czasie jej z nami nie było. Powiem więcej, nie było jej nawet wśród tych kobiet, które gotowały nam zupę. W czasie, gdy my się narażaliśmy, Krzywonos najzwyczajniej w świecie jeździła po mieście tramwajem, do strajku dołączyła później! Nie mogę pojąć, dlaczego pewne środowiska tak lansują tę postać jako bohaterkę pierwszego strajku. O tym, jaka jest prawda, świadczą dokumenty dostępne w archiwach, IPN, związkach zawodowych.
Zenon Kwoka: żal mi tej kobiety Henryka Krzywonos nie zatrzymała tramwaju, ale nie mogła nim dalej pojechać, gdyż jeden z pracowników odłączył prąd. Z Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego została odwołana, gdyż koledzy uważali ją za łamistrajka – mówi Zenon Kwoka, przywódca strajku komunikacji miejskiej w Gdyni. Cała historia z Henryką Krzywonos jest bardzo smutna. Pokazuje degradację polskich elit – mediów, historyków. Środowisk, które Henrykę wylansowały na bohaterkę strajku w trójmiejskiej komunikacji. Prawda jest całkowicie inna. W czasie, kiedy strajk trwał, Krzywonos normalnie wyjechała do pracy, widziała, że jej koledzy strajkują, mimo to nie zatrzymała tramwaju. Wyręczył ją pracownik podstacji nr pięć Trójkąt Opera, znany antykomunista, który wyłączył prąd, w związku z czym tramwaj Krzywonos nie mógł dalej pojechać. Już po porozumieniach sierpniowych słynna tramwajarka została odwołana z Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, gdyż uznano ją za łamistrajka. Tak na marginesie żal mi tej kobiety, na siłę wylansowanej przez różne środowiska, dla których prawda nie ma wielkiego znaczenia. Mit tramwajarki budowany jest na kłamstwie, na czym szczególnie traci idea „Solidarności”. Opr. PH
Polityka przykrywania trudności Zadłużenie samego sektora rządowego na koniec pierwszego kwartału 2010 r. w walutach obcych wynosiło 69 mld euro. A jest to oczywiście niewielka część całego zadłużenia Polski. Z prof. Andrzejem Kaźmierczakiem, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, rozmawia Jacek Dytkowski Możemy z całą stanowczością stwierdzić, że rządząca koalicja PO - PSL ma pomysł na zmniejszenie długu publicznego? Jaką politykę, w Pańskiej ocenie, prowadzi rząd Donalda Tuska? - Krótkookresową, krótkowzroczną i chwilową. To polityka przykrywania trudności. Polega ona na tym, żeby do przyszłych wyborów parlamentarnych trochę ten deficyt zwiększyć i z tym zadłużeniem sektora publicznego utrzymać się poniżej granicy 55 procent. Równocześnie chodzi jednak o to, żeby nie trzeba było podejmować w tym okresie pewnych bardzo niepopularnych decyzji, które oczywiście zmniejszą elektorat Platformy Obywatelskiej. Tymczasem nie ma innego wyjścia. Potrzebne są działania niepopularne, które w sposób długotrwały - strukturalny - w dłuższym czasie zmniejszą ten deficyt.
Czy rzeczywiście dług publiczny w Polsce rośnie w zastraszającym tempie? - Oczywiście, to absolutna prawda. Mamy własne dane w Radzie Polityki Pieniężnej, które pokazują zatrważający stan finansów publicznych. Zwłaszcza - co jest bardzo ciekawe - dotyczy to tej części zadłużenia finansów publicznych, która jest wyrażona w walutach obcych. Zadłużenie samego sektora rządowego, czyli państwa, na koniec pierwszego kwartału 2010 r. w tych walutach wynosiło 69 mld euro. A jest to oczywiście niewielka część całego zadłużenia. Więc sytuacja jest zatrważająca. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że kurs wynosi 1,3 dolara za jedno euro, otrzymamy wówczas około 90 mld dolarów zadłużenia państwa. Czegoś podobnego i takiej polityki nigdy w historii Polski nie prowadziliśmy. Słusznie zatem wielu ekonomistów stwierdza, że nawet za Edwarda Gierka, I sekretarza PZPR, takiego zadłużenia nie było. Pamiętamy przecież, że kiedy w 1979 r. odchodził on od władzy, dług wynosił 20 mld dolarów. Oczywiście jeżeli weźmiemy pod uwagę, że siłę nabywczą dolara w tym okresie można podzielić przez dwa, to z tych 90 mld dolarów otrzymamy 45 mld dolarów, czyli i tak dwa razy więcej niż dług gierkowski.
Grozi nam większe zadłużenie niż za Gierka? - Proszę zwrócić uwagę, że oprocentowanie polskich obligacji jest bardzo wysokie. W przypadku jakiegoś wahnięcia kursu złotego i sentymentu do stabilności obligacji skarbowych nagle ten kapitał portfelowy będzie odpływał i nastąpi klasyczne bankructwo w kraju całego państwa. Niebezpieczne jest również zbliżenie się - jeżeli chodzi o całość zadłużenia sektora publicznego - do granicy 55 procent. Zgodnie z ustawą o finansach publicznych państwa, wymagane są w takim wypadku bardzo drastyczne cięcia wydatków budżetowych oraz zmniejszenie deficytu. Będzie to się odbywało kosztem przeciętnego Polaka, a nie warstw bogatszych. Pogorszenie stanu finansów publicznych oznacza po prostu dla ludzi mniej zamożnych i biednych konieczność zaciskania pasa. Taka jest perspektywa, innej nie ma. Dziękuję za rozmowę.
PIJAREM W DOPALACZE W styczniu 2009 r. urzędnicy kontroli skarbowej weszli do 40 sklepów sieci Dopalacze.com. Poznańska policja wkroczyła do hurtowni i zarekwirowała 60 tys. dopalaczy o wartości 2 mln zł. Po tym sukcesie politycy PO triumfowali: to koniec dopalaczy! Sklepy były zamknięte przez... jeden dzień. Dopalacze na polskim rynku pojawiły się w 2008 r. - pierwszy sklep został uruchomiony w Łodzi. Minęło kilka miesięcy i okazało się, że właściwie nie ma w Polsce miejscowości, w której nie funkcjonowałyby sklepy z dopalaczami. Jest ich znacznie więcej niż popularnych salonów gier, a zyski ze sprzedaży niebezpiecznych substancji są olbrzymie. Na dodatek okazuje się, że sklepy i hurtownie oferujące te specyfiki działają zgodnie z prawem. Politycy, chociaż deklarują ostra walkę z dopalaczami, twierdzą jednocześnie, że sprawa jest skomplikowana. - Trzeba podjąć próbę ograniczenia dostępu do dopalaczy, ale sprawa nie będzie prosta. Nie jesteśmy w stanie stworzyć zamkniętej listy niebezpiecznych substancji, które mogą być w dopalaczach – mówiła w 2008 r. posłanka PO Joanna Mucha. W mediach od 2008 ro. było zatrzęsienie informacji o dopalaczach i o tym, że policja może się jedynie przyglądać problemowi. Prokuratura też nie ma możliwości stawiania zarzutów, albowiem dopalacze są legalne. Wystarczy prześledzić Internet od 2008 r., by się przekonać, że media alarmowały o szkodliwości dopalaczy, o zgonach po ich zażyciu o akcjach przeciwko tym legalnym używkom w różnych miastach, które nie miały efektów, bo mieć nie mogły – dopóki nie będzie jasnych przepisów, za którymi będą szły radykalne działania, wszelkie informacje typu: „Premier raz na zawsze zamyka sklepy z dopalaczami” są po prostu nieprawdziwe. Bo już jutro (najpóźniej pojutrze) okaże się, że sklepy nadal działają, a pokazowa akcja naruszyła wolność gospodarczą. Dorota Kania
Ekipie Tuska "nalewa się do uszu"
1. To Rosjanie chcieli rozdzielenia uroczystości w Katyniu na dwie części donosi sensacyjnie tygodnik „ Wprost” od jakiegoś czasu pod kierownictwem „wzorca obiektywizmu” redaktora Tomasza Lisa. Tygodnik dotarł do znajdującej się w aktach śledztwa notatki sporządzonej przez Andrzeja Greczyło z ambasady polskiej w Moskwie ze spotkania sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzeja Przewoźnika z przedstawicielami strony rosyjskiej w sprawie organizacji uroczystości w Katyniu. Spotkania odbyły się w dniu 18 i 19 lutego. Przewoźnik przedstawił 2 warianty- wspólnych uroczystości i osobnych wizyt Prezydenta i Premiera. Rosjanie zdecydowanie obstawali przy drugim scenariuszu. „Wprost” przedstawiając ten „sensacyjny dokument” wyraźnie bierze udział w odbywającej się od kilku miesięcy w Polsce grze w zacieraniu śladów i myleniu tropów w sprawie katastrofy smoleńskiej. Uczestniczy w tym także rzecznik rządu minister Paweł Graś, który w radiu Zet mówi ,że rząd przystał na tą propozycję „bo nie chciał przenosić polskiego piekiełka za granicę” i że Kancelaria Prezydenta takie rozwiązanie zaakceptowała . Panie Redaktorze Lis w polskiej prokuraturze prowadzącej śledztwo w spawie katastrofy pod Smoleńskiem jest trochę więcej dokumentów dotyczących organizacji uroczystości katyńskich z których niezbicie wynika, że było w tej sprawie znacznie gorzej niż donosi Pana gazeta. To Premier Donald Tusk ściśle współpracując z Putinem najpierw chciał w ogóle wypchnąć Prezydenta Kaczyńskiego z obchodów 70 rocznicy mordu w Katyniu, ale w momencie jak jego PR-owcy zorientowali się (bo w każdej z ważniejszych decyzji podejmowanych przez Tuska najpierw robi się badania opinii publicznej, a dopiero później na ich podstawie decyduje), że to wypychanie spotyka się z coraz gorszym odbiorem Polaków, zdecydował o podwójnych uroczystościach.
2. W sprawie chronologii zdarzeń przypomnę kilka faktów. W dniu 27 stycznia Kancelaria Prezydenta RP wysyła 3 pisma do Ministra Spraw zagranicznych, Sekretarza Rady Pamięci Walk i Męczeństwa i Ambasadora Rosji w Polsce w których informuje, że organizuje uroczyste obchody 70 rocznicy zbrodni katyńskiej na cmentarzu w Katyniu. W dniu 3 lutego, a więc tydzień później w rozmowie telefonicznej Premier Tusk otrzymuje zaproszenie od Premiera Putina do wspólnych obchodów rocznicy zbrodni katyńskiej i zaproszenie to niestety przyjmuje. O tej pory w mediach sprzyjających rządowi pojawiają się wypowiedzi członków rządu i licznych ekspertów o przełomie w stosunkach polsko-rosyjskich i wpychaniu się Prezydenta Kaczyńskiego na uroczystości w Katyniu, co może tylko zepsuć pięknie układającą się współpracę polsko-rosyjską. Pojawiają się także wprawdzie nieliczne ale jasno brzmiące ostrzeżenia przed grą dyplomatyczną jaką prowadzi Kreml wobec Polski jak artykuł prof. Antoniego Dudka w „Dzienniku” pod znamiennym tytułem „Putin wplątuje Tuska w misterną grę”.
3. O tym ,że Kreml grał tu z polskim rządem przeciw Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu świadczy wypowiedź ówczesnego ambasadora Rosji w Polsce Wiktora Grinina, który w dnu 20 lutego udzielając wywiadu TVP 1 mówił ,że nic nie wie planowanych obchodach w Katyniu organizowanych przez Kancelarię Prezydenta RP. Nazajutrz po ostrej reakcji Kancelarii Prezydenta Grinin sprostował, że o obchodach z udziałem Prezydenta RP ambasada Rosji została poinformowana tyle tylko ,że nie zna szczegółów tych obchodów.
Ponieważ w odbiorze społecznym gra Tuska z Putinem przeciw Prezydentowi Kaczyńskiemu w sprawie obchodów 70 rocznicy mordu w Katyniu zaczęła przynosić mówiąc językiem klasyka „plusy ujemne”, zdecydowano się w marcu ustami szefa MSZ Radosława Sikorskiego zakomunikować opinii publicznej, „że skoro Prezydent Lech Kaczyński chce pojechać na uroczystości do Katynia to tą wizytę jego rząd zorganizuje”.
4. Notatka ze spotkań w polskiej ambasadzie w Moskwie w dniach 18 i 19 lutego jest konsekwencją ustaleń pomiędzy Tuskiem i Putinem podczas rozmowy telefonicznej z dnia 3 lutego. Takie rozmowy są oczywiście wcześniej przygotowywane kanałami dyplomatycznymi i odbywają z udziałem tłumaczy i są protokołowane. Poznanie treści protokołu z tej rozmowy będzie kluczowe do poznania prawdy o szczegółach gry Tuska i Putina z Prezydentem Kaczyńskim. No ale „Wprost” do tego protokołu oczywiście dotrzeć nie może. Artykuł we „Wprost' świadczy jednak o jednym, ze papiery z tych poufnych rozmów pomiędzy Tuskiem i Putinem jednak już w prokuraturze są, są także dokumenty pokazujące różne podejście strony polskiej do organizacji wizyt Premiera w dniu 7 kwietnia i prezydenta w dniu 10 kwietnia w Katyniu. Ekipie Donalda Tuska coraz bardziej w związku z tym zaczyna „nalewać się do uszu”. W sukurs idą przyjaciele z zaprzyjaźnionych mediów z sugestiami, że wszystkiemu winni są Rosjanie bo to oni tego albo tamtego chcieli. Szanowni Państwo dziennikarze tygodnika „Wprost”, w prokuraturze są dokumenty, które mówią ,że paru ministrów polskiego rządu ma w tej sprawie sporo na sumieniu. Z wrodzonej rzetelności dziennikarskiej proszę się tym zainteresować. Panie Ministrze Graś powoli kończy się zacieranie śladów i mylenie tropów w sprawie przyczyn tragedii smoleńskiej. Pana koledzy z rządu coraz bardziej zaczynają się bać co niezbicie wynika z ich coraz bardziej agresywnych wypowiedzi w mediach pod adresem Jarosława Kaczyńskiego i wszystkich tych, którzy dochodzą prawdy. Wody do uszu waszej ekipy nalało się już tyle, że dalej swobodnie pływać w tej sprawie się już nie da. Zbigniew Kuźmiuk
Ruch Poparcia Palikota to nowoczesna matrioszka Wizja nowoczesnej Polski pod rządami nowej partii PJP w skrócie pojep. Marek Król dla SE Mamy nową matrioszkę w Polsce. W podarunku od Stalina, Pałacu Kultury i Nauki, pomieściła się matrioszka Nowoczesnej Polski, czyli Ruch Poparcia Palikota. I znów, jak przed laty, postępowi Polacy okupowani i wyzyskiwani przez Kościół podnieśli dumnie głowy na zjeździe partii. Polacy zniewoleni przez klasę próżniaczą, jak kiedyś burżuazyjnych polityków nazwał Tusk, a teraz Palikot, ci wszyscy powiedzieli nie pijawkom z rządu i z Sejmu. Tysiące dziewcząt i chłopców w Sali Kongresowej PKiN poparło żądania likwidacji Senatu, redukcji Sejmu, Tuska, Kaczyńskiego, a nawet Pawlaka. Sejm miałby być zredukowany do 300 posłów, a wymieniona banda trojga przewodniczących - do dwóch kadencji. Przywódca Nowoczesnej Polski po rozprawieniu się z Kościołem uderzył w kapitalistyczną soldateskę. Dość marnowania 2 proc. budżetu na armię polską, która - zdaniem Palikota - nigdy Polski nie obroniła. Oczywiście przywódca wykształciuchów może, a nawet powinien, nie wiedzieć, że 90 lat temu ta armia pod dowództwem marszałka Piłsudskiego obroniła nas przed bolszewickim postępem. Cóż, postępaki pamiętają, o czym należy zapomnieć. W Nowoczesnej Polsce wiele problemów rozwiąże powszechna aborcja, refundacja in vitro po dostępną dla wszystkich antykoncepcję. I to ma być postęp w czasach, kiedy impotenci z UE refundują sobie viagrę, a samotnym emerytom w Szwecji państwo zapewnia nieodpłatnie dostęp do kobiet publicznych? Wygląda to na kolejną fazę seksu grupowego polityków polskich. Kilka lat temu antyestablishmentowe PO wychędożyło stare partie. Teraz nowe postaci polityki, takie jak Palikot, Kutz czy Kalisz, deflorują po latach współżycia PO. Partnerzy ciągle tacy sami i okrzyki erotyczne jak przed laty: pozbawić partie finansowania, jednomandatowe okręgi wyborcze, a w szkołach obowiązkowe wychowanie seksualne. Jednym słowem, przed nami znowu ta sama droga: Tusk, Pułtusk, Biłgoraj i z powrotem. Tusk i Palikot grają w tej podróży rolę złego i dobrego policjanta. Dla wyznawców PO Tusk jest dobrym policjantem, który może straszyć złym Palikotem. Z kolei Nowoczesny z Biłgoraja dla swoich trolli i lemingów jest szlachetnym policjantem, który chroni ich przed Tuskiem, starym stójkowym. Wykształciuchy liberalno-konserwatywne staną murem za PO, a postępowa ćwierćinteligencja jak muchy obsiądzie Nowoczesnego Palikota. Jeśli projekt tych dwóch uzupełniających się matrioszek odniesie sukces, to już niedługo będziemy żyć w liberalno-nowoczesnej Polsce. Naród, uwolniony od wpływów reakcyjnego kleru i elementów antysystemowych, dawniej antysocjalistycznych, jak PiS, będzie musiał tylko dokonać wyboru Juliana Marchlewskiego na premiera, bo prezydent jest już załatwiony. Najtrudniej będzie wybrać Wandę Wasilewską między Środą, Gretkowską i Korą. Sowieci mieli armię użytecznych idiotów, a teraz, na nowym etapie, nasi rosyjscy przyjaciele zdecydowali się na idiotycznych użyteczników. A ci, po Nowoczesnej Ukrainie, dążą do zbudowania Nowoczesnej Polski, a potem będą Nowoczesne Czechy, Słowacja i tylko NRD zostanie przy macierzy.
Marek Król
Wałachy z wymionami Jeśli Państwo mają jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, że w Unii Europejskiej rządzą maniacy równości sterowani przez cwaniaków, to powinien je rozwiać ostatni wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości: "Pracującym ojcom w Hiszpanii także przysługuje przerwa w pracy na karmienie piersią, nawet jeśli matka dziecka nie pracuje". Trybunał walczy z "nieuzasadnioną dyskryminacją ze względu na płeć" i "tradycyjnym podziałem ról w rodzinie". Arystoteles ze Stagiry powiedział, że "d***kracja to rządy osłów prowadzonych przez hieny". To akurat jest czysta robota durnych, upartych osłów. Komuniści zawsze dążyli do równości - ale to nie przyszłoby do głowy ani jakobinom, ani bolszewikom. Nie było czegoś takiego nawet w Kambodży, choć piekłoszczyk dr Pol-pot zaszedł był daleko na drodze do Postępu i Równości. Na szczęście tamte ustroje były groźne; euro-socjal-d***kracja jest tylko śmieszna... ale i cholernie kosztowna! JKM
TUSK PUBLICZNIE PRZYZNAŁ SIE DO RASIZMU i co z tego wynika Żeby było jasne i żeby mnie nikt nie ciągał, deklaruję, że w tytule mej notki opieram się na tzw. przekładzie kulturowym słów pana premiera T. – z polskiego na nasze (lub na ichnie, jak kto woli). Przekład dotyczy wypowiedzi pana premiera T., w której wyjaśnił on pani Fotydze i nam wszystkim motywy swoich działań tudzież zaniechań w dziedzinie zbliżeń polsko-rosyjskich. W procesie wyjaśniania użył paru bon-motów które na długo mogłyby pozostać w zbiorowej pamięci, gdyby nie to, że liczba bon-motów padających ostatnio z politycznej areny cyrkowej bardzo rośnie. Więc może nie pozostaną. Tu uwypuklam dwa.
1. Rosjanie NIE SĄ EUROPEJCZYKAMI i wbijmy to sobie do głowy - tak tłumaczyć należy wypowiedź premiera o odmiennych w Polsce i w Rosji „trendach cywilizacji”, pomiędzy którymi „często i bez złej woli” musi dochodzić do „zderzeń”, właśnie i szczególnie podczas wyjaśniania katastrofy smoleńskiej. Czyli, że w Rosji panuje „inna” cywilizacja. Gorsza? Tego pan premier nie powiedział. Ale tak chyba należałoby rozumieć. I zrozumiawszy, zakonotować: Rosjanie to Murzyni, którzy mają dużą pałkę i to jest ich argument, i dlatego w rozmowach z nimi obowiązują inne standardy. Ciekawe, że w stosunkach z USA i RFN Rosja takiego „stylu działania politycznego” jednak unika... No tak - bo taka właśnie jest jedna z ważniejszych cech rosyjskiego trendu cywilizacyjnego: jak się kogoś ma w ... , to się mu to jego miejsce wyraźnie i dobitnie pokazuje. Czy premier Tusk to właśnie miał na myśli?
1. a) Tu ważny PRZYPIS: „rosyjski styl działania politycznego” Anno Domini 1945. By przypomnieć tradycję takiego rozumienia i tłumaczenia „cywilizacji rosyjskiej” – oraz to, do czego ona prowadziła. Otóż, gdy w roku 1945 Szesnastu przedstawicieli władz Polski Podziemnej zaaresztowano, wsadzono do samolotu i wywieziono do Moskwy, większości wydawało się, że lecą na dyplomatyczne rozmowy na Kremlu. Zresztą sami Rosjanie postarali się o niejednoznaczność zaaranżowanej sytuacji. Wedle swoich standardów cywilizacyjnych. Wśród Szesnastu był mój Dziadek. W swoich wspomnieniach opisał rozmowy odbywane w samolocie pomiędzy Szesnastoma. Otóż... ustalano podczas nich ewentualny skład koalicyjnego rządu, jaki miał być rzekomo negocjowany w Moskwie. Zaś obcesowe zachowania Rosjan tłumaczono sobie właśnie innymi trendami cywilizacyjnymi: „Taki jest ich styl działania politycznego; traktowanie nas jako niby aresztowanych jest początkiem pewnego procesu” ***. Słuszna to była refleksja – jako że skończyło się więzieniem (jak skręcali na Łubiankę, jeden z panów zdażył jeszcze zakrzyknąć, że to jakiś hotel...) i właśnie „Procesem 16”. Żeby było jasne, nie porównuję pana premiera T. do nikogo z owych Szesnastu. Przeciwnie. Ale to już zagadnienie szersze.
2. W Smoleńsku pozamiatali i charaszo Jak się dowiadujemy, w ostatniej rozmowie z Ławrowem Tusk nie poruszył sprawy zadaszenia wraku, a tłumaczył to zaniechanie tym, że „nie trzeba rozmawiać o czymś, co wreszcie jest załatwione”. Jeśli odnieść to do katastrofy smoleńskiej, rzecz brzmi strasznie. W przełożeniu z polskiego na nasze, byłoby: „w Smoleńsku pozamiatali i charaszo”.
Dłuższego komentarza nie trzeba. Odnośny, szerszy cytat ze wspomnień mego Dziadka: Dodano nam do towarzystwa kapitana, który miał polecenie odstawić nas na przeznaczone miejsce. Oczywiście wszyscy zaczęli go indagować, szczególnie znający język rosyjski. Niby nastawiał się do nas przyjaźnie, z dobrotliwym, pogodnym wyrazem twarzy. Mówił: „Jedziemy do Moskwy, za dwie, trzy godziny będziecie na miejscu. Jedziecie na spotkanie z najwyższymi czynnikami, przypuszczalnie w każdym razie z ministrem spraw zagranicznych. Będą tam rozmowy na temat składu rządu polskiego" itp. Były to jednak chyba jego domysły, oczywiście przesadne. W jego interesie leżało, by nas wprowadzić w jak najlepszy nastrój, byśmy nie stwarzali mu żadnych kłopotów. W miarę upływu czasu nastąpiło między nami odprężenie, coraz bardziej brał górę optymizm co do dalszego rozwoju sytuacji. Sceptycy, do których i ja należałem, byli już bardzo nieliczni. Oczywiście na myśl mi nie przychodziło, że staniemy przed sądem jako oskarżeni. Miałem jednak przeczucie, że to wszystko zakończy się czymś dla nas i naszej sprawy nieprzyjemnym, czy niekorzystnym. Sądziłem, że będziemy internowani, że będzie się na nas wymuszało jakieś deklaracje, oświadczenia, czy nawet zobowiązania natury politycznej z dużym ukłonem w stosunku do Rosji, w celu doprowadzenia do pełnego rozładowania sytuacji wewnętrzno-politycznej. Sądziłem, że tam, w Moskwie, dowiemy się o utworzonym składzie rządu polskiego, dla którego będziemy zmuszeni wyrazić aprobatę. Dla mnie i dla niektórych z nas było jasnym, że już jesteśmy zatrzymani względnie internowani. Dobry nastrój brał jednak górę. Myśli i spostrzeżenia krytyczne wymieniałem tylko z niektórymi i raczej półszeptem. Czarnowski niezupełnie przyznawał mi rację. Uznawał siebie za znawcę metod rosyjskich czy sowieckich. „Taki jest ich styl działania politycznego; traktowanie nas jako niby aresztowanych jest początkiem pewnego procesu; tak zwane wszechwładne NKWD, czy NKGB musi nas mieć jakiś czas pod ręką, by między nami się rozejrzeć i nas bliżej poznać". JACEK KORABITA KOWALSKI
Kolejna ofensywa Tuska Rząd ogłosił kolejną wielką ofensywę legislacyjną, media się zachwyciły, jestem więc pełen najgorszych przeczuć. Premier Tusk działa metodą kolejnych zrywów, na co dzień przekonując nas, że jest byczo, nic więc robić nie trzeba, w czym jego ekipa jest najlepsza. Co jakiś czas jednak, gdy obywatele porównywać zaczynają propagandę sukcesu z rzeczywistością, rozpoczyna się kolejna kampania. A to radziliśmy wszyscy nad naprawą służby zdrowia, czego efektami cieszymy się dzisiaj; a to premier wzywał ministrów i z triumfem wyciągał od nich zaskórniaki, gdy wydatki państwa rosły; a to przystępowaliśmy do euro (pierwszy termin 2011 rok); a to… po drodze kastrowaliśmy pedofilów, Palikot zbudował nam “przyjazne państwo” i rozpoczęliśmy brutalną walkę z dopalaczami. Wszystko wskazuje na to, że następna ofensywa zakończy się tym samym i zostawi po sobie wyłącznie sterty nieprzemyślanych ustaw, które blokowały będą i tak z trudem funkcjonujące państwo. Prof. Witold Modzelewski stwierdził, że polskie regulacje dotyczące podatku VAT mieszczą się na… 12 tys. stron. Swoją drogą casus prof. Modzelewskiego to jedna z wielu nienapisanych kart historii III RP. Wieloletni wiceminister finansów, współtwórca polskiego systemu podatkowego, zwłaszcza VAT, dziś w ścisłej czołówce doradców w tej dziedzinie. I rzeczywiście. Kto będzie w stanie rozeznać się w tej materii jak nie jej twórca. Pamiętam publiczne wystąpienie Modzelewskiego, który protestował przeciw upraszczaniu systemu podatkowego, zachwycając się pięknem jego złożoności – nie żartuję. Dziś protestuje on przeciw jego komplikacji. Jego następcy system twórczo rozwijają, być może przygotowując sobie miejsca na szczycie rankingu doradców podatkowych, w miejsce zagubionego w nowych meandrach Modzelewskiego. Tego typu system niszczy samą ideę prawa, daje ogromną władzę w ręce biurokracji i powoduje, że na rynku przetrwać może wyłącznie ktoś, kogo stać na wynajęcie Modzelewskiego. A przed nami jesienna ofensywa legislacyjna. Bronisław Wildstein
Rosja żąda korytarza przez Polskę Nie spodziewałem się, że dożyję takich czasów, w których ktokolwiek zechce powrócić do pomysłu ludobójcy i nazisty, który został potępiony przez wszystkie narody tego świata i zdawało się, że już wylądował na śmietniku historii. Przypomnę, że Adolf Hitler zanim ruszył swoją machiną wojenną na Polskę zażądał korytarza eksterytorialnego przez teren Niepodległej Rzeczypospolitej. Wtedy Rząd Polski nie ugiął się przed tak bezczelną prowokacją. Teraz, 71 lat po agresji na Polskę hitlerowców w dniu 1 września 1939 roku i ZSRR w dniu 17 września 1939 roku, to Rosja tym razem żąda od Polski korytarza eksterytorialnego w postaci rurociągu, którym płynie gaz dla większości krajów Unii Europejskiej. Ktoś może stwierdzić, że przesadzam, a ja uważam, że żądanie Rosji zmierzające do całkowitej wyłączności dysponowania rurociągiem rozciągającym się przez całe terytorium Polski jest niczym innym, jak domaganiem się przywileju posiadania rosyjskiego korytarza eksterytorialnego przez Rzeczpospolitą. Radzę każdemu zadać sobie trud i wczytać się w rachunki jakie płaci za gaz, bo są tam takie pozycje jak: opłata przesyłowa stała i opłata przesyłowa zmienna. Zatem Polacy będą musieli płacić Rosjanom nie tylko za sam gaz, ale również za przesył tego gazu od granicy Polski do własnego domu czy mieszkania. Nie jest tajemnicą, że do rur przesyłowych można włożyć światłowody i urządzenia techniczne, wspomagające szpiegów i pozwalające satelitom na lokalizację określonych miejsc, a nawet punktów. W przypadku oddania wyłączności Rosjanom, tracimy jakąkolwiek kontrolę nad wszystkim, co znajduje się w “eksterytorialnej” rurze. Podobno w umowie jest zaznaczona opłata tranzytowa za przesył gazu na zachód. Ciekawe w jaki sposób Polska skontroluje faktyczne ilości gazu płynące tranzytem, gdy straci uprawnienia do dysponowania rurą? Czy tak jak 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem zaufamy kontrolerom rosyjskim? Wartość rosyjskiego podpisu pod jakąkolwiek umową międzynarodową sprawdziliśmy na własnej skórze 17 września 1939 roku, kiedy Rosja sowiecka uderzyła na Polskę, mimo że podpisała wcześniej pakt o nieagresji… Rajmund Pollak
Kłamcy u władzy Pan minister Rostowski publicznie przyznał, że faktyczny deficyt tegorocznego budżetu to nie oficjalne 48 miliardów, ale około stu. I że przyszłoroczny to też mniej więcej dwa razy więcej niż on sam oficjalne podaje. Ale najlepsze jest, w jaki sposób to przyznał: ot, tak, mimochodem, stwierdzając, że “przecież wszyscy to wiedzą”, że prawda jest inna, niż się oficjalnie podaje. Z lekceważącym machnięciem ręką na tych, których prawdziwym informacjom wielokrotnie gorliwie zaprzeczał i on, i reszta “hołoty zwanej rządem” (jak to śpiewa DJFunkyKoval; przy okazji gratuluję mu wyrażenia tak znakomicie tego, co od dawna czuję, ale nie mogłem sam wyrazić, bo na basie gram bardzo słabo) – a co oni tam gadają, przecież wszyscy wiedzą. Po prostu, do wczoraj ekonomiści, którzy ostrzegali przed kreatywną księgowością pana Jana Vincenta Jacka, byli panikarzami, frustratami, oszustami i, last but not least, pisowcami. A od dziś są nudziarzami, którzy powtarzają rzeczy wszystkim od dawna znane, a panu ministrowi zwłaszcza, dlatego on się tymi powszechnie znanymi faktami nie przejmuje, on jest dalej, on pyta, niczym finansowy Lenin: “co robić?”. A ci tam, nudziarze, powtarzający w kółko o stu miliardach deficytu, o długu publicznym rosnącym codziennie o 300 milionów złotych – jak zwykle o cały etap spóźnieni. Czy to państwu coś przypomina? Pewnie nie, bo państwo jesteście w większości młodzi. Ale mnie to przypomina do złudzenia zachowanie komunistów. Nie myślę o Gierku czy Jaruzelskim, ale o tej rzeszy drobnych szujek z rozmaitych “Trybun”, “Globów” czy “Tu Jedynek”, różnych partyjnych nadzorców środowiska dziennikarskiego czy literackiego, działaczy. Katyń? – dziwili się nazajutrz po Sierpniu. – No co, Katyń, przecież wszyscy wiedzą, ale chodzi o to, żeby ta zamierzchła tragedia nie rzucała cienia na naszą wspólną przyszłość, bo przecież geopolitycznie dla opcji na Moskwę nie ma alternatywy. Propaganda sukcesu? No przecież, co wy, każde dziecko wiedziało, że to pic na wodę, ale teraz nie ma co wracać do przeszłości, trzeba zacisnąć pasa, żeby wyjść z kryzysu. Tak właśnie mówiły – pamiętam dobrze, bo okres 1980-1982 to moje, jak to się ładnie nazywa, “przeżycie pokoleniowe” – te same obleńce i szuje, które jeszcze tydzień wcześniej głosiły sukcesy “drugiej Polski” i gromiły wichrzycieli na żołdzie “wrogich ośrodków dywersyjnych”, godzących w niezłomną przyjaźń polsko-radziecką. Tak to wyglądało. I tak dokładnie wygląda to teraz. “Bolek”? Przecież wszyscy wiedzieli. I pan premier, który w oczy żywe nam kłamał, i pan minister, który pluł na “karłów moralnych”, i pan redaktor, który zarzuty, że plując w telewizji na historyków IPN nie dał im możliwości wypowiedzenia się i obrony, odpierał z przekonaniem, że “swołocz opluwająca wielkiego Polaka prawa głosu mieć nie powinna”; i za tę gorliwą usłużność kasował kolejne miliony, Wiktory i tytuły “dziennikarza roku”. Teraz oni wszyscy będą bez cienia wyrzutów sumienia, bez jednego przepraszam, oznajmiać – no i co tam, “Bolek”, co za sensacja, przecież wszyscy to od zawsze wiedzieli. Nie ma co się grzebać w przeszłości, lepiej mówmy teraz o tym, jak wesprzeć rząd w ratowaniu finansów publicznych, w walce z ciemnym, protestującym na ulicach motłochem, który nie rozumie konieczności cięć! Smoleńsk? Po pół roku, kiedy wszystko już gniło, zniszczało, nawet pan prokurator Parulski zaczął zauważać, że coś chyba z tym zabezpieczeniem wraku i miejsca katastrofy nie tak. Że rosyjskie władze kłamią i wodzą nas za nos, że kontrola naziemna zniknęła, protokołów nie ma, w ogóle, zda się, nie było nigdy w Smoleńsku żadnego lotniska, a jeśli było, to cywilne. A polski rząd zachował się i zachowuje nadal jak banda służalców nie mających odwagi nawet odezwać się przy Putinie własnym głosem, że ogłoszona w kwadrans po katastrofie wina pilotów czy rzekoma presja śp. prezydenta to tak samo wyssane z palca kłamstwa, jak “czterokrotne podchodzenie do lądowania”. No i co z tego? Kto został za mówienie prawdy opluty, ten jest opluwany nadal, a ci, którzy kłamali, organizowali nagonkę na zabitego prezydenta i mącili wodę, jak gdyby nigdy nic ogłaszają nagle, że “nie są zadowoleni” z zabezpieczenia wraku, ale to drobiazg, bo przecież w końcu pojadą do Smoleńska polscy archeolodzy… No, dobrze, na razie tylko kilku, żeby “przygotować” przyszłe badania. Gospodarka? Prywatyzacja? Proszę wygrzebać z archiwum “Gazety Wyborczej” wywiad udzielony Dominice Wielowieyskiej przez Jana Krzysztofa Bieleckiego, uważanego za główny mózg Tuska. Mówi w nim słowo w słowo to samo, co dziesięć lat wcześniej mówił Gabriel Janowski, wyszydzony i wyrzucony za drzwi jako wariat. Przecież wszyscy to zawsze wiedzieli… Tak, trzeba komasować własność państwową, zamiast prywatyzować, wykupywać prywatne banki państwowymi, a ową grupę G-7, o którą wspomniany Janowski czepiał się sejmowej mównicy, by jej nie oddawać Niemcom, dziś zwaną Energą, z powrotem od Niemców odkupić. Ale nie traćmy czasu na te rozmowy, lepiej mówmy, jak pomóc rządowi przekonać Unię Europejską, że oddanie Polski w pacht Gazpromu nie naruszy tutaj interesów niemieckich, bo inaczej zaraz zabraknie nam gazu. Od czasu peerelu nie mieliśmy w Polsce do czynienia z tak zmasowanym kłamstwem, z przywróceniem kłamstwu roli jednej z równorzędnych, jeśli nie podstawowej, strategii pijarowskiej władzy i establishmentowych mediów. Ani z takim bezwstydem i nonszalancją w traktowaniu własnego kłamstwa jako czegoś oczywistego. No i czego chcecie ode mnie, że wczoraj mówiłem coś wręcz przeciwnego niż dziś? No co wy, dzieci jesteście? Przecież wszyscy wiedzieli. No, może część frajerów ujadających po internetowych mediach to rzeczywiście spontaniczni idioci, których udało nam się uwarunkować jak psy Pawłowa, ale w końcu na tym polega polityczna skuteczność, nie? A zresztą, czym się ludzie władzy mają denerwować? Czy którykolwiek z menedżerów, oskarżanych o spowodowanie światowego kryzysu, stracił na nim bodaj centa? Wszyscy jeszcze zarobili i żyją dziś jak pączki w maśle. Na krachu finansowym państwa rządzący też mogą jeszcze zarobić grube miliony, choćby spekulując w odpowiedniej chwili papierami dłużnymi. Już nie mówię o panu Jacku Janie Vincencie, który po prostu wróci do Londynu i o żałosnym końcu swoich “radosnych reform” będzie przez resztę życia głosił wykłady jako o ciekawym, choć z przyczyn niezależnych od niego nie zakończonym sukcesem kazusie. Ale i reszta znajdzie sobie miękkie lądowanie. A długi będą spłacać “młodzi, wykształceni i z dużych miast”. Jak byli na tyle głupi, żeby nie umieć dodać dwóch do dwóch, i żeby wierzyć oszustom, że trzeba im oddać wszystko, bo inaczej przyjdzie straszny Kaczor i zabroni im się bzykać bez ślubu – to niech spłacają. “Słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak” – jak to pisał poeta. Rafał A. Ziemkiewicz